Harrison Kathryn Pocałunek

background image
background image

KATHRYN HARRISON
POCAŁUNEK
Przełożył Mariusz Ferek
Ukochanej

background image

1942 - 1985

Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy

nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem -
dziełem, którego
pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada w
pełni ich intencjom.

- François Mauriac, Le Deseert de l’amour (1925)
Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których

nigdy dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.

Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i

wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są
coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion -
tak surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet
ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone,
nieludzkie.

W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla

ją, całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na
karku. Na powiekach czuję gorący oddech.

Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie

się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza
czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii.
Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu.

Jedziemy Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa

dźwigają liście wielkości mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną
ku ziemi i zakrywają nasze ślady.

Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;

stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w
pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy
się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie
tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.

Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia

siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego
ojca, nie uznaje jego istnienia. -

Gdzie twój tata? - pytają dzieci.
- Nie wiem - odpowiadam.

background image

- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej

rodzicami; ojciec odchodzi.

Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w

rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem
osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu,
używając nożyczek do paznokci.

Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne

albumy. Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można
wytłumaczyć niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką.
Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy
jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury,
nikt nie jest bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki
samej siebie.

Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to

poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec
jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie
znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym
planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie
jego rysów.

Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do

domu.

Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę,

kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna
krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski
nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię
codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w
hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu
wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w
potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask
oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie
wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego
zostało.

Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę

w bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do
płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.

Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców,

background image

śpi, kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie,
ona zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.

Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj

głośno. Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła
na moje prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję,
dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie.
Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.

Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i

biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w
maskę, w maskę pod maską.

Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już nigdy nie miała się

obudzić.

Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za

szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z
trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki
wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak
na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo
nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję i
przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby otwierała
się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal, w
przeciwnym razie runę w dół.

Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej,

połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal
perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka
wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich krzyki
brzmią przenikliwie, bezlitośnie.

Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z

powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy
maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta
przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z
paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed
francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal,
odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej
sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej
ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie
przez zaklinacza węży.

Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste

background image

zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.

Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich

pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na
odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym,
niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście
widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim
figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo
podobnego mężczyzny, które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w
stronę sypialni.

- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa

przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z
błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi -
mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.

- Nie ma twarzy - szepczę.
- Anioł stróż! - woła na to.
- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą

garniturów!

Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie

podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale
prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć.
Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka
ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne „K

- K - K - Katie” i talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków

rozwieszonych na ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z
krzykiem.

Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym

domu, czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których
nigdy nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po
latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na
moją matkę i na mnie.

- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że

on zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką
osoby, w której się zakochałam.

„Człowiek w służbie Boga”. Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam

kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te
znaczą tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że
jest dobry, lepszy od innych ludzi.

background image

Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie.

Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych
chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany
na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają.
Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może
pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać
biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć
wdzięczności?

List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy

dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w
domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny.
Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak
miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować
tę wadę.

Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko

zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.

- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka.

Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to robiła,
zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.

Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W

biurze pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która
chętnie zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla
siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój
wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i
rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na
mnie tak bardzo, jak by to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie
wyrywa mi niczego z rąk.

Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i

łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że
motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca,
abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.

Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy

umrze moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich
spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery. Jeden
wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym kończyłam trzy lata,
zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z dedykacją
„Tacie”. Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o mnie wie.

background image

Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na kilka
godzin?

Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale

pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże
prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła dość,
by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone, niebieskie,
różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i pozwalam, by
otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca, pachnący
kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy ładniejszego niż
jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka nie była warta,
by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie zabierze?

Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie

układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę,
wygładzam prześcieradła i narzutę.

Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się, że tutaj byłam.
Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed

drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka,
ani nie podaje numeru telefonu.

Widuje się ze mną często, ale przychodzi i odchodzi według własnego

widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi dolegliwościami:
gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów.

To pierwsza od rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które

wydaje się jej zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.

Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w

pierwszej klasie college’u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż
reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może
wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.

Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o

nim samym.

Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak listy,

które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie pouczenia.
Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w
przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie.

Czy to możliwe, aby ktoś rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest

erudytą czy może, jak powiedziałaby moja babka, „potwornym nudziarzem”?

Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw

w zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na

background image

trzy i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.

Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny

przyjaciel.

Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni. Wiedza o

rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę dziewictwo
jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich narodzin
sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec, którego
doświadczenie dorównuje mojemu.

To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło

do spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie,
czułe spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem
rozwód - a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina
ojca mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi
rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i
wykształcenia.

„Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia

zostanie aktorką dramatyczną” - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej
kronice szkolnej.

Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona,

wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w
dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na
pamięć.

Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i

poważna.

Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom, perfekcyjnie

wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te oczy ze
zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz twarzy
matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi się z
sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta są
małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania. Górna
warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego patrzenia
mój wzrok staje się zamazany, nieostry.

Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która

przepowiadała jej przyszłość? „Będzie studiować literaturę, język francuski
oraz dramat” - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło,
chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do
college’u.

background image

W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że

dziadek wołał: „Z

czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!” - podjął

pracę jako sprzedawca encyklopedii.

W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono -

zielonych tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu
suplementu widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.

Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich

ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić
ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał
je moim dziadkom? Bawełniany dżin.

G. Mendel. Główne produkty eksportowe Chin. Taniec pyłkowy pszczół.
Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak

nienagannym akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. „Niemożliwe” -
mówią. - „Na pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko”. Ja, chociaż
rozpoczynam naukę w wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów.
Oprócz przyswojenia sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią
podobnie jak w angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie
matki, że brak postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż
brakowi talentu. Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów
język konfliktów. Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź
posługują się nim, by sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.

W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart

jako pomocy.

Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już przy

najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz
najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy
dobiegają jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w
stanie odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową;
milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i
uderza mnie w twarz.

W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do

testu z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie
zdarzyło. Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune.
Zielony = vert. Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a
następnie chowam je go w rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna
trzymającego kiść balonów. W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś

background image

kolor.

Balony musimy właściwie pokolorować.
Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia

szaleńcza radość.

Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem lat,

bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość matki
(jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam. Zaakceptuje
mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które potrafi ją
zadowolić.

- Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko

spróbujesz! -

mówi.
Wyrywam się z jej ramion, szlochając.
- Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej

stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.

- Ty… Ty… - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się w

żadnym języku.

Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję,

matka zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do
dziadków. Na podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.

- Wysiadaj - rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś

natychmiast odjeżdża.

Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi zdiagnozować

ani wyleczyć.

Wszystko zaczyna się od kłopotów z żołądkiem. Trwa tygodniami, póki

nie podsłucham, jak pediatra mówi babce, że będę musiała iść do szpitala, bo
jestem bardzo odwodniona.

Wówczas dolegliwości przechodzą mi tak nagle, jak się rozpoczęły.
Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie mniejsza,

blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było pielęgnować
podczas choroby.

- Ojej, przecież to nie to samo dziecko! - woła nauczycielka, dyrektor i

wszyscy, którzy mnie widzą.

- Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! - słyszę dziesięć albo więcej

razy.

Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności, z jaką

zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze, że

background image

potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że
śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.

Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują mnie?

Jest jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni
wystarczająco daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład, albo
odnosili się do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół i krewnych -
członków społeczności, z której pochodzi - pojmuje to, co ja odkryję: że siłą
napędową jego działania był gniew?

To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych drzewek,

dziadek powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko skończone, że
ojciec może zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną. Sprawa była prosta. Jeśli
odejdzie bez przyczyniania naszej rodzinie dalszych kłopotów, będzie mógł
się uważać za człowieka wolnego: ugoda rozwodowa nie będzie zawierała
pod jego adresem żadnych dodatkowych roszczeń.

Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie oczekuje.

Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.

Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki

niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej
młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza
pragnieniu jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie pod
uwagę, lecz byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść. W

każdym razie ojciec musiał odejść.
Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża z jej

życia, kampanią sprytnie skoncentrowaną na jedynej ekstrawagancji, jaką
dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa obawie, że z moim ojcem
będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co babka, sama wychowana
przez ojca posiadającego fortunę, mogła uważać za położenie rozpaczliwe,
niemal fatalne.

Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.
Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej żydowscy

rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci z naszego
otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali wszędzie. Zawsze
uważali Amerykę za kraj wygody, higieny i bezpieczeństwa, gdzie dzieci
„ciągnięto za uszy”, a nie „wychowywano”. Co natchnęło matkę, by w
przypływie buntu wybrać mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków,
część indiańskiej krwi babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy;
rozbite małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych

background image

warunkach, w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś
wyjątkowym, nie do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców - nie do
przyjęcia.

Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla nich

respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt i namacalną
historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko otrzymali w
spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę uprawomocnienia,
nadal boję się dziadków. O ileż bardziej musieli przerażać mojego ojca,
wówczas dziewiętnastoletniego młodzieńca, który przebywał z dala od domu,
a pieniądze na ostatni rok nauki w doskonałej szkole przygotowującej do
college’u nie bez trudu zebrał jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.

Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę i dziecko,

goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna w szkole średniej -
dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej, dający szansę na lepszy
college - miało być formą zadośćuczynienia za wcześniejsze zaniedbania.
Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę spotkania matki i odmiany swojego
życia. Ale z pewnością w sposób niezgodny z nadziejami jego ojca.

Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na

jakimś lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone
poplamionymi dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas
ostrzegają przed nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty odbioru
bagażu i postoje taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie tabliczki z
międzynarodowymi symbolami oznaczającymi bufet, pomoc medyczną,
toalety.

Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci w tłocznych

plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak samo jak treść
czasopism i podłe jedzenie.

Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca i córkę?

Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim ramieniu,
ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do siebie tak,
jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?

Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują nasze

gesty i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi w poczekalni.

Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże, z różami i

koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się, jak na nich
pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze spotkania nie
przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.

background image

Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę. Tam,

gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma ogromnego psa,
malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale nie lekarzem - ma
tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju szczegółowych informacji jest
matka. Sporadycznie pisane listy przestają nadchodzić, więc pozostają
jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których mam okazję przyjrzeć mu się
osobiście.

Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem na

plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach wychodzi
naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero wówczas, gdy
fala przelewa się już nad jego ramionami.

Przyglądam się, jak zmierza po piasku do naszego parasola. W butach mu

chlupocze, koszula przykleja się do ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym
z naszych rozkładanych krzesełek, a woda spływa strumyczkami po
aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych białych kolanach.
Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje moją matkę.
Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem przekonana,
że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej nieobecności.

Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia ustawia

mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę ze
ściągaczami w pasie i przy rękawach.

Pamiętam tę sukienkę także dlatego, że nieprzyjemnie cisnęła mnie w

ramiona. We wspomnieniach nie dostrzegam różnicy między tą niewygodą a
uściskiem jego dłoni o dużych palcach, kiedy ustawiał mnie w pozie według
niego najodpowiedniejszej.

Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum sztuki

i na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za ręce, ja
podążam dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się, przesuwamy
leniwie bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie kładę swoje
rozgrzane dłonie na chłodnej stopie dużego marmurowego posągu Wenus, a
mój ojciec obraca się na pięcie i gani mnie.

- Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać żadnych

przedmiotów? -

pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją matkę, potem na mnie.
Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko

krawędzi stołu.

Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi srebrnych sztućców,

background image

które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi sporo czasu. Wyczuwam, że
ojciec spogląda na mnie nieco zaintrygowany - oto jego dziecko -
jednocześnie z odrobiną zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia
narodzin, nieruchomym kompromisem prywatności moich rodziców.

Dziesięć lat później - dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu

obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty - wszystko się
zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami swojego
głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum handlowego
położonego kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję drzwi i paznokciem
rozcinam taśmę, którą jest sklejone małe, białe pudełko.

Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada, przybiera

ton prośby, łamie się. „Dziewczynko” - woła do mnie. - „Och, dziewczynko.
Moja dziewczynko”. Jestem w samochodzie sama. Chowam twarz w dłonie i
słucham. Stałam się jego niewolnicą w nie mniejszym stopniu niż byłam nią
wobec swojej matki.

Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę

słuchać ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.

Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś,

czego, kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak listy od
niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co przywróci mu -
wszelkim oznakom jego istnienia - pierwotny charakter związków ze mną:
utraconego ojca.

Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego

własnoręcznie. Z

pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję wymazać albo chociaż

złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim wywarłam podczas ostatniego
spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii rzeźb.

- Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? - sugeruje. W środy po

szkole chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.

- W porządku - zgadzam się.
Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami olejnymi.

Kopiuję istniejące obrazy, często zamieszczone w kalendarzach albo wydarte
z kart okolicznościowych. Dla ojca wybieram reprodukcję przedstawiającą
czerwoną stodołę, żółte pole i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po
przeciwnych stronach stolika na targu warzywnym, ojciec opowiadał, że
jeżdżąc między dwoma kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.

Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz, jedynie

background image

czarne cienie.

Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu i przez kolejne kilka tygodni

maluję żółte siano, czerwony dach stodoły i ściany. Rozwiana na wietrze
grzywa kłusującego konia, która z początku wydaje mi się trudna do
namalowania, udaje się znakomicie, a właśnie pozornie łatwa część zadania
sprawia mi największą trudność. Nie potrafię namalować czarnego,
prostokątnego cienia w obrębie otwartych drzwi. Wygląda na równy,
tymczasem jest rozchwiany po obu stronach.

Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami, starając się

osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka próbuje odebrać
mi płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem cień jest coraz większy
i większy, a jego zarysy wcale nie stają się bardziej równe. Nic nie pomaga
taśma maskująca ani równa krawędź. Kiedy się wreszcie poddaję,
dostrzegam, że usiłując nadać cieniowi doskonały kształt, powiększyłam go
do tego stopnia, że otwór drzwiowy wypełnia niemal całą stodołę. Siadając
przed sztalugą, od razu wpadałam w mroczny kwadrat niepewności, którego
granice usiłowałam określić ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich
właściwie.

- Nie, tego nie możesz mu wysłać! - powiada moja matka na widok

dzieła. - Do licha, co się z tym stało?

- Nie wiem - mówię. - Nie wiem.
Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda bardzo

zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.

Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim łóżku.

Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może dwanaście lat,
lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast z papieru i ołówka mam
skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała mu, że to zrobię. Poucza mnie,
że jeśli będę gotowa, mogę nadusić kwadratowy przycisk.

W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju. Ruszam

za nią. Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym pudle ze
srebrnymi gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer z błyszczącymi
stalowymi okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy magik zamyka
dziewczynę, nim przepiłuje ją na pół.

Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez końca

próbujemy skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę mikrofonu na
końcu czarnego przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby, ani obietnice.

Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki pływania

background image

same otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię. Przy
magnetofonie zamykają się, unieruchamiają mi język, nie dopuszczają, by
wydobyło się z nich choćby jedno słowo.

Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że zginą

przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie, nie powiem
nic.

Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty.

Potem matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go
zaprosić. Ona mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.

Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację - jeśli

pomysł

zaproszenia ojca do nas był mój - można to wytłumaczyć ogromną

ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej części,
pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć wywołaną jego
listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą ideologiczną
górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest czasem wręcz
niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy przechowywać w tej klatce
wewnątrz klatki ze słów.

Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach

rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec,
pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały tylko
planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata, w małżeństwie
zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą moich urodzin. Jeśli
podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak pomysłem matki, to
dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją sugerowała, a po drugie, ona
już nazbyt długo go nie widziała - zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy
ostatni raz samotnie wyruszyła na tajemnicze wakacje.

Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka wykorzystuje

jego zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić własne plany
nawiązania ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to chodzi, jakże gorzko
przyjdzie jej pożałować tego podstępu.

Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na

pierwszym roku college’u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych
urodzinach, przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.

- Nie ma co - powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na parkingu

przed domem akademickim. - Nie będzie łatwo.

- Tak sądzisz? - pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam się nad

background image

tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od dziesięciu lat,
zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze miałam dużo
materiału do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do późna
przesiadywałam w bibliotece.

- Żartujesz sobie? - mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam

wzrokiem w bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających gestów.

Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia.

Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową
pozycję w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem, kiedy
zmarł mu ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki przez całe
swoje życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się przyznać: że pewna
tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na owym braku w kolekcji
rodzinnych portretów. Przecież nie mogę poświęcić wszystkiego mojej
matce.

Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa słucham

tego samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm odtwarzacza
automatycznie przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę. Uporczywe rytmy
wypełniają milę za milą szarej autostrady i nie pozwalają na dłużej zatopić
się w myślach, które przemykają się, ślizgają, ulatują niczym wyrzucone
plastikowe kubeczki i papierki po cukierkach na wietrznych nabrzeżach.

Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka

dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła kąpiel.
Ma na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych staromodnych pończoch
powyżej kolana i przypina ją do podwiązki.

Jak na kobietę po sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą

oliwkową skórę -

gładką i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie orzechy, aż chce

się ich dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No 5 i wkłada sznur pereł,
który dostała w prezencie od swojego ojca na siedemnaste urodziny.

- Połaskocz mnie po karku - mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko

palcami w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.

- Wiesz - mówię - kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię

bardziej niż mamę.

Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.
- Nieprawda - odpowiada. - Mylisz się.
Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej ofiarowałam.
- Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym

background image

świecie, a ty nie powinnaś być wyjątkiem.

Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu

rozsądku. Z

pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej - pragnie być

pierwszą miłością każdego - ale akurat w tym okresie wiele jej sprzeczek z
moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym zachowaniem nie
uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się niedawno, być może
inspirując ów przypływ uwielbienia, babka wystrzega się wypowiedzenia
jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą mogłabym powtórzyć.

Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego popołudnia

zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla siebie, dostaję lekcję,
którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie wzmacniają wrogie,
skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak częste, że w końcu mój talent
stosowania uników dorównuje umiejętnościom mojej matki.

Ona może śpi w masce, ale ja, kiedy już jestem nastolatką, mam

wewnątrz własną maskę, skrywam w niej swoje serce.

Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku, zaczynam

naukę definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki - złość pełną
rozpaczy i obaw za to, że mnie opuściła, złość, która dotknęła mnie astmą i
wysypką - jako miłość.

A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem w jakimś

liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi „ochami”? Jej
wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha z siłą, która dziwi
ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się wyprowadzi, wchodzę
jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już jest spóźniona, a ja ją drażnię.
Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam po jedną z jej szminek, wówczas
ona odwraca się do mnie ze szczotką. Ciosy spadają na mnie wszędzie.
Ściąga mnie na dół po schodach, uderza, gdzie tylko zdoła sięgnąć… w
plecy, nogi, głowę. U podnóża schodów wybucham płaczem, z początku
dlatego, że jestem wstrząśnięta i przestraszona, ale potem, kiedy
zaalarmowani moim krzykiem nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić
moją matkę w kłopoty, płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.

Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio stereofoniczne

i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro, w którym pisał w
college’u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej ostrzenia w oryginalnym
cynowym pojemniku z ornamentami na brzegach.

Diament, który do kogoś należał, ale nie mogę sobie przypomnieć do

background image

kogo.

Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię w

lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie pokwitowania.
Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie w pudełka. Wyślę je pocztą
jako paczki wartościowe, nie dodając do adresu ani jednej litery. Należą do
jego dzieci. Nie do mnie, tylko do dzieci, które wychował.

Do córek, które nadal będą jego, kiedy my już nie będziemy ze sobą

rozmawiać.

Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na

Wielkanoc, na walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane w bardzo
ładny papier. Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie przecinam,
rozwiązuje je. Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy inne święto
pójdą spać, z pojemników na śmieci wyciągam kolorowe papiery i kokardy.
Wygładzam je i z powrotem owijam w nie pudełka. W taki sposób zachowuję
świadectwa miłości mojej matki albo, trafniej, tego, co ona nazywa miłością.
Podarunki od niej zwykle dostarczają mi wskazówek, w jaki sposób
mogłabym wkraść się w jej łaski. Jeżeli na przykład daje mi sukienkę w
rozmiarze sześć, wiem, że powinnam się dostosować, zmienić figurę i
pożegnać się z rozmiarem dziesięć. Potrafię uczynić z siebie istotę, którą, jak
sobie wyobraża, mogłaby pokochać, przynajmniej kiedy stoi w sklepie i
kupuje sukienkę.

Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju

świadectwa, jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie miłość,
tylko wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią prezentów i
ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym drzewkiem wydaję
stosowne odgłosy radości, ale później w samotności, gdy w domu panuje już
mrok, odwracam swoją reakcję, odrzucam podarunki, pakując je z powrotem,
jakbym ich nigdy nie otwierała.

Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia.

Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze moich
związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść dlatego, że chodzi
mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego podziwu? Czy może
po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza, póki nie zniknę, stając
się prawdziwą córką mojej matki - tą, której nie widzi? Albo czy jestem na
nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim adresem na temat wagi, że
postanawiam nie dać jej w przyszłości żadnego pretekstu do wypowiedzenia
choćby jednego słowa na temat mojej wagi i rozmiaru ubrań. „Chcesz mieć

background image

szczupłą córkę?” - pamiętam, że tak myślałam. „To będziesz ją miała. Ja
zdecyduję, co to znaczy, nie ty”. Nie interesuje mnie sugerowane sto
dwadzieścia funtów, ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko dwa.

Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia; gdybym

była w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą z zemsty, próby
odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie wypiera, kiedy godzinami
stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi oczami i twarzą przysłoniętą
maską.

Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do spełnienia

matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie samą. Kieruje
mną też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa pozbycia się matki.
Wymaganiom anoreksji da się sprostać, wymaganiom matki - nie; zatem
zamieniam matkę na chorobę wraz z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w
którym jest przewidziana osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie
zbyteczne.

Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi

dachówkami. Dom należy do architekta, z którym matka się spotyka. Jest w
nim siedem sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy się w tej,
która została nazwana „pokojem błękitnym”. W

bladoniebieskiej, kobiecej przestrzeni stoi wielkie łoże z baldachimem.
Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty

sypialni. Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może,
przebiera się w ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę kostium
kąpielowy. Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie sprawia mi
większej przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz, kiedy jestem chuda.

Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na wadze. W publicznych

toaletach czekam, póki nie zostanę sama. Podciągam bluzkę i podziwiam w
lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi widok samej siebie, bym się
zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi ręce. Zdumiewa mnie ciało, które
stworzyłam. Choć nikt inny go nie podziwia, nie uważam tego za nadmiar
krytycyzmu, tylko za wyraz prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt
osobliwe, aby brali je pod uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca,
nie ma kto narzekać, że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby
ucieszyć wzrok i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę
się naga do łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć
mapę swego niedosytu.

Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc rezygnacji ze

background image

wszystkiego.

Siłą woli staję się elfem, który żyje powietrzem, wodą, niewinnością.
Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich chęci,

wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce odebrać moją
seksualność - nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły mi piersi i biodra,
lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może ścierpieć w związku z
tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę zajść w ciążę, nie mogę zatem
znaleźć się w niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się kiedyś moja matka,
tracąc nagle cześć.

W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć przesłanie

mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które powtarzała mi babka:
„Nie popełnij błędu matki”. Jakże ona musi mnie nienawidzić. W szkole
mam dobre oceny i ostentacyjnie unikam chłopców. Na pewno sama siebie
przekonuje, że to, iż wejdę na drogę występku i ona przyłapie mnie na
gorącym uczynku, jest przynajmniej możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam
okres, zaczyna mnie ciągać po lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a
nawet w sali badań. Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od
akupunktury wkręca mi w uda igły.

Przed rozpoczęciem nauki w college’u raz jeszcze razem odwiedzamy

gabinet ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć w kapturek, ów ciągle
zawodny środek antykoncepcyjny. Tylko że żadnego nie można dla mnie
dobrać.

- To niemożliwe bez przerwania hymenu - powiada lekarz po wstępnym

badaniu. -

Przecież pani nie chce tego robić, prawda?
Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.
- Chcę - mówi.
Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami o

coraz większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod pokrywy
chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym oczom. Ta
zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby w naturze. W
takim kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne, wymiociny i rozmaite
groźne instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą i śmiercią. Wsuwa je
kolejno, zacząwszy od najmniejszego, który nie jest większy od jego małego
palca.

Wszystkie od drugiego po ostatni wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje

defloracji na oczach mojej matki. Jest położnikiem, człowiekiem, który był

background image

przy moim porodzie. Czy właśnie dlatego sądzi, że nie ma sprawy, że
wszystko jest w porządku?

Leżę na stole, na kolanach mam papierowe prześcieradło, dłonie na

oczach.

Naprawa autostrady i objazdy sprawiają, że podróż z college’u do domu

trwa jeszcze dłużej niż zwykle. U matki jestem akurat w porze obiadowej.
Zasiadamy do czegoś francuskiego i bardzo ambitnego, czemu musiała
poświęcić całe popołudnie pracy. Ale i tak podczas posiłku zostawiamy
telewizor włączony, raczej próbujemy niż jemy to, co przygotowała.

- Odbierz - mówi matka za każdym razem, kiedy dzwoni telefon. Trochę

mnie to dziwi - zwykle zachowuje dyskrecję, gdy w grę wchodzi jej prywatne
życie - kiedy jednak o wpół

do dziewiątej telefon odzywa się znowu, nareszcie pojmuję. To on,

ojciec, chce nam podać numer swojego lotu. Jego głos, którego nie słyszałam
od dziesięciu lat, wydaje się dziwnie wysoki. Później, z czasem, uświadomię
sobie, że nie zawsze brzmi w taki sposób, ale wznosi się i opada w harmonii
z emocjami. Jednakże tej nocy rozmawiamy tylko tyle, ile potrzeba, żeby
uzgodnić niezbędne szczegóły.

- Będę miał na sobie brązowy garnitur - mówi.
- Okay - odpowiadam.
- Do zobaczenia - dodaje, posługując się słowami, które wydają się

zwyczajne, lecz zarazem niezwykłe z tego względu, że nigdy nie słyszałam
ich z jego ust, z ust człowieka, którego w innych okolicznościach
widywałabym codziennie przez wszystkie lata mojego życia.

- Okay - rzucam na koniec. - Dobrze. - Ma przylecieć nazajutrz o drugiej

po południu.

Ta wizyta burzy cały dotychczasowy porządek. Znika gdzieś wieloletni

towarzysz mojej matki; nie wiem, dokąd wybywa. Może wraca do żony, z
którą był w separacji, a z którą nie potrafił się rozwieść. Dziadkowie tylko
raz przyjmą nas na obiedzie i raz przyjdą do matki na herbatę. W planach na
resztę weekendu w ogóle nie są uwzględnieni. Nie bardzo wiem, czy uważać
to za afront, wyraz litości czy tylko wynik praktycznej oceny, na co stać
wspólnie nas wszystkich.

Matka i ja idziemy do łóżek, w których spędzamy osobno bezsenną noc.

Ponieważ nasze sypialnie dzieli zaledwie wąski korytarz, słyszymy, ja każda
z nas wzdycha i porusza się pod prześcieradłami. W pewnym momencie
matka wstaje. Słyszę, jak otwiera i zamyka szufladę w swojej łazience.

background image

Moja sypialnia u matki jest pierwszą, jaką urządziła specjalnie dla mnie.

Umeblowała ją latem tego roku, w którym skończyłam szkołę średnią.
Ponieważ przeprowadzałam się z domu dziadków do college’u, nie była mi
już potrzebna. Pokój jest nowoczesny. Jasne barwy pokrycia japońskiego
materaca wydają się ostrym dźwiękiem na tle stonowanych wariacji beżu w
pozostałych pokojach. Kołdrę zdobi kwiecisty wzór w niespokojne, jaskrawe
goździki, które odbijają się niczym echo w żaluzjach okiennych. Do środka
wpadają pasma porannego światła i układają się w ciepłe plamy na
kremowym dywanie. Róż i krem stapiają się w kolor, który kojarzy mi się z
podrażnionymi powiekami, z morzem wylanych łez.

Na ścianie wisi reprodukcja akwareli Jeana - Michela Folona, malowidła

przedstawiającego pojedyncze krzesło, które stoi na wzniesieniu w zagajniku
bezlistnych drzew. Krzesło dorównuje wielkością drzewom i ulega
przemianie; z drewnianego oparcia wyrastają konary i gałęzie. Albo staje się
w pełni krzesłem, albo powraca do kształtu drzewa.

Sama wybrałam tę reprodukcję. Z pewnością dlatego, że w tym obrazie

znajduję odbicie istoty mojego pragnienia przemiany w coś, czym nie jestem,
i że owo dążenie, ucieleśnione w krześle - niemym i nieruchomym - jakże
jest przy tym znajome. Mimo jego piękna, patrzę na nie bez przyjemności.
Różowa poświata za wzgórzem jest zbyt nikła, by sugerować nadzieję: nie
sposób oglądnąć, czy to wschód słońca, zachód czy odblask zbliżającego się
pożaru.

Reprodukcja dwakroć odbija się w dużych lustrach wiszących na

drzwiach garderoby, a cały pokój lśni optymizmem, który ma się nijak do
uczuć, jakie żywimy z matką względem siebie. Ponieważ większą część
wakacji szkolnych spędzam u dziadków, tutaj przebywam jedynie w trakcie
krótkich wizyt.

Zgadzamy się, że na lotnisko musimy wyjechać o pierwszej, ale ja jestem

gotowa do drogi na długo przed południem. Nie ma w tym absolutnie nic
niezwykłego, że przygotowałam się tak wcześnie. Z zasady jestem zbyt
wcześnie. Na obiad do restauracji docieram zwykle dobrą godzinę przed
umówionym terminem i muszę spacerować po sąsiednich ulicach albo czekać
w sąsiednich sklepach, póki nie pokażę się punktualna niemal do bólu. Nic na
to nie mogę poradzić. Jest to zapewne reakcja na ustawiczne spóźnialstwo
mojej matki, na to, że byłam ostatnim dzieckiem, które odbierano ze szkoły,
obozu, kościoła, przyjęć urodzinowych, wizyt u dentysty, lekcji tańca.

Zawsze zapłakana, zawsze przekonana, że tym razem w ogóle nie

background image

przyjdzie, zostawi mnie na wieki z dentystą albo rosyjską nauczycielką
baletu, która metrowym kijkiem biła mnie pod kolanami. Kiedy matka
wyprowadziła się od dziadków, zobowiązała się, że przynajmniej w połowie
koniecznych przypadków będzie mnie zawozić i przywozić; tak oto zdarzało
się, że w holach i foyer, na wilgotnych kamiennych ławach albo winylowych
kanapach poczekalni powtarzałam w myślach numer telefonu dziadków i
adres, pod jaki policja powinna mnie odstawić.

Spóźnialstwo jest u mojej matki skłonnością tak mocno zaawansowaną,

że wykracza poza granice wszelkiej przyzwoitości. Staje się przyczyną utraty
pracy, miłości, niepotrzebnych sesji u psychoterapeuty, poza tym sugeruje, że
matka żyje we własnym domu, osobliwym wymiarze czasu. Spóźniając się -
nieważne, jak to tam zwał - matka jest niezawodna, dlatego na rodzinne
spotkania babka z przyzwyczajenia każe jej przychodzić przynajmniej dwie
godziny wcześniej, a mimo to matka wpada na ostatnią chwilę. Niemal się
spóźnia. Nie jestem tak praktyczna jak babka; nigdy nie mogę się do tego
przyzwyczaić.

O 12.45 pukam do drzwi sypialni. Matka wyszła już z wanny, układa

włosy, ale jeszcze nie zrobiła sobie makijażu. Nie ma na sobie nic prócz
biustonosza i majteczek.

Porozrzucane bluzki i spódnice zakrywają wszystkie powierzchnie

zwykle idealnie wysprzątanego pokoju.

Buty wypadają z szafy, jakby je zatrzymano podczas próby ucieczki.

Siedzę w fotelu na biegunach i obserwuję rozwój wypadków.

- Dobrze ci w tym - uspokajam matkę po każdej zmianie kreacji, ale ona

przegląda się w lustrze i kolejny raz wszystko z siebie zdziera. - Proszę -
mówię. - Jest pierwsza. - Potem, po kilku następnych przymiarkach rzucam: -
Pierwsza piętnaście.

- Jedź - odpowiada. - Ja nie mogę. Nie jestem gotowa. - Siada na łóżku,

nadal rozebrana. Chowa twarz w dłonie.

- Sama? - pytam. - Nie chcę.
- Będziesz musiała. Albo też się spóźnisz.
- Po prostu wrzuć coś na siebie - błagam. - Proszę. Poprowadzę, a ty

możesz dokończyć makijaż w samochodzie.

- Nie. - Jedź już.
Wyruszam o pierwszej trzydzieści. Drętwieję ze strachu, ale nie wiem,

czy z powodu spotkania sam na sam z ojcem, czy dlatego, że się spóźnię.
Mknę autostradą. W moich żyłach płynie szeroki strumień adrenaliny.

background image

Denerwuję się tak bardzo, aż bolą mnie plecy.

Zatrzymuję samochód i biegnę przez terminal od parkingu do wyjścia.

Ciężko dyszę.

Mężczyzna w jasnobrązowym garniturze - nie w brązowym - prostuje się

powoli przy fontannie, odwraca i zatrzymuje na mnie wzrok. Rozpoznajemy
się natychmiast. Niedawno wymieniliśmy aktualne fotografie, ale chodzi
jeszcze o coś innego: jesteśmy do siebie podobni.

Zbliżając się do mnie, ojciec ociera mokre usta wierzchem wolnej dłoni.

W drugiej trzyma czarny, z wyglądu ciężki futerał - aparat fotograficzny,
wyjaśnia.

- Spóźniłaś się - powiada. Chociaż samolot również przyleciał po czasie,

na ziemi jest już od kilku minut.

- Wiem - mówię. - Przepraszam. Ale na drodze…
Kłamię, aby usprawiedliwić matkę, jeszcze nagą w biustonoszu i wałkach

na głowie.

Mogłabym ją zdradzić, wyjaśnić, ile ta wizyta dla niej znaczy. Choćby

tyle, że miała szaleńczy ranek przed lustrem. Nie czynię tego. Chronię ją.
Nauczyła mnie tego na własnym przykładzie, na przykładzie maski,
zastrzeżonego numeru telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć chwili, kiedy
nie byłam świadoma kruchości matki. To przecież część mojego przekonania
o jej nadzwyczajnej wartości. Tak samo wiem, że tylko najlepsze filiżanki
łatwo pękają.

W terminalu wyprowadza mnie z tłumu pasażerów witających członków

swoich rodzin i przyjaciół. Znajduje wolne miejsce przy jednym z
ogromnych okien, które wychodzą na płytę lotniska.

- Nie ruszaj się - prosi. - Pozwól mi na siebie popatrzeć.
Ojciec przygląda mi się tak, jak do tej pory jeszcze nikt mi się nie

przyglądał. Pożera mnie oczami - oczami, które, jak się w przyszłości
zorientuję, zwykle są podbiegnięte krwią w taki właśnie sposób. Prawie czuję
ich dotyk. Ojciec chwyta mnie za ręce. Ujmuje każdą z osobna, odwraca,
wpatruje się w dłonie. W rzeczywistości wcale ich nie całuje, tylko to jego
spojrzenie urzeka.

- Ojej! - mówi. - Obróć się! - Czuję jego wzrok, czuję, jak przesuwa się

po moim karku, plecach aż do stóp. - Boże - wzdycha, kiedy znowu jestem
zwrócona do niego twarzą. -

O Boże. - Oczy, szkliste od łez, utkwił w moich oczach. - Twoje włosy…

- odzywa się znowu.

background image

- Są… są dłuższe niż sobie wyobrażałem. Niż mógłbym sobie wyobrazić.

Na zdjęciu, które przysłałaś, sięgają ramion.

Kiwam głową. Nie odzywam się. Jego oczy pozbawiają mnie słów, zdają

się wysysać powietrze z moich ust, tak że z trudem oddycham.

Mój ojciec widzi dziewczynę o włosach blond, które sięgają nie tylko do

pasa, nie tylko do bioder; sięgają do miejsca, w którym opuszkami palców
dotykałaby swoich ud, gdyby nie krzyżowała rąk na piersi. Nie jestem już
bardzo chuda - w szkole nauczyłam się jeść - ale - jak gdyby peszyło mnie to,
że dałam się przyłapać na posiadaniu ciała - ukrywam tyle, ile się tylko da.

W milczeniu idziemy odebrać bagaż i czekamy tam, gdzie metalowe

płyty taśmociągu kolejno znikają jedna pod drugą, a tymczasem strumień
walizek mija zakręt. Ojciec sięga po swoje rzeczy i w milczeniu opuszczamy
terminal.

Na zewnątrz chwyta mnie za rękę. Czuję, że drżą mu palce.
- Masz coś przeciwko temu? - pyta.
- Ależ skąd - odpowiadam. Nie cofam dłoni.
- Nie jest brązowy - stwierdzam, gdy wsiadamy do samochodu. Mam na

myśli jego garnitur.

- Ależ jest - mówi.
- A nie ma żółtawego odcienia albo khaki?
- Jest brązowy.
Podróż z lotniska do domu przebiega przeważnie w ciszy. Nie potrafię

zaproponować tematu do rozmowy i jednocześnie nie mam odwagi zrobić
tego, na co mam największą ochotę, to znaczy uciec w muzykę. Ojciec
obserwuje mnie, odwrócony bokiem na siedzeniu.

Jego spojrzenie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem do pokrętła

odtwarzacza stereo. W

czasie jazdy popełniam błędy, jakie nie zdarzają mi się w normalnych

okolicznościach. Moje dłonie, zwilgotniałe ze zdenerwowania, ślizgają się na
kole kierownicy. Przecinamy skrzyżowanie, kiedy sprzęgło ucieka mi spod
stopy, silnik gaśnie i wstrzymuje ruch w rzędzie samochodów.

Matka jest w ubraniu, które przygotowała sobie ostatniego wieczoru, w

czarnych spodniach i swetrze z kremowego kaszmiru, uwydatniającego
ciemne, błyszczące włosy. Jest rozradowana, może aż za bardzo - jak na mój
gust śmieje się nieco zbyt przenikliwie. Na piersi ma mały, cudowny medal -
promienie światła wychodzące z otwartych dłoni Świętej Dziewicy. Rodzice
obejmują się na krótką chwilę, niemal wstydliwie. Całują się w zamknięte

background image

usta. Ich nienaturalnie wysunięte wargi układają się w małpi grymas.

Bardzo się staramy, aby nam się to udało, to, czyli nas troje razem.

Siedzimy w salonie i pijemy mrożoną herbatę.

- Nareszcie - stwierdza ktoś - rodzina. - W odniesieniu do nas odniesienie

to - kto je wypowiada? moja matka? ojciec? ja? - z zamierzenia ma ironiczny
wydźwięk, ale ból, jaki sprawia, bo oznacza przyznanie się do
niepowodzenia, jest tak intensywny, że potem długo nikt się nie odzywa.
Matka ucieka do kuchni. Wraca z półmiskiem pełnym serów, warzyw i
małych sandwiczy. Słowa układa równie uważnie jak jedzenie.

Gapimy się na siebie zafascynowani. W ciągu paru chwil lata obserwacji

rozpadają się na minuty. Katalogujemy podobieństwa, różnice. Kim jestem?
Od szyi w dół repliką matki, ale głowa przypomina głowę ojca. Kształt
szczęki jest echem zarysu jego szczęki, podobnie kości policzkowe, uszy,
brwi. Niebywałe, ojciec i ja, kiedy mówimy, robimy dokładnie to samo z
rękoma. A przecież nigdy nie obserwowałam jego gestów ani nie miałam
okazji się ich nauczyć.

Przyglądam się i przysłuchuję, jak rodzice rozpoczynają kłótnię. Nie są w

stanie zrekonstruować roku, pory roku ani nawet tygodnia, nie wdając się
przy tym w spór.

Nieważne, o czym rozmawiają - o dniu ślubu, moich narodzinach -

zawsze sprawiają wrażenie, jakby żyli w dwóch różnych, odizolowanych, nie
powiązanych rzeczywistościach, nie dopuszczając żadnych kompromisów,
bez próby znalezienia płaszczyzny porozumienia.

Kiedy usiłuję stworzyć w wyobraźni obraz ich zalotów, muszę składać go

po kawałku; choć bardzo się staram, aby poszczególne fragmenty do siebie
pasowały, i tak zawsze otrzymuję coś w rodzaju niekompletnego kolażu -
niektóre elementy są zbyt duże, inne zbyt małe, a wielu w ogóle brakuje.

Ojciec fotografuje matkę i mnie. Jako znakomity fotograf amator, posiada

kilka wielkoobrazkowych aparatów i osobiście wywołuje swoje prace w
ciemni, którą urządził u siebie na terenie parafii. Przyglądam się, jak
analizuje poszczególne ujęcia i robi zdjęcia matce, ona zaś przygląda się
identycznemu procesowi z moim udziałem. Chociaż nikt na głos nie liczy,
mam wrażenie, że bardzo się stara wykonać każdej z nas jednakową liczbę
fotografii.

- A może teraz obie razem? - pyta nagle, więc matka i ja siadamy obok

siebie przed kominkiem.

To nasze ostatnie wspólne fotografie. Później okaże się, że zostały

background image

prześwietlone; ojciec nigdy nie zrobi właściwych odbitek, dlatego mam
jedynie próbne egzemplarze. Mamy na nich pochylone głowy i nie dotykamy
się. Z tyłu, nad sztucznymi polanami, między naszymi ramionami widać
gazowe płomienie. Na jednym z ujęć wydaje się, że płoną nasze ubrania, a
wyraz cierpienia na twarzach wcale nie jest uśmiechem, jak byśmy pragnęły,
tylko pierwszym grymasem bólu. Jak gdyby ojciec uchwycił moment, kiedy
nagle uświadomiłyśmy sobie, że zaczął nas trawić ogień.

Przez większą część tygodnia zwiedzamy muzea, ogrody botaniczne i

inne turystyczne atrakcje. Ciągnie nas do tych miejsc cichego wypatrywania i
wyczerpujących, bezładnych wędrówek, ponieważ gapiąc się na siebie w
niemym zdumieniu, w mniejszym stopniu wydajemy się i czujemy
dziwolągami. Jak się okazuje, czas spędzony z dziadkami zamiast wzmagać
napięcie, jest momentem wytchnienia, rozproszeniem uwagi. Kilka godzin
trwa miła, ostrożna rozmowa o polityce, uprawianiu ogrodu i książkach,
które wszyscy przeczytaliśmy.

W domu matki opóźniamy udanie się na spoczynek możliwie najdłużej.

Próbujemy czerpać wrażenia z każdej chwili. Ojca fascynuje wszystko, co
robię - obieram pomarańczę, sznuruję buty, wylewam wodę z konewki na
suchą ziemię w domowych roślinach. Rano wstaję, aby wyszorować zęby, on
podąża za mną do łazienki. Opiera się o framugę drzwi i przygląda się, jak z
tuby wyciskam pastę. Jego badanie ekscytuje mnie i zarazem wyczerpuje.

Jak wytłumaczyć, że wszyscy uważają mnie za osobę tak interesującą?
- Zawsze używasz tej marki? - pyta. - Cresta?
Potakuję. Zauważamy głośno, że moje zęby w kształcie i kolorze są takie

same.

- Zawsze nosisz bransoletki? - pyta.
- Nie - odpowiadam.
Teraz on potakuje.
Też mnie urzeka. Właściwie nie wiedziałam wcześniej, jaki jest mój

ojciec, a objawienie okazuje się z natury kuszące. Zjawia się także fascynacja
podobieństwem, tym, że przypominamy siebie w sposób, który wykracza
poza fizyczne analogie.

- Chodzisz jak twój ojciec - mawiała do mnie matka, kiedy byłam

młodsza. -

Spostrzegłam to, jak tylko stanęłaś i postawiłaś jedną nogę przed drugą.
- Nie rozumiem - odpowiadałam. - W jaki sposób?
- Nie potrafię tego wyjaśnić - mawiała.

background image

I nawet nie próbowała. Czasem mówiła tęsknie, ale zwykle nie był to

komplement.

Wiele z cech tego rodzaju babka i matka zdają się traktować jako obcy

element - na przykład zamiłowanie do książek albo beznadziejny brak
zainteresowania modą i tym, co one uważają za przyjemności: robienie
manikiuru, pielęgnowanie twarzy, wychodzenie na podwieczorek do
herbaciarni. Czyniły za to odpowiedzialną drugą, rogatą połowę moich
genów. Zdumiewa mnie odkrycie, że osąd, który poprzednio wydawał mi się
powierzchowny, okazuje się bardzo trafny. Ojciec nie tylko jest ze mną
spokrewniony, on wydaje się znajomy jak ja sama sobie.

Teraz skłonność do uporu, marszowy chód i sposób, w jaki marszczę

brwi - wszystkie tego rodzaju szczegóły - nie są świadectwem oddalenia, lecz
przynależności.

„Piękny jest ten, kto czyni pięknie”. Dziadek powtarzał te słowa przez

całe moje życie, kiedy więc robiłam coś złego, od razu wiedziałam, że jestem
paskudna.

W dniu moich urodzin dziadek miał siedemdziesiąt jeden lat. Jako małe

dziecko często znajdowałam się pod jego opieką. Wysoki, niezwykle
energiczny mężczyzna, uprawiał ogród, pływał, odwoził mnie do szkoły i
pomagał w odrabianiu lekcji.

To właśnie dziadek nauczył mnie jeździć na rowerze. W kieszeni koszuli

trzymał

karteczki i na niby wypisywał mandaty, kiedy zbyt szybko jechałam na

podjazd albo wpadłam na rabatę. Aby z powrotem wkraść się w jego łaski, za
karę musiałam wykonać jakieś zadanie. Tej gry w niby - przestępstwa i niby -
kary nigdy nie miałam dosyć.

Byłam chłopczycą; dziadka nie odstępowałam, plątałam mu się pod

nogami tak często, że moje pierwsze przezwisko brzmiało „Cień” jak w
tytule Ja i mój… Gwizdał

fragmenty z wodewilów, ilekroć słyszał, że nadchodzę. Ponieważ w

domu nikt nie miał

więcej cierpliwości niż on, w porze zasypiania matka i babka oddawały

mnie pod jego opiekę i czasem musiał śpiewać nawet kilka godzin, póki nie
zasnęłam.

Przyjaźń ta trwała ku naszej obopólnej radości…
- Och, dzięki tobie zachowuje młodość! Zachowuje młodość! - powiadali

jego pomarszczeni przyjaciele, szczypiąc mnie lekko w ucho albo policzek.

background image

Ale nagle wszystko się zmieniło, kiedy weszłam w okres dojrzewania.

- Teraz jesteś na to zbyt duża - mawiał dziadek i spychał mnie z kolan.

Gdy mnie obejmował, nie dopuszczał, aby nasze ciała się dotykały.
Dotyczyło to zwłaszcza moich piersi i bioder. Domyślam się, że coś
podobnego musiało się przydarzyć mojej matce, gdy skończyła dwanaście
albo trzynaście lat; jej ciało zaczęło wysyłać sygnały świadczące o
nabywaniu seksualności i dlatego stało się niedotykalne. I że to odrzucenie na
granicy dzielącej dzieciństwo i kobiecość musiało jej sprawiać przykrość tak
samo jak mnie.

Urodzony w 1890 roku dziadek wyznawał iście wiktoriańskie zasady.

Dorastał w domach, w których nawet zaokrąglone stołowe nogi nie
wyglądały nigdy spod obrusu. Z

pewnością był przewrażliwiony, gdy w grę wchodziło to, co nazwałby

naszą zwierzęcą naturą. Babka potrafi drwić z jego pruderii, bo wiktoriański
mores jest dla niej niczym język, którym umie się posługiwać, lecz woli tego
nie robić. Wypowiada lekceważące aluzje odnoszące się do konsekwentnych
objawów niewinności dziadka, a kiedy on wyłącza telewizor, ponieważ
reklama środków higieny intymnej dla kobiet przerwała mu oglądanie
wiadomości, ze wstrętem odrzuca czasopismo, które do tej pory przeglądała.

- Dobry Boże! - woła. - Zamierzasz odejść z tego świata w przekonaniu,

że sprowadził

cię nań bocian!
Cokolwiek pociąga mnie w ojcu, musi choć częściowo znajdować

wyjaśnienie w ogromnej różnicy, z jaką on i dziadek odnoszą się do mojej
kobiecości. Jako pięcioletnie albo dziesięcioletnie dziecko, najszczęśliwsze
przy boku dziadka, który na przykład szczepił

drzewko owocowe albo przybijał poprzeczkę do karmnika, nie byłam w

stanie ściągnąć na siebie uwagi ojca. W czasie dwóch poprzednich krótkich
wizyt spoglądał na mnie tylko przelotnie, gdy podążał wzrokiem za moją
matką. Za to teraz, kiedy jestem dorosła, moje paznokcie nie są już nierówne
i czarne od ogrodowej ziemi, włosy nie są krótko przystrzyżone, tylko długie,
i zaokrągliły się dawniej płaskie piersi - oczy ojca nieruchomieją na mnie.
Kiedy odrywa wzrok, robi to najwyraźniej niechętnie. Taki rodzaj zaślepienia
musi otumaniać, zwłaszcza dziewczynę wyćwiczoną w skromności,
nauczoną, że cnota skłania bardziej do przypisywania sobie brzydoty niż
urody.

Pewnego popołudnia po powrocie z galerii głęboko zasypiam, siedząc

background image

obok ojca na kanapie. Mija godzina, dwie, sama nie wiem, moja głowa
niczym główka niemowlęcia spoczywa w krzywiźnie jego stawu łokciowego.
Podrywam się przestraszona.

- Przepraszam! - rzucam. - Byłam bardzo zmęczona.
- Och, nie! - powiada ojciec. - Proszę, nie usprawiedliwiaj się! Ja wcale

tego nie żałuję. - Patrzy na mnie swoimi wygłodniałymi oczyma. - Ramię mi
zdrętwiało - ciągnie. -

Musiałem iść do toalety, ale nie śmiałem się poruszyć. Gdyby to zależało

ode mnie, siedziałbym i trzymał cię bez przerwy, nigdy bym cię nie obudził.
Nie wolno mi było ciebie trzymać - dodaje. - Wcale. Nie pamiętam, aby
kiedykolwiek było inaczej. Postępowali ściśle według planu, który był święty
i absolutny. Nie tolerowali żadnych wyjątków. Karmili cię, zmieniali
pieluchy, odkładali do łóżeczka. Jeśli płakałaś, nikt nie miał prawa cię
podnieść. -

Chodziło mu o niańkę, matkę i babkę. - Nie pozwolili mi nawet się z tobą

pożegnać. - Ujmuje mnie pod brodę i odwraca twarzą do siebie.

Matka go obserwuje. W pewnym momencie otwiera usta, jakby chciała

coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Kiedy ojciec mówi, łzy wypełniają
żłobienia kurzych łapek w kącikach jego oczu. Nie tyle spływają, ile wpadają
w błyszczącą sieć linii pokrywających jego twarz, wyżłobionych przez
słońce, śmiech i smutek. Dotychczas jeszcze nigdy nie widziałam, aby
mężczyzna płakał.

Oczy mojego ojca: jakie są? Doskonale znam ich barwę - jest taka sama

jak u mnie albo u matki. Tylko płoną inaczej niż wszystkie inne oczy, które
widziałam i wcześniej, i później. Płoną jak oczy proroka, szaleńca, kochanka.
Zawsze błyszczące, nabiegłe krwią, zawsze w absolutnym skupieniu
zwrócone w moją stronę. Inteligentne, radosne, połyskujące, nawiedzone,
roziskrzone, urzekające.

Tego jeszcze nie wiem, nie dopuszczam tej myśli, ale czuję to: ojciec,

jakże spokojny, jakże intensywnie we mnie wpatrzony, zaczyna powoływać
mnie do istnienia. Ofiarowuje mi mnie samą. W jego oczach odbija się życie,
którego nie mogłam dojrzeć w uparcie zamkniętych oczach matki. Patrzę na
niego, podczas gdy on patrzy na mnie, i w jednej chwili zakochuję się
rozpaczliwie i bez pamięci. Tej miłości nie sposób oddzielić od
przejmującego poczucia straty. Gdziekolwiek jestem sama - w sypialni, w
łazience - płaczę, czasem osuwam się nawet na kolana. Jak sobie poradzić z
tą nową rozpaczą? Jakże tak może być, że mam dwadzieścia lat, dorosłam

background image

bez ojca, a teraz nagle spotykam go, gdy jest za późno, gdy dzieciństwo
bezpowrotnie przeminęło?

Ostatniej nocy, którą spędza z nami ojciec, budzę się po dwóch godzinach

snu. Siadam na łóżku i sięgam po zegarek leżący na nocnym stoliku. Za
dziesięć trzecia. W gardle coś mnie drapie, jakby zaczynało się przeziębienie.
Schodzę po szklankę soku pomarańczowego.

Poruszam się ostrożnie, aby nie zakłócić ojcu snu w jego pokoju. Gruby

dywan na schodach tłumi odgłos moich kroków. Kiedy mijam otwarte drzwi
gabinetu, widzę, że rozkładana sofa jest pusta, ojca na niej nie ma. Zapalam
światło w salonie, aby się upewnić, czy nie śpi na kanapie, ale teraz już
wiem, gdzie jest: w łóżku mojej matki.

Wracam do schodów i siadam na stopniu, aby wszystko spokojnie

rozważyć - ich niewierność wobec jego obecnej żony i ufnego partnera matki.
Czy rodzice uważają łączące ich więzi za absolutnie pierwotne, nie
podlegające dyktatowi zasad, którymi kieruje się większość przeciętnych
ludzi? Może są przekonani, że dopóki sypiają tylko z sobą, to zachowują
wierność, a dopiero inne romanse oznaczają zdradę. Sama i samotna po
drugiej stronie drzwi do sypialni mojej matki odczuwam zazdrość.
Odkrywam, że na myśl o rodzicach odbywających stosunek seksualny
reaguję z nadmierną wrażliwością. Fascynuje mnie to i zarazem odpycha.

Kiedy zapalam światło w kuchni, na blacie dostrzegam karalucha. Nie

zabijam go.

Delikatnie, nie zbliżając się zanadto, umieszczam nad nim odwróconą

szklankę i pozostawiam problem do rozwiązania matce. Nie cierpię insektów,
a karaluchów zawsze bałam się szczególnie.

Kiedy piję sok, widzę, że owad krąży pod szkłem, unosząc się od czasu

do czasu na tylnych odnóżach, aby dotknąć czystej i gładkiej powierzchni
zapory przednimi nóżkami i długimi czółkami. Przyglądam się, jak
niespokojnie szuka przerwy, maleńkiej rysy, zagłębienia w szkle, słowem
nadziei na wspinaczkę, wydostanie się, ucieczkę. Ale w szkle nie ma niczego,
co mogłoby spełnić tę rolę.

Następnego dnia, kiedy matka bierze prysznic, ojciec opowiada o

wydarzeniach ostatniej nocy.

- Słyszałem cię - powiada. - Słyszałem, jak schodziłaś po schodach. -

Pochyla się dyskretnie nad kuchennym stołem. - Zrobiłem to, bo musiałem -
mówi. - Poprosiła mnie.

Nic nie odpowiadam, ale oboje wiemy, o czym mowa.

background image

Nie opisuje ich aktu miłosnego jako czegoś świętego, co byłoby zgodne z

moimi wyobrażeniami, lecz jako niosący pociechę uczynek. Odpowiada na
pytanie, którego w ogóle nie wypowiadam.

- Nie zrobiłem tego dlatego, że chciałem - dodaje.
Upokorzona ze względu na matkę i wstrząśnięta, że zdradził ją właśnie w

taki sposób, nie patrzę na niego, tylko na talerz.

Kiedy nadchodzi czas odwiezienia ojca na lotnisko, matka znowu nie

może się ruszyć.

Boli ją głowa.
Jest przybita i zniechęcona. Ta wizyta, jak wszystkie poprzednie,

przekonała ją, że straciła lata na nieodpowiednich mężczyzn, na
nieodpowiednie życie.

- Odwieź go - mówi. Zdaje się, że i tak bardziej zależy mu na twoim

towarzystwie.

Jak podczas poprzedniej rozmowy o wyjeździe na lotnisko w

odpowiednim czasie, kołyszę się w tym samym fotelu na biegunach, ona zaś
siedzi na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzę na nią i nie jestem w stanie
wymyślić słów, które mogłabym przerzucić nad przepaścią pomiędzy nami.

- W porządku - rzucam w końcu i całuję ją w policzek pod

przymkniętymi powiekami.

- Pojadę sama. Możesz zostać.
Kiedy oświadczam ojcu, że matka nie jedzie, uśmiecha się.
- Och znakomicie - mówi. - Cieszę się, że będę cię miał dla siebie

odrobinę dłużej. -

Podnosi bagaże.
- Może powinieneś pójść na górę i pożegnać się - odpowiadam, zdumiona

jego bezdusznością, sposobem, w jaki zdaje się traktować jej uczucia, skoro
wystarczyło tak niewiele jak jedno jego spojrzenie, aby śmiertelnie ją urazić.

Na lotnisku odkłada aparat fotograficzny, bo chce mnie objąć oburącz.
- Kocham cię - oświadcza. - Boże, kocham. Raz cię straciłem, lecz teraz

mam cię z powrotem i już nigdy nie pozwolę ci odejść. - Wypowiada te
słowa i mocno mnie trzyma, bardzo mocno.

Jakże on jest prawdziwy i rzeczywisty. Ojciec. Mój ojciec. Słowo stało

się ciałem.

- Nie wiesz, jak bardzo cierpiałem, kiedy kazali mi odejść. Nie jesteś w

stanie sobie wyobrazić, co czułem, tracąc ciebie. - Ujmuje moją twarz w
dłonie i całuje mnie w czoło, w oczy. - Jak to się stało, że moja córka jest tak

background image

piękna? - mruczy. - Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam się, czy ja
przypadkiem również nie jestem przystojny.

Ojciec wie, że dobrze wygląda. Ma nadwagę, muszę się wysilać, żeby go

otoczyć ramionami, ale jego rysy - mocno zarysowana szczęka, wysoko
położone kości policzkowe i długi nos - wyglądają wystarczająco dobrze, aby
zrekompensować ów naddatek. Uśmiecham się, ale nie odwzajemniam
komplementu, do czego próbuje mnie sprowokować. Patrzymy na siebie.
Każde z nas w twarzy drugiego szuka siebie.

- Co się teraz zdarzy? - pytam i wymieniamy obietnice, że wkrótce znowu

będziemy razem. - Może latem - sugeruję. - Nie - odpowiada. - Wcześniej.
Znacznie wcześniej.

Trzymając mnie pod brodę, przyciąga moją twarz do swojej. Dotyka

ustami moich ust.

Sztywnieję.
Widziałam to już wcześniej: ojców całujących swoje córki w usta.

Przyjaciel mojego ojca przez lata całował córkę w ten sposób, a ja się temu
przyglądałam, nie mogąc oderwać oczu, poruszona tym widokiem. W mojej
rodzinie takie pocałunki uważane są za tak samo wulgarne jak publiczne
spluwanie albo nieumycie rąk po skorzystaniu z toalety. Takie zachowanie
moja babka uznałaby za świadectwo braku odpowiedniego wychowania.

Potrafiłaby usprawiedliwić tego rodzaju pocałunki, gdyby chodziło o

osobę wychowaną w jakiejś egzotycznej, zacofanej kulturze, nigdy zaś o
przyzwoitego Amerykanina.

Przez system nagłaśniający obsługa lotniska po raz ostatni wzywa

pasażerów do zajęcia miejsc w samolocie. Kiedy próbuję się odsunąć, czując
opór dłoni z tyłu mojej głowy - jakże mocno ojciec trzyma mnie przy sobie -
pocałunek się zmienia. Już nie jest niewinny, już nie stykają się zamknięte
wargi.

Ojciec wsuwa język głęboko w moje usta: wilgotny, natrętny, badawczy,

następnie wstrzemięźliwy. Podnosi futerał z aparatem i uśmiechając się
pogodnie, dołącza do ostatnich pasażerów znikających w samolocie.

Ja długo stoję z dłonią przy ustach, gdy tymczasem ocierają się o mnie

obcy ludzie?

Samolot zaczyna kołować, zanim się poruszam. Przez grubą taflę szkła

przyglądam się, jak startuje, potężną siłą ciągu unosi prosto w chmury swój
ciężki, lśniący brzuch.

Przeraża mnie ten pocałunek. Jest czymś złym, a jego niestosowność

background image

przesądza o tym, że musi pozostać tajemnicą.

W przyszłości będę myślała o tym pocałunku jako o czymś w rodzaju

przeobrażającego mnie ukłucia, na przykład skorpiona, po którym jad
zaczyna się przemieszczać z ust do mózgu. Pocałunek stanowi moment, w
którym zaczynam, powoli, lecz nieuchronnie, zapadać w sen, stopniowo
tracić wolę, drętwieć. Ojciec zaaplikował mi narkotyk, aby mógł się mną
sycić. Abym może sama tego pragnęła.

Trasa z domu mojej matki do szkoły bynajmniej nie obfituje w wizualne

atrakcje.

Wygląda jak prosta ścieżka przecinająca płaską, jałową krainę.

Autostrada jest tak stara, że asfalt przybrał odcień wyblakłej szarości.
Pęknięcia giną pod czarnymi nitkami smoły. To droga, na której nie widzę
„znikającego punktu” - nawet kiedy nie jest gorąco. Miraż wody mieni się na
jej końcu.

W samochodzie rozbrzmiewa muzyka z albumu Rolling Stonesów, ciągle

od początku i tak samo głośno jak poprzednio. Poza tym wszystko jest teraz
inne za sprawą pocałunku.

Moje myśli obsesyjnie do niego wracają, lecz nigdy się na nim nie

zatrzymują.

Jeden pocałunek. Krótki, pozornie dyskretny, izolowany w czasie

moment. A mimo to, paradoksalnie, pocałunek stał się olbrzymi. Jest jak
potężna, błyszcząca ściana pomiędzy mną i wszystkim wokoło, powierzchnia
bez żadnej rysy, bez żadnej wskazówki, która by ułatwiła zrozumienie. Na
wskroś i za nią widzę życie, które dawniej wiodłam, ale w jakiś niepojęty
sposób pocałunek mnie od niego odseparował.

Nie potrafię się pozbyć wizji karalucha, którego uwięziłam pod szklanką.

Widzę, jak krąży dookoła najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej.

W szkole o oznaczonej godzinie studenci, których nazwisko rozpoczyna

się na tę samą literę co moje, mają się zapisywać na zajęcia. Nie robię tego.
Potem przypada dodatkowy termin, na koniec zaś termin ostateczny, z
którym jest już związana konieczność wniesienia specjalnej opłaty karnej.
Opuszczam oba.

Trzy młode kobiety, z którymi mieszkam, nieustannie wchodzą i

wychodzą, kręcą się w kółko, zapisują na wykłady, kupują książki, nawiązują
kontakty z dawnymi przyjaciółmi, poprawiają oceny z egzaminów i prac
semestralnych.

Siedzę w saloniku na krześle z żelaznym winylowym obiciem i nie robię

background image

nic, czym powinnam się zajmować jako studentka.

- Co się z tobą dzieje? - pytają mnie koleżanki z akademika. - Stało się

coś złego? -

Bywało, że już wcześniej zachowywałam się dość osobliwie, z całą

pewnością, ale nie zdarzyło się, bym po prostu siedziała bezczynnie. Moje
ekscesy, historycznie rzecz ujmując, można określić jako różnorodne formy
wydatkowania energii.

- Nic mi nie jest - zapewniam je. - Wszystko jest w jak najlepszym

porządku.

W końcu przestają zadawać pytania. Zielone krzesło przy ścianie jest

miejscem, gdzie spędzam większą część dwóch tygodni, noce i dnie. Śpię
wyprostowana, trzymając się za podkurczone kolana. W ciągu dnia na udach
mam rozłożoną książkę. Jeśli ktoś tędy przechodzi - teraz, kiedy urządziłam
sobie bliżej nieokreślone, nieruchome czuwanie, nikt nie jest skłonny zawitać
tu na dłużej - udaję, choć nie zawsze, że czytam.

Kiedy mija tydzień od terminu ostatniej rejestracji, otrzymuję list z biura

nadzoru studiów. Mam się stawić na spotkanie. Zostanie omówiona moja
sytuacja.

- Co się dzieje? - ciągle pyta mój chłopak, wyrażający swój niepokój

bardziej stanowczo niż koleżanki, z którymi mieszkam. - Co się wydarzyło
podczas wakacji?

Opowiadam o zewnętrznej stronie wizyty. Rekonstruuję ją aż do

pamiętnego pocałunku. Mówię o tym, jak się czuję skrzywdzona, bo
utraciłam coś, czego nie sposób odzyskać: dwadzieścia lat bez ojca, którego,
jak się okazało, kocham i który zdaje się tę miłość odwzajemniać.

Mój chłopak stracił ojca, dlatego zdaje się być nie tylko współczującym

słuchaczem; nie tylko rozumie, ale cierpi wspólnie ze mną, a to mnie
zachęca, aby powiedzieć mu to, czego nie powiedziałam nikomu innemu.

- Coś dziwnego wydarzyło się na lotnisku - mówię. Siedzimy w jego

samochodzie, zaparkowanym na podjeździe małego domku, który wynajmuje
poza kampusem. -

Przynajmniej tak sobie myślę. A może to wcale nie było dziwne - kończę

z nadzieją.

- Co? - pyta.
- Hm, to było tak: ojciec żegnał się ze mną. Oboje się żegnaliśmy na

lotnisku. I wtedy… wiesz… Kiedy mnie całował, coś jakby, no, wsunął mi
język do ust. Uważasz, że to dziwne?

background image

- Do jasnej cholery, chyba żartujesz! - krzyczy. - Nie, nie wierzę! Tak,

oczywiście: to jest dziwne! Jest! Jest złe! Powiedziałaś matce?

Potrząsam głową. Chowam twarz w dłonie.
Oburzenie mojego chłopaka zachęca mnie do zachowywania jeszcze

większej tajemnicy. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co czułam w
samochodzie, wracając do szkoły - że ten pocałunek odseparował mnie od
wszystkiego. To nie zarozumiałość ani żadna tam dramatyczna
nadinterpretacja. Jeśli zaś chodzi o matkę, akurat ona jest ostatnią osobą,
której powiedziałabym o pocałunku. Najprawdopodobniej zareagowałaby
histerycznie albo wręcz gwałtownie. Pewnie zadbałaby o to, abym go już
nigdy więcej nie zobaczyła. A ja przecież nie mogę się z nim nie spotykać.
Gdy wtedy odwrócił się i odszedł, moje obawy związane z pocałunkiem
rozwiały się, w momencie, w którym przyszła mi do głowy pierwsza myśl:
kiedy? Kiedy go znowu zobaczę? Kiedy będziemy razem? Dzwoni
codziennie -

dzwonek telefonu natychmiast podrywa mnie z zielonego krzesła, choć

nie są w stanie tego uczynić ani zapisy, ani wykłady, ani też moje
przyjaciółki - i ciągle od nowa stawiamy sobie identyczne pytanie: kiedy?

Odsłaniam twarz.
- Pomyliłam się - mówię mojemu chłopcu. - Za bardzo wszystko

wyolbrzymiłam. Źle opisałam. Właściwie to tak nie było. Może zrobił to
przez przypadek. - Po troszeczku, odrobinka po odrobince pracuję nad
zatarciem prawdy.

Zaniepokojony bardzo mi w tym pomaga. Razem zapominamy o moim

zwierzeniu, chociaż ściśle rzecz ujmując, ja pracuję nad zapomnieniem tego,
co ojciec zrobił. To tak samo łatwe, jak łatwe może być wyparcie się. Nie
myśl o tym, mówię sobie, i nie myślę, ale to zdaje się wymagać ogromnej
siły woli.

Brakuje mi zapału do wszystkiego. Jestem w jakimś szoku; świadczy o

tym zimne, nieprzyjemne odrętwienie - odczucie, które poznałam przed kilku
laty, gdy jechałam na rowerze i potrącił mnie samochód. Ułożenie ciała na
zielonym krześle, kolana przyciągnięte do piersi; odpowiadanie na pytania
innych tylko w myślach, bo nie jestem w stanie nadać brzmienia słowom,
które słyszę w głowie - takie symptomy miałam także wtedy, gdy leżałam na
ulicy i nawet do sanitariusza nie mogłam się odezwać. Tylko że teraz
przyczyna wstrząsu jest inna; zaczynam się jej dopatrywać w jednoczesnym
odnalezieniu i utracie ojca; jestem rozżalona, ponieważ zaprzepaściliśmy

background image

wszystkie tamte lata, ponieważ to niesprawiedliwe, że wraca do mnie, gdy
jest za późno, bo już całkowicie dojrzałam. Nie pozwalam sobie sądzić, że
choćby część moich uczuć jest reakcją na pocałunek. W ciągu tych dwóch
tygodni, skulona na zielonym krześle i przykryta starym, niebieskim pledem,
sama staję się jedną z osób, której za nic nie opowiedziałabym o ojcu, który
wsuwa mi język do ust.

Istnieje pewne rozwiązanie proponowane studentom, którzy nagle

odkrywają, że nie chcą być studentami. Nie mówi się o porzuceniu studiów,
lecz o ich przerwaniu. Jeśli zdążę się zapisać na zajęcia przed upływem
pełnego roku akademickiego, mogę dokonać immatrykulacji bez potrzeby
ponownego starania się o przyjęcie.

- Dlaczego chcesz to zrobić? - pyta mnie prawnik z biura nadzoru

studiów.

Rozmawialiśmy już wcześniej, kiedy pod koniec pierwszego semestru na

pierwszym roku w wyniku błędu komputera zaginęły wszystkie moje oceny.
Jako studentka z zewnątrz, nie miałam pojęcia, że razem ze zwykłą
korespondencją nie otrzymuję różowej kartki ze stopniami - nie mogło mi
brakować czegoś, o czym w ogóle nie wiedziałam - i byłam wstrząśnięta,
kiedy mój przypadek został określony jako „bardzo niepokojący”. Przecież
nie dlatego, że opuściłam zaledwie jeden albo dwa wykłady. Chodziło o to,
że podczas całego pierwszego semestru w ogóle nie odnotowano ani jednej
mojej oceny. Jako prymuska w szkole średniej, dziecko, które regularnie
dostawało torsji ze zdenerwowania przed egzaminem z łaciny, ambitna
studentka, która w pierwszym tygodniu po przybyciu do college’u specjalnie
zwróciła się do dziekana, aby zgodził się na niezwykle duże obciążenie
zajęciami, musiałam się rozpłakać. Spędziłam godzinę w tym samym biurze,
nim błąd komputerowy został wychwycony i poproszono wykładowców o
podanie moich ocen.

- Mam pewne problemy rodzinne - powiadam. - Muszę wszystko

przemyśleć.

Potrzebuję trochę czasu. - Zapewne sobie przypomniał, jak trudno było

zatamować tamte pierwsze łzy, bo szybko zakończył wywiad.

- Tak, tak, naturalnie - rzuca pospiesznie. - Wypełnię tylko papiery.
Uniwersytet zwraca mi czesne oraz opłaty za utrzymanie po potrąceniu

sumy należnej za dwa stracone tygodnie. Już nie jestem w szeregach
studentów i nie mogę zostać w akademiku. I choć jestem bliska paraliżu,
muszę się wyprowadzić.

background image

Odzyskane pieniądze przeznaczam na wynajęcie pokoju w suterenie, izby

z małym oknem, umieszczonym jakby na siłę pod niskim sufitem, i rurami
kanalizacyjnymi, splątanymi niczym wnętrzności nad moją głową. Rury pocą
się i ociekają, wypełniając ciemną przestrzeń macicznym ciepłem. Suterena,
labirynt zawilgoconych, wyłożonych linoleum pomieszczeń, jest częścią
starego majątku, zajętego obecnie na kampus. Znajduje się w pobliżu
budynków, w których mieszczą się instytucje służące wszystkim studentom:
księgarń, banku, poczty. Za oknami stopy poruszają się to żywo, to wolno.

Z mojego pokoju w ogóle nie widać nieba. Niczego nie mogę dostrzec

przez drzewa rosnące na tylnym dziedzińcu. Właśnie na wiosnę insekty
atakują dęby w kampusie; a jajeczka ciem wypełniają srebrzyste, połyskujące
mieszki, które zwisają z gałęzi za moimi oknami. Zabłąkane pasma jedwabiu
skręcają się na wietrze. Przyglądam się im, siedząc na brzegu łóżka.

Ojciec w dalszym ciągu dzwoni do mnie każdego dnia. Dzwoni z biura,

odczekawszy, aż reszta personelu rozejdzie się do domów. Za każdym razem
rozmawiamy po kilka godzin: tym zalotom sprzyja paradoksalna intymność
telefonicznego kontaktu, zachęta, by powiedzieć cokolwiek, by zdobyć się na
odwagę, na większą namiętność, beztroskę. Chyba nie byłoby nas na to stać,
gdybyśmy się spotykali twarzą w twarz. Rozmawiamy o miłości, posługując
się słowami, jakimi zazwyczaj posługuje się większość ludzi; ale ojciec i ja
mamy coś bardziej absorbującego niż samą miłość: Ją. Przedmiot miłości.
Moją matkę. Jego żonę.

Zamykamy się w granicach wzajemnego współczucia, które mogą

odczuwać jedynie dwie osoby odtrącone przez tę samą kobietę. Trzymamy
się razem dzięki niej, przez nasze niewolnicze oddanie i przez złośliwość -
dzięki osobie, której nie zdołaliśmy ani poznać, ani posiąść. Jest bardziej
fascynująca niż my oboje, bo zawsze się nam wymyka. Jest tajemnicza,
podczas gdy my - jedynie zbyt chętni, by się obnażyć.

Za pomocą słów ojciec i ja otwieramy organy miłości. Orientujemy się,

skąd płynie nasza krew, jak szybko, jak bardzo gęsta i czerwona. Fascynuje
nas umiejętność przyjmowania bólu. To także kochamy: nasze cierpienie,
udrękę ludzi o nie odwzajemnionych uczuciach. Gdybyśmy nie lubili
cierpieć, nie wiedzielibyśmy, kim albo czym jesteśmy. On przez całe swoje
życie i ja przez połowę mojego myśleliśmy o sobie jako o tych, którzy
kochają kobietę niezdolną do odpłacenia miłością za naszą miłość.

Ojciec szkaluje matkę i jej rodziców. Bronię ich, choć mnie także

przysporzyli cierpień. Czuję ulgę, gdy słyszę, że moja młoda, piękna matka,

background image

którą z zazdrością podziwia grupa moich przyjaciół, jest narcyzem. Że jest
samolubna i okrutna, jak okrutni i samolubni mogą być tylko ludzie słabi, bo
okrucieństwo to wszystko, co posiada, by zachować poczucie
bezpieczeństwa.

Ojciec demaskuje zgubny trójkąt składający się z babki, matki i mnie.

Powiada, że bronię matki przed babką; że z kolei ona biernie mnie chroni,
oferując dystans w wymiarze jednego pokolenia; i że babka manipuluje nami
dwiema, rozgrywając niepewność córki przeciwko niepewności wnuczki.

Rozbraja mnie, identyfikując ów trójkąt, chociaż sam weń wkracza,

niszczy go i tworzy nowy, złożony z matki, ojca i mnie. Ojciec zajmuje
miejsce babki - jeden despota wkracza na miejsce drugiego.

Zdumiona jego szczerością, wnikliwością ocen, nie dostrzegam tego,

czego nie chce widzieć - że ojciec sam jest egoistą i narcyzem, że jest
niebezpieczny.

Kiedy mówi, siedzi w swoim nieoświetlonym biurze i trzyma stopy na

biurku. Opisuje mi tę sytuację. Ja leżę skulona na łóżku, także w
ciemnościach. W trakcie tych wielogodzinnych rozmów w mroku
odtwarzamy dwudziestoletnią historię, nawzajem wpadamy sobie w słowo,
aby potwierdzać ciągłe jedno i to samo: nasze rozstanie jest nie do zniesienia.
Przyznajemy, że moc naszych uczuć zdumiewa nas, a nawet przeraża - jakże
mimo wszystko możemy wytrzymać z dala od siebie przez tak długi okres?

Jego głos rozbrzmiewa w ciemności. Pierwszy raz doświadcza czegoś

takiego, wyznaje mi. Kościołowi, żonie, dzieciom nie poświęca więcej uwagi
niż ja pozostałej części mojego życia. Odpycha to wszystko od siebie
dokładnie w tym samym momencie, w którym ja odsuwam się od rodziny,
przyjaciół, chłopaka; nie chodzę na randki, nie odpowiadam na telefony ani
na pukanie do drzwi. Rozumie, dlaczego przerwałam studia. A nawet odnosi
się do tego z aprobatą. Obawia się tylko, że dlatego dziadkowie będą
przeciwko niemu, przeciwko nam; że będą się starali, aby nie zeszły się nasze
drogi.

- Ale stawiamy temu czoło - mówi. - Wszyscy będą musieli wreszcie

zrozumieć, że teraz ja jestem twoją szkołą. Mnie musisz się nauczyć.

Pragnienie mojego ojca, abym dowiedziała się o nim wszystkiego, bardzo

mnie ekscytuje. Nie może być inaczej, skoro jestem dzieckiem ojca, który
zniknął, i matki tak zimnej, tak skrytej, że opuszczając mnie, nie dała mi
żadnej szansy nawiązania ze sobą kontaktu.

- Muszę się z tobą zobaczyć - mówi co wieczór przez telefon. - Muszę

background image

wymyślić jakiś sposób. Nie mogę dłużej czekać.

Potem, pewnej nocy, dzwoni i informuje mnie, że ma już bilet na

samolot. Wspólnota kościelna pokryje koszt jego wyprawy na uniwersytet.
Ojciec spotka się tam z jakimś profesorem religii. Pieniądze na podróż
pochodzą z funduszu na ustawiczne kształcenie pastora. Będzie ze mną już za
dwa tygodnie.

Przed jego przyjazdem jadę do domu, aby wytłumaczyć się, dlaczego

zrezygnowałam ze szkoły. Dziadkowie domyślają się: od chwili, gdy na
horyzoncie pojawił się ojciec, zaczynam niewłaściwie kierować swoim
życiem.

- Porzuciłaś szkołę! - protestują. - Jak mogłaś?! Dlaczego?
- Nie porzuciłam szkoły, tylko przerwałam naukę - poprawiam ich, ale

oni nie dostrzegają różnicy.

Czyżby dziadkowie nie akceptowali powtórnych odwiedzin ojca, bo

podejrzewają, że okaże się mściwy? Boją się, że w końcu stał się na tyle
silny, by osiągnąć cel? Odzyskać albo zniszczyć wszystko, co do niego
należało?

- Nawet go nie znasz! - wrzeszczy babka, rozwścieczona wiadomością, że

znowu chcę się z nim spotkać. - Właściwie nigdy nie był dla ciebie ojcem! -
rzuca.

- Właśnie dlatego przeżyłam wstrząs. Dlatego muszę z nim pobyć.

Dlatego potrzebuję przerwy. Powinnam go lepiej poznać, dowiedzieć się,
kim jest.

Nie mogę odpowiedzieć na pytania dziadków dotyczące nagłych oznak

mojego przywiązania do ojca, gotowości pokochania osoby, której nawet nie
znam. Na to pytanie sobie samej nie potrafię odpowiedzieć.

- Przysięgam, wrócę do szkoły we wrześniu - mówię i zapewniam babkę,

że jeśli wrócę na uniwersytet z doskonałymi ocenami i zapiszę się na
maksymalną liczbę zajęć, mimo wszystko mam szansę skończyć studia w
pierwotnie planowanym terminie. - Czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałam
obietnicy?

Dziadek kręci głową z takim samym brakiem przekonania, jaki rezerwuje

dla finansowych operacji mojej matki. Przygląda się papierowi, na którym
spisałam rozkład obowiązkowych zajęć, jakby oglądał jeden z jej
bezwartościowych weksli.

- Zdaje się - powiada - że już to zrobiłaś, prawda? Wcale mnie nie pytasz

o zdanie, a już na pewno nie o pozwolenie.

background image

- Przykro mi - odpowiadam. - Bardzo mi przykro. Ale wrócę. Obiecuję.
Zaciska usta w wyrazie dezaprobaty, kiwa głową, nic więcej nie mówi.

Powiększa się dystans, który dzieli jego ciało od mojego.

- Dlaczego nie wyrzucisz tej okropnej rzeczy? - pyta mnie matka, mając

na myśli mój ulubiony czarny sweter. Haft strzępi się i gagatowe paciorki
spadają na kuchenny blat.

Gawędzimy sobie, parząc herbatę na kuchence. Kiwa głową, kiedy jej

oświadczam, że kocham ojca z niepojętą siłą, której nie jestem w stanie się
oprzeć. Przybita po jego wizycie naprawdę lepiej od dziadków rozumie moje
pragnienie ponownego spotkania się z nim; przynajmniej na razie.

- Ależ tak! Tak! - powiada, kiedy ją informuję o jego przyjeździe.
Dochodzimy do porozumienia, że ona jeszcze raz weźmie we wszystkim

udział, że ojciec i ja przyjedziemy ze szkoły do jej domu.

Matka patrzy na mnie.
- Twój ojciec jest jedynym mężczyzną, na którym mi naprawdę zależało -

mówi.

Oczywiście już to słyszałam, ale następne wyznanie jest dla mnie

nowością.

- Wiesz, tak naprawdę nigdy nie sprawiało mi przyjemności przebywanie

z żadnym innym mężczyzną - oświadcza. - To znaczy w łóżku. - Kładzie mi
dłoń na ramieniu; tak ją zaciska, że czuję napór każdego palca z osobna. -
Mam na myśli uprawianie seksu - dodaje, potem zabiera dłoń i krzyżuje ręce
na piersiach.

Nie odzywam się. Jestem zażenowana, odwracam wzrok.
Stoję tak blisko, że czuję ciepło bijące od jej ciała, oddech, który porusza

lekko meszek na moim ramieniu. Jeszcze nie wiem, co oznaczają dla mnie te
rewelacje. Przebiega po mnie zimny dreszcz, co przypisuję zdumieniu. Nigdy
równie chętnie nie dzieliła się ze mną tak osobistymi przeżyciami.

Dlaczego mi o tym mówisz? - myślę, dziwiąc się w milczeniu. Dlaczego?
Jeszcze nie wiem, że my, ja i ojciec, zaczniemy to wykorzystywać.
Przygotowując się do odwiedzin ojca, sprzątam pokój w suterenie i

pożyczam od przyjaciółki śpiwór. Jeżeli się obawiam, że nie spodoba mu się
miejsce, w którym mieszkam, to niepotrzebnie. Kiedy tutaj dociera, nie widzi
niczego. Nie widzi niczego prócz mnie.

- Jesteś moja - powiada, trzymając mnie drżącymi, gorącymi dłońmi. -

Należysz do mnie.

Nie może się pohamować, by mnie nie dotykać, by się we mnie nie

background image

wpatrywać, nie sięgać po moją dłoń, rękaw, włosy. W restauracjach stygnie
mu jedzenie, kiedy patrzy na mnie natarczywie, a jego dłoń mocno ściska
moją. Łzy zbierają się za soczewkami jego okularów i spływają cicho po
policzkach. Przekonują mnie, że prawdą jest to, w co chcę wierzyć: jego
miłość jest szczera.

Wieczorem oddaję mu swoje łóżko. Sama układam się w śpiworze

rozłożonym obok na podłodze.

- Nie może ci być wygodnie - mówi, ale nie sugeruje, byśmy się zamienili

miejscami.

- Chodź tu - proponuje w zamian, uderzając lekko w powierzchnię koca. -

Starczy miejsca dla nas obojga. - Pamiętam o pocałunku, dlatego się waham.
Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu walczyć o usunięcie czegoś z pamięci.

Czyżby nie wspominał o naszym rozstaniu na lotnisku, bo zdaje sobie

sprawę z mojego zakłopotania tym, co się zdarzyło? Nie myślę o pocałunku
jako o czymś, co on zrobił, lecz jako o czymś, co „się zdarzyło”. Udało mi się
odseparować go od czynu; sprowadziłam pocałunek do fizycznej
przypadłości, może odruchu, czegoś w rodzaju napadu kaszlu. Jeśli
pocałunek był nie poddającym się ludzkiej kontroli przypadkiem, to miłość,
którą ma dla mnie ojciec, nie jest skażona. I nie musze odwracać się od tego,
czego pragnę.

Mimo wszystko nie jestem spokojna. O pocałunku myślę bez ustanku.

Ilekroć mam ochotę porozmawiać o nim z ojcem, okazuje się, że nie jestem
w stanie otworzyć ust. Nie obawiam się, że powie coś, czego nie chcę
usłyszeć. Rzecz w tym, że zwodzę samą siebie i czasem już nie wiem, czy w
ogóle do czegoś doszło. Zadaję sobie pytanie, czy wszystkiego nie
wymyśliłam, tworząc nasyconą emocjami fantazję, inspirowaną nazbyt
wielkim pragnieniem bycia podziwianą i kochaną.

- Chodź tu - powtarza.
Zostaję na poprzednim miejscu, na podłodze przy jego stopach,

zamknięta na suwak w śpiworze, złapana w potrzask strachu i zarazem
tęsknoty.

- Proszę - mówi. - Pragnę cię objąć. Nie chcesz, abym to zrobił? Pomyśl,

ile już lat straciliśmy, pozbawieni swojego towarzystwa. Po co tracić więcej?

Chcę, by mnie obejmował. Chcę zbyt mocno, by trzymać się na dystans.

Ale kiedy wreszcie znajduję się obok niego, zasypiam, nim otaczają mnie
jego ramiona. Śpię na pościeli i w śpiworze, a rano, nim się budzi, wstaję i
biorę kąpiel.

background image

Ojciec zaczyna robić zdjęcia. Powiada, że musi sobie zrekompensować

to, co nazywa brakiem wyobraźni. Zawsze podróżuje z aparatem
fotograficznym, ponieważ bez jego pomocy nie umiałby potem odtworzyć
widoku miejsc, w których przebywał. Utrzymuje, że nie potrafi
zrekompensować w głowie obrazów, że myśli tylko słowami, tekstem nie
ożywionym żadnym zmysłowym doznaniem, to znaczy jego wspomnieniem.
Próbując zrozumieć, o co mu chodzi, przypominam sobie, że kiedyś chciałam
sprawdzić coś w encyklopedii Britannica. Pamiętam spostrzeżenie, że jej
strony są bardzo klaustrofobiczne, wiele z nich nie zawiera żadnych ilustracji,
od krawędzi do krawędzi wypełniają ją czarne litery, a wąskość marginesów
nie zachęca czytelnika do przeniesienia się w świat wyobraźni.

Czy to możliwe, aby coś podobnego działo się w głowie mojego ojca?

Aby odbywał się tam nieustanny pochód artykulacji? I nie było choćby
twarzy, kwiatu, izby, w której niegdyś spał, nie było zapachu potu ani
deszczu, smaku pomarańczy, wina i krwi, jedynie słowa, słowa, słowa?

Droga między uniwersytetem a domem matki obfituje w malownicze

widoki: punkty obserwacyjne, rozpadliny, formacje skalne, wyżłobione
rzecznymi prądami parowy, sękate, wiekowe korzenie, które trzymają się
mocno wielkich skał, i klify nad odległą, niespokojną wodą. Nie spieszymy
się, poznajemy każdy zakątek, tworząc wzorzec, który będziemy powtarzać
w ciągu następnych lat: ojciec i ja przy skraju drogi niby podziwiamy jakiś
widok wart trudów podróży, lecz w rzeczywistości jesteśmy całkowicie
zaabsorbowani sobą.

- Siadaj tutaj - powiada, ustawiając mnie do obiektywu.
- Chcesz, abym się uśmiechnęła? - pytam.
Patrzy znad aparatu.
- Po prostu bądź sobą - powiada.
Nic nie mówię, wtedy wyciąga dłoń, dotyka mojego policzka.
- Czy wiesz, jaka naprawdę jesteś? - pyta. - Skądże znowu, przecież masz

dopiero dwadzieścia lat. - Cofa się i podnosi aparat. - Będę musiał pokazać
ci, jaka jesteś - oświadcza - za pomocą tego. - Migawka trzaska bez ustanku.

Ojciec robi setki zdjęć. Powiada, że są mu potrzebne, bo kiedy nie ma

mnie przed oczami, to wówczas dzieje się tak, jakbym w ogóle nie istniała.
Nie może wyobrazić sobie mojej twarzy.

Od matki, która nie chce mnie widzieć, do ojca, który twierdzi, że istnieję

tylko wtedy, gdy mnie widzi. Zdaje się, że uważam to za rodzaj awansu
egzystencjalnego. Z pewnością, skoro już teraz mam wrażenie, że moje życie

background image

zależy od tego, czy ojciec mnie widzi.

Miałam jedenaście lat, kiedy perska kotka babki wydała na świat kocięta.

Było ich pięć. Wszystkie płci żeńskiej, białe, doskonałe. Babka obiecała
podarować mi jedno, to, które sobie wybiorę.

- Tylko ich nie dotykaj - przestrzegła mnie. - Poczekaj, niech no trochę

podrosną.

Niech przejrzą na oczy.
Codziennie klękałam przy skrzynce, gdzie leżały ze swoją matką.

Podnosiłam je kolejno, ujmowałam w dłonie każde ciałko niczym mleko i
trzymałam tak blisko, że pod swoimi ustami czułam ciepły oddech
maleństwa, bicie serca. Kocia główka ze sklejonymi powiekami kiwała się
bezradnie, uderzała w mój policzek, w brodę.

Zrobiłam to pewnego dnia po szkole. Nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że

nie potrafiłam się powstrzymać. Nie mogłam znieść widoku wiecznie
zaspanych pyszczków, maleńkich oczu, które nigdy się na mnie nie
otwierały. Przez tydzień, może nawet dłużej, miałam w rękach pulsujące,
ślepe życie. Czułam, że coś mnie chwyta za serce. Czułam się tak, jakbym
umierała.

Wzięłam jednego kotka na kolana i kciukami ostrożnie odsunęłam

powieki, rozdzielając jedną delikatną membranę od drugiej. Serce tłukło mi
w piersi, pociłam się ze strachu, ale spokojnie dokończyłam gwałtu. Kociak
nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie walczył;. Można by pomyśleć, że w
ogóle mu nie zadałam bólu.

Uniosłam go, aby przyjrzeć się jego oczom, które okazały się

zaczerwienione, wodniste, znowu zamknięte przed światem. Główka kiwała
mu się bezradnie tak samo jak poprzednio.

Choć raz mi się nie powiodło, to i tak nie oszczędziłam pozostałych

czterech kociąt.

Nie potrafiłam się powstrzymać. Skończyłam zajęcie, szlochając, a

futerko wokół oczu wszystkich kociąt także było wilgotne. Maleństwa
wyglądały na wyczerpane i zbolałe, podobnie jak ja. Wtuliły się w ciepły
brzuch matki i zasnęły.

Nie minął dzień, a opuchły im zamknięte oczy, na nowo zaklejone

powiekami, których brzegi były czerwone przy białym futerku. Podniosłam
jedno i próbowałam usunąć żółtą skorupę, która utworzyła się w kąciku
jednego oka. Nagle wystrzelił w górę robak ropy, a ja, zaskoczona,
wypuściłam maleństwo z rąk.

background image

Zdawałam sobie sprawę z tego, że postąpiłam źle, najgorzej w całym

swoim życiu, zbyt okropnie, by się do tego przyznać. I chociaż powiedziałam
babce, że chyba coś niedobrego dzieje się z oczami kociąt, nie zdradziłam jej
co. Wspomniałam tylko, że wydają się dziwne. Ale przy tym wyraźnie
zadrżał mi głos.

- Co się z tobą dzieje? - zapytała.
- Nic - odparłam. - Boli mnie gardło - skłamałam.
Weterynarz przez tydzień trzymał u siebie kotkę i kocięta. Po powrocie

ich oczy były otwarte i czyste, jasnobłękitne - wyrażały wyniosłą pogardę
albo obojętność. Pociągnęłam za sznurek rozwinięty na podłodze, a one za
nim pobiegły.

- Wydawało mi się, że chcesz jedno - powiedziała babka, kiedy kocięta

podrosły na tyle, aby je sprzedać.

- Nie chcę - odparłam.
- Dlaczego?
- Po prostu nie chcę. Zmieniłam zdanie.
Kiedy jedziemy do domu mojej matki, na tylnym siedzeniu samochodu

pełno sprzętu fotograficznego - ojciec i ja kłócimy się po raz pierwszy. Nasza
sprzeczka, jak to bywa w wypadku większości zakochanych, rozpoczyna się
od nieporozumienia równie absurdalnego jak zaskakującego. Na rogu pewnej
uliczki, przy małym bistro, gdzie zjedliśmy obiad, spieramy się o cenę
szamponu. Ojciec utrzymuje, że podczas jego pierwszej wizyty wydałam
trzydzieści dolarów na butelkę szamponu.

- Niemożliwe! - oburzam się. - Chyba żartujesz! Też coś, trzydzieści

dolarów?

- Obserwowałem cię dokładnie.
- Pewnie chodziło o trzy dolary. Kiedy to było? Gdzie?
- Widziałem, jak podawałaś pieniądze kasjerce.
- Posłuchaj - mówię, dostrzegając zmianę w charakterze rozmowy: od

trywialnej do śmiertelnie poważnej. - Przez całe moje życie nigdy nie
wydałam na szampon więcej niż cztery dolary, pod warunkiem, że była to
bardzo duża butelka.

- Ależ wydałaś - powiada. Ma zarumienioną twarz. - Widziałem.
- Przestań. Nawet matka nie wydałaby tyle pieniędzy na szampon. Nie

przypuszczam, żeby to było w ogóle możliwe.

Ciągniemy temat, zasadniczy i zarazem absurdalny, aż w końcu jesteśmy

zbyt zmęczeni, by kontynuować. Żaden argument go nie przekonuje, że

background image

mówię prawdę. A przecież jako dwudziestolatka w dalszym ciągu buntuję się
przeciwko ekstrawagancjom matki. Noszę swetry ze sklepów z używaną
odzieżą, spodnie z wojskowych nadwyżek, a kiedy kupuję szampon,
ostentacyjnie wydaję dolara pięćdziesiąt na tubę prellu, podczas gdy moja
matka płaci dziesięć za fiolkę klorany albo po pięć za pół uncji rzadkiego
kosmetyku wygładzającego skórę. Po dwudziestu latach od chwili, gdy został
poniżony przez moją rodzinę, latach spędzonych na gorączkowym
doskonaleniu się - dwa tytuły magistra i jeden doktora na doskonałych
uniwersytetach, a do tego szybkie wspinanie się po stopniach hierarchii
własnego Kościoła - ojciec nadal jest uszczypliwy. Karze mnie za skłonność
do marnowania pieniędzy, którą zamiast matce przypisuje mnie. Kiedy się w
końcu poddaję, to nie tylko dlatego, że nasza kłótnia nie ma sensu i nie da się
rozstrzygnąć.

- W porządku - ustępuję. - Masz rację.
Wydaje mi się, że ostatecznie mogę w ten sposób odpokutować za to, że

zawstydzają go ludzie, którzy mnie wychowali. Bo mimo wszystko
doskonale wiem, że babka i matka potrafią sprawić, że człowiek czuje się
słaby i bezbronny.

Ojciec opowiada, że jego święcenia zostały przełożone ze względu na

obowiązkowe badania psychoanalityczne. Nie jestem wystarczająco
zainteresowana tymi zwierzeniami, powinnam być bardziej. Chcę, aby mój
ojciec był doskonały. Podaje mi kilka szczegółów. W

jednym z małych miasteczek, gdzie służył jako wędrowny pastor - w

czasach, które mi opisuje, miałam dziesięć lat i właśnie wtedy postanowiłam
namalować dla niego stodołę -

przebił pięścią ścianę kościoła.
Nawet jego własna inteligencja jest wrogiem, z którym musi się borykać -

w takim samym stopniu rujnują go liczne talenty, jak i niepowodzenia.
Umysłem, który finansuje swoją bystrością i elastycznością, mógł bez trudu
przechytrzyć większość psychiatrów. Z

pewnością nie potrzebował wiele czasu, by zauważyć, jakie zachowania i

które opinie powinien prezentować duchowny, które zaś lepiej zachować dla
siebie. Jeśli w jego przypadku terapia okazała się skuteczna, to dlatego, że w
jej trakcie nauczył się, jak kreować pożądany wizerunek pastora, nawet jeśli -
jak mi wyznaje - ma z Kościołem wiele nie rozwiązanych problemów.

Mimo konfliktów mój ojciec tak bardzo potrzebował jakiegoś sukcesu

mierzonego zwykłą miarą - by udowodnić dziadkom, że źle postąpili, surowo

background image

go odprawiając - że ogromnym wysiłkiem woli i z nie słabnącym gniewem
dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył. Jego rana jest równie głęboka jak
moja, nasz gniew - skierowany przeciwko tej samej osobie.

Oboje nie dostrzegamy jednego. Żadne z nas nie wie, jak bardzo jesteśmy

rozgniewani. Może dlatego, że nie mogę się przyznać do tego gniewu, skoro
nie dostrzegam, co ojciec skrywa przed sobą. A on, znakomicie wyćwiczony
w oszukiwaniu siebie, odwzajemnia się tym samym.

Wszystkie emocje, które nas dotyczą, nazywamy miłością.
Do domu matki przyjeżdżamy późno. Od razu odkrywamy, że z trudem

osiągnięta, niepewna równowaga naszej trójki, naszej „małej rodzinki”, już
nie istnieje.

Ojciec nie robi już jednakowej liczby zdjęć mnie i matce. Już go na to nie

stać. W

dodatku nie tylko obiektyw aparatu kieruje się w jedną stronę. W domu

matki ojciec i ja, dwoje gości, porzucamy ją, jeszcze niedawno przedmiot
naszego poświęcenia, i zwracamy się ku sobie. Wszystko, co podczas
poprzedniej wizyty sprawiało nam mniejszą lub większą przyjemność -
wycieczki do galerii, aby popatrzeć na sztukę; wycieczki do ogrodów, aby
popatrzeć na rośliny; do restauracji, aby popatrzeć na siebie - stało się
krępujące, i to dosłownie. Potrącamy się, depczemy sobie po palcach,
potykamy się o donice.

Obecność ojca zaburza harmonijny spokój w salonie matki, gdzie

przedmioty są starannie dobrane, tak samo poustawiane, powierzchnie zaś
nieskazitelnie równe i czyste, gdzie obowiązuje protokół, na mocy którego
emocje pozostają zawoalowane, a pozycje przybiera się skromne. Nawet
kiedy się nie odzywa, zachowując powagę, jego ciężkie, białe ciało
przekazuje jakiś zmysłowy smutek. Jakby ciężar był zjawiskiem bardziej
duchowej niż fizycznej natury. Ojciec ma grube jak u chłopca ramiona, ale
tusza nie pozbawia go seksapilu, tylko czyni go typem bardziej
androginicznym, przydając męskości elementu kobiecego. Jego kończyny są
duże i mocne, ale mięśnie obrośnięte tłuszczem, który ukrywa ich siłę. Nie
cierpi na znaczną nadwagę - w garniturze wydaje się raczej duży niż otyły -
masywną, męską pierś widać pod cienkim materiałem koszuli; ten widok
niepokoi. Ma duże, piękne dłonie, jakich nie spotyka się często u mężczyzn,
wszystkie palce proste, silne, wypielęgnowane. Mięsiste stopy także są
wypieszczone, kształtnie uformowane paznokcie gładko opiłowane.
Żartujemy, że jego stopy są znacznie ładniejsze niż moje czy matki.

background image

Dla kobiet pokroju matki albo mnie, wrażliwych na społeczne normy

określające wzory piękna i płci, jego ciało i całkowicie beztroski sposób, w
jaki je traktuje, są tak samo obrazoburcze i niepokojące jak jego skłonność do
płaczu. Wszystko w jego wyglądzie wskazuje na zaspokojone pragnienia,
zagojone rany. W przeciwieństwie do mojego ciała, zawsze wyciszonego,
którego pragnienia i bóle nie miały żadnego znaczenia, jego - jakże białe,
jakże leniwe - jednocześnie fascynuje mnie i odstręcza. Ciągle powracam
spojrzeniem do ciemnych punktów jego brodawek. Bardzo się różnią od
wysuszonych monet moich kolegów, ich twardych torsów, chudych
brzuchów.

Podczas posiłków, kiedy wgryza się w posmarowaną masłem kromkę

chleba, je banana albo nawet coś tak mało opornego jak jogurt, słyszę odgłos
stykających się zębów.

Spotykają się z cichym szczękiem, a ja drżę na ten dźwięk, który zdradza

siłę jego łaknienia i przypomina o moich pragnieniach. O życiu z ukrytą,
tłumioną żądzą.

Kiedy tym razem wracam do domu matki po odwiezieniu go na lotnisko -

żadnych pocałunków, tylko gorączkowy, niezgrabny uścisk - zastaję ją
spacerującą w salonie dookoła białej sofy.

- Coś niedobrego dzieje się z nami wszystkimi - powiada. - Czuję to.
Siadam na sofie, wyczerpana, ze śladami łez na policzkach.
- Niby co takiego? - pytam, zdradzając niecierpliwość, niechęć, by mnie

zmuszono do obrony siebie albo jego.

- Wiesz - mówi - on nie jest normalny. Twój ojciec nie jest normalnym

człowiekiem.

- Nie jest? - dziwię się. - Nie rozumiem.
Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam ochoty na rozmowę z nikim

oprócz ojca, a matka jest wściekła, trudno nie zauważyć. Wygląda tak, jakby
szykowała się do skoku, panowała nad każdą cząstką siebie poza ciemnymi,
rozbieganymi oczami.

- A tak w ogóle - dodaję - to kto jest normalny? - Znacznie później tą

ripostą posłuży się wobec mnie ojciec.

- Nie wiem. Po prostu jestem zaniepokojona. Jesteście… jesteście sobą

zafascynowani… to coś w rodzaju fiksacji. Rozumiem to w twoim wypadku,
wychowywałaś się bez ojca. Nie dziwi mnie, że on ciebie hipnotyzuje.
Zresztą, nikogo by nie dziwiło. Ale on… - Matka przerywa i odwraca się. -
Wiesz - mówi z naciskiem - to wcale nie dotyczy ciebie. To dotyczy mnie.

background image

„To”, wiem od razu - nie istnieje nic bardziej zrozumiałego niż owo

zwykłe niejasne słówko - oznacza miłość, którą wyraża zachowanie ojca,
drżące dłonie i gorące spojrzenia.

Wszystko, co dostrzegła i co ją zaniepokoiło. Jakże niestosowne i

pozbawione umiaru.

Nie może być normalne to, że kocha mnie tak bez reszty, oto co słyszę z

jej ust.

Dowiaduję się, że matka nie tylko mnie nie kocha ani nie podziwia, ale na

dodatek tak zinterpretuje miłość mojego ojca, że uczyni ją swoją własną.

Krzyżuje ramiona i spogląda na mnie. Uciekam spojrzeniem w bok. Nie

chcę jej podpowiadać, jakiego rodzaju sprytnymi pociągnięciami można mnie
pozbawić twardego gruntu pod nogami. Pragnąc zagarnąć dla siebie całe
oddanie ojca, popycha mnie ku niemu, chce tego czy nie. Bo jeśli ona mnie
nie kocha, to aby nie runąć w otchłań nie kochanych, muszę trwać przy nim.

- Nie dostrzegasz tego? - nalega. - Nie rozumiesz, że mam rację?
Nie odpowiadam. Nie, nie rozumiem. I nie zrozumiem.
Upłyną lata od śmierci matki, nim się przekonam, że miała racje.

Przeczytam listy, które ojciec do niej wysyłał, kiedy miała osiemnaście,
dziewiętnaście, dwadzieścia lat -

siedemdziesiąt sześć, przechowywanych w pudełku po butach Charlesa

Jourdana. Ostatni z nich, napisany 22 października 1970, zawiera słowo
„kochanie” w każdym zdaniu prócz jednego.

Przeczytałam je raz, potem jeszcze raz od początku. Jak wszystkie dzieci

zawsze będę zainteresowana zalotami swoich rodziców. W korespondencji,
którą ojciec prowadził z matką, najbardziej zafascynuje mnie nie staromodna
„inność”, nie fakt, że należeli do świata, który różni się od mojego, lecz
absolutna poufałość. Przeczytam te listy tak, jak oni czytali: jakby zostały
skierowane do mnie. Listy są pisane tym samym językiem, językiem
pożądania i posiadania. Zawierają identyczne fragmenty poematów i
piosenek.

Będę płakała, czytając listy, które ojciec pisał do matki, bo znalazłam w

nich wszystko. Jest w nich wszystko, co - bardzo chciałam w to wierzyć -
miało należeć do mnie i tylko do mnie, a w rzeczywistości, jak stwierdziła,
było jej.

W suterenie wiodę życie niemrawe i wyczerpujące. Projekty badań, które

opisuję w zarysach dziadkom, są czystym wymysłem. Chodzi o to, abym
mogła mieszkać w kampusie i wydawać ich pieniądze na czynsz. Czas bez

background image

zajęć szkolnych wypełnia mi ojciec. Myślę tylko o nim, o nikim, o niczym
więcej.

Jest kwiecień. Jest maj. Dni upływają, jeden podobny do drugiego. Są

ważne tylko wówczas, gdy liczę, kiedy ostatnio byliśmy ze sobą albo ile
czasu pozostało do ponownego spotkania. I jego, i mnie satysfakcjonuje
wyłącznie jedno: całkowite posiadanie tego drugiego. Ojciec zupełnie nie dba
o to, czy nie przyczynił się do przerwania przeze mnie nauki, czy nie
pozbawił mnie przyjaciół; cieszy go każda oznaka niewolniczego
przywiązania z mojej strony. z kolei ja nigdy nie przejmuję się jego pracą,
rodziną czy pieniędzmi, które wydaje na rachunki telefoniczne i bilety
lotnicze zamiast na ubrania dla swoich dzieci.

Rozpoczęłam osobliwy rozdział mojego życia. Czas nie jest w nim

rzeczywisty, nie pasuje ani do życia, które wiodłam jako dziecko, ani do
tego, które kieruję jako kobieta, albo który niczym droga prowadzi mnie od
jednego do drugiego.

Nosisz imię świętych i królowych - powiedziała pewnego razu matka,

kiedy byłam jeszcze taka mała, że nie odróżniałam aureoli od korony. Jeszcze
nie byłyśmy katoliczkami.

Należałyśmy do Pierwszego Kościoła Chrystusowego, wspólnoty

scjentystów. Nad moim łóżkiem wisiała tabliczka ze słowami Mary Baker
Eddy: „Matko Ojcze Boże, z oddaniem szukam Cię. Po drodze świetlistej,
która ku Tobie wiedzie, biegnę albo idę - wedle woli Twej”.

Krótka modlitwa, którą odmawiałam przed zaśnięciem, przerażała mnie.

Nie chciałam szybko umierać. Za każdym razem, kiedy mi się zdawało, że
atak astmy może mnie zabić, jeśli akurat nie myślałam o matce, to myślałam
o śmierci i Bogu. Tak powstała moja pierwsza trójca: Matka, Śmierć, Bóg.

Do dnia moich narodzin wszystko, co ocalało z żydostwa moich

dziadków, sprowadzało się do rozróżnienia, co jest „czyste”, co „nieczyste”,
co „wybrane”, a co „nie wybrane”. Matka nigdy nie chodziła do świątyni.
Wydaje mi się, że uznała wiarę swoich przodków za staroświecką i nudną,
pozbawioną zwłaszcza blasku ukrzyżowania. Spuścizna judaizmu była stara i
zwietrzała jak zakrzepła krew, podczas gdy krew Chrystusa płynęła żywo
każdej niedzieli.

Może pozostała bym odporna na chwytliwe doktryny pani Eddy, gdybym

jako sześciolatka nie uległa wypadkowi, który sprawił, że znalazłam się u
biegłej terapeutki scjentystycznej albo uzdrowicielki. Ponieważ matka już się
wtedy od nas wyprowadziła, rano dziadek zawoził mnie do szkoły. Pewnego

background image

dnia podróż do szkoły została dramatycznie przerwana, gdy zawiodły
hamulce starego lincolna.

Przyciskając bezużyteczny pedał, dziadek skręcił z drogi, pragnąc

uniknąć zderzenia z tyłem samochodu jadącego przed nami. Zjechaliśmy z
niskiego nasypu, nabraliśmy prędkości, przecięliśmy rów i trafiliśmy w
drzewo. Przy uderzeniu otworzyły się drzwiczki od schowka na rękawiczki.
Nie byłam przypięta pasem, więc wyleciałam do przodu, skaleczyłam brodę o
mechanizm zamka, a w dodatku pękła mi szczęka.

Dziadkowi nic się nie stało. Wyciągnął mnie ze zniszczonego, dymiącego

samochodu i przycisnął złożoną chusteczkę do mojej twarzy. Krew płynęła
mi z ust i brody. Zaczęłam płakać, ale bardziej ze strachu niż z bólu.
Borykałam się z prowizorycznym opatrunkiem, kiedy całkowicie
przypadkowo dostrzegła nas moja matka. Akurat jechała do kancelarii
adwokackiej, gdzie pracowała jako sekretarka, i zjechała na pobocze.
Zmaterializowała się tak nagle, wręcz magicznie, i tak zwinnie wyskoczyła z
niebieskiego samochodu, jakby była aniołem. Wrażenie pogłębiała sukienka,
którą nosiła tego ranka, z obcisłą górą i szerokim, purpurowym dołem z
wyszytymi nutami. Ilekroć miała ją na sobie, nie mogłam się powstrzymać
przed dotknięciem materiału spódnicy. Nuty pobudzały moją wyobraźnię,
wydawały się tajemnicze, a jeśli matka mi pozwoliła, wodziłam palcem po
wypukłych, jak gdyby stanowiły kod całkowicie inny od muzycznego, na
przykład alfabet Braille’a albo Morse’a, i oznaczały wiadomość, której nie
potrafiłam na czas rozszyfrować.

Matka okazała się niezwykle cierpliwa i delikatna, kiedy pomagała mi

wsiąść do swojego samochodu. Zostawiłyśmy dziadka, który miał poczekać
na pomoc drogową, i pojechałyśmy do najbliższego centrum pomocy
medycznej, gdzie prześwietlono mnie i przygotowano do założenia szwów.
Jasne światło niemal mnie zmuszało do zamknięcia oczu, tymczasem
kawałek jednorazowego niebieskiego płótna z otworem wyciętym na brodę
otulał

mnie niczym całun, zasłaniając widok matki. Trzymałam ją mocno za

rękę, może nazbyt mocno, bo po chwili uwolniła się i odłożyła moją dłoń na
poręcz. Powiedziała, że musi zadzwonić i wyjaśnić, dlaczego nie pokazała się
w pracy.

Starałam się być odważna, lecz kiedy usłyszałam, że odchodzi, stukając

obcasami, opanował mnie zwierzęcy strach. Wierzgając i pomagając sobie
paznokciami, próbowałam za nią pobiec. Rozumiałam tylko jedno: znowu

background image

mnie zostawiła, tylko tym razem z obcymi ludźmi. Aby mnie powstrzymać,
musieli się mną zająć równocześnie oboje - lekarz i pielęgniarka. W końcu
im się udało. Dostałam środek na uspokojenie, rana została zaszyta, a ja,
pogrążona we śnie, zabrana wreszcie do domu. Tego samego dnia po
południu obudziłam się z krzykiem, ogarnięta tą samą paniką, którą lek
przerwał, ale od której mnie nie uwolnił.

Matka, szybko wyczerpana moim nieustannym płaczem i obejmowaniem

ją za szyję, czepianiem się nóg, rąk - czego tylko pozwoliła dotknąć - zabrała
mnie do terapeutki, której nazwisko wybrała na chybił trafił z listy
zamieszczonej na ostatniej stronie czasopisma scjentystów „The Christian
Science Journal”.

Terapeutka była siwowłosą kobietą w wełnianym supełkowym swetrze,

którego dotykałam, kiedy się nade mną modliła. Położyłam głowę na jej
udach, ona zaś trzymała jedną dłoń na moim czole, drugą - nad sercem. Pod
nimi - pamiętam je jako chłodne, opanowane, a nawet wstrzemięźliwe w
gestach - poczułam, że strach mnie opuszcza. A potem poczułam się, jak
gdyby nagle w czaszkę trafił mnie potężny cios objawienia i wypełnił

strumień piekącego światła. Tamta obca kobieta tajemniczo i

nieoczekiwanie pozwoliła mi zetknąć się z doświadczeniem, którego nie
mogę określić inaczej jak zachwyt. Czułam się odseparowana od swego ciała
i ziemskich spraw. Wydawałam się sobie nie bardziej cielesna niż drżenie
powietrza nad ogniskiem. Nie potrafiłam znaleźć słów na opisanie tego, co
się wydarzyło - nigdy ich nie znajdę - i w zdumieniu przestałam płakać.
Matka odetchnęła z ulgą; ja natomiast, sześcioletnia dziewczynka, poznałam
pewną niebezpieczną prawdę, niebezpieczną zwłaszcza dla kogoś tak
młodego i spragnionego miłości. Zauważyłam, że transcendencja jest
możliwa: że duch może pokonać materię i dlatego ja mogę pokonać wszelkie
przeszkody, które nie pozwalają matce mnie kochać. Że potrafię pokonać
siebie.

Codziennie za Wielkim Kanionem słońce wschodzi i zachodzi, za

każdym razem wypełniając przestrzeń cieniami w kolorze krwi. Na drodze
jesteśmy wolni, a mimo wszystko jest to wolność zbyt wyczerpująca, aby ją
podtrzymywać. Nigdzie nie ma miejsca na rozpalenie ognia ani odpoczynek i
chociaż na razie tego nie zauważamy, usuwamy ze świadomości, zawsze
będzie nam towarzyszyła wiedza, że prawdą jest to, co czuliśmy podczas
pierwszego tygodnia spędzonego razem: straciliśmy siebie. Straciliśmy moje
dzieciństwo, jego ojcostwo i dwadzieścia lat miłości, a tych strat nie da się

background image

już odrobić.

Uciekamy przed tą prawdą, ale przecież nie możemy uciekać bez końca.
Po miesiącach wymiany listów i rozmów przez telefon - dokładnie po

trzy razy dziennie - z których wszystkie zawierały obietnice oddania i prośby
o wzajemność, ojciec przygotował mnie na to, czego ode mnie żąda.

- Nie wiem, czy chcę - mówię. - Chyba nie mogę. - Zęby mi dzwonią w

nagrzanym samochodzie.

Kiedy wreszcie wydobywa to z siebie, zapada zmierzch. Kanion tonie w

mroku.

Kanion jest rzeką krwi, bo gdy ojciec wypowiada słowa, których się

obawiałam - „Pragnę się z tobą kochać” - Bogu pęka serce, łamie się. Przeze
mnie.

- Kocham cię - powiada ojciec. - Pragnę.
- I ja ciebie pragnę - szepczę. Błagam, nie każ mi tym płacić - proszę bez

słów.

- Czego się boisz? - pyta.
Obawiam się, że dam mu wszystko, o co tylko mnie poprosi. Wcześniej

czy później.

- Piekła - odpowiadam i wcale nie żartuję.
Śmieje się, aby dać mi do zrozumienia, że jestem dziecinna, naiwna. W

tym śmiechu lata studiów technologicznych stanęły naprzeciw mojej
ignorancji w kwestii, czym jest Bóg i Jego gniew.

- Istnieją zasady, które mają zastosowania do większości ludzi - powiada

ojciec - ale są ludzie, których owe zasady nie dotyczą. Ludzie…

- Skąd możemy wiedzieć, że ty… że my jesteśmy wyjątkami?
- Po prostu wiem - stwierdza. - Będziesz musiała mi zaufać.
Ojciec i ja spieramy się o naturę miłości i formy, w jakich się ona wyraża.

Nasze rozmowy niczym akademickie referaty rozpoczynają się od mdłych
teorii, łacińskich i greckich słów z technologicznych wykładów, od agape i
caritas, nie eros. Lecz nagle stają się osobiste. Jakże ma się dłużej opierać
temu, co do mnie czuje? Przecież takim uczynił go Bóg.

- Bóg mi ciebie dał - powiada.
Kiedy dochodzi w nim do głosu kaznodzieja, tracę chęć do obrony.

Słowa, które może innych poderwałyby do biegu, mnie zatrzymują jak w
potrzasku.

„Bóg mi ciebie dał”. Czy on w to wierzy? Przekonuje mnie, że tak, że

należę do niego zgodnie ze świętym prawem, jestem jego, by mógł ze mną

background image

uczynić, co zechce. Nie przychodzi mi do głowy, że to wprowadzenie o woli
Bożej jest najłagodniejszym, najmniej niepokojącym sposobem uwolnienia
nas obojga od poczucia winy. Nigdy nie kwestionuję jego rozsądku, chociaż
w pewnym momencie przyszłości łatwiej przyjdzie mi uznać go za szaleńca
niż dojść do wniosku, że okazał się przenikliwy w ocenie mojego charakteru i
moich słabości, wiedząc, jakim językiem się posługiwać, jaką pętlę ze słów
zacisnąć mi wokół szyi.

W latach, które nastąpiły po wypadku samochodowym, a jeszcze bardziej

po klęsce na teście z francuskiego, postanowiłam powrócić do tego, z czym
zetknęłam się na kolanach uzdrowicielki. Przyszło mi do głowy, że odnajdę
to w szkółce niedzielnej. Byłam jedynym dzieckiem przy laminowanym
stole, które wykonało zadanie z poprzedniego tygodnia, które specjalną
niebieską kredą zaznaczyło swoją Biblię w białej winylowej okładce i
przeczytało odpowiedni fragment z Klucza do Pism Mary Baker Eddy.
Pozostałe dzieci, wystrojone w przypinane krawaty i pastelowe szarfy,
siadały niedbale, drzemały, podczas gdy ja siedziałam prosto. Ledwie
nauczycielka kończyła zadawać pytanie, a moja dłoń w białej bawełnianej
rękawiczce, ciasno zapinanej w nadgarstku, szybko wędrowała do góry.
Czasem dostrzegałam, że nauczycielka patrzy na mnie z czymś, co nawet
wówczas wydawało mi się konsternacją. Ociężałość innych dzieci,
niewłaściwe odpowiedzi płynące beztrosko z ust ubrudzonych jedzoną w
pośpiechu zimną owsianką były najwidoczniej tym, czego się spodziewała.
Natomiast niepokoiła ją żarliwość, z jaką recytowałam poszczególne wersety,
czujna postawa na krawędzi czerwonego plastikowego krzesełka dla
przedszkolaka.

Płaszczyzna wiary była jedyna, na której miałam szansę przyciągnąć

uwagi matki.

Ponieważ matka nie przebywała ze mną w ciągu tygodnia, dzięki czemu

nie musiała reagować na moje co bardziej odrażające potrzeby, i ponieważ
zawsze wolała lepsze kąski, dbałość o mój duchowy rozwój należała do niej.
W niedzielę po kościele chodziłyśmy na patio pewnej restauracji, gdzie
siadałyśmy na giętych metalowych krzesłach i jedząc sandwicze poprzebijane
wykałaczkami, przeglądałyśmy lekcję ze szkółki. Kelnerzy flirtowali z
matką, mężczyźni z sąsiednich stolików uśmiechali się do niej. Zerkali na jej
lewą rękę i nie widzieli obrączki. Tak samo jak ja zdawali się tęsknić za moją
matką - która dla mnie już wtedy ucieleśniała piękno młodości, jej lśniące
włosy i gładkie policzki świadczyły o witalności obcej moim dziadkom,

background image

potrafiła zrobić mostek i gwiazdę, miała piętnaście par butów na wysokich
obcasach, każdą w innym kolorze - która wydawała się jeszcze bardziej
godna pożądania ze względu na swą niedostępność.

Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Klucz do Pism nie pomagał. Aby po

raz drugi doświadczyć ekstatycznego uniesienia, które na chwilę uczyniło
mnie atrakcyjnym dzieckiem i które stało się moim udziałem po przeżyciu
cierpienia, zaczęłam w sekrecie umartwiać swoje ciało. W warsztacie dziadka
ścisnęłam palce w szczękach imadła. Kiedy babcia przyniosła do domu deser
lodowy firmy Baskin - Robbins i usunęła suchy lód, którym był

obłożony, posłużyłam się szczypcami do sałaty, aby wydobyć z kosza na

śmieci małe, dymiące kawałki. W zamkniętej łazience na piętrze przyłożyłam
język do powierzchni suchego lodu i zostawiłam na nim trochę skóry. W
lustrze ujrzałam krew płynącą z ust tą samą magiczną stróżką, która kiedyś
sprawiła, że moja matka wyłoniła się z ogromnego świata dorosłych i
ulicznego ruchu, by się przy mnie znaleźć. Dzięki tego rodzaju
transformacjom, możliwym poprzez wiarę, stałabym się warta jej miłości.
Albo inaczej: leżąc na kolanach uzdrowicielki, dzięki wierze nie
cierpiałabym bardziej z powodu opuszczenia mnie przez matkę niż z powodu
bólu szczęki.

Zatem spojrzałam na język w lustrze, poczułam smak krwi i poćwiczyłam

trochę, żeby nie bolało.

Matka przeszła na katolicyzm, gdy miałam dziesięć lat, a ja poszłam za

jej przykładem. Szukałam jej nawet wówczas, kiedy ona szukała czegoś,
czego nie odnalazła u scjentystów. Do Pierwszej Komunii przygotowywał
mnie ksiądz o nazwisku Gołąb. Choć nosił trafne nazwisko, ojciec Gołąb
bynajmniej nie był ucieleśnieniem Ducha Świętego: palił

jak smok, a jego twarz nad białą koloratką miała całkowicie ziemski,

optymistyczny wyraz.

Powtarzając stare błędy, zresztą dość podobne do tych, które popełniałam

przy nauce francuskiego, frustrowałam księdza i złościłam matkę,
odpowiadając konsekwentnie źle na to samo pytanie.

- Co takiego staje się ciałem i krwią Chrystusa? - chciał wiedzieć ojciec

Gołąb.

- Chleb i woda - odpowiadałam za każdym razem, zastępując święty

pokarm dziękczynienia więzienną strawą. W końcu pozostaje to jedno
pytanie spośród pięćdziesięciu, z którymi nie mogłam sobie poradzić.
Wówczas daje mi spokój. Niemniej powiada: - Bardzo przykry błąd. - Patrzy

background image

na mnie i na matkę przez welon papierosowego dymu. - Mam nadzieję, że to
nic nie znaczy.

Na Boże Narodzenie dostałam komplet z Żywotów świętych. Dwa tomy

świętych mężczyzn. Przeczytałam je raz i odłożyłam do szuflady. Natomiast
historie świętych kobiet, także w dwóch tomach, starannie studiowałam i
nawet z nimi spałam. W książkach zamieszczono kolorowe ryciny,
zaadaptowane dzieła mistrzów. Oślepiona Lucyna.

Okaleczona Agata. Małgorzata ściśnięta na śmierć pod drzwiami ze

stosem kamieni. Perpetua i Felicja poturbowane przez dzikie bestie.

I Dympna, patronka cierpiących na choroby psychiczne. Dympna była

córką owdowiałego króla iryjskiego, który chciał ją poślubić. Uciekła, lecz ją
ścigał. Nie chciała się zgodzić, więc obciął jej głowę.

Ojciec jest błyskotliwym teologiem. Tylko arogancja mogła go takim

uczynić. Jego wiara składa się z odpowiedzi, nie z wątpliwości. Spotkanie ze
mną ojciec charakteryzuje jako pierwszy kryzys swej wiary: we mnie znalazł
stworzenie bardziej godne wielbienia niż Stwórca. Przeraził się, gdy poczuł,
że mnie kocha bardziej niż Boga. Herezja ta nie utrzymała się zbyt długo, bo
Bóg oświadczył ojcu, że mu się objawia za moim pośrednictwem.

- Bóg to uczynił? - pytam. - Skąd wiesz? - Kiedy mówię, zasłaniam

twarz, nie patrzę na niego, nie mogę. Jestem oszołomiona, bliska omdlenia.
Gdyby powiedział coś o seksie, nie bałabym się do tego stopnia. Jak on może
twierdzić, że ma takiego sprzymierzeńca? A jeśli może, to jak mam się
bronić? Jego Bóg musi być inny, bardziej potężny od mojego, który umarł w
Kanionie.

Kiedy tym razem wracamy do domu, on do swojego i ja do swojego, jest

mi lekko na duszy. Dzięki telefonom, listom i taśmom stale się upewniam, że
ojciec jest tak samo mój na odległość, jak i wówczas, gdy zjawia się
osobiście. Jednocześnie unikam komplikacji. Nie muszę odpierać jego
fizycznych awansów ani zaprzeczeń, że na nie reaguję. W swoim mieszkaniu
nie przyjmuję gości i rzadko je opuszczam. Przerwawszy naukę w szkole,
straciłam kontakt z przyjaciółmi: odsunęłam się od nich, więc oni odsunęli
się ode mnie.

Chociaż mój związek z ojcem nie został skonsumowany, jest przecież

zauważalnie nienaturalny. Kiedy przebywamy ze sobą, bledniemy, wystarczy
chwila, a już jesteśmy oblani rumieńcem, drżą nam dłonie i bez widocznego
powodu płaczemy. Odkąd ojciec stopniowo opanowuje moją duszę i ciało,
ukrywam się w moim podziemnym pokoju. Kiedy zdarza się, że przez okna

background image

dostrzegam nogi albo słyszę kroki w długim korytarzu prowadzącym do
mieszkania, nie odpowiadam na dzwonek. Na czworakach wchodzę między
łóżko a ścianę i czekam, póki intruz nie odejdzie. Czasem tam zasypiam,
skulona, obejmując kolana rękoma.

Jak długo będę utrzymywała kontakt z ojcem, nie ważne, gdzie

zamieszkam, zawsze będę w pokoju podobnym do tego - ciasnym,
niewygodnym. Obojętnie, na którym piętrze, podłoga będzie zalana
przygaszonym, mętnym światłem.

Podejmuję kilka prób ucieczki z sutereny, lecz bez powodzenia.

Symbolicznie spędzam jedną, czasem dwie noce z moim chłopcem, potem
wracam, a telefon dzwoni znowu.

- Gdzie byłaś?! - rzuca ojciec niemal histerycznie, gniewnie prycha.
- Poza domem - odpowiadam.
- U niego?
- Tak, u niego.
Kłótnie o mojego chłopaka nie są szczere, bo rozmawiamy głównie o

tym, czy jest mnie wart, nie o tym, czy ojciec jest o niego zazdrosny. I
chociaż nie mówię tego ojcu - nie dam mu tej satysfakcji ani nie zrezygnuję z
pozorów niezależności - związek z moim chłopcem nie przetrwał
gwałtownego wtargnięcia ojca w moje życie. Za kilka miesięcy mój chłopak
odejdzie. W zasadzie nie dojdzie do zerwania. Dopuścimy jedynie do tego,
aby podjął pracę w odległym mieście, i zostaniemy parą na odległość.
Oddalenie w przestrzeni stanie się wygodnym wytłumaczeniem
wyobcowania, które w dalszym ciągu odczuwamy jako długotrwałą
konsekwencje tamtego pocałunku.

Poza moim chłopcem spotykam się jedynie z najbliższą przyjaciółką; nie

rozmawiam z nią o ojcu. Zmiany, jakie we mnie zaszły w ciągu ostatnich
miesięcy, są tak głębokie - chyba żadna z nas nie chce przyznać jak bardzo -
tak niepokojące, że zwykle znajdujemy temat odmienny od tego, co mi się
przydarzyło. Zaczynam się dowiadywać, co znaczy słowo
„niewypowiedziany”.

Mimo wszystko póki żyjemy, póty wyrażamy siebie. Posługując się

słowami bądź

obywając się bez nich. Istnieją opowieści o szaleńcach, o ludziach

nawiedzonych: pismo na powierzchni ich ciał zdaje się wskazywać na
cierpienie, jakie tkwi wewnątrz. W którymś z minionych stuleci przypadek
półpaśca bywał przyczyną egzorcyzmów.

background image

Skóra na mojej szyi pokrywa się pęcherzykami wielkości zapałczanych

główek.

Tworzą skupiska po dwadzieścia albo więcej i otwierają się, tworząc

bolesne owrzodzenia.

Nim mija tydzień, „wykwity” - jak to określa lekarz - rozprzestrzeniają

się na ramiona, plecy, dekolt i prawą rękę aż po sam koniec kciuka. Infekcja
postępuje wzdłuż szlaków nerwowych biegnących od siódmego kręgu
szyjnego, gdzie zagnieździł się i do tej pory czekał w uśpieniu herpes zoster,
wirus ospy wietrznej, którym się zaraziłam w wieku pięciu lat.

Ciało ma zdumiewającą pamięć, zdarzenia są zapisane w naszych

kościach, nerwach, krwi. Na ospę zachorowałam latem, zaraz po wyjeździe
ojca, który właśnie wtedy złożył nam pierwszą wizytę.

- Dlaczego to się uaktywniło akurat teraz? - pytam lekarza podczas

drugiego spotkania. - Czemu teraz, po piętnastu latach?

- Stres - rzuca. - Fizyczny i psychiczny stres. - Unosi znacząco brwi. - Co

się wydarzyło w pani życiu? - pyta.

- Och - odpowiadam - nic takiego. - Mówię, że wyprowadzam się z

mieszkania, latem zamierzam podróżować, a jesienią wracam do college’u.

- Ma pani niedowagę - oświadcza - Czy prawidłowo się pani odżywia,

przyjmuje witaminy?

- O tak, naturalnie.
- A co ze snem? Dobrze pani sypia?
- Nie narzekam.
Marszczy czoło. Wie na pewno, że kłamię. Nie mogę zgiąć szyi. Prawe

ramię mam tak słabe, że nie nadaje się do użytku, a palców prawej dłoni, tej,
którą piszę i jem - dłoni woli i celu - nie jestem w stanie zamknąć wokół
ołówka, łyżki ani zacisnąć w pięść. Ból półpaśca jest gorszy niż wszystko,
czego kiedykolwiek doświadczyłam. Tak okropny, że ubieranie się zajmuje
mi godzinę, co pewien czas płaczę z bólu.

Nie istnieje środek na półpasiec, nie w 1981 roku; kuracji, która

powstrzymuje rozwój wirusa, jeszcze nie opracowano. Mój przypadek z
konieczności ma typowy przebieg. Lekarz aplikuje mi kolejny zastrzyk
kortyzonu, przepisuje najnowsze leki i kompresy, które mają pomóc
wysuszyć wypryski, nim popękają i staną się potencjalnym siedliskiem
bakterii.

- Może powinnaś odłożyć podróż - powiada matka, kiedy się spotykamy.

Mam rękę na temblaku, wokół szyi specjalny kołnierz. Ojciec i ja

background image

zaplanowaliśmy spotkanie w mieście, w którym on się urodził. Bilet lotniczy
kupiłam już dawno, zanim zachorowałam.

- Nie - mówię. - Muszę wyjechać. - I wyjeżdżam.
Bardzo się boję być z ojcem i zarazem nie mogę się z nim nie zobaczyć.

Potrzeba ujrzenia go jest silniejsza ode mnie. Mogę się jej opierać nie
bardziej niż w sytuacji, gdy zstąpiwszy z dachu w powietrze,
przypomniałabym sobie, oczywiście zbyt późno, o prawie ciążenia.

Ojciec obiecał, że podczas tej wizyty pokaże mi dom swoich dziadków, w

którym mieszkał jako chłopiec, misjonarski dom o murach grubych na trzy
stopy. Zjemy obiad w miejscu, gdzie zamawiał whisky; będziemy
przejeżdżać obok jego szkoły elementarnej i spacerować wokół kampusu
przy uniwersytecie, na który uczęszczał już po rozwodzie z matką. Innymi
słowy, odnajdziemy okruchy życia, jakie wiódł w czasach, gdy był w moim
wieku albo młodszy. Jego ojciec nadal mieszka w tym mieście, przy okazji
poznam więc drugiego dziadka.

- Potem - powiedział ojciec - pojedziemy do mojej matki. Poznasz dwoje

dziadków.

Zobaczysz, skąd pochodzisz… skąd się wywodzi druga połowa ciebie.
Półpasiec nie przechodzi, kiedy wyjeżdżam, ale za to już od tygodnia nie

pojawiają się żadne nowe pęcherzyki, a większość starych pozmieniało się w
strupy. Mogę lekko odwrócić głowę. Chociaż prawą rękę mam zbyt słabą,
aby dźwignąć plecak, to chwilami jestem w stanie posługiwać się palcami.

- Wystarczająco długo, aby zapisać widokówkę - zapewniam matkę,

poruszając nimi.

Na lotnisku żegnamy się zwykłym, oficjalnym pocałunkiem. Czuję dotyk

suchych ust na czole, nikły zapach perfum Guerlaina.

- Czemu nie mielibyśmy się przejechać z tatą? - pyta mnie ojciec.
Zrobiliśmy wszystko, co do tej pory zapowiedział, a teraz, po pracy

mieliśmy spotkać się z jego ojcem. Przypominam sobie, że na parkingu przed
biurem dziadka ojciec powiedział

mi trzy rzeczy na jego temat. Po pierwsze, w czasach swojej młodości był

bardzo przystojnym mężczyzną, posiadał taki seksualny urok, że nieznajome
kobiety podążały za nim ulicą. Chodząc za nim i obserwując, jak kobiety
wodzą oczami, mój ojciec wpadł kiedyś na parkometr i zwalił się z nóg. Po
drugie, przed laty na własnym podwórzu dziadek zastrzelił

człowieka - jakiegoś podglądacza, który gapił się na jego żonę. I po

trzecie, wolno umiera na raka prostaty, bo nie zgodził się na naświetlania,

background image

terapię hormonalną, chemioterapię i na koniec usunięcie jąder. W ten właśnie
sposób ojciec patrzy na swojego ojca i identycznie pojmuje własną męskość,
na którą składa się mityczny urok, gwałtowna seksualna zazdrość, śmiertelna
seksualna próżność. Ale niestety ja tego nie rozumiem w taki sposób; owe
historyjki wydają mi się nieco staroświeckie, najwyżej tak niebezpieczne jak
wielki biały łowca, który już dawno temu ostatecznie pożegnał się ze swoją
strzelbą. Nie odnoszę wrażenia, aby miały ze mną cokolwiek wspólnego.

W istocie dziadek wydaje się staruszkiem potulnym i dobrodusznym. Nie

dostrzegam w nim tych groźnych cech, o których mówił ojciec. Nie podnosi
głosu, nie przechwala się, ale w końcu jest już starszy, ma całkiem siwe
włosy i sztywno się porusza. W samochodzie, kiedy ojciec nie może tego
zauważyć, jego dłoń omija dźwignię zmiany biegów i zmierza do mojego
uda.

- Ho, ho, ho - powiada. - Przy tobie zaczynam bardzo żałować, że nie

jestem jakieś trzydzieści lat młodszy. Gdyby to było możliwe, znalazłabyś się
w nie lada kłopotach.

Nie mam odwagi na niego spojrzeć ani wymownie się od niego odwrócić,

więc po prostu patrzę na wprost przez szybę samochodu. Kiedy następnym
razem musi zmienić biegi, zabiera dłoń z mojej nogi.

Dom dziadka jest niewielki. Chodnik przed bramą popękał. Korzenie

starych drzew wypchnęły ku górze duże kawałki płyt. Wewnątrz jest jego
była żona - czwarta albo trzecia, nie jestem w stanie rozstrzygnąć. Wygląda
na to, że dwa z czterech czy pięciu małżeństw zawarł z matką ojca. Eksżona
dziadka jest dużą, rumianą kobietą po sześćdziesiątce, typu „baranina
przebrana za owieczkę”, jakby ją określiła moja babka. Nosi wysoko upięte
loki, a jej rozłożyste biodra okrywa opięta, czarna spódnica. Nadal mieszka z
dziadkiem w jednym domu; wynosi na zewnątrz tacę z mrożoną herbatą.
Dziadek zabiera nas do szklarni, gdzie prowadzi uprawę orchidei. Mała
szklana konstrukcja jest wypełniona kolorami, jak gdyby wszystkie barwy
tego nudnego, szarego miasta zostały zamknięte w pulsującej barwami
skrzyni. Dziadek jest czarodziejem, mistrzem w tej dziedzinie, a jego
uśmiech podpowiada mi, że doskonale o tym wie. Idę za nim i przyglądam
się, jak jego dłonie delikatnie odwracają do mnie piękny kwiat. Czy wówczas
pamiętam o lingwistycznym związku między orchideami a męskimi
genitaliami? Czy powtarzam w myślach słowo „orchidektomia” i definiuję je
jako termin chirurgiczny oznaczający usunięcie jąder? Jestem
przeświadczona, że tak.

background image

- Spodobał ci się? - pyta ojciec w samochodzie, kiedy wracamy do

motelu.

- Lubię kwiaty - odpowiadam.
- Pytam o niego, o twojego dziadka.
Odwracam się na siedzeniu i patrzę na ojca.
- Przystawiał się do mnie - mówię i opisuję okoliczności. Ojciec nie

zdradza ani zdziwienia, ani dezaprobaty. - Może to dziedziczne - sugeruje. -
Nie sądzisz? - Wzdraga się, a ja zaczynam się śmiać w przypływie czarnego
humoru.

Jemy coś w barze kawowym. W motelu - nieforemnej zabudowie wokół

zakurzonego podwórza - dzielimy bliźniacze łóżka, zestawione razem i
przykryte tą samą narzutą. W

półśnie pozwalam ojcu całować się tak, jak on tego chce, i w odpowiedzi

sama go całuje.

Budzę się w spokojny poranek, jakby nagle poderwały mnie głośne

dźwięki alarmu.

Serce tłucze mi w piersi, kiedy przypominam sobie żar tych pocałunków.

Nie czuje się winna, jestem raczej zagubiona. W zmieszaniu rozglądam się
po ponurym pokoju. Przez moment nie bardzo wiem, gdzie jestem. W
sąsiednim łóżku śpi ojciec. Kiedy oddycha, powietrze lekko świszcze mu w
nosie.

Biorę prysznic. Siadam na podłodze w kabinie i przez godzinę albo dłużej

pozwalam, by spływała na mnie gorąca woda. Serce nadal bije mi szybciej.
Przyglądam się wodzie, która toczy się do kratki ściekowej otoczonej żółtą
pianą.

W stanie Nowy Meksyk jest biała pustynia. Jej piękno podlega

ustawicznym zmianom. To ciągnące się bez końca koryta czegoś białego, co
wygląda jak śnieg, ale parzy w palce. Noc w noc wiatr przesuwa tę biel,
kształtuje z niej olbrzymie wydmy i zaspy, tak więc między zmierzchem a
świtem zmienia się całe oblicze ziemi. Gdyby komuś się zdarzyło tu zasnąć,
obudziłby się w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział.

Jedziemy tam, bo ojciec chce mnie sfotografować na tle pustyni. Ustawia

aparat, ja tymczasem klękam w piasku. Ciekawe, mimo silnego wiatru,
miejsce wydaje się bezwietrzne.

Wzdycham i ziewam, jakby mi brakowało tlenu. Powierzchnia wokół

moich kolan ściele się jak płótno. Niczego bardziej nie pragnę, niż zamknąć
oczy.

background image

Po wywołaniu filmu zdjęcia przedstawiają tylko dziewczynę w okolicy

pozbawionej horyzontu, nie sposób odróżnić ziemię od nieba, brakuje
jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Na jednym ze zdjęć widać samochód
z opuszczonym dachem, długi, czerwony kabriolet mojego ojca.

- Okropny jak dla kaznodziei - przyznaję, oglądając odbitki. - Taki

samochód musi budzić złe skojarzenia.

Wyjmuje mu fotografie z dłoni. Uważnie przyglądam się dziewczynie.

Ma odwrócony wzrok, długie blond włosy, które zasłaniają jej usta. W takim
miejscu jak to, wolna jest czy stracona? Zdjęcia nie sugerują odpowiedzi.

Od dziecka uczy się nas nazywać Kościół matką. Ojciec, wychowany

przez babkę misjonarkę, gdy tymczasem jego matka pracowała jako
sekretarka, musiał słyszeć o tej analogii, będąc jeszcze dzieckiem. Jego babka
(która miała ponad sześć stóp wzrostu i której imponująca postura wpływała
łagodząco na wszelkie spory, w które bez opamiętania wdawał

się jej drobny i kłótliwy mąż) oddała go Bogu. Ponieważ opiekowała się

nim, z pewnością sądziła, że ma prawo nim rozporządzać, i tak oto zanim
życie ojca zaczęło należeć do niego, wróciła do Kościoła.

Babka ojca powiedziała mu, że kiedy dorośnie, zostanie kaznodzieją. Ta

kobieta miała nad nim tak wielką władzę, że jej śmierć wcale nie uwolniła go
od tych dążeń. W końcu babce zawdzięczał wszystko. Lecz nie może znieść
braku swobody, poczucia kastracji z powodu sutanny, którą zmuszony jest
nosić (nazywa ją spódniczką); za to buntuje się przeciwko matkom: mojej
matce i matce mojej matki, która odebrała mu żonę i dziecko; przeciwko
samemu kościołowi, którego ścianę niegdyś przebił pięścią; i oczywiście
przeciwko własnej matce, z którą, jak się zdaje, bez przerwy walczy o nawet
najbardziej trywialne drobiazgi.

Ojciec i ja musimy pokonać wiele mil, poświęcić parę dni, abym mogła

poznać jego matkę, czyli moją drugą babkę. Obecnie ma ona już trzeciego
albo czwartego męża. (Kolejny raz gmatwa mi rachunki jej dwukrotne
małżeństwo z ojcem mojego ojca.) Mieszkają poza miastem w niewielkim
skupisku domów położonym na wzgórzu, gdzie wieje wiatr tak silny, że na
moich oczach porywa wycieraczkę spod frontowych drzwi i niesie ją na
podwórze.

Przez rozsuwane szklane drzwi widzę, jak upada, wzbijając tumany

kurzu.

Babka nie jest osobą o łagodnym usposobieniu, ale przecież ojciec wcale

nie sugerował, że tego mam się spodziewać.

background image

- Jak się ma twoja rodzina? - pyta ostrożnie, oddzielając swoją krew od

mojej.

Podczas obiadu jesteśmy skrępowani. Najczęściej odzywa się ojciec.

Kiedy przeżuwa i milknie, jego ojczym opowiada dowcipy, z których każdy
następny jest bardziej obraźliwy od poprzedniego. Pochyla się nad talerzem.

- Dlaczego Żydzi wędrowali czterdzieści lat przez pustynię? - pyta,

trzymając widelec w jednej pięści, nóż w drugiej.

- Nie wiem - odpowiadam. - Dlaczego?
- Bo któryś zgubił miedziaka! - Wybucha śmiechem, a ja zastanawiam

się, czy nie upatrzył sobie mnie i mojej rodziny na przedmiot ataku. W końcu
jednak zahacza o wszystkie wyznania i rasy.

Po deserze siedzimy sztywno w salonie, każde z nas na osobnym krześle,

kanapa pozostaje pusta. Oglądamy w telewizji jakieś kryminalne widowisko,
potem idziemy spać.

Wiatr jęczy i gwiżdże w zakamarkach domu. Powstaje dziki, przenikliwy

dźwięk. Kiedy ojciec wchodzi po cichu do pokoju gościnnego, nadal
czuwam. Odchyla nakrycie. Robię mu miejsce, oczekując, że położy się i
przytuli mnie, pragnąc przeprosić za słowa ojczyma, które, jak wiem, wcale
mu się nie podobały. Żal mi go, bo wyobrażam sobie, że jest mu wstyd. Ale
ojciec nie kładzie się przy mnie.

Podnosi skraj mojej koszuli nocnej. Nie odzywa się i ja także się nie

odzywam. Nie próbuję powstrzymać jego dłoni. Pod koszulą nie mam
bielizny, on zaś rozchyla moje nogi i pomiędzy nie wsuwa rozedrgany język.

W domu swojej matki! W domu swojej matki! Wciąż od nowa

powtarzam w myślach te słowa, pewna, że okoliczności tego zbliżenia nie
mogą być bez znaczenia, choć ja ich nie ogarniam.

To, co robi, nie wydaje się ani dobre, ani złe; powoduje tak doskonały

rozdział umysłu od ciała, że zupełnie nie wiem, co czuję. Po drugiej stronie
głębokiej przepaści moje ciało reaguje niezależnie od umysłu. Serce, gdzieś
pomiędzy jednym a drugim, bije jak szalone.

Nie odzywamy się nawet jednym słowem. Cała scena rozgrywa się w

milczeniu, jak gdyby była elementem mrocznych majaków, skutkiem
gorączki albo działania narkotyku.

W domu swojej matki.
Musiał to zrobić w domu swojej matki. Potrzebował siły, która dawała

mu jej obecność, i musiał tę siłę przezwyciężyć.

Z Algeciras w Hiszpanii do Kopenhagi - trzydzieści siedem godzin. Z

background image

Kopenhagi do Mediolanu - dwadzieścia dziewięć. Z Mediolanu do Monako,
dalej do Paryża i Monachium -

pięćdziesiąt trzy. Mam bilet, który pozwala na jazdę pociągiem bez

żadnych ograniczeń.

Podróżowanie jest jak narkotyk, uciekanie nieodparcie wciąga.
W Europie wydaję jeszcze więcej pieniędzy z sumy wybłaganej od

dziadków, pragnących teraz pchnąć mnie jakąkolwiek drogą, byle tylko dalej
od ojca, który, jak wyczuwają, coraz wyraźniej jawi się w moim życiu i staje
się coraz bardziej niebezpieczny.

Nieprawda, że tu czy tam, siedząc sobie bezpiecznie w przedziale

pociągu, specjalnie analizuję moje życie w domu. Ono się zwyczajnie samo
rozwija niczym kwiat na jednym ze wzgórz, które mijamy, niczym fabuła na
kolejowych stronach książki albo na ekranie. Ojciec znajduje się dalej niż
małe krowy i samochody, które szybko mijam. Pociąg jednostajnym
dudnieniem kołysze mnie do snu lub grzechocze tak, że się budzę.

Nie korzystam ze schronisk młodzieżowych, jeśli nie muszę. Wymieniam

tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuję, aby zapłacić za prysznic w dworcowej
łaźni i jakiś posiłek w barze.

Ekonomiczność takiego postępowania wydaje mi się bezpieczna - jakże

niewiele potrzebuję na utrzymanie - a jaka ulga, jeśli znajduję pretekst, by
uniknąć rutynowej szarpaniny po przybyciu na miejsce: wystawania w
kolejce do informacji turystycznej, szukania noclegu, brnięcia na miejsce z
ciężkim bagażem, męczących wypraw do miejsc wartych obejrzenia i do
muzeów.

W pociągach nigdy nie wydaję pieniędzy na opłatę dodatkową za

kuszetkę.

Zwyczajnie umieszczam bagaż na górnej półce i zwijam się w kłębek na

siedzeniu przy oknie.

W gorące dni podnoszę szybę i pozwalam, by wiało do środka;

gwałtowny pęd suchego powietrza wyciska mi z oczu łzy. Nocą, kiedy
przejeżdżamy przez miasta, za oknami przesuwają się oświetlone izby
należące do nieznajomych rodzin, prostokąty żółtego światła z ludźmi wokół
stołów.

Czasami popełniam błąd. Albo źle odczytuję drukowany drobnym

pismem rozkład jazdy Thomasa Cooka, sam w sobie często niedokładny, i
pociąg nagle kończy trasę w jakimś miasteczku, albo wsiadam do
niewłaściwego wagonu. Wówczas przednie wagony zmierzają do celu, ja z

background image

przykrością odkrywam, że zostałam w tylnym, który już dalej nie pojedzie.

Kilka razy przyjeżdżam na miejsce za późno, aby znaleźć nocleg, i muszę

nocować w poczekalni. Zdarza się, że kiedy zamykają dworzec o drugiej w
nocy, musze spędzić resztę nocy pod gołym niebem. Na zakurzonym placu,
w chłodzie, staję się przedmiotem zainteresowania miejscowych włóczęgów.
Jeśli narażam się na niebezpieczeństwo, to nic o tym nie wiem albo wcale
mnie to nie obchodzi.

Wyobrażam sobie warianty życia odmienne od tego, które czeka mnie po

powrocie.

Przyjmuję założenie, że nie wracam. Ciągle słyszy się opowieść o

młodych kobietach, które po prostu nigdy nie wracają do domu.

Z ojcem rozmawiam kilka razy. Dzwonię ze stacji na jego koszt, znacznie

rzadziej niż obiecywałam. Za każdym razem, kiedy podnosi słuchawkę, jest
podekscytowany, potem wściekły, w końcu zaś staje się płaczliwy.

- Następnym razem zadzwoń prędzej - powiada. - Nie każ mi czekać tak

długo.

- W porządku - odpowiadam. - Nie będę. - Ale nie dotrzymuję słowa.
- Nie pozwól, abym czuł się samotny - mówi. - Nie zostawiaj mnie

samego z moją miłością.

Czy dostrzegam, że tymi słowami wyraża historię mojego życia z matką:

Nie pozostawiaj mnie samej z moją miłością? Czy na chwilę milknę? W
każdym razie wiem, co czuje człowiek, którego się błaga.

Wracam do szkoły zgodnie z obietnicą złożoną dziadkom. Na ostatnim

roku college’u mieszkam poza kampusem, w domu, który dzielę z czterema
koleżankami. Umowa najmu na okres od września do czerwca przewiduje, że
mieszkania nie będzie zajmowało więcej niż cztery osoby; formalnie rzecz
ujmując, jedna z nas nie istnieje. W umowie najmu nie ma mojego nazwiska;
a dom, otwarty na niespodziewane wizyty pośrednika w handlu
nieruchomościami, ma tylko cztery sypialnie i cztery łóżka, z których żadne
do mnie nie należy. Sypiam albo na kanapie, albo na podłodze. Kilka razy w
chłodny poranek weekendu zdarza się, że w samej tylko koszuli nocnej
muszę wymknąć się bocznymi drzwiami na podwórze i czekać w zaroślach,
póki podejrzliwy agent nie sprawdzi domu lub nie pokaże go potencjalnym
nabywcom. Mieszkamy w niezwykle miłej okolicy, wśród liściastych drzew,
a sam dom może być symbolem komfortu i normalności charakterystycznej
dla amerykańskiej klasy średniej. Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w nim
miejsca dla siebie.

background image

Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki duże wieczne pióro marki

Mont Blanc.

Ojciec najbardziej ceni przedmioty w kształcie fallusa. Odsuwa na bok

nietknięte talerze z jedzeniem i kładzie na stole jedną ze swoich wizytówek.
Wręcza mi pióro, które jest jeszcze nagrzane od jego ciała.

- Narysuj dwa przecinające się kręgi - powiada. - Jeden będzie

reprezentował ciebie, drugi mnie. Obszar wspólny unaoczni nam, jak blisko
siebie powinniśmy twoim zdaniem żyć.

W jakim stopniu łączy nas porozumienie. - Prostuje się i krzyżuje ręce na

piersi.

Sięgam po pióro. Powstaje ósemka podobna do tych, jakie kreśliłam,

będąc dzieckiem, nim nauczyłam się je pisać bez odrywania ołówka od
kartki: dwa zachodzące na siebie koła o niewielkiej części wspólnej. Ojciec
potakuje, bierze pióro. W jego wykonaniu dwa kręgi wyglądają jak jeden,
lecz narysowany dwa razy - linie niemal na siebie zachodzą.

Patrzę na te rysunki, a moje serce zaczyna nagle bić z jakąś szaleńczą

natarczywością.

Zatem prawdą jest to, co powiedziałam. Sądziłam, że dramatyzuję, ale on

pragnie wszystkiego, całego mojego życia. Chce mi zostawić zaledwie cienką
jak bańka mydlana powierzchnię na granicy. Może skórę na karku,
zgrubienie na pięcie.

Obawiam się, że zaniepokoi cię to stwierdzenie - czytam w postscriptum

jednego z listów - ale zmarnowałem całe pudełko kopert, zastępując twój
adres moim, a mój twoim.

Nie jestem zaniepokojona tym tak, jak powinnam. Nie dostrzegam, że

destrukcja jego wewnętrznych granic z pewnością zniszczy moje własne. Nie
wzdragam się też, jak będę to robić po latach, gdy czytam epistoły
adresowane do Beatrice - takie pieszczotliwe imię wymyślił dla mnie ojciec -
którą błaga, by pokierowała nim podczas wędrówki przez mroczne kręgi jego
duszy. Podobnie ukochana Dantego w Boskiej Komedii odkrywała przed
poetą to, czego on sam długo nie był w stanie dostrzec. Ojciec - wynika z
treści listów - znajduje w sobie „pustkę”, „duchową pustynię” i „czarne
dziury”, które jedynie moja miłość może wypełnić.

Blisko czterdzieści lat - napisał - pracowałem, aby stworzyć człowieka,

którym się stałem. Lecz nie wiem, kto albo co kryje się za moimi wszystkimi
osiągnięciami. Jesteś nadzieją, że wreszcie odkryję siebie. Przebiegam
wzrokiem po tych słowach, lecz ich nie pojmuję. Nie pozwalam sobie

background image

uświadomić, że ojciec przyznaje się do braku tożsamości.

Dzwoni trzy razy dziennie.
- Jak się mam? - pyta, kiedy podniosę słuchawkę. Mówi tak, bo podobno

jego samopoczucie zależy przede wszystkim od tego, jak bardzo go kocham.
Beze mnie jego życie pozbawione jest znaczenia, celu, przyjemności.

Czy jako dziecko przerażałam matkę w taki sam sposób, w jaki przeraża

mnie teraz ojciec? Kiedy stałam przy jej łóżku, czekając, aż się obudzi i
pozwoli mi się odnaleźć, miała tyle lat, ile ja mam teraz. Kiedy więc
odbieram jej ojca, dowiaduje się, co to znaczy być nią: być młodą i
bezbronną, musieć chronić się przed drapieżną miłością, która mogłaby ją
strawić, pozbawić siebie.

W samochodzie ojciec przemawia, używając próśb i gróźb. Przyznałam

się, że nadal wymieniam korespondencję z dawnym chłopcem, którego dzieli
teraz ode mnie dwa tysiące mil. Im większa ogarnia złość, im głośniej
krzyczy, tym głębiej zapadam w milczenie. Nie chodzi o strategię
postępowania, raczej o impuls zakodowany już dawno jako reakcja na gniew
matki, na przykład podczas ćwiczeń z francuskiego. Słyszę ostry ton i
zapadam w odrętwienie. Jakbym się w środku kurczyła, a moja istota stawała
się niedostępnym rdzeniem, ukrytym głęboko pod powierzchnią ciała.
Układam w głowie odpowiedzi na oskarżenia, ale nawet nie mogę poruszyć
ustami. Migają milowe słupki; poruszam się po nużącej trajektorii drogi i
jego gniewu, nie widać końca ani jednego, ani drugiego.

- Czy to możliwe, że nie dostrzegasz, jak bardzo jestem ci oddany?

Mówisz, że przeszkadzam ci w studiach, ale nie widzisz, jakiego strasznego
spustoszenia dokonałaś w moim sercu! Tylko ty się dla mnie liczysz!

Ciągle wracamy do „przejawów miłości”. Ojciec musi posiadać mnie

fizycznie, bo tylko to zapewnia go o moim poświęceniu. Nic innego nie
wystarczy. Czy bez takiego zapewnienia przestanie mnie kochać? Nie pytam.

Całe to spotkanie zdaje się ociekać łzami. Płaczemy oboje. Trudno mi

znieść wyczerpanie nerwowe, które towarzyszy opieraniu się jego pożądaniu.

Kiedy się poddaję, odczuwam prawie ulgę. Podobnie jak ktoś, kto trzyma

się krawędzi przepaści resztkami sił i w końcu otwiera dłonie. Po udręce
oporu, kiedy od dawna było wiadomo, że upadek jest nieuchronny, runięcie
jest rodzajem spełnienia. Skaczę, nie wiedząc, jak szybko spadnę, jak
głęboko, jak mocno uderzę o dno.

Pięć, dziesięć, piętnaście lat później będę pamiętała jedynie to, że ojciec

się rozbierał, i wstrząs, jaki przeżyłam, odkrywając, że nie jest obrzezany.

background image

Wychowana w żydowskim otoczeniu, nigdy czegoś podobnego nie
widziałam. Chcę czy nie, to mi się wydaje obce, nieczyste.

Widzę go nagiego i w tej samej chwili zapadam w głęboki sen. Osiągam

stan, którego zapowiedzią był narkotyczny pocałunek na lotnisku. W
nadchodzących latach nie będę w stanie przypomnieć sobie ani jednej
sytuacji, gdy byłam z ojcem w łóżku. Zachowam jakieś łączne, uogólnione
wspomnienie. Będę wiedziała, że on zawsze był na górze i że ja zawsze
leżałam spokojnie, tak spokojnie, jakbym rzeczywiście spadła z dużej
wysokości.

Zapamiętam takie szczegóły, jak kolor dywanu w którymś z pokoi

hotelowych albo gatunek drzewa rosnącego za oknem. Że ojciec zawsze miał
na nogach skarpetki, a ja - co tylko mogłam. Zapamiętam każdy szczegół z
nim związany. Wystarczy, że zamknę oczy, a zobaczę, jak układały się włosy
na grzbietach jego dłoni, myszkę na policzku, linie zmarszczek - każdą z
osobna - w kącikach oczu. Lecz nie będę w stanie przypomnieć sobie
żadnych wrażeń. Nie ważne, ile włożę wysiłku, by powrócić do przeszłości,
bo i tak przy każdej próbie odepchnę od siebie to, co zawsze będzie mi się
wydawało niemożliwe.

Zasypiam. Uciekam w puszystą ospałość dni. Korzystam z selektywnego

samo znieczulenia, które pozwala mi się otwierać na niektóre sprawy,
zamykać na inne. Pojawiają się narkotyki, pojawia się alkohol, jest jedzenie,
zbyt dużo albo zbyt mało. Chcę tym pokonać zmysły. Wcześniej czy później
robię użytek z tego wszystkiego i może jeszcze z czegoś, o czym nadal nie
wiem.

Reakcją na nieznośne pożądanie jest sen. Nauczyłam się tego od matki.

Trudno określić, kiedy śpię naprawdę. Dzwoni do mnie ojciec. Podnoszę
słuchawkę, odpowiadam i po kilku minutach rozmowy mimowolnie
zasypiam. Nie panuje nad tym, lecz mimo wszystko doprowadzam go do
wściekłości. Czy może być bardziej radykalny unik? Kiedy wracam do
przytomności, często nawet po godzinie od chwili, gdy w złości odłożył
słuchawkę, telefon nadal buczy mi prosto do ucha. Żadna strategia, aby to
kontrolować, nie przynosi pożądanego skutku. Mówię sobie, że zdołam
wytrzymać przez czas rozmowy. Przy pierwszej oznace zmęczenia
przygryzam końce palców albo skórę na grzbiecie dłoni. Czarna kawa, No -
Doz, amfetamina - nic nie powstrzymuje snu. Jak zauroczona osuwam się na
podłogę. Dziewczyny, z którymi mieszkam, obchodzą mnie dookoła albo
przechodzą nad moim ciałem, skulonym wokół aparatu. Jeśli muszą

background image

zadzwonić, wyjmują mi słuchawkę z ręki.

Śpię nie dlatego, że przeżywam szok z powodu żądzy, jaką przejawia mój

ojciec - w każdym razie nie szok w sensie czegoś nagłego i zaskakującego.
Od samego początku wiedziałam, czego ode mnie chce. Mimo wszystko
jestem tak samo wstrząśnięta jak wtedy, kiedy go zobaczyłam po raz
pierwszy. Odwrócił się wówczas od fontanny; miał wilgotne usta, kapała z
nich woda. Zatem tak, śpię, bo jestem wstrząśnięta i boję się. Chcę uniknąć
rozważań o niegodziwości tego, co robimy - czynu, który mnie określa, który
wyjaśnia, kim jestem, ponieważ zawiera się w nim cały mój ból, złość i
pragnienie przeszłości; jest w nim także przyszłość.

Najbardziej przeraża mnie złość. Śpię, by uciec przed złością. Nie na ojca

- na matkę.

By uniknąć furii do tego stopnia niszczącej, że z ochotą odebrałabym

matce krótkotrwałą miłość, której kiedyś zaznała, ponieważ tak niechętnie i
tak długo nie chciała mnie kochać choć trochę.

Jestem wściekła także na siebie. Na dobrą dziewczynę, która zawiodła, na

szczupłą, spokojną prymuskę, wolną od pragnień, dziewczynę, która będzie
poprawiała wygląd i dokonywała na sobie alchemicznych eksperymentów,
byle tylko zyskać miłość matki.

Zawiodła, więc muszę ją zniszczyć. Zastąpić ją córką tak złą, by czyniła

rzeczy nie do opisania.

Jednocześnie mogę rzecz jasna uczynić z siebie ofiarę miłosnych żądań

ojca. Jednym czynem zniszczyć starego mistrza i zacząć służyć nowemu.

Tylko nie chcę o tym rozmyślać.
Wolę spać.
Nigdy wcześniej nie byłyśmy ze sobą bliżej, ja i matka.
Zbliża mnie do niej poczucie winy. Odwiedzam ją, kiedy tylko mogę.

Dowiaduję się wówczas, że między zdrajcą a zdradzanym istnieje niemal
intymna więź. Dzięki ojcu wreszcie zaczęłam przenikać matkę, zdzierać z
niej maski, które nas dzielą. Zbliżam się do niej, by oszacować stopień jej
podejrzliwości, ona podchodzi, żeby zbadać, czego się sama obawia.

Kiedy u niej jestem, tłucze mi serce, drżą dłonie. Wystarczy zapach

perfum, złociste pasemko włosów, otarcie się o siebie naszych ciał w jej
maleńkiej kuchni, ciał oddzielonych zaledwie grubością nocnych koszul -
którykolwiek z tych drobiazgów - by robiło mi się słabo.

Matka i ja jesteśmy delikatne, uprzejme, obchodzimy się ze sobą tak

ostrożnie, jak ostrożnie powinni się traktować wrogowie. Nie rozmawiamy o

background image

nim, tylko obserwujemy się ponad stołem. Dziobię jedzenie, które mi
przygotowała, jakbym się obawiała, że może mnie otruć. Cokolwiek
przełknę, zaraz wymiotuję.

W trakcie jednej z wizyt w domu spotykam się wreszcie z tym, na co

czekałam: oskarża mnie. Muszę z nią iść do gabinetu psychiatry, do małego,
brązowego pokoju, gdzie zwykle rozmawia o swojej matce. Chociaż nie
informuje mnie o programie sesji - „tylko porozmawiamy” - z pewnością
podejrzewam, w jakim kierunku rozwinie się ta rozmowa, bo ubrana jestem
w coś tak nietypowego, że jeszcze teraz się dziwię. Chodzi o sukienkę, którą
sobie kupiłam, a potem ukryłam w szafie u dziadków, nie wyciągając jej
nawet z torby. Tak krótką, że nie mogę się pochylić, nie odsłaniając
majteczek. Ciało opina mi bladopurpurowy materiał z elastycznego weluru.
Na spotkanie z psychiatrą dodatkowo wkładam buty na wysokim obcasie.

Kiedy matka odbiera mnie od dziadków, nie mówi nic, tylko szeroko

otwiera oczy; rumieni się, jakby ją ktoś uderzył. Po raz pierwszy widzi mnie
w czymś, co nie jest długie, czarne i workowate.

Wystarcza, że wchodzę do gabinetu, siadam na kanapie w kolorze kawy,

a od razu wyczuwam, że los matki jest przesądzony. Dostrzegam to w
przygaszonym brązie ścian, w spoconych dłoniach psychiatry, nawet w jego
niezwykle wąskim, pstrym krawacie. Nigdy ostatecznie nie uwolni się od
swojej matki; zawsze już będzie słyszała krzyki dobiegające zza drzwi
sypialni. Babka trzyma ją w śmiertelnym uścisku. Czyżby dlatego, że moja
matka nie jest tak bezlitosna jak ja?

Przechodzi do rzeczy bez żadnych wstępów.
- Moim zdaniem utrzymują stosunki seksualne - oświadcza.
Lekarz odwraca się do mnie, unosi brwi. Zaczynam kłamać. Kłamię jak z

nut, jak nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy później robić nie będę. Tak
w ogóle jestem kiepskim kłamczuchem, lecz tego popołudnia, w stroju, który
mam na sobie, wszystko udaje się znakomicie.

- Cóż, pozornie to rzeczywiście nie wygląda najlepiej - powiadam. -

Wiem, dlaczego się martwi. Rzecz w tym… bo… - jąkam się. - Do tej pory
nie znałam ojca. A teraz pewnie przechodzę etap typowy dla wszystkich
małych dziewczynek, tylko że znacznie później niż większość z nich. - Robię
przerwy w odpowiednich momentach. Daję tak dobre przedstawienie, że aż
się boję sama siebie. Czyżby moja osobowość była taka bezkształtna, że
wystarczy włożyć jakąś sukienkę, aby nadać jej odpowiedni charakter? Czy
ta dziewczyna, bezwstydna, bez żenady podkreślająca płeć, odziana w

background image

czerwień - której nie potrafię sobie wyobrazić choćby jako przyjaciółki - jest
częścią mnie? - Ona ma rację - mówię, kiwając głową. - Kocham go, ale
przecież… ten… ja nigdy… bym… bym tego nie zrobiła.

Lekarz patrzy na mnie i choć siedzę przed nim w wulgarnej sukience,

wierzy mi.

Wiem, że mi wierzy. Wierzy mi matka. Ojciec jest mój, nie jej. Zatem

osiągnęłam to, na czym mi zależało, na czym myślałam, że mi zależy. Matka
została sama. Odebrałam jej męża, a teraz jej jedynego sprzymierzeńca,
jedyną osobę, z którą może dzielić się zmartwieniami i tajemnicami.

Co do mnie, cóż, zaczyna mnie przygniatać ciężar zadawania ran osobie,

którą kocham najbardziej. Gdy widzę jej twarz, jak obserwuje moje
wystąpienie, dostrzegam agonię nadziei, której resztki skrywała, wówczas nie
tylko moje serce, lecz całe ciało pulsuje współczuciem.

W domu szybko ściągam sukienkę. Biegnę podjazdem do posesji

dziadków i wyrzucam strój do śmieci. Potem wychodzę na zewnątrz z
nożyczkami. Staję w mroku i tnę materiał na drobne kawałki. Głowę mam
pochyloną nad śmietnikiem. Wydaje mi się, że będę płakać, ale nie, pojękuję
tylko. Gdybym nie wiedziała, że ten odgłos wydobywa się z moich ust -
gdybym na przykład przebywała w budynku, a on dobiegał do mnie z mroku
-

pomyślałabym, że to jakieś zwierzę zdycha na drodze.
Studencka poradnia zdrowia oferuje dziesięć godzin darmowej terapii.

Psycholog, do którego zostałam przydzielona, jest młody i szczery. Ma
krótko przystrzyżone włosy, jakby po to, by zaprezentować swoją łysą głowę
możliwie najuczciwiej. Skóra przy jego oczach marszczy się w linie, które
jednakowo kojarzą się z płaczem i śmiechem.

- Taa… - powiada w pewnym momencie podczas mojej drugiej wizyty.

Kładzie mi na kolanach opakowanie jednorazowych chusteczek. Rozumiem,
że coś nie jest w porządku. Ale naprawdę nie będę mógł ci pomóc, jeśli nie
zaczniesz mówić.

Kiwam głową, łzy kapią mi z twarzy na szyję.
- Cóż - dodaje - dobrze, że wróciłaś. Ale może chciałabyś odczekać

jeszcze kilka tygodni? Może będzie lepiej, kiedy wrócisz w przeświadczeniu,
że jednak możesz mówić.

Kiwam głową. Nie wracam więcej.
Jakże mam powiedzieć to, co powinnam, temu przyzwoitemu młodemu

człowiekowi z przyzwoicie ostrzyżonymi włosami, z optymistyczną muszką,

background image

widzącemu świat w jasnych barwach przez rogowe okulary.

Spędzamy noce w motelach nie tylko obskurnych, ile przygnębiających.

Obskurność ma swój styl i szyk, których tym miejscom brak, pokojom, gdzie
wiszą zasłony skrojone z tego samego pomarańczowego materiału co narzuta
na łóżko; tynk sufitu ma fakturę niczym wiejski ser. Farba na ścianach przy
otworach wentylacyjnych jest szara, układa się we wzór, który zdradza, w
jakim kierunku porusza się powietrze zanieczyszczone dymem dawno
zgaszonych papierosów.

Jedziemy do Lake Havasu blisko zachodniej granicy Arizony, dokąd

przeniesiono prawdziwy londyński most i zrekonstruowano go nad
sztucznym strumieniem płynącym przez pustynię. Od spodu widać, że na
kamieniach wypisano liczby; wskazują porządek, w jakim budowlę
zdemontowano, a potem na nowo złożono. Po obu stronach historycznego
przejścia, które prowadzi teraz znikąd donikąd, stoi kopia maleńkiej osoby z
czasów Tudorów. Sprzedaje się tutaj przekąski i karty pocztowe flagą
Wielkiej Brytanii.

Spacerujemy tam i z powrotem po wybrukowanym moście. Pustynne

słońce parzy nas w głowy.

- I nie ma mgły - powiada ojciec i wybucha śmiechem. To histeria, nie

radość. Dla mnie, wychowanej w tradycji Anglii wiktoriańskiej, gdzie
codziennie o czwartej zasiadano do herbaty, rozebranie londyńskiego mostu,
przeniesienie i odbudowanie go na pustyni Mojave jest logicznym końcem
świata.

Później, przy obiedzie, kłócimy się. Znowu chodzi o to, że ojciec chce

mną kierować.

Spieramy się o każdy rodzaj swobody, jaki przejawiam w wyglądzie, w

nastroju, w myśleniu.

Spieramy się o moje ubrania: czy może wyglądać spod nich skrawek

nagiego ciała, który on uważa za swoją wyłączną własność. Czy „Raj
utracony” jest najwybitniejszym dziełem, jaki kiedykolwiek napisano i czy
aby mogło zostać ukończone, warto było pozbawić wolności córki
niewidomego poety. Spieramy się o niechęć do sporu, jaką przejawiam, czy
moje milczenie oznacza wrogą strategię. Czy może jest objawem zmęczenia i
ciągłej konsternacji.

Ojciec pochyla się nad stolikiem. Ma twarz takiego samego kształtu jak

ja, tylko znacznie szerszą, na pierwszy rzut oka szerszą niż u innych
mężczyzn. Z bliska wydaje się nieregularna.

background image

- Jesteś - powiada, o wiele za głośno jak na restaurację - dziwką jak twoja

matka.

Wszyscy, którzy to słyszą, podnoszą wzrok znad talerzy, aby przyjrzeć

się mężczyźnie, który wyraża się z takim przekonaniem. Ojciec trzyma w
dłoni nóż. Odkłada go na stół. Czuje, że ze wstydu płoną mi policzki. Przez
chwilę zastanawiam się, czy nie wybiec na zewnątrz. Ale taki gest pozostałby
jedynie gestem. Nie mam pieniędzy. Ojciec goniłby mnie po mieście aż do
zielonych brzegów martwego jeziora. Oczywiście zacząłby płakać, wtedy i ja
bym się rozpłakała. Tego rodzaju sceny wzajemnych oskarżeń i przeprosin
kosztują nas bardzo wiele energii i do niczego nie prowadzą.

Chowam twarz w dłonie; odgradzam ją od spojrzeń wszystkich ludzi,

którzy sądzą, że patrzą na dziwkę.

Łzy mojego ojca. Podobnie jak oczy, z których spływają, zmieniają

wszystko. Jego płacz przekonuje mnie, że nie panuje nad tym, co robi, i nad
tym, czego się ode mnie domaga.

Zdaje się postępować mimowolnie, tak samo jak moja matka, czego

akurat w jej wypadku zupełnie nie dostrzegam. Zawsze, choć
prawdopodobnie niesłusznie, wyposażałam ją w silną wolę, której mnie i
ojcu teraz brakuje. Czyżby dlatego, że jest niezdolna do płaczu? Matka
zawsze potrafiła powstrzymać łzy, z suchymi oczami przeżyć wszelkie
nieszczęścia.

Nie umiem sobie radzić z cierpieniem, dlatego łzy ojca wystarczają, by

wszystko usprawiedliwić. Nie mieć mu za złe rekwizytów agresji -
pistoletów, śrutówek, aparatów fotograficznych, samochodów, wiecznych
piór - i szlochu, gdy mierzy z nich w życie, we mnie, i sposobu, w jaki łzy
spływają po jego policzkach, kiedy jest nade mną. Tak, te łzy zdobywają mu
przebaczenie.

Niewidoczna uległość wobec ojca niweczy ostatnie lato, które matka,

dziadkowie i ja spędzamy razem nad morzem. Nie istnieje prywatność w
naszym zaniedbanym domku, który wynajmowaliśmy na okres wakacji przez
wszystkie lata mojego życia. Aby zadzwonić do ojca, muszę skorzystać z
automatu telefonicznego w pobliskim parku. W zawilgoconej budce robię się
mała, tak mała, że już mniejsza być nie potrafię. Przydeptuję papierową
chusteczkę, piasek na słuchawce trze o mój policzek, a połączenie jest
kiepskie i ciągle słychać jakieś trzaski. Wszystko zdaje się istnieć tylko po to,
by mnie dręczyć, kiedy spoglądam nerwowo przez porysowaną, zatłuszczoną
szybę, wypatrując, czy dziadek nie schodzi ze wzgórza albo czy matka nie

background image

wypatruje mnie przez okno domku.

- Nie mogę tego znieść - powiada ojciec. - Nie dam rady. Muszę cię

zobaczyć.

Nic go nie satysfakcjonuje, ani telefon nocą, ani dwie rozmowy

telefoniczne w dzień.

Coraz trudniej wymknąć się ukradkiem przy każdej okazji, każdego

popołudnia. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy dobrze wiedzą, dokąd idę.
Wiedzą, że gdybym dzwoniła do mojego chłopca, nie musiałabym się
wymykać.

Za każdym razem, kiedy samotnie wracam po załatwieniu swojej sprawy,

wszyscy przyglądają mi się w ciszy. Stare drewniane drzwi zamykają się za
mną z westchnieniem.

Dziadek wyłącza pilotem fonię telewizora, przerywając odbiór

wiadomości, stwarzając mi okazję do wypowiedzenia kilku słów wyjaśnień.
Babka odkłada magazyn ilustrowany, a matka przestaje zajmować się
paznokciami i wsuwa mały pędzelek do buteleczki z lakierem.

Czasami rzucam jakąś uwagę, z reguły bardzo błahą.
- Zbliża się przypływ - mówię. Albo, wróciwszy do domu dłuższą drogą,

obok targu lub piekarni, przynoszę torbę pieczywa na śniadanie. Przechodzę
przez miniaturę salonu, starannie odwracając głowę, by nie nawiązać z nikim
kontaktu wzrokowego. Dziadek przywraca telewizji dźwięk, babcia sięga po
magazyn, matka znowu bierze się do paznokci.

W kuchni spokojnie otwieram pojemnik na chleb i umieszczam w nim

zakupy.

Miałam piętnaście lat, kiedy w tej samej żółtej kuchni wysadziłam stary

piekarnik gazowy. Babcia sprawdzając, czy pali się stały płomyk, odkręciła
kurek i zajrzała do środka: brak. Jak zwykle ogień należało zapalić ręcznie.
Zakręciła kurek, lecz nie do końca. Gaz wydostawał się przez dysze do
wnętrza piekarnika, ale myśmy tego nie czuli.

- Podpal, dobrze? - powiedziała kilka minut później, kierując wezwanie

do którejś z nas, bo obie z matką wróciłyśmy właśnie z plaży i szperałyśmy
w kredensie. Wzięłam pudełko zapałek z miejsca pomiędzy solniczką a
pieprzniczką na półce nad piekarnikiem.

Uwielbiałam używać dużych kuchennych zapałek. Otworzyłam nieco

drzwiczki, pochyliłam się i niedbałym gestem nastolatki potarłam zapałkę o
podeszwę sandała.

Drzwiczki otworzyły się nagle na całą szerokość, uderzając mnie w

background image

golenie, pokrywki palników solidarnie podskoczyły. Powstał potężny pęd
powietrza. Mogło się zdawać, że jęknął cały dom. Pomieszczenie wypełniło
się płomieniami.

Nikt się nie odezwał. Babka, matka i ja odwróciłyśmy się do środka i

zarazem do siebie, jakbyśmy brały udział w jakimś egzotycznym obrzędzie.
Chwytałyśmy oddech, odpowiadając domowi echem. Między nami rozwinęła
się ognista sieć. Języki ognia polizały wszystko: zasłony, nasze ubrania,
włosy. W soczewkach okularów babci zobaczyłam płomienie. Potem
zniknęły i już było po wszystkim. Padłyśmy sobie w ramiona, szlochając ze
strachu, śmiejąc się z radości. Kiedy się rozdzieliłyśmy i przyjrzałyśmy
sobie, okazało się, że tylko ja - bo stałam najbliżej piekarnika - straciłam
rzęsy, brwi, włosy na nogach i rękach, część włosów na głowie. Miałam na
sobie cieniutką warstwę popiołu, która opadła ze mnie, kiedy się tylko
poruszyłam.

- O Boże - powtarzałyśmy. - O Boże.
Do drzwi podszedł dziadek.
- Co się stało? - zapytał. Na litość boską co się tutaj stało?
Nie odpowiedziałyśmy. Śmiałyśmy się, płakały, dotykały nawzajem

swoich twarzy.

Matka i ja spacerujemy wzdłuż falochronu, który wychodzi w morze.

Kształtem przypomina linię rzęs. Stara poręcz jest miejscami tak zardzewiała,
że kruszy się pod naszymi dłońmi i pozostawia na nich zabrudzenia
przypominające plamy krwi. Wpatrujemy się w wodę i prawie się do siebie
nie odzywamy, dokładnie odosobnione w naszej udręce, zdrajczyni i
zdradzona. Piasek trzeszczy i wzdycha pod podeszwami butów. Wieje silny
wiatr, twarze mamy wilgotne od wodnego pyłu. Wolno poruszamy się wąską
ścieżką. nie podnosimy stóp, tylko przesuwamy je niczym starsze kobiety.
Wokoło biała piana przykrywa spękaną powierzchnię.

- Spójrz, jaka silna jest woda - mówi w końcu matka. - Któregoś dnia

wymyje i strąci wszystkie te kamienie.

Boję się stać z matką na falochronie. Wyobrażam sobie, że potykam się i

spadam, ulegam bezwładności własnego ciała, pragnieniu ucieczki w
nieświadomość, uwolnienia się od uczuć. Bo zbyt wiele odczuwam - zawsze
odczuwałam - a przecież nie mogę żyć ciągle ze złamanym sercem, tak samo
jak nie mogę bez przerwy żyć w znieczuleniu. Gdybym zginęła, runąwszy z
falochronu, jako ostatni poczułabym zapach gnijących na plaży wodorostów.
Jako ostatnią ujrzałabym twarz matki, białą, płaską, gładką niczym tarcza

background image

zegarka ustawionego na godzinę mojej śmierci.

Przez całe lato nigdy nie jest mi dostatecznie ciepło; słońce nie ma do

mnie w pełni dostępu. Wypływam daleko w morze, chodzę na niebezpieczne
plaże, gdzie nie ma ratowników. Wypływam przy złej pogodzie, gdy deszcz
skwierczy i syczy na piasku, wypływam o zmierzchu, gdy światło gaśnie i
skrzy się na powierzchni morza. Płynę pod wodą z zamkniętymi oczami,
wykonuję tyle uderzeń, ile zdołam. Podczas odpływu wodorosty plączą się
wokół moich nóg, muszle i kamyki poruszają się z napływem i odpływem
wody.

Hałasują tak, jakby schodziło się kilkaset zębów, żując coś i miażdżąc.
Pewnego wieczoru płynę do jednej z boi, które wyznaczają granice

rezerwatu należącego do instytutu oceanograficznego, trzy czwarte mili od
brzegu. Dotarłszy do celu, próbuję uchwycić się oblepionej algami dużej,
rozkołysanej metalowej piłki, lecz zupełnie nie mam się czego przytrzymać.
Fale są wysokie, przysłaniają połyskujące na brzegu światła miasteczka.

Największe niebezpieczeństwo pływania w ciemności polega na tym, że

przez pewien czas możesz sobie spokojnie płynąć, a potem zostać obróconym
przez falę i kierować się w stronę otwartego morza, wcale o tym nie wiedząc.
Po powrocie na brzeg jestem przemarznięta. Ranię sobie nogę na skałach i
rafie, ale w ogóle nie czuję bólu. Tak bardzo mi zimno, że nawet po
godzinach spędzonych w gorącej kąpieli w dalszym ciągu szczękam zębami.

Nocą w moim pokoju odkręcam rączkę staromodnej maszynki do golenia

należącej do dziadka. Spod pokrywki z nierdzewnej stali wyjmuję nożyk.
Przesuwam ostrzem po ramieniu, gdzie ślady mogłyby pozostać nie
zauważone. Wcale nie pragnę się ukarać. Chodzi o ból, który można
opanować, krwawienie dające się zatamować.

Nie unikam żadnej okazji, aby mnie znowu oskarżyła - jesteśmy same, ja

i ona - lecz matka nie wykorzystuje żadnej z nich. Wzajemnie się
obserwujemy.

Nie wyjeżdżam na studia magisterskie. Przenoszę się do Nowego Jorku.

Naiwnie sobie wyobrażam, że każdy pisarz musi odwiedzić to miasto.

Za mieszkanie płacę miesięcznie pięćset dolarów czynszu. Tyle wynosi

moja część.

Dzielę je z dwiema kobietami. Jest położone na Brooklińskich wzgórzach

przy Henry Street i byłoby ciasne nawet dla jednej z nas. W pokoju z tyłu
postanawiamy dobudować antresolę.

Chcemy tam zmieścić nasze łóżka, aby w pokoju od frontu uzyskać

background image

więcej przestrzeni użytkowej. Nie mam szczęścia, bo przypada mi miejsce na
górze. Sufit jest tak nisko nad łóżkiem, że nie mogę usiąść, by poczytać, a
inaczej nie potrafię zasnąć.

Powiedziałam rodzinie, że przenoszę się na wschód, aby zostać pisarką.

Tylko od czego mam zacząć? Moje oszczędności i dwa tysiące dolarów,
które dostałam od dziadków, wydają mi się sumą śmiesznie małą na podbój
świata. Chodzę codziennie do biblioteki publicznej i robię notatki albo
sporządzam fiszki. Pracuję nad postmodernistyczną powieścią.

Nie bardzo wiem, do czego dąży mój bohater, wyznawca

egzystencjalizmu, ani czemu się przeciwstawia. Centralny problem powieści
to osamotnienie i dezorientacja. Towarzyszką bohatera jest małpa -
niewątpliwie dlatego, że spośród wszystkich stworzeń małpy najbardziej
przypominają człowieka, choć nie potrafią mówić. Ponieważ ojcu skutecznie
udało się odgrodzić mnie od reszty świata i już nie potrafię sobie wyobrazić
przyjaźni między ludźmi.

Długość poszczególnych dni wyznacza moja rozpacz. Zaczynam

odbywać długie i wyczerpujące spacery donikąd. Po prostu mijam przecznicę
za przecznicą w Brooklynie albo przechodzę mostem na Manhattan. Obok
obskurnego salonu piękności w Chinatown niski człowieczek z długimi,
czarnymi wąsami chce mi dać trzysta dolarów za moje włosy. Ujmuję je w
dłonie.

- Nie - mówię.
- Okay - powiada - pięćset.
Potrząsam głową. Nawet się nie zatrzymuje. Trzymam grube pasmo

włosów tak mocno, że pocą mi się dłonie.

Codziennie spędzam kilka godzin, siedząc na ławce przy alejce i patrząc

na mosty łączące brzegi East River. Czasem odwracam się do domów z tyłu,
zastanawiając się, w którym z nich mieszka Norman Mailer, jeśli mieszka w
nim nadal, i czy to właśnie tutaj dźgnął nożem swoją żonę, jeśli była jego
żoną. Albo może tylko machnął nożem w jej stronę, kimkolwiek była.

Tylko jedno wprowadza ład do każdej upływającej doby: telefony i listy

od ojca.

Wszystkie zawierają niezmiennie to samo. Kocha mnie, odosobnienie jest

torturą. Czasem czekam na nadejście listu, a kiedy go dostaję, uświadamiam
sobie, że nie mogę otworzyć koperty, aby odczytać treść.

Oddałem Ci ciało i krew, oddałem duszę. Bije w Tobie moje serce. Mam

do ciebie takie samo prawo jak każdy inny, takie samo jakie Ty masz…

background image

Wcześnie rano, późno w nocy, w domu, w bibliotece: słowa mego ojca,

słowa miłości - tego, co nazywa miłością - podtrzymują efekt narkotyczny w
każdym układzie, w każdych okolicznościach. Wiele lat później wrócę do
tych listów, osiemset trzydzieści dziewięć stron przechowywanych w
zamykanej komodzie. Zdecydowana nareszcie się z nimi uporać zapakuję je
do walizki i samolotem przewiozę do odległego miasta. W pokoju
hotelowym zamówię spory dzbanek kawy, połknę trzy tabletki No - Doz i
porozkładam listy na łóżku, biurku i toaletce. Kiedy już je uporządkuję
chronologicznie miesiącami, ze zdziwieniem zauważę, że kiedyś wiele z nich
odłożyłam podczas pierwszego czytania, wsunęłam z powrotem do koperty,
dochodząc najdalej do drugiej z pięciu albo więcej stron.

Wypije całą kawę, otworzę okno, by wpuścić do środka chłodne, świeże

powietrze, a potem skulę się na podłodze i będę spała pięć godzin. Kiedy się
obudzę, pokój będzie wyziębiony, wiatr zdąży porozrzucać kartki, których
nie mogę czytać. Wrócę do domu, wioząc je z powrotem, upchnięte byle jak
w walizce. Po raz kolejny nie dotrą do mnie słowa: Jesteś całym moim
życiem, ja musze być dla ciebie tym samym… Zarzucasz mi, że jestem
strażnikiem uwięzionym; warto, byś poznała definicję wolności… Prosisz
mnie, abym był

twoim ojcem. Cóż znaczy być ojcem?
Tracę apetyt. Mam kaszel. Codziennie towarzyszą mi obsesyjne myśli:

czy zobaczyć się z ojcem, kiedy się z nim zobaczyć, kiedy nie. Jak bardziej
prozaiczne uzależnienia - od alkoholu, od heroiny - moje uzależnienie od ojca
odebrało mi resztę życia. Nie czerpię żadnej przyjemności z zaspokajania tej
skłonności, lecz mimo wszystko nie potrafię dojrzeć niczego poza nią, poza
nim, choćby nawet siebie.

Spędzam wiele czasu w okolicznych butikach, przymierzam ubrania,

których nie zamierzam kupić. Przyglądam się swojemu odbiciu w lustrach.
Zawsze mnie ciągnęło do lustra, nie z próżności, ale dla nabrania otuchy.
Chcę zobaczyć, czy tam jestem. Nie potrafię się oprzeć niczemu, co ma
właściwości zwierciadła - kałużom, oknom sklepowym, powierzchniom
czajnika.

Ten zwyczaj pozostał mi z dzieciństwa. Ma związek z maseczką, którą

matka zakładała do snu. Aby uwierzyć w siebie, przechodziłam od jej łóżka
do lustra w drzwiach szafy. Stałam tam długo przed swoim odbiciem, aby się
tylko upewnić, że istnieję naprawdę, nie jestem żadnym złudzeniem
optycznym, fantomem, który może się rozproszyć niczym para wychodząca

background image

spod zasłonki, gdy matka nareszcie wstała i brała prysznic.

Nawet teraz nie patrzę w sklepach na ubranie, tylko nad nimi, na swą

bladą twarz.

Teraz już sama nie wiem, kim albo czym jestem - jeśli w ogóle jestem -

niezależnie od ojca.

Zatrzymuje się w hotelu położonym w odległości niedługiego spaceru od

mojego mieszkania. Rezerwacji dokonuję przez telefon i nie wyciągam
żadnych wniosków z tego, że pokoje są wynajmowane tylko na okresy
tygodniowe. Po przybyciu na miejsce ojciec jest zaskoczony warunkami. Ja
również się dziwię, ale jest między nami różnica: uważam to za okropnie
zabawne, że znalazł się w hotelu korzystającym z dotacji publicznych, że w
tych warunkach mnie posiądzie. Odnoszę wrażenie, że we własnej opowieści
znalazłam się wreszcie w nieprzyzwoitym miejscu, tu, gdzie jest moje
miejsce. Kiedy zastanawiam się nad wrażliwością ojca, uderza mnie, że nie
stać go na to, w każdym razie moralnie.

Na podłodze hotelowej recepcji leży czerwona wykładzina, jakby ktoś

zawczasu pomyślał o możliwości zachowania w sekrecie ewentualnego
rozlewu krwi. Ściany są białe (albo takie były), mężczyzna za kontuarem jest
czarny i ma złote zęby. Na górze tętni życie wszelkiego autoramentu:
opojów, robactwa, ćpunów. Siadam na łóżku ojca, sprawdziwszy wcześniej
prześcieradła, które są w istocie czyste. Kiedy ściągam narzutę, unoszą się
spod niej opary cloroxu.

Ojciec chce mi zrobić zdjęcia. Mam występować nago. Nie są to akty, jak

je określa ojciec. Określenie „akt” kojarzy się ze sztuką, a zdjęcia, które on
mi robi, mają tę właściwość co fotografie dokumentujące anomalie
medyczne.

- Pokażę ci, kim jesteś - powiedział po zrobieniu pierwszych zdjęć. Na

ostatnich fotografiach moja twarz wyraża brak chęci do życia, pustkę. Coś
podobnego zobaczę po latach na wystawie zdjęć przedstawiających żołnierzy
rannych podczas wojny domowej.

Obnażeni, stojący o kulach albo wsparci plecami o ścianę, weterani

odsłaniają owe miejsca, którędy pociski wtargnęły do ich ciała i, czasem,
którędy je opuściły.

Ojciec zawiesza drut między jedną ścianą a drugą, linkę do suszenia

wilgotnych polaroidowych odbitek. Siedzę na łóżku i śmieję się. W dalszym
ciągu bawi mnie jego reakcja na hotel. Nie potrafię się opanować. Chyba
histeryzuję, bo jednocześnie płaczę.

background image

- Chodzi o to, że… - próbuję z siebie wykrztusić, ale nic z tego. Może

ojciec śmieje się tylko wtedy, gdy chce się zaadaptować do sytuacji, którą
inni ludzie uważają za zabawną.

Kiedy to robi, wydaje z siebie niezbyt adekwatne dźwięki. Nie brzmią

właściwie, tak samo jak mowa osób głuchych nie brzmi nigdy jak mowa
ludzi słyszących.

Kapituluję właśnie w tym pokoju, kilka dni później. W porządku, mówię

sobie, spróbuję. Ojciec zaproponował, że przez rok będzie mnie utrzymywał,
abym mogła pisać.

Będę mieszkała w jego domu i korzystała z biura przy jego kościele.

Przecież poza nim nie mam nikogo, do kogo mogłabym się udać. Ojciec staje
między mną a resztą mego życia, rodziną, przyjaciółmi, których kiedyś
miałam.

Podobnie jak cały nasz romans, wszystko w tych planach wydaje się złe i

nieuchronne.

Od samego początku musieliśmy się spotykać w pokojach takich jak ten,

w pokojach dla narkomanów i prostytutek, ludzi egzystujących poza
marginesem społeczeństwa. Czy ojciec rzeczywiście wierzy, że może zabrać
mnie do swojego domu i swoich dzieci, które widziałam zaledwie w paru
dość niezręcznych sytuacjach? Że we dwoje jesteśmy w stanie mieszkać
pośród innych ludzi? Nie stawiam tych pytań. Nie mam życia i woli innej niż
jego.

Jadę na zachód. Po drodze nie zatrzymuje się na nocleg. Na pewno się

mylę, ale odnoszę wrażenie, że droga jest nieustannie wilgotna, słońce bez
przerwy świeci mi w oczy, wiatr i inne siły natury sprzysięgły się przeciwko
mnie.

O trzeciej nad ranem w pobliżu kompleksu uniwersytetu Oral Roberts w

Tulsie wyrasta przede mną czterystustopowa figura z kartonu, Jezus w
purpurowym płaszczu i koronie, błyszczący nadprzyrodzonym światłem.
Mijają mnie ciężarówki, rycząc w ciemną noc.

Ile czasu upływa, od kiedy jadłam i spałam? Chyba mam przywidzenia.

Boję się bardziej, niż jestem w stanie się przed sobą przyznać.

Dziesięć mil za billboardem Jezusa pali się trawa i nikt nie próbuje jej

gasić. Zjeżdżam na pobocze i wysiadam. Grunt dookoła mnie jest czarny.
Pożar rozprzestrzenia się.

Trzydzieści jardów od miejsca, w którym stoję, zaczyna się pas ognia.

Opieram się na masce, aby obserwować postępy żywiołu.

background image

Trąbią na mnie kierowcy ciężarówek. Wykrzykują nieprzyzwoite uwagi.
Kiedy przestaję widzieć płomienie, wracam do samochodu, doganiam je,

zatrzymuję się i znowu wysiadam. Powtarzam to kilkakrotnie aż do świtu. Do
chwili, gdy słońce podnosi się znad horyzontu i sprawia, że wąski pas
płomieni przestaje być widoczny.

Nowy dywan na podłodze przykrytej linoleum i reprodukcja jednego z

moich ulubionych obrazów nie mogą ukryć tego, że w domu ojca mam
sypiać i ubierać się pozbawiona prywatności, w pokoju oddzielonym od
kuchni jedynie ażurowymi drzwiami.

Poza tym tylko tędy prowadzi droga na podwórze, gdzie bawią się dzieci.
Jak się okazuje, zajmuję tutaj pozycję kogoś w rodzaju młodej ciotki albo

starszego dziecka, kogoś przygarniętego na pewien czas, aby zdobył
orientację albo pieniądze, coś niezbędnego do podjęcia samodzielnego życia.
W każdym razie ostatecznie ojciec w ten właśnie sposób wyjaśnia
domownikom przyjęcia mnie pod swój dach. Dom duchownego wydaje się
doskonałym archetypem rodziny z klasy średniej, od samego początku zdaje
się zapowiadać sytuacje komediowe. Żona ojca ma twarz typowej matki z
ekranu telewizora, kobiety miłej, zapracowanej i nieco szalonej. A jednak jej
uśmiech nie przysłania faktu, że boi się tak samo jak ja. Toleruje mnie i moją
obecność, ponieważ podobnie jak ja ulega ojcu.

Chyba uważa, że znalazłam się w sytuacji, która pomoże mi zachować

chrześcijańskie zasady i zapewni przyzwoite prowadzenie się. W pewnym
momencie robi aluzje do rozwiązłego życia w college’u, które rzekomo
wiodłam. Uświadamiam sobie, że ojciec przedstawił mnie jako dziewczynę,
która zeszła na złą drogę z powodu nadmiernej pobłażliwości dziadków i
matki.

W tym domu mogę się z bliska przyjrzeć rodzinie, za jaką zawsze

tęskniłam: rodzice są małżeństwem, ojciec ma odpowiedzialną i godną
szacunku pracę, matka wychowuje dzieci, robi zakupy, gotuje, sprząta i uczy
w szkółce niedzielnej. W święta wszyscy chodzą do kościoła; dzieci biorą
udział w rozgrywkach baseballowych Małej Ligi i należą do drużyn
skautowych, ze szkoły wracają do domu, odrabiają lekcje, wypełniają
codzienne obowiązki i ćwiczą grę na fortepianie. Doprawdy piękny obrazek.
Ale jak mam nie kwestionować tego, co w innym przypadku uznałabym za
szczęście, siedząc przy stole obok ojca i wiedząc, co nas łączy?

Z początku wszystko - także moja nieoczekiwana wizyta w kościele -

przebiega niepokojąco gładko. Potwierdza absolutne panowanie ojca nad

background image

swoją rodziną i personelem.

Nawet młodsze dzieci, przecież zazwyczaj gadatliwe, nie zdradzają ani

jednym słowem, że jestem ich przyrodnią siostrą z rozwiązanego, całkowicie
nieudanego związku. Po nabożeństwie o jedenastej w nielicznym
nieformalnym zgromadzeniu przy drzwiach ludzie powtarzają opinię, że żona
ojca bardzo młodo wygląda. Czy to możliwe, że ma taką dorosłą córkę? Pod
wpływem jednej z tych uwag żona ojca zerka na mnie, po czym obie
uciekamy wzrokiem w bok.

- Naprawdę tak myślą? - pytam potem z wahaniem. Ojciec i ja jesteśmy w

biurze kościoła; siedzę w dużym skórzanym fotelu, z którego dawniej ojciec
do mnie dzwonił, kiedy wszyscy pracownicy rozeszli się do domów.

- Sądzą, że jesteś naszą najstarszą córką - odpowiada.
- Myślisz o sobie i swojej żonie? Córką z tego samego małżeństwa, z

którego pochodzą pozostałe twoje dzieci?

- Tak.
Kiwam głową i już nic nie mówię. Ale jestem zdziwiona i czuję się

dotknięta. Zbyt łatwo przeszłość poszła w zapomnienie. Matka i dziadkowie,
dwadzieścia minionych lat -

całe moje życie do momentu, gdy znowu w nie wkroczył. Jakby ktoś

wyciął to wszystko ze zdjęć, pozostawiając jeszcze mniej niż nożyczki do
paznokci mojej babki.

- Biskup i rada znają prawdę - mówi; chyba potrafi czytać w moich

myślach. - Ale nikt nie sądzi, że istnieje powód, by to obwieszczać całej
wspólnocie.

- Rozumiem. - Spoglądam na blat biurka: nieskazitelnie czysta suszka;

uporządkowane stosy korespondencji, buteleczka z atramentem i wiązka
wiecznych piór.

Przeraża prostota i ład kłamstwa - jak w jego protekcjonalnym kazaniu,

będącym wyrazem niezachwianej wiary, w żadnym razie wątpliwości czy
cierpienia.

Fizyczne kontakty z ojcem sprawiają, że coraz intensywniej odczuwam,

że za każdym razem odbiera mi cząstkę życia; za każdym razem pozostaje
mnie odrobinę mniej.

Jedziemy do kościoła, do miejsca, gdzie tak długo czekał, by móc to

wreszcie zrobić.

Otwiera małe biuro, w którym pozwoli mi teraz pracować, i bierze mnie

w posiadanie na podłodze przy biurku. Idąc za jego przykładem, narzucam

background image

temu aktowi religijny kontekst i koncentruję się na umartwianiu ciała. Mówię
sobie, że mu się oddaję, aby się zbrukać, potem zaś, dzięki pokrętnej i
karkołomnej chrześcijańskiej logice, która wynosi poniżonych, zostanę
oczyszczona. Zostanę oczyszczona, wystarczy, że uczynię to chętnie, wierząc
w najwyższą dobroć Boga, który czasem realizuje swoje zamiary w sposób
zaskakujący i nawet odstręczający, a to posługując się żebrakami i
trędowatymi, a to ojcem świętej Dympny.

Jakżeby Dympna mogła zostać męczennicą, gdyby nie było jej ojca?

Jakżeby inaczej mogła zasłużyć na uwielbienie?

Żar naszych pierwszych pocałunków wygasł już dawno na autostradach;

ciężar ojca zdusił namiętność, którą kiedyś odczuwałam; udręka codziennych
kontaktów doprowadziła mnie do takiego stanu, że jestem coraz bardziej
bezwolna, coraz bardziej milcząca, pozbawiona życia. Kłócimy się.

- Nie mogę ścierpieć, że mnie jedynie tolerujesz! - krzyczy ojciec, a ja

chowam twarz w dłoniach, zasłaniam oczy. - Masz pojęcie, co przeżywam?!
Jak sądzisz, co ja czuję?!

Jestem chora. coraz bardziej dokucza mi kaszel. Któregoś ranka okazuje

się, że dostałam wysokiej gorączki i nie mam dość siły, żeby samodzielnie
usiąść na łóżku. Żona ojca musi mi pomóc się ubrać.

Zapalenie płuc. Wiadomość o chorobie przyjmuję z ulgą i pewną dozą

zainteresowania. Proszę, proszę, niechże to będzie choroba śmiertelna -
modlę się w myślach.

Lub przynajmniej na tyle poważna, aby mój los został przekazany w ręce

kompetentnych, bezstronnych zawodowców.

- Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze - powiada lekarz. Prosi ojca,

aby na chwilę opuścił pokój. Ojciec wszedł ze mną do gabinetu, przyglądał
się, jak lekarz opukuje mi plecy, i stał między nami, kiedy zostałam
poproszona o zdjęcie biustonosza. - Za chwilę znowu będziecie razem -
dodaje medyk.

- Czy muszę iść do szpitala? - pytam.
- Nie - odpowiada. Patrzy na mnie. Łzy mi kapią na papierowe kimono.
Zdjęcia rentgenowskie płuc wiszą za jego głową. Błyszczą moje wąskie

kości, otoczone przejrzystą cielesną powłoką, serce jest trójkątnym cieniem
między wypuszczającymi korzenie oskrzelami.

- Czy istnieje coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? - pyta lekarz.
Potrząsam głową.
Mężczyzna wzdycha.

background image

- W porządku - powiada. - W takim razie może następnym razem

odwiedziłabyś mnie sama - sugeruje. - Może czułabyś się znacznie lepiej,
gdyby ojciec nie musiał cię przywozić.

Na nic się zdają moje długie modlitwy o pogorszenie stanu zdrowia.

Zdecydowanie odmawiam jedzenia i zwracam antybiotyki, ale mimo
wszystko dochodzę do siebie. Dwa razy dziennie musze położyć się na
brzuchu i trzymać głowę możliwie blisko podłogi. Żona ojca oklepuje mi
plecy, a ja krztuszę się i wypluwam flegmę do miski. Ten zdawałoby się
anachroniczny element procesu rekonwalescencji kojarzy mi się gruźlicą z
Dickensowskimi slumsami. Jednocześnie może uchodzić za rodzaj kary,
zwłaszcza że pochodzi z rąk żony ojca. Podczas zabiegu fantazjuje niczym
małe dziecko. Wyobrażam sobie własny pogrzeb, na którym ojciec i matka
rozdzierająco szlochają.

Zachorowała też moja matka. Tylko że jej kuracja jest

najnowocześniejsza z możliwych, tak nowoczesna, że wydaje się wręcz
futurystyczna. Pewnego razu czyta gazetę, bezwiednie trzymając dłoń poniżej
szyi. Pochyla się nad stołem w kuchni, przeglądając stronę poświęconą
sztuce. Wtedy w lewej piersi odkrywa guz, niewielki, wyraźnie wyczuwalny i
twardy. Guz zostaje usunięty i określony jako złośliwy. Jednocześnie lekarze
pobierają tkankę z bezpośredniego sąsiedztwa, w sumie wycinek wielkości
kurzego jaja.

Nie mówi mi o tym, póki sprawa nie jest załatwiona. Póki nie polecę do

niej w odwiedziny. Akurat znowu przebywa w szpitalu, przechodząc terapię
pooperacyjną. Odchyla koszulę, aby mi pokazać pierś. Ułożenie jej dłoni
wokół zszytego cięcia kojarzy mi się ze znajomym wizerunkiem Chrystusa
ukazującego swe krwawiące serce.

Sina blizna ma związek z radioaktywnym implantem, którego zadanie

polega na unieszkodliwieniu pojedynczych komórek rakowych. Implanty
nazywamy „sputnikami”, bo wyglądają jak sondy kosmiczne. Dwie długie i
grube igły z nierdzewnej stali giną pod białą skórą wokół sutka, a ich końce
wyposażone są w maleńkie, bardzo złożone urządzenia.

Wszyscy boją się dotykać sputników. Nie tylko ja i matka, ale także

personel szpitalny. Specjalnie zamykany pojemnik na zewnątrz łazienki przy
jej pokoju oznaczono napisem: NIEBEZPIECZNE ODPADY. ODDZIAŁ
MEDYCYNY JĄDROWEJ, a młodsze pielęgniarki nie będą chciały
wchodzić do środka, obawiając się, że radioaktywne zanieczyszczenia
pozbawią je płodności. Obchodzą szerokim łukiem drzwi do tego pokoju.

background image

- Czy to boli? - pytam.
- Nie bardzo - odpowiada, przechylając zagadkowo głowę na jedną

stronę. Patrzy mi w oczy, jakby mnie pytała, jak dalece martwię się jej
cierpieniem.

Nie potrafię się doliczyć dni ani tygodni, ani nawet miesięcy. Nie różnią

się od siebie, a wszystkie są stracone, więc wcale nie zapomniane, bo ich po
prostu nie przeżywam.

Czytam dużo książek, mijam wiele przecznic, piszę kilka opowiadań,

następnie je przerabiam. Codziennie tonę. Nie czuję nic poza krótkimi
spazmami płaczu, po których twarz mam wilgotną, jakbym rzeczywiście
tylko na jedną chwilę wynurzyła się spod powierzchni chłodnego i ciemnego
jeziora.

Samoznieczulenie odbywa się może bezwolnie, ale nie jest ani łatwe, ani

nie przebiega leniwie. Po raz pierwszy w życiu dostaję ciężkiej bulimii,
przyjmuje i zwracam pokarm, którego jedzenie pomaga mi zabić czas. Nie
jestem w stanie pojąć natury tego zjawiska, bolesnej parodii głodu i jego
zaspokajania czymś, co wywołuje uczucie mdłości, tajemniczego rytuału
apetytu i uzależnienia. Nigdy nie smakuję tego, co jem. Czasem nawet nie
wiem, co przełykam, póki tego nie zwrócę.

Myślę o odwiedzeniu biskupa, ale obawiam się, że mogę pozbawić ojca

pracy. Czy nie dosyć zła wyrządziłam jego rodzinie? O żonę ojca się nie
martwię. Ona mimo wszystko dobrze wie, co się dzieje. Pozwala mu na to.
Według słów ojca prosi jedynie o to, ażeby wykazał dość rozsądku,
oszczędzając jej wszelkich świadectw romansu z własną córką. Obie
jesteśmy siebie warte. Obie nie mamy dość siły, aby odmówić jego
nieprawdopodobnym żądaniom. Lecz co z ich dziećmi? Pokochałam ich
najstarszą córkę, która zdaje się kochać mnie zupełnie szczerze, choć moja
obecność w jej domu kosztuje ją bardzo wiele.

Pozbawiona pozycji najstarszego dziecka zaczyna spędzać coraz więcej

czasu w szkole. Waży więcej ode mnie i ma dość duże muskuły.

- Mogłabym cię zbić - powiada, napinając bicepsy tuż pod moim nosem,

abym mogła im się dokładnie przyjrzeć. - Wierz mi, bez problemu dałabym
rade przerobić twój wygląd.

- Bezwzględnie - przyznaję. Wolałabym, żeby podbiła mi oczy i rozbiła

nos, ale w końcu po tym pokazie brawury słyszę salwę śmiechu i na policzku
czuję pocałunek. Czy ona wie, dlaczego zaczynam płakać, gdy mnie
obejmuje? Jak bardzo pragnę być na jej miejscu, żeby to przeciwko mnie

background image

grzeszono, abym ja nie grzeszyła? Jednocześnie zazdrosna i zbulwersowana,
dostrzega moje ciężkie położenie, chociaż go nie identyfikuje. Jest kilka lat
młodsza, ale to ona trzyma mnie w ramionach. Może myśli, że oszczędziłam
jej swojego losu.

Kiedy moja przyrodnia siostra i ja spotykamy się ponownie, jesteśmy w

środku innego miasta, wiele mil od tamtego miejsca, wiele lat od tamtych
czasów. Wysyła list za listem do mojego wydawcy, aż w końcu decyduję się
odpowiedzieć. Mam wobec niej pewien dług, którego nie jestem w stanie
spłacić. Wiem jednak, że byłoby niegrzecznie i tchórzliwie unikać spotkania
z nią.

Umawiamy się przez telefon, co niezbyt gładko nam wychodzi. W końcu

spotykamy się na stacji kolejowej w pewnym miasteczku, które leży gdzieś
pomiędzy naszymi domami.

Idziemy do restauracji w pobliskim centrum handlowym. Mamy zaledwie

dwie godziny, aby nadrobić dziesięć lat.

- Przykro mi - mówię. - Istnieje coś, czego ci nigdy osobiście nie

powiedziałam.

- W porządku - odpowiada. - Tak jak ja.
Jest w ciąży z drugim mężem. Przyniosłam jej torbę ubrań, które

przestały mi być potrzebne, a mogą się przydać kobiecie w okresie
macierzyństwa. Dowiaduję się, że odeszła z domu rodziców, gdy miała
osiemnaście lat, tak jak zapowiedziała. Jej pierwszy mąż był

żołnierzem wyszkolonym do walki wręcz, niestety wykorzystywał swoje

szczególne umiejętności przeciwko niej. Uciekła od niego i z konieczności
wróciła na krótko do domu rodziców. Zabrała ze sobą kota, z którym sypiała,
jeśli zdołała zamknąć się przed mężem w sypialni.

Tymczasem ojciec opuścił Kościół; część czasu poświęcał na hodowlę

psów obronnych. Te psy zagryzły kota jego córki.

- Biedne maleństwo przedostało się do klatki, a wtedy one go tam

rozszarpały -

opowiada mi przyrodnia siostra. Nie roni łez, tylko lekko drwiąco się

uśmiecha.

- Och, Boże - mówię. Ale tylko tyle. Ironia przechodzi nie zauważona,

jeśli to jest właśnie ironia.

Podobne restauracje można znaleźć w każdym centrum handlowym, w

każdym mieście. Okna wychodzą do wewnątrz, nie na zewnątrz, na podłodze
kafle, pośrodku misa z roślinami i fontanna otoczona ławami, pod

background image

świetlikami ludzie w swobodnych pozach. Po drugiej stronie przejścia na
Sunglass Hut, Foot Locker, sklep z biżuterią - miejsca tak typowe, że w ogóle
nie kojarzą się ze specyficznym miejscem i czasem. Na ich widok można
odnieść wrażenie, że nagle ulotnił się cały kontekst życia; wydaje mi się, że
mogłabym znajdować się gdziekolwiek, w dowolnym momencie ostatnich
dwudziestu lat, że mogłabym przebywać w miejscu, z którego uciekłam.
Pocę się ze strachu. Czuję, że pot występuje mi pod koszulą i tuż przy
cebulkach włosów.

- Musimy iść - rzucam niespodziewanie, wstaję, chwytam za torebkę. -

Spóźnimy się na pociąg.

Podnosi się moja przyrodnia siostra.
- Okay - mówi. Najwidoczniej uważa, że ta nagła decyzja o wyjściu jest

wynikiem mojej nerwowej natury.

Jadąc z powrotem, dochodzę do przekonania, że prośba o spotkanie i

wszystkie jej beznamiętne pytania są częścią pewnego spisku. Że bardzo się
starała być miła i wyrozumiała, bo weszła w porozumienie z ojcem, a kiedy
jadłam sandwicza z indykiem, którego zwróciłam w pociągu, on mordował
mojego męża i porywał dzieci.

Czyż mogło go satysfakcjonować coś innego poza zniszczeniem całego

mojego życia, które zbudowałam niezależnie od niego, poza pozbawieniem
mnie potomstwa? Czy kiedykolwiek godził się na mniej niż wszystko?

Z pociągu dzwonię pod swój numer. Nikt nie podnosi słuchawki.

Zaczynam płakać, skulona na siedzeniu przed telefonem, z twarzą opartą na
kolanach.

- O co chodzi? - pyta jakaś kobieta. - W czym mogłabym pomóc?
Potrząsam głową. Nie jestem w stanie na nią spojrzeć. W jaki sposób

powiedzieć komuś obcemu, że dawno temu znalazłam się w niełasce? Że
zabrnęłam w ciemny las i bardzo się boję, że już nigdy nie będę bezpieczna?

Kiedy wreszcie docieram do domu, okazuje się, że nic się nie stało. Ani

mężowi, ani dzieciom. Oddycham z ulgą. Płaczę. Muszę ich wszystkich
dotknąć. Nie mogę się powstrzymać. Choć dzieci nigdy nie widziały swojego
dziadka, a on też ich nie widział, one także czymś płacą, ponieważ
ostatecznie ich matka nosi w sobie skazę. Nawet z daleka mój ojciec
egzekwuje należność.

- Co się dzieje? - pyta mąż. - Co się stało?
- Nic - odpowiadam. - Próbowałam się dodzwonić. Nikt nie podnosił

słuchawki.

background image

- Och - powiada. - Chyba wybraliśmy się na spacer.
Patrzymy na siebie, mój mąż i ja, wymieniamy znaczące spojrzenia, ale

nie wspominamy słowem o tym, że płakałam. W naszym związku
stworzyliśmy miejsce dla mojego ojca i na to, co się wydarzyło między nim i
mną. To zamknięte miejsce, psychiczny odpowiednik wysokiej półki w
kredensie, której prawie nie sposób sięgnąć.

Dzieci dotykają mojej twarzy, włosów. Całują mnie. Dla nich jestem

doskonała i piękna.

Uczymy się oczekiwać od rodziców bezwarunkowej miłości, myślę

jednak, że jest to raczej dar, który otrzymujemy od dzieci. One kochają nas
bezwarunkowo, nie ważne, kim i jacy jesteśmy.

Jakby dom mojego ojca był czymś w rodzaju poprawczaka - na pewno w

jakimś stopniu nim jest; zapamiętam okres spędzony z ojcem jako
wypełniony bolesnymi lekcjami -

podczas wakacji spędzanych z matką i jej rodzicami wszyscy są dla mnie

uprzejmi i bezprzykładnie delikatni. Jakbyśmy się umówili, nie wspominamy
o ojcu ani słowem; udajemy, że nie istnieje. Lecz użalamy się nade mną, nad
straconym dzieckiem, dzieckiem porwanym przez straconego ojca. Przy
każdej okazji ekstrawagancko szlochamy: kiedy na ekranie telewizyjnym
ktoś na niby umiera, kiedy czytamy w gazecie o jakimś odległym wypadku.
Płaczemy nad drobiazgami: rozlanym mlekiem, przebitą oponą, rozbitym
radiem.

Po Bożym Narodzeniu matka i ja bez żadnego entuzjazmu robimy

zakupy. Idziemy na przyjęcie sylwestrowe, którego gospodarzem ma być jej
przyjaciel. Na tę okazję matka kupuje mi sukienkę; wybieram ją w drogim
butiku Laury Ashley. Stojąc w sklepie i czując na sobie jej spojrzenie, jestem
jak dziecko: rozkazuję swojemu ciału poddać się temu procesowi z możliwie
największą godnością, tymczasem sama skrywam się pod powierzchnią,
kurczę do rozmiarów odpornej na atak drobiny, której już się nie da
ekshumować. Tak samo toleruję mojego ojca. Co tam ciało, wmawiam sobie,
ciało nic nie znaczy. Ty nie jesteś ciałem, tylko sercem, duszą. One są twoje i
nikt nie może ci ich odebrać.

Sukienka kosztuje majątek i drugi raz jej nie włożę. Powstała z pięknego

materiału, połyskującej, lekko niebieskiej kraty, lecz nie podoba mi się płytki
dekolt, dopasowany stan, długie rękawy, szeroka szarfa i biała bawełniana
haleczka, która powinna wystawać kilka cali poniżej brzegu. W czarnych
lakierkach i białych koronkowych rajstopach, z włosami blond sięgającymi

background image

całą stopę poniżej przyczepionej z tyłu kokardy wyglądam tak, jak sobie tego
życzy matka, niczym skromna, śliczna laleczka, niezdolna do grzechów, jakie
mam na sumieniu.

Dla siebie matka kupuje czarną aksamitną sukienkę z głębokim dekoltem,

po czym ruchomymi schodami zjeżdżamy do garażu.

- Pozwól, że poniosę także twoje rzeczy - mówię, wyciągając wolną rękę.
Nikłe promienie zimowego słońca padają na jej bladą twarz. Matka nie

wygląda najlepiej.

- Nic ci nie jest? - pytam.
- Czuję się zmęczona - powiada. - Po prostu zmęczona. - Tylko tak jakoś

kuli ramiona i pochyla głowę, że mnie to niepokoi. Nie myślę o guzie
wyciętym przed rokiem. Nie myślę o raku, ale wewnątrz czuję skurcz. Serce
trzepocze mi w piersi. Kiedy w przyszłości będę wspominać matkę, ten
moment na ruchomych schodach zakwalifikuję jako chwilę, w której
zaczęłam pojmować, że ją stracę. Bladość, upiorna przezroczystość jej twarzy
zapowiada, że dokona się to, czego się zawsze bałam; szepcze, że zniknie
kobieta, którą tropiłam przez całe swoje życie.

Kiedy się przygotowujemy na przyjęcie, matka podpowiada, jaki makijaż

mam sobie zrobić, a ja jestem jej posłuszna.

- Użyj trochę różu - mówi. - Obiecaj, że kiedy nie będziesz opalona,

zawsze sięgniesz po róż.

- W porządku - zgadzam się.
Na przyjęciu bawią się ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałam.

Zebraliśmy się w pięknym szklanym domu z widokiem na miasto. Towarzysz
matki jest z nami. Zbyt dużo pije, natomiast my wcale nie pijemy, jak zwykle
zresztą, kiedy jesteśmy we troje. Siedzimy nad dziwnie spóźnionym
posiłkiem złożonym z ziemniaków, wieprzowej kiełbasy i rozmaitych pâtés,
nad plastrami egzotycznego mięsa krwawiącego na białą porcelanę. Nasza
gospodyni, rodem z Austrii, zwraca na siebie uwagę, stukając łyżeczką w
kieliszek do szampana. Obwieszcza, że w jej rodzinnym miasteczku uważa
się za złowróżbne zjedzenie w sylwestra czegoś co ma skrzydła bądź płetwy.
Chodzi o to, by w nadchodzącym roku szczęście nie uleciało ani nie
odpłynęło.

Matka podnosi na widelcu krążek kiełbasy, jakby chciała spełnić toast.
- Zatem - powiada - chyba jesteśmy bezpieczne.
Zegar wskazuje północ. Uroczyście się całujemy.
Następnym razem widzę matkę w szpitalu; są tam oboje: ona i dziadek.

background image

- Co się stało? - pytam znad herbaty, siedząc przy kuchennym stoliku

dziadków.

- Och - powiada babka - twoja matka przechodzi badania, a dziadek

złamał nogę, zaczepiwszy o ten przeklęty wąż ogrodowy. - Pokazuje przez
okno w stronę sadzawki.

Na zewnątrz, na podłodze werandy przy zwiniętym wężu dostrzegam

żółtawą plamę.

Tam dziadek zwymiotował w szoku spowodowanym wypadkiem.

Przyglądam się śladowi blisko minutę, może dłużej, potem idę po szczotkę,
aby usunąć to, czego nie spłukali sanitariusze.

Dziadek dobrze znosi operację kości udowej. Jego

dziewięćdziesięciotrzyletnią kość lekarze łączą za pomocą czterech długich,
nierdzewnych gwoździ. Tylko że potem wdaje się gangrena od odleżyny na
stopie i w rezultacie starannie złożoną nogę trzeba amputować. Tę operacje
również znosi względnie dobrze. Silne serce skazuje go na kilkumiesięczny
pobyt w szpitalu i domach opieki, gdzie najpierw przestaje dobrze
funkcjonować jego żołądek, następnie woreczek żółciowy, a potem chyba już
wszystko.

Badanie tomograficzne tłumaczy, dlaczego moją matkę boli krzyż. Jest

pęknięty. Kręgi zaczynają się kruszyć, zaatakowane przez komórki rakowe
po przerzutach z chorej piersi.

Promienie rentgenowskie ujawniły, że uporczywy kaszel nie ustąpi, bo

płuca są przerośnięte rakiem, tak samo wątroba. Badanie gazometryczne krwi
wyjaśnia, dlaczego matka bez przerwy czuła się zmęczona: we krwi
brakowało tlenu.

Oboje powoli umierają, a kiedy do tego dochodzi, wracam do nich i do

babki.

Spędzam teraz dwa tygodnie w domu ojca, następne dwa tygodnie w

domu matki, na przemian - tyle czasu jestem w stanie wytrzymać w każdym z
tych miejsc i znieść cierpienie, które się z tym wiąże. W domu dziadków
babka i ja śpimy w tym samym pokoju. Zajmuję bliźniacze łóżko dziadka
przysunięte do jej łóżka. Między poduszkami trzymamy telefon, na wypadek,
gdyby w nocy ktoś zadzwonił z jednego albo drugiego szpitala; leżąc w
mroku, uświadamiam sobie, że od lat wobec nikogo nie czułam takiej
bliskości.

Codziennie w porze podwieczorku odwiedzamy dziadka. Zanosimy mu

herbatę w termosie i dwa ciastka w plastikowej torebce. Przez ponad

background image

czterdzieści lat o tej samej porze babka z dziadkiem zasiadali do herbaty. I
oczywiście zamierza to robić do ostatniego dnia jego życia.

Wieczorem spotykamy się z matką. Oglądamy telewizję. Odbiornik stoi

na przykręconej do ściany półce powyżej naszych głów. Śledzimy losy
bohaterów oper mydlanych, takich jak Dallas albo Dynastia, widowisk, w
których ludzie często krzyczą lub szlochają, a moja matka i ja płaczemy wraz
z nimi. Babka nie płacze na jawie, ale pewnej nocy słyszę, że płacze przez
sen. To dziwny dźwięk, cichutkie „aaa - aaa - aaa”, jakie wydają z siebie
szczeniaki albo niemowlęta, gdy szukają piersi matki. W każdym razie to jest
płacz.

Jej twarz jest wilgotna, łzy wypływają spod przymkniętych powiek.

Czasem nawet przerywa, aby coś powiedzieć.

- Och, nie, nie, nie - przez sen wypowiada słowa, które interpretuję jako

modlitwę, bo przypominają mi refren, który ciągle rozbrzmiewa w mych
myślach.

- Jeśli fantazjuję na temat własnej śmierci, jeśli ją sobie wyobrażam, czy

to oznacza, że mam skłonności samobójcze?

- Jak często?
- No cóż, na pewno kilka razy w ciągu godziny.
Lekarz krzywi się, przeciera oczy. Kiedy mu tłumaczę, że ojca i mnie

łączy „ten, tego, mmm, związek nie bardzo, mmm, platoniczny”, nie zdradza
obrzydzenia, wyłącznie znużenie.

- Mhm - powiada, biorąc głęboki oddech. - Rozumiem - dodaje. Jego

westchnienie sugeruje, że domyślał się tego już wcześniej.

- Czy to nie okropne? - pytam po chwili milczenia.
- Nie jest pan wstrząśnięty? - chcę wiedzieć przy innej okazji.
Lecz on nie odpowiada. Nie wypytuje o moralność, jedynie o odczucia i

funkcje organizmu.

Trafiłam do niego, ponieważ obawiam się o swoje życie. Bo ojciec

przechowuje w domu rewolwer i nauczył mnie, jak się nim posługiwać. Na
razie nie odważyłam się na nic więcej, tylko go załadowałam; powsuwałam
naboje do odpowiednich komór i zatrzasnęłam bębenek. Zauważyłam broń w
dłoni, ale potem ostatecznie odłożyłam do osobnych szuflad i broń, i naboje.

- Chcesz umrzeć? - pyta lekarz.
Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia. Nie jestem w stanie myśleć

o życiu bez matki. Wiem, że śmierć dziadka wywoła we mnie żal, ale
odejście matki jest czymś nazbyt ważkim, nazbyt nieprawdopodobnym, bym

background image

w ogóle brała je pod uwagę.

- To przez was! - wyje któregoś razu; język jej się rozwiązał po przyjęciu

morfiny. -

Odbieracie mi życie, ty i twój ojciec!
Nie! - myślę. Nie tylko tobie. Nam! Nam wszystkim! Nigdy wyłącznie

tobie.

Czasami jest przekonana, że umrze właśnie tej nocy. Wtedy zostaję w

szpitalu. Siadam na krześle przy łóżku albo staję obok. Przyglądam się jej i
małej butli, z której zieloną, poskręcaną rurką płynie do nosa tlen. Pewnego
razu matka chwyta mnie za rękę. Ma zamknięte oczy, szuka jej po omacku,
wypowiada moje imię.

- Jesteś tu? - pyta.
- Tak - odpowiadam.
- Zawsze tu jesteś, prawda?
Jej głos brzmi ciszej od szeptu. Powstał z tchnienia niczym głos ducha.
- Tak - potwierdzam. Nawet kiedy jestem z nim, stoję tu przy twoim

łóżku. Zwłaszcza wtedy.

- Wiesz co - mówi. - Kiedy umrę, będziesz na mnie bardzo zła. - Potem

nie mówi już nic więcej.

Ściskam jej palce, lekko nimi potrząsam. W tych słowach jest prawda,

którą dostrzegam, lecz nie rozumiem ich istoty. Chyba masz rację, myślę. Ale
upłynie sporo czasu, zanim do nich wrócę. Wiele lat po jej śmierci mój gniew
ostygnie na tyle, że będę w stanie go dotknąć.

Lekarz przepisuje mi lek antydepresyjny, który mam zażywać codziennie

przed zaśnięciem. Powiedziałam mu, że jestem przerażona własną
lekkomyślnością, skłonnością do samodestrukcji. W domu babki, w biurku, z
którego korzystałam, gdy chodziłam do szkoły, jest dwanaście kapsułek
seconalu. Wszystkie są stare, a ich czerwone żelatynowe osłonki kleją się do
siebie. Zaczęłam je zbierać, kiedy miałam czternaście lat. Podkradałam je z
apteczki po jednej albo po dwie. Jednakże tuzin kapsułek nie na wiele się
zda. Dawniej miałam ich czterdzieści, potem jedną zgubiłam. Pewnego razu
o północy podjęłam próbę, przyjmując w sumie dwadzieścia siedem sztuk,
które popiłam szklaneczką whisky, lecz to było wszystko, co zdołałam
przełknąć, zanim zaczęłam wymiotować. Nawet nie zemdlałam.

- Jesteś trochę zbyt blada - zauważyła babka następnego ranka.
- Chyba coś mnie bierze - oświadczyłam.
- Co się stało z twoim okiem?

background image

- Nie mam pojęcia. Musiałam na nim spać. - Moje prawe oko było

czerwone w prawym kąciku, bo kiedy miałam torsje, pękła w nim jakaś
żyłka. Obserwując babkę, jak mi się przygląda, doszłam do wniosku, że nie
podejrzewa, co się wydarzyło w mojej łazience przed kilkoma godzinami.

Kiedy lekarz pyta, czy chcę umrzeć, odpowiadam, że martwię się o

siebie, ale nie wspominam o pigułkach nasennych, ponieważ za bardzo jest
mi wstyd. Nie zrozumiem tego uczucia, póki nie upłyną lata, póki nie
uświadomię sobie, że bardziej przeklęta od samodestrukcji jest moja
skłonność do dyskrecji, doskonała umiejętność ukrywania niemal
wszystkiego, co mam w sercu - realna groźba, że ja też mogę skończyć jako
kobieta zamknięta we własnym potrzasku jak matka. Połknęłam tabletki,
ponieważ z każdej strony szczelnie otaczała mnie mgła rozpaczy. Nie
widziałam niczego, co było na zewnątrz. Chociaż wówczas minął rok od
naszej wizyty u ginekologa, który założył mi kapturek, łącze te dwa
wydarzenia. Wydaje mi się, że połknęłam seconal, aby moje ciało umarło
wraz z całą resztą, którą uśmiercono tamtego dnia: dziewczęcą niewinnością,
nadzieją, wreszcie z wiarą, że można być bezpiecznym wszędzie i z każdym.

Lek, który lekarz mi przepisuje, Desyrel, paradoksalnie czyni życie

możliwym, ale zarazem - w granicach mojej świadomości - nie do zniesienia.

- Moje życie - oświadczam ojcu - jest do niczego. Mówię poważnie, do

niczego.

- Posłuchaj - powiada. Siedzimy przy stoliku na parkingu niedaleko

drogi, w miejscu, gdzie kierowcy ciężarówek zatrzymują się na kilka godzin
snu.

Jeśli chodzi o seks, to cóż, nie musimy tego robić. Dzięki niemu możemy

wyrazić, że oboje jesteśmy sobie oddani. Skoro tobie to nie odpowiada,
pewnie znajdziemy inny sposób.

Lecz cóż innego może tak dobrze odpowiadać naszym potrzebom jak to

nałogowe, pozbawione radości połączenie, posługiwanie się zmysłami do
uzewnętrzniania naszych pragnień? Pod tym względem wcale się nie różnimy
od innych ludzi. Moje ciało pod nim, wygłodzone, bez życia, jakże
wymownie wyraża to, czego ja nie mogę: jestem głodna, jestem martwa.
Martwa, bo kolejna wobec matki, i martwa dla niego. Martwa w reakcji na to,
że posługuje się swym dużym ciałem, aby odgrodzić mnie od świata.

Jedna za drugą przejeżdżają ciężarówki. Podmuchy powietrza porywają

pasma moich włosów, unoszą je między nasze twarze.

Nie chcę abstynencji, chcę wyzwolenia.

background image

- Posłuchaj - mówię. - A jeśli pewnego dnia zapragnę mieć męża, dzieci,

rodzinę jak inni ludzie? Być kochana jak inni.

- Jacy ludzie? - pyta.
- Inni. Ludzie, którzy różnią się od ciebie i ode mnie. - Spoglądam na

niego. - Po prostu normalni.

- Kto jest normalny? Normalność jest matematyczną abstrakcją. Nie

przystaje ani do ludzkiej osobowości, ani do więzi, które ludzi łączą.

- Przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi! I wiesz, że się starałam. Dałam

ci wszystko, o co poprosiłeś. Czuję się taka samotna na tym świecie, chociaż
nie twierdzę, że takie były twoje intencje. Nie pozwolisz mi nikogo mieć,
nikogo oprócz ciebie. Ty jednak masz innych.

Masz rodzinę.
- Nie możesz się spodziewać, że opuszczę dzieci - powiada ojciec.
- Nie, pewnie, że nie. Wcale tego nie chcę. Ale co ze mną? Ja też jestem

twoim dzieckiem.

Ojciec patrzy na mnie.
- W twoim wypadku jest już za późno.
- O czym mówisz?
- Mówię, że popełniłaś błąd. - Pochyla się. - Przecież rozmawialiśmy o

tym. Że nasze błędy są trwałe. Że nie możemy odwołać naszych postępków.

- Tak - odpowiadam. - Wiem.
- Zatem - powiada, składając ręce. - Uczyniłaś, co uczyniłaś, a uczyniłaś

to ze mną.

Teraz już nie będziesz mogła mieć nikogo więcej, bo nie zdołasz

dochować naszej tajemnicy.

Komuś o tym powiesz, nieważne komu, a on ledwie się dowie, od razu

cię zostawi.

Widzę ojca. Słyszę słowa, które wypowiada. I jak bardzo w nie wierzę,

tak bardzo go nienawidzę.

- To niezgodne z zasadami - mówi siostra.
- Wiem - przyznaję.
- Po prostu tego nie robimy. - Idzie szybko, porusza się energicznie w

ruchomych płaszczyznach bieli: białej sukience, białym rozpinanym swetrze,
białych nylonowych rajstopach, białych butach.

- Z kim powinnam rozmawiać, aby otrzymać zezwolenie?
- Proszę poczekać - rzuca i zostawia mnie za drzwiami przeszklonego

biura.

background image

Po kilku beznamiętnych próbach przebłagania szpitalnych

administratorów, gdy odsyłano mnie od jednego parawanu do drugiego, w
końcu udaje mi się dostać do kostnicy.

Zgody udzielono, bo stosownie do treści dokumentów, ciało dziadka

zostanie zabrane ze szpitala prosto do krematorium, nie będę więc już miała
innej okazji, aby je zobaczyć. „Ale -

jak zaznacza mężczyzna, który zapisuje moje dane - robimy wyjątek,

absolutny wyjątek”.

Dziadek leży w lodówce, w osobnej szufladzie. Dłonie zaciśnięte w

pięści trzyma pod brodą, jakby tak się ułożył dopiero wtedy, gdy się znalazł
w tym bardzo chłodnym pomieszczeniu. Usta ma otwarte, jakby protestował
przeciwko przejmującemu chłodowi.

Spodziewam się, że powinien mnie przerażać widok zwłok, do których z

taką determinacją starałam się dotrzeć, ale gdzież tam. Twarz i dłonie pod
prześcieradłem są także znajome, że czuję przypływ wzruszenia. Siostra
zostawia mnie z dziadkiem, stwierdzając, że wróci za jakiś czas. Klękam
obok. Składam głowę na jego piersi jak kiedyś, gdy byłam mała.

Dotykam brwi, policzka, siwej szczeciny.
Widzę te same co dawniej jasnoniebieskie oczy; źrenice wydają się

zamglone, jak gdyby znowu zaciągnięte kataraktą, którą usunięto przed laty.
Długo wpatruję się w te oczy.

Ich widok zdumiewa mnie i uczy, dlaczego zamyka je przedsiębiorca

pogrzebowy.

Chociaż kokietowałam śmierć, kpiłam z niej, nieodpowiedzialnie igrałam

z życiem, właściwie nie wierzyłam, że jestem śmiertelna, póki nie usiadłam
obok zimnego ciała dziadka, nie dotknęłam, nie powąchałam i nie objęłam
go. przez cały czas właśnie brak wiary sprawiał, że byłam lekkomyślna.
Godzina spędzona z dziadkiem, na klęczkach przy długiej szufladzie, zmienia
moje życie. Otrzeźwia mnie pocałunek, który składam na jego sztywnym
policzku, pomaga mi wrócić do przytomności, inaczej niż tamten usypiający
pocałunek ojca na lotnisku. Przechodzę przemianę. Od człowieka, który
sądzi, że może sobie pozwolić na trwonienie czasu, do osoby, która wie, że
choćby miała żyć wiele, wiele lat, będzie to zawsze za krótko.

- Nic pani nie jest? - pyta siostra. Właśnie wróciła i wsuwa z powrotem

szufladę.

Nowa wiedza sprawia, że drżą mi ręce. Wytrzeszczam oczy.
- Zapytałam, czy nic pani nie jest - powtarza.

background image

- Och - odpowiadam - nie, dziękuję.
Na nabożeństwie poświęconym pamięci dziadka rabin wymienia kolejno

wszystkich jego przodków. Każe zgromadzonym stać, gdy wzywa nas,
byśmy wiedli godne życie.

Przypomina o zapaleniu lampek, bo nabożeństwo odbywa się akurat tuż

po święcie Chanuka.

Mamy pielęgnować pamięć o moim dziadku, który zmarł podczas Święta

Świateł, iść naprzód promienni i sprawiać, aby nasze życie toczyło się po
jasnych drogach, nie mrocznych.

Sentymentalnie brzmią te słowa. Wypowiada je obcy człowiek, ale i tak

mnie wzruszają. Jeśli żałobnicy widzą, że jestem wstrząśnięta, gdy
rozmyślam, że moja obecność na pogrzebie jest hańbiąca, jeśli dostrzegają
gorące łzy na moich policzkach, gdy pojmuję, jak mroczne stało się moje
życie - cóż, pewnie tłumaczą te łzy jako wyraz smutku, uczucia znacznie
prostszego niż to, które mnie ogarnia.

- Co robisz? - pyta babka, kiedy dzień później zastaje mnie przy

kuchennym stole.

Wszędzie wokół mnie leżą papiery. Przeglądam teczki, których nie

otwierałam od lat.

- Przygotowuję podania na studia - powiadam.
Patrzy na mnie.
- Naprawdę? - mówi. Siada na krześle po przeciwnej stronie stołu. -

Dokąd? - dodaje po chwili.

Wymieniam miasta, gdzie szkoły są zlokalizowane, wszystkie z dala od

domu ojca.

Kiwa głową.
- Zrobić ci herbaty? - proponuje.
Napełnia czajnik wodą. Żadna z nas nie ubiera w słowa tego, co się

dzieje. Że podnoszę te kawałeczki mojego życia, które upuściłam przed laty.
Nie możemy wyrazić tego, czego na razie nie wiemy: że śmierć dziadka
rozpoczęła proces mojego wyzwolenia i że zakończy go śmierć matki.

- Słuchaj - powiedział ojciec w samochodzie - kiedy odjechaliśmy z

parkingu dla ciężarówek - istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby dać ci
dość siły, byś mnie opuściła.

I chociaż przejechaliśmy zaledwie około mili, znowu zjechał i zatrzymał

samochód na poboczu. Zdjął okulary i oparł się czołem o kierownicę.
Spojrzałam na niego.

background image

- Ty? - zapytałam w końcu.
- Tak - odrzekł.
Kiedy byłam małym dzieckiem, matka siadała przy toaletce i

szczotkowała mi włosy.

Toaletka przy każdym boku miała osobne lustro i kiedy odwracałam

głowę w prawo albo w lewo, widziałam nas obie zwielokrotnione bez końca.
W tej przestrzeni nieskończoności dostrzegałam przesłanie o nieskończoności
w wymiarze czasu: nieważne, czy patrzyłam w przeszłość czy w przyszłość,
zawsze widziałam siebie stojącą tak posłusznie jak to tylko możliwe pod
ruchliwymi dłońmi matki. Ja o ona, złączone więzami, które zawsze nas
określały, próbami uczynienia ze mnie dziecka zasługującego na jej podziw i
miłość. Wiele koszmarów, w których występuje matka, dotyczy włosów. Ona
mi je obcina, farbuje na rudo albo czarno, zamyka mnie w wieży
wybudowanej z łazienkowych kafli, gdzie ściany są zbyt śliskie, aby się po
nich wspiąć. Jak w wypadku Roszpunki moje włosy są tak długie, że to nie
może być bez znaczenia. Zawsze bardzo mi zależało na tym, by mieć
nadmiar włosów, dzięki czemu mogłam wskazać granicę, powiedzieć matce,
że dla jej satysfakcji pozwolę zmienić tylko tyle siebie i ani odrobinę więcej.

Przez lata włosy symbolizowały mnie, to, jak bardzo różnię się od matki:

długie kontra krótkie, blondynka kontra brunetka. Pochłaniała mnie troska o
nie, odcinanie nożyczkami do paznokci rozdwojonych końców. Im dłuższe
rosły, tym więcej szczotkowania potrzebowały, zwłaszcza od czasu, gdy już
nie chciałam ich splatać w warkocz ani spinać.

- Są zbyt długie - narzeka matka, a wtedy muszę zapuszczać je dalej i

nigdy nie są odpowiedniej długości, by mnie zadowolić.

Ojciec jest tak samo oddany moim włosom jak ja. Przez kilka ostatnich

lat on mi je podcina. Nie ma zaufania do innych. Boi się, że ktoś nie
poprzestanie na minimum, więc spędza całe godziny na kolanach i posługuje
się nożyczkami w absolutnym skupieniu.

Lecz przez ostatnie miesiące życia matki jej pragnienia przedkładam

ponad ojca i swoje. Jeśli życzy sobie różowych chusteczek higienicznych, nie
białych, posłusznie wychodzę i kupuję je. Przynoszę jedzenie z odległych
restauracji, wazelinę w tubce, nie w słoiczku, francuskie czasopisma,
szwajcarską czekoladę. Spełniam każdą jej zachciankę.

Wymyślamy sprawy,, których załatwienie pochłania sporo czasu,

pozwala mi okazać chęć sprawienia jej przyjemności i zarazem oszczędza
nam swojego towarzystwa.

background image

Fryzjer ściąga mi włosy gumką i obcina je, tak jak go proszę, tuż

powyżej. W szpitalu kładę na łóżko odcięty koński ogon, długi na
dwadzieścia trzy cale. Matka dotyka go.

- Tak - powiada - najwyższy czas.
Ścięcie włosów i wręczenie ich matce jest czynem dość złożonym i ma

pokłady znaczeń. Są sprawy, o których muszę matce powiedzieć, nim umrze,
nim mnie opuści; przemawiam wiec ciałem, które mi dała, które nosiła w
sobie.

Oczywiście jest w tym miłość i gniew: wroga kapitulacja. Swoje włosy

poświęcam matczynej wizji córki, reliktowi dziewczyny, która żyła, aby ją
zadowolić, i która już żyć nie będzie, bo bez matki żyć nie może. Jeśli nie
czekam, aż matka będzie martwa, aby złożyć włosy w trumnie, to dlatego, że
nie chcę stracić ostatniej okazji zyskania jej aprobaty.

Zaznaczenia, że nadal bardzo mi na tym zależy - wystarczająco, by w

końcu oddać jej tę cząstkę siebie, którą zawsze starałam się zachować poza
jej zasięgiem.

- Odwróć się - powiada, kiedy staję w nogach łóżka, a ona wciska

niewielki guzik, który sprawia, że unosi się podgłówek. - No tak - mówi, gdy
znowu jestem zwrócona do niej twarzą. - Oto się zjawiłaś. Od lat nikt, kto na
ciebie patrzył, nie widział nic poza włosami. -

Pokazuje na koński ogon. - Zamierzasz go zachować? - pyta.
- Po co? - mówię, ona zaś wzrusza ramionami.
Kończy się na tym, że go wyrzucam. Połyskująca masa ginie w jednym

ze szpitalnych pojemników na śmieci.

Długie włosy są niezaprzeczalnym symbolem seksualności. Były ochroną

mojej kobiecości, kiedy zrezygnowałam z piersi i okresu. Ścinając włosy,
chciałam zakomunikować matce, że to samo zrobiłam z życiem seksualnym.
Pozbywając się ich, składam obietnice, że kiedy umrze, związek łączący jej
córkę i męża nie będzie już trwał.

Jakże jestem zdziwiona, kiedy po latach odwiedzam belgijskie Geel i tam

w kościele Świętej Dympny oglądam fragment ołtarza. Rzeźba Jana van
Wavre z początku szesnastego wieku przedstawia ojca Dympny, który obcina
córce włosy, długie pasmo w kolorze blond, takie same jak moje, jeśli tylko
rzeźba choć trochę przystaje do rzeczywistości. Z tym, że ja swojemu ojcu
nie pozwalałam mieć ani włosów, ani mojego życia.

- Och! - mówi ojciec, kiedy mnie widzi po postrzyżynach. - Mój Boże -

dodaje. -

background image

Dobry Boże. - Bardziej ubolewa nad tymi włosami niż nad wiadomością,

że zostałam przyjęta na studia, że za kilka miesięcy wyjeżdżam.

- Jak mogłaś mi je odebrać! - krzyczy.
Rak kości należy do najbardziej bolesnych spośród nowotworów, lecz

przynosi także osobliwe ukojenie. Kości matki w ciągu ostatnich tygodni jej
życia ulegają tak daleko posuniętej destrukcji, że miejscami niemal się
rozpuszczają. Wówczas do krwiobiegu dostaje się wapń - dosyć wapnia, aby
uśmierzyć ból i sprawić, że podawanie morfiny staje się zbędne.

Procesy chemiczne śmierci uwalniają ją od fizycznego cierpienia i obaw.

Każdego dnia śpi coraz dłużej i głębiej, aż w końcu zapada w śpiączkę. Ma
zamknięte oczy i już nie reaguje na głosy wokół siebie.

Patrzę na nią i od razu sobie przypominam, że kiedy miałam pięć lat i ona

spała, zdjęłam jej maskę. Delikatnie, starając się jej nie obudzić, przesunęłam
maskę na czoło, a potem, ponieważ nie mogłam znieść widoku zamkniętych
oczu… tego, że matka ma ciągle zamknięte oczy i wcale na mnie nie patrzy -
próbowałam zrobić to samo z jej powiekami.

Bardzo delikatnie uniosłam jedną z nich. Natychmiast się obudziła, zła.
- Ja… ja… - szepnęłam, cofając się. - Chciałam do ciebie.
- Już nigdy więcej tego nie rób! - rzuca. - Nie dotykaj mnie!
Po tym zdarzeniu zamykała drzwi, ilekroć zamierzała się położyć. Przez

wiele miesięcy o tym pamiętała, ale zdarzyło się pewnego dnia, że
zapomniała. Rano, kiedy poruszyłam gałką, drzwi się otworzyły. Wtedy
wróciłam na swoje dawne miejsce przy łóżku.

Stałam cichutko, nie dotykałam jej, tylko czekałam. Czekałam, czekałam.
- Proszę tu poczekać - powiada przedsiębiorca pogrzebowy. - Za

momencik ją wystawimy.

Kiedy wraca, ma na sobie marynarkę, jak gdyby moje spotkanie z ciałem

matki wymagało pewnej oprawy. Idę za nim do głównego pomieszczenia,
które przypomina bibliotekę. Stoi tu duży fotel, a na półkach, nie do wiary,
encyklopedia Britannica, rząd tomów oprawionych w czerwoną imitację
skóry, takich samych jak te, które ojciec sprzedał

kiedyś moim dziadkom. Nad trumną wiszą różowe żarówki. Takich

zwykle używała matka, bo sądziła, że dodają jej urody.

Czekam przy drzwiach, póki przedsiębiorca nie wyjdzie. By do niej

podejść, czekam, aż będę sama. Jakże jest mała w trumnie, którą dla niej
wybrałam. Leży głęboko wewnątrz.

Aby pogładzić ją po włosach, szorstkich i nagle posiwiałych, muszę

background image

daleko wyciągnąć rękę.

Policzki ma zimne, suche, pokryte różem. Zamknięte oczy i usta. Kiedy

się pochylam, czuję zapach płynu używanego do balsamowania.

Dotykam piersi, ramion, szyi; całuje czoło, koniuszki palców;

przykładam ciepły policzek do chłodnej twarzy; a kiedy to robię, coś przede
mną ustępuje: tamta ściana, śliska, niewidzialna, nie do sforsowania.
Cokolwiek mnie dzieliło od życia, od życia, które wiodłam, zanim spotkałam
ojca - szczątki tego, co powstało w jednej chwili przez tamten pocałunek -

naraz obraca się w ruinę. Spazmatycznie wzdycham i ściskam palce

matki.

- Och, Boże, przepraszam, przepraszam - mówię. - Mój Boże, Boże, to

koniec, po wszystkim.

Sięgam pod dolną część wieka trumny, szukam zasuwki, ale jej nie

znajduje. Wsuwam rękę możliwie najdalej, nad kolanami, nad brzegiem
białej sukienki. Pragnę dotykiem poznać całą postać, pragnę wziąć w dłonie
stopy.

Nie mogę matki objąć; jest zbyt ciężka, by ją podnieść, materiał sukienki

zbyt śliski.

Płacze. Łzy kapią na jej twarz i włosy, dłonie rozplatają się, wypuszczają

krucyfiks i prostują się wzdłuż boków.

Zostaję z ciałem matki przez godzinę, może dłużej. Stoję przy trumnie,

póki się nie zmęczę, potem przysuwam krzesło i siadam. Kiedy wychodzę na
zewnątrz, jadę do domu babki po to tylko, by za chwilę z powrotem wsiąść
do samochodu i wrócić do domu pogrzebowego. Pytam przedsiębiorcę, czy
byłby tak uprzejmy i zechciał jeszcze raz wystawić ciało mojej matki w
głównej sali.

- Znowu? - upewnia się, najwyraźniej zniecierpliwiony.
Kiwam głową.
- Proszę - mówię. Jeszcze raz, ostatni, musze stanąć przy niej, dotknąć jej

włosów, policzka. Jeszcze tylko raz musze się upewnić, że to prawda: czar
prysł, wyzwoliła mnie jej śmierć.

Na pogrzebie ojciec pomaga dźwigać trumnę. On także wie, że to koniec.

Spogląda na mnie i widzi, że już do niego nie należę. Może wyczytać w
moich oczach, których spojrzenie beznamiętnie wytrzymuje jego wzrok, że
jego oczy już nie wydają mi się namiętne ani nawet tajemnicze, jedynie
nabiegłe krwią, zmęczone. Przysłaniają je zmrużone powieki, kiedy na mnie
patrzy, a ja patrzę na niego, i pojmuję, że wie.

background image

O dziwo, ta świadomość nie prowokuje łez ani jego, ani moich. Czy bez

matki w charakterze świadka nie jestem w stanie go oczarować? To jedno z
wielu pytań, których nigdy ojcu nie stawiam, które się nasuwa po tym, jak ze
sobą zrywamy, nagle i ostatecznie. Podczas rozmowy telefonicznej. A
wówczas żadne z nas nie płacze, o nic nie prosi, nie wypowiada słowa
„kocham”.

- Czyżby miałby to być wybór w rodzaju „wszystko albo nic”? - pytam.

Dlaczego akurat ja miałabym wyrazić to, co jak wiem, jest prawdą: nie
możemy zacząć od początku, musimy się pożegnać. Nieporadnie staram się
zmniejszyć nasze udręki, uciekając się do sarkazmu. - Nie miałbyś ochoty dla
odmiany spróbować czegoś bardziej konwencjonalnego?

Rozumiesz, od czasu do czasu telefon, kartka na urodziny?
- Czyżbyś mnie jeszcze nie znała? - odpowiada ojciec głosem tak

spokojnym i lodowatym, jakiego u niego jeszcze nie słyszałam. - Nie znasz
odpowiedzi?

- Owszem - mówię - znam.
Czego innego nauczyły mnie ostatnie lata, jak nie tego, że ojciec nie

bierze nawet odrobiny mniej niż całą mnie?

- Co wybierasz? - odzywa się po długiej chwili milczenia.
- Nic - brzmi moja odpowiedź. - Wiesz przecież, że muszę wybrać nic.
Jego żona pakuje rzeczy, które zostawiłam w jego domu, a babka płaci,

by do mnie wróciły.

- Dzięki Bogu - mówi, kiedy proszę ją o pieniądze.
Użycza głosu słowom, które nadal dźwięczą mi w uszach: „Dzięki Bogu,

wreszcie jest po wszystkim”.

Po długim okresie modlitw o uwolnienie - błagania losu o wybawienie,

bo bez interwencji losu sama nie potrafiłabym tego dokonać - nie
spodziewam się, że nasze rozstanie będzie bolesne. Lecz utrata ojca będzie
mnie martwić; będzie mnie ranić i już nigdy nie przestanie. Nie ucieknę od
tego, jak nie ucieknę od miłości do matki i wyrzutów sumienia, że tak bardzo
ją skrzywdziłam.

Utrata ojca prześladuje mnie tak samo jak w odległej przeszłości, kiedy

widziałam mężczyznę bez twarzy, który chodzi po korytarzach naszego
domu. Gdzieś w świecie jest ojciec, którego nie mogę poznać. Dawniej był
obcy, bo nieobecny, a teraz, gdy go poznałam i on poznał mnie, reszta
mojego życia zależy od tego, czy będziemy od siebie dość daleko.

Po modlitwie nad grobem ojciec i ja stoimy w milczeniu przy trumnie

background image

wiszącej nad otwartym, mrocznym dołem chwilę przed opuszczeniem.
Kwatera ma podwójne dno. Babka wykupiła ją z myślą, że pewnego dnia na
górze spoczną jej szczątki.

Ale po latach, gdy babka umiera, lekceważę jej życzenie, aby zostać

pochowaną w tym samym grobie. Polecam poddać jej ciało kremacji i sama
rozsypuję prochy. Nie pozwolę jej spocząć na wieki nad moją matką. Nie
pozostawię matki na wieczność pod tym ciężarem.

Na płycie nagrobnej znajduje się tylko imię matki, jej nazwisko, data

urodzenia oraz śmierci. Kiedy płyta jest gotowa, od razu robi mi się przykro,
że nie dodałam słowa „Ukochana”.

W dniu, kiedy zamówiłam tablicę, dzień po śmierci matki, usiadłam obok

babki w biurze przedsiębiorstwa pogrzebowego i przejrzałam ciężką księgę
ze zdjęciami rozmaitych wzorów. Wybrałam granit na brązie i starannie
dobrałam typ liternictwa. Ale pozostawiłam puste miejsce pod datami, bo
tamtego popołudnia wydało mi się, że nie zasłużyłam na użycie jedynego
słowa, które mogło być tam wyryte. Słowa prawdziwego.

„Ukochana”.
Nie prowadzę dziennika snów, ale 7 lutego 1995 roku przyśniło mi się

coś tak niezwykłego, że tego dnia zaznaczam datę w kalendarzu, pisząc
„Matka”. Nie musze zapisywać, co się w tym śnie dzieje. Wiem, że zawsze
będę pamiętała wszystko bardzo dokładnie.

Matka odnajduje mnie w kuchni. Jest jeden z zimowych poranków.

Właśnie przygotowuję śniadanie dla mojej rodziny. Na górze wszyscy
jeszcze śpią. Wzdrygam się, kiedy podnoszę wzrok znad stolnicy i widzę ją.
Boje się. Wszystkie sny, w których występuje matka, są koszmarami. Ale
tym razem wydaje się przyjazna, niemal pełna entuzjazmu.

Światło, które przenika przez szklane drzwi i pada na nią, jest doskonale

czyste i białe - to odbite od śniegu promienie słońca. Ma na sobie
dopasowany, granatowy kostium, starannie skrojony z materiału tak ładnego i
lśniącego, że aż bije w oczy. Dziwię się, że przychodzi do mnie wiele lat po
śmierci, i jednocześnie fascynuje mnie każdy szczegół jej obecności. Klapy
kostiumu - jakże są doskonałe! Chcę ich dotknąć, dotknąć jej, ale nie chcę,
żeby zniknęła.

Pragnę pokazać jej moje dzieci, ale boję się ryzykować wyjścia z kuchni

albo spłoszenia jej głośnym wołaniem.

Mimo wszystko duch nie znika, świeci zupełnie realnie. Mam

rozdwojoną świadomość, która czasem występuje w snach, i w tym śnie

background image

dokonuję spostrzeżenia, że duch matki naprawdę jest ze mną, że nie byłabym
w stanie sfabrykować ludzkiej obecności wyłącznie z tęsknoty.

- Och, mamo - mówię w końcu, ale nie ośmielam się jej dotknąć - jesteś

taka piękna i masz na sobie najpiękniejsze ubranie. - Wzrusza ramionami na
ten komplement, jakby nie obchodził jej własny wygląd i jakby w ogóle nie
dbała o tego rodzaju sprawy. A ja wiem, że obie myślimy tylko o jednym: jak
to było na końcu, gdy rak wykradł jej młodość, urodę, zakpił sobie z
próżności.

Nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak wszystko wychodzi na jaw.

Matka i ja przyglądamy się sobie uważnie. Zaglądamy sobie w oczy głębiej
niż kiedykolwiek w życiu.

Nie spieszymy się. Nasze twarze dzieli zaledwie kilka cali. Nie

poruszamy się, nie mrugamy.

Kiedy patrzymy, wyraża się wszystko, co kiedykolwiek czułyśmy, lecz

czego nigdy żadna z nas nie wypowiedziała. Jej młodość, egoizm i brak
szczęścia; moja młodość, mój egoizm i brak szczęścia. Nasza samotność.
Wzajemne zdrady.

W tym śnie czuję, że ona mnie wreszcie poznaje i ja odwzajemniam jej

się tym samym. Czuję, że przestajemy mieć nadzieję na inną córkę, na inną
matkę.

PODZIĘKOWANIA
Mam dług wdzięczności wobec Amandy Urban i Kate Mediny za ich

niezłomną wiarę i wsparcie, wobec Janet Gibbs za to, że zechciała słuchać, i
Dawn Drzal, że zgodziła się czytać, wobec Jill Simonsen za jej przyjaźń i
wobec Colina za wszystko.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Kathryn Pocałunek
Harrison Kathryn poCALUnek
Harrison Kathryn Pocalunek
Harrison Kathryn Jej portret Pocałunek
Harrison Kathryn Pocałunek(1)
Harrison Kathryn Tysiąc drzewek pomarańczowych
Harrison Kathryn Tysiac drzewek pomaranczowych (01 03)
Kathryn Harrison Pocałunek(1)
Pocałunki
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
M. Harris - materializm kulturowy, SOCJOLOgia, Antropologia
auctasinistra Pocałunek HP SS
Pocałunek nr 4
Cesare Lombroso Psychologia pocałunku (1922)
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
Pocałunek Murzyna, Przepisy
POCAŁUJ MNIE MÓJ KOCHANY, teksty piosenek

więcej podobnych podstron