Kathryn Harrison
Pocałunek
Przełożył Mariusz Ferek
Ukochanej
1942-1985
Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych,
którzy nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy
ich dziełem – dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy
nie odpowiada w pełni ich intencjom.
– François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)
Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których
nigdy dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.
Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem
i wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się
udajemy, są coraz mniej realne. – Skamieniały Las, Monument Valley,
Wielki Kanion – tak surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie
odległych planet ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione
powietrza, rozpalone, nieludzkie.
W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz.
Odchyla ją, całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we
włosach na karku. Na powiekach czuję gorący oddech.
Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami
ciągnie się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy
się poza czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej
Kalifornii. Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy
Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają
liście wielkości mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną ku
ziemi i zakrywają nasze ślady.
Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;
stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy
w pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie;
przyglądamy się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy
zmierzch strumienie tysięcy nietoperzy – wszystkie te nigdzie i nigdy są
naszym jedynym domem.
Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do
ukończenia siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się
imienia mojego ojca, nie uznaje jego istnienia.
– Gdzie twój tata? – pytają dzieci.
– Nie wiem – odpowiadam.
– Czemu? – dociekają. Na to pytanie również nie potrafię
odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką
i jej rodzicami; ojciec odchodzi.
Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez
babkę w rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia
z wizerunkiem osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca
niedbale i w pośpiechu, używając nożyczek do paznokci.
Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne
albumy. Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można
wytłumaczyć niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką.
Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe
korpusy jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy
dokonuje cenzury, nikt nie jest bezpieczny – z albumów usuwa też
niezbyt udane wizerunki samej siebie.
Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją
o to poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej
fotografii ojciec jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet
jeśli w kadrze nie znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest
w centrum ani na pierwszym planie; sprawia wrażenie przypadkowego
widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie jego rysów.
Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od
wejścia do domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać
matkę na randkę, kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po
płaszcz, zaczyna krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do
krzyczenia. Jej wrzaski nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca
siła przez materię codziennego życia – życia, które jeszcze kilka chwil
wcześniej otaczało w hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca,
i naraz zjawia się tu wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie:
zwierzęta z łapami w potrzasku, operacje z czasów pozbawionych
dobrodziejstwa
narkozy,
wrzask
oparzonego dziecka,
wołanie
dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie wilkołaka, który czując jej
zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego zostało.
Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana
i pełznę w bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak
daleko, do płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.
Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich
rodziców, śpi, kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje
na śniadanie, ona zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi,
staję przy jej łóżku.
Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj
głośno. Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać
nieczuła na moje prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę.
Nie pojmuję, dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim
znajduje schronienie. Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.
Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest
płaska i biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę
twarz w maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby
umierała, jakby już nigdy nie miała się obudzić.
Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie,
chwytam za szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam
but, zamykam z trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę,
ale na wszelki wypadek uciekam się do środków, których nie można
uznać za celowy atak na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do
przytomności, tak długo nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie
istnieję. Kiedy tak stoję i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat
się rozstępuje, jakby otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się
cofnąć od łóżka nawet o cal, w przeciwnym razie runę w dół.
Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam
gładkiej, połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie,
niemal perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna,
którą matka wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę
ptaki; ich krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.
Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z
powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy
maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do
kąta przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie
dostrzegać. Z paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa
i staje przed francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc,
patrzy gdzieś w dal, odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez
szkło i sprawia, że jej sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą
koszulą. Dym unosi się z jej ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze
niczym melodia grana na flecie przez zaklinacza węży.
Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste
zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.
Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od
nich pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim
ojcu, acz na odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym
nieobecnym, niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się,
że rzeczywiście widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się
dokładnie maleńkim figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku
dostrzegam widmo podobnego mężczyzny, które stoi w cieniach salonu
albo sunie korytarzem w stronę sypialni.
– Jak on wygląda? – pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa
przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku
z błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. –
Powiedz mi – mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że
widziałam ducha.
– Nie ma twarzy – szepczę.
– Anioł stróż! – woła na to.
– W garniturze? – dziwi się babka. – Anioły z pewnością nie noszą
garniturów!
Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną
nie podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby
widuję. Ale prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na
mnie patrzeć. Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi
światło, filiżanka ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane
magiczne „K-K-K-Katie” i talizman składający się z jedenastu
pluszowych miśków rozwieszonych na ścianie przy moim łóżku. Mimo
wszystko budzę się z krzykiem.
Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym
domu, czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami,
których nigdy nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona
powie mi po latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się
przez ramię na moją matkę i na mnie.
– Kiedy wyszłam za twojego ojca – oświadczy – od razu
wiedziałam, że on zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest
nieodłączną cząstką osoby, w której się zakochałam.
„Człowiek w służbie Boga”. Tak ktoś określa mojego ojca. Nie
pamiętam kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego
słowa te znaczą tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne
właściwości i że jest dobry, lepszy od innych ludzi.
Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do
mnie. Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę
młodych chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania.
Malują ściany na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom,
które ich nie mają. Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam
wszystko, czego dziecko może pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się
okazja, abym mogła poznać biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym
razie miałabym się nauczyć wdzięczności?
List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera
pytanie, czy dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia
ojciec przebywał w domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby
świętować urodziny. Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo
inteligentnego, który jednak miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co
można zrobić, aby skorygować tę wadę.
Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko
zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.
– To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz – ostrzega mnie babka.
Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to
robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym
oślepnąć.
Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób.
W biurze pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie,
która chętnie zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli
przygotować dla siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro
dzieci dzieli pokój wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję
mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową,
matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by to uczyniła w naszym
domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.
Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko
i łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą,
że motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego
ojca, abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.
Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy
umrze moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w
nich spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać
litery. Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym
kończyłam
trzy
lata,
zawiera
podziękowanie
za
wysłanie
walentynkowego serduszka z dedykacją „Tacie”. Nigdy nie miałam
pewności, że nasza córka cokolwiek o mnie wie. Ale wie, prawda? Czy
jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na kilka godzin?
Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej,
ale pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę
świeże prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie
lubiła dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach:
czerwone, niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się
pod jedną i pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot
w kolorze słońca, pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego
materiału, sto razy ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym
domu. Jeśli taka sukienka nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam
mieć nadzieję, że mnie zabierze?
Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie
układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę,
wygładzam prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy
wróci, nie dowie się, że tutaj byłam.
Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec
przed drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy
mieszka, ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale
przychodzi i odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją
niepokoić
dziecięcymi
dolegliwościami:
gorączką,
koszmarami,
wypadaniem zębów. To pierwsza od rozwodu próba rozpoczęcia
samodzielnego życia, które wydaje się jej zupełnie niemożliwe, póki nie
uwolni się od macierzyństwa.
Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam
nauki w pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny
adres niż reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik
poczty może wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.
Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele
mówią o nim samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania
i estetyki. Podobnie jak listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze
dzieckiem, zawierają głównie pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na
zewnątrz małego pomieszczenia poczty w przewiewnym korytarzu, trawi
mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś rzeczywiście myślał w taki
sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby moja babka,
„potwornym nudziarzem”?
Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi,
najpierw w zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną
wersję składam na trzy i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.
Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie
wspólny przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie
niewinni. Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja
również tracę dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go,
jakby już w dniu moich narodzin sprawa była całkowicie przesądzona;
partnerem jest chłopiec, którego doświadczenie dorównuje mojemu.
To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego
doszło do spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym:
zadurzenie, czułe spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny
dziecka, a potem rozwód – a wszystko rozgrywało się w domu rodziców
mojej matki. Rodzina ojca mieszkała z dala od szkoły z internatem,
w której się uczył. Kiedy moi rodzice zostali rodzicami, sami byli
jeszcze dziećmi bez pieniędzy i wykształcenia.
„Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia
zostanie aktorką dramatyczną” – widnieje napis pod zdjęciem matki
w jej kronice szkolnej.
Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która,
oprawiona, wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę
i trzymam ją w dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom,
które znam na pamięć.
Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco
spokojna i poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience
i włosom, perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami.
Są niebezpieczne, te oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które
mogę wpaść i utonąć. Wyraz twarzy matki zdradza ten sam rodzaj
obawy i bezradności, który kojarzy mi się z sierotami i uciekinierami,
ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta są małe, wyraziste,
dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania. Górna warga
układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego patrzenia
mój wzrok staje się zamazany, nieostry.
Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M.,
która przepowiadała jej przyszłość? „Będzie studiować literaturę, język
francuski oraz dramat” – napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie
się sprawdziło, chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet
nie poszła do college'u.
W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec – mówiono mi, że
dziadek wołał: „Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może
się udać?!” – podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.
W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-
zielonych tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu
suplementu widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.
Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych
ciężkich ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu
zaspokoić ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie
wiedząc, kto sprzedał je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel.
Główne produkty eksportowe Chin. Taniec pyłkowy pszczół.
Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak
nienagannym akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie.
„Niemożliwe” – mówią. – „Na pewno mieszkałaś we Francji jako
dziecko”. Ja, chociaż rozpoczynam naukę w wieku dwóch lat, długo nie
czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia sobie kilka słów, la
table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w angielskim. Testy na
inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak postępów należy
przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu. Postanawia
mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów. Matka
i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by
sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.
W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych
kart jako pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia.
Bezskutecznie. Już przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się,
wcale nie celowo, lecz najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko
w sobie, dokąd głosy dobiegają jakby z oddali, jakby matka wołała
w głąb studni, lecz nie jestem w stanie odpowiedzieć. Gniew,
a zwłaszcza gniew matki, czyni
mnie niemową;
milczeniem
doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza mnie
w twarz.
W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się
do testu z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie
zdarzyło. Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune.
Zielony = vert. Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru,
a następnie chowam je go w rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek
klauna trzymającego kiść balonów. W każdym z nich jest słowo
oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie pokolorować.
Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia
szaleńcza radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam
dopiero siedem lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój
sukces – że miłość matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego,
czy się poddam. Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się
dzieckiem, które potrafi ją zadowolić.
– Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli
tylko spróbujesz! – mówi.
Wyrywam się z jej ramion, szlochając.
– Nie potrafię! – krzyczę. – Zrobiłam to dzięki temu! – Wyciągam
w jej stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.
– Ty... Ty... – wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić
się w żadnym języku.
Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję,
matka zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do
dziadków. Na podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.
– Wysiadaj – rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś
natychmiast odjeżdża.
Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi
zdiagnozować ani wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów
z żołądkiem. Trwa tygodniami, póki nie podsłucham, jak pediatra mówi
babce, że będę musiała iść do szpitala, bo jestem bardzo odwodniona.
Wówczas dolegliwości przechodzą mi tak nagle, jak się rozpoczęły.
Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie
mniejsza, blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było
pielęgnować podczas choroby.
– Ojej, przecież to nie to samo dziecko! – woła nauczycielka,
dyrektor i wszyscy, którzy mnie widzą.
– Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! – słyszę dziesięć albo
więcej razy.
Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności,
z jaką zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze,
że potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo
rzadko, że śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.
Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują
mnie? Jest jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni
wystarczająco daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład,
albo odnosili się do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół
i krewnych – członków społeczności, z której pochodzi – pojmuje to, co
ja odkryję: że siłą napędową jego działania był gniew?
To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych
drzewek, dziadek powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko
skończone, że ojciec może zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną.
Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie bez przyczyniania naszej rodzinie
dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać za człowieka wolnego:
ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem żadnych
dodatkowych roszczeń.
Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie
oczekuje. Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.
Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki
niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej
młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza
pragnieniu jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie
pod uwagę, lecz byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść.
W każdym razie ojciec musiał odejść.
Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża
z jej
życia,
kampanią
sprytnie
skoncentrowaną
na
jedynej
ekstrawagancji, jaką dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa
obawie, że z moim ojcem będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co
babka, sama wychowana przez ojca posiadającego fortunę, mogła
uważać za położenie rozpaczliwe, niemal fatalne.
Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.
Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej
żydowscy rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci
z naszego otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali
wszędzie. Zawsze uważali Amerykę za kraj wygody, higieny
i bezpieczeństwa,
gdzie
dzieci
„ciągnięto
za
uszy”,
a nie
„wychowywano”. Co natchnęło matkę, by w przypływie buntu wybrać
mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków, część indiańskiej krwi
babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy; rozbite
małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych
warunkach, w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś
wyjątkowym, nie do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców – nie do
przyjęcia.
Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla
nich respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt
i namacalną historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko
otrzymali w spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę
uprawomocnienia, nadal boję się dziadków. O ileż bardziej musieli
przerażać mojego ojca, wówczas dziewiętnastoletniego młodzieńca,
który przebywał z dala od domu, a pieniądze na ostatni rok nauki
w doskonałej szkole przygotowującej do college'u nie bez trudu zebrał
jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.
Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę
i dziecko, goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna
w szkole średniej – dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej,
dający szansę na lepszy college – miało być formą zadośćuczynienia za
wcześniejsze zaniedbania. Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę
spotkania matki i odmiany swojego życia. Ale z pewnością w sposób
niezgodny z nadziejami jego ojca.
Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na
jakimś lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone
poplamionymi dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas
ostrzegają przed nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty
odbioru bagażu i postoje taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie
tabliczki z międzynarodowymi symbolami oznaczającymi bufet, pomoc
medyczną, toalety.
Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci
w tłocznych plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak
samo jak treść czasopism i podłe jedzenie.
Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca
i córkę? Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim
ramieniu, ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do
siebie tak, jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?
Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują
nasze gesty i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi
w poczekalni.
Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże,
z różami i koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się,
jak na nich pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze
spotkania nie przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.
Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę.
Tam, gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma
ogromnego psa, malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale
nie lekarzem – ma tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju
szczegółowych informacji jest matka. Sporadycznie pisane listy przestają
nadchodzić, więc pozostają jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których
mam okazję przyjrzeć mu się osobiście.
Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem
na plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach
wychodzi naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero
wówczas, gdy fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się,
jak zmierza po piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze,
koszula przykleja się do ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym
z naszych rozkładanych krzesełek, a woda spływa strumyczkami po
aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych białych kolanach.
Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje moją matkę.
Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem
przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej
nieobecności.
Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia
ustawia mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę
ze ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także
dlatego, że nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach
nie dostrzegam różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni
o dużych palcach, kiedy ustawiał mnie w pozie według niego
najodpowiedniejszej.
Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum
sztuki i na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za
ręce, ja podążam dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się,
przesuwamy leniwie bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie
kładę swoje rozgrzane dłonie na chłodnej stopie dużego marmurowego
posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na pięcie i gani mnie.
– Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać
żadnych przedmiotów? – pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją
matkę, potem na mnie.
Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko
krawędzi stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi
srebrnych sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi
sporo czasu. Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco
zaintrygowany – oto jego dziecko – jednocześnie z odrobiną
zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia narodzin, nieruchomym
kompromisem prywatności moich rodziców.
Dziesięć lat później – dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu
obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty – wszystko
się zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami
swojego głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum
handlowego położonego kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję
drzwi i paznokciem rozcinam taśmę, którą jest sklejone małe, białe
pudełko.
Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada,
przybiera ton prośby, łamie się. „Dziewczynko” – woła do mnie. – „Och,
dziewczynko. Moja dziewczynko”. Jestem w samochodzie sama.
Chowam twarz w dłonie i słucham. Stałam się jego niewolnicą w nie
mniejszym stopniu niż byłam nią wobec swojej matki.
Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę
słuchać ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.
Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś,
czego, kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak
listy od niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co
przywróci mu – wszelkim oznakom jego istnienia – pierwotny charakter
związków ze mną: utraconego ojca.
Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego
własnoręcznie. Z pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję
wymazać albo chociaż złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim
wywarłam podczas ostatniego spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii
rzeźb.
– Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? – sugeruje. W środy po
szkole chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.
– W porządku – zgadzam się.
Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami
olejnymi.
Kopiuję
istniejące
obrazy,
często
zamieszczone
w kalendarzach albo wydarte z kart okolicznościowych. Dla ojca
wybieram reprodukcję przedstawiającą czerwoną stodołę, żółte pole
i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po przeciwnych stronach stolika na
targu warzywnym, ojciec opowiadał, że jeżdżąc między dwoma
kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.
Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz,
jedynie czarne cienie. Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu
i przez kolejne kilka tygodni maluję żółte siano, czerwony dach stodoły
i ściany. Rozwiana na wietrze grzywa kłusującego konia, która
z początku wydaje mi się trudna do namalowania, udaje się znakomicie,
a właśnie pozornie łatwa część zadania sprawia mi największą trudność.
Nie potrafię namalować czarnego, prostokątnego cienia w obrębie
otwartych drzwi. Wygląda na równy, tymczasem jest rozchwiany po obu
stronach.
Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami,
starając się osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka
próbuje odebrać mi płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem
cień jest coraz większy i większy, a jego zarysy wcale nie stają się
bardziej równe. Nic nie pomaga taśma maskująca ani równa krawędź.
Kiedy się wreszcie poddaję, dostrzegam, że usiłując nadać cieniowi
doskonały kształt, powiększyłam go do tego stopnia, że otwór drzwiowy
wypełnia niemal całą stodołę. Siadając przed sztalugą, od razu wpadałam
w mroczny kwadrat niepewności, którego granice usiłowałam określić
ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich właściwie.
– Nie, tego nie możesz mu wysłać! – powiada moja matka na widok
dzieła. – Do licha, co się z tym stało?
– Nie wiem – mówię. – Nie wiem.
Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda
bardzo zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.
Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim
łóżku. Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może
dwanaście lat, lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast
z papieru i ołówka mam skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała
mu, że to zrobię. Poucza mnie, że jeśli będę gotowa, mogę nadusić
kwadratowy przycisk.
W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju.
Ruszam za nią. Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym
pudle ze srebrnymi gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer
z błyszczącymi stalowymi okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy
magik zamyka dziewczynę, nim przepiłuje ją na pół.
Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez
końca próbujemy skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę
mikrofonu na końcu czarnego przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby,
ani obietnice.
Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki
pływania same otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię.
Przy magnetofonie zamykają się, unieruchamiają mi język, nie
dopuszczają, by wydobyło się z nich choćby jedno słowo.
Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że
zginą przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie,
nie powiem nic.
Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty.
Potem matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go
zaprosić. Ona mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.
Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację – jeśli
pomysł zaproszenia ojca do nas był mój – można to wytłumaczyć
ogromną ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej
części, pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć
wywołaną jego listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą
ideologiczną górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest
czasem wręcz niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy
przechowywać w tej klatce wewnątrz klatki ze słów.
Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach
rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec,
pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały
tylko planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata,
w małżeństwie zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą
moich urodzin. Jeśli podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak
pomysłem matki, to dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją
sugerowała, a po drugie, ona już nazbyt długo go nie widziała – zbyt
wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz samotnie wyruszyła na
tajemnicze wakacje.
Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka
wykorzystuje jego zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić
własne plany nawiązania ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to
chodzi, jakże gorzko przyjdzie jej pożałować tego podstępu.
Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na
pierwszym roku college'u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych
urodzinach, przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.
– Nie ma co – powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na
parkingu przed domem akademickim. – Nie będzie łatwo.
– Tak sądzisz? – pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam
się nad tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od
dziesięciu lat, zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze
miałam dużo materiału do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do
późna przesiadywałam w bibliotece.
– Żartujesz sobie? – mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam
wzrokiem w bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających
gestów.
Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia.
Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową
pozycję w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem,
kiedy zmarł mu ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki
przez całe swoje życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się
przyznać: że pewna tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na
owym braku w kolekcji rodzinnych portretów. Przecież nie mogę
poświęcić wszystkiego mojej matce.
Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa
słucham tego samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm
odtwarzacza automatycznie przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę.
Uporczywe rytmy wypełniają milę za milą szarej autostrady i nie
pozwalają na dłużej zatopić się w myślach, które przemykają się,
ślizgają, ulatują niczym wyrzucone plastikowe kubeczki i papierki po
cukierkach na wietrznych nabrzeżach.
Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka
dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła
kąpiel. Ma na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych
staromodnych pończoch powyżej kolana i przypina ją do podwiązki. Jak
na kobietę po sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą
oliwkową skórę – gładką i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie
orzechy, aż chce się ich dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No
5 i wkłada sznur pereł, który dostała w prezencie od swojego ojca na
siedemnaste urodziny.
– Połaskocz mnie po karku – mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko
palcami w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.
– Wiesz – mówię – kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię
bardziej niż mamę.
Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.
– Nieprawda – odpowiada. – Mylisz się.
Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej
ofiarowałam.
– Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym
świecie, a ty nie powinnaś być wyjątkiem.
Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu
rozsądku. Z pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej –
pragnie być pierwszą miłością każdego – ale akurat w tym okresie wiele
jej sprzeczek z moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym
zachowaniem nie uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się
niedawno, być może inspirując ów przypływ uwielbienia, babka
wystrzega się wypowiedzenia jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą
mogłabym powtórzyć.
Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego
popołudnia zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla
siebie, dostaję lekcję, którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie
wzmacniają wrogie, skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak
częste, że w końcu mój talent stosowania uników dorównuje
umiejętnościom mojej matki. Ona może śpi w masce, ale ja, kiedy już
jestem nastolatką, mam wewnątrz własną maskę, skrywam w niej swoje
serce.
Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku,
zaczynam naukę definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki –
złość pełną rozpaczy i obaw za to, że mnie opuściła, złość, która
dotknęła mnie astmą i wysypką – jako miłość.
A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem
w jakimś liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi
„ochami”? Jej wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha
z siłą, która dziwi ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się
wyprowadzi, wchodzę jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już
jest spóźniona, a ja ją drażnię. Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam
po jedną z jej szminek, wówczas ona odwraca się do mnie ze szczotką.
Ciosy spadają na mnie wszędzie. Ściąga mnie na dół po schodach,
uderza, gdzie tylko zdoła sięgnąć... w plecy, nogi, głowę. U podnóża
schodów wybucham płaczem, z początku dlatego, że jestem wstrząśnięta
i przestraszona, ale potem, kiedy zaalarmowani moim krzykiem
nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić moją matkę w kłopoty,
płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.
Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio
stereofoniczne i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro,
w którym pisał w college'u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej
ostrzenia w oryginalnym cynowym pojemniku z ornamentami na
brzegach. Diament, który do kogoś należał, ale nie mogę sobie
przypomnieć do kogo.
Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię
w lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie
pokwitowania. Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie
w pudełka. Wyślę je pocztą jako paczki wartościowe, nie dodając do
adresu ani jednej litery. Należą do jego dzieci. Nie do mnie, tylko do
dzieci, które wychował. Do córek, które nadal będą jego, kiedy my już
nie będziemy ze sobą rozmawiać.
Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na
Wielkanoc, na walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane
w bardzo ładny papier. Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie
przecinam, rozwiązuje je. Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy
inne święto pójdą spać, z pojemników na śmieci wyciągam kolorowe
papiery i kokardy. Wygładzam je i z powrotem owijam w nie pudełka.
W taki sposób zachowuję świadectwa miłości mojej matki albo, trafniej,
tego, co ona nazywa miłością. Podarunki od niej zwykle dostarczają mi
wskazówek, w jaki sposób mogłabym wkraść się w jej łaski. Jeżeli na
przykład daje mi sukienkę w rozmiarze sześć, wiem, że powinnam się
dostosować, zmienić figurę i pożegnać się z rozmiarem dziesięć. Potrafię
uczynić z siebie istotę, którą, jak sobie wyobraża, mogłaby pokochać,
przynajmniej kiedy stoi w sklepie i kupuje sukienkę.
Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju
świadectwa, jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie
miłość, tylko wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią
prezentów i ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym
drzewkiem wydaję stosowne odgłosy radości, ale później w samotności,
gdy w domu panuje już mrok, odwracam swoją reakcję, odrzucam
podarunki, pakując je z powrotem, jakbym ich nigdy nie otwierała.
Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia.
Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze
moich związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść
dlatego, że chodzi mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego
podziwu? Czy może po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza,
póki nie zniknę, stając się prawdziwą córką mojej matki – tą, której nie
widzi? Albo czy jestem na nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim
adresem na temat wagi, że postanawiam nie dać jej w przyszłości
żadnego pretekstu do wypowiedzenia choćby jednego słowa na temat
mojej wagi i rozmiaru ubrań. „Chcesz mieć szczupłą córkę?” –
pamiętam, że tak myślałam. „To będziesz ją miała. Ja zdecyduję, co to
znaczy, nie ty”. Nie interesuje mnie sugerowane sto dwadzieścia funtów,
ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko dwa.
Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia;
gdybym była w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą
z zemsty, próby odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie
wypiera, kiedy godzinami stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi
oczami i twarzą przysłoniętą maską.
Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do
spełnienia matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie
samą. Kieruje mną też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa
pozbycia się matki. Wymaganiom anoreksji da się sprostać,
wymaganiom matki – nie; zatem zamieniam matkę na chorobę wraz
z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w którym jest przewidziana
osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie zbyteczne.
Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi
dachówkami. Dom należy do architekta, z którym matka się spotyka.
Jest w nim siedem sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy
się
w tej,
która
została
nazwana
„pokojem
błękitnym”.
W bladoniebieskiej,
kobiecej
przestrzeni
stoi
wielkie
łoże
z baldachimem.
Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty
sypialni. Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może,
przebiera się w ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę
kostium kąpielowy. Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie
sprawia mi większej przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz,
kiedy jestem chuda. Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na
wadze. W publicznych toaletach czekam, póki nie zostanę sama.
Podciągam bluzkę i podziwiam w lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi
widok samej siebie, bym się zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi
ręce. Zdumiewa mnie ciało, które stworzyłam. Choć nikt inny go nie
podziwia, nie uważam tego za nadmiar krytycyzmu, tylko za wyraz
prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt osobliwe, aby brali je pod
uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca, nie ma kto narzekać,
że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby ucieszyć wzrok
i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę się naga do
łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć mapę
swego niedosytu.
Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc
rezygnacji ze wszystkiego. Siłą woli staję się elfem, który żyje
powietrzem, wodą, niewinnością.
Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich
chęci, wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce
odebrać moją seksualność – nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły
mi piersi i biodra, lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może
ścierpieć w związku z tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę
zajść w ciążę, nie mogę zatem znaleźć się w niebezpieczeństwie,
w jakim znalazła się kiedyś moja matka, tracąc nagle cześć.
W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć
przesłanie mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które
powtarzała mi babka: „Nie popełnij błędu matki”. Jakże ona musi mnie
nienawidzić. W szkole mam dobre oceny i ostentacyjnie unikam
chłopców. Na pewno sama siebie przekonuje, że to, iż wejdę na drogę
występku i ona przyłapie mnie na gorącym uczynku, jest przynajmniej
możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam okres, zaczyna mnie ciągać po
lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a nawet w sali badań.
Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od akupunktury wkręca mi
w uda igły.
Przed rozpoczęciem nauki w college'u raz jeszcze razem
odwiedzamy gabinet ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć
w kapturek, ów ciągle zawodny środek antykoncepcyjny. Tylko że
żadnego nie można dla mnie dobrać.
– To niemożliwe bez przerwania hymenu – powiada lekarz po
wstępnym badaniu. – Przecież pani nie chce tego robić, prawda?
Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.
– Chcę – mówi.
Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami
o coraz większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod
pokrywy chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym
oczom. Ta zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby
w naturze. W takim kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne,
wymiociny i rozmaite groźne instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą
i śmiercią. Wsuwa je kolejno, zacząwszy od najmniejszego, który nie
jest większy od jego małego palca. Wszystkie od drugiego po ostatni
wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje defloracji na oczach mojej matki.
Jest położnikiem, człowiekiem, który był przy moim porodzie. Czy
właśnie dlatego sądzi, że nie ma sprawy, że wszystko jest w porządku?
Leżę na stole, na kolanach mam papierowe prześcieradło, dłonie na
oczach.
Naprawa autostrady i objazdy sprawiają, że podróż z college'u do
domu trwa jeszcze dłużej niż zwykle. U matki jestem akurat w porze
obiadowej. Zasiadamy do czegoś francuskiego i bardzo ambitnego,
czemu musiała poświęcić całe popołudnie pracy. Ale i tak podczas
posiłku zostawiamy telewizor włączony, raczej próbujemy niż jemy to,
co przygotowała.
– Odbierz – mówi matka za każdym razem, kiedy dzwoni telefon.
Trochę mnie to dziwi – zwykle zachowuje dyskrecję, gdy w grę wchodzi
jej prywatne życie – kiedy jednak o wpół do dziewiątej telefon odzywa
się znowu, nareszcie pojmuję. To on, ojciec, chce nam podać numer
swojego lotu. Jego głos, którego nie słyszałam od dziesięciu lat, wydaje
się dziwnie wysoki. Później, z czasem, uświadomię sobie, że nie zawsze
brzmi w taki sposób, ale wznosi się i opada w harmonii z emocjami.
Jednakże tej nocy rozmawiamy tylko tyle, ile potrzeba, żeby uzgodnić
niezbędne szczegóły.
– Będę miał na sobie brązowy garnitur – mówi.
– Okay – odpowiadam.
– Do zobaczenia – dodaje, posługując się słowami, które wydają się
zwyczajne, lecz zarazem niezwykłe z tego względu, że nigdy nie
słyszałam ich z jego ust, z ust człowieka, którego w innych
okolicznościach widywałabym codziennie przez wszystkie lata mojego
życia.
– Okay – rzucam na koniec. – Dobrze. – Ma przylecieć nazajutrz
o drugiej po południu.
Ta wizyta burzy cały dotychczasowy porządek. Znika gdzieś
wieloletni towarzysz mojej matki; nie wiem, dokąd wybywa. Może
wraca do żony, z którą był w separacji, a z którą nie potrafił się
rozwieść. Dziadkowie tylko raz przyjmą nas na obiedzie i raz przyjdą do
matki na herbatę. W planach na resztę weekendu w ogóle nie są
uwzględnieni. Nie bardzo wiem, czy uważać to za afront, wyraz litości
czy tylko wynik praktycznej oceny, na co stać wspólnie nas wszystkich.
Matka i ja idziemy do łóżek, w których spędzamy osobno bezsenną
noc. Ponieważ nasze sypialnie dzieli zaledwie wąski korytarz, słyszymy,
ja każda z nas wzdycha i porusza się pod prześcieradłami. W pewnym
momencie matka wstaje. Słyszę, jak otwiera i zamyka szufladę w swojej
łazience.
Moja sypialnia u matki jest pierwszą, jaką urządziła specjalnie dla
mnie. Umeblowała ją latem tego roku, w którym skończyłam szkołę
średnią. Ponieważ przeprowadzałam się z domu dziadków do college'u,
nie była mi już potrzebna. Pokój jest nowoczesny. Jasne barwy pokrycia
japońskiego materaca wydają się ostrym dźwiękiem na tle stonowanych
wariacji beżu w pozostałych pokojach. Kołdrę zdobi kwiecisty wzór
w niespokojne, jaskrawe goździki, które odbijają się niczym echo
w żaluzjach okiennych. Do środka wpadają pasma porannego światła
i układają się w ciepłe plamy na kremowym dywanie. Róż i krem
stapiają się w kolor, który kojarzy mi się z podrażnionymi powiekami,
z morzem wylanych łez.
Na ścianie wisi reprodukcja akwareli Jeana-Michela Folona,
malowidła przedstawiającego pojedyncze krzesło, które stoi na
wzniesieniu w zagajniku bezlistnych drzew. Krzesło dorównuje
wielkością drzewom i ulega przemianie; z drewnianego oparcia
wyrastają konary i gałęzie. Albo staje się w pełni krzesłem, albo powraca
do kształtu drzewa. Sama wybrałam tę reprodukcję. Z pewnością
dlatego, że w tym obrazie znajduję odbicie istoty mojego pragnienia
przemiany w coś, czym nie jestem, i że owo dążenie, ucieleśnione
w krześle – niemym i nieruchomym – jakże jest przy tym znajome.
Mimo jego piękna, patrzę na nie bez przyjemności. Różowa poświata za
wzgórzem jest zbyt nikła, by sugerować nadzieję: nie sposób oglądnąć,
czy to wschód słońca, zachód czy odblask zbliżającego się pożaru.
Reprodukcja dwakroć odbija się w dużych lustrach wiszących na
drzwiach garderoby, a cały pokój lśni optymizmem, który ma się nijak
do uczuć, jakie żywimy z matką względem siebie. Ponieważ większą
część wakacji szkolnych spędzam u dziadków, tutaj przebywam jedynie
w trakcie krótkich wizyt.
Zgadzamy się, że na lotnisko musimy wyjechać o pierwszej, ale ja
jestem gotowa do drogi na długo przed południem. Nie ma w tym
absolutnie nic niezwykłego, że przygotowałam się tak wcześnie.
Z zasady jestem zbyt wcześnie. Na obiad do restauracji docieram zwykle
dobrą godzinę przed umówionym terminem i muszę spacerować po
sąsiednich ulicach albo czekać w sąsiednich sklepach, póki nie pokażę
się punktualna niemal do bólu. Nic na to nie mogę poradzić. Jest to
zapewne reakcja na ustawiczne spóźnialstwo mojej matki, na to, że
byłam ostatnim dzieckiem, które odbierano ze szkoły, obozu, kościoła,
przyjęć urodzinowych, wizyt u dentysty, lekcji tańca.
Zawsze zapłakana, zawsze przekonana, że tym razem w ogóle nie
przyjdzie, zostawi mnie na wieki z dentystą albo rosyjską nauczycielką
baletu, która metrowym kijkiem biła mnie pod kolanami. Kiedy matka
wyprowadziła się od dziadków, zobowiązała się, że przynajmniej
w połowie koniecznych przypadków będzie mnie zawozić i przywozić;
tak oto zdarzało się, że w holach i foyer, na wilgotnych kamiennych
ławach albo winylowych kanapach poczekalni powtarzałam w myślach
numer telefonu dziadków i adres, pod jaki policja powinna mnie
odstawić.
Spóźnialstwo jest u mojej matki skłonnością tak mocno
zaawansowaną, że wykracza poza granice wszelkiej przyzwoitości. Staje
się
przyczyną
utraty
pracy,
miłości,
niepotrzebnych
sesji
u psychoterapeuty, poza tym sugeruje, że matka żyje we własnym domu,
osobliwym wymiarze czasu. Spóźniając się – nieważne, jak to tam zwał
– matka jest niezawodna, dlatego na rodzinne spotkania babka
z przyzwyczajenia każe jej przychodzić przynajmniej dwie godziny
wcześniej, a mimo to matka wpada na ostatnią chwilę. Niemal się
spóźnia. Nie jestem tak praktyczna jak babka; nigdy nie mogę się do
tego przyzwyczaić.
O 12.45 pukam do drzwi sypialni. Matka wyszła już z wanny,
układa włosy, ale jeszcze nie zrobiła sobie makijażu. Nie ma na sobie nic
prócz biustonosza i majteczek. Porozrzucane bluzki i spódnice
zakrywają wszystkie powierzchnie zwykle idealnie wysprzątanego
pokoju.
Buty wypadają z szafy, jakby je zatrzymano podczas próby ucieczki.
Siedzę w fotelu na biegunach i obserwuję rozwój wypadków.
– Dobrze ci w tym – uspokajam matkę po każdej zmianie kreacji,
ale ona przegląda się w lustrze i kolejny raz wszystko z siebie zdziera. –
Proszę – mówię. – Jest pierwsza. – Potem, po kilku następnych
przymiarkach rzucam: – Pierwsza piętnaście.
– Jedź – odpowiada. – Ja nie mogę. Nie jestem gotowa. – Siada na
łóżku, nadal rozebrana. Chowa twarz w dłonie.
– Sama? – pytam. – Nie chcę.
– Będziesz musiała. Albo też się spóźnisz.
– Po prostu wrzuć coś na siebie – błagam. – Proszę. Poprowadzę,
a ty możesz dokończyć makijaż w samochodzie.
– Nie. – Jedź już.
Wyruszam o pierwszej trzydzieści. Drętwieję ze strachu, ale nie
wiem, czy z powodu spotkania sam na sam z ojcem, czy dlatego, że się
spóźnię. Mknę autostradą. W moich żyłach płynie szeroki strumień
adrenaliny. Denerwuję się tak bardzo, aż bolą mnie plecy.
Zatrzymuję samochód i biegnę przez terminal od parkingu do
wyjścia. Ciężko dyszę. Mężczyzna w jasnobrązowym garniturze – nie
w brązowym – prostuje się powoli przy fontannie, odwraca i zatrzymuje
na
mnie
wzrok.
Rozpoznajemy
się
natychmiast.
Niedawno
wymieniliśmy aktualne fotografie, ale chodzi jeszcze o coś innego:
jesteśmy do siebie podobni.
Zbliżając się do mnie, ojciec ociera mokre usta wierzchem wolnej
dłoni. W drugiej trzyma czarny, z wyglądu ciężki futerał – aparat
fotograficzny, wyjaśnia.
– Spóźniłaś się – powiada. Chociaż samolot również przyleciał po
czasie, na ziemi jest już od kilku minut.
– Wiem – mówię. – Przepraszam. Ale na drodze...
Kłamię, aby usprawiedliwić matkę, jeszcze nagą w biustonoszu
i wałkach na głowie. Mogłabym ją zdradzić, wyjaśnić, ile ta wizyta dla
niej znaczy. Choćby tyle, że miała szaleńczy ranek przed lustrem. Nie
czynię tego. Chronię ją. Nauczyła mnie tego na własnym przykładzie, na
przykładzie maski, zastrzeżonego numeru telefonu. Nie mogę sobie
przypomnieć chwili, kiedy nie byłam świadoma kruchości matki. To
przecież część mojego przekonania o jej nadzwyczajnej wartości. Tak
samo wiem, że tylko najlepsze filiżanki łatwo pękają.
W terminalu wyprowadza mnie z tłumu pasażerów witających
członków swoich rodzin i przyjaciół. Znajduje wolne miejsce przy
jednym z ogromnych okien, które wychodzą na płytę lotniska.
– Nie ruszaj się – prosi. – Pozwól mi na siebie popatrzeć.
Ojciec przygląda mi się tak, jak do tej pory jeszcze nikt mi się nie
przyglądał. Pożera mnie oczami – oczami, które, jak się w przyszłości
zorientuję, zwykle są podbiegnięte krwią w taki właśnie sposób. Prawie
czuję ich dotyk. Ojciec chwyta mnie za ręce. Ujmuje każdą z osobna,
odwraca, wpatruje się w dłonie. W rzeczywistości wcale ich nie całuje,
tylko to jego spojrzenie urzeka.
– Ojej! – mówi. – Obróć się! – Czuję jego wzrok, czuję, jak
przesuwa się po moim karku, plecach aż do stóp. – Boże – wzdycha,
kiedy znowu jestem zwrócona do niego twarzą. – O Boże. – Oczy,
szkliste od łez, utkwił w moich oczach. – Twoje włosy... – odzywa się
znowu. – Są... są dłuższe niż sobie wyobrażałem. Niż mógłbym sobie
wyobrazić. Na zdjęciu, które przysłałaś, sięgają ramion.
Kiwam głową. Nie odzywam się. Jego oczy pozbawiają mnie słów,
zdają się wysysać powietrze z moich ust, tak że z trudem oddycham.
Mój ojciec widzi dziewczynę o włosach blond, które sięgają nie
tylko do pasa, nie tylko do bioder; sięgają do miejsca, w którym
opuszkami palców dotykałaby swoich ud, gdyby nie krzyżowała rąk na
piersi. Nie jestem już bardzo chuda – w szkole nauczyłam się jeść – ale –
jak gdyby peszyło mnie to, że dałam się przyłapać na posiadaniu ciała –
ukrywam tyle, ile się tylko da.
W milczeniu idziemy odebrać bagaż i czekamy tam, gdzie metalowe
płyty taśmociągu kolejno znikają jedna pod drugą, a tymczasem strumień
walizek mija zakręt. Ojciec sięga po swoje rzeczy i w milczeniu
opuszczamy terminal.
Na zewnątrz chwyta mnie za rękę. Czuję, że drżą mu palce.
– Masz coś przeciwko temu? – pyta.
– Ależ skąd – odpowiadam. Nie cofam dłoni.
– Nie jest brązowy – stwierdzam, gdy wsiadamy do samochodu.
Mam na myśli jego garnitur.
– Ależ jest – mówi.
– A nie ma żółtawego odcienia albo khaki?
– Jest brązowy.
Podróż z lotniska do domu przebiega przeważnie w ciszy. Nie
potrafię zaproponować tematu do rozmowy i jednocześnie nie mam
odwagi zrobić tego, na co mam największą ochotę, to znaczy uciec
w muzykę. Ojciec obserwuje mnie, odwrócony bokiem na siedzeniu.
Jego spojrzenie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem do pokrętła
odtwarzacza stereo. W czasie jazdy popełniam błędy, jakie nie zdarzają
mi się w normalnych okolicznościach. Moje dłonie, zwilgotniałe ze
zdenerwowania, ślizgają się na kole kierownicy. Przecinamy
skrzyżowanie, kiedy sprzęgło ucieka mi spod stopy, silnik gaśnie
i wstrzymuje ruch w rzędzie samochodów.
Matka jest w ubraniu, które przygotowała sobie ostatniego wieczoru,
w czarnych
spodniach
i swetrze
z kremowego
kaszmiru,
uwydatniającego ciemne, błyszczące włosy. Jest rozradowana, może aż
za bardzo – jak na mój gust śmieje się nieco zbyt przenikliwie. Na piersi
ma mały, cudowny medal – promienie światła wychodzące z otwartych
dłoni Świętej Dziewicy. Rodzice obejmują się na krótką chwilę, niemal
wstydliwie. Całują się w zamknięte usta. Ich nienaturalnie wysunięte
wargi układają się w małpi grymas.
Bardzo się staramy, aby nam się to udało, to, czyli nas troje razem.
Siedzimy w salonie i pijemy mrożoną herbatę.
– Nareszcie – stwierdza ktoś – rodzina. – W odniesieniu do nas
odniesienie to – kto je wypowiada? moja matka? ojciec? ja? –
z zamierzenia ma ironiczny wydźwięk, ale ból, jaki sprawia, bo oznacza
przyznanie się do niepowodzenia, jest tak intensywny, że potem długo
nikt się nie odzywa. Matka ucieka do kuchni. Wraca z półmiskiem
pełnym serów, warzyw i małych sandwiczy. Słowa układa równie
uważnie jak jedzenie.
Gapimy się na siebie zafascynowani. W ciągu paru chwil lata
obserwacji rozpadają się na minuty. Katalogujemy podobieństwa,
różnice. Kim jestem? Od szyi w dół repliką matki, ale głowa przypomina
głowę ojca. Kształt szczęki jest echem zarysu jego szczęki, podobnie
kości policzkowe, uszy, brwi. Niebywałe, ojciec i ja, kiedy mówimy,
robimy dokładnie to samo z rękoma. A przecież nigdy nie
obserwowałam jego gestów ani nie miałam okazji się ich nauczyć.
Przyglądam się i przysłuchuję, jak rodzice rozpoczynają kłótnię. Nie
są w stanie zrekonstruować roku, pory roku ani nawet tygodnia, nie
wdając się przy tym w spór. Nieważne, o czym rozmawiają – o dniu
ślubu, moich narodzinach – zawsze sprawiają wrażenie, jakby żyli
w dwóch różnych, odizolowanych, nie powiązanych rzeczywistościach,
nie dopuszczając żadnych kompromisów, bez próby znalezienia
płaszczyzny porozumienia. Kiedy usiłuję stworzyć w wyobraźni obraz
ich zalotów, muszę składać go po kawałku; choć bardzo się staram, aby
poszczególne fragmenty do siebie pasowały, i tak zawsze otrzymuję coś
w rodzaju niekompletnego kolażu – niektóre elementy są zbyt duże, inne
zbyt małe, a wielu w ogóle brakuje.
Ojciec fotografuje matkę i mnie. Jako znakomity fotograf amator,
posiada kilka wielkoobrazkowych aparatów i osobiście wywołuje swoje
prace w ciemni, którą urządził u siebie na terenie parafii. Przyglądam się,
jak analizuje poszczególne ujęcia i robi zdjęcia matce, ona zaś przygląda
się identycznemu procesowi z moim udziałem. Chociaż nikt na głos nie
liczy, mam wrażenie, że bardzo się stara wykonać każdej z nas
jednakową liczbę fotografii.
– A może teraz obie razem? – pyta nagle, więc matka i ja siadamy
obok siebie przed kominkiem.
To nasze ostatnie wspólne fotografie. Później okaże się, że zostały
prześwietlone; ojciec nigdy nie zrobi właściwych odbitek, dlatego mam
jedynie próbne egzemplarze. Mamy na nich pochylone głowy i nie
dotykamy się. Z tyłu, nad sztucznymi polanami, między naszymi
ramionami widać gazowe płomienie. Na jednym z ujęć wydaje się, że
płoną nasze ubrania, a wyraz cierpienia na twarzach wcale nie jest
uśmiechem, jak byśmy pragnęły, tylko pierwszym grymasem bólu. Jak
gdyby ojciec uchwycił moment, kiedy nagle uświadomiłyśmy sobie, że
zaczął nas trawić ogień.
Przez większą część tygodnia zwiedzamy muzea, ogrody botaniczne
i inne turystyczne atrakcje. Ciągnie nas do tych miejsc cichego
wypatrywania i wyczerpujących, bezładnych wędrówek, ponieważ
gapiąc się na siebie w niemym zdumieniu, w mniejszym stopniu
wydajemy się i czujemy dziwolągami. Jak się okazuje, czas spędzony
z dziadkami zamiast wzmagać napięcie, jest momentem wytchnienia,
rozproszeniem uwagi. Kilka godzin trwa miła, ostrożna rozmowa
o polityce,
uprawianiu
ogrodu
i książkach,
które
wszyscy
przeczytaliśmy.
W domu matki opóźniamy udanie się na spoczynek możliwie
najdłużej. Próbujemy czerpać wrażenia z każdej chwili. Ojca fascynuje
wszystko, co robię – obieram pomarańczę, sznuruję buty, wylewam
wodę z konewki na suchą ziemię w domowych roślinach. Rano wstaję,
aby wyszorować zęby, on podąża za mną do łazienki. Opiera się
o framugę drzwi i przygląda się, jak z tuby wyciskam pastę. Jego
badanie ekscytuje mnie i zarazem wyczerpuje. Jak wytłumaczyć, że
wszyscy uważają mnie za osobę tak interesującą?
– Zawsze używasz tej marki? – pyta. – Cresta?
Potakuję. Zauważamy głośno, że moje zęby w kształcie i kolorze są
takie same.
– Zawsze nosisz bransoletki? – pyta.
– Nie – odpowiadam.
Teraz on potakuje.
Też mnie urzeka. Właściwie nie wiedziałam wcześniej, jaki jest mój
ojciec, a objawienie okazuje się z natury kuszące. Zjawia się także
fascynacja podobieństwem, tym, że przypominamy siebie w sposób,
który wykracza poza fizyczne analogie.
– Chodzisz jak twój ojciec – mawiała do mnie matka, kiedy byłam
młodsza. – Spostrzegłam to, jak tylko stanęłaś i postawiłaś jedną nogę
przed drugą.
– Nie rozumiem – odpowiadałam. – W jaki sposób?
– Nie potrafię tego wyjaśnić – mawiała.
I nawet nie próbowała. Czasem mówiła tęsknie, ale zwykle nie był
to komplement. Wiele z cech tego rodzaju babka i matka zdają się
traktować jako obcy element – na przykład zamiłowanie do książek albo
beznadziejny brak zainteresowania modą i tym, co one uważają za
przyjemności: robienie manikiuru, pielęgnowanie twarzy, wychodzenie
na podwieczorek do herbaciarni. Czyniły za to odpowiedzialną drugą,
rogatą połowę moich genów. Zdumiewa mnie odkrycie, że osąd, który
poprzednio wydawał mi się powierzchowny, okazuje się bardzo trafny.
Ojciec nie tylko jest ze mną spokrewniony, on wydaje się znajomy jak ja
sama sobie. Teraz skłonność do uporu, marszowy chód i sposób, w jaki
marszczę brwi – wszystkie tego rodzaju szczegóły – nie są świadectwem
oddalenia, lecz przynależności.
„Piękny jest ten, kto czyni pięknie”. Dziadek powtarzał te słowa
przez całe moje życie, kiedy więc robiłam coś złego, od razu
wiedziałam, że jestem paskudna.
W dniu moich urodzin dziadek miał siedemdziesiąt jeden lat. Jako
małe dziecko często znajdowałam się pod jego opieką. Wysoki,
niezwykle energiczny mężczyzna, uprawiał ogród, pływał, odwoził mnie
do szkoły i pomagał w odrabianiu lekcji.
To właśnie dziadek nauczył mnie jeździć na rowerze. W kieszeni
koszuli trzymał karteczki i na niby wypisywał mandaty, kiedy zbyt
szybko jechałam na podjazd albo wpadłam na rabatę. Aby z powrotem
wkraść się w jego łaski, za karę musiałam wykonać jakieś zadanie. Tej
gry w niby-przestępstwa i niby-kary nigdy nie miałam dosyć.
Byłam chłopczycą; dziadka nie odstępowałam, plątałam mu się pod
nogami tak często, że moje pierwsze przezwisko brzmiało „Cień” jak
w tytule Ja i mój... Gwizdał fragmenty z wodewilów, ilekroć słyszał, że
nadchodzę. Ponieważ w domu nikt nie miał więcej cierpliwości niż on,
w porze zasypiania matka i babka oddawały mnie pod jego opiekę
i czasem musiał śpiewać nawet kilka godzin, póki nie zasnęłam.
Przyjaźń ta trwała ku naszej obopólnej radości...
– Och, dzięki tobie zachowuje młodość! Zachowuje młodość! –
powiadali jego pomarszczeni przyjaciele, szczypiąc mnie lekko w ucho
albo policzek. Ale nagle wszystko się zmieniło, kiedy weszłam w okres
dojrzewania.
– Teraz jesteś na to zbyt duża – mawiał dziadek i spychał mnie
z kolan. Gdy mnie obejmował, nie dopuszczał, aby nasze ciała się
dotykały. Dotyczyło to zwłaszcza moich piersi i bioder. Domyślam się,
że coś podobnego musiało się przydarzyć mojej matce, gdy skończyła
dwanaście albo trzynaście lat; jej ciało zaczęło wysyłać sygnały
świadczące o nabywaniu seksualności i dlatego stało się niedotykalne.
I że to odrzucenie na granicy dzielącej dzieciństwo i kobiecość musiało
jej sprawiać przykrość tak samo jak mnie.
Urodzony w 1890 roku dziadek wyznawał iście wiktoriańskie
zasady. Dorastał w domach, w których nawet zaokrąglone stołowe nogi
nie wyglądały nigdy spod obrusu. Z pewnością był przewrażliwiony, gdy
w grę wchodziło to, co nazwałby naszą zwierzęcą naturą. Babka potrafi
drwić z jego pruderii, bo wiktoriański mores jest dla niej niczym język,
którym umie się posługiwać, lecz woli tego nie robić. Wypowiada
lekceważące aluzje odnoszące się do konsekwentnych objawów
niewinności dziadka, a kiedy on wyłącza telewizor, ponieważ reklama
środków higieny intymnej dla kobiet przerwała mu oglądanie
wiadomości, ze wstrętem odrzuca czasopismo, które do tej pory
przeglądała.
– Dobry Boże! – woła. – Zamierzasz odejść z tego świata
w przekonaniu, że sprowadził cię nań bocian!
Cokolwiek pociąga mnie w ojcu, musi choć częściowo znajdować
wyjaśnienie w ogromnej różnicy, z jaką on i dziadek odnoszą się do
mojej kobiecości. Jako pięcioletnie albo dziesięcioletnie dziecko,
najszczęśliwsze przy boku dziadka, który na przykład szczepił drzewko
owocowe albo przybijał poprzeczkę do karmnika, nie byłam w stanie
ściągnąć na siebie uwagi ojca. W czasie dwóch poprzednich krótkich
wizyt spoglądał na mnie tylko przelotnie, gdy podążał wzrokiem za moją
matką. Za to teraz, kiedy jestem dorosła, moje paznokcie nie są już
nierówne i czarne od ogrodowej ziemi, włosy nie są krótko
przystrzyżone, tylko długie, i zaokrągliły się dawniej płaskie piersi –
oczy ojca nieruchomieją na mnie. Kiedy odrywa wzrok, robi to
najwyraźniej niechętnie. Taki rodzaj zaślepienia musi otumaniać,
zwłaszcza dziewczynę wyćwiczoną w skromności, nauczoną, że cnota
skłania bardziej do przypisywania sobie brzydoty niż urody.
Pewnego popołudnia po powrocie z galerii głęboko zasypiam,
siedząc obok ojca na kanapie. Mija godzina, dwie, sama nie wiem, moja
głowa niczym główka niemowlęcia spoczywa w krzywiźnie jego stawu
łokciowego. Podrywam się przestraszona.
– Przepraszam! – rzucam. – Byłam bardzo zmęczona.
– Och, nie! – powiada ojciec. – Proszę, nie usprawiedliwiaj się! Ja
wcale tego nie żałuję. – Patrzy na mnie swoimi wygłodniałymi oczyma.
– Ramię mi zdrętwiało – ciągnie. – Musiałem iść do toalety, ale nie
śmiałem się poruszyć. Gdyby to zależało ode mnie, siedziałbym
i trzymał cię bez przerwy, nigdy bym cię nie obudził. Nie wolno mi było
ciebie trzymać – dodaje. – Wcale. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek było
inaczej. Postępowali ściśle według planu, który był święty i absolutny.
Nie tolerowali żadnych wyjątków. Karmili cię, zmieniali pieluchy,
odkładali do łóżeczka. Jeśli płakałaś, nikt nie miał prawa cię podnieść. –
Chodziło mu o niańkę, matkę i babkę. – Nie pozwolili mi nawet się
z tobą pożegnać. – Ujmuje mnie pod brodę i odwraca twarzą do siebie.
Matka go obserwuje. W pewnym momencie otwiera usta, jakby
chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Kiedy ojciec mówi, łzy
wypełniają żłobienia kurzych łapek w kącikach jego oczu. Nie tyle
spływają, ile wpadają w błyszczącą sieć linii pokrywających jego twarz,
wyżłobionych przez słońce, śmiech i smutek. Dotychczas jeszcze nigdy
nie widziałam, aby mężczyzna płakał.
Oczy mojego ojca: jakie są? Doskonale znam ich barwę – jest taka
sama jak u mnie albo u matki. Tylko płoną inaczej niż wszystkie inne
oczy, które widziałam i wcześniej, i później. Płoną jak oczy proroka,
szaleńca, kochanka. Zawsze błyszczące, nabiegłe krwią, zawsze
w absolutnym skupieniu zwrócone w moją stronę. Inteligentne, radosne,
połyskujące, nawiedzone, roziskrzone, urzekające.
Tego jeszcze nie wiem, nie dopuszczam tej myśli, ale czuję to:
ojciec, jakże spokojny, jakże intensywnie we mnie wpatrzony, zaczyna
powoływać mnie do istnienia. Ofiarowuje mi mnie samą. W jego oczach
odbija się życie, którego nie mogłam dojrzeć w uparcie zamkniętych
oczach matki. Patrzę na niego, podczas gdy on patrzy na mnie, i w jednej
chwili zakochuję się rozpaczliwie i bez pamięci. Tej miłości nie sposób
oddzielić od przejmującego poczucia straty. Gdziekolwiek jestem sama –
w sypialni, w łazience – płaczę, czasem osuwam się nawet na kolana.
Jak sobie poradzić z tą nową rozpaczą? Jakże tak może być, że mam
dwadzieścia lat, dorosłam bez ojca, a teraz nagle spotykam go, gdy jest
za późno, gdy dzieciństwo bezpowrotnie przeminęło?
Ostatniej nocy, którą spędza z nami ojciec, budzę się po dwóch
godzinach snu. Siadam na łóżku i sięgam po zegarek leżący na nocnym
stoliku. Za dziesięć trzecia. W gardle coś mnie drapie, jakby zaczynało
się przeziębienie. Schodzę po szklankę soku pomarańczowego.
Poruszam się ostrożnie, aby nie zakłócić ojcu snu w jego pokoju. Gruby
dywan na schodach tłumi odgłos moich kroków. Kiedy mijam otwarte
drzwi gabinetu, widzę, że rozkładana sofa jest pusta, ojca na niej nie ma.
Zapalam światło w salonie, aby się upewnić, czy nie śpi na kanapie, ale
teraz już wiem, gdzie jest: w łóżku mojej matki.
Wracam do schodów i siadam na stopniu, aby wszystko spokojnie
rozważyć – ich niewierność wobec jego obecnej żony i ufnego partnera
matki. Czy rodzice uważają łączące ich więzi za absolutnie pierwotne,
nie podlegające dyktatowi zasad, którymi kieruje się większość
przeciętnych ludzi? Może są przekonani, że dopóki sypiają tylko z sobą,
to zachowują wierność, a dopiero inne romanse oznaczają zdradę. Sama
i samotna po drugiej stronie drzwi do sypialni mojej matki odczuwam
zazdrość. Odkrywam, że na myśl o rodzicach odbywających stosunek
seksualny reaguję z nadmierną wrażliwością. Fascynuje mnie to
i zarazem odpycha.
Kiedy zapalam światło w kuchni, na blacie dostrzegam karalucha.
Nie zabijam go. Delikatnie, nie zbliżając się zanadto, umieszczam nad
nim odwróconą szklankę i pozostawiam problem do rozwiązania matce.
Nie cierpię insektów, a karaluchów zawsze bałam się szczególnie.
Kiedy piję sok, widzę, że owad krąży pod szkłem, unosząc się od
czasu do czasu na tylnych odnóżach, aby dotknąć czystej i gładkiej
powierzchni zapory przednimi nóżkami i długimi czółkami. Przyglądam
się, jak niespokojnie szuka przerwy, maleńkiej rysy, zagłębienia w szkle,
słowem nadziei na wspinaczkę, wydostanie się, ucieczkę. Ale w szkle
nie ma niczego, co mogłoby spełnić tę rolę.
Następnego dnia, kiedy matka bierze prysznic, ojciec opowiada
o wydarzeniach ostatniej nocy.
– Słyszałem cię – powiada. – Słyszałem, jak schodziłaś po
schodach. – Pochyla się dyskretnie nad kuchennym stołem. – Zrobiłem
to, bo musiałem – mówi. – Poprosiła mnie.
Nic nie odpowiadam, ale oboje wiemy, o czym mowa.
Nie opisuje ich aktu miłosnego jako czegoś świętego, co byłoby
zgodne z moimi wyobrażeniami, lecz jako niosący pociechę uczynek.
Odpowiada na pytanie, którego w ogóle nie wypowiadam.
– Nie zrobiłem tego dlatego, że chciałem – dodaje.
Upokorzona ze względu na matkę i wstrząśnięta, że zdradził ją
właśnie w taki sposób, nie patrzę na niego, tylko na talerz.
Kiedy nadchodzi czas odwiezienia ojca na lotnisko, matka znowu
nie może się ruszyć. Boli ją głowa.
Jest przybita i zniechęcona. Ta wizyta, jak wszystkie poprzednie,
przekonała ją, że straciła lata na nieodpowiednich mężczyzn, na
nieodpowiednie życie.
– Odwieź go – mówi. Zdaje się, że i tak bardziej zależy mu na
twoim towarzystwie.
Jak podczas poprzedniej rozmowy o wyjeździe na lotnisko
w odpowiednim czasie, kołyszę się w tym samym fotelu na biegunach,
ona zaś siedzi na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzę na nią i nie
jestem w stanie wymyślić słów, które mogłabym przerzucić nad
przepaścią pomiędzy nami.
– W porządku – rzucam w końcu i całuję ją w policzek pod
przymkniętymi powiekami. – Pojadę sama. Możesz zostać.
Kiedy oświadczam ojcu, że matka nie jedzie, uśmiecha się.
– Och znakomicie – mówi. – Cieszę się, że będę cię miał dla siebie
odrobinę dłużej. – Podnosi bagaże.
– Może powinieneś pójść na górę i pożegnać się – odpowiadam,
zdumiona jego bezdusznością, sposobem, w jaki zdaje się traktować jej
uczucia, skoro wystarczyło tak niewiele jak jedno jego spojrzenie, aby
śmiertelnie ją urazić.
Na lotnisku odkłada aparat fotograficzny, bo chce mnie objąć
oburącz.
– Kocham cię – oświadcza. – Boże, kocham. Raz cię straciłem, lecz
teraz mam cię z powrotem i już nigdy nie pozwolę ci odejść. –
Wypowiada te słowa i mocno mnie trzyma, bardzo mocno.
Jakże on jest prawdziwy i rzeczywisty. Ojciec. Mój ojciec. Słowo
stało się ciałem.
– Nie wiesz, jak bardzo cierpiałem, kiedy kazali mi odejść. Nie
jesteś w stanie sobie wyobrazić, co czułem, tracąc ciebie. – Ujmuje moją
twarz w dłonie i całuje mnie w czoło, w oczy. – Jak to się stało, że moja
córka jest tak piękna? – mruczy. – Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam
się, czy ja przypadkiem również nie jestem przystojny.
Ojciec wie, że dobrze wygląda. Ma nadwagę, muszę się wysilać,
żeby go otoczyć ramionami, ale jego rysy – mocno zarysowana szczęka,
wysoko położone kości policzkowe i długi nos – wyglądają
wystarczająco dobrze, aby zrekompensować ów naddatek. Uśmiecham
się, ale nie odwzajemniam komplementu, do czego próbuje mnie
sprowokować. Patrzymy na siebie. Każde z nas w twarzy drugiego szuka
siebie.
– Co się teraz zdarzy? – pytam i wymieniamy obietnice, że wkrótce
znowu będziemy razem. – Może latem – sugeruję. – Nie – odpowiada. –
Wcześniej. Znacznie wcześniej.
Trzymając mnie pod brodę, przyciąga moją twarz do swojej. Dotyka
ustami moich ust. Sztywnieję.
Widziałam to już wcześniej: ojców całujących swoje córki w usta.
Przyjaciel mojego ojca przez lata całował córkę w ten sposób, a ja się
temu przyglądałam, nie mogąc oderwać oczu, poruszona tym widokiem.
W mojej rodzinie takie pocałunki uważane są za tak samo wulgarne jak
publiczne spluwanie albo nieumycie rąk po skorzystaniu z toalety. Takie
zachowanie moja babka uznałaby za świadectwo braku odpowiedniego
wychowania. Potrafiłaby usprawiedliwić tego rodzaju pocałunki, gdyby
chodziło o osobę wychowaną w jakiejś egzotycznej, zacofanej kulturze,
nigdy zaś o przyzwoitego Amerykanina.
Przez system nagłaśniający obsługa lotniska po raz ostatni wzywa
pasażerów do zajęcia miejsc w samolocie. Kiedy próbuję się odsunąć,
czując opór dłoni z tyłu mojej głowy – jakże mocno ojciec trzyma mnie
przy sobie – pocałunek się zmienia. Już nie jest niewinny, już nie stykają
się zamknięte wargi.
Ojciec wsuwa język głęboko w moje usta: wilgotny, natrętny,
badawczy, następnie wstrzemięźliwy. Podnosi futerał z aparatem
i uśmiechając się pogodnie, dołącza do ostatnich pasażerów znikających
w samolocie.
Ja długo stoję z dłonią przy ustach, gdy tymczasem ocierają się
o mnie obcy ludzie? Samolot zaczyna kołować, zanim się poruszam.
Przez grubą taflę szkła przyglądam się, jak startuje, potężną siłą ciągu
unosi prosto w chmury swój ciężki, lśniący brzuch.
Przeraża mnie ten pocałunek. Jest czymś złym, a jego niestosowność
przesądza o tym, że musi pozostać tajemnicą.
W przyszłości będę myślała o tym pocałunku jako o czymś
w rodzaju przeobrażającego mnie ukłucia, na przykład skorpiona, po
którym jad zaczyna się przemieszczać z ust do mózgu. Pocałunek
stanowi moment, w którym zaczynam, powoli, lecz nieuchronnie,
zapadać w sen, stopniowo tracić wolę, drętwieć. Ojciec zaaplikował mi
narkotyk, aby mógł się mną sycić. Abym może sama tego pragnęła.
Trasa z domu mojej matki do szkoły bynajmniej nie obfituje
w wizualne atrakcje. Wygląda jak prosta ścieżka przecinająca płaską,
jałową krainę. Autostrada jest tak stara, że asfalt przybrał odcień
wyblakłej szarości. Pęknięcia giną pod czarnymi nitkami smoły. To
droga, na której nie widzę „znikającego punktu” – nawet kiedy nie jest
gorąco. Miraż wody mieni się na jej końcu.
W samochodzie rozbrzmiewa muzyka z albumu Rolling Stonesów,
ciągle od początku i tak samo głośno jak poprzednio. Poza tym wszystko
jest teraz inne za sprawą pocałunku. Moje myśli obsesyjnie do niego
wracają, lecz nigdy się na nim nie zatrzymują.
Jeden pocałunek. Krótki, pozornie dyskretny, izolowany w czasie
moment. A mimo to, paradoksalnie, pocałunek stał się olbrzymi. Jest jak
potężna, błyszcząca ściana pomiędzy mną i wszystkim wokoło,
powierzchnia bez żadnej rysy, bez żadnej wskazówki, która by ułatwiła
zrozumienie. Na wskroś i za nią widzę życie, które dawniej wiodłam, ale
w jakiś niepojęty sposób pocałunek mnie od niego odseparował.
Nie potrafię się pozbyć wizji karalucha, którego uwięziłam pod
szklanką. Widzę, jak krąży dookoła najpierw powoli, potem coraz
szybciej i szybciej.
W szkole o oznaczonej godzinie studenci, których nazwisko
rozpoczyna się na tę samą literę co moje, mają się zapisywać na zajęcia.
Nie robię tego. Potem przypada dodatkowy termin, na koniec zaś termin
ostateczny, z którym jest już związana konieczność wniesienia specjalnej
opłaty karnej. Opuszczam oba.
Trzy młode kobiety, z którymi mieszkam, nieustannie wchodzą
i wychodzą, kręcą się w kółko, zapisują na wykłady, kupują książki,
nawiązują kontakty z dawnymi przyjaciółmi, poprawiają oceny
z egzaminów i prac semestralnych.
Siedzę w saloniku na krześle z żelaznym winylowym obiciem i nie
robię nic, czym powinnam się zajmować jako studentka.
– Co się z tobą dzieje? – pytają mnie koleżanki z akademika. – Stało
się coś złego? – Bywało, że już wcześniej zachowywałam się dość
osobliwie, z całą pewnością, ale nie zdarzyło się, bym po prostu siedziała
bezczynnie. Moje ekscesy, historycznie rzecz ujmując, można określić
jako różnorodne formy wydatkowania energii.
– Nic mi nie jest – zapewniam je. – Wszystko jest w jak najlepszym
porządku.
W końcu przestają zadawać pytania. Zielone krzesło przy ścianie
jest miejscem, gdzie spędzam większą część dwóch tygodni, noce i dnie.
Śpię wyprostowana, trzymając się za podkurczone kolana. W ciągu dnia
na udach mam rozłożoną książkę. Jeśli ktoś tędy przechodzi – teraz,
kiedy urządziłam sobie bliżej nieokreślone, nieruchome czuwanie, nikt
nie jest skłonny zawitać tu na dłużej – udaję, choć nie zawsze, że
czytam.
Kiedy mija tydzień od terminu ostatniej rejestracji, otrzymuję list
z biura nadzoru studiów. Mam się stawić na spotkanie. Zostanie
omówiona moja sytuacja.
– Co się dzieje? – ciągle pyta mój chłopak, wyrażający swój
niepokój bardziej stanowczo niż koleżanki, z którymi mieszkam. – Co
się wydarzyło podczas wakacji?
Opowiadam o zewnętrznej stronie wizyty. Rekonstruuję ją aż do
pamiętnego pocałunku. Mówię o tym, jak się czuję skrzywdzona, bo
utraciłam coś, czego nie sposób odzyskać: dwadzieścia lat bez ojca,
którego, jak się okazało, kocham i który zdaje się tę miłość
odwzajemniać.
Mój chłopak stracił ojca, dlatego zdaje się być nie tylko
współczującym słuchaczem; nie tylko rozumie, ale cierpi wspólnie ze
mną, a to mnie zachęca, aby powiedzieć mu to, czego nie powiedziałam
nikomu innemu.
– Coś dziwnego wydarzyło się na lotnisku – mówię. Siedzimy
w jego samochodzie, zaparkowanym na podjeździe małego domku, który
wynajmuje poza kampusem. – Przynajmniej tak sobie myślę. A może to
wcale nie było dziwne – kończę z nadzieją.
– Co? – pyta.
– Hm, to było tak: ojciec żegnał się ze mną. Oboje się żegnaliśmy na
lotnisku. I wtedy... wiesz... Kiedy mnie całował, coś jakby, no, wsunął
mi język do ust. Uważasz, że to dziwne?
– Do jasnej cholery, chyba żartujesz! – krzyczy. – Nie, nie wierzę!
Tak, oczywiście: to jest dziwne! Jest! Jest złe! Powiedziałaś matce?
Potrząsam głową. Chowam twarz w dłonie.
Oburzenie mojego chłopaka zachęca mnie do zachowywania jeszcze
większej tajemnicy. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co czułam
w samochodzie, wracając do szkoły – że ten pocałunek odseparował
mnie od wszystkiego. To nie zarozumiałość ani żadna tam dramatyczna
nadinterpretacja. Jeśli zaś chodzi o matkę, akurat ona jest ostatnią osobą,
której
powiedziałabym
o pocałunku.
Najprawdopodobniej
zareagowałaby histerycznie albo wręcz gwałtownie. Pewnie zadbałaby
o to, abym go już nigdy więcej nie zobaczyła. A ja przecież nie mogę się
z nim nie spotykać. Gdy wtedy odwrócił się i odszedł, moje obawy
związane z pocałunkiem rozwiały się, w momencie, w którym przyszła
mi do głowy pierwsza myśl: kiedy? Kiedy go znowu zobaczę? Kiedy
będziemy razem? Dzwoni codziennie – dzwonek telefonu natychmiast
podrywa mnie z zielonego krzesła, choć nie są w stanie tego uczynić ani
zapisy, ani wykłady, ani też moje przyjaciółki – i ciągle od nowa
stawiamy sobie identyczne pytanie: kiedy?
Odsłaniam twarz.
– Pomyliłam się – mówię mojemu chłopcu. – Za bardzo wszystko
wyolbrzymiłam. Źle opisałam. Właściwie to tak nie było. Może zrobił to
przez przypadek. – Po troszeczku, odrobinka po odrobince pracuję nad
zatarciem prawdy.
Zaniepokojony bardzo mi w tym pomaga. Razem zapominamy
o moim zwierzeniu, chociaż ściśle rzecz ujmując, ja pracuję nad
zapomnieniem tego, co ojciec zrobił. To tak samo łatwe, jak łatwe może
być wyparcie się. Nie myśl o tym, mówię sobie, i nie myślę, ale to zdaje
się wymagać ogromnej siły woli.
Brakuje mi zapału do wszystkiego. Jestem w jakimś szoku;
świadczy o tym zimne, nieprzyjemne odrętwienie – odczucie, które
poznałam przed kilku laty, gdy jechałam na rowerze i potrącił mnie
samochód. Ułożenie ciała na zielonym krześle, kolana przyciągnięte do
piersi; odpowiadanie na pytania innych tylko w myślach, bo nie jestem
w stanie nadać brzmienia słowom, które słyszę w głowie – takie
symptomy miałam także wtedy, gdy leżałam na ulicy i nawet do
sanitariusza nie mogłam się odezwać. Tylko że teraz przyczyna wstrząsu
jest inna; zaczynam się jej dopatrywać w jednoczesnym odnalezieniu
i utracie ojca; jestem rozżalona, ponieważ zaprzepaściliśmy wszystkie
tamte lata, ponieważ to niesprawiedliwe, że wraca do mnie, gdy jest za
późno, bo już całkowicie dojrzałam. Nie pozwalam sobie sądzić, że
choćby część moich uczuć jest reakcją na pocałunek. W ciągu tych
dwóch tygodni, skulona na zielonym krześle i przykryta starym,
niebieskim pledem, sama staję się jedną z osób, której za nic nie
opowiedziałabym o ojcu, który wsuwa mi język do ust.
Istnieje pewne rozwiązanie proponowane studentom, którzy nagle
odkrywają, że nie chcą być studentami. Nie mówi się o porzuceniu
studiów, lecz o ich przerwaniu. Jeśli zdążę się zapisać na zajęcia przed
upływem pełnego roku akademickiego, mogę dokonać immatrykulacji
bez potrzeby ponownego starania się o przyjęcie.
– Dlaczego chcesz to zrobić? – pyta mnie prawnik z biura nadzoru
studiów. Rozmawialiśmy już wcześniej, kiedy pod koniec pierwszego
semestru na pierwszym roku w wyniku błędu komputera zaginęły
wszystkie moje oceny. Jako studentka z zewnątrz, nie miałam pojęcia, że
razem ze zwykłą korespondencją nie otrzymuję różowej kartki ze
stopniami – nie mogło mi brakować czegoś, o czym w ogóle nie
wiedziałam – i byłam wstrząśnięta, kiedy mój przypadek został
określony jako „bardzo niepokojący”. Przecież nie dlatego, że opuściłam
zaledwie jeden albo dwa wykłady. Chodziło o to, że podczas całego
pierwszego semestru w ogóle nie odnotowano ani jednej mojej oceny.
Jako prymuska w szkole średniej, dziecko, które regularnie dostawało
torsji ze zdenerwowania przed egzaminem z łaciny, ambitna studentka,
która w pierwszym tygodniu po przybyciu do college'u specjalnie
zwróciła się do dziekana, aby zgodził się na niezwykle duże obciążenie
zajęciami, musiałam się rozpłakać. Spędziłam godzinę w tym samym
biurze, nim błąd komputerowy został wychwycony i poproszono
wykładowców o podanie moich ocen.
– Mam pewne problemy rodzinne – powiadam. – Muszę wszystko
przemyśleć. Potrzebuję trochę czasu. – Zapewne sobie przypomniał, jak
trudno było zatamować tamte pierwsze łzy, bo szybko zakończył
wywiad.
– Tak, tak, naturalnie – rzuca pospiesznie. – Wypełnię tylko papiery.
Uniwersytet zwraca mi czesne oraz opłaty za utrzymanie po
potrąceniu sumy należnej za dwa stracone tygodnie. Już nie jestem
w szeregach studentów i nie mogę zostać w akademiku. I choć jestem
bliska paraliżu, muszę się wyprowadzić.
Odzyskane pieniądze przeznaczam na wynajęcie pokoju w suterenie,
izby z małym oknem, umieszczonym jakby na siłę pod niskim sufitem,
i rurami kanalizacyjnymi, splątanymi niczym wnętrzności nad moją
głową. Rury pocą się i ociekają, wypełniając ciemną przestrzeń
macicznym ciepłem. Suterena, labirynt zawilgoconych, wyłożonych
linoleum pomieszczeń, jest częścią starego majątku, zajętego obecnie na
kampus. Znajduje się w pobliżu budynków, w których mieszczą się
instytucje służące wszystkim studentom: księgarń, banku, poczty. Za
oknami stopy poruszają się to żywo, to wolno.
Z mojego pokoju w ogóle nie widać nieba. Niczego nie mogę
dostrzec przez drzewa rosnące na tylnym dziedzińcu. Właśnie na wiosnę
insekty atakują dęby w kampusie; a jajeczka ciem wypełniają srebrzyste,
połyskujące mieszki, które zwisają z gałęzi za moimi oknami. Zabłąkane
pasma jedwabiu skręcają się na wietrze. Przyglądam się im, siedząc na
brzegu łóżka.
Ojciec w dalszym ciągu dzwoni do mnie każdego dnia. Dzwoni
z biura, odczekawszy, aż reszta personelu rozejdzie się do domów. Za
każdym razem rozmawiamy po kilka godzin: tym zalotom sprzyja
paradoksalna intymność telefonicznego kontaktu, zachęta, by powiedzieć
cokolwiek, by zdobyć się na odwagę, na większą namiętność, beztroskę.
Chyba nie byłoby nas na to stać, gdybyśmy się spotykali twarzą w twarz.
Rozmawiamy o miłości, posługując się słowami, jakimi zazwyczaj
posługuje się większość ludzi; ale ojciec i ja mamy coś bardziej
absorbującego niż samą miłość: Ją. Przedmiot miłości. Moją matkę. Jego
żonę.
Zamykamy się w granicach wzajemnego współczucia, które mogą
odczuwać jedynie dwie osoby odtrącone przez tę samą kobietę.
Trzymamy się razem dzięki niej, przez nasze niewolnicze oddanie
i przez złośliwość – dzięki osobie, której nie zdołaliśmy ani poznać, ani
posiąść. Jest bardziej fascynująca niż my oboje, bo zawsze się nam
wymyka. Jest tajemnicza, podczas gdy my – jedynie zbyt chętni, by się
obnażyć.
Za pomocą słów ojciec i ja otwieramy organy miłości. Orientujemy
się, skąd płynie nasza krew, jak szybko, jak bardzo gęsta i czerwona.
Fascynuje nas umiejętność przyjmowania bólu. To także kochamy: nasze
cierpienie, udrękę ludzi o nie odwzajemnionych uczuciach. Gdybyśmy
nie lubili cierpieć, nie wiedzielibyśmy, kim albo czym jesteśmy. On
przez całe swoje życie i ja przez połowę mojego myśleliśmy o sobie jako
o tych, którzy kochają kobietę niezdolną do odpłacenia miłością za naszą
miłość.
Ojciec szkaluje matkę i jej rodziców. Bronię ich, choć mnie także
przysporzyli cierpień. Czuję ulgę, gdy słyszę, że moja młoda, piękna
matka, którą z zazdrością podziwia grupa moich przyjaciół, jest
narcyzem. Że jest samolubna i okrutna, jak okrutni i samolubni mogą
być tylko ludzie słabi, bo okrucieństwo to wszystko, co posiada, by
zachować poczucie bezpieczeństwa.
Ojciec demaskuje zgubny trójkąt składający się z babki, matki
i mnie. Powiada, że bronię matki przed babką; że z kolei ona biernie
mnie chroni, oferując dystans w wymiarze jednego pokolenia; i że babka
manipuluje nami dwiema, rozgrywając niepewność córki przeciwko
niepewności wnuczki.
Rozbraja mnie, identyfikując ów trójkąt, chociaż sam weń wkracza,
niszczy go i tworzy nowy, złożony z matki, ojca i mnie. Ojciec zajmuje
miejsce babki – jeden despota wkracza na miejsce drugiego.
Zdumiona jego szczerością, wnikliwością ocen, nie dostrzegam
tego, czego nie chce widzieć – że ojciec sam jest egoistą i narcyzem, że
jest niebezpieczny.
Kiedy mówi, siedzi w swoim nieoświetlonym biurze i trzyma stopy
na biurku. Opisuje mi tę sytuację. Ja leżę skulona na łóżku, także
w ciemnościach. W trakcie tych wielogodzinnych rozmów w mroku
odtwarzamy dwudziestoletnią historię, nawzajem wpadamy sobie
w słowo, aby potwierdzać ciągłe jedno i to samo: nasze rozstanie jest nie
do zniesienia. Przyznajemy, że moc naszych uczuć zdumiewa nas,
a nawet przeraża – jakże mimo wszystko możemy wytrzymać z dala od
siebie przez tak długi okres?
Jego głos rozbrzmiewa w ciemności. Pierwszy raz doświadcza
czegoś takiego, wyznaje mi. Kościołowi, żonie, dzieciom nie poświęca
więcej uwagi niż ja pozostałej części mojego życia. Odpycha to
wszystko od siebie dokładnie w tym samym momencie, w którym ja
odsuwam się od rodziny, przyjaciół, chłopaka; nie chodzę na randki, nie
odpowiadam na telefony ani na pukanie do drzwi. Rozumie, dlaczego
przerwałam studia. A nawet odnosi się do tego z aprobatą. Obawia się
tylko, że dlatego dziadkowie będą przeciwko niemu, przeciwko nam; że
będą się starali, aby nie zeszły się nasze drogi.
– Ale stawiamy temu czoło – mówi. – Wszyscy będą musieli
wreszcie zrozumieć, że teraz ja jestem twoją szkołą. Mnie musisz się
nauczyć.
Pragnienie mojego ojca, abym dowiedziała się o nim wszystkiego,
bardzo mnie ekscytuje. Nie może być inaczej, skoro jestem dzieckiem
ojca, który zniknął, i matki tak zimnej, tak skrytej, że opuszczając mnie,
nie dała mi żadnej szansy nawiązania ze sobą kontaktu.
– Muszę się z tobą zobaczyć – mówi co wieczór przez telefon. –
Muszę wymyślić jakiś sposób. Nie mogę dłużej czekać.
Potem, pewnej nocy, dzwoni i informuje mnie, że ma już bilet na
samolot. Wspólnota kościelna pokryje koszt jego wyprawy na
uniwersytet. Ojciec spotka się tam z jakimś profesorem religii. Pieniądze
na podróż pochodzą z funduszu na ustawiczne kształcenie pastora.
Będzie ze mną już za dwa tygodnie.
Przed jego przyjazdem jadę do domu, aby wytłumaczyć się,
dlaczego zrezygnowałam ze szkoły. Dziadkowie domyślają się: od
chwili, gdy na horyzoncie pojawił się ojciec, zaczynam niewłaściwie
kierować swoim życiem.
– Porzuciłaś szkołę! – protestują. – Jak mogłaś?! Dlaczego?
– Nie porzuciłam szkoły, tylko przerwałam naukę – poprawiam ich,
ale oni nie dostrzegają różnicy.
Czyżby dziadkowie nie akceptowali powtórnych odwiedzin ojca, bo
podejrzewają, że okaże się mściwy? Boją się, że w końcu stał się na tyle
silny, by osiągnąć cel? Odzyskać albo zniszczyć wszystko, co do niego
należało?
– Nawet go nie znasz! – wrzeszczy babka, rozwścieczona
wiadomością, że znowu chcę się z nim spotkać. – Właściwie nigdy nie
był dla ciebie ojcem! – rzuca.
– Właśnie dlatego przeżyłam wstrząs. Dlatego muszę z nim pobyć.
Dlatego potrzebuję przerwy. Powinnam go lepiej poznać, dowiedzieć
się, kim jest.
Nie mogę odpowiedzieć na pytania dziadków dotyczące nagłych
oznak mojego przywiązania do ojca, gotowości pokochania osoby, której
nawet nie znam. Na to pytanie sobie samej nie potrafię odpowiedzieć.
– Przysięgam, wrócę do szkoły we wrześniu – mówię i zapewniam
babkę, że jeśli wrócę na uniwersytet z doskonałymi ocenami i zapiszę się
na maksymalną liczbę zajęć, mimo wszystko mam szansę skończyć
studia w pierwotnie planowanym terminie. – Czy ja kiedykolwiek nie
dotrzymałam obietnicy?
Dziadek kręci głową z takim samym brakiem przekonania, jaki
rezerwuje dla finansowych operacji mojej matki. Przygląda się
papierowi, na którym spisałam rozkład obowiązkowych zajęć, jakby
oglądał jeden z jej bezwartościowych weksli.
– Zdaje się – powiada – że już to zrobiłaś, prawda? Wcale mnie nie
pytasz o zdanie, a już na pewno nie o pozwolenie.
– Przykro mi – odpowiadam. – Bardzo mi przykro. Ale wrócę.
Obiecuję.
Zaciska usta w wyrazie dezaprobaty, kiwa głową, nic więcej nie
mówi. Powiększa się dystans, który dzieli jego ciało od mojego.
– Dlaczego nie wyrzucisz tej okropnej rzeczy? – pyta mnie matka,
mając na myśli mój ulubiony czarny sweter. Haft strzępi się i gagatowe
paciorki spadają na kuchenny blat. Gawędzimy sobie, parząc herbatę na
kuchence. Kiwa głową, kiedy jej oświadczam, że kocham ojca
z niepojętą siłą, której nie jestem w stanie się oprzeć. Przybita po jego
wizycie naprawdę lepiej od dziadków rozumie moje pragnienie
ponownego spotkania się z nim; przynajmniej na razie.
– Ależ tak! Tak! – powiada, kiedy ją informuję o jego przyjeździe.
Dochodzimy do porozumienia, że ona jeszcze raz weźmie we
wszystkim udział, że ojciec i ja przyjedziemy ze szkoły do jej domu.
Matka patrzy na mnie.
– Twój ojciec jest jedynym mężczyzną, na którym mi naprawdę
zależało – mówi.
Oczywiście już to słyszałam, ale następne wyznanie jest dla mnie
nowością.
– Wiesz, tak naprawdę nigdy nie sprawiało mi przyjemności
przebywanie z żadnym innym mężczyzną – oświadcza. – To znaczy
w łóżku. – Kładzie mi dłoń na ramieniu; tak ją zaciska, że czuję napór
każdego palca z osobna. – Mam na myśli uprawianie seksu – dodaje,
potem zabiera dłoń i krzyżuje ręce na piersiach.
Nie odzywam się. Jestem zażenowana, odwracam wzrok.
Stoję tak blisko, że czuję ciepło bijące od jej ciała, oddech, który
porusza lekko meszek na moim ramieniu. Jeszcze nie wiem, co
oznaczają dla mnie te rewelacje. Przebiega po mnie zimny dreszcz, co
przypisuję zdumieniu. Nigdy równie chętnie nie dzieliła się ze mną tak
osobistymi przeżyciami.
Dlaczego mi o tym mówisz? – myślę, dziwiąc się w milczeniu.
Dlaczego?
Jeszcze nie wiem, że my, ja i ojciec, zaczniemy to wykorzystywać.
Przygotowując się do odwiedzin ojca, sprzątam pokój w suterenie
i pożyczam od przyjaciółki śpiwór. Jeżeli się obawiam, że nie spodoba
mu się miejsce, w którym mieszkam, to niepotrzebnie. Kiedy tutaj
dociera, nie widzi niczego. Nie widzi niczego prócz mnie.
– Jesteś moja – powiada, trzymając mnie drżącymi, gorącymi
dłońmi. – Należysz do mnie.
Nie może się pohamować, by mnie nie dotykać, by się we mnie nie
wpatrywać, nie sięgać po moją dłoń, rękaw, włosy. W restauracjach
stygnie mu jedzenie, kiedy patrzy na mnie natarczywie, a jego dłoń
mocno ściska moją. Łzy zbierają się za soczewkami jego okularów
i spływają cicho po policzkach. Przekonują mnie, że prawdą jest to, w co
chcę wierzyć: jego miłość jest szczera.
Wieczorem oddaję mu swoje łóżko. Sama układam się w śpiworze
rozłożonym obok na podłodze.
– Nie może ci być wygodnie – mówi, ale nie sugeruje, byśmy się
zamienili miejscami. – Chodź tu – proponuje w zamian, uderzając lekko
w powierzchnię koca. – Starczy miejsca dla nas obojga. – Pamiętam
o pocałunku, dlatego się waham. Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu
walczyć o usunięcie czegoś z pamięci.
Czyżby nie wspominał o naszym rozstaniu na lotnisku, bo zdaje
sobie sprawę z mojego zakłopotania tym, co się zdarzyło? Nie myślę
o pocałunku jako o czymś, co on zrobił, lecz jako o czymś, co „się
zdarzyło”. Udało mi się odseparować go od czynu; sprowadziłam
pocałunek do fizycznej przypadłości, może odruchu, czegoś w rodzaju
napadu kaszlu. Jeśli pocałunek był nie poddającym się ludzkiej kontroli
przypadkiem, to miłość, którą ma dla mnie ojciec, nie jest skażona. I nie
musze odwracać się od tego, czego pragnę.
Mimo wszystko nie jestem spokojna. O pocałunku myślę bez
ustanku. Ilekroć mam ochotę porozmawiać o nim z ojcem, okazuje się,
że nie jestem w stanie otworzyć ust. Nie obawiam się, że powie coś,
czego nie chcę usłyszeć. Rzecz w tym, że zwodzę samą siebie i czasem
już nie wiem, czy w ogóle do czegoś doszło. Zadaję sobie pytanie, czy
wszystkiego nie wymyśliłam, tworząc nasyconą emocjami fantazję,
inspirowaną nazbyt wielkim pragnieniem bycia podziwianą i kochaną.
– Chodź tu – powtarza.
Zostaję na poprzednim miejscu, na podłodze przy jego stopach,
zamknięta na suwak w śpiworze, złapana w potrzask strachu i zarazem
tęsknoty.
– Proszę – mówi. – Pragnę cię objąć. Nie chcesz, abym to zrobił?
Pomyśl, ile już lat straciliśmy, pozbawieni swojego towarzystwa. Po co
tracić więcej?
Chcę, by mnie obejmował. Chcę zbyt mocno, by trzymać się na
dystans. Ale kiedy wreszcie znajduję się obok niego, zasypiam, nim
otaczają mnie jego ramiona. Śpię na pościeli i w śpiworze, a rano, nim
się budzi, wstaję i biorę kąpiel.
Ojciec zaczyna robić zdjęcia. Powiada, że musi sobie
zrekompensować to, co nazywa brakiem wyobraźni. Zawsze podróżuje
z aparatem fotograficznym, ponieważ bez jego pomocy nie umiałby
potem odtworzyć widoku miejsc, w których przebywał. Utrzymuje, że
nie potrafi zrekompensować w głowie obrazów, że myśli tylko słowami,
tekstem nie ożywionym żadnym zmysłowym doznaniem, to znaczy jego
wspomnieniem. Próbując zrozumieć, o co mu chodzi, przypominam
sobie, że kiedyś chciałam sprawdzić coś w encyklopedii Britannica.
Pamiętam spostrzeżenie, że jej strony są bardzo klaustrofobiczne, wiele
z nich nie zawiera żadnych ilustracji, od krawędzi do krawędzi
wypełniają ją czarne litery, a wąskość marginesów nie zachęca
czytelnika do przeniesienia się w świat wyobraźni. Czy to możliwe, aby
coś podobnego działo się w głowie mojego ojca? Aby odbywał się tam
nieustanny pochód artykulacji? I nie było choćby twarzy, kwiatu, izby,
w której niegdyś spał, nie było zapachu potu ani deszczu, smaku
pomarańczy, wina i krwi, jedynie słowa, słowa, słowa?
Droga
między
uniwersytetem
a domem
matki
obfituje
w malownicze widoki: punkty obserwacyjne, rozpadliny, formacje
skalne, wyżłobione rzecznymi prądami parowy, sękate, wiekowe
korzenie, które trzymają się mocno wielkich skał, i klify nad odległą,
niespokojną wodą. Nie spieszymy się, poznajemy każdy zakątek,
tworząc wzorzec, który będziemy powtarzać w ciągu następnych lat:
ojciec i ja przy skraju drogi niby podziwiamy jakiś widok wart trudów
podróży, lecz w rzeczywistości jesteśmy całkowicie zaabsorbowani
sobą.
– Siadaj tutaj – powiada, ustawiając mnie do obiektywu.
– Chcesz, abym się uśmiechnęła? – pytam.
Patrzy znad aparatu.
– Po prostu bądź sobą – powiada.
Nic nie mówię, wtedy wyciąga dłoń, dotyka mojego policzka.
– Czy wiesz, jaka naprawdę jesteś? – pyta. – Skądże znowu,
przecież masz dopiero dwadzieścia lat. – Cofa się i podnosi aparat. –
Będę musiał pokazać ci, jaka jesteś – oświadcza – za pomocą tego. –
Migawka trzaska bez ustanku.
Ojciec robi setki zdjęć. Powiada, że są mu potrzebne, bo kiedy nie
ma mnie przed oczami, to wówczas dzieje się tak, jakbym w ogóle nie
istniała. Nie może wyobrazić sobie mojej twarzy.
Od matki, która nie chce mnie widzieć, do ojca, który twierdzi, że
istnieję tylko wtedy, gdy mnie widzi. Zdaje się, że uważam to za rodzaj
awansu egzystencjalnego. Z pewnością, skoro już teraz mam wrażenie,
że moje życie zależy od tego, czy ojciec mnie widzi.
Miałam jedenaście lat, kiedy perska kotka babki wydała na świat
kocięta. Było ich pięć. Wszystkie płci żeńskiej, białe, doskonałe. Babka
obiecała podarować mi jedno, to, które sobie wybiorę.
– Tylko ich nie dotykaj – przestrzegła mnie. – Poczekaj, niech no
trochę podrosną. Niech przejrzą na oczy.
Codziennie klękałam przy skrzynce, gdzie leżały ze swoją matką.
Podnosiłam je kolejno, ujmowałam w dłonie każde ciałko niczym mleko
i trzymałam tak blisko, że pod swoimi ustami czułam ciepły oddech
maleństwa, bicie serca. Kocia główka ze sklejonymi powiekami kiwała
się bezradnie, uderzała w mój policzek, w brodę.
Zrobiłam to pewnego dnia po szkole. Nie wiem dlaczego. Wiem
tylko, że nie potrafiłam się powstrzymać. Nie mogłam znieść widoku
wiecznie zaspanych pyszczków, maleńkich oczu, które nigdy się na mnie
nie otwierały. Przez tydzień, może nawet dłużej, miałam w rękach
pulsujące, ślepe życie. Czułam, że coś mnie chwyta za serce. Czułam się
tak, jakbym umierała.
Wzięłam jednego kotka na kolana i kciukami ostrożnie odsunęłam
powieki, rozdzielając jedną delikatną membranę od drugiej. Serce tłukło
mi w piersi, pociłam się ze strachu, ale spokojnie dokończyłam gwałtu.
Kociak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie walczył;. Można by
pomyśleć, że w ogóle mu nie zadałam bólu.
Uniosłam go, aby przyjrzeć się jego oczom, które okazały się
zaczerwienione, wodniste, znowu zamknięte przed światem. Główka
kiwała mu się bezradnie tak samo jak poprzednio.
Choć raz mi się nie powiodło, to i tak nie oszczędziłam pozostałych
czterech kociąt. Nie potrafiłam się powstrzymać. Skończyłam zajęcie,
szlochając, a futerko wokół oczu wszystkich kociąt także było wilgotne.
Maleństwa wyglądały na wyczerpane i zbolałe, podobnie jak ja. Wtuliły
się w ciepły brzuch matki i zasnęły.
Nie minął dzień, a opuchły im zamknięte oczy, na nowo zaklejone
powiekami, których brzegi były czerwone przy białym futerku.
Podniosłam jedno i próbowałam usunąć żółtą skorupę, która utworzyła
się w kąciku jednego oka. Nagle wystrzelił w górę robak ropy, a ja,
zaskoczona, wypuściłam maleństwo z rąk.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że postąpiłam źle, najgorzej
w całym swoim życiu, zbyt okropnie, by się do tego przyznać. I chociaż
powiedziałam babce, że chyba coś niedobrego dzieje się z oczami kociąt,
nie zdradziłam jej co. Wspomniałam tylko, że wydają się dziwne. Ale
przy tym wyraźnie zadrżał mi głos.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała.
– Nic – odparłam. – Boli mnie gardło – skłamałam.
Weterynarz przez tydzień trzymał u siebie kotkę i kocięta. Po
powrocie ich oczy były otwarte i czyste, jasnobłękitne – wyrażały
wyniosłą pogardę albo obojętność. Pociągnęłam za sznurek rozwinięty
na podłodze, a one za nim pobiegły.
– Wydawało mi się, że chcesz jedno – powiedziała babka, kiedy
kocięta podrosły na tyle, aby je sprzedać.
– Nie chcę – odparłam.
– Dlaczego?
– Po prostu nie chcę. Zmieniłam zdanie.
Kiedy jedziemy do domu mojej matki, na tylnym siedzeniu
samochodu pełno sprzętu fotograficznego – ojciec i ja kłócimy się po raz
pierwszy. Nasza sprzeczka, jak to bywa w wypadku większości
zakochanych, rozpoczyna się od nieporozumienia równie absurdalnego
jak zaskakującego. Na rogu pewnej uliczki, przy małym bistro, gdzie
zjedliśmy obiad, spieramy się o cenę szamponu. Ojciec utrzymuje, że
podczas jego pierwszej wizyty wydałam trzydzieści dolarów na butelkę
szamponu.
– Niemożliwe! – oburzam się. – Chyba żartujesz! Też coś,
trzydzieści dolarów?
– Obserwowałem cię dokładnie.
– Pewnie chodziło o trzy dolary. Kiedy to było? Gdzie?
– Widziałem, jak podawałaś pieniądze kasjerce.
– Posłuchaj – mówię, dostrzegając zmianę w charakterze rozmowy:
od trywialnej do śmiertelnie poważnej. – Przez całe moje życie nigdy nie
wydałam na szampon więcej niż cztery dolary, pod warunkiem, że była
to bardzo duża butelka.
– Ależ wydałaś – powiada. Ma zarumienioną twarz. – Widziałem.
– Przestań. Nawet matka nie wydałaby tyle pieniędzy na szampon.
Nie przypuszczam, żeby to było w ogóle możliwe.
Ciągniemy temat, zasadniczy i zarazem absurdalny, aż w końcu
jesteśmy zbyt zmęczeni, by kontynuować. Żaden argument go nie
przekonuje, że mówię prawdę. A przecież jako dwudziestolatka
w dalszym ciągu buntuję się przeciwko ekstrawagancjom matki. Noszę
swetry ze sklepów z używaną odzieżą, spodnie z wojskowych nadwyżek,
a kiedy kupuję szampon, ostentacyjnie wydaję dolara pięćdziesiąt na
tubę prellu, podczas gdy moja matka płaci dziesięć za fiolkę klorany albo
po pięć za pół uncji rzadkiego kosmetyku wygładzającego skórę. Po
dwudziestu latach od chwili, gdy został poniżony przez moją rodzinę,
latach spędzonych na gorączkowym doskonaleniu się – dwa tytuły
magistra i jeden doktora na doskonałych uniwersytetach, a do tego
szybkie wspinanie się po stopniach hierarchii własnego Kościoła – ojciec
nadal jest uszczypliwy. Karze mnie za skłonność do marnowania
pieniędzy, którą zamiast matce przypisuje mnie. Kiedy się w końcu
poddaję, to nie tylko dlatego, że nasza kłótnia nie ma sensu i nie da się
rozstrzygnąć.
– W porządku – ustępuję. – Masz rację.
Wydaje mi się, że ostatecznie mogę w ten sposób odpokutować za
to, że zawstydzają go ludzie, którzy mnie wychowali. Bo mimo
wszystko doskonale wiem, że babka i matka potrafią sprawić, że
człowiek czuje się słaby i bezbronny.
Ojciec opowiada, że jego święcenia zostały przełożone ze względu
na obowiązkowe badania psychoanalityczne. Nie jestem wystarczająco
zainteresowana tymi zwierzeniami, powinnam być bardziej. Chcę, aby
mój ojciec był doskonały. Podaje mi kilka szczegółów. W jednym
z małych miasteczek, gdzie służył jako wędrowny pastor – w czasach,
które mi opisuje, miałam dziesięć lat i właśnie wtedy postanowiłam
namalować dla niego stodołę – przebił pięścią ścianę kościoła.
Nawet jego własna inteligencja jest wrogiem, z którym musi się
borykać – w takim samym stopniu rujnują go liczne talenty, jak
i niepowodzenia.
Umysłem,
który
finansuje
swoją
bystrością
i elastycznością, mógł bez trudu przechytrzyć większość psychiatrów.
Z pewnością nie potrzebował wiele czasu, by zauważyć, jakie
zachowania i które opinie powinien prezentować duchowny, które zaś
lepiej zachować dla siebie. Jeśli w jego przypadku terapia okazała się
skuteczna, to dlatego, że w jej trakcie nauczył się, jak kreować pożądany
wizerunek pastora, nawet jeśli – jak mi wyznaje – ma z Kościołem wiele
nie rozwiązanych problemów.
Mimo konfliktów mój ojciec tak bardzo potrzebował jakiegoś
sukcesu mierzonego zwykłą miarą – by udowodnić dziadkom, że źle
postąpili, surowo go odprawiając – że ogromnym wysiłkiem woli i z nie
słabnącym gniewem dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył. Jego rana
jest równie głęboka jak moja, nasz gniew – skierowany przeciwko tej
samej osobie.
Oboje nie dostrzegamy jednego. Żadne z nas nie wie, jak bardzo
jesteśmy rozgniewani. Może dlatego, że nie mogę się przyznać do tego
gniewu, skoro nie dostrzegam, co ojciec skrywa przed sobą. A on,
znakomicie wyćwiczony w oszukiwaniu siebie, odwzajemnia się tym
samym.
Wszystkie emocje, które nas dotyczą, nazywamy miłością.
Do domu matki przyjeżdżamy późno. Od razu odkrywamy, że
z trudem osiągnięta, niepewna równowaga naszej trójki, naszej „małej
rodzinki”, już nie istnieje.
Ojciec nie robi już jednakowej liczby zdjęć mnie i matce. Już go na
to nie stać. W dodatku nie tylko obiektyw aparatu kieruje się w jedną
stronę. W domu matki ojciec i ja, dwoje gości, porzucamy ją, jeszcze
niedawno przedmiot naszego poświęcenia, i zwracamy się ku sobie.
Wszystko, co podczas poprzedniej wizyty sprawiało nam mniejszą lub
większą przyjemność – wycieczki do galerii, aby popatrzeć na sztukę;
wycieczki do ogrodów, aby popatrzeć na rośliny; do restauracji, aby
popatrzeć na siebie – stało się krępujące, i to dosłownie. Potrącamy się,
depczemy sobie po palcach, potykamy się o donice.
Obecność ojca zaburza harmonijny spokój w salonie matki, gdzie
przedmioty są starannie dobrane, tak samo poustawiane, powierzchnie
zaś nieskazitelnie równe i czyste, gdzie obowiązuje protokół, na mocy
którego emocje pozostają zawoalowane, a pozycje przybiera się
skromne. Nawet kiedy się nie odzywa, zachowując powagę, jego ciężkie,
białe ciało przekazuje jakiś zmysłowy smutek. Jakby ciężar był
zjawiskiem bardziej duchowej niż fizycznej natury. Ojciec ma grube jak
u chłopca ramiona, ale tusza nie pozbawia go seksapilu, tylko czyni go
typem bardziej androginicznym, przydając męskości elementu
kobiecego. Jego kończyny są duże i mocne, ale mięśnie obrośnięte
tłuszczem, który ukrywa ich siłę. Nie cierpi na znaczną nadwagę –
w garniturze wydaje się raczej duży niż otyły – masywną, męską pierś
widać pod cienkim materiałem koszuli; ten widok niepokoi. Ma duże,
piękne dłonie, jakich nie spotyka się często u mężczyzn, wszystkie palce
proste, silne, wypielęgnowane. Mięsiste stopy także są wypieszczone,
kształtnie uformowane paznokcie gładko opiłowane. Żartujemy, że jego
stopy są znacznie ładniejsze niż moje czy matki.
Dla kobiet pokroju matki albo mnie, wrażliwych na społeczne
normy określające wzory piękna i płci, jego ciało i całkowicie beztroski
sposób, w jaki je traktuje, są tak samo obrazoburcze i niepokojące jak
jego skłonność do płaczu. Wszystko w jego wyglądzie wskazuje na
zaspokojone pragnienia, zagojone rany. W przeciwieństwie do mojego
ciała, zawsze wyciszonego, którego pragnienia i bóle nie miały żadnego
znaczenia, jego – jakże białe, jakże leniwe – jednocześnie fascynuje
mnie i odstręcza. Ciągle powracam spojrzeniem do ciemnych punktów
jego brodawek. Bardzo się różnią od wysuszonych monet moich
kolegów, ich twardych torsów, chudych brzuchów.
Podczas posiłków, kiedy wgryza się w posmarowaną masłem
kromkę chleba, je banana albo nawet coś tak mało opornego jak jogurt,
słyszę odgłos stykających się zębów. Spotykają się z cichym szczękiem,
a ja drżę na ten dźwięk, który zdradza siłę jego łaknienia i przypomina
o moich pragnieniach. O życiu z ukrytą, tłumioną żądzą.
Kiedy tym razem wracam do domu matki po odwiezieniu go na
lotnisko – żadnych pocałunków, tylko gorączkowy, niezgrabny uścisk –
zastaję ją spacerującą w salonie dookoła białej sofy.
– Coś niedobrego dzieje się z nami wszystkimi – powiada. – Czuję
to.
Siadam na sofie, wyczerpana, ze śladami łez na policzkach.
– Niby co takiego? – pytam, zdradzając niecierpliwość, niechęć, by
mnie zmuszono do obrony siebie albo jego.
– Wiesz – mówi – on nie jest normalny. Twój ojciec nie jest
normalnym człowiekiem.
– Nie jest? – dziwię się. – Nie rozumiem.
Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam ochoty na rozmowę
z nikim oprócz ojca, a matka jest wściekła, trudno nie zauważyć.
Wygląda tak, jakby szykowała się do skoku, panowała nad każdą cząstką
siebie poza ciemnymi, rozbieganymi oczami.
– A tak w ogóle – dodaję – to kto jest normalny? – Znacznie później
tą ripostą posłuży się wobec mnie ojciec.
– Nie wiem. Po prostu jestem zaniepokojona. Jesteście... jesteście
sobą zafascynowani... to coś w rodzaju fiksacji. Rozumiem to w twoim
wypadku, wychowywałaś się bez ojca. Nie dziwi mnie, że on ciebie
hipnotyzuje. Zresztą, nikogo by nie dziwiło. Ale on... – Matka przerywa
i odwraca się. – Wiesz – mówi z naciskiem – to wcale nie dotyczy
ciebie. To dotyczy mnie.
„To”, wiem od razu – nie istnieje nic bardziej zrozumiałego niż owo
zwykłe niejasne słówko – oznacza miłość, którą wyraża zachowanie
ojca, drżące dłonie i gorące spojrzenia. Wszystko, co dostrzegła i co ją
zaniepokoiło. Jakże niestosowne i pozbawione umiaru.
Nie może być normalne to, że kocha mnie tak bez reszty, oto co
słyszę z jej ust. Dowiaduję się, że matka nie tylko mnie nie kocha ani nie
podziwia, ale na dodatek tak zinterpretuje miłość mojego ojca, że uczyni
ją swoją własną.
Krzyżuje ramiona i spogląda na mnie. Uciekam spojrzeniem w bok.
Nie chcę jej podpowiadać, jakiego rodzaju sprytnymi pociągnięciami
można mnie pozbawić twardego gruntu pod nogami. Pragnąc zagarnąć
dla siebie całe oddanie ojca, popycha mnie ku niemu, chce tego czy nie.
Bo jeśli ona mnie nie kocha, to aby nie runąć w otchłań nie kochanych,
muszę trwać przy nim.
– Nie dostrzegasz tego? – nalega. – Nie rozumiesz, że mam rację?
Nie odpowiadam. Nie, nie rozumiem. I nie zrozumiem.
Upłyną lata od śmierci matki, nim się przekonam, że miała racje.
Przeczytam listy, które ojciec do niej wysyłał, kiedy miała osiemnaście,
dziewiętnaście,
dwadzieścia
lat
–
siedemdziesiąt
sześć,
przechowywanych w pudełku po butach Charlesa Jourdana. Ostatni
z nich, napisany 22 października 1970, zawiera słowo „kochanie”
w każdym zdaniu prócz jednego.
Przeczytałam je raz, potem jeszcze raz od początku. Jak wszystkie
dzieci zawsze będę zainteresowana zalotami swoich rodziców.
W korespondencji, którą ojciec prowadził z matką, najbardziej
zafascynuje mnie nie staromodna „inność”, nie fakt, że należeli do
świata, który różni się od mojego, lecz absolutna poufałość. Przeczytam
te listy tak, jak oni czytali: jakby zostały skierowane do mnie. Listy są
pisane tym samym językiem, językiem pożądania i posiadania.
Zawierają identyczne fragmenty poematów i piosenek.
Będę płakała, czytając listy, które ojciec pisał do matki, bo
znalazłam w nich wszystko. Jest w nich wszystko, co – bardzo chciałam
w to wierzyć – miało należeć do mnie i tylko do mnie, a w
rzeczywistości, jak stwierdziła, było jej.
W suterenie wiodę życie niemrawe i wyczerpujące. Projekty badań,
które opisuję w zarysach dziadkom, są czystym wymysłem. Chodzi o to,
abym mogła mieszkać w kampusie i wydawać ich pieniądze na czynsz.
Czas bez zajęć szkolnych wypełnia mi ojciec. Myślę tylko o nim,
o nikim, o niczym więcej.
Jest kwiecień. Jest maj. Dni upływają, jeden podobny do drugiego.
Są ważne tylko wówczas, gdy liczę, kiedy ostatnio byliśmy ze sobą albo
ile czasu pozostało do ponownego spotkania. I jego, i mnie
satysfakcjonuje wyłącznie jedno: całkowite posiadanie tego drugiego.
Ojciec zupełnie nie dba o to, czy nie przyczynił się do przerwania przeze
mnie nauki, czy nie pozbawił mnie przyjaciół; cieszy go każda oznaka
niewolniczego przywiązania z mojej strony, z kolei ja nigdy nie
przejmuję się jego pracą, rodziną czy pieniędzmi, które wydaje na
rachunki telefoniczne i bilety lotnicze zamiast na ubrania dla swoich
dzieci.
Rozpoczęłam osobliwy rozdział mojego życia. Czas nie jest w nim
rzeczywisty, nie pasuje ani do życia, które wiodłam jako dziecko, ani do
tego, które kieruję jako kobieta, albo który niczym droga prowadzi mnie
od jednego do drugiego.
Nosisz imię świętych i królowych – powiedziała pewnego razu
matka, kiedy byłam jeszcze taka mała, że nie odróżniałam aureoli od
korony. Jeszcze nie byłyśmy katoliczkami. Należałyśmy do Pierwszego
Kościoła Chrystusowego, wspólnoty scjentystów. Nad moim łóżkiem
wisiała tabliczka ze słowami Mary Baker Eddy: „Matko Ojcze Boże,
z oddaniem szukam Cię. Po drodze świetlistej, która ku Tobie wiedzie,
biegnę albo idę – wedle woli Twej”.
Krótka modlitwa, którą odmawiałam przed zaśnięciem, przerażała
mnie. Nie chciałam szybko umierać. Za każdym razem, kiedy mi się
zdawało, że atak astmy może mnie zabić, jeśli akurat nie myślałam
o matce, to myślałam o śmierci i Bogu. Tak powstała moja pierwsza
trójca: Matka, Śmierć, Bóg.
Do dnia moich narodzin wszystko, co ocalało z żydostwa moich
dziadków, sprowadzało się do rozróżnienia, co jest „czyste”, co
„nieczyste”, co „wybrane”, a co „nie wybrane”. Matka nigdy nie
chodziła do świątyni. Wydaje mi się, że uznała wiarę swoich przodków
za staroświecką i nudną, pozbawioną zwłaszcza blasku ukrzyżowania.
Spuścizna judaizmu była stara i zwietrzała jak zakrzepła krew, podczas
gdy krew Chrystusa płynęła żywo każdej niedzieli.
Może pozostała bym odporna na chwytliwe doktryny pani Eddy,
gdybym jako sześciolatka nie uległa wypadkowi, który sprawił, że
znalazłam się u biegłej terapeutki scjentystycznej albo uzdrowicielki.
Ponieważ matka już się wtedy od nas wyprowadziła, rano dziadek
zawoził mnie do szkoły. Pewnego dnia podróż do szkoły została
dramatycznie przerwana, gdy zawiodły hamulce starego lincolna.
Przyciskając bezużyteczny pedał, dziadek skręcił z drogi, pragnąc
uniknąć zderzenia z tyłem samochodu jadącego przed nami. Zjechaliśmy
z niskiego nasypu, nabraliśmy prędkości, przecięliśmy rów i trafiliśmy
w drzewo. Przy uderzeniu otworzyły się drzwiczki od schowka na
rękawiczki. Nie byłam przypięta pasem, więc wyleciałam do przodu,
skaleczyłam brodę o mechanizm zamka, a w dodatku pękła mi szczęka.
Dziadkowi nic się nie stało. Wyciągnął mnie ze zniszczonego,
dymiącego samochodu i przycisnął złożoną chusteczkę do mojej twarzy.
Krew płynęła mi z ust i brody. Zaczęłam płakać, ale bardziej ze strachu
niż z bólu. Borykałam się z prowizorycznym opatrunkiem, kiedy
całkowicie przypadkowo dostrzegła nas moja matka. Akurat jechała do
kancelarii adwokackiej, gdzie pracowała jako sekretarka, i zjechała na
pobocze. Zmaterializowała się tak nagle, wręcz magicznie, i tak zwinnie
wyskoczyła z niebieskiego samochodu, jakby była aniołem. Wrażenie
pogłębiała sukienka, którą nosiła tego ranka, z obcisłą górą i szerokim,
purpurowym dołem z wyszytymi nutami. Ilekroć miała ją na sobie, nie
mogłam się powstrzymać przed dotknięciem materiału spódnicy. Nuty
pobudzały moją wyobraźnię, wydawały się tajemnicze, a jeśli matka mi
pozwoliła, wodziłam palcem po wypukłych, jak gdyby stanowiły kod
całkowicie inny od muzycznego, na przykład alfabet Braille'a albo
Morse'a, i oznaczały wiadomość, której nie potrafiłam na czas
rozszyfrować.
Matka okazała się niezwykle cierpliwa i delikatna, kiedy pomagała
mi wsiąść do swojego samochodu. Zostawiłyśmy dziadka, który miał
poczekać na pomoc drogową, i pojechałyśmy do najbliższego centrum
pomocy medycznej, gdzie prześwietlono mnie i przygotowano do
założenia szwów. Jasne światło niemal mnie zmuszało do zamknięcia
oczu, tymczasem kawałek jednorazowego niebieskiego płótna z otworem
wyciętym na brodę otulał mnie niczym całun, zasłaniając widok matki.
Trzymałam ją mocno za rękę, może nazbyt mocno, bo po chwili
uwolniła się i odłożyła moją dłoń na poręcz. Powiedziała, że musi
zadzwonić i wyjaśnić, dlaczego nie pokazała się w pracy.
Starałam się być odważna, lecz kiedy usłyszałam, że odchodzi,
stukając obcasami, opanował mnie zwierzęcy strach. Wierzgając
i pomagając sobie paznokciami, próbowałam za nią pobiec. Rozumiałam
tylko jedno: znowu mnie zostawiła, tylko tym razem z obcymi ludźmi.
Aby mnie powstrzymać, musieli się mną zająć równocześnie oboje –
lekarz i pielęgniarka. W końcu im się udało. Dostałam środek na
uspokojenie, rana została zaszyta, a ja, pogrążona we śnie, zabrana
wreszcie do domu. Tego samego dnia po południu obudziłam się
z krzykiem, ogarnięta tą samą paniką, którą lek przerwał, ale od której
mnie nie uwolnił. Matka, szybko wyczerpana moim nieustannym
płaczem i obejmowaniem ją za szyję, czepianiem się nóg, rąk – czego
tylko pozwoliła dotknąć – zabrała mnie do terapeutki, której nazwisko
wybrała na chybił trafił z listy zamieszczonej na ostatniej stronie
czasopisma scjentystów „The Christian Science Journal”.
Terapeutka była siwowłosą kobietą w wełnianym supełkowym
swetrze, którego dotykałam, kiedy się nade mną modliła. Położyłam
głowę na jej udach, ona zaś trzymała jedną dłoń na moim czole, drugą –
nad sercem. Pod nimi – pamiętam je jako chłodne, opanowane, a nawet
wstrzemięźliwe w gestach – poczułam, że strach mnie opuszcza.
A potem poczułam się, jak gdyby nagle w czaszkę trafił mnie potężny
cios objawienia i wypełnił strumień piekącego światła. Tamta obca
kobieta tajemniczo i nieoczekiwanie pozwoliła mi zetknąć się
z doświadczeniem, którego nie mogę określić inaczej jak zachwyt.
Czułam się odseparowana od swego ciała i ziemskich spraw.
Wydawałam się sobie nie bardziej cielesna niż drżenie powietrza nad
ogniskiem. Nie potrafiłam znaleźć słów na opisanie tego, co się
wydarzyło – nigdy ich nie znajdę – i w zdumieniu przestałam płakać.
Matka odetchnęła z ulgą; ja natomiast, sześcioletnia dziewczynka,
poznałam pewną niebezpieczną prawdę, niebezpieczną zwłaszcza dla
kogoś tak młodego i spragnionego miłości. Zauważyłam, że
transcendencja jest możliwa: że duch może pokonać materię i dlatego ja
mogę pokonać wszelkie przeszkody, które nie pozwalają matce mnie
kochać. Że potrafię pokonać siebie.
Codziennie za Wielkim Kanionem słońce wschodzi i zachodzi, za
każdym razem wypełniając przestrzeń cieniami w kolorze krwi. Na
drodze jesteśmy wolni, a mimo wszystko jest to wolność zbyt
wyczerpująca, aby ją podtrzymywać. Nigdzie nie ma miejsca na
rozpalenie ognia ani odpoczynek i chociaż na razie tego nie zauważamy,
usuwamy ze świadomości, zawsze będzie nam towarzyszyła wiedza, że
prawdą jest to, co czuliśmy podczas pierwszego tygodnia spędzonego
razem: straciliśmy siebie. Straciliśmy moje dzieciństwo, jego ojcostwo
i dwadzieścia lat miłości, a tych strat nie da się już odrobić. Uciekamy
przed tą prawdą, ale przecież nie możemy uciekać bez końca.
Po miesiącach wymiany listów i rozmów przez telefon – dokładnie
po trzy razy dziennie – z których wszystkie zawierały obietnice oddania
i prośby o wzajemność, ojciec przygotował mnie na to, czego ode mnie
żąda.
– Nie wiem, czy chcę – mówię. – Chyba nie mogę. – Zęby mi
dzwonią w nagrzanym samochodzie.
Kiedy wreszcie wydobywa to z siebie, zapada zmierzch. Kanion
tonie w mroku. Kanion jest rzeką krwi, bo gdy ojciec wypowiada słowa,
których się obawiałam – „Pragnę się z tobą kochać” – Bogu pęka serce,
łamie się. Przeze mnie.
– Kocham cię – powiada ojciec. – Pragnę.
– I ja ciebie pragnę – szepczę. Błagam, nie każ mi tym płacić –
proszę bez słów.
– Czego się boisz? – pyta.
Obawiam się, że dam mu wszystko, o co tylko mnie poprosi.
Wcześniej czy później.
– Piekła – odpowiadam i wcale nie żartuję.
Śmieje się, aby dać mi do zrozumienia, że jestem dziecinna, naiwna.
W tym śmiechu lata studiów technologicznych stanęły naprzeciw mojej
ignorancji w kwestii, czym jest Bóg i Jego gniew.
– Istnieją zasady, które mają zastosowania do większości ludzi –
powiada ojciec – ale są ludzie, których owe zasady nie dotyczą. Ludzie...
– Skąd możemy wiedzieć, że ty... że my jesteśmy wyjątkami?
– Po prostu wiem – stwierdza. – Będziesz musiała mi zaufać.
Ojciec i ja spieramy się o naturę miłości i formy, w jakich się ona
wyraża. Nasze rozmowy niczym akademickie referaty rozpoczynają się
od mdłych teorii, łacińskich i greckich słów z technologicznych
wykładów, od agape i caritas, nie eros. Lecz nagle stają się osobiste.
Jakże ma się dłużej opierać temu, co do mnie czuje? Przecież takim
uczynił go Bóg.
– Bóg mi ciebie dał – powiada.
Kiedy dochodzi w nim do głosu kaznodzieja, tracę chęć do obrony.
Słowa, które może innych poderwałyby do biegu, mnie zatrzymują jak
w potrzasku.
„Bóg mi ciebie dał”. Czy on w to wierzy? Przekonuje mnie, że tak,
że należę do niego zgodnie ze świętym prawem, jestem jego, by mógł ze
mną uczynić, co zechce. Nie przychodzi mi do głowy, że to
wprowadzenie
o woli
Bożej
jest
najłagodniejszym,
najmniej
niepokojącym sposobem uwolnienia nas obojga od poczucia winy.
Nigdy nie kwestionuję jego rozsądku, chociaż w pewnym momencie
przyszłości łatwiej przyjdzie mi uznać go za szaleńca niż dojść do
wniosku, że okazał się przenikliwy w ocenie mojego charakteru i moich
słabości, wiedząc, jakim językiem się posługiwać, jaką pętlę ze słów
zacisnąć mi wokół szyi.
W latach, które nastąpiły po wypadku samochodowym, a jeszcze
bardziej po klęsce na teście z francuskiego, postanowiłam powrócić do
tego, z czym zetknęłam się na kolanach uzdrowicielki. Przyszło mi do
głowy, że odnajdę to w szkółce niedzielnej. Byłam jedynym dzieckiem
przy laminowanym stole, które wykonało zadanie z poprzedniego
tygodnia, które specjalną niebieską kredą zaznaczyło swoją Biblię
w białej winylowej okładce i przeczytało odpowiedni fragment z Klucza
do Pism Mary Baker Eddy. Pozostałe dzieci, wystrojone w przypinane
krawaty i pastelowe szarfy, siadały niedbale, drzemały, podczas gdy ja
siedziałam prosto. Ledwie nauczycielka kończyła zadawać pytanie,
a moja dłoń w białej bawełnianej rękawiczce, ciasno zapinanej
w nadgarstku, szybko wędrowała do góry. Czasem dostrzegałam, że
nauczycielka patrzy na mnie z czymś, co nawet wówczas wydawało mi
się konsternacją. Ociężałość innych dzieci, niewłaściwe odpowiedzi
płynące beztrosko z ust ubrudzonych jedzoną w pośpiechu zimną
owsianką były najwidoczniej tym, czego się spodziewała. Natomiast
niepokoiła ją żarliwość, z jaką recytowałam poszczególne wersety,
czujna postawa na krawędzi czerwonego plastikowego krzesełka dla
przedszkolaka.
Płaszczyzna wiary była jedyna, na której miałam szansę przyciągnąć
uwagi matki. Ponieważ matka nie przebywała ze mną w ciągu tygodnia,
dzięki czemu nie musiała reagować na moje co bardziej odrażające
potrzeby, i ponieważ zawsze wolała lepsze kąski, dbałość o mój
duchowy rozwój należała do niej. W niedzielę po kościele chodziłyśmy
na patio pewnej restauracji, gdzie siadałyśmy na giętych metalowych
krzesłach
i jedząc
sandwicze
poprzebijane
wykałaczkami,
przeglądałyśmy lekcję ze szkółki. Kelnerzy flirtowali z matką,
mężczyźni z sąsiednich stolików uśmiechali się do niej. Zerkali na jej
lewą rękę i nie widzieli obrączki. Tak samo jak ja zdawali się tęsknić za
moją matką – która dla mnie już wtedy ucieleśniała piękno młodości, jej
lśniące włosy i gładkie policzki świadczyły o witalności obcej moim
dziadkom, potrafiła zrobić mostek i gwiazdę, miała piętnaście par butów
na wysokich obcasach, każdą w innym kolorze – która wydawała się
jeszcze bardziej godna pożądania ze względu na swą niedostępność.
Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Klucz do Pism nie pomagał. Aby
po raz drugi doświadczyć ekstatycznego uniesienia, które na chwilę
uczyniło mnie atrakcyjnym dzieckiem i które stało się moim udziałem po
przeżyciu cierpienia, zaczęłam w sekrecie umartwiać swoje ciało.
W warsztacie dziadka ścisnęłam palce w szczękach imadła. Kiedy babcia
przyniosła do domu deser lodowy firmy Baskin-Robbins i usunęła suchy
lód, którym był obłożony, posłużyłam się szczypcami do sałaty, aby
wydobyć z kosza na śmieci małe, dymiące kawałki. W zamkniętej
łazience na piętrze przyłożyłam język do powierzchni suchego lodu
i zostawiłam na nim trochę skóry. W lustrze ujrzałam krew płynącą z ust
tą samą magiczną stróżką, która kiedyś sprawiła, że moja matka wyłoniła
się z ogromnego świata dorosłych i ulicznego ruchu, by się przy mnie
znaleźć. Dzięki tego rodzaju transformacjom, możliwym poprzez wiarę,
stałabym się warta jej miłości. Albo inaczej: leżąc na kolanach
uzdrowicielki, dzięki wierze nie cierpiałabym bardziej z powodu
opuszczenia mnie przez matkę niż z powodu bólu szczęki.
Zatem spojrzałam na język w lustrze, poczułam smak krwi
i poćwiczyłam trochę, żeby nie bolało.
Matka przeszła na katolicyzm, gdy miałam dziesięć lat, a ja poszłam
za jej przykładem. Szukałam jej nawet wówczas, kiedy ona szukała
czegoś, czego nie odnalazła u scjentystów. Do Pierwszej Komunii
przygotowywał mnie ksiądz o nazwisku Gołąb. Choć nosił trafne
nazwisko, ojciec Gołąb bynajmniej nie był ucieleśnieniem Ducha
Świętego: palił jak smok, a jego twarz nad białą koloratką miała
całkowicie ziemski, optymistyczny wyraz. Powtarzając stare błędy,
zresztą dość podobne do tych, które popełniałam przy nauce
francuskiego, frustrowałam księdza i złościłam matkę, odpowiadając
konsekwentnie źle na to samo pytanie.
– Co takiego staje się ciałem i krwią Chrystusa? – chciał wiedzieć
ojciec Gołąb.
– Chleb i woda – odpowiadałam za każdym razem, zastępując
święty pokarm dziękczynienia więzienną strawą. W końcu pozostaje to
jedno pytanie spośród pięćdziesięciu, z którymi nie mogłam sobie
poradzić. Wówczas daje mi spokój. Niemniej powiada: – Bardzo przykry
błąd. – Patrzy na mnie i na matkę przez welon papierosowego dymu. –
Mam nadzieję, że to nic nie znaczy.
Na Boże Narodzenie dostałam komplet z Żywotów świętych. Dwa
tomy świętych mężczyzn. Przeczytałam je raz i odłożyłam do szuflady.
Natomiast historie świętych kobiet, także w dwóch tomach, starannie
studiowałam i nawet z nimi spałam. W książkach zamieszczono
kolorowe ryciny, zaadaptowane dzieła mistrzów. Oślepiona Lucyna.
Okaleczona Agata. Małgorzata ściśnięta na śmierć pod drzwiami ze
stosem kamieni. Perpetua i Felicja poturbowane przez dzikie bestie.
I Dympna, patronka cierpiących na choroby psychiczne. Dympna
była córką owdowiałego króla iryjskiego, który chciał ją poślubić.
Uciekła, lecz ją ścigał. Nie chciała się zgodzić, więc obciął jej głowę.
Ojciec jest błyskotliwym teologiem. Tylko arogancja mogła go
takim uczynić. Jego wiara składa się z odpowiedzi, nie z wątpliwości.
Spotkanie ze mną ojciec charakteryzuje jako pierwszy kryzys swej
wiary: we mnie znalazł stworzenie bardziej godne wielbienia niż
Stwórca. Przeraził się, gdy poczuł, że mnie kocha bardziej niż Boga.
Herezja ta nie utrzymała się zbyt długo, bo Bóg oświadczył ojcu, że mu
się objawia za moim pośrednictwem.
– Bóg to uczynił? – pytam. – Skąd wiesz? – Kiedy mówię,
zasłaniam twarz, nie patrzę na niego, nie mogę. Jestem oszołomiona,
bliska omdlenia. Gdyby powiedział coś o seksie, nie bałabym się do tego
stopnia. Jak on może twierdzić, że ma takiego sprzymierzeńca? A jeśli
może, to jak mam się bronić? Jego Bóg musi być inny, bardziej potężny
od mojego, który umarł w Kanionie.
Kiedy tym razem wracamy do domu, on do swojego i ja do swojego,
jest mi lekko na duszy. Dzięki telefonom, listom i taśmom stale się
upewniam, że ojciec jest tak samo mój na odległość, jak i wówczas, gdy
zjawia się osobiście. Jednocześnie unikam komplikacji. Nie muszę
odpierać jego fizycznych awansów ani zaprzeczeń, że na nie reaguję.
W swoim mieszkaniu nie przyjmuję gości i rzadko je opuszczam.
Przerwawszy naukę w szkole, straciłam kontakt z przyjaciółmi:
odsunęłam się od nich, więc oni odsunęli się ode mnie. Chociaż mój
związek z ojcem nie został skonsumowany, jest przecież zauważalnie
nienaturalny. Kiedy przebywamy ze sobą, bledniemy, wystarczy chwila,
a już jesteśmy oblani rumieńcem, drżą nam dłonie i bez widocznego
powodu płaczemy. Odkąd ojciec stopniowo opanowuje moją duszę
i ciało, ukrywam się w moim podziemnym pokoju. Kiedy zdarza się, że
przez okna dostrzegam nogi albo słyszę kroki w długim korytarzu
prowadzącym do mieszkania, nie odpowiadam na dzwonek. Na
czworakach wchodzę między łóżko a ścianę i czekam, póki intruz nie
odejdzie. Czasem tam zasypiam, skulona, obejmując kolana rękoma.
Jak długo będę utrzymywała kontakt z ojcem, nie ważne, gdzie
zamieszkam, zawsze będę w pokoju podobnym do tego – ciasnym,
niewygodnym. Obojętnie, na którym piętrze, podłoga będzie zalana
przygaszonym, mętnym światłem.
Podejmuję kilka prób ucieczki z sutereny, lecz bez powodzenia.
Symbolicznie spędzam jedną, czasem dwie noce z moim chłopcem,
potem wracam, a telefon dzwoni znowu.
– Gdzie byłaś?! – rzuca ojciec niemal histerycznie, gniewnie prycha.
– Poza domem – odpowiadam.
– U niego?
– Tak, u niego.
Kłótnie o mojego chłopaka nie są szczere, bo rozmawiamy głównie
o tym, czy jest mnie wart, nie o tym, czy ojciec jest o niego zazdrosny.
I chociaż nie mówię tego ojcu – nie dam mu tej satysfakcji ani nie
zrezygnuję z pozorów niezależności – związek z moim chłopcem nie
przetrwał gwałtownego wtargnięcia ojca w moje życie. Za kilka
miesięcy mój chłopak odejdzie. W zasadzie nie dojdzie do zerwania.
Dopuścimy jedynie do tego, aby podjął pracę w odległym mieście,
i zostaniemy parą na odległość. Oddalenie w przestrzeni stanie się
wygodnym wytłumaczeniem wyobcowania, które w dalszym ciągu
odczuwamy jako długotrwałą konsekwencje tamtego pocałunku.
Poza moim chłopcem spotykam się jedynie z najbliższą
przyjaciółką; nie rozmawiam z nią o ojcu. Zmiany, jakie we mnie zaszły
w ciągu ostatnich miesięcy, są tak głębokie – chyba żadna z nas nie chce
przyznać jak bardzo – tak niepokojące, że zwykle znajdujemy temat
odmienny od tego, co mi się przydarzyło. Zaczynam się dowiadywać, co
znaczy słowo „niewypowiedziany”.
Mimo wszystko póki żyjemy, póty wyrażamy siebie. Posługując się
słowami bądź obywając się bez nich. Istnieją opowieści o szaleńcach,
o ludziach nawiedzonych: pismo na powierzchni ich ciał zdaje się
wskazywać na cierpienie, jakie tkwi wewnątrz. W którymś z minionych
stuleci przypadek półpaśca bywał przyczyną egzorcyzmów.
Skóra na mojej szyi pokrywa się pęcherzykami wielkości
zapałczanych główek. Tworzą skupiska po dwadzieścia albo więcej
i otwierają się, tworząc bolesne owrzodzenia. Nim mija tydzień,
„wykwity” – jak to określa lekarz – rozprzestrzeniają się na ramiona,
plecy, dekolt i prawą rękę aż po sam koniec kciuka. Infekcja postępuje
wzdłuż szlaków nerwowych biegnących od siódmego kręgu szyjnego,
gdzie zagnieździł się i do tej pory czekał w uśpieniu herpes zoster, wirus
ospy wietrznej, którym się zaraziłam w wieku pięciu lat.
Ciało ma zdumiewającą pamięć, zdarzenia są zapisane w naszych
kościach, nerwach, krwi. Na ospę zachorowałam latem, zaraz po
wyjeździe ojca, który właśnie wtedy złożył nam pierwszą wizytę.
– Dlaczego to się uaktywniło akurat teraz? – pytam lekarza podczas
drugiego spotkania. – Czemu teraz, po piętnastu latach?
– Stres – rzuca. – Fizyczny i psychiczny stres. – Unosi znacząco
brwi. – Co się wydarzyło w pani życiu? – pyta.
– Och – odpowiadam – nic takiego. – Mówię, że wyprowadzam się
z mieszkania, latem zamierzam podróżować, a jesienią wracam do
college'u.
– Ma pani niedowagę – oświadcza – Czy prawidłowo się pani
odżywia, przyjmuje witaminy?
– O tak, naturalnie.
– A co ze snem? Dobrze pani sypia?
– Nie narzekam.
Marszczy czoło. Wie na pewno, że kłamię. Nie mogę zgiąć szyi.
Prawe ramię mam tak słabe, że nie nadaje się do użytku, a palców
prawej dłoni, tej, którą piszę i jem – dłoni woli i celu – nie jestem
w stanie zamknąć wokół ołówka, łyżki ani zacisnąć w pięść. Ból
półpaśca jest gorszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłam.
Tak okropny, że ubieranie się zajmuje mi godzinę, co pewien czas płaczę
z bólu.
Nie istnieje środek na półpasiec, nie w 1981 roku; kuracji, która
powstrzymuje rozwój wirusa, jeszcze nie opracowano. Mój przypadek
z konieczności ma typowy przebieg. Lekarz aplikuje mi kolejny zastrzyk
kortyzonu, przepisuje najnowsze leki i kompresy, które mają pomóc
wysuszyć wypryski, nim popękają i staną się potencjalnym siedliskiem
bakterii.
– Może powinnaś odłożyć podróż – powiada matka, kiedy się
spotykamy. Mam rękę na temblaku, wokół szyi specjalny kołnierz.
Ojciec i ja zaplanowaliśmy spotkanie w mieście, w którym on się
urodził. Bilet lotniczy kupiłam już dawno, zanim zachorowałam.
– Nie – mówię. – Muszę wyjechać. – I wyjeżdżam.
Bardzo się boję być z ojcem i zarazem nie mogę się z nim nie
zobaczyć. Potrzeba ujrzenia go jest silniejsza ode mnie. Mogę się jej
opierać nie bardziej niż w sytuacji, gdy zstąpiwszy z dachu w powietrze,
przypomniałabym sobie, oczywiście zbyt późno, o prawie ciążenia.
Ojciec obiecał, że podczas tej wizyty pokaże mi dom swoich
dziadków, w którym mieszkał jako chłopiec, misjonarski dom o murach
grubych na trzy stopy. Zjemy obiad w miejscu, gdzie zamawiał whisky;
będziemy przejeżdżać obok jego szkoły elementarnej i spacerować
wokół kampusu przy uniwersytecie, na który uczęszczał już po
rozwodzie z matką. Innymi słowy, odnajdziemy okruchy życia, jakie
wiódł w czasach, gdy był w moim wieku albo młodszy. Jego ojciec nadal
mieszka w tym mieście, przy okazji poznam więc drugiego dziadka.
– Potem – powiedział ojciec – pojedziemy do mojej matki. Poznasz
dwoje dziadków. Zobaczysz, skąd pochodzisz... skąd się wywodzi druga
połowa ciebie.
Półpasiec nie przechodzi, kiedy wyjeżdżam, ale za to już od
tygodnia nie pojawiają się żadne nowe pęcherzyki, a większość starych
pozmieniało się w strupy. Mogę lekko odwrócić głowę. Chociaż prawą
rękę mam zbyt słabą, aby dźwignąć plecak, to chwilami jestem w stanie
posługiwać się palcami.
– Wystarczająco długo, aby zapisać widokówkę – zapewniam
matkę, poruszając nimi.
Na lotnisku żegnamy się zwykłym, oficjalnym pocałunkiem. Czuję
dotyk suchych ust na czole, nikły zapach perfum Guerlaina.
– Czemu nie mielibyśmy się przejechać z tatą? – pyta mnie ojciec.
Zrobiliśmy wszystko, co do tej pory zapowiedział, a teraz, po pracy
mieliśmy spotkać się z jego ojcem. Przypominam sobie, że na parkingu
przed biurem dziadka ojciec powiedział mi trzy rzeczy na jego temat. Po
pierwsze, w czasach swojej młodości był bardzo przystojnym
mężczyzną, posiadał taki seksualny urok, że nieznajome kobiety
podążały za nim ulicą. Chodząc za nim i obserwując, jak kobiety wodzą
oczami, mój ojciec wpadł kiedyś na parkometr i zwalił się z nóg. Po
drugie, przed laty na własnym podwórzu dziadek zastrzelił człowieka –
jakiegoś podglądacza, który gapił się na jego żonę. I po trzecie, wolno
umiera na raka prostaty, bo nie zgodził się na naświetlania, terapię
hormonalną, chemioterapię i na koniec usunięcie jąder. W ten właśnie
sposób ojciec patrzy na swojego ojca i identycznie pojmuje własną
męskość, na którą składa się mityczny urok, gwałtowna seksualna
zazdrość, śmiertelna seksualna próżność. Ale niestety ja tego nie
rozumiem w taki sposób; owe historyjki wydają mi się nieco
staroświeckie, najwyżej tak niebezpieczne jak wielki biały łowca, który
już dawno temu ostatecznie pożegnał się ze swoją strzelbą. Nie odnoszę
wrażenia, aby miały ze mną cokolwiek wspólnego.
W
istocie
dziadek
wydaje
się
staruszkiem
potulnym
i dobrodusznym. Nie dostrzegam w nim tych groźnych cech, o których
mówił ojciec. Nie podnosi głosu, nie przechwala się, ale w końcu jest już
starszy, ma całkiem siwe włosy i sztywno się porusza. W samochodzie,
kiedy ojciec nie może tego zauważyć, jego dłoń omija dźwignię zmiany
biegów i zmierza do mojego uda.
– Ho, ho, ho – powiada. – Przy tobie zaczynam bardzo żałować, że
nie jestem jakieś trzydzieści lat młodszy. Gdyby to było możliwe,
znalazłabyś się w nie lada kłopotach.
Nie mam odwagi na niego spojrzeć ani wymownie się od niego
odwrócić, więc po prostu patrzę na wprost przez szybę samochodu.
Kiedy następnym razem musi zmienić biegi, zabiera dłoń z mojej nogi.
Dom dziadka jest niewielki. Chodnik przed bramą popękał.
Korzenie starych drzew wypchnęły ku górze duże kawałki płyt.
Wewnątrz jest jego była żona – czwarta albo trzecia, nie jestem w stanie
rozstrzygnąć. Wygląda na to, że dwa z czterech czy pięciu małżeństw
zawarł z matką ojca. Eksżona dziadka jest dużą, rumianą kobietą po
sześćdziesiątce, typu „baranina przebrana za owieczkę”, jakby ją
określiła moja babka. Nosi wysoko upięte loki, a jej rozłożyste biodra
okrywa opięta, czarna spódnica. Nadal mieszka z dziadkiem w jednym
domu; wynosi na zewnątrz tacę z mrożoną herbatą. Dziadek zabiera nas
do szklarni, gdzie prowadzi uprawę orchidei. Mała szklana konstrukcja
jest wypełniona kolorami, jak gdyby wszystkie barwy tego nudnego,
szarego miasta zostały zamknięte w pulsującej barwami skrzyni.
Dziadek jest czarodziejem, mistrzem w tej dziedzinie, a jego uśmiech
podpowiada mi, że doskonale o tym wie. Idę za nim i przyglądam się,
jak jego dłonie delikatnie odwracają do mnie piękny kwiat. Czy
wówczas pamiętam o lingwistycznym związku między orchideami
a męskimi
genitaliami?
Czy
powtarzam
w myślach
słowo
„orchidektomia” i definiuję je jako termin chirurgiczny oznaczający
usunięcie jąder? Jestem przeświadczona, że tak.
– Spodobał ci się? – pyta ojciec w samochodzie, kiedy wracamy do
motelu.
– Lubię kwiaty – odpowiadam.
– Pytam o niego, o twojego dziadka.
Odwracam się na siedzeniu i patrzę na ojca.
– Przystawiał się do mnie – mówię i opisuję okoliczności. Ojciec nie
zdradza ani zdziwienia, ani dezaprobaty. – Może to dziedziczne –
sugeruje. – Nie sądzisz? – Wzdraga się, a ja zaczynam się śmiać
w przypływie czarnego humoru.
Jemy coś w barze kawowym. W motelu – nieforemnej zabudowie
wokół zakurzonego podwórza – dzielimy bliźniacze łóżka, zestawione
razem i przykryte tą samą narzutą. W półśnie pozwalam ojcu całować się
tak, jak on tego chce, i w odpowiedzi sama go całuje.
Budzę się w spokojny poranek, jakby nagle poderwały mnie głośne
dźwięki alarmu. Serce tłucze mi w piersi, kiedy przypominam sobie żar
tych pocałunków. Nie czuje się winna, jestem raczej zagubiona.
W zmieszaniu rozglądam się po ponurym pokoju. Przez moment nie
bardzo wiem, gdzie jestem. W sąsiednim łóżku śpi ojciec. Kiedy
oddycha, powietrze lekko świszcze mu w nosie.
Biorę prysznic. Siadam na podłodze w kabinie i przez godzinę albo
dłużej pozwalam, by spływała na mnie gorąca woda. Serce nadal bije mi
szybciej. Przyglądam się wodzie, która toczy się do kratki ściekowej
otoczonej żółtą pianą.
W stanie Nowy Meksyk jest biała pustynia. Jej piękno podlega
ustawicznym zmianom. To ciągnące się bez końca koryta czegoś
białego, co wygląda jak śnieg, ale parzy w palce. Noc w noc wiatr
przesuwa tę biel, kształtuje z niej olbrzymie wydmy i zaspy, tak więc
między zmierzchem a świtem zmienia się całe oblicze ziemi. Gdyby
komuś się zdarzyło tu zasnąć, obudziłby się w miejscu, którego nigdy
wcześniej nie widział.
Jedziemy tam, bo ojciec chce mnie sfotografować na tle pustyni.
Ustawia aparat, ja tymczasem klękam w piasku. Ciekawe, mimo silnego
wiatru, miejsce wydaje się bezwietrzne. Wzdycham i ziewam, jakby mi
brakowało tlenu. Powierzchnia wokół moich kolan ściele się jak płótno.
Niczego bardziej nie pragnę, niż zamknąć oczy.
Po wywołaniu filmu zdjęcia przedstawiają tylko dziewczynę
w okolicy pozbawionej horyzontu, nie sposób odróżnić ziemię od nieba,
brakuje jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Na jednym ze zdjęć
widać samochód z opuszczonym dachem, długi, czerwony kabriolet
mojego ojca.
– Okropny jak dla kaznodziei – przyznaję, oglądając odbitki. – Taki
samochód musi budzić złe skojarzenia.
Wyjmuje mu fotografie z dłoni. Uważnie przyglądam się
dziewczynie. Ma odwrócony wzrok, długie blond włosy, które zasłaniają
jej usta. W takim miejscu jak to, wolna jest czy stracona? Zdjęcia nie
sugerują odpowiedzi.
Od dziecka uczy się nas nazywać Kościół matką. Ojciec,
wychowany przez babkę misjonarkę, gdy tymczasem jego matka
pracowała jako sekretarka, musiał słyszeć o tej analogii, będąc jeszcze
dzieckiem. Jego babka (która miała ponad sześć stóp wzrostu i której
imponująca postura wpływała łagodząco na wszelkie spory, w które bez
opamiętania wdawał się jej drobny i kłótliwy mąż) oddała go Bogu.
Ponieważ opiekowała się nim, z pewnością sądziła, że ma prawo nim
rozporządzać, i tak oto zanim życie ojca zaczęło należeć do niego,
wróciła do Kościoła.
Babka ojca powiedziała mu, że kiedy dorośnie, zostanie
kaznodzieją. Ta kobieta miała nad nim tak wielką władzę, że jej śmierć
wcale nie uwolniła go od tych dążeń. W końcu babce zawdzięczał
wszystko. Lecz nie może znieść braku swobody, poczucia kastracji
z powodu sutanny, którą zmuszony jest nosić (nazywa ją spódniczką); za
to buntuje się przeciwko matkom: mojej matce i matce mojej matki,
która odebrała mu żonę i dziecko; przeciwko samemu kościołowi,
którego ścianę niegdyś przebił pięścią; i oczywiście przeciwko własnej
matce, z którą, jak się zdaje, bez przerwy walczy o nawet najbardziej
trywialne drobiazgi.
Ojciec i ja musimy pokonać wiele mil, poświęcić parę dni, abym
mogła poznać jego matkę, czyli moją drugą babkę. Obecnie ma ona już
trzeciego albo czwartego męża. (Kolejny raz gmatwa mi rachunki jej
dwukrotne małżeństwo z ojcem mojego ojca.) Mieszkają poza miastem
w niewielkim skupisku domów położonym na wzgórzu, gdzie wieje
wiatr tak silny, że na moich oczach porywa wycieraczkę spod
frontowych drzwi i niesie ją na podwórze. Przez rozsuwane szklane
drzwi widzę, jak upada, wzbijając tumany kurzu.
Babka nie jest osobą o łagodnym usposobieniu, ale przecież ojciec
wcale nie sugerował, że tego mam się spodziewać.
– Jak się ma twoja rodzina? – pyta ostrożnie, oddzielając swoją krew
od mojej.
Podczas obiadu jesteśmy skrępowani. Najczęściej odzywa się ojciec.
Kiedy przeżuwa i milknie, jego ojczym opowiada dowcipy, z których
każdy następny jest bardziej obraźliwy od poprzedniego. Pochyla się nad
talerzem.
– Dlaczego Żydzi wędrowali czterdzieści lat przez pustynię? – pyta,
trzymając widelec w jednej pięści, nóż w drugiej.
– Nie wiem – odpowiadam. – Dlaczego?
– Bo któryś zgubił miedziaka! – Wybucha śmiechem, a ja
zastanawiam się, czy nie upatrzył sobie mnie i mojej rodziny na
przedmiot ataku. W końcu jednak zahacza o wszystkie wyznania i rasy.
Po deserze siedzimy sztywno w salonie, każde z nas na osobnym
krześle, kanapa pozostaje pusta. Oglądamy w telewizji jakieś kryminalne
widowisko, potem idziemy spać. Wiatr jęczy i gwiżdże w zakamarkach
domu. Powstaje dziki, przenikliwy dźwięk. Kiedy ojciec wchodzi po
cichu do pokoju gościnnego, nadal czuwam. Odchyla nakrycie. Robię
mu miejsce, oczekując, że położy się i przytuli mnie, pragnąc przeprosić
za słowa ojczyma, które, jak wiem, wcale mu się nie podobały. Żal mi
go, bo wyobrażam sobie, że jest mu wstyd. Ale ojciec nie kładzie się
przy mnie.
Podnosi skraj mojej koszuli nocnej. Nie odzywa się i ja także się nie
odzywam. Nie próbuję powstrzymać jego dłoni. Pod koszulą nie mam
bielizny, on zaś rozchyla moje nogi i pomiędzy nie wsuwa rozedrgany
język.
W domu swojej matki! W domu swojej matki! Wciąż od nowa
powtarzam w myślach te słowa, pewna, że okoliczności tego zbliżenia
nie mogą być bez znaczenia, choć ja ich nie ogarniam.
To, co robi, nie wydaje się ani dobre, ani złe; powoduje tak
doskonały rozdział umysłu od ciała, że zupełnie nie wiem, co czuję. Po
drugiej stronie głębokiej przepaści moje ciało reaguje niezależnie od
umysłu. Serce, gdzieś pomiędzy jednym a drugim, bije jak szalone.
Nie odzywamy się nawet jednym słowem. Cała scena rozgrywa się
w milczeniu, jak gdyby była elementem mrocznych majaków, skutkiem
gorączki albo działania narkotyku.
W domu swojej matki.
Musiał to zrobić w domu swojej matki. Potrzebował siły, która
dawała mu jej obecność, i musiał tę siłę przezwyciężyć.
Z Algeciras w Hiszpanii do Kopenhagi – trzydzieści siedem godzin.
Z Kopenhagi do Mediolanu – dwadzieścia dziewięć. Z Mediolanu do
Monako, dalej do Paryża i Monachium – pięćdziesiąt trzy. Mam bilet,
który pozwala na jazdę pociągiem bez żadnych ograniczeń.
Podróżowanie jest jak narkotyk, uciekanie nieodparcie wciąga.
W Europie wydaję jeszcze więcej pieniędzy z sumy wybłaganej od
dziadków, pragnących teraz pchnąć mnie jakąkolwiek drogą, byle tylko
dalej od ojca, który, jak wyczuwają, coraz wyraźniej jawi się w moim
życiu i staje się coraz bardziej niebezpieczny.
Nieprawda, że tu czy tam, siedząc sobie bezpiecznie w przedziale
pociągu, specjalnie analizuję moje życie w domu. Ono się zwyczajnie
samo rozwija niczym kwiat na jednym ze wzgórz, które mijamy, niczym
fabuła na kolejowych stronach książki albo na ekranie. Ojciec znajduje
się dalej niż małe krowy i samochody, które szybko mijam. Pociąg
jednostajnym dudnieniem kołysze mnie do snu lub grzechocze tak, że się
budzę.
Nie korzystam ze schronisk młodzieżowych, jeśli nie muszę.
Wymieniam tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuję, aby zapłacić za prysznic
w dworcowej łaźni i jakiś posiłek w barze. Ekonomiczność takiego
postępowania wydaje mi się bezpieczna – jakże niewiele potrzebuję na
utrzymanie – a jaka ulga, jeśli znajduję pretekst, by uniknąć rutynowej
szarpaniny po przybyciu na miejsce: wystawania w kolejce do informacji
turystycznej, szukania noclegu, brnięcia na miejsce z ciężkim bagażem,
męczących wypraw do miejsc wartych obejrzenia i do muzeów.
W pociągach nigdy nie wydaję pieniędzy na opłatę dodatkową za
kuszetkę. Zwyczajnie umieszczam bagaż na górnej półce i zwijam się
w kłębek na siedzeniu przy oknie. W gorące dni podnoszę szybę
i pozwalam, by wiało do środka; gwałtowny pęd suchego powietrza
wyciska mi z oczu łzy. Nocą, kiedy przejeżdżamy przez miasta, za
oknami przesuwają się oświetlone izby należące do nieznajomych
rodzin, prostokąty żółtego światła z ludźmi wokół stołów.
Czasami popełniam błąd. Albo źle odczytuję drukowany drobnym
pismem rozkład jazdy Thomasa Cooka, sam w sobie często niedokładny,
i pociąg nagle kończy trasę w jakimś miasteczku, albo wsiadam do
niewłaściwego wagonu. Wówczas przednie wagony zmierzają do celu, ja
z przykrością odkrywam, że zostałam w tylnym, który już dalej nie
pojedzie.
Kilka razy przyjeżdżam na miejsce za późno, aby znaleźć nocleg,
i muszę nocować w poczekalni. Zdarza się, że kiedy zamykają dworzec
o drugiej w nocy, musze spędzić resztę nocy pod gołym niebem. Na
zakurzonym placu, w chłodzie, staję się przedmiotem zainteresowania
miejscowych włóczęgów. Jeśli narażam się na niebezpieczeństwo, to nic
o tym nie wiem albo wcale mnie to nie obchodzi.
Wyobrażam sobie warianty życia odmienne od tego, które czeka
mnie po powrocie. Przyjmuję założenie, że nie wracam. Ciągle słyszy się
opowieść o młodych kobietach, które po prostu nigdy nie wracają do
domu.
Z ojcem rozmawiam kilka razy. Dzwonię ze stacji na jego koszt,
znacznie rzadziej niż obiecywałam. Za każdym razem, kiedy podnosi
słuchawkę, jest podekscytowany, potem wściekły, w końcu zaś staje się
płaczliwy.
– Następnym razem zadzwoń prędzej – powiada. – Nie każ mi
czekać tak długo.
– W porządku – odpowiadam. – Nie będę. – Ale nie dotrzymuję
słowa.
– Nie pozwól, abym czuł się samotny – mówi. – Nie zostawiaj mnie
samego z moją miłością.
Czy dostrzegam, że tymi słowami wyraża historię mojego życia
z matką: Nie pozostawiaj mnie samej z moją miłością? Czy na chwilę
milknę? W każdym razie wiem, co czuje człowiek, którego się błaga.
Wracam do szkoły zgodnie z obietnicą złożoną dziadkom. Na
ostatnim roku college'u mieszkam poza kampusem, w domu, który dzielę
z czterema koleżankami. Umowa najmu na okres od września do
czerwca przewiduje, że mieszkania nie będzie zajmowało więcej niż
cztery osoby; formalnie rzecz ujmując, jedna z nas nie istnieje.
W umowie najmu nie ma mojego nazwiska; a dom, otwarty na
niespodziewane wizyty pośrednika w handlu nieruchomościami, ma
tylko cztery sypialnie i cztery łóżka, z których żadne do mnie nie należy.
Sypiam albo na kanapie, albo na podłodze. Kilka razy w chłodny
poranek weekendu zdarza się, że w samej tylko koszuli nocnej muszę
wymknąć się bocznymi drzwiami na podwórze i czekać w zaroślach,
póki podejrzliwy agent nie sprawdzi domu lub nie pokaże go
potencjalnym nabywcom. Mieszkamy w niezwykle miłej okolicy, wśród
liściastych drzew, a sam dom może być symbolem komfortu
i normalności charakterystycznej dla amerykańskiej klasy średniej.
Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w nim miejsca dla siebie.
Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki duże wieczne pióro
marki Mont Blanc. Ojciec najbardziej ceni przedmioty w kształcie
fallusa. Odsuwa na bok nietknięte talerze z jedzeniem i kładzie na stole
jedną ze swoich wizytówek. Wręcza mi pióro, które jest jeszcze
nagrzane od jego ciała.
– Narysuj dwa przecinające się kręgi – powiada. – Jeden będzie
reprezentował ciebie, drugi mnie. Obszar wspólny unaoczni nam, jak
blisko siebie powinniśmy twoim zdaniem żyć. W jakim stopniu łączy
nas porozumienie. – Prostuje się i krzyżuje ręce na piersi.
Sięgam po pióro. Powstaje ósemka podobna do tych, jakie kreśliłam,
będąc dzieckiem, nim nauczyłam się je pisać bez odrywania ołówka od
kartki: dwa zachodzące na siebie koła o niewielkiej części wspólnej.
Ojciec potakuje, bierze pióro. W jego wykonaniu dwa kręgi wyglądają
jak jeden, lecz narysowany dwa razy – linie niemal na siebie zachodzą.
Patrzę na te rysunki, a moje serce zaczyna nagle bić z jakąś
szaleńczą natarczywością. Zatem prawdą jest to, co powiedziałam.
Sądziłam, że dramatyzuję, ale on pragnie wszystkiego, całego mojego
życia. Chce mi zostawić zaledwie cienką jak bańka mydlana
powierzchnię na granicy. Może skórę na karku, zgrubienie na pięcie.
Obawiam się, że zaniepokoi cię to stwierdzenie – czytam
w postscriptum jednego z listów – ale zmarnowałem całe pudełko
kopert, zastępując twój adres moim, a mój twoim.
Nie jestem zaniepokojona tym tak, jak powinnam. Nie dostrzegam,
że destrukcja jego wewnętrznych granic z pewnością zniszczy moje
własne. Nie wzdragam się też, jak będę to robić po latach, gdy czytam
epistoły adresowane do Beatrice – takie pieszczotliwe imię wymyślił dla
mnie ojciec – którą błaga, by pokierowała nim podczas wędrówki przez
mroczne kręgi jego duszy. Podobnie ukochana Dantego w Boskiej
Komedii odkrywała przed poetą to, czego on sam długo nie był w stanie
dostrzec. Ojciec – wynika z treści listów – znajduje w sobie „pustkę”,
„duchową pustynię” i „czarne dziury”, które jedynie moja miłość może
wypełnić.
Blisko czterdzieści lat – napisał – pracowałem, aby stworzyć
człowieka, którym się stałem. Lecz nie wiem, kto albo co kryje się za
moimi wszystkimi osiągnięciami. Jesteś nadzieją, że wreszcie odkryję
siebie. Przebiegam wzrokiem po tych słowach, lecz ich nie pojmuję. Nie
pozwalam sobie uświadomić, że ojciec przyznaje się do braku
tożsamości.
Dzwoni trzy razy dziennie.
– Jak się mam? – pyta, kiedy podniosę słuchawkę. Mówi tak, bo
podobno jego samopoczucie zależy przede wszystkim od tego, jak
bardzo go kocham. Beze mnie jego życie pozbawione jest znaczenia,
celu, przyjemności.
Czy jako dziecko przerażałam matkę w taki sam sposób, w jaki
przeraża mnie teraz ojciec? Kiedy stałam przy jej łóżku, czekając, aż się
obudzi i pozwoli mi się odnaleźć, miała tyle lat, ile ja mam teraz. Kiedy
więc odbieram jej ojca, dowiaduje się, co to znaczy być nią: być młodą
i bezbronną, musieć chronić się przed drapieżną miłością, która mogłaby
ją strawić, pozbawić siebie.
W samochodzie ojciec przemawia, używając próśb i gróźb.
Przyznałam się, że nadal wymieniam korespondencję z dawnym
chłopcem, którego dzieli teraz ode mnie dwa tysiące mil. Im większa
ogarnia złość, im głośniej krzyczy, tym głębiej zapadam w milczenie.
Nie chodzi o strategię postępowania, raczej o impuls zakodowany już
dawno jako reakcja na gniew matki, na przykład podczas ćwiczeń
z francuskiego. Słyszę ostry ton i zapadam w odrętwienie. Jakbym się
w środku kurczyła, a moja istota stawała się niedostępnym rdzeniem,
ukrytym głęboko pod powierzchnią ciała. Układam w głowie
odpowiedzi na oskarżenia, ale nawet nie mogę poruszyć ustami. Migają
milowe słupki; poruszam się po nużącej trajektorii drogi i jego gniewu,
nie widać końca ani jednego, ani drugiego.
– Czy to możliwe, że nie dostrzegasz, jak bardzo jestem ci oddany?
Mówisz, że przeszkadzam ci w studiach, ale nie widzisz, jakiego
strasznego spustoszenia dokonałaś w moim sercu! Tylko ty się dla mnie
liczysz!
Ciągle wracamy do „przejawów miłości”. Ojciec musi posiadać
mnie fizycznie, bo tylko to zapewnia go o moim poświęceniu. Nic
innego nie wystarczy. Czy bez takiego zapewnienia przestanie mnie
kochać? Nie pytam.
Całe to spotkanie zdaje się ociekać łzami. Płaczemy oboje. Trudno
mi znieść wyczerpanie nerwowe, które towarzyszy opieraniu się jego
pożądaniu.
Kiedy się poddaję, odczuwam prawie ulgę. Podobnie jak ktoś, kto
trzyma się krawędzi przepaści resztkami sił i w końcu otwiera dłonie. Po
udręce oporu, kiedy od dawna było wiadomo, że upadek jest
nieuchronny, runięcie jest rodzajem spełnienia. Skaczę, nie wiedząc, jak
szybko spadnę, jak głęboko, jak mocno uderzę o dno.
Pięć, dziesięć, piętnaście lat później będę pamiętała jedynie to, że
ojciec się rozbierał, i wstrząs, jaki przeżyłam, odkrywając, że nie jest
obrzezany. Wychowana w żydowskim otoczeniu, nigdy czegoś
podobnego nie widziałam. Chcę czy nie, to mi się wydaje obce,
nieczyste.
Widzę go nagiego i w tej samej chwili zapadam w głęboki sen.
Osiągam stan, którego zapowiedzią był narkotyczny pocałunek na
lotnisku. W nadchodzących latach nie będę w stanie przypomnieć sobie
ani jednej sytuacji, gdy byłam z ojcem w łóżku. Zachowam jakieś
łączne, uogólnione wspomnienie. Będę wiedziała, że on zawsze był na
górze i że ja zawsze leżałam spokojnie, tak spokojnie, jakbym
rzeczywiście spadła z dużej wysokości. Zapamiętam takie szczegóły, jak
kolor dywanu w którymś z pokoi hotelowych albo gatunek drzewa
rosnącego za oknem. Że ojciec zawsze miał na nogach skarpetki, a ja –
co tylko mogłam. Zapamiętam każdy szczegół z nim związany.
Wystarczy, że zamknę oczy, a zobaczę, jak układały się włosy na
grzbietach jego dłoni, myszkę na policzku, linie zmarszczek – każdą
z osobna – w kącikach oczu. Lecz nie będę w stanie przypomnieć sobie
żadnych wrażeń. Nie ważne, ile włożę wysiłku, by powrócić do
przeszłości, bo i tak przy każdej próbie odepchnę od siebie to, co zawsze
będzie mi się wydawało niemożliwe.
Zasypiam.
Uciekam
w puszystą
ospałość
dni.
Korzystam
z selektywnego samo znieczulenia, które pozwala mi się otwierać na
niektóre sprawy, zamykać na inne. Pojawiają się narkotyki, pojawia się
alkohol, jest jedzenie, zbyt dużo albo zbyt mało. Chcę tym pokonać
zmysły. Wcześniej czy później robię użytek z tego wszystkiego i może
jeszcze z czegoś, o czym nadal nie wiem.
Reakcją na nieznośne pożądanie jest sen. Nauczyłam się tego od
matki. Trudno określić, kiedy śpię naprawdę. Dzwoni do mnie ojciec.
Podnoszę słuchawkę, odpowiadam i po kilku minutach rozmowy
mimowolnie zasypiam. Nie panuje nad tym, lecz mimo wszystko
doprowadzam go do wściekłości. Czy może być bardziej radykalny
unik? Kiedy wracam do przytomności, często nawet po godzinie od
chwili, gdy w złości odłożył słuchawkę, telefon nadal buczy mi prosto
do ucha. Żadna strategia, aby to kontrolować, nie przynosi pożądanego
skutku. Mówię sobie, że zdołam wytrzymać przez czas rozmowy. Przy
pierwszej oznace zmęczenia przygryzam końce palców albo skórę na
grzbiecie dłoni. Czarna kawa, No-Doz, amfetamina – nic nie
powstrzymuje snu. Jak zauroczona osuwam się na podłogę. Dziewczyny,
z którymi mieszkam, obchodzą mnie dookoła albo przechodzą nad moim
ciałem, skulonym wokół aparatu. Jeśli muszą zadzwonić, wyjmują mi
słuchawkę z ręki.
Śpię nie dlatego, że przeżywam szok z powodu żądzy, jaką
przejawia mój ojciec – w każdym razie nie szok w sensie czegoś nagłego
i zaskakującego. Od samego początku wiedziałam, czego ode mnie chce.
Mimo wszystko jestem tak samo wstrząśnięta jak wtedy, kiedy go
zobaczyłam po raz pierwszy. Odwrócił się wówczas od fontanny; miał
wilgotne usta, kapała z nich woda. Zatem tak, śpię, bo jestem
wstrząśnięta i boję się. Chcę uniknąć rozważań o niegodziwości tego, co
robimy – czynu, który mnie określa, który wyjaśnia, kim jestem,
ponieważ zawiera się w nim cały mój ból, złość i pragnienie przeszłości;
jest w nim także przyszłość.
Najbardziej przeraża mnie złość. Śpię, by uciec przed złością. Nie
na ojca – na matkę. By uniknąć furii do tego stopnia niszczącej, że
z ochotą odebrałabym matce krótkotrwałą miłość, której kiedyś zaznała,
ponieważ tak niechętnie i tak długo nie chciała mnie kochać choć trochę.
Jestem wściekła także na siebie. Na dobrą dziewczynę, która
zawiodła, na szczupłą, spokojną prymuskę, wolną od pragnień,
dziewczynę, która będzie poprawiała wygląd i dokonywała na sobie
alchemicznych eksperymentów, byle tylko zyskać miłość matki.
Zawiodła, więc muszę ją zniszczyć. Zastąpić ją córką tak złą, by czyniła
rzeczy nie do opisania.
Jednocześnie mogę rzecz jasna uczynić z siebie ofiarę miłosnych
żądań ojca. Jednym czynem zniszczyć starego mistrza i zacząć służyć
nowemu.
Tylko nie chcę o tym rozmyślać.
Wolę spać.
Nigdy wcześniej nie byłyśmy ze sobą bliżej, ja i matka.
Zbliża mnie do niej poczucie winy. Odwiedzam ją, kiedy tylko
mogę. Dowiaduję się wówczas, że między zdrajcą a zdradzanym istnieje
niemal intymna więź. Dzięki ojcu wreszcie zaczęłam przenikać matkę,
zdzierać z niej maski, które nas dzielą. Zbliżam się do niej, by
oszacować stopień jej podejrzliwości, ona podchodzi, żeby zbadać,
czego się sama obawia.
Kiedy u niej jestem, tłucze mi serce, drżą dłonie. Wystarczy zapach
perfum, złociste pasemko włosów, otarcie się o siebie naszych ciał w jej
maleńkiej kuchni, ciał oddzielonych zaledwie grubością nocnych koszul
– którykolwiek z tych drobiazgów – by robiło mi się słabo.
Matka i ja jesteśmy delikatne, uprzejme, obchodzimy się ze sobą tak
ostrożnie, jak ostrożnie powinni się traktować wrogowie. Nie
rozmawiamy o nim, tylko obserwujemy się ponad stołem. Dziobię
jedzenie, które mi przygotowała, jakbym się obawiała, że może mnie
otruć. Cokolwiek przełknę, zaraz wymiotuję.
W trakcie jednej z wizyt w domu spotykam się wreszcie z tym, na
co czekałam: oskarża mnie. Muszę z nią iść do gabinetu psychiatry, do
małego, brązowego pokoju, gdzie zwykle rozmawia o swojej matce.
Chociaż nie informuje mnie o programie sesji – „tylko porozmawiamy”
– z pewnością podejrzewam, w jakim kierunku rozwinie się ta rozmowa,
bo ubrana jestem w coś tak nietypowego, że jeszcze teraz się dziwię.
Chodzi o sukienkę, którą sobie kupiłam, a potem ukryłam w szafie
u dziadków, nie wyciągając jej nawet z torby. Tak krótką, że nie mogę
się pochylić, nie odsłaniając majteczek. Ciało opina mi bladopurpurowy
materiał z elastycznego weluru. Na spotkanie z psychiatrą dodatkowo
wkładam buty na wysokim obcasie.
Kiedy matka odbiera mnie od dziadków, nie mówi nic, tylko
szeroko otwiera oczy; rumieni się, jakby ją ktoś uderzył. Po raz pierwszy
widzi mnie w czymś, co nie jest długie, czarne i workowate.
Wystarcza, że wchodzę do gabinetu, siadam na kanapie w kolorze
kawy, a od razu wyczuwam, że los matki jest przesądzony. Dostrzegam
to w przygaszonym brązie ścian, w spoconych dłoniach psychiatry,
nawet w jego niezwykle wąskim, pstrym krawacie. Nigdy ostatecznie nie
uwolni się od swojej matki; zawsze już będzie słyszała krzyki
dobiegające zza drzwi sypialni. Babka trzyma ją w śmiertelnym uścisku.
Czyżby dlatego, że moja matka nie jest tak bezlitosna jak ja?
Przechodzi do rzeczy bez żadnych wstępów.
– Moim zdaniem utrzymują stosunki seksualne – oświadcza.
Lekarz odwraca się do mnie, unosi brwi. Zaczynam kłamać. Kłamię
jak z nut, jak nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy później robić nie
będę. Tak w ogóle jestem kiepskim kłamczuchem, lecz tego popołudnia,
w stroju, który mam na sobie, wszystko udaje się znakomicie.
– Cóż, pozornie to rzeczywiście nie wygląda najlepiej – powiadam.
– Wiem, dlaczego się martwi. Rzecz w tym... bo... – jąkam się. – Do tej
pory nie znałam ojca. A teraz pewnie przechodzę etap typowy dla
wszystkich małych dziewczynek, tylko że znacznie później niż
większość z nich. – Robię przerwy w odpowiednich momentach. Daję
tak dobre przedstawienie, że aż się boję sama siebie. Czyżby moja
osobowość była taka bezkształtna, że wystarczy włożyć jakąś sukienkę,
aby nadać jej odpowiedni charakter? Czy ta dziewczyna, bezwstydna,
bez żenady podkreślająca płeć, odziana w czerwień – której nie potrafię
sobie wyobrazić choćby jako przyjaciółki – jest częścią mnie? – Ona ma
rację – mówię, kiwając głową. – Kocham go, ale przecież... ten... ja
nigdy... bym... bym tego nie zrobiła.
Lekarz patrzy na mnie i choć siedzę przed nim w wulgarnej
sukience, wierzy mi. Wiem, że mi wierzy. Wierzy mi matka. Ojciec jest
mój, nie jej. Zatem osiągnęłam to, na czym mi zależało, na czym
myślałam, że mi zależy. Matka została sama. Odebrałam jej męża,
a teraz jej jedynego sprzymierzeńca, jedyną osobę, z którą może dzielić
się zmartwieniami i tajemnicami.
Co do mnie, cóż, zaczyna mnie przygniatać ciężar zadawania ran
osobie, którą kocham najbardziej. Gdy widzę jej twarz, jak obserwuje
moje wystąpienie, dostrzegam agonię nadziei, której resztki skrywała,
wówczas nie tylko moje serce, lecz całe ciało pulsuje współczuciem.
W domu szybko ściągam sukienkę. Biegnę podjazdem do posesji
dziadków i wyrzucam strój do śmieci. Potem wychodzę na zewnątrz
z nożyczkami. Staję w mroku i tnę materiał na drobne kawałki. Głowę
mam pochyloną nad śmietnikiem. Wydaje mi się, że będę płakać, ale nie,
pojękuję tylko. Gdybym nie wiedziała, że ten odgłos wydobywa się
z moich ust – gdybym na przykład przebywała w budynku, a on dobiegał
do mnie z mroku – pomyślałabym, że to jakieś zwierzę zdycha na
drodze.
Studencka poradnia zdrowia oferuje dziesięć godzin darmowej
terapii. Psycholog, do którego zostałam przydzielona, jest młody
i szczery. Ma krótko przystrzyżone włosy, jakby po to, by
zaprezentować swoją łysą głowę możliwie najuczciwiej. Skóra przy jego
oczach marszczy się w linie, które jednakowo kojarzą się z płaczem
i śmiechem.
– Taa... – powiada w pewnym momencie podczas mojej drugiej
wizyty. Kładzie mi na kolanach opakowanie jednorazowych chusteczek.
Rozumiem, że coś nie jest w porządku. Ale naprawdę nie będę mógł ci
pomóc, jeśli nie zaczniesz mówić.
Kiwam głową, łzy kapią mi z twarzy na szyję.
– Cóż – dodaje – dobrze, że wróciłaś. Ale może chciałabyś odczekać
jeszcze
kilka
tygodni?
Może
będzie
lepiej,
kiedy
wrócisz
w przeświadczeniu, że jednak możesz mówić.
Kiwam głową. Nie wracam więcej.
Jakże mam powiedzieć to, co powinnam, temu przyzwoitemu
młodemu
człowiekowi
z przyzwoicie
ostrzyżonymi
włosami,
z optymistyczną muszką, widzącemu świat w jasnych barwach przez
rogowe okulary.
Spędzamy
noce
w motelach
nie
tylko
obskurnych,
ile
przygnębiających. Obskurność ma swój styl i szyk, których tym
miejscom brak, pokojom, gdzie wiszą zasłony skrojone z tego samego
pomarańczowego materiału co narzuta na łóżko; tynk sufitu ma fakturę
niczym wiejski ser. Farba na ścianach przy otworach wentylacyjnych jest
szara, układa się we wzór, który zdradza, w jakim kierunku porusza się
powietrze zanieczyszczone dymem dawno zgaszonych papierosów.
Jedziemy do Lake Havasu blisko zachodniej granicy Arizony, dokąd
przeniesiono prawdziwy londyński most i zrekonstruowano go nad
sztucznym strumieniem płynącym przez pustynię. Od spodu widać, że na
kamieniach wypisano liczby; wskazują porządek, w jakim budowlę
zdemontowano, a potem na nowo złożono. Po obu stronach
historycznego przejścia, które prowadzi teraz znikąd donikąd, stoi kopia
maleńkiej osoby z czasów Tudorów. Sprzedaje się tutaj przekąski i karty
pocztowe flagą Wielkiej Brytanii.
Spacerujemy tam i z powrotem po wybrukowanym moście.
Pustynne słońce parzy nas w głowy.
– I nie ma mgły – powiada ojciec i wybucha śmiechem. To histeria,
nie radość. Dla mnie, wychowanej w tradycji Anglii wiktoriańskiej,
gdzie codziennie o czwartej zasiadano do herbaty, rozebranie
londyńskiego mostu, przeniesienie i odbudowanie go na pustyni Mojave
jest logicznym końcem świata.
Później, przy obiedzie, kłócimy się. Znowu chodzi o to, że ojciec
chce mną kierować. Spieramy się o każdy rodzaj swobody, jaki
przejawiam w wyglądzie, w nastroju, w myśleniu. Spieramy się o moje
ubrania: czy może wyglądać spod nich skrawek nagiego ciała, który on
uważa za swoją wyłączną własność. Czy „Raj utracony” jest
najwybitniejszym dziełem, jaki kiedykolwiek napisano i czy aby mogło
zostać ukończone, warto było pozbawić wolności córki niewidomego
poety. Spieramy się o niechęć do sporu, jaką przejawiam, czy moje
milczenie oznacza wrogą strategię. Czy może jest objawem zmęczenia
i ciągłej konsternacji.
Ojciec pochyla się nad stolikiem. Ma twarz takiego samego kształtu
jak ja, tylko znacznie szerszą, na pierwszy rzut oka szerszą niż u innych
mężczyzn. Z bliska wydaje się nieregularna.
– Jesteś – powiada, o wiele za głośno jak na restaurację – dziwką jak
twoja matka.
Wszyscy, którzy to słyszą, podnoszą wzrok znad talerzy, aby
przyjrzeć się mężczyźnie, który wyraża się z takim przekonaniem.
Ojciec trzyma w dłoni nóż. Odkłada go na stół. Czuje, że ze wstydu
płoną mi policzki. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wybiec na
zewnątrz. Ale taki gest pozostałby jedynie gestem. Nie mam pieniędzy.
Ojciec goniłby mnie po mieście aż do zielonych brzegów martwego
jeziora. Oczywiście zacząłby płakać, wtedy i ja bym się rozpłakała. Tego
rodzaju sceny wzajemnych oskarżeń i przeprosin kosztują nas bardzo
wiele energii i do niczego nie prowadzą.
Chowam twarz w dłonie; odgradzam ją od spojrzeń wszystkich
ludzi, którzy sądzą, że patrzą na dziwkę.
Łzy mojego ojca. Podobnie jak oczy, z których spływają, zmieniają
wszystko. Jego płacz przekonuje mnie, że nie panuje nad tym, co robi,
i nad tym, czego się ode mnie domaga. Zdaje się postępować
mimowolnie, tak samo jak moja matka, czego akurat w jej wypadku
zupełnie nie dostrzegam. Zawsze, choć prawdopodobnie niesłusznie,
wyposażałam ją w silną wolę, której mnie i ojcu teraz brakuje. Czyżby
dlatego, że jest niezdolna do płaczu? Matka zawsze potrafiła
powstrzymać łzy, z suchymi oczami przeżyć wszelkie nieszczęścia.
Nie umiem sobie radzić z cierpieniem, dlatego łzy ojca wystarczają,
by wszystko usprawiedliwić. Nie mieć mu za złe rekwizytów agresji –
pistoletów,
śrutówek,
aparatów
fotograficznych,
samochodów,
wiecznych piór – i szlochu, gdy mierzy z nich w życie, we mnie,
i sposobu, w jaki łzy spływają po jego policzkach, kiedy jest nade mną.
Tak, te łzy zdobywają mu przebaczenie.
Niewidoczna uległość wobec ojca niweczy ostatnie lato, które
matka, dziadkowie i ja spędzamy razem nad morzem. Nie istnieje
prywatność w naszym zaniedbanym domku, który wynajmowaliśmy na
okres wakacji przez wszystkie lata mojego życia. Aby zadzwonić do
ojca, muszę skorzystać z automatu telefonicznego w pobliskim parku.
W zawilgoconej budce robię się mała, tak mała, że już mniejsza być nie
potrafię. Przydeptuję papierową chusteczkę, piasek na słuchawce trze
o mój policzek, a połączenie jest kiepskie i ciągle słychać jakieś trzaski.
Wszystko zdaje się istnieć tylko po to, by mnie dręczyć, kiedy
spoglądam nerwowo przez porysowaną, zatłuszczoną szybę, wypatrując,
czy dziadek nie schodzi ze wzgórza albo czy matka nie wypatruje mnie
przez okno domku.
– Nie mogę tego znieść – powiada ojciec. – Nie dam rady. Muszę
cię zobaczyć.
Nic go nie satysfakcjonuje, ani telefon nocą, ani dwie rozmowy
telefoniczne w dzień. Coraz trudniej wymknąć się ukradkiem przy
każdej okazji, każdego popołudnia. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy
dobrze wiedzą, dokąd idę. Wiedzą, że gdybym dzwoniła do mojego
chłopca, nie musiałabym się wymykać.
Za każdym razem, kiedy samotnie wracam po załatwieniu swojej
sprawy, wszyscy przyglądają mi się w ciszy. Stare drewniane drzwi
zamykają się za mną z westchnieniem. Dziadek wyłącza pilotem fonię
telewizora, przerywając odbiór wiadomości, stwarzając mi okazję do
wypowiedzenia kilku słów wyjaśnień. Babka odkłada magazyn
ilustrowany, a matka przestaje zajmować się paznokciami i wsuwa mały
pędzelek do buteleczki z lakierem.
Czasami rzucam jakąś uwagę, z reguły bardzo błahą.
– Zbliża się przypływ – mówię. Albo, wróciwszy do domu dłuższą
drogą, obok targu lub piekarni, przynoszę torbę pieczywa na śniadanie.
Przechodzę przez miniaturę salonu, starannie odwracając głowę, by nie
nawiązać z nikim kontaktu wzrokowego. Dziadek przywraca telewizji
dźwięk, babcia sięga po magazyn, matka znowu bierze się do paznokci.
W kuchni spokojnie otwieram pojemnik na chleb i umieszczam w nim
zakupy.
Miałam piętnaście lat, kiedy w tej samej żółtej kuchni wysadziłam
stary piekarnik gazowy. Babcia sprawdzając, czy pali się stały płomyk,
odkręciła kurek i zajrzała do środka: brak. Jak zwykle ogień należało
zapalić ręcznie. Zakręciła kurek, lecz nie do końca. Gaz wydostawał się
przez dysze do wnętrza piekarnika, ale myśmy tego nie czuli.
– Podpal, dobrze? – powiedziała kilka minut później, kierując
wezwanie do którejś z nas, bo obie z matką wróciłyśmy właśnie z plaży
i szperałyśmy w kredensie. Wzięłam pudełko zapałek z miejsca
pomiędzy solniczką a pieprzniczką na półce nad piekarnikiem.
Uwielbiałam używać dużych kuchennych zapałek. Otworzyłam
nieco drzwiczki, pochyliłam się i niedbałym gestem nastolatki potarłam
zapałkę o podeszwę sandała. Drzwiczki otworzyły się nagle na całą
szerokość, uderzając mnie w golenie, pokrywki palników solidarnie
podskoczyły. Powstał potężny pęd powietrza. Mogło się zdawać, że
jęknął cały dom. Pomieszczenie wypełniło się płomieniami.
Nikt się nie odezwał. Babka, matka i ja odwróciłyśmy się do środka
i zarazem do siebie, jakbyśmy brały udział w jakimś egzotycznym
obrzędzie. Chwytałyśmy oddech, odpowiadając domowi echem. Między
nami rozwinęła się ognista sieć. Języki ognia polizały wszystko: zasłony,
nasze ubrania, włosy. W soczewkach okularów babci zobaczyłam
płomienie. Potem zniknęły i już było po wszystkim. Padłyśmy sobie
w ramiona, szlochając ze strachu, śmiejąc się z radości. Kiedy się
rozdzieliłyśmy i przyjrzałyśmy sobie, okazało się, że tylko ja – bo stałam
najbliżej piekarnika – straciłam rzęsy, brwi, włosy na nogach i rękach,
część włosów na głowie. Miałam na sobie cieniutką warstwę popiołu,
która opadła ze mnie, kiedy się tylko poruszyłam.
– O Boże – powtarzałyśmy. – O Boże.
Do drzwi podszedł dziadek.
– Co się stało? – zapytał. Na litość boską co się tutaj stało?
Nie odpowiedziałyśmy. Śmiałyśmy się, płakały, dotykały nawzajem
swoich twarzy.
Matka i ja spacerujemy wzdłuż falochronu, który wychodzi
w morze. Kształtem przypomina linię rzęs. Stara poręcz jest miejscami
tak zardzewiała, że kruszy się pod naszymi dłońmi i pozostawia na nich
zabrudzenia przypominające plamy krwi. Wpatrujemy się w wodę
i prawie się do siebie nie odzywamy, dokładnie odosobnione w naszej
udręce, zdrajczyni i zdradzona. Piasek trzeszczy i wzdycha pod
podeszwami butów. Wieje silny wiatr, twarze mamy wilgotne od
wodnego pyłu. Wolno poruszamy się wąską ścieżką, nie podnosimy
stóp, tylko przesuwamy je niczym starsze kobiety. Wokoło biała piana
przykrywa spękaną powierzchnię.
– Spójrz, jaka silna jest woda – mówi w końcu matka. – Któregoś
dnia wymyje i strąci wszystkie te kamienie.
Boję się stać z matką na falochronie. Wyobrażam sobie, że potykam
się i spadam, ulegam bezwładności własnego ciała, pragnieniu ucieczki
w nieświadomość, uwolnienia się od uczuć. Bo zbyt wiele odczuwam –
zawsze odczuwałam – a przecież nie mogę żyć ciągle ze złamanym
sercem, tak samo jak nie mogę bez przerwy żyć w znieczuleniu.
Gdybym zginęła, runąwszy z falochronu, jako ostatni poczułabym
zapach gnijących na plaży wodorostów. Jako ostatnią ujrzałabym twarz
matki, białą, płaską, gładką niczym tarcza zegarka ustawionego na
godzinę mojej śmierci.
Przez całe lato nigdy nie jest mi dostatecznie ciepło; słońce nie ma
do mnie w pełni dostępu. Wypływam daleko w morze, chodzę na
niebezpieczne plaże, gdzie nie ma ratowników. Wypływam przy złej
pogodzie, gdy deszcz skwierczy i syczy na piasku, wypływam
o zmierzchu, gdy światło gaśnie i skrzy się na powierzchni morza. Płynę
pod wodą z zamkniętymi oczami, wykonuję tyle uderzeń, ile zdołam.
Podczas odpływu wodorosty plączą się wokół moich nóg, muszle
i kamyki poruszają się z napływem i odpływem wody. Hałasują tak,
jakby schodziło się kilkaset zębów, żując coś i miażdżąc.
Pewnego wieczoru płynę do jednej z boi, które wyznaczają granice
rezerwatu należącego do instytutu oceanograficznego, trzy czwarte mili
od brzegu. Dotarłszy do celu, próbuję uchwycić się oblepionej algami
dużej, rozkołysanej metalowej piłki, lecz zupełnie nie mam się czego
przytrzymać. Fale są wysokie, przysłaniają połyskujące na brzegu
światła miasteczka.
Największe niebezpieczeństwo pływania w ciemności polega na
tym, że przez pewien czas możesz sobie spokojnie płynąć, a potem
zostać obróconym przez falę i kierować się w stronę otwartego morza,
wcale o tym nie wiedząc. Po powrocie na brzeg jestem przemarznięta.
Ranię sobie nogę na skałach i rafie, ale w ogóle nie czuję bólu. Tak
bardzo mi zimno, że nawet po godzinach spędzonych w gorącej kąpieli
w dalszym ciągu szczękam zębami.
Nocą w moim pokoju odkręcam rączkę staromodnej maszynki do
golenia należącej do dziadka. Spod pokrywki z nierdzewnej stali
wyjmuję nożyk. Przesuwam ostrzem po ramieniu, gdzie ślady mogłyby
pozostać nie zauważone. Wcale nie pragnę się ukarać. Chodzi o ból,
który można opanować, krwawienie dające się zatamować.
Nie unikam żadnej okazji, aby mnie znowu oskarżyła – jesteśmy
same, ja i ona – lecz matka nie wykorzystuje żadnej z nich. Wzajemnie
się obserwujemy.
Nie wyjeżdżam na studia magisterskie. Przenoszę się do Nowego
Jorku. Naiwnie sobie wyobrażam, że każdy pisarz musi odwiedzić to
miasto.
Za mieszkanie płacę miesięcznie pięćset dolarów czynszu. Tyle
wynosi moja część. Dzielę je z dwiema kobietami. Jest położone na
Brooklińskich wzgórzach przy Henry Street i byłoby ciasne nawet dla
jednej z nas. W pokoju z tyłu postanawiamy dobudować antresolę.
Chcemy tam zmieścić nasze łóżka, aby w pokoju od frontu uzyskać
więcej przestrzeni użytkowej. Nie mam szczęścia, bo przypada mi
miejsce na górze. Sufit jest tak nisko nad łóżkiem, że nie mogę usiąść, by
poczytać, a inaczej nie potrafię zasnąć.
Powiedziałam rodzinie, że przenoszę się na wschód, aby zostać
pisarką. Tylko od czego mam zacząć? Moje oszczędności i dwa tysiące
dolarów, które dostałam od dziadków, wydają mi się sumą śmiesznie
małą na podbój świata. Chodzę codziennie do biblioteki publicznej
i robię notatki albo sporządzam fiszki. Pracuję nad postmodernistyczną
powieścią. Nie bardzo wiem, do czego dąży mój bohater, wyznawca
egzystencjalizmu, ani czemu się przeciwstawia. Centralny problem
powieści to osamotnienie i dezorientacja. Towarzyszką bohatera jest
małpa – niewątpliwie dlatego, że spośród wszystkich stworzeń małpy
najbardziej przypominają człowieka, choć nie potrafią mówić. Ponieważ
ojcu skutecznie udało się odgrodzić mnie od reszty świata i już nie
potrafię sobie wyobrazić przyjaźni między ludźmi.
Długość poszczególnych dni wyznacza moja rozpacz. Zaczynam
odbywać długie i wyczerpujące spacery donikąd. Po prostu mijam
przecznicę za przecznicą w Brooklynie albo przechodzę mostem na
Manhattan. Obok obskurnego salonu piękności w Chinatown niski
człowieczek z długimi, czarnymi wąsami chce mi dać trzysta dolarów za
moje włosy. Ujmuję je w dłonie.
– Nie – mówię.
– Okay – powiada – pięćset.
Potrząsam głową. Nawet się nie zatrzymuje. Trzymam grube pasmo
włosów tak mocno, że pocą mi się dłonie.
Codziennie spędzam kilka godzin, siedząc na ławce przy alejce
i patrząc na mosty łączące brzegi East River. Czasem odwracam się do
domów z tyłu, zastanawiając się, w którym z nich mieszka Norman
Mailer, jeśli mieszka w nim nadal, i czy to właśnie tutaj dźgnął nożem
swoją żonę, jeśli była jego żoną. Albo może tylko machnął nożem w jej
stronę, kimkolwiek była.
Tylko jedno wprowadza ład do każdej upływającej doby: telefony
i listy od ojca. Wszystkie zawierają niezmiennie to samo. Kocha mnie,
odosobnienie jest torturą. Czasem czekam na nadejście listu, a kiedy go
dostaję, uświadamiam sobie, że nie mogę otworzyć koperty, aby
odczytać treść.
Oddałem Ci ciało i krew, oddałem duszę. Bije w Tobie moje serce.
Mam do ciebie takie samo prawo jak każdy inny, takie samo jakie Ty
masz...
Wcześnie rano, późno w nocy, w domu, w bibliotece: słowa mego
ojca, słowa miłości – tego, co nazywa miłością – podtrzymują efekt
narkotyczny w każdym układzie, w każdych okolicznościach. Wiele lat
później wrócę do tych listów, osiemset trzydzieści dziewięć stron
przechowywanych w zamykanej komodzie. Zdecydowana nareszcie się
z nimi uporać zapakuję je do walizki i samolotem przewiozę do
odległego miasta. W pokoju hotelowym zamówię spory dzbanek kawy,
połknę trzy tabletki No-Doz i porozkładam listy na łóżku, biurku
i toaletce. Kiedy już je uporządkuję chronologicznie miesiącami, ze
zdziwieniem zauważę, że kiedyś wiele z nich odłożyłam podczas
pierwszego czytania, wsunęłam z powrotem do koperty, dochodząc
najdalej do drugiej z pięciu albo więcej stron.
Wypije całą kawę, otworzę okno, by wpuścić do środka chłodne,
świeże powietrze, a potem skulę się na podłodze i będę spała pięć
godzin. Kiedy się obudzę, pokój będzie wyziębiony, wiatr zdąży
porozrzucać kartki, których nie mogę czytać. Wrócę do domu, wioząc je
z powrotem, upchnięte byle jak w walizce. Po raz kolejny nie dotrą do
mnie słowa: Jesteś całym moim życiem, ja musze być dla ciebie tym
samym... Zarzucasz mi, że jestem strażnikiem uwięzionym; warto, byś
poznała definicję wolności... Prosisz mnie, abym był twoim ojcem. Cóż
znaczy być ojcem?
Tracę apetyt. Mam kaszel. Codziennie towarzyszą mi obsesyjne
myśli: czy zobaczyć się z ojcem, kiedy się z nim zobaczyć, kiedy nie.
Jak bardziej prozaiczne uzależnienia – od alkoholu, od heroiny – moje
uzależnienie od ojca odebrało mi resztę życia. Nie czerpię żadnej
przyjemności z zaspokajania tej skłonności, lecz mimo wszystko nie
potrafię dojrzeć niczego poza nią, poza nim, choćby nawet siebie.
Spędzam wiele czasu w okolicznych butikach, przymierzam
ubrania, których nie zamierzam kupić. Przyglądam się swojemu odbiciu
w lustrach. Zawsze mnie ciągnęło do lustra, nie z próżności, ale dla
nabrania otuchy. Chcę zobaczyć, czy tam jestem. Nie potrafię się oprzeć
niczemu, co ma właściwości zwierciadła – kałużom, oknom sklepowym,
powierzchniom czajnika.
Ten zwyczaj pozostał mi z dzieciństwa. Ma związek z maseczką,
którą matka zakładała do snu. Aby uwierzyć w siebie, przechodziłam od
jej łóżka do lustra w drzwiach szafy. Stałam tam długo przed swoim
odbiciem, aby się tylko upewnić, że istnieję naprawdę, nie jestem
żadnym złudzeniem optycznym, fantomem, który może się rozproszyć
niczym para wychodząca spod zasłonki, gdy matka nareszcie wstała
i brała prysznic.
Nawet teraz nie patrzę w sklepach na ubranie, tylko nad nimi, na
swą bladą twarz. Teraz już sama nie wiem, kim albo czym jestem – jeśli
w ogóle jestem – niezależnie od ojca.
Zatrzymuje się w hotelu położonym w odległości niedługiego
spaceru od mojego mieszkania. Rezerwacji dokonuję przez telefon i nie
wyciągam żadnych wniosków z tego, że pokoje są wynajmowane tylko
na okresy tygodniowe. Po przybyciu na miejsce ojciec jest zaskoczony
warunkami. Ja również się dziwię, ale jest między nami różnica: uważam
to za okropnie zabawne, że znalazł się w hotelu korzystającym z dotacji
publicznych, że w tych warunkach mnie posiądzie. Odnoszę wrażenie, że
we własnej opowieści znalazłam się wreszcie w nieprzyzwoitym
miejscu, tu, gdzie jest moje miejsce. Kiedy zastanawiam się nad
wrażliwością ojca, uderza mnie, że nie stać go na to, w każdym razie
moralnie.
Na podłodze hotelowej recepcji leży czerwona wykładzina, jakby
ktoś
zawczasu
pomyślał
o możliwości
zachowania
w sekrecie
ewentualnego rozlewu krwi. Ściany są białe (albo takie były),
mężczyzna za kontuarem jest czarny i ma złote zęby. Na górze tętni
życie wszelkiego autoramentu: opojów, robactwa, ćpunów. Siadam na
łóżku ojca, sprawdziwszy wcześniej prześcieradła, które są w istocie
czyste. Kiedy ściągam narzutę, unoszą się spod niej opary cloroxu.
Ojciec chce mi zrobić zdjęcia. Mam występować nago. Nie są to
akty, jak je określa ojciec. Określenie „akt” kojarzy się ze sztuką,
a zdjęcia, które on mi robi, mają tę właściwość co fotografie
dokumentujące anomalie medyczne.
– Pokażę ci, kim jesteś – powiedział po zrobieniu pierwszych zdjęć.
Na ostatnich fotografiach moja twarz wyraża brak chęci do życia, pustkę.
Coś podobnego zobaczę po latach na wystawie zdjęć przedstawiających
żołnierzy rannych podczas wojny domowej. Obnażeni, stojący o kulach
albo wsparci plecami o ścianę, weterani odsłaniają owe miejsca, którędy
pociski wtargnęły do ich ciała i, czasem, którędy je opuściły.
Ojciec zawiesza drut między jedną ścianą a drugą, linkę do suszenia
wilgotnych polaroidowych odbitek. Siedzę na łóżku i śmieję się.
W dalszym ciągu bawi mnie jego reakcja na hotel. Nie potrafię się
opanować. Chyba histeryzuję, bo jednocześnie płaczę.
– Chodzi o to, że... – próbuję z siebie wykrztusić, ale nic z tego.
Może ojciec śmieje się tylko wtedy, gdy chce się zaadaptować do
sytuacji, którą inni ludzie uważają za zabawną. Kiedy to robi, wydaje
z siebie niezbyt adekwatne dźwięki. Nie brzmią właściwie, tak samo jak
mowa osób głuchych nie brzmi nigdy jak mowa ludzi słyszących.
Kapituluję właśnie w tym pokoju, kilka dni później. W porządku,
mówię sobie, spróbuję. Ojciec zaproponował, że przez rok będzie mnie
utrzymywał, abym mogła pisać. Będę mieszkała w jego domu
i korzystała z biura przy jego kościele. Przecież poza nim nie mam
nikogo, do kogo mogłabym się udać. Ojciec staje między mną a resztą
mego życia, rodziną, przyjaciółmi, których kiedyś miałam.
Podobnie jak cały nasz romans, wszystko w tych planach wydaje się
złe i nieuchronne. Od samego początku musieliśmy się spotykać
w pokojach takich jak ten, w pokojach dla narkomanów i prostytutek,
ludzi egzystujących poza marginesem społeczeństwa. Czy ojciec
rzeczywiście wierzy, że może zabrać mnie do swojego domu i swoich
dzieci, które widziałam zaledwie w paru dość niezręcznych sytuacjach?
Że we dwoje jesteśmy w stanie mieszkać pośród innych ludzi? Nie
stawiam tych pytań. Nie mam życia i woli innej niż jego.
Jadę na zachód. Po drodze nie zatrzymuje się na nocleg. Na pewno
się mylę, ale odnoszę wrażenie, że droga jest nieustannie wilgotna,
słońce bez przerwy świeci mi w oczy, wiatr i inne siły natury sprzysięgły
się przeciwko mnie.
O trzeciej nad ranem w pobliżu kompleksu uniwersytetu Oral
Roberts w Tulsie wyrasta przede mną czterystustopowa figura z kartonu,
Jezus w purpurowym płaszczu i koronie, błyszczący nadprzyrodzonym
światłem. Mijają mnie ciężarówki, rycząc w ciemną noc.
Ile czasu upływa, od kiedy jadłam i spałam? Chyba mam
przywidzenia. Boję się bardziej, niż jestem w stanie się przed sobą
przyznać.
Dziesięć mil za billboardem Jezusa pali się trawa i nikt nie próbuje
jej gasić. Zjeżdżam na pobocze i wysiadam. Grunt dookoła mnie jest
czarny. Pożar rozprzestrzenia się. Trzydzieści jardów od miejsca,
w którym stoję, zaczyna się pas ognia. Opieram się na masce, aby
obserwować postępy żywiołu.
Trąbią na mnie kierowcy ciężarówek. Wykrzykują nieprzyzwoite
uwagi.
Kiedy przestaję widzieć płomienie, wracam do samochodu,
doganiam je, zatrzymuję się i znowu wysiadam. Powtarzam to
kilkakrotnie aż do świtu. Do chwili, gdy słońce podnosi się znad
horyzontu i sprawia, że wąski pas płomieni przestaje być widoczny.
Nowy dywan na podłodze przykrytej linoleum i reprodukcja jednego
z moich ulubionych obrazów nie mogą ukryć tego, że w domu ojca mam
sypiać i ubierać się pozbawiona prywatności, w pokoju oddzielonym od
kuchni jedynie ażurowymi drzwiami. Poza tym tylko tędy prowadzi
droga na podwórze, gdzie bawią się dzieci.
Jak się okazuje, zajmuję tutaj pozycję kogoś w rodzaju młodej ciotki
albo starszego dziecka, kogoś przygarniętego na pewien czas, aby zdobył
orientację albo pieniądze, coś niezbędnego do podjęcia samodzielnego
życia. W każdym razie ostatecznie ojciec w ten właśnie sposób wyjaśnia
domownikom przyjęcia mnie pod swój dach. Dom duchownego wydaje
się doskonałym archetypem rodziny z klasy średniej, od samego
początku zdaje się zapowiadać sytuacje komediowe. Żona ojca ma twarz
typowej matki z ekranu telewizora, kobiety miłej, zapracowanej i nieco
szalonej. A jednak jej uśmiech nie przysłania faktu, że boi się tak samo
jak ja. Toleruje mnie i moją obecność, ponieważ podobnie jak ja ulega
ojcu. Chyba uważa, że znalazłam się w sytuacji, która pomoże mi
zachować chrześcijańskie zasady i zapewni przyzwoite prowadzenie się.
W pewnym momencie robi aluzje do rozwiązłego życia w college'u,
które rzekomo wiodłam. Uświadamiam sobie, że ojciec przedstawił mnie
jako dziewczynę, która zeszła na złą drogę z powodu nadmiernej
pobłażliwości dziadków i matki.
W tym domu mogę się z bliska przyjrzeć rodzinie, za jaką zawsze
tęskniłam: rodzice są małżeństwem, ojciec ma odpowiedzialną i godną
szacunku pracę, matka wychowuje dzieci, robi zakupy, gotuje, sprząta
i uczy w szkółce niedzielnej. W święta wszyscy chodzą do kościoła;
dzieci biorą udział w rozgrywkach baseballowych Małej Ligi i należą do
drużyn skautowych, ze szkoły wracają do domu, odrabiają lekcje,
wypełniają codzienne obowiązki i ćwiczą grę na fortepianie. Doprawdy
piękny obrazek. Ale jak mam nie kwestionować tego, co w innym
przypadku uznałabym za szczęście, siedząc przy stole obok ojca
i wiedząc, co nas łączy?
Z początku wszystko – także moja nieoczekiwana wizyta w kościele
– przebiega niepokojąco gładko. Potwierdza absolutne panowanie ojca
nad swoją rodziną i personelem. Nawet młodsze dzieci, przecież
zazwyczaj gadatliwe, nie zdradzają ani jednym słowem, że jestem ich
przyrodnią siostrą z rozwiązanego, całkowicie nieudanego związku. Po
nabożeństwie o jedenastej w nielicznym nieformalnym zgromadzeniu
przy drzwiach ludzie powtarzają opinię, że żona ojca bardzo młodo
wygląda. Czy to możliwe, że ma taką dorosłą córkę? Pod wpływem
jednej z tych uwag żona ojca zerka na mnie, po czym obie uciekamy
wzrokiem w bok.
– Naprawdę tak myślą? – pytam potem z wahaniem. Ojciec i ja
jesteśmy w biurze kościoła; siedzę w dużym skórzanym fotelu, z którego
dawniej ojciec do mnie dzwonił, kiedy wszyscy pracownicy rozeszli się
do domów.
– Sądzą, że jesteś naszą najstarszą córką – odpowiada.
– Myślisz o sobie i swojej żonie? Córką z tego samego małżeństwa,
z którego pochodzą pozostałe twoje dzieci?
– Tak.
Kiwam głową i już nic nie mówię. Ale jestem zdziwiona i czuję się
dotknięta. Zbyt łatwo przeszłość poszła w zapomnienie. Matka
i dziadkowie, dwadzieścia minionych lat – całe moje życie do momentu,
gdy znowu w nie wkroczył. Jakby ktoś wyciął to wszystko ze zdjęć,
pozostawiając jeszcze mniej niż nożyczki do paznokci mojej babki.
– Biskup i rada znają prawdę – mówi; chyba potrafi czytać w moich
myślach. – Ale nikt nie sądzi, że istnieje powód, by to obwieszczać całej
wspólnocie.
– Rozumiem. – Spoglądam na blat biurka: nieskazitelnie czysta
suszka; uporządkowane stosy korespondencji, buteleczka z atramentem
i wiązka wiecznych piór. Przeraża prostota i ład kłamstwa – jak w jego
protekcjonalnym kazaniu, będącym wyrazem niezachwianej wiary,
w żadnym razie wątpliwości czy cierpienia.
Fizyczne kontakty z ojcem sprawiają, że coraz intensywniej
odczuwam, że za każdym razem odbiera mi cząstkę życia; za każdym
razem pozostaje mnie odrobinę mniej.
Jedziemy do kościoła, do miejsca, gdzie tak długo czekał, by móc to
wreszcie zrobić. Otwiera małe biuro, w którym pozwoli mi teraz
pracować, i bierze mnie w posiadanie na podłodze przy biurku. Idąc za
jego przykładem, narzucam temu aktowi religijny kontekst i koncentruję
się na umartwianiu ciała. Mówię sobie, że mu się oddaję, aby się
zbrukać, potem zaś, dzięki pokrętnej i karkołomnej chrześcijańskiej
logice, która wynosi poniżonych, zostanę oczyszczona. Zostanę
oczyszczona, wystarczy, że uczynię to chętnie, wierząc w najwyższą
dobroć Boga, który czasem realizuje swoje zamiary w sposób
zaskakujący i nawet odstręczający, a to posługując się żebrakami
i trędowatymi, a to ojcem świętej Dympny. Jakżeby Dympna mogła
zostać męczennicą, gdyby nie było jej ojca? Jakżeby inaczej mogła
zasłużyć na uwielbienie?
Żar naszych pierwszych pocałunków wygasł już dawno na
autostradach; ciężar ojca zdusił namiętność, którą kiedyś odczuwałam;
udręka codziennych kontaktów doprowadziła mnie do takiego stanu, że
jestem coraz bardziej bezwolna, coraz bardziej milcząca, pozbawiona
życia. Kłócimy się.
– Nie mogę ścierpieć, że mnie jedynie tolerujesz! – krzyczy ojciec,
a ja chowam twarz w dłoniach, zasłaniam oczy. – Masz pojęcie, co
przeżywam?! Jak sądzisz, co ja czuję?!
Jestem chora, coraz bardziej dokucza mi kaszel. Któregoś ranka
okazuje się, że dostałam wysokiej gorączki i nie mam dość siły, żeby
samodzielnie usiąść na łóżku. Żona ojca musi mi pomóc się ubrać.
Zapalenie płuc. Wiadomość o chorobie przyjmuję z ulgą i pewną
dozą zainteresowania. Proszę, proszę, niechże to będzie choroba
śmiertelna – modlę się w myślach. Lub przynajmniej na tyle poważna,
aby mój los został przekazany w ręce kompetentnych, bezstronnych
zawodowców.
– Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze – powiada lekarz. Prosi
ojca, aby na chwilę opuścił pokój. Ojciec wszedł ze mną do gabinetu,
przyglądał się, jak lekarz opukuje mi plecy, i stał między nami, kiedy
zostałam poproszona o zdjęcie biustonosza. – Za chwilę znowu będziecie
razem – dodaje medyk.
– Czy muszę iść do szpitala? – pytam.
– Nie – odpowiada. Patrzy na mnie. Łzy mi kapią na papierowe
kimono.
Zdjęcia rentgenowskie płuc wiszą za jego głową. Błyszczą moje
wąskie kości, otoczone przejrzystą cielesną powłoką, serce jest
trójkątnym cieniem między wypuszczającymi korzenie oskrzelami.
– Czy istnieje coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? – pyta lekarz.
Potrząsam głową.
Mężczyzna wzdycha.
– W porządku – powiada. – W takim razie może następnym razem
odwiedziłabyś mnie sama – sugeruje. – Może czułabyś się znacznie
lepiej, gdyby ojciec nie musiał cię przywozić.
Na nic się zdają moje długie modlitwy o pogorszenie stanu zdrowia.
Zdecydowanie odmawiam jedzenia i zwracam antybiotyki, ale mimo
wszystko dochodzę do siebie. Dwa razy dziennie musze położyć się na
brzuchu i trzymać głowę możliwie blisko podłogi. Żona ojca oklepuje mi
plecy, a ja krztuszę się i wypluwam flegmę do miski. Ten zdawałoby się
anachroniczny element procesu rekonwalescencji kojarzy mi się gruźlicą
z Dickensowskimi slumsami. Jednocześnie może uchodzić za rodzaj
kary, zwłaszcza że pochodzi z rąk żony ojca. Podczas zabiegu fantazjuje
niczym małe dziecko. Wyobrażam sobie własny pogrzeb, na którym
ojciec i matka rozdzierająco szlochają.
Zachorowała też moja matka. Tylko że jej kuracja jest
najnowocześniejsza z możliwych, tak nowoczesna, że wydaje się wręcz
futurystyczna. Pewnego razu czyta gazetę, bezwiednie trzymając dłoń
poniżej szyi. Pochyla się nad stołem w kuchni, przeglądając stronę
poświęconą sztuce. Wtedy w lewej piersi odkrywa guz, niewielki,
wyraźnie wyczuwalny i twardy. Guz zostaje usunięty i określony jako
złośliwy. Jednocześnie lekarze pobierają tkankę z bezpośredniego
sąsiedztwa, w sumie wycinek wielkości kurzego jaja.
Nie mówi mi o tym, póki sprawa nie jest załatwiona. Póki nie polecę
do niej w odwiedziny. Akurat znowu przebywa w szpitalu, przechodząc
terapię pooperacyjną. Odchyla koszulę, aby mi pokazać pierś. Ułożenie
jej dłoni wokół zszytego cięcia kojarzy mi się ze znajomym wizerunkiem
Chrystusa ukazującego swe krwawiące serce.
Sina blizna ma związek z radioaktywnym implantem, którego
zadanie polega na unieszkodliwieniu pojedynczych komórek rakowych.
Implanty nazywamy „sputnikami”, bo wyglądają jak sondy kosmiczne.
Dwie długie i grube igły z nierdzewnej stali giną pod białą skórą wokół
sutka, a ich końce wyposażone są w maleńkie, bardzo złożone
urządzenia.
Wszyscy boją się dotykać sputników. Nie tylko ja i matka, ale także
personel szpitalny. Specjalnie zamykany pojemnik na zewnątrz łazienki
przy jej pokoju oznaczono napisem: NIEBEZPIECZNE ODPADY.
ODDZIAŁ MEDYCYNY JĄDROWEJ, a młodsze pielęgniarki nie będą
chciały wchodzić do środka, obawiając się, że radioaktywne
zanieczyszczenia pozbawią je płodności. Obchodzą szerokim łukiem
drzwi do tego pokoju.
– Czy to boli? – pytam.
– Nie bardzo – odpowiada, przechylając zagadkowo głowę na jedną
stronę. Patrzy mi w oczy, jakby mnie pytała, jak dalece martwię się jej
cierpieniem.
Nie potrafię się doliczyć dni ani tygodni, ani nawet miesięcy. Nie
różnią się od siebie, a wszystkie są stracone, więc wcale nie zapomniane,
bo ich po prostu nie przeżywam.
Czytam dużo książek, mijam wiele przecznic, piszę kilka
opowiadań, następnie je przerabiam. Codziennie tonę. Nie czuję nic poza
krótkimi spazmami płaczu, po których twarz mam wilgotną, jakbym
rzeczywiście tylko na jedną chwilę wynurzyła się spod powierzchni
chłodnego i ciemnego jeziora.
Samoznieczulenie odbywa się może bezwolnie, ale nie jest ani
łatwe, ani nie przebiega leniwie. Po raz pierwszy w życiu dostaję
ciężkiej bulimii, przyjmuje i zwracam pokarm, którego jedzenie pomaga
mi zabić czas. Nie jestem w stanie pojąć natury tego zjawiska, bolesnej
parodii głodu i jego zaspokajania czymś, co wywołuje uczucie mdłości,
tajemniczego rytuału apetytu i uzależnienia. Nigdy nie smakuję tego, co
jem. Czasem nawet nie wiem, co przełykam, póki tego nie zwrócę.
Myślę o odwiedzeniu biskupa, ale obawiam się, że mogę pozbawić
ojca pracy. Czy nie dosyć zła wyrządziłam jego rodzinie? O żonę ojca
się nie martwię. Ona mimo wszystko dobrze wie, co się dzieje. Pozwala
mu na to. Według słów ojca prosi jedynie o to, ażeby wykazał dość
rozsądku, oszczędzając jej wszelkich świadectw romansu z własną
córką. Obie jesteśmy siebie warte. Obie nie mamy dość siły, aby
odmówić jego nieprawdopodobnym żądaniom. Lecz co z ich dziećmi?
Pokochałam ich najstarszą córkę, która zdaje się kochać mnie zupełnie
szczerze, choć moja obecność w jej domu kosztuje ją bardzo wiele.
Pozbawiona pozycji najstarszego dziecka zaczyna spędzać coraz więcej
czasu w szkole. Waży więcej ode mnie i ma dość duże muskuły.
– Mogłabym cię zbić – powiada, napinając bicepsy tuż pod moim
nosem, abym mogła im się dokładnie przyjrzeć. – Wierz mi, bez
problemu dałabym rade przerobić twój wygląd.
– Bezwzględnie – przyznaję. Wolałabym, żeby podbiła mi oczy
i rozbiła nos, ale w końcu po tym pokazie brawury słyszę salwę śmiechu
i na policzku czuję pocałunek. Czy ona wie, dlaczego zaczynam płakać,
gdy mnie obejmuje? Jak bardzo pragnę być na jej miejscu, żeby to
przeciwko mnie grzeszono, abym ja nie grzeszyła? Jednocześnie
zazdrosna i zbulwersowana, dostrzega moje ciężkie położenie, chociaż
go nie identyfikuje. Jest kilka lat młodsza, ale to ona trzyma mnie
w ramionach. Może myśli, że oszczędziłam jej swojego losu.
Kiedy moja przyrodnia siostra i ja spotykamy się ponownie,
jesteśmy w środku innego miasta, wiele mil od tamtego miejsca, wiele
lat od tamtych czasów. Wysyła list za listem do mojego wydawcy, aż
w końcu decyduję się odpowiedzieć. Mam wobec niej pewien dług,
którego nie jestem w stanie spłacić. Wiem jednak, że byłoby
niegrzecznie i tchórzliwie unikać spotkania z nią.
Umawiamy się przez telefon, co niezbyt gładko nam wychodzi.
W końcu spotykamy się na stacji kolejowej w pewnym miasteczku, które
leży gdzieś pomiędzy naszymi domami. Idziemy do restauracji
w pobliskim centrum handlowym. Mamy zaledwie dwie godziny, aby
nadrobić dziesięć lat.
– Przykro mi – mówię. – Istnieje coś, czego ci nigdy osobiście nie
powiedziałam.
– W porządku – odpowiada. – Tak jak ja.
Jest w ciąży z drugim mężem. Przyniosłam jej torbę ubrań, które
przestały mi być potrzebne, a mogą się przydać kobiecie w okresie
macierzyństwa. Dowiaduję się, że odeszła z domu rodziców, gdy miała
osiemnaście lat, tak jak zapowiedziała. Jej pierwszy mąż był żołnierzem
wyszkolonym do walki wręcz, niestety wykorzystywał swoje szczególne
umiejętności przeciwko niej. Uciekła od niego i z konieczności wróciła
na krótko do domu rodziców. Zabrała ze sobą kota, z którym sypiała,
jeśli zdołała zamknąć się przed mężem w sypialni.
Tymczasem ojciec opuścił Kościół; część czasu poświęcał na
hodowlę psów obronnych. Te psy zagryzły kota jego córki.
– Biedne maleństwo przedostało się do klatki, a wtedy one go tam
rozszarpały – opowiada mi przyrodnia siostra. Nie roni łez, tylko lekko
drwiąco się uśmiecha.
– Och, Boże – mówię. Ale tylko tyle. Ironia przechodzi nie
zauważona, jeśli to jest właśnie ironia.
Podobne restauracje można znaleźć w każdym centrum handlowym,
w każdym mieście. Okna wychodzą do wewnątrz, nie na zewnątrz, na
podłodze kafle, pośrodku misa z roślinami i fontanna otoczona ławami,
pod świetlikami ludzie w swobodnych pozach. Po drugiej stronie
przejścia na Sunglass Hut, Foot Locker, sklep z biżuterią – miejsca tak
typowe, że w ogóle nie kojarzą się ze specyficznym miejscem i czasem.
Na ich widok można odnieść wrażenie, że nagle ulotnił się cały kontekst
życia; wydaje mi się, że mogłabym znajdować się gdziekolwiek,
w dowolnym momencie ostatnich dwudziestu lat, że mogłabym
przebywać w miejscu, z którego uciekłam. Pocę się ze strachu. Czuję, że
pot występuje mi pod koszulą i tuż przy cebulkach włosów.
– Musimy iść – rzucam niespodziewanie, wstaję, chwytam za
torebkę. – Spóźnimy się na pociąg.
Podnosi się moja przyrodnia siostra.
– Okay – mówi. Najwidoczniej uważa, że ta nagła decyzja o wyjściu
jest wynikiem mojej nerwowej natury.
Jadąc z powrotem, dochodzę do przekonania, że prośba o spotkanie
i wszystkie jej beznamiętne pytania są częścią pewnego spisku. Że
bardzo się starała być miła i wyrozumiała, bo weszła w porozumienie
z ojcem, a kiedy jadłam sandwicza z indykiem, którego zwróciłam
w pociągu, on mordował mojego męża i porywał dzieci.
Czyż mogło go satysfakcjonować coś innego poza zniszczeniem
całego mojego życia, które zbudowałam niezależnie od niego, poza
pozbawieniem mnie potomstwa? Czy kiedykolwiek godził się na mniej
niż wszystko?
Z pociągu dzwonię pod swój numer. Nikt nie podnosi słuchawki.
Zaczynam płakać, skulona na siedzeniu przed telefonem, z twarzą opartą
na kolanach.
– O co chodzi? – pyta jakaś kobieta. – W czym mogłabym pomóc?
Potrząsam głową. Nie jestem w stanie na nią spojrzeć. W jaki
sposób powiedzieć komuś obcemu, że dawno temu znalazłam się
w niełasce? Że zabrnęłam w ciemny las i bardzo się boję, że już nigdy
nie będę bezpieczna?
Kiedy wreszcie docieram do domu, okazuje się, że nic się nie stało.
Ani mężowi, ani dzieciom. Oddycham z ulgą. Płaczę. Muszę ich
wszystkich dotknąć. Nie mogę się powstrzymać. Choć dzieci nigdy nie
widziały swojego dziadka, a on też ich nie widział, one także czymś
płacą, ponieważ ostatecznie ich matka nosi w sobie skazę. Nawet
z daleka mój ojciec egzekwuje należność.
– Co się dzieje? – pyta mąż. – Co się stało?
– Nic – odpowiadam. – Próbowałam się dodzwonić. Nikt nie
podnosił słuchawki.
– Och – powiada. – Chyba wybraliśmy się na spacer.
Patrzymy na siebie, mój mąż i ja, wymieniamy znaczące spojrzenia,
ale nie wspominamy słowem o tym, że płakałam. W naszym związku
stworzyliśmy miejsce dla mojego ojca i na to, co się wydarzyło między
nim i mną. To zamknięte miejsce, psychiczny odpowiednik wysokiej
półki w kredensie, której prawie nie sposób sięgnąć.
Dzieci dotykają mojej twarzy, włosów. Całują mnie. Dla nich jestem
doskonała i piękna.
Uczymy się oczekiwać od rodziców bezwarunkowej miłości, myślę
jednak, że jest to raczej dar, który otrzymujemy od dzieci. One kochają
nas bezwarunkowo, nie ważne, kim i jacy jesteśmy.
Jakby dom mojego ojca był czymś w rodzaju poprawczaka – na
pewno w jakimś stopniu nim jest; zapamiętam okres spędzony z ojcem
jako wypełniony bolesnymi lekcjami – podczas wakacji spędzanych
z matką i jej rodzicami wszyscy są dla mnie uprzejmi i bezprzykładnie
delikatni. Jakbyśmy się umówili, nie wspominamy o ojcu ani słowem;
udajemy, że nie istnieje. Lecz użalamy się nade mną, nad straconym
dzieckiem, dzieckiem porwanym przez straconego ojca. Przy każdej
okazji ekstrawagancko szlochamy: kiedy na ekranie telewizyjnym ktoś
na niby umiera, kiedy czytamy w gazecie o jakimś odległym wypadku.
Płaczemy nad drobiazgami: rozlanym mlekiem, przebitą oponą,
rozbitym radiem.
Po Bożym Narodzeniu matka i ja bez żadnego entuzjazmu robimy
zakupy. Idziemy na przyjęcie sylwestrowe, którego gospodarzem ma być
jej przyjaciel. Na tę okazję matka kupuje mi sukienkę; wybieram ją
w drogim butiku Laury Ashley. Stojąc w sklepie i czując na sobie jej
spojrzenie, jestem jak dziecko: rozkazuję swojemu ciału poddać się temu
procesowi z możliwie największą godnością, tymczasem sama skrywam
się pod powierzchnią, kurczę do rozmiarów odpornej na atak drobiny,
której już się nie da ekshumować. Tak samo toleruję mojego ojca. Co
tam ciało, wmawiam sobie, ciało nic nie znaczy. Ty nie jesteś ciałem,
tylko sercem, duszą. One są twoje i nikt nie może ci ich odebrać.
Sukienka kosztuje majątek i drugi raz jej nie włożę. Powstała
z pięknego materiału, połyskującej, lekko niebieskiej kraty, lecz nie
podoba mi się płytki dekolt, dopasowany stan, długie rękawy, szeroka
szarfa i biała bawełniana haleczka, która powinna wystawać kilka cali
poniżej brzegu. W czarnych lakierkach i białych koronkowych
rajstopach,
z włosami
blond
sięgającymi
całą
stopę
poniżej
przyczepionej z tyłu kokardy wyglądam tak, jak sobie tego życzy matka,
niczym skromna, śliczna laleczka, niezdolna do grzechów, jakie mam na
sumieniu.
Dla siebie matka kupuje czarną aksamitną sukienkę z głębokim
dekoltem, po czym ruchomymi schodami zjeżdżamy do garażu.
– Pozwól, że poniosę także twoje rzeczy – mówię, wyciągając wolną
rękę.
Nikłe promienie zimowego słońca padają na jej bladą twarz. Matka
nie wygląda najlepiej.
– Nic ci nie jest? – pytam.
– Czuję się zmęczona – powiada. – Po prostu zmęczona. – Tylko tak
jakoś kuli ramiona i pochyla głowę, że mnie to niepokoi. Nie myślę
o guzie wyciętym przed rokiem. Nie myślę o raku, ale wewnątrz czuję
skurcz. Serce trzepocze mi w piersi. Kiedy w przyszłości będę
wspominać matkę, ten moment na ruchomych schodach zakwalifikuję
jako chwilę, w której zaczęłam pojmować, że ją stracę. Bladość, upiorna
przezroczystość jej twarzy zapowiada, że dokona się to, czego się
zawsze bałam; szepcze, że zniknie kobieta, którą tropiłam przez całe
swoje życie.
Kiedy się przygotowujemy na przyjęcie, matka podpowiada, jaki
makijaż mam sobie zrobić, a ja jestem jej posłuszna.
– Użyj trochę różu – mówi. – Obiecaj, że kiedy nie będziesz
opalona, zawsze sięgniesz po róż.
– W porządku – zgadzam się.
Na przyjęciu bawią się ludzie, których nigdy wcześniej nie
widziałam. Zebraliśmy się w pięknym szklanym domu z widokiem na
miasto. Towarzysz matki jest z nami. Zbyt dużo pije, natomiast my
wcale nie pijemy, jak zwykle zresztą, kiedy jesteśmy we troje. Siedzimy
nad dziwnie spóźnionym posiłkiem złożonym z ziemniaków, wieprzowej
kiełbasy i rozmaitych pâtés, nad plastrami egzotycznego mięsa
krwawiącego na białą porcelanę. Nasza gospodyni, rodem z Austrii,
zwraca na siebie uwagę, stukając łyżeczką w kieliszek do szampana.
Obwieszcza, że w jej rodzinnym miasteczku uważa się za złowróżbne
zjedzenie w sylwestra czegoś co ma skrzydła bądź płetwy. Chodzi o to,
by w nadchodzącym roku szczęście nie uleciało ani nie odpłynęło.
Matka podnosi na widelcu krążek kiełbasy, jakby chciała spełnić
toast.
– Zatem – powiada – chyba jesteśmy bezpieczne.
Zegar wskazuje północ. Uroczyście się całujemy.
Następnym razem widzę matkę w szpitalu; są tam oboje: ona
i dziadek.
– Co się stało? – pytam znad herbaty, siedząc przy kuchennym
stoliku dziadków.
– Och – powiada babka – twoja matka przechodzi badania,
a dziadek złamał nogę, zaczepiwszy o ten przeklęty wąż ogrodowy. –
Pokazuje przez okno w stronę sadzawki.
Na zewnątrz, na podłodze werandy przy zwiniętym wężu
dostrzegam żółtawą plamę. Tam dziadek zwymiotował w szoku
spowodowanym wypadkiem. Przyglądam się śladowi blisko minutę,
może dłużej, potem idę po szczotkę, aby usunąć to, czego nie spłukali
sanitariusze.
Dziadek
dobrze
znosi
operację
kości
udowej.
Jego
dziewięćdziesięciotrzyletnią kość lekarze łączą za pomocą czterech
długich, nierdzewnych gwoździ. Tylko że potem wdaje się gangrena od
odleżyny na stopie i w rezultacie starannie złożoną nogę trzeba
amputować. Tę operacje również znosi względnie dobrze. Silne serce
skazuje go na kilkumiesięczny pobyt w szpitalu i domach opieki, gdzie
najpierw przestaje dobrze funkcjonować jego żołądek, następnie
woreczek żółciowy, a potem chyba już wszystko.
Badanie tomograficzne tłumaczy, dlaczego moją matkę boli krzyż.
Jest pęknięty. Kręgi zaczynają się kruszyć, zaatakowane przez komórki
rakowe po przerzutach z chorej piersi. Promienie rentgenowskie
ujawniły, że uporczywy kaszel nie ustąpi, bo płuca są przerośnięte
rakiem, tak samo wątroba. Badanie gazometryczne krwi wyjaśnia,
dlaczego matka bez przerwy czuła się zmęczona: we krwi brakowało
tlenu.
Oboje powoli umierają, a kiedy do tego dochodzi, wracam do nich
i do babki.
Spędzam teraz dwa tygodnie w domu ojca, następne dwa tygodnie
w domu matki, na przemian – tyle czasu jestem w stanie wytrzymać
w każdym z tych miejsc i znieść cierpienie, które się z tym wiąże.
W domu dziadków babka i ja śpimy w tym samym pokoju. Zajmuję
bliźniacze łóżko dziadka przysunięte do jej łóżka. Między poduszkami
trzymamy telefon, na wypadek, gdyby w nocy ktoś zadzwonił z jednego
albo drugiego szpitala; leżąc w mroku, uświadamiam sobie, że od lat
wobec nikogo nie czułam takiej bliskości.
Codziennie w porze podwieczorku odwiedzamy dziadka. Zanosimy
mu herbatę w termosie i dwa ciastka w plastikowej torebce. Przez ponad
czterdzieści lat o tej samej porze babka z dziadkiem zasiadali do herbaty.
I oczywiście zamierza to robić do ostatniego dnia jego życia.
Wieczorem spotykamy się z matką. Oglądamy telewizję. Odbiornik
stoi na przykręconej do ściany półce powyżej naszych głów. Śledzimy
losy bohaterów oper mydlanych, takich jak Dallas albo Dynastia,
widowisk, w których ludzie często krzyczą lub szlochają, a moja matka
i ja płaczemy wraz z nimi. Babka nie płacze na jawie, ale pewnej nocy
słyszę, że płacze przez sen. To dziwny dźwięk, cichutkie „aaa-aaa-aaa”,
jakie wydają z siebie szczeniaki albo niemowlęta, gdy szukają piersi
matki. W każdym razie to jest płacz. Jej twarz jest wilgotna, łzy
wypływają spod przymkniętych powiek. Czasem nawet przerywa, aby
coś powiedzieć.
– Och, nie, nie, nie – przez sen wypowiada słowa, które interpretuję
jako modlitwę, bo przypominają mi refren, który ciągle rozbrzmiewa
w mych myślach.
– Jeśli fantazjuję na temat własnej śmierci, jeśli ją sobie wyobrażam,
czy to oznacza, że mam skłonności samobójcze?
– Jak często?
– No cóż, na pewno kilka razy w ciągu godziny.
Lekarz krzywi się, przeciera oczy. Kiedy mu tłumaczę, że ojca
i mnie łączy „ten, tego, mmm, związek nie bardzo, mmm, platoniczny”,
nie zdradza obrzydzenia, wyłącznie znużenie.
– Mhm – powiada, biorąc głęboki oddech. – Rozumiem – dodaje.
Jego westchnienie sugeruje, że domyślał się tego już wcześniej.
– Czy to nie okropne? – pytam po chwili milczenia.
– Nie jest pan wstrząśnięty? – chcę wiedzieć przy innej okazji.
Lecz on nie odpowiada. Nie wypytuje o moralność, jedynie
o odczucia i funkcje organizmu.
Trafiłam do niego, ponieważ obawiam się o swoje życie. Bo ojciec
przechowuje w domu rewolwer i nauczył mnie, jak się nim posługiwać.
Na razie nie odważyłam się na nic więcej, tylko go załadowałam;
powsuwałam naboje do odpowiednich komór i zatrzasnęłam bębenek.
Zauważyłam broń w dłoni, ale potem ostatecznie odłożyłam do
osobnych szuflad i broń, i naboje.
– Chcesz umrzeć? – pyta lekarz.
Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia. Nie jestem w stanie
myśleć o życiu bez matki. Wiem, że śmierć dziadka wywoła we mnie
żal, ale odejście matki jest czymś nazbyt ważkim, nazbyt
nieprawdopodobnym, bym w ogóle brała je pod uwagę.
– To przez was! – wyje któregoś razu; język jej się rozwiązał po
przyjęciu morfiny. – Odbieracie mi życie, ty i twój ojciec!
Nie! – myślę. Nie tylko tobie. Nam! Nam wszystkim! Nigdy
wyłącznie tobie.
Czasami jest przekonana, że umrze właśnie tej nocy. Wtedy zostaję
w szpitalu. Siadam na krześle przy łóżku albo staję obok. Przyglądam się
jej i małej butli, z której zieloną, poskręcaną rurką płynie do nosa tlen.
Pewnego razu matka chwyta mnie za rękę. Ma zamknięte oczy, szuka jej
po omacku, wypowiada moje imię.
– Jesteś tu? – pyta.
– Tak – odpowiadam.
– Zawsze tu jesteś, prawda?
Jej głos brzmi ciszej od szeptu. Powstał z tchnienia niczym głos
ducha.
– Tak – potwierdzam. Nawet kiedy jestem z nim, stoję tu przy
twoim łóżku. Zwłaszcza wtedy.
– Wiesz co – mówi. – Kiedy umrę, będziesz na mnie bardzo zła. –
Potem nie mówi już nic więcej.
Ściskam jej palce, lekko nimi potrząsam. W tych słowach jest
prawda, którą dostrzegam, lecz nie rozumiem ich istoty. Chyba masz
rację, myślę. Ale upłynie sporo czasu, zanim do nich wrócę. Wiele lat po
jej śmierci mój gniew ostygnie na tyle, że będę w stanie go dotknąć.
Lekarz przepisuje mi lek antydepresyjny, który mam zażywać
codziennie przed zaśnięciem. Powiedziałam mu, że jestem przerażona
własną lekkomyślnością, skłonnością do samodestrukcji. W domu babki,
w biurku, z którego korzystałam, gdy chodziłam do szkoły, jest
dwanaście kapsułek seconalu. Wszystkie są stare, a ich czerwone
żelatynowe osłonki kleją się do siebie. Zaczęłam je zbierać, kiedy
miałam czternaście lat. Podkradałam je z apteczki po jednej albo po
dwie. Jednakże tuzin kapsułek nie na wiele się zda. Dawniej miałam ich
czterdzieści, potem jedną zgubiłam. Pewnego razu o północy podjęłam
próbę, przyjmując w sumie dwadzieścia siedem sztuk, które popiłam
szklaneczką whisky, lecz to było wszystko, co zdołałam przełknąć,
zanim zaczęłam wymiotować. Nawet nie zemdlałam.
– Jesteś trochę zbyt blada – zauważyła babka następnego ranka.
– Chyba coś mnie bierze – oświadczyłam.
– Co się stało z twoim okiem?
– Nie mam pojęcia. Musiałam na nim spać. – Moje prawe oko było
czerwone w prawym kąciku, bo kiedy miałam torsje, pękła w nim jakaś
żyłka. Obserwując babkę, jak mi się przygląda, doszłam do wniosku, że
nie podejrzewa, co się wydarzyło w mojej łazience przed kilkoma
godzinami.
Kiedy lekarz pyta, czy chcę umrzeć, odpowiadam, że martwię się
o siebie, ale nie wspominam o pigułkach nasennych, ponieważ za bardzo
jest mi wstyd. Nie zrozumiem tego uczucia, póki nie upłyną lata, póki
nie uświadomię sobie, że bardziej przeklęta od samodestrukcji jest moja
skłonność do dyskrecji, doskonała umiejętność ukrywania niemal
wszystkiego, co mam w sercu – realna groźba, że ja też mogę skończyć
jako kobieta zamknięta we własnym potrzasku jak matka. Połknęłam
tabletki, ponieważ z każdej strony szczelnie otaczała mnie mgła
rozpaczy. Nie widziałam niczego, co było na zewnątrz. Chociaż
wówczas minął rok od naszej wizyty u ginekologa, który założył mi
kapturek, łącze te dwa wydarzenia. Wydaje mi się, że połknęłam
seconal, aby moje ciało umarło wraz z całą resztą, którą uśmiercono
tamtego dnia: dziewczęcą niewinnością, nadzieją, wreszcie z wiarą, że
można być bezpiecznym wszędzie i z każdym.
Lek, który lekarz mi przepisuje, Desyrel, paradoksalnie czyni życie
możliwym, ale zarazem – w granicach mojej świadomości – nie do
zniesienia.
– Moje życie – oświadczam ojcu – jest do niczego. Mówię
poważnie, do niczego.
– Posłuchaj – powiada. Siedzimy przy stoliku na parkingu niedaleko
drogi, w miejscu, gdzie kierowcy ciężarówek zatrzymują się na kilka
godzin snu.
Jeśli chodzi o seks, to cóż, nie musimy tego robić. Dzięki niemu
możemy wyrazić, że oboje jesteśmy sobie oddani. Skoro tobie to nie
odpowiada, pewnie znajdziemy inny sposób.
Lecz cóż innego może tak dobrze odpowiadać naszym potrzebom
jak to nałogowe, pozbawione radości połączenie, posługiwanie się
zmysłami do uzewnętrzniania naszych pragnień? Pod tym względem
wcale się nie różnimy od innych ludzi. Moje ciało pod nim, wygłodzone,
bez życia, jakże wymownie wyraża to, czego ja nie mogę: jestem głodna,
jestem martwa. Martwa, bo kolejna wobec matki, i martwa dla niego.
Martwa w reakcji na to, że posługuje się swym dużym ciałem, aby
odgrodzić mnie od świata.
Jedna za drugą przejeżdżają ciężarówki. Podmuchy powietrza
porywają pasma moich włosów, unoszą je między nasze twarze.
Nie chcę abstynencji, chcę wyzwolenia.
– Posłuchaj – mówię. – A jeśli pewnego dnia zapragnę mieć męża,
dzieci, rodzinę jak inni ludzie? Być kochana jak inni.
– Jacy ludzie? – pyta.
– Inni. Ludzie, którzy różnią się od ciebie i ode mnie. – Spoglądam
na niego. – Po prostu normalni.
– Kto jest normalny? Normalność jest matematyczną abstrakcją. Nie
przystaje ani do ludzkiej osobowości, ani do więzi, które ludzi łączą.
– Przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi! I wiesz, że się starałam.
Dałam ci wszystko, o co poprosiłeś. Czuję się taka samotna na tym
świecie, chociaż nie twierdzę, że takie były twoje intencje. Nie
pozwolisz mi nikogo mieć, nikogo oprócz ciebie. Ty jednak masz
innych. Masz rodzinę.
– Nie możesz się spodziewać, że opuszczę dzieci – powiada ojciec.
– Nie, pewnie, że nie. Wcale tego nie chcę. Ale co ze mną? Ja też
jestem twoim dzieckiem.
Ojciec patrzy na mnie.
– W twoim wypadku jest już za późno.
– O czym mówisz?
– Mówię, że popełniłaś błąd. – Pochyla się. – Przecież
rozmawialiśmy o tym. Że nasze błędy są trwałe. Że nie możemy
odwołać naszych postępków.
– Tak – odpowiadam. – Wiem.
– Zatem – powiada, składając ręce. – Uczyniłaś, co uczyniłaś,
a uczyniłaś to ze mną. Teraz już nie będziesz mogła mieć nikogo więcej,
bo nie zdołasz dochować naszej tajemnicy. Komuś o tym powiesz,
nieważne komu, a on ledwie się dowie, od razu cię zostawi.
Widzę ojca. Słyszę słowa, które wypowiada. I jak bardzo w nie
wierzę, tak bardzo go nienawidzę.
– To niezgodne z zasadami – mówi siostra.
– Wiem – przyznaję.
– Po prostu tego nie robimy. – Idzie szybko, porusza się energicznie
w ruchomych płaszczyznach bieli: białej sukience, białym rozpinanym
swetrze, białych nylonowych rajstopach, białych butach.
– Z kim powinnam rozmawiać, aby otrzymać zezwolenie?
– Proszę poczekać – rzuca i zostawia mnie za drzwiami
przeszklonego biura.
Po kilku beznamiętnych próbach przebłagania szpitalnych
administratorów, gdy odsyłano mnie od jednego parawanu do drugiego,
w końcu udaje mi się dostać do kostnicy. Zgody udzielono, bo stosownie
do treści dokumentów, ciało dziadka zostanie zabrane ze szpitala prosto
do krematorium, nie będę więc już miała innej okazji, aby je zobaczyć.
„Ale – jak zaznacza mężczyzna, który zapisuje moje dane – robimy
wyjątek, absolutny wyjątek”.
Dziadek leży w lodówce, w osobnej szufladzie. Dłonie zaciśnięte
w pięści trzyma pod brodą, jakby tak się ułożył dopiero wtedy, gdy się
znalazł w tym bardzo chłodnym pomieszczeniu. Usta ma otwarte, jakby
protestował przeciwko przejmującemu chłodowi.
Spodziewam się, że powinien mnie przerażać widok zwłok, do
których z taką determinacją starałam się dotrzeć, ale gdzież tam. Twarz
i dłonie pod prześcieradłem są także znajome, że czuję przypływ
wzruszenia. Siostra zostawia mnie z dziadkiem, stwierdzając, że wróci
za jakiś czas. Klękam obok. Składam głowę na jego piersi jak kiedyś,
gdy byłam mała. Dotykam brwi, policzka, siwej szczeciny.
Widzę te same co dawniej jasnoniebieskie oczy; źrenice wydają się
zamglone, jak gdyby znowu zaciągnięte kataraktą, którą usunięto przed
laty. Długo wpatruję się w te oczy. Ich widok zdumiewa mnie i uczy,
dlaczego zamyka je przedsiębiorca pogrzebowy.
Chociaż kokietowałam śmierć, kpiłam z niej, nieodpowiedzialnie
igrałam z życiem, właściwie nie wierzyłam, że jestem śmiertelna, póki
nie usiadłam obok zimnego ciała dziadka, nie dotknęłam, nie
powąchałam i nie objęłam go przez cały czas właśnie brak wiary
sprawiał, że byłam lekkomyślna. Godzina spędzona z dziadkiem, na
klęczkach przy długiej szufladzie, zmienia moje życie. Otrzeźwia mnie
pocałunek, który składam na jego sztywnym policzku, pomaga mi
wrócić do przytomności, inaczej niż tamten usypiający pocałunek ojca
na lotnisku. Przechodzę przemianę. Od człowieka, który sądzi, że może
sobie pozwolić na trwonienie czasu, do osoby, która wie, że choćby
miała żyć wiele, wiele lat, będzie to zawsze za krótko.
– Nic pani nie jest? – pyta siostra. Właśnie wróciła i wsuwa
z powrotem szufladę.
Nowa wiedza sprawia, że drżą mi ręce. Wytrzeszczam oczy.
– Zapytałam, czy nic pani nie jest – powtarza.
– Och – odpowiadam – nie, dziękuję.
Na nabożeństwie poświęconym pamięci dziadka rabin wymienia
kolejno wszystkich jego przodków. Każe zgromadzonym stać, gdy
wzywa nas, byśmy wiedli godne życie. Przypomina o zapaleniu lampek,
bo nabożeństwo odbywa się akurat tuż po święcie Chanuka. Mamy
pielęgnować pamięć o moim dziadku, który zmarł podczas Święta
Świateł, iść naprzód promienni i sprawiać, aby nasze życie toczyło się po
jasnych drogach, nie mrocznych.
Sentymentalnie brzmią te słowa. Wypowiada je obcy człowiek, ale
i tak mnie wzruszają. Jeśli żałobnicy widzą, że jestem wstrząśnięta, gdy
rozmyślam, że moja obecność na pogrzebie jest hańbiąca, jeśli
dostrzegają gorące łzy na moich policzkach, gdy pojmuję, jak mroczne
stało się moje życie – cóż, pewnie tłumaczą te łzy jako wyraz smutku,
uczucia znacznie prostszego niż to, które mnie ogarnia.
– Co robisz? – pyta babka, kiedy dzień później zastaje mnie przy
kuchennym stole. Wszędzie wokół mnie leżą papiery. Przeglądam
teczki, których nie otwierałam od lat.
– Przygotowuję podania na studia – powiadam.
Patrzy na mnie.
– Naprawdę? – mówi. Siada na krześle po przeciwnej stronie stołu.
– Dokąd? – dodaje po chwili.
Wymieniam miasta, gdzie szkoły są zlokalizowane, wszystkie z dala
od domu ojca. Kiwa głową.
– Zrobić ci herbaty? – proponuje.
Napełnia czajnik wodą. Żadna z nas nie ubiera w słowa tego, co się
dzieje. Że podnoszę te kawałeczki mojego życia, które upuściłam przed
laty. Nie możemy wyrazić tego, czego na razie nie wiemy: że śmierć
dziadka rozpoczęła proces mojego wyzwolenia i że zakończy go śmierć
matki.
– Słuchaj – powiedział ojciec w samochodzie – kiedy odjechaliśmy
z parkingu dla ciężarówek – istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby
dać ci dość siły, byś mnie opuściła.
I chociaż przejechaliśmy zaledwie około mili, znowu zjechał
i zatrzymał samochód na poboczu. Zdjął okulary i oparł się czołem
o kierownicę. Spojrzałam na niego.
– Ty? – zapytałam w końcu.
– Tak – odrzekł.
Kiedy byłam małym dzieckiem, matka siadała przy toaletce
i szczotkowała mi włosy. Toaletka przy każdym boku miała osobne
lustro i kiedy odwracałam głowę w prawo albo w lewo, widziałam nas
obie zwielokrotnione bez końca. W tej przestrzeni nieskończoności
dostrzegałam
przesłanie
o nieskończoności
w wymiarze
czasu:
nieważne, czy patrzyłam w przeszłość czy w przyszłość, zawsze
widziałam siebie stojącą tak posłusznie jak to tylko możliwe pod
ruchliwymi dłońmi matki. Ja o ona, złączone więzami, które zawsze nas
określały, próbami uczynienia ze mnie dziecka zasługującego na jej
podziw i miłość.
Wiele koszmarów, w których występuje matka, dotyczy włosów.
Ona mi je obcina, farbuje na rudo albo czarno, zamyka mnie w wieży
wybudowanej z łazienkowych kafli, gdzie ściany są zbyt śliskie, aby się
po nich wspiąć. Jak w wypadku Roszpunki moje włosy są tak długie, że
to nie może być bez znaczenia. Zawsze bardzo mi zależało na tym, by
mieć nadmiar włosów, dzięki czemu mogłam wskazać granicę,
powiedzieć matce, że dla jej satysfakcji pozwolę zmienić tylko tyle
siebie i ani odrobinę więcej.
Przez lata włosy symbolizowały mnie, to, jak bardzo różnię się od
matki: długie kontra krótkie, blondynka kontra brunetka. Pochłaniała
mnie troska o nie, odcinanie nożyczkami do paznokci rozdwojonych
końców. Im dłuższe rosły, tym więcej szczotkowania potrzebowały,
zwłaszcza od czasu, gdy już nie chciałam ich splatać w warkocz ani
spinać.
– Są zbyt długie – narzeka matka, a wtedy muszę zapuszczać je
dalej i nigdy nie są odpowiedniej długości, by mnie zadowolić.
Ojciec jest tak samo oddany moim włosom jak ja. Przez kilka
ostatnich lat on mi je podcina. Nie ma zaufania do innych. Boi się, że
ktoś nie poprzestanie na minimum, więc spędza całe godziny na
kolanach i posługuje się nożyczkami w absolutnym skupieniu.
Lecz przez ostatnie miesiące życia matki jej pragnienia przedkładam
ponad ojca i swoje. Jeśli życzy sobie różowych chusteczek
higienicznych, nie białych, posłusznie wychodzę i kupuję je. Przynoszę
jedzenie z odległych restauracji, wazelinę w tubce, nie w słoiczku,
francuskie czasopisma, szwajcarską czekoladę. Spełniam każdą jej
zachciankę. Wymyślamy sprawy,, których załatwienie pochłania sporo
czasu, pozwala mi okazać chęć sprawienia jej przyjemności i zarazem
oszczędza nam swojego towarzystwa.
Fryzjer ściąga mi włosy gumką i obcina je, tak jak go proszę, tuż
powyżej. W szpitalu kładę na łóżko odcięty koński ogon, długi na
dwadzieścia trzy cale. Matka dotyka go.
– Tak – powiada – najwyższy czas.
Ścięcie włosów i wręczenie ich matce jest czynem dość złożonym
i ma pokłady znaczeń. Są sprawy, o których muszę matce powiedzieć,
nim umrze, nim mnie opuści; przemawiam więc ciałem, które mi dała,
które nosiła w sobie.
Oczywiście jest w tym miłość i gniew: wroga kapitulacja. Swoje
włosy poświęcam matczynej wizji córki, reliktowi dziewczyny, która
żyła, aby ją zadowolić, i która już żyć nie będzie, bo bez matki żyć nie
może. Jeśli nie czekam, aż matka będzie martwa, aby złożyć włosy
w trumnie, to dlatego, że nie chcę stracić ostatniej okazji zyskania jej
aprobaty. Zaznaczenia, że nadal bardzo mi na tym zależy –
wystarczająco, by w końcu oddać jej tę cząstkę siebie, którą zawsze
starałam się zachować poza jej zasięgiem.
– Odwróć się – powiada, kiedy staję w nogach łóżka, a ona wciska
niewielki guzik, który sprawia, że unosi się podgłówek. – No tak –
mówi, gdy znowu jestem zwrócona do niej twarzą. – Oto się zjawiłaś.
Od lat nikt, kto na ciebie patrzył, nie widział nic poza włosami. –
Pokazuje na koński ogon. – Zamierzasz go zachować? – pyta.
– Po co? – mówię, ona zaś wzrusza ramionami.
Kończy się na tym, że go wyrzucam. Połyskująca masa ginie
w jednym ze szpitalnych pojemników na śmieci.
Długie włosy są niezaprzeczalnym symbolem seksualności. Były
ochroną mojej kobiecości, kiedy zrezygnowałam z piersi i okresu.
Ścinając włosy, chciałam zakomunikować matce, że to samo zrobiłam
z życiem seksualnym. Pozbywając się ich, składam obietnice, że kiedy
umrze, związek łączący jej córkę i męża nie będzie już trwał.
Jakże jestem zdziwiona, kiedy po latach odwiedzam belgijskie Geel
i tam w kościele Świętej Dympny oglądam fragment ołtarza. Rzeźba
Jana van Wavre z początku szesnastego wieku przedstawia ojca
Dympny, który obcina córce włosy, długie pasmo w kolorze blond, takie
same jak moje, jeśli tylko rzeźba choć trochę przystaje do
rzeczywistości. Z tym, że ja swojemu ojcu nie pozwalałam mieć ani
włosów, ani mojego życia.
– Och! – mówi ojciec, kiedy mnie widzi po postrzyżynach. – Mój
Boże – dodaje. – Dobry Boże. – Bardziej ubolewa nad tymi włosami niż
nad wiadomością, że zostałam przyjęta na studia, że za kilka miesięcy
wyjeżdżam.
– Jak mogłaś mi je odebrać! – krzyczy.
Rak kości należy do najbardziej bolesnych spośród nowotworów,
lecz przynosi także osobliwe ukojenie. Kości matki w ciągu ostatnich
tygodni jej życia ulegają tak daleko posuniętej destrukcji, że miejscami
niemal się rozpuszczają. Wówczas do krwiobiegu dostaje się wapń –
dosyć wapnia, aby uśmierzyć ból i sprawić, że podawanie morfiny staje
się zbędne. Procesy chemiczne śmierci uwalniają ją od fizycznego
cierpienia i obaw. Każdego dnia śpi coraz dłużej i głębiej, aż w końcu
zapada w śpiączkę. Ma zamknięte oczy i już nie reaguje na głosy wokół
siebie.
Patrzę na nią i od razu sobie przypominam, że kiedy miałam pięć lat
i ona spała, zdjęłam jej maskę. Delikatnie, starając się jej nie obudzić,
przesunęłam maskę na czoło, a potem, ponieważ nie mogłam znieść
widoku zamkniętych oczu... tego, że matka ma ciągle zamknięte oczy
i wcale na mnie nie patrzy – próbowałam zrobić to samo z jej
powiekami. Bardzo delikatnie uniosłam jedną z nich. Natychmiast się
obudziła, zła.
– Ja... ja... – szepnęłam, cofając się. – Chciałam do ciebie.
– Już nigdy więcej tego nie rób! – rzuca. – Nie dotykaj mnie!
Po tym zdarzeniu zamykała drzwi, ilekroć zamierzała się położyć.
Przez wiele miesięcy o tym pamiętała, ale zdarzyło się pewnego dnia, że
zapomniała. Rano, kiedy poruszyłam gałką, drzwi się otworzyły. Wtedy
wróciłam na swoje dawne miejsce przy łóżku. Stałam cichutko, nie
dotykałam jej, tylko czekałam. Czekałam, czekałam.
– Proszę tu poczekać – powiada przedsiębiorca pogrzebowy. – Za
momencik ją wystawimy.
Kiedy wraca, ma na sobie marynarkę, jak gdyby moje spotkanie
z ciałem matki wymagało pewnej oprawy. Idę za nim do głównego
pomieszczenia, które przypomina bibliotekę. Stoi tu duży fotel, a na
półkach, nie do wiary, encyklopedia Britannica, rząd tomów
oprawionych w czerwoną imitację skóry, takich samych jak te, które
ojciec sprzedał kiedyś moim dziadkom. Nad trumną wiszą różowe
żarówki. Takich zwykle używała matka, bo sądziła, że dodają jej urody.
Czekam przy drzwiach, póki przedsiębiorca nie wyjdzie. By do niej
podejść, czekam, aż będę sama. Jakże jest mała w trumnie, którą dla niej
wybrałam. Leży głęboko wewnątrz. Aby pogładzić ją po włosach,
szorstkich i nagle posiwiałych, muszę daleko wyciągnąć rękę. Policzki
ma zimne, suche, pokryte różem. Zamknięte oczy i usta. Kiedy się
pochylam, czuję zapach płynu używanego do balsamowania.
Dotykam piersi, ramion, szyi; całuje czoło, koniuszki palców;
przykładam ciepły policzek do chłodnej twarzy; a kiedy to robię, coś
przede mną ustępuje: tamta ściana, śliska, niewidzialna, nie do
sforsowania. Cokolwiek mnie dzieliło od życia, od życia, które wiodłam,
zanim spotkałam ojca – szczątki tego, co powstało w jednej chwili przez
tamten pocałunek – naraz obraca się w ruinę. Spazmatycznie wzdycham
i ściskam palce matki.
– Och, Boże, przepraszam, przepraszam – mówię. – Mój Boże,
Boże, to koniec, po wszystkim.
Sięgam pod dolną część wieka trumny, szukam zasuwki, ale jej nie
znajduje. Wsuwam rękę możliwie najdalej, nad kolanami, nad brzegiem
białej sukienki. Pragnę dotykiem poznać całą postać, pragnę wziąć
w dłonie stopy.
Nie mogę matki objąć; jest zbyt ciężka, by ją podnieść, materiał
sukienki zbyt śliski. Płacze. Łzy kapią na jej twarz i włosy, dłonie
rozplatają się, wypuszczają krucyfiks i prostują się wzdłuż boków.
Zostaję z ciałem matki przez godzinę, może dłużej. Stoję przy
trumnie, póki się nie zmęczę, potem przysuwam krzesło i siadam. Kiedy
wychodzę na zewnątrz, jadę do domu babki po to tylko, by za chwilę
z powrotem wsiąść do samochodu i wrócić do domu pogrzebowego.
Pytam przedsiębiorcę, czy byłby tak uprzejmy i zechciał jeszcze raz
wystawić ciało mojej matki w głównej sali.
– Znowu? – upewnia się, najwyraźniej zniecierpliwiony.
Kiwam głową.
– Proszę – mówię. Jeszcze raz, ostatni, musze stanąć przy niej,
dotknąć jej włosów, policzka. Jeszcze tylko raz musze się upewnić, że to
prawda: czar prysł, wyzwoliła mnie jej śmierć.
Na pogrzebie ojciec pomaga dźwigać trumnę. On także wie, że to
koniec. Spogląda na mnie i widzi, że już do niego nie należę. Może
wyczytać w moich oczach, których spojrzenie beznamiętnie wytrzymuje
jego wzrok, że jego oczy już nie wydają mi się namiętne ani nawet
tajemnicze, jedynie nabiegłe krwią, zmęczone. Przysłaniają je zmrużone
powieki, kiedy na mnie patrzy, a ja patrzę na niego, i pojmuję, że wie.
O dziwo, ta świadomość nie prowokuje łez ani jego, ani moich. Czy
bez matki w charakterze świadka nie jestem w stanie go oczarować? To
jedno z wielu pytań, których nigdy ojcu nie stawiam, które się nasuwa po
tym, jak ze sobą zrywamy, nagle i ostatecznie. Podczas rozmowy
telefonicznej. A wówczas żadne z nas nie płacze, o nic nie prosi, nie
wypowiada słowa „kocham”.
– Czyżby miałby to być wybór w rodzaju „wszystko albo nic”? –
pytam. Dlaczego akurat ja miałabym wyrazić to, co jak wiem, jest
prawdą: nie możemy zacząć od początku, musimy się pożegnać.
Nieporadnie staram się zmniejszyć nasze udręki, uciekając się do
sarkazmu. – Nie miałbyś ochoty dla odmiany spróbować czegoś bardziej
konwencjonalnego? Rozumiesz, od czasu do czasu telefon, kartka na
urodziny?
– Czyżbyś mnie jeszcze nie znała? – odpowiada ojciec głosem tak
spokojnym i lodowatym, jakiego u niego jeszcze nie słyszałam. – Nie
znasz odpowiedzi?
– Owszem – mówię – znam.
Czego innego nauczyły mnie ostatnie lata, jak nie tego, że ojciec nie
bierze nawet odrobiny mniej niż całą mnie?
– Co wybierasz? – odzywa się po długiej chwili milczenia.
– Nic – brzmi moja odpowiedź. – Wiesz przecież, że muszę wybrać
nic.
Jego żona pakuje rzeczy, które zostawiłam w jego domu, a babka
płaci, by do mnie wróciły.
– Dzięki Bogu – mówi, kiedy proszę ją o pieniądze.
Użycza głosu słowom, które nadal dźwięczą mi w uszach: „Dzięki
Bogu, wreszcie jest po wszystkim”.
Po długim okresie modlitw o uwolnienie – błagania losu
o wybawienie, bo bez interwencji losu sama nie potrafiłabym tego
dokonać – nie spodziewam się, że nasze rozstanie będzie bolesne. Lecz
utrata ojca będzie mnie martwić; będzie mnie ranić i już nigdy nie
przestanie. Nie ucieknę od tego, jak nie ucieknę od miłości do matki
i wyrzutów sumienia, że tak bardzo ją skrzywdziłam.
Utrata ojca prześladuje mnie tak samo jak w odległej przeszłości,
kiedy widziałam mężczyznę bez twarzy, który chodzi po korytarzach
naszego domu. Gdzieś w świecie jest ojciec, którego nie mogę poznać.
Dawniej był obcy, bo nieobecny, a teraz, gdy go poznałam i on poznał
mnie, reszta mojego życia zależy od tego, czy będziemy od siebie dość
daleko.
Po modlitwie nad grobem ojciec i ja stoimy w milczeniu przy
trumnie wiszącej nad otwartym, mrocznym dołem chwilę przed
opuszczeniem. Kwatera ma podwójne dno. Babka wykupiła ją z myślą,
że pewnego dnia na górze spoczną jej szczątki.
Ale po latach, gdy babka umiera, lekceważę jej życzenie, aby zostać
pochowaną w tym samym grobie. Polecam poddać jej ciało kremacji
i sama rozsypuję prochy. Nie pozwolę jej spocząć na wieki nad moją
matką. Nie pozostawię matki na wieczność pod tym ciężarem.
Na płycie nagrobnej znajduje się tylko imię matki, jej nazwisko,
data urodzenia oraz śmierci. Kiedy płyta jest gotowa, od razu robi mi się
przykro, że nie dodałam słowa „Ukochana”.
W dniu, kiedy zamówiłam tablicę, dzień po śmierci matki, usiadłam
obok babki w biurze przedsiębiorstwa pogrzebowego i przejrzałam
ciężką księgę ze zdjęciami rozmaitych wzorów. Wybrałam granit na
brązie i starannie dobrałam typ liternictwa. Ale pozostawiłam puste
miejsce pod datami, bo tamtego popołudnia wydało mi się, że nie
zasłużyłam na użycie jedynego słowa, które mogło być tam wyryte.
Słowa prawdziwego.
„Ukochana”.
Nie prowadzę dziennika snów, ale 7 lutego 1995 roku przyśniło mi
się coś tak niezwykłego, że tego dnia zaznaczam datę w kalendarzu,
pisząc „Matka”. Nie musze zapisywać, co się w tym śnie dzieje. Wiem,
że zawsze będę pamiętała wszystko bardzo dokładnie.
Matka odnajduje mnie w kuchni. Jest jeden z zimowych poranków.
Właśnie przygotowuję śniadanie dla mojej rodziny. Na górze wszyscy
jeszcze śpią. Wzdrygam się, kiedy podnoszę wzrok znad stolnicy i widzę
ją. Boje się. Wszystkie sny, w których występuje matka, są koszmarami.
Ale tym razem wydaje się przyjazna, niemal pełna entuzjazmu. Światło,
które przenika przez szklane drzwi i pada na nią, jest doskonale czyste
i białe – to odbite od śniegu promienie słońca. Ma na sobie dopasowany,
granatowy kostium, starannie skrojony z materiału tak ładnego
i lśniącego, że aż bije w oczy. Dziwię się, że przychodzi do mnie wiele
lat po śmierci, i jednocześnie fascynuje mnie każdy szczegół jej
obecności. Klapy kostiumu – jakże są doskonałe! Chcę ich dotknąć,
dotknąć jej, ale nie chcę, żeby zniknęła. Pragnę pokazać jej moje dzieci,
ale boję się ryzykować wyjścia z kuchni albo spłoszenia jej głośnym
wołaniem.
Mimo wszystko duch nie znika, świeci zupełnie realnie. Mam
rozdwojoną świadomość, która czasem występuje w snach, i w tym śnie
dokonuję spostrzeżenia, że duch matki naprawdę jest ze mną, że nie
byłabym w stanie sfabrykować ludzkiej obecności wyłącznie z tęsknoty.
– Och, mamo – mówię w końcu, ale nie ośmielam się jej dotknąć –
jesteś taka piękna i masz na sobie najpiękniejsze ubranie. – Wzrusza
ramionami na ten komplement, jakby nie obchodził jej własny wygląd
i jakby w ogóle nie dbała o tego rodzaju sprawy. A ja wiem, że obie
myślimy tylko o jednym: jak to było na końcu, gdy rak wykradł jej
młodość, urodę, zakpił sobie z próżności.
Nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak wszystko wychodzi na jaw.
Matka i ja przyglądamy się sobie uważnie. Zaglądamy sobie w oczy
głębiej niż kiedykolwiek w życiu. Nie spieszymy się. Nasze twarze dzieli
zaledwie kilka cali. Nie poruszamy się, nie mrugamy. Kiedy patrzymy,
wyraża się wszystko, co kiedykolwiek czułyśmy, lecz czego nigdy żadna
z nas nie wypowiedziała. Jej młodość, egoizm i brak szczęścia; moja
młodość, mój egoizm i brak szczęścia. Nasza samotność. Wzajemne
zdrady.
W tym śnie czuję, że ona mnie wreszcie poznaje i ja odwzajemniam
jej się tym samym. Czuję, że przestajemy mieć nadzieję na inną córkę,
na inną matkę.
Podziękowania
Mam dług wdzięczności wobec Amandy Urban i Kate Mediny za
ich niezłomną wiarę i wsparcie, wobec Janet Gibbs za to, że zechciała
słuchać, i Dawn Drzal, że zgodziła się czytać, wobec Jill Simonsen za jej
przyjaźń i wobec Colina za wszystko.