Duncan Dave Pozlacany lancuch

Dave Duncan

Opowieści o królewskich fechtmistrzach tom 01 Pozłacany łańcuch

Przełożył Michał Jakuszewski

Tytuł oryginału: The Gilded Chain

Wersja angielska: 1998

Wersja polska: 2000


Ta książka jest dedykowana z wyrazami miłości mojemu wnukowi, Brendanowi Andiewowi Pressowi w nadziei, że pewnego dnia sprawi mu radość


Prolog


Wielki mistrz wyglądał jeszcze starzej niż dziedzic, lecz miał w sobie pewną twardość, której nie złagodził wiek, i wydawało się, że mieczem, który miał u boku, nadal włada ze śmiertelną skutecznością. W jego spojrzeniu kryła się gwałtowność, której chłopiec nigdy dotąd u nikogo nie widział. Zdołał się jednak nie wzdrygnąć, gdy owe straszliwe, szare oczy skierowały się na niego. Spojrzał w nie tak beznamiętnie, jak tylko potrafił, zdecydowany ukryć niepokój, od którego kotłowały mu się wnętrzności. Gdy obaj mężczyźni mówili o nim, stał w milczeniu, miętosząc czapkę w dłoniach. Nigdy nie widział, by dziedzic traktował kogoś z tak bajeczną uprzejmością. Schlebiał wielkiemu mistrzowi tak samo, jak gęsiarka zwykła schlebiać jemu.

Chłopiec spodziewał się, że sławny Żelazny Dwór będzie wyglądał jak zamek, było to jednak tylko skupisko budynków wznoszących się na jałowym Posępnym Wrzosowisku. Miały czarne, kamienne mury i dachy kryte dachówką tego samego koloru. W środku wyglądały jeszcze bardziej ponuro: gołe ściany, podłogi z desek, drewniany sufit i zimny przeciąg wpadający przez jedno nieoszklone, zakratowane okno, a wypadający przez drugie. Dwa duże fotele, stół, półka z książkami i kominek tak czysty, że trudno było uwierzyć, by kiedykolwiek palono na nim ogień - żadna cela więzienna nie mogłaby wyglądać bardziej odpychająco. Jeśli to był pokój wielkiego mistrza, to jak żyli tu chłopcy? - Jest złośliwy! - mówił dziedzic. - Krnąbrny. Niech się warn nie zdaje, że nawet u was uda się zrobić człowieka z podobnego śmiecia.

Opowiedział wszystko. Zdał relację z całego życia chłopca, od jego haniebnych pozamałżeńskich narodzin przed czternastu laty, aż po zeszłotygodniową próbę ucieczki, która zakończyła się dla niego wychłostaniem. Nie zapomniał o żadnej psocie ani szelmostwie. Nie tak się sprzedawało konie. Kiedy wielki mistrz wysłucha tej długiej listy występków, z całą pewnością go nie przyjmie. Bajecznie szybko odeślą go do Dimpłeshire. Mężczyzna dopił wino i odstawił puchar na stół.

- Zostaw nas proszę. Chcę pogadać z chłopakiem.

Chłopiec przyglądał się niepewnie dziedzicowi, który wstał, pokłonił się nisko i wyszedł z pokoju. Po co było przeciągać sprawę? Dlaczego po prostu ich stąd nie wygonił? Nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi zamknęły się z łoskotem.

Wielki mistrz nie poprosił go, by usiadł na wolnym fotelu. Chłopiec znowu spojrzał w straszliwe, szare oczy i wytężył wolę, starając się nie drżeć, nie wiercić ani nawet nie przełykać śliny.

- Dlaczego ukradłeś kucyka? - zapytał wielki mistrz po długiej chwili.

Chłopiec wykonał polecenie, pełen nieufności.

- Wracaj tam, gdzie stałeś. Łap! Chłopiec chwycił monetę. Bajecznie! - Potrafisz ją wrzucić do czapki? Świetnie. Gotowy? Druga moneta.

Chłopiec złapał ją i cisnął do czapki w ślad za pierwszą. Trzecia pofrunęła w bok. Czwarta pomknęła wyżej, tak że musiał podskoczyć. Leciała już następna, musiał więc jednocześnie rzucać i łapać. Wkrótce miotał się już we wszystkie cztery strony naraz, chwytając i miotając obiema rękami.

Lawina ustała. Pieniążki bez wyjątku trafiły do czapki.

Poszło mu nieźle, ale to przecież była dziecinada.

- Mów mi “wielki mistrzu”. Twój dziadek z pewnością miał racje, twierdząc, że jesteś zręczny. W jednym jednak minął się z prawdą, choć nie okłamał mnie świadomie. Jak było naprawdę?

Chłopiec oparł się pokusie oblizania warg. Czy lepiej uchodzić za łotra, czy za głupka? Stary z pewnością używał jakiegoś czaru wykrywającego kłamstwa, pozostała mu więc tylko ta druga możliwość.

- Chodzi o dziewczynę, wielki mistrzu. Ja tego nie zrobiłem. Staruszek skinął głową.

- Poznałem to po twej reakcji. Cała reszta nie ma znaczenia. Po prostu twój duch cierpiał w klatce. Przemoc wobec kobiet to jednak coś całkiem innego. A mimo to przyjąłeś karę bez sprzeciwu. Dlaczego?

Dlatego że jestem głupi!

I pierwszą też. Chłopiec nie spodziewał się, że dadzą mu wybór.

Nie liczył na to, że potraktują go tak sprawiedliwie. Jeśli odejdzie, nigdy się nie dowie, czy wystarczyłoby mu męstwa. Życie dzieciucha w Żelaznym Dworze nie mogło być dużo gorsze od życia bękarta w rodzinie, która miała niewiele pieniędzy i żadnej pozycji. Alternatywą było dla niego oddanie w termin do jakiegoś rzemieślnika lub kupca, a wtedy pozostałby nikim aż do śmierci. Z pewnością nie będzie dzieciuchem zbyt długo.

- Wierzę w swój osąd, wielki mistrzu. Starzec przymrużył powieki straszliwych oczu.

To była jedyna bezpieczna odpowiedź. Mężczyzna skinął głową.

- Proszę bardzo. Jesteś przyjęty. Dzieciuchu, idź i powiedz mężczyźnie, który czeka pod drzwiami, że może już odejść.


I

Kośba


1


- Zdrada - wyszeptał Kromman. - Zdrada! - powtórzył, jakby smak tego słowa sprawiał mu przyjemność. - Twoje knowania zostały wreszcie zdemaskowane. Królowi przedstawiono dowody.

Z uśmiechem oblizał pomarszczone wargi.

Wesz w ludzkiej skórze!

Roland miał ochotę wyciągnąć miecz i wbić go w ciało Krommana tak głęboko, jak to tylko możliwe, a potem go wydobyć. Dla urozmaicenia - inną drogą. Byłoby to przysługą dla społeczeństwa i powinien był tak postąpić już dawno temu. Spowodowałby jednak w ten sposób wielki skandal. W całej Euranii natychmiast by się dowiedziano, że lord kanclerz króla Chiviaiu zamordował jego osobistego sekretarza. Dworzanie w tuzinie stolic parsknęliby histerycznym śmiechem na tę wieść. Lord Roland musiał być grzeczny. Miło jednak było pomarzyć.

Zapadała już zimowa noc. Miał przed sobą jeszcze mnóstwo piętrzącej się niczym zaspy roboty. Czekało na niego dwunastu interesantów i nie miał zamiaru tracić czasu na tę ludzką wesz obleczoną w czarną szatę.

Cierpliwości!

- Jak świetnie ci wiadomo, panie sekretarzu, podobne pogłoski pojawiają się co parę lat. O mnie, o tobie i o wielu królewskich ministrach. - Autorem większości tych opowieści zapewne był sam Ambrose, jeśli jednak Kromman usłyszy to od jego kanclerza, w te pędy mu wszystko powtórzy. - Jego Królewska Mość ma zbyt wiele rozsądku, by wysłuchiwać pomówień. Masz do mnie jakąś sprawę?

- Nie, lordzie kanclerzu. Nie będziesz już załatwiał żadnych spraw.

Kromman nie krył radości. Z całą pewnością coś knuł. Budził odrazę nawet w latach młodości, gdy był inkwizytorem Czarnej Izby. Szpiegował i donosił, spiskował i intrygował, oczerniając każdego, kogo nie był w stanie zniszczyć. Teraz, gdy oczy pożółkły mu ze starości, a kudły sterczały spod czarnego biretu niczym pajęczyna, przypominał wyrzuconego przez morze na brzeg trupa. Bywały dni, że wyglądał jeszcze gorzej. Nawet król, który miał niewiele skrupułów, gdy Roland rozmawiał z nim w cztery oczy, zwał swego sekretarza trutką na szczury. Co sprawiało Krommanowi tyle radości?

Roland wstał. Zawsze był wyższy i schludniejszy niż ten brudny gryzipiórek i upływ lat tego nie zmienił.

Kromman położył na biurku jakiś list. Na jego twarzy malowała się satysfakcja małego chłopczyka, czekającego, aż matka rozpakuje prezent, który jej ofiarował. Z całą pewnością coś knuł!

Siedzący przy drzwiach Strzała oderwał z wyraźnym zdziwieniem wzrok od książki. Nikt jeszcze nie podniósł głosu, lecz instynkt fechtmistrza ostrzegał go, że zbliżają się kłopoty.

Twarz Rolanda od trzydziestu lat nie zdradzała żadnych uczuć i nie zamierzał dopuścić, by zmieniło się to w tej chwili. Podniósł z obojętną miną kopertę, zwracając uwagę, że jest adresowana do hrabiego Rolanda z Waterby, Kawalera Białej Gwiazdy, Rycerza Starożytnego Wiernego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów i tak dalej, oraz opatrzona małą pieczęcią państwową, a mimo to nic nie wspomina o jego wysokim urzędzie. To dziwne połączenie ostrzegło go, co znajdzie w środku, nim jeszcze zerwał lak zręcznym ruchem noża i rozwinął pergamin. Nakreślony ozdobnym pismem list był zwięzły aż do granic brutalności:

...niniejszym rozkazuje się przekazać... zostaje wykluczony z posiedzeń naszej Rady Przybocznej... nie będzie opuszczał miejsca zamieszkania, by odpowiedzieć na pewne poważne zarzuty...

Dymisja!

Jego pierwszą reakcją było radosne poczucie ulgi. Będzie teraz mógł zapomnieć o wszystkich zmartwieniach i wrócić do domu, do Ivywalls i żony, której nigdy nie miał czasu kochać tak, jak na to zasługiwała. Potem jednak pomyślał o Krommanie, którego list wymieniał jako jego następcę. Ta kandydatura była absolutnie nie do przyjęcia. Ów człowiek zupełnie się nie nadawał na to stanowisko.

Podniósł wzrok z twarzą wciąż pozbawioną wyrazu, lecz jego myśli gnały jak opętane, szukając drogi wyjścia ze śmiercionośnej dżungli, która nagle wyrosła wokół niego. Rzecz jasna, nie powinien czuć się zaskoczony. Ambrose IV nudził się ministrami równie łatwo jak kochankami czy ulubionymi dworakami. Król szybko się do nich zniechęcał i pragnął wówczas nowego początku. Miał nadzieję, iż zmniejszy swą obecną niepopularność, obciążając winą za własne błędy człowieka, który lojalnie realizował jego politykę. Wierność lepiej było otrzymywać niż dawać.

Strzała podniósł się bezszelestnie z gracją napinającego cięciwę łucznika. Biedny chłopak od dwóch dni niemal bez przerwy siedział na kozetce przy drzwiach i śmiertelnie znudzony kartkował książkę z romantycznymi wierszami. Gdy ostatni gość wchodził do komnaty, z pewnością upewnił się, że jest on nieuzbrojony, a potem przestał się nim interesować. Teraz jednak wyczuł, że dzieje się coś niedobrego,

- Twa zdrada została zdemaskowana! - powtórzył Kromman z triumfalną miną.

Roland wzruszył ramionami.

Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Całe życie byli śmiertelnymi wrogami i zbyt długo już hamowała ich służba temu samemu panu. Roland z pewnością nie uważał, by był winien zdrady w jakimkolwiek rozsądnym sensie tego słowa, zdrada była jednak płynnym pojęciem i w podobne bagno wpadło już przed nim wielu ludzi: Bluefield, Centham, Montpurse. Zwłaszcza Montpurse. Sam zaaranżował jego upadek. Gdyby jednak tą samą monetą odpłacił mu odrażający Kromman, ironia losu przekroczyłaby dopuszczalne granice. To byłoby bardziej bolesne niż uderzenie katowskiego topora.

Po raz kolejny rozważył możliwość morderstwa i tym razem nie był to już żart. Mogła to być dla niego ostatnia szansa rozprawienia się z tym robakiem. Niestety, zemsta, którą powinien był wywrzeć już przed laty, wyglądałaby teraz na przyznanie się do winy. W ten sposób on również by zginął, a Kromman został pośmiertnym zwycięzcą ich długoletniej wojny. Lepiej zachować życie i walczyć, stawić czoło oszustwu z nadzieją na zwycięstwo, nawet jeśli nie wydawało się ono prawdopodobne. Kromman był bardzo pewny siebie.

Tymczasem mógł zapomnieć o zakurzonych szpargałach na biurku i gadatliwych petentach, którzy siedzieli w poczekalni. Lord Roland porzuci to wszystko z czystym sumieniem i wróci do domu dzień wcześniej niż planował. O zdradę, proces i niemal nieuchronny wyrok śmierci będzie się martwił dopiero jutro.

- Niech żyje król - rzekł spokojnie. Okrążył biurko i zdjął z ramion ciężki łańcuch. - Swoją drogą, nie jest złoty, tylko pozłacany. W sądzie kanclerskim o tym wiedzą, nie próbuj mnie więc oskarżać o defraudację.

Kromman pochylił głowę z szyderczym uśmiechem triumfu, czekając, aż jego wróg zawiesi mu łańcuch na szyi. Gdy Roland rzucił mu go do stóp, przedmiot zagrzechotał niczym złoty wąż.

Nowy kanclerz wyszczerzył bursztynowe zęby w uśmiechu, który był wystarczającą odpowiedzią.

- W rzeczy samej, będę miał przyjemność wreszcie wykonać zadanie, którego nie pozwolono mi wykonać przed laty.

Znaczyło to, że przyprowadził ze sobą zbrojnych, którzy czekali w przedpokoju, gotowi odprowadzić więźnia do lochu w Bastionie, zapewne zakutego w łańcuchy. To dopiero byłby dla niego wspaniały triumf!

Nadal jednak nie zdawał sobie sprawy, że w pokoju jest obecna też trzecia osoba. Wpadł tu, drobiąc szpotawymi stopkami, i przeszedł tuż obok siedzącego przy drzwiach świadka. W swej niecierpliwości nawet nie zauważył, że jego ofiara ma obrońcę. Strzała ruszył przed siebie cicho jak mgła i zatrzymał się za plecami inkwizytora, wysoki, zwinny i śmiercionośny niczym napięta kusza. Wyglądał jak brat bliźniak lorda Rolanda, urodzony o czterdzieści lat za późno.

Roland po raz pierwszy spojrzał prosto na niego.

Kromman odwrócił się nagle, wciągając głośno powietrze.

- To nie jest zaszczyt. Chce mnie aresztować. Co na to powiesz?

Strzała rozciągnął usta w uśmiechu. Dzień nagle stał się ciekawszy.

- Powiem, że tego nie zrobi, milordzie.

Jedną dłoń trzymał na rękojeści miecza i mógł go wyciągnąć szybciej niżby strzelił z bicza.

- Tak też myślałem. To jest sir Strzała, kanclerzu. Muszę ci z głębokim żalem oznajmić, że nie będę mógł dobrowolnie przyjąć twego uprzejmego zaproszenia. Mam nadzieję, że towarzyszą ci odpowiednie siły?

Krommanowi opadła szczęka. Spodnie i kubrak Strzały były skandalicznie drogie, a jego kaftan i ozdobiony piórami kapelusz kosztowały jeszcze więcej, lecz podobny ubiór można było zobaczyć na wielu kręcących się na dworze dandysach. To nie gracja atlety czy mroczna, złowieszcza uroda identyfikowały go niezawodnie jako fechtmistrza, ani nawet nie miecz, ukrył bowiem charakterystyczną gałkę. Być może chodziło o jego zachowanie. Nie ulegało wątpliwości, że nawet gdyby miał przeciwko sobie całą armię, usiałby podłogę trupami, nim pozwoliłby komukolwiek tknąć swego podopiecznego.

Kromrnan natknął się na niespodziewany problem.

Roland powinien się domyślić, że po jego wizycie w Żelaznym Dworze wydarzy się coś nieoczekiwanego. Po każdych odwiedzinach w owej posępnej twierdzy w jego życiu następował kolejny punkt zwrotny.


2


Gdy Durendal uniósł do ust kielich wina, na drugim końcu sali rozległo się głośne buczenie, co z pewnością oznaczało, że do środka wszedł dzieciuch. Zaraz potem dał się słyszeć radosny krzyk, świadczący, iż ktoś już zdążył podstawić mu nogę. Chłopak podniósł się, zasypywany gradem okruchów chleba i ogryzionych kości, lecz w mgnieniu oka przewrócono go znowu. Czekała go długa droga. Nie minął jeszcze stołu sopranów, a nim dotrze do starszych, będzie musiał przejść również obok niedorostków, bezbrodych i kosmatych. Z pewnością wielki mistrz kazał mu wezwać pierwszego i drugiego na połączenie więzią. Miał pecha, że trafił akurat na kolację.

Była to brutalna zabawa, lecz zdarzały się gorsze, a każdy musiał zaczynać jako dzieciuch. Durendal cierpiał jednak ten los dłużej niż większość pozostałych chłopców. Zaczęło się natychmiast po pełnej radosnego uniesienia chwili, gdy polecił dziadkowi wyjechać do Dimpleshire i już więcej tu nie wracać. Duchy! Czy to już pięć lat? Trudno mu było uwierzyć, że jest teraz drugim i dzieciuch przyszedł po niego. Bajecznie!

Zerknął na stojący na podwyższeniu stół, by się upewnić, że tron wielkiego mistrza nie jest zajęty. Mistrz kawalerzysta i mistrz rapierów zauważyli jego spojrzenie i uśmiechnęli się, przybierając mądre miny. Nic poza połączeniem więzią nie mogłoby zatrzymać starego w najbardziej uroczystą noc w Żelaznym Dworze, noc Uczty Durendala, legendarnego założyciela, którego imię wybrał sobie obecny drugi w akcie szaleńczego wyzwania. Starszym pozwalano dziś pić wino. Wkrótce odczyta się Litanię Bohaterów i zostaną wygłoszone mowy. Jeśli wielki mistrz był nieobecny, z pewnością wydarzyło się coś o kolosalnym znaczeniu. Być może przybył sam król.

Durendal został drugim przed niespełna tygodniem i nie spodziewał się, że tak szybko awansuje na pierwszego. Spojrzał na siedzącego obok Kośbę, ten jednak wdał się w gorączkową dyskusję z Evermanem i nawet nie zauważył zamieszania.

Pięć lat i wkrótce nadejdzie koniec. Być może już jutro wieczorem, jeśli król zażądał więcej niż jednego fechtmistrza. Pożegna się z Żelaznym Dworem i młodością, wchodząc w wiek męski. Nagły atak nostalgii - i być może również wino - wywołał u niego niezwykłe skupienie. Durendal przyjrzał się wielkiej sali, jakby chciał ją dokładnie zapisać w pamięci.

Słudzy wybiegali co chwila z kuchni, raz za razem napełniając talerze ciągle opróżniane przez stado młodych, wygłodniałych żarłoków. Blask świec padał na dziesiątki świeżych twarzy zasiadających za długimi stołami chłopców, oświetlając również sławne niebo mieczy nad ich głowami. Między ścianami rozciągnięto chyba ze sto łańcuchów i niemal z każdego ich ogniwa zwisał miecz. Było ich z górą pięć tysięcy. Gości i nowo przybyłych regularnie opuszczał apetyt, gdy zaproponowano im spożycie pierwszego posiłku w sali, zwłaszcza jeśli owej ofercie towarzyszyły barwne opisy tego, co się wydarzy, jeśli któryś z prastarych łańcuchów się zerwie. Stali lokatorzy szybko jednak uczyli się ignorować tę groźbę. Najstarsze z mieczy wisiały tu już od stuleci i zapewne miały wisieć jeszcze długi czas. Najbardziej starożytny z nich zawieszono samotnie na honorowym miejscu nad tronem wielkiego mistrza. Był to Zmierzch, miecz pierwszego Durendala, który z niewyjaśnionych powodów złamał się po śmierci właściciela.

Gdy dzieciuch mijał stół niedorostków, oblano go zupą.

W Żelaznym Dworze przebywało obecnie siedemdziesięciu trzech kandydatów. Drugi odpowiadał za utrzymanie wśród nich dyscypliny i dlatego nosił tę liczbę wypaloną na sercu. Powinno ich być około stu, lecz na tron wstąpił niedawno nowy król. Podczas pierwszego roku panowania Ambrose zastąpił ponad dwudziestu postarzałych gwardzistów ojca nowymi. Od tego czasu zwolnił nieco tempo, ostatnio jednak zaczął przydzielać fechtmistrzów swym faworytom. Kandydaci uważali, że Ambrose IV marnotrawi w ten sposób swych drogocennych szermierzy, nie byli jednak w tej sprawie bezstronni. Ilu chciał dostać dzisiaj? Pierwszym był Kośba, a kandydaci zawsze opuszczali Żelazny Dwór w tej samej kolejności, w jakiej do niego przybyli.

Dzieciuch dotarł wreszcie do celu, zdyszany i pobrudzony sosem oraz sałatką. Wpatrywał się zatrwożony w plecy Kośby, nie chcąc przerywać budzącemu nabożny lęk pierwszemu w chwili, gdy był zajęty rozmową. Wszyscy starsi oprócz Durendala spierali się zażarcie na cały głos, nieświadomi rozgrywającego się obok dramatu. Audytorium zdało sobie sprawę, co się dzieje, i w sali zapadła cisza. Wszyscy czekali rozbawieni, co stanie się teraz. Siedzące najdalej soprany wdrapały się na ławy, by lepiej widzieć.

- Powiadam ci, że jesteśmy najgroźniejszą grupą szermierzy w całej Euranii! - darł się na całe gardło młody Byless. Najwyraźniej miał na myśli starszych, w tym również siebie. Z pewnością pierwszy raz w życiu skosztował wina i łatwo było to zauważyć. - Moglibyśmy stawić czoło całemu pułkowi Nadwornych Szablistów króla Isilondu. Powinniśmy wysłać im wyzwanie.

- Poza tym sądzę, że oni są znacznie groźniejsi od nas - zauważył Szczęsny, wskazując ruchem barku na stoły znajdujące się za ich plecami.

To była bardziej sensowna uwaga. Tam właśnie siedzieli mistrzowie i inni rycerze, fechtmistrze, którzy ukończyli już służbę i uczyli teraz następne pokolenia. Można tam było zobaczyć łysiny, wątrobowe plamy i luki w uzębieniu. Niektórzy byli już bardzo starzy, żaden jednak nie stał się gruby, zniedołężniały ani nawet przygarbiony. Większość zachowała dawną sprawność. Miecze fechtmistrzów mogły rdzewieć, lecz ich samych rdza nie ruszała. Było wśród nich trochę nieznajomych twarzy, gości przywabionych tu nostalgią za Nocą Durendala. Rycerze, którzy zakończyli służbę w Gwardii Królewskiej, mogli piastować najrozmaitsze stanowiska, od odźwiernych w służbie bogatych kupców aż po najważniejszych ministrów korony. Spośród obecnych dzisiaj Durendal znał jedynie wielkiego czarodzieja, głowę Królewskiego Kolegium Magów. Wszyscy oni powstrzymywali śmiech z równie wielkim wysiłkiem jak kandydaci.

Twarz Bylessa poczerwieniała. Chłopak osuszył kielich, czknął głośno i przeszedł do kontrofensywy.

- UrkI Oni? Są starzy! Nie ma wśród nich nikogo poniżej trzydziestki.

Durendal uznał, że czas już powstrzymać przyjaciół przed robieniem z siebie durniów. Łypnął spode łba na dzieciucha, który był bystrym chłopakiem i spędził w Żelaznym Dworze wystarczająco wiele czasu, by wiedzieć, że obecny drugi nie zrobi mu nic złego.

- Ty nędzny łajdaku! - krzyknął. - Żrący tyłkiem, zasmarkany, cuchnący robaku, jak śmiesz zakradać się tutaj niepostrzeżenie i psuć zabawę lepszym od siebie?

Dzieciuch obrzucił go nieufnym spojrzeniem. Kośba rozejrzał się wokół, rozdziawiając usta z przerażenia. Szybko jednak odzyskał rezon.

- Ty śmieciu! Lejący w łóżko troglodyto!

Machnął pięścią w stronę głowy dzieciucha, cios był jednak sygnalizowany i nie dotarł do celu.

Chłopak padł realistycznie na podłogę i złożył należne hołdy. Gdy Durendal był dzieciuchem, to właśnie było dla niego najtrudniejszym z obowiązków. Nauczył się jednak i tego. Och, tak, nauczył się! Cała sala ryknęła głośnym wrzaskiem aprobaty. Każdy z obecnych był kiedyś w tej sytuacji, leżał na podłodze jako ofiara drwin całego Żelaznego Dworu.

Dzieciuch zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki, po raz drugi przedzierając się przez deszcz jedzenia i podstawiane nogi. Rycerze śmiali się razem z chłopcami, jakby nie byli w przeszłości świadkami tysiąca podobnych scen.

Wreszcie tumult ucichł, przechodząc w pełen podniecenia szept

- To było niezłe - skwitował Durendal. - “Lejący w łóżko troglodyta” był naprawdę niezły!

Pierwszy usiłował ukryć niepokój, lecz jego wysiłki skończyły się całkowitym niepowodzeniem.

- Myślisz, że w jego słowach może być ziarnko prawdy? - To twoja krew, bracie - oznajmił Durendal z pewnością w głosie.

Ale nie będzie to jego krew, nie dzisiaj. Więzią miano połączyć tylko pierwszego. W przeciwnym razie wielki mistrz wezwałby więcej niż dwóch.”Wstali jednocześnie i jednocześnie pokłonili się ludziom siedzącym za stołem na podwyższeniu, po czym ruszyli razem ku drzwiom. W sali zapadła złowieszcza cisza.

Bajecznie!


3


Durendal bezszelestnie zamknął ciężkie drzwi i stanął u boku Kośby, pilnie bacząc, by nie spojrzeć na drugi fotel. - Wzywałeś nas, wielki mistrzu?

Głos pierwszego załamywał się lekko, choć chłopak stał wyprężony jak struna i wpatrywał się w regały.

- Wzywałem, pierwszy. Jego Królewska Mość potrzebuje fechtmistrza. Czy jesteś gotów służyć?

Świece paliły się migotliwym blaskiem. Durendal nie był w tej komnacie od dnia, gdy - przed pięciu laty - łapał rzucane mu monety, nie zauważył tu jednak żadnej zmiany. Kominek nadal pozostał nietknięty przez ogień, z foteli wyłaziła ta sama wyściółka i nawet stojące na stole wino miało identyczną, ciemnoczerwoną barwę. Rzecz jasna, brwi wielkiego mistrza stały się gęstsze i bardziej białe, a szyja chudsza, te zmiany Durendal obserwował jednak na co dzień. Sam zmienił się znacznie bardziej. Dorównywał teraz wzrostem staremu.

Pamiętał, jak owego wiekopomnego pierwszego dnia zameldował się u Kośby i ujrzał, że jego twarz rozświetlił wyraz ekstazy. Trzy miesiące później sam zareagował w identyczny sposób, gdy pojawił się jego następca. Te trzy miesiące piekła były jednak niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się potem, gdy niedawny dzieciuch uparł się, że przybierze święte imię Durendala. Mistrz archiwista ostrzegał go, co się stanie, jeśli ośmieli się pogwałcić uświęconą upływem trzystu lat tradycję. No cóż, nie udało im się go złamać. Wytrzymał wszystko, chcąc okazać się godnym tego wielkiego imienia, i w końcu zdobył szacunek mistrzów i kolegów. Rzeczywiście był godny, najlepszy z nich wszystkich. Jutro wieczorem on stanie się pierwszym, a Byless drugim. Byless nigdy nie poradzi sobie z młodszymi.

Ale to już nie jego zmartwienie.

Jego zmartwieniem było przerażające milczenie Kośby. Na pewno oczekiwał tego pytania, ponieważ był drugim, gdy powołano Penderinga. Jaki miał wybór? Czy zdarzyło się kiedyś, by ktoś odmówił? W zasadzie nadal stała przed nim przerażająca możliwość dostępna dla wszystkich kandydatów. Mógł opuścić Żelazny Dwór i więcej nie wrócić. Z pewnością jednak nie zamierzał dać za wygraną po tak wielu latach trudu.

W pomieszczeniu słychać było tylko cichy szelest gniecionego papieru. Wielki mistrz miął list w masywnej pięści. Lak królewskiej pieczęci rozprysnął się na kawałki. Durendal miał pięć lat na to, by nauczyć się odczytywać nastroje starego, i potrafił rozpoznać oznaki nadciągającego huraganu. Fakt, że nie było mu dane uczestniczyć w uczcie, mógł tłumaczyć lekkie wzburzenie, ale nie coś takiego.

- Jestem gotów, wielki mistrzu - wyszeptał wreszcie Kośba ledwie słyszalnym głosem.

Niedługo Durendal wypowie te same słowa. Kto będzie wtedy siedział na drugim fotelu?

A kto siedzi na nim teraz? Kącikiem oka dostrzegł, że to ktoś młody, z pewnością młodszy od króla.

Uśmiechnął się bez wyrazu. Był chuderlawym, dwudziestoparoletnim mężczyzną o miękkich rysach twarzy, dworakiem aż do szpiku kości. Miał na sobie wspaniałe, obszyte futrem jedwabie o karmazynowej i cynobrowej barwie oraz złoty łańcuch. Jeśli jego białe futro naprawdę było gronostajowe, musiało kosztować fortunę. Jasną bródkę miał przyciętą w szpic ostry jak igła, a wąsy były dziełem sztuki. Elegancik. Ale kto?

Kośba pokłonił się z twarzą poszarzałą na myśl o tym, że będzie musiał poświecić całe życie na strzeżenie... kogo? Nie króla, jego dziedzica, czy księcia krwi, nie ambasadora podróżującego do egzotycznych krain, ważnego właściciela ziemskiego z pogranicza, wysokiego rangą ministra albo - w najgorszym razie - głowy jednego z wielkich zakonów magicznych. To nie był podopieczny, za którego warto oddać życie, lecz dworski dandys, pasożyt. Śmieć.

Starsi poświęcali polityce więcej uwagi niż jakiejkolwiek innej dziedzinie oprócz szermierki. Czy markiz Nutting nie był przypadkiem bratem hrabiny Mornicade, najnowszej kochanki króla? Jeśli tak, to przed sześcioma miesiącami był jedynie szlachetnym Tabem Nillwayem, młodszym synem niemającego grosza przy duszy baroneta, którego jedynym tytułem do chwały był fakt, że wyszedł na świat z tej samej macicy co jedna z najsławniejszych piękności epoki. Do Żelaznego Dworu nie dotarł żaden raport sugerujący, że może on mieć jakiekolwiek zdolności.

- Czuję się wielce zaszczycony, że będę mógł ci służyć, panie - mruknął ochrypłym głosem Kośba. Z jakiegoś powodu duchy nie powaliły go trupem za krzywoprzysięstwo.

To tłumaczyło niezadowolenie wielkiego mistrza. Zmarnowano jednego z jego cennych uczniów. Nutting znaczył zbyt mało, by mieć wrogów, nawet na dworze. Żaden człowiek honoru nie zniżyłby się do tego, by wyzwać stręczyciela i nuworysza, a już zwłaszcza takiego, za którego gotowy był zginąć fechtmistrz. Wielki mistrz nie miał jednak wyboru. Rozkazom króla nie można się było przeciwstawiać.

Twarz wielkiego mistrza już przedtem była niebezpiecznie zaczerwieniona, a gdy usłyszał te słowa, żyły na jego czole uwydatniły się jeszcze bardziej.

- W ten sposób zabiłbyś człowieka, panie. Musisz nauczyć się swojej części rytuału. I ty, i pierwszy musicie się poddać oczyszczeniu drogą obrządków i postu.

Nutting wykrzywił usta.

Jeśli wielki mistrz zamierzał zastraszyć w ten sposób dworskiego pasożyta, by skłonić go do wycofania się, jego plan spalił na panewce.

- Och, z pewnością przesadzasz - mruknął tylko Nutting. Wielki mistrz skinął głową do obu kandydatów, nakazując im odejść. Pokłonili się mu jednocześnie i opuścili pokój.


4


Kośba zbiegł z głośnym tupotem po schodach i wpadł do korytarza, który wiódł jedynie do biblioteki. Durendal, który miał dłuższe nogi, bez trudu dotrzymywał mu kroku. Jeżeli pierwszy chciał zostać sam, mógł powiedzieć to na głos, jeśli jednak potrzebował wsparcia, któż mógł mu nim posłużyć, jeśli nie drugi?

Dostrzegli przed sobą blask lampy. Ktoś zbliżał się do zakrętu korytarza. Kośba zmełł w ustach przekleństwo, wsunął się do niszy okiennej, wsparł dłońmi o kamienny parapet i przycisnął twarz do krat, jakby próbował wypełnić płuca świeżym powietrzem.

- Wracaj do sali, drugi. Zajmij... - Głos mu się załamał. - Siądź na moim miejscu. Żeby wiedzieli.

Durendal położył mu dłoń na ramieniu.

Było to bezdyskusyjną prawdą i Durendal nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Zwrócił się z nadzieją w stronę zbliżającej się lampy i zobaczył, że niesie ją sir Aragon, który był jeszcze starszy od wielkiego mistrza. Nie wykonywał już w Żelaznym Dworze żadnej pracy i uświetniał go tylko swą wielką chwałą. Był ongiś fechtndstrzem wielkiego Shoulracka, który spacyfikował Nythię na rozkaz Ambrose’a III. Powiadano, że był nie tylko tarczą i mieczem generała, lecz również jego mózgiem.

- Zostaw mnie! - zawył Kośba, unosząc głowę ku niebu. - Na duchy, drugi, zostaw mnie i odejdź, bym mógł popłakać jak szalona kobieta. Jak ten rozwiązły, nienadający się do niczego fircyk, któremu mam oddać duszę.

Durendal odsunął się od niego. Aragon podszedł bliżej, powłócząc nogami. W jednej ręce trzymał lampę, w drugiej laskę, a pod pachą grubą księgę. Wiek pozbawił go sił, lecz nie ograbił z rozumu. Natychmiast zorientował się w sytuacji.

Staruszek obrzydliwie wykrzywił pomarszczoną twarz, odsłaniając pożółkłe pieńki zębów.

Oparł laskę o ścianę i wyciągnął szponiastą dłoń, która nigdy już nie miała użyć w walce wiszącego u jego pasa miecza.

Nieźle, pomyślał Durendal. Zdawał sobie jednak sprawę, że to by go nie pocieszyło, gdyby był na miejscu nieszczęsnego Kośby.

Pierwszy zadrżał, starając się nad sobą zapanować, choć nie ulegało wątpliwości, że jest bliski łez.

- Król wie, co robi! Wielki mistrz powiedział mu, że jestem za słaby do Gwardii Królewskiej, i dlatego wcisnął mnie temu bezwartościowemu bufonowi, stręczycielowi, który nawet nie jest prawdziwym szlachcicem.

- Bredzisz, pierwszy! - zawołał szczerze wstrząśnięty Aragon.

- Wiesz, że mam rację. Ani wielki mistrz, ani nikt inny nie poddaje kandydatów podobnej ocenie. Wszystkich, którzy nie spełniają wymagań, wyrzucamy na długo przed tym, nim osiągną rangę starszych. O tym również wiesz. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś tak dobrym szermierzem jak Durendal. Nikt nie jest. Ale to nie znaczy, że pozostali się nie nadają! Król zawsze bierze pierwszego dlatego, że nawet słabszy fechtmistrz jest bez porównania lepszy od innych szermierzy. Bez względu na to, które miejsce zajmujesz w Żelaznym Dworze, na szerokim świecie należysz do wyborowej elity. Przestań już robić z siebie durnia. - Skierował przelotnie na Durendala spojrzenie zaropiałych oczu. - Gdyby wielki mistrz dowiedział się o tym przedstawieniu, mógłby rzeczywiście zmienić decyzję. Usunąłby cię z listy!

Wtedy jego miejsce musiałby zająć Durendal, który jednak bardziej martwił się o przyjaciela niż o siebie. Przynajmniej miał taką nadzieję. Kłopot w tym, że Kośba nie dojrzał jeszcze w pełni. Nie potrafił panować nad uczuciami jak dorosły. Będzie musiał to nadrobić.

Miał na to dwadzieścia cztery godziny.

- Jesteś jednym z fechtmistrzów z Żelaznego Dworu, najgroźniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli - oświadczył Durendal.

- Wiernych, nieustraszonych i nieprzekupnych. Sir Aragonie, kiedy ostatnio ktoś zginął podczas połączenia więzią?

- Nie za mojej pamięci. Co najmniej sześćdziesiąt lat temu.

Durendal położył rękę na ramieniu pierwszego w przyjaznym, lecz silnym uścisku, po czym pociągnął go za sobą korytarzem. Aragon odprowadzał ich melancholijnym spojrzeniem.


5


Tajemnym, świętym sercem Żelaznego Dworu była kuźnia, ogromna, pełna ech krypta, zaopatrywana w wodę przez bijące w niej źródło. Pod ścianami ulokowano osiem pieców, z których każdy miał własne miechy, kowadło oraz kamienną rynnę. Tu właśnie wykuwano wspaniałe miecze z kocimi oczami, ośrodek mocy stanowiła jednak przypominająca kształtem trumnę żelazna płyta umieszczona centralnie. Na niej wykuwano fechtmistrzów. Proces dojrzewania wystarczał, by uczynić z chłopców mężczyzn, lecz tylko nieliczni z nich mogli zostać znakomitymi szermierzami. Wszystkich królewskich fechtmistrzów ulepiono z tej samej gliny. Byli szczupłymi, muskularnymi atletami. Gdy Kośba zbyt szybko przestał rosnąć, czarami skłoniono jego ciało do dodatkowego wysiłku. Kiedy zaczęło wyglądać na to, że Durendal urośnie za wysoki, on z kolei położył się na kowadle i mistrz rytuałów przywołał odpowiednie duchy, które przyszły mu z pomocą. Finalny dramat, połączenie więzią fechtmistrza i podopiecznego, musiał się rozegrać pośród płomieni kuźni.

Przed połączeniem więzią pełną ech kryptę oddawano uczestnikom rytuału, którzy zaczynali tam medytować jeszcze przed świtem. Gdy wyjątkowo długi dzień dobiegł końca, Durendal wciąż nie był pewien, czy mu się udało, jako że nigdy dotąd nie próbował medytacji. Jeśli jednak wyznacznikiem sukcesu była nuda, sprawił się znakomicie. Kośba ogryzł sobie paznokcie aż do łokci, a markiz chodził nerwowo w kółko, głośno się uskarżając, że jest głodny. Gdy mistrz płatnerz przyszedł zapytać Kośbę, jak chce nazwać swój miecz, usłyszał w odpowiedzi: - Jeszcze nie zdecydowałem. Mężczyzna wzruszył ramionami i odszedł.

O zmierzchu pojawił się mistrz rytuałów, który kazał wszystkim trzem uczestnikom rozebrać się do naga i wykąpać w czterech z ośmiu rynien w ściśle określonej kolejności. Markiz wsadził palec do lodowatej, źródlanej wody, pisnął głośno i odmówił tak stanowczo, że na pobladłej twarzy Kośby wykwitł na chwilę żałosny uśmieszek. Niestety, gdy Nuttingowi powiedziano, że ma do wyboru odwołanie połączenia więzią bądź rozebranie siłą i wrzucenie do wody przez czterech kowali, markiz postanowił ulec. Była to jednak z pewnością najkrótsza kąpiel odnotowana w kronikach.

Gdy zbliżała się północ, zjawili się rycerze i pozostali kandydaci. Pora było zaczynać rytuał.

W paleniskach buzowały jasne płomienie, lecz cienie stu dwudziestu mężczyzn i chłopców wypełniały kryptę budzącym lęk mrokiem. Gdy wzmacniany dziwną akustyką pomieszczenia oraz metalicznym stukotem młotów hymn osiągnął crescendo, Durendal wyczuł, że duchy nadeszły. Pewien poziom duchowości zawsze się tu utrzymywał, gdyż w każdej kuźni występują wszystkie cztery widoczne żywioły: ziemia w rudzie, ogień w piecach, powietrze w miechach i woda w rynnach. Jeśli chodzi o ukryte żywioły, miecze przyciągały duchy śmierci i przypadku, natomiast czas i miłość stanowiły nieodzowny składnik lojalności. Połączenie więzią było bardzo potężnym i złożonym czarem.

Durendalowi kręciło się trochę w głowie z głodu, lecz narastająca fala mocy uniosła go ze sobą. Trudno mu było uwierzyć, że jego życie w Żelaznym Dworze dobiega już końca. Niedługo jego również połączy się więzią i będzie musiał wyruszyć w świat ze swym podopiecznym, ktokolwiek nim będzie. Trudno sobie wyobrazić, by trafił gorzej niż nieszczęsny Kośba.

Świetnie znał procedurę. Po raz pierwszy uczestniczył w niej trzeciego dnia pobytu w Żelaznym Dworze, gdyż jedna z ról w rytuale należała do dzieciucha. Jako że duchy przypadku sprawiły, iż był dzieciuchem wyjątkowo długo, asystował aż przy ośmiu połączeniach więzią. Być może był to rekord, lecz nie taki, który stanowiłby powód do chluby.

A teraz wyszedł z tłumu, by znowu odegrać ważną rolę. Stanął razem z pozostałymi uczestnikami wewnątrz oktogramu. Każdy z nich miał wyznaczone miejsce. Pierwszy stał w punkcie śmierci, naprzeciwko przyszłego podopiecznego, który zajmował punkt miłości. Po obu bokach miał drugiego w punkcie ziemi i Bylessa, następnego z kolei kandydata, w punkcie powietrza. Punkt przypadku zawsze zajmował dzieciuch, a pozostałe trzy ci, którzy mieli rzucić zasadniczą część czaru. Mistrz rytuałów jako przywoływacz stał w punkcie ognia, mistrz archiwista jako odwoływacz w punkcie wody, a wielki mistrz jako arbiter w punkcie czasu.

Odwoływacz zaśpiewał hymn wygnania śmierci, rozsypując po oktogramie ziarno, symbol życia. Rzecz jasna, nie sposób było przepędzić wszystkich duchów śmierci z miejsca, gdzie znajdował się miecz, a żywioł przypadku był z definicji nieobliczalny. Kiedy skończył drugi hymn wygnania, przywoływacz zaczął wzywać duchy wymaganych żywiołów. Audytorium podjęło triumfalną pieśń poświęcenia, pean na cześć braterstwa i służby. Kuźnia pulsowała jej dźwiękami niczym olbrzymie serce. Choć w krypcie panował duszący żar, Duren<Jal poczuł, że włoski na karku stają mu dęba.

Wielki mistrz rzucił na kowadło garść złotych monet. Spojrzał na ich rozmieszczenie i z zadowoleniem stwierdził, że nie zanosi się na żadne dziwaczne zbiegi okoliczności. Zbierając je, skinął głową do dzieciucha, który wyszedł dumnym krokiem na środek, by odegrać swą niewielką rolę. Król domagał się teraz fechtmistrzów tak często, że chłopiec robił to już po raz trzeci. Do rekordu Durendala - jeśli rzeczywiście byl to rekord - było mu jednak jeszcze daleko. Wyśpiewał piskliwym sopranem dedykację i położył na kowadle miecz z kocim okiem. Kośba nigdy go jeszcze nie dotknął ani nawet nie widział, lecz biegli płatnerze Żelaznego Dworu wykuli go tak, by idealnie pasował do jego dłoni, ruchów ręki i stylu walki.

Wszystko szło zgodnie z planem, lecz Durendala niepokoili najważniejsi uczestnicy rytuału. Wydawało się, że z obydwoma coś jest nie w porządku. Większość pierwszych podchodziła do połączenia więzią z radosnym podnieceniem i poczuciem spełnienia, Kośba jednak był wyraźnie przygnębiony i niepewny siebie. Natomiast aura drwiącego, pogardliwego znudzenia, jaką roztaczał wokół siebie markiz, mogła być odpowiednią pozą na dworze, lecz z pewnością nie była dopuszczalna podczas niebezpiecznego rytuału związanego z przywołaniem żywiołów. Nutting wyraźnie nadal uważał, że uczestniczy w pozbawionej znaczenia szopce.

Mistrz rytuałów skinął głową do Bylessa, który podszedł do pierwszego, by zdjąć mu koszulę. Nie dalej jak przed tygodniem Durendal zrobił to samo dla Penderinga. Kośba mógł z trudem ujść jako fechtmistrz, lecz młody Byless potrzebował jeszcze co najmniej roku szkolenia. Z pewnością wielki mistrz poinformuje wkrótce króla, że zaczyna mu już brakować odpowiednich kandydatów. A w takim przypadku, jeśli zechcą zachować kogoś na wypadek nagłej potrzeby, jak długo będzie musiał czekać Durendal?

Pierwszy odwrócił się i Durendal ruszył ku niemu. Uśmiechał się radośnie, usiłując ignorować blade wargi i wybałuszone oczy kolegi. Och, niech się okaże, że to tylko złudzenie wywołane blaskiem ognia! Dotknął kciukiem nieowłosionej piersi Kośby, by wymacać podstawę mostka, choć wszystkie kości wyraźnie rysowały się pod skórą. Kawałkiem węgla drzewnego nakreślił znak dokładniefiad sercem, po czym wrócił do punktu ziemi.

Kośba opuścił swe miejsce i ujął w dłoń miecz, niemal nań nie spoglądając. Wskoczył na kowadło, uniósł oręż w salucie i złożył przysięgę, że będzie bronił Nuttinga przed wszystkimi wrogami, służył mu aż do śmierci i w razie potrzeby odda za niego życie. Słowa, które powinny rozbrzmiewać w kuźni niczym triumfalna fanfara, wyszły z jego ust jako mamrotanie. Durendalowi nie podobał się wyraz twarzy wielkiego mistrza.

Pierwszy zeskoczył na dół i uklęknął przed markizem, by podać mu miecz - który Nutting przyjął ze znudzoną, obojętną miną - po czym cofnął się i usiadł na kowadle. Markiz podszedł do niego i skierował sztych w stronę plamy węgla drzewnego. Była to kulminacja rytuału, a on ciągle spodziewał się jakiejś sztuczki. Durendal i Byless stanęli u boków Kośby, który zaczerpnął kilka głębokich oddechów i uniósł ręce. Durendal złapał mocno za jedną, a Byless za drugą, unieruchamiając chłopaka przed uderzeniem. Markiz zawahał się i spojrzał na wielkiego mistrza, jakby nagle zdał sobie sprawę, że to, o czym mu opowiadano, nie jest żadnym żartem ani oszustwem.

Pchnął mieczem pierś Kośby, Nawet jeśli czar był bardzo skuteczny, to musiało boleć. Wszyscy fechtmistrze przyznawali, że podczas połączenia więzią cierpieli ból, aczkolwiek tylko przez chwilę. W tym przypadku kandydat na podopiecznego nie uderzył zbyt mocno, gdyż sztych nie wyszedł na zewnątrz na plecach, lecz mimo to krew trysnęła strumieniem znacznie obfitszym niż zwykle. Kośba opuścił z cichym jękiem głowę. Nie szarpnął się do tyłu jak Pendering przed tygodniem, lecz osunął się do przodu, aż podtrzymujący go przyjaciele zachwiali się na nogach. Pochylał się coraz bardziej, jakby chciał zgiąć się wpół. Co ten dureń wyprawiał? Zemdlał czy co? Durendal i Byless podtrzymali jego ciężar, po czym spojrzeli na siebie przerażeni, pojąwszy straszliwą prawdę. Trzech rycerzy podbiegło do nich, by pomóc im ułożyć ciało na podłodze. Nutting wrzasnął przenikliwie, wypuszczając miecz z rąk.

Czar nie zadziałał.

Teraz próbę musiał podjąć drugi.


6


Kandydatów już na początku szkolenia ostrzegano, że połączenie więzią może zabić. Kroniki wspominały nawet o przypadkach śmierci drugich. Magowie utrzymywali, że winne temu są błędy w odprawieniu rytuału, lecz Durendal był jego świadkiem już ze sto razy i miał pewność, że zauważyłby wszelkie odchylenia od zwykłej procedury. Doszedł do wniosku, że problem polegał na braku woli. Kośba nie pragnął służyć, a Nutting był sceptyczny i obojętny. Kośba powątpiewał w swe umiejętności, a dla Nuttinga fechtmistrz miał być tylko dodatkowym piórkiem do kapelusza, którym będzie się mógł popisywać na dworze, a nie obrońcą życia. Dwóch pozbawionych entuzjazmu uczestników wspólnie doprowadziło do katastrofy.

Durendal przede wszystkim spojrzał na ranę. Znak, który zrobił na skórze, zalała krew, lecz dziura w ciele nieszczęsnego Kośby znajdowała się dokładnie tam, gdzie powinna, nie było więc w tym jego winy.

Potem, gdy rycerze i starsi wynosili ciało i przygotowywali się do kolejnej próby, podszedł do markiza, który klęczał przy drzwiach, na zmianę wymiotując gwałtownie i zapewniając głośno, że w żadnym wypadku nie zamierza przechodzić przez to wszystko po raz drugi. Wielki mistrz i mistrz rytuałów stali nad nim, blokując drogę ucieczki, i udzielali mu wykładu, nim jeszcze zdołał otrząsnąć się z szoku.

- Zebrało się tu mnóstwo duchów. Potencjał jest tak wysoki, że rozładowanie energii żywiołów...

Ten pseudoarystokratyczny stręczyciel z pewnością nie pojmował z tego ani słowa.

- Przepraszam. - Durendal odepchnął obu rycerzy na bok. Jeszcze przed pięcioma minutami nie uwierzyłby, że jest do czegoś takiego zdolny. - To moja sprawa! - warknął, wyczuwając, że wielki mistrz wciąga powietrze w płuca, gotów ryknąć gniewnie. Złapał markiza za kurtkę z podszyciem, odwrócił go i podtrzymał, by się nie przewrócił.

Gdy Nutting zobaczył, kto nim szarpie, wybałuszył oczy z przerażenia. Nawet w czerwonawym blasku kuźni jego policzki wydawały się zielone.

- Nie! Nie ciebie też! Nie mogę, słyszysz? Nie mogę. Od widoku krwi robi mi się niedobrze.

Drapał butami po skale, lecz dopóki Durendal go trzymał, nie mógł nigdzie odejść.

- Wolisz zginąć? - Argk! J... jak to zginąć?

- Zabiłeś jednego z naszych braci. Wydaje ci się, że wyjdziesz stąd żywy?

Arystokratyczne zero wydało z siebie chrapliwy odgłos. Mistrz rytuałów otworzył usta, chcąc zaprotestować, lecz Durendal kopnął go w goleń.

Wielki mistrz zorientował się, o co mu chodzi. Mistrz rytuałów, który tego nie rozumiał, wyglądał tak, jakby zaraz miał dostać apopleksji.

Skinął na widzów - tych przerażonych i tych wściekłych - nakazując im odejść. Zanurzył głowę Nuttinga w wodzie, a potem wyciągnął ją i otarł rękawem. Gdy pozostali znaleźli się poza zasięgiem słuchu, zbliżył usta do ucha markiza.

- A teraz słuchaj, panie! Słuchaj uważnie. Król chce, żebyś dostał fechtmistrza, a teraz ja jestem pierwszym. Gdybyś zapomniał, nazywam sic Durendal. To imię otaczano czcią od z górą trzystu lat. Wybrałem je sobie po to, by stanowiło dla mnie wzór, któremu będę musiał sprostać, i udało mi się. Jestem najlepszym fechtmistrzem, jakiego wykształcił Żelazny Dwór w tym pokoleniu. Jeśli mnie chcesz, jestem twój. Markiz skinął z zapałem głową.

- Osobiście wolałbym, żebyś zginął w pomście za biednego Kośbę - stwierdził zgodnie z prawdą Durendal - ale kiedy połączy nas więź, zmienię zdanie. Wydostanę cię stąd, w razie potrzeby siłą. Zapewne nawet wielki mistrz nie byłby w stanie tego dokonać.

Myślał, czy nie posuwa się za daleko, wyglądało jednak na to, że Nutting wierzy w każde słowo tych bzdur.

Nutting jęknął głośno i znowu zaczął wymiotować.


7


Z jakiegoś powodu punkt miłości nie wydawał się odpowiedni dla chlipiącego bez przerwy markiza, Nutting musiał jednak znowu tam stanąć. Tym razem miejsce naprzeciwko niego, w punkcie śmierci, zajął Durendal, a po jego bokach stali Byless i Gotherton. Zastanawiał się, czy wystarczy im sił, by go powstrzymać, gdy zawładną nim odruchy, i czy można pociąć się na plasterki od środka. Hymny dobiegły końca. Dzieciuch odśpiewał piskliwym głosem dedykację i położył na kowadle kolejny miecz. Twarz miał białą jak mleko i spoglądając na pierwszego, wybałuszał oczy.

Mistrz rytuałów przywołał duchy. Albo zjawiło się ich więcej niż poprzednim razem, albo też Durendal lepiej się do nich dostroił. Czuł, że nawiedzana komnata wibruje mocą. Duchowość buzowała w jego krwi. Niezwykle światła tańczące nad kamiennymi elementami elewacji sprawiały, że każdy cień budził bojaźń. Świerzbiała go dłoń na widok wspaniałej, lśniącej broni, która spoczywała na kowadle.

Markiz zapadł się w siebie. W porównaniu z groźnym wielkim mistrzem wyglądał jak drżące, zastraszone dziecko. Czy prawdziwy mężczyzna mógł przez całe życie służyć podobnemu tchórzowi, nie popadając w obłęd? Czy Durendal zniesie los ozdoby, jak ujął to nieszczęsny Kośba? Tak, na duchy! Tego właśnie pragnął, o to walczył, do tego zmierzał. Chciał zostać jednym z królewskich fechtmistrzów. Nawet jeśli jego podopieczny był bezwartościowy, on i tak zostanie najlepszym obrońcą w Chivialu. Jeżeli mocno się postara, to może uda się mu zrobić z tej szmaty człowieka, albo może król zleci mu jakąś niebezpieczną, tajną misję. Jeśli mu się poszczęści, wybuchnie wojna. Wtedy każdy młody szlachcic będzie musiał wystawić własny pułk, a fechtmistrze wyruszają do boju u boku swych podopiecznych.

Przywołanie dobiegło końca. Nadeszła jego kolej, jego chwila, moment jego triumfu. Czekał na to piec lat! Odwrócił się, by wezwać Gothertona. Poczuł, jak palce chłopaka drżą, gdy rozpinał mu guziki koszuli. Mrugnął do niego znacząco i omal nie roześmiał się w głos na widok niedowierzania rysującego się na jego młodzieńczej twarzy. Żar był nieznośny i bez koszuli poczuł się lepiej. Rozprostował ramiona i odwrócił się. Do Bylessa również mrugnął. Tym razem nagrodziło go spojrzenie pełne nieskrywanego podziwu. Dlaczego wszyscy są tak zaniepokojeni? Rytuał kończył się niepowodzeniem tylko raz na jakieś sto lat. Nie był biednym Kośbą! Był drugim Durendalem i zamierzał spełnić swe przeznaczenie. Poczuł kciuk wbijający się mu w pierś i zimny dotyk węgla drzewnego.

Pora ująć miecz! Jego własny. Och, cudownie! Wprost unosił mu się w dłoni. W jego klindze tańczył błękitny blask gwiazd, a we wprawionym w gałkę kocim oku płonęła smuga złotego ognia. Miał ochotę zakręcić bronią wokół siebie, pieścić ją paskiem do ostrzenia, aż stanie się tak ostra, że będzie mogła przeciąć nić babiego lata w locie, unieść ją pod słońce, by podziwiać damasceńską stal. Wszystkie te przyjemności musiały jednak zaczekać. Skoczył na kowadło.

- Panie markizie Nutting! - Echa wypełniły całą kryptę. Cudownie! - Na mą duszę, ja, Duiendal, kandydat Wiernego Starożytnego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów, składam w obecności moich braci nieodwołalną przysięgę, że od tej pory będę cię bronił przed wszystkimi wrogami, zastrzegając sobie jedynie wierność, jaką jestem winien naszemu panu, królowi. By połączyć mnie więzią z tą przysięgą, proszę cię, byś wbił ten oto miecz w me serce, abym zginął, jeśli przyrzekałem fałszywie, bądź też, jeśli mówiłem prawdę, zachował życie dzięki mocy zebranych tu duchów i służył ci aż do chwili, gdy umrę znowu.

Teraz na podłogę. Przyklęknąć na jednym kolanie.

Gdy markiz przyjmował od niego miecz, dygotał, a twarz mu pożółkła. Wydawało się, że w każdej chwili może wypuścić broń. Durendal podniósł się i cofnął nieco, aż jego łydki dotknęły kowadła. Usiadł.

Wielki mistrz popchnął markiza w jego stronę. Tym razem Nutting potrzebował obu rąk, by unieść miecz. Oręż kołysał się, lśniąc w blasku ognia, a jego sztych zataczał wokół celu niepewne kręgi. Co za idiota! Jeśli nie trafi w serce, nie wyjdzie z tego nic dobrego. Durendal czekał, aż przerażony szlachcic spojrzy mu w oczy. Potem uśmiechnął się, by dodać mu odwagi, i uniósł ręce. Byless i Gotherton złapali za nie i przycisnęli mocno do siebie. Gdy cios nastąpi, nie wolno mu się miotać zbyt gwałtownie. Czekał. Słyszał, jak Nutting dzwoni zębami.

Rzeczywiście bolało. Spodziewał się bólu w ranie, lecz eksplodowało nim całe jego ciało. Ogarnięty ogniem cierpienia, zdał sobie sprawę, że wpatruje się w niego para przerażonych oczu. Chciał powiedzieć: “Musisz go teraz szybko wyciągnąć, panie”, lecz mówienie z mieczem w piersi okazało się trudne.

Wielki mistrz siłą odciągnął od niego Nuttinga. Na szczęście markiz nie zapomniał zabrać ze sobą miecza.

Durendal spojrzał na ranę, by zobaczyć, jak się goi. Strumyczek krwi był zdumiewająco skąpy, tak jednak działo się zawsze. Gdy serce przebiła stal, nie mogło działać prawidłowo. Czuł towarzyszące gojeniu mrowienie, które sięgało aż do pleców. Zalała go potężna fala mocy, radości i dumy. Byless i Gotherton puścili go i kuźnię wypełniły radosne okrzyki. Miał wrażenie, że ten rwetes niczemu nie służy, choć w przeszłości sam zawsze krzyczał na cześć innych. Połączenie więzią było czymś zupełnie rutynowym. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.

Został fechtmistrzem, kawalerem zakonu. Będą teraz o nim mówić “sir Durendal”, choć tytuł ten miał tylko grzecznościowy charakter.

- Nie potrzebowałeś nas! - wydyszał Gotherton. - Prawie nie drgnąłeś!

Podziękuje im później, tak samo jak dzieciuchowi, płatnerzom i całej reszcie. Wszystko po kolei. Wstał i podniósł miecz, który wciąż leżał tam, gdzie wysunął się z rąk markiza. Oczy Nuttinga nadal nie straciły szklistego wyrazu. Teraz Durendal mógł dokładniej się przyjrzeć orężowi. Był to półtorareczny miecz o prostej klindze. Miał około jarda długości. Gdyby był choć odrobinę dłuższy, nie mógłby nosić go u pasa, nie potykając się. Na dwóch trzecich długości klinga była jednosieczna, a bliżej końca obusieczna. Zachwycił go wdzięk żłobkowanej poprzeczki jelca, delikatny łuk kosza, paluch, na wypadek, gdyby chciał używać broni jako rapiera, a także gorejący blask kociego oka wprawionego w gałkę, która zapewniała broni idealne wyważenie. Środek ciężkości nie byl ani przesunięty za bardzo do przodu, co utrudniałoby pchnięcia, ani cofnięty tak daleko, by uniemożliwiać ciecie. Płatnerze stworzyli uniwersalną broń, idealną dla niezwykle wszechstronnego szermierza. Gdyby położono ten miecz wśród setki innych, Durendal wybrałby sobie właśnie jego. Przyjrzał się z podziwem swej krwi na jego klindze, po czym przytroczył sobie oręż do pasa. Nazwie go Kośba. To dobre imię dla miecza, hołd dla przyjaciela źle potraktowanego przez przypadek.

Byless próbował naciągnąć mu koszulę, wielki mistrz mu gratulował, a on wciąż myślał o wszystkich ludziach, którym musi podziękować, zanim...

Wtem jego uwagę przykuł markiz, ten rozdygotany stręczyciel o pozieleniałej gębie, który stał z tyłu. Jakie to dziwne! Wydawało sie, że ów pseudoarystokratyczny bałwan jest jedynym źródłem światła w krypcie, a wszystko inne spowija mrok. Liczył się tylko on i nic poza nim. Łajno, niestety, pozostało łajnem - połączenie więzią tego nie zmieniło - było teraz jednak ważnym łajnem. Musiał strzec Nuttinga i dbać o jego bezpieczeństwo.

Bajecznie!

Sir Durendal podszedł do podopiecznego i pokłonił mu się z szacunkiem.

- Jestem na twe usługi, panie - rzekł. - Kiedy dosiądziemy koni?


8


Markiz nie przybył tu konno. Podróżował karetą. O tym jednak Durendal dowiedział się dopiero później. Kilka godzin po północy spożyli w sali zwyczajowy posiłek. Nowy fechtmistrz i jego podopieczny siedzieli z rycerzami na podwyższeniu, młodsi spali spokojnie z głowami pośród talerzy, a ważne osobistości wygłaszały głupie przemowy. Wydawało się, że śmierć Kośby powinna przygasić powszechną wesołość, tak się jednak nie stało.

- Wszyscy bardzo się nad nim litowaliśmy - opowiadał mistrz archiwista. - Średnio trwa to dwa tygodnie. Osobiście musiałem wytrzymać tylko parę dni. Ale ten mały nieszczęśnik... - audytorium ryknęło chóralnym śmiechem -...ten pechowy chłopczyna był dzieciuchem całe trzy miesiące! Ponadto radził sobie z tym naprawdę kiepsko. Nie potrafił składać hołdów. Płaszczył się beznadziejnie. Jego lamenty były godne pożałowania. Wreszcie jednak, po tak długim czasie, do dworu wczołgało się coś, co wielki mistrz mógł z w miarę czystym sumieniem przyjąć. Nie, nie chodzi mi o kandydata Bylessa. On zjawił się później. Dzieciucha przyjęto z powrotem w poczet rasy ludzkiej. Przyszedł do mnie, żeby wybrać sobie imię. “Nie”, odpowiedziałem mu. “Tego imienia nie możesz nosić. Jest wyjątkowe”. A on mi wtedy rzekł: “Ale mówiłeś...”.

I tak dalej. Dzieci były zadowolone, sir Durendal mógł więc tylko uśmiechać się wyrozumiale. To soprany ochrzciły go tym imieniem, a on odegrał się na nich, przyjmując je za swoje.

Jako drugi na tylne łapy podniósł się mistrz rapierów.

-...nie jest prawdą, jakoby potrafił mnie pokonać już drugiego dnia pobytu w Żelaznym Dworze. To wierutna bzdura! Udało mu się to dopiero trzeciego dnia.

Słuchacze znowu ryknęli gromkim śmiechem. W rzeczy wistości musiały minąć dwa lata, trzy, nim Durendal był zdolny robić to regularnie. Pociągnął łyk wina... i omal się nie udławił.

- Co to za szczyny, na zło? - wyszeptał.

Mistrz szablista zachichotał, jakby na to właśnie czekał.

- To znakomity rocznik. Inni również się uśmiechali. - Smakuje jak...

- To dlatego, że jesteś na służbie, fechtmistrzu. Nie wolno ci wypić więcej niż jeden kielich.

Durendal spojrzał na swego podopiecznego, który lał sobie trunek do gardła niczym krowiarka płucząca bańkę od mleka. Potem popatrzył na wielkiego mistrza, który siedział z rozbawioną miną na tronie, i na uśmiechnięte twarze wszystkich pozostałych.

Na karecie markiza widniał jego herb, wykonany z kobaltowej emalii i złota: dwie zwrócone do siebie grzbietami złote wiewiórki na lazurowym tle. Wewnątrz były wyściełane skórzane siedzenia, a zaprzęg składał się z ośmiu dobranych siwków. Był to wspaniały przykład korzyści, jakie mógł osiągnąć brat kobiety, z którą król zapragnął dzielić łoże - Olindy Nillway, nowej hrabiny Mornicade, najsławniejszej piękności obecnych czasów. Krążyły pogłoski, że wspomaga ona swe naturalne wdzięki czarami, nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, jak mogłaby przemycić magię na dwór, nie alarmując weszycielek. Nie tylko była bardzo piękna, lecz również potrafiła biegle się targować i dzięki temu zdobyła tytuły oraz włości dla wszystkich swych krewnych. Paru jej stryjów służyło królowi jako niżsi rangą urzędnicy dworscy. Jej brat był kontrolerem zaprowiantowania floty i przerabiał wołki zbożowe na zdrowe ziarno.

Od odjazdu z Żelaznego Dworu minęły już dwie godziny, a Durendal ani o jotę nie zmienił opinii o swym podopiecznym. Spowity w gronostaje mężczyzna był małostkowym, zarozumiałym zerem. Powtarzał bezsensowne plotki, opowiadał złośliwe anegdoty, a we wszystkim, co mówił, dawał się wyczuć całkowity brak taktu.

Niemniej jednak, od czasów, gdy jadał za stołem niedorostków, musiał się golić codziennie. Zarost na podbródku miał twardy jak proszek do szlifowania marmuru.

- Spróbuj. To rozkaz. Na dworze modę ustala Jego Królewska Mość. Obecnie obowiązują wąsy i pełna broda.

Wczoraj, szukając tematu, nad którym mógłby medytować, Durendal postanowił zapuścić brodę, teraz jednak stało się oczywiste, że będzie musiał nadal się golić.

Nutting umilkł ze zdumioną miną. Nie potrafił jednak trzymać gęby na kłódkę zbyt długo. Wkrótce napomknął ze śmiechem, że z tym fechtmistrzem to był pomysł jego siostry.

- Przekonała króla, żeby wystawił nakaz i dał mi go podczas bankietu urodzinowego w zeszłym tygodniu. To była cudowna niespodzianka!

Do tej chwili Durendal prawie się nie odzywał, pochłonięty oglądaniem świata, czego nie miał okazji czynić od chwili, gdy miał czternaście lat, na te słowa coś jednak w nim pękło niczym zerwana struna lutni.

- Milordzie, nie jestem sługą twoim, lecz królewskim. Król zarządził, że moja służba ma polegać na tym, iż będę cię bronił nawet za cenę życia, i wykonam swą powinność. To, w jaki sposób to uczynię, zależy jednak tylko ode mnie. Nie muszę spełniać twoich zachcianek. Jestem fechtmistrzem, nie prezentem od nierządnicy dla stręczyciela.

Nuttingowi opadła szczęka.

Durendal zachichotał.

- Spróbuj. Idę o zakład, że powalę sześciu, nim zdołają mnie tknąć.

Trzech z całą pewnością, a czemu by nie sześciu?

Reszta podróży przebiegała w spokojniejszej atmosferze.

Kareta mijała pola i pastwiska, podskakując na wybojach z głośnym turkotem, a Grandonu wciąż nie było widać. Gdy tylko Durendal zdał sobie sprawę, że nie zmierzają do stolicy, minęli zakręt i ujrzeli przed sobą bramę oraz wysoki, kamienny mur, który ciągnął się w obie strony niemal po horyzont. Za nim widać było piękne drzewa, szczyty dachów oraz niezliczone, wysokie nasady kominów. Fechtmistrz powinien być posępny, groźny i małomówny, na to jednak będzie miał czas później. Nie dzisiaj.

Płomienie i stal! Gadał głupoty jak małe dziecko. Z jakiego innego powodu mieliby tu przyjechać?

Jaśnie wielmożny pan poruszył pięknie ukształtowanymi wąsami, wykrzywiając usta w szyderczym grymasie. Znowu zaczął się uskarżać, że wczoraj ominął go wspaniały bal.

- Dzisiaj przyjmuje ambasadora Isilondu. To będzie wielka uroczystość.

Durendal mógł się odprężyć. Z pewnością nie zaproszą go... ale tam, gdzie wybierał się markiz, musiał też iść jego fechtmistrz. Nie mógł go o to zapytać. Ale i nie musiał.

- Oczywiście - ciągnął dalej zasraniec - protokół wymaga, by nowy fechtmistrz jak najprędzej stawił się na dworze celem przedstawienia Jego Królewskiej Mości. Sądzę, że nawet lord herold nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli najpierw się przebiorę, tobie jednak nie mogę wiele pomóc. Wielka szkoda, że nie masz żadnego porządnego ubrania.

Durendal zerknął na nowe, eleganckie rajtuzy, kubrak i kaftan, które dano mu na pożegnanie w Żelaznym Dworze, tak jak kupiec pakujący drogi towar przed wysłaniem do klienta.

Najwyraźniej markiz chciał jak najszybciej popisać się przed dworem nowym symbolem swej wielkości. Durendal zapadł się bez słowa w poduszki.

Po jakiejś godzinie zszedł za swym podopiecznym po marmurowych schodach, które wiodły na pałacowe tereny. W Żelaznym Dworze nauczono go podstawowych umiejętności potrzebnych na dworze: protokołu, manier, etykiety. Umiał nawet nieźle tańczyć menueta i gawota. Wszystko to działo się naprawdę, dlaczego więc odnosił wrażenie, że uczestniczy w jakiejś dziecinnej zabawie? Spoglądał na całe akry trawników, klombów i dekoracyjnych sadzawek, miedzy którymi biegły sięgające pasa żywopłoty oraz wykładane kamiennymi płytami ścieżki. W oddali widać było pasiaste namioty i jaskrawe chorągwie. Pod drzewami grały orkiestry. Wszystko to wyglądało pompatycznie i baśniowo, było jednak realne. Ciężar, który wisiał mu u boku, to był Kośba, prawdziwy miecz - jego własny.

Natychmiast wypatrzył innych fechtmistrzów, którzy nosili charakterystyczną błękitno-srebrną liberię z lwem wyszytym na sercu, uniform Gwardii Królewskiej. Oddałby wszystkie zęby, by zostać jej członkiem, wiedział jednak, że nigdy już nim nie będzie. Po chwili znalazł się tak blisko, że mógł rozpoznać niektórych z tych, którzy ukończyli szkołę przed nim bądź też towarzyszyli królowi podczas wizyt. Dwóch z nich zauważyło go i przywitało z daleka radosnymi uśmiechami. Z pewnością znali człowieka, którego miał strzec. Czy będzie musiał całe życie znosić ich litość?

Kręcili się tam też noszący hełmy i napierśniki zbrojni z pikami w dłoniach. Zapewne byli to świeccy, choć nigdy nie należało zakładać, że potencjalny przeciwnik nie korzysta z duchowego wsparcia. Wydawało się, że jest tu więcej służby niż dworzan. Widział też obleczone w biel kobiety, które na głowach nosiły białe, stożkowate, obszyte muślinem kapelusze. Z pewnością były to białe siostry, węszycielki.

Nutting zanurzył się w kłębowisko jedwabi i atłasów, drogich kamieni i gronostajów, kryz i złota. Uśmiechał się, machał ręką i wykrzykiwał pozdrowienia do tych, których uważał za godnych swej uwagi. Głowy zwracały się w jego stronę i o to właśnie mu chodziło. Czy ten człowiek nie miał za grosz wstydu ani poczucia przyzwoitości? Czy słyszał kiedyś słowo “subtelność”? Im lepiej poznawał go Durendal, tym gorszą miał o nim opinię.

Markiz ruszył ze swym fechtmistrzem przez lukę w ostatnim żywopłocie, by wejść na trawnik, na którym stał król wraz ze swą świtą. Po drodze przepchnął się obok dwóch zbrojnych, najwyraźniej w ogóle ich nie zauważając. Nawet Durendal uznał, że grają oni czysto reprezentacyjną rolę, jako że zatopili się w rozmowie z węszycielką.

- Hej wy, stójcie! - zawołała jednak nagle kobieta, podnosząc alarm.

Zbrojni zaczęli opuszczać piki, by ich zatrzymać. Durendal odepchnął już markiza na bok, wyciągnął z pochwy Kośbę i był gotowy pchnąć pierwszego z mężczyzn w oko, gdy kobieta krzyknęła wniebogłosy:

- Nie! Przestańcie! Przestańcie! Wszystko w porządku!

Zdołał powstrzymać cios o jakiś cal przed celem i zachować przy tym równowagę. Był to spory wyczyn.

Węśzycielka zagestykulowała obiema rękami do wartowników, którzy zdezorientowani zastygli z opuszczonymi pikami w reakcji na jej pierwszy krzyk.

- Pomyliłam się.

Na szczęście w pobliżu nie było nikogo, kto zauważyłby ten incydent. Na jeszcze większe szczęście kobieta naprawiła swój błąd wyjątkowo szybko. Nadszedł czas na reakcję, analizę, wyrzuty. Popełnił błąd. Był zbyt szybki. Nuttingowi nic nie groziło. Zagrożony był jedynie on sam, a mimo to omal nie zabił dwóch królewskich zbrojnych na należącym do króla trawniku.

- Pani, twoja pomyłka mogła kosztować ludzkie życie!

Wsunął Kośbę do pochwy, z niegodną fechtmistrza satysfakcją zauważając, że twarze jego niedoszłych przeciwników zrobiły się prawie tak samo białe jak staromodny strój tej głupiej baby.

Miała około trzydziestu lat, wystarczająco wiele, by nie popełniać tak niebezpiecznych błędów. Na jej miłej, pucołowatej twarzy pojawił się szkarłatny rumieniec wstydu. W wysokim henninie wydawała się znacznie wyższa niż w rzeczywistości.

Markiz rzecz jasna zaczął się wściekać.

- Nadal otacza go silna woń kuźni, panie. Markiz podniecił się jak dzika kaczka.

Brawo! Nawet jeśli chciała niesłusznie oskarżyć Durendala, nie zamierzała biernie słuchać głupiego gadania zasrańca. Skinęła sztywno głową.

- Ciebie również przepraszam, panie rycerzu. Odwzajemnił pokłon.

-1 ja przepraszam, że cię przestraszyłem, siostro.

- Poskarżę się matce przełożonej! - warknął Nutting. - Idziemy, fechtmistrzu. Na dziś wystarczy już żenujących scen.

Oddalił się poirytowany. Durendal mrugnął znacząco do węszycielki i podążył za podopiecznym.

Nieraz już widywał króla w Żelaznym Dworze, choć dla monarchy był tam tylko jedną z dziesiątków anonimowych twarzy. Królowej nie potrafiłby odróżnić od innych dobrze ubranych dam. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, zdając sobie sprawę, że Godeleva wygląda bardzo niepozornie i pewnego dnia może ją przypadkowo spotkać w korytarzu. Była szczupłą kobietą, lecz mogłaby się wydawać mniej wątła i bezbarwna, gdyby nie stała obok pełnego życia, dominującego męża. Po ośmiu latach małżeństwa nadal nie zdołała wydać na świat dziecka, co mogło wyjaśniać otaczającą ją aurę niepokoju i smutku.

Za to król... Ambrose IV liczył sobie trzydzieści cztery lata, panował zaś już od dwóch. Był wyższy od wszystkich otaczających go mężczyzn, przypominał potężny posąg odziany w przepyszne futra, brokaty i klejnoty, jaskrawsze od róż kwitnących na krzewach za jego plecami. Włosy miał płowe, a krótko przyciętą brodę rudawą. Przestał mówić i zmarszczył groźnie brwi, poirytowany nagłym wtargnięciem markiza.

Trzeba przyznać, że Nutting potrafił pięknie się kłaniać. Nie czekał jednak, aż król odezwie się pierwszy.

- Mój suwereńie, mam wielki zaszczyt przedstawić fechtmistrza, którego tak łaskawie mi przydzieliłeś. Sir Durendal jest...

- Sir kto?!

Królewski ryk słychać było aż pod malwami. Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Markiz zamrugał.

- Durendal, Wasza Królewska Mość.

Ambrose IV wbił wzrok w klęczącego przed nim młodzieńca.

- Wstań!

Durendal wykonał polecenie.

- Wygląda imponująco! Nie sądzę, bym miał zamiar być aż tak szczodry - oznajmił głośno król.

Zebrani ryknęli gromkim śmiechem, a twarz markiza zrobiła sie czerwieńsza niż gerania. Na dworze królewskie żarty w tym typie zwykły się ciągnąć za człowiekiem całymi dniami niczym smród.


9


Nieoczekiwanie okazało się, że markiz ma markizę, p której nie uznał za stosowne wspomnieć. Była jeszcze młodsza od Durendala, choć w tej chwili to on czuł się znacznie młodszy od niej. Jakby miał siedem lat Żonę Nutting również otrzymał w prezencie od króla. Była podopieczną sądu kanclerskiego. Mimo to wydawało się, że mąż szczerze ją lubL Była bardzo ładna, nienagannie wychowana i całkowicie niezdolna do racjonalnego myślenia. Drzewo genealogiczne jej rodziny miało konary splątane niczym kępa głogu i zaszkodziły jej liczne związki między bliskimi krewnymi. Nie obchodziło jej nic poza strojami.

Pod nieobecność markiza jego rezydencję przeniesiono do nowego, wielkiego apartamentu położonego w głównym skrzydle pałacu. Nutting napuszył się na ten nowy dowód królewskich łask, ignorując skargi żony, która narzekała, że służący śmieją się z niej, gdyż ma za mało sukien, by wypełnić wszystkie szafy. Kazała mężowskiemu fechtmistrzowi stanąć w tym miejscu. I w tym. I w tym. Wyjrzeć przez okno. Znakomicie. Czy, kiedy przyjdą goście, zechciałby oprzeć się o obramowanie kominka z lewym profilem zwróconym do drzwi? Uważała, że wydaje rozkaz, nie musiał więc odpowiadać na jej pytanie.

Miał jednak wrażenie, że dostrzega ślady działania niewidzialnych rąk, które mu sprzyjały. Jego nowe kwatery z całą pewnością zaprojektowano z myślą o wymogach bezpieczeństwa. Były w nich tylko jedne drzwi oraz okno dostępne wyłącznie dla nietoperzy. Każdy, kto zechciałby wedrzeć się nocą do apartamentu, musiałby przejść przez zewnętrzne pokoje, w których przebywał Durendal. Służących zakwaterowano gdzie indziej, a na wypadek pożaru pozostawiono sznury. Czym jeszcze musiał się martwić?

Dwiema sprawami. Po pierwsze, na świecie nie było skrytobójcy, który przejawiałby choć najmniejsze zainteresowanie Tabem Nillwayem, markizem Nutting. Po drugie, Durendal o tym wiedział, lecz mimo to musiał się zachowywać jak autentyczny fechtmistrz strzegący prawdziwego podopiecznego, tak jak pies pasterski nie potrafi się powstrzymać przed zaganianiem owiec.

Na szczęście, pierwszej nocy jego pracy markiz oznajmił, że czuje się niewiarygodnie wyczerpany morderczą podróżą do Żelaznego Dworu i zamierza położyć się wcześnie. Markiza udała się na spoczynek razem z nim, a pokojówka i lokaj sobie poszli. Durendal zamknął i zaryglował drzwi, zajrzał do wszystkich zakamarków w poszukiwaniu ukrywających się morderców, a potem zasiadł w wygodnym fotelu w zewnętrznym salonie, by gryźć się swym problemem. Wyjął pasek do ostrzenia, chcąc uczynić z Kośby najostrzejszy miecz w znanym świecie.

Ponieważ nie uprzedzono go o wszystkich skutkach ubocznych połączenia więzią, musiał się ich domyślić sam. Dowiedział się już, że nie może wypić więcej niż jeden kielich wina. A teraz, po dwóch nieprzespanych nocach, czuł się jak świeżo zniesione jajo. Co za dziwo! Fechtmistrze zwykle służyli w parach lub większych grupach. Powinien był zdać sobie z tego sprawę już wcześniej. On był sam, a zdążył się już zorientować, że nie może znieść myśli o spuszczeniu okropnego markiza z oka choć na chwilę. Jak zdołają wytrzymać nawzajem swe towarzystwo przez najbliższe trzydzieści, czterdzieści lat? Kiedy będzie mógł ćwiczyć, zdobywać przyjaciół czy choćby oddawać się miłostkom?

Musiał się kogoś poradzić. Logika nakazywała zwrócić się do Gwardii Królewskiej, jak jednak mógł to zrobić? Nawet w tej chwili, gdy jego podopiecznemu nic nie groziło, Durendal nie potrafił go opuścić. Nie byłby w stanie tego zrobić, nawet gdyby drzwi miały sto zamków. Za dnia będzie mu towarzyszył nieustannie.

Nie uniknie obłędu.

Gdy po godzinie ktoś zapukał, Durendal domyślił się już odpowiedzi. Mimo to wziął w rękę Kośbę, uchylił zamknięte na łańcuch drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Było ich dwóch. Jednym z nich był Hoare, który opuścił Żelazny Dwór przed zaledwie dwoma miesiącami, drugim zaś sam Montpurse.

- Spóźniliście się - rzucił zuchwale, wpuszczając ich do środka.

Obaj byli typowymi fechtmistrzami - szczupłymi mężczyznami o pięknie rzeźbionych ciałach i kocich ruchach, którzy z uwagą przypatrywali się otaczającemu światu - Hoare jednak nie utracił jeszcze charakterystycznej dla siebie młodzieńczej nonszalancji, beztroski, dzięki której sprawiał wrażenie, że śmieje się z jakiegoś sobie tylko znanego żartu. Gdzieś od miesiąca zapuszczał dość nieszczególnie wyglądającą brodę, znacznie jaśniejszą niż włosy. Montpurse był gładko wygolony, włosy miał słomkowe, a oczy niebieskie jak maślanka. Dziecięca cera sprawiała, że wydawał się dziesięć lat młodszy od swego towarzysza, choć dawno już ukończył dwudziestkę. Czy to dobrze, gdy człowieka nikt nie docenia? Czy króla bawiła myśl, że jego gwardią dowodzi wieczny młodzieniaszek?

Nie było to prawdą, lecz Durendal nie zamierzał wyprowadzać go z błędu.

Wtem w niebieskich oczach pojawił się błysk. - Nie! Ty byłeś dzieciuchem! Dałeś mi miecz!

Durendal przypomniał sobie o wymogach dobrego wychowania i poprosił gości, by usiedli Przeprosił też, że nie ma ich czym poczęstować.

Montpurse opadł na fotel lekko jak spadający z drzewa liść.

- Wystarczy, że pociągniesz za sznurek od dzwonka, a przyniosą ci wszystko, czego zapragniesz. Ale nie zawracaj sobie głowy.

- W takim razie pierwsze pytanie. Jak mam strzec podopiecznego dwadzieścia cztery godziny na dobę?

Na chwilę twarz dowódcy rozjaśnił tajemniczy uśmiech, podobny do uśmiechu Hoare’a.

- To niemożliwe. Przekonasz się, że po paru tygodniach się uspokoisz, zorientujesz w sytuacji i nabierzesz pewności siebie. Nazywamy to “niewchodzeniem do łazienki”. Oczywiście, w gwardii służymy na zmiany. Gdy twój podopieczny będzie przebywał w pałacu, możemy zastąpić i ciebie. - Przerwał Durendalowi, który chciał mu podziękować. - Nie, robimy to dla wszystkich samotnych. Uważamy, że to część naszych obowiązków. Jest nas stanowczo za wielu jak na potrzeby króla, a na nic by mu się nie zdała banda biegających wkoło oszalałych fechtmistrzów.

Domysły Durendala okazały się trafne. Ucieszyło go to.

- Czy mogę kiedyś spać?

Tym razem uśmiech był szerszy.

- Możesz przysnąć w fotelu na jakąś godzinkę, ale obudzi cię kichnięcie pająka. Można się do tego przyzwyczaić. Znajdź sobie jakieś hobby. Ucz się prawa, finansowości albo języków obcych. To pomaga zabić czas. No wiesz, nawet fechtmistrze się starzeją. Nie będziesz doborowym szermierzem aż do śmierci.

Durendal ponownie mu podziękował. Ta szczera, braterska rozmowa z dwoma mężczyznami, których od dawna podziwiał, wprawiła go w uniesienie. Hoare był dlań i bohaterem, i przyjacielem. Wyprzedzał go niemal we wszystkim, choć Durendal już od lat był lepszym szermierzem. Natomiast wszyscy kandydaci wielbili nieobecnego Montpurse’a, który władał mieczem z legendarną biegłością i zrobił błyskawiczną karierę w służbie królewskiej.

- Czy istnieje jakiś nieznany mi powód, dla którego markiz potrzebuje fechtmistrza?

Zapadła kłopotliwa cisza.

- Nic mi o tym nie wiadomo - przyznał z niechęcią Montpurse. - Król nie odmawia hrabinie niczego. Nie czuj się jednak urażony. Taki przydział ma swoje zalety. My strzeżemy króla, ale jest nas stu. Większość czasu nudzimy się jak mopsy.

To było pocieszenie dla pechowych kolegów godne sir Aragona.

Hoare uśmiechnął się lubieżnie.

Montpurse zatoczył oczyma.

Wszystkie mięśnie napięły mu się z niepokoju.

- Wybacz, ale nie dzisiaj. Bardzo bym chciał, ale, rozumiesz, to chyba trochę za wcześnie.

Zauważył, że spodziewali się takiej odpowiedzi i próbują powstrzymać śmiech. Ale on nie mógł dzisiaj nigdzie pójść! Bez względu na to, co o nim pomyślą, naprawdę nie mógł.

- Przysięgam ci, jak fechtmistrz fechtmistrzowi, że będę strzegł twego podopiecznego, dopóki nie wrócisz - oświadczył Hoare, starając się zachować powagę.

- Dobrze słyszałeś. Król chce z tobą porozmawiać. Pójdziesz do niego? To zmieniało postać rzeczy! Był królewskim fechtmistrzem.

Nie mógł się już dłużej sprzeciwiać. Aczkolwiek słyszał zgrzyt rygli i grzechot łańcuchów, gdy oddalał się od drzwi razem z Montpurse’em, ogarnął go niepokój.

- Czujesz się, jakby oblazły cię mrówki, co? - zapytał dowódca. - Zapewniam cię, że to z czasem przejdzie. Albo się do tego przyzwyczaisz.

Zeszli po długich, marmurowych schodach. W pałacu panowała cisza, a świece w pogrążonych w półmroku korytarzach paliły się słabymi płomieniami.

Można to było uznać za sygnał do zadania bardzo niebezpiecznego pytania, a środek wielkiego, opustoszałego korytarza wydawał się najodpowiedniejszym miejscem, by to uczynić.

- Czy kwestionujesz królewskie prerogatywy? Montpurse otworzył niepozorne drzwi, za którymi znajdowały się wąskie schody z polnych kamieni, prowadzące w dół.

- Nie chciałbym dojść do wniosku, że mój suweren jest głupcem, dowódco.

Montpurse zamknął za sobą drzwi, po czym z siłą imadła zacisnął dłoń na ramieniu towarzysza.

- Co to ma znaczyć?

Jego niebieskie oczy stały się jasne i zimne niczym lód.

Durendal zdał sobie sprawę, że stoi pod lampą, w której świetle wyraźnie widać jego twarz. Jak zdołał tak szybko zbłądzić na grząski teren?

- Jeśli król wątpi w czyjąś wierność, być może nie teraz, ale w przyszłości... no cóż, spiskować w obecności fechtmistrza byłoby bardzo trudno, prawda? Ponadto fechtmistrz świetnie się nadaje na papierek lakmusowy. Jeśli nagle popadnie w obłęd, to znak, że trzeba zbadać sprawę.

Napotkał twarde spojrzenie swego rozmówcy.

Tym razem spojrzenie trwało dłużej. Z piwnicy dobiegł cichy śmiech mężczyzny.

- Mam nadzieję, że z nikim się nie dzieliłeś tymi szalonymi podejrzeniami, bracie.

Duchy! To znaczyło “tak!”.

- Nie, dowódco. Nie wspomnę już o tym więcej.

Choć Montpurse’owi nie drgnął nawet jeden mięsień, to w krótkiej chwili twarz postarzała mu się o dziesięć lat. Znowu stał się chłopcem.

- Świetnie. Jeszcze coś. Jeśli Jego Królewska Mość zechce spróbować z tobą szermierki... mniej więcej trzy razy na cztery, rozumiesz?

- Nie.

- Mniej może wywołać podejrzliwość, a więcej trochę go rozzłościć. Drażnić możnych to głupota, bracie.

Ruszył w dół.

Zdziwiony Durendal podążył za nim.


10


Piwnice wypełniał odór ale i potu, pomieszany z wywołującym łzawienie smrodem wielorybiego oleju, który płonął w zwisających nisko nad głową lampach. Nie było tu krzeseł ani stołów, tylko rząd beczek i kosz, z którego brano rogi do picia. Z trzydziestu mężczyzn, którzy stali tu roześmiani i pogrążeni w rozmowie, przynajmniej dwudziestu pięciu było fechtmistrzami w błękitno-srebrnych liberiach Gwardii Królewskiej. Resztę niemal na pewno stanowili fechtmistrze, którzy służyli komu innemu lub po prostu zdjęli mundury. Jedynym wyjątkiem był najwyższy z obecnych, który skupiał na sobie całą uwagę. Sądząc po wypełniającej pomieszczenie wrzawie, fechtmistrze poza służbą mogli pić do woli, a to była ich ulubiona spelunka.

Król skończył właśnie opowiadać historię, która wywołała u słuchaczy huragan śmiechu. I cóż to był za król! W ciągu zaledwie dwóch lat panowania zdążył już zreformować system podatkowy, położyć kres wojnie z Isilondem i w znacznym stopniu podporządkować sobie wielkich właścicieli ziemskich, którzy tak bardzo zatruwali życie jego ojcu. Jeden z największych monarchów w całej Euranii bawił się ze swymi fechtmistrzami, jakby był jednym z nich, skłaniał ich do śmiechu i - co ważniejsze - rechotał głośno wraz z nimi. To dla niego stworzono Durendala, nie dla tego nędznego zera, markiza, który chrapał teraz na górze.

Ambrose odwrócił się i spojrzał z góry na nowo przybyłych. Choć jego zaczerwienioną twarz usiały kropelki potu, złociste oczy miały spokojny, klarowny wyraz. Durendał wykonał ukłon głębokości trzech czwartych, który uznał za odpowiedni na pierwszą osobistą audiencję w nieformalnych okolicznościach.

- Opowiadano mi o tobie niezwykłe rzeczy, sir Durendalu - zagrzmiał król.

W pomieszczeniu natychmiast zapadła cisza. Mimo duchoty wydawało się też, że zrobiło się znacznie chłodniej.

- Brak mi kwalifikacji, by to oceniać, Wasza Królewska Mość. - To było za mało. Tyle król sam wiedział. - Jeśli jednak pytasz mnie o zdanie, sądzę, że nie był jeszcze gotowy. Brakowało mu wiary w siebie.

Na królewskim czole wykwitł mars.

- Chodź.

Zaprowadził Durendala w ciemny kąt. Wszyscy odwrócili się do nich plecami i w pomieszczeniu znowu zapanował hałas. Nie istniało nic mniej widzialnego niż monarcha incognito, lecz spotkanie z królem twarzą w twarz było doświadczeniem żywo przypominającym uwięzienie w jaskini z niedźwiedziem. Upłynęło wiele czasu, odkąd Durendal musiał zadzierać głowę, gdy z kimś rozmawiał.

Tak, tak, tak! Gdy jednak umrze przyjaciel, żałobę powinno się obchodzić z uwagi na pamięć po nim, a nie ze względu na złamaną karierę.

- Kto jest następny? Powiedz mi, jak oceniasz kolejnych sześciu.

To byłoby plotkowanie. Oficjalnie głoszono, że nawet wielki mistrz nie może przekazywać królowi takich informacji, choć nikt w to nie wierzył. Umysł Durendala był rozdarty konfliktem lojalności - wobec Żelaznego Dworu, ludzi, którzy go wyszkolili, i przyjaciół, którzy przebywali tutaj. Był jednak królewskim fechtmistrzem i pierwszeństwo miała dla niego wierność monarsze.

Byless utrzymywał, że ścigał go szeryf i wielki mistrz uratował go przed szubienicą, nikt jednak nie wierzył w te bajania.

Wpadł! Powinien się rzucić na własny miecz.

Król uśmiechnął się, demonstrując, iż wie, co czuje jego rozmówca.

- To dobra odpowiedź, fechtmistrzu! Starożytni powiadają: “Poznaj samego siebie!”. Podziwiam ludzi, którzy wiedzą, ile są warci. Lubię też szczerość. To cecha, którą władcy cenią ponad wszystkie inne, poza, oczywiście, lojalnością, ale tę mogę sobie kupić. Wielki mistrz również twierdzi, że Everman jest wyjątkowo dobry, ale uważa, że znacznie ci ustępuje.

Durendal otworzył i zamknął usta kilka razy z rzędu. Poczuł, że rumieni się jak dziecko. Nawet mu się nie śniło, że król tak dokładnie śledzi wszystko, co się dzieje w szkole.

- Wasza Królewska Mość jest nadzwyczaj łaskawy. Król wydął usta.

- Nieprawda. Jestem bezlitosny. To konieczne. A w tej chwili pilnie potrzebuję fechtmistrza najwyższej klasy. Chciałem dostać ciebie.

Krew i stal! Śmierć Kośby skazała Durendala na zasrańca, a zdziwienie, które okazał dziś król, słysząc imię fechtmistrza, oznaczało coś innego, niż mu się zdawało.

- Czy Byless i Gotherton zniosą połączenie więzią, czy też wyzioną ducha jak Kośba?

Życie dwóch przyjaciół znalazło się w rękach Durendala. Miał ochotę krzyczeć w głos. Zastanawiał się chwilę, nim udzielił odpowiedzi.

- Panie, są dobrzy - rzekł wreszcie, czując suchość w ustach. - Myślę, że dadzą sobie radę.

Król rozciągnął usta w uśmiechu. Jego oddech cuchnął ale i czosnkiem.

- Dobrze to ująłeś. Nie powtarzaj nikomu tej rozmowy. Nigdy. Bardzo wiele słyszałem o twej biegłości w szermierce... no wiesz, sam też trochę umiem.

Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz gorsza. Och, gdyby tylko mógł wrócić na Posępne Wrzosowisko! Nawet rola dzieciucha byłaby lepsza niż coś takiego.

Fechtmistrz, którego Durendal nie znał, przyniósł już rapiery i maski, które pojawiły się nie wiadomo skąd.

- Jestem pewien, że w walce na pałasze Wasza Królewska Mość zrobiłby z niego kotlet.

Król ryknął śmiechem.

- Byłaby szkoda, gdyby jego kariera skończyła się tak szybko, co?

Zebrani pomogli Durendalowi ściągnąć kurtkę, kubrak i koszulę. Potem wszyscy cofnęli się pod ściany. Najwyraźniej ta cuchnąca piwnica od dawna wiązała się z ale, fechtmistrzami i szermierką. Uczciwa walka? Czy król rzeczywiście zawsze chciał, by wykonywano jego rozkazy? Na dziecinnej twarzy Montpurse’a znowu pojawiła się ostrzegawcza mina.

Aha! Po prostu nabijali się z nowego. Król również brał udział w tym żarcie. Być może tradycja kazała traktować tak każdego z nowych, ale wschodząca gwiazda, która pokonała wszystkich mistrzów szermierki z Żelaznego Dworu, była szczególnie kuszącym celem. Sławny ekspert miał się ośmieszyć w walce ze zwykłym amatorem. Będą mu to wypominać aż do śmierci.

Nic z tego! Jeśli Jego Królewska Mość zażyczył sobie uczciwej walki, dostanie ją. Wykonywanie królewskich rozkazów nie może nikomu zaszkodzić. Z pewnością niewielu monarchów zniżyłoby się do tego, by oddawać się dziecinnym igraszkom ze zgrają zbrojnych, lecz w ten właśnie sposób wielki człowiek mógł nawiązać nić porozumienia ze swymi ludźmi i zdobyć ich niekwestionowaną lojalność.

Rozebrani do pasa przeciwnicy unieśli rapiery w salucie. Durendal zaszurał nogami na wysypanej trocinami podłodze, by sprawdzić, czy podłoże jest pewne.

- Gotowi! - krzyknął Ambrose IV, Król Chivialu i Nostrimii, Książę Nythii, Pan Trzech Mórz, Krynica Sprawiedliwości i tak dalej. Był wielki i spocony, a pod porośniętą płowymi włoskami skórą miał stanowczo zbyt wiele tłuszczu. Najsławniejszą twarz w królestwie osłaniała metalowa siatka maski.

Król wysunął prawą stopę, uniósł lewe ramię i skoczył naprzód niczym trójnoga krowa. Durendal postanowił przez chwilę czy dwie nie psuć zabawy. Sparował cios, a jego riposta była całkowicie niecelna. Znowu sparował i przy następnym ataku omal przypadkowo nie trafił króla. Monarcha był wolniejszy niż lejąca się melasa. Próbował walczyć w stylu Żelaznego Dworu, a nie odróżniał Lilii od Łabędzia. Durendal odbił jego cios Wierzbą i zripostował Tęczą. To był balet żółwi. Dość tego.

- Trafienie!

- Ha! - zawołał Jego Królewska Mość z przekonującym niezadowoleniem w głosie. - Rzeczywiście. No cóż, fechtmistrz powinien mieć szczęście. Zobaczymy, jak sobie poradzisz następnym razem, sir Durendalu.

Durendal znowu zastosował Łabędzia.

Król warknął realistycznie, lecz pod maską z pewnością uśmiechał się szeroko. Stojący z tyłu Montpurse gestykulował gorączkowo. Gdyby ofiara nie wiedziała, że robią ją w konia, z pewnością poczułaby się bardzo zaniepokojona na ten widok.

- Jeszcze raz, panie?

- Jeszcze raz!

Tym razem lepiej trochę przeciągnąć sprawę. Tego wymagały dobre maniery. Trzepaczka. Ciernik. Och, płomienie! Karaluch. Naprawdę nie chciał tego zrobić tak szybko. Król warknął po raz kolejny. Machnął kilka razy rapierem w górę i w dół, jakby naprawdę był zaskoczony i rozgniewany przebiegiem pojedynku. Był znakomitym aktorem. Tak jak reszta obecnych. Zza maski Durendal nie dostrzegał w pomieszczeniu ani jednego ukradkowego uśmieszku.

Jak dotąd, trzy do zera. Montpurse powiedział mu “trzy razy na cztery”, a to znaczy, że dopiero za następnym razem zorientują się, że przejrzał ich grę...

- Na duchy ognia, mój suwerenie, chłopak jest w świetnej formie! - rozległ się czyjś krzyk.

Nuta desperacji w tym głosie brzmiała tak zdumiewająco realistycznie, że Durendal zamarł w bezruchu. Ogień i śmierć! Czyżby się pomylił? Czy król naprawdę sądził, że ma choć blade pojecie o szermierce? Przecież ludzie tacy jak Montpurse nie sprostytuowaliby chyba swego honoru, ulegając jego zwariowanym kaprysom?

To musiał być żart!

Czy jednak na pewno?

Niepokój przeszedł nagle w gniew. Jeśli był to dowcip, to w diabelnie złym guście. A jeśli nie, to dowiódł już, że król jest zarozumiałym bufonem, co zapewne równało się zdradzie stanu, i zdemaskował Montpurse’a jako lizusa, co oznaczało, że z obiecanej pomocy będą nici.

- Teraz, na śmierć!

Monarcha rzucił się na przeciwnika, warcząc głośno, a Durendal trafił go prosto w brzuch. Cztery razy na cztery.

- Jeszcze raz! - ryknął król. Rapier Durendala uderzył dokładnie w to samo miejsce.

Królewska pierś poczerwieniała. Wydawało się, że porastające ją włosy za chwilę staną w płomieniach.

- Na mrok, nie dam za wygraną, dopóki choć raz nie trafię tego szczeniaka! Gotowi, mój panie!

To miała być groźba. Przyjacielska zabawa w szermierkę ustąpiła miejsca brutalnej próbie zastraszenia.

- To przez duchowość, Wasza Królewska Mość! - zawołał któryś z gapiów. - Dopiero co opuścił kuźnię i nikt nie zdoła go teraz pokonać.

Ambrose zignorował to pomysłowe wyjaśnienie. Potrzeba było ośmiu trafień, by uznał się za pokonanego i zdjął maskę. Spiorunował wszystkich po kolei pełnym gorejącej furii spojrzeniem, jakby wypatrywał choć śladu uśmiechu. Król okazał się kiepściutkim szermierzem, a Gwardia Królewska zgrają pochlebców.

Durendal zasalutował i zdjął maskę.

Dowódca przeszył Durendala spojrzeniem, od którego mogły zmięknąć kości, po czym zaczął się rozbierać. Rzecz jasna, pojedynek mógł się zakończyć tylko jednym rezultatem. Montpurse musiał przegrać niemal równie spektakulamie jak król. W przeciwnym razie publicznie by przyznał, że jest kłamcą i podlizuchem.

Nowy fechtmistrz mógł odnosić triumfy w szermierce, lecz już pierwszej nocy stracił na dworze wielu potężnych przyjaciół.


II


Następnego dnia znowu przyszła kolej na markiza. Wezwał krawców. W dyskusji uczestniczyła też jego żona, która zachowywała się jak dziewczynka ubierająca nową lalkę. Durendal stał cierpliwie, gdy przystrajali go kawałkami materiałów, starając się dopasować je do barwy jego włosów i oczu. Na rozkaz wychodził do sąsiedniego pokoju i przebierał się w najrozmaitsze absurdałne stroje. Gdy jednak wybrano wreszcie krój i kolor, powiedział: - Nie.

- Najlepsze byłoby coś przypominającego liberię Gwardii Królewskiej. Jest praktyczna i ładnie wygląda. Zasraniec zastanowił się nad tą propozycją, skubiąc bródkę.

- To nie jest zły pomysł! Moje barwy to błękit i złoto. Najdroższa, czy moglibyśmy zamówić ubiór o takim samym kroju, ale kazać srebrny materiał zastąpić złotym?

Markiza klasnęła w dłonie.

- Wyglądałby w tym naprawdę pięknie, mój drogi!

Ogień i śmierć! Miał na myśli krój, nie heraldykę. Cała setka królewskich gwardzistów dostanie apopleksji.

Montpurse i tak już był na niego wściekły. Hoare poinformował go o tym wieczorem, lecz Durendal zdawał sobie z tego sprawę, gdyż poprzedniego dnia, po odejściu króla, otrzymał od dowódcy straszliwy ochrzan. Miał wrażenie, że blizny po nim zostaną mu aż po grób.

Hoare zapewnił go jednak, że Montpurse nie jest mściwy. Propozycja pomocy pozostawała aktualna. Dlatego właśnie Hoare zjawił się po północy w kwaterach Nuttinga w towarzystwie pięknego dziecka o imieniu Kitty. Sam szybko się ulotnił, ale Kitty została.

Durendal przekonał się wkrótce, że dziewczyna nie jest już dzieckiem, a do tego jest piękna również w miejscach, które do tej pory znał jedynie z wyobraźni.

Pod koniec owego pamiętnego tygodnia sprawy zaczęły układać się lepiej. Zniknęły nawet złowieszcze spojrzenia, wywoływane przez nową liberię, którą nosił fechtmistrz markiza. Gwardia zaakceptowała nuworysza dzięki samemu królowi.

Wydarzyło się to na Urodzinowej Audiencji. Na oficjalnych uroczystościach fechtmistrze grali rolę podobną do roli fresków na suficie. Zawsze byli widoczni, lecz wszyscy ich ignorowali. Dlatego Durendal przystanął pod ścianą na samym końcu komnaty i przyglądał się Nuttingom, którzy czekali w kolejce, by złożyć hołdy królowi. Reszta obecnych fechtmistrzów tak królewskich, jak i prywatnych skupiła się w małe grupki, on jednak był sam i zapewne tak miało pozostać.

Królowa nie przybyła. Szeptano, że znowu jest przy nadziei. Hrabina raczyła się zjawić, lecz na takiej uroczystości nie mogła stać u boku króla. Na podwyższeniu towarzyszyli mu jedynie dowódca Montpurse, lord kanclerz Bluefield, posępna pani wielki inkwizytor oraz imponująca matrona w białych szatach i henninie, która z pewnością była matką przełożoną Towarzystwa Białych Sióstr.

Rzecz jasna, były tu też inne węszycielki. Pod koniec pierwszej nudnej godziny Durendal zauważył siostrę, która próbowała go zatrzymać po jego przybyciu na dwór. Stała samotnie, niedaleko od niego. Ruszył ukradkiem w jej stronę, lecz nim zdążył do niej dojść, rozejrzała się wokół, marszcząc brwi. Resztę drogi pokonał już otwarcie, po czym pokłonił się kobiecie, życząc jej dobrego dnia.

Jej odpowiedź trudno byłoby nazwać uprzejmą.

- Czego chcesz?

Obrzuciła złotą wiewiórkę, którą miał wyhaftowaną na sercu, pełnym niesmaku spojrzeniem, co znaczyło, że łączy ich przynajmniej jedno.

To ona zaczęła mówić o węszeniu, oskarżając go o wydzielanie brzydkiego zapachu.

Poniekąd. Raz jeszcze spróbował się uśmiechnąć, choć raczej tylko z desperacji.

- A co uczynisz, jeśli wykryjesz działalność złego czarodzieja, siostro?

- Wezwę królewskich fechtmistrzów, oczywiście. Odwróciła głowę tak gwałtownie, że żadna świecka siła nie mogłaby powstrzymać jej kapelusza przed spadnięciem. Mimo to nie spadł. Potem oddaliła się dumnym krokiem.

Szybko rozejrzawszy się po sali, przekonał się, że fechtmistrze i białe siostry nigdzie nie stoją obok siebie. Nauczył się czegoś nowego, obrażając następną osobę. Wrócił do obserwacji swego podopiecznego, który powoli przesuwał się do przodu w kolejce. Było to zajęcie nudniejsze niż uprawa dębów.

Gdy wreszcie, po bardzo długim czasie, markiza dygnęła, a markiz ucałował królewską dłoń, Durendal pomyślał z ulgą, że będzie w końcu mógł wyjść, aczkolwiek wiedział, że zamieni tylko jedną udrękę na drugą, a pobyt w sali bankietowej potrwa jeszcze dłużej. Wtem król podniósł wzrok. Spojrzeniem swych jasnych, bursztynowych oczu omiótł komnatę i zatrzymał wzrok na Durendalu, jakby monarcha zamierzał zdjąć miarę na jego trumnę. Zapewne wystarczyłaby taka, która sięgałaby mu do ramion.

Król skinął dłonią.

Krew i stal! Czy to oznaczało koniec? Wygnanie na jakąś polarną pustynię? Ruszył naprzód po wyłożonej dębowymi klepkami podłodze. Widział, że pazie i heroldowie próbują zastąpić mu drogę, lecz zatrzymują się, gdy towarzysze informują ich gestami o zmianie planów. Dotarł na podwyższenie bez przeszkód i wygiął ciało w pełnym dworskim ukłonie.

- Mam jedno pytanie, sir Durendalu!

Nuttingowie odwrócili głowy, by zobaczyć, co się dzieje.

- Mój suwerenie? Król wydął groźnie usta.

- Czy po naszej małej zabawie w szermierkę stoczyłeś może przypadkiem jeszcze jeden pojedynek z dowódcą Montpurse’em?

Płomienie i śmierć!

Jeśli Montpurse miał jakiś słaby punkt, była nim jego młodzieńcza cera. Czerwienił się z byle powodu, a w tej chwili rumieniec był bardzo intensywny. Król z pewnością wyczuwał na karku jego żar.

- Tak, panie - potwierdził. - Walczyliśmy jeszcze trochę. Mniej więcej godzinę, na rapiery i szable, z tarczami albo lewakami, bądź też bez ich pomocy.

-1 kto wygrał tym razem?

- On, Wasza Królewska Mość.

Ale z wielkim trudem.

Król spojrzał na dowódcę. Potem znowu na Durendala. Monarsza broda bardzo powoli rozstąpiła się w uśmiechu. Ambrose IV ryknął nagle gromkim śmiechem, zdumiewając cały dwór. Walił się z uciechy w potężne uda, a po policzkach spływały mu łzy. Grzmotnął Montpurse’a w plecy. Dowódca przeszył Durendala kolejnym ze swych rozmiękczających kości spojrzeń.

Król odesłał wszystkich gestem, nadal nie mogąc wykrztusić ani słowa. Durendal pokłonił się niżej niż Alkozzianin i odszedł pośpiesznie, holując za sobą zdezorientowanego markiza. Potem rzecz jasna musiał mu wszystko wytłumaczyć. Znaczyło to, iż był zmuszony przyznać, że zszedł z posterunku, przekazując obowiązki innemu, zawstydził króla, zraził do siebie gwardzistów i spowodował skandal, a teraz wszystko to wyjdzie na jaw. Markiza była bliska histerii. Zażądała od męża, by odprawił niepoprawnego sługę, i nie chciała uwierzyć, że to niemożliwe.

Durendal doszedł do wniosku, że najgorsze w życiu fechtmistrza jest to, iż nie można w razie potrzeby schować się do jakiejś dziury. Być może inni fechtmistrze, pozbawieni jego genialnej zdolności popadania w tarapaty, nigdy nie czuli takiej potrzeby.

Audiencja dobiegła wreszcie końca i dworzanie zasiedli do złożonego z dwunastu dań bankietu wydanego na cześć króla. Fechtmistrze znowu stali pod ścianami, lecz tym razem Durendal przyłączył się do jednej z grup. Byli dla niego uprzejmi, ale nic więcej. Pokpiwali sobie z ludzi noszących złote mundury, uważali jednak, by nie żartować z wiewiórek ani nuworyszowskich stręczycieli, którzy wymyślają podobne uniformy. Podobne gadanie mogłoby pobudzić do działania świeżą więź Durendala. Przychodzili i odchodzili, odwiedzając bufet mieszczący się w sąsiedniej sali. Ponieważ żaden z nich nic zaproponował, że go zastąpi, a on był zdeterminowany nie prosić o pomoc, wyglądało na to, że nic dzisiaj nie zje.

Do grupy podszedł Montpurse, który pozdrowił kłopotliwego fechtmistrza krótkim skinieniem głową.

Po jakichś dwóch minutach pojawił się maleńki paź, który pokłonił się Durendalowi i wręczył mu ozdobioną królewskim herbem szkatułkę z polerowanego drewna palisandru, po czym oddalił się pośpiesznie.

Tylko nie to! Nie miał jednak wyboru. Uchylił wieko. Na czerwonym aksamicie leżał łamacz mieczy starożytnej jindaliańskiej roboty - sztylet z głębokimi rowkami po jednej stronie. Jego rękojeść i poprzeczka jelca były inkrustowane złotem, malachitem i czymś, co wyglądało na autentyczny lazuryt. Pewnie mógłby kupić za niego zamek godny diuka i jeszcze wydano by mu resztę. Na karteczce widniała króciutka notatka:

Dla tego, który złamał królewski miecz


- Płomienie i śmierć!

Durendal zatrzasnął wieczko, nim ktoś zdążył ukraść zawartość szkatułki. Przycisnął obiema rękami skarb do piersi, przeszywając towarzyszy pełnym paniki spojrzeniem.

W jasnych oczach Montpurse’a pojawił się błysk.

Faktycznie patrzył. Jego uśmiech był widoczny z daleka. Durendal wygiął ciało w ukłonie.

- Świetnie. Daj, niech ci pomogę. - Montpurse przytroczył cudo do pasa Durendala nad prawym udem. - Nieźle wygląda! - stwierdził. - Zazdroszczę ci. Co wy na to, chłopaki?


12


Po kilku dniach na dworze pojawił się podekscytowany Byless; Połączono go więzią z lordem kanclerzem Bluefieldem, który miał już dwóch fechtmistrzów. Później usłyszeli, że Gotherton przebywa w Grandonie. Przydzielono go wielkiemu czarodziejowi Królewskiego Kolegium Magów, który miał już trzech fechtmistrzów, choć w zasadzie w całym królestwie nie powinno być człowieka, który mniej by ich potrzebował.

Choć gwardia dysponowała licznymi dobrze poinformowanymi, lecz bliżej nieznanymi źródłami, pewnych tajemnic nie była w stanie zgłębić. Gdy nadeszła wiadomość, że kandydata Evermana połączono więzią ze szlachcicem nazwiskiem Jaque Polydin, nikt nie zdołał dowiedzieć się o nim nic bliższego. Wiedziano tylko tyle, że i fechtmistrz, i podopieczny następnego dnia zniknęli bez śladu. Nawet Montpurse twierdził, że nic mu na ten temat nie wiadomo. Ludzie szeptali tęsknie o wspaniałych przygodach i tajnych agentach podróżujących po dalekich krajach.

Durendalowi chciało się krzyczeć z rozczarowania. Miał ochotę skręcić kark swemu podopiecznemu. Na to pierwsze nie pozwoliła mu jednak samokontrola, a na drugie więź.

Oficjalnie ogłoszono, że królowa oczekuje dziecka. Król obsypywał bogactwem każdy panujący nad żywiołami zakon, który mógł ją zaopatrzyć w odpowiednie talizmany, amulety i zaklęcia.

W ciągu paru następnych miesięcy Durendal przyzwyczaił się do niezwykłego podwójnego życia, jakie wiódł na dworze. Za dnia nudził się do szaleństwa, chodząc z markizem na przyjęcia, bale, kolacje, audiencje, odwiedzając salony i niemalże podążając za nim do łoża. Wszelkie sugestie, że wielmożny pan mógłby się zająć jazdą konną, polowaniem z sokołami, szermierką bądź jakąkolwiek inną interesującą rozrywką spływały po markizie jak woda po kaczce. Poza tym, podobne zajęcia zawierały w sobie pewien element ryzyka i więź utrudniała Durendalowi próby zachęcania do nich podopiecznego. Jąkał się wtedy i dręczyły go bóle głowy.

To jednak nie nuda była najgorsza. Oficjalnie praca na rzecz floty zajmowała Nuttingowi jakieś dziesięć minut tygodniowo. Podpisywał wtedy dokumenty, które przygotowali dla niego kanceliści. Nieoficjalnie prowadził kwitnące interesy. Wiele z nich załatwiał poprzez tajną korespondencję - listy, które palił zaraz po przeczytaniu - lecz niekiedy konieczne były bezpośrednie negocjacje. Podczas owych spotkań z różnymi mniej lub bardziej podejrzanymi indywiduami Nutting kazał swemu fechtmistrzowi stawać na drugim końcu pokoju, chcąc uniemożliwić mu podsłuchiwanie. Szczegóły nie miały jednak znaczenia. Durendal szybko zdołał się zorientować, że markiz bierze działki za podpisanie kontraktów, przyjmuje łapówki w zamian za zaakceptowanie wybrakowanych towarów przeznaczonych dla pechowych marynarzy oraz sprzedaje dostęp do osoby króla, przekazując petycje siostrze. Fechtmistrzowi zbierało się od tego na mdłości, lecz nie był w stanie nic w tej sprawie zrobić. Nie mógł uczynić nic, co naraziłoby jego podopiecznego na niebezpieczeństwo.

Nocą wyrywał się na wolność. Gdy pałac zapadał w sen, któryś z gwardzistów zastępował go na służbie, by mógł się bawić z innymi. Górną granicę stanowiły dla niego dwa rogi ale, on jednak zadowalał się jednym. Jego ciało stanowczo domagało się ćwiczeń, fechtował więc z innymi. Gdy świecił księżyc, wyruszał konno na szalone gonitwy po polach albo szedł nad rzekę, by przyłączyć się do pływackich bachanaliów. Oddawał się również przelotnym miłostkom i nigdy nie miał kłopotów ze znalezieniem chętnych partnerek.

Potrafił już pokonać Montpurse’a na szable, choć nie narapiery.

Otrzymany od króla łamacz mieczy odpinał od pasa tylko wtedy, gdy kładł się do łoża.

Ambrose nie bawił się już więcej w szermierkę i wszyscy gwardziści byli za to wdzięczni Durendalowi.

Często widywał monarchę. Nawet gdy mijali się w korytarzu, przywitawszy markiza, król zawsze pozdrawiał fechtmistrza po imieniu. Jego sławnemu wdziękowi łatwo było ulec. Gdybyż tylko mógł służyć takiemu człowiekowi!

Niestety, kapryśna fortuna zrządziła inaczej. Wiedział, że choć jest znakomitym szermierzem, aż po kres życia będzie musiał strzec odrażającego markiza. Nigdy nie będzie mu dane służyć królowi, którego podziwiał, wyruszyć na wojnę u jego boku, ocalić mu życia w śmiertelnej zasadzce, walczyć z potworami, demaskować zdrajców, zdobyć wysokiego urzędu, wyruszać w tajnych misjach do odległych krain. Całe życie spędzi jako bezużyteczna dworska ozdoba.

Nawet najlepsi szermierze bywają marnymi prorokami.


II

putting


1


- Proszę bardzo! - warknął Kromman. - Możesz odejść. Pozostaniesz w swej rezydencji, dopóki nie otrzymasz wezwania. Twarz miał szkarłatną z wściekłości.

- Schowaj miecz, sir Strzało - nakazał Roland, wsuwając się miedzy obu mężczyzn.

Strzała był jednak niedawno połączonym więzią fechtmistrzem, a nowy kanclerz z całą pewnością zagrażał jego podopiecznemu. Przez chwilę wydawało się, że rozkaz nie wystarczy. Twarz chłopca zbielała. Wreszcie z wyraźnym wysiłkiem zdjął dłoń z rękojeści.

- Jak sobie życzysz, panie.

Przeszył Krommana pełnym nienawiści spojrzeniem.

Roland z bezgłośnym westchnieniem ulgi ruszył ku drzwiom. Strzała dotarł do nich przed nim, otworzył i wyjrzał na zewnątrz, tak jak powinien zrobić dobrze wyszkolony strażnik.

Chłopiec rozciągnął usta w uśmiechu, otwierając szeroko drzwi. W jego oczach tlił się jeszcze błysk gniewu, lecz nikt z patrzących nie zbliży się do niego na tyle, by to zauważyć. Zresztą tylko nieliczni będą wystarczająco bystrzy, by zdać sobie sprawę, że twarz świeżo upieczonego fechtmistrza może nie być tak nieprzenikniona jak oblicze jego podopiecznego. Chodziło jedynie o zasadę, gdyż demonstracja spokoju nikogo dziś nie oszuka. Sekretarz króla przybył pośpiesznie z dworu i wkroczył do gabinetu kanclerza, a potem lord Roland wyszedł zeń bez łańcucha, który nosił od dwudziestu lat. Wnioski łatwo było wyciągnąć.

Czekało na niego pół tuzina zbitych w grupkę zbrojnych o znudzonych bądź zdziwionych minach. Najwyraźniej Kromman nie powiedział im, jakie zadanie mają wykonać, gdyż na widok byłego kanclerza stanęli na baczność i nie próbowali zagrodzić mu drogi. Sześciu? Nawet Strzała mógłby mieć kłopoty z tak wieloma, ale oczywiście miałby do pomocy Rolanda. Schlebiała mu myśl, iż Kromman uznał, że będzie potrzebował aż sześciu ludzi, by aresztować człowieka w jego latach.

Pierwszą próbą będzie dla niego samo przejście przez wielki przedpokój, pełen mężczyzn i kobiet, którzy chcieli się z nim zobaczyć. Niektórzy czekali tu od wielu dni. Teraz żadne z nich nie miało już powodu się z nim spotykać, a większość wolałaby trzymać się jak najdalej od niego, aby utrata łask, która go spotkała, nie okazała się zaraźliwa, co zdarzało się często.

Widział, jak do zgromadzonych dociera to, co się wydarzyło. Ludzie wzdychali ze zdziwienia, wymieniali spojrzenia, przyglądali mu się z namysłem. Kto się uśmiechał, a kto miał zasępioną minę? Nieważne! Nie miał już przyjaciół, a jedynie wrogów.

- Mówią, że faworytem turnieju o Puchar Króla jest w tym roku hrabia Aldane - odezwał się Strzała.

Ach, upadły minister nadal miał jednego przyjaciela! Nawet utrata królewskich łask nie mogła zrazić fechtmistrza do podopiecznego.

Gapie patrzyli i słuchali, lecz nikt nie zbliżał się do lorda Rolanda, by złapać go za rękaw.

Ten wyrośnięty prostak nigdy mu tego nie wybaczył.

- Słyszałem o tym pojedynku, panie! To jedna z legend Żelaznego Dworu.

Strzała jeszcze przez jakiś czas gadał o pozbawionych znaczenia sprawach, a na jego młodzieńczej twarzy malował się wyraz czystej niewinności. Spisał się znakomicie i podopieczny będzie musiał go pochwalić, gdy tylko zostaną sami. Najpierw pójdą do jego komnat, zabrać kilka pamiątek. Potem czeka go jeszcze przejście przez wielkie schody, aż wreszcie będzie mógł wsiąść do karety, opuścić na zawsze pałac Greymere i wrócić do Ivywalls. Tarn zaczeka na wiadomość od króla. Zapewne nie będzie ona dobra.

Co jednak miał uczynić ze swym fechtmistrzem? Gdy były kanclerz pomyślał o Strzale, doszedł nagle do wniosku, że jego własne kłopoty to drobiazg. Ściągnął na chłopaka katastrofę zaledwie trzy dni po połączeniu więzią. Jeśli król spróbuje go aresztować, Strzała będzie walczył aż do śmierci. Nawet jeśli znajdzie się w beznadziejnym położeniu, nie będzie miał wyboru.

Fechtmistrz, którego podopiecznego oskarżono o spiskowanie przeciwko królowi. Lord Roland znał ten dylemat z doświadczenia.


2


Wspaniale odziani, skąpani w promieniach słońca widzowie wyglądali w swych lożach niczym kwiaty rosnące w skrzynkach. Jaskrawe proporce i barwne mariaży łopotały na wietrze, podobnie jak poły pasiastych namiotów. Dwór uświetniały eleganckie płaszcze i dźwięk trąb, heraldyczne proporce i piękne damy w strojnych sukniach.

Durendal wlókł się po błotnistym trawniku przy akompaniamencie pobrzękiwania zbroi. Pałasz, który trzymał w dłoniach, już w tej chwili wydawał mu się ciężki niczym kowadło. Wkrótce osiągnie ciężar konia z nadwagą. Potrafił wymachiwać nim efektownie, pod warunkiem, że nie będzie to trwało zbyt długo. Za kilka minut miał się zmierzyć ze znacznie większym od siebie mężczyzną, który będzie dzierżył jeszcze masywniejszy oręż. Obaj będą wymieniać brutalne ciosy, aż wreszcie któryś z nich padnie na ziemię. Pojedynki toczone w pełnej zbroi wymagały bardzo niewiele umiejętności. Liczyły się w nich tylko siła i wytrzymałość. Bardzo często też kończyły się poważnymi ranami Nie cieszyła go myśl o zbliżającej się walce, mógł jednak winić tylko siebie. Dziś rano popełnił błąd i będzie teraz musiał za niego zapłacić.

Niech szlag trafi Ambrose’a i jego głupie pałasze!

Choć król nie oddawał się już szermierce, nie przestał się nią interesować. Rokrocznie sponsorował wielkie zawody urządzane na wzór turniejów z dawnych dni, nim postępy magii sprawiły, że zakuci w zbroje rycerze stali się niedorzecznością, a pojedynki reprezentantów przestały być potrzebne. Każdego roku Ambrose przeznaczał na nagrodę złoty puchar wart sto koron, co wystarczało, by przyciągnąć zawodników z całego Chivialu. Pierwszy Puchar Króla zdobył Montpurse, a drugi Durendal, który teraz bronił tytułu. Do półfinału dotarł bez trudu. Dziś rano Montpurse przegrał z Chefheyem, który również był fechtmistrzem, w jutrzejszym finale wystąpią wiec Chefiney i Durendal albo Aldane, ta góra metalu, która lazła teraz z łoskotem ku niemu.

Diuk Gaylei był niewysokim mężczyzną, lecz stać go było na wspomożenie wzrostu syna. Z pewnością zapłacił wiele, gdyż w wieku szesnastu lat młodzieniec przerastał o głowę najwyższego z fechtmistrzów i był umięśniony jak byk. Rozebrany wyglądał groźniej niż w zbroi. O ironio, młody olbrzym postanowił zostać szermierzem, co w przypadku człowieka jego wzrostu było absurdem. Pieniądze potrafią jednak dokonać wszystkiego. Szkoła w Steepness specjalizowała się w zapewnianiu szybkich rezultatów arystokratom, którzy nie mieli ochoty marnować długich lat na świeckie szkolenie. Zastępowała umiejętności wywodzącą się z duchowości szybkością. Hrabia Aldane miał beznadziejną technikę, lecz był niewiarygodnie szybki jak na człowieka jego wzrostu. Jakiegokolwiek wzrostu.

Durendal przegrał z nim rano walkę na rapiery, co nie powinno było się zdarzyć. Potem wygrał na szable i być może ten sukces należało uznać za drugi błąd, jako że zgodnie z ustalonymi przez króla skomplikowanymi zasadami decydujący pojedynek toczono na oburęczne pałasze. Było to potrzebne tylko w niewielu przypadkach, nad widownią unosił się więc szmerek zniecierpliwienia. W walce tą bronią umiejętności się nie Uczyły, a kluczowe znaczenie miała silą, co znaczyło, że Aldane już na starcie miał miażdżącą przewagę.

Przesunąć prawą nogę, przesunąć lewą nogę, przesunąć prawą nogę... każdy ruch wymagał świadomego wysiłku. Zbroje to zupełna bzdura. Wyściółka śmierdziała, zupełnie jakby w jego pancerzu ktoś zamieszkiwał dzień i noc od czasu Wojen Ojczyźnianych. Już w tej chwili robiło się nieprzyjemnie gorąco. Prawe kolano zgrzytało. Kiedy opuścił zasłonę, spoglądał na świat przez wąską wizurę, co zamieniało pojedynek w bezmyślną bijatykę. W przeciwieństwie do walki na rapiery i szable, tutaj rozstrzygnąć miało jedno starcie, które skończy się w chwili, gdy któryś z przeciwników nie będzie chciał albo mógł dłużej walczyć. Wbrew powszechnemu mniemaniu człowiek zakuty w zbroję płytową mógł podnieść się z ziemi bez niczyjej pomocy, nie było to jednak wykonalne, kiedy ktoś okładał go sześciostopowym mieczem.

Jeden z obleczonych w czerwień i złoto sędziów skinął nań, nakazując mu się zatrzymać. Durendal wykonał polecenie i odwrócił się ze szczękiem, by spojrzeć na królewską łożę. Natychmiast zauważył, że królowa jest dziś obecna. Mówiono, że znowu spodziewa się dziecka, choć księżniczce Malindzie zostało jeszcze kilka dni do drugich urodzin. Hrabinę rzadko teraz widywano na dworze. Krążyły plotki, że wkrótce zostanie z niego wygnana na dobre.

Widownię uciszył dźwięk trąby, który wewnątrz wyściełanego hełmu Durendala wydawał się nieprzyjemnie stłumiony. Sędziowie pokłonili się królowi. Przeciwnicy unieśli miecze w salucie, co z uwagi na ich ciężar było sporym poświęceniem. Durendal zwrócił się w stronę rywala i zauważył, że dzieciak uśmiecha się zarozumiale wewnątrz stalowej jaskini, która otacza jego głowę. Im są więksi, tym trudniej ich przewrócić.

I tym mocniej walą. Bark Durendala wciąż jeszcze był obolały po porannym pojedynku na szable. Wyściełany napierśnik nie do końca zamortyzował okrutne uderzenie hrabiego. Pałasze były stępione, lecz pod uderzeniami Młodego Mięśniaka zbroja zemnie się niczym pergamin. Ponieważ ranny fechtmistrz nie był w stanie strzec podopiecznego, duchowa więź mogła zmusić Durendala do rozstrzygnięcia tego dylematu poprzez porażkę. Musi postawić wszystko na jedną kartę, dążąc do błyskawicznego zwycięstwa.

To nie była uczciwa walka.

- Panowie, przygotować się! - zawołał główny sędzia. Aldane uniósł dłoń zakutą w rękawicę wielkości wiadra i opuścił zasłonę.

Durendal nie zrobił nic.

Walka z podniesioną zasłoną była czystym obłędem, lecz Durendal postanowił spróbować blefu. Aldane bardzo się zdziwi. Będzie się głowił, jakiej egzotycznej, nieznanej mu techniki zamierza użyć jego przeciwnik z Żelaznego Dworu.

Sędzia zawahał się, zerknął na swych podwładnych, a nawet na królewską lożę, po czy wzruszył ramionami.

- Niech duchy mają w opiece lepszego. Do boju!

Sędziowie pierzchli z pola walki, a przeciwnicy ruszyli ociężale ku sobie. Durendal opuścił miecz niczym lancę i pognał naprzód prawie biegiem. Aldane natychmiast uczynił to samo, gdyż w przypadku zderzenia jego dwukrotnie większy ciężar zwaliłby Durendala z nóg, jakby był kręglem. Po chwili gnał już sprintem w pełnej zbroi, co świadczyło o niesamowitej sile. Uniósł miecz, celując w kusząco uniesioną zasłonę.

Rzecz jasna, nie widział zbyt wiele. Z pewnością był bardzo zaskoczony, gdy jego przeciwnik zniknął.

Durendal padł na ręce i kolana. Już to było lekkomyślnością, gdyż zbroja nie służyła do uprawiania gimnastyki i mógł zostać ranny, nim otrzyma choć jeden cios. Jako rozwiązanie taktyczne było to szaleństwo. Jeśli nie zdoła zbić hrabiego z nóg, będzie zdany na jego łaskę, a jeżeli obaj wylądują na brzuchach, nie da mu to żadnej przewagi. Ów plan miał tylko jedną zaletę: nikt nigdy czegoś takiego nie próbował.

Aldane potknął się o niego i runął na ziemię z łoskotem godnym całej kuźni. Na szczęście ciężar ten nie przewrócił Durendala ani go nie przygniótł, lecz spróbował wbić hrabiego w jego własny hełm. Zwycięzcą miał teraz zostać ten, kto pierwszy wstanie i przystąpi do złomowania zbroi przeciwnika. Ponieważ Aldane został przynajmniej na chwilę oszołomiony, Durendal bez większych trudności dźwignął się z ziemi, postawił nogę na plecach chłopaka i wsunął miecz w nadającą się do tego celu szczelinę w zbroi.

- Poddaj się, łajdaku! - zażądał.

Sędziowie naradzili się pośpiesznie. Szydercze okrzyki tłumu przeszły w nieprzerwany ryk, przypominający szum rwącej, górskiej rzeki.

- Faul! - wrzasnął Aldane, próbując się podnieść. Durendal dźgnął go w nerki stępionym - nieco stępionym - sztychem miecza. Po podobnym potraktowaniu szlachetny hrabia ograniczył się do walenia w ziemię zakutymi w rękawice pięściami i wykrzykiwania stłumionych przez blachę hełmu protestów.

Sędziowie unieśli flagę, ogłaszając zwycięstwo. Tłum zaczął krzyczeć jeszcze głośniej.


3


Przeciwnicy ruszyli obok siebie w stronę królewskiej loży, pobrzękując głośno zbrojami. Hełmy wzięli pod pachy. Okazało się, że Aldane po mistrzowsku opanował obsceniczny język.

- Czy tych słów nauczyli cię w Steepness? - zapytał niewinnym tonem Durendal.

Chłopak przeszył go wściekłym spojrzeniem oczu, pod którymi zaczynały się już formować dwa wspaniałe sińce. Z nosa ciągle ciekła mu krew, a jego sakiewka miała ucierpieć jeszcze bardziej, koszty uzdrawiania były bowiem bardzo wysokie.

Durendal nie zwykł oddawać się hazardowi, nie pomyślał więc o tym aspekcie turnieju.

Bardzo trudno było okazać szczere współczucie.

- Przegrały dziś setki ludzi. Będziesz miał szczęście, jeśli wyjdziesz z pałacu żywy, ty niegodziwy wieśniaku!

To już było mniej zabawne.

Królowi również nie było wesoło. Gdy przeciwnicy zatrzymali się przed jego lożą, rozparł się na tronie i przeszył Durendala wściekłym spojrzeniem. Twarz drobnego diuka Gaylei, który zasiadał u boku monarchy, nabrała niepokojąco szarego koloru. Ile postawił na swego chłopczyka? Wyglądało na to, że większość szlachetnie urodzonych stawiała na faworyta. Stojący z tyłu fechtmistrze szczerzyli jednak zęby w drapieżnych uśmiechach.

Był tam również markiz, którego pilnował Hoare. Uśmiechał się, co ostatnio czynił tylko w miejscach publicznych. Siedział trzy rzędy za królem, blisko baronetów. Zapewne nie wpuszczono by go w ogóle, gdyby nie walczył dziś jego fechtmistrz. Cała rodzina Momicade’ów zdecydowanie wypadła z łask królewskich. Pozbawiono go stanowiska we flocie. Również jego stryjom oraz kuzynom odebrano wszystkie synekury i przywileje.

- Nie lubisz pałaszy? - zapytał Durendala król z groźbą w głosie.

Uwaga!

- Wolę rapiery, Wasza Królewska Mość.

Hrabia wydał z siebie nieprzyjemny odgłos, jakby płukał gardło krwią.

Król ponownie spojrzał na Durendala.

- A właściwie dlaczego?

W bursztynowych oczach pojawiły się błyski wesołości.

Durendalowi wyraźnie ulżyło. Zdołał złożyć płytki ukłon i się przy tym nie przewrócić.

- A jeśli chodzi o ciebie, szlachetny panie, muszę cię pochwalić za dzielną postawę, jaką wykazałeś się w tym turnieju. Rzecz jasna, ty i twój czcigodny ojciec zjecie dziś z nami kolację.

Aldane podszedł do bariery. Król wstał i założył olbrzymowi na szyję zawieszoną na wstążce gwiazdę półfinalisty. Nawet on musiał się wspiąć na palce, by tego dokonać. Rzecz jasna, reszta widzów również wstała. Wszyscy uprzejmie bili brawo.

Markiza nie zaproszono na ucztę. Gdy królewska świta opuściła widownię, podszedł do przepierzenia i uśmiechnął się radośnie do swego fechtmistrza. Z pewnością był to jedynie pokaz przeznaczony dla oczu Hoare’a. W ciągu dwóch i pół roku ich znajomości Nutting bardzo utył. Rzadko bywał trzeźwy.

Durendal ruszył w stronę namiotu przy akompaniamencie wrogich okrzyków tłumu.


4


Nutting czekał obok swej karety. Lokaje i stangret byli już na miejscu. Jakaż to sprawa mogła być aż tak pilna? Ostatnio markiz zajmował się jedynie czuwaniem nad dekoracją i umeblowaniem wspaniałej rezydencji, którą sobie wybudował, a jego decyzje i tak zawsze zmieniała żona. Pił za dużo i nocami wałęsał się po korytarzach, Durendal podziękował skinieniem głowy Hoare’owi, który zatoczył oczyma na znak współczucia, pokłonił się markizowi i odmaszerował. Nutting wgramolił się do karety. Gdy Durendal podążył za nim, pojazd zdążył już ruszyć.

Mogłoby się okazać mniej zyskowne, gdyby pod pałacowymi bramami czekał na nich rozgniewany tłum. Stało tam jednak tylko kilku gapiów, którzy ograniczyli się do buczenia. Markiz chyba ich nawet nie zauważył. Kareta bez przeszkód wytoczyła się na tłoczne i brudne ulice Grandonu.

Ten tytuł był pozbawiony znaczenia, lecz Nutting nigdy dotąd go nie używał. Durendala przeszyło nagłe ukłucie niepokoju. Co się za chwilę stanie? Nie miał ani grosza przy duszy. Dostawał ubranie i wyżywienie, lecz nigdy pensji. Jedyne rozrywki - konie i ale - zawdzięczał Gwardii Królewskiej. Potrzebował pieniędzy jedynie po to, by kupować prezenty kobietom, lecz duma nie pozwalała mu o nic prosić markiza. Jego kochanki musiały się zadowolić legendą. Na szczęście, zawsze im wystarczała.

- Słucham, panie?

Kareta posuwała się powoli przez ruchliwe ulice, turkocząc głośno na bruku. Wyglądało na to, że zmierzają do bardzo podejrzanej dzielnicy.

Ten sknera w zeszłym roku też mu go zabrał.

- Tak, ale... - Markiz popatrywał nerwowo w różne strony, nie chcąc spojrzeć w oczy swemu fechtmistrzowi. - Obawiam się, że sto koron to kropla w rynsztoku. Dzisiaj wygrałem tysiące i wszystko postawiłem na finał.

Śmierć i płomienie!

Nutting wskazał na łamacz mieczy u jego boku.

Markiz pociągnął żałośnie nosem.

W oczach Nuttinga pojawił się błysk złości, lecz po chwili znowu otoczyła go aura przygnębienia.

Kareta zatrzymała się w zaułku, mrocznym, śmierdzącym i tak wąskim, że przechodnie ledwie mogli się obok nich przecisnąć. Zupełnie jakby ich przybycia się spodziewano, w budynku obok otworzyły się drzwi. Stał w nich łysy grubas, który uśmiechał się, odsłaniając czarne, połamane zęby.

Durendal zauważył, że dygocze gwałtownie. Nigdy dotąd więź nie weszła w tak gwałtowny konflikt z jego osobistymi skłonnościami. Miał ochotę udusić siedzącą obok niego ropuchę w ludzkiej skórze i wdeptać jej zwłoki w błoto.

- Dostałem go od króla! -1 jutro go odzyskasz.

- Nie ufasz mi? - Głos mu się załamywał. - Boisz się, że nie dam z siebie wszystkiego? Panie, przysięgam, że będę jutro walczył tak, jakby zależało od tego twe życie. Nie trzeba mnie straszyć więzieniem dla dłużników, bym zachował się uczciwie!

- Ale to prawda. Moje życie od tego zależy. Przyznaję, że nie bezpośrednio, niemniej nie ulega to wątpliwości. Chcę tylko pożyczyć od ciebie na jeden dzień ten drobiazg, który nosisz u pasa. Czy to zbyt wygórowane żądanie wobec człowieka, który poprzysiągł bronić mnie przed wszystkimi wrogami? Zdecyduj się. Czy mam rozkazać stangretowi, by ruszał?

Było prawdą, że przeciętny okres przeżycia w więzieniu dla dłużników mierzyło się w tygodniach. Więź mogła zignorować podobnie odległe zagrożenie, Durendal złożył też jednak przysięgę. Z ciężkim sercem odpiął łamacz mieczy i wręczył go markizowi.

Nutting podał go z uśmiechem czekającemu w drzwiach mężczyźnie i otrzymał od niego w zamian zwój welinu. Przeczytał go pośpiesznie, skinął głową na znak zgody i zastukał w szybę, za którą siedział stangret. Kareta ruszyła z klekotem naprzód. Nikt nie odezwał się ani słowem.

Jak ten zasraniec zdołał załatwić to wszystko bez wiedzy swego fechtmistrza? Rzecz jasna, w ciągu kilku ostatnich dni Durendal wiele czasu poświęcał szermierce, a jego podopiecznym zajmowali się wówczas gwardziści. Krążyło więcej listów niż zwykle, powinien więc podejrzewać, że szykuje się coś niedobrego. Co by to jednak zmieniło? Nie mógł sprzeciwić się podopiecznemu w żadnej istotnej kwestii.

- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli przegram i król zapyta mnie, co się stało z łamaczem, powiem mu prawdę? - rzekł z suchością w ustach.

Markiz Nutting uśmiechnął się chytrze.

- Ależ przegrasz, mój drogi chłopcze, a on niczego nie zauważy, bo sztylet będzie na miejscu. Stawiamy na sir Chefheya, nie na ciebie. Jeśli wygra, będę mógł dostać pięć koron za jedną. Jeśli chcesz odzyskać swój łamacz mieczy, musisz się podłożyć.


5


Gdy markiz wrócił do rezydencji, jesienny wieczór przechodził już w noc. Mimo to natychmiast poszedł obejrzeć ogrody, uskarżając się głośno swemu fechtmistrzowi, że armia robotników odeszła, nie dokonawszy przez cały dzień niczego. Wewnątrz budynku sytuacja przedstawiała się podobnie. Wszyscy malarze, artyści, cieśle i tynkarze najwyraźniej obijali się już od świtu, marnując jego pieniądze. Moje pieniądze, pomyślał Durendal. Królewskie pieniądze. Markizę przed kilkoma dniami wysłano z wizytą do rodziców i w na pół ukończonym domu mieszkało jedynie pięćdziesięciu dwóch służących. Nutting wrzaskiem wezwał lokajów, domagając się golenia i czystego stroju. Kąpiel była niebezpieczeństwem, na które rzadko się narażał. W czasie, gdy sługusi pielęgnowali czcigodne cielsko markiza, Durendal łaził nerwowo po pretensjonalnie urządzonej garderobie.

Coś tu było nie w porządku. Powinien bez trudu domyślić się, o co chodzi, lecz odpowiedź wciąż mu się wymykała. Choć wyjaśnienia zasrańca brzmiały obrzydliwie, cała prawda musiała być jeszcze gorsza. Durendal przypomniał sobie, że Nutting odprawił żonę bardzo obcesowo. Wcale nie miała ochoty jechać z wizytą do rodziny, on jednak nalegał. Było to rozsądne zachowanie, jeśli obawiał się, że go aresztują. Być może to właśnie był brakujący element zagadki. Człowiek, który stanął w obliczu finansowej ruiny, powinien chyba jednak ograniczać koszty budowy i utrzymania domu? A może nie. Dworacy słynęli z tego, że nigdy nie śpieszą się z zapłatą dla rzemieślników i służby, a nawet najdrobniejsze oznaki oszczędności mogłyby zaalarmować wierzycieli. Zresztą zasraniec pewnie w ogóle nie wiedział, co to znaczy oszczędność. Nie mógł już dłużej okradać floty ani sprzedawać wpływów siostry. Ułożone walki szermiercze mogły być niezłym źródłem ubocznych dochodów, to jednak z pewnością nie był koniec sprawy. Co wydarzy się teraz? Zażądał, by przyniesiono mu strój wieczorowy, jakby wybierał się na bal albo bankiet. Nikt go już nigdzie nie zapraszał.

Co jeszcze kombinował? Dlaczego nie był już ponury? To właśnie ten brakujący szczegół! Odkąd wrócili do domu, markiz uśmiechał się półgębkiem. Sześć tysięcy koron razy pięć to było, hmm, trzydzieści tysięcy. Czy to wystarczy, by uratować go przed ruiną? A może knuł jeszcze jakieś inne łotrostwo?

Markiz nakazał przynieść sobie kolację i spożył ją w pełnym samozadowolenia milczeniu. Jego fechtmistrz siedział u drugiego końca stołu, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Wtem, zamiast wezwać stangreta, Nutting kazał sobie podać płaszcz i buty. Najwyraźniej wybierał się na spacer. Po ciemku? To było w jego przypadku bezprecedensowe zachowanie.

- Dokąd idziemy, panie? - zapytał Durendal, odzywając się po raz pierwszy od chwili, gdy oddał podopiecznemu łamacz mieczy.

Nutting uśmiechnął się tajemniczo.

- Zobaczysz.

Noc była księżycowa, lecz nocny spacer po otoczonych złą sławą ulicach Grandonu był dla dżentelmena lekkomyślnością, od której więź jego fechtmistrza dźwięczała niczym dzwoneczki. Z pewnością miał obowiązek zapobiec podobnemu szaleństwu; jeśli okaże się to konieczne, to nawet siłą. Myśl, że jego umiejętności mogą się wreszcie na coś przydać, podekscytowała Durendala tak bardzo, że zapomniał o zdrowym rozsądku. Dlatego, gdy eskortował markiza przez podejrzane, cuchnące zaułki, w których nie świeciła ani jedna latarnia, drżał z radości niczym koń wyścigowy stojący przed bramką, modląc się o to, by ktoś wyskoczył na nich z ciemności. Szczęśliwie, czy może nieszczęśliwie, nikt tego nie uczynił. Raz czy dwa zdawało mu się, że gdzieś daleko z tyłu słyszy kroki. Przeklinał wtedy sam siebie, nazywając się bojaźliwym bałwanem.

Markiz najwyraźniej nic nie usłyszał. Wiedział, dokąd idzie, choć wyglądało na to, że ktoś udzielił mu wskazówek, których nauczył się na pamięć, gdyż na każdym rogu mamrotał coś do siebie. Potem zaczął odliczać drzwi, a gdy znalazł te, których szukał, okazało się, że są wyraźnie oznaczone lśniącym magicznym blaskiem oktogramem. Czarodziejski zakon, który ukrywał się w slumsach, z pewnością specjalizował się w bardzo podejrzanych zaklęciach, a interesanci, którzy odwiedzali go ciemną nocą, niewątpliwie mieli bardzo podejrzane zamiary. Do środka wpuścili gości dwaj lokaje w imponującej liberii, którzy następnie zaprowadzili ich do salonu. Dekoracja - pełna krzykliwych czerwieni i fioletów, nieprzyzwoitych obrazów oraz powykręcanych w erotycznych wygibasach rzeźb - jasno świadczyła, jakiego rodzaju zaklęcia można tu nabyć. Z oddali dobiegały ciche dźwięki muzyki, a powietrze przesycała intensywna woń piżma. Zawstydzony Durendał zauważył, że jego ciało uległo zmysłowemu nastrojowi.

Pozostali spiskowcy byli już na miejscu. W wiekowym mężczyźnie łatwo było rozpoznać hrabiego Eastness, byłego gubernatora Nostrimii, starszego z osławionych stryjów Nuttinga. Kobieta osłaniała twarz woalką, lecz jej tożsamość nie budziła wątpliwości.

Poderwała się przerażona.

- Ty durniu! Czemu go tu przyprowadziłeś?

Nawet jej głosu nie sposób było zapomnieć. Wyciągnęła w stronę Durendala jasną, pełną wdzięku dłoń o długich palcach.

Markiz roześmiał się, podszedł bliżej, uniósł woalkę i pocałował kobietę w policzek.

- Nie mogę się go pozbyć. Łazi za mną jak ogon. Poza tym to idealny wspólnik. Nie zdradzi mnie nawet na torturach. Prawda, sir Durendalu?

Fechtmistrz zignorował jego drwinę. Starał się zlekceważyć również widok najpiękniejszej twarzy w królestwie.

Rozciągnął wargi w triumfalnym uśmieszku.

Gdyby ktokolwiek inny sprowokował Durendala w podobny sposób, byłby już trupem, choć młodzieniec nigdy dotąd nie wyciągnął miecza w gniewie i był przekonany, że w przyszłości również tego nie uczyni.

- Nie mogę cię zdradzić, muszę wiec cię powstrzymać. Jest oczywiste, że zamierzasz użyć czarów przeciwko Jego Królewskiej Mości, a za to płaci się głową.

Logika doprowadziła go do koszmarnego wniosku. Nutting zerknął przelotnie na siostrę i opuściła go pewność siebie.

- Tak? A jak zamierzasz mi przeszkodzić?

DurendaJ również spojrzał na hrabinę. Kobieta skuliła się, a jej gniew ustąpił miejsca strachowi.

- Uknułeś spisek mający przywrócić tej dziwce królewskie łaski - stwierdził Durendal. - Nie mogę zrobić ci krzywdy, Tabie Nillway, ale ona nie ma podobnej ochrony.

Czy naprawdę potrafiłby z zimną krwią zabić kobietę? Tak, jeśli zależałoby od tego bezpieczeństwo jego podopiecznego. Być może wystarczyłoby okaleczenie, byłoby to jednak trudniejsze i mniej niezawodne. Oszpecenie jest uleczalne. Śmierć nie.

Hrabina wciągnęła głośno powietrze i skoczyła ku drzwiom. Zatrzymała się, gdy ostry jak brzytwa miecz Durendala zawisł przed jej twarzą niczym poręcz. Eastness zaklął głośno i chwycił za broń.

- Nie bądź głupi, stryju! - warknął Nutting. - Pociąłby cię na plasterki, nim ktokolwiek z nas zdążyłby się ruszyć. Jest już za późno, chłopcze. Jeśli zabijesz hrabinę, nie możesz liczyć na to, że taka zbrodnia się nie wyda. Inkwizytorzy będą zadawać nam pytania. Być może nawet poddadzą któregoś z nas Przesłuchaniu. Zapewne ciebie, gdyż nie jesteś szlachetnie urodzony. Nasze zamiary wyjdą na jaw, a w sprawach o zdradę zamiary wystarczają. Nie możesz nam przeszkodzić.

W umyśle Durendala zabrzmiały kuranty sprzecznych emocji.

- Szansę i tak będą większe, niż gdybym pozwolił ci na próbę popełnienia niewykonalnej zbrodni - sprzeciwił się drżącym, ochrypłym głosem.

- Jak najbardziej wykonalnej. Odłóż ten miecz, a wszystko ci wyjaśnię.

- Nie. Mów, co masz do powiedzenia. Tylko szybko. Hrabina odsunęła się od ostrza. Pozwolił jej na to, wiedząc już, że przegrał.

Markiz najwyraźniej również zdawał sobie z tego sprawę. Odzyskał pewność siebie.

- Chodzi o świecę, tylko świecę. Jest zupełnie nieszkodliwa. Zharmonizujemy ją z ciałem mojej siostry. Gdy król wciągnie do płuc jej dym, znowu zacznie pożądać hrabiny, silniej niż kiedykolwiek dotąd. Sprowadzi ją na dwór, a do mnie znowu uśmiechnie się los. Z tym więzieniem dla dłużników to nie było kłamstwo, sir Durendalu. Królowi nic się nie stanie.

Fechtmistrz zadrżał.

Wszystko to brzmiało straszliwie wiarygodnie. Zasraniec specjalizował się w takich właśnie podłych podstępach. Durendal faktycznie nie mógł go w żaden sposób powstrzymać. Zdrada! Co nakazywał w takiej sytuacji honor? Gdzie się podziały promienne nadzieje jego młodości? Gdzie...

- Cóż za dramatyczna scena - zabrzmiał czyjś głos. W drzwiach stała kobieta od stóp do głów obleczona w szkarłat. Pod kwefem widać było jedynie pozbawioną wieku, bladą twarz. Tęczówki jej oczu również były czerwone. Bogate szaty tego samego koloru spływały z ramion aż na dywan. Jej zachowanie nie wzbudzało wątpliwości, że to ona kieruje domem żywiołów i prowadzącym go zakonem.

Markiz pokłonił się.

- Przeżyliśmy parę gorących chwil, pani, sądzę jednak, że mój młody przyjaciel dał sobie przemówić do rozsądku.

Przeorysza zwróciła upiorne spojrzenie na Durendala.

- Sądzisz, że nie zdajemy sobie sprawy z niebezpieczeństwa? Że podjęlibyśmy się takiego zadania lekkomyślnie? Jeśli nie będziesz grzeczny, młody człowieku, nikt z was nie wyjdzie stąd żywy. Potrafimy się pozbyć świadków.

Wciąż jeszcze się wahał, myśląc, czy zdołałby zabić również tę odrażającą kobietę. Hamowała go jednak konieczność dbania o bezpieczeństwo podopiecznego, nie ulegało bowiem wątpliwości, że zakon parający się tak złymi czarami musi dysponować silnymi środkami obrony. Markiz wiedział już, że wygrał, i znowu rozciągnął usta w swym głupkowatym uśmieszku, a hrabina ponownie poczuła gniew. Stary stryj zapadł się w sobie, pogrążony w bezwolnej rozpaczy.

Durendal schował miecz. Faktycznie nie miał wyboru. Będzie musiał zachowywać się normalnie, być idealnym wspólnikiem, godnym zaufania aż do śmierci. Jutro przegra nawet finałową walkę Pucharu Króla, co dopełni jego hańby i klęski. Więź nie pozwoli mu popełnić samobójstwa.

Gdy zobaczył, jak markiz wręcza kobiecie pieniądze uzyskane za łamacz mieczy, prezent od króla, ze wstrętu do siebie ogarnęły go mdłości. Przeorysza z satysfakcją przeczytała zwój, po czym poprowadziła ich do kaplicy, która sama tworzyła oktogram, wysokiej komnaty o szesnastu ścianach z białego marmuru, schodzących się w ośmiu punktach. Każda z tych wnęk została w jakiś sposób - najczęściej bardzo prostacki i oczywisty - poświęcona któremuś z żywiołów. Jedna była pusta, co miało oznaczać powietrze. Naprzeciwko niej stał dzban z wodą, miecz symbolizował przypadek i tak dalej. Jedynym źródłem światła w wielkim pomieszczeniu był piecyk koksowy ustawiony w punkcie ognia. Durendal uważał, że symbole są nieodpowiednie lub po prostu w złym guście, jak czaszka w punkcie śmierci i ogromne złote serce w punkcie miłości. Zazgrzytał zębami na ten widok, ale być może odwiedzającym ten przybytek klientom podobne rzeczy imponowały. Wyczuwał silną obecność duchów, lecz w tym miejscu nie uspokajały go one ani nie dodawały sił, jak w Żelaznym Dworze. Budziły w nim wzburzenie i niepokój.

Do czworga klientów dołączyło jeszcze troje czarodziejów w szkarłatnych szatach - dwóch mężczyzn i kobieta. Potem przeorysza ustawiła wszystkich ośmioro w wyznaczonych punktach. Durendal miał stać pod czarnym piedestałem, na którym szczerzyła zęby czaszka. Punkt śmierci harmonizował z jego obecnym nastrojem. Był to standardowy oktogram, po lewej stronie miał więc powietrze, a po prawej ziemię. Nutting stał w punkcie przypadku, jego stryj w punkcie czasu, a hrabina rzecz jasna w punkcie miłości, naprzeciwko Durendala.

Gdy czarodziej pełniący funkcję odwoływacza zaczął wypędzać niepożądane żywioły, Nuttingowi, jego stryjowi oraz Durendalowi nakazano odwrócić się plecami. Była to jedyna rola, jaką mieli odegrać w rytuale, lecz Durendal rozumiał wystarczająco wiele z wyśpiewywanych zaklęć, by móc się domyślić, co się dzieje za jego plecami. Stał w punkcie śmierci i procedura powinna wpłynąć na niego słabiej niż na pozostałych uczestników, lecz mimo to - ku jego dogłębnemu obrzydzeniu - wpływ erotycznych duchów sprawiał, że dyszał, pocił się i drżał z żądzy. Jedynym pocieszeniem była dla niego myśl, że nie musi przyglądać się obscenicznym aktom, jakich dopuszczano się na nagim ciele najpiękniejszej kobiety w Chivialu.


6


Niedługo przed świtem markiz wrócił do rezydencji i zażądał, by obudzono lokaja, który miał go położyć do łóżka. Durendal spacerował tylko nerwowo po schodach, pokojach już gotowych i jeszcze niewykończonych, a także korytarzach pełnych przykrytych narzutami mebli. Nawet fechtmistrz nie powinien w ten sposób przygotowywać się do uczciwej walki, gdy jednak chodziło o pojedynek, który musiał przegrać, być może taki sposób będzie w sam raz. Niewykluczone, że popadał w obłęd. Z pogardą wspominał swój młodzieńczy idealizm z czasów poprzedzających chwilę, gdy śmierć Kośby przypieczętowała jego los. Zdumiewało go, jak nisko upadł, jak szybko przerodził się w oszusta i zdrajcę.

Mógł jeszcze liczyć na to, że spisek zostanie wykryty, lecz sam nie byl w stanie nic w tej sprawie zrobić. Będzie krzyczał radośnie razem z najlepszymi, gdy kat pokaże tłumowi głowę markiza, nawet jeśli później przyjdzie kolej na niego. Miał nadzieję, że tak się stanie. Śmierć podopiecznego zawsze była dla fechtmistrza straszliwym wstrząsem, a gdy miała gwałtowny charakter, rzadko udawało mu się zachować życie. Ścięcie z pewnością było gwałtownym rodzajem śmierci.

O wschodzie słońca z ponurych rozmyślań wyrwał go tętent kopyt. Zbiegł sprintem na dół i zatrzymał się pod frontowymi drzwiami, tuż obok odźwiernego, byłego marynarza nazwiskiem Piewasher, który podczas długich nocy raczył go nieprawdopodobnymi opowieściami o podróżach, zagranicznych portach, cudzoziemskich kobietach oraz dzieciach o rozmaitych odcieniach skóry. Nim któryś z nich zdążył wyrzec choć jedno słowo, ktoś walnął kijem w drzwi i czyjś głos zażądał, by otworzyć je w imieniu króla.

Przerażony Piewasher wciągnął głośno powietrze, po czym spojrzał zdziwiony na Durendala, który śmiał się głośno.

Proszę! Lisa już wytropiono w jego norze. Wyszło szydło z worka. Gdy do tego doszło, nie miał wątpliwości, co musi uczynić. Odwrócił Piewashera twarzą w stronę schodów.

- Idź zawiadomić markiza. Szybko!

Marynarze nie mają zwyczaju kwestionować rozkazów. Staruszek pognał przed siebie tak prędko, jak tylko potrafił.

Jedyną szansę ucieczki stanowiły dla markiza schody dla służby na zapleczu. Szansa, że któreś z wyjść pozostawiono niestrzeżone, była bardzo niewielka, Durendal miał jednak obowiązek zapewnić podopiecznemu jak najwięcej czasu. Zginie z mieczem w ręku.

Zaczekał na drugie wezwanie, po czym odsunął klapkę judasza. Ujrzał wychudłą, bezkrwistą twarz, zwisające w strąkach brązowe włosy oraz czarny biret. Podobne nakrycie głowy razem z czarnymi szatami składało się na uniform Naczelnego Urzędu Inkwizycyjnego Jego Królewskiej Mości. Za inkwizytorem stało co najmniej dwunastu zbrojnych w mundurach Straży.

Perspektywa działania zdjęła ciężar z barków Durendala. Wszystkie jego mięśnie ogarnęło mrowienie.

Głos mężczyzny miał nieprzyjemne, ochrypłe brzmienie.

- Chcę tylko uzupełnić luki w twym wykształceniu. Nie jest wykluczone, że markiz zgodziłby się przyjąć gości, pod warunkiem...

Inkwizytor skinął dłonią, nie odrywając od Durendala spojrzenia nieruchomych oczu. Najbliższy ze zbrojnych walnął w drzwi tępym końcem piki i po raz trzeci wrzasnął:

- Otwierać w imieniu króla!

Nawet markizowi nie przysługiwały więcej niż trzy ostrzeżenia. Durendal zamknął judasza i oddalił się od drzwi, podchodząc do kominka, by wyciągnąć z niego pogrzebacz. Gorzko żałował, że podczas swej pierwszej i ostatniej prawdziwej, krwawej walki nie będzie miał łamacza mieczy, lecz z drugiej strony pogrzebacz mógł się lepiej nadawać do odbijania ciosów tych ciężkich pik. Szkoda też, że markiza uparła się, by główne schody koniecznie zbudowano z różowego granitu, a jej pretensjonalny gust sprawił, że były tak szerokie, iż musiałoby ich bronić trzech ludzi. Dlaczego o tym nie pomyślała? Mógł jednak ułatwić sobie zadanie. Po obu stronach schodów na wysokich piedestałach stały pompatyczne posągi z kremowego marmuru, przedstawiające mityczne postacie. Gdy przed tygodniem dostarczono te dwa szkaradzieństwa, markiza była bardzo podekscytowana, z pewnością jednak nie będzie miała mu za złe, jeśli zniszczy je w dobrej sprawie.

Zamek drzwi frontowych odskoczył z trzaskiem. Łańcuch zagrzechotał i opadł spontanicznie w dół. Rygle się odsunęły. Inkwizytorzy potrafili dostać się wszędzie.

Przewrócenie posągów kosztowało go niespodziewanie wiele wysiłku, w końcu jednak runęły, jeden po drugim. Pomieszczenie wypełnił łoskot, a na posadzkę posypały się kawałki kamienia. To nieco utrudni zadanie przeciwnikom i Durendal będzie mógł zająć dogodniejszą pozycję na schodach. Ponadto, słysząc hałas, blisko pięćdziesięciu przebywających w posiadłości służących rzuci się do ucieczki, co powinno trochę spowolnić intruzów.

Inkwizytor wszedł do środka, prowadząc za sobą ludzi ze Straży. Czarne szaty uczyniłyby zeń złowrogą postać, lecz wrażenie psuł jego komiczny krok przywodzący na myśl paradującego przez podwórko koguta. Dotarł do rozsypanych na posadzce gruzów, po czym sie zawahał. Jego ludzie stanęli za nim.

Wbił w Durendala spojrzenie swych rybich oczu.

- Gadanie nic nie kosztuje - odparł z uśmiechem fechtmistrz. Na górze słychać było głosy i tupot wielu nóg. Znaczyło to, że wkrótce tylne schody przynajmniej na chwilę zablokuje uciekająca służba. Jeśli markiz zareagował wystarczająco szybko, mógł już dotrzeć do kuchni albo nawet do piwnicy, w której znajdowało się wyjście do zaułka.

- Twoja sytuacja jest beznadziejna.

- To oczywiste.

Nieruchome oczy nie zmieniły wyrazu.

- I tak już go zdradziłeś. To ciebie śledziła nasza węszycielka. Ojej! Nie może dać się wyprowadzić z równowagi, choć uczono go walki na miecze, nie na słowa.

- To stanowi dla mnie dodatkowe zobowiązanie.

W drzwiach i przy balustradach pojawiły się zdziwione twarze. Służba zbiegła się obejrzeć konfrontację.

- Sierżancie, aresztujcie tego człowieka.

Żołnierz popatrzył z niedowierzaniem na inkwizytora.

Zbrojni wymienili pełne niepokoju spojrzenia. Żaden z nich nawet się nie poruszył.

Durendal nie zauważył, kiedy weszli. Ogarnęła go najczarniejsza rozpacz. Z tymi dwoma naraz nie miał najmniejszych szans. Przynajmniej jednak stanie się to szybko i nie będzie musiał mordować świeckich zbrojnych. Błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy Kośbę. Znakomita stal rozbłysła jasno i fechtmistrz roześmiał się radośnie.

- No to chodźcie! Skończmy z tym już! Obaj! Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Przeraziła go myśl o ułaskawieniu. Znacznie lepiej zginąć szybko, spełniając swój obowiązek, niż wegetować jako rozbitek, emocjonalny wrak, wyrzutek niezdolny spojrzeć ludziom w twarz. Jeśli markiz nie zdążył opuścić domu do tej chwili, już tego nie zrobi. Pora ginąć.

Zignorowano go. Wszyscy rozmawiali o nim spokojnie, jakby był tylko kłopotliwą plamą wilgoci na tynku.

- Nie bądź głupi, Kromman! - To był Cherney. - Nie możesz zamknąć podopiecznego, a potem traktować jego fechtmistrza jak zwyczajnego więźnia. Popadnie w obłęd.

Montpurse przyjrzał się z uwagą Durendalowi.

- Już popadł.

Inkwizytor wzruszył obojętnie ramionami.

- Potrafimy poddawać Przesłuchaniu również szaleńców, dowódco. Często okazuje się, że potem wraca im rozsądek. Zobaczymy, jak się zachowa teraz, gdy już zatrzymaliśmy jego podopiecznego. Hej, wy, na górze, rozejść się! Przepuście naszych ludzi.

Durendal słyszał szepty i mamrotania, które rozległy się pośród zgromadzonej na piętrze służby, był jednak zbyt blisko Chefneya i Montpurse’a, by mógł oderwać od nich wzrok. Cofnął się o parę stopni. To przypuszczalnie podstęp. Nawet na pewno. Alternatywą była myśl, że przez cały czas, gdy sądził, że odwraca uwagę inkwizytora, w rzeczywistości to inkwizytor zagadywał jego. Nie! Nie!

- Kromman, ty idioto! - warknął Montpurse. - Ty cholerny kretynie!

Durendal cofnął się o kolejny stopień, ciągle nie ważąc się odwrócić głowy.

Durendal odważył się zerknąć pośpiesznie w górę. Ze schodów przegnano wytrzeszczających oczy służących. Dwóch zbrojnych wlokło między sobą bosego markiza. Wyglądał żałośnie. Czerwona, wełniana szlafmyca przekrzywiła się na jego głowie, a kremowa jedwabna koszula nocna była rozdarta i zakrwawiona. Najwyraźniej jednak krwawił tylko z nosa. Nogi skuwał mu łańcuch, ręce miał związane z tyłu, a idący u jego lewego boku strażnik trzymał mu sztych miecza pod brodą. W drużynie było jeszcze sześciu zbrojnych, wszyscy jednak szli za więźniem, co było z ich strony lekkomyślnością.

Durendal wbiegł po różowych, granitowych schodach z szybkością, z jaką w normalnej sytuacji nie odważyłby się po nich zbiegać. Strażnikowi z lewej poderżnął gardło, nim ten zdążył cofnąć miecz od brody markiza. Żołnierz idący z przeciwnej strony złapał za rękojeść i zginął. Durendał odepchnął podopiecznego na bok, by rzucić się na trzech zbrojnych, którzy szli za nim. Dwóm z nich natychmiast podciął nogi, lecz jego gwałtowny ruch lub padające ciała pozbawiły równowagi skrępowanego więźnia. Nadludzka szybkość jego fechtmistrza mogłaby go uratować nawet wtedy, gdyby Montpurse i Hoare nie zarzucili na Durendala sieci. Markiz z piskiem przerażenia potknął się o skuwający mu nogi łańcuch, runął w dół na łeb na szyję, stoczył się po swych schodach z różowego granitu i ze złamanym karkiem wylądował u stóp inkwizytora.

Durendal zaczął krzyczeć. I nie mógł przestać.

Gwardziści owiązali go mocnym, konopnym sznurem o takiej długości, że wystarczyłoby go na olinowanie galeonu. Rzecz jasna, nie wypuścił z rąk miecza. Nawet nie próbowali mu go odebrać, wiedząc, co by to oznaczało dla fechtmistrza, wsunęli jednak na oręż pochwę pożyczoną od Hoare’a, żeby szarpiący się Durendal nie pokaleczył się ani nie przeciął więzów.

Chefhey wziął go za nogi, a Montpurse za ramiona. Wynieśli go jak dywan, załadowali do karety i ruszyli zachodnim gościńcem ku Posępnemu Wrzosowisku. Cały czas krzyczał.


7


Ponieważ król był zarówno podopiecznym Jak i suwerenem, mógł zwolnić swych fechtmistrzów z więzi, po prostu pasując ich na rycerzy zakonu. Tak właśnie działał czar. W przypadku prywatnych fechtmistrzów, których lojalność była podzielona, jedyny sposób stanowił tu jednak rytuał odwrócenia, który rzadko kończył się powodzeniem. Gdy podopieczny już nie żył i w dodatku było możliwe, że zginął z ręki fechtmistrza, bezpieczne wyjście nie istniało.

W grupie, która zebrała się owej nocy w kuźni, nie było kandydatów. Niewinni drzemali spokojnie w swych sypialniach, nieświadomi tego, że fechtmistrza, który już zdążył zostać jednym z ich bohaterów, przywieziono w bardzo ciężkim stanie. Przyszło tu paru kowali, którzy mieli pomagać w brudnej robocie, lecz wielu mistrzów i innych rycerzy odmówiło uczestnictwa. Wiedzieli, jak małe są szansę sukcesu, i nie chcieli się narażać na uczestnictwo w przerażającym rytuale.

Durendal krzyczał przez cały dzień, wreszcie jednak umilkł. Nie był już w stanie wydusić z udręczonego gardła żadnych dźwięków. Leżał na podłodze, spowity w kokon ze sznura, i nie reagował na pytania ani błagania, choć jakiś fragment jego ogarniętego obłędem umysłu zdawał sobie sprawę, że dzieją się okropne rzeczy. Mięśnie poraziły mu kurcze. Narobił w portki. Nie obchodziło go nic poza faktem, że jego podopieczny zginął gwałtowną śmiercią i to on sam dokonał tego straszliwego czynu.

- Pewnie nie możemy go rozwiązać? - wymamrotał wielki mistrz. Chodził już o lasce i słyszał bardzo kiepsko. Miał dobrze ponad osiemdziesiąt lat.

Mistrz rytuałów przebiegł palcami po włosach przypominających pole dmuchawców.

Przekonali się jednak, że nie mogą wyrwać miecza z uścisku Durendala, gdyż młodzieńca skrępowano razem z bronią. Nastała krótka przerwa. Mistrz płatnerz udał się do zbrojowni i przyniósł kilka par stalowych rękawic oraz tarcze. Potem Montpurse przeciął węzły. Gdy sznury opadły, Durendal zaczął wyciągać Kośbę z pochwy. Chefhey i mistrz kawalerzysta zdążyli chwycić miecz zakutymi w stalowe rękawice dłońmi, nim szaleniec go wydobył. Czterech mężczyzn oderwało jego palce od rękojeści. Tarcze okazały się zbędne. Potrzeba było ośmiu ludzi, by go unieruchomić, gdy kowale skuli mu ręce w nadgarstkach i nogi w kostkach. Potem Montpurse i Hoare rozcięli jego ubranie, ściągnęli je, zanurzyli więźnia w jednej z rynien i wytarli ręcznikami. Znowu spróbował krzyczeć.

Rytuał był długi i skomplikowany. Trzeba było ponownie przywołać wszystkie żywioły, które brały udział w połączeniu więzią. Przez cały ten czas Durendal leżał skuty na kowadle. Milczał teraz, choć gdy jego miecz ciśnięto między węgle, krzyknął głośno. Miechami poruszało dwóch mistrzów.

Długie przypiekanie na węglu drzewnym zniszczy każdy miecz, gdyż żelazo stanie się kruche.

Kiedy już dokonano przywołania i odesłania, miecz zanurzono w wodzie, a uczestnicy odśpiewali dedykację. Tak właśnie kazały postępować teksty, choć wydawało się bez sensu, by w odwrotnym rytuale wykorzystywać tę samą pieśń. Następnie silny jak byk mistrz płatnerz ujął w ręce miecz zwany Kośbą i z całej siły uderzył nim w serce Durendala. Gdy fechtmistrz ujrzał zbliżające się ostrze, krzyknął po raz ostatni.

Klinga się rozprysła, a ciało pozostało nienaruszone. Rytuał się udał.


8


Gdy potrzeba udania się do wychodka stała się nieodparta, Durendal rozchylił powieki, czym okazał, że jest przytomny. Montpurse natychmiast zamknął książkę. Siedział na ławeczce w oknie wykuszowym co najmniej od trzech godzin. Wydawało się, że czyta, ale może on również udawał?

Pokój był pięknie umeblowany i wyłożony wspaniałą boazerią. W łożu pomieściłyby się dwa woły, a draperie uszyto z aksamitu, który gdzieniegdzie już wyblakł, lecz był dobrej jakości. Krajobraz za oknem przypominał jałowe, skaliste wzgórza Posępnego Wrzosowiska, ale w Żelaznym Dworze nie było takiej komnaty.

- Gdzie jestem?

Dowódca wstał. Gdy wyszedł z plamy światła, Durendal zobaczył na jego twarzy uśmiech.

- W domu, w Żelaznym Dworze. To jest królewski apartament. Chłopcom nigdy go nie pokazujemy. Czy to ci potrzebne?

Sięgnął pod łóżko i wydobył nocnik.

Procedura pochłonęła wszystkie siły Durendala. Montpurse musiał pomóc mu wstać, a potem go podtrzymywać. Wreszcie chory opadł na łoże niczym ryba wyrzucona na brzeg. Dowódca podsunął mu manierkę z wodą, by mógł się napić.

- Pieczona dziczyzna? Pudding z grochu? Rosół z kury? Durendal bez słowa zamknął oczy. Minęły prawie trzy łata, odkąd ostatnio porządnie się wyspał.

Walka Gwardii Królewskiej z sir Durendalem trwała trzy dni i trzy noce. Nie zostawiali go samego nawet na chwilę. Montpurse, Hoare, Chefhey i inni czuwali przy nim na zmiany. Przynosili mu tace zastawione gorącymi daniami. Czynili wymówki. Grozili. Błagali. Hoare nawet się rozpłakał. Przysłali do niego wielkiego mistrza i innych rycerzy. Pokazali mu królewskie ułaskawienie, łamacz mieczy, a w końcu nawet wykutego na nowo Kośbę, chcąc mu dowieść, że jest tak samo dobry jak przedtem, a do tego na klindze wyryto teraz nazwę miecza; “takimi małymi, ładnymi literkami, widzisz?”. Nic nie skutkowało.

Nie chciał mówić. Nie chciał jeść. Pił wodę, sikał i spał. To wszystko. Porośnięta szczeciniastym zarostem twarz była coraz bardziej wynędzniała.

Gdy kolejna noc dobiegała końca, drzwi otworzyły się nagle i do środka wszedł król.

- Znikaj stąd! - warknął. Montpurse pierzchł niczym zając. Monarcha zatrzasnął za sobą drzwi tak mocno, że budynek zatrząsł się w posadach.

Jego Królewska Mość podszedł energicznym krokiem do łoża.

Król nadął się niczym żaba, przeszywając wszystko w komnacie złowrogim spojrzeniem bursztynowych oczu.

- Odmowy nie przyjmuję od nikogo. Tab Nillway nie żyje. No i co z tego? I tak nie uniknąłby katowskiego topora. Już samo zdeprawowanie fechtmistrza jest zbrodnią, za którą płaci się głową. Wszystko to bzdura!

Markiza zabił jego własny fechtmistrz. Wobec tego faktu nic nie mogło mieć znaczenia.

Król zasępił się jeszcze bardziej.

- Co cię obchodzi los tego zdrajcy? Uwolniłeś się od więzi, która was łączyła.

Durendal bynajmniej nie czuł się wolny.

Było to kłamstwo. Durendala przydzielono markizowi dlatego, że węszycielka nawet po ciemku mogła bez trudu śledzić fechtmistrza. Był podwójnym zdrajcą. Zdradził zarówno podopiecznego, jak i suwerena.

Król nie doczekał się odpowiedzi. Widząc, że podniesiony głos nie skutkuje, postanowił ryczeć, niczym nadciągająca burza. Kopnął stojący przy łożu stół. Rzucił na kołdrę zwinięty w rulon papier.

- To jest twoje ułaskawienie. Mianowałem cię rycerzem zakonu. Umiejętność władania mieczem wreszcie na coś ci się przyda. Będziesz mógł zostać nauczycielem, tu, w Żelaznym Dworze. I co ty na to?

Spędzić resztę życia pośród tych jałowych wzgórz? Zostać na zawsze trudzącym lęk przykładem fechtmistrza, któremu się nie powiodło? Być wytykanym palcami przez młodzików i pomagać prowadzić ich w tę samą pułapkę, w którą schwytano jego? Nigdy się z tym nie pogodzi.

- Nie.

Durendal potrząsnął głową.

W żółtych oczach pojawił się błysk groźby.

W swym obecnym stanie z pewnością nie zdoła wspiąć się na kowadło ani unieść miecza.

Ponieważ nie potrafił umrzeć na życzenie, bardziej pociągająca wydawała się szybsza śmierć. Poza tym, w ten sposób ten grubas Ambrose sam będzie musiał dokonać swej brudnej egzekucji.

Durendal podniósł się z wysiłkiem. Kołdry były chyba z ołowiu, lecz odrzucił je na bok i oparł stopy na podłodze. Stanął, zachwiał się i wyprostował.

- No, jazda, człowieku! Czekamy!

Durendal próbował wykonać ukłon, lecz osunął się na posadzkę.

- Nie powiedziałem, że masz padać na twarz, tylko się pokłonić!

Król ujął go pod pachy i podniósł niczym lalkę, choć Durendal był rosłym mężczyzną. Przez dłuższą chwilę spoglądali sobie w oczy, Potem Ambrose go odepchnął i młodzieniec osunął się na łoże niczym brudna koszula.

- Ubieraj się. Zaczniemy, gdy tylko będziesz gotowy. Na początku są zimne kąpiele.

Drzwi zatrzasnęły się za monarchą. Budynek zadrżał po raz drugi.


9


Powtarzam to po raz ostatni! - ryknął król, budząc śpiące od dawna echa. - Nie mam zamiaru medytować. Ani pięciu minut, ani nawet jednej. Medytowałem przez cały dzień, siedząc w siodle, a kandydat medytował w łożu jeszcze dłużej. Jestem głodny. Zaczynamy natychmiast!

W głębokiej ciszy krypty jarzyło się osiem palenisk. Ponad stu mężczyzn i chłopców wstrzymało oddech w uświęconym przez duchy półmroku.

Mistrz rytuałów skulił się gwałtownie.

- Mój suwerenie!

Kandydat? Tak jest, Durendal znowu był kandydatem. Znowu czuł się słaby jak nowo narodzone dziecko. Trudno mu było nawet utrzymać się pewnie na nogach. Młodzi chłopcy gapili się na niego przerażeni. Młodzi! Nie minęły jeszcze trzy lata od czasu, gdy sam był jednym z tych dzieciaków o policzkach gładkich jak jabłka. Ale on chyba nie wyglądał tak niewinnie? Czy jest możliwe, że to starsi? Kiedy wyrażał zgodę, nie pamiętał o widzach. Był teraz sławnym, legendarnym, znakomitym sir Durendalem, który w zeszłym roku odebrał Montpurse’owi Puchar Króla, a przed kilkoma dniami wygrał walkę na pałasze, nie zadając ani jednego ciosu. Tym chłopakom z pewnością wydawał się złożonym starczą niemocą paralitykiem. Zrujnował ich wszystkie marzenia. W ciągu najbliższych miesięcy lub lat każdy z nich będzie musiał przejść tę samą próbę, a jeśli król zabije sławnego Durendala na ich oczach, z pewnością będzie im się to śniło po nocach.

Montpurse, który miał pełnić podczas rytuału funkcje drugiego, lśnił w płomieniach niczym złota figurka. Biednego, starego wielkiego mistrza coraz szybciej opuszczały siły. Niedługo w sali zawiśnie kolejny miecz. Kośba jednak znajdzie się tam jeszcze szybciej, ponieważ sir Durendal zginie dziś w nocy. No i dobrze. Nie żałował rozstania z nimi wszystkimi ani z całym śmierdzącym światem.

Odwoływaczem był mistrz archiwista, tak samo jak poprzednim razem. Nieszczęsnego Kośby nie uchronił przed śmiercią. Był tu też drugi Kośba, wykuty na nowo miecz, oraz dziwnie wychudzony dzieciuch, który jąkając się, odśpiewał dedykację.

Czuł, że wokół zbierają się duchy. Ramiona pokryła mu gęsia skórka. Był słaby! Dlaczego czuł się tak źle? Kolana się pod nim uginały. Trzy dni bez jedzenia nie powinny spowodować takiego skutku. Podszedł chwiejnym krokiem do otaczających kowadło ludzi i splótł z nimi dłonie. Kryptę wypełnił głośny śpiew fałszujących głosów. Połowa zebranych próbowała zachować tonację, druga połowa zaś wolała się dopasować do króla, który ryczał głośno w kilku różnych tonacjach. Pieśń wykonała jednak swe zadanie. Oczy zaszły Durendalowi łzami, które przesłoniły ogień. Zastanawiał się, czy ktoś to zauważył.

Właściwie nie chciał umierać. Rzecz w tym, że nie miał już po co żyć.

Wrócił na swoje miejsce i Hoare zaczął mu ściągać koszulę. Czemu tak się uśmiechał? Czyżby cieszył się na myśl o jego śmierci? Może po prostu chciał okazać dobry humor. Potem Montpurse dotknął kciukiem jego piersi... i zmarszczył brwi, widząc, jak daleko od celu jest blizna. Było to tak, jakby przesunął ślad na właściwe miejsce, jedno żebro niżej.

Poszedł po miecz. Dlaczego po ponownym wykuciu Kośba stał się taki ciężki? Kowadło też wydawało się o stopę wyższe niż poprzednim razem. Wspiął się na nie i wyprostował chwiejnie. Król wysunął stopę, po czym się zatrzymał.

Głęboki oddech.

- Mój panie i suwerenie, królu Ambrosie IV. Na mą duszę i bez żadnych zastrzeżeń, ja, Durendal, kawaler Starożytnego Wiernego... będę bronił ciebie, twych dziedziców oraz następców przed wszystkimi wrogami... byś wbił ten oto miecz w me serce, abym zginął...

Poprzednim razem krzyczał. Teraz nie miał do tego powodu, nie można jednak było powiedzieć, że mamrotał.

Schodząc z kowadła, omal nie upadł na twarz. Zwichnął sobie przy tym nogę w kostce. Pokuśtykał w stronę króla i oddał mu miecz. Poczuł ulgę, gdy mógł wreszcie usiąść. A więc to teraz. Pora umierać. Wszystko skończone.

Król dotknął sztychem znaku na piersi Durendala.

Spojrzeli sobie w oczy.

Czy przeżyjesz?

Czy mnie zabijesz?

Hoare i Montpurse czekali, gotowi złapać go za ramiona.

Po co żyć? Czy rola fechtmistrza to wystarczający powód?

No cóż, może to i lepsze niż nic. Pokaże tej tłustej ropusze! Pokaże im wszystkim. Pod wpływem nagłego impulsu - tak jak wtedy, gdy pokonał króla w walce szermierczej albo padł na ziemię przed szarżującym Aldane’em - wsparł dłonie na udach i uniósł brodę.

Król był szybki, ałe przecież robił to już przynajmniej pięćdziesiąt razy. Nim nadeszła straszliwa eksplozja bólu, garda prawie dotknęła piersi. Potem było po wszystkim. Miecz wysunął się z jego piersi, a Durendala zalała fala życia i zdrowienia.

Podniósł się zadziwiony. Zimny pot na jego skórze... szalone, histeryczne krzyki... król oddający mu miecz i kładący dłoń na jego ramieniu... Życie! Miał przed sobą życie.

Król rozpromienił się dumnie, jakby to on grał rolę ofiary w tym okrutnym rytuale.

- Jesteś gotów ruszać, sir Durendalu?! - zawołał, przekrzykując tumult.

Durendal przytroczył sobie do pasa okrwawiony miecz, po czym odpłacił się grubemu Ambrose’owi tą samą monetą. Najpierw przeszył go spokojnym spojrzeniem, a potem zapytał.

- Przeciw komu, Wasza Królewska Mość?

Król zacisnął pięść, lecz na jego twarzy pojawił się cień niepewności.


III

Everman


1


Wreszcie ujrzał masywne drzwi, a za nimi ośnieżone schody. Lord Roland miał opuścić Greymere po raz ostatni, wychodząc w nadzwyczaj nieprzyjemną zimową noc. Nigdy w życiu nie tęsknił za własnym kominkiem tak bardzo.

Król podróżował od pałacu do pałacu: Nocare, Greymere, Wetshore, Oldmart i tak dalej. Dwór był tam, gdzie przebywał król, ale rząd urzędował tam, gdzie przechowywano papiery. Urzędnicy i rachmistrze, prawnicy i sługusi cały rok trudzili się w stolicy, Grandonie. Nawet teraz, gdy monarcha zamknął się na Długą Noc w Falconsrest, w kancelarii Greymere gęsie pióra skrobały pracowicie, a na wysokich urzędników dzień i noc czekały gotowe do drogi karety.

Główny odźwierny o ogorzałej, kwadratowej twarzy nosił górnolotny tytuł aicyfurtiana, od czasów których nie pamiętał już nikt, być może nawet on sam. Roland tysiące razy życzył mu dobrego dnia i dobrego wieczoru. Teraz staruszek miał oczy wilgotne jak rozmokły śnieg leżący na bruku. Mógł powiedzieć tylko:

- Wydano mi rozkazy, panie.

Łatwo było dostrzec, że pod łukiem bramy czeka powóz zaprzężony w czwórkę koni, ale odźwiernemu wydano rozkazy... Zapewne liczył na to, że jeśli będzie grzeczny jeszcze przez parę lat - i nie umrze ze smutku w najbliższych minutach - król przyzna mu niewielką emeryturę. Wydano mu rozkazy.

Lord Roland nigdy nie posiadał własnego powozu, chyba żeby liczyć ten, którym podróżowała jego żona. Przez całe życie rzadko też nosił przy sobie pieniądze. W tej chwili nie miał w pałacu nawet konia, musiał jednak starać się zachować godność, a dwugodzinny spacer ulicami, a potem przez pole, w kanclerskich szatach, z pewnością by go jej pozbawił. Rolanda próbował upokorzyć Kromman, który darzył go nienawiścią już od pokolenia. Młoda, pełna entuzjazmu twarz Strzały wydawała się w słabym świetle niebezpiecznie zaczerwieniona. Chłopak wręcz dygotał. Roland przywołał go skinieniem dłoni, cofając się o krok.

- Arcyfurtianie - powiedział, kryjąc się za ramieniem swego strażnika - to dla mnie bardzo krępująca sytuacja. Mój fechtmistrz, sir Strzała, jest ze mną dopiero od niedawna i nie zaznajomił się jeszcze z obowiązującymi w pałacu zwyczajami. Dlatego, gdy kazałem mu sprowadzić powóz, nie zrozumiał, że problem nie wynikł z twojej winy. Jestem pewien, że nie zrobiłby ci żadnej krzywdy, ale...

Miecz Strzały wysunął się ze świstem z pochwy. Z twarzy arcyfurtiana zniknął wyraz rozpaczy.

- Zaprawdę? Trzymaj ten miecz pod moim podbródkiem, chłopcze. Tak będzie lepiej wyglądało. Kareta! Kareta!

Wchodząc do powozu, Roland słyszał, jak arcyfurtian wydaje polecenia stangretowi, nadal pod groźbą miecza. Gdy konie ruszyły, Strzała wskoczył zręcznie do środka i zamknął za sobą drzwi. Zaprzęg minął pałacowe bramy i oddalił się głośno pogrążoną w mroku ulicą.

Żegnaj, Greymere!

Nie roześmiał się, lecz w jego głosie słychać było wesołość.

Co miał zrobić z tym chłopakiem, który wpadł w pułapkę zgubnej wierności? Więź działała tylko w jedną stronę, lecz jego instynkt i przekonania wymagały, by lojalność była obusiecznym mieczem. Przed wielu laty udało mu się wyjść bez szwanku z odwrócenia czaru, lecz znał tylko jeden podobny przypadek. Upadając, pociągnie za sobą Strzałę, a to było niesprawiedliwe.

Z pewnością zgubi też wielu innych. Co, na przykład, czekało jego żonę? Ta hańbiąca dymisja wytrąci ją z równowagi, jeśli sam okaże niepokój, z pewnością jednak ucieszy się, że będzie go wreszcie miała dla siebie. Nigdy nie interesowało jej dworskie życie, na które składały się jedynie blichtr i gra pozorów. Ile czasu będą mieli dla siebie, nim Kromman przyśle inkwizytorów?

Tylko głupiec mógł oczekiwać wdzięczności od monarchy.

Przez klekot i turkot kół jadącej karety przebił się głos skrytego w mroku Strzały.

- No to słucham. Pytać możesz mnie zawsze. Nawet ze starców bywa jakiś pożytek. Nadają się na źródło informacji.

- Opowiesz mi o tym, jak uratowałeś królowi życie? Ach, to! Zawsze go o to pytali.

- Gdybyż tylko było to możliwe. Właściwie powinieneś zapytać króla. Tylko on widział wszystko. Był zimny jak sopel. - Roland westchnął. To były czasy! - To się zdarzyło w trzysta pięćdziesiątym piątym. W Nythii, oczywiście. Pod murami Waterby, chyba w trzecim tygodniu oblężenia. Wstał mglisty poranek. W powietrzu było pełno dymu i kurzu. I oczywiście hałasu. Naczelny niszczyciel i jego ludzie próbowali przy akompaniamencie ogłuszających grzmotów rozwalić mury, a obrońcy rewanżowali się własnymi czarami. Król nie dawał sobie przemówić do rozsądku. Łaził bez osłony po obozie, ignorując strzały z łuków, ciskane z murów kamienie oraz eksplozje mocy żywiołów. Ryzyko, na jakie się narażał, doprowadzało jego fechtmistrzów do szaleństwa. Kłębili się wokół niego niby rój pszczół, aż wreszcie zaczynał ich przeklinać, twierdząc, że nie dają mu oddychać. Niemniej, owego ranka, w krytycznej chwili, z jakiegoś powodu był przy nim tylko jeden...

Roland uświadomił sobie, że miał opowiedzieć tę historie Strzale, a nie ją wspominać. Oderwał się od wizji mglistego poranka, wspaniałej młodości oraz przygody i wrócił do posępnej grandońskiej zimy, kołyszącego się powozu, hańby oraz upadku. I starości. Był rok 388. Kiedy zdążyło upłynąć aż tyle lat?

Tak, to były piękne dni. Dni młodości, miłości i wojny, dni, gdy był jedynie prostym fechtmistrzem z Gwardii Królewskiej i nie pragnął niczego więcej na świecie, a życie było przyjemnością trwającą od świtu aż po świt.


2


Ominął cię interesujący pokaz szermierki, dowódco! - Króla wyraźnie bawiła trwoga jego gwardzistów. - Zapewne właśnie narodziła się nowa legenda o Durendalu.

Pobliski zagajnik eksplodował z rykiem. Ziemia się zatrzęsła, a gałęzie i kamienie posypały na wszystkie strony. Król zignorował ten incydent, mimo że kilka odłamków wylądowało u jego stóp. Nadrzeczną równinę gęsto pokrywały kratery, a większość z nich wypełniła już woda. Otaczające Waterby mury barwy miodu były w jeszcze gorszym stanie. Połowa wież leżała w gruzach. Mimo to stojący na murach łucznicy potrafili sięgnąć aż tak daleko. Na szczęście, ich strzały nie były zbyt celne. Następny pocisk wbił się w ziemię obok Chefheya, który podskoczył w górę.

Oszołomiony Durendal przyjrzał się Kośbie. Po klindze spływała świeża krew, a na ziemi walały się trupy, lecz kilka ostatnich minut pochłonęła zamazana plama skoków, cięć i zasłon. Czterech?

Nie wypowiadał tego nazwiska od dwunastu lat. Musiał się niemal zastanowić, by je sobie przypomnieć. Rzecz jasna, król mógł zadawać pytania zakazane dla innych, o co jednak, do licha, mogło mu chodzić?

Ambrose zmarszczył brwi.

- Z Rolandów z Mayshire?

- Słucham? Ach, nie, Wasza Królewska Mość. Z Dimpleshire. To bardzo drobna szlachta. Mój dziadek byl głównym dzierżawcą ziem klasztoru Goodharn.

Dlaczego o to pytał? I czemu Montpurse tak mocno ściskał jego bark?

Nagle zorientował się, że dowódca nakazuje mu klęknąć. Opadł zdumiony na jedno kolano, a potem na dwa, gdy nadeszło pełne zrozumienie. O, nie! Czuł przez rajtuzy chłód błota.

O, tak! Miecz opadł na jego ramię. A potem na drugie.

- Wstań, baronie Rolandzie z Waterby.

Wykonał polecenie. Montpurse chwycił go za rękę i uścisnął ją mocno, obejmując mężczyznę drugim ramieniem. Pozostali fechtmistrze wydali głośny okrzyk na jego cześć, po czym zebrali się wokół, by poklepać go po plecach.

Jedna z wież Waterby rozsypała się nagle, tworząc kulę kamieni i pyłu, które opadły niespiesznie na ziemię. Wszyscy spojrzeli na baterię magów Królewskiego Urzędu Burzycieli, by sprawdzić, czy żadnemu z nich nic się nie stało. Zdarzało się, że stojący w oktogramie czarodzieje wysadzali się w powietrze, wysyłając zaklęcie. Potem nadeszły dźwięki: najpierw odległy krzyk radości, pochodzący od ich żołnierzy, a po nim niski grzmot, który przetoczył się nad równiną.

Durendal spojrzał na króla, który uśmiechał się z zadowoleniem.

- Ale, Wasza Królewska Mość... mam nadzieję, że to nie znaczy... że nie będę musiał...

Jak par mógłby służyć w Gwardii Królewskiej? To było nie do pomyślenia.

Król, chichocząc, oddał miecz Mpntpurse’owi.

- Tylko jeśli będziesz chciał. Przyznajemy ci prawo zachowania obecnej pozycji.

To był prawdziwy zaszczyt! Mógł przejść w stan spoczynku i zostać lordem. Rzecz jasna, nie miał takiego zamiaru. Szlachcic musiał żyć po szlachecku, a to wymagało dużych pieniędzy.

Kolejny wybuch zasypał ich deszczem błota i kamyków. Wszyscy pochylili się gwałtownie, a jeden czy dwóch trafionych zaklęło z bólu.

Król ruszył powoli przed siebie, nie chcąc wywołać wrażenia, że ucieka. Fechtmistrze z wielką ulgą szli za nim. Hoare podszedł ukradkiem do Durendala.

Baron Roland z Waterby. Ten tytuł nie miał praktycznie znaczenia. Nigdy nie będzie mógł sobie pozwolić na to, by go używać, nawet gdyby tego chciał.

Wieczorem, gdy nowy par ostrzył Kośbę, by usunąć z klingi kilka świeżych rys, do namiotu przyszedł herold, który wręczył mu oficjalne pismo z sądu kanclerskiego. Posiadłość Peckmoss w Dimpleshire, wchodzącą dotąd w skład włości królewskich, przekazano na własność baronowi Rolandowi z Waterby. Dopóki osobiście nie przejmie nadzoru nad majątkiem, zarządcy będą mu przekazywać wszystkie płynące zeń dochody.

Był bogaty. Ale to nic nie zmieniało.

Bardziej martwił się krwawymi plamami na kurtce.


3


To były piękne dni. Podczas czterech lat, które upłynęły miedzy jego drugą a trzecią wizytą w Żelaznym Dworze, nigdy nie oddalał się zbytnio od króla. W Gwardii Królewskiej służyło około stu fechtmistrzów, lecz pięciu czy sześciu z nich cieszyło się szczególnymi względami i sir Durendal był jednym z nich. Towarzyszył królowi przy pracy i podczas zabawy.

Choć Ambrose ciągle przybierał na wadze, nadal był zapamiętałym jeźdźcem i lubił urządzać szaleńcze gonitwy za zwierzyną. Polował z sokołami i szalał z psami po lasach. Tańczył i brał udział w balach maskowych. Odwiedzał miasteczka i wioski, a tłumy głośnym rykiem dawały wyraz swej wierności. Rzadko - a może nigdy dotąd - zdarzało sie, by chivianskiego monarchę darzono tak powszechną miłością. Naprawiał trakty i budował mosty, popierał handel, notorycznie uganiał się za dziewkami i trzymał szlachtę w ryzach. Udało się mu zawrzeć z Baelmarkiem pokój, który położył kres ciągnącej się czternaście łat wojnie. Mieszkańcy wybrzeży nie musieli już się obawiać baelijskich korsarzy. W Parlamencie skarżono się właściwie jedynie na to, że nie spłodził męskiego dziedzica. Dlatego, gdy rozwiódł się z królową Godeleva i poślubił lady Sian, wszyscy się radowali, a jego popularność sięgnęła nowych szczytów. Z każdego punktu widzenia wydawał się olbrzymem. Kapryśne duchy przypadku były w owych dniach sługami Ambrose’a, a Durendal kąpał się w blasku jego chwały.

Gdy nie był potrzebny królowi, nigdy nie brakowało mu rozrywek. Wkrótce po wstąpieniu do Gwardii był z Rose, lecz jej ojciec nie pochwalał ich związku i wydał ją za lepiej urodzonego mężczyznę.

Potem była Isolde. Mówili poważnie o ślubie aż do chwili, gdy musiał wyjechać do ogarniętej płomieniem buntu Nythii. Sądził, że są po słowie, lecz kiedy wrócił, okazało się, że zaręczyła się z innym. Lato nythiańsłciej rebelii było być może najszczęśliwszym okresem w jego życiu. Obcował z żołnierzami i brał udział w wojnie. Pomijając kilka słabo zapamiętanych minut, które dały mu tytuł barona, nie musiał walczyć zbyt często. Dawno już minęły dni, gdy królowie przywdziewali zbroje i prowadzili wojska do ataku. Niemniej, tylko sprawny język Montpurse’a powstrzymał Ambrose’a przed wdaniem się w kilka potyczek, a w dzień upadku Kirkwain nie pomógł nawet Montpurse. Król wjechał konno przez wyłom w murze tuż za strażą przednią, a ze wszystkich stron otaczali go fechtmistrze. Czterech zginęło, a dwunastu odniosło rany, lecz wrogowi zadali większe straty. Sam Kośba pomścił czterech poległych, a legenda drugiego Durendala zbliżyła się o kolejny krok do legendy pierwszego.

A potem była Kate.

Widywał ją w pałacu wiele razy, lecz nigdy nie podchodził blisko. Potrzebował wiele czasu, by zdobyć się na odwagę i z nią porozmawiać. Bał się odrzucenia - nie ze strony większości kobiet, znał w końcu swe możliwości - ale w jej przypadku z pewnością. Do dziś pamiętał, co się stało, gdy poprzednio spróbował nawiązać rozmowę z białą siostrą. Pewnego wieczoru, kiedy zastanawiał się, kogo zaprosić na bal maskowy, zobaczył ją na tarasie, gdzie przyglądała się łabędziom. Jej szata i wysoki kapelusz miały taką samą śnieżnobiałą barwę jak ich upierzenie, a także kwiaty nad jej głową... odrobina odrzucenia go nie zabije.

Podchodził coraz bliżej, a ona nadal nie marszczyła niespokojnie nosa i nie odwracała się, by przeszyć go wściekłym spojrzeniem. Patrzyła na łabędzie. Zauważył, że jest niższa, niż mu się dotąd zdawało. W błąd wprowadził go wysoki hennin. Wzrost nie miał jednak znaczenia, gdy cała reszta była doskonała. Kiedy uznał, że dystans jest już odpowiedni - budzi zainteresowanie, lecz nie stanowi zagrożenia - oparł się przedramionami na kamiennej balustradzie, by móc jej spojrzeć prosto w oczy.

Zawsze zdumiewał go fakt, że nigdy nie potrafił odgadnąć, jak brzmi czyjś śmiech, dopóki go nie usłyszał. Najroślejsi mężczyźni potrafili wydawać z siebie cienki chichot, a najdrobniejsze kobiety ochrypły rechot. Jej śmiech brzmiał cudownie, zupełnie jak śpiew ptaków.

Udawał zaskoczonego, choć przecież znali go wszyscy.

- Wiele o tobie opowiadają.

Uśmiech również miała piękny, a oczy niebieskie jak bławatki. Przypuszczał, że jej włosy będą tak samo złote jak brwi - teraz zakrywały je woalka i kapelusz,

- A właściwie co?

Dowiódł prawdziwości swych słów, podchodząc bliżej.

- O tym też mówią.

To z pewnością brzmiało obiecująco, lecz nim jego nadzieje poszybują ku niebu, musi się przekonać, czy więź nie budzi w niej odrazy.

- Z wiatrem czy pod wiatr? Znowu się roześmiała,

- Bez różnicy. Potrafiłabym cię wyczuć nawet za murem albo w ciemności. Twoja więź to potężny czar,

- A jak to robisz? Rzeczywiście węchem? Uśmiechnęła się.

- To stary przesąd. Nie węchem, wzrokiem, dotykiem ani słuchem, lecz w pewnym sensie za pośrednictwem wszystkich tych zmysłów. Spróbuj opowiedzieć niewidomemu o kolorach.

- To ty miałaś opowiadać. Czym fechtmistrz różni się od innych ludzi?

Zastanowiła się nad tym problemem, uroczo przechylając główkę.

Zesztywniała. Przestraszył się, że przystąpił do akcji zbyt szybko, nie cofnęła jednak ręki. Odwróciła ją tylko, tak że ich dłonie zetknęły się wewnętrznymi powierzchniami.

Zdumiona, podniosła wzrok.

- Och, to by było cudnie! Mówisz poważnie?

Rozstali się po godzinie, gdyż miał wyznaczoną służbę. Zapomniał zapytać dziewczynę o imię. Poznał je nazajutrz pod koniec balu. Wiedział już wówczas, że tej rybce nie pozwoli się urwać z haczyka. Będzie musiał operować wędką z wielką ostrożnością.

Kate miała inne plany. Dzień po balu, po południu, gdy trzymając się za ręce, spacerowali pod obsypanymi wiosennym kwieciem drzewami, zadała mu nagle pytanie:

- Chciałabym je zobaczyć. Ziemia i ogień!

Zaprowadził ją do swej kwatery: małego, kiepsko oświetlonego pokoiku, którego większą część zajmowało nieproporcjonalnie wielkie łoże. Zamknął drzwi na klucz, gdyż fechtmistrze nie dbali zbytnio o formy i często wchodzili do pokojów swych towarzyszy bez pukania. Nie wyraziła sprzeciwu. Odwróciła się do niego plecami i zajęła oglądaniem wiszących na ścianie litografii. Durendal podszedł do okna i stanął w świetle. Kiedy zdjął kubrak i koszulę, poczuł, że serce wali mu tak, jak od lat nie waliło dla żadnej kobiety. Potem spojrzała na niego. Wyciągnął ramiona, a ona w nie wpadła.

Na blizny nie zwróciła najmniejszej uwagi.

Bardzo szybko przekonał się, że dziewczyna nie ma żadnego doświadczenia. On jednak je miał. Był wprawny i w tym przypadku również wyjątkowo delikatny. Odniósł też wyjątkowy sukces.

Potem, gdy leżeli spleceni w uścisku, rozmawiali o wielu różnych rzeczach. W pewnej chwili Durendal zaczął:

- Zdumiewasz mnie. Znamy się dopiero od dwóch dni. Wsunęła się głębiej w jego objęcia.

-1 to nagim?

Westchnęła głośno, przytulając sie do niego całym ciałem.

- Zacznij od zaraz.


4


Następnego dnia pełnił służbę w królewskim przedpokoju wraz z Parsewoodem i Scrimpnelem. Rzucali ukradkiem kości na poduszkę, żeby nie robiły hałasu, ostentacyjnie ignorując pełne dezaprobaty spojrzenia urzędników, którzy musieli czekać bez końca, siedząc w wyściełanych brokatem fotelach, i świetnie zdawali sobie sprawę, że fechtmistrze nie zachowywaliby się w ten sposób w obecności kogoś naprawdę ważnego. Zapadał zmierzch, paziowie zapalali lampy, a szambelan przekładał papiery na biurku. Od czasu do czasu do środka zaglądał sekretarz i po chwili znikał.

Przedpokój stanowił żywe wcielenie nudy, natomiast podsłuchiwanie tego, co działo się w obecności króla, bywało niekiedy interesujące. Podczas audiencji z reguły był obecny jeden fechtmistrz, teraz jednak monarcha przyjmował panią wielki inkwizytor, a jej raportów nie pozwalano słuchać absolutnie nikomu.

Wyjściowe drzwi uchyliły się na szerokość dłoni, by przepuścić maleńkiego pazia, który podbiegł do sir Durendala i wręczył mu kartkę papieru, co skłoniło jego niesubordynowanych podkomendnych do sarkastycznych szeptów na temat liścików miłosnych.

Muszę się z tobą zobaczyć. Bardzo pilne.

K.

Lepiej, żeby tak było naprawdę! Katastrofa!

Ignorując pełne ciekawości i dezaprobaty spojrzenia, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Stała tuż obok, a dwóch zbrojnych łypało na nią spode łba. Montpurse każe go za to łamać kołem. Gdy jednak Durendal zobaczył, jaka jest blada, jego gniew stopniał. Kate z pewnością nigdy by nie płakała, nie ulegało jednak wątpliwości, że stało się coś bardzo złego.

Miałby ją utracić tak szybko? Nie mógł znieść tej myśli.

Parsewood kaszlnął. Durendal rozejrzał się wokół i zobaczył, że drzwi pokoju narad już się uchylają.

- Nie musisz. Poproszę króla, by ogłosił nas mężem i żoną. To wystarczy. Zgadzasz się?

Zaczerpnęła tchu...

Zamknął za sobą drzwi i oddalił się od nich pośpiesznie. Widział drwiące uśmiechy na twarzach Scrimpnela i Parsewooda. Zastanawiał się też, co myślą zbrojni.

Opuszczając pokój narad, pani wielki inkwizytor dygnęła na pożegnanie. Jedną rękę trzymała na klamce, a w drugiej ściskała dokumenty. Jej wiek był tajemnicą państwową. Wysokie, czarne nakrycie gławy ukrywało kolor włosów, a na bladej, okrągłej twarzy nie było zmarszczek. Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu, szurając nogami, tak jak zwykli to robić bardzo otyli ludzie. Czarne szaty ocierały się z szelestem o kostki jej nóg. Po drodze przesuwała spojrzeniem rybich oczu po wszystkich twarzach, zapamiętując, kto jest obecny i kto siedzi obok kogo. Nie patrzył jej w oczy nikt poza fechtmistrzami, którzy zimno odwzajemniali jej spojrzenie. Była to dla nich kwestia honoru. Chcieli dowieść, że nie mają nic do ukrycia.

Szambelan zgarnął papiery i pobiegł zapytać Jego Królewską Mość, co ma uczynić teraz. Durendal podszedł do biurka.

W głowie kłębiły mu się słowa: “Wasza Królewska Mość, chcę cię prosić o pewną łaskę”. Śmieszne! “Panie czy mogę cię pokornie o coś błagać?”. Już lepiej. Ambrose z pewnością się zgodzi. Zaślubieni królewskim dekretem! To go rozbawi. Lubił się popisywać swą władzą, zwłaszcza jeśli jej demonstracja nie obciążała jego skarbu. Ostatecznie Durendal był jednym z jego faworytów. Powinien był najpierw zawiadomić Montpurse’a, ale dowódca z pewnością mu wybaczy. Ślub! Z Kate! Nie wahał się ani nie miał wątpliwości. Co za kobieta! Najpierw jednak musi pokonać przeszkodę, jaką stanowił szambelan. “Proszę o krótką audiencję u Jego Królewskiej Mości. To sprawa osobista”. Sprawy osobiste niekiedy czekały miesiącami! Z pewnością nie mógł o tym wspomnieć, gdy na niego przyjdzie pora pełnienia służby w pokoju narad. To ściągnęłoby gromy królewskiego gniewu, nawet na jego głowę.

Szambelan wyszedł na zewnątrz, nie puszczał jednak klamki. Omiótł krótkowzrocznym spojrzeniem przedpokój.

- Ach, sir Durendal! Tak mi się zdawało, że tu jesteś. Znakomicie. Jego Królewska Mość życzy sobie cię widzieć.

Choć był fechtmistrzem, który szczycił się błyskawicznym refleksem, tego popołudnia wydarzenia toczyły się dla niego trochę zbyt szybko. Poprawił kubrak i wyprostował ramiona, po czym wszedł do wewnętrznego sanktuarium.

Pokój narad miał kształt kwadratu. Przez umieszczone na przeciwległej ścianie okna z kamiennymi słupkami do środka wpadało niewiele światła, a mrok pogłębiała jeszcze boazeria z czarnego orzecha oraz dwanaście obitych ciemną skórą foteli, które stały pod ścianami. Na jednym z nich leżał stos czerwonych skrzynek kurierskich oraz sterta dokumentów. Były tu dwa wysokie kominki z białego marmuru, lecz na żadnym z nich nie palił się ogień.

Zagranicznym ambasadorom pozwalano niekiedy siadać na fotelach. Wszyscy inni - ministrowie, urzędnicy, petenci, wysoko i nisko urodzeni, mężczyźni i kobiety - musieli stać, gdyż król również stał. Hoare, który był największym dowcipnisiem w Gwardii, utrzymywał, że gdy monarcha siadał, gość zastanawiał się, kiedy ostatnio rewidował testament, a kiedy zaczynał spacerować po komnacie, było już za późno, żeby się o to martwić. Pracując, był nieobliczalny. Doprowadzał swych ministrów do desperacji, całymi tygodniami odmawiając obejrzenia jakiegokolwiek dokumentu, a potem tyrając z nimi dniami i nocami, aż byli półżywi z wyczerpania. Potrafił ze zręcznością krogulca polującego na wróble wyłowić najważniejsze drobiazgi z rozwlekłego raportu. Słynął z doskonałej pamięci do szczegółów, a jeszcze bardziej z wybuchowego temperamentu. Jego nieustępliwość nie miała sobie równych. Podejmował decyzje, a jego ministrowie znajdowali sposoby na to, by je wykonywać, albo na nich wykonywano wyrok. Tak przynajmniej mówił Hoare.

Lamp nie zapalono. Zamyślony król stał przy oknie, wpatrując się w zachód słońca. Zasłaniał światło równie skutecznie, jak wóz z sianem. Durendal zatrzymał się na środku komnaty, pokłonił się potężnym królewskim plecom i czekał. Nigdy dotąd nie oddalił się od tych drzwi na więcej niż krok.

Ambrose odwrócił się i chrząknął głośno, jakby był zaskoczony. Uniósł rękę, wskazując na fotele.

- Usiądź. Muszę się zastanowić.

Ogień i śmierć, i jeszcze więcej ognia! Durendal wykonał polecenie, choć po skórze głowy chodziły mu ciarki. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek oprócz inwalidów siadał, kiedy król stał. Nie zdarzyło się to nigdy.

Ambrose złączył ręce za plecami i zaczął spacerować: drzwi, okno, drzwi.

- Popełniłem już jeden błąd. A teraz zamierzam popełnić drugi. Jedyną możliwą odpowiedzią była cisza.

Okno, drzwi...

- Chyba po prostu jestem uparty jak osioł. Najtrudniejsze dla króla, dla każdego przywódcy, jest wiedzieć, w której chwili się zatrzymać. Zraniłem zwierzynę, ścigałem ją cały dzień, a teraz nadciąga noc. Czy mam dać za wygraną i wrócić do dornu? Czy cały mój trud ma pójść na marne? A może powinienem kontynuować pościg, wiedząc, że spędzę w lesie całą noc i mogę nic nie zyskać? Hmm? Jak ty byś postąpił?

Wydawało się, że mówi do siebie, nagle jednak zatrzymał się i spojrzał na zaniepokojonego fechtmistrza.

- Hmm? No więc? Co wybierasz?

- Nie przypominam sobie, by Wasza Królewska Mość z czegoś zrezygnował, dopóki istniała choć najdrobniejsza nadzieja na sukces.

Król chrząknął.

Zwolnić? Durendai zadrżał. Fechtmistrze zawsze opierali się zwolnieniu z więzi, choć większość z nich czuła później wielką ulgę. Postawionego nieoczekiwanie przed tą przerażającą perspektywą Durendala zalała fala paniki. Rzecz jasna, mógłby potem objąć swą baronię, ożenić się z Kate i swobodnie kierować własnym życiem... Nie, to nie do pomyślenia!

Alternatywą jednak najwyraźniej było długie rozstanie z podopiecznym, co mogło się przerodzić w koszmarną torturę. Niemniej, rozłąka kiedyś się skończy, a zwolnienie było nieodwracalne.

- Sądzę, że mogę zaufać dowódcy Montpurse’owi. On potrafi zadbać o twe bezpieczeństwo, mój suwerenie.

Król rozpromienił się.

- Brawo! Pamiętasz Evermana?

Musiał się chwilę zastanowić. Minęło już sześć lat.

Za odpowiedź wystarczyło szybsze bicie serca.

- Everman żyje - ciągnął król. - Mamy w Samarindzie agenta, który co kilka lat przysyła nam raporty. Tym razem doniósł, że pojawił się Chivianin... ale ty nic o tym nie wiesz, prawda?

Przeszył Durendala podejrzliwym spojrzeniem. Na szczęście ten mógł mu odpowiedzieć tak szczerze, jakby był na Przesłuchaniu.

- Nic, panie. Krążyły plotki, że połączono go więzią z jakimś tajemniczym dżentelmenem, o którym nikt nigdy nie słyszał, a potem obaj zniknęli. To wszystko.

Król był wówczas młodszy, a w latach młodości każdy miał prawo do kilku zwariowanych pomysłów. Z pewnością jednak liczył sobie wówczas więcej lat niż Durendal teraz.

Durendal podniósł się z fotela, miał jednak wrażenie, że spada.

Cóż więcej mógł powiedzieć człowiek, któremu cały świat zawalił się na głowę? Podobne wyzwanie trafiało się w życiu tylko raz. Gdzie mogła leżeć Samarinda, jeśli wieści z niej wędrowały aż dwa lata? Nawet nie w Euranii. Och, Kate! Nie mógł odmówić wykonania rozkazu suwerena. Mógłby co prawda spróbować z nim dyskutować, wyjaśnić mu sytuację, lecz powstrzymywało go coś równie silnego jak więź. Duma. Kate postąpiła straszliwie głupio, zakochując się w fechtmistrzu!

Król przyglądał mu się przez chwilę. Potem rozciągnął usta w posępnym uśmiechu.

- A przynajmniej dowiedzieć się, co się stało. Stworzyć jeszcze jedną legendę! Nie chcę cię stracić, ale nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kogo mógłbym wysłać. Jesteś jedynym kandydatem. Porozmawiaj rano z panią wielki inkwizytor. Przydzieli ci za towarzysza któregoś ze swych ludzi. A wszystkie koszta pokryje się z Prywatnej Szkatuły. Niech duchy ci sprzyjają.

Był to sygnał do odejścia. Oto jak łatwo książęta wysyłają swe wieme sługi na śmierć.

Jak? Kiedy? Gdzie? W czyim towarzystwie? Co zabrać? Wszystkie te sprawy pozostawiono jego decyzji. To był cały Ambrose. Myśli Durendala gnały jak szalone.

Król otworzył już usta, by mu odpowiedzieć, lecz najwyraźniej zmienił zdanie.

- Kieruj się własnym osądem. Będziesz na drugim końcu świata i nie mogę decydować za ciebie. Dlatego cię wybrałem. To twoja misja. Zrób to, co uznasz za najlepsze. Ach, jeszcze, zanim odejdziesz...

Podszedł do zawalonego dokumentami fotela i zaczął przerzucać stosy welinu oraz pergaminu.

Kate, Kate, Kate...

Na drugim końcu świata?

Mógł złożyć rezygnację! Miał w kieszeni baronię, a król przyznał mu prawo objęcia jej w dowolnie wybranej chwili. Nie, więź nie pozwoli mu skorzystać z tego prawa i Ambrose doskonale o tym wiedział. A gdyby wspomniał teraz o Kate, wyglądałoby to na tchórzowski wykręt.

Gdyby nie pozwolono mu nosić imienia, które sobie wybrał, Durendal zamierzał zostać Krwaworękim.

Nic dziwnego!

- Z niecierpliwością czekam na spotkanie z nim, Wasza Królewska Mość.

- Wkrótce się doczekasz. - Król podsunął mu kartę pergaminu opatrzoną jego osobistą pieczęcią. - Jest twój.


5


Durendal pokłonił się i zamknął za sobą drzwi. Stał chwilę bez ruchu, wpatrzony w dębową deskę, którą miał tuż przed oczyma. Na myśl o tym, co uczynił, ogarniały go mdłości. Och, Kate, Kate, Kate! Oddał królowi sześć najlepszych lat życia i nie był mu już winien nic więcej. Gdyby był zdrowy na umyśle, powinien natychmiast zażądać zwolnienia ze służby, zabrać ukochaną do tej całej posiadłości i żyć z nią potem długo i szczęśliwie. Świadomość, że to więź kazała mu postąpić wbrew własnym pragnieniom i zdrowemu rozsądkowi, nie przynosiła mu bynajmniej pocieszenia.

Co się stało, to się nie odstanie. Odwrócił się i skinął na najbliżej stojącego z paziów, po czym pochylił się i wyszeptał w jego niezbyt czyste ucho:

- Przyprowadź mi tu dwóch fechtmistrzów. Pierwszych, których spotkasz. Jeśli jednym z nich będzie dowódca Montpurse, powiedz “proszę”. W przeciwnym razie nie musisz.

Chłopak pokłonił się i oddalił biegiem. Zaimponowało mu, że będzie miał szansę rozkazywać fechtmistrzom. Szambelan ponownie wsunął się do królewskiej komnaty. Durendal zasiadł za biurkiem, ignorując wyrażające ciekawość bądź dezaprobatę spojrzenia. Wziął czystą kartę pergaminu i spisał testament, zostawiając wszystko Kate. Większość fechtmistrzów nie miała nic, co można by komuś zapisać, on jednak był właścicielem posiadłości, której nigdy w życiu nie widział na oczy. Nie miał pojęcia, ile jest warta.

Potem sięgnął po następną kartę.

Wielki mistrzu:

Niniejszym otrzymujesz polecenie przygotowania pierwszego do połączenia więzią w noc piętnastej chwili.

Spisane moją ręką, w imię króla, czternastego dnia trzeciego miesiąca trzysta pięćdziesiątego siódmego roku panowania rodu Ranułfów.

Durendal, kawaler

Złożył dokumenty, rozgrzał lak nad świecą i zapieczętował oba pisma swym pierścieniem. Potem podszedł do Scrimpnela i Parsewooda, radując się ich zdumionymi spojrzeniami. Miał nadzieję, że z jego twarzy nie da się nic wyczytać.

Nim Durendal zdążył sformułować odpowiednio zjadliwą odpowiedź, drzwi otworzyły się i do środka wszedł najświeższy ze wszystkich fechtmistrzów. Nawet on miał już jednak kilka miesięcy doświadczenia, co dowodziło, jak długo król kazał czekać cenionemu przez wielkiego mistrza Gryziwilkowi. Imię sir Węża pasowało do niego, choć nie przypadło do gustu Jego Królewskiej Mości. Nigdy dotąd nie widziano tak wysokiego i chudego fechtmistrza. Chłopak zapuścił sobie rzadki wąsik i zadzierał nosa, który na domiar złego był bardzo wydatny; na koniu za to siedział tak, jakby stanowił z nim jedną całość. Będzie w sam raz.

Durendal poderwał się błyskawicznie i zatrzymał go, nim zdążył dołączyć do grupy. Podał mu list.

- Oddaj to pismo wielkiemu mistrzowi. Koniecznie do rąk własnych.

Chłopak uniósł brwi.

- Ale dziś w nocy jest... - Wąż zerknął na twarz zastępcy dowódcy. - Natychmiast, sir.

Kiedy opuścił przedpokój, do środka wszedł Chefney. Znakomicie! Szczęście nadal mu sprzyjało.

- Zechcesz mnie tu zastąpić, bracie?

Chefney skinął głową. Dręczyła go ciekawość, lecz nie zadawał żadnych pytań. Durendal wyszedł w ślad za Wężem, omal nie zderzając się w drzwiach z powracającym paziem. Nie zastał w korytarzu Kate, to jednak nie było dlań niespodzianką.

Montpurse’a znalazł przy wyjściu z sali szermierczej. Lodowate spojrzenie dowódcy świadczyło, że wiedział już, iż coś się dzieje, a jego o tym nie poinformowano. W dalszym ciągu wyglądał najwyżej na piętnaście lat.

- Skierowano mnie do specjalnych zadań - oznajmił Durendal. - Może mnie nie być przez dłuższy czas. Czy zechcesz przechować mój testament i dopilnować, żeby mój dobytek umieszczono w bezpiecznym miejscu? Puchary mają sporą wartość.

Dowódca wyraźnie się zasmucił.

W jasnych jak lód oczach Montpurse’a malowało się niewypowiedziane pytanie: czy jest bardzo źle?

Durendal opowiedział mu o Wężu i o zmianach, jakie będzie trzeba wprowadzić w grafiku służb. Potem nie zostało mu już nic więcej do dodania. Mógł jedynie poszukać Kate.


6


Najpierw udał się do kwater białych sióstr. Przechodząc przez zachodni dziedziniec, zobaczył, że Kate idzie ku niemu. Oboje poderwali się do biegu, przyprawiając o szok garstkę starszych wiekiem węszycielek oraz kilku bogato odzianych dworaków. Nim jeszcze się spotkali, ujrzał, ze nadzieja w jej oczach umarła. Zastanawiał się, czy wszyscy czytają z jego twarzy z taką łatwością, czy też kobiety są wrażliwsze od mężczyzn.

Padli sobie w ramiona z impetem, który powinien strącić jej z głowy kapelusz. Tak się jednak nie stało. Po chwili odsunęli się od siebie i ruszyli naprzód, nadal trzymając się za ręce. Gapie pokasływali z dezaprobatą.

Przyjrzała się uważnie jego twarzy, próbując wykryć w niej coś więcej.

- Jest niebezpieczna i zajmie ci wiele czasu. W przeciwnym razie coś byś zaplanował.

Nie miał zamiaru jej okłamywać. Nigdy nie mówił kłamstw kobietom, a wprowadzać w błąd mężczyzn nie miał dotąd powodu.

Zmusiła się do uśmiechu.

- W takim razie mamy dla siebie całą noc.

Rozmawiali. Kochali się. A potem robili jedno i drugie znowu. Blask księżyca padł na ścianę, na łoże, a potem na drugą ścianę, zwiastując zbliżanie się świtu.

- Będę na ciebie czekała - zapewniała wielokrotnie.

Serce go bolało. Zawsze dotąd sądził, że to tylko taka przenośnia, czuł jednak w piersi prawdziwy ból.

- Nie, najdroższa, nie czekaj. Fechtmistrza nie warto kochać, gdyż w jego sercu pierwszy zawsze będzie król. Mógłbym mu o tobie opowiedzieć. Wtedy pewnie odwołałby rozkazy albo pozwoliłby mi zaczekać. Nie jest z natury okrutny. Nie potrafiłem jednak tego zrobić. Chociaż cię uwielbiam, musiałem go posłuchać. Znajdź sobie lepszego mężczyznę i zapomnij o mnie.

- Mówiłaś mi już, jak fechtmistrze działają na twój słuch, węch i wzrok. A co ze smakiem? - zapytał w pewnej chwili, po długim pocałunku.

Choć nie powiedział jej nic o swej misji, wyrwała mu się wzmianka o inkwizytorach. Mogło to być złamaniem tajemnicy, lecz jego umysł zaprzątały inne kwestie. Była to jedna z tych chwil, gdy kobiety lubią rozmawiać, a mężczyźni nie, lecz dla dobra sprawy zgadzają się im ustąpić.

- Są okropni! - stwierdziła. - Jest w nich tylko czas, ziemia i śmierć. Ani odrobiny miłości czy powietrza.

Siedział ze skrzyżowanymi nogami na łożu, zajęty podziwianiem jej ciała w świetle księżyca i badaniem palcami jego konturów, nie słuchał wiec dokładnie.

Podniosła się, pocałowała go szybko i okrążyła.

Obalił ją z powrotem na właściwe dla niej miejsce. Zdążyła już odkryć, gdzie ma łaskotki, i ich zapasy stały się bardzo gorące.

- Teraz rozumiesz, dlaczego fechtmistrze są tak znakomitymi kochankami - mówiła. - Dlatego, że ich więź tworzy, mmmf...

Jej usta były zbyt cenne, by marnować je na mowę.

Nastał świt.


7


Już się kiedyś spotkaliśmy, sir Durendalu. - To prawda. Nie byłem wówczas w najlepszej formie. Durendal pamiętał tę pożółkłą twarz, bezkrwiste wargi i zwisające w strąkach włosy. Stanowiły stały element dręczących go koszmarów o Nuttingu. Nie znał jednak dotąd nazwiska owego człowieka. Brzmiało Ivyn Kromman.

Posępną aurę gabinetu pani wielki inkwizytor pogłębiały jeszcze ogromne sterty papierów i teczek, liczne zastawione księgami regały oraz wiążące się z tym wszystkim złowrogie implikacje. Nawet kurz i pajęczyny zdawały się szeptać o złamanych życiach i pogrzebanych tajemnicach. Matka Pajęczyca siedziała zwrócona plecami do okna - wielka, przygarbiona plama czerni rysująca się na tle światła. Durendalowi przypadło lepiej oświetlone miejsce po drugiej stronie biurka. Kromman usiadł przy jego końcu, dzięki czemu on również mógł widzieć twarz fechtmistrza. Wyglądało na to, że wzbudzanie w ludziach niepokoju było w przypadku inkwizytorów zachowaniem czysto instynktownym, tak jak szczekanie u psów.

- Czy masz coś przeciwko temu, by twoim towarzyszem został inkwizytor Kromman, sir Durendalu?

Rybie oczy pani wielki inkwizytor były całkowicie nieruchome, ich powieki nie mrugały, a tłuste, białe dłonie spoczywały na blacie nieruchomo niczym martwe zwierzęta.

- Król dał mi słowo, że to ja będę dowódcą. Zignorowała jego uwagę.

- Ma. Jeśli inkwizytor Kromman będzie się gapił na wszystkich tak samo jak na mnie, wzbudzi podejrzenia.

Rozciągnęła usta w uśmiechu, lecz na jej twarzy nie pojawiła się ani jedna zmarszczka.

Uśmiechnęła się po raz drugi i znowu jej uśmiech objął tylko usta

- Widzisz? Jednak masz coś do ukrycia. Mówiąc, Jcażdy”, myślisz “wszyscy”, a to kłamstwo, masz bowiem jakieś zastrzeżenia, o których nie chcesz mówić. Może chodzi o romans? Ach!

Powtórzył sobie stanowczo, że to tylko domysły. Czary pozwalały jej zwęszyć wypowiedziane na głos kłamstwo, lecz jeśli zachowa milczenie, będzie zdana na czysto świeckie umiejętności, takie jak czytanie z twarzy. Tak przynajmniej sądzili fechtmistrze. Dlatego właśnie zbrodniarzy poddawano Przesłuchaniu. Niemniej jednak, wyprowadziła go z równowagi.

Choć Durendal podchodził do tej opowieści sceptycznie, poczuł się zaintrygowany. Było oczywiste, że do zbadania tego typu sprawy król wyznaczy fechtmistrza. Początkowo zamierzał wysłać samego Durendala, kandydata uważanego za najlepszego szermierza wykształconego w Żelaznym Dworze, odkąd żywi sięgali pamięcią.

Pani wielki inkwizytor uśmiechnęła się. Widziała, że jest zainteresowany. Dostrzegła to w jego twarzy albo po prostu domyśliła się tego.

- Wojownik, któremu udaje się zranić rycerza, co najwyraźniej zdarza się rzadko, otrzymuje w nagrodę tyle złota, ile zdoła donieść do bramy. Kraj jest bardzo biedny i chętnych nigdy nie brakuje. Mężczyźni miesiącami czekają na szansę zdobycia fortuny jednym uderzeniem miecza. Zaskakujące jest to, że niektórym się udaje. Dom gry nie zwycięża za każdym razem i dlatego wciąż napływają nowi gracze. Wstęp nic nie kosztuje, a wygraną wypłaca się w szczerym złocie. Co może być jego źródłem, jeśli nie kamień filozoficzny?

Mogło to być zawsze to samo złoto, “wygrywane” przez wspólników i nocą przemycane z powrotem do zamku.

Durendal spróbował rozważyć tę kwestię, doszedł jednak do wniosku, że byłoby to stratą czasu. Król i inni z pewnością dokładnie zbadali sprawę i dali się przekonać. On jednak miał wątpliwości. Z pewnością kryła się w tym jakaś sztuczka.

Pani wielki inkwizytor wzruszyła masywnymi ramionami.

- Wiedzę. Król upoważnił pana Polydina do podjęcia próby wykradzenia sekretu. Zapoznał go też z wieloma tajemnymi zaklęciami, które mógłby zaoferować na wymianę, gdyby kradzież okazała się niemożliwa. Gdyby obie te opcje zawiodły, król upoważnił sir Evermana do przyjęcia wyzwania, jeśli będzie wyglądało na to, że coś uda się zyskać w ten sposób.

Everman zawsze był szalonym śmiałkiem. Z pewnością nie oparłby się takiej pokusie.

Król nazwał go gladiatorem, gdy jednak Durendal zapytał, czy ma sprowadzić Evermana z powrotem, nawet wbrew jego woli, Ambrose uchylił się od odpowiedzi. Nieśmiertelny wojownik. Fechtmistrz nad fechtmistrzami.

- Tak to z grubsza wygląda - ciągnęła pani wielki inkwizytor. - Ze szczegółami zapozna cię w wolnych chwilach Ivyn. Będziecie mieli wiele czasu na rozmowy.

Durendal zerknął na inkwizytora. Na jego widok przechodziły go ciarki. Istniały miliony ludzi, których wolałby mieć za towarzyszy podczas długiej podróży. Szczerze mówiąc, byli to wszyscy poza samą Matką Pajęczycą.

Zastanawiał się, czy powinien nająć jeszcze jakichś pomocników. Odpowiedź z całą pewnością brzmiała “nie”. Więcej ludzi oznaczałoby zwiększone ryzyko kłopotów.

Ach! Ktoś tu jednak robił uniki. Durendal odwrócił się i spojrzał w bladą jak wosk twarz Krommana.

Kto ma pieniądze, ten ma władzę.

Inkwizytor zerknął na Matkę Pajęczycę.

Kromman skinął obojętnie głową.

Nigdy tam nie był. Tylko raz w życiu widział morze.

Twarz Krommana rozjaśnił przelotny błysk wesołości. Z pewnością inkwizytor okazał ją celowo.

Dwoje inkwizytorów robiło z jednego głupiego fechtmistrza mielone mięso.

- Chalice, White i Ayrton” Jod Brązowym Lisem” - rzekł, starając się ze wszystkich sił nie okazywać gniewu. - Czy jest coś jeszcze, o co muszę się martwić?

Pani wielki inkwizytor rozciągnęła usta w uśmiechu, który wyglądał szczerzej od poprzednich. Nie był to przyjemny widok.

- A co z językami?

Nie zastanawiał się dotąd nad tym problemem.

- Chyba będziemy musieli wynająć miejscowych przewodników. Natychmiast zrozumiał, że po raz kolejny wykazał brak kwalifikacji do zadania, które zlecił mu król.

Potrząsnęła głową, wykrzywiając usta w grymasie dezaprobaty.

- Na żądanie Jego Królewskiej Mości otrzymasz duchowe wzmocnienie zwane darem języków, dzięki któremu będziesz mógł w kilka godzin opanować każdy obcy język, a po jednym dniu będziesz nim władał biegle jak tubylec.

Nigdy nie słyszał o podobnym zaklęciu. Dowiedział się o Czarnej Izbie czegoś intrygującego.

- Inkwizytor Kromman otrzymał już zapewne podobne wzmocnienie. Czy to specjalność twego biura, pani?

- Korzystamy z niego - przyznała - ale jest własnością Gildii Kupców Jedwabnych. Muszę dodać, że za jego użycie gildia żąda fortuny.

Czy to zdobyte w ten sposób bogactwo pozwoliło kupcom jedwabnym wynająć usługi kilku węszycielek, w tym również siostry Kate? Gdy zjawi się w Brimiarde, ona już tam będzie. Macki sprawy Evermana sięgały coraz dalej.

Wielka inkwizytor wydęła wargi.

- Obawiam się, że nie. Budżetu nie stać na dwie fortuny, sir Durendalu.

Na to nie zamierzał się zgodzić.

- Obawiam się, że muszę nalegać. Jutro wieczorem będzie świeżo połączonym więzią fechtmistrzem i praktycznie nie będzie się mógł ode mnie oddalać. Co ważniejsze, mając dar języków, będzie znacznie bardziej użyteczny.

Starał się sprawić wrażenie, że jest gotowy apelować w tej sprawie do króla. Wiedział, że duma nie pozwoli mu popędzić po pomoc, był jednak przekonany, że gdyby tak postąpił, Ambrose przyznałby mu rację.

Być może Matka Pajęczyca zwęszyła to jego przekonanie.

- Proszę bardzo - zgodziła się, spoglądając na niego spode łba. - Coś jeszcze?

Kromman i Durendal popatrzyli na siebie, po czym potrząsnęli jednocześnie głowami.

- Do jutra, panie Chalice. - Durendal wstał i pokłonił się. - To było nadzwyczaj interesujące spotkanie, pani. Dziękuję za pomoc.

Odwzajemniła się mu królewskim skinieniem głowy.

- Sugeruję, byś odwiedził jakiś dom żywiołów i wydał trochę królewskich pieniędzy na zaklęcie przynoszące szczęście. Będziesz go potrzebował.


8


Podjechał do królewskich drzwi Żelaznego Dworu z kapeluszem nasuniętym na twarz. Podopieczny nie powinien ujawniać swej tożsamości przed wszystkimi, dopóki nie zdradzono jej pierwszemu. Kilka ostatnich mil pokonał w blasku księżyca w pełni. Dokuczał mu zimny wiatr, który często dął nad wrzosowiskami. Dotarł akurat na czas. Rytuał musiał się zacząć o północy, a ponieważ chodziło o ludzkie życie, nie odważyłby się całkowicie zrezygnować z medytacji, jak niekiedy czynił to król. Po całodziennej głodówce czuł się rozdygotany i przygnębiony.

Wrota się uchyliły, nim jeszcze zdążył zsiąść z konia. Wallop służył tu od czasów poprzedzających przybycie Durendala do Żelaznego Dworu, a może nawet jego narodziny. Jeśli nawet rozpoznał zakapturzonego gościa, niczym tego po sobie nie okazał.

- Oczekują cię, panie - wymamrotał i odprowadził konia.

Durendal wszedł do środka i ruszył w górę po wąskich i ciemnych spiralnych schodach. Odwiedzał Żelazny Dwór po raz trzeci i być może ostatni, wiedział jednak, że fechtmistrz nigdy nie uwalnia się od niego całkowicie. Czy Kośba zawiśnie kiedyś w sali, czy też zardzewieje w jakiejś dalekiej dżungli?

Drzwi na górze prowadziły do prywatnego gabinetu wielkiego mistrza. Paliły się tam lampy, na kominku buzował ogień, fotele były wygodne, regały zastawione księgami, a okiennice zasłonięte grubymi kotarami, które chroniły przed przeciągami. Wielki mistrz stał przed paleniskiem, samotnie wznosząc toast Stary sir Srebro zmarł zimą. Wszyscy go szanowali i zostawił po sobie szczerą żałobę. Jego następcą został sir Okrutny, który w czasach Durendala pełnił funkcję mistrza rytuałów i był jednym z najlepszych fechtmistrzów. Teraz był nieco niższy i szerszy, lecz jego włosy nadal przypominały pole dmuchawców, a wesoła twarz lśniła czerwono w blasku ognia.

- To ty? - Jego zdumienie wyglądało niemal komicznie. - Spodziewałem się króla. Ojej. To bardzo... nieoczekiwane.

Durendal cisnął płaszcz na fotel i ruszył w stronę kuszącego kominka.

Przykucnął obok kolan rycerza, by ogrzać sobie dłonie. Szacunek, z jakim traktował go wielki mistrz, zbijał Durendala z pantałyku. Kiedy mieszkał w Żelaznym Dworze, był chłopcem. Nie zdawał sobie sprawy, że to już tyle lat.

Niech szlag trafi grubego Ambrose’a! Co za bezmyślność! Durendal wstał, opierając się łokciem o obramowanie kominka.

O zgrozo!

Śmierć i ogień! Jak można było sprostać podobnym oczekiwaniom? Nie zasługiwał na bezwarunkową wierność. Martwił się myślą, że zostanie podopiecznym, już od chwili, gdy król wydał taki rozkaz, a to, co teraz usłyszał, pogorszyło tylko jego samopoczucie. Miał wyruszyć ze swym fechtmistrzem w bezsensowną podróż na drugi koniec świata, a szansę bezpiecznego powrotu do domu wyglądały bardzo mizernie.

- Weź płaszcz - powiedział wielki mistrz, przywdziewając własny. - Zaczekamy na nich w pchlim pokoju.

Durendal podążył za nim niskim przejściem, w którym musiał pochylać głowę, a potem krótką kondygnacją schodów. To była najstarsza część twierdzy i korytarze tworzyły tu prawdziwy labirynt. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny.

- Dlaczego właściwie urządzacie tę zabawę?

Wielki mistrz ustąpił Durendalowi drogi, pozwalając mu wejść do pokoiku, który tak dobrze zapamiętał. Tu właśnie łapał monety i tu po raz pierwszy spotkał markiza. Na stole i na obramowaniu kominka zapalono już świece, lecz w pomieszczeniu panował chłód. Wyraźnie dało się odczuć, że dawno nikogo tu nie było.

- Nie mam pojęcia. Pewnie dlatego, że tak było zawsze. I po to, żeby odegrać się na następnych za figiel, który spłatano nam. Usiądź tu. Może to rzeczywiście dziecinne - przyznał.

Wielki mistrz zasiadł w jednym fotelu, a Durendal w drugim, gdzie w pierwszej chwili trudno go było zobaczyć. Radość, z jaką wielki mistrz przygotowywał się do sprawienia pierwszemu wielkiej niespodzianki, faktycznie była dziecinna. Co się działo z fechtrnistrzem, który na starość wracał na odległe wrzosowisko, by uczyć swych następców? Zamieniał blichtr i przepych dworu na... właściwie, na co? Posępną pustkę i dom pełen dzieci. Czy wszyscy rycerze i mistrzowie nie byli odrobinę zbzikowani? Nie najweselsza to myśl, lecz być może powinien się nad tym zastanowić, gdy już zastąpi Montpurse’a jako... ale przecież jechał do Samarindy, prawda? Nie będzie następcą Montpurse’a.

- Słyszałem, że zeszłego lata mieliście tu pożar. Stary skinął głową.

- Od pioruna. To zdarza się mniej więcej raz na sto lat. To była jedna z tych nietypowych, późnych burz, w samym środku nocy. Mieliśmy szczęście, że wszyscy chłopcy zdążyli bezpiecznie opuścić budynek. Zawdzięczamy to tylko...

Ktoś załomotał w prastare drzwi. Wielki mistrz mrugnął znacząco.

- Proszę.

Ileż to razy odgrywano już tę scenę? Pięć tysięcy mieczy w sali... Drzwi zasłoniły na chwilę Durendala. Kiedy się zamknęły, zobaczył dwóch chłopaków, którzy stali na baczność miedzy nim a drugim fotelem.

- Wzywałeś nas, wielki mistrzu?

Gryziwilk był bardzo niski jak na fechtmistrza, a do tego szczupłej budowy. Człowiek stworzony do rapiera. Z miejsca, w którym siedział Durendal, z pewnością nie wyglądał na dwadzieścia jeden lat. Włosy miał czarne. Drugi z młodzieńców prezentował się całkowicie odmiennie: jasnowłosy, grubokościsty i muskularny. Uosabiali dwa przeciwstawne typy fechtmistrzów.

Ani śladu wahania!

Wielki mistrz uśmiechnął się głupkowato.

- W takim razie poznaj swego przyszłego podopiecznego - powiedział, wskazując na Durendala.

Gryziwilk odwrócił się i - nie zatrzymując się ani na moment, - wykonał obrót. Zatoczył pełen krąg i znów spoglądał na wielkiego mistrza.

- Czy to jakiś żart? - warknął.

Drugi gapił się na gościa z rozdziawionymi ustami. Odkąd Durendala ponownie połączono więzią, minęły niespełna cztery lata. Ci chłopcy byli wówczas młodszymi, z pewnością wiec znali jego twarz, Gryziwilk jednak zareagował niewiarygodnie szybko. To nie mogło być udawane. Gdyby go uprzedzono, zagrałby to lepiej.

Kogucik był wściekły. Czy to właśnie była reakcja, której obawiał się Durendal? Pora coś zrobić. Wstał z fotela.

- To nie żart. Sądząc ze słów wielkiego mistrza, z pewnością nie jesteś jagnięciem ani nawet trykiem. Niemniej jednak, pierwsze połączenie więzią miało dla mnie straszliwe konsekwencje i nie chciałbym narażać cię na podobne katusze. Jeśli wolisz zaczekać na innego podopiecznego, pierwszy, możemy spokojnie zapomnieć o tym epizodzie, jakby nic takiego nigdy się nie wydarzyło.

Twarz chłopaka przybrała szkarłatny odcień.

- Nie, nie, nie! Nie chodzi o to, że cię nie szanuję, sir Durendalu. Wręcz przeciwnie. Być połączonym więzią z tobą to niewiarygodny zaszczyt. Nawet mi się nie śniło, że takiego dostąpię.

Pokłonił się z gracją szermierza. Durendal wyciągnął do niego rękę.

- To mnie spotyka zaszczyt i na mnie ciąży odpowiedzialność. Postaram się okazać godny wierności, którą przysięgasz.

Uścisk dłoni Gryziwilka był silny. Jego ciemne oczy lśniły w blasku świec, a bystry umysł z pewnością borykał się już z zagadką, po co fechtmistrz może potrzebować fechtmistrza. Co chwila zerkał na prawe biodro Durendala. Albo chciał zobaczyć jego sławny łamacz mieczy, albo zdążył już zauważyć, że pod płaszczem go nie ma, ale nie był tego jeszcze pewien.

Tak jest, będzie w sam raz.

I nagle...

- Na ogień! Byłeś dzieciuchem! To ty dałeś mi miecz! Twarz młodzieńca zalśniła gorącą satysfakcją.

- Tak jest. A ty mi potem podziękowałeś. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile to dla mnie znaczyło!

Wyjąkał też coś niezrozumiałego. Jego uścisk był wręcz miażdżący. Człowiek stworzony do pałasza. Do oczekującego ich zadania lepiej nadawał się Gryziwilk. Wielki mistrz wstał z fotela.

- Przypuszczam, że wszyscy chcecie jak najszybciej przystąpić do wstępnego stadium rytuału, byśmy mogli wreszcie rozpocząć bankiet.

Gryziwilk obrzucił Durendala pytającym spojrzeniem.

Bystrzak!

Wiadomość musiała rozejść się po Żelaznym Dworze z szybkością błyskawicy. Gdy walczący zrzucili kubraki - koszule zostawili z uwagi na zimno - pod ścianami sali zebrała się już cała szkoła. Większość obecnych trzymała świece albo lampy. Durendal słyszał, że wszyscy szepczą jego imię. Wybrał rapiery, najlepszą broń swego przyszłego fechtmistrza. Światło rzeczywiście było niepewne. Migotliwy blask niezliczonych płomyków odbijał się w klingach niczym mgiełka gwiazd.

Gryziwilk był szybki jak odbicie słońca w wodzie. Błyskawicznie zmieniał pozycje, nawet najtrudniejsze przejścia wykonując z gracją: Łabędź, Fiołek, Iglica... Był agresywny jak rój pszczół, a do tego całkowicie nieprzewidywalny. Rapiery uderzały o siebie ze szczękiem, a stopy stukały o podłogę niczym krople deszczu. Durendal oddał inicjatywę przeciwnikowi, przekonał się jednak, że obrona zmusza go do niemal maksymalnego wysiłku. Nie’ chcąc, by chłopak stał się zbyt pewny siebie, postanowił przejść do ataku, lecz Gryziwilk ciągle mu się wymykał. Był niewiarygodnie szybki. Ach!

- Trafienie, sir!

Był gotowy spróbować jeszcze raz. Nie dyszał prawie wcale. Durendal zasalutował mu i rzucił rapier czekającemu młodszemu.

- Nie. Boję się narażać swą reputację. Nie licząc mnie, znam tylko trzech ludzi, którzy mogliby cię pokonać, kandydacie, i nie jestem tego pewien w przypadku żadnego z nich. To nie pochlebstwo.

Ogarnęły go mdłości. Kim był, że ten znakomity młodzieniec przez resztę życia miał ciałem i duszą należeć do niego?


9


Gdy świetnie mu znany rytuał zbliżał się do punktu kulminacyjnego, Durendal zapomniał już niemal o dręczących go wątpliwościach. Być może znowu zadziałał na niego urok śpiewu, miłość łącząca mężczyzn w grupy, o której wspominała Kate. Mógł sobie tłumaczyć, że Gryziwilk sam wybrał dla siebie to życie, podobnie jak on. Nie będzie służył królowi bezpośrednio, lecz służba pozostawała służbą. Oczywiście, szkoda, że jego pierwszym zadaniem będzie niebezpieczna eskapada do dalekich krain, która niczemu nie służy, lecz w takich sprawach sędzią musiał być sam król. Jego kaprysy nie przypominały kaprysów innych ludzi. Możliwe zresztą, że w tej głupiej opowieści kryło się jakieś ziarenko prawdy, o którym pani wielki inkwizytor nie wiedziała albo nie raczyła mu powiedzieć.

Czuł się dziwnie, widząc, jak kandydat wskakuje na kowadło i zwraca się do niego słowami przysięgi. Jeszcze dziwniej poczuł się, gdy spojrzał na złowieszczą plamę z węgla drzewnego pod kędziorami na piersi chłopaka i wziął w rękę miecz, by spróbować go zabić. Oręż również go zaskoczył. Był lekko zakrzywiony i środek ciężkości miał przesunięty daleko do przodu. Znaczyło to, że Gryziwilk wcale nie jest specjalistą od rapierów i woli ciąć niż kłuć. Jeśli rapierem władał tak świetnie, to jak radził sobie ze swą ulubioną szablą?

Teraz musiał odnaleźć serce chłopaka. Gryziwilk siedział na kowadle i patrzył śmierci prosto w twarz, pobladły, ale zdeterminowany. Tak właśnie Kate opisywała fechtmistrza: silny i zwarty niczym sztylet ukryty w szkatułce. Bykowiec i drugi chłopak stali obok niego, gotowi złapać go za ramiona, lecz nagle Durendal domyślił się, co nastąpi. Był dla chłopaka bohaterem...

Pierwszy wsparł dłonie na udach i uniósł brodę w wyzywającym geście.

Trzy stopy stali wbiły się w pierś i wyszły przez plecy. Załatwione! Nadeszły śmiertelne drgawki, natychmiastowa ulga, zaskoczenie, duma... wszystko to znał tak dobrze! Prawie nie przelał krwi.

Gryziwilk nie uśmiechnął się nawet wtedy, gdy radosne okrzyki odbiły się echem od sufitu, a przyjaciele otoczyli go ze wszystkich stron, by złożyć mu gratulacje. Stał bez ruchu, przyjmując pochwały ze spokojem i godnością, jakby chciał powiedzieć, że mu się należą. Nie ulegało wątpliwości, że jest lubiany, co w Żelaznym Dworze zawsze było dobrym znakiem, a fakt, że przyznano go Durendalowi, uważano za niewiarygodny uśmiech losu.

Durendal przyklęknął, by oddać mu miecz. Był przekonany, że odwaga i lata trudów zasługują na taki hołd. Król nie mógł tego uczynić, ale inny fechtmistrz powinien. Gdy patrzył, jak chłopak przygląda się plamom krwi, a potem przytracza sobie miecz do pasa, po raz kolejny ogarnęło go rozdzierające serce poczucie deja vu.

Tylko zaczekaj!

Uwagę Gryziwilka odciągnęli kolejni rycerze, którzy schodzili się, by mu pogratulować. Wtem odwrócił się od nich niecierpliwie i rozejrzał wokół, szukając Durendala. Kiedy go zobaczył, wybałuszył oczy, porażony szokiem. To właśnie był moment, w którym zdał sobie sprawę, że podopieczny stał się dla niego słońcem i księżycem, światłem jego świata.

- Jak sobie życzysz, sir Durendalu. Czy ten chłopak nigdy się nie uśmiecha?

Podczas hałaśliwej uczty, którą urządzono później, Durendal ze zgrozą przekonał się, że w skład Litanii Bohaterów wchodzi teraz również opis jego wyczynu pod Waterby. Ryk, który rozległ się w owej chwili, sprawił, że niebo mieczy zamigotało i zalśniło jaśniej. Wrzawa umilkła dopiero wtedy, gdy wstał z miejsca i pokłonił się wszystkim. Bardzo rzadko zdarzało się, by fechtmistrz za życia usłyszał własne imię w Litanii.

Po chwili wstał znowu i zaczął wygłaszać mowę na Noc Durendala, powtarzając te same frazesy, których musiał wysłuchać w młodych latach aż pięć razy: honor, obowiązek, służba. Mimo to w stu młodych twarzach nie dostrzegało się świadomości, że wszystko to zwykłe banały. Być może pomocny był fakt, że nawóz rozrzucał autentyczny bohater, a może ci, którzy jeszcze rośli, rzeczywiście potrzebowali nawozu. Ani jeden sopran nie zasnął i żaden starszy nie ziewał. Wielki mistrz zarzekał się, że to bezprecedensowy komplement.

Pierwszy kandydat Bykowiec oprowadził autentycznego bohatera po sali, przedstawiając go wszystkim, nawet służbie i dzieciuchowi. Fechtmistrz podążał dwa kroki za podopiecznym. Kiedy sir Durendal udał się do wychodka, sir Gryziwilka natychmiast dopadła ta sama potrzeba.

Świt zastał ich w odległości wielu mil od Żelaznego Dworu. Jechali ku wschodzącemu słońcu. Rzecz jasna, Gryziwilk radził sobie z koniem równie znakomicie jak z rapierem. Gdyby miał jakieś słabe strony, z pewnością by o nich wspomniano. Nawet jego manierom nie można było nic zarzucić. Wiedział, że jest dobry, lecz pozwalał, by świat sam się o tym przekonał. Wszyscy porównywali go do Durendala. Czy on też wówczas taki był: zdolny, bystry, świeży, niebezpieczny? Podejrzewał, że był znacznie bardziej zarozumiały. No, ale był też, oczywiście, młodszy.

Nie dostrzegł uśmiechu, a tylko skupione spojrzenie ciemnych oczu. Jak to możliwe, że jeszcze nie umarł z ciekawości?

- Najpierw jednak... nie mogłem powiedzieć ci tego wcześniej, ale wielki mistrz wysyła na dwór szczegółowe raporty o wszystkich starszych. Byłeś pierwszym przez tyle miesięcy dlatego, że jesteś tak pierońsko dobry! Król przeznaczył cię do specjalnego zadania.

Gryziwilk skinął głową, jakby się tego domyślał, nie odezwał się jednak ani słowem.

- To właśnie jest to zadanie. Pamiętasz Evermana? Był tuż po mnie.

Chłopak zmarszczył lekko brwi.

Kopyta koni tłukły o pokrytą rosą ścieżkę. Jeźdźcy mrużyli oczy, porażeni blaskiem wschodzącego słońca. Wyglądało na to, że Gryziwilk się zastanawia. Tak czy inaczej, nic nie mówił.

- Podróż w tamte strony zajmie nam co najmniej dwa lata. Najpierw statkiem, potem konno, a w końcu na wielbłądach. Przemierzymy morza, pustynie i góry. Będą nam zagrażać zbójcy i dzikie bestie, sztormy i choroby, piraci i wrogo nastawione plemiona.

Chłopak wciąż się nie odzywał.

-1 co ty na to? - zapytał w końcu poirytowany Durendal. Sokół zerwał się wreszcie do lotu. Miał towarzyszyć bohaterowi ze swych snów w bajkowej podróży na koniec świata. Czy się cieszył, czy bał? Dlaczego się nie odzywał?

Chłopak obrzucił go szybkim spojrzeniem, które zdawało się mówić; “Czego ode mnie chce? Co robię źle?”.

- Sir?

- Synku, nie więcej niż jeden fechtmistrz na dziesięciu choć raz wyciąga miecz w gniewie, od nocy połączenia więzią aż do dnia, gdy go zwalniają i pasują na rycerza. Cała jego kariera to jeden wielki pic. Puszy się jak paw, ale nie robi nic interesującego, nie licząc obracania panienek. Ty natomiast będziesz przez najbliższe pięć lat walczył w obronie życia nas obu mniej więcej raz na tydzień, a szansę, że wrócisz żywy, są bliskie zeru. I jak ci się podoba taka przyszłość?

- Och, - Gryziwilk nie uśmiechnął się i wtedy, lecz nie zabrakło mu do tego zbyt wiele. - Bardzo mi się podoba, sir.


IV

Gryziwilk


1


Po ośmiuset dniach wjechali do Samarindy na silnych, kudłatych altaińskich konikach, które nie byty zbyt piękne ani szybkie, lecz za to potrafiły iść bez końca. Fechtmistrze z powodzeniem udawali najemników, dwóch z dwunastu niczym się niewyróżniających strażników, tworzących eskortę wiozącej płótno, kość słoniową i barwniki karawany szejka Akrazzanki. O ironio, choć Kromman z talentem grał rolę wędrownego uczonego, chytrzy kupcy i tak z założenia uważali go za szpiega. Nie obchodziło ich to jednak zbytnio, jako że większość z nich też dla kogoś szpiegowała.

Altain był tak wielki, że patrząc na niego, ludzie czuli się jak pchły. Na horyzoncie wznosiły się skute lodem turnie. O świcie było je widać wyraźnie, a potem bladły w świetle słońca, lecz mimo to następnego dnia znowu pokazywały się niezmienione, jakby cały dzień jazdy poszedł na marne. W porównaniu z tymi gigantami pobliskie szarobrązowe wzgórza wydawały się pozbawione znaczenia, choć zjechanie ze stoku albo wydostanie się z doliny zajmowało wędrowcom wiele godzin. Zbiorniki wodne były tu cenne i rzadko spotykane, drzew nie widzieli w ogóle, a wioski spotykało się jeszcze rzadziej. Od czasu do czasu Durendal dostrzegał w dali obserwatorów, lecz ani razu nie wypatrzył namiotów. O obecności stad świadczyły jedynie rzadko widywane ścieżki oraz zwierzęce odchody. Na tym spalonym słońcem pustkowiu życie było bezustanną walką z wiatrem i pyłem, a pastelowe, zasnute mgłą krajobrazy Chivialu wydawały się niewiarygodnym snem. Człowiek cały dzień walczył z sadystycznym słońcem, które wypalało mu oczy i ciało, a nocą, pod lśniącymi jak kryształ gwiazdami, dręczył go przenikliwy mróz.

Z przodu, szereg obładowanych wielbłądów wspinał się na długi stok, lecz jeden z jeźdźców zawrócił galopem, krzycząc do każdego mijanego kupca, poganiacza i strażnika:

- Samarinda na horyzoncie!

Większość ludzi śmiała się lub krzyczała radośnie. Gdy jeździec dotarł do końca kolumny, zawrócił i pognał z powrotem naprzód, po czym zwolnił u boku Durendala. Uśmiechnął się, odsłaniając zęby, które lśniły bielą na tle mocno opalonej twarzy. Był to, rzecz jasna, sir Gryziwilk.

Co powiedzieliby teraz o nich chivianscy dworzanie? Obaj na głowach mieli śmieszne, stożkowate kapelusze z filcu, a ich twarze były brązowe jak suszone daktyle. Ubrani byli w workowate spodnie i bezkształtne kaftany powszechnie noszone w tym kraju. Przesiąknęli zapachem koni i wielbłądów. Włosy i brody szaleńczo potargał im dmący nieustannie wicher. Jedynie miecze z kocim okiem przytroczone do boków świadczyły, kim naprawdę są, czy raczej kim kiedyś byli i mieli nadzieję stać się znowu.

- Ale przyznasz chyba, że podróż była ciekawa? - zapytał Durendal, rozweselony tym nietypowym dla jego fechtmistrza entuzjazmem.

Młodzieniec obrzucił go szacującym spojrzeniem.

- W miarę, sir. Obiecałeś mi morza, pustynie i góry. W tym punkcie nie mogę się skarżyć. Zbójcy również byli. Mówiłeś też chyba coś o dzikich bestiach. Ich nie spotkaliśmy zbyt wiele. Podobnie jak piratów. Za to wrogo nastawione plemiona... tak, tutaj dotrzymałeś słowa.

Nie wspomniał o wężach, skorpionach, gorączce, katastrofie statku, lawinie, pożarze lasu i dyzenterii.

- Ty też go dotrzymałeś. Gdyby nie ty, gniłbym teraz w nieoznaczonym grobie w Thyrdonii albo był pokarmem dla ryb.

Blady uśmieszek fechtmistrza znamionował satysfakcję. Gryziwilk przynajmniej dwa razy błyskawicznym pchnięciem uratował życie swego przyjaciela i podopiecznego. Prowadził z Durendalem dwa do jednego.

Zapewne żartował. W jego przypadku trudno to było ocenić. Gryziwilk nie miał sobie równych jako towarzysz. Był twardy i niezawodny jak miecz z kocim okiem, nigdy się nie skarżył, zawsze potrafił sobie poradzić, a często służył też jako głos rozsądku, powściągający co bardziej szalone reakcje Durendala. Choć był od niego cztery lata młodszy, miał w żyłach zimniejszą krew. Bez skrupułów zabiłby inkwizytora, gdyby tylko uznał, że ma powód.

- Bez niego nigdy byśmy tu nie dotarli - zauważył Durendal. - Zapewne przyda się nam też w drodze powrotnej. Do morderstwa potrzeba dowodów, Wilku.

Niekoniecznie. Niektórzy fechtmistrze instynktownie wyczuwali grożące ich podopiecznym niebezpieczeństwo.

- Powiedział mi, że zrobili ci kiedyś odczyt i wyszło im, że stanowisz groźbę dla króla.

Durendal roześmiał się z pewnością siebie, której właściwie nie czuł.

- Jestem szczerze przekonany, że będzie z niego więcej pożytku niż szkody, Wilku. Fechtmistrz przyjrzał się z uwagą podopiecznemu.

- Ale właściwie ile? Nie ufam mu miedzy innymi dlatego, że on nie ufa nam. Ma zaklęcia, o których nic nam nie powiedział. Chciałbym, na przykład, wiedzieć, dlaczego koc inkwizytora Krommana wyglądem i dotykiem nie różni się od mojego, ale waży trzykrotnie więcej.

Durendal o tym nie wiedział. Poirytowało go zadowolenie Gryziwilka.

Gdy wspięli się na wzgórze i spojrzeli na leżącą w oddali Samarindę, poczuli się rozczarowani. Wyglądała bardzo podobnie do innych miast, które odwiedzili w ostatnim etapie swej podróży. Podobnie jak Alzan czy Koburtin, była jedynie nieco bardziej nierówną plamą na jednolicie brudnobrązowym krajobrazie. W oczy rzucał się brak lśniących wież i kopuł o barwie nefrytu, lecz płaskie dno doliny za miastem pokrywały zielone pola uprawne. Woda oznaczała plony, a plony żywność. Tę z kolei trzeba było magazynować, magazyny zaś wymagały obrońców. Po jakiejś godzinie Durendal wypatrzył już mury oraz wznoszący się pośrodku miasta budynek wyższy od pozostałych: pałac, zamek, czy klasztor?

Po drodze z Altainu na chivianski dwór treść legendy uległa zmianie. Wojskowy zakon, o którym wspominała pani wielki inkwizytor, nosił nazwę Braci Złotego Miecza. Mówiła o rycerzach w zamku, lecz w miejscowym języku byli to mnisi w klasztorze. Durendal doszedł do wniosku, że to właściwie wszystko jedno. Budynek miał mury obronne, a władza opierała się na sile albo strachu, zależnie od wymogów sytuacji. Poza tym wszystko się zgadzało. Spodziewał się, że w miarę zbliżania się do celu, opowieść będzie się im wymykać niczym tęcza, lecz w miarę, jak wędrowali Nefrytowym Szlakiem, obrastała w szczegóły. Tak, zgadzali się kupcy, w Samarindzie jest dużo złota. Chichotali, słysząc jego pytania. Wojownik interesujący się Samarindą mógł mieć w głowie tylko jedno: bogactwo. Znajdzie tam jednak śmierć.

Cała reszta legendy mogła być oszustwem, lecz faktu, że wywożono z miasta prawdziwe złoto, nie sposób było wytłumaczyć. W okolicy nie istniały żadne kopalnie, a wszyscy zgadzali się, że złoto z Samarindy jest najczystsze na świecie. Żółty jak masło metal był tak miękki, że można go było zarysować paznokciami, nie wspominając już o zębach. Wożenie złota do Samarindy było przysłowiowym określeniem bezsensownej czynności. Jeśli jego źródłem nie był kamień filozoficzny, to w takim razie co?

Koniec podróży. Dwóch strażników odłączy się tu od karawany, podobnie jak szpieg, który udawał uczonego. Kromman nalegał, by udawali, że nic ich ze sobą nie łączy. Jeśli nie zginą w Samarindzie, powinno im się udać przyłączyć do zmierzającej na zachód karawany - za parę dni albo za miesiąc czy dwa, jak duchy dadzą.

Nie był to więc koniec, a jedynie połowa drogi. Powiedzmy, że rozwiązanie tajemnicy Evermana zajmie im tydzień, oczekiwanie na karawanę miesiąc, a podróż do domu dwa lata. Jeszcze dwa lata, nim ujrzy Kate.

Albo króla.

Kate i król, król i Kate. Nadal łączyła go więź. Często budził się w nocy zlany potem, zastanawiając się, czy jego podopiecznemu nic nie grozi.

Samarindy z pewnością broniły czarodziejskie umiejętności mnichów, gdyż mury miejskie miały zaledwie trzy sążnie wysokości. Jak na miasto słynące z bogactwa, nie było to wiele. Tylko nieliczne budynki wyrastały ponad mury. Wyjątek stanowił sam zamek, czy może klasztor, który majaczył nad całym grodem niczym kwoka pilnująca kurcząt Durendal widział jednak w Chivialu wiele bardziej imponujących fortec. W narożnikach głównego budynku wznosiły się cztery przysadziste wieże. Każdą z nich zbudowano z tego samego brązowego kamienia i wszystkie miały lekko spadziste dachy z zaśniedziałej miedzi. Z małych okienek nikt nie wyglądał, a nad twierdzą nie powiewały żadne proporce. Nie widziało się nawet ptaków. To dziwne, że wokół zamieszkanego zamku nie krążyły choć wrony albo gołębie.

Gdy spowite w przesłaniający horyzont pył słońce zalśniło różowym blaskiem, zsunął się z ulgą z końskiego grzbietu. Stali pod miejskimi bramami, a ze wszystkich stron otaczały ich nędzne baraki i wybiegi dla koni. Mieściły się tu firmy, których właścicielom nie kalkulowało się płacić wysokich miejskich czynszów, a także walące się budynki, które można było bez żalu poświęcić w razie ataku nieprzyjaciela. Wręczył wodze jednemu z poganiaczy szejka, pożegnał się z nim, zarzucił tobołek na ramie i ruszył w stronę Gryziwilka, który robił mniej więcej to samo.

- Pora brać się do wykonania królewskich rozkazów! Pamiętał, by mówić w ojczystym języku.

Nadal mieli ukryty pod pasami spory majątek i nie potrzebowali pieniędzy, nie byłoby jednak rozsądnie rozpoczynać pobytu w Samarindzie od przyznania, że nie są tymi, za których się podają. Gryziwilk zapewne nie chciał dać Krommanowi szansy poddania ich krytyce. Inkwizytor uparcie twierdził, że ostrożny agent nigdy nie wypada z roli.

Odnalezienie szejka i wyciągnięcie z niego zapłaty trwało długo. Akrazzanka był zajęty szukaniem miejsca dla swych zwierząt, ludzi i towarów. Gdy wreszcie znalazł chwilę dla dwóch wędrownych wojowników, rzecz jasna okazało się, że zapamiętał ich umowę zupełnie inaczej niż oni i w efekcie musieli się targować od początku.

Spragniony, głodny i tak wyczerpany, że niemal mógłby nazwać siebie zmęczonym, Durendal ruszył wreszcie ku bramie, dźwigając tobołek na ramieniu. Gryziwilk szedł tuż za nim. Dopóki miał ze sobą fechtmistrza, nie musiał się obawiać noża wbitego w plecy. Gdy tylko oddalili się od zapewniającej im anonimowość karawany, natychmiast rozpoznano ich jako odwiedzających Samarindę wojowników. Otoczył ich tłum przekrzykujących się mężczyzn i dzieci. Była tam nawet garstka kobiet.

Głosy brzmiały ochryple i gardłowo, gdyż w każdym mieście Altainu mówiono odrębnym dialektem, jutro jednak będą ich rozumieli równie dobrze, jak Chivian na dworze królewskim. Durendal przepychał się przez jazgoczący dum, odtrącając wymachujące ręce. Po kilku minutach zauważył Krommana i skierował się w jego stronę. Inkwizytor odwrócił się i ruszył do miasta w ślad za przygarbionym staruszkiem. Fechtmistrze podążali za nim, utrzymując dystans. Przekupnie i stręczyciele dali w końcu za wygraną i pognali na poszukiwanie innych ofiar.

Nędzne zaułki wiły się między murami, od których wciąż bił zapierający dech w piersiach żar, mimo że już dawno zapadł wieczór. W Altainie noc nadchodziła szybciej niż uderzenie katowskiego topora. Przytłaczające zapachy potraw, zwierząt, ludzi i nieczystości wydawały się niemal widzialne. Zza zamkniętych okien dobiegały urywki muzyki, dzieci wrzeszczały, a w oddali ryczały muły i bydło. Wszystko było tu straszliwie stare! Schody i ganki wytarły stopy wielu pokoleń, na bruku zaznaczyły się koleiny, nawet narożniki domów sprawiały wrażenie zaokrąglonych, a zaprawa murarska wykruszyła się i poodpadała. Alzan był starym miastem, a Koburtin jeszcze starszym, lecz Samarinda przewyższała wiekiem wszystko. Wzdłuż Nefrytowego Szlaku za niepodważalną prawdę uchodziło, że gdy bogowie budowali świat, zaczęli od Samarindy i posuwali się stamtąd we wszystkich kierunkach. Jeśli każdy z ośmiu żywiołów musiał mieć źródło, Samarinda była krynicą czasu.

Ludzie mieli tu oliwkową skórę oraz szerokie twarze, a gdy nie mrugali, ich skośne oczy wydawały się pozbawione powiek. Niektóre kobiety nosiły kwefy, a inne nie. Większość mężczyzn zapuszczała wąsy, lecz albo goliła policzki i podbródki, albo miała na nich bardzo niewiele zarostu. Gdzieniegdzie widywało się jednak ludzi, którzy wyglądali inaczej: mężczyznę o włosach blond bądź niemal czarnej skórze... Wszyscy nosili miecze. Z pewnością przybyli tu w poszukiwaniu fortuny.

Durendala przeszył dreszcz podniecenia. Dogonił Krommana i teraz szedł tuż za nim. Odkąd opuścili Koburtin, niemal ze sobą nie rozmawiali. Gryziwilk nadal był na stanowisku, krok za podopiecznym.

Inkwizytor miał na sobie takie samo brudne, workowate ubranie, jak fechtmistrze. Nawet jego bladą jak rybi brzuch twarz pokryła podczas wędrówki opalenizna. W rzadkiej brodzie pojawiły się już pierwsze smużki siwizny.

Inkwizytorzy z pewnością byli przydatnymi towarzyszami podróży, szkoda tylko, że nie mogli być sympatyczniejsi.

Morderstwo byłoby jednak przesadą.

Obdarty staruszek dotarł wreszcie do celu. Od ściany odchodził szereg chwiejnych, kamiennych bloków, które tworzyły wąskie i niebezpieczne schody, wytarte od wieloletniego używania. Podbiegł zręcznie do masywnych, wysadzanych żelaznymi ćwiekami drzwi, które wprawiono w ścianę mniej więcej na wysokości głowy nad powierzchnią ulicy. Otworzył je i zniknął wewnątrz. Gryziwilk ruszył za nim jako pierwszy. Żeby go powstrzymać, potrzebna by była armia. Durendal i inkwizytor ruszyli za nim.

W jedynym pomieszczeniu czekały na nich podejrzanie wyglądające posłania, kilka ustawionych w rogu kamiennych naczyń oraz sięgający kolan rozklekotany stół. Pomieszczenie wypełniało głośne bzyczenie much. Było tu gorąco jak w saunie, mimo że w dwa zamknięte kratą okna nie wprawiono szyb, a klapa w nieprzyjemnie nisko usytuowanym suficie była otwarta. Budynek był bardzo stary. Ze ścian odpadł prawie cały tynk, a podłogowe deski zmieniły się w skrzypiącą sieć szczelin i drzazg. Przez dziury w dachu do środka wpadało wieczorne światło. Widać w nim było małego Cabuka, który stał rozpromieniony pośrodku tej ruiny, jakby się spodziewał, że goście wpadną w zachwyt na widok podobnych luksusów.

Pokój był znacznie lepszy niż większość miejsc, w których Durendal mieszkał w ciągu dwóch ostatnich lat. Długa podróż okazała się mniej uciążliwa niż miesiące oczekiwania na statki i karawany.

- Szlachetni panowie! - zawołał Cabuk. - Oto najwspanialszy apartament w całej Samarindzie! Nikt nie podważa twierdzenia, że przynosi on wielkie szczęście wszystkim wojownikom, którzy się tu zatrzymują. Bardzo wielu spośród tych, którzy to zrobili, zdobyło na arenie ogromne bogactwa. - Nie ulegało wątpliwości, że wykuł ten tekst na pamięć. - Co miesiąc opłacam fachowego czarodzieja, który rzuca niezawodne zaklęcie o takim właśnie działaniu. Tutaj znajdziecie prywatność i bezpieczeństwo, dopóki nie nadejdzie wasza kolej. Nie będą warn przeszkadzały szczury ani inne szkodniki, jak dzieje się to we wszystkich innych kwaterach. Za dnia jest tu chłodno, a nocą ciepło, widzicie? Moje żony są najznakomitszymi kucharkami w mieście, a moje córki w fachowy sposób zaspokoją osobiste potrzeby, jakie z pewnością czują młodzi, silni mężczyźni, tacy jak wy. Słyną z urody w całym Altainie i są absolutnie wolne od wszy, chorób czy skaz na urodzie. Są prawie dziewicami, lecz mimo to wykazują się wielką biegłością. Mam też dwóch młodych, czarujących synów, jeśli pragniecie urozmaicenia. Są najwyżej takiego wzrostu, widzicie? Jeśli potrzebujecie czegoś, co uczyni wasz pobyt w Samarindzie przyjemniejszym, musicie tylko o to poprosić. A wszystko to kosztuje tylko dwa dizorki za noc, choć żony wrzeszczą na mnie straszliwie za mą obłąkaną hojność.

Gotówką, rzecz jasna. W Samarindzie udzielanie kredytu wojownikom było raczej ryzykowne.

Gdzieś w niżej położonym pomieszczeniu dwie żony bądź też prawie dziewice zaczęły wrzeszczeć na siebie. Gryziwilk zrzucił tobołek i wspiął się na drabinę, która skrzypiała jeszcze głośniej niż podłoga.

- Z tymi córkami to bezczelne kłamstwo - poinformował ich Kromman po chiviansku. - Reszta zapewne nie odbiega od prawdy zbyt daleko. Wystarczy ci jeden chłopiec, czy chcesz obu, sir Durendalu?

To była złośliwość typowa dla Krommana. Wierność była dla niego koncepcją trudną do zrozumienia. Nie pojmował, dlaczego Durendal zachowuje wstrzemięźliwość. Nawet Gryziwilkowi wydawało się to dziwne.

Cabuk wrzasnął tak głośno, jakby go nabijano na pal.

- Chwileczkę! - Durendal przerwał kolejny strumień protestów właściciela lokalu. - Mam tu całego dizorka i chętnie dam ci go w zamian za informację. Jako dodatek do czynszu, ale tylko ten jeden raz. Chcemy dostać posiłek i piwo, ale za córki dziękujemy.

Staruszek zawahał się i po chwili skinął z niechęcią głową.

- Zgoda, ale jutro musimy dojść do bardziej realistycznego porozumienia.

Durendal cisnął tobołek pod ścianę i usiadł, opierając się o nią. Kromman spoczął na podłodze tam gdzie stał.

- Aha! - zawołał staruszek. - Chcesz, żebym warn opowiedział, jak możecie zdobyć tyle złota, ile tylko zdołacie unieść. Nie znajdziesz lepszego informatora. Ale najpierw... - Osunął się na kolana i przysunął usta do szpary między deskami. - Żarcie! - wrzasnął. - Natychmiast! Uczta dla sześciu potężnych wojowników! Nie zawstydzajcie mojego domu skąpstwem, zdziry! To wielcy, wygłodniali mężczyźni. Przynieście też zaraz piwo dla tych szlachciców. Tyle piwa, żeby sześciu mężczyzn mogło się zalać do nieprzytomności, albo wybatożę warn skóry tak, że wylądujecie pod drzwiami śmierci. - Usiadł ze skrzyżowanymi nogami. - A teraz, panowie, usłyszycie ode mnie prawdę o cudach Samarindy.


2


Gryziwilk zszedł z poskrzypującej drabiny i dał skinieniem głowy znać, że nie znalazł na dachu nic niepokojącego. Dbanie o bezpieczeństwo było rzecz jasna jego zadaniem, a zapewne mieli spać w tym pokoju. Fechtmistrz usiadł ze skrzyżowanymi nogami nieopodal drzwi, Cabuk zatarł długopalczaste dłonie, czemu towarzyszyło trzaskanie stawów.

- Z nastaniem świtu, szlachetny panie, musisz się udać na dziedziniec klasztoru i podać swe imię małpom przy bramie. Rozumiesz, lista oczekujących jest długa. - Zatarł dłonie po raz wtóry, wyraźnie uradowany tą myślą. - Mniej więcej godzinę po wschodzie słońca zaczynają wywoływać imiona. Jeśli ten, kto walczył wczoraj, wygrał, wywołują go po raz drugi. Ma szansę podwoić swą fortunę, rozumiesz? W przeciwnym razie wzywają następnego na liście. Jeśli się nie zgłasza, małpy wzywają kolejnego, rozumiesz? Ten, kto się nie zgłosi, nigdy nie dostaje drugiej szansy.

To była pierwsza nowa informacja. Resztę Durendal słyszał już wiele razy, nawet tę dziwną opowieść o małpach. Kupcy zarzekali się, że Klasztoru Złotego Miecza strzegą mówiące małpy wielkości człowieka.

Kromman podrapał się w kolano. Umówili się, że inkwizytor poruszy lewą dłonią, gdy tylko zwęszy kłamstwo.

Tej opowieści najwyraźniej również nauczył się na pamięć i gdy mu przerwano, mógł być zmuszony zaczynać od początku.

- A co się dzieje, jeśli brat zabija wojownika? Staruszek wzruszył chudymi ramionami.

- Wojownik umiera, oczywiście. Ale ty wyglądasz na wyjątkowo szlachetnego i mężnego szermierza, panie, i twoi towarzysze również. - Zerknął niepewnie na Krommana, który na takiego nie wyglądał, choć w rzeczywistości był bardzo dobry jak na amatora. - Jestem pewien, że warn się uda, zwłaszcza jeśli zamieszkacie pod tym dachem, który przynosi wielkie szczęście.

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Do środka weszła kaczkowatym krokiem kobieta, która w obu rękach dźwigała skórzane wiadro, a pod pachy miała zatknięte trzy rogi do picia. Bił od niej łatwy do rozpoznania zapach paskudnego altainskiego piwa, które produkowano z koziego mleka i zapewne też innych, jeszcze obrzydliwszych składników. Kupcy zapewniali jednak, że napój ten zapobiega dyzenterii. Nie ulegało wątpliwości, że uspokaja żołądek.

- To moja najstarsza - odezwał się Cabuk. - Czyż nie ma obfitych kształtów? W całym Altainie nie znajdziecie bujniejszych piersi. Zrzuć suknię, dziecko, i zaprezentuj swe wdzięki tym szlachetnym panom.

Palce Krommana nawet nie drgnęły.

- Och, częściej. Kromman potarł podbródek.

Palce Krommana spoczywały nieruchomo.

- Dziękuję. Każ zaraz przynieść jedzenie.

Durendal rzucił monetę, którą Cabuk złapał po ciemku z zaskakującą zręcznością. Może powinni go zabrać do Żelaznego Dworu?

- Większość była prawdą - powiedział inkwizytor po chiviansku, gdy staruszek zamknął za sobą drzwi.

Jego ostrożny fechtmistrz wyraźnie był innego zdania. Z pewnością byłby znacznie mniej skłonny podjąć podobne wyzwanie niż jego impulsywny podopieczny.

Kromman wstał i podszedł do stojących w kącie izby garnków. Podłoga skrzypiała w takt jego kroków.

- Sądzicie, że mogą manipulować wynikami, by przyciągnąć wymaganą liczbę przeciwników?

Durendalowi nie przyszło to do głowy.

- Myślisz, że bracia raz do roku przegrywają celowo? Płomienie!

Mogli być nawet bardziej niż pierońsko dobrzy.

- Nie zapytałeś o sir Evermana. Uwaga Gryziwilka brzmiała jak pytanie.

Gryziwilk podniósł się i stanął przy drzwiach. Wydobył Kieł i uniósł go w pojedynkowym salucie.

- Ale nie żartuję, sir. Wszyscy ci młodzi, silni wieśniacy, o których wspominałeś, siedzą tu miesiącami, czekając na swoją kolej, i z pewnością brakuje im grosza... Pamiętasz, gdzie położyłem kajdanki?

Miał sporo racji. Samarinda po zmierzchu na pewno nie była oazą spokoju i ostrożni ludzie powinni ją najpierw zwiedzić zadnia.

Mniej więcej raz do roku Kromman wykazywał przejawy poczucia humoru.


3


Opuścili izbę z pierwszym brzaskiem i zamknęli za sobą drzwi, choć świetnie zdawali sobie sprawę, że nie powstrzyma to Cabuka przed grzebaniem w bagażu pod ich nieobecność. W zaułkach było jeszcze pusto, lecz klasztor wznosił się tak wysoko, że z pewnością trafią do niego bez trudu. Wkrótce szli już równolegle do jego murów, które wystawały znad przylegających do nich budynków.

- To nie ma sensu! - poskarżył sie Gryziwilk. - Te domy na pewno dochodzą do samych murów. Po co fundować wrogom dwupiętrowe schody?

Jeśli on nie potrafił zgłębić tej zagadki swym bystrym rozumem, jego podopieczny z pewnością nie miał szans.

- Pewnie obronę zapewniają im czary, a fortyfikacje są tylko na pokaz.

Minęli róg i wyszli na plac, pierwszą otwartą przestrzeń, jaką znaleźli w mieście. Po lewej widniała frontowa ściana klasztoru, gładki i nieprzystępny kamienny mur ciągnący się między dwiema narożnymi basztami. Przy trzech pozostałych bokach placu wznosiły się gęsto upakowane, chaotyczne zabudowania charakterystyczne dla Samarindy. Tę ciągłą barierę przerywało jedynie kilka wąskich zaułków. Większą część placu zajmował opiewany w legendach dziedziniec. Z trzech stron otaczał go sięgający piersi murek, z czwartej zaś dotykał klasztoru. Biegnący między murkiem a domami taras umożliwiał dostęp do mieszkań, a zarazem stanowił trybunę dla widzów, jako że kamienie dziedzińca znajdowały się o wzrost mężczyzny poniżej poziomu ulicy.

- Dół dla niedźwiedzia. Ten, kto znajdzie się w środku, nie ma wyjścia.

Durendal oparł się o murek i spojrzał w dół. Zastanawiał się, jak często się zdarza, że jakiś nieszczęśnik traci odwagę i rzuca się do ucieczki, ścigany w kółko po arenie przez nieśmiertelnego czarodzieja uzbrojonego w złoty miecz. Zwieńczenie murku było zbyt wygładzone, by można było znałeźć na nim uchwyt. Wyszlifowali je gapie, przez stulecia wspierający się na nim ramionami.

Skąpany w zimnym blasku poranka dziedziniec był pusty, a drzwi klasztoru zamknięte. Łuk bramy był tak wielki, że mógłby pod nim przejechać kryty wóz, co niczemu nie służyło, jako że drugie wejście na dziedziniec stanowiła położona naprzeciwko, zamknięta kratami brama, która była tylko wysokości człowieka. Z ulicą łączyły ją schody, a tuż za nią stał słup o jednym ramieniu przypominający wyglądem szubienicę. Zawieszono na nim dysk z brązu wielkości tarczy. Cabuk wspominał o gongu.

O murek przy bramie opierało się już około tuzina gapiów. Durendal ruszył w ich stronę, przekonany, że wybrali punkt, z którego najlepiej można obserwować walkę. Nim jednak dotarł do załomu, drzwi jednego z domów otworzyły się i wyszedł z nich największy mężczyzna, jakiego w życiu widział. Musiał zgiąć się w przejściu niemal wpół. Potem wyprostował się, ujawniając swój prawdziwy wzrost, wsparł ręce na biodrach, potoczył wzrokiem wokół i spojrzał na Durendala. Nie ulegało wątpliwości, że nie jest rodowitym Altaińczykiem, gdyż jego włosy miały nietypowy kolor i pokrywały go całego: płowa broda sięgała pasa, na plecy opadała grzywa barwy cynamonu, wokół bioder miał owiązaną czarną niedźwiedzią skórę, a resztę ciała też porastały kudły. Na plecach niósł lśniący stalowy topór. Widok podobnego mężczyzny mógłby zmrozić krew w żyłach, gdyby nie fakt, że natychmiast uśmiechnął się on od ucha do ucha.

- Witajcie! - Spojrzał z powątpiewaniem na Gryziwilka, który nie sięgał mu nawet do brodawek sutkowych. - Jak bardzo straszliwy?

Fechtmistrz obrzucił go wykalkulowanym, złowrogim spojrzeniem.

- Kiedy muszę wstać przed świtem, jestem bardzo groźny. W innych sytuacjach nie brak mi cierpliwości.

Kolos potrzebował dłuższej chwili, by zgłębić sens tych słów. W końcu uznał, że to był żart, i wybuchnął śmiechem, którego brzmienie przypominało odgłos przetaczanych beczek.

- Chcecie dziś podać swe imiona? Chodźcie!

Ruszył naprzód. Durendal dotrzymał mu kroku, a jego towarzysze podążyli za nim.

Czy rzeczywiście? Wojownik, który zapuścił tak długie włosy i brodę, wręcz zapraszał przeciwnika, by za nie chwycił.

- Jak długo już czekasz? Khiva zastanawiał się chwilę.

Niestety, gdy rozdawano mięśnie i rozum, Khiva, syn Zambula, otrzymał z jednego garnka dwie porcje, a za to z drugiego już nic.

Pod bramą zebrały się tymczasem jakieś dwa tuziny wojowników i wciąż napływali nowi. Gdy tylko nowo przybyli przedstawili się wszystkim, stało się jasne, że wielu kandydatów dorównuje poziomem umysłowym Khivie, synowi Zambula, lecz kilku z nich umie naprawdę wiele. To miało sens. Tylko głupcy lub bardzo biegli szermierze byliby skłonni ryzykować życie w walce o Nagrodę Złotego Miecza. Szczególnie liczna świta zgromadziła się wokół jednego z nich. Był rosłym, lecz zgrabnym mężczyzną, nie pierwszej młodości, ale nadal gibkim. Śniada cera i haczykowaty nos świadczyły, że zapewne pochodzi znad brzegów Siódmego Morza, a już z pewnością stamtąd wywodził się jego zakrzywiony miecz. Przedstawił się jako Gartok, syn Gilgita.

- Ach! Ty jesteś następny? - zapytał Durendal. W ciemnych oczach zaigrał wesoły ognik.

- Tak sądzę, ale nie mam pewności. Kiedy podawałem swe imię, na liście było czterdziestu sześciu, lecz wielu straciło odwagę i wróciło do domu. Jestem tu już czterdzieści dni. To musi nastąpić wkrótce.

Durendal zastanowił się, dlaczego Gartok nie może po prostu zapytać małp, który jest na liście, lecz to pytanie wydawało się tak absurdalne, że uwięzło mu w gardle.

- Uważasz, że możesz wygrać? Gartok wzruszył ramionami.

- Jeśli wyślą Tabriza bądź Valmiana, będę miał bardzo duże szansę. Przeciwko Karajowi albo Savehowi nie najgorsze. Nie widziałem w akcji wszystkich braci, a paru z nich tylko raz. Jeśli wyjdzie Herat, Everman albo Tejend, jestem trupem.

Aha!

- Słyszałem, że Evermana przyjęto do bractwa dopiero niedawno?

Gartok ponownie wzruszył ramionami.

- Tak mówią. Walczy w niezwykłym stylu, ale jest śmiertelnie groźny. Widziałem go dwa razy. Nie bawi się ze swymi ofiarami, tak jak Karaj albo Herat Uderza prosto w serce. Ciach! O, tak!

Everman był specjalistą od rapiera.

Nim Durendal zdążył zapytać o coś więcej, szmer podniecenia przyciągnął jego uwagę do dziedzińca. Słońce ukazało się ponad dachami i już w tej chwili prażyło niemiłosiernie. Jeden z pokrywających dziedziniec głazów uniósł się niczym zapadnia i na zewnątrz wyszły małpy. Durendał zostawił Gartoka i podszedł kilka jardów bliżej, by przyjrzeć się im uważniej.

Jedyna małpa, jaką dotąd widział, była przykuta do ręki żebraka w Urfalinie. Było to malutkie zwierzątko, natomiast te małpy dorównywały mu wzrostem, mimo że szły przygarbione, powłócząc nogami. Z pewnością też ważyły więcej od niego. Wszystkie były samicami. Miały na sobie luźne spodnie z różnobarwnych materiałów - szkarłatnych, niebieskich, zielonych i złotych - a na plecach dźwigały miecze ukryte w umocowanych u ramion pochwach. Nim ciemne, włochate ramię zamknęło zapadnię, naliczył ich siedem. Dwie powlokły się ku bramie, a pozostałe ustawiły u brzegów dziedzińca. Potem znieruchomiały, czekając cierpliwie.

Zerknął za siebie. Tym razem za jego plecami nie było fechtmistrza. Wrócił do grupy stojącej przy bramie. Gryziwilk, który nie zauważył, że jego podopieczny się oddalił, przeszył go gniewnym spojrzeniem.

Nie działo się nic szczególnego. Gartok, najstarszy stażem z oczekujących, prowadził wykład dla około tuzina słuchających go z uwagą uczniów. Przekazywał im własne uwagi na temat stylów walki poszczególnych mnichów, a także wiedzę zgromadzoną przez swoich poprzedników - grupowy folklor jedynego w swoim rodzaju społeczeństwa gladiatorów, którego skład zmieniał się nieustannie.

- Yarkana nie widziałem. Jest bardzo wysoki, tak jak Sahrif, ale można go poznać po czarnych włosach na piersi, które tworzą kształt krzyża. Odkąd żywi sięgają pamięcią, raniono go dwa albo trzy razy, zawsze w lewą nogę i zawsze rapierem. Jest leworęczny i często używa pałasza. To bardzo niebezpieczne połączenie, przyjaciele, pałasz uderzający z prawej! Mogą go wysłać przeciwko Khivie, synowi Zambula.

Jeden ze słuchaczy rzucił złośliwą uwagę na temat Khivy, syna Zambula. Pozostali parsknęli nerwowym śmiechem. Na szczęście, olbrzym nie stał w zasięgu słuchu albo też żartowniś nie mówił w puliarshu.

Do bramy zbliżył się jakiś nowy przybysz. Wszyscy natychmiast umilkli i zgromadzili się przy murku, by wysłuchać jego słów. Był starszy niż większość z nich. W jego brodzie pojawiły się już srebrne nitki, a na plecach dźwigał bardzo długi jednosieczny miecz. Spojrzał przez kratę na dwie oczekujące tam małpy.

Ardebil wrócił na górę i grupa natychmiast przywitała go jak swego. Czy rozmawiał przed chwilą z człowiekiem o groteskowym wyglądzie, czy też z inteligentnym zwierzęciem? Co by się stało, gdyby Durendal podszedł teraz do tej małpy i poprosił, by przekazała wiadomość dla brata Evermana?

Nadchodziła godzina walki i taras się wypełniał, Durendal udał się wiec na poszukiwanie wolnego skrawka murku, o który mógłby się oprzeć. Po jednej jego stronie szedł Gryziwilk, a po drugiej Kromman.

Inkwizytor uśmiechnął się szyderczo.

- Przypuszczam, że pilnują, by nikt postronny nie zakłócił pojedynku - wtrącił Gryziwilk, który wyraźnie obawiał się możliwości, że jego podopieczny będzie musiał walczyć o życie na tej arenie.

Jedna ze stojących przy bramie małp powlokła się do gongu, wyciągnęła bardzo długą rękę i zastukała w brąz knykciami. Metaliczny dźwięk wypełnił echem cały dziedziniec. Małpa wróciła na miejsce.

- Jubba Ahlat! - ryknęła jej towarzyszka.

Wszyscy obrócili głowy w jedną, a potem w drugą stronę, przesuwając wzrokiem wzdłuż długiej linii widzów.

Małpa wezwała Ahlata po raz trzeci i znowu nie doczekała się odpowiedzi. Na plac napływali wciąż nowi widzowie. Również w oknach otaczających plac domów pojawiły się twarze.

Thyrdończyk ściągnął bluzę, a potem koszulę. Obie wyrwali mu z rąk mali chłopcy, którzy tłoczyli się u wejścia na schody. Natychmiast zaczęli bić się o hipy, wykrzykując przenikliwymi głosikami przekleństwa. Kiedy Gartok oddał sztylet, jeden z malców złapał go i natychmiast uciekł. Pozostali rzucili się w pościg. Na koniec wojownik opróżnił kieszenie, rzucając monety pozostałym sępom, i zbiegł po schodach. Brama otworzyła się przed nim.

Jedna z małp zatrzasnęła bramę i zamknęła ją na klucz. Druga zatrzymała Gartoka i obmacała go, by sprawdzić, czy nie ukrył gdzieś jakiejś innej broni. Potem pozwoliła mu wyjść w blask słońca. Nagi od pasa w górę mężczyzna wydobył lśniący bułat następnie podszedł do gongu i uderzył weń płazem oręża. Ogłuszający huk poniósł się echem po całym placu.

Rzeczywiście było to barbarzyństwo, lecz pojedynek na śmierć i życie w przerażający sposób przemawiał do najprymitywniejszych instynktów. Nic nie mogłoby odciągnąć teraz uwagi Durendala, chyba żeby jego podopiecznemu, królowi, zagroziło nagłe niebezpieczeństwo.

Rozległo się drugie, a potem trzecie uderzenie w gong. Wyzwanie zostało rzucone.

Wielkie drzwi z żelaznymi okuciami zaczęły się powoli uchylać do wewnątrz, odsłaniając gładką ścianę ze skąpanego w słonecznym blasku kamienia. Tego właśnie należało się spodziewać w zamku. Gdyby napastnicy rozwalili bramę wejściową, znaleźliby się w wąskim korytarzu, gdzie obrońcy zrzucaliby im na głowy pociski.

Nagle pojawił się jakiś mężczyzna, który przystanął w bramie, odwrócił się i spojrzał w twarz stojącemu na drugim końcu areny przeciwnikowi. Doświadczeni widzowie zaczęli szeptać imię, które po chwili dotarło do uszu Chivian: Herat.

Gartok wymienił trzech braci, którzy z pewnością go zabiją, i dwóch takich, którzy zwykli się bawić ze swymi ofiarami. Herat należał do obu tych grup.

Mnich był gładko wygolony, a czarne włosy miał krótko obcięte. Miał wklęsły brzuch i bezwłosą pierś młodzieńca, lecz w Samarindzie pozory podobno mogły mylić. Wyszedł z bramy i zatrzymał się, by unieść miecz w pojedynkowym salucie. W tej samej chwili zamknęła się za nim wielka brama. Jego miecz lśnił złotym blaskiem.

Gartok odwzajemnił salut. Obaj mężczyźni ruszyli ku sobie. Wyglądali raczej jak mężczyzna i chłopiec.

Spotkali się pośrodku. Herat zatrzymał się i zasłonił mieczem, by pozwolić przeciwnikowi zadać pierwszy cios. Zwrócił się do niego prawym barkiem, a lewą dłoń wsparł na biodrze, przybierając postawę szermierza. Gartok natychmiast skoczył naprzód, wyprowadzając oburącz błyskawiczne ciecie. Młodzieniec sparował je bez wysiłku. Gartok odskoczył i zaczął krążyć wokół rywala. Teraz on również trzymał oręż w jednej dłoni. Mnich obracał się powoli, śledząc go wzrokiem.

Gartok zbliżył się znowu, lecz Herat odskoczył do tyłu, nieznacznie poruszając mieczem. I znowu. Walczący szybko przemieszczali się po arenie.

-1 kto teraz wygrywa? - zapytał inkwizytor.

Tak też się stało. Mnich trzykrotnie pozwolił przeciwnikowi przegonić się przez cały dziedziniec, aż wreszcie starszy mężczyzna zaczął tracić siły. Za trzecim razem udało mu się niemal przyprzeć mnicha dp ściany, lecz ten bez żadnego ostrzeżenia przeszedł do ofensywy przy akompaniamencie głośnych zasłon i ripost. Zaczęła się druga runda. Tempo wzmogło się jeszcze. Tym razem to Gartok był w pełnym odwrocie. Małpy złaziły z drogi walczącym, gdy tylko ci się do nich zbliżali.

Albo jak długo śmiertelne ciało zdoła wytrzymać takie tempo, pomyślał Durendal. Nigdy jeszcze nie widział wałki, w której przez tak długi czas nie zadano by żadnego trafienia, a to były prawdziwe miecze, nie lekkie florety.

Tłum krzyczał coraz głośniej. Nawet Kromman okazywał podniecenie, bębniąc pięściami o murek.

- To koniec! - wychrypiał, gdy Herat po mistrzowsku zapędził Gartoka w róg.

A jednak nie. Wojownik wyprowadził szalony atak na głowę przeciwnika i wydostał się z pułapki. Pozwolono mu się wydostać. Zaczęła się trzecia runda. Herat rozpoczął okrutną zabawę. Kłuł przeciwnika wszędzie, gdzie tylko miał ochotę: w pierś, ramiona, twarz, a nawet nogi. Żadna z ran nie wyglądała groźnie, lecz wkrótce starszy mężczyzna ociekał już krwią. Wciąż bronił się rozpaczliwie, ale przeciwnik metodycznie ścigał go po całym dziedzińcu, jakby chciał, by widzowie dokładnie sobie obejrzeli jego upokorzenie. Po chwili przeszli obok Chivian. Obaj walczący dyszeli ciężko.

Po krótkiej chwili ból, rozpacz i cierpienie w końcu zatriumfowały. Gartok uznał się za pokonanego. Z głośnym wyciem odrzucił miecz i rozpostarł ramiona, czekając na śmiertelny cios. Obaj mężczyźni zamarli na chwilę w bezruchu. Ich klatki piersiowe poruszały się niczym miechy. Durendal odnosił wrażenie, że Herat pod koniec też zaczął zwalniać. Może i był nieśmiertelny, lecz on również podlegał ludzkim ograniczeniom.

Mnich powiedział coś i wskazał na ziemię.

Gartok potrząsnął głową i odpowiedział jednym słowem, które usłyszano na całym pogrążonym w ciszy placu:

- Nigdy!

Herat wybuchnął śmiechem i błysnął przeciwnikowi przed twarzą złotym mieczem. Gartok krzyknął i zgiął się wpół, lecz potem wyprostował znowu i uniósł dłonie do oczu. Choć krew go oślepiła, był zbyt dumny, by klęknąć. W tej grze nie mógł zwyciężyć. Herat krążył wokół niego niczym olbrzymi kot wokół ofiary. Kaleczył go to tu, to tam, wydawało się jednak, że robi to dla własnej zabawy, a nie dla gawiedzi, gdyż ani razu nie spojrzał na widzów. Obdzierał przeciwnika żywcem ze skóry. Gartok nawet nie widział nadchodzących ciosów. Krzyczał i chwiał się na nogach, wydawało się, że błaga o łaskę, lecz nadal nie chciał uklęknąć. W końcu Herat poderżnął mu gardło i odszedł, pozwalając, by wykrwawił się na śmierć.

Potężne wrota otworzyły się przed nim. Gest, jakim otarł pot z czoła, i spokojny, swobodny krok przywodziły na myśl młodego atletę wracającego z wyczerpującej, lecz przyjemnej rozgrzewki.

Dziwne pytanie. Czy barbarzyństwo musi mieć jakiś cel?


4


Szli bez słowa zaułkami, w których panował już parny upał, mieli wszakże środek lata. Było tam gęsto od ludzi, wozów i jucznych zwierząt. Durendal postanowił opuścić plac na jego drugim końcu i ciągle skręcał w lewo, trzymając się tak blisko klasztoru, jak tylko mógł. Parokrotnie wchodził w ślepe uliczki i musiał zawracać, lecz mimo to bez większych kłopotów udało mu się okrążyć fortecę. Znalazł tylko dwa miejsca, w których mógł dotknąć jej murów. Gdzie indziej kryły się one za domami. Żadnego innego wejścia nie było.

Spacer dał mu trochę czasu na zastanowienie i mógł teraz wrócić z towarzyszami do pokoiku, do którego wiodły niepewne schody złożone z kamiennych bloków. Natychmiast zauważył, że tobołki opróżniono i niedbale wepchnięto ich zawartość z powrotem. Cabuk nie bawił się w subtelność. Wiedział, że jego goście spodziewają się, iż przeszuka i okradnie ich bagaże, nie widział więc powodu, by cokolwiek ukrywać.

Durendal wspiął się po skrzypiącej drabinie na dach, który niewątpliwie był największą atrakcją Hotelu Cabuk. Dom miał kiedyś jeszcze jedno piętro i większość ścian nadal była na miejscu, podobnie jak okna, które wychodziły na mury sąsiednich budynków. Gdy dawny dach spłonął, pozostawiając po sobie tylko kilka zwęglonych belek, właściciele pokryli podłogę gliną. Były powody do obaw, że strop może się w każdej chwili zawalić, lecz powstałe w ten sposób patio zapewniało chłód i prywatność, jakich nie znalazłoby się w żadnym innym miejscu w Samarindzie. Odsunął nogą trochę śmieci, by zrobić sobie miejsce, po czym usiadł po zacienionej strome dachu. Jego towarzysze uczynili to samo. Przekonał się, że widać stąd wieże klasztoru i spojrzał na nie z nagłą nienawiścią. Po co? Po co każdego dnia mordowali człowieka? Legendy twierdziły, że trwa to już od tysięcy lat. Klasztor Złotego Miecza istniał zawsze. Nie zachowały się przekazy o jego założeniu. Durendal poświecił dwa lata, by tu dotrzeć, a na powrót będzie potrzebował dwóch następnych, i wydawało się, że wszystko to na nic. Wróci do domu pokonany.

Gryziwilk przeszył go spokojnym, zamyślonym spojrzeniem.

Durendal przyznał mu rację skinieniem głowy. Zdawał sobie sprawę, że inkwizytor zna się na intrygach znacznie lepiej od niego.

Kromman przez chwilę siedział bez ruchu z kwaśną miną. Wreszcie westchnął.

Miał na myśli podopiecznego. Jeśli wzięli Jaque’a Polydina jako zakładnika, mogli zmusić Evermana do wszystkiego. Było to przerażająco logiczne wytłumaczenie faktu, że honorowy wojownik zmienił się w bezwzględnego mordercę.

- Mamy już plan na pierwszy dzień - zauważył Durendal. - Kupimy te konie, rozejrzymy się po mieście i zadamy trochę pytań. Lepiej zjedzmy coś teraz, nim upał stanie się jeszcze większy. Jutro zobaczymy, jak ginie kolejny człowiek.

Nie pocieszała go zbytnio myśl, że Kromman wydaje się tak samo zbity z tropu jak on i Gryziwilk.


5


Następny dzień zaczął się tak samo jak pierwszy. Chivianie przybyli na dziedziniec o wschodzie słońca. Durendal przeszedł wzdłuż murku tylko kilka jardów i zatrzymał się, nim jeszcze dotarł do domu, z którego wczoraj wyszedł Khiva, syn Zambula.

Kromman łypnął nań podejrzliwie spode łba i pozostał na miejscu. Gryziwilk oczywiście też.

Wojownicy zebrali się już przy bramie. Z grupy wyróżniał się Khiva, syn Zambula. Kudłaty olbrzym nawet najwyższych przerastał więcej niż o głowę. Słońce wypełzło ponad budynki i jego jasne płomienie padały na bruk pokrywający dziedziniec. Wczorajsze plamy krwi sczerniały już. Cały dziedziniec był ciemny, pokryty zaschłą krwią, wylaną tu przez stulecia.

Wczorajsze dociekania w niczym nie przybliżyły ich do rozwiązania zagadki. Ani inkwizytor, ani dwaj fechtmistrze nie zdołali się dowiedzieć niczego na temat organizacji życia w klasztorze. Wszyscy kupcy utrzymywali, że nie zaopatrują mnichów w żywność i nie znają nikogo, kto by to czynił. Ludzie zbierający odchody również twierdzili, że nie obsługują braci. Wszystko to jednak nic nie znaczyło, jeśli Gryziwilk miał rację i ukryte przejścia rzeczywiście istniały.

Zakupili konie, na wypadek gdyby konieczna była szybka ucieczka. Inna sprawa, czy mała grupka zdoła się przedostać przez Altain nienapastowana, jeśli jednak uda im się dotrzeć do Koburtinu, będą tam mogli zaczekać na karawanę.

Drzwi zapadni uniosły się i na dziedziniec wylazła pierwsza małpa.

Durendal ruszył przed siebie. Jego zdziwieni towarzysze podążyli bez słowa za nim. Podeszli do oczekujących, którzy przywitali ich radośnie, pytając, czy są już gotowi podać swe imiona.

Nagle postanowił spróbować szczęścia z małpami. Nie miał dotąd takiego zamiaru, gdyż w ten sposób przyciągnąłby do siebie uwagę i mógłby nawet narazić na niebezpieczeństwo Evermana, nauczył się jednak ufać własnym impulsom. Szermierze, którzy marnowali czas na analizę stojących przed nimi problemów, często ginęli, nie znajdując odpowiedzi. Ruszył w stronę schodów. Gryziwilk zmełł w ustach przekleństwo i podążył za nim. Choć bramy jeszcze nie otworzono, potwory za kratami były wyraźnie widoczne. Miały długie ogony, potężne, żółte kły i stwardnienia na barkach w miejscach, gdzie rzemienie pochew wytarły sierść. Bił od nich ostry, zwierzęcy odór. Z pewnością nie byli to przebrani ludzie, a mimo to w ich ciemnych oczach Durendal dostrzegł błyski inteligencji.

- Podaj mi swe imię, a w odpowiednim czasie cię wezwiemy - rzekła jedna z małp.

Kiedy nie odpowiadał, powtórzyła to samo w drugim języku, a potem w trzecim, którego nie znał.

- Nie jestem jeszcze gotów tego uczynić. Chciałbym porozmawiać z jednym z braci.

Małpa podrapała się długimi, czarnymi paznokciami. Choć po skórze Durendala przebiegły ciarki, podjął kolejną próbę.

- Muszę przekazać braciom coś ważnego.

Nadal nie było żadnej reakcji. Zerknął na Gryziwilka.

Durendal cofnął się pod ścianę, by nie dręczyć swego strażnika, choć długa ręka małpy mogłaby go dosięgnąć nawet tam.

- Jeśli chcesz podać nasze imiona - zaczął Gryziwilk z napięciem w głosie - wymień najpierw moje. Nie ma mowy, bym siedział spokojnie na galerii, gdy ty będziesz walczył na dole.

Mówił po chiviansku, ale czy małpy nie mogły również mieć daru języków?

- Nie mam zamiaru podawać niczyich imion. Nie jestem szalony, a poza tym obowiązek nakazuje mi wrócić do podopiecznego. Czy nie odpowiadacie na żadne pytania?

Małpa znowu podrapała się obojętnie.

Odpowiedź brzmiała “nie”. Druga z małp odwróciła się i poczłapała w stronę gongu, by rozpocząć dzisiejsze przedstawienie. Rozgniewany i zawiedziony Durendal wbiegł truchtem po schodach i zaczął się rozglądać za wolnym miejscem przy murku. Nic nie osiągnął, a do tego mógł ostrzec przeciwników, że przyjaciele Evermana w końcu przybyli.

Usłyszeli dźwięk gongu.

Ponieważ jego podopieczny milczał, odpowiedzi postanowił udzielić Gryziwiłk.

Bum! Bum! Bum! Wydawało się, że szybkie uderzenia giganta zerwą gong z łańcuchów, na których wisiał. Wypełniły cały plac niby grzmot, odbijając się echem od murów klasztoru.

Wielkie wrota zaczęły się powoli uchylać.

- Nie brak mu entuzjazmu i odwagi - upierał się inkwizytor - a inteligencja to u szermierzy względne pojecie. Ten jego topór ma co najmniej sześć stóp zasięgu, a ręka nie może być wiele krótsza. Jak byś się do niego dobrał, sir Gryziwilku?

- Zmęczyłbym go, a potem uchylił się przed jego ciosem i skontrował. Ten topór waży chyba z... Och, śmierć i ogień! Sir, czy to nie Everman?

Spokojnie! Durendal wysiłkiem woli rozluźnił pięści i oparł otwarte dłonie na murze. Everman był jednym z najlepszych. Durendal sam mówił królowi, że to znakomity fechtmistrz. Kłopot w tym, że był niski, tak samo jak Gryziwilk. Gdy stał w olbrzymiej bramie, wydawał się maleńki. To będzie walka byka z buldogiem.

Obaj mężczyźni ruszyli ku środkowi areny. Drzwi klasztoru zamknęły się za Evermanem. Słońce lśniło w jego kasztanowatych włosach. Zawsze miał jasną skórę i nawet latem rzadko bywał opalony. Teraz jego pierś i ramiona były białe jak mleko. Im bliżej podchodził do Khivy, tym mniejszy się wydawał. Przypominał chłopca walczącego z olbrzymem.

Khiva nie dbał o pojedynkowe uprzejmości. Z okrzykiem bojowym na ustach rzucił się naprzód, wymachując nad głową wielkim toporem, który trzymał w jednej ręce. Włosy i broda powiewały za jego plecami. Runął na przeciwnika otoczony kręgiem przecinającej ze świstem powietrze stali, która chroniła go przed ciosem miecza. Nie takiej metody ataku oczekiwał Gryziwilk.

Everman zatrzymał się i ugiął nogi w kolanach, spokojnie czekając na rywala - W którą stronę uskoczy, w lewo czy w prawo? Z pewnością był znacznie zwinniejszy od Khivy, który będzie potrzebował pięciu albo dziesięciu kroków, by się zatrzymać i ruszyć w przeciwną stronę. Niemniej jednak, nawet ten przerośnięty tępak musiał sobie zdawać sprawę, że Everman spróbuje wykonać uskok. W ostatniej chwili rzuci się w bok. Jeśli zgadnie nieprawidłowo, będzie mógł spróbować raz jeszcze, lecz Everman nie będzie już miał drugiej szansy. Walka zakończy się, gdy Khivie zabraknie tchu w piersiach albo mnichowi uników.

Zderzyli się ze sobą i obaj runęli na ziemię. Everman przetoczył się i wstał bez szkody. Nie miał w ręku broni. Olbrzym leżał twarzą w dół, a jego topór pomknął w stronę bramy, podskakując ze stukotem na kamieniach. Między łopatkami Khivy wyrosło okrwawione ostrze.

Nawet dla wprawnego oka Durendala walka była trochę za szybka. Everman po prostu padł na kolana, unikając ciosu topora, a potem poderwał się i wbił trzymany w obu rękach miecz w pierś Khivy. Reszty dokonał sam syn Zambula, który własnym impetem nadział się na ostrze. Ciach! Prosto w serce, tak jak mówił Gartok. Dziwne było to, że padający olbrzym nie zmiażdżył przeciwnika, Everman wstał już jednak, przestępując z nogi na nogę, a Khiva spoczywał na bruku, ogarnięty śmiertelnymi drgawkami. Widzowie milczeli.

Zwycięzca chwycił Khivc za nogi i przetoczył zwłoki na bok, po czym wyszarpnął miecz i ruszył ku wrotom klasztoru. Walka trwała niewiele ponad minutę, a do tego przelał bardzo mało krwi. Nawet nie spojrzał na widzów, tak samo jak Herat wczoraj. Śmiertelnicy nie byli widać godni uwagi nieśmiertelnych. W jego kroku nie wyczuwało się buty, jak u Herata, lecz nie wydawał się też przygnębiony.

Impuls kazał Durendalowi otoczyć usta dłońmi i krzyknąć ile sił w płucach:

- Posępne Wrzosowisko!

Everman zatrzymał się na moment, lecz potem ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Minął bramę, skręcił w lewo i zniknął im z oczu. Drzwi zatrzasnęły się za nim.

Oczekujący wojownicy rozchodzili się już w ponurym milczeniu.

Kromman zmierzył go rybim spojrzeniem inkwizytora.

Na twarzy Gryziwilka malował się wyraz ostrzeżenia, który nadawał mu wygląd cierpiącego na obstrukcję pstrąga.

- Prowadź - polecił zdezorientowany Durendal.

Jego fechtmistrz przeszedł jednak tylko kilka kroków, a potem się odwrócił.

- To chyba najlepsze miejsce. Udawajcie, że się kłócimy, dyskutujemy albo coś...

Patrzył na klasztor, podczas gdy dwaj pozostali byli zwróceni do budynku plecami.

- Twoje zachowanie przyciąga uwagę - poskarżył się Kromman. - Nie wiem, co mogłoby skłonić fechtmistrza do przyswojenia sobie nieporównanie doskonalszych nawyków inkwizytora, jestem jednak rzecz jasna gotowy stać tu cały dzień, jeśli pomoże to w twej edukacji.

Minęła ich grupka czterech oczekujących wojowników, którzy zniknęli w zaułku, mrucząc coś pod nosem.

Fechtmistrz obrzucił go szacującym spojrzeniem ciemnych oczu.

- Tak. W tej chwili małpy schodzą... Ach! Ostatnie dwie podeszły do trupa. Tak jest, niosą go do zapadni.

Zapadnia się zamknęła. Dziedziniec był pusty. Jedynym śladem po walce był wielki topór, który leżał w promieniach słońca.

Po jednej stronie dziedzińca murek przeskoczył żylasty młodzieniec, a po drugiej zrobiło to dwóch innych. Wszyscy rzucili się biegiem ku toporowi. Chłopak, który był sam, dopadł do niego szybciej i natychmiast umknął w tę samą stronę, z której przybył. Dwóch pozostałych ścigało go zawzięcie. Gdy dobiegł do ściany, rzucił łup czekającym na górze przyjaciołom. Jego przeciwnicy zaprzestali pościgu i pobiegli do swych pomocników. Tak złodzieja, jak i kandydatów na złodziei, przeciągnięto ponad murkiem. Konkurencyjne gangi zniknęły w pobliskich zaułkach i dziedziniec opustoszał na dobre.

- To było świetne - utyskiwał Durendal, ruszając w stronę domu. - Ale oni to robią codziennie. Nie sądzę, bym potrafił poradzić sobie z Khiva tak zręcznie jak Everman. - Rzecz w tym, że on by nie chciał tego zrobić. - Wilku, sugerujesz, że to małpy są panami, a bracia sługami? I codziennie popełniają morderstwo po to, by karmić swych władców ludzkim mięsem?

Gryziwilk przyjrzał mu się uważnie, nic jednak nie mówił. Szli bez słowa przez wypełniające zaułki tłumy.

- Zostaliśmy zdemaskowani - odezwał się nagle inkwizytor. - Rozmawiałeś z małpami, a potem krzyknąłeś do Evermana. Uważam, że w tej sytuacji twój pomysł wysłania listu za pośrednictwem pana Quchana zaczyna wyglądać rozsądnie. Jeśli braciom nie spodoba się, że się nimi interesujemy, zapewne wytropią nas błyskawicznie i...

Durendal chwycił towarzyszy za ramiona, by ich zatrzymać. Dom Cabuka znajdował się na wprost przed nimi. Na trzecim z kamiennych stopni siedział mężczyzna. Miał na sobie anonimowy, pokryty pyłem strój z Altainu, lecz twarz pod stożkowatym kapeluszem z nausznikami należała do Evermana. Zdążył już ich zauważyć.


6


Gdy się zbliżyli, zszedł na ulicę i z niepewnym uśmiechem wyciągnął rękę. - Durendal! Nie spodziewałem się ciebie. I... chwileczkę, nie mów mi. Nie Kramarz... Gryziwilk! - Uśmiechnął się szerzej. - Teraz, oczywiście, sir Gryziwilk! Na ogień, jak ten czas leci! I...? - Zerknął na Kromrnana.

Kimkolwiek stał się teraz Everman, jego powierzchowność się nie zmieniła. Twarz - niezwykle blada jak na Altain - wyglądała tak samo jak przed ośmiu laty, podobnie jak rude brwi i rzęsy. Oczy mogły mieć nieco ostrożniejszy wyraz. Z nieśmiertelnością było mu do twarzy.

- W kraju panuje pokój. Kiedy wyruszaliśmy w drogę, król czuł się dobrze. Ożenił się ponownie i miał mieć drugie dziecko. Królowa Godeleva dała mu córkę i potem rozwiódł się z nią. Wielki mistrz w końcu umarł. Jego miejsce zajął mistrz archiwista.

Durendal poczuł, że zalewają go fale poczucia nierealności na myśl, że rozmawia o podobnych sprawach w egzotycznym zaułku, gdzie tłoczą się dziwacznie wyglądające tłumy przechodniów, muły, a nawet wielbłądy, słychać zawodzenie żebraków, ludzie noszą stożkowate czapki z nausznikami, przekupnie pchają przed sobą wózki i wymachują gorącym mięsem na patykach, pełno jest obcych zapachów i ochrypłych głosów, a skośne oczy mieszkańców nie mają powiek.

Everman skinął głową, jakby wszystko to nie miało zbyt wielkiego znaczenia.

Everman wzruszył ze smutkiem ramionami.

- Ale nie ma nic, co mógłbyś stąd zabrać albo wykorzystać. Spójrz...

Sięgnął po miecz i w dłoni Gryziwilka natychmiast błysnął Kieł.

Everman odskoczył gwałtownie i uniósł obie ręce w górę, wewnętrznymi powierzchniami dłoni do przodu. Przeniósł wzrok z jednego na drugiego z fechtmistrzów, a potem się uśmiechnął.

Everman wskazał na kamień na gałce miecza, trzymając dłoń z dala od rękojeści.

Kim się stałeś, mój były przyjacielu? Dlaczego zabijasz ludzi od niechcenia, tak jak tego głupkowatego olbrzyma dziś rano? Jaką krzywdę ci wyrządził?

Przejeżdżający obok wóz zmusił ich do podejścia bliżej do siebie. Everman westchnął i wsparł się łokciem na jednym z kamiennych stopni.

- Mój podopieczny nie żyje. Możesz odrzucić trzecią błędną odpowiedź. Pan Polydin zmarł na gorączkę w Urfalinie. - Spojrzał im w twarze. - Wiecie, co to znaczy dla fechtmistrza. Postanowiłem kontynuować podróż i wreszcie dotarłem tutaj. Kręciłem się po mieście, tak jak pewnie wy to robiliście, ale nie zdołałem się niczego dowiedzieć. Dlatego podałem swe imię. W dniu, gdy nadeszła moja kolej, krótką słomkę wyciągnął Yarkan. Wybrał pałasz i udało mi się skaleczyć go w kolano. Zaprowadzili mnie do środka... Leży tam stos złotych sztab. Wziąłem po jednej pod pachy i wyszedłem. Nocą siedziałem w izbie i gapiłem się na nie, zastanawiając się, na co, u licha, mi złote sztaby.

Durendal nie widział lewej dłoni Krommana. Doszedł do wniosku, że albo inkwizytor dał sobie spokój z sygnalizowaniem, albo wszystko, co dotąd usłyszeli, było prawdą.

-1 co dalej?

Przelotny uśmiech nadał twarzy Evermana absurdalnie chłopięcy wyraz.

- Nie znali naszego stylu. Teraz już go znają. Nauczyłem ich. Trzeciego dnia wysłali Herata.

- Trzeciego?

Wzruszył ramionami z niemal zawstydzoną miną.

- Ogień i śmierć! - wyszeptał Gryziwilk. Everman zachichotał.

- No, przynajmniej ogień. Dowlekliśmy się razem do klasztoru, choć on pomagał mi bardziej niż ja jemu. Jedną ręką trzymał własne flaki, a drugą obejmował mnie. Ich zaklęcia uzdrawiające są znacznie skuteczniejsze niż wszystko, co znamy w Chivialu. Rano byłem już jak nowy. Stałem się jednym z nich.

-1 chcesz zostać z nimi z własnej woli? Everman skinął głową.

- Zostanę tu na zawsze. - Spojrzał na Durendala z wyzwaniem w oczach. - Z własnej woli.

Podszedł do nich mały żebrak, domagający się głośnym wrzaskiem jałmużny. Kromman zdzielił chłopaka w ucho, by go odpędzić. Zrobił to jednak prawą dłonią, nie był to więc sygnał. Ile w opowieści Evermana było prawdą? O co powinien Durendal zapytać teraz? O złoto? O nieśmiertelność? O małpy żywiące się ludzkim mięsem?

Z twarzy Evermana zniknął uśmiech. Był tak napięty, jakby trzymał w dłoni miecz.

Durendal zerknął na Krommana, lecz rybie spojrzenie inkwizytora nic nie zdradzało. Ile w tej opowieści było prawdy? Ani trochę, jeśli Polydin siedział w klasztornej piwnicy, zakuty w łańcuchy.

- Sir Evermanie, w imię króla rozkazuję ci... - Pieprzyć grubego Ambrose’a.

Gryziwilk zasyczał głośno, słysząc te wyrażające jawną zdradę słowa.

Prośby i odwołanie się do obowiązku nic nie dały. Renegat sprawiał wrażenie gotowego zakończyć dyskusję. Jeśli zniknie w tłumie, nigdy już go nie dopadną. Durendalowi została jedynie siła.

- Jest nas trzech, bracie, a ty jesteś jeden. Myślę, że dalibyśmy ci radę.

Everman przeszył go ostrym spojrzeniem, po czym potrząsnął ze smutkiem głową.

- Mówisz: “bracie”? Oj, bracie, bracie! Spójrz tam. Spojrzeli wszyscy. O przeciwległą ścianę zaułka opierało się trzech młodzieńców, którzy przyglądali się im uważnie. Środkowym z nich był Herat. Uśmiechał się.

- To są teraz moi bracia - oznajmił Everman. - Wracaj do domu, sir Durendalu. Wracaj do domu, sir Gryziwilku. W Samarindzie nie ma nic dła was ani dla króla. Zapewniam was, że tajemnice, które kryją się w klasztorze, w Chivialu na nic się nie zdadzą. Znajdziecie tam tylko śmierć, a niedobrze jest zginąć tak daleko od domu. - Wykrzywił wargi w pogardliwym grymasie. - Zabierzcie też ze sobą swego pieszczocha inkwizytora. Przekażcie wyrazy szacunku Żelaznemu Dworowi. Kosiarz z pewnością nie zawiśnie w sali wśród innych mieczy, ale o tym nie musicie wspominać.


7


Chyba po prostu jestem uparty jak osioł. Najtrudniejsze dlakróla, dla każdego przywódcy, jest wiedzieć, w której chwili się zatrzymać. Zraniłem zwierzynę...”. Nie, pomyślał Durendal. To zwierzyna zraniła jego. Przegnała go z miasta z podkulonym ogonem. Wracał do domu pokonany.

Słońce płonęło niczym otwarty piec. Był jeszcze wczesny ranek, lecz mimo to upał nie pozwalał oddychać, a szczyty gór zniknęły już za fioletową mgiełką. Pięć koni podążało w ślad za swymi cieniami po pokrytych pyłem wzgórzach. Trzy z nich niosły jeźdźców, a dwa tylko siodła. Nie byli w stanie wędrować szybciej niż karawana, minie więc jakieś pięć dni, nim dotrą do Koburtinu. Nikt nie odzywał się ani słowem aż do chwili, gdy wspięli się na długie zbocze i Samarinda znikneła im z oczu.

- W którym miejscu popełniliśmy błąd? - zapytał wtedy Durendal. - Wilk z pewnością miał rację i gdzieś tam są tajne drzwi, ale w jaki sposób zdołali dopaść nas tak szybko?

Po chwili odpowiedział mu Kromman.

Jego twarz jak zwykle nic nie wyrażała. Czyżby znowu planował morderstwo?

Kromman wydął wargi, wykrzywiając obwisłe wąsy.

- Nie wiem. Zgodziliście się rozmawiać na ruchliwej ulicy. Na ogół przesłuchujemy ludzi w cztery oczy. Jeśli obecni są też inni, muszą przynajmniej siedzieć cicho. Tłoczny zaułek, po którym kręcą się przechodnie, jest najgorszym na świecie miejscem do wykrywania kłamstw.

Czy Kromman łgał? Dlaczego miałby to robić? Durendal nie znał odpowiedzi na to pytanie, wiedział jednak, że ufa inkwizytorowi równie mało jak Evermanowi. Fechtmistrz czy zbrojny na służbie musieli czasem zabijać, ale morderstwo bez powodu było niewybaczalne.

Durendal zerknął na swego fechtmistrza, który jechał z lewej strony, by go osłaniać.

Zwrócił wierzchowca w prawo, kierując się ku skalistemu wadi, które przeszywało równinę niczym otwarta rana. Pewnie stąpającego konia wyraźnie to ucieszyło. Zbiegł ochoczo po kamienistym stoku i po kilku minutach zaniósł go pod strzeliste urwisko, gdzie można było znaleźć odrobinę cienia. Wznoszące się coraz wyżej słońce wkrótce miało wymazać nawet tę małą plamę, w tej chwili jednak wydała się im ona niebiańskim azylem. Nie zsiadając z konia, Durendal zwrócił się ku swym towarzyszom, którzy podążali tuż za nim.

- Nie możemy walczyć z czarami bez pomocy czarów. Nie byłeś z nami szczery, Kromman. Wszyscy wiemy, że inkwizytorzy dysponują możliwościami, których wolą nie ujawniać, teraz jednak potrzebne jest nam twoje wsparcie. Jakie tajne sztuczki masz w zanadrzu?

Inkwizytor wściekle wykrzywił porośniętą rzadką bródką twarz.

- To prawda, że powierzono mi pewne urządzenia, które mogą się okazać użyteczne. Zaczarowane bandaże już raz bardzo ci pomogły, sir Durendalu. Niemniej jednak, Naczelny Urząd Inkwizycyjny nie ujawnia swych tajemnic pochopnie. Zabroniono mi je zdradzać, chyba żeby okazały się naprawdę niezbędne. Jeśli zapoznasz mnie ze swymi planami, z radością ci wyjaśnię, w jaki sposób mógłbym ci pomóc. Nie licz jednak na zbyt wiele.

- Powinieneś popracować nad swymi zdolnościami obserwacji, sir Gryziwilku. Kiedy wczoraj otworzono tę zapadnię, twój podopieczny podszedł do miejsca położonego na wprost niej, a potem obejrzał się za siebie. Dziś rano trzymał się po wschodniej stronie dziedzińca, a kiedy drzwi się otworzyły, ruszył naprzód, spoglądając na mijane domy. Ma teraz dwa namiary i z pewnością potrafi odnaleźć wejście. Muszę przyznać, że jak na wymachującego mieczem osiłka wykazał się niezwykłą bystrością. Z pewnością już wtedy planował włamanie.

Durendal starał się nie okazać złości. Gryziwilk był z natury beznamiętny, a inkwizytorowi uczucia pomagało ukrywać szkolenie lub czary, on jednak zawsze odnosił wrażenie, że jest dla nich obu otwartą księgą.

- Nim wyruszyliśmy w podróż, słyszałem też opowieści o bardzo użytecznej zabaweczce zwanej peleryną niewidką.

Inkwizytor wybuchnął ochrypłym śmiechem.

- Większość legend dotyczących tak zwanej Czarnej Izby to czysty gaz błotny. To samo dotyczy peleryn niewidek. To mit. Jeśli jednak koniecznie chcesz popełnić samobójstwo, uczynię rzecz jasna wszystko, by ci w tym pomóc.

Kromman był mniej więcej tak sympatyczny, jak coś wykopanego z dołu pod wygódką.

Gryziwilk przeszył wściekłym spojrzeniem inkwizytora, a potem Durendala, który sięgnął po butelkę z wodą, by dać sobie czas na zastanowienie. O ironio, popierał go człowiek, którego nie lubił i któremu nie ufał, a sprzeciwiał mu się ten, którego zwał przyjacielem. Gdy w grę wchodziła logika, Gryziwilk był bystrzejszy od Durendala, nawet jeśli brakowało mu jego daru intuicji. Czy jednak intuicja bardzo się różniła od tego, co Everman zwał ryzykanctwem?

Czy to właśnie motywowało Durendala? A może kierowała nim po prostu głupia duma, uparta niechęć do powrotu z podkulonym ogonem, przyznania się do przegranej przed swym podopiecznym, królem? Nie znał odpowiedzi na to pytanie i nic go to nie obchodziło. Wiedział tylko, że wróci do Samarindy, by podjąć kolejną próbę.

Kromman przysłuchiwał się tej rozmowie z typową dla siebie wzgardą.

- Ja z pewnością nie zamierzam wchodzić do środka - oznajmił wreszcie - mogę jednak otworzyć dla was zapadnię, chyba że ona sama jest zaklęciem, mogę dać warn światło... Odwołaj swego psa, Durendalu! - wrzasnął nagle.

Gryziwilk złapał lewą dłonią za wodze konia, na którym jechał inkwizytor, prawą zaś wyciągał już Kieł. Robił to powoli, gdyż nie był jeszcze zdecydowany. Dłoń Krommana zawisła nad rękojeścią, wiedział jednak, że zginie, nim zdąży wydobyć broń.

- Stój! - zawołał Durendal. - To mnie nie powstrzyma. Gryziwilk przeszył go spojrzeniem, w którym nagle pojawiła się dziwna pustka.

- Żeby dostać się do środka, będzie trzeba trzech, prawda?

- Tak byłoby lepiej, ale dwóch wystarczy. Być może nawet jeden. A ja tam wrócę choćby i po twoim trupie, Wilku.

Przez chwilę życie Krommana balansowało na ostrzu miecza. Potem Gryziwilk puścił z westchnieniem wodze.

- Dlaczego musieli połączyć mnie więzią z totalnym szaleńcem?


8


Dzień był długi, a noc jeszcze dłuższa. W Żelaznym Dworze znano maksymę, mówiącą: “Zawsze miej plany na wypadek sukcesu i porażki”. W tym jednak przypadku przegrana oznaczałaby w najlepszym razie śmierć, a w najgorszym niewolę, nie musieli więc zaprzątać sobie głowy awaryjnymi planami. Sukces polegałby na uratowaniu pana Polydina - i być może również Evermana, aczkolwiek to wydawało się mniej prawdopodobne - oraz ucieczce z miasta, gdy o świcie otworzą bramy. Dwie godziny wystarczą z nawiązką. Więcej czasu pomogłoby tylko przeciwnikowi ich wytropić. Znaczyło to, że muszą zmarnować większą część nocy. Miejscem, w którym wojownikom najłatwiej było marnować czas, nie wzbudzając podejrzeń, był burdel.

Kromman i Gryziwilk przywitali tę część planu z wielkim entuzjazmem, lecz w tak niebezpiecznych okolicznościach fechtmistrz nie mógł się rozstawać ze swym podopiecznym. Dlatego Durendal przez wiele godzin oddawał się skomplikowanej grze planszowej z całym szeregiem młodych, rozbawionych dam. Przegrał do nich mnóstwo pieniędzy, starając się jednocześnie ignorować odgłosy rozkoszy, nieustannie dobiegające z łoża za jego plecami. Kate, Kate, Kate! Czy ją jeszcze kiedyś ujrzy?

Gdy będący już prawie w pełni księżyc skłaniał się ku zachodowi, ekspedycja ruszyła w drogę.

- Noście te pierścienie na lewych dłoniach - tłumaczył Kromman - kamieniem na zewnątrz. Jeśli będziecie potrzebowali światła, obróćcie kamień do wewnątrz. Jasność reguluje się przez rozwieranie i zaciskanie palców. Powinny wystarczyć na kilka godzin. Plac był pusty. W oknach klasztoru i pobliskich domów nie paliło się ani jedno światło. Durendal odnalazł drzwi, które namierzył poprzedniego dnia, i postawił przy nich Gryziwilka. Potem ominęli z Krommanem róg i podeszli do wejścia, które zapamiętał z pierwszego poranka. Durendal zatrzymał się przy nich, a inkwizytor ruszył ku bramie.

Stal oparty o ścianę bardzo długo, aż wreszcie doszedł do wniosku, że na pewno stało się coś złego. Wreszcie na dziedzińcu zamigotała gwiazdka. Odwrócił pierścień i otworzył na chwilę dłoń. Błysk niemal go oślepił. Po chwili zobaczył drugi. Gryziwilk popełnił ten sam błąd. Za dużo światła!

Kromman był już jednak bardzo blisko właściwej linii. Następny błysk, nieco w lewo. Tym razem Durendal odchylił tylko jeden palec i uzyskał pożądany efekt, podobnie jak Gryziwilk.

I znowu. Durendal wysłał dwa błyski, by zasygnalizować inkwizytorowi, że zajął właściwą pozycję. Gryziwilk również to zrobił.

Nastała długa chwila szarpiącego nerwy oczekiwania. Wreszcie pierścień Krommana rozbłysnął trzy razy. Inkwizytor znalazł zapadnię.

Z mroku wyłoniła się niewyraźna postać Gryziwilka, który dyszał szybciej niż zwykle. Obaj ruszyli bez słowa ku schodom i bramie, którą inkwizytor zostawił uchyloną. Bez trudu znaleźli Krommana i uklękli obok niego.

- Wygląda nieźle - usłyszeli jego szept. - To chyba tylko kamienna płyta zaopatrzona w zawiasy. Jeśli od tej strony nie ma świeckiego zamka, może nie być zbyt silnie broniona. Gotowi?

Bez względu na to, jak wyglądał czarodziejski przedmiot zwany “złotym kluczem”, był wystarczająco mały, by można go było ukryć w dłoni. Metal zadźwięczał o kamień. Płyta zadrżała i uniosła się powoli z nieprzyjemnym zgrzytem, który w panującej wokół ciszy wydawał się głośny niczym fanfary. Gdy osiągnęła pozycję pionową, żelazny pierścień osadzony w jej dolnej powierzchni zadźwięczał jeden raz. Noc wypełnił ostry odór małp.

Kromman opuścił dłoń, uwalniając z niej słaby blask. Ujrzeli prostokątny szyb i znajdującą się osiem albo dziewięć stóp poniżej podłogę. Nie było tu drabiny, a tylko kilka żelaznych klamer wbitych w ścianę. Wejście nie było przeznaczone dla ludzi, lecz dla przerośniętych małp o chwytnych stopach. Durendal przetoczył się na brzuch i opuścił na dół nogami do przodu. Po krótkiej chwili wszyscy trzej włamywacze stali już na podłodze, a zapadnia się zamknęła.

Przypominało to pułapkę.

Niski, prostokątny tunel prowadził w stronę klasztoru. Od smrodu małp oczy zaszły im łzami.

Durendal zdjął buty.

- Ja pójdę pierwszy. Chodźmy. Ruszyli na bosaka korytarzem.

Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy... Zmierzył plac krokami i powinni już znajdować się pod klasztorem. Trzydzieści pięć. To było prawdziwe szaleństwo, jeden z jego obłąkanych impulsów. Pewnego dnia skoczy na oślep w dół i nadzieje się na pale. Zagrożeniem był Everman. Reszta braci z pewnością nie spodziewała się czegoś aż tak zwariowanego, ale były fechtmistrz znał Durendala i ostrzegał go dokładnie przed tym, co ten teraz robił. Trzydzieści siedem...

Gryziwilk zatrzymał się i zgasił światło. Durendal wpadł na niego. Poczuł zapach potu fechtmistrza.

- Co jest?

- Światło przed nami. Nie? Zdawało mi się... - Zaświecił. - Ha! To odbicie.

To było złoto. Znaleźli się w małej izdebce niemal całkowicie wypełnionej złotymi sztabami. Z tyłu sterta miała dziesięć stóp wysokości, z przodu sztabki leżały w mniejszych prostokątnych stosikach. Zasłaniały też ściany wąskiego korytarza znajdującego się po drugiej stronie. Durendal zerknął na kamienne kolumny w pomieszczeniu, porównując je z tymi, które wznosiły się w korytarzu. Następnie wdrapał się na górę po mniejszych stertach, niemal dotykając głową sufitu, i zajrzał w wąską szparę tuż pod nim. Blask pierścienia nie sięgał końca korytarza, ukazał mu jednak zwieńczenia kolejnych kolumn. Były ich całe szeregi. Zszedł na dół.

Zawsze praktyczny Gryziwilk ruszył naprzód, lecz w tych warunkach bardzo trudno było się skradać niepostrzeżenie. Nawet najdrobniejszy błysk powodował niezliczone odbicia. Po chwili dotarł do drugiego złotego korytarza, który wiódł w prawo. Zawahał się, po czym poszedł prosto. Następny korytarz odchodził w lewo. Gryziwilk zatrzymał się.

Po chwili dotarli do kamiennych odrzwi, nieco węższych od samego korytarza Za nimi czekała ciemność, w której nie było już żadnych odbić. Nie pachniało tu przyjemnie. Gryziwilk zatrzymał się w wejściu i wypuścił spomiędzy palców wąską smugę światła, przesuwając plamę jasności po skalnych ścianach, a potem po sześciennej konstrukcji, od której odchodziło coś, co mogło być tylko kominem, następnie po metalowych szczypcach, kamiennym tyglu...

Odwrócił dłoń, by oświetlić drugi koniec pomieszczenia. Gdy oślepił go blask, omal nie krzyknął. Stożkowata sterta surowego złota wypełniała pokój od ściany do ściany, sięgając niemal sufitu. Nie tak jednak wyobrażał sobie rudę. Walały się tam różnokształtne kawały złota od wielkich jak ludzka głowa, aż po drobny żwir. Wziął w rękę kłodę, która odtoczyła się na bok, zdumiewając się jej ciężarem. Powierzchnia była szorstka, a tu i ówdzie przylegał do niej jeszcze czarny kamień... tyle że to nie była kłoda, lecz ludzka piszczel. Krew i ogień! Żebra, kręgi, żuchwy, czaszki. Żwir tworzyły kości palców, a przylegająca do złota czarna substancja okazała się resztkami wyschniętego mięsa. Stąd właśnie pochodził smród.

- Ale to właśnie robią z ciałami. Zamieniają kości w złoto. Powierzchnia piszczeli skrzyła się, jakby przedmiot, którym zdrapano ciało, zarysował głęboko metal. Durendal wolał się nad tym nie zastanawiać. Odłożył trofeum, lecz pod wpływem impulsu zebrał kilka drobnych kosteczek i schował je sobie do kieszeni na pamiątkę. Były tu tylko jedne drzwi. Kości wsypywano przez zapadnię w suficie, jak odpadki.

Wracając za swym fechtmistrzem tym samym korytarzem, którym tu przyszli, rozważał problem ohydnego skarbca. Tak ogromnego bogactwa nie zdołałoby wydać nawet wielkie państwo przez tysiąc lat, a mimo to około tuzina obłąkanych mnichów codziennie dopuszczało się mordu, by je powiększyć. Niezmiernej fortuny z pewnością strzegły niesłychanie potężne siły, gdy więc dotarli do połączenia korytarzy, miał wielką ochotę kazać Gryziwilkowi skręcić w prawo i wracać do zapadni, lecz młodzieniec bez chwili zwłoki ruszył w lewo, a on podążył za nim.

Czy w ogóle znajdą zapadnię? Łatwo mu było sobie wyobrazić koszmarną, nieskończoną wędrówkę po złotym labiryncie, w niewoli jakiegoś potężnego zaklęcia. Jeśli miał z tym coś wspólnego Herat, rzeczywistość mogła okazać się straszniejsza niż jego najgorsze obawy.

Korytarz ciągnął się bez końca. Gdy Durendal pomyślał, że za chwilę z pewnością dotrą do drugiego końca klasztoru, ujrzeli przed sobą mocne drewniane drzwi z żelaznymi okuciami. Gryziwilk złapał po ciemku za klamkę.

- No to ruszaj naprzód. Ale powoli! I wąchaj uważnie. Najgorsze, na co mogliby się natknąć, to stajnia pełna śpiących małp. Nawet Herat byłby być mniej groźny niż jedna z tych bestii.

Gryziwilk pociągnął powoli wrota. Zawiasy miały wielką ochotę zaskrzypieć, nie dał im jednak szansy. Za drzwiami panowała nieprzenikniona ciemność. Szybki błysk... Westchnienie ulgi.

- Ach!

Znowu światło.

Natknęli się na łoch. Po obu stronach korytarza ciągnęły się szeregi zamkniętych kratami pomieszczeń. Nie śmierdziało tu małpami, lecz ludźmi, zaduch kojarzył się jednak ze starością. Był stęchły i obrzydliwy. W kilku małych celach leżała jeszcze zbutwiała słoma, w niektórych stały zakurzone wiadra i dzbany na wodę. Z lochu nie korzystano od bardzo wielu lat.

Durendal ruszył ku drzwiom na drugim końcu korytarza. Jego fechtmistrz dotarł do nich pierwszy i zagrodził mu drogę.

- Sir! Zobaczyliśmy już wystarczająco wiele.

Miał oczywiście rację. Sprzyjało im zdumiewające szczęście i nie powinni więcej kusić losu. Jak długo już przebywali w podziemiach? Bracia z pewnością wstawali o świcie, jeśli nawet nie wcześniej.

- Idę dalej - oznajmił przygnębionym głosem Durendal. Wiedział, że popełnia błąd, a przyjaciel będzie musiał mu towarzyszyć i podzielić jego los. - Jeśli konieczna będzie szybka ucieczka, to pamiętaj, że ten korytarz prowadzi prosto do wyjścia.

Była w nim jednak odnoga, której nie zbadali. Mnisi mogli im odciąć drogę.

Nie tracąc czasu na dyskusję, Gryziwilk zgasił światło i złapał za klamkę. Być może w nim również żądza przygód wzięła w końcu górę nad roztropnością.


9


Następne pomieszczenie z pewnością było przeznaczone dla strażników. Zobaczyli w nim niewiarygodnie stare drewniane ławy oraz stojaki na broń. Obecnie trzymano tu rupiecie. Na podłodze walały się przerdzewiałe miecze i topory, zniszczone kosze i skrzynki, a także stosy butwiejących ubrań. Cuchnęło tu szczurami i zbierającym się od niepamiętnych czasów kurzem.

Na drugim końcu pokoju znajdowały się kolejne drzwi. Gryziwilk uchylił je w ciemności i ujrzeli dobywającą się zza nich bladą poświatę. Po raz pierwszy dotarli do miejsca, które mogło być zamieszkane. Mogło nawet być luksusowe, jako że w słabym blasku widać było, że ściany i podłoga są wzorzyste albo pokryte płytkami. Był to szeroki, prostokątny hol, od którego odchodziło jeszcze dwoje drzwi oraz prowadzące w górę kręte schody. Światło dobiegało z góry. Mógł to być jedynie blask gwiazd, lecz bardziej prawdopodobny wydawał się pierwszy zwiastun jutrzenki. Niespodziewanie poczuli woń kwiatów i roślinności oraz usłyszeli bardzo cichy szmer płynącej wody. Co znajdowało się na zewnątrz? Klasztor ze wszystkich stron otaczały miejskie zabudowania, zapewne wiec za jego murami kryła się wolna przestrzeń, otwarte atrium.

Jedne z drzwi były lekko uchylone. Prowadziły w ciemność. Wyprzedzając podopiecznego, Gryziwilk podszedł do nich bezszelestnie i zajrzał do środka.

- Śmierdzi - wyszeptał. - Kuchnią. Muchami.

Następnie przykucnął, wypuścił pojedynczy promień światła i przesunął nim po podłodze, szukając kolejnych otwartych drzwi. Bał się, że trafi na okna, choć zapewne nie dotarli jeszcze do poziomu parteru. Po chwili podniósł się i wszedł do środka. Diirendal podążył za nim.

Nie była to kuchnia, lecz spiżarnia. Wisiała w niej jedna tusza, choć było tu miejsce na więcej. Oskórowano ją i wypatroszono, a potem zawieszono za peciny na metalowym haku - rzecz jasna, do góry nogami, żeby krew spłynęła przez ranę w gardle. Roiło się na niej od much. Sądząc po rozmiarach, musiał to być Khiva, syna Zambula.

Gryziwilkowi głośno zebrało się na wymioty. Zakrył usta dłonią.

- Źródło złota - wyszeptał Durendal. - Co za... skurwysyny!

Nie przychodziły mu do głowy żadne adekwatne słowa. Trącił trupa, który zesztywniał już, lecz sposób, w jaki się zakołysał, świadczył, że jest za lekki, by mógł mieć kości ze złota. Gdyby tak było, zapewne by się rozpadł.

- Ale dlaczego obdarli go ze skóry i wypatroszyli? - zapytał jego fechtmistrz. - Po co go tu powiesili, żeby gnił?

- Chce jeszcze wyjrzeć na zewnątrz. Tylko na chwilkę. Gryziwilk podążył z westchnieniem za swym podopiecznym, który ruszył w górę po schodach.

Durendal wiedział, że nie ma już nadziei na odnalezienie Jaque’a Polydina. Kierowała nim wyłącznie ciekawość. Chciał się dowiedzieć o klasztorze czegoś więcej. Lochy i piwnice mu nie wystarczały. Gdzie jednak się znajdował? Zawiodło go poczucie kierunku. Gdzieś na zapleczu, pomyślał, daleko od dziedzińca. Te schody zapewne wiodły do jednej z baszt.

Dotarli do drugiego zdobionego korytarza, z którego w górę biegły kolejne schody. Na tym piętrze znaleźli dwoje zamkniętych drzwi oraz bramę wychodzącą na mroczny ogród, w którym majaczyły niewyraźne zarysy drzew i krzewów. Rozczarowany Durendal przystanął na progu, wpatrując się w ciemność. Z zewnątrz dobiegał zapach świeżej roślinności, którego nie spodziewał się poczuć w Samarindzie. W kilku oknach migotały światła, a nad otaczającymi ogród murami gwiazdy znikały już na jaśniejącym niebie. Na jego oczach zapalono światła w kolejnych oknach. Nie widział samego ogrodu, lecz jego obecność sugerowała, że życie w klasztorze jest znacznie przyjemniejsze niż wydawałoby się z zewnątrz. Nie byt to właściwie klasztor, ale pałac. Everman mógł wcale nie być takim szaleńcem, za jakiego go uważali.

W korytarzu, który przed chwilą opuścili, skrzypnęły drzwi. Rozbłysły światła. Gryziwilk odwrócił się błyskawicznie, wyciągając miecz. Usłyszeli chrząknięcia i odgłos szurania nogami. Drzwi się zamknęły, lecz światła nie zgasły... ktoś się zbliżał. Byli w pułapce!

Obaj intruzi bez słowa wypadli przez bramę i zbiegli na położony dwa stopnie niżej, wykładany płytami chodnik. Chaszcze po prawej stronie obiecywały szansę schronienia. Padli na ręce i kolana, wczołgali się pod gałęzie i położyli na brzuchach. Gryziwilk wymamrotał pod nosem kilka przekleństw. Bliski odgłos ściekającej wody w niczym nie poprawiał ich samopoczucia.

Bijące z bramy światło stało się jaśniejsze. Migotało niczym ogień, oświetlając pokryte barwnymi wzorami płyty chodnikowe. Na zewnątrz wylazła małpa, która zatrzymała się nagle w odległości niespełna pięciu stóp od ukrywających się Chivian, Tak jak wszystkie, miała na sobie jaskrawe spodnie. W ręce trzymała pochodnię, a na plecach niosła miecz. Powęszyła podejrzliwie. Czy to możliwe, by zwietrzyła intruzów?

Durendal nie wiedział, czy zdoła zerwać się i wbić Kośbę w pierś bestii, nim ta zdąży krzyknąć. Zwierzęta na ogół miały lepszy refleks niż ludzie. Mógł też potknąć się o gałąź i paść na twarz. W oknie nad nimi zapaliło się kolejne światło. Znaczyło to, że na dół schodzą kolejni ludzie bądź małpy. Blask za plecami stwora rozgorzał jaśniej. Małpa odsunęła się z przejścia.

Pojawiły się dwie następne, które niosły obdarte ze skóry zwłoki Khivy. Dźwigały je na barkach niczym zwinięty dywan. Sztywne ramiona trupa sterczały z przodu. Z tyłu wlokło się czwarte monstrum, które też trzymało pochodnię. Cała grupa ruszyła naprzód. Gryziwilk chciał się zerwać, lecz opadł na ziemię, zgrzytając zębami, gdy tylko zobaczył, że w bramie znowu pojawiło się światło.

Durendal nachylił się nad nim.

- Chyba będziemy musieli tu chwilę odpocząć - szepnął mu do ucha. - Ktoś zwołał zebranie.

- Odpocząć? Tak jest, sir. Obudź mnie, kiedy będzie pora iść. Z bramy wyłoniła się kolejna niosąca pochodnię małpa, która oświetlała drogę dwóm chwiejącym się na nogach ludziom. Wydawało się, że to kobiety, lecz były tak skurczone i zgarbione, ze Durendal nie miał pewności. Słyszał dobiegające ze schodów głosy.

W najdalszym kącie ogrodu pojawiły się kolejne pochodnie, które ruszyły powoli w ich stronę. Raz czy dwa ich płomienie odbiły się w wodzie. Wydawało się, że grunt położony jest tam niżej, co zapewne oznaczało, że z szemrzącej irytująco fontanny wypływa ozdobny strumyk, tworzący serię stawów, tak jak w Ogrodach Królowej w Oldmart Rozjarzały się kolejne okna, w innych natomiast światła gasły. Z pewnością wstali już wszyscy mieszkańcy klasztoru. Łatwo było się też domyślić, że wszyscy zmierzają tutaj.

Po co? Centrum uwagi znajdowało się nieco w dole. Było to podwyższenie z białego kamienia, zapewne marmuru. Durendal poczołgał się pod gałęziami, żeby przyjrzeć się mu lepiej. Powierzchnia była nieregularna. Z jego strony ograniczały ją zdobne ściany oraz pobliskie kwietniki, a z drugiej strony trawnik. Trup Khivy leżał twarzą w dół pośrodku otoczonego linią ciemnych płytek oktogramu. Na brzegu siedziały dwie staruszki. Małpa przyniosła właśnie trzecią, którą posadziła delikatnie obok nich. Nie, to był mężczyzna, podobnie jak trzech następnych, którzy przywlekli się o własnych siłach. Wszyscy trzymali się na zewnątrz oktogramu, z dala od śmierdzącej, oblezionej przez muchy kupy gnijącego mięsa, która jeszcze wczoraj była Khiva, synem Zambula. Najwyraźniej ktoś zamierzał rzucić czar.

Wschód i zachód słońca trwały w Altainie bardzo krótko. Na tle nieba wyraźnie już było widać zarys dachów i sylwetki wież. Blask słońca padł nawet na zacienione atrium, oświetlając maleńki, sekretny raj pełen trawników, krzewów, kwiatów, małych klombów, zdobnych mostków i wysokich drzew.

- Kromman na pewno już sobie poszedł - wyszeptał mu do ucha Gryziwilk. - Miał zostawić zapadnię otwartą.

- Nic na to nie poradzimy. Miejmy nadzieję, że wszystkie małpy są zajęte tutaj. Jak ci się zdaje, kim są ci starcy?

Młody fechtmistrz wybałuszył oczy, błyskając białkami.

- A co ty sądzisz na ten temat?

Durendal wolał nie odpowiadać na to pytanie. Nie potrafił przekonać nawet sam siebie o prawdziwości swych podejrzeń, nie wspominając już o ubieraniu ich w słowa Wszystko zaczęło się jednak układać w straszliwą całość. Pewne bardzo potężne czary można było rzucać tylko o określonych porach. Wstał świt, początek nowego dnia. Everman powiedział: “Rano byłem jak nowy”.

Wokół podwyższenia leżały już dwadzieścia trzy żywe trupy. Większość spowijały jakieś płachty lub szaty, lecz kilka było całkowicie nagich. Wszystkie miały szarą skórę, a głowy łyse lub kompletnie posiwiałe. Niektóre mamrotały coś bez składu do sąsiadów, a inne leżały bez ruchu na plecach, jakby były bliskie śmierci. Przyniesiono trzy następne. Zwierzęcy strażnicy ułożyli je na ziemi. W sumie było tu piętnaście małp i dwudziestu sześciu ludzi, jeśli można było tak nazwać te odrażające istoty o patykowatych kończynach i obwisłym ciele. Większość małp przycupnęła na pobliskim trawniku. Dwie wdrapały się na drzewa, cztery zaś weszły do oktogramu, dźwigając trupa. Zaczęły śpiewać, najpierw jedna, a potem następne. Chivianskie czary rzucało zwykle osiem osób, lecz w innych krajach mogły istnieć inne rytuały, Gryziwilk ścisnął bark podopiecznego.

Miał oczywiście rację. Najlepszy moment na ucieczkę był teraz, gdy uwagę stada małp przyciągnęła ceremonia.

Durendal zaczaj się czołgać do tyłu, lecz nagle zamarł w bezruchu.

- Posłuchaj! Odsyłają czas!

Rytuał nie przypominał żadnego, o jakim dotąd słyszał. Tworzyła go skomplikowana sekwencja przywołań i odesłań, które zdawały się skakać po całym oktogramie w czysto przypadkowy sposób. Przywołano wszystkie cztery widoczne żywioły. Mógł to przewidzieć, albowiem życie powstawało z połączenia całej czwórki - powietrza, ognia, ziemi i wody - natomiast do produkcji złota z pewnością potrzeba było mnóstwa ognia i ziemi. Wydawało się też, że odesłano wszystkie cztery ukryte żywioły, nawet miłość. Wszyscy członkowie Królewskiego Kolegium Magów powyrywaliby sobie włosy z głowy, by mieć szansę obejrzeć ten rytuał, Durendala jednak na jego widok przechodziły ciarki. Kulminacja nastała w chwili, gdy szczyty wież rozbłysły w pierwszych promieniach słońca. Hymn zakończył się długą, triumfalną nutą.

Trup się poruszył.

Niemożliwe! Ten człowiek nie żył od dwudziestu czterech godzin. Usunięto mu wnętrzności, a z ciała wypłynęła cała krew. Khiva gnił już, a mimo to jego kończyny drżały. Wydawało się, że próbuje wstać.

Trzy skurczone mumie podźwignęły się i ruszyły ku niemu, chwiejąc się na nogach. Cztery czy pięć następnych się czołgało. Gdy dotarły do trupa, rzuciły się na niego i zaczęły żreć, rozszarpując go niczym wygłodzone psy. Niektóre z nich były przez miotające się spazmatycznie zwłoki odrzucane na bok, wracały jednak natychmiast, by podjąć kolejną próbę. Najsłabsze musiały przynosić małpy. Wkrótce do uczty przystąpiło już wszystkie dwadzieścia sześć żywych trupów. Rozszarpywały i ssały swą ofiarę, przykrywając ją całkowicie. Małpy przyglądały się temu z pewnej odległości. Niektóre z nich pohukiwały radośnie.

Naga kobieta podniosła się z ziemi, wpychając sobie obiema dłońmi do ust kawał miecha. Gdy je pożerała, jej ciało rosło i prostowało się. Skóra zmieniała barwę, przechodząc z chorobliwej, starczej bladości do pełni młodzieńczego życia. Wyschłe wory piersi wypełniły się, stały młode i bujne. Włosy zgęstniały i pociemniały. Odrzuciła resztki żeru i ryknęła głośnym śmiechem, odsłaniając zakrwawione zęby.

- Durendalu! - ponaglił go Gryziwilk ledwie słyszalnym krzykiem. - To ostatnia szansa ucieczki!

Miał rację. Durendal uklęknął, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od zwierzęcej uczty. Z tłumu wyłaniali się teraz mężczyźni. Silni, młodzi mężczyźni, choć przed chwilą byli tam tylko słabowici starcy. Poznał jednego z nich, który wczoraj stał w zaułku obok Herata. Miał teraz potężne mięśnie i owłosioną pierś, lecz mimo to był niewiele więcej niż chłopcem. Ryknął śmiechem i skoczył ku kobiecie, wyciągając okrwawione ręce. Odskoczyła, udając, że próbuje ucieczki Rzucił się w pościg. Pobiegli chodnikiem, a gdy dotarli do bramy, pozwoliła mu się złapać. Padli sobie w objęcia. Zakrwawione usta złączyły się w pocałunku, a poruszane żarem namiętności dłonie zostawiały na ciałach czerwonawe plamy. Zablokowali intruzom drogę ucieczki. Gryziwilk jęknął cicho.

Od strony oktogramu dobiegały śmiechy. Reszta bandy kończyła ucztę. Młodzieńcy i dziewczęta siadali, silni i urodziwi. Niektórzy z nich ogryzali jeszcze gnat albo ramię. Kości lśniły złotym blaskiem. Zadrapania, które widział Durendal na szczątkach w odlewni, pochodziły od zębów. Kolejne kobiety oddaliły się truchtem, ścigane przez mężczyzn. Pary padały na trawę, obejmując się i mocując z wigorem świeżo odzyskanej młodości.

Blokujący bramę kochankowie zniknęli w środku.

Zerwali się i popędzili ku bramie. Głośne ryki wydobywające się z małpich gardeł świadczyły, że ich zauważono. Namiętni kochankowie dotarli tylko do korytarza i ściskali się na posadzce. Gryziwilk ich ominął, a Durendal przeskoczył nam nimi. Potem obaj zbiegli po schodach.


10


Gdy wpadli do zagraconej stróżówki, światło ich pierścieni było już prawie niewidoczne w blasku dnia. Gryziwilk otworzył drzwi, przepuścił Durendala i zamknął je za nimi. Durendal przemknął przez loch i uchylił następne drzwi. Zawiasy skrzypnęły przenikliwie. Wpadł do pełnego złota korytarza, słysząc, że jego fechtmistrz zatrzasnął również i te drzwi. Przemknęło mu przez głowę, że choć zapewne biega szybciej od małp, nie jest takie pewne, czy potrafi sprostać im w walce. Zagrażało im również trzynastu młodych wojowników, którzy w dodatku znali skróty. Jeśli dojdzie do walki, tym razem nie będzie to honorowy pojedynek.

Wtem gdzieś z przodu rozległ się ryk, czy może wrzask. Zniekształcony dźwięk niósł się wzdłuż korytarza dziwacznymi echami. Wyglądało na to, że będzie musiał siłą utorować sobie drogę do wyjścia. Nie zwalniając kroku, wyciągnął Kośbę. Tuż za plecami słyszał tupot stóp Gryziwilka. Nagle drzwi lochu rozwarły się z głośnym piskiem i za nimi rozjarzyło się światło. Małpy pohukiwały głośno.

Minął odnogę prowadzącą do odlewni. Gdy zbliżał się do następnej, ujrzał blokujące mu drogę ciało. Nie, to małpa próbowała go nabrać. Poruszyła się niemrawo i wydała z siebie nieharmonijne wycie, takie samo, jak to, które słyszał przed chwilą. Wydawało się, że wije się z bólu. Pokrywała ją krew, która zbroczyła też skalne podłoże, a nawet złote ściany. To z pewnością nie była sztuczka. Odpowiedzialny za to mógł być jedynie Kromman, co znaczyło, że inkwizytor nie uciekł z pierwszym brzaskiem.

- Uważaj! - krzyknął, przeskakując nad rannym zwierzęciem. Tuż za nim rozlewała się kałuża krwi. Widać też było krwawe ślady, prowadzące do zapadni.

Durendal omal nie zderzył się z kończącą korytarz ścianą.

Zapadnia była zamknięta.

Odwrócił się błyskawicznie, lecz Gryziwilk zdążył to zrobić przed nim. Czekał na atak, ściskając Kieł w dłoniach. Szalone ryki i pohukiwania świadczyły, że ścigający wytropili ofiarę.

- Wkładaj buty!

Durendal cisnął obuwiem w Gryziwilka, po czym wciągnął własne. Będą go potrzebowali. Wdrapał się na górę po metalowych uchwytach, a następnie - z trudem zachowując równowagę - wsparł obie dłonie na kamiennej płycie i spróbował ją podźwignąć. Ani drgnęła. Ogień i śmierć! Widział, jak małpa otwierała ją i zamykała jedną ręką.

Trzymając się obiema dłońmi najwyższego uchwytu, odwrócił się plecami do ściany i złapał za metalowy pierścień zawieszony u samych drzwi. Korytarz pełen był szwargoczących coś małp, błyszczących mieczy i płonących pochodni. Pierścień na lewej dłoni Gryziwilka rozjarzył się jasnym płomieniem. Świecąc przeciwnikom prosto w oczy, zdobędzie niewielką przewagę.

Tymczasem Durendal musiał im obu utorować drogę, i to szybko, bo w przeciwnym razie na górze będą na nich czekali Herat i jego przyjaciele. Wsparł się barkami o kamienną płytę i uniósł nogi tak wysoko, jak tylko można. Jeśli się omsknie, runie na podłogę głową naprzód. Pchał ze wszystkich sil, jakie miał w nogach i plecach. Słyszał, jak skrzypią mu stawy. Kamienna pokrywa zadrżała z oporem.

Pierwsza z małp zamachnęła się mieczem na Gryziwilka. Metal zadźwięczał głośno. Potem zadźwięczał po raz drugi. Szermierka w wąskim korytarzu wymagała specyficznych umiejętności. Triumfalny krzyk fechtmistrza oraz towarzyszące mu zwierzęce wycie świadczyły, że przelano pierwszą krew.

Pokrywa uniosła sie i przez szczelinę do środka wpadło oślepiające światło dnia. Durendal wyprostował się z wysiłkiem. Brzęk, brzęk, brzęk... znowu rozległ się wrzask triumfu, któremu towarzyszyło wycie małp. Kąt był teraz mniej korzystny, lecz za to ciężar nie tak wielki. Płyta uniosła się o przeszło dziewięćdziesiąt stopni, po czym znieruchomiała. Wyciągnięte ciało Durendala przesłaniało wylot szybu. Wylazł na zewnątrz i położył się na brzuchu na kamieniach, wyciągając rękę w dół.

Cofający się Gryziwilk dotarł już na oświetlony obszar. Miecz uderzał o miecz. W wąskim przejściu mogła go atakować tylko jedna małpa, lecz jedno nieostrożne uderzenie wystarczy, by popsuć zasłonę i wystawić go na cios.

- Dasz radę walczyć, gdy będę cię dźwigał w górę?

- Będę musiał!

Uniósł lewe ramię.

Durendal złapał swego fechtmistrza za nadgarstek i uniósł się na drugiej ręce. Ogień! To było niewykonalne. Lepiej, do licha, niech będzie wykonalne. Zazgrzytał zębami i pociągnął ze wszystkich sił, dźwigając cały ciężar Gryziwilka, dzięki czemu fechtmistrz mógł wchodzić tyłem po uchwytach, odbijając jednocześnie ciosy atakującej go z dołu szwargoczącej małpy. Zdyszany Durendal podźwignął się na jedno kolano, a potem na dwa. Poniżej dźwięczały miecze, a bestia darła się wściekle, gdy jej ofiara posuwała się krok za krokiem w górę, odbijając skierowane na nogi ciosy. Durendal oparł stopę na ziemi, gotowy wyszarpnąć Gryziwilka jednym gwałtownym ruchem. Gdy spróbował to zrobić, Herat zatrzasnął kopniakiem zapadnię.


11


Gryziwilk krzyknął tylko raz. Zapewne był to jedynie odgłos powietrza wyciśniętego z miażdżonej klatki piersiowej. Musiał zginąć, nim jeszcze wydał z siebie ten dźwięk, gdyż kamienna płyta zgniotła mu serce.

Kilku wcześnie wstających kandydatów czekało już za murkiem i z pewnością zaskoczyło ich to zakłócenie codziennej rutyny. W otwartych drzwiach klasztoru stało pół tuzina mnichów, lecz żaden z nich nie ruszał się z miejsca. Po co zadawać sobie trud, jeśli sprawą zajął się już Herat? Biodra miał przewiązane szmatą, a w dłoni dzierżył złoty miecz. Rozciągnął usta w uśmiechu. Jego wargi i zęby wciąż pokrywała krew. Durendal skoczył nań, w prawej ręce trzymając Kośbę, a w lewej sztylet.

Herat cofnął się kilka kroków przed furią ataku Chivianina. Potem cofał się dalej. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Miecze dźwięczały głośno. Hałas był tak wielki jak w kuźni w Żelaznym Dworze, gdy wszystkich ośmiu kowali waliło jednocześnie młotami. Mnich był znakomity, niewiarygodny. Przy każdej zasłonie Durendal ratował się przed śmiercią, a przy każdej ripoście podejmował szalone ryzyko. Nigdy nie spotkał podobnego szermierza, musiał jednak pomścić przyjaciela i nie dbał już o własne życie. Walkę miała rozstrzygnąć pierwsza krew. Nawet najdrobniejsze draśnięcie osłabi refleks i koncentrację któregoś z walczących, wystawiając go na następny cios. Lilia, Trzepaczka, Tęcza... Trzymał się stylu Żelaznego Dworu, często parując ciosy sztyletem. Tylko to mogło zapewnić mu przewagę. Prowokując ten pojedynek, Herat zapomniał, że nie będzie on toczony według reguł braci. Nie przyszło mu do głowy, że będzie miał przeciwko sobie sztylet. Z początku on również walczył w stylu Żelaznego Dworu, szybko jednak przestawił się na inne. Próbował wszystkiego, co potrafił, by powstrzymać napór żądnego mordu Durendala. Nadgarstek, palce, ramię, stopy - każdy jego ruch był bezbłędny. Nigdy nie powtarzał uderzenia, lecz mimo to nie był w stanie zrównoważyć braku sztyletu. Zasłona, riposta, zasłona... Cofał się nieustannie. Być może jego obserwujący walkę przyjaciele sądzili, że bawi się z Durendalem, tak jak przedtem z Gartokiem, tym razem jednak nie miał wyboru. Każdy jego atak odbijał sztylet, a potem Kośba śmigał ku jego kolanom, pachwinie lub oczom.

Dotarli już niemal do bramy. Motyl, Karaluch... Ach!

Kośba wbił się w bark Herata, który krzyknął głośno. Potem między jego żebrami pojawiła się krwawa szrama. Przewagę uzyskał teraz Durendal. Parł nieustępliwie naprzód, próbując zadać śmiertelny cios, lecz kończyło się tylko na lekkich ranach. Twarz, szyja, pierś - szatko wał Herata tak jak on przedtem Gartoka. Tym razem jednak nie była to zabawa. Każdy cios był usiłowaniem zabójstwa. Jak to możliwe, że ktoś, kto cierpiał podobne męki, potrafił nadal bronić się tak biegle?

Nagle Herat dotknął plecami ściany. Rzucił się rozpaczliwie naprzód, lecz sztylet odbił cios, a Kośba otworzył mu gardło. Miecz mnicha upadł z brzękiem na kamienie, a chwilę później osunęło się nań jego ciało, skąpane w oceanie krwi. Bracia znali jednak skuteczne metody uzdrawiania, a Durendal musiał być pewien śmierci wroga. Odrąbał mu głowę trzema uderzeniami.

Zaczerpnął gwałtownie tchu, rozglądając się wokół. Czekający w drzwiach mężczyźni zerwali się w końcu do biegu, Durendal rzucił się sprintem ku odległej tylko o kilka jardów bramie, zastanawiając się z niejasnym zdziwieniem, dlaczego wsparci o murek wojownicy wiwatują głośno.

Drzwi były zamknięte. Kolejna zdrada.

- Tutaj! - usłyszał czyjś głos. Wyciągnęły się ku niemu muskularne ramiona.

Złapał za nadgarstek lewą dłonią, po czym uniósł prawą rękę, by mógł ją chwycić drugi mężczyzna. Wciągnęli go na górę, z twarzami zwróconymi w stronę kamieni. Potem następne dłonie ujęły go za koszulę oraz pas i przeciągnęły przez murek.

- Dziękuję! - zawołał i rzucił się do ucieczki, wsuwając po drodze miecz do pochwy.

Wystarczyłby jeden okrzyk: “Dziesięć sztab złota za tego człowieka!”.

Jeśli nawet się rozległ, DurendaJ go nie usłyszał. Zniknął w zaułku, nie zatrzymując się nawet na chwilę.


12


Gdy uciekał uliczkami Samarindy, wymijając po drodze pierwszych porannych przechodniów, by! przekonany, że bracia czekają już na niego przy miejskiej bramie. Z pewnością wysłali ludzi, którzy mieli odciąć mu drogę ucieczki. Dlatego właśnie nie podjęli bardziej zdecydowanych prób pościgu. Ku jego zdumieniu, nikt go jednak nie zatrzymywał. Mimo wczesnej pory było już upalnie i Durendal dyszał ciężko. Wybiegł przez bramę na zewnątrz, między walące się stragany i cuchnące wybiegi dla koni. Rzecz jasna, nawet gdy odjedzie konno między nagie wzgórza, nie zapewni mu to bezpieczeństwa. Jeśli mnisi ruszą za nim na wyścigowych wielbłądach, dopadną go w mgnieniu oka. Pośród wzgórz czaiły się też inne niebezpieczeństwa, lecz mimo to Durendal poczuł wielką ulgę, zostawiwszy za sobą przeklęte mury Samarindy.

Kupcy i wieśniacy nie rozpostarli jeszcze swych markiz. Durendal potrzebował kilku chwil, by zlokalizować wybieg, na którym razem z Krommanem i Gryziwilkiem zostawili pięć kudłatych koników. W końcu poznał go po właścicielu - otyłym mężczyźnie o łotrowskiej gębie naznaczonej śladami po ospie. Człowiek ów nazywał się Ushan i Kromman zapewniał, że jest uczciwy. Względnie uczciwy. Spotkali go tu wczoraj o zmierzchu i teraz również był na miejscu. Plamy łajna na ubraniu sugerowały, że spał na wybiegu. Zapewne tylko w ten sposób mógł uchronić powierzone jego opiece konie przed uprowadzeniem przez konkurentów o mniej łotrowskim wyglądzie. Następne pytanie brzmiało, czy pięć wierzchowców z czerwonymi sznurkami na szyjach to tych samych pięć zdrowych zwierząt, które tu przyprowadzili, czy też postarzały się przez jedną noc o dziesięć lat. Właściciele wydrapali znaki na ich przednich prawych kopytach, lecz Durendal nie miał w tej chwili czasu spierać się o podobne szczegóły.

Pogrzebał w kieszeni i wydobył kwit na trzy konie. Ushan popatrzył dziwnie na spoconego, zdyszanego i zbroczonego krwią cudzoziemca, zanurzył się jednak bez słowa w stado i po chwili przyprowadził dwa koniki. Oba z pewnością wyglądały znajomo. Końskim zwyczajem inne podeszły za nimi.

- Dwa mi na razie wystarczą - oznajmił Durendal. - Moi przyjaciele mogą się później zgłosić po pozostałe, ale dzisiaj nie potrzebuję trzeciego. Wezmę tylko jedno siodło. Powinienem wrócić przed wieczorem i wtedy zapłacę ci za następną noc.

Musi się postarać nie wzbudzać dodatkowych podejrzeń. Ushan znowu popatrzył na niego dziwnie, lecz nie odzywał się ani słowem, aż do chwili, gdy Durendal dosiadł wierzchowca i przywiązał drugiego z tyłu.

Potem splunął na piasek.

- Za trzy obity powiem ci, w którą stronę odjechał twój przyjaciel.

Durendal wyjął z kieszeni złotego dizorka.

- Powiedz mi wszystko. Grubas wzruszył ramionami.

- Uciekał, tak samo jak ty. Kupił jeszcze jednego konia, chociaż też nie miał bagażu. Pojechał w tamtą stronę. - Wskazał na zachód. - Szybko. Ale na pewno nie ujechał dotąd daleko.

Durendal rzucił monetę grubasowi, który zacisnął na niej zęby, a potem schował pod brudną szatę.

- Właśnie odziedziczyłeś dwa konie, przyjacielu. I siodła też. Czy w zamian za nie dostanę twe milczenie?

Ushan skinął głową, co nic rzecz jasna nie znaczyło.

Durendal odjechał na zachód. Poczuł się nagle bardzo szczęśliwy, nie dlatego, że uszedł z miasta z życiem - jego nie cenił w tej chwili zbyt wysoko - lecz dlatego, że musiał wywrzeć zemstę i wiedział, gdzie jest człowiek, którego ściga. Spodziewał się, że będzie musiał zaczekać na Krommana w Koburtinie. Teraz miał szansę go dopaść, nim go dościgną mnisi.

Gryziwilka zabiło trzech ludzi i on sam był jednym z nich. Zanadto zaufał własnemu szczęściu, nie zdając sobie sprawy, że może ono nie osłaniać innych. Być może każdy uczył się z doświadczenia, jak daleko sięga jego szczęście. Gryziwilk wiedział, że dotarł już do kresu możliwości własnego i raz za razem błagał podopiecznego, by opuścili klasztor, Durendal jednak nie chciał się zgodzić, aż było już za późno. Sam ocalał tylko o włos, jedynie dzięki temu, że jego szczęście go nie zawiodło. Znaczyło to, że był jednym z trzech morderców. Mógł zmazać tę winę tylko karząc pozostałych dwóch. Herat zapłacił już za swój czyn. Został jeszcze jeden.

Kromman z pewnością nie spodziewał się, że ktoś będzie go śledził, nie będzie się więc miał na baczności. W przeciwnym razie mógłby nawet stać się niewidzialny. Dysponował możliwościami, których im nie ujawnił. W pełnym ludzi mieście, a nawet w lesie, potrafił zniknąć bez śladu, lecz tutaj, na pagórkowatych pustkowiach Altainu, inkwizytorskie sztuczki mogły go zawieść. Nie zdążył uciec zbyt daleko.

Po mniej więcej półgodzinie Durendal dostrzegł go w oddali. Inkwizytor prowadził zapasowego wierzchowca. Przez prawie taki sam czas jechał beztrosko przed siebie, nieświadomy tego, że ściga go śmierć. Kiedy się obejrzał, Durendal był już tak blisko, że to zauważył, dzięki czemu nie był zaskoczony, gdy zapasowy koń Krommana zatrzymał się, by poskubać trawę, a sam inkwizytor zniknął wraz z wierzchowcem.

Durendal przesiadł się na drugiego konika i ruszył galopem do miejsca, gdzie po raz ostatni widział ściganego. Pierwsze zwierzę zostawił. Pogłoski o pelerynach niewidkach pojawiły się mniej więcej w czasie, gdy opuścił Żelazny Dwór, nie wiedziano jednak o nich zbyt wiele. Liczył na to, że nie są one w stanie ukryć jednocześnie jeźdźca i konia, a przynajmniej nie całkowicie. Ponownie sprzyjało mu szczęście. Po chwili ujrzał przed sobą, nieco z prawej, niewyraźną plamę. Skręcił w tamtą stronę. Niekiedy odnosił wrażenie, że pędzi sam przez suche wzgórza, w innych zaś chwilach dostrzegał cień albo konia bez jeźdźca. Często widział też wzbijany przez niego pył. Zawzięty pościg trwał całą godzinę. Durendal czuł się zmęczony i udręczony upałem, a jego wierzchowiec był w jeszcze gorszym stanie, Kromman jednak tracił już siły. Za każdym razem, gdy zmieniał kurs, jego prześladowca jechał na skróty.

Wreszcie, gdy wjeżdżał do małej kotlinki, inkwizytor pojawił się nagle przed nim. Odrzucił zasłonę niewidzialności i zwolnił do stępa. Kiedy znalazł się na dnie zagłębienia, ściągnął wodze i zsunął się z siodła, by zbadać kopyta swego konika. Pochylał się nad każdym po kolei i przyglądał się im niespiesznie. Durendal upewnił się, że Kośba siedzi luźno w pochwie i nie przykleiła go do niej zakrzepła krew Herata. Gdy inkwizytor usłyszał odgłos uderzających o kamienie kopyt, udniósł głowę, symulując nagłe zaniepokojenie.

- Sir Durendal! Zaskoczyłeś mnie. - Gdyby ryba mogła się uśmiechać... - Myślałem już, że zginąłeś! Cudownie! A co się stało z twoim fechtmistrzem?

W odległości trzydziestu stóp Durendal zsunął się na ziemię i zarzucił wodze na gałąź suchego, ciernistego krzaka. To wystarczy, jeśli koń będzie przekonany, że jest przywiązany mocno. Ruszył w stronę przeciwnika, zwrócony ku niemu prawym bokiem. Zastanawiał się, jakie sztuczki zastosuje teraz Kromman.

Inkwizytora od stóp do głów pokrywał suchy pył. Mimo to otarł czoło ramieniem. Dwadzieścia stóp.

W rybich oczach pojawił się błysk strachu bądź gniewu.

- Nie zrobię tego! Dziesięć stóp.

Inkwizytor raz jeszcze uniósł ramię do twarzy. Jak to możliwe, żeby w tak okropnym, suchym upale miał na skórze pot? Całą ciecz natychmiast wchłonąłby pokrywający go pył. Durendal zaczął odwracać głowę na ułamek sekundy przed tym, nim oślepił go blask jaśniejszy od słońca. Oba konie zakwiczały przerażone, a nagły tętent kopyt wstrząsnął światem.

Oślepiony i na wpół oszalały z bólu Durendal wyszarpnął z pochwy Kośbę. Nic nie widział, znał jednak styl walki Krommana i wiedział, jaka odległość dzieli ich od siebie. Musiał postawić trzy kroki. Jeden, dwa, trzy... zasłona! Klingi szczęknęły, uderzając o siebie. Jeśli Kromman, jak miał to w zwyczaju, próbował ataku na serce, jego miecz musiał być tutaj, więc zasłona! i znowu, a potem riposta! Zamachnął się Kośbą jak szaleniec i poczuł, że ostrze wbija się w ciało. Krzykowi Krommana towarzyszył odgłos przypominający brzęk miecza padającego na skalisty grunt, inkwizytor był jednak zdolny do najróżniejszych podstępów. Durendal cofał się, zakreślając przed sobą Kośbą przypadkowe wzory. Nie słyszał odgłosów pościgu. Po chwili w pewnej odległości rozległ się jęk bólu. Przystanął.

Tańczyły przed nim jaskrawozielone ognie, a po policzkach spływały mu łzy. Na szczęście odwrócił w ostatniej chwili głowę, co uchroniło jego oczy przed poważniejszym uszkodzeniem. Niewyraźna szarość, którą dostrzegał po lewej, świadczyła, że wraca do rzeczywistości. Zielone mgły rozproszyły się powoli i po chwili ujrzał niewyraźne kształty krzewów i skał. Potem zlokalizował Krommana, który leżał zgięty wpół na pokrytym żwirem gruncie, z mieczem za plecami.

Podszedł do niego cicho i ostrożnie. Jeśli ta czarna kałuża była krwią - z jakiegoś powodu nie widział kolorów - znaczyło to, że poważnie zranił przeciwnika lub nawet go zabił. Odsunął Kośbą oręż Krommana, a potem podniósł go i odrzucił na bezpieczną odległość.

- Powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś. Inkwizytor jęknął.

- Dlaczego zostawiłeś Gryziwilka i mnie na pastwę losu, gdy tylko zaczął się pościg? Wszedłeś za nami do środka. Zapewne widziałeś wszystko to samo co my, a nawet więcej. Miałeś pelerynę niewidkę. A kiedy odszedłeś, celowo zamknąłeś drogę wyjścia, by skazać nas na śmierć.

Kromman odwrócił powoli głowę. Durendal odzyskał już wzrok na tyle, że widział, iż rozpruł inkwizytorowi brzuch. Ranny trzymał wnętrzności obiema dłońmi, by nie pozwolić im wypłynąć na zewnątrz. Z pewnością cierpiał straszliwie. Ach, cóż za szkoda!

- Nie.

Kostki zaciśniętej na rękojeści miecza dłoni Durendala przeszył ból. Ze wszystkich sił starał się powstrzymać nienawiść.

- Płomienie, człowieku! Za chwilę umrzesz. Chcesz skonać z kłamstwem na ustach? Zraniłeś małpę. Słyszałem jej krzyk, a krew na podłodze była jeszcze świeża. Zostawiłeś ślady stóp. Stawiasz palce do środka, ty śmieciu. Mów, dlaczego to zrobiłeś.

Twarz inkwizytora pobladła, choć pokrywały ją pył i opalenizna.

Durendal schował miecz i odszedł.


13


Gryziwilka zamordowali trzej ludzie i wszyscy trzej musieli za to umrzeć. Gdy wlókł się z powrotem po ciągnącym się bez końca zboczu, taki rezultat wydawał mu się wielce prawdopodobny i całkowicie sprawiedliwy. Słońce wisiało tylko stopę czy dwie nad jego głową. Takie przynajmniej odnosił wrażenie. Oczy bolały go i łzawiły tak bardzo, że nadal był prawie ślepy. Nie miał też do picia nic oprócz łez. Kromman z pewnością wiedział, że sztuczka ze światłem spłoszy konie. Albo był tak zdesperowany, że postanowił podjąć podobne ryzyko, albo miał jakiś sposób na przywołanie swego wierzchowca. Być może dlatego właśnie zajął się jego kopytami, Durendal będzie musiał wędrować na piechotę. Jeśli wytrzyma w tym upale wystarczająco długo, by wrócić do miasta - zakładając, że zdoła je odnaleźć - z pewnością dopadną go bracia, którzy następnego dnia będą mieli na śniadanie Durendala z jabłkiem w ustach.

Wspiął się na najwyższe wzgórze, jakie zdołał odszukać, i zatrzymał się tam, pocierając oczy. Był przekonany, że z czasem odzyska w pełni wzrok, jeśli będzie miał czas, lecz na razie zasłona łez skrywała przed nim Samarindę. Wiedział jednak, że miasto leży na wschodzie, a własny cień pozwalał mu określić, gdzie jest południe. Nigdzie nie widział żadnego z koni, a zresztą nawet gdyby któregoś zobaczył, i tak nie zdołałby go złapać. Gdyby spróbował go doścignąć, padłby tylko z wyczerpania.

Ktoś się zbliżał. Z początku nie widział, kto to taki, zapewne jednak była to cała grupa ludzi. Wyraźnie zmierzali w jego kierunku, z pewnością więc już go zauważyli. Ruszył przez bezkresną równinę na spotkanie przybyszom. Mogli to być żądni zemsty bracia, lecz w takim przypadku i tak nie miał szans ucieczki. Mógł to też być Everman, który nagle zmienił zdanie, z całą pewnością nie był to jednak Gryziwilk. Bez względu na to, jak cudowne były zaklęcia uzdrawiające mnichów, nie było możliwe, by uleczyły podobne rany.

Wreszcie dotarł na pokrytą pyłem wyniosłość skalną. Co prawda, nie dawała ona cienia, ale mógł przynajmniej na niej usiąść. Wiedział już, że zbliżają się ku niemu dwa wielbłądy, lecz tylko jeden jeździec.

Zjechał ku niemu po długim zboczu ciągnącym się pod bezkresnym niebem. Wreszcie Durendal rozpoznał w jeźdźcu Evermana. Przybysz zdjął czapkę, odsłaniając kasztanowe włosy. Kazał wielbłądom przykucnąć na zakurzonej trawie, zsiadł sztywno, podszedł do Durendala, wręczył mu butelkę z wodą i usiadł na jednym z pobliskich kamieni.

Durendal wypił łapczywie całą wodę. Potem obaj mężczyźni przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie bez słowa.

- Dopadła cię skrucha? Wracasz do domu? Everman potrząsnął głową.

Tak twierdził Kromman, czy jednak inkwizytor mówił prawdę? Najwyraźniej mówił. Everman wzruszył ramionami.

- Tylko wtedy, gdy powiedziałem, że zmarł na gorączkę. Zginął w potyczce, tuż za Koburtinem. Zawiodłem podopiecznego.

Przeszył Durendala wyzywającym spojrzeniem. -1 dlatego rzuciłeś wyzwanie? Żeby zginąć?

- Chyba tak. Nim zechcesz osądzać moje nowe bractwo, bracie, rozważ proszę etykę poprzedniego. - W wąskich bruzdach na jego czole osadzał się pył. Włosy straciły połysk i rzedniały już na czole, a szyja i żuchwa stawały się grubsze... Everman zauważył, że Durendal zwrócił na to uwagę. - Nie jestem już taki jak przedtem, co?

Uśmiechnął się ze smutkiem. Miedzy jego nosem a ustami pojawiły się bruzdy. Wczoraj ich tam nie było.

- Tak szybko? Skinął głową.

- Całe życie w ciągu doby. O zmierzchu będę w średnim wieku. O północy stary. - Tym razem jego uśmiech był jeszcze smutniejszy. - Od północy do świtu robi się naprawdę niedobrze.

- A wiec kłamałeś, mówiąc, że przyłączyłeś się do nich z własnej woli? Zwabili cię w pułapkę!

Everman wsparł ramiona na kolanach. Przez chwilę bawił się czapką, po czym zerknął ostrożnie na Durendala.

Nie, nie czuł skruchy. Honorowy wojownik sprzedał duszę w zamian za nieśmiertelność. I nawet nie widział w tym zła.

-1 ginie w zaułku z nożem w plecach, a nie z mieczem w ręku?

Durendal popatrzył na horyzont, ogarnięty nagłą podejrzliwością. Zadał sobie pytanie, czy już go okrążają.

Everman wzruszył ramionami.

Płomienie! Durendal nie był pewien, czy ukłucie bólu, które go przeszyło, zrodził gniew, czy smutek, tak czy inaczej jednak trudno mu było mówić. Skinął głową.

Everman milczał przez chwilę, jakby czekał na jakieś słowa.

- Powiadają, że fechtmistrz nie będzie spoczywał w pokoju, dopóki jego miecz nie zawiśnie w sali - rzekł wreszcie. - Przyjacielu, masz moje słowo na to, że Gryziwilka zwrócono żywiołom w należyty sposób. Osobiście podpaliłem stos. On nie był ochotnikiem.

Czy zamiast tego zjedzą Herata? Durendal ucieszył się jednak z tej wiadomości.

Everman uśmiechnął się i zamrugał, jakby do oczu wpadł mu pyłek.

- Nie jestem zaskoczony, ale żałuję. Nie wiesz, co tracisz. Pozwól, że zadam ci jedno pytanie. Czy nasze bractwo rzeczywiście jest dużo gorsze od waszego? Uważasz, że nie jestem wart życia ludzi, którzy giną, by utrzymać mnie przy życiu. A co z waszym wspaniałym królem?

To szokujące pytanie zaparło Durendalowi dech w piersiach.

Mnich zachichotał.

Wypili wodę z bukłaka i pożegnali się jak przyjaciele, którzy wiedzą, że nigdy już się nie zobaczą. Potem dosiedli wielbłądów i odjechali w przeciwnych kierunkach.


V

Montpurse


1


Podróż do domu okazała się bardzo długa. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu: karawany, pogoda, a wreszcie wojna. Samotny wędrowiec nie był bezpieczny. Wielokrotnie uniknął obrabowania tylko dzięki temu, że potrafił nie spać całą noc. Dwukrotnie wyczuł zbliżanie się gorączki i musiał zakopać wszystkie kosztowności w bezpiecznym miejscu, w nadziei, że ocali życie, by potem wszystko wykopać. Gdy wrócił do Euranii, przekonał się, że połowa kontynentu chwyciła za broń. Chivial skrzyżował sztylety z Isilondem i Baelmarkiem, Durendal był więc zmuszony wracać przez Gevily, a i tak miał szczęście, że nie wpadł w ręce baelijskich korsarzy. Przybił do brzegu w Servilham wietrznym porankiem dziewiątego miesiąca 362 roku. Jego podróż trwała z górą pięć lat. Zamienił resztki królewskich pieniędzy na jabłkowitą klacz, po czym pogalopował przez całe królestwo.

Zastał ojczyznę dziwnie zmienioną. Ambrose’a nie uważano już za bohatera. Podatki wzrosły drastycznie, wojna zaszkodziła handlowi, a plony przez trzy lata z rzędu były złe. Królową Sian ścięto za zdradę i zastąpiła ją królowa Haralda. W miastach zapanowała dziwaczna moda. Dżentelmeni nosili kryzy, wielkie, ozdobione piórami kapelusze, rękawy z ogromnymi bufami, płaszcze z rozcięciami, haftowane opończe i peleryny obszywane futrem. Damy zniknęły pod obłokami tekstyliów. Rękawy wlokły się po ziemi, a spod zdobnych turbanów wyglądały małe, zagubione twarzyczki. Gdy Durendal dojeżdżał do stolicy, dowiedział się, że musi szukać suwerena w nowym, wielkim pałacu Nocare. Zameldowanie się u króla mogło jednak zaczekać parę dni. Miał przed sobą pilniejsze zadanie.

Dotarł na Posępne Wrzosowisko w południe. Najpierw zauważyło go dwóch jeźdźców, którzy skręcili w jego stronę. Już na pierwszy rzut oka rozpoznali w nim fechtmistrza, lecz widać było, że nie wiedzą, z kim mają do czynienia.

Patrząc na ochocze, zaróżowione od wiatru twarze, uznałby chłopaków za młodszych, a mimo to obaj nosili broń. Byli tak typowi, a jego nie było tu tak długo, że wydawali mu się niemal bliźniakami. Zauważył jednak, że Sokół ma zadarty nos, a gęste brwi Bandyty łączą się nad nosem. Był na siebie zły za to, że musi się uciekać do takich drobiazgów, by odróżnić od siebie ludzi, którzy są takimi samymi pełnoprawnymi jednostkami jak on, lecz tu, na tym wietrznym wrzosowisku, spotkał ich po raz pierwszy w życiu i po prostu nie miał innego wyjścia.

Nie podał im swego imienia. Z pewnością dawno już poszło w zapomnienie. Uznaliby, że to żart w bardzo kiepskim guście.

- Przynoszę z powrotem miecz. Nie mogę zostać - powiedział tylko.

Wymienili zasępione spojrzenia, po czym Sokół zawrócił wierzchowca i pogalopował naprzód z wiadomością, podczas gdy Bandyta eskortował gościa. Obaj mieli wystarczająco wiele rozsądku, by się zorientować, że przybysz nie ma ochoty na rozmowę, i wystarczająco wiele opanowania, by zachować milczenie. Gdy mijali bramę, bito już w wielki dzwon.

Durendal zeskoczył z siodła przed monumentalnymi drzwiami frontowymi i wręczył wodze stajennemu, którego nie znał.

- Nie mogę zostać. Oporządź klacz i przyprowadź ją z powrotem.

Wydawało mu się dotąd, że upływ czasu złagodził żal, lecz gdy wydobył Kieł z juków i wszedł na schody, smutek natychmiast powrócił. Zalała go fala żałoby po Gryziwilku, jego przyjaźni, niezachwianej wierności, bystrym umyśle i niezwykłej wytrwałości. Tak obiecującego młodzieńca zmarnowano bez sensu. Durendala dręczyło też poczucie winy. Nigdy już nie przyjmie od króla nowego fechtmistrza. Odkąd opuścił Samarindę, składał tę przysięgę ze sto razy, a tutaj, w cieniu Żelaznego Dworu, powtórzył ją znowu. Monarchowie mogli dźwigać podobne brzemię, ale zwykli ludzie, tacy jak on, z pewnością nie.

Żadne zadanie nie mogło być pilniejsze od Powrotu. Pod niebem mieczy zebrała się cała szkoła: mistrzowie, rycerze, kandydaci oraz anonimowi słudzy tłoczący się z tyłu. Gdy Durendal wszedł do środka, niosąc przed sobą miecz, jego kroki wybijały na kamiennej posadzce ciche podzwonne. Tym razem nie przywitały go szepty podniecenia. Nie było go pięć lat. Tylko jeden czy dwóch najstarszych kandydatów mogło pamiętać jego poprzednią wizytę, ale wtedy byli jeszcze dziećmi. Od tego czasu nie zdobywał pucharów ani nie powalił żadnych wrogów. Nawet twarze ludzi siedzących na podwyższeniu zalśniły rozpoznaniem dopiero po chwili. Wielu z nich było dla niego zaskoczeniem, a wielu z tych, których spodziewał się ujrzeć, brakowało. Wielkim mistrzem również był już kto inny. Funkcję tę pełnił teraz były dowódca Gwardii Królewskiej, który przeszedł w stan spoczynku tuż po wstąpieniu Ambrose’a na tron. Nazywał się Sexton? Saxon? Sixtus? czy coś w tym rodzaju. Kandydaci przypominali Durendalowi małe dzieci, a rycerze mumie. Były to jego czwarte odwiedziny w Żelaznym Dworze i zdał sobie sprawę, że wolałby tu więcej nie wracać. Skończył już trzydziestkę! Miał też własną posiadłość. Nazywała się Peck coś tam i leżała w Dimpleshire. Gdy jego ręce utracą szybkość, nie będzie zmuszony dołączyć do tej grupy bezsilnych emerytów. Dobrze służył królowi przez całe jedenaście lat, dłużej niż większość fechtmisrrzów. Jeśli Kate jest jeszcze wolna, ożeni się z nią i zostanie ziemianinem.

Stoły i ławy usunięto. Przeszedł wzdłuż szeregów kandydatów i zbliżył się do wielkiego mistrza, który czekał na niego pod złamanym Zmierzchem. Drugi Durendal żałował już, że tu przybył. Gdyby z tym zaczekał, król mógłby mu pozwolić ujawnić choć część historii, choć nie wydawało się to prawdopodobne. W obecnej sytuacji był zobowiązany dochować tajemnicy. Nikt nie dowie się o bohaterstwie Gryziwilka. Cóż za gorzka niesprawiedliwość! Z drugiej strony, Ambrose mógłby mu zabronić nawet złożenia tego niewystarczającego hołdu.

- Przynoszę Kieł - zaczął, słysząc, jak jego głos niesie się w ciszy rozpaczliwym echem - miecz sir Gryziwilka, kawalera naszego zakonu, który zginął w dalekim kraju, broniąc swego podopiecznego, któremu uratował życie wtedy i wielokrotnie przedtem. Zachowajcie te broń i umieśćcie jego imię w Litanii, albowiem nikt bardziej od niego nie zasłużył na upamiętnienie.

Wielki mistrz czekał na dalsze słowa. Po chwili zmarszczył brwi i podszedł do Durendała, by przyjąć miecz. Powiedział tylko wymagane minimum:

- Będzie wisiał w należnym miejscu po wieki.

Durendal cofnął się o krok, wydobył Kośbę i oddał honory złamanemu orężowi, który wisiał na ścianie. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł. Gdy jechał przez wrzosowiska, oczy łzawiły mu od wiatru.


2


Na osiem, postarzałeś się! - zagrzmiał radośnie dowódca Hoare. - Mam nadzieję, że ja nie wyglądam aż tak źle. Cieszę się, że widzę to, co z ciebie zostało! Objął Durendala i uściskał go tak mocno, że omal nie zgruchotał mu kości.

Jego twarz nie zmieniła się zbytnio, choć w końcu pozbył się będącej powszechnym pośmiewiskiem płowej brody, a we włosach miał już pierwsze smużki przedwczesnej siwizny. Prezentował się wspaniale w nowej liberii gwardii, która wydawała się zupełnie niepraktyczna, lecz mimo to mogła być całkiem na miejscu w tym olbrzymim pałacu, pełnym pozłacanych i marmurowych cudów. Co prawda, w wielu miejscach widziało się jeszcze rusztowania i brzydkie ceglane mury, a żeby ujrzeć wspaniałe ogrody tam, gdzie na razie były moczary i porzucone gospodarstwa rolne, trzeba było znacznego wysiłku wyobraźni, lecz za to mieszkańcy wyglądali równie imponująco jak pawie.

Gość opadł na fotel o poduszkach wypełnionych łabędzim puchem, rozglądając się po wspaniałym gabinecie. Ściany były tu obite jedwabiem, a włos dywanów sięgał kostek. W jego czasach kwatera główna Gwardii Królewskiej mieściła się w pomieszczeniu, które królewscy stajenni uznaliby za nieodpowiednie dla koni, teraz zaś czuł się jak w haremie potentata Potem, z jeszcze większym niedowierzaniem, wpatrzył się w swego bogato przystrojonego gospodarza. Opończę Hoare’a zdobił skomplikowany wzór heraldyczny, przedstawiający kowadła, płomienie i miecze, nad którym widniała dewiza Towarzyszyć i służyć.

- Dasz rade walczyć w takim stroju?

Hoare odchrząknął i wyprostował nogi, podziwiając piękne koturny.

Dowódca zerknął ostrzegawczo na dorodną służącą, która przyniosła kufle i małą beczułkę.

- Kanclerz? - zapytał Durendal. - Montpurse został kanclerzem? Hm, to świetnie! A co się stało z lordem Centhamem?

Hoare zajął się nalewaniem piwa, czekając, aż drzwi zamkną się za służącą.

Stuknęli się kuflami. Durendal cmoknął głośno.

Hoare zrobił minę zezowatego idioty, która, w zasadzie nic nie mówiła, a zarazem wiele sugerowała. Jego poczucie humoru nabrało posmaku cynizmu, którego dawniej nie miało w ogóle.

Tak jest, wiele się zmieniło. Nim jednak Durendal zada niezliczone pytania, które kłębiły się w jego głowie, musi się lepiej zorientować w sytuacji. Ambrose ma... czterdzieści pięć lat? Tak jest, czterdzieści pięć. Nie powinien jeszcze być zniedołężniały. Szesnastoletnia żona! Z pewnością nadal pragnie spłodzić dziedzica płci męskiej.

Umilkł nagle, wlepiając wzrok w ścianę.

Durendal miał właśnie pociągnąć łyk ale. Opuścił kufel.

- Kromman?! Ivyn Kromman, inkwizytor?! On żyje?! Hoare przeszył Durendala długim spojrzeniem, pociągając jednocześnie łyk piwa.

Durendal przełożył kufel do lewej ręki, co dla fechtmistrza było znakiem ostrzegającym przed niebezpieczeństwem. Hoare to zauważył.

- Za późno. Cisza.

- Znasz pana Krommana? - zapytał półgłosem Hoare. - No, oczywiście. To on aresztował twojego... To znaczy nieodżałowanej pamięci markiza. Spotkałeś go wtedy?

-1 później też.

Zdradzając coś więcej, nawet Hoare’owi, postąpiłby bardzo nierozważnie.

Znowu cisza. Kromman był świadkiem rzucania czaru odmłodzenia. Czy to możliwe, by zdołał ukraść próbkę odrażającego posiłku i w ten sposób uratować sobie życie?

Nie. Zgodnie z tym, co mówił Everman, zaczarowałby go nawet jeden kęs. Musiałby rankiem wrócić do Samarindy i przyłączyć się do braci albo umrzeć. Niemniej, w swej szkatułce z inkwizytorskimi przyborami miał duchowo wzmocnione bandaże i medykamenty, było więc możliwe, że zdołał się uleczyć, aczkolwiek wydawało się to mało prawdopodobne. Był ranny, nie miał konia ani wody, a w dodatku znajdował się na bezkresnych pustkowiach Altainu. Jeśli nawet potrafił jakoś przywołać swego wierzchowca, nie mogło to być przyjemne doświadczenie. Jego wrogość do Durendala z pewnością nie zelżała.

Co powiedział królowi?

- Jestem przekonany, że audiencja może być pilniejsza, niż mi się dotąd zdawało, bracie.

Dowódca odsunął opróżniony tylko do połowy kufel.

- Daj mi godzinę. Będzie wizytował zachodnie skrzydło. Pożyczę dla ciebie liberię. Nie możesz iść do niego w takim stroju. Mam ci przydzielić eskortę?

- Mam wrażenie, że jest ich tu mnóstwo - zauważył ponurym głosem Durendal.

Miał godzinę dla siebie. Udał się prosto do kwatery białych sióstr i poprosił o rozmowę z siostrą przełożoną. Gdy czekał długie minuty w korytarzu, obok niego przeszło kilka węszycielek. Zauważył, że one przynajmniej nie zamieniły tradycyjnych habitów na jakiś nowomodny strój.

Wreszcie drzwi się otworzyły. Matka przełożona była bardzo wysoką i chudą kobietą o butnie uniesionym nosie i ostrym jak szydło spojrzeniu. Jej hennin sięgał prawie do nadproża, które znajdowało się dobre dziesięć stóp nad podłogą. Otaczał ją wywołujący łzawienie zapach lawendy. Kiedy odjeżdżał, nie była jeszcze matką przełożoną, pamiętał ją jednak. Sądząc zjej miny, biła od niego woń ciepłego nawozu.

Pokłonił się.

- Jestem Durendal z Gwardii Królewskiej, matko. Przez pewien czas byłem nieobecny. Wykonywałem misję, którą zlecił mi Jego Królewska Mość. Ale teraz wróciłem.

Zmierzyła go wzrokiem, od czubka głowy aż po zniszczone buty i z powrotem. Jej wydęte wargi wyraźnie mówiły: “Szkoda!”.

- Chcę się widzieć zjedna z sióstr. Byliśmy przyjaciółmi. Z siostrą Kate.

Wydęte wargi ustąpiły miejsce zaciśniętej szczęce.

- Nie mamy tu siostry o tym imieniu. Chciała zamknąć drzwi.

Wsunął nogę w otwór.

Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Powrót do domu nie wyglądał tak, jak się tego spodziewał.


3


Stukot murarskich młotków i intensywny odór farby przypominały, że zachodnie skrzydło nie zostało jeszcze ukończone, Hoare jednak wiedział, dokąd idzie. Zaprowadził Durendala do wielkiego, pustego pomieszczenia, które z pewnością miało w przyszłości stać się komnatą audiencyjną. W jednej ze ścian znajdowały się olbrzymie okna, przez, które do środka wpadało światło, pod przeciwległą ścianą wznosiła się wysoka pajęczyna rusztowań, na których trudzili się tynkarze, a po podłodze niczym mrówki pełzali kaflarze, pokrywający ją wirem barw. Dowódca gwardii skierował się ku grupie ludzi stojących na końcu sali.

- Jeśli wydaje ci się, że to wielka komnata, to powinieneś zobaczyć...

- Stać!

Drogę zagrodziło im czterech fechtmistrzów. Pierwszy z nich wyciągnął miecz.

Trzech młodszych rangą fechtmistrzów nie zdążyło się jeszcze przyzwyczaić do obecności sławnego sir Durendala, lecz sir Wąż - i, co ważniejsze, również Hoare - przeszli już do następnego etapu. Ich twarze zastygły w wyrazie podejrzliwości i zwątpienia. Człowiek wraca z martwych, idzie prosto do króla i alarmuje węszycielki. Kim, czy może czym, jest?

Pytającym wzrokiem spojrzał na obie kobiety.

Hoare wydawał się uspokojony, lecz nie do końca przekonany.

- Oczywiście. Wierny, zajmij się tym. Zanieś torbę do mojego gabinetu i pilnuj jej, dopóki nie przyjdę.

Młodzieniec, do którego się zwrócił, miał rudoblond włosy i jasną cerę, a jego twarz wydawała się raczej miła niż inteligentna. Durendal znał go, gdyż w noc, kiedy połączono więzią Gryziwilka, przedstawiono mu wszystkich kandydatów w Żelaznym Dworze. Poznawał też teraz dwóch innych. Ten muskularny był drugim Gryziwilka... jak się nazywał? Byk coś tam. Bykowiec. W jego oczach błyszczała nadzieja, tak samo jak u dwóch pozostałych. Z pewnością byli rówieśnikami i przyjaciółmi.

Pokręcił głową.

- Tylko ja. Ale zginął z wielkim honorem. Wracając tu, odwiozłem jego miecz na Wrzosowisko. - Patrzył, jak ich nadzieja gaśnie, i wyobraził sobie, co by zrobili, gdyby się dowiedzieli, że morderca Gryziwilka przebywa obecnie w pałacu. Nie chciał jednak, by dopadli Krommana przed nim. Chciał, by sprawę wyjaśniło śledztwo. Wręczył torbę fechtmistrzowi zwanemu Wiernym. - Ostrożnie! Jest ciężka.

Za późno. Chłopak upuścił bagaż z łoskotem, który wstrząsnął salą. Na szczęście ciężar nie spadł mu na nogi. Podźwignął go i roześmiał się zawstydzony.

- Tak jest, dowódco!

Twarz młodzieńca nabrała różowej barwy. Oddalił się biegiem, przechylony na stronę dźwiganego ciężaru.

Wszyscy mężczyźni popatrzyli na węszycielki, które wymieniły zasępione spojrzenia. Nie wyglądały na uspokojone. Płomienie! Durendal pomacał kieszeni, by sprawdzić, czy nie przeoczył jakichś złotych kości. Nie.

Na jego duszy również została skaza. Gdy ruszył w stronę króla, zauważył, że Hoare gestem nakazał Wężowi i jego ludziom podążyć za nim. Zaniepokoił go cały ten incydent. Mógł rzucić cień na jego lojalność, podczas gdy czekała go konfrontacja z Krommanem, mająca rozstrzygnąć, który z nich kłamie. Ponadto król wyraźnie miał głowę zaprzątniętą innymi sprawami i przynoszenie mu w takiej chwili złych wieści byłoby czystym szaleństwem.

- Może powinniśmy na razie zostawić tę kwestię? Hoare uniósł brwi z niedowierzaniem.

Król przeglądał rulony z rysunkami. Otaczała go świta złożona z około dwóch tuzinów ludzi, od szlachciców we wspaniałych strojach aż po rzemieślników w brudnych łachmanach. Dominował nad nimi niczym łabędź nad stadem młodych. Z początku przeszył Hoare’a wściekłym spojrzeniem, lecz na wyszeptane wyjaśnienie zareagował błyskawicznie. Przypominało to huragan uderzający z pełną siłą w stertę leżących na dziedzińcu liści. Po chwili w promieniu dwudziestu stóp od niego nie było już nikogo poza Durendalem, który pokłonił się nisko.

Było to prawdą.

Ambrose rzeczywiście był grubszy niż przed pięciu laty, lecz jego wzrost i biegłość krawców zmieniały otyłość w imponującą posturę. Człowiek o mniej potężnej budowie mógłby pod ciężarem takiego stroju zwalić się na podłogę. Król miał na sobie futro, brokaty i złotogłów; kryzy, klejnoty i złoto. Zdradzała go jedynie twarz: skurczone usta i zwały tłuszczu otaczające słynne, bursztynowe oczy. Jego broda straciła połysk i stała się brudnobrązowa. Pojawiły się w niej też nitki bieli. Mimo to pozostawał niekwestionowanym monarchą i Durendal czuł się przy nim maleńki.

Świńskie oczka skurczyły się i teraz były to już tylko dwie dziurki.

Królewska stopa uderzała rytmicznie w posadzkę.

Król rozejrzał się po wielkiej komnacie. Wszyscy widzowie odsunęli się jeszcze dalej.

Zdał bardzo szczegółową relację. Ambrose słuchał go z wielką uwagą. Zawsze był dobrym słuchaczem. Przez dwadzieścia albo trzydzieści minut szlachetnie urodzeni i mistrzowie cechowi zachowywali całkowitą ciszę, fechtmistrze i białe siostry wymieniali ciche szepty, a tynkarze i kaflarze pracowali ze wszystkich sił, na wypadek, gdyby król zerknął w ich stronę. Kiedy Duretidal skończył, na monarszych policzkach pojawiły się dwie czerwone plamy wściekłości.

- Poinformowano mnie, że ty i twój fechtmistrz uparliście się dokonać włamania do zamku, mimo że pan Kromman warn to odradzał. Kiedy nie pojawiliście się o umówionym czasie, wrócił na kwaterę, którą wspólnie zajmowaliście. Czekał dwa tygodnie, lecz nadal was nie było, doszedł więc do wniosku, że zginęliście, i opuścił miasto.

Nie mógł powiedzieć królowi: “Wiem, że mianowałeś go sekretarzem dopiero przed miesiącem i gdybyś tak szybko oskarżył go o zdradę, przyznałbyś publicznie, że dałeś mu się oszukać, ale przysięga każe mi bronić cię przed wszystkimi wrogami, a ten człowiek to kłamca i zabójca”.

Mógł rzec jedynie:

- Jestem gotów powtórzyć całą opowieść przed inkwizytorami, panie.

Król kilkakrotnie uderzył w udo rulonem.

- To wielka ufność z twej strony. Sekretarz Kromman składał mi meldunek w obecności samej pani wielki inkwizytor.

Śmierć i ogień! Po żebrach Durendala ściekła strużka potu. Król chciał go ostrzec, że inkwizytorzy osłaniają się nawzajem. Wzmianka o Matce Pajeczycy oznaczała, że stawki wzrosły. Jeśli król uwierzy swemu fechtmistrzowi, będzie musiał odwołać, a być może nawet stracić, jedną z najważniejszych ministrów. Czy ośmieli się podjąć taką próbę? Naczelny Urząd Inkwizycyjny raczej nie pomoże mu w ścięciu własnej głowy. By się upewnić, że poznał prawdę, musiałby poddać kogoś Przesłuchaniu, a to oznaczałoby wbijanie gwoździ młotem kowalskim. Najlepsze, na co mógł liczyć Durendal, to wygnanie z dworu. Ale przecież tego właśnie pragnął, prawda? Przejść w stan spoczynku? Tyle że z honorami.

- Mam złoto, o którym wspominałem, Wasza Królewska Mość. Czy pan Kromman je opisał, a jeśli tak, to jak wyjaśnił, gdzie je widział?

W sprytnych oczkach nadal nie było ciepła.

- Niech licho porwie węszycielki. Może będzie z tego zysk... Król odwrócił się i spojrzał na swych fechtmistrzów. Hoare uśmiechał się szeroko. Najwyraźniej przed chwilą powiedział coś zabawnego. Trzej pozostali fechtmistrze i dwie białe siostry trzęśli się z tłumionego śmiechu, nieświadomi tego, że padło na nich królewskie spojrzenie. Wydawało się, że minął miesiąc, nim któreś z nich coś zauważyło. Hoare podbiegł do monarchy.

- Panie, białe siostry były bardzo... Hmm, tak. Natychmiast, Wasza Królewska Mość!

Dowódca złożył pokłon i oddalił się tyłem. Wydawało się, że furia monarchy ściga go aż do schodów, niczym języki ognia.

- Wróciłeś w bardzo odpowiedniej chwili, sir Durendalu - wymamrotał król.

Fechtmistrz nie wiedział, co sądzić o tych słowach.

- Jeśli potrzebne są dalsze dowody, to z pewnością zostawiłem na brzuchu pana Krommana pokaźną bliznę - rzeki.

Król odwrócił wściekłe spojrzenie od schodów, na których zniknął Hoare, i przeniósł je na Durendala.

- Gdy wracał z Samarindy, zranili go bandyci, którzy zaatakowali karawanę.

Niech to szlag!

Bagno z każdą minutą stawało się głębsze.

Czy tyle tylko zostało z jego zarzutów wobec osobistego sekretarza króla?

Ambrose przeszył Durendala pełnym politowania spojrzeniem, jakby był on odlanym z brązu posągiem idioty.

- Było już jasno. Uznał, że albo zginęliście, albo znaleźliście kryjówkę gdzieś w zamku. Następnej nocy wrócił, otworzył bramę i czekał do świtu. Będzie też twierdził, że próbował później przed tobą uciekać, ponieważ nie wiedział, kto go ściga. Do tego ma włosy w nosie. Czy są jeszcze jakieś inne powody, dla których go nie lubisz?

Ten łoskot to z pewnością ziemia sypiąca się na wieko jego trumny.

Fechtmistrz pokłonił się. Zaniemówił z wrażenia.

- Co chcesz otrzymać w nagrodę? - rzucił król.

Ogień! Pomyślał o posiadłości, której nigdy nie widział. Zwolnienie? Nie, co to, to nie. Przysięgał, że będzie słuchał swego suwerena, a nie oszczędzał jego uczucia.

- Sprawiedliwość za śmierć sir Gryziwilka, panie.

Król nadął się, zacisnął otłuszczone pięści, najeżył brodę.

Towarzyszyć i służyć. Tak odpowiedziałby jego miecz, gdyby zadał mu to samo pytanie. W tym właśnie celu go wykuto.

Ambrose z niechęcią wyraził zgodę.

- No dobrze, to mogę ci dać. Tylko pamiętaj, że wymierzanie sprawiedliwości należy do mnie, sir Durendalu. Na swoim dworze nie pozwolę na pojedynki ani krwawe wendety. Tak?

W komnacie zrobiło się tak cicho, jak w stawie u młyna chwilę po tym, gdy pstrąg połknie przynętę. Dworacy i fechtmistrze ucichli. Nawet zapracowani rzemieślnicy przestali stukać swymi narzędziami. Wszyscy wyczuwali, że doszło do konfrontacji. Tajemniczy nieznajomy spoglądał buntowniczo na swego suwerena, a twarz króla stawała się stopniowo coraz bardziej czerwona. Monarcha czekał na potwierdzenie, które się niebezpiecznie spóźniało. Na jego skroniach uwydatniały się żyły. Stukał stopą w posadzkę. Gapie spoglądali na siebie zszokowani, wstrzymując oddechy.

Mijały sekundy. Durendal borykał się z własną duszą. Jego przyjaciela i obrońcę podle zdradzono, a on próbował wywrzeć należytą zemstę i schrzanił robotę. Jak może zwać się mężczyzną, jeśli natychmiast nie odszuka Krommana i nie dokończy sprawy? Na co zda się samemu sobie czy komukolwiek innemu, jeśli będzie musiał żyć z tą miażdżącą hańbą? To go zniszczy.

Bunt jednak zniszczy go jeszcze szybciej. Z pewnością Durendal nie zdąży nawet przelać krwi Krommana. Nawet jeśli czeka go tylko wygnanie z dworu, będzie skończony. Fechtmistrz bez celu. Do czego się nadawał, jeśli nie do strzeżenia króla?

Jak jednak mógł służyć królowi, który wydał tak niesprawiedliwy rozkaz?

Miał wrażenie, że słyszy sir Gryziwilka, który ostrzega go przed uleganiem impulsom, odwołuje się do zimnej logiki, przekonuje, że ten człowiek jest jedynym królem, którego ma, i to, mimo swych wad, dobrym królem. Ambrose miał na głowie problemy ważniejsze niż śmierć jednego ze swych fechtmistrzów. Fechtmistrze byli po to, by ginąć. Przyjmowali swe moce i przywileje w pełni świadomi tego faktu. Monarcha władał królestwem, był odpowiedzialny za miliony ludzi i nie mógł zakłócać funkcjonowania swego rządu, pozbawiając stanowiska panią wielki inkwizytor i jej sługusów z powodu osobistego sporu. Niekiedy nawet najlepszy król musi zapominać o sprawiedliwości ze względu na politykę. I tak dalej.

Och, Gryziwilku!

Przygnębiony Durendal pochylił głowę.

- Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość. Gryziwilku, Gryziwilku!

Ambrose nadal spoglądał na niego spode łba.

- Mamy nadzieję, że inne życzenia, które wyrazimy w przyszłości, spotkają się z bardziej właściwą reakcją, sir Durendalu.

W fechtmistrzu zapłonęła ostatnia iskra buntu:

- Żaden rozkaz, który mógłby wydać Wasza Królewska Mość, nie spraw] mi więcej bólu niż ten.

A w królu ostatni płomień gniewu... który przeszedł w niechętne skinienie głową.

Durendalowi zabrakło słów. Uklęknął, by ucałować palce, które przypominały grube, różowe kiełbasy.


4


Co było dla niego typowe, Ambrose pozostawił Durendaiowi zadanie powiadomienia jego poprzednika. Fechtmistrz uczynił to natychmiast, gdy tylko wrócili do przesadnie zdobnej kwatery głównej gwardii. Hoare dowiedział się o swej dymisji we własnym, przypominającym burdel, gabinecie. Zamknął oczy w uniesieniu.

Zachwyt byłego dowódcy najwyraźniej nie był udawany. Hoare rzucił się na fotel.

Fechtmistrze na ogół gwałtownie sprzeciwiali się zwolnieniu, ale Hoare zawsze był wyjątkowy. Rozpromienił się radośnie.

Durendal pogratulował mu, myśląc tęsknie o Kate. Czasy się zmieniały. Najsławniejszy uwodziciel w gwardii postanowił się ustatkować. Zastanawiał się, ilu jeszcze fechtmistrzów żywi podobne ambicje.

- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zawiadomię ją natychmiast? - zapytał Hoare.

Wybiegając, omal nie przewrócił dziewki niosącej butelkę madery. Durendal kazał odnieść wino z powrotem do piwnicy i przystąpił do obchodu kwatery głównej. Za pierwszymi drzwiami znalazł siedmiu znudzonych fechtmistrzów, którzy grali w kości i pili. Wszyscy z nich wstąpili na służbę już po jego czasach, pomijając Szczęsnego, który był z jego rocznika. Mimo to co do jednego zerwali się natychmiast na nogi, by go uściskać i przywitać z powrotem w świecie żywych.

Wzruszony tym, poinformował ich, że jest ich nowym dowódcą.

Gdy budzącą lęk i nieco zdyszaną kobietę wprowadzono do wystawnego gabinetu, wzdrygnęła się przerażona na widok siedzącego za wielkim biurkiem mężczyzny. Zmarszczyła nos, co sugerowało, że skaza samarindzkiego czaru nie osłabła zbytnio. Ją samą otaczała wciąż ta sama przenikliwa woń lawendy.

- Usiądź proszę, matko - powiedział Durendal, nie ruszając się z miejsca. - Jego Królewska Mość właśnie mianował mnie następcą dowódcy Hoare’a. Bardzo mnie niepokoi stan bezpieczeństwa króla. Rzecz jasna, wszystkie związane z tym kwestie podlegają mojej kompetencji. - Spojrzał spode łba na plik papierów, które wyciągnął na oślep z szuflady. - Te grafiki!

Przycupnęła sztywno na brzegu fotela, który służył do tego, by się na nim wylegiwać.

- Jakie grafiki, dowódco?

Przeszył ją pełnym groźby spojrzeniem.

Wciągnęła gwałtownie powietrze, przytrzymując obiema dłońmi monumentalny kapelusz, jakby bała się, że jej spadnie.

Stara wiedźma przeszyła go wściekłym spojrzeniem.

- Nie wierzę własnym uszom!

Durendal z zawstydzeniem przekonał się, że w pewnych okolicznościach terroryzowanie innych może być całkiem przyjemne.

- Jeśli odmówisz współpracy w tej sprawie, matko, złożę skargę do Rady Przybocznej. Masz na to moje słowo!

Poczerwieniała z wściekłości. Przez dłuższą chwilę przygryzała wargę i Durendal pomyślał już, że sprawdzi jego blef.

- Zbadałam sprawę, o którą mnie uprzednio pytałeś, dowódco - rzekła wreszcie. - W naszym zakonie faktycznie była siostra Kate. Złożyła rezygnację już prawie pięć lat temu. Dlatego o niej zapomniałam.

Obrzucili się szacującymi spojrzeniami niczym szermierze po pierwszym starciu. Rzucił papiery na podłogę i rozsiadł się wygodniej w fotelu.

Wstała.

- Daj mi cztery!

Po tylu latach, cóż znaczył jeden dodatkowy dzień?


5


Gdy król udał się bezpiecznie na spoczynek i wystawiono już straże, kanclerz podjął dowódcę kolacją w swym wystawnym gabinecie. Owa czcigodna osobistość zwróciła mu też łamacz mieczy. Montpurse postarzał się najmniej ze wszystkich jego znajomych. Włosy zawsze miał popielatoblond i wcale ich nie tracił. Zachował nawet szczupłą figurę fechtmistrza, aczkolwiek jego strój był równie bogaty i obszerny jak ten, który nosił król. Mimo jego zapewnień, nie wyglądało na to, by noszenie złotego łańcucha wydawało mu się zbyt uciążliwe. Utrzymywał, że najgorszym brzemieniem jest dla niego stworzony przez króla urząd prywatnego sekretarza oraz człowiek, któremu Ambrose powierzył to stanowisko.

Oczy Montpurse’a nadal miały kolor serwatki i nadal lśniły w blasku świec.

Nawet Montpurse’owi powiedział niewiele. Gdyby do młodych fechtmistrzów dotarło choć słówko, król miałby na głowie krwawą wendetę, której chciał uniknąć.

Gdy wieczór skłaniał się ku porankowi, kanclerz stał się bardzo gadatliwy, zdradzał cenne informacje o ministrach i szlachetnie urodzonych, a nawet godnych uwagi ludziach z gminu, którzy zasiadali w Parlamencie. Podzielił się z Durendalem eksperckimi opiniami na temat chivianskiego rządu. Potem jednak wrócił do tematu królewskiego sekretarza Krommana,

Kanclerz z westchnieniem napełnił swój kielich.

Durendal sięgnął pośpiesznie po karafkę.

- Może jednak dam radę zmęczyć jeszcze jeden kielich. Montpurse parsknął śmiechem.

W południe następnego dnia Durendal odbył już rozmowy ze wszystkimi gwardzistami. Zbyt wielu z nich należało do jego pokolenia i pamiętało kampanię w Nythii. Dopytywał się taktownie o ich romanse, ambicje i zainteresowania. Dowiedział się, że Ambrose nie odwiedzał Żelaznego Dworu już od z górą ośmiu miesięcy i wielki mistrz w swych raportach pisał, iż tuzin gotowych do połączenia więzią starszych gryzie żłób z niecierpliwości.

Gdy już przygotował raport, wystąpił z prośbą o audiencję. Złapał króla po obiedzie, kiedy powinien on być w dobrym nastroju, Ambrose zmarszczył jednak złowieszczo brwi.

Tylko w tak oględny sposób, mógł się odważyć powiedzieć swemu suwerenowi, żeby zabierał tłusty tyłek i jechał na Posępne Wrzosowisko, zamiast dręczyć niecierpliwych młodzieńców.

Król świetnie go jednak zrozumiał. Twarz poczerwieniała mu z gniewu, a żółte, paciorkowate oczka zalśniły niczym ślepia dzikiej świni.

- Nikt nie będzie do mnie przemawiał w ten sposób! Każe cię skrócić o głowę, ty arogancki, wsiowy świniopasie!

Durendal uklęknął.

- Wasza Królewska Mość, me życie należy do ciebie, poprzysiągłem jednak ci służyć i zamierzam to robić najlepiej, jak tylko potrafię. Ukrywanie niewygodnej prawdy nie jest dowodem wierności.

Jeśli Durendal pamiętał pewną noc, podczas której bezczeby rekrut udzielił swemu suwerenowi brutalnej lekcji szermierki, można było śmiało założyć, że król również o niej nie zapomniał.

Ambrose wbił w niego wściekłe spojrzenie.

- Załatw to - rozkazał po jakichś dwóch minutach. -1 znikaj stąd, zanim cię uduszę!

Dowódca gwardii wstał, pokłonił się i odszedł.


6


Trzeciego dnia, gdy wspinał się po szerokich, granitowych schodach, zobaczył znajomą, odrażającą postać, obleczoną w czarne szaty. Kromman zbliżał się do niego drobnymi kroczkami. Jego twarz odzyskała dawną bladość, lecz była teraz chudsza, a w zwisających w strąkach włosach pojawiły się pasma bieli. Zatrzymali się i obrzucili nawzajem szacującym spojrzeniem. Podeszły do nich dwie białe siostry, które schodziły w dół. Wykrzywiły twarze i ruszyły dalej bez słowa.

Nadeszła chwila, której Durendal się obawiał, spotkanie, które starał się odwlec możliwie jak najdłużej. Będzie potrzebował całej swej siły woli, by powstrzymać się przed wyciągnięciem miecza i pomszczeniem zdradzieckiego zabójstwa przyjaciela. Na szczęście, Kromman nie miał przy sobie broni.

- Idź po miecz! Kromman uśmiechnął się.

Ogień i śmierć!

- Nie drażnij mnie, Kromman.

Była to bardzo dosłowna interpretacja jego obietnicy, wykrętne naciąganie sensu słów, w jakim lubowali się inkwizytorzy, nie miał jednak niczego więcej. Mówił poważnie i Kromman to widział. Na twarzy sekretarza pojawił się cień wątpliwości. Durendal ruszył po schodach zamaszystym krokiem.

Swym zastępcą mianował Węża, który wydawał się najbystrzejszy z młodych fechtmistrzów i do tego wykazał się zdecydowaniem, zastępując Hoare’a, gdy było to jego obowiązkiem. Król zaakceptował tę nominację bez komentarza.

Trzeciego dnia dowódca Durendai znienacka odwiedził przypominających wiewiórki biurokratów z Ministerstwa Lasów Królewskich i oznajmił im, że rekwiruje ich pomieszczenia i że w zamian mogą - jeśli chcą - otrzymać dawną kwaterę główną gwardii, która jest cztery razy większa, znacznie bardziej luksusowa i do tego ulokowana w ustronnym miejscu, gdzie nikt już nie będzie zawracał im głowy.

We frontowym pokoju kazał ustawić dwa biurka i na jednym z nich umieścił swe imię. Teraz każdy mógł bez zwłoki trafić do pomieszczeń gwardii i na ogół też porozmawiać osobiście z dowódcą. Królowi wysłał notatkę.

Czwartego dnia Wąż przyszedł do gabinetu i przekonał się, że jego dowódca naradza się z sześcioma uniżonymi krawcami. Za ruchomy manekin służył fechtmistrz Wierny, który miał pecha i wpadł Durendalowi w oko, gdy ten szukał ofiary. Krążył po pomieszczeniu tak, jak mu kazano, wymachując mieczem, a na jego spokojnej, chłopięcej twarzy zastygł wyraz cierpienia.

- Karaluch! - rozkazywał dowódca. - Łabędź. Tęcza. Nie, ten kołnierz cię udusi. Zdejmuj go. Wężu! Powiedz mi, co sądzisz o tych spodniach.

Zaalarmowany Wąż odciągnął zwierzchnika na bok.

- Naszą liberię projektował sam król! - wysyczał mu do ucha.

- To wszystko tłumaczy. Ściągaj portki i spróbuj włożyć te. Wąż zerknął na korytarz, po którym paradowało około dwustu ludzi.

Durendal również popatrzył na otwarte drzwi, zdając sobie sprawę, że nie tylko skromność wymaga, by przenieśli się w jakieś bardziej odosobnione miejsce. Jeśli liberię zaprojektował król, nie można dopuścić, by się dowiedział, co się dzieje, dopóki wszyscy gwardziści nie otrzymają nowych uniformów, a stare nie zostaną bezpiecznie spalone. Najlepiej byłoby zaskoczyć go na jakimś wielkim bankiecie, wydawanym dla korpusu dyplomatycznego albo czymś w tym rodzaju. Będzie wtedy musiał udawać, że sam wymyślił tę niespodziankę. Ta kobieta w drzwiach to była Kate.

Słowa ugrzęzły mu w gardle. Wytrzeszczał tylko oczy, tak samo jak ona. Nie była już taka młoda, lecz wcale nie mniej atrakcyjna, niższa nawet niż pamiętał i pulchniejsza. A jej towarzysz... Ciemne zbuntowane oczy, brwi już teraz gęstsze niż u większości ludzi, wystający podbródek - wszystko to nie pozostawiało miejsca na wątpliwości. Przez głowę Durendala przemknęły liczby.

- Jest wysoki jak na swój wiek - powiedział wreszcie. Potem, ku konsternacji wszystkich obecnych, po raz pierwszy od chwili, gdy sam miał jakieś pięć lat, dowódca Durendal zalał się łzami.


7


Lata służby leciały szybko niczym jaskółki, być może dlatego, że dwadzieścia cztery godziny nigdy nie wystarczały na wszystko, co chciał zrobić w ciągu dnia. Na pierwszym miejscu stała Kate i ich wzajemna miłość, która nigdy nie wywołała między nimi złego słowa. Musiał też zdobyć zaufanie pozbawionego dotąd ojca Andy’ego. Chłopiec w ten sposób przekręcał ich wspólne imię i był zapewne najbardziej upartym dzieckiem kiedykolwiek spłodzonym przez wojownika. Był też lekkomyślny, aż do szaleństwa. Cechę tę z pewnością odziedziczył po matce, która jednak uparcie temu zaprzeczała. Wkrótce zjawiła się też Natrina, najpiękniejsze dzieciątko, jakie widziano w Chivialu.

Pokój w Fettle położył kres wojnie z Isilondem, lecz nie za darmo. Parlament sprzeciwiał się głośno, utrzymując że to upokorzenie dla całego kraju. Było to prawdą, lecz lord kanclerz Montpurse odparł, że Parlament, który nie chciał zatwierdzić wydatków potrzebnych do prowadzenia wojny, nie powinien sie dziwić jej wynikowi. Jednostronny konflikt z Baelmarkiem trwał nadal. Korsarze pustoszyli wybrzeża niemal bez przeszkód: palili, plądrowali, gwałcili i porywali niewolników, nie okazując litości. Chivial nie mógł się im zrewanżować, gdyż Baelmark - biedny, rzadko zaludniony archipelag ze wszystkich stron otoczony rafami - był w praktyce niepodatny na atak. Parlament z oporami przyznał środki na budowę sześciu szybkich okrętów, lecz Baelowie cztery z nich zaskoczyli jeszcze w porcie i spalili. Gdy Ambrose pokazywał się swym poddanym, nie witały go już wiwaty.

Durendal dbał o to, by gwardia była młoda, nieliczna i napięta niczym struny lutni. Eskortował króla podczas objazdów i wizyt. Nie jeździł z nim tylko na Posępne Wrzosowisko. Tam wysyłał Węża. Gdy po raz pierwszy wyznaczono date połączenia więzią, załatwił, by Montpurse wspomniał mimochodem królowi, iż imię założyciela może wywołać większy aplauz niż imię monarchy. Ambrose pojął aluzję i nie nalegał, by dowódca mu towarzyszył.

Zdobył Puchar Króla jeszcze dwa razy, po czym wycofał się z uczestnictwa w zawodach. Podkreślił jednak, że trofeum zawsze dotąd przypadało członkom Gwardii Królewskiej, i poprzysiągł swym ludziom straszliwą zemstę, gdyby ta tradycja została złamana. Dopóki pozostawał dowódcą, tak się nie stało.

Pośród przepychu i pompy, wydawanych rozkazów i dźwięku trąb, pozostawał bliżej króla niż ktokolwiek inny. Stał z obnażonym mieczem obok tronu, gdy Ambrose przemawiał w Parlamencie, przyjmował ambasadorów czy rozstrzygał spory między najbogatszymi właścicielami ziemskimi. Nabrał głębokiego szacunku dla sprytnego grubasa, który potrafił poprowadzić królestwo, dokąd tylko zechciał. Do jego obowiązków jako głównego fechtmistrza należało pełnienie straży podczas spotkań Rady Przybocznej i wkrótce poznał wszystkie ważne tajemnice państwowe. Zdumiewało go, jak łatwo ministrowie, a niekiedy nawet Montpurse, ulegają terroryzującemu ich królowi. Czy nie dostrzegali, że Ambrose szanuje tylko tych, którzy najpierw trafnie wybierają miejsce, o które warto stoczyć bój, a potem są gotowi bronić go aż do śmierci?

W cieniu krył się znienawidzony Kromman, który prządł swe pajęczyny i wiecznie spiskował przeciwko Montpurse’owi, gotów wykorzystać każdy jego błąd. Zdawało się, że sam jest nieomylny. Walka była nierówna, albowiem kanclerz musiał działać, a sekretarz był jedynie cieniem króla i rzadko wystawiał się na cel. Mimo to zdarzały się zwycięstwa. Na przykład, gdy zmarła pani wielki inkwizytor, król mianował jej następcą kandydata Montpurse’a, a nie człowieka, którego popierał Kromman.

Zdarzały się też triumfy, tak jak wtedy, gdy królowa Haralda wydała na świat zdrowego księcia. Uradowany Ambrose zarządził w całym kraju trwające miesiąc obchody i nadał chłopcu własne imię. Zdarzały się także tragedie. Tydzień później królowa umarła i przez pół roku krajem musiał rządzić Montpurse, nim król wreszcie odzyskał rozsądek.

Ten straszliwy cios wzmocnił jeszcze zażartą nienawiść, jaką monarcha darzył czary. Jej nasiona zasiała dawno już nieżyjąca hrabina Momicade. Nawet najgorętsze zapewnienia białych sióstr nie zdołały go przekonać, że jego żony nie zabił jakiś wrogo nastawiony czarodziej. Ta obsesja zrodziła Wielki Królewski Zamiar, który z kolei doprowadził do upadku kanclerza Montpurse’a.


8


Epokowe spotkanie rady, na którym ujawniono Wielki Zamiar, odbyło się w Greymere, w ponury dzień wczesnej zimy. O okna tłukł deszcz ze śniegiem, a przeciążone stawy i kostki Ambrose’a nie mogły już dźwigać godzinami ciężaru jego ciała. Przed paru laty sekretarz Kromman umieścił w pokoju narad tron i król zwykł teraz na nim zasiadać. Jego ministrowie nadal musieli stać, choć niektórzy z nich byli starsi od niego, a pod ścianami nie brakowało wolnych krzeseł.

Rada Przyboczna stanowiła dziwną mieszankę zasiadających w niej prawem dziedziczenia arystokratów o imponujących tytułach ze zdolnymi ludźmi niskiego pochodzenia, którzy wykonywali całą pracę: wielkim admirałem, marszałkiem dworu, wielkim konstablem, drugim zastępcą nadzorcy lasów. Ich wiek wahał się od trzydziestu do osiemdziesięciu lat i wszyscy - być może z wyjątkiem Montpurse’a - panicznie bali się króla. Spowity w czarną szatę Kromman stał za ukrytym w cieniu biurkiem. Oficjalnie sporządzał notatki, w rzeczywistości jednak przeszywał każdego z mówców swym niepokojącym, wykrywającym kłamstwo spojrzeniem.

Zebranie szło źle. Negocjacje w sprawie małżeństwa króla z księżniczką Dierdą z Gevily ciągnęły się już miesiącami i komplikacje mnożyły się z każdą chwilą. W projekcie umowy małżeńskiej pojawiły się już klauzule dotyczące eksportu drewna oraz praw połowów. Montpurse twierdził, że wskazana jest pojednawcza, wyważona reakcja. Gdy nikt mu się nie sprzeciwił, uczynił to król. Debata ciągnęła się aż do chwili, gdy monarcha postawił na swoim i kanclerzowi rozkazano sformułować bardzo stanowczą i ostrą odpowiedź.

Dla stojącego przy drzwiach fechtmistrza było oczywiste, że Ambrose z początku wdał się w spór z Montpurse’em tylko po to, by się przekonać, czy kanclerz jest przygotowany i czy będzie bronił swego stanowiska. Gdy jednak król zaczynał z kimś dyskutować, na ogół udawało mu się przekonać samego siebie i w rezultacie często wymuszał przyjęcie rozwiązań, których wcale nie chciał. Durendal zastanawiał się, czy Montpurse to przewidział, i w związku z tym zaczął od obrony błędnego stanowiska. Nie było to wykluczone.

Pierwszy lord skarbu przedstawił przygnębiający raport o stanie finansów państwa. Zakończył go prośbą o zwołanie sesji Parlamentu, który uchwaliłby nowe podatki. Kanclerz Montpurse ostrzegł, że w kraju panują niepokoje i jeśli Parlament otrzyma taką szansę, z pewnością zechce zrekompensować zwiększone podatki. Rekompensata oznaczała ustępstwa, a ustępstwa łatwiej było wprowadzić niż potem się z nich wycofać. I tak dalej. Ambrose podniecał się coraz bardziej. Główny fechtmistrz zakładał się sam ze sobą o to, kiedy zaczną sypać się gromy. Wygrał i przegrał jednocześnie.

- Banialuki! - ryczał król - Parlament? Już ja dam tym liczykrupom i straganiarzom coś do zrekompensowania. Kanclerzu, dlaczego nie nakładamy podatków na wszystkich jednakowo? Czemu jedna piąta królestwa korzysta z dobrodziejstw naszej władzy i sprawiedliwości, a mimo to nie płaci na utrzymanie królestwa nawet miedziaka? Czy to uczciwe? Czy tak powinna wyglądać sprawiedliwość?

Stojący przy drzwiach fechtmistrz nie widział twarzy Montpurse’a, głos kanclerza brzmiał jednak spokojnie.

- Przykro mi, ale nie rozumiem, co Wasza Królewska Mość...

- Panie sekretarzu, proszę przeczytać ten swój raport. Kromman podniósł z leżącego na biurku stosu górną kartę papieru i pochylił ją, tak by padło na nią blade, zimowe światło.

- Wasza Królewska Mość. Szlachetni panowie. Wstępna lustracja ziem pozostających w posiadaniu domów żywiołów oraz magicznych zakonów wykazała, że w sumie stanowią one w przybliżeniu dziewiętnaście setnych gruntów ornych i pastwisk Chivialu. Na przykład, Opactwo Goodham jest właścicielem ponad połowy Dimpleshire, a także znacznej części sąsiednich hrabstw, Dom Wierności w Woskin kontroluje jedną trzecią handlu wełną we wschodnich hrabstwach, Siostry Macierzyństwa w...

- Siostry Chuci! - ryknął król. - Sprzedają eliksiry miłosne. Dom Wierności handluje odartymi z rozumu nałożnicami. To ohydne czary! Jeśli ktoś chce rzucić klątwę na wroga albo oczarować dziewicę, udaje się ze swym złotem do tych dostawców zła. A mimo to nikt z nich nie płaci podatków! Dlaczego? Odpowiedz mi, kanclerzu!

Głos Montpurse’a nie brzmiał już tak spokojnie.

Durendal opierał się silnej pokusie zagwizdania z wrażenia. Wyraźnie czuł przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa dreszcz.

Montpurse pokłonił się. Pozostali członkowie rady podążyli za jego przykładem niczym stado owiec.

Natychmiast po zakończeniu spotkania Durendal wrócił do gabinetu i podarł dokument zalecający zwolnienie z gwardii ośmiu fechtmistrzów. Sprawdził najnowszy raport z Żelaznego Dworu i napisał list do wielkiego mistrza. Skreślił też następny, w którym prosił o spotkanie wielkiego czarodzieja Królewskiego Kolegium Magów. Na koniec udał się do matki przełożonej, która przyjęła go w swym prywatnym salonie, gdzie poczęstowała go pysznymi ciasteczkami i kielichem wytrawnego miodu. Byli teraz bliskimi przyjaciółmi.

Rozporządzenie zwołujące Parlament wydano w następnym tygodniu, lecz pogłoski o Wielkim Zamiarze rozeszły się już wcześniej. Durendal był do dyspozycji króla.

Kromman dawno już wygnał z przedpokoju szambelana i sam zajął jego miejsce. Wszyscy wiedzieli, że osoby, które nie cieszyły się względami sekretarza, czekały na audiencję u Jego Królewskiej Mości tak długo, że musiały w międzyczasie odwiedzić fryzjera, nie dotyczyło to jednak dowódcy Gwardii Królewskiej. Kromman tylko raz ośmielił się zakwestionować jego prawo do natychmiastowego dostępu do monarchy i Durendal wylał na niego zawartość kałamarza.

Najstarszym rangą wśród pełniących służbę fechtmistrzów był Sokół. Towarzyszył mu Hawkney. Gdy Durendal wszedł, obaj poderwali się z miejsc.

Była to wspaniała wiadomość. Inspektor słynął z gadulstwa i król tolerował go jedynie dlatego, że był on wujem zmarłej królowej Haraldy.

- Biedny Screwsley! Nie mogę pozwolić, by nieszczęsny chłopak tak cierpiał. Zmienię go.

Durendal ruszył w stronę pokoju narad. Gdy przechodził obok biurka Krommana, martwe, rybie ślepia sekretarza zalśniły gniewnie.

- Nie wolno przerywać...

- To mnie zatrzymaj.

Otworzył drzwi. Młody sir Screwsley podskoczył w górę niczym spłoszona żaba. Jego lordowska mość inspektor gledził na całego, a pogrążony w ponurych rozmyślaniach król stał przy oknie, wpatrzony w oszronione gałęzie. Ambrose odwrócił się nagle i przeszył go wściekłym spojrzeniem. To, co zdarzy się teraz, zależało od królewskiej reakcji. Durendal mógł jedynie odesłać gestem Screwsłeya i zająć jego miejsce. Było to naruszenie etykiety, lecz raczej nie zdrada stanu. Ryzyko się opłaciło.

- Dowódco! - zagrzmiał król. - Lordzie inspektorze, będę cię musiał przeprosić. Sir Durendal przynosi ważne wieści i jestem przekonany, że zajmie mi sporo czasu.

Położył mięsistą łapę na barku zaskoczonego szlachcica i pchnął go w stronę wyjścia. Następnie przegnał Screwsłeya ostrym jak sztylet spojrzeniem i z chichotem zamknął za nimi drzwi.

Został z nim tylko DurendaL

- Lord namiestnik nudziarz - mruknął król. - Masz pilną sprawę?

Jego wesołość przeszła w podejrzliwość.

Kilka następnych minut minęło przynajmniej tak burzliwie, jak się tego obawiał. Z jednej strony, król nie chciał uwierzyć, że ktoś ośmieli się zaatakować go przy użyciu czarów, z drugiej zaś dręczył go głęboko zakorzeniony strach przed takim właśnie wydarzeniem. Nie znosił, gdy gwardia próbowała mu matkować, choć było to jej obowiązkiem. Nie brakowało mu odwagi. Bał się jedynie tego, że ktoś mógłby uznać go za tchórza. Jeśli Parlament dowie się, że król zwiększył liczbę swych strażników, ustawa może nie przejść. I tak dalej.

W końcu Durendal padł na kolana.

- Mój suwerenie, musze cię pokornie błagać o zwolnienie z obowiązków dow...

- Do stu piorunów! Albo do dwustu! Nie, nie zwolnię cię z obowiązków. Wstawaj. Dlaczego toleruję twe uparte zuchwalstwo? W całym królestwie nie ma nikogo, kto śmiałby mi się sprzeciwiać tak jak ty. Powinienem cię wyrzucić na zbity pysk!

Jego oczy zamarły w bezruchu. Ich wyraz powoli złagodniał. Król ryknął śmiechem.

- Chyba dla mnie zbyt skomplikowane, panie. Monarcha zarechotał po raz drugi i walnął swego fechtmistrza po plecach.

Durendal pokłonił się,

Impuls...

Król pojechał na Posępne Wrzosowisko cztery dni później i tym razem Durendal mu towarzyszył. Zawiadomił z wyprzedzeniem wielkiego mistrza o probiernie aplauzu i wszystkim w Żelaznym Dworze przekazano słówko. Jego Królewska Mość i dowódca weszli do sali razem i przywitano ich pozostawiającą niezatarte wspomnienia owacją. Gdy król odjeżdżał, jego eskorta wzbogaciła się o ośmiu nowych, podekscytowanych fechtmistrzów.

Podczas wizyty Durendal dokonał dyskretnego przeglądu następnych kandydatów. Nalegał, by przygotowano ich tak szybko, jak tylko można. Urządził długie spotkanie z rycerzami, podczas którego opowiedział im o groźbie, jaka miała w najbliższym czasie zawisnąć nad królem.

Parlament się zebrał. Durendal stał przy tronie, gdy król odczytywał przemowę przed Izbą Lordów i Izbą Gmin. Wkrótce potem sprawy zaczęły się toczyć bardzo źle.

Lordowie nie zgłaszali obiekcji wobec Wielkiego Zamiaru. Sami byli właścicielami ziemskimi i nie podobało im się, że domy żywiołów skupiają grunty w swych rękach, a jeśli król sądzi, że potrafi dać im nauczkę, byli gotowi poprzeć go z bezpiecznej odległości.

Izba Gmin była jednak innego zdania. Opodatkowanie magicznych zakonów zajmowało niskie miejsce na liście jej priorytetów, było niebezpieczne i niezbyt roztropne. Działalność domów żywiołów sprzyjała interesom. Wszyscy potrzebowali magii uzdrowicielskiej, nawet szanowani mieszczanie zmieniali temat, gdy wspominano o czarach miłosnych i afrodyzjakach, a wielu czcigodnych posłów nosiło pod koszulą przynoszący szczęście amulet. Izbę Gmin znacznie bardziej interesowało ukrócenie monopolistycznych praktyk, podniesienie ceł importowych i redukcja eksportowych, a zwłaszcza położenie kresu przeklętej drugiej wojnie baelijskiej, która ciągnęła się już z górą dekadę. Izba nie zapomniała też o pokoju w Fettle.

Posłowie zmitrężyli na gadaniu wiele dni, aż wreszcie osiągnięto konsensus. Uznali, że szczególnie nie lubią królewskiego pierwszego ministra. W skład obowiązków kanclerza wchodziło terroryzowanie parlamentu w celu skłonienia go do spełniania życzeń suwerena. Teraz Izba Gmin zaczęła terroryzować Montpurse’a. To przez niego podatki były tak wysokie, a koszty budowy pałacu w Nocare opróżniły skarbiec. To on odpowiadał za monopole i być może również za złe żniwa. Z pewnością jego winą było też upokorzenie w Fettle oraz najazdy baelijskich potworów, które obracały wybrzeża w perzynę.

Gdy posłowie rozjechali się do domów na święta Długiej Nocy, nie podjęto żadnej decyzji. Król był wściekły. Durendal uspokoił się nieco.

Montpurse obiecał, że zacznie działać, gdy tylko skończą się święta. Dotrzymał słowa. Z pomocą bezwstydnego zastraszania i masowego przekupstwa udało mu się przepchnąć ustawę. Drugie czytanie odbyło się na początku pierwszego miesiąca. Jeszcze jedno głosowanie i król będzie mógł przystawić pieczęć.

Jeśli coś miało się wydarzyć, to zapewne przedtem.


9


Durendal położył się do łóżka. Z zasady robił to co noc, po to, by się kochać albo chociaż poprzytulać. Nawet po sześciu latach małżeństwa na ogół wybierał to pierwsze. Legendy wymagają kultywowania. Bardzo często wracał też do Kate, gdy się budziła, w tym samym celu. Kiedy spała, zajmował się mniej ważnymi sprawami, takimi jak obowiązki dowódcy, szermierka, czytanie albo hulanki. Stał na jednej nodze i właśnie wsuwał stopę w spodnie, gdy jego żona krzyknęła głośno. Odzyskał równowagę i rozsunął gwałtownie zasłony. Siadła na łożu, lecz w ciemności nie widział jej twarzy.

- Wszędzie! - Znowu krzyknęła. - To straszne! Zrób coś! Złapał miecz i zaczarowaną lampę-jedną z dwudziestu, które wyrwał z gardła kolegium - po czym pognał ku drzwiom. Gdyby normalny mężczyzna porzucił w takiej sytuacji żonę i dzieci, byłby godnym pogardy tchórzem, fechtmistrz nie miał jednak wyboru i Kate o tym wiedziała. Przyczyną jej reakcji był szok, nie strach. Da sobie radę.

Przebiegł przez pokój dziecinny, gdzie pięcioletnia dziewczynka i dziesięcioletni chłopiec właśnie się obudzili, przerażeni hałasem.

- Opiekuj się matką i siostrą, Andy! - zawołał, gdy był już w połowie długości salonu. Kiedy dwór przenosił się do Greymere, te trzy pokoje były jego całym osobistym światem. Urządzono je nieporównanie bardziej luksusowo niż kwatery pozostałych członków gwardii. Kiedy wypadł na korytarz, dotarło do niego, że ma na sobie bardzo niewiele. Gdyby alarm nadszedł pięć sekund wcześniej, nie miałby nawet tyle.

Pognał sprintem do królewskich komnat, oświetlając sobie drogę migotliwym blaskiem lampy. W pałacu panowały ciemność i cisza. Choć nie wątpił, że wszystkie białe siostry zareagowały równie głośno jak Kate, budynek był zbyt wielki i solidnie zbudowany, by mógł je usłyszeć. Musiał pokonać długi korytarz i wspiąć się na dwie kondygnacje schodów. Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że dowódcę gwardii powinno się zakwaterować jak najbliżej króla. W większości pałaców sprawy faktycznie tak się miały. Być może kiedyś było tak i w Greymere, lecz stary budynek powiększano i przebudowywano setki razy, aż wreszcie przerodził się w labirynt, a wszelkie podobne udogodnienia przepadły. Ponadto fechtmistrze nie sypiali i w ich przypadku zdrowy rozsądek nie miał zastosowania.

Durendal wciąż nie czuł się zbytnio zaniepokojony. Do królewskiego apartamentu można się było dostać jedynie przez wartownię, w której zawsze pełniło służbę trzech fechtmistrzów. Od trzech miesięcy ich liczba wzrosła do dwunastu, gdy tylko król udawał się na spoczynek. Ambrose nie wiedział też o tym, że w pokojach sąsiadujących z apartamentem ukrywa się dodatkowy tuzin strażników, a jeszcze inni pełnią straż pod jego oknami. Cała gwardia, która składała się obecnie z osiemdziesięciu siedmiu ludzi, pozostawała w stanie podwyższonej gotowości i powinna się zebrać w ciągu kilku minut. Ponadto ze stanu spoczynku odwołano siedemdziesięciu dwóch rycerzy, których następnie przemycono do pałacu. Jeśli król o tym się dowie, nim okażą się potrzebni, każe upiec Durendala żywcem.

Problem rzecz jasna polegał na tym, że nie wiedzieli, jaką postać przybierze atak. Jeśli w budynek uderzy błyskawica podobna do stosowanych przez naczelnego niszczyciela i jego Królewski Urząd Burzycieli, miecze nie zdadzą się na nic. Za obronę przed ogniem i powietrzem odpowiadali jednak magowie z kolegium. Durendal wielokrotnie zwracał się do nich z ostrzeżeniami i miał nadzieję, że przekonał ich, by przedsięwzięli wszelkie możliwe środki ostrożności. Gwardia musiała się martwić jedynie o ludzi, być może szaleńców, u których zaklęciami wywołano obłąkaną żądzę mordu, tak jak w przypadku skrytobójców, którzy zabili Goisberta II. Tak mu się przynajmniej zdawało.

Gdy dotarł do podstawy schodów, coś wypadło z mroku w światło jego lampy. Biegło wprost na niego. Wyciągnął odruchowo Kośbę i przebił pierś napastnika.

To był tylko pies.

W tym pałacu, w każdym pałacu, były dziesiątki psów, wahających się rozmiarami od olbrzymich wilczarzy aż po maleńkie kłębuszki filtra, które damy głaskały wtedy, gdy nie miały do głaskania nic lepszego. Ten był mniej więcej wielkości owcy i nie należał do żadnej określonej rasy. Nie, to nie był tylko pies. Szedł na tylnych łapach, Durendal zaatakował go więc tak, jak zaatakowałby człowieka, i przeszył mu mieczem pierś. Krzycząc głośno ze strachu, wypuścił rękojeść, nim potwór zdążył zatopić kły w jego dłoni. Zwierzę runęło na podłogę, warcząc i skomląc, a Durendai odskoczył poza zasięg jego kłów, żałując, że nie ma na nogach ciężkich buciorów.

Usłyszał rwetes, który dochodził z oddali, dwa piętra nad nim. Spryskując juchą rękojeść Kośby, pies dźwignął się na tylne łapy i znowu runął do ataku. Durendal uderzył go lampą i napastnik runął na podłogę. Wepchnął mu lampę do paszczy, złapał za rękojeść i wyciągnął miecz. W mroku, który nagle zapadł, zwierzę wstało po raz drugi i ponowiło próbę. Tym razem pies zaatakował nogi Durendala. Fechtmistrz wiedział już, że pchnięcie nie będzie skuteczne. Ciął przez oko i ucho, rozszczepiając czaszkę.

Bestia tarzała się w morzu krwi, którą już prawie całkowicie utraciła. Mimo to nie chciała zginąć. Durendal uskoczył do tyłu przed jej atakiem, rąbiąc mieczem jak szalony. Na dłoni miał lepką posokę, a światło lampy mrugało niepewnie. Odrąbał potworowi głowę. Korpus podźwignął się, sięgając ku niemu przednimi łapami. Durendal zamachnął się potężnie i przeciął go wpół. Obie połówki miotały się bezradnie po ziemi, podczas gdy głowa próbowała kąsać. Żadna część nie mogła się już ruszyć, zostawił wiec je wszystkie i wbiegł na schody.

W oddali zaczęto bić w wielki dzwon. To on kazał dać ten sygnał. Na pierwszym półpiętrze usłyszał dobiegający z obu stron korytarza tumult - mężczyźni przeklinali, kobiety krzyczały - musiał jednak biec na górę, do króla. Monstrualny pies rzucił się na niego natychmiast, co znaczyło, że choć atak jest wymierzony w monarchę, zagrożeni mogą być wszyscy.

W połowie drogi na drugie piętro usłyszał za sobą odgłos skrobiących o schody pazurów. Zignorował ten dźwięk, wbiegł na górę i pognał korytarzem. Przed nim rozjarzały się migotliwe światła, ukazujące ludzi walczących z potworami. Na podłodze leżały ciała: mężczyźni o przegryzionych gardłach oraz nadal miotające się i próbujące gryźć kawałki psów. Ludzie jednak wygrywali. Przez drzwi wypadało ich coraz więcej.

- Cisza! - ryknął Durendal. - Fechtmistrze chronią króla. - To było rzecz jasna nieuniknione. - Rycerze schodzą na dół i wykańczają resztę. Oczyścić pałac!

Tuż za nim zjawiła się sfora potworów, które wypadły z mroku. Ślepia lśniły im w blasku lamp. Owczarki, mastify, buldogi, wilczarze, teriery, pieski pokojowe - tym były przedtem. Teraz wiele z nich szło chwiejnie na tylnych łapach. Większość była wielkości człowieka lub nawet większa, a ich ociekające śliną szczęki stanowiły koszmarny widok. Tłum obrońców składał się jednak z ponad dwudziestu ludzi, Durendal przecisnął się więc między nimi, docierając do pierwszych drzwi. Wystukał umówiony sygnał: trzy, dwa, jeden.

Zamki szczęknęły i drzwi uchyliły się nieco. Spojrzały na niego przerażone oczy. Potem wpuszczono go do środka. Odźwiernym był Sokół, fechtmistrz z zadartym nosem, którego po raz pierwszy spotkał przed laty, wioząc do Żelaznego Dworu miecz Gryziwilka. Teraz Sokół był już oficerem, choć zawdzięczał to raczej biegłości we władaniu mieczem niż bystrości umysłu. Fechtmistrz zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, w tym czasie jego dowódca biegł już przez labirynt, jakim był królewski apartament.

Nim dotarł do sypialni, minął cztery rozkawałkowane psy i dwóch zabitych ludzi. Rozerwane zasłony łoża opadły na podłogę, odsłaniając dziewczynę, która aż po brodę osłoniła się kołdrą. Siedziała na stercie materaców, tak wysoko, że Durendal widział ją nad głowami mężczyzn otaczających pierścieniem łoże. Twarz miała popielatą, oczy szeroko wybałuszone, a wargi pobladłe. Wyglądała tak, jakby chciała krzyknąć, lecz brakowało jej tchu.

U podnóża łoża stał odziany w fioletowy szlafrok król. Rzadkie włosy miał całkowicie rozczochrane, a dłonie trzymał na rękojeści ustawionego pionowo pałasza. Jego mina sugerowała, że ktoś zapłaci za to wszystko życiem i zapewne nie skończy się na jednej osobie. Ze wszystkich stron otaczali go fechtmistrze i rycerze. Na podłodze leżały cztery psy porąbane na kawałki, które nie przestawały się miotać. Duże psy. Olbrzymie. Krwi było mnóstwo. Powietrze przenikał smród juchy i flaków. Kosztowne dywany trzeba będzie wyrzucić.

W oddali słychać było krzyki i stłumione bicie w dzwon, lecz w komnacie zapadła nagle cisza.

- Nie powinieneś zjawiać się przed naszym obliczem nieodpowiednio ubrany, dowódco.

Król był bardziej wstrząśnięty, niż chciał to okazać, nie ulegało jednak wątpliwości, że panuje nad sobą. Szczerze mówiąc, tłusty sukinsyn świetnie się bawił.

Durendal szybko policzył obecnych. Było ich około trzydziestu. Jeśli to nie wystarczy, nie miał pojęcia, co zrobi. Dzięki wszystkim duchom, że król nie miał w zwyczaju sypiać z psami. Jego ostatnia królowa brała psy do łóżka - cztery albo pięć jednocześnie - ale już jej nie było. Całe szczęście!

- Nie ograniczają się do tej komnaty, panie - zaczął. - Wygląda na to, że atakują wszystkich. Sądzę, że potrafimy cię obronić, ale gdzie indziej z pewnością będą ofiary.

Jakby na potwierdzenie jego słów rozległo się niskie, chóralne ujadanie, które prawie zagłuszyło bicie w dzwon. Wydawało się, że psów są tysiące.

Uśmiech, który zaczął już się pojawiać na twarzy króla, zniknął natychmiast.

Nim Durendal zdążył powiedzieć coś więcej, najbliższe okno rozprysnęło się, sypiąc odłamkami szkła, ołowiu i drewna. Stwór, który wynurzył się zza zasłon, przypominał kształtem psa, lecz był wielki jak byk. Jego kły miały sześć cali długości, a pazury były niewiele krótsze. Gdy rzucili się na niego czterej ludzie, pękło kolejne okno.

Durendal skoczył w stronę króla i pchnął go w kąt komnaty. Ambrose był masywny, a do tego opierał mu się instynktownie. Wypuścił z rąk pałasz, żeby odeprzeć ten atak, Durendal miał jednak większą masę mięśni i więź do pomocy. Wepchnął suwerena do garderoby i zatrzasnął za nim drzwi.

Król spróbował je otworzyć, lecz Durendal wsparł się na nich całym ciężarem ciała.

- Zostań tam, dopóki ci nie powiem, że możesz wyjść, Wasza Królewska Mość!

Pierwszy potwór leżał już bezwładnie na podłodze i metodycznie rąbano go na kawałki. Drugiego potraktowano tak samo, zdążył jednak zmiażdżyć w szczękach głowę jednego z ludzi. Kto to był? W komnacie znajdowały się cztery okna. Durendal przystąpił do organizowania prewencyjnej obrony pozostałych dwóch. Jeśli potworne psy potrafiły wdrapać się po murze pałacu na drugie piętro, zewnętrzne mury też ich z pewnością nie powstrzymają. Ile psów było w Grandonie? Jaki był zasięg tego czaru? Jakie rozmiary mogą osiągnąć?

Ile okien prowadziło do królewskiego apartamentu?

- Krzemień! Zajmij się sąsiednim pokojem!

W pierwszym oknie pojawiło się kolejne monstrum. Gdy Wierny odciął mu upazurzoną łapę, spadło i zniknęło w mroku z przeciągłym, nieharmonijnym wyciem, które urwało się gwałtownie, gdy potwór runął na rosnące na dole róże.

- Nieźle - pochwalił go Durendal. Podbiegł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał przelotnie mur pałacu pokryty niezliczonymi oknami, w których migotały światła, oraz dziesiątki wdrapujących się w górę stworów przypominających ogromne mrówki. Potem pojawiły się przed nim potężne, ociekające śliną kły. Odskoczył do tyłu i wbił między nie Kośbę.

Słyszał, jak pękają kolejne okna, a także drzwi, które rozprysły się gdzieś w oddali. Sugerowało to, że wszyscy obrońcy korytarza zginęli albo są ranni. Zapowiadała się długa noc. Wydał ostrym tonem rozkazy, przydzielając ludzi do każdego okna, łącznie z rezerwami, które będą ich w razie potrzeby zastępować. Kazał też uprzątnąć szczątki, żeby walczący mieli miejsce. Król wyszedł z szafy, lecz dotarł tylko do łoża. Podźwignął dziewczynę, która zemdlała, i zaniósł ją do garderoby. Potem wyszedł znowu, spoglądając wilkiem na Durendala.

- Zostanę tutaj. Jeśli się zbliżą, mogę nawet schować się w środku.

Ku swemu zdumieniu fechtmistrz wybuchnął śmiechem.

Podłoga była śliska od krwi i ciał. Wypatroszone psy śmierdziały obrzydliwie. Potwory wdzierały się przez okna niemal jeden za drugim, fechtmistrze jednak wiedzieli już, jak sobie z nimi radzić - najpierw ciecie w pysk, by odrąbać śmiercionośne szczęki, a potem drugie, żeby obciąć łapy. Ciała nie przestawały się wić, lecz nie mogły już im wyrządzić żadnej szkody.

Z ubieralni dobiegły krzyki mężczyzn. Krzemień i jego ludzie z determinacją opóźniali napór przeciwnika, cofając się do sypialni przed makabrycznymi napastnikami. Wkrótce zwały trupów zablokowały drzwi niemal całkowicie.

Mimo to Durendal poczuł się lepiej. Pierwsze wrażenie wprowadziło go w błąd. Intensywność ataku świadczyła, że jest on skierowany przeciwko królowi. W całym Chivialu było za mało psów, by takie ich tłumy mogły się wdzierać do pałacu przez wszystkie okna. Jeśli nie zaczną się przekopywać przez mury, utrzyma tę komnatę. Fechtmistrze broniący podopiecznego mogli walczyć całymi dniami, nim padną martwi. Nie sądził, by atak psów miał trwać tak długo. Wszyscy w pokoju byli zbroczeni krwią. Młody Heban z pewnością straci tę zmiażdżoną rękę. Łkał na łożu, gdy opatrywał go Marynarz.

To będzie jatka, ale nic więcej. Po prostu bardzo długa noc.


10


Obiad, który urządzono nazajutrz na kwaterze Durendala, przerodził się w hałaśliwą uroczystość. Przyszedł Wąż, a także wielu dawnych przyjaciół: Szczęsny, który był nadzorcą zamku Brimiarde; Quinn, obecnie mistrz rapierów w Żelaznym Dworze; Hoare, który dorobił się czwórki dzieci - jego żona wydawała je na świat parami - a także wielu innych. Było to typowe spotkanie po latach. Parsewood padł na kolana i z powagą w głosie tłumaczył Andy’emu, jak wielkim człowiekiem jest jego ojciec. Scrimpnel huśtał Natrinę na kolanach, a mała spryciara bezwstydnie go wykorzystywała. Kate, jedyną obecną kobietę, pozdrawiano jako bohaterkę dnia. Odpowiadała, że to nonsens, że każda biała siostra w pałacu wszczęła alarm głośny jak grom i że problemem nie było wykrycie czaru, lecz uczynienie czegoś w tej sprawie. Spoglądała dumnie na męża, poganiając lokajów, by szybciej podawali wino.

Od piwnicy aż po wieżyczki Greymere cuchnęło psimi flakami. Szczątki wywożono taczkami. Pod przykrywką radości kryła się myśl o liczbie ofiar, niemniej jednak fechtmistrze odnieśli najbardziej spektakularne zwycięstwo w całej swej historii. Żaden sukces nie przychodzi darmo, a na wojnie często miarą zwycięstwa jest właśnie cena. By mogli je zapisać w annałach, życie oddało dwunastu członków zakonu.

Brock, którego ambicją było zostać mistrzem rytuałów w Żelaznym Dworze, snuł wywody na temat tego, jak można było rzucić podobne zaklęcie, które zdawało się przeczyć zasadzie, że duchowość można przywoływać jedynie za pomocą oktogramu. Doszedł do wniosku, że z pewnością użyto zaczarowanej karmy dla psów, w jego głosie brzmiała jednak raczej pewność siebie niż przekonanie. Reakcja słuchaczy przechodziła właśnie od wzgardy do otwartej wrogości, gdy do pokoju wszedł kanclerz. Wszyscy, którym udało się znaleźć siedzące miejsce, zerwali się na nogi, natomiast ci, którzy już stali, zgięli się w pokłonie.

- Nie, nie, nie! - Montpurse zerwał z szyi łańcuch i rzucił go Kate. - Schowaj to w koszu na pranie! - Pocałował ją w policzek. - Jestem tu nieoficjalnie. Chciałem na chwile znowu zostać jednym z chłopaków, tak jak w dawnych czasach. Franklin, ty młody, łajdaku, słyszałem, że kręcisz z córką ambasadora?

Zaczął się przeciskać przez zatłoczony pokój, bezbłędnie zwracając się do wszystkich po imieniu. Kate dla bezpieczeństwa zawiesiła sobie łańcuch na szyi, a następnie poszła szukać zwierciadła.

Montpurse pociągnął łyk wina. Cisza, która go otoczyła, przyciągnęła doń wszystkie spojrzenia. Nigdy nie był jednym z chłopaków. Nawet w Żelaznym Dworze zawsze był szefem.

- Obawiam się, że to nie takie proste - powiedział cicho. - Jak ci się zdaje, kogo obciąży winą Parlament?

W całym pokoju wybuchły głośne protesty. Durendal poczuł, że ktoś go dotknął. Odwrócił się i zobaczył zaniepokojoną twarz Hawkneya, jednego z nowych młodszych.

Co miały znaczyć te słowa?

Król czekał w ubieralni, która jako jedyne pomieszczenie w apartamencie nie ucierpiała podczas wczorajszego ataku. Na dywanach widać było krwawe ślady butów, lecz innych uszkodzeń nie było, a smród dało się wytrzymać. Ambrose uparcie utrudniał życie lokajowi, który próbował go rozebrać.

Królewskie ubieralnie często bywały publicznie dostępnymi pomieszczeniami, ta jednak była tak prywatna jak to tylko możliwe. Przebywali tu jedynie stary lokaj Scofflaw oraz stojący przy drzwiach fechtmistrz - Krzemień, który był dyskretny. Dowódca gwardii nie wyznaczał plotkarzy do służby przy królu.

Durendal pokłonił się, gdy tylko królewska głowa wyłoniła się spod podkoszulka.

-1 znowu ocaliłeś mi życie, dowódco.

- To mój obowiązek, panie. A także przyjemność.

Być może przedtem król się puszył, teraz jednak nie dało się tego dostrzec. Wychodząc ze spodni, miał zasępioną minę.

- Są nowe dane o stratach?

- Niewiele się zmieniło. Dwudziestu zabitych, siedemnastu okaleczonych i parę tuzinów mniej poważnych pogryzień. Mniej więcej połowa ofiar to cywile, reszta wojownicy. Między zabitymi jest sześć kobiet, panie, co...

Durendala ogarnął nagły niepokój.

- Panie, jeśli trafnie się domyślam, co zamierzasz uczynić, muszę ci z całym szacunkiem wskazać, że niebezpieczeństwo jeszcze...

Król wyciągnął rękę.

Durendal wielokrotnie widział, jak fechtmistrze w tej straszliwej chwili błagali o zmiłowanie. Zawsze sobie obiecywał, że gdy kres przyjdzie na niego, nie okaże się aż takim głupcem. Mimo to palce mu drżały i potrzebował haniebnie dużo czasu, by zdjąć kryzę, rozchylić kaftan, rozpiąć koszulę i obnażyć ramiona. Uklęknął przed królem. Miecz, który połączył go więzią, dotknął jego ciała, najpierw z prawej, a potem z lewej...

- Wstań, sir Durendalu, rycerzu naszego Starożytnego Wiernego Zakonu.

Nie uderzył grom, nic się pozornie nie zmieniło, niemniej jednak brzemię musiało spaść z jego barków. Nie będzie już musiał dniem i nocą zamartwiać się o bezpieczeństwo podopiecznego. Być może minie kilka dni, nim w pełni zda sobie z tego sprawę. Co zrobi z resztą życia? Będzie mógł opuścić dwór! Kate zatańczy z radości na suficie. Aha! Będzie mógł zabić Krommana!

Powinien był się domyślić, że zaraz po jego odwiedzinach w Żelaznym Dworze nastąpi jakieś dramatyczne wydarzenie. Zawsze tak było.

Król opuścił z uśmiechem Kośbę. Krzemień wziął go z jego rąk, starannie unikając spojrzenia Durendala.

Co dziwne, nadal miał wrażenie, że coś utracił.

- Kogo... niech cię piorun strzeli! - Ta uwaga była skierowana pod adresem starego Scofflawa, który dostrzegł okazję, skoczył naprzód i zarzucił królowi strój na głowę. Ambrose z niechęcią wetknął ręce w otwory. - Kogo powinienem mianować twym następcą, lordzie Roland? Nieustraszonego?

Durendal zerknął w stronę drzwi, w których znowu stanął Krzemień. Król zmarszczył brwi i odprawił go gestem. Fechtmistrz oddalił się, zabierając ze sobą Kośbę. Drzwi się zamknęły. Został z nimi tylko Scofflaw, który nigdy nie rozmawiał z nikim, być może z wyjątkiem króla. Był starszy niż Żelazny Dwór, zapewne słaby na umyśle, zgarbiony i wysuszony. Młodzi fechtmistrze i dworzanie opowiadali sobie okropne dowcipy o Scofflawie. (Co ma cztery nogi i paruje? Scofflaw prasujący królewskie spodnie). Staruszek się nie liczył.

- Bandytę, panie.

Nieustraszony miał dwadzieścia osiem lat, stanowczo zbyt wiele.

Król wzruszył ramionami.

- W takim razie przyślij go do mnie.

Durendal zaczął się kłaniać, choć połowa guzików nadal nie była zapięta.

- Zaczekaj. To jeszcze nie koniec. - Król westchnął rozpaczliwie, lecz był to jedynie efekt zaciskania gorsetu. - Ciągnij, durniu, ciągnij! Chcesz, żebym pokazał się ludziom, wyglądając jak maselnica? Ciaśniej! - Jęknął. - Znajdź mi kanclerza Montpurse’a.

Ktoś wylał na Durendala kolejną wannę zimnej wody.

- Wasza Królewska Mość?

-1 przynieś mi jego łańcuch.

Podłoga zakołysała się mu pod stopami. Ciągnąc za sobą uczepionego sznurków gorsetu Scofflawa, król podszedł do Durendala i spojrzał na niego z góry.

- W takim razie radzisz mi, żebym mianował Krommana? Sukinsyn! Nie mógł znaleźć bardziej honorowego argumentu?

Skurwiel! Tłusty, obleśny, podstępny skurwiel!

Nawet zwolniony z więzi, Durendal nie był w stanie odmówić swemu suwerenowi. Uklęknął jako baron Roland, ucałował królewską dłoń i wstał jako pierwszy minister Chivialu.

Ciesząc się, że znowu ma u pasa miecz, udał się do Biura Gwardii, gdzie Bandyta z wyrozumiałym uśmieszkiem wysłuchiwał przechwałek dwunastu młodych fechtmistrzów. Bawiący się byli tu bardziej trzeźwi niż ci, którzy szaleli na jego kwaterze, lecz nie mniej radośni.

Bandyta nie zmienił się zbytnio od dnia, gdy Durendal spotkał go na wrzosowiskach, odwożąc Kieł do Żelaznego Dworu, był jednak solidny niczym grandoński Bastion i aż nadto sympatyczny. Poradzi sobie z królem tak samo sprawnie, jak radził sobie z rapierem.

- Nie mam pojęcia. Wymienił cię z imienia.

Gęste brwi zmarszczyły się mocno.

Bandyta poprawił kubrak i wypadł z pokoju. Jego niezwykle zdziwiona mina była maleńkim promyczkiem słońca w bardzo pochmurny dzień. Durendal przyjrzał się zebranym, by się upewnić, że nikt z nich niczego się nie domyślił.

- Po raz kolejny powtarzam, że jestem z was wszystkich bardzo dumny - oznajmił. - I Jego Królewska Mość też. Przesyła warn podziękowania i gratulacje.

Zrobiłby to, gdyby przyszło mu to do głowy.

Gdy Durendal wrócił do swego szybko upodabniającego się do gniazda gawronów mieszkania, jego twarz była całkowicie nieprzenikniona, nawet dla Kate, która zwykle potrafiła wszystko z niej wyczytać, choćby i przez dębowe drzwi. Kiedy wychodził, to ona miała na sobie łańcuch, po który przyszedł, teraz jednak go zdjęła. Wezwał ją spojrzeniem. Zmarszczyła brwi i przepchnęła się ku niemu przez tłum gości. Cofnął się na korytarz. Z bliska wyczuła brak więzi. Jej twarz rozpromienił uśmiech radosny jak głośne fanfary.

Uściskali się.

Uśmiech zniknął. Próbowała ukryć swe uczucia za zasłoną kokieterii, co nigdy nie wychodziło jej zbyt dobrze.

Ktoś ryknął jego imię, to dawne, które nosił z taką dumą. Uśmiech pojawił się znowu. Był nieco bledszy, lecz pełen ciepła.

Nawet w sypialni było pełno ludzi, nie mógł wiec na razie zrzucić liberii gwardii. Poświecił gościom jeszcze kilka minut, po czym ruszył na poszukiwanie swego poprzednika, Montpurse siedział sam w swym gabinecie, układając walające się na biurku sterty papierów w równe stosy. Choć raz - być może dlatego, że się garbił, albo dlatego, że w pokoju było ciemno - lniane włosy nadawały mu wygląd starca. Podniósł z uśmiechem wzrok i zdjął łańcuch z szyi.

- Wiedziałeś! - rzekł z ulgą Durendal. - Mogłeś mnie jakoś ostrzec!

Były kanclerz potrząsnął głową.

- Chyba żartujesz! Montpurse zachichotał.

- Niektórzy z naszych poprzedników wpadali w jeszcze bardziej plugawe pułapki. Posegregowałem te papiery według pilności. Zacznij od tej strony. - Wskazał swemu następcy własne krzesło, a sam zajął inne. - Chwileczkę. Czego tu nie ma? Co jest tak tajne, że nie można tego zapisać? Pozwól, że, jak jeden były fechtmistrz drugiego, ostrzegę cię przed księżniczką Małindą.

Durendal zastanawiał się, jak szybko będzie mógł złożyć rezygnację. Czy pół godziny byłoby zbyt krótkim terminem?

Czysta prawda! Durendal starł się już kilkakrotnie z księżniczką Malindą, jeśli jednak Montpurse o niczym nie słyszał, nie było sensu zawracać mu tym w tej chwili głowy. Był już wolnym człowiekiem.

- Jest jeszcze wojna - ciągnął wolny człowiek. - Rzecz jasna, można ją zakończyć tylko w jeden sposób.

Durendal zdał sobie sprawę, że wie o wojnie baelijskiej bardzo niewiele. Rada nigdy o niej nie dyskutowała.

- A mianowicie jaki?

Montpurse przeszył go przeciągłym spojrzeniem.

- Płomienie, tak! Od tej nocy, kiedy dałem ci miecz, a ty mi potem podziękowałeś. Masz pojęcie, ile to już lat? I kiedy byłem zielonym fechtmistrzem, po przybyciu na dwór... ta walka z królem okryła hańbą mnie i całą gwardię. Mogłeś mnie wtedy zamordować, ale tego nie zrobiłeś. I to, co zrobiłeś dla mnie, kiedy markiz... Co się stało? Czemu w ogóle o tym wspominasz?

W uśmiechu Montpurse’a widać było smutek - a także ironię i być może również prośbę.

- Dlatego że Parlament każe mnie ściąć. - Nie!

Durendala dopadły mdłości.

- Ogień i śmierć, człowieku! Jeśli tak to wygląda, musimy ci pomóc uciec z kraju, i to jak najszybciej!

Montpurse potrząsnął z rezygnacją głową.

- Nie. Dawno temu poprzysiągłem, że oddam za niego życie i być może będę to musiał uczynić w ten sposób. Dzięki temu będzie mógł zacząć od nowa i ty razem z nim. Parlament uspokoi się, gdy tylko posmakuje krwi. Teraz wracam do domu, przekazać rodzinie dobre wieści. Złe usłyszą w swoim czasie. - Wstał i wyciągnął rękę. Jego dłoń była sucha, uścisk silny, a spojrzenie spokojne. - Dopilnuj, żeby nie ucierpieli zbytnio, dobrze?


11


Wiele walk szermierczych rozstrzygał już pierwszy atak. Jakiś instynkt podpowiadał Durendalowi, że nie ma szans spełnić królewskich wymagań, jeśli nie zacznie urzędowania od jakiegoś zdecydowanego posunięcia. Nic nie wiedział o walce na tej nowej arenie i musiał się nauczyć bardzo wiele. Ponadto jego dni nagle stały się o jedną trzecią krótsze niż przedtem, gdyż musiał marnować noce na sen. Z drugiej strony, od z górą pięciu lat nie opuścił ani jednego posiedzenia Rady Przybocznej. Znał króla, znał sprawy państwowe i gdy po raz pierwszy stawił się na oficjalną audiencję jako kanclerz, czuł się bardzo pewny siebie.

Musiał czekać ponad godzinę, gdyż rzeka zamarzła i Jego Królewska Mość urządził dworską zabawę na łyżwach. Była tam nawet orkiestra i rozbite na lodzie namioty. Podawano grzane ale i pieczone kasztany, a na rożnach obracały się całe woły. Były dowódca zadał sobie pytanie, ilu członków gwardii będzie mogło towarzyszyć swemu podopiecznemu na łyżwach. Ten kłopot miał już jednak z głowy. Zastąpiły go setki innych. Wreszcie ciemność położyła kres zabawie. Król wrócił do pałacu i do pokoju narad.

Durendal z ulgą zauważył, że przy drzwiach straż pełni sam Bandyta. Nowy dowódca domyślił się, komu zawdzięcza nominację i prawie mu już wybaczył. Jeśli nawet jego poprzednik w ciągu najbliższej godziny zrobi z siebie kompletnego durnia, Bandyta nic nikomu nie wygada.

Nagle jednak zobaczył, że Kromman próbuje wejść za nim do pokoju narad.

- Won! - krzyknął i zatrzasnął sekretarzowi drzwi przed nosem.

Ambrose oklapł już na fotelu niczym sterta worków mąki Gdy Durendal mu się pokłonił, wyprostował się i łypnął na niego spode łba.

Nie uchylił się przed rozgniewanym spojrzeniem króla. Teraz już mógł złożyć rezygnację, choć byłoby to bardzo bolesne. Król zabębnił palcami o poręcz fotela,

- Na razie nie wydamy opinii w tej sprawie. Możesz mówić. Co przedsięwziąłeś w sprawie mojego małżeństwa?

Choć obserwował niezliczone potyczki na posiedzeniach rady, czuł się dziwnie, osobiście biorąc udział w tej grze. Pytanie miało wytrącić go z równowagi, Ambrose nie chciał jednak być złośliwy wobec początkującego kanclerza. To był po prostu jego styl. Wszystkich tak traktował.

- Nic, panie. - Problem polegał na tym, czy stary grubas rzeczywiście chciał całego zamieszania, jakie spowodowałaby w jego życiu czwarta żona; tego jednak zapewne sam nie wiedział. - Przez co najmniej miesiąc z portu nie wypłynie żaden statek, sugeruję wiec pokornie, by Wasza Królewska Mość wykorzystał tę zwłokę na rozważenie kwestii wyznaczenia nowego emisariusza. Nowy kanclerz powinien oznaczać nowy początek.

Król chrząknął, co z reguły było dobrym znakiem.

W głosie Ambrose’a i towarzyszącym mu spojrzeniu pojawiła się nagle nuta groźby. Król mógł uważać inspektora za największego nudziarza w Chivialu, ale człowiek ten był arystokratą i jego dalekim krewnym, i żaden zadzierający nosa gladiator nie będzie się z niego wyśmiewał.

- Panie, jest członkiem rodziny królewskiej i na gevilskim dworze będą się z nim liczyć. Jest też biegłym negocjatorem.

A Ambrose z chęcią wysłałby go za morze, daleko od swego ucha.

- Chcesz powiedzieć, że gada jak gołąb. - Król chrząknął po raz drugi, co znaczyło, że potrzebuje czasu na zastanowienie. - Jutro masz przemówić do Parlamentu. Co zamierzasz powiedzieć?

W tej właśnie sprawie przyszedł tu Durendal.

- Upraszam Waszą Królewską Mość o pozwolenie zgłoszenia tego krótkiego projektu ustawy.

Wyjął z teczki kartę papieru i wręczył ją królowi. Spędził nad nią pół nocy w towarzystwie dwóch prawników. Była to Ustawa o Wymierzeniu Sprawiedliwości Osobom Odpowiedzialnym za Niedawny Atak na Królewski Pałac w Greymere oraz Wielu Innym, Którzy Złamali Prawo, Mącąc Czarami Królewski Pokój Obrażając Moralność Publiczną.

Ambrose nie chciał przyznać, że potrzebuje okularów. Podźwignął się z fotela i podszedł do okna. Przeczytał dokument, trzymając go w wyciągniętej ręce, a potem ze wzgardliwym wzruszeniem ramion zwrócił go Durendalowi. Zaczął spacerować po pokoju.

Król nie przestawał krążyć po pokoju. Oczekujące go zadanie budziło w nim coraz większy entuzjazm. Nikt nie wiedział więcej o zakulisowej manipulacji parlamentami niż Ambrose IV, który parał się tym od dziewiętnastu lat i właśnie zaczynał szkolić swego czwartego kanclerza.

- Po drugie, musisz pamiętać o tym, że za wszystko trzeba płacić. Parlament to olbrzymia bestia, która daje mleko tylko wtedy, gdy ją karmić. Jeśli pragnie rekompensaty, musi uchwalić podatki, a jeśli my chcemy dochodów, musimy iść na ustępstwa.

Durendal zastanawiał się, co o tym wszystkim sądzi Bandyta, który po raz pierwszy ujrzał na własne oczy wewnętrzne mechanizmy rządzenia państwem.

Król odwrócił się od okna. Na jego plecy padało blade zimowe światło.

- Jutro zaczną biadolić na Noc Psów, wygłaszać wiernopoddańcze mowy, domagać się głów winnych, takie same bzdury jak to, co mi przyniosłeś. Potem przejdą do rzeczy. W pierwszej kolejności musisz im powiedzieć, że kazałeś aresztować Montpurse’a.

Tak szybko! Montpurse go ostrzegał, czy jednak musi to być jego pierwsze posunięcie?

To właśnie była sposobność, na którą czekał. Może jedną sugestią położyć kres swej karierze kanclerza bądź też odnieść wspaniałe zwycięstwo, a nawet uratować Montpurse’a.

To ocaliłoby Montpurse’a.

Król posadził swe cielsko na tronie. Durendal czekał spokojnie, aż usłyszy, że jest durnym niedoukiem i ofiarą dziedzicznego obłędu. Gdyby rozwiązanie rzeczywiście było tak proste, z pewnością Kromman, Montpurse albo król wpadliby na to już dawno, Ambrose wyśmieje go bezlitośnie, a potem zaczeka kilka miesięcy, żeby nie przyznać, iż nominacja była błędem, i znajdzie sobie nowego kanclerza, który nie będzie zgłaszał absurdalnych propozycji.

Król rzeczywiście zaczął się śmiać. Rechotał tak gwałtownie, że brzuch mu się trząsł, a łzy spływały po tłustych policzkach, zwilżając brodę.

- A ja cię oskarżałem, że nie jesteś wojownikiem! - wychrypiał, gdy wreszcie złapał oddech. - Proponujesz otwartą wojnę! Chcesz ich zdeptać!

To brzmiało obiecująco.

- To oni zaczęli wojnę, panie. Rzecz jasna, gdy tylko dowiedzą się o naszych planach, zagrozi nam poważne niebezpieczeństwo.

Gwardia wpadnie w szał. Bandyta już w tej chwili wyglądał tak, jakby kopnięto go w dwunastnicę.

Durendal przypuszczał jednak, że Ambrose nie wystraszy się ryzyka, i okazało się, iż miał rację. Królewska pieść grzmotnęła w poręcz fotela.

Ten element planu najbardziej przypadł Durendalowi do gustu. Oddałby wszystkie zęby za to, by móc dowodzić ową armią. Niestety, świetnie zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe.

Król jeszcze kilkakrotnie mruknął:

- Wspaniałe!

- Na ogień, zrobimy to! - dodał po chwili. Sprawiał wrażenie, że chce się podźwignąć z fotela, nagle jednak znieruchomiał i spojrzał na Durendala, rozciągając małe, ukryte między fałdami tłuszczu usta w głupkowatym uśmiechu. - Tych, którzy dobrze mi służą, nie minie nagroda. Czego pragniesz?

Pozwolenia MontpurseWi na ucieczkę za granicę? Głowy Krommana w butelce? Przedłużenia doby o dziesięć godzin?

- Jak dotąd, otrzymałeś ode mnie jedynie obietnice, panie. Czy z nagrodami nie powinno się zaczekać na osiągnięcia?

Świńskie oczka zapadły się w siebie. Przypominały Durendałowi dwa gorące kasztany zanurzone w maśle. Zastanawiał się z niepokojem, co też dzieje się w ukrytym za nimi chytrym, nieprzewidywalnym umyśle.

Brzmiało to po lizusowsku, mówił jednak prawdę. Już podczas pierwszej walki na arenie polityki udało mu się zaimponować temu spryciarzowi, który całe życie poświęcił knuciu intryg. Czuł się tak jak wtedy, gdy zdobył Puchar Króla.

- Ha! Wiem, co jest z tobą nie w porządku. Tak coś sobie myślałem, że dziwnie wyglądasz! Biegasz po pałacu półnagi. - Ambrose obejrzał go ze wszystkich stron. - Straż? Ach, to ty, dowódco, hmm, Bandyto. Przynieś mi miecz kanclerza!

Bandyta zamrugał z w pełni zrozumiałego zaskoczenia, otworzył drzwi i wezwał jednego z pełniących służbę w przedpokoju fechtmistrzów, którzy w ramach swych obowiązków pilnowali również Kośby.

Co takiego?

Król wstał.

- Sekretarzu!

Kromman wpadł do środka niczym olbrzymi chrząszcz o wytrzeszczonych ślepiach.

Król uciszył wszystkich złowrogim spojrzeniem, po czym podał Kośbę Durendalowi, rękojeścią naprzód.

- Nie, nie jesteś już połączony więzią. Nagradzamy cię swym zaufaniem, baronie.

Durendal zaniemówił. Przytroczył sobie miecz do pasa. Uzbrojony i niepołączony więzią! Nigdy nawet nie śnił o takim zaszczycie. Był jedynym człowiekiem w królestwie, któremu go przyznano. Choć raz twarz sekretarza była otwartą księgą. Malująca się na niej wściekłość warta była tytułu diuka. Król uśmiechał się głupkowato, twarz kanclerza była więc zapewne równie wyrazista.

Takie chwile mogły nauczyć człowieka wierności.


12


Nawet król nie docenił furii Parlamentu. Wtrącenie Montpurse’a do Bastionu nie zadowoliło jego wrogów. Zaostrzyło tylko ich apetyt Były kanclerz stał się nagle największym łotrem od czasu Harganda Straszliwego. Ani Izba Lordów, ani Izba Gmin nie chciała nawet słyszeć o niczym poza pozbawieniem praw, które natychmiast skazałoby go na Przesłuchanie. Obie izby uchwaliły je bez chwili zwłoki i pewnego śnieżnego wieczoru dokument trafił do pałacu, by królewski podpis nadał mu moc prawną.

Nowy kanclerz spał tej nocy bardzo mało. Przypuszczał, że to samo dotyczyło jego suwerena. Oskarżenie Montpurse’a o zdradę było czystym szaleństwem. Mógł być winien niekompetencji. W końcu nikt nie jest nieomylny. Nie można też było wykluczyć nierozsądnego przyjmowania prezentów od nieodpowiednich osób, z pewnością jednak nie uczynił nic, czym zasłużyłby na to, czego żądała ustawa. Gdyby jednak król nie wyraził zgody, parlament mógłby pozbawić go dochodów. Decyzja należała do monarchy, a kanclerz musiał służyć mu radą. Rankiem Durendal prawie już uwierzył, że jego obowiązkiem wobec króla i ojczyzny jest rzucić Montpurse’a na pożarcie łasicom. Ostatecznie, Przesłuchanie, choć bardzo ciężkie, nie kończyło się śmiercią, i z pewnością były kanclerz zostanie oczyszczony z zarzutów.

Prawie w to uwierzył.

Decyzja musiała być właściwa, gdyż Montpurse się z nią zgodził. Nawet w takiej chwili chciał służyć królowi albo byłemu przyjacielowi. Jego opatrzone podpisem zeznanie dotarło do pałacu zaraz po świcie, nie pozostawiając Durendalowi wyboru. Zabrał ustawę do królewskiej sypialni, by przedłożyć ją Ambrose’owi do podpisania.

Później wybrał się do Bastionu w towarzystwie drużyny gwardzistów. Powołując się na precedens ustanowiony przez Montpurse’a, stanowczo odrzucił propozycję króla, który chciał przydzielić mu prywatnych fechtmistrzów, nie mógł jednak nie przyjąć eskorty. Chłopcy ucieszyli się z tej niepotrzebnej wycieczki w towarzystwie byłego dowódcy.

W ciągu niespełna miesiąca Montpurse postarzał się o dziesięć lat. Przez włosy na głowie prześwitywała łysina, twarz miał zapadniętą, a ramiona chude. Znacznie bardziej zaskakująca była okazywana przez niego pogoda ducha, która wydawała się niewiarygodna u zamkniętego w mrocznej, śmierdzącej celi człowieka, który nogi miał skute łańcuchami, a przed zimnem chroniła go jedynie więzienna koszula i spodnie.

- Nie masz absolutnie żadnych powodów do obaw - zapewnił go Durendal. - Ciśniesz im wszystkie zarzuty prosto w twarz.

Montpurse uśmiechnął się smutno.

Znając Montpurse’a, Durendal spodziewał się tej prośby i wydał już konieczne rozkazy. Nie musiał ich odwoływać, co uczyniłby, gdyby więzień zażądał zwłoki. Został z nim, by powspominać dawne, dobre czasy, choć jego przyjacielowi wszystkie minione dni musiały się teraz wydawać dobre. Gdy przyszli inkwizytorzy, Montpurse był zaskoczony.

- Sprawnie działasz, mój panie! - powiedział, zaczerpnąwszy gwałtownie tchu. - Dziękuję ci.

Gdy chodziło o zdradę stanu, przy Przesłuchaniu podejrzanego musiał być obecny członek Rady Przybocznej. Durendal nie zamierzał na nikogo zwalić tego straszliwego obowiązku, jeśli jednak nie było to najgorszym doświadczeniem w jego życiu, nie miał pojęcia, co innego można by tak nazwać. Procedura ciągnęła się bez końca. Dom żywiołów w Bastionie był tylko kolejnym cuchnącym lochem, tak małym, że kanclerz musiał wciskać się plecami w śliski mur, palcami stóp niemal dotykając linii oktogramu. Montpurse siedział pośrodku, przywiązany do krzesła, a jego twarz na szczęście skrywała niemal całkowita ciemność. W połowie długości rytuału Durendal zdał sobie z wściekłością sprawę, że jednym ze śpiewających zaklęcia czarodziejów jest Kromman, duchy już się jednak zebrały i nie odważył się przerywać.

Przywoływano wodę i ogień, głównie jednak powietrze, aż wreszcie cisza zdawała się gwizdać z siłą huraganu. Montpurse jęknął kilka razy i szarpnął się w więzach, a na koniec osunął się na krześle z głową pochyloną do przodu.

- Nie sądzę, by to było konieczne, kanclerzu. Interpretując przepisy tak swobodnie, jak tylko się odważył, i przekonując samego siebie, że chce jedynie oszczędzić swą czekającą cierpliwie eskortę, a także uczucia samego Montpurse’a, Durendal wyszedł i wrócił do pałacu.

Irytowało go, że musi marnować czas na sen, lecz pozbawienie go było torturą. Gdy po dwóch dniach udał się do króla, odnosił wrażenie, że głowę zamarynowano mu w occie. Rzucił Ambrose’owi na kolana grube na cal zeznanie.

- Bzdury! - oznajmił monarsze. - Dyrdymały! Żałosne dywagacje! Z takimi dowodami nie można by skazać lisa za kradzież kurczaków. Przyjmował prezenty, ale nigdy nie wpływało to na jego decyzje. Mówił o tobie źle za plecami, ale któż tego nie robi? Sam opowiadałem znacznie gorsze rzeczy. Zwlekał z wykonaniem twych rozkazów w nadziei, że zmienisz zdanie, co kilkakrotnie się zdarzyło. Podkładał ci się w walkach szermierczych. Odkąd to pochlebstwo jest zdradą stanu? Panie, ten człowiek jest niewinny! Nigdy nie miałeś sługi, który byłby wierniejszy i bardziej godny zaufania.

Król przeszył go spojrzeniem świńskich oczek.

- Porozmawiaj z nim!

Znalazł Montpurse’a w tej samej ciemnej, śmierdzącej celi. Więzień pisał gorączkowo w niemal całkowitym mroku. Siedział na podłodze pod oknem, przez które wpadał wąski snop światła i odrobina powietrza. Nie miał stołu. Otaczały go sterty papieru.

- Lordzie Roland! - Wstał pośpiesznie, grzechocząc łańcuchami. - Tak się cieszę, że przyszedłeś!

Wydawało się, że jest bliski łez.

Zaczął przerzucać papiery. Nie był w stanie powstrzymać się przed wyznawaniem wszelkich wyobrażalnych grzechów i przewin, jakich się w życiu dopuścił czy o jakich tylko myślał, bez względu na to, jak mało były znaczące. Po kilku minutach Durendal zaczął walić pięściami w drzwi, głośno się domagając, by go wypuszczono. Poinformowano go, że zmiana jest nieodwracalna.

Wrócił do pałacu i bez słowa zaniósł wyrok śmierci królowi, który bez słowa go podpisał.


VI Kate


1


Kareta wlokła się bez końca przez śnieżną noc w ślad za lokajem, który szedł na przedzie z latarnią w ręku, by uchronić ich przed wpadnięciem do rowu. Lord Roland drżał z zimna, mimo że jego stare kości spowijały już dwa spośród trzech pledów. Kusiło go, by sięgnąć i po trzeci, jako że jego młody towarzysz wyraźnie go nie potrzebował. Nie pozwalała mu jednak na to duma. Znowu wpadał w posępny nastrój. Pora coś powiedzieć.

Twarz Strzały była niewidoczna, a jego ton sugerował, że to wstyd być tak młodym, trzeba więc było poruszyć inny temat.

Czy nowy kanclerz, który był ich wrogiem, pozwoli im doczekać wiosny? Będzie się o to martwił jutro.

Szok Strzały wyglądał niemal komicznie. Podczas czystki chłopak był jeszcze dzieckiem.

- Ująłem to brutalnie, ale taka jest prawda. Oczywiście, budynek nigdy nie służył jako dom żywiołów. W przeciwnym razie moja żona do dziś nie mogłaby się do niego zbliżyć. To był dość typowy przypadek. Ziemia jeszcze od czasów poprzedniej dynastii należała do rodziny Currych, ale dom jest znacznie nowszy. Kiedy lord Cuiry leżał na łożu śmierci, wezwał uzdrowicieli z klasztoru Demenly. Rzucili na niego czar, który miał przywrócić mu zdrowie, w rzeczywistości jednak skłonił go do zapisania całego majątku klasztorowi. Żonę i dzieci zmarłego wyrzucono na bruk.

Noc Psów okazała się tylko początkiem. Na szczęście, Ambrose IV nigdy nie był tchórzem. Im częściej go atakowano, tym bardziej zdeterminowany się stawał. Żaden kanclerz nigdy nie miał lepszego poparcia.

Po chwili Strzała kaszlnął uprzejmie.

Te słowa ośmieliły Strzałę.

- W takim razie... wiem, że fechtmistrz nie powinien zadawać pytań, ale wydaje mi się... to znaczy, nie rozumiem... - zaczął niepewnie.

Biedny chłopak chciał się dowiedzieć, dlaczego będzie musiał umrzeć.

- Odwiedziłem go tuż przed Długą Nocą. Wiesz, że przebywa w Falconsrest?

- Słyszałem o tym, panie. Jest tam budynek wzniesiony na szczycie góry i kilka zabudowań w dolinie. - Strzała zademonstrował, że do Żelaznego Dworu docierają aktualne informacje.

- Na górze mieszka jedynie król z domownikami.

Tylko idioci chcieliby tam mieszkać w samym środku zimy, Ambrose jednak zamknął się w Falconsrest już przed miesiącem. Czy tak postępował człowiek o zdrowych zmysłach?

- Nic nie wspominał o fechtmistrzach. Szczerze mówiąc, nie był ze mnie zadowolony. Nie miał najmniejszego zamiaru przyznawać mi zaszczytów. Był raczej obcesowy.

Był też umierający, ale o tym się nie mówiło.


2


Gdy sir Łucznik wlazł, powłócząc nogami, do ekstrawaganckiego gabinetu kanclerza, Durendal wstał, by go przywitać. Honorował w ten sposób każdego fechtmistrza, a zastępca dowódcy zawsze był wesołym towarzyszem. Ten wysoki, chudy mężczyzna o włosach rudawoblond wyglądał na kompletnego ofermę. Wydawało się, że każda z jego kończyn porusza się w innym kierunku. Było to jednak złudzenie, czego dowiódł, dwukrotnie zdobywając Puchar Króla. Często sprawiał wrażenie, że zaraz zaleje się łzami, lecz poczuciem humoru nie ustępował Hoare’owi, którego nikt już rzecz jasna nie pamiętał.

Łucznik osunął się na fotel, jakby wypadł z worka, i wbił ponure spojrzenie w siedzącego po drugiej stronie biurka kanclerza.

Fechtmistrze nigdy nie mówili o swej przeszłości, w jego głosie wciąż jednak pobrzmiewał zachodni akcent

- Aha. Dziękuję. - Kanclerz znalazł człowieka, którego mianuje szeryfem Appleshire. Podejrzewał, że Łucznik świetnie wie, dlaczego zadał mu to absurdalne pytanie. - Druga sprawa jest nieco trudniejsza. Muszę odwiedzić króla. Czy mógłbyś znaleźć paru cierpliwych ludzi, którzy zniosą nudną jazdę stępa w moim towarzystwie?

Łucznik wydał z siebie pełen ironicznego niedowierzania jęk.

- Chciałeś powiedzieć maniaków o skłonnościach samobójczych, którzy wytrzymają twoje szaleńcze tempo? Sądzę, że mam paru obłąkańców, którzy potrafiliby sprostać temu wyzwaniu. To znaczy, całą gwardie - dodał tonem opadającym ku coraz czarniejszej melancholii.

Pięć dni przed Długą Nocą pałac Greymere powinien być przystrojony dekoracjami i tętnić wesołą zabawą, w tym roku jednak był nudną, bezbarwną stodołą, a najbardziej przygnębione miny mieli fechtmistrze.

Łucznik obrzucił go wyjątkowo żałobnym spojrzeniem.

- Godzinę przed świtem. Wrócimy na święto. Fechtmistrz westchnął.

- Nawet gdybyście nie wrócili, nie stracilibyście wiele. Potrzebujesz jeszcze czegoś?

Zaczął się podnosić.

- Ja nie. Ale czy mogę coś zrobić dla ciebie?

Łucznik opadł pośpiesznie na fotel, jakby czekał na to pytanie. Jego głos przeszedł w konfidencjonalny szept.

- No wiec... to właściwie nie mój interes, panie, i twój też nie, ale z pewnością wybaczysz mi tę zuchwałość. Wiem, że Żelazny Dwór pęka w szwach od starszych. Pomyślałem sobie, że może miałbyś okazję szepnąć słówko królowi? Przydałoby się nam w gwardii trochę świeżej krwi, ale jeśli w tej chwili nie chce tam jechać osobiście, to może mógłby przydzielić ich innym?

Durendal wzruszył ramionami. To z pewnością nie był jego interes. On kierował rządem, a zakon stanowił prywatną prerogatywę króla. Ambrose był w tej kwestii bardzo drażliwy.

- Zobaczę, co się da zrobić. Nie musisz mi mówić, że na listy nie odpowiada.

Z pierwszym brzaskiem Durendal wyjechał przez bramę na Rumaku. Towarzyszyło mu trzech chłopców. Gdyby się dowiedzieli, że tak o nich myśli, byliby wściekli, lecz ich łączny wiek nie mógł być wiele większy od jego wieku. Nazywali się Potyczka, Lewmoss i Terror, i bardzo się ucieszyli, że mogą się na coś przydać. Zauważył, że wszyscy pewnie siedzą w siodłach, które do tego są dobrej jakości. Znaczyło to, że Łucznik przydzielił mu swych najlepszych jeźdźców. Zapewne otrzymali też surowe rozkazy mające nie dopuścić do powtórzenia sie żenującego incydentu, do jakiego doszło podczas ostatniej podróży Durendala do Falconsrest, kiedy to pewien zgrzybiały kanclerz pokazał plecy pewnym młodym fechtmistrzom. No cóż, zobaczymy, jak on i Rumak będą się czuli w drodze powrotnej.

Okrutny wiatr zawodził pod posępnym niebem. Od czasu do czasu sypał też śniegiem, jakby chciał ostrzec, że ma go w zanadrzu znacznie więcej. Falconsrest leżało w odległości całego dnia jazdy od Grandonu, jeśli jednak pogoda się popsuje, zatrzymają się na noc w Stairtown. Strażnicy zmieniali się u jego boku, uprzejmie wyciągali z niego opowieści o dawnych czasach i schlebiali mu, pytając o Wojnę Potworów albo nawet nythiańską kampanię, choć tak starożytne dzieje z pewnością nie mogły ich interesować.

Wszyscy trzej liczyli na to, że dowódca Smok pozwoli im zostać w Falconsrest, zmieniając trzech z około tuzina ludzi, których tam trzymał. Durendala śmieszyła ta ambicja, gdyż pośród tych dzikich wzgórz w samym środku zimy nie można było znaleźć nic, co zainteresowałoby młodych, pełnych werwy mężczyzn. Przemawiała przez nich więź. Usychali z dala od podopiecznego. Potyczka ośmielił się nawet zapytać, po co król zamknął się na Długą Noc w takiej norze, lord Roland zasugerował mu jednak stanowczo, by zadał to pytanie samemu królowi. Odpowiedź, niestety, brzmiała tak, że Ambrose nie chciał, by ludzie patrzyli, jak umiera.

Wypytał ich o najnowsze wieści z Żelaznego Dworu. Nie zdawali sobie sprawy, że to nie jego interes. Jako rycerz zakonu miał prawo się tym ciekawić. Potwierdzili informacje Łucznika o nadmiarze czekających na przydział starszych.

W przerwach między rozmową kanclerz dumał nad nieznaną przyszłością, która czekała go po śmierci króla. Po raz pierwszy będzie mógł robić, co chce. Może będą podróżować. Kate zawsze marzyła o podróżach. Miał teraz przyjaciół i korespondentów w całej Euranii i wielu z nich przysłało mu zaproszenia. Będzie prywatnym obywatelem, ale pozostanie sławnym człowiekiem, i w tuzinie wielkich miast będzie mile witanym gościem. Dzięki Ambrose’owi był bogaty. To będzie bardzo dziwne.

Gdy zimowe popołudnie przechodziło w pełen rozpaczy wieczór, Durendal wjechał do doliny na czele grupki. Skupisko krytych strzechą chat skulonych pod ośnieżonymi wzgórzami zwano powszechnie wioską, choć w rzeczywistości były to tylko dodatkowe kwatery. Właściwym pałacem był wzniesiony na szczycie góry domek, który majaczył niemal pionowo nad nimi. Były w nim tylko cztery izby. W myśli, że chivianski dwór rezyduje w drewnianych szopach, było coś osobliwego.

Durendal zdjął płaszcz i strząsnął śnieg z butów. Przywitał go dowódca Smok. Był to muskularny mężczyzna, ciężko zbudowany jak na fechtmistrza, o wspaniałej, czamej brodzie i śniadej cerze, dzięki której wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia osiem lat. W przeciwieństwie do swego zastępcy nie miał za grosz poczucia humoru. Nie brakowało mu wytrwałości, lecz nigdy nie kwestionował rozkazów ani nie myślał samodzielnie. Za to właśnie cenił go król.

- Nic się nie zmieniło, panie - rzekł, nim Durendal zdążył zadać nieuniknione pierwsze pytanie. - Wyślę kogoś, żeby go zawiadomić, że przybyłeś. Napijesz się gorącego mleka z korzeniami dla rozgrzewki?

Szopa czy nie szopa, w wielkim jak stodoła pomieszczeniu było ciepło i jasno. Kilku muzyków amatorów rzępoliło taneczną melodię, a zawieszone pod sufitem paski kolorowego muślinu dodawały świątecznego kolorytu długim stołom, przy których siedzieli ludzie pochłaniający potężne porcje wieprzowiny. Reszta świni skwierczała na rożnie. Kiszki Durendala przyciągnęły jego uwagę głośnym burczeniem.

Stanowczo każąc im czekać na swoją kolej, wezwał królewskich lekarzy i czarodziejów, którzy jednak nie chcieli się wypowiadać o stanie pacjenta. Być może powstrzymywało ich przed tym prawo czyniące wspominanie o śmierci króla zdradą stanu. Z pewnością nie dali Durendalowi nadziei. Spoglądając na otaczające go wychudłe, nieprzeniknione twarze, opierał się pokusie skorzystania z pomocy królewskiego ryku.

- Mam nadzieje, że natychmiast mnie poinformujecie o wszelkich przewidywanych zmianach w stanie Jego Królewskiej Mości?

Pokiwali bez słowa głowami, niczego nie obiecując. Durendal poszedł zjeść kolację, lecz gdy tylko zasiadł przy pełnym talerzu, pojawił się fechtmistrz o ośnieżonych brwiach, który poinformował kanclerza, że król przyjmie go natychmiast. Po drodze minął Potyczkę, Terrora i Lewmossa, którzy poruszali zawzięcie szczękami, a po brodach ściekał im tłuszcz. Życzył im, żeby się udławili swymi głupimi uśmiechami.

Gdy dotarł do drzwi i wkładał mokry płaszcz, pojawił się Smok, który rozejrzał się ukradkiem wokół.

- To prawda - przyznał z westchnieniem DurendaL - Zobaczę, co się da zrobić.

Wyglądało na to, że Ambrose zaniedbuje swych drogocennych fechtmistrzów, a to był bardzo zły znak. Czy nie był już w stanie podejmować decyzji, czy może tylko trzymał się kurczowo przeszłości, nie chciał się rozstać ze znajomymi twarzami?

Kanclerz dosiadł wytrwałego, górskiego kuca i, kuląc się w sypiącym śniegu, ruszył stromą ścieżką prowadzącą do domku. W wiosce panował świąteczny nastrój, lecz na górze mimo tłoku było ponuro jak w grobie. Przechodząc przez stróżówkę, musiał kluczyć między posłaniami i stertami bagażu, mijając pół tuzina przygnębionych fechtmistrzów, którzy grali w kości przy jednej świecy. Schody zawiodły go do drugiej sypialni, w której było nieco jaśniej i tak gęsto od ludzi, że trudno było uwierzyć, iż wszyscy zdołają się tu położyć. Sprawiali wrażenie podzielonych na trzy kłócące się zaciekle grupki. Zastanawiał się, kto to właściwie jest: kucharze, stajenni, lokaje, lekarze, pielęgniarze, sekretarze? Nie widział tu ani jednej kobiety, nie zaglądał jednak do kuchni, która zapewne służyła też jako wspólna łazienka i kolejna sypialnia. Ludzie roili się wokół Ambrose’a niczym pszczoły wokół królowej. Niewykluczone, że w Falconsrest przebywali także krawcy, muzycy, sokolnicy, kupcy winni, a nawet architekci i poeci laureaci. Każdy z nich walczył zaciekle o prawo zamieszkania w nędznym domku, a nie we względnie komfortowej wiosce, po to tylko, by dowieść, że należy do niezastąpionej elity. Oto, co się działo, gdy monarcha próbował uciec.

Tylko w królewskiej sypialni nie było gęsto jak w beczce ze śledziami. Stało tam kilka kufrów i wielkie łoże z baldachimem. Jego wyblakłe, fioletowe zasłony poruszały się w przeciągu, który stukał okiennicami i obracał wniwecz wysiłki buzującego na kominku ognia. W pozostałych izbach cuchnęło niemytymi ciałami i zbyt długo noszonymi strojami, tutaj jednak wonie te przytłaczał mdły odór ropiejącego wrzodu, który zabijał Ambrose’a IV. Król leżał bezwładnie na stosie poduszek. Spod wielkiej sterty futer wystawała tylko przypominająca stopiony łój twarz. Czy to pod oczyma, to były tyłko cienie, czy pleśń? Przeżył cztery żony i syna. Wnuków nigdy nie widział. Po trzydziestu dziewięciu latach panowania jego królestwo skurczyło się do rozmiarów wietrznej budy, a każdy charczący oddech kosztował go mnóstwo wysiłku. Durendał klęknął przy nim.

- Wstawaj, ty durniu! - rzucił król niepokojąco chrapliwym głosem. - Nie widzę cię, jak klęczysz. Przepraszam... że kazałem ci jechać taki kawał... pizy tej pogodzie.

- Zawsze przyjemnie jest trochę się rozruszać, Wasza Królewska Mość. Powiedzieli mi, że twoje zdrowie się poprawia.

- Mówiłem, że... muszę tylko odpocząć!

Król przeszył go wyzywającym spojrzeniem. Wciąż nie chciał uznać prawdy.

Durendał z wielką irytacją zauważył obmierzłego Krommana, który stał obok zamkniętych drzwi, prawie niewidzialny w czarnych jak noc szatach. Garbił się już i wyglądał jak złowrogi, trupi strach na wróble, lecz w rybich oczach nadal płonęła groźba, zupełnie jak u rekina.

- Słyszałem też - charczał król - że bawisz się w wyścigi konne. Podobno pobiłeś moich gwardzistów.

To pytanie miało zademonstrować, że Ambrose ma też inne źródła informacji. W tym przypadku był to rzecz jasna Smok, lecz Kromman również utrzymywał sprawną siatkę szpiegowską, całkowicie niezależną od Naczelnego Urzędu Inkwizycyjnego. Z pewnością istniały też inne. Stary, chytry Ambrose nadal mocno trzymał w ręku sprawy królestwa.

- Panie, jeśli dałeś mi takiego konia jak Rumak, to nie po to, żebym woził nim ryby. - Wciąż jeszcze potrafił się wzdrygnąć pod królewskim spojrzeniem. - Kiedy ostatnio wracaliśmy, zaproponowałem moim strażnikom mały wyścig. Zgodzili się. Wygrałem o włos, tylko dzięki temu, że miałem lepszego wierzchowca. To było głupie i okrutne w stosunku do koni.

Całe szczęście, że Kate nie słyszała o tym incydencie. Król wydał z siebie zdyszany, przypominający kaszel odgłos, który zapewne miał być śmiechem.

- Dwóch spadło z koni, a ty wygrałeś... o trzy długości. Nie zaszkodzi, jak dzieciuchy się dowiedzą... że najlepszy nadal jest najlepszy. - W jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. - Czemu zawracasz mi głowę, przerywasz wakacje?

Durendal zwrócił się w stronę Krommana.

- Och, zostaw go - warknął król. - Tu nawet w sraczu podsłuchują. W tym domku nie da się utrzymać żadnej tajemnicy.

Po co dręczyć umierającego osobistym konfliktem?

Durendal był kanclerzem dwadzieścia lat i bardzo rzadko posuwał się do tego, by uklęknąć i zaoferować Ambrose’owi złoty łańcuch. Istniały sytuacje, których lojalność nie obejmowała, i wieszanie dzieci powinno być jedną z nich. Gdy jednak spojrzał na umierającego despotę, opuściła go stanowczość. Nawet jeśli król nie miał litości dla młodocianych buntowników, Durendal litował się nad królem. Nie mógł porzucić swego suwerena w takiej chwili.

- Tak jest, panie. Następna sprawa. Skarb prosi o zatwierdzenie tego nakazu.

Podsunął dokument królowi, lecz Kromman podkradł się blisko niczym kot i wyrwał mu go z ręki. Następnie położył go na podkładce i podał królowi, razem z gęsim piórem. Ambrose opatrzył dokument nieczytelnym bazgrałem, nawet na niego nie spoglądając. Sekretarz zabrał podkładkę i wycofał się w cień. Jak wielki wpływ na chorego zdobył były inkwizytor? Dobrze chociaż, że mała pieczęć państwowa wciąż spoczywała na królewskim palcu.

Potem król słuchał już w ciszy, mąconej jedynie jego wysilonym oddechem. Za każdym razem czekał na opinię kanclerza i kiwał głową. Kromman podsuwał mu dokument do podpisania i szedł go zapieczętować.

Durendal mówił dalej, coraz bardziej strapiony. Początkowo byli nauczycielem i uczniem, a potem przerodzili się w tandem, wiecznie się kłócący, ale skuteczny. Trwało to prawie dwadzieścia lat Teraz to on podejmował decyzje, a król je tylko zatwierdzał. Chivialem władał starzejący się kanclerz, a to nie wystarczało. Pragnął przejść w stan spoczynku i nacieszyć się trochę prywatnym życiem, nie mógł jednak porzucić posterunku w takiej chwili. Z trudem powstrzymywał się od przekleństw bądź płaczu.

Na koniec pokłonił się.

Nigdy już nie wydobrzeje na tyle, by mógł wrócić do Grandonu i przemówić w Parlamencie, tego jednak nie można było powiedzieć.

Ach, dawne, dobre czasy! Przez pierwszych dziesięć lat pełnienia funkcji kanclerza Durendal zepsuł Ambrose’a, pozwalając mu sprawować autokratyczne rządy. Król trwonił jak szaleniec bogactwa zagrabione domom żywiołów, nie potrzebował podatków i nie pozwalał, by ktokolwiek sprzeciwiał się jego woli. Gdy wreszcie zmuszono go do zwołania Parlamentu, na głowę spadły mu żale nagromadzone przez dziesięć lat. Ciągnęło się to aż po dziś dzień. Każdy Parlament wydawał się gorszy od poprzedniego.

- W takim razie to wszystko, panie. - Został jeszcze jeden dokument. - Och... to nic pilnego, ale wciąż potrzebny jest nowy szeryf Appleshire. Zastanawiałem się, czy zgodziłbyś się mianować sir Łucznika. To...

- Kogo?

- Zastępcę dowódcy.

Król natychmiast dostrzegł jego potknięcie i zareagował gniewem.

- Trzymaj łapska z dala od mojej gwardii! Jasne?

Chory spróbował podźwignąć się nieco wyżej, po czym opadł z jękiem na poduszki.

To pytanie mogło zabić. “Nie” oznaczałoby, że Durendal nie uczynił wystarczająco wiele, by przekonać księżniczkę. “Tak” sprzeciwiałoby się oficjalnej polityce króla. Każda wzmianka o śmierci równała się zdradzie.

Durendal westchnął.

- Wysłałem tyle listów, ile tylko mogłem, i skorzystałem z usług wszystkich posłańców, jacy przyszli mi do głowy. Wysłałem nawet malarza z prośbą, żeby pozwolono mu wykonać szkice książąt. Nie otrzymałem jeszcze od niego żadnej wiadomości. O tej porze roku trzeba wziąć poprawkę na pogodę, Wasza Królewska Mość. Statki teraz nie pływają. A może sekretarz Kromman też napisałby list? Zobaczymy, czy jemu się poszczęści.

Wysuwając tę sugestię, nie miał nic do stracenia, gdyż Kromman z pewnością i tak już to zrobił - z królewskim pozwoleniem albo bez niego. Nie było potrzeby wspominać o tym, co sądzi o lordzie kanclerzu Rolandzie księżniczka Malinda.

Schorzałym cielskiem króla wstrząsnął zastarzały gniew.

Nie było to sprawiedliwe. W końcu mówili o jego córce, która była jednocześnie żoną cudzoziemskiego władcy. Problem z księżniczką nie brał się tylko z jej osobistej urazy. Parlament zawsze z wielką niechęcią myślał o baelijskim barbarzyńcy na tronie Chivialu, nawet jeśli traktat małżeński stanowił, że Malinda będzie samodzielną królową, a jej mąż jedynie księciem małżonkiem. Posłowie mieli poważne wątpliwości, czy osławiony pirat, jakim był król Radgar, będzie się zbytnio przejmował podobnymi prawnymi subtelnościami. Co gorsza, Parlament będzie bardzo zaniepokojony, to znaczy skłonny do buntu, jeśli choroba nie pozwoli królowi przemówić w nim osobiście, podczas gdy jego dziedziczka będzie przebywała daleko na skalistych wyspach. Zaczną się wzmianki o regencji, próby manipulacji sukcesją, delegacje wysyłane tu i tam. Niepełnoetatowemu władcy brakowało już czasu. Ambrose był jednak wystarczająco bystry, by zdawać sobie z tego sprawę.

- Zrobiłem, co mogłem, panie. Jestem pewien, że wnukowie odwiedzą cię na wiosnę, gdy warunki żeglugi się poprawią.

Król odwrócił głowę. Na jaką wiosnę?

- To już by było wszystko, mój suwerenie. Pokornie proszę o pozwolenie odejścia.

Ambrose nie odwrócił głowy.

- Życzę bezpiecznej... drogi - wymamrotał jednak po chwili. Durendal uniósł tłustą dłoń do ust. Była zimna jak ośnieżone wzgórza za okiennicami.

- Nie będę jechał szybciej niż galopem. Wiesz, że nigdy tego nie robię.

Król nic nie odpowiedział.

Kromman otworzył drzwi przed kanclerzem. Gdy Durendal wychodził, spojrzał mu w oczy i dostrzegł w nich błysk triumfu, który obudził zastarzały gniew. Czy ten odrażający robak cieszył się z tego, że król niedługo umrze i lord Roland przestanie być kanclerzem? Bardzo możliwe! Zapewne uważał, że jest niezastąpiony i nowa królowa będzie musiała zostawić go u swego boku. Życzył jej szczęścia! I jemu też. Będzie z nich dobrana para.

Rzecz jasna, śmierć króla zwolni też Durendala z przysięgi, że będzie grzeczny. Wciąż jeszcze nie pomścił Gryziwilka, lecz z upływem lat gniew przeszedł w smutną rezygnację, potajemne marzenie, którym pocieszał się w chwilach, gdy sekretarz szczególnie mocno go prowokował. Sprawiedliwość należała do króla, a jeśli Ambrose nie podjął przeciwko Krommanowi żadnych kroków, w praktyce oznaczało to, że go ułaskawił. Durendal złożył przysięgę jako młody, nie skrępowany niczym kawaler, wagabunda, który niedawno powrócił z dzikich krajów, gdzie krwawa wendeta jest czymś równie pospolitym jak pchły. Teraz był mężem, ojcem i dziadkiem, szanowanym, starszym wiekiem mężem stanu i właścicielem wielkich posiadłości. Ktoś taki nie poświęciłby życia i nie zniszczył szczęścia swej rodziny dla czegoś tak mało praktycznego. Czy musi przyznać, że jest po prostu za stary? Że nie ma już sił podjąć się roli kata? Nie, dla tej glisty po prostu nie warto wywoływać skandalu.


3


Trzy dni po Długiej Nocy, w kurierskiej torbie, w której przewożono regularną pocztę między przebywającym w Falconsrest królem a notariuszami prywatnej Szkatuły urzędującymi w Greymere, przybył list przydzielający fechtmistrza lordowi Rołandowi. Pod standardowym formularzem umieszczono królewską pieczęć i podpis, a imię obdarowanego król wpisał własnoręcznie. Pismo natychmiast przesłano Durendalowi, który medytował nad nim całą godzinę, zastanawiając się nie tylko nad tym, dlaczego król je wysłał, lecz również, czemu nie przekazano mu go do rąk własnych. Pozostałe dokumenty, transportowane w mniejszej torbie, trafiły do niego.

Mogła to być zwykła pomyłka. Choroba nie osłabiła dotąd władz umysłowych Ambrose’a, jeśli jednak król postanowił uwolnić Żelazny Dwór od nadmiaru starszych, rozdając ich ministrom i dworzanom, co niekiedy robił, mógł omyłkowo wpisać niewłaściwe imię. Gdy jednak zapytał o to w Prywatnej Szkatule, powiedziano mu, że nadeszło tylko jedno takie pismo.

W innych rutynowych dokumentach podpisanych przez króła nie dostrzegał żadnych oznak zaburzeń umysłowych. Durendal udał się z tą zagadką do domu. Spierali się o to z Kate całą noc. Najbardziej wiarygodne wytłumaczenie, jakie potrafili znaleźć, brzmiało tak, że król przygotowuje się w końcu na śmierć i wie, iż rządy jego kanclerza skończą się, gdy tylko nowa królowa weźmie w rękę pióro i laskę laku. Służąc swemu suwerenowi, Durendal z pewnością przysporzył sobie wrogów, jak wiec mógł odrzucić ten pożegnalny dar? Kate zdołała go w końcu przekonać, by go przyjął.

Następnym rankiem pojechała odwiedzić córkę, on zaś ruszył do Żelaznego Dworu. Nie wstąpił do pałacu po eskortę, po części dlatego, że musiałby nadłożyć drogi, a po części dlatego, że nie był do końca przekonany, czy powinien dopełnić rytuału. Gdyby zmienił zdanie, nie chciałby, żeby gwardziści dowiedzieli się o dokumencie. Pojechał sam, przekonany, że jego umiejętności szermiercze wciąż jeszcze wystarczą, by poradzić sobie z każdym prawdopodobnym niebezpieczeństwem.

Ponadto zastępca dowódcy Łucznik wciąż robił mu trudności z powodu przygody, która spotkała ostatnią eskortę lorda Rolanda.

W południe, gdy Durendal dotarł na wrzosowiska, był już niemal gotowy zawrócić, lecz głęboko zakorzeniony upór kazał mu jechać dalej. Ostatecznie mógł odwiedzić Żelazny Dwór i ani słowem nie wspomnieć o piśmie. Kiedy znalazł się u wrót, zapadała noc i wiedział już, że połączy się więzią. Bez względu na jego motywy Ambrose nadal był królem, a on słuchał go przez całe życie i trudno by mu było teraz się zmienić. Odnosił jednak wrażenie, że zrobi w ten sposób świństwo jakiemuś pełnemu zapału młodzikowi.

Wielkim mistrzem był obecnie Parsewood, którego poznał dopiero niedługo przed wyjazdem do Samarindy. Wyróżnił się on jednak w oddziałach byłych fechtmistrzów podczas Wojny Potworów. Nigdy się nie ożenił, osiadł więc w Żelaznym Dworze, by poświęcić resztę swych dni nauczaniu. Przed trzema laty został wybrany głową zakonu. Posiwiał już i stracił większość zębów, przywitał jednak kanclerza z entuzjazmem i dał mu kufel grzanego ale, by przegnać zimowy chłód. Na pewno zastanawiał się, dlaczego po dwudziestu latach pełnienia funkcji kanclerza lordowi Rolandowi przydzielono nagle fechtmistrza, o nic jednak nie pytał. Zasiedli po obu stronach kominka w jego prywatnym gabinecie.

- Pierwszy? Nazywa się Strzała. To specjalista od rapierów. - Wielki mistrz wzruszył ramionami. - Nic nadzwyczajnego. Nie ma powodów do niepokoju. Nigdy nie zdobędzie pucharu, ale to dobry, godny zaufania chłopak. Bardzo miły. Potrafi olśnić. Jestem pewien, że złamie kilka serc, ale taka już jest legenda, prawda?

Staruszek westchnął z nostalgią.

Jeśli w kandydacie Strzale nie było nic nadzwyczajnego, z pewnością nie on był powodem niezwykłej decyzji króla.

Nic nie wskazywało na to, by król zamierza! po prostu położyć kres szaleńczym gonitwom Durendala, co było jedną z bardziej zwariowanych teorii, jakie przyszły mu do głowy.

Wielki mistrz uśmiechnął się szyderczo, pociągając łyk piwa.

- To nie jest zmarszczenie brwi, lecz pseudokrólewskie ostrzeżenie przed wspominaniem o śmierci monarchy - wyjaśnił Durendal.

- No cóż, ma przeszło siedemdziesiąt lat - zaprotestował wielki mistrz. - Bracie - dodał na wszelki wypadek. - A jak jego zdrowie, hmm?

Och, pochlebstwo!

Niezrównanym? O zgrozo! Czy nie zdawali sobie sprawy, co robi z człowieka polityka? To był kiepski żart! Durendal otworzył usta, chcąc odwołać całą sprawę, lecz wielki mistrz dźwignął się już z fotela.

- Czy jesteś gotowy poznać swego fechtmistrza?

Durendal zgodził się, tłumiąc wątpliwości. Przeszli do małego i wychłodzonego pchłego pokoju i po kilku minutach dzieciuch otworzył drzwi przed pierwszym i drugim. Wszystko to w straszliwy sposób przypominało mu pierwsze spotkanie z Gryziwilkiem, pół życia temu.

Jak na fechtmistrza, Strzała był wysoki, znacznie wyższy niż Gryziwilk, lecz tak samo jak on ciemnowłosy i gibki, podobny do swego ulubionego rapiera. Drugi był przysadzistym, barczystym rudzielcem, który zapewne wolał szablę. Kandydat Hereward. Obaj byli jeszcze dziećmi. Czy, gdy ostatnio Durendal odwiedził Żelazny Dwór, byli już na świecie?

Wypowiedziano rytualne słowa. Chłopcy odwrócili się i kandydat Strzała po raz pierwszy w życiu ujrzał starego człowieka, któremu będzie winien absolutną wierność. Przez jego twarz przemknęły szok, przerażenie i trwoga. Durendal zrozumiał, że popełnił błąd, było już jednak za późno, by się wycofać. Biedny chłopak był na niego skazany.

Żenująca chwila minęła, gdy tylko wymieniono imię zgrzybiałego gościa. Pierwszy bardzo szybko odzyskał równowagę, udając szalony entuzjazm.

- To niewiarygodny zaszczyt., nawet mi się nie śniło... otaczamy cię w Żelaznym Dworze podziwem większym niż wszystkich...

Marnował się jako wojownik. Powinien występować na scenie.


4


Następnej nocy Strzałę połączono więzią. Trzy dni później Kromman przybył do Greymere z królewskim nakazem...

Strzała rzucił płaszcz na krzesło, tak jak robiono to w Żelaznym Dworze.

Caplin nie będzie tego tolerował zbyt długo. Choć jego postać była bardzo obszerna i gabarytami - jeśli nawet nie wzrostem - dorównywała niemal królewskiej, wymagania miał bardzo sprecyzowane. Był prawdziwym klejnotem, ważącym pewnie ze dwadzieścia milionów karatów. Gdy zauważył brak złotego łańcucha, uśmiech zniknął z jego twarzy.

Jego fechtmistrz rozciągnął usta w ujmującym uśmiechu.

- Według mojej oceny stać mnie na prawie czterdzieści dwie minuty, panie.

- Chodź poznać moją szacowną małżonkę.

Durendal zaprowadził go do biblioteki, która była jego ulubionym pokojem. Pachniało tu skórzanymi oprawami ksiąg i drzewnym dymem. Na kominku płonęły wesoło sosnowe szczapy, a z wysoko zawieszonych półek uśmiechały się do nich szeregi woluminów.

Przygotowywał się na to, że będzie musiał przekazać jej wieści, okazało się jednak, że nie było to konieczne. Natychmiast zauważyła brak łańcucha. Podbiegła do męża, bacznie wypatrując wszystkich implikacji, nim jeszcze zdążył otworzyć usta. Jej włosy po dziś dzień zachowały złocisty połysk. Pomagała im też panująca obecnie moda na małe czepki. Z drugiej strony, figurę miała zbyt delikatną na ciasne gorseciki połączone z nowomodnymi krynolinami, które bardziej odpowiadały kobietom o bujnych kształtach. Dziś miała na sobie obszerne, szeleszczące spódnice o jaskrawoczerwonej barwie. Jeszcze przed pięciu laty uznałaby je za szokujące, taka jednak była obecnie moda. Style się zmieniały, lecz Kate wciąż pozostawała taka sama, choć dzisiaj wyglądała na nieco zmęczoną podróżą.

Nie próbował jej opowiadać, co się wydarzyło, uściskał ją tylko bez słowa.

- Kto ma cię zastąpić? - Kromman.

- Ten nędznik?

Puścił ją, marszcząc na chwilę brwi na znak ostrzeżenia.

- Najdroższa, pozwól, że ci przedstawię mojego czcigodnego strażnika. Sir Strzała. Lady Kate-

Odpowiedziała na jego ukłon dygnięciem i nieskazitelnym uśmiechem.

- Słyszałam już o sir Strzale! Kiedy wróciłam do domu, wszystkie służące chwiały się na nogach i wpadały na mebłe, bo oczy miały pełne marzeń. Teraz widzę dlaczego. Jesteś tu bardzo mile widzianym gościem, sir Strzało. Jestem przekonana, że praca służby w naszym domu poprawi się dramatycznie.

Bez względu na to, co chłopak kombinował z pokojówkami przez ostatnie dwie noce, przedtem nie mógł mieć żadnych doświadczeń z kobietami. Mimo to zareagował na te docinki spokojnym uśmiechem niczym doświadczony galant.

- A ja widzę, że opowiadając o niezwykłej urodzie swej pani, nie przesadzały ani trochę.

Śmiech Kate ciągle brzmiał jak śpiew ptaków.

Strzała rozpromienił się i wydobył oręż. Wręczając go Kate, przyklęknął na jednym kolanie, jakby składał jej hołd. Wzięła broń w ręce. Znalazła środek ciężkości i ujęła ją w poprawnym uchwycie z jednym palcem nad poprzeczką jelca.

- Jesteś specjalistą od rapierów, sir Strzało!

Durendal nie wpadł na to, by o to zapytać. Gdy Kate to uczyniła, Strzała rozpromienił się jasno niczym płomień świecy. Skradła mu serce. Potrafiła skraść serce każdemu mężczyźnie. Jego lordowska mość był bliski zazdrości, nie dlatego, że wątpił w jej miłość, lecz dlatego, iż wiedział, że nie umiałby oczarować kobiety tak, jak Kate oczarowała tego chłopaka.

- To wspaniałe imię dla tak szlachetnej broni - stwierdziła, oddając mu miecz. - Oby Rozum pomógł ci zwyciężyć we wszystkich debatach, sir Strzało!

- Pójdziemy się przebrać, kochanie. Prosiłem Caplina, żeby przygotował dla nas przekąskę.

Kate zgodziła się natychmiast Zwracając się ku drzwiom, spojrzał jej w oczy i zauważył, że przestała się uśmiechać. Wiedziała, że mają kłopoty.

Strzała, którego połączono więzią dopiero przed trzema dniami, przeżywał jeszcze okres, który Montpurse zwał “fazą łazienkową”. (Dlaczego ciągle dziś myślał o Montpursie?). Chcąc oszczędzić chłopakowi zbytecznych cierpień, Durendal zostawił podczas kąpieli drzwi otwarte. Gdy Churpen go ubierał, stanął w miejscu, w którym siedzący w wannie fechtmistrz mógł go widzieć, a potem zaczekał, aż on z kolei wdzieje ubranie. Zastanawiał się rozbawiony, czy, gdyby spróbował się oddalić. Strzała pobiegłby za nim nago. We dwójkę wrócili do biblioteki, gdzie na przenośnym stole czekała na nich skromna uczta dla sześciu osób. Kate siedziała przy kominku, kręcąc kołowrotkiem w blasku świec. Nigdy nie marnowała czasu.

- Króla. Widziałem go milion razy. Bardzo zdecydowany. Wyjęła nóż z palców Durendala, uniosła jego dłoń i dotknęła nią policzka. Ucałowała ją i wróciła na swoje miejsce przy kominku. Co się stało?

- Kate?

Ponownie wzięła się za kołowrotek.

- Masz poważny problem, mój drogi mężu. Będziesz oczywiście musiał opuścić kraj.

Zerknął na swego towarzysza. Strzała z apetytem pochłaniał posiłek, przysłuchiwał się jednak uważnie.

- Kate!

Ciemne oczy chłopaka spoglądały to na jedno, to na drugie z nich. Na krótką, przerażającą chwilę stał się Gryziwilkiem. Gryziwilkiem, który zginął blisko trzydzieści lat temu. Który, gdyby żył, byłby teraz po pięćdziesiątce.

- Nie, pani. Wspomniał tylko, że to Jego Królewska Mość podjął tę decyzję.

Rozgniewany Durendal znowu nalał sobie wina. Dlaczego Kate tak bardzo się śpieszyło? Opuścił go apetyt, musiał jednak pozwolić się najeść Strzale. Na widok obżerającego się chłopaka, który nie miał na ciele ani krzty tłuszczu, ogarnęła go nostalgia.

- Gdybym tylko potrafił. - Durendal zakręcił czerwonym winem w pucharze, przyglądając się grze światła w krysztale. Nakazał sobie podnieść wzrok i spojrzeć w wyrażające pytanie oczy Strzały, który tak boleśnie przypominał mu innego chłopaka sprzed wielu lat - Król umiera...

Kolor odpłynął z pokrytych brzoskwiniowym meszkiem policzków. Nie, Strzała nie był Gryziwilkiem. Nigdy nim nie będzie. Był jednak odważnym i zdolnym do poświęceń młodzieńcem, przyzwoitym i sympatycznym. Groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo, i to nie z jego winy, lecz dlatego, że bezsilny starzec zgodził się przyjąć go w prezencie, kierowany głupim sentymentalizmem. Strzała nie traktował życia tak poważnie jak Gryziwilk, nie znaczyło to jednak, że był mniej wart od niego. Wykona swój obowiązek z takim samym uporem, a jeśli będzie to konieczne, zginie równie dzielnie. Być może nawet dzielniej, gdyż bardziej będzie żałował tej konieczności.

Strzała znowu zaczął jeść. Życie musi toczyć się dalej.

- Myślę, że muszę. - Jeśli Strzała dowie się o kilku świństwach, które popełnił kanclerz w ciągu dwudziestu lat sprawowania urzędu, być może przygasi to nieco uwielbienie, jakim go darzył. - Gdy Malinda wkroczyła w wiek młodzieńczy, byłem jeszcze dowódcą, jej ojciec wpadł na pomysł, by podarować córce kilku fechtmistrzów. Sprawdziłem historyczne precedensy i wyraziłem zdecydowany sprzeciw. Wyglądało na to, że ten kto pozwala młodej pannie połączyć się więzią z dwudziestoletnim szermierzem, nie tylko szuka kłopotów, lecz wręcz ich się domaga. Nie wierzę, by była z natury rozpustna, była jednak młodą dziewczyną i mieli ją przez cały czas otaczać przystojni strażnicy niewiele starsi od niej.

Strzała uśmiechnął się z pełnymi ustami. Jego mina wiele zdradzała.

- Można stracić głowę z powodu kobiety na dwa sposoby, sir Strzało. Mówimy o tym permanentnym.

Młodzieniec natychmiast spoważniał i wymamrotał przeprosiny.

- Starannie dobierałem jej strażników i pilnowałem, by każdy z nich dowiedział się o pewnych mniej znanych sposobach na popełnienie zdrady. Księżniczka zadurzyła się w dwóch albo trzech z nich. Nie jednocześnie, tylko po kolei. Gdy poczuli, że robi się zbyt gorąco, zgłaszali się do mnie, a ja przenosiłem ich do innych obowiązków.

Ani król, ani Montpurse o niczym się nie dowiedzieli, Malinda jednak oskarżyła sir Durendala, że ją szpieguje, nęka i ingeruje w jej prywatne życie. Wtedy właśnie zaczęła się dzieląca ich wrogość.

Durendal wzruszył ramionami.

- Myślała, że chciałem ją wrobić. Powinna była winić inkwizytorów. Nie sądź jej zbyt surowo. Ambrose kazał grupie lekarzy i położnych sprawdzić, czy jest jeszcze dziewicą. Żadna szesnastolatka nie darowałaby takiego upokorzenia. Postanowił wydać ją za mąż tak szybko, jak tylko się da, zwłaszcza że chciał się ożenić z księżniczką Dierdą z Gevily, która była miesiąc młodsza od niej. Nie życzył sobie, żeby nadworni trefhisie pytali, która jest która. Potem umarła królowa Baelmarku i dostrzegł szansę zakończenia wojny. Mógł strącić dwa ptaki za jednym rzutem.

Lepiej oddać córkę niż wygłosić upokarzające przeprosiny...

Strzała napiął mięśnie.

Najwyraźniej na lekcjach dworskiej polityki w Żelaznym Dworze nic o tej sprawie nie wspominano, gdyż Strzała wybałuszył oczy z wrażenia. Nie przestał jednak jeść.

Znowu Montpurse! Okazało się, że sumienie Durendala wcale nie umarło. Wróciło dziś do życia z pełnym wigorem. Z pewnością ożywił je strach.

Rozmowa zboczyła na mniej ważne tematy, gdyż pojawił się Caplin. Jakaś, właściwa tylko rządcom, telepatia poinformowała go, że sir Strzała potrzebuje dokładki. Kwestią życia i śmierci było, czy Kromman i Malinda nawiązali już porozumienie. Czy dzisiejsze nagłe odwołanie było pierwszym etapem zemsty księżniczki?

Po kolacji Durendal zasiadł na swym ulubionym fotelu przy kominku, by przyglądać się przędącej Kate. Strzała przysunął sobie krzesło i usiadł miedzy nimi. Czuł się dziwnie w towarzystwie chłopaka, zupełnie jakby Andy jeszcze był w domu. Jego syn miał już jednak trzydzieści lat i wyruszył swym statkiem kupieckim na Wyspy Pieprzowe, a to spokojne, domowe życie nie miało potrwać zbyt długo.

- Durendalu, mój miły - zaczęła Kate, nie odrywając wzroku od furkoczącego wściekle kołowrotka - bardzo dokładnie opowiedziałeś sir Strzale życiorys księżniczki, nie wytłumaczyłeś mu jednak, co to ma z nim wspólnego.

- Ach! Wybacz! Przed kilkoma dniami król nadesłał pismo przydzielające mi fechtmistrza. Nie było w nim ani słowa wyjaśnienia. Zdziwiło mnie to. Może nawet rozgniewało. Wreszcie doszedłem do wniosku, że miał to być prezent pożegnalny. Otrzymałem od niego niemal wszystkie możliwe nagrody. Wielu innych nie chciałem przyjąć, gdyż nadmierne zaszczyty przyciągają wrogów. Przez dwadzieścia lat użeraliśmy się ze sobą i spieraliśmy zawzięcie, zawsze jednak służyłem mu najlepiej, jak potrafiłem. Wiedział o tym nawet wtedy, gdy był na mnie wściekły. Tytuły, ziemie, bogactwa, dostałem od niego wszystko, co miał do dania. Jedynym wyjątkiem był fechtmistrz.

Strzała skinął głową, marszcząc lekko brwi. Kiedy Gryziwilk był w jego wieku, wyruszył z podopiecznym na koniec świata, a on musiał siedzieć tu bezczynnie, wysłuchując plotek i opowieści o wnukach. Durendal nie potrafił zapomrfieć wyrazu trwogi, który przemknął przez twarz chłopaka na widok przyszłego podopiecznego. Trafił mu się zgrzybiały, złamany polityk, który w krótkim czasie miał powędrować na śmietnik. Aczkolwiek natychmiast ukrył tę reakcję z wielką zręcznością i od owej chwili niczym nie okazywał urazy, z pewnością cierpiał z tego powodu. Złożony starczą niemocą lord Roland nie mógł być aż tak zły, jak markiz Nutting, nie warto jednak było poświęcać życia na służbę dla niego. Co świeżo upieczonego fechtmistrza mogły obchodzić kolka i ból zębów?

Na to można było powiedzieć tylko:

- Dziękuję.

Jak to możliwe, by ktoś równie młody był tak biegłym kłamcą? Durendal poczuł się zbity z tropu. W oczach Strzały pojawił się błysk.

Może wybrałby się do Samarindy? Zbliżała się północ, Everman był więc teraz mniej więcej w tym samym wieku co on i szybko zmierzał ku porannemu uwiądowi starczemu. O świcie odzyska jednak młodość. Stanie się taki sam, jak Strzała: gibki, pełen wigoru i piękny.

Rzecz jasna, Strzała nic nie wiedział o Samarindzie. Podróże kojarzyły mu się z egzotycznymi przygodami i oddalającym się bezustannie horyzontem. Dla Durendala znaczyły jałowe wygnanie i oczekiwanie na śmierć w jakimś dziwacznym, zagranicznym miasteczku, gdzie za towarzystwo będzie miał jedynie obcych, a pod drzwiami będą się czaili nasłani przez Krommana skrytobójcy. Miałby uciekać z kraju, któremu tak długo służył?

Wyglądało na to, że wrócił do punktu wyjścia. Czy to możliwe, by o to właśnie chodziło Ambrose’owi? Przecież...

Złapała motek wełny i rzuciła nim w męża.

Zaskoczenie Strzały przeszło w nagłą wesołość, a potem w uprzejmy brak zainteresowania.

Policzki Kate zarumieruły się. Przed chwilą były blade, nie spowodowała wiec tego bliskość kominka.

Kate oplotła się ramionami, jakby nagle poczuła zimno.

- Twoje dłonie pachną czarami - wyjaśniła.


5


Przez umysł Durendala przemknęło chyba ze sto różnych możliwości, które natychmiast odrzucił. - Jakimi czarami?

- Nie wiem jakimi, ale z pewnością mi się to nie podoba! Znam skądś ten zapach. Sir Strzało, mój mąż nie powiedział ci całej prawdy, ale z drugiej strony, ja tak samo potraktowałam jego. Gdy przed tygodniem otrzymał pismo, w którym cię mu przydzielono, zabrał je do domu i pokazał mnie. Przez dwadzieścia pięć lat ani razu nie omawiał ze mną spraw państwowych, jako że wiąże go przysięga członka Rady Przybocznej. To jednak jest sprawa osobista.

Kate wyraźnie irytowało, że musi się w ten sposób usprawiedliwiać. Z pewnością miała bardzo ważne powody. Nigdy się tak nie zachowywała!

Strzała pokiwał energicznie głową. Być może sądził, że życie w domu Rolandów zawsze jest tak ekscytujące.

Ładnie to powiedział! Zabrzmiało całkiem przekonująco.

- Na tamtym piśmie też były czary.

- Co takiego?! - zawołali równocześnie obaj mężczyźni. Zacisnęła gniewnie usta.

- Powinnam była ci to powiedzieć, mój drogi, ale zapach był bardzo słaby i nie miałam pewności. Teraz już ją mam, bo to był ten sam czar, który wykryłam dziś na twoich dłoniach. Cokolwiek to jest, z pewnością nie powinno pojawiać się na dworze.

- Jakieś nowe zaklęcie uzdrawiające? - zasugerował Durendal, lecz złowrogie spojrzenie, jakie otrzymał w odpowiedzi, świadczyło, że Kate uznała to pytanie za obelgę dla swej inteligencji.

Umysł Strzały był bardziej giętki i mniej ciasny.

Kate nigdy dotąd nie ulegała szalonym podszeptom wyobraźni, musiał wiec jej uwierzyć.

- Czy źródłem magii może być Kromman? Wzruszyła ramionami.

Uniosła dłoń do ust, porażona nagłym szokiem.

- To prawda!

Zaniepokojony Strzała przenosił wzrok z jednego na drugie z nich.

- Budynek na szczycie był kiedyś domem żywiołów - wyjaśniła Kate. - Nie śmiem nawet myśleć, co oni tam zrobili, ale to z całą pewnością cuchnie czarami. Oktogram ciągle jest na miejscu. Po dziś dzień nie mogę się nawet zbliżyć do tego domku. Ani ja, ani żadna biała siostra.

Świece przygasały już i w bibliotece robiło się ciemno. Durendal wrzucił do ognia kolejną szczapę.

Skinęła z niechęcią głową.

- To brzmi logicznie. Szkoda, że nie pamiętam, gdzie przedtem zetknęłam się z tą wonią. Wydaje się straszliwie znajoma. Pewnie wiąże się z którymś z rozwiązanych zakonów. Zabrałeś mnie do kilku z nich.

- Możesz wrócić do Falconsrest, panie? - zapytał cicho Strzała. - Formalnie pozostaje w areszcie domowym. - Kromman z pewnością wykorzystałby to jako pretekst do osadzenia go w Bastionie, nowy kanclerz nie potrzebował już jednak pretekstów. Durendal spróbował sobie wyobrazić, co by zastał w domku na górze. Czy Kromman przebywał tam, czy też w Greymere? Jak zareagowałby dowódca Smok? Nawet gdyby Ambrose’a poinformowano o przybyciu byłego kanclerza, co nie było bynajmniej pewne, czy nie uznałby, że lord Roland chce po prostu błagać na klęczkach o przywrócenie posady? - Król nie zechce mnie przyjąć.

Uśmiechnął się do niej z podziwem. Zmęczyła ją nawet krótka jazda karetą, a mimo to beztrosko mówiła o znacznie dłuższej podróży do kwatery głównej białych sióstr, i to w samym środku zimy.

- Wystarczy list, najdroższa. Możemy wysłać z nim Pardona. Lepszy byłby Strzała, ale on nie mógł się oddalać od Durendala.

Durendal przypomniał sobie, że pismo króla było zaskakująco wyraźne i czytelne. Czy to coś znaczyło?

- Może rano będziemy mądrzejsi - stwierdziła Kate. Kiedy wstała, obaj mężczyźni również zerwali się na nogi. - Będziemy spać lepiej, wiedząc, że mamy fechtmistrza, który obroni nas przed włamywaczami.

Wzięła w rękę świecę i zapaliła ją od innej. Strzała zachichotał wesoło.

Ten niewinnie uśmiechnięty skurczybyk usiłował wyciągnąć całą historię ze swego podopiecznego już od chwili, gdy opuścili Żelazny Dwór, Kate jednak o tym nie wiedziała. Wiedziała natomiast, że Durendal spisał z wyprawy do Samarindy relację, która po jego śmierci miała się znaleźć w archiwach Żelaznego Dworu. Była jedyną osobą, która ją czytała.

Nadal czuł się rozgoryczony tym, że Gryziwilka nie uhonorowano tak, jak na to zasługiwał, gdyby jednak jego obecny fechtmistrz dowiedział się o tym, jak zawiódł poprzedniego, byłoby to nieznośnym upokorzeniem. Odwrócił się, żeby zdmuchnąć świece.

Strzała poruszył się z szybkością śmiercionośnego pocisku, od którego wywodziło się jego imię, i pochwycił osuwającą się na ziemię Kate. Podźwignął ją w ramionach i zdeptał płonącą świecę, która wypadła jej z rąk, nim Durendal zdążył postawić choć jeden krok, po czym podszedł do kanapy i położył na niej kobietę.

Durendal uklęknął przy żonie, zaniepokojony i zły, że tak fatalnie wypadł, a jeszcze bardziej wściekły na to, że w takiej chwili przejmuje się podobnymi sprawami. Całe życie szczycił się tym, że jest szybki.

- Nic mi nie jest! - zawołała Kate. - Zostaw ten dzwonek, sir Strzało. Zakręciło mi się tylko w głowie.

Uśmiechnęła się dzielnie, sięgając do krynoliny, by poprawić zmiętą suknię.

Strzała omal nie wylał trunku, który chciał je podać. Po chwili jednak lady Kate już usiadła. Była spokojna i zapewniała, że nic jej się nie stało.

Durendal spoczął na kanapie obok niej.

Durendal nie chciał nawet myśleć o implikacjach. Przebiegły go ciarki. To chyba niemożliwe, żeby ten koszmar powrócił? Nie tutaj, w Chivialu?

- Jesteś pewna, że wywęszyłaś właśnie to? Skąd wiesz? Uniosła brodę, jak zawsze wtedy, gdy nie zamierzała ustąpić.


6


Ostatni fragment łamigłówki dopasował Strzała, uczynił to jednak dopiero rano. Durendal od wielu lat nie miewał kłopotów ze snem, tego dnia wydarzyło się jednak zbyt wiele. Gdy leżał w ciemności z otwartymi oczyma, wsłuchując się w cichy oddech Kate, przypomniał sobie o książce. Wiedział, że Strzała z pewnością poczuje pokusę, by do niej zajrzeć. Młodzieńcowi oficjalnie przydzielono ubieralnię znajdującą się tuż obok ich sypialni, lecz fechtmistrze nie potrzebowali łóżek. Mógł w tej chwili być gdziekolwiek w domu.

Co byłoby gorsze: pozwolić, by dowiedział się wszystkiego o okolicznościach śmierci Gryziwilka, czy zdradzić mu, że jego podopieczny jest zbyt nerwowy, by spać? Czy Durendal zdołałby dotrzeć do książki, nic przyciągając jego uwagi? Wyśliznął się cicho z pościeli, włożył szlafrok i boso, na palcach, ruszył ku drzwiom. Skradanie się po ciemku przez dom, w którym był niedawno połączony więzią fechtmistrz, nie było zbyt rozsądne, warto jednak było spróbować. Otworzył bezszelestnie drzwi. Z ciemności dobiegał dziewczęcy szept:

- Och, tak, tak, tak...

Pan domu zamknął z westchnieniem drzwi.

Czasem jednak fechtmistrze potrzebowali łóżek.

Kiedy zszedł na śniadanie, czuł się przygnębiony i miał piasek pod powiekami. Zimowy dzień był równie ponury jak jego nastrój. Okiennice stukały, a o szyby grzechotał deszcz. Mimo to Strzała promieniał niczym słońce w letnie południe. Błyskawicznie pochłaniał żeberka, popijając je piwem świerkowym. Wtem wstał i pokłonił się z błyskiem radości w oczach. Kate odpowiedziała mu znużonym uśmiechem.

Wieloletnie doświadczenie pozwoliło jej z łatwością ocenić nastrój męża, poinformowała więc taktownie Caplina, że sami wezmą sobie jedzenie z kredensu. Rządca wyszedł. Durendal czuł silną pokusę, by go przywołać, co nie pozwoliłoby jego żonie mówić przy śniadaniu o ważnych sprawach. Z pewnością miała taki zamiar. Nigdy nie zgadzali się ze sobą co do tego, jaki temat rozmowy jest odpowiedni przy śniadaniu. Nalał sobie puchar jabłecznika.

- Przeczytałem twoją książkę, panie - poinformował go z radością Strzała.

Durendal jeszcze bardziej sumiennie stłumił złość. Być może było w tym trochę prawdy. Otrzymał dawkę lekarstwa, które sam często przepisywał Ambrose’owi. Zerknął na rozbawioną żonę, a potem na uprzejmego, lecz nieustępliwego fechtmistrza. Chłopak miał noc pełną zajęć.

- Przepraszam. Nie ulega wątpliwości, że książka wiąże się teraz z twymi obowiązkami. Czytając ją, postąpiłeś słusznie. I jakie wyciągnąłeś wnioski?

Strzała przyglądał mu się ostrożnie przez krótką chwilę.

- Takie, że wzór, któremu muszę sprostać, jest jeszcze bardziej niedościgły, niż się tego obawiałem. Panie... popłakałem się.

Ten cholerny chłopak nie mógłby powiedzieć nic, co wywarłoby na Durendalu większe wrażenie. Był niewiarygodnie dobrym aktorem albo... czy to możliwe, by mówił szczerze? Durendal mruknął coś pod nosem.

Kate wydała z siebie dźwięk, który podejrzanie przypominał stłumiony chichot.

- Tylko to, że ten czar jest najstraszliwszym złem, o jakim w życiu słyszałem. Nieśmiertelność osiągana przez niekończące się morderstwa! - Zerknął pośpiesznie na Kate, jakby szukał jej wsparcia, pani domu wstała jednak, podeszła do kredensu i zastukała srebrnymi pokrywami. - Znasz Jego Królewską Mość lepiej niż ktokolwiek inny. Czy zgodziłby się, gdyby Kromman zaoferował mu podobne zaklęcie?

Dureń dal omal nie krzyknął: “A jak ci się zdaje, dlaczego nie spałem całą noc?”.

- Bzdury! Gdyby ktoś zorganizował taką ekspedycję na polecenie króla, wiedziałbym o tym.

Przeszył ją wściekłym spojrzeniem. Jeśli rzeczywiście do tego doszło, winny z pewnością był Kromman, nie Ambrose!

Krew i ogień! Czy właśnie dlatego próbował zgładzić obu fechtmistrzów? Żeby być jedynym człowiekiem, który zna tę straszliwą tajemnicę? Czy król przez wszystkie te lata wiedział, że Kromman pamięta rytuał? Czy chociaż to podejrzewał? Czy to możliwe, że właśnie dlatego tak długo tolerował tę obmierzłą glistę?

- Co zamierzasz zrobić w tej sprawie przy takim deszczu? - zapytała zawsze praktyczna Kate.

Oto było pytanie. Rozważał już tę kwestię. Czy powinien uciec za granicę? Nie w tej chwili. Powiedzieć komuś? Komu? Każdy natychmiast by uznał, że rozgłasza tak nieprawdopodobne kłamstwa o swym następcy po to, by odzyskać stanowisko. Gdyby musiał się martwić tylko o siebie, odszukałby Krommana i zabił go. Powinien był to zrobić już wiele lat temu. Chivial to jednak nie Altain. Zabójców karano tu szubienicą. Kate byłaby wdową po mordercy, a gdyby Strzała odgadł jego plany, spróbowałby zrealizować je przed swym podopiecznym.

- O nie - mruknęła Kate. - Nie, nie, nie! Król miałby zjadać własnych gwardzistów?

- Nie mogliby tego ukryć - mówił Durendal, usiłując przekonać nie tylko słuchaczy, lecz również samego siebie. - W Chivialu ludzie nie znikają ot, tak sobie. Jeśli król rzeczywiście to robi, może przyjmować gości tylko raz dziennie, kiedy jest w odpowiednim wieku... - Nieco po zachodzie słońca, kiedy spotkał się z Durendalem? Nie, smród bijący od nogi był autentyczny. To musiało stać się później. Jeśli rzeczywiście się stało.

Odpowiedzi można było znaleźć tylko w Falconsrest Strzała również to rozumiał.

Aktor czy nie, nie potrafił ukryć, jak bardzo dumny jest z tego, że okazał się tak skutecznym strażnikiem.

- Tak, panie, oczywiście! To znaczy... Wreszcie się zaczerwienił.

Kate walnęła otwartą dłonią w stół.

- Już ja zamienię słówko z panią Nel!

I z niewiarygodnym wigorem. Strzała uśmiechnął się zażenowany.

- Mężczyźni! - Kate rzuciła mu gniewne spojrzenie, tak jak czynił to król Nie było to zbyt uczciwe, jako że mąż ostrzegał ją, co się zdarzy, jeśli sprowadzą do domu fechtmistrza. Zgodziła się nawet, że będą musieli wziąć na siebie finansową odpowiedzialność za wszelkie niepożądane rezultaty. - Proszę bardzo! Pojadę do Oakendown i przedstawię ten problem siostrom.

Zdał sobie sprawę, że opróżnił talerz. Starał się nie okazywać irytacji z tego powodu.

- Uważam, że to mój obowiązek. Będzie mi towarzyszyła Nel. Może zostanę tam kilka dni, żeby odzyskać siły. Pewnie lepiej, żebym nie wiedziała, co wy, mężczyźni, będziecie robić pod moją nieobecność. Jeśli czegoś nie wiem, inkwizytorzy nie zdołają tego ze mnie wyciągnąć.

Niewiarygodna kobieta!

- Sir Strzało, czy mógłbyś zaczekać chwilę na zewnątrz?

Fechtmistrz zmarszczył brwi, po czym wstał posłusznie i ruszył ku drzwiom, sprawdzając po drodze okna, by się upewnić, czy są bezpiecznie zamknięte. Zatrzasnęły się za nim ciężkie dębowe drzwi.

Kate czekała cierpliwie, aż jej mąż zacznie mówić. Już w tej chwili wydawała się zmęczona, choć było jeszcze rano. Jej chudość nie była tylko złudzeniem wywołanym przez aktualną modę. Podczas choroby króla pracował czternaście godzin na dobę, lecz mimo to powinien był zauważyć to wcześniej. Jeszcze bardziej irytował go oczywisty fakt, że służba dostrzegła to, co umknęło jego uwadze.

Kate uniosła nieustępliwie brodę.

Złapał ją w ramiona, nim zdążyła dojść do drzwi.

- Uważaj na siebie, najdroższa! Wsparła głowę na jego ramieniu.

- Ty też, kochany. Wróć bezpiecznie do domu. Nie chcę być sama.


7


Odpowiedź kryła się w Falconsrest, tam więc musiał się udać, chociaż nie miał pojęcia, co uczyni, gdy już dotrze na miejsce.

Jeśli Ivy walls obserwowali agenci Krommana, ulewa utrudniała im życie jeszcze skuteczniej niż gęsta mgła. Ponadto strugi deszczu zmyły śnieg, na którym uciekinierzy mogliby zostawić ślady. Idąc na piechotę przez sad i lasek, Durendal był praktycznie pewien, że nikt ich nie zauważył. Pod wpływem impulsu zapytał Strzałę, czy poradzi sobie z Rumakiem, i otrzymał nieuniknioną odpowiedź. Irytowało go, że potężny karosz traktował ten nowy układ z równie wielkim entuzjazmem. Niewdzięczny zwierzak! Razem wyglądali pięknie, jakby byli jednym, zrodzonym ze snów zwierzęciem. Durendal musiał dosiąść Muchy, która nie była zbyt szybka ani zręczna, lecz za to całodzienna jazda nie sprawiała jej trudności. Czekała ich długa, nieprzyjemna podróż.

Gdy za kołnierz przeniknęła mu pierwsza zimna strużka, Durendal pomyślał, że wczoraj był faktycznym władcą całego Chivialu, a dzisiaj, opuszczając dom, stał się przestępcą. Całe życie wiernie służył królowi, a teraz planował morderstwo i zdradę. Kromman... gdyby nowy kanclerz był pod ręką, to czy Durendal by go zabił? Zapewne tak. Zbyt długo już zwlekał z zemstą za Gryziwilka. Jego determinację zmniejszała jedynie myśl o nieuniknionych konsekwencjach dla Kate i Strzały.

Trzymał się z dala od głównego traktu grandońskiego, by nie rozpoznał go królewski kurier. Spotkanie z nim było bardzo mało prawdopodobne, lepiej jednak nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Z tego samego powodu postanowił ominąć Stairtown i pojechać prosto na południe, do Great Elbow, które do tego leżało trochę bliżej Falconsrest.

Pogoda nie pozwalała na rozmowy podczas podróży i dopiero gdy zatrzymali się na obiad w przydrożnej gospodzie, powiedział Strzale, co postanowił uczynić.

- Musimy się gdzieś zatrzymać, choćby tylko na jedną noc. Mój stary przyjaciel ma gospodę tuż pod Great Elbow. Używa nazwiska Byless Twain, ale w rzeczywistości jest sir Bylessem. Był moim drugim, jest więc starym, zgrzybiałym dziadem, tak samo jak ja. Nie uśmiechaj się tak głupio do podopiecznego. To świadczy o braku szacunku. Może potrafi nam pomóc, a z pewnością nam nie przeszkodzi. Ostrzegam cię jednak, że jest trochę dziwny. Mnie zwykle traktuje uprzejmie, ale nie darzy miłością Gwardii Królewskiej ani nawet zakonu.

Strzała czekał na wyjaśnienia, lecz Durendal nie powiedział już nic więcej.

Poza tym, zajęcie fechtmistrza nie było łatwe i należała im się jakaś rekompensata, Z czterech fechtmistrzów lorda Bluefielda jeden zginął, broniąc go przed aresztowaniem. Pozostałych trzech skutecznie unieszkodliwił Montpurse, ale tylko Bylessowi udało się przeżyć odwrócenie czaru, a nawet on nigdy nie odzyskał w pełni władz umysłowych. Lepiej, żeby Strzała nie poznał tej historii. Bluefield był tylko pierwszym z kanclerzy Ambrose’a, którzy wypadli z łask.

Postąpiliby rozsądnie, zatrzymując się w gospodzie Bylessa, również dlatego, że królewscy fechtmistrze jej nie odwiedzali. Nie podobała się im jej nazwa: “Pod Złamanym Mieczem”.

Durendal nigdy nie był tu zimą i z przerażeniem ujrzał, że karczma wygląda straszliwie ponuro i przygnębiająco. Była tylko krytą strzechą szopą, która przycupnęła przy trakcie pod mrocznymi, ociekającymi wodą drzewami. Jeszcze większe przerażenie ogarnęło go, gdy zdał sobie sprawę, ile lat upłynęło od jego ostatniej wizyty. Stojąca w drzwiach kobieta mogła być tylko ładną ongiś córką. Od tego czasu straciła większość zębów i znacznie przybrała na wadze, a do tego zyskała co najmniej troje dzieci. Dwoje z nich zawisło na niej niczym tobołki. Najmłodsze karmiła piersią, a w dającej się przewidzieć przyszłości mogła wydać na świat czwarte. Zarówno jej twarz, jak i włosy, przydałoby się umyć.

Spojrzała na Durendala, nie poznając go.

- Mogę warn dać posiłek i nocleg, panie, jeśli sami zajmiecie się końmi. Mężczyźni odjechali. Zostałam tylko z dzieciakami.

Zgodzili się, że zadbają o konie. Gdy zaprowadzili je do stajni, Strzała zauważył zgryźliwie, że jak dotąd sumienie mocno trzyma go w garści.

Choć gospodyni nie prezentowała się atrakcyjnie, a do tego ciągle poszturchiwała i beształa dzieci, zdołała przygotować nie najgorszy posiłek. Również ale dawało się wypić. Kiedy już obsłużyła gości, ustawiła na drugim końcu długiego stołu talerze dla siebie i dla najstarszej latorośli, po czym pogoniła swe ocalałe zęby do galopu.

Podczas posiłku Durendal rozmawiał ze Strzałą o koniach, po czym wyjaśnił, że wyruszą w drogę wczesnym rankiem, lecz na noc mogą wrócić. Puścił po blacie w jej stronę złotą monetę. Zapytał o drogę do Stairtown, by się upewnić, że dobrze pamięta okolicę i trafi do Falconsrest, którego nazwy nie wymienił.

Wytarła talerz resztką chleba.

- Szukają Neda, panie. W Great Elbow. Zniknął i wszyscy próbują go znaleźć. Jest przygłupi i pewnikiem zabłądził.

Podopieczny i fechtmistrz wymienili przerażone spojrzenia.


8


Durendal poszedł spać. Strzała obudził go, gdy wypaliło się już dwie trzecie drugiej świecy. Były kanclerz przywdział płaszcz i wyszedł w noc, drżący i nie do końca rozbudzony. Jego nadzwyczaj sprawny fechtmistrz zdążył już osiodłać konie i przyprowadzić je pod drzwi. Choć przestało padać, było ciemno jak w lochu. Kiedy już dotrą do Falconsrest, będzie to dla nich korzystne, gdyż zakradanie się w miejsce strzeżone przez fechtmistrzów było bardzo niebezpieczne. Z drugiej strony, zmniejszało to ich szansę dotarcia do celu. Konie mogły jechać jedynie stępa.

Ruszyli w drogę, nim Durendal zdążył się zorientować, że znowu dosiadł Muchy. Strzała podał mu strzemię, a on wspiął się na koński grzbiet, nawet nie patrząc. Bardzo sprytny manewr! Nie miał zamiaru być tak małostkowy, by spierać się o to w tej chwili, ale jeśli młodzieniec sądził, że od tej pory Rumak będzie jego wierzchowcem, popełniał poważny błąd.

Niech piorun strzeli tę więź!

Między chmurami a horyzontem pojawiło się słońce. Durendal ściągnął wodze, gdy znalazł się na krawędzi zagajnika, nad małą dolinką o kształtcie kielicha. Poniżej, na odnodze, która sterczała ze stromego stoku niby dziób statku, wznosił się mały kamienny domek połączony z drewnianą szopą przeznaczoną dla koni. Na drągu nadal powiewał królewski sztandar. Niżej, na równinie, wioska spała jeszcze. Nie było w niej widać żadnych oznak życia.

Czekali, by zobaczyć co się stanie, coraz bardziej marznąc w podmuchach wiatru. Wkrótce z wioski wyjechał powóz eskortowany przez dwóch jeźdźców, który powoli ruszył stromą ścieżką prowadzącą do domku. Na zewnątrz wyszedł mężczyzna, zaczekał na powóz, a potem wszedł do niego. Pojazd zawrócił i ruszył w dół.

Czy nowy kanclerz codziennie dojeżdżał do Grandonu? Jeśli był teraz samarindzkim nieśmiertelnym, po przybyciu do Greymere wyglądałby mniej więcej na swój wiek. Mogłoby mu się udać popracować dwie albo trzy godziny, a potem odjechać, nim stanie się za stary, żeby wytrzymać podróż. Czy mogliby podczas powrotu zastawić na niego zasadzkę?

Ludzie w wiosce budzili się już. Oporządzali zwierzęta i ruszali do kantyny na śniadanie. Potem z domku wyszło pół tuzina osób, które skierowały się ku szopie służącej jako stajnia.

Chmury, jak na złość, przesłoniły akurat słońce tak skutecznie, że udało mu się znowu zabłądzić, a przynajmniej stracić orientację, jak daleko od pałacu się znajdują.

Ruszyli naprzód powolnym kłusem. Wąska ścieżka wiła się między drzewami, trzymając się hałaśliwego strumienia, który wezbrał od deszczu. Strzała przyjrzał się jej bystrymi oczyma młodzieńca.

Po kilku chwilach droga wynurzyła się z gęstego lasu, przecinając starą polanę, którą porastały teraz gęste cierniste krzewy, nie do przebycia dla ludzi i koni. Ścieżka była tu tak wąska, że dwóch jeźdźców ledwie mogło podążać nią obok siebie.

- Chyba znam to miejsce - zauważył Durendal. - Jesteśmy na zewnątrz. Jeszcze parę mil i wyjedziemy na pola niedaleko od Stairtown.

Zostawili polanę za sobą, ponownie zagłębili się w sosnowy las, minęli zakręt i stanęli twarzą w twarz z sześcioma jeźdźcami, ustawionymi w dwóch rzędach po trzech.

- Stać, w imię króla! - ryknął Smok, spinając konia do biegu. Pozostali pędzili tuż za nim.

- Naprzód! - krzyknął Strzała, zawracając Rumaka. Durendal podążył za jego przykładem. Niemal natychmiast pojął, że popełnili błąd i lepiej by zrobili, próbując się przebić. Było już jednak za późno. Zaczął się pościg. Zaganiano ich z powrotem ku Falconsrest. Znowu minęli polanę i wpadli w sosnowy las... Kopyta tętniły, błoto pryskało. Strzała próbował powstrzymywać karosza, by Mucha mogła dotrzymać mu kroku. Durendal obejrzał się za siebie i zobaczył, że czterech ścigających jest coraz bliżej. Dwóch pozostałych wlekło się z tyłu.

- Zawróć za następnym zakrętem! - krzyknął. - Ruszymy w stronę bramy.

Następny zakręt był jednak za daleko. Na wprost przed sobą ujrzeli stróżówkę. Jeszcze trzech gwardzistów usłyszało tętent kopyt i dosiadało już koni. Znajdowali się po ich stronie bramy. Nie mieli zbyt wielkich szans pokonać dziewięciu fechtmistrzów. Po obu ich stronach śmigały drzewa. Brama była coraz bliżej.

Strzała odbił jeden cios i uchylił się przed drugim, przygotowując jednocześnie wierzchowca do skoku. Rumak ugryzł jednego z koni przeciwników. Potem tętent jego kopyt ucichł. Ogier oderwał się od ziemi. Och, cudownie!

- Brać ich żywcem! - ryknął Smok po raz drugi. Durendal postanowił zignorować miecze. Trzymając się blisko ogona Rumaka, złapał wodze, poprawił się w siodle i wbił pięty w końskie boki.

- Zrób to, Mucha! - wyszeptał, wiedział jednak, że to niemożliwe. Nawet on nie zmusi tej kobyły do skoku przez bramę.

Mucha dała z siebie wszystko. Mogłoby się jej nawet udać, gdyby nie to, że jeden z wierzchowców gwardzistów uderzył w nią w chwili skoku. Klacz zawadziła o górną sztachetę i runęła na ziemię. Durendal ujrzał wirujące na tle chmur drzewa i czarne błoto, które pomknęło mu na spotkanie. Potem nie widział już nic.


9


Śpiew brzmiał znajomo. Znał też woń świeżo ściętego zielska. Tak jest, to było zaklęcie gojące rany, którego używano w gwardii i w Żelaznym Dworze. Uch! Przypływ duchów był intensywny aż do bólu. Ostatnio poczuł go tak mocno po tym, jak złamał sobie nogę, wygłupiając się na dachu zbrojowni z Bylessem i Szczęsnym.

Na pewno miał jakiś wypadek. Leżał na sienniku pośrodku oktogramu. To na niego rzucano czar... mogło to tłumaczyć, dlaczego bolało go tak bardzo, ale czemu w tak wielu miejscach... to na pewno nie od walki... chyba żeby porąbano go na kawałki. Chyba nie spadł znowu z dachu? Uniósł ciężkie powieki i ujrzał sufit z desek oraz całą armię otaczających go ludzi. Kołysali się niczym drzewa i było ich stanowczo zbyt wielu. Nagie kamienne ściany, komin, drewniane schody od spodu. Wszystko to się pojawiało, to znikało.

Zaklęcie dobiegło końca. Tuż nad jego oczyma pojawiły się dwie identyczne, różowe, okrągłe twarze. Dotknęły go palce. Rozległ się zrzędliwy głos.

- No cóż, to wszystko, co możemy zrobić dla niego tutaj. Myślę, że za jakiś dzień wróci do siebie. Ile palców widzisz, panie?

Przed oczyma Durendala poruszyło się osiem palców. Wydawało mu się, że pytanie nie jest skierowane do niego, nie przerywał więc rozmowy.

- Czy możesz mówić? - Widział dwie twarze. Głupie pytanie.

Twarze się oddaliły. Z wielkiej wysokości spoglądało na niego około szesnastu mężczyzn. Nie powinien tu leżeć, bo na niego nadepną. Omijanie go kosztowałoby ich zbyt wiele wysiłku.

- Dajcie mu odpocząć godzinę czy dwie - użalał się głos. - Potem będziemy mogli spróbować znowu. Naprawdę nie rozumiem, co się stało z tym oktogramem. Równowaga żywiołów jest straszliwie zaburzona, bardzo dziwna. W zeszłym tygodniu była w porządku. Jestem tego pewien. - Głos przeszedł w konfidencjonalny szept. - Może to i lepiej, że Jego Królewska Mość nie chce się już tu poddawać uzdrawianiu. Uważam, że powinniście sprowadzić czarodzieja, żeby spróbował zrenormalizować ten oktogram. Mówiliście, że jest też drugi pacjent?

- Rana od miecza, doktorze. Stracił mnóstwo krwi.

Durendal poczuł, że silne dłonie unoszą siennik, na którym leży, i gdzieś go zabierają. Podobny brak szacunku wzbudził w nim irytację, która szybko przeszła w zainteresowanie, gdy zauważył żarna, pniaki rzeźnickie, beczki na wodę - wszystkiego po dwa. Półki, kosze. Nawet nadproże drzwi. Następny pokój, równie zimny jak pierwszy. Znowu go położono...

- Nie sądzę, żeby udawał - zabrzmiał nowy głos. - Ale nie odrywajcie od niego wzroku ani na chwilę. Pamiętajcie, kim jest. Nawet półżywy potrafi sobie poradzić z każdym z was, niezguły.

Ktoś przykrył go drugim kocem. Nogi krzesła zgrzytnęły o posadzkę. Wkrótce w oddali znowu rozległ się śpiew.

Mgły rozproszyły się, zgęstniały i znowu rozproszyły. Był w stróżówce domku w Falconsrest. Leżał na podłodze, nie tak blisko kominka, jakby chciał, i tak daleko od drzwi wyjściowych, jak to tylko możliwe. Towarzyszyło mu czterech fechtmistrzów. Dwóch siedziało, a dwóch stało. Pilnowali go, oczywiście. Na razie nie zamierzał próbować ucieczki. Bolał go lewy nadgarstek. Bolała go twarz - usta i lewe oko. Żebra. Mogło być znacznie gorzej. Staruszek nie był jeszcze taki wątły. Nadal widział niewyraźnie, lepiej wiec mieć oczy zamknięte, słuchać sączącego się z kuchni zaklęcia. Czy Strzałę również przywracano do stanu używalności? Co dwie głowy, to nie jedna. O ucieczce pomyślą, gdy obaj odzyskają zdolność ruchu. Muszą to zrobić przed jutrzejszym śniadaniem.

Jeśli spróbuje, może uda mu się zapaść w sen...

To był głos Łucznika. Gdzie się podział dowódca Smok? Kiedy Łucznik opuścił Greymere?

Doktor wydał z siebie dźwięk znamionujący strapienie, był on jednak cichy i brzmiał słabo, jako że królewski pokój był tuż nad nimi.

-1 wyrzucił was wszystkich z pokoju z prawie takim samym wigorem jak za dawnych czasów, prawda? No cóż, dziś wieczorem planuje zjechać do wioski. Będziesz mógł mu wtedy wtrynić tyle lekarstw i zaklęć, ile tylko zechcesz.

Choć Durendal wciąż miał mętlik w głowie, zdawał sobie sprawę, że nie zdoła zasymulować śpiączki przed uzdrowicielem. Otworzył oczy i uśmiechnął się.

- Zawsze był szybki - zauważył drugi z równym sarkazmem. Doktor rozpromienił się i przyklęknął, by zbadać tętno, wielkość źrenic oraz inne objawy.

- Przypuszczam, że trzy, chociaż widzę jakieś cztery i pół. Grubas zachichotał uprzejmie z lordowskiego dowcipu.

- Nie widzisz jeszcze wyraźnie? Dziś musisz odpocząć. Zobaczymy, jak będziesz się czuł jutro.

Jutro jeden z nich lub nawet obaj mogli już być martwi. Nie ulegało wątpliwości, że doktor - jego twarz była znajoma, lecz imię wciąż się mu wymykało - nie jest wtajemniczony w spisek. Jego życie zapewne wisiało na bardzo cienkim włosku. Wszystko zależało od tego, jakie polecenia wydano sir TorquilowL

Nagle usłyszał głos stojącego gdzieś za jego głową Łucznika, zupełnie jakby zastępca dowódcy odgadł jego myśli.

.- Lord Roland może ci zaświadczyć, doktorze, że fakt jego obecności w Falconsrest jest tajemnicą państwową.

Medyk podźwignął się z wysiłkiem, zapewniając nieustannie, że oczywiście to rozumie, że nigdy nie wątpił w słowa dowódcy i jako nadworny lekarz zawsze dochowywał tajemnic. Ble, ble, ble. Sir Torquil wyprowadził go z pokoju. Gdy drzwi się otworzyły, w środku na chwilę zrobiło się jaśniej. Zimny powiew poruszył dymem i płomieniami na kominku.

Cisza, która nastała, brzmiała złowieszczo. Deski podłogowe na górze skrzypiały, a szczapy paliły się, potrzaskując. Gdzieś wiatr stukał okiennicą.

- Cholerny idiota - mruknął Łucznik.

Durendal usiadł, oszczędzając lewe ramię. Pokój zakołysał się wokół niego, wywołując atak mdłości. Po chwili wszystko się uspokoiło. Ranny ujrzał stoły, krzesła i parę kufrów, lecz posłania, które wypełniały stróżówkę podczas jego poprzednich wizyt, zniknęły bez śladu. Został jedynie siennik, na którym siedział. Z domku z pewnością wygnano wszystkich poza spiskowcami. Zapewne mieszkali tu teraz tylko król i jego fechtraistrze, być może również Kromman, i na tym koniec.

Spojrzał z niedowierzaniem na otaczające go twarze. Sześciu młodych mężczyzn gapiło się na niego tak, jakby nie mogli się doczekać jego pogrzebu. Ogień! To byli fechtmistrze, chłopaki z Żelaznego Dworu, tak samo jak on, bracia. Nigdy dotąd nie patrzył na obrońców króla z zewnątrz i na ten widok przeszył go dreszcz. Jako przeciwnicy, ci młodzieńcy byli przerażający. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa nie miał miecza i wpadł do jaskini lwiątek.

Dowodził nimi Łucznik. Kiedy i dlaczego przybył tu z Greymere? Jego obecność była złą wiadomością, gdyż był znacznie bystrzejszy od Smoka. Szermierz, który poruszał się jak dotknięty porażeniem i opowiadał dowcipy z powagą zawodowego żałobnika, musiał mieć paradoksalną osobowość i z pewnością wiedział, co to fortele. Durendal zawsze cenił go znacznie wyżej od dowódcy. Łucznik nic nie mówił, czekając, aż to on odezwie się pierwszy.

Gdyby przestało mu się kręcić w głowie, mógłby spróbować blefu... wymyślić jakiś powód, dla którego przybył do Falconsrest, zapytać o zdrowie Jego Królewskiej Mości... To nic by nie dało. Po prostu zaczekaliby na powrót inkwizytora. Niech cni coś powiedzą. Czekał.

Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jakiś młodzieniec. Wyglądało to tak, jakby grupa wykidajłów wyrzuciła go z gospody. Jego kubrak i spodnie od piersi aż po kolana pokrywały czarne plamy skrzepłej krwi. Potknął się o krzesło i przez chwilę wydawało się, że zawisł w powietrzu. Wyciągał przed siebie ramiona, a białą jak kreda twarz wykrzywił w grymasie strachu. Potem runął na podłogę z krzykiem bólu i zwinął się w jęczący kłębek. Był drugą ofiarą, drugim pacjentem, na którego rzucono zaklęcie. Nie był jednak Strzałą.

Za nim zjawiło się dwóch fechtmistrzów.

- Gdzie mamy umieścić tego nędznika, sir? - zapytał jeden z nich. Co dziwne, tlący się w pokoju gniew, który przedtem był skierowany na Durendala, przeniósł się obecnie na leżącego na podłodze chłopaka.

Ten podniósł się na kolana.

Zaczekać na kogo?

Znalazł odpowiedź na jedno pytanie. Ambrose’a nie było w domku. W przeciwnym razie nikt nie nazywałby go Grubasem.

Pozostawało drugie: gdzie jest Strzała?

Durendal podźwignął się na kolana, a potem na nogi, udając, że sprawia mu to olbrzymią trudność. Nie wymagało to wielkich zdolności aktorskich. Młody sir Lyon poruszał się jeszcze wolniej od niego. Nie był w stanie się wyprostować i trzymał się obiema rękami za brzuch. Nie ulegało wątpliwości, że nadal cierpi straszliwy ból. Fechtmistrze nie próbowali pomagać obu więźniom, którzy pokuśtykali razem ku schodom.

Płaszcz rzucony na to krzesło...

Należał do Strzały. Durendal pomógł mu go wybrać i wydał na niego absurdalnie wiele złotych koron. Chłopak miał kosztowne upodobania, jeśli chodzi o stroje, a do tego przesadne wyobrażenie na temat tego, jak powinien się ubierać fechtmistrz lorda kanclerza. Trzeba przyznać, że prezentował się w tym stroju wspaniale, teraz jednak kosztowny, obszyty sobolami płaszcz przerodził się w zabłoconą, skrwawioną szmatę. Durendal znalazł odpowiedź na najpilniejsze pytanie. Powinien był natychmiast zrozumieć, że nikt nie mógłby traktować podopiecznego fechtmistrza tak, jak traktowano jego, jeśli ten fechtmistrz nie byłby niewątpliwie, niezaprzeczalnie, nieodwołalnie... martwy.


I0


Podobnie jak stróżówkę, pokój na górze starannie wysprzątano. Choć fechtmistrze rzadko sypiali, tak samo jak inni ludzie potrzebowali własnego kąta, w którym mogli trzymać swe rzeczy, być sami, spotkać się z kobietą. W domku w Falconsrest na samotność mógł sobie pozwolić jedynie król, niemniej jednak każdemu z fechtmistrzów przydzielono posłanie. Było ich szesnaście i leżały w równych, wojskowych szeregach, wypełniając całą izbę. Sir Lyon pokuśtykał do tego, które z pewnością należało do niego. Znajdowało się ono najdalej od kominka. Chłopak położył się i odwrócił twarzą do ściany.

Durendal przykucnął w pobliżu tlących się węgielków, spoglądając z oczekiwaniem na Łucznika, który wszedł z nimi na górę i opierał się teraz bezwładnie o framugę drzwi. Mimo rudoblond brody i jak zwykle ponurej miny można by go wziąć za chłopca.

- Kto jest jutro na śniadanie? - zapytał nieproszony gość. Łucznik zerknął przelotnie na Lyona. Potem skierował spojrzenie z powrotem na Durendala.

- Ten, kto jechał na twoim koniu. Martin go sprowadzi.

- Chcesz powiedzieć, że uciekł? Zastępca dowódcy uniósł płowe brwi.

- Słyszeliśmy, że przed kilkoma dniami połączyłeś się więzią z fechtmistrzem.

I z pewnością to on był jego towarzyszem.

No cóż, zginął. Fechtmistrze nigdy nie uciekali.

- Jak to się stało?

Łucznik wzruszył ramionami w drżącym, nieskoordynowanym geście.

Nie musiał pytać, co z nim zrobią. Najważniejsze dla gwardii było teraz zdobyć codziennie świeże ciało. Durendal stłumił falę mdłości. Och, Strzało!

- Gdzie Kromman?

- W Grandonie. - A król?

- Pogalopował na przejażdżkę. Chce się trochę rozruszać. A między wzgórzami mieszka córka pasterza, która przed kilkoma dniami znalazła złotą żyłę.

Durendal wpatrzył się w ogień, próbując się zastanowić. Nie wymyślił nic szczególnego, doszedł jednak do wniosku, że porządny człowiek, jakim był Łucznik, musi w takiej sytuacji przeżywać straszliwy konflikt. Uderzył go w słaby punkt.

- A co ty o tym wszystkim sądzisz?

Jedyną odpowiedzią był rzewny, pełen litości uśmiech. Opinia Łucznika nie miała znaczenia. Władała nim więź, która kazała mu ratować życie króla, a Ambrose’owi codziennie o świcie groziło teraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Fechtmistrze nie mieli wyboru. Mogli najwyżej uczynić to, co nie udało się Lyonowi.

Durendal wskazał pytająco na łkającego chłopaka.

Śmierć i ogień!

- Czy był pierwszy?

Łucznik potrząsnął z niechęcią głową.

- Ochotnicy na śniadanie? Ogień i krew! Gdyby więcej z was miało wystarczająco wiele odwagi, by to uczynić, to zło nie mogłoby się utrzymać.

Łucznik zaczerwienił się i wyprostował.

- Niektórym z nas przychodzi to łatwiej niż innym, panie. Ty jesteś kimś szczególnym. Przypuśćmy, że król da ci wybór. Który koniec łyżki będziesz wolał?

Durendal zaniemówił na chwilę, słysząc to proste pytanie. Do tej pory nie rozważał tej przerażającej możliwości. Oblizał wargi.

Łucznik zachichotał ochryple, lecz błysk w jego szarych oczach był twardy jak stal.

Zastępca dowódcy obnażył zęby w gniewnym grymasie i zszedł przygarbiony na dół. Gdy tylko zniknął z oczu Durendalowi, zaczął wzywać krzykiem swych ludzi.

Durendal podniósł się, pokuśtykał do leżącego chłopaka i opadł na jedno kolano.

- Sir Lyonie?

Młodzieniec podniósł wzrok. Oczy miał czerwone, a wargi prawie sine.

Były kanclerz uścisnął jego ramię.

- Masz więcej odwagi i honoru niż wszyscy pozostali razem wzięci, chłopcze. Nie martw się, znajdziemy jakiś sposób, by to powstrzymać.

Ruszył z powrotem w stronę kominka. Nigdy jeszcze nie gratulował niedoszłemu samobójcy.

Po paru chwilach przyszedł Spinaker w towarzystwie dwóch innych ludzi. Mieli pilnować więźniów. Jedyną drogę wyjścia stanowiły schody, a na dole czekali dalsi fechtmistrze. Gdy Durendal spróbował coś powiedzieć, znowu zagrożono mu związaniem i zakneblowaniem.

Zgodnie ze słowami Łucznika mieli go zjeść najprędzej za dwa dni. Najpierw Strzała, potem Lyon, a potem lord Roland. Wolałby ten los od zmuszenia do przyłączenia się do spisku i pożarcia części własnego fechtmistrza. Pozostawało pytanie, czy Kromman zgodzi się na któryś z tych planów.

To dziwne, że tak długo nie mogli znaleźć ciała Strzały. Nie było wątpliwości, że zginął, gdyż w przeciwnym razie przyczołgałby się tutaj, ciągnąc za sobą wnętrzności. A może pojechał po odsiecz? Nie ma szans. Nawet gdyby fechtmistrz potrafił się tak zachować, domku strzegli najlepsi szermierze na świecie. Mogli go bronić całymi tygodniami przed każdym przeciwnikiem poza Królewskim Urzędem Burzycieli, a to nie byłby ratunek. Pozostali gwardziści przebywali w Grandonie, o niczym nie wiedzieli i z pewnością by w coś podobnego nie uwierzyli. Zresztą oni też byli połączeni więzią z królem.

Durendal wyciągnął się na najbliższym posłaniu, by zaczekać na rozwój wydarzeń, bez względu jednak na to, jak intensywnie próbował się zastanawiać nad własną niepewną przyszłością, wracał myślami do Strzały, nowego fechtmistrza, meteoru, który przemknął przez jego życie i zniknął, nim zdążył je poznać. Czy w młodości był podobny do tego chłopaka, ostry i błyszczący jak diament? Nie liczył sie z kosztami ani nie ważył alternatyw? Nie pamiętał tego.

Cóż za marnotrawstwo.

Jego fechtmistrze nie mieli łatwego życia. Gryziwilk przetrwał dwa lata, a Strzała zaledwie pięć dni.


VII

Strzała


1


Strzała sparował cięcie fechtmistrza z prawej i na wpół uchylił się przed atakiem z lewej, a na wpół spróbował go odbić. Poczuł piekący ból w barku, lecz zamiast się o to martwić, spiął Rumaka, który przeskoczył bramę. Cudowny koń!

- Brać ich żywcem! - krzyknął ktoś po raz drugi.

Rumak wylądował na ziemi z bezbłędną gracją. Dopiero wtedy nadszedł czas reakcji. Spłoszone utarczką i wonią krwi jeźdźca zwierzę położyło uszy i pognało ścieżką, jakby ścigały je wszystkie duchy ognia.

Strzała wiedział, że musi schować Rozum do pochwy, nim oręż wypadnie mu z ręki. Musiał też powstrzymać jakoś krwawienie (bo inaczej nie będzie mógł znowu stanąć do boju), a także zawrócić konia, gdyż w przeciwnym razie walka się skończy, nim zdoła tam dotrzeć. Obejrzał się za siebie akurat na czas, żeby zobaczyć, jak Mucha pada na ziemię, zrzucając Niezrównanego. Na osiem, to była katastrofa! Nawet Durendal nie zdołałby zerwać się po takim upadku na nogi i pokonać dziewięciu fechtmistrzów. Och, zawracaj do stu piorunów! Rumak pędził jednak na oślep, nie zważając na wodze ani ostrogi.

Najpierw trzeba powstrzymać krwotok. Do wodzy będzie potrzebował prawej dłoni, bo lewą nie mógł ruszać prawidłowo. Duchy, ależ ten bark go bolał! Na chwilę puścił Rumaka luzem i złapał za lewą połę płaszcza, próbując zrobić z niej opatrunek, lecz gdy koń nagle skręcił, omal nie spadł z siodła. Płaszcz zahaczył o coś. Zapinka się zerwała i ubiór został z tyłu. Trudno. Mniejsza o krew. I tak nie ujdzie śmierci. Musi zawrócić i stanąć do ostatniej walki. Przez blisko czterysta lat żaden fechtmistrz nigdy nie uciekł.

Nieoczekiwanie zamajaczył przed nim wóz, który zagrodził mu drogę. Dwa masywne konie pociągowe wyglądały na tak samo zaskoczone jak woźnica. Rumak zatrzyma! się nagle, stanął dęba, wierzgnął kilka razy, zawrócił na dwóch nogach i znowu popędził przed siebie. Strzała jakimś cudem utrzymał się w siodle, choć w zasadzie nie powinno mu się to udać. Przy każdym wstrząsie jego rana płonęła żywym ogniem. Teraz pędzili w stronę walczących. Ale walka na pewno już się skończyła. Upadek z konia co najmniej ogłuszył Niezrównanego, jeśli nawet nie skończył się złamaniem karku. Smok rozkazał brać ich obu żywcem, ale fechtmistrz nie może pozwolić, by jego podopieczny dostał się do niewoli, dopóki on sam żyje.

Zawiódł na całej linii. Przed zaledwie pięcioma dniami połączono go więzią z samym Niezrównanym - drugim Durendalem, hrabią Rolandem, lordem kanclerzem, największym szermierzem stulecia, być może największym w historii, najsławniejszym z synów Żelaznego Dworu od czasów pierwszego Durendała. Marzył o podobnym zaszczycie, odkąd został dzieciuchem. Fechtmistrz Niezrównanego! Bardzo wyraźnie pamiętał zielone z zazdrości twarze przyglądających się rytuałowi chłopców: od Herewarda aż po soprany. Wszyscy ślinili się na myśl o połączeniu więzią z samym Durendalem. I już po pięciu dniach pozwolił, by jego podopiecznego zabito albo wzięto do niewoli. Trzeba wracać! Musi zginąć. Z taką hańbą nie można było żyć, nawet godzinę, nawet minutę dłużej niż trzeba.

Na drodze leżał płaszcz, który plamił błoto czerwienią. Potem ujrzał przed sobą pięciu jeźdźców, którzy gnali w jego stronę. Spróbował sięgnąć po miecz, lecz Rumak wykorzystał tę szansę i zbiegł ze ścieżki. Gdy wielki karosz przemknął cwałem przez łąkę, omijając wierzby i głazy, w oddali rozległy się gniewne krzyki Ścigający ruszyli za nim.

Strzała zgiął się wpół, przyciskając głowę do spoconej końskiej szyi, by gałęzie nie strąciły go z siodła Starał się nie krzyczeć z bólu.

- Zawracaj! - wrzeszczał tylko. - Zawracaj! Już drugi raz mi to robisz, ty śmierdząca padlino! Muszę walczyć. Muszę zginąć z Rozumem w rękach.

Rumak postawił uszy, po raz pierwszy odkąd przeskoczył bramę. Przed nimi była rzeka: strome brzegi, biała, spieniona woda, ostre głazy.

- Nie! - zawołał Strzała, po czym usiadł pewnie w siodle i złapał wodze, ze wszystkich sił starając się nie spaść.

Wylądowali jakiś cal za drugim brzegiem, miał jednak wrażenie, że runął prosto na zraniony bark. Wokół niego zawirowała ciemność.

Być może to utrata krwi pozbawiła go rozsądku. Darł się na konia, każąc mu zawrócić, ale Rumak nie chciał go słuchać. Gwardziści nie odważyli się podjąć próby przeskoczenia nieprzebytej dla nich rzeki. Nie próbowali nawet przejść jej w bród, co znaczyło, że sir Strzała, kawaler Starożytnego Wiernego Zakonu itd. uciekł z pola walki, czego nie wolno mu było uczynić. Okazał się pierwszym od czterystu lat fechtmistrzem, który ratował się ucieczką, zostawiając podopiecznego na śmierć. Jeśli nawet umrze w lesie z utraty krwi, okryje się hańbą, jeśli nie zdoła tego uczynić bliżej Durendala. Lepsze jednak to niż nic.

Ten nadający się tylko na żarcie dla psów koń znalazł ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę i pogalopował nią jak szalony.

Gdyby tylko miał pewność, że Durendal nie żyje! Mógłby wtedy zsiąść z Rumaka, zdjąć mu z grzbietu siodło i spokojnie wykrwawić się na śmierć. Smok kazał jednak brać zbiegów żywcem. Ofiary z ludzi. Chcieli pojmać Niezrównanego, żeby król mógł go zjeść. Pierwszy fechtmistrz, który uciekł z pola walki, i pierwszy, który pozwolił, by jego podopiecznego zjedzono. Jeśli wzięli go żywcem, niewykluczone, że zabiją go dopiero wtedy, gdy będą gotowi rzucić czar. Jutro o świcie.

Ratunek?

Próbował zginąć. Gdyby nie był ranny, zapanowałby nad tą bezwartościową szkapą i poległby, tak jak należało. To nie jego wina, że nadal żył! Jeśli jednak ocalił życie, to czy nie postąpiłby rozsądnie, próbując sprowadzić odsiecz, na wypadek, gdyby jego podopiecznego jeszcze nie zabito?

Do kogo się zwrócić?

Rumaka opuściło już przerażenie. Koń czuł się wyraźnie znużony całym tym wysiłkiem. Zwolnił do kłusa, który przeszywał bark Strzały ukłuciami rozgrzanych do czerwoności noży. Młodzieniec kopnął bydlaka, zmuszając go do galopu.

Do kogo? Kto pomógłby zhańbionemu, rannemu, tchórzliwemu fechtmistrzowi w walce z królem i jego gwardią?

Ludzie królowej, oczywiście.

Szaleństwo! Obłęd! Absurd! Byli na drugim końcu królestwa. Bredził w malignie.

Nie miał szans do nich dotrzeć. Jego wierzchowcowi zabrakło już sił, on zaś ciągle krwawił i krew splamiła go od stóp do głów, z pewnością więc przyciągnie po drodze czyjąś uwagę. Skona i spadnie z siodła, nim zdąży dotrzeć do celu. Nawet jeśli mu się uda, to niemożliwe, by zdołał ich przekonać i sprowadzić tutaj przed jutrzejszym świtem. Nie uwierzą mu. Anawet gdyby uwierzyli, mistrzowie i rycerze nie pozwolą mu nic w tej sprawie uczynić. Nie mieli żadnych szans w starciu z Gwardią Królewską.

Na ogień, pewnie że mieli! Dwunastu członków bractwa skupiającego najlepszych szermierzy na świecie?

Niezrównany mówił, że jest czas na pchnięcie i czas na odbicie ciosu.

Poklepał konia po mokrej od piany szyi.

- Do domu, Rumaku - wyszeptał. - Zabierz mnie do domu.


2


Durendal miał wrażenie, że już osiągnął swego rodzaju nieśmiertelność. Ranek ciągnął się bez końca. Strażnicy nie odzywali się w jego obecności ani słowem i jemu też nie pozwalali nic mówić. O tym, jak bardzo są udręczeni, najwymowniej świadczyło, że nie chcieli nawet grać w kości, co było w gwardii tradycyjną rozrywką na czas rozpaczliwej nudy. Usłyszał, jak część ludzi zwolniono i odesłano do wioski na obiad. Usłyszał, jak dostarczono posiłek dla króla. Królewscy domownicy nie mieli pojęcia, że umierający dosiadł konia i pogalopował między wzgórza.

Ze zdumieniem odkrył, że w domku jest jeszcze jeden nowo narodzony. Był to młody, żylasty mężczyzna o bladej twarzy, odziany w liberię służącego, która wydawała się na niego za mała. Wypadł z królewskiej sypialni, zerknął na więźnia, wybałuszając oczy ze strachu, i zbiegł na dół po schodach. Durendal dopiero po kilku minutach zdał sobie sprawę, że to Scofflaw, zgrzybiały lokaj króla, który odzyskał młodość. Pompa w kuchni skrzypiała przez pewien czas, po czym sługa wbiegł na górę, trzymając w obu rękach metalowe wiadra. Nawet nie spoglądając na Durendala, postawił je na ogniu, żeby się zagrzały, po czym napełnił dwa następne i zaniósł je do sypialni. Potem schodził też po drewno na opał, lecz jako młodzian nie był bardziej rozmowny niż jako starzec. Jeszcze wyraźniej rzucało się też w oczy, że jest mało rozgarnięty.

Gdy minęło południe, usłyszał na zewnątrz konie, a potem głosy nowo przybyłych w stróżówce. Strażnicy uśmiechnęli się szeroko z wyraźną ulgą. Król wrócił bezpiecznie.

Wspomnienie: nim jeszcze został Durendalem, drugiej nocy w Żelaznym Dworze, gdy dopiero od niedawna był bezimiennym dzieciuchem, bardzo samotnym i przerażonym swym nowym, niezwykłym życiem, jego sytuacja pogorszyła się nagle. Poinformowano go, że musi wziąć udział w rzuceniu czaru, w towarzystwie nie tylko czcigodnego wielkiego mistrza, lecz również pierwszego kandydata Montpurse’a, którego reszta chłopców już wówczas otaczała uczuciem bliskim czci, a także następcy tronu Ambrose’a, który przybył tu po to, by połączyć się więzią z fechtmistrzem mającym służyć w jego osobistej gwardii. Było to zaledwie trzy lata przed śmiercią jego ojca i miał już wówczas prawie trzydzieści lat. Był młodym, dominującym nad wszystkimi olbrzymem, zapalczywym i przystojnym. Miał lśniące, bursztynowe oczy, a jego włosy i broda przypominały nitki czerwonego złota. Wypełnił cały Żelazny Dwór siłą swej osobowości, wzbudzając w kandydatach szalony entuzjazm myślą o chwale, jaka ich czeka po jego wstąpieniu na tron. Nie zwrócił uwagi na dzieciucha, a dzieciuch tak się bał, że zapomni tekstu, iż niemal nie zwrócił uwagi na niego.

Na schodach rozległy się ciężkie kroki. Pierwszy do środka wszedł Smok, kudłaty i podejrzliwy, podobny do czarnego niedźwiedzia. Przyjrzał się uważnie więźniowi, po czym stanął obok Spinakera i pozostałych, trzymając dłoń na rękojeści miecza.

Durendal wstał. Zdecydował już, jaką strategię zastosuje. Bez względu na etykę Ambrose pozostawał jego suwerenem i otwarty sprzeciw nic by mu nie dał, podczas gdy bezwarunkowe posłuszeństwo nie oszukałoby nikogo, kto znał go tak dobrze jak król. Musi wybrać pośrednią drogę, okazać monarsze należny szacunek, lecz sprzeciwić się jego poczynaniom. Nie było to dla niego niczym nowym.

Do środka wlazł Ambrose w kwiecie wieku, męski i onieśmielający. Miał w sobie coś z dawnego półboga, lecz czar nie usunął nadmiaru tłuszczu, wyglądał więc jak groteskowa parodia tego, kim powinien być. Nie zdążył też jeszcze sprowadzić dla siebie odpowiednich szat. Nawet biorąc poprawkę na nieunikniony koński pot, plamy od trawy i ogólne wymiętoszenie, prezentował się beznadziejnie. Ubranie w niektórych miejscach było wyraźnie za ciasne, w innych zaś zbyt obszerne. Zatrzymał się i spojrzał na Durendala, wspierając tłuste łapska na szerokich biodrach. To, co zobaczył, wyraźnie go ubawiło.

Durendal przywitał go ukłonem.

- Na osiem, ależ jesteś stary!

Grubas wybuchnął śmiechem, który boleśnie przypominał śmiech króla, niesłyszany od prawie dwóch lat. Stępiło to skutecznie ostrze jego słów. Odzyskał swój dawny urok.

- Za to Wasza Królewska Mość wygląda znacznie lepiej. Dzicze oczka przebiły się przez jego zasłonę, docierając do najgłębiej skrywanych myśli.

Nie potrzebował wiele czasu, by zniszczyć obronę Durendala i zagonić go w miejsce, z którego nie mógł się już comąć dalej. Król nie żyje, niech żyje królowa? To byłoby samobójstwo. Fechtmistrze już w tej chwili spoglądali na niego groźnie spode łba. Dołączył do nich Łucznik.

Durendal nie powiedział nic, czekając na uderzenia piorunów.

Król był jednak w znakomitym humorze. Zachichotał, jakby takiej właśnie reakcji oczekiwał.

- Chodź do mnie. Musimy porozmawiać. - Gdy ruszył ku swej sypialni, fechtmistrze pognali hurmem za nim. - Nie wy!

Smok zawahał się.

Był o głowę wyższy od Durendala, dwukrotnie od niego cięższy i trzydzieści lat młodszy. Nie przestając chichotać, ruszył zamaszystym krokiem do sypialni. Były kanclerz podążał za nim niczym postarzały pies. Durendal zamknął drzwi, nie miał jednak wątpliwości, że Łucznik będzie podsłuchiwał przez szpary w ścianie garderoby.

- Coś się tu nie śpieszyłeś!

Król ściągnął płaszcz, odpychając od siebie Scofflawa, który próbował mu pomóc.

- Czy po to przydzieliłeś mi fechtmistrza, panie? Żeby mnie tu natychmiast ściągnąć?

W ślad za płaszczem poszła przepocona koszula. Guziki pofrunęły w powietrze.

- Tak sobie pomyślałem. Kiedy przedtem próbowałem to zrobić, zawsze robiłeś się pyskaty i bezczelny. Ale tym razem się zgodziłeś. No cóż, dzięki temu uniknąłeś Bastionu, prawda? Szkoda, że nie słyszałeś, co mówił pan Kromman! Do stu piorunów, Scofflaw, czy nie potrafisz nawet porządnie zagrzać wody na kąpiel?

K ról zasiadł w miedzianej balii, która była zdecydowanie za mała dla jego opasłego cielska. Woda przelała się przez brzegi, wyciekając przez szpary w podłodze.

- Ale nie zachowałeś go długo, mój panie! Zmarnowałeś jednego z moich fechtmistrzów. Pewnie uważasz, iż zasłużył na miejsce w Litanii, mimo że zginął, walcząc przeciwko swemu królowi. Jeszcze nie znaleźli jego ciała. Kiedy je znajdą, będzie miał okazję przysłużyć mi się po raz ostatni!

Świńskie oczka spojrzały na Durendala, ciekawe, jak zareaguje na podobne plugastwo.

- Panie, od jak dawna wiedziałeś, że Kromman zna rytuał? Podejmował ryzyko, licząc na to, że król jest w dobrym humorze. Monarchom nie zadawało się pytań.

Dziś jednak Ambrose był zbyt zadowolony z siebie, by okazywać urazę.

Gardłowy chichot.

- Ach, ale cena na pewno by ci się nie spodobała! Nie chciałem jej zapłacić. Kromman zawsze żądał twej głowy... starcze. - Odmłodniały król spróbował wcisnąć do balii jedną z tłustych, różowych stóp, po chwili jednak dał za wygraną. - Masz, ty je umyj! - Rzucił namydloną flanelę Scofflawowi, po czym odchylił się w balii, zalewając stróżówkę kolejnymi strumieniami wody. - Nie chciałem kupić. Mam nadzieje, że to doceniasz, mój panie. Dziesięć lat! Ale w końcu Kromman złapał mnie w pułapkę. Kiedy ostatnio mnie odwiedziłeś, byłem umierający, tak?

- Tak.

- Tak. Nie mógł znieść myśli, że kraj pogrąży się w chaosie. Ta moja szalona córka nie ma żadnych zwolenników poza baelijskimi barbarzyńcami, a ich Chivial nigdy nie zgodzi się tolerować. Nie mam pojęcia, dlaczego cię posłuchałem, kiedy mnie namawiałeś, żebym ją wysłał na te pełne mew i barbarzyńców wyspy. Po mojej śmierci wybuchłaby wojna domowa. Kromman to przewidział. Chciał oszczędzić krajowi cierpień.

Ambrose z młodzieńczą zręcznością podźwignął cielsko z balii, po raz kolejny zalewając sypialnię, a także Scofflawa, który się tego nie spodziewał. Lokaj pognał po ręczniki.

Król przyjrzał się uważnie słuchaczowi, chcąc się przekonać, czy ten wierzy w jego słowa.

- A kto był pierwszą ofiarą?

Ambrose uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pełen zestaw lśniących, białych zębów.

- Morderca. Rozbójnik, który rabował i zabijał podróżnych. Powieszono go w Stairtown tuż po Długiej Nocy. Dowódca zabrał swych ludzi i pojechał go odciąć. Czy to kłopocze twe sumienie, lordzie Roland?

Durendal potrząsnął głową. Jeśli było to prawdą, to nie kłopotało. Co jednak z głupkiem Nedem? Dlaczego fechtmistrze popadali w obłęd i odbierali sobie życie?

A więc Kromman naprawdę był jednym z nowo narodzonych! Kiedy przyszedł po kanclerski łańcuch, rzeczywiście wydawał się bardziej żwawy niż zwykle. Durendal to zauważył, uznał jednak, że to z radości.

Cała reszta była kłamstwem. Nic takiego nie mogłoby się zdarzyć, gdyby dwór nie przeniósł się do Falconsrest, a tę decyzję z pewnością podjął Ambrose. Smok był solidnym koniem pociągowym, wiernym jak każdy fechtmistrz, lecz pozbawionym wyobraźni. Z pewnością nie wykonałby żadnego rozkazu Krommana, nie pytając przedtem o zgodę króla. Leżąc na łożu śmierci, Ambrose IV sprzedał duszę i zgodził się zapłacić cenę, której żądał sekretarz. A teraz nie chciał się do tego przyznać.

-1 co będzie teraz, Wasza Królewska Mość? Masz nowego kanclerza.

- Nie te spodnie, tępaku! Tak, mam. - Król mrugnął znacząco. - Ale nie na długo, mm? Pan Kromman przebywa obecnie w Grandonie. Rozpędza białe siostry. Gdy już się ich pozbędziemy, będziemy mogli bez przeszkód przenieść dwór do Greymere. A wtedy przestaniemy go potrzebować, prawda? Fechtmistrze znają rytuał. Kłopoty może nam sprawić jedynie Parlament, a on nigdy nie zgodzi się tolerować Krommana. Ty to co innego. Nawet Izba Gmin ci ufa.

Nadszedł czas na oszukanie wspólnika. Durendal wiedział, że powinno mu to schlebiać, i zadawał sobie pytanie, dlaczego zrobiło mu się niedobrze.

- Obawiam się, że nadal nie rozumiem, dlaczego przydzieliłeś mi fechtmistrza, panie.

Król chrząknął tylko, lecz w jego świńskich oczkach błysnęło ostrzeżenie. Bał się podsłuchujących. Dlatego właśnie nie wysłał po prostu do Durendala listu. Nie pozwolono mu na to. Akceptując rytuał odmłodzenia, oddał się w ręce Krommana. Kiedy fechtmistrze zobaczyli, jakim potworem stał się ich podopieczny, przestraszyli się, że gdy ludzie się o tym dowiedzą, zbuntują się i rozerwą go na strzępy. Kromman z pewnością umiejętnie podsycał te obawy i w rezultacie króla uwięzili w Falconsrest jego właśni gwardziści. To było oczywiste.

W jaki sposób staremu, szczwanemu lisowi udało się wysłać przydział fechtmistrza? Te nakazy były standardowymi formularzami i każdy gwardzista wiedział, jak wyglądają. Królewski chytrus z pewnością wypełnił jeden z nich i wręczył go niewinnie któremuś z młodszych fechtmistrzów, być może nawet sir Lyonowi, któremu nawet by na myśl nie przyszło kwestionować przydziału, podczas gdy w Żelaznym Dworze czekało tak wielu starszych. “Ach, zapomniałem o tym. Wrzuć to pismo do torby z pocztą, dobrze?”. W ten sposób list umknął uwadze Krommana i gwardzistów. Bardzo proste i wyjątkowo sprytne!

Ale nie do końca się udało. Zamiast wskoczyć na konia i pogalopować do Falconsrest, by zażądać wyjaśnień, Durendal postanowił przyjąć fechtmistrza. Teraz jednak i tak tutaj trafił. Jedyną różnicę stanowił martwy chłopak, który sztywniał już gdzieś w krzakach.

- Tę drugą kurtkę! - warknął król. - Nieśmiertelny monarcha i nieśmiertelny kanclerz. Tak, ty również, mój panie. Ludzie nie lubią niepokoju i niepewności. Byłem królem, i to dobrym, odkąd ktokolwiek sięga pamięcią. - Przyjrzał się z uwagą Durendalowi. - Nie przejmuj się. Wystarczy jeden kęs, żebyś zmienił zdanie. Dopilnuję, byś go przełknął, czy tego chcesz, czy nie. - Ryknął śmiechem. - Jutro pobawimy się trochę w szermierkę, sir Durendalu! Co ty na to, mm?


3


Rannego, okrwawionego mężczyznę, który gnał konno przez Chivial w pochmurny, zimowy dzień, dawno już ktoś powinien zatrzymać, być może nawet ukraść mu wierzchowca, a jeźdźca wrzucić do rowu, żeby tam skonał, tysiąc razy powinien spaść z siodła, gdyż świat co chwila przesłaniały mu czarne chmury. Gdy odzyskiwał przytomność, za każdym razem przekonywał się, że znużony Rumak wlecze się stępa, zmuszał go więc kopniakiem do galopu. Och, jak go bolał zesztywniały bark! Nie pamiętał nawet drogi, lecz Rumak chyba ją znał. Szybciej, szybciej!

Obudziło go rżenie, któremu odpowiedziało drugie. Słychać też było ujadanie psów. Ten głupi koń wjechał do czyjegoś obejścia. Kretyńska padlina zwęszyła klacz albo po prostu zachciało się jej towarzystwa. Strzała spróbował wyprostować się w siodle i zapanować nad wierzchowcem, lecz wokół głowy zawirowała mu czarna mgła, a pod czaszką zagrały bębny. Kryte słomą strzechy wyglądały znajomo. Rumak skierował się do jedynej ciepłej stajni, jaką znał w okolicy, ostatniego miejsca, w którym dano mu owsa.”Pod Złamany Miecz”. - Nie! Nie! Nie!

Strzała szarpał wodze i kopał zwierzę, usiłując je zawrócić, stracił jednak równowagę, zsunął się z grzbietu ogiera i wpadł prosto w ramiona oberżysty, pana Twaina.

Siedział przy kominku, owinięty w koce niczym paczką, i popijał coś bardzo gorącego, w czym była zupa i brandy. Kazano mu skończyć opowieść. Ramię miał owinięte starym, zaczarowanym bandażem, który kiedyś stanowił własność gwardii. Było to bardzo dawno temu, lecz sir Byless zapewniał, że powinno w nim zostać jeszcze trochę mocy. Sir Byless ciągle pokrzykiwał na ciężarną kobietę, która również odpowiadała mu krzykiem, a także na młodego mężczyznę, dwukrotnie większego niż on, i na dzieci, które piszczały ze strachu.

- Ojcze, to szaleństwo! - mówił młodszy mężczyzna. - Stracił mnóstwo krwi i cierpi straszliwy ból. Jest w szoku i nie wie, co mówi. Połóż go do łóżka i sprowadź tu natychmiast uzdrowiciela, to może będzie miał jakieś szansę. Jeśli wsadzisz go na konia, nie ujedzie nawet mili. Zabijesz go!

Sir Byless rzucił w niego talerzem - przed którym tamten się uchylił - wrzasnął, by przygotował konie, potem krzyknął na córkę, każąc jej rozgrzać ubranie, nim chłopak je włoży, a wreszcie na dzieci, żeby się zamknęły. Przegonił kopniakiem psa. Zwierzę zaskowyczało głośno, co jeszcze bardziej przestraszyło dzieci. Krzyczał, że chłopak jest fechtmistrzem, twardym jak stal. Więcej zupy, wełniane skarpety. Mów dalej, chłopcze, Czy ten drżący, zaśliniony wrak rzeczywiście był kiedyś fechtmistrzem? Drugim samego Durendala? Tak mówił Niezrównany, a Byless potwierdził tę informację. Zapewnił, że dla lorda Rolanda zrobi wszystko, a reszta może go pocałować w dupę. Zewsząd sterczały mu kosmyki białych włosów. Ciągle wywracał oczyma, ślinił się i ani na moment się nie uspokajał. Mów dalej, chłopcze! Jego ubranie roiło się od niedobranych łat, było niezbyt czyste i zdecydowanie za małe. Wystawały z niego chude kostki i nadgarstki.

Strzała przełknął płyn, parząc sobie gardło. Miał wrażenie, że coraz bardziej kreci mu się w głowie. Za chwile zrzuci mu ją z barków. Był tak słaby, że nie mógł się powstrzymać od płaczu.

- Mówiłem ci, że mają zamiar go zjeść?

- Ehe, mówiłeś. Wcale mnie to nie dziwi. Po tej zgrai bydlaków można się spodziewać wszystkiego. I po tym tłustym bandycie, który nimi kieruje, też. Mówiłem, żebyś przyniosła chłopakowi więcej zupy! To na utratę krwi. Daj mi zdjąć te buty. - Cisnął butelką po brandy w młodszego mężczyznę, który uchylił się zręcznie, jakby miał w tym znaczną praktykę. - Thomasie Peeson, będziesz robił, co ci każę, albo wykopię z domu twoje tłuste cielsko razem z tymi brzydkimi bachorami! Osiodłaj mojego wałacha i karosza sir Strzały, ale migiem. Jeśli nie odjedziemy za trzy minuty, poczujesz, jak smakuje bicz.


4


Łucznik spędził popołudnie w wiosce. Mówił, słuchał i często potwierdzał, że zdrowie Jego Królewskiej Mości rzeczywiście się poprawiło i Ambrose faktycznie ma zamiar zjechać wieczorem na dół i spożyć kolację wraz z dworzanami. Wczoraj wezwano lekarzy i odesłano ich, nim mieli szansę zbadać pacjenta, co okazało się mistrzowskim posunięciem, doskonale przygotowującym huczny powrót króla. Pogłoski o cudownym powrocie do zdrowia z pewnością dotarły już do samego Grandonu. Jutro uderzą tam w dzwony. Wszystko to zaaranżował Kromman.

Wieczorna wizyta wymagała jednak starannych przygotowań. Przede wszystkim trzeba będzie przekonać króla, by nie pojawił się zbyt wcześnie, kiedy ludzie mogliby zauważyć, że jest za młody. Po drugie, trzeba go będzie stamtąd zabrać, nim zanadto się postarzeje. Kromman sugerował, że powinni posadzić go w jak najmniejszej izbie i często zmieniać zestaw gości, lecz Ambrose nigdy nie pozwalał sobą kierować. Dzisiaj sam będzie dla siebie największym zagrożeniem. Będzie się napawał pochwałami i uwagą dworzan i zechce zostać aż do rana. Kiedy zaczną mu wypadać włosy i zęby, ludzie z pewnością to zauważą.

Przed zachodem słońca zastępca dowódcy wrócił do domku i poszedł poszukać Smoka. Jeśli chodziło o bijatykę i rozlew krwi, dowódca z pewnością radził sobie nieźle. Był bardzo skrupulatny i nigdy nie sprzeciwiał się królowi, gdy jednak konieczny był fortel, nie potrafiłby wydobyć miecza nie obcinając sobie męskich atrybutów. Dlatego właśnie sekretarz Kromman sprowadził z Grandonu Łucznika i kazał mu objąć tu dowództwo. Fechtmistrz aż do świtu nie wierzył w ani słowo z całej tej opowieści, potem jednak zobaczył, jak trzech gasnących starców przeistacza się w dzieciaki. Król, Kromman i lokaj. Do tej pory było ich tylko trzech, jeśli jednak król nagrodził wieczną młodością piorące skarpetki popychadło, gdy zajdzie taka potrzeba, z pewnością nie odmówi też wiernemu strażnikowi.

Smok siedział w pokoju na górze, gapiąc się ponuro w ogień. Pół tuzina innych fechtmistrzów spoczywało na posłaniach. Nie rozmawiali ze sobą ani nie grali w kości, tylko milczeli. To był zły znak. Przysięga i zaklęcie kazały im strzec podopiecznego. Zawsze wiedzieli, że może to od nich wymagać zabójstwa, dlaczego więc nagle miałyby ich dręczyć skrupuły?

Niezrównany leżał obok kominka. Wydawało się, że śpi, co samo w sobie było mrożącym krew w żyłach dowodem na to, że starość nie pozbawiła go odwagi. Z pewnością zdawał sobie sprawę, co mu grozi. Umysł nadal miał bystry. To on był w tej chwili Niebezpieczeństwem Numer Jeden.

Łucznik spojrzał Smokowi w oczy i przywołał go skinieniem głowy. Dowódca zmarszczył brwi, podniósł się i poszedł za nim. Łucznik zszedł do stróżówki, ta jednak znajdowała się pod sypialnią króla, a w ścianach i suficie było więcej szczelin niż między sztachetami w płocie. W całym domku nie było miejsca, w którym można by bezpiecznie porozmawiać. Wyszedł na zewnątrz i skierował się za róg, by schronić się przed wiatrem.

Smok skrzywił się, zerkając na najbliższe okno, które było bezpiecznie zamknięte.

- Mówi, że Krommana.

Łucznik tego właśnie się spodziewał.

- Jest głupi.

Smok nie spierał się z nim. Owinął się szczelniej płaszczem i wpatrzył w żeglujący przez srebrzyste chmury księżyc. W wiosce zapłonęły już światła. Przygotowywano wielką ucztę dla Jego Królewskiej Mości.

Smok odwrócił się błyskawicznie.

Łucznik odwrócił się, by odejść.

- Nie teraz! - krzyknął Smok. - Zaczekaj, aż Kromman wróci bezpiecznie.

- Zgoda - rzucił Łucznik. - To świetny pomysł. Sekretarz z pewnością chciałby to zobaczyć.


5


Made znowu dostała ataku histerii i kucharka znowu ją spoliczkowała. Pan Caplin i stajenny Pardon wnieśli do środka Strzałę, który leżał teraz na sofie w blasku świec, a kucharka przytykała mu do ust kubek napoju o smaku przypalonego mleka. Szalony sir Byless osunął się na krzesło stojące przy kominku. Miał na sobie mokre szmaty, zewsząd sterczały mu kosmyki białych włosów i cały był obśliniony.

- Wysłaliśmy po uzdrowiciela, sir Strzało - mówił tłusty rządca. - Pardon poszedł po uzdrowiciela.

Panika stłumiła na chwilę straszliwy ból i zmęczenie.

- Nie! Powiedz mu, że potrzebujemy koni. Niezrównany jest w niebezpieczeństwie. - Widząc ich zdziwione miny, znalazł gdzieś siłę na wyjaśnienia. - Mówiłem warn. Durendal. Jego lordowska mość. Muszę go uratować. Potrzebna mi książka. Po nią tu przyjechałem. Potem ruszamy w dalszą drogę.

Pociągnął łapczywie łyk płynu. Kubrak, który dostał od sir Bylessa, był tak sztywny od krwi, że trzeszczał przy każdym ruchu.

Caplin kazał jej być cicho i przynieść apteczkę.

- Pardon, osiodłaj dwa konie. Czy twój przyjaciel pojedzie z tobą, sir Strzało?

Byless uniósł głowę i zatoczył oczyma we wszystkie strony.

Caplin wyczarował butelkę brandy i wręczył ją gościowi, nawet nie proponując, że poda mu kieliszek. Byless uniósł ją do ust

- Mamy zaklęcie na rany, sir Strzało, ale straciłeś mnóstwo krwi. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś był taki blady. Kucharko, dawaj gorącego rosołu, ale migiem! Co to za książka? Gwen, bandaże, czyste ubranie.

Posadzili go na siodło. Tym razem był to Skarpetka, nie Rumak. Sir Byless zdołał się wdrapać na Plamę, z niewielką pomocą Pardona. Strzała ujął wodze w zdrową dłoń i wyjechał z dziedzińca jako pierwszy.


6


Gdy Smok i Łucznik weszli do środka, Durendal zamknął cicho okno. Usłyszał tylko niewiele słów, lecz ich plany były oczywiste. Nie ulegało też wątpliwości, kto ma zostać ofiarą. W tej chwili gwardia stanowiła dla niego większe zagrożenie niż król albo Kromman. Podszedł do kominka. Fechtmistrze nie interesowali się jego poczynaniami, pod warunkiem, że nie zbliżał się do schodów i do sypialni króla. Przemarznięty Smok wrócił do pokoju.

Po jakichś dziesięciu minutach pojawił się Scofflaw, który podszedł do Durendala bokiem, jak krab. Na jego twarzy malował się wyraz głębokiego zaniepokojenia. Opuściła go już młodość, a pojedyncze kosmyki włosów, pokrywające barki, sugerowały, że skryta pod kapeluszem głowa szybko łysieje. Wracały też zmarszczki i przygarbiona postawa. Kilkakrotnie otworzył i zamknął usta.

- Król chce mnie widzieć?

Lokaj pokiwał energicznie głową, odwrócił się i zniknął w sypialni, oglądając się na Durendala, by mieć pewność, że ten pójdzie za nim. Przygłup poświęcił wiernej służbie królowi całe życie i teraz Ambrose w nagrodę przedłużył mu je na czas nieokreślony. Nowy zakon rycerski: Kawalerowie Kanibale.

Durendal podążył jego śladem. Uzdrowienie uwolniło go od bólów, czuł się jednak dziwnie pozbawiony równowagi. Brakowało mu u boku ciężaru miecza, który nosił trzydzieści siedem lat. Wszedł do królewskiego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Scofflaw siedział już na dywaniku w kącie, zupełnie jak spaniel.

Po południu Ambrose przejrzał papiery, które wczoraj przywiózł Kromman z Greymere, zapewne tylko po to, by dać królowi coś do roboty. Co jakąś godzinę monarcha wzywał do siebie byłego kanclerza, chcąc zadać mu jakieś pytanie. Stał teraz pod jasnym świecznikiem, w którym płonęło dwadzieścia świec, a w dłoni trzymał kartę pergaminu. Od rana niesamowicie się postarzał. Włosy i brodę miał siwe, a oddech chrapliwy. Wrzód jednak nie wrócił. Zerknął z ukosa na gościa, pełen podejrzliwości.

Wreszcie dał spokój papierom i zaczął spacerować po izbie.

Twarz Ambrose’a pociemniała.

- Nie ma, bo znaleźliśmy lepszą alternatywę. Dobry król będzie teraz mógł panować po wieki. Co cię gryzie? Obawiasz się, że będę polował na niewinnych ludzi i mordował swych wiernych poddanych? Nonsens! Przestępcy, skazańcy, oto jest odpowiedź. Według oceny Krommana w Chivialu rokrocznie wiesza się ponad dwa tysiące ludzi. Twoim zadaniem, mój panie, będzie wyjaśnić Parlamentowi, że opanowaliśmy nowy czar, który zamieni ich kości w złoto. Od tej pory zwłoki skazańców będą własnością korony. To proste, prawda? Na razie jeszcze nie musisz wspominać o odmłodzeniu. Pozwolimy, żeby ta wiadomość przeciekła stopniowo. Myślę, że Izba Gmin ucieszy się na wieść, iż jej ukochany książę zamierza całkowicie znieść podatki. A ty?

Durendal potrafił sobie wyobrazić, co o tych słowach pomyślą podsłuchujący ukryci w garderobie.

Król ściszył głos do przenikliwego szeptu.

- Nie sprawię ci tej przyjemności! O świcie ty również narodzisz się na nowo. Zobaczymy, co wtedy powiesz o życiu i śmierci. Przyznaję, że byłeś dobrym kanclerzem, najlepszym, jakiego miałem, i możesz nadal pełnić tę funkcję, dopóki słońce nie ostygnie. Zmiataj stąd!

Durendal wrócił do drugiego pokoju. Król sądził, że po odmłodzeniu jego kanclerz zmieni zdanie i znowu będzie mu wierny, on zaś miał nadzieję, że tak się nie stanie. Wątpił, by Kromman i gwardziści dali im szansę przekonać się, który z nich ma rację.


7


Ostatni odcinek drogi był zamazaną plamą. Przez wiele godzin jechał pogrążony w oszołomieniu, pozwalając, by Byless prowadził, a Skarpetka podążał za Plamą. Biedne zwierzaki chwiały się na nogach, wreszcie jednak dotarty do Żelaznego Dworu. Światła były pogaszone. No, oczywiście. Było już przecież po północy.

Strzała otrząsnął się z odrętwienia. Przemarzł aż do szpiku kości.

- Tamto okno. Rzucaj kamieniami.

Był za słaby, by siedzieć prosto w siodle. Od stóp do głów przenikał go straszliwy ból. Cały świat kołysał się to w górę, to w dół. Skarpetka zatrzymał się, zwieszając łeb z wyczerpania.

- Myślisz, że nie wiem, gdzie jest sypialnia starszych? - wymamrotał Byless.

Kiedy zsiadł z konia, runął twarzą na ziemię. Udało mu się trafić w okno dopiero za czwartym razem. Pękła szyba. Po chwili ujrzeli czyjąś twarz. Niestety, był to Krwaworęki, lecz tuż za nim stał Hereward.

- Jestem Strzała - zawołał. - Przyjechałem po ludzi królowej. Trzeba ratować Niezrównanego.

W jakiś sposób udało im się wprowadzić go do sypialni, nie budząc mistrzów, służących, rycerzy, a nawet młodszych. Położyli go na łóżku. Z niechęcią zgodzili się, by towarzyszył mu Byless. Wybałuszali oczy na myśl, że ten brudny, chwiejący się na nogach wypłosz był drugim Niezrównanego, jakby Niezrównany nie potrzebował drugiego, tak samo jak każdy fechtmistrz. Byless osunął się na najbliższe łóżko i natychmiast zasnął.

W blasku świec zgromadził się tuzin chłopaków, w większości na wpół nagich. Pocierali oczy i przeciągali się. Ktoś przyprowadził kilku kosmatych, którzy powinni już zostać starszymi, ale w obecnej sytuacji musieli czekać. Strzała wytężył wolę, by odzyskać jasność umysłu i wyjaśnić im, ile tylko zdoła: król zamknięty w Falconsrest, Samarinda, książka, tajna misja, z którą wysłano Niezrównanego jeszcze przed ich narodzeniem

To był Kryształ, który obecnie był drugim.

- Opuściłeś podopiecznego podczas walki? To był Krwaworęki, który był dupkiem.

Po raz kolejny wyjaśnił, że Rumak się spłoszył, on został ranny, Niezrównany spadł z konia, a Smok chciał ich brać żywcem. Napomknął też o ludożerstwie.

- Muszę jechać - stwierdził, podnosząc się nagle. Pokój zawirował wokół niego i nie chciał się zatrzymać. - Możecie mi towarzyszyć albo nie. Ja muszę tam być o świcie.

To było czcze marzenie. Nie miał do czynienia z kawalerami, takimi jak on, ale z dziećmi. Nie wykuto ich w kuźni, przebijając im serca mieczem. Nie znajdzie jednak nikogo innego. Tylko oni nie byli połączeni więzią z królem tak jak pozostali fechtmistrze.

- Jadę z tobą - oznajmił Hereward. - Dla Niezrównanego. Ci, którzy chcą nam towarzyszyć, niech zostaną tutaj. Reszta, cofnąć się pod ścianę.

Jeden czy dwóch się poruszyło, lecz nagle zatrzymali się i podeszli bliżej. Wszyscy. Ludzie królowej. Kiedy wciągali ubrania, przytraczali miecze i planowali, jak włamać się do stajni, Strzała płakał z niecierpliwości. Od Falconsrest dzieliło ich wiele godzin jazdy, a noc uciekała.


8


Jakąś godzinę przed północą po króla przyjechała kareta, która miała go zabrać do wioski. Większość fechtmistrzów udała się tam razem z nim, trzech jednak zostało na górze, by pilnować lorda Rolanda i pogardzanego Lyona. Durendal położył się spać, chcąc nadrobić dwie bezsenne noce. Pogoda była burzowa. Watr szarpał okiennicami i buchał dymem z kominka.

Powrót króla wypełnił cały domek hałaśliwymi ludźmi, którzy śmiali się i żartowali. Najwyraźniej publiczny występ okazał się wielkim sukcesem.

Smok i Łucznik pomogli starzejącemu się monarsze wejść po schodach. Jego cielsko ważyło tyle samo co zawsze, było jednak bardziej sflaczałe i bezwładne. Głowę miał łysą, a białą brodę rzadką, i trudno mu było chodzić, nawet gdy wspierał się na barku dowódcy. Na oko wyglądał na jakieś osiemdziesiąt lat. Na szczycie schodów zatrzymał się, a jego chrapliwy oddech brzmiał niczym młyn wodny.

Łucznik krzyczał, jakby król kiepsko teraz słyszał.

Po chwili dowódca wyszedł z sypialni, zapewne położywszy Jego Królewską Mość do łoża, i zniknął na dole. Pół tuzina mężczyzn zostało w pokoju. Siedzieli na podłodze, rozmawiając o wydarzeniach minionej nocy. Byli znacznie weselsi niż przez cały dzień, przekonani, że podstęp się udał i w przyszłości również może okazać się skuteczny. Stopniowo wszyscy milkli, czekając na świt i codzienny czar. Młody sir Lyon skulił się w kącie, osamotniony i przerażony. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Pompa na dole skrzypiała, gdy ludzie dokonywali ablucji.

Durendal podszedł do kominka i wrzucił do niego kolejne szczapy. Fechtmistrze przyglądali się temu, lecz żaden się nie sprzeciwił. Przespał się ze swym problemem i znalazł rozwiązanie. Nie było ono zbyt zadowalające, lecz jego sumienie mogło je zaakceptować.

Nawet w tej chwili nie byłby zdolny do bezpośredniego zamordowania króla. Służył mu całe życie i nie był nawet w stanie o tym pomyśleć. Mógł jednak nie dopuścić do następnego odmłodzenia. Miał pewność, że na to potrafi się zdobyć, i wiedział, jak mógłby tego dokonać. Niewykluczone, że wybierał dla siebie szczególnie straszliwą śmierć, lecz i tak przecież miał umrzeć, gdy tylko wróci Kromman.

Ten czar był złem. To prawda, że wykorzystywanie skazanych na śmierć przestępców wydawało się bardziej do przyjęcia niż samarindzka szermiercza loteria. Wisielcowi własne ciało na nic już nie mogło się przydać, a gnijące zwłoki skazańców dyndające na szubienicach w całym Chivialu wyglądały obrzydliwie. To prawda, że Ambrose był świetnym władcą i mógł rządzić dobrze jeszcze przez wiele lat - chyba żeby nieśmiertelność go zmieniła, tak jak stało się to z Evermanem. Prawdą było również, że o jego córce niewiele wiedziano. Durendal nie darzył księżniczki Malindy szczególną miłością i nie poczuwał się też do wierności wobec niej.

Dlaczego więc uważał, że musi zostać zdrajcą i pozbawić życia swego króla? Kim był, żeby sprzeciwiać się jego wielkiemu planowi? Czy mylił się, potępiając go? Nie, miał nad pozostałymi pewną przewagę. Widział to zło w Samarindzie, gdzie było w pełnym rozkwicie. Żałował, że nie może pomówić o tym z Kate. Jej praktyczny zdrowy rozsądek bardzo by mu pomógł. Durendal był jednak przekonany, że zgodziłaby się z nim. Nie mogła się poddać nawet zwykłemu uzdrawianiu, nic więc dziwnego, że czar odmładzający budził w niej tak wielką odrazę. W pewnym przewrotnym sensie to również dawało mu przewagę. Nie kusiły go powtórne narodziny, jeśli nie mógł się nimi z nią dzielić.

Nie, odpowiedź leżała w czymś, co powiedział mu wielki mistrz w Żelaznym Dworze. “Zapewne któregoś dnia wszyscy zostaniemy ludźmi królowej. Więź się przekazuje, ponieważ poprzysięgliśmy wierność jemu i jego dziedzicom”.

Durendal kilka razy w życiu przysięgał, że dochowa wierności Ambrose’owi IV, jego dziedzicom i następcom. Tamten Ambrose nie żył. Osoba zamieszkująca teraz jego ciało była kimś innym, uzurpatorem, który wyglądał jak Ambrose, przemawiał jego głosem i nosił koronę należącą się teraz księżniczce, a potem któremuś z jej synów. Były to wykręty godne szalbierza, a nie kredo, jakie powinien wyznawać były fechtmistrz, jego sumienie potrzebowało jednak podpórki.

Ogień nagle strzelił jasnym płomieniem. Chwilę później rozległ się tętent kopyt i stukot...

- Wrócił pająk - wymamrotał któryś z fechtmistrzów.

Durendal wstał. Wszyscy skierowali spojrzenia na niego, lecz więzień oddalił się od schodów i królewskiej sypialni, podchodząc do okna. Wyjrzał na zewnątrz. Ta sama kareta, którą widział rano, zatrzymała się, skrzypiąc, na dole. Blade światło jej dwóch lamp rozjaśniało zasłonę z sypiącego śniegu. Ziemia była już biała. Z domku wyszło paru fechtmistrzów, którzy otworzyli drzwi powozu i wyciągnęli schodki.

Kromman był chyba tak samo stary jak król. Zapewne będą musieli go wnieść. Nie. Co dziwne, odziany w czerń człowiek wyszedł z karety sam. Chwiał się na nogach i miał sztywne lewe ramię. Głowę trzymał zwieszoną. Miedzy kołnierzem a kapeluszem prawie nie widziało się białej jak mleko twarzy. Zszedł na ziemię, zachwiał się i odzyskał równowagę, odpychając fechtmistrza, który chciał mu pomóc. Za nim w drzwiach karety pojawił się mężczyzna w liberii gwardii.

Dwaj forysie zsunęli się z koni, trzej lokaje zeskoczyli z tyłu karety, a stangret zszedł z kozła w towarzystwie drugiego mężczyzny. Ludzie króla złapali z krzykiem za miecze. Przybysze rzucili się, obalając ich na ziemię. Z karety wypadli kolejni pasażerowie. Inni wychodzili z drugiej strony pojazdu i okrążali go biegiem. Kilku z nich gnało ku drzwiom domku.

Cokolwiek się działo, to nie Kromman przyjechał. Pora, by Durendal przystąpił do akcji. Podszedł trzema szybkimi krokami do kominka, złapał szczypce, uniósł płonącą szczapę i cisnął ją na drugi koniec pokoju, gdzie wylądowała w kaskadzie iskier. Za nią poszła druga. Fechtmistrze zerwali się z podłogi, wyjąc z szoku i wściekłości. Trzecia, czwarta... Uderzył w niego błyszczący miecz. Durendal sparował cios szczypcami: brzdęk!

Posłania w całej izbie zajęły się płomieniami. Buchał z nich dym. Pomieszczenie wypełnił smród palonego pierza. Ludzie rzucili się na ogień, próbując ugasić go kocami, lecz Torquil i Martin wyciągnęli miecze i skoczyli na Durendala. Odbijał ich ciosy, w jednej ręce trzymając szczypce, a w drugiej pogrzebacz. Brzdęk! Brzdęk! To będzie koniec. Kiedyś mógł mieć szansę w walce z dwoma, ale nie teraz. Nie bez broni. Brzdęk! Ile jeszcze ciosów zdoła sparować?

- Zostawcie mnie, durnie! - krzyknął do nich. - Ratujcie króla! Napastnicy byli zbyt żądni zemsty, by go usłuchać. Brzdęk! Tym razem zabrakło niewiele. Wtem Lyon zaszedł Martina od tyłu i zarzucił mu koc na głowę, obalając go na podłogę. Zaskoczony Torquil odwrócił na chwilę uwagę i Durendal uderzył go pogrzebaczem w rękę, w której trzymał miecz. Rozległ się trzask łamanych kości. Torquil krzyknął z bólu.

- Dziękuję, chłopcze! - Durendal podniósł głos. - Wszyscy ratować króla!

Pokasłujący od dymu fechtmistrze wpadli w szal. Próbowali wyrzucić płonące kołdry i materace przez okna, lecz wiatr niósł płomienie prosto w ich twarze. Łucznik jednak otworzył drzwi sypialni i wpadł do środka. Inni podążyli za nim.

Dławiący się dymem Durendal powlókł się do schodów. Lyon wyprzedził go, dopadając do nich pierwszy. Obaj zlecieli na dół na łeb, na szyję i wylądowali na podłodze stróżówki. W pomieszczeniu tym było jeszcze pół tuzina fechtmistrzów, którzy próbowali się przedrzeć przez grupę napastników. W drzwiach mogło się jednak zmieścić tylko dwóch naraz. Kimkolwiek byli intruzi, udało im się skutecznie zaskoczyć Gwardię Królewską i zablokować jej członków w domku. Paru z nich nie zdążyło nawet wciągnąć spodni.

- Ogień! - Obolały Durendal podniósł się z trudem. Chciał tylko uczynić oktogram niezdatnym do użytku. Nie zamierzał nikogo spalić. - Domek płonie! Ratujcie króla!

Fechtmistrze odwrócili się i wbiegli po schodach na górę, zostawiając tylko broniącą drzwi dwójkę.

- Schowajcie miecze! - ryknął. - W imię króla, schowajcie wszyscy miecze i pozwólcie mi z nimi porozmawiać.

Obrońcy cofnęli się. Zajął ich miejsce i wyjrzał na zewnątrz w padający śnieg. Stało tam dwunastu nieznajomych wojowników, którzy wzięli się tu nie wiadomo skąd.

- Wychodzić na zewnątrz z rękami do góry! - krzyknął ich dowódca.

Durendal upuścił szczypce i uniósł ręce.

Na górze zawaliła się część dachu. Płomienie strzeliły ku niebu i na moment zrobiło się jasno jak w południe. Kaszlący Durendal wyszedł w śnieżycę. Otarł łzawiące oczy i ze zdumieniem oraz niedowierzaniem spojrzał na krępego chłopaka, który ściskał w ręku bułat. Zgubił gdzieś kapelusz i jego rude włosy lśniły w blasku ognia niczym złoto.

Spojrzał na pozostałe młode, uśmiechnięte nerwowo twarze i zrozumiał, że ma przed sobą starszych z Żelaznego Dworu. Ogień i śmierć! Skąd się tu wzięli i dlaczego walczyli z Gwardią Królewską?

- Przyjechaliśmy cię uratować, panie - mówił Hereward. - Wygląda na to, że przybyliśmy akurat na czas. - Roześmiał się. - Odsuń się od drzwi.

Durendal usłuchał go. Kiedy oddalał się od wejścia, bezczelni młodzieńcy poklepywali go po barku. W śniegu leżały dwa ciała - martwi czy nieprzytomni? Zawalił się kolejny fragment dachu. Konie wpadły w panikę na widok płomieni oraz dymu i uciekły w noc, wlokąc karetę. Po chwili pojazd przewrócił się na wzgórzu z głośnym trzaskiem i kwikiem przerażonych zwierząt.

- Panie! - rozległ się czyjś ochrypły krzyk. Fałszywy Kromman zatoczył się ku niemu, powiewając czarnymi szatami. Twarz miał białą, a jedną rękę w temblaku. Na osiem, to był Strzała! Padł w ramiona podopiecznego i nogi się pod nim załamały.

Durendal uściskał młodzieńca, podtrzymując jego ciężar. Wydawało mu się, że Strzała nic nie waży.

- Sprowadziłem pomoc. Ludzi królowej. Spróbował się uśmiechnąć.

Durendal opuścił chłopaka na ziemię i przyklęknął obok niego, podtrzymując go za ramiona.

- Do Żelaznego Dworu? Pojechałeś tam i z powrotem?

To przekraczało ludzkie możliwości. Otaczał go jednak tuzin chłopców wzrostu mężczyzn, którzy uśmiechali się do niego z dumą. Któż inny mógłby zagrozić gwardzistom, nawet jeśli pomogło mu zaskoczenie? Wydawało się, że czekają na jego rozkazy.

Na zewnątrz wychodzili chwiejnym krokiem krztuszący się, oślepieni dymem ludzie! Obezwładniano ich zręcznie i odbierano miecze oraz sztylety, nim zdążyli wrócić do siebie na tyle, by się temu sprzeciwić. Kamienny budynek przerodził się w gorejące piekło. Ze wszystkich okien buchały białe płomienie, a połowa dachu się zawaliła. Kośba został w środku.

Radosny okrzyk powitał wychodzącą ze środka grupę fechtmistrzów, którzy dźwigali ciężki bagaż. Zapewne był to król. Wyglądało na to, że to już wszyscy. Jeśli ktoś został w środku, z pewnością już nie żył. Pękały belki stropowe. Szopa również płonęła, ktoś jednak wypuścił wcześniej konie.

- Panie? - szeptał Strzała. - Czy dobrze się spisałem? Do jego brwi i włosów przylepiały się płatki śniegu.

Strzała dotknął zakrwawionej szaty.

- To może zaczekać - odparł Durendal, który ciągle obejmował głowę swego fechtmistrza.

Najwyraźniej jednak nie mogło, sięgnął wiec w miejsce, do którego próbowała dotrzeć bezwładna dłoń, i znalazł w kieszeni luźny zestaw zimnych...? Zimnych ogniw! Wydobył łańcuch lorda kanclerza. Przedmiot lśnił niczym ognisty wąż.

- Twój złoty łańcuch - wymamrotał Strzała. - Twój. Już nie jego, ale to nie miało znaczenia.

- Dziękuję ci. Przechowam go bezpiecznie. - Durendal spojrzał na stojącego obok chudego młodzieńca, usiłując przypomnieć sobie jego imię. - Wierzbo, musisz znaleźć dla niego uzdrowiciela. Popędź do wioski i...

Bez pomocy czarów uzdrowiciel mógł jednak zdziałać bardzo niewiele, a oktogram ogarnęły płomienie. Durendal zadrżał na myśl, że swym straszliwym uczynkiem zapewne zabił Strzałę.

- Nie, będziemy go musieli zabrać do Stairtown. Ludzie królowej wymienili zaniepokojone spojrzenia.

- Króla też, panie? - zapytał Hereward. - Kawalerowie chcą, żeby im oddać miecze.

- Nie! Nie! Jeszcze tego nie róbcie.

Kryzys bynajmniej się nie skończył. Gwardziści mogliby jeszcze zdążyć dostarczyć króla do innego oktogramu, choć dochodzące ze ścieżki krzyki świadczyły, że zbliża się już ze stu świadków. Za chwilę zapanuje tu niewyobrażalne zamieszanie, posypią się wzajemne oskarżenia. Po dzisiejszej nocy spadnie nie tylko jego głowa, im mniej jednak ich będzie, tym lepiej.

- Posłuchaj, pierwszy. Uważam, że wszyscy powinniście stąd zniknąć. Zabierzcie ze sobą miecze gwardzistów, ale uciekajcie” Wykonaliście już swe zadanie... ty i twoja armia. Jestem bardzo dumny z was wszystkich. A szczególnie ze... Strzało? Strzało!

Wierzba uklęknął w śniegu, próbując wymacać tętno. Nie znalazł go.

- Nie dziwi mnie to, panie. Utrzymywała go przy życiu jedynie więź. Reszta umarła już chyba przed godzinami.

Nie było to niespodzianką, sprawiło mu jednak ból. Straszliwy ból! Porażony zimną trwogą Durendal ułożył zmarłego płasko na ziemi. Zamknął niewidzące oczy i złożył dłonie na piersi. Miał teraz za wiele roboty, by marnować czas na żałobę. Stanowczo za wiele. Już przedtem sądził, że Strzała nie żyje, dlaczego więc za drugim razem cierpiał tak bardzo? Gdyby tylko miał takiego syna, jak...

Noc przeszył zwierzęcy krzyk, do którego natychmiast dołączyły następne głosy. Durendal zerwał się na nogi. Fechtmistrze zaczęli się miotać jak opętani.

Bohaterem chwili był kandydat Kryształ, którego razem z Krwaworękim wyznaczono do pilnowania skonfiskowanej broni Kiedy zobaczył, jak wynoszą pozbawiony życia ciężar, który był królem, wykazał się bystrością: zebrał wszystkie miecze i cisnął je przez okno do płonącego domku.

W porównaniu z niektórymi z poprzednich masakr, takimi jak Szał Fechtmistrzów po śmierci Goisberta IV, bitwa, do której doszło, była stosunkowo niewielka i krótkotrwała. Zdolny do działania był jeszcze tylko niespełna tuzin królewskich gwardzistów i żaden z nich nie miał broni. Z drugiej strony, piętnastu obecnych tu starszych z Żelaznego Dworu było chłopcami walczącymi z szaleńcami i do tego nie chcieli używać mieczy w starciu z nieuzbrojonym przeciwnikiem. Trzech z nich padło, nim Hereward oraz Durendal skrzyknęli pozostałych i przekonali ich, że to bój na śmierć i życie.

Oczywistym celem ataku był rzecz jasna lord Roland. Berserkerzy rzucali się na niego niczym wygłodniałe łasice, pragnąc rozszarpać go na strzępy. Nie mógł zrobić nic więcej niż kryć się za plecami swych młodocianych obrońców. Po chwili pożyczył sobie miecz od jednego z rannych, lecz większość fechtmistrzów zdołano już obezwładnić. Łkali żałośnie i bezsilnie. Jako ostatni padł Łucznik, który otrzymał ranę w udo. Krótki koszmar się skończył. Ludzie królowej zapobiegli katastrofie. To przynajmniej będzie okolicznością łagodzącą podczas ich procesu.

Wyczerpany, śmiertelnie znużony Durendal podszedł do króla. Blask dogasającego ognia był coraz słabszy. Prawie wszyscy dworzanie uciekli w noc, teraz jednak złazili się z powrotem niczym mrówki na piknik. Większość z nich podchodziła do miejsca, w którym stał Durendal, by tak jak on gapić się z niemym niedowierzaniem na zwłoki człowieka, który od tak dawna władał Chivialem. Wydawał się spokojny i bardzo stary, choć być może nie aż tak niewiarygodnie stary, by ktoś miał podejrzewać, że użyto czarów. Na ciele nie było widać oparzeń ani ran, zapewne więc udusił się dymem albo serce odmówiło mu posłuszeństwa, gdy go wynoszono. Niewykluczone, że Ambrose, który nigdy niczego się nie bał, umarł ze strachu. Nie miało być żadnych pożegnań ani ostrych słów wyrzutu. Król nie żyje. Ja to uczyniłem, pomyślał Durendal Zabiłem swego monarchę. Cokolwiek się teraz wydarzy, życie nigdy już nie będzie takie samo.

Na trupa sypały się płatki śniegu. Wichura szybko przechodziła w zamieć. Dlaczego nikt nie obejmował dowództwa? On nie miał żadnej władzy. Pragnął jedynie odejść i spokojnie popłakać. Ktoś jednak musiał przywrócić porządek. Rozpoznał zrzędliwego uzdrowiciela, który zajmował się nim w domku.

- Hej, ty! Zbierz jakichś ludzi i zanieś zwłoki Jego Królewskiej Mości do wioski.

Człowieczek poderwał się nagle, jakby Durendal go obudził.

- Och, oczywiście, panie. Hej! Ty... i ty...

Durendal powlókł się ku zbrojnym. Czuł się tak, jakby wszystkie jego kości zamieniły się w ołów. Ludzie królowej pomagali fechtmistrzom, zakładając im prowizoryczne bandaże i służąc pociechą.

Kogoś tu brakowało.

Kareta rozbiła się na kawałki, Kromman wiec zapewne już nie żył. Będzie musiał zaczekać.

Dwór bez króla był jak zwierzę bez głowy. Wszyscy nadal czekali, aż ktoś przejmie dowództwo. Durendal zaczerpnął tchu.

- Król nie żyje! Niech żyje królowa! - ryknął, przekrzykując zgiełk.

Kandydaci z Żelaznego Dworu głośno wyrazili swą aprobatę.

- Niech żyje królowa Malinda! Dworzanie podjęli ten okrzyk.

Smok siedział w śniegu, wracając do siebie po uderzeniu w głowę. Twarz miał okrwawioną i pokrytą sadzą, a kubrak nadpalony. Stracił znaczną część wspaniałej brody, lecz do jego oczu wrócił już wyraz rozsądku.

- Nie chcę ci rozkazywać, tylko służyć radą. Nim dotrze tu królowa, mogą minąć tygodnie. Parlamentu nie ma, gdyż stary umiera wraz z suwerenem i trzeba zwołać nowy. Nie ma też kanclerza, gdyż nawet jeśli Kromman jeszcze żyje, nie przetrwa świtu, mnie zaś oficjalnie odwołano i zapewne masz teraz obowiązek osadzić mnie w Bastionie. W obecnej chwili, dowódco, ty jesteś rządem Chivialu.

Ludzie królowej zareagowali warknięciami sprzeciwu. Hereward uniósł bułat Wyglądał na tak wściekłego, że niemal mógłby go użyć.

- Niezrównany! - krzyknął jakiś młodzieńczy głos.

- Schowaj tę cholerną kosę, zanim zrobisz komuś krzywdę! - ryknął Durendal. - Dziękuję warn! Władzę sprawuje dowódca Smok. Ja mogę mu tylko doradzać.

Wokół tłoczyli się dworzanie, pragnący wziąć udział w historycznych wydarzeniach. Wkrótce może tu być zbyt wielu przywódców. Smok jednak wytarł czoło rękawem i podniósł się z niewielką pomocą Herewarda.

- Dziękuję za radę, panie. Musimy jakoś przetransportować ciało do Grandonu.

Nadal był zdezorientowany. Nie nadawał się do tej roboty.

- Nie, dowódco - wyjaśnił cierpliwie Durendal. - W normalnej sytuacji priorytetem byłoby dostarczenie dziedziczki króla do Greymere, by mogła zapobiec masakrze, gdy reszta fechtmistrzów dowie się o tym, co się tu stało. Ponieważ nie jest to możliwe, sugeruję, byś pojechał do Grandonu, zabierając ze sobą tylu ludzi, ilu tylko można, by rozbroić ich po kolei. Tak właśnie uczyniono, kiedy umarł stary król Everard. Łapcie każdego po kolei w sieć i niech tuzin fechtmistrzów krzyczy mu prosto do ucha: “Niech żyje królowa!”, aż wyjdzie z szoku i przyłączy się do chóru.

Smok skrzywił się.

- Jest moim przywilejem zawieźć królewski sygnet Jej Królewskiej Mości, by zawiadomić ją, iż wstąpiła na tron!

W ten sposób dworzanin mógł najskuteczniej wkupić się w łaski nowej monarchini. Posłańca, który przyniesie takie wieści, z pewnością czekał co najmniej tytuł hrabiowski. Być może jednak niesprawiedliwie osądzał Smoka. Więź z pewnością paliła go dotkliwie, każąc mu jak najszybciej pognać do nowej podopiecznej.

- Wybierasz się do Krain Ognia na piechotę? - Z zamieci wyłonił się utykający Łucznik, który wspierał się ciężko na ramieniu Spinakera. - W pierwszym miesiącu żaden statek nie wypływa z portu.

Oto był kompetentny człowiek, nawet jeśli w tym ostatnim punkcie nie miał racji.

- Faktycznie masz do tego prawo - powiedział Smokowi Durendal. - A Baelowie żeglują przy każdej pogodzie. Jeden z ich statków kotwiczy w Lomouth z myślą o tym właśnie celu. Kapitan nazywa się Ealdabeard. Skieruje cię do niego komendant portu.

Na szczęście, Smok nie wpadł na to, by zapytać, skąd Durendal wie, jak długo potrwa jazda przy tej pogodzie albo kiedy w Lomouth nadchodzi pora odpływu.

- Obejmij tu dowództwo, zastępco - rzucił tylko i zniknął w zamieci.

Durendal zwrócił się w stronę Łucznika z miną pełną nadziei.

- Dla mnie też masz jakieś rady? - zapytał fechtmistrz sarkastycznym tonem.

- Jeśli zechcesz ich wysłuchać. - Mów.

- Przede wszystkim, zamknij dolinę, tak żeby nikt nie wydostał się z niej przynajmniej przez trzy dni. Śnieg ci w tym pomoże. Kiedy dotrzesz do Grandonu, znajdź lorda szambelana albo marszałka dworu. Testament króla jest w sądzie kanclerskim, w najwyższej szufladzie kufra koronnego. - Ani Ambrose, ani Kromman nie powinni go chyba nigdzie przenieść w ciągu tych kilku dni. - Powołuje on Radę Regencyjną na okres przed zaprzysiężeniem królowej. Proszę... - Wręczył rnu pozłacany łańcuch, za który zginął Strzała. - Daj im to.

Łucznik przyjął przedmiot, jakby obawiał się, że go ugryzie. Z pewnością ludziom, którzy go nosili, na dłuższą metę nie wychodziło to na zdrowie. Zastępca dowódcy najwyraźniej miał zamiar zrobić to, co radził mu Durendal.

- Połowa twoich gwardzistów jest niezdolna do akcji - ciągnął były kanclerz. - Sugeruję, żebyś tymczasowo przyjął pod swe rozkazy tych godnych podziwu młodzieńców.

Zastępca dowódcy spojrzał spode łba na samozwańczych ludzi królowej, którzy odpowiedzieli mu butnymi uśmiechami.

- Nawet jeśli dopisali do kronik Żelaznego Dworu rozdział o epickich proporcjach - dodał Durendal - zapewne nie śpieszy im się do spotkania z wielkim mistrzem.

Buta ustąpiła miejsca lękowi, a uśmiechy nerwowym spojrzeniom.

- To świetny pomysł - stwierdził Łucznik. - Jesteście teraz moimi podkomendnymi. Zacznijcie od tego, że oddacie miecze.

Kryzys się skończył. Można było zapomnieć o pocie i drżeniu. Durendal oddalił się w ciemność w poszukiwaniu samotności.

To był dopiero początek kłopotów. Niektóre sprawy nie znalazły jeszcze rozstrzygnięcia. Co się stało z młodym Lyonem, który jako pierwszy uratował mu tej nocy życie? Dokąd uciekł? A gdzie był biedny Scofflaw? Czy ktoś go uratował? Nawet jeśli wydostał się z pożaru, umrze, gdy tylko wzejdzie słońce. Tragedia zataczała coraz szersze kręgi. To jednak nie musiało go już obchodzić.

Kromman. Gdzie się podział Kromman?


9


Z karety został tylko leżący na boku roztrzaskany wrak. Trzy konie uciekły albo je uwolniono, czwartemu jednak skrócił męki ktoś, kto nie wpadł na to, by zajrzeć do środka, bądź też nie przyglądał się zbyt dokładnie. Kiedy Durendal wspiął się na przewrócony pojazd i zerknął do wnętrza przez rozbite drzwi, w pierwszej chwili ujrzał jedynie stos połamanych ław. Potem zidentyfikował dwie sterczące spod nich nagie nogi, które związano w kostkach. W bladym świetle lampy, którą przyniósł ze sobą, trudno mu było zejść na dół, nie opierając się całym ciężarem na szczątkach. Zachowując niepewnie równowagę, zaczął zbierać połamane drewno i wyrzucać je przez dziurę w dachu.

Wkrótce spojrzały na niego szkliste oczy Krommana. Jego twarz przypominała czaszkę. Pokrywała ją skrzepła krew i kosmyki białych włosów. Wyglądał, jakby nie żył już od lat.

- A więc wygrałeś! - rzekł.

Durendal omal nie wypuścił z rąk ławki, którą trzymał.

- Nie czuję się zwycięzcą. Przetnę więzy i wydostanę cię stąd. Usunął z karety resztki odłamków.

- Być może.

Przeciął więzy krępujące chude kostki, przerażony tym, jak zimne w dotyku jest ciało rannego.

Durendal przysunął lampę bliżej. Szaty Krommana pokrywała skrzepła krew. To niewiarygodne, że ten chudy, wątły starzec nie umarł już przed godziną, choćby z samego zimna.

- Muszę sprowadzić pomoc - stwierdził zdezorientowany Durendal. - Trudno cię zabić, inkwizytorze, ale boję się ruszyć cię z miejsca.

Okrwawione usta wykrzywiły się w grymasie.

- Gdyby pozwoliła mi na to duma, poprosiłbym cię, żebyś zrobił użytek z tego miecza. Czy sprawiłoby ci wielką przyjemność, gdybyś mi w tej chwili odebrał życie?

Durendal westchnął znużony.

Był odrażający i godny pogardy, ale umierał i z tego powodu zasługiwał na litość. Z pewnością nie warto było napawać się takim triumfem.

W trupich oczach połyskiwała drwina. Nawet w tej chwili nie zaprzestał swych złośliwych gierek.

- Chcesz, żebym czuł się winny niezależnie od tego, czy się zgodzę, czy nie, prawda? Nie czuję się winny z twego powodu, Kromman. Nie nienawidzę cię, a tylko tobą gardzę. Zawsze pragnąłeś jedynie władzy nad innymi, a kiedy ją zdobyłeś, wykorzystywałeś ją wyłącznie do tego, by sprawiać ból. Nie sądzę, byś kiedykolwiek naprawdę był człowiekiem, a już z pewnością nie jesteś nim teraz. Pójdę po pomoc.

Odpowiedzi nie było. Durendal podniósł lampę, wygramolił się z wraku i powlókł w stronę domku. Wysłał uzdrowiciela i dwóch noszowych, lecz starzec umarł, nim zdążyli do niego dotrzeć.

Kiedy wzeszło słońce i śnieżyca z czarnej przeistoczyła się w białą, Durendal udał się do prowizorycznej kostnicy w wiosce. Zwłoki króla wystawiono w sąsiednim pokoju. Tu spoczywała reszta ofiar straszliwej nocy: Scofflaw, Kromman, czterej fechtmistrze, trzej kandydaci z Żelaznego Dworu, jeden lokaj, który oberwał podczas zamieszania, oraz Strzała.

Wszyscy spoglądali bez słowa na bohatera.

Był królobójcą. Zabiorą go do Grandonu, by odpowiedział za zdradę stanu. Jego los nie miał znaczenia, bał się jednak, że cała klasa starszych z Żelaznego Dworu może zginąć razem z nim, a to byłoby tragedią.


10


Lord szambelan był zięciem Durendala, wielki admiral jego sąsiadem w Ivywalls, trzech innych członków Rady Regencyjnej byłymi fechtmistrzami, a jeszcze dwóch jego protegowanymi w sądzie kanclerskim. Pierwszą decyzją podjętą przez Radę było wezwanie go do Greymere, gdzie miał na nowo objąć kierownictwo nad rządem. Wprowadził się do swych dawnych komnat, jakby nic się nie wydarzyło. W kraju panował spokój. Ludzie wspominali Ambrose’a raczej z nostalgią niż z miłością, a ponadto obawiali się tego, co może się zdarzyć po jego śmierci. Ciało króla przewieziono do Grandonu, gdzie wystawiono je na widok publiczny, a potem zwrócono żywiołom z całą należną pompą i szacunkiem.

Baelijski statek wypłynął z Lomouth, gdy sztorm jeszcze szalał, co wielce zdziwiło miejscowych marynarzy. Pierwszy rejs w życiu dowódcy Smoka z pewnością był niezapomnianym przeżyciem, czy jednak kobieta w średnim wieku odważy się wypłynąć na morze o tej porze roku, czy raczej przyśle regenta? A może, zastanawiał się po cichu Durendal, zignoruje zaproszenie i pozwoli, by w Chivialu zapanował chaos i wybuchła wojna domowa?

Dokładnie trzy tygodnie po tym, jak Kromman przyniósł mu odwołanie ze stanowiska, sesję Rady przerwała wiadomość, że na Granie pojawiła się flotylla baelijskich statków. Według protokołu członkowie Rady uchwalili odroczenie posiedzenia, w rzeczywistości jednak wyglądało to tak, że wypadli z komnaty i wbiegli po schodach na południową galerię, z której najlepiej było widać rzekę. Baelowie nie tracili czasu. Nikt nie liczył na to, że dotrą tu prędzej niż za dziesięć dni, lecz ich trzy smukłe, piękne, złowieszcze okręty lśniły w blasku zimowego słońca. Wiosłując pod prąd i wiatr, dotarły aż do serca stolicy. Choć Durendal z oddali nie dostrzegał żadnych szczegółów, admirał zapewniał, że to rzeczywiście smocze statki. Nieobecność smoków na dziobach i czerwonych wojennych żagli według jego słów świadczyła, że przybywają w pokoju. Nad największym z nich powiewał zdobny sztandar, który mógł być chorągwią królewską.

Lord Roland wycofał się do swych komnat i pogrążył w lekturze. Nim minęły dwie godziny, pod jego drzwiami zjawiła się drużyna zbrojnych z nakazem aresztowania. Musiał to być jeden z pierwszych dokumentów wystawionych przez nową monarchinię, lecz Durendal z jakiegoś powodu nie uznał tego za pochlebstwo.

Lord Themford, naczelnik grandońskiego Bastionu, był kiedyś sir Szczęsnym, a jeszcze przedtem bliskim przyjacielem Durendala w Żelaznym Dworze. Ciepło przywitał nowego gościa i ulokował go w wygodnym apartamencie - jasnym, przewiewnym i na tyle dużym, że gdyby lord Roland zechciał, mógłby sprowadzić tu żonę, a także dwoje albo troje służących. Następnego ranka przybyły nowe rozkazy i Szczęsny z zawstydzoną miną odprowadził go do lochu. Zamknięto go w tej samej celi, którą przed laty zajmował Montpurse. Było tam mokro, zimno i ciemno, a także straszliwie nudno, jako że zabroniono mu przyjmować gości i komunikować się ze światem zewnętrznym. Przynajmniej jednak nie zakuli go w kajdany, jak Montpurse’a. Królowa Malinda nie była aż tak mściwa jak zmarły inkwizytor Kromman.

Po dziewięciu albo dziesięciu dniach przeniesiono go do jasnego pokoju, gdzie czekał na niego wielki inkwizytor w towarzystwie jednego ze swych ludzi. Dlaczego było ich tylko dwóch? I dlaczego rozmowa trwała zaledwie jakąś godzinę? Mógł jedynie dojść do wniosku, że już zdecydowali, iż poddadzą go Przesłuchaniu, a czynności wstępne postanowili ograniczyć do wymaganego prawem minimum.

Minęły kolejne dwa tygodnie. Jeśli nowa królowa zamierzała ukarać go za zdradę z całą surowością prawa, nie tylko czekała go haniebna śmierć, lecz Kate i dzieci ucierpią razem z nim. Jego wnuki zostaną pozbawionymi grosza przy duszy sierotami. Malinda przez wiele lat nosiła w sobie nienawiść do lorda Rolanda, teraz jednak będzie mogła wywrzeć na nim taką zemstę, jakiej tylko zapragnie. On i jego najbliżsi byli zdani na jej łaskę i niełaskę.

Pewnego popołudnia, bez żadnego ostrzeżenia, dwóch strażników przyniosło mu wiadro letniej wody i naręcze czystych ubrań. Wymytego i porządnie odzianego więźnia wyprowadzono z powrotem tam, gdzie mógł liczyć na światło i świeże powietrze. Czekał chyba z godzinę w niepokojącej ciszy, nim powiedli go na spotkanie z gościem, wiedział jednak, że gdyby miało go czekać Przesłuchanie, nie traktowano by go w ten sposób. Rzecz jasna, mogła przyjść na nie kolej później.

Uklęknął, by ją przywitać, mrugając powiekami. Oślepiał go blask zimowego słońca, który wpadał do środka przez okno za jej plecami. Zawsze była wysoką i silną kobietą o grubych kościach. Po urodzeniu trzech synów opuściły ją resztki młodzieńczego uroku, miała jednak na tyle rozsądku, by ubierać się w stonowane, odpowiednie dla matrony stroje. Jedyną ozdobą był pełen diamentów diadem, który dodawał godności zimnej, aroganckiej twarzy. Malinda wyglądała przekonująco.

Miał zamiar tylko uniemożliwić Ambrose’owi kolejne odmłodzenie, było to jednak małostkowe rozszczepianie włosa na czworo. I intencja, i rezultaty świadczyły przeciwko niemu.

To również było rozszczepianie włosa na czworo, prawnicza gadanina.

Obecnych było jeszcze tyłko dwóch ludzi, którzy stali za królową, odziani w liberię gwardii. Jednym z nich był dowódca Smok, który rzucał ponure spojrzenia spode łba, drugim był jednak młody Hereward, który się uśmiechał. Gdy Durendal to zauważył, nadzieja przeszyła mu serce boleśnie jak ukłucie sztyletu.

- A więc zawdzięczam tron temu, że dopuściłeś się’ królobójstwa? - zapytała królowa.

Właściwie każda odpowiedź na to niecne pytanie mogła go kosztować głowę.

Królowa wydęła wargi. Durendal nie ustępował.

- Wiem, że to brzmi głupio, pani, ale w głębi serca nie wątpię, że człowiek, któremu z wielką dumą służyłem przez tak wiele lat, ojciec, którego znałaś, pani... sądzę, że byłby zadowolony.

Zapadła cisza. Potem królowa niemal niedostrzegalnie skinęła głową.

- Mój ojciec zginął w pożarze o niewyjaśnionych przyczynach. Przygotowano czar, który nie pozwoli ci temu zaprzeczyć. Czy zgodzisz się mu poddać?

- Zradością, pani!

- W takim razie umieścimy twoje nazwisko w akcie powszechnej amnestii.

Skłonił głowę, tłumiąc łzy.

- Jestem bardzo wdzięczny Waszej Królewskiej Mości za okazaną łaskę.

Zobaczy Kate!

Malinda jednak jeszcze nie skończyła.

Durendal wstał, pokłonił się, cofnął i znowu pokłonił... Hereward podszedł do niego z poważną miną, lecz gdy królowa nie mogła już widzieć jego twarzy, uśmiechnął się znowu. Stojący za jej plecami Smok również się uśmiechał.

Hereward wyjaśnił mu później, żeKośbę znaleziono pośród popiołów i na nowo wykuto w Żelaznym Dworze. Nowe kocie oko nie lśniło tak jasno jak poprzednie i płatnerze nie byli też pewni jakości miecza, uznali jednak, że lord Roland nie będzie już w przyszłości toczył zbyt zaciekłych walk. Lord Roland zgodził się z ich opinią i ucałował oręż.

Nie był już mile widziany na dworze, przeniósł się więc do Ivywalls, gdzie żył spokojnie z Kate aż do chwili, gdy zmarła w lecie następnego roku. Po jej śmierci rezydencja wydawała się absurdalnie ekstrawagancka dla znudzonego, zbliżającego się już do sześćdziesiątki człowieka. Brakowało mu towarzystwa braci i pragnął też zająć się czymś pożytecznym. Kiedy Andy wrócił z kolejnego rejsu i oznajmił, że ma dość podróży na krańce świata, ojciec z radością odstąpił mu dom i ziemię, przypiął miecz, dosiadł Rumaka i pojechał na zachód.


Epilog


Świetnie - pochwalił go wielki mistrz. - Nie spodziewałem się, że złapiesz te dwie ostatnie. - Dziecinada! Chłopak wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu.

Wygłaszając zwyczajową przemowę, obserwował grę uczuć na wychudłej, naburmuszonej twarzy: strach, pogarda, świt nieufnej nadziei, podniecenie. Cienkie kończyny nie wykazywały cech krzywicy. Kilka dobrych posiłków zdziała z nimi cuda, a odrobina zaszczepionej dumy uleczy zranioną duszę. Czternastoletni chłopcy potrzebowali płotów, przez które mogliby przechodzić. Jeśli bramy były otwarte, uważali, że nikogo nie obchodzi, co robią. Ludzie nie potrafili jednak tego zrozumieć i gdyby ten młody potwór opuścił dziś Żelazny Dwór, powieszono by go przed upływem roku.

- Niektórzy tak uważają. No więc, co zdecydowałeś? Chłopak spojrzał na swe bose stopy. Wielki mistrz wstrzymał oddech. W ciągu pięciu lat potrafi zrobić z tego młodego łotrzyka pierwszorzędnego szermierza. Jeśli nie będzie mu dane tyle czasu, inni dokończą pracę za niego.

- Naprawdę chcesz mnie przyjąć? Mimo to, co o mnie powiedziała?

- Tak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 1 Pozłacany łańcuch
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 3 Niebo mieczy
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Wladca ognistych krain
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 02 Die Ankunft Des Wissens
Duncan Dave Siódmy Miecz 01 Niechętny Szermierz
Duncan Dave 02 Dar Madrosci
Duncan Dave Czlowiek ze slowem 1 Zakleta wneka
Duncan Dave Przeznaczenie miecza (SCAN dal 807)
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 01 Der Zögernde Schwertkämpfer
Dave Duncan Przeznaczenie miecza
Dave Duncan 02 Dar Madrosci
Dave Duncan Siódmy Miecz 01 Niechetny Szermierz
Dave Duncan Lord of the Firelands
Dave Duncan Cykl Siódmy Miecz (1) Niechętny Szerzmierz
Dave Duncan 01 Przeznaczenie miecza

więcej podobnych podstron