Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 3 Niebo mieczy

Dave Duncan

Opowieść o królewskich fechtmistrzach tom 03 Niebo mieczy

Przełożył: Michał Jakuszewski

Tytuł oryginału: The Sky of Swords

Wersja angielska: 2000

Wersja polska: 2001

Od autora

Podobnie jak Pozłacany łańcuch i Władcę ognistych krain tę książkę można czytać

jako niezależny utwór. Niemniej jednak wszystkie trzy tomy tworzą większą całość

i ten, kto

przeczyta tylko dwa, zauważy sprzeczności, które może wyjaśnić jedynie znajomość

całej trylogii.




Proces Dzień pierwszy

Malinda weszła do komnaty, mając wysoko uniesioną brodę i poruszając energicznie ramionami. Szła szybko, zmierzając prosto ku wielkiemu inkwizytorowi, jakby chciała go udusić. Gdy strażnicy przyśpieszyli kroku, by za nią nadążyć, rozległ się stukot uderzających o kamienną posadzkę obcasów oraz szczęk metalu. Ruchy utrudniały im piki i napierśniki, a do tego żaden z nich nie dorównywał jej wzrostem. Komnata Chorągwi w Bastionie była stara i obskurna. Ze swymi ścianami z gołych kamieni i podłogą z desek nawet w najpogodniejsze dni przypominała posępną stodołę. W ten wietrzny, wiosenny poranek podmuch unosił z kominka białe obłoki i poruszał poczerniałymi od sadzy strzępami starożytnych flag, zawieszonych wysoko na krokwiach. Setka lamp i kandelabrów budziła tylko słaby błysk na wytwornych strojach dygnitarzy, którzy zasiadali za przykrytymi szkarłatnymi narzutami stołami. Szereg trzynastu członków komisji zajmował niemal całą szerokość sali. Centralne miejsce przypadło wielkiemu inkwizytorowi. Proste, pozbawione ozdób krzesło ustawione pośrodku sali było zapewne przeznaczone dla Malindy, wyminęła je jednak i zatrzymała się dopiero przed stołem, naprzeciwko tego okropnego starucha. Zbrojni stanęli tuż za nią i na moment zapadła cisza. Już w wejściu poznała go po wzroście. Nawet siedząc, górował nad pozostałymi. Był najwyższym człowiekiem, jakiego w życiu widziała, prawdziwą ludzką szubienicą. Wszyscy inkwizytorzy ćwiczyli szklane spojrzenie bez jednego mrugnięcia, które miało przypominać o ich magicznej zdolności wykrywania kłamstw, lecz jego podobne do czaszki oblicze nigdy nie wyrażało żadnych uczuć. Ojciec Malindy mianował go głową Czarnej Izby, a ona po wstąpieniu na tron potwierdziła tę nominację, był więc jednym z tych, którzy ją zdradzili.

Zdrada z pewnością mu się opłaciła - nagrodzono go wyższą pozycją. Czerwone szaty i złoty łańcuch na szyi świadczyły, że jest teraz lordem kanclerzem Chivialu. Malinda od wielu miesięcy przebywała pod kluczem i nie miała pojęcia o ostatnich wydarzeniach. - - Jakim prawem traktujecie mnie tak podle? - zapytała. - Kazaliście przyprowadzić mnie tu pod strażą jak pospolitą przestępczynię!

- - Wolałabyś zostać w celi? - wyszeptał. - Malindo z Ranulfów - dodał głośniej

-

wezwaliśmy cię w imieniu króla...

- - W imieniu uzurpatora!

Ciemne niegdyś oczy kanclerza przesłaniało bielmo, jakby polał je sobie mlekiem, a spod czerwonego kapelusza wysuwały się pasemka białych włosów, wiek jednak nie złagodził jego usposobienia.

- - Jesteś oskarżona o zdradę stanu, liczne morderstwa, złe i nielegalne czary, utrzymywanie nielegalnych stosunków płciowych, nadużycie stanowiska, spisek w celu...

- - Biorąc pod uwagę mój wiek. musiałam się zdrowo natrudzić. Jako prawowita królowa Chivialu nie uznaję prawa tego trybunału do sądzenia mnie w tej czy w innych sprawach.

Owej nocy, gdy poprzysiągł jej wierność, nosił nazwisko Horatio Lambskin. Teraz, jako kanclerz, z pewnością był lordem jakimś tam. Zawsze pozował na bezkrwistego sługę państwa, altruistyczne narzędzie służące jedynie wspólnemu dobru. Zapewne sam wierzył we własne kłamstwa i nie uważał swej zdrady za zbrodnię, a jedynie za przejaw wyższej lojalności. W tej chwili jego misją było doprowadzenie do skazania jej na śmierć. Gdyby jednak mu się nie powiodło i Malinda zdołałaby odzyskać tron, który prawnie się jej należał, równie dobrze mógłby następnego ranka stawić się do pracy, gotowy nadal pełnić swe obowiązki.

- Uznam wyłącznie sąd złożony z osób równych mi stanem - oznajmiła.

Rzecz jasna, udało im się obalić ten argument.

- To nie jest proces. Do Parlamentu wniesiono projekt ustawy o pozbawieniu praw, która skazuje cię na śmierć za zdradę stanu, rozliczne morderstwa, złe... - Gadasz jak papuga.

Czaszka ani na jotę nie zmieniła wyrazu.

- Jeśli Parlament uchwali tę ustawę, a Jego Królewska Mość ją podpisze, zostaniesz ścięta. Dlatego wyznaczono komisję, która ma zbadać prawdziwość dowodów przeciwko tobie. Jeśli nie chcesz zeznawać, masz prawo zachować milczenie. Znaczyło to, że nie zmuszą jej do odpowiadania na pytania, lecz jeśli tego nie zrobi, zetną jej głowę. Jeżeli zgodzi się odpowiadać, i tak to uczynią. Lambskin groził przy tym, że odeślą ją z powrotem do pojedynczej celi, gdzie tak długo gniła bez towarzystwa, pociechy czy wieści o przyjaciołach. Każdy dzień wydawał się jej tygodniem, a miesiąc rokiem. Z pewnością wiedział, że zrobiłaby prawie wszystko, by choć przez chwilę przebywać w towarzystwie ludzi. Zgodzi się nawet na poniżające przesłuchanie i publiczne zastraszanie.

Zerknęła pośpiesznie na sędziów. Sześciu siedziało po prawej, a sześciu po lewej stronie inkwizytora. Żaden z nich nie miał mniej niż pięćdziesiąt lat. Wszyscy byli spowici w futra i atłasy, w złoto i klejnoty. Wyglądali jak stado zimorodków. Ci, którzy zajęli miejsca bliżej przewodniczącego, byli parami królestwa. Na głowach mieli diademy, a na plecach szkarłatne szaty z gronostajowym obszyciem. Zasiadający dalej mieszczanie nie byli aż tak wspaniale upierzeni, lecz nawet ich ekstrawaganckie kamizelki, płaszcze i kapelusze z piórami stanowiły jaskrawe pogwałcenie praw przeciw przepychowi. Znała wszystkich poza dwoma spośród nisko urodzonych. Wszyscy składali jej hołd, przysięgając wierność. O dziwo, kilku z nich było w stanie patrzeć jej w oczy. Zauważyła mdłego lorda Candlefena, który był jej dalekim kuzynem, oraz czcigodnego Alfreda Kildare’a, który wciąż nosił regalia przewodniczącego Izby Gmin... Przysłano ich tu, by ją skazali. Nie sprawi im to trudności.

Dwa, może trzy dni - żeby zachować pozory sprawiedliwości.

Po co w ogóle zawracali sobie głowę? Czemu po prostu nie zawlekli jej pod topór? Rzecz w tym, że trzeba było przestrzegać pewnych form. Przed uchwaleniem ustawy musieli przedstawić Parlamentowi jakieś dowody. Dzięki temu posłowie będą mogli wrócić do swych hrabstw oraz miasteczek i oznajmić wszystkim, że obalona królowa okazała się potworem, a jej egzekucja była sprawiedliwa. Chivial nie był przy tym jedynym państwem na świecie.

Władcy innych krajów zareagują na stracenie monarchini głośnym oburzeniem. W cieniu, za członkami komisji, siedziało około setki mniej ważnych osób: kanceliści, służba i zapewne też kolejni inkwizytorzy, którzy mieli za zadanie wykrywać, kiedy będzie mijała się z prawdą.

Dostrzegła jednak wśród nich również ludzi, których widywała w towarzystwie ambasadorów i konsulów. Znaczyło to, że przynajmniej jednym z celów tej sądowej farsy jest przekonanie przedstawicieli innych eurańskich państw i zapewne również nakłonienie ich do uznania uzurpatora. Będą musieli zachować pewne pozory uczciwości, choćby nawet niewielkie.

- Protestuję przeciw tej niesprawiedliwości! - Patrzyła na przewodniczącego, lecz w rzeczywistości przemawiała do siedzących w głębi sali świadków. - Uprzedzono mnie o tej sesji przed niespełna dobą. Ledwie zdążyłam zapoznać się z wysuniętymi przeciwko mnie oskarżeniami, nie mówiąc już o przygotowaniu obrony. Od pół roku przebywałam samotnie w celi, pozbawiona wieści ze świata, służby, a nawet książek. Nie pozwolono mi skorzystać z porady prawnej, odmówiono zgody na trybunał złożony z osób równych mi stanem, a mimo to mam odpowiadać...

- - To nie jest sala sądowa. Zgodzisz się współpracować z komisją czy nie? - - Z radością powiem szlachetnym lordom i czcigodnym członkom całą prawdę o tych sprawach, ale tylko wtedy, gdy zostanie spełnionych kilka umiarkowanych warunków.

Domagam się należnych mi królewskich honorów: tronu, królewskiego tytułu... - - Sesja już się zaczęła, pani Ranulf, i jeśli nadal będziesz uparta, wrócisz tam, skąd przybyłaś.

To nie musiał być blef. Niewykluczone, iż ta krótka rozmowa wystarczy, by przekonać zagranicznych obserwatorów, że Malinda jeszcze żyje i że odmówiła skorzystania z szansy przedstawienia własnej wersji wydarzeń. - Proszę zapisać w protokole, że zgodziłam się zeznawać tylko po wyrażeniu ostrego protestu!

Odwróciła się na pięcie i podeszła do stojącego pośrodku komnaty krzesła. Siedząc na nim, będzie musiała mówić bardzo głośno, a do tego ani na moment nie zapomni o swej izolacji. Podobne sztuczki były typowe dla Czarnej Izby. - Komisja rozpoczyna obrady - oznajmił przewodniczący. - Panie sekretarzu, zechciej przypomnieć szlachetnym lordom i czcigodnym członkom brzmienie Punktu Pierwszego.

Zza jego pleców dobiegł piskliwy dyszkant. Malinda wierciła się na twardym krześle, poprawiając spódnice. Zdawała sobie sprawę, że jej strój daleko odbiega od dworskich standardów. Choć była to najlepsza suknia, jaką miała, i przechowywała ją starannie w kufrze z myślą o od dawna upragnionym dniu odzyskania wolności, mole i pleśń zostawiły na niej ślady. Wszystkie jej klejnoty rzecz jasna skonfiskowano. Była zmuszona czesać sobie włosy bez zwierciadła, a nawet porządnego grzebienia. Strategia... musi przygotować strategię. Gdzieś za tymi złowrogimi murami, w świecie uśmiechów i słonecznego blasku, jej zwolennicy nie przestają spiskować, choć oczywiście nie odważą się uczynić wiele, dopóki będzie uwięziona. Uzurpator nie zasiądzie wygodnie na skradzionym tronie, dopóki będzie żyła prawowita królowa Chivialu. Spodziewała się skrytobójstwa: trucizny, puginału albo jedwabnej pętli. Każdy kolejny świt był dla niej niespodzianką. Nie brała poważnie pod uwagę możliwości publicznej egzekucji, a myśl o publicznym procesie w ogóle nie postała jej w głowie aż do chwili, gdy wczoraj wsunięto jej w rękę nakaz stawienia się przed komisją. Być może lord kanclerz, jak się tam zwał, nie panował nad Parlamentem tak pewnie, jakby sobie życzył. Czy to protesty zmusiły uzurpatora do urządzenia tej farsy?

Czy śmie wziąć pod uwagę blady cień szansy, że jednak nie zginie? Niestety, gdy

tylko rozbłysła nadzieja, gniew, który dodawał jej sił, osłabł, ustępując

miejsca strachowi. Jej

ramiona pokryła gęsia skórka, palce zaś zaczęły drżeć. Groziła jej kara śmierci,

a proces nie

był uczciwy.

Kancelista umilkł.

Jeden z parów wyrwał się z pytaniem:

- -...że uknułaś spisek w celu zamordowania swego ojca, Jego Zmarłej Królewskiej Mości Ambrose’a IV...?

- - Nie! - warknęła. - Całkowicie zaprzeczam temu oskarżeniu.

- - Czy zechcesz opisać swe uczucia wobec ojca? Ciepło? Lojalność?

Posłuszeństwo?

- - Nie ma w tym żadnej tajemnicy - odparła Malinda, ważąc słowa. - W dzieciństwie nauczono mnie nienawiści, strachu i pogardy wobec niego. Gdy osiągnęłam już wiek na tyle dojrzały, by mieć własne zdanie, nie znalazłam żadnych powodów do zmiany opinii. Mój ojciec pierwsze dwie żony doprowadził do obłędu, a trzecią zamordował. Czwartą miała zostać dziewczyna miesiąc młodsza ode mnie. Mimo to jestem szczerze przekonana, że był dla Chivialu silnym i sprawnym królem, a kraj straszliwie ucierpiał wskutek jego przedwczesnego zgonu. W życiu prywatnym był tyranem i nigdy go nie kochałam, lecz nie planowałam ani nie pragnęłam jego śmierci.

Nie zamierzała go zabić. To było niedopatrzenie.

1

Miłość może znaczyć ból.

Co ostatnia lekcja, jaką wynosimy z dzieciństwa.

FONATELLES

Pogodnego mroźnego poranka jedenastoksieżyca Malinda obudziła się nagle, przypominając sobie, że to drugi dzień tygodnia jej dziewiątych urodzin. Wyskoczyła z łóżka, otworzyła drzwi i ujrzała na korytarzu fechtmistrza, który siedział na najwyższym stopniu schodów obok wejścia do apartamentu jej matki. Jego obowiązkiem było jej strzec. Wszyscy fechtmistrze byli zbudowani tak samo, szczupli i zwinni, a dwaj, których przydzielono królowej Godelevie, różnili się od siebie tak nieznacznie, że spoglądając z ukosa, Malinda nie była pewna, czy widzi sir de Faita czy sir Arundela. Nie miało to zresztą najmniejszego znaczenia. Ważne było jedynie to, że mężczyzna ma na sobie liberię w barwie leśnej zieleni.

Fechtmistrze królowej rzadko teraz wkładali te stroje, gdyż po siedmiu latach wygnania były już połatane, pocerowane i wyblakłe. Zapewniali jednak, że ich miecze są równie ostre jak zawsze.

Wyczuwając jej spojrzenie, fechtmistrz zaznaczył palcem miejsce w książce, po czym złożył ją, odwrócił głowę i uśmiechnął się do Malindy. Był to sir de Fait. - Dzisiaj? - zapytała. - Przyjeżdża dzisiaj? Wczoraj urządzono wielkie przyjęcie, by uczcić tydzień jej urodzin. Do komnaty wepchnęła się prawie cała ludność wyspy, przynosząc ze sobą ostry odór owiec i innych zwierząt domowych. Na szczęście nie ryb, jako że na Ness Royal nie było portu. Malinda otrzymała wspaniałe prezenty: sukienkę ze złotego jedwabiu uszytą przez panią de Fait, narzutę z owczej skóry na łóżko od lady Arabel, a także całe setki kościanych guzików, sieci na ptaki, drewnianych gwizdków i innych rzeczy, wykonanych przez zamieszkujące wyspę dzieci, oraz rękawice i skarpety zrobione na drutach przez ich matki. Malinda przypomniała sobie o dworskich manierach, których tak bardzo starała się ją nauczyć lady Arabel, i podziękowała za każdy prezent, mimo że była teraz właścicielką pięćdziesięciu siedmiu drewnianych gwizdków i nie miała pojęcia co z nimi zrobić. Matka dała jej oprawny w skórę tom poezji, której Malinda nie rozumiała, ale zrozumie, gdy będzie duża.

Inni nie obchodzili tygodnia urodzin tak hucznie, ona jednak była domniemaną następczynią tronu, co z radością klarowała każdemu, kto nie rozumiał, jak ważną osobą ją to czyni. Dlatego każdego roku dostawała od swego ojca, potwora, prezent. Bardzo cenny prezent. W zeszłym roku był to naszyjnik z czerwonych jak krew granatów, w poprzednim zegar z kukułką, która głośno obwieszczała godziny, a w jeszcze poprzednim sobolowe futro, delikatne niczym dym. Futro było już dla niej za małe, mechanizm kukułki zardzewiał od wilgotnego morskiego wiatru, a naszyjnika nie pozwalano jej nosić poza samym Kingstead, żeby nie przyszło jej do głowy wybrać się w nim do jaskiń albo wdrapywać na klify, lecz mimo to podarunki od potwora zawsze były szczególnie miłym akcentem tygodnia jej urodzin. Fechtmistrz przybywał tu aż z odległego o trzy albo cztery dni szybkiej jazdy pałacu Greymere w Grandonie tylko po to, by klęknąć przed domniemaną następczynią tronu i wręczyć jej paczkę oraz zwój z pięknie wykaligrafowanym listem, oba zapieczętowane królewskim sygnetem. Nigdy nie była w stanie przewidzieć, którego dokładnie dnia nastąpi owo cudowne wydarzenie, gdyż drogi tak późną jesienią bywały bardzo podłe, a rachunek cykli księżyca mógł wyglądać w Kingstead nieco inaczej niż w Grandonie. Niemniej dwaj fechtmistrze królowej Godelevy zawsze wiedzieli, kiedy ten dzień nadejdzie. Twierdzili, że to element czaru połączenia więzią, tak samo jak przebicie serca mieczem. Sir de Fait skinął głową i dotknął ust palcem.

- Czy matka już się obudziła? - zapytała głośno Malinda, która świetnie wiedziała, że nic się nie wydarzy, dopóki królowa nie będzie ubrana. Fechtmistrz zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Malinda wróciła do sypialni, trzaskając drzwiami. Podeszła do okna i spojrzała z zasępioną miną na niebieskozielone morze, białe grzbiety fal, równie białe ptaki oraz niknące w zamglonej dali klify wybrzeża. Nie było widać wielorybów, fok ani nawet łodzi rybackich.

Jak długo będzie musiała czekać? Rozkład dnia jej matki był zupełnie nieprzewidywalny. Całe noce i dnie spędzała na zgłębianiu duchowej wiedzy, studiowaniu ksiąg z zaklęciami, korespondencji z czarodziejami w Chivialu i zagranicą. Wciąż poszukiwała czaru, który pozwoliłby jej odzyskać miłość króla. Od czasu do czasu opuszczała swe pokoje, by opowiedzieć światu o nieszczęściach, które ją spotkały. Nawet Malinda musiała się do niej zwracać „Wasza Królewska Mość” albo „Wasza Miłość”. Jeśli chciała przytulić matkę bądź usiąść na jej kolanach, ceną za to było wysłuchanie kolejnej tyrady o złych uczynkach potwora. Dziewczynka z czasem pojęła, że ta cena jest zbyt wysoka.

Świetnie zdawała sobie sprawę, że pani de Fait i lady Arabel praktycznie ją adoptowały. Jej ojcami byli fechtmistrze, a rodzeństwem ich dzieci. Miała wrażenie, że jest im za to wdzięczna. Z pewnością nie wyobrażała sobie życia bez nich. Doszła do wniosku, że zdąży jeszcze ubrać się jak należy, i włożyła to samo co wczoraj, pomijając buty. Te, które wybrała, miały twardsze podeszwy. Następnie udała się na śniadanie, podskakując, gdy przechodziła obok pokoju matki. Droga była daleka, aczkolwiek jak na królewską rezydencję Kingstead nie było zbyt wielkie. Rzecz w tym, że składało się z kilku budynków. Malinda spała na samym szczycie urwiska, a główna komnata znajdowała się na dole, w porośniętej drzewami kotlinie.

Schodów było mnóstwo. Gdy tylko weszła do środka, Dian de Fait podbiegła do niej i uściskała ją mocno. Była najserdeczniejszą przyjaciółką Malindy. Połączyła je miłość do koni, budzących dreszcze eskapad oraz pogarda dla tych, którzy sprawowali władzę. Były też rzecz jasna pewne różnice. Pulchna Dian uwielbiała się ściskać albo przytulać, podczas gdy wysoka i chuda Malinda musiała dbać o zachowanie królewskiej godności. Gdy szły do stołu królowej, za którym siedziały pogrążone w rozmowie lady Arabel i pani de Fait, Dian cały czas obejmowała ją ramieniem.

Z daleka obie damy były niemal tak samo trudne do odróżnienia jak ich mężowie. Obie były pękate, miały macierzyński wygląd i cechowały się straszliwą płodnością. Różniły się jedynie szczegółami. Pani de Fait była różowolicą blondynką i zawsze otaczała ją woń świeżego chleba bądź ciasta. Urodziła się w leżącym nieopodal Fishport i dlatego uwielbiała dzikie odludzie Ness Royal, krzyki mew i nieustanny łoskot fal. Natomiast Lady Arabel miała ciemne włosy, rumianą twarz i pachniała kwiatami. Jako córka hrabiego zachowała tytuł nawet po poślubieniu człowieka z gminu i była oficjalną damą do towarzystwa królowej.

Tęskniła za gwarem i drobnymi intrygami dworu. Wiecznie opowiadała o urządzanych tam wspaniałych balach i maskaradach. Obie damy wspólnie zapoznały pozostawioną na pastwę losu księżniczkę ze szlachetnymi sztukami czytania, tańca i muzyki, ich mężowie zaś nauczyli ją jeździć konno i strzelać z łuku. Obie umilkły nagle, podniosły się z miejsc i przywitały Malindę dworskimi dygnięciami. To było coś nowego! Być może chodziło o to, że skończyła już dziewięć lat i została damą.

Pozdrowiła je skinieniem głowy i usiadła na ławie, na tyle blisko, by mogła je podsłuchiwać, nie rzucając się przy tym zbytnio w oczy. - Dzień dobry, panie. Czyż pogoda nie jest piękna, jak na tak późną porę roku? To był dworski frazes, którego nauczyła ją lady Arabel. Damy powinny odpowiedzieć... Czy coś było nie w porządku? Malinda nie potrafiła określić, co właściwie ją niepokoi. Zwróciła się w stronę przyjaciółki. Dian jak zwykle siedziała stanowczo za blisko.

Robiła to każdemu, jakby przez cały czas musiała kogoś dotykać, wszystko jedno kogo.

Matka przezwała ją ludzką pchłą.

- - Twój ojciec mówi, że to będzie dzisiaj! - rzuciła od niechcenia Malinda.

- - Pewnie, że dzisiaj. To będzie sir Dominie, tak samo jak w zeszłym roku. Jest

taki

przystojny!

- Nie możesz tego wiedzieć!

Oczy Dian zalśniły triumfalną pewnością siebie.

- Właśnie, że mogę! Przyjechał wczoraj. Spędził noc w chacie wdowy Nan. Malinda rozdziawiła usta. Jej marzenia legły w gruzach. Czy to dlatego fechtmistrze zawsze wiedzieli z góry? Czy cały ten czas wszyscy się z niej wyśmiewali? - Nie rozpowiadaj plotek, Dian! - skarciła ją ostro pani de Fait - Wdowa Nan ma wolną izbę, którą wynajmuje gościom.

W takim przypadku musiałaby spać ze świnią, Malindy jednak nie obchodziła wdowa

Nan. Cała ta historia była zresztą niewiarygodna, ponieważ fechtmistrze nie

spali i w związku

z tym nie potrzebowali łóżek.

- - Rzeczywiście przyjechał wczoraj?

- - Późną nocą - przyznała matka Dian. - Potrzebował trochę czasu, żeby doprowadzić się do porządku po tak długiej podróży. Chyba nie chciałabyś, żeby przyszedł tu cały ubłocony i śmierdzący koniem?

- - Nie chciałabym - zgodziła się Malinda. Nadal jednak czuła się zdradzona. Ilu ludzi sprzysięgło się, by ją oszukać? Wzięła sobie jabłko. W tym roku jabłka już się kończyły.

Kiedy znowu będzie mogła je jeść, będzie już miała prawie dziesięć lat! Miło było pomyśleć, że wkroczyła w dziesiąty rok życia.

- - Ciesz się, że to nie był królewski kurier - wtrąciła Dian. - On wyciągnąłby cię z łóżka, nie zważając na godzinę. Szambelan daje te listy kurierom, ale doręczają je fechtmistrze, bo chcą się przekonać, jak mój tata i sir... - - Dian! - warknęła jej matka.

- - To prawda! Tata mówi, że fechtmistrze trzymają się razem jak rybie łuski. - - Ten czynnik może grać pewną, niewielką rolę, ale przede wszystkim chcą zobaczyć księżniczkę - wtrąciła lady Arabel. - Nie zapominaj, że większość fechtmistrzów jest połączona więzią z tylko jednym podopiecznym, ale Gwardia Królewska przysięga bronić króla, jego dziedziców oraz następców. Dlatego księżniczka Malinda jako dziedziczka króla również jest w pewnym sensie podopieczną Gwardii. Po zastanowieniu Malinda uznała to wyjaśnienie za zadowalające.

- - No cóż, liczy się tylko to, że potwór pamięta...

- - Księżniczko! - rozdarła się pani de Fait.

- - Wasza Wysokość! - wrzasnęła lady Arabel. Ta druga krzyczała głośniej. - - Nie wolno ci go więcej tak nazywać, moja droga. Powinnaś zwać swego królewskiego ojca Jego Królewską Mością, Jego Miłością albo... - - Królowa mówi...

- - Twoja droga matka wiele w życiu wycierpiała i...

- - Osiem poronień, sześcioro martwo urodzonych dzieci i dwanaście lat tyranii.

- - Tego również nie powtarzaj!

Lady Arabel spojrzała wymownie na panią de Fait. Rzadko się zdarzało, by reagowały w ten sposób. Malinda nagle stała się podejrzliwa. Postanowiła spróbować raz jeszcze.

- - Myślał, że Blond Dziwka da mu synów, ale minęło siedem lat, a ona nie może się pochwalić nawet jednym poronieniem.

- - O duchy! - wyszeptała pani de Fait. - Ile mamy czasu?

- - Z pewnością zbyt mało.

Coś tu było wyraźnie nie w porządku. Lady Arabel nagle zaczęła mówić o znakach zapowiadających łagodną zimę, ewidentnie próbując zmienić temat. Malinda sięgnęła po kromkę chleba i słoiczek z miodem. Sir Dominie był nie najgorszy. Stanowił młodszą wersję fechtmistrzów jej matki, tyle że jego brwi były złote, a rzęs nie miał w ogóle. Jego miecz nazywał się Łamacz Kości. Nauczył swojego konia chodzić do tyłu i potrafił też pokroić rzucone w powietrze jabłko na cztery cząstki, nim spadło na ziemię, choć Malinda podejrzewała, że pierwsze cięcie wykonywał wcześniej i dwie zlepione połówki po prostu trzymały się razem.

Wydawało się jej, że minęły lata, nim wszyscy zgromadzili się w komnacie. Królowa zasiadła na tronie, a księżniczka na niższym fotelu u jej boku. Dian stała obok jako jej dworka, a lady Arabel zajęła miejsce po drugiej stronie jako dama do towarzystwa królowej.

Straż pełnił sir Arundel, a służący ustawili się pod ścianami niczym dworzanie na prawdziwym dworze. Królowa Godeleva założyła ozdobioną klejnotami tiarę, lecz miała na sobie szkarłatną suknię, którą nosiła na co dzień już nieco wytartą z poszarzałą i porozciąganą koronkową łamówką. Królowa była bardzo chuda. Nawet dziecko widziało, że jej upstrzone pasmami siwizny włosy nie są zbyt zadbane. Poplamionymi inkaustem dłońmi nieustannie grzebała w stosie listów, które trzymała na kolanach. Co jakiś czas któryś z nich spadał na podłogę. Dian albo lady Arabel podnosiły je i kładły na miejsce. Z roku na rok stos stawał się większy. Fechtmistrze zawsze zabierali te listy i obiecywali, że dostarczą je Jego Królewskiej Mości. Malinda nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu matka śle listy do potwora. Tajemnicze wydarzenie, które zaniepokoiło inne kobiety, w żaden sposób nie wpłynęło na królową Godelevc. Malinda znudziła się już podskakiwaniem z podniecenia na fotelu, postanowiła więc spróbować eksperymentu. - To miło, że potwór pamięta o tygodniu moich urodzin, prawda? Jej matka parsknęła niczym koń.

- - Nie pamięta nawet o twoim istnieniu! Kiedy odsyłał cię tu ze mną, zapewne rozkazał lordowi szambelanowi posyłać ci każdego roku prezent. Nie przestaniesz ich otrzymywać, nawet kiedy będziesz miała sto lat. - - Przecież do mnie pisze - sprzeciwiła się szczerze wstrząśnięta Malinda. - Ma taki piękny charakter pisma...

- - Nieprawda. To pismo skryby. Jego bazgrołów w ogóle nie da się odczytać, a poza tym on nigdy nie używa takich słów. Szambelan na pewno kazał skrybie napisać coś odpowiedniego.

- Och.

Malinda spuściła wzrok, wpatrując się w podłogę. Nie chciała patrzeć na Dian ani na nikogo. Uszy miała czerwone. Czy cały dzień będzie jednym wielkim pasmem rozczarowań?

Wtem skrzypnęły zawiasy. To teraz! Sir de Fait wszedł do komnaty przez wielkie drzwi, zostawiając je uchylone. Serce Malindy zabiło gwałtownie. - - Wasza Miłość! - krzyknął fechtmistrz. - Zbliża się posłaniec.

- - Otwórz drzwi i wpuść go! - rozkazała królowa. Przed rokiem, po wydaniu tego polecenia, do komnaty wpadły niesione wiatrem płatki śniegu, w tym roku jednak ich miejsce zajęły promienie słońca. Po podjeździe pędził szalonym cwałem jeździec. Gdy dotarł do schodów, ściągnął gwałtownie wodze. Koń stanął dęba, młócąc w powietrzu podkutymi kopytami. Jeździec zeskoczył zgrabnie z siodła, zatrzymując się tylko na chwilę, by podać wodze czekającemu u wejścia stajennemu. Tak jest, miał na sobie błękitno-srebrną liberię Gwardii Królewskiej! Rzeczywiście był to sir Dominie. Wbiegł po stopniach i ruszył zamaszystym krokiem przez komnatę. Pod pachą trzymał paczkę, a w drugiej ręce ściskał miecz, którym wywijał nad głową. - - Księżniczka Malinda! - krzyczał. - Zaprowadźcie mnie do Jej Miłości, albowiem mam pilną przesyłkę dla Księżniczki Dziedziczki Chivialu. Gdzie jest ta piękna panna! Biada tym, którzy spróbują mi przeszkodzić w wypełnieniu misji! - - Stój! - krzyknął sir Arundel, wyciągając miecz i ruszając w stronę przybysza. - Kto ośmielił się wtargnąć do tych komnat w tak wojowniczych zamiarach? Przed kilku laty, gdy Malinda była jeszcze dzieckiem, to odgrywane co roku przedstawienie budziło w niej dreszczyk rozkosznego strachu. Nawet teraz, gdy była już duża, schlebiało jej ono i ją ekscytowało. Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero potem, gdy schowano miecze i sir Dominie opadł przed nią na jedno kolano, oferując jej zwój i owiniętą w jedwab paczuszkę. Tym razem była ona za duża, by mógł to być naszyjnik, a za mała na kolejne futro. Dziewczynka położyła ją drżącymi dłońmi na kolanach. Nie otwierając zwoju, wręczyła go Dian. Potem sobie przeczyta, co postanowił do niej napisać nieznany skryba.

Dotknęła pieczęci i obmacała paczuszkę.

- - To koszyk! I to ciężki, na pewno coś jest w środku. - - Płomienie, lepiej żeby było - wyszeptał sir Dominie. Kiedy Malinda na niego spojrzała, zamrugał niewinnie. Dziewczynka stłumiła chichot. Nie śpieszyła się z rozpakowywaniem koszyka. Ostatecznie, następna tak ekscytująca chwila wydarzy się dopiero za rok! Był kanciasty i pięknie pozłacany, a emaliowaną pokrywę zdobił karmazynowy monogram jej imienia na srebrnym tle. Wszyscy patrzyli na Malindę, wstrzymując oddech. Otworzyła zatrzask i uniosła wieczko. Prezent spowito w jagnięcą wełnę.

- Sir Dominicu! - odezwała się zniecierpliwiona królowa. Fechtmistrz wstał z najcichszym z możliwych westchnień i pokłonił się królowej. - - Wasza Miłość.

- - Rok temu powierzyłam ci pewne pisma...

- - Wszystkie doręczyłem zgodnie z obietnicą, pani. Palce Malindy natrafiły na kryształowe buteleczki, starannie pozamykane zatyczkami.

Usunęła wełnę i wyjęła jedną z nich.

- - To dlaczego ani razu mi nie odpowiedział? - Królowa Godeleva podsunęła mu dwie garści listów. - Tym razem użyłam bardziej stanowczych, być może nawet pochopnych...

- - Mam pismo dla Waszej Miłości - oznajmił cicho sir Dominic, wyjmując ozdobioną imponującą pieczęcią kopertę.

Malinda znieruchomiała z palcami na zatyczce buteleczki z perfumami. Nikt na nią nie patrzył. To, czego się obawiała, nagle się zmaterializowało. Nawet sześć buteleczek z rżniętego kryształu, wypełnionych najrzadszymi i najbardziej egzotycznymi perfumami, nie było tak ważne jak ten list.

Królowa Godeleva zaniemówiła na dłuższą chwilę. Potem krzyknęła przenikliwie, strącając stertę listów na posadzkę.

- - Wzywa mnie z powrotem na dwór?! Nareszcie!

- - Nie wiem, Wasza Miłość.

Królowa wzięła list w dłonie z wahaniem, jakby to był skorpion. Potem ujęła go z wielką ostrożnością za brzegi, na krótką chwilę, potrzebną by przeczytać napis na kopercie.

- Nie jest adresowany do mnie! - Spróbowała cisnąć go Dominicowi w twarz, lecz list nie nadawał się do ciskania. Pofrunął lekko w powietrzu. - Tu nie ma żadnej lady Godelevy!

Jestem królową, słyszysz? Królową!

Fechtmistrz złapał zręcznie list.

- Jestem pewien, że to tylko pomyłka skryby, Wasza Miłość. Podał jej go po raz drugi.

- Czy mogę ci pomóc, Wasza Królewska Mość? - zapytała lady Arabel. Wzięła list, złamała pieczęć, rozwinęła gruby papier i wręczyła go swej pani. Malinda siedziała nieruchomo jak wszyscy, nadal ściskając w dłoni perfumy. Wszyscy o niej zapomnieli.

Dokument drżał i szeleści! w dłoniach Godelevy. Wydawało się, że królowa ma trudności ze zrozumieniem słów, mimo że Malinda zauważyła, iż tekst jest bardzo krótki.

Z ust jej matki wyrwał się przeszywający wrzask.

- Nie! Nie dostanie jej! Jest moja! Mam zostać w tym okropnym miejscu sama? Zerwała się z tronu i wzięła Malindę w ramiona. Królewski podarunek runął na posadzkę przy akompaniamencie kurantów pękającego szkła. W powietrze wzbiła się chmura dławiącej woni, szczypiąca w oczy i ściskająca gardło. Godeleva krzyknęła po raz drugi, jeszcze głośniej i bardziej przeciągle. Malinda podążyła za jej przykładem. Kobiety przyszły księżniczce z odsieczą. Była królowa uciekła z komnaty, zawodząc wniebogłosy. Ścigał ją sir Arundel, a lady Arabel i pani de Fait biegły tuż za nim.

Sir de Fait wyniósł Malindę na dwór, daleko od całej tej histerii, zamieszania i mdłej woni perfum. Wydawało się, że sir Dominie miał zamiar podążyć za nimi, lecz nagle zmienił zdanie. Fechtmistrz zaniósł ją na trawiaste wzgórze i stanął na szczycie urwiska, spoglądając na błękitne morze. Tam postawił ją na nogach i uklęknął obok. Zielsko tańczyło na słonym wietrze, który targał ich włosy. Mężczyzna objął ją ramieniem. - Szkoda, że twój prezent się potłukł. Jestem pewien, że król kupi ci nowy, kiedy tylko o tym usłyszy.

Malinda nadał łkała tak bardzo, że nie była w stanie się spierać, potrząsnęła więc tylko głową. Po co jej perfumy?

- Rozumiesz, co było w liście do twojej matki? - zapytał. -Nie pojadę!

Odwróciła się do niego plecami, ale nie próbowała ucieczki. - Jesteś księżniczką, pani. Jest ci przeznaczone poślubić księcia i mieszkać w pałacu.

Nie możesz gnić w rym prowincjonalnym chlewie...

Krzyknął nagle i zerwał się na nogi.

Fechtmistrze są niewiarygodnie szybcy, lecz de Fait nie był aż tak szybki, by złapać Malindę i odwrócić, albo zakryć jej oczy. Dziewczynka zobaczyła, jak jej matka sfruwa z tarasu ku rozpościerającemu się daleko w dole morzu. De Fait krzyknął po raz drugi.

- Idiota! Zbrodniarz!

Jego przekleństwa umilkły w oddali, gdy mężczyzna popędził w stronę domu, zostawiając ją samą.

Pogrążeni w żałobie fechtmistrze często wpadali w szał i mordowali przypadkowych gapiów, tym razem jednak rzucili się na siebie nawzajem. Jedyny człowiek, który mógłby ich powstrzymać, sir Dominie, dotarł na miejsce zbyt późno. Arundel zmarł po paru minutach, a de Fait następnego dnia, najwyraźniej z powodu złamanego serca niż od ran. Była to tragedia, mogło jednak być gorzej.

Następnego dnia przybyła królewska kareta z eskortą sześciu fechtmistrzów, którzy mieli dostarczyć księżniczkę Malindę na królewski dwór.

2

Księżniczka jest wzrostu nieczęsto spotykanego u kobiet, lecz postać ma

wdzięczną i z całą

pewnością nie brakuje jej kobiecego uroku. Z gracją porusza się w menuecie, a

zwinnie w

galiardzie. ”Jej cera jest przepiękna, a rękom brak brzydkiej asymetrii, choć

świadczą o raczej

o stanowczości charakteru niż o pokorze. powiadają też, że jej rumieńce częściej wyptfyyvaja z zapału niż z dziewiczej nieśmiałości, jest odważną amazonką, woli sokoły od kądzieli i łucznictwo od szpinetu. Potrafi naciągnąć prawdziwy wojenny łuk równie sprawnie jak każdy zbrojny, pewnego razu na oczach kilku szlachetnie urodzonych świadków powaliła jelenia z odległości blisko osiemdziesięciu kroków, jjej ostry dowcip wielu rozweselit. Ucz niektórych również obraził i jej hrólcwsfci ojciec nieraz uznał za stosowne zbesztać ją z tego powodu.

Z RAPORTU ISILONDZKIEGO AMBASADORA, PIERWSZOKSIĘŻYC 368

Za jednym ciosem pozbawiona przyjaciół, rodziny i jedynego domu, jaki w życiu znała, Malinda wkroczyła w najokropniejszy rok swego życia. Na Ness Royal niekiedy całymi miesiącami nie widziała nikogo nieznajomego, teraz zaś znalazła się pośrodku mrowiska obcych. Wszyscy kierowali na nią wzrok, wszyscy wytężali słuch pod jej drzwiami.

Co gorsza, wszędzie spotykała swego monstrualnego ojca, który wciąż spacerował po swych pałacach na czele świty. Jego olbrzymią postać spowijały jedwabie i futra, zdobiły klejnoty i złoto. Nic nie umykało uwagi jego świńskich oczek. Wielcy lordowie drżeli, gdy marszczył brwi, i rechotali z niepowstrzymanej wesołości po każdym jego żarciku. Na Malindę spoglądał z niesmakiem. Nawet fakt, że była wysoka i silna, przypominał mu, że powinna była się urodzić jako chłopiec.

Jedyną osobą, którą znała na dworze, był sir Dominie. Choć był dobrym

człowiekiem,

nie mógł poświęcić królewskiemu dziecku zbyt wiele czasu, a do tego był zbyt

inteligentny,

by dać dworskim żmijom pretekst do syków.

Godeleva była złą matką, lecz Sian była od niej sto razy gorsza. Po siedmiu latach małżeństwa nadal pozostawała bezpłodna i przerażała ją myśl o rosnącym niezadowoleniu króla. Jego Królewska Mość wykazywał ostatnio zwiększone zainteresowanie debiutantkami i wszyscy wiedzieli, w którą stronę wieje wiatr.

Sian wyznaczyła na guwernantkę księżniczki lady Millet i uznała, że zrobiła już wszystko, co było konieczne. Wybrała chyba najgorszą z możliwych kandydatek. Lady Millet była młoda, lekkomyślna i interesowała się głównie ubarwianiem swego dzienniczka historyjkami o fechtmistrzach. Fechtmistrze słynęli z rozwiązłości, wyglądało jednak na to, że Millet jest zdecydowana zaliczyć całą Gwardię.

Co dziwne, minął niemal rok, nim Sian przyłapano na próbie zaradzenia bezpłodności przy pomocy własnych fechtmistrzów. Nigdy nie udało się ustalić, czy winny był tylko sir Wiwerna, czy też wszyscy czterej trudzili się przy tym na zmianę. Skazano ją za zdradę i ścięto zimnego, dziesięćksiężycowego poranka. Po obiedzie król poślubił lady Haraldę.

Nowa królowa niewiele przewyższała wiekiem Malindę. Była filigranowym dzieckiem o urodzie sylfa, manierach gładkich jak jedwab i żelaznej woli. Wychowana przez cały pułk wiedźmowatych ciotek, nie pozwalała się terroryzować swemu królewskiemu małżonkowi. Z bardzo niepewnych źródeł wiedziano, iż powiedziała kiedyś, że, by zapanować nad mężem, wystarczy nauczyć się spać ze złączonymi kolanami. Choć skłoniła króla, by mianował guwernantką Malindy jedną ze swych licznych wiekowych ciotek, lady Wains, w praktyce większość obowiązków guwernantki wykonywała sama, traktując Malindę jak młodszą siostrę. Sprowadziła na dwór zubożałą lady Arabel i mianowała ją garderobianą Malindy. Dopilnowała też, by Arabel przywiozła ze sobą Dian, żeby księżniczka miała przyjaciółkę. Pani de Fait zdążyła już wyjść ponownie za mąż i wolała zostać na Ness Royal. Królowa usilnie starała się pogodzić ojca z córką. Punkt wyjścia stanowiły dla niej ich wspólne zainteresowania - muzyka, taniec i piękne konie. Jej wysiłki zakończyły się tylko ograniczonym sukcesem, lecz wina nie leżała całkowicie po stronie Malindy.

Szczególnie upamiętnił się pewien wiosenny poranek, gdy jedenastoletnia księżniczka grała na szpinecie dla królowej i jej dam. Rozdarta między gorącą niechęcią do popisywania się jak tresowany pies i wrodzoną determinacją osiągnięcia biegłości we wszystkim, co próbowała robić, Malinda okropnie męczyła się z nowym utworem. Gdy wreszcie dobrnęła do końca, straszliwie zirytował ją aplauz. Wiedziała, że na niego nie zasłużyła. W tej samej chwili fechtmistrz otworzył szeroko drzwi i do środka wszedł monarcha. Rzecz jasna, wszystkie kobiety zerwały się natychmiast na nogi i przywitały go dygnięciem, możliwe więc, iż nie zauważył, że jego córka również jest obecna. Uniósł Haraldę w powietrze i pocałował w policzek.

- - Mam dobre wieści, moja słodka! - zagrzmiał. - Właśnie zaręczyłem tę całą moją córkę z chłopakiem De Mayesów, Anselem. Musimy dziś urządzić rodzinną kolację, żeby to uczcić.

- - Co? - pisnęła Malinda. Przedarła się między damami dworu i podbiegła do ojca. - Z tą małą ropuchą? Z tym wrzodem?

- - Jak śmiesz tak do mnie mówić?! - ryknął oszołomiony podobną bezczelnością król.

Malinda była zbyt wściekła, by zważać na niebezpieczeństwo. - Jestem księżniczką i muszę wyjść za księcia! Czy chcesz zaoszczędzić na moim posagu? - dodała, przypominając sobie urywek rozmowy, który z pewnością nie był przeznaczony dla jej uszu.

Rzecz jasna, skończyło się to katastrofą. Malindę ukarano chłostą i na kilka dni zabroniono jej opuszczania pokojów. Ansel był w gruncie rzeczy nieszkodliwym chłopcem, w którego żyłach płynęła królewska krew, jej kuzynem drugiego stopnia. Choć nawet słynąca z niewyparzonego języka diuszesa De Mayes nigdy nie wychwalała przesadnie syna, nie zasługiwał on na zaliczenie w poczet płazów czy ropnych zmian na skórze. Jego zasadniczym defektem był w oczach Malindy fakt, że był od niej młodszy o pięć lat. Po kilku miesiącach nastąpiła kolejna pamiętna katastrofa. Król dowiedział się, że Malinda znowu jeździ na koniu okrakiem zamiast w damskim siodle. Tak nauczył ją jeździć sir Arundel, na dworze uważano jednak podobne praktyki za niegodne damy, odpowiednie co najwyżej dla wieśniaczek dosiadających osłów. Raz za razem jej tego zabraniano, a ona raz po raz łamała ten zakaz. Ambrose zareagował na to imponującym wybuchem gniewu. - Ty bezczelna, samowolna dziewucho! - ryczał. - Wydaje ci się, że możesz zawsze postawić na swoim! Wydaje ci się, że możesz mieć wszystko, czego zapragniesz! Niestety, Malinda znowu zapomniała, jak należy się zwracać do monarchy. - Tygrys to ognisty ogier! - wrzasnęła. - Chciałabym zobaczyć, jak ty byś na nim jeździł w damskim siodle!

Król omal się nie udławił.

- Kto inny powędrowałby za to do Bastionu. - Ofiarą królewskiej wściekłości padł sir Hoare, dowódca Gwardii Królewskiej. - Wiedziałeś, że to jawna niesubordynacja!

Dlaczego

nie dopilnowałeś, by wykonano nasze rozkazy?

Rzecz jasna, Malinda nigdzie nie ruszała się bez fechtmistrza albo nawet dwóch. Dobrze się czuła w ich towarzystwie, a szczególnie lubiła sir Hoare’a, który cechował się szelmowskim poczuciem humoru i traktował ją z szacunkiem należnym domniemanej następczyni tronu. Tym razem sprzeciwił się dla niej samemu królowi. - - Z całym szacunkiem, sire, duchowa więź każe nam bronić twą córkę przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Odziedziczyła po tobie śmiałość i talent do konnej jazdy, a z pewnością jazda okrakiem jest bezpieczniejsza... - - Nie wolno jej skakać przez przeszkody!

Dowódca był zapewne jedynym człowiekiem w całym królestwie, który ośmieliłby się stawić czoło tak potężnemu wybuchowi gniewu monarchy. - Nie możemy grać jednocześnie roli strażników i guwernantek, panie. Jeśli Jej Wysokość uzna, że ją szpiegujemy, i utraci do nas zaufanie, nie będziemy w stanie dłużej pełnić swych obowiązków.

Ambrose zamachnął się na niego z fioletową od furii twarzą. Hoare uchylił się zgrabnie przed ciosem. Przed drugim uchylił się również. Król darował sobie trzecią próbę.

Niestety, nim minął tydzień, sir Hoare utracił stanowisko, zastąpiony przez fechtmistrza, którego Malinda nigdy dotąd nie widziała. Sir Durendal niedawno powrócił z jakiejś tajemniczej zamorskiej misji. Okazał się jednym z najbardziej zaufanych sługusów jej ojca, zupełnie niewrażliwym na urok i groźby domniemanej następczyni tronu. Gdy wreszcie gruchnęła z dawna oczekiwana wiadomość, że ma się narodzić nowy następca tronu, Malinda cieszyła się tak samo gorąco jak wszyscy. Radowało ją szczęście macochy. Król wpadł w ekstazę i jak zwykle zareagował przesadnie. Jego stosunek do czarów zawsze był nieprzewidywalny. W jednym roku wydawał fortunę na przynoszące szczęście amulety i proroctwa, w następnym zaś odgrażał się, że wygna z królestwa wszystkich czarodziejów. Tym razem zarządził, że królowa musi przebywać w odosobnieniu, w odległym pałacu Bondhill, a potem oczyścił okolicę w promieniu wielu mil z wszelkich przejawów duchowości. Niestety, czary przydają się do wielu rzeczy, a jedną z nich jest uzdrawianie. Królowa powiła zdrowego chłopca, lecz wysiłki lekarzy nie zdołały powstrzymać krwawienia. Po wielu dniach bezowocnych prób załadowali ją do karety i pomknęli jak szaleni do najbliższego ocalałego oktogramu. Było już jednak za późno.

Malinda opłakiwała Haraldę znacznie goręcej niż matkę. Wielokrotnie przeklinała głupotę i upór ojca, choć tylko wtedy, gdy nikt jej nie słyszał. Trzeba przyznać, że król był zdruzgotany. Całymi miesiącami prawie wcale nie pokazywał się publicznie, a królestwem władał lord kanclerz Montpurse. W tym właśnie czasie księżniczka Malinda przekroczyła mistyczną granicę kobiecości. Aczkolwiek nie była już następczynią tronu, ustępowała rangą jedynie nieobecnemu ojcu i bratu, który był niemowlęciem. To była niebezpieczna pozycja dla czternastolatki i łatwo mogło jej się przewrócić w głowie. Gdy tylko wchodziła do komnaty, wszyscy wstawali. Kiedy szła korytarzem, mężczyźni ustępowali jej z drogi i kłaniali się nisko. Tylko ona miała prawo do nakrytego baldachimem w barwach państwowych tronu. Zniknęła trzymająca ją w ryzach dłoń Haraldy, lecz ani zrozpaczony król, ani przepracowany kanclerz nie zauważyli, że nie zastąpiła jej żadna inna. Lady Wains, jej symboliczna guwernantka, pogrążała się już radośnie w starczym zniedołężnieniu.

Domownicy księżniczki stawali się coraz liczniejsi, niczym pieniące się w ogrodzie chwasty. Byli wśród nich lordowie i damy, których nigdy nie widziała na oczy, jak na przykład osiemdziesięcioletni hrabia Dimpleshire, dziedziczny podczaszy najstarszej córki królewskiej. Pod nieobecność królowej każda arystokratyczna żona w kraju gorąco pragnęła zostać mianowana honorową damą dworu księżniczki, choć tylko niewiele z nich kiedykolwiek odwiedzało dwór. Pragnęły również, by ich córki na wydaniu zostały dworkami Malindy, a szczególnie gorąco chciały pozbyć się nienadających się do wydania za mąż córek, niezamężnych ciotek oraz owdowiałych matek i zwalić obowiązek ich utrzymania na króla. Zadanie rozwiązania wynikających z tego politycznych kłopotów oraz dopilnowania, by fraucymer Malindy nie przekroczył możliwej do przyjęcia, a zarazem budzącej szacunek liczebności trzech albo czterech dam dworu i czterech albo pięciu dworek, przypadło lady Crystal, jej damie do towarzystwa. Nikt zdrowy na umyśle nie podjąłby się tej misji dobrowolnie, lecz rodzina Crystal, Candlefenowie, już przed wielu laty wypadła z łask i jej mianowanie było czymś w rodzaju próby dla nich wszystkich, pierwszym etapem rehabilitacji, która mogła trwać całe pokolenie. Była wątłą, niezaradną kobietą, która panicznie się bała, że ściągnie na siebie królewskie niezadowolenie. Manipulacja nią przychodziła Malindzie z łatwością.

Lady Arabel nadal pełniła funkcję garderobianej. Rozdzieliła swe liczne potomstwo między okoliczną drobną szlachtę jako paziów i dworki, nadal jednak wisiał nad nią problem znalezienia posagów dla licznych córek, dzięki czemu była całkowicie zależna od przychylności Malindy. Jej największą zaletą był w oczach księżniczki talent do plotkowania.

Zwala ją swą pierwszą informatorką.

Była jeszcze Dian de Fait. W jej żyłach nie płynęła szlachetna krew, mogła więc zostać najwyżej służącą, lecz wkrótce po śmierci królowej Haraldy Malinda zdołała dla niej załatwić tytuł szambelanki. Dzięki temu Dian mogła pomóc matce się utrzymać. Jej nowy mąż na Ness Royal nie zapewniał jej wiele poza kolejnymi dziećmi. Wains, Crystal, Arabel i Dian - ta czwórka tworzyła stałą, najbliższą świtę Malindy.

Wokół nich kwitł różany ogród dam dworu i dworek, a jeszcze dalej wyrastał prawdziwy las służby i dworzan. Dworskie tytuły często mogły wprowadzić w błąd. Jej ochmistrz byl pracownikiem urzędu kanclerskiego, a za to szambelan jednym z Brintonów, odległych kuzynów z tytułem diuka, których od czasu do czasu trzeba było zadowolić kilkoma pozbawionymi znaczenia nominacjami. Jej koniuszym był baron Leandre, jeszcze bliższy kuzyn, dworski fircyk, który nie odróżniał konia od muła. Po śmierci Haraldy Malinda praktycznie sama sobie była panią. Przez cały rok wędrowała z dworem z jednego pałacu do drugiego - Nocare, Oldmart, Greymere i tak dalej - starając się w miarę możliwości trzymać jak najdalej od ojca. Zdążyła już poznać większość chivianskich arystokratów, od czasu do czasu wybierała więc jakąś interesującą wiejską rezydencję położoną nieopodal Grandonu i wpraszała się tam z wizytą w towarzystwie całego orszaku. Lady Wains podpisywała wszystko, co jej podsunięto, a urząd kanclerski odsyłał dokument opatrzony królewską pieczęcią. Nie miało znaczenia, czy Ambrose rzeczywiście go widział. Malinda lubiła te wycieczki, gdyż pozwalały jej one uciec przed milionem wścibskich spojrzeń, które towarzyszyły jej na dworze. Fakt, że nie wywołała w tym okresie żadnego poważnego skandalu, świadczył dobrze o jej wrodzonym zdrowym rozsądku. Jeśli ostry jak szpilka dowcip narobił jej wrogów, czekali oni na odpowiedni moment.

Gdy król ponownie ujął w dłoń berło, jego irytujące kaczątko przerodziło się już w przerośniętą łabędzicę, oczko w głowie całego dworu. Podobnie jak wielu ojców przed nim nie bardzo wiedział, jak sobie poradzić z młodą kobietą, w którą nieoczekiwanie zmieniło się jego dziecko. Zostawiał jej wolną rękę, pod warunkiem, że będzie grzeczna, ona zaś usilnie starała się nie dawać mu powodów do gniewu.

Ten rozejm okazał się sukcesem. Gdy pod koniec roku 367 Malinda ukończyła szesnaście lat, król przechwalał się przed ambasadorami jej zdolnościami i pozwalał grać rolę oficjalnej gospodyni na królewskich bankietach. Kanclerz Montpurse na jego polecenie odebrał od niej przysięgę członka Rady Przybocznej, król jednak jasno oznajmił, że Malindzie nie będzie wolno brać udziału w jej posiedzeniach. Wyprawił imponujący bal na cześć jej tygodnia urodzin, co stało się dla burmistrza Grandonu wskazówką do wręczenia Malindzie kluczy miasta, a dla Parlamentu do wystosowania listu gratulacyjnego.

Wśród zaproszonych gości musiał się bezwzględnie znaleźć jej narzeczony, lord

Ansel, jedenastoletni chłopak o włosach rudoblond, który nie sięgał jej nawet do

ramienia. W

jej wieku wiele dam miało już mężów, a nawet dzieci, ją zaś czekało jeszcze co

najmniej pięć

lat staropanieństwa, a potem całe życie u boku Ansela. Chłopak wymówił się

niedyspozycją,

dogodnym przypadkiem ospy wietrznej.

Jego matka jednak się zjawiła.

- To bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności! - warknęła z typowym dla siebie brakiem taktu. - On cieszy się jeszcze bardziej od ciebie. Jeśli tobie nie uśmiecha się to małżeństwo, tylko pomyśl, jak to wygląda w jego oczach. Żona zawsze będzie go przerastała rangą. Nawet jeśli wcześnie zacznie się golić, będziesz już wówczas starą kobietą, przynajmniej dwudziestojednoletnią, a do tego zapewne całą stopę wyższą od niego. Niemniej jednak, dzień przerażającego ślubu był jeszcze odległy. Gdy zaczął się rok 368, księżniczka Malinda radowała się dworskim życiem. Była niekwestionowaną przywódczynią młodych dam; gdy tylko miała ochotę, oddawała się umiarkowanym flirtom z młodymi arystokratami bądź fcchtmistrzami, pilnie bacząc, by nie spowodować żadnego skandalu, który dałby starym kocicom pretekst do wysunięcia pazurów. Nie kochała ojca, lecz uważała go za coś w rodzaju na wpół oswojonego smoka, użytecznego strażnika, wokół którego należy chodzić na paluszkach, żeby go nie drażnić. Powoli przestawała się go bać, co okazało się poważnym błędem. Straszliwa Noc Psów stała się dla niej szokiem, tak jak dla wielu. Nagle zrozumiała, że Ambrose IV jest śmiertelny, a kraj go potrzebuje. Realne niebezpieczeństwo na krótką chwilę zbliżyło do siebie ojca i córkę.

3

W połacach zawsze są tajne przejścia.

SIR WĄŻ

W oddali słychać było dzwon, wypełniający zimową noc donośnym, żałobnym dźwiękiem. Malinda nie spała, nie była też jednak w pełni wybudzona. Dumała nad tym, co się dzieje, nie mogąc należycie skupić myśli. Nagle usłyszała krzyki kobiet, trzaskanie drzwiami, podniesione głosy mężczyzn. Usiadła, owijając drżące ramiona wierzchnią kołdrą.

W tej samej chwili zaskrzypiały drzwi sypialni i przez szpary miedzy zasłonami

łoża wpadł

do środka blask świecy.

Pani? - pisnęła Dian. - Pani!

Kto tu wtargnął, Dian?

Malinda z zadowoleniem stwierdziła, że jej głos brzmi w miarę spokojnie, co z pewnością nie odzwierciedlało jej uczuć.

- Zbrojni! Fechtmistrze! Nie Gwardia!

Zbrojni” mogli oznaczać rewolucję albo grupę skrytobójców, natomiast fechtmistrze służyli podopiecznemu, którym nie musiał być król. Tylko Gwardia pozostawała niezachwianie wierna suwerenowi i jego spadkobiercom. Jeśli nie była to Gwardia...

Mój płaszcz! Czego chcą?

To nagła sytuacja, Wasza Miłość - usłyszała czyjś baryton. - Jestem sir Wąż, rycerz Zakonu. Pamiętasz mnie? - Rozległy się ciężkie kroki. - Może ci grozić niebezpieczeństwo.

Proszę cię, chodź z nami natychmiast. Możesz zabrać najwyżej dwie towarzyszki.

Zatrzaśnięto i zaryglowano okiennice. Nonsens! Komnata znajdowała się dwa piętra

nad dziedzińcem. Do środka weszli kolejni ludzie... Dian podała jej pod

baldachim gruby

płaszcz.

- Buty, wszystko jedno jakie.

Malinda wysunęła nogę, owijając się jednocześnie płaszczem. Zdarła z głowy niedorzeczną szlafmycę. Poczuła, że Dian wkłada jej but na nogę, wysunęła więc drugą.

Potem wstała z łoża, odsuwając zasłony. Nieuczesane włosy opadały jej na ramiona. W komnacie pełno już było uzbrojonych mężczyzn, którzy trzymali w rękach lampy. Zza ich pleców wyglądały kobiety w dezabilu. Poznała po twarzach tylko dwóch, sir Węża i sir Jarvisa. Z przedpokoju dobiegały wrzaski starej lady Wains. Przerażona i zdezorientowana staruszka skutecznie zagłuszała chór młodszych histeryczek. - - Pójdziesz ze mną! - Malinda wskazała palcem na Dian, która miała na sobie tylko nocną koszulę. - I ty, lady Crystal. Arabel, natychmiast ucisz ten jazgot. - - To potworne! - wrzasnęła przenikliwie Crystal. - Kim są ci mężczyźni?

Wezwijcie

Gwardię! Jej Wysokość nie...

Zagłuszyły ją nawoływania zbrojnych, którzy wyprowadzili z komnaty nadliczbowe kobiety. Sir Jarvis zamknął i zaryglował drzwi. W środku zostało sześciu mężczyzn, Malinda, Crystal i Dian.

Serce księżniczki tłukło się w piersi niczym uwięziony nietoperz. Wciąż było słychać wielki dzwon, jego tony brzmiały już jednak ciszej. Nocą jej sypialni strzegło co najmniej trzech fechtmistrzów. Albo intruzi zabili ich, by się tu dostać - co było wysoce nieprawdopodobne - albo wartownicy pobiegli bronić swego podopiecznego, króla. Sugerowało to, że zagrożenie jest poważne.

- - Na czym polega niebezpieczeństwo, sir Wężu? I dlaczego zamknęliście nas tutaj bez...

- - Do tylnych drzwi, pani. - Imię sir Węża dobrze doń pasowało. Był bardzo szczupły i słynął ze sprytu. Pełnił funkcję zastępcy dowódcy przed sir Nieustraszonym. - Tędy, jeśli łaska.

Inny mężczyzna wyszarpnął z boazerii deskę, która zakołysała się, skrzypiąc zawiasami. Jeszcze inny wszedł do środka. W blasku niesionej przezeń lampy ukazały się wilgotne, kamienne ściany bardzo wąskiego korytarza. - Będzie ci łatwiej, jeśli weźmiesz w rękę tę lampę, pani - oznajmił jej sir Wąż dodającym otuchy głosem. - Uważaj na kałuże.

Malinda wreszcie odzyskała głos.

- Nie wiedziałam, że tu jest wyjście!

Co ważniejsze, nie wiedziała, że tu jest wejście.

- - Oczywiście, że nie. Opowiem ci wszystko, jak już... Ujął ją za ramię.

- - Puść mnie!

Malinda weszła do tajnego przejścia, nie zważając na próbującą ją powstrzymać, protestującą głośno Crystal.

Z początku była to tylko szczelina między dwiema fałszywymi ścianami. Stropu nie było widać. Po paru zakrętach korytarz się rozwidlał, Malinda jednak podążała za światłem lampy idącego przodem mężczyzny. W głowie kotłowało się jej od opowieści o przodkach, którzy uciekali pod osłoną nocy, mając tuż za plecami płomienie buntu. Być może korzystali z tego samego korytarza. Doszła do wniosku, że tym razem nie jest to rewolucja. Gdyby szykował się przewrót, z pewnością dotarłyby do niej jakieś pogłoski. Na pewno chodziło o czary.

Weszła po stromych kamiennych schodach do niskiego, zbudowanego z cegieł tunelu o łukowym sklepieniu. Pod obutymi w pantofelki stopami wyczuwała kałuże, o których wspominał Wąż. Korytarz wypełniała woń stęchlizny. Cuchnęło tu zastarzałą pleśnią.

Magiczne zakony zostały tradycyjnie zwolnione od podatków z tytułu tego, że zajmują się uzdrawianiem i innymi dobroczynnymi działaniami, nie ulegało jednak wątpliwości, że wiele z nich sprzedaje klątwy i eliksiry miłosne, a nawet para się nekromancją i produkcją thralli. Już od pokoleń domy żywiołów wyrastały w całym Chivialu jak grzyby po deszczu, stopniowo gromadząc bogactwa i dorabiając się ogromnych majątków ziemskich. Przed kilkoma miesiącami Ambrose zażądał prawa ich opodatkowania, co było dobrym posunięciem ekonomicznym, lecz wiązało się z wielkimi niebezpieczeństwami politycznymi. Przezorny władca postępowałby ostrożniej, Ambrose jednak nie miał we krwi przezorności.

Parlament, zwykle tak wrażliwy na królewskie łapówki i groźby, tym razem stanął okoniem. Ogromne bogactwa zakonów mogły kupować głosy równie skutecznie jak Ambrose, a w sztuce zastraszenia czarodzieje byli od niego lepsi. Kanclerz Montpurse toczył najbardziej zaciętą walkę w życiu. Izba Gmin kąsała go po kostkach, a król warczał mu prosto do ucha.

Pod pałacem musiały oczywiście być piwnice, Malinda jednak nic o nich nie wiedziała. Minęła po drodze kilkoro masywnych drzwi, zamkniętych i zaryglowanych, a także przechodziła przez inne. Słyszała, jak zamykają je ludzie podążający z tyłu. Nie wiedziała o tajnym przejściu prowadzącym do sypialni. To nie była komnata, w której zwykle zatrzymywała się w Greymere. Kilka dni przed Długą Nocą lord szambelan poprosił ją, by się przeprowadziła do innego pokoju, i bełkotał coś o planowanym remoncie. Ha! Nic takiego się nie wydarzyło, a zresztą renowacje zawsze przeprowadzano latem, gdy dwór przenosił się gdzie indziej. Z pewnością był to kolejny spisek uknuty przez Durendala. Podstępny dowódca Durendal przewidział, że czarodzieje mogą się okazać niebezpieczni, lecz nawet on nie mógł zwiększać liczebności Gwardii szybciej, niż Żelazny Dwór produkował nowych fechtmistrzów. Dlatego był zmuszony improwizować. Przywrócił do służby rycerzy, których było bardzo wielu, gdyż fechtmistrzów z reguły zwalniano z więzi jeszcze przed trzydziestką. Znaczyło to, że dowódca stworzył tajną i nielegalną prywatną armię, przywłaszczając sobie w tym celu państwowe fundusze. Malinda wyciągnęła całą tę historię od sir Orła i sir Cienia i była zapewne jedyną osobą poza Zakonem, która o tym wiedziała. Zastanawiała się, czyby nie opowiedzieć o wszystkim ojcu. Ciekawe, co by się wówczas stało z przemądrzałym panem Durendalem. Okazało się, że zwlekała zbyt długo.

Przewodnik zaprowadził ją w końcu do niskiego pokoju, w którym nie było drugich drzwi, choć umieszczone wysoko na ścianach okiennice z pewnością zasłaniały małe okienka.

W ścianę była wprawiona przerdzewiała drabina, która prowadziła do wyjścia na dach. W podziemiu panował lodowaty ziąb, wilgoć i niezdrowa atmosfera. Można by je wykorzystywać do przechowywania wina, morskiego węgla albo nawet lodu, teraz jednak ustawiono w niej osiem łóżek, dwie ławy oraz kilka wiklinowych koszy. Zapewne były tu też szczury. Mężczyzna, który szedł przodem, ładował teraz szczapy do żelaznego pieca, w którym już zdrowo buzował ogień. Gdy zjawiła się reszta grupy z lampami w rękach - Dian, lady Crystal, sir Wąż i jeszcze jeden człowiek, który zatrzasnął drzwi i zasunął rygle - w pomieszczeniu zrobiło się jaśniej. Pozostała część eskorty z pewnością została w korytarzu, by powstrzymać ewentualny pościg.

Wszyscy oni mieli na sobie dworskie stroje, lecz miecze z kocimi oczami

świadczyły,

że są fechtmistrzami. Wąż, sir Bykowiec

- tęgi, jasnolicy mężczyzna, którego zapamiętała jako niezbyt bystrego - oraz blady blondyn o imieniu... Zwycięzca? Tak, sir Zwycięzca. - Żądam wyjaśnień! - Crystal stanęła przed Maiindą, jakby zamierzała ją bronić przed zgwałceniem przez trzech wojowników.

- Jego Królewska Mość dowie się o tym skandalu! Jeśli grozi nam jakieś niebezpieczeństwo, to gdzie jest Gwardia...

- Cisza! - zawołała Malinda, łapiąc ją za bark.

Podobnie jak wiele przyzwoitek Crystal bardziej się przejmowała pozorami niż

rzeczywistością. Martwiła się tym, co powiedzą na dworze, gdy rozejdzie się

wiadomość, że

księżniczkę porwano ciemną nocą, odzianą tylko w nocną koszulę, i zaprowadzono

do

piwnicy pełnej uzbrojonych mężczyzn. Wszystkie trzy kobiety były nieodpowiednio

ubrane i

miały rozpuszczone włosy. Crystal przewidywała skandal i obawiała się, że król

obciąży ją

winą. Candlefenowie znowu będą zrujnowani.

Za to Dian uśmiechała się głupkowato.

- Nie widzę problemu. Może powinniśmy się wszyscy przytulić do siebie, żeby było nam cieplej?

Lady Crystal pisnęła przerażona, wymachując gwałtownie rękami.

- Jeśli wolisz, możemy pogasić światła.

Dian nie była księżniczką i nie musiała się przejmować reputacją. Zawsze lubiła się przytulać, a niedawno nauczyła się, że przyjemniej jest to robić z młodymi gwardzistami.

Malinda zdjęła koc z jednego z łóżek, owinęła się nim i stanęła przy piecu.

- Chodźcie się ogrzać, panie. Powiedz nam, proszę, co się wydarzyło, sir Wężu.

- - To byly potwory, pani. Sir Bykowiec widział je lepiej ode mnie.

- - Psy, Wasza Wysokość - wyjaśnił z powagą tęgi mężczyzna. - Niektóre z nich

były

wielkie jak byki. Całe setki psów. Wydawało się, że kierują się do królewskich

komnat, pani,

ale atakowały wszystkich, których zobaczyły po drodze. Wspinają się po

pałacowych murach,

przegryzają okiennice i...

- - Czy on jest pijany?

- - To wszystko prawda - zapewnił z zasępioną miną Wąż.

- - Przypuszczam, że Gwardia broni mojego ojca?

- - Do ostatniego człowieka, jeśli okaże się to konieczne. Twego królewskiego

brata

strzegą rycerze, tacy jak my.

- - Dokąd mnie prowadzicie?

Nie była odpowiednio ubrana, by wspinać się po drabinie.

- Donikąd, Wasza Miłość. Bezpieczniejszego miejsca nigdzie nie znajdziemy. Jesteśmy pod budynkiem przystani. Jeśli wróg nas tu znajdzie, będziemy mogli utorować sobie drogę i uciec rzeką. Jeżeli tak się nie stanie, zaczekamy tu, aż niebezpieczeństwo minie, a potem wrócimy do pałacu.

Malinda popatrzyła gniewnie na rycerzy. Ukrywali wesołość, lecz przychodziło im

to

z trudem.

- To melina starych fechtmistrzów, prawda?

Oczy Węża zalśniły w migotliwym blasku lamp, ale na ukrytych pod rzadkim wąsem ustach nie pojawił się nawet cień uśmiechu.

- - Jedna z nich. Skąd wiesz o starych fechtmistrzach?

- - A skąd ty wiedziałeś o tajnym przejściu prowadzącym do mojej sypialni?

Wzruszył wąskimi ramionami i tym razem się uśmiechnął.

- - W pałacach zawsze są tajne przejścia, Wasza Miłość. Są okropnie uciążliwe,

bo

ciągle trzeba ich pilnować. Spędziłem w tej szczurzej norze bardzo wiele nocy. I

w innych

podobnych też.

- - Ale rzadko samotnie - wyszeptał Zwycięzca.

Tajne drzwi i przejścia nie dziwiły Malindy. Na Ness Royal również trochę ich było.

Wszyscy stali, czekając, aż pozwoli im usiąść.

- Być może to właśnie jest tunel, którym twoja prapra, ileś tam razy prababka, królowa Estrith, uciekła przed buntownikami - poinformował ją Wąż. - - W takim razie ma za co odpowiadać. Ta głupia baba powinna była zostać i walczyć. - Malinda przemawiała wojowniczo, lecz jej ramiona pokryła ze strachu gęsia skórka. Nielegalna prywatna armia Durendala nagle wydała się bardzo dobrym pomysłem. O, ogień! Świetnie to wszystko zaplanował. - Wiem, co teraz zrobię. - Usiadła na łóżku stojącym najbliżej pieca. - Podaj mi jeszcze jeden koc, Dian. Dziękuję. - - Wasza Miłość! - sprzeciwiła się oburzona Crystal. - Nie możesz... - - Mogę spróbować. - Malinda położyła się wygodnie i odwróciła do wszystkich plecami. - Możesz mnie strzec przed moimi strażnikami albo położyć się spać. Wszystko mi jedno. Proszę, starajcie się nie grzechotać kośćmi zbyt głośno, sir Wężu. - Mam wrażenie, że to niezły pomysł - odparł, chichocząc. Potem nikt już nic nie mówił. Ciche kroki i poskrzypywanie taśm łóżka wkrótce umilkły, i było słychać jedynie ciche, miarowe kapanie dobiegające z jednego z kątów. Malinda wiedziała, że z pewnością nie zaśnie, ale nie zaszkodzi trochę poudawać. Nie bała się już. Była wściekła. Wściekła na bezczelność, jaką była otwarta zdrada. Wściekła na wścibskiego Durendala za to, że miał rację. Bardziej niż wściekła za to, że umieścił ją w sypialni, do której prowadziło tajne przejście, i nie poinformował jej o tym fakcie. Bała się o przyjaciół z Gwardii, zwłaszcza Orła, Cienia i Chandosa Dian, którzy walczyli z potworami, otaczając murem ciał swego podopiecznego. Bała się o ojca... Bała się nawet o to, co się stanie z krajem, gdyby królowi coś się przydarzyło. To ostatnie tak ją zdumiało, że nadal zastanawiała się nad tą kwestią, gdy zapadła w sen. Była zapewne jedyną osobą spośród mieszkańców Greymere, której udało się zasnąć tej nocy.

Ktoś zapukał w drewniane drzwi: trzy razy, dwa, jeden. Malinda gniewnie nasunęła koc na ucho. Głosy... wydawało się, że to sir Szczęsny, którego niedawno zwolniono z Gwardii... zimno, wilgoć... smród?

Ocknęła się nagle. Usłyszała, że drzwi ponownie się zamknęły i ktoś podszedł do niej w ciemności.

- Wygląda na to, że niebezpieczeństwo minęło, Wasza Miłość. Jego Królewska Mość i następca tronu są bezpieczni i nic im się nie stało. Usiadła zaspana, otulając się ciasno kocem. Dygotała z zimna.

- - Iiu ludzi zginęło?

- - Na razie doliczyliśmy się dwudziestu. - Wąż przemawiał tonem bardzo dalekim od typowej dla niego żartobliwej nuty. - Niektórzy z rannych mogą jeszcze umrzeć.

Słyszałem,

że rany są bardzo paskudne.

- - Ale z pewnością to nie sami gwardziści?

- - Nie, nie. Wśród ofiar są również kobiety. Poległo czterech gwardzistów, pani:

Marynarz, Cień, Vance i Czapla. Liczba zabitych wśród rycerzy nie jest jeszcze znana.

Nie Orzeł! I nie Chandos, który byl aktualnym ulubieńcem Dian. Malinda znała jednak tych czterech i ich lubiła.

- - Spalić ich! Spalić zdrajców, którzy dopuścili się tego okropnego czynu!

- - Z pewnością spróbujemy to uczynić, Wasza Miłość. Gdy wróciła do swych komnat, czekało tam na nią nie tylko osiem dziewcząt i kobiet, których się spodziewała, lecz również około trzydziestu innych, a także kilkunastu mężczyzn.

Wszyscy byli podenerwowani i skrajnie wyczerpani: praczki, fryzjerzy, krawcowe, sokolnicy, nawet jej wielki odźwierny. Ludzie, którzy mieszkali w domach dla służby na drugim końcu pałacu, zbiegli się do niej w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Gdyby to ona była celem ataku potworów, byłoby to niemal najgorsze miejsce, jakie mogli sobie wybrać, na szczęście jednak ani jeden kundel nie próbował wtargnąć do środka. Jedyną osobą, która zachowała spokój, była lady Wains. Wprowadzona w błąd całym tym gadaniem o psach, opisywała polowanie na jelenia z lat swej młodości. - Wychodzić! - ryknęła Malinda. - Potwory zniknęły. Wszystkie oprócz mnie, a to ja jestem najgroźniejsza. Wracajcie do roboty! Lady Crystal, lady Arabel... proszę, pomóżcie mi się ubrać. Musimy złożyć wizytę mojemu ojcu.

Pod jej drzwiami straż pełniło sześciu fechtmistrzów, dwukrotnie więcej niż zwykle.

Jednym z nich był Orzeł. Poczuła ulgę, przekonawszy sie na własne oczy, że

mężczyzna nie

ma nawet siniaka czy zadrapania. Szarfę oficera nosił sir Piers, który wyciągnął

dziarskim

ruchem miecz, by jej zasalutować.

- - Do Jego Królewskiej Mości - rozkazała.

- - Może nie przebywać w swych komnatach, Wasza Miłość. W tej chwili nie nadają się one do zamieszkania.

- - W takim razie pójdę obejrzeć pole bitwy. Po drodze będziesz mógł mi o niej opowiedzieć.

Lubiła Piersa, który zwykle był powściągliwy w mowie, niemal lakoniczny, i wydawało się, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest właścicielem drugiego pod względem atrakcyjności profilu w Gwardii. W jego oczach można było utonąć, a cerę miał ciemną i gładką jak posmarowany olejem orzech. Był moment, że naprawdę za nim szalała. Ustawił swych ludzi, by eskortowali księżniczkę, wszyscy jednak byli jeszcze tak podekscytowani, że nie mogli zamknąć ust. Każdy z nich poza samym Piersem nosił na sznurku, niczym amulet, przynajmniej jeden gigantyczny, okrwawiony kieł. Nawet Piers przyłączył się do ich przekomarzań i bufonady.

Naturalne było to, że księżniczka marzyła o własnym księciu, nawet księżniczka zaręczona z karzełkowatym diukiem. Zwłaszcza księżniczka zaręczona z karzełkowatym diukiem. W ciągu wszystkich tych lat jej ideał mężczyzny zmieniał się kilkakrotnie, zawsze jednak snuł się po jej marzeniach w liberii Gwardii Królewskiej. W dzieciństwie uważała wiecznie jej towarzyszącą zbrojną eskortę za irytującą zawadę, potem jednak zrozumiała, że to wielki zaszczyt. Nawet nie podzielając przekonania fechtmistrzów, iż są oni obiektem gorących westchnień każdej kobiety, nie sposób było zaprzeczyć, że mają styl. Grafik ich służb ustalał dowódca Durendał, Malinda wyposażyła go więc w listę tych, których chciałaby przy sobie widzieć. Durendał zignorował jej życzenia. Jakiś rok temu zasugerowała ojcu, że czas już, by połączyła więzią kilku własnych fechtmistrzów. Ambrose był skłonny się zgodzić, lecz Durendał wybił mu to z głowy. Rzecz jasna, uważał, że to on powinien kierować strażą księżniczki. Nic dziwnego, że nazwisko dowódcy zajmowało pierwsze miejsce na liście wrogów Malindy!

Przed nadejściem Długiej Nocy jej ojciec udał się do Żelaznego Dworu, by zebrać najnowszy plon fechtmistrzów. Przywiózł ze sobą ośmiu, a najmłodszym z nich był sir Orzeł.

Nigdy dotąd nie widziała mężczyzny, który chodzi jak kot. Gdy tylko kierował na nią łakome spojrzenie swych ciemnych oczu, ramiona Malindy pokrywała gęsia skórka. Nie miała już wątpliwości, jak powinien wyglądać jej wymarzony książę, jak powinien się śmiać, uśmiechać i jeździć konno. Do tej pory ukrywała swą sympatię przed dowódcą Durendalem, by nie przyciął Orłu skrzydeł, tak jak zrobił to z innymi fechtmistrzami. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nikt nie zauważył, jak topnieje pod jego spojrzeniem. Dziś rano nie było jednak mowy o gorejących spojrzeniach i męskim głosie. Przemawiał ochrypłym tonem i był tak samo podekscytowany jak pozostali. Po wielkiej bitwie wszyscy byli w triumfalnym nastroju. Nie miała okazji z nim porozmawiać ani właściwie nic powiedzieć. Wszyscy trajkotali o nocnej walce, o potworach, które wtargnęły do królewskich komnat, i o tym, jak komendant - czyli oczywiście Durendal - w pewnej chwili zamknął Jego Miłość w garderobie. Nie ulegało wątpliwości, że właśnie narodziła się kolejna fechtmistrzowska legenda.

Wędrówka przez pałac była sceną rodem z koszmaru. Nawet w najgorszych snach Malinda nie wyobrażała sobie, że będzie musiała przechodzić nad rozszarpanymi ciałami w samym środku Greymere. Robotnicy uprzątali je już i wywozili taczkami. Na posadzkach, a nawet ścianach pełno było plam zeschłej krwi. Wszędzie unosił się smród wyprutych psich flaków. Komnaty jej ojca rzeczywiście wyglądały jak pole bitwy. Po oknach zostały jedynie dziury, a sterty martwych psów sięgały jej głowy. Najwyraźniej parę pomieszczeń wyszło z całego zamieszania bez uszczerbku, gdyż w ich drzwiach straż pełnili fechtmistrze. Wszędzie krzątali się robotnicy. Malinda już na pierwszy rzut oka zauważyła, że jej ojciec jest nieobecny.

Był tu jednak jego sekretarz, pan Kromman. Siedział za biurkiem w przedpokoju i pracował intensywnie, nic zważając na posokę i smród rzeźni. Wstał z fotela i przywitał Malindę ukłonem.

- Miałem właśnie zamiar cię odszukać, Wasza Wysokość. Jego Królewska Mość nakazał, byś się stawiła na audiencji w Różanej Komnacie, godzinę po południu. Krommana otaczała powszechna nienawiść. W latach młodości był inkwizytorem i nadal nosił czarne szaty i biret. Nie wyzbył się też charakterystycznego rybiego spojrzenia.

Właściwie to słowo „rybi” byłoby w jego przypadku pochlebstwem. Bezkrwista cera i białe, zwisające w strąkach włosy bardziej pasowały do topielca. Kromman okrążył biurko, podszedł do Malindy i wręczył jej jakiś dokument. - Wejdziesz przez zachodnie drzwi, jakieś dwadzieścia minut po godzinie, którą przed chwilą wymieniłem. Heroldzi udzielą ci wskazówek. Ma z tobą być pełna świta. Gdy przywitasz Jego Królewską Mość, swego ojca, wskazana byłaby umiarkowana demonstracja uczuć. Skreśliłem kilka słów, które możesz uznać za odpowiednie, choć rzecz jasna musi to wyglądać, jakbyś przemawiała bez przygotowania. Podał jej papier, zignorowała go jednak. Najwyraźniej miała to być jedna z tych pozornie spontanicznych uroczystości, które lubił urządzać Ambrose. Zdaniem Malindy podobna hipokryzja była odrażająca i bezcelowa. Przecież i tak nikt nie dawał się nabrać.

- Działasz nadzwyczaj sprawnie, panie Kromman! Miałam nadzieję, że przekażesz mi ojcowskie gratulacje z powodu uratowania życia, a może nawet zapytasz w jego imieniu o moje zdrowie i samopoczucie.

Próby utarcia nosa inkwizytorowi - nawet byłemu - przypominały żucie kamieni. Szkliste oczy przyglądały się jej przez dość długą chwilę, nim wreszcie Kromman raczył jej odpowiedzieć.

- Sądzisz, że zapomniałbym przekazać ci taką wiadomość, gdyby Jego Królewska Mość mi ją powierzył?

Wzruszyła ramionami.

- - Może i nie. Miałam tylko nadzieję. Czy podyktował ci tę przemowę, którą mi machasz przed nosem, czy też skomponowałeś ją osobiście? - - Sformalizowałem jego instrukcje.

- - W takim razie ja je zdeformalizuję. I słowa, i towarzyszące im uczucia, będą pochodziły wyłącznie ode mnie.

Pokłonił się, nie uznając, iż został pokonany. Malinda okręciła się na pięcie, zamiatając spódnicami, i opuściła komnatę. Kromman był wścibskim intrygantem.

Nie

zajmował na jej liście odrażających gadów miejsca tak wysokiego jak Durendal,

deptał mu

jednak po piętach.

4

Nie bójcie się niczego poza brzegiem po zawietrznej, piorunami i krewnymi RADGAR vELEDING NIEOPUBLIKOWANY LIST DO SYNÓW Ceremonia jak zwykle się opóźniała i w przedpokoju za zachodnimi drzwiami roiło się od czekających na wpuszczenie do komnaty ludzi. Heroldzi, zgodnie ze swymi zwyczajami, robili mnóstwo niepotrzebnej wrzawy, wydając rozkazy, wymachując listami gości i zaglądając przez judasze, by sprawdzić, co się dzieje w środku. Malinda przyłączyła się do nich, zagarniając jeden z punktów obserwacyjnych dla siebie. Nikt nie odważył się przegonić stamtąd księżniczki.

Każdy szlachcic przebywający w okolicach Grandonu przybył pośpiesznie do pałacu, by pogratulować królowi ocalenia życia. Korpus dyplomatyczny zachował się identycznie.

Wszystkie cechy przysłały delegacje - Starożytne Bractwo tego i Czcigodna Kompania owego. Ambrose stał dumnie na podium, przyjmując hołdy. Był w wyśmienitym humorze, mimo że nie spał całą noc. Uwielbiał pompę i pochlebstwa, zwłaszcza gdy szły ze sobą w parze. Przepyszny strój - wyściełany kaftan z rozcięciem, obszyty futrem płaszcz, kapelusz z piórem, łśniące od drogich kamieni ordery - wszystko to sprawiało, że wydawał się dwukrotnie większy od każdej z obecnych w sali osób. Spośród stojących z tyłu dygnitarzy wzrostem przewyższał go jedynie chudy wielki inkwizytor. Wydawało się, że nikt nie przestrzega żadnej hierarchii ani kolejności. Można by pomyśleć, że audiencja przebiega zupełnie spontanicznie, Malinda podejrzewała jednak, że kilkunastu heroldów przygotowywało ją pracowicie już od świtu.

Niektórych, obdarzonych szczególnymi łaskami, dworzan zapraszano właśnie na podium, by stanęli u boku Jego Królewskiej Mości. Podwyższenie zapełniało się stopniowo głowami ministerstw i zakonów. Stanęli już tam matka przełożona białych sióstr, wielki czarodziej Królewskiego Kolegium Magów, rzecz jasna wielki inkwizytor, lord kanclerz... lord Granville? Jeszcze nie wyjechał?

Malinda spuściła nagle wzrok, czując przemożny odór bzów. O jej pierś otarł się poszerzony wyściółką bark. Kuzyn Courtney również starał się zajrzeć przez judasza, choć musiał w tym celu stanąć na palcach, i wykorzystał ten ruch jako pretekst, by się o nią ocierać.

- Na siedem zbawczych duchów! - zaszczebiotał. - Tylko popatrz na gubernatora!

Łatwo się domyślić, czyim jest synalkiem!

Malinda odsunęła się pod poręcz, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem i zniechęcić kuzyna do dalszego kontaktu cielesnego. Jako syn siostry jej ojca Courtney powinien być co najmniej diukiem, a właściwie to nawet księciem, choć jednak przekroczył już czterdziestkę, nadal pozostawał tylko baronem Leandre, który to tytuł odziedziczył po ojcu. Był uosobieniem dworskiego fircyka, człowiekiem o ciętym dowcipie, nienagannym guście i przesadnie dobrych manierach, lecz całkowicie pozbawionym znaczenia. Nigdy się nie ożenił, lecz kochanki zmieniał z wielką swobodą. Wciąż nawiązywał nowe flirty, związki i romanse, w ogóle nie przejmując się perspektywą skandalu. Ambrose miał swego siostrzeńca w głębokiej pogardzie. Mianował go koniuszym Malindy tylko po to, by zrobić zeń pośmiewisko, lecz nawet król nie był w stanie stłamsić Courtneya, który pysznił się tym tytułem, przechwalając się jednocześnie, że nigdy w życiu nie był w stajni. Obiektem jego wzgardy był inny kłopotliwy krewny. Dynastia Ranulfów musiała mieć trochę czarnych owiec, tak jak w porządnym pałacu muszą być szczury. Rosły mężczyzna stojący obok króla zwał się Granville, był lordem gubernatorem Wylderlandu i nieuznanym bratem Malindy, z nieprawego łoża. Pojawił się na dworze przed Długą Nocą, choć nie widziano go tu od wielu lat. Malinda liczyła na to, że już sobie pojechał, wrócił do swych obowiązków, które polegały na paleniu chat i mordowaniu wieśniaków. Ambrose miał o nim stanowczo zbyt dobrą opinie i najwyraźniej nie zamierzał jej zmieniać. Granville wyglądał jak młodsza i twardsza wersja króla. Nie był tak wysoki ani otyły, lecz miał takie same żółte oczy i frędzle brązowej brody. Do tego celowo ubierał się w podobny, zielono-złoty strój, na wypadek gdyby któryś z gapiów nie zauważył podobieństwa. - - Wygląda wspaniale! - westchnął Courtney. - Kiedy Wyldom uda się wreszcie zrobić w nim dziurę, wystarczy, że wsadzimy go na spiżowego konia i sam będzie mógł zostać własnym pomnikiem.

- - Masz trochę racji. Jest w nim coś pomnikowego.

- - Złośliwość to moja specjalność, moja droga. - - Królewskie bękarty są nieuniknionym produktem ubocznym monarchii - stwierdziła Malinda, pragnąc zademonstrować, że ona również potrafi być złośliwa.

Małżeństwa rodziców Courtneya nigdy oficjalnie nie zatwierdzono. - W Chivialu, w przeciwieństwie do niektórych innych krajów, nigdy się ich nie uznaje. Nieduży człowieczek popatrzył na nią. Musiał w tym celu odchylić głowę. Zlewał go pot, który zmieniał pokrywającą mu twarz warstwę pudru w drobne wysepki. Wyglądało na to, że znowu powodzi mu się świetnie. Na palcach mężczyzny błyszczały klejnoty, a strój miał bogaty i skrojony tak, by maskował baryłkowatą figurę. Na jego pomalowanych ustach wykwitł wzgardliwy uśmieszek.

- - Kiedyś musi być ten pierwszy raz, kochanie. A poza tym Granville zawsze był wyjątkowy.

- - Pod jakim względem?

- - Już dobrze! - Rozpromienił się i przysunął do niej z miną spiskowca. Potrafił gromadzić plotki zapewne jeszcze lepiej niż Arabel, choć rzadko raczył dzielić się nimi z Malinda. - To oczywiście było przed moimi czasami. Rozumiesz, Granville jest o kilka dobrych lat starszy ode mnie. - W rzeczywistości gubernator był o cztery lata młodszy. - To był naprawdę ogromny skandal! Markiza Newport urodziła syna. No cóż, to się zdarza, choć nie wątpię, że jesteś zbyt niewinna, by wiedzieć dlaczego. Markiz okazał się jednak wyjątkowo nietaktowny. Oznajmił publicznie, że to nie jego dziecko, i oskarżył żonę o cudzołóstwo! Pytam cię, jak można zawsze spać we własnym łożu? Próbował nawet dowodzić, iż ojcem jest następca tronu. Kłopot w tym, że twemu drogiemu ojcu, który to oczywiście był wówczas następcą tronu, brakowało jeszcze kilku lat do wieku, w którym podobne zarzuty zaczyna się traktować poważnie, a do tego dama była trzy razy starsza od niego!

Ambrose miał już pięćdziesiąt lat, prawie pięćdziesiąt jeden. Granville miał trzydzieści sześć. Malinda nigdy dotąd nie zastanawiała się nad płynącymi z tego implikacjami. A ona w wieku szesnastu lat nadal była zgrzybiałą dziewicą! Uniosła brwi i mruknęła „mm?”, by zachęcić go do dalszego mówienia.

- - Sprawę zatuszowano, głównie za pomocą jawnego zastraszenia. Dziecko z

niechęcią zaakceptowano, ale gdy twój drogi ojciec wstąpił na tron, markiz był

już

umierający, jego prawi synowie umarli przed nim, a jego braciom bardzo się nie

podobała

myśl, że tytuł i ziemie przejdą na królewskiego bękarta. Nie sądzisz, że był to

z ich strony

brak lojalności? Twój ojciec pozwolił, by chłopaka wydziedziczono, ale Granville

był już

wtedy wystarczająco dorosły, by również narobić kłopotów! Zażądał tytułu

hrabiowskiego i

dowództwa pułku.

- - A teraz jest gubernatorem!

- - Ojej! Okazał się bardzo zdolnym dowódcą. Od czasów Goisberta II nikt nie odniósł tak wielkich sukcesów w pacyfikacji Wylderlandu. - - Na cmentarzach zwykle panuje spokój.

Courtney zachichotał z aprobatą i poklepał ją po ramieniu. - Bardzo dowcipne, moja droga! Muszę to zapamiętać! Chivial już od stuleci próbował podporządkować sobie Wylderland, lecz po kolejnych kampaniach Wyldowie wycofywali się na bagna i pomiędzy wzgórza, by ostrzyć tam miecze przed następną walką. Granville był zdolnym rzeźnikiem, specjalistą od masakr i spalonej ziemi, lecz jego sukcesy okażą się równie przemijające jak triumfy poprzedników. Niemniej jednak, niedawna wojna Chivialu z Isilondem zakończyła się narodową hańbą, konflikt z Baelmarkiem ciągnął się już od dziesięciu lat, a Baelowie niemal bez przeszkód pustoszyli chivianskie brzegi, dobre wieści zawdzięczano więc jedynie dziarskiemu lordowi Granville’owi. - To ładna suknia, najdroższa - zauważył Courtney, wyciągając rękę, by pogłaskać materiał. - Do twarzy ci w czerwonym. Do twarzy ci w każdym kolorze. Malinda odwdzięczyła mu się szybkim kopniakiem w kostkę. Courtney skrzywił się i pośpiesznie cofnął dłoń. Zadała sobie pytanie, jak to możliwe, by jedna rodzina wydała dwóch tak różnych mężczyzn jak jej przyrodni brat i jej kuzyn - wysoki, bezlitosny wojownik i malutki, pękaty lubieżnik. Obaj jednak byli prawdziwymi zdobywcami. To ciekawe, że równie odrażający mężczyzna miał tak wielkie powodzenie u kobiet. Malinda nie znosiła go, nie mogła jednak zaprzeczyć, że ma spory urok. Być może chodziło o to, że jego złośliwości zawsze były wymierzone w innych. Skłaniał rozmówców ku swemu uszczypliwemu spojrzeniu na życie.

- Ach! - zawołał. - Wybacz mi, kochanie. Wreszcie przybył mój smakołyk. Pokiwał głową, zszedł po trzech stopniach na podłogę i zaczął się przepychać przez tłum niczym ryba prześlizgująca się między trzcinami. Wynurzył się przy drzwiach, by uściskać pewną hrabinę. Malindzie wydawało się dotąd, że jest ona bardzo szczęśliwa w małżeństwie.

Przeniosła swą uwagę na wydarzenia rozgrywające się w komnacie. Nigdy dotąd nie widziała w niej takiego doku. W miarę, jak atmosfera stawała się coraz radośniejsza, jej gniew narastał. Jak można się cieszyć z masakry? Co z tymi, którzy zginęli? Kto ich opłakuje? Kilku znajdujących się w zasięgu jej wzroku fechtmistrzów nosiło bandaże. Nigdzie nie widziała Orła. W komnacie było też więcej białych sióstr niż zwykle, choć Arabel poinformowała ją, że utrzymująca się w pałacu pozostałość czarów doprowadza je do obłędu i matka przełożona stara się namówić króla, by przeniósł dwór do Nocare albo Oldmart. Kanclerz Montpurse, niestety, musiał odejść. Gdy państwowa nawa wpada na wielką rafę, ktoś zawsze musi wypaść za burtę. Malindzie było go szczerze żal. Miała nadzieję, że lego prawdziwego dżentelmena czeka długie i szczęśliwe życie w stanie spoczynku. Jeszcze bardziej bolała nad tym, że złoty łańcuch zawisł na szyi sir Durendala, który dziś rano został lordem Rolandem. Nowy kanclerz stał na podwyższeniu, mając wyjątkowo ponurą mine.

Czekały go długie tygodnie ciężkiej pracy, nim zorientuje się, od czego powinien zacząć.

Srebrny pendent dowódcy wisiał na piersi sir Bandyty, co było bardzo zaskakujące. Lubiła sir Bandytę. Wszyscy go lubili. Spodziewała się jednak, że ojciec awansuje sir Nieustraszonego.

Nawet wypełniający zatłoczoną komnatę odór ludzkiego potu i perfum nie był w stanie zagłuszyć smrodu zdechłych psów. Według najnowszych danych liczba zabitych wynosiła dwudziestu dwóch. Zza zasłony blichtru wyzierała ludzka tragedia. Malinda przede wszystkim myślała o sir Cieniu, który został połączony więzią przed niespełna dwoma miesiącami i był niewiele starszy od niej. Nie potrafił jednym namiętnym spojrzeniem sprawić, by jej serce trzepotało jak szalone, tak jak robił to sir Orzeł, miał jednak wesołe usposobienie i pisał genialne wierszyki wyśmiewające nadęte osobistości. Do komnaty weszła delegacja Izby Gmin. Posłowie uklękli przed królem niczym gawrony na pikniku pawi. Pan przewodniczący zaczął bezbarwnym, nosowym głosem odczytywać przemówienie.

- Teraz byłby najlepszy moment, by Wasza Wysokość... - usłyszała inny głos u swego boku, Malinda odwróciła się z niesmakiem i doszła do wniosku, że pożółkła twarz Ivyna Krommana, otoczona zwisającymi w strąkach, siwymi włosami, przypomina stare jajo sadzone, i że musi kiedyś podzielić się tą myślą z Courtneyem. - Miałabym przerwać panu przewodniczącemu? Sekretarz uśmiechnął się z fałszywą słodyczą.

- Jeśli ktoś tego nie uczyni, spędzimy tu całą noc. Jego Królewska Mość wyraźnie mi rozkazał, żebym w tym akurat momencie coś zrobił. Malinda zerknęła na niego podejrzliwie. Czyżby próbował wciągnąć ją w pułapkę? Gdyby rzeczywiście tak było, z pewnością nie uszłoby mu to na sucho. Zresztą było całkiem możliwe, że Ambrose rzeczywiście chciał, by ktoś uciszył przewodniczącego. - Proszę bardzo, panie sekretarzu. Coś zrobimy. Uniosła spódnice, by zejść na podłogę przedpokoju, po czym stanęła na czele swej świty, upewniwszy się przedtem, że Crystal panuje nad lady Wains, i powiodła damy do Różanej Komnaty wąskim przejściem w tłumie, które udało się jakoś heroldom utrzymać.

Pan przewodniczący nie przestawał przynudzać, skrzętnie wyliczając wszystkie straszliwe nieszczęścia, które spadłyby na kraj, gdyby Jego Królewska Mość zginął na skutek niegodziwego ataku złoczyńców. Nie było to oficjalne orędzie Izby Gmin, jako że zabrakło czasu na przeprowadzenie debaty. Wyrażał po prostu własne opinie, które można było streścić w zdaniu „a nie mówiłem?”. Nic nie mogłoby poirytować jej ojca bardziej.

Malinda potrafiła wyczytać z wyrazu jego nalanej twarzy, że król ma już dość. Miał obrzęki na nogach, a stał tam już od ponad godziny. Zatrzymała się w wymaganej odległości od podwyższenia i wykonała pełne dworskie dygnięcie. Za jej plecami rozległ się szelest tkanin. To damy dworu i dworki poszły za jej przykładem. - Malinda! - zawołał Jego Królewska Mość. - Nasza najdroższa gołąbeczka!

Pan przewodniczący ucichł.

Ambrose zeskoczył ciężko z podwyższenia i uściskał mocno córkę. Zaskoczona tą nieoczekiwaną demonstracją uczuć i pogwałceniem protokołu Malinda omal nie straciła równowagi. Tylko potężna siła ojca uratowała ją przed kompromitującym upadkiem. Nic nie szkodzi. Uścisnął ją jeszcze mocniej. Pod grubą warstwą szat kryło się masywne cielsko.

Byłby okropnym, lecz z pewnością bardzo popularnym aktorem. Spoglądając ponad jego ramieniem, Malinda zauważyła, że jej drogi brat Granville zmarszczył gniewnie czoło.

Cały dwór był zaskoczony zachowaniem króla. Upłynęła dłuższa chwila, nim któryś z dworzan zaczął wiwatować. Pozostali natychmiast podążyli za jego przykładem, co dało Ambrose’owi czas potrzebny, by przyjrzeć się córce z bliska, a potem uściskać ją znowu.

Heroldzi zorientowali się, że monarcha stoi teraz na tym samym poziomie co audytorium, i kazali wszystkim uklęknąć. Dworzanie padli na kolana. - Powiedzieli nam, że nic ci się nie stało - oznajmił Ambrose, gdy wiwaty ucichły - ale wiedzieliśmy, że nie zaznamy spokoju, dopóki nie przekonamy się o tym na własne oczy.

Doprowadza nas do furii myśl, że nasze drogie dzieci narażono na niebezpieczeństwo.

Zastanawiamy się, cóż to za nędzni tchórze odważyli się wypowiedzieć wojnę takim niewiniątkom?

Przyszła kolej na nią.

- To zdrajcy, czcigodny ojcze, obrzydliwi zdrajcy! Cały czas bałam się jedynie o bezpieczeństwo Waszej Królewskiej Mości.

Nie przygotowała żadnej przemowy. To było wszystko, co chciał usłyszeć. Poza tym te słowa brzmiały dziś szczerzej, niż gdyby wypowiedziała je poprzedniego dnia. Naprawdę bała się o niego i o to, co mogłoby się stać, gdyby zginął. Rozpromieniony Ambrose wgramolił się z powrotem na podium i zaprosił ją do siebie.

- Stań obok nas, moja słodka. - W rzeczywistości znaczyło to „tam, za naszymi plecami”. - Kto... ach, panie przewodniczący, wybacz nam, proszę, że ci przerwaliśmy.

Na znak heroldów widzowie wstali z klęczek, wszyscy poza delegacją Parlamentu. Przewodniczący wykrzywił twarz i uniósł zwój, by wznowić odczytywanie przemówienia.

Czcigodny Alfred Kildare był nadętym prawnikiem z Flaskbury, który nie miał na głowie ani jednego włoska. Ten szczegół stał się publiczną tajemnicą, gdy parę tygodni temu, na pałacowych schodach, wiatr zerwał mu z głowy kapelusz. Sir Cień upamiętnił to wydarzenie w jednym ze swych bardziej zgryźliwych wierszyków. Nasz Alfred Kildaro, Chodzi z łysą pałą. Wiatr mu gołą głacę Odsłonił w pałacu. O sir Cieniu wszyscy zapomnieli, ale nadęty, brzuchaty pan Kildare wróci dumnie do Parlamentu i będzie tam ględził jak zawsze. Pojawienie się Malindy bynajmniej nie powstrzymało jego słowotoku. Nawet powtórzył kilka już odczytanych ustępów. - Ojcze! - odezwała się niespodziewanie księżniczka - czy musisz słuchać tego człowieka?

Nie wywołałaby większego wrażenia, nawet gdyby nagle zdarła z siebie ubranie i zaczęła kręcić młynki. Król odwrócił się bardzo powoli i spojrzał na córkę, jakby nie wierzył własnym uszom. Wszyscy inni gapili się tylko na nią z opadłymi szczękami. Kobiety nie mieszały się do polityki. Nikt nie odzywał się do króla bez pozwolenia.

Ani nie obrażał przewodniczącego. Młode dziewczątka nie... Niezamężne dziewki... Złamała tak wiele podstawowych zakazów, że nie sposób było ich wszystkich wyliczyć. Nie mogła się już cofnąć, ruszyła wiec naprzód, wypuszczając z ust potok gniewnych słów. 0 - Upomina cię, że twoje życie jest zbyt cenne, by je narażać, o czym wszyscy w kraju doskonale wiedzą. Daje też jednak do zrozumienia, że musisz wycofać się ze swej szlachetnej walki sprawiedliwsze podatki. Być może nawet spróbuje odwieść cię od zamiaru ukarania złoczyńców, którzy zaatakowali cię w twym własnym pałacu i zabili wielu twych obrońców.

Za jakiego władcę cię uważa? Ja również pochodzę z rodu i z dynastii Ranulfów ubliża mi, że wysłuchujesz takich tchórzliwych biadoleń! Wytłumacz mu, na czym polega honor książąt, sire.

Otłuszczone policzki Ambrose’a niemal całkowicie przykryły małe oczka, a usta skurczyły się prawie do punktu. Albo posunęła się znacznie dalej, niż się tego spodziewał, albo był jeszcze lepszym aktorem, niż jej się zdawało. Odwrócił się niespiesznie i spojrzał na oburzonego przewodniczącego.

- Moja córka odezwała się bez upoważnienia, panie przewodniczący. Wybacz, proszę, tej młodej pannie, która, podobnie jak my wszyscy, przeżyła w ostatnich godzinach wielki wstrząs. Jesteśmy przekonani, że nasza wierna Izba Gmin nigdy by nam nie radziła, byśmy zapomnieli o sprawiedliwości, wyrzekli się walki o uczciwsze podatki, a już z pewnością splamili nasz honor. Dokończ, proszę, swą przemowę. Czcigodny Alfred otworzył i zamknął usta kilka razy z rzędu. Zamiast czytać dalej, wymamrotał kilka prawomyślnych banałów i pokornie podziękował Jego Królewskiej Mości za uwagę. Następnie wetknął sobie zwój pod kurtkę, zamiast podać go oczekującemu paziowi.

Delegacja Izby Gmin wstała, pokłoniła się i odeszła. Wyglądali jak skórki.

Herold

wywołał następnego dostojnika:

- Szanowny burmistrz Grandonu i czcigodni radni... Ambrose przeszył niesforną córkę ojcowskim spojrzeniem, by przestrzec ją przed dalszymi wybrykami. I - ledwie dostrzegalnie - mrugnął. Nigdy dotąd tego nie robił. Audiencja dobiegła końca. Król oddalił się, otoczony fechtmistrzami, nie odzywając się do Malindy ani słowem. Lord Granville popatrzył na nią przenikliwie. - Nawet terier potrafi zatrzymać byka - mruknął i odszedł, nim zdążyła mu odpowiedzieć. Odważył się opuścić podwyższenie wcześniej niż ona! Zmierzając w dół wielkimi schodami na czele świty, Malinda wezwała do siebie skinieniem łady Arabel.

- - Czy kuzyn Courtney znowu spłacił wierzycieli? - - Wydaje się, że baronowi Leandre chwilowo nie brak funduszy - odparła jej pierwsza informatorka, na znak dezaprobaty trzęsąc licznymi podbródkami. - - A czy wiesz, kto jest jego dobroczyńcą?

- - Lady Mildred! To wydarzyło się zaraz po maskaradzie na Długą Noc. Podobno otrzymuje od niej bardzo wiele.

- - Mildred? Sądziłam, że jest szczęśliwą, wierną żoną.

- - Ona? - zdumiała się Arabel. - Duchy! Och, nie! Z całą pewnością nie! Znowu się pomyliła. Za Courtneyem trudno było nadążyć i zresztą chyba nie było warto się trudzić. Ważniejszy był Granville. Co będzie, jeśli jej ojciec nie odeśle bohatera z powrotem do Wylderlandu? A jeśli uzna go za swego syna i mianuje następcą tronu? Bez względu na tradycję po przerażających wydarzeniach ostatniej nocy Parlament zapewne z radością pozwoli Ambrose’owi wyznaczyć dojrzałego i kompetentnego dziedzica. Dla Malindy nie miało to znaczenia, ale biedny, mały Amby zostałby wydziedziczony.

5

Trzeba będzie silnej ręki, by przyzwyczaić tę źrebicę do wędzidła.

LORD GRANVILLE W PRYWATNEJ ROZMOWIE Z KRÓLEM AMBROSE’EM

Nim jeszcze kobiety dotarły do komnat księżniczki, zaatakowała je zgraja przerażonych matek, zdeterminowanych zabrać córki z dworu, by nie pożarły ich tu potwory.

Crystal wpadła w popłoch, a Malinda zagroziła im piorunami królewskiego niezadowolenia, co skłoniło kobiety do ucieczki. Następnie uparła się, że zgodnie z planem uda się na banalne spotkania z krawcową i nauczycielką muzyki, by udowodnić, że życie toczy się tak samo jak dawniej. Wieczorem okazało się, że wszyscy w pałacu chcą położyć się wcześniej, by nadrobić brak snu.

Jak zwykle, zakończyła dzień prywatnymi ploteczkami z Dian, która czesała jej włosy. Były już wystarczająco długie, by mogła na nich usiąść, choć nigdy nie potrafiła pojąć, czemu właściwie miałaby to robić.

- Nie widzę w tym sensu - poskarżyła się, szukając jakiegoś innego tematu do rozmowy niż psy. - Dlaczego kobiety muszą nosić długie włosy? I tak nigdy nie pozwalają nam ich pokazywać.

Aktualna moda dopuszczała jedynie odsłonięcie wąskiego na palec pasa między czołem a czepkiem.

- Mężczyźni to lubią - wyjaśniła rozmarzonym głosem Dian. - Trzeba je układać na męskich nagich ciałach. To doprowadza ich do szaleństwa. - Myślałam, że potrzeba do tego znacznie mniej. Malinda czuła się poirytowana tym, że przyjaciółka jest znacznie bardziej od niej doświadczona. A przynajmniej tak twierdzi. Dian często brała swoje marzenia za doświadczenie.

- - Z początku tak, ale oni łatwo się męczą. Po paru pierwszych razach...

- - Nie chcę tego słuchać! Powinnaś być przykładem dla moich domowniczek. - - Jestem znakomitym przykładem - obruszyła się Dian. - Na świecie byłoby znacznie więcej szczęścia...

Przerwało jej pukanie do drzwi. Do środka zajrzała Arabel, Na głowie miała szlafmycę, a nieumałowana twarz wyrażała strapienie. Poinformowała Malindę, że pod drzwiami czeka paź... Jego Królewska Mość wzywał córkę przed swe oblicze. Natychmiast, rzecz jasna. Tak to już było, gdy za ojca miało się tyrana. Nie mogła iść do króla pozbawiona orszaku. Ta okazja z pewnością wymagała Arabel i Dian. Cała służba udała się już na spoczynek, dworki miotały się więc jak szalone, starając się upiąć jej włosy, znaleźć ubranie i klejnoty. Dworskich strojów nie projektowano z myślą o łatwości przywdziewania, a Ambrose IV nie słynął z cierpliwości. Wydawało się, że minęły godziny, nim trzy kobiety były wreszcie gotowe podążyć za podenerwowanym paziem.

Drzwi

Malindy strzegło sześciu fechtmistrzów, a czterech z nich towarzyszyło im w drodze przez mroczne, ciche korytarze pogrążonego we śnie pałacu. W normalnych warunkach niespodziewane wezwanie do króla oznaczało poważne kłopoty, w tej chwili jednak sumienie Malindy było wyjątkowo czyste. Już od miesięcy nie jeździła konno okrakiem, a jej poczucie humoru również sprawowało się ostatnio w miarę grzecznie. Nie miała zbyt wiele czasu na obawy, gdyż chłopiec zaprowadził ją nie do królewskiego apartamentu, lecz do znacznie skromniejszych komnat, położonych nieopodal jej własnych. Zewnętrznych drzwi strzegło czterech fechtmistrzów i dwie białe siostry, a w przedpokoju czekali dalsi fechtmistrze - przynajmniej tuzin. Nie było jednak wśród nich sir Orła. Zastanawiała się tęsknie, co robi, gdy ma wolne. I z kim. Przełożonym wartowników był zastępca dowódcy Nieustraszony. Choć uśmiechał się wesoło, odnosiła wrażenie, że rewiduje ją starannie wzrokiem w poszukiwaniu ukrytych sztyletów.

- Tylko twoja królewska osoba, Wasza Miłość - oznajmił, pukając do wewnętrznych drzwi.

Spodziewała się tego i wybrała towarzyszące jej kobiety stosownie do sytuacji.

Taka

Crystal, na przykład, byłaby przerażona, gdyby musiała spędzić godzinę z plutonem fechtrnistrzów, Arabel jednak z przyjemnością wysłucha od nich najnowszych plotek, a Dian będzie flirtowała z nimi bezwstydnie i wypełni sobie kalendarz spotkań na cały miesiąc.

Salonik za drzwiami był mały i przytulny. Na kominku buzował ogień, a zamknięte okiennice zapewniały schronienie przed zimowym chłodem. Zastała tam dwóch mężczyzn i dwa krzesła. Jedno z nich wypełnił król Ambrose, który uwalił się na nim niczym bardzo zmęczony stóg siana, mocząc nogi w miedzianej misie wypełnionej gorącą wodą. Bijący od niej ostry zapach ziół niemal całkowicie tłumił woń dymu i wosku. Król zdjął płaszcz i kapelusz. Bardzo rzadko zachowywał się tak swobodnie. Od czasu śmierci Haraldy nie widziała go takim ani razu. Spojrzał na Malindę załzawionymi oczyma i ziewnął. Przywitała go głębokim dygnięciem.

- Wstawaj, wstawaj! - warknął. - Scofflaw! Gdzie on się podział! Taboret, Scofflaw, taboret!

Nie spodziewała się zobaczyć tu Granville’a. Gubernator opierał się o obramowanie kominka. W dłoni trzymał kielich. On również zdjął wierzchnie odzienie, a nawet rozwiązał połowę sznurówek kaftana. Malinda nigdy nie widziała, by jakikolwiek mężczyzna odważył się stanąć przed królem w takim ubiorze czy opierać się o ścianę w jego obecności. Jeśli Granville zachowywał się z taką swobodą, musiało to być ostatnie z całej serii nieformalnych spotkań. Zaproszono ją na rodzinną konferencję. Czy to możliwe, by król postanowił uznać i zalegitymizować swego syna-wojownika? Byłoby to popularne posunięcie. Czy wezwano ją tu tylko po to, by przekazać jej tę wiadomość?

Granville wyprostował się na chwilę, by pokłonić się Malindzie.

- Czy mogę ci nalać trochę wina, Wasza Wysokość? To wzmocniony trunek.

Doskonale odpędza zimowe chłody.

Jego toporna twarz była lekko zaczerwieniona, jakby odpędził już kilka śnieżyc. Scofflaw, stary, słaby na umyśle lokaj, wszedł, powłócząc nogami, przez drugie drzwi i przyniósł taboret. Ustawił go przed Malindą i ulotnił się, ani razu nie spoglądając jej w oczy.

Usiadła i poprawiła spódnice.

- Mały kieliszeczek z pewnością by mi nie zaszkodził, panie. W końcu byli tu sami dorośli...

- Naprawdę świetnie dziś załatwiłaś przewodniczącego, dziewczyno! - warknął Ambrose. - Nawet ja nie ośmieliłbym się przemówić do niego w taki sposób. - Było to wierutne łgarstwo. Nie dalej jak przed miesiącem publicznie nazwał go czyścicielem wychodków. - Czyżbyś chciała sprowokować kryzys konstytucyjny? Starał się ukryć wesołość, znała ojca jednak na tyle dobrze, że mogła się trochę odprężyć.

- Sekretarz Kromman powiedział mi, że chcesz, bym coś zrobiła, sire.

Król złowieszczo wykrzywił nalaną twarz.

- - Chcesz mi wmówić, że to mój sekretarz polecił ci odezwać się bez pozwolenia podczas audiencji?

- - Nie sprecyzował, jakich środków mam użyć. Uznałam, że po prostu przekazał mi twe instrukcje. Z pewnością mam nadzieję, że nie ośmielił się wydawać mi rozkazów z własnej inicjatywy! Jeśli źle zinterpretowałam jego słowa, to bardzo mi przykro, że sprawiłam kłopot Waszej Królewskiej Mości.

Niech królewska pięść spadnie na Ivyna Krommana. Ona z pewnością nie będzie z tego powodu płakała.

Granville podał jej kielich pełen krwawoczerwonego płynu. - - Już nigdy więcej tego nie rób - powiedział Ambrose. - Nie mogę pozwolić, żeby ludzie mówili, iż rozkazują mi dzieci! Bezczelna dziewucha! - Zachichotał ochryple. - Przyznaję, że ci się udało. Ale tylko ten jeden raz, słyszałaś? Niech go płomienie! Nie znoszę go.

- - Każ go ściąć, sire - zaproponował Granville, nalewając sobie wina. - - Gdybym tylko mógł, gubernatorze. Scofflaw! Wsadziłem już paru tych trajkoczących kupczyków do Bastionu, ale Izba Gmin wcale nie stała się od tego bardziej ustępliwa... Scofflaw i - Ambrose westchnął. - Stajesz się dorosła, dziewczynko. - - Już najwyższy czas, sire.

- - Wąż powiedział mi, że chrapiesz.

- - To bezczelność! - warknęła Malinda.

- - Chodziło mu o to, że przespałaś całą noc.

- Nie miałam nic innego do roboty. Ambrose chrząknął, był jednak zadowolony. - - Co ty na to, lordzie gubernatorze? Dziewczynę wyciągają z łoża, ganiają po piwnicach, mówią jej, że pałac zaatakowano, a ona spokojnie się kładzie i zasypia. Wąż przysięga, że nie udawała!

- - Jestem pewien, że ma sporo doświadczenia z kobietami, które udają, że śpią, sire.

Król ryknął głośnym śmiechem.

- Tak jest. Ci fechtmistrze to najwięksi libertyni w historii świata. Ale mało jest dziewek o tak żelaznych nerwach, hę?

Granville popatrzył z zamyśloną miną na Malindę i pociągnął niespiesznie łyk wina.

- - Odwaga jest cechą rodzinną, sire. Król przymrużył oczy.

- - Co chcesz przez to powiedzieć?

Gubernator nie wzdrygnął się pod jego spojrzeniem. Jego twarda, ogorzała twarz wyglądała zupełnie jak oblicze Ambrose’a, tyle że zamiast tłuszczu miał mięśnie i kości. Była to twarz zabójcy. Czy jednak Malinda potrafiłaby to odgadnąć, patrząc na nią? Jak to ująt spostrzegawczy Courtney, ten człowiek był żywym pomnikiem. Zdała sobie sprawę, że jest równie zdumiony jej obecnością, jak ona tym, że spotkała tu jego. - To chyba jasne, sire. Dynastia Ranulfów zawsze słynęła z odwagi. Słynęła też z bursztynowych oczu, a oczy gubernatora były złote. Niemniej nawet wylderlandzki rzeźnik nie ośmielił się o tym tutaj wspominać. Znowu pojawił się Scofflaw, który w jednej ręce niósł wiadro, a w drugiej miedziany dzban, z którego buchała para. Ukląkł przed królem i zaczął czerpać chochlą wodę z miednicy do wiadra. Nikt nie poświęcał mu nawet najmniejszej uwagi. Ambrose ponownie zwrócił się do Malindy, która była bezpieczniejszym celem niż uwielbiany przez naród bohater.

- Pora już znaleźć ci męża, mm?

Na szczęście zdobyła już doświadczenie w kontaktach z ojcem i teraz w każdej

chwili

oczekiwała ataku. Dzięki temu zdołała ukryć szok, przełykając wino, nawet jeśli

uczyniła to

odrobinę za głośno.

- Sądziłam, że można mieć tylko jednego, sire.

Granville roześmiał się z podziwem. Ambrose z początku się skrzywił, potem jednak postanowił podążyć za jego przykładem.

- Naprawdę chcesz czekać, aż ten mały De Mayes wyrośnie z pieluch? Małżeństwo? Zakręciło się jej w głowie. Pomyślała o Orle. To, rzecz jasna, było wykluczone, ale inny mężczyzna, podobny do niego? Jakiś gibki młodzieniec o zmysłowym spojrzeniu, władca małego, bezpiecznego księstwa na ciepłym południu Euranii? Małżeństwo już wkrótce? Koniec z czekaniem na karzełkowatego De Mayesa! Scofflaw nalewał teraz do misy gorącą wodę z dzbana.

- - Ansel to sympatyczny młodzieniec, ojcze, ale...

- - E tam! To głupkowaty konus o piskliwym głosiku, zupełnie jak jego ojciec.

- - Pomijając te drobiazgi.

Granville znowu zachichotał i Ambrose ponownie postanowił zrozumieć żart, choć na ogół własne dowcipy śmieszyły go znacznie bardziej od tych, które usłyszał od innych. Był dziś w niewiarygodnie dobrym nastroju. W podejrzanie dobrym nastroju. Z pewnością uknuł jakieś szalbierstwo.

- Naprawdę wciąż jeszcze wierzyłaś, że mam zamiar cię związać z tym stadem wsiowych przeżuwaczy? - Nigdy nie dał jej do zrozumienia, że mogło być inaczej.

-

Dziewczyno, jesteś stanowczo zbyt wiele warta, by marnować cię dla takich jak oni! - ryknął, unosząc nogi. - Wystarczy, idioto! Chcesz mnie ugotować żywcem? Malinda zadrżała. Królewskie pojęcie wartości mogło daleko odbiegać od jej wyobrażeń na ten temat.

- - To mi pochlebia, Wasza Miłość. Ale dlaczego...

- - Wiesz, że szukam nowej żony?

- - Na dworze faktycznie krążą spekulacje na ten temat. - - No więc to prawda. Odpowiednich kandydatek jest mnóstwo. Montpurse pracował nad tym od dłuższego czasu. - Król wydął wargi. - Byłaś jeszcze wtedy następczynią tronu.

Gdybyś nadal nią była, musiałabyś wyjść za Chivianina, rozumiesz? Syn De Mayesów był najbardziej odpowiedni, a poza tym to on był następny w kolejce do tronu. - Jeśli zignorować Granville’a, Courtneya i ojca Ansela. - Chciałem, żeby był zajęty, na wypadek gdyby okazał się potrzebny. Ale już go nie potrzebujemy, bo masz brata. Król przymrużył powieki, spoglądając na córkę, jakby chciał się przekonać, czy odważy się mu sprzeciwić, z zasadami dziedziczenia nie było jednak dyskusji. Gdyby nadal była następczynią tronu, małżeństwo z Anselem zmniejszałoby niebezpieczeństwo konfliktu o sukcesję. Natomiast teraz, gdy tron miał odziedziczyć mały Amby, trzeba było zminimalizować szansę jej i Ansela. Czekało ją wygnanie do jakiegoś odległego królestwa.

- - Czy mogę zapytać... czy masz na myśli kogoś konkretnego, Wasza Miłość?

- - To ja podejmę decyzję, dziecko!

- Zdaję sobie z tego sprawę, sire. Zawsze jestem posłuszna Waszej Królewskiej Mości.

- Ha! - burknął król, sprawdzając ostrożnie temperaturę wody otłuszczonym palcem u nogi. - Jakoś dotąd tego nie zauważyłem. Jesteś samowolną dziewką i tyle. Scofflaw! Gdzie on znowu się podział? Jest, na przykład, książę Favon z Sandearnu. Ponoć jest silny jak wół, ale jeszcze głupszy od niego. I carewicz Skyrrii, ale ten ma dopiero siedem lat. Przemawiał żartobliwym tonem, lecz jego oczy zadawały temu kłam. Ponownie ostrzegał ją, że nie będzie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Jej małżeństwo było sprawą wagi państwowej. Ansel nagle przestał się jej wydawać taki zły. - Decyzja należy do ciebie, sire. - Ponieważ nie odpowiedział jej natychmiast, ośmieliła się dodać: - Jeśli moje życzenia są godne tego, by wziąć je pod uwagę...

Zadowoliłoby mnie bardzo małe królestwo, ojcze, pod warunkiem, że książę będzie dobry i zdrowy. Zwłaszcza zdrowy.

Co prawda, nie chciała jeszcze wychodzić za mąż. Nawet za sir Orła. I co to miało wspólnego z jej bękarcim przyrodnim bratem? Dlaczego był świadkiem jej męczarni?

- - Jest wśród nich mnóstwo degeneratów - przyznał Ambrose. -Nie chciałbym mieć

zaślinionych, koślawych wnuków. Problem stanowi jednak posag. Księżniczka musi

otrzymać wiano godne naszego honoru. Car zasugerował milion koron. Na pewno

uważa, że

jesteś niewiele warta, jeśli żąda tak wielkiej dotacji! Skarbiec jest pusty. Ta

afera z psami

pogrąży nas dokumentnie.

- - Dlaczego, sire? - zapytała zdziwiona.

- - Ach! Parlament nie pozwoli mi teraz opodatkować domów żywiołów. Królewski pokój, bezpieczeństwo państwa i inne tam gadu-gadu. Połowa posłów jest przekupiona, a druga boi się panicznie. A ty... ty możesz zapomnieć o tej dodatkowej kawalerii, o której marzysz.

- - Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem Waszej Królewskiej Mości przedtem - odparł gubernator. - Moi ludzie nie mają odpowiednich okryć i kwater na zimę. Jeśli wkrótce nie otrzymają żołdu, przestaną być zdolną do walki armią. Ponadto, jeśli zaniechasz opłacania miejscowych wodzów, zaczną przechodzić na stronę Ciarana, a jeśli jeden to zrobi, reszta pójdzie za jego przykładem.

Ciaran był wodzem buntowników albo prawowitym królem Wylderlandu, zależnie, z której strony na to spojrzeć. Chivianscy koloniści panicznie się bali jego partyzantów.

Mógłby udzielać lekcji okrucieństwa nawet samemu gubernatorowi.

Ambrose spiorunował spojrzeniem ich oboje.

- A skąd mam wziąć na to pieniądze, jeśli Parlament nie pozwoli mi opodatkować domów żywiołów, mm? A niech to! Te liczykrupy nie chcą mi nawet przyznać funduszy na budowę okrętów, a potem krzyczą wniebogłosy, że Baelowie odcięli szlaki handlowe. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że moje dochody płyną z ceł, i straciłem przez tych ohydnych piratów więcej niż ktokolwiek inny. Scofflaw! Dawaj jeszcze wina! Jeśli nie chcą uchwalić podatków, które nie pozwoliłyby Ciaranowi zepchnąć Granville’a do morza, to tym bardziej nie zgodzą sie na wysoki posag dla ciebie, dziewczyno. Granville spojrzał z zasępioną miną na Malindę, a potem na króla. Nie powiedział ani słowa. Nagle zrozumiała... Nie! Chyba nie może mu chodzić o to? - Nic mi nie poradzicie? - zapytał jej ojciec. - Żadne z was? No cóż. Co powiecie na Ciarana?

Granville zaczekał uprzejmie, aż Malinda wypowie się pierwsza. Trudno jej było zaczerpnąć tchu, nie wspominając już o znalezieniu odpowiednich słów. Jeśli sprowokuje teraz wybuch straszliwego królewskiego gniewu, może wydarzyć sie wszystko, jeśli jednak nie powie nic, przegra walkowerem. Zaczęła ostrożnie. - Wasza Królewska Mość z pewnością żartuje? Nie potrafię uwierzyć, że byłbyś tak okrutny, by oddać mnie brutalowi, który mieszka na bagnach i odziewa się w niewyprawione skóry.

Nawet tak łagodny sprzeciw wystarczył, by królewskie spojrzenie nabrało złowrogiego wyrazu.

- Wydam cię za tego, za kogo zechcę! Mimo woli zaczęła podnosić głos. - Sire, w Euranii z pewnością jest kilkanaście królestw, w których można by znaleźć dla mnie lepszego męża niż ten potwór. Sto królestw! To buntownik! Czy tak właśnie nagradzasz zdradę? Ręką własnej córki? Powiedziałeś, że nie chcesz mieć ułomnych wnuków. Jaki ohydny pomiot spłodziłby ze mną Ciaran? Jeśli musisz, wydaj mnie za kalekę, dziecko albo wybierz jakiegoś prostego wieśniaka. Wszystko, tylko nie ten bestialski morderca! - Zerwała się na nogi. Kielich z winem wylądował w kominku. W górę buchnęły płomienie i para. - Duchy, nawet gdybyś oddał mnie samemu królowi Baelów... - Cisza! - ryknął Ambrose. - Na osiem, ty przerośnięta jałówko, nie jesteś jeszcze taka duża, żebym nie mógł cię potraktować pasem! Nie byłabyś też pierwszą księżniczką wtrąconą do Bastionu!

Odetchnęła kilka razy, by odzyskać panowanie nad sobą, po czym opadła na kolana.

- Sire, najpokorniej błagam cię o wybaczenie. Straciłam panowanie nad językiem.

Czekała, drżąc, z pochyloną głową.

- - Dziewka! - warknął król. - Bezczelna smarkula! Gubernatorze, czy to by poskutkowało?

- - Czy co by poskutkowało, sire? Czy podpisałby traktat i złożył hołd lenny? Zapewne tak. Lubi w łożu odmianę. Zapewniam cię jednak, że gdy tylko wycofałbyś armię, natychmiast znowu zwołałby plemiona, a twoją córkę zapewne upiekł żywcem albo oddał swoim ludziom. Jej Wysokość ma rację, twierdząc, że w porównaniu z Ciaranem król Baelmarku jest dżentelmenem. Przed upływem roku stałbyś się pośmiewiskiem całej Euranii.

Ambrose odchrząknął głośno. Słowo „pośmiewisko” było w jego przypadku najskuteczniejszym argumentem.

- - E tam, jesteś taki sam jak ona. Na pewno chciałaby mieć w łożu jakiegoś wypachnionego dworskiego dandysa. Ty za to pragniesz, żeby wojna trwała dalej, bo lubisz odgrywać bohatera.

- - Przykro mi, że Wasza Królewska Mość tak sądzi. Wasza Królewska Mość zawsze może mnie odwołać.

Król warknął po raz kolejny.

- Wstawaj, dziewczyno! Schowaj pazurki! Nie wydam cię za Ciarana. Pogonimy tego

mojego nowego kanclerza do roboty. To bystry gość. Znajdzie ci męża, który

zgodzi się

przyjąć cię za cenę, na którą będę mógł sobie pozwolić. A teraz znikaj stąd i

nikomu ani

słowa.

Proces Dzień pierwszy

(CIĄG DALSZY)

Wżyciu prywatnym był tyranem - oznajmiła stanowczo Malinda - i nigdy go nie kochałam, lecz nie planowałam ani nie pragnęłam jego śmierci. Wiatr zawodził w kominie, buchając z paleniska wyjątkowo gryzącym dymem i poruszając prastarymi chorągwiami. Stary par, który zadał to pytanie, poruszył się niespokojnie na taborecie. Był markizem Midlandu i król Ambrose uważał go za przygłupa.

- Szlachetny lord... - przewodniczący pochylił się nad stołem i popatrzył na markiza - ...może zechcieć wstrzymać się z dyskusją o uczuciach świadka aż do chwili, gdy ustalimy wszystkie fakty. Komisji nie obchodzi, co czuła pani Ranulf, a jedynie, co uczyniła.

Pechowy par spuścił wzrok, nie chcąc patrzeć w oczy barwy agatu osadzone w przypominającej czaszkę twarzy. Starzec, zadowolony z potwierdzenia swej władzy, ponownie zwrócił martwe spojrzenie na królową.

- - Zacznijmy więc. Przygotowaliśmy dla świadka listę pytań. Najprościej będzie, jeśli rozważymy zbrodnie...

- - Zbrodnie? - warknęła Malinda. - To określenie zbyt wiele sugeruje. Zbrodni popełniono mnóstwo, lecz rzadko to ja byłam ich winna. Na przykład, gdy mianowałam cię członkiem swej Rady Przybocznej, to czy była to jedynie naiwność, czy zbrodnicze niedbalstwo?

- A czy wszystkie te tajemnicze zgony to zbieg okoliczności, czy seria morderstw? - wychrypiał kanclerz, - Oto, co musimy ustalić. Komitet rozważy wszystkie wypadki w porządku chronologicznym, poczynając od śmierci Agnes, baronowej wdowy Leandre.

-

Starzec nie korzystał z notatek, gdyż na inkwizytorów rzucano czar absolutnej pamięci.

Nawet gdyby lista pytań liczyła setki stron, mógłby ją wyrecytować w każdej chwili. - Poinformuj proszę członków komisji o stosunkach, jakie łączyły cię ze zmarłą. Malinda wzruszyła ramionami.

- - Fakty są powszechnie znane. To strata czasu, ale akurat czasu mi nie brakuje. Jeśli szlachetni lordowie nie mają nic lepszego do roboty, to szczerze im współczuję. Agnes? Moja ciotka Agnes. W dynastii Ranulfów rodzinne swary są głęboko zakorzenioną tradycją. Mój ojciec był jednym z pięciorga rodzeństwa. Troje zmarło w wieku niemowlęcym. Poza nim ocalała jedynie najstarsza siostra. Na długo przed moim przyjściem na świat uciekła z baronem. Tak jest, zwykłym baronem! Nawet nie wicehrabią. - Miała nadzieję, że paru nisko urodzonych członków komisji uśmiechnie się na te słowa, najwyraźniej jednak żaden z nich nie był w nastroju do żartów. - Mój dziadek, wstrząśnięty tak niegustownym zachowaniem, wsadził oboje do Bastionu. Leandre zmarł tam na gorączkę kanałową. Agnes z czasem zwolniono, lecz pozbawiono ją królewskich tytułów oraz odebrano syna, który był jeszcze niemowlęciem. Wychowano go na dworze. Nie doszło do pojednania, nawet gdy mój ojciec wstąpił na tron. Dopiero w... chyba w trzysta sześćdziesiątym ósmym. Tak, dwa lata temu.

Sprowadził ją na dwór. Nigdy przedtem jej nie widziałam. Spędziła tam kilka tygodni, a potem nagle zmarła.

- - Z jakiego powodu? - wychrypiał przewodniczący. - - Powiedziano mi, że wróciła do domu, do zamku Leandre, i zapadła na gorączkę, która bardzo szybko doprowadziła do jej zgonu.

- Tak ci powiedziano, ale czy tak było naprawdę? Nie było, a inkwizytora nie

dało się

okłamać.

6

Skrzywdzić siebie to cenna nauczka,- skrzywdzić innych to zbrodnia.

KRÓLOWA HARALDA

Tydzień po Nocy Psów król Ambrose ustąpił Parlamentowi i wycofał projekt ustawy o opodatkowaniu domów żywiołów. Cwany grubas władał jednak Chivialem już prawie dwadzieścia lat i zdążył się nauczyć kilku sztuczek. Kazał nowemu kanclerzowi przedstawić w Parlamencie coś, co nazwał kaszką z mlekiem, banalny projekt ustawy, który ograniczał się do potępienia złych czarów. Coś równie nieszkodliwego przeszło rzecz jasna przez obie izby bez najmniejszego sprzeciwu. Następnego dnia Ambrose rozwiązał Parlament i, powołując się na ten pozornie niewinny akt prawny, wszczął dochodzenie przeciwko wszystkim użytkownikom czarów. Oznajmił, że wyda licencję tym domom żywiołów, które uzna za tego godne, a pozostałym zakaże działalności, konfiskując jednocześnie ich własność. Nieregularnym oddziałom dawnych fechtmistrzów, którymi dowodził Wąż, przyznano oficjalny tytuł „sędziów Sądu Magicznego”, Zanieśli oni wojnę do obozu nieprzyjaciela, gdzie odkryli okropności, o jakich nikomu się nawet nie śniło. Czarodzieje nie poddali się bez walki. Zaczął się konflikt, zwany potem Wojną Potworów. Ambrose, któremu nigdy nie brakowało odwagi, coraz częściej pokazywał się publicznie, gardząc próbami zamachów. Nawet Malindzie nie udało się ustalić, ile właściwie ich było i jaką postać przybierały. Wszyscy fechtmistrze byli bardzo podenerwowani i nie chcieli rozmawiać o stratach, nie ulegało jednak wątpliwości, że straty były.

Część znajomych

twarzy zniknęła, by nigdy już się nie pojawić.

Jej życie również nie było odporne na zakłócenia. W skład orszaku Malindy weszły teraz także białe siostry, które chodziły za nią wszędzie, sprawdzając każde pomieszczenie, nirn ona się w nim znalazła. Nie mogła dotknąć nawet jednego winogrona, dopóki kosztujący potrawy nie zjadł połowy kiści. Poinformowała ojca, że jest gotowa znieść wszystkie te uciążliwości, lecz nigdy się nie zgodzi, by zamknięto ją w szklanej gablocie jak porcelanową lalkę. W żyłach Malindy również płynęła krew Ranulfów, a do tego jej życie było znacznie mniej cenne od życia króla. Jeśli on może rzucać wyzwanie zdrajcom, powinien jej pozwolić na to samo.

Ambrose zgodził się z oporami, niewykluczone jednak, że zaimponowała mu trochę. Dzięki temu Malinda miała owej zimy więcej swobody niż kiedykolwiek od czasów, gdy chodziła z Dian po kamienistych plażach Ness Royal. Wyjeżdżała ze swymi damami dworu na niezliczone objazdy, odwiedzając miasteczka, w których nigdy dotąd nie była. Wodowała statki, chodziła na bale i wygłaszała mowy. Oficjalne bankiety byty koszmarnie nudne, ale do wiwatujących na ulicach tłumów łatwo było się przyzwyczaić. Poddała inspekcji niektóre z posiadłości skonfiskowane rozwiązanym zakonom. Zbierało się jej na mdłości na widok klatek, w których przetrzymywano ofiary przed obróceniem w thralli. Płakała nad bezrozumnymi seksualnymi obiektami, które w ten sposób tworzono. Dowody jeszcze straszliwszych okropności ukryto przed nią starannie. Stosunki z nowym dowódcą, sir Bandytą, układały się dobrze. Miał on najczarniejsze, najbardziej krzaczaste brwi, jakie kiedykolwiek widziała. Choć zrastały się one złowrogo nad jego nosem, uśmiechał się tak często, że nigdy nie wyglądał groźnie. Był jednym z tych rzadko spotykanych ludzi, którzy potrafią okazywać dobry humor od rana aż do późnej nocy i nigdy nie bywają gderliwi ani niesympatyczni. Gdy dała mu do zrozumienia, że uważa, iż młodsi fechtmistrze byliby dla niej najlepszymi obrońcami, roześmiał się w głos. - Oni z pewnością się z tobą zgadzają, Wasza Miłość! - zawołał. Mimo to przydzielił jej potem kilku z nich. Dzięki temu wiele godzin spędziła, śmiejąc się radośnie z Orłem i jego rówieśnikami, gdy wędrowali razem fatalnymi zimowymi drogami. Brak jej było kanclerza Montpurse’a. Była przerażona, gdy po powrocie z objazdu dowiedziała się, że ścięto go za zdradę. Za zdradę? Montpurse’a? Niestety, zaledwie parę minut po usłyszeniu tej wiadomości nadziała się na następcę Montpurse’a, obmierzłego lorda Rolanda. Podobnie jak ona, kanclerz nigdzie się teraz nie ruszał bez eskorty fechtmistrzów, nawet na pałacowych korytarzach. Zszedł jej z drogi i pokłonił się nisko. - - I jak się po tym czujesz, mój panie? - zapytała go.

- - Po czym, Wasza Wysokość?

Zrobił minę zupełnego niewiniątka. Był wysoki jak na fechtmistrza i trzeba przyznać, że na swój sposób przystojny - ciemnooki, małomówny i śliski jak węgorz. Orzeł i inni fechtmistrze nadal otaczali go czcią i zachwycali się jego umiejętnością władania mieczem.

Malinda nie potrafiła pojąć, co ów talent ma wspólnego z kwalifikacjami do objęcia wysokiego urzędu.

- Po tym, jak odkryłeś zdrajcę tak blisko tronu? I to tak szybko! Z pewnością jesteś zachwycony, że w równie krótkim czasie udało ci się osiągnąć tak wiele? Wzdrygnął się.

- - Nie, Wasza Wysokość - odparł ochrypłym tonem. - Nie jestem zachwycony. - - No cóż, spodziewam się, że z czasem do tego przywykniesz. - Po kilku krokach obejrzała się przez ramię. - Staraj się tak dalej. Wszystko szło dobrze aż do Dnia Barwinków.

Obchodzono go czternastego trzecioksiężyca. Mniej więcej w tym czasie wiosna na nowo odkrywała jagnięta, kwiaty i pogodne wieczory. Jej ojciec zniknął gdzieś razem z większą częścią Gwardii. Malinda doszła do wniosku, że, korzystając z pełni, udali się do Żelaznego Dworu po nowych fechtmistrzów. Dwór przebywał teraz w Nocare, na czas renowacji Greymere. Niedaleko na południe od tego zamku znajdowały się Wzgórza Meald.

Dama mogła się wybrać na nie z przyjaciółkami, żeby zapolować z sokołem. Malinda wzięła eskortę złożoną z czterech fechtmistrzów, trzech stajennych i dwóch sokolników, lecz jedyną towarzyszącą jej dworką była Dian. Lady Arabel marszczyła brwi, lady Crystal meczała jak koza, a lady Wains bredziła coś o maskaradzie, którą widziała przed wielu laty. Malinda nigdy nie przepadała za sportem, który zamieniał gołębie w kłębki krwawych piór. Przygotowała się jak należy, wzięła rozciętą spódnicę i gdy tylko oddaliła się na bezpieczną odległość od pałacu, zamieniła małego, nudnego kucyka i damskie siodło na łypiącego ślepiami, ziejącego ogniem ogiera o imieniu Piorun. Nawet stajenni zaciskali zęby na jego widok. Odesłała do domu wszystkich poza Dian i fechtmistrzami i z najwyższym trudem zdołała zapanować nad Piorunem, dopóki nie znikneli jej z oczu. Potem popuściła mu cugli.

Ogier pomknął przez wzgórza niczym wiosenna wichura, bębniąc kopytami. Inne konie zostały daleko z tyłu. To dopiero była jazda! Rzecz jasna, niedługo ją dogonią. Dian może i lubiła się przytulać, lecz również znakomicie jeździła konno, a większość fechtmistrzów radziła sobie z wierzchowcami prawie tak samo dobrze jak z mieczami.

Najwspanialszym jeźdźcem był sir Orzeł, który wkrótce wyprzedził pozostałych. Gdy zaczął się do niej zbliżać, Malinda „przypadkowo” zgubiła kapelusz i jej włosy łopotały na wietrze niczym chorągiew nieprawości. To dało mu szansę, by się popisać, którą skrzętnie wykorzystał. Wyciągnął miecz i w pełnym cwale podniósł z trawy nakrycie głowy.

Kapeluszowi to raczej nie pomogło, ale za to wywołało mnóstwo śmiechu, rumieńców

i

iskrzenia oczu.

Była wiosna.

W południe urządzili piknik na osłoniętej przed spojrzeniami intruzów polanie. Był tam też szemrzący strumyk o porośniętym mchem brzegu. Fechtmistrze zawsze znali najnowsze dworskie wieści i jeszcze więcej sekretów niż lady Arabel. Nie przeczyli, że Ambrose pojechał do Żelaznego Dworu i może być nieobecny przez kilka dni, gdyż drogi o tej porze roku nie były jeszcze najlepsze.

- To haniebne - zauważył Orzeł. - Dowódca wyrywa dzieciaki z macicy, żeby uzupełnić stan. Pierwszym jest teraz Furia. Ile on ma lat, bracie? Sir Hector wzruszył ramionami.

- Wątpię, czy skończył osiemnaście.

- To śmieszne! - Sam Orzeł miał dopiero dziewiętnaście, idealny towarzysz dla szesnastoletniej księżniczki. - Fechtmistrz musi być w stanie podtrzymywać legendę.

- Jestem pewien, że dasz radę wykonać za niego jego część. Nieulękły zerknął szelmowsko na Malindę.

- Jeśli Iris o tym usłyszy, to nie - sprzeciwił się Hector. Zaczęli nabijać się z Orła z powodu nieznanej Iris, a także kilku innych dziewek.

Zaczerwienił się wściekle i zaczął się odgryzać uwagami na temat ich wieczornych poczynań.

Fechtmistrze byli sławnymi rozpustnikami. To stanowiło jedno ze źródeł ich atrakcyjności.

Dian i Chandos widzieli tylko siebie. Przysuwali się do siebie coraz bardziej, wymieniając spojrzenia, które z minuty na minutę stawały się coraz gorętsze. Była wiosna. - - Chyba zadbam o tradycję i pójdę nazbierać trochę barwinków - oznajmiła Dian, zamierzając wstać z miejsca. Najwyraźniej była zdecydowana znacznie uprzyjemnić Chandosowi dzień spędzony w lesie. Fechtmistrz zerwał się błyskawicznie i wyciągnął do niej rękę.

- - Nie zgadzam się! - Malinda spiorunowała ją swym najgroźniejszym ranulfowskim spojrzeniem. - Ktoś musi mieć na oku tych łajdaków, żeby byli grzeczni. Dian ustąpiła, wydymając usta. Chandos westchnął żałośnie. Hector i Nieulękły uśmiechnęli się szyderczo.

- Dlaczego mamy być grzeczni? - zapytał niewinnym tonem Orzeł, popatrując na nią w ten swój wywołujący dreszcze sposób.

Odwzajemniła mu się spojrzeniem jeszcze groźniejszym od tego, którym zmierzyła Dian.

- - Hector i ja możemy być przyzwoitkami - zaproponował Nieulękły. - - Nie ma mowy! Jeśli dworskie harpie usłyszą o tej wycieczce, i tak już będą miały pod dostatkiem żeru. Dian nie może okłamać inkwizytorów, a wy to potraficie. - - Naprawdę? Nie wiedziałem o tym.

Nieulękły popatrzył na Chandosa, który cieszył się wśród fechtmistrzów reputacją

intelektualisty. (Courtney powiedziałby, że z pewnością dlatego, iż w Żelaznym

Dworze

przyłapano go kiedyś na czytaniu książki).

Chandos wzruszył ramionami.

- - Być może. Zapewne mógłbym tego dokonać, gdyby mojemu podopiecznemu groziło niebezpieczeństwo. To jednak byłby mój czar przeciw ich czarowi, a ich zaklęcie jest mocne.

- - Ja nie jestem waszą podopieczną - zauważyła Malinda - a Dian nie spuści mnie z oczu, gdy w pobliżu są tacy lubieżnicy jak wy.

Wszyscy byli zmuszeni zaakceptować jej słowa. Była jednak wiosna. Zmęczeni i szczęśliwi wrócili do pałacu o zmierzchu. Pioruna dosiadał Orzeł, a Malinda grzecznie jechała w damskim siodle na grzbiecie jego konia. Udali się prosto do stajni, lecz wszyscy stajenni jedli akurat kolację. To była głupota, szaleństwo, obłęd.

To była wiosna.

Malinda złapała Orła w składziku. Zamknęła drzwi, a gdy próbował uciec, zagrodziła mu drogę.

Natychmiast zapomniał o zwykłych dla siebie żartach i cofnął się przed nią w panice.

- - Pani, proszę cię!

- - To był wspaniały, cudowny dzień. Trzeba go zakończyć pocałunkiem.

- - Chcesz, żeby mnie ścięli?

- - Nic nikomu nie powiem. Pod warunkiem, że to zrobisz. W przeciwnym razie zacznę krzyczeć, że próbowałeś mnie dziś zgwałcić przynajmniej z dziesięć razy.

Wymamrotał coś gniewnie, złapał ją za ramiona, cmoknął w policzek i spróbował

się

przedrzeć do drzwi. Nie chciała go puścić.

- - Prawdziwy pocałunek!

- - Był prawdziwy! Proszę!

- - Nie był. Pokaż mi, jak całujesz Iris.

- - Wasza Miłość! Nie jesteś taką dziewczyną.

- - Wyobraź sobie, że jestem, i pocałuj mnie. Jeden prawdziwy, długi pocałunek.

Pokaż mi.

- Śmierć i ogień! - mruknął.

Choć prawie dorównywała mu wzrostem, zdumiała ją jego siła. Nie spodziewała się, że obejmie ją tak mocno, tak gwałtownie przyciśnie usta do jej ust, rozsunie jeżykiem jej wargi... ani tego, że nagle ujrzy światło łampy, a drzwi składziku otworzą się z głośnym skrzypnięciem. Odskoczyli od siebie. Krzyknęła. Orzeł jęknął. Było ich dwóch, lecz mieli na sobie czarne szaty, a jeden również inkwizytorski biret, po ciemku było więc widać tylko ich twarze. Jednym z nich był sekretarz Kromman. Drugi wepchnął się między Malindę a Orła. Był to sir Dominie, który pod nieobecność Bandyty pełnił obowiązki dowódcy. Jego zawsze blada twarz lśniła w mroku niczym kreda. Przez chwilę, która zdawała się trwać całą godzinę, nikt się nie odzywał. Stojące w boksach konie tłukły kopytami o ziemię i chrupały siano. Malinda miała wrażenie, że świat się wokół niej zawalił. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co na to powie ojciec. Duchy wiedziały, jaką krzywdę wyrządziła Orłu.

- - To była wyłącznie moja wina, sir Dominicu. Rozkazałam mu...

- - Oddaj mi miecz, gwardzisto. Wydaję ci zakaz opuszczania kwatery. Orzeł wyjął miecz i wręczył go Dominicowi. Cisza, która zapadła, była bolesna jak krzyk bólu.

- Sir Dominie i ja odprowadzimy cię do twych komnat, Wasza Wysokość - oznajmił Kromman.

- Nie masz prawa mi rozkazywać! - wrzasnęła. Jak mogła być taką idiotką? - W takim razie muszę przekazać sprawę lordowi kanclerzowi - oznajmiła mała, wredna gadzina. - Mam nadzieję, że uznajesz jego autorytet pod nieobecność Jego Królewskiej Mości?

Roland! To z pewnością była robota lorda Rolanda! Gdy był jeszcze dowódcą Durendalem, szpiegował ją nieustannie. Wystarczyło, by wymieniła uprzejme słówko z którymś z fechtmistrzów, a natychmiast przenosił go gdzie indziej. A teraz wciągnął ją w pułapkę.

- Zejdźcie mi z drogi! - ryknęła i opuściła pomieszczenie.

Ledwie zdążyła się wykąpać, gdy paź dostarczył jej pismo z urzędu kanclerskiego.

Lord Rołand błagał o przyznanie mu krótkiej audiencji w sprawie negocjacji

dotyczących

małżeństwa.

Przyjdzie tu napawać się triumfem!

Kusiło ją, by odmówić, pod pretekstem, że godzina jest nieodpowiednia, to jednak zakrawałoby na tchórzostwo, a na to nie pozwoliłaby jej duma. Odpowiedziała, że wizyta jego lordowskiej mości będzie dla niej zaszczytem. Przyjęła go w swej komnacie audiencyjnej, która w Nocare była obszerna. Zabrała ze sobą lady Wains, Crystal i Arabel, by służyły jej wsparciem, lord Roland jednak przyszedł sam. Nawet w szkarłatnych szatach kanclerskich i ze złotym łańcuchem na szyi poruszał się z gracją szermierza.

Podszedł do

Malindy płynnym krokiem, pokłonił się nisko i ucałował jej palce. Ciemne oczy mężczyzny w niczym nie zdradzały triumfu, który z pewnością czuł. - Muszę pokornie przeprosić Waszą Miłość, że przeszkadzam jej tuż przed kolacją. - Mój czas zawsze jest do dyspozycji waszej lordowskiej mości. Wyjął spod szat jakiś dokument.

- To krótka lista imion. Jeśli Wasza Wysokość będzie tak łaskawa... Ledwie dostrzegalny uśmiech pod adresem jej towarzyszek wystarczył, by zasugerować im, że sprawa jest tak straszliwie poufna, iż muszą natychmiast wycofać się na drugi koniec komnaty. Zrobiły to bez chwili zwłoki, nie czekając na polecenie Malindy.

Wystarczał sam widok lorda Rolanda, by płoszyły się jak króliki. Idiotki!

Kiedy rozwinęła dokument, przekonała się, że karta jest zupełnie czysta. - Wszystkim zamieszanym w sprawę osobom wydałem surowe rozkazy zabraniające im opowiadać o tym komukolwiek, nawet wielkiemu inkwizytorowi - wyjaśnił cicho Roland.

- Wolałbym, żeby na tym to się skończyło, ale Kromman to szuja. Zamrugała, zdumiona. Jej wściekłość wzrosła w dwójnasób. Jeśli sekretarz był szują, to jak należało nazwać jego szefa?

- On uwielbia wywoływać kłopoty, a to oznacza, że twój ojciec z pewnością o wszystkim się dowie, gdy tylko wróci. Do tego czasu nic nie może się zmienić. Sir Orłu nadał będzie wolno pełnić obowiązki, jakby nic się nie wydarzyło. Ze wszech miar nalegam, byś uczyniła to samo, pani. Pamiętaj tylko, żebyś przez cały czas miała odpowiednie towarzystwo.

Jego hipokryzja była niewiarygodna! Wolała sie nie odzywać, w obawie, że powie zbyt wiele. Cisnęła w niego dokumentem.

Złapał go i pokłonił się.

- Zrobię, co w mojej mocy, by przekonać twego czcigodnego ojca, aby zapomniał o tym incydencie. Co najważniejsze, Wasza Miłość, błagam, byś nie rozmawiała z nikim z zamieszanych weń ludzi. - Cofnął się o krok i podniósł głos. - Każę malarzowi odwiedzić twą damę do towarzystwa, żeby uzgodnić terminy, w których będziesz mu mogła pozować. Lord Roland pokłonił się ponownie i odszedł. Zatrzymał się przy drzwiach, by zamienić słówko z jej towarzyszkami, które zaćwierkały niczym wróble. Ohydny, podstępny, zdradliwy szczur!

Bez względu na rozkazy, które rzekomo wydal lord Roland, przed upływem godziny pogłoski rozeszły się po całym pałacu. Crystal położyła się spać, głośno uskarżając się na ból głowy. Arabel próbowała zbesztać Malindę, jakby księżniczka była jeszcze dzieckiem. Dian nazwała ją jełopowatą kretynką. Nawet lady Wains wyczuła nastrój pozostałych i rozpłakała się, nie pojmując powodów swego przygnębienia. Najgorsi byli jednak fechtmistrze. Gdy, jak co wieczór, poszła odwiedzić Amby’ego, jej eskortą dowodził sam Dominie. Ani on, ani żaden z pozostałych nie odezwał się do niej słowem. Patrzyli przez nią na wskroś, jakby była powietrzem. Sir Orła nigdzie nie było widać.

Plotki rosły szybciej niż grzyby po deszczu. Rankiem dowiedziała się, że przyłapano ją nagą na sianie z przynajmniej jednym fechtmistrzem, a być może nawet z kilkoma.

Zupełnie jak królową Sian, oczywiście... Jej przypadek w niczym nie przypominał sprawy królowej Sian, jak jednak miała walczyć z tymi kłamstwami? Biegać po pałacu i krzyczeć:

To był tylko jeden pocałunek!”? W niczym jej to nie pomoże. Wiedziała, że ma tylko jedną - bardzo niewielką - szansę. Musi dotrzeć do ojca przed Rolandem. Niestety, król wrócił późną nocą i dowiedziała się o tym dopiero wtedy, gdy rankiem sam naczelny uzdrowiciel poinformował ją, że zapadła na lekką gorączkę i powinna się położyć do łóżka. Ta mityczna choroba wymagała ścisłej kwarantanny. Wszystkie jej dworki, damy dworu i służące usunięto, zastępując je pielęgniarkami o ponurych obliczach.

Została skazana na areszt domowy.

Miała w pokoju łoże, trochę mebli i garderobę, nie było tu jednak nic do czytania ani nikogo, kto pomógłby jej z włosami albo z piekielnie niedostępnymi sznurówkami ubrania.

Następnego dnia, gdy miała już czas pomedytować nad swymi przewinami, musiała się poddać badaniu grupy uzdrowicieli i położnych, których jedynym celem było ustalenie, czy nadal pozostaje dziewicą. Nie zdążyła jeszcze uspokoić się po tym poniżeniu, gdy wezwano ją do jej własnej komnaty audiencyjnej, gdzie czekało na nią troje inkwizytorów - dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Byli tak bezczelni, że siedzieli za stołem, a jej kazali przed nim stać. Gdy wyraziła głośny sprzeciw, pokazali jej opatrzony królewską pieczęcią nakaz.

Jeśli spróbuje ich okłamać albo odmówi udzielenia w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, jakie zechcą jej zadać, rozkazano im zamknąć ją w Bastionie.

Niewypowiedziana implikacja wyglądała tak, że tam znajdzie się sprzęt, który

skłoni ją do

mówienia.

Jeden pocałunek!

Stała więc wściekła przed stołem, spoglądając w ich rybie oczy, i odpowiadała na tysiąc różnych pytań: impertynenckich, osobistych, pozbawionych znaczenia i upokarzających. Z iloma mężczyznami się całowała? Ilu mężczyzn dotykało jej piersi? Czy kiedykolwiek pieściła krocze mężczyzny przez spodnie albo bez nich? Pytali ją nawet o rzeczy, które nigdy nie przyszłyby jej do głowy. - Dlaczego miałabym to robić? - dziwiła się kilkakrotnie, za każdym razem słysząc od tych potworów o rybich spojrzeniach, że ma odpowiadać na pytania. Prawdziwym problemem nie był jednak pocałunek. Czy pamięta, że Jego Królewska Mość zabraniał jej jeździć konno okrakiem? Ile razy i przy jakich okazjach słyszała to od Jego Miłości? Ile razy i przy jakich okazjach świadomie łamała królewskie rozkazy bądź życzenia? Czy zdaje sobie sprawę, że to zdrada? Kto jeszcze wiedział, że była nieposłuszna? I tak dalej, i tak dalej. Gdy tylko rozminęła się z prawdą choćby o włosek, oskarżali ją o kłamstwo. Pocałunek nie miał znaczenia.

Następnego dnia wszystko to się powtórzyło. Przybyła nowa ekipa lekarzy i położnych, a po niej następna trójka inkwizytorów. Trzeciego dnia Malinda się zbuntowała. Wyrzuciła przez okno tacę z kolacją i oznajmiła, że prędzej umrze z głodu, niż odpowie na jeszcze jedno pytanie. Spodziewała się, że wywloką ją z komnaty w łańcuchach; zamknęli ją jednak tylko na klucz i zostawili samą.

7

Na wojnie i w miłości publiczność jest zbędna.

BARON LEANDRE

Drugiego dnia głodówki Malinda musiała zmobilizować całą siłę woli, by nadal wyrzucać tace przez okno. Smakowity zapach pieczonego łabędzia z pewnością był najokrutniejszą torturą, jaką kiedykolwiek wynaleziono. Pocieszenie niósł jej fakt, że choć ogród różany na dole zamknięto dla publiczności, w porze posiłków za pośpiesznie wzniesionymi barierami gromadzili się gapie. Wieści z pewnością się rozeszły i jej drogi ojciec nie będzie z tego zadowolony.

Trzeciego dnia ręce drżały jej tak bardzo, że potrzebowała kilku godzin, by się ubrać.

W końcu jednak się jej udało. Jeśli mieli ją zawlec do Bastionu, nie pójdzie tam w nocnej koszuli. Gdy była już ubrana, położyła się na łożu, niezdolna do niczego poza myśleniem o jedzeniu. Co jakiś czas wspominała też biednego Orła, którego tak straszliwie skrzywdziła, oraz ciotkę Agnes, która urodziła dziecko w Bastionie, a potem pozbawiono ją królewskich tytułów.

Niespodziewanie usłyszała łoskot odsuwanego rygla. Gdy drzwi się otworzyły, wstała z łoża. Do środka zajrzał dowódca Bandyta, który rozejrzał się po komnacie, nie patrząc jej w oczy, a potem zniknął. Ledwie zdążyła postawić nogi na posadzce, gdy przejście wypełniło masywne cielsko Ambrose’a. Pokój zawirował jej przed oczyma. Padła na kolana, ciężej niż było to jej zamiarem.

Drzwi się zatrzasnęły. Do komnaty wszedł ktoś jeszcze, ona jednak patrzyła tylko na potężne łydki króla. Białe nogawki jego jedwabnych spodni wyglądały jak wory z mąką.

- - Wysłuchamy teraz twego błagania o łaskę - oznajmił po chwili.

- - Naprawdę bardzo mi przykro, że zmartwiłam Waszą Królewską Mość.

- - Hrrrmrn! To nie wystarczy. Absolutnie nie wystarczy. - - Pocałowałam chłopaka. Przyznaje, że zachowałam się zbyt śmiało, ale jego niższa pozycja nie pozwalała mu zrobić pierwszego ruchu. Wykonał mój rozkaz opornie, o czym twoi szpiedzy z pewnością cię poinformowali, i żadne z nas nie miało najmniejszego zamiaru pozwolić, by sprawy...

- - Nierządnica! Czy po to negocjuję z królami i książętami z połowy Euranii, chcąc znaleźć dla ciebie odpowiedniego małżonka, żeby się dowiedzieć, iż być może próbuję im wepchnąć zużyty towar?

Nie była w stanie dłużej tego znosić. Ambrose zdecydował już, co z nią zrobi, i nic, co mogłaby powiedzieć, nie zmieni jego decyzji.

- - To nieprawda i twoja trupa tresowanych fok z pewnością ci o tym doniosła.

- - Złamałaś mój wyraźny rozkaz! Kazałem ci jeździć na damskim siodle!

- - Zrobiłam to jedynie dlatego, że w tej sytuacji damskie siodło byłoby

śmiertelnie

niebezpieczne.

Wydał z siebie niski, gardłowy warkot.

- Mówiłem ci już, że jesteś kobietą, a nie lansjerem ze Straży Domowej. Wstawaj! Podniosła się z klęczek i czekała, co będzie dalej. Spuściła wzrok i splotła dłonie. Jego brzuch był wielką górą złotogłowiu, a otłuszczone pięści wsparł o biodra. Na górnej granicy jej pola widzenia znajdowały się jego błyszczące oczy, osadzone w przypominającej kubeł masła twarzy. Drugim gościem, świadkiem jej upokorzenia, była kobieta w ciemnej sukni.

Malinda nie zdołała dostrzec żadnych szczegółów jej postaci. Król zwrócił się do nieznajomej.

- Księżno, oto twoja bratanica Malinda.

Szok! Malinda spojrzała prosto na kobietę: była pulchna, odziana w czerń i przypominała worek marchwi. Wspierała się na lasce, którą trzymała w zwiędłej, szponiastej dłoni. Jej kapelusz wyszedł z mody już przed wielu laty, a do tego wystawały spod niego brzydkie kosmyki białych włosów. Suknię miała podniszczoną i źle dopasowaną, a cerę ciemną i ziemistą, jakby od wielu lat nie myła twarzy. Wielki nos przypominał brzydką plamę otoczoną morzem zmarszczek.

- No? - warknął król. - Przywitaj się z ciotką, dziecko! Czyżby pozbawiono ją tytułów? Córka panującego monarchy powinna przewyższać rangą jego siostry. Malinda wykonała głęboki dyg, który pozwolił ukryć na chwilę zmieszanie. Gdy się wyprostowała, jej twarz nie zdradzała już niczego.

- Bardzo się cieszę, że wreszcie poznałam Waszą Wysokość! - Hrrmm! - odparła księżna Agnes głosem bardzo podobnym do głosu brata. - No cóż, to nie potrwa długo!

Król zachichotał. Co uknuli na spółkę z tą brzydką wiedźmą?

- Jej Królewską Wysokość księżnę Agnes - poprawił ją z naciskiem.

Malinda dygnęła po raz drugi, tym razem płycej.

- Błagam o wybaczenie Waszą Królewską Wysokość. Była jeszcze dla niej nadzieja. Jeśli cioteczka otrzymała tak znakomity tytuł, to z pewnością po to, by była ważniejsza od zwykłej Wysokości. Znaczyło to, że Malinda nadal jest księżniczką.

- - Agnes łaskawie zgodziła się pełnić funkcję twej guwernantki - oznajmił Ambrose - aż do chwili, gdy wydamy cię bezpiecznie za mąż. Nie ulega wątpliwości, że zbytnio popuściłem ci cugli, z tym już jednak koniec. Czy muszę mówić więcej? - - Rozumiem, sire.

- - W takim razie zostawiam was same, żebyście miały czas się poznać. Jutro urządzimy uroczystą kolację, by uczcić powrót mojej siostry na dwór. Oczekuję od ciebie nienagannego zachowania. I podczas kolacji, i w przyszłości. Dowiedz się, że tylko o mały włos uniknęłaś lochu.

Spasiony, nadęty głąb! Kiedy odwrócił się plecami, obie damy dygnęły, choć ukłon Agnes znaczył niewiele więcej niż skinienie głową. Gdy tylko drzwi się zamknęły, księżna pokuśtykała do najbliższego krzesła, stukając po drodze laską w podłogę. Usiadła ciężko, jakby bolały ją wszystkie stawy.

Matka Courtneya! Miała podobnie pękatą figurę, lecz była wyższa od niego,

dorównywała wzrostem Arabel. I ta skwaszona starucha miała być teraz jej

strażniczką? W

nagrodę przywrócono jej tytuły królewskie, które z pewnością będzie można bardzo

szybko

znowu odebrać, jeśli pozwoli bratanicy na cokolwiek. Królowi Ambrose’owi z

pewnością

wydawało się, że jest niesłychanie sprytny.

- Gratuluję!

Księżna Agnes jeszcze przez chwilę poprawiała spódnice, nim raczyła odpowiedzieć Malindzie, marszcząc wściekle brwi.

- A co to niby ma znaczyć?

Dziewczyna zachichotała i podeszła do okna, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Podniecenie przegnało wypełniającą ją bolesną pustkę, która nie zdążyła jeszcze powrócić.

- Dokładnie to, co powiedziałam. Cokolwiek wydarzyło się między tobą a moim dziadkiem, twój powrót na dwór jest spóźniony o co najmniej dziewiętnaście lat. Czuję się zachwycona, że wreszcie otrzymałaś sprawiedliwość, i cieszę się, że to ja byłam tego narzędziem, choćby i niezamierzenie. - Podeszła do staruszki i pocałowała ją w policzek. - Witaj!

Ciotka nagrodziła ją miną tak srogą, że mogłaby wzbudzić podziw samego starego tyrana.

- - Nawet nie próbuj mnie oczarować, młoda panno! Nie dam się nabrać na takie sztuczki. Od tej pory nie spuszczę cię z oczu nawet na chwilę. Zapewniam cię, że koniec już tarzania się w sianie z fechtmistrzami!

- - Ciociu... mogę ci mówić „ciociu”, prawda? Przysięgam, że nie tarzałam się w sianie od czasu, gdy miałam osiem lat. Całowałam się z pewnym młodzieńcem w stajni, i to była najstraszliwsza niegodziwość, jakiej się dopuściłam. To prawda, że jeździłam konno okrakiem, ale komu to szkodzi? Nie musisz mnie traktować jak niegrzecznego dziecka.

- - To się jeszcze okaże.’ Twój ojciec powiedział; „Trzymaj ją bardzo krótko”!

Pomarszczona twarz zastygła w wyrazie złośliwego zadowolenia.

Malinda uśmiechała się tak wytrwale, że ciotka znowu spojrzała na nią wilkiem.

- - Mój ojciec nie rozumie kobiet. Nigdy ich nie rozumiał! „Królewska Wysokość”?

Cieszę się, że postawiłaś twarde warunki! Courtney na pewno jest zadowolony? - - Courtney? Dziesiąty baron Leandre, obecnie książę Courtney, a wkrótce pierwszy diuk Mayshire? - Agnes obnażyła pożółkłe pieńki, które były wszystkim, co zostało z jej zębów. - Ale go zmarnowali, prawda? Jego ojciec płakałby ze wstydu, gdyby sie dowiedział, że ma za syna takiego tchórza.

Zamknęła z kłapnięciem przypominające pułapkę na szczury usta.

- - Ale... nie rozumiem!

- - Wydaje ci się, że ojciec jest dla ciebie surowy, dziecko? Nawet nie wiesz, co to słowo znaczy. Mój ojciec odebrał mi dziecko. Ukradł mi je, nim jeszcze zdążyłam je zobaczyć. Courtneya wychowywano na dworze. Powiedzieli mi, że to dla jego dobra. Że chcą mieć na niego oko. W rzeczywistości jednak miał być zakładnikiem, abym była posłuszna.

No to byłam. Zachowywałam się grzecznie. Gniłam dla niego w ruinach zamku, a teraz się przekonałam, że zrobili z niego wiadro łajna. Courtney? Nie mów mi o Courtneyu! Wysłuchawszy jej słów, Malinda musiała przyznać, że Ambrose nie złamałby rodzinnych tradycji, nawet gdyby wydał córkę za wodza wylderlandzkich buntowników. Po chwili spróbowała po raz drugi.

- - Odwiedziłaś już małego Amby’ego? Swojego bratanka? - - Dlaczego miałabym to robić? Jeden śmierdzący bachor niczym się nie różni od drugiego.

Agnes była skwaszoną, zgorzkniałą, całkowicie niegodną zaufania staruchą, ale też została skandalicznie potraktowana przez ojca i brata. Sądząc po jej strojach, żyła w biedzie.

Sądząc po tym, jak wyglądały jej dłonie, niewykluczone nawet, że sama wygrzebywała sobie z ziemi marchewkę i szorowała podłogi. Po całym życiu spędzonym na wygnaniu zwycięstwo z pewnością smakowało słodko, lecz powrót na dwór musiał budzić lęk nawet w lwicy tak twardej, że zdołała wydrzeć tytuł diuka z gardła tyrana Ambrose’a. Malinda uklękła obok ciotki.

- - Dlatego że jest jedyną dającą się lubić osobą w całej naszej rodzinie! Jest naprawdę cudowny! Okropnie się za nim stęskniłam i pewnie on za mną też. Umie już mówić i... sama zobaczysz. Pozwól, żebym oprowadziła cię po pałacu, kochana ciociu. To musi być dla ciebie niesłychanie ekscytujące! Pójdziemy odwiedzić Amby’ego, a potem... - - Nigdzie nie pójdziemy! Jutro będzie oficjalna kolacja i krawcy mają wziąć ze mnie miarę na...

- - E tam! - Malinda uścisnęła szponiastą dłoń. - To krawcy czekają na księżne, a nie na odwrót. Daj mi pociągnąć za sznurek dzwonka, ciociu, i jeśli moich dworek jeszcze nie ścięto, ubierzemy cię w mgnieniu oka. Na razie wystarczy ci jedna z sukni lady Arabel.

Uczeszą ci włosy, wystroją cię i wysztafirują tak, że za niespełna godzinę będziesz mogła wyjść z tej komnaty i zachwycić cały dwór!

Podczas tej godziny Malinda z pewnością znajdzie okazję, by połknąć parę ciastek i lekko podpieczonego wołu.

Księżna Agnes spojrzała na nią spode łba. Była pełna podejrzeń, ale również

czuła

pokusę.

- - Co ty kombinujesz?

- - Ciociu, ciociu! Przysięgam, że nic nie kombinuję! Jak ci się zdaje, po czyjej stronie jestem? Nie mam nic przeciwko tobie, ale ojciec potraktował mnie bardzo źle. Nie tak źle, jak twój ojciec ciebie, niemniej jednak źle. Przecież ja tylko skradłam pocałunek! Wydaje mu się, że jest bardzo bystry, bo zrobił z ciebie psa, który będzie mnie pilnować, ale obie mamy ze sobą znacznie więcej wspólnego, niż mu się zdaje. Mam zamiar zachowywać się najgrzeczniej jak potrafię, daję słowo! Chcę, żeby kochany Ambrose IV zobaczył, jak paradujemy, trzymając się pod ręce i unosząc nosy w górę jak najlepsze przyjaciółki. Co sobie wtedy pomyśli? To mogę pociągnąć za ten sznurek? Jej ciotka zachmurzyła się złowrogo, a potem - bardzo powoli, jak bałwan topniejący w drugoksiężycowym słońcu - skinęła głową na znak zgody.

8

Jego Królewska Mość łaskawie zezwolił następującym szlachetnym osobistościom na opuszczenie dworu...

GAZETA DWORSKA”

Sprokurowany przez Malindę skandal całkowicie zaćmiła sensacja, jaką wywołał powrót jej ciotki na dwór po czterdziestoletniej nieobecności. Nikt nigdy nie dostarczył więcej ziarna do pałacowych plotkarskich młynów niż księżna Agnes. Powstrzymywała się przez kilka dni, czekając, aż Courtney zostanie formalnie zatwierdzony jako książę królestwa i diuk Mayshire, po czym zaczęła sypać kąśliwymi uwagami na temat moralności, manier, mody i wszystkiego, na co padło jej złośliwe spojrzenie. Nie oszczędzała nikogo. Miała równie ostry język, jak syn, choć totalnie brakowało jej jego poczucia humoru. Nigdy nie potrafiła się dogadać z Ambrose ‘em, a czas nie uleczył ran nawet w najmniejszym stopniu.

Prosto w oczy nazwała go grubym despotą i oznajmiła mu, że nigdy nie dorośnie. Słyszano też, jak król krzyczał, że żałuje, iż nie zostawił starej maciory w jej chlewie. Malindzie trudno było wytrzymać ze zrzędliwą, podejrzliwą i nieustępliwą jak granitowy barbakan księżną, lecz - zgodnie z domysłami dziewczyny - Agnes potrzebowała w pałacu przyjaciółki i przewodniczki, obie nawiązały wiec z oporami niepewny sojusz przeciw tyranii Ambrose’a.

Courtney, który zawsze żył z tego, co wyżebrał od kobiet, nagle stał się bogaty i utyskiwał głośno, że nie wie, co ze sobą zrobić. Ambrose potraktował go szczodrze. Mógł sobie zresztą na to pozwolić, gdyż do skarbca napływały już rzeki bogactwa ze skonfiskowanych domów żywiołów. Uwolniony od krępującego go Parlamentu - co żadnemu królowi Chivialu nie udało się od stuleci - napawał się tym nagłym powodzeniem. Obsypał swych ulubieńców ziemskimi majątkami, wzmocnił armię gubernatora w Wylderlandzie, zaczął planować poważne renowacje wszystkich swych pałaców oraz przystąpił do rozbudowy sił przybrzeżnych, których zadaniem była obrona kraju przed okrutnymi baelijskimi łupieżcami. Mówił nawet o zbudowaniu floty, która zaniosłaby wojnę do samego Baelmarku, aczkolwiek nikt nie traktował tego pomysłu poważnie, jako że wszystkie porty w Chivialu padły ofiarą baelijskiej blokady.

Gdyby zechciał, mógłby teraz zapewnić córce naprawdę królewski posag. Malindzie kazano pozować kilku malarzom, nawet dla niej pozostawało jednak tajemnicą, do kogo wysłano portrety. Kanclerz Montpurse by jej to powiedział, lecz obmierzły lord Roland nie chciał przyznać nawet tego, że słońce z reguły wstaje na wschodzie. Sir Orła więcej już nie widziano i nikt nie wiedział, co się z nim stało.

Fechtmistrze

nie wybaczyli tego Malindzie.

Choć lady Wains odesłano z powrotem do rodziny, reszta fraucymeru Malindy zdołała przetrwać kryzys. Agnes starała się bez większego przekonania zwerbować własne damy dworu, lecz jej wysiłki nie zakończyły się powodzeniem, co zresztą nie było zaskakujące.

Ponieważ uparła się, że musi mieć Malindę na oku, musiały zamieszkać w tych samych komnatach, co było jednym ze źródeł napięć między nimi. Drugim była drastyczna sprzeczność zainteresowań.

Agnes nic nie robiła i nigdzie się nie ruszała. Straszliwie dokuczał jej ból stawów.

Naczelny uzdrowiciel przypisywał to zakłóceniu równowagi humorów, a zwłaszcza nadmiarowi żółci i czarnej żółci. Jej syn stwierdził, że każdy potrafiłby postawić taką diagnozę już na pierwszy rzut oka. Zdolni pałacowi czarodzieje potrafili przynieść jej pewną ulgę i dlatego wizyta w oktogramie stała się nieodłącznym elementem programu dnia staruszki, a co za tym idzie, również programu dnia jej bratanicy. Poza tym Agnes niczym się nie interesowała, nie miała przyjaciół, a już z pewnością nie zamierzała robić nic, co wymagałoby wysiłku. Po samotnym, ubogim życiu w popadającym w ruinę zamku radość sprawiały jej dworskie luksusy - to znaczy dobre jedzenie, muzyka i po prostu zwykle nieróbstwo. Malinda musiała jej towarzyszyć i w efekcie cierpiała straszliwą nudę. Nawet najgorsze małżeństwo z pewnością byłoby lepsze od tego losu. Jej pokuta skończyła się niespodziewanie pewnego słonecznego, czwartoksiężycowego poranka. Było wtedy ciepło jak latem, dwór właśnie przeniósł się do Oldmart, a księżna z księżniczką siedziały w towarzystwie swych dam w cienistym zakątku tarasu, słuchając grupy lutnistów. Muzycy byli biegli, lecz Malinda miała już po dziurki w nosie kultury i rozpaczliwie potrzebowała ruchu. Dlatego wierciła się niespokojnie. W przerwie miedzy dwoma utworami, gdy strojono na nowo lutnie, pojawił się gamoniowaty paź, który pokłonił się niezgrabnie i podsunął jej leżący na srebrnej tacy list. Nic jej nie mówił herb na pieczęci, charakter pisma ani intensywna, kwiatowa woń. Zaintrygowana, zaczęła już wsuwać palec pod brzeg karty, gdy nagle wyrwano jej list z rąk. - Ja przeczytam go pierwsza] - oznajmiła ciotka. Malinda parsknęła głośnym niczym grom śmiechem, który zwalił połowę dębów w parku dla płowej zwierzyny i zalał grunty orne Dimpleshire... no, może niezupełnie. W jakiś sposób zdołała się powstrzymać. - To naprawdę nie twoja sprawa, ciociu - oznajmiła słodkim tonem. - Po prostu paru fechtmistrzów pyta, czy mogę dziś w nocy znowu spotkać się z nimi w stajni. Agnes miała mniej poczucia humoru niż przeciętny karaluch. Pociągnęła nosem, złamała pieczęć, a potem rozwinęła papier. I padła martwa. Króla nie było w pałacu. Zarówno kanclerz, jak i sir Bandyta pojechali gdzieś razem z nim. Spotkanie, które odbyło sie godzinę później w komnacie audiencyjnej księżnej i księżniczki, otworzył zastępca dowódcy, który wyglądał na bardzo znużonego, jak na swoje lata. Przy drzwiach stało kilkunastu innych fechtmistrzów o ponurych obliczach. Gwardia zatrzymała wszystkich świadków, w tym również trzech lokajów, którzy nadbiegli, gdy rozległ się krzyk, uzdrowicieli, których potem wezwano, a nawet pazia. Dzieciak zalewał się łzami, a większość kobiet wciąż była blada i wstrząśnięta, w tym również dwie białe siostry, których zadaniem było wykrywanie tego rodzaju śmiercionośnych czarów. Najspokojniejszą z obecnych osób był Courtney, diuk Mayshire, który sprawiał wrażenie raczej lekko rozbawionego niż pogrążonego w żałobie. Courtney był cynikiem, ale z pewnością nie hipokrytą. Znał matkę dopiero od miesiąca i cały ten czas oboje starannie się unikali.

Malinda zajęła osłonięty baldachimem tron, który Agnes ustawiła tu zaledwie w zeszłym tygodniu, reszta obecnych musiała jednak stać. Księżniczka zgrzytała zębami z wściekłości na tę zbrodnię, a jednocześnie gardziła sobą za to, że śmierć ciotki nie wstrząsnęła nią tak, jak należało. Z drugiej strony sama cudem uniknęła śmierci i nerwowa reakcja mogła dopiero nadejść.

— „Wydaje się prawdopodobne - zaczął sir Nieustraszony - że zdrajcy zamierzali uśmiercić Jej Wysokość i tylko przypadkowo pozbawili życia Jej Królewską Wysokość.

Wspaniale sformułowałeś oczywisty fakt! - rzucił Courtney, który opierał się o tron Malindy, jakby nie był w stanie udźwignąć ciężaru dworskiego stroju. — Czy to był pierwszy zamach na moje życie? - zapytała księżniczka.

Nie, Wasza Miłość - przyznał z niechęcią Nieustraszony. — Doprawdy? Gdy wróci dowódca Bandyta, poinformuj go, proszę, że chcę z nim jak najszybciej porozmawiać.

Jak śmiał!

Tak jest, pani. Rolf? - Paź podniósł zaczerwienione oczy. - Nie jesteś niczemu winien, chłopcze. Ty tylko wykonałeś swój obowiązek. Dowiemy się, w jaki sposób ten list dotarł do pałacu, wątpię jednak, by powiedziało nam to coś o zabójcach. Hm, siostry...

Tak, zawiodłyśmy! - warknęła siostra Węgielek. - Ale raport złożymy matce przełożonej.

Nieustraszony wysunął żuchwę, jakby miał zamiar podjąć spór, lecz ubiegła go Malinda.

- Gdy to uczynicie, wspomnijcie proszę, że część winy spada również na mnie.

W komnacie eksplodował zgiełk.

- Cisza! - warknął Nieustraszony. - Dlaczego, Wasza Miłość?

- zapytał, gdy wszyscy się już uspokoili.

- Dlatego że Agnes co rano odwiedzała uzdrowicieli. Zauważyłam, że potem siostry przez kilka godzin starają się trzymać od niej jak najdalej. Nie tylko Węgielek i Wierzba, ale wszystkie siostry, które nam przydzielano. Przypuszczam, że dokuczała im skaza czarów.

Bawiło mnie to i nie mówiłam nic, podczas gdy powinnam była zauważyć niebezpieczeństwo i ostrzec je przed nim.

- Z pewnością tak by zrobiła, gdyby ci idioci zawiadomili ją o poprzednich

zamachach. - Postąpiłam głupio. Gdybyście stały bliżej, z pewnością

wyczułybyście ten czar,

prawda?

Siostry wymieniły niespokojne spojrzenia.

- Powinnyśmy były wykryć pułapkę z miejsca, w którym stałyśmy - odparła Wierzba, ta wysoka.

- - Niekoniecznie! - Nieustraszony odzyskał kontrolę nad przebiegiem spotkania.

-

Zdradzieccy czarodzieje zdobyli umiejętność ukrywania swych zaklęć przed okiem sióstr. Nie wiemy, jak to robią, wszyscy jednak z pewnością widzicie, że sytuacja stała się bardzo niebezpieczna. Od tej pory będziecie musiały trzymać się znacznie bliżej swych podopiecznych, siostry. Komendant pomówi o tym z matką przełożoną... Łajdacy stają się coraz lepsi. Nie możemy pozwolić, by się dowiedzieli, jacy są dobrzy, jak niewiele zabrakło im dziś do sukcesu. Dlatego śmierć księżnej musi pozostać tajemnicą. Zrozumiano?

-

Przesunął wzrokiem po komnacie i po około dwudziestu wyrażających szok twarzach, po czym zatrzymał niepewnie spojrzenie na Courtneyu. - Wasza Miłość, rzecz jasna wszyscy składamy ci wyrazy współczucia z powodu tego smutnego... - - Proszę cię, przestań.

Nieustraszony przygryzł wargę. Bardzo biegle władał mieczem, lecz książę o jadowitym języku byłby trudnym przeciwnikiem dla każdego. - - Mam nadzieję, że „Gazeta” napisze, iż opuściliście z matką dwór, by odwiedzić swe nowe posiadłości.

- - Piszcie sobie, co tylko zechcecie, mój drogi chłopcze. I tak nikt tego nie czyta.

- Czyli, że Wasza Wysokość zgodzi się z nami współpracować? -Nie. Courtney ziewnął, demonstrując całkowitą obojętność. Malinda postanowiła interweniować.

- Sądzisz, że naprawdę potraficie utrzymać to w tajemnicy, sir Nieustraszony? Czy można przemycić z pałacu ciało mojej ciotki? Przypuszczam, że za tydzień czy dwa będzie musiała umrzeć gdzieś oficjalnie? Czy zdołacie zamknąć usta tak wielu ludziom? Skinął z powagą głową.

- Sądzę, że to da się zrobić, Wasza Miłość. Rzecz jasna, gdy wróci Jego Królewska Mość, decydujące słowo będzie należało do niego, tymczasem jednak chciałbym, żeby wszyscy obecni złożyli przysięgę, iż dochowają tajemnicy. Nieustraszony nie byłby w stanie wymyślić tego wszystkiego sam, z pewnością nie w ciągu godziny. Trzymał się ustalonej procedury, co zapewne znaczyło, że nie było to pierwsze podobne oszustwo.

- - W takim razie wyrażam zgodę - oznajmiła. - Ja przysięgnę pierwsza - - Naprawdę muszę już pryskać - stwierdził Courtney. - Mam dziś przesłuchać kandydatów do mojej nowej orkiestry. Spóźniłem się już parę godzin. Twoja odwaga jest wzorem dla nas wszystkich, kochanie.

Pokłonił się i ruszył drobnymi kroczkami w stronę drzwi.

- - Pozwalam ci go zatrzymać, sir Nieustraszony.

- - Jestem bardzo wdzięczny, Wasza Wysokość.

Stojący u drzwi fechtmistrze uśmiechnęli się głupkowato do Courtneya, który zatrzymał się i rozejrzał wokół. Potem popatrzył na siedzącą pod baldachimem kuzynkę.

- Nie możesz mnie aresztować, kochanie!

Malinda uśmiechnęła się. Uznała, że to wystarczająca odpowiedź. Mały, tłusty książę raz jeszcze omiótł wzrokiem komnatę. Być może pragnął jak najszybciej powtórzyć wszystkim fascynujące wieści o morderstwie i usiłowaniu morderstwa, a może po prostu lubił wsadzać ludziom rzepy pod siodła, gdy tylko zdarzyła się okazja.

Potrafił jednak dostrzec, kiedy został pokonany.

- - No dobra. Dam warn to słowo.

- - Obawiam się, że to już nie wystarczy - sprzeciwiła się Malinda, nim Nieustraszony zdążył cokolwiek powiedzieć. - Ponieważ przedtem nie chciałeś się na to zgodzić, obawiam się, że będziesz mógł potem utrzymywać, iż przysięgałeś pod przymusem. Gwardia zatrzyma cię w areszcie domowym do czasu powrotu mojego ojca, który rozsądzi sprawę. Jak może pamiętasz, oficjalnie opuściłeś dwór przed godziną. Ambrose z pewnością będzie zadowolony. Pęknie ze śmiechu.

- - To tyrania! - oburzył się Courtney.

- - Tak - zgodziła się Malinda. - Nie miałam pojęcia, że to takie przyjemne. Mów dalej, sir Nieustraszony.

Proces Dzień pierwszy

(ZAKOŃCZENIE)

Świadek przyznała - wychrypiał przewodniczący - że narzucono jej opiekę księżnej Agnes wbrew jej woli, że publiczne oświadczenie w sprawie śmierci Jej Królewskiej Wysokości celowo sfałszowano, że w rzeczywistości księżną zamordowano za pomocą śmiercionośnego zaklęcia i że przyjęła ona tę truciznę z rąk świadka. Dochodzenie jest na dziś zamknięte. Wznowimy je jutro o tej samej porze. - Chwileczkę! - wrzasnęła Malinda.

Głos ochrypł jej w ciągu długich godzin przesłuchania, zapomniała jednak, jak szybko potrafi upłynąć dzień, jako że od wielu miesięcy płynęły jej one bardzo powoli. Za oknami zapadł już mrok. Płomienie lamp i kandelabrów lśniły w mroku niczym złote liście, a twarze przypominały blade księżyce, w których błyszczały oczy. Śledczy zrobili sobie tylko jedną przerwę, podczas której odprowadzono ją z powrotem do celi, gdzie spożyła skwaśniały kleik i popiła go cuchnącą wodą. Komisja tymczasem ucztowała w komnatach naczelnika. Zabawa była tak huczna, że niektórzy śledczy wsparli głowy o blat i głośno chrapali całe popołudnie.

Przewodniczący wstał, w pełni ujawniając swój niewiarygodny wzrost.

- - Posiedzenie jest na dziś zamknięte. Wyprowadzić świadka. - - Mówię prawdę! - krzyknęła Malinda, tak głośno, jak tylko pozwoliło jej na to zdarte gardło. - Macie tu inkwizytorów. Niech zaświadczą, że mówię... Czyjaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu z siłą wilczej paszczy. Malinda podskoczyła gwałtownie. Nie zdawała sobie sprawy, że ktoś znajduje się tak blisko niej. Stojąca do tej pory przy drzwiach drużyna zbrojnych ruszyła ku niej z brzękiem zbroi, lecz dwaj spowici w czarne szaty inkwizytorzy byli tuż za nią. Równie dobrze mogli stać za jej krzesłem już od wielu godzin.

- - Powiedzcie im, że mówiłam prawdę! - zawołała, lecz pierwszy z nich odwrócił ją brutalnie, a drugi wykręcił jej rękę. Był niższy od Malindy, ale nieporównanie silniejszy.

- - Ucisz się albo pożałujesz - warknął pierwszy. - Idziemy! To było niesprawiedliwe! Jeśli skłamała, natychmiast ją oskarżali, ale gdy mówiła prawdę, nie chcieli tego potwierdzić. Przewodniczący celowo starał się wywołać u członków komisji wrażenie, że Malinda świadomie zabiła Agnes. Inkwizytorzy wlekli ją pochyloną przez kilka kroków, nim pozwolili jej się wyprostować. Zbrojni otoczyli dziewczynę i odprowadzili do celi. Drzwi zatrzasnęły się głośno za nią. Zamki szczęknęły. Na podłodze paliła się jedna świeca, a obok niej stał wieczorny posiłek - miska kleiku, kromka czarnego chleba i gliniany dzbanek z wodą. Świeca stanowiła wyjątkowy luksus. Na ogół Malinda dostawała jeść o zachodzie słońca, a po zmierzchu zostawiano ją w ciemności. Zimowe noce trwały bardzo długo.

Rzecz jasna, mogło być znacznie gorzej. W Bastionie były lochy, w których poziom nieczystości podnosił się i opadał w rytm pływów, gdzie więźniów przykuwano do ścian do góry nogami albo poddawano niewyobrażalnym torturom. Ją przynajmniej więziono powyżej poziomu ziemi.

- Wróciłam! - zawołała radośnie. - Horatio? Zima? Moment? Wróciłam. Nie ścięli mi głowy, a tylko zadawali mnóstwo głupich pytań.

Kiedyś miała na własność kilkanaście pałaców, a teraz mieszkała w jednej, kwadratowej izbie. Urządzono ją ascetycznie - ścianę i sufit pokrywał niegładzony kamień i nieheblowane deski. Wąskie, przypominające tunel w murze okienko dawało jej ograniczony widok na rzekę i Malinda spędzała wiele godzin na gapieniu się przez kraty na łodzie i statki przepływające obok maleńkich domów widocznych na przeciwległym brzegu. Umeblowanie składało się ze słomianego materaca, wytartego koca, pary worków na ubrania, rozklekotanego krzesła oraz wiadra, którego jej strażniczki nie wynosiły całymi dniami, gdy tylko Malinda im podpadła. Nie miała nawet stołu. Drugie drzwi prowadziły na taras, na którym mogła do woli uprawiać gimnastykę.

Strażniczkami były dwie masywne, barczyste kobiety o rybim spojrzeniu inkwizytorów. Choć obie były niższe i starsze od niej, znały tysiąc różnych sposobów zadawania bólu i unieruchamiania ludzi. Potrzebowały tylko kilka dni, by nauczyć ją posłuszeństwa. Wykręcanie palców, szczypanie w uszy, uciskanie pewnych punktów na szyi i w innych miejscach; Malinda nie miała pojęcia, że są one aż tak wrażliwe na ból. Każda z nich potrafiła związać ją w pęczek i sprawić, by krzyczała o zmiłowanie. Odzywały się rzadko. Nie zdradziły jej swych imion, nazwała je więc Plagą i Zmorą. Od kilku miesięcy nie widziała żadnej innej ludzkiej twarzy. Zmieniło to dopiero dzisiejsze przesłuchanie.

Zdjęła suknię, złożyła ją i schowała do worka.

- Muszę jutro wyglądać ładnie, prawda? - Włożyła z drżeniem swą drugą suknie i usiadła na materacu, by zjeść paskudną breję z miski. - Mam nadzieję, że mieliście miły, spokojny dzień? W końcu dziś warn nie przeszkadzałam.”Wiesz co, Horatio?

Spotkałam w

Bastionie twojego imiennika! Cały dzień mówił do mnie! Horatio mieszkał nad drzwiami. Miał bardzo długie nogi. Zima był sprytny i wybrał sobie najlepsze tereny łowieckie. Czaił się w bezpiecznej szczelinie w murze i prządł swe sieci między kratami w oknie. Moment była malutka, jak przyjaciółka Malindy, siostra Moment. Mieszkała w szparze podłogi. Po pierwszym tygodniu więzienia Malinda doszła do wniosku, że musi słyszeć ludzki głos, choćby nawet swój własny. Przemawianie do pająków nie było gorsze od mówienia w pustkę - rzecz jasna, dopóki nie zaczną jej odpowiadać, a do tej pory tego nie uczyniły. Gdy miała naprawdę fatalny dzień, zrywała nitkę pajęczyny, by zobaczyć, jak właściciel ją naprawia, co niekiedy trwało całą godzinę. Uznała to jednak za tak okrutne, że bardzo rzadko zrywała sieć.

- Chcieli mnie złamać! - Mówienie przy jedzeniu pomagało jej zapomnieć o smaku potrawy. - A ponieważ zdecydowali się urządzić ten cały proces, zapewne sądzą, że popadłam już w obłęd, co pozwoli im spełnić ich niecne zamiary. Mylą się! Nie złamali mnie! Cały dzień ani razu nie zapłakałam, nie krzyczałam ani nie błagałam o łaskę. Do niczego się nie przyznałam. Przypuszczam, że jutro przejdą do śmierci ojca i spróbują obciążyć mnie winą za zdradę. Nie uda im się!

Gdy wyskrobała już miskę do czysta i nawet przełknęła trochę wody, rozebrała się i zwinęła w kłębek pod kocem.

- Dobranoc warn wszystkim! Dobranoc, Moment. Dobranoc, Horatio. Dobranoc, Zimo.

Jak długo mogła to przeciągać? Ile czasu minie, nim śledczy odejdą i zostawią ją

sam

na sam z pająkami?

9

Wyżej wymienieni monarchowie niniejszym przysięgają, że...

Preeambuła do Traktatu z Drachveldu

Gdy Ambrose usłyszał o śmierci siostry, najpierw był oszołomiony, a potem wpadł w szał. Na relację o szczęśliwym ocaleniu Malindy zareagował z niezwykłą u niego ckliwością.

Był też wielce zadowolony z tego, jak potraktowała Courtneya. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak długo tolerowałem tego robaka - poskarżył się. - Kiedy jego matka była moją dziedziczką, mógł stanowić zagrożenie, teraz jednak nie potrafiłby wywołać kłopotów nawet w kurniku. Zmarnowałem na niego dobry tytuł diukowski.

Księcia wysłano do nowej posiadłości, by zajął się najpierw pogrzebem, a potem oficjalnym zgonem swej matki. Zapewne radowała go ironia owej sytuacji, nie miał jednak z kim się nią podzielić.

Zamach nie skłonił króla do zaprzestania kampanii przeciw czarodziejom. Nie zmienił też zdania tydzień później, gdy przyszła kolejna Malindę, by pogratulować mu szczęśliwego ocalenia. Król wybrał się na polowanie z sokołem do Wielkiej Puszczy, gdzie zaatakował go straszliwy wielki potwór - pół człowiek, pół kot - który wypruł flaki sir Knollysowi i złamał kark Nieulękłemu, nim zabił go Nieustraszony. Nawet po tym wydarzeniu Ambrose ani przez chwilę nie pomyślał o kapitulacji.

Gdy zbliżało się letnie przesilenie, na dworze zaczęły krążyć dziwne pogłoski. Jak zwykle, pierwsza usłyszała je Arabel. Pewnego upalnego popołudnia w pałacu Hilburgh podbiegła jak szalona do Malindy, która próbowała grać na wielkim trawniku w piłkę z Ambym i nie palącą się zbytnio do tego Dian. Nikt, kto ukończył już trzy lata, nie mógł uważać podobnej tortury za przyjemność, gdy inni wylegiwali się na leżankach w cieniu drzew, a spoceni paziowie przynosili im chłodzące napoje. Tylko bardzo pikantna wiadomość mogła skłonić garderobianą do ruszenia się z miejsca. - - Opowiadają, że Jego Królewska Mość ma ogłosić swe zaręczyny z księżniczką Dierdą z Gevily.

- - Mam nadzieję, że ta dama ma stoickie usposobienie. - - Wątpię w to, biorąc pod uwagę jej młody wiek. - W oczach Arabel pojawił się błysk. - Jej Wysokość jest o miesiąc młodsza od ciebie. Malinda nie złapała łatwej piłki. Następca tronu zareagował na to okrzykiem pogardy.

- W takim razie lepiej zacznij szykować moją wyprawę - stwierdziła. Jej ojciec z pewnością nie będzie tolerował śmieszności, na jaką naraziłaby go żona młodsza od córki.

Musi się pozbyć księżniczki, nim sprowadzi na dwór królową. Małżeństwo mogło dla niej oznaczać ucieczkę z pałacu, który coraz bardziej przypominał więzienie. Szlachta wyszukiwała preteksty, by trzymać się z dala, bo przebywanie na dworze wydawało się teraz niebezpieczne. Nie było już mowy o guwernantkach, lecz środki bezpieczeństwa krępowały swobodę Malindy w niemal takim samym stopniu, jak przedtem robiła to Agnes. Fechtmistrze i białe siostry byli straszliwie przeciążeni, rzadko więc miała okazję opuszczać pałac, w którym aktualnie przebywał dwór.

Przerzucanie się piłką z Ambym było zabawne w niewielkich dawkach, z czasem jednak traciło na atrakcyjności. Spoglądając na czerwoną buzię i pękatą figurę chłopczyka, próbowała sobie wyobrazić, jak to będzie za rok, gdy ujrzy małego braciszka albo siostrzyczkę, a ona weźmie na ręce jego siostrzeńca bądź siostrzenicę. - - A czyją spąsowiałą narzeczoną mam zostać? Arabel wzruszyła pulchnymi ramionami.

- - Faworytów nadal jest dwóch. Książę Hesse z Fitainu i...

- - Myślałam, że on umiera na suchoty?

- Uważa się, że wytrzyma jeszcze kilka lat. W tej chwili jednak na czele sfory

sunie

diuk Anciers.

Malinda westchnęła.

- - Wiem, to ten, którego trzy ostatnie żony zmarły w tajemniczych okolicznościach.

- - Nie tylko żony - wtrąciła Dian. - Słyszałam, że on zdecydowanie preferuje dziewice.

- - Ktoś powinien mu wytłumaczyć, że nadajemy się do wielokrotnego użytku. To znaczy, że nadal noszę na plecach napis „Na sprzedaż”? - - Wypisany ognistymi literami:

Inne wieści, które dotarły do niej tego lata, były z reguły dobre. W Wylderlandzie gubernator zwyciężył w wielkiej bitwie, wziął do niewoli samego Ciarana i odesłał go w łańcuchach do Grandonu. Baelowie nadal utrzymywali blokadę, lecz wyglądało na to, że zaprzestali łupieżczych wypadów. Krążyły uporczywe pogłoski, że szykuje się traktat. Zajęto kolejne domy żywiołów, odkryto nowe okropności i rozwiązano dalsze zakony. Niektóre znajome twarze zniknęły bez śladu spośród grona fechtmistrzów i białych sióstr. Zastąpiły je nowe, niepokojąco młode. Sir Wąż i jego starzy fechtmistrze zapewniali, że zniszczyli gniazdo zdrajców gdzieś na bagnach Eastfare.

Gdy dwór przebywał w Nocare, a jesień okryła Wzgórza Meald brązem i pozłotą, paź przyniósł wiadomość, że lord kanclerz Roland pokornie prosi Jej Wysokość o audiencję w sprawie jej małżeństwa.

Rzecz jasna, powinna była przyjąć go prywatnie, w swym salonie, mając za świadków jedynie fechtmistrzów, z jakiegoś przewrotnego powodu zdecydowała się jednak na publiczne spotkanie w komnacie audiencyjnej, gdzie wsparciem służyły jej Arabel i Crystal, a także damy dworu i dworki, które stały na drugim końcu komnaty, tuż poza zasięgiem słuchu.

Wszystkie umierały z ciekawości, Malinda uznała jednak, że mogą sobie umrzeć, a potem same się skremować. To będzie najważniejsza wiadomość w jej życiu. Czuła się tak, jakby połknęła całe pułki motyli.

Roland był punktualny co do jednego kuranta wygrywanego przez zegar na wieży. Zostawił swych strażników pod drzwiami i ruszył ku Malindzie z charakterystyczną dla siebie gracją. W ręku trzymał cienką teczkę. Spoglądając na odzianego w bogate szaty kanclerza, Malinda zdała sobie sprawę, że nie może liczyć na męża przystojniejszego niż on, a powinna być przygotowana na coś znacznie gorszego: dziecko, dziadygę lub jakiegoś okropnego degenerata, ofiarę kazirodztwa... Roland pokłonił się, podszedł bliżej, znowu się pokłonił i ukląkł na poduszce, by ucałować jej palce. Dłoń mężczyzny była cieplejsza od jej dłoni.

Malinda nie traciła czasu na pogawędki.

- W czym mogę ci pomóc, wasza lordowska mość?

Nie kazała mu wstać. Jego oczy byty ciemne i nieprzeniknione, zdawały się jednak sugerować, że on również ma w zanadrzu parę sztuczek. - Przynoszę ci radosne wieści, Wasza Miłość. Otworzył teczkę i wręczył jej papier.

Ścisnęła kartę w drżących dłoniach. Widniał na niej sporządzony biegłą ręką rysunek młodego mężczyzny wpatrującego się w dal. Miał krótko przystrzyżoną brodę i włosy znacznie dłuższe niż noszone przez Chivian. Artysta nadał im jasny kolor, oczy zaś uczynił jeszcze jaśniejszymi. Rysy miał raczej twarde niż przystojne, co wskazywało na aktywny tryb życia. To nie był bezużyteczny fircyk... przypuszczalnie nie brakowało mu inteligencji.

Zapewne był żołnierzem, być może nawet poetą, gdyż jego oczy miały dziwnie łagodny wyraz. Czy tę właśnie twarz będzie widywała każdej nocy i każdego poranka przez resztę swych dni? Nie była tak okropna, jak ta z jej koszmarów... wydawała się jednak irytująco znajoma.

- To wdowiec - mówił Roland. - Nie ma potomstwa z prawego łoża. O ile mi wiadomo, nie ma go w ogóle. Jego żona przez z górą dziesięć lat była obłożnie chora. Mógł ją odesłać, ale tego nie uczynił.

Wszystko to było nader pocieszające! Szkic drżał w jej dłoniach. Podsunęła go Arabel i musiała kilkakrotnie przełknąć ślinę, nim zdołała cokolwiek powiedzieć. - Wygląd może wprowadzić w błąd, wasza lordowska mość. Jak brzmi jego imię? - - Jestem przekonany, że w jego przypadku wygląd jest znacznie mniej mylący niż reputacja, pani...

- - Kto to jest?

Roland zaczerpnął głęboko tchu.

- - Radgar JEleding, Wasza Miłość.

- - Ten pirat?

- - Król Baelmarku.

Zamachnęła się na niego ręką. Roland stał spokojnie, czekając na uderzenie.

Malinda

jednak się opanowała.

- Czy to najlepszy kandydat, jakiego mogłeś znaleźć? A może najgorszy? Ten łowca

niewolników... morderca... monstrualny... - głos załamał się jej nagle. - Ty

bezczelny

parweniuszu! Chcesz mnie sprzedać takiemu demonowi? Przykuć mnie łańcuchem do

tych

jałowych skał? Mój ojciec dowie się o...

Pobiegła w stronę drzwi.

Czy raczej spróbowała pobiec. Nim jeszcze postawiła dwa kroki, Roland zerwał się na nogi i złapał ją za nadgarstek. Nigdy nie widziała, by ktokolwiek poruszał się tak szybko.

- - Puść mnie!

- - Twojego ojca nie ma w pałacu, Wasza Miłość - oznajmił jej cicho.

- Zabierz ode mnie tę ohydną łapę! Puścił ją, ale zagrodził jej drogę. - Jego Królewska Mość poddaje inspekcji przybrzeżne umocnienia i wróci dopiero za dwa dni. Czy zechcesz mnie wysłuchać, pani?

Kanclerz dobrze wybrał moment. Albo ojcu Malindy zabrakło odwagi, by stawić czoło jej łzom. Gdy zdała sobie z tego sprawę, jej gniew rozgorzał jeszcze bardziej, tłumiąc płacz w zarodku. Sprzedana! Jako łup!

- Prędzej się zabiję, niż zgodzę dzielić z nim łoże! - wysyczała przez zaciśnięte zęby, tak by słyszał ją tylko Roland. Ten bydlak uprowadził niezliczone tysiące Chivian, których następnie zathrallowano, obrócono w bezmyślne narzędzia, sprzedawane przez baelijskich handlarzy gdzieś na końcu świata. Spalił dziesiątki miast, złupił miasteczka, zagarnął statki. A teraz również królewską córkę...

- - Pani - odpowiedział cicho kanclerz - wysłuchaj mnie, proszę. Uzgodniono już brzmienie traktatu pokojowego i przystawiono pod nim pieczęcie. Twe zaręczyny to klucz do zakończenia tej straszliwej wojny, która ciągnie się już od dziesięciu lat i spowodowała tak liczne cierpienia. Dołączono doń jednak klauzulę, na którą nalegał sam król Radgar. Musisz zaświadczyć, że akceptujesz to małżeństwo z własnej i nieprzymuszonej woli i... - - Z własnej i przymuszonej woli! Jeśli tak to wygląda, możesz sobie podrzeć swój drogocenny traktat na kawałki i zawiesić go w wychodku. - Drżała z wściekłości i krzyczała na niego, nie zważając na skandal, który z pewnością spowodują jej słowa. - Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! Jeśli ten trupojad...

Roland nie podniósł głosu, lecz jego dźwięczny ton bez wysiłku przebił się przez jej protesty.

- Matkę króla Radgara siłą porwano z Chivialu w dzień jej ślubu. On twardo zapewnia, że nie zgodzi się...

Zniknął sprzed jej oczu.

Malinda odwróciła się. Kanclerz po raz kolejny wykazał się zdumiewającą zręcznością. Podskoczył do lady Crystal i złapał ją w tej samej chwili, w której osuwała się zemdlona na podłogę. Pół tuzina fechtmistrzów pobiegło mu z pomocą. Dopiero wtedy Malinda uzmysłowiła sobie, że kobietą, o której mówił Roland, była lady Charlotte Candlefen, ciotka Crystal. To dlatego twarz na portrecie wydawała się jej znajoma! Król Radgar był kuzynem Crystal, a za jej pośrednictwem również dalekim krewnym samej Malindy.

O baelijskiej gałęzi ich rodziny rzadko wspominano. Potem wybrała się z Dian na spacer po parku. Trzymały się za ręce i kopały nogami spadłe liście, tak jak robiły to w latach dzieciństwa. Fechtmistrze strzegli ich, trzymając dystans. Ledwie widoczne postacie mężczyzn poruszały się pod wielkimi bukami. Dian bardzo starała się jej pomóc.

- - Zwrócisz się z tym do ojca, oczywiście?

- - Jeśli podpisał już traktat, to znaczy, że jest za późno. - - Wyjazd do Baelmarku będzie ciekawym doświadczeniem. Nigdy nie próbowałam rudych kochanków. Ciekawe, czy ich... och, na pewno tak. Malinda przeszyła ją zdumionym spojrzeniem, by się przekonać, czy mówi poważnie.

- - Chyba nie wybierasz się ze mną!

- - Och, oczywiście, że się wybieram. Będziesz kogoś potrzebowała, a szczerze mówiąc, nie będzie łatwo...

- - Nie popłyniesz ze mną do Baelmarku i kropka! - - A co innego mogę zrobić? - sprzeciwiła się słabo Dian. Nie ulegało wątpliwości, że poczuła wielką ulgę na myśl, iż ominie ją wygnanie do Ognistych Krain. - - Wyjdź za mąż. A może okłamywałaś mnie, mówiąc, że Chandos oświadcza ci się za każdym razem, gdy idziecie do łóżka?

- - Kto to jest Chandos?

- - Masz nowego? Opowiedz mi o nim! Wiem, że nie ma rudych włosów, ale co właściwie ma?

Dian zachichotała.

- To, co każdy.

Potem przeszła do szczegółów.

Minęły cztery dni, nim Malindzie pozwolono zobaczyć sie z ojcem. Nawet wtedy przyjął ją w swej sypialni, daleko od oczu obserwatorów. Mogła tu sobie dostawać ataków histerii, a i tak nie usłyszałby jej nikt poza Scofflawem oraz dwoma młodymi fechtmistrzami, sir Orvilem i sir Rufusem, którzy stali na baczność przy drzwiach. Król siedział na lawie, odziany w koszulę i kubrak, a Scofflaw czesał resztki jego włosów. - - Daj sobie spokój z klękaniem i błaganiem. Jeśli przyszłaś tu się użalać, dowiedz się, że to ci w niczym nie pomoże. Powiedziałaś mi kiedyś, że chcesz mieć zdrowego mężczyznę. Radgar iEleding jest zbudowany jak dębowa stępka. Nie ma w nim nic niezdrowego. Jestem przekonany, że na męskości mu nie zbywa. - - To potwór!

Twarz jej ojca idealnie nadawała się do wydymania ust.

- Nieprawda! Wiem z godnych najwyższego zaufania źródeł, że to bardzo

sympatyczny, a nawet czarujący mężczyzna. Najlepszy dowód, jak potraktował

pierwszą

żonę.

Ambrose IV był ekspertem od traktowania żon.

- - To łowca niewolników!

- - E tam! - Król zacisnął grube pięści na kolanach. - Po prostu jest bezlitosnym wojownikiem. Jak ci się zdaje, co sądzą o mnie Wyldowie, hmm? Czy jestem osobiście odpowiedzialny za każdy gwałt albo kradzież, których dopuszczają się moje armie w Wylderlandzie czy Isilondzie? Wojna jest wojną i to, co żołnierz podczas niej robi, ma niewiele wspólnego z jego prywatnym życiem. Nie wierz też w te wszystkie bzdury o nędzy!

To prawda, że na początku Baelowie mieli tylko trochę nagich skał, ale teraz wzbogacili się tak, że mogliby wybrukować każdy cal swoich wysp złotem. Radgar Aleding mógłby kupić połowę Chivialu za to, co ma w jednej kieszeni. - - Ta ohyda to pomysł twój czy Rolanda?

- - Nieważne, czyj to był pomysł. - Ambrose tracił już cierpliwość i dawał jej do zrozumienia, że powinna odejść. - Liczy się tylko to, że po jedenastu latach krwawej wojny mamy wreszcie szansę zawrzeć pokój. Jeśli ceną ma być uczciwe wydanie za mąż jednej samowolnej dziewki, to jakie masz prawo powiedzieć, że przelew krwi i polowania na niewolników muszą trwać dalej? Cenisz siebie aż tak wysoko, hmm? To był rów pełen ostrych pali. To był loch, z którego nigdy już nie ucieknie.

- A jak wysoko ty cenisz swój honor, sire?

Wpatrywał się w nią tak, jakby nie wierzył własnym uszom.

- - Nie będziesz się tak do mnie odzywała!

- - Będę! Każdy przyzwoity ojciec zdobyłby się na to, by zawiadomić mnie o tym osobiście. Albo nawet przekazałby mi jego warunki i zapytał o zgodę. Zauważyła, że gapi się na nią Scofflaw, Scofflaw, który nigdy nic złego nie zauważał.

- - Dziewka! Niewdzięczna łajdaczka!

- - Proszę bardzo, wrzeszcz sobie! Wściekaj się! Wtrąć mnie do Bastionu. Potem wyślij Baelom w łańcuchach i powiedz potworowi Radgarowi, że zgodziłam się na to małżeństwo z własnej i nieprzymuszonej woli.

Ambrose dźwignął się z ławy, by móc spoglądać na nią z góry. Jego głos stał się niebezpiecznie cichy.

- - Daję ci wybór, moja panno. Możesz się zgodzić na to małżeństwo z własnej i nieprzymuszonej woli albo zostać oskarżona o zdradę stanu. Roland potrzebował wielu miesięcy, by wynegocjować ten traktat, a ty go chcesz ot, tak sobie odrzucić? Skazać kolejne tysiące ludzi na śmierć albo niewolę? Ściągnąć na nas dalsze lata rzezi? - - Czemu po prostu mnie nie zapytałeś? - wyszeptała. Gdy na nią spojrzał, zastanawiając się, czy wygrał, odniosła wrażenie, że jego oczka skurczyły się jeszcze bardziej. -1 co byś mi odpowiedziała? Nie miała wyboru. - Zgodziłabym się, oczywiście.

Gdy wypowiedziała te słowa, gniew opuścił ją całkowicie. Nie została jej nawet nienawiść, a jedynie wzgarda: mógł ją zawiadomić osobiście. - W takim razie po co miałbym kłopotać cię wcześniej, niż to konieczne? Wszystko mogło jeszcze spalić na panewce, tak jak w poprzednich przypadkach. - Podszedł do Malindy i objął ją wielkimi jak poduszki ramionami. Dzięki temu nie musiał na nią patrzeć. - Wiem, że na pewno jesteś tym wszystkim przerażona. Zawsze miałaś odwagę naszych wielkich przodków. Okazją i teraz. Funkcję baelijskiego konsula będzie tymczasowo pełnił thergiański ambasador. On zaaprobuje przygotowania do ślubu, ale resztę zostawię tobie. Lord szambelan zrobi to, o co go poprosisz. Nie szczędź wydatków, urządź wielki spektakl! Muszę też przygotować własny ślub. Zobaczymy, które z nas zorganizuje wspanialsze widowisko, hmm?

Malinda odpłynie za morze, nim przybędzie przyszła królowa Dierda, i nie będzie miała okazji zobaczyć drugiego ślubu. Ambrose wypuścił ją z objęć. -1 co? - To wielka szczodrość, sire! Każda dziewczyna marzy o wspaniałym ślubie. O dziwo, uwierzył jej. Rozpromienił się, poklepał ją po ramieniu i powiedział, żeby biegła brać się do roboty.

Na dworze krążyły najdziwniejsze plotki o tym, jak Malinda rzekomo uderzyła lorda kanclerza albo nakrzyczała publicznie na ojca. Nie starała się zaprzeczać tym opowieściom.

To i tak nic by nie dało.

Lady Crystal podupadła na zdrowiu. Błagała ze łzami w oczach o pozwolenie na opuszczenie dworu. Malinda wyraziła zgodę, choć w zasadzie nie miała prawa tego robić.

Potem wszystkie jej. damy dworu i dworki również zapragnęły wyjechać, obawiając się, że zostaną wysłane do Baelmarku. Pozwoliła im na to i w efekcie została sama z Dian, Arabel oraz garstką służących. Lord szambelan natychmiast opublikował w „Gazecie” listę dam, które opuściły dwór, i Malinda zdała sobie sprawę, że jest teraz górą, gdyż Ambrose jej potrzebuje. Uciekła spod władzy ojcowskiej, a jeszcze nie podlegała mężowskiej. Podczas oficjalnej ceremonii zaręczyn omal się nie udławiła, gdy musiała wygłosić przed korpusem dyplomatycznym oświadczenie, że zgadza się na ten związek z własnej i nieprzymuszonej woli. Zdołała jakoś wykrztusić te słowa, a potem podpisała równie kłamliwy list do samego potwora Radgara. Gdy nadeszła jego odpowiedź, spaliła ją bez czytania.

Musiała teraz zaplanować ślub, co dało jej szansę na małą zemstę. Królewski astronom ogłosił rok 368 rokiem trzynastu księżyców, lecz i tak była już późna jesień. Baelowie niekiedy żeglowali zimą, ale nikt inny tego nie robił, a księżniczka Dierda również musiała przybyć do Chivialu drogą morską... Stało się też oczywiste, że po prostu nie wystarczy czasu, by urządzić dwa śluby. Król był okrutnie niezadowolony, w końcu jednak zgodził się zaczekać z nimi do wiosny. Malinda nie przepadała za większością ambasadorów, lecz mijnheer Nikolai Reinken z Thergy - srebrnowłosy, przypominający kochającego dziadunia mężczyzna z wesołym błyskiem w oczach - stanowił wyjątek od tej reguły. On pierwszy wręczył jej prezent zaręczynowy - parę złotych kolczyków. Przysięgał, że rzucono na nie zaklęcie chroniące przed chorobą morską. Co ważniejsze, ambasador uścisnął ciepło jej dłonie i oznajmił konspiracyjnym, silnie akcentowanym szeptem:

- Widziałem kilkakrotnie twego przyszłego męża! - - Byłeś w Baelmarku? - zapytała zdziwiona. Ci, którzy odwiedzali ten kraj, na ogół już nie wracali.

- - Nie, nie, ale słyszałem, że jest tam bardzo pięknie. Król Radgar często odwiedza Thergy. Incognito, rzecz jasna. To dobry przyjaciel króla Johana! Naprawdę czarujący mężczyzna! Bardzo uprzejmy!

Nie potrafiła przełknąć myśli o czarującym piracie, uprzejmym łowcy niewolników. Zadała sobie pytanie, czy to mijnheer Reinken jest „godnym najwyższego zaufania źródłem” jej ojca.

Jego Ekscelencja ucałował dłoń Malindy i wypuścił ją z uścisku. - On oczywiście do Chivialu na ślub nie przybędzie. Królowie nie w ten sposób małżeństwa zawierają.

-1 całe szczęście, bo przed nocą poślubną mogłabym być zmuszona zszywać męża z kawałków.

Jego Ekscelencja zaśmiał się dyplomatycznie.

- Z pewnością Radgar nie jest najbardziej popularnym kandydatem, jakiego mogłaś wybrać, pani. Chivianie raczej niską opinię o nim mają, tak? Nie bardziej niską niż jego przyszła żona.

Pewnego mroźnego poranka dziesięćksiężyca ambasador Reinken przybył do Greymere w towarzystwie kilku skrybów, by rozpocząć rozmowy na temat przygotowań do ślubu. Zjawił się również szambelan, lord Whitney, zasuszony, wiecznie zmartwiony staruszek. Jemu również towarzyszyli urzędnicy. Malinda przyprowadziła ze sobą tylko fechtrnistrzów, przekonana, że - bez względu na to, co mówią ludzie - miecz jest potężniejszy od pióra.

Lord Whitney przywitał pełniącego obowiązki baelijskiego konsula. Dziesięć stalówek zanurzyło się w inkauście i zaczęło skrobać na papierze. Mijnheer Reinken odpowiedział. Znowu rozległo się skrobanie. Po chwili zaczęła się prawdziwa rozmowa.

- - Król Radgar szczególnie nalega, byś nie próbowała uczyć się przed ślubem po baelijsku - oznajmił Reinken. - Uważa, że baelijskie czary lepiej sobie z tym zadaniem poradzą.

- - Zresztą, czyż jego macierzystym językiem nie jest chivianski? - wtrąciła Malinda.

Lord szambelan skrzywił się na te słowa, a ambasador uśmiechnął taktownie. Królowie na ogół zawierali małżeństwo per procura. Następnie pełnomocnik odwoził pannę młodą do królestwa jej męża, gdzie czekała ją druga ceremonia małżeńska i niezbędny ciąg dalszy.

- - Martwić się nie musisz! - zawołał Jego Ekscelencja. - Radgar barkę albo karawelę wyśle. Nie każe ci oceanu w otwartej łodzi przepłynąć. - - Proszę o smoczy statek - odparła stanowczo Malinda. Uważała, że tego wymaga rodzinna tradycja.

Staruszek pokręcił głową.

- - Nie, nie, pani! Na drakkarze nie ma kajut! Będziesz wystawiona na działanie żywiołów! Całe dni wiatru i morskich bryzgów!

- - Proszę o smoczy statek. Tarcze, czerwony żagiel, galion z zamocowaną rzeźbą potwora na dziobie i tak dalej! Chcę, żeby u wioseł siedzieli prawdziwi piraci!

Weselni

gos’cie będą mieli o czym opowiadać.

- W rzeczy samej będą! Lord Szambelan zadrżał.

- Memorandum - podyktował. - Straż Domowa musi być w pogotowiu. Osiągnęła swój pierwszy cel i przystąpiła do walki o drugi. Zapomnijmy o tradycji.

Nie weźmie ślubu w Greymere. Na ulicach Grandonu doszłoby do zamieszek. Jej ojciec był już zmuszony odroczyć sesję Parlamentu po najkrótszych obradach w historii, gdyż deputowani wpadli w szał na wieść, że córka monarchy, druga w kolejności do tronu, ma wyjść za baelijskiego pirata. Nie, jej ślub odbędzie się w Wetshore, które leży kilka mil dalej w dół rzeki i drakkarowi łatwo tam będzie zawinąć. Bez trudu stłumiła protesty lorda Whitneya. Król dał jej wolną rękę, nieprawdaż?

Gdy zaakceptowano Wetshore, uznała, że to na razie wystarczy. Na resztę

przyjdzie

kolej później, gdy ryzyko, że ojciec dowie się o jej planach na czas, by ją

powstrzymać,

będzie mniejsze. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, otworzyła już drzwi

wiodące do

katastrofy.

10

Czy ty, Radgarze, bierzesz sobie tę kobietę

CHIVIANSKA PRZYSIĘGA MAŁŻEŃSKA

Nastał świt dnia jej ślubu. A przynajmniej coś w rodzaju świtu. Leżała godzinami, nie mogąc zasnąć, wsłuchana w miarowy rytm deszczu, synkopowany werbel ściekających z okapu kropel, szum rynsztoków. Niepewne, niezdecydowane światło dnia przedzierało się powoli przez chmury, okiennice, zasłony łoża. To miało nastąpić dzisiaj. Zdecydowały o tym pływy, okazało się jednak, że nastał Dzień Barwinków. Biedny Orzeł! Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. O dziwo, jej ojciec dopiero przed niespełna miesiącem uniósł głowę, odrywając się od swych górnolotnych planów pełnych balów, maskarad, bankietów, parad i łuków triumfalnych, by sprawdzić, jak jego córka zaplanowała własny ślub. O mało nie dostał apopleksji. Powiedział jej: „nie szczędź wydatków”, ona jednak była tak oszczędna, jak to tylko możliwe. Nie przewidywała żadnych balów, bankietów, parad ani nawet zimnego bufetu. Pałac Wetshore był walącą się ruderą, którą dawno już powinno się rozebrać. Mogła się w nim zmieścić tylko niewielka część notabli, którzy spodziewali się zaproszenia na królewski ślub. Malindzie udało sie pominąć wiele osób, których nie lubiła: mniej więcej cztery piąte arystokracji, trzy czwarte korpusu dyplomatycznego i większość królewskich ministrów. Niestety, obowiązki sprawiły, że lord Roland, który był odpowiedzialny za jej poświecenie, musiał być obecny. Zaprosiła też wiele osób lubianych przez siebie, a nie lubianych przez króla - na przykład Courtneya oraz wszystkich Candlefenów, którzy woleliby nie przyjeżdżać z uwagi na to, że byli krewnymi pana młodego.

W oczach świata będzie to wyglądało tak, że ojciec nie tylko przehandlował ją łowcy niewolników, lecz w dodatku nie pozwolił jej na porządny ślub. Jakże wspaniale wrzeszczał, gdy się o tym dowiedział! Była małostkowa? Z pewnością, nigdzie indziej jednak nie znajdzie satysfakcji. Czemu miałaby pragnąć pompy i przepychu? Z czego miała się cieszyć? Niedługo rozpoczną się calomiesięczne obchody ślubu Jego Królewskiej Mości z księżniczką Dierdą i wszyscy zapomną o trywialnej demonstracji złości jego córki. Gdzieś odezwał się zegar. Policzyła uderzenia. Było jeszcze za wcześnie, żeby wstawać. Wsiądzie na pokład w południe, żeby złapać odpływ. Potem dostarczają nabywcy.

Rejs do Baełmarku trwał co najmniej trzy dni, a jeśli wiatry były przeciwne, to może nawet trzy tygodnie.

Ambrose najgłośniej ryknął wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że jego córka zamierza odpłynąć bez żadnej świty. Liczba jej domowników spadła już do dwóch osób, nie licząc służby. Arabel spakowała kufry i miała zamiar wyruszyć w drogę, gdy tylko zobaczy, że jej pani przywdziała ślubny strój. Malinda znalazła jej pozycję damy do towarzystwa pewnej irytującej wdowy. Dian również miała jej dziś rano pomagać, lecz po szybkich i niespodziewanych zalotach sypiała teraz w małżeńskim łożu sir Bandyty. Jej mąż nie potrzebował łoża i nie miał czasu się w nim wylegiwać, odwiedzał ją tam jednak dosyć często. Sir Chandos, dzięki pomocy przyjaciół, zniósł tę stratę z godną uznania odwagą.

Zaproszenia rozesłano, Baelmark zaakceptował warunki i niczego nie można już było zmienić. Ambrose mógł jednak zrobić coś w sprawie jej orszaku, by uniknąć skandalu, jaki wywołałaby podróżująca samotnie księżniczka. Choć żadnej rodzinie nie było spieszno do tego, by narazić swe córki na podobną podróż i na niewolę w odległym, barbarzyńskim królestwie, znalazł jakoś dla niej dwie dworki, lady Gołębicę i lady Rubin. Nikt nie wiedział, ile ziem, nominacji i królewskich łask go to kosztowało. Arabel zapewniała jednak, że cenę zapłacono ogromną, Rubin była myszką, która nie potrafiła się oprzeć naciskom chciwych rodziców, natomiast Gołębica była tak głupia, że wydawało się jej, iż Baelmark to to samo co Appleshire. Jeśli tylko nadarzy się okazja, Malinda zostawi obie dziewczyny na brzegu.

Obudził ją ruch zasłon łoża, które odciągnięto z niepotrzebnym wigorem. - Pogoda jest okropna! - oznajmiła radosnym tonem Dian. - Całą noc padało. Drogi na pewno zmieniły się w rzeki, ale nie ma wiatru, więc morze powinno być spokojne. Przyniosłam ci śniadanie.

Malinda zadrżała i przykryła twarz kołdrą.

- - Dziękuję za śniadanie. Zostanę tutaj. Mam ochotę spędzić cały dzień w łożu. - - Nie, na to przyjdzie czas później - sprzeciwiła się Dian. - Uwierz mi, to właśnie jest w tym najlepsze.

Na cały dzień zaplanowała tylko dwie czynności, a pierwszą z nich było spędzenie godziny z Ambym. Chłopiec miał lekką gorączkę, bardzo kasłał i okropnie się skarżył.

Jeszcze nie wiedział, że nigdy już jej nie zobaczy, a ona nie miała serca mu o tym mówić.

Zasiedziała się tak długo, że w końcu musiała przyjść po nią Dian. Później ubrała ją Arabel wraz z grupą pomocnic. Malinda z osobliwą obojętnością obserwowała w lustrze ich poczynania. Co łowca niewolników pomyśli o swej zdobyczy, gdy po raz pierwszy zerwie z niej szaty? Najlepiej prezentowały się włosy: ciemnobrązowe, połyskujące spiżowo, niczym stary dąb. Skórę miała gładką, lecz baelijskie wszy, pchły i pluskwy zapewne szybko zmienią ten stan rzeczy. Piersi nadal były jędrne i sterczące, jak mogłyby sugerować jej szerokie ramiona. Dian mówiła, że mężczyźni bardzo się interesują piersiami. To naturalne, że tak sądziła. Jeśli przyszłemu mężowi Malindy zależało na dzieciach, spodobają się mu jej rozłożyste biodra. Będzie mogła wydać na świat jakiś tuzin, nim do cna się zużyje. A jeśli wolał do igraszek w łożu szczupłe sylfidy, zawsze będzie mógł odesłać ją do pracy w polu. Czy król Szczur uzna, że dla młodego, silnego ciała warto zakończyć przynoszącą zyski wojnę? A może po prostu weźmie ją sobie, roześmieje się Ambrose’owi prosto w nos i nie zawrze żadnego pokoju? Wybrała prostą, niebieską wełnianą suknię, nadającą się do oceanicznego rejsu w otwartej łodzi. Rozcięta spódnica odsłaniała złotą halkę, harmonizującą z kolorem oczu Malindy. Na wierzch zarzuci sobolowe futro, które dostała od ojca, własność którejś z jego żon, a na głowę spiczasty kaptur ze sznurówkami, który osłoni jej twarz przed niesprzyjającą aurą. Postanowiła, że obejdzie się bez klejnotów. Wszystkie najpiękniejsze klejnoty w Chivialu dawno już trafiły do Baelmarku.

- - Zerwała z niego całe ubranie - mówiła Arabel.

- - Słucham?

- - Hrabina. Zerwała z niego prawie całe ubranie. Jej pierwsza informatorka raczyła kobiety skandaliczną opowieścią, splatając jednocześnie włosy Malindy w warkocz.

- - Z kogo?

- - Z thegna Leofrica. Ale lady Violet wtargnęła między nich... Leofric był pełnomocnikiem, który miał zastąpić na ślubie króla Radgara. Przybył wczoraj i był pierwszym Baelem, jakiego Malinda widziała na oczy, pomijając gnijące na szubienicach trupy. Jego drakkar - wraz z dwoma innymi, które stanowiły eskortę - kotwiczył u ujścia rzeki, w odległości niespełna mili od pałacu. Po raz pierwszy ujrzała thegna, gdy przedkładał królowi listy uwierzytelniające. Kazano jej stanąć na podwyższeniu obok ojca i wygłosić przygotowaną przemowę. Malinda zaaranżowała melorecytację, by zademonstrować, co o tym wszystkim sądzi.

- Widok Waszej Ekscelencji budzi we mnie radość niby pierwsze jaskółki na wiosnę, jest to bowiem znak, że długa zima mej samotności dobiegła końca. Gdy tylko ujrzałam substytut, ze zdwojoną siłą zapragnęłam zobaczyć oryginał. Widok thegna Leofrica mógł nie budzić radości, z pewnością jednak wywoływał u Chivian zdumienie. Prawe oko zasłaniała mu srebrna płytka, w którą wprawiono coś, co Malinda początkowo wzięła za kawałek zielonego szkła. Gdy jednak przyjrzała się jego całej postaci, zdała sobie sprawę, że to z pewnością szmaragd. Mężczyzna nie był już młody, miał ogorzałą twarz o wydatnych rysach, a żylaste przedramiona pokrywały mu kręte, białe blizny.

Choć jego włosy wyblakły już, przybierając kolor szaroblond, a do tego z przodu były wyraźnie przerzedzone, z tyłu zostało ich jeszcze wystarczająco wiele, by mógł je związać w sięgający połowy pleców kucyk. Jego strój wyglądał równie dziwacznie, lecz był wspaniale uszyty: sięgający kolan żupan barwy morskiej zieleni o krótkich rękawach, bogato wyszywany w zwinięte węże srebrną nicią i lśniącymi klejnotami, na dole zaś zdobne nogawice podtrzymywane związanymi na krzyż rzemieniami oraz miękkie koturny. Nie nosił kapelusza ani płaszcza, jakby był sługą, lecz na jego palcach, pasie i sztylecie błyszczały klejnoty, a z szyi zwisał potrójny sznur wspaniałych pereł, wielkich jak paznokieć kciuka.

Świetnie mówił po chiviansku. Być może zawdzięczał to duchowemu wsparciu. - Mój pan oczekuje tego spotkania z równą niecierpliwością, jak twa przecudna osoba, Wasza Wysokość, choć nadsyłane raporty nawet w najmniejszym stopniu nie mogły go przygotować na radość, która go czeka. Jak widzisz, Baelowie nie mają kłów ani rogów.

Humor mógł być obusieczną bronią.

- Ale za to powszechnie wiadomo, że jadacie niemowlęta. Czy masz jakieś specjalne życzenia do kucharzy?

Zszokowane audytorium wstrzymało oddechy. Leofric roześmiał się swobodnie.

- Nie, Wasza Miłość. Mogą je przyrządzić tak, jak zwykle robią to dla was. Ambrose zachichotał i dwór eksplodował aplauzem. Przegrała pierwszą rundę. Gdy tylko wszyscy mogli ją usłyszeć, spróbowała raz jeszcze. - Słyszałam, że król Radgar włada Ognistymi Krainami już od prawie dwunastu lat.

Jak rozumiem, niewielu królów Baełmarku sprawuje rządy tak długo.

Jeśli się jej poszczęści, niedługo zostanie wdową i będzie mogła wrócić do domu.

Thegn wzruszył ramionami.

- - Wytrzyma jeszcze wiele lat, pani. Jestem pewien, że utrzyma się na tronie wystarczająco długo.

- - Wystarczająco do czego?

- - Do tego, by jeden z jego synów mógł go odziedziczyć po nim.

- - Nie wiedziałam - że ma...

Nagle pojęła te słowa i poczuła, że rumieni się okrutnie. Ojciec ryknął głośnym śmiechem, a dworzanie podążyli za jego przykładem. Myśl, że Baelowie mają poczucie humoru jak zwyczajni ludzie, była dla niej sporą niespodzianką. Poczuła się niemal poirytowana.

Skoro już i tak rozgniewała ojca, zapraszając na ślub Courtneya, postanowiła wykorzystać okazję i przy najbliższej okazji poszczuć kuzyna na thegna Leofrica. Nawet nieuzbrojony Bael budził wielką nerwowość u fechtmistrzów. Wszyscy kryli się po kątach albo czaili w cieniu, nie spuszczając z intruza podejrzliwych spojrzeń. Oni spuszczali wzrok, lecz damy spoglądały na niego śmiało. Thegn wydawał się jednak dziwnie obojętny na ich względy. Mimo to wywołał sporą sensację na wieczornym przyjęciu, a ponoć jeszcze większą, kiedy Malinda już wyszła. Kilka dam dworu słynęło z wycinania karbów w słupkach swych łóż, a autentyczny baelijski łupieżca z pewnością byłby zdobyczą roku w turnieju rozwiązłości.

- - I kto wygrał? - zapytała lady Rubin, cała zaróżowiona po wysłuchaniu tej opowieści.

- - Violet - wyjaśniła Arabel. - Wręcz zaciągnęła go na górę za tę jego kitkę.

Nie mogła być przy tym obecna, lecz jej informacje z były reguły prawdziwe. - - Mam nadzieję, że okazał się wart jej wysiłków - oznajmiła lodowatym tonem Malinda.

- - To wydaje się prawdopodobne - przyłączyła się do rozmowy Dian. - Gwardziści mówią, że po paru godzinach opuścił komnatę lady Violet i udał się do hrabiny. Przelicytowana Arabel prychnęła z niedowierzaniem.

- - W jego wieku?

- - Nie sądzisz, że stać go na czary najlepszej próby? - - Hmm? - odparła zamyślona Arabel. - No cóż, mogę się przynajmniej dowiedzieć, jak sobie poradziła lady Violet.

Wydawało się, że upłynęły tylko sekundy, nim Malinda znalazła się w bardzo zatłoczonym pomieszczeniu, między ojcem a tymże samym Leofrikiem. Spoglądała na lorda Rolanda, który pytał:

- Czy ty, Malindo, bierzesz sobie mężczyznę Radgara, którego reprezentuje tu pełnomocnik, za swego prawnie... szacunek... posłuszeństwo... miłość... Zastanawiała się, jakie przysięgi składa się na baelijskim ślubie. A może ograniczano się do serii gróźb? Nie przypominała sobie, co odpowiedziała na pytanie. - Czy ty, Radgarze, bierzesz sobie...?

Odcisnęła swą pieczęć w laku i przyglądała się, jak thegn Leofric robi to samo. Zasiadła w karecie u jego boku. Rolę przyzwoitek grali: lady Gołębica, której twarz nic nie wyrażała, i pełen podejrzeń sir Nieustraszony. Obok powozu cwałował odziany w krzykliwe stroje szwadron lansjerów ze Straży Domowej. Po szybach spływały strugi deszczu. Park w Wetshore był wielkim trawiastym polem, wyskubanym przez owce. Organizowano tu wyścigi konne i zawody łucznicze zarówno sportowe, jak i wojskowe. W kontraście z ołowianym niebem i bezlistnymi drzewami trawa wydawała się bardzo zielona.

Na południu rozpościerała się jeszcze ciemniejsza od nieba tafla ujścia Grań. Na wysokim brzegu łopotał na wietrze barwny baldachim, za nim zaś kołysał się maszt baelijskiego drakkara, na którego rei wisiał czerwony żagiel. Na pannę młodą musiał czekać nawet król, Ambrose był już więc na miejscu. Za plecami miał niebieską plamę Gwardii Królewskiej.

Dalej w stronę lądu ciągnął się długi wąż parasoli. Setki ważnych osobistości czekały pod czujnym okiem heroldów na okazję wypowiedzenia kilku słów pożegnania. Mniej ważnych gości lansjerzy i zbrojni trzymali z tyłu. Według oceny urzędu lorda szarnbelana ta część uroczystości miała trwać dwie godziny, zaczynał się już jednak odpływ i statek musiał odpłynąć w południe.

Powinna nawiązać konwersację. Gdyby jednak zapytała Leofrica, czy ich gościnność była zadowalająca, mógłby jej odpowiedzieć z ambarasującymi szczegółami. - Jak się nazywa twój statek, panie?

Opowiadano, że wszyscy Baelowie mają rude włosy i zielone oczy, tęczówki thegna miały jednak kolor bladoniebieski.

- Właściwie nie jest mój, Wasza Miłość. Pożyczyłem go. Zwie się Waetern&dre, co znaczy „wodny wąż”. Sądzę jednak, że po nas przypłynął któryś z pozostałych. W deszczowej dali widać było jeszcze dwa drakkary.

- - A jak brzmią ich nazwy?

- - Wsel i Wracu, pani.

- - A co to znaczy? Wahał się przez chwilę.

- - „Rzeź” i „Zemsta”.

- Och. No cóż, prosiłam o prawdziwą smoczą łódź i nie powinnam liczyć na to, że będzie się nazywała Kaczątko albo Krem.

Kareta zatrzymała się z drżeniem, skrzypieniem i piskiem osi. Herold otworzył drzwi i trębacze zagrali fanfarę. Malinda nie przypominała sobie, by program ją przewidywał. Gapie zaczęli wiwatować. Miała wyjść na podwyższenie naprzeciwko ojca i dygnąć, Ambrose był jednak niewidoczny, a pod niewielkim baldachimem aż gęsto było od wyższej rangą szlachty starającej się uniknąć zmoknięcia. Wszyscy cofnęli się nieco, by wpuścić pannę młodą.

Deszcz zniweczył wszystkie plany, Malinda była już spóźniona, wszędzie słychać było krzyki, a ludzie biegali jak opętani. Zauważyła thegna Leofrica, który wyszedł z karocy tuż za nią, nienawistne, rybie spojrzenie inkwizytora Krommana - jak ten gad zdołał się dostać na jej ślub? - oraz cyniczny uśmieszek małego, pękatego Courtneya, od którego otrzymała w ślubnym prezencie największy diament, jaki w życiu widziała. Pośród całego tego zgiełku i zamieszania słychać było kaszel Amby’ego.

Z gorączką? Na taki deszcz? Zapominając o protokole, zaczęła, odpychać ludzi na bok.

- Z drogi! Przepuśćcie mnie! Z drogi!

Po chwili do niego dotarła. Chłopczyk trzymał się palca opiekunki, a buzię miał siną z zimna. Wzięła go na ręce i przytuliła mocno, piorunując spojrzeniem guwernantkę, hrabinę Napham. Ta idiotka przyprowadziła go tu tylko dlatego, że zabrakło jej rozsądku albo odwagi, by sprzeciwić sie królewskiemu rozkazowi. Malinda rozejrzała się wokół. - Ojcze! Wasza Królewska Mość!

Nadal jednak go nie widziała, choć z reguły rzucał się w oczy nawet w najgęstszym tłumie. Krzyki i fanfary wciąż przybierały na mocy. Obok przemknęli cwałem lansjerzy.

Ziemia zatrzęsła się pod kopytami ich koni.

- - Jakieś kłopoty, Wasza Wysokość? - usłyszała u swego boku zimny jak stal głos lorda Rolanda, który najwyraźniej przyszedł tu za nią. - - On jest chory! - zawołała. - Powinien leżeć w łóżku. Uzdrowiciele...

- - Oczywiście. Podaj mi go. Sir Kle!

Wydawał rozkazy tonem tak dźwięcznym, że nawet dęby natychmiast by go posłuchały.

- Ekscelencjo?

Kieł nie należał do najbystrzejszych fechtmistrzów. Dlatego właśnie tak często kazano mu pilnować trzylatka.

- - Odprowadź księcia oraz jego świtę do pałacu i dopilnuj, żeby obejrzał go uzdrowiciel.

- - Żegnaj, Amby! - wyszeptała, podając chłopczyka fechtmistrzowi. - - Wasza Wysokość - odezwał się stojący u jej drugiego boku thegn Leofric - wzywa nas twój królewski ojciec.

- - Słucham? - Spojrzała na kłębiący się wokół tłum baronów, wicehrabiów, hrabiów, markizów, diuków, rządowych dostojników, oficerów, konsulów oraz ambasadorów i rzecz jasna również towarzyszących im dam. Wszyscy oni mieli prawo ucałować jej palce i złożyć długie, nudne życzenia szczęścia. Mieli prawo i byli zdecydowani z niego skorzystać. Z pewnością gdzieś tam były Gołębica i Rubin, które również się żegnały. No to cześćl Położyła dłoń na ramieniu thegna. - W takim razie chodźmy. Wyszli spod baldachimu na zroszoną deszczem trawę. Natychmiast podbiegli paziowie, osłaniając ich parasolami. Brnęli przez błoto w stronę rzeki i króla, który stał na wysokim brzegu, otoczony wielką falangą spoglądających spode łba fechtmistrzów.

W

Ambrosie gorzała wściekłość. Gdy monarcha miał taką minę, ktoś musiał ucierpieć.

- Thegnie! Uzgodniliśmy, że nikt oprócz ciebie nie wyjdzie na ląd.

Leofric skierował jedyne oko na rozgrywającą się na dole scenę.

- No cóż, sire, to zależy od tego, jak zdefiniujemy „ląd”, nieprawdaż? W Chivialu mało było wielkich nadbrzeżnych budowli, które w ostatnim dziesięcioleciu nie zostałyby złupione przez Baelów. Wetshore ocalało dzięki temu, że chroniły je rozległe błota - czarne, lepkie, cuchnące i nieprzebyte - zalewane przez morze tylko na krótką chwilę podczas przypływu. Lord Whitney przedstawił plany budowy wspaniałego pamiątkowego molo, które Malinda odrzuciła na rzecz najprostszej z możliwych przystani, złożonej z umożliwiających zejście z trawiastego brzegu schodów oraz odchodzącego od nich pomostu. Rzeź - albo być może Zemsta - stała przycumowana obok niego, a jej smocza rzeźba na dziobie spoglądała złowrogo na zgromadzonych na brzegu ludzi. Łódź składała się tylko z otwartego kadłuba i masztu. Miała wąski dziób oraz rufę, lecz znacznie szersze śródokręcie. Wyglądała groźnie, ale pięknie. Wzdłuż obu burt rozwieszono tarcze, okrągłe i pomalowane na jaskrawe kolory. Król wściekł się dlatego, że załoga drakkara - banda uzbrojonych baelijskich łupieżców - wysiadła na molo i ustawiła się wzdłuż niego w dwuszeregu niczym gwardia honorowa. Ich hełmy i broń lśniły jasno mimo pochmurnego dnia. Niewykłuczone, że formalnie piraci nie przebywali na lądzie, znaleźli sie jednak nieprzyjemnie blisko całej elity Chivialu, a wszyscy wiedzieli, co się wydarzyło przed trzydziestu laty w Candlefen Park.

Tam również był ślub.

Duchy! Serce Malindy zabiło bardzo mocno, jakby chciało się wyrwać na swobodę. Dopóki przebywała u boku ojca, otoczona Gwardią Królewską, pozostawała na terenie jego królestwa. Nic jej nie groziło. Gdy zejdzie z tych schodów, wkroczy do barbarzyńskiej domeny swego męża pirata. Częścią jaźni pragnęła odwrócić się i uciec stąd jak najdalej. Inna - znacznie mniejsza - część szeptała jej, że zaczyna się wielka przygoda. Choć thegn Leofric mógł nie być typowy i wcale nie było pewne, czy potrafi zachowywać się równie grzecznie przez dłuższy czas, zademonstrował jej, że Baelowie - a przynajmniej niektórzy z nich - potrafią się choć na pewien czas upodobnić do ludzi cywilizowanych, niewykluczone więc, że istniała niewielka, bardzo maleńka szansa, iż Radgar Aleding nie był potwornym, pożerającym dzieci gwałcicielem i sadystą, za jakiego powszechnie go uważano. - - Ja twierdzę, że są na lądzie! - warknął Ambrose. - Każ im stamtąd zmiatać!

- - Jak sobie życzysz, sire. Gotowa, Wasza Miłość? - Gotowa - usłyszała własny głos. - Żegnaj, ojcze. Ruszyła na dół po drewnianych stopniach, wspierając dłoń na ramieniu thegna. Setki zebranych gości ominęła okazja pocałowania panny młodej na pożegnanie. Właśnie dopuściła się najgorszego zbiorowego afrontu w historii Chivialu.

- - Oczywiście potrafisz dokonać przeglądu gwardii honorowej?

- - Jakoś sobie poradzę.

Kolana pod nią drżały, a w ustach jej zaschło, mimo że poza tym cała była przemoczona, jako że żaden paź z parasolem nie miał zamiaru zbliżać się do tych potworów.

Schodki były niewygodne. Za krótkie, by pokonywać je w dwóch krokach, a zbyt długie, by robić to po jednym. Czy ktoś wpadł na to, by powiedzieć Rubin i Gołębicy, że Malinda już poszła? Nigdy dotąd nie widziała nagiej gwardii honorowej. - Nie jest im zimno?

Miała wrażenie, że za chwilę zacznie dzwonić zębami. Thegn zachichotał. - Pewnie niedługo odpadną im tyłki, ale żaden się do tego nie przyzna. Gdyby wyszli na brzeg rozrabiać, nie zostawiliby tarcz, ale mieliby na sobie jeszcze mniej. Mniej niż skórzane portki, buciory i stalowe hełmy? A może thegn miał na myśli ozdoby. Malinda zauważyła, że każdy z Baelów aż błyszczy od złota i srebra, pereł i drogich kamieni - naramienniki, kolczyki, naszyjniki, buty, pasy i pendenty. Ci prości marynarze nosili na sobie więcej kosztowności niż wszyscy zgromadzeni w parku goście. Gdy wyszła na molo, thegn odsunął się od niej. Malinda uniosła brodę i przemaszerowała między dwoma szeregami Baelów. Z jednej strony wznosiły się nad nią miecze, a z drugiej straszliwe topory. Młodzi i starsi mężczyźni o zielonych oczach, patrzący wprost przed siebie i starannie unikający jej spojrzenia. Nawet Straż Domowa nie była bardziej zdyscyplinowana, nie wspominając już o fechtmistrzach. Klejnoty, stal i mokre ciała lśniły w bladym świetle dnia. Nigdy się jej nie śniło, że mężczyźni potrafią być tak mocno owłosieni. Do tego w przypadku Baelów włosy zawsze były rude: czerwone, kasztanowate albo miedziane. Splatali je sobie w warkocze lub pozwalali, by opadały luźno, mieli brody i wąsy, a często również owłosione torsy, ramiona i barki. Byli to jednak zwykli ludzie, mężczyźni. Niektórzy już posiwieli, inni dopiero niedawno ukończyli wiek chłopięcy. Nie mieli rogów i kłów ani nawet krzywicy, wysypki czy śladów po ukąszeniach pcheł. Dotarła do końca dwuszeregu, do końca molo, do rufy statku. Na pokładzie został tylko jeden człowiek. Był porządnie - choć dziwacznie - ubrany. Miał na sobie żupan i nogawice podtrzymywane przewiązanymi na krzyż rzemieniami. Nie dostrzegła na nim ani jednego klejnotu. Wyciągnął do Malindy Tekę i księżniczka przekroczyła burtę, a następnie zeszła po schodkach na greting. Poczuła, że statek zakołysał się lekko pod jej stopami.

Opuściła ojczyznę, by nigdy już do niej nie wrócić. Przystanęła i przyjrzała się uważnie drakkarowi. Pełno na nim było wioseł, skrzyń, przyprawiających o dezorientację lin oraz stert ubrania. Co dziwne, pachniał woskiem i trochę smołą. Rubin i Gołębica schodziły po schodach, eskortowane przez fechtmistrza. Na skarpie pełno było wyciągających szyje dworzan, między którymi kręcili się też konni lansjerzy.

Wszyscy beczeli jak kozy na widok smoczej łodzi i prawdziwych piratów. Thegn Leofric wsiadł na pokład tuż obok niej. Nagle wydał rozkaz, rycząc tak głośno, że Malinda aż podskoczyła z wrażenia.

Nad szeregiem tarcz przeskoczyła fala Baelów. Ich buty uderzyły o greting niemal jednocześnie. Zemsta, a może Rzeź, zakołysała się i przechyliła. Po chwili za pierwszą falą podążyła druga. Malinda zachwiała się, a mężczyzna, który pomógł jej wsiąść na pokład, podtrzymał ją za łokieć i wypowiedział słowa powitania. - Niechaj ci przypadek sprzyja - odparła, odtrącając jego dłoń. - Thegnie Leofricu, nie czekamy na te dwie kobiety. Odbijamy bez nich. Natychmiast, proszę.

Thegn ponownie wykrzyknął rozkaz. Ściągnięto z pachołków liny, wysunięto wiosła,

łódź odsunęła się od pomostu i zaczęła obracać, popychana wiatrem. Wtem coś do

niej

dotarło.

Malinda odwróciła się błyskawicznie.

- - Coś ty powiedział? Mężczyzna uśmiechnął się.

- - Powiedziałem: „Pani, jestem Radgar Ceding”.

11

Znam Radgara od dziecka, a mimo to wciaź nieraz mnie zdumiewa. Znaczną część swj>cb sukcesów zawdzięcza temu. iż jest całkowicie nieprzewidywalny.

SIR SZERSZEŃ, W PRYWATNYM LIŚCIE DO LORDA ROLANDA.

Portret nie był wierną kopią Radgara. Nigdy nie widziała oczu o tak intensywnej

barwie, podobnych do zielonej emalii, a w miedzianej brodzie nie było ani

jednego srebrnego

pasemka. Skrócił włosy... z pewnością nie wyglądał na trzydzieści lat... ani nie

przypominał

potwora.

- Wasza Miłość! Spróbowała dygnąć.

- Nie klękaj przede mną. - Wyciągnął błyskawicznie ręce i złapał ją za łokcie. Spojrzeli sobie w oczy. Odwróciła wzrok. Jeśli spodziewał się delikatnego dworskiego kwiatka, zdążył się już zorientować, że kupił sobie ciężką, wyrośniętą dziewuchę. Mimo to podniósł ją tak swobodnie, jakby była Ambym, co znaczyło, że on również nie jest chucherkiem. Na pewno miał mięśnie drwala.

Och, duchy! Jeśli fechtmistrze albo strażnicy domowi domyśla się, że potwór Radgar jest tutaj, w zasięgu ich rąk, Malinda zostanie dziewiczą wdową. Obejrzała się, by sprawdzić, jak daleko łódź odpłynęła już od pomostu. Niezbyt daleko. Drakkar dryfował bezwładnie na sieczonej deszczem wodzie. Rozpostarte niczym skrzydła wiosła były zupełnie nieruchome.

- Wybacz, jeśli cię przestraszyłem - rzekł. - Ojciec nie powiedział ci, że tu jestem?

Potrząsnęła głową. Nie mógł o tym wiedzieć... Król Ba... jej mąż... zmarszczył brwi.

- - A opowiadał ci kiedyś, że od dawna się znamy?

- - Jak to... nie, Wasza Miłość.

Rubin, Gołębica i fechtmistrz zatrzymali się, niepewni, czy powinni iść dalej. Na skarpie jej ojciec wystawił głowę nad kordonem gwardzistów. Na jego tłustej twarzy wyraźnie malowała się wściekłość. Poznał Radgara? Jak to możliwe? Ale... - - Zapewnił mnie, Wasza Wysokość, że ma wszelkie powody, by sądzić, żeś nieszpetny i dobrze ułożony.

- - Jak to miło z jego strony! - mruknął gniewnie Radgar. - Inne miał o mnie zdanie, kiedy się przed dwunastu laty poznaliśmy. Wygląda na to, że nie powiedział ci, że się znamy.

Zgodzisz się, jeśli powiem, że próbował cię oszukać?

Dlaczego mówili o jej ojcu? Czy nie mógłby chociaż pocałować jej w policzek?

Albo

w palce? Pirat uniósł brwi.

- - Szczerze, pani? Czy twój ojciec celowo ukrył przed tobą fakt, że zna mnie osobiście?

- - Może zapomniał o jakimś przelotnym... - zaczęła zdumiona. - - Na pewno nie zapomniał. Jakich jeszcze sztuczek użył wobec ciebie? Jakimi groźbami zmusił do tego małżeństwa?

Nie pojmowała jego słów.

- - Wasza Wysokość, pisałam ci przecież! Napisałam, że... - - Tak, napisałaś, bo zapowiedziałem, że nie podpiszę traktatu, dopóki nie dostanę przekonującego dowodu, iż nie jesteś zmuszana do zawarcia związku, któremu nie jesteś rada.

Muszę to teraz usłyszeć z twoich ust.

- - Wasza Miłość...

Tłum na brzegu zamilkł i gapił się na długą łódź.

- - Dlaczego nie chciałaś zaczekać na swoje dworki?

- - Dlaczego nie stawiamy żagla, panie mężu?

- - Przyjdzie na to czas! - warknął gniewnie. - Bo wiedziałaś, że nie chcą z tobą płynąć? Bo zostały do towarzyszenia ci przymuszone? A ty? Uszczęśliwia cię perspektywa spędzenia reszty życia w Baelmarku i rodzenia mi dzieci? - - Poczytuję sobie za zaszczyt, że poślubił mnie tak wspaniały król! - - Gadanie! Możesz być przerażona, zniesmaczona albo drżeć z podniecenia, w to uwierzę. Ale na pewno nie czujesz się zaszczycona. Jestem piratem i zabiłem tysiące ludzi.

Ale moja matka została przymuszona do małżeństwa i nie wezmę cię za żonę, dopóki nie będę miał pewności, że naprawdę tego chcesz. Podejrzewam, że cię zmuszono. Mów! Przekonaj mnie, że tak nie było.

Próbował ją sterroryzować, tak samo jak ojciec.

- - Tak się nie godzi, panie! Powiedziałam ci już, a ty mi nie wierzysz.

Zarzucasz mi

kłamstwo?

- - Twojemu ojcu zarzucam gorsze rzeczy. Czyż nie oskarżyłaś go o trzymanie niewolników?

Wzdrygnęła się pod oskarżającym spojrzeniem jego zielonych oczu. Mówiła mnóstwo rzeczy, lecz nie wszystkie z nich znalazły się w raportach.

- Może wymknęło mi się coś w gniewie, kiedy... to znaczy... Ta wiadomość spadła

na

mnie jak grom z jasnego nieba... Obiecuję najsolenniej, Wasza Wysokość, że wobec

ciebie

zawsze będę trzymała język na wodzy.

Skrzywił się wściekle.

Spróbowała przemówić pewniejszym tonem.

- Jestem z królewskiego rodu i muszę poślubić tego, kogo każą mi poślubić. Od

dziecka wiedziałam, że to mój obowiązek, i powiem ci, panie, że na pierwszy rzut

oka

wydajesz mi się mniej odpychający od innych zalotników, z których imionami od

pewnego

czasu mnie oswajano...

Pociągnął nosem.

- Pochlebiasz mi, ale nie mówiłem o Radgarze JEltdingu jako męskim zwierzęciu. Po ciemku wszyscy mężczyźni są tacy sami. Większość kobiet i tak zamyka przy tej robocie oczy. Królowie również często poślubiają nieznajome kobiety, pani, i to nie twój wygląd jest przyczyną moich oporów. Bynajmniej! Nie, chodzi mi o króla Baełmarku jako takiego. Moje imię nie jest w Chivialu otoczone szacunkiem.

Ogień i śmierć! Czy naprawdę zamierzał zwrócić jej wolność? Serce omal nie przestało jej bić od szalonego przypływu nadziei, takie rozwiązanie było jednak nie do przyjęcia. Nie mogła do tego dopuścić. Zabraniał jej tego obowiązek. Dlatego uciekła się do gniewu.

- Chcesz mnie zmusić, żebym cię błagała? Królewskie małżeństwo staje się często pomostem między dawnymi wrogami. Co z traktatem? Czy jeśli mnie odprawisz, wojna będzie trwała nadal?

Odpływ unosił łódź coraz dalej w morze. Obserwatorzy na brzegu dyskutowali o czymś z ożywieniem. Chyba się już domyślali, że szyprem jest sam Potwór. Radgar pokręcił ze smutkiem głową.

- Przez te dziesięć lat mogłem ją zakończyć w każdej chwili, pani. Nie chciałem się wyrzec głupiej, młodzieńczej przechwałki. Tylko duma mi na tanie pozwalała. Istnieją legendy o bohaterach, którzy poprzysięgli krwawą zemstę, ale potem wpadli w sidła miłości i zmuszeni byli jej poniechać - resztę sama sobie dopowiedz. Żeniąc się z tobą, zyskałbym ratującą twarz wymówkę do wycofania się z przysięgi. Dziwne, że to twój ojciec, nie ja, wpadł na pomysł zawinięcia cię w zwój traktatu. Otworzyła usta i szybko je zamknęła.

- - Aha! Sądziłaś, że to ja wymyśliłem ten związek?

- - Tak mi powiedziano, ale ja bardziej podejrzewałam lorda Rolanda. - - Durendala? Nie, to nie on. Jemu honor nie pozwoliłby kupczyć damą, ale jest wiernym sługą swego pana i sumiennie wypełnia jego rozkazy. To był pomysł twojego ojca.

Bardzo mu zależało na zakończeniu wojny i widzę, że znowu cię okłamał. Cóż, obiecuję, że zakończę tę wojnę bez ciebie.

- Och! - Pokusa! Wolność, szansa przebudzenia z długiego koszmaru! - Przysięgasz?

- - Przysięgam. Jesteś wolna.

- - Okrywasz mnie hańbą!

Spróbowała spojrzeć w jego spokojne, zielone oczy, zimne i śmiertelnie groźne jak ocean.

- Wyświadczam ci przysługę, pani. Mój ojciec siłą uprowadził moją matkę, ale ja nie gustuję w zniewalaniu kobiet.

Bzdura! Co chciał jej wmówić? W całej tej sprawie było ukryte drugie dno.

- - Doprawdy? A te tysiące, które wziąłeś w jasyr? - - To co innego. Taka jest wojna i nienawidzę tego robić. Naprawdę zamierzam ją zakończyć, księżniczko, i nie musisz iść w niewolę. Zwracam ci wolność. - - Okrywasz mnie hańbą! - powtórzyła niepewnie. - - Okrywam hańbą twego ojca. Pokazuję światu, jak nisko się stoczył, i to mnie satysfakcjonuje. Odejdź w pokoju. Nie musisz przez całe życie rodzić dzieci piratowi.

Walczyły w niej gniew i podejrzenie, że w jakiś sposób ją oszukuje... radość i nadzieja, że spadnie jej z barków dźwigany przez pół roku ciężar... wstyd z powodu odrzucenia... niepokój o to, co zrobi ojciec... Zwyciężyła nadzieja.

- Posłucham twego rozkazu, Wasza Wysokość. Radgar uniósł jej dłoń do ust. - Moja strata, księżniczko. Nie było to przyjemne ani łatwe zadanie. Do brzegu, sterniku.

Wydawało się, że statek porusza się na jego rozkaz jak cyrkowy koń. Po chwili rufa musnęła koniec pomostu. Radgar przeniósł schody i podał Malindzie rękę. Poruszając się jak we śnie, weszła na molo i spojrzała w niewiarygodnie zielone oczy, które się w nią wpatrywały. Miały niemal tęskny wyraz i w niczym nie przypominały oczu potwora. Powiedział coś kwiecistego, czego nawet nie próbowała słuchać.

Odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Było po wszystkim. Odzyskała wolność. Jeden los wiedział, jak zareaguje jej ojciec. Zaoferował córkę piratowi, a ten nią wzgardził.

Rubin i Gołębica już sobie poszły, to jednak nie miało teraz znaczenia. Garstka co odważniejszych paziów i młodszych dworzan, którzy zeszli mniej więcej do połowy wysokości skarpy, wracała pośpiesznie na górę, obawiając się, że piraci będą ich ścigać.

Malinda obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że statek jeszcze nie odpłynął, lecz nadal dryfuje bezwładnie. Gwardziści opuścili już schody, otwierając przed nią drogę do ojca, który stał u ich szczytu, wspierając pięści na biodrach, i spoglądał na nią wściekle. Czy zamknie ją w Bastionie i oskarży o zdradę? Na pewno gorąco pragnął się dowiedzieć, co uknuł piracki król. Ona również tego nie wiedziała.

Chyba że... Odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na drakkar, i w tej samej chwili padł strzał z kuszy.

Jeszcze długo potem słyszała w koszmarach świst bełtu, który przemknął nad jej

głową. Być może usłyszała go i w rzeczywistości. Kiedy spojrzała w stronę lądu,

przekonała

się, że jej ojciec zniknął. Rozległo się przeraźliwe wycie, od którego zjeżyły

się jej włoski na

karku. Słyszała je już kiedyś, dawno temu, gdy była jeszcze dzieckiem. Kiedy

zginęła jej

matka. Był to wrzask pogrążonych w żałobie fechtmistrzów. Tym razem jednak był

znacznie

głośniejszy.

12

Sekundy są ważniejsze od lot. Jedna chwila może zmienić ludzkie życie na wieki.

SIR PIES

Krzycząca z wściekłości Malinda pobiegła z powrotem na pomost i zatrzymała się na końcu zlanych deszczem desek, spoglądając na zimne, szare wodne pustkowie i wygrażając pięściami drakkarowi, który zniknął we mgle przy akompaniamencie rytmicznych uderzeń piór wioseł skrzydeł z jodłowego drewna. Wykonał swoje zadanie. Król Radgar posunął się w zdradzie dalej niż kiedykolwiek dotąd. Nigdy nie była panną młodą, a jedynie przynętą.

Dlaczego jej ojciec był takim głupcem? Czemu zaufał temu potworowi? Zwróciła się twarzą w stronę zamieszania. W osławionym Szale Fechtmistrzów po śmierci Goisberta IV brało ich udział tylko około tuzina. Tym razem cała Gwardia widziała na własne oczy, jak Ambrose’a powalono w najgorszej z możliwych sytuacji. To była celowo zadana, gwałtowna śmierć. Cios nawet nie padł z zasadzki. Zadał go wróg, którego zidentyfikowali, ale nie zdołali mu przeszkodzić. Stacjonujące w pobliżu świeckie oddziały mogły powstrzymać przemoc, potrzebowały jednak czasu, by zareagować, a fechtmistrze byli morderczo szybcy.

Przez skarpę przelewała się ludzka fala. Goście usiłowali umknąć przed rzezią, lecz tylko nielicznym udawało się utrzymać równowagę na stoku. Krzykliwie odziani mężczyźni i kobiety staczali się ze skarpy niczym krople deszczu spływające po szybach. Niektórzy byli już zbroczeni krwią. Razem z nimi zjeżdżali po stoku umundurowani fechtmistrze i zbrojni, a nawet kilku konnych lansjerów. Na dole wszyscy wpadali w błoto i wodę. Sądząc po odgłosach, w parku trwała jeszcze gorsza jatka. Malinda podejrzewała, że fechtmistrze próbują gonić odpływającego pirata i wymierzają sobie nawzajem karę za to, co się wydarzyło, bądź też po prostu uderzają na oślep w niepowstrzymanej furii. Paru z nich zdołało się zatrzymać w połowie wysokości stoku i siekło mieczami wszystkich, którzy przemykali obok. Jakiś koń zjechał ze zbocza na zadzie, kwicząc głośno z przerażenia. Na jego grzbiecie siedział lansjer, a za nim fechtmistrz, który podrzynał mu powoli gardło. Tłum ludzi, którzy wpadli do wody, wciąż narastał, zamieniając błoto w czerwoną pianę. Niektórzy z ocalałych próbowali dostać się na pomost, wymachując wściekle rękami, by wydostać się ze szlamu.

Zbyt wielu konnych i pieszych rzuciło się w stronę schodów, zamieniając je w wąskie gardło. Po chwili schody runęły w krwawe błoto, co przynajmniej uniemożliwiło wejście na pomost oszalałym fechtmistrzom, którzy próbowali ścigać smoczą łódź. Równie dobrze mogliby zaatakować Malindę. Ostatecznie bełt nadleciał zza jej pleców, a ich obłęd nie potrzebował uzasadnień.

Jak dotąd jedynymi ludźmi na molo było kilku rannych dworzan, którzy zdołali umknąć przed rzezią u podnóża schodów, ta sytuacja nie mogła jednak potrwać długo. Grupa mężczyzn wyłaziła już z rzeki na kładkę. Niektórzy z nich byli z pewnością uzbrojonymi fechtmistrzami, nadal ogarniętymi amokiem. Ile czasu mnie, nim przestaną wrzeszczeć i odzyskają rozsądek?

Wszyscy fechtmistrze byli odlani z tej samej formy i z daleka trudno ich było odróżnić, ale ten, który pierwszy wylazł na pomost, wyglądał jak Plucha. Na szczęście skierował się w stronę lądu, by wrócić do mordowania uchodźców. Za nim wyczołgał się z rzeki sir Huntley, który natychmiast rzucił się na niego. Obaj wrzeszczeli wniebogłosy.

Był to jednak dopiero początek. Przy końcu pomostu, gdzie stała Malinda, woda była głębsza i gramolącemu się z niej mężczyźnie przeszkadzał trzymany w rękach miecz. Obiema dłońmi uczepił się desek, a nogą szukał oparcia na palach. Podbiegła do niego. Wściekłość zniekształciła mu twarz tak bardzo, że tylko z najwyższym trudem poznała sir Sokoła.

- Król nie żyje! - krzyknęła, nadeptując na jego oręż. - Niech żyje król! To był jedyny sposób na to, by przywrócić rozsądek oszalałym fechtmistrzom, jako że więź kazała im bronić monarchy oraz jego dziedziców. - Niech żyje król! Niech żyje król!

Jego Królewska Wysokość Ambrose V - wiek trzy lata i kilka miesięcy. Sokół wrzeszczał na nią, okładając jej stopę wolną ręką. Potem wpadł na lepszy pomysł. Złapał Malindę za kostkę i szarpnął z całej siły. Dziewczyna kopnęła go zdrowo w nos drugą nogą, po czym natychmiast runęła na plecy. Kostkę jednak uwolniła. Fechtmistrz zniknął, zostawiając miecz na deskach. Zerwała się na nogi i złapała chciwie broń. Gdy zakrwawiona twarz Sokoła ponownie wyłoniła się z odmętów, jego krzyki brzmiały zupełnie inaczej. Znowu zaczął się podciągać. Tym razem udało mu się nawet postawić stopę na pomoście, Malinda zamachnęła się więc trzymanym w obu rękach mieczem i cięła go prosto w szyję.

Kiedy otworzyła oczy, po Sokole zostały tylko czerwone pęcherzyki na powierzchni wody... Zapewne zabiła przed chwilą fechtmistrza, a z pewnością go rozbroiła, co było jeszcze trudniejszą sztuką. W połowie długości molo dwaj inni gwardziści toczyli zażarty pojedynek. Podbiegła do nich, ściskając w dłoniach zakrwawiony miecz Sokoła. - Niech żyje król!

Niestety, Screwsley i Orvil byli zbyt zajęci walką i wrzeszczeniem na siebie, by zwracać uwagę na Malindę, która w kółko wykrzykiwała swą mantrę:

- Niech żyje król! Niech żyje król!

Wtem sir Huntley przeszył Orvila ciosem w plecy. Nim zdążył wyszarpnąć miecz, powalił go Screwsley, który natychmiast potem odwrócił się, by załatwić się z Malindą.

Dziewczyna zawyła rozpaczliwie i na pół zeskoczyła, na pół spadła z pomostu. Rzeka była szokująco zimna i ciemna jak noc. Przez parę chwil krztusząca się Malinda nie wiedziała, gdzie jest powierzchnia wody, w tym miejscu jednak woda sięgała jej zaledwie do pasa. Dźwignęła się na nogi, plując i kaszląc. Jej stopy zapadały się w muł, jakby chciała zapuścić korzenie. Tuż obok stał przemoczony, lecz wciąż ogarnięty szałem sir Screwsley, który z pewnością wpadł do rzeki razem z nią. W oczach miał błysk szaleństwa, a usta otwierał szeroko w trwającym bez końca krzyku. Zamachnął się mieczem. Wielka fala zbiła Malinde z nóg. Znowu ogarnęła ją ciemność. Uderzyła o coś bardzo twardego, zapewne pale, i ponownie wróciła z wysiłkiem do powietrza i światła.

Przyczyną

tej fali był brodzący w rzece koń. Gdy tylko pozbyła sie wody z uszu, usłyszała

krzyki

jeźdźca.

- Malindo! Szybko, Malindo!

O dziwo, był to lord Roland. Nadal miał na sobie karmazynowe szaty, a na piersi wisiał mu łańcuch - Schował miecz i wyciągnął do niej rękę, w drugiej trzymając wodze.

Chwyciła ją i dała się wciągnąć na koński grzbiet. Rzecz jasna, siedziała okrakiem.

Przemoczona suknia przylegała do ciała, odsłaniając nogi. Duchy wiedzą, gdzie się podział jej czepek. Chcąc nie chcąc, objęła swego wybawcę w pasie, by nie zsunąć się z konia.

Pływające w rzece ciało z pewnością było sir Screwsleyem.

Wierzchowiec powlókł się ciężko w stronę lądu.

- - Co tu robisz, na śmierć?! - krzyknęła.

- - Ratuję cię, oczywiście.

To był kawaleryjski rumak. Skąd Roland go wziął? Czy zjechał na nim ze skarpy?

Żeby ją uratować?

- - Dziękuję!

- - Podziękujesz mi, jak wrócimy bezpiecznie do domu! - odkrzyknął. - Dziękuj jednak duchom za to, że odesłałaś księcia.

Och, Amby!

- - Czy nic mu się nie stanie?

- - Nie powinno. W końcu jest dziedzicem. Jest też jeszcze dzieckiem... Muszę jednak do niego dotrzeć, nim jego strażnicy się dowiedzą. Trzymaj się! Dotarli na brzeg, i koński zad, na którym tak niepewnie siedziała, odchylił się niemal do pionu.

- Nie można wjechać konno na takie urwisko! - zawyła. Okazało się jednak, że można.

Potop ciał ustał. Niektórzy ludzie dźwigali się już na ręce i kolana. Biedny koń ze wszystkich sił starał się zmienić w kozicę. Malinda uczepiła się kurczowo Rolanda, wciskając twarz w jego kościste plecy.

Jej ojciec nie żył! Ten potworny fakt jeszcze do niej w pełni nie dotarł. Znikneła potężna osobowość, która od tak wielu lat dominowała nad jej życiem i nad życiem całego kraju. Nie pogodzi się z tym jeszcze przez długie tygodnie, może nawet miesiące. Amby był tylko chorowitym dzieckiem, które co kilka dni potrzebowało uzdrawiania z powodu kaszlu lub gorączki. Kto będzie władał jego królestwem, nim dorośnie? A co się stanie, jeśli nie dorośnie? Spróbowała odegnać od siebie tę myśl - duchy, ojciec nie zdążył jeszcze ostygnąć - pytanie wracało jednak do niej natarczywie.

Księżniczka

Dierda nie dostarczy już na nie odpowiedzi. Malinda znowu została domniemaną następczynią tronu i w dodatku znalazła się w niezdrowej bliskości od niego. W czasach regencji średnia długość życia w rodzinach królewskich spadała drastycznie. - - Co powiedział ci Radgar? - zapytał Roland, wtulając twarz w końską grzywę.

- - Że ojciec oszukiwał... że na pewno wiedział, kim on jest. - - Poznał go. Spotkali się przed wielu laty w Żelaznym Dworze. Radgar tam się szkolił.

- Nie!

- Tak. Wykazał się wyjątkową bystrością. Odwrócił naszą uwagę tą gwardią honorową, sprawił, że obawialiśmy się mieczy i toporów, a nie pomyśleliśmy o łucznikach.

Zapomnieliśmy, że cała ta wojna była osobistym sporem, który można było zakończyć jedną strzałą.

Byli już blisko szczytu urwiska, Malinda czuła jednak, że jej kolana i dłonie słabną.

- Dlaczego ojciec nie powiedział mi, że go zna?

Czemu powoływał się na „godne najwyższego zaufania źródła”? - Dlatego... dlatego, że baelijska monarchia różni się od naszej, ale przed dwunastoma laty twój ojciec miał w rękach dziedzica tamtejszego tronu. Nie rnam pojęcia, co zamierzał z nim uczynić, ale Radgar zrobił z niego durnia. Uciekł, wrócił do domu, zagarnął tron, mordując stryja, a potem wypowiedział wojnę Ambrose’owi IV. Nie Chivialowi, lecz jego królowi. Powinienem był to przewidzieć... Bandyta... Śmierć i ogień! Wszyscy powinniśmy byli to przewidzieć!

Lord Roland z pewnością nie był zadowolony z tego, że ktoś go przechytrzył.

Będzie

to dla niego zbawiennym doświadczeniem.

Spieniony, drżący koń wydostał się wreszcie na płaski grunt i świat wrócił do normalnej pozycji. Roland poklepał zwierzę po szyi i pozwolił mu chwilę odpocząć. Park wygląda! jak pobojowisko. Wszędzie walały się ciała - mężczyźni, konie, kobiety, a nawet żałosny paź spoczywający w kałuży krwi. Wśród zabitych było niewielu fechtmistrzów.

Baldachim się zawalił. Tu i ówdzie widać było ocalałych, którzy siadali na murawie, trzymając się za poranione miejsca, albo wędrowali w kółko, pogrążeni w szoku. Malinda zauważyła w oddali grupkę lansjerów. Wydawało się, że ścigają fechtmistrzów i ich wykańczają. Słychać było już tylko jęki rannych. Roland warknął coś pod nosem. Wolała go nie prosić, by to powtórzył. Potem popędził konia. Jeśli ruszą szybciej niż stępa, Malinda z pewnością spadnie. Włosy opadały jej na bok wielkim, mokrym węzłem, a spódnice uniosły się aż do bioder. - - Powinniśmy pomóc tym biedakom! - zawołała.

- - Nie, pani! - odkrzyknął. - Masz do wykonania obowiązki, w których nie zastąpi cię nikt inny.

Złamany kark z pewnością nie poprawiłby jej szans, lecz mimo to Roland zmusił konia do galopu, a Malinda jakoś nie spadła. Dobrze przynajmniej, że nie był to kłus. Mijali małe grupki niedobitków, które wlokły się w stronę pałacu. Słyszała za plecami gniewne krzyki, nie wiedziała jednak, czy są adresowane do niej, czy do lorda kanclerza.

Jej ojciec nie żył. Historia Chivialu zmieniła kierunek. Malinda nie została

żoną

cudzoziemskiego króla-pirata. Nadal przebywała tu, nie tam, lecz nic już nigdy

nie będzie

takie samo.

13

Przysięgam na mą duszę, że zawsze dochowam wierności Jego Królewskiej Mości Ambrose’owi V, prawowitemu suwerenowi królestwa Obiviatu i Nostrimii oraz księciu Nythii, i ze będę. go bronić ze wszystkich sił przed wszelkimi zdradzieckimi spiskami bądź atakami na jego osobę, koronę i godność; że dołożę wszelkich możliwych starań, by zawiadomić Jego Królewską Mość, jego dziedziców i następców o wszelkich zdradach, zdradzieckich spiskach i zamachach uknutych przeciw niemu lub któremukolwiek z nich, o jakich tylko zdołam się dowiedzieć, przysięgam to bez żadnych dwuznaczności, wykrętów, uników bądź sekretnych zastrzeżeń i wyrzekam się wszelkich ułaskawień albo dyspens od jakiejkolwiek osoby lub osób, gdybym miał kiedyś złamać ową przysięgę.

PRZYSIĘGA WIERNOŚCI

Roland podjechał pod sanie schody, przy których straż pełniło dwóch zbrojnych

oraz

trzech spieszonych lansjerów. Silne dłonie pomogły Malindzie zsiąść. Zdała sobie

sprawę, że

zostawiła buty w nadbrzeżnych błotach. Obcasy Rolanda zastukały o bruk. Podał

wodze

jednemu z lansjerów.

- - Mieliście jakieś kłopoty, chorąży?

- - Nie, panie.

Oficer był chudy i drobny, a jego górną wargę porastał delikatny puszek. Miał bardzo zakłopotaną minę.

- Najgorsze chyba już za nami. Jeśli są w stanie wypowiedzieć przysięgę wierności, to znaczy, że wszystko z nimi w porządku i możesz ich wpuścić. - - A jeśli nie są w stanie, wasza lordowska mość? - - Powiedziałem ci, co wtedy zrobić. Życzę szczęścia. Pani? - Roland niemal biegiem wprowadził Malindę do pałacu Wetshore.

- Potrzebny ci nowy strój, Wasza Miłość. Czy znajdziesz coś w swoich komnatach?

- Zapewne tak. - Zostawiła trochę swoich rzeczy Dian, każąc rozdać je służącym.

-

Ale drzwi mogą być zamknięte.

Wchodził na górę po dwa stopnie. Ciężkie, mokre szaty obijały mu się o kostki nóg.

Malinda uniosła spódnice, by dotrzymać mu kroku bez butów.

- Najpierw spróbujemy przez drzwi - oznajmił.

Oznaczało to, że znał też inne wejście, o którym nic nie wiedziała, tak samo jak w Greymere podczas Nocy Psów. Lord Roland właśnie zarobił u niej kolejną kreskę. Co prawda, pośpieszył jej na ratunek, narażając własne życie, jakie jednak były jego motywy?

Nie ulegało wątpliwości, że próbuje ją wykorzystać do jakichś własnych celów. Regencji zawsze towarzyszyły wyjątkowo paskudne intrygi polityczne i z pewnością tym razem to on będzie jednym z czołowych graczy. Zapewne jego ambicją było zostanie regentem.

Drzwi nie były zamknięte. Weszli do przedpokoju, w którym przywitały ich

półmrok,

chłód i cisza.

- - Proszę cię, pośpiesz się, pani.

- - A czemu? Czego ode mnie oczekujesz?

- - Przepraszam! - Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. - Twojego brata strzeże czterech fechtmistrzów. Rozkazałem, by jego komnaty otoczono kordonem, ale będę potrzebował twojej pomocy, by ich zawiadomić. Proszę.

Zimny błysk w jego oczach sugerował niebezpieczeństwo, o którym nie wspomniał.

Możliwe, że okropności jeszcze się nie skończyły. Nawet Amby nie był bezpieczny.

- Oczywiście! - odparła i wbiegła do środka. Jej komnata audiencyjna była pusta. Wyniesiono z niej wszystkie meble. Nie miała służących. Będzie potrzebowała nowego fraucymeru, garderoby...

Przemierzyła salon, kierując się do ubieralni. Tu przynajmniej jeszcze stały meble.

Natychmiast podeszła do zasłon i rozsunęła je, by widzieć, co robi, po czym zwróciła się ku szafom, zastanawiając się, od czego zacząć. Jeśli to lord Roland zaaranżował śmierć jej ojca...

- Tu jest.

Z szafy wyszedł sir Lis. Krzyk zamarł jej w gardle. - Zgadza się - potwierdził sir Fitzroy, wynurzając się zza łoża. Obaj mieli miecze. Z broni Fitzroya skąpy wała krew. Również na liberii Lisa widać było plamy krwi i błota. Do twarzy mieli przylepione ckliwe, pozbawione znaczenia uśmiechy, a z ich oczyma coś było straszliwie nie w porządku. Patrzyli przez nią na wskroś, jakby była powietrzem. Ruszyli w jej stronę. Cofała się, aż oparła plecy o ścianę. Wiedziała, że powinna krzyczeć, ale nie mogła nawet zaczerpnąć tchu. Lord Roland natychmiast przybiegłby jej z pomocą, lecz dzieliły ją od niego dwa puste pokoje, a od mieczy zaledwie cale... - - Stójcie! - wychrypiała niemal niesłyszalnym głosem. - Co warn uczyniłam? - - Uczyniłam? - powtórzył Lis, uśmiechając się do jej lewego ucha. - Co uczyniła, bracie?

- - Zabiła naszego podopiecznego, bracie - oznajmił ścianie Fitzroy.

- - Tak, powiedziała piratowi, żeby zabił naszego podopiecznego.

- - Musi zginąć, bracie.

- - Musimy przelać jej krew.

- - Nie, to nie ona jest winna. - Lord Roland założył ręce, opierając się nonszalancko o framugę. - Jeśli szukacie zdrajcy, który zabił waszego podopiecznego, to nie ona nim była.

Stał zbyt daleko, by mógł ją ocalić, gdyby szaleńcy rzucili się do ataku, lecz jego słowa odwróciły ich uwagę. Przystanęli, kierując nań obłąkane spojrzenia i martwe uśmiechy.

Malinda zaczęła, bardzo powoli i ostrożnie, przesuwać się bokiem wzdłuż ściany.

- - Kto był zdrajcą, bracie Durendalu? - zapytał Lis.

- - Tak jest, komendancie, powiedz nam.

- - Kogo musimy zabić? Cierpimy ból. Musimy policzyć się ze zdrajcą. - - Mm? - Roland nadal sprawiał wrażenie totalnie znudzonego. - Pamiętacie sir Gryziwilka? Był z waszego rocznika.

- - On zginął - warknął ostro Lis. - Był twoim fechtmistrzem i zginął.

- - Czy zabiłeś naszego brata?

Lis ruszył powoli w stronę Rolanda.

Fitzroy podążył za jego przykładem. Malinda zastanawiała się, czy powinna wskoczyć do szafy i próbować utrzymać zamknięte drzwi od środka. Albo gdzie mogłaby znaleźć broń, która pozwoliłaby jej pomóc lordowi Rolandowi.

- - Nie zabiłem go - odparł od niechcenia kanclerz. - To pan sekretarz Kromman ponosi winę za jego śmierć. Waszego podopiecznego również on zabił. To był jego pomysł.

To on namówił go do zaproszenia tu pirata z jego statkiem, żeby pirat mógł go zastrzelić. To Krommana musicie zabić, bracia.

- - Gdzie jest Kromman? - wyszeptał Lis. Uniósł miecz, dotykając sztychem gardła Rolanda.

- - Na dole, w moim gabinecie. Grzebie w aktach. Tam go znajdziecie, bracia. Idźcie go zabić za to, że zamordował Gryziwilka. - Zszedł im z drogi i przez chwilę słuchał cichnących w oddali kroków. - Nic ci się nie stało, pani? Komnata wirowała wokół jej oczu. Malinda pokręciła niepewnie głową.

- Co mogłoby mi się stać! Stawiam czoło śmierci co kwadrans tylko po to, żeby

nie

wyjść z wprawy.

Odwrócił się do niej plecami.

- W takim razie pośpiesz się, proszę. Brakuje nam czasu. Na pewno spróbują włazić przez okna.

Otworzyła szafę, potem drugą, i znalazła kilka sukni.

- Skąd wiedziałeś, że są w tym pokoju?

- Zauważyłem, że tajne drzwi są uchylone. Lord Roland nadal był zwrócony do niej plecami.

- - Co będzie, jeśli złapią Krommana? Czy naprawdę jest tam, gdzie im powiedziałeś?

- - Zapewne tak. Uwielbia mieszać się do cudzych spraw. Z pewnością nie zaprzepaściłby takiej okazji.

- - Czy naprawdę zdradził mojego ojca?

- - Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że zawarcie małżeństwa z Baelem było jego

pomysłem. Wiem, że ostatnio wykazywał dziwne zainteresowanie epicką poezją

Baelmarku,

ale nie potrafię niczego udowodnić.

- - Ale oni go zabiją!

- - Pst! - uciszył ją lord kanclerz. - To prawda. Jesteś już gotowa?

- - Czy mógłbyś mi pomóc z tymi sznurówkami?

Malinda włożyła suchą suknię i buty, przykryła mokre włosy czepkiem i u boku Rolanda wyszła na korytarz.

- Czy będą pamiętali? Szaleni fechtmistrze? Czy, kiedy już odzyskają rozsądek,

będą

pamiętali, co uczynili?

Westchnął.

- Tak, pamiętamy o tym.

To było dziwne sformułowanie. Kiedy umarł król Taisson, kanclerz był jeszcze dzieckiem, a zresztą wtedy nie doszło do szału. - W takim razie dlaczego poszczułeś tych dwóch na pana Krommana?

Przeszył ją spojrzeniem oczu przypominających kawałki bazaltu.

- - Musiałem się ich jakoś pozbyć. Mój gabinet powinien być zamknięty.

- - Ale dlaczego Kromman?

- Dlatego że dzisiaj zostałem zwolniony z obietnicy. Przyśpieszył kroku, nie mówiąc już nic więcej.

Zapewne sądził, że zaciągnęła u niego zbyt wielki dług - teraz podwójnie wielki - by ujawnić jego rolę w morderstwie, gdyby do niego doszło. Co jednak, jeśli to on był zdrajcą, a Kromman poszukiwał dowodów przeciwko niemu? I jak wielu ludzi uzna - jak Lis i Fitzroy - że to ona była zdrajczynią? W Grandonie król zapewne byłby bezpieczny przed zamachem, a urządzenie ślubu w Wetshore było wyłącznie jej pomysłem. Weszli na jeszcze jedną kondygnację schodów i ruszyli galerią. Spoglądając w dół, widziała ludzi stojących w komnacie wejściowej. Napływali do niej wciąż nowi.

Płakali,

pocieszali się nawzajem, zdawali relację ze straszliwych wydarzeń. Od śmierci

jej ojca

upłynęła zaledwie chwila i ocaleni dopiero zaczęli docierać do pałacu. Pełną

liczbę ofiar

zapewne poznają dopiero za kilka dni.

A poza tym, Wasza Miłość, jak udał się ślub?

Galerię zablokowało kilkunastu ludzi, wśród których było kilku lansjerów. Dowodzący nimi chorąży był jeszcze młodszy i bardziej zaniepokojony od tego, którego spotkali przy wejściu. Omal nie rozpłakał się z ulgi na widok lorda kanclerza. - - Nikt nie wszedł do środka, wasza lordowska mość, tak jak rozkazałeś. Chcieli to zrobić uzdrowiciele, ale im nie pozwoliłem. Dwie kobiety wyszły na zewnątrz, szukając uzdrowicieli. - Przełknął ślinę. - Obawiałem się, że fechtmistrz wyjdzie sprawdzić...

- - Kto jeszcze jest w środku?

- Książę... - Raz jeszcze przełknął ślinę. - To znaczy Jego Królewska Mość, dwie służące i czterech fechtmistrzów, wasza lordowska mość. - - Nie ma lady Napham? - zapytała gniewnie Malinda.

- - Nie ma, Wasza Miłość.

A więc guwernantka Amby’ego została na ceremonii pożegnalnej? Jeśli zarąbali ją szaleni fechtmistrze, to dobrze jej tak! Roland obrzucił Malindę pytającym spojrzeniem.

- Gotowa?

Okazało się, że przełykanie śliny stało się nagle zaraźliwe.

- - Co będę musiała zrobić?

- - Spróbuję jednocześnie wyprowadzić kobiety na zewnątrz i wprowadzić fechtmistrzów do środka. Jeśli mi się nie uda, to trudno. Kiedy skinę głową, weź chłopca na ręce i powiedz im, co się stało. Powinno się udać. Jeśli będziesz go trzymała, nic nie powinno ci grozić.

Skinęła głową i kanclerz otworzył drzwi. Tylko niech nikt już nie zginie! W przedpokoju siedzieli sir Marlon i sir Furia, zajęci grą w kości. Obaj natychmiast zerwali się na nogi.

- - Lordzie kan.”- zaczął Marlon. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Pani? Co... - - Szybko! - Roland przeszedł obok nich. - Możemy mieć kłopoty. Gdzie Jego Wysokość?

Wszyscy czterej fechtmistrze poruszyli się jednocześnie. Tylko ich bohaterowi, wielkiemu Durendalowi, mogło się udać przejść obok pełniących straż królewskich gwardzistów bez udzielania wyjaśnień. Przemknęli przez drugie pomieszczenie i weszli do sypialni Amby’ego. Chłopczyk siedział z naburmuszoną miną na podłodze, układając zjedna z piastunek drewniane klocki. Druea - głupia dziewka - siedziała rozchichotana na sofie obok sir Hawkneya. Zrezygnowany sir Kieł ostrzył miecz ze szklistym spojrzeniem godnym przeżuwającej krowy.

- Lindy! - zawołał Amby. Rozpromienił się i wyciągnął do niej rączki.

Podbiegła do braciszka i go uściskała. Wydawało się, że gorączka mu spadła.

- Czujesz się już lepiej, duży chłopcze?

Za jej plecami Kieł zadawał burkliwym tonem pytania, a Roland wyprowadzał z komnaty obie kobiety.

Zamknął drzwi i skinął do niej głową. Fechtmistrze stawali się coraz bardziej podejrzliwi.

- - Król nie żyje! - Malinda odwróciła brata, kierując ku nim jego twarz, choć Amby miał ochotę przytulić się do jej ramienia. - Niech żyje król! Król nie żyje.

Niech żyje król

Ambrose V!

- - Niech żyje król! - Roland podszedł do niej i uklęknął przed dzieckiem, które trzymała, - - Niech żyje król Ambrose V! - powtórzyła razem z nim. Przez pełną grozy chwilę była przekonana, że się nie uda. Czterej fechtmistrze pobledli z szoku. Oczy Kła przybierały ten sam pusty wyraz, jaki widziała u Lisa i Fitzroya.

Dłonie popełzły ku rękojeściom mieczy.

- Niech żyje król! - wykrzyknął nagle młody Furia i padł na kolana obok Rolanda. Marlon podążył za jego przykładem... Hawkney... i Kieł. Udało się! Odetchnęła z ulgą. Roland wstał.

- - Przysięgnijcie! Przysięgnijcie wierność królowi Ambrose’owi V!

- - Co się stało, wasza lordowska mość? - jęknął Hawkney.

- - Och, duchy! - dołączyli do niego pozostali. - Co się stało? Powiedz nam!

Roland zaczął odpowiadać na ich pytania dopiero wtedy, gdy złożyli przysięgę. Przerwali mu Lis i Fitzroy, którzy wpadli nagle do sypialni. Tuż za nimi szli Dąb, Brock i Dominie. Wszyscy byli przemoczeni i pokryci plamami krwi, lecz Malinda w pierwszej kolejności zauważyła przerażenie malujące się na ich twarzach. Wyglądało to tak, jakby fachowi oprawcy torturami wpędzili ich w obłęd. Jęcząc i bełkocząc, padli na kolana przed nowym podopiecznym. W oddali słychać było innych, którzy wykrzykiwali głośno słowa przysięgi, by wpuszczono ich do pałacu. W normalnej sytuacji Straż Domowa nigdy by się nie odważyła zatrzymywać fechtmistrzów.

Wciąż tuląca w ramionach swego brata i króla Malinda skinęła niepewnie głową do

lorda Rolanda. Bez względu na kierujące nim motywy musiała przyznać, że sprawił

się

dobrze.

-1 co teraz, lordzie kanclerzu?

Pokręcił ze znużeniem głową.

- - To była tylko Gwardia. Teraz kolej na dwór, a po nim cały kraj. Pani, czy zechcesz znieść chłopca do sali tronowej, kiedy dam ci znak? Sir Dominicu! - - Bracie? - Dominie dźwignął się ciężko na nogi. Sądząc z jego wyglądu, był jednym z tych, którzy wpadli do rzeki, lecz na jego prawej dłoni widać było zakrzepłą krew. Brak rzęs podkreślał jeszcze widoczną w oczach grozę. - To znaczy, wasza lordowska mość. - - Mianuję cię pełniącym obowiązki dowódcy, dopóki nie znajdą się obecny dowódca albo sir Nieustraszony. Strzeż ks... króla. I Jej Wysokości również, oczywiście.

I każ tej

brudnej hołocie doprowadzić się do porządku!

W owej chwili sam Roland również nie był wzorem elegancji, lecz celowa brutalność jego słów spełniła zadanie. Dominie zesztywniał jak spoliczkowany. - Tak jest, wasza łordowska mość. - Wyprostował ramiona i ryknął: - Hej, wy!

Wstawać, żałosna bando! Zróbcie przejście dla Jego Ekscelencji. Wkrótce Malinda stanęła przed pustym tronem, nadal ściskając Amby’ego, który to zapadał w sen, to znowu się budził. Był mały jak na swój wiek, lecz mimo to z każdą sekundą wydawał się ważyć coraz więcej. Być może ciążyły jej kłopoty czekające biednego, osieroconego króla. Jeśli rzeczywiście był królem. Wszyscy z nich przyjęli takie założenie, nie było to jednak pewne.

Komnata audiencyjna w Wetshore zawsze była za mała, teraz jednak przebywało w niej tak dużo wielkich osobistości, że nawet starcy i ranni byli zmuszeni stać. Piękne szaty dworzan zamieniły się w łachmany - podarte i pokryte plamami błota, a niekiedy również krwi. Odór potu i rzecznego mułu mieszał się z przyprawiającym o mdłości smrodem wściekłości skierowanej przeciwko Dominicowi i kilkunastu innym fechtmistrzom, którzy zgromadzili się za trzyletnim królem. Wszyscy byli już czyści i eleganccy, lecz ich blade niczym kość słoniowa twarze przypominały oblicza trupów. Nikt jeszcze nie znal liczby ofiar. Z czterech zaproszonych przez Malindę diuków w komnacie obecnych było dwóch, a z ośmiu ambasadorów trzech. Wielki inkwizytor był na miejscu, podobnie jak wielki admirał; Courtney przystanął obok niej; co jednak stało się z burmistrzem Grandonu, ambasadorem Reinkenem, wielkim konstablem, lordem szambelanem, matką przełożoną? Dlaczego Dominie nie przekazał jeszcze dowództwa Bandycie? Czyżby Dian tak szybko została wdową? - Jesteś gotowa przejąć swe obowiązki, Wasza Miłość? - Niski, pękaty Courtney przysunął się do niej. Jak zwykle miał na sobie przepyszny strój. - Jak rozumiem, Ustawa o Sukcesji przyznaje tytuł regenta następnej osobie w linii dziedziczenia. Dzisiaj pachniał piżmem.

- A nie następnemu mężczyźnie?

Nie przypominała sobie dokładnego sformułowania, choć wiedziała, że królowe zwykle pełniły funkcję regentek, gdy ich mężowie wyruszali na wojnę - w tym również jej matka. Nie było wykluczone, że za kilka minut okaże się, iż to ona sprawuje rządy w Chivialu.

Rzecz jasna, nie było to zbyt prawdopodobne, jako że nie osiągnęła jeszcze pełnoletności. Z drugiej strony, standardowe reguły dziedziczenia nie zawsze miały zastosowanie w przypadku monarchów. W Chivialu nie było ustalonego wieku pełnoletności dla królów. Kilku regentów przekonało się o tym na własnej skórze, płacąc najwyższą cenę.

Wiedziała o tym, gdyż od lat interesowała się takimi sprawami. Bez względu na jego wiek, liczba porastających mu podbródek włosów, czy nawet siłę ramienia, chivianski król, który zasiadł na tronie jako dziecko, obejmował władzę z chwilą, gdy Gwardia zaczynała wykonywać jego rozkazy. Goisbert II miał dwadzieścia lat, a Ambrose I piętnaście, ku zdumieniu i zgubie jego złego stryja. W przypadku panujących królowych nie było podobnych precedensów, chyba że uznać za taki przypadek królowej Adeli. Fechtmistrze uznali nagle, że jest obłąkana, i przestali wykonywać jej rozkazy.

- - Nie potrafię sobie wyobrazić, by twój drogi ojciec dopuścił do tego, by to

stanowisko przypadło mnie, kochanie - lamentował Courtney. - W żyłach regenta

musi jednak

płynąć królewska krew, a podejrzewam, że Brinton ma jej za mało. Zresztą, czy go

tu

widzisz? Masz Jepszy wzrok ode mnie. Jak myślisz, czy spotkało go coś niemiłego

z rąk

fechtmistrzów?

- - Nie, Brinton jest w komnacie.

Ale De Mayesa tu nie było. Widziała tylko diuszesę, która pocieszała zapłakanego Ansela.

- - Chcę do łóżka - wymamrotał Amby.

- - Za chwilę.

Przysięgła sobie, że jeśli jej przypadnie ów urząd, zostanie najrzadszym z klejnotów, uczciwą regentką, która uczyni wszystko, by jej brat bezpiecznie odziedziczył tron.

- Uciszcie się, proszę! Przemówi Jego Ekscelencja hrabia Roland! - ryknął herold.

Szmery cichły powoli.

Kanclerz był najspokojniejszą z obecnych tu osób. Jego niski, dźwięczny głos szybko zawładnął salą.

- Wasze Miłoście, Wasze Ekscelencje, panie i panowie. Jak wszystkim warn wiadomo, sprawę następstwa tronu rozstrzyga Ustawa o Sukcesji z roku 242, która kodyfikuje starożytne zwyczaje królestwa, mówiące, że odziedziczyć tron może jedynie potomstwo suwerena pochodzące z prawego łoża, że korona przechodzi najpierw na jego synów, poczynając od najstarszego, następnie na córki, a jeśli nie pozostawił potomstwa, na jego braci i ich potomstwo per stirpes i tak dalej. Niemniej jednak ten sam akt stanowi, że monarcha może z jakichś szczególnych powodów wykluczyć pewne osoby. W praktyce oznacza to, iż kwestia sukcesji jest prerogatywą królewską i, w ustalonych granicach, rozstrzyga o niej testament zmarłego króla.

Mógł też dodać, że owe niedokładnie ustalone „granice” stały się przyczyną kilku

wojen domowych. Weźmy na przykład jej przyrodniego brata Granville’a. Gdyby

Ambrose

odważył się zrobić swym następcą bękarta, to czy ludzie chwyciliby za broń, by

walczyć o

prawa małego Amby’ego? A może Izba Lordów i Izba Gmin zgodziłyby się, że

gubernator

jest w tym przypadku lepszym kandydatem?

Roland uniósł kopertę.

- Przed kilkoma miesiącami ośmieliłem się doradzić Jego Królewskiej Mości, że przed ślubem swoim i swej córki, lady Malindy, mógłby rozważyć zmianę testamentu. Podkreślam, szlachetni panowie, że nie wiedziałem, co zawierała ówczesna wersja tego dokumentu, tak samo jak nie wiem, jakie zmiany postanowił do niego wprowadzić. Królewski testament jest najtajniejszym z dokumentów. Po kilku tygodniach wezwał mnie do siebie po zebraniu Rady, razem z wielkim admirałem, lordem szambelanem i wielkim konstablem, i kazał nam, byśmy byli świadkami złożenia przezeń podpisu. Nie zdradził nam jednak, co zawiera dokument.

Uczyniliśmy, co nam polecił, a następnie umieściłem kopie testamentu w podziemiach urzędu kanclerskiego. Panie Kromman?

Najwyraźniej sekretarz przeżył zaaranżowany przez kanclerza zamach. Jak zwykle obleczony był w czarne szaty, miał kwaśną minę i równie skwaszony głos. - Szlachetni panowie, zaświadczam, że pakunek, który trzyma w ręku lord Roland, jest tym samym, który wówczas zapieczętowałem.

Gdy pieczęć zademonstrowano już co ważniejszym notablom, w tym również Malindzie, i wszyscy zgodzili się, że jest autentyczna i nienaruszona, pakiet otwarto. Roland i wielki admirał potwierdzili autentyczność swych podpisów i Orlemu Królowi Oręża nakazano odczytać testament. Zgarbiony staruszek wyglądał bardzo elegancko w zdobnym płaszczu, nosił go już jednak od trzydziestu lat, w związku z czym widział kiepsko, a mówił niewyraźnie. Zastąpił go młodszy herold o donośniejszym głosie. Wszyscy ucichli, by wysłuchać postanowień testamentu.

Gdy odczytał preambułę, Amby poruszył się nagle na ramieniu Malindy. Czyżby wyczuwał, że w jego życiu nastała krytyczna chwila? Był bardzo gorący i ważył tyle co nastoletni kowal. Malinda stała za daleko, by móc odczytać tekst przez ramię herolda, poznawała jednak ojcowskie bazgroły.

Początek był nieważny - zapisy dla Scofflawa, stajennych, żebraków, łowczych, sokolników i niezliczonych innych ludzi. Trudno jej było uwierzyć, że ojciec zadawał sobie trud spisywania tego wszystkiego w kilku egzemplarzach. Zaskoczyło ją to i wzruszyło.

Nagle usłyszała:

- Granville’owi, pierwszemu hrabiemu Thencaster i obecnie naszemu wiernemu gubernatorowi Wylderlandu, w uznaniu za znakomite zasługi dla królestwa... Audytorium wytężyło słuch.

-...oraz jego potomstwu przyznajemy prawo do nazwiska Fitzambrose, a także posiadłość Stonemoss wraz ze wszystkimi ziemiami, tytułami i zaszczytami tradycyjnie przynależnymi...

- Ale nadal pozostaje bękartem - mruknął uradowany Courtney. Widzowie spiorunowali go wściekłymi spojrzeniami. Herold umilkł. Amby zakasłał słabo, po czym znowu zasnął.

- I, na koniec, sprawa korony Chivialu... To teraz... -...niniejszym wyznaczamy naszego ukochanego syna Ambrose’a Taissona Everarda swym jedynym prawowitym następcą, zgodnie z Ustawą o Sukcesji. Gdyby jednak miał umrzeć przed nami albo nie zostawić prawowitego potomstwa, wyznaczamy na jego sukcesorów prawowitych męskich potomków, jakimi duchy zechcą nas obdarzyć w następnych małżeństwach, a gdybyśmy nie doczekali się takowych, naszą prawowitą córkę Malindę, a po niej, w kolejności wieku, wszystkie prawowite córki, jakimi duchy zechcą nas obdarzyć w następnych małżeństwach, z zastrzeżeniem, że nie może odziedziczyć tronu córka zamężna z człowiekiem, który nie jest poddanym korony Chivialu. Malinda nie została wydziedziczona na rzecz hipotetycznych córek czy również teraz hipotetycznej królowej Dierdy Wzruszyło ją to nieco i po raz pierwszy poczuła coś w rodzaju żałoby po ojcu. Po prostu nie miała dotąd na to czasu. Znowu została następczynią tronu, pierwszą w linii sukcesji! - -...gdyby nie mogło odziedziczyć żadne z naszych potomków, zarządzamy, by korona przypadła naszemu ukochanemu siostrzeńcowi... - - To z całą pewnością błąd - oznajmił głośno Courtney. Tym razem kilka osób zaśmiało się z dowcipu księcia.

Dopóki Malinda pozostanie domniemaną następczynią tronu, będzie miała na głowie kuzyna Courtneya. Nie zostało jej nic innego, jak ufać, że fechtmistrze obronią ją przed jego sztyletem. Audytorium wierciło się niespokojnie, czekając na najważniejszą część. Które z tych dwojga zostanie regentem?

- Na koniec, na wypadek, gdyby nasz następca w chwili wstąpienia na tron był niepełnoletni, powierzamy rządy nad królestwem oraz wszelkie królewskie prerogatywy Radzie Regencyjnej złożonej z dwunastu osób, w tym jej przewodniczącego, lorda protektora, i niniejszym mianujemy lordem protektorem... - Herold z sadystyczną ostentacją przerwał na chwilę, by odwrócić kartę -...wyżej wymienionego lorda Granville’a Fitzambrose’a, pierwszego hrabiego Thencaster i Stonemoss. Członkami rzeczonej Rady... Głos herolda zagłuszył spóźniony okrzyk: „Niech żyje król!”, który podjęli wszyscy.

Monarcha zakwilił, poirytowany tym hałasem, i wtulił się głębiej w bark następczyni tronu.

Malindę i Courtneya pominięto. Przez las otaczających ją głów dostrzegała lorda Rolanda, lecz z jego twarzy nie można było nic wyczytać. Miała nadzieję, że ona jest równie nieprzenikniona. Czy liczył na to, że zostanie lordem protektorem? Czy utrzyma urząd kanclerza pod władzą Granville’a? Kto będzie spiskował z kim i w jakim celu? Courtney pomyślał o tym samym.

- Fascynujące! - stwierdził. - Teraz zaczną się intrygi. Jak myślisz, kto zginie pierwszy?

Proces dzień drugi

Południowy posiłek był zwykle lepszy, gdyż nie zawsze wyglądał tak samo, mogła więc liczyć na niespodziankę. Marchew albo zupa rybna, a niekiedy - choć rzadko - nawet mięso. Na przemożną woń ryby, która wypełniła dziś celę, usta Malindy powinna wypełnić ślinka, była ona jednak zbyt podenerwowana, by myśleć o jedzeniu. Gdy tylko zaryglowano za nią drzwi wejściowe, podbiegła do drugich i otworzyła je z głośnym skrzypnięciem.

Dopóki była grzeczna, pozostawiano je otwarte podczas godzin dziennych. Wyszła na deszcz.

Taras był prosty, miał około czterech stóp szerokości i ciie prowadził donikąd. Po piętnastu krokach dotarła do jego końca - zamkniętych na klucz drzwi do drugiej wieży.

Zawróciła i ruszyła z powrotem. Po jednej stronie płynęła Gran, a po drugiej widziała wielki dziedziniec Bastionu. Straż Domowa ćwiczyła tam musztrę, widać było kłusujące konie, czasami grała orkiestra, a niekiedy dobiegały Malindę głosy bawiących się dzieci. Pod stopami miała Rzeczną Bramę, często więc słyszała przepływające przez nią łodzie: plusk wody, głosy mężczyzn, a czasami również kobiet, oraz przekleństwa marynarzy, którym wydawało się, że w zasięgu słuchu nie ma nikogo. Wszystko to słyszała, lecz nic z tego nie widziała, gdyż ściany korytarzyka sięgały jej nad głowę, a na górze łączyły je ze sobą żelazne pręty. Próbowała wdrapać się na krzesło i podciągnąć, lecz nie zdołała nawet wystawić za Iowy, nie mówiąc już o wydostaniu się na zewnątrz. Czasami przylatywały do niej ptaki: napuszone gołębie albo złowrogie kruki. Dzisiaj na murku od strony lądu stała szaro-biała mewa, która spoglądała na nią z góry żółtymi, paciorkowatymi oczyma.

- To nieuczciwe, słyszysz?! - krzyknęła do ptaka Malinda. - On oszukuje! Oszukuje cały czas! „Czy pirat coś ci obiecywał?” - cytowała, naśladując ochrypły głos kanclerza. - Odpowiedziałam, że nie. I wtedy jeden z inkwizytorów stojących za moim krzesłem zawołał:

Świadek kłamie!”. Jak mam się skupić, kiedy wiem. że stoją za mną te dwa potwory? Myślę, że oni też oszukują. Czy inkwizytorzy nie muszą widzieć twarzy człowieka, żeby móc stwierdzić, czy mówi prawdę? Oni mojej nie widzą. Podejrzewam, że Lambskin daje im znaki, w jakim momencie mnie oskarżyć.

Mewa nie skomentowała jej słów. Królowa Malinda raz jeszcze ruszyła w przeciwną stronę.

- Przyznałam wtedy, że obiecał, iż może zakończyć wojnę, nie żeniąc się ze mną.

A

Lambskin rzekł mi na to: „Zabijając twojego ojca”, Odpowiedziałam, że nie miałam pojęcia, o co mu chodziło, czy raczej spróbowałam tak odpowiedzieć, ale nie pozwolili mi skończyć.

Albo mi przerywał, albo jeden z tych dwóch upiorów, których miałam za sobą, zasłaniał mi usta dłonią. „Jeśli świadek będzie się odzywała bez pozwolenia i zakłócała pracę komisji, każemy jej zakneblować usta”. On oszukuje, oszukuje, oszukuje! Składałam już zeznania we wszystkich tych sprawach, a on ma protokoły i wie, o co pytać, a o co nie. Zdała sobie sprawę, że jej czepek i suknia mokną, zostawiła więc drapiącą się po grzbiecie mewę i wróciła do celi. Równie dobrze mogła chodzić w kółko w środku, choć można tu było zrobić tylko cztery kroki, a nie piętnaście. Cztery kroki w jedną i cztery w drugą, i cztery...

- Oczywiście - mówiła pająkom - zaatakował lorda Rolanda, starając się oskarżyć go o zdradę. „Czy świadek wie, że lord Roland przyznał się potem do zdrady?”. „Tak, ale...”, zaczynam, chcąc powiedzieć: „Tak, ale to nie miało nic wspólnego z tą sprawą”. On jednak nie pozwala mi dokończyć! To nieuczciwe! „Czy świadek zdaje sobie sprawę, że to lord Roland przewodniczył grupie, która wynegocjowała traktat małżeński?”. „Tak, ale...”. „Czy to nie ten traktat sprawił, że twój ojciec znałazł się w miejscu i czasie, w którym Radgar Ceding mógł go z łatwością odszukać?”. „Tak, ale...”. „Ponadto lord Roland zareagował na niespodziewane zabójstwo króla i krwawy chaos, który potem nastąpił, w ten sposób, że przejął dowództwo nad szwadronem lansjerów, który powinien był podjąć próbę powstrzymania rzezi, wydał instrukcje zakazujące im tego robić i wysłał gdzie indziej, by wypełniali jego polecenia. Przy okazji zarekwirował im konia i popędził ci na ratunek w dramatycznych okolicznościach, a wszystko to uczynił bez chwili wahania, mimo że rzekomo nic nie wiedział o planowanym zamachu?”. Rzecz jasna, Roland był największym szermierzem swych czasów, więc musiał mieć błyskawiczny refleks, ale czy wydaje się warn, że pozwolili mi to powiedzieć? To nieuczciwe!

Cztery kroki w jedną i cztery kroki w drugą stronę...

Zatrzymała się nagle przy oknie.

- Zima! Złapałeś muchę! Jakiś ty bystry!

Na widok tego, jak jej ośmionożny przyjaciel zaspokaja głód, doszła do wniosku, że sama również mogłaby przełknąć to, co ma w misce, żeby przestało zasmradzać jej sypialnię.

Usiadła na krześle, trzymając naczynie w niewygodnej pozycji na kolanach. Miała mnóstwo czasu. Wciągu następnych dwóch, trzech godzin komisja zdąży pochłonąć kilkanaście dań, popijając je taką samą liczbą rozmaitych win.

- On oszukuje! Horatio Lambskin oszukuje! Dlatego właśnie posadził mnie tak daleko od zagranicznych obserwatorów. To ich chce przekonać i dlatego nie pozwala im się do mnie zbliżyć, żeby nie wiedzieli, czy mówię prawdę. Niektórzy z nich z pewnością również przeszli tamtejszy odpowiednik inkwizytorskiego szkolenia. Przełknęła łyżkę rybnej polewki i zrobiło się jej niedobrze. -1 potem wcale nie będzie łatwiej - wyszeptała, spoglądając na szparę w podłodze, w której mieszkała Moment. Zawsze uważała ją za najsympatyczniejszą ze swych słuchaczek, tak samo jak jej imienniczkę. - Powiązał mnie szeregiem węzłów z całym mnóstwem spraw, z którymi nie miałam nic wspólnego. Wielokrotnie wprowadzi! mnie w błąd, wypaczał sens moich słów i nie pozwalał wyjaśnić, co naprawdę chciałam powiedzieć... a przecież jestem niewinna!

Teraz zaś będzie mowa o sprawach, które trudno by jej było wyjaśnić nawet w najkorzystniejszej sytuacji. Nadużycie stanowiska, kradzież na wielką skalę, współudział... śmierć Krommana... inne zabójstwa, które z pewnością popełniono w samoobronie, lecz gdy Horatio Lambskin wypaczy fakty po swojemu, mogą wyglądać zupełnie inaczej... Zerwała się nagle, wyrzucając w powietrze kawałki ryby. - Fechtmistrze! - zawyła. Miska spadła na podłogę i potłukła się. Cienka rybna zupka popłynęła we wszystkie strony. - Moi fechtmistrze! Gdzie jesteście? Czemu mnie opuściliście? Potrzebuję was!

14

Odczyty to wielbłądzic łajno.

AMBROSE IV

Pan Kromman był chyba ostatnią osobą, którą Malinda wybrałaby sobie na towarzysza podróży, czekał jednak na nią obok karety. Pokłonił się, wyszczerzył zęby w swym uśmiechu trupiej główki i „najpokorniej” poprosił o przywilej podróży do Grandonu w towarzystwie Jej Miłości, gdyż chciał omówić z nią pewne ważne sprawy. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek dotąd widziała go w świetle słońca czy nawet poza budynkiem.

Zawsze kojarzyła go z blaskiem świec, jak cienie i karaluchy. - Będziemy zachwyceni twoim towarzystwem, panie sekretarzu - oznajmiła. Jeśli inkwizytorskie talenty powiedziały mu, że to bezczelne kłamstwo, to już jego problem. Jazda nie powinna trwać dłużej niż godzinę, chyba że deszcz całkowicie rozmył drogi. Sir Piers posłużył Malindzie dłonią, by pomóc jej wejść na stopnie. Jej ojciec nie żył już od dwóch dni i dwór wracał do Greymere na królewski pogrzeb. Gdy tylko karety Malindy opuszczą pałac, zacznie się organizowanie następnego konwoju, a wozy nie przestaną się toczyć aż do zachodu słońca.

Na dziedzińcu roiło się od ludzi i koni. Dominie podzielił ocalałych fechtmistrzów na dwie grupy. Polowa została pod jego dowództwem i miała chronić małego króla, a druga połowa, którą dowodził sir Piers, księżniczkę. Towarzyszących jej gwardzistów było jednak znacznie mniej niż lansjerów ze Straży Domowej. Przychodziło jej do głowy kilka różnych powodów, dla których mogła otrzymać tak liczną eskortę, i żaden z nich nie przypadł jej do gustu. Doszła do wniosku, że to z pewnością robota lorda Rołanda. Usiadła na tylnej ławeczce, naprzeciwko Krommana i obok pobladłej, pogrążonej w żałobie Dian.

- Mam wrażenie, że opuszczenie tego miejsca to najlepsze, co w życiu zrobiłam - oznajmiła, gdy Piers zamknął za nią drzwiczki. - Nigdy już tu nie wrócę. Jakby mało było masakry i pogrzebów, masowa dezercja służby spowodowała, że w Wetshore wszyscy musieli radzić sobie sami. Nawet księżniczka była zmuszona zabiegać o posiłki w kuchni. Przyznała sobie prawo mianowania Arabel królewską guwernantką. Mianowała też Dian swą damą do towarzystwa, nie zważając na jej plebejskie pochodzenie.

Dominie nadal dowodził Gwardią, a Roland zdawał się samodzielnie rządzić krajem, wszystko jednak miało zależeć od Granville’a. Dopóki nie przyjedzie, by objąć rządy, nic nie będzie rozstrzygnięte.

- Kiedy zobaczymy lorda protektora? - zapytała, gdy tylko kareta ruszyła. Kromman wydął bezkrwiste wargi. Wydawał się jeszcze chudszy niż zwykle. Oczy miał czerwone z powodu nocy spędzonych za biurkiem. - - Pierwszym posunięciem Rady było rzecz jasna wysłanie kuriera na północ, ale podróż do Wylderlandu zajmie mu co najmniej cztery dni, być może tydzień. Drogi są obecnie bardzo kiepskie. Kopię pisma wysłano drogą morską. - - W ten sposób dotrze szybciej?

- - Chyba że statek przechwycą Baelowie, co jest bardzo prawdopodobne. Drugie

tyle

zajmie Jego Ekscelencji podróż powrotna.

- - Ile wakatów jest w Radzie?

- - Sześć. Jego Ekscelencja z pewnością zechce jak najszybciej mianować nowych członków.

Czy o to właśnie chodziło temu plugawemu gryzipiórkowi? O miejsce w Radzie? Z miejsc, gdzie wczoraj zapalono stosy pogrzebowe, wznosiły się smętne smużki dymu, a nad zalanym wodą lądem wschodziło przesłonięte mgiełką słońce. Kareta, wraz z pięćdziesięcioma eskortującymi ją konnymi, przemknęła przez wioskę Wetshore, wzbijając bryzgi błota. Zmierzali w stronę traktu, który z pewnością będzie jeszcze bardziej zabłocony.

Kromman siedział bez słowa, ściskając w dłoniach skrzynkę kurierską. Nie spuszczał wzroku z Malindy, czekając, aż zacznie go wypytywać o jego sprawy. Dian wpatrywała się tylko w splecione na kolanach dłonie. Przed dwoma dniami Bandyta wykrwawił się na śmierć w jej ramionach i od tego czasu nie odzywała się niemal w ogóle.

- - Czy znamy już pełną liczbę ofiar, panie sekretarzu? Czyim sekretarzem był

teraz

Kromman? Rady? Kromman uśmiechnął się ckliwie.

- - Pięćdziesiąt cztery, Wasza Wysokość.

- - Co? To śmieszne. Sama Gwardia straciła więcej ludzi. Trzystu? Czterystu? - - Oficjalny komunikat Rady podaje liczbę pięćdziesiąt cztery, Wasza Miłość, w tym ośmiu członków Gwardii Królewskiej.

- - Ośmiu? - krzyknęła przebudzona nagle z koszmaru Dian. Wyglądała tak, jakby miała ochotę zrobić z przełyku Krommana przynętę na ryby. - Bandyta, Nieustraszony, Krzemień, Mallory, Pantera, Chandos, Kruk, Herrick, Wierny, Huntley, Smok... - - Przestań już! - zawołała Malinda.

Dian nie zatrzymała się, zmieniła tylko kierunek. - - Zabijali tylko swoich braci! Inni wpadli w panikę i zostali stratowani albo zlecieli ze skarpy i utonęli w wodzie głębokiej na stopę. Fechtmistrze otaczali króla, zbici w zwartą grupę, i kiedy wpadli w szał, rzucili się na siebie nawzajem. Strażnicy domowi polowali na nich jak na zwierzęta! Nie przestali ich wyrzynać, nawet kiedy fechtmistrze już odzyskali rozsądek. Mordowali ich, gdy błagali o zmiłowanie albo leżeli ranni na ziemi. A potem medycy i uzdrowiciele ich ignorowali. Przechodzili tuż obok nich... - - Przestań!

- - Komunikat przyznaje, że doszło do wybuchu paniki - zgodził się sztywno

Kromman - lecz winą za większość strat obciąża baelijskich łuczników. Rada

wybierała

sformułowania z wielką starannością.

- - I ty też przestań!

Malindzie zrobiło się niedobrze od takiej hipokryzji. Prawda leżała gdzieś w przepaści dzielącej stronniczą relację Dian od jawnych kłamstw Krommana, nie ulegało jednak wątpliwości, że wersja przyjęta przez Radę będzie mniej szkodliwa dla kraju.

Lepiej obarczyć

winą Baelów niż fechtmistrzów.

Wszyscy troje przez pewien czas siedzieli w milczeniu - a dokładniej mówiąc, podskakiwali na ławach przy każdym wyboju, nie odzywając się ani słowem. W miarę, jak okna zasłaniało błoto, w karecie robiło się coraz ciemniej. Kopyta i koła robiły tyle hałasu, co wezbrana rzeka.

- O czym to chciałeś porozmawiać, panie sekretarzu?

Jeśli chodziło mu o posadę u niej, lepiej niech założy na haczyk dobrą przynętę. - - Pani, sprawa dotyczy bezpieczeństwa królestwa i ma tak wiele wspólnego z osobą Waszej Miłości, że bez twego zezwolenia bałbym się o niej wspominać nawet lordowi protektorowi.

- - Mów śmiało. Nie mam żadnych tajemnic przed lady Bandytą. - Dziękuję, Wasza Miłość. Słyszałaś o odczytach, pani? Tego pytania z pewnością się nie spodziewała.

- Mówisz o przepowiadaniu przyszłości? Zawsze uważałam, że to szarlataństwo albo zabobony.

Odsłonił żółte zęby w swym straszliwym uśmiechu.

- W większości przypadków z pewnością tak jest. Sir Wąż ujawnił wiele praktyk... Mniejsza z tym. Z drugiej strony, Naczelny Urząd Inkwizycyjny wypracował pewne metody, które niekiedy przyniosły wartościowe rezultaty. Używał słów tak, jak wędkarz używa muszki.

- - Czarna Izba potrafi przepowiadać przyszłość?

- - Wielki inkwizytor nie sformułowałby tego tak jednoznacznie. Powiedzmy tylko,

że

można uzyskać pewne informacje dotyczące przyszłego losu bądź zachowania danej

osoby, i

to często bez jej wiedzy. W gruncie rzeczy jestem przekonany, że obecność

badanego

uniemożliwia dokonanie odczytu.

- - Mów dalej. Jak to się robi?

Malinda zauważyła, że Dian zaczęła przejawiać oznaki zainteresowania ich rozmową.

To mogło tylko pomóc pogrążonej w żałobie wdowie.

- Nie jestem czarodziejem, Wasza Miłość. Odparła zgodnie z jego przewidywaniami.

- Ale potrafisz mi z grubsza wyjaśnić zasady? Westchnął. - - O ile dobrze to pojmuję, zaklęcie jest formą odwrotnej nekromancji. Wasza Wysokość z pewnością zdaje sobie sprawę, że zdolni czarodzieje potrafią w pewnych okolicznościach ponownie scalić ducha zmarłej osoby. To prawda, że większość relacji o takich zabiegach to „szarlataństwo i zabobony”, jak to trafnie określiłaś, istnieją jednak wyjątki. Rzecz jasna, kluczem jest to, co prostacy zwą „przynętą”, jakiś obiekt blisko związany ze zmarłym, na przykład jego zwłoki albo kilka kości... to właśnie dla zapobieżenia podobnym praktykom wprowadzono kremację za panowania... Wybacz, Wasza Miłość. To było niedelikatne. Równie skuteczny jest kosmyk włosów albo jakiś ważny dla zmarłego przedmiot, na przykład noszona przez wiele lat ślubna obrączka. Z taką pomocą zespół zdolnych czarodziejów często potrafi scalić ducha. - - Ale czy można ufać temu, co ten duch powie? - - Pod warunkiem, że ma się zaufanie do tych, którzy go wyczarowali, Wasza Miłość.

Odczyty, o których wspominałem, działają na podobnej zasadzie, tyle że przywołuje się żywioły składające się na ducha, który jeszcze się nie rozdzielił. Można powiedzieć, że to komunikacja z przyszłymi zmarłymi. Rzecz jasna, żywioł czasu trzeba odwoływać z wielką ostrożnością i tego zabiegu nie da się powtórzyć. Można go wykonać tylko raz. To prawda, że wyniki często bywają dwuznaczne albo fragmentaryczne, lecz w wielu przypadkach okazały się wartościowe. Czarna Izba rzadko bywa łatwowierna. Ale często wykazuje skłonności do manipulacji, pomyślała Malinda.

- - Na przykład?

- - Na przykład, inkwizytorzy od z górą piętnastu lat wiedzieli, że lordowi Rolandowi przeznaczone jest zabić twego ojca.

Czy miała teraz wysłuchać wersji drugiej strony?

- Mojego ojca zabił Król Radgar.

- Ale to lord Roland przewodniczył komisji, która wynegocjowała ten traktat, Wasza Miłość, i w ten sposób stworzył dla niego sposobność. Ponadto, czy w chwili kryzysu nie zapanował nad sytuacją z godną podziwu przytomnością umysłu, zupełnie jakby... - - Czy mój ojciec wiedział o tym odczycie?

- - Oczywiście. Obawiam się jednak, że był w tej sprawie sceptykiem.

Wiedziała, że Ambrose nigdy nie krył wzgardy dla opinii, których nie podzielał. - W takim razie muszę podążyć za jego przykładem, jako że miał znacznie więcej doświadczenia ode mnie.

Sekretarz westchnął.

- On nie miał dostępu do wszystkich informacji, Wasza Wysokość. Łajdak! Teraz z pewnością zechce wynegocjować warunki zatrudnienia w zamian za resztę opowieści. Chyba że... Nie!

- Chcesz zasugerować, że dokonaliście odczytu mojego ojca bez jego wiedzy?

Z pewnością było to nielegalne.

Błoto oblepiło okna już tak szczelnie, że twarz sekretarza była ledwie widoczna.

- - Nie potrafię powiedzieć, czy poprzedni wielki inkwizytor uzyskała pozwolenie

Jego Królewskiej Mości, niemniej jednak raport, który czytałem, wskazuje, że

wyniki owego

odczytu zgadzają się z rezultatami tego, którego dokonano później na sir

Durendalu, jak go

wówczas zwano. Oskarżały go o królobójstwo.

- - A co mówi mój odczyt?

Po raz kolejny spodziewała się, że uchyli się od odpowiedzi, dopóki nie przemówi do niego srebrem, ponownie jednak odpowiedział jej bez wahania. Nadal nie doceniała wrednego pana Krommana.

- Mówi, że będziesz królową Chivialu, Wasza Miłość, ale tylko przez krótki czas. Dian gwałtownie zaczerpnęła tchu. Malinda poczekała chwilę, by zapanować nad gniewem. Potem zaczęła mówić, starannie dobierając słowa. Zdawała sobie sprawę, że jej wartość wzrosła, gdyż tylko jedno maleńkie serce dzieliło ją od tronu. Wiedziała, że ten wstrętny gryzipiórek jest jedynie pierwszym z wielu, którzy będą próbowali wkraść się w jej łaski. Lord Roland zaczął to robić już kilka minut po śmierci jej ojca. Była też świadoma tego, że Amby jest chorowitym dzieckiem, i to, co powiedział Kromman, można uznać za hipotezę.

Przede wszystkim nie wolno jej uczynić bądź powiedzieć niczego ani zawrzeć żadnych sojuszy, które mogłyby zachęcić kogoś do skrócenia życia i panowania chłopca. - Prawo zakazuje przewidywania śmierci króla!

Kareta trzęsła się i podskakiwała na wysypanym żwirem trakcie i Malinda musiała przekrzykiwać łoskot kół.

- Z najwyższym szacunkiem, Wasza Miłość, choć nie wymieniłem Jego Królewskiej Mości, twego brata, widzę, że cię uraziłem, i najpokorniej błagam o wybaczenie. Sekretarz zamknął się niczym sejf. Gad!

- - A jak wygląda odczyt mojego brata? Po dłuższej chwili...

- - Czy mogę mówić otwarcie, Wasza Miłość?

- - Proszę bardzo. Masz na to moje słowo.

- Nie udało się uzyskać odczytu twego królewskiego brata. Nie otrzymano żadnych spójnych informacji, a jedynie płacz. Czarodzieje wysnuli przypuszczenie, że umrze bardzo młodo.

Miała ochotę udusić go, a potem rozerwać trupa na strzępy. Czuła, że oczy wypełniają jej łzy. Wiedziała, że jest skłonna mu uwierzyć. W tej sprawie. Ale nie we wszystkim.

- - Jeśli chcesz powtórzyć tę dziwaczną opowieść lordowi protektorowi, nie wyrażam sprzeciwu.

- - Dziękuję, Wasza Miłość. Ktoś powinien zwrócić jego uwagę na zdradę lorda Rolanda.

- - Domniemaną zdradę. Swoją drogą, panie sekretarzu, czy słyszałeś kiedyś o człowieku imieniem Gryziwilk?

- - Nie, Wasza Miłość.

- Sir Gryziwilk. Był fechtmistrzem. Zachichotał. - - Tak przypuszczałem. W Żelaznym Dworze pozwalają tym chłopakom wybierać najdziwaczniejsze imiona: Wiwema, Wąż, Kieł...

- - Albo Bandyta? - warknęła Dian.

- Mniejsza z tym! - odezwała się pośpiesznie Malinda. - Posłuchaj! Co to za hałas?

Dian, czy mogłabyś uchylić trochę okno?

Mogła to zrobić i wszyscy wyjrzeli na zewnątrz. Byli już w Grandonie i księżniczka z nagłym ukłuciem trwogi zdała sobie sprawę, że ludzie na ulicach są wrogo nastawieni. Ich okrzyki były tak głośne, że przebijały się nawet przez turkot kół karety i tętent końskich kopyt. Czy to jej wymyślali? Zapewne nie, bo przecież nie mogli wiedzieć, kto siedzi w ubłoconej karecie.

- Mordercy! - krzyczeli, ciskając kamieniami w królewskich fechtmistrzów.

15

Księżniczka poszukuje pokojówek, a gdybyś została jej służącą, moglibyśmy

widywać

się codziennie.

NIEZIDENTYFIKOWANY FECHTMISTRZ

Uroczyste pogrzeby zawsze były udręką dla uczestników. Malinda pamiętała pogrzeb Haraldy: orkiestry i mowy, orszak z pochodniami, płomienie sięgające ku nocnemu niebu, szok, jakiego doznała, gdy zobaczyła, że ojciec płacze publicznie. Tym razem to ona będzie głównym żałobnikiem i nie posłuży jej wsparciem nikt poza kuzynem Courtneyem. Kusiło ją, by odwlec ceremonię do czasu powrotu lorda protektora. Gdyby wrzeszczała wystarczająco głośno, zapewne udałoby się jej postawić na swoim; niestety, pięć dni to było jednak dużo, nawet gdy zwłoki przechowywano w lodowni. Nowy porządek będzie mógł się zacząć za jakiś tydzień, z całą pompą, z wiernopoddańczymi zwrotami i łukami triumfalnymi. Zbliżał się już zachód słońca. Siedziała za toaletką w brzydkiej, czarnej sukni żałobnej, a Dian demonstrowała trzem nowo przyjętym pokojówkom, jak Jej Wysokość lubi mieć upięte włosy. Orszak miał się zgromadzić na dziedzińcu, a stos czekał już na Wielkich Błoniach. To miała być długa noc, nawet jeśli nie będzie padało. Najgorsza ze wszystkiego była jednak nieodstępująca jej świadomość hipokryzji. Piec dni wystarczyło, by otrząsnąć się z szoku - nawet Dian uśmiechała się już od czasu do czasu - a po szoku przychodziło zrozumienie. Nie potrafiła szczerze opłakiwać ojca, który dał jej tak niewiele powodów do miłości. Choć jego nieobecność zostawiła w jej świecie gigantyczną dziurę, nie czuła bólu i podejrzewała, że jej życie w przyszłości stanie się łatwiejsze.

Żałowała, że zginął, lecz jedynie dlatego, iż oznaczało to wielkie kłopoty dla kraju. Dręczyło ją również poczucie winy. Gdyby zareagowała szybciej po odrzuceniu przez króla Radgara...

Powinna była zrozumieć, że właśnie podarł na strzępy traktat pokojowy. Mogła pobiec wzdłuż pomostu, wykrzykując głośno ostrzeżenia. Nie miało sensu powtarzanie sobie, że to fechtmistrze byli odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie ona. - Już po drzemce! - oznajmiła Arabel, która wpadła do środka, uśmiechając się i kołysząc podbródkami. - Wygląda na to, że czuje się znacznie lepiej. Uważam, że mógłby pójść na pierwszą część. Wiesz, że uwielbia orkiestry! Malinda odwróciła się na taborecie i jej niemal już ukończona fryzura rozsypała się w lawinie szpilek, grzebieni i warkoczy. Dian wykrzyknęła niegodne ust damy słowo. Służące były znakomicie wyszkolone i nie trzeba im było powtarzać, że nie są tu chwilowo potrzebne.

Dygnęły na pożegnanie i zniknęły, cicho zamykając za sobą drzwi. Arabel śledziła je wzrokiem z poirytowaną miną, oznaczającą, że wyczuła opowieść, której dotąd nie słyszała.

- - Połowa wdów na dworze chwyciła za broń, bo ukradłaś im ulubione pokojówki.

Jak ci się udało znaleźć je tak szybko?

- - Wezwałam na pomoc grupę ekspertów - odparła tajemniczo Malinda. Wszystkie będą miały o czym myśleć. - Amby nigdzie nie idzie i kropka! Arabel wydęła usta. Wyobrażała sobie, że stanie na trybunie, trzymając na rękach króla, by mógł obserwować przemarsz swych wojsk. - - Ale lord kanclerz Roland...

- - Lord kanclerz Roland z pewnością nie zmieni mojej decyzji w tej sprawie, bo gdyby Amby przeziębił się podczas pogrzebu, choćby najlżej, lord Zarozumialec Roland zostałby ścięty za zdradę! Jasne?

- - Tak, Wasza Miłość. Oczywiście, Wasza Miłość. - Arabel wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się, jak zwykła to robić, gdy chciała się z nią podzielić jakąś perełką.

Zapewne dlatego właśnie przyszła. - Słyszałaś?

Malinda była w kwaśnym nastroju i nie miała ochoty na ploteczki.

- - A o czym?

- - O morderstwie! - zawołała lady Arabel z błyskiem w oczach.

- - Co? - pisnęła Dian. - Kogo zamordowano?

- - Pana sekretarza Krommana. Daje słowo! Znaleźli go jakąś godzinę temu w różanym ogrodzie. Obok niego leżał miecz, a Kromman miał w sercu dziurę. Czy wyobrażasz sobie, żeby taki myszowaty człowieczek się pojedynkował? Nie miał wyboru i nie miał też szans. Malinda spojrzała w przerażone oczy Dian i odwróciła pośpiesznie wzrok.

- - Hmm... nie.

- - Ale dlaczego? - zastanawiała się Dian, choć raz nie dostrzegając podtekstu. - Oto jest pytanie! Wiem, że był kiedyś inkwizytorem, więc zapewne uczono go szermierki, ale jaki dżentelmen wyzwałby zwykłego urzędnika?

- - No cóż, przypuszczam, że z czasem się tego dowiemy. Moje włosy, proszę, Dian.

Nigdy się tego nie dowiedzą, i to nie był dżentelmen. Żelazny Dwór przyjmował wyrzutki z zaułków i rynsztoków, nie szlacheckich synalków. Lord Roland z pewnością miał znakomite alibi. Nie potrzebował brudzić rąk, gdyż każdy fechtmistrz z radością wyświadczyłby przysługę wielkiemu Durendalowi, nie zadając zbędnych pytań. Pan Kromman nie oskarży już nikogo o zdradę przed lordem protektorem. Schodząc na dół, otoczona kordonem fechtmistrzów, Malinda nie przestawała myśleć o tej zbrodni. Nie miało sensu oskarżać o nią lorda Rolanda, ponieważ to on stał na czele rządu. Nim dotarła do komnaty wejściowej, doszła do wniosku, że musi zaczekać i przekonać się, co zrobi lord protektor. Jeśli Roland zostanie zatwierdzony jako kanclerz, będzie musiała ujawnić swe podejrzenia, jeśli jednak wróci do rynsztoka, zapomni o całej sprawie.

Kiedyś eskorta fechtmistrzów przypominała sforę rwących się do pościgu ogarów, teraz jednak wszyscy wlekli się niczym psiska o obolałych łapach. Tylko czas mógł uleczyć rany pozostałe po makabrycznych przejściach. Piers był jeszcze poważniejszy niż zwykle.

Wydawał się niemal stary. Próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał, gdy miała trzynaście lat i każdego dnia mdlała kilkanaście razy ze skrywanej miłości do niego. Zeszli na dół po licznych schodach i przez komnatę wejściową. Tren sukni szeleścił, dotykając posadzki, a gapie klękali przed głównym żałobnikiem. Potem weszła między płonące na dziedzińcu pochodnie i do zaprzężonej w cztery konie karety. Gdy Piers otworzył przed nią drzwi, zatrzymała się gwałtownie. W środku siedział niewłaściwy człowiek.

- - Sądziłam, że mam pojechać z księciem Courtneyem.

- - Doszło do lekkiego zamieszania, Wasza Miłość - wyjaśnił pośpiesznie Piers.

A skąd o tym wiedział, jeśli przebywał z nią na górze?

- - Celowego zamieszania?

- - Hmm, poniekąd, Wasza Miłość.

Wdrapała się gniewnie do powozu i usiadła naprzeciwko mordercy. Miał na głowie czarny kapelusz, a szkarłatne szaty skrywał czarny płaszcz. Pozycja, w jakiej siedział, dobitnie świadczyła o wyczerpaniu. Drzwi się zatrzasnęły, kopyta załomotały o bruk, fechtmistrze skoczyli na siodła, stangret strzelił z bicza i kareta ruszyła w drogę.

- Wasza Wysokość - usłyszała dźwięczny głos. - Bardzo mi przykro, że zakłócam ci spokój w tak intymnej chwili. Sprawa jest bardzo prosta, ale nie może czekać. Czy będzie jej groził, czy błagał o zrozumienie?

- - Ta chwila jest równie dobra, jak każda inna, lordzie kanclerzu. Słyszałeś o

tym, co

spotkało pana Krommana, oczywiście?

- - Oczywiście.

- Jak sądzisz, kto dopuścił się tego okropnego czynu? Wjechali już w ciemną ulicę, nie widziała więc jego twarzy.

Nie brakowało mu uroku, co jednak musiało znaczyć, że jest uczciwy. - - Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że ciągnęli losy. Gwałtownie zaczerpnęła tchu.

- - A więc przyznajesz się do tego?

- Przyznaję, że powiedziałem Lisowi i Fitzroyowi to, co słyszałaś na własne uszy. Nie przyznaję się jednak do niczego więcej, a nikomu oprócz ciebie nie przyznam się nawet do tego. Trzymałem zbrodnię Krommana w tajemnicy od siedmiu lat, gdyż obiecałem to twemu ojcu. Gdy byłem zmuszony ratować cię przed wymierzonymi w twe gardło mieczami, to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Jestem pewien, że ani Lis, ani Fitzroy nie dokonali zabójstwa, albowiem dotarłem do nich, gdy tylko odzyskali rozsądek, i kazałem im dać parol, zdążyli już jednak powtórzyć wszystko kilku innym. Nie czuję żałoby po Ivynie Krommanie, pani - dodał ostrzejszym tonem. - Był godnym pogardy mordercą, który zdradził jednego z najszlachetniejszych ludzi, jakich miałem szczęście znać. Raduję się z jego śmierci. Oskarż mnie, jeśli chcesz.

Żeby spłonął! Miałaby go oskarżyć za to, że uratował jej życie? Czy rzeczywiście tak to wyglądało? Roland był śliski jak węgorz w beczce oleju. - - Zastanowię się nad tym. Jesteśmy już prawie na Błoniach. - Usłyszała, że stłumił ziewnięcie. - Czy chciałeś omówić jeszcze jakąś sprawę? - - Chodzi o fechtmistrzów, Wasza Miłość, nadal o fechtmistrzów. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że z Żelaznego Dworu wyciśnięto ostatnie soki. Twój ojciec udał się tam zaledwie przed miesiącem, lecz od tego czasu Gwardia uległa niemal całkowitej zagładzie. Zamiast około stu członków liczy obecnie tylko trzydziestu ośmiu.

Trzech z nich

zostało kalekami i nie ma nikogo, kto mógłby zwolnić ich z więzi. Nie możemy nic

na to

poradzić, ale nie wątpię, że Wielki Mistrz w tak poważnej sytuacji będzie mógł

dać nam kilku

Starszych.

Zwęszyła pułapkę.

- - Z pewnością można z tym zaczekać do przybycia lorda protektora? - - Z pewnością można. - W głosie kanclerza pobrzmiewała cierpliwość, jakby rozmawiał z uciążliwym dzieckiem. - Ale w takim przypadku to jego dłoń będzie dzierżyła miecz, który połączy więzią tych chłopców.

- - Sugerujesz, bym udała się do Żelaznego Dworu i połączyła więzią kilku fechtmistrzów? Osobiście? Fechtmistrze księżniczki Malindy? - Tak jest, pani, to właśnie sugeruję.

Kareta pełzła już tylko naprzód. Malinda słyszała gdzieś w pobliżu grającą żałobny tren orkiestrę.

- Ale to wymaga królewskich bądź wicekrólewskich uprawnień. Kto podpisze nakazy?

- Ja, pani.

- To byłaby kradzież... hmm... nadużycie stanowiska. Czy tak to się właśnie nazywało?

- - To prawda. Moje uprawnienia do przydzielania fechtmistrzów są w najlepszym przypadku dyskusyjne i lord protektor może się wściec. Niemniej jednak to właśnie sugeruję.

- - Dlaczego?

- - Wasza Miłość! - wyjaśnił z wyraźną irytacją. - Zostało tylko trzydziestu pięciu fechtmistrzów. Piętnastu z nich pilnuje w tej chwili ciebie, szesnastu twojego brata, a czterech mnie. Co się stanie, jeśli nadejdzie druga Noc Psów? - - Spodziewam się, że wszyscy pobiegną ratować Amby’ego, ponieważ to on jest ich pierwszym podopiecznym. Ale druga Noc Psów jest w obecnej chwili nieprawdopodobna.

Zupełnie nieprawdopodobna. Zdradzieccy czarodzieje będą woleli zaczekać, by się przekonać, czy lord protektor zamierza kontynuować politykę zamykania domów żywiołów.

- - Nie możesz być tego pewna! - odparł z westchnieniem kanclerz. - - A jeśli zdecyduje się ją kontynuować, będzie potrzebował nowych fechtmistrzów bardziej niż ja.

Słyszała śpiew. Kareta prawie już się nie przemieszczała. Niedługo się zatrzyma i ktoś otworzy drzwi.

- Tego również nie jestem pewien - stwierdził lord Roland jeszcze bardziej znużonym głosem.

Co on kombinował? Chciał ją wciągnąć w spisek mający na celu nadużycie stanowiska, czy jak to się właściwie nazywało.

- Nigdy dotąd nie pozwalałeś mi mieć własnych fechtmistrzów! Zawsze przekonywałeś ojca, by nie pozwolił mi połączyć ich więzią. - - To prawda, pani. Ale sytuacja się zmieniła.

- - Naprawdę? Nie boisz się już, że wskoczę któremuś z nich do łoża?

- - Jesteś starsza i mam nadzieję, że również mądrzejsza. Ojciec nie trzyma cię

już na

smyczy, a ponieważ jesteś następczynią tronu i będziesz nią przez co najmniej

piętnaście lat,

nie zostaniesz wydana za mąż za cudzoziemskiego księcia. Wskakuj sobie do łoża z

kim tylko

zechcesz.

- To bezczelność!

- - Przepraszam - mruknął. - Jestem bardzo zmęczony. - - A ja jestem bardzo poirytowana. Od początku się na mnie uwziąłeś, Durendalu-lordzie-Rolandzie. Nawet gdy byłeś tylko dowódcą Gwardii, cały czas mnie szpiegowałeś, by się przekonać, z którymi fechtmistrzami się zaprzyjaźniłam, a potem celowo przenosiłeś ich gdzie indziej, żebym już nigdy ich nie zobaczyła. Zachichotał. Zachichotał! -Jak śmiesz?!

- Wasza Miłość... przykro mi. Śmiałem się z tego „tylko”. Tylko dowódcą Gwardii? Kiedy twój ojciec mianował mnie na to stanowisko, przez cały tydzień chodziłem z głową w chmurach.

- Nieprawda! Śmiałeś się ze mnie. Dlaczego? Kareta stanęła, kołysząc się lekko.

Roland wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na pochodnie. - Wcale się na ciebie nie uwziąłem, Wasza Miłość. Ostrzegałem chłopaków, że księżniczki to zakazany owoc, i na tym koniec. Od czasu do czasu któryś z nich przychodził do mnie i mówił: „Przyszła na mnie kolej. Wyraźnie ma na mnie chętkę”, albo coś w tym rodzaju. Wtedy przenosiłem go na bezpieczniejsze stanowisko. Gdy tylko zaczynałaś na nich gorąco spoglądać, Wasza Wysokość, natychmiast chcieli zwiewać! Słyszałaś o legendzie? To prawda. Tak rzeczywiście jest. To uboczny efekt połączenia więzią i księżniczki są tak samo wrażliwe na jej działanie jak inne kobiety. Czemu fechtmistrz miałby chcieć stracić głowę - to znaczy, stracić ją dosłownie - za to, że skradł pocałunek dziecku, kiedy mógł bezpiecznie pójść do łoża z każdą kobietą, która wpadnie mu w oko, i spędzić na igraszkach całą noc?

Cisza, która zapadła, zaciskała się jak sznury w izbie tortur. Malinda chciała umrzeć. Czemu Piers nie otwierał drzwi i nie pozwalał jej uciec? - - Co zrobiliście sir Orłu? - usłyszała własny głos. - - Zapytaj raczej, co ty mu zrobiłaś. Wykluczono go z Zakonu, skreślono z rejestru, wrzucono jego miecz do ścieku, a jego samego zaokrętowano przymusowo jako prostego majtka na rejowiec pływający na Wybrzeże Gorączki. Za jeden pocałunek? Ta brutalna niesprawiedliwość obróciła jej wstyd we wściekłość.

- - To wyjątkowo niebezpieczny rejs! Przypuszczam, że kapitan otrzymał rozkazy, iż Orzeł ma stać się jednym z tych, którzy z niego nie wrócą. - - Moje biuro nie wydało podobnych rozkazów, pani.

- - Ale czy nie tak zinterpretowano by królewską wolę? - - Zapewne. - Westchnął. - Tak się składa, że kapitanowi polecono pozwolić chłopakowi uciec w pierwszym zagranicznym porcie, do którego zawiną. - - Ty mu to poleciłeś? Sprzeciwiłeś się mojemu ojcu, wydając taki rozkaz?

- - Kiedy twój ojciec się uspokoił, często odwoływał rozkazy wydane w chwili...

- - Nie wierzę ci.

- - Przykro mi.

Nie zostało już do dodania nic więcej.

Sir Piers otworzył przed nią drzwi karety. Wyszła na zewnątrz, poruszając się jak we śnie, i stanęła obok innych krewnych zmarłego: księcia Courtney a, diuka i diuszesy Brinton, młodego Ansela, który był nowym diukiem De Mayes, oraz paru innych, jeszcze dalszych krewnych, takich jak głupkowaty brat lady Crystal, lord Candlefen. Sam pogrzeb nie był taki zły, jak się tego obawiała. Zaskakująco wielu mieszkańców Grandonu przyszło obejrzeć orszak z pochodniami i posłuchać orkiestr. Deszcz nie przestał padać, lecz uspokoił się na chwilę akurat wtedy, gdy musiała podejść do stosu i przytknąć do niego pochodnię. Podczas wygłaszania mów siedziała pod baldachimem i obserwowała, jak złote płomienie tańczą w ciemności, zwracając szczątki Ambrose’a IV żywiołom, z których się zrodził. Wkrótce po północy stos zaczął się zapadać i gwałtowna ulewa stała się dogodnym pretekstem, który pozwolił uznać ceremonię za zakończoną i wrócić do pałacu.

Sir Piers i jego ludzie odprowadzili Malindę do karety. Tym razem jej towarzyszem był Courtney. Dzisiejszej nocy cuchnął różaną wodą. - - Śliczny pogrzeb! - oznajmił, gdy tylko kareta ruszyła.

- - Jest już późno i czuję się zmęczona.

- - Naprawdę musimy porozmawiać, kochanie.

- - Nie możemy zrobić tego jutro? Albo w przyszłym roku. Albo nigdy.

- - Nie chcę, żeby podsłuchali nas ci twoi plotkarscy fechtmistrze. Czy to

dlatego

wszyscy chcieli z nią rozmawiać w karetach?

Rozbolała ją głowa.

- - A o czym chcesz mówić?

- - O Granville’u, najdroższa. On spróbuje sięgnąć po tron.

- - Gdyby ojciec chciał...

- - Twój ojciec nie żyje, dziewczyno. Martwi ludzie się nie liczą. Zdecydował

się na

bardzo głupi kompromis. Uznał Granville’a, ale go nie zalegitymizował. Potem

popełnił

kolejny błąd, mianując go lordem protektorem. Gubernator nie jest człowiekiem,

który

zadowoli się drugą pozycją.

- - Rada go powstrzyma.

- - Nie powstrzyma, najdroższa. Tego właśnie chciał mój drogi wuj, ale fechtmistrze wszystko popsuli. Nie rozumiesz? Twój ojciec stworzył Radę, ale nazwał tylko urzędy, a nie mianował ludzi. Wielki taki i lord owaki. W przypadku jego śmierci, gdyby powołanie Rady Regencyjnej okazało się konieczne, składałaby się ona z członków jego własnej Rady.

Martwa ręka nadal by sprawowała rządy.

- Tak - zgodziła się. - Ale... Courtney zachichotał. - Zastanów się, kochanie! Ambrose zarządził również, że lord protektor nie może odwołać żadnego członka Rady bez poparcia większości. To znaczy że, by stworzyć wakat, potrzebowałby sześciu zwolenników. Niemniej jednak może samodzielnie powołać nowego członka na miejsce zmarłego. To bardzo rozsądny warunek, ponieważ nie chcielibyśmy, żeby Radą zawładnęła klika, która by mu na to nie pozwoliła. - A fechtmistrze... Och, duchy!

Fechtmistrze wpadli w szał i zabili sześciu ludzi, którzy powinni byli zająć miejsce w Radzie. Oznaczało to, że Granville będzie mógł rozpocząć rządy od mianowania swych stronników. Potem, wykorzystując zdobytą w ten sposób większość, będzie w stanie odwołać pozostałych, jak na przykład lorda Rolanda, i stłumić w zarodku wszelką opozycję.

Nie przypominała sobie, by jej kuzyn-pasożyt kiedykolwiek dotąd wykazywał zainteresowanie polityką. Przez całe życie, myśląc o Courtneyu, zadawała sobie tylko pytanie, do czyjego łona tym razem się przykleił. Od ledwie dojrzałych po zupełnie zgrzybiałe, wszystkie były dla niego dobre. Wystarczyło, by były kobietami i miały pieniądze.

- - Nie będzie potrzeba zbyt wiele - zauważył z przekąsem jej kuzyn - by przekonać Parlament, że doświadczony żołnierz mający dorosłego syna jest lepszy od chorowitego dziecka, którego następczynią jest młodociana siostra. - - Nie jest chorowity! To prawowity następca tronu. - - Jeśli Granville natknie się na opór, stan chłopca może się znacznie pogorszyć.

Przygotowałaś już draperie do swojej celi, najdroższa?

- - Nie rozumiem, co w tym zabawnego.

- - Pomyśl. Lord protektor musi zwołać Parlament. To jedyna rzecz, którą musi zrobić, może jednak ustawić wóz przed koniem i najpierw zagarnąć tron. Jeśli tak właśnie postąpi, ty i mały Ambrose wkrótce będziecie oddychać pieńkami szyj. Jego słowa były brutalne, istniały jednak precedensy.

- - Fechtmistrze...

- - Fechtmistrze - Courtney uśmiechnął się szyderczo - to jedyny powód, dla którego może zdecydować się na skorzystanie z pośrednictwa Parlamentu, by uniknąć następnej masakry. Ponieważ fechtmistrze przysięgli bronić dziedziców i następców mojego wuja, będą osłaniać naszego suwerena o śmierdzącym tyłku przed bezpośrednim atakiem. Jeśli jednak Parlament uzna Granville’a za następcę twego ojca, oni uczynią to samo. Tak właśnie zachowa się ich więź, bez względu na osobiste uczucia. Nikomu nie stanie się krzywda, poza tobą i twoim bratem oczywiście. Ciebie może po prostu wydać za wielkiego bongo-bongo z Grajdołu, dzieciak jednak z pewnością zapadnie na ciężki przypadek poduszki na twarzy.

- Nie!

Tak. To było przerażająco logiczne. Już od wielu dni broniła się przed takimi myślami.

- - Kochanie, czy nic nie rozumiesz? - zapytał z westchnieniem Courtney. - Granville może to rozegrać na tuzin różnych sposobów. Na przykład zacząć od wyeliminowania ciebie z gry. Łatwo będzie oskarżyć cię o zdradę, kuzynko. Król Radgar przybył tu po to, by cię poślubić, gdy jednak wytłumaczyłaś mu sytuację, zmienił zdanie i postanowił zgładzić twego ojca. Co mu obiecałaś? Już ten argument wystarczy, by twój drogi brat Granville mógł cię zamknąć, a potem ściąć.

- - To nieprawda! Poświadczę to przed inkwizytorami. - - O ile otrzymasz taką szansę. A jeśli nawet ją otrzymasz, inkwizytorzy wiedzą, czyj but opłaca się lizać. Bastion to niezdrowe miejsce. Kiedy będziesz wybierała suknię na lato, trzymaj się ładnej czerwieni, żeby nie było znać plam krwi, mm? - Fechtmistrze nie pozwolą mu mnie aresztować. Courtney prychnął pogardliwie.

- To fechtmistrze bachora, moja droga. To on jest dziedzicem. Ty jesteś zaledwie

drugą podopieczną. Na wyroku za zdradę zostanie przystawiona jego pieczęć i

wszystko

odbędzie się w pełni legalnie.

Nie! Nie! Nie!

Być może! Być może! Być może!

Czy to właśnie chciał jej dać do zrozumienia lord Roland?

- Co sugerujesz?

Kareta była już prawie w pałacu.

- Moja droga, od kilku miesięcy nudziłem się śmiertelnie. W Mayshire jest nudno jak w grobie, w ostatecznym rozrachunku sądzę jednak, że lepiej przebywać tam niż na dworze, aczkolwiek różnica nie jest wielka. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Tak od tej pory będzie brzmiała moja dewiza, obawiam się jednak, że jeśli mimo wszystko mnie zauważy, zmienię ją na „Niech żyje król Granville!”. Będę to wykrzykiwał tak głośno, jak tylko zdołam. Mam nadzieję, że rozumiesz mój problem. Chciałem się tylko z tobą pożegnać, kochana Malindo. Przykro mi, że czeka cię taki kres. Pod sarkazmem mogła się ukrywać odrobina szczerego żalu, trudno jednak byłoby sobie wyobrazić, by pękaty dandys Courtney przywdział lśniącą zbroję i ruszył w pole, by bronić życia albo praw młodego kuzyna. Zawsze był jeżem, nie borsukiem. Gdy przejeżdżali pod pałacową bramą, turkot kół przeszedł w głośny grzmot. - - Żegnaj, mój drogi Courtneyu - rzekła. - Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze wiodło w twym wiejskim azylu. Życzę dobrych zbiorów marchewki. Nigdy dotąd nie podejrzewałam cię o orientację w polityce.

- - Wielkie duchy, dziewczyno! To tylko dowód na to, jaki jestem dobry. Całe życie kryłem się w mysiej dziurze.

- - To prawda. Czy możesz mi udzielić na pożegnanie jakiejś rady? - - Rady nigdy nie są warte więcej niż za nie zapłacono. Co się stało z tą błyskotką, którą ci sprezentowałem?

- - Z diamentem? Był śliczny! Na pewno kosztował cię majątek. - - Nie, odziedziczyłem go. Znalazłem go w rzeczach matki. Wyobrażasz sobie? Ta głupia, stara zdzira przechowywała przez wszystkie te lata taki klejnot, mimo że nie było jej stać nawet na koce, by okryć się przed zimnem. Co z nim zrobiłaś? - - Był z resztą moich klejnotów i ubrań. Załadowano je na jeden z baelijskich drakkarów.

Kareta zatrzymała się i fechtmistrz otworzył przed nimi drzwi.

- W takim razie uważam - powiedział Courtney, dźwigając z ławy pulchne ciało -

że

najbezpieczniejszym dla ciebie kursem, księżniczko, byłoby popłynąć do Baelmarku

i

poprosić o jego zwrot. Zostań tam tak długo, jak tylko będziesz mogła. Niechaj

ci przypadek

sprzyja.

Zszedł na ziemię i ruszył w stronę pałacu.

Piers posłużył Malindzie ręką. Nigdy w życiu nie była bardziej rozdygotana. Komnata wejściowa niemal całkowicie opustoszała i była pogrążona w półmroku. Paliło się w niej zaledwie kilka lamp. Buty fechtmistrzów głośno stukały o posadzkę. - - Sir Piersie? - odezwała się w połowie drogi przez wielką salę.

- - Wasza Miłość?

- - Czy zechciałbyś przekazać lordowi Rolandowi, że myliłam się i teraz zmieniłam zdanie? Zdecydowałam przyjąć z wdzięcznością jego propozycję. - - Tak jest, pani! Sir Furio, zanieś tę wiadomość jego lordowskiej mości.

W głosie Piersa zabrzmiała ulga donośna jak dźwięk trąb. Furia zniknął w mroku,

stukając głośno butami. Zachowywała się jak ślepa idiotka, nie chcąc przyjąć do

wiadomości

grożących jej niebezpieczeństw, jeśli jednak połączy więzią własnych

fechtmistrzów, nikomu

nie uda się jej aresztować. Przynajmniej nie bez walki. Najgorsze, co mogłoby

się zdarzyć, to

zeznawanie przed inkwizytorami, a przecież nie miała nic do ukrycia. Tylko taki

cynik jak

Courtney mógłby sądzić, że Czarna Izba ulega politycznym naciskom. Być może

jednak

cynicy żyli dłużej.

- - Czy mogę coś zasugerować, pani?

- - Twe rady zawsze są mile widziane, sir Piersie. Zapamiętaj to sobie, proszę.

- - Dziękuję, Wasza Miłość. Pani, uważam, że nie ma czasu do stracenia. Tak

właśnie

mówił Durendal. Jedzmy tam natychmiast.

16

182: sir Bandyta, który 14 dziesięćhsięźyca 2$5, eskortując podopiecznego w Wielkiej puszczy zauważał tuczników, którzy próbowali zagrodzić im drogę. Rzucił się do szarży i padł ugodzony strzałę, ale jego podopieczny ocalał.

183: sir Hoare, który I trzecioksięźyca 292 sprzeciwił się królewskiemu nakazowi aresztowania jego podopiecznego i powalił trzech zbrojnych, nim skonał od ran.

ŻELAZNY DWÓR, LITANIA BOHATERÓW

Gdy zbliżający się do pełni księżyc zniknął w blasku wstającego dnia, dziewiętnaście koni galopowało już Wielkim Traktem Zachodnim. Malindzie nigdy jeszcze nie zdarzyło się nie przespać całej nocy. Czuła się dziwnie, trochę kręciło się jej w głowie, był to jednak częściowo skutek podniecenia. Towarzyszyła jej Dian i piętnastu młodych mężczyzn w cywilnych ubraniach. Na pierwszy rzut oka wydawali się jedynie grupą dżentelmenów towarzyszących dwóm damom, które zdecydowały się nie korzystać z damskich siodeł, uważniejszy obserwator dostrzegłby jednak miecze z kocim okiem. Słońce wspinało się coraz wyżej i był to jak dotąd najpogodniejszy dzień trzecioksiężyca. Nad mokrymi polami unosiła się mgła. Dzień przyniósł ze sobą jagnięta, żonkile i barwinki. Oferował też drozdy, skowronki i fiołki, jeśli ktoś miał czas ich wypatrywać. Fechtmistrze śmiali się w głos po raz pierwszy od śmierci Ambrose’a. To była ucieczka. Wszyscy odnosili takie wrażenie, zupełnie jakby chivianski dwór spowiły jakieś straszliwe miazmaty, z których wreszcie udało im się wyrwać. Nawet Dian uśmiechała się i próbowała trochę flirtować jak za dawnych czasów.

Żal, poczucie winy i strach prędzej czy później powrócą, lecz na kilka godzin udało im się przed nimi uciec.

Koguty piały jeszcze, gdy przekroczyli Grań w Abshurst i zatrzymali się, by zmienić konie. Z trudem znaleziono tak wiele świeżych, przyzwoitych wierzchowców, później jednak byłoby o nie jeszcze trudniej. Zgodnie z prawem fechtmistrze, podobnie jak królewscy kurierzy, mogli sobie wybierać dowolne wierzchowce w każdej stacji pocztowej w kraju.

- - Dobrze się czujesz, pani? - zapytał z troską w głosie Piers.

- - Nic mi nie jest - zapewniła Malinda. - Kiedy dotrzemy do Żelaznego Dworu? - - Choć drogi są w kiepskim stanie, powinniśmy zdążyć na wieczorny posiłek, Wasza Miłość. - Nagle znów ujrzała na chwilę dawnego Piersa, którego znała przed masakrą w Wetshore. Spod poważnej miny przebijały figlarne ogniki. - Pod warunkiem, że okażesz się mężczyzną i dotrzymasz nam kroku.

- - Okażę się mężczyzną? Założymy się? - Zastanawiała się pośpiesznie, dostrzegając wokół siebie coraz to nowe uśmiechy. - Jeśli choć raz poproszę, byście zwolnili, przeniosę cię przez próg Żelaznego Dworu. W przeciwnym razie ty przeniesiesz mnie! Dorównywała mu wzrostem i zapewne nie ustępowała też wagą. - - To uchybiałoby godności księżniczki, Wasza Miłość! - sprzeciwił się zszokowany Piers.

- - Drzwi Królewskie! - zawołali jednocześnie Dąb i Alandale. Pozostali poparli ich głośnymi okrzykami.

- - Drzwi Królewskie zapewniają dyskrecję - zgodził się Piers. - Ale są tam jeszcze schody do gabinetu Wielkiego Mistrza.

- - Zakład! - zawołała księżniczka. - Przez drzwi, a potem na schody!

- - Czuję się słabo - mruknęła Dian. - Proszę, zostawcie mnie tutaj. Lód dzielący Malindę i fechtmistrzów od czasu sprawy Orła zaczął wreszcie topnieć.

- - Wiesz co, sir Piersie, kiedy byłam mała, strasznie się w tobie kochałam - oznajmiła, gdy wspinali się na długi stok przed New Cinderwich. - - To bardzo mi pochlebia.

- - Zauważyłeś to?

- - Można by tak powiedzieć, pani - odparł, wpatrując się w drogę.

- - Nie byłam zbyt subtelna?

- - Hm... nie bardzo, pani.

- - Czy prosiłeś Durendala o przeniesienie do innych obowiązków?

- - Nie pamiętam.

- - Odpowiedz mi.

- - Tak, prosiłem. Czułem się tym trochę zakłopotany, pani. Twarz miał czerwoną jak burak.

- Dziękuję ci za szczerość. - Była straszliwą idiotką. Sama sobie wymyśliła cały ten spór z lordem Rolandem. - Obawiam się, że uważałam, iż to jego wina.

Te słowa wywołały półgodzinny wykład na temat cnót byłego dowódcy. Słyszała to

wszystko już przedtem, teraz jednak była skłonna w to uwierzyć. A przynajmniej w

znaczną

część. Nikt nie mógł być aż tak wspaniały.

- - Kto zabił Krommana?

- - Nie mam pojęcia, Wasza Miłość.

- - Dlaczego? Czy ciągnęliście losy? Przeszył ją gniewnym spojrzeniem.

- - Tylko ci, którzy znali Gryziwilka.

Ufali słowu lorda Rolanda wystarczająco mocno, by popełnić morderstwo. Trzeci koń, czwarty, piąty. Od kolan w górę skóra złaziła jej z nóg. Przez cały miesiąc nie będzie mogła usiąść. Nie minęło jeszcze południe, a ona ledwie była w stanie utrzymać oczy otwarte. Dian ciągle ziewała, mimo że udało się jej spędzić pół nocy w łóżku. Nawet w obu stacjach pocztowych we Flaskbury nie znaleźli wystarczająco wielu dobrych koni.

- - Będziemy musieli zostawić część ludzi z tyłu, Wasza Miłość - stwierdził Piers. - Albo zrobić przerwę. Tu jest dobra gospoda, pani. Moglibyśmy się trochę położyć i...

- - Siodłajcie te przeklęte szkapy i ruszamy w drogę!

- - Nie musimy aż tak się śpieszyć, pani! Żartowałem z tym zakładem.

- - Ja nie żartowałam. Ruszajmy.

Zostawili z tyłu siedmiu mężczyzn, którzy mieli zdążać za nimi w wolniejszym tempie, i pognali naprzód równie szybko jak poprzednio. Pola i pastwiska, sady i lasy - wszystkie widoki były dla niej nowe. Nigdy w życiu nie zapuściła się tak daleko na zachód. Zdała sobie z rozbawieniem sprawę, że Żelazny Dwór leży na drodze do Mayshire i kuzyn Courtney wyruszy dziś w ślad za nią Wielkim Traktem Zachodnim, tyle że oczywiście znacznie później. Południe było dla niego wczesną godziną.

Jechała kolejno obok każdego z mężczyzn, chcąc porozmawiać ze wszystkimi. Pytała o Żelazny Dwór, poznając szczegóły niezwykłego, klasztornego życia, które ich ukształtowało, jego oryginalnych tradycji oraz dziwacznego i potencjalnie śmiercionośnego rytuału połączenia więzią. Zauważyła, że z upływem czasu wesoły nastrój znowu się psuje.

Fechtmistrze nie mogli cierpieć z powodu braku snu, tak jak ona, byli też zbyt sprawni i odporni, by poważnie mogło im dokuczać zmęczenie. Poznała odpowiedź, gdy zapytała młodego Alandale’a, czy to jego pierwsza wizyta w Żelaznym Dworze od czasu połączenia więzią.

- Tak, pani. Na ogół to wspaniałe wydarzenie. Popisujemy się przed młodszymi, przechwalamy powodzeniem u kobiet. Wszystko to element tradycji. Z jego twarzy łatwo było wyczytać, że tym razem nie będzie przechwałek.

Wszystkich

znowu dopadło poczucie winy.

- - Na pewno słyszeli już o masakrze.

- - Ale nie znają szczegółów.

- - A czy muszą je poznać? - zapytała, myśląc o ułożonej przez Radę bajeczce. - Dlaczego nie przekazać im oficjalnej wersji i nie obciążyć winą Baelów? - - To niemożliwe.

W tych dwóch słowach było tyle bólu, że można by nim wypełnić cały loch.

Najwyraźniej brat nie mógł okłamywać brata.

To nie był odpowiedni moment na rekrutację nowych fechtmistrzów. Malinda nie

mogła uwolnić się od myśli o swych problemach i ostrzeżeniach Courtneya. Tak, to

rzeczywiście byłoby dziwne, gdyby Granville nie spróbował zagarnąć tronu, który

znalazł się

w zasięgu jego ręki. Był pierworodnym synem. Ojciec zatrzasnął mu drzwi przed

nosem, lecz

zostawił iducz w zamku. Dlaczego? Rzecz jasna, Ambrose nie przewidywał podobnej

sytuacji. Nie spodziewał się, że testament będzie potrzebny tak szybko, że

Malinda nadal

zachowa prawa do tronu, a ze związku z Dierdą nic nie wyjdzie. Być może był zbyt

próżny,

by stać się pierwszym królem Chivialu, który wydziedziczył prawowitego syna na

rzecz

bękarta

W Holmgarth po raz kolejny zmienili wierzchowce, a sir Marlon pokazał im dom, w którym się urodził. Fechtmistrze niemal nigdy nie wspominali o swym dzieciństwie, ponieważ przyjęcie do Żelaznego Dworu wymazywało przeszłość, a poza tym wszyscy się zgadzali, że niektórzy z tych młodych demonów już w tym wieku zdołali sobie zapracować na dość paskudną reputację. To właśnie Marlon po jakiejś godzinie zapytał Malindę, czy słyszała o niebie mieczy.

- Tak... to wszystkie te miecze z kocim okiem, jakie kiedykolwiek wykonano. Czy miecz fechtmistrza zawsze wraca tam, gdzie go wykuto? - Wiesza sieje nad stołami. Hm, tak sobie pomyślałem, że powinienem o tym wspomnieć, pani... - Uśmiechnął się nieśmiało. - Jeśli ktoś nigdy tego nie widział, może się przestraszyć. Oczywiście, nowym chłopakom opowiada się bajki o tym, że w wietrzne dni łańcuchy czasem się zrywają i tak dalej, ale to nieprawda. Tylko trochę się kołyszą i pobrzękują. Spodziewam się, że zjesz posiłek w sali, i często powtarza się taki żart... Goście zawsze się gapią... rozumiesz? Spoglądają w górę. Odchylił głowę, by jej to zademonstrować.

- - Dziękuję - odparła. - Jestem ci wdzięczna. Nie będę się gapić! Postaram się patrzeć tylko na talerz.

- - Och, tego lepiej nie rób, Wasza Miłość! Nie wiesz, jak dają jeść w Żelaznym Dworze.

To Piers poruszył kwestię Wielkiego Mistrza. Wybrał chwilę, gdy nikt nie mógł go podsłuchać.

- Nazywa się sir Saxon. Czy twój królewski ojciec kiedyś o nim wspominał, Wasza Miłość?

- - Nie przypominam sobie.

- - No więc, on nie jest lubiany. Nawet rycerze skarżą się na niego za plecami.

Bandyta groził, że utrze mu nosa, a to nie jest podobne... on nie jest taki!

- - A co Wielki Mistrz robi źle?

- - Jest, hmm... mały, pani. To znaczy, małostkowy. Ciągle gdera. Jednego dnia traktuje Starszaków jak najserdeczniejszych przyjaciół, a następnego jak małe dzieci. Oba sposoby są do przyjęcia, ale nie można ich ze sobą mieszać. - - A jak traktuje młodszych chłopców?

- - Za przeproszeniem, pani... jak śmieci.

- Dlaczego mi o tym mówisz? Piers wykrzywił twarz. - Pewnie dlatego, żebyś się nie zdziwiła, jak utrę mu nosa. Nie mam w tym wiele praktyki.

Z Holmgarth dotarli do Blackwater, ponurego górniczego miasteczka leżącego na skraju Posępnego Wrzosowiska. Potem była już tylko głusza... wiatr się wzmógł, a niebo zachmurzyło. Posępne, skaliste pagórki skrył cień, a stawy miały barwę ołowiu. Malinda nie rozmawiała już z nikim. Całą uwagę skupiała na tym, by utrzymać się w siodle i nie zasnąć.

Duchy, wygrała zakład! Zamierzała też zgamąć wygraną. Nie wyobrażała sobie, by była w stanie wdrapać się na schody o własnych siłach, chyba że na czworakach. - To tam - odezwał się Hawkney, wyciągając rękę. - Zobaczyli nas, widzisz? Zachodzące słońce, uwięzione między powierzchnią wrzosowiska a spilśnionymi chmurami, świeciło jej prosto w oczy, lecz mimo to udało się jej dostrzec złowrogie skupisko czarnych, kamiennych budynków wzniesionych u stóp skalistego wzgórza. Gdy wytężyła wzrok, dostrzegła również zmierzających w tamtą stronę jeźdźców. Było ich czterech. Pędzili jeden za drugim, by jak najszybciej zanieść do zamku wiadomość o gościach. - - Trudno jest zakraść się do Żelaznego Dworu niepostrzeżenie - zauważył z aprobatą Marlon.

- - Chyba że podczas posiłku - skontrował sir Dąb.

17

241-. sir Havoc, htóry 15 sicdmiohsiężyca 5S7, towarzysząc swemu podopiecznemu

na

weselu w Candkf en park, zaatakowany przez baelijshicb łupieżców położył trupem

pięciu,

zanim poległ, ale jego podopieczny ocalał.

2-43: Sir Rhys, który na tym samym weselu zginaj od bełtu z kuszy, ale jego podopieczny ocalał.

ŻELAZNY DWÓR, LITANIA BOHATERÓW

Drzwi Królewskie były nierzucającą sie w oczy bramą u podstawy okrągłej wieży. Malinda próbowała nie skrzywić się z bólu, gdy zsiadała z konia, choć wrzaski agonii byłyby jak najbardziej na miejscu. Dąb otworzył drzwi, a Hawkney i Marlon trzymali wodze.

Wszyscy spoglądali znacząco na Piersa.

- Naprawdę chcesz mnie do tego zmusić, Wasza Miłość? Malinda popatrzyła z żalem na okna. Nie widziała w nich żadnych gapiów, nie mogła jednak ryzykować teraz skandalu.

- Może następnym razem. Piers podszedł bliżej.

- - Kiedy już będziemy w środku? - zapytał gardłowo, obrzucając ją spojrzeniem gorącym jak piec kowalski.

- - Nie! - sprzeciwiła się stanowczo. - Jestem już dużą dziewczynką. Natychmiast pożałowała swej decyzji, gdyż schody były strome, wspinała się jednak na nie dzielnie, aż wreszcie dotarła do solidnych drzwi. Piers zapukał jeden raz i wszedł do środka. Izba była za mała jak na swe umeblowanie, stara i zaniedbana, lecz mimo to sprawiała przytulne wrażenie. Na kominku palił się ogień, widziała też stół, trzy drewniane krzesła, jeden wygodny, obity skórą fotel, ławę ze schowkiem obok kominka, kilka regałów, bardzo wytarty dywanik...

- Sir Piers! To znaczy, że komendant rzeczywiście zginął? Wielki Mistrz był młodszy, niż Malinda się spodziewała, być może nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Przenosił wzrok z jednej ubłoconej kobiety na drugą, a jego twarz nic nie wyrażała. - Obawiam się, że wielu innych również - odparł Piers. - Wasza Wysokość, czy mogę ci przedstawić Wielkiego Mistrza?

Pokłonił się nisko. Malinda ściągnęła pokrytą skorupą błota rękawiczkę i podała dłoń do pocałunku.

- - To dla mnie zaszczyt odwiedzić Żelazny Dwór i poznać cię, Wielki Mistrzu. - - Wasza Miłość jest nadzwyczaj uprzejma. Czy mogę ci służyć krzesłem i poczęstunkiem?

Szyderczy uśmieszek był zapewne zwykłą dla niego miną, a nie przywitaniem czy komentarzem. Miał na sobie sfatygowany, nawet wyświechtany strój, harmonizujący wyglądem z całą izbą. Choć był średniego wzrostu, jak wszyscy fechtmistrze, natychmiast się zorientowała, dlaczego Piers nazwał go małym. Sprawiał wrażenie, że chce się wydać większy niż jest w rzeczywistości. Być może jednak była do niego uprzedzona. - Dziękuję, wolę postać. Ale z chęcią ogrzeję się przy kominku. Podeszła bliżej do ognia, choć zdawała sobie sprawę, że przenikający aż do kości dreszcz bierze się raczej z niewyspania niż z zimna. Mężczyźni przesunęli się, by zrobić jej miejsce. Napięcie iskrzyło między nimi jak błyskawice podczas letniej burzy. - - Łyczek ale też byłby nie od rzeczy - dodała na wypadek, gdyby o tym zapomniał. - Dian, ty też się napijesz? Dwa kufle, Wielki Mistrzu. - - Trzy - dodał Piers.

Wielki Mistrz podszedł do drugich drzwi i wydał odpowiednie polecenia. Kiedy wrócił, przedstawiono go wdowie po Bandycie. Wypowiedział kiłka ckliwych frazesów na temat poprzedniego dowódcy, zapytał uprzejmie Malindę o to, jak przebiegła podróż, i na koniec stwierdził:

- - Zasmuca mnie, że Gwardia boi się podróżować w mundurach.

- - To zwykły środek ostrożności, gdy nie eskortujemy suwerena - obruszył się

Piers. -

Z pewnością ci o tym wiadomo.

- - Nie przypominam sobie, bym o tym słyszał.

Letnie błyskawice rozbłysły znowu. Na szczęście, wiekowy sługa przyniósł właśnie ale. Chwila, w której upiła pierwszy łyk, była jedną z najwspanialszych w całym życiu Malindy.

- - Z pewnością się domyślasz, co sprowadza Jej Wysokość do Żelaznego Dworu, Wielki Mistrzu - oznajmił Piers. - Ilu możesz jej dać? - - Widzę, że nie czytałeś moich raportów.

- - Dominie znalazł klucze komendanta dopiero wczoraj.

- Dominie jest teraz komendantem? Nie powiadomiono mnie o tym oficjalnie.

- - Pełniącym obowiązki. Następcę Bandyty mianuje lord protektor.

- - Ile było ofiar?

Piers zerknął na Malindę, pytając ją o pozwolenie. - - Mów śmiało, sir Piersie - rzekła, tłumiąc ziewanie. Jeśli to spotkanie potrwa dłużej niż kilka minut, zaśnie na stojąco i wpadnie do kominka. - - Trzech nieodwracalnie okaleczonych - oznajmił Piers – I 1 sześćdziesięciu dwóch zabitych.

- Nie! - Wielki Mistrz zamknął oczy pod wpływem nagłego bólu. - Zakon nigdy

dotąd

nie poniósł strat na taką skalę! Nigdy!

Reagował z przesadną egzaltacją.

- - Teraz je poniósł. Według naszych ocen zginęło też prawie dwustu cywilów i strażników domowych. Rada nie chce ujawnić prawdziwych danych. - - Nie, nie!

- - Tak, tak! Liczba gwardzistów spadła do trzydziestu pięciu, Wielki Mistrzu. To najmniej w całej historii. Ponadto zaczęła się regencja, a wiesz, co to dla nas oznacza.

Musimy strzec zarówno Jego Królewskiej Mości, jak i lorda protektora oraz Jej Wysokości.

Do tego wcale nie ma gwarancji, czy Wojna Potworów się skończyła. W sferze

polityki

Zakon czeka walka o przetrwanie. Dlatego, Wielki Mistrzu, pytam cię, ilu

fechtmistrzów

możesz dać Jej Wysokości?

Saxon wydął usta jeszcze bardziej niż zwykle.

- - Z wielkim żalem jestem zmuszony odpowiedzieć „ani jednego”. - - Przemyśl sprawę dokładniej - poradził mu zimno Piers, przesuwając miecz, by mieć go w zasięgu ręki.

- - Groźbami nie stworzysz ludzi. - Tym razem Wielki Mistrz skierował swój niesympatyczny uśmieszek do Malindy. - Twój czcigodny ojciec przed miesiącem wyssał z nas resztę soków. Pani, od czasu Nocy Psów poddajemy chłopaków maksymalnie przyśpieszonemu szkoleniu. Zwykle trwa ono pięć lat, lecz wiełu kandydatów potrzebuje więcej czasu, a żaden z obecnych nie spędził u nas nawet czterech. Nie możemy zejść niżej.

Chłopcy nie są jeszcze gotowi: fizycznie, umysłowo ani emocjonalnie. Ich umiejętności szermiercze są absolutnie niezadowalające.

- - Ilu jest Starszaków? - dopytywał się Piers. Wydawało się, że nagle stał się wyższy.

Jeśli udawał gniew, wychodziło mu to świetnie.

Wielki Mistrz nadal uśmiechał się do Malindy.

- - Zaledwie sześciu. Do wczoraj mieliśmy czterech, ale i oni to najwyżej Kosmaci, a ci dwaj, których właśnie awansowałem, ledwie kwalifikują się do Bezbrodych. Potrzebujemy co najmniej dwudziestu Starszaków, żeby młodsi kandydaci mieli z kim ćwiczyć szermierkę.

I tak już za bardzo obniżyliśmy poziom i nie mogę z czystym sumieniem... - - Brednie! - wrzasnął Piers. - Opisz mi tych czterech Starszaków. Wyobraź sobie, że rozmawiasz z Ambrose’em.

- - Ale z nim nie rozmawiam, prawda? - nastroszył się Wielki Mistrz. - Czyje nakazy mi przyniosłeś, sir Piersie? Czy podpisał je lord protektor? Czy w ogóle został już zaprzysiężony?

- - Podpisał je Durendal, jako pełniący obowiązki przewodniczącego Rady Regencyjnej. Opatrzono je pieczęcią Rady. Rada sprawuje de facto rządy w kraju, dopóki nie przejmie ich lord protektor.

- - E tam, to tylko pilnowanie gospodarstwa. Dojenie krów i wylewanie pomyj. Jedynie lord protektor ma prawo przydzielać fechtmistrzów. Przypuśćmy, że nadejdzie czas, gdy zapragnie paru dostać i przekona się, iż wszystkich oddałem na podstawie niespełniającego wymagań nakazu? Co mnie wtedy czeka, mm?

- Za chwilę może cię spotkać coś znacznie gorszego, ty żałosna ofermo! Złóż

raport o

tych Starszakach!

Wielki Mistrz wzruszył ramionami.

- - Pierwszy to kandydat Audley. Jest bardzo przystojny i będzie się świetnie

prezentował w mundurze, ale fechtuje się jak żółw. Drugi... Wasza Miłość nie

będzie chciała

Drugiego. To szaleniec. W normalnych czasach dawno byśmy go wyrzucili, trzymamy

go

jednak, żeby uczył młodszych.

- - Jak się nazywa? - warknął Piers.

- - Zapomniałem, co zapisaliśmy w rejestrach. Reaguje tylko na imię „Pies”. Twego zmarłego ojca zawsze gniewały te głupie nazwy, Wasza Miłość, ale czasami jesteśmy zmuszeni je zaakceptować. Trzecim jest Zima. To zapewne najlepszy szermierz z całej tej bandy, co znaczy bardzo niewiele, poza tym jest niedojrzały, bardzo nerwowy.

Ogryza sobie

paznokcie aż po łokcie.

- Ja lałem w łóżko! - warknął Piers. Wielki Mistrz zamrugał, zbity z pantałyku.

Twarz Piersa była pod powłoką błota zupełnie blada. - - Starsi często robią się nerwowi, gdy zbliża się połączenie więzią. Nie mogą spać, mają tiki, a nocne moczenie też wcale nie jest rzadkością. Na litość, o tym się nie mówi, Saxon! A jeśli tak było za moich czasów, sześć lat temu, to pomyśl, jak wygląda to teraz, gdy fechtmistrze giną pożerani przez potwory albo zarąbani przez własnych braci?

Wojna

Potworów, Wetshore, a teraz regencja! No dobra, mów dalej. Kim jest Czwarty? - - Zdolny. To tylko głupi dzieciak. Opowiada niezrozumiałe dowcipy i robi innym kawały. Za parę lat będzie w porządku. - Wielki Mistrz pokłonił się płytko Malindzie. - Bardzo mi przykro, pani, ale beczka jest pusta. - - Przekonamy się!

- - Cisza! Uspokójcie się obaj! - Malinda z zadowoleniem zauważyła, że mężczyźni wzdrygnęli się, słysząc jej gniewny ton. Piers nie krył nienawiści do Wielkiego Mistrza, co nie pomagało jej sprawie, natomiast sir Saxon mógł ją całkowicie zablokować. - Przestańcie się zachowywać jak dzieci. Krzykami niczego się nie rozwiąże. Kiedy podadzą wieczorny posiłek, Wielki Mistrzu?

- - Za chwilę, Wasza Miłość. Oczywiście, Zakon będzie wielce zaszczycony... - - W takim razie każ nas zaprowadzić do pokojów. Skoro sir Piers okazuje tak wielką nieufność, zapewne zechce osobiście sprawdzić szermiercze umiejętności czterech Starszaków. Po posiłku będziemy mogli kontynuować tę dyskusję w obecności zainteresowanych.

- - Zainteresowanych...?

- - Czterech kandydatów.

- - Nie tak zwyczajowo...

- - Ale - Malinda spiorunowała go swym najlepszym ranulfowskim spojrzeniem - tak właśnie zrobimy to tym razem. Twierdzisz, że nie są gotowi. Być może masz rację. Sir Piers podejrzewa, że kłamiesz, a ty kwestionujesz jego uprawnienia. Ja natomiast sądzę, że obrona mojej osoby przed czekającymi mnie niebezpieczeństwami może przerastać możliwości nawet tuzina Durendalów. Nie będę prosiła tych chłopców, by poświecili dla mnie życie, jeżeli nie są odpowiednio wyszkoleni i w pełni świadomi sytuacji. Piers zatoczył oczyma, jakby wołał, żeby się nie wtrącała. Wielki Mistrz pokłonił się.

- Jestem pewien, że mistrzowie poczują się wielce zaszczyceni, jeśli Wasza Miłość raczy wychylić z nimi przed posiłkiem kielich wina... Sala była dłuższa i szersza, niż Malinda się spodziewała. Księżniczka weszła do środka, prowadzona pod rękę przez Wielkiego Mistrza. Za nią podążała reszta mistrzów i gwardziści, którzy eskortowali ją do siedziby Zakonu. Wszyscy chłopcy zerwali się natychmiast, skandując coś, co brzmiało jak: „Hap! Hap! Hap!” Zapewne witali tak wszystkich gości, ale teraz z pewnością wiedzieli, z kim mają do czynienia. Niewiele kobiet oglądało Żelazny Dwór od środka - jedną z nich była jej matka - a i w tej chwili Malinda nie widziała zbyt wiele, jako że jedynym źródłem światła były tu stojące na stołach lichtarze... a także, zdała sobie nagle sprawę, morze migotliwych gwiazdek zawieszonych tuż nad jej głową. Sławne niebo mieczy nad centralnym przejściem opadało do wysokości dwóch mężczyzn, unosząc się w górę ku ścianom sali. W każdym rozkołysanym ostrzu odbijały sie liczne tańczące płomienie. Nie gap się! - powtarzała sobie, paradując ze spuszczonym wzrokiem między zbitymi z desek stołami.

Zasiadali za nimi uczniowie, czy raczej kandydaci, jak ich zwano w Zakonie. Na początku najmłodsi chłopcy, którzy krzyczeli przenikliwie, nieustannie sie przy tym przepychając, a potem, stopniowo, coraz starsi i wyżsi, lecz również coraz mniej liczni. Za pierwszymi dwoma stołami panował uciążliwy tłok, na końcu zaś stało zaledwie sześciu poważnych Starszaków, dumnie noszących miecze. Dalej był już tylko pusty stół na podwyższeniu i tron Wielkiego Mistrza.

- - Ten miecz, który wisi samotnie na tylnej ścianie - odezwał się Saxon - to Zmierzch, oręż Durendala. - Mówił o legendarnym założycielu Zakonu, nie o lordzie Rolandzie. - Jak widzisz, jest złamany. Jego właściciel zmarł podczas snu, we własnym łóżku, a miecz znaleziono obok niego, w takim właśnie stanie. Nigdy nie udało się rozwikłać tej tajemnicy.

- - Być może był złamany już od lat i Durendal nosił go w pochwie, nikomu o tym nie wspominając.

- - Być może - przyznał z niechęcią jej gospodarz. Zaprowadził ją na podwyższenie, do wyściełanego tronu. Osobom krwi królewskiej przysługiwały liczne przywileje, a jednym z nich zawsze było prawo do najlepszego krzesła w domu. Spoczęła na nim ostrożnie, starając się nie myśleć o długiej drodze powrotnej, która czekała ją za parę dni. Po jej lewej stronie zasiadł sir Lothaire, Mistrz Rytuałów, roztargniony mól książkowy, który nosił okulary. Piers i Dian również otrzymali miejsca na podwyższeniu, a reszta jej eskorty dołączyła do sześciu Starszaków. Alandale otrzymał szansę puszenia się przed młodszymi kolegami, lepiej jednak, żeby trzymał się tematu kobiet. Zbłąkany wietrzyk poruszył z brzękiem niebem mieczy. Piec tysięcy stalowych zębów zazgrzytało cicho, rozbłyskując milionem gwiazd. Każdy miecz zawieszono na ogniwie, a łańcuchów były dziesiątki... znowu spuściła głowę. Mistrzowie zajęli miejsca, co było dla chłopców znakiem do siadania na ławach. Za stołami Sopranów znowu wszczęto kłótnie i przepychaniu. Pojawili się służący, pchający przed sobą wózki z talerzami. Malinda była głodna jak wilk, lecz w połowie posiłku padała już na nos.

- Wina, Wasza Wysokość? - zapytał Wielki Mistrz. Podziękowała uprzejmie za kolejny kielich. Przyglądała się uważnie sześciu młodzieńcom, którzy siedzieli za stołem Starszaków, pogrążeni w rozmowie z gwardzistami. Bez względu na to, ile naprawdę liczyli sobie lat, widziała trzech młodych mężczyzn i trzech wysokich chłopców. To odróżnienie mogło nie być sprawiedliwe, było jednak realne. Tylko jednego z nich można było uznać za przystojnego.

Ponieważ Wielki Mistrz wziął Dian w krzyżowy ogień pytań na temat Wetshore, Malinda zwróciła sie do Mistrza Rytuałów.

- Sir Lothaire, wymień mi, proszę, imiona Starszaków. Ten ciemnowłosy przystojniak to z pewnością kandydat Audley? Przyciągnie spojrzenia wszystkich kobiet w pałacu.

Tylko poczekajcie, aż wypatrzy go lady Violet!

- Och, wszyscy je przyciągamy - rzucił czarodziej, tak gładko, że nie była pewna, czy mówi poważnie. - Ten naprzeciwko niego to Zima. Zawsze już miała myśleć o nim jako o tym, który ogryza paznokcie. Faktycznie wyglądał na podenerwowanego, ale kto na jego miejscu nie byłby niespokojny? Zdolny był jednym z trzech dzieciaków. Popisywał się, opowiadał różne historie i śmiał się głośno.

Pozostali dwaj, Crenshaw i Łowca, sprawiali wrażenie jeszcze bardziej wystraszonych niż Zima, ale przecież zaledwie wczoraj przesunięto ich do pierwszego szeregu, a już dzisiaj przybyła potencjalna podopieczna po nowych fechtmistrzów. Nawet jeśli sami nie zostaną wezwani, mogą zostać jedynymi Starszakami w Żelaznym Dworze. Miecze wyraźnie im zawadzały i w każdej chwili mogli podciąć nimi nogi służących. Został jeszcze Pies, najwyższy i zapewne najstarszy z nich. Miał toporne, nieatrakcyjne rysy i rozczochrane włosy barwy pakuł, które niczym słoma sterczały spod kapelusza. Jadł spokojnie, nie zwracając uwagi na toczone po obu jego bokach rozmowy.

- Jest za duży na fechtmistrza, nieprawdaż?

- Na pewno jest szeroki w barach - zgodził się Lothaire, który mocno wierzył w swą umiejętność mówienia z pełnymi ustami. - W chwili przyjęcia przekroczył już nasz limit wzrostu, zastosowaliśmy więc... konieczny rytuał, który miał powstrzymać dalsze rośniecie... ale nie zadziałał tak dobrze, jak zwykle. Być może był za młody... nie urósł już wyższy, ale za to rozrósł się na boki. Szkoda, że nie widziałaś jego klatki... ale pewnie ją zobaczysz, prawda?

Inni wołają czasem na niego Wół albo Koń. Nie lubi tego, co wydaje się trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że wybrał sobie imię Pies... to nie wpłynęło zbytnio na jego zręczność.

Potrafi wymachiwać pałaszem jak rapierem, to naprawdę niewiarygodne... Nikt w sali nie uskarżał się na brak apetytu. Jedzenie było proste, lecz smaczne, a do tego było go w bród. Wszyscy pochłaniali je z zapałem, nawet starsi rycerze, a służący napełniali regularnie talerze, jakby sypali ziemię do dziury. Malinda od lat nie jadła tak dużo.

Czuła się znakomicie. Jutro będzie musiała pościć ze względu na rytuał. Prowadziła niezobowiązujące pogawędki ze swymi dwoma towarzyszami, wiedząc, że obaj starają się podsłuchiwać Dian i Piersa, których wzięto w brutalny krzyżowy ogień pytań, by wyciągnąć z nich informacje o masakrze w Wetshore. Starszacy wypytywali fechtmistrzów w mniej więcej taki sam sposób. Malindę tylko jej ranga chroniła przed podobnym potraktowaniem. Gdy posiłek dobiegł końca, Wielki Mistrz wstał i zaczekał, aż zapadnie cisza. - Bracia, kandydaci, jak widzicie, zaszczycił nas dziś swą obecnością królewski gość.

Nim pozwolę sobie dokonać przedstawień, odbędziemy tradycyjne czytanie z Litanii Bohaterów.

Wszyscy wstali z ostrym chrzęstem butów i ław, Malinda i Dian tylko o mgnienie oka później od pozostałych. Do Wielkiego Mistrza zbliżył się pchający pulpit na kółkach sługa.

Saxon przekartkował leżącą na nim wielką księgę. - Numer 275: sir Nieulękły, który czwartego pięcioksiężyca 368 towarzyszył swemu podopiecznemu na polowaniu, gdy z zarośli wypadł wyczarowany potwór pod postacią wielkiego, człekokształtnego kota, który zaatakował jego podopiecznego. Nieulękły stanął mu na drodze i zranił go w nogę, nim bestia złamała mu kark ciosem łapy, ale jego podopieczny ocalał. - Po chwili ciszy Wielki Mistrz zamknął księgę. - Zapamiętajmy i otoczmy czcią naszego poległego brata.

Malinda znała Nieulękłego! Dwieście siedemdziesiąt pięć? Jej umysł spłoszył się na tę myśl niczym koń przed przeszkodą. Ponownie zwróciła się do Mistrza Rytuałów. - Czy ci chłopcy co wieczór słuchają podobnej opowieści? Skinął głową, mrugając powiekami.

- Są też inne czytania... kiedy nowy chłopiec przybiera imię bohatera albo kiedy dodaje się do Litanii nowe imiona. Ostatnio zdarzało się to bardzo często!

Wielki Mistrz zaczął ją przedstawiać. Jeżeli Nieulękły był dwieście

siedemdziesiąty

piąty, to ile aktualnie wynosiła całkowita liczba? Czy ofiary z Wetshore również

się

kwalifikowały?

- - Kto się do niej dostaje? - wyszeptała.

- - Każdy, kto ginie, ratując podopiecznego przed niebezpieczeństwem albo próbując tego dokonać.

Nie, sześćdziesięciu dwóch zabitych z Wetshore nie znajdzie się w Litanii.

-...i przywitajmy Jej Wysokość - dokończył Wielki Mistrz. Gromki aplauz.

- Lady Bandytę, wdowę po ostatnim komendancie.

Potężny, przeciągły aplauz, hołd dla powszechnie lubianego dowódcy. Brawa nie cichły, dopóki nie przerwał ich Wielki Mistrz. Dian wpatrywała się w swe kolana, mrugając pośpiesznie.

- Sir Piersa, nieoficjalnie pełniącego obowiązki dowódcy Gwardii Królewskiej. Piers pokłonił się nisko, lecz brawa były umiarkowane. Przy każdym następnym gościu stawały się coraz słabsze, a gdy wymieniono sir Alandale’a, zastąpiło je żartobliwe buczenie.

- Nastały smutne czasy - kontynuował Wielki Mistrz. - Przed niespełna tygodniem zdradziecko zamordowano naszego ukochanego suwerena, głowę naszego Zakonu. Liczba ofiar wśród braci była znacznie większa, niż nam początkowo powiedziano. Sir Piers był naocznym świadkiem tych wydarzeń i powie teraz kilka słów. W czasach, gdy marzeniem Malindy było zostać niewolnicą sir Piersa, nie doceniała kryjącej się w nim nutki okrucieństwa. Ujawnił ją dzisiaj, gdy brutalnie zlekceważył sprawę zabójstwa Krommana, a może nawet wtedy, gdy podstępną manipulacją skłonił ją do popędzenia na łeb, na szyję do Żelaznego Dworu. Teraz ponownie zademonstrował tę cechę, opowiadając braciom o masakrze w Wetshore. Nie szczędził makabrycznych szczegółów:

Baelowie wystrzelili tylko jeden pocisk, fechtmistrze wpadli w szał, zginęło sześćdziesięciu dwóch gwardzistów i około dwustu innych ludzi. Każdą kolejną informację kwitowały głośne jęki i westchnienia. Relację Piersa rozświetlało kilka promyków światła. Większość ofiar wśród cywilów spowodowała panika: stratowano ich albo spadli ze skarpy. Natomiast większa część fechtmistrzów, o ile Gwardia zdołała to ustalić, nie poległa z rąk braci. To Straż Domowa zadała morderczy cios odwiecznym rywalom. - Nikogo z zabitych nie możemy uczcić w Litanii - mówił - być może jednak ich śmierć nie była daremna. Gdy prawda wyjdzie na jaw, bracia, ta strata może się stać argumentem na naszą korzyść.

Młodsi chłopcy siedzący z tyłu sali z pewnością nie zrozumieli implikacji tych słów, starsi być może również nie, lecz rycerze na pewno tak. Nie da się uniknąć pytań i zagrożone może być samo istnienie Zakonu.

- Nie sprawiło mi radości opowiadanie warn o tym, bracia, a przecież przynoszę również jeszcze smutniejsze wieści, być może najgorsze, jakie dotarły do Żelaznego Dworu w całej jego historii. Słyszeliście już, że belt, który zabił naszego suwerena, wystrzelił sam król Baelów, Radgar Ceding. Widziałem go na jego statku kilka minut przedtem. Poznałem go, domyśliłem się, kim z pewnością jest. Znałem go bowiem pod imieniem Zbir, choć do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, kim się stał. Poznałem go, gdy był kandydatem w Żelaznym Dworze.

Ryk! Nawet mistrzowie przeczyli temu głośnym wrzaskiem. Piers czekał bez słowa, aż w sali się uspokoi.

- Nasz największy wróg był ongiś jednym z nas, bracia. Był Starszakiem, kiedy ja byłem Dzieciuchem. Gdy nadszedł jego czas, odmówił rzecz jasna przyjęcia więzi i uciekł z Chivialu do swego ognistego legowiska, gdzie zagarnął tron i wypowiedział wojnę krajowi, który udzielił mu wcześniej azylu. Królowi Ambrose’owi udało się zataić ten fakt.

Powiedziano nam, ie Zbir i jeszcze jeden kandydat połączyli się więzią z królem,

lecz zamiast

wstąpić do Gwardii Królewskiej zostali wysłani z jakąś tajną misją. Ku jeszcze

większej

naszej hańbie, bracia, nie ulega wątpliwości, że Radgar JEleding wiedział, co

się stanie z

fechtmistrzami obecnymi w Wetshore, gdy zabije naszego podopiecznego. Zdradził

nas jeden

z naszych ludzi.

Piers osunął się na taboret.

Wielki Mistrz pozwolił, by pełna przerażenia cisza trwała z górą minutę.

- Wasza Wysokość? - wyszeptał wreszcie.

Malinda skinęła głową. Oczy jej się zamykały, lecz wygłaszała mowy już od lat, a w tej chwili taka była bardzo potrzebna, Wielki Mistrz raz jeszcze ją przedstawił. Dźwignęła się z tronu i przemówiła głosem sięgającym do najdalszych zakamarków sali. - - Wielki Mistrzu, mistrzowie, rycerze, kawalerowie, kandydaci... Od dawna już pragnęłam przybyć tu i złożyć wizytę w siedzibie Zakonu, który zawsze tak ofiarnie służył mojej rodzinie. Czuję się zaszczycona, że spotkałam tu wszystkich, którzy mieszkają pod niebem mieczy. Niestety, nastały mroczne czasy zarówno dla waszego Zakonu, jak i dla mojej rodziny. A także dla naszej ojczyzny, Chivialu, którego monarchą jest obecnie dziecko.

Regencje nigdy nie były łatwe. Przysięgam, że podczas lat, które upłyną, nim mój brat będzie mógł objąć dziedzictwo, poświęcę swe życie dbaniu o niego, służbie mu i... - - Zginę za ciebie, księżniczko!

Głos był ochrypły i nieharmonijny. Pies zerwał się na nogi. Jego sąsiedzi natychmiast go złapali i pociągnęli w dół.

- Zginę za ciebie! - krzyknął raz jeszcze. Chwiał się na nogach, nie pozwolił się jednak posadzić. Wokół rozległy się gniewne szepty. - Proś, o co tylko chcesz, a uczynię to...

Dąb i Marlon wsparli Starszaków swym ciężarem i czterech mężczyzn wspólnie posadziło Psa na ławie.

Wielki Mistrz nie odezwał się ani słowem, Malindzie zdawało się jednak, że słyszy jego myśli: „A nie mówiłem! Pies to szaleniec”. - Od stuleci hasłem waszego bractwa były honor, odwaga, i służba - kontynuowała.

-

Chciałabym wierzyć, że cechowała się nimi również dynastia Ranulfów. Wnajmroczniejszych chwilach honor, odwaga i służba lśnią najjaśniejszym blaskiem. Złóżmy sobie, tu, pod niebem mieczy, przysięgę, że zawsze pozostaniemy wiemi naszym zwyczajom, prawom i tradycjom.

Dzięki temu w stuleciach, które jeszcze się nie narodziły, wspominając nas, ludzie uznają ten czas nie za najmroczniejszy, lecz za najwspanialszy. Usiadła, by nacieszyć się owacją.

W swej naiwności liczyła na to, że zdoła odbyć rozsądną dyskusję z czterema będącymi do dyspozycji Starszakami, przedstawić im polityczną sytuację i zapoznać się z niebezpieczeństwami, których oczekiwała, zrobiło się już jednak późno, a ona była do cna wyczerpana. Nad spotkaniem, które odbyło się po kolacji w gabinecie Wielkiego Mistrza, kontrolę przejął sir Piers. Malinda nie odważyła się usiąść w obawie, że zaśnie, a gdy osoby krwi królewskiej stały, wszyscy stali razem z nimi: czterej kandydaci w nierównym rządku przed oknem, a ona, Dian, Piers i Wielki Mistrz naprzeciwko nich. Świec było za mało, a z ognia na kominku zostały tylko popioły. Najwyższa pora kłaść się spać. Świat wokół niej kołysał się ze znużenia.

- - Nie są tacy źli, jak mówił Wielki Mistrz - oznajmił Piers. - Potrzebują jeszcze wiele ćwiczeń i nauki, ale to samo dotyczyło wszystkich rekrutów, których ostatnio dostawaliśmy.

Jeśli ich tu zostawisz, nie staną się lepsi, bo cały czas spędzają z młodszymi, podobnie jak instruktorzy, którzy powinni ich szkolić. Parę miesięcy na dworze, a Gwardia nauczy ich wszystkiego, co im potrzebne.

- - A co twoim zdaniem robimy tutaj? - warknął Wielki Mistrz.

- - Dajecie sobie radę najlepiej, jak potraficie, podobnie jak my wszyscy.

Nadeszła odpowiednia chwila, by rozpocząć dyskusję, na którą czekała Małinda. Zdała już sobie sprawę, że całe to jej szlachetne gadanie o ignorowaniu tradycji i daniu chłopakom prawa odmowy było czystym szaleństwem. Czy ośmieli się wspomnieć o swych wątpliwościach dotyczących lorda protektora? Znacznie utrudni mu spiskowanie to, że będzie miała obok siebie czterech fechtmistrzów, musieliby jednak być szaleni, by zgłosić się na ochotnika, jeśli wyjawi im, jak mamę są w rzeczywistości ich perspektywy. Popatrzyła na nich niepewnie. Audley robił wrażenie - zdumiewająco przystojny i pewny siebie. Pies był tylko odrobinę od niego wyższy, lecz znacznie bardziej umięśniony. Zmarszczył mocno brwi.

W jego oczach było coś dziwnego, nie chciała się jednak na niego gapić. Zima miał przerażoną minę. Wydawało się, że za chwilę zwymiotuje. Zdolny uśmiechał się nerwowo.

Był jeszcze chłopcem. Od czego zacząć?

Gdy nie mogła się zdecydować, znowu przemówił Piers. - Spodziewam się, że wszyscy macie niezłego stracha. Pamiętam, że sam się bałem na tym etapie, musicie się jednak martwić tylko o połączenie więzią, a przez nie tysiące ludzi przeszło bez szkody. Kiedy już będziecie je mieli za sobą, nigdy nie zabraknie warn odwagi.

W każdym momencie życia zapewni ją warn więź.

Te słowa zapewne były skierowane przede wszystkim do Zimy, który wyraźnie uniósł brodę. Odważny uśmiech Zdolnego stał się szerszy, a Pies zasępił się jeszcze bardziej.

- - Wszystkim warn wiadomo - zaczęła Malinda - że nasz nowy monarcha jest za mały, by choćby pojąć znaczenie słowa „król”, my jednak je rozumiemy i wiemy również, co znaczą honor i wierność. Przysięgam warn solennie, że nie planuję zagarnąć tronu dla siebie.

Chcę, by mój brat bezpiecznie dożył wieku męskiego i objął swe dziedzictwo. Jeśli duchy przypadku zrządzą inaczej, mam nadzieję odziedziczyć tron po nim. Znacie jednak niebezpieczeństwa grożące niepełnoletnim monarchom. Jest moim... - - Zginę za ciebie, księżniczko! - wychrypiał Pies, podchodząc do niej.

- - Zaczekaj! - wrzasnął Wielki Mistrz, próbując zastąpić mu drogę.

Wydawało się, że młodzieniec machnął tylko ręką od niechcenia, lecz starszy

mężczyzna zatoczył się do tyłu i padłby na plecy, gdyby nie zderzył się ze

stołem. Nie

zważając na niego, Pies padł na kolana u stóp Malindy i ujął jej dłoń w dwa

wielkie, pokryte

zrogowaciałą skórą łapska.

- Nie chcę, byś...

Spróbowała się wyrwać z uścisku, ale bezskutecznie. Pies ucałował jej dłoń.

- - Będę twoim fechtmistrzem, księżniczko.

- - I ja również! - zawołał Audley, klękając obok Psa. Jako Pierwszy powinien zrobić to, ubiegając innych, uśmiechał się jednak swobodnie bez śladu urazy. Zdolny i Zima tak się śpieszyli zająć miejsce w kolejce, że omal się ze sobą nie zderzyli.

- - Dobra robota! - krzyknął Piers. - Będziesz miała wspaniałą Gwardię

Księżniczki,

pani. Zamknij się, Wielki Mistrzu.

18

189: sir Dzielny, htóry w trzeciohsiciycu 302 został do niewoli przez isilondzłńcb żołnierzy i zmarł podczas tortur, nie zdradzając podopiecznego.

ŻELAZNY DWÓR, LITANIA BOHATERÓW

Ach, zabiłaś go - stwierdził ze smutkiem sir Lothaire. - Nie możesz tak obracać miecza, kiedy go wyciągasz. Spróbuj raz jeszcze. Zrobił kolejny znak węglem drzewnym. Na szczęście ofiara była tylko sprawioną świńską tuszą, którą znaleźli na rzeinickim stole w kuchni. Dwóch uśmiechających się głupkowato pachołków trzymało ją w pionowej pozycji, podczas gdy Malinda próbowała połączyć ją więzią. Nie była w najlepszym humorze. Ranek był jeszcze bardzo młody, kuchnię wypełniał typowy dla rzeźni smród zepsutego mięsa, na tuszy roiło się od wielkich, czarnych much, a wczorajsza podróż nadal była bolesnym wspomnieniem. Księżniczka uniosła miecz, trzymając go poziomo, tak jak ją nauczono, i pchnęła z całej siły. Oręż wbił się w świńskie ciało i uderzył o kość po drugiej stronie. Pod dwoma pachołkami aż zatrzęsły się nogi.

- A teraz go wyciągnij! - polecił radośnie Mistrz Rytuałów. - Tak jest! Znacznie lepiej!

Nie bój się, że zahaczysz o żebro albo łopatkę. Jeśli przeszyjesz ich na wylot, wygląda to dramatyczniej, a chłopaki lubią mieć dwie blizny, żeby imponować (Jamom, ale jeśli przeszyjesz im serce, są połączeni więzią. Pod warunkiem, że nie poszatkujesz ich, wyciągając miecz. Wtedy zginą. Jeszcze raz? Dobra robota. Teraz spróbuj tym. Miecz, który jej podał, był wyszczerbiony i zardzewiały. Wyglądał okropnie. Długością niemal dorównywał wzrostowi Malindy. Westchnęła głośno, czując jego ciężar.

- Nie dam rady! Może mogłabym się zamachnąć... Uniosła wysoko miecz w obu rękach. Chłopcy kuchenni odskoczyli przerażeni. Lothaire ryknął głośnym śmiechem.

- Musisz trafić w serce. Ucięcie głowy nie daje pożądanego efektu.

Czarodzieje często miewali dziwne poczucie humoru.

- - Czemu nie może być tamten?

- - Każdego kandydata musisz połączyć więzią jego własnym mieczem, a wiem, że dla Psa wykuli pałasz. Spróbuj nałożyć stalową rękawicę. Jeśli zdołasz utrzymać broń w lewej dłoni, powinno ci się udać’. Ten jest tępy, ale miecz, który dostaniesz w nocy, będzie ostry jak brzytwa.

Wyszli na dziedziniec, gdzie przybyli z wizytą gwardziści fechtowali się zażarcie z kandydatami, głośno wykrzykując uwagi i instrukcje. Na świeżym powietrzu czekała na Malindę Dian.

Obok niej stał muskularny młodzieniec o lnianych włosach. - Czy przeszyjesz mnie dziś gładko, księżniczko? - warknął. Zastanawiała się, czy głos Psa z natur}’ brzmi tak ochryple, czy też nauczył się mówić w ten sposób, by dopasować ton do wybranego imienia. W świetle słońca zauważyła, dlaczego wczoraj odniosła wrażenie, że w jego oczach jest coś osobliwego. Tęczówki miał tak jasne, że wydawały się niemal białe.

Podobnie jak brwi. Wyglądał na ślepca.

- Nie wolno się tak zwracać do Jej Wysokości! - warknął Mistrz Rytuałów. - Jeśli jej się to nie podoba, może powiedzieć mi o tym sama. Nie uśmiechał się, w ogóle się nie uśmiechał.

- - Wolałabym, żebyś trzymał się oficjalnych form - przyznała Malinda. - - Jak Wasza Miłość sobie życzy - wychrypiał Pies, kłaniając się nisko. - Jeśli chcesz poćwiczyć uderzanie mieczem na prawdziwym ciele, Wasza Wysokość, to mogę dziś w nocy być pierwszy.

- - Och, Psie, zachowuj się jak należy! - warknął Mistrz Rytuałów. - To dla niego typowe, Wasza Miłość. Ostrzegaliśmy go tysiąc razy, więc jeśli chcesz go pominąć...

- - Nie! - ryknął Pies. Padł na kolana i uniósł złączone w błagalnym geście

dłonie. - Ja

tylko chciałem ci pomóc, Wasza Wysokość! Chciałem, żebyś zaczęła ode mnie, na

wypadek,

gdyby za pierwszym razem ci nie wyszło.

Sir Lothaire pokręcił głową.

- - Bardzo mi przykro, Wasza Miłość. On chce dobrze. Po prostu nie potrafi inaczej tego wyrazić. Próbowaliśmy wszystkich znanych kar i żadna nie pomogła. Obawiam się, że Psa trzeba przyjąć takim, jaki jest, albo odrzucić go całkowicie. - - Ale nie jest groźny?

- - Och, z pewnością nie. Nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, choć, gdyby wytężył

mięśnie, mógłby większość z nas złamać wpół. Bardziej martwiłbym się o to, że

nie zechce

skrzywdzić prawdziwego wroga... kłopot w tym, co mówi. Co, kiedy i w jaki

sposób. Decyzja

należy do ciebie, Wasza Wysokość.

Pies zgiął się, jakby chciał pocałować ziemię.

- - Proszę, proszę! Będę się starał. Będę się starał cały czas.

- - Postaraj się, to zobaczymy - odparła słabo Malinda. - - On już taki jest - stwierdził z westchnieniem sir Lothaire. - Chodźmy do kuźni, Wasza Miłość.

Na pierwszy rzut oka kuźnia wydawała się tylko niską, omszałą kopułą o małych, spiczastych okienkach, pod ziemią kryło się jednak znacznie więcej. Zeszli po schodach do piwnicy. Osiem kamiennych rynien wypełniała źródlana woda, która spływała rynsztokami do ścieku. W pięciu umieszczonych na podwyższeniach paleniskach buzował żywo ogień, a w trzech kolejnych przygaszono go, tak że ledwie pełgał. Wiszący na ścianach szereg szczypiec, obcęgów i młotków, pojemniki z rudą, najrozmaitsze sztaby i bloki metalu oraz osiem wielkich kowadeł - wszystko to przypominało jej, że znajduje się w czynnej kuźni, miejscu, w którym wykuwa się sławne miecze z kocim okiem. To na dziewiątym kowadle, żelaznej płycie ulokowanej pośrodku, wykuwano żywych fechtmistrzów. Oktogram z białych kafelków wprawionych w kamienną podłogę tworzył dom żywiołów, bogaty we wpływy ich wszystkich ośmiu.

- Teraz musisz pomedytować - oznajmił radosnym tonem Mistrz Rytuałów.

Malinda drżała z zimna w wilgotnym powietrzu.

- - Ale o czym?

- - O czymkolwiek. Książki nic na ten temat nie mówią. - W jego okularach odbijał się blask ognia. Ściszył głos. - Sądzę, że chodzi o to, by kandydaci nie mogli się skarżyć, iż nie mieli czasu na zastanowienie.

Zachichotał, pokłonił się i ruszył w stronę schodów. Malinda skierowała się ku najgorętszemu palenisku. Zima, Zdolny i Audley rozdzielili się i usiedli przy innych paleniskach, Pies zaś stał nieruchomo, gapiąc się na nią.

- - Jestem ci potrzebna? - zapytała z niesmakiem Dian. - Bo jeśli nie, Wasza Wszechmocna Wysokość, to wracam do łóżka... hmm... sama - dodała z cieniem swego dawnego uśmiechu.

- - Jak przyniesiesz mi płaszcz, to dam ci wolne. O czym mogła medytować, jeśli nie o przyszłości, której w ogóle nie potrafiła przewidzieć?

Wkrótce potem Mistrz Płatnerz zapytał po kolei wszystkich kandydatów, jak chcą nazwać swe miecze. Kiedy sobie poszedł, nie działo się już zupełnie nic. Po jakiejś godzinie Malinda doszła do wniosku, że nie zniesie już więcej nudy. Podeszła do najbliższego kandydata, którym był Zdolny. Wytrzeszczył oczy z wrażenia i zaczął się podnosić.

- Nie, siedź - powstrzymała go i spoczęła obok na podłodze. - Jeśli już musimy

medytować, to chociaż znajdźmy sobie jakiś temat. Powiedz mi, dlaczego wybrałeś

sobie

takie imię.”

Zawahał się.

- No więc, Wasza Miłość... to brzmi dobrze. Zdolny do różnych rzeczy, sprawny. Archiwa podają, że w zakonie było już pięciu Zdolnych, ale żaden z nich nie figuruje w Litanii Bohaterów.

-1 ty chcesz być pierwszy? Uśmiechnął się jak mały chłopiec.

- Pomyślałem sobie, że to imię przynosi szczęście.

- - To ma sens! A jak masz zamiar nazwać swój miecz?

- - Chętny. Rozumiesz, to taki żart. Zdolny i Chętny? - - Nieźle. Mojej Gwardii będzie potrzebny dowódca. Powiedz mi, dlaczego powinnam nim mianować ciebie, a nie któregoś z pozostałych. Wytrzeszczył oczy.

- Mnie, Wasza Miłość? Och. Hmm. Jestem drugim szermierzem po Zimie. Dowódca Bandyta był bardzo dobrym komendantem, prawda? Wszyscy go lubili. Myślę, że ja też jestem lubiany.

Impertynencki uśmieszek powrócił, tym razem na stałe. Malindy nie przekonało jego rozumowanie, przyznawała jednak, że wykazał się refleksem. - - A jeśli postanowię mianować któregoś z pozostałych, to którego powinnam wybrać?

- - Psa!

- - Wszyscy mówią, że Pies jest szalony.

- - Och, to prawda, ale jest też bystry.

- - Dlaczego uważasz, że byłby dobrym dowódcą? - zapytała zdziwiona.

Zdolny przygryzał przez chwilę wargę, nie spoglądając na Malindę. - - Dlatego że przez ostatni miesiąc był Drugim, a Drugi odpowiada za dyscyplinę.

Jego zadaniem jest utrzymywanie w ryzach młodszych. To trudne. Wielu Drugich nie radzi sobie z tym zadaniem i muszą prosić o pomoc Wielkiego Mistrza. Wszyscy myśleli, że Pies jest za miękki i Głóg odpysknął mu już pierwszego dnia. Głóg swoje waży, ale Pies wystawił go za okno, trzymając za jedną nogę, rozumiesz, trzymał go jedną ręką do góry nogami, a to było drugie piętro, i kazał mu liczyć do czterdziestu dziewięciu. - Zdolny zachichotał. - On, hmm, zmoczył sobie koszulę, Wasza Wysokość. Pies zapowiedział, że następny będzie liczył do stu piętnastu. Od tej pory wystarczyło, by łypnął na nich tymi swoimi ślepiami i robili w... przepraszam, Wasza Miłość. Chciałem powiedzieć, że się go bali. Myślę, że Pies potrafiłby utrzymać wśród nas dyscyplinę.

- - Zapamiętam sobie tę metodę - powiedziała, wstając. Wielki Mistrz nie był zbyt surowy, nazywając pana Zdolnego głupim dzieciakiem. Następny z kolei był Zima, który z zapałem ogryzał paznokcie. Zadała mu to samo pytanie co Zdolnemu.

- W Litanii jest sz... sześciu fechtmistrzów, którzy tak się nazywali. To imię nosili w... w... wielcy bohaterowie.

- - A jak nazwałeś swój miecz? Sopel? Lód?

- - Strach.

- - Strach? Dlaczego?

- - Dlatego że strach to... Dlatego że mam nadzieję porazić twych wrogów Strachem, pani.

- - Mam nadzieję, że ci się uda. Podaj mi jakieś powody, dla których powinnam mianować cię dowódcą.

Wzdrygnął się, po czym zastanawiał się przez chwilę. - Jestem najlepszym szermierzem z naszej czwórki, chociaż sir Piers nie był zbyt wysokiego zdania o... Chyba nie byłbym dobrym dowódcą. Jestem ognioczasowcem. - A co to jest ognioczasowiec? Zamrugał z zażenowaną miną. - - W każdym z nas dominują dwa żywioły, jeden jawny i jeden ukryty. Moim jawnym żywiołem jest ogień. Jestem niespokojny, dociekliwy i porywczy. A mój ukryty żywioł to czas - niedobre połączenie dla dowódcy, ale za to znakomite dla szermierza.

- - To ciekawe! Zdawało mi się, że znam się trochę na czarach, ale o tej teorii nigdy nie słyszałam. A co z twoimi przyjaciółmi?

Zima rozpromienił się, mając okazję wygłosić wykład. - Właściwie to powinnaś zapytać o to białą siostrę, pani. One potrafią bezpośrednio wyczuwać żywioły i wiedzą takie rzeczy na pewno. Ja mogę tylko snuć przypuszczenia.

Znam ich jednak dość dobrze i powiedziałbym, że Zdolny jest powietrzomiłościowcem. Jest kapryśny i nieobliczalny, ale wszyscy go lubią. A może powietrzoczasowcem, bo jest taki zwinny. Audley to woda. To oczywiste. Jest bardzo gładki i wszędzie potrafi się wpasować.

Plus, hmm, myślę, że u niego to też będzie miłość, pani. Pies... Pies to

zagadka. Z pewnością

ziemia, z uwagi na jego siłę. Przypuszczam, że jego ukryty żywioł to

przypadek... Psu

przytrafiają się dziwne rzeczy. Pewnego dnia jednemu ze starych rycerzy wypadło

kocie oko

z miecza. Rozumiesz, oprawa się zużyła? Wielki Mistrz wyznaczył nagrodę i Pies

natychmiast znalazł kamień na wrzosowisku. Nie by! tam od wielu dni, więc nie

widział, jak

wypadł, ani nie oszukiwał!

- - Ma szczęście?

- - Można by tak powiedzieć. - Zima zachichotał nerwowo. - Kiedy wracał z tym kamieniem, żmija ugryzła go w kostkę. To dla niego bardzo typowe, pani. Jeśli w kogoś uderzy piorun, to na pewno w Psa.

Malinda była pod wrażeniem. Potrafiła rozpoznać bystry umysł. Jeśli nawet Zima bał się bardziej niż pozostali, to być może wyłącznie dlatego, że miał zbyt wiele wyobraźni.

- - Dziękuję ci, Zimo. Dostarczyłeś mi tematu do medytacji. A wracając do pierwszego pytania, jeśli nie mianuję cię dowódcą, to kto z pozostałych trzech będzie najlepszym kandydatem?

- - Och, Audley, Wasza Miłość! On się niczego nie boi. Następny był Audley: szczupły, smagły i odsłaniający zęby w uśmiechu, jakby rozmawiał ze zwykłą, ładną dziewczyną, a nie z księżniczką. Jeśli mieczem poruszał równie sprawnie jak brwiami, z pewnością podbije świat. Zapytała go, dlaczego wybrał sobie takie imię.

- To dziwne, Wasza Miłość, ale po prostu podobało mi się jego brzmienie.

A miecz?

- Widziałaś oręż Durendala, który wisi w sali? To jest Zmierzch i nikt już nigdy nie wybierze tego imienia, ale ja nazwę swój miecz Wieczór. Przeszyła go królewskim spojrzeniem, czekając, aż się pod nim wzdrygnie. Trwało to dłużej, niż się spodziewała.

- - Dwóch to zbyt wielu. Czy nie wiesz, że powtarzanie okropnych kalamburów w obecności następczyni tronu jest uważane za zbrodnię stanu? - - Kalamburów? - Znowu zatrzepotał rzęsami. - Ja i kalambury, Wasza Miłość? - - Tak, o dziwo, nawet ty! Czy przychodzi ci do głowy jakiś powód, dla którego powinnam cię mianować dowódcą?

- - Zakładając, że to nie za karę? - wyszeptał, rozglądając się po kuźni. - Po prostu z braku kogoś odpowiedniejszego, pani. Z pewnością nie mam jeszcze wystarczających kwalifikacji, ale nadaję się do tego lepiej od pozostałych. - - A gdyby niechęć do kalamburów skłoniła mnie do wybrania któregoś z nich, to kto byłby najlepszy?

Audley raz jeszcze przyjrzał się pozostałym trzem. - - Zima. Jest bystry i sumienny. Jeśli sir Piers miał rację, twierdząc, że więź doda mu pewności siebie, to będzie z niego znakomity fechtmistrz. Zdolny jest przemądrzały i ma pstro w głowie. Pies... jest nieprzewidywalny. Gada jak szaleniec. - - Opowiada dziwne rzeczy, ale jak się zachowuje? Czy mogę mu zaufać?

- - Och, tak. Nie słuchaj tego jego gadania. Stanowczo odmawia fechtowania się z

przeciwnikiem, który nie nosi maski i stroju ochronnego. Rozumiesz, Starszacy

zwykle tego

nie robią. Nie chodzi o to, że nie umie władać mieczem. Po prostu jest

nieustępliwy, jak to

kowadło. Nie chce nikomu zrobić krzywdy.

- - A co z młodym Głogiem?

Audley przeszył ją zdziwionym spojrzeniem.

- - Nawet Wielki Mistrz poparł go w tej sprawie, mimo że on nigdy nie ma dla Psa dobrego słowa. Pies ma też poczucie humoru, chociaż rzadko je ujawnia. - - Czy zawsze taki był?

- - Odkąd sięgam pamięcią. Jako Dzieciuch miał ciężkie życie. Już wtedy był bardzo wielki, a my... Soprany zauważyły, że nie chce się bronić... Pierwszym był wtedy Marynarz.

Musiał w końcu interweniować, by położyć temu kres. Dwóch chłopców wydalono za sadyzm.

- - Dlaczego trafił do Żelaznego Dworu? Co takiego zrobił?

- - Nie wiemy. - Audley zawahał się. - Krzyczy przez sen.

- - A co wtedy mówi?

- - Nigdy nie udało nam się odróżnić słów, poza tym, że woła kogoś, kto ma na imię Ed. Kiedy mu mówimy, że całą noc słyszeliśmy psie wycie, wzrusza tylko tymi swoimi gigantycznymi ramionami i odchodzi na bok. Po jakiejś godzinie wraca i na tym koniec.

Jestem pewien, że da sobie radę, Wasza Miłość. Przyda się nam, jeśli będziemy kiedyś musieli toczyć prawdziwą walkę. Jest silny jak byk. Zapewne zrobili dla niego pałasz. - Zastanawiał się przez chwilę. - Ale ze zwykłą szablą też nieźle sobie radzi. Na koniec Malinda usiadła obok sprawiającego kłopoty Psa. Spojrzał na nią bez żadnego wyrazu na swej uderzająco brzydkiej twarzy. W kuźni było ciemno i jego dziwaczne białe tęczówki mniej rzucały się w oczy, lecz widziała krzywy nos, asymetryczne usta i szczękę, i jedno ucho opuchnięte niczym purchawka. - - Czemu wybrałeś sobie imię Pies? Milczał przez kilka sekund.

- - Pies to dzielny i wierny obrońca - warknął wreszcie. - Ale jeśli nazywa się kogoś psem, to znaczy, że jest niewiele wart i nie darzy się go szacunkiem.

Po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że jej nie odpowie, gdyż nie było to bezpośrednio zadane pytanie. Spróbowała uśmiechu, lecz na to również nie zareagował.

- - Jak nazwiesz swój miecz?

- - A po co mieczowi imię? Nie przyjdzie, kiedy go zawołam. - - Nie uważałeś na lekcjach dobrych manier, prawda? Powiedz mi, dlaczego powinnam cię mianować dowódcą mojej Gwardii.

- - Nie rób tego. Nie chcę być dowódcą.

- - W takim razie, kto powinien nim zostać?

Wbił w nią wzrok. Być może zastanawiał się nad tym pytaniem, a być może nie.

- Wszystko mi jedno - warknął wreszcie. - Którykolwiek z nich. Wzruszył ramionami, które Audley określił jako gigantyczne. Malindę irytowało jego zuchwałe zachowanie, choć wydawało się, że to raczej obojętność niż bezczelność. - - Czy nigdy się nie uśmiechasz?

- - Kiedy pies pokazuje kły, nie jest mu wesoło.

- - A co ze śmiechem? Czy czasem się śmiejesz? Myślał chwilę nad tym pytaniem.

- - Kiedyś się śmiałem - odparł i odwrócił się do niej plecami. Dzień wlókł się bez końca, wypełniony nuda i głodem. Głównym tematem medytacji Malindy byli jej dwaj bracia - małoletni król i bezlitosny wojownik - nic doszła jednak do żadnych nowych wniosków. Gdy za wysokimi oknami zaczął zapadać zmrok do kuźni przyszło paru uczniów płatnerskich, którzy rozpalił ognie, aż zabuzowały wesoło. Potem zjawił się Mistrz Rytuałów któremu towarzyszyła Dian. niosąc stertę prania. Za nimi szła grupka Dzieciuchów. dźwigających przedmioty, które wyglądały jak blaty stołów. - Pora na kąpiel. Wasza Wysokość” - wyjaśnił jej radośnie Mistr Ruhiałow. - Jeśli będziesz laka łaskawa, by podejść do oktogramu, szybko odbędę z tobą rytuał... Twoja część jest bardzo krótka. Ale. Rzecz jasna, ma kluczowe znaczenie. Przez większość czasu musisz stać tutaj, w punkcie miłości. Naprzeciwko ciebie będzie kandydat, w punkcie śmierci.

Dzieciuch zawsze dostaje przypadek Ponieważ kandydatów jest tylko czterech, nie będziemy musie] przebudowywać oktogramu w przerwach między rytuałami. Wy starcz.} potwierdzić dedykację. Ja odegram rolę odwoływacza...

Wdał się w opis specjalistycznych szczegółów, co często zda rżało się czarodziejom.

Słuchała go, starając się nie zwracać uwagi na młodszych chłopców, którzy uśmiechali się, chichotali i wymieniali szeptem jakieś z pewnością nie przystojne uwagi, montując jednocześni’ z desek coś na kształt pozbawionej dachu szopy. Na czym polega dowcip? Zdolny się uśmiechał, Audley dzielnie starał się tego nie robić, a na twarzy Zimy już od południa utrzymywał się grymas wesołkowatego rozbawienia. Tylko Pies zachował powagę.

- Ty i kandydaci musicie się wykąpać w punktach wody, śmierci, przypadku i na koniec miłości. Kolejność jest bardzo ważna Tam... tam... tam... i wreszcie tutaj. - Lothaire uśmiechnął się Szkła jego okularów lśniły złotym blaskiem. - Trzeba się zanurzyć całkowicie.

Dian perspektywa tego ubawiła bardziej niż cokolwiek, co wy darzyło się po śmierci Bandyty.

- Ręczniki, Wasza Mokrość, i coś w rodzaju nader obcisłej mnisiej szaty z kapturem.

Kiedy podyktujesz modę na przyszły sezon, cały dwór oszaleje z zachwytu.

Mistrz Rytuałów zdał sobie wreszcie sprawę z dwuznacznej sytuacji. - Może byłoby lepiej, gdyby kandydaci poszli pierwsi? Chłopaki, ustawcie, proszę, te parawany. Potem możecie zaczynać. Śpieszcie się! Musieliśmy ich poszukać w piwnicach, Wasza Miłość. Mistrz Archiwista mówi. że od czasów królowej Sian jesteś pierwszą damą, która łączy się więzią z fechtmistrzem...

Wkrótce potem Dian i Malinda zasiadły przy palenisku w punkcie powietrza, całkowicie otoczone sięgającym głów przepierzeniem, zza którego dobiegały pluski i przenikliwe wrzaski czterech poddających się rytualnemu oczyszczaniu kandydatów na fechtmistrzów. Malinda ograniczyła się do siedzenia, lecz Dian znalazła dziurę w desce, przez którą mogła obserwować rynnę w punkcie śmierci. Wydawało się, że któryś z kandydatów bardzo jej zaimponował.

Gdy czterej doszczętnie zziębnięci młodzieńcy wytarli się już i ubrali, przenieśli zasłony i ustawili je wokół punktu wody, by księżniczka również mogła poddać się tej próbie.

Woda była tak zimna, że dziw, iż nie zamarzała. Malinda zastanawiała się, czy wszystkie te cierpienia rzeczywiście są konieczne dla rytuału, czy też jest to tylko kolejny sadystyczny test determinacji.

Nastała noc i kuźnię oświetlał jedynie blask ognia. Tuż przed północą do środka weszli rycerze, mistrzowie i kandydaci. Czas, który cały dzień dłużył się niemiłosiernie, ruszył nagle do przodu jak z kopyta. Malinda stanęła w swoim punkcie oktogramu, a razem z nią zajęli miejsca: Wielki Mistrz, Mistrz Rytuałów, przerażony chłopak, który z pewnością był Dzieciuchem oraz czterech jej przyszłych fechtmistrzów. W sumie ośmiu ludzi. Rozległ się śpiew... Niektóre żywioły przywoływano, a inne odwoływano. Wykonywano tajemnicze rytuały przy użyciu garści zboża i złotych monet... Malinda nie miała duchowej wrażliwości, lecz wypełniające pomieszczenie grobowe echa wystarczyły, by po skórze przebiegły jej ciarki. Potem Dzieciuch wygłosił piskliwym głosem swój tekst i położył miecz na wielkiej metalowej płycie usytuowanej pośrodku... Pies pomógł Audleyowi zdjąć koszulę... Zima zrobił mu na piersi znak węglem drzewnym, żeby wskazać Malindzie, gdzie musi uderzyć.

Rozebrany do pasa młodzieniec stał na centralnym kowadle, unosząc swój miecz w salucie, i drżącym głosem wypowiadał słowa przysięgi:

- Księżniczko Malindo, na mą dusze, ja, Audley, kandydat Wiernego Starożytnego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów, składam w obecności moich braci nieodwołalną przysięgę, że od tej pory będę cię bronił przed wszystkimi wrogami, zastrzegając sobie jedynie wierność, jaką jestem winien naszemu panu, królowi. By połączyć mnie więzią z tą przysięgą, proszę cię, byś wbiła ten oto miecz w me serce, abym zginął, jeśli przyrzekałem fałszywie, bądź też, jeśli mówiłem prawdę, zachował życie dzięki mocy zebranych tu duchów i służył ci aż do chwili, gdy umrę znowu.

Nigdy dotąd nie widziała prawdziwego strachu. Białka jego oczu były widoczne ze wszystkich stron, a dłoń, w której trzymał miecz, drżała, wypowiedział jednak starożytne słowa bez zająknienia i równie sprawnie zeskoczył z kowadła. Zima i Pies złapali Audleya za ramiona, by go unieruchomić. Reszta należała do niej. Nawet wargi chłopaka zbielały. Z pewnością zastanawiał się, czy kobieta, która nigdy dotąd nie trzymała miecza w dłoni, za chwilę go nie zabije.

- Nie patrz mu w twarz - uczył ją Mistrz Rytuałów - patrz na miecz. Spojrzała na oręż, który trzymała w dłoni, równie niepewnie, jak przed chwilą Audley.

Och, duchy! Był zakrzywiony! Podczas porannych ćwiczeń Lothaire ani słowem nie wspomniał o zakrzywionych mieczach, lecz broń, którą wykuto dla Audleya, była lekko, ale wyraźnie wygięta.

Musi jej się udać za pierwszym razem. Rytuał wykazywał swą skuteczność już

tysiące

razy. Nawet jej matce udało się połączyć więzią fechtmistrzów, nie mogło więc

być to zbyt

trudne. Musiała wypowiedzieć tylko trzy słowa. Uniosła miecz, celując jego

sztychem w znak

na piersi chłopaka. Rozpaczliwie próbowała powstrzymać drżenie dłoni. Skrzywił

się, gdy

skaleczyła go i popłynęła krew.

- Służ albo giń!

Pchnęła tak mocno, jak tylko potrafiła, starając się obrócić rękojeść, by rana była możliwie jak najmniejsza. Miecz wbił się w ciało tak łatwo, że omal się nie potknęła, po czym uderzył o kość. Audley wydał z siebie okropny, ochrypły charkot, który uznała za śmiertelny jęk, wykrzywił twarz w agonii i szarpnął się w objęciach towarzyszy. Pociągnęła za rękojeść.

Postaraj się nie obracać miecza, gdy będziesz go wyjmowała”. Musiała jednak to zrobić, z uwagi na krzywiznę...

Wydobyła ociekający krwią oręż, a rana zasklepiła się na jej oczach. Pies i Zima rozluźnili uścisk. Na ramionach Audleya zostały białe ślady. Kuźnię wypełnił gromki aplauz.

Audley wstał, spojrzał na nią rozpromieniony i wyciągnął rękę po miecz. Jego własny miecz, Wieczór. Malinda otarła pot z czoła i odwzajemniła uśmiech młodzieńca. Uczestnicy rytuału zamienili się miejscami i znowu rozległy się śpiewy, które tym razem trwały krócej. Pies wypowiedział słowa przysięgi, warcząc niczym zwierzę. Musiał to jednak być jego naturalny głos. Drugie połączenie powinno być łatwiejsze, ale jedno spojrzenie na wielki pałasz, który bez wysiłku trzymał w dłoniach, przekonało ją, że ta broń z pewnością waży więcej od konia. Kiedy Pies zeskoczył z kowadła, pochyliła się, by podnieść stalową rękawicę, którą dał jej w tym właśnie celu sir Lothaire. Jedną ręką ujęła monstrualny oręż za rękojeść, a drugą w połowie jego długości. Klinga dorównywała szerokością jej dłoni, ale przecież piersi i ramiona Psa również były olbrzymie. Czy Zima i Zdolny dadzą radę go utrzymać? I jak mocno musi pchnąć, by przebić te wszystkie mięśnie?

Nie patrz mu w twarz...”. Popatrzyła, rzecz jasna, i ze zdumieniem ujrzała, że

Pies

spogląda na nią bez śladu strachu. Był zaczerwieniony, nie blady, a jego

niezwykłe oczy

wpatrywały się w miecz z czymś w rodzaju głodu albo niecierpliwości. Gdy

zatrzymała się,

łypnął na nią spode łba. Powiedziała sobie, że nie może przedłużać jego cierpień

tylko

dlatego, że udaje mu się ich nie okazywać. Wycelowała sztych miecza w czarną

plamę i

pchnęła ze wszystkich sił.

- Służ albo giń!

Tym razem nie trafiła w kość i nim się zatrzymała, z pleców sterczały mu dwie stopy stali. Spodnie Psa zalała struga krwi. Jego ciałem targnął spazm, który zbił z nóg Zdolnego i Zimę, Malinda jednak wyciągnęła gładko pałasz, ponownie podtrzymując go zakutą w stal dłonią.

Psa nagrodzono aplauzem równie głośnym jak Audleya. Ciekawe, że kogoś tak dziwnego otaczał powszechny szacunek. Nie uśmiechnął się nawet wtedy, gdy zwracała mu olbrzymi miecz, nadający się do walki ze smokami. Można by pomyśleć, że umiera codziennie.

Zaczęła już nabierać pewności siebie, następny jednak był Zima. Wydawało jej się, że Audley jest przerażony, teraz jednak przekonała się, że nie miała pojęcia, jak wygląda prawdziwy strach. Chłopak wyszeptał słowa przysięgi ledwie słyszalnym głosem. Dwa razy się zająknął i musiał zaczynać od początku. Nawet pozornie niewinne przerwy mogły zepsuć cały ceremoniał. Zauważyła, że Mistrz Rytuałów już otwiera usta, by nakazać powtórzenie całości, lecz za trzecim razem Zima zdołał wypowiedzieć przysięgę poprawnie. Zeskoczył z kowadła, podszedł do niej powoli i osunął się na kolana, jakby nogi ugięły się pod nirn. Kiedy podał jej miecz, zauważyła, że z brody skapują mu kropelki potu. Kim była, żeby tak torturować chłopaka? Spróbowała odpowiedzieć na rozpaczliwe błaganie w jego oczach dodającym otuchy uśmiechem, zadała sobie jednak pytanie, czy Zima nie weźmie tego za krwiożerczy grymas.

Jego oręż był rapierem, bardzo lekkim i cienkim jak igła. Nadał mu nazwę Strach. Audley i Pies przytrzymali go za ramiona. Zamknął oczy i Malinda przeszyła mu serce Strachem. Zima prawie nie krwawił.

Gdy aplauz umilkł i oddała mu broń, zobaczyła, że uśmiecha się przez łzy ulgi. Chciała rnu powiedzieć, że odwaga nie polega na braku strachu, lecz na umiejętności przezwyciężenia go, i że tej nocy był zapewne najodważniejszym człowiekiem w całym Żelaznym Dworze, nie mogłaby jednak okryć go wstydem, mówiąc coś takiego przy jego towarzyszach. Zresztą z pewnością i tak o tym wiedział. Zdolny również się bał, cieszył się jednak, że będzie już to miał za sobą.

Chętny był

lekkim, prostym mieczem bez żadnych udziwnień. Wbił się w serce właściciela

lekko... być

może nawet chętnie.

Było po wszystkim.

Krzyczący z podniecenia młodsi wtargnęli do oktogramu. Jazgotali niczym szpaki, domagając się, by pokazać im blizny i okrwawione miecze. Rycerze i mistrzowie pośpieszyli z gratulacjami. Czterej nowo wykuci fechtmistrze patrzyli jednak tylko na swą podopieczną.

- Sir Audleyu - oznajmiła. - Mianuję cię dowódcą Gwardii Księżniczki.

Pokłonił się, lecz jego uśmiech świadczył, że nie czuje się zaskoczony.

- - To dla mnie wielki zaszczyt. Jak brzmią twoje rozkazy, Wasza Miłość?

- - Na razie wystarczy, jeśli znajdziecie mi coś do jedzenia - odparła.

Jutro poprowadzi swą maleńką armię do boju za ich króla i suwerena.

Ci monstrualni zabójcy, te krwiożercze, mordercze bestie, którymi nas poszczuto.

CZCIGODNY ALFRED KILDARE, DEPUTOWANY

Fechtmistrze słyną z tego, że przez jakiś tydzień czy dwa po połączeniu więzią nie chcą ani na chwile spuszczać podopiecznego z oczu. Malinda musiała stanowczo oznajmić, że nie potrzebuje czterech strażników, którzy stoją obok niej, gdy się rozbiera, nawet jeśli solennie obiecają, że odwrócą się do niej plecami. Zbadali sypialnię księżniczki, jakby liczyli w niej pająki. Wszyscy czterej zaglądali pod łóżko i do każdej szuflady. Malinda przypuszczała, że aż do rana pełnili straż pod jej drzwiami. Sir Piers odjechał ze swymi ludźmi, nim jeszcze rozpoczął się rytuał, zostawił jednak wypchaną sakiewkę, która pozwoliła Dian pokryć wszelkie wydatki związane z podróżą powrotną. Malinda nigdy w życiu nie miała w ręku pieniędzy, następnego ranka wręczyła więc trzos sir Audleyowi, zapowiadając mu, że będzie musiał się rozliczyć ze wszystkich wydatków. Chłopak nadął się niczym purchawka, radując się myślą, że powierzono mu taką odpowiedzialność. Potem zjedli spokojnie śniadanie i ruszyli traktem na Blackwater.

Jedynym, który choć raz się obejrzał, był Zima. Audley był dobrym towarzyszem, opanowanym, pełnym szacunku i dowcipnym, bez zbytniej skłonności do kalamburów. Często wykorzystywał swą pozycję po to, by zająć miejsce po prawej stronie Malindy, pozwalając komuś innemu jechać z jej drugiego boku jedynie wtedy, gdy droga była wystarczająco szeroka. Na wiejskich obszarach był to z reguły tylko rozległy pas błota biegnący przez nieogrodzone pola, lecz w lasach często stawał się wąski jak górska ścieżka. W takich chwilach Malinda myślała tylko o nisko zwisających gałęziach, a jej fechtmistrze o zasadzce. Ponieważ lekcje polityki udzielane w Żelaznym Dworze nie zdążyły jeszcze zapoznać ich z nową sytuacją, opowiedziała każdemu z nich po kolei o swych obawach o bezpieczeństwo młodszego brata; zdradziła, że nie ufa lordowi protektorowi, i zaznajomiła ich z różnymi podstępami, których jej zdaniem mógł spróbować.

Powinni znać swego wroga. Byli wstrząśnięci, gdy się dowiedzieli, że Gwardia Królewska wcale nie musi się opowiedzieć po jej stronie.

Wkrótce się przekonała, że meandry polityki rozumie jedynie Zima, który szybko dotarł do sedna problemu i przestał ogryzać paznokcie na chwilę wystarczającą, by zapytać:

- - Jeśli lord protektor może przekonać Parlament, by go zalegitymizował, to czy byłby wtedy prawowitym dziedzicem? Czy próbowałabyś się temu sprzeciwiać?

- - Nie mogłabym od was żądać, byście walczyli z całym krajem. Mam nadzieję, że

mój brat i ja bylibyśmy w takim przypadku dobrze traktowani, jako członkowie

rodziny

królewskiej, ale podejrzewam, że tak by się nie stało. My i nasi potomkowie

stanowilibyśmy

zagrożenie dla linii Granville’a.

Zima przez krótką chwilę ogryzał mały palec.

- - Ale my już mamy króla. Kiedy raz zacznie się usuwać monarchów, stworzy się precedens, nieprawdaż? Gdyby kiedyś Parlamentowi znowu nie spodobał się suweren, mógłby jeszcze raz zmienić prawo. Wkrótce mielibyśmy tu monarchię elekcyjną, jak w Baelmarku.

- - Myślałam, że Baelowie używają w tym celu mieczy, ale to bardzo celny argument.

Dziękuję!

- - Baelijski system jest bardzo skomplikowany - oznajmił z powagą Zima i wdał się w wykład na temat sposobu rządzenia stosowanego w Baelmarku. Gdy Malinda dotrwała do końca, poczuła się uprawniona zapytać go, jak zamierza trzymać miecz, skoro doszczętnie zjadł swe palce. Miał urażoną minę.

Reakcja Psa nie mogłaby być bardziej odmienna. Gdy opisała mu problem, skierował na nią swe, białe oczy i warknął:

- Załatwię go dla ciebie, księżniczko.

- - Kogo załatwisz? I w jaki sposób?

- - Lorda protektora. Łatwo jest kogoś zabić, jeśli człowiek nie przejmuje się

tym, że

go złapią. Zabiję dla ciebie gubernatora.

- - Z pewnością nie zrobisz nic w tym...

- - Jestem twoim fechtmistrzem. Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz,

księżniczko. Po to właśnie żyję. W Żelaznym Dworze mówią nam, że fechtmistrz

rodzi się po

to, by zginąć.

- - W takim razie mówię ci...

- - Wykonam każdy rozkaz, który mi wydasz, księżniczko, nawet gdybym musiał zapłacić za to życiem. Możesz mnie zabić, jeśli chcesz. - - Wcale tego nie chcę, ty przerośnięty... - Malinda w ostatniej chwili nakazała sobie panować nad słownictwem -...mężczyzno. Nie chcę, żebyś kogokolwiek zabijał, słyszysz?

Chyba żeby groziło mi niebezpieczeństwo. Albo tobie, oczywiście. Doszła do wniosku, że jeśli rzeczywiście w Żelaznym Dworze skrobała dno beczki, to sprzyjało jej wyjątkowe szczęście. Jej fechtmistrze byli naiwni i niewyszkoleni, lecz również obiecujący. Audley był sympatyczny, Zima bystry, a Zdolny potrzebował tylko czasu, by dorosnąć. Pies zapewne zostanie dobrym, godnym zaufania strażnikiem, gdy tylko Malinda nauczy się ignorować jego dziwaczne wypowiedzi. Ich pochodzenie było skromne i nikt nie mógłby ich wziąć za szlachetnie urodzonych, lecz jednym z cudów Żelaznego Dworu był fakt, że potrafili się teraz zachowywać jak szlacheccy domownicy, byli zdatni do służby w pałacach i rezydencjach.

W rzadkich przypadkach, gdy miała okazję porozmawiać z którymś z nich w cztery oczy, wypytywała ich dyskretnie o przeszłość, choć absolutnie nie powinno jej to obchodzić.

Usłyszała typowe opowieści o maltretowanych, osieroconych albo porzuconych chłopcach.

Zdolny był włóczęgą, skierowanym do Żelaznego Dworu przez szeryfa, który nie chciał wysyłać dziecka do kopalni. Audley uciekł z rodzinnej wioski po pobiciu pijanego, agresywnego ojczyma. Zimę przenoszono z jednego sierocińca do drugiego, aż wreszcie stał się tak dziki, że nikt nie chciał go tolerować. Pies, rzecz jasna, zachował się inaczej od pozostałych.

- Nie muszę ci o tym opowiadać - wychrypiał i ściągnął wodze, pozwalając, by pojechała dalej bez niego.

Pogoda była idealna i Malinda nie widziała powodu, by przemęczać się kolejnym maratońskim wyścigiem. Spokojna jazda będzie dla niej znakomitą okazją do poznania fechtmistrzów, nim złoży w ich ręce swe życie.

- - Gdzie zatrzymamy się na noc, Wasza Miłość? - zapytał jej dowódca, gdy niebo na zachodzie przybrało barwę delikatnej czerwieni. - - „Pod Królewską Głową” w New Cinderwich.

Zauważyła gospodę po drodze do Żelaznego Dworu i rozbawił ją wizerunek na szyldzie, który w najmniejszym stopniu nie przypominał Amby’ego. To była z jej strony przewrotność, ponieważ w ich zasięgu znajdowało się kilka królewskich domków myśliwskich, podobnie jak pałac Bondhill. Wszędzie tam z pewnością zastaliby służbę.

Ponadto każdy wiejski szlachcic z najwyższą radością udzieliłby jej gościny. Wizyta w gospodzie była dla niej jednak nowym przeżyciem. Audley zmarszczył brwi.

- Jak sobie życzysz, pani - powiedział, po czym przedstawił warunki: nie wolno jej zdradzić swej tożsamości, musi ukryć pierścienie i bransolety, będą się do niej zwracali „proszę pani”, gałki z kocimi oczami schowają pod płaszczami i tak dalej. Zgodziła się na to wszystko, ukrywając wesołość. Wybrała dla siebie i Dian pokój na końcu korytarza i drugi naprzeciwko, z którego fechtmistrze będą mogli obserwować jej drzwi bez potrzeby wystawania całą noc na korytarzu.

Tylko Dian nie bawiła się dobrze.

- Ja wezmę pchły, jeśli ty weźmiesz pluskwy! - utyskiwała. - Czułaś ten smród w jadalni?

To prawda, że posiłek okazał się paskudny, lecz przykry zapach pochodził przede wszystkim od starego ale. Jadalnia była wielkim, mrocznym pomieszczeniem, w którym panował tłok i hałas. Wkrótce zasiedli w szóstkę za zbitym z desek stołem, by podjąć walkę z tłuszczową zupą i pieczoną kością. Gdy wrażenie nowości wyblakło, Malinda zauważyła, że nie jest już jedynym obiektem zainteresowania swych towarzyszy. Rozmowy ucichły, wzrok zaczął wędrować po sali, a usta zapomniały o żuciu. Były tu dziewczyny. Dziewki! Obnosiły się ze swymi wdziękami, flirtowały z klientami i z pewnością zauważyły czterech fechtmistrzów. Tylko dżentelmeni nosili miecze, a - według ich standardów - wszyscy dżentelmeni byli bogaci. Choć Malinda była jeszcze niewinna w tych sprawach, wiedziała, co oferują na sprzedaż. Zdawała sobie sprawę, że gospoda ”Pod Królewską Głową” w niczym nie przypomina królewskiego pałacu. Wymieniły z Dian uśmiechy. - Panie Audley? -Hmm... pani?

- Możesz wydać każdemu z ludzi po koronie jako zadatek pensji. Ośmioro oczu niemal wylazło z orbit, na trzech młodych męskich twarzach pojawiły się szatańskie uśmiechy. Nawet Pies się rozpromienił. Twarz Zdolnego przybrała zdumiewający odcień intensywnego różu.

- - Wybacz, hmm, pani - odezwał się Zima - ale ile będziesz nam płacić?

- - Nie mam pojęcia. Jakie są obecne stawki?

- - Standard to dach nad głową, wyżywienie oraz liberia - wyjaśnił ponurym tonem Audley. - Niektórzy podopieczni nie płacą fechtmistrzom ani grosza. Gwardia dostaje koronę na miesiąc.

- - Czy tak płacono im zawsze, czy też stawka wzrosła, odkąd zaczęła się Wojna Potworów?

- - Nie zmieniła się od stu lat.

- - W takim razie sądzę, że dla mniejszego, elitarnego oddziału dwie korony będą w sam raz.

Usłyszawszy te słowa, byli gotowi paść na grzbiety i pozwolić, by podrapała każdego za uchem. Niewykluczone, że dowódca Gwardii Królewskiej będzie miał coś do powiedzenia na ten temat, jeśli jednak skarb nie zatwierdzi takiej ekstrawagancji, Malinda pokryje różnicę z prywatnej szkatuły.

Spała dobrze. Nie przeszkadzały jej pluskwy ani ekscytujące wydarzenia, do których mogło dochodzić w sąsiednim pokoju. Rankiem Dian, która uważała się za znawczynię w tych sprawach, a także za mistrzynię podglądania, oznajmiła jej, że gwardziści księżniczki wyglądają dziś znacznie dumniej.

- Każdy mężczyzna musi się sprawdzić przynajmniej raz, żeby nabrać pewności

siebie

- wyjaśniła. - Popatrz na Zdolnego! Przybyło mu dwa cale wzrostu! Ma nawet

klatkę

piersiową!

Malinda nie zauważyła różnicy.

- - A co z Psem?

- - Pies - odparła Dian pełnym zachwytu szeptem - wydał wszystko. Dotarli do Grandonu około południa. Stolica była zdecydowanie największym miastem w Chivialu i miała z górą sto tysięcy mieszkańców. Wydawało się, że dzisiaj przynajmniej połowa z nich wyległa na wąskie, skryte w cieniu ulice, uskakując przed konnym wozami, pchając przed sobą wózki, przepychając się i pokrzykując. Ryk bydła i krzyki kramarzy niemal całkowicie zagłuszały turkot kół i tętent uderzających o bruk kopyt.

Żaden z fechtmistrzów Malindy nie widział dotąd prawdziwych tłumów. Otoczyli ją niby żywa zbroja - Pies z przodu, Audley i Zdolny po bokach, a Zima z tyłu. Biedną Dian zostawili za sobą, nie zważając na protesty Malindy.

Po chwili wyjechali na Plac Jaworowy, który powinien być pusty i łatwy do pokonania, był jednak dzień targowy i druga połowa ludności miasta zbiła się na nim w gęsty tłum, z którego sterczały wózki i stragany. Krzyki nakazujące zrobić przejście ignorowano, konie potrącały ludzi i wreszcie ktoś zauważył charakterystyczną arogancję młodych szermierzy, a potem miecze z kocimi oczami. Rozległ się krzyk: „Fechtmistrze!”, po którym posypały się pociski: jarzyny, ryby, leżące na bruku plugastwo. Ręce sięgały po wodze i uzdy.

Gwardziści księżniczki zareagowali z nadludzkim refleksem, dowodząc, jak znakomicie ich wyszkolono. Nie zważali też na całkowity brak instrukcji ze strony podopiecznej, Audley wykrzyknął rozkazy i wyrwał wodze z rąk Malindy, Zdolny uderzył jej konia po zadzie płazem miecza i cała grupa pomknęła naprzód, zostawiając Dian, która w tej chwili nie miała w świecie fechtmistrzów żadnego znaczenia. Pięć ustawionych w bezbłędną formację koni przedzierało się przez chaos furii i strachu. Ludzie krzyczeli, miecze błyskały i cięły. Fechtmistrze opuścili wielki plac najbliższą ulicą, wydostali się z rozszalałego tłumu bez żadnych straU nie licząc uszczerbku na godności. Nawet wtedy jednak nie zwolnili. Malinda rzecz jasna wrzeszczała, że muszą wrócić po Dian. Audłey nie odmówił jej wprost.

- - Którędy? Którędy? - pytał tylko. Żelazny Dwór byłby z niego dumny. Doprowadził ją bezpiecznie pod same bramy Greymere, gdzie pełniący straż zbrojni pochylili piki na widok dosiadających spienionych, cwałujących koni ludzi. - - Jej Wysokość z eskortą! - ryknął, szarpiąc się ze spanikowanym, stającym dęba wierzchowcem. Zbrojni spoglądali zdumieni na obdartych młodzieńców trzymających w rękach miecze z kocimi oczami.

- - Udało się nam! - krzyczał Zdolny. - To dopiero nasz drugi dzień, a już zakrwawiliśmy miecze. Większość fechtmistrzów przez całe... - - Zamknij się, ty idioto! - krzyknął Zima, natomiast Malinda powiedziała coś znacznie mniej uprzejmego.

Uciekając z Placu Jaworowego, gwardziści księżniczki stratowali wszystkich, którzy stanęli im na drodze, siekąc mieczami każdego, kto znalazł się w ich zasięgu. Nie ulegało wątpliwości, że uratowali podopieczną przed wrogo nastawionym tłumem, tak jak ich nauczono, ale przy okazji spowodowali też drugą fechtmistrzowską masakrę w ciągu niespełna tygodnia, tym razem w samym sercu stolicy.

20

Musicie się nauczpć radzenie sobie w pałacu.

SIR DOMINIC

Malinda pobiegła od wejścia prosto do urzędu kanclerskiego. Fechtmistrze pędzili tuż za nią, zostawiając za sobą oburzonych, wytrzeszczających oczy dworaków. Poinformowano ją, że lord kanclerz pojechał na północ wraz z resztą Rady, by spotkać się z lordem protektorem. Popędziła więc do komnat królewskich i - tak jak się spodziewała - znalazła tam pełniącego obowiązki dowódcy Dominica. Siedział w przedpokoju, grając w kości z kilkoma innymi fechtmistrzami. Król był akurat zajęty drzemką. Gdy dowódca wstał, by ją przywitać, przekazała mu jednym tchem złe wieści. Osunął się na taboret. Nigdy dotąd nie widziała, by fechtmistrz zrobił się biały jak kreda.

- Przede wszystkim musisz wysłać ludzi po Dian! - zakończyła. Sir Dominie potrząsnął głową i gdy zaczął mówić, nadal nią potrząsał. - Nie mam nikogo. Możemy poprosić urząd szambelana o paru strażników domowych, ale prawie wszyscy pojechali na północ. Och, duchy, Wasza Wysokość, czy było bardzo niedobrze?

Zerknęła na swych czterech przygnębionych strażników.

- Czy jest wśród was ktoś, kto nikogo nie uderzył? - Wszyscy pokręcili głowami. - To moja wina, dowódco. Kiedy wracałam z Wetshore, słyszałam wrogie okrzyki pod adresem fechtmistrzów. Nie ostrzegłam jednak sir Audleya. Nie wydałam mu instrukcji. - Lepiej zawiadomię Straż Domową. Pod bramami w każdej chwili może zgromadzić się tłum.

- - Wasza Miłość? - zapytał Zima, nie wyjmując palca z ust. - Kto wydał ci upoważnienie, by połączyć nas więzią?

- - Durendal - wyjaśniła.

- - Ale jeśli lord protektor nawet jeszcze nie... - Nie sądzę, byśmy musieli teraz o tym dyskutować, sir Zimo. Sir Dominicu, chciałabym przedstawić ci moich fechtmistrzów, ale chyba lepiej będzie, jeśli natychmiast pójdę zawiadomić o kłopotach ludzi szambelana. Ta sprawa właściwie cię nie dotyczy.

Z pewnością jednak dotyczyła lorda protektora.

Dian wkrótce wróciła do pałacu. Okazało się, że nic się jej nie stało. Znalazła Malindę w jej komnatach, gdzie lady Rubin i lady Gołębica przyglądała się z niepokojem czterem fechtmistrzom, którzy kręcili się po pomieszczeniach niczym podekscytowane psy, obwąchując każdy zakamarek. Kipiąca gniewem Dian nie żałowała Malindzie ostrych uwag.

Mówiła o dziesiątkach ofiar. Większość z nich stanowiły stratowane w panice kobiety i dzieci, lecz niektórzy padli od ciosów mieczy. Było też wielu rannych, a bruk zbroczyła krew.

Ku pałacowi ciągnęła tłuszcza.

Sir Audley wyciągnął miecz i opad? na kolana, by oddać go Malindzie.

- Wasza Miłość, zawiodłem. Moje błędy naraziły cię na...

- Idiota! - Pies chwycił go potężnym łapskiem i podniósł siłą z podłogi. Zaczerwieniony z gniewu, skierował spojrzenie nic niewidzących, podobnych do kamyków oczu prosto w oczy Malindy. - Co zrobił źle? Czy miał im pozwolić cię zabić albo skrzywdzić? Spokojnie sobie jechaliśmy, a oni nas zaatakowali. Co zrobił źle?! Zdumiona księżniczka cofnęła się o krok przed jego furią. - Niczego nie zrobił źle! To była moja wina. - Kiedy poprzednim razem jechała przez Plac Jaworowy, witały ją radosne okrzyki. To jednak było jeszcze przed masakrą w Wetshore.

- Dobrze się spisałeś, dowódco.

Nawet Dian musiała przyznać, że Malinda mogłaby teraz jedynie pogorszyć sytuację.

Nie miała żadnej władzy. Niżsi rangą urzędnicy, którzy aktualnie sprawowali rządy w pałacu i w kraju, nie przyjmą od niej rozkazów ani sami nie podejmą żadnej decyzji. Ze wszystkim trzeba było zaczekać na lorda protektora.

Księżniczka zdała sobie sprawę, że jej fechtmistrze są nie tylko przygnębieni, lecz również mokrzy i brudni od łajna. Natychmiast posłała po dworskiego krawca, który zjawił się po kilku minutach. Pękaty, zdyszany człowieczek wiódł życie pełne desperacji, jako że arystokratyczni klienci oczekiwali natychmiastowych usług i odwlekali w nieskończoność zapłatę. Za nim wlokła się armia niedożywionych uczniów niosących próbki tkanin i taśmy. Z pewnością liczył na to, że Jej Miłość zamówi u niego całą nową garderobę w miejsce tej, którą zagarnęli Baelowie. Z trudem ukrył rozczarowanie, gdy się dowiedział, że chodzi tylko o cztery liberie do wykonania w rekordowym czasie. Odesłał połowę swych sługusów wraz ze wszystkimi koronkami, aksamitami i brokatami, które ze sobą przydźwigali. Dla fechtmistrzów z pewnością nie była to jednak rutynowa sprawa. Napuszyli się dumnie, gdy reszta pomagierów zaczęła brać z nich miarę i robić notatki. - - Mój herb to oczywiście srebrny lew stojący na zielonym polu - oznajmiła. - Wiesz, jaki odcień zieleni lubię najbardziej?

- - Zaiste, wiem, Wasza Miłość. Głęboki leśny? Dodatki i inne części stroju:

spodnie,

koszule, obuwie...?

- - Wszystko to, co ma Gwardia Królewska.

- - W takim razie jedwab dla dowódcy?

Gwardziści najczęściej nosili zmięte wełniane rąjtuzy. Jej oddział miał w sumie tylko osiem nóg, a ich właściciele po katastrofie na rynku czuli się bardzo przygnębieni.

- Jedwab dla wszystkich. Najlepszy.

W oczach krawca pojawił się błysk chciwości.

- W takim razie koszule i bielizna też... srebrne sprzączki... tłoczona cielęca skóra... perłowe guziki? Aksamit na płaszcze? Nawet dla zastępcy dowódcy... - Powiedziałam najlepsze! Nie szczędź wydatków. Pokłonił się tak nisko, że nigdy by sobie nie wyobrażała, iż stać na to człowieka jego tuszy, po czym zaczął taktownie pytać o osobiste zapotrzebowanie Jej Wysokości.

Niedługo potem, gdy pełen niedowierzania krawiec sprawdzał miary, jakie wzięli

jego

uczniowie z Psa, do komnaty wszedł niespodziewany gość, który stanowił żywy

dowód

ogromnych możliwości sztuki krawieckiej.

- Malindo, kochanie!

Książę Courtney rozłożył szeroko ramiona i spróbował ją objąć, lecz ktoś nieoczekiwanie zastąpił mu drogę. Podniósł wzrok i spojrzał w ciemne, zachmurzone oczy sir Audleya.

- - Wszystko w porządku, dowódco. To mój kuzyn. Audley usunął mu się z drogi i pokłonił nisko.

- - Pokornie przepraszam, Wasza Wysokość.

- - Mm! - Niski człowieczek zmierzył go pełnym aprobaty spojrzeniem. - Znam kilka osób, które z wielką chęcią by cię poznały, dowódco. - - Wasza Wysokość jest nadzwyczaj łaskawy!

Ton Audleya przeczył jednak jego słowom, które zabrzmiały niczym obelga. Courtney popatrzył na pozostałych. Przeszedł drobnymi kroczkami między dwoma krawcami, by lepiej się przyjrzeć Zdolnemu.

- - A ten młody przystojniaczek?

- - On też nie!

- - Audleyu? - wyszeptała Malinda, zaskoczona nagłą atmosferą napięcia. Nikt nie uważał Courtneya za zagrożenie! Był bufonem, ale nieszkodliwym. - - No cóż, pomyślcie o tym - ciągnął niezrozumiałą dla niej rozmowę jej kuzyn.

-

Mógłbym warn pomóc ominąć pewnych szlachciców, którzy mają ekstremalne upodobania. - Popatrzył z zamyśleniem na Psa. - Albo do nich skierować. Malindo, kochanie!

Widzę, że

świetnie się spisałaś w Żelaznym Dworze.

Pozwoliła, by cmoknął ją w policzek. Dzisiaj pachniał lawendą.

- Myślałam, że wracasz do Mayshire? Machnął od niechcenia dłońmi. - Wiesz, jak to jest, najdroższa. Po prostu nie można tak łatwo zapomnieć o starych przyjaźniach. - Jeśli chciał zasugerować, że odwiedzał po kolei wszystkie łoża, które zaszczycił swą obecnością przez ćwierć stulecia, to było to doprawdy zdumiewające. - Poza tym nasz drogi Granville mógłby się poczuć urażony, gdybym go nie przywitał. Malinda raczej w to wątpiła. Podejrzewała, że Granville - podobnie jak jej ojciec - wolałby oglądać Courtneya możliwie najrzadziej. - - Słyszałem, że twoi dzielni strażnicy dowiedli już swej wartości - ciągnął jej kuzyn.

- Jak się nazywa ten barczysty? - dodał dramatycznym szeptem. - - Sir Pies. Mieliśmy trochę kłopotów. To było tragiczne nieporozumienie i oskarżam siebie o...

- - Nigdy tego nie rób, dziecko! Zawsze znajdą się inni, którzy z chęcią uczynią to za ciebie. Poza tym, prostacy atakujący księżniczkę krwi? Dostali to, na co zasłużyli. Twój ojciec nakazałby burmistrzowi przyczołgać się do pałacu na kolanach i zapłacić parę wozów złota tytułem rekompensaty. Nie przejmuj się tym. - - To bardzo miło, że tak mówisz.

- - Zresztą spadła na nich kara - ciągnął Courtney z głupkowatym uśmieszkiem. Jego spojrzenie wciąż wędrowało ku fechtmistrzom. - A ten szczupły? - - Sir Zdolny. Jaka znowu kara?

- - Chodzi mi o motłoch, kochanie. Ten, który wykrzykiwał pod bramami nieładne słowa. Kawaleria właśnie go rozgoniła. Tak sobie myślę, że tę nauczkę chamy popamiętają.

No, ale muszę już lecieć.

Courtney zniknął w pałacowym labiryncie. Malinda podeszła do okna i popatrzyła na dachy stajen. Zadała sobie pytanie, jaki bezimienny urzędas w Straży Domowej albo w urzędzie szambelana wydał rozkaz ataku kawalerii i ilu ludzi ucierpiało. O to nieszczęście z pewnością również oskarżą ją. Ona z pewnością oskarżała siebie. Fechtmistrze byli niebezpieczną bronią, ona zaś zdobyła czterech w nie do końca czysty sposób, a potem nie umiała nad nimi zapanować.

- - Sir Audleyu? - rzekła, nie odwracając się. - Poczułeś się urażony czymś, co powiedział książę Courtney - dokończyła, gdy znalazł się u jej boku. - - Pokornie błagam o wybaczenie, Wasza Miłość. W przyszłości postaram się... - - Nie, chcę się dowiedzieć, dlaczego. Jego słowa wydawały się całkiem niewinne.

Sądziłam, że chce was przedstawić bogatym damom. Przypuszczam, że wolicie sami zawierać znajomości, ale... nie?

- - Nie chodziło o damy, Wasza Miłość - mruknął Audley.

- - Przykro mi, ale będziesz musiał mi to wyjaśnić. - - Hmm... w Żelaznym Dworze mówiono nam, że istnieje kilka sposobów pozwalających fechtmistrzowi zarobić na dworze trochę pieniędzy. Rzecz jasna, może je dostać oddam, ale... również od innych osób. Wymieniono imię twojego kuzyna. - - Ostrzegano was przed Courtneyem?

- - Wyraźnie, Wasza Miłość.

- - Myślałam, że on jest k... kobieciarzem.

- - To też, Wasza Miłość, ale ma przyjaciół, którzy nimi nie są. Najróżniejszych przyjaciół.

Westchnęła.

- - Muszę się jeszcze bardzo wiele nauczyć.

- - My też - warknął Audley - ale tego rodzaju lekcji żaden z nas nie pragnie. Gdyby było inaczej, moglibyśmy je otrzymać w Żelaznym Dworze. Duchy! Świat z dnia na dzień stawał się coraz dziwniejszy. Pierwsze biało-zielone liberie dostarczono jeszcze przed zmierzchem. Płaszcze i obuwie mieli otrzymać następnego dnia. Wygląd jej fechtmistrzów w jednej chwili poprawił się niesłychanie. Dian udała, że mdleje, osuwając się w ramiona sir Audleya. Maiinda również miała ochotę wypróbować ten manewr. Właściwie to powinna zemdleć cztery razy.

No, może trzy. Pies nadal wyglądał jak odziany w piękny strój niedźwiedź, on jednak nie błyszczałby nawet w polerowanej zbroi. Znacznie lepiej prezentował się wtedy, gdy siedział na kowadle, rozebrany do pasa.

Potem odwiedził ją sir Dominie, a Maiinda z dumą zaprezentowała mu członków swej Gwardii. Wszyscy rzecz jasna przybyli do Żelaznego Dworu długo po jego czasach. Jeśli nawet uważał ich liberie za ekstrawaganckie, był zbyt uprzejmy, żeby powiedzieć to głośno.

- Wygląda na to, że są znacznie lepsi, niż się obawiałem, pani. Raporty Wielkiego Mistrza przypominały protokół z sekcji zwłok. Każdy szermierz potrzebuje jednak regularnej praktyki, proponuję więc, byśmy zastąpili nocą twoich strażników. Moi ludzie złożą solenne przysięgi, że będą cię strzec, jakbyś była ich podopieczną... którą i tak właściwie jesteś.

Oczywiście, będziemy ich zabierać po dwóch, żebyś nigdy nie została bez...

- Nie!

Audley miał przerażoną minę, Zdolny i Zima również. Pies tylko łypnął na niego spode łba i dotknął rękojeści miecza.

Dominie wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Musicie też nauczyć się radzenia sobie w pałacu, dowódco, i dowiedzieć się więcej na temat życia na dworze.

Audley nadal się wahał, choć ten tytuł wyraźnie mu pochlebiał.

- - Może za miesiąc albo dwa...

- - Obawiam się, że sprawa jest piłna - wtrąciła Malinda. - Nie chcę, by bronili mnie drugorzędni szermierze. Poza tym wszyscy potrzebują rozrywki. Dowódco Dominicu, dopilnujesz, żeby mieli czas się zabawić?

- - Możemy ich oprowadzić po pałacu. Jak myślisz, wolą dziewczyny niskie czy

wysokie, gibkie czy pulchne, nieśmiałe czy namiętne, gotowe, chętne, spragnione,

napalone

czy szalone?

Fechtmistrze księżniczki wymienili spojrzenia.

- Jeśli Jej Wysokość wyda taki rozkaz... - zdecydował Audley. Po paru dniach zapytała go, czy oprowadzono ich już po pałacu. Rozbawiło ją i poirytowało zarazem, gdy odpowiedział jej z rezerwą:

- - Tak, pani.

- - Greymere to bardzo stary budynek.

- - W rzeczy samej. Zdumiewający.

- - I pełno w nim tajnych przejść.

- - Słucham?

To nie były komnaty, z których Wąż uprowadził ich podczas Nocy Psów.

- - Czy jedno z nich prowadzi do mojej sypialni?

- - Hmm... obiecałem...

Śmiały sir Audley skulił się ze strachu niczym dziecko przyłapane na kradzieży bułek.

- - Przysięgałeś na swą duszę bronić mnie przed niebezpieczeństwami. Co będzie, jeśli wejdą tamtędy skrytobójcy?

- - Nikt nie mógłby się przedostać tą drogą. Przejście prowadzi do pokojów dostępnych wyłącznie dla Gwardii Królewskiej.

- - W takim razie przypuśćmy, że mordercy przyjdą po mnie przez drzwi frontowe, zabijając pełniących tam straż fechtmistrzów. Jak będę mogła uciec przejściem, którego nie potrafię znaleźć?

Audley zrobił się już szkarłatny na twarzy, lecz mimo to mocno zaparł się wszystkimi czterema łapami.

- - Gwardia strzeże tych sekretów dlatego, że im mniej ludzi je zna, tym lepiej, Wasza Miłość. Greymere zbudował Ambrose I przed stu laty, a to był jego osobisty apartament. Miał prywatne schody, prowadzące do pomieszczeń, które wówczas również były sypialniami, a herby widoczne na gzymsach należą do hrabiny Blanche, jego sławnej... - - Osławionej.

- - Osławionej, hmm...

- - Metresy.

- - Przyjaciółki. Teraz jednak jest to ubieralnia, położona tuż obok sali, w której gwardziści ćwiczą szermierkę.

- - Fascynujące! Masz świetną pamięć! - Gdy się wyprostowała, dorównywała mu wzrostem. - Pokaż mi.

Wszedł za nią do sypialni, potem jednak znalazł kolejny wykręt. - - Obiecałem komendantowi, Wasza Miłość. Jeśli się dowie, że złamałem słowo, nigdy już mi nie zaufa. Nie będę mógł wykonywać swych obowiązków bez współpracy Gwardii.

- - Masz rację - przyznała. Nie było sensu prowokować otwartego buntu. - Pokażesz mi, jak je otworzyć z tej strony, a ja nic nikomu nie powiem i Gwardia nie dowie się, że o nim wiem.

Audley zaakceptował z niechęcią ten kompromis i podszedł do pilastra między kominkiem a oknem.

- Powiedzieli mi, że...

Pchnął mocno fałszywą kolumnę w lewo. Gdy nic się nie wydarzyło, spróbował przesunąć ją w drugą stronę. Przesunęła się nieco, odsłaniając uchwyt na ścianie. Kiedy zań pociągnął, fragment boazerii odchylił się na zawiasach, odsłaniając prowadzące w dół schody.

- - Proszę!

- - Dziękuję, dowódco.

Oddaliła się od niego. Kiedy się gniewał, wyglądał naprawdę pięknie. Inny rezultat nocnych ćwiczeń ujrzała następnego ranka, gdy przygotowywała się do opuszczenia komnat.

- Ooch, czy to nie śliczne? - usłyszała głos Dian. Malinda rozejrzała się wokół. Zdolny ukrył dłonie za plecami, a jego twarz właśnie robiła się szkarłatna. - Co jest takie śliczne?

Audley spiorunował wzrokiem podkomendnego.

- - To błyskotka, pani. Gwardia pozwala je nosić, ale jeśli razi cię taka ostentacja, mogę mu tego zabronić, gdy będzie na służbie.

- - Zależy, co to takiego. Pokaż to nam, sir Zdolny. Zdolny wyciągnął rękę z grymasem godnym wymęczonej ofiary tortur. Jego palec zdobił pierścień ze wspaniałą perlą. Miała niezwykły, różowy odcień i z pewnością była warta więcej, niż fechtmistrz zdoła zarobić przez całe życie. Malinda zadała sobie pytanie, czy ma coś z tym wspólnego któryś z przyjaciół kuzyna Courtneya. - - Śliczna! - zgodziła się. - Jaki niezwykły kolor!

- - Pasuje do jego uszu - zauważyła Dian.

- - Musiał się strasznie namęczyć, żeby na nią zarobić! - dodał Pies.

- - To jakaś szczodra dama - zdziwił się Zima.

- - Niekoniecznie - sprzeciwił się Audley. - Może być nawet skąpa. Zależy, jaki jest dobry.

Nie ma potrzeby dodawać, że Zdolny był bliski śmierci ze wstydu. - Jeśli chce ją nosić, z pewnością nie zgłaszam sprzeciwu, dowódco - stwierdziła Malinda. Całe życie widziała, jak fechtmistrze popisują się takimi błyskotkami. Wymieniali się nawet żartami na ich temat w jej obecności, jakby nie potrafiła się domyślić, co oznaczają.

- - Nie powinien jej zakładać przy tobie, Wasza Miłość - odezwał się Audley,

kierując

się ku drzwiom.

- - A dlaczego?

- - Dlatego że w pałacu tylko księżniczka może być perłą towarzystwa.

- - Proszę, pozwól mi go zabić - warknął Pies.

Malinda ruszyła w drogę na czele swej prywatnej armii, zadowolona z jej dotychczasowych postępów.

21

Tylko niekochani śpią samotnic.

BARONOWA DECHAISE (LADY VIOLET)

Gdy cienki jak włos sierp księżyca nad zachodnim horyzontem oznajmił, że nastał pierwszy dzień czwartoksieżyca, lord protektor Granville Fitzambrose, hrabia Thencaster, wjechał do Grandonu w ślad za szwadronem Straży Domowej. Eskortował go batalion kawalerii z jego wylderlandzkiej armii, ponieważ oddział Gwardii Królewskiej, który wyjechał mu na spotkanie, natychmiast wrócił do domu. Za nim podążali członkowie Rady, w tym również lord kanclerz Roland. Bohatera przywitał u miejskich bram burmistrz, radni i wielu starszych rangą parów królestwa. Mieszkańcy stolicy dali wyraz swym uczuciom, rzucając kwiaty, dmąc w trąby i bijąc w bębny.

Malindzie poradzono, by przyjęła lorda protektora w pałacu. Amby został w komnacie i oglądał orkiestry przez okno, księżniczkę jednak heroldzi ustawili na szczycie schodów, gdzie wszyscy mogli ją widzieć. Z pewnością miało to znaczyć, że zrzeka się pretensji do bycia regentką, zgodnie z Ustawą o Sukcesji. Nikt dotąd nie zasugerował, że powinna postąpić inaczej.

Heroldzi z niechęcią zarezerwowali za jej plecami miejsce dla dwóch fechtmistrzów.

Jednym z nich musiał być Audley, a o drugą pozycję pozwoliła pozostałym ciągnąć losy.

Wygrał Pies, czego żałowała, gdyż w żadnym stroju nie wyglądał elegancko, a gdy stał obok olśniewająco przystojnego Audleya, jego nieuleczalna brzydota rzucała się w oczy. Na tle śnieżnobiałych koronek zdobiących szyję oraz piór rybołowa na kapeluszu jego lniane włosy sprawiały wrażenie brudnych. Wydawało się prawie, że same pióra zwiędły z rozpaczy. Co jednak dawało jej prawo do krytykowania czyjegoś wyglądu? Z jednego jej boku stał Courtney, z drugiego zaś zgrzybiały baron Dechaise, pierwszy lord skarbu, a ona była o stopę wyższa od każdego z nich.

Gdy lord protektor wszedł zamaszystym krokiem na schody, przywitała go głębokim dygnięciem. Przeszedł na wskroś przez całą grupę powitalną, a Rada, chcąc nie chcąc, podążyła za jego przykładem.

Malinda wyprostowała się, czując, że twarz zapłonęła jej na ten afront. W całej

grupie

rozległy się gniewne szepty. Nawet Courtney wyprostował się z ukłonu z obliczem

wykrzywionym wyrazem wściekłości. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek

widziała, jak

ujawnił swe uczucia.

- - Zaczęła się polityka - stwierdziła.

- - Nigdy nie byliśmy od niej wolni, kochanie. Myślę, że uznam ten incydent za pozwolenie opuszczenia dworu.

Poszła odwiedzić Amby’ego i nie wpuszczono jej do środka, gdyż lord protektor składał właśnie królowi wyrazy szacunku. Wróciła do swego apartamentu, by zaczekać na jego wezwanie.

Od czasu podróży do Żelaznego Dworu udało jej się zgromadzić nową służbę. Nadal usługiwały jej nieśmiała jak myszka Rubin i głupia jak krowa Gołębica, lecz wysłała też zaproszenia do innych i pozyskała dwie nowe dworki, które znała od dawna i których towarzystwo lubiła: Alys i Laraine. Obie były mniej więcej w jej wieku i biegle grały na szpinecie. Przekonała też matkę przełożoną, by przydzieliła do niej malutką, pełną życia siostrę Moment, która była znakomitą lutnistką. Dzięki temu śpiewy i tańce były dla niej dostępne bez potrzeby wzywania obcych. Jeśli dodać do tego Dian i czterech eleganckich fechtmistrzów, nic dziwnego, że wieczory w jej komnatach stały się ekscytujące aż do granicy histerii. Wolała nie wiedzieć, co się dzieje po zgaszeniu świateł, ale Gołębica od świtu aż po zmierzch nie spuszczała z Zimy spojrzenia krowich oczu. Odmowa podobnej prośbie byłaby niegodna fechtmistrza.

Tego wieczoru jej domownicy byli podenerwowani. Świetnie zdawali sobie sprawę, że afronty, które gdzie indziej byłyby tylko dowodem złego wychowania, na dworze mogły być wyrokiem śmierci. Lady Malinda została uznana za trędowatą, dopóki lord protektor nie zmieni tego stanu rzeczy. Pies po raz kolejny zaproponował, że zabije Granville’a, Audley zdrowo go za to zbeształ, a lady Rubin krzyczała z przerażenia. Z upływem godzin stawało się coraz bardziej oczywiste, że wezwanie nie nadejdzie. W końcu Malinda oznajmiła, że pora udać się na spoczynek, lecz warczała wściekle na Dian podczas ich zwyczajowej pogawędki przed snem.

Przespała jakąś godzinę, po czym obudziła się nagle. Co knuł Granville? Dlaczego publicznie potraktował ją w podobny sposób? Czy zamierzał ją oskarżyć o zdradę i spowodowanie śmierci ojca? A może o przywłaszczenie sobie własności królewskiej pod postacią czterech fechtmistrzów? Morderstwo na Placu Jaworowym? W ciemnościach nocy jej zmartwienia mnożyły się niczym mrówki w spiżarni. Po chwili wstała. Włożyła pantofelki i wełnianą szatę, a potem podeszła do okna, by popatrzeć na lśniące nad pogrążonym w mroku miastem gwiazdy. Miała ochotę pospacerować po sypialni, ale stara podłoga z pewnością by skrzypiała... ta myśl przypomniała jej o tajnych schodach. Nie potrafiła się oprzeć pokusie. Nie miała lampy, ale nie potrzebowała światła, by odsunąć pilaster i otworzyć tajne drzwi. Ilu jej przodków robiło to samo, dysząc z niecierpliwości przed miłosną schadzką? Drżąc od nocnego chłodu, skierowała się w stronę nieprzeniknionej ciemności. Przypomniała sobie, że widziała w przejściu od strony kominka poręcz, wymacała ją ręką, a potem wysunęła nogę, by wyczuć pierwszy stopień. Zeszła po czterech i dotarła do zakrętu. Poręcz skręcała w lewo, lecz Malinda wyczuła stopą, że schody wiodą dalej w dół po ścianie komina. Po dalszych ośmiu czy dziesięciu stopniach dotarła do kolejnego ostrego zakrętu w lewo, co oznaczało, że okrążyła już połowę komina i jest teraz zwrócona twarzą w stronę swej sypialni, aczkolwiek poniżej poziomu podłogi. Jednym z przekleństw Greymere był fakt, że zimą nigdy nie można było tu porządnie ogrzać komnat, ponieważ sufity znajdowały się na wysokości trzydziestu stóp. Wynikało z tego, że schody muszą być długie.

Malinda zeszła już daleko w dół. Co będzie, jeśli skręci kostkę? A co, jeśli ta wąska linia światła na dole nie jest złudzeniem? Nie chciała zniknąć, gdy Malinda mrugała, lecz można ją było zasłonić dłonią. Dziewczyna pochyliła się, a potem uklękła, by obmacać ścianę. Po chwili doszła do wniosku, że jest tu klapa, sięgająca jej mniej więcej do talii, i że nie została zamknięta szczelnie ostatnim razem, co mogło nastąpić przed stuleciem. Być może nikt na świecie nie wiedział o jej istnieniu, jako że tylko szaleniec schodziłby bez lampy po tajnych schodach, czy to nocą, czy za dnia, a w słabym świetle wątła linia poświaty byłaby zupełnie niewidzialna. Nawet teraz dostrzegała ją jedynie wtedy, gdy jej oczy znalazły się na tym samym poziomie.

Znalazła wypukły pilaster i pociągnęła.” szarpnęła... popchnęła i wreszcie poczuła, że płyta się odsuwa. Linia światła stała się szersza. Malinda z trudem powstrzymała chichot.

Czyjej ochoczy przodek Ambrose I zdawał sobie sprawę, że fechtmistrze podglądają go, gdy odwiedza lady Blanche? To stanowisko z pewnością służyło obserwacji królewskich wybryków. Jeśli Audley mówił prawdę o ubieralni przy sali ćwiczeń, będzie miała szansę odpłacić Gwardii Królewskiej pięknym za nadobne i zapoznać się z ich prywatnym życiem.

Rzecz jasna, księżniczce nigdy by się nie śniło podglądać bandę skąpo odzianych,

spoconych

młodzieńców, prawda?

Niestety, nieprawda.

Przyłożyła oko do szczeliny, lecz zobaczyła tylko czarno-białą kratę. Gdy odepchnęła płytę trochę bardziej, jej nozdrza wypełniła gama mdłych zapachów: wosk, wino, perfumy, ludzkie ciała. Spróbowała wyjrzeć za jeden z dekoracyjnych gzymsów, które zdobiły szczyty ścian w tej części pałacu, lecz tynk oblepiały tu prastare pajęczyny, pełne kurzu, martwych owadów oraz sadzy od dymu świec. Malinda wykrzywiła twarz w grymasie obrzydzenia, zdjęła szlafmycę i wytarła nią choć część brudu. To pozwoliło jej wyraźniej ujrzeć pomieszczenie znajdujące się pod zajmowaną przez nią sypialnią. Było ciemne, oświetlone tylko przez pięć albo sześć świec zatkniętych w świeczniku oraz ogień na kominku, który płonął bezpośrednio pod nią. Pomieszczenie przedzielono przepierzeniem, a umeblowanie w znajdującej się po tej jego stronie części składało się ze stojącej naprzeciwko kominka kanapy, ustawionego pod powstałą w ten sposób ścianą łoża oraz stołu z taboretami zajmującego środek. Ta komnata nie wyglądała tak, jak jej zdaniem powinna wyglądać ubieralnia, tłumaczyło to jednak, dlaczego Audley nie chciał jej pokazać tajnego przejścia. Zasłony łoża byry rozsunięte. Nikt na nim nie leżał, lecz pościel nadal była zmięta. Na podłodze walało się kilkanaście butelek od wina, choć fechtmistrze nie zwykli nadużywać alkoholu... a na kanapie spoczywał pogrążony w lekturze mężczyzna.

Opuścił świecznik, tak że wisiał mu tuż nad głową i zasłaniał widok Malindzie, która nie widziała prawie nic poza nogami leżącego. Straszliwie ją to irytowało. Białe rajtuzy i buty z błyszczącymi sprzączkami były u mężczyzn na dworze czymś powszechnym, lecz takie łydki z pewnością nie. Miecz położony na podłodze w zasięgu ręki był wielkim, dwuręcznym pałaszem. Znała tylko jednego człowieka, który taszczył ze sobą taki oręż. Nigdy sobie nie wyobrażała, że Pies lubi czytać, zadziwiał ją jednak nieustannie, od nieczęstych przebłysków poczucia humoru, aż po nagłe wybuchy szaleństwa. A teraz okazało się, że nocą strzeże tylnego wejścia do jej komnat! Zamknęła szczelinę z bezgłośnym szeptem wdzięczności i wróciła do sypialni.

Nie mogła zasnąć jeszcze przez długi czas. Ciągle myślała o pełniącym służbę na dole strażniku, zastanawiając się, co czyta. Poezje? Księgi prawnicze? Niektórzy fechtmistrze mieli niezwykłe zainteresowania. Przypomniała sobie, jak Pies siedział na kowadle w Żelaznym Dworze, rozebrany do pasa, i jako jedyny z czwórki kandydatów czekał na śmierć z jej ręki bez śladu strachu.

Radgar Ceding uniósł kuszę do ramienia i roześmiał się. Spróbowała krzyknąć, lecz zabrakło jej tchu w piersi. Chciała uciekać, ale jej nogi nie chciały się poruszyć. Wystrzelił i bełt przemknął obok jej ucha. Odwróciła się akurat na czas, by zobaczyć... By się obudzić, spocona i rozdygotana. Ile jeszcze razy będzie musiała przeżywać ten koszmar? W niektóre noce widziała ojca z bełtem wbitym w oko. W inne ostrzegała go krzykiem, i to on śmiał się z niej, a fechtmistrze razem z nim. W jeszcze inne na pokładzie drakkara stał sir Orzeł, który mierzył z kuszy do niej. Zbliżał się świt. Niebo za kominami już bladło.

Granville. Biedny mały Amby i jego uporczywy kaszel.

Pies czytający w izbie na dole. Uśmiechnęła się. Chwileczkę? Czy coś jest nie tak? Cofnęła się myślą do nocnych wydarzeń. Jej szlafmyca... wytarła nią kurz, a gdy wróciła do sypialni bez zastanowienia rzuciła brudny łach na podłogę. Jak księżniczka wytłumaczy, dlaczego jej szlafmyca jest pokryta sadzą, smarem i pajęczynami? Jeśli pokojówki zauważą coś osobliwego, fechtmistrze natychmiast się o tym dowiedzą. Wygramoliła się z łóżka i zobaczyła śmiertelnie groźny przedmiot, który leżał sobie spokojnie na dywaniku, drwiąc z niej w żywe oczy. Co ma z nim zrobić? Wyrzucić przez okno? Na szlafmycy był jej monogram. Malinda nie miała tu ognia, w którym mogłaby ją spalić. Będzie musiała ją ukryć, a przychodziła jej do głowy tylko jedna bezpieczna kryjówka. Odsunęła pilaster, otworzyła drzwi... I ponownie uległa pokusie. Fechtmistrze z pewnością zmieniali warty przynajmniej raz w nocy, kto więc strzegł jej teraz? Co robił dla zabicia czasu? Zeszła ukradkiem na dół, starając się ignorować głos sumienia, który szeptał, że tak naprawdę intryguje ją łoże. Trudno jej było znaleźć odpowiedni karnisz bez pomocy linii światła, lecz płyta odsunęła się równie cicho, jak poprzednio.

Wnętrze izby wyglądało teraz inaczej. Kanapa była pusta, a świecznik uniesiono na zwykłą wysokość. Na podłodze obok łoża walały się ubrania, a kotary były niemal całkowicie zasunięte, nie mogła więc zajrzeć do środka. Miała wrażenie, że się poruszają, jak od przeciągu, nie mogła jednak być pewna. Świecznik wisiał nieruchomo na sznurze, a świece paliły się spokojnie. No cóż! Może i była niewiniątkiem, potrafiła się jednak domyślić, co tu się dzieje albo przed chwilą działo. Niektóre z leżących na podłodze ubrań z pewnością były damskie, a choć w półmroku nie widziała kolorów, kurtka i kaftan mężczyzny wydawały się zbyt ciemne, by to był błękit Gwardii Królewskiej. Mogła to być jej zieleń, lecz inni prywatni fechtmistrze w pałacu również nosili ciemne liberie. Czemu szukała wyjaśnień, czemu czuła się zaskoczona? Sama się zgodziła, że jej fechtmistrze potrzebują rozrywki, a wszyscy wiedzieli, co to w ich przypadku oznacza. Bez względu na to, który z nich to był, z pewnością zaryglował drzwi wejściowe, a ponieważ fechtmistrze nigdy nie spali, strzegł tajnego przejścia równie skutecznie jak Pies. Zapewne miał tam jakąś pomoc kuchenną albo pokojówkę. Dama na pewno nie przyszłaby do takiej nory. Zasłony rozsunęły się nagle. Chłopak ześliznął się z materaca i wyprostował, bezwstydnie nagi. Przeciągnął się, unosząc ramiona nad głowę. Wyglądał na bardzo zadowolonego. Szczupły, chłopięcy i prawie nieowłosiony - to był Zdolny. Malinda wzdrygnęła się. Minęła chwila, nim odzyskała dech w piersiach i przekonała sumienie, że może zerknąć jeszcze raz. Zdolny podszedł już do stołu, by dokonać przeglądu butelek. Czy tu właśnie ten młody, dekadencki łajdak zasłużył sobie na pierścień z perłą? I kto mu go dał? Zupełnie jakby usłyszał jej bezgłośne pytanie, nalał wina do kielicha, podszedł do łoża i odsunął zasłonę. Kobieta wsparła się na łokciu i ujęła kielich w dłoń.

To była lady

Violet. Osławiona lady Violet! Była rzecz jasna naga, a wielkie, tłuste piersi miała odsłonięte.

Była co najmniej dwa razy starsza od Zdolnego. Odwiedzała go w tej norze, mimo że miała w pobliżu pałacu rezydencję, a w niej wspaniałe apartamenty. Właściwie to rezydencja należała do jej męża, ale wszyscy wiedzieli, że nie sypiają razem. On sypiał sam, a ona z każdym mężczyzną, który o to prosił, a nierzadko również z tymi, którzy nie prosili. Nawet z dziećmi!

Psuła niewinnych chłopców cennymi darami!

Malinda zamknęła klapę, z trudem powstrzymując się przed trzaśnięciem nią.

Weszła

na górę, bliska płaczu. Po wszystkim, co dla nich zrobiła - przepłacała ich,

zamówiła dla nich

najlepsze ubrania, zgodziła się dać im wolny czas - teraz zdradzali ją tak

bezczelnie! I to z tą

szmatą! Nie była tak wściekła od... Od czasu, gdy przed rokiem przyłapano ją na

całowaniu

się z sir Orłem.

22

Księżniczka Malinda to nierządnico, która prostytuuje swe dworki, urzqdza

całonocne orgie z

fccbtmistrzami.

a o północy grzebie niemowlęta.

LORD PROTEKTOR GRANVILLE

Rankiem sir Zdolny byl takim samym skromnym młodzieńcem o brzoskwiniowej cerze jak zawsze. Patrząc na niego, Malinda widziała jednak tylko nagiego libertyna, przeciągającego się jak kot po tym, co wyprawiał z lady Violet, która z pewnością nie przyszła tam sobie pospać. Czemu Malinda była tak głupia, że pozwoliła swym fechtmistrzom popisywać się błyskotkami, które dostali od innych kobiet? Zdolny wyczuł jej wrogość i zareagował zdziwionymi spojrzeniami. Jakby mało miała powodów do irytacji, Zima nosił teraz na palcu wskazującym lewej dłoni pierścień z rubinem. Zaczęła dzień od odwiedzin u Amby’ego, jak zwykle prowokując kłótnię między swymi fechtmistrzaini i gwardzistami, którą tradycyjnie rozwiązano w ten sposób, że trzech fechtmistrzów zaczekało pod drzwiami, a czwarty jej towarzyszył. Również, jak zawsze, tym, który wszedł z nią do środka, był Pies, ponieważ Amby lubił go najbardziej. Król uważał, że Pies to wspaniałe imię dła mężczyzny, zwłaszcza takiego, który ma lniane włosy, takie same jak on. Uwielbiał też wydawane przezeń wspaniałe psie odgłosy. - Warcz! - mówił mu i Pies warczał. - Znowu warcz! - powtarzał i Pies warczał znowu. I znowu. Był nieludzko cierpliwy i potrafił to robić całą godzinę, omal nie doprowadzając Malindy do obłędu. Król miał trzy lata, a Pies był niespełna rozumu.

- - Lubię go - wyjaśnił jej. - Nie myśli o innych ludziach, tylko o sobie.

- - W jego wieku to normalne.

- - W takim razie dobrze być w tym wieku.

Czasami ten przerośnięty głąb mówił tak, jakby to on był nor. malny, a cały świat szalony.

Malinda resztę ranka poświęciła na oprowadzanie po parku grupki szlachetnie urodzonych dam i podziwianie pierwszych wiosennych kwiatów. W porównaniu z tym nawet wyznaczona na popołudnie ceremonia zaprzysiężenia zapowiadała się ekscytująco. Była to prawie koronacja i stawili się wszyscy wielcy w kraju. Lord protektor złożył przysięgę, a po nim to samo uczynili członkowie Rady Regencyjnej, w tym również ci nowi, nominowani przez niego. Malinda nigdy nie słyszała o żadnym z nich, ale Arabel wyjaśniła jej, że to oficerowie z jego wylderlandzkiej armii. Jeśli rzeczywiście tak było, oznaczało to, że Granville przejął władzę nad krajem.

Następnie szlachta przysięgła wierność nowemu królowi, nawet ci, którzy uczynili to już przedtem. Pierwsza była Malinda, a drugi Courtney. Krążyły plotki, że próbował opuścić miasto i sprowadzono go tu pod strażą. Za nimi podążali wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek znaczenie - niemalże do statusu pałacowych ogrodników. Uroczystości ciągnęły się godzinami. Odbywała się pierwsza od niemal czterystu lat oficjalna ceremonia, w której nie uczestniczyła Gwardia Królewska. Była tu obecna jedynie garstka prywatnych fechtmistrzów, połączonych więzią z arystokratami albo wysokimi rangą urzędnikami państwowymi. Gdy nadszedł wreszcie koniec straszliwie długiej uroczystości, lord protektor wygłosił mowę - krótką, jak przystało żołnierzowi, lecz zawierającą znacznie więcej treści, niż mogłoby się zdawać. Rzecz jasna, zaczął od zapewnienia, że najważniejszym celem nowej Rady będzie dopilnowanie, by Jego Królewska Mość dorastał w zdrowiu i pokoju, a gdy osiągnie pełnoletność, był dobrze przygotowany do objęcia rządów. Do tego czasu krajem władać będzie Rada, która zapewni wszystkim sprawiedliwość, położy kres ekstrawagancjom, zmiażdży wrogów króla i zadba o rozwój handlu. Audytorium odpowiedziało aplauzem.

Granville zapowiedział też, że Rada przeprowadzi wnikliwe śledztwo w sprawie tragicznej śmierci króla Ambrose’a IV oraz katastrofy, która nastąpiła później. Zbada również wszystkie podobne albo powiązane z tą sprawą incydenty. Podejmie wszelkie niezbędne kroki, by zapobiec powtórzeniu się podobnych tragedii. Wszyscy bili brawo jak szaleni. Królewskich fechtmistrzów czekały poważne kłopoty.

I księżniczkę Malindę też.

Potem odbył się uroczysty bankiet. Rankiem dwór miał wrócić do żałoby. Malinda udała się wraz z całym orszakiem na komnaty, by się przebrać. Nie zdziwiło jej, że po drodze zatrzymał ją młody herold, choć rzecz jasna przechwycił go Audley. Niepokój widoczny w oczach chłopaka ostrzegł ją, że zbliżają się kłopoty, nim zdążył cokolwiek powiedzieć.

- Dowódco, Jego Ekscelencja lord protektor rozkazał mi poinformować Jej Wysokość, że fechtmistrze nie zostaną wieczorem wpuszczeni do komnaty. Pokłonił się. To była cała wiadomość.

- - Powtórzę to Jej Wysokości - warknął Audley. - - Możesz mnie uznać za poinformowaną - powiedziała Malinda heroldowi. - Przekaż proszę Jego Ekscelencji wyrazy szczerego ubolewania. Chłopak pokłonił się raz jeszcze i odszedł. Malinda spojrzała na otaczające ją gniewne twarze.

- - Czy to znaczy, że będziemy musieli zostawić fechtmistrzów pod drzwiami jak służących? - zapytała lady Gołębica.

- - Nie - odparła siostra Moment. - To znaczy, że wszyscy zostaniemy pod drzwiami jak służący.

- - Nie będzie fechtmistrzów, nie będzie księżniczki - wyjaśniła Alys. - Nie będzie księżniczki, nie będzie dworek...

- - Za pozwoleniem... - zaczął Audley. Przerwał na chwilę, po czym zaczął na nowo: - Pani, czuję się zobligowany natychmiast wprowadzić Doktrynę Sian. Sir Psie, sir Zimo, do dzieła.

Obaj bez słowa oddalili się w przeciwne strony.

- Co to jest Doktryna Sian? - zapytała Malinda.

- To określenie używane w Żelaznym Dworze, Wasza Miłość. Idziemy?

Ruszyła w stronę komnat. Dwaj fechtmistrze szli u jej boków, a damy za nimi.

- - Wyjaśnij mi to.

- - Doktrynę Sian opracowano po aresztowaniu królowej Sian w roku 361. Sian ścięto za zdradę po tym, jak przyłapano ją w łożu z sir Wiwerną, lecz królewskiej córce nie zdradzono wówczas wszystkich szczegółów. Niektórych z nich nie znała do tej pory.

- - Nie wiem zbyt wiele o okolicznościach aresztowania królowej Sian.

- - To smutna historia, pani.

- - Opowiedz mija, proszę.

- - Sian miała czterech fechtmistrzów.

- - Wiem o tym.

- - Padli martwi na trawę u jej stóp - wyjaśnił ze złością w głosie Audley. -

Wszyscy

czterej jednocześnie. Załatwili ich łucznicy, z zasadzki. Fechtmistrze popełnili

błąd,

wystawiając się na atak jako jeden cel.

Przerażona Malinda zatrzymała się nagle.

- - Och, duchy! Czy to mój ojciec wydał taki rozkaz? - - Być może nie dokładnie taki, Wasza Miłość, polecił jednak ją aresztować i musiał zdawać sobie sprawę, co to oznacza. Dlatego w Żelaznym Dworze stworzono Doktrynę Sian, aczkolwiek sądzę, że do tej pory ani razu nie wprowadzono jej w życie. Nigdy już nie będziemy przebywać w tym samym pomieszczeniu ani jeść z tego samego garnka. Popatrzyła na Zdolnego, który również nie wydawał się tak wesoły i pewny siebie jak zazwyczaj.

- - Oczywiście ty też o tym wiedziałeś? Skinął głową. - - To element standardowego szkolenia. I jest o tym w Litanii. Była ślepą, wyjątkowo samolubną idiotką.

- Kiedy przybyłam do Żelaznego Dworu, wszyscy zdawaliście sobie sprawę, że mogę być podejrzana o współudział w zamordowaniu ojca i w masakrze w Wetshore. Domyślaliście się, że potrzebuję fechtmistrzów po to, by bronili mnie przed samowolnym aresztowaniem?

- - Wiedzieliśmy o tym.

- - A mimo to byliście gotowi połączyć się ze mną więzią? Wszyscy!

Zdolny rozciągnął usta w wymuszonym uśmiechu.

- To nasz obowiązek, pani.

Zadrżała. Lord Roland i sir Piers byli bardziej bezlitośni, niż jej się zdawało, a przecież zrobili to dla niej. Wielki Mistrz próbował obronić przed nią swych młodych wychowanków. Co prawda, zamierzała im wszystko wyjaśnić i dać szansę odmowy, ale potem jeden szalony kandydat zgłosił się na ochotnika, a pozostali podążyli za jego przykładem, nie chcąc, by ich zawstydził.

- Jestem warn wszystkim niesłychanie zobowiązana - oznajmiła i ruszyła pośpiesznie naprzód. Nie powinna żałować Zdolnemu i Zimie ich błyskotek. Za odwagę należy się nagroda. Więź była ciężkim brzemieniem i fechtmistrze zasłużyli sobie na związane z nią przywileje.

Deszcz przestał padać i Malinda zasugerowała radosnym tonem, że wszyscy mogliby się udać na przejażdżkę po parku. „Wszyscy” wiedzieli, że lepiej się nie sprzeciwiać, wysłano więc do stajni pazia i „wszyscy” poszli się przebrać. Paź wrócił z wiadomością, że główny stajenny powiedział mu, iż chwilowo nie ma dla nich żadnych koni. Po chwili sir Audley odprowadził ją na bok i zapytał, czy chce, by zorganizował ucieczkę rzeką.

- Dokąd miałabym uciekać? - zapytała. - Uznano by to za przyznanie się do winy.

A

poza tym nie mogę opuścić brata.

Poszła odwiedzić Amby’ego i poinformowano ją, że z rozkazu Rady do króla od dziś nie wpuszcza się żadnych fechtmistrzów poza Gwardią Królewską. Nie ma fechtmistrzów, nie ma księżniczki.

Praktycznie osadzono ją w areszcie domowym, a w ciągu kilku następnych dni lord protektor stopniowo zwiększał nacisk, po prostu przez to, że nie robił nic. Tak właśnie interpretowała ciszę, a nie sądziła, by cierpiała na manię prześladowczą. Na pogrążonym w żałobie dworze było wesoło jak w lodowni, a do tego wiele szlacheckich rodzin nie chciało mieć nic wspólnego z księżniczką, która spowodowała katastrofę w Wetshore. Inni unikali jej dlatego, że potrafili odgadnąć życzenia lorda protektora i wiedzieli, skąd wieje wiatr.

Nawej jej najzwyklejsze życzenia były ignorowane lub spotykały się z odmową. Posiłki dostarczano zimne i z opóźnieniem, nikt nie chciał przyjść nastroić szpinetu, woskowe świece zastąpiono łojowymi. To była „śmierć tysiąca pchlich ukąszeń”. Nawet takie drobiazgi mogły z czasem pozbawić odwagi każdego. Rubin i Alys znalazły pilne powody, by odwiedzić rodzinę, i poprosiły o pozwolenie odjazdu. Malinda odmówiła i czekała, co się stanie dalej.

W końcu otrzymała wezwanie na spotkanie z lordem Granville’em, na tarasie biblioteki.

Była wiosna, ale powietrze pachniało śmiercią. Blask słońca padał na nagietki i motyle, ptaki śpiewały o miłości i zdradzie. Malinda szła po omszałym chodniku, wiedząc, że gdzieś w pobliżu z pewnością ukryli sie łucznicy - na dachu, za żywopłotami, na balkonach albo w altanach. Audley i Zima mogli zginąć w każdej chwili. Granville czekał na nią przy balustradzie, zwrócony plecami do rzeki. Z szeroko rozstawionymi stopami i rękami wspartymi na biodrach zdumiewająco przypominał ich ojca - jego młodszą, sprawniejszą, twardszą wersję. Nie miał broni i w pobliżu nie było nikogo widać, to jednak nie znaczyło wiele.

Zatrzymała się w odległości kilku kroków od niego. Dwie pary bursztynowych oczu spojrzały w siebie. Był lordem protektorem, nie regentem. Ona była księżniczką i następczynią tronu. On jednak był też głową państwa. Przywitała go płytkim dygnięciem.

Odwzajemnił się jej płytkim ukłonem i bladym uśmiechem.

- - Wysoko wyrosłaś, siostro.

- - A ty wysoko zaszedłeś, bracie.

- - Musimy porozmawiać. Twoje psy zostaną tutaj. Skinęła głową do Audleya i

poszła

z Granville’em.

- - Wiesz, że nie mogą spuścić ze mnie oczu.

- Wystarczy mi, że nas nie usłyszą. - Przeszedł kilkanaście jardów i wsparł się łokciami na balustradzie. - Może być tutaj.

Statki płynęły z przypływem w górę rzeki, lecz razem z nimi również nieczystości.

Grań zawsze ładniej wyglądała, niż pachniała. Za rzeką widać było piękne domy, a w oddali zielone wzgórza. Audley i Zima stali tam, gdzie ich zostawiła, jak odsłonięte cele.

- - Czego chcesz? - zapytał Granville.

- - Własnego fraucymeru i naszego brata. Pozwól mi być jego guwernantką. Nie ma nikogo, komu mógłbyś bardziej zaufać.

- - Nie, siostro. Nie ma nikogo, komu mógłbym ufać mniej. - Był wysoki, opryskliwy i arogancki, ale nie posunął się jeszcze do gróźb. - Ty również nie możesz sobie pozwolić na takie ryzyko. Gdyby umarł, oskarżono by cię o morderstwo. Westchnęła, nie spuściła jednak bursztynowych oczu. - - Jednak zaryzykuję. Nie mam żadnych ambicji, poza tą, by pomóc Amby’emu w objęciu tronu.

- - Ja również. Dziwi cię to? - Uśmiechnął się, lecz jeśli był w tym choć cień szelmowskiego uśmiechu ich ojca, zniknął, nim zdążyła się upewnić. - Chłopiec jest dla mnie przepustką do władzy, Malindo. Bez niego byłbym jedynie twym pokornym i posłusznym poddanym. Czy tego nie widzisz? Zamienilibyśmy się pozycjami i to ty byś mnie terroryzowała.

Potrafił być uroczy, jeśli mu się chciało. Jak długo zadowoli się rolą lorda protektora albo pokornego i posłusznego poddanego? Rozejrzała się po tarasie. Poranek był zimny, jak na czwartoksiężyc, lecz całkowita nieobecność innych ludzi sugerowała działanie ukrytych dłoni. Dłoni zakutych w stal, Audley i Zima nadal stali samotnie, udręczeni i zlani potem.

- Nie jest silny - zaczęła. - Słyszałeś o tak zwanych odczytach inkwizytorów?

- - Ojciec mówił mi o nich w zeszłym roku. Spojrzała na niego zaskoczona.

- - Już wtedy?

- Już wtedy. Powiedział, że w nie nie wierzy, ale jest zaniepokojony. Dlatego właśnie zaaranżował małżeństwo z Dierdą. Rozumiesz, w jego wieku nie miał już wielkiej ochoty zawracać sobie głowy nową żoną. Pokojówka i garść złota bardziej przypadały mu do gustu.

Uważał jednak, że to jego obowiązek.

- - Nigdy mi się tak nie zwierzał - przyznała.

- - Męskie rozmowy - rzucił z ironią Granville. - To znaczy, że się zgadzamy?

Oboje

jesteśmy bezgranicznie wierni i oddani dzieciakowi. To bardzo wzruszające. A

teraz

zdecydujmy, co się stanie, kiedy on umrze.

- - Jeśli umrze - poprawiła go.

- Jest chorowity. Czy wyobrażasz sobie Courtneya w roli króla? Jego nagły śmiech wydawał się szczery. Ona również się roześmiała. - - Tego nie można sobie wyobrazić. Przynajmniej w tej sprawie się zgadzamy.

- - Byłabyś zdumiona, na co możesz się zgodzić, siostro. - - Nie próbuj mi grozić, Granville. To niegodne, a poza tym znasz naszą rodzinę.

Kiedy ktoś nam grozi, robimy się uparci.

- - Mało mnie obchodzi twój upór. Odczyty dają chłopcu rok, może dwa. Po jego śmierci nikt nie poprze Courtneya, zostaniemy więc ty i ja, prawda? „Nie może odziedziczyć tronu córka zamężna z człowiekiem, który nie jest poddanym korony Chivialu”. Pamiętasz?

Najłatwiejszy sposób, by się ciebie pozbyć, to wydać cię za jakieś zagraniczne paniątko.

Na to czekała.

- - A jeśli się nie zgodzę?

- - Można cię będzie przekonać.

Wpatrywali się w siebie przez moment niczym szermierze. To był człowiek, który obiecał oczyścić Wylderland ogniem i krwią, a potem dotrzymał słowa. Przeniósł wzrok na jej strażników.

- - Połączenie więzią tych fechtmistrzów było śmiałym posunięciem. Pochopnym posunięciem. Nielegalnym posunięciem. Rada będzie ci chciała zadać parę pytań na ten temat. A także na temat tego, co zaszło między tobą a królem Baelów. I na Placu Jaworowym.

Być może zapytają nawet o śmierć sekretarza Krommana! Może cię czekać długie dochodzenie.

- - Znowu mi grozisz. Nie wiedziałam, że jesteś takim tyranem. - - Zapytaj Wyldów. - Uśmiechnął się złowieszczo i wsparł łokcie na balustradzie, by przyjrzeć się uważnie Malindzie. - Mam dla ciebie propozycję, siostro. - - Jak rozumiem, jednym z jej elementów jest mąż? - - Z pewnością widziałaś krótką listę kanclerza. Wybierz sobie dowolnego z tych mężczyzn, oprócz Hesse’a, a...

- - Dlaczego nie książę Hesse?

Przypomniała sobie, że to ten, który cierpi na suchoty, choć nigdy nie pokazano jej żadnej listy, długiej ani krótkiej. Jej przyrodni brat znowu uśmiechnął się złowrogo.

- - Nie chcielibyśmy nikogo, kto byłby zdolny poprzeć pretensje swej żony wbrew testamentowi jej ojca, nieprawdaż? Hesse mógłby być w stanie zorganizować takie poparcie.

Z tego samego powodu wykluczę margrabiego Lauterbacha. Znam go. To sympatyczny, młody łotrzyk, lecz ma w sobie zbyt wiele z awanturnika, by można mu było zaufać. Wybierz sobie któregoś z pozostałych, a obiecuję ci posag, który zaprowadzi cię do jego łoża, nim zdążysz uczesać włosy.

- - To bardzo korzystna oferta - przyznała. - Wydaje się jak najbardziej do przyjęcia.

Mimo to nie czuję się jeszcze gotowa wyjść za mąż. Nie mogę ci zaufać, gdy stawki są tak wysokie, panie. Mój kontrakt małżeński mógłby się stać wyrokiem śmierci dla Amby’ego.

- - A twoja odmowa będzie wyrokiem śmierci dla czterech fechtmistrzów. - Lord protektor nadal mówił cicho, lecz w jego złotych oczach palił się ogień. - Mam już wszystko oprócz tytułu, Malindo. Osobiście go nie potrzebuję, ale pragnę, by miał go mój syn.

Wywalczyłem to sobie. O wszystko, co kiedykolwiek miałem, musiałem walczyć. Zostałem poczęty, gdy czternastoletni królewski zbir upił kobietę, która mogła być jego babcią, tak bardzo, że nie wiedziała, co z nią wyprawia. Musiałem dorastać z trzema starszymi braćmi, którzy wiedzieli, że jestem owocem gwałtu na ich matce. Kiedy miałem siedemnaście lat, chciał im pozwolić mnie wydziedziczyć, ale potrafiłem mu się sprzeciwić. Zagroziłem, że zamienię jego koronację w cyrk. On z kolei zagroził, że zamknie mnie w Bastionie, ale w końcu wolał mnie przekupić. W ten sposób zdobyłem tytuł hrabiowski. Gdy przybyłem tu przed rokiem, powiedział mi prosto w oczy, że tylko ja jestem godny zostać jego następcą.

Obiecał, że mnie zalegitymizuje, gdy tylko spacyfikuję Wylderland. Wysłałem mu Ciarana zakutego w łańcuchy, ale on nie dotrzymał słowa i wdał się w tę sprawę z Dierdą. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek stanął mi teraz na drodze. Była zbyt wściekła, by zważać na jego groźby.

- - Jeśli dziecku spadnie przez ciebie choć włos z głowy, dopilnuję, żebyś żywcem poszedł na swój stos pogrzebowy, bękarcie Granville. - - A skąd weźmiesz stronników? Nie, siostro. Kobiety zawsze są narażone na atak, a ty już wykazałaś się głupotą. Języki poszły w ruch. Wśród twych domowników nie ma odpowiedniej damy do towarzystwa ani dam dworu, a tylko lekkomyślne dziewczęta i niewyżyci szermierze. Nim Rada skończy się zajmować twą sprawą, wszyscy się dowiedzą, że księżniczka Malinda to nierządnica, która prostytuuje swe dworki, urządza całonocne orgie z fechtmistrzami, a o północy grzebie niemowlęta. Nikt nie opowie się za tobą. Poczuła, że jej twarz ogarnia karmazynowy ogień. - To kłamstwo! - krzyknęła. - Nie tylko ty nauczyłeś się opierać próbom zastraszenia.

Proszę, przyprowadź swoich inkwizytorów. Nie mam nic do ukrycia. Gniew Granville’a skierował się gdzieś poza jej plecy. Odwróciła się i zobaczyła, że Audley i Zima zbliżają się do nich. Robili to z ociąganiem, zdając sobie sprawę, że mogą przyciągnąć strzały, nie potrafili jednak zachować obojętności, gdy widzieli, że Granville jej grozi. Ich powolny, niespieszny krok z jakiegoś powodu sprawiał, że wydawali się jeszcze groźniejsi.

- Do zobaczenia, siostro - warknął lord protektor. - Miałaś swoją szansę. Teraz ja wybiorę ci męża, a twoi fechtmistrze będą zakładnikami, na wypadek gdybyś nie chciała się zgodzić. Zresztą policzę się ze wszystkimi fechtmistrzami. Rozwiążę Zakon i zagonię ich do uczciwej roboty. Po tym, co się wydarzyło w Wetshore, Parlament i tak będzie na to nalegał.

Ich czasy minęły.

Odwrócił się na pięcie i odszedł.

23

Cen, kto pozwala młodej pannie połączyć się więzią, z dwudziestoletnim szermierzem, nie t?lko szuka kłopotów, lecz wręcz się icb domaga.

LORD ROLAND W PRYWATNEJ ROZMOWIE Z SIR STRZAŁĄ

Ku zdumieniu Dian, gdy udawały się na spoczynek, Malinda kazała przynieść butelkę wina z korzeniami. Nigdy dotąd nie oddawała się piciu w samotności. Jeszcze długo po tym, gdy w pałacu pogaszono już świece i zasunięto kotary przy łożach, siedziała obok kominka w swej komnacie, spowita w sobolowe futro i pogrążona w ponurych rozmyślaniach. Dręczyła ją pewność, że coś w rozmowie z Granville’em umknęło jej uwagi. W jakiś sposób złapał ją w pułapkę, i nie zdoła zasnąć, dopóki się nie zorientuje, kiedy to się stało. Jeśli będzie uparcie odmawiała zgody na poślubienie cudzoziemca, może uda jej się odwlec grożące Amby’emu niebezpieczeństwo, ale zagrożenie dla jej fechtmistrzów stanie się większe niż kiedykolwiek. Powiedziała im o tym, lecz odrzekli jej śmiało, że stawianie czoła zagrożeniom to ich obowiązek. Mimo to, jeśli Granville wyda bezpośredni rozkaz, jak będzie mogła odmówić wykonania go, wiedząc, że jej strażników będzie to kosztowało życie?

Wypiła całe wino i dołożyła szczap do ognia, a odpowiedź nadal nie przychodziła. Powinna była grać na czas. Powinna była zażądać, by pokazano jej tę krótką listę, o której wspominał Granville. Zapewne znalazłoby się na niej kilku możliwych do zaakceptowania mężów - z pewnością lepszych niż Radgar yEleding. Nie wybrałaby tego samego mężczyzny, na którego skaże ją Granville. Decydując, kto będzie jego zięciem, ojciec kierował się dobrem kraju. Granville będzie miał na uwadze jedynie własny interes. Idealnym szwagrem byłby dla niego ktoś taki jak... Och, duchy! Jak diuk Anciersl Przekonała się, że pilaster można przesunąć również z drugiej strony tajnych drzwi i że wyłącznie on je blokuje. Zostawiła drzwi uchylone i zeszła na dół. W jednej ręce trzymała lampę, a drugą ściskała fałdy miękkiego, sobolowego futra. Drżała ze zdenerwowania. Była wystarczająco podchmielona, by zadawać sobie pytanie, czy jest bardzo pijana. Jej pantofelki szurały cicho o kamienne stopnie. Gdyby nie zostawiła uprzednio śladów na kurzu obok otworu, trudno byłoby jej go odnaleźć. Uklękła obok klapy, zdając sobie sprawę, że może pożałować tego wstrętnego podglądać - twa. Co będzie, jeśli zobaczy swych fechtmistrzów podczas straszliwej zbiorowej orgii? Co, jeśli będą tam również jej dworki?

Obowiązkiem

Malindy było chronić je przed złymi wpływami, a wpływ fechtmistrzów z całą

pewnością był

zły.

Odsunęła płytę. W izbie panował większy mrok niż poprzednio, gdyż w świeczniku paliło się tylko kilka świec, a ogień na kominku wygasł. Ktoś zadał sobie trud, by posprzątać.

Powyrzucał butelki i pościelił łoże. Jedyna obecna tu osoba siedziała na kanapie z głową ukrytą w dłoniach, zwrócona do niej plecami. To z pewnością były ramiona Psa i jego splątane, lniane włosy. Malinda odczekała chwilę, lecz nic się nie wydarzyło. Po prostu sobie siedział, wpatrzony w podłogę.

To jak?- zapytało jej sumienie. Tego właśnie szukałaś. Psa bez towarzystwa.

Boisz

się?

Tak, bata się, lecz mimo to zamknęła klapę i ruszyła na dół.

Postawiła lampę na najniższym stopniu, ściągnęła szlafmycę i rozpuściła włosy. Nawet wtedy musiała zaczerpnąć kilka głębokich oddechów, nim odważyła się złapać za uchwyt. Mechanizm był taki sam jak w jej pokoju, lecz poruszał się bardzo opornie i potrzebowała obu rąk, by odepchnąć fałszywy pilaster. Drzwi otworzyły się same.

Pies natychmiast chwycił za miecz i zerwał się na nogi. Gdy ujrzał Malindę,

wielki

pałasz nawet nie drgnął. Podeszła do niego, omijając broń i dotknęła palcem

wilgotnych

policzków. Na pewno płakał już od dłuższego czasu, oczy miał bowiem czerwone i

podpuchnięte. W Żelaznym Dworze krzyczał przez sen, a teraz nigdy nie spał, cóż

więc stało

się z jego koszmarami?

- Spodziewasz się kogoś?

Potrząsnął głową. Szarpiąc się z drzwiami, pozwoliła, by zsunęło się z niej futro.

Zdolny mówił, że jeśli w kogoś uderzy piorun, to na pewno w Psa. Tym razem przytrafiły mu się nocne odwiedziny dziewiczej księżniczki, odzianej w giezło, które ledwie by wystarczyło na pajęczynę. Niektóre z jej sukien balowych miały większy dekolt, lecz tylko nieznacznie, a poza tym implikacje były w tym przypadku zupełnie odmienne. - A może spodziewałeś się kogoś? Znowu lekko potrząsnął głową. Upewniwszy się, że nie natrafiła na kłótnię kochanków, Malinda przełknęła ślinę i rzekła:

- Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. To może okazać się niebezpieczne.

Schował miecz.

- Słucham.

Na pewno już się domyślił. Był uparty, ale nie głupi.

- Granville chce mnie wydać za mąż, żebym mu nie stała na drodze do władzy. Dzięki temu wystarczy, że po śmierci Amby’ego odsunie Courtneya i będzie mógł ogłosić się królem. Sądzę... nie jestem do końca pewna, ale to wysoce prawdopodobne... że moim mężem ma być diuk Anciers, dlatego że on już miał trzy żony i żadna z nich nie pożyła zbyt długo.

Pies przeniósł spojrzenie na koronki u szyi Malindy, a potem znowu na jej twarz.

- - Mam jednak zabić Granville’a?

- - Wiesz, że nie. - Pocałowała go w policzek, który okazał się znacznie

bardziej

szorstki, niżby się zdawało. Pies nie wzdrygnął się ani nie zareagował w żaden

sposób. - To

byłby dla mnie wyrok śmierci, głuptasie. Kto ponosi odpowiedzialność, jeśli

fechtmistrz

popełni zbrodnię?

- - W takim razie o co ci chodzi? - warknął.

- - Diuk zgodzi się poślubić wyłącznie dziewicę. Wielu arystokratów ma to do siebie.

Mężczyźni mogą robić, co chcą, ale upierają się, żeby ich żony były dziewicami. Diuk to tylko ekstremalny przypadek. Podobno miał też inne dziewczyny i wszystkie skończyły w taki sam sposób.

- - Każą ci się rozebrać i sprawdzą? - zapytał z niedowierzaniem. - - Być może. Ale niekoniecznie. Po prostu mnie zapytają. W każdym kraju mają miejscowy odpowiednik inkwizytorów, umiejących wykrywać kłamstwa. - Albo sprytnych ludzi, którzy potrafią podstępem wyciągnąć z niej prawdę, jak Granville na tarasie. No cóż, to niedługo przestanie być prawdą. Zadrżała. W izbie było zimno. - Chcę, żebyś... ale nie tutaj.

Na górze. Chodź ze mną do łóżka, Psie. Proszę.

Pies wydął usta.

- Potrzebny ci doświadczony mężczyzna, taki jak Zdolny. Albo Audley. Wszystkie dziewki na niego lecą.

Nie zaskoczyły jej jego opory. Poczuła nawet przewrotne zadowolenie.

- - Jestem pewna, że damy nauczyły cię już, jak to się robi. - - Niewiele z nich mnie pragnie. Jestem brzydki i głupi. Nie umiem się śmiać, nie umiem opowiadać słodkich kłamstewek, nie wiem, co to maniery. Mam tylko mięcho, a z tego też sobie żartują. Poproś kogoś innego.

Była przekonana, że się zaczerwienił, choć trudno było to zauważyć w półmroku. - Pragnę ciebie. Nie będziesz się śmiał, że nic nie umiem, nic nikomu nie opowiesz i będziesz delikatny. Czy muszę paść przed tobą na kolana? - Spróbowała to zrobić, ale złapał ją za łokcie i uniósł. - Żebyś spłonął! Czy boisz się tego, co spotkało Orła? Na pewno o nim słyszałeś! Powiedziałeś, że zrobisz wszystko, o co... Jego grubo ciosana twarz wykrzywiła się, jakby był dzieckiem na progu płaczu. - Nie ze mną, księżniczko. Tylko nie ze mną! Nie jestem tego godny. Jestem śmieciem.

- - Nie obchodzi mnie, co uczyniłeś w przeszłości - odparła. - Czy czujesz do mnie wstręt?

- - Wstręt? Księżniczko... - Przez chwilę sądziła, że się roześmieje, ale Pies nigdy się nie śmiał. Jego warkot stał się jeszcze bardziej ochrypły. - Nie o to chodzi. - Cofnął się o krok. - Znajdź sobie porządnego mężczyznę, kobieto! Nie mnie! Brzydkiego, wstrętnego Psa!

Jestem zwierzęciem!

Ujęła go za rękę. Miała wielkie, niezgrabne dłonie jak na kobietę, lecz jego łapska były dwukrotnie większe, pokryte stwardniałą skórą od dźwigania pałasza. Poprowadziła go w stronę schodów, a on podążył za nią bez oporu niczym dziecko. Schody były ciasne dla dwojga. Kiedy zamknęła za nimi drzwi, znaleźli się ekscytująco blisko siebie. Podniosła lampę ze schodów i przypomniała sobie swój zakład z Piersem.

- - Dasz radę zanieść mnie na górę?

- - Jeśli tego chcesz.

- - Chcę.

- - Nie podpal się.

Pies podniósł ją równie łatwo jak Amby’ego. Wchodził na górę po dwa stopnie, pokonując zgrabnie zakręty, choć u boku dyndał mu wielki miecz. Kiedy postawił ją na podłodze obok łoża, wziął lampę i umieścił ją na stole, w ogóle nie był zdyszany. Potem odsunął koce, zdjął Malindzie futro z ramion i rozłożył je na miejscu koców.

- Za pierwszym razem może być krew - ostrzegł ją. Skinęła głową. Jej serce biło jak szalone. Właściwie, jak bardzo była pijana? Podszedł bliżej, ujął głowę Malindy i delikatnie przycisnął usta do jej ust. Smakował jabłkami. To był pocałunek, który zaczął Orzeł, lecz nie pozwolono mu go skończyć. Z początku był czuły, lecz ciągnął się i ciągnął, aż wreszcie silne ramię przycisnęło ją mocno, a dłoń Psa zaczęła głaskać jej biodra i boki. Świat zawirował wokół niej i musiała się z całej siły przytulić. Potem dotknął jej piersi. Poczuła dziwny ból w sutkach, a w jej żyłach zawrzała krew. Po chwili odsunął twarz na tyle, by móc spojrzeć na nią oczyma, w których było widać tylko czarne źrenice. - Jeszcze chwila i nie będę mógł przestać, księżniczko.

Jego głos brzmiał jeszcze bardziej ochryple niż zwykle. Twarz miał

zaczerwienioną, a

tego z pewnością nie mógł udawać. Był tak samo podniecony jak ona! Pragnął jej,

i to

właśnie było najbardziej ekscytujące.

- - Ja ci dam przestać!

- - To zrzucaj ten łach. Chodź do łóżka.

Wypuścił ją z objęć bardzo ostrożnie, jakby wiedział, jak trudno jej jest utrzymać się na nogach, po czym odwrócił się i zdjął osłonę lampy, by zdmuchnąć płomień. Naga i drżąca, położyła się na futrze i zakryła kocami aż po brodę. Widziała go słabo w blasku kominka, odwróciła więc głowę, porażona nagłym wstydem. Nie, to nie był wstyd!

Ani nie skrucha. Po prostu nieśmiałość. Z pewnością było już za późno na wyrzuty sumienia.

Położył się obok i poczuła dotyk jego ciała, ciepłego, ciężkiego i bardzo realnego.

Unieruchomił ją pocałunkiem, lecz nadal był delikatny, uspokajał ją czułymi pieszczotami. Znał ciało Malindy lepiej niż ona sama i wywołał w nim reakcje, których nie przewidywała i nad którymi nie potrafiła zapanować. Chyba to mu się spodobało, gdyż wydawał z siebie zachęcające odgłosy i posuwał się dalej, aż wzajemne pieszczoty ustąpiły miejsca nagłym ruchom, a potem gwałtownej szarpaninie. Rozsunął jej nogi i wdrapał się na nią. Poczuła, że w nią wchodzi, zrobił to jednak delikatnie. Po trzech pchnięciach eksplodował z jękiem, jakby z bólu. Potem osunął się, dysząc ciężko. - Nic nie poczułam - wyszeptała. - Czy za pierwszym razem nie powinno boleć?

Jęknął głośno.

- Ja coś poczułem! Na pewno poczułem... Zachichotała i pocałowała go w ucho. Wielki, silny Pies był miękki i sflaczały jak garść wodorostów! Zastanawiała się, czy czuje się równie szczęśliwy jak ona, lecz nie ośmieliła się go o to zapytać. Czy Pies kiedykolwiek był szczęśliwy? Powinna się wstydzić, a czuła się tai., jakby odniosła zwycięstwo, zablokowała najlepsze posunięcie Granville’a. Dlaczego mężczyźni zawsze musieli zdobywać, a kobiety być zdobywane? To wszystko przez wino. Albo przez legendę - może uległa jej czarowi, albo może go zgwałciła, wykorzystując przeciw niemu więź. Co za różnica! Dlaczego wszyscy robili o to tyle hałasu? Po jakimś czasie zorientowała się, że zapadła na chwilę w sen. Nadal nie spuszczał jej z oczu, a na poduszce spoczywały dwie twarze. Fechtmistrze nigdy nie spali. Jego usta smakowały jabłkami, a pot miał przyjemny, piżmowy zapach. Otoczył ją ramieniem, lepkim i nieruchomym, tak silnym, że mógłby z niej zrobić miazgę, gdyby tylko zechciał. - - Czy długo spałam?

- - Nie nudziło mi się.

- - Jesteś pewien, że zrobiłeś to, o co cię prosiłam? - zapytała. Czuła się jak oszustka.

Przecież nie czuła bólu. Nic właściwie nie czuła. - - Absolutnie. Było wspaniale. Pomogło mi, że to był twój pierwszy raz. To było naprawdę ekscytujące.

No cóż, jeśli pragnęła poezji, powinna była zwrócić się do Audleya. Czyny były ważniejsze od słów.

- Za drugim razem już nie będzie dobrze? To była teoria Anciersa.

- Będzie lepiej.

- - W takim razie może powinieneś spróbować. By się upewnić, że rzeczywiście spełniłeś moją prośbę. Dasz radę?

- - Być może.

- - Jak mam to sprawdzić?

- - Popróbuj pocałunku. Jeśli nie poskutkuje, pokażę ci inne sposoby. Dian zalecała jej kiedyś układanie włosów na nagim ciele kochanka, w tym jednak przypadku podobnie drastyczne środki nie okazały się konieczne. W zupełności wystarczył pocałunek.

Drugi raz trwał znacznie dłużej. Była już przygotowana na te dziwne reakcje, a przynajmniej tak jej się zdawało, tym razem jednak nadeszły szybciej i były intensywniejsze.

Wydawało się, że przesłoniły cały świat. Tak! Och, tak! Z pewnością o tym właśnie mówiła Dian. Fale pragnienia. Unosiła się na nich, wiła w agonii szczęścia, aż wreszcie niczym uderzenie pioruna nastąpiło rozładowanie, najpierw dla niej, a potem dla niego.

Opadła po

spirali w spokój, pot, powolne bicie serc.

- Muszę już iść - usłyszała jego głos i ocknęła się nagle. Podczas ostatniej kotłowaniny zamienili się w którejś chwili miejscami. Pies znalazł się między nią a ścianą, a jego ciężka głowa spoczywała na jej piersiach.

Malinda zadała sobie pytanie, jak by to było, gdyby robiła to co noc. Wiedziała, że noce nigdy już nie będą takie same. Nawet gdy będzie spała sama, będzie myślała o tym, co mogłoby się zdarzyć. Pogłaskała go po szorstkich, splątanych włosach i po pokrytym zarostem podbródku.

- Psie, czy przyjdziesz do mnie jutro? Czy będziesz mógł? Tak, żeby nikt się nie dowiedział?

Westchnął.

- - Chcesz mnie mianować swoim kochankiem?

- - To by było cudownie. Czy chciałbyś nim zostać?

- - Kobieto, to najgłupsze pytanie, jakie komukolwiek zadałaś w całym życiu.

- - Dziękuję, Psie. Naprawdę? Co noc?

- - Zawsze. Dopóki będziesz mnie chciała. Nie pragnę nikogo innego. - Z potężnej

klatki piersiowej ponownie dobyło się głuche westchnienie. - Jesteś szalona -

warknął. - Jak

szalona kobieta może mieć takie piersi?

Pocałował je.

- - Są za małe.

- - Są doskonałe! Nie lubię grubych kobiet z obwisłymi piersiami. - Ujął je w wielkie dłonie. - Idealnie pasują. Cała jesteś idealna. Wysoka, silna i hoża. Tego właśnie potrzeba mężczyźnie.

Zmierzwiła mu włosy. Nie dowierzała jego słowom, ale cieszyło ją, że tak dzielnie stara się być romantyczny.

- - Dziękuję. Jesteś wspaniałym mężczyzną. Czuję się taka szczęśliwa.

- - Nie potrafię w to uwierzyć. - Po paru chwilach znowu położył głowę na

poduszce

obok niej. - Trzeba powiedzieć Audleowi. On nic nikomu nie zdradzi, ale musi się

o tym

dowiedzieć.

- - Ja się tym zajmę.

Łatwiej powiedzieć niż... powiedzieć.

- Jutro będę mógł przyjść dopiero po północy.

- Proszę bardzo. Nie będę spała. A gdybym zasnęła, to masz mnie obudzić. To królewski rozkaz, sir Psie.

Minęło trochę czasu, nim zdołał nad nią przejść, ale przecież celowo utrudniała

mu

zadanie.

24

Łatwiej jest o miłość za pieniądze niż o pieniądze za miłoeć.

KSIĄŻĘ COURTNEY

Choć Malinda rozpaczliwie pragnęła wykrzyczeć tę radosną wieść z dachów, by podzielić się nią z całym światem, rankiem doszła do wniosku, że nie może zdradzić swej tajemnicy nikomu poza fechtmistrzami, nawet Dian. Jeśli wszystko się wyda, nie skończy się na zwykłym skandalu. Granville wykorzysta tę sprawę, by ją zniszczyć, a jej kochanek zapłaci za to życiem. Trudno jednak będzie poinformować Audleya o nowych obowiązkach Psa, nie zdradzając nic nikomu innemu. Po śniadaniu oznajmiła, że pragnie odwiedzić królewskie szklarnie, które kazała wznieść królowa Haralda. W czwartoksiężycu pełno w nich było letnich kwiatów. Ta propozycja nie wzbudziła zbyt wielkiego entuzjazmu jej dam, ale dworki nie mogły się sprzeciwiać księżniczkom. Malinda poprowadziła swój orszak ścieżkami pośród zielonych liści, tocząc absurdalne rozmówki o przycinaniu, przesadzaniu, a nawet nawozie. Mijała ogrodniczych mistrzów, którzy kłaniali się jej nisko, oraz ich klęczących w błocie uczniów, aż wreszcie znalazła bardzo małą, gęsto napakowaną różami szklarnię, w której zdołała się zmieścić jedynie księżniczka oraz dwóch strzegących jej aktualnie fechtmistrzów - Audley i Zima.

Otwierały się już pierwsze pączki kwiatów. Pies był jej kochankiem i serce

Malindy

przepełniała radość. Niestety, musi jeszcze upłynąć cały dzień i pół nocy, nim

znowu będzie

mogła z nim być...

Wpatrzyła się z podziwem w szkarłatny kwiat.

- - Dowódco, muszę ci coś wyznać w najgłębszej tajemnicy. - - Możesz bezwzględnie zaufać swej Gwardii, pani. Szkoda, że nie zawsze to czynisz.

- - Sprawa dotyczy... co powiedziałeś?

- - Przed kilkoma dniami usłyszałem, jak pokojówki plotkują o tym, że znalazły

brud

na twoich pantofelkach i szlafroku. Pajęczyny i takie tam rzeczy. Weszłaś na

tajne schody,

mimo że obiecywałaś mi, iż tego nie zrobisz.

Och, duchy!

- Nic takiego nie obiecywałam. Zgodziłam się tylko zachować ich istnienie w

tajemnicy. I co im powiedziałeś? Że Jubię sobie nocą posprzątać, a szlafrok

świetnie się

nadaje do ścierania kurzu?

Twarz Audleya poczerwieniała jeszcze bardziej.

- - Zasugerowałem im, że kurz zbierał się pod twoim łóżkiem już od dziesięciu lat i że powinny zrobić tam porządek. Poparła mnie lady Bandyta. Na szczęście, nikt nie zauważył śladów stóp u drzwi. Były słabo widoczne i zdążyłem wytrzeć je dywanikiem. Powinienem był wspomnieć ci o tym incydencie, ale uznałem, że skoro już zaspokoiłaś ciekawość...

- - Skąd wiedziałeś, co mam pod łóżkiem?

- - Stąd, że często tam zaglądam, oczywiście. - Audley całkiem zapomniał o typowym dla siebie, pełnym szacunku zachowaniu. Był młody i brakowało mu pewności siebie.

Zapewne próbował sobie przypomnieć, co mówiono na wykładach o postępowaniu z podopiecznymi. - To prawdziwe śmietnisko... do tej pory nie kazałem pod nim posprzątać dlatego, że ukrywający się tam złoczyńca z pewnością zostawiłby ślady. Ale dziś rano twoje pantofelki znów były brudne, nie ulega więc wątpliwości, że raz jeszcze wybrałaś się podglądać. Dzisiaj byłem zmuszony zagrozić sprzątaczkom. Powiedziałem im, że rozpowiadanie plotek o Jej Miłości będzie miało bardzo poważne konsekwencje.

Szlafrok? Znalazła na nim tylko maleńką, nierzucającą się w oczy plamkę, a potem

powiesiła go w szafie, służące więc z pewnością go nie widziały. Musi dotrzeć do

niego przed

Dian. Chodzi tylko o pantofelki.

- Zeszłam na dół odwiedzić sir Psa.

Twarz jej dowódcy zmieniła w śmieszny sposób barwę z gniewnej czerwieni na śmiertelną bladość.

- Weszłaś do pokoju, nie wiedząc, kto jest w środku? Podeszła do szeregu krzaków białych róż, które rosły w donicach.

- - Bynajmniej.

- - Ale... Och! Pies? - Wściekłość wróciła. - Zostawił dla ciebie otwarte drzwi?

Porozmawiam sobie z sir Psem, Wasza Miłość! Wszelkie spotkania...

- - Nie wiesz o otworze?

Audley oklapł natychmiast. Fechtmistrze z Żelaznego Dworu mieli nadludzko szybki refleks.

- Nie, Wasza Miłość. Jeśli cię uraziłem...

- Tylko trochę. Sugeruję, byś zbadał schody równie dokładnie, jak przestrzeń pod moim łóżkiem. Nie umówiliśmy się na schadzkę w tajemnicy przed tobą. Wręcz przeciwnie, sir Pies nalegał, by cię zawiadomić o tym, co się wydarzyło. Nocą zeszłam na dół, w pełni świadoma tego, że w izbie nie ma nikogo poza nim. - Pochyliła się, by powąchać kwiat, nie chcąc, żeby ludzie na zewnątrz widzieli jej twarz. - Zaprosiłam go na górę. Może mnie tam również odwiedzać w przyszłości. Informuję cię o tym i będę cię również informowała o następnych przypadkach.

Wyprostowała się, nie spoglądając mu w oczy. Policzki z pewnością miała czerwieńsze od róż.

- Przykro mi, że ci nie zaufałem, księżniczko. Albo sir Psu. Zmusiła się do spojrzenia na obu mężczyzn. Zima wybałuszył szeroko oczy, przynajmniej jednak nie uśmiechał się głupkowato, jak z pewnością zrobi to Zdolny, kiedy tylko się dowie. Audley dobrze zniósł ten cios i nagrodziła go uśmiechem.

- - Jestem ci winna przeprosiny za to, że byłam tak nieostrożna. Co możemy przedsięwziąć w sprawie służących i pantofelków? - - Przekup je albo zwolnij.

Znalazła sobie kolejny świeży kwiat, który mogła podziwiać. To tóte-a-tete musi się skończyć, nim reszta jej orszaku zacznie coś podejrzewać. - Nie. Popioły! Kiedy znowu je spotkasz, wspomnij, jak skarżyłam się, że poparzyłam sobie łydki, bo zasnęłam na krześle z nogami wspartymi na kominku. To kiepskie wytłumaczenie, ale dla pokojówek powinno wystarczyć. - Jesteś nader pomysłowa, pani.

Popatrzyli na siebie nad krzewem. Zima przysłuchiwał się ich rozmowie z zasępioną miną.

- - Do odwołania sir Pies będzie ze mną dzielił łoże - oznajmiła. - Nie muszę warn tłumaczyć, że zasady dla księżniczek są zupełnie inne od obowiązujących w przypadku książąt i jeśli sprawa wyjdzie na jaw, ucierpię bardzo poważnie. To niesprawiedliwe, ale tak już jest. Jeżeli lord protektor się dowie, z pewnością wykorzysta to przeciwko mnie, a Pies zapłaci za to głową. - Im również groziło to samo niebezpieczeństwo. - Potraficie dochować mojej tajemnicy?

- - Tak, pani, ale pod warunkiem, że zgodzisz się, by spotykał się z tobą o

różnych

godzinach. W przeciwnym razie Gwardia zacznie się zastanawiać, dlaczego traktuje

się go w

sposób szczególny.

Nie mogła ukryć uśmiechu. Bardzo szczególny!

- Oczywiście. Schody lepiej jednak będzie umyć. Mam nadzieję, że moi

fechtmistrze

nie mają nic przeciwko odrobinie sprzątania?

Do oczu Audleya powrócił znajomy błysk.

- Ten zaszczyt przypadnie Psu. Roześmiała się.

- - I bardzo słusznie! Dziękuję ci. I tobie też, sir Zimo. Jestem w waszych rękach.

- - Jesteś w rękach Psa, pani - wskazał Audley - a ja szaleję z zazdrości. Sir Zima również, a sądząc z tego, co mówił w przeszłości sir Zdolny, w jego przypadku będzie tak samo.

Malinda zapomniała języka w gębie. Zdołała wykrztusić jedynie:

- Dziękuję!

W jednej chwili awansowano ją na kobietę światową.

- Jeśli wolno, Wasza Miłość... Wiesz, jak mają się sprawy z pierścieniami?

Zaskoczona Malinda przenosiła wzrok z jednego fechtmistrza na drugiego. - Perła Zdolnego była nagrodą za wyświadczone usługi? Nie patrzyła na palce Zimy, by sprawdzić, czy błyszczy tam rubin.

- Niezupełnie. - Odkąd Audley odzyskał inicjatywę w rozmowie, trudno mu było powstrzymać uśmiech. - Ten pierścień z perłą jest powszechnie znany w pałacu. Wskazuje, że mężczyzna, który aktualnie go nosi, należy do lady Violet i ta wydrapie oczy każdej innej kobiecie, która na niego spojrzy. Ma on jednak również właściwości magiczne. Z pewnością wiadomo ci, pani, że pierścienie kochanków z reguły dają zabezpieczenie na rok albo i dłużej.

- Nie wiedziała nawet, że takie pierścienie w ogóle istnieją, i Audley się tego domyślał. - Potem czar się zużywa. Problem w rym, że nasza więź jest tak potężna, iż chroni nas przed wszelkimi innymi zaklęciami. Dlatego w tym przypadku pierścienie trzeba ładować co dwa, trzy tygodnie, a koszt takiego zabiegu jest bardzo wysoki i daleko wykracza poza możliwości każdego fechtmistrza. - Pogrzebał w mieszku i wyjął prostą, złotą obrączkę. - Staramy się jak możemy, ale większość dam woli własne pierścienie, by mieć pewność, że czar zadziała jak należy.

Ludzie na zewnątrz z pewnością zauważyli jej rumieńce. Wiedziała, że istnieją sposoby zapobiegania niepożądanej ciąży, ale nie zdawała sobie sprawy, iż trofea fechtmistrzów służą temu właśnie celowi. Wyznania Dian nigdy nie zahaczały o tak brudne, nieromantyczne sprawy i Małinda nie miała pojęcia, czy Pies miał nocą pierścień na palcu.

Nie mogła też mieć pewności, czy Audley powiedział całą prawdę, jako że fechtmistrze lubili rozpowszechniać legendy o swych nadzwyczajnych możliwościach. Nie rozumiała jednak, dlaczego mieliby puszczać w obieg akurat tę.

- - Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś - rzekła. - Macie jeszcze kilka koron w sakiewce na pilne wydatki?

- - Sądzę, że to powinno wystarczyć, pani.

- - W takim razie przekaż ją sir Psu i daj mu po południu trochę wolnego, żeby

mógł,

hmm, naładować swój pierścień.

- - Wedle rozkazu, Wasza Wysokość. Sir Zimo?

- - Chciałem tylko powiedzieć Jej Miłości - zaczął z powagą Zima - że z naszego punktu widzenia to bardzo dobrze, że wybrała sobie na kochanka jednego z nas, to znaczy człowieka godnego zaufania. Podobnie jak ty, dowódco, żałuję jedynie, iż wybór nie padł na najlepszego mężczyznę.

- - Zgadzamy się co do zasady, ale nie co do szczegółów.

- - Wystarczy tego, panowie!

Malinda ruszyła ku drzwiom, zadowolona z pochlebstw. Zastanawiała się, czy - niewiarygodne! - może w nich być odrobina prawdy. Pies powiedział jej, że jest piękna.

Bała się momentu, gdy będzie musiała spotkać się z nim przy świadkach. Zdarzyło się to, gdy tylko wróciła do swych komnat. Na szczęście, padł natychmiast na kolana i ucałował jej dłoń, bełkocząc coś o tym, że chce za nią zginąć. Podobne napady zdarzały mu się co kilka dni i wszyscy nauczyli się już je ignorować. Pomogło to wytłumaczyć rumieniec Malindy.

Komplikacje zwykle towarzyszące romansom dały o sobie ponownie znać, gdy młody sir Zdolny przyszedł zmienić Zimę. Wszystkie kobiety krzyknęły przerażone na widok czterech świeżych zadrapań, które biegły od jego lewego oka aż ku żuchwie. - - Lekcja szermierki - wyjaśnił zdawkowo. - Ćwiczyłem w sali. - - A któż to jest takim mistrzem, że zdołał ci zostawić na policzku cztery idealnie równoległe ślady? - zapytała Dian przy akompaniamencie pisków niedowierzania. - - Sir Wąż - odparł Zdolny, spoglądając osobliwie na Malindę. - Jest naprawdę zdumiewający jak na swój wiek. Z pewnością przekroczył już trzydziestkę. Jest bardzo podstępny!

Młodzi fechtmistrze również potrafili być podstępni. Ślady z pewnością miały już

kilka godzin, a Zdolny nie próbował w żaden sposób ich opatrzyć. Ponadto bardzo

się starał,

by wszyscy zauważyli pierścień z granatem, który zdobił teraz jego palec w

miejsce różowej

perły. Lady Violet zastąpił inny obiekt uczuć, jeśli można tak to było w jego

przypadku

nazwać.

Głupi dzieciak!

Po chwili Zdolny podkradł się do Malindy, by przekazać jej liścik. Oddaliła się, chcąc przeczytać go na osobności. Pismo było bardzo ozdobne i tylko z trudem zdołała je odczytać.

Z pewnością świadczyło to o podstępnym charakterze autora.

Nadal masz wysoko postawionych przyjaciół, choć w tej chwili nie śmią oni

wystąpić

jawnie. Nie wpadaj w panikę, gdy Gwardia Królewska zostanie wycofana. Może ci

grozić, ale

zamierza znaleźć dla ciebie męża za granicą i nie może ryzykować otwartego

skandalu. Graj

na czas, zniechęcaj wszystkich, którzy proponują, że zorganizują dla ciebie

poparcie, mogą

bowiem być fałszywi. Spał ten list i nie ufaj nikomu poza swymi fechtmistrzami

oraz twym

przyjacielem, który zwie się

Ukryty

Hmm! Młodsi fechtmistrze, mówiąc o swych bohaterach, często posługiwali się nazwami ich mieczy. Wzmianka rzucona przez Zdolnego sugerowała, że Ukrytym musi być sir Wąż. Zapyta o to później Psa. Fakt, że Wąż był jednym z zauszników Rolanda, tłumaczył wzmiankę o wysoko postawionych przyjaciołach. Od czasu Nocy Psów widziała Węża tylko dwa razy, w tym raz na swym ślubie. W zasadzie list radził jej postępować tak, jak postępowałaby i bez niego, zaniepokoiła ją jednak wzmianka o „grze na czas”. Na co miałaby czekać? Aż Granviile znajdzie jej męża? Czy aż Amby umrze?

Po jakichś dziesięciu, dwudziestu latach nawet ten dzień dobiegł końca i Malinda

udała się na spoczynek. Rzecz jasna, do północy zostało jeszcze kilka godzin,

udało się jej

jednak zasnąć. Siedem albo osiem razy. Gdy znowu się obudziła, zjawił się Pies,

który zapalił

świece i dorzucił drew do kominka, musiała jednak ponownie zapaść w drzemkę,

gdyż nagie

zauważyła, że stoi przy łóżku, spoglądając na nią z góry, jakby przebywał tu już

od wielu

godzin.

- - Kochanie! - wyszeptała. Nie poruszył się.

- - Dlaczego?

Jego głos brzmiał zgrzytliwie jak dźwięk piły trącej o stal.

- Co dlaczego?

- Dlaczego ja? Ty jesteś księżniczką, a ja zwykłym śmieciem. Czemu chcesz zbrukać swe piękne ciało dotykiem takiego plugawca?

Znowu popadł w nieprzyjemny nastrój. Wyciągnęła do niego ramiona, starając się

nie

zrzucić kołdry bardziej niż to konieczne.

- Chodź więc mnie splugawić. Oblizał wargi.

- - Dlaczego? - warknął raz jeszcze. - Czy to przez moje mięśnie? Czy o to ci chodzi?

Podobają ci się szerokie bary?

- - Uwielbiam twoje mięśnie, Psie, ale nie z ich powodu cię kocham. Chodź do

łóżka,

to powiem ci w czym rzecz. Szybko!

- - Chcesz, żebym zdmuchnął świece?

- - Nie - odpowiedziała, choć do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że ma wybór. Pies nie był w najmniejszym stopniu wstydliwy. Przyglądała się zafascynowana, jak odpina miecz, kładzie go ostrożnie na krześle, by był pod ręką, potem zrzuca płaszcz i pendent, które opadają na podłogę, a następnie robi to samo z kurtką, butami i spodniami. Na koniec rozwiązał sznurówki łączące rajtuzy z kubrakiem i zdjął oba te stroje, zostając jedynie w koszuli, tak krótkiej, że ledwie sięgała górnej granicy porastającego mu nogi srebrzystego meszku.

Malinda zapomniała o fakcie, że on może jej odpłacić tą samą monetą. Pies uniósł

narzuty i spojrzał na jej nagie ciało. Oj! Gapił się na nią tak, jakby nie

wierzył własnym

oczom albo chciał zapisać w pamięci wszystkie szczegóły. Malinda była

przekonana, że

rumieniec pokrył ją od stóp do głów.

- - Jesteś pewna? - warknął.

- - Pewna? Cała płonę, ty przerośnięty głąbie. Dawaj tu zaraz te mięśnie!

Uniosła się, złapała go za koszulę i pociągnęła na łoże, lecz nawet gdy wreszcie

wylądował obok niej i Malinda nakryła ich oboje narzutami, leżał tylko bez ruchu

niczym

gorąca zaspa, choć miała już wystarczająco dużo doświadczenia, by zauważyć, że

jego ciało

jej pragnie.

Odwrócił się od jej pocałunku.

- - Powiedz mi, dlaczego ja.

- - Dlatego, że ty to ty, idioto! Gdybym pragnęła przystojniaka, uwiodłabym Audleya, a on tej samej nocy wskoczyłby do łóżka z inną kobietą, prawda? Zima jest dobry do rozmów o polityce. Gdyby chodziło mi tylko o przelotną przygodę, poprosiłabym Zdolnego. Wybrałam ciebie, bo wiesz, co to ból.

Chrząknął.

- - Nie wiem, jakie brzemię dźwigasz - szeptała, starając się ściągnąć z niego koszulę w odpowiednio romantyczny sposób - i nie obchodzi mnie to. Potrafisz je utrzymać. Cierpisz.

Zdajesz sobie sprawę, że życie jest twarde i okrutne, a niekiedy wydaje ci się, że nie wytrzymasz już dłużej, zawsze jednak wytrzymujesz. Nigdy się nie załamiesz.

Jesteś silny,

Psie, i nie mówię tylko o twoich mięśniach. Jesteś mężczyzną, podczas gdy tamci

to jeszcze

chłopcy.

- - Mam zaledwie pięć miesięcy więcej od...

- - Masz dziesięć lat więcej, niż Audley będzie miał kiedykolwiek. Potrzebuję mężczyzny. A teraz mężczyzna leży obok mnie i oboje nie mamy na sobie ubrania. Zrób coś odpowiedniego. Jeśli zaraz mnie nie dotkniesz, będę krzyczała. - - Jestem śmieciem.

- - Kocham cię.

- - Przestań tak mówić!

- - Psst! No dobrze, jesteś śmieciem. Jesteś gównem. Do niczego się nie nadajesz.

Jesteś psem. Wynocha z mojego łoża, bydlaku. Idź po jakiegoś prawdziwego... Nagle rzucił się na nią z ustami, językiem, dłońmi, całym ciałem. Całował, ssał, ugniatał, naciskał, bez ostrzeżenia rozsuwając jej nogi. Stłumiła okrzyk bólu, kiedy wszedł w nią i zaczął pchać wściekle.

Po paru chwilach było po wszystkim. Osunął się na nią, dysząc niczym wyrzucona z wody ryba. Malinda pogłaskała go po spoconych włosach i czekała cierpliwie. Minęła chwila, nim z niej wyszedł. Jego ciężki oddech przeszedł wtedy w łkanie i na jej piersi skapnęły łzy.

Życie z Psem nigdy nie będzie przewidywalne. Wiedziała, że to była próba, zrozumiała z niej jednak tylko tyle, że gniew nie byłby odpowiednią reakcją. Pies zapewne pojął jeszcze mniej.

- - Nie powinienem był tego robić - wymamrotał.

- - Nie powinieneś - zgodziła się.

Spróbował się podnieść, lecz zacisnęła palce na jego włosach.

- - Ale zrobiłeś to, a ja się nie stłukłam i nadal cię kocham.

- - Muszę stąd iść. Masz rację. Jestem zwierzęciem.

- - Nigdzie nie pójdziesz. Kocham cię.

Uniósł głowę, nagle zaniepokojony.

- Nie możesz mnie kochać. Nie wolno ci! Zlizała mu z powiek łzy.

- - Ale cię kocham i nie możesz nic na to poradzić. A teraz będziesz musiał mi

wynagrodzić to, co przed chwilą zrobiłeś. Jestem obolała i będziesz musiał

działać bardzo

powoli. Możesz zacząć od razu.

- - Nie dam rady. Mężczyzna potrzebuje czasu.

- - A kobieta potrzebuje go jeszcze więcej. Zacznij od głaskania prawego ucha. Kiedy uznam, że poradziłeś sobie z tym zadaniem, udzielę ci dalszych wskazówek. Po długim czasie, gdy niebo za okiennicą już szarzało, Malinda obudziła się i zobaczyła, że Pies siedzi przy ostatniej dopalającej się na obramowaniu kominka świecy.

Choć było zimno, nie włożył ubrania. Pogrążył się w lekturze. Przesuwał palec

wzdłuż tekstu,

wykrzywiając wściekle twarz w wyrazie skupienia. Gdy wyczuł, że na niego patrzy,

cisnął

książkę na podłogę i natychmiast podbiegł do Malindy. Wyraźnie było widać, że

znowu jest

podniecony.

- - Jeszcze raz? - zapytał, unosząc narzuty.

- - Duchy, człowieku! Nie jestem pewna! Czy to możliwe? Trudziłeś się całą noc. Ile razy... - Leżał już jednak obok niej, odsłaniając w szerokim grymasie białe zęby. Wielu z nich brakowało, a inne były złamane. Zdała sobie sprawę, że Pies próbuje się uśmiechnąć, - No dobra - zgodziła się. - Zacznij delikatnie.

W świetle dnia, gdy służące ją ubierały, zobaczyła, że książka nadal leży na dywanie.

Poprosiła, by ją jej podały. Była stara, brudna i wystrzępiona - staroć kupiony za miedziaka.

Tytuł na okładce był wytarty, a strony tytułowej brakowało, poznała jednak Wiedzę tajemną, jeden z klasycznych zbiorów zaklęć, którego autorem był Alberino Veriano. Dzieło to napisano celowo mętnym językiem i zawarte w nim formuły dawno już były przestarzałe, nawet te, które miały kiedyś jakąś wartość. Nikt w dzisiejszych czasach nie uczył się magii z tej książki. Wstążką zaznaczono zaklęcie o nazwie „Wywoływanie duchów zmarłych”. Król winien być owczarkiem, nic wilkiem.

AMBROSE IV

Po dwóch dniach, jakby na potwierdzenie faktu, że tajemniczy Ukryty jest wiarygodnym prorokiem, Gwardia Królewska zniknęła z pałacu. Po jakimś czasie „Gazeta” doniosła, że Rada Regencyjna zdecydowała, iż najodpowiedniejszym miejscem pobytu dla Jego Królewskiej Mości będzie pałac Beaufort. Królewscy fechtmistrze musieli wszędzie podążać za monarchą, znajome błękitno-srebrne liberie ulotniły się więc z dnia na dzień.

Gwardziści księżniczki nadal doskonalili swe szermiercze umiejętności, korzystając z pomocy kilku rycerzy oraz prywatnych fechtmistrzów, którzy pozostali w Greymere. Malinda dowiedziała się o tym wszystkim od Arabel, która przybiegła do niej zrozpaczona, przycisnęła księżniczkę do bujnych piersi i rozpłakała się rzęsiście.

Guwernantką Jego Królewskiej Mości mianowano lady Cozen, a lady Arabel oznajmiono, że jej usługi nie są już potrzebne.

- On musi widzieć wokół siebie znajome twarze, a oni otoczyli go obcymi! - zawodziła. - Mogli pozwolić, żebym z nim pojechała, chociaż na kilka tygodni. Mogli też zapytać o zdanie siostrę dziecka, a przynajmniej ją o tym zawiadomić. Pocieszając starą przyjaciółkę, Malinda pomyślała, że pozbawieni twarzy „oni”, o których wszyscy mówili, to maska Granville’a. Miała teraz sprawiedliwy powód, by znienawidzić lorda protektora.

Kolej na nią przyszła po paru dniach. Gdy została wezwana przed oblicze Rady, nie była zaskoczona. Niemal codziennie któryś z jej fechtmistrzów przynosił jej ustną wiadomość od sir Węża. - Ukryty powiedział - mruknął Pies, włażąc do jej łóżka - „Przekaż jej, że Rada chce ją przesłuchać. Powiedz, że może mówić otwarcie o wszystkim, co działo się przed śmiercią jej ojca, ale nie wolno jej pisnąć ani słówkiem o tym, co wydarzyło się później.

Niech uważnie obserwuje Szczurzego Pyska. Będzie się ciskał, ale tak naprawdę jest po jej stronie”. Najbardziej uważać musisz wtedy, gdy będzie pocierał ucho. - - Kto to jest Szczurzy Pysk?

- Tego mi nie powiedział. To było wszystko. Czy możemy już o tym zapomnieć? Psu w głowie było tylko jedno.

Następnego ranka otrzymała wezwanie, z godzinnym wyprzedzeniem. Za długim stołem zasiadało ośmiu mężczyzn, lecz tylko trzech z nich było członkami Rady, reszta zaś inkwizytorami bądź zwykłymi urzędasami. Ten, którego przedstawiono jej jako sir Wrandolpha, z całą pewnością był Szczurzym Pyskiem, Malinda postanowiła więc nazwać dwóch pozostałych Dwunożną Myszą i Świnią. Obradom przewodniczył Świnia. Z początku zachowywali się przyzwoicie i zwracali do niej z szacunkiem. Siedziała pośrodku komnaty, na krześle pod baldachimem w królewskich barwach, a po obu jej bokach stali Zdolny i Audley. Na ławie przy kominku przysiadły Dian i siostra Moment. - - Czy Wasza Wysokość raczy poinformować Radę, kto wybrał na miejsce ślubu pałac Wetshore?

- - To była moja decyzja.

- - Czy Wasza Wysokość raczy poinformować Radę, czym był umotywowany ten wybór?

I tak dalej. Niektóre z pytań ją zaskoczyły. Przez długi czas wypytywano ją o śmierć ciotki Agnes. Nie mając w tej sprawie nic do ukrycia, odpowiadała szczerze. Pytania stopniowo stawały się coraz bardziej napastliwe. Czy potwierdza, że przygotowała te plany z ambasadorem Reinkenem i lordem szambelanem, którzy zginęli podczas masakry? - Nie widziałam ich ciał, ale poinformowano mnie o tym fakcie. Niemniej jednak, nasze rozmowy uwieczniono na piśmie i biuro szarnbelana może potwierdzić moje słowa.

Czy zechce wymienić wszystkie punkty, w których zmieniono jej propozycje?

Szczurzy Pysk podrapał się w ucho.

- Nie przypominam sobie szczegółów. Z pewnością nie wszystko odbyło się tak, jak tego początkowo chciałam. Czy możemy tu przynieść zapiski? Rzecz jasna, nie mogli. Zgodziła się, że ojciec czuł się poirytowany jej skąpstwem, wskazała jednak, iż zachował całkowitą kontrolę nad sprawami bezpieczeństwa. Opowiedziała wszystko, co zapamiętała z samego ślubu. Nie, w żadnej chwili nie została sam na sam z thegnem Leofhkiem, nawet po ceremonii. Opisała swą rozmowę z królem Radgarem.

- Czy Wasza Wysokość raczy poinformować Radę, ile czasu upłynęło od chwili jej zejścia z pokładu drakkara do zastrzelenia jej ojca? - zapytał Dwunożna Mysz. Naprawdę nazywał się marszałek Souris i był bystrym człowiekiem. Świnia był nadęty i niepewny siebie, a Szczurzy Pysk - czy to dlatego, że był jej potajemnym stronnikiem, czy ze zwykłej niekompetencji - ciągle wdawał się w nieistotne szczegóły, jednakże mały Souris, ze swym długim nochalem i nastroszonymi wąsiskami, był dziarski, obcesowy, niecierpliwy i zadawał najbardziej wnikliwe pytania. - - Tylko parę chwil - odpowiedziała. - Zdążyłam pokonać połowę długości pomostu... mniej więcej tyle, ile wynosi długość tej komnaty. - - Wasza Wysokość nie widziała samego strzału z łuku?

- - Sądząc po dźwięku, to była raczej kusza Nie widziałam jej w ogóle.

W oczach Dwunożnej Myszy pojawił się błysk.

- Czy Wasza Wysokość raczy wytłumaczyć Radzie, jak mogła nie zauważyć kuszy,

która musiała być już naładowana i gotowa do strzału? W otwartej łodzi? To

raczej nie jest

przedmiot, który można by ukryć w kieszeni.

Wynagrodziła go protekcjonalnym uśmiechem.

- Statek nie był pustyni pudełkiem, marszałku. Pełno na nim było skrzyń, lin, beczek i stert wyprawionych skór. Kuszę gdzieś ukryto. Zapewniam cię, że nie leżała na wierzchu.

Co się wydarzyło, gdy padł pierwszy strzał? Zbliżali się do grząskiego gruntu - Lis, Fitzroy i zemsta na Krommanie - jednakże bardzo wielu ludzi widziało, jak odjeżdżała na koniu z lordem Rolandem, nie mogła więc zaprzeczyć, że to on ją uratował. - - Czy nie możemy przejść do następnej sprawy? - poskarżył się Szczurzy Pysk, wydłubując z ucha woskowinę. - Czy oskarżona opowie sądowi, co się wydarzyło, gdy wróciła z kanclerzem do pałacu?

- - Sądowi? - Zerwała się z miejsca. - Oskarżona? Poinformowano mnie, że mam pomóc Radzie Regencyjnej w prowadzeniu śledztwa, a nie stanąć przed sądem. Księżniczka może uznać jedynie trybunał złożony z osób równych jej stanem. Wprowadzono mnie w błąd.

Odmawiam odpowiedzi na dalsze pytania.

Świnia i Dwunożna Mysz łypnęli spode łba na Szczurzego Pyska, który wsparł na stołe potężne łapska.

Malinda opuściła komnatę i nikt nie próbował jej zatrzymywać. Następnego dnia przybyła po nią grupa zbrojnych. Próbowali nie wpuścić jej fechtmistrzów do komnaty audiencyjnej, ustąpili jednak rozsądnie, gdy tylko pokazano im Wieczór i Chętnego, które były bardzo dobrze naostrzone. W środku okazało się jednak, że szacunek i uprzejmość należą już do przeszłości. Urzędników i inkwizytorów odesłano na tylne ławy, a pod drzwiami stali zbrojni, mający uniemożliwić jej opuszczenie sali. Malinda musiała stać, podczas gdy trzej członkowie Rady zasiadali na wspaniałych, podobnych do tronów krzesłach. Świnia i Dwunożna Mysz byli obecni, lecz Szczurzego Pyska zastąpił Rybiooki.

Malinda zaprotestowała przeciw tej zniewadze i zapowiedziała, że nie odezwie się ani słowem. Ukryty zapewniał, że Granville nie chce publicznego skandalu, ona jednak domyślała się, że sędziom nakazano wygrzebać jakieś kompromitujące księżniczkę fakty, co pozwoliłoby zmusić ją do małżeństwa. Trudno było zachować milczenie w obliczu potoku gróźb i obelg. Po kilku godzinach, gdy atmosfera w komnacie była bliska eksplozji, Rybiooki popełnił równie głupi błąd, jak wczoraj Szczurzy Pysk. Zagroził Malindzie zamknięciem w Bastionie.

Audley postąpił krok do przodu, a u wylotu pochwy błysnęło ostrze miecza. - Tylko spróbuj wydać taki rozkaz, mój panie - warknął Audley. - Nie zdążysz go dokończyć.

Świnia poderwał się z krzesła.

- Straż, wyprowadzić tych dwóch ludzi!

Strażnicy skupili spojrzenia na Audleyu, być może przekonani, że Zdolny jest zbyt młody, by stanowić poważne zagrożenie, jednak drugi fechtmistrz podbiegł do Świni i wsunął mu Chętnego między nogi.

- Lepiej uważaj, mój panie - ostrzegł go z powagą w głosie. - Ten miecz jest bardzo ostry.

Świnia miał za plecami tron i nie mógł się cofnąć. Jego zbrojni złapali za miecze, lecz krzyknął do nich, zakazując im się ruszać.

- - Nie ujdzie warn to na sucho! - zagroził grubas. Jego zwykle rumiana twarz pobladła niczym prześcieradło i spływał po niej pot. - - Bezpieczniej byłoby wspiąć się na koniuszki palców, mój panie. - Zdolny uniósł lekko miecz. - Jeszcze wyżej? Tak jest lepiej. A teraz jestem przekonany, że zamierzałeś zakończyć posiedzenie? Czy Jej Wysokość może się oddalić razem z eskortą? Świnia skinął głową.

- Powiedz to głośno, mój panie.

Grubas wydał piskliwym głosem stosowne polecenia. Malinda ruszyła za swym orszakiem w stronę wyjścia. Zdolny odsunął się od niego, pokłonił i popędził za pozostałymi.

Trzymał jednak w dłoni Chętnego i skinieniem miecza kazał stojącym pod drzwiami zbrojnym zejść mu z drogi. Usłuchali go bez oporów. Następnie pobiegł za podopieczną, zostawiając drzwi otwarte, by wszyscy słyszeli jego śmiech. Malinda dowlokła się z trudem do komnat, walcząc z koszmarnym bólem głowy. Oznajmiła wszystkim, że musi się położyć, po czym zrobiła tak, jak zapowiedziała. Audley przysłał tajnym przejściem Psa, żeby pośpieszył jej z pomocą. Szczerze mówiąc, Pies nie radził sobie za dobrze ze spokojnym leżeniem i trzymaniem jej w objęciach, czego akurat potrzebowała, po chwili jednak poczuła się lepiej i pozwoliła mu przejść do tego, z czym radził sobie świetnie. To również jej pomogło.

Gdy zapadała noc, odesłała go, doprowadziła się do porządku i zadzwoniła po pokojówkę. Na wezwanie stawił się dowódca Audley. W ręku trzymał nakaz, z którego zwisała pieczęć. W jego ciemnych oczach dostrzegła niepokój. - - To dekret Rady, Wasza Miłość. Oddano na twój użytek królewską rezydencję.

Podczas podróży ma ci towarzyszyć eskorta Straży Domowej. Wyruszamy jutro z

pierwszym

brzaskiem.

- - Dokąd?

- - Do jakiegoś miejsca zwanego Ness Royal, Wasza Miłość. Zima mówił, że to gdzieś nad morzem, na północny wschód...

- - Wiem, gdzie to jest.

Co dziwne, nie przerażała jej perspektywa uwięzienia w zapyziałej dziurze, jaką

było

Kingstead. Ta myśl wydała się jej nawet atrakcyjna. Jej wspomnienie o Ness Royal

spowijała

złota mgła nostalgii za dzieciństwem, a do tego Malinda czuła się podekscytowana

myślą, że

będzie mogła swobodnie spotykać się z Psem. Każde miejsce wydawałoby się jej

obecnie

lepsze niż dwór.

Audley wyglądał na bardzo zagubionego.

- - Jak brzmią twoje rozkazy, pani?

- - A jaki mam wybór?

- - Pewnie podporządkować się albo uciec.

Ucieczka nie wchodziła w grę. Malinda nie miała dokąd się udać. - Nie przypuszczam, by na Ness Royal groziło mi większe niebezpieczeństwo niż tutaj. Jestem też pewna, że wy będziecie tam mniej narażeni. Audley przygryzł wargę.

- - Pod warunkiem, że tam dojedziemy.

- - Och! Rozumiem. - Nic dziwnego, że się bał. Podróż na północ będzie trwała trzy albo cztery dni. Niektóre odcinki drogi wiodły przez dzikie, otwarte tereny, na których doktryna Sian nie zda się im na wiele. Malinda mogła po przybyciu na miejsce mieć o czterech fechtmistrzów mniej niż na początku drogi. - Potrzebna mi rada Ukrytego. Pies poszedł poćwiczyć szermierkę, możliwe więc, że już się z nim spotkał. Jeżeli nie, lepiej znajdź go jak najszybciej.

Wiadomość straszliwie podekscytowała jej fraucymer. Dian oznajmiła, że z pewnością pojedzie z Malinda na Ness Royal, by odwiedzić rodzinę. Nawet Arabeł nie wykluczała tej możliwości, choć uprzednio czulą się tam okropnie. Dworki nie byty pewne, a siostra Moment potrzebowała pozwolenia przeoryszy. Gdy kobiety zaczęły się pakować, zapanował straszliwy chaos. Kufry znoszono jeden po drugim do stajni, gdzie ładowano je na wozy.

Nie było głosów sprzeciwu, gdy Jej Wysokość oznajmiła, że uda się na spoczynek wcześniej, a nawet odesłała pokojówki, zapewniając, że wystarczy jej pomoc Dian.

Gdy tylko drzwi się zamknęły, Malinda zaczerpnęła głęboko tchu i oznajmiła:

- Ukrywałam coś przed tobą.

Przyjaciółka uściskała ją, uśmiechając się szeroko. - - Jeśli chcesz mi powiedzieć, że się zakochałaś, to nie ma w tym żadnej tajemnicy.

Już od tygodni miałaś słońce w oczach.

- - Och! - Malinda poczuła się poirytowana. - To nie trwa od tygodni... - - Rozświetlałaś cały świat! Nie sądzę, by ktokolwiek inny to zauważył, aleja za dobrze cię znam. A ponieważ twoi fechtmistrze nie podglądają cię przez szpary pod drzwiami i dziurki od kluczy, potrafię się domyślić, kto to. Gratuluję! - - Potrafisz?

- - Och, tak! Jest śliczny. Zazdroszczę ci.

Nikt nigdy nie nazwałby Psa ślicznym, chyba żeby założyć mu worek na gfowę.

Malinda potrząsnęła głową.

- - Zgaduj jeszcze raz!

- - To nie dowódca?

Dian wydęła wargi i uśmiechnęła sie z mądrą miną. - Och, no cóż, jest bardzo bystry i... On też nie? Ten młody łotrzyk? Podobno robi igłą najszybciej w całym pałacu, ale nigdy bym nie przypuszczała... Drzwi uchyliły się na tyle, by przepuścić Psa i jego wierny pałasz. Fechtmistrz zamknął je cicho za sobą. Uśmiech Dian zniknął bez śladu. - - To bardzo potężny mężczyzna - wyszeptała dzielnie. Pies łypnął na nią spode łba, wysunął wydatny podbródek, podszedł do Malindy i wsunął jej w ręce czerwoną różę.

- - Dziękuję, kochanie - rzekła, jakby robił to codziennie, po czym podała mu usta do pocałunku. Miała nadzieję, że ukrywa zdumienie lepiej niż Dian. Czy to był jego pomysł, czy też podsunęli mu go pozostali?

Pozostało tajemnicą, co Dian mogła powiedzieć potem, gdyż Pies odsunął fragment ściany, wpuszczając do komnaty pozostałych gwardzistów księżniczki. Towarzyszył im zupełnie nieoczekiwany gość: nie Ukryty, jak spodziewała się Malinda, lecz człowiek, którego pseudonim powinien brzmieć Kośba. Był prawie dwadzieścia lat starszy od reszty obecnych, a zamiast karmazynowych szat włożył zwykłe ubranie, lecz mimo to lord Roland pozostawał mężczyzną, przy którym Audley wyglądał tylko na ładnego chłopca.

Pokłonił się

nisko Malindzie, która cmoknęła go w policzek.

- - Przez długi czas błędnie cię osądzałam, panie. Teraz doceniam twą niezwykłą lojalność i wstyd mi, że w ciebie wątpiłam.

- - Miałaś rację, nie ufając mi, Wasza Wysokość. Zawsze byłem wierny przede wszystkim twemu ojcu. A teraz tę wierność odziedziczył twój brat. Twój młodszy brat.

Jego uśmiech był równie groźny, jak miecz z kocim okiem, który miał u boku. - - Między jego a moimi interesami nie ma i nigdy nie będzie żadnej rozbieżności.

- - Byłem tego pewien, lecz mimo to słyszę to z radością. - - Spocznij, proszę, Ekscelencjo. - Zaprowadziła go do krzesła i usiadła na sąsiednim.

Pozostali podeszli bliżej.

- - A co się stanie z twoją wiernością, jeśli Granville zdoła przekonać Parlament, by go legitymizował?

Lord Roland omiótł wzrokiem obecnych, zatrzymując z wahaniem spojrzenie na Dian.

Nawet siedząc, dominował nad całą komnatą.

- Rzecz jasna, Jego Ekscelencję zachęca się, by jak najszybciej zwołał Parlament w tym właśnie celu.

Malinda wyczuła ukryty pod osobistym urokiem unik. Było to tak, jakby w rozświetlonej promieniami słońca sadzawce czaił się jakiś straszliwy wodny potwór.

- - A kto dokładnie go zachęca?

- - Ja i wielu innych wiernych stronników - odparł spokojnie kanclerz. - Niestety, twój królewski ojciec zostawił mu w spadku pełny skarbiec... jestem pewien, że wiesz, iż żaden król Chivialu nie może pobierać podatków, dopóki nie otrzyma od Parlamentu stosownego upoważnienia zwanego „kredytem”. Rada Regencyjna dysponuje bogactwem domów żywiołów i jak na razie nie potrzebuje kredytu, ta sytuacja nie może się jednak utrzymać długo. Wznowiono wojnę baelijską, a lord protektor musi również utrzymywać armię stacjonującą w Wylderlandzie, oraz oddziały, które przyprowadził ze sobą na południe. Nim nadejdzie zima, zabraknie mu pieniędzy.

Kanclerz sparował jej pytanie, zamiast na nie odpowiedzieć.

- A czemu nie może rozwiązać jeszcze kilku magicznych zakonów? Lord Roland uśmiechnął się. Nie był to uśmiech, który przyjemnie byłoby zobaczyć u przeciwnika.

- - Miałby wznowić Wojnę Potworów? To wymagałoby pomocy sir Węża i jego

towarzyszy albo powołania nowej grupy podobnych śmiałków. Nie obeszłoby się też

bez

białych sióstr, a mam powody podejrzewać, że matka przełożona nie jest zbyt

skora do

współpracy. - Pokręcił głową ze smutkiem i dezaprobatą. - Co więcej, lord

protektor nie

zechciał skorzystać z opieki Gwardii Królewskiej. Jego najemnicy dzielnie się

sprawują na

polu bitwy, ale brak im subtelności, niezbędnej, by radzić sobie z potworami i

innymi

zdradzieckimi wrogami.

- - Nie odważy się na to?

- - Powiedzmy, że z pewnością wolałby tego uniknąć, jeśli ma choć odrobinę rozumu.

A ma. To bystry człowiek, Wasza Miłość. Obawia się zwołania Parlamentu, gdyż zdaje sobie sprawę, że nastroju tego ciała nigdy nie sposób przewidzieć. Wracając do twego pierwszego pytania, dlaczego zachęcam go, by to uczynił? Po pierwsze, dlatego iż jest wysoce nieprawdopodobne, by udało się uchwalić ustawę legitymizacyjną. Pomyśl o swym byłym narzeczonym, Jego Miłości De Mayes. - Roland przerwał na chwilę, by się przekonać, czy Malinda za nim nadąża. Nie nadążała. - Dopóki nie osiągnie pełnoletności, matka reprezentuje go jako regentka. Jest jednym z największych właścicieli ziemskich w kraju i choć nie może jeszcze zająć należnego mu miejsca w Izbie Lordów, jego matka jest w stanie wpłynąć na wielu parów, którzy są jego krewnymi bądź dzierżawcami. Kontroluje też około dwudziestu miejsc w Izbie Gmin. Ma również jednak dwóch starszych braci z nieprawego łoża. Wydaje ci się, że jego matka poprze legitymizację lorda Granville’a? Wielu parów ma synów, do których woleliby się nie przyznawać. Mógłbym mówić dalej, Wasza Wysokość, ale rozumiesz w czym rzecz. Legitymizacja stworzyłaby stanowczo zbyt wiele możliwości wykorzystania jej jako precedensu. Jest możliwa, ale mało prawdopodobna. Wyjaśnienie brzmiało przekonująco, lecz nie przyniosło jej pociechy. Więcej smoków budziło niż pozbawiało życia.

- Jeśli sprawa zostanie wniesiona pod obrady Parlamentu - kontynuował kanclerz - musiałbym powtórzyć słowa, które usłyszałem od twego czcigodnego ojca niedługo przed jego śmiercią. Rzekł wtedy, że lord Granville jest znakomitym żołnierzem, lecz stanowczo zbyt bezlitosnym człowiekiem, by mógł zostać władcą, i że jeśli jego lordowska mość zdobędzie kiedyś absolutną władzę, wkrótce zacznie traktować Chivian równie okrutnie jak Wyldów. Nie mógłbym służyć takiemu królowi, Wasza Wysokość. Pokiwała głową, by podziękować mu za to zapewnienie.

- - Sądzisz, że zadowoli się pozycją lorda protektora? - - Dopóki pozostajesz następczynią tronu, tak. Alternatywą jest wojna domowa, która pozwoliłaby mu zdobyć koronę siłą, a po co miałby podejmować takie ryzyko, skoro i tak już ma władzę? Może wyeliminować cię bezboleśnie poprzez małżeństwo z cudzoziemcem, a księcia Courtneya zamierza zneutralizować, wplątując go w sprawę zagadkowej śmierci jego matki. Lord Granville jest wystarczająco inteligentny, by rozumieć, że księcia nie wolno nie doceniać. Jest również wystarczająco próżny, by wierzyć, że potrafi bez trudu kompetentnie sprawować rządy przez cztery albo pięć lat. Niewykluczone zresztą, że ma rację. Gdyby po takim okresie Jego Królewskiej Mości stało się coś złego, Parlament niemal z pewnością zaakceptowałby przewrót.

A ona przebywałaby w jakimś dalekim kraju, wydając na świat czwarte albo piąte dziecko.

- Jak mogę pomóc Amby’emu dożyć wieku dojrzałego? Sławny szermierz po raz kolejny sparował jej atak.

- Musimy zaczekać na decyzję Parlamentu, pani, licząc na jego dobre intencje. Chcę jego zwołania przede wszystkim dlatego, że może unieważnić testament twego ojca i mianować cię regentką. Bardziej prawdopodobne moim zdaniem jest, że deputowani spróbują przywrócić Radzie postać, którą chciał jej nadać Ambrose, usuwając większość kontrolujących ją obecnie sługusów Granville’a. Ja i inni do mnie podobni mamy obecnie bardzo niewielkie wpływy, a ponadto w każdej chwili grozi nam, że zostaniemy całkowicie usunięci. Parlament z pewnością zechce, by wydano cię za Chivianina, zamiast wysyłać na wygnanie.

Malinda popatrzyła na swych towarzyszy. Słowa lorda Rolanda były pocieszeniem dla niej, lecz nie dla jej fech(mistrzów. Wszyscy mieli ponure miny. - - To znaczy, że musimy grać na czas? Radzisz mi, bym pogodziła się z wygnaniem na Ness Royal?

- - Nie potrafię ci zasugerować nic lepszego - odparł z westchnieniem lord kanclerz. - Ucieczka za morze byłaby katastrofą dla twojej sprawy, a poza tym jest niemożliwa, dopóki Baelowie utrzymują blokadę. Jeśli nie podporządkujesz się nakazowi, zostaniesz aresztowana, co dla twych czterech dzielnych obrońców będzie oznaczało śmierć. - Popatrzył na najmłodszego z nich. - Sir Zdolny, tobie już grozi aresztowanie, z powodu tego, jak dziś potraktowałeś sir Hilaire’a. Szkoda, że tego nie widziałem! To zdumiewające, że uszedłeś karze.

Chłopięcy uśmiech Zdolnego rozświetlił całą komnatę.

- Bał się, że jeśli uniosę miecz, ujdę z czymś innym na jego czubku!

Roland roześmiał się razem z pozostałymi, wszyscy jednak szybko umilkli.

Powrócił

niepokój.

- Podróż z całą pewnością będzie niebezpieczna. Słyszałem, że twoja eskorta ma się składać z czterech domowych lansjerow oraz trzydziestu konnych łuczników z oddziałów Czarnych Jeźdźców, pod dowództwem samego marszałka Sourisa. Popatrzył pytająco na Malindę.

- - Czy on nie zasiadał w komisji, która mnie przesłuchiwała? Mały, długonosy, bardzo wojowniczy? - Dwunożna Mysz. - To chyba inteligentny człowiek. - - Masz rację. Jego Czarni Jeźdźcy to jedna z najbardziej szanowanych kompanii najemników w całej Euranii. Wyuczyli się swego fachu podczas fitaińskich wojen.

W

Wylderlandzie Souris byt prawą ręką Granville’a.

- - Mały Rzeźnik?! - zawył Zima. - Już po nas!

- - Mam nadzieję, że nie. Chciałbym ci coś zasugerować. Przez kilka pierwszych godzin nic nie powinno się wydarzyć. Będziecie przejeżdżali tuż obok Beaufort. Jeśli wyślę słówko sir Dominicowi, z pewnością przydzieli ci w charakterze eskorty, powiedzmy, tuzin fechtmistrzów. Na pewno wszyscy wariują tam z nudów, pilnując małego chłopca pośrodku wielkiej łąki. Szesnastu fechtmistrzów powinno wystarczyć, by zniechęcić Sourisa do podejmowania jakichś prób podczas podróży.

Malinda nie wyczuwała u swych żołnierzy oznak entuzjazmu. - Z całym szacunkiem, Ekscelencjo - zaczął Audley - lord protektor poprzysiągł, że rozwiąże Gwardię. Może to uczynić jedynie siłą, a Jej Wysokość nie jest pierwszą podopieczną królewskich gwardzistów. Czy komendant zaryzykuje podział sił i wyśle jedną trzecią swych ludzi w tak niebezpieczną podróż? Być może o to właśnie chodzi lordowi protektorowi. Mógłby za jednym zamachem pozbyć się nas czterech i znacznej części Gwardii. Być może Jej Wysokości również.

Zima wziął nakaz z dłoni Audleya. Durendal wykrzywił wściekle twarz. - - Nie chciałbym uwierzyć, że nawet Granville byłby zdolny do czegoś takiego. - Był jednak wyraźnie zbity z tropu i gotowy przyznać się do tego głośno. - Czarni Jeźdźcy są dobrzy, ale to nie nadludzie. Szczerze mówiąc, dowódco, stojące przed tobą zadanie jest niemal niewykonalne. Czterech ludzi nie zdoła walczyć z całym państwem. Jeśli wasza podopieczna nie usłucha nakazu, zostanie uwięziona albo wyjęta spod prawa. Dokąd mogłaby uciec, gdzie moglibyście ją ukryć? Jeśli nikt z was nie ma lepszego... - - Cicho! - przerwał mu Pies.

Z pewnością minęło już wiele lat, odkąd ktokolwiek ośmielił się odezwać takim tonem do lorda Rolanda. Kanclerz wybałuszył oczy. Zima położył nakaz na obramowaniu kominka i czytał go w blasku świecy. Kiedy dotarł do końca, zaczął drugi raz od początku. Ogryzał paznokieć, choć Malinda sądziła, że wyleczyła go już z tego nawyku. Kanclerz wzruszył ramionami.

- - Chciałem tylko powiedzieć, że...

- - Cicho! - powtórzył Pies, tym razem głośniej. Roland przymrużył oczy. Zapadła pełna zakłopotania cisza. Wszyscy udawali, że nic się nie stało.

Po chwili Zima spojrzał z zamyśloną miną na Malindę.

- - Jest tu napisane, że musisz się jutro przenieść na Ness Royal, pani.

Niedługo to

jutro zmieni się w dzisiaj.

- - Zgadza się.

- - I że będzie ci przydzielona eskorta. -Tak.

- - Ale nie jest napisane, że musisz z niej skorzystać.

- - Chyba mam sklerozę! - zawołał Roland po pełnej napięcia chwili.

- - Ja też - zgodził się Audley - a jestem tylko rok starszy od niego.

- Nic nie rozumiem - warknął Pies. Zdolny poklepał go po ramieniu.

- Nie przejmuj się, koniu. Jeśli będzie trzeba kogoś zabić, powiemy ci o tym.

Poza tym

cały czas rób to, co ci każe Jej Wysokość.

26

Shazatcś mnie no wegetację na tej straszliwej, jałowej, nawiedzanej, niegościnnej, smaganej sztormami skale w towarzystwie bandy podludzhicb, monstrualnych, plugawych, prymitywnych stuźącycb.

LADY GODELEVA,

W LIŚCIE DO KRÓLA AMBROSE’A IV TRZECIOKSIĘŻYC 354

To była powtórka z jazdy do Żelaznego Dworu, tyle że Ness Royal leżało przeszło

dwa razy dalej. Zaczęło się jak podczas Nocy Psów - zbiegowie wymknęli się

tajnym

przejściem do budynku przystani. Sir Zwycięzca stał na molo w towarzystwie kilku

przewoźników, którzy przetransportowali ich w dół strumienia, w miejsce gdzie

czekali z

końmi Wąż i Bykowiec.

- Niechaj ci przypadek sprzyja! - zawołali na pożegnanie rycerze i uciekinierzy pognali przed siebie nieoświetlonymi, brukowanymi zaułkami Grandonu. Gdy wzeszło słońce, byli już dziesięć mil od miasta i pędzili na łeb, na szyję, dosiadając wypoczętych wierzchowców - jedna księżniczka, jedna dama do towarzystwa, czterech zbrojnych mężczyzn i ani jednego zwierzęcia jucznego. Arabel i Moment zostały w pałacu i miały ich jak najdłużej osłaniać. Miną godziny, nim rząd się dowie, że Malinda uciekła, a mogą upłynąć dni, nim się zorientuje, dokąd odjechała.

Nawet Audley, którego obowiązkiem było martwić się o wszystko, wkrótce zgodził się, że ucieczka się powiodła. Był również zmuszony przyznać, że szybkość grupy wyznacza najwolniejszy koń i w związku z tym niewielka garstka jeźdźców porusza się szybciej niż wielka banda. Pogoda była piękna, drogi w dobrym stanie, a zbójcy z pewnością nie zaczepią czterech fechtmistrzów. Nie musieli zabijać siebie ani swych wierzchowców bohaterskimi wyczynami, mogli więc spokojnie cieszyć się podróżą. Malindę bardzo kusiło, by zajrzeć do Beaufort i sprawdzić, jak się ma Amby, wiedziała jednak, że zdenerwowałaby go tylko, a poza tym zwłoka mogłaby się okazać ryzykowna. Wieczorem pierwszego dnia poczuła podobną pokusę, gdy mijali Oakendown, sławne drzewne miasto białych sióstr, to jednak wymagałoby jeszcze większej zwłoki. Jej ciekawość będzie musiała zaczekać na szczęśliwsze czasy. Jedno doświadczenie z przydrożnymi gospodami było pouczające, lecz powtarzanie go stanowiłoby ryzykowny przejaw chorobliwych upodobań. Gdy zbliżał się zmierzch, poleciła Audleyowi, by wypytał o nazwiska miejscowych właścicieli ziemskich, jednakże Zima, ta niewyczerpana krynica informacji, przypomniał sobie, że kasztelan diuka z Eastfare, Valglorious, jest rycerzem Zakonu. Nie musieli nawet nadkładać zbytnio drogi.

Stary sir

Vincent i jego gościnna żona uradowali się na wieść, że księżniczka stanie u nich na noc.

Rankiem następnego dnia wręczył Audleyowi listę innych rycerzy, którzy mieszkali wzdłuż ich trasy. Drugiego wieczoru posłużył im gościnnością sir Havoc, który zrealizował marzenie każdego fechtmistrza i ożenił się z dziedziczką zarówno piękną, jak i bogatą. Jego dom na brzegu Knosh nie był może pałacem diuka, znacznie jednak przewyższał gospodę „Pod Królewską Głową” w New Cinderwich. Wieczorem trzeciego dnia uciekinierzy dotarli na Ness Royal.

Fechtmistrze przez całą drogę niemal nie mówili o niczym innym. Wyciągnęli z kobiet wszelkie możliwe informacje o wyspie. Podobno urodził się na niej sam Ranulf, a z pewnością od wielu stuleci była własnością jego potomków. Przez większą część owego czasu służyła jako miejsce zsyłki dla osób o niepewnej wierności - książąt i im podobnych, których należało izolować, nie wtrącając ich do więzienia, co byłoby kłopotliwe. Prowadziła tam tylko jedna droga, a to pozwalało władzom sprawdzać wszystkich, którzy odwiedzali wyspę, i w skrajnych przypadkach w ogóle zablokować do niej dostęp. - Jej najsławniejszą lokatorką była królowa Adela - oznajmiła Malinda, - Słyszeliście o niej?

Rzecz jasna, najlepszą pamięcią wykazał się Zima.

- - To była pierwsza panująca królowa Chivialu. - - Zgadza się. Ale kilka miesięcy po śmierci jej ojca jej mąż ogłosił, że jest obłąkana, i zamknął ją na Ness Royal. Po jego śmierci jej syn kontynuował tę tradycję. Fechtmistrzom nie spodobała się ta opowieść. Czy Granville dobrze znał historię swej rodziny?

- To jest Wartownia! - zawołała Malinda, przekrzykując huragan. - A to z tyłu, co wystaje w górę, to samo Ness. Jedziemy!

Kopnęła znużonego wierzchowca, wyduszając z niego resztki sił. Przez godzinę jechali porośniętą krótką trawą równiną, która wydawała się równie nieograniczona jak wiatr i bezkresna jak jasnobłękitne niebo. Wszyscy byli zmęczeni. Nawet fechtmistrzom niekiedy się to zdarzało. Ścieżka opadała nagle, prowadząc do skupiska zwietrzałych, kamiennych budynków, za którymi teren to się podnosił, to opadał, tworząc dziwaczne fale. Morza nie było widać, lecz wszystko przesycała jego ostra woń. Choć na Ness Royal mieszkało około dwustu ludzi, nie było w jego okolicy przystani ani pól, które mogłyby zapewnić im utrzymanie, a także bardzo niewiele pastwisk. Produkowano tu wyłącznie dzieci i eksportowano jedynie młodzież. Gdy król potrzebował służących do swego wielkiego domu, mieszkańcy stawali się kucharzami, paziami, pomywaczami, lokajami albo stajennymi. Gdy lordowie i damy odjeżdżali, a o wyspie ponownie zapominano, mieszkańcy żyli ze swych niewielkich ogródków, a gdy seneszal składał zamówienia, również ze strzecharstwa, ciesielstwa i murarstwa. Większość pieniędzy przeznaczanych przez Skarb na remonty zamku lądowała rzecz jasna w kieszeni seneszala, niemniej jednak obecny nadzorca był fenomenalnie uczciwy, aczkolwiek nie z własnej woli.

Zwał się sir Thierry. Stracił nogę jako rycerz chorąży podczas wojny isilondzkiej i był teraz zrzędliwym staruszkiem, zgorzkniałym z powodu kalectwa, nieszczęśliwego małżeństwa i uporczywej niemożności zdefraudowania z przeznaczonych na konserwację środków sumy wystarczającej na zabezpieczenie sobie starości gdzieś daleko stąd. Poprzedników Thierry’ego ignorowano całymi latami, jego zaś ciągle odwiedzali rewidenci, a z pałacu napływały ostro sformułowane pisma, domagające się sprawozdań. W końcu doszedł do wniosku, że biurokraci z Greymere używają czarów, by śledzić każdy jego krok, prawda jednak wyglądała tak, że matka Dian meldowała listownie o wszystkich jego poczynaniach i zaniedbaniach córce, ta zaś powtarzała wszystko Malindzie, która z kolei zatruwała tym życie lordowi szambelanowi.

Matka Dian nigdy jednak nie interesowała się stanem Wartowni i budowla popadła w

ruinę. Okna zabito deskami. Drzwi kołysały się na wietrze, skrzypiąc

przeraźliwie, a

dziedziniec zarósł chwastami. Używanym na Ness Royal kamieniem był szary margiel

-

surowiec miękki i łatwo ulegający wietrzeniu. Połowa murów w każdej chwili mogła się całkowicie zawalić, a większość strzechy zniknęła. - Stać! - wrzasnął Audley i wszyscy ściągnęli wodze. - Cały kompleks z pewnością zostanie wyremontowany. Zbadajmy go, dopóki mamy okazję. Chcę, żeby każdy z was umiał się tu poruszać ciemną nocą i z zawiązanymi oczyma. Spojrzał na Malindę, poniewczasie pytając ją o pozwolenie. - Proszę bardzo! - zgodziła się. - Popilnujemy z Dian koni. To jedna z rzeczy, które wychodzą mi najlepiej. Nie, to był żart. Idźcie. - Wysunęła stopy ze strzemion, wydając z siebie żałosne „Uuuf’, gdy Pies zdjął ją z siodła. - Dziękuję, kochanie. Gdyby nie ty, siedziałabym tu aż do śmierci.

Zdolny, Audley i Zima oddalili się biegiem. Zmęczone wierzchowce nie zamierzały nigdzie iść i można je było spokojnie ignorować. - Wszystko tu się zmniejszyło! Kiedyś było znacznie większe. -Tak?

Dian demonstracyjnie patrzyła w inną stronę.

Malinda odwróciła się we wskazanym kierunku i ujrzała Psa, który leżał na brzuchu pośród ostów i pokrzyw, a głowę miał wtuloną w ziemię. Co powinna zrobić?

Podeszła do

niego i uklękła.

- Psie?

Uniósł głowę, po czym dźwignął się powoli na kolana. Oczy, zupełnie białe w blasku słońca, miał szeroko wybałuszone ze... strachu? Grozy? Objęła go ramionami. Zwykle czuła się wtedy, jakby ściskała dąb, teraz jednak Pies dygotał. - - Psie! Co się stało? Zęby mu dzwoniły.

- - Powiedz mi.

- Fale. Słyszę fale. Nie wiedziałem, że będzie je tu słychać! Mówił szeptem, choć Dian taktownie się oddaliła i w pobliżu nie było nikogo poza Malindą. Jak mógł mieć w oczach strach, jeśli nie bał się przebicia serca mieczem?

- Na całej wyspie słychać je nieustannie. Nigdy nie cichną. Szum morza nie

wyrządzi

ci krzywdy.

- To śmierć!

- Boisz się, że coś ci się stanie? -Nie. Widziałem jak... kiedyś... kiedyś...

Przytuliła go

jeszcze mocniej.

- - Nieważne, co widziałeś. To na pewno było dawno temu. Potrzebuję cię, Psie. Twoja podopieczna jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje cię. Kobieta, która cię kocha, potrzebuje twojej opieki. Nawet jeżeli nie potrafisz odwzajemnić jej uczucia... - - To boli! - Z trudem zaczerpnął tchu. - Nie chodzi o fale. Nie o to miejsce.

Zaczęło

się już przed wieloma dniami. To boli!

- - Co cię boli?

- Ty! - Słowa wylały się z niego potokiem w najdłuższej przemowie, jaką słyszała z jego ust. Luki w uzębieniu dodatkowo utrudniały zrozumienie jego gardłowego warkotu. - Pragnę cię zamknąć w piwnicy, gdzie nikt nie mógłby cię zobaczyć ani skrzywdzić. Chcę zabić każdego mężczyznę, który się do ciebie zbliży, ale chciałbym też, byś była szczęśliwa i cały czas się śmiała, a nie mogę mieć obu tych rzeczy naraz. Nie mogę być zawsze u twego boku. Cierpię straszliwe męki, gorsze niż wtedy... niż kiedykolwiek. Pragnę służyć ci w każdej minucie swego życia. Najbardziej jednak pragnę tego, byś mnie chciała, a wiem, że nie jestem godny patrzeć na twój cień. - Jego bezbarwne oczy były szeroko wytrzeszczone z bólu.

- Czy to jest miłość?

- Tak. - Malinda pomyślała, że na mężczyznę miłość faktycznie może tak działać.

- I

ona rzeczywiście boli. Byłabym szczęśliwa nawet w piwnicy, gdybyś tylko był ze

mną. Drżę

na myśl, że coś może ci się stać. Nie czuję się ciebie godna, Psie. Martwię się

o ciebie cały

czas, gdy nie jesteś ze mną. Ale są również chwile szczęścia, prawda? Kiedy

jesteś ze mną,

radość wypełnia mnie tak bardzo, że wydaje mi się, iż pęknę. Nie chcesz, żebym

cię odesłała

tylko dlatego, że to boli, prawda?

- - Nie chcę.

- - To właśnie jest miłość, Psie. Kocham cię.

- - Ja też cię kocham. Jesteś szalona.

Pocałował ją. Pocałunek był bardzo długi dla dwojga ludzi klęczących na twardej ziemi, a poza tym księżniczka nie powinna się tak zachowywać pośrodku dziedzińca, czuła jednak, że Pies jej potrzebuje, i ona również go potrzebowała. Jeśli Dian i fechtmistrze ich widzieli, nie przerywali im taktownie. Stopniowo dygotanie ustało. W końcu Pies spojrzał na nią speszony i wstał nagle, unosząc Malindę.

- Przepraszam! - warknął z odpowiednią do sytuacji miną zbitego psa.

Przytuliła się do niego.

- Nie ma za co - wyszeptała w bok jego szyi. - Zupełnie nie ma. Powiedział, że ją kocha] Wreszcie przekroczył most. Wkrótce zaufa jej na tyle, by wyznać, dlaczego prześladują go smoki, które brzmią jak fale niosące śmierć. - To droga do Baelijskiej Wanny - oznajmiła Dian, gdy opuścili już Wartownię. Ścieżka schodziła do jaru, który jednak wkrótce otwierał się, przechodząc w półkę biegnącą nad stromym urwiskiem opadającym ku ciemnym, spienionym wodom. Przepływające przez kanion faJe przypominały monstrualne wargi przesuwające się nad kamiennymi zębami.

Omywały wysokie skalne kominy i z głośnym szumem wypełniały jaskinie. Żałobny głos morza i wrzaski ptactwa odbijały się echem od srebrzystych ścian, powodując, że konie drżały z niepokoju. Przed nimi, jeszcze niżej, szlak dochodził do rozklekotanego drewnianego mostku opadającego ku porośniętej zielskiem skalnej kolumnie, która sterczała pośrodku kanału. Drugi odcinek prowadził do następnej iglicy, a trzeci wznosił się stromo ku przeciwległemu brzegowi.

Podczas jazdy na północ Malinda opowiadała im tę historię trzy razy:

- Z urwisk nie schodzi żadna ścieżka, a zresztą nie można do nich przybić łodzią, bo Ness ze wszystkich stron otaczają rafy. Można tam dotrzeć jedynie przez most nad rozpadliną zwaną Baelijską Wanną. Nie wiem, jak nazywała się kiedyś, ale jakieś trzydzieści lat temu, podczas pierwszej wojny baelijskiej, parę smoczych łodzi złupiło Fishport, który leży kilka mil na północ stąd. Łupieżcy słyszeli o Kingstead, albo może zobaczyli je ze swych lodzi, chociaż z morza nie widać zbyt wiele. Pomaszerowali tu wzdłuż brzegu. Wartownia była nieobsadzona, a most nietknięty, zostawili więc strażników na lądzie stałym, a reszta przeszła na drugą stronę. Nie zastali na wyspie nikogo, gdyż ludność ukryła się w jaskiniach. Niektóre z nich mają wylot tuż obok mostu i nocą obrońcy wyszli na zewnątrz, żeby go zniszczyć.

Baelowie, którzy zostali w Wartowni, pobiegli po pomoc do Fishport. Kiedy nadszedł przypływ, jeden z drakkarów podjął próbę ratunku, lecz fale zrobiły ze statku wykałaczki, a z załogi dżem. Pozostali łupieżcy zebrali tyle sznura, ile tylko zdołali znaleźć, i spróbowali sforsować kanał podczas odpływu. Ich również pochłonęło morze. Podobno sześciu ostatnich skoczyło z klifów w dół, woląc ten los od tego, co w owych czasach robiono z jeńcami. To była jedna z najgorszych klęsk Baelów podczas całej wojny, a zadała im ją banda lokajów i ogrodników uzbrojonych w łomy.

Kanion był zimny i ponury jak jego historia. Sto stóp w dole huczały głodne fale, a sto stóp nad głowami wędrowców świeciło słońce. Gdy łoskot fal stawał się coraz głośniejszy, Malinda ze wzrastającą uwagą obserwowała Psa. Był śmiertelnie blady, wydawało się jednak, że zapanował nad dręczącymi go zmorami.

Choć przy pierwszym moście konie próbowały się wyłamać, były zbyt zmęczone, żeby stawić poważny opór. Audley przekonał swego wierzchowca łagodną perswazją, a Malinda i pozostali poszli za jego przykładem.

- - Nie ma innego przejścia? - zapytał z zadowoloną miną.

- - Mówiłam, że nie ma innej drogi - poprawiła go. - Wspomniałam też, że z

klifów

nie schodzi żadna ścieżka.

Uniósł kształtne brwi.

- To znaczy, że na wyspę można się dostać tylko przez ten most? Zadała sobie z uśmiechem pytanie, czy to inteligencja Audleya, czy jego instynkty fechtmistrza pozwoliły mu wykryć dwuznaczność w jej słowach. - Południowy koniec Wanny jest płytki. Gdy wiosną nadchodzi odpływ - podczas nowiu albo pełni, gdy amplituda jest największa - sprawny mężczyzna może się przedostać po skałach, pod warunkiem, że morze jest spokojne. Oczywiście, chłopcy czasem to robią, chcąc się popisać, i nie zawsze im się udaje. Na dół można zejść tylko przez jaskinie.

Na Ness

Royal jest pełno jaskiń.

Na wyspie nie było ani kawałka płaskiej powierzchni. Droga wiodła między skalnymi grzbietami i trawiastymi wzgórzami, przez kręte kaniony oraz płytkie niecki. W osłoniętych zakamarkach kryły się pobielane, kryte strzechą chaty, które nie wykazywały skłonności do skupiania się w wioskę. Kamienne murki chroniły ogrody warzywne przed bydłem, a zapadliska - których było co najmniej tuzin - przed dziećmi. W wielu tych otworach stała na dnie woda - słodka w tych, które służyły jako studnie, słona w pozostałych, kilka zaś prowadziło do nadmorskich jaskiń i można w nich było łowić ryby. Na początek musieli się zatrzymać u matki Dian. Jej chata przewyższała rozmiarami większość pozostałych domostw, miała szyby w oknach i oddzielne przybudówki dla zwierząt gospodarskich. Gdy pojawili się goście, gęsi i psy przywitały ich ostrzegawczą kakofonią, a kury i dzieci pierzchły z głośnym wrzaskiem. Wdowa de Fait wyszła z chaty zobaczyć, co się dzieje. Po śmierci męża wstąpiła w nowy związek małżeński i zaczęła wychowywać nowe dzieci, lecz chociaż jej wspaniała kuchnia musiała wykarmić tak wiele gąb, pieniądze przysyłane z dworu przez córkę czyniły ją najzamożniejszą osobą na wyspie, nie licząc samego seneszala. Na widok Dian, której powrotu się nie spodziewała, wydała przeszywający krzyk radości i pobiegła ku niej z otwartymi ramionami. Na szczęście Dian zdążyła na czas zsunąć się z siodła, gdyż w przeciwnym razie jej matka mogłaby uściskać konia. W tej rodzinie lubiano czułość.

Wokół zgromadziły się piszczące, wrzeszczące i podskakujące dzieci. Nawet Malinda nie uniknęła uścisków, a fechtmistrzom udało się to tylko z największą trudnością. Pani de Fait lała rzęsiste łzy, zdumiewając się tym, że maleńka księżniczka, którą pamiętała, wyrosła na (ogromną, ale tego nie powiedziała) kobietę. Wydawała się znacznie niższa niż przed dziewięciu laty, bardziej siwa i zdyszana, a być może nawet grubsza. Dian po raz pierwszy w życiu ujrzała swą najmłodszą siostrę i brata, a także uściskała sześcioro pozostałego rodzeństwa. Pojawił się jej ojczym i przedstawiono go Malindzie, która pamiętała go jako chudego pazia. Teraz był wysokim, sympatycznym mężczyzną, równie szczupłym jak kiedyś, i nadal zwano go po prostu Paluszkiem. Jego żona najwyraźniej pozostawała wdową de Fait, być może dlatego, że była od niego znacznie starsza. Kingstead stanowiło labirynt budynków, które ongiś stały pojedynczo, lecz teraz połączyły je w całość zadaszone korytarze oraz źle pomyślane przybudówki. Większa część kompleksu przylepiała się, niczym zamarła w bezruchu lawina, do zbocza osłoniętej przed wiatrem kotliny, w której rosły jedyne na wyspie drzewa, Górny Dom wznosił się jednak na szczycie urwiska i było z niego widać morze. Choć często bywało tam wietrznie, a w kominach i okiennicach zawodziły prawdziwe huragany, Malinda zdecydowała już, że zajmie dawną sypialnię matki, nawet gdyby musiała w tym celu wymeldować starego sir Thierry’ego. Za oknami tej komnaty rozciągał się wspaniały widok na południowy brzeg, a w jej kącie znajdowały się tajne drzwi i zaplanowała już, jak rozlokuje swych fechtmistrzów, by nikt poza nimi nie dowiedział się, kiedy będzie ją odwiedzał Pies. Na Ness Royal, gdzie nie było wścibskiej Gwardii Królewskiej, nit musiała obawiać się skandalu, nawet jeśli co noc będzie jej strzegł z tak bliska, jak to tylko możliwe. Matka Dian przewidywała, że seneszal o tej porze dnia będzie niedysponowany, zdołał jednak jakoś wyjść gościom na spotkanie. Chwiał się niebezpiecznie na nogach, wsparty na lasce. Sir Audley wręczył mu nakaz Rady, po czyrn odsunął się pośpiesznie, porażony miazmatami wina. Sir Thierry przeczytał dokument, trzymając go w wyciągniętej ręce. Poruszał przy tym wargami. W końcu przyszło mu do głowy, że i tak nikt nie może się spierać z czterema fechtmistrzami, wymamrotał więc słowa powitania, dmuchnął alkoholem na dłoń Malindy i rozkazał rządcy wszystko przygotować. Poprosił o pożyczenie nakazu na noc, by mógł zeń przepisać wskazówki dotyczące finansów, których w nim nie było. Podczas gdy Audley domagał się posiłku, pościeli, gorącej wody oraz innych wygód dla Jej Wysokości, sama Jej Wysokość rozglądała się wokół ze znacznie większą nostalgią, niż się spodziewała. Jakże małe, stare i zapyziałe wydawało się jej teraz to miejsce! Powinny je wypełniać nieszczęśliwe wspomnienia oraz duchy przodków, którzy zwiędli tu z żalu, Malinda jednak czuła się szczęśliwa. Jej wygnanie z pewnością nie potrwa długo. Za jakiś miesiąc Granville wezwie ją na dwór i przekaże przyszłemu mężowi. Bez względu na to, czy się zgodzi, czy spróbuje stawiać opór, romans z Psem będzie musiał się skończyć. Postanowiła, że będzie się cieszyła każdą chwilą szczęścia.

27

Opowieści to prawdy w wyjściowych ubraniach.

FONATELLES

Komnata Królowej wyglądała tak samo jak dawniej. Malinda była zszokowana, gdy zobaczyła przybory toaletowe matki, które leżały na serwantce, pokryte dziewięcioletnią warstwą kurzu, a także liczne, butwiejące w kufrze ubrania. Co gorsza, zdała też sobie teraz sprawę, że to właśnie z tarasu za tym oknem skoczyła Godeleva. - Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że znam lepsze miejsce - oznajmiła i wyszła z komnaty. Pies i Audley podążali tuż za nią, podczas gdy Dian oprowadzała Zdolnego i Zimę po budynkach wzniesionych na dnie kotliny.

Zdecydowała się na znacznie mniejszą komnatę, która w dawnych czasach należała do niej. Ledwie zmieściło się w niej łoże, które będzie bardzo komfortowe, gdy tylko znajdzie się w nim Pies. W szparach źle dopasowanych okiennic świstał wiatr, a za maleńkimi szybkami na obu ścianach widać było skały oraz ciągnące się za nimi nadbrzeżne klify.

Ściany były tu z solidnego, szarego margla, a drzwi z prastarej dębiny. Natychmiast każe napalić na kominku i wsunąć pod materac rozgrzane cegły. - To będzie moja komnata - oznajmiła.

Audley miał zdziwioną minę, a Pies naburmuszył się jeszcze bardziej niż zwykle.

- - Pewnie mógłbym ustawić człowieka pod drzwiami - zauważył taktownie dowódca.

- Są one bardzo dobrze widoczne ze schodów i z korytarza. - - Dobry, solidny kamień - stwierdziła, skry wajc radość Malinda, i zastukała w ścianę. - Jest tu bardzo bezpiecznie. Muszę tylko uważać na ten dywanik przed kominkiem.

Jeśli go przesunąć, blask świec przenikający przez szczeliny można by błędnie uznać za sygnał.

Pies rozpromienił się wyraźnie. Audley przesunął dywanik i klęknął na podłodze, by przyjrzeć się zapadni.

- - A czy w pokoju, który ma być Komnatą Strażników, nie było podobnego dywanika?

- - To bardzo możliwe. - Wymierzyła Psu silnego kuksańca w żebra. - Czemu nigdy się nie uśmiechasz?

- - Że niby tak?

Rozciągnął usta, pokazując straszliwą szczerbę i osłaniające ją z obu stron kły. - Na początek może być - odparła i odważyła się go połaskotać, kiedy Audley nie patrzył.

Zeszła z dwoma fechtmistrzami po kamiennych schodach do chłodnego mrocznego korytarza, w którym unosił się zaduch stęchlizny. Była to w połowie piwnica, a w połowie jaskinia, oświetlana słabym blaskiem przenikającym przez szczeliny w fundamentach. Audley mamrotał gniewnie, zapisując sobie w pamięci potencjalne kryjówki między starymi meblami, beczkami i ustawionymi w stosy skrzyniami. - - Szczury, nietoperze i koty! - warknął. - Czy musisz spać w tym skrzydle, pani? Na pewno jest tu jakieś miejsce, którego łatwiej pilnować. Dokąd one prowadzą? - zapytał, wskazując na dwie następne klatki schodowe.

- - Nie macie nic innego do roboty i nie widzieliście jeszcze najgorszego. Jedna wiedzie do waszej komnaty strażników, a druga do klitki położonej obok Komnaty Królowej.

Te drzwi można chyba zaryglować. Chodź tutaj.

Przeciskając się między gratami, podeszła do ściany, która nagle stała się

podejrzanie

dostępna. Audley zmarszczył brwi.

- - O co chodzi? Mur wygląda na solidny.

- - To złudzenie. - W rzeczywistości był zaczarowaną zasłoną, ukrywającą drewniane drzwi. Malinda wyciągnęła rękę, odsunęła zasłonę i otworzyła drzwi, odsłaniając kręte schody, które wiodły aż do skały macierzystej. W bladym, padającym z dołu świetle widać było ślady na ścianach studni pozostawione przez dłuto. - Uwaga - ostrzegła ich. - Stopnie są nierówne. Audley ponownie ruszył przodem, lecz gdy tylko dotarł do podstawy schodów i znalazł się w komnacie znacznie większej i jaśniejszej niż mroczna piwnica, którą właśnie opuścili, gniewne mamrotanie ustąpiło miejsca szeptom zachwytu. Kiedyś była to naturalna, nadmorska jaskinia, która powstała, gdy poziom morza był wyższy albo wyspa niższa, teraz jednak otwór wlotowy zamykała szyba, dzięki czemu w środku było sucho i jasno. Podłogę wygładzono i wyrównano. Pomieszczenie wyposażono w dywaniki, krzesła i stoły. Było tu też mnóstwo wypełnionych zakurzonymi tomami regałów, jak w każdej pracowni mędrca.

Obaj fechtmistrze rozejrzeli się, wytrzeszczając oczy z wrażenia, po czym jednocześnie podeszli do wielkiego okna, by spojrzeć na skały i pianę na dole. Zapewne nikt nie postawił tu nogi od dnia, gdy królowa Godeleva przeleciała za oknem na spotkanie śmierci. Pies popatrzył gniewnie na Malindę.

- Co to za miejsce?

Łoskot fal nie cichł ani na chwilę. Nie tylko go słyszeli, lecz również wyczuwali przez stopy, lecz mimo to jej kochanek wyglądał na znacznie spokojniejszego niż przedtem.

- Matka zwała je Pokojem Adeli, możliwe jednak, że to ona wymyśliła tę nazwę. - Malinda odwróciła się doń plecami, uniosła róg największego dywanu i go zwinęła. - To jeden z najbogatszych zbiorów magicznej literatury w całej Euranii. W ostatnich miesiącach pobytu na Ness Royal zwędziła stąd kilka tomów i próbowała je przeczytać, lecz wszystkie daleko wykraczały poza pojmowanie dziewięciolatki. To nie był ten dywanik. Położyła go na miejsce i uniosła następny. Pies nie powiedział ani słowa na temat tomu Veriana, który zostawił w jej pokoju. Podczas następnej wizyty po prostu go zabrał. Wiedziała już, że żaden z niego uczony. Gdyby pozostali fechtmistrze zobaczyli Psa z książką w ręku, wyśmialiby go niemiłosiernie. Ach! Znalazła to, czego szukała - serię słabo widocznych linii wyrysowanych ochrą na skale.

- Oktogram?! - zawołał Audley, który podszedł bliżej, żeby zobaczyć, co robi Malinda. - Czy w takiej jaskini można czarować? - Oczywiście, że nie. Na wezwanie zjawiłyby się tylko żywiołaki ziemi i może trochę duchów wody. Moja matka była szalona, dowódco. Miała nadzieję czarami odzyskać miłość ojca. Wydała olbrzymią fortunę na te księgi i na próby przekupienia uczonych, by jej pomogli. Gdyby król się o tym dowiedział, kazałby ją zamknąć w Bastionie albo nawet skrócić o głowę. Dlatego fechtmistrze ciągle za nią łazili, przeszkadzali jej, odsyłali ekspertów, których wezwała, zamazywali oktogramy i zabraniali miejscowym jej pomagać.

Biedna, porzucona, szalona Godeleva! Malinda nigdy dotąd nie współczuła zbytnio

matce, teraz jednak zrozumiała co znaczy wygnanie na Ness Royal. Ona jednak

miała u

swego boku kochanka i była przekonana, że nie posiedzi tu długo. Jej matka

wiedziała, że

nigdy nie pozwolą jej stąd wyjechać.

Audley westchnął.

- - Tylko zaczekaj, aż Zima zobaczy te księgi.

- - Zima interesuje się czarami? - Nie patrzyła na Psa. - Z pewnością nigdzie nie znajdzie bogatszego zbioru.

- - Zima interesuje się wszystkim. Są tu jakieś tajne przejścia, które powinniśmy zobaczyć?

- - Nie tutaj - odpowiedziała. - W budynkach na dole jest kilka. Pod jednym z tych dywaników znajduje się zapadnia prowadząca do jaskiń. Jeśli zejdziecie wystarczająco głęboko, traficie do wielkiej, nadmorskiej groty, do której wdzierają się fale.

Tam też czasami

wygrzewają się na skałach foki. Zostawmy to jednak na inną okazję. Nikt nie

wejdzie tamtędy

na górę.

Audley ruszył ku schodom.

- W takim razie wracajmy już do budynku. Ktoś może nas szukać. Zajrzymy tam, gdy będziemy mieli więcej czasu.

Malinda i Pies podążyli za nim, trzymając się za ręce. Gdy Malinda powiedziała Dian „dobranoc” i zaryglowała drzwi, wielki księżyc, lśniący na niebie barwy indygo, malował na morzu srebrne drabiny. Zwinęła dywanik, by Pies wiedział, że droga wolna. Zrzuciła nocną koszulę i owinęła się w gronostajowe futro matki, które znalazła w szafie. Wiele mniej wartych rzeczy skradziono, a ono ocalało, z pewnością dlatego, że mieszkańcy wyspy nie wiedzieli, gdzie sprzedać taki luksus, i bali sie, by ktoś ich z nim nie zobaczył. Malinda podziwiała widoki, wsłuchując się w szum wiatru i nieustanny łoskot grzywaczy na dole. Pies potrafił się poruszać zdumiewająco cicho. Nie usłyszała, jak otwierał i zamykał zapadnię, poczuła jednak drżenie podłogi pod jego stopami.

Szybkie spojrzenie potwierdziło, że to rzeczywiście on i że ma na sobie jeszcze mniej niż ona.

Choć była obolała i straszliwie zmęczona po długiej podróży, czulą się jak napięta sprężyna, która rozprostuje się gwałtownie pod dotykiem Psa. Niespełniona miłość była nieznośną udręką. Minęły całe trzy noce! Nie potrafiła zrozumieć, jak mogła dotąd żyć bez niego.

- Chodź zobaczyć!

Ponownie spojrzała na niewiarygodny księżyc. Wyobraziła sobie, że Pies staje

obok

niej, wsuwa dłonie pod futro...

- Nie.

Łoże zaskrzypiało, gdy na nie wlazł. Potem nakrył się kołdrą aż pod brodę.

- - Dobrze, to nie patrz. - Podeszła do niego, lecz na łożu zostało tak mało

wolnego

miejsca, że musiała położyć się na nim. Naciągnęła kołdrę na nich oboje i

pocałowała go w

czubek nosa. - Powiedz te dwa słowa.

- - Kocham cię.

- - Hmm. Musisz poćwiczyć, żeby brzmiały bardziej namiętnie. Ale mniejsza z tym. Powiedziałeś mi, a teraz pokaż. Zacznij delikatnie jak pająk przędący sieć i doprowadź do potężnych jak trzęsienie ziemi paroksyzmów.

Uściskał ją potężnie, pocałował, zaczął głaskać i dotykać... Zdała sobie sprawę, że udaje, dopiero wtedy, gdy próbował się wyrwać. Rzecz jasna, gdyby użył pełnej siły, nie zdołałaby go zatrzymać, on jednak pozwolił, by obaliła go z powrotem na łóżko. - - Puść mnie. Do niczego się dziś nie nadaję.

- - Nie opuszczę mężczyzny, który mnie kocha.

- - Nie jestem dzisiaj mężczyzną. Przecież to widzisz. - - Biedne kochanie! Po prostu spędziłeś trzy dni w siodle. - Nie miała pojęcia, czy ma to jakieś znaczenie, ale brzmiało wiarygodnie. - A może to przez fale?

Zabrałabym cię gdzieś,

gdzie ich nie słychać, ale na Ness Royal nie ma takiego miejsca. Nie przejmuj

się. Mamy całą

noc. I tak czuję się szczęśliwa.

- Ale ja nie.

Czy w ogóle potrafił być szczęśliwy tak jak inni ludzie? Nigdy się nie śmiał ani nawet nie uśmiechał. Teraz po prostu leżał bez ruchu, nie skarżąc się ani nic nie mówiąc. Zabrała się do roboty, wypróbowując po kolei wszystkie sposoby, których się nauczyła - metoda z włosami, o której mówiła Dian, była z reguły jedną z najlepszych - dziś jednak żaden z nich nie poskutkował. W końcu ponownie położyła się na kochanku, z głową wspartą na jego piersi. Przebiegała palcami po liniach ciała Psa i słuchała miarowego bicia serca.

- - Opowiem ci historię.

- - Nie. Puść mnie.

- - Słuchaj. Kiedyś była sobie dziewczynka, która mieszkała na wyspie bardzo podobnej do tej. Pozwalano jej swobodnie bawić się z innymi dziećmi, wędrować po wzgórzach i dolinach, a nawet po jaskiniach i tajemnych miejscach. Jej rodzina była bardzo osobliwą. Choć miała matkę, nie miała prawdziwego ojca. Spłodził ją potwór, znienawidzony despota. Powinna była go pamiętać, ale zupełnie o nim zapomniała. Jej matka spędzała większość czasu w jaskini, studiując tajemne księgi. Była zbyt zajęta, by okazać córce miłość.

Na szczęście dziewczynka miała leż dwie inne matki i dwóch zastępczych ojców, rodziców jej najbliższych przyjaciółek, którzy się nimi z nią dzielili. Pewnego dnia dziewczynka zobaczyła, jak jej matka odlatuje. Była odziana w czerwoną suknię i gdy spadała z urwiska, jej strój trzepotał niczym skrzydła. Wiatr zerwał jej z głowy kapelusz, więc włosy również unosiły się nad nią niby srebrzysty proporzec, ale dziewczynka zapamiętała przede wszystkim czerwone skrzydła, które nie przestawały trzepotać aż do chwili, gdy kobietę pochłonęły spienione fale. Na krótką chwilę samo morze zrobiło się wówczas czerwone jak sok z jagód.

Pies chrząknął, lecz położyła mu palec na wargach. - Dwaj zastępczy ojcowie dziewczynki zaczęli walczyć ze sobą o to, który z nich powinien był lepiej strzec jej matki, i pozabijali się nawzajem. Dziewczynka płakała nad nimi znacznie bardziej niż nad matką, wiedziała więc, że jest złym, nienaturalnym dzieckiem.

Potem zabrano ją do legowiska monstrualnego ojca, daleko od wszystkich przyjaciół, do pałacu, który był dla niej znienawidzonym wiezieniem. Po wielu latach oddał ją swemu najgorszemu wrogowi za cenę wstydu. Miało to dowieść, że wróg jest lepszym wojownikiem i może zabrać ojcu-potworowi, co tylko zechce, nawet jedyną córkę. Wróg jednak roześmiał się tylko, wzgardził nią, jakby nie miała żadnej wartości, a potem ją odesłał. Okazało się, że wcale nie miała być zdobyczą, a tylko przynętą w pułapce. Nie ostrzegła jednak ojca i wróg go zabił.

Pies raz jeszcze zaczerpnął tchu, chcąc coś powiedzieć. Tym razem pocałowała go w usta, nie pozwalając słowom wydostać się na zewnątrz. - - Słuchaj, to jeszcze nie koniec! Nie czuła żałoby po ojcu, tak samo jak po matce, była więc podwójnie zła. Dzisiaj znowu zobaczyła miejsce, z którego skoczyła jej matka, i usłyszała fale, które ją pożarły, nie płakała jednak. Ta dziewczyna jest potworem i córką potwora. Nie zasługuje na miłość prawdziwego mężczyzny. - - Księżniczko...

- - Cicho! - Wymierzyła mu kuksańca w żebra tak mocno, że aż zabolały ją kostki dłoni. - Nie wolno ci komentować mojej opowieści. Ona należy do mnie. Możesz opowiedzieć mi własną. Jeśli znasz kogoś na tyle złego, że powinno się go za karę skazać na miłość do tej strasznej dziewczyny, chętnie wysłucham jego historii. Jeśli nie, to w ogóle nie pozwalam ci się odzywać.

Wiatr zawodził w okiennicach i w kominie, a delikatne smugi dymu wiły się w blasku księżyca. Malinda bała się, że nic z tego nie będzie. Mijały minuty. - Był sobie raz olbrzym - wychrypiał jej wprost do ucha Pies. - Był kowalem. Potrafił zginać dłońmi żelazne sztaby i podźwignąć swe kowadło, którego nie mogło ruszyć z ziemi dwóch zwykłych mężczyzn. Miał żonę, bardzo młodą, piękną i delikatną. Kochał ją tak mocno, że jeśli jakiś inny mężczyzna krzywo na nią spojrzał, bił go niemal na śmierć. Dała mu dwóch synów, ale drugi z nich ją zabił. Był za wielki i nie mógł wyjść na zewnątrz.

Krzyczała całe trzy dni, aż wreszcie umarła, a potem wezwano cyrulika, żeby ją otworzył, ponieważ morderca siedział jeszcze w środku i nadal był żywy. Kowal często potem opowiadał mordercy, w jaki sposób ten zabił matkę. Malinda próbowała coś powiedzieć, lecz zatkał jej usta pokrytą stwardniałą skórą dłonią, po czym przetoczył gwałtownie ich oboje, tak że leżeli obok siebie. - Nie chciałabyś usłyszeć nic więcej - wychrypiał. - Będzie gorzej.

Skinęła głową. -Mm!

- Znienawidzisz mnie i odeślesz. -Nie.

- Morderca wyrósł wielki jak na swój wiek, ale starszy brat był większy od niego, a także przystojniejszy i bardziej inteligentny, a do tego pomagał ojcu i nie zabił matki.

Pewnego dnia wybrał się z kolegami zbierać ptasie jaja na urwisku, jak zawsze robią chłopcy, a morderca poszedł za nimi, jak zawsze postępują młodsi bracia. Na klifach było takie miejsce, w które chłopcy nie ważyli się zapuszczać, gdyż gnieździły się tam głuptaki, które składają tylko jedno jajo i bronią go potem zaciekle. Więksi chłopcy napuścili mordercę, by się tam wspiął i w ten sposób udowodnił, że jest wystarczająco duży i odważny, żeby się z nimi kolegować. Zrobił to. Zadanie było bardzo trudne. Dłonie, kolana i stopy spłynęły mu krwią, ześlizgiwał się i kaleczył, a głuptaki krążyły wokół niego z wrzaskiem. Zdobył jednak jajo, wniósł je na górę, na skalną półkę, gdzie czekali chłopcy, i pokazał im zdobycz. I wtedy brat uderzył go w dłoń, a jajo spadło na ziemię i się potłukło. Wszyscy ryknęli śmiechem.

Morderca popchnął brata, który był większy od niego, ale dał się zaskoczyć i runął z wrzaskiem z urwiska na morskie skały.

Malinda rozpłakała się, skrapiając łzami pierś Psa.

- - Już się mażesz? Będzie gorzej.

- - Mów dalej.

Chciała poznać prawdę, chciała, by jej zaufał, nie spodziewała się jednak czegoś nawet w połowie tak strasznego.

- Kowal wpadł w szał, bo morderca zabił mu żonę i lepszego syna. Nazwał go

zwierzęciem i oznajmił, że nie zasługuje na to, by żyć wśród ludzi. Założył mu

na szyję

żelazną obrożę, spętał nagiego między psami i rzucał jedzenie na ziemię. Bił go

co noc. Walił

w twarz, aż powybijał mu zęby. Okładał biczem, kopał i szarpał za łańcuch tak

mocno, że

gardło zwierzęcia puchło, utrudniając mu oddychanie. Pewnego dnia jednak kowal

wypił

więcej niż zwykle i przerwał na chwilę bicie. Dzięki temu zwierzę mogło zacisnąć

mu

łańcuch na szyi i go nim udusić.

- Och, duchy! Och, Psie, Psie!

Chciała go pocałować, pogłaskać po twarzy, zrobić coś, co złagodziłoby jego cierpienie, on jednak się odwrócił. Z ust wciąż płynęły mu straszliwe słowa. - Zwierzę myślało, że zdechnie tam z głodu, bo nadal było przykute do łańcucha, albo może zeżre ciało kowala, potem psy i dopiero później zdechnie z głodu; nim jednak zgłodniało na tyle, by zacząć - minęły jakieś dwa dni - sąsiad usłyszał wycie psów i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Uwolnił zwierzę, znalazł mu ubranie i kazał uciekać. Przepełniony rozpaczą głos umilkł. Słychać było tylko fale i wiatr... - Och, Psie, Psie... Nic z tego nie było twoją winą, kochanie! - Ledwie mogła mówić. - To twój ojciec zostawił nasienie w ciele matki. Jeśli dziecko było za duże, to on był temu winien, nie ty. Brat uderzył cię pierwszy, a to, co wydarzyło się potem, było nieszczęśliwym wypadkiem. Każdy ojciec, który w ten sposób traktuje syna, zasługuje na to, co go spotkało.

Wiedział o tym wszystkim, zawsze o tym wiedział, to jednak nie wystarczało.

Przesunęła rękę w dół, by potwierdzić sobie to, co przeczuwała.

- - Wróciło - zauważyła. - Znowu jesteś mężczyzną.

- - Jestem zwierzęciem.

- - Jesteś mężczyzną. Moim mężczyzną.

- - Nadal rnnie pragniesz? - warknął. - Po tym, co ci opowiedziałem?

- - Och, kochanie, bardziej niż kiedykolwiek!

Przeżyli coś wspaniałego. Objawienie, które powiedziało dwojgu ludziom bardzo wiele o samej miłości. Po trzech dniach konnej jazdy czuła się jak pokutnica, lecz nie oddałaby tej chwili za wszystkie klejnoty koronne Skyrrii. - Jeszcze nie śpisz? - mruknął.

Poderwała się nagle, gdyż właśnie zapadała w sen. Odporność na sen, jaką cechowali się fechtmistrze, często bywała irytująca.

- - Nie śpię, kochanie. No, proszę. Zrób to jeszcze raz.

- - Nie bądź głupia, kobieto.

- - To chociaż mnie obejmij.

Nie miał wyboru. Łoże było bardzo wąskie i ich spocone ciała przylegały do siebie.

- - Znasz się na czarach? I znowu się poderwała.

- - Słabo, bardzo słabo...

- Jeśli czarodzieje widzą przyszłość, to dlaczego nie mogą zobaczyć przeszłości?

- Hmm?

- Potrafią rozmawiać ze zmarłymi, prawda?

Z matką, bratem czy z ojcem? Chciała mu powiedzieć: „Niektórzy zapewniają, że umieją wezwać zmarłych i zmusić ich do mówienia, ale tylko na krótką chwilę i nigdy więcej niż jeden raz. Nikt nie twierdzi, że potrafi przywrócić im życie”. Łatwiej jednak było wymamrotać coś, co brzmiało jak „tak”. Strasznie chciało się jej spać. Jego głos to cichł, to znowu wracał.

- Jeśli potrafią rozmawiać ze zmarłymi, to dlaczego nie mogą ich ostrzec? Sekundy są ważniejsze od lat. Jedna chwila może zmienić ludzkie życie na wieki. Hmm?

- - Skąd... wiesz, która to chwila?

- - Sześcioksiężyc 350... obliczyłem to... muszę tam wrócić, na minutę albo dwie... i ostrzec tatę, żeby przez najbliższy miesiąc nie zbliżał się do mamy...

powiedzieć mu, że nie

wyniknie z tego nic dobrego...

Wyniknąłby z tego brak Psa, a z tą myślą nie mogłaby się pogodzić. Była już

jednak

zbyt senna, by mu o tym powiedzieć.

20

Choć moim dominującym ukrytym żywiołem jest czas, a do tego mam za sobą czteroletnie szkolenie w Oahendom niezmiernie zdumiewa mnie władza, jaką Malinda sprawuje nad tym żywiołem.

Od pewnych kroków w sali balowej, aż po niezmożoną cierpliwość łowczyni ów talent nie zawodzi jej nigdy. Nie zawiódł też podczas długiego, pełnego napięcia lata roku 369...

SIOSTRA MOMENT, POUFNY RAPORT DLA MATKI PRZEŁOŻONEJ

Następny tydzień byl jednym pasmem niczym niezmąconego szczęścia. Z Psem u boku Malinda odwiedzała zapamiętane z dzieciństwa miejsca i witała się ze starymi przyjaciółmi, którzy teraz odnosili się do niej z wielkim szacunkiem. Pozostali fechtmistrze biegali w kółko jak szczenięta, zaglądali do jaskiń i tajemnych miejsc, aż wreszcie zrozumieli, że miejscowi sprzyjają ich podopiecznej i nawet cała armia nie znalazłaby jej na Ness Royal, gdyby Malinda tego nie chciała. Nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa. Pies nigdy się nie śmiał ani nie uśmiechał, gdy jednak pytała go o to, odpowiadał, że on również ją kocha i jest szczęśliwy.

Nawet zrzędliwy sir Thierry spełniał wszystkie jej życzenia. W pewnej chwili, między przybyciem Malindy a ich spotkaniem następnego ranka, kiedy to po raz pierwszy zobaczyła go trzeźwego, zaczął się panicznie bać jej fechtmistrzów, zwłaszcza Psa. Wolała nie pytać, jaki nacisk na niego wywarto, nie było jednak wykluczone, że musiał liczyć do czterdziestu dziewięciu, trzymany za kostkę nad urwiskiem. Skarżył się piskliwym głosem, że potrzebuje funduszy, by na nowo otworzyć Kingstead, kazała mu jednak zwrócić się do Skarbu i czekać cierpliwie. Choć przywiozła mnóstwo pieniędzy, nie zamierzała wspomagać rządu Granville’a złotem, które lord Roland tak uprzejmie zdefraudował do jej prywatnego użytku.

Do otwarcia jednak doszło. Pokoje wysprzątano i przewietrzono, a drzewa i krzaki

przystrzyżono. Ness Royal rozwinęło się niczym stokrotka o świcie. Ojcowie

pośpiesznie

uczyli synów oporządzania koni albo podawania do stołu, a matki pokazywały

córkom, jak

powinno się ścielić łóżka szlachetnie urodzonych, i być może również opowiadały

im o

innych drogach, którymi wędrowało w dobrych czasach królewskie złoto. Lepiej

było nie

zadawać zbyt wielu pytań.

Jej wrogiem był czas.

- - Będziemy tu tak krótko! - wyszeptała Malinda trzeciej czy czwartej nocy, którą spędzili na przyciasnym łożu. - Granville wyda mnie za mąż. Musimy złapać w sieć każdego motyla szczęścia.

- - Rozdrapać każdy strup żądzy - wymamrotał Pies, podgryzając jej lewe ucho. - - Nie bądź okropny. Martwi mnie jeszcze jedno. Jak długo będziemy mogli ufać temu twojemu pierścieniowi? Jak mamy go zaczarować na nowo?

- - Nie przejmuj się tym - mruknął, kąsając delikatnie jej szyję. - Przed

wyjazdem z

Greymere pytałem o to kanclerza.

- - Co takiego?

Ile osób mogło wiedzieć o sekretnym romansie?

- Durendala. Zapytałem go. Powiedział, że dzieci nie byłyby dobrym pomysłem. Dał mi cały worek. Powiedział, że to wystarczy na rok, bez względu na moją moc. Z typową dla fechtmistrza pewnością, że żaden mężczyzna nie mógłby mieć więcej mocy od niego, Pies wznowił eksplorację.

Pod koniec pierwszego tygodnia przybyli Czarni Jeźdźcy, którzy rozbili namioty w ruinach Wartowni. Audley zdążył do tego czasu zwerbować oddział strażników, którzy mieli go ostrzegać przed wszelkimi nieprzyjaznymi posunięciami, nic jednak nie wskazywało na to, by marszałek Souris żywił złe zamiary. Przysłał list z prośbą o audiencje i bez sprzeciwu zaakceptował warunki Audleya, Malinda przygotowała mu oficjalne przyjęcie.

Komnata w

Kingstead była ciasna, obskurna i mroczna, księżniczka urządziła jednak tak wspaniałe przedstawienie, jak tylko było to możliwe. Znalazła pretensjonalny, pozłacany tron, który należał do jej matki, i kazała go odkurzyć, a następnie ustawić pod ścianą naprzeciwko drzwi.

Sama stanęła przed fotelem, w miejscu gdzie oświetlały ją wpadające przez najwyżej położone okna snopy słonecznego blasku. Jej świta składała się z Audleya, Zimy oraz sześciu miejscowych dziewcząt przebranych za damy dworu. Wszystkie stanęły w cieniu, dzięki czemu wyglądały w miarę przekonująco. Drzwi strzegli Pies i Zdolny. Marszałek przybył sam, zgodnie z umową. Pozwolono mu zatrzymać miecz. Wszedł do sali i ruszył w stronę Malindy, pobrzękując ostrogami. Hełm trzymał pod pachą. Pokłonił się trzy razy i Jej Miłość pozwoliła mu ucałować swą dłoń - wszystko zgodnie z wymogami protokołu. Ze swym długim nosem i sterczącymi wąsikami nadal bardzo przypominał dwunożną mysz. Spoglądał wilkiem na dwóch uśmiechających się głupkowato fechtmistrzów, których być może rozkazano mu zamordować na trakcie. - Rada Regencyjna rozkazała mi dbać o twe bezpieczeństwo, pani, a to oznacza, że muszę pilnować twojej rezydencji.

Coś w jego zachowaniu sugerowało, że najlepszym miejscem do przechowywania księżniczek mogłaby według niego być stalowa podziemna komora. - Opieka tak sławnego wojownika to dla mnie zaszczyt, marszałku. Nie jestem w stanie uwierzyć, by na wyspie groziło mi jakieś niebezpieczeństwo, z którym nie poradzi sobie moja Gwardia, liczymy jednak na to, że potrafisz zabezpieczyć drogę wejścia.

Miała wrażenie, że zmarszczył nagle nos. W jego oczach z pewnością pojawił się błysk.

- - Po tej stronie mostu nie powinno ci grozić zupełnie nic. - - Nie mogę jednak zapewnić tu bezpieczeństwa innym, choć z pewnością będę się starała zapanować nad swymi fechtmistrzami.

- - Rozumiem, Wasza Miłość.

- - Gdybym musiała w związku z jakąś sprawą udać się na ląd stały, możesz być

pewien, że zawiadomię cię o tym z góry, marszałku. Liczę na to, że nie wpuścisz

na wyspę

żadnych intruzów.

Skinął głową i niemal się uśmiechnął.

- Wasza Wysokość jest nadzwyczaj łaskawa.

Rozumieli się znakomicie. Zawarli umowę. Wytyczyli granicę.

Trzy dni później na wyspie zjawiła się Arabel z siostrą Moment, dworkami:

Gołębicą,

Rubin i Alys, oraz kilkunastoma służącymi. Spotkanie lady Arabel z wdową de Fait było pamiętnym wydarzeniem, któremu powinny towarzyszyć gromy i błyskawice. Przed dziewięcioma laty byty bliskimi przyjaciółkami i teraz miały sobie wiele do opowiedzenia.

Sir Thierry’ego odwiedził jakiś mężczyzna, którego seneszal niejasno opisał jako dalekiego kuzyna. Później doszli do wniosku, że był on szpiegiem na usługach Czarnej Izby.

Inkwizytorzy mogli zbierać informacje dla lorda protektora bądź też robić to dla własnych, podejrzanych celów, jak zwykli to czynić.

Fechtmistrze stworzyli własną siatkę. To zdumiewające, jak szybko wieści docierały na północ. Często zdarzało się, że w Kingstead dowiadywano się o czymś szybciej niż w Wartowni. Tkaniny, gwoździe, korzenie, wino... lista towarów, w które Nessianie musieli się zaopatrywać w Fishport, ciągnęła się bez końca. Nie było dnia, by nie wysyłali po coś do wioski jakiegoś młodzieńca albo kobiety na ośle. Niedawno kupiła tam dom para starszych ludzi z towarzystwa. Dżentelmen po dziś dzień nosił miecz z kocim okiem. Diuk i diuszesa Brinton mieszkali w odległości połowy dnia konnej jazdy od Ness Royal i wcześnie w pięcioksiężycu odwiedzili Malindę. Choć księżniczka uważała, że diuk jest potwornie nudny, a jego żona pruderyjna, niezmiernie się ucieszyła z okazanego wsparcia. Rzecz jasna, wpłynęły na nich szepty dwóch podstarzałych fechtmistrzów, było też jednak prawdą, że pruderyjnym osobom nie mogła podobać się myśl, iż rządy w kraju sprawuje bękart.

- Wkrótce spodziewam sie zwołania Parlamentu - wysapał diuk. Był potężnym mężczyzną, jak większość Ranulfów. Jego głowa przypominała zwietrzały nagrobek zarośnięty bokobrodami porostów. - Zamierzasz zająć swe miejsce, kuzynko? Ten pomysł nigdy nie przyszedł jej do głowy.

- - O ile nic się ostatnio nie zmieniło, to jestem kobietą, kuzynie. - - Jesteś najwyższym rangą parem królestwa! W Izbie Gmin oczywiście nie widuje się kobiet. - Zachichotał na tę myśl. - Ale w Izbie Lordów kilka już zasiadało.

Na przykład

hrabina Momicade...

- Nie sądzę, byśmy musieli na jej temat rozmawiać - przerwała mu ostrym tonem żona. Siedziała sztywno wyprostowana, a jej iwarz jak zwykle wyglądała niczym nakrochmalona.

- To mogłoby okazać się interesujące - rzuciła niezobowiązująco Malinda. - Rada rozkazała mi pozostać tutaj. Jeżeli jednak mam prawo uczestniczyć w obradach Parlamentu, to Radzie zapewne nie będzie wolno mnie przed tym powstrzymywać. Mogłoby to być ciekawe wyzwanie. Wyśle słówko do Węża i Rolanda, by im to zasugerować.

- - Pojedziesz z nami na południe - mówiła diuszesa. - Wstąpimy po ciebie po drodze.

- - Jesteś nadzwyczaj uprzejma.

Brintonowie z pewnością przekazali wiadomość dalej, gdyż nie było tygodnia, by jacyś miejscowi notable nie wpadali z wizytą, by złożyć wyrazy szacunku i sprawdzić, jak się czuje Malinda. Wyższym warstwom chivianskiego społeczeństwa nie podobała się polityka lorda protektora, który stopniowo zastępował arystokratycznych członków Rady swymi nisko urodzonymi poplecznikami, choć w oczach gminu jego zbroja nadal lśniła jasno. Tymczasem zakończono remont Wartowni. Jeden z pracujących przy nim rzemieślników byl uderzająco podobny do sir Zdolnego, co mogło tłumaczyć, w jaki sposób dowódcy Audleyowi udało się zdobyć drugi zestaw kluczy. Pod koniec pięcioksiężyca nadeszła wiadomość, że zdrowie króla nadal jest przyczyną troski, negocjacje w sprawie małżeństwa księżniczki postępują naprzód na kilku frontach (ilu mężów mogła potrzebować?), a sąd magiczny Węża rozwiązano, co oznaczało, że zdradzieccy czarodzieje wygrali Wojnę Potworów walkowerem. Sześcioksiężyc przyniósł letnie upały, Malinda nadal jednak nie otrzymała zaproszenia na własny ślub, choć słyszała nieoficjalnie, że król Radgar zaoferował niewiarygodnie korzystne warunki zawarcia pokoju w zamian za drugą szansę na małżeństwo z nią. Nawet Granville wzgardził tą ofertą. Książę Courtney został poddany drobiazgowej interrogacji przez Rade, a następnie osadzony w Bastionie. Biedny Courtney! Całe życie był nędzarzem pasożytującym na klasie rządzącej, a gdy wreszcie otrzymał należne tytuły i zaszczyty, miał pecha stanąć na drodze ludzkiej lawinie, jaką był Granville. Czy był jedynie pyłkiem na wiodących na tron schodach, który zmieciono na bok, czy też jego kłopoty miały być dla niej ostrzeżeniem?

Dian, która dłużej już była wdową niż żoną, często ostatnio widywano w towarzystwie sir Zimy. Utrzymywała, że znalazła sposób na odzwyczajenie go od obgryzania paznokci.

Malinda zaprosiła na obiad sir Sourisa. Mógł być rzeźnikiem, lecz okazał się również bardzo dowcipnym towarzyszem. Rozmawiali o koniach, przyszłych żniwach, zagranicznych kampaniach oraz na inne bezpieczne tematy.

W siedmioksiężycu nadeszły złe wieści o baelijskich napadach i o tym, że kilku prywatnych fechtmistrzów zaatakował tłum bądź też znaleziono ich martwych w jakichś rowach. Rada nakazała zamknąć Gwardię Królewską w Beaufort „dla jej bezpieczeństwa”.

Wszyscy się zgadzali, że Parlament, gdy tylko się zbierze, rozwiąże Starożytny Wierny Zakon Królewskich Fechtmistrzów.

Księżniczkę odwiedził napuszony grandoński kupiec, który był jednocześnie głównym konsulem Dimencio. Przywiózł ze sobą malarza, który miał wykonać jej szkic. Dimencio, jak taktownie przypomniał konsul Jej Miłości, która nigdy nie słyszała o takim państwie, było niewielkim księstwem w południowo-wschodniej Euranii, słynącym głównie z oliwy z oliwek oraz wędzonych ryb. Jego Wysokość książę niedawno owdowiał, gorąco pragnął nawiązać bliższe stosunki z Chivialem i tak dalej. Ile miał lat? Och, chyba około pięćdziesięciu... Tak, miał już kilkoro dzieci...

- Możesz oznajmić Jego Wysokości, że jestem mu bardzo wdzięczna za zainteresowanie, a także przekazać wyrazy żalu - oświadczyła Malinda. - Jako domniemana następczyni tronu nie mogę wyjść za mąż ani opuścić Chivialu bez zgody Parlamentu. Być może byłbyś też tak uprzejmy i przekazał tę wiadomość całej społeczności dyplomatów?

Tę linie obrony zasugerował jej Durendal. Wspomniał w liście, że to powinno skutecznie zastopować podstępne plany Granville’a. W ośmksiężycu baelijskie napady nasiliły się jeszcze, w Wylderlandzie ponownie doszło do niepokojów i wszyscy już wiedzieli, że rząd nie jest w stanie płacić rachunków.

Rozpisano wybory.

Tuż przed świtem pierwszego dnia dziewięćksiężyca Malindę obudziło pukanie do drzwi sypialni.

29

Przybywaj, jeśli zdołasz przybyć o świcie, o o zmierzchu z pewnością będziesz

nosił koronę

euwerena, jeżeli jednak nie zdążysz, uciekaj, albowiem gdy zajdzie słońce, nazwą

cię zdrajcą

i złoczyńcą, a wszyscy powstaną przeciw tobie.

DURENDAL DO RANULFA W PRZEDDZIEŃ BITWY POD ARBOR

Kto tam? - Pies rzecz jasna obok niej nie leżał, jako że łoże było za małe dla

nich

obojga. Często wracał o świcie, „żeby sprawdzić, czy niczego jej nie trzeba”,

dziś jednak

jeszcze się nie zjawił.

- Dian i fechtmistrze. Nagła sytuacja.

Malinda zerwała się z łoża, przesunęła kopniakiem dywanik, by zasłonić zapadnie, owinęła się szlafrokiem i otworzyła drzwi - wszystko to uczyniła jednym, płynnym ruchem.

Do sypialni weszli Dian i Audley, prowadząc między sobą szczupłego młodzieńca w wyświechtanym ubraniu. Głowa opadała mu na bok, jakby był bliski utraty przytomności; gdy jednak położyli go na łożu, jęknął. Strój mężczyzny nie przyciągał uwagi i minęła chwila, nim Malinda zauważyła w słabym świetle kocie oko w gałce miecza i poznała wynędzniałą, nieogoloną twarz sir Marlona, jednego z najmłodszych gwardzistów. - Chyba nie jest ranny - stwierdził Audley. - Po prostu wykończony. - Zjawili się Zima i Pies. Ten drugi wypełnił sobą całe drzwi i jego towarzysz nie mógł wejść do środka. Niebo nad morzem już jaśniało. - Nigdy nie widziałem bardziej zmordowanego konia. - Duchy! - zawołała Malinda. - Co tu się dzieje, na ogień? Znała odpowiedź na to pytanie. Nie mogła jej nie znać. Marlon był jednym z najlepszych jeźdźców w Gwardii. To zrozumiałe, że wysłali właśnie jego.

- Marlon! - zawołał Audley, pochylając się nad chłopakiem. - Jej Wysokość tu jest.

Malinda tu jest.

Odsunęła go i przyklękła.

- Sir Marlonie? Jaką wiadomość mi przynosisz?

Przypomniała sobie, jak lord Roland zawiadomił ją o zaręczynach z Radgarem, a Dominie, tu, w Kingstead, przyniósł śmiercionośną wiadomość jej matce. Wieści przynoszone przez fechtmistrzów nigdy nie były dobre. Otworzył oczy, lecz nie był w stanie skupić spojrzenia.

- - Księżniczko?

- - Jestem tu. Powiedz mi wszystko i potem będziesz mógł zasnąć. To znaczy, odpocząć.

- - Jedź - wymamrotał. - Dominie... Roland...

- - Król, Marlon. Co z królem?

- - Król - mruknął fechtmistrz. - Dzieciak umiera. Chce się z tobą widzieć. Musisz jechać. - Otrząsnął się i spróbował skupić na niej spojrzenie. - Roland i Wąż siedzą w Bastionie.

Malinda natychmiast zwołała naradę w pokoju słonecznym. Przypomniała sobie, że wczoraj Pies obudził ją wcześniej i zdołała nawet ujrzeć ostatni srebmy skrawek ośmksiężyca, widoczny nad wschodzącym słońcem. Zaczął się okres wiosennych pływów. Pokój słoneczny był niewielkim pomieszczeniem w niższym budynku. Ta nazwa wprowadzała w błąd, aczkolwiek jego okna mogły się wydawać duże dwa stulecia temu, gdy go wybudowano. Drzewa i krzewy dawno już zatopiły pokój w zieleni. Zapewniał jednak odosobnienie i na ogół wykorzystywała go do pisania. Wydawało się, że to równie dobre miejsce, jak każde inne, do zaplanowania ucieczki, a to właśnie musiała teraz zrobić. Amby umiera! Chce się z nią widzieć! Gdyby skoczyła w tej chwili na konia, mogłoby to się równać samobójstwu. Czy wezwanie mogło być pułapką? Gdy tylko postawi stopę na lądzie stałym, złamie nakaz Rady. Nawet jeśli zdoła wymknąć się Dwunożnej Myszy, aresztują ją na schodach Beaufort.

Byli z nią wszyscy czterej jej strażnicy, Marlon, Dian i maleńka siostra Moment, która wyraźnie nie czuła się zbyt dobrze w bliskości tak wielu fechtmistrzów. Reszta Kingstead jeszcze spała.

Marlon odzyskiwał już siły, choć całą izbę wypełniał bijący odeń intensywny zapach konia. Wyżłopał dwa kufle ale i pożerał teraz kawał mięsa, ogryzając kość niczym wygłodniały pies. Wyruszył w drogę poprzedniej nocy razem z Dębem i Fitzroyem.

Drogę z

Beaufort na Ness Royal pokonał bez chwili wytchnienia. Wszyscy trzej zdołali się przedrzeć przez otaczający pałac kordon, lecz na trakcie zostawił obu towarzyszy za sobą. Co gorsza, byli już drugą trójką wysłaną przez Dominica. Reynard, Furia i Alandale wyruszyli w drogę poprzedniej nocy. Gdzie się podziali?

Choć Malinda zawarła z Sourisem niepisaną umowę, że oboje będą się trzymać swego terytorium, Audley nieustannie obserwował most. Nocą czuwał tam fechtmistrz, a za dnia jeden ze zwykłych ludzi. Czarni Jeźdźcy również pełnili straż po swej stronie, na wypadek gdyby uwięziona spróbowała ucieczki; Zdolny zapewniał jednak, że nikt nie podniósł alarmu, gdy zmordowany koń Marlona minął most. Mogło to oznaczać, że marszałek Souris nie wiedział jeszcze o chorobie króla, do Granville’a jednak wiadomość z pewnością już dotarła.

Być może właśnie w tej chwili zastawiał po drodze zasadzki. Przed trzema dniami zamknął Rolanda w Bastionie, razem z Wężem i kilkoma innymi starymi fechtmistrzami, jakby przygotowywał się do zamachu stanu.

Malinda zdążyła już odrzucić niektóre ze swych bardziej szalonych pomysłów. Marlon rzeczywiście był Marlonem - wyciągnięto z łóżka siostrę Moment, by zaświadczyła, że nie wyczuwa w nim żadnego czaru poza łatwą do rozpoznania skazą więzi. - - Co mi radzicie? - zapytała Malinda. - Dian?

- - Zaczekajmy na matkę - odpowiedziała szybko jej przyjaciółka. Wdowę de Fait

już

wezwano.

- - Proszę bardzo. Siostro Moment?

Moment przycupnęła w rogu kanapy niczym zbłąkane dziecko. Była zdecydowanie najdrobniejszą z obecnych tu osób. Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową w geście, który zawsze zdawał się grozić strąceniem z jej głowy wysokiego, stożkowatego kapelusza, co jednak nigdy jeszcze się nic zdarzyło.

- Nie wolno mi doradzać ci w sprawach politycznych, pani, ale... siedziałaś tu całe lato jak pąkla... czy nie uważasz, że czas już się stąd ruszyć? - - Z pewnością tak.

- - W takim razie zaufaj swemu instynktowi i niechaj przypadek ci sprzyja.

- - Sir Zdolny?

Fechtmistrz również uśmiechnął się z entuzjazmem. - Wiosenne ply wy! Wykradniemy się podczas odpływu i znikniemy, nim Rzeźnik się zorientuje.

A skąd wezmą konie?

- - Sir Psie?

- - Marlonowi udało się przedrzeć - warknął Pies. - Jeśli wyruszymy natychmiast, przedostaniemy się na drugi brzeg, zanim zdążą się na dobre obudzić. Przemkniemy obok tych zasrańców i tyle nas będą widzieli. Albo utorujemy sobie drogę walką, jeśli będzie trzeba.

Był słodki, ale myślenie nie należało do jego mocnych stron.

- Sir Zimo?

Zima znowu obgryzał paznokcie, ignorując spoglądającą na niego wściekle Dian. - Wymknijmy się chyłkiem, Wasza Wysokość. Wybacz mi, ale moglibyśmy przebrać cię za młodzieńca... skrócić ci włosy... Gdyby posadzić cię na wozie obok furmana, nikt w garnizonie nawet by na ciebie nie spojrzał. To marni wartownicy. W końcu Marlon się przedostał.

To była prawda i Zima powinien zrozumieć płynące stąd implikacje.

- Sir Audleyu?

Dowódca sprawiał wrażenie, że również jest gotowy odgryźć sobie parę palców. - - Zaczekajmy, Wasza Miłość - zaczął niechętnie. - Wyślij wiadomość do Brintona.

Jeśli diuk przybędzie, by dać ci eskortę...

- - Nie! Mój brat umiera i pragnie się ze mną widzieć. Zwłoka nie wchodzi w grę.

Chcę się dowiedzieć, jak mam przemknąć się obok Wartowni i ocalić życie. Wy

również nie

możecie zginąć, a wiem, że musicie mi towarzyszyć. Dian, nie mogę już dłużej

czekać na

twoją matkę.

Ruszyła w stronę sekretarzyka.

- - Wybacz mi, pani - odezwał się Audley - ale po co nam teraz pani de Fait? - - Wydawało się, że wszyscy szpiegują wszystkich, więc pomyślałam sobie, że mogłabym wysłać kilka własnych ptaszków. Nie słyszeliście nocą nic podejrzanego?

A może

wczoraj?

Znalazła kartę papieru i otworzyła kałamarz.

- Nie jesteśmy w stanie usłyszeć nic z tego, co dzieje się na drugim brzegu Wanny - wyjaśnił Audley. - W pogodną, księżycową noc możemy zobaczyć spacerujących wartowników, ale na tym koniec.

Popatrzył na pozostałych.

- Światła w domach - mruknął zażenowany Pies. - Więcej niż zwykle. Poprzedniej nocy. Około północy. Po prostu kilku pijaków urządziło sobie bal. A może torturowano wtedy Furię, Reynarda i Alandale’a? Pies był mięśniakiem.

Bardziej irytowali ją Zima i Audley, od których oczekiwała myślenia. - Wszyscy nie doceniacie marszałka Sourisa, który jest jednym z najwyżej cenionych dowódców najemników w Euranii. Co się stało z Reynardem i pozostałymi? - Przerwała na chwilę, by skreślić kilka słów. - Nie sądzę, by padli ofiarą zbójców albo rozgniewanych wieśniaków. Zapewne załatwił ich po drodze Granville, a gdyby nawet tak się nie stało, z pewnością miał czas wysłać rozkazy. To znaczy, że Reynardowi i jego ludziom zapewne nie udało się minąć Wartowni. Najprawdopodobniej zginęli lub siedzą tam zakuci w łańcuchy. A dzisiejszej nocy przybył ledwie żywy z wyczerpania Marlon i go przepuścili? - Świńskie flaki! - warknął Audley. - Wiedzą o tym? Rozległy się ciche pomruki pozostałych.

- Musimy założyć, że wiedzą. - Ujęła w słowa to, o czym wszyscy myśleli: -

Możliwe,

że jestem w tej chwili prawowitą królową Chivialu. Niewykluczone też, że

Granville ogłosił

się królem. Najprawdopodobniej chce, żeby Souris trzymał mnie zamkniętą na Ness

Royal,

dopóki nie przejmie władzy.

- Albo cię zabił!

- To również jest możliwe.

Zawsze najbardziej niepokoiło ją pytanie, dlaczego Granville wyznaczył do pilnowania siostry człowieka zwanego Małym Rzeźnikiem. W historii Ness Royal wielokrotnie rozważano możliwość popełnienia morderstwa i nieraz rzeczywiście do niego dochodziło.

Wszyscy fechtmistr2e zaczęli mówić jednocześnie. Malinda upuściła kroplę laku na papier i odcisnęła w nim swą pieczęć.

- - Obiecałam marszałkowi, że nie będę próbowała ucieczki, a zwykłam dotrzymywać słowa. Sir Audleyu, daję ci najwyżej godzinę. Souris jest najemnikiem. Masz go przekupić.

- - Co? - pisnął. - Ależ, Wasza Wy...

Nigdy dotąd nie widziała, by Audley stracił panowanie nad sobą, ale przecież kazała chłopcu uporać się z mężczyzną, który walczył już na wojnach, gdy chłopca jeszcze nie było na świecie. Nie miała jednak nikogo innego. Wręczyła mu kartę, na której napisała:

Skreślone moją ręką na Ness Royal tego pierwszego dnia dziewięćksiężyca 369 roku panowania dynastii Ranulfów”. Pod spodem umieściła swój podpis i pieczęć. - - Oddaj mu to. Będzie czekał na twoją propozycję. Przelicytuj Granville’a.

Śpiesz

się! Ruszę w drogę pół godziny po tobie.

- - C... co mam mu zaoferować, pani?

- - Zgódź się na jego cenę. Jeśli jej nie wymieni, zacznij od dwustu tysięcy koron oraz tytułu hrabiowskiego i bądź gotowy dać więcej. Zrobię go diukiem i wielkim marszałkiem Chivialu, jeśli tego właśnie chce. Przekup go! - wrzasnęła. - Przekup Czarnych Jeźdźców.

Mowa o okupie za królową. Muszę być dla niego więcej warta żywa niż martwa. Ma mnie jutro z zachodem słońca odwieźć do Beaufort. Nie zapomnij uwzględnić w negocjacjach wziętych do niewoli fechtmistrzów. A teraz...

Drzwi otworzyły się szeroko i do środka wpadła, ciężko dysząc, pulchna lady Arabel.

- - Tak! - wysapała, zmierzając w stronę najbliższego stołka. - Masz rację.

- - Gdzie matka? - zapytała Dian.

- - Nie mogła przyjść... dziecko ma kolkę... ale dziewczyny mówią... że miały najlepszą noc od miesięcy.

- - Świetnie! - warknęła Malinda. - Sir Audleyu, oczekują ciebie. Ruszaj!

Wkrótce

podążymy za tobą.

Gdy Audley wybiegł z pokoju, zasapana Arabel wydyszała resztę meldunku.

- - Już się zbierałi. Niektórzy pomyśleli nawet o tym, żeby się pożegnać.

- - Co za dziewczyny? - zapytał niespokojnym tonem sir Zdolny. - - Te, które pracują w Wartowni, oczywiście - warknęła Malinda. Matka Dian znała wszystkie tajemnice miejscowych, w tym również wiele sposobów, na które królewskie złoto trafiało w ich ręce. Nie były to tylko niezamężne córki. Niektórzy mężowie nie byli zbyt grymaśni, gdy pojawiała się szansa uzupełnienia dochodu rodziny. Malindę raz jeszcze zdradził wybuchowy temperament. - W tym przynajmniej trzy, z którymi obiecałeś się ożenić, sir Zdolny. Sądziłam, że fechtmistrze nie muszą się zniżać do podobnych szalbierstw.

Zdolny wydał jakiś zdławiony odgłos.

- - Idźcie przygotować konie. Dian, czy dasz radę zorganizować coś do jedzenia? Spożyjemy posiłek w siodle. - Musiała jeszcze napisać parę listów. - Słucham, siostro?

- - Chciałam powiedzieć, że jadę z wami - oznajmiła Moment, uśmiechając się z lekkim przekąsem. - Nie pozwoliłabym, żeby mnie ominęło takie historyczne wydarzenie, nawet za tytuł hrabiowski i dwieście tysięcy koron. Łoskot fal wypełniał kanion, białe ptaki unosiły się z wrzaskiem na wilgotnym wietrze, kopyta stukały o kamienie. Malinda nie poganiała wierzchowca człapiącego ścieżką w stronę Wartowni. Nie było potrzeby męczyć go tak wcześnie. Możliwe, że Audley nadal prowadził negocjacje. Powinna była mu powiedzieć, by zabrał ze sobą chłopca, który przekaże jej wieści. Rzecz jasna, wieści mogły wyglądać tak, że Audley nie żyje. Wszystkie te myśli były jedynie usprawiedliwieniami, które miały jej pozwolić odwlec chwilę przybycia na miejsce. Czy Dwunożna Mysz otrzymał już instrukcje od Granville’a? Najemnicy słynęli z tego, że są przekupni, co jednak, jeśli trafiła na wyjątek? Wyląduje w celi albo nawet na dnie morza, a dwie jadące za jej plecami kobiety i trzej fechtmistrze zginą razem z nią. Możliwe, że w piersi Malindy i jej towarzyszy wycelowano już kusze. Choć bardzo starała się zachować spokój, koń z pewnością czuł zapach strachu księżniczki, gdyż ciągle strzygł uszami.

Żadna droga nie mogła trwać wiecznie. Malinda zawróciła konta, minęła bramę, wjechała na dziedziniec... i odetchnęła głośno z ulgą. Czekali na nią Souris i Audley. Obaj siedzieli na koniach i obaj się uśmiechali, choć uśmiech fechtmistrza wyglądał bardziej wiarygodnie od uśmiechu najemnika. Souris uniósł miecz w salucie. Za jego plecami czekało około pięćdziesięciu ustawionych w dwa wyrównane szeregi jeźdźców, którzy prezentowali się nie gorzej niż Straż Domowa. Wartownia bardzo się zmieniła w ciągu czterech miesięcy: nowa strzecha, lśniące bielą ściany, czyste okiennice, dziedziniec wolny od chwastów. Na osiem! Najbardziej uradował ją widok czterech stojących pod ścianą mężczyzn.

Byli to

Reynard, Furia, Alandale i Dąb. Dąb i Furia byli obwiązani bandażami, a wszyscy czterej nie wyglądali najlepiej, mieli jednak miecze i uśmiechali się szeroko. Miała nadzieję, że sir Fitzroy jest jeszcze w drodze. Że po prostu sie spóźnił, a nie zginął. W lśniącym stalowym hełmie i w napierśniku, na grzbiecie bojowego rumaka, Souris znacznie mniej przypominał dwunożną mysz. Uśmiechnął się jednak, schował miecz i ruszył naprzód u boku Audleya.

- Niechaj ci przypadek sprzyja, marszałku. Ściągnęła wodze i podała mu rękę. - I niech wszystkie duchy sprzyjają Waszej Miłości. - Souris podjechał do Malindy i połaskotał jej dłoń wąsikami. - Służba Waszej Miłości to prawdziwy zaszczyt. To samo mówił wszystkim pracodawcom.

- Czuję się pewniej, mając za sobą żołnierzy o takiej sławie, marszałku. Czy mogę zapytać, do jakiego porozumienia doszedłeś z dowódcą Audleyem? Gryzoniowata twarz rozciągnęła się w jeszcze szerszym uśmiechu.

- Podziwiam negocjacyjne talenty Waszej Wysokości. Wręczył jej zwój papieru. Nad podpisem i pieczęcią księżniczki widniał tekst obiecujący jej „zaufanemu i umiłowanemu” rycerzowi, sir Sourisowi z Newtown, tytuł hrabiowski, trzysta tysięcy koron oraz cztery tytuły baronetów dla jego podkomendnych. Zwróciła mu dokument ze skinieniem głową, którym jednocześnie wyrażała zgodę i gratulowała Audleyowi. Fechtmistrz odetchnął głęboko, a jego twarz przybrała nieco spokojniejszy wyraz.

- Rzecz jasna, dobry generał pamięta o swych oficerach - stwierdziła. - Jeśli

opowieści

mówią prawdę, jesteś wart każdego miedziaka, marszałku. A teraz, im wcześniej

ruszymy w

drogę, tym prędzej będę mogła spłacić długi.

Nie ustąpił tak łatwo.

- - Jest jeszcze parę kwestii, które musimy rozstrzygnąć, Wasza Miłość. Czy zdajesz sobie sprawę, że przybyć do Beaufort może być znacznie łatwiej, niż je opuścić? Ponadto, nie leży w ludzkich możliwościach, byś dotarła tam jutro o zachodzie słońca. Przede wszystkim teraz nie ma księżyca.

- - Fechtmistrze potrafią tam dotrzeć tak szybko. Przypuśćmy, że będziemy

jechali bez

przerwy, zatrzymując się tylko po to, by zmienić wierzchowce? Czy w takim

przypadku

byłoby to możliwe?

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- - Niewykluczone.

- - W takim razie zaplanuję postoje i będziesz mógł je dodać do czasu podróży. Nie powinniście potrzebować więcej odpoczynku ode mnie. Spojrzenie, jakim Souris obrzucił Audleya, świadczyło, że już na ten temat rozmawiali.

- Jeśli opowieści mówią prawdę, Wasza Miłość, to nie jestem tego pewien. Mówisz

jednak o stacjach pocztowych. Moi ludzie są właścicielami swych wierzchowców i

wysoko je

cenią. Nawet gdyby każdy z nich prowadził luzaka, nie jesteśmy w stanie

podróżować tak

szybko, jak fechtmistrze.

Poirytowało ją, że tego nie przewidziała.

- Muszę się śpieszyć. Wybierz małą eskortę, która będzie wymieniała konie na stacjach, a reszta niech podąży za nią w takim tempie, jakie zdoła utrzymać. Souris ryknął ochrypłym śmiechem, zaskakująco głośnym jak na kogoś jego rozmiarów.

- Powinnaś była urodzić się mężczyzną, pani! Zrobimy, jak mówisz. Ale te chłopaki to tylko czwarta część Czarnych Jeźdźców. Reszta stacjonuje w Spurston. Czy będą ci potrzebni wszyscy?

W ostrym jak rapier spojrzeniu kryło się zarówno pytanie, jak i wyzwanie. Jeśli Malinda opuści Ness Royal i wynajmie prywatne wojska, wzniesie tym samym sztandar buntu. Obietnice, które spisała na tym skrawku papieru, były na razie bezwartościowe i marszałek Souris nadal mógł ją uwięzić i wrócić na służbę do poprzedniego pracodawcy.

Niewinny uśmiech Audleya sugerował, że fechtmistrz nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego faktu. Wkrótce może go spotkać nieprzyjemna niespodzianka, gdy w pierś wbiją mu się cztery albo pięć strzał...

- - Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie lepiej ode mnie, marszałku - odrzekła

lodowatym tonem - jako że lepiej ode mnie znasz lorda protektora. Powiedziałeś,

że możesz

mnie dostarczyć do Beaufort. Czy będziesz potrzebował całych swych sił, by mnie

stamtąd

wydostać?

- - Podejrzewam, że nawet więcej, pani.

- - W takim razie niech Czarni Jeźdźcy zbiorą się w Beaufort - oznajmiła, czując nagłą suchość w ustach. Stanie się wyjętą spod prawa buntowniczką, zapewne zdaną na łaskę i niełaskę Granville’a. - Jeśli mój brat umrze, ogłoszę się królową. Jeśli tak się nie stanie, zażądam, by Parlament uchylił testament ojca i mianował mnie regentką. - - Jak Wasza Miłość rozkaże - odparł Souris, najwyraźniej usatysfakcjonowany tym, że Malinda rozumie, jak wysoka jest stawka. - Nic nie może się skończyć, jeśli się najpierw nie zacznie, ale Czarni Jeźdźcy poczują się zaszczyceni, jeśli zechcesz dokonać ich przeglądu.

- Zwrócił konia w stronę dwóch szeregów posągów. Tradycja nakazywała, by tego rodzaju żołnierze zobaczyli swego aktualnego pracodawcę. - Potem będziemy mogli ruszać w drogę.

- - Najpierw muszę podziękować tym ludziom za ich pomoc - rzekła, wskazując na fechtmistrzów z Gwardii Królewskiej. - Potem z radością dokonam przeglądu moich dzielnych, wiernych wojsk. Mam też parę listów do doręczenia. Poprzednim oddziałem, którego przeglądu dokonała, byli baelijscy piraci. Czy ludzie gotowi zginąć za tego, kto najwięcej zapłaci, okażą się bardziej godni zaufania?

30

Wiedz, kiedy stać na redzie, a kiedy stawić czoło sztormowi.

RADGAR ALEDING. SZTUKA PIRACTWA

Podróż z pewnością była historyczna, zgodnie z sugestią siostry Moment. Mogła nawet być godna uwiecznienia w legendzie, co było jednym z mniej złośliwych określeń użytych przez Dian, Malinda jednak wolała zwać ją jednym wielkim pasmem bólu. Spędziła kilka godzin w miękkim łożu w Valglorious, ale była to jedyna dłuższa przerwa.

Dian i

Moment dały w tym miejscu za wygraną i zostały w zamku, podobnie jak trzech Czarnych Jeźdźców. Jeszcze dwaj przepadli gdzieś po drodze. Wkrótce po południu Souris zarządził postój, by napoić konie w miejscu, gdzie szlak przecinał pokryty rzęsą strumień.

- Jesteśmy na miejscu, Wasza Miłość. Udało ci się prześcignąć Czarnych Jeźdźców. Sądziłem, że żaden mężczyzna nie zdoła tego dokonać, nie wspominając już o kobiecie.

Malinda zamrugała, by wyrwać się ze spowodowanego zmęczeniem otępienia, i popatrzyła na swych towarzyszy: czterech fechtmistrzów, Dwunożną Mysz i tylko jednego z jego ludzi. Wszyscy byli odziani w nierzucające się w oczy skórzane stroje, które mógł nosić każdy wędrowiec na królewskim trakcie. Twarze mieli szare od pyłu i zmęczenia.

Nawet

Audley nie był tak urzekający jak zwykle. Jego oczy zmieniły się w przekrwione otwory w masce z kurzu. Konie parskały, pobrzękiwały uprzężą i piły łapczywie, rozpryskując wodę.

Dowódca najemników wskazał na skupisko walących się ruder na przeciwległym brzegu.

- To jest Beaufort. Pałac leży tam - dodał, wskazując ręką na koronę cyprysów i

kominów widoczną w odległości około mili. Okolica była płaska jak rozlane mleko

i złota od

dojrzałego zboża, które miejscowi żeli kosami i sierpami, a potem ładowali na

wozy. Malinda

zadała sobie pytanie, czy po całym dniu swej uciążliwej pracy czują się bardziej

wyczerpani

niż księżniczka po podobnej przejażdżce.

- - Czemu się zatrzymaliśmy?

- - Ze względów taktycznych, pani! Dotarły do nas informacje, że pałac otacza kordon Straży Domowej oraz prywatnej kawalerii łorda protektora. Nie powinnaś się tu pokazywać, podobnie jak ja. Rozsądniej będzie na razie nie ujawniać naszej umowy. Z głupią miną skinęła głową, starając się obudzić mózg, który zdawał się wciąż galopować traktem, wiele godzin drogi za nią.

- Dowódco - kontynuował Souris - nie doceniałem dotąd możliwości fechtmistrzów.

Gratuluję.

Audley zdołał się uśmiechnąć, aczkolwiek przyszło mu to z trudem.

- Ja chyba również ich nie doceniałem. I cóż za podopieczną mamy!

Najemnik zerknął na Malindę.

- - To się rozumie samo przez się. O ile będziesz chciał przekazać mi słówko, dowódco, wyślij człowieka do kuźni w Beaufort z hasłem „Tęcza”. Jeśli ja przekażę wiadomość tobie, hasło będzie brzmiało „Burza z piorunami”. - - Hrr! - Z gardła Psa wyrwał się zwierzęcy warkot. Fechtmistrz wyciągnął pałasz z taką łatwością, jakby był rapierem. - Ten człowiek cię zdradzi! Zima i Zdolny spięli wierzchowce, by zagrodzić mu drogę, a Malinda wrzasnęła, każąc mu się uspokoić. Wykonał z niechęcią jej rozkaz i schował olbrzymi miecz. Nic nie pomaga na senność lepiej niż groźba morderstwa.

- Błagam cię o wybaczenie, marszałku. Sir Psem kieruje jedynie wierność. Rzecz jasna, instynkt zapewne go nie zmylił. Było bardzo prawdopodobne, że najemnikowi rozkazano przewieźć więźnia na południe, a ona ułatwiła mu tylko zadanie, zgadzając się na to dobrowolnie.

Marszałek Souris uśmiechnął się bez śladu urazy.

- Wierność jest rzadką przywarą. Przydałoby ci się kilkuset takich jak on.

Niechaj ci

przypadek sprzyja, Wasza Miłość.

Zasalutował, dotykając ręką hełmu, i odjechał biegnącą wzdłuż rzeki ścieżką w towarzystwie jeszcze jednego Czarnego Jeźdźca, któremu udało się uniknąć hańby. Pałac otaczał sięgający głowy kamienny mur. Przy bramie gości zatrzymali ludzie w brązowo-złotych liberiach Granville’a, którzy jednak przepuścili ich natychmiast, gdy tylko Audley oznajmił, że jedzie księżniczka. U wrót Malinda ściągnęła wodze i zsunęła się z siodła wprost w ramiona Psa, który wniósł ją na schody. Fechtmistrze w królewskich liberiach zbiegli się ze wszystkich stron niczym muchy do gnoju. Cieszyli się głośno na jej widok i zasypywali ją pytaniami o swych sześciu towarzyszy, którzy złamali rozkazy lorda protektora, opuszczając pałac i udając się na północ. Zapewniali głośno, że król żyje, przyznawali jednak, że jest z nim coraz gorzej. Pytał o nią i o nikogo więcej. Uzdrowiciele i czarodzieje nic nie obiecywali. Pies wniósł ją na górę po schodach, tak samo jak owej nocy, gdy ją rozdziewiczył.

Łoże było ogromne - mogłyby w nim spać konie. Malinda ujrzała leżącą w pościeli maleńką lalkę o lnianych włosach. Czy się skurczył, czy po prostu zawodziła ją pamięć?

- Amby! - zawołała. - Och, Amby, to ja! Przyjechałam. Uchylił powieki. Świecące oczy, różowe plamy od gorączki, twarz tak wyniszczona, że wydawała się niemal przezroczysta. Taki blady uśmiech, taki cichy szept... - Lindy!

Padła na łoże obok niego i wzięła brata w ramiona. Jak długo potem? Dobę czy dwie? Dzień czy noc? Nie była tego do końca pewna i zresztą nie miało to znaczenia. Pierwszą noc spędziła wsparta o stos poduszek na wielkim łożu. Prawie z niego nie wstawała i tylko bardzo rzadko wypuszczała z objęć Amby’ego. Nie odzywał się, tylko z rzadka szeptał jej imię, lecz gdy przyszli uzdrowiciele zabrać go do oktogramu, krzyczał głośno ze strachu.

- - To nieprzyjemne, Wasza Miłość - przyznali, nie patrząc jej w oczy.

- - Nieprzyjemne czy bolesne?

Zaszurali nogami... bardzo nieprzyjemne... konieczne, rzecz jasna... ale na tym etapie... już cztery razy dziennie...

- Czy jest szansa na wyleczenie, czy tylko przedłużacie jego cierpienia? Szuranie, mamrotanie, wiercenie się, szepty. Prawo zabraniało wspominania, że król może umrzeć, w końcu jednak przyznali, że pewne sprawy są nieuniknione. Bez czarów doszłoby do tego już wiele miesięcy temu. Przy ich zastosowaniu jeszcze może z tydzień... bez nich... wzruszenie ramion.

Zarządziła, że koniec z czarami. Brak sprzeciwów dowodził, że podjęta właśnie decyzję, której nie odważył się podjąć nikt inny. Niemal natychmiast do komnaty wpadła lady Cozen, baba o świńskiej gębie pełniąca funkcję guwernantki Jego Królewskiej Mości, która odegrała starannie wyreżyserowany atak histerii. Malinda poradziła jej, żeby poskarżyła się lordowi protektorowi. Wredne, stare babsko tylko na to czekało. Po krótkiej chwili jej kareta oddaliła się z turkotem na południe.

- Musisz spróbować coś zjeść, Amby. Wmuszała w niego zupę łyżka po łyżce. Nocą poczuła się w którejś chwili wystarczająco wypoczęta, by wezwać Dominica i zażądać raportu. Chciała zapytać: „Co się stanie, gdy chłopiec umrze?”, nie musiała jednak mówić tego na głos.

Rzecz jasna Dominie z pewnością wypytał już Audleya i dowiedział się, w jaki sposób uciekła z Ness Royal. Parę razy bezwiednie zwrócił się do niej „Wasza Królewska Mość”.

- Zamknęli nas jak w kurniku - mówił. - Około dwustu prywatnych kawalerzystów lorda Granville’a... wciąż przybywają nowi... boję się, że Marlonowi i pozostałym pozwolono się przedrzeć, pani... że zwabiłem cię w pułapkę... - - Postąpiłeś słusznie. Zaczerpnął głęboko tchu. - - Dziękuję, Wasza Miłość. Nie ma precedensów... Zostało nam prowiantu tylko na jeden dzień... lorda Rolanda, sir Węża i kilkunastu innych wtrącono do Bastionu... nie wiadomo, co się z nimi dzieje... - Rzecz jasna więzień Bastionu mógł żyć jak lord, mieć do dyspozycji własny apartament i służących albo być poddawany niewyobrażalnym torturom w najohydniejszym z lochów. Możliwe też były wszystkie stadia pośrednie. - Obawiam się, że to poparcie, jakiego udzielali tobie, ściągnęło na nich zły los. - Sądzę, że prędzej czy później i tak by do tego doszło. Czy znasz jakieś szczegóły owego poparcia?

- - Nie, Wasza Miłość. Miałem nadzieję, że ty je znasz. Popatrzyli na siebie z żalem.

- - A co z księciem Courtneyem?

Tak wielu znamienitych więźniów! Czy zdarzyło się to kiedykolwiek w całej krwawej historii Bastionu?

- Krążą pogłoski, że został oskarżony o zamordowanie matki, Wasza Miłość, jako

księcia nie może go jednak sądzić zwykły sąd. Mówi się, że Granville zwróci się

do

Parlamentu, by uchwalił ustawę pozbawiającą go praw i tytułów. Dzięki temu

będzie można

go skazać.

Małinda westchnęła.

- - Biedny Courtney! Ciekawe, czy parowie staną w jego obronie? Rozumiesz, lord protektor nie jest zbyt popularny w Izbie Lordów. Przed opuszczeniem Ness Royal pisałam do diuków Brintona i De Mayesa. - Powierzyła jednak listy Sourisowi, niewykluczone więc, że poszły z dymem. - Do sesji Parlamentu zostały tylko cztery dni, może więc... Nie?

- - Nakaz traci ważność w przypadku... - Dominie spojrzał ze zgrozą w oczach na dziecko. - To znaczy, nowy monarcha musi wystawić nowy nakaz. - - Oczywiście - odparła. Pierwszy Parlament Amby’ego nie zdąży się zebrać. Z tej strony nie znajdzie ratunku.

Następnego ranka przybyły Dian i siostra Moment. Malinda ucieszyła się na ich widok, powiedziała im jednak, żeby wyjechały, dopóki jest to możliwe. Odmówiły. Przez cały dzień Dian rozpieszczała Malindę gorącymi posiłkami, kąpielą i świeżymi strojami.

Amby nie zdawał już sobie sprawy z jej obecności. O niczym nie wiedział i nie byt w stanie nic przełknąć. Nadchodził koniec. Bez jedzenia i picia jego godziny były policzone.

Tej nocy, tak jak poprzedniej, Malinda spała ubrana w jego łożu. Budziła się co chwila, by słuchać skazanego na śmierć dziecka, które z uporem i odwagą swych królewskich przodków walczyło o każdy chrapliwy oddech. Nagle zadała sobie pytanie, jak długo sir Audley stoi obok loża z papierami w ręku. Jego koścista twarz była jedynie białą plamą w rozświetlonym świecami półmroku.

- Wiadomość od burzy z piorunami, Wasza Miłość. To znaczy, od marszałka Sourisa. Pisze, że kluczowe znaczenie ma w tej rozgrywce konstabl Valdor - to jego słowa, pani - i że można go pozyskać na tych samych warunkach. Prosi, byś podpisała i odesłała mu to... Wasza Miłość.

Wzięła dokument i przyjrzała mu się. Jeszcze jeden tytuł i kolejne trzysta tysięcy koron. To z pewnością były kilkumiesięczne dochody chivianskiej korony. - - Co to za człowiek?

- - Och, wybacz mi, pani. Niedawno mianowano go dowódcą Straży Domowej. Jak rozumiem, jest starym przyjacielem lorda Granville’a. Wspomniał marszałkowi Sourisowi, że poprze Waszą Miłość, jeśli otrzyma odpowiednią nagrodę. - - Czyżby? Marszałek Souris jest najemnikiem, zawsze gotowym służyć temu, kto więcej zapłaci, natomiast konstabl Straży Domowej to zaprzysiężony urzędnik korony.

- Nie wszyscy są połączeni więzią jak fechtmistrze, Wasza Miłość - odparł z westchnieniem Audley.

- To prawda.

Zdała sobie sprawę, że nie wierzy już w szczerość marszałka Sourisa. On również był starym przyjacielem Granville’a i z pewnością wszyscy trzej pękali ze śmiechu, obserwując podejmowane przez nią próby rozbicia ich małej koterii. Zamiar przekupienia dowódcy Straży Domowej był zdradą pierwszej wody.

Podpisała dokument i wręczyła go Audleyowi wraz z sygnetem, którym miał go zapieczętować.

- Malindo! - rozległ się szept. - Lady Malindo. Wasza Miłość? Miała wrażenie, że nadchodzi już świt. Odwróciła z niechęcią głowę i zobaczyła maleńką postać w białej, lśniącej w półmroku szacie. Tylko wysoki kapelusz pozwalał jej osiągnąć wzrost osoby dorosłej. Jej twarz była niemal równie blada. - - Siostro Moment?

- - Malindo, zbierają się! Czuję je.

Minęła chwila, nim Malinda zrozumiała jej słowa. Potem usiadła na łożu z nagłym drżeniem, jakby nagle zauważyła, że roi się w nim od mrówek. Moment mówiła o żywiołakach, w tym przypadku duchach śmierci. Amby przestał oddychać, znowu zaczął... ponownie przestał. Każdy oddech brzmiał jak wrzask cierpiącego kota. - - Wezwij uzdrowicieli!

- - Nie zdołają... Tak jest, Wasza Miłość. Moment znikneła w mroku.

Wytrzymał aż do nadejścia dnia, nie poruszając się ani razu. Oddychał coraz

bardziej

nieregularnie. Został przy nim tylko jeden, srebmobrody uzdrowiciel, który

często pochylał

się nad maleńką postacią i przykładał ucho do jej piersi, jakby charczenia

chłopca nie było

słychać w całym pokoju. Na koniec nawet on się oddalił, mrucząc pod nosem, że

idzie po

eliksir.

- Amby? - powtarzała Malinda. - Amby! Amby!

Kilka chrapliwych oddechów... przerwa... jeszcze kilka... dłuższa, przerażająca przerwa... westchnienie... dalsze oddechy...

- Amby!

Żadnej reakcji. Świst, charkot... w komnacie robiło się coraz tłoczniej. Tuż przy łożu pojawiły się cztery zielone liberie: Audley, Zima, Zdolny... Och, kochany Psie, czy zamieniłam z tobą choć słówko, odkąd opuściliśmy Ness Royal? Za zielonymi uniformami widać było jasnoniebieskie. Dziesiątki ludzi wchodziły na palcach do środka. Rozeszła się wiadomość, że to już teraz. To z pewnością był Dąb, ten z ręką na tembłaku? I Marlon? Jak długo już tu przebywała? Tylko fechtmistrze, nikogo więcej. Ona, Amby i komnata pełna fechtmistrzów. Wszyscy fechtmistrze? Czy zostało ich tak niewielu?

Świst. Charkot. Cisza. Charkot... Cisza...

Pies wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, a potem objął ją potężnymi ramionami. Stali, patrząc na ostatnie oddechy żałosnego ciałka. Reszta obecnych padła na kolana. Wytrzeszczone oczy... Charkot... Cisza...

Nadal cisza.

Potworna cisza.

Zamknęła mu powieki, które już się nie poruszyły.

Pies odchylił głowę i przeraźliwie zawył:

- Niech żyje królowa!

Komnata eksplodowała krzykiem. Fechtmistrze płakali, wrzeszczeli i zawodzili, powtarzając jego okrzyk. Śpiewali go, wykrzykiwali i recytowali. - Niech żyje królowa! Niech żyje królowa Malinda! Nikt nie wyciągnął miecza, nikt nie wpadł w szał, a po chwili wstali z klęczek, obejmując się, płacząc i bez końca powtarzając:

- Niech żyje królowa!

Wyegzorcyzmowali klątwę i mogli się tym teraz radować.

Malinda przez chwilę płakała bezgłośnie, wsparta na ramieniu Psa, słysząc śpiew,

który niósł się echem, zataczał coraz szersze kręgi, mknął konno do Grandonu i

wszystkich

królestw Euranii...

Król nie żyje! Niech żyje...

Niech żyje kto?

31

Najpierw policz swych przyjaciół.

LORD GRANVILLE

Możesz to nadal nosić - oznajmiła. - Mamy do ciebie pełne zaufanie. Six Dominie klęczał już przed nową monarchinią, trzymając ułożony na obu rękach pendent dowódcy.

- Wasza Królewska Mość, tradycja nakazuje... - Udało mu się sprawić wrażenie, że wierci się nerwowo, co dla klęczącego było trudną sztuką. - To nie twoja ręka... to znaczy, z chęcią będę bronił Waszej Miłości nawet za cenę życia, ale... kiedy król umiera, książę... to znaczy, następca...

Duchy! Ostatnie łzy na twarzy jej brata nie zdążyły jeszcze wyschnąć, na zewnątrz zapewne czekała armia gotowa ją aresztować - i z konieczności wyrżnąć przy tym wszystkich tych ludzi - a oni wdawali się w takie bezsensowne dysputy? Audley wyglądał jak dzieciak, który bardzo się stara nie pokazać, co czuje, i nie patrzeć w żadnym konkretnym kierunku...

- - Ile już lat służysz w Gwardii, sir Dominicu?

- - Prawie jedenaście, Wasza Królewska Mość.

- - A sir Audley w normalnych czasach byłby jeszcze kandydatem w Żelaznym Dworze, być może nawet nie Starszakiem.

Nadal nie chciał ustąpić.

- - Tradycja nakazuje... to Zmiana Gwardii, Wasza Królewska Mość. - - Ogień i śmierć! - warknęła, lecz trwoga widoczna w ich twarzach przypomniała jej, że wszyscy oni za godzinę mogą oddać za nią życie. Jeśli te ich całe tradycje dodawały gwardzistom otuchy, winna im była przynajmniej tyle. - Proszę bardzo. Sir Audleyu, mianuję cię dowódcą Gwardii Królewskiej, ale tylko pod warunkiem, że sir Dominic zostanie twoim zastępcą, będziesz go o wszystkim informował i słuchał jego rad. - Nowy dowódca klęknął przed Malindą, z twarzą pełną niepokoju, i ucałował jej dłoń. - Sir Dominicu - ciągnęła Malinda - jeśli nie będziesz się zgadzał z jakąś decyzją lub postępkiem sir Audleya, rozkazuję ci zawiadomić mnie o tym bez zwłoki. Zrozumiano?

Zrozumiano czy nie, to wystarczyło, by wszyscy w komnacie się uśmiechnęli, a niektórzy nawet roześmiali w głos. Dominie założył Audleyowi na pierś wstęgę i jako pierwszy zwrócił się do niego otoczonym czcią tytułem komendanta. - - Nie zapomnij o jego zabawkach - usłyszeli czyjś gruby głos.

- - Chyba pora już położyć go do łóżeczka - dodał ktoś następny. - - Cisza! Przestańcie się wygłupiać. Zamierzam zrewidować pobory Gwardii, które moim zdaniem są zbyt niskie. Chcę też, byście sprawili sobie nowe liberie. Zielone, nie niebieskie, i w modniejszym kroju. W przyszłym tygodniu przedstaw mi szkice do zaakceptowania, dowódco.

- - Oczywiście, Wasza Królewska Mość - odparł ciągle zaróżowiony na twarzy Audley.

Dian i Moment czekały, aż nowa monarchini raczy zwrócić na nie uwagę. Gdy je

wreszcie zauważyła, dygnęły. Uściskała obie kobiety i spojrzała im w twarze,

zwłaszcza

Dian, którą znała od tak dawna.

- - No dobra, przekaż mi najgorszą wiadomość!

- - Wszyscy uciekli! Jesteśmy oblężeni.

- - Bynajmniej nie czuję się tym zaskoczona.

Gdy królowa ruszyła w stronę okna, fechtmistrze pośpiesznie zeszli jej z drogi. Miała stąd widok na trawniki, klomby i główną aleję, która biegła prosto jak strzelił aż do muru.

Ostatni pierzchający z zamku służący oraz inni cywile pędzili nią niczym wystraszone mrówki. Kolumnę zamykał białobrody uzdrowiciel, który tak niedawno opuścił komnatę.

Zbrojni u bramy przepuszczali ich. Przyjechał szwadron lansjerów, który ustawił

się na

trawniku. Dalej, na polach, wyrosło miasto namiotów, wystarczająco wielkie, by

pomieścić

kilka tysięcy ludzi.

- - Czy opuszczono sztandar do połowy masztu?

- - Hmm, nie - odparł Audley. - Natychmiast wyślę kogoś... - - Nie! Zostaw go tak, jak jest. - Niech obserwatorzy jeszcze się trochę pozastanawiają. - Są jakieś wieści od marszałka Sourisa? - - Nie ma, Wasza Miłość. Od południa wczorajszego dnia nikogo nie wpuszczono do zamku. Brakuje nam żywności.

Zauważyła już liberie prywatnych żołnierzy Granville’a oraz Straży Domowej, nie widziała jednak Czarnych Jeźdźców. Czy Dwunożna Mysz ostrożnie zachował w tajemnicy fakt przejścia na drugą stronę, czekając na odpowiedni moment, czy też po prostu nigdzie nie przechodził? Nie potrafiła się uwolnić od wizji Sourisa rozweselającego swego wieloletniego towarzysza broni, lorda Granville’a, zabawną historyjką o Malindzie i jej nieudolnych próbach przekupienia jego oraz konstabla Valdora. - - Czy lord Roland i pozostali nadal siedzą w Bastionie?

- - O ile mi wiadomo, to tak, pani. Doszło też do dalszych aresztowań. Podczas gdy Malinda towarzyszyła jednemu ze swych braci w ostatnich chwilach, drugi przygotowywał zamach stanu. Ona próbowała przekupstwa przy użyciu spisanych na papierze obietnic, natomiast Granville mógł opróżnić cały skarbiec, by kupić poparcie, i zamknąć tych, którzy byli nieprzekupni. Z pewnością siedział teraz w stolicy, co pozwalało mu wzmocnić kontrolę nad rządem, a jednocześnie uniknąć zamieszania w katastrofę, którą zaplanował w Beaufort. Gdy nadejdzie wiadomość o śmierci Amby’ego, ogłosi się królem i by go obalić, potrzebna będzie wojna domowa.

- Mamy problem - oznajmiła. Nie miała żadnej wiedzy ani doświadczenia, które mogłyby jej pomóc w takiej sytuacji, a popierało ją jedynie około czterdziestu fechtmistrzów.

Z drugiej strony, Granville całe życie polegał tylko na swym sprycie i mieczu, a do tego miał wiele miesięcy, by podporządkować sobie rząd.

- Jak masz zamiar mnie stąd wydostać, komendancie? Audley zaczerpnął głęboko tchu.

- Omówiłem ten problem z sir Dominikiem i niektórymi z pozostałych, Wasza Królewska Mość. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że należy wezwać oficerów dowodzących tymi oddziałami, by tu przybyli i złożyli hołd Waszej Królewskiej Mości. - A jeśli aresztują waszego posłańca? Młodociany dowódca zadrżał. - Chciałaś powiedzieć, zabiją? Musiałbym wysłać fechtmistrza, a nas nie da się aresztować. Może moglibyśmy zaczekać do zmierzchu i spróbować wymknąć... Umilkł pod jej wzgardliwym spojrzeniem.

- Wydaje ci się, że będą czekać tak długo, nim podpalą całą tę budę? Królowa Malinda Krótkotrwała?

W komnacie zapadła głęboka cisza. Audley rozejrzał się wokół, rozpaczliwie szukając pomocy, nigdzie jej jednak nie znalazł. Zadania komendanta nie ograniczały się do opędzania się od wielbicielek. Nie było też prawdą, że połączeni więzią fechtmistrze nie znali strachu.

Komnatę wypełniał jego smród. Spełnią swój obowiązek, ale byli przekonani, że nie ujdą śmierci.

- Nigdy! - zawołała królowa. - Sprowadźcie trzy konie pod drzwi frontowe. Podjadę pod bramę i... Cisza! Jak śmiecie? Czy mój ojciec musiał wyjaśniać warn swoje rozkazy? - Wpatrywała się w nich wściekle, aż szemranie ucichło, ustępując miejsca pełnemu zażenowania milczeniu, potem jednak wytłumaczyła im swe zamiary, wiedząc, że to, czego żąda, jest dla nich prawie niemożliwe. - Kompetentny żołnierz, taki jak lord protektor, użyje przeciw fechtmistrzom łuczników. Jeśli chce zagarnąć tron, musi się pozbyć prawowitej monarchini, jeżeli więc wystawicie się na strzał, zginę od przypadkowego pocisku.

Najprostszym rozwiązaniem jest dla niego zamordowanie wszystkich obecnych w pałacu i ogłoszenie narodowi, że musiał stłumić w zarodku kolejny szał fechtmistrzow. Sir Dominicu, będziesz mi towarzyszył tylko ty i jeszcze jeden człowiek. Dowódco, twoim zadaniem jest dopilnować, by cała reszta twoich ludzi pozostała w ukryciu, dopóki was nie wezwę. Jeśli zostanę stąd zabrana siłą, masz ocalić fechtmistrzom życie, nawet gdybyście musieli oddać miecze i przysiąc wierność uzurpatorowi. W ten sposób któregoś dnia będziecie mogli mnie uratować.

Odpowiedziała jej ponura cisza. Szansa, że więź pozwoli im usłuchać jej rozkazu, wynosiła mniej niż jeden na milion.

Nastąpił piękny, późnoletni poranek. Niebo było bezchmurne, a na trawę spadło kilka pierwszych złotych liści. Dobry dzień, by umrzeć. Owce pasły się spokojnie na trawnikach, nie dbając o to, czyje imię zostanie zapisane w chivianskich kronikach po Ambrosie V. Żwir chrzęścił pod końskimi kopytami, gdy Malinda jechała aleją wraz z Dominikiem i Zimą, którego wybrała do tego zadania dlatego, że był inteligentny i że wiedziała, iż wykona jej rozkazy. Dali jej młodego, kasztanowatego wałacha, który był ładny, lecz narowisty, jakby rzadko na nim jeżdżono, a ponieważ siedziała w damskim siodle, musiała większość uwagi poświęcać panowaniu nad koniem, a nie swej złowrogiej sytuacji. Lansjerzy Granville’a stali na lewo od bramy, a łucznicy ze Straży Domowej po prawej. Między nimi przystanęła mała grupka oficerów i cywilów. Gdy Malinda podjechała bliżej, oddzieliło się od niej trzech ludzi, którzy nieco się zbliżyli.

- Wy dwaj zaczekajcie tutaj - rozkazała. Zdumiała się, gdy Zima i Dominie rzeczywiście się zatrzymali. Przejechała jeszcze kilkanaście kroków, po czym ściągnęła wodze.

Trzej mężczyźni zaakceptowali ten kompromis i podjechali do niej. Wszyscy mieli na sobie bojowy rynsztunek. Twarze skryli pod szerokimi rondami hełmów, lecz nawet z tej odległości poznawała jadącego z lewej Sourisa, po niskim wzroście, oraz podążającego z prawej Valdora, po szkarłatnej opończy Straży Domowej, którą zarzucił na stalowy pancerz.

O dziwo, trzecim mężczyzną był sam Granville. Wszyscy się zatrzymali i zapadła złowroga cisza.

Jeśli była to próba nerwów, Malinda ją przegrała.

- - Król nie żyje - oznajmiła. Wałach podrzucił łbem, usiłując skręcić w bok.

- - Ale król żyje - stwierdził jej brat.

- Nie, królowa żyje. Czekamy na twą przysięgę wierności. Granville roześmiał się i zdjął hełm, by otrzeć czoło rękawem.

Nawet w samym napierśniku musiało mu być przy takiej pogodzie nieprzyjemnie gorąco.

- - Zestarzejesz się, nim ją usłyszysz, siostro. Z drugiej strony, jeśli ty bez ociągania nie przysięgniesz wierności nam, twoja wolność zostanie okrutnie ograniczona. - - Jakim prawem domagasz się wierności mojej i tych ludzi? Testament ojca stwierdza, że to ja jestem dziedziczką mojego brata. - - Pod warunkiem, że nie wyjdziesz za cudzoziemca. - Uśmiechnął się głupkowato i założył sobie hełm na bakier. - A przecież poślubiłaś Radgara z Baelmarku.

To oskarżenie zaparło jej dech w piersiach. Mogła jedynie wytrzeszczyć oczy z

rozpaczy. Zarzut był absurdalny, mógł jednak wystarczyć jako pretekst dla tych,

którzy nie

chcieli kobiety na tronie, a wiedziała, że będzie ich wielu. Poprzednie

eksperymenty Chivialu

z panującymi królowymi nie przyniosły zbyt szczęśliwych rezultatów. Wałach znowu

się

zaniepokoił i zaczął tupać kopytami o żwir.

Po chwili odzyskała głos.

- - Potrzeba by doprawdy bardzo oszukańczego prawnika, by uznać to małżeństwo za ważne, panie. A nawet gdyby tak było, w linii sukcesji wyprzedza cię jeszcze książę Courtney.

- - Baron Leandre został pozbawiony swych nieprawnie zdobytych tytułów i obecnie przebywa w więzieniu, oskarżony o zamordowanie swej matki, naszej drogiej ciotki Agnes.

Granville westchnął głośno. Widać było, że świetnie się bawi. Jego towarzysze siedzieli nieruchomo niczym posągi.

- To czysty nonsens. A nawet gdyby ten zarzut był prawdziwy, w Chivialu nie ma precedensu, by bękart odziedziczył tytuł, panie Fitzambrose. Roześmiał się.

- - Obelgi w niczym ci nie pomogą, pani Ceding.

- - Czy jesteś gotowy poprzysiąc mi wierność jako prawowitej królowej?

- - Sądziłem, że już to ustaliliśmy?

Przymknął w zamyśleniu żółte oczy, był jednak wyjątkowo pewny siebie.

Przypuszczalnie nie bez powodu. Nie wątpiła, że w porównaniu z nim wygląda na

bardzo

wystraszoną. Wszystkich trzech z pewnością bardzo rozweseliły jej nieudolne

zabiegi. Pora

zatrzymać toczące się kości.

- - Marszałku Souris?

- - Wasza Miłość?

Wasza Miłość”, nie „Wasza Królewska Mość”. Granville odwrócił głowę i spojrzał na najemnika, lecz zwracając się do niej w ten dwuznaczny sposób, Souris nie opowiadał się po żadnej ze stron.

- - Gdzie są Czarni Jeźdźcy? - zapytała. W ustach czuła suchość, a w żołądku ściskało ją z napięcia. Wyczuwając jej strach albo gniew - zapewne i jedno, i drugie - wałach kręcił się nerwowo w miejscu.

- - Niedaleko, pani - odparł spokojnie marszałek. - Czy chcesz, bym ich wezwał?

- - Jeśłi byłbyś tak łaskaw.

Souris złapał za trąbkę, która wisiała mu u pasa, i zagrał na niej trzy tony. Kasztanowaty wałach nie był szkolony do boju albo zdążył się już od tego odzwyczaić, gdyż spłoszył się i zarżał, po czym wierzgnął bez przekonania i zaczął biegać w kółko. Malinda zapanowała nad nim, obiecując sobie w myśli, że odda go na buty. Bydlę wydawało się robić wszystko, co tylko możliwe, by ją zawstydzić. Gdy wreszcie zdołała odzyskać równowagę - a oczywiście żaden z pozostałych wierzchowców nie ruszył nawet kopytem - pojawiła się kolumna konnych łuczników w czarnym bojowym rynsztunku, którzy zmierzali kłusem wzdłuż pałacu. Było ich około trzydziestu, mniej niż ich widziała na Ness Royal. Ustawili się w szeregu w alei za jej plecami. W ten sposób otoczyli ją żołnierze z trzech różnych formacji:

Czarni Jeźdźcy, Straż Domowa i kawaleria Granville’a. Malinda sama weszła w sprytnie zastawioną pułapkę.

Nie wiedziała, czy Granville’a zaskoczył widok najemników ani czy Souris jest gotowy zdradzić byłego zwierzchnika. Być może po prostu sobie z niej kpili. I gdzie się podziała reszta Jeźdźców? Czy marszałek chciał jej pokazać, że próbował, lecz bez powodzenia, że zabrakło mu czasu, by zebrać tu całą kompanię? - Aresztuj lorda Granville’a i zamknij go w Bastionie pod zarzutem zdrady stanu.

Souris popatrzył na Granville’a, który wzruszył dramatycznie ramionami. - Z całym należnym szacunkiem, Wasza Miłość - odparł najemnik - sądzę, że to zadanie powinno przypaść Straży Domowej.

Granville zwrócił głowę w drugą stronę i popatrzył pytająco na konstabla Valdora.

Malinda go nie znała. Był kolejnym wylderlandzkim weteranem gubernatora. Nie spodobała jej się twarz, którą widziała pod szerokim rondem hełmu. Była twarda, okrutna i nie dostrzegało się w niej śladu wesołości. Valdor spoglądał na nią wilkiem. - - Konstablu?

- - Wasza Miłość?

Nigdy w życiu nie słyszała tak niskiego głosu.

- - Aresztuj lorda Granville’a i zamknij go w Bastionie pod zarzutem zdrady stanu.

- - Z całym należnym szacunkiem, Wasza Miłość - zaczął - przewiduję, że wykonanie drugiej połowy twego rozkazu może sprawić nieco trudności. Rzecz w tym, że nowo mianowanym naczelnikiem Bastionu jest Neville Fitzambrose, syn oskarżonego. Wszyscy się z niej nabijali!

- - Mam wrażenie, że nigdy nie spotkałaś Neville’a - odezwał się radosnym tonem Granville. - Jestem przekonany, że chłopak wolałby być gospodarzem ciotki niż jej gościem.

- - Czarni Jeźdźcy z radością odprowadzą Waszą Miłość wszędzie, dokąd tylko zechcesz się udać - wtrącił ze spokojem Souris. Zaciskała zęby tak mocno, że aż ją rozbolały. Te dwuznaczne słowa rozpaliły w niej jednak maleńki płomyk nadziei. Ostatecznie zdrada zawsze wiązała się z ryzykiem. Nikt tutaj nie ważył się zaufać nikomu innemu, co oznaczało, że Souris i Valdor, nawet jeśli byli współspiskowcami, nie mogli ufać sobie nawzajem. Żaden z nich nie ruszy się pierwszy.

- W takim razie pojedziemy do naszego pałacu Greymere, gdzie otrzymasz obiecany tytuł hrabiowski - oznajmiła. - Ty również, konstablu, jeśli tylko wykonasz teraz pierwszą połowę mojego...

Granville sięgnął po miecz, lecz wierzchowce stojące po obu jego bokach skręciły nagle ku niemu, pozbawiając go swobody ruchu. Souris złapał Granville’a za prawą rękę i szarpnął mocno, pozbawiając równowagi. W ten sposób wystawił go na cios Valdora, który wbił mu sztylet pod napierśnik, celując w nerkę. Z pewnością zarówno zbroja, jak i puginał były zaczarowane, gdyż uderzeniu towarzyszył grzmot i jasny, niebieski błysk. Kasztanowaty wałach podjął próbę ucieczki nad czubkami drzew i Malinda wyleciała gwałtownie z siodła.

32

Numer 280: sir Zdolny, który piqtcgo dzkwięćhsięźyca 369...

ŻELAZNY DWÓR, LITANIA BOHATERÓW

Miała szczęście, że wylądowała na trawie, nie na żwirze, wstrząs przeszył jednak jej bark bólem i wybił oddech z piersi. Jej uszy wypełniał dźwięk trąbek, krzyki ludzi i kwik koni, ostry brzęk cięciw oraz tętent, z którym przemknęli obok niej Czarni Jeźdźcy. Potem znowu rozległy się krzyki. Gdy odzyskała już dech w piersiach i zdołała unieść głowę, bitwa pod Beaufort była wygrana. Zima i Dominie stali nad nią z wyciągniętymi mieczami, a z pałacu wybiegali pozostali fechtmistrze. Ludzie Granville’a uciekli albo rzucili broń. Nad polem bitwy panowała Straż Domowa i przynajmniej setka Czarnych Jeźdźców. Ludzie ci mogliby poczuć pokusę, by zatrzymać królową Malindę jako zakładniczkę, lecz uniemożliwiło im to przybycie fechtmistrzów.

Pozwoliła, by Zima pomógł jej wstać.

- - Dziękuję - wyszeptała. - To była bardzo dobra... Aj! Bark trochę mnie boli... bardzo dobra robota. Gdzie lord Granville?

- - Nie żyje - warknął Zima. - Tam leży.

Wskazał na niego Strachem, po czym schował miecz do pochwy, jakby zawstydzony. Minęła chwila, nim to do niej dotarło. Doszła do wniosku, że nie żal jej brata Fitzambrose’a, żałowała jednak trochę tego, co uczyniła. Zginęli przez nią ludzie.

Dynastyczne rozgrywki kosztowały ją niewinność. Kobieta, która odbierała innym życie, nie była już nietykalna. Jeden kandydat do tronu mniej oznaczał mniej problemów z wiernością.

To zwycięzcy decydowali, co jest zdradą.

Fechtmistrze próbowali zmusić marszałka do oddania miecza, nim podejdzie do królowej, by złożyć jej przysięgę, Malinda jednak zdecydowała inaczej, a nawet pożyczyła odeń oręż, by dotknąć nim jego ramienia, i na miejscu mianowała go hrabią Sourisem z Beaufort. Potem przyszła kolej na konstabla Valdora, który został hrabią Valdorem z Thencaster. Było zrozumiałe samo przez się, że ziemie i tytuły zdrajcy ulegają przepadkowi na rzecz korony. Gdy już mocno przybije tych dwóch do swego masztu, będzie mogła się martwić o inne siły, które mogą maszerować przeciw niej. - Lordzie Souris, co możesz zrobić z jeńcami? Z chęcią ułaskawię wszystkich, którzy przysięgną mi wierność, ale nie chcę, by banda pozbawionych grosza przy duszy włóczęgów terroryzowała okolicę.

Uśmieszek niskiego najemnika sugerował, że bawi go ta żądna mordu królowa-wojowniczka.

- - Jesteś łaskawa i miłosierna, Wasza Królewska Mość. Wcielę ich tymczasowo do swego oddziału, zastrzegając sobie prawo wystąpienia do Skarbu Waszej Królewskiej Mości z petycją o rekompensatę. Czy zezwolisz mi powiesić tych, którzy odmówią? Nie sądzę, by wielu wykazało się tak daleko posuniętą wiernością. - - Masz moje pozwolenie - odparła, zadając sobie pytanie, w którym momencie stała się taka krwiożercza. To z pewnością było dziedziczne. - A co z resztą ludzi Granville’a?

- - Wielu wysłał do Wylderlandu, by pilnowali tam porządku. Pozostali siedzą w różnych zamkach i warowniach, Wasza Miłość, lecz żaden z nich nie znajduje się na tyle blisko, by mógł stanowić bezpośrednie zagrożenie. Poza Bastionem, oczywiście. - - Nie zapomniałam o nim. - Złowroga twierdza dominowała nad Grandonem i, co za tym idzie, również nad całym krajem. W czasach zamętu ten, kto panował nad Bastionem, z reguły pisał potem historię. - Lordzie Valdor?

Konstabl podrapał się po porośniętym szczeciną podbródku. - Sądzę, że najlepszy byłby mały podstęp, Wasza Miłość - oznajmił po chwili basem. - Znam obowiązujące dziś hasła i jeśli przebiorę grupkę moich ludzi w liberie zdrajcy, powinno nam się udać dostać do środka i otworzyć bramy. Czy chcesz, żeby młodego Fitzambrose’a spotkał wypadek?

- Nie. Na razie go zamknijcie. Każdy, kto złoży przysięgę wierności, zostanie tym samym ułaskawiony. Nie zwlekaj. - Zerknęła na swą Gwardię. Bastion był zbyt ważny, by zostawić go w rękach konstabla Valdora, który przed chwilą wykazał się wyjątkowo niestałą wiernością. - Sir Piersie, pojedziesz z nimi. Niniejszym mianuję cię tymczasowym naczelnikiem Bastionu. Zawiadom mnie, gdy tylko przejmiesz kontrolę nad twierdzą. Uwolnij księcia Courtneya, lorda Rolanda i wszystkich więźniów, za których poręczą. Piers był wyraźnie przerażony myślą o opuszczeniu podopiecznej w tak niebezpiecznych chwilach, uklęknął jednak i ucałował jej palce. Malindę poirytował widok pośpiesznie skrywanych uśmieszków na twarzach niektórych fechtmistrzów. Co prawda, przed kilkoma minutami spodziewali się niechybnej śmierci, a nagle okazało się, że odnieśli wielkie zwycięstwo; czy jednak wydawało im się, że kobieta nie potrafi podejmować decyzji albo wydawać rozkazów?

- - Marszałku, pojedziemy w ślad za Strażą Domową do Greymere. Czy należy się obawiać kłopotów na ulicach?

- - Konstabl oceni to lepiej ode mnie - odparł ostrożnie Souris. - - Eskorta Straży Domowej zmniejszyłaby ryzyko przyciągnięcia niepożądanej uwagi - stwierdził Valdor. - Fechtmistrze są w tej chwili bardzo niepopularni, ponieważ nadal kojarzy się ich z masakrą w Wetshore. Jeśli Wasza Królewska Mość mi wybaczy, lord Granville był lubiany przez masy, a wiele osób z towarzystwa czekało, aż się okaże, czyje będzie na wierzchu. Zdrajca nie zdążył wysłać do Grandonu wiadomości, że zamierza ogłosić się królem, im prędzej jednak Wasza Królewska Mość przybędzie tam zamiast niego, tym lepiej.

Poczuła, że otaczający ją fechtmistrze nastroszyli się gniewnie. Czy wydawało im się, że wpadnie w tak oczywistą pułapkę?

- Będę trzymała Gwardię w ryzach - oznajmiła stanowczo. - Lordzie Souris, nie chcę, by mój wjazd do stolicy przerodził się w niepotrzebną demonstrację siły, wolałabym jednak, żeby Czarni Jeźdźcy byli w pobliżu. Gdzie możecie rozbić obóz? - - Zwykle używano w tym celu Wielkich Błoni, Wasza Królewska Mość. - - W takim razie zatrzymajcie się tam. Hasło na dziś brzmi „piękny poranek”, a odzew „wspaniałe perspektywy”. Wykonajcie rozkazy, panowie. - Skinęła głową w odpowiedzi na ich saluty, po czym zwróciła się w stronę Audleya. - Dowódco, zbierz pałacową służbę i zagoń ją do roboty. Każ opuścić flagę do połowy masztu i przygotować ciało króla do przewiezienia jutro z pełnymi honorami do stołicy. Chcę, żeby zdrajcy ścięto głowę i zatknięto ją nad bramą Bastionu. Wyślij czym prędzej dwóch najlepszych jeźdźców z rozkazami do Kolegium Heroldów w Grandonie. Gryfi Król Oręża ma mnie ogłosić prawowitą królową, a Orli Król Oręża zgromadzić wszystkich członków Wielkiej Rady mojego ojca oraz późniejszej Rady Regencyjnej, by przysięgli mi wierność. Tutaj masz zebrać broń, policzyć ofiary i dopilnować, by ciała zdrajców spalono bez ceremonii. Znajdź konie dla moich dam dworu, a także lepszego wierzchowca dla mnie. Ten nadaje się tylko na mięso dla psów. Chcę też dostać prawdziwe siodło zamiast tego niedorzecznego damskiego wynalazku. Za piętnaście minut bądź gotowy wyruszyć do Grandonu. - - Przy takiej liczbie zadań chłopak nie będzie miał czasu na głupoty - wyszeptał ktoś.

Audley wytrzeszczył oczy, porażony paniką. Rzecz jasna, była to skandaliczna niesprawiedliwość. Prawie nic na tej liście nie należało do zwyczajowych zadań fechtmistrzów, Malinda była jednak królową, która nie miała rządu. Musiała komuś wydawać rozkazy. Odbił ten cios z typową dJa wychowanków Żelaznego Dworu błyskotliwością.

- Dopilnuj, by wykonano rozkazy Jej Królewskiej Mości, sir Dominicu. Ja będę towarzyszył Jej Miłości do budynku.

Te słowa rozproszyły napięcie. Gapie ryknęli pełnym uznania śmiechem. Śmiał się nawet Dominie. Uśmiechnięty jak uczniak Audley posłużył królowej ramieniem. - Czy mógłbym ci zalecić kilka minut odpoczynku, pani? Dobrze by też było coś zjeść przed podróżą.

Malinda zdała sobie sprawę, że jest rozdygotana i musi na chwilę usiąść. Dla wszystkich poza nią było to zapewne oczywiste. Skinęła głową i pozwoliła, by ujął ją pod ramię. Gdy się oddalali, Królewska Armia wzniosła chóralny okrzyk na jej cześć. Zignorowała to, nie zwalniając kroku.

- Wszyscy sądzili, że zginą - mówił podekscytowany Audley. - Uratowałaś nam życie.

Jeśli tylko zechcesz, pójdą do Grandonu na kolanach. Skinęła głową, bojąc sie cokolwiek powiedzieć. Została królową. Trudno jej było w to uwierzyć. Mogła teraz robić wszystko, co tylko zechce, i nie musiała się nikogo bać.

Naprawdę? - zapytał cyniczny wewnętrzny głosik. Ogłoś publicznie, że zamierzasz poślubić nisko urodzonego rębajłę zwanego Psem, i zobaczymy, co się stanie z twoim dominium.

No, niech będzie, że prawie wszystko. I zawdzięczała to wyłącznie sobie. Gdyby została na Ness Royal choćby dzień dłużej, mogłoby zabraknąć czasu, by sprowadzić tu Czarnych Jeźdźców. Pragnęła kogoś uściskać, chwycić za ręce, zatańczyć. - - Ty również masz w tym swój udział, dowódco. Talent do przekupstwa powinien ci zapewnić miejsce w Litanii.

- - Mam wrażenie, że o czymś zapomniałaś, Wasza Miłość.

- - A mianowicie o czym?

- - Kiedy rozdawałaś te wszystkie wspaniałe tytuły, myślałem, że przyznasz też jakiś dowódcy swej Gwardii. Miałem nadzieję, że zostanę baronem Posępnego Wrzosowiska. Spróbowała jęknąć, lecz zamiast tego roześmiała się głośno. - To już z całą pewnością gardłowa sprawa. Ja postarałam się o tytuły, ty więc będziesz musiał wyszukać pieniądze, które... Stanęli jak wryci, omal nie wpadając na Psa, który z posiniaczoną i wykrzywioną w grymasie żalu twarzą zagrodził im drogę. Z bezbarwnych oczu spływały mu łzy, a w ramionach trzymał odziane w zielony strój ciało.

- - Nie! - krzyknęła Malinda. - Jak to się stało? Audley przyjrzał się uważnie kamizelce zabitego.

- - Strzała?

Pies skinął głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. - Taka mała dziurka? - zapytała z niedowierzaniem. W ogóle nie było krwi. Dobra krawcowa załatałaby otwór w mgnieniu oka i kamizelka byłaby jak nowa. - Przeszła... - Głos Audleya załamał się. - Przeszła na wylot. Mylił się.

Myślał, że imię

Zdolny” przynosi szczęście, ale w końcu umieścił je w Litanii. Poinformowano ją, że w bitwie pod Beaufort poległo siedemnastu ludzi, a dwudziestu czterech zostało rannych. Było jej żal każdego z nich, lecz Zdolnego więcej niż wszystkich pozostałych razem wziętych. Jego śmierć dotknęła ją osobiście. Strzałę wypuścił zapewne któryś z żołnierzy Straży Domowej, celujący w szarżujących Czarnych Jeźdźców, podczas gdy fechtmistrze biegli do Malindy. Nikt nie widział, kiedy to się stało. Tylko Pies zauważył nieobecność Zdolnego i poszedł go poszukać pośród kwiatów i niskich żywopłotów. Powiedzieli jej, że zwyczaj nakazuje oddać poległemu fechtmistrzowi honory tam, gdzie padł, pozwoliła więc, by odbyli swój rytuał i zwrócili ciało Zdolnego żywiołom. Nie upierali się, że muszą czekać, aż stos się dopali, lecz i tak minęło południe, nim królowa opuściła ze swym orszakiem Beaufort, by pogalopować traktem do Grandonu. Do Litanii przybyło kolejne imię, żałoba jednak minęła szybko i wkrótce fechtmistrze znowu promieniowali ulgą i podnieceniem. Żartowali, śpiewali i wrzeszczeli, robiąc więcej hałasu niż armia pijaków w Długą Noc. Co kilka minut jakiś zwariowany młodzieniec spinał konia, by okrążyć grupę. Długie miesiące domowego aresztu dobiegły wreszcie końca, wyrok śmierci uchylono, a Zdolnego uhonorowano zgodnie z wymogami tradycji. Wydawało się, że wszyscy zapomnieli już o małym królu, za którego przed kilkoma godzinami byli gotowi zginąć.

Malinda zauważyła, że Pies zajął miejsce blisko końca kolumny. Choć pragnęła jego towarzystwa, wiedziała, że musi się wystrzegać skandalu. U jej boku jechał Audley, który miał do tego prawo. Dominie trzymał się blisko. Czekało ją mnóstwo problemów. Jedynym możliwym kandydatem na kanclerza był lord Roland. Będzie wiedział, kto - tak jak on - odmówił poparcia przewrotu dokonanego przez lorda protektora, kto się do niego przyłączył, a komu udało się uniknąć podjęcia decyzji. Będzie też mógł jej powiedzieć, kto jeszcze jest kompetentny i godny zaufania.

Musiała mianować pełen skład nowej Rady Przybocznej, a nawet nowego rządu, a jej wiedza na temat mężczyzn, którzy byli potencjalnymi kandydatami, ograniczała się do towarzyskich plotek. Dlaczego tylko mężczyzn? Dlatego że nie było kobiet, które miałyby niezbędne doświadczenie. Poprzednia wielki inkwizytor była kobietą, a za panowania Ambrose’a III inna kobieta pełniła funkcję wielkiego czarodzieja, to jednak były wyjątki. Rada wzywała przed swe oblicze matkę przełożoną, gdy potrzebowała zasięgnąć jej opinii, starsza pani spędzała jednak większość czasu w Oakendown i rzadko już odwiedzała dwór. Orszak przemknął przez jakąś wioskę, nie zwalniając ani na moment. Miejscowych uprzedzono i po obu stronach traktu stali wiwatujący na jej cześć ludzie. Po paru chwilach Jej Królewska Mość odjechała i to był koniec atrakcji na ten rok. - - Kto zarządził tę demonstrację, dowódco?

- - Ja, Wasza Miłość. Czy źle zrobiłem?

- - A czy sir Dominie wyraził zgodę?

- - Powiedział, że nie widzi w tym szkody. I że chciał się przekonać, czy to zaproponuję, pani.

- - To znaczy, że dobrze sobie radzisz.

- - Dziękuję, Wasza Miłość.

- - Wysłałeś ludzi przodem?

- - Tak jest, pani.

- - Gdy tylko nadejdzie wiadomość od sir Piersa z Bastionu, masz mnie natychmiast poinformować.

- - Oczywiście. Czy mogę o coś zapytać? To dotyczy bezpieczeństwa Waszej

Miłości,

oczywiście.

- - To twój przywilej, dowódco.

- - Niepokoi mnie... nas miejsce, do którego się udajemy. Greymere jest trudne do obrony i dopóki nie będziemy pewni...

- - Nie mam zamiaru jechać dziś do Greymere. Jeśli Bastion jest w naszych rękach, zatrzymamy się tam. W przeciwnym razie skierujemy się do obozu Czarnych Jeźdźców na Wielkich Błoniach.

Audley skinął głową, po czym wyraźnie wziął się w garść. - Jeśli wolno mi o to zapytać, Wasza Królewska Mość, czy nie powinnaś wtajemniczyć mnie w to przedtem? - zapytał, wpatrując się w zrytą koleinami drogę przed nimi.

Rzecz jasna, powinna, ale cały ten plan zrodził się dopiero w tej chwili.

- Właśnie cię wtajemniczy lam, dowódco. -Tak jest, pani. Grandoński Bastion był olbrzymią, złowieszczą budowlą, która o każdej porze dnia dominowała nad miastem, lecz szczególnie groźnie wyglądała o zmierzchu, gdy czarne mury rysowały się ostro na tle srebrzystej rzeki, a dachy wież lśniły krwawym blaskiem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Tak właśnie wyglądał w chwili, gdy królowa Malinda podjechała pod jego bramy z eskortą fechtmistrzów, a radosne bicie w miejskie dzwony, którym przywitał ją Grandon, mogło równie dobrze być żałobnym trenem dla Amby’ego.

Przywitali ją konstabl Valdor i sir Piers, którzy z dumą oferowali jej ceremonialne klucze na szkarłatnej poduszce. Przeraźliwe fanfary spłoszyły stado ptactwa, a ustawieni wzdłuż mostu zwodzonego żołnierze Straży Domowej, którzy tworzyli gwardię honorową, uderzyli mocno w deski tępymi końcami pik. Głowa jej przyrodniego brata spoglądała niewidzącymi oczyma na tę scenę. W rozgrywkach potężnych jeden błąd wystarczał, by przywieść do zguby.

Koła rządowej machiny zaczęły się już obracać na rozkaz Malindy. W całej stolicy ogłoszono ją królową i obyło się bez incydentów, heroldzi na spienionych koniach ponieśli wiadomość do najdalszych zakątków królestwa, a Neville Fitzambrose siedział w lochu, przykuty łańcuchem do ściany. Nie meldowano o żadnych przypadkach oporu, choć to mogło się zmienić, gdy wiadomość dojdzie do dalej stacjonujących kontyngentów wojsk Granville’a. Przejeżdżającą ulicami monarchinię przywitało bardzo niewiele wiwatów, lecz nie doszło również do zamieszek; za jej plecami, na drugim końcu placu, gapie stali w pełnej szacunku ciszy, a z okien spoglądały na nią setki zaciekawionych twarzy. Wyglądało na to, że obywatele powstrzymują się przed osądem. Młody król nie żył, dzielnego Granville’a zabito, a na tronie Ranulfa zasiadła dziewczyna? Niech żyje wysoka dziewczyna! Pod warunkiem, że okaże się lepszą władczynią niż Adela czy Estrith... Duchy przypadku zsyłały krajowi panującą królową mniej więcej raz na stulecie.

Adela i Estrith, Estrilh i Adela... Malinda myślała o nich przez cały dzień. Teraz, gdy podkowy jej wierzchowca uderzały o bruk tunelu, jej myśli zaprzątała szczególnie Estrith, którą przed stu laty przywieziono do Bastionu, gdzie miała zostać ścięta. Głupia baba skróciła męża o głowę, poślubiła barona-rabusia, zraziła do siebie wielkich lordów, próbowała nakładać podatki bez zgody Parlamentu, wszczynała wojny i popełniła wszystkie wyobraialne błędy. W ciągu sześciu krótkich lat zdobyła niekwestionowaną reputację najbardziej nieudolnego władcy w całej historii Chivialu. Jedynym jej sensownym uczynkiem była śmierć na gorączkę dwa dni przed wyznaczoną datą egzekucji, a w tę gorączkę też nikt za bardzo nie wierzył.

Adela, która panowała ponad sto lat przed Estrith, była prawdopodobnie raczej ofiarą niż czarnym charakterem.

- Trzymaj się blisko mnie - poleciła Malinda siostrze Moment podczas drogi powrotnej z Beaufort. - Nie zapominaj, co spotkało Adelę. Moment uśmiechnęła się po łobuzersku i zapewniła, że pamięta o królowej Adeli.

Co naprawdę spotkało Adelę, na zawsze już miało pozostać tajemnicą. Choć jej

panowanie trwało trzydzieści sześć lat i było jednym z najdłuższych w historii,

sprawowała

rządy tylko przez parę miesięcy, po czym uwięziono ją na Ness Royal. Nawet jej

fechtmistrze

przyznawali, że była obłąkana, choć wszelkie dowody wskazywały, że w chwili

wstąpienia na

tron z jej umysłem było wszystko w porządku. Większość historyków żywiła

przekonanie, że

zatruły ją jakieś złe czary - w jej czasach nie było białych sióstr - a

najpopularniejszym

podejrzanym był mąż, jako że zagarnął on potem koronę małżonka i przez

dwadzieścia lat

panował zamiast żony.

Czy trzeci raz okaże się szczęśliwy?

Konie przemknęły przez wypełniony echami ich tętentu tunel, minęły bramy, śmignęły pod kratami i wreszcie dotarły na wielki, pełen namiotów i ludzi dziedziniec.

Malinda nie była tu od lat i zdumiała się, jak ogromny wydaje się podwórzec wieczorem, gdy oświetlają go pochodnie. Bastion był niemal odrębnym miastem. Składał się z kilku mniejszych fortec, połączonych w jedną całość potężnymi zewnętrznymi murami. Królewskie apartamenty znajdowały się w - najwyższej ze wszystkich - Sobolowej Wieży, która majaczyła złowrogo w ostatnim blasku zachodzącego słońca. Nawet w południe było to przygnębiające miejsce, tysiącletni pomnik nieludzkiego okrucieństwa. O zmierzchu wydawało się jeszcze bardziej ponure, lecz mimo to Malinda poczuła głęboką ulgę, gdy się tu znalazła. Miała wystarczająco wiele Straży, by utrzymać twierdzę, i wystarczająco wielu fechtmistrzów, by zapewnić sobie lojalność Straży. Nawet gdyby Souris ją zdradził, będzie mogła wytrzymać w Bastionie długie oblężenie. Była teraz prawdziwą królową, a jeśli ktoś był odmiennego zdania, będzie musiał obalić ją siłą. Wszędzie wokół fechtmistrze zsuwali się zgrabnie z siodeł, królowa jednak musiała dbać o godność. Ściągnęła wodze obok schodków do wsiadania i pozwoliła, by sir Dominie pomógł jej zsunąć się z konia. Całe życie mężczyźni i kobiety traktowali ją z szacunkiem należnym jej randze, wyczuwała już jednak pewną zmianę. Do tej pory zawsze był jeszcze ktoś wyżej, kto miał prawo sprzeciwić się jej zachciankom. Z tym już koniec. Monarcha był tylko jeden. Choć, w przeciwieństwie do władców wielu innych krajów, nie miała uprawnień despoty, pozwalających skracać o głowę, kogo tylko zapragnie, z pewnością mogła zamienić w piekło życie każdego, kto się jej narazi. Z władzą wiązały się jednak obowiązki. Cały dzień czuła, jak ich ciężar opada na jej ramiona niczym narastająca powoli śnieżna zaspa. Rada Przyboczna, rząd, Parlament... ostatecznie jednak odpowiedzialność spadała na suwerena.

Jednym nieopatrznym napadem złości mogła zabić setki, a nawet tysiące ludzi. Od tej pory będzie musiała ważyć wszystkie decyzje i dobrze się zastanawiać przed każdym posunięciem.

Zwróciła się ku zebranym wojownikom, mężczyznom, dla których treścią życia były stal i krew. Większość z nich od lat obserwowała poczynania jej ojca i lepiej od niej wiedziała, jak należy sprawować rządy.

- Dziękuję warn wszystkim. Zdaję sobie sprawę, że nie byłoby mnie tu, gdyby nie fechtmistrze. Zawsze będę warn wdzięczna za okazaną pomoc i wsparcie. Sir Piersie, jestem zmęczona, brudna i głodna, ale dzisiejsza noc należy do Chivialu. Co należy zrobić najpilniej?

- - Ależ wszystko, Wasza Królewska Mość! - odparł złowrogim tonem. - Często jednak słyszałem, jak twój czcigodny ojciec mawiał, że kraj, który nie może godzinkę zaczekać, nie jest wiele wart. Historia nie potępi cię, jeśli pozwolisz sobie na chwilę odpoczynku, żeby się odświeżyć, coś zjeść i zmienić ubranie. - - Ubranie? - zapytała z niedowierzaniem.

- - Obawiam się, że stroje, które udało mi się tu znaleźć, nie są godne królowej, jeśli chodzi o jakość i styl, są jednak czyste i powinny jako tako pasować. Kazałem też przynieść gorącą wodę i miękkie ręczniki.

Ciężar spadł jej na chwilę z ramion i mogła się roześmiać. - Mógłbyś mnie tymi słowami skusić do przyznania paru tytułów hrabiowskich, sir Piersie! Zaprowadź mnie do tego mirażu. - Przerwała i przyjrzała mu się uważnie.

Z jego

twarzy zawsze trudno było cokolwiek wyczytać, lecz w ciemnych jak noc oczach

dostrzegła

ból. - Stało się coś złego?

Wzruszył ramionami.

- Wiele rzeczy, Wasza Miłość, ale więcej jest dobrego i radujemy się z twego bezpiecznego przybycia. Niech uderzą w dzwony. Reszta może zaczekać na odpowiednią chwilę.

Dian jeszcze nigdy nie była w Bastionie. Skrzywiła się, popatrując z niedowierzaniem na obskurne izby Apartamentu Królewskiego, na ich nagie, kamienne ściany, wytarte dywaniki i staromodne meble. Niemniej jednak, wielką miedzianą wannę wypełniono gorącą wodą, na wszystkich kominkach buzował ogień, a na kredensie ustawiono tyle jedzenia, że wystarczyłoby go dla całej Gwardii Królewskiej. Ponieważ znała Malindę lepiej niż ona sama, natychmiast wygoniła z pokoju wszystkich poza siostrą Moment, która opadła na krzesło, zamknęła oczy i jęknęła dramatycznie. Jeździła konno znacznie gorzej od pozostałych i było wielkim wyczynem, że zdołała dotrzymać im kroku.

- Rozbieraj się! - zawołała Dian, sięgając po mydło i ręcznik. - Odsłoń przed

nami

swój nagi majestat, Wasza Królewska Mość!

Malinda zaczęła ściągać ubranie.

- - Urządź tu wszystko jak w domu, Dian. Spodziewam się, że zostaniemy w tym miejscu kilka dni. - Z radością zanurzyła się w do bólu gorącej wodzie. - Nie daj mi zasnąć w wannie!

- - Jest tu bażant z kasztanami. Jesiotr i pasztet z koźlęcia. Placek z jagodami.

- - Już dobrze, dobrze. - Królowa zaczęła nacierać się gąbką. - Nie zasnę przed plackiem. Sprawdź, czy moje łóżko jest dobrze wywietrzone. Zapewne nie spano w nim od czasu wojen ojczyźnianych. To nie potrwa długo. Przyjmę tylko ich hołdy, ponownie mianuję lorda Rolanda kanclerzem i zwalę mu kraj na głowę. Potem wrócę do łóżka. - - Chcesz mieć w łóżku ciepłe cegły? - zapytała Dian, walcząc z rozczochranymi włosami królowej.

- Zdecydowanie. -1 ciepłego Psa?

- Nie! Nie tutaj. Pies musi pozostać tajemnicą państwową. Nie powinna się o nim dowiedzieć nawet reszta Gwardii!

- - Mm? - mruknęła sceptycznie jej przyjaciółka. - Myślisz, że nie wiedzą? Dziś rano pozwoliłaś, żeby cię uściskał.

- - Płomienie! To prawda. - Czy czterdziestu fechtmistrzów potrafi dochować takiej tajemnicy? Jakie dowcipy sobie o niej opowiadają? Rozgniewana Malinda pluskała się przez chwilę bez słowa, po czym wyszła niechętnie z wanny. - Rozumiesz, nie chodzi tylko o skandal. To wystarczająco kłopotliwe, ale w moim przypadku to jeszcze kwestia następstwa tronu, całej tej czystości krwi. W dodatku mężczyźni wyznają ten głupi pogląd, że kobiety nie umieją myśleć samodzielnie. Kiedy wyjdę za mąż, będą oczekiwali, że to mój małżonek będzie podejmował wszystkie decyzje, a ja zadowolę się rodzeniem dzieci. - - W takim razie nie wychodź za mąż. - Dian owinęła ją grubym ręcznikiem. - Pies jest wspaniały. Nie będzie miał ci za złe, że utrzymujesz go w tajemnicy, ani oczekiwał od ciebie, że mianujesz go diukiem tylko z powodu atrakcyjnej anatomii. - - Nie kocham go za anatomię!

- - Nie? - zapytała Dian. - Ale ona pomaga. No wiesz, widziałam go w kuźni. Jest imponujący! Okropnie ci zazdroszczę.

- Siostro? - odezwała się Malinda, niepewna, dokąd może zaprowadzić ją ta rozmowa.

Moment otworzyła nagle oczy. Najwyraźniej nie spala, a tylko medytowała.

- Wasza Królewska Mość?

Bez niedorzecznego kapelusza wydawała się mała jak dziecko. - - Czy to prawda, że biafe siostry potrafią wykryć fałsz równie skutecznie jak inkwizytorzy?

- - Tylko niektóre i zapewne nie tak dobrze.

- - A ty? Czy jeśli ktoś fałszywie przysięgnie mi wierność, będziesz w stanie to zauważyć?

Oczy siostry były bardzo duże i niebieskie, co nadawało jej wygląd wiecznie zachwyconego dziecka.

- - To byłaby zdrada. Kłamstwo takiego kalibru powinno być łatwe do przejrzenia,

ale

nie w tym miejscu, pani.

- - A dlaczego?

- - Dlatego że kłamstwa składają się z powietrza i śmierci. Z powietrzem potrafię sobie poradzić, bo to jeden z moich dominujących żywiołów, ale to miejsce jest nasycone śmiercią. Cuchną nią nawet kamienie. Zewsząd dobiegają mnie jej krzyki. Zrobię, co będę mogła, ale inkwizytor poradziłby sobie znacznie lepiej. - - Któremu inkwizytorowi mogłabym zaufać tak jak tobie? Nie chcę mianować kłamców na członków Rady.

Moment rzadko bywała tak poważna. Na ogół spoglądała na świat z figlarnym uśmiechem.

- - Niewykluczone, że pokładasz zbyt wiele wiary w moich umiejętnościach, Wasza Miłość. Mówiłam ci już, że nasze talenty są bardzo różnorodne. Dlatego właśnie przy ważnych okazjach obecne są zawsze co najmniej dwie siostry. - - Ale dzisiaj jesteś tu tylko ty i ja - wskazała Malinda - a za naszymi plecami grzechoczą kości historii. Broń mnie przed czarami i ostrzegaj przed kłamstwem.

Mogę żądać

od ciebie tylko tyle, byś zrobiła, co możesz.

33

Wydaje ci się iż możesz zawsze postawić na swoim.

Ambrose do córki

Komnata Chorągwi w Bastionie była miejscem wielu pamiętnych sporów, morderstw i

procesów, trudno jednak byłoby nazwać ją wspaniałą. Jej podłoga składała sie ze

zwykłych

desek, a na nagich, ceglanych murach wciąż widniały ślady dawnych pożarów. Za

dnia

sprawiała wrażenie bardziej odpowiedniej do musztry niż oficjalnych

uroczystości, dziś

wieczorem natomiast spowijały ją złowrogie cienie i sufit był prawie

niewidoczny. Nie było

tu złota ani klejnotów, które mogłyby się skrzyć w świetle kopcących pochodni, a

jedynie

wyszywane jedwabną nicią kaftany heroldów oraz stal zbrojnych. Gdy przebrzmiały

echa

metalicznej fanfary i królowa wkroczyła do sali, wszyscy uklękli. Za Malindą

zmierzali

Wielki Odźwierny Srebra i Bazyliszkowy Król Oręża oraz paru innych dzierżących

laski

dygnitarzy, za nimi zaś liczne osobistości o ogromnym znaczeniu, nie wspominając

już o

prawie całej Gwardii Królewskiej.

Malinda wdziała szkarłatną, obszytą białym futrem szatę, którą z pewnością uszyto dla jej ojca albo jakiegoś równie mocno zbudowanego przodka. Na szczęście miała pazia, który niósł za nią tren, gdyż całość ważyła tyłe co koń. Przynajmniej jednak chroniła ją przed przeciągami i zasłaniała niegustowną suknię. Na głowie miała prosty, złoty diadem, którego nie sposób było pogodzić z żadnym modnym czepkiem. Dlatego włosy Malindy opadały swobodną falą na plecy. Modę dyktowały królowe i niewykluczone, że jutro tak właśnie będzie wyglądał stosowny ubiór. Nie było tu podwyższenia, a rolę tronu pełniło pokraczne krzesło. W tak obszernej szacie niełatwo było usiąść. Paź poprawił tren, pokłonił się i cofnął nieco. Malinda spojrzała na obecnych w komnacie ludzi. Było ich około trzydziestu.

Najbardziej rzucał się w oczy wielki inkwizytor, który znacznie przewyższał wzrostem pozostałych. Powiedzmy, dwie minuty na każdego, pomyślała. Za jakąś godzinę będzie mogła dowlec się do łoża i zamknąć księgę tego epickiego dnia. Po kolejnej fanfarze Gryfi Król Oręża ogłosił, że Jej Królewska Łaskawość Malinda jest z woli duchów prawowitą królową królestwa Chivialu i Nostrimii, księżną Nythii i tak dalej. Ostrzegła heroldów, że będzie chciała w tej chwili przemówić. W komnacie zapadła cisza.

- Dzisiaj - zaczęła, słysząc, jak jej głos niesie się echem w ciemności nad głowami zebranych - nasz drogi brat zmarł na gorączkę. Nigdy nie sprawował władzy, lecz przyjmiemy żałobę po jego śmierci, był bowiem królem Chivialu. Obejmujemy tron zgodnie z prawami i obyczajami, z testamentem mojego ojca i z prawem krwi. Jeśli jest tu ktoś, kto zaprzecza naszym prawom do tronu, niech wstanie i powie to głośno. Na audytorium spoglądało groźnie prawie czterdziestu fechtmistrzów i mniej więcej tyle samo żołnierzy Straży Domowej, nikt więc nie był na tyle głupi, by skorzystać z jej zaproszenia.

- Były lord protektor próbował siłą przejąć władzę i zosta! zabity. Jego ziemie skonfiskowano, a tytuły zostały unieważnione. Ponieważ jednak nie powiodło mu się i wyrządzone przezeń szkody nie były wielkie, wszyscy, którzy złożą mi teraz przysięgę wierności, zostaną automatycznie uwolnieni z zarzutu zdrady lub spisku mającego na celu zdradę. Jedynym wyjątkiem jest syn zdrajcy, Neville Fitzambrose, który pozostaje zdany na naszą królewską łaskę. Ułaskawienie nie obejmuje żadnych niepowiązanych z tą sprawą przestępstw i występków. - Skinęła głową do oczekujących heroldów. - Bierzcie się do rzeczy, panowie.

Ten, który się jej pokłonił, nosił kaftan Orlego Króla Oręża, był to jednak młodzieniec, który odczytywał testament jej ojca. Znaczyło to, że duchy w końcu zabrały staruszka. Podsunął jej kartę papieru na srebrnej tacy. Uniosła brwi. - Przysięga koronacyjna, Wasza Miłość! - wyszeptał. Powinna była o tym pamiętać. Wzięła kartę i ujrzała przed sobą tekst skreślony pismem tak ozdobnym, że w słabym świetle niemal nie sposób było go odczytać. - Ja, Malinda...

Poradziła sobie jakoś z tekstem, przysięgła szanować starożytne prawa ludu, bronić jego tradycyjnych swobód, osłaniać przed zewnętrznymi i wewnętrznymi groźbami, wymierzać sprawiedliwość potężnym i maluczkim, nakładać podatki zgodnie z prawem i obyczajami, a także całe mnóstwo innych rzeczy. Być może nawet polerować w wolnych chwilach klejnoty koronne.

Bazyliszkowy herold poprosił ją, by łaskawie pozwoliła dworzanom usiąść. Zgodziła się i wszyscy wstali z klęczek, by spocząć na ławach, czemu towarzyszył szelest przypominający wiejący w lesie wiatr.

Pierwszym, który ukląkł u jej stóp, był noszący zieloną liberię i srebrny pendent dowódca Audley, skorzystał on z tradycyjnego prawa pierwszeństwa, by złożyć przysięgę w imieniu całej Gwardii Królewskiej, aczkolwiek łącząca fechtmistrzów z Malindą więź czyniła wszelkie przysięgi nieistotnymi. Kiedy wstał, spojrzał jej prosto w oczy i mrugnął znacząco.

Oboje nigdy nie zapomną tego dnia smutku i triumfu.

Dworzanie mieli teraz złożyć jej przysięgę w kolejności zależnej od rangi... Podsłuchawszy szeptane rozmowy, w których wymieniano imię „Courtney”, Malinda zdała sobie sprawę, że wymogi protokołu oddaliły od niej siostrę Moment, a co gorsza, otaczała ją teraz grupa fechtmistrzów. Moment mówiła, że fechtmistrze to ludzka śnieżyca, burza gradowa wszystkich żywiołów naraz, która ogłusza ją całkowicie. - - Chwileczkę! - zawołała. - Zacznijcie od wielkiego inkwizytora.

- - To całkowicie sprzeczne z protokołem!

Gryfi Król Oręża zdał sobie nagle sprawę, co i do kogo powiedział. Szczęka mu

opadła i wybełkotał przeprosiny. Heroldowie pochylili głowy i naradzili się

pośpiesznie,

przekładając papiery. Najwyraźniej członkowie Rady byli wymienieni z nazwisk,

nie z

funkcji, a nikt nie miał pojęcia, jak się nazywa wielki inkwizytor. Malinda z

pewnością

również tego nie wiedziała. Wreszcie osiągnięto zgodę i Bazyliszkowy Król Oręża

zawołał

głosem donośnym jak trąbka:

- Pan Horatio Lambskin!

Chudy starzec wyprostował się na zdumiewającą wysokość pośród pełnych zaskoczenia i oburzenia pomruków, po czym przepchnął się ku przejściu między lawami.

Wydawał się wysoki nawet wtedy, gdy opadł przed nią na kolana. Herold wręczył mu kopię przysięgi, którą dostojnik przeczytał ochrypłym głosem.

- Chcielibyśmy, abyś służył nam swą mądrością w naszej Radzie Przybocznej,

wielki

inkwizytorze - oznajmiła Malinda, nadal wprawiająca się w użyciu królewskiego

my” - tak

jak służyłeś mojemu, hm, naszemu ojcu.

Zaszczycił ją zimnym, rybim spojrzeniem.

- - Nie potrafię sobie wyobrazić większego zaszczytu, Wasza Królewska Mość. - - Tymczasem stań tutaj, obok nas. Jeśli dzięki swyrn umiejętnościom wykryjesz u kogoś fałsz bądź zastrzeżenia, zawiadom nas o tym, zgodnie ze swą przysięgą. Do rzeczy, lordzie heroldzie.

- - Jego wysokość książę Courtney, diuk Mayshire! Po chwili pośpiesznych szeptów i nerwowych ruchów znaleziono Courtneya, który siedział na niewłaściwej ławie. Najwyraźniej pogrążył się w drzemce. Ubranie, które miał na sobie w celi, nadawało się z pewnością tylko do spalenia, a nie miał czasu posłać po własne stroje, jego pękate, krótkonogie ciało spowijało więc to, co znalazł pod ręką. W rezultacie powstał dziwaczny zestaw kolorów i fałd. Sam Courtney prezentował się nie lepiej niż jego ubiór. Zbyt hucznie uczcił odzyskanie wolności i wskutek tego, zamiast posuwać się drobnymi kroczkami, chwiał się na nogach, a jego afektowany uśmieszek zmienił się w szeroki, lubieżny uśmiech. Gdy dotarł do Malindy, starsi rangą heroldowie spróbowali go powstrzymać, było już jednak za późno.

- Lindy! - zdołał wymamrotać. - Zarżnęłaś tego... cholernego bękarta! Płomienie, to świetnie... świetnie...

Nogi ugięły się pod nim. Wszyscy trzej królowie oręża pośpieszyli mu na ratunek, lecz w powstałym chaosie książę wymknął się im i zwalił bez przytomności na podłogę.

- Zanieście go do celi, niech wytrzeźwieje! - rozkazała z wściekłością Malinda. Siedziała poirytowana na tronie Ranulfa, patrząc, jak wynoszą z komnaty jej niepoprawnego kuzyna. Jak śmiał! Tylko pomyśleć, że ten odrażający, zapijaczony lubieżnik jest jej następcą!

Jeśli coś jej się stanie, na tronie Chivialu zasiądzie Courtney. To było nie do pomyślenia.

Musi wydać na świat dziedzica, prawowitego dziedzica, najprędzej jak tylko się da. Och, Psie, Psie! Będzie musiała kogoś poślubić: zapewne mężczyznę, z pewnością arystokratę.

Powinien być posłuszny... Parlament będzie nalegał, by to był Chivianin. Pies nie wchodził w grę.

Wreszcie zaczęto na nowo. Nieoczekiwanie następnym, który przyszedł złożyć jej hołd, okazał się ociężały, wiecznie powtarzający banały diuk Brinton. Z pewnością popędził na południe, gdy tylko dotarła do niego jej prośba o pomoc. Uśmiechnęła się, wypowiedziała kilka uprzejmych słów i zapisała sobie w pamięci, żeby wysłać mu odpowiedni dar.

Być

może ma na zbyciu jakiś zamek.

Po kolei podchodzili do niej wszyscy wielcy królestwa, których udało się zlokalizować heroldom. Było wśród nich wielu dawnych doradców jej ojca - lord wielki admirał, baron Dechaise od Skarbu, matka przełożona białych sióstr - a także wielu ludzi Grańville’a, w tym również ci, których przezwała Świnią, Szczurzym Pyskiem i Rybiookim.

Ale nie było...

Orli Król Oręża pokłonił się.

- Wszystkie wezwane osoby szczerze zaprzysięgły wierność Waszej Królewskiej Mości. Czy Wasza Królewska Mość raczy pozwolić im się oddalić? Skończyło się.

- Gdzie jest lord Roland? - zapytała cicho.

Orli Król popatrzył na Gryfiego, ten na Bazyliszkowego, Bazyliszkowy zaś na sir Dominica. Sir Dominie wpatrywał się w wielkiego inkwizytora z niemal namacalną nienawiścią. Malinda zdała sobie sprawę, że wszyscy wokół niej wiedzą o czymś, o czym ona nie ma pojęcia. Z pewnością szeptano o tym podczas ceremonii, gdy ona przyjmowała przysięgi. Przypomniała sobie dziwne cienie w oczach Piersa. - Może przeszlibyśmy do ubieralni, Wasza Miłość - wymamrotał ochrypłym głosem Dominie. - Mamy ci do przekazania tragiczne wieści. Sugeruje, byś zabrała też wielkiego inkwizytora, dla jego własnego bezpieczeństwa.

Gdy Malinda dotarła do małej ubieralni, było w niej tak wielu fechtmistrzów, że blokowali wejście. Nie miała pojęcia, w jaki sposób udało im się dotrzeć tu przed nią.

Zrzuciła z ramion ciężką szatę, zostawiając ją paziowi, który zachwiał się pod tym brzemieniem, a Dominie i Audley utorowali jej przejście.

Usłyszała rozpaczliwe łkanie, poczuła obrzydliwy smród kanałów oraz wypełniającą

pomieszczenie aurę napięcia, dotykalną jak fizyczny ból. Tłum rozstąpi! się,

odsłaniając

dwoje obejmujących się ludzi, którzy siedzieli na sofie. Jedą z tych osób była

drobna kobieta

około trzydziestki, wspaniale ubrana i bardzo piękna. Jej urody nie mąciła nawet

śmiertelna

bladość. Nie wstała, a tylko odwróciła głowę i spojrzała oskarżycielsko na

Malindę. To nie

ona płakała. Pocieszała mężczyznę, którego trzymała w ramionach. Sama wyglądała

tak,

jakby nigdy już nie miała nic poczuć.

Malinda odszukała w pamięci jej imię.

- Hrabina Kate!

Kobieta skinęła głową i ponownie przeniosła uwagę na swego towarzysza. Malinda rzecz jasna wiedziała, kto to jest, musiała jednak zmusić się do tego, by przyjrzeć mu się uważnie. To od niego dobiegały ohydny odór i plącz. Odziany był w obrzydliwe łachmany.

Wtulił się w objęcia żony, schylił gołwę i łkał. Łkał, łkał i łkał.

Wszyscy fechtmistrze w pokoju wpatrywali się w królową. Czekali, aż coś zrobi,

coś

powie. Kogoś zabije. Malinda potrafiła myśleć jedynie o tym, że szlag trafił jej

plany oddania

rządów z powrotem w ręce tego mężczyzny. Co mu zrobili, na śmierć? I dlaczego

torturowali

go, zawstydzając publicznie?

- - Czekam na wyjaśnienie. Sir Dominicu?

- - Poddali go Przesłuchaniu.

Odwróciła się błyskawicznie w stronę wielkiego inkwizytora.

- Czy to prawda?

Jego twarz była pozbawionym wyrazu obliczem czaszki. Skinął głową i wzruszył ramionami.

Spoliczkowala go z trzaskiem głośnym jak uderzenie topora. Włożyła w cios całą

siłę,

aż zachwiał się na nogach.

- Klękaj, kiedy do ciebie mówię!

Kolana starca ugięły się z głośnym chrzęstem, nadal jednak chyba nie rozumiał, o co się czyni tyle hałasu.

- - Tak, Wasza Królewska Mość. Aresztowano go przed dziewięcioma dniami pod zarzutem zdrady stanu. Odmówił odpowiedzi na pytania. - - Oczywiście zadawali je inkwizytorzy?

- - Oczywiście.

Starzec z pewnością czuł się bardzo dziwnie, będąc zmuszony podnosić wzrok, by patrzeć na kobietę czy na kogokolwiek. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, jakby kalkulował, jakie ma szansę opuścić ten pokój żywy. Wszyscy ci wojownicy już od lat młodzieńczych darzyli lorda Rolanda czcią jako bohatera, a odziana w czerń żmija stała się przyczyną jego zguby.

- Wszystko odbyło się zgodnie z prawem, Wasza Miłość - zaprotestował inkwizytor.

-

W przypadku oskarżenia o zdradę nie dopuszcza się wyjątków. Podejrzani, którzy nie udzielą wyczerpujących, zgodnych z prawdą odpowiedzi, zostają poddani Przesłuchaniu. Na jego policzku płonęła czerwona plama po uderzeniu.

- O zdradę? Myślałeś, że lord kanclerz był winien zdrady? - Ależ byłem! - krzyknął lord Roland. - Zdradzałem tajemnice państwowe! - wołał w przerwach między atakami płaczu. - Defraudowałem pieniądze. Knułem spiski... Żona zasłoniła mu usta dłonią, by go uciszyć. Nie stawiał oporu. Przestał mówić i rozpłakał się jeszcze bardziej. Z jego przekrwionych oczu spływały łzy. - Chciał mi pomóc! - krzyknęła Malinda. - To nie była zdrada! Właśnie próbował powstrzymać zdradę, spisek, którego celem było wydziedziczenie prawowitej następczyni tronu!

Cisza, śmiertelna cisza. W całym pomieszczeniu dłonie zaciskały się kurczowo na rękojeściach mieczy. Życie wielkiego inkwizytora wisiało na włosku. - - Możesz aprobować jego intencje, Wasza Miłość - protestował z drżeniem w głosie starzec - pozostaje jednak faktem, że to, co uczynił, stanowiło pogwałcenie przysięgi członka Rady Przybocznej. Gdy już rzucono na niego czar, przyznał się do wielokrotnego złamania zaufania. Skazano go na śmierć. To najbardziej oczywista sprawa, z jaką... - - Cisza! Hrabino, nie potrafię wyrazić grozy i żalu, jakie czuję. Wszelkie niezbędne remedia...

- - Nie ma żadnych remediów! - przerwała jej ostrym tonem drobna kobieta. - Nigdy już nie będzie normalnym człowiekiem. Prawda? - Cofnęła dłoń. - Powiedz im. Lord Roland jęknął.

- Nigdy. Zawsze musze mówić prawdę, całą prawdę. Przyznawać się do wszystkich uczynków, nawet najbardziej trywialnych, zdradzać wszystko, co może mieć znaczenie, odpowiadać na każde pytanie. - Był w pełni świadomy i zdawał sobie sprawę ze swego wstydu. Oczy miał szeroko rozwarte z przerażenia. - Łzy, które przelewam, to oznaka wyrzutów sumienia. Nawet w tej chwili, Wasza Miłość, jestem zmuszony wyznać, że uważałem cię za zepsutą, samowolną, porywczą, niewyżytą... Żona ponownie zatkała mu usta. Przełknął dwukrotnie ślinę, po czym wtulił twarz w jej ramię, by znowu się rozpłakać.

Nie istniało nic bardziej niebezpiecznego od prawdy. I co teraz, królowo Malindo? Wszyscy patrzyli na nią. To monarchini podejmuje decyzje, prawda? Miała ochotę krzyczeć. Nie była w stanie pomóc lordowi Rolandowi, a jedno nieostrożne słowo wystarczy, by zrobić z wielkiego inkwizytora durszlak. Nie uroniłaby nad tym bezkrwistym gadem ani jednej łzy, ale zamordowanie byłoby zbrodnią, która skazałaby jej panowanie na klęskę, nim się jeszcze zaczęło. Co mogła powiedzieć?

- - Hrabino, jestem szczerze zrozpaczona. Potrzebowałam go tak samo, jak ty. I jak twoje dzieci. - Przypomniała sobie, że miełi dwoje: jedenasto-, czy dwunastoletniego chłopca i o połowę młodszą dziewczynkę. - Cokolwiek mogę zrobić... poproś mnie, a wydam stosowny rozkaz.

- - Każ wykonać wyrok!

- - Słucham?!

- Słyszałaś mnie... Wasza Królewska Mość! - Hrabina potrafiła nadać swemu głosowi wyjątkowo przenikliwe brzmienie. - Wydaje ci się, że Durendal, którego wszyscy znaliśmy, chce żyć jako bełkoczący, budzący zgrozę półgłówek? Widzieć politowanie w oczach wszystkich? Z każdym tchnieniem zdradzać tajemnice? Podpisz wyrok, królowo Malindo.

Skończ z tym. Nie każ mu cierpieć dłużej!

Cisza. Ból był nieznośny, nikt nie patrzył na nikogo. - Sir Piersie - zaczęła Malinda - odprowadź lorda Rolanda i jego małżonkę do najlepszych dostępnych komnat i zapewnij wszystko, czego potrzebują. Gdy tylko będzie to możliwe, omówimy tę sprawę na posiedzeniu Rady. Spojrzała z góry na wielkiego inkwizytora, którego nieruchome oczy wyglądały jak puste otwory. Odwróciła z drżeniem wzrok i spojrzała na białą jak kość twarz Audleya.

- - Dowódco, przeżyliśmy dziś wiele smutnych wydarzeń, lecz żadne z nich nie

było

tak tragiczne, jak to.

- - Tak, Wasza Miłość.

- - Niestety, odpowiedzialny za nie człowiek nie żyje i nie możemy go ukarać. Ci, którzy poddali lorda Rolanda Przesłuchaniu, wykonywali tylko swój obowiązek. - Usłyszała, że kilku fechtmistrzów warknęło, i rozejrzała się, by sprawdzić, którzy to, lecz rzecz jasna nie udało się jej. - Nie zaczniemy naszego panowania od linczu albo wendety. Czy to jasne?

Zawiadomcie proszę wszystkich fechtmistrzów, wszystkich w całym Zakonie, nie tylko w Gwardii Królewskiej, że inkwizytorzy również zostali objęci królewskim ułaskawieniem i nie może być mowy o żadnej prywatnej zemście za to, co uczyniono Durendalowi. Zrozumiano?

Audley rozejrzał się niespokojnie, poszukując przewodnictwa.

- - Sądzę, że tak, Wasza Miłość.

- - Zastępco?

- - Tak jest, Wasza Miłość - odparł z westchnieniem Dominie. - Fechtmistrze zdają sobie sprawę, że ocalili życie dzięki twoim wysiłkom, pani, i nie splamią początku twego panowania zbrodnią, o którą z pewnością oskarżono by ciebie. Nie będzie żadnej zemsty!

Gwardia jęknęła chórem. Przemówił prawdziwy komendant. Posłuchają Dominica, a

Audleya by nie posłuchali, nawet jeśli to on nosił pendent. Zaciśnięte dotąd na

rękojeściach

dłonie rozluźniły się.

Malinda mogła się nieco uspokoić.

- Pozwalamy ci odejść, wielki inkwizytorze. Dowódca znajdzie grupę strażników domowych, którzy cię odprowadzą na miejsce.

Odwróciła się z drżeniem i wyszła z pomieszczenia.

Fechtmistrze eskortowali ją do królewskiego apartamentu. Dian czekała... Wszystko przerodziło się dlaMalindy w zamazaną plamę. Nic z tego nie miało znaczenia. Roland na nic już się jej nie przyda. Równie dobrze mógłby być martwy, Kogo teraz mianuje kanclerzem?

Nie miała żadnego rezerwowego kandydata. Jej ojciec miał w sumie czterech kanclerzy.

Uczył się od tego, którego odziedziczył po jej dziadku, lorda Bluefielda, a potem sam szkolił jego następców. Kilkakrotnie słyszała, jak mówił, że Roland jest zdecydowanie najlepszy z nich wszystkich. Początkujący monarcha i początkujący kanclerz to była niezawodna recepta na katastrofę.

Zdjęła suknię, wciągnęła nocną koszulę, usiadła na krześle, by uczesano jej włosy, odbywając wszystkie standardowe czynności poprzedzające udanie się na spoczynek, lecz jej umysł trzepotał niczym ćma, gdzieś daleko stąd. Kogo ma uczynić kanclerzem? Jakiegoś przygłupiego szlachcica, który zrobi z jej rządu psie rzygowiny? Nisko urodzonego, parweniuszowskiego urzędnika, który poirytuje arystokrację i zrazi do siebie Izbę Gmin? Nie znała nikogo odpowiedniego. Jej ojciec umiał znakomicie oceniać ludzi - przynajmniej w czasach, kiedy go znała, gdyż w młodości i on nie ustrzegł się błędów - jej jednak brakowało doświadczenia. To była najważniejsza decyzja, jaką miała podjąć w ciągu najbliższych pięciu lat, a będzie musiała zrobić to w ciemno. Rzucać kości? Ciągnąć losy? Wypisać na kartkach nazwiska wszystkich ludzi w Chivialu i wrzucić je do kapelusza...? To musiałby być niezły kapelusz.

- Wszystko gotowe - oznajmiła Dian i uściskała ją serdecznie. - Zostawię ci tę świecę.

Przed drzwiami pełni straż ośmiu fechtmistrzów. Czy Pies...

- Nie dzisiaj.

- Powiem mu to. Myślę, że łóżko nie powinno być za zimne. Spróbuj się trochę przespać.

Marne szansę.

- - Przypomnij Audleyowi, że potrzebuję sekretarza i...

- - Potrzebujesz snu - stwierdziła stanowczo Dian. - Marsz do łóżka, królowo!

Tak zakończył się pierwszy dzień jej rządów.

34

Wezwała kruka, lwa i wszystkie myszy z pola.

LEGENDA O ELBERTHIE

Komnata była mała i ascetycznie urządzona. Zgodnie z rozkazem Malindy ustawiono tu tylko jeden stół i jedno krzesło, ktoś jednak pomyślał o tym, by rozpalić na kominku ogień, który rozgrzał starożytne mury. Krzesło przypominało niemal tron. Pretensjonalny, rzeźbiony z dębowego drewna mebel nakryto baldachimem, miała jednak nadzieję, że nie będzie go potrzebowała, by wzmocnić swój autorytet. Podobnie jak ojciec, wolała załatwiać sprawy na stojąco. Dziś rano była lepiej ubrana, w królewską suknię, którą jakimś cudownym sposobem znalazła jej Dian. Postanowiła, że zostanie przy złotym diademie i rozpuszczonych włosach.

Dzięki nim przypominała przedstawiane na portretach wyobrażenia swej osławionej, straszliwej prababki, królowej Charis.

Malinda zajęła wygodną pozycję nieopodal kominka, z wąskim oknem za plecami, po czym łypnęła spode łba na sir Fitzroya - jednego z dwóch obecnych tu fechtmistrzów - który stał pod ścianą jak namalowany.

- To standardowa procedura, pani - upierał się. Jej ojciec zawsze miał przy sobie fechtmistrza, nawet gdy się kąpał. Malinda zapowiedziała już, że nie będzie tolerowała tak szczegółowego nadzoru, podejrzewała jednak, że próba wygnania Fitzroya nie zakończyłaby się w tej chwili sukcesem. Musiała się po prostu przyzwyczaić do wszechobecności fechtmistrzów. Dobrze chociaż, że Fitzroy był jednym z najstarszych aktualnie gwardzistów, z górą trzydziestoletnim staruszkiem. Jeśli Malinda zrobi dziś z siebie idiotkę, Fitzroy nikomu o tym nie powie. Drugim był Zima, którego Audley mianował jej sekretarzem. Uznała to za mądry wybór, ponieważ większość fechtmistrzów nienawidziłaby tej roboty. Chłopak miał znakomitą pamięć i jak zwykle nie przyniósł ze sobą papierów, a jedynie paznokcie do obgryzania.

- Słucham, sir Zimo? Kto chce się ze mną zobaczyć? Mam nadzieję, że

uszeregowałeś

ich stosownie do znaczenia.

Odsunął dłoń od ust.

- - W takim razie najpierw sir Piers, Wasza Miłość. Siedmiu byłych członków Rady

Przybocznej i jedenastu parów czeka, by złożyć ci przysięgę wierności. Mam

wymienić ich

nazwiska?

- - Na piśmie, proszę.

- - Tak jest, pani. Konstabl Valdor chce złożyć meldunek o niepokojach, tyle że nie ma żadnych niepokojów. - Przerwał na chwilę, by skubnąć pośpiesznie paznokieć prawego kciuka. - Marszałek Souris z listą garnizonów Granville’a, które należy wezwać do poddania się. Dwóch ważnych urzędników ze Skarbu, przerażonych, że nie mają czym płacić rachunków. Burmistrz Grandonu w towarzystwie rajców, z wiemopoddańczym adresem.

Orli

Król Oręża w sprawie pogrzebu twego brata...

- - Najpierw przyjmę sir Piersa, a po nim herolda. Wyślij również po sir Węża. Burmistrz też nie może czekać zbyt długo. Najbardziej potrzebna jest mi jednak matka przełożona. Przypuszczam, że przebywa w Greymere. - Nie jestem pewien... mam wrażenie, że została tu na noc, pani. Sprawdzę to...

Zima pokłonił się i wyszedł, wpuszczając do środka sir Piersa. Malinda domyślała się, jakie wieści od niego usłyszy, i wyraz jego oczu potwierdził jej oczekiwania, nim jeszcze Piers otworzył usta. Musiał z wielkim żalem poinformować Jej Królewską Mość, że lord Roland zmarł nagle w nocy. Odwróciła się, udając, że wygląda przez okno, choć jego maleńkie szybki z butelkowego szkła straszliwie zniekształcały obraz.

Nie pomagały jej też z pewnością nagłe łzy.

- Przypuszczam, że to ta sama zaraza” która powaliła wiosną sekretarza Krommana.

-

Czy znowu ciągnęli losy? Czarna Izba potrafiłaby zapewne wykryć, który z nich dopuścił się owego czynu, gdyby jednak zarządziła przeprowadzenie tego rodzaju śledztwa, cała Gwardia zwróciłaby się przeciw niej. Stało się i jej furia nic nie zmieni. - Co z jego żoną?

- Wróciła nocą do domu i dzieci, pani.

Kate prosiła o ten akt łaski, z pewnością jednak był to pomysł samego Durendala. Wiedział, że fechtmistrze spełnią jego życzenie. Królowa go nie spełniła! Ale i nie zabroniła tego uczynić. Zakazała zemsty, nie miłosierdzia. Zresztą i tak by jej nie posłuchali. To była wewnętrzna sprawa Gwardii. Roland pożegnał się wczoraj z żoną, która potem odjechała...

Malinda odwróciła się, próbując przemawiać spokojnie. - Sądzę, że powinieneś osobiście zawiadomić wdowę, sir Piersie, ponieważ to ty dowodzisz tą fortecą i wszyscy, którzy w niej przebywają, są królewskimi gośćmi. Skrzywił się na ten przytyk.

- - Wedle rozkazu, Wasza Miłość.

- - Nie znam jej sytuacji finansowej, możesz ją jednak poinformować, że tak jej, jak i dzieciom niczego nie zabraknie. A teraz wysłuchaj mnie uważnie. Natychmiast udasz się do Dominica i powiesz mu, by zawiadomił wszystkich członków Zakonu, że nie będę tolerowała dalszych poczynań tego rodzaju. W żadnej sytuacji! Muszę bezzwłocznie zwołać Parlament i będę zmuszona zębami i pazurami bronić waszego Zakonu przed rozwiązaniem. Jeśli wieści o tej zbrodni się rozejdą, sprawa stanie się beznadziejna. To będzie koniec fechtmistrzów! A teraz zabieraj się stąd!

Złapał za klamkę, przerażony jej nagłym krzykiem. Spróbowała nawet spiorunować wzrokiem Fitzroya, jego jednak formalnie tu nie było. Nic nie widział ani nie słyszał, a w tym przypadku zdecydowanie wolał nie zauważyć, jak spogląda na niego królowa. Potem zjawił się nowy Orli Król Oręża, by omówić sprawę pogrzebu Amby’ego.

Zgodziła się, że przygotowania muszą potrwać co najmniej dwa dni. - Zrób wszystko, co uznasz za konieczne. Sprowadź tyle orkiestr, ile tylko znajdziesz.

On uwielbiał orkiestry.

Herold skinął głową, pochylając ją tak nisko, że można to było uznać za płytki ukłon.

- - A co z mowami, Wasza Miłość?

- - Powiem kilka słów, bardzo niewiele. Cokolwiek więcej byłoby hipokryzją. Nikt poza mną właściwie go nie znał. Nie chcę bankietu. - - To może dołączyłbym trochę dodatkowych fajerwerków? Czy lubił fajerwerki? Podobała się jej lakoniczność herolda. Był mężczyzną około trzydziestki i sprawiał wrażenie mola książkowego. To przez ten groteskowy kaftan wzięła go za młodego.

Była

przyzwyczajona do starych heroldów.

- Bał się ich. Ale oczywiście niech będą fajerwerki. Publika je kocha.

Ponownie skinął głową.

- Dziękuję, pani. Przyniosłem też szkice twej wielkiej pieczęci. To dosyć pilne,

gdyż

wszelkie oficjalne sprawy... - Rozkładał już rysunki na stole. Malinda

popatrzyła na nie

przelotnie. Wszystkie przypominały pieczęć jej ojca, uzupełnioną o różę,

symbolizującą

rodzinę matki. - Ta.

Zebrał papiery.

- Jest jeszcze wiele innych spraw, Wasza Miłość, ale wszystkie mogą zaczekać

kilka

dni.

Uśmiechnęła się.

- Jedna nie powinna. Może mógłbyś mi pomóc? Potrzebuję prywatnego sekretarza, kogoś, kto jest pilny, pracowity i dyskretny. Nie mogłabym w pełni zaufać fechtmistrzowi... - powiedziała to z uwagi na Fitzroya -...ani inkwizytorowi, takiemu jak pan Kromman.

Zastanawiam się... czy znasz jakiegoś obiecującego urzędnika Kolegium, który byłby skłonny chociaż przez kilka miesięcy pracować za cały pułk? Twarz Orlego Króla Oręża przybrała kolor różowy niczym pelargonia, mężczyzna wyprostował się sztywno i przełknął dwukrotnie ślinę. - Gdyby Wasza Królewska Mość uznała, że byłbym dobrym... Malinda sądziła, że jeden ze starszych heroldów królestwa znacznie przerasta rangą zwykłego sekretarza, po kilku pytaniach zrozumiała jednak swój błąd. Pozycja sekretarza oznaczała więcej pieniędzy, więcej szacunku i nieporównanie ciekawszą pracę. Dawała też rzecz jasna znacznie więcej sposobności do brania łapówek, o tym jednak wolał nie wspominać. Zwał się czcigodny Robert Kinwinkle i był jedenastym dzieckiem barona, który słynął raczej z wydolności organizmu niż z rozsądnego zarządzania finansami. Jako herold zaledwie był uważany za dżentelmena, a nawet niedawny awans na Króla Oręża zapewniał mu jedynie skromny dochód. Nie mogło być mowy o wzbogaceniu się albo założeniu rodziny. Zapewniał, że nikt nie wie na temat funkcjonowania rządu więcej od niego.

Zapracuje się na śmierć w zamian za zaszczyt zostania sekretarzem Jej Królewskiej Mości.

- Jesteś więc mianowany, panie Kinwinkle! Nie będziesz musiał zapracowywać się na śmierć zbyt często. Czy możesz zacząć od zaraz? Padł na kolana i ucałował jej dłoń.

- Natychmiast, Wasza Królewska Mość!

Bez zająknienia wyrecytował całą przysięgę wierności. Pozwoliła sobie mieć nadzieję, że los się do niej uśmiechnął.

- Zawiadom, proszę, sir Zimę, że zostanie zwolniony z obowiązków, gdy tylko cię w nie wprowadzi. Priorytety będziesz określał sam, ale z matką przełożoną chcę się spotkać natychmiast po jej przybyciu.

Kiedy Kinwinkle wyszedł, zerknęła na Fitzroya i tym razem zauważyła w jego oczach wesołość. Ponownie spiorunowała go spojrzeniem i wszystko wróciło do normy. Następny w kolejności czekał sir Wąż. Był on jednym z byłych członków Rady, którzy złożyli jej wczoraj przysięgę wierności. Pokłonił się jej stylowo i z werwą. Po północy zastanawiała się, czy nie mianować go kanclerzem, nie był jednak drugim Rolandem. Był porywczym, cynicznym śmiałkiem, który tylko narobiłby jej wrogów. Poza tym przeznaczyła dla niego inne zadania.

- - Nie wydaje mi się, byś przybrał w lochu na wadze, sir Wężu. - - To prawda, Wasza Miłość. Jeszcze miesiąc i mógłbym się wymknąć z celi, przechodząc między kratami.

Nie było po nim widać śladu niedawnych przejść, choć z pewnością uniknął losu Durendala zaledwie o włosek aroganckich, nastroszonych wąsików. Rozmawiali przez chwilę, nie wspominając o zmarłym lordzie Rolandzie. Zadała sobie pytanie, czy rycerze również uczestniczą w morderczej loterii Gwardii i czy Wąż byłby zdolny skrócić cierpienia dawnego mentora. Z jego twarzy ani na moment nie znikał charakterystyczny dla niego lekceważący uśmieszek, który nic nie ujawniał. Przeszła do rzeczy. - Przede wszystkim dziękuję ci za wysiłki, które czyniłeś na moją rzecz jako Ukryty.

Znajdziesz się w nagrodę na pierwszej Liście Odznaczeń naszego panowania. - Mój miecz zawsze jest na usługi Waszej Królewskiej Mości. Raz jeszcze się pokłonił.

- Mam taką nadzieję, jako że nasz skarbiec jest pusty. Będzie potrzeba czasu, by zwołać Parlament i przekonać go do uchwalenia kredytu. Zamierzam wznowić Wojnę Potworów.

W jego oczach pojawił się błysk.

- - Starzy fechtmistrze są gotowi!

- - Widziałam dostatecznie wiele tego zła, by pragnąć jego wykorzenienia, nawet gdybym nie potrzebowała pieniędzy - kontynuowała. - Kiedy będziecie mogli zacząć?

- - Muszę zebrać chłopaków, oczywiście. Większość z nich przebywa w Żelaznym Dworze.

- - Tak, sir Dominie wspominał mi o tym. Czuję zachwyt i głębokie poruszenie na myśl o wysiłkach waszego Zakonu, który nadal służy interesom korony, sir Wężu. Gdy Granville rozwiązał sąd magiczny, Durendal i Wąż wysłali potajemnie rycerzy do Żelaznego Dworu, gdzie mieli szkolić nowych szermierzy. Malinda nie wnikała, w jaki sposób finansowano szkołę podczas protektoratu. - Jestem szczęśliwy, że mam szansę ci służyć, Wasza Miłość. Będę ich mógł tu sprowadzić za trzy, cztery dni. W samym Grandonie są gniazda, które należy wykurzyć. Czy będę mógł pożyczyć część żołnierzy stacjonujących na Wielkich Błoniach? To wymagało omówienia warunków zapłaty i przyznania odpowiednich uprawnień, lecz po krótkiej chwili szczerzący radośnie zęby Wąż udał się przygotować szczegółowy plan.

Tym razem Malinda uśmiechnęła się słodko do Fitzroya, który wyglądał, jakby miał mdłości.

Miała zamiar wznowić Wojnę Potworów, podczas gdy liczba członków Gwardii spadła do mniej niż czterdziestu?

Pan Kinwinkle przyniósł jej zwój, na którym widniało około pięćdziesięciu nazwisk osób gorąco pragnących spotkać się z Jej Królewską Mością. Oznajmił jej również, że przybyła matka przełożona.

Stara kobieta, która weszła do komnaty, pochylając pod nadprożem wysoki hennin, była żywym pomnikiem. Rosła, chuda i spowita w biel Już w czasach, gdy Malinda była dzieckiem, wydawała się równie stara jak teraz. Spojrzenie miała ostre jak szydło, nos mógłby służyć jako narzędzie do produkcji piróg, a barbet ukrywał ślady, jakie upływ lat pozostawił na jej szyi, plecy miała jednak proste jak włócznia. Co prawda traktowała Malindę jak niegrzeczne, dziewięcioletnie dziecko, lecz tak samo odnosiła się do wszystkich. Dygnęła sztywno i czekała, co ma jej do powiedzenia królowa. W jakiś sposób udało się jej z góry wyrazić dezaprobatę.

- - Słyszałaś już tragiczne wieści o lordzie Rolandzie? Wąskie usta matki

przełożonej

stały się jeszcze węższe.

- - Totalnie odrażające!

Nie wyjaśniła, czy jej słowa odnoszą się do zastosowanego przez Lambskina Przesłuchania, czy też do reakcji fechtmistrzów. - Z pewnością. Często słyszałam z ust ojca, że lord Roland był najlepszym kanclerzem, jakiego miał, i było moim zamiarem zatwierdzić go na tym stanowisku. A teraz muszę bezzwłocznie znaleźć innego kandydata. Przyszło mi do głowy, że byłaś członkinią Rady Przybocznej przez wiele lat, matko.

Zasępiła się, pogłębiając jeszcze zmarszczki na czole. - To prawda, pani, ale rzadko uczestniczyłam w jej spotkaniach, dopóki twój ojciec nie rozpoczął tego, co jest teraz znane jako Wojna Potworów. - Ale byłaś świadkiem poczynań...

Mars przerodził się w pełen satysfakcji uśmiech.

- I chcesz, żebym zarekomendowała ci najlepszych kandydatów na kanclerza? No

cóż,

najdłużej w Radzie z pewnością zasiadał baron Dechaise... jest uczciwy i godny

zaufania, ale

sądzę, że chciałby już przejść w stan spoczynku. Niektórzy z ludzi mianowanych

przez lorda

Granville’a sprawdzili się bardzo dobrze, ale nie wiem, czy Wasza Miłość byłaby

gotowa

zaufać...

Malinda potrząsała głową.

- - Nie po to cię tu wezwałam, matko,

- - Och. - Staruszka nie była zadowolona, gdy okazywało się, że nie ma racji. - W takim razie, jak mogę służyć Waszej Królewskiej Mości? - - Jako mój kanclerz.

Z pewnością upłynęło wiele czasu, odkąd matce przełożonej ostatnio opadła w podobny sposób szczęka.

- - Jesteś doświadczonym członkiem Rady - zauważyła Malinda. - I kierujesz

białymi

siostrami od... iłu lat?

- - Trzydziestu dwóch.

- - To z całą pewnością najlepiej zarządzana organizacja w Chivialu. O ile mi wiadomo, nie masz politycznych wrogów, a to jest ważne. I - dodała figlarnym tonem - nie boisz się nikogo, ludzi ni zwierząt.

- - Nie jestem pewna”. - Staruszka sprawiała wrażenie gotowej się uszczypnąć. - Wasza Miłość, to zupełnie nieoczekiwany zaszczyt i bardzo trudna... czuję się zakłopotana... potrzebuję czasu... Czy zdajesz sobie sprawę, że bardziej włochatej połowie twych poddanych trudno będzie zaakceptować kobietę na tronie? Jeśli zaproponujesz do tego kobietę jako szefa rządu... czy to rozsądne, Wasza Miłość?

Być może nie. Malinda ze wszystkich sił starała się nie patrzeć prosto na sir Fitzroya, była jednak przekonana, że jego twarz zbielała na skutek szoku. - Nic nikomu nie proponuję. Mianuję ciebie. Jeśli wolisz to uważać za tymczasowe rozwiązanie, za kilka miesięcy możemy ponownie rozważyć tę decyzję. Tymczasem jednak jesteś nowym kanclerzem Chivialu. - Podsunęła jej palce do pocałunku. - Możesz się zwać lordem kanclerzem albo lady kanclerz, jak wolisz, ale z tą pozycją zawsze wiąże się co najmniej tytuł hrabiowski. Hrabino... - Roześmiała się. - Nie pamiętam, jak masz na imię!

- Tylko nieliczni jeszcze to pamiętają. - W oczach staruszki pojawił się rzadko tam widywany błysk, świadczący, że zaczyna dostrzegać humorystyczny aspekt całej sytuacji. - Nazywam się Płonąca Gwiazda, Wasza Miłość.

Imiona białych sióstr często bywały dziwaczne, lecz zawsze pasowały do właścicielek.

- - Znakomicie! - skwitowała Malinda. - Pożycz mi miecz, sir Fitzroyu. Uklęknij, proszę, matko. Wstań jako Płonąca Gwiazda, hrabina Oakendown. Dziękuję, sir Fitzroyu. A teraz, pani kanclerz, rząd jest zrujnowany i pod drzwiami czeka grupka liczykrupów ze Skarbu, którzy pragną mnie o tym poinformować. Pokaże ci ich pan Kinwinkle. Dowiedz się od nich, ile będziemy potrzebowali na przyszły tydzień. Potem obejmij czule burmistrza, przekaż mu, że za kilka dni zostanie zaproszony na oficjalne poranne przyjęcie, na którym będzie mógł złożyć mi wyrazy szacunku, a później każ mu gdzieś pożyczyć potrzebną sumę.

- - Tylko na tydzień? - zapytała z niedowierzaniem nowa pani kanclerz.

- - To powinno wystarczyć. Wiem o tym tylko ja, ty i sir Wąż, ale mam zamiar

wznowić Wojnę Potworów. Liczę na to, że skonfiskujemy cenne posiadłości, które

będzie

można sprzedać albo użyć jako zastaw. Niewykluczone też, że znajdziemy jakiś

skarbczyk

pełen nielegalnie zgromadzonego złota.

Staruszka potrząsnęła głową.

- Naprawdę nie sądzę, bym potrafiła sobie z tym wszystkim poradzić, Wasza Miłość.

Malinda skierowała ją delikatnie ku drzwiom.

- Jestem pewna, że dasz sobie radę lepiej ode mnie, pani, a ja radzę sobie zupełnie nieźle. Sztuka rządzenia nie może być zbyt trudna, jeśli potrafią ją opanować mężczyźni.

Kiedy już wygonisz stąd burmistrza i rajców, przygotuj proszę listę kandydatów do Rady Przybocznej, którą będziemy mogły omówić przy obiedzie. Chcę, by o zachodzie słońca rząd już działał.

- - To może mnie wpędzić do grobu! - zaprotestowała ostro nowa pani kanclerz.

- - Wyprawię ci uroczysty pogrzeb - obiecała królowa. Pewne sprawy musiała teraz powierzyć Płonącej Gwieździe, by sobie nawzajem nie przeszkadzały. Inne problemy wchodziły w zakres kompetencji królowej. Jednym z nich był jej kuzyn Courtney, książę królestwa, diuk Mayshire, baron Leandre, pijak, rozpustnik i persona non grata.

Kiedy go wprowadzono, Malinda siedziała na tronie. Był ubrany lepiej niż poprzedniej nocy, lecz nadal towarzyszył mu lekki odór lochów. Podszedł do niej, pokłonił się i uśmiechnął nieśmiało.

- Gratulacje, Wasza Kochana Mość. Jak rozumiem, to był typowy kontrzamach. Historycy będą zachwyceni. Nigdy w ciebie nie wątpiłem, ale przyznaję, że zaczynałem się już ociupinkę niepokoić.

Spiorunowała go swym najlepszym ranulfowskim spojrzeniem. Uklęknie przed nią, nawet gdyby musiała wezwać strażników domowych, by cięli go mieczem po łydkach. Courtney zmarszczył lekko brwi i popatrzył na fechtmistrza. - - Czy potrzebujemy tu starego sir Fitza, kochanie? To przecież tylko rodzinna pogawędka, prawda?

- - Nieprawda. Gdybyś potraktował mojego ojca tak, jak potraktowałeś mnie wczoraj, wtrąciłby cię z powrotem do lochu i zostawiłby tam na wiele lat. Zapewne kazałby cię też wychłostać. Niewykluczone, że ja również to zrobię. Courtney wyprostował się na pełną wysokość, sięgając jej głową do ramienia. - Uważam, że wykazujesz się okrutnym brakiem wrażliwości, moja droga! Czy wiesz ile tygodni gniłem w tym kanale? Całe życie sypiałem tylko na najlepszym jedwabiu, a tutaj nawet słoma była mokra i zupełnie nie do przyjęcia. Jedzenie... och, duchy!... jedzenie... nie potrafisz go sobie nawet wyobrazić! Dzień za dniem, noc za nocą, bałem się, że wezmą mnie na męczarnie! Słyszałem krzyki torturowanych! I szczury! Wciąż jednak miałem nadzieję na upadek tyrana i triumf mojej kochanej kuzynki Malindy. Musiałem to jakoś odreagować!

Jesteś okrutna, że w ogóle o tym wspominasz.

- - Ilu torturowanych ludzi słyszałeś?

- - Kilku... nie liczyłem dokładnie. Zapewniam cię jednak, że żaden z nich nie cierpiał więcej niż ja dziś rano. Moja głowa...

- - E tam! - przerwała mu Malinda, biorąc się w garść. - Zachowałeś się w sposób niegodny świniopasa w chlewie, a co dopiero...

- - Ostrożnie! - Courtney uniósł rękę. - Nie mów nic, czego mogłabyś potem żałować, kochanie. Pomyśl o naszej przyszłości.

- - Przyszłości? Powiedziałeś „naszej przyszłości”? - - A cóż by innego? Wiesz przecież, co Chivianie sądzą o panujących królowych, najdroższa. Oczywiście, przyznaję, że jesteś prawowitą następczynią tronu, księżniczką krwi i pierwszą w linii sukcesji, ciąży na tobie jednak brzemię Estrith i Adeli. Nie można przy tym zapominać o bardzo intrygujących szeptach na temat fechtmistrzów, orgii i tak dalej. Jesteś odpowiedzialna za śmierć narodowego bohatera, a do tego wciąż nie odpowiedziałaś na pytania dotyczące twojej roli w zamordowaniu Ambrose’a. Co powiedziałaś królowi Radgarowi i co on rzekł tobie... - Napuszył się, odsłaniając w uśmiechu zepsute zęby. - Jestem twoim domniemanym następcą, najdroższa. Tak mówi prawo. Tak stwierdza testament twojego ojca. Przyznaję, że jestem dziesięć, może dwanaście lat od ciebie starszy, ale...

- - Prawie dwadzieścia cztery lata.

- - Duchy! To już tyle czasu? Wydaje się, jakby to było wczoraj. Pozostaje jednak faktem, kuzynko, że w kraju nie zapanowała radość na myśl o tym, że młodociana kobieta będzie sprawować autokratyczne rządy. Jeśli jednak wyjdziesz za mnie i będziemy władać wspólnie, Izba Gmin wpadnie w zachwyt, Izba Lordów da się ugłaskać, a...

- - Przestań! - ryknęła tak głośno, że aż się skrzywił. - Nie wyszłabym za

ciebie, nawet

gdyby alternatywą było dla mnie spalenie na stosie. Nie napoisz mnie swymi

odrażającymi

eliksirami, Courtneyu.

- - Wasza Miłość mówi zagadkami.

- - Eliksirami miłosnymi. Wiem, jakich oszustw dopuszczałeś się w sprawach sercowych. Białe Siostry zawsze o rym wiedziały. Ojciec również, ale nie oskarżył cię, bo chciał uniknąć skandalu. Ja nie mam podobnych skrupułów. Wracaj do swojej nory w Mayshire, ty obmierzły rozpustniku. Zostań tam, aż porośniesz grubą warstwą mchu, bo w przeciwnym razie oskarżę cię o wielokrotny gwałt. Courtney zaczerpnął tchu głęboko, jakby miał zamiar się spierać, lecz sir Fitzroy złapał go za kołnierz i odwrócił brutalnie. Następnie wypchnął księcia przez drzwi i zatrzasnął je za nim.

Dopiero potem, podczas obiadu z kanclerz Płonącą Gwiazdą, Malinda zdała sobie sprawę, że kuzyn Courtney przed nią nie klęknął. Dzień mijał powoli.

Gdy popołudnie skłaniało się już ku wieczorowi, wysłała po Neville’a Fitzambrose’a, syna zdrajcy i swego bratanka. Był mniej więcej w tym samym wieku co ona i nigdy w życiu go nie widziała.

Choć przebywał w więzieniu niewiele dłużej niż dobę, jego ubranie zmieniło się już w cuchnące łachy. Przyniósł ze sobą smród lochów, który zapaskudził komnatę. Potykał się, zakuty w łańcuchy, lecz mimo to eskortowało go aż sześciu fechtmistrzów, którymi dowodził sam sir Dominie. Obalili więźnia na kolana przed tronem. Ponieważ miał ręce skute za plecami, zwalił się bezradnie na twarz i musieli go podnieść za żelazną obrożę. - Dość tego! - zawołała rozgniewana Malinda. - Panujcie nad sobą! Rzecz jasna, więźniów zawsze tak traktowano - każdy, kto znalazł się w podobnej sytuacji, musiał czymś sobie na to zasłużyć - nie lubiła jednak, gdy fechtmistrze dopuszczali się zbytecznego okrucieństwa.

Twarz Neville’a była brudna, nieogolona i pokryta świeżymi siniakami. Włosy - ciemne i gęste - ciągle opadały mu na oczy, a gdy potrząsał głową, by je usunąć, ocierał szyję o zardzewiałą obrożę. Kiedy klęczał na podłodze, trudno było ocenić jego wzrost, z pewnością jednak był dobrze zbudowany. W normalnych warunkach zapewne uznałaby go za przystojnego. Spojrzał na nią wyzywająco spode łba. - - Ile ci powiedzieli? - zapytała.

- - Bachor nie żyje, a ty zabiłaś mojego ojca, ty suko!

- - Nie! - krzyknęła, akurat na czas, by uratować go przed kopniakiem w nerki. Jeśli nawet Neville domyślał się, jakiego losu uniknął, w żaden sposób tego po sobie nie okazał.

- Podani ci fakty. Jeśli chcesz, mogę wezwać inkwizytorów, którzy zaświadczą, że mówię tylko prawdę. Życzysz sobie tego?

Uśmiechnął się szyderczo.

- - A po co? Myślisz, że uwierzę jednemu z twoich inkwizytorów łatwiej niż tobie?

- - Powinieneś - stwierdziła. - Tak czy inaczej, oto jest prawda. Mój brat zmarł wczoraj rano. Zgodnie z prawem zostałam w owej chwili królową. Twój ojciec odmówił złożenia mi hołdu, stawiał opór przy próbie aresztowania i zginął w starciu, do którego doszło. Życie straciło też kilkunastu niewinnych ludzi. Chłopak nadal miał naburmuszoną minę.

- Któż może twierdzić, że jest niewinny?

Jeden z fechtmistrzow zdzielił go pięścią w ucho i przewrócił na podłogę. - Przestańcie! - krzyknęła Malinda. - Dominicu, jeśli jeszcze raz uderzysz tego więźnia, usunę cię z Gwardii i każę wyrzucić z Zakonu. To samo dotyczy was wszystkich.

Przynieście mu krzesło, kielich wina i rozkujcie dłonie. Natychmiast! Milczała rozgniewana, czekając, aż bratanek usiądzie na krześle naprzeciwko niej.

Ujął puchar w obie dłonie i napił się chciwie. Potem łypnął wilkiem na młodą ciotkę, jakby wstydził się okazanej słabości. Jego mina nie mogła się jednak równać z niesmakiem widocznym na twarzach otaczających go fechtmistrzow. - - Twój ojciec nie był niewinny - oznajmiła Malinda. - Świadomie zbuntował się przeciwko prawu.

- - Był najstarszym synem! To on powinien byl zostać królem! - - W takim razie, dlaczego uznał Amby’ego? Więźniowi zapewne nie przyszedł do głowy ten argument.

- - Nadawał się na króla! - burknął. - Byłby znakomitym władcą! - Czyżby? - Starała się przemawiać rozsądnie i nie napawać się triumfem. - Jestem pewna, że tak ci powiedział, i rozumiem twoją lojalność, przyjrzyj się jednak faktom. Miał w ręku armię i skarb i przez pół roku sprawował niepodzielne rządy. Ja miałam tylko słuszność po swej stronie i kilku ludzi gotowych za mnie zginąć. Walka między nami trwała wszystkiego dziesięć minut. Czy to sugeruje, że Granville Fitzambrose był odpowiednim materiałem na króla? Do owej chwili jednak dobrze służył królestwu i bardzo mi przykro, że tak się stało. A teraz muszę zdecydować, co zrobić z tobą. - Proszę bardzo, zetnij mi głowę!

Przez tę brawurę wydawał się bardzo niedojrzały, zapewne jednak był straszliwie przerażony i rozpaczliwie starał się zachować panowanie nas sobą.

- Wolałabym tego nie robić. Nie żywię do ciebie żadnej urazy. Ojciec mianował

cię

naczelnikiem Bastionu.

- Był w prawie! Uśmiechnęła się.

- Tak, ponieważ piastował urząd lorda protektora. Nominacja była legalna, aczkolwiek mogła nie być rozsądna. Dałeś się dosyć łatwo przechytrzyć i wziąć do niewoli.

Nie uczyniłeś

jednak nic, co mogłabym uznać za zdradę.

Neville znowu spróbował spojrzeć na nią spode łba, lecz oczy rozszerzyły mu się pod wpływem nadziei. Były brązowe, nie bursztynowe. Miał bardzo atrakcyjne oczy. Był jej przyrodnim bratankiem. Zgodnie z prawami o pokrewieństwie byli zbyt bliskimi kuzynami, by móc zawrzeć małżeństwo, ale suwerenowie mogli ogłosić, że ich prawo nie dotyczy. Jeśli jakieś dynastyczne małżeństwo będzie nieuniknione, Neville byłby znacznie mniej odrażającym kandydatem od Courtneya.

Lepiej,

żeby nie stanowił pokusy dla Parlamentu.

- O ile dobrze rozumiem twoją sytuację - zaczęła - nie masz żadnej rodziny. Ziemie i tytuły twojego ojca uległy przepadkowi. Nie umiesz nic poza żołnierką. Konstabl Valdor zapewnia, że nieźle sobie radzisz z halabardą. Jest gotowy przyjąć cię jako zbrojnego do Straży Domowej.

Więzień uniósł puchar do warg. Nie było widać, by przełykał płyn, co znaczyło, że chce tylko zasłonić twarz, gdy będzie się zastanawiał. Czy naprawdę sądził, że Malinda utnie mu głowę?

- Ojej, musiałeś być bardzo spragniony - powiedziała. Opuścił kielich i uśmiechnęła się ponownie. - To uczciwa propozycja. Przysięgniesz mi wierność, konstabl da ci zatrudnienie, żebyś miał co jeść. Obiecuję też, że jeśli będziesz grzeczny, najwyżej za trzy lata znajdę ci bardziej honorową pozycję, odpowiednią dla twojej krwi i nazwiska.

Chłopak milczał jeszcze przez chwilę. Wstyd walczył w nim ze strachem.

- - To wszystko? Mam przysiąc wierność?

- - To bardzo dużo. Przeczytaj mu przysięgę, dowódco.

- - Wasza Królewska Mość! To...

- - Cisza! - wrzasnęła. - Czy rozkazy ojca również kwestionowaliście? Ani słowa więcej. Masz tekst przysięgi?

Dominie trzymał dokument w torbie, gdyż był on dziś często potrzebny. Odczytał tekst, rzucając spode łba ciężkie spojrzenie na Malindę. - Przysięgam - rzucił Neville, wzruszając ramionami. Malinda uspokoiła się z głośnym westchnieniem.

- Nie, musisz wypowiedzieć słowa. Cieszę się, bratanku. Być może pewnego dnia poznamy się lepiej i zostaniemy przyjaciółmi. W naszej rodzinie rzadko się to zdarza. Do dzieła, dowódco. Odbierz przysięgę, pozwól mu się umyć, daj nowe ubranie i zwolnij go. Nie wolno ci go maltretować! - Wstała. - Ani sprzeciwiać się moim rozkazom! - Mam go odprowadzić do konstabla, pani? Zatrzymała się w drzwiach.

- Nie. Jest już dużym chłopcem i ufamy mu. Niech pójdzie do niego sam.

Nie spodziewała się, że jeszcze kiedyś zobaczy Neville’a. Zakończyła dzień kolacją w rodzinnym gronie. Zaprosiła diuka i diuszesę Brinton oraz troje Candlefenów. Ale nie Courtneya. Kolacja była nudna, a sytuacji nie poprawiało podawane w Bastionie okropne jedzenie, które przyniesiono zimne z jakiejś niewiarygodnie odległej kuchni. Królowa udała się na spoczynek tak szybko, jak tylko mogła - a monarchowie nie muszą być przesadnie uprzejmi dla nikogo. - I jak ci się to podoba? - zapytała Dian, gdy ostatnia pokojówka już odeszła, zostały same w oświetlonej blaskiem kominka komnacie i mogła zabrać się do zwyczajowego czesania - - A co? - zapytała z zadowoleniem w głosie Małinda. - - Rola despotki. Grasz ją już całe dwa dni. Czesanie idzie mi dziś znacznie łatwiej.

- - Może zostawię włosy tak jak są i wprowadzę nową modę. Despotyzm jest przyjemny. Nie miałam pojęcia, że to takie łatwe. Bawię się naprawdę świetnie.

Czy Pies jest

w przedpokoju?

- - On i siedmiu innych.

- - Pal licho tych siedmiu - oświadczyła królowa. - Przyślij mi Psa. Mam ochotę

kogoś

zgwałcić.

35

Nie miałam pojęcia, źc to takie łatwe.

KRÓLOWA MALINDA

Na oficjalne uroczystości pogrzebowe przybyło niewielu ludzi. Amby’emu nie sprawiłoby to różnicy, a z pewnością ucieszyłyby go wszystkie orkiestry, które zdołał zgromadzić operatywny pan Kinwinkle. Było ich z górą dwadzieścia - od wielkich wojskowych kompanii, aż po piskliwą, lecz pełną entuzjazmu orkiestrę marszową Czcigodnego Bractwa Praczy Jedwabiu. Zapewne spodobałyby mu się również fajerwerki i wielki stos, którego płomienie buchały aż pod niebo. Choć państwowa żałoba trwała miesiącami, a nowe panowanie zaczynało się z chwilą śmierci poprzedniego władcy, w praktyce najczęściej właśnie pogrzeb wyznaczał chwilę zmiany przywództwa. Ponieważ w stolicy panował spokój, Malinda ogłosiła, że następnego ranka - piątego dnia jej panowania - dwór przeniesie się z Bastionu do Greymere. Tam będzie przewodniczyła pierwszemu posiedzeniu swej Rady Przybocznej. Zacznie sprawować rządy.

Przeniesienie dało ludziom szansę ujrzenia i przywitania królowej. Starannie wybrała strój, wkładając fioletową suknię i ozdobiony klejnotami diadem. Mknącej ulicami karecie towarzyszyła liczna eskorta Straży Domowej i konnych fechtmistrzów. Malinda spodziewała się przynajmniej odrobiny wiwatów, lecz spotkała ją tylko złowroga cisza, klórą często mąciły gwizdy. Przybyła do pałacu w bardzo ponurym nastroju i ruszyła prosto do królewskich komnat, by przebrać się i uspokoić. To pierwsze było łatwe, gdy jednak zeszła na posiedzenie Rady, wciąż towarzyszyło jej wspomnienie nieprzyjaznego tłumu. Komnata Rady była brzydkim, kwadratowym pomieszczeniem, wykładanym boazerią z ciemnego drewna. Nawet w południe przez dzielone kamiennymi słupkami okna do środka przedostawało się niewiele światła, a na białych, marmurowych kominkach nie palił się ogień.

Pierwszy do środka wszedł Audley, który następnie odsunął się na bok i zajął pozycję obok drzwi. Malindę przywitał widok dwunastu pochylających się kapeluszy, których właściciele pokłonili się bądź dygnęli. Choć wielki stół zajmujący środek komnaty pokrywało już mnóstwo papierów, z zadowoleniem zauważyła, że nie przeniesiono żadnego ze stojących pod ścianą krzeseł. Gdy zamknęły się za nią drzwi, zdała sobie sprawę, że ma przed sobą Radę złowieszczo podzieloną na trzy odrębne grupy. Po prawej stronie stali członkowie z czasów jej ojca: monotonny diuk Brinton, źródło wszystkich niezbędnych banałów i frazesów; wielki inkwizytor, wyglądający jak owinięta w krepę szubienica; jowialny lord wielki admirał, którego Ambrose cenił przede wszystkim jako kompana do picia; zrzędliwy wielki czarodziej, który zajął miejsce obok kominka; niepozorny baron Dechaise, pierwszy lord skarbu, który nadaremnie błagał ją, by pozwoliła mu przejść w stan spoczynku; i wreszcie sir Wąż.

Naprzeciwko niej, zwróceni plecami do okna, stali nowi członkowie. Kanclerz Płonąca Gwiazda zastąpiła białe szaty i hennin swego zakonu jasnoszarą suknią i skromnym czepkiem. Wydawała się teraz niższa, lecz nadal budziła szacunek. Obok niej zatrzymała się diuszesa wdowa De Mayes o końskiej twarzy. Jak kiedyś zauważył lord Roland, dopóki Ansel nie osiągnie pełnoletności, jego matka będzie miała w Chivialu olbrzymie wpływy.

Dla

Malindy był to wystarczający powód, by powołać ją do Rady. Ta masywnie zbudowana

kobieta była tak uparta, na jaką wyglądała, i słynęła z tego, że zawsze mówi, co

myśli. I to z

reguły głośno. Pan Kinwinkle stał za biurkiem, tłumiąc ziewanie. Wydawało się,

że w każdej

chwili może zasnąć na stojąco.

Przy drugim kominku, z lewej strony Malindy, stali trzej ludzie Granviile’a, których mianowała na nowo: konstabl Valdor, marszałek Souris i lord Wrandołph - ten, którego Wąż przezwał Szczurzym Pyskiem. Za Granviile’a był on głównym intendentem, a potem lordem szambelanem. Choć nie walczył z bronią w ręku przeciw lordowi protektorowi, jak pozostali dwaj, zdradził go jeszcze wcześniej, popierając sprawę Malindy podczas jej przesłuchania.

Mianowała tych trzech, ponieważ chciała mieć ich na oku, a ponadto członkowie Rady Przybocznej zawsze byli narażeni na lipne oskarżenia o zdradę, co z reguły kończyło się dla nich fatalnie. Rada była nieliczna i należało ją uzupełnić o kilku starszych rangą arystokratów oraz urzędników korony. Tymczasem będzie musiała jakoś połączyć trzy oddzielne grupy w jedno sprawnie działające ciało. Nie pozwoliła im usiąść. - Panie i panowie, powtórzę warn teraz to, co większość słyszała już ode mnie podczas indywidualnych rozmów. Żądam od was uczciwości, pracowitości i wierności, przede wszystkim jednak proszę o to, byście szczerze służyli mi radą, nie kierując się strachem ani nadzieją na otrzymanie nagrody. Dbajcie o moje interesy, ale nie oszczędzajcie moich uczuć.

Zapewniam was, że nikomu nie utnę głowy w napadzie złości. - Nikt się nie uśmiechnął. - Zacznijmy od drażliwego tematu. Nowych monarchów zazwyczaj wita aplauz, a mnie po drodze tutaj wygwizdano. Czy ktoś z was potrafi mi to wyjaśnić? Brak zaskoczenia sugerował, że wszyscy już o tym słyszeli i zdążyli omówić między sobą tę informację.

- - Uważamy, że powinno się zbadać tę sprawę - oznajmiła pani kanclerz.

- - To właśnie próbuję uczynić.

- - Hołota z pewnością krzyczała tylko na fechtmistrzów - odezwał się grobowym

basem konstabl Valdor. - Wetshore zostawiło po sobie złe wspomnienia. Plac

Jaworowy

również. Chodzi tylko o twoich gwardzistów. Kiedy następnym razem opuścisz

pałac, spróbuj

przebrać ich za strażników domowych. Jestem pewien, że nie będziesz miała

żadnych

kłopotów.

Malinda zauważyła, że Wąż uniósł nagle brwi.

- - Wystarczy jedno zgniłe jabłko, by zepsuć całą beczkę - wysapał diuk. - Zawsze znajdzie się grupka malkontentów.

- - Chciałabym ci wierzyć. - Czekała na dalsze oryginalne sugestie, cóż jednak mogli wiedzieć ci ciasnogłowi arystokraci o uczuciach ludzi z ulicy? Wtem jednak zauważyła, że pan Kinwinkle poruszył się niemal niedostrzegalnie. - Słucham, panie sekretarzu?

Na tych

spotkaniach wolno ci przemawiać swobodnie.

- - To dla mnie zaszczyt, Wasza Miłość. Hmm, już od pewnego czasu powszechnie wiedziano, że młody król umiera. Wszyscy oczekiwali, że jego następcą zostanie lord protektor, Wasza Miłość. Był popularnym bohaterem wojennym. Do tego wyglądał jak król, jeśli mi wybaczysz... jak młodsza wersja twego czcigodnego ojca, pani. Bardzo często pokazywał siew towarzystwie syna i ludzie... to znaczy... - - Chcieli mieć króla, a jeszcze lepiej takiego, który ma już dorosłego syna?

Nienawidzą samej myśli o panującej królowej albo o walce o sukcesję?

- - Hmm, niektórzy tak właśnie myślą.

A teraz głowa bohatera wylądowała na palu.

- - Dziękuję, panie sekretarzu - oznajmiła szybko Malinda, zauważywszy, że diuk znowu otworzył usta. - Jestem przekonany, że trafnie zdefiniowałeś problem. Czy ktoś potrafi nam zasugerować jakieś rozwiązanie?

- - Czas, cierpliwość i dobre rządy - odparła Płonąca Gwiazda. - - Świetnie powiedziane! No cóż, popróbujmy trochę dobrych rządów. Jakie pilne sprawy chcecie mi przedstawić?

- - Finanse, pani! Pieniądze!

Wszyscy skierowali spojrzenia na zasuszonego barona Dechaise. Staruszek wymamrotał przeprosiny, włożył okulary i pokuśtykał do stołu, by przerzucić papiery. Z pewnością zrobił to odruchowo, gdyż w ogóle na nie nie patrzył. - Sytuacja nie jest dobra, Wasza Wysokość. Większość państwowych pracowników nie otrzymała wypłaty już od wielu tygodni. Skarb jest pusty. Całe szczęście, że twój dwór w znacznej części utrzymuje się z dochodów pochodzących z królewskich posiadłości.

W

przeciwnym razie w pałacu nie byłoby nic do jedzenia. Kupcy ociągają się z dostawami.

Problem, Wasza Miłość, polega na tym, że korona po śmierci twojego ojca nie ma żadnych dochodów, albowiem sprzedano bądź zastawiono wszystko, co tylko się dało. Lord Granville zbyt długo zwlekał ze zwołaniem Parlamentu. Potem oczywiście nakaz umarł razem z twoim bratem.

- - W takim razie musimy jak najszybciej wydać nowy. - - Nadeszły żniwa! - warknął Brinton. - Daje się odczuć poważny brak rąk do pracy.

To niedobra chwila na to, by dać ludziom wolny dzień na kolejne wybory. - - Ale gorsza na bankructwo Skarbu - stwierdziła poirytowana Malinda. - To znaczy, że potrzebujemy pożyczki od bankierów? Rozmawiałaś z burmistrzem, pani kanclerz? - Rozmawiałam. Rozmawialiśmy. - Z wyrazem skrajnego niesmaku na twarzy Płonąca Gwiazda wezwała do odpowiedzi Dechaise’a, który zdjął okulary i dmuchnął na nie.

-

Warunki, które stawiają mieszczanie, są nic do przyjęcia, Wasza Miłość. Dwadzieścia procent na tydzień to najmniejsza wartość, o jakiej chcą rozmawiać, a i w tym przypadku chodzi o nader ograniczoną, i musze powiedzieć, że w mojej opinii całkowicie niewystarczającą sumę.

- - Chcesz powiedzieć, że nie mają zbyt wysokiej opinii o nowej monarchini?

- - Bankierzy nienawidzą wszystkiego, co jest niezwykłe - odparł diuk.

Diuszesa wdowa włączyła się do dyskusji z impetem szarżującego byka. - - Pomogłaby ci koronacja. Ceremonia przygotowana z odpowiednią pompą pozyskałaby ci sympatię mieszkańców miasta i potwierdziła, że jesteś niekwestionowaną królową! Jestem też przekonana, że pani kanclerz wspominała wcześniej, iż obce rządy mają opory przed uznaniem Waszej Królewskiej Mości, gdyż nie zostałaś koronowana jak należy.

To tak jak ślub, podczas którego...

- - A ile kosztuje koronacja? - zapytała Malinda. Niski baron zignorował jej pytanie. Świetnie potrafił głuchnąć, kiedy tylko chciał.

- Mieszczanie znakomicie zdają sobie sprawę, że korona jest poważnie zadłużona i

nie

ma aktualnie żadnego źródła dochodów. Miejmy nadzieję, że Parlament uchwali

kredyt, gdy

tylko się zbierze, tradycyjnie jednak podstawowym źródłem dochodów korony są

cła, a

ponieważ Baelowie wznowili blokadę, do chwili zawarcia traktatu pokojowego

możemy

liczyć tylko na bardzo niewielkie wpływy.

Malinda spojrzała na Węża.

- Kiedy będziesz mógł skonfiskować dla nas parę domów żywiołów?

Nawet jego cyniczna pewność siebie nie prezentowała się w tej chwili najlepiej. - Nie mam pojęcia, Wasza Miłość. Miałem przygotowaną listę, ale przekonałem się, że wiele celów przeniosło się w inne miejsca, a inne oczyściły swe menu. Jestem pewien, że nadal można gdzieś kupić seksualną niewolnicę albo eliksir miłosny, czy skierować na teściową złe oko, ale nielegalna strona czarodziejskiego interesu stała się znacznie mniej widoczna. Protektorat dał czarodziejom sześć miesięcy wytchnienia i wykorzystali ten okres na to, by zejść do podziemia. Twoi ludzie będą musieli zacząć od zera i będzie potrzeba znacznie więcej czasu, by uzyskać wyroki skazujące. Jestem pewien, że potrafimy pomóc Waszej Miłości, ale będzie to wymagało cierpliwości. W złowrogiej ciszy, która nastała, diuk po raz kolejny wykazał się swym godnym żołdaka taktem.

- A co z długiem wobec konstabla, hmm, baronie? I naszego marszałka? Czy uwzględniłeś je w swoim rejestrze, hę?

Nastrój w komnacie pogorszył się wyraźnie na myśl o opłaceniu sprzedawczyków. - - Nie - zaprzeczył Dechaise. - Takich wydatków z reguły nie uwzględnia się w oficjalnych księgach. Jak miałbym je zaksięgować? - - Jako cenę sprawiedliwości! - warknęła Malinda. - Lordowie Beaufort i Thencaster, ufam, że zrozumiecie, iż zapłatę trzeba będzie odroczyć do chwili zakończenia bieżącego kryzysu?

- - Oczywiście - odparł radosnym tonem Dwunożna Mysz. - Konstabl i ja świetnie to rozumiemy. Spróbujemy też wytłumaczyć to naszym ludziom, którzy są na ogół niewykształceni i raczej prości. Żaden z nich już od miesięcy nie otrzymał ani grosza żołdu.

To właśnie ich niezadowolenie skłoniło nas do poparcia prawowitego pretendenta w niedawnym dynastycznym sporze.

W jego paciorkowatych oczkach pojawił się wesoły błysk, lecz groźba była czytelna: to ich stal oraz mięśnie posadziły ją na tronie i mogą ją z równą łatwością z niego strącić.

Czy Granville mógł być aż tak głupi by, jadąc do Beaufort, zdać się na łaskę i niełaskę dwóch wojskowych dowódców, którym zalegał z wypłatą? A może niski najemnik po prostu ją bujał, chcąc wyciągnąć pieniądze od korony?

- - Dziękujemy ci, lordzie Beaufort. Doceniamy twe wierne poparcie - odparta ostrożnie Malinda. Docenialibyśmy je, gdybyśmy w nie wierzyli. Wzmianka o jego nowym tytule o czymś jej przypomniała. - Jeśli chodzi o rekompensatę, jaką jesteśmy ci winni, być może część zamku Beaufort, któremu zawdzięczasz tytuł, mogłaby załatwić sprawę? Ponieważ zmarł tam nasz drogi brat, zamek nie ma dla nas zbyt wielkiej sentymentalnej wartości, a jestem pewna, że tak wspaniała budowla jest warta więcej niż drobna suma, jaką jesteśmy ci winni.

- - Niestety, tak nie jest, Wasza Miłość. - Souris westchnął ciężko. - Ośmieliłem się zbadać sprawę i dowiedziałem się, że to ohydne gmaszysko ma hipotekę obciążoną aż po najgłębsze fundamenty. Czyż nie mam racji, baronie? Dechaise znowu przełożył papiery, lecz tym razem nie podniósł wzroku. - Nie sporządziłem jeszcze pełnej listy nieruchomości zastawionych przez, hmm, zdrajcę... o ile w ogóle będzie to możliwe.

Zebranie szybko przeradzało się w jeden z tych koszmarów, w których na każdym kroku wyłaziły skądś nowe okropności. Spodziewała się braku dochodów, lecz nie tak katastrofalnego zadłużenia. Musi sprawić na doradcach wrażenie spokojnej i niezaskoczonej tym obrotem sprawy.

- Nasz drogi Granville mógł być wspaniałym, bohaterskim wojownikiem, ale rządzenie królestwem mojego brata totalnie sfuszerował. Co on zrobił z tymi wszystkimi pieniędzmi?

Po dłuższej przerwie odpowiedzi udzielił jej Souris. - Ufortyfikował nadmorskie pozycje, pani, i obsadził je garnizonami. Był zdecydowany zapewnić Chivialowi bezpieczeństwo przed baelijskimi łupieżcami...

tak

przynajmniej mówił.

Groźne implikacje były jak grom uderzający nad wzgórzami.

- - Ile twierdz? Ilu ludzi?

- - Nie znam pełnej listy - odparł wymijająco marszałek. - Konstablu? - Ja też jej nie znam, pani. Co najmniej dwadzieścia fortec i warownych grodów, być może nawet dwukrotnie więcej. A jeśli chodzi o ludzi... Jego Miłość przed zaledwie kilkoma minutami skarżył się na niedobór rąk do pracy.

Kolejny grom, tym razem bliżej. Być może kontrzamach Malindy wcale nie był taki udany, jak jej się dotąd zdawało. Jeśli Granville utworzył własną armię i przestał płacić Straży Domowej oraz Czarnym Jeźdźcom, a nawet zagroził im rozwiązaniem, dramatyczna zdrada, jakiej dopuścili się dowódcy obu formacji, stawała się łatwiejsza do zrozumienia.

- Korona po prostu musi gdzieś znaleźć pieniądze - powiedziała, chcąc zdobyć trochę czasu na zastanowienie. - Czy ktoś ma jakieś inteligentne pomysły? Dlaczego nie było tu lorda Rolanda? Chivial go potrzebował! - - Jeśli kupcy nie chcą pożyczyć pieniędzy, Wasza Królewska Mość będzie się musiała zwrócić do bogatych właścicieli ziemskich - oznajmił basem konstabl Valdor.

- - Czarni Jeźdźcy chętnie pomogą w uzyskaniu tych pożyczek - zasugerował Souris.

Diuk Brinton i diuszesa wdowa De Mayes zderzyli się ze sobą gwałtownie, przynajmniej w sensie werbalnym. Oboje krzyczeli tak donośnie, że nie sposób było ich zrozumieć. Kanclerz Płonąca Gwiazda wrzasnęła na nich, każąc im się uspokoić, po czym pozostali również zaczęli się drzeć. W Radzie doszło do rozłamu. Arystokraci krzyczeli, że nie widzą powodu, dlaczego mieliby pójść z torbami, by zapłacić łapówki zdrajcom, wojskowi odwdzięczali się im uwagami o bezużytecznych, spasionych pasożytach, a pozostali wykrzykiwali, co im akurat przyszło do głowy. Malinda po kolei spoglądała każdemu w oczy, aż wreszcie rejwach uspokoił się, ustępując miejsca pełnej zakłopotania ciszy.

- To jest Rada, nie szkolne podwórko - oznajmiła lodowatym tonem. - Ustaliliśmy już, że lord protektor próbował walczyć z baelijskimi piratami, wykorzystując zamki, kawalerię i piechotę. Zgadza się? Czy udało mu się zabić jakiegoś Baela? Czy nie rozumiał, że prawdziwym problemem jest blokada? Czy był zupełnie szalony? Już jej dziadek przekonał się, że forty i warowne grody są zupełnie bezużyteczne, gdyż drakkary mogą wylądować w niemal każdym punkcie wybrzeża. Rozbudowa floty również nie miała sensu, nikt bowiem nie mógł dorównać Baelom na morzu. Jedyną formą obrony, która przyniosła choćby ograniczony sukces, była ruchoma konna milicja dowodzona przez miejscowych szeryfów, a nawet jej rzadko udawało się osiągnąć więcej niż to, że przegonili łupieżców do ich łodzi, gdy do szkód już doszło. Souris wzruszył ramionami.

- - Był piechociarzem. To naturalne, że myślał w ten sposób. - - No cóż! - warknęła gniewnie. - Jego majątki uległy przepadkowi na rzecz korony.

Jeśli je również obciążył hipoteką, to ktoś miał pecha. Musimy je natychmiast skonfiskować.

Ufam, że przygotowałaś niezbędne proklamacje, pani kanclerz?

- - Nie było czasu...

- - Są tutaj, Wasza Ekscelencjo - wyszeptał Kinwinkle, podając dokumenty Płonącej Gwieździe.

Malinda uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Nowy sekretarz był jak dotąd największym sukcesem jej panowania.

- - Czy ktoś wie, ile są warte ziemie Granville’a?

- - Myślę, że parę niezłych groszy - wymamrotał diuk. - - Zapewne pokaźną sumę - zgodził się basem konstabl Valdor. - Ale tylko pod warunkiem, że będziesz w stanie je przejąć, Wasza Miłość. Thencaster leży na północy, niedaleko wylderlandzkiej granicy. Nie otrzymaliśmy jeszcze stamtąd wiadomości.

Królowa nagle zauważyła, że nikt nie patrzy jej w oczy. Czy to katastrofalne

zebranie

naprawdę mogło przybrać jeszcze gorszy obrót?

- - A skąd jeszcze ich nie otrzymaliście?

- - Z Tharburgh - zaczęła pani kanclerz, podnosząc listę ze stołu - z Fullers Knob, Horselea, Pompifarthu...

Tym razem grom uderzył tuż nad jej głową i huczał bez końca.

- To są niektóre z miejsc, które Granville ufortyfikował i obsadził garnizonami? Płonąca Gwiazda skinęła ze smutkiem głową, jakby zastanawiała się, czym sobie zasłużyła na tak straszliwą robotę.

- Żadne z nich jak dotąd nie poddało się Waszej Królewskiej Mości. Cisza, która nastała, była bardzo długa i złowieszcza, lecz mimo to, gdy Malinda się odezwała, jej głos brzmiał nienaturalnie cicho. - - Chcesz mi powiedzieć, że czeka mnie wojna domowa? Nikt nie chciał odpowiedzieć na to pytanie.

- - Co właściwie chcą osiągnąć?

- - E tam! - mruknął diuk. - To nie wojna domowa, tylko lokalne bunty. Uzbrojony motłoch, który chce, żeby mu zapłacono i odesłano do domu. - - Boją się natychmiastowego rozwiązania - zgodziła się Płonąca Gwiazda. -1 od dawna im nie płacono. Uważam, że powinniśmy dać im czas, Wasza Miłość. Muszą się pogodzić ze śmiercią lorda Granville’a.

- - Czarni Jeźdźcy mają spore doświadczenie w sztuce oblężniczej - wtrącił marszałek, lecz nawet on był teraz ostrożny.

W jej królestwie znajdowało się co najmniej dwadzieścia wrogich twierdz, a

Malindzie brakowało pieniędzy, żeby je przekupić albo opłacić żołnierzy, którzy

by je

zdobyli?

Diuk odchrząknął.

- Dopóki nie mają sztandaru i przywódcy, wokół którego mogliby się skupić, nie

groźni. Ale, na zimne dłonie śmierci, to naprawdę świetnie, że trzymasz syna

zdrajcy

bezpiecznie pod kluczem, co?

Ryknął śmiechem.

- Czy coś się stało, Wasza Królewska Mość? - zapytała kanclerz Płonąca Gwiazda.

36

Nie jest prawdq, it nieszczęścia cbodzq tj>iko trójkami. Często przychodzą

szóstkami

albo dziewiątkami.

ANONIM

Po tym wszystkim dzień nie mógł już stać się gorszy, lecz bynajmniej również się nie poprawiał, przynajmniej do chwili na krótko przed północą, gdy mogła się przytulić do Psa i wypłakać na jego włochatą pierś. To cud, że Rada nie podała się zbiorowo do dymisji i nie zostawiła jej na pastwę losu. Po co w ogóle mianowała Rade, jeśli potem podejmowała takie szalone decyzje, nie konsultując się z nią?

- A dlaczego to zrobiłaś? - warknął Pies. Pociągnęła nosem w zupełnie niegodny królowej sposób.

- - Chciałam okazać łaskawość. Byłam taka głupia! Dominie próbował mnie ostrzec, a ja na niego nakrzyczałam! Nie rozumiałam, że Neville odziedziczył prawa po ojcu i będzie równie niebezpieczny jak on, a może nawet bardziej, gdyż pochodzi z prawego łoża, co ma znaczenie dla co bardziej snobistycznej szlachty. Nawet jeśli na herbie będzie miał bękarci pas, to wcale nie jest taką rzadkością. Może zrobić z Granville’a męczennika. - - Poprzysiągł ci wierność?

- - Zawsze może powiedzieć, że uczynił to pod przymusem.

- - Zabiję go dla ciebie. Gdzie on jest?

- - Nie wiemy! Wysłałam go do konstabła Valdora, który twierdzi, że go nie widział.

Niewykluczone, że kłamie, pracując na obie strony. Wielki inkwizytor mówi, że Czarna Izba dysponuje zaklęciem węszycielskim, które mogłoby pomóc go wytropić, gdybyśmy tylko mieli odpowiedni klucz. Coś, co byłoby z nim blisko związane, co przez długi czas stanowiło jego własność. Ale nic takiego nie mamy. Prawie na pewno jest już bardzo daleko stąd... Och, Psie, czuje się taka głupia!

Jej ojciec nigdy by nie popełnił podobnego błędu. Ambrose na wszelki wypadek pozwoliłby, żeby Neville gnił w lochu przez długie lata. Jeśli Malinda w ogóle dziś zaśnie, ujrzy w koszmarach własną głowę zatkniętą na pice obok głowy Granville’a. Nikt nie pozwolił sobie na taki brak szacunku, by nazwać królową idiotką, lecz od tej chwili przewodnictwo nad obradami przejęli diuk i pani kanclerz, którzy przestali udawać, że są jedynie doradcami. Kazali wszystkim usiąść na krzesłach i prowadzili zebranie aż do zachodu słońca.

Rada zgodziła się, że w sprawie Neville’a nie da się nic zrobić aż do chwili, gdy gdzieś się pokaże, i że garnizony Granville’a powinno się na razie zostawić w spokoju.

Zwołała Parlament na piąty dzień dziesięćksiężyca. Zdecydowała, że potrzebuje nowych członków i przedyskutowała kandydatury. Malinda pokornie zgodziła się mianować sześciu wybranych ludzi. Rada zdołała nawet znaleźć trochę pieniędzy, choć było to raczej zasługą pana Kinwinkle’a, który wskazał, że gdy tylko umrze wasal korony, należy zapłacić podatek zwany „zapomogą”. Oświadczył, że Skarb i Kolegium Heroldów trudziły się przez całe lato, by określić wysokość zapomogi należnej za szlachetnie urodzonych, którzy zginęli podczas masakry w Wetshore. Większości do tej pory nie udało się ściągnąć. Diuszesa wdowa z wyraźną irytacją potwierdziła, że zapomoga należna za De Mayesa jeszcze nie została zapłacona. Baronowi Dechaise polecono pozyskać gotówkę poprzez zastawienie tych wierzytelności.

Rada była tak bezczelna, że posunęła się do dyskusji o kandydatach na męża

królowej,

Malinda jednak walnęła pięścią w stół i wrzasnęła, że jeśli będzie potrzebowała

wskazówek w

tej sprawie, nie omieszka o nie poprosić. Pani kanclerz spojrzała na nią z

dezaprobatą, jak na

dziewięcioletnią dziewczynkę, po czym zmieniła temat, wszyscy jednak z pewnością

doszli

do wniosku, że im prędzej znajdą mężczyznę, który weźmie w karby tę młodą

kretynkę, tym

lepiej.

- I co możesz zrobić? - warknął Pies. -To.

Pocałowała go. Nie potrzebował dalszej zachęty. I tak już długo leżał spokojnie w uścisku Malindy, wysłuchując jej żalów. Uniesienie, które wspólnie przeżyli, pozwoliło jej na chwilę zapomnieć o zmartwieniach.

Gdy tylko jednak odzyskała dech w piersiach, troski powróciły. - - To niesprawiedliwe. Mężczyzna popełnia błędy i mówi się, że musi nabrać doświadczenia. Kobieta popełnia błędy i mówi się, że potrzebny jej mąż! - - Masz już mężczyznę.

Teraz głowa Psa spoczywała na jej piersi.

-1 to cudownego. Jedynego mężczyznę w królestwie, który nie pragnie awansów. - Po spotkaniu Rady nastąpiła długa audiencja i jeszcze dłuższa kolacja wydana na cześć szlachty, która napływała na dwór, by złożyć wyrazy uszanowania nowej królowej. - Wszyscy domagają się nominacji, czy rekompensat, albo chcą, żeby ich córki zostały dworkami, bądź też, żeby przyznano im to czy tamto. Ty nie pragniesz, bym obsypała cię klejnotami albo mianowała markizem... prawda?

Wzdrygnęła się na myśl, jak zareagowałaby na to Rada.

Pies prychnął tyłko z pogardą.

- Nigdy mnie o nic nie prosisz - wyszeptała. - Czego właściwie chcesz?

Minęła chwila, nim jej odpowiedział.

- Zawsze być twoim mężczyzną. I żebyś ty była moją kobietą. Wtulił twarz w jej pierś.

Pogłaskała go po umięśnionym ramieniu.

- - Cała Gwardia wie, że jesteś moim kochankiem, sądzę więc, że nie zostanie to już tajemnicą zbyt długo.

- - O czym wiedzą w Gwardii, o tym wiedzą też w Żelaznym Dworze. Słyszałem, że wybierasz się tam, żeby zebrać nowych fechtmistrzów. - - To tajemnica państwowa. Nie powinien o tym wiedzieć nikt poza Audleyem, Dominikiem i kanclerz Płonącą Gwiazdą.

- - Pewnie ktoś po prostu się domyślił. To ma sens. Słyszałem, że Wielki Mistrz ma już dwunastu świeżych kandydatów.

- Ja też - rzuciła poirytowana. - Dlaczego mężczyźni nie potrafią dochować tajemnicy?

Podejrzewani, że uczą ich o tobie na lekcjach polityki. Opowiadają młodszym o

żigolaku

królowej. Służysz jako przykład nagrody, jaka może spotkać pilnego ucznia. Czy

tego właśnie

chcesz?

- Nie.

Teraz zaczął pieścić językiem i wargami drugą pierś, przez co jeszcze trudniej było się jej skupić na innych sprawach. Byli już doświadczonymi kochankami, znali wszystkie punkciki swych ciał, wszystkie sekretne pragnienia i niewypowiedziane myśli, a także wszystkie wykręty.

- - Nie powiedziałeś mi, czego jeszcze pragniesz. Zażądaj jakiegoś daru, o Zaufany i Umiłowany Poddany. Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz. - - Wyślij mnie z powrotem do sześcioksiężyca 350, żebym mógł powiedzieć tacie, by nie zabijał mamy, płodząc mnie.

Zadrżała i pogłaskała go po włosach. W tej sprawie nie sposób było przemówić mu do rozsądku. Malinda była pewna, że podobny czar nie istnieje i nie można go stworzyć, gdyż prowadziłby do nierozstrzygalnego paradoksu. Pies pragnął anulować własne istnienie, a gdyby nigdy nie istniał, nie mógłby tego zrobić, czyli że jednak by istniał, i tak dalej w nieskończoność. Magia mogła dokonać wielu rzeczy, to jednak nie leżało w jej możliwościach.

- W takim przypadku nigdy byś mnie nie spotkał i nie został moim mężczyzną. Nic nie odpowiedział na te słowa. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że jego pragnienia są nie tylko niemożliwe do zrealizowania, lecz również wzajemnie sprzeczne.

Dręczony wyrzutami sumienia z powodu czynów, za które nie ponosił winy, Pies nie zawsze był w stanie myśleć racjonalnie.

- Posłuchaj, kochanie - rzekła. - Jako królowa mogę ci dać list do wielkiego czarodzieja, w którym rozkażę mu, by odnalazł gdzieś bądź stworzył zaklęcie, którego pragniesz. Czy uwierzysz mu, jeśli ci powie, że to niemożliwe? Pies przerwał pieszczoty.

- Nie zrozumiem nic z tego, co mi powie. Czy będę mógł zabrać ze sobą Zimę?

- Tak, kochanie, będziesz mógł.

Przez chwilę leżeli obok siebie, aż wreszcie zapytała:

- - Nie masz zamiaru skończyć tego, co zacząłeś?

- - Rób swoje - odparł Pies. - Dogonię cię.

Dwunastego dnia swego panowania królowa Malinda udała się do Żelaznego Dworu, eskortowana przez całą Gwardię Królewską. Jej celem było nie tylko wzmocnienie Gwardii przez dodanie do niej dwunastu rekrutów. Zamierzała również zwołać walne zebranie Zakonu. Wyruszyła w blasku księżyca i nie podążyła do celu najprostszą drogą. Jej ojciec postępował tak podczas Wojny Potworów i doszła do wniosku, że lepiej będzie pójść za jego przykładem, jako że kilkanaście garnizonów poparło króla Neville’a bądź też nie opowiedziało się po niczyjej stronie.

Od czasu jej pierwszej wizyty na Posępnym Wrzosowisku wiele się zmieniło. Zarozumiała księżniczka została królową i powstrzymała przewrót, tracąc tylko jednego fechtmistrza. Przy głównych drzwiach zebrali się wszyscy uczniowie, którzy przywitali ją gromkim aplauzem, a Wielki Mistrz stał się wzorem uległości. Oznajmił, że dwunastu wspaniałych, rewelacyjnych młodzieńców, wykutych przez starych fechtmistrzów w ogniach konieczności, jest gotowych do służby królowej. Był nawet gotów wyjść poza obietnice złożone w pisemnych raportach i dać jej czternastu. Wzywano ich grupami, poczynając od Pierwszego i Drugiego, i pytano kolejno, czy są gotowi służyć. Każdy zapewniał, że jest gotowy, i klękał, by ucałować królewską dłoń. Z paroma wyjątkami wszyscy wyglądali niedorzecznie młodo, tego jednak nie powiedziała. Przypomniała im jedynie, że są w szczególnej sytuacji jako pierwsi od niemal stu lat fechtmistrze połączeni więzią przez panującą królową. Nie wspomniała o tym, że jeśli Parlament okaże się tak nieprzychylny, jak się tego obawiała, mogą się okazać ostatnimi połączonymi więzią fechtmistrzami w historii.

Następnego dnia, podczas godzin medytacji, które musiały poprzedzać połączenie więzią, bez problemu znalazła pokarm dla myśli. Podczas pierwszej wizyty rozmawiała z kandydatami z nudów, tym razem jednak zrobiła to po to, by zapomnieć o kłopotach. Łowcę i Crenshawa już znała, musiała też jednak zapamiętać dwanaście nowych imion. Lindore to ten uśmiechnięty, Vere wysoki, Mathew piegowaty, Loring śliczny, Straszliwy wiercipięta... wszyscy byli chętni i wszyscy się bali. Wszyscy też wymyślili już imiona dla swych mieczy:

Mściciel, Błysk, Pani, Giez i tak dalej. Kilkakrotnie w kuźni pojawiał się

zrzędliwy,

roztargniony sir Lothaire, Mistrz Rytuałów. Nie wiedząc, jak zwracać sie do

królowej, gdy ta

siedzi na podłodze, wsparta o ścianę paleniska, spróbował pokłonić się jej,

klęcząc, co nie

zakończyło się sukcesem. Najpierw zadał jej bezsensowne pytanie, jakie wino mają

podać na

bankiecie, po czym rzucił radosnym tonem:

- Czy sir Pies dobrze spełnia swe obowiązki?

O czym wiedzą w Gwardii, o tym wiedzą też w Żelaznym Dworze. Malinda odwróciła się ku niemu gwałtownie. Czy nie zdawał sobie sprawy, że może go kazać ściąć za te słowa?

Jego oczy przysłaniał blask ognia odbijający się w okularach, lecz głupawy uśmieszek był raczej nieszkodliwy. Postanowiła założyć, że jest niewinny. Ostatecznie miejscowy mól książkowy mógł nie znać plotek. Z pewnością jednak nie dotyczyło to gapiów. Czternastu skupionych wokół oktogramu młodzieńców tylko z najwyższym wysiłkiem powstrzymywało się od lubieżnych uśmiechów. Jej policzki były zapewne czerwone jak węgle w palenisku.

- Oczywiście. Jego miecz jest nadzwyczaj potężny. Vere i Straszliwy padli ofiarą nagłego ataku kaszlu, co potwierdziło jej podejrzenia.

Lothaire nadal nic nie rozumiał.

- - Ach, słyszę to z radością. To cudowne, jak połączenie więzią nieraz rozwiązuje problemy. - Z pewnością za jego pytaniem coś się kryło. Wreszcie przeszedł do rzeczy. - Rozmawiałem z sir Żonglerem... byliśmy kolegami... zarówno tutaj, jak i potem w Kolegium.

Wspominał mi, że sir Pies prosił go o rozwiązanie pewnego magicznego problemu.

Najwyraźniej...

- - Sir Żongler tu jest?

Dała Psu list do wielkiego czarodzieja, on jednak, udając się do Kolegium, nie

zabrał

ze sobą Zimy, zapewne dlatego, że nadal nie mógł zdobyć się na to, by

opowiedzieć

przyjacielowi o swej przeszłości. Wielki czarodziej skierował go do innego

specjalisty. Pies

nie chciał Malindzie opowiedzieć o ich rozmowie, co zapewne znaczyło, że nie

zrozumiał z

niej ani słowa.

- - Przybył na zebranie. Wielu rycerzy...

- Przyprowadź go - rozkazała królowa. - Natychmiast! Lothaire podniósł się z klęczek i oddalił pośpiesznie, a Malinda rozejrzała się wokół. Czternaście par oczu starannie unikało jej spojrzenia. Była prawie tak samo zła na siebie, za to, że się zawstydziła, jak na czarodziejów, którzy omawiali ze sobą prywatne problemy Psa. Wstała bez słowa i ruszyła ku schodom.

Drzwi wychodziły na trawnik położony między salą ćwiczeń a zewnętrznym murem, w północno-wschodnim kącie całego kompleksu. Nikt jej tu nie zobaczy. Gdy tam stała, obserwując cienie rzucane przez chmury na skąpane w blasku słońca pagórki, wrócił biegiem Lothaire, któremu towarzyszył drugi, noszący miecz u pasa rycerz. Przekroczył już czterdziestkę i miał brzuszek oraz obwisłe policzki, co u członków Zakonu było rzadkością.

Sięgającą połowy piersi brodę upstrzyły mu pasemka siwizny, lecz mimo to pokłonił się zgrabnie królowej. Lothaire wiercił się nerwowo, nie wiedząc, czy ma zostać, czy odejść.

Malinda zignorowała go, skupiając się na magu.

- W zeszłym tygodniu wysłaliśmy sir Psa do wielkiego czarodzieja. Potem

powtórzył

nam, że ten odesłał go do ciebie.

Żongler zachichotał cicho.

- Fechtmistrze w stanie naturalnym wprawiają staruszka w zakłopotanie. Zawsze odsyła ich do mnie. Sir Pies to młodzieniec, który ma poważne problemy. Wasza Królewska Mość z pewnością zdaje sobie z tego sprawę.

Jej Królewska Mość zdawała sobie przede wszystkim sprawę z tego, że jest głodna, zmartwiona i poirytowana.

- W takim razie, czemu pogwałciłeś zasady etyki zawodowej, rozmawiając o jego przypadku z obcym człowiekiem?

Przymrużył oczy.

- - Jestem pewien, że sir Lothaire będzie dyskretny,

- - A niby dlaczego? Ty nie byłeś. Co więcej, list, który przyniósł Pies, był opatrzony naszą pieczęcią, co oznacza, że była to sprawa korony. Pogwałciłeś przysięgę wierności.

Opadł na kolana i pochylił głowę. Nie mówił nic, i to było najrozsądniejszym wyjściem. Malinda zerknęła’na Mistrza Rytuałów, który natychmiast uklęknął obok przyjaciela. Pozwoliła im się chwilę pobać, nim zapytała:

- - I jakiej odpowiedzi udzieliliście naszemu wysłannikowi? - - Że to, czego pragnie, jest niemożliwe, Wasza Miłość - oznajmił Żongler, zwracając się do jej butów. - Byłoby to pogwałceniem praw magii. Był prawie tak samo pompatyczny jak diuk Brinton.

- - A których?

- - Żeby wymienić tylko dwa, aksjomatu Damiana i zakazów Veriana, pani. - - Znam aksjomat Damiana „Zlecona akcja bez możliwego rozwiązania prowadzi do rozproszenia zgromadzenia”. Zakazy Alberina Veriana to tylko lista rzeczy, których jego zdaniem magia nie może dokonać. Wiele z nich udało się od tamtych czasów osiągnąć.

Odpowiedz mi dokładniej.

Latem Malinda zrobiła użytek z biblioteki matki, szukając w niej rozwiązania problemu Psa bądź też dowodu na to, że takie rozwiązanie nie istnieje. Nie znalazła ani pierwszego, ani drugiego.

Zaskoczeni mężczyźni podnieśli wzrok.”W okularach Mistrza Rytuałów odbiły się promienie słońca, Żongler zaś szarpnął nerwowo brodę. - - Wasza Królewska Mość mnie zawstydza... zasady superpozycji.

- - Mów dalej.

Przełknął ślinę, wyraźnie już zaniepokojony.

- Zgromadzenie żywiołaków i wydanie im niemożliwego do wykonania rozkazu jest bardzo niebezpieczne. Prowadzi to do niekontrolowanego uwolnienia duchowej mocy. Jedna rzecz nie może znajdować się w dwóch miejscach jednocześnie, co wyklucza podróżowanie w czasie. Nawet magia nie pozwoli nikomu cofnąć się w czasie i udusić samego siebie. Nikt nie może też istnieć i jednocześnie nie istnieć. To kolejny zabroniony rezultat. Sir Pies wyraził pragnienie odwiedzenia własnego dzieciństwa, a tego nie można osiągnąć żadnymi środkami, jakie zna współczesny spirytualizm.

- Czy wyjaśniłeś mu to w słowach, które mógł zrozumieć, czy też dla zabawy zawróciłeś mu w głowie specjalistycznym żargonem i wymyślnym słownictwem? Żongler zwiesił głowę.

- - Nie zdawałem sobie sprawy, że przysłała go Wasza Królewska Mość. - - Ale teraz już sobie zdajesz. Idź natychmiast do niego i wyjaśnij mu szczegółowo problem, tak żeby mógł go zrozumieć. Jasne? Ponadto, ponieważ prośba była skierowana do wielkiego czarodzieja, oczekuję, że mój sekretarz, pan Kinwinkle, otrzyma pisemny raport, nim jeszcze wrócę do Grandonu. W przeciwnym wypadku możesz obejrzeć Bastion od środka. - Przeniosła wzrok na Lothaire’a. - A ty, mistrzu, zapamiętaj sobie, że przeszłość sir Psa to nie twój interes. Podobnie jak jego przyszłość. Wróciła do kuźni, zostawiając ich na kolanach. Gdy tylko weszła do środka, szepty nagle umilkły.

W ten sposób zyskała jeszcze jeden powód do zmartwień. Niepotrzebnie wpadła w złość! Pies stanowił jej słaby punkt, w który mogli uderzyć wrogowie. Nie mogła jednak gryźć się tym długo, gdyż Audley zbiegł truchtem ze schodów i wręczył jej pismo od kanclerz Płonącej Gwiazdy.

Porty Horselea i Tharburgh opowiedziały się po strome Fitzambrose’a. Neville’a widziano w Pompifarthu, gdzie odbierał królewskie honory. Wezwał też Parlament, by zebrał się tam zamiast w Grandonie. Na koniec list stwierdzał:

Członkowie Rady Waszej Miłości z całym szacunkiem zalecają, byś rozważyła ogłoszenie Pompifanhu za pozostający w stanie buntu i pogwałcenia pokoju królowej. Wasza Miłość mogłaby też zapragnąć zlecić Czarnym Jeźdźcom oswobodzenie jego lojalnych mieszkańców spod panowania zdrajców, którzy odwiedli ich od wierności prawowitej monarchini, a wszystkich opornych poddanych uczynić zdanymi na królewską łaskę. Rzecz jasna jednak, Rada lojalnie zaczeka na decyzję Waszej Miłości. Innymi słowy Rada nie chciała zaczynać wojny domowej bez rozkazu królowej, wolała się jednak zabezpieczyć na wypadek, gdyby sytuacja pogorszyła się przed powrotem Malindy.

Królowa nie miała ochoty wszczynać żadnej wojny, domowej czy podwórkowej, gdy jednak nocą przebijała mieczem czternaście młodych serc, szczerze żałowała, że jedno z nich nie należy do Neville’a Fitzambrose’a. Jego serce z radością pokrajałaby na plasterki.

Nim mogła opuścić Żelazny Dwór i popędzić do stolicy, musiała jeszcze przewodniczyć walnemu zebraniu. Od chwili jej przybycia wciąż napływali tu rycerze oraz prywatni fechtmistrze i rankiem dnia po połączeniu więzią po raz pierwszy od roku 361, gdy sir Saxona wybrano na Wielkiego Mistrza, odbyło się walne zebranie Starożytnego Wiernego Zakonu Fechtmistrzów Królowej. Mistrz Archiwista, pedant z zawodu, wymamrotał, że nigdzie w zapiskach nie ma wzmianki o walnym zebraniu Fechtmistrzów Królowej. Teraz jednak miało się wreszcie ono odbyć, jako że głową zakonu, zasiadającą pod złamanym mieczem Durendala, była królowa Malinda Pierwsza. Cała obwiesiła się klejnotami, a na głowę włożyła koronę.

W komnacie zebrało się z górą sześciuset mężczyzn. Była obecna Gwardia Królewska - niestety, w dalszym ciągu odziana w stare niebieskie liberie, gdyż królowa nie mogła sobie pozwolić na to, by kupić im nowe. Wąż i jego starzy fechtmistrze stawili się w komplecie, a wraz z nimi rycerze tak wiekowi, że pamiętali Ambrose’a II i wspominali go, gdy tylko dano im choć cień szansy. Wszyscy prywatni fechtmistrze prośbą i groźbą skłaniali swych podopiecznych, by przybyli tu razem z nimi, i wielu z nich się zgodziło. Tych niefechtmistrzów zaprowadzono w bezpieczny, cichy kącik, gdzie mogli się rozprawić z beczką znakomitego wina z królewskich piwnic, poza tym jednak nie było tu żadnych obcych.

Ceremonia była krótka i konkretna, lecz mimo to w wielu oczach pokazały się łzy. Wielki Mistrz odczytał mrożącą krew w żyłach listę dodatków do Litanii, w której znalazł się między innymi „sir Gryziwilk, zabity w dalekim kraju”. Zamykał ją sir Zdolny. Najważniejszym punktem spotkania byli jednak trzej fechtmistrze, którzy zostali okaleczeni w Wetshore. Sir Bellamy stracił nogę, sir Glanvil władzę w ręce, a sir Dorret stracił wzrok i został okrutnie zmasakrowany przez kopnięcie konia. Wszyscy trzej przez pół roku cierpieli straszliwe męki, gdyż więź kazała im bronić podopiecznych, lecz fizyczne kalectwo nie pozwalało im posłuchać jej zewu.

Czar zwalniający z więzi nie mógłby już chyba być prostszy, lecz mógł go wykonać jedynie suweren, a Amby nie był fizycznie do tego zdolny. Każdy z kalekich fechtmistrzów klękał przed królową, mając obnażone ramiona, a ona kolejno pasowała ich na rycerzy, dotykając ciał mężczyzn mieczami, które połączyły ich więzią. Natychmiast potem, jak z radością zauważył sir Wąż, mogli po raz pierwszy w życiu zalać się w trupa. Dowódca Audley nie posiadał się z zachwytu. Zawsze przebywał u boku królowej i cały Zakon mógł zobaczyć, że został najmłodszym w dziejach komendantem. Nikt dotąd nie awansował z Pierwszego na komendanta w ciągu zaledwie pół roku. Gdy tylko się odwrócił, padało wiele głupawych żartów w rodzaju: „Jak myślisz, czy stanie się lepszym szermierzem, kiedy wyrosną mu włosy na jajach?”, mógł jednak udawać, że tego nie słyszy. Nie pozwalano mu natomiast usłyszeć pochwał, których było zdecydowanie więcej. Gwardia lubiła i szanowała swego dowódcę-maskotkę. Nie popełniał błędów, a to była zaleta, którą szermierze cenili wysoko.

Malinda, ze swej strony, mogła odetchnąć swobodniej. Dopóki miała moc zwalniania fechtmistrzów z więzi, pozostawała suwerenem. Uznawali ją i ich więź ją uznawała, nikt więc nie mógł twierdzić, że nie jest królową.

Ta sytuacja mogła się jednak zmienić bardzo szybko i dlatego Malinda zamierzała jak najprędzej stąd odjechać. Jeśli wyruszy w drogę w południe, może o zachodzie słońca dotrzeć do Bondhill, a jutro przed południem wrócić do domu. Nie wątpiła, że czekają tam na nią dalsze kłopoty. Dlatego z niecierpliwością spożyła uroczysty posiłek - który nie był zbyt apetyczny, gdyż w Żelaznym Dworze nie było służby ani warunków potrzebnych do urządzania bankietów - a potem z jeszcze większą niecierpliwością wysłuchała kilku bardzo nudnych przemów. Własne wystąpienie skróciła tak bardzo, że ledwie spełniało wymogi przyzwoitości, po czym oddaliła się, wiedząc, że rycerze urządzą sobie teraz wielką orgię pijacką na jej koszt. Kawalerom nie pozwalała się upić więź. Nawet w Żelaznym Dworze nigdzie nie mogła chodzić bez eskorty. Na górę towarzyszyło jej czternastu młodych mężczyzn, a ci niemal nie byli w stanie znieść myśli o spuszczeniu jej z oczu. Udała się prosto do królewskiego apartamentu, który był jedyną oazą luksusu w surowym, kamiennym Żelaznym Dworze. Ponieważ urządził go jej ojciec, zagracony był mnóstwem ozdobnych, nie pasujących do siebie mebli. Malinda znalazła tam Dian, która przygotowywała królowej strój dojazdy konnej, lecz czekał tam na nią też Zima.

- - Co wy kombinujecie? - zapytała z wesołością w głosie, nagle jednak zauważyła, że Zima ma w głowie coś więcej niż Dian. - No, gadaj! I przestań obgryzać ten paznokieć.

- - Wasza Miłość... rozmawiałem z rycerzami. - Zima rzadko bywał tak niezdecydowany. Albo nie zdołał rozwiązać problemu, albo nie był przekonany, czy rozwiązanie, które znalazł, jest właściwe. - Zjechali tu z całego Chivialu. - I?

- Na zachód stąd dzieje się coś dziwnego. - Zdjął kapelusz i podrapał się po głowie. - W Lomouth, Waterby, Ashter... w całym Westerth, południowej Nythii,.. Mayshire. Czekała, wiedząc, że jeśli mu przerwie, tylko opóźni sprawę. Łowca i Vere sprawdzali systematycznie apartament w poszukiwaniu ukrytych skrytobójców, podczas gdy pozostałych dwunastu fechtmistrzów tłoczyło się w drzwiach i w korytarzu za nimi, nie chcąc odepchnąć królowej.

- - Mnóstwo rycerzy - mamrotał Zima. - Pierwszy wspomniał o tym sir Florian z Waterby, a po nim sir Warren, który prowadzi prywatną szkołę szermierki nieopodal Buranu... to dobrzy ludzie, pani! Dlatego potem zacząłem wypytywać innych i otrzymałem osiem albo dziewięć pewnych odpowiedzi i parę prawdopodobnych... - - Powiedz jej! - warknęła Dian.

- - Proszę, zrób to - poparła ją Malinda.

- - Ktoś wynajmuje żołnierzy, Wasza Miłość! I zbrojnych, a nawet parobków. Silne ręce i słabe głowy, jeśli znasz to powiedzenie. Będzie ich przynajmniej kilkuset. Mam wrażenie, że ktoś tu na zachodzie tworzy sobie prywatną armię, Wasza Miłość. Popatrzył nerwowo na Malindę, jak dziecko, które obawia się skarcenia.

Ostatnio często powtarzała sobie, że zanim coś zrobi, musi się zastanowić. Zastanowiła się więc. Wnioski, do których doszła w pierwszej chwili, pozostały bez zmian. W czasach niepokojów bogacze zawsze potrzebowali ochrony, bez względu na to, co mówiło prawo na temat prywatnych armii. Szóstka opryszków strzegących młyna czy stoczni nie miała znaczenia. Tysiąc albo dwa tysiące uzbrojonych ludzi i szkolący ich weterani to jednak coś całkiem innego. Kto znalazł pieniądze potrzebne, by tego dokonać? Jej się to nie udało!

- Czy to dzieje się tylko tutaj? Pytałeś? Zima energicznie pokiwał głową. - To prawda, że słychać o tym wszędzie. Fitzambrose otwarcie wynajmuje ludzi na północy. Farmerzy w całym kraju skarżą się, że brak im rąk do pracy przy żniwach. Wydaje się jednak, że najwięcej tego jest na zachodzie, Wasza Miłość. Co jeszcze go niepokoiło?

- - Czy wiesz, kto się za tym kryje?

- - Wygląda na to, że ośrodek całej sprawy stanowi Mayshire. - Zima zaczerpnął głęboko tchu. - Kilka osób wymieniło irnię twego kuzyna, księcia Courtneya.

Czekał trwożnie na to, jak Jej Królewska Mość zareaguje na oskarżenie jej

następcy o

zdradę.

37

Dopóki śmierć nas nic rozłączy.

CHIVIANSKA UMOWA MAŁŻEŃSKA

Gdy weszła królowa, członkowie Rady wstali: trzy kobiety i szesnastu mężczyzn zgromadzonych wokół zasłanego papierami stołu. Malinda spędziła noc w Bondhill, razem ze swą Gwardią, i jeszcze przed świtem ruszyła w dalszą drogę, nie zważając na porywisty wicher, który niósł ze sobą na zmianę deszcz i deszcz ze śniegiem. W Abshurst kazała Audleyowi wysłać dwóch najlepszych jeźdźców przodem, by przekazali kanclerz Płonącej Gwieździe, że ma natychmiast zwołać posiedzenie Rady. Malinda wkroczyła dumnie do komnaty w towarzystwie Audleya i Zimy. Wszyscy troje byli mokrzy, zziębnięci i ubłoceni.

- Usiądźcie proszę, Ekscelencjo, panie i panowie. Malinda opadła z głośnym chlupnięciem na krzesło ustawione na honorowym miejscu, po czym spojrzała na zasiadającą naprzeciwko niej Płonącą Gwiazdę. Wszyscy z pewnością zauważyli zły nastrój Jej Królewskiej Mości i starali się - z różnym powodzeniem - zachowywać dyplomatycznie. Szczególną trudność sprawiało to nowej matce przełożonej, która w zależności od sytuacji uśmiechała się głupawo albo przygryzała wargę. Była niską, bladą kobietą o długich, pająkowatych kończynach. Wydawało się, że należy do innej frakcji sióstr niż jej poprzedniczka, ponieważ obie kobiety wyraźnie się nie znosiły. Przygryzanie wargi było dziś w modzie. Oddawała mu się również diuszesa wdowa De Mayes. Żadna z nich nie mogła się jednak równać z kamiennym, nieprzeniknionym obliczem wielkiego inkwizytora. Pan Kinwinkle nadal stał za swym biurkiem.

Malinda postanowiła dać podejrzanemu szansę obrony. - Powiedzcie, jakie złe wieści macie mi do przekazania tego pięknego dnia, zanim ja przekaże warn swoje.

Pani kanclerz spojrzała na nią sponad okularów, które od niedawna zaczęła nosić. - Członkowie twej Rady Przybocznej zawsze czują się wielce zaszczyceni, jeśli raczysz wziąć udział w ich posiedzeniach, Wasza Królewska Mość. Analizowaliśmy właśnie mapę zbuntowanych garnizonów, którą przedstawił nam pan Kinwinkle. Pośpiesznie przekazano z rąk do rąk papier, który wylądował przed królową. Zmarszczyła brwi, widząc wypisane czerwonymi literami nazwy, które szpeciły granice jej królestwa niczym jątrzące się wrzody. Najgorzej wyglądało to na północy, jako że zwolennicy Neville’a byli skupieni przy granicy z Wylderlandem, lecz pojedyncze krosty spotykało się nawet w odległości niespełna dnia jazdy od Grandonu. Brak symbolizujących kłopoty płam na południowym zachodzie wyglądał teraz jeszcze bardziej złowieszczo.

- - Nic z tego nie jest szczególną nowością. Czy nadal możemy wątpić, że mamy do czynienia z rewolucją?

- - To tylko lokalne niepokoje - mruknął diuk Brinton. - Nie ma mowy o rewolucji. Te miasta odebrały Waszej Królewskiej Mości zbrojne bandy malkontentów. Możemy być pewni, że większość ich mieszkańców pozostaje wiernymi poddanymi korony. - Czy to prawda, wielki inkwizytorze? - zapytała Malinda. Lambskin rozpostarł dłonie.

- Docierają do nas sprzeczne informacje, Wasza Miłość. W pewnych przypadkach tak, w innych nie.

- To znaczy, że nie widzisz natychmiastowej groźby zbrojnej rebelii?

- Z pewnością nie natychmiastowej. Dostał swoją szansę i jej nie wykorzystał. - Zapomnijmy na chwilę o Fitzambrosie. Jestem przekonana, że Rada powinna usłyszeć pewne informacje, które udało nam się zdobyć w Żelaznym Dworze. Sir Zimo?

Zima podszedł do stołu i zaczął recytować. Zachowywał się teraz znacznie pewniej, gdyż miał czas się przygotować. Długa lista imion i nazw miejscowości była jednoznacznym oskarżeniem. Ostatnie imię należało rzecz jasna do księcia Courtneya. - Czy czcigodni członkowie Rady mają jakieś pytania do mojego gwardzisty? - zapytała ze słodyczą w głosie Malinda. Większość czcigodnych członków wpatrywała się z uwagą w wielkiego inkwizytora.

Nie jestem osamotniona - pomyślała. Wszyscy go podejrzewają. Nikt nie sądzi, że to przez wiek i niekompetencję.

Starzec rozejrzał się spokojnie, czekając, aż kto inny odezwie się pierwszy. - - Wielki inkwizytorze? - odezwała się Płonąca Gwiazda, która szczerze go nie znosiła. Na jej policzkach pojawiły się małe różane pączki gniewu. - - Te materiały robią wrażenie - przyznał. - Wszystkie, rzecz jasna, opierają się na pogłoskach, niemniej jednak budzą niepokój. Nie chciałbym podawać w wątpliwość wierności twego książęcego kuzyna, Wasza Miłość, ale jeśli wolno mi służyć ci radą, to czy nie byłoby wskazane wezwanie Jego Wysokości na dwór, by wyjaśnił, czy za tymi pogłoskami coś się kryje, a jeśli tak, to co?

- A cóż to może być, jeśli nie zdrada? Lambskin pstryknął głośno palcami. - Obrona. W ciągu kilku ostatnich miesięcy nieraz widziano baelijskie statki czające się w Westuary. Miejscowi obawiają się wielkiego napadu Baelów. Wszyscy się tego obawiamy, odkąd wiosną doszło do zerwania traktatu. Nim jeszcze wasza miłość przyszła na świat, król Aled odniósł największy triumf w całej swej krwawej karierze, zdobywając Lomouth, które następnie złupił i zrównał z ziemią. Choć miasto wciąż nie jest tym, czym było ongiś, stało się już wystarczająco zasobne, by następny gwałt mógł się opłacić. Ponieważ syn. Aleda nigdy dotąd go nie tknął, wydaje się prawdopodobne, że wybierze je jako cel. - Ponownie popatrzył na zebranych, jakby chciał ocenić ich reakcję. - Twój chłopak mógł po prostu wpaść na ślad poczynań właścicieli ziemskich, którzy przygotowują się do ochrony swych posiadłości. Nie mamy podstaw, by twierdzić, że Jego Wysokość diuk Mayshire jest jedynym, który werbuje ludzi.

Był śliski jak oliwa. Malinda mocno wzięła się w cugle.

- Jest naszym zamiarem wezwać go przed oblicze Rady. Czy zechciałbyś wyjaśnić,

dlaczego dowiedzieliśmy się o tej sytuacji na pijatyce, a nie od Naczelnego

Urzędu

Inkwizycyjnego?

Ze smutkiem pokręcił zasuszoną głową.

- - Nasz urząd jest przeciążony, Wasza Królewska Mość. Inkwizytorzy koncentrowali się na Fitzambrosie. W zeszłym tygodniu wycofałem z północy pięciu agentów i przerzuciłem ich na zachód, by sprawdzili, dlaczego nasz stały personel na dworze księcia opóźnia się ze składaniem raportów.

- - Co to, na płonące portki, znaczy „stały personel”? - oburzył się diuk z zasępioną nagle miną. - Śmiecie szpiegować księcia królestwa, domniemanego następcę tronu? Wielki inkwizytor nie patrzył mu w oczy, kierując szklany wzrok na resztę zebranych.

- - Naczelny Urząd Inkwizycyjny Jej Królewskiej Mości obserwuje wszystkich, którzy mogą stanowić zagrożenie dla Jej Miłości.

- - Chcesz powiedzieć, że Czarna Izba szpieguje również mnie? - zapluł się Brinton.

- - To temat na prywatną rozmowę, Wasza Miłość. - - Uważam, że to bardzo poważna sprawa - oznajmiła Malinda. - Obawiam się Courtneya bardziej niż Fitzambrose’a.

Opowiedzenie się po stronie Neville’a byłoby otwartym buntem i do tej pory odnotowano niewiele oznak świadczących o powszechnym poparciu dla niego, lecz z drugiej strony wielu ludzi, którzy wzdrygnęliby się przed tak drastycznym krokiem, mogło nie widzieć nic złego w zmuszeniu młodocianej królowej do poślubienia dojrzałego księcia, który zresztą i tak był jej następcą i najbliższym kuzynem. Być może nawet dotyczyło to niektórych członków Rady. Jak na przykład starego, ponurego Horatia Szubienicy. To w żadnym wypadku nie zdrada! Po prostu uproszczenie hierarchii dowodzenia... Ilu członków Rady miał w swej mocy?

- Czyli że zgadzamy się wezwać księcia Courtneya? - zapytała ostrym tonem. Wszyscy pokiwali głowami. - W takim razie, jeśli nie ma żadnych innych spraw do omówienia, możemy zamknąć posiedzenie. Czy mogłabyś przynieść mi nakaz do podpisania gdzieś za godzinę, pani kanclerz?

Był to dwudziesty dzień jej panowania. Stłumiła już jeden bunt, lecz teraz miała na głowie dwa następne.

Komnata Królowej była największym i najpiękniejszym pomieszczeniem Królewskiego Apartamentu w Greymere, a do tego roztaczał się z niej piękny widok na leżące za stłoczonymi miejskimi dachami pagórki Wielkich Błoni. Słynęła z oprawionych w ramki gobelinów Duville’a, na których młodzi pasterze i pasterki o nieprawdopodobnym wyglądzie weselili się w idyllicznym krajobrazie jakiejś krainy o klimacie znacznie cieplejszym niż Chivial. Królowa Haralda często groziła, że na niektórych z nich każe zawiesić fartuszki.

W dzieciństwie Małinda często się zastanawiała, dlaczego ojciec nie wybrał najlepszej komnaty dla siebie, po Nocy Psów domyśliła się jednak, co nim kierowało. Gdy wróciła do Greymere jako królowa, zażądała, by gwardziści pokazali jej tajne przejście i otwory do podglądania ukryte za sławetnymi gobelinami. Przejście nie stanowiło jednak poważnego problemu, prowadziło bowiem do sypialni w skrzydle dla służby, której drzwi wyposażono w solidny rygiel. Tamtędy właśnie przychodził do niej Pies, gdy już zapadła noc. Gdy tylko Malinda wykąpała się, przebrała w wygodną suknię i zjadła na przekąskę trochę owoców z serem, do komnaty wprowadzono panią kanclerz. Płonąca Gwiazda usiadła, wzięła kielich kordiału i natychmiast przeszła do tematu, który - jak obie wiedziały - był główną przyczyną ich spotkania.

- Czy Lambskin mnie zdradził? Płonąca Gwiazda westchnęła. - - Naprawdę nie wiem, Wasza Miłość. Osobiście nim gardzę, ale takiego samego zdania jestem o wszystkich inkwizytorach. Dla większości białych sióstr fechtmistrz pachnie rozżarzonym żelazem, a inkwizytor zgnilizną i rozkładem. W jego przypadku ten smród jest wyjątkowo silny. Jeżeli twój kuzyn rzeczywiście gromadzi i szkoli armię, tak jak się tego obawiasz, z pewnością jest to powód, by odwołać szefa bezpieczeństwa, który nie zawiadomił cię o tym zagrożeniu.

- - Następne pytanie brzmi; czy mogę sobie na to pozwolić? - W rzeczy samej! Kto obroni myśliwego przed jego psami? Twój ojciec zawsze mianował na przewodniczących Czarnej Izby starsze osoby, kierując się teorią, że nikomu z nich nie można ufać zbyt długo, a znacznie bezpieczniej jest pozwolić im umrzeć niż próbować ich usunąć.

Lambskin nie piastował swej funkcji zbyt długo. Malinda pamiętała jego poprzedniczkę, wielkie, złowrogie babsko, które w dramatyczny sposób padło trupem podczas koncertu.

- Wybacz, że o to pytam, ale jesteś dla mnie warta stu Lambskinów. Jeśli ma coś na ciebie, podpiszę akt ułaskawienia, bez względu na to, o co chodzi. Płonąca Gwiazda uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona z komplementu. - - Nie mam nic na sumieniu, pomijając być może trochę uszczypliwych uwag wygłoszonych, gdy Wasza Miłość była znacznie młodsza. Obawiam się jednak, że inni członkowie Rady są w gorszej sytuacji. Na przykład twój czcigodny wuj. - - Brinton? - zdumiała się Malinda. - Jak można szantażować diuka? Diukom wszystko wolno.

Pomijając być może morderstwo i zdradę, nie potrafiła jednak sobie wyobrazić, by ślamazarny Brinton kogoś zamordował. Chyba żeby zanudził go na śmierć.

- No cóż... - zaczęła pierwszy minister jej rządu -...to tylko stare plotki i

przysięgam,

że nigdy dotąd nikomu o tym nie mówiłam...

Malinda uśmiechnęła się i pochyliła niżej.

- - Ale jeśli zmusza cię do tego przysięga wierności koronie...?

- - W rzgczy samej. Czy wiesz, dlaczego nigdy nie spłodził dzieci?

- - Hmm, nie. Powiedz mi.

- - Kiedy miał około dziesięciu lat - zaczęła staruszka konspiracyjnym szeptem - przyglądał się, jak jeden hochsztapler żonglował toporkami. Tak mu to zaimponowało, że poszedł za stodołę i spróbował zrobić to samemu. Królowa, ku swemu wstydowi, parsknęła śmiechem. - - Rozumiem, dlaczego nie chciałby, żeby o tym opowiadano, ale nie sądzę, by można go w ten sposób zmusić do otwartej zdrady. - - Ale można by go skłonić do zmiany zdania, jeśli sprawa jest wątpliwa. Dodaj jeszcze kilka podobnych przypadków, a twoja Rada może mieć kłopoty z poparciem ciebie w konflikcie z wielkim inkwizytorem.

- W przypadku oskarżenia o zdradę nie potrzebuję jej poparcia - przypomniała ponurym głosem Malinda, - Drugi raz nie popełnię już tego samego błędu i nie opróżnię lochu za szybko. Ale nie mamy jeszcze dowodów. Zobaczymy, jak Courtney zareaguje na nakaz, a potem podejmiemy decyzję.

Przeczytała przyniesiony przez Płonącą Gwiazdę tekst wezwania, które miała wysłać kuzynowi, po czym przesunęła parę talerzy, by mieć gdzie go podpisać. Kiedy podniosła wzrok, zauważyła, że Płonąca Gwiazda gapi się na gobeliny. - - Wybrała je moja prababka. Podoba mi się ten chłopak, który pije z rogu.

Imponujący, nieprawdaż?

- - Och, wybacz mi. Twoja...

- - Nie przepraszaj. Wszyscy tak reagują. Jeśli chodzi o same mięśnie, może lepszy byłby ten przy pługu. Nie mam na myśli wołu. - Jeśli chodzi o same mięśnie, Pies mógł zaćmić ich wszystkich. - Wątpię, by książę Courtney tak się prezentował bez ubrania, ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że Rada chce mnie wydać za mąż i... - - Ależ nie, Wasza Królewska Mość! Bynajmniej! Chyba nie sądzisz, że bawimy się twoim kosztem? Nie, większość członków Rady... naprawdę uważamy, że radzisz sobie bardzo dobrze i jeśli zdobędziesz trochę doświadczenia... i my również... wątpię, by ktoś z nas chciał, żeby książę Courtney nosił koronę małżonka. Większość nim gardzi. - - Dziękuję. Uspokoiły mnie twoje słowa. Mniej boję się Fitzambrose’a i groźby zbrojnego buntu z jego strony niż podstępnej kampanii mającej mnie zmusić do poślubienia kuzyna.

- Ach - rzekła ze smutkiem kanclerz. - Niezupełnie to chciałam powiedzieć. Jeśli Lambskin się mu sprzedał... Książę całe życie spędził na dworze i może mieć równie wiele możliwości szantażu co wielki inkwizytor. We dwóch byliby naprawdę niesłychanie groźni.

- Ciekawe, jak to się dzieje, że wszyscy zapewniają, iż gardzą Courtneyem, a mimo to on zawsze wypływa na wierzch?

- - To typowe dla szumowin - zauważyła pani kanclerz. - Jeśli Wasza Miłość wybaczy.

- - Wybaczę. A co powiesz na to? - Malinda wskazała na Wielkie Błonia, które nadal szpeciły szeregi namiotów. - Nie chcę, by Czarni Jeźdźcy tu stacjonowali, gdy zbierze się Parlament.

- - Rada sugeruje, byś wysłała ich do Pompifarthu. - - Tak mi napisałaś w liście. Mam poszczuć najemników na własnych poddanych! To obrzydliwe! Do tego nieopłaconych najemników. Gdybym tylko mogła im zapłacić i odesłać za morze.

Trzy tygodnie temu cieszyła się z ich pomocy, zawsze jednak łatwiej było wyciągnąć miecz niż schować go do pochwy.

- Nie proponujemy szturmu na miasto, Wasza Królewska Mość! - zawołała

wstrząśnięta Płonąca Gwiazda. - Chcemy tylko wszcząć oblężenie, by nie dopuścić

do

zwołania przez Neville’a Antyparlamentu. Uważamy, że bardzo niewielu lordów czy

pochodzących z wyboru deputowanych do Izby Gmin odpowiedziałoby na jego

wezwanie,

zapewne nawet żaden. Neville będzie mógł jednak ogłosić, że to zrobili. Jeśli

urządzi teatrzyk

marionetek, może nabrać na to wielu ludzi.

- - Chcesz go wziąć głodem?

- - Nawet nie to. Pompifarth to ważny port i zablokowanie go z pewnością przyciągnęłoby uwagę Baelów, którzy bardzo chętnie pożywiliby się naszymi problemami.

Proponujemy, by otoczyć mury kordonem Czarnych Jeźdźców i ogłosić oblężenie. Mieszkańcy nie zginą z głodu, a bardzo wątpię, czy sam Neville w ogóle przebywa w mieście.

Malinda skrzywiła się, spoglądając w okno. Znowu zaczęło padać i strugi deszczu przesłoniły Wielkie Błonia.

- Omówimy tę sprawę jutro, na pełnym zebraniu Rady - zdecydowała niechętnie. Nie mogła zwlekać bez końca. Będzie musiała coś przedsięwziąć w sprawie Neville’a. Nieustanne ulewy zniszczyły drogi i zagrażały żniwom. Parlament miał się zebrać za cztery dni, lecz deputowani nie zdołali jeszcze dotrzeć do stolicy, a wysłannicy z Mayshire się spóźniali. Książę Courtney odpowiedział na nakaz krótką notą, w której tłumaczył się złym stanem zdrowia.

Gdy zebrała się Rada, by przedyskutować ten akt nieposłuszeństwa, Malinda czuła laką wściekłość, że nie była w stanie usiąść. Za oknem było szaro i ponuro, a w komnacie panował jeszcze posepniejszy nastrój. Ciszę mąciło tylko bębnienie tłukącego o szyby deszczu. Malinda spacerowała w tę i we w tę po dywaniku, a jej ministrowie stali wokół stołu, spoglądając na nią. Wszyscy oprócz jednego.

- - Gdzie jest wielki inkwizytor? Na osiem, jeśli za pięć minut się nie zjawi, wyślę po niego Gwardię Królewską! Jakie mamy wieści z Pompifarthu, pani kanclerz?

- - Bez zmian, Wasza Miłość. Miasto jest odcięte od strony lądu, ale łodzie

wpływają

do portu bez przeszkód. Nie doszło do walk.

- - Nie ma wieści z Mayshire?

- - Oficjalnych nie ma... musimy polegać na wielkim inkwizytorze... ale wciąż napływają nowe pogłoski.

Pogłoski, dobre sobie! Lord Candlefen, głupi jak wiewiórka kuzyn Malindy, przywiózł dziś rano z Westerth cały wóz pełen pogłosek. Bardziej interesował go opis trudów podróży, jednak po naciskach Malindy powtórzył jej opowieści o księciu Courtneyu, który zbiera armię, korzystając z pomocy isilondzkich doradców wojskowych. - - Skąd bierze pieniądze? - zapytała, nie przestając spacerować w kółko. - Konstablu, ile już wydał?

- - To zależy od tego, ilu ludzi wynajął, Wasza Miłość - odparł basem Valdor. - Sama żywa masa kosztuje tanio, ale załóżmy, że wydał do tej pory koronę na każdego człowieka, wliczając w to dach nad głową i wyżywienie - dodał, nim zdążyła nazwać go idiotą. - Problemem będzie dla niego broń. Nawet na pikę potrzeba stali najwyższej jakości.

Jesionowe drągi są tanie, ale niech ktoś spróbuje kupić ich tysiąc! Tarcze, strzały, hełmy, wszystko to produkują tylko wyspecjalizowani rzemieślnicy. Mocne buty, ciepłe posłania.

Konie, woły i wozy. Przede wszystkim jednak broń. Dobry miecz potrafi kosztować nawet więcej niż koński zaprzęg, a lord protektor ogołocił kraj z oręża, by uzbroić swe garnizony.

- - To znaczy, że wszystkie te miecze ma teraz Neville Fitzambrose? To mnie

bardzo

pociesza! - Nadal nie było widać Horatio Lambskina... Czyżby uciekł do swego

pana,

Courtney a? - Dowódco Audleyu, ponieważ wielki inkwizytor nie stawił się na

nasze

wezwanie...

Ktoś zapukał do drzwi.

- Za pozwoleniem, Wasza Miłość... - rzekł pośpiesznie Audley, który uniósł bardzo wysoko brwi na myśl o aresztowaniu przewodniczącego Czarnej Izby. Uchylił lekko drzwi, a potem otworzył je szerzej, by wpuścić do środka chudego jak szubienica inkwizytora, który dźwigał pod pachą potężny plik papierów.

Pokłonił się królowej. Malinda usiadła i gestem nakazała wszystkim zrobić to samo.

Lambskin skierował się ku swemu krzesłu.

- Nie jesteśmy przyzwyczajeni, by kazano nam czekać. Popatrzył na nią z wyrzutem.

Zadała sobie pytanie, czy celowo wyreżyserował to wejście. - Najpokorniej błagam o wybaczenie, Wasza Miłość. Powstrzymały mnie radosne wieści, które przed chwilą nadeszły. Mam nadzieje, że wynagrodzą ci one oczekiwanie.

- Czyżby mój kuzyn nie gromadził nielegalnej armii? Wielki inkwizytor pokręcił ze smutkiem głową i położył papiery na stole.

- - Zbiera ją, Wasza Miłość. O ile nasze oceny są trafne, zebrał około tysiąca ludzi.

Nie próbuje już się ukrywać i zgromadził ich w obozie nieopodal Lomouth. - - To znaczy, że mamy do czynienia z dwoma zbrojnymi buntami! - Malinda rozejrzała się wokół, spoglądając na wstrząśnięte oblicza członków Rady. Zadała sobie pytanie, które szczury pierwsze zaczną spuszczać na wodę łodzie ratunkowe. - Wydawało mi się, że mówiłeś, iż przynosisz dobre wieści?

Nigdy dotąd nie widziała, by wielki inkwizytor się uśmiechnął. Miała nadzieję, że nie zobaczy już tego po raz drugi.

- Wydaje mi się, że wieści są bardzo dobre, Wasza Miłość. Przed dwoma nocami w pobliżu Lomouth wylądował silny zastęp Baelów, którzy próbowali zdobyć miasto. Jak już wspominałem, książę niedawno rozbił tam swój obóz. Zorganizował opór i wysłał wycieczkę, która starła się z wrogiem i go rozgromiła. Baelowie wycofali się do swych statków i spróbowali odpłynąć, lecz inny kontyngent sił księcia uszkodził wyciągnięte na plażę drakkary do tego stopnia, że większość z nich zatonęła, gdy tylko spuszczono je na wodę.

Setki, może nawet tysiące najeźdźców utonęły. Z ostatnich wieści wynika, że niedobitków ściga się w...

Komnata eksplodowała radością. Nawet pani kanclerz zerwała się na nogi, krzycząc i wymachując rękami nad głową. Wyglądało to tak, jakby była gotowa zatańczyć. Podczas całej długiej i krwawej wojny Chivianom nigdy nie udało się zmusić znaczących baelijskich sił do walnej bitwy. Nie było precedensu nawet jej stoczenia, nie mówiąc już o zwycięstwie. I zasługa miała przypaść właśnie Courtneyowi! Malinda siedziała bez słowa pośród tumultu, zastanawiając się, dlaczego duchy przypadku tak bardzo sprzyjają jej kuzynowi i są tak okrutnie niesprawiedliwe wobec niej.

Nie, to nie mógł być zbieg okoliczności! Od początku bała się, że za Courtneyem stoi baelijskie złoto, ponieważ nikt nie miał więcej pieniędzy od Radgara jEledinga. Czy miała uwierzyć, że niezwyciężony Bael popełnił tak kardynalny błąd? - Jesteś pewien, że to była autentyczna bitwa, wielki inkwizytorze? - zapytała, gdy pandemonium uspokoiło się na tyle, że zebrani mogli usłyszeć jej głos. - Czy mamy wiarygodne dane o liczbie ofiar? Czy możemy uwierzyć w tak nieprawdopodobną opowieść?

W komnacie zapadła cisza Zawstydzeni członkowie Rady opadli na krzesła. Tym razem wielki inkwizytor również usiadł.

- Sądzę, że możemy, pani. To prawda, że na niektóre pytania nie otrzymaliśmy dotąd odpowiedzi. Wysłannik przybył tuż po świcie. Był wyczerpany, ponieważ jechał przez całą noc. Gdy udałem się na zebranie, nadal go wypytywano. Poleciłem, by natychmiast mnie zawiadomiono, jeśli wnikliwsze badanie wykryje jakieś sprzeczności w jego opowieści.

Malinda zadrżała.

- - Co to znaczy „wnikliwsze badanie”? Poddajecie własnych agentów Przesłuchaniu?

- - Och, nie, nic tak poważnego. To tylko lekkie zaklęcie mające odkryć szczegóły lub przemilczenia. Rzadko zostają po nim trwałe ślady. Rozumiesz, ten człowiek pracuje dla nas tylko dorywczo. Szkolonego inkwizytora można opróżnić jak butelkę. - - Zostawili łodzie bez obrony? To niepodobne do Baelów - zdziwił się konstabl Valdor.

Wielki inkwizytor przeszył go spojrzeniem godnym węża.

- Z relacji wynika, że setki Baelów zabito, a bardzo wielu wzięto do niewoli. Jednego z nich Jej Królewska Mość może zapragnąć zidentyfikować osobiście. - Przerwał na chwilę, by implikacje miały czas dotrzeć do audytorium, które wytrzeszczyło oczy. - Radgara iLledinga.

Jego słowa wywołały kolejną eksplozję radości. Stary Horatio Lambskin siedział nieruchomo pośród tumultu niczym otoczona falami rafa. Milczał złowrogo, lecz jego spojrzenie wędrowało nieustannie, badając reakcję obecnych. Malinda robiła to samo. Pani kanclerz w pierwszej chwili się uśmiechnęła, teraz jednak marszczyła brwi. Pan Kinwinkle również zdał sobie sprawę, że z tym pozornym triumfem wiążą się groźne konsekwencje.

- Wojskowy protokół nie jest moją specjalnością - zaczęła Płonąca Gwiazda, gdy powrócił porządek. - Czy mam rację, sądząc, że jeniec krwi królewskiej automatycznie jest własnością monarchy?

Kilka osób poparło ją głośno, w tym również Valdor, a nawet Kinwinkle, były herold.

- - Każmy go natychmiast tu sprowadzić! - zagrzmiał diuk. - Niech w te pędy przywiozą go do Grandonu. Ptaszek w ręku, co? Król powinien być wart królewskiego okupu.

- - Nie w tym przypadku - zaprzeczył wielki inkwizytor. - Co prawda, jest niezmiernie bogaty, ale nie ma bliskich krewnych, którzy zapłaciliby okup za niego, a za to z pewnością nie brak mu rywali, którzy chcieliby zablokować takie posunięcie. Sam w sobie nie ma wartości, ponieważ królów w Baelmarku wybiera wiec. Gdy tylko rozejdzie się wieść, że go pojmano, earlowie zwołają zgromadzenie i wybiorą nowego monarchę. Potem będzie tylko jednym z wielu piratów.

- - Może zechce sam zapłacić okup za siebie - wtrąciła kanclerz Płonąca Gwiazda.

-

Zgadzam się z sugestią diuka i proponuję, by wysłać do Lomouth szwadron lansjerów, którzy przewiozą królewskiego więźnia tutaj. Nie możemy dać mu czasu na wykupienie się z więzienia.

- - Chyba żeby zapłacił czynsz Jej Królewskiej Mości! - zawołał Brinton, bardzo zadowolony z własnego dowcipu.

Rozwścieczona Malinda zerwała się na równe nogi. - Kuzynie, przypominam ci, że Radgar Ceding zamordował mojego ojca, gwałcąc przy tym oficjalny traktat. Jedyne, co może ode mnie kupić, to uderzenie katowskiego topora, a za to nie wezmę od niego nawet miedziaka. Konstablu? Wyślij po niego!

Proces Dzień trzeci

Zabiłaś go - wychrypiał przewodniczący. - Gdy tylko usłyszałaś, że król Baelmarku dostał się do niewoli, wysłałaś do Lomouth szwadron lansjerów z królewskim nakazem, którzy mieli bezzwłocznie przetransportować więźnia do Grandonu. Zgadza się? - Tak - odparła znużona Malinda. To był ciężki dzień, trzeci z trzech ciężkich dni. Nad grandońskim Bastionem zapadał już mrok. Robotnicy wracali do domów, żony przygotowywały wieczorny posiłek, a zmęczone konie jadły owies w ciepłych boksach. Statki na rzece stały na kotwicy. W Komnacie Chorągwi służba zapalała kandelabry, by członkowie komisji widzieli świadka, a kanceliści mogli prowadzić zapiski. Farsa dobiegała końca. Malindę przestało to już niemal obchodzić. Złudzenie, że czekają coś przypominającego uczciwy proces, okazało się efemeryczne niczym tęcza.

Posługując się zniekształceniem faktów, półprawdami, zastraszaniem i zwykłymi kłamstwami, Horatio Lambskin oddał ją swemu panu niczym cielę prowadzone na rzeź.

Udało mu się również sterroryzować członków komisji, którzy nie udawali już, że mają jakąkolwiek władzę. Przestali zadawać Malindzie pytania. Jej wina nie ulegała wątpliwości i wszyscy zagłosują tak, jak im kazano.

- To znaczy, że nawet nie próbując przeprowadzić procesu, kazałaś ściąć mu głowę i zatknąć ją na palu. Czy umieściłaś głowę męża obok głowy brata? Przebudziły się w niej resztki sławetnego królewskiego temperamentu. - - Jeżeli Radgar był moim mężem, to znaczy, że nie miałam żadnych praw do tronu.

Czemu więc przysięgłeś mi wierność tutaj, w tej sali, panie Lambskin?

- - Proszę zaprotokołować, że świadek odmówiła odpowiedzi. - - Odpowiedź jest prosta. Postąpiłam zgodnie ze wskazówkami mojej Rady Przybocznej, do której ty również należałeś. To ty udzieliłeś nam instrukcji, kanclerzu.

Powiedziałeś, że jeśli chcemy stracić króla Baelmarku, musimy zrobić to szybko, nim zostanie zdetronizowany.

- - Czy jednak nie wskazałem, że tak ważnego więźnia powinno się najpierw poddać Przesłuchaniu, a przynajmniej dokładnie wypytać? - - Nie przypominam sobie. - Była prawie pewna, że stojący obok niej inkwizytorzy oskarżą ją o kłamstwo, mówiła jednak prawdę, a oni zachowali milczenie. - Wypytano go już dokładnie w Lomouth, nim dotarli tam moi ludzie. Poddano go straszliwym mękom! Osobiście go nie widziałam, ale powiedziano mi, że ponieważ był władcą Ognistych Krain, rzucono na niego jakiegoś rodzaju zaklęcie, które czyniło go odpornym na działanie ognia.

Płomienie sprawiały ból, ale nie mogły mu zrobić krzywdy. Tortury doprowadziły go do pomieszania zmysłów. Poza tym widziałam, co Przesłuchanie zrobiło z lordem Rolandem, i przysięgłam sobie, że nigdy nie potraktuję w ten sposób żadnego człowieka, choćby nawet najgorszego. Czy jestem oskarżona o to, że miałam za miękkie serce? Rada wyraziła zgodę na egzekucję Radgara JEkdinga i byłeś obecny na zebraniu, na którym zapadła ta decyzja.

Nie pamiętała, jak w końcu głosował Lambskin, z pewnością jednak przypominała sobie Radgara, którego poznała na drakkarze w Wetshore. Była wówczas przekonana, że nie był potworem, za jakiego go uważano, i na myśl o zamienieniu takiego człowieka w bełkoczącego królika czuła jedynie odrazę.

Przewodniczący popatrzył na pozostałych członków komisji, obracając głowę najpierw w lewo, a potem w prawo.

- Czcigodni panowie zapewne zadają sobie pytanie, czy pośpieszna egzekucja Baela nie miała na celu uniemożliwienia mu zdania relacji z tego, co naprawdę zaszło między nim a świadkiem przed zamordowaniem króla. We właściwym czasie przedstawimy komisji protokół zeznań złożonych przez Radgara w Lomouth. - - Zeznań wymuszonych przez tortury?! - krzyknęła Malinda. - A może sam dzisiaj napisałeś ten protokół?

- - Świadkowi wolno jedynie odpowiadać na pytania. Skoro jednak wspomniałaś o lordzie Rolandzie, proszę bardzo, pomówmy o nim. - Przewodniczący obnażył żółte pieńki zębów. - Zdrajca Roland. Jego udało się nam poddać Przesłuchaniu. Przyznał się do zdrady Rady Regencyjnej, która sprawowała prawowitą władzę w kraju. Nim jednak zdążył złożyć pełne zeznania, twoi agenci opanowali Bastion i rozkazałaś uwolnić więźnia z celi.

- - To prawda. Po dziś dzień śni mi się po nocach to, co mu uczyniliście. Jak w

ogóle

możesz spać, kanclerzu?

- - Rozkazałaś przenieść więźnia do...

- - Nie był już wtedy więźniem.

- - Być może. Tej samej nocy go zamordowano. Kto to zrobił?

- - Nie wiem.

Fechtmistrze, rzecz jasna, ale nie miała pojęcia którzy.

- - A jak uważasz?

- - Moje podejrzenia nie są dowodami.

- - Proszę zaprotokołować, że świadek odmawia odpowiedzi. Czy nie zamordowano go dlatego, by nie zeznał, jaką rolę odegrałaś w tej ohydnej zdradzie? - - Nie wiem, dlaczego go zabito.

- - Świadek kłamie! - warknął jeden ze stojących obok krzesła strażników. - - Proszę bardzo, zamordowano go z litości! Zrobił to jeden z jego najbliższych przyjaciół, nie wiem który, dlatego że wasze straszliwe czary zmieniły go w... - - Cisza! Świadkowi wolno tylko odpowiadać na pytania. - Przewodniczący westchnął. - Radgar, Roland, jestem pewien, że czcigodni członkowie komisji zauważyli, iż świadkowie twych zbrodni zwykle żyli bardzo krótko. A teraz pomówmy o Pompifarthu.

Wysłałaś oddział najemników znanych jako Czarni... - - Byłeś na tym spotkaniu! Wiesz, jak zaciekle walczyłam o to, by ograniczyć ich pełnomocnictwa! Wiesz...

- Jeśli nadal będziesz przerywać sądowi - oznajmił ochrypłym głosem przewodniczący - każę straży cię zakneblować i będziesz mogła zeznawać jedynie za pomocą gestów. Na nakazie, który pozwolił tym bestialskim najmitom złupić Pompifarth, widniała twoja pieczęć.

Ci gwałtowni ludzie byli obdarci i głodni, a mimo to rozkazałaś im wziąć szturmem miasto, którym zamierzałaś władać. Morderstw, gwałtów i grabieży dopuszczono się w twoje imię i za twoim przyzwoleniem.

- Czy to miało być pytanie, czy stwierdzenie faktu? Tak czy inaczej, to kłamstwo.

Sourisowi wyraźnie zabroniono wstępu do jakiejkolwiek części miasta poza fortecą, która styka się z nim od północy. Masakry dokonano na rozkaz... Przewodniczący skinął głową i twarda, szorstka dłoń zatkała Malindzie usta, uderzając brutalnie jej głową o oparcie krzesła. Inne dłonie złapały za ramiona, by ją unieruchomić.

- To było ostatnie ostrzeżenie. Jeśli jeszcze raz odezwiesz się bez pozwolenia,

zostaniesz związana i zakneblowana. - Przewodniczący zerknął w obie strony. - O

tej porze

zwykle zamykamy posiedzenie, jestem jednak przekonany, że możemy szybko

zakończyć tę

uciążliwą sprawę. Czy mogę zasugerować, żeby czcigodni członkowie komisji

zrobili sobie

krótką przerwę, by skorzystać ze wspaniałej gościnności naczelnika Churle’a, a

za jakąś

godzinę zebrali się znowu? Będziemy mogli wtedy zapytać świadka o ostatnią i być

może

najstraszliwszą z jej zbrodni, morderstwo, które popełniła własnymi, splamionymi

już krwią

rękami.

38

Najwyraźniej widzimy to, co jest za nami.

FONATELLES

Wieści o katastrofie w Pompifarthu dotarły do Grandonu rankiem czwartego dziesięćksiężyca. Malinda dowiedziała się o niej, gdy ubierały ją dworki.

Kanclerz Płonąca

Gwiazda czekała w przedpokoju, prosząc, by Jej Królewska Mość jak najszybciej

udzieliła jej

audiencji. Malinda kazała podać sobie szlafrok i wpuścić gościa, a następnie

przegoniła

dziewczęta.

Płonąca Gwiazda wpadła do środka z zupełnie nietypowym dla siebie pośpiechem.

Dygnęła lekko w drzwiach, podeszła bliżej i opadła niepewnie na kolana. - - Coś się stało - domyśliła się Malinda, wyciągając rękę. - A w tej pozycji nie myśli się dobrze. Daj, pomogę ci wstać.

- - Składam rezygnację, Wasza Królewska Mość. Zawiodłam w... - - A ja jej nie przyjmuję. Chodź, usiądź tutaj. - Nie zważając na sprzeciwy staruszki, poprowadziła ją ku ustawionym obok kominka krzesłom. Zgodziła się wysłuchać jej dopiero wtedy, gdy obie już siedziały. - Wygląda na to, że to zła wiadomość? Czy kiedykolwiek docierały do niej inne?

Z ust Płonącej Gwiazdy popłynął potok słów: Pompifarth, grabieże, mordy, masowe gwałty... Po paru minutach kanclerz była bliska łez, a zaczerwienione oczy świadczyły, że już przedtem długo płakała.

- Nawet Baelowie nigdy nie byli tak okrutni! - dokończyła. - Oni zawsze zostawiają budynki w całości, żeby mieszkańcy wytworzyli nowe bogactwa, które można będzie złupić następnym razem. Zniszczono wszystko. Nie mogę dalej służyć Waszej Królewskiej...

- - Musisz mi służyć. - Malindzie nie chciało się płakać. Miała ochotę kogoś zabić. - Uważam, że dotąd spisywałaś się zdumiewająco dobrze. Wiesz, że mówię prawdę. Czyżbym wpadła w tę samą pułapkę, co Granville, ufając nieopłaconym najemnikom? Nie ulega wątpliwości, że Souris ponownie przeszedł na drugą stronę. Kto go do tego skłonił?

- - Sam Fitzambrose, oczywiście! Ta fałszywa próba zwołania Antyparlamentu... to była pułapka i ja cię w nią wprowadziłam! Mogłabym przysiąc, że jego ludzie sami otworzyli bramy mordercom! Spójrz tylko, jak dobrali chwilę. Jutro zbiera się Parlament i wszyscy teraz myślą, że ukarałaś Pompifarth dla przykładu.

- - Obawiam się, że masz rację - zgodziła się z westchnieniem Malinda. - No cóż,

napisz w mojej mowie prawdę i miejmy nadzieję, że mi uwierzą. - Spojrzała w

zmartwioną

twarz Płonącej Gwiazdy. - Jest coś jeszcze?

Staruszka skinęła głową.

- - List od księcia Courtneya. Wybacz, pani, ale zapomniałam go przynieść. Jeśli mogę wysiać...

- - Wystarczy, że mi powiesz. Chyba się domyślam.

- - Chce... żąda, byś go poślubiła, pani. Domaga się korony małżonka. Malinda przez chwilę siedziała bez słowa. Od śmierci Amby’ego minął zaledwie miesiąc. Nie dali jej zbyt wielu szans, aby pokazała, jak może rządzić królowa. Nazajutrz wygłosiła mowę przed Parlamentem.

Choć nigdy dotąd tego nie robiła, nieraz już występowała publicznie i potrafiła rozpoznać wrogo nastawione audytorium. Wkroczyła do sali za dzierżącymi laski strażnikami oraz fechtmistrzami, którzy trzymali w dłoniach nagie miecze, a potem przeszła między klęczącymi lordami i deputowanymi Izby Gmin. Czuła wypełniającą salę woń nienawiści.

Kiedy zasiadła na tronie, a Audley stanął obok, trzymając w ręku Wieczór, ujrzała przed sobą ocean gniewnych spojrzeń. Lordowie wyglądali wspaniale, jak zimorodki, odziali się w szkarłaty i gronostaje, a na głowach mieli diademy - prawdziwa korona była okropnie uciążliwa i kiedy caty ten nonsens wreszcie się skończy, Malindę strasznie będzie bolała szyja; lecz za nimi zasiadała Izba Gmin przypominająca stado bezbarwnych wróbli - dwóch rycerzy z każdego hrabstwa i dwóch mieszczan z każdego miasta. Po raz drugi złożyła przysięgę koronacyjną. Pradawne obietnice uleciały w złowrogą ciszę niby nietoperze. Odczytała mowę. Nikt nie był na tyle bezczelny, by wygwizdać monarchinię, kilkakrotnie jednak wyczuła pomruk dezaprobaty, zwłaszcza gdy zapowiedziała wznowienie kampanii przeciw złym czarom. Brawami nagrodzono jedynie relację z pojmania i stracenia Radgara Aledinga, a wszyscy wiedzieli, że to zasługa Courtneya. Wiedzieli nawet, że jej kuzyn pracowicie poddawał potwora torturom, nim ukradła mu go królowa, i uważali, że był to znacznie lepszy pomysł niż zwykłe ścięcie głowy. Courtney nie był obecny. Nie stawiał oporu, gdy jej Straż Domowa zagarnęła pojmanego baelijskiego króla, ale nie raczył stawić się przed Radą Przyboczną, a teraz również przed Parlamentem, co było jawnym buntem. Jak jednak mogła oskarżyć kuzyna, jeśli przypadek uczynił go największym bohaterem w kraju? Mogła jednakże potępić Neville’a i uczyniła to. Obciążyła go odpowiedzialnością za masakrę w Pompifarthu, ale czy ktoś jej uwierzył?

Gdy wreszcie wspomniała, że korona rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, miała wrażenie, że słyszy ostrzenie noży, być może jednak było to tylko zgrzytanie zębów.

Parlament tradycyjnie żądał rekompensaty za krzywdy, nim raczył uchwalić kredyt, a ten Parlament zwali pod jej drzwiami stertę trupów: Granville’a, Pompifarth, masakrę w Wetshore, Plac Jaworowy. Parlamenty często odwoływały kanclerzy, lecz nigdy dotąd nie zdarzyło się, by któryś z nich próbował zdetronizować monarchę. To jednak mogło się zmienić. Jej domniemanym następcą był nowy bohater narodowy, książę Courtney. Nocą, gdy tylko wyszła Dian, zjawił się u niej Pies. Kochali się gwałtowniej i namiętniej niż zwykle. Albo wyczuł nastrój Malindy, albo sam zrozumiał sytuację.

Potem

powiedziała mu prawdę.

- To już prawie koniec, kochanie. Zostało nam bardzo niewiele nocy. Chrząknął tylko. Rzadko się odzywał, a niemal nie sposób było go skłonić do rozmowy o nieprzyjemnych sprawach.

- - Zawsze wiedzieliśmy, że to nie będzie trwało wiecznie. I tak mieliśmy siebie znacznie dłużej, niż się spodziewałam.

- - Okryłem cię hańbą - rzucił z goryczą. - Słyszałaś, co wykrzykiwali na ulicach.

Wiedzą, że masz kochanka, który zwie się Psem.

- - Może to tylko przypadek - odparła, sama w to nie wierząc. - Nie chodzi o skandal...

Parlament zmusi mnie do poślubienia Courtneya, żeby móc ogłosić go królem. Nie,

nie

proponuj, że zabijesz go dla mnie. Wiem, że zrobiłbyś to, gdybym cię poprosiła,

ale to by

oznaczało, że następcą tronu zostałby Neville. Zabójstwo Courtneya tylko by

pogorszyło

sytuację.

- - Jak mogą zmusić do czegoś królową?

- - Nie dadzą mi pieniędzy. - Otarła łzę. - Jest znacznie starszy ode mnie. Przysięgam, że go przeżyję! Będę wtedy starsza i bardziej doświadczona, i... och, Psie! Rozpłakała się, zaczął więc ją całować. Nie można się całować i mazać jednocześnie, a potem nie pozwolił jej już mówić o przyszłości. Następnego ranka Parlament zabrał się do roboty. Zaczęło się od gniewnych przemówień, wkrótce jednak przedstawiono rezolucje, odczytano projekty ustaw, powołano komitety, uzgodniono treść petycji, zaczęto zadawać pytania. Wniosek stwierdzający, że kanclerz-kobieta stanowi pogwałcenie parlamentarnego przywileju, przepadł, lecz tylko nieznaczną większością głosów. Prośbę korony o uchwalenie kredytu zignorowano. Każdego dnia raporty składane królowej przez Płonącą Gwiazdę stawały się coraz bardziej złowrogie, aż wreszcie - pod koniec burzliwego tygodnia - pierwsza ustawa opuściła obie izby i przesłano ją królowej do podpisu. Była ona bardzo krótka i jednoznaczna.

Brzmiała dokładnie tak, jak się tego obawiała Malinda. Wieczorem urządziła prywatne przyjęcie w komnatach, w których mieszkała przed wyjazdem na Ness Royal. Zaprosiła kobiety, które tworzyły wówczas jej fraucymer:

Rubin,

Gołębicę, Alys i siostrę Moment. Laraine zabrało jej zamążpójście, ale lady

Arabel wróciła

właśnie z Ness Royal, tłustsza niż kiedykolwiek. Rzecz jasna, byli też obecni

trzej ocalali

fechtmistrze z dawnej Gwardii Księżniczki. Noc wypełniały muzyka, taniec i

dzielne próby

okazania radości.

Następnego dnia rano Malinda zwróciła się do swych gwardzistów - nie wszystkich, a tylko tych kilkunastu, którzy akurat jej strzegli. Tworzyli oni dobry przekrój całości, od najstarszego Fitzroya, aż po najmłodszych, Vere’a i Straszliwego. - Z pewnością już słyszeliście, że Parlament przesłał mi do podpisu ustawę rozwiązującą Zakon - zaczęła. - Prawny aspekt tej sprawy nie jest jasny. Już od czasów Ranulfa fechtmistrze byli prerogatywą królewską, a Żelazny Dwór jest finansowany z prywatnej szkatuły. Z drugiej strony, Parlament uchwala podatki, z których opłaca się Gwardię Królewską, a także zaakceptował statut, który stanowi, że połączeni więzią fechtmistrze nie podlegają karze sądowej za popełnione przestępstwa. Nie zamierzam podpisać tej ustawy.

Czekali bez słowa. Byli bystrymi młodzieńcami, którzy znali się na prawie i

historii,

lecz wiedzieli również, że gdy Parlament ściera się z suwerenem, nie zawsze

dostaje

wszystko, czego chce, rzadko jednak wraca z pola walki z pustymi rękami. W

najgorszej

sytuacji byli młodzieńcy, którzy mogli mieć pewność, że Gwardia da im

zatrudnienie na wiele

lat, podczas gdy starsi fechtmistrze z niecierpliwością czekali już na przejście

w stan

spoczynku, co pozwoliłoby im zacząć prywatne życie. Po pewnym czasie Zima wyjął

palec z

ust, na chwilę wystarczającą, by powiedzieć:

- Izba Gmin odmówi ci kredytu.

- Masz rację - przyznała Malinda - do pewnego stopnia. To pierwsza ustawa, którą uchwalili, co oznacza, że jest to sprawa najbliższa ich sercu. Będą gadać i grozić, uchwalą mnóstwo ustaw, wniosków i rezolucji, w końcu jednak będzie musiało dojść do kompromisu.

Kraj stanął na krawędzi wojny domowej. Mieszczanie zdają sobie z tego sprawę i chcieliby jej uniknąć. W końcu będę musiała przyznać rekompensatę, a oni będą musieli uchwalić kredyt. Jeśli nie dadzą sobie przemówić do rozsądku, rozwiążę Parlament i będę utrzymywała rząd z funduszy pochodzących z konfiskaty złych domów żywiołów. Jak dotąd sir Wąż nie dostarczył jej, niestety, ani grosza.

- Ale...

Zima przestraszył się tego, co chciał powiedzieć, i wrócił do obgryzania paznokcia.

- Ale - podjęła - Parlament nie chce, bym to zrobiła, i wie, że bez waszego wsparcia nie odważę się rzucić wyzwania złym czarodziejom. Ta sprawa ma wiele aspektów. Zapewniam was, że nie tylko deputowani uznają ją za priorytetową. Również dla mnie jest ona najważniejsza. Jestem połączona z fechtmistrzami więzią równie mocną, jak oni ze mną.

Fitzroy podziękował Jej Królewskiej Mości za te łaskawe słowa. Malinda nie sądziła jednak, by zdołała uspokoić swych żołnierzy.

Potem wypadki potoczyły się niesłychanie szybko. Izba Gmin zaczęła debatować o małżeństwie królowej. Malinda wezwała głównych pomysłodawców, w tym również przewodniczącego izby, Alfreda Kildare’a. Nie pozwalając im podnieść się z klęczek, uraczyła ich długą tyradą na temat królewskich prerogatyw, a także ostrzegła, że jeśli jeszcze kiedyś poruszą ten temat, wylądują w Bastionie. Jej ojciec tak postępował i ona również się przed tym nie cofnie. Używała słów, które podsłuchała w stajniach. Na następnym zebraniu Rady Przybocznej konstabl Valdor opisał swym grobowym basem sytuację militarną.

- Nie ulega wątpliwości, że wojska Fitzambrose’a ruszyły w pole - mówił. - Prowadzi na południe całą wylderlandzką armię swego ojca, do której dołączają popierające go garnizony. Spodziewam się, że to samo zrobią Czarni Jeźdźcy. Jeśli nie natrafi na opór, powinien tu dotrzeć za dziewięć, dziesięć dni.

Spoglądając na jego grubo ciosaną, bezlitosną twarz, Malinda zadała sobie

pytanie,

czy Valdor dochowa jej wierności tak długo.

- - Ilu ma ludzi?

- - Zapewne mniej niż trzy tysiące, Wasza Miłość, ale przynajmniej trzy czwarte

z

nich to zaprawieni w bojach zawodowcy, a resztę przez kilka ostatnich miesięcy

poddawano

intensywnemu szkoleniu.

- - A co z Courtneyem?

- - Na razie nic nam nie wiadomo, żeby się ruszył. Zapewne był zbyt zajęty zasypywaniem szlachty listami z pogróżkami. Courtney z pewnością wolał zakulisowe machinacje od otwartych działań wojennych, bez względu na swe zdumiewające zwycięstwo nad Baelami - a może właśnie z jego powodu. Malinda była przekonana, że za tą bitwą kryło się coś więcej. - - Według naszej oceny książę ma do dyspozycji pięć albo sześć tysięcy ludzi - mruknął Valdor.

- - Znacznie mniej - warknął wielki inkwizytor z delikatnością padającego drzewa. - Niespełna połowę tej liczby, a większość z nich to niewyszkolone, kiepsko uzbrojone wiejskie parobki.

- - Jesteś tego pewien? - zapytała królowa. Nie wierzyła już zbytnio w to, co jej mówił, nie odważyła się jednak złapać lwa za grzywę, dopóki Płonąca Gwiazda nie znajdzie jej drugiego na jego miejsce. Nie wiadomo, czy nawet fechtmistrze zdołaliby ją obronić, gdyby służący w Czarnej Izbie zwolennicy Lambskina podjęli próbę kontrakcji. - - Gdy Courtney zaatakował Baelów, miał tylko około tysiąca ludzi. Udało mu się zwyciężyć jedynie dzięki zaskoczeniu i dlatego, że ich siły były podzielone.

Znacznie więcej

wrogów utonęło niż...

- - A ich ciała zabrało morze, oczywiście?

- - Niektóre tak, Wasza Miłość. Część z nich fale wyrzuciły na brzeg. Zwycięski dowódca nigdy nie ma trudności z werbunkiem ludzi, ale większość z tych, którzy ściągnęli pod jego sztandary, to niewyszkoleni, uzbrojeni tylko w widły wieśniacy. Fakt, że Lambskin uparcie minimalizował zagrożenie, jakie stanowił Courtney, wcale rzecz jasna nie oznaczał, że nie koresponduje również z Neville’em. - - Konstablu? - zapytała Malinda.

- - Zgadzam się, że potrzebna mu broń - warknął Valdor. - Utopieni Baelowie zabrali swoją ze sobą na dno morza. Nie można teraz kupić dobrego płatnerza, nawet za jego wagę w rubinach. Uzbrojenie jest dla niego największym wąskim gardłem. Malinda zawsze dotąd sądziła, że problemem są małe wąskie gardła. Po czyjej stronie stał Valdor? Zabił Granville’a, powinien więc bać się jego syna, lecz z drugiej strony Souris bez większych trudności wrócił w szeregi, które niedawno opuścił.

- Nie możemy liczyć na to, że pozabijają się nawzajem i zapewnią królestwu pokój

-

stwierdziła kanclerz. - Czy już nie najwyższy czas na zwołanie pospolitego ruszenia, Wasza Królewska Mość?

Gorzka prawda wyglądała tak, że chivianska korona nie miała żadnej stałej armii poza Strażą Domową oraz stacjonującymi w Wylderlandzie najemnikami, którzy popierali teraz Neville’a. Jeśli Malinda chciała wyruszyć na wojnę, musiała wezwać parów do zwołania i uzbrojenia swych dzierżawców. Miasta mogły dostarczyć gotówkę albo wystawić pułki.

Rzecz jasna, miała też własne, rozległe posiadłości, lecz Granville ogołocił je

z ludzi, by

utworzyć swe garnizony.

Valdor wzruszył ramionami.

- Ale w co je uzbroić? Stoi przed tobą ten sam problem co przed księciem.

Zamierzasz

toczyć wojnę domową na pięści i widły?

- Lordowie już się zbroją - stwierdziła z goryczą Płonąca Gwiazda. - Połowa z nich opuściła miasto. Duchy wiedzą, kogo w końcu poprą. - Podejrzewam, że większość z nich skłoni się ku księciu Courtneyowi - zauważyła Malinda. - Czy ktoś jest innego zdania? Nikt? Przypuszczam więc, że plan wygląda tak, iż mamy się zwrócić do mego kuzyna o pomoc przeciw mojemu bratankowi, a ceną za to będzie korona małżonka. - Popatrzyła na zebranych, szukając oznak sprzeciwu. - Nie chciałabym...

Drzwi otworzyły się nagle i Audley podskoczył niczym świerszcz. Gdy wylądował na podłodze, zdążył już wyciągnąć miecz, okazało się jednak, że to tylko sir Piers. Był bez kapelusza, włosy miał rozczochrane, a kubrak rozchełstany. Zasznurowana tylko do połowy koszula odsłaniała owłosioną pierś. Zatrzymał się tuż za drzwiami. Wyglądało na to, że’w ogóle nie zdaje sobie sprawy, iż ostra jak brzytwa klinga Wieczoru niemal dotyka jego gardła.

- Żelazny Dwór! - zawył. - Wasza Królewska Mość, splądrowali Żelazny Dwór! - Rada zerwała się już z krzeseł. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, niemal całkowicie zagłuszając sir Piersa, z którego ust padały nieznane imiona. -...Jechałem całą noc... przegnali ich na wrzosowiska... spalony... zabici...

Opadł poniewczasie na jedno kolano i zaciągnął kubrak. Audley zatrzasnął masywne drzwi, nie pozwalając zaglądać do środka zgromadzonym na korytarzu fechtmistrzom.

Tylko Malinda nie ruszyła się z krzesła. Po raz kolejny fechtmistrz przyniósł jej złą wiadomość. Ile razy w jej życiu już się to zdarzyło? Dominie wręczył jej wezwanie na dwór, prowokując samobójstwo Godelevy. Lord Roland poinformował ją o zaręczynach z Radgarem. Marlon popędził jak szalony na Ness Royal, by ostrzec ją, że Amby wkrótce umrze. A teraz Piers. Zaczekała, aż wszyscy usiądą, zakłopotani. - Najpokorniej błagam Waszą Królewską Mość... - zaczął Piers.

- Powtórz swój raport. Kto to zrobił? Ludzie Courtneya, oczywiście. - Dziękuję - rzekła Malinda, gdy skończył. - Możesz odejść. Przemówię do całej Gwardii w Różanej Komnacie, zaraz po zakończeniu zebrania. Sprowadźcie tylu prywatnych fechtmistrzów, ilu tylko znajdziecie, nawet jeśli będziecie musieli zawlec ich tam siłą.

Wcześniej chcę porozmawiać z sir Psem.

Gdy za fechtmistrzem zamknęły się drzwi, Malinda spojrzała na wstrząśniętych członków swej Rady Przybocznej.

- - To zupełny idiotyzm! - warknął konstabl Valdor. - Żelazny Dwór? Cóż to za obiekt wojskowy? Garstka chłopaków i staruszków? Jeśli to wszystko, na co stać jego isilondzkich doradców, to książę nie stanowi żadnego zagrożenia dla Jej Miłości. - - Parlament będzie zadowolony - mruknęła ochryple kanclerz. - Courtney skończył z fechtmistrzami. To posunięcie przysporzy mu popularności. - - Wątpię, by to było jego głównym motywem - stwierdziła Malinda. - Teraz już wiesz, jak uzbroić armię złożoną z parobków, konstablu. W Żelaznym Dworze wisiało sobie pięć tysięcy czekających na zagarnięcie mieczy. Niemniej jednak, jest to jawny bunt przeciw koronie. Pani kanclerz, proszę zwołać obie izby Parlamentu na połączoną sesję.

Ogłoś im tę

wiadomość i poproś o deklarację wierności, w której skażą Courtneya na utratę

praw jako

zdrajcę. Lepiej przygotuj deklarację rozwiązania Parlamentu, opatrz ją moją

pieczęcią i

zabierz ze sobą. Zrobisz z niej użytek, jeśli uznasz to za konieczne. Jeżeli

będą stawać

okoniem, masz ich odesłać do domu.

- I zwołać pospolite ruszenie?

Malinda pomyślała o zabitych, rannych i okaleczonych ludziach, a być może również o spalonych miastach, zgwałconych kobietach... i wszystko to po to, by mogła wybrać, kto będzie leżał w jej łożu? Westchnęła.

- Nie. Przypuszczam, że wszyscy i tak poparliby jednego albo drugiego buntownika, a nie mnie. Nie zamierzam wywołać w kraju jeszcze większego zamieszania. Czy ktoś ma lepsze pomysły?

Nikt nie miał. Zebrani pokręcili głowami w ponurym milczeniu. Wiedzieli, że to już koniec.

Gdy członkowie Rady już wyszli, przysłali do niej Psa, który rozejrzał się

ciekawie po

komnacie, podszedł niespiesznie do stojącej Malindy, uścisnął ją z całej siły i

pocałował. Nie

spodziewała się tego, ale się nie opierała.

Popatrzyli na siebie, nadal objęci.

- Chcę, żebyś odszedł pierwszy, kochanie - wyszeptała. - Wiedzą, ile dla mnie znaczysz. To pomoże pozostałym. Dasz radę to zrobić? Wykrzywił z bólu brzydką twarz.

- Czy musi tak się stać? Skinęła głową.

- - Wyjaśnię im to. Chcę też, żebyś zrobił coś jeszcze. To dla mnie jest równie trudne... Wyślę Zimę i Dian z powrotem na Ness Royal. Chcę, żebyś pojechał z nimi i dopilnował, by dotarli bezpiecznie na miejsce. Zaczekaj tam. Jeśli będę potrzebowała kryjówki, najlepiej będzie ukryć się na wyspie. - - A kto pomoże dotrzeć ci tam bezpiecznie?

- - Załatwię to jakoś z Wężem. Obiecaj mi!

Pies sprzeciwiał się, rzecz jasna. Nie mogło być inaczej. W końcu zdobyła jego obietnicę, nie mogła jednak być pewna, czy determinacja go nie opuści. Gdy weszła do Różanej Komnaty, czekający tam fechtmistrze opadli na kolana, co było pogwałceniem zwyczajowej procedury, niepowtarzalnym hołdem. Oczy zaszły jej łzami.

To z pewnością nie ułatwi jej zadania. Stanęła za czerwoną poduszką, która leżała na brzegu podwyższenia, i spojrzała na zebranych członków Zakonu. Z tyłu klęczał Wąż i kilku innych rycerzy... a także sześciu prywatnych fechtmistrzów. Gestem nakazała im wstać, - Już od czasów Durendala i Ranulfa - zaczęła - wasz Zakon był opoką mojego rodu, niezachwianym wzorem honoru i obowiązku, odwagi i poświęcenia. Niejednokrotnie uratował dynastię. Niestety, czasy się zmieniły. Litanię pochłonęły płomienie.

Niebo mieczy

runęło.

Zobaczyła z tyłu Psa. Nie mogła nic wyczytać z jego twarzy. - Co najgorsze, muszę warn wyznać, że, choć nie ma w tym waszej winy, staliście się dla mnie obciążeniem. Jeśli zdecydujecie się nadal mnie bronić, będzie mi groziło niebezpieczeństwo większe niż gdybyście się rozproszyli. Wasi poprzednicy chronili moich przodków przed śmiercią, lecz buntownicy, którzy zniszczyli Żelazny Dwór i maszerują teraz na Grandon, pragną wydać mnie za mąż, nie ściąć mi głowę. - Było to prawdą w przypadku Courtneya, lecz Neville mógłby woleć pomścić ojca. - Małżeństwo z przymusu jest niebezpieczeństwem grożącym królowym, nie królom. Gdybym miała wybór, nie wyszłabym za mąż za mojego królewskiego kuzyna ani za bratanka, niechciane małżeństwo jest jednak losem, który często spotyka kobiety, i potrafimy jakoś to przeżyć. Nadal będę królową Chivialu. Z drugiej strony, jeśli staniecie buntownikom na drodze, zabiją was wszystkich.

Bitwa będzie krwawa, a winą obciąży się mnie. Możliwe nawet, że sama zginę w walce.

Najlepiej przysłużycie mi się, rozwiązując Gwardię. Proszę was wszystkich o to poświęcenie.

Kawalerze Psie?

Czy to zrobi? Czy w ogóle może to zrobić?

Na dłuższą chwilę wstrzymała oddech. Być może popełniła błąd, prosząc jego. Wszyscy fechtmistrze opierali się zwolnieniu, choć z reguły później byli z niego bardzo zadowoleni. Liczyła na to, że miłość Psa przezwycięży zrodzone z czarów opory, być może jednak utrudniała mu ona jeszcze zadanie.

Nagle odepchnął Furię i Zimę i podszedł do poduszki. Wydawało się, że całą komnatę wypełniło westchnienie. Zawahał się po raz drugi, spoglądając na Malindę z oszołomieniem i bólem, po czym wyjął pałasz i podał go jej rękojeścią do przodu. Zapomniała już, jaki ciężki jest ten kawał żelastwa. Gdy połączyła Psa więzią, nie chciał nadać mu imienia, lecz pewnej nocy na Ness Royal powiedziała mu żartem, że jego oręż powinien się nazywać „Miecz” i potem pokazał to słowo wydrapane niezgrabnymi literami na klindze tuż obok rękojeści.

Teraz zobaczyła je znowu: Miecz.

Pies zawsze we wszystkim szedł na całość. Zamiast bawić się w rozwiązywanie

sznurówek kurtki, kubraka i koszuli, złapał się obiema dłońmi za kołnierz i

szarpnął z całej

siły, ściągając rozerwany materiał aż do łokci. Następnie klęknął z obnażonymi

ramionami,

czekając na pasowanie.

- Wstań, sir Psie.

Oddała mu Miecz. Gdy cofnął się, ocierając oczy, Audley odwrócił się do zgromadzonych.

- Kawalerze Dominicu!

Dominie zawahał się, wykrzywiając twarz w wyrazie grozy. Gdy Kieł go popchnął, zatoczył się w stronę Malindy.

- - Wstań, sir Dominicu.

- - Kawalerze Dębie!

Pies złapał szermierza za łokieć i pociągnął go do poduszki z siłą końskiego zaprzęgu.

- Wstań, sir Dębie.

Następnego przyprowadził Dominie i potem obyło się już bez komplikacji. Niektórzy gwardziści płakali, lecz nie było zdecydowanych prób oporu. Sir Reynard... sir Brock... sir Crenshaw...

Większość prywatnych fechtmistrzów trzeba było przy wlec do niej siłą, choć żaden nie wyciągnął miecza ani nie próbował ucieczki. W normalnych warunkach prywatnego fechtmistrza mogła zwolnić z więzi jedynie śmierć podopiecznego, lecz skoro i tak rozwiązywano cały Zakon, warto było podjąć próbę. Być może w niektórych przypadkach się uda.

I na koniec:

- - Wstań, sir Audleyu...

- - Dziękuję warn wszystkim z całego serca - rzekła Malinda - i życzę długiego, szczęśliwego życia. Skarb poświęci trochę funduszy... nie będzie to tyle, na ile zasłużyliście, dam warn jednak wszystko, na co mogę sobie pozwolić. Mam nadzieję, że któryś z was spisze historię fechtmistrzów, która zastąpiłaby zniszczone archiwa. Zeszła z podwyższenia. Pies posłużył jej ramieniem i wyprowadził królową z komnaty. Każdy z rycerzy uginał kolano, gdy ich mijała, ale nikt nie potrafił się zdobyć na aplauz. Po blisko czterech stuleciach fechtmistrze schodzili ze sceny. Radgar Ceding, który sam kiedyś był kandydatem Zakonu, zniszczył go jednym strzałem z kuszy. Nikogo zbytnio nie pocieszał fakt, że jego głowa zdobiła teraz pal w Grandonie.

39

Będę twym przyjacielem, rzeht lew do antylopy. (fl takim razie nie muszę już

obawiać

się wrogów, odparta antylopa.

FONATELLES

Dwudziestego dziesięćksiężyca armia Courtneya rozbiła obóz na przedmieściach Grandonu. Dotarła tu z Żelaznego Dworu, nie napotykając oporu. Wielki inkwizytor zameldował, że wojska Neville’a poszły w rozsypkę i wycofują się na północ. Parlament przerwał obrady. Wielu deputowanych uciekło do triumfującego księcia, a większość Rady Przybocznej podążyła za ich przykładem. Nawet damy dworu królowej na wszelki wypadek udały się odwiedzić rodzinę.

Pałac wyglądał na opustoszały. Gdy słońce zachodziło, Malinda zasiadła w swym prywatnym salonie, w towarzystwie Płonącej Gwiazdy i sekretarza Kinwinkle’a Jedli słodkie ciasteczka i popijali je wytrawnym miodem. Nie mogli już zrobić nic więcej. - - Jak wcześnie zapada teraz zmrok - zauważyła kanclerz. - - To bardzo symboliczne - stwierdziła Malinda. - Powiedzcie mi oboje, co zrobiłam źle? Jeśli będę miała kiedyś szansę spisać pamiętniki, jakie nauki powinnam przekazać następnej panującej królowej, o ile w Chivialu będzie jeszcze kiedyś panowała królowa?

Na twarzy Płonącej Gwiazdy pojawił się typowy dla niej smętny uśmieszek.

- Ty pierwszy, panie sekretarzu.

Kinwinkle sprawiał wrażenie przerażonego myślą o krytykowaniu monarchini, zabrał się jednak odważnie do dzieła.

- Uważam, że popełniłaś bardzo niewiele błędów, pani, a już z pewnością nie takich, których powinnaś się wstydzić. Od samego początku byłaś zmuszona grać fałszywymi kośćmi. Lord Granville rządził źle i zbyt długo zwlekał ze zwołaniem Parlamentu. Dlatego odziedziczyłaś zbankrutowane królestwo. Okoliczności śmierci twego ojca... wybacz mi, ale nadal utrzymują się wątpliwości odnośnie do twego udziału w tej sprawie. Szal fechtmistrzów zraził do nich wszystkich, być może więc powinnaś się ich wyprzeć, zamiast popierać.

Przerwał, czekając nerwowo na jej reakcję.

- Dziękuję.

Miałaby się wyprzeć fechtmistrzów po trzystu latach wiernej służby? Malinda spojrzała na panią kanclerz, która pociągnęła nosem. - - Uważam, że winę ponosi twój ojciec. Powinien był albo uczynić lorda Granville’a swym następcą, albo pominąć go całkowicie. W żadnym wypadku nie wolno było go mianować lordem protektorem. W ten sposób twoje prawa do korony zostały zakwestionowane. To cud, że w ogóle udało ci się zdobyć tron, Wasza Miłość. - - A ty jesteś zbyt wyrozumiała, by mi powiedzieć, iż byłam za dobra, żeby go utrzymać?

Płonąca Gwiazda pociągnęła z dystyngowaną miną łyk miodu. - Być może. Z pewnością należało zostawić księcia Courtneya i pana Fitzambrose’a w Bastionie, dopóki nie ugruntujesz swej władzy. Twa wyrozumiałość była pomyłką, aczkolwiek taką, która przynosi ci zaszczyt. Poza tym jednym przypadkiem właściwie nie popełniłaś błędów. Twój ojciec z pewnością w młodości miał ich na sumieniu więcej, nim się nauczył, że królowie muszą słuchać doradców i starannie ważyć swe czyny. Do tego Courtneyowi udało się pojmać Baela, co było poważną ingerencją duchów przypadku, której nie zdołałby się oprzeć żaden śmiertelnik:. Gdyby nie to, pod bramami mógłby stać teraz Neville.

To nie była przenośnia. Malindzie wydawało się, że słyszy w oddali radosne okrzyki.

- Mam za miękkie serce. Nie chciałam nawet śmierci Granville’a. Zginął też jeden z moich fechtmistrzów... i inni ludzie... Nie chciałam być przyczyną niczyjej śmierci.

Pani kanclerz opróżniła kielich jednym haustem i odstawiła go z brzękiem na stół.

- - Jeśli można, Wasza Miłość, możesz mieć jeszcze czas, by naprawić swój ostatni błąd. - Przeszyła Malindę świdrującym spojrzeniem. - Przyznajesz, że nie chcesz poślubić kuzyna.

- - Courtney zawsze wydawał mi się zabawny, ale żeby za niego wyjść... Mam nadzieję, że nadal używa eliksirów miłosnych.

- - Z całym szacunkiem, pani, widziałam twego bratanka tylko raz, wydał mi się jednak zwyczajnym, sympatycznym młodzieńcem. Powinien okazać się znacznie bardziej ugodowy od twego kuzyna. Jeśli naprawdę chcesz usłyszeć moją opinię, nadal jestem przekonana, że powinnaś uciec na północ, do niego. Tak jest, wyjdź za niego i uczyń go królem małżonkiem! Ten nędzny wszetecznik Courtney będzie koszmarnym władcą. Zapewne masz jeszcze czas.

- - Wątpię, by to było możliwe - odparła z westchnieniem Malinda. Okrzyki

stawały

się coraz głośniejsze. - Ostatnio wiele

0 tym myślałam. Przyznaję, że Neville to niebrzydki chłopak, ale jest przekonany, że zabiłam jego ojca. Złamał przysięgę, którą mi złożył. Gdybym do niego uciekła, zdałabym się na jego łaskę niełaskę. Zostałabym jego więźniem, a nie żoną i współwładczynią. - Malinda również wysuszyła kielich. - A i tak nie dałoby się uniknąć wojny domowej. Nie chcę, żeby niewinni ludzie ginęli z mojego powodu!

- Poza tym, bez względu na eliksiry miłosne, mogę przeżyć Courtneya - dodała po chwili.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Lady Płonąca Gwiazda i pan Kinwinkle podnieśli się z krzeseł. Do komnaty wpadło dwóch muskularnych zbrojnych. Wielki inkwizytor zajrzał do środka nad ich głowami, po czym wszyscy trzej się oddalili. Courtney wszedł do pomieszczenia drobnymi kroczkami, odziany w piękne złoto-szkarłatne szaty. Pióro w jego kapeluszu było długie jak kosa. Zatrzymał się, by spojrzeć na Płonącą Gwiazdę, która pokonała już połowę drogi do drzwi. Przywitała go ledwie dostrzegalnym dygnięciem.

Courtney wydął wargi.

- Trzeba było zostać przy barbecie, kochanie. Ten dekolt wygląda okropnie. Wezmę teraz łańcuch.

Wyciągnął pięknie wymanikiurowaną dłoń. Wyprostowała się, by spoglądać na niego z możliwie największej wysokości.

- - Ten łańcuch dała mi Stj Królewska Mość i dopóki... - - Oddaj mu go, pani kanclerz - poprosiła Malinda. - Jest mściwy, i jeszcze raz dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

Płonąca Gwiazda zdjęła gniewnie złoty łańcuch, przesuwając go nad czepkiem, i podała Courtneyowi.

- Jeśli jesteś rozsądna, pani, wrócisz teraz do Oakendown i nie będziesz go więcej opuszczała.

Courtney odwrócił się do niej plecami i popatrzył w zamyśleniu na Kinwinkle’a, który skulił się pod jego spojrzeniem.

- Lokaj? Ogrodnik? Wynosicie] nocników? Nie... jesteś tym heroldem, który tak fatalnie odczytał testament wujka. No to zmiataj stąd i znajdź sobie coś pożytecznego do roboty.

Courtney odesłał oboje gości prztyknięciem palców i podszedł dumnie do Malindy.

Otaczał go potężny odór goździków. Drzwi zamknęły się i zostali sami.

- Ostrzegałem cię, kochanie.

Usiadł na krześle i uniósł pod światło butelkę miodu, by sprawdzić, ile go jeszcze zostało.

- - Nadal nie przysiągłeś mi wierności. Nie powinnam była pozwolić, żeby uszło ci to płazem.

- - Nie powinnaś. - Napełnił kielich pozostawiony przez Płonącą Gwiazdę. - Ale pozwoliłaś. A teraz złożymy sobie przysięgę małżeńską. Ostrzegałem cię. - Pociągnął łyk. - Mm? Zbyt wytrawny, jak na mój gust. Przygotowujemy właśnie krótką ceremonię, podczas której podpiszesz i opatrzysz pieczęcią kilka prostych dokumentów. Nasze zaręczyny, proklamację wyznaczającą datę ślubu, ustawę przyznającą mi koronę małżonka i pierwszeństwo, a także patent mianujący mnie tymczasowym regentem i przyznający mi pełnomocnictwo celem stłumienia aktualnych zamieszek. Zdjął na chwilę kapelusz, by włożyć na szyję złoty łańcuch. Malinda nawet nie próbowała ukrywać wzgardy. Twarz Courtneya pokrywał mu świeży puder, na pięknym, czerwonym, aksamitnym kaftanie nie miał ani drobinki kurzu, a palce lśniły od klejnotów. Z głupawym uśmieszkiem zadowolonego dziecka ponownie wziął puchar.

- - Czy nie możesz przynajmniej powiedzieć, że cieszysz się, iż mnie widzisz? Choćby troszkę? Czyżbyś wolała, żeby siedział tu ten okropny chłopak Fitzambrose? Węzeł małżeński jest lepszy od katowskiego. On przysiągł, że zatknie twoją głowę obok głowy króla Radgara.

- - Nie jest już groźny - odparła. - Z pewnością czmychnął do Wylderlandu.

Courtney ponownie uśmiechnął się głupkowato.

- - Hm... nie, kochanie. Wprowadzono cię w błąd. Jest na południe od Pompifarthu i ciągnie w tę stronę. Zapewniono mnie jednak, że możemy rozbić jego siły, nim zdąży zagrozić pokojowi w stolicy. Zakładając, że odrzuci moją ofertę, czego zapewne nie zrobi, gdyż jest ona bardzo szczodra. Będzie żył w luksusie aż po kres swych dni, aczkolwiek z pewnością nastąpi on niedługo. Zapomnij o nim, ukochana. Myśl tylko o naszej wspólnej przyszłości. Jutro urządzimy oficjalną ceremonię zaręczynową dla parów, korpusu dyplomatycznego i tak dalej. Potem załatwię się z tym wstrętnym Fitzambrose ‘em.

Ty

zostaniesz tutaj, żeby upiec tort weselny.

- - Jesteś chyba pierwszym w dziejach generałem, który dowodzi armią z karocy zaprzęgniętej w czwórkę koni.

Skrzywił się.

- - Najdroższa! Chyba nie sugerujesz, że powinienem dosiąść konia? Wszystkie przykre, męczące i cuchnące zadania zostawiam podwładnym. Pomijając płodzenie dziedziców, rzecz jasna. Tym zajmę się osobiście. - - A jeśli odrzucę tę romantyczną propozycję, napoisz mnie eliksirami miłosnymi, tak jak inne kobiety?

Courtney zachichotał, odstawił puchar i wstał. Gdy podszedł do niej, odsunęła się instynktownie. Nigdy nie lubiła zapachu goździków. - Kochaaaanie! - powiedział, uśmiechając się z wyższością. - Czy wiesz, dlaczego tak miło jest mieć za sobą armię? Nie trzeba cały czas być uprzejmym dla wszystkich!

To

niekiedy robi się męczące. Nie, kochanie, nie będzie eliksirów. Słyszałaś może o

Cichej

Sadzawce?

Czekało ją coś nieprzyjemnego. -Nie.

- No cóż, wiadomo ci coś o tych domach żywiołów, które twój ojciec z takim zapałem likwidował? Wszystkie księgi ze złymi zaklęciami miały zostać zniszczone, prawda? Tak się jednak nie stało. W gruncie rzeczy zniszczono bardzo niewiele. Niektóre wpadły w starcze łapska Kolegium, większość jednak zgarnęła Czarna Izba. Cicha Sadzawka to zaklęcie, które było szczególnie popularne wśród mężów pantoflarzy i maltretowanych żon. Ponownie zachichotał, łypiąc na nią przekrwionymi oczkami.

- Nie ośmieliłbyś się! - zawołała. W ustach zaschło jej nagle ze strachu.

Uśmiechnął się głupawo, skinął głową i podrapał ją pod brodą.

- Och, ośmieliłbym się, kotku! Rozstrzygnijmy to od razu. Na co się decydujesz? Czy będziesz dla mnie dobrą, posłuszną i namiętną żoną, czy mam kazać wielkiemu inkwizytorowi zrobić z ciebie królewską galaretę? - - Nie ośmieliłby się!

- - Czyżby? Aż się ślini na samą myśl o tym. Naprawdę nie powinnaś go była spoliczkować tej nocy w Bastionie, moja słodka. Marzy nawet, że zostanie kanclerzem. Niech sobie jeszcze trochę pomarzy. To jak, kochanie, wyjdziesz za mnie? Do czego to doszło! Zadała sobie pytanie, czy Radgar Ceding mógłby być gorszy.

- - Tak, wyjdę za ciebie. Nie mam wyboru.

- - Będzie namiętność, dzieci i nagie ciało w łożu?

- - Dostarczę ciało, zgodnie z wymogami. O namiętność będziesz musiał się

postarać

sam.

Uniósł dłoń Malindy i ją ucałował.

- Do zobaczenia w nocy, ukochana. Sprawdzę, czy mówisz szczerze. Do tej pory myśl o mnie z serdecznością.

Zawsze podejrzewała, że za maską cynizmu Courtneya ukrywa się zraniona, wrażliwa

dusza. Teraz zrozumiała, że jego wnętrze jest znacznie paskudniejsze od tego, co

widać na

zewnątrz.

Zatrzymał sie po drodze do drzwi.

- Wyślę po ciebie, kiedy będziemy gotowi do ceremonii złożenia podpisów. Do tego czasu zostań tutaj, żeby uniknąć kłopotów.

Proces Dzień trzeci

(ZAKOŃCZENIE)

Gościnność naczelnika musiała być wspanialsza, niż oczekiwał przewodniczący, gdyż Malinde zostawiono samej sobie na kilka godzin. Gorączkowo spacerowała po celi, planując, co powie w swojej obronie.

- Wiem, że jest mściwy - tłumaczyła Zimie - ale nawet Horatio Lambskin musi pozwolić mi przemówić. Musi! Być może potrwa to krótko, ale musi pozwolić mi wygłosić oświadczenie, i inkwizytor zapewni ich, że mówię prawdę. To prawo przysługuje nawet oskarżonym w procesach o zdradę. Któremu zarzutowi mam zaprzeczyć najpierw? Zima nie odpowiedział. Horatio również nie, a biedna, mała Moment utonęła w rybnej zupie, którą Malinda wylała przed dwoma dniami na podłogę, bądź też umknęła przed jej strumieniami. Uwięziona szukała jej po wszystkich kątach. Wreszcie zdała sobie sprawę, że chwieje się na nogach ze zmęczenia po trzech dniach męczarni, które nastąpiły po całych miesiącach fizycznej i umysłowej bezczynności.

Poszukała w ciemności krzesła i opadła na nie. Zwlekała zbyt długo. Wydawało się, że minęło zaledwie kilka minut, nim pod drzwiami pojawiła się linia światła, zamek zgrzytnął, zawiasy skrzypnęły. Do środka weszła Zmora, która trzymała w ręku lampę. Za nią wkroczyła Plaga i ruszyła w stronę Malindy, wyciągając łapsko. Uwięziona odskoczyła, nie miała jednak dokąd uciec. Została przyparta do muru, a na jej gardle zacisnęły się palce. Pięść uderzyła ją w klatkę piersiową - raz i drugi.

Krzyknęła ochryple, próbując się sprzeciwić, lecz walnięto jej głową o kamienie.

Wiedziała, że opór nie ma sensu. Prowadził tylko do dalszego bólu i upokorzeń. - To ostrzeżenie - warknęła Plaga. Jej oddech cuchnął obrzydliwie. - Dziś masz być grzeczna, bo inaczej jutro zajmą się tobą mężczyźni. Wydaje ci się, że to boli? Nadepnęła jej na stopę. Małinda pisnęła z bólu. - To jeszcze nic, zupełnie nic. Idziemy! Strażniczka pociągnęła ją brutalnie ku drzwiom. Więźniarka pokuśtykała posłusznie po mrocznych, krętych schodach. Za sobą miała Plagę i Zmorę, która niosła lampę. Ich olbrzymie cienie kołysały się na murze przed oczyma Malindy. U podstawy schodów jak zwykle czekała drużyna zbrojnych, która poprowadziła ją przypominającymi tunele korytarzami do wielkiej komnaty i stojącego na środku samotnego krzesła.

Dwóch członków komisji drzemało już z głowami wspartymi na stole. Trzej inni spóźnili się, przemykając pod ścianami, by nie rzucać się w oczy. Towarzyszyło im kilku zagranicznych obserwatorów, których krok również nie był zbyt pewny. - Komisja rozpocznie obrady - oznajmił przewodniczący, splatając wężowe dionie. Popatrzył w prawo i w lewo, marszcząc brwi, aż wreszcie sąsiedzi obudzili szturchańcami śpiących. - Musimy teraz rozważyć być może najobrzydliwszą ze zbrodni tej kobiety.

Świadek opisze czcigodnej komisji, co robiła dnia dwudziestego dziesięćksiężyca.

Malinda przygotowała się do walki.

- - Położyłam się do łóżka. Poleciłam swym dworkom, by nie otwierały wejściowych drzwi apartamentu nikomu i pod żadnym pozorem, chyba żeby w pałacu wybuchł pożar.

Zasunęłam rygle, położyłam się i zasnęłam.

- - Ile drzwi prowadziło do komnaty?

Nie pozwoli wciągnąć w to Psa. Odesłała go już kilka dni przedtem i owej nocy powinien przebywać bezpiecznie na Ness Royal. Żywiła rozpaczliwą nadzieję, że nadal jest bezpieczny i nie wpadł w pajęczynę zemsty uzurpatora. - - Oficjalnie jedne. Istniały też tajne drzwi, znane tylko mnie, suwerenowi i starszym rangą członkom mojej Gwardii Królewskiej. Gwardia została już wówczas rozwiązana i...

- - Tajne drzwi prowadzące do komnaty damy służyły utrzymywaniu nielegalnych stosunków płciowych?

- - Skoro tak mówisz, kanclerzu. Umieszczono je tam jeszcze przed moimi czasami.

- - Ale miałaś kochanka, który z nich korzystał?

Malinda milczała. Bez względu na wszystko, nie pozwoli wciągnąć w to Psa.

Dręczyły ją koszmary, w których siedział w lochu zakuty w łańcuchy, torturowany

albo

okaleczany. Możliwe nawet, że go tu przyprowadzą, licząc na to, że szok skłoni

ją do

przyznania się do czegoś.

Pióra kancelistów przestały skrobać papier.

- - Proszę zaprotokołować, że świadek odmawia odpowiedzi.

- - To było pytanie? - zdziwiła się. - Brzmiało jak stwierdzenie faktu.

- - Ilu kochanków odwiedzało twe łoże?

Miała wrażenie, że wyczuwa wśród członków komisji lekką dezaprobatę, choć żaden się nie sprzeciwiał.

- - To pytanie jest nieprzyzwoite i pozbawione znaczenia. Żądam jego wycofania. - - Nie jest pozbawione znaczenia, co wykażemy. A więc były drugie drzwi. Czy je również zaryglowałaś, czy też zostawiłaś je otwarte dla swych faworytów? - - Tajne przejście prowadziło do drugiego pokoju. Dopilnowałam, by drzwi do niego również były zaryglowane.

- - Utrzymujesz, że zasnęłaś. Kiedy się obudziłaś?

- - Około świtu.

- - Kto albo co cię obudziło?

Wszyscy członkowie komisji ocknęli się nagle. Malinda podejrzewała, że to samo dotyczy zagranicznych obserwatorów. To była opowieść, na którą czekali. Tajemnicze morderstwo w pałacu z pewnością już od miesięcy było tematem rozmów w całej Euranii.

- - Bardzo nieprzyjemny zapach.

- - A co było jego źródłem?

- Trup, który leżał na podłodze obok mojego łoża. Przyznała, iż faktycznie były to szczątki jej kuzyna, księcia Courtneya. Tak, rzeczywiście był nagi i przeszyto go mieczem.

Nie wiedziała, jak długo już nie żył. Rzecz jasna, w chwili śmierci jego zwieracze puściły.

Gdy Courtney pojawił się na scenie po raz ostatni, nie pachniał goździkami, różami ani lawendą.

Malinda nie znała się na ranach od miecza, nie wiedziała więc, czy przebito go

od

przodu do tyłu, czy od tyłu do przodu, przewodniczący pilnował się jednak, by

przypadkiem

jej o to nie zapytać. Razem z innymi inkwizytorami przybył na scenę zbrodni już

po kilku

minutach. Wypytał ją wówczas i wiedział, że jej odpowiedzi były szczere, a

zdumienie

autentyczne. Jeśli chciał ją oskarżyć o to morderstwo, nie może jej pozwolić

zaprzeczyć

oskarżeniom.

-1 co wtedy zrobiłaś?

- - Wezwałam krzykiem pomoc. Morderca mógł równie dobrze nadal przebywać w komnacie. - To było dość wątpliwe usprawiedliwienie. W rzeczywistości wrzasnęła czysto odruchowo. - Otworzyłam drzwi, żeby wpuścić dworki. One również zaczęły krzyczeć.

- - A tajne drzwi?

- - Były zamknięte.

- - A zewnętrzne drzwi prowadzące do drugiego pokoju?

- - Potem mnie poinformowano, że znaleziono je zaryglowane od środka.

- - To było kilka godzin po ogłoszeniu twoich zaręczyn? -Tak.

- - Zgodziłaś się przyjąć tej nocy narzeczonego w łożu? - Wspomniał, że zamierza mnie odwiedzić. Dlatego właśnie dopilnowałam, by wszystkie drzwi zaryglowano.

Nastała przerwa, jakby przewodniczący bardzo starannie planował następne posunięcie. Zaryzykował kolejne pytanie.

- Naprawdę spodziewasz się, że czcigodna komisja uwierzy, iż zarówno książę, jak

i

skrytobójca weszli przez zaryglowane drzwi, a potem zabójca opuścił komnatę,

zamykając

drzwi od środka?

- Nie.

- - Podaj członkom komisji imiona kochanków, którzy regularnie przychodzili do ciebie, korzystajc z tajnych drzwi.

- - Ponownie protestuję przeciw temu pytaniu.

- - A ja ponownie zapewniam, że jest ono ważne dla sprawy i odmowa odpowiedzi jest równoznaczna przyznaniu się do winy. Mogę jednak poinformować komisję, że jutro zostaną jej przedstawione zeznania kilku członków osławionej, rozwiązanej Gwardii Królewskiej i...

- - Co im zrobiliście?! - krzyknęła Malinda. - Przyprowadź tu tych ludzi i niech komisja zobaczy, jak...

- - Cisza! Jeśli jeszcze raz odezwiesz się bez pozwolenia, zostaniesz oskarżona o obrazę Parlamentu.

W słabym blasku świec skryte w cieniu ronda kapelusza oblicze przewodniczącego przypominało czaszkę jeszcze bardziej niż zwykle. Puste oczodoły przeszyły Malindę ostrzegawczym, trupim spojrzeniem. Rzecz jasna, miał na myśli obrazę Plagi i Zmory. Bądź grzeczna albo pożałujesz.

Po co zawracać sobie głowę zarzutem skrytobójstwa, jeśli oskarżył ją już o wystarczająco wiele zbrodni, by pogrążyć ją bez trudu? Dlaczego ryzykował tak wiele, wysuwając to ostatnie oskarżenie? Dlatego że w oczach panujących rodów Euranii skrytobójstwo było najgorszym, niewybaczalnym występkiem, gorszym niż lipne oskarżenia o zdradę, ponieważ - jeżeli comąć się wystarczająco daleko w czasie - wszystkie dynastie zaczynały się od zdrady. Królowie najbardziej bali się fałszywych przyjaciół i zatrutych pocałunków. Jeśli uwolni się od tej skazy, zagraniczne protesty mogą okazać się wystarczająco głośne, by uratować ją przed katowskim toporem. Szansę nie były wielkie, alternatywę jednak stanowiła niechybna śmierć.

- Świadkowie potwierdzają - ciągnął Lambskin - że oskarżona co noc przyjmowała w swym łożu co najmniej jednego gwardzistę. Sama oskarżona zeznała, że tylko członkowie rodziny królewskiej i królewscy gwardziści wiedzieli o istnieniu tajnych drzwi. Tak więc, pani Ranulf, czy przyznajesz, że najbardziej logiczne wytłumaczenie brzmi tak, że albo zamordowałaś księcia osobiście, albo uczynił to jeden z twoich kochanków, a ty zaryglowałaś za nim drzwi?

- To nie jest najbardziej logiczne wytłumaczenie. Stojący z obu stron krzesła inkwizytorzy nie oskarżyli jejo kłamstwo. Członkowie komisji poruszyli się nerwowo i wymienili spojrzenia. Zdobyła punkt! Przewodniczący będzie musiał teraz ją poprosić o wyjaśnienie. Bez względu na to, jak bardzo Malinda ucierpi z tego powodu później, dzisiejszej nocy oczyści się z tego najgroźniejszego zarzutu.

Zachichotał drwiąco.

- - Wątpię, by komisja zgodziła się z twoją osobliwą, osobistą logiką. - Po trzech dniach wielogodzinnych przemów i ataków jego glos brzmiał jeszcze bardziej ochryple niż zwykle. - Niemniej jednak, pora jest późna i wszyscy gorąco pragniemy zakończyć posiedzenie. Straże, można wyprowadzić...

- - Chwileczkę! - usłyszeli przenikliwy głos. Wszystkie spojrzenia skierowały się na czcigodnego Alfreda Kildare’a, przewodniczącego Izby Gmin, który siedział cztery krzesła na prawo od przewodniczącego. - Chcę wysłuchać wyjaśnień świadka. Przewodniczący skrzywił się. Czy to dlatego, że choć raz utracił panowanie nad sobą, czy też po prostu chciał zastraszyć Kildare’a, skrzywił się naprawdę straszliwie.

- - Powtarzam, że godzina jest późna.

- - Kilka minut nie zrobi większej różnicy.

Kildare potrafił się oprzeć ryczącemu na cały głos Ambrose’owi, w porównaniu z którym Horatio Lambskin był tylko nerwowym motylkiem. Podczas poprzedniego spotkania Malinda nazwała przewodniczącego Izby Gmin nisko urodzonym, intryganckim parweniuszem. Użyła też gorszych określeń, a do tego zagroziła mu wtrąceniem do Bastionu.

Dzisiaj jednak Kildare jako jedyny z nich okazał się mężczyzną i potrafił

spełnić swą

powinność. Niechaj mu przypadek sprzyja!

Lambskin przyznał się do porażki.

- Niech będzie i tak. Świadku, proszę się streszczać. Jak twoim zdaniem brzmi bardziej logiczne wyjaśnienie?

Malinda zaczerpnęła głęboko tchu i zaczęła mówić tak szybko, jak tylko mogła. - Po pierwsze, moje damy nie znalazły w komnacie broni, jest więc oczywiste, że to nie ja jestem winna. - Z pewnością był to rapier albo sztylet. Pałasz Psa nie zostawiłby w przeciwniku dziury, lecz przerąbałby go na pół. - Po drugie, mam lekki sen i nie ulega wątpliwości, że usłyszałabym odgłosy walki albo łoskot padającego ciała, co oznacza, że Courtneya przyniesiono do komnaty już martwego i położono go tarn, gdzie musiałam go znaleźć. Co więcej, ciało leżało na plecach, a plamy krwi znajdowały się na piersi, a to oznacza, że mojego kuzyna rozebrano już po śmierci. Gdy go zabito, miał na sobie ubranie.

Jeśli zaś chodzi o zaryglowane drzwi, powszechnie wiadomo, że Czarna Izba posiada urządzenie zwane złotym kluczem, które potrafi otworzyć każdy zamek. Przewodniczący z pewnością wie lepiej ode mnie, czy można też za jego pomocą odsunąć rygiel. Lambskin otworzył usta, lecz nie pozwoliła mu dojść do słowa. - - Można to jednak wytłumaczyć bez potrzeby odwoływania się do czarów. Książę Courtney również mógł wiedzieć o istnieniu tajnych drzwi. Ostatecznie węszył na dworze już od czterdziestu lat. Nie ulega jednak wątpliwości, że wiedziała o nich Czarna Izba, ponieważ jej archiwa sięgają czasów przed wybudowaniem pałacu i w związku z tym najlogiczniejsze wytłumaczenie tego paradoksu brzmi tak, że do tych dwóch komnat prowadzi również drugie tajne przejście.

- - To najbardziej absurdalne... - zaczął Lambskin.

- - Pozwól jej skończyć! - pisnął Kildare.

- - Dziękuję, panie przewodniczący - rzekła Malinda. - Jestem wdzięczna za odrobinę uprzejmości. Na koniec przypominam warn o prawniczej maksymie: „kto korzysta?”. Jaki pożytek przyniosła mi ta dziwaczna zbrodnia? Nim minęła godzina, mój własny wielki inkwizytor wrócił z drużyną zbrojnych, którzy powlekli mnie do Bastionu. Dowody przeciwko mnie są śmieszne, natomiast dowody przeciwko Horatio Lambskinowi, który był wówczas wielkim...

- - Świadek kłamie! - krzyknął jej tuż nad uchem jeden z inkwizytorów.

- - Świadek bredzi! - warknął przewodniczący. - Straże, wyprowadzić... - - Chwileczkę! - zawołało kilku członków komisji, przekrzykując tumult. To była doprawdy noc cudów, jako że tym, który przebił się przez rejwach, okazał się bojaźliwy lord Candlefen. Zerwał się z krzesła, poczerwieniały z wściekłości, i wrzasnął piskliwym głosem:

- - To haniebna stronniczość, lordzie kanclerzu. Muszę podkreślić, że jestem naprawdę oburzony. Oskarżyłeś świadka o niezliczone straszliwe zbrodnie i sprawiedliwość wymaga, by pozwolono jej... hm... wygłosić kilka uwag. - - Dziękuję, kuzynie - powiedziała Malinda, gdy jego gniew ostygł. Serce waliło jej tak mocno, że ledwie mogła oddychać, a pot zalewał oczy, zmuszając ją do mrugania. - Wszystkim warn wiadomo, że Lambskin był moim wielkim inkwizytorem, zaprzysiężonym członkiem Rady Przybocznej. Złamał tę przysięgę, dostarczając mi fałszywych informacji odnoszących się do liczebności oraz położenia obu zbuntowanych armii. Zapewne pogwałcił ją również na wiele innych sposobów. Jadł ze wszystkich trzech misek i gdy książę Courtney zapowiedział, że nie da mu obiecanego złotego łańcucha, kazał go zabić i podrzucić zwłoki w mojej sypialni, by za jednym zamachem pozbyć się i mnie. Następnie otrzymał w nagrodę urząd kanclerski od drugiego zdrajcy, któremu służył... - - Cisza! - Przewodniczący walnął pięścią w stół. - Mnie świadek może oczerniać, ale ta komisja nie będzie słuchała wezwań do buntu przeciw naszemu suwerenowi, królowi Neville’owi! Ufam, że nikt ze szlachetnych lordów i czcigodnych panów nie daje posłuchu tym zdradzieckim wypowiedziom.

Popatrzył groźnie w obie strony i członkowie komisji ucichli. Kara grożąca za zdradę zastraszyłaby każdego.

- - Jeszcze nie skończyłam! - krzyknęła Malinda. - Domagam się prawa do wygłoszenia mowy obrończej.

- - To nie jest proces - przerwał jej kwaśnym głosem straszliwy starzec - więc nie przysługuje ci takie prawo. Świadek otrzyma jednak pióro oraz papier i będzie mogła przedstawić komisji pisemne oświadczenie. Cisza, pani Ranulf! Jeszcze jedno słowo, a każę cię wyprowadzić. Czcigodna komisjo, w ciągu ostatnich trzech dni słyszeliście, jak świadek przyznała, iż w dzieciństwie często buntowała się przeciw swemu ojcu i suwerenowi Ambrose’owi IV, że podała swej ciotce, księżnej Agnes, czar, który stał się przyczyną jej śmierci, że brała udział w zakrojonym na szeroką skalę oszustwie, które miało na celu ukrycie prawdy o tej zbrodni, że na spółkę ze zdrajcą Rolandem doprowadziła do tego, że jej ojciec znalazł się w Wetshore w chwili znanej dla jego zaprzysiężonego wroga, króla Baelów, że rozmawiała z Baelem na jego statku i otrzymała od niego pewne obietnice, że, pozwoliwszy jej wysiąść, Bael zabił jej ojca, rzeczonego króla Chivialu Ambrose’a, że pan sekretarz Kromman został zamordowany wkrótce potem, a ona, znając tożsamość jego morderców, nie zameldowała o tym władzom, że pojechała do Żelaznego Dworu i połączyła więzią grupę nie w pełni wyszkolonych szermierzy, czyniąc z nich swych fechtmistrzów bez prawomocnego upoważnienia, że pod jej kierownictwem ci zabójcy już następnego dnia stali się sprawcami śmierci piętnastu niewinnych ludzi na Placu Jaworowym, że spiskowała ze zdrajcą Rolandem, świadomie przyjmując od niego pochodzące z defraudacji pieniądze, że podporządkowała sobie ludzi służących koronie, tworząc prywatną armię, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, iż jest to akt zdrady, że złamała prawomocny rozkaz Rady Regencyjnej, opuszczając miejsce, w którym zamknięto ją dla jej własnego bezpieczeństwa, i bez upoważnienia zbliżyła się do Jego Królewskiej Mości, a mianowicie jej brata, zmarłego Ambrose’a V, że celowo skróciła życie dziecka, odmawiając mu w chorobie duchowej terapii, że król zmarł wkrótce po tym, jak własną ręką podała mu ostatni posiłek, że następnie uknuła z innymi osobami spisek celem zabójstwa swego brata, lorda Granville’a, że zagarnęła tron Chivialu, mimo że małżeństwo z Radgarem Aledingiem pozbawiało ją praw do sukcesji, że Roland, który przyznał się do popełnienia zdrady, został zamordowany tutaj, w Bastionie, gdzie był jej gościem, że ogłosiła, iż zmarł śmiercią naturalną, i nie wszczęła śledztwa ani pościgu za mordercami, że, bezprawnie sprawując władzę w kraju, dopuściła się rozmaitych nagannych uczynków, w tym również pośpiesznej i nielegalnej egzekucji swego męża, rzeczonego Radgara Aledinga, nim można go było dokładnie wypytać o spisek, który wspólnie uknuli, że na jej polecenie oddział najemników splądrował miasto Pompifarth, powodując śmierć setek ludzi oraz ogromne straty materialne. - Przewodniczący przerwał. Przez chwilę okazywał nawet normalne ludzkie znużenie. Potem zebrał siły i wypuścił ostatnią dawkę jadu. - Przed chwilą wysłuchaliście również jej osobliwego wyjaśnienia tego, w jaki sposób nieznani, źli sprawcy zeszpecili podłogę jej sypialni, podrzucając tam nagie ciało jej kuzyna, księcia Courtneya. Straże, wyprowadzić więźnia. Posiedzenie dobiegło końca.

40

A nie mówiłem.

SIR PIES

Wróciła krętymi schodami do ciasnej, zimnej, jednoosobowej celi. Zbrojni zatrzasnęli za nią drzwi, zasunęli rygiel i z pewnością odmaszerowali. Nigdzie nie było widać Plagi ani Zmory, lecz na krześle palił się ogarek, którego płomień migotał w wietrznej ciemności.

Obok niego ujrzała kałamarz, gęsie pióro i kartę papieru. Wyczerpana królowa osunęła się na pryczę, zwinęła w kłębek i wbiła wzrok w ten cud. Kanclerz dotrzymał słowa! Mogła napisać tekst obrony. Miała tylko jedną stronę i być może godzinę, nim świeca zgaśnie. Rankiem z pewnością zabiorą papier, bez względu na to, czy coś na nim napisze. Zadała sobie pytanie, czy to sam Lambskin, czy też jego pan wykazał się taką złośliwością. Czy miała to być kara za znieważenie ponurego starca, czy też za spowodowanie śmierci Granville’a? Neville mógł jednak wcale nie być w tym duecie panem, a jedynie marionetką. Spędziła w samotności tak wiele czasu, że nie mogła nawet snuć na ten temat spekulacji.

Zamek szczęknął ponownie, a zawiasy zgrzytnęły. Skuliła się, przekonana, że to Plaga i Zmora przyszły wykonać groźbę kanclerza i oddać ją „mężczyznom”. Nie sprecyzowały, czy miało to oznaczać zawodowych oprawców z Bastionu, czy też zwykłych łotrzyków.

Postawiła wszystko na jedną kartę, uznając, że był to blef. Maltretowanie jej nic by im teraz nie dało. Mimo to poczuła ulgę, gdy do celi wszedł tylko jeden zbrojny, który zamknął za sobą drzwi. Nie wyglądał groźnie, więc go zignorowała’ Po trzech dniach procesu nadal właściwie nie rozumiała, jaki był jego cel. Krótka interwencja przewodniczącego Izby Gmin - niech duchy mają go w swej opiece po wieki wieków! - sugerowała, że uzurpator nie podporządkował sobie Parlamentu w zupełności. Niestety, w sprawach o zdradę uprawnienia korony były niemal nieograniczone. Najprawdopodobniej komisja zakończy jutro tę parodię obrad... następnego dnia zatwierdzi raport... po jednym dniu na debatę w obu izbach... zapewne przystąpią do akcji natychmiast potem, nim zagraniczne rządy zdążą złożyć protesty.

- - Pięć dni! - powiedziała Zimie. - Za pięć dni przyjdą po mnie i utną mi głowę!

- - Po moim trupie - oznajmił Pies.

Uderzyła w drugie drzwi z bolesnym impetem, odwróciła się i krzyknęła głośno na widok zjawy. Nie obłęd! Tylko nie to! Nie zwariuje, tak jak jej matka... Wziął ją w ramiona i przerwał krzyk, nim jeszcze zdążył się on na dobre zacząć. Jego głos brzmiał jak głos Psa. Jego pocałunek smakował jak pocałunek Psa. Obejmował ją jak Pies. Pachniał jak Pies. Wydawało się, że pod dziwnie cienkim płaszczem skrywa całą masę rozmaitych pakunków, a do tego zwój sznura, niemniej jednak był to Pies. W końcu odsunęli się od siebie na grubość palca.

- Została z ciebie tylko skóra i kości! - warknął.

- - A ty jesteś bardzo kanciasty. Znowu się pocałowali.

- - Drżysz.

- - To naprawdę ty! Chyba nie jesteś więźniem?

- - Mam nadzieję, że nie. Przyniosłem ci to.

Wyjął spod płaszcza coś, co kiedyś było kwiatem. Był on okrutnie wymiętoszony i pachniał bardziej Psem niż różą. Malinda nie widziała go w ciemności, nie było to jednak konieczne.

- - Och, Psie, Psie, kochany Psie! - zawołała, dławiąc się łzami. - Nikt nigdy nie ofiarował mi wspanialszego daru.

- - Lepiej już chodźmy. Dokończymy to później. Co jest na zewnątrz?

- Tylko taras. Chrząknął.

- - Jak daleko jest stąd do Rzecznej Bramy?

- - Znajdujemy się bezpośrednio nad nią. To znaczy, ten chodnik. Mruknął z zadowoleniem.

- - Nie mogło być lepiej. Spróbujemy.

- - Ale...

Odsunął ją na bok, choć pragnęła opleść się wokół niego niczym bluszcz. Zrobił coś z zamkiem, który szczęknął.

- Złoty klucz? - Jej glos został zagłuszony przez pisk zawiasów. Kiedy wybawca pojawiał się tak niespodziewanie, w gre rzecz jasna musiały wchodzić czary. To nie było złudzenie! To naprawdę Pies! - Mają tu białe siostry! Wrogowie mogli wykryć to użycie duchowej mocy.

- - Żadnej nie widziałem. - Pies wyszedł na zewnątrz i przyjrzał się żelaznym kratom na górze. W tej samej chwili księżyc skrył się za podświetloną srebrzystym blaskiem chmurą i na Psa padało tylko światło gwiazd. Wiatr targał jego płaszczem, a włosy lśniły mleczną bielą. - Bałem sie... że będę musiał parę z nich zabić. Dokąd prowadzą te drugie drzwi?

- - Nie wiem. - Trzymała się bardzo blisko Psa, nie mogąc przestać go dotykać. - Na dole jest Rzeczna Brama.

Jeśli ktoś wykrył czar, którego przed chwilą użył, Straż Domowa mogła już wyruszyć z koszar. Okna wieży wychodziły na taras.

Pies zrzucił pełen wybrzuszeń płaszcz, zdjął dwa zwoje liny, które miał przewieszone przez ramię, i cisnął je na ziemię. Podskoczył, złapał za kratę, podciągnął się i zahaczył butami o pręty. Uczepił się ich niczym nietoperz, wisząc z twarzą zwróconą do góry. Miecz zwisał w dół niczym sopel. Po chwili Pies stęknął i zeskoczył na ziemię. - Czy któreś z tych krat są obluzowane? Przerdzewiałe? Potrzebuję przesunąć dwie, góra trzy.

Szok pozbawił ją jasności myślenia. Mogła powtarzać w duchu jedynie:

PiesPiesPies... obluzowane, przerdzewiałe?

- Tutaj - powiedziała i poprowadziła jego dłoń - jego wielką, twardą, dobrze znaną dłoń - do końca kraty, w miejsce, gdzie z drugiej wieży ściekała woda i mech nadkruszył zaprawę murarską. - Spróbuj tutaj. Przyniosę krzesło. Księżyc wyjrzał ostrożnie zza chmury i gdy pobiegła do celi, a potem wróciła z krzesłem, rzucała cień. Pies wszedł na krzesło, przyjrzał się kracie i dotknął jej.

- - Odsuń się! - zawołał i podciągnął się po raz drugi. Księżyc zniknął, jakby nie aprobował jego poczynań. Widać było jedynie ciemną postać Psa na tle lśniących obłoków.

Stęknął z wysiłku. Malinda zrozumiała, że stara się rozchylić kraty, ciągnąc dłońmi, a pchając stopami. Po chwili zeskoczył i zatarł dłonie, mamrocząc coś gniewnie pod nosem. - - Nie dasz rady! - zawołała. - Musimy uciekać tą samą drogą, którą przyszedłeś.

Chodźmy, kochanie! Śpieszmy się, nie możemy marnować więcej czasu. - - Też byłbym za tym, gdybym myślał, że będziesz mogła zrobić użytek z tej peleryny. Potrzymaj to. - Zdjął pendent przez głowę i podał jej skryty w pochwie Miecz. - Muszę go mieć pod ręką. - Spróbował w innym miejscu. - Chyba po coś dano mi te mięśnie... ach!

Metal zgrzytnął o kamień.

Oplotła się ramionami, drżąc z zimna. Żałowała, że nie wzięła koca, bała się jednak wrócić po niego, w obawie że Pies zniknie bez śladu, gdy tylko spuści go z oczu. Poza tym pilnowała Miecza. Gdzieś w oddali jacyś mężczyźni rozmawiali głośno. Nie krzyczeli ani nie podnosili alarmu. To zapewne tylko zmiana warty. Zazgrzytała kolejna krata. Ucieczka, ucieczka, ucieczka... trwało to może z pół godziny, lecz wydawało się, że minęły lata. Na koniec Pies wyprostował się, by zaczerpnąć tchu, wytarł krwawiącą dłoń o płaszcz, a drugim ramieniem przycisnął do siebie Malindę. Udało mu się wyrwać całkowicie dwa pręty, ale nie sąsiednie. Kilka innych obluzował na jednym końcu i wygiął w dół, lecz nie zdołał jeszcze zrobić otworu wystarczająco wielkiego, by umożliwił im ucieczkę.

- - Potrzeba mi więcej światła - mruknął i raz jeszcze ją pocałował, - Głodzili

cię -

wymamrotał, gdy odsunęli się od siebie.

- - Właściwie to nie. Jak się tu dostałeś?

- - Wszedłem przez bramę. Śledziłem ich, kiedy odprowadzali cię do celi.

Rozumiesz,

nie byliśmy pewni, gdzie cię przetrzymują.

- - To czary!

- - Tylko peleryna jest czarodziejska. To sekret Czarnej Izby, ale Kolegium

udało sieją

skopiować... Lothaire ukradł jedną dla nas... Niestety, nie zapewnia prawdziwej

niewidzialności, a tylko nieistotność. Wiedziałaś, że jestem w celi, ale nie

zwracałaś na mnie

uwagi.

- - Byłam pewna, że widzę zbrojnego.

- - Tak to właśnie działa. - Uścisnął ją mocniej. - Ubrałbym cię w nią i wysłał przez drzwi, ale w przypadku inteligentnych ludzi czar nie skutkuje. Ach! Nagle zrobiło się jaśniej, gdyż księżyc wypłynął odważnie na szerokie, czarne morze dzielące od siebie wyspy chmur. Pies uklęknął i wsadził rękę pod płaszcz. - Mam tu jeszcze więcej sztuczek... jesteś pewna, że znajdujemy się nad Rzeczną Bramą?

Skinęła głową.

- - Tak - potwierdziła.

- - Zaraz wyślę sygnał... mamy w pobliżu łódź, ale Straż Domowa może dotrzeć na miejsce przed nią. Opuszczę cię na pomost na linie. Rób, co ci każę, bez dyskusji. Gotowa?

- - Tak. Och, kocham cię!

Pocałowała go, lecz nie dał jej dokończyć.

-1 ja ciebie też.

Wszedł na krzesło i przełożył ręce przez kraty. Z pewnością rzucił coś na brzeg, gdyż po chwili wieże oświetlił jaskrawy błysk. Pod niebo wzbiła się kula białego ognia, która oświetliła cały Bastion, nim przygasła i zniknęła.

Pies wyjął z jej rąk Miecz, wyciągnął go z pochwy i powtórzył:

- Odsuń się!

Potem uderzył klingą o jeden z wygiętych przez siebie prętów. Brzdęk! Brzdęk! Rąbał żelazo tak, jak drwal rąbie drzewo, traktując swój wspaniały oręż niczym siekierę. Brzdęk!

Brzdęk! Brzdęk! Po trzecim uderzeniu usłyszała cichszy brzęk, gdy ułamany pręt runął na kamienie. Hałas z pewnością było słychać w całym Grandonie. Rozległy się glosy, w oknach zapłonęły świece, słychać było biegających ludzi. Potem uderzono w bęben, który wzywał straże. Brzdęk! Brzdęk! Bęc. Spadł kolejny pręt. - Chodź!

Zdyszany Pies upuścił Miecz i złapał obiema rękami Malindę. Omal nie wyrzucił jej przez wyrąbany przez siebie otwór. Wysoko nad nimi rozległy się głosy, świadczące, że ich zauważono. Poczuła, jej suknia rozdarła się o sterczący pręt, znalazła uchwyt i zgięła ciało wpół, by się podciągnąć. Potem Pies złapał ją za nogi i wypchnął na zewnątrz. Wdrapała się na kraty i przetoczyła na płaski szczyt zewnętrznego muru, który miał cztery albo pięć stóp grubości. Odwróciła się, by pomóc Psu, i w twarz trafił ją zwój liny. Za nim podążył schowany w pochwie Miecz, a później sam Pies, który nie potrzebował pomocy.

Zewsząd

dobiegały ich głosy i słychać też było bicie w bęben. Nagle usłyszała ostre

brzęk! kuszy, nie

wiedziała jednak, gdzie trafił belt.

- Płyną! - zawołał Pies. - O, tam! Widzisz?

Żagiel lśnił w blasku księżyca. Przechylona na wietrze łódź mknęła w stronę pomostu.

Malinda nigdy w życiu nie widziała nic piękniejszego. Znowu brzęk! i tym razem również pukU gdy bełt odbił się od kamienia, stanowczo zbyt blisko. - - Strzelają do nas!

- - Niech sobie strzelają! - uspokoił ją Pies. Owinął Malindę liną wokół talii i pod ramionami, a następnie zawiązał węzeł. - Przy takim świetle będą mieli szczęście, jeśli trafią w wieżę. Gotowe. Schodź!

Ufając mu, zaczęła złazić po murze. Sznur wpijał się w żebra. Trudno jej było unikać obijania się o szorstki mur. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak bardzo jest osłabiona.

Nieoczekiwanie poczuła pod nogami powietrze i zamachała nimi, uderzając goleniami o zwieńczenie łuku Rzecznej Bramy. Potem zawirowała w powietrzu, obijając się barkiem o wysadzane żelaznymi ćwiekami drewno. Pies opuścił ją na dół i runęła na ziemię u podnóża bramy. Lina straciła napięcie. Malinda uwolniła się od niej i podskoczyła. Pomost do cumowania łodzi był kamienną półką biegnącą wzdłuż podstawy muru. Na obu końcach zamykały go wieże i można było doń dotrzeć jedynie przez Rzeczną Bramę albo od strony rzeki. Akurat był przypływ i fale zalewały kamienie pomostu cuchnącą pianą.

Czas wstrzymał bieg. Łódź zbliżała się, lecz okrutnie powoli. Gdy Malinda patrzyła na nią z góry, wydawało się jej, że jest znacznie bliżej. Widziała już jednak twarze i błyszczącą w świetle księżyca stal.

Sylwetka fechtmistrza rysowała się na tle chmur. Pies zszedł już z muru i zaczął się zsuwać po linie. Kusze zagrały swą śmiercionośną pieśń: brzęk! brzęk!, a bełty odbijały się od kamieni: puk! puk!

Na szczęście, ponowne naładowanie kuszy wymagało czasu. Kusznicy siedzieli w wieżach i zapewne strzelali do Psa. Wielka Rzeczna Brama nadal była zamknięta, ale mniejsza brama, położona obok niej, otworzyła się i przeszedł przez nią, pochylając się, strażnik domowy. Jego pika lśniła w blasku księżyca. Malinda zerwała się do ucieczki, lecz jej nogi nagle stały się słabe jak trzciny. Od kamieni u jej stóp odbił się bełt.

Dotarła do końca pomostu, pod swoją celę. Nie miała gdzie uciekać. Odwróciła się, osaczona. Strażników było już kilkunastu, stojący najbliżej znajdowali się tuż obok. Jeden z nich złapał Malindę za ramię. Uniosła dłoń, chcąc przeorać pazurami twarz mężczyzny, lecz chwycił ją również za nadgarstek i wykręcił rękę za plecami. - Bierzemy sukę z powrotem do budy!

Pchnęli ją naprzód tak brutalnie, że omal się nie przewróciła. Wydawało się to dobrym pomysłem, potknęła się więc celowo, a następnie padła na kolana. Nie przestawała krzyczeć.

Próbowała też ich kopać, lecz bez powodzenia.

- Bądź grzeczna, suko! - zawołał jeden z nich. Przybyła już reszta oddziału, która wchodziła w paradę tym, którzy ją schwytali. Dwaj trzymający Malindę mężczyźni postawili ją na nogi i pobiegli z nią ku bramie. Krzyczała, wrzeszczała i daremnie usiłowała się wyrywać, nic to jednak nie dało. Mimo wszelkich starań była za słaba, żeby choć ich spowolnić.

Łódź dotarła w miejsce, gdzie wiatr odbijał się od ścian Bastionu. Żagiel zwisł bezwładnie, a potem pokryły go drobne zmarszczki. Rozległy się przekleństwa. Stateczek zakołysał się, chwilowo bezradny, po czym znowu ruszył naprzód, jednak zbyt wolno, by ludzie na pokładzie mogli uratować Malindę. Gdy strażnicy przeprowadzają przez bramę, będzie zgubiona. Była za słaba, a przeciwników zbyt wielu. Potknęła się o zwoje niepotrzebnej już liny.

Podniosła wzrok. Pies zatrzymał się w połowie drogi i zdołał w jakiś sposób się odwrócić, tak że spoglądał z góry na nią i na strażników domowych. Wspierał się stopami o mur, a sznur miał przewieszony przez ramię. Sterczał z muru niczym jakiś dziwaczny maszkaron. Gdy dwaj trzymający Malindę mężczyźni mieli zamiar przepchnąć ją przez bramę, zawył ze wszystkich sił i puścił sznur. Zrobił to celowo. Runął na nich z góry. Kilku mężczyzn zwaliło się na ziemię, w tym również jeden z tych, którzy ją trzymali. Przewróciła się razem z nimi w plątaninie ciał, kończyn i pik. Paru stoczyło się do rzeki. Wszędzie pełno było krzyków i zamieszania. Gdy łódź zbliżyła się do brzegu, kilkunastu uzbrojonych mężczyzn skoczyło na pomost. Niektórzy przewrócili się na kamienie, dwóch wpadło do wody, lecz pozostali wylądowali na nogach. Zaczęła się walka, która jednak trwała krótko, gdyż strażnicy domowi nie mogli się równać z fechtmistrzami, a do tego przybysze mieli przewagę liczebną.

Malindy to nie interesowało. Pochyliła się nad Psem. Z jego piersi tryskała fontanna krwi, czama w blasku księżyca Oczy miał szeroko wybałuszone i zupełnie białe. - Przybyli! - mówiła. - Uratowałeś mnie... Psie? Psie? Próbował coś powiedzieć, lecz z jego gardła wydobył się tylko ochrypły charkot. - Co mówisz?

Brzmiało to jak „A nie mówiłem...”, ale z ust znowu trysnęła mu krew i nie zdążył dokończyć zdania. Zapewne miało to być: „A nie mówiłem, że za ciebie zginę”. - - Śpiesz się, pani - krzyknął Audley. - Dębie, Furio, wciągajcie go na pokład...

- - Nie! - krzyknęła Malinda. - Nie! Nie pozwolę na to. 41 przywołanym w żadnym wypadku nie wolno ufać, z pewnością bowiem spróbują nagiąć prorokujących do swoich celów. jako ie pozostają wierni pożądaniom, które żywili w chwili rozdzielenia, nie znają jednak łagodniejszych uczuć znanych żywym, jah litości, miłości czy nadziei.

ALBERINO VERIANO, PRZYWOŁYWANIE ZMARŁYCH

Sądząc po zapachu, łódź z reguły służyła do czegoś, co miało związek z rybami. Uwięziona po zawietrznej stronie murów Bastionu i wypchana aż po okreżnice żywymi i umarłymi, zareagowała z oporami na poruszenie steru i przechyliła się niebezpiecznie, ocierając burtą o wieże. Trafiło w nią jeszcze kilka bełtów, nim wypłynęła bezpiecznie na otwarte wody.

Drżąca Malinda przykucnęła na pokładzie, trzymając w ramionach ciało Psa. Zalała ją jego stygnąca krew. Nie płakała, jeszcze nie. Być może nigdy się nie rozpłacze. To nie mogła być prawda. Nie mógł zginąć. To byłajakas straszliwa iluzja, kolejna tortura wymyślona przez Horatio Lambskina.

- Musimy szybko dotrzeć do domu żywiołów - odezwała się. - Pies potrzebuje uzdrowienia.

- On nie żyje, pani - rzekł Audley, który przykucnął obok niej. -To niemożliwe!

- Nadział się na piki, Wasza Miłość! To stało się szybko. Nie żyje.

- Nie!

Podniósł z westchnieniem wzrok, spoglądając na otaczające go twarze.

- Jakie są straty, oprócz Psa?

Odpowiedziały mu dobiegające z ciemności męskie głosy.

- - Bykowiec.

- - Reynard.

- - Zwycięzca nie wrócił. Czy umiał pływać?

- - Lothaire oberwał bełtem w brzuch. Trzeba go będzie szybko uzdrowić.

- - Brock? - zapytał Audley. - Masz te zaczarowane bandaże?

- - Nic mi nie będzie - usłyszeli drżący szept.

- - Mercadier i Alandale też potrzebują uzdrawiania.

- - Piers ma wstrząs mózgu, nie wiem czy poważny.

- - Żongler złamał nadgarstek.

- - To tylko zwichnięcie. Nic poważnego.

- - I dwunastu strażników domowych! - dodali następni.

- - Ja naliczyłem tylko ośmiu.

- Tak czy inaczej, skurwysynów było za mało! Pozostali wyrazili chórem zgodę. Słowa powoli układały się w jej umyśle w sensowną całość. Tak wielu ludzi zginęło bądź zostało rannych wyłącznie po to, by ją uratować. Życie straciło też wielu wrogów, którzy tylko wykonywali rozkazy. Poruszyła ciałem, chcąc się uwolnić od ciężaru martwego Psa. Wyciągnęły się do niej pomocne dłonie. Posadzili ją na ławce, owinęli w dwa koce i podali butelkę mocnego wina. Łódź kołysała się na ciemnych falach. Księżyc zniknął za chmurami, ale wyglądało na to, że sternik wie, dokąd płynie. - - Dziękuję warn. - Trudno jej było mówić, nie dzwoniąc zębami. - Jestem warn wszystkim bardzo wdzięczna. Boleję nad waszymi stratami. Może uda sieje zmniejszyć, jeśli natychmiast dostarczymy rannych do oktogramu.

- - Wszyscy wiedzieli, że to ryzykowne - stwierdził Audley. - Zgodzili się z własnej woli, nieprzymuszeni przez więź.

- Jak to zrobiliście? Wiem, że Pies miał zaczarowaną pelerynę. Dlaczego najniebezpieczniejsze zadanie zlecili Psu? Wszyscy skupili się wokół niej - kilkanaście anonimowych kształtów w mroku. Niektóre z imion, które słyszała, należały do mężczyzn znacznie starszych od Audleya, wyglądało jednak, że to on jest nadal komendantem.

- Wiedzieliśmy, że bez duchowego wsparcia nie mamy szans - zaczął. - Lothaire... pamiętasz Mistrza Rytuałów? On wrócił do Kolegium. Pomógł nam, on i sir Żongler. Być może go nie znasz... to starszy rycerz, czarodziej wysokiej rangi... - Znam go.

Nadęty, siwobrody staruszek. Zostawiła go klęczącego w błocie.

- - Wyszukali dla nas najróżniejsze sprytne urządzenia. To głównie sztuczki

inkwizytorów, jak to światło i peleryna. Problem z tymi pelerynami polega na

tym, że są

pierońsko trudne w użyciu. Większość ludzi nie potrafi się tego nauczyć. Psu

udało się już za

pierwszą próbą.

- - Dlaczego?

Dlaczego przypadek musi być taki okrutny? Dlaczego akurat Pies? Dlaczego nie mogła myśleć? Jej umysł zamienił się w wiadro pomyj. - - Potrzebny jest do tego szczególny rodzaj odwagi, Wasza Miłość - wyjaśnił Żongler. - Peleryny wymagają całkowitej koncentracji. Nawet najdrobniejszy przejaw strachu u noszącego paraliżuje ich działanie. Wydawało się, że sir Pies nie bał się niczego. Na próbę wszedł do Bastionu w biały dzień główną bramą, a potem wyszedł z powrotem.

Strażnicy

nawet nie mrugnęli.

- - To wiele tłumaczy - wyszeptał ktoś.

Malinda nigdy nie zapomni tego, jak siedział na kowadle, spokojnie czekając, aż przeszyje mu serce Mieczem. Nawet ich pierwszy pocałunek wymagał odwagi, po tym, co spotkało Orła.

- Opowiedzcie mi o sytuacji w Chivialu. Nie wiem zupełnie nic o tym, co

wydarzyło

się od chwili, gdy zamknięto mnie w tej celi. To znaczy, wiem, że Neville

zagarnął tron, ale

na tym koniec.

- Zimo?

- To Smaile go na nim osadził - zaczął Zima. - Lord Smaile, były Lambskin, który

był

twoim wielkim inkwizytorem. Courtney nagle zginął, Smaile uwięził cię pod

zarzutem

zamordowania go i jedynym kandydatem na króla został Neville. Lambskin osadził

go na

tronie, a Neville w nagrodę zrobił go hrabią i kanclerzem. Teraz Lambskin rządzi

całym

krajem.

-1 czy radzi sobie dobrze?

- Nie! - odpowiedział jej chóralny krzyk.

- Jest bardzo wiele niepokojów, Wasza Miłość - odpowiedział Audley. - Tłumią je brutalnie: rozlew krwi, tortury, pokazowe procesy, egzekucje. Mnóstwo parów wylądowało w Bastionie, a inni uciekli za morze. Oczywiście, jesteś prawowitą królową i dopóki mieli cię w ręku, nikt nie mógł wiele zrobić, ale cały czas polują na fechtmistrzów: Wąż, Wielki Mistrz, Szczęsny... Wygląda na to, że połowa Parlamentu się ukrywa. Przypomniała sobie, z jaką łatwością Lambskin-Smaile zastraszył członków komisji podczas jej procesu.

- Czy Eurania uznała Neville’a?

Łódź dotarła już do zatoki, w której kotwiczyły oceaniczne statki. Sternik zmienił kurs, żeglując przez las kołyszących się masztów. Pokład zalały bryzgi, a światła zamigotały.

- Niektóre kraje tak. Na przykład Isilond. Inne nadal się zastanawiają.

Baelmark...

Położyli kres wojnie baelijskiej, ale to była głównie zasługa nowego króla Baelmarku. Teraz, gdy już jesteś wolna, spodziewamy się, że ludzie zaczną się opowiadać po twojej stronie.

Wojna domowa? Musiało istnieć jakieś lepsze wyjście. Pomyślała, że wie jakie. Czy jednak zdoła kogokolwiek przekonać do podjęcia takiej próby? - - Dokąd płyniemy?

- - Na statek. Thergiański. Konik Morski. Masz przyjaciela. Nawet z pokładu niskiej łodzi rybackiej Konik Morski nie wyglądał zbyt imponująco.

- W Thergy nazywają coś takiego staten jacht, Wasza Miłość - wyjaśnił Zima. - To coś w rodzaju łodzi pocztowej. Używają ich także ważni ludzie, którym się śpieszy.

Łódź miała jeden maszt i zanurzenie tak głębokie, że można się było wdrapać na

pokład bez potrzeby korzystania z uciążliwych drabinek sznurowych. Jakiś

marynarz opuścił

im schodki i Audley wniósł na pokład Malindę odzianą w królewskie szaty, złożone

z dwóch

obrzydliwie śmierdzących koców.

Pokłonił się jej jakiś mężczyzna.

- Witaj na pokładzie Konika Morskiego, Wasza Królewska Mość. Czynisz nam prawdziwy zaszczyt.

- - Zapewniam cię, że nieporównanie bardziej cieszę się z tego, że tu jestem, niż ty z tego, że mnie widzisz.

- - Sir Audleyu? Mam nadzieję, że was nie śledzono? - - Nikogo nie zauważyliśmy - odparł ostrożnie Audley. - To jest sir Szerszeń, Wasza Miłość.

- - Jeśli to tylko możliwe, wolałabym odpłynąć natychmiast - oznajmiła Malinda. Za jej plecami fechtmistrze wnosili na pokład ciała. Załoga - grupa niewyraźnych w mroku kształtów - czekała cierpliwie, aż zapadnie decyzja. - - Wasza Królewska Mość z pewnością rozumie - zaczął sir Szerszeń - że żegluga po krętej rzece, jaką jest Grań, podczas bliskiej siłą huraganowi wichury i bez miejscowego pilota byłaby niesłychanie ryzykownym przedsięwzięciem. Na naszej łodzi nie ma świateł, a ty nie zostawiłaś żadnych śladów. Tutaj, na tłocznym kotwicowisku, nikt cię nie zdoła znaleźć.

- - Nieprawda - sprzeciwiła się, poirytowana. Czy miał ją za jakąś głupią babę, której strach odebrał rozum? - Czarna Izba posiada zaklęcie zwane węszycielem. Przez ostatnie sześć miesięcy spałam na tym samym słomianym materacu i z pewnością zostawiłam na nim odcisk wystarczająco silny, by duchy mogły mnie wytropić.

- - Wybacz, pani. Nie wiedziałem... - Powiedział coś w jakimś obcym języku,

zapewne po thergiańsku i jeden z marynarzy udzielił mu długiej odpowiedzi. -

Kapitan Klerk

mówi, że możemy pożeglować z odpływem, rozwijając tylko tyle żagli, żeby móc

sterować,

ale w ten sposób ryzykujemy wpadnięcie na mieliznę, a jeśli do tego dojdzie,

zdybią nas już o

wschodzie słońca.

I wtedy zginą kolejni ludzie.

- - Komendancie? - zapytała, zdesperowana, nie mogąc podjąć decyzji. - - Jestem przekonany, że uzurpator nie cofnie się przed niczym, by schwytać Jej Miłość - stwierdził Audley. - Musimy też wkrótce dostarczyć naszych rannych do domu żywiołów, a nigdzie w okolicy nie moglibyśmy uczynić tego bezpiecznie. Podnoś kotwicę, jeśli łaska, sir Szerszeniu.

Mężczyzna westchnął i ponownie przemówił do kapitana. - - Nadal jesteś komendantem, sir Audleyu? - zapytała Malinda. - To dla ciebie wielki zaszczyt.

- - W rzeczy samej wielki, pani, ale są wierni twojej sprawie, nie mnie. Zostało nas żałośnie niewielu. Jesteśmy ostatnimi fechtmistrzami. Nadaliśmy sobie nazwę Ludzi Królowej.

- - Tędy, jeśli łaska, Wasza Królewska Mość... - Szerszeń poprowadził ją w stronę rufy - tylko kilka kroków. - Zapukał do drzwi. Po chwili otworzyły się i Szerszeń odsunął się, by wpuścić ją do środka.

Zagłębiła się w mrok. Szerszeń i Audley podążali tuż za nią. Gdy drzwi się zamknęły, ktoś zdjął zasłonę z Jampy, a potem z drugiej i trzeciej. Malinda zacisnęła powieki, oślepiona złocistym blaskiem. Kajuta nie była większa od jej celi w Bastionie, z pewnością jednak zajmowała tylną trzecią część statku. Po nocy spędzonej na dworze Malindę oszołomiły panujące wewnątrz ciepło i jasność. Pełno tu było miękkich dywanów, lśniących mosiężnych klamek, pięknych obrazów wiszących na ścianach oraz mebli na wysoki połysk, obitych jaskrawą skórą. Ławy mogły służyć jako koje. Kryły się w nich też kufry i kredensy. Ważni ludzie byli rzecz jasna bogaci i miała przed sobą prawdziwy luksus, szczególnie imponujący po połowie roku spędzonej w gołych, kamiennych murach. Nie ulegało wątpliwości, że Konik Morski służy jedynie do tego, by przewozić tę kajutę i jej lokatorów tam, dokąd zapragną się udać. A teraz w to urządzone z przepychem miejsce trafiła obalona, owinięta w zakrwawione łachmany i cuchnące koce królowa o pozlepianych włosach, przypominających szczurze ogony, i oddechu cuchnącym winem.

Kobietą, która przed nią dygnęła, była kanclerz Płonąca Gwiazda, odziana w szafirowe szaty. Wyprostowała się z wściekłością w oczach, podbiegła do Malindy i uściskała ją w bardzo nieformalny sposób.

- Jak śmieli! Usiądź, Wasza Miłość. Jak śmieli tak cię traktować? Tak się cieszę, że znowu widzę cię wolną. Czy jesteś ranna?

Malinda potrząsnęła głową. Usiadła oszołomiona na ławie i zawinęła się w koce.

Na

zewnątrz słychać było pokrzykujących w obcym języku ludzi, bębniące o sufit

kroki,

pobrzękiwanie kotwicznego łańcucha.

- - A czyja to krew?

- - Sir Psa - wyjaśnił Audley. - Straciliśmy też Reynarda, Bykowca i zapewne Zwycięzcę. Lothaire jest poważnie ranny. Paru innych odniosło lekkie obrażenia, lecz poza tym wszyscy wróciliśmy żywi. Wygrałem zakład, Wasza Ekscelencjo. - - Myślisz, że martwię się przegraną? - warknęła starsza pani. - Nie wierzyłam, że uda im się uwolnić Waszą Królewską Mość. Wina, Wasza Miłość? Coś do jedzenia? Malinda zadrżała.

- Tylko nie wino.

Miała nadzieję, że zadbali o Psa.

- - Usunąć tę krew? Dać ci nowe ubranie? Mamy jakieś stroje, na pewno lepsze niż to.

- - Jeszcze nie. Niedługo.

-1 co wtedy? Sir Szerszeń ma na swej łodzi wszelkie cuda, jakich możesz zapragnąć.

- - Na statku! - poprawił ją ostrym tonem Szerszeń. Miał około trzydziestki, a

na jego

twarzy zaczynały zaznaczać się bruzdy. Był niski, starannie ubrany i wyglądał

jak typowy

fechtmistrz, nie nosił jednak miecza. Jego strój z pewnością był wart pokaźną

sumkę, a do

tego Malinda nigdy by nie przypuszczała, że ktoś niższy rangą od diuka mógł być

właścicielem podobnego statku. Sam szmaragd, który miał u szyi, wystarczyłby,

żeby nabyć

karetę i cztery konie.

- - Niech będzie na statku.

- - Gdybyś mógł znaleźć trochę gorącej zupy, to z pewnością uwierzę w cuda - zapewniła Malinda.

- - To łatwe. - Dmuchnął w rurę głosową i zaczekał na odpowiedź. - Dzban gorącej zupy, ale migiem - powiedział i zawiesił tubę z powrotem na haku. - - Wasza Królewska Mość - zaczęła Płonąca Gwiazda. - Czy mogę mieć ten zaszczyt przedstawić ci sir Szerszenia? To on jest właścicielem tego pływającego pałacu. Zapewnia, że jest lojalnym sługą Waszej Miłości, i nie dostrzegam w nim fałszu. - Jestem twoją dłużniczką, sir Szerszeniu. Pokłonił się nisko. - Nie, Wasza Królewska Mość, to ja jestem ci winien bardzo wiele i uczynię, co będę mógł, by naprawić ci wyrządzone krzywdy.

Przesunął szybko nogę w bok, by utrzymać równowagę, gdyż statek przechylił się nagle.

- Usiądźcie proszę, wszyscy - powiedziała Malinda. - Sir Szerszeniu, czy jesteś fechtmistrzem?

Dlaczego fechtmistrz miałby mieć kłopoty z równowagą? Wszyscy troje spoczęli na ławie naprzeciwko niej.

- - Byłem nim, Wasza Miłość. Gdyby nie rozwiązano Zakonu, nadal byłbym szanowanym kawalerem. - Zerknął na Audleya. - Mam zaszczyt być jednym z Ludzi Królowej.

- - Jestem wdzięczna warn wszystkim. Dokąd mnie wieziecie? - - Do Drachveldu, za pozwoleniem. Królowa regentka Martha obiecuje Waszej Miłości azyl ze wszystkimi królewskimi honorami. Możesz być królową na wygnaniu, podczas gdy twoi zwolennicy będą się przygotowywali do wydarcia korony uzurpatorowi.

Znowu pojawiła się straszliwa perspektywa wojny domowej. Nie, nie popłynie do Thergy. Odpowiedź kryła się w Żelaznym Dworze. Czy jednak zdoła ich przekonać, że plan, który ułożyła w ciągu długich, mrocznych miesięcy, może się powieść? Czy nie zabraknie jej odwagi, by to zrobić, skoro nie było już z nią Psa? I kim był ten tajemniczy dawny fechtmistrz, który pysznił się takimi bogactwami? - Kto był twoim podopiecznym, sir Szerszeniu?

- Radgar Ceding, Wasza Miłość. Wszyscy czekali na reakcję Malindy. - - Sir Piers mówił mi kiedyś, że mój ojciec nie tylko pozwolił, by następca baelijskiego tronu wymknął mu się z rąk, lecz jeszcze na dodatek przydzielił mu fechtmistrza.

Jestem pewna, że to obawa przed ośmieszeniem sprawiła, iż utrzymywał całą tę sprawę w tak głębokiej tajemnicy. - Nawet monarchowie-mężczyźni popełniali czasem błędy. Popatrzyła na swych przyjaciół, zwłaszcza na Płonącą Gwiazdę, która zapewniła, że nie znalazła w tym człowieku fałszu, i nadal nie sprawiała wrażenia zaniepokojonej. - Wiesz, że to mój podpis pozbawił życia twego podopiecznego, sir Szerszeniu? - - Niezupełnie, Wasza Królewska Mość. Zostałem zwolniony z więzi przed wielu laty, w bardzo szczególnych okolicznościach. Pozostaliśmy jednak z Radgarem bliskimi przyjaciółmi. Aż do ubiegłego roku.

Statek przechylił się i Szerszeń zmienił nagle pozycję. Malinda zauważyła, że z jego lewą ręką coś jest nie w porządku. W ogóle jej nie używał, co z pewnością wyjaśniało jego niezbyt zgrabne ruchy.

- - Pani, przed dwoma laty, gdy byłem konsulem generalnym Baelmarku w Drachveldzie, lord Roland zgłosił się do mnie z propozycją położenia kresu wojnie poprzez małżeństwo między tobą a królem Radgarem. Zawiozłem tę propozycję do Baelmarku i namówiłem Radgara do jej przyjęcia. Tak mi się przynajmniej zdawało. Wiesz, co uczynił, gdy nadszedł wyznaczony dzień. - Szerszeń westchnął. - Uwierz mi, Wasza Miłość, byłem przerażony! Nie miałem pojęcia, że takie były jego zamiary. Mógłbym niemal przysiąc, że sam o tym nie wiedział. Nawet earlami i thegnami wstrząsnęło podobne wiarołomstwo, a oburzyć Baelów naprawdę nie jest łatwo. Po raz pierwszy podczas długiego panowania Radgara jego pozycję podano w wątpliwość. Jeśli ta myśl sprawi ci przyjemność, możesz uznać, że to ta zdrada przywiodła go do zguby, albowiem podejrzewam, że informacje o jego ataku na Lomouth przekazano wrogom.

- - Ja jestem tego pewna. Ktoś zawiadomił mojego kuzyna i dał mu pieniądze.

Ofiarą

nie miałam być ja, lecz Radgar.

Szerszeń z ponurą miną pokiwał głową, akceptując tę teorię. - - Zawsze wiedziałem, że potrafi być twardym człowiekiem, gdy trzeba - nawet brutalnym, lecz przez wszystkie lata naszej przyjaźni nie zdołałem pojąć, jak głęboką nienawiścią darzył króla Ambrose’a, którego oskarżał o zamordowanie swego ojca. Jestem pewien, że znasz tę historię, nie muszę ci więc jej powtarzać. Ten ohydny uczynek stał się jego obsesją. Niemniej, jedna zdrada nie tłumaczy drugiej. Zerwałem z nim z tego powodu, Wasza Miłość. Zabrałem żonę i dzieci, opuściłem piękny dom w Drachveldzie i udałem się służyć innemu panu. Powiedziałem Radgarowi, żeby... - - A kim jest ten inny pan?

Posępne oblicze Szerszenia rozjaśnił na moment wątły uśmieszek. - To był król Thergy. Często urządzaliśmy sobie zawody pijackie, kończące się w chwili, gdy któryś z nas wpadł pod stół. Na ogół wygrywał on. W zeszłym roku straciłem dwóch królewskich przyjaciół, jednego po drugim. - Ponownie westchnął i wzruszył ramionami. - Jak widzisz, moje poświęcenie nie było tak dramatyczne, jak mogłoby się zdawać. Do tego Radgar nigdy nie dawał łatwo za wygraną. Przysłał mi akt darowizny domu wraz z całą zawartością, papiery tego statku i wszystko. Odesłałem mu je z powrotem. Potem on odesłał je mnie i tak dalej. W chwili jego śmierci znajdowały się w moim ręku, przypadek więc zrządził, że zatrzymałem nieprawnie zdobyte owoce naszej przyjaźni. Gdy usłyszałem o nieszczęściu, które cię spotkało, postanowiłem, że zrobię, co będę mógł, żeby wynagrodzić ci krzywdy, ponieważ znaczną część winy za to wszystko ponoszę ja. Źle oceniłem Radgara.

Malinda siedziała przez chwilę nieruchomo, walcząc ze zmęczeniem, smutkiem i mętlikiem w głowie. Zapewne zaufałaby temu Szerszeniowi, nawet gdyby nie poręczyła za niego Płonąca Gwiazda. Otaczała go aura szczerości i kompetencji, wręcz prostoty, a mimo to ukrywał w głębi duszy niezbadane otchłanie. Ten przyjaciel królów z pewnością nie był byle kim.

- Przyznajesz, że byłeś przyjacielem Radgara, a ja rozkazałam go ściąć.

Były fechtmistrz spojrzał jej prosto w oczy.

- Czy mam szukać zemsty, Wasza Miłość? Sądząc z tego, co słyszałem, powinienem być ci raczej wdzięczny za to, że położyłaś kres jego męczarniom. Gdybym naprawdę pragnął zemsty, to czy nie zostawiłbym cię tam, gdzie byłaś przed godziną? Skinęła głową.

- W takim razie z radością akceptuję cię jako jednego z Ludzi Królowej i jestem ci wdzięczna za to, co dziś uczyniłeś, tak samo jak pozostałym. Nie popłynę jednak do Drachveldu, choć doceniam dobroć królowej regentki i współczuję jej w żałobie. Troje towarzyszy Malindy wymieniło zaniepokojone spojrzenia, być może obawiając się, że uwięzienie nie pozostało bez wpływu na jej władze umysłowe. Wkrótce będą mieli więcej powodów do zmartwień.

- W takim razie, gdzie pragniesz się udać, pani? - zapytał Audley. Jeszcze nie teraz.

Musi się upewnić.

- Najpierw pozwólcie mi porozmawiać z sir Zimą i sir Żonglerem. Przed otworzeniem drzwi należało zasłonić lampy, minęło więc kilka minut, nim w kajucie znowu zrobiło się jasno. Zjawili się już inni i Malinda popijała z kubka zupę z kawałkami mięsa, która parzyła ją w gardło i zdawała się wypełniać gorącem wszystkie żyły.

Sir Szerszeń był zdolnym kucharzem, choć po tym, co dawano jej w więzieniu, wszystko wydawałoby się smaczne. W kajucie panował tłok. Malinda przeniosła się na krzesło, zostawiając miejsca na ławach Płonącej Gwieździe i czterem mężczyznom. Zimie odrosły paznokcie, a jego twarz zdobiła teraz mała, dziwaczna bródka. Najwyraźniej dobrze się czuł jako były fechtmistrz. Gdy zapytała go o Dian, rozpromienił się.

- - Przebywa bezpiecznie na Ness Royal, Wasza Miłość. Wartownia jest nieobsadzona, a na wyspie nie ma nawet seneszala. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Liczy już dni do dziewięćksiężyca!

- - Gratuluję! Jestem pewna, że Dian będzie wspaniałą matką. - To była straszna, okropna wiadomość, która znacznie utrudni jej zadanie. - Sir Żonglerze? Biorąc pod uwagę niewyparzony język, którym wykazałam się podczas naszego pierwszego spotkania, jestem ci podwójnie wdzięczna za to, że tak odważnie przyszedłeś mi dziś z pomocą. - - W pełni wówczas zasłużyłem na naganę, Wasza Miłość. Cieszę się, że miałem możliwość odkupić swój błąd.

Broda Żonglera wydawała się bardziej siwa niż podczas ich poprzedniego spotkania, a lewą rękę miał na temblaku, lecz mimo to zachowywał się równie pompatycznie jak zawsze.

- - Przypominasz sobie, o czym wtedy rozmawialiśmy? - - O problemie, który poruszyłaś w swym liście? - zapytał ostrożnie. - Tak, oczywiście.

- - Sześć spędzonych w Bastionie miesięcy dało mi czas na przemyślenie tego, co wówczas od ciebie usłyszałam.

Odczekał chwilę, jakby chciał dokładnie przygotować odpowiedź. - Nie doceniłem tego, jak dobrze Wasza Miłość poznała duchowe sztuki. Nigdy już nie popełnię podobnego błędu.

- Jestem tylko amatorką, ale być może to właśnie brak formalnego wykształcenia pozwala mi dostrzec ścieżki, których nigdy dotąd należycie nie zbadano. A w lochu mój umysł mógł wędrować swobodnie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Skinął ostrożnie głową.

- - Oczywiście.

- - Pewien inkwizytor wyjawił mi niegdyś, że Czarna Izba uzyskuje proroctwa, które zwie odczytami, za pomocą czegoś w rodzaju odwróconej nekromancji. Wzywają duchy zmarłych z przyszłości, a nie z przeszłości.

- - To powierzchowne uproszczenie... Wasza Miłość opisała w bardzo prosty sposób niezwykle skomplikowany proces, który rzadko w praktyce sprawdza się tak dobrze jak w teorii. Niewiele autorytetów uznałoby tę procedurę za tak godną zaufania, jak zdaje się sądzić Naczelny Urząd Inkwizycyjny.

- - Chciałam jednak wskazać na fakt, że duchy, w przeciwieństwie do przedmiotów materialnych, mogą być w dwóch miejscach jednocześnie. Umysły mogą wędrować! Zgadzasz się? lyiko nie wdawaj się w dygresje na temat różnicy między duchem a umysłem.

- - Z pewnością możemy się zgodzić, że obydwa mogą swobodnie wędrować po czasie i przestrzeni.

- Czy więc przeniesienie, którego pragnął Pies, jest możliwe? Niestety, duch Psa uległ już rozdzieleniu i powrócił do żywiołów. Żongler sprawiał wrażenie równie zdziwionego jak pozostali.

- - Chodzi ci o to, czy sam umysł, bez fizycznego ciała, może powrócić do ściśle określonej daty i miejsca w przeszłości?

- - Umysł, słowo, myśl. - Malinda oparła się pokusie, by złapać go za złamany nadgarstek i szarpnąć mocno. Statek co chwila zmieniał kurs, płynąc w dół rzeki, lecz nawigacja zapewne sprawiała kapitanowi Klerkowi znacznie mniej trudności niż jej próba wyciągnięcia jednoznacznych odpowiedzi z tego nadętego głąba. - Mów dalej, sir Żonglerze.

- - Wydaje się, że ta hipoteza ma pewne teoretyczne podstawy, nadal jednak jestem przekonany, że w praktyce podobne zaklęcie nie może zadziałać. - - A to dlaczego?

Żongler przez chwilę wpatrywał się w nią bardzo przenikliwie. - - Czy nadal mówimy o tym zabitym chłopaku, Wasza Królewska Mość? Chyba nie zamierzasz sama podjąć takiej próby?

- - Wymień trudności.

- - Jest takie powiedzenie, że zbyt mała wiedza jest niebezpieczna, pani. - - Nie mogłabym raczej wiedzieć mniej niż tyle, ile udało mi się z ciebie dotąd wyciągnąć. Czy jesteś wierny mnie, czy uzurpatorowi? Pyzata twarz Żonglera poczerwieniała gwałtownie.

- - Służę Waszej Królewskiej Mości.

- - W takim razie odpowiedz na moje pytania Czy to, czego pragnął sir Pies, jest możliwe, czy nie?

Audley wyraźnie nic z ich rozmowy nie pojmował. Zima zmarszczył wściekle brwi, śledząc uważnie każde słowo. Płonąca Gwiazda zapewne również za nią nadążała, aczkolwiek wiedza o czarach, jaką zgromadziły białe siostry, miała charakter raczej empiryczny i empatyczny niż teoretyczny. Była matka przełożona cechowała się jednak wybitną inteligencją.

- - Nawet gdyby było, nic by to w praktyce nie dało - zaprotestował Żongler. - Gdyby obiekt eksperymentu cofnął się w czasie, znalazłby się w tej samej sytuacji co uprzednio, postąpiłby w taki sam sposób i nic by się nie zmieniło. Chyba żeby zachował wspomnienia, które przyniósł ze sobą z przyszłości, oczywiście. To jednak niemożliwe, jako że jeszcze nie przeżył tej przyszłości. To logiczne błędne koło, a w tej sytuacji zakazy Veriana nadal obowiązują.

- - Czy znasz zasadę nieoznaczoności Hofrmana? - zapytała. Zaważyła, że Zima poderwał się gwałtownie, i uniosła brwi, by zaprosić go do rozmowy. - A ty ją znasz?

- -,Jednym z żywiołów jest przypadek”, pani?

- - A co to znaczy?

Uniósł palec do ust, lecz cofnął go pośpiesznie. - - Dlatego właśnie żadne zaklęcie nie może zawsze działać bezbłędnie. Naczelny niszczyciel nie za każdym razem trafia w cel. Więź Żelaznego Dworu może zabić. - - Ale w tym przypadku niepewność nam sprzyja. Mam rację, sir Żonglerze? - - Być może... - wymamrotał, nie chcąc niczego przyznawać. - Sugerujesz, że przeniesienie może nie być natychmiastowe. To prawda, że możliwy jest krótki okres przejściowy, kilka sekund albo minut, podczas których obiekt eksperymentu można uważać za istniejący w dwóch czasach jednocześnie. W takim przypadku mógłby on zachować tymczasową pamięć o przyszłości i znać powody, dla których zdecydował się na przeniesienie. Czy prawidłowo zrozumiałem hipotezę Waszej Miłości? - - Te kilka chwil mogłoby wystarczyć.

- - Być może - zgodził się czarodziej - ale, z całym szacunkiem, Wasza Miłość - dodał z kwaśną nutą triumfu - ta sama zasada nieoznaczoności stosuje się też do całego przeniesienia, a także na większą skalę. Nawet gdybyśmy mogli przywołać żywiołaki czasu, by zaniosły nas w przeszłość, nie sposób wycelować ich jak kuszy. Chłopak musiałby odwiedzić ściśle określony moment w swej przeszłości. Gdyby przybył o godzinę za wcześnie lub za późno, nic by z tego nie wyszło. Cofnięcie się o wiele lat, tak jak tego pragnął, może oznaczać błąd o zakresie tygodni. Tak czy inaczej, przypadek zatriumfuje. Przedstawił nam intrygujący problem, który jednak nie ma żadnego praktycznego zastosowania. - - Czy to jedyne zastrzeżenie, jakie ci przychodzi do głowy?

- - To wystarczy, pani.

Zima zrobił się nagle biały jak śnieg. Ujrzał następny krok na tej ścieżce.

- - Masz jakąś sugestię? - zapytała go. Przełknął ślinę.

- - Nekromancja?

Sir Żongler wyprostował się gwałtownie.

- O, nie! - wyszeptała Płonąca Gwiazda. Wszyscy wytrzeszczyli oczy z przerażenia.

- Chwila śmierci - zaczęła Malinda. - Śmierci wielu ludzi, która nastąpiła prawie jednocześnie. Zamiast przywoływać żywiołaki, by wysłały kogoś w przeszłość, można przywołać złożone duchy, dusze zmarłych, by przyciągnęły daną osobę do tej kluczowej chwili. I, tak jest, w tym przypadku możemy liczyć na ich pomoc, gdyż chodzi nam o to, czego i one pragną. Damy im szansę powrotu do życia! Żongler mógł być nadęty, lecz musiał również być bystry, skoro jako zawodowy szermierz zdołał dostać się do Kolegium. Oczy zaszkliły mu się, gdy rozważał tę kwestię.

- - Chodzi ci, oczywiście, o Wetshore... Pomyśl jednak o ryzyku, Wasza Miłość! Przywołanie zmarłych to jedyny znany mi czar, podczas którego czarodzieje stoją na zewnątrz oktogramu. By spełnić twój zamiar, obiekt eksperymentu - podróżnik? - musiałby znaleźć się wewnątrz, razem ze scalonymi na nowo duszami. Ryzyko śmierci lub obłędu...

- - Niebezpieczeństwo to dla mnie nie pierwszyzna. Jakie jeszcze widzisz trudności?

- - Jeden duch zapewne nie wystarczy... jak sama skonkludowałaś, musiałabyś przywołać kilka, ale ci ludzie nie zginęli jednocześnie. Groziłoby ci rozproszenie... Jest jeszcze problem klucza albo przynęty, jak się to pospolicie nazywa. Jakiegoś przedmiotu, który dusza rozpozna i skrystalizuje się wokół niego, czegoś doskonale znanego...

- - Ich miecze? - zawył Zima. - To musiałyby być ich miecze. Ale Żelazny Dwór splądrowano, Wasza Miłość! Wszystkie miecze skradziono. - - Wątpię, by broń zabitych w Wetshore zawieszono na niebie mieczy. Sir Lothaire będzie to wiedział. Zakładając, że zdołamy je znaleźć, czy to może się udać? Nigdy nie kochałam ojca, ale był on silnym i dobrym władcą. Chivial straszliwie ucierpiał po jego śmierci i wszystko wskazuje na to, że ucierpi jeszcze bardziej. Jeżeli - i tego właśnie muszę się dowiedzieć - jeżeli dusze zabitych fechtmistrzów potrafią przywołać mnie w przeszłość... wystarczy mi minuta! Jedna minuta! Jeśli będę mogła wrócić do chwili, w której zeszłam z drakkara i ruszyłam wzdłuż pomostu, i zamiast iść, pobiegnę i ostrzegę krzykiem Gwardię...

Z pewnością, jeśli krzyknę: „Kusza!”, natychmiast osłonią ojca murem ciał i

Radgar straci

okazję do łatwego strzału. Wszystkie nasze problemy mają początek w śmierci

ojca. Jedno

słowo ostrzeżenia...

Wkładała w to zbyt wiele emfazy.

- Jeszcze zupy, Wasza Królewska Mość? - zapytała Płonąca Gwiazda, sięgając po dzban. - To naprawdę fascynujący pomysł. Nieprawdaż, sir Szerszeniu? Zima i Żongler gapili się na siebie intensywnie. Potem starszy mężczyzna ponownie spojrzał na Malindę. Tym razem w jego słowach nie słyszało się protekcjonalnego tonu.

- To przerażający pomysł! Muszę się nad nim zastanowić. Nie sprawiło jej satysfakcji, że miała rację. W końcu rozmyślała nad tym dosyć długo. - Może nam zabraknąć czasu! Lambskin, czy Smaile, czy jak tam się teraz nazywa, z pewnością już mnie szuka. Jeśli jego szpiedzy i magiczne umiejętności pozwolą mu odgadnąć, co planujemy, będzie mógł zablokować nas całkowicie. - Każdy dzień zwłoki był kolejnym dniem, podczas którego Pies pozostawał martwy. - Odpowiedź kryje się w Żelaznym Dworze. Sir Szerszeniu, gdy tylko Konik Morski wypłynie na morze, weź, proszę, kurs w tamtą stronę.

Zapadła cisza, którą zmąciła kanclerz Płonąca Gwiazda.

- Wasza Miłość, dopiero przed chwilą opuściłaś straszliwe więzienie. Kilka dni

zwłoki

pozwoli ci odzyskać siły i...

- Nie!

- Sir Lothaire’a trzeba jak najprędzej dostarczyć do domu żywiołów - wtrącił Audley.

- Mamy zaczarowane bandaże, ale i tak cierpi straszliwy ból Musimy też

zorganizować

pogrzeby.

- Nie!

- - Wasza Królewska Mość - sprzeciwił się Żongler - to, co proponujesz, jest poważną innowacją w sztuce czarodziejskiej. Powinno się poświęcić całe miesiące na opracowanie właściwych przywołań i odesłań, a potem dokonać wielu prób, nim wszystko będzie gotowe.

- - Masz całą noc. Bierz się do roboty.

Wszyscy wymienili zaniepokojone spojrzenia. Następny spróbował sir Szerszeń. - - Brak nam zapasów potrzebnych do takiego rejsu, nawet jeśli nie planujemy powrotu. Ponadto, aczkolwiek Konik Morski jest bardzo zwrotny, będziemy musieli halsować wzdłuż nieznanego brzegu, nie mając map ani pilota. - - Przestańcie szukać usprawiedliwień!

- - Jeśli Lambskin wysłał za tobą duchy, nie możesz od razu ruszyć do Żelaznego Dworu, Wasza Miłość - wskazał Zima. - Dzień albo dwa w Thergy powinien wystarczyć, by zgubiły trop.

Malinda odwróciła się od pełnej trwogi twarzy mężczyzny, czując, że jej determinacja pęka jak przekłuta bańka mydlana.

- Pewnie rzeczywiście jestem zbyt niecierpliwa. W takim razie do Drachveldu,

jeśli

łaska, sir Szerszeniu.

42

Wolałbym żeby jego żona nic miała takiego bzika na punkcie koników morskich.

RADGAR ALEDING

Drachveld, stolicę Thergy, zbudowano na idealnie płaskim gruncie, z precyzją starannie zastawionego stołu. Konik Morski przepłynął ruchliwym kanałem przez sam środek miasta, po czym pokonał jeszcze jakąś milę w głąb lądu, kierując się ku upragnionej nadwodnej rezydencji sir Szerszenia, gdzie przycumował na skraju różanego ogrodu. Dom był mniejszy od królewskiego pałacu, lecz wzgardziłoby nim tylko niewielu diuków.

Wszystko - od lilii wodnych obok przystani aż po złote kopuły zwieńczające dach

-

świadczyło o talencie architekta, który go zaprojektował. Bogactwo i dobry gust współżyły tu ze sobą w idealnej harmonii. Nawet królowa musiała być pod wrażeniem, a zbiegła więźniarka, która spędziła pół roku w lochu, była zachwycona. Gdyby Malindzie kazano znaleźć jakiś defekt, zapewne skrytykowałaby przesadne wykorzystanie motywu koników morskich. Słupy bramy były marmurowymi konikami morskimi przewyższającymi wzrostem człowieka, a niniejsze wizerunki tych ryb pojawiały się na porcelanie, ręcznikach i poduszkach; na mozaikach, freskach i gobelinach; jako klamki i słupki łóżek z baldachimami.

Lady Szerszeń, która przywitała gości na progu, łączyła piękno porcelanowej figurki z błyskiem diamentów. W uszach miała kolczyki w kształcie nefrytowych koników morskich.

Sir Lothaire’a i pozostałych rannych pośpiesznie dostarczono do domu żywiołów, a pozostali fechtmistrze zajęli się smutnym zadaniem gromadzenia drewna na stos pogrzebowy dla zabitych. Płonąca Gwiazda kilkakrotnie próbowała zagonić Malinde do łóżka, ta jednak nie pozwoliła jej na to. Przywitała się z kolejnymi Ludźmi Królowej: Lisem, Jarvisem oraz kilkoma innymi, których znała słabiej. Gdy się dowiedziała, że w mieście przebywa też grupka uchodźców zmuszonych do ucieczki z Chivialu przez uzurpatora, uparła się, że musi ich wezwać. Próbowała pomagać w przygotowaniach do pogrzebu albo przynajmniej asystować sir Żonglerowi we wstępnej pracy nad niezbędnymi zaklęciami. Nim zdążyli ją przekonać, że jej pomoc jest w rzeczywistości tylko zawadą, stosy były gotowe, ranni wrócili uzdrowieni i można było przystąpić do ciałopalenia. Pozwolili jej podpalić stos. Nim wreszcie zgasł, minęło kilka godzin, stała jednak przy nim do końca razem z fechtmistrzami. Wielu z nich płakało, ona jednak nie uroniła ani jednej łzy. Nie uważała śmierci Psa za ostateczną. Była zdecydowana udać się do Żelaznego Dworu i odwrócić bieg wydarzeń. Jej kochanek wróci do życia, a razem z nim reszta zabitych. Gdy wieczorne cienie się wydłużyły, Płonąca Gwiazda wreszcie zdołała zaciągnąć Malindę do domu, gdzie ją nakarmiła. Wygnana królowa nadal jednak nie chciała pójść na górę, czy nawet usiąść na dłużej niż parę chwil. Miała ochotę rozmawiać z Zimą o polityce, nadzorować pracę czarodziejów, patrzeć, jak wyposażają Konika Morskiego - jednym słowem, robić wszystko poza odpoczynkiem.

Wtedy właśnie przybyła królowa regentka Martha - incognito i bez żadnych ceremonii. Obie królowe zostawiono same, by mogły spokojnie porozmawiać, i Malinda opowiedziała wszystko o mężczyźnie, którego kochała i utraciła. Nigdy dotąd nie zwierzała się tak nikomu, nawet Dian. Tama pękła. Malinda padła w ramiona Marthy i rozpłakała się, a po chwili niedawno owdowiała królowa poszła w jej ślady. Ledwie pamiętała, jak zaprowadzono ją na górę i położono do łóżka.

Około południa następnego dnia spotkała się z członkami swej Rady na Wygnaniu:

Płonącą Gwiazdą, Audleyem, Szerszeniem, Żonglerem i Lothaire’em, który został już uzdrowiony, lecz jeszcze nie był w pełni sił. Wszyscy mieli ponure miny. Tak, przyznali czarodzieje, jej propozycja jest możliwa do zrealizowania. - - Ryzyko niepowodzenia jest mniejsze niż ryzyko katastrofy: śmierci albo obłędu - stwierdził sir Lothaire. - Z całym szacunkiem, pani, musiałabyś być szalona, by wejść do tego oktogramu.

- - Jeżeli i tak już jestem szalona, to znaczy, że jedno z zagrożeń odpada. Pies stawił czoło niebezpieczeństwu, by ją uratować, i musiała teraz zrobić to samo dla niego. Żongler nie spał całą noc i trudno mu było stłumić ziewanie. - Będą jednak potrzebne miecze, a nie wiem, co się z nimi stało. - Jestem pewien, że zwrócono je do Żelaznego Dworu - stwierdził Lothaire. - Tego wymagało prawo. Nie przypominam sobie, by ktoś o nich wspominał. Wielki Mistrz sam zdecydował, co z nimi zrobić. Niestety, powieszono go przed miesiącem, nie możemy więc o to zapytać. Mistrz Rytuałów i Mistrz Płatnerz powinni to wiedzieć, ale gdzie przebywają... - Wzruszył ramionami. - Siedemdziesiąt mieczy? Nawet gdyby zawieszono je na niebie bez żadnej ceremonii, jestem pewien, że coś bym zauważył. Najprawdopodobniej zabrano je do kuźni i rozmontowano. Klingi i rękojeści przetopiono oddzielnie, a kocie oczy wróciły do magazynu...

- - Mogłyby wystarczyć same klingi - zauważył bez większego przekonania sir Żongler - ale buntownicy pewnie i je zabrali.

- - Wiem, gdzie one są - uspokoiła ich Malinda. - Kiedy będziemy mogli wyruszyć? - - Jak najprędzej! - zawołał Audley, nim inni zdążyli ją o cokolwiek zapytać. - Jeśli jesteś zdeterminowana podjąć tę próbę, Wasza Miłość, musimy jak najszybciej przystąpić do dzieła. Sir Szerszeniu, czy możemy wypłynąć dziś w nocy? Szerszeń pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Kapitan Klerk nie odzyskał jeszcze równowagi po tym rejsie w dół Grań... Jeśli to konieczne, to tak, ale dlaczego?

Audley wlepił wzrok w podłogę, nie patrząc nikomu w oczy.

- - Dlatego, że niemal z pewnością nas zdradzono.

- - Zima? - zapytała cicho Malinda.

- - On albo inni. Jarvis i Mercadier zniknęli natychmiast po pogrzebie. Nie mam pojęcia, czy znali zamiary Waszej Królewskiej Mości, Zima jednak znał je z całą pewnością, a on również się ulotnił.

Przez długą, bolesną chwilę nikt się nie odzywał. Na początku miała czterech fechtmistrzów i ta czwórka zachowała dla niej szczególne znaczenie nawet wtedy, gdy odziedziczyła resztę. Zdolnego jednak straciła bardzo szybko, po nim Psa, a na koniec Zimę.

- - Nie mogę żywić do niego pretensji. Wie, że jeśli mi się uda, Bandyta nie zginie, Dian nie zostanie wdową i dziecko, którego teraz oczekuje, nigdy nie zostanie poczęte. Jeśli mam ocalić przed katastrofą siebie, ojczyznę i fechtmistrzów, muszę tym samym zniszczyć szczęście innych. W jaki sposób spróbuje nas zablokować? - - Jest tu chivianski konsulat - stwierdziła Płonąca Gwiazda. - Ten dom i mieszkania innych twych stronników z pewnością obserwują agenci Czarnej Izby. Najtrudniej będzie mu przekonać ich, że mówi prawdę. Gdy już mu się to uda, wiadomość dotrze do Grandonu i Grandon wyśle wojska do Żelaznego Dworu.

- - Czy możemy dotrzeć tam przed nimi? Szerszeń westchnął.

- - Zależy jaką mają przewagę... ale wiatr nam sprzyja. Możemy.

- - A czy zdołamy zebrać wystarczająco wielu ludzi?

- - Tak - zapewnił Audley. - Chociaż z trudem.

- - Czarodzieje, czy przygotowaliście rytuały?

Żongler spróbował jej odpowiedzieć, lecz przeszkodziło mu ziewnięcie. Lothaire skinął głową.

- W takim razie wypływamy dziś w nocy.

43

Dom jest tom, gdzie kończą się podróże.

FONATELLES

Newtor, port położony najbliżej Żelaznego Dworu, składał się z kilkunastu chat otaczających piękną, naturalną przystań. Osada była o wiele za mała, by utrzymać przedsiębiorstwo wynajmu koni, zawsze jednak funkcjonowała tu taka stajnia, po kryjomu finansowana przez Zakon i prowadzona przez rycerza, który informował Żelazny Dwór o wszelkich gościach zbliżających się drogą morską. Ostatni, który pełnił tę funkcję, staruszek sir Cedric, nigdy nie miał powodu, by to uczynić. Teraz, gdy Zakon rozwiązano i Żelazny Dwór leżał w ruinie, pogodził się z myślą, że nigdy już nie ujrzy innego fechtmistrza. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że powinien zwinąć interes, sprzedać kilka szkap, które mu jeszcze zostały, i zamieszkać u córki w Prail, lecz jak dotąd powstrzymywał go przed tym sentyment albo inercja. Dlatego wczesnym rankiem pięcioksiężycowego dnia spotkała go nieoczekiwana radość, gdy na jego progu pokazał się młody mężczyzna z mieczem z kocim okiem u boku. Nieznajomy zażądał dziewięciu jego najlepszych koni, ostrzegając go, by nie zadawał żadnych pytań. Traf zrządził, że dziewięć najlepszych koni było zarazem dziewięcioma najgorszymi, jako że na łące pasła się dokładnie taka liczba zwierząt. Staruszek rozstał się z nimi z wielką radością i niemal niechętnie przyjął złoto, które oferowano mu w zamian, Niemniej jednak, przyjął je. Niedługo później zauważył mały statek o niezwykłych zarysach, który kierował się ku pełnemu morzu, oraz linię jeźdźców zmierzających w stronę wrzosowiska. Zadał sobie pytanie, jaka to dziwna nostalgia nimi kieruje. Pytanie, które dręczyło Malindę, brzmiało mniej więcej tak samo. Tych ludzi nie skłaniała do posłuszeństwa lojalność. Malinda była przekonana, że uważają ją za bardziej szaloną od królowej Adeli. Z pewnością gnała ich rozpaczliwa tęsknota za samymi fechtmistrzami, dawnym Zakonem i ideałem, który zginął tak straszliwą śmiercią w Wetshore. Jeśli jej obłąkany plan się powiedzie, może ich przed tym ocalić. W przeciwnym razie stracą bardzo niewiele. Ona rzecz jasna... wolała o tym nie myśleć. Ludzie Królowej, ostatni fechtmistrze. Na tym pożegnalnym wypadzie zostało ich tylko ośmiu. Czarodzieje, Żongler i Lothaire, mieli już po czterdzieści parę lat, resztę jednak stanowili młodzieńcy. Najstarszym z nich był Dąb, który miał około trzydziestki. Audley nie ukończył jeszcze dziewiętnastu lat, aczkolwiek utrzymywał ten wstydliwy fakt w tajemnicy.

Savary, Charente, Furia i Alandale byli w wieku pośrednim między tymi dwiema skrajnościami. Szerszeń gorąco pragnął pojechać z nimi, lecz zabronili mu tego czarodzieje.

Oznajmili, że był zbyt blisko związany z Radgarem i jego obecność rozjuszyłaby przywołane duchy. Choć nie wydawało się prawdopodobne, by zdołały uciec z oktogramu, aby go zaatakować, mogły wyładować swą wściekłość na Malindzie. Gdy wjechali na łagodne wzniesienie górujące nad Newtor, wszyscy byli w posępnym nastroju, kiedy jednak stracili z oczu morze i ze wszystkich stron otoczyło ich słoneczne wrzosowisko, Audley zwiększył tempo i w grupie zapanowała wesołość. Savary zaczął śpiewać pieśń, której normalnie nie słyszało się w bliskości dam z królewskiego rodu, i część pozostałych przyłączyła się do niego. Malinda zadała sobie pytanie, co będą śpiewali w drodze powrotnej jutro, jeśli w ogóle będzie jakieś jutro. Wszystko zależało od mieczy. Czyje skradziono, przetopiono, czy też stało się z nimi coś innego? Jeśli nie znajdą mieczy, cała ta ekspedycja okaże się stratą czasu.

Mogła to też być pułapka. Gdy tylko ujrzeli przed sobą Żelazny Dwór, Audley zarządził postój i wysłał Furię na zwiady. Malinda pomyślała, że to absurdalna ostrożność.

Nawet jeśli Zima faktycznie ich zdradził, rząd w żaden sposób nie mógłby zareagować wystarczająco szybko, by żołnierze zdążyli już tu dotrzeć. Rządy nigdy nie bywały takie szybkie. Mimo to poczuła ulgę, gdy wyraźnie utemperowany Furia wrócił po chwili, by zameldować im, że droga wygląda na wolną. Ruszyli w milczeniu. Z oddali Żelazny Dwór prezentował się tak samo jak zawsze i dopiero, gdy pielgrzymi podjechali bliżej, zaczęli dostrzegać brak dachów oraz powybijane szyby w oknach. Wtem wiatr zmienił kierunek, przynosząc smród katastrofy. Strawione pożarem budynki zawsze cuchnęły paskudnie, a Żelazny Dwór spalono tak gruntownie, że wiele jego części się zawaliło. Wydawało się, że omijają go nawet pasące się na wrzosowiskach owce i kucyki, gdyż dziedziniec zdążył już zarosnąć zielskiem.

Ludzie Królowej bez słowa zsiedli z koni. Audley zdjął z siodła Malindę i cala grupa w milczeniu weszła po zasypanych gruzem schodach do Głównego Budynku. W pewnym punkcie drogę zablokowały irn jednak stosy gruzu i popiołów. Widzieli już stamtąd otwarty dziedziniec, który niegdyś był wielką salą. Z osmalonych ścian nadal zwisały na wpół stopione fragmenty łańcuchów, lecz jeśli nawet łupieżcy przeoczyli jakieś miecze, z pewnością leżały one pogrzebane głęboko pod rumowiskiem. - Idziemy! - warknął Żongler. - Sprawdźmy, jak wygląda kuźnia. Kuźnia prezentowała się lepiej, ponieważ nie było w niej nic parnego, pomijając stosy węgla drzewnego, którym palono w piecach, a tych nie tknięto. Narzędzia skradziono, a okna powybijano, lecz sama mroczna krypta nie zmieniła się zbytnio. Kamienne rynny wciąż wypełniała woda, która spływała rynsztokami i na koniec znikała w ścieku. Wszędzie walały się porozrzucane kawałki bloków metalu oraz złomu, co sugerowało, że ktoś przeszukał starannie pomieszczenie, z pewnością jednak nie było wśród nich siedemdziesięciu dwóch bezpańskich mieczy. Goście widzieli tylko nieliczne egzemplarze broni:

niedokończone

półfabrykaty albo nieudane odrzuty.

- Czy duchy nadal tu są? - zapytał nagle Dąb. Jego głos poniósł się echem po kuźni.

Furia, Savary i dwaj czarodzieje drżeli, jakby mieli zaraz zamarznąć na śmierć. Nikomu nie chciało się mu odpowiadać. Wszyscy zgromadzili się wokół otworu, do którego prowadziły rynsztoki, jakby wsłuchiwali się w monotonną pieśń wody. - - Z pewnością nie! - zaprotestował Savary. - Chybaby tego nie zrobili? - - Jeśli ktoś wymyślił to przed trzema stuleciami, z pewnością w zeszłym roku nadal postępowali w ten sam sposób - odpowiedział mu nie bez racji Lothaire. - - Tak właśnie mówił mi Durendal - dodała Malinda. - A on na pewno to wiedział. Wspominał jednak tylko o jednym takim przypadku, o Orle. „Wykluczono go z Zakonu, skreślono z rejestru, wrzucono jego miecz do ścieku i zaokrętowano przymusowo jako prostego majtka na rejowiec pływający na Wybrzeże Gorączki”. A teraz musiała postawić wszystko na tę rzuconą mimochodem uwagę. Roland mógł mieć na myśli jakiś inny ściek, prawdziwy lub alegoryczny. Albo też owa ostateczna hańba była zarezerwowana dla tych, którzy złamali zaufanie - na przykład, całując się z córką podopiecznego. Być może fechtmistrzów, którzy wpadli w szał i zginęli w Wetshore, traktowano z mniejszą pogardą i ich miecze zawisły w sali, skąd ukradli je żołnierze Courtneya. Malinda pamiętała, że otwór w podłodze zamykała krata z brązu, której już jednak nie było. Sama dziura miała około stopy średnicy i była zbyt regularna, by mogła mieć w pełni naturalne pochodzenie, a zbyt nieregularna jak na całkowicie sztuczny twór. Co się w niej kryło? Czy zagłębiała się w ziemię jako bezdenna szczelina, czy też rozszerzała, przechodząc w jaskinię?

Jeśli, jeśli, jeśli... Jeśli jej się uda, Pies będzie żył. - Pójdę po łańcuchy - odezwał się Charente. Oddalił się truchtem, razem z Alandale’em. Audley wysłał za nimi Savary’ego, żeby stanął na warcie. Wkrótce wrócili Charente i Alandale. Gdy rzucili przyniesione juki na ziemię, rozległ się głośny brzęk. Wyjęli z nich długie kawały mosiężnego łańcucha oraz cały zestaw haków.

- Kto z nas jest najlepszym wędkarzem? - zapytał z wesołością w głosie Audley. Nikt sie nie zgłosił. Pierwszy hak opuści! do otworu Charente. Pozostali otoczyli go ciasnym kręgiem, przysłuchując się uważnie. Stuk, stuk, ale nie brzęk, brzęk. Otwór pochłonął całą długość łańcucha. Dąb pomógł Charente’owi. Przytwierdzili drugi łańcuch do pierwszego i opuścili go również.

- Przymocujcie coś do górnego końca - poradził Żongler. - Inaczej możemy stracić

całość, Lothaire przyniósł jeden z nieukończonych półfabrykatów, owiązał go

łańcuchem i

stanął na nim.

- Czy ktoś coś słyszy?

Płynąca woda nadal śpiewała swą pieśń, nikt jednak nie chciał przyznać, że słyszy cokolwiek więcej. Wkrótce drugi łańcuch również niemal w całości zniknął w otworze.

Rozpadlina sprawiała wrażenie bezdennej.

- - Wiecie co? - odezwał się zdyszany Dąb. - Ten łańcuch wcale nie robi się cięższy.

Zwija się na czymś tam na dole.

- - Opuśćcie go do końca - polecił Audley. - A potem wciągnijcie z powrotem.

- - Teraz kolej na ciebie, komendancie!

Audley bez słowa sprzeciwu zrzucił płaszcz i kurtkę. Alandale podążył za jego przykładem i wkrótce obaj wciągali łańcuch na górę. - Słuchajcie! - zawołał nagle Audley, gdy wciągnęli już drugi i połowę pierwszego.

Przez szum wody przebił się brzęk czegoś, co spadało w dół. Kiedy zobaczyli hak, okazało się, że jest pusty.

- Zahaczyliście coś i zgubiliście to! - stwierdził oczywisty fakt Żongler. - Spróbujcie jeszcze raz.

Za drugim razem nie udało się im osiągnąć nawet tyle. Za trzecim pozwolili łańcuchowi opaść na ziemię, co stało się bardzo szybko. Rzecz jasna, podnosili go z tą samą prędkością co zwykłe, gdy jednak hak wyłonił się z wody, przyniósł ze sobą zdobycz.

Wyciągnęło się po nią wiele rąk. Był to rapier, zahaczony za pierścień ochraniający palce.

Znakomita, produkowana w Żelaznym Dworze stal wyglądała jak nowa, a w gałce nadal lśniło kocie oko.

Furia pobiegł z mieczem do najbliższego okna, by mu się przyjrzeć. - Perswazja! - przeczytał i kuźnię wypełniły brawa oraz okrzyki triumfu. Tam, gdzie był miecz Bandyty, będą też pozostałe. To z pewnością był dobry omen, że na początku trafili na oręż komendanta. Audley zapomniał się do tego stopnia, że wziął królową w objęcia i uściskał ją mocno.

Jej serce zabiło szybciej z nagłego strachu. Okazało się, że miała rację, będzie więc musiała to zrobić.

Nekromancję uprawiało się wyłącznie nocą. Audley rozkazał Savary’emu pojechać do Blackwater, by zawiadomić tamtejszego agenta Zakonu, o ile jeszcze nie opuścił on posterunku.

Wydobycie niezbędnej liczby mieczy zajęło im cały dzień. Czarodzieje oznajmili, że potrzebują ośmiu, po czym sprytnie oddalili się w jakieś ustronne miejsce, by raz jeszcze sprawdzić rytuały. Pięciu młodszych mężczyzn zrzuciło kurtki i kubraki, zmieniając się przy wyczerpującej robocie. Po większości prób hak wracał pusty, a za każdym razem, gdy pojawił się miecz, odczytywano jego nazwę i ci, którzy przyjaźnili się z właścicielem, wymieniali jego imię w słodko-gorzkiej mieszaninie smutku i radości. Pożegnanie?

- - To był miecz Wiernego! Sprawiedliwość?

- - Młodego Orvila, mam rację? Przeczucie?

- - Herricka! Komar?

Nikt nie znał Komara. Mógł pochodzić z innego stulecia. Odłożono go na bok.

Zagładę również... Malinda miała nadzieje, że nie znajdą Lotu, który należał do

Orła. On

również gdzieś tam leżał.

Błyskawica?

- - Sokoła.

- - Tego miecza wolałabym nie używać.

Malinda zabiła Sokoła jego własnym orężem, z pewnością jednak by jej nie uwierzyli, gdyby im to powiedziała. Zignorowała zdziwione spojrzenia. Błyskawicę również odłożyli.

Podobnie jak Finezję, ponieważ nikt nie potrafił zidentyfikować jej właściciela.

To Malinda przypisała Mistrza sir Chandosowi. Powiedziała jej o tym Dian. Wrócił Savary, który zameldował, że trakt wiodący do Blackwater obserwuje teraz stary sir Kryształ. Staruszek zapewniał, że jego wnuk potrafi prześcignąć na koniu wszystko, co żywi się trawą, i zawiadomi ich, jeśli tylko na zachód będą zmierzali jacyś podejrzani wędrowcy.

Gdy zaczął zapadać zmrok, miecze przestały się pojawiać. Wreszcie suszę przerwała Pijawka Screwsleya. Mieli już sześć. Potem znowu nie było nic... Ludzie jedli na zmiany kolację, podczas gdy ich towarzysze kontynuowali połów. Wstyd skłonił obu czarodziejów do pomocy. Malinda zajęła się krzesiwem, rozpaliła po kolei ogień we wszystkich paleniskach, dodając do węgla drzewnego drew i chrustu, żeby płomień był jaśniejszy. Próbowali opuszczać łańcuch tylko do połowy głębokości szczeliny, zakładali inne haki, pojedynczo lub całymi grupami, wyglądało jednak na to, że reszta mieczy spoczywa głębiej, poza ich zasięgiem, bądź też w niszach, do których łańcuch nie sięgnie. Ręce mężczyzn były spierzchnięte od lodowatej wody i pokryte skaleczeniami od metalowych ogniw. Szybko zbliżała się północ, najlepsza pora na nekromancję. - - Nic z tego nie będzie - mruknął Żongler. - Sześć? Czy siedem? - - Siedem - zgodziła się Malinda. Będzie musiała zaryzykować Sokoła. - Spróbujmy jeszcze raz! - Wzięła w rękę hak i pocałowała go. - Proszę - powiedziała. - Znajdź dla mnie mężczyznę.

Znużeni ludzie zachichotali, tak jak na to liczyła. Wrzuciła hak do otworu i obserwowała, jak łańcuch rozwija się aż do końca. Spróbowała nawet go wciągnąć, ale przeraził ją jego ciężar. AudIey i Furia odsunęli Malindę, lecz nawet oni mieli kłopoty.

Łańcuch się zablokował. Reszta pośpieszyła im z pomocą i wspólnie udało im się go uwolnić.

Powtarzało się to jeszcze trzy razy, a gdy wreszcie ujrzeli haczyk, razem z nim pojawiły się dwa miecze: Smutek Mallory’ego i Zręczność Dzielnego. Mieli osiem sztuk bez potrzeby przywoływania Sokoła.

- Sugeruję, byśmy urządzili sobie krótką przerwę - odezwał się Żongler. - Podejrzewamy, że w tym przypadku lepiej byłoby podjąć próbę bliżej świtu. Musimy też wypróbować nasze...

Dąb, który akurat stał na warcie, zbiegł z głośnym brzękiem ze schodów. Jego glos wypełnił kryptę.

- Przyjechał chłopak! Mówi, że zmierza tu chyba z pięćdziesięciu strażników domowych.

44

Sekundy &ą ważniejsze od lat. Jedna chwila może zmienić ludzkie życie na wieki.

SIR PIES

Musimy uciekać! - zawołała Małinda. - Mamy miecze. Możemy to zrobić w dowolnym oktogramie.

- - Gdzie indziej będzie to trudniejsze! - sprzeciwili się chórem obaj czarodzieje.

- - Znacznie trudniejsze - dodał Lothaire. - Na wezwanie wysłane stąd odpowiedzą, podczas gdy w innym miejscu...

- - Poza tym - przerwał mu Żongler - jeśli mieczy będą dotykać inni ludzie, osłabi to odciski osobowości.

- - W takim razie zaczynamy! - krzyknął Audley. - Bez sprzeciwów!

Ten ostatni rozkaz skierował pod adresem Malindy. To byl obłęd. Lansjerzy mogli przybyć, nim czarodzieje skończą pierwszą próbę, a nowe zaklęcie niemal nigdy nie skutkowało za pierwszym razem. Ludzie Królowej znajdą się w pułapce, a ona wróci do więzienia bądź też zamordują ją po cichu i tyle. Jedynym rozsądnym wyjściem była ucieczka, Audley jednak zaprowadził ją do środka oktogramu, gdzie Savary i Charente pracowicie owijali sznurem wielkie kowadło. Malinda najpierw na nim usiadła, potem jednak zmieniła zdanie i uklękła. Czarodzieje chcieli, by miecze były ustawione pionowo, a ponieważ nie sposób było wbić ich w podłoże, które tworzyła tu lita skała, postanowili powiązać je sznurami. Malinda przysiadła klęcząc, otoczona stalowym murem: Zręczność, Smutek, Perswazja, Pijawka, Pożegnanie, Sprawiedliwość, Mistrz i Przeczucie. Pomyślała o Mieczu, który zaginaj gdzieś podczas zamieszania i zapewne leżał teraz na dnie Grań. Ludzie ustawili się w poszczególnych punktach oktogramu tak sprawnie, jakby robili to już wiele razy. Stali na zewnątrz, gdzie powinni być stosunkowo bezpieczni.

Lothaire wręczył im zwoje z tekstami. Gdy spojrzeli na nie w niepewnym, migotliwym świetle, rozległo się kilka przekleństw. Z jakiegoś tajemniczego powodu czarodzieje zawsze pisali na zwojach, które lubiły się skręcać w nieodpowiednich momentach. - - Ja wezwę Bandytę do Perswazji - oznajmił Żongler. - Odczytajcie imiona tych, których warn przydzielono.

- - Sir Chandos do Mistrza...

- Sir Dzielny do Zręczności... I tak dalej, wokół oktogramu.

- Dziękuję. Zwróć się ku mnie, jeśli łaska, Wasza Miłość. To jest punkt śmierci.

Masz

tekst przygotowany?

Skinęła głową.

- - Nawet jeśli się nie uda... zwłaszcza jeśli się nie uda... dziękuję warn wszystkim.

- - To my ci dziękujemy, Wasza Królewska Mość - sprzeciwił się Audley. - Za...

Żongler przerwał mu wysoce nieharmonijnym rykiem. Zaczął się seans. Malinda nie miała nic do roboty aż do chwili, gdy pojawią się zmarli, o ile rzeczywiście do tego dojdzie. Brakowało jej duchowej wrażliwości, nie otrzyma więc ostrzeżenia. W kuźni było zimno. Dziwaczna akustyka tego pomieszczenia sprawiała, że osiem głosów czasem niosło się głośnym echem, w innych zaś chwilach znikało bez śladu, jak ciśnięte w studnię. Mężczyźni przywoływali czas, a odsyłali śmierć. Po kolei wzywali zmarłych po imieniu. Ponownie odesłali śmierć i przywołali powietrze oraz ogień, by scalić dusze na nowo. Trwało to bez końca, słychać było pojedyncze głosy bądź chór dobiegający z różnych punktów oktogramu.

Malinda nauczyła się swej inwokacji na pamięć. Była ona bardzo prosta i ograniczała się właściwie do prośby o to, by duchy przeniosły ją do chwili poprzedzającej początek szału, nim jeszcze Radgar uwolnił spust kuszy. Ta scena wypaliła się mocno w jej pamięci: fechtmistrze zgromadzili się wokół Ambrose’a na szczycie schodów, przez co nie sposób było go trafić, a potem rozstąpili się, by ją przepuścić, i odsłonili króla. Nikt nie pomyślał o strzale z kuszy. Jak wskazał Durendal, Radgar sprytnie odwrócił uwagę wszystkich. Król Ambrose był despotą, lecz Chivial go potrzebował. Potrzebował jego żelaznej woli, elastycznego przywództwa i bardzo podstępnego umysłu. Wystarczy jedno słowo Malindy i król będzie uratowany, a Radgar odpłynie z niczym. Księżniczka Dierda zostanie królową Dierdą i wyda na świat liczny miot książąt, którzy zapewnią następstwo tronu, podczas gdy okryta hańbą Malinda, którą wzgardził pospolity pirat., no cóż, będzie musiała stawić czoło rozwścieczonemu ojcu, a potem pogodzić się z małżeństwem z jakimś innym potworem. Co prawda, podczas ich kilkuminutowej rozmowy Radgar wcale nie wywarł na niej wrażenia potwora. Królowa regentka Martha była o nim bardzo dobrego zdania. Ognie już dogasały. W kuźni było coraz ciemniej, a także zimniej, znacznie zimniej.

Ramiona Malindy pokryła gęsia skórka.

Głosy sprawiały wrażenie uwięzionych w niekończących się kręgach inwokacji. Raz po raz powtarzały te same imiona: Chandosie, przybądź! Screwsleyu, przybądź! Dzielny, przybądź! Czas odesłano. Być może nigdy już nie wróci. Ciepło również odesłano i Malinda zamarzała.

Śpiew ucichł w oddali, a woda przestała płynąć. Ognie na paleniskach przygasły, lecz mimo to w kuźni nie było ciemno, a raczej... mgliście? Czy tak właśnie czuli się ślepi? Nawet po to, by rozpoznać ciemność, potrzebny był wzrok. Wszystko wydawało się ukryte za przyćmionym szkłem, jakby samo powietrze stało się nieprzejrzyste. Nie widziała śpiewających, a jedynie... jedynie spoglądające na nią oczy. Para oczu i słaby zarys dłoni spoczywającej na rękojeści Perswazji... Inne oczy, z prawej i z lewej. I za nią?

Tak, tam

również. Wszystkie na nią patrzyły.

Poczuła pustkę w głowie. Spojrzała na zwój, na którym spisano jej inwokację.

Rzecz

jasna, musiał się zwinąć. Rozpostarła go, lecz w tej samej chwili lodowaty

powiew wyrwał go

z jej dłoni.

Zdrajczyni!

Głos był jedynie myślą pod jej czaszką.

- Nie! - krzyknęła, usiłując przypomnieć sobie, co miała powiedzieć. -

Fechtmistrze,

musicie ratować podopiecznego...

Tu jest ta zdrajczyni.

To ona nas zdradziła - dodał drugi.

Ledwie widoczne, niematerialne postacie, podobne do odbić w tafli wody, otoczyły ją ze wszystkich stron, zaciskając groźnie dłonie na rękojeściach mieczy. Zabijmy ją. Odbierzmy jej rozum. Wykręćmy, rozedrzyjmy, rozszarpmy...

Lodowate dotknięcia, wiatr palców...

- Nie! - wrzasnęła. - Ratujcie króla! Ratujcie podopiecznego! Doszło do masakry. Zginęliście. Zginęły setki ludzi. - Zapomniała swojego tekstu. - Mały książę umarł niedługo później, a ja zostałam wydziedziczona - ciągnęła. - Zastanawiała się, dlaczego śpiewacy nadal zawodzą w oddali. Czy nie słyszeli, jak krzyczy do duchów? - Zabierzcie mnie tam! Do tej chwili i wcześniej! Do momentu, gdy szłam po pomoście... Krzyknę i... Zdrajczyni, zdrajczyni!

Niech błaga.

Niech wrzeszczy.

Zabiła naszego podopiecznego...

- Nieprawda! Chcę go teraz uratować, uratować was wszystkich. Nowy początek. Krzyknę, żeby was ostrzec. Wy nie możecie krzyczeć, aleja mogę. Zabierzcie mnie...

Niech cierpi, cierpi, cierpi...

- Sir Bandyto! - zawołała. - Dian została wdową. Płakała za tobą, ale później wyszła za innego.

Dian? Czy powinienem pamiętać Dian? Ta bezgłośna myśl przypominała głos Bandyty, było to jednak wszystko, co zostało z tego wspaniałego mężczyzny. - Zabierzcie mnie na pomost, a uratuję was wszystkich! Gniew duchów. Bracia, ona również była naszą podopieczną, dziedziczką naszego pierwszego podopiecznego. To był Bandyta. Przysięgaliśmy, bracia. Zaufajmy jej choć trochę. Jeśli nas zawiedzie, będziemy jeszcze mogli wykręcać i szarpać. Szepty skarżących się duchów...

- Tak, tak, proszę! - krzyczała. - Szybko! Na pomost. Ludzie uzurpatora są już blisko.

Zdradziła Orła! To był Chandos.

- Nieprawda! Pomóżcie mi, a wrócicie do życia. Fechtmistrze wrócą do życia. Zróbmy tak, jak mówi komendant, bracia... To był młody Dzielny. Pamiętajmy o naszej przysiędze.

Nagłe zawroty głowy i mdłości... Światło? Mgła pojaśniała. Woń wody, morza.

Słabe

wspomnienie deszczu. Trawa pod stopami.

I krzyki ludzi, kwik koni.

- Nie! - krzyknęła. - To za późno. W tej chwili giniecie.

Jęki duchów i ich rozpaczliwe zawodzenia: Spójrzcie, zawiedliśmy! Obłęd! Wstyd! Osiem widm nadal jej towarzyszyło, otaczały ją utkane z mgły postacie, najwyraźniej zbyt pochłonięte obserwowaniem własnej śmierci, by zwracać uwagę na jej błagania. Zabierzcie mnie dalej! Dalej w przeszłość, nim jeszcze zginął ojciec. W przeszłość, dalej w przeszłość...

- - Poddajcie się w imieniu króla Neville’a! - usłyszała nowy głos. Odległy śpiew przeszedł w krzyki i szczęk mieczy. Do kuźni dotarła Straż Domowa. Znowu krew, znowu śmierć. Malinda przebywała w dwóch miejscach jednocześnie. Dwóch miejscach i dwóch czasach. Popadała w obłęd. Czarodzieje ją ostrzegali... - - Szybko! - wołała. - Duchy! Ratujcie króla! To ostatni członkowie waszego Zakonu, ratujcie ich! Zabierzcie mnie w przeszłość, żebym mogła was ostrzec! Bracia, musimy jej pomóc! To znowu był Bandyta. Potem poczuła, że wsparł go swym milczącym głosem Chandos. I znowu Dzielny: Ona może nas ocalić. Znowu miała zawroty głowy. Kowadło zakołysało się, trawa poruszyła pod jej stopami, a na twarzy poczuła mżawkę... Jej nozdrza wypełnił zapach morza, a gdy podniosła wzrok, spojrzała w dwoje jaskrawozielonych oczu. - Jak to miło z jego strony! - mruknął gniewnie Radgar. - Inne miał o mnie zdanie, kiedy się przed dwunastu laty poznaliśmy. Wygląda na to, że nie powiedział ci, że się znamy.

Zgodzisz się ze mną, jeśli powiem, że próbował cię oszukać? Za wcześnie! Duchy przeniosły ją na drakkar, który wciąż dryfował bezładnie po upstrzonej śladami deszczu wodzie. Załoga siedziała bez słowa, przyglądając się, jak król poddaje przesłuchaniu nową żonę. Wiosła leżały rozpostarte niczym nieruchome skrzydła.

Nie mogła jeszcze zejść na ląd.

- - Szczerze, pani! Czy twój ojciec celowo ukrył przed tobą fakt, że zna mnie osobiście?

- - Może zapomniał... - usłyszała własny głos. Jakąś małą częścią umysłu nadal rejestrowała krzyki i szczęk mieczy, dobiegające z... z kuźni! Trudno było pogodzić to z tym drugim miejscem. Była w dwóch miejscach jednocześnie. Nie wolno jej zapomnieć, po co wróciła. Wkrótce zejdzie ze statku, by ostrzec ojca, że ten zielonooki pirat jest potworem.

Musi o tym pamiętać.

Osiem cieni w niczym jej już nie pomoże: Zabójca! Potwór! Wiarołomca! Morderca! Nadal jej towarzyszyły, lecz skupiły uwagę wyłącznie na znienawidzonym królu Baelmarku.

Kłamca! Oszust! Krążyły i wirowały wokół niego niczym przejrzyste kłębki bezsilnej furii, siekąc go widmowymi mieczami. Zdrajca! Zdrajca! Radgar najwyraźniej nie widział ich ani nie słyszał, podobnie jak nikt z jego załogi. Były widoczne jedynie dla Malindy.

Jej umysł

rozpadał się na kawałki.

- Na pewno nie zapomniał - warknął Radgar. - Jakich jeszcze sztuczek użył wobec ciebie? Jakimi groźbami zmusił do tego małżeństwa? I znowu jej głos - ta druga Malinda - przemówił w jej imieniu.

- - Wasza Wysokość, pisałam ci przecież! Napisałam, że... - - Tak, napisałaś, bo zapowiedziałem, że nie podpiszę traktatu, dopóki nie dostanę przekonującego dowodu, iż nie jesteś zmuszana do zawarcia związku, któremu nie jesteś rada.

Muszę to teraz usłyszeć z twych ust.

Trzask! Brzęk! To były straszliwe odgłosy kusz. Straż Domowa strzelała przez otwory okienne do uwięzionych w kuchni mężczyzn i do samej Malindy. Bełty rykoszetowały głośno od kamieni. Wiedziała, że tam zginie. Ostatni Ludzie Królowej zostaną wystrzelani jak kaczki, polegną wokół jej trupa.

- - Wasza Miłość... - Tłum na brzegu zamilkł i gapił się na długą łódź. Nikt nie wiedział, do czego za chwile miało dojść, a miało dojść do, hmm... do morderstwa. Ktoś zostanie zamordowany, tak jest, jej ojciec.

- - Dlaczego nie chciałaś zaczekać na swoje dworki?

- - Dlaczego nie stawiamy żagla, panie mężu?

- - Przyjdzie na to czas! - warknął gniewnie. - Bo wiedziałaś, że nie chcą z tobą płynąć? Bo zostały do towarzyszenia ci przymuszone? A ty? Uszczęśliwia cię perspektywa spędzenia reszty życia w Baelmarku i rodzenia mi dzieci? - - Poczytuję sobie za zaszczyt, że poślubił mnie taki wspaniały król! Czy ten człowiek rzeczywiście był taki zły, jak go malowano? Tak, tak! Dlatego właśnie wróciła! Wróciła skąd? Pamiętaj! Zanikała już. Prawdziwa Malinda przeganiała widmo, które przybyło tu z oktogramu. Miała wrażenie, że opuszczają moc. Chciała krzyczeć.

Być może już nie żyła. Czy to był krzyk Audleya? - Gadanie! - warknął Radgar. - Możesz być przerażona, zniesmaczona albo drżeć z podniecenia, w to uwierzę. Ale na pewno nie czujesz się zaszczycona. Jestem piratem i zabiłem tysiące ludzi. Ale moja matka została przymuszona do małżeństwa i nie wezmę cię za żonę, dopóki nie będę miał pewności, że naprawdę tego chcesz. Podejrzewam, że cię zmuszono. Mów! Przekonaj mnie, że tak nie było. Próbował ją sterroryzować, tak samo jak ojciec.

- Zarzucasz mi kłamstwo?

Bez zastanowienia uderzyła na odlew. Dłoń trzasnęła o policzek głośno niczym topór.

Włożyła w cios całą swą siłę i Radgar aż zachwiał się na nogach. Załoga nagrodziła ją głośnym rykiem aprobaty. W tłumie na brzegu rozległ się cichy pomruk. Głośno zaczerpnęła tchu, przerażona własnym szaleństwem. Widma zniknęły.

Radgar wyprostował się, pocierając twarz, która zdążyła już poróżowieć. W jego szeroko wytrzeszczonych ze zdumienia oczach lśniły jednak figlarne ogniki. - Zrób to jeszcze raz!

Osiem duchów zniknęło, lecz chaos w kuźni trwał nadal. Tak, słyszała krzyki Audłeya i Lothaire’a i... Malindy. Ból! Kolejni zabici. A wszystko to było w ostatecznym rozrachunku winą Radgara...

- - Wasza Miłość, błagam o... Nie mam pojęcia, co...

- - Zrób to jeszcze raz! - powtórzył. - No, proszę, pokaż, co potrafisz!

Nadstawił twarz.

Pokaż, co potrafisz? Jak śmiał! Trzask! Poprzednim razem prawą ręką, a teraz lewą.

Odgłosy dobiegające z kuźni ucichły natychmiast i Malinde nagle nawiedziła wizja historii - ogromnego, hałaśliwego zwoju, który zerwał się w pewnym punkcie i zaczął zwijać...

Radgar spodziewał się uderzenia, lecz była wystarczająco szybka, by go trafić.

Zatoczył się w stronę burty. Dłoń ją piekła. Duchy! Co jej teraz zrobi?! Piraci buchnęli radosnym aplauzem. Wyli, tupali i wykrzykiwali jakieś z pewnością sprośne uwagi. Król wyciągnął ręce i złapał Malindę za barki. Choć twarz szpeciły mu ślady jej palców, uśmiechał się szeroko, jak mały chłopiec. - - Przekonałaś mnie! Nikt cię do niczego nie zmusi. W drogę, sterniku! Muszę zabrać żonę do domu.

- - Tak jest, panie! - ryknął Leofric i dodał coś jeszcze po baelijsku. Uderzył drewnianym młotkiem o reling. Wiosła zanurzyły się i zaczęły poruszać. Drakkar skoczył naprzód. Malinda zachwiała się na nogach. Radgar złapał ją w ramiona i pocałował. Nie był Psem.

Zwój zwijał się coraz szybciej, był coraz krótszy... A statek odpływał! Nie zrealizowała swych planów, osiągnęła jednak wystarczająco wiele. Radgar zrezygnował z planowanego zabójstwa. ZWYCIĘŻYŁA! To wystarczyło. Ambrose będzie żył. Nie dojdzie do masakry w Wetshore. Osiem widm wróci do życia.

Wszyscy wrócą do życia. Dian pozostanie żoną Bandyty. Nie dojdzie do masakry na Placu Jaworowym. Granville nie zdobędzie władzy. Kariera okropnego Lambskina zatrzyma się na stopniu wielkiego inkwizytora. Neville nie zdobędzie władzy. Malinda również jej nie zdobędzie, ale w końcu zwyciężyła ich wszystkich! TRIUMF! Ambrose może przeżyć jeszcze wiele lat. Pies wróci do życia... nigdy go nie spotka, a nawet gdyby się spotkali, nic by dla siebie nie znaczyli, ale nie zginie za nią. Żyj, kochanie, i znajdź w życiu szczęście...

Całujący ją mężczyzna nie był Psem, lecz odwzajemniła jego uścisk, traktując to jak pożegnanie. Włożyła w to cały swój ferwor i całe serce. Żegnaj... Trzask! Zwój się zamknął.

Radgar puścił ją. Jego oczy gorzały niczym zielony ogień.

- - Czynisz mi zaszczyt, pani!

- - Wasza Miłość, tak mi wstyd! - Z pewnością damy nie zachowywały się w ten sposób, gdy je całowano? Cóż za zdumiewająco wilgotna robota! I te palce, które tak głęboko wpiła w jego ciało. Co sobie o niej pomyślał? - Przysięgam, że już nigdy... Źle ją zrozumiał.

- - Nie przysięgaj! Kiedy tylko uznasz, że zasłużyłem na solidny policzek, wal śmiało!

Zawsze, zawsze mów mi, kiedy nie mam racji, bo tego właśnie potrzebuję najbardziej. Nawet przyjaciele z dzieciństwa nie chcą mi już mówić, co naprawdę myślą, ponieważ wszyscy mają zbyt wiele do stracenia. Bądź moim sumieniem, Malindo. - Wypuścił ją z objęć, ale ostrożnie, gdyż drakkar kołysał się wzdłużnie na otwartej rzece, kierując się ku dwóm pozostałym łodziom. - Taki ogień można uczcić tylko ogniem. - Jestem pewien, że te klejnoty gdzieś skradziono, ale są własnością mojej rodziny dłużej niż korona Chivialu twojej. - - Och, są wspaniałe! - powiedziała, całkowicie oszołomiona tym niezwykłym mężczyzną, lecz zarazem poirytowana świadomością, że jest coś, czego nie może sobie do końca przypomnieć... coś, o czym, za wszelką cenę powinna pamiętać... Nie wiedziała, co to takiego, było to jednak coś dobrego. Głównie dobrego. Zawiesił rubiny na jej szyi i pocałował ją po raz drugi. Najwyraźniej spodobało mu się to zetknięcie języków i ta procedura z dłońmi na plecach, spełniła więc jego życzenie. Załoga wrzasnęła jeszcze głośniej niż poprzednio.

Radgar zaprzestał na chwilę umizgów, by zerknąć na niknący w oddali brzeg.

- - Jeśli chcesz pomachać ręką na pożegnanie, żono, lepiej zrób to teraz. - - Nie! Jeśli przez cały czas naszego małżeństwa spełnisz tylko jedno moje życzenie, mężu, to niech brzmi ono tak, że nie chce już nigdy mieć do czynienia z Ambrose’em z Chivialu. Po tysiąckroć spłaciłam wszelkie długi, jakie u niego zaciągnęłam. Gardzę nim!

- - No cóż, to z pewnością nas łączy - zauważył radosnym tonem pirat. - Nie musisz jednak prosić mnie o pozwolenie, pani. Poza rodzeniem dzieci niewłaściwemu mężczyźnie - a i w tym przypadku nieraz udaje się dojść do porozumienia - baelijska żona może robić, co jej się żywnie podoba. Mam na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż pilnowanie, czy moja małżonka odpowiada na listy ojca.

Rozpromienił się, gdy przytuliła się do niego. Był od niej nieco wyższy, ale nie zanadto, akurat w sam raz. I potężnie zbudowany. - - Nadciąga wietrzysko albo jestem Thergianinem. U ujścia rzeki czeka karawela.

Przejdziemy na jej pokład i popłyniemy do domu.

- - Nie mam nic przeciwko drakkarowi! - oznajmiła dzielnie Malinda, choć gdy

zobaczyła długą łódź na własne oczy, ta perspektywa wydała się jej znacznie

bardziej

onieśmielająca.

Radgar zachichotał.

- Ale ja mam! Sam zostałem poczęty na pokładzie drakkara, nie mam jednak zamiaru narażać na to ciebie. - Obrzucił ją pytającym spojrzeniem. - Istnieje jednak inna możliwość.

Jeśli pogoda nie sprawi mi niespodzianki, przed północą możemy być w Thergy.

- Tak?

- - A potem... - Roześmiał się i potrząsnął głową, jakby chciał zmienić temat. -

Zabieram dziewczynę do domu? Wiesz co, przy tobie znowu czuję się jak chłopiec,

moja

Malindo. Malindo. Będziesz moją Malindo!

- - A co to znaczy?

- - Mael to „czas”, a lind to „tarcza”. Pozwolisz mi zachować młodość.

Z pewnością nie sprawiał wrażenia, że starość była dla niego problemem.

- - Mówiłeś coś o Thergy?

- - Ach. Mój konsul w Drachveldzie wybudował pałac godny cesarza. Na mój koszt oczywiście, ale jest naprawdę piękny.

- - Koniki morskie! Uniósł miedziane brwi.

- - Skąd wiesz?

- Nie mam pojęcia - odparła zdezorientowana. - Chyba mi się przyśniło... To nic.

Nieważne. Mów dalej.

Ogarnęło ją uczucie podobne do ulgi, lecz być może chodziło tylko o to, że mąż, którego obawiała się od tak wielu miesięcy, sprawił jej bardzo przyjemną niespodziankę.

- Tak się składa, iż wolałbym, żeby jego żona nie miała takiego bzika na punkcie koników morskich, ale to świetne miejsce na królewski miesiąc miodowy. Moglibyśmy tam spędzić tydzień albo dwa, oczywiście incognito. - Jego głos przybrał tęskny, niemal błagalny ton. Otoczył ją ramionami silnymi jak żelazne obręcze. - Nauczysz się, jak być żoną, nim jeszcze zaczniesz wciągać się w rolę królowej. Drachveld to niebrzydkie miasto, chociaż trochę nudne, ale moglibyśmy spędzić tam kilka dni, żeby poznać się lepiej, a potem być może urządzić porządny ślub, na którym oboje będziemy obecni. Król Johan i królowa Martha to wspaniali ludzie. Jestem pewien, że chętnie zgodzą się być świadkami. Przez chwilę przyglądała się jego twarzy i młodzieńczemu błyskowi w oczach. Przypomniała sobie, jak Dian mówiła jej, że ochoty nie brakuje nigdy, a jego męskości nikt nie mógłby kwestionować. Ojciec powiedział jej kiedyś, że Radgar Aleding jest zbudowany jak dębowa stępka. Z pewnością w dotyku sprawiał takie wrażenie. - Wydawało mi się, że wzięliśmy ślub dziś rano - stwierdziła. - Czy musimy marnować czas na powtórkę?

To z całą pewnością była właściwa odpowiedź.

- Sterniku! - ryknął Radgar. - Czy ta balia mogłaby płynąć trochę szybciej? Pocałował ją ponownie, jeszcze goręcej niż poprzednim razem. Tak, chyba potrafi to polubić. Dziś w nocy dowie się, o co właściwie robi się tyle hałasu.

Pokłosie

Odczyt mówi. że będziesz królową Cbividu, Wasza ale tylko przez krótki czas.

IVYN KROMMAN, W OSOBISTEJ ROZMOWIE Z KSIĘŻNICZKĄ MALINDĄ

Był to typowy pierwszoksiężycowy dzień w Baelmarku, co oznaczało, że deszcz ze śniegiem poruszał się równolegle do ziemi, a jego krople uderzały z siłą pocisków i nawet daleko w głębi lądu miały słony smak. Wracająca do domu królowa musiała jechać prosto pod wiatr i wskutek tego ledwie widziała Jeb swego wierzchowca. Hatburnę wzniesiono wysoko na stokach Cwicnoll. Stanowiła znakomitą letnią rezydencję, lecz zimą nie była zbyt wygodna. Jej rodzina zwykła obchodzić w niej Długą Noc jedynie dlatego, że mieli tam znacznie więcej prywatności niż w oficjalnych pałacach. W tym roku pogoda była wyjątkowo ohydna, zostali więc dłużej niż zwykle. Nikomu nie chciało się wracać do Catterstow. Dlaczego więc wybrała się dziś na przejażdżkę? Pewnie tylko dlatego, że powrót do domu był taki przyjemny. Z pewnością miło będzie zanurzyć się w gorącym źródle, a potem rozgrzać przy kominku, wychylić kubek gorącego miodu i może również zjeść porcję pieczeni z dzika w sosie jabłkowym. Odwiedziła dziś Fosterhof, największy z licznych Sierocińców Królowej, które założyła na całym archipelagu. Czasami skarżyła się Radgarowi, że ma na głowie tysiąc dzieci. Z reguły odpowiadał jej, że trójka ich własnych jest wystarczająco kłopotliwa i że nie powinna starać się rozwiązywać za wszystkich ich problemów. Nigdy jednak nie skąpił pieniędzy na żadną z jej inicjatyw.

Gdy zsunęła się z siodła na podwórku stajni, stajenni podbiegli, by zająć się koniem.

Ruszyła przez kałuże ku drzwiom, na ganku tupnęła kilka razy, by oczyścić buty z Wota, a potem otrząsnęła się niczym mokry pies. Jeśli już mowa o psach, sześć sztuk skoczyło na nią z łapami, próbując wylizać ją do sucha. Na ogół jej płaszczem zajmował się sługa, dziś jednak musiała zrobić to sama.

- - Tu jesteś, mamo - usłyszała ochrypły sopran. - Gorący, słodki miód, taki, jaki lubisz. Dodałem też szczyptę cynamonu. Dobrze zrobiłem? - Sigfrith wręczył jej dymiący kubek. Atheling Sigfrith był jej najmłodszym synem, wysokim na pięć stóp chłopakiem, zakutym w zbroję osobistego uroku. Miał rudozłote włosy, wielkie, szmaragdowe oczy i milion piegów.

- - Dziękuję! - Malinda przyjęła od niego naczynie. Płyn był stanowczo za gorący, by dało się go pić, ale dotyk ciepłej gliny przyjemnie rozgrzewał jej dłonie. - Wydaje ci się, że kiedy to wypiję, łatwiej mi będzie wysłuchać twoje wyznanie? Dlaczego młody łobuz miał na sobie skórzany, przeciwdeszczowy płaszcz, na którym nie było ani śladu wilgoci? I kto przegnał stąd wszystkich służących? - - Wyznania, mamo? Że niby coś przeskrobałem?

- - No cóż, przyznaję, że na ogół udaje ci się zwalić winę na kogoś innego, wolę jednak wysłuchać twoich słów na trzeźwo. Chyba nie chciałbyś, żebym wpadła w morderczy, pijacki szał?

- - Naprawdę byś to zrobiła? - zapytał z nagłym zainteresowaniem. W jego

pięknych

jak klejnoty oczach lśniła czysta niewinność. Być może tym razem rzeczywiście

narozrabiał

ktoś inny.

- - Chyba raczej nie. Dokąd idziemy?

Wydaj wargi, rozczarowany tym, że przeniknęła jego zamiary.

- - Do Starego Domu. Mam ci ponieść kubek, mamo? - - Tak, proszę. Starcy, tacy jak ja, to okropne niezguły. - Pogodziła się z myślą, że spotkanie z gorącym źródłem się opóźni. - Chodźmy już. Z każdą chwilą niepokoję się coraz bardziej.

Stary Dom oficjalnie służył jako lokum dla służących, często jednak nawiedzali go obdarci poeci, malarze oraz muzycy, którzy zawsze kręcili się wokół tronu. Pędząc przez nawałnicę za swym przewodnikiem, Malinda zdała sobie nagle sprawę, że jest to również znakomita kryjówka dla młodego athelinga, który pragnie psocić z dala od oczu rodziców. Na szczęście, Sigfnth był jeszcze za młody, by molestować służące. Tak przynajmniej sądziła. Z pewnością miała taką nadzieję. Jego bracia sprawiali jej wystarczająco wiele kłopotów.

Budynek wygldał na opustoszały, co o tej porze dnia było czymś normalnym. Gdy Malindzie udało się wreszcie zdjąć płaszcz, kapelusz i buty, Sigfrith ponownie wręczył jej miód, a do tego podał matce ulubione pantofle, które zwykle zostawiała w sypialni. Sprawa zaczynała wyglądać poważnie!

Wielka komnata w Starym Domu nigdy nie była zbyt wielka, a po wybudowaniu Nowego Domu podzielono ją przepierzeniami na liczne sypialnie. Została jedynie pracownia malarzy, gdzie znajdował się gigantyczny kominek, oraz kilka wielkich okien, za którymi rozciągał się wspaniały widok na wulkan. W pogodne dni. Dziś było widać jedynie mgłę, przez którą prześwitywało kiłka sosen. Czuła zapach oleju lnianego, choć nie słyszała, by ostatnio z królewskiej gościnności korzystali jacyś malarze. Z pewnością nie kazała rozpalać na kominku tak potężnego, ekstrawaganckiego ognia. Na sztalugach stał jakiś obraz.

- - Podoba ci się? - zapytał z radością w głosie jej najmłodszy syn. Był to portret samego Sigfritha, który siedział na krześle z dwoma szczeniakami i kotkiem. - Jesteś zaskoczona?

- - Zdumiona. Jest naprawdę znakomity. Nie znam tego artysty.

- - To Thomas z Flaskbury.

Nigdy dotąd nie słyszała tego imienia i nagle poczuła na karku ostrzegawcze ciarki.

Chodziło o coś więcej niż chłopięcy figiel.

- - Jest taki śliczny, że aż w głowie mi się kręci. Kto zaplanował ten układ?

- - Ja - odparł z dumą Sigfrith. - Wszyscy zaplanowaliśmy własne. Zobacz te. Zaprowadził ją do dwóch następnych sztalug. Jak można się było domyślić, stały na nich portrety iEthelgara i Fyrbeorna. Ktoś włożył w to wiele trudu i wydatków. iEthelgar miał pieniądze, lecz tylko sam Radgar mógłby to zorganizować tak, żeby o niczym się nie dowiedziała. To nie był tylko spóźniony prezent na Długą Noc. - - Oni też sami zdecydowali, jak chcą być przedstawieni? - zapytała, myśląc szybko.

Pociągnęła łyk gorącego miodu.

- - Tak, tak - potwierdził ochoczo Sigfrith. Był jeszcze za mały, żeby zrozumieć implikacje tego faktu. - Pan Thomas powiedział, że chce nas namalować takimi, jakimi chcielibyśmy być. Jest dobry, prawda?

Z pewnością. Sigfrith i jego kotek. Radgar zawsze mawiał, że ich najmłodszy syn nie nadaje się na pirata, bo wystarczy, żeby poprosił o łupy, a ofiary same oddadzą mu cały dobytek.

Piratem był drugi syn, Fyrbeom, przedstawiony w pełnym bojowym rynsztunku na pokładzie drakkara. Miał dopiero szesnaście lat, lecz był już wyższy i szerszy w barach od ojca, a portrecista uczynił go jeszcze potężniejszym. Różowy meszek na podbródku przerodził się w nastroszoną, miedzianą brodę, a mięśnie się uwydatniły. To był Fyrbeorn jako atawistyczny wojownik, którym stawał się w swych marzeniach - miecz w dłoni, stalowy hełm, groźne spojrzenie zielonych oczu. Postrach wszystkich oceanów. Jeśli ktoś miał takie mięśnie, rozum nie był mu potrzebny. Piractwo wyszło już w tych czasach z mody, lecz gdy tylko pogoda się poprawi, Fyrbeorn zamierzał wypłynąć ze swoją zgrają młodych zbirów, by spustoszyć wybrzeże Skyrrii i pokosztować krwi. i€thelgar, najstarszy, zażyczył sobie, by przedstawiono go z sokołem na nadgarstku, obok ulubionego konia i ogara. W rzeczywistości jego włosy były bardziej rude niż dyplomatycznie kasztanowata czupryna na portrecie, a oczy nie tak żółte, rzadko też ubierał się równie bogato. O ile Malinda wiedziała, jej syn nie posiadał niczego w rodzaju takiego płaszcza, kurtki, kubraka i koszuli z bufiastymi rękawami... Portrecista jednak znakomicie oddał jego nieprzenikniony uśmieszek - inteligentny, a nawet sprytny... Radgar mawiał, że Fyrbeom zdobędzie wszystko, czego pragnie, brutalną siłą, a Sigfrith urokiem osobistym, lecz iEthelgar po prostu udowodni właścicielowi, że to on zawsze był prawnym posiadaczem danej rzeczy. Miecz, który wisiał u jego boku, był rapierem dżentelmena.

Chivianskiego

dżentelmena.

Dlaczego nagle postanowili wtajemniczyć matkę w ten sekret? Przeszyła najmłodszego syna groźnym, królewskim spojrzeniem. - - To ojciec was do tego namówił! Sigfrith Radgaring zrobił minę niewiniątka. - - Do czego, mamo? Nie podobają ci się te obrazy? Zerknęła na szeroko otwarte drzwi sypialni.

- - Radgarze!

Wyszedł stamtąd z uśmiechem, w którym kryły się niezbadane głębie. Podszedł do niej, jakby chciał ją objąć, lecz odsunęła się o krok. - Mów, o co tu chodzi!

Wzruszył ramionami, a uśmiech zniknął niemal bez śladu.

- Namalowano je dla twojego ojca.

W tej odpowiedzi również kryły się głębie. W pierwszoksiężycu ocean był kipiącym kotłem. Dlaczego akurat teraz?

- A czy nie powinieneś zapytać mnie o zdanie?

- Przed dwudziestu laty powiedziałaś mi, że nie chcesz mieć już z nim nic do czynienia.

Czy to rzeczywiście było aż tak dawno? Prawie. Lata okazały się łaskawe dla

Radgara

Aledinga. W jego brodzie było niewiele pasemek siwizny. Zbliżał się już do

pięćdziesiątki,

lecz ktoś, kto by go nie znał, dałby mu dziesięć lat mniej. W całej historii

Baelmarku nikt nie

zasiadał na tronie choćby w połowie tak długo jak on. Nawet wojowniczy

młodzieńcy w

rodzaju thelgara nadal obawiali się rzucić wyzwanie szkolonemu w Żelaznym Dworze

królowi. Wiec zawsze przyznawał mu prawo do wystawienia reprezentanta, Radgar

jednak

wolał wykonywać brudną robotę osobiście i ostatni kandydat w niespełna minutę

stracił kciuk

prawej dłoni.

Radgar wzruszył ramionami.

- Ale nigdy nie obiecywałem, że ja nie będę z nim utrzymywał kontaktów, nieprawdaż? Muszę uważnie śledzić, co się dzieje w Chivialu. Zadrżała i przysunęła się bliżej ognia.

- A co się dzieje?

Oczywiście, ona również wiedziała co nieco o tamtejszych wydarzeniach. Dian pisała do niej regularnie. Odkąd Bandyta został szeryfem Waterby, nosiła tytuł baronowej Dian, nadal wydawała na świat jedno dziecko po drugim i nic nie wskazywało na to, by miała zamiar zaniechać tego procederu. Mały Amby zmarł zaledwie kilka miesięcy po jej ślubie, a królowa Dierda przed około pięcioma laty, bezpotomnie. Ambrose przekroczył już siedemdziesiątkę... i słyszała, że słabuje na zdrowiu. Z pewnością nie mogło już być mowy o nowym następcy tronu. Radgar wzruszył ramionami. - - Chciał zobaczyć wnuków. Durendal przysłał malarza. - - I to dobrego - przyznała. - To znaczy, że ten skurczybyk nadal siedzi na stołku?

- - Roland? Tak, nadal jest kanclerzem... to znaczy był.

- - Dlaczego powiedziałeś, że Ambrose chciał zobaczyć wnuków, a nie chce? Wahał się wystarczająco długo, by Malinda zrozumiała wszystko bez stów. Nie powiedział, że jest mu przykro.

- Gdzieś przed tygodniem. Jego stan pogarszał się już od pewnego czasu, ale okoliczności śmierci wydają się... osobliwe. Warto by zbadać tę sprawę. Odwróciła się, podeszła do okna i wpatrzyła w mgłę. Nie potrafiła opłakiwać Ambrose’a. Po tak długim czasie nie mogła się nawet zdobyć na nienawiść do niego. Kiedyś go nienawidziła, lecz głównie za to, że zmusił ją do wyjścia za Radgara, który okazał się najwspanialszym mężczyzną, jakiego w życiu znała. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak wyglądałoby jej życie bez niego. To prawda, że dla wrogów był bezlitosny, lecz za to dla przyjaciół bezgranicznie szczodry. Rozpieszczał żonę i synów, ale siebie trzymał w ryzach tak mocno, że niekiedy wydawał się nieudolny albo obojętny. Gdy jednak trzeba było działać, w zależności od wymogów sytuacji reagował jak berserker albo z lodowatym spokojem.

Bez względu na to, jak niskie motywy kierowały jej ojcem, byłaby niewiarygodnie małostkowa, gdyby wciąż miała do niego pretensję o to małżeństwo. Ambrose pozwolił jednak, by wiadomość przyniósł jej kto inny, a tego nigdy mu nie wybaczy. Gdy przyjrzała się własnym uczuciom, zrozumiała, że ból, który czuje, płynie z czysto egoistycznych pobudek. Jej życie minęło punkt zwrotny. To ona stała następna w kolejce. Była teraz starym pokoleniem, a jej synowie byli nowym. Nie podobała się jej ta myśl. - W jakim sensie osobliwe?

Radgar stał tuż za jej plecami. Nie słyszała, jak się zbliżał. - Zgodnie z najnowszymi informacjami zamordował go Durendal. Trudno mi to przełknąć.

-1 kto jest następcą tronu? - zapytała, świetnie znając odpowiedź.

- Wiesz kto.

Nie! Ambrose, umierając, ponownie próbował wprowadzić zamęt w jej życie. Nie pozwoli mu na to.

- - Lud Chivialu nie zaakceptuje panującej królowej. Mieli tam już dwie i obie sprawiły się bardzo źle.

- - W twoim przypadku będzie inaczej.

- - A to dlaczego?

- - Po pierwsze dlatego, że zostawił ci kraj, w którym panują pokój i dostatek.

Po

drugie, masz znakomite kwalifikacje. Jesteś wprawiona w rządzeniu. Witan

zapewnia mnie,

że sprawy idą znacznie lepiej, gdy opuszczam Baelmark i przekazuję rządy tobie,

niż wtedy,

gdy sprawuję je osobiście.

- - Nonsens!

- - A po trzecie - kontynuował niezrażony Radgar - dla dynastii Ranulfów nastały ciężkie czasy. Naprawdę nie ma innego kandydata. Wszyscy spodziewają się, że to będziesz ty. Pogodzili się już z tą myślą.

- - Ładnie to ująłeś. - Wiedziała jednak, że Radgar zawsze miał własne źródła informacji i sam wyciągał z nich wnioski. Z pewnością pilnie śledził sytuację w Chivialu. - A jeśli się nie zgodzę?

- - Nikt nie wie, co się wtedy stanie. Pewnie pojawią się kolejne kobiety.

Niewykluczone nawet, że to ja jestem pierwszym mężczyzną w linii sukcesji.

Podejrzewam,

że prawdziwa odpowiedź brzmi „wojna domowa”.

Odwróciła się błyskawicznie w jego stronę.

- Nie! Moim domem jest teraz Baelmark. Nie mam żadnych kwalifikacji. Mam za to obowiązki wobec rodziny, nie wspominając już o sierocińcach, hospicjach, szkołach sztuk pięknych i kilkunastu innych ważnych projektach, które zostaną całkowicie sparaliżowane, gdy tylko spuszczę z nich wzrok.

Radgar wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jej argumenty nie były zbyt przekonujące. - Och, mogą spróbować wmusić mi koronę - ciągnęła - ale z pewnością nie zabraknie też takich, którzy będą próbowali mi ją odebrać. Tym razem jej mąż ryknął głośnym śmiechem.

- - Co w tym takiego śmiesznego, na ogień?! - warknęła. - - Za dobrze cię znam, Malindo! Jeśli tylko spróbują z tobą czegoś takiego, prędzej przewrócisz świat do góry nogami i wytrząśniesz ich na zewnątrz, niż przyznasz się do porażki.

- - Niech cię płomienie! - zawołała. I tego starego łotrzyka Ambrose’a też, za to, że umarł w tak niedogodnej chwili. Za parę lat, kiedy... Ha! Coś umknęło jej uwadze i najwyraźniej uwadze Radgara również. Schował się tam... Ruszyła ku draperiom po drugiej stronie komnaty. - Zrzeknę się tronu w imieniu swoim i swych dziedziców po wsze czasy!

Młody Sigfrith wybałuszył oczy ze zdumienia, Malinda jednak zauważyła w półmroku

jakiś ruch. Tak, jak się tego spodziewała, pojawił się Athelgar - szczupły,

sprytny i

sardoniczny.

- Współczuję ci w twym nieszczęściu, mamo.

Radgar skrzywił się wściekle, powinien był się jednak domyślić, że ich najstarszy syn wie, co się wydarzyło. W porównaniu z Athelgarem węgorze były szorstkie niczym gałęzie jeżyn. Z drugiej strony, nie było sensu wołać Fyrbeoma, który na pewno oddawał się walce, polowaniu albo uwodzeniu dziewcząt. Polityka nie była jego sportem. Za to dla yEthelgara stanowiła jedyny. Już jako dziecko rządził bandą urwisów z Catterstow. Zażyczył sobie, by przedstawiono go jako chivianskiego dżentelmena dlatego, że spodziewał się, iż król Ambrose obejrzy te portrety, a być może również przedstawi je Parlamentowi. - Czy możesz coś wnieść do tej rozmowy? - zapytała Malinda. Zademonstrował swój tajemniczy, szelmowski uśmieszek, który tak wspaniale oddał Thomas z Flaskbury. - - Jestem już thegnem. Twoje zrzeczenie się nie będzie mnie obowiązywało. - - A ja nadal jestem królem - warknął jego ojciec - i to ja decyduję, co będzie cię obowiązywało, a co nie.

Ci dwaj zawsze ścierali się ze sobą niczym klinga i kamień szlifierski. Malinda postanowiła interweniować.

- - Proszę bardzo, Radgarze Eledingu! Jakie rozwiązanie chcesz narzucić? - - Niczego ci nie narzucam - odparł cicho Radgar - i świetnie o tym wiesz, pani.

Zawsze jednak sądziłem, że królewska krew oznacza królewskie obowiązki. Czy

możesz z

czystym sumieniem dopuścić do tego, by twoją ojczyznę ogarnął chaos tylko z tego

powodu,

że masz za dużo zajęć?

Wzruszyła gniewnie ramionami.

- Nie brak mi obowiązków tu na miejscu. Niewzruszoną pewność siebie vEthelgara zmąciła pierwsza zmarszczka niepokoju.

- Mamo, o tron Baelmarku może się ubiegać każdy biegle wymachujący mieczem zbir, ale w Chivialu obowiązuje prawo pierworództwa. Nawet jeśli nie pozwolisz mi teraz zgłosić pretensji do tronu, moi synowie i synowie moich synów zawsze będą zagrożeniem dla tamtejszych władców.

Doszedł do tego wniosku już przed wielu laty. Radgar również. - Obawiam się, że on ma rację - stwierdził z westchnieniem. - Niech duchy mają Chivial w swej opiece. Jeśli odmówisz, kochanie, będziemy musieli wysłać im Wężowy Pomiot.

Wężowy Pomiot był jednak jeszcze za młody. Gdy wydawano ją za mąż, miała tyle samo lat, co teraz Athelgar. Jej syn był zuchwałym, lecz niedoświadczonym dzieciakiem.

Wydawało mu się, że wie wszystko, tak samo jak Malindzie w jego wieku. Spalić Ambrose’a!

Dlaczego musiał umrzeć akurat teraz?

- Nie zgodzisz się abdykować i popłynąć ze mną? Radgar roześmiał się w głos. - Z moją przeszłością? Gdybym pokazał się kiedyś w Chivialu, z pewnością pożyłbym bardzo krótko. Poza tym chcę posadzić Fyrbeorna na tronie tutaj, a on jeszcze nie jest gotowy.

Widzisz ten portret? Można by pomyśleć, że wystrugaliśmy chłopaka z dębiny specjalnie po to, by został królem Baelmarku.

Twarz Radgara zniekształcił bardzo czuły i równie głupawy uśmieszek. Ostatnimi czasy trzymał baelijskich thegnów w cuglach żelazną ręką, lecz Fyrbeom wywoływał u ojca ataki bezmyślnej, pirackiej nostalgii.

Zdaniem Malindy, choć ten wyrośnięty osiłek wygląd miał odpowiedni, brakowało mu rozumu, by utrzymać władzę w Baelmarku przez dłuższy czas. Synowie Radgara rozdzielili między sobą ojcowskie talenty i Malinda często żałowała, iż nie urodziła ich więcej, by się przekonać, jak wiele różnych odprysków mogła z siebie wydać ta skała. Żaden z nich nie dorównywał mu jeszcze wszechstronnością. Być może, przyjdzie to z wiekiem...

- A co z Sigfrithem? Radgar zachichotał.

- A co ma być? Wielkouchy dostanie od życia wszystko, czego zapragnie, i pozwoli, żeby zamiast niego bracia trudzili się pracą.

Sigfrith zaśmiał się piskliwie i rzucił ojcu w ramiona, co było dla niego absolutnie typowe.

Radgar odwrócił najmłodszego syna do góry nogami, a potem postawił go na podłodze i uściskał żonę.

- - Chyba nie sądzisz, że chcę cię stracić, kochanie? Popłynąłbym z tobą, gdybym tyłko mógł.

- - Co radzisz?

- - Poświęć na to dwa lata. Wróć do Chivialu, zabierz ze sobą Athelgara i zrób go następcą tronu. Będą nim zachwyceni, niech duchy się nad nimi zmiłują. Po tym czasie będzie miał całe królestwo u stóp. Fyrbeorn będzie już wówczas gotowy przejąć władzę tutaj. Razem przejdziemy w stan spoczynku i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Wsparła głowę na jego ramieniu, zastanawiając się nad tą propozycją. Królowa Malinda Krótkotrwała? Malinda Niechętna?

- - Obiecujesz?

- - Obiecuję. A ty?

- - Pomyślę o tym dzień albo dwa.

- - Czy mogę popłynąć z tobą, mamo? - zawołał podekscytowany Sigfrith. - Mogę? - - Może na wiosnę. Teraz morza są zbyt niebezpieczne. Jak się o tym dowiedziałeś? - zapytała Radgara, wtulona w jego obojczyk.

- - Durendal już przed kilkoma miesiącami ostrzegł mnie, że koniec jest bliski. Wysłałem do Lomouth Ealdabearda na szybkim statku. Dziś rano wysadził na brzegu w Catterstow dowódcę Gwardii Królewskiej, Smoka, który zachował życie i władze umysłowe, choć nie przyszło mu to łatwo.

Malinda zachichotała pod nosem na myśl o Chivianinie płynącym przez ocean drakkarem w samym środku zimy. Nawet fechtmistrz nie mógłby wyjść z takiego doświadczenia bez szwanku. Przypomniała sobie, że już dwukrotnie w życiu otrzymała złe wieści od fechtmistrzów - od Dominica na Ness Royal, gdy była dzieckiem i od Durendala, który zawiadomił ją o zaręczynach z Radgarem. To znaczy, zdawało się jej, że to złe wieści, lecz w obu przypadkach wszystko ułożyło się dobrze. - - Mógłbym dodać - stwierdził z przekąsem Radgar - że jeżeli sir Smok był najlepszym kandydatem na komendanta, którego mógł znaleźć twój ojciec, to albo fechtmistrze zeszli od moich czasów na psy, albo był już najwyższy czas, żeby staruszek odszedł z tego świata.

- - W ten sposób sugerujesz, że sam jesteś stary. - Wyprostowała się, całując go w policzek. - I gdzie jest teraz ten Smok?

- - Obgryza meble w Nowym Domu, czekając, aż wrócisz z wycieczki w nieznane strony.

- - Mówisz, że Durendal zabił mojego ojca?

- Tak twierdzi Smok. Malinda westchnęła.

- No cóż, jeśli ktokolwiek mógł przechytrzyć Gwardię Królewską, to właśnie on.

Zastanowię się nad tym.

Była już jednak właściwie pewna, że się zgodzi. Przez dwa lata mogła wytrzymać wszystko, nawet rozłąkę z Radgarem. Musiała też wreszcie wyrównać rachunki z sir Durendalem Od autora:

Spotkanie królowej Malindy z lordem Rolandem jest opisane na ostatnich stronach pozłacanego łańcucha”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 1 Pozłacany łańcuch
Sandemo Margit Opowieści Królewski list
Sandemo Margit Opowieści Królewski List (Mandragora76)
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Pozlacany lancuch
Duncan Dave Wladca ognistych krain
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 02 Die Ankunft Des Wissens
Duncan Dave Siódmy Miecz 01 Niechętny Szermierz
Duncan Dave 02 Dar Madrosci
Duncan Dave Czlowiek ze slowem 1 Zakleta wneka
Duncan Dave Przeznaczenie miecza (SCAN dal 807)
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 01 Der Zögernde Schwertkämpfer
Dave Duncan Przeznaczenie miecza
Sandemo Margit Opowieści 02 Królewski list
Dave Duncan 02 Dar Madrosci

więcej podobnych podstron