Dave Duncan Przeznaczenie miecza

DAVE DUNCAN




PRZEZNACZENIE MIECZA

TRYLOGIA “SIÓDMY MIECZ” TOM II

(Przełożyła Anna Reszka

)

Najpierw musisz w łańcuchy zakuć brata,

A od drugiego przejąć mądrość.

Gdy zdepczesz potężnego

Stworzysz armię, zatoczysz koło,

I dasz lekcję,

Na koniec zwrócisz miecz

Tam gdzie jego przeznaczenie.


Zagadka półboga, instrukcje dla lorda Shonsu


Prolog

Zjazd szermierzy




Zwołano zjazd i Bogini go pobłogosławiła. Teraz każda łódź przewożąca szermierzy mogła znaleźć się w Casr. Tam wojownicy schodzili na brzeg i wyruszali po chwałę. Statki kierowane Jej Ręką wracały na rodzinne wody, a załogi i pasażerowie rozgłaszali nadzwyczajną wieść.

W wioskach, miastach i pałacach Świata szermierze usłyszeli wezwanie. Usłyszeli je w wilgotnych dżunglach Aro i na wietrz­nych równinach Grin, wśród sadów Allii i pól ryżowych Az. Usłyszeli w pustynnym Ib Man i pod lodowymi szczytami Zor.

Garnizonowi usłyszeli je w koszarach albo na tłocznych ulicach, wolni na górskich szlakach lub zniszczonych wiejskich przystaniach. Naoliwili buty i pasy, naostrzyli miecze i ruszyli ku Rzece.

Podnieceni juniorzy odszukiwali mentorów i prosili ich o poprowadzenie do Casr albo zwolnienie z przysiąg. Seniorzy musieli podjąć decyzję: zostać przy rodzinach, synekurach i wygodach czy odpowiedzieć na wezwanie i błagania protegowanych. Niektórzy wybierali honor, inni pogardę.

Wędrowne oddziały wolnych nie miały takich problemów, bo przez cały czas znajdowały się na służbie Bogini. Najczęściej obywano się bez zbędnych słów. Po prostu zbierano się do drogi.

Lecz Bogini mogła powołać tylko część swoich szermierzy, żeby nie zostawić Świata bez opieki stróżów prawa i porządku. Wielu z tych, którzy wsiedli na statki, wkrótce ujrzało nowe brzegi, a w oddali Casr. Inni, nie mniej gorliwi i tyle samo warci, przeżyli rozczarowanie. Nie dostrzegli żadnych zmian krajobrazu. Nie mogli uwierzyć, że są gorsi od innych. Doszło do sporów, wzajemnego obwiniania się, awantur, wyzwań, przelewu krwi. Rannymi zajęli się uzdrowiciele, zabitych wrzucono do Rzeki. Pozostali przegrupowali się i spróbowali szczęścia na innych łodziach.

Nie tylko szermierze zareagowali na wezwanie. Za nimi podążyły żony, niewolnice, konkubiny i dzieci. Zjechali się heroldo­wie i minstrele, zbrojmistrze i uzdrowiciele oraz lichwiarze, szewcy, stajenni, kucharze i dziewki. Młodzież żądna przygody wsiadła na statki, żeby się przekonać, dokąd poniesie je wielka Rzeka. Bogini od wieków nie zwołała zjazdu szermierzy. W pamięci Ludzi nie zachowało się podobne wydarzenie. Po przybyciu do Casr wszyscy zadawali to samo pytanie: Po co zwołano zjazd? Kto jest wrogiem?

Odpowiedź brzmiała: Czarnoksiężnicy!


Księga pierwsza:

Jak szermierz płakał


1


Nie do pomyślenia było, żeby szermierz siódmej rangi ukrywał się przed kimkolwiek lub czymkolwiek, ale Wallie starał się, oględnie mówiąc, nie rzucać w oczy.

Ranek spędził na pokładzie. Oparty o poręcz, obserwował zgiełkliwy port w Tau. Zdjął zapinkę i rozpuścił czarne włosy. Pasy i miecz położył przy nodze. Burta zasłaniała niebieski kilt i buty. Przechodnie widzieli tylko potężnie zbudowanego młodego mężczyznę o długich włosach. Musieliby podejść bardzo blisko i mieć dobry wzrok, żeby dostrzec siedem mieczy wytatuowanych na jego czole.

Po dwóch tygodniach nieprzerwanej żeglugi z Ov zapasy się wyczerpały, a nagromadziło wiele spraw do załatwienia. Matki zgarnęły dzieci i ruszyły na poszukiwanie dentystów. Stara Lina podreptała na brzeg, żeby targować się z domokrążcami o mięso, owoce, warzywa, mąkę, przyprawy i sól. Nnanji zabrał brata do uzdrowiciela na zdjęcie gipsu z ręki. Jja wybrała się z Lae na zakupy. Młody Sinboro, który osiągnął wiek męski, pomaszerował z rodzicami do znaczyciela. Szykowała się nocna zabawa na Szafirze.

Normalnie Brota wykorzystywała pobyt w porcie i sprzedawała towar, a syn wyprawiał się po następny, ale teraz żeglarze byli zajęci trymowaniem i balastem, więc Piąta przypasała miecz, wzięła ze sobą Matę i poczłapała na nabrzeże. Tomiyano kazał położyć dwie brązowe sztaby u stóp trapu, postawił przy nich młodego Matarro i zajął się swoimi sprawami.

Nie na długo zostawiono go w spokoju. Gdy zjawili się pierwsi klienci, Matarro pobiegł po kapitana. Tomiyano był niemal równie przebiegłym handlarzem jak matka. Wallie z ciekawością przysłuchiwał się ożywionym targom. W końcu ustalono cenę i kupcy zeszli do ładowni, żeby sprawdzić towar. Wallie wrócił do obserwowania portowego życia.

Tau należało do jego ulubionych miast na pętli RegiVul, choć nazywanie go miastem wydawało się lekką przesadą. Jak w większości portów, ulica wciśnięta między pachołki cumownicze, trapy i stosy towarów wyładowanych ze statków a magazyny, była za wąska na panujący na niej ruch. Mimo jesiennego dnia słońce mocno przygrzewało, zalewając jasnym blaskiem rojne i wielobarwne nabrzeże. Wozy turkotały i skrzypiały, piesi tłoczyli się, niewolnicy dźwigali pakunki, domokrążcy pchali wózki i wykrzykiwali ceny. Nie obowiązywały żadne przepisy. Łoskot kół mieszał się z przekleństwami i obraźliwymi epitetami, ale rzadko dochodziło do wybuchów agresji. W powietrzu unosiła się woń kurzu, ludzi i koni.

Miejscowe wierzchowce miały wielbłądzie głowy i ciała bas-setów, ale zapachem nie różniły się od ziemskich. Z jednego ze statków spędzono stado kóz. Wallie stwierdził z rozbawieniem, że zwierzęta mają jelenie rogi i cuchną tak samo jak ziemskie.

Spodobały mu się piętrowe magazyny ciągnące się rzędem wzdłuż nabrzeża. Oszalowane ciemną dębiną, pomalowane na beżowo, o słomianych strzechach, wyglądały jak dekoracja do filmu o wesołej Anglii. Wśród tej scenografii Wallie nie dostrzegł jednak żadnych dam w krynolinach ani elegantów z koronkowymi krezami. Ubrania Ludzi, śniadych, brązowłosych, zgrabnych i wesołych, były proste: kilty albo przepaski biodrowe u mężczyzn, zwykłe pasy materiału u kobiet, a u starszych obojga płci długie szaty. Dzieci biegały nago. Dominował brązowy kolor Trzecich, wykwalifikowanych rzemieślników, przedstawicieli trzystu czterdziestu trzech zawodów Świata. Monotonię ożywiały żółte barwy Drugich i białe nowicjuszy oraz dużo rzadziej pomarańczowe, czerwone i zielone wyższych rang.

Chudy młodzieniec w białej przepasce biodrowej minął pędem Walliego, zbiegł po trapie i wmieszał się w tłum, o włos unikając śmierci pod kołami dwukółki. Zapewne wysłano go po pomoc, co oznaczało, że Tomiyano dobił targu. Kilka minut później kapitan wyszedł z gośćmi na pokład. Uśmiech błąkający się po jego twarzy świadczył o udanym interesie.

Tomiyano był młodym mężczyzną, rudowłosym, muskularnym i ogorzałym na ciemny brąz. Miał na sobie brązową przepaskę biodrową i pas z kapitańskim sztyletem. Na jego czole wid­niały trzy statki, ale gdyby zechciał, mógłby śmiało pokusić się o wyższą rangę. Blizna na twarzy stanowiła pamiątkę po spotkaniu z czarnoksiężnikiem. Wallie już teraz wiedział, że jest to ślad po oparzeniu kwasem.

W porównaniu z Siódmym Tomiyano wyglądał na chuderlaka. Szermierze rzadko bywali rośli, ale Shonsu stanowił wśród nich wyjątek. Żeglarz musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.

- Ukrywasz się?

Wallie wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

- Jestem ostrożny.

Kapitan zmrużył oczy.

- Tak zachowywali się wojownicy w twoim świecie, Shonsu?

W ciągu ostatnich tygodni Wallie dopuścił załogę Szafira do tajemnicy. Wyjaśnił, że nie jest prawdziwym szermierzem siódmej rangi, gdyż jego duszę przeniesiono z innego świata, dano mu ciało Shonsu oraz jego kunszt szermierczy i powierzono misję, której tamten nie dokończył. Tomiyano był sceptykiem. Wprawdzie nabrał zaufania do lorda Shonsu - z wielkim trudem, bo żeglarze nie przepadali za szermierzami - ale nie potrafił uwierzyć w nieprawdopodobną historię. W dodatku takt nie leżał w jego charakterze.

Wallie westchnął na myśl o tajnych detektywach i nie oznakowanych samochodach policyjnych.

- Często.

Tomiyano prychnął z lekceważeniem.

- Ostatnio, kiedy zawinęliśmy do Tau, narzekałeś, że nie udało ci się znaleźć żadnego szermierza. Teraz jest ich tutaj pełno.

- Właśnie.

Dlatego obserwował port. Wypatrywał szermierzy. Z tłumu wyróżniały ich kucyki, kilty i miecze. Maszerowali dwójkami i trójkami, a niekiedy w czterech lub pięciu. Rozsądni cywile schodzili im z drogi. Najczęściej widziało się brązowe kilty, ale Wallie dostrzegł też paru Czwartych, dwóch Piątych i nawet, ku swojemu zaskoczeniu, jednego Szóstego. Przez ostatnią godzinę naliczył czterdziestu dwóch żołnierzy. W Tau rzeczywiście roiło się od uzbrojonych przybyszów.

Tomiyano przez chwilę patrzył na zatłoczoną ulicę, a potem spytał;

- Dlaczego?

Wallie oparł się łokciami o poręcz.

- Pomyśl, kapitanie. Przypuśćmy, że jesteś szermierzem, Trzecim albo Czwartym. Bogini sprowadziła cię do Tau. Zmierzasz do Casr. Masz ze sobą jednego albo dwóch protegowanych. Czego najpierw będzie chciał szermierz po przybyciu na miejsce?

Tomiyano splunął za burtę.

- Kobiet!

Wallie zaśmiał się.

- Oczywiście. Czego jeszcze?

Żeglarz pokiwał głową.

- Mentora?

- Tak! Zaczną łączyć się w grupy i szukać odpowiedniego seniora, żeby mu złożyć przysięgę.

- A ty nie chciałbyś zebrać armii?

Wallie rzucił żeglarzowi uśmiech.

- Masz miejsce na statku?

W okolicy na pewno znalazłoby się paru Siódmych, najpewniej w sile wieku, bo rzadko który szermierz zdobywał siódmą rangę przed ukończeniem trzydziestki. Shonsu należał do wyjątków. Wallie często przyglądał się swojej twarzy w lustrze i doszedł do wniosku, że Shonsu miał trzydzieści parę lat. Był młody, potężny, o oczach zimnych jak stal. Gdyby pokazał się na trapie, w jednej chwili opadliby go rekruci.

- Nie! - Na myśl o kilkudziesięciu szermierzach na pokładzie ukochanego Szafira Tomiyano zazgrzytał zębami. Potem uśmiechnął się niepewnie i bąknął: - To ładnie z twojej strony!

Kolejny cud, pomyślał Wallie.

- Spójrz!

Na czele kolumny złożonej z dziesięciu protegowanych maszerował Szósty. Piąty prowadził dwóch Trzecich. Promienie słońca odbiły się w klingach uniesionych w salutach. Cywile usuwali się na bok, zapewne przeklinając pod nosem.

Tomiyano chrząknął i poszedł do swoich zajęć, a Wallie zamyślił się nad odpowiedzią, której mu udzielił. Wyjaśnienie tylko w połowie było prawdziwe. Owszem, juniorzy szukali mentorów, ale seniorzy jeszcze aktywniej szukali protegowanych. Duża świta podnosiła status, niewątpliwie bardzo teraz pożądany w Casr.

Wallie nosił miecz Bogini, był Jej orędownikiem. Może on też powinien zwerbować własną armię i przybyć z nią na zjazd. Nie miałby z tym kłopotu. Zaczepiłby Szóstego i przejął go pod swo­ją komendę razem z dziesięcioma giermkami. Gdyby ten się sprzeciwił, Wallie rzuciłby mu wyzwanie, a potem związał go przysięgą i wysłał po następnych protegowanych.

Czyżby znalazł wytłumaczenie, dlaczego Bogini przywiodła tych szermierzy do Tau zamiast bezpośrednio do Casr?

Walliemu nie spodobała się ta myśl. Nie miał przekonania do całego tego zjazdu.

Wciąż nie mógł podjąć decyzji, czy się przyłączyć. Na razie pozwolił więc zielonemu paradować po porcie. Jeśli bogowie chcieli, żeby ten człowiek złożył przysięgę lordowi Shonsu, żaden z nich nie opuści miasta, zanim do tego dojdzie. Ich statki wróciłyby do Tau, zamiast płynąć do Casr.

Casr przyprawiało Walliego o niepokój. Nie miał pojęcia, co chce tam robić ani czego od niego oczekują. Prawdziwy Shonsu był kiedyś kasztelanem tamtejszego zamku szermierzy, więc na pewno by go rozpoznano. Mógł natknąć się na rodzinę, przyjaciół... albo wrogów. Nnanji uważał, że Shonsu ma zostać przywódcą zjazdu. Całkiem możliwe, bo Wallie znał czarnoksiężników i ich sekrety lepiej niż jakikolwiek inny szermierz. Jednocześnie wiedział dostatecznie dużo, by zdawać sobie sprawę, że zjazd jest wielkim błędem. Był raczej skłonny go odwołać niż poprowadzić.

Tomiyano wezwał dwóch kuzynów i dwóch szwagrów. Holiyi, Maloli, Linihyo, Oligarro i kapitan zdjęli pokrywy luków, robiąc dostęp do ładowni. Dzieci bawiły się na pokładzie rufowym pod czujnym okiem Fii, dwunastolatki o bezspornym autorytecie.

Do Szafira podjechał wóz. Wysypała się z niego grupa niewolników. Gruby handlarz piątej rangi zaczął piskliwym głosem wykrzykiwać zbędne rozkazy. Uruchomiono żuraw masztowy. Wallie obserwował wyładunek brązowych sztab kupionych w Gi. Zastanawiał się leniwie, która z nich uratowała mu życie w Ov, osłaniając przed kulami czarnoksiężników.

Chudzi, zastraszeni mężczyźni w skąpych czarnych przepaskach biodrowych ociekali potem. Plecy mieli pokryte bliznami. Kościste klatki piersiowe pracowały jak miechy. Nie śmieli zwolnić kroku, wszystko robili w biegu. Z wysiłku oczy wychodziły im na wierzch. Wallie nie mógł na to patrzyć. Potrafił znieść, że magazyny portowe roją się od szczurów, ludzie są zawszeni, a zaułki cuchną moczem i śmieciami, ale niewolnictwo najdobitniej uświadamiało mu, jak barbarzyński jest ten Świat. Szef niewolników siedzący na wozie kilka razy strzelił z bata, żeby przyspieszyć tempo pracy. Nie dostrzegał niebezpieczeństwa, które nad nim wisiało. Gdyby kogoś naprawdę uderzył, choć raz, znalazłby się na bruku i został bezlitośnie wychłostany. Nie dowiedział się jednak, co mu groziło.

Wyładowany wóz odjechał. Jego miejsce zajął następny. Z miasta zaczęli wracać członkowie załogi Szafira. Wszyscy za­trzymywali się przy potężnym mężczyźnie w niebieskim kilcie. Donosili, że w małym Tau panuje zamieszanie. W drodze na zjazd przybyło do miasta dwustu szermierzy oraz co najmniej kilka razy tyle giermków. Mieszkańcy się niepokoili.

Tomiyano zszedł na brzeg i zaczął ważyć złoto przyniesione przez handlarzy. Wallie nadal obserwował port. Tak jak przewidział, szermierze łączyli się w coraz liczniejsze oddziały. Coraz rzadziej widywało się dwójki. Piąty zebrał siedmiu protegowanych. Szósty pojawił się z piętnastoma giermkami.

Wrócił Katanji. Biały opatrunek na ręce prześwitywał przez kilt. Nowicjusz wyglądał na drobniejszego niż zwykle, twarz miał bledszą, a duże brązowe oczy mniej błyszczące. Może uzdrowiciele zbyt energicznie zdejmowali gips. Włosy osiągnęły długość bardziej stosowną dla szermierza, ale zwijały się w mały kok, zamiast tworzyć kucyk. Pierwszy nie nosił miecza. Tylko cud mógł mu przywrócić sprawność ręki... a cuda wokół Shonsu nie były czymś niezwykłym.

Katanji błysnął zębami w marnej imitacji charakterystycznego zuchwałego uśmiechu, a w oczach odmalowało mu się zdziwienie na widok niekompletnego stroju Shonsu.

- Gdzie jest twój brat? - zapytał Wallie.

Blady uśmiech zmienił się w złośliwy grymas.

- Zostawiłem go, panie.

Nie musiał mówić więcej. Nnanji bez pamięci durzył się w po­nętnej Thanie, ale minęły cztery tygodnie, odkąd zszedł na brzeg, żeby się zabawić.

- Dziewczęta są bardzo zajęte, jak sądzę?

Chłopiec przewrócił oczami.

- Biedactwa są wykończone. - Nachmurzył się. - Podniosły ceny!

Niewinny mały Katanji uwiódł Diwę, Mei, a ostatnio Hanę, choć temperamentem nie dorównywał bratu. Nowicjusz nie potrafiłby stracić głowy dla kobiety.

Wallie ponownie skierował wzrok na port, a myślami wrócił do zjazdu w Casr.

Tomiyano wszedł na pokład, wymachując skórzaną sakiewką. Uśmiechnął się zadowolony do Walliego, potrząsając mieszkiem. Nachylił się do'przedniego luku i krzyknął coś do Oligarro i Holiyiego, którzy sprawdzali rozmieszczenie ładunku. Niewolnicy skończyli pracę i zeszli po trapie, powłócząc nogami.

Wtem...

A niech to!

Ulicę przecinali dwaj szermierze, najwyraźniej kierując się ku Szafirowi. Koniec wakacji! Wallie zapomniał o niewolnikach i żeglarzach. Z cichym przekleństwem schował się za burtą i sięgnął po miecz. Nadal klęczał, pospiesznie zapinając pasy, kiedy na trapie zadudniły kroki. Przybysze ruszyli przez pokład. Maszerowali prosto na niego.

Tomiyano okręcił się gwałtownie, jakby ktoś go kopnął. Paroma długimi krokami zbliżył się do gości, stanął przed nimi na rozstawionych nogach, ręce oparł na biodrach, wysunął podbródek. Cała jego postawa wyrażała gniew.

Wallie zerknął na buty szermierzy: z wyprawionej skóry, lśniące jak lustro. Wyżej spostrzegł kilty z doskonałej wełny, o niena­gannym kroju i zaprasowanych kantach, czerwony Piątego i biały Pierwszego. Przesunął spojrzenie w górę. Pasy i futerały na broń były równie kosztowne jak buty, wytłaczane i ozdobione to-pazami, rękojeści mieczy ze srebrnego filigranu i też wysadzane topazami. Całości dopełniały srebrne zapinki.

No, no!

Wallie wstał, odgarnął włosy do tyłu i spiął je klamrą z szafirem, jednocześnie taksując gości wzrokiem. Nie wyglądali na wolnych szermierzy, ponieważ ci szczycili się ubóstwem. Mogli być garnizonowymi, ale jakie miasto stroiłoby w ten sposób policję? Czy uczciwy szermierz potrafiłby dorobić się takiego majątku?

Wallie oparł się o poręcz w oczekiwaniu na dobrą rozrywkę. Piąty wkroczył na cudzy teren, ale miał dość rozumu, żeby zasalutować kapitanowi, powstrzymując się od wyciągnięcia miecza na pokładzie statku.

- Jestem Polini, szermierz piątej rangi. Moim pragnieniem, największym i najpokorniejszym pragnieniem jest, żeby Bogini dała ci szczęście i długie życie oraz nakłoniła cię do przyjęcia mojej skromnej i wiernej służby, która pozwoliłaby mi wypełnić twoje szlachetne cele.

Żadnych tytułów ani godności? Wysoki, szczupły mężczyzna po trzydziestce miał donośny głos i dystyngowane maniery. Na Walliem zrobił korzystne wrażenie. Kapitan zmrużył oczy i odczekał minutę, zanim wycedził rytualną odpowiedź.

- Jestem Tomiyano, żeglarz trzeciej rangi, właściciel Szafira. Mam zaszczyt przyjąć twoją łaskawą służbę.

Pierwszy był jeszcze chłopcem, drobnym, wątłym i dużo niższym od mentora. Osób najniższych rang zwykle się nie przedstawiało. Nowicjusz stał cicho u boku Poliniego. Maloli i Linihyo zbliżyli się dyskretnie do wiader z piaskiem, w których były ukryte noże. Tomiyano nie spuszczał wzroku z Piątego.

- Pozwolisz nam wejść na pokład, kapitanie?

Trzeci ściągnął usta.

- Zdaje mi się, że już to zrobiliście.

Wallie wiedział z doświadczenia, jak bardzo Tomiyano lubi prowokować szermierzy.

- Kapitanie, chciałbym, żebyś przewiózł mnie i protegowanego swoim statkiem - oznajmił Piąty.

Tomiyano wsadził kciuki za pas, blisko sztyletu.

- To statek rodzinny, mistrzu. Nie zabieramy pasażerów. Bogini z tobą.

- Dwa srebrniki, żeglarzu! Jeśli taka będzie Jej wola, wrócicie jeszcze tego samego dnia.

Z dziobówki wyszli Oligarro i Holiyi. Oni również skierowali się do wiader z piaskiem. Dzieci porzuciły zabawę na pokładzie rufowym i ustawiły się przy poręczy. Z nabrzeża niósł się turkot wozów.

- Jesteście Jonaszami? - zapytał Tomiyano. - Skąd Bogini was ściągnęła?

Polini zachował spokój, ale kark mu poczerwieniał.

- Z Plo. Pewnie o nim nie słyszeliście.

Kapitan nie patrzył na Walliego, ale odpowiedź była przeznaczona również dla niego.

- Oczywiście, że słyszałem. Najpiękniejsze kobiety, jakie kiedykolwiek widziałem, pochodziły z Plo. To daleko na południe, prawda?

- Plo jest znane z urodziwych kobiet - zgodził się Polini.

- Ale nie z manier mężczyzn.

Niewielu szermierzy zniosłoby taką uwagę z ust cywila, bardzo niewielu. Młodzik głośno wciągnął powietrze, a Polini odruchowo sięgnął do miecza. Udało mu się jednak zapanować nad sobą.

- Maniery żeglarzy również pozostawiają wiele do życzenia.

- Więc odejdź urażony.

-Mówiłem, że potrzebujemy transportu. Będę hojny. Pięć srebrników i zapomnę o twojej bezczelności.

Kapitan potrząsnął głową.

- Garnizon w Tau przygotowuje dla szermierzy statek, który ma odpłynąć jutro. Wczoraj jeden dotarł do Casr w ciągu godziny dzięki Jej Ręce.

-Wiem.

Tomiyano uniósł brwi.

- Nie chcecie jechać do Casr?

W jego tonie wyraźnie brzmiał zarzut tchórzostwa. Wallie czekał na wybuch gniewu, ale mistrz zachował spokój.

- Nie. - Głos Poliniego opadł o oktawę. - Na razie nie zamierzamy jechać do Casr.

- A ja nie wybieram się do Plo, mimo tamtejszych kobiet.

Szermierze zacisnęli pięści. Wallie napiął mięśnie, gotowy do interwencji. Zabawa robiła się coraz bardziej niebezpieczna.

- Twoje zuchwalstwo staje się nudne. Szermierze służą Bogini i należy się im twoja pomoc. Nie prowokuj mnie więcej!

- Wynoście się z mojego statku, zanim wezwę przyjaciół!

Nie do wiary, ale Polini nie wyciągnął miecza, choć Pierwszy patrzył na niego osłupiały i wściekły.

- Jakich przyjaciół, kapitanie? - zapytał Polini z pogardą, zerkając na żeglarzy.

- Na początek, tamtego. - Tomiyano wskazał głową na Walliego.

Pierwszy się odwrócił. Piąty nawet nie drgnął, spodziewając się pułapki.

- Mentorze! - pisnął nowicjusz.

Dopiero wtedy Polini się obejrzał. Rozdziawił usta. Niebieski kilt, siedem mieczy na czole, szermierz jeszcze większy od niego. To dopiero musiała być niespodzianka.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wallie cieszył się z wrażenia, jakie wywarł, ale jednocześnie czuł wstyd. Polini na pewno zauważył jego zniszczone buty i kilt z lichego materiału, kontrastujące ze znakomitą bronią i pasami. Piąty odzyskał panowanie nad sobą i zasalutował.

Siódmy odpowiedział. Miał przywilej odezwać się pierwszy. Poza tym kapitan oczekiwał od niego, że przepędzi bezczelnego intruza. W Walliem ciekawość mieszała się z podziwem. Polini miał uczciwą twarz. Pierwszy tylko zamrugał i w tym momencie Wallie dostrzegł jego powieki. Aha!

- Gratulacje, mistrzu - powiedział z uśmiechem. - Niewielu szermierzy utrzymałoby nerwy na wodzy, mając do czynienia z żeglarzem Tomiyano.

- Jesteś bardzo łaskawy, lordzie - odparł Polini sztywno. - Widzę, że wybrałem niewłaściwy statek. Ten oczywiście płynie do Casr. - Prawdopodobnie cierpiał tysięczne męki na myśl, że Siódmy słyszał uwagę kapitana sugerującą tchórzostwo i zapewne z nią się zgadzał. - Za pozwoleniem, lordzie, odejdziemy teraz.

Wallie nie zamierzał go puścić bez wyjaśnienia, ale musiał wejść w rolę Siódmego.

- Nie, mistrzu. Napijesz się ze mną piwa. Tyle ci jestem winien za to, że od razu się nie ujawniłem. Żeglarzu, trzy kufle jasnego!

Tomiyano opadła szczęka, a z twarzy zniknął uśmieszek zadowolenia.

Wallie wskazał na rufę.

- Chodź, mistrzu Polini. I weź ze sobą jego wysokość.


2


Minstrele śpiewali ballady o dzielnych bohaterach i cnotliwych dziewicach, o potworach i czarnoksiężnikach, o hojnych bogach i sprawiedliwych królach. Nnanji uwielbiał te o herosach i mógł je cytować bez końca, ale jeden bohater świecił w nich nieobecnością: Sherlock Holmes. Po ostatnich słowach Siódmego Polini sięgnął po miecz. Tomiyano zrobił znak Bogini, ale po chwili stwierdził z ulgą, że lord Shonsu znowu toczy swoje gierki. Chłopiec pobladł.

- To żadna magia, mistrzu Polini! - zapewnił Wallie pospiesznie. -Tylko dobre oko wojownika. Spostrzegawczość.

Piąty zerknął na protegowanego, a następnie przeniósł wzrok na dziwnego Siódmego.

- Spostrzegawczość, panie?

Wallie uśmiechnął się.

- Niewielu mentorów tak dobrze ubiera Pierwszych. Jeszcze mniej Piątych bierze sobie Pierwszych na protegowanych. Ty sam jesteś odziany jak człowiek o wysokiej pozycji. Mogę kontynuować. Widzę, że znak na czole jest wygojony, ale zważywszy na wiek, nowicjusz musiał niedawno składać przysięgę. Włosy ma dostatecznie długie, żeby dało się je związać w przyzwoity kucyk, więc inicjacja odbyła się co najmniej rok temu, a tylko synowie szermierzy mogą liczyć na to, że zostaną szermierzami. Znaki rodzicielskie świadczą jednak, że to syn kapłana. Proste, mistrzu Polini.

Królewskie dynastie zwykle zakładali szermierze, ale ci nie mogli odrzucić wyzwania, podczas gdy kapłani byli nietykalni. Królowie przeważnie wybierali dla synów stan kapłański.

Po chwili zastanowienia Polini skinął głową i spojrzał na protegowanego.

- Ucz się!

Chłopiec popatrzył z nabożnym lękiem na Siódmego.

Wallie zaprowadził gości na drugi koniec pokładu, trochę oddalony od gwarnego nabrzeża. Tylny luk był otwarty, deski ułożone w równy stos mogły posłużyć jako ławka.

- Przedstaw nowicjusza, mistrzu.

- Lordzie Shonsu, mam zaszczyt przedstawić ci mojego protegowanego. Arganari Pierwszy.

Gdzie słyszał to imię?

Chłopiec sięgnął po miecz, ale przypomniał sobie, że jest na statku, i zasalutował po cywilnemu. Głos miał dziecięcy i dziwnie niemelodyjny.

Wallie uroczyście odpowiedział, że jest zaszczycony, mogąc przyjąć jego szlachetną służbę. Poprosił gości, żeby usiedli na deskach, a sam usadowił się na wiadrze z piaskiem, obok schodków prowadzących na rufę. W ten sposób miał oko na trap. Z góry zerkała na nich ciekawie młodzież.

Patrząc na nowicjusza, Wallie pomyślał o dwóch innych Pierwszych, których znał. Matarro należał do załogi Szafira, był szczurem wodnym, a więc raczej żeglarzem niż szermierzem. Traktował jednak swoją profesję bardzo poważnie i uważał ją za zaszczytną. Natomiast sceptycyzm i cynizm urwisa Katanjiego bardziej pasowały do człowieka cztery razy starszego. Arganari nie przypominał swoich rówieśników. Z pewnością był podniecony. Bogini przeniosła go przez pół Świata, z południa na daleką północ, a wkrótce miał wziąć udział w pierwszym od wieków zjeździe szermierzy. Zachowywał się jednak z powagą i dostojeństwem, nie licującymi z jego wiekiem.

Goście siedzieli sztywno, czekając, aż Siódmy raczy się odezwać.

- Masz kłopot, mistrzu Polini - stwierdził Wallie. - Może mogę ci pomóc?

- Sprawa jest błaha, lordzie Shonsu. Nie zamierzam o niej rozmawiać.

- Niech zgadnę! - Wścibstwo było przywilejem Siódmych. - Przybywacie ze świątyni?

Polini uniósł się i zrobił gest, jakby chciał dobyć miecza. Usiadł jednak z powrotem i niepewnie łypnął na Siódmego.

Wallie uśmiechnął się wesoło.

- Masz rację, podejrzewając magię. Czarnoksiężnicy potrafią zmieniać znaki na czołach, więc wszyscy mogą nimi być. Ale ja nie jestem czarnoksiężnikiem.

Był ciekaw, czy zauważyli cholerne piórko, które bóg umieścił na jego lewej powiece. Czuł, że jeszcze będzie miał kłopoty z jego powodu.

- Tylko się zastanawiałem, co zrobiłby człowiek honoru w sytuacji, w której, jak podejrzewam, ty się znalazłeś, panie.

Polini wyglądał na szlachetnego człowieka. Wybrano go na książęcego mentora spośród członków gwardii pałacowej, co dobrze świadczyło o jego charakterze. Uwielbienie chłopca najwyraźniej było szczere.

- Skoro strzeżesz księcia, zapewne miałeś świtę złożoną z wielu szermierzy. Bogini wezwała ich na zjazd, więc dlatego tu jesteście. Z jakiegoś powodu wsiedliście akurat na ten statek.

Polini i Arganari skinęli głowami, zdumieni przenikliwością Siódmego. Wallie poczuł zadowolenie.

- Masz więc, panie, dylemat: z jednej strony obowiązki wobec Bogini, a z drugiej obowiązki wobec księcia. Postanowiłeś wysłać swoich gwardzistów na zjazd, a samemu odstawić chłopca do domu. W takiej sytuacji udałbym się do świątyni i poprosił Boginię, żeby pozwoliła mi wrócić bezpiecznie do domu. Jednocześnie złożyłbym uroczystą przysięgę, że zaraz potem wyruszę do Casr. Dorzuciłbym obietnicę, że zwerbuję więcej szermierzy.

Polini spojrzał na chłopca. Obaj się uśmiechnęli.

- Trafienie! - powiedział Piąty.

- Twoja spostrzegawczość ma związek z rangą, panie? - zapytał Arganari.

Znowu ta dziwna intonacja. I kwiecista mowa jak na jego wiek.

W tym momencie zjawił się Tomiyano z tacą. Postawił dwa spienione kufle na deskach obok gości i ukłonił się nisko, podając trzeci lordowi Shonsu. Wallie od razu powinien nabrać podejrzeń.

- Niech Bogini da siłę waszym ramionom i bystrość oczom! -wzniósł toast.

- I tobie! - odparli szermierze.

Wallie zakrztusił się i wypluł szczodrze posolono piwo. Spiorunował wzrokiem oddalającego się Tomiyano i dostrzegł uśmieszki na twarzach żeglarzy; dostał nauczkę, żeby nie podwa­żać autorytetu kapitana przy obcych! Wyrzucił kufel za burtę, otarł usta i nieco zmieszany wytłumaczył swoje zachowanie go­ściom, którzy patrzyli na niego dziwnym wzrokiem.

- Wiecie, że rzeczni szermierze uczą żeglarzy fechtunku? -spytał.

Polini sposępniał.

- Tak słyszałem, panie. To przestępstwo!

- Nie. Istnieje sutra, która mówi, że żeglarze nie są zwykłymi cywilami. Chciałem tylko wyjaśnić, dlaczego puściłem płazem żart mojego impertynenckiego przyjaciela. Na statku jest on co najmniej Piątym albo Szóstym, jeśli chodzi o sztukę szermierczą.

Piąty wytrzeszczył oczy.

- Żartujesz, panie!

- Nie! Na lądzie oczywiście radziłby sobie gorzej, bo nie miał okazji ćwiczyć pracy nóg. Lecz cywilowi z takimi umiejętnościa­mi można dużo wybaczyć.

Jego nielogiczne rozumowanie zrobiło wrażenie na szermierzach.

- Mówię to jako ostrzeżenie, mistrzu Polini. Teraz ty mi po­wiedz, dlaczego wybrałeś akurat ten statek.

Polini zesztywniał, przypomniawszy sobie o własnych kłopotach.

- Stwierdziłem, że jest zadbany, panie.

Wallie z aprobatą pokiwał głową.

- Czy przyjmiesz pewną radę?

Oczywiście, że tak. Od Siódmego?

- Wasz rynsztunek ma dużą wartość, mistrzu. Na środku Rzeki nie ma świadków, a nie wszyscy żeglarze gardzą drobnym piractwem. Lepiej nie kusić losu.

Piąty poczerwieniał.

- Dziękuję za radę, panie!

Nie zamierzał jej posłuchać. Wallie westchnął. Taki właśnie głupi upór próbował wykorzenić z Nnanjiego. Polini nie mógł znieść myśli, że wróci do Plo bez paradnego kiltu, pasów i butów. Skromniejszy strój naruszyłby jego przeklętą godność. Wallie już zapomniał, jak ograniczeni potrafią być szermierze, a jednocześnie uświadomił sobie, jaką drogę przebył Nnanji.

- Możliwe, że mimo wszystko dotrzecie na zjazd, mistrzu. Większość szermierzy to będą wolni. Na pewno nie znajdzie się ani jeden Pierwszy tak wystrojony jak nowicjusz Arganari.

Piąty rzucił mu wściekłe spojrzenie. Chłopiec zmarszczył brwi.

- Teraz widzę, że ten statek to dla nas zły wybór, panie - stwierdził Polini, zmieniając temat. - Bogini na pewno będzie potrzebowała twojej dzielnej służby na zjeździe. Pożeglujecie do Casr.

- Nic podobnego! Od dwóch tygodni krążymy po tych wodach.

Wiatr sprzyjał Szafirowi, odkąd opuścili Ov, ale Bogini nie pchnęła ich do Casr.

Polini zrobił zaskoczoną minę. Nic dziwnego. Bogini nie chciała Siódmego?

- Ale mamy dobry czas - powiedział Wallie. - Za tydzień może dotrzemy do Casr.

- Znacie te wody, panie - stwierdził chłopiec, lecz jego słowa zabrzmiały jak pytanie.

Wallie zrozumiał. Arganari nie miał słuchu muzycznego. Zrobiłby z siebie pośmiewisko, gdyby jako nadworny kapłan próbował coś śpiewać. Dlatego postanowiono zrobić z niego szermierza. Żadne inne zajęcie nie było godne królewskiego syna.

- Dopiero je poznaję, nowicjuszu. Widzisz tamte góry na południu? To RegiVul. Gdzieś tam leży miasto czarnoksiężników, Vul.

Szermierze spojrzeli we wskazanym kierunku. Nad cienką linią przeciwległego brzegu niebieszczyły się w upalnym powietrzu odległe szczyty. Wisząca nad nimi wulkaniczna chmura była ledwo widoczna.

- Rzeka płynie wokół RegiVul. Lewy brzeg, wewnątrz pętli, opanowali czarnoksiężnicy, wszystkie siedem miast. Gdy zejdziecie tam na ląd, zginiecie.

- Więc to prawda? - powiedział Polini. - Są legendy o czarnoksiężnikach, którzy mieszkają w górach na południe od Plo, ale nigdy im nie wierzyłem, póki tutaj nie przybyliśmy na wieść o zjeździe.

Chudzielec Holiyi podszedł do Shonsu z krzywym uśmiechem na twarzy. Przyniósł mu świeże piwo. Wallie podziękował żegla­rzowi i dużym łykiem spłukał paskudny smak solonego napitku.

- To prawda. Ten statek zawinął do wszystkich czternastu miast na pętli, ale przyznaję się dobrowolnie, że w portach czarnoksiężników siedziałem w rufówce.

Polini próbował nie okazać, że jest wstrząśnięty.

- Więc są tak niebezpieczni, jak twierdzą miejscowi?

- Może jeszcze bardziej. Jeden zabił człowieka na tym pokładzie. Czarnoksiężnicy potrafią mordować na odległość. Jedynym ratunkiem jest szybkość. Lepiej rzucić nożem niż sięgać po miecz.

Goście osłupieliby, gdyby się dowiedzieli, że Siódmy ma nóż schowany w bucie i że codziennie ćwiczy rzuty. Wallie nie zadał sobie trudu pokazania im dziur w burcie Szafira, zrobionych przez muszkietowe kule.

- Ale nie są niezwyciężeni? - wykrzyknął Arganari, ocierając usta z piwa. - Miejscowi opowiadają o zwycięstwie szermierzy!

- Tak? Powtórz mi, co mówią.

Chłopiec rozpromienił się i zaczął trajkotać. Na twarzy Poliniego malowało się powątpiewanie.

- W Ov, panie, dwa. tygodnie temu. Podobno szermierze z jakiegoś statku zaatakowali na nabrzeżu grupę czarnoksiężników. Przeżyli pioruny, szarżowali wozem i urządzili wrogom wielką rzeź. Dowodził nimi Siódmy i bardzo młody rudowłosy Czwarty. Podobno mogliby zdobyć diabelską wieżę i odbić miasto, ale... Siódmy... postanowił się wycofać...

Na młodej twarzy odmalowało się przerażenie.

Z nabrzeża niosły się okrzyki i głośne uderzenia. Stado białych ptaków szybowało nad wodą. Winda kotwiczna na sąsiednim statku skrzypiała jękliwie.

Na Świecie żyło niewielu Siódmych. Spotkanie Siódmego żeglującego po Rzece było równie prawdopodobne jak znalezienie kwadratowego jajka. Siódmi nie puszczają mimo uszu posądzeń o tchórzostwo. Polini siedział bez ruchu, pełen napięcia.

- Jestem pewien, że miał ważny powód, panie - szepnął chłopiec.

- Zapewne - powiedział Wallie cierpko.

Nie spodziewał się, że historia już dotarła do innych miast nad Rzeką. Na prymitywnym Świecie nowiny rozchodziły się co najwyżej z szybkością gołębi pocztowych, a większość nigdy nie docierała do innych miejsc. Lecz teraz Bogini przemieszczała statki zgodnie z własną wolą. Wieść o bitwie w Ov rozniosła się po Rzece, czyli po całym Świecie. Wieść o szermierzach, którzy pokonali czarnoksiężników, o rudowłosym Czwartym i czarnowłosym Siódmym, który pozwolił, żeby jego wojsko odniosło pewne zwycięstwo. Kolejny problem. Wallie zorientował się, że ma zasępioną minę i za długo milczy. Uśmiechnął się więc i powiedział:

- W tej historii może być coś więcej, niż głosi portowa plotka.

Goście energicznie potaknęli głowami.

- Oczywiście, panie!

- Oczywiście, panie?

W tym momencie na pokładzie zjawił się Nnanji w pomarańczowym kilcie Czwartego, bardzo młody i rudy jak płomień. Ujrzawszy zgromadzenie, skierował się w tę stronę. Z daleka wyczuł szermierzy, niczym pies myśliwski. Na jego twarzy malował się uśmiech, szerszy niż zwykle, być może na wspomnienie niedawnych przeżyć.

Polini i Arganari spojrzeli po sobie i wstali.

- Mistrzu, mam zaszczyt...

Wallie dokonał prezentacji swojego protegowanego i zaprzy­siężonego brata. Potem zaskoczył Nnanjiego, przedstawiając mu nowicjusza.

- Arganari? - Czwarty zmarszczył nos, jak zawsze kiedy in­tensywnie myślał. - Kiedyś żył wielki bohater o takim imieniu.

- To mój przodek, adepcie.

Stwierdzenie zabrzmiało jak pytanie. Nnanji ze zdziwieniem spojrzał na chłopca.

- Założyciel królewskiego rodu - podpowiedział Wallie. Chłopiec z dumą skinął głową.

- Królestwo Plo i Fex. Mój ojciec ma zaszczyt być świątobliwym Arganarim XIV, kapłanem siódmej rangi.

Tak więc nowicjusz był najstarszym synem. Polini miał dużo większy kłopot, niż Wallie sądził.

- Istnieje wiele eposów o nim! - oznajmił Nnanji. - Mój ulubiony zaczyna się...

Po około dwudziestu wersach Wallie dotknął jego ramienia i zaproponował, żeby wszyscy usiedli.

Nnanji ukucnął na piętach między lordem Shonsu i gośćmi.

- Arganari dowodził zjazdem w Xo. - Łypnął na mentora i dodał: - Mieczem z topazem, czwartym chioxinem! To dlatego imię wydawało się znajome!

- Moim mieczem! - wykrzyknął Arganari z dumą. Nnanji spojrzał na broń Pierwszego i zmarszczył brwi.

- Jego wysokość go nie nosi, ale miecz jest w posiadaniu rodu - wyjaśnił Polini. - Lord Kollonoro, dowódca gwardii pałacowej, wręczył go nowicjuszowi podczas inicjacji. Arganari jest pierw­szym szermierzem w dynastii od czasów wielkiego przodka. Ceremonia była bardzo wzruszająca.

Wallie się zaśmiał.

- Jestem pewien, że zaraz po uroczystości zabraliście mu miecz Chioxina.

- Tylko wielki szermierz może długo cieszyć się jednym z siedmiu mieczy, panie.

- Opiszcie go nam - poprosił Nnanji.

Chłopcu zabłysły oczy.

- Gardę tworzy złoty bazyliszek, który trzyma topaz. Bazyliszek oznacza: “Sprawiedliwość złagodzona miłosierdziem". To motto naszego rodu. Na klindze są wyryte różne sceny. Na jednej stronie szermierze walczą z potworami, na drugiej dziewice ba­wią się z tymi samymi bestiami.

- To znakomita broń - powiedział Polini, chyba zadowolony z neutralnego tematu rozmowy. - Wypróbowałem ją. Doskonała! Wyważenie, sprężystość... Reputacja Chioxina jest zasłużona.

Nnanji uśmiechnął się do mentora.

- A co sądzicie o tym? - zapytał Wallie.

Zdjął z pleców miecz i podał go gościom. Polini i jego prote­gowany głośno zaczerpnęli tchu.

- Siódmy! - wykrzyknął Arganari. - Szafir i gryf on! I sceny takie same jak na moim. Jest prawdziwy? To naprawdę siódmy miecz Chioxina?

- Najprawdopodobniej.

Legendarna broń wywarła piorunujące wrażenie na szermierzach. Piąty wyraźnie zbladł, a chłopiec zarumienił się z podniecenia.

- Ale... - Arganari poczerwieniał jeszcze bardziej.

- Tak?

- Sześć mieczy jest powszechnie znanych, ale żadna saga nie wspomina o siódmym. Mówi się, że Chioxin podarował go Bogini.

- Może jego historia jeszcze nie jest zakończona? - podsunął Nnanji z szerokim uśmiechem.

Polini i Arganari pokiwali głowami, zafascynowani mieczem.

- Gryfon jest królewskim symbolem. Oznacza: “Władza mądrze sprawowana - oznajmił chłopiec, patrząc na misterną gardę.

- Wyjątkowo długie ostrze.

- Chcesz się spróbować, panie? - zapytał Wallie.

Polini zbladł.

- Oczywiście, że nie, lordzie! Jest w doskonałym stanie - powiedział chłopiec, jakby zadawał pytanie. - Mój jest mocno wyszczerbiony. Ten ma tylko jedną skazę.

- To ślad po piorunie czarnoksiężników - wyjaśnił Nnanji uroczyście.

Mistrz i protegowany znowu wymienili spojrzenia, po czym Arganari wrócił do oglądania miecza. Wskazał na wygrawerowane postacie.

- Widzicie te ryski od polerowania? Podobno Chioxin był le­woręczny. Na wszystkich jego mieczach, nie tylko na siedmiu, rysy biegną od lewej do prawej.

- Co ty powiesz? - mruknął Wallie i przyjrzał się klindze. -Jak Leonardo da Vinci? Dziękuję, nowicjuszu. Nie wiedziałem. Więc to nie jest falsyfikat!

Nnanji prychnął.

- Panie... - zaczął Arganari i umilkł na widok ostrzegawczego spojrzenia mentora.

- Chcecie wiedzieć, skąd go mam - stwierdził Wallie, chowając bezcenną broń do pochwy. Wzruszył ramionami. - Rozumiem waszą ciekawość. Dał mi go bóg. - Pociągnął łyk piwa.

Goście wytrzeszczyli oczy.

- Dał mi również zapinkę z szafirem i powiedział, że mam wypełnić misję dla Bogini.

Teraz Polini zrozumiał.

- Więc zostaniesz dowódcą zjazdu, panie!

- Może. Jeśli tak, to wcale Jej nie zależy, żebym szybko dotarł na miejsce.

Spojrzał na Nnanjiego. Adept pokiwał głową w zamyśleniu.

- Zastanawiam się, czy mieliśmy się spotkać, mistrzu Polini. Osobliwsze rzeczy mi się przydarzają. Właściwie przez cały czas. Dziwne, że wybrałeś akurat ten statek, a jeszcze dziwniejsze, że ty i twój protegowany macie jeden z siedmiu mieczy Chioxina. Zjazd mógłby być dobrym treningiem dla szermierza i księcia. Ostatecznie od nowicjusza nikt nie będzie oczekiwał walki, więc nie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo.

Po raz pierwszy Arganari okazał normalne dziecięce podniecenie. Popatrzył na mentora, badając jego reakcję.

Polini wstał z niezadowoloną miną.

- Może masz rację, panie, ale już złożyłem przysięgę i muszę odwieźć mojego protegowanego z powrotem do Plo. Jeśli się my­lę, na pewno spotkamy się... w Casr.

Światło w oczach chłopca zgasło. Arganari wstał posłusznie. Pierwsi nie dyskutowali z mentorami, a książęta uczyli się nie tyl­ko kwiecistej mowy.

- Adepcie, czy to naprawdę ty kierowałeś w Ov wozem szar­żującym na czarnoksiężników? - zapytał. Nnanji uśmiechnął się szeroko.

- Zmasakrowaliśmy ich! Czternastu zabitych wrogów!

Zerknął z wyrzutem na Walliego, który oszczędził piętnastego.

Arganari rozwiązał kucyk.

- Pewnie nie pojadę na zjazd, adepcie. Lord Shonsu ma zapin­kę, którą dał mu bóg, a ta należała do mojego przodka. Miał ją na zjeździe w Xo. Przyjmij ją ode mnie i obiecaj, że będziesz nosił w walce przeciwko złoczyńcom.

Podał Czwartemu srebrną zapinkę.

- Nowicjuszu! - warknął Piąty. - Ta zapinka od wieków jest w twojej rodzinie! Ojcu nie spodoba się, że dałeś ją obcemu. Zabraniam!

- To nie jest obcy, mentorze, tylko bohater.

- Myślę, że mentor ma rację, nowicjuszu - wtrącił Wallie. Jego zdanie rozstrzygnęło sprawę, ale Nnanji czuł się niezwy­kle pochlebiony, że nazwano go bohaterem. Przełknął głośno ślinę i zgadził się z Siódmym. Arganari niechętnie odebrał zapin­kę. Wyglądał bardzo dziecinnie między trzema mężczyznami.

- Dziękujemy za gościnność, panie - powiedział Polini ofi­cjalnym tonem. - Chciałbym teraz odejść, z twoim pozwoleniem, i poszukać innego statku. Sądzę, że mniejszy będzie bardziej sto­sowny. I żadnych żeglarzy-szermierzy szóstej rangi! - dodał ze sceptycznym uśmiechem.

Lekko zaniepokojony Wallie odprowadził gości do trapu. Akurat w tym momencie z miasta wróciły Lae z Jją. Niewolnica zrezygnowała z dwóch chust, które zwykle nosiła na pokładzie, na rzecz tradycyjnego czarnego stroju. Lecz doskonałości jej fi­gury nie mógł zamaskować żaden ubiór, a twarz można by opie­wać w legendach. Wallie uśmiechnął się na powitanie. Otoczył kobietę ramieniem i popełnił wielką gafę. Przyzwyczajony do swobodnego życia na 'statku, zapomniał o sztywnych nakazach i zakazach obowiązujących na Świecie.

- Jjo, kochanie, oto goście z twojego rodzinnego miasta, mistrz Polini i jego wysokość nowicjusz Arganari.

Szermierze spojrzeli z konsternacją na niewolniczy pas znaczący twarz kobiety. Jja zesztywniała, a po chwili padła na ko­lana, bijąc czołem w deski pokładu.

Wallie przygryzł wargę, wściekły na siebie. Powinien pamię­tać, że nie istnieje zwyczaj przedstawiania niewolnic. Polini za­niemówił. Jako pierwszy zareagował młody Arganari. Zrobił krok do przodu i gestem nakazał kobiecie wstać.

- Teraz widzę, w jaki sposób Plo zasłużyło na swoją reputację - powiedział. - Gdyby do tej pory tak się nie stało, teraz z pew­nością zyskałoby sławę.

To dopiero dworna przemowa.


3


Mistrz Polini zszedł po trapie. Protegowany podążał za nim. Piąty zapewne z ulgą opuszczał Szafira, dziwnego Siódmego i porywczego kapitana. Jeśli odmówił szeptem modlitwę dzięk­czynną, zrobił to przedwcześnie, bo czekał go kolejny wstrząs. Znalazłszy się na brzegu, stanął twarzą w twarz z Brotą.

Kobiety szermierze stanowiły obrazę dla szczurów lądowych. Grubi szermierze byli nie do przyjęcia. Szermierze noszący mie­cze mimo poważnego wieku zasługiwali na pogardę. Brota, w ob­szernej czerwonej szacie uwydatniającej masę ciała, z kucykiem przetykanym siwizną i mieczem na plecach uosabiała wszystko co najgorsze. Wallie zaśmiał się w duchu. Wyraz twarzy Polinie-go najwyraźniej zirytował kobietę, bo przewierciła go wzrokiem, wyciągnęła miecz i zasalutowała jak równemu sobie. Piąty odpo­wiedział z wyraźną niechęcią. Zamienili parę słów, po czym męż­czyzna oddalił się długimi krokami. Drobny protegowany musiał niemal biec, żeby dotrzymać mu kroku. Brota wtoczyła się po tra­pie z uśmieszkiem zadowolenia na twarzy. Lubiła drażnić szczu­ry lądowe niemal tak samo jak jej syn żeglarz.

Polini prawdopodobnie nawet nie zauważył jej towarzyszki, choć Mata odziana w brązową przepaskę biodrową i chustę za­krywającą piersi, była przystojną kobietą. Wallie zastanawiał się, co by powiedział mistrz, gdyby się przekonał, że żeglarka trzeciej rangi, matka czworga dzieci, nie ustępuje mu pola w pojedynku na miecze lub florety.

Wallie przeprosił Jję i jeszcze raz zbeształ się za głupotę. Później musiał zrelacjonować Nnanjiemu początek spotkania z szermierzami. Adept z satysfakcją kiwał głową. Gdy odchodził dumnie wyprostowany, zapewne powtarzał sobie pod nosem: “bohater". Tak nazwał go książę, co dla syna wytwórcy dywanów musiało być wielkim przeżyciem.

Brota zmierzyła Shonsu bacznym wzrokiem spod krzacza­stych brwi.

- Przypuszczam, że spieszno ci do wypłynięcia z portu, panie? Wallie wzruszył ramionami.

- Nieszczególnie. Jeśli Bogini się spieszy, zawsze może skró­cić nam drogę. Nie ubiłaś żadnego interesu, pani?

- Ba! Ceny są oburzające.

Katanji też skarżył się na drożyznę w domu publicznym. W spra­wach finansowych nowicjusz był bardzo sprytnym młodzieńcem.

Wallie zastanawiał się, czy lokalnej inflacji nie spowodował zjazd. Obecność kilkuset młodych mężczyzn z pewnością mogła doprowadzić do wzrostu cen żywności i kobiet w Casr, ale chyba nie aż w Tau.

Nasuwały się istotne pytania. Kto zapłaci za zjazd? Na wezwa­nie stawią się przede wszystkim wolni. Casr znajdzie się w kło­potliwej sytuacji. Szermierze, przeważnie bez grosza przy duszy, będą oczekiwać darmowego mieszkania, wyżywienia... i kobiet. Świat był biedny, jego gospodarka prymitywna i słaba. Półbóg dał Walliemu fortunę w szafirach, napomykając o “kosztach". Może jego gest był kolejną wskazówką, że Shonsu ma zostać przywódcą zjazdu? Dlaczego w takim razie jeszcze nie dotarł na miejsce? Spojrzał na najbliższy magazyn.

- Ostatnio Bogini zawsze kierowała twoje kroki do towarów przynoszących największy zysk, pani. Co oferują w tamtym składzie?

- Skóry wołowe! - prychnęła Brota. - Nie chcę na swoim stat­ku cuchnącego paskudztwa!

- Skóry? - mruknął Wallie w zamyśleniu.

Kobieta zrozumiała w lot. Między Brotą a złotem istniało wza­jemne przyciąganie.

- Skóry? - powtórzyła jak echo.

Rozmowa stawała się monotonna.

- Jeśli dotrzemy do Casr, jeśli zostanę przywódcą zjazdu -ech, te “jeśli" - skóry mogą nabrać wartości. Piąta zmarszczyła brwi z powątpiewaniem.

- Futerały ria broń? Buty? Siodła?

Wallie z uśmiechem skinął głową. Brota przyjrzała mu się spod przymrużonych powiek.

- Czarnoksiężnicy wypędzili wszystkich garbarzy z miast. Jest tu jakiś związek?

- Żadnego.

Brota wydęła wargi. Zawołała Matę i poczłapała w stronę tra­pu. Wallie rozejrzał się i z uglą stwierdził, że Katanji, który wy­szedł spod pokładu, odzyskał rumieńce i wygląda zdrowiej. Ski­nął na nowicjusza.

- Lepiej się czujesz?

Chłopak rzucił mu zuchwały i jednocześnie niewinny uśmiech.

- Tak, dziękuję, panie.

Katanji potrafił być grzeczny jak aniołek albo opryskliwy i bezczelny, zależnie od okoliczności.

- Mam dla ciebie zadanie, nowicjuszu - oznajmił Wallie.

- Zawsze jestem do usług twoich i Bogini, panie.

- Dobrze! - Wallie uśmiechnął się konspiracyjnie. - Pani Bro-ta właśnie kupuje skóry. Chciałbym wiedzieć, ile na nie wyda.

- To wszystko?

Katanji skinął głową i ruszył w stronę trapu. Chyba nie było rzeczy, której nie potrafiłby się wywiedzieć na prośbę Shonsu.

Wallie stał przy relingu i obserwował, jak jego szpieg podąża za Brotą. Nigdzie nie widział szermierzy. Raptem u jego boku po­jawił się zaintrygowany i podejrzliwy Nnanji. Protegowany spę­dzał mu sen z powiek nieszermierczymi inklinacjami, a mentor wcale nie był lepszy. Z czystej przekory Wallie postanowił trzy­mać Czwartego w niepewności.

- Znalazłeś adepta Konijuiyego? - spytał.

Nnanji spochmurniał.

- Ktoś dotarł do niego pierwszy, panie bracie.

W czasie ich poprzedniej wizyty w Tau miejscowy stróż pra­wa, Konijuiy, opuścił posterunek, zostawiając miasto pod opieką niekompetentnych ludzi, co Nnanji uznał za niewybaczalny po­stępek. Wallie wiedział, że jego zaprzysiężony brat nigdy nicze­go nie zapomina. Z pewnością próbował dzisiaj rano załatwić sprawę, która leżała mu na sercu.

- Nowym dowódcą jest czcigodny Finderinoli - kontynuował adept. - On i jego oddział przybyli do zamku niemal jednocześ­nie z twoją wiadomością. Czcigodny od razu wyruszył do Tau i zaprowadził porządek. Nie poznałem go, ale zdaje się, że do­brze sobie radzi.

- Co zrobił ze staruszkiem?

Mimo podeszłego wieku ojciec Konijuiyego nie zrezygnował ze stanowiska. Co gorsza, nauczył fechtunku swoich synów cy­wilów. Popełnił w ten sposób przestępstwo, zlekceważył sutry, naruszył regulamin cechu szermierzy.

- Zabił go - odparł Nnanji niedbałym tonem, obserwując ruch na nabrzeżu.

Wallie zadrżał.

- A bracia?

- Obciął im głowy. O, idzie!

Córka Broty, wysoka i smukła, miała klasyczny grecki profil i czarne loki. W żółtej sukience wyglądała bardzo ponętnie. Gdy Wallie widział ją z mieczem na plecach, myślał o Dianie Łowczy-ni. W obecności Thany Nnanji nie myślał o niczym.

Obok dziewczyny dreptał stary kapłan, jeden z towarzyszy wyprawy. Honakura był pierwszą osobą, z którą Wallie rozma­wiał, kiedy obudził się na Świecie w ciele Shonsu. Dzisiaj staru­szek wybrał się na zwiad do świątyni, odziany w czarną szatę bezimiennego. Znaki wytatuowane na czole ukrywał pod czarną opaską. Wallie sądził, że Honakura wreszcie zakończy maskara­dę, ale najwyraźniej się pomylił. Starzec do tej pory nie wyjaśnił mu, dlaczego przez cały czas zachowywał incognito. Być może nie chciał się przyznać, że nie ma żadnego powodu.

Od strony magazynów nadchodził spacerkiem Katanji. Jja za­bawiała Vixiniego, któremu wyrzynał się kolejny ząbek. Honaku­ra z trudem wspinał się po trapie. Nnanji ruszył powitać Thanę.

Ludzie uważali siedem za uświęconą liczbę. Kiedy Wallie opuszczał świątynię w Hann, wyruszając z misją powierzoną mu przez bogów, jego drużyna liczyła siedem osób. W trakcie podróży została sprzedana niewolnica Nnanjiego. Gdyby Czwar­ty miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, zastąpiłaby ją Thana. Znowu byłoby ich siedmioro...

Zawinęli do wszystkich miast na pętli RegiVul, stoczyli w Ov bitwę z czarnoksiężnikami, odkryli sekrety wrogów. Teraz musie­li dotrzeć do Casr, gdzie zwołano zjazd szermierzy. Patrząc na idiotyczną minę Nnanjiego, który trzymał Thanę za ręce, Wallie zastanawiał się, co dalej. Możliwe, że udział Szafira w misji do­biegł końca i nadeszła pora, żeby zejść na ląd, porzucając przy­jemne i swobodne życie na statku.

Niestety uczennica Thana nie okazywała Nnanjiemu przychyl­ności, choć adept oświadczał się jej regularnie, trzy razy dziennie po posiłkach. Dziewczyna najwidoczniej nie miała złudzeń co do rudowłosego idealisty, który uważał honor za cel życiowy, zabi­janie za swój zawód, a fechtunek i odwiedzanie domów publicz­nych za jedyne rozrywki. Wallie nie byłby zaskoczony, gdyby stwierdził, że jego rozpustny protegowany chwali się porannymi wyczynami. Później adept zastanawiałby się usilnie, czym obra­ził dziewczynę. Z pewnością miał do odegrania ważną rolę w boskiej misji. Walliemu dano wskazówki, żeby odebrał od nie­go czwartą przysięgę, przysięgę braterstwa.

Nnanji z pewnością nie chciałby zostawić Thany. A gdyby Dru­ga nie zgodziła się opuścić Szafira! Co wtedy zrobiliby bogowie?

Wallie doszedł do wniosku, że musi przedyskutować tę kwe­stię z Honakurą.


Dwie godziny później Szafir wypłynął z portu. Cuchnął jak garbarnia. Zwolnione miejsce natychmiast zajął inny statek. Dwaj zwinni młodzi szermierze drugiej rangi wyskoczyli na brzeg, nie czekając na trap. Od razu zaczepił ich Czwarty i trzech Trzecich. Wallie rozpoznał w nich giermków Szóstego, który od rana przemierzał port. Zanosiło się na to, że przed nocą zgarnie wszystkich wolnych szermierzy w mieście.

Wallie poszedł na dziób, żeby nie przeszkadzać żeglarzom. Oparł się o reling. Obok niego stanął Nnanji z Thaną.

- Nareszcie Casr! - powiedział Czwarty z zadowoleniem.

- Jeszcze możemy zawrócić! - ostrzegł go mentor.

Dwaj uczniowie ruszyli na spotkanie z Szóstym.

- Co?! Dlaczego, bracie?

Być może Bogini chce, żeby Shonsu zebrał prywatną armię, odparł w myślach mentor. Nnanji się zasępił. Szósty znacznie przewyższałby go rangą.

- Mam nadzieję, że nie o to chodzi - zapewnił Wallie pos­piesznie. - Ale z drugiej strony, dlaczego Najwyższa sprowadzi­ła tylu szermierzy do Tau? Do Casr jest stąd daleka droga.

Na twarzy Nnanjiego odmalowała się ulga.

- Szermierze przybywają nie tylko do Tau! Również do Dri, Wo i chyba Ki San. Nawet do Quo. Niezbadane są zamiary bo­gów. Może port w Casr nie pomieściłby wszystkich statków, więc Bogini korzysta z innych portów jako stacji przesiadkowych...

- Quo? - powtórzył Wallie.

- Leży na drugiej pętli Rzeki! Z Quo do Casr prowadzi szlak przez góry, bracie! Jeden dzień lądem i dwadzieścia tygodni wodą.

- Gdzie się tego dowiedziałeś?

Nnanji uśmiechnął się znacząco.

- W przerwie...

Raptem przypomniał sobie o Thanie i kolor jego twarzy przybrał barwę włosów. Czyżby jego maniery jednak trochę się poprawiły?

Na Świecie rzadko podróżowano lądem, ale istniał również szlak z Ov do Aus. Ludzie nie znali pisma, więc nie mieli map, a poza tym geografia zmieniała się według kaprysów Bogini. Wallie wprowadził nowe dane do mapy, którą miał w głowie. O czym sobie myśli Nnanji, szczerząc się w taki sposób?

- Kolejna pętla? Casr ma strategiczne położenie?

Nnanji wyglądał na lekko rozczarowanego, że mentor tak szybko rozwikłał zagadkę. On sam musiałby odwołać się do sutr.

- Tak! W przeciwieństwie do innych miast ma trzech sąsiadów zamiast dwóch.

- I dlatego może stać się następnym celem czarnoksiężników?

Adept pokiwał głową. Czarnoksiężnicy zdobywali kolejne miasta co dwa lata. Do tej pory opanowali cały lewy brzeg we­wnątrz pętli RegiVul. Podróż przez Czarną Krainę była trudna al­bo niemożliwa, więc teraz musieli przekroczyć Rzekę.

- Casr jest bardzo stare - powiedział Nnanji. - Wspominają o nim najstarsze sagi. Palono je, plądrowano i odbudowywano dziesiątki razy.

- Znajduje się w nim zamek szermierzy - dodał Wallie.

Czwarty uśmiechnął się szeroko i otoczył ramieniem Thanę.

Wallie wrócił do obserwowania portu, który zostawał za rufą, przesłonięty lasem masztów i olinowań. W miarę jak zacierały się szczegóły, Tau coraz bardziej przypominało angielskie miastecz­ko z czasów Tudorów.

- Nadal chcesz zostać tutaj stróżem porządku, bracie? - za­drwił Nnanji.

- Ja? - zdziwił się Wallie, łypiąc na protegowanego.

- Zapomniałeś? Ostatnim razem, kiedy tutaj byliśmy, powie­działeś: “Kiedyś osiądę w spokojnym miejscu, takim jak to, i zostanę dowódcą garnizonu. Wychowam siedmiu synów, jak stary Kioniami. I siedem córek, jeśli Jja zechce!". - Naśladował bas Shonsu. - A ja zapytałem: “Dowódcą? Dlaczego nie królem?". Ty na to: “Za dużo krwi, żeby nim zostać, a potem za dużo pracy. Ale Tau mi się podoba".

Nnanji wrócił do rzeczywistości. Jego oczy nabrały zwykłego blasku. Thana miała zdegustowaną minę.

- Nie mówiłeś poważnie, panie? Taka dziura?

Odwróciła się i spojrzała na znikające w oddali słomiane strze­chy Tau.

- To miłe miasteczko - zaprotestował Wallie słabo.

- Możesz je sobie wziąć, bracie - powiedział Nnanji wspania­łomyślnie.


4


Następnego dnia Bóg Wiatru opuścił żeglarzy. Nad Rzeką za­wisła dziwna złotawa mgiełka o zapachu płonącego ścierniska. Woda była nieruchoma jak oliwa, niebo bladobłękitne, prawie bezbarwne. Tomiyano nawet nie podniósł żagli. Kazał zarzucić kotwicę. Czasami w oddali pojawiały się inne statki niczym flagi wytyczające granice Świata, ale przez większą część dnia Szafir wydawał się opuszczony przez bogów i ludzi.

Złowieszcza cisza przyprawiła załogę o niepokój. Lord Shonsu był potrzebny w Casr, żeby wziąć pod komendę zjazd Bogini. Dlaczego Bogini nie przyspieszyła podróży? Czyżby ją obrazili w jakiś sposób? Żeglarze wykonywali zwykłe prace w nerwo­wym milczeniu, nie wyrażając na głos swoich obaw. Czyścili, szorowali, pokostowali, szyli ubrania na zimę, uczyli młodzież zasad życia na Rzece i żeglarskich sutr, czekali na wiatr.

Honakura też był niespokojny. Lubił myśleć, że wysłano go z misją Shonsu jako przewodnika, który ma interpretować obja­wianą od czasu do czasu wolę bogów, a nie wiedział, co sądzić o nagłej zmianie tempa podróży. Dziwne, że Bogini nie przeniosła Shonsu do Casr od razu po bitwie w Ov, ale może po prostu dała mu czas na przemyślenia. Wyglądało na to, że szermierza trapi wiele spraw, o których nie chciał albo nie potrafił dyskutować. Wielkolud dumał w samotności, co było całkiem do niego nie­podobne. Przecież Bóg Wiatru do tej pory im sprzyjał.

Nie po raz pierwszy cisza zatrzymała Szafira. Za każdym ra­zem istniał jakiś powód. Albo bogowie czekali na jakieś wyda­rzenie, albo śmiertelnicy coś przeoczyli. Honakura nie miał poję­cia, o którą z tych dwóch możliwości chodzi, ale podejrzewał, że następny ruch należy do śmiertelników. Po co statek otaczała mgła? Zupełnie jakby zamknięto ich w komórce, tak jak on wie­le razy w przeszłości zamykał protegowanych, żeby pomedyto­wali o swoich niedociągnięciach. Po południu kapłan był już po­ważnie zaniepokojony.

Siedział na ulubionym wiadrze z piaskiem i obserwował po­kład. Młodzież zebrała się na dziobie wokół nowicjusza Katanjie-go. Kapłan domyślał się, że opowiadają sobie nieprzyzwoite hi­storyjki. Kobiety gawędziły cicho na rufie, szyjąc i cerując. Paru mężczyzn łowiło ryby, ale bez wielkich sukcesów.

Po raz pierwszy nie odbywały się lekcje fechtunku. Adept Nnanji, nowicjusz Matarro i uczennica Thana rozsiedli się na po­krywie luku wokół trzech skrzyżowanych mieczy. W tak głupi sposób szermierze mieli zwyczaj recytować sutry. Kapłani wole­li spacerować, co było dużo zdrowsze i rozsądniejsze, bo ruch po­budzał umysł.

Lord Shonsu siedział na drugim luku. Załoga rozumiała, że Siódmy musi pomyśleć, więc zostawiała go w spokoju. Na pew­no nie czuł się osamotniony, bo miał przy sobie Jję. O dziwo, jed­nak oboje milczeli. Shonsu zapewne był jedynym szermierzem na Świecie, który rozmawiał z nocną niewolnicą, zamiast wyda­wać polecenia.

Wallie strugał. Od bitwy w Ov spędzał całe godziny, dłubiąc w drewnie narzędziami, które wygrzebał z pokładowej skrzyni. Nie chciał mówić, co robi. Z pewnością nie chodziło mu o zabi­cie czasu. Dłonie miał za duże do tak precyzyjnej roboty. Bardziej pasowały do rękojeści miecza. Mężczyzna marszczył brwi, wysu­wał język, kaleczył się w palce, psuł materiał i zaczynał od nowa.

Woń dymu drzewnego i odór skór wołowych mieszały się z ostrym zapachem napływającym znad RegiVul, gdzie Bóg Ognia tańczył na szczytach. Na deskach pokładu osadzał się jasny pył.

Honakura westchnął i zmienił pozycję. Bóle dokuczały mu co­raz bardziej. Pamiętał, jak matka piekła chleb, a potem oddziela­ła bochenek nożem od formy, żeby łatwiej było go wyjąć. To sa­mo robiła z nim teraz Bogini, przypominając, że śmierci nie trzeba się bać, bo jest początkiem czegoś nowego i ekscytujące­go. Kiedy opuszczał Hann razem z Shonsu, zaniósł pokorne mo­dlitwy, żeby mógł jeszcze trochę pożyć i zobaczyć rezultaty misji. Teraz spuścił z tonu. Przyszło mu do głowy, że lepiej pozostać w nieświadomości.

Gdyby pół roku wcześniej powiedziano mu, że kiedyś zaprzy­jaźni się z szermierzem, wybuchnąłby śmiechem, od którego roz­sypałyby się jego stare kości. Jednak tak właśnie się stało. Polu­bił wielkoluda. Był nawet w stanie go podziwiać, a nigdy w życiu nie podziwiał żadnego szermierza. Oczywiście, Shonsu nie był urodzonym wojownikiem, ale usilnie starał się wypełniać rozka­zy bogów i z wrodzoną łagodnością walczył, żeby sprostać wy­maganiom swojej profesji. Jednocześnie próbował pozostać szla­chetnym człowiekiem. Zadręczał się, że te dwie rzeczy są nie do pogodzenia.

Dziwne więc, że boski mocodawca nie ufał mu dostatecznie, by wyjaśnić, na czym polega jego zadanie. To zaniedbanie nie da­wało Shonsu spokoju. Teraz wydawało mu się, że zrozumiał. Stał się bezlitosny dla czarnoksiężników, oczywiście jak na niego. W Ov zdobył mądrość, którą nie mógł albo nie chciał się podzie­lić, i od tamtej pory gryzł się jeszcze bardziej.

Honakura był pewien, że ma lepsze pojęcie o misji Shonsu. Już nie pragnął doczekać jej spełnienia. Bogowie wiedzieli, co robią i dlaczego. I potrafili być okrutni. Czasami nawet bywali niewdzięczni. Na statku nagle zrobił się ruch. Dwie kobiety zeszły z rufy i ru­szyły na dziób. W tym samym momencie mężczyźni porzucili ło­wienie ryb i weszli do rufówki, napomykając coś o grze w kości. Uczennica Thana, zmęczona sutrami, wstała i przeciągnęła się rozkosznie. Honakura westchnął. Gdyby Bogini szybko odesłała go na Świat, za dwadzieścia lat zainteresowałby się dziewczyną podobną do Thany. Chyba że wróciłby jako kobieta. Wtedy szu­kałby takiego mężczyzny jak Shonsu.

Adept Nnanji zawołał brata. Katanji skrzywił się, niechętnie zostawił grupkę rówieśników i poszedł na naukę sutr. Czwarty mógł ciągnąć posiedzenia w nieskończoność. Mimo młodego wieku był najbardziej wytrwałym człowiekiem, z jakim kiedy­kolwiek zetknął się Honakura, i miał wyjątkową pamięć.

Te cechy czyniły z niego niezrównanego ucznia. Zabawnie było obserwować, jak Siódmy próbuje zrobić z siebie szermie­rza, a Nnanji, urodzony wojownik, stara się za wszelką cenę upodobnić do swojego mentora i idola. Bez wątpienia lepiej szło adeptowi, przyszłemu mistrzowi. W gorącej wodzie kąpany mło­dzieniec zmienił się nie do poznania od tamtego dnia w świąty­ni, kiedy pierwszy raz spotkał Shonsu. Żaden z nich nie mógł jednak osiągnąć celu. Ci dwaj byli do siebie tak niepodobni jak lew i orzeł, które składały się na postać gryfona wyrzeźbioną na rękojeści siódmego miecza.

Jeden lew plus jeden orzeł nie dawały w sumie dwóch gryfonów.

Na pokład raptem wrócił spokój. Szafir stał bez ruchu w ko­konie złotej mgły, a ciszę przerywała jedynie cicha, monoton­na recytacja.

Thana powędrowała na rufę i usiadła na schodkach. Honakura potrzebował chwili, żeby się zorientować, czego mu brakuje w jej wyglądzie. Dziewczyna nie miała na szyi pereł, które podarował jej Nnanji. Kapłan uświadomił sobie, że nie widział ich od kilku dni.

Uczennica przyglądała się Shonsu i marszczyła brwi, głęboko zamyślona.

Mmm?

Shonsu niewątpliwie był wart uwagi: wysoki, muskularny, uosobienie męskości, a w dodatku szermierz siódmej rangi, więc wśród Ludzi człowiek o nieograniczonej władzy.

Brota i Tomiyano byli niezrównani w gromadzeniu majątku, ale w Drugiej rodzinna cecha uległa subtelnej zmianie. Thana patrzyła dalej w przyszłość. Wiedziała, że złoto to tylko środek, a celem jest władza. Na Świecie należała ona do mężczyzn. Dla panien na wy­daniu istniała szybsza droga do jej osiągnięcia niż majątek.

Honakura wstał i podreptał w stronę schodków. Dziewczyna popatrzyła na niego wilkiem.

Nawet w podeszłym wieku było miło usiąść obok Thany.

- Kiedy piękne młode damy marszczą czoło, na pewno mają kłopoty - stwierdził kapłan. - Kłopoty to przedmiot mojego za­interesowania.

- Żebracy ich nie miewają.

Starzec zmierzył ją długim spojrzeniem, aż w końcu odwróci­ła wzrok.

- Przepraszam, świątobliwy - bąknęła.

Wszyscy oczywiście domyślali się, że Honakura jest kapła­nem. Zdradził go sposób mówienia.

- Teraz nie świątobliwy, ale podróżuję w Jej sprawach. Co cię dręczy?

- Tylko się zastanawiam nad czymś, co powiedział mi Nnanji.

Honakura czekał. Miał milion razy więcej cierpliwości niż uczennica Thana.

- Powtórzył słowa lorda Shonsu z naszego pierwszego poby­tu w Tau. Siódmy oznajmił, że chce zostać tutaj dowódcą garni­zonu. Po zakończeniu misji. Też coś! W takiej mieścinie? Uwa­żam, że to dziwne.

- Ja tak nie myślę, uczennico.

Druga łypnęła na niego ze zdziwieniem.

- Dlaczego? Siódmy? W takiej nędznej dziurze jak Tau?

Honakura potrząsnął głową.

- Shonsu nigdy nie chciał być Siódmym ani nawet wojowni­kiem. Bogowie uczynili go szermierzem dla swoich celów. Wła­dza nie pociąga Shonsu, młoda damo.

- Władza? - powtórzyła Thana w zamyśleniu. - Chyba rzeczywiście.

- Ambicji też nie ma żadnych! Już jest Siódmym, więc czego jeszcze mógłby pragnąć? Lecz adept Nnanji... w nim wyczuwam wielkie ambicje.

Thana zmarszczyła czoło.

- On jest zabójcą! Pamiętasz, panie, napad piratów? Jest dobry w zabijaniu. Shonsu później płakał. Widziałam łzy na jego policz­kach. Nnanji się śmiał. Był umazany krwią i podobało mu się to.

Honakura znał wielu gorszych zabójców niż sympatyczny młodzieniec.

- Zabijanie to jego praca, uczennico. Jest uczciwy i zabija tylko wtedy, gdy wypełnia obowiązki. Szermierz rzadko ma okazję wykorzystać umiejętności. Adept Nnanji jest bardzo dobry w swo­im zawodzie, pod pewnymi względami lepszy niż lord Shonsu.

- Myślisz, że Nnanji zostanie kiedyś Siódmym? - zapytała dziewczyna niedbałym tonem, ale kapłan wyczuł w nim stalo­wą wolę.

Przez chwilę zastanawiał się nad tajemniczym brakiem wiatru i przerwą w misji Shonsu. Raptem tknęło go przeczucie.

- Jestem pewien.

- Pewien, starcze? Pewność to mocne słowo. - Mówiła jak jej matka.

- To, co powiem, musi zostać między nami, Thano.

Dziewczyna skinęła głową, zaskoczona.

- Istnieje pewne proroctwo. Kiedy Shonsu rozmawiał z bo­giem, ten przekazał dla mnie wiadomość. Shonsu jej nie zrozu­miał. To była wiadomość przeznaczona wyłącznie dla uszu ka­płana, ale pochodzi od boga, więc jestem pewien.

Thana miała bardzo piękne oczy, duże i ciemne, ocienione dłu­gimi rzęsami.

- Proroctwo dotyczące Nnanjiego?

Honakura skinął głową.

- Przysięgam na mój miecz, świątobliwy, na honor szermierza, że nikomu nie wyjawię tajemnicy.

- Więc ci zaufam. Chodzi o epigramat z pewnej sutry. My, to znaczy kapłani, zawsze uważaliśmy go za paradoks, ale może szermierz będzie innego zdania. Epigramat brzmi: “Uczeń może być większy niż nauczyciel”.

Thana gwałtownie wciągnęła powietrze.

- Te słowa odnoszą się do Nnanjiego?

- Tak. Był tylko Drugim, kiedy został protegowanym Shonsu. Mentor zrobił z niego Czwartego w ciągu dwóch tygodni. Teraz, zdaniem Shonsu, Nnanji dorównuje Piątemu.

- Szóstemu! - rzuciła dziewczyna i zamyśliła się.

Starzec czekał cierpliwie. Po chwili Thana podniosła wzrok.

- Słowa brzmią: “może być większy", a nie: “będzie".

Honakura potrząsnął głową.

- Bogowie nie oszukują w ten sposób, Thano. Bóg zapowie­dział, że Nnanji będzie większy. To oczywiste! Jest bardzo mło­dy, nawet jak na obecną rangę, a Shonsu mówi, że chłopak z dnia na dzień fechtuje lepiej. Niczego nie zapomina. Tak, Nnanji bę­dzie Siódmym... i to szybko.

Uczennica zmarszczyła brwi.

- On uważa, że już jest Szóstym, ale Shonsu nie uczy go sutr, które musi znać Szósty.

- Lordowi Shonsu z pewnością leży na sercu jego dobro. Nnanji miał szczęście, że znalazł takiego mentora. Niewielu mło­dzieńcom to się udaje. Wielu mentorów bywa zazdrosnych o suk­cesy protegowanych i hamuje ich rozwój. W sutrze, o której wspomniałem, jest wskazówka, że ucznia należy zachęcać i po­magać mu za wszelką cenę, a nie rzucać mu kłody pod nogi. Na­wet kapłani nie są wolni od tego grzechu. Nie sądzę jednak, żeby lord Shonsu był małostkowy. Widocznie uważa, że Nnanji jesz­cze nie jest gotowy, skoro nie chce awansować go na Szóstego.

- A kiedy zjazd się skończy, Nnanji nie zadowoli się stanowis­kiem zwykłego dowódcy w jakiejś zabitej dziurze?

- Nnanji chce zostać wolnym szermierzem. Byłby szczęśliwy, gdyby zebrał bandę obdartusów i razem z nimi szukał rozrywek, kobiet i okazji do walki.

Dziewczyna z westchnieniem pokiwała głową. Honakura uśmiechnął się nieśmiało.

- Uważam, że zmarnowałby się. Bogini na pewno ma waż­niejsze zadania dla człowieka takiego jak Nnanji. Potrzeba mu przewodnika!

- Masz na myśli...

- Chyba nie muszę mówić więcej.

Thana oblała się rumieńcem, zerwała ze schodków i oddaliła energicznym krokiem. Minęła Shonsu, nawet nie niego nie spoj­rzawszy, i grupę trzech szermierzy powtarzających sutry. Mono­tonne zawodzenie nagle ucichło. Druga zniknęła w dziobówce.

Honakura zachichotał. Szermierze podjęli recytację. Shonsu, zajęty struganiem, chyba nie zauważył Thany. Ale Jja tak.

Honakura czekał z nadzieją, że zelżeje kłujący ból w klatce piersiowej. Na próżno. Westchnął, nakazując sobie cierpliwość. Może jednak zasłużył na małą nagrodę. Dobrze byłoby wiedzieć, co robi Shonsu, przy okazji zaśmiecając wiórami lśniący pokład żeglarza Tomiyano.

Starzec dźwignął się z trudem i ruszył w stronę luku. Ostroż­nie usiadł na pokrywie obok potężnego szermierza. Czuł się przy nim jak dziecko. Mężczyzna zerknął na niego bez słowa. Hona­kura wrócił myślami do letniego poranka, kiedy na świątynnych schodach po raz pierwszy ujrzał prawdziwego Shonsu: nierucho­me, badawcze spojrzenie czarnych oczu, w których czaiła się za­powiedź rzezi. Zaraz jednak przypomniał sobie, że to nie jest prawdziwy Shonsu, tylko człowiek z innego świata, a jego wzrok w rzeczywistości nie wyraża żadnej groźby.

- Co z uczennicą Thaną? - zapytał szermierz grzmiącym głosem.

Kolejne zaskoczenie! Honakura mógłby przysiąc, że Shonsu nie zauważył Thany, nie mówiąc o ich pogawędce.

- W porządku - odparł, siląc się na zwyczajny ton.

Wiedział jednak, że w Shonsu wszystko jest siódmej rangi: spostrzegawczość, refleks, wzrok. Czyżby słuch również miał tak wyczulony, żeby podsłuchać rozmowę. Niemożliwe. Na pewno?

Szermierz przyglądał mu się przez chwilę, a potem wrócił do strugania.

- Uczennica Thana mnie zaskoczyła - odezwał się po minucie.

- Czym, panie?

- Nagle odkryła w sobie wielkie zainteresowanie sutrami. Przypuszczam, że zamierza wystąpić o promocję jednocześnie z Nnanjim.

- Chwalebne! Ma dostateczne umiejętności, prawda?

- Tak, jeśli chodzi o fechtunek. Poza tym błyskawicznie uczy się sutr. Może nie tak jak Nnanji, ale wyjątkowo szybko.

Honakura czekał.

- Oczywiście, Nnanji zawsze jest gotowy dawać jej lekcje. Mógłby gapić się na nią bez przerwy. Jednak ona nagabuje mnie, a nawet matkę. Robi posiedzenia z Katanjim albo Matarro, wy­kluczając Nnanjiego.

W sesji zawsze brało udział tylko trzech szermierzy. Kolejny głupi zwyczaj.

- Może korzysta z okazji, żeby podziwiać szlachetnego lor­da, panie.

Czarne oczy zabłysły groźnie.

- Nie, ma inny powód. Uczennica Thana zawsze całkowicie panuje nad emocjami. Jest zimna jak głaz.

Honakura zostawił jego uwagę bez komentarza. Zważywszy na rangę i wygląd, lord Shonsu mógł mieć każdą kobietę na jed­no skinienie i zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział jednak, że uczennica Thana nie byłaby potulna, że stawiałaby pytania i żą­dała odpowiedzi, i to właśnie mu się nie podobało.

- Dlaczego stoimy? - zapytał nagle Shonsu. Najwyraźniej chciał zmienić temat.

Honakura nie odważył się podzielić przeczuciami.

- Nie wiem, panie.

- Mam zwerbować armię w Tau?

- Wątpię. Gdyby o to chodziło, Bogini by nas zawróciła. Mu­simy po prostu być cierpliwi.

Siódmy pokiwał głową i westchnął.

- Martwisz się, panie?

- Spotkanie z księciem Arganarim zabiło mi ćwieka. Nie rozu­miem, czego oczekują bogowie. Ilu szermierzy jest w posiadaniu chioxina? Nie więcej niż dwóch albo trzech na całym Świecie! Pozostałe z siedmiu mieczy uległy zniszczeniu albo zaginęły. Przypadkowe spotkanie właścicieli jest niemożliwe, więc dlacze­go? - Dumał przez chwilę. - Myślę, że powinienem był zatrzy­mać go na statku.

- Mówiłeś, że mistrz Polini złożył przysięgę.

- Tak, ale mógłbym rzucić mu wyzwanie. Tak zawzięcie strugał kawałek drewna, że w pewnym momencie się skaleczył. Zaklął i wsadził palec do ust.

- Zdradź mi, co robisz, panie - poprosił Honakura. - Czy to jakiś urządzenie z twojego świata?

- Robię zabawkę dla Vixiniego - odpowiedział.

Z powodu uporczywego bólu kapłan bywał ostatnio drażliwy.

- Panie! Bóg ci przykazał, żebyś mi ufał!

Shonsu zmierzył go zimnym spojrzeniem mordercy.

- Tak. I miał rację?

Czyżby istotnie podsłuchał jego rozmowę z Thana? Wydawało się to niemożliwe.

- Oczywiście! - zapewnił Honakura, czując, że trudno jest zachować godność w łachmanach bezimiennego.

- Świetnie! Powiem ci, co robię, jeśli ty mi opowiesz o bra­ciach Ikondoriny.

Kapłan westchnął. Stary głupiec. Dlaczego w ogóle o nich wspominał? Popełnił ten błąd na początku znajomości z Siód­mym, nim sobie uświadomił, jaką rolę sam ma do odegrania w misji. Gdy bóg kazał opowiedzieć szermierzowi historię Ikon­doriny, Honakura z początku go zwodził, ale Shonsu go przej­rzał. Wtedy nieopatrznie przyznał, że w kapłańskich sutrach są jeszcze dwie wzmianki o wielkim bohaterze. Później napo­mknął, całkiem głupio, że dotyczą one dwóch braci Ikondoriny, rudego i czarnowłosego. Tamtego wieczoru, o ile pamiętał, był bardzo zmęczony.

- Obawiam się, że cię zmyliłem, panie. Oczywiście, chodziło o Nnanjiego i Katanjiego. Ale to wszystko. Obaj dołączyli do two­jej wyprawy i proroctwo się spełniło. Nic więcej nie ma do dodania.

- Wolałbym sam to ocenić!

- Nie mogę ujawniać sutr mojej profesji!

- Więc ja nie mogę ci powiedzieć, co robię.

Honakura ze złością odwrócił głowę. Szermierze! Zachowują się jak dzieci! W tym momencie z dziobówki wyszła uczennica Thana. Na szyi miała perły. Aha! Stanęła przy relingu w takim miejscu, gdzie mógł ją zobaczyć Nnanji. Koniec sesji.

Kapłan przeniósł wzrok z powrotem na Shonsu. Szermierz pa­trzył na Jję. Honakura dostrzegł na twarzy niewolnicy ślad uśmie­chu. Naśmiewali się z niego!

- Opowiastki nic ci nie dadzą! - oświadczył gniewnie. - Na przykład w sutrze o czarnowłosym bracie jest epigramat: “Wodo­ciągi są z ołowiu".

Cała armia szermierzy nie rozwikła tej zagadki, pomyślał.

Shonsu w zamyśleniu pokiwał głową.

- Potwierdzam.

- Doprawdy? Może będziesz tak łaskawy i rozwiniesz myśl, panie?

Szermierz rzucił Jji kolejne spojrzenie, którego kapłan nie mógł obserwować. Chyba nie mrugał okiem?

- Oczywiście! Tak jak statek pani Broty przewozi towary z jednego portu do drugiego, rury transportują wodę z jednego miejsca do drugiego. Choć bardzo pożyteczne, wręcz niezbędne dla Ludzi, zrobione są z ołowiu, najmniej wartościowego z metali. Wniosek: skromni ludzie, którzy sami niczego nie tworzą, mogą wypełniać ważne obowiązki, dlatego nie należy nimi gardzić. Zgadza się, uczony mężu?

Honakura z niechęcią skinął głową. Po tylu tygodniach znajo­mości powinien pamiętać, że to nie jest zwykły szermierz. Niewie­lu kapłanów odgadłoby sens epigramatu, w dodatku tak szybko.

- Domyślam się, że epitom mówi o wartości pracy... nie, handlu!

Tak, pomyślał Honakura niezadowolony.

- A epizod?

Kapłan już miał zaprotestować, że nie może zdradzać tajników profesji, kiedy dostrzegł wzrok Shonsu. Na twarzy szermierza błąkał się nikły uśmiech. Honakurze nasunął się obraz granito­wych skał rozłupanych przez korzenie drzew. Raptem obaj wybuchnęli śmiechem. Starzec odniósł wrażenie, jakby bok przeszy­to mu nożem, ale po chwili poczuł się lepiej.

- Dobrze, panie! Chyba na to zasłużyłeś. Ostrzegam jednak, że historyjka jest banalna.

- Ale może zawiera cenną myśl? - powiedział Shonsu niewinnie.

Honakura tylko się zaśmiał.


Czarnowłosy brat Ikondoriny

Do wioski przybył późną nocą,

Zmęczony po długim dniu marszu,

Obolały, głodny, spragniony.


Usłyszał kłótnię dwóch chłopów

I kwik prosięcia.

Hej", zawołał czarnowłosy szermierz,

Słyszę mój wieczorny posiłek".

Wieśniacy!", przemówił.

Spójrzcie, proszę, na mą uczciwą twarz.

Jako obcy między was przychodzę,

Pozwólcie mi rozsądzić spór".


Chłopi przedstawili mu sprawę.

Każdy twierdził, że zwierzę jest jego.

Szermierz wyciągnął miecz,

A potem zaprosił wieśniaków na ucztę.


Shonsu odchylił głowę i ryknął gromkim śmiechem. Recytu­jący sutry zamilkli. Od bukszprytu po ster wszystkie głowy od­wróciły się w ich stronę. Na twarzach żeglarzy, którzy stwierdzi­li, że ich bohaterowi wrócił dobry humor, pojawiły się uśmiechy.

- Świetne! Żaden artysta nie narysowałby go lepiej. Katanji jak żywy! “Uczciwa twarz"! Mówiłeś, że to błaha historyjka? No dalej, świątobliwy, podziel się ze mną drugą!

- Nie, panie.

Oczy odzyskały morderczy błysk.

- Robię zabawkę dla Vixiniego.

- To nieuczciwe, panie! - zaprotestował Honakura, choć już nie był ciekaw, co robi Shonsu. Z całą pewnością nie mógł mu za­cytować drugiej sutry.

- Połowa prawdy zasługuje na połowę prawdy! Jeśli Vixini będzie umiał się tym posługiwać, może szermierze również... Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?

- Bóg cię zapewnił, że możesz mi ufać.

- Ale czy mogę ufać bogu?

- Panie!

Honakura udał święte oburzenie, ale w skrytości ducha podzielał wątpliwości Shonsu. Oczywiście, wszystko zależało od tego, jak się definiuje zaufanie.

Szermierz przyjrzał mu się uważnie.

- Dlaczego nie powie mi wprost, czego się ode mnie oczeku­je? Jak mam mu służyć? Co robić, kapłanie? Doradź mi, skoro je­steś godzien zaufania.

- Już nie jestem kapłanem, tylko bezimiennym.

- Jesteś kapłanem, kiedy chcesz nim być! - ryknął Shonsu. -W takim razie odpowiedź jest jedna! Po bitwie na świętej wy­spie bóg umieścił znak ojcowski na mojej prawej powiece. Zgoda. W drugim świecie mój ojciec był kimś w rodzaju szermierza. Lecz po bitwie w Ov znalazłem czarnoksięskie piórko na lewej powiece. Co to znaczy? Jak syn czarnoksiężniczki może poprowadzić zjazd?

Honakura nie miał pojęcia. Martwił się tą sprawą od samego początku.

Nie zdążył odpowiedzieć, bo przed nim stanęli Nnanji i Thana, trzymając się za ręce. Dziewczyna skromnie spuściła wzrok. Na jej szyi lśnił perłowy naszyjnik. Twarz adepta była czerwona jak jego włosy, oczy błyszczały z podniecenia i radości.

- Mentorze! Protegowany uniżenie prosi o zezwolenie na ślub.


5


Przyjęcie zaczęło się od razu.

Oczywiście Wallie dał pozwolenie, tłumiąc w sobie wątpliwo­ści co do związku romantyka i idealisty z bezczelną kokietką. Nie miał pojęcia o ślubnych zwyczajach Ludzi, wiec protegowany pouczył go, jak negocjować z mentorem Thany w sprawie zarę­czyn. Brota przyjęła miedziaka jako opłatę za pannę młodą, ale Wallie podejrzewał, że żywi takie same obawy jak on.

Mimo wszystko uważał, że Thana jest warta więcej niż jeden miedziak, ale gdyby spróbował poważnych targów, Piąta ogoło­ciłaby obu szermierzy z całego majątku.

Rodzina przyjęła nowinę z radością. Było wiele śmiechu, uścisków i całusów. Szafir stał na kotwicy, za kilka godzin Bóg Słońca miał udać się na spoczynek. Przyjęcie mogło zacząć się od razu. Tomiyano przyniósł kilka butelek wzmocnionego wina czarnoksiężników. Skutki działania trunku nie dały na siebie dłu­go czekać. Rozbrzmiała mandolina Oligarro, fletnia Holiyiego i bębny młodego Sinboro. Zaczęły się tańce i śpiewy. Stara Lina przyniosła z tajnego schowka smakołyki: kandyzowane owoce, kawałki marynowanego imbiru i jeszcze dziwniejsze słodycze, których Wallie nie potrafił zidentyfikować.

Nie wiedział, jak długo trwają na Świecie zaręczyny ani jakich wymyślnych rytuałów będzie wymagać sam ślub. Powitanie Siódmego wymagało czterdziestu słów i sześciu gestów. Przy za­chowaniu proporcji, uroczystości weselne trwałyby wiele godzin. Jaki prezent powinien dać protegowanemu szermierz wysokiej rangi? Z pewnością nie kuchenkę mikrofalową...

Wallie zatańczył po kolei ze wszystkimi kobietami i dziewczę­tami. Przyłączył się do paru rzecznych szant. Śmiał się z ru­basznych żartów i przekomarzań załogi oraz chełpliwych ripost Nnanjiego. Czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy.

Cisza nadal się utrzymywała. Słońce opadło w świetlistą mgłę, znad wulkanów przestał napływać nieznośny odór siarki. Nad po­kładem unosił się jedynie mdlący smród skór wołowych leżących w ładowni. Niebo pociemniało. W końcu Wallie wymknął się na dziób i oparł o poręcz przy kabestanie. Cieszył się samotnością, patrząc na nieruchomą wodę. Słuchał muzyki i śmiechów, a gdy na chwilę cichły - radosnego plusku fal. Na skórze osiadała mu zimna, wilgotna mgła.

Wolny człowiek nie mógł poślubić niewolnicy.

Wallie dumał nad tą niesprawiedliwością i w końcu doszedł do wniosku, że żonaty protegowany to jeszcze jedno drobne zmartwie­nie oprócz wielu poważnych. Zaczął je wymieniać w myślach. Lista była coraz dłuższa. Nnanji od dawna dopominał się o szóstą ran­gę, a teraz jeszcze Thana zacznie go nękać, w trosce o karierę na­rzeczonego.

Wszystko przez Honakurę! Wallie podsłuchał wystarczająco dużo z cichej rozmowy, by mieć pewność, że to kapłan zachęcił dziewczynę do małżeństwa. Wychwycił słowo “proroctwo" i zo­rientował się, że chodzi o historię rudowłosego brata Ikondoriny. Powściągliwość starca była złowieszcza, szczególnie teraz, kiedy Wallie wydusił z niego drugą opowiastkę, która w oczywisty spo­sób pasowała do Katanjiego. Jakie proroctwo dotyczące Nnanjie­go uznano za nieodpowiednie dla uszu Shonsu? Wallie żałował, że nie słyszał całej pogawędki.

Zastanawiał się, czy półbóg nie namieszał w umysłach wszystkich kapłanów na Świecie, żeby zmienić treść paru sutr. Był w stanie te­go dokonać. Właściwie musiałby ingerować jedynie w pamięć Honakury. Wallie postanowił, że w Casr odszuka jakiegoś świą­tobliwego i zapyta go, czy zna historię o Ikondorinie.

Nie, taka rzecz nigdy się nie uda. Śmiertelnik nie mógł przechytrzyć boga.

Tak czy inaczej Wallie miał większe zmartwienia niż zaręczy­ny Nnanjiego. A jeśli spotka w Casr ludzi, którzy kiedyś znali Shonsu? Dobrze chociaż, że każda rozmowa zaczyna się od ofi­cjalnego powitania, więc nie będzie musiał gorączkowo przypo­minać sobie ich imion. Użyteczny zwyczaj. Nie groziło mu rów­nież wyzwanie na pojedynek. Shonsu na pewno był znany w Casr jako doskonały fechtmistrz.

Wisiało nad nim większe niebezpieczeństwo: oskarżenie o tchórzo­stwo. Kunszt szermierczy nie uchroniłby go przed wyrokiem śmierci.

Z pokładu dobiegł wybuch śmiechu. Wallie zobaczył grupkę kłębiących się wyrostków, wśród nich znalazł się nawet Holiyi. W pewnym momencie Matarro rzucił się do ucieczki, wymachując pomarańczowym kiltem, a Nnanji popędził za nim z groźnym ry­kiem. Towarzyszył im rechot, okrzyki i gwizdy żeglarzy.

Jeszcze niedawno takie zachowanie źle skończyłoby się dla cywili.

Wallie westchnął. Powinien dołączyć do zabawy, a nie stać tu­taj z posępną miną i zadręczać się niewesołymi myślami. Czarnoksiężnicy!

Głównie szarlatani, oszuści i kuglarze, ale niewątpliwie stanowili poważny problem. Kiedyś musieli być skrybami, bo na czołach mie­li wytatuowane ptasie pióra. Wallie rozpracował ich przeszłość. Nie miał dowodów, ale wszystko układało się w sensowną całość. W pewnym momencie kapłani pozazdrościli skrybom cennej umie­jętności czytania i pisania, ale ci strzegli tajemnicy jak oka w głowie. Może nawet posun,ęli się do przemocy. Szermierze oczywiście popar­li kapłanów. Przepędzeni czarnoksiężnicy schronili się w górskich twierdzach, takich jak Vul, daleko od Rzeki i Bogini. Przypisali sobie w samoobronie magiczne moce. Wędrując po Świecie w przebraniu, zachowali monopol, uciekając się do skrytobójstw. Taki scenariusz wyjaśniał niepiśmiennośc Ludzi oraz zaciekłą wrogość szermierzy.

Dzięki pismu czarnoksiężnicy zgromadzili przez stulecia tyle wiedzy, że teraz mogli wspierać kuglarstwo prymitywną chemią. Znali proch strzelniczy, fosfor, substancje do wywabiania znaków cechowych, kwas, którym poparzyli Tomiyano. Nie dysponowa­li naprawdę groźną bronią. Ich toporne, jednostrzałowe karabiny trudno się ładowało. Zaatakowani przez szermierzy wpadli w pa­nikę. W otwartej walce nie byli groźnymi przeciwnikami.

Największe niebezpieczeństwa kryły się w wieżach. Wallie domyślał się zapadni i innych pułapek, dział, szrapneli. Gdyby szermierze spróbowali wedrzeć się do środka, zostaliby wybici do nogi. Oczywiście, szturm mógł się powieść, ale na pewno nie tradycyjny, zgodny z nakazami sutr.

Tu właśnie zaczynała się rola Walliego Smitha. Chemik w cie­le szermierza miał dowodzić armią i poprowadzić ją do zwycię­stwa. Ale dlaczego Najwyższa wybrała tak bojaźliwego śmiertel­nika? Na pewno nie brakowało we wszechświecie wojowniczych chemików. On nienawidził przelewu krwi. Wciąż wracały do nie­go w koszmarach stoczone bitwy: na świętej wyspie, na statku, w Ov. Dlaczego akurat on?

Niebo było prawie czarne. Bóg Snów lśnił blado nad połu­dniowym horyzontem, końce pierścieni przesłaniała mgła. Pogo­da dobra dla piratów. Na pokładzie zrobiło się trochę ciszej, ale Szafir i tak rozgłaszał swoją obecność na całą półkulę. Tomiyano będzie musiał wystawić dzisiaj w nocy podwójną wachtę.

Czarnoksiężnicy... Oszuści.

Czy rzeczywiście? Umiał teraz wytłumaczyć wszystkie ma­giczne sztuczki, o których słyszał lub których był świadkiem. Oprócz jednej. Kiedy w Aus wysiadł na ląd i natknął się na ma­gów, ci powiedzieli mu, o czym rozmawiał z Jją przy trapie. Czar­noksiężnik, który w Wal wszedł na pokład statku, znał imię Pią­tej. Wallie nie znajdował innego wyjaśnienia jak telepatia. Ta zagadka przyprawiała go o największy ból głowy.

Czarnoksięstwo... Nauka. Te dwie rzeczy nie miały ze sobą nic wspólnego. Czyżby? Z pewnością nie uśmiechało mu się walczyć z obiema.

Ale przecież nikt nie mógł ich podsłuchać. Jja nie schodziła w Aus na brzeg. Już sam fakt, że ją o to pytał, świadczył, jak bar­dzo jest zaniepokojony.

Najgorsze, że niczego nie był pewien.

Nie. Jeszcze jedna rzecz nie dawała mu spokoju, wisiała nad nim jak ostrze gilotyny. Po czyjej właściwie stał stronie?

W tym momencie poczuł na piersi chłodne palce. Miękki po­liczek przywarł do pleców Walliego.

Jja wyczuwała jego nastrój. Nawet nie próbował jej tłumaczyć swoich obaw, bo nie wszystko by zrozumiała. Nie miała do nie­go żalu. Robiła, co mogła, żeby dodać mu otuchy. Tak jak teraz. Wallie rozkoszował się spokojną chwilą.

- Thanji? Brotsu? Shota? Nnathansu?

Odwrócił się i wziął Jję w objęcia. Czuł jej ciepło przez cien­ki materiał.

- Co ty pleciesz, dziewczyno?

- Szukam imienia dla ich pierworodnego!

- Och, ukochana, jak żałuję, że to nie my - szepnął Wallie.

- Głuptas! Jestem bardziej mężatką, niż Thana kiedykolwiek będzie.

I dużo piękniejszą, pomyślał Wallie. Uważał Jję za najbardziej ponętną kobietę na Świecie. Wysoka, silna, o pełnych kształtach, w niczym nie przypominała kościstych zjaw - ziemskich mode­lek. Wyraził na głos tę opinię. Niewolnica zamruczała.

- Przysłali mnie po ciebie, Wallie - oznajmiła. - Wszyscy czekają.

- Na mnie? Po co?

- Będzie ślub.

- Co? Teraz? Dzisiaj? A co ja mam robić?

- Tylko powiedzieć “tak".

- Tak?

- Tak.

Chichocząc, pociągnęła go ku schodkom. Ostrożnie ruszyli po ciemku w dół.

Żadnych druhen, kwiatów pomarańczy, sukni ślubnej? Na-rzeczeni stali przed kapitanem, który, tak jak na Ziemi, miał po­prowadzić ceremonię. Brota ustawiła się za córką, a Wallie za

Nnanjim. Chłopka odwrócit się na moment i rzucił mentorowi szeroki uśmiech. Wokół zebrała się reszta załogi. Uroczystość była niezwykle krótka.

- Lordzie Shonsu, zezwalasz protegowanemu poślubić tę kobietę?

- Tak.

- Pani Broto, zezwalasz protegowanej poślubić tego mężczyznę?

- Tak.

- Adepcie Nnanji, szermierzu czwartej rangi, bierzesz Thanę, szermierza drugiej rangi, na żonę, obiecujesz ubierać ją i żywić, uznać za swoje jej dzieci, dać im utrzymanie, nauczyć je pos­łuszeństwa wobec bogów i znaleźć im godne zajęcia, kiedy osiągną dorosłość?

- Tak.

- Uczennico Thano, szermierzu drugiej rangi, bierzesz Nnanjiego, szermierza czwartej rangi, na męża, dostarczysz mu przyjem­ności, urodzisz i wychowasz jego dzieci, będziesz słuchać jego poleceń?

- Tak.

Za jednego miedziaka Brota nie zyskała od Nnanjiego wiele w zamian za wyłączność korzystania z ciała jedynaczki.

Pozostało tylko przypieczętować małżeństwo pocałunkiem. Z błyszczącymi oczami Nnanji otoczył Thanę ramieniem. Dziew­czyna uniosła twarz.

Pan młody pochylił się ku żonie...

Raptem poderwał głowę i spojrzał na mentora.

W ciszy, która nagle zapadła, Wallie usłyszał brzęk mieczy niosący się przez ciemną wodę.


6


W ciemności i mgle coś dryfowało w dół Rzeki, mijając Sza­fira, który stał na kotwicy.

Nim Wallie zorientował się w sytuacji, Tomiyano ściągnął bre­zentową płachtę z prawej szalupy. Jego rozkazy przeszyły nocną ciszę. Wino natychmiast wywietrzało z głów. Dobrze wyszkolo­na załoga popędziła na stanowiska. Miecze, bosaki. Czterej że­glarze do wioseł, Tomiyano u steru i dwaj szermierze...

- Thana zostaje! - warknął kapitan.

- Płynie z nami! - rzucił Nnanji stanowczo.

Po krótkiej chwili wahania Trzeci skinął głową. Jego siostra była teraz żoną Nnanjiego, i to on podejmował decyzje. Poza tym Thana dobrze radziła sobie z mieczem. Gdyby nie obecność Siódmego, załoga Szafira prawdopodobnie nie ruszyłaby się, że­by zbadać sytuacje. Rodziny przemierzające Rzekę nie rozdziela­ły się, gdyż Bogini tego nie pochwalała. Na szczęście nie karała aktów miłosierdzia. Wallie tylko żałował, że nie ma z nim Jji.

Opuszczono szalupę. Czterej mężczyźni zaczęli wiosłować, wykonując silne, długie pociągnięcia. Thana siadła obok brata przy sterze. Wallie i Nnanji kucnęli na dziobie, żeby nie przeszkadzać żeglarzom.

Łódź sunęła po atramentowej wodzie, dulki skrzypiały, drob­ne fale rozbijały się o burty, z wioseł skapywały srebrne krople. Zamglony Bóg Snów ledwo rozświetlał ciemne niebo.

Plusk wioseł. Z przodu dobiegł brzęk metalu, tym razem wyraźniejszy. Walliemu żołądek skurczył się ze strachu. Kto to mógł być? Zaczerpnął tchu i przyłożył do ust stulone dłonie.

- Jaki statek? - ryknął.

Żadnej reakcji. Rytmiczne uderzenia wioseł.

- W imię Bogini, rzućcie broń! Jestem Siódmym...

- Pomocy - rozbrzmiał słaby głos.

Kobieta? Dziecko?

- Jaki statek? - zawołał Wallie ponownie.

Plusk. Plusk. Coraz głośniejsze szczękanie mieczy.

- Słonecznik! - dobiegła odpowiedź. - Nie zbliżajcie się!

Uderzenia wioseł.

Mgła pociemniała i zgęstniała w kształt małego statku z oża­glowaniem skośnym, niewiele większego od łodzi rybackiej. Coś było nie w porządku z fokiem. Statek dryfował bokiem w lekkim przechyle.

- Jestem szermierzem siódmej rangi! Odłóżcie miecze.

Pociągnięcie wiosłami.

- Lord Shonsu.

Wallie był teraz pewien, że to głos chłopca, piskliwy, pełen strachu.

- Tu Polini, panie! - Tym razem męski głos, ochrypły i zdyszany.

- Nie podpływajcie!

Srebro skapujące z wioseł.

Wallie poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Zacisnął pięści tak mocno, że aż zabolało. Wytężył wzrok, próbując przebić nim ciemność. Blady kształt wolno się powiększał. Bardzo wolno! Zaraz będzie za późno. Brzękowi mieczy towarzyszyły okrzyki i przekleństwa. Ofiary zostaną wyrzucone za burtę, nim przybę­dzie ratunek. Piranie usuną wszelkie ślady.

- Polini! Trzymaj się! Przybywamy!

Miał ochotę płakać i wrzeszczeć z bezsilności. Zabębnił pię­ściami o burtę.

Walka ustała. O, Bogini! Pomóż im!

Rozbrzmiał przeraźliwy okrzyk bólu. Raptem wyrósł przed szalupą ciemny kadłub. Tomiyano wykręcił sterem i huknął, że­by schować wiosła. Łódź odbiła w prawo i mocno uderzyła o bur­tę statku. Zakołysała się. W górze błysnęły miecze i jaśniejsze plamy twarzy na tle czerni. Nnanji zaczepił bosak o poręcz Sło­necznika. Holiyi zamachnął się wiosłem. Wallie chwycił za po­ręcz lewą ręką, a prawą dobył siódmego miecza. Wskoczył na nadburcie żaglowca i odparował cios. Nnanji poszedł w jego śla­dy. W nocnej ciszy szczęknęła stal.

Obaj jednak wiedzieli, że jest za późno.


Szermierzom nie wolno płakać.

Polini zginął podczas ostatniego desperackiego ataku. Młody Arganari, przebity mieczem, umierał. Wszyscy uzdrowiciele Świata nic nie mogliby dla niego zrobić. Obok niego na zakrwa­wionym pokładzie klęczał Wallie, a z drugiej strony Nnanji. Na szczęście w nikłej poświacie księżyca mało co było widać.

Na śródokręciu leżał martwy Polini i dwa inne ciała. Żeglarze z Szafira zagnali trzech ocalałych członków załogi Słonecznika na rufę. Pilnowali ich, trzymając przy gardłach obnażone miecze, gniewni i milczący.

Opuszczono żagle, zarzucono kotwicę.

- Wody, panie - wyszeptał Arganari.

Nnanji podał mu kubek.

- Dziękuję - powiedział chłopiec drżącym głosem.

Z ust bluznęła mu fontanna krwi.

Szermierzom nie wolno płakać.

- Co się stało? - zapytał Wallie, choć sam się tego domyślił.

Polini oczywiście nie przyjął rady Shonsu. Mistrz i nowi­cjusz nadal mieli na sobie drogie buty, kilty, pasy i srebrne za­pinki. Na Świecie panowała bieda. Nawet dla znacznie mniej wartościowych rzeczy popełniano morderstwa. Bogate stroje były teraz przesiąknięte krwią.

- Zapłaciliśmy im. Wzięli pieniądze. Przyszli po nas zeszłej nocy. - Aragnari syknął z bólu. Nnanji wziął go za rękę. - Mistrz Polini stawiał im opór.

Przez całą noc i cały dzień? Potężny szermierz zajął pozycję na dziobie i bronił podopiecznego, walcząc z pięcioma napastnika­mi. Jeden przeciwko pięciu. Chłopiec niewiele mógł mu pomóc.

Polini ściął forsztag, przez co żaglowiec stał się niesterowny. Może Piąty miał nadzieję, że zwróci na siebie czyjąś uwagę? W końcu osłabł z wyczerpania, braku wody i jedzenia. Wtedy złoczyńcy jeszcze raz przypuścili atak.

Bogini pchnęła szalupę.

Ale za późno!

Wallie zgrzytnął zębami. Zacisnął pięści.

- Chyba jednego zraniłem, adepcie.

Arganari wyraźnie ignorował Siódmego. Jego bohaterem był Nnanji Czwarty, który zabił czarnoksiężników w Ov. Wallie uświadomił sobie zaskoczony, że różnica wieku między mło­dzieńcami wynosi zaledwie trzy lata. Może pięć.

- Dobrze się spisałeś - powiedział Nnanji łagodnym głosem. - Zabierzemy cię do uzdrowiciela.

Całkowicie nad sobą panował. Wallie nie potrafiłby wykrztu­sić słowa. W gardle go ściskało, oczy piekły.

- Adepcie?

- Tak, nowicjuszu?

- Weź moją zapinkę.

- Dobrze. Będę ją nosił przeciwko czarnoksiężnikom. Gdy do­trę do Vul, powiem im, że ty mnie przysłałeś. “Przybywam w imieniu nowicjusza Arganariego".

Nie było sensu ruszać chłopca. Zostało mu niewiele czasu. Znowu zwymiotował krwią.

- Adepcie, opowiedz mi o Ov.

Czwarty spokojnym i rzeczowym tonem zrelacjonował bitwę. Łańcuch kotwiczny skrzypiał cicho, z rufy niósł się szmer głosów.

- Nnanji - przerwał mu Arganari, tłumiąc jęk. - Boli. Czy ja umrę?

- Tak. Połóż dłoń na rękojeści. Przysięgałeś, że umrzesz, trzy­mając miecz. Pamiętasz?

- Chciałbym, żeby to był chioxin.

- Opowiem wszystko minstrelom w Casr - obiecał Nnanji. -W sadze o zjeździe w Casr imię twoje i mistrza Poliniego znaj­dzie się na pierwszym miejscu wśród okrytych chwałą.

Po twarzy chłopca przemknął cień uśmiechu.

- Próbowałem wrócić do domu.

Kilka minut później szepnął:

- Nnanji, zawieziesz mnie do domu?

- Jeśli chcesz.

- Tak. Boli.

- Mam użyć siódmego miecza? - zapytał młody szermierz.

Nie doczekał się odpowiedzi, ale wstał i wyciągnął rękę do mentora. Wallie podał mu miecz i odwrócił się szybko. Nie umiałby zrobić tego, co teraz czynił protegowany. Nawet gdyby chłopiec był nieprzytomny, nawet za tysiąc wieków. Żarliwie dziękował Bogini, że to Nnanji musi wykonać ostatnią przysługę, spełnić jeden z obowiązków szermierzy.

Wpatrywał się w ciemność i usiłował nie słuchać. Nic nie usłyszał. Szermierzom nie wolno płakać.

- Nie ma sensu go wycierać, prawda?

Wallie odwrócił się i wziął od protegowanego miecz, nie pa­trząc na klingę.

- Jeszcze nie.

Razem poszli na rufę.

- Zaczynaj! - polecił Wallie.

- Lordzie Shonsu, oskarżam tych ludzi o zabicie szermierzy. - Nawet głos Nnanjiego brzmiał teraz ochryple.

- Macie coś na swoją obronę? - zapytał Siódmy.

Był sędzią i świadkiem, a miał zostać katem.

Jeńcy zaczęli się przekrzykiwać. Mieli młode głosy, ale prze­paski biodrowe świadczyły, że według prawa są dorośli.

- Zabrali nam statek pod groźbą miecza, panie! Było ich czte­rech. Oni...

Wallie przez chwilę pozwolił im kłamać.

- Milczeć? - huknął wreszcie. - Uznaję was winnymi.

Zapadła cisza. Tylko jeden oskarżony zaszlochał.

Wallie zrobił krok do przodu, ale protegowany położył dłoń na jego ramieniu.

- Pozwól mi, bracie!

- Nie! To będzie dla mnie przyjemność!

Nnanji zapewne sądził, że mentor nie chce albo nie jest w sta­nie wykonać wyroku, ale on trząsł się z gniewu, z całej siły ściskał miecz, nogi drżały mu z niecierpliwości. Obudził się w nim tem­perament Shonsu. Wallie Smith również był nieprzytomnie wście­kły. Przepełniała go nienawiść i pogarda, czuł mdłości. Miał ocho­tę chwycić morderców za gardła i rozszarpać ich gołymi rękami.

- Proszę, bracie. Jako prezent ślubny.

- Odsuń się! - warknął mentor.

Przecisnął się między Tomiyano i Holiyim, wystąpił przed nich i zaczął ciąć mieczem. Trzej bezbronni skazańcy daremnie próbowali osłaniać się przed chioxinem. Rzeź nie sprawiła Walliemu przyjemności, ale też nie miał on wyrzutów sumienia.

Jako senior wypowiedział słowa pożegnania nad Polinim. Na koniec głos mu się załamał, więc ceremonię nad Arganarim od­prawił Nnanji. Walliemu do oczu napłynęły łzy, ciało ogarnęło drżenie. Z trudem tłumił w sobie szloch.

Patrzył, jak woda burzy się i syczy. Nad trupami zabójców nie odmówiono żadnej modlitwy, ale Rzeka zakotłowała się tak sa­mo, kiedy piranie przystąpiły do dzieła.

- Co zrobicie z łodzią? - zapytał Wallie, odzyskawszy panowanie nad sobą.

- Zostawimy - odparł Tomiyano. - Ktoś ją znajdzie.

Wsiedli do szalupy. Zamglone światełko wskazywało miejsce, gdzie na kotwicy stał Szafir. Żeglarze wiosłowali bez pośpiechu, w milczeniu. Wallie siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Po po­liczkach ciekły mu łzy.

To wszystko była jego wina.

Nie odczytał sygnałów. Nie, nie mógł zatrzymać Poliniego na statku, nie rzucając mu wyzwania. Mistrz przyjąłby je i odmówił poddania się, gdyby Siódmy go ranił. Wtedy Wallie nie miałby innego wyboru, jak go zabić.

Nie zatrzymałby Poliniego.

Jednak mógł chociaż przełamać jego ośli upór w innej spra­wie, gdyby okazał większą stanowczość.

Wtedy nikt by nie zginął.

Wallie nie zrozumiał w porę, dlaczego doszło do spotkania. Zawiódł. Zginęło sześciu mężczyzn i chłopiec, żeby Nnanji mógł dostać zapinkę.

Dlaczego? O, litościwa Bogini? Dlaczego?

Zapinka?


7


Brota trzymała lampę. Niedoszli wybawiciele kolejno wcho­dzili na pokład, witani przez zatroskaną grupkę stojącą w kręgu złotego światła. Ściszonymi głosami opowiedzieli krótko całą hi­storię. Nie usłyszeli żadnych komentarzy. Nagłe, bezsensowne śmierci nie były rzeczą nadzwyczajną na ponurym Świecie i na Szafirze, choć nie godzono się z nimi łatwo.

Wallie położył dłoń na ramieniu Nnanjiego.

- Wezmę dzisiaj nocną wartę za ciebie.

Jeszcze godzinę wcześniej taka propozycja stałaby się przedmiotem rubasznych żartów. Nnanji tylko skinął głową, oto­czył ramieniem Thanę i razem udali się do kabiny.

Ładna mi noc poślubna, pomyślał Wallie z goryczą.

Kilt miał wilgotny, przesiąknięty krwią. Wyglądał groźnie. Był z tego perwersyjnie dumny, wstydził się nie znanego mu uczucia, ale postanowił nie przebierać się do rana. Dziecinne zachowanie. Widzisz, co narobiłaś, Bogini?

Poszedł na rufę. Lampa zgasła.

Jak służyć takim bogom? Gdzie się podziała wiara? Twarz poważnego, obowiązkowego chłopca majaczyła mu przed ocza­mi. Głos o osobliwej intonacji rozbrzmiewał w uszach jak wy­rzut sumienia.

Dlaczego? Dlaczego? Skąd mogłem wiedzieć, czego chcesz ode mnie, Najwyższa?

Lojalność wobec bogów. Lojalność wobec kogokolwiek... Czarnoksiężnicy też zabijali.

Czy szermierze byli dużo lepsi?

Po czyjej stał stronie?

Ta sprawa dręczyła go teraz najbardziej. Mógł dowodzić armią, ale czy tego chciał?

Ostatnia część bożej zagadki brzmiała:


Na koniec zwrócisz miecz,

Tam gdzie jego przeznaczenie.


Odda miecz Najwyższej, składając go w świątyni w Casr. Niech weźmie go jakiś inny szermierz i poprowadzi zjazd. Shonsu zostanie na Szafirze i będzie szczurem wodnym.

W chwili gdy podejmował tę decyzję, wiedział, że sam się oszukuje. Nigdy nie będzie potrafił rozstać się z siódmym mie­czem, nawet gdyby sama Bogini zażądała jego zwrotu. Mógł pójść do świątyni, ale opuściłby ją z chioxinem. Kiedy leżał ran­ny na statku, relikwi strzegł Nnanji. Zginąłby za nią w razie po­trzeby. Na jego miejscu każdy inny szermierz ulotniłby się razem z mieczem. Adept nawet o tym nie pomyślał.

Tak więc Wallie zginie, dzierżąc miecz w dłoni. Tak jak przy­sięgał. Za kilka lat zaczną się wyzwania. Ambitni i chciwi szer­mierze... Pewnego dnia któryś z nich zwycięży.

Z ciemności wyszła Jja. Przyniosła mu pelerynę. Wallie mruknął podziękowanie i owinął się brezentową płachtą. Mgła gęstniała. Nawet piraci nie znajdą drogi w takiej ciemności. Wachta powinna być łatwiejsza niż zwykle.

- Zejdziesz później na dół? - spytała Jja.

- Nie. Położę się w rufówce. Ty idź do łóżka.

- Tak, panie.

Nie poruszyła się jednak. Wallie nieraz powtarzał, żeby go tak nie nazywała, ale jednocześnie obiecał, że nie będzie wydawał jej rozkazów. Pocałował kobietę w czoło.

- Idź już, proszę.

Zapatrzył się na czarną wodę. Nie zdawał sobie sprawy, że Jja jeszcze za nim stoi, póki się nie odezwała.

- Jjonsu? Shona?

Odwrócił się i chwycił ją za ramiona.

- Jesteś pewna?

- Byłam w Tau u akuszerki.

Objęli się. Dopiero po chwili Wallie dostrzegł, że Jja płacze.

- Dlaczego? Nie jesteś szczęśliwa?

- Jestem! - Otarła twarz grzbietem dłoni. - Aż za bardzo! Tak pragnęłam dać ci synów, ukochany. Jestem szczęśliwa... Będą wolni?

- Jak możesz pytać? Z córek też się ucieszę.

Obiecał, że przyjdzie do kabiny, i nakłonił Jję, żeby poszła spać.

Został sam z własnymi myślami.

Dziecko? Biologicznie potomek Shonsu, a nie Walliego Smitha, lecz wcale go to nie martwiło. Vixini nazywał go tatusiem, a on kochał berbecia. Wszystkie dzieci Jji będą mu drogie, ale na jaki świat przyjdą?

Technika... Zniszczyłaby dotychczasowy Świat. Czarnoksiężnicy wyprzedzali tutejszą cywilizację o tysiąc lat. Do tej pory udawało im się strzec sekretów, ale jak długo jeszcze to potrwa, skoro wyszli z odległych twierdz. Broń palna i destylacja, pismo... Straciliby mo­nopol. Dokonałaby się rewolucja. Ludzie nie byli przyzwyczajeni do gwałtownych zmian. Chaos, wstrząsy, wojna, głód. Z pewnością Bogini przewidziała te niebezpieczeństwa i chciała, żeby Wallie Smith im zapobiegł. Półbóg, Jej posłaniec, stwierdził, że to ważne zadanie. Walliemu nawet wtedy się nie śniło jak ważne.

A jednak...

Wiedza czarnoksiężników dawała się porównać z ziemską sprzed kilku wieków. Skoro wymyślili proch, mogli kiedyś od­kryć środki przeciwbólowe i antybiotyki oraz zbudować maszy­ny parowe, które wyparłyby prace niewolniczą. Prosty rejestr statków pomógłby w walce z piractwem, istną plagą na Rzece. Trzysta albo czterysta lat. Czarnoksiężnicy byli bardzo obiecują­cy. W swoich miastach próbowali nawet rozwijać handel, który szermierze traktowali z pogardą. Natomiast Wallie Smith doce­niał wysiłki magów.

Po czyjej stał stronie?

Jego zadaniem było przepędzić czarnoksiężników w góry i przywrócić rządy szermierzy w siedmiu miastach. Teraz zrozu­miał, dlaczego jego boski zwierzchnik, półbóg, zachował po­wściągliwość, zlecając mu misję. Jak zareagowałby Wallie tamte­go dnia, kiedy otrzymał miecz, gdyby usłyszał: “Idź, Shonsu, i uczyń Świat bezpiecznym dla barbarzyńców!"?

Po czyjej stał stronie?

- Panie? - szepnął starczy głos.

- Odejdź! - rzucił Wallie oschle. - Nie potrzebuję dzisiaj two­ich kapłańskich rozważań!

- Ale...

- Żadnych ale! Wiem, że potrafisz mnie uspokoić, pocieszyć i rozweselić w ciągu dziesięciu minut. Powiesz mi, że nie należy osądzać bogów. Nie znam wszystkich okoliczności. Może chło­piec ma brata, który będzie lepszym królem niż on. Bardzo praw­dopodobne, że Arganari zostanie wynagrodzony w następnym ży­ciu. Wyświechtane argumenty, kapłanie, nic niewarte obietnice! Odwieczne usprawiedliwienia, które ludzie wymyślają za bogów.

Powinien był wiedzieć, że nie uda mu się pozbyć Honakury. Starzec stał z pochyloną głową i czekał. Wreszcie Wallie umilkł, jakby zaciął się w nim mechanizm.

- To moja wina, panie.

- Twoja? - Wallie wytrzeszczył oczy. - Nie! Moja! Wiesz, dlaczego tak się stało, starcze? - Ściszył głos, przypomniawszy sobie w porę, że pod nim są bulaje, a wielu żeglarzy może nie spać tej nocy. - Twoi wspaniali bogowie chcieli, żeby Nnanji do­stał zapinkę!

- Wiem.

- Srebrną zapinkę, bardzo starą. Należała do wielkiego Arganariego. Nnanji będzie szczęśliwy! Chyba nic na Świecie nie mogłoby go bardziej uradować. Hojny prezent ślubny dla lojalne­go sługi... Wiedziałeś?

- Wybacz, panie. Muszę usiąść.

Honakura podreptał do ławki sternika. Wallie ruszył za nim, zastanawiając się, czy to nie jest podstęp obliczony na współ­czucie. Oderwawszy się na chwilę od własnych kłopotów, uświadomił sobie jednak, że w ostatnich dniach staruszek wy­dawał się dziwnie przygaszony, poszarzały i zmęczony. Po prawdzie był już bardzo stary i nie prowadził sielskiego życia w luksusie jak kiedyś.

Kapłan usadowił się na ławce. Wallie stanął przed nim, ale nie spuszczał oczu z Rzeki.

- To moja wina, panie - wysapał starzec. - Bóg powiedział, że możesz mi ufać, ale... ja nie ufałem tobie.

Jasne! Siódmy czekał.

- Znam wielu szermierzy, więc ci nie ufałem. Pamiętasz klątwę?

- Jaką klątwę?

Honakura zakaszlał i skrzywił się, jakby poczuł ból.

- Kiedy pierwszy raz spotkałem adepta Nnanjiego, wtedy jesz­cze ucznia, nie potrafiłby utorować sobie mieczem drogi przez pusty dziedziniec.

- Tak, pamiętam.

- Dlaczego, panie? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dla­czego bogowie rzucili na niego klątwę?

Wallie uważał, że Nnanji miał blokadę psychiczną z powodu am­biwalentnych uczuć wobec skorumpowanych szermierzy z gwardii świątynnej, ale teraz nie była pora na freudowskie rozważania.

- Dlaczego?

Kolejny atak urywanego kaszlu.

- Stanowiłby zagrożenie, panie.

Wallie próbował sobie wyobrazić Nnanjiego bez wspomnianej wady. Młodzieniec przeskakiwałby w gwardii kolejne rangi, na­wet mając gorszych nauczycieli. Łabędź między kaczkami. W dodatku był nieprzekupny.

- Tarru?

- I lord Hardduju - dodał starzec szeptem. - Zabiliby go, więc Bogini chroniła najuczciwszego szermierza w gwardii, ukrywając jego talent. Seniorzy potrafią rzucać kłody pod nogi zdolnym ju­niorom. Nieraz byłem tego świadkiem. Nie ufałem ci.

- Nnanji? - zaśmiał się Wallie. - Zagrożeniem dla mnie? Jesteśmy przecież zaprzysiężonymi braćmi! Nie zrobiłby mi naj­mniejszej krzywdy. Był gotów narazić życie, żeby mnie pomścić. Myślałeś, panie, że boję się Nnanjiego?

Mgła gęstniała wokół statku. Honakura znowu zaniósł się kaszlem.

- Nnanji uważa się za Szóstego, ale na razie nim nie jest - kon­tynuował Wallie. - Za parę lat będzie Siódmym, i to piekielnie dobrym. Ale jeszcze nie teraz. Tak czy inaczej, nie obawiam się go. Nie mojego zaprzysiężonego brata!

- Nie obawiasz się, panie, ale sądziłem, że możesz być zazdrosny. Dlatego nie opowiedziałem ci historii o rudowłosym bracie Ikondoriny.

Czyżby w końcu zamierzał ją opowiedzieć?

- Widziałeś zapinkę? - spytał Honakura.

- Tak.

Starzec zakaszlał.

- Ja nie, ale poprosiłem adepta Nnajiego, żeby mi opisał spo­tkanie w Tau, kiedy mistrz Polini wszedł na pokład Szafira. Też uznałem, że to dziwny zbieg okoliczności. Oczywiście, Czwarty powtórzył mi każde słowo. Tak usłyszałem o zapince.

- Srebrny gryfon. - Wallie zaczynał rozumieć.

- Królewski symbol.

- Nnanji królem?

Walliemu zawirowało w głowie. Nnanji był taki młody. Trud­no było go sobie wyobrazić za pięć albo dziesięć lat.

- Tak sądzę, panie. Proroctwo nie dotyczy twojej misji. Napo­mknąłem dzisiaj uczennicy Thanie, że Nnanji jest za dobry, żeby zostać wolnym szermierzem. Bogini ma wobec niego większe plany. Zapinka to znak dla Thany, a nie dla ciebie.

Wallie zrozumiał teraz machinacje starego kapłana. Lecz w je­go oczach Nnanji bardziej nadawał się na rewolucjonistę niż króla. Kojarzył mu się z psem, który goni za samochodem. Dobra zabawa, ale co by zrobił, gdyby go dogonił? Natomiast nie miał trudności z wyobrażeniem sobie Thany jako lady Makbet, która będzie podjudzać męża.

Usiadł obok Honakury. Mgła tak zgęstniała, że nie widać było wody wokół statku. Nawet kapłana Wallie ledwo dostrzegał. Przy takiej pogodzie wartownicy mogli tylko nasłuchiwać. Dwaj stali nieruchomo na głównym pokładzie, jeden na dziobie. Chodzenie w tę i z powrotem powodowałoby za dużo hałasu. Lepiej zacho­wać ciszę, żeby piraci przepłynęli obok, nieświadomi łakomego kąska znajdującego się na wyciągnięcie ręki.

- Zdradź mi, jak brzmi drugie proroctwo - poprosił Wallie cicho.

- Skoro chcesz, panie. Ale historyjka jest jeszcze bardziej try­wialna niż pierwsza. Nawet nie ma rymu.


Do Ikondoriny przyszedł rudowłosy brat i poprosił: Bracie, masz wielki talent do miecza, naucz mnie walczyć, żebym mógł zdobyć królestwo tak jak ty. Ten odparli Dobrze. wzieli się do pracy. Wreszcie Ikondorina stwierdził: Nie potrafię nauczyć cię niczego więcej. Idź i znajdź sobie królestwo. Brat go posłuchał.

Jego państwo było dużo większe i potężniejsze.


Naprawdę?

- Gdybym zacytował ci wcześniej tę przypowieść, zrozumiał­byś, jakie znaczenie ma zapinka, gdy Arganari chciał ją podaro­wać za pierwszym razem - szepnął Honakura.

Sutry bywały długie i krótkie, skomplikowane i proste, banal­ne albo tajemnicze. Zawierały epitom, epizod i epigramat. Jednak Wallie nigdy nie słyszał równie dziecinnej jak ta. W jego umyśle zrodziło się brzydkie podejrzenie.

- To wszystko?

- Tak.

- Przysięgasz, panie?

Po chwili wahania Honakura zapytał:

- Na co każesz mi przysiąc, panie?

Walliego ogarnęło poczucie winy. Każdy cech miał swoje przysięgi, z wyjątkiem kapłańskiego. Świątobliwy nie mógł kłamać, w żadnej sytuacji, nawet komplementować szefa kuch­ni, jeśli potrawa mu nie smakowała. Honakura był przebiegły jak lis, ale nigdy nie posunąłby się do kłamstwa. Wallie popro­sił go o wybaczenie.

Król Nnanji? Starzec miał rację. Takie było przeznaczenie Nnanjiego - po zjeździe, po zwycięstwie nad czarnoksiężnikami. Nie miało nic wspólnego z Shonsu.

Wallie poczuł ulgę. A tak się zadręczał! Może dlatego wciąż od nowa roztrząsał swoje problemy. W ten sposób nie myślał o Nnanjim i zapince z gryfonem.

Honakura znowu się rozkaszlał. Walliego dopadły wyrzuty su­mienia. Jak mógł przetrzymywać starca na wilgotnym i chłod­nym powietrzu.

- Chodź, przyjacielu - szepnął, kiedy atak minął. - Pomogę ci zejść. To pogoda nie dla ciebie.

Mgła gęstniała.


Wallie odprowadził Honakurę do kabiny i wrócił na posteru­nek. Zluzowany przez Holiyiego spełnił obietnicę i poszedł do Jji.

Niewolnica na niego czekała. Zadbała o to, żeby jej pan, po niezliczonych uniesieniach i nadludzkich wyczynach, zasnął ka­miennym snem, choć wcześniej się bał, że nie zmruży oka.

Dwie kabiny dalej adept Nnanji skonsumował małżeństwo -szybko, z wprawą, powtórkami i wielką satysfakcją. W końcu on również zapadł w sen, a młoda żona leżała u jego boku, zastana­wiając się nad przyszłością.

Trzy klitki dalej nowicjusz Katanji leżał w łóżku Hany, choć nie miał prawa tam się znajdować. Śnił o Mei, którą odwiedził wcześniej.

W sąsiedniej kajucie Honakura, kapłan siódmej rangi, spędzał bezsenną noc na klęczkach, szlochając cicho i błagając Boginię o wybaczenie.

Rankiem mgła się podniosła. Szafir stał na kotwicy kilkadzie­siąt metrów od portu w Casr.


Księga druga:

Jak szermierz spotkał godnego przeciwnika


1


Cnotliwa Huli, kapłanka trzeciej rangi, szła nabrzeżem. W jej głowie kłębiły się czarne myśli. Słońce przygrzewało, wiatr sma­gał ciała i ciskał piasek w oczy, tak że sama nie wiedziała, czy łzy są spowodowane kurzem czy też gniewem i frustracją.

Miasto zmieniło się w dom wariatów, szpital dla niepoczy­talnych przestępców. Z każdym dniem przybywało pacjentów. Kobieta minęła sprzedawcę owoców. Dwaj szermierze bezcere­monialnie poczęstowali się jabłkami z wózka. Nie tylko nie przyszło im do głowy zapłacić, ale nawet nie raczyli podzięko­wać właścicielowi lub choćby skinąć mu głową. Dla nich bie­dak nie istniał, a w domu miał pewnie z ośmioro albo dziewię­cioro dzieci do wykarmienia.

Szermierze! Kapłanka zazgrzytała zębami.

Szermierze chodzący szóstkami. Po kilkunastu. Paradowali dumnym krokiem, terroryzowali ludzi, oddawali się rozpuście. Huli drgnęła odruchowo, słysząc świst miecza. Piąty z dziesięcio­osobowym oddziałem salutował Szóstemu, który miał pięciu podwładnych. Nikt już nie był bezpieczny w Casr!

Codziennie do świątyni zgłaszali się poszkodowani: okalecze­ni albo pobici mężczyźni, zgwałcone dziewczęta, ograbieni lub wypędzeni gospodarze domów. Kapłanki mogły im zaoferować tylko pocieszenie. Huli co rusz dziękowała Najwyższej, że jest nietykalna i nie grozi jej molestowanie. Chronił ją też wiek, bo rozpasani wojownicy zwykle polowali na mniej dojrzałe kobiety.

Zjazd spowodował wielkie zamieszanie w mieście, także w skromnej egzystencji Huli. Ostatnio bardzo poważnie zastana­wiała się nad propozycją małżeństwa złożoną przez Jinjino, Czwartego, szanowanego właściciela sklepu tekstylnego. Dostoj­ny i zamożny wdowiec miał troje dzieci, które bardzo potrzebo­wały kochającej matki, żeby je nauczyła manier. Huli prawie zde­cydowała się przyjąć oświadczyny. Mężczyzna złożył uroczystą obietnicę, że jego wymagania wobec żony będą niewygórowane i przyzwoite. Teraz uciekł z miasta, zabierając ze sobą rodzinę. Było to dla niej pewne rozczarowanie. Najstarsza córka Jinjino miała dopiero dwanaście lat, a nawet ci gburzy wymachujący mieczami nie zniżali się do napastowania dzieci.

Kapłanka nachmurzyła się na widok trzech szermierzy, którzy zaczepiali młodą kobietę, uśmiechali się lubieżnie i żartowali. Na pewno wygadywali sprośności! Huli zastanawiała się, czy znala­złaby dość odwagi, żeby interweniować. Drudzy "byli rośli i wy­glądali na prostaków. Zwolniła kroku, ale raptem spostrzegła z konsternacją, że kobieta najwyraźniej cieszy się z zainteresowa­nia, które jej okazywano. Ladacznica! Huli ruszyła dalej, z deza­probatą ściągając brwi.

W zwykły dzień przy nabrzeżu cumowało kilkanaście statków. Teraz musiało ich być z pięćdziesiąt. Na rozległym placu zawsze panował tłok, ale Huli pomyślała, że jest to niczym w porównaniu z tym, co dzieje się tu ostatnio. Tego dnia na placu roiły się tłumy. Nie tylko szermierzy, którzy najechali Casr, ale również ich świt, dzieci, dziewek i rzezimieszków. Istny dom wariatowi

Nie wiadomo tylko, kogo za to winić. Osoba winowajcy sama się narzucała: świątobliwy lord Kadywinsi, najwyższy kapłan Casr. Lecz Huli nie potrafiła osądzać człowieka tak szanowanego i czcigodnego, nawet jeśli sprawiał wrażenie... może troszeczkę... zgrzybiałego? Okaż wyrozumiałość, nakazała sobie w duchu. Spostrzegłszy grupę młodych szermierzy, którzy zaczepiali prze­chodniów, skręciła za wóz. Święty lord już nie jest taki jak wte­dy, gdy byłaś nowicjuszką, ale nadal zasługuje na szacunek.

Niebieski statek, tak jej powiedziano, przy dwóch posągach. W oddali dostrzegła kadłub łodzi, której szukała.

Skoro Kadywinsi Siódmy niczym nie zawinił, z pewnością nie do kapłanki Huli należało krytykowanie Bogini...

Niczego nie podejrzewała i była podekscytowana tamtego dnia przed dwoma tygodniami, kiedy po świątyni rozeszła się lo­tem błyskawicy wieść, że kasztelan, czarujący i przystojny lord Tivanixi, złożył najwyższemu kapłanowi wizytę i przekonał do zwołania zjazdu. Zjazd! Pierwszy od wieków, jeśli Najświętsza wysłucha błagań. Ryzyko było ogromne! Huli myślała, że ze­mdleje z przerażenia, gdy obserwowała ceremonię. Czterdzieści dziewięć byków, biednych stworzeń, spieniona, czerwona woda i dwaj dzielni lordowie wchodzący do Rzeki za zwierzętami! Jeszcze teraz oblewała się potem na samo wspomnienie.

Taka wiara! Pobłogosławiona przez Najwyższą! Niecałą godzi­nę później zaczęły przybywać statki z szermierzami na pokładzie.

Winę należało zatem przypisać lordowi Tivanixiemu, gdyż nie panował nad szermierzami. Ale był taki przystojny!

Nagle kobieta usłyszała odgłos szybkich kroków. “Wyzwanie!”, krzyknęły męskie głosy. Minęli ją biegiem jacyś szermie­rze. Za nimi popędzili inni. Wszyscy zniknęli w bocznej uliczce. I bardzo dobrze! Może za chwilę będzie w mieście mniej o jed­nego zbira terroryzującego niewinnych cywili. Zaraz jednak skar­ciła się za tę myśl. Poza tym następni przybywali szybciej, niż obecni w Casr wybijali się nawzajem.

Kapłanka dotarła do dwóch brązowych posągów, tak skorodo­wanych, że nie dało się rozpoznać, czy przedstawiają mężczyzn czy kobiety. Tak jak jej powiedziano, obok cumował niebieski statek. Huli rozprostowała ramiona i wmaszerowała po trapie. Na górze przystanęła i rozejrzała się. Nigdy wcześniej nie była na statku. Ten wyglądał na zadbany i ładnie pachniał skórą. Na po­kładzie siedziało kilku żeglarzy. Jeden z nich wstał i podszedł do niej. Za pasem miał nóż, więc pewnie tu dowodził. Trzeci, tak jak ona... Lecz kazano jej powitać go jak wyższego rangą. Duże upo­korzenie dla kapłanki! Mężczyzna odpowiedział grzecznie, choć bez przesadnego szacunku.

- Mam wiadomość dla szermierza wysokiej rangi, kapitanie.

Trzeci wskazał głową na drzwi w drugim końcu statku. Huli przybrała wyniosłą minę i pomaszerowała we wskazanym kie­runku. Po chwili znalazła się w dużym, niemal pustym pomiesz­czeniu. W kącie młoda niewolnica na klęczkach zabawiała troje albo czworo małych dzieci. Z drewnianej skrzyni wstał... Siódmy! Ogromny! Jego głowa i rękojeść miecza niemal do­tykały sufitu. Szermierze, którzy najechali Casr, byli przeważ­nie szczupli i żylaści, a ten był potężnie zbudowany. To dopie­ro mężczyzna, pomyślała Huli i ze zdumieniem stwierdziła, że Siódmy rzuca jej przyjazny uśmiech, a ona go odwzaje­mnia. Do niego właśnie ją przysłano, więc wyrecytowała po­witalną formułkę.

Szermierz odpowiedział.

Shonsu!

Oczywiście! Widziała go wiele razy z daleka... Ale przecież on podobno umarł! Kobieta aż się zachwiała. Z trudem odzyskała panowanie nad sobą. Niesławny Shonsu wrócił! Ale...

Mężczyzna zauważył jej reakcję i uśmiech zniknął. Kobiecie nie spodobał się wyraz jego twarzy.

- Czym mogę służyć, świątobliwa?

Huli pozbierała myśli. Nic dziwnego, że ją ostrzeżono, by nie poruszała tematu nieudanej wyprawy.

- Mam dla ciebie wiadomość, panie. Od kapłana siódmej rangi.

Tak kazano jej powiedzieć. Dziwne. Oprócz lorda Kadywinsiego

w Casr nie było kapłanów tej rangi, wiec kto inny mógł ją przysłać?

- W końcu się ujawnił?

- Panie?

Szermierz się zaśmiał.

- Wybacz, kapłanko. Jaka to wiadomość?

Huli wzięła głęboki oddech i powtórzyła słowa, które jej prze­kazano.

- Człowiek, o którego pytałeś, urodził się daleko stąd, przybył tu dwa lata temu, jest nieżonaty, ale ma dzieci. Pełnił urząd, o którym rozmawialiśmy, i wyjechał, tak jak przypuszczaliśmy. Uważany jest za zmarłego, ale ostatnio pojawiły się różne plotki. Do jutra zostanę w świątyni.

Dla kapłanki jej rangi funkcja zwykłego posłańca była poniża­jąca. Huli musiała jednak służyć Bogini i robić wszystko, co ka­zali zwierzchnicy. Skoro wypełniła pospolite zadanie, mogła już wracać... “Uważany za zmarłego... Przyjechał dwa lata temu"? Możliwe, że wiadomość dotyczyła Shonsu!

- Dziękuję, kapłanko. Nie będzie odpowiedzi. - Szermierz przyglądał się uważnie Huli, niemal jakby czytał jej w myślach. - Napijesz się czegoś zimnego?

Wyjąkała podziękowanie. Shonsu! Chciała jak najszybciej stąd wyjść i pomyśleć spokojnie. Jakie plotki? Shonsu podobno został zabity przez czarnoksiężników. Czyż tego okropnego zja­zdu nie zwołano po to, żeby go pomścić?

Wypowiedziała słowa pożegnania i prawie wybiegła z kajuty. Nawet nie zerknąwszy na żeglarzy, szybkim krokiem zeszła po trapie. Shonsu wrócił? Casr dobrze sobie radziło bez niego...

Zła i zdenerwowana pomaszerowała przez nasłoneczniony plac. Wiatr tarmosił jej brązową szatę. Kapłanka nie zwróciła uwagi na chudego rudowłosego szermierza czwartej rangi, który ją minął z wyrazem czarnej rozpaczy na twarzy.


2


Większość miast witała przybyszów fasadą magazynów zwróconych ku Rzece. W Casr natomiast statki cumowały przy rozległym placu, który ciągnął się wzdłuż nabrzeża. Za nim wi­dać było wysokie budynki i wyloty przestronnych ulic, ale zabu­dowa sprawiała wrażenie chaotycznej. Domy, niektóre bardzo stare, inne eleganckie i imponujące, wiele niemal w ruinie, repre­zentowały wszelkie style architektoniczne. Łuki, kolumny i ko­puły mieszały się z minaretami, pilastrami i arkadami. Gdzie­niegdzie sterczały fragmenty starych murów, szerokie aleje przeplatały się z wąskimi zaułkami, biegły na różnych pozio­mach. Całość wyglądała, jakby skonstruowano ją z wysypanych z wielkiego pudła elementów kilkunastu miast. Zgadzał się jedy­nie kolor, ponieważ wszystko, od wież po chodniki, było wyko­nane z lśniącego kamienia o barwie starego złota. Nawet nielicz­ne drzewa, na których jeszcze zostały liście, miały podobne odcienie. Markizy i daszki nad oknami stanowiły jedyne koloro­we akcenty na monochromatycznym tle.

Casr było stare. Pod wpływem wiatru i deszczu posągi zmie­niły się w bezkształtne monolity, kamienne pachołki stojące wzdłuż nabrzeża wytarły się od niezliczonych cum.

Wallie wysłał swój oddział na zwiady, a sam spędził ranek w rufówce, zupełnie jakby w Casr roiło się od czarnoksiężników. Jak we wszystkich portach tutaj również panował ożywiony ruch. Na nabrzeżu leżały stosy towarów, turkotały wozy, kręcili się handlarze, domokrążcy, tragarze i zwykli mieszkańcy, ale wielkość placu sprawiała, że było mniej przepychania się i ścis­ku. Interesy prowadzono mniej hałaśliwie i z zachowaniem do­brych obyczajów. Spieszył się tylko wiatr. Miótł liście, jakby nie­cierpliwie chciał je uprzątnąć przed zimą, potrząsał markizami niczym szmatkami do wycierania kurzu.

Wszędzie widziało się szermierzy. Nie chodzili pojedynczo czy dwójkami, jak w Tau, ale po sześciu lub dwunastu, z senio­rem na czele, zwykle Szóstym w zielonym kilcie, czerwonym Piątym i bardzo rzadko niebieskim Siódmym. Dominowali oczy­wiście brązowi, ale roiło się również od Pierwszych i Drugich o młodzieńczych twarzach. Nie było z nich wiele pożytku. Zwy­kle służyli jako chłopcy na posyłki.

Choć Wallie nie zszedł na brzeg, wyczuwał napięcie, które pa­nowało w Casr. Za oddziałami biegały grupki małych dzieci, wy­krzykując niegrzeczne słowa. Ich zachowanie stanowiło odbicie niechęci dorosłych. Szermierze spodziewali się wiwatów, a nie grubiaństw i obelg. Niektórzy mieszkańcy wygrażali pięściami za plecami intruzów. Zdarzały się drobne kradzieże. Przybysze za­czepiali dziewczęta, obrażali albo spychali z drogi mężczyzn. Je­śli do takich rzeczy dochodziło w miejscach publicznych, to co działo się za zamkniętymi okiennicami?

Wolni szermierze żyli ze szczodrości obywateli i z datków. Niedogodności można było znosić przez parę dni, kiedy oddział przybywał do miasteczka lub wioski, żeby oczyścić je z prze­stępców i zaprowadzić porządek. Wojownicy zabawiali się z naj­ładniejszymi dziewczętami i ruszali dalej. W większych mia­stach ich obecność ledwo zauważano, ale nawet tak duże jak Casr musiało ucierpieć z powodu inwazji. Goście musieli regu­larnie jeść i gdzieś spać, oczywiście nie samotnie. Setki jurnych młodych mężczyzn, którzy nie mieli żadnego zajęcia. Kto był dyrektorem tego zoo? Kto odważył się zwołać zjazd?

Siódmy nie zdejmował miecza z pleców, gotowy biec na na­brzeże, gdyby dostrzegł poważne zamieszanie. Na szczęście nie .musiał interweniować. Tak czy inaczej zjazd oznaczał chaos. Wallie nie chciał mieć z nim nic wspólnego.

Później kapłanka o kwaśnej minie przyniosła wiadomość od Honakury. Dobrą wiadomość. Shonsu nie miał rodziców ani innej rodziny w Casr. Wallie postanowił uczcić nowinę kuflem pi­wa. Poprosił Jję, żeby mu przyniosła napój. Nim zdążył wypić łyk, usłyszał dudnienie butów o pokład. Do nadbudówki wmaszerował Nnanji, zakurzony i spocony. Zwykłą beztroską weso­łość zastąpił gniewny grymas.

Wallie wyciągnął ku niemu kufel.

- “Moje dobro twoim dobrem”.

Adept potrząsnął głową.

- Dziękuję, bracie. Częstowano mnie przez cały ranek.

Czwarty byłby dobrym nabytkiem. Gdy tylko urzędnik porto­wy zszedł z Szafira, co najmniej ośmiu szermierzy próbowało wejść na pokład, żeby zwerbować nowo przybyłych. Brota, z mieczem na plecach, stanęła na szczycie trapu. Przybrała groź­ną postawę i odpędzała intruzów. W mieście Nnanji musiał radzić sobie sam.

- Ile propozycji ci złożono? - zapytał mentor.

Protegowany spojrzał na niego spode łba i zaczął liczyć.

- Trzynaście!

Widać się namyślił, bo sięgnął po kufel i wysuszył go do dna. Najwyraźniej dręczyło go coś innego niż nachalna rekrutacja.

- Co odpowiadałeś?

- Że już mam mentora. Wtedy pytali, kogo i jakiej rangi. Cy­towałem im siedemdziesiątą piątą!

W tym momencie do rufówki weszła Thana. Nnanji chwycił ją w objęcia i dał długiego, piwnego całusa.

Jja taktownie wyprowadziła dzieci z kajuty. Wallie usiadł na skrzyni przy oknie, gdzie spędził cały ranek. Nnanji i Thana za­jęli drugą, przytuleni do siebie. Siódmy powtórzył im wiado­mość Honakury.

Wkrótce zjawił się Katanji, radosny jak skowronek. Wrócił ze zwiadu. Ręka w gipsie zwalniała go z obowiązku noszenia mie­cza, co zapewne bardzo mu odpowiadało.

- Spocznij, nowicjuszu - powiedział Wałlie, wskazując na podło­gę. - Nie przypuszczam, żeby łowcy głów zbytnio cię niepokoili?

Chłopiec usiadł ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechnął się szeroko.

- Niepokoili, panie! Cztery razy! Od razu rozpoznali dobrego żołnierza!

Wallie był zaskoczony. Werbunek przekroczył granice rozsąd­ku, skoro polowano nawet na kontuzjowanego nowicjusza.

- Posłuchajmy wieści.

Katanji z zadowoloną miną przystąpił do zdawania relacji w wyprawy do miasta.

- Lord Shonsu był poprzednim kasztelanem zamku. Przybył z daleka. Chyba nie miał żony. Wyjechał pół roku temu i już nie wrócił. Nowy kasztelan jest bardziej lubiany.

- Gdzie się tego dowiedziałeś?

Chłopak uśmiechnął się łobuzersko.

- W domu publicznym, panie. Wcześniej zaczepiłem kilka osób. Wszystkie się śmiały i radziły, żebym tam poszedł. Tak zro­biłem. Dziewki dobrze znały Shonsu. Powiedziałem, że to mój wuj, że Bogini sprowadziła mnie do Casr i próbuję go znaleźć. Był częstym gościem, panie, ale zwykle nie płacił. Dziewczyny... - Usta Katanjiego wykrzywił drwiący uśmieszek. - Nie przele­wały łez z powodu jego wyjazdu.

Wallie wiedział co nieco o temperamencie i możliwościach Shonsu. Poza tym zauważył, jak szermierze kradli owoce z wóz­ków domokrążców. Zasada była taka sama.

- Nikt nie wie, dokąd i po co pojechał Shonsu. Po prostu znik­nął. To chyba wszystko, panie.

- Dobra robota, nowicjuszu. Dużo pieniędzy wydałeś?

Nowicjusz zawahał się, a po chwili odparł z żalem:

- Nie, panie. Rajcy ogłosili, że burdele są dla szermierzy za darmo.

Interesujące.

- Tłoczno w nich?

Katanji zachichotał.

- Dziewki były zadowolone, że wymaga się od nich jedynie rozmowy, panie!

- Tylko rozmawiałeś? - zapytał Wallie z niedowierzaniem.

Nowicjusz szeroko otworzył oczy.

- Mój mentor często podkreśla konieczność dbania o honor naszego zawodu, lordzie Shonsu!

Nnanji warknął, słysząc bezczelną uwagę protegowanego. Wallie się roześmiał.

- Co z drugą sprawą?

- Zbadałem sytuację. - Katanji przyjrzał się Siódmemu z mie­szaniną podziwu i zakłopotania. - Rzeczywiście, ceny spadły. Jak się domyśliłeś, panie?

- Ceny czego? - zainteresował się Nnanji.

- Kamieni szlachetnych - odparł Wallie. - Lina się skarży, że ceny żywności poszły w górę. Dam ci wykład na ten temat, jeśli chcesz. Co odkryłeś, bracie?

Adept zdjął ramię z pleców Thany i splótł wielkie dłonie na kolanach.

- Niewiele o samym Shonsu. Kasztelanem był przed nim Siódmy o imieniu Narrinko. Shonsu przyjechał do miasta i zabił go, bo upatrzył sobie to stanowisko.

- Nieładnie! Co powiedzieli starsi?

Czwarty potarł podbródek. Wallie wiedział, od kogo protego­wany przejął ten gest.

- Zdaje się, że niewiele mają do powiedzenia, bracie. W Casr nie ma garnizonu ani dowódcy. Kasztelan utrzymuje porządek z pomocą ludzi, którzy akurat są pod ręką.

Zatem to obecny kasztelan był winien, że miasto zmieniło się w dom wariatów.

- Zamek jest niezależny? - odezwała się Thana. - Tak jak wie­że czarnoksiężników, prawda? Urzędnicy portowi zawsze witają statek w imieniu starszych i czarodzieja. W miastach szermierzy nie wspominają o dowódcy garnizonu. Dziwne!

Po raz pierwszy Wallie usłyszał, żeby ktoś z załogi przejawił zainteresowanie polityką. Nagle ogarnął go podziw dla przenikli­wości Honakury. Lady Makbet!

- Shonsu był zbieraczem - kontynuował Nnanji, marszcząc brwi z dezaprobatą.

Dziwne zachowanie u adepta.

- Kto to taki, Nnanji? - zapytał Katanji.

- Zwycięzca, który zabiera miecze poległym - odparł mentor, nie zwracając tym razem uwagi na nieformalne odezwanie się protegowanego. - Podobno zorganizował wyprawę przeciwko czarnoksiężnikom. Zrobił to w sekrecie. Pewnego dnia po prostu zniknął z pięćdziesięcioma wojownikami. Żaden nie wrócił.

W kajucie zapadła cisza.

Półbóg mówił, że Shonsu haniebnie zawiódł. Wallie zadrżał na myśl o pięćdziesięciu młodych mężczyznach, którzy rzucili się na uzbrojonych czarnoksiężników i zostali wybici do nogi.

- Ale w jakim mieście? I dlaczego nikt na drugim brzegu nie słyszał o tym wydarzeniu?

Nnanji wzruszył ramionami.

- W Casr nie ma ani jednego szermierza, który znał Shonsu. Siódmy zabrał wszystkich. Pewnie wysiadł na jakiejś przystani promowej i ruszył na Vul.

- Bogowie! - wykrzyknął Wallie. - Poszedł na pewną śmierć! Ciekawe, jaki jest cel zjazdu?

Adept nie wiedział. Miał bardzo niepewną minę. Wyczuwszy jego niepokój, Thana przyjrzała mu się uważnie.

- Przekaż mi złe nowiny - polecił Wallie.

Czwarty zacisnął dłonie i spuścił wzrok.

- Kilka tygodni później, wczesnym latem, czarnoksiężnicy przegonili szermierza po ulicach Aus.

Nie musiał kończyć. Obecni pamiętali, że szermierz pełzł na­go na brzuchu.

- A jego imię?

- Wszyscy sądzą, że to był Shonsu.

Wallie pokiwał głową.

- Niezupełnie tak pamiętam tamto wydarzenie. Schwytano mnie i pozwolono doczołgać się na statek.

- Ale plotka mówi co innego! - krzyknął Nnanji z oburze­niem. - Zupełnie, jakby czarnoksiężnicy wyprowadzili cię na plac, pokazali gawiedzi i z powrotem wsadzili do skrzyni.

Istniało właśnie takie ryzyko. Szczegóły nie miały znaczenia. Przyłapany przez czarnoksiężników na brzegu, bez broni, do­szedł do wniosku, że publiczne upokorzenie jest małą ceną za uratowanie życia. Wtedy nie zastanawiał się, co szermierze po­myślą o jego hańbie ani co zrobią tchórzowi, kiedy go złapią.

- A historia z Ov jest jeszcze gorsza, bracie! Ludzie mówią, że oddział szermierzy zaatakował port. Wypytywano mnie z powo­du moich przeklętych włosów. - Miał nieszczęśliwą minę. -Zgodnie z tą wersją, po zwycięstwie pojawił się Siódmy, sądząc po posturze chyba Shonsu, i kazał wszystkim wrócić na statki. Wygląda, jakbyś stał po stronie czarnoksiężników!

Rzeczywiście niedobrze. W rufówce zapanował posępny na­strój. Wallie był przygotowany na oskarżenie o tchórzostwo, ale nie o zdradę. W bitewnym zamieszaniu fakty łatwo mogły zostać prze­kręcone. Gdy szarżujący wóz dotarł do linii czarnoksiężników, Shonsu znajdował się obok nich. Najwyraźniej nikt nie zauważył wcześniejszego biegu Siódmego wzdłuż nabrzeża i jego pojmania.

Mimo wszystko mógł przedstawić świadków wydarzeń w Ov. Gorzej z prawdziwą katastrofą, do której doszło w Aus.

- Spartaczyłem - powiedział z goryczą. - Bogini dała mi miecz, a ja wszystko zepsułem. Teraz obwołają mnie zdrajcą.

Znak na powiece też mu nie pomoże.

- Żywy trup - bąknął Nnanji. - Czarnoksiężnicy dali Shonsu ciało, żeby dla nich pracował.

- Czy ja wyglądam jak żywy trup?

Adept zmusił się do uśmiechu.

- Nie za bardzo.

Wallie popadł w milczenie, zły na siebie. Nie żałował swojej decyzji z Ov. Jak na ironię, w czasie tamtej bitwy pochwę jego miecza przeszyła kula. W języku szermierzy określenie “zostać rannym w futerał” oznaczało “być tchórzem”.

Brzęk dobiegający z pokładu obwieścił, że podano obiad.

- Co się mówi o zjeździe? - zapytał Wallie.

Nnanji trochę poweselał.

- Zwołał go kasztelan, lord Tivanixi, i najwyższy kapłan, lord Kadywinsi. Ponad tysiąc szermierzy, nie licząc niższych rang! Przybywają następni.

- Kto jest dowódcą?

- To rozstrzygnie się w walce. Faworytem jest jakiś Boariyi, ale są zakłady również na Tivanixiego.

- Dlaczego nie ty, panie? - zapytał Katanji, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie.

Mężczyzna westchnął.

- Nnanji, popraw mnie, jeśli się mylę. Siódmi rozstrzygną w walce, który jest najlepszy, tak? Potem wszyscy złożą zwycięz­cy trzecią przysięgę, a pozostali swoim mentorom albo wyższym od siebie rangą, jak w piramidzie. Mam rację?

Protegowany skinął głową.

- Znasz trzecią przysięgę? - zapytał Wallie Katanjiego.

- Nie, panie.

- Prawdziwa zgroza! Wasal jest niewolnikiem swojego suzerena. Musi spełnić każdy rozkaz. Jego własny honor się nie liczy. Dlatego tę przysięgę można składać tylko przed bitwą.

- Ale, panie, ty jesteś najlepszym szermierzem...

Wallie potrząsnął głową i spojrzał na Nnanjiego. Protegowany najwyraźniej nie zamierzał się spierać.

- Jestem żywym trupem, zdrajcą lub tchórzem, albo jednym, drugim i trzecim, nowicjuszu. Beznadziejna sprawa. Zdechły koń.

Zapadła cisza. Po chwili przerwała ją Thana.

- Zdechłe konie też na coś się przydają. Lepiej się je obdziera ze skóry niż żywe. A zresztą, dlaczego niby sprawa miałaby być przegrana? Jesteś największym szermierzem na Świecie. Tak twierdzi Nnanji.

- Może! Bóg twierdził, że nie ma nikogo lepszego, ale jeden może mi dorównywać. Zresztą nie w tym rzecz. Kiedyś zmusiłem Nnanjiego do złożenia hołdu wasalnego, przykładając mu miecz do gardła. - Wallie nie musiał dodawać, że szermierz nie uważa przymusu za usprawiedliwienie. Przysięga adepta była tak samo wiążąca jak złożona dobrowolnie. - Z tysiącem ludzi coś takiego się nie uda, Thano! Dopadnę paru tłuściochów, a pozostałych dziewięciuset dziewięćdziesięciu siedmiu będzie już w Quo. Uciekną, żeby nie podporządkowywać się zdrajcy.

Żadnej nadziei. Raptem Wallie poczuł ulgę. Nie musiał starać się o przywództwo, zaprzątać sobie nim głowy. Obiecał jednak Nnanjiemu, że będzie mógł wystąpić o promocję. Jako mentor powinien mu towarzyszyć.

- Co się stanie, jeśli pójdę do zamku? Jak sądzisz, bracie?

Protegowany lepiej od niego przewidywał zachowania szer­mierzy. Czwarty zrobił zaskoczoną minę.

- Oczywiście będziesz bezpieczny, bracie. Wszyscy wiedzą, jak Shonsu posługiwał się mieczem. Nikt nie rzuci ci wyzwania. Ale...

- Jeśli mnie oskarżą... - Wallie pokiwał głową. W takim wy­padku szansa wyniesie jeden do tysiąca. - O Ov się nie martwię. Mamy świadków. - Brota, Honakura, nawet Thana. - Natomiast oni nie mają świadków tego, co wydarzyło się w Aus.

Druga zmarszczyła brwi.

- Dotrą do żeglarzy, szczurów wodnych, panie...

- Ale nie dzisiaj po południu! Może krótka wizyta, a potem ucieczka? Zróbmy tak!

Uśmiechnął się szelmowsko do protegowanego, ale ten zbladł i energicznie potrząsnął głową, zamiast ucieszyć się per­spektywą zuchwałego wyczynu. Wallie jeszcze nigdy nie wi­dział, żeby Nnanji przejawiał strach w obliczu niebezpieczeń­stwa. Dotąd Czwarty wręcz sprawiał wrażenie, jakby je lubił. Ponieważ nie miał żadnych umiejętności aktorskich, najwyraź­niej nie wiedział, co to strach. Teraz przeraził się jednak, że coś może grozić jego zaprzysiężonemu bratu. Skoro nawet on uwa­żał, że pomysł jest ryzykowny...

Wszyscy milczeli przez dłuższy czas.

- Nnanji? - odezwał się wreszcie Katanji. - Mówiłeś, że wszy­stkie wielkie zjazdy prowadziło siedmiu Siódmych? Jeden Siód­my zwołał ten zjazd. Trzech Siódmych odpowiedziało na wezwa­nie. Dwóch Szóstych zdobyło promocję. Teraz wszyscy czekają, aż Bogini przyśle siódmego Siódmego!

Przesądy! Na nich opierał się Świat.

- Cóż, to zmienia sytuację! - powiedział Wallie ze śmiechem. - Nie wrzucą mnie do lochu bez przesłuchania, prawda? Nie ob­jedź się za bardzo, protegowany. Dzisiaj po południu będziesz miał okazję trochę pofechtować.

Adept był przerażony.

- Bracie! Jeśli cię oskarżą o zdradę albo tchórzostwo...

- Nie! - Mentor walnął pięścią w dębową skrzynię. - Mam dość ukrywania się na statku! Pora coś zrobić! Nie udowodnią mi zdrady, za to ja mogę dowieść, że nie jestem tchórzem!

Nnanji wytrzeszczył oczy.

- Idąc do zamku? - Uśmiechnął się z podziwem. - Racja!


3


Wallie zszedł po trapie na czele swojej małej armii. Włożył pa­radny ultramarynowy kilt, który uszyła mu Jja. Rękojeść miecza lśniła w słońcu, krew tętniła w żyłach. Nareszcie akcja.

Za nim kroczył Nnanji Czwarty. Myślami bujał w obłokach. Szeroki uśmiech na stałe przyrósł mu do twarzy. Nnanji Piąty? Musiał się pilnować, żeby nie wybiec przed mentora. Adept rów­nież miał na sobie najlepsze rzeczy, ale zapinka była zwykła, po­marańczowa. Nnanji nawet słowem nie wspomniał o srebrnym gryfonie Arganariego, co było do niego niepodobne.

Za nim podążała Thana, odziana w wyzywający strój rzecznych kobiet: przepaskę biodrową i chustę na piersi w kolorze jaskrów. Jedynym ustępstwem na rzecz lądowych obyczajów były buty.

Wallie zawahał się, gdy Druga stanęła przed nim z mieczem na plecach i oświadczyła, że jest kandydatką do promocji. Wiedział, że szermierze będą do niego wrogo nastawieni, nawet gdyby w swojej świcie nie miał szczura wodnego, i to kobiety. Dziew­czyna oczywiście mogłaby wywalczyć trzecią rangę z zamknięty­mi oczami. Poza tym zadziwiała go pilnością, z jaką uczyła się przepisów, ale zamiłowanie do nauki obudziło się w niej dopiero niedawno. O wielu sutrach zapewne nawet nie słyszała. Wtedy Nnanji popatrzył na niego oczami spaniela. Wallie w końcu się zgodził, uznawszy, że Thana będzie towarzystwem dla Jji.

Za Thana maszerował nowicjusz Katanji. Próbował zachowywać się jak człowiek światowy i cyniczny, ale z trudem ukrywał podnie­cenie na myśl, że za chwilę ujrzy zamek i zostanie bratem Piątego. Zdrową ręką przytrzymywał dwa miecze wsunięte pod gips.

Pochód zamykała Jja. Dźwigała spory tobołek. (Szermierz mógł nieść tylko floret albo zapasową broń). Kobieta miała na so­bie sandały i niewolniczą czarną suknię. Uszyła ją z najdelikat­niejszego płótna, które kupił jej właściciel, a ona ufarbowała.

Ledwo ruszyli przez wietrzny plac, ledwo ucichły za nimi ży­czenia załogi, gdy dostrzegli ich jacyś juniorzy. -Zareagowali w oczywisty sposób. Oto oczekiwany siódmy Siódmy! Mło­dzieńcy odwrócili się na pięcie i popędzili do zamku. Na ten wi­dok starsi rangą puścili się za nimi biegiem.

Nnanji wskazywał kierunek, ale wkrótce stał się zbędny jako przewodnik, bo poprzedzał ich tłum szermierzy, który zgarniał nowych jak śnieżna kula. Wystarczyło iść za nimi. Mieszkańcy przerywali zajęcia, żeby popatrzyć na zamieszanie. Kilka razy Walliemu zdawało się, że go rozpoznano i wymieniono jego imię. Shonsu zmartwychwstał.

Droga prowadziła przez centrum miasta i dalej wąskim zauł­kiem na otwarty plac o nieregularnym kształcie. Większość ota­czających go domów wyglądała na opuszczone ruiny. W drugim końcu wznosiła się ogromna budowla, ustawiona pod dziwnym kątem. Przez pojedynczą łukowatą bramę wlewał się do środka tłum szermierzy.

Z zewnątrz widać było tylko wielki bok sześcianu, ślepy ka­mienny mur z wejściem zwieńczonym balkonem. Wisiał nad nim brązowy miecz. Gdy Wallie ze świtą zbliżył się do bramy, zniknęli w niej ostatni członkowie jego nieoficjalnej przedniej straży. Wszyscy chcieli być świadkami przybycia Siódmego.

Na widok dostojnego gościa dwaj wartownicy trzeciej rangi błysnęli mieczami w salucie, a na jego powitanie wyszła samotna postać. Siódmy o wyglądzie ropuchy i łysej głowie osadzonej bez­pośrednio na ramionach nie był szermierzem. Wallie niepewnie zerknął na dziwne znaki podobne do ust i czekał na powitanie.

Usłyszawszy imię przybysza, herold osłupiał.

- Lord Shonsu! - powtórzył. - Jakimi tytułami mam zapowie­dzieć waszą lordowską mość?

Jego głos brzmiał jak łoskot spadających kamieni.

- Wystarczy imię, heroldzie.

Mężczyzna ukłonił się i poprowadził ich przez ciemny tunel.

Zamek miał kształt prostokąta. Zewnętrzne ściany były pozba­wione okien, a wewnętrzne pocięte galeriami i balkonami, które wychodziły na rozległy dziedziniec, zajmujący cały środek bu­dowli. Zwykle panował tu zapewne spokój i cisza, choć teraz nikt w to by nie uwierzył.

Wzdłuż wszystkich boków rosły sędziwe, poskręcane dęby, te­raz pozbawione liści, symbole siły i wytrzymałości. Kamienne ławki i posągi wojowników ze zwietrzałego marmuru lub skoro­dowanego brązu, ustawione na cokołach, wytyczały centralny plac. Większy od całego Szafira, zapewne służył do ćwiczeń z fechtunku.

O spokoju nie było mowy! Dziedziniec roił się od hałaśliwych szermierzy. Przypominał raczej targowisko. Środek podzielono drewnianymi płotkami na cztery części. Na każdej z nich trwały pojedynki. Wokół oraz na niższych balkonach stali widzowie i dopingowali swoich faworytów. Seniorzy ze świtami przepy­chali się przez tłum, omijając trójki, które siedziały na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i powtarzały sutry. Wszędzie toczyły się głośne dyskusje i kłótnie. Co najmniej dwóch minstreli próbowa­ło śpiewać mimo wrzasków domokrążców zachwalających to­war. Szermierze ostrzyli miecze, jedli, sprzeczali się, grali w ko­ści, gotowali jedzenie, a nawet urządzali pojedynki w zapasach. Nad placem wisiał rząd kolorowych flag, który wyglądał jak pra­nie, a pośrodku opadał niemal na wysokość głów. Prawdziwa bie­lizna suszyła się na połowie balkonów.

Oprócz szermierzy Wallie dostrzegł niewolników, kucharzy i dziesiątki innych cywili, których nie mógł rozpoznać z tej od­ległości. Wśród nich było wiele kobiet. Targowisko! Shonsu nie spodobał się ten widok.

U podstawy schodów czekali Siódmy i paru Szóstych. Kiedy Wallie ukazał się w bramie, tuż nad jego głową zagrzmiała na ga­lerii fanfara. Z dachu wzbiło się w niebo stado gołębi. Dźwięk odbił się od murów, całkowicie zagłuszył zgiełk, a potem zginął w łoskocie bębnów, od których Walliemu zadzwoniło w uszach. Przerwano pojedynki. Ucichła ostatnia sutra. Zapadła cisza. Co najmniej tysiąc oczu zwróciło się ku długo wyczekiwanemu Siódmemu i jego towarzyszom.

Szermierz czekający u stóp schodów, zapewne kasztelan Tivanixi, był niewiele starszy od Shonsu - około trzydziestki, szczupły, zrównoważony i przystojny. Kucyk miał wyjątkowo długi, falujący, takiego samego złotobrązowego koloru jak cera. Elegancki strój - kilt, pasy, buty o niezwykłej kobaltowej barwie - wyglądał na kosztowny. Do całości nie pasował jedynie zwy­kły miecz. Efekt był oczywiście zamierzony. Siódmy robił impo­nujące wrażenie.

Nim przebrzmiały trąbki, powitalny uśmiech zniknął z jego twarzy. U wojowników szybkość liczyła się bardziej niż siła. Rzadko trafiali się potężnie zbudowani szermierze. Ogromni, czarnowłosi Siódmi należeli do wyjątków. Tivanixi zrozumiał, że przed nim stoi jego poprzednik. Nie byłby człowiekiem, gdyby nie zaczął się zastanawiać, czy Shonsu wrócił, żeby odzyskać urząd. Shonsu, który zbierał miecze zabitych? Shonsu, o którym mówiono, że jest narzędziem czarnoksiężników? Kasztelan prze­sunął wzrok na rudowłosego Czwartego. Na jego twarzy odmalo­wało się zaskoczenie. U boku Shonsu stał młodzieniec bardzo podobny do tajemniczego bohatera potyczki w Ov, tematu wielu rozmów. Szóści jeszcze nie przestali się uśmiechać. Tivanixi szybko myśli, stwierdził z uznaniem Wallie.

Herold o wyglądzie ropuchy wziął głęboki oddech i prze­mówił, zagłuszając trąbki:

- Lordowie, zgodnie z obyczajami i tradycjami waszego stare­go i szacownego cechu, powitajcie w imieniu Bogini walecznego lorda Shonsu, szermierza siódmej rangi.

Szok!

Oburzenie!

Niedowierzanie!

Podejrzliwość!

Wallie przez chwilę cieszył się dramatyczną chwilą. Potem wyciągnął miecz i zasalutował wszystkim obecnym. Szmer gło­sów poniósł się nad placem niczym brzęczenie pszczół. Gwar na­rastał z każdą chwilą. Twarze sposępniały... z wyjątkiem jednej. Tivanixi znowu się uśmiechał.

Gdy Shonsu zrobił krok do przodu, ponownie zapadła cisza, jakby patrzący nie uwierzyli własnym uszom i chcieli jeszcze raz usłyszeć imię przybysza. Wallie jeszcze raz dobył broni i oddał salut równemu sobie.

Kasztelan odpowiedział, lekko i z gracją operując mieczem. Doświadczone oko od razu wychwyciło wiele mówiące drobiazgi.

- Jestem Tivanixi, szermierz siódmej rangi, kasztelan zamku Casr. Twoja wizyta to dla mnie zaszczyt. Witam cię w zamku i na zjeździe, panie.

Ostatnie słowa sugerowały, że to on jest gospodarzem, więc nie można mu rzucić wyzwania. Kwestia była dyskusyjna, bo przybysz nie prosił o gościnę.

Szóści dyskretnie się wycofali. Nie chcieli być przedstawieni. Tłum milczał w gniewnym, wyczekującym nastroju.

- Nie przyjechałem na zjazd.

Zaskoczenie na twarzach szermierzy i większa czujność w oczach kasztelana.

- Bogini wezwała Swoich wojowników w świętej sprawie, panie.

Wallie lekko skinął głową.

- Oczywiście! Zatrzymałem się tu tylko przejazdem. Mam dwie rzeczy do załatwienia.

- Jakie rzeczy są ważniejsze niż zjazd?

Słowa Tivanixiego zabrzmiały jak groźba. Szermierze stojący najdalej szeptali między sobą, ale większość słuchała uważnie.

- Przysięga.

Kasztelan mógł teraz rzucić uwagę, że krótka wizyta w świą­tyni uwolni lorda Shonsu od niewygodnej przysięgi... ale roztrop­ność zwyciężyła.

- Jak ci pomóc, panie?

- Mam do spełnienia dwa obowiązki: smutny i przyjemny - oznajmił Wallie. Jego głos dotarł do najodleglejszych części dzie­dzińca. - Przykra wiadomość brzmi tak, że w drodze do Casr zo­stali zabici przez piratów dwaj szlachetni i dzielni szermierze. Winnych stosownie ukarałem.

Nowinę przyjęto w milczeniu.

- A teraz przyjemniejsza sprawa. Tych dwoje szermierzy zamie­rza wystąpić o promocję. Lordzie kasztelanie, mam zaszczyt...

Wallie przedstawił Nnanjiego Czwartego, protegowanego i za­przysiężonego brata. Thanę na razie pominął.

Tivanixi schował miecz.

- Słyszeliśmy o rudowłosym Czwartym, który poprowadził bitwę przeciwko bezbożnym w Ov, adepcie. - Kasztelan nie zdo­łał pohamować ciekawości.

Nnanji uśmiechnął się triumfalnie.

- W Ov dowodził lord Shonsu, panie - oświadczył gromkim głosem. - Ja pomogłem, ale chwała należy się jemu.

Szepty i pomruki pełne zaskoczenia. Tivanixi rozpromienił się.

- To dobra nowina, lordzie! Musimy wezwać minstreli, żeby upamiętnili słynną potyczkę. Być może niedokładnie przekazano nam fakty.

Wallie pozwolił sobie na cień uśmiechu, dając do zrozumienia, że wie, co doniesiono.

- Najpierw uczcijmy zabitych - zaproponował. - Przypusz­czam, że są tutaj szermierze z królestwa Plo i Fex?

- W pierwszej kolejności oddajmy cześć innym poległym -rzekł kasztelan z dziwnym wyrazem twarzy. - Wszystkim nowo przybyłym pokazujemy tę oto pamiątkę, powód zwołania zjazdu.

Wskazał na rząd flag wiszących nad dziedzińcem, a potem zbadał reakcję lorda Shonsu.

Dziwne flagi! Na obu końcach sznura brązowe, bliżej pomarańczowe, czerwone, parę zielonych i samotna niebieska pośrod­ku. Kilty! Niektóre porwane, inne nadpalone. Widoczne na nich plamy mogły być tylko zaschniętą krwią. Wallie pobladł, ku nie­wątpliwej satysfakcji patrzących.

- Proszę o wyjaśnienie - wyjąkał.

- Przywiózł je do Casr pewien żeglarz, na prośbę niejakiego lorda Rotanxi, który nazywa siebie czarodziejem Sen. - Kaszte­lan mówił grobowym tonem. - Następnego dnia zwołałem zjazd, a Najświętsza go pobłogosławiła.

Więc to były pamiątki po nieszczęsnym ataku Shonsu na Vul? Zwrot ubrań i rynsztunku poległych można by uznać za szlachetny gest. Odesłanie samych kiltów wyglądało na zniewa­gę. Tivanixi sprytnie uczynił z niej powód do chwały. W tym momencie Walliego poraziła inna myśl. Czarnoksiężnicy celo­wo sprowokowali zjazd. Czy Tivanixi zdawał sobie sprawę, że połknął przynętę?

Niebieski kilt, większy od pozostałych, zapewne należał do Shonsu. W szalonej wyprawie raczej nie wzięli udziału inni Siódmi. Dowódca nie chciałby dzielić się władzą.

Szermierze czekali. Wallie zorientował się, że musi teraz zgod­nie z rytuałem oddać cześć poległym... Własnemu kiltowi? Skinął głową lekko zzieleniałemu Nnanjiemu i ruszył przed siebie. Tłum rozstępował się przed nim. Siódmy minął dwie kamienne ławki i wszedł w przerwę między drewnianymi płotkami. Za sobą słyszał stuk butów protegowanego. Gestem kazał mu się zatrzymać.

Kilty wisiały nad drugim rzędem płotków. Jednym płynnym ruchem Wallie wskoczył na poprzeczkę, wyciągnął miecz, mach­nął nim nad głową i zeskoczył, jednocześnie chowając broń. Nie­zły wyczyn gimnastyczny! Niebieski kilt spadł na ziemię. Wallie l wrócił do miejsca, gdzie zostawił protegowanego. Nnanji gapił się na mentora osłupiały, ale w jego oczach malowała się aprobata.

Razem oddali salut i wrócili do Tivanixiego szpalerem milczą­cych uczestników zjazdu.

- Ten jeden był fałszywy - oświadczył Wallie. - Resztę zabi­tych należy pomścić.

Nie miał pojęcia, co stało się z Shonsu. Może uciekł bez kiltu. Do Hann przybył w stroju bezimiennego. Może nawet sami czarnoksiężnicy nie znali jego losów.

Tivanixi pozostał nieufny. Jakim dowódcą mógł być jedyny ocalały?

- Mamy tutaj minstreli, lordzie Shonsu. Podasz nam imiona zabitych, żebyśmy mogli wychwalać ich w pieśniach?

Co robić? To gorsze niż fechtowanie w ciemności!

- Nie, panie. Żadnych imion ani rang. Niech wszyscy będą równi w chwale.

- Więc opowiedz nam o ich bohaterstwie i łotrostwie czarnoksiężników, którzy ich zabili.

Wallie zaczął się pocić. Miał nadzieję, że tego nie widać. Skupiony na własnych potknięciach, zapomniał, że można mu przy­pisać winy Shonsu.

- Nie.

Otoczyła go wroga cisza. Generał traci armię, a potem nie chce nawet o tym rozmawiać?

Nikt nie spiera się z szermierzem siódmej rangi, może z wyjąt­kiem innego Siódmego. Tivanixi najwyraźniej miał ochotę to zro­bić, ale wiązały go nakazy honoru. Nie mógł zwrócić się o pomoc do szermierzy. Pozostawało mu jedynie przyjąć odmowę Shonsu albo rzucić wyzwanie. Lub doprowadzić do oskarżenia.

Twarz kasztelana była jak wykuta z granitu.

- Nie przyłączysz się do nas, żeby pomścić towarzyszy, panie?

Wallie potrząsnął głową.

- Złożyłem przysięgę.

- Ale Bogini sprowadziła cię do Casr?

Obecni pewnie zastanawiali się, któremu bogu ślubował Shonsu.

- Tak. - Wallie spostrzegł, że podejrzliwość ustępuje miejsca zdziwieniu. - Co z Plo? Wezwij heroldów, lordzie Tivanixi.

- Ja jestem z Plo, lordowie - odezwał się jakiś głos.

Przez tłum przepchnął się zdenerwowany Trzeci. Zasaluto­wał kasztelanowi, a potem Shonsu. Jego pasy były wysadzane topazami.

- Minstrele? - rzucił Wallie, patrząc na Tivanixiego.

Kasztelan wskazał na grupę cywili, którzy torowali sobie dro­gę w ciżbie. Szermierze niechętnie przepuścili kilkunastu, a po­tem zwarli szeregi, odcinając drogę następnym. Wśród nadcho­dzących Wallie dostrzegł grubą, starszą kobietę czwartej rangi, dwóch żylastych mężczyzn w żółtych przepaskach biodrowych i bardzo wysokiego młodzieńca, który górował nad otoczeniem. Wszyscy minstrele mieli długie włosy i lutnie na plecach. Ich znakami cechowymi były właśnie lutnie.

Wallie wziął od Jji tobołek z kiltami i pasami, a od Katanjiego dwa miecze i rozpoczął opowieść. Nie wspomniał o radzie, którą dał Poliniemu, za to położył nacisk na długą samotną walkę Piąte­go. Na koniec spytał Nnanjiego, czy ma coś do dodania, a wtedy Czwarty odtworzył słowo w słowo patetyczną ostatnią rozmowę.

Szermierze porzucili wszelkie zajęcia. Przybycie Shonsu było wydarzeniem dnia. Obecni stłoczyli się wokół niego, żeby posłu­chać. Kiedy mówił Nnanji, dołączyli do nich następni. Nikt nie odchodził. Gdy adept skończył, minstrele zadali kilka pytań, a potem ukłonili się i odeszli, żeby ułożyć oficjalną wersję epo­su. Wszyscy mieli świetną pamięć, jak Nnanji, i dobre głosy. Zabrali ze sobą Trzeciego z Plo, który otrzymał kilty i miecze za­bitych. Nawet nie próbował hamować szlochu.

Tivanixi miał gniewną minę. Lord Shonsu najwyraźniej potra­fił zachować się jak szermierz, ale dlaczego uczcił dwóch poleg­łych, a nie czterdziestu dziewięciu?

- Teraz promocje - powiedział kasztelan. - Później jeszcze raz wezwiemy minstreli i posłuchamy o wydarzeniach w Ov.

Wallie skinął głową.

Tivanixi spojrzał na żeglarski strój Thany i uśmiechnął się znacząco.

- Adepcie Nnanji, mamy dla ciebie wielu przeciwników, ale mało miejsca. Musieliśmy wydzielić niewielkie strefy do fechtowania, lecz jeśli zechciałbyś wyjść na miejski plac, wszystko zor­ganizujemy.

Nnanji uśmiechnął się od ucha do ucha i oświadczył, że spróbuje sobie poradzić mimo trudnych warunków. Kasztelan osobiście zainteresował się zwykłą promocją, co odpowiadało Walliemu. Zdawał sobie sprawę z podejrzeń i niechęci, które go otaczały. Czuł się jak mysz w gnieździe węża i wiedział, że chro­ni go tylko kodeks honorowy. Tivanixi bez wątpienia chciał mieć oko na Shonsu. Wallie też wolał trzymać się blisko kasztelana.

Oczywiście nie obyło się bez formalności. Szósty, wybrany na drugiego sędziego, niechętnie podjął się tej roli. Wallie upew­nił się, że Jja jest bezpieczna w towarzystwie Thany i Katanjiego, a następnie ruszył z Nnanjim i sędziami na wyznaczone miej­sce. Widzowie ustawili się wzdłuż płotków, które tworzyły jeden bok prostokąta. Ławki i posągi oddzielone linami wytyczały po­zostałe trzy boki.

Tivanixi przesunął wzrokiem po zebranych i wybrał Piątego. Przeciwnik, kilka lat starszy od kandydata, napomknął o dziecio­bójstwie, wzbudzając powszechny śmiech. Nnanji uśmiechnął się tolerancyjnie i nic nie odpowiedział. Tivanixi dał znak do rozpo­częcia pojedynku.

Wypad!

- Jeden! - zawołał Nnanji.

- Tak! - potwierdzili sędziowie, nieco zaskoczeni. - Konty­nuować!

Wypad! Parada! Riposta!

- Dwa! - krzyknął adept. - Następny proszę.

Upokorzony Piąty zszedł jak niepyszny z placu boju. Osłu­piali widzowie milczeli. Potem tłum zafalował i szermierze pią­tej rangi raptem zniknęli z dziedzińca. Tivanixi posłał lordowi Shonsu całkiem szczery uśmiech. Na chwilę można było zapo­mnieć o podejrzliwości, cieszyć się dobrą walką i wspólnotą Siódmych.

- Dziwne! - powiedział kasztelan. - Jeszcze chwilę temu by­ło tutaj paru.

Wskoczył lekko na ławkę i spojrzał ponad głowami. Wywo­łał jakieś imię. Publiczność się rozstąpiła, przepuszczając potęż­nie zbudowanego mężczyznę o śniadej cerze, młodszego niż po­konany szermierz. Piąty był wyraźnie zły na siebie, że nie uciekł w porę.

Drugi pojedynek nie trwał dłużej niż pierwszy. Na zamkowym dziedzińcu rozbrzmiały wiwaty. Kiedy Nnanji zdjął maskę, de­monstrując szeroki uśmiech, mentor uścisnął mu dłoń.

Przyszła pora na ustny sprawdzian. Wymagania okazały się duże. Sędziowie rzucali kolejne numery, a Nnanji recytował sutry jak nakręcony, bez najmniejszego zająknięcia. Przy trudniej­szych też się nie pomylił ani nie zwolnił tempa. Znudzeni widzo­wie zajęli się rozmowami.

Wreszcie Tivanixi wstał.

- Słyszałem, że lord Shonsu jest świetnym nauczycielem. Mi­strzu Nnanji, gratuluję najbardziej imponującej promocji, jakiej kiedykolwiek byłem świadkiem.

Nnanji się rozpromienił.

- Dziękuję, panie.

Kasztelan spojrzał na Shonsu, a potem na nowego mistrza.

- Chciałbyś spróbować na Szóstego? Nnanji zerknął z wyrzutem na mentora.

- Niestety nie znam sutr wymaganych dla tej rangi, panie. Tivanixi zdziwił się, ale skinął głową ze zrozumieniem.

- Wielu dobrych szermierzy uważa je za trudne.

- To prawda - przyznał Wallie ze smutkiem.

Protegowany spiorunował go wzrokiem.

- A moja żona? - zapytał.

Tivanixi skrzywił się lekko i rzucił Shonsu uważne spojrzenie. Być może zastanawiał się, czy to nie jest pułapka. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie, bo się uśmiechnął.

- Nigdy nie słyszałem, żeby kobieta szermierz odważyła się choćby zbliżyć do zamku, nie mówiąc o promocji. Ale dla ciebie zrobię wyjątek, mistrzu Nnanji. Przedstaw żonę.

Rozległy się pomruki dezaprobaty, lecz Nnanji dokonał pre­zentacji. Tivanixi stwierdził, że jest oczarowany wbrew woli.

- Dwóch Trzecich, uczennico? - zapytał z uśmiechem.

- Czwartych!

Wallie zdusił w sobie protest. Ograniczona przestrzeń sprzyja­ła wprawdzie szczurom wodnym, a zbijała z tropu przeciwników, ale był pewien, że Thana nie zna dość sutr nawet na trzecią ran­gę. Zerknął na protegowanego i zobaczył na jego twarzy szeroki uśmiech. Nnanji widocznie udzielał żonie dodatkowych lekcji. Wallie wzruszył ramionami i nie odezwał się. Po chwili doszedł do wniosku, że w uśmiechu adepta jest coś dziwnego...

Tivanixi zaczął rozglądać się za Czwartymi. Pierwsi dwaj, do których się zwrócił, od razu odmówili. Kasztelan rzucił Shonsu spojrzenie, mówiące “a czego się spodziewałeś", ale w końcu znalazł chętnego. Nowina, że ładna kobieta zamierza przystąpić do egzaminu, wywołała szepty i uwagi o herezji. Mimo to szer­mierze jeszcze raz obstąpili placyk do fechtowania, a paru junio­rów wdrapało się na drzewa, żeby mieć lepszy widok.

Thana od początku miała przewagę, bo Czwarty z pewno­ścią nigdy wcześniej nie walczył z kobietą. Poza tym nie doce­nił jej i wraz z pierwszym punktem stracił rezon. Drugie starcie dziewczyna również wygrała. Widzowie zaczęli robić zakłady i spierać się co do legalności przyjmowania kobiet do cechu szermierzy.

Trudno było znaleźć następnego szermierza czwartej rangi, gotowego zaryzykować reputację, ale Thana przywykła do sta­wiania na swoim. Wypatrzyła w tłumie wysokiego młodego człowieka i uśmiechnęła się do niego kusząco. Pechowiec już miał odmówić, ale towarzysze ze śmiechem wypchnęli go na placyk. Wallie od razu się zorientował, że Druga trafiła na śpiocha.

Mężczyzna miał umiejętności Piątego, a i z Szóstym zapewne stoczyłby wyrównaną walkę. Był równie dobry jak Nnanji! Z łatwością rozprawiłby się z uczennicą, ale postanowił zabawić się jej kosztem. Widzowie zrozumieli. Rozległy się śmiechy. Thana robiła wypady, uskakiwała, zadawała ciosy, a Czwarty prawie nie ruszał się z miejsca. Całkowicie panował nad sytuacją.

Nnanji poczerwieniał z wściekłości i zaczął mamrotać coś pod nosem o śpiochach. Nawet sędziowie się uśmiechali. Thana była młoda i sprawna, ale w końcu osłabła.

Od strony widzów dobiegły głosy żądające remisu. Stawały się coraz liczniejsze i donośniejsze. Bezsporne zwycięstwo nie było wymagane. Kandydatka dowiodła swojego kunsztu. Nastroje uległy zmianie. Uprzedzenia i niechęć ustąpiły miejsca podziwowi... i sympatii. Na postawę szermierzy wpłynęła również męska przyjemność z obserwowania ponętnego kobiecego ciała w ruchu. W końcu sędziowie ogłosili werdykt zgodny ż oczekiwaniami.

Po przerwie, w czasie której Druga łapała oddech, a Wallie przekonywał Nnanjiego, żeby nie rzucał wyzwania bezczelnemu Czwartemu, przystąpiono do egzaminu z sutr. Dwaj sędziowie usiedli naprzeciwko Thany. Trzy skrzyżowane miecze leżały między nimi na ziemi. Obserwatorzy stracili zaintereso­wanie. Tłum nieco się przerzedził. Tivanixi zaczął od sutry sześćset trzydziestej piątej: “O projektowaniu fortec”, wyjątkowo długiej i nudnej. Wallie aż jęknął w duchu. Ani razu nie słyszał, żeby Thana ją powtarzała. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i zaczęła recytować. Dwa razy się pomyliła, ale szczę­śliwie dobrnęła do końca. Z drugą również sobie poradziła. Wallie był zdumiony. Jak ona to zrobiła? Zerknął na Nnanjiego. Protegowany rzucił mu triumfalny uśmiech, w którym było jednak coś dziwnego.

Sześćset trzynasta: “O długim marszu”. Wallie przyjrzał się adeptowi, potoczył wzrokiem po twarzach i wrócił spojrzeniem do dziewczyny.

Nagle go olśniło. Miał wrażenie, jakby zatrzęsła się pod nim ziemia. Thana stosowała magię.


4


Czarnoksiężnik z Aus wiedział, o czym Siódmy rozmawiał z niewolnicą przy trapie, zanim zszedł na brzeg. Ten, który zjawił się na pokładzie Szafira w Wal, znał imię Broty. Magowie pilno­wali uczciwości urzędników portowych we wszystkich swoich miastach z wyjątkiem Ov. Tam nie było magazynów zwróconych frontem do miejsc cumowania.

Gdy Katanji wkradł się do wieży w Sen, zobaczył czarnoksiężniczkę pocierającą o coś talerzem. Pomyślał, że kobieta rzuca czar. Czyżby szlifowała soczewki?

Wallie jeszcze raz spojrzał na szermierzy. Co najmniej połowa z nich poruszała wargami. Nnanji też. Zawsze tak robił. Wallie przeniósł wzrok na Thanę. Jej oczy wędrowały w tę i z powrotem po widzach. Gdy zerknęła na niego, bezgłośnie powiedział: “Oszukujesz, Thano”.

Kandydatka zająknęła się i umilkła.

Nie mogę mieć sekretów przed Nnanjim. Jest moim zaprzysiężonym bratem".

Druga spróbowała od nowa, ale znowu się zacięła. Patrzący wstrzymali oddechy, jak wtedy gdy aktor zapomni słów na sce­nie. Jeszcze wyraźniej poruszali ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

On cię zabije, Thano”.

Niewiele przesadzał. Honakura i Wallie usilnie pracowali nad nieprzejednanym i rygorystycznym młodzieńcem. Od nich adept nauczył się litości i tolerancji. Potrafił nawet wybaczyć cywilom zabicie szermierzy w szczególnych okolicznościach. Teraz sytua­cja nie była wyjątkowa. Thana bezczelnie oszukiwała. Wściek­łość i wstyd Nnanjiego nie miałyby granic.

- Zacznij jeszcze raz - powiedział Tivanixi życzliwie. Thana spłonęła rumieńcem.

- Nie, panie.

Nnanji podbiegł, pomógł żonie wstać i uściskał ją, wyrażając współczucie. Sędziowie pogratulowali Drugiej umiejętności szer­mierczych i życzyli jej powodzenia przy następnej próbie.

Wallie triumfował. Ostatnia tajemnica wyjaśniona! Zdarta ostatnia zasłona. A wszystko dzięki ambicji Thany!

- Słuchani, panie? - zapytał z roztargnieniem. Kasztelan trzymał dłoń na ramieniu młodego Pierwszego, który stał obok niego z pękiem floretów.

- Pytałem, czy miałbyś coś przeciwko małemu pojedynkowi, lordzie Shonsu? Obaj wiemy, jak trudno Siódmemu o porządne ćwiczenia.

Wallie zamierzał odmówić, ale spostrzegł, że Tivanixi przygląda mu się z wyraźną podejrzliwością. Raczej nie uważał tajemniczego przybysza za zombi, ale wolał go sprawdzić. Nnanji udowodnił, że jest prawdziwym szermierzem. Teraz przyszła kolej na jego mentora.

Wallie też był ciekaw, co sobą reprezentuje sympatyczny ka­sztelan. Zresztą nie śmiał odmówić.

- Dlaczego nie? Do pięciu?

Wybrał najdłuższy floret.

Tivanixi zdjął z pleców miecz i podał go jednemu z Szóstych. Wallie wręczył swój Nnanjiemu i ruszył między ławkami na plac do fechtowania.

Skoro przywództwo miało rozstrzygnąć się w walce, Siódmi woleli pod pretekstem ćwiczeń sprawdzić się nawzajem za pomocą floretów. Wtedy pojedynek na miecze byłby czystą for­malnością, którą dopiero minstrele udramatyzowaliby dla potom­ności. Szermierze cenili odwagę, ale nie brakowało im rozsądku.

Gdy rozeszła się wieść, szermierze ponownie zapełnili dzie­dziniec i balkony. Gwar przycichł.

Siódmi stanęli naprzeciwko siebie i wypróbowali florety, ze świstem tnąc powietrze. Kasztelan rzeczywiście był bardzo dobry. Miał wdzięk baletmistrza. W przeciwieństwie do Shonsu nieraz trafiała mu się okazja, żeby potrenować z Siódmymi. Wallie spo­tkał godnego przeciwnika po raz pierwszy, odkąd bogowie uczyni­li go szermierzem. W dodatku ostatnio przejął od żeglarzy i szczu­rów wodnych groźny sposób walki na bliski dystans, który bardzo się różnił od stylu uprawianego przez lądowych szermierzy.

Widzowie od czasu do czasu wydawali pomruki albo wznosi­li okrzyki, ale przeważnie obserwowali w skupieniu walczących. Finta, pchnięcie, parada, riposta.

- Jeden!

Wallie nauczył się paru rzeczy i sam dał kilka nauczek, ale je­śli istniał na Świecie fechtmistrz dorównujący Shonsu, nie był nim kasztelan.

- Dwa!

Dysząc ciężko, wrócili do pozycji wyjściowych. Szczęk stali... Podniesione głosy, zamieszanie wśród widzów. Wallie zdekon­centrował się na moment.

- Jeden! - krzyknął Tivanixi.

Psiakrew! Shonsu wygrałby pojedynek na czysto. Wallie za­atakował wściekle, spychając kasztelana na barykadę z płotków. Na ograniczonej przestrzeni praca nóg miała mniejsze znaczenie.

- Trzy!

Siódmi zdjęli maski i podziękowali sobie nawzajem. Tłum na­grodził ich okrzykami. Podniósł się gwar ożywionych rozmów. Zapewne komentowano, że ten Shonsu może i stracił armię, ale dobrze sobie radził z bronią.

Wallie oddał floret Pierwszemu i wziął od niego ręcznik. Wy­tarłszy się, ruszył w stronę towarzyszy. Spodziewał się uśmie­chów, ale zobaczył ostrzegawcze spojrzenia. Odwrócił się. Za najdalszymi płotkami stali dwaj Siódmi.

A niech to!

Omal nie stracił panowania nad temperamentem Shonsu.

Co prawda, zdradził się przed Tivanixim z umiejętnościami i stylem walki, ale nie planował darmowego popisu dla tamtych dwóch. Obaj mieli prawo tutaj być, ale Wallie poczuł się, jakby go szpiegowano. Zalała go fala wściekłości, pod powiekami za­migotały czerwone plamki. Z ogromnym trudem zdusił w sobie furię i powstrzymał się przed rzuceniem wyzwania.

Na pierwszy rzut oka ocenił, że jednego z Siódmych mógłby zlekceważyć, ale drugi...

Nnanji wspomniał, że faworytem zjazdu jest niejaki Boariyi. Drugi Siódmy przewyższał wzrostem Shonsu. Wallie uznał, że to niesprawiedliwe. Jeszcze nie spotkał na Świecie nikogo roślejszego od siebie. W dodatku nieznajomy wyglądał na sporo młodszego. Też niesprawiedliwe. Wallie szczycił się tym, że jest bardzo młodym Siódmym.

To musiał być Boariyi. Miał budowę koszykarza. Niebieski kilt wiszący na chudych biodrach przypominał spodenki do ko­szykówki. Szczęka wydawała się nieproporcjonalnie duża w sto­sunku do głowy, usta za szerokie, a czarne, zrośnięte brwi nie pa­sowały do szczupłej twarzy. Siódmy wysunął nogę do przodu, ramiona cienkie jak kije golfowe skrzyżował na szczupłej klatce piersiowej, głowę lekko przechylił. Patrzył na Walliego z butnym uśmiechem na mięsistych wargach.

Decyzja została podjęta w chwili wściekłości.

Ty śliski, arogancki siepaczu! Wallie dokonał nadludzkiego wysiłku, żeby nie wykrzyczeć tej myśli na głos. Myślisz, że mnie pokonasz. W takim razie coś ci powiem, panie Boariyi, jeśli tak masz na imię: Zostaniesz dowódcą armii po moim trupie!

Wallie stał sam pośrodku placyku do walki i czuł, że jego fu­ria jest widoczna dla wszystkich obecnych. Żywy obraz zakłócił nagle starszy z dwóch Siódmych. Wyciągnął miecz i zasalutował równemu sobie. Zoariyi, szermierz siódmej rangi.

Niski i żylasty weteran o siwych włosach przekroczył już wiek średni. Niezależnie od umiejętności, na pewno nie był tak szybki jak kiedyś. Dlatego Shonsu instynktownie uznał, że ten człowiek nie stanowi dla niego zagrożenia. Zoariyi miał na sobie strój wol­nego i blizny na całym ciele. Takie same zrośnięte brwi jak młod­szy towarzysz, podobne imię. Ojciec i syn?

Wallie wyrwał floret zaskoczonemu Pierwszemu i odwzajem­nił salut. Była to zamierzona zniewaga. Zoariyi ściągnął brwi.

Tyczkowaty szermierz zasalutował od niechcenia, nie zmienia­jąc niedbałej pozycji. Rzeczywiście był to Boariyi, główny kan­dydat na przywódcę zjazdu. Nic dziwnego. Z takimi ramionami.

Wallie w odpowiedzi uniósł floret. Pogardliwy uśmieszek nie zniknął z twarzy wielkoluda. Jeden ze znaków wytatuowanych na jego czole jeszcze się nie zagoił.

Sądząc po wyglądzie, mężczyzna był niewiele starszy od Nnanjiego. Dziwna rzecz. Cały system tak pomyślano, żeby mło­dzi nie awansowali zbyt szybko. Zanim człowiek opanował tysiąc sto czterdzieści cztery sutry, wywalczył sobie kolejne ran­gi, znalazł Siódmego jako mentora, a na koniec dwóch Siódmych jako egzaminatorów, miał co najmniej trzydzieści lat. Shonsu ta sztuką udała się wcześniej, co Walliemu nie mieściło się w gło­wie. Nnanji zapowiadał się jeszcze lepiej ze względu na fenome­nalną pamięć oraz dlatego, że trafił na doskonałego nauczyciela.

Wszystko wskazywało na to, że Boariyi zawdzięcza sukces starszemu towarzyszowi.

Wallie jeszcze raz przyjrzał się siwowłosemu mężczyźnie i do­szedł do wniosku, że Zoariyi jest dużo bystrzejszy niż głupkowa­to uśmiechnięty dryblas z nadczynnością przysadki. Odwrócił się na pięcie i podszedł do ławki, za którą stał Nnanji.

- Daj mi miecz.

Adept spojrzał niepewnie na mentora i wyciągnął w jego stro­nę rękę z siódmym mieczem...

- Pokaż mi go! - zażądał nagle Tivanixi.

Czwarty odruchowo zareagował na władczy ton i wręczył chioxina kasztelanowi.

Siódmy dokładnie obejrzał gryfon, szafir i klingę. Zwłasz­cza klingę. Tymczasem Wallie oddał floret Pierwszemu. Do­strzegł uśmiechy na twarzy Katanjiego i Jji. Zgromadzeni na placu czekali.

- Shonsu! - szepnęła Thana, zerkając na Boariyiego. - Nie rzucaj wyzwania!

Wallie zwalczył pokusę, żeby się obejrzeć.

- Choćby nie wiem co! - dodała dziewczyna.

- To wyjątkowy miecz, lordzie Shonsu!

Kasztelan miał dziwny wyraz twarzy. Wallie pokiwał głową.

- Mogę zapytać, skąd go masz?

- Dostałem.

Tivanixi obrzucił go taksującym spojrzeniem.

- Wygląda, jakby wczoraj wyszedł z kuźni.

- Niezupełnie. Był jeden właściciel przede mną.

Siódmy zbladł.

- Masz na myśli to, co przypuszczam?

- Tak.

Kasztelan długo mierzył go uważnym wzrokiem.

- Ale nie weźmiesz udziału w zjeździe?

- Jeszcze się zastanawiam.

Tivanixi rzucił spojrzenie Boariyiemu i Zoariyiemu.

- Nie nosiłbym go na twoim miejscu, panie.

Wallie pomyślał o młodym Arganarim i chioxinie z topazem. Chwilę po uroczystym przekazaniu bezcennego dziedzictwa wrę­czono mu inną broń.

- Wszyscy musimy dźwigać nasze ciężary - stwierdził filozo­ficznie i odebrał od Tivanixiego siódmy miecz. Kasztelan patrzył na niego zdziwiony.

- Imię Shonsu jest dobrze znane w tym zamku - odezwał się jakiś głos.

Wallie odwrócił się w stronę Boariyiego.

- W przeciwieństwie do twojego, panie.

Chłopak zmrużył oczy.

- Reputacja nie zawsze jest dobra.

- A zero zawsze będzie zerem.

Ręka szermierza drgnęła. Starszy mężczyzna powiedział coś do niego cicho. Za dwoma Siódmymi stała cała armia Szóstych i Pią­tych, którzy nie napierali na barierki jak reszta obecnych. Stali we właściwej wojskowej postawie, za zwierzchnikami. Boariyi, jako faworyt, zebrał sporą świtę i narzucił jej dyscyplinę.

Wallie obejrzał się na własną drużynę. Nnanji marszczył brwi i poruszał wargami, powtarzając sobie w myślach sutry. Katanji miał poważną minę. Thana rzuciła Shonsu ostrzegawcze spoj­rzenie.

- To jego wuj - szepnął Tivanixi.

Wallie z ulgą stwierdził, że kasztelan jest po jego stronie.

- Przybyłeś na zjazd, lordzie Shonsu? - zawołał Boariyi przez placyk do ćwiczeń.

- Nie.

Zaskoczenie. Boariyi spojrzał na wuja.

- To honorowa sprawa. Dla honorowego człowieka.

- Z pewnością - odparł Wallie spokojnie.

- Boisz się czarnoksiężników?

Zgromadzeni wstrzymali oddech. Zniewaga kwalifikowała się do przelania krwi.

W pierwszym odruchu Wallie uniósł rękę, ale w porę przypo­mniał sobie ostrzeżenie Thany. To miała być walka o przywódz­two? Żadnych formalności, tylko prymitywne zaczepki? Raptem zrozumiał. Prowokowano go do wyzwania, a wtedy Boariyi odrzuciłby je, twierdząc, że Shonsu nie jest człowiekiem honoru. Oskarżenie go o zdradę i tchórzostwo byłoby ryzykowną rzeczą, ze względu na brak świadków i przygotowania sprawy. Gdyby oskarżyciel nie dowiódł zarzutów, musiałby ponieść karę, zwłaszcza że rolę sędziego pełniłby Tivanixi jako gospodarz i tymczasowy przywódca zjazdu. Teraz Boariyiemu groziła co najwyżej konieczność przyjęcia wyzwania, a w dodatku miał okazję powtórzyć wszystkie plotki i oszczerstwa. Gdyby Shonsu nie chwycił przynęty, wyszedłby na tchórza. Chytry plan z pew­nością uknuł doświadczony Zoariyi. Wallie mógł jedynie od­wrócić sytuację i zmusić Boariyiego, żeby to on wyzwał go na pojedynek. W każdym razie musiał spróbować.

Ruszył przez plac wolnym krokiem, żeby napięcie rosło, a jed­nocześnie gorączkowo myślał. Był świadomy, że walka jest nie­unikniona. Boariyi uważał się za lepszego szermierza.

- Pozwól, że zadam ci pytanie, synku, nim sam odpowiem. Czy kiedykolwiek widziałeś czarnoksiężnika?

Boariyi łypnął nań gniewnie.

- Nie, ale...

- A ja owszem! I odpowiem na twoje pytanie. Tak, boję się czarnoksiężników. Widziałeś to? - Wskazał na kilty wiszące nad dziedzińcem. - Człowiek, który wie, co to oznacza, i nie boi się czarnoksiężników, jest zbyt głupi, żeby pozwolić mu cho­dzić po świecie. Lecz strach nie oznacza, że nie można z nimi walczyć! W Ov zabiliśmy czternastu, młody przyjacielu, więc jeszcze nie wyrównaliśmy rachunków. Ale i tak jestem o czter­nastu do przodu.

- Nie, Shonsu! Jesteś o trzydziestu pięciu do tyłu.

Ooo! Siódmy nie był taki głupi, na jakiego wyglądał.

- Chcesz zostać dowódcą armii, synku?

- Jeśli taka będzie wola Bogini.

Boariyi nie miał co do tego wątpliwości.

Do tego czasu na dziedzińcu zebrali się pewnie wszyscy uczestnicy zjazdu. Zafascynowani obserwowali w milczeniu konfrontację dwóch Siódmych.

- Lepiej naucz się liczyć - ryknął Wallie. Jego głos odbił się od murów. - Jedenaście lat temu w Aus: osiemnastu szermierzy zabitych piorunami przez dwudziestu czarnoksiężników. Od tam­tej pory co najmniej dwunastu kolejnych zamordowanych. Czte­ry lata wcześniej w Wal: trzydziestu dwóch szermierzy poległych w walce z dwudziestoma ośmioma wrogami. Dwa lata temu czte­rej szermierze zeszli na brzeg...

Już umiał obywać się bez notatek. Wykorzystywał Nnanjiego. Obaj setki razy powtarzali te liczby. Teraz Wallie kolejno wymie­niał miasta leżące na pętli. Aus, Wal, Sen, Cha, Gór... Apel poleg­łych. W Gór cały garnizon zginął od jednego pioruna. Może te dane przechowywano w bibliotekach Vul, ale na pewno nie znał ich żaden szermierz. Informacje zebrali Katanji, Honakura i że­glarze, rozpytując w miastach czarnoksiężników, a on je zestawił. Piętnaście lat czarnoksięskiej infiltracji i piętnaście lat całkowitej ignorancji szermierzy. Amb... Czterdziestu ludzi rozszarpanych na kawałki w Ov....

- Podsumuj liczby, synku. Dodaj czterdziestu dziewięciu, a otrzymasz razem trzystu trzydziestu martwych szermierzy. Chcesz, żeby ich było tysiąc trzystu trzydziestu?

Gdy przebrzmiało echo jego głosu, nad dziedzińcem zapadła grobowa cisza. Boariyi i jego wuj spojrzeli po sobie wstrząśnię­ci. Nie tylko oni. Lord Shonsu wszystkich obecnych przeraził swoją litanią śmierci. Pierwszy opanował się Zoariyi.

- Byłeś kasztelanem, lordzie Shonsu! Dlaczego nie zacząłeś działać wcześniej? Dlaczego nie zwołałeś świętego zjazdu?

Wallie przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyzwać go zamiast bratanka, ale odrzucił pomysł ze względu na możliwość odmowy.

- Dziękuję Bogini, że tego nie zrobiłem, lordzie Zoariyi! -Wskazał na żałosne pamiątki. - Wisiałoby tutaj tysiąc kiltów, a nie pięćdziesiąt. Nie wiedziałem, jak walczyć z czarnoksiężni­kami, ale już wiem. Dowiodłem tego w Ov!

Odwrócił się i ruszył przed siebie. Miał nadzieję, że zostawią go w spokoju, póki nie przemyślą sprawy. Tivanixi był blady. Shonsu zagrażał jego zjazdowi.

- Ale nie zaatakowałeś wieży - odezwał się za nim Boariyi. -Jaki dowódca odwołuje żołnierzy, gdy ma pewne zwycięstwo?

Wallie skinął na Katanjiego. Chłopiec w pośpiechu uderzył gipsem w stojak z floretami. Shonsu pchnął go w stronę Boariyiego. Sam stanął za Pierwszym, kładąc mu dłonie na ramionach.

- Oto nowicjusz Katanji, protegowany mojego zaprzysiężone­go brata, a więc i mój. Nie przedstawię go, bo nie może saluto­wać. Piorun czarnoksiężników złamał mu rękę. - Podniósł głos, przekrzykując nagły zgiełk. - Uważajcie wszyscy! Ten chłopiec jest najdzielniejszym człowiekiem na dziedzińcu. Schodził na brzeg we wszystkich miastach czarnoksiężników, za każdym ra­zem narażając się na straszną śmierć. Został schwytany w Ov, ale go uratowałem. Był w jednej z wież i widział, co jest w środku. Dokonał tego chyba jako jedyny szermierz w historii Świata.

Musiał poczekać, aż zrobi się cicho.

- Ile wynosi obwód wieży, lordzie Boariyi? Jak grube są mu­ry, lordzie Boariyi? Ile jest drzwi, lordzie Boariyi? Na jakiej wy­sokości znajdują się pierwsze okna, lordzie Boariyi? Nie wiesz, lordzie Boariyi? A nowicjusz Katanji wie! Zdążył zapomnieć o czarnoksiężnikach więcej, niż ty kiedykolwiek się dowiesz, lor­dzie Boariyi. I twierdzę, że jest lepiej przygotowany do poprowa­dzenia zjazdu, niż ty kiedykolwiek będziesz!

- Dość! - Tivanixi wystąpił naprzód i stanął między dwoma frakcjami. - Takich dyskusji nie prowadzi się w publicznym miejscu. Lordzie Zoariyi, lordzie Boariyi, wybaczcie. Lordzie Shonsu, chciałbym zamienić z tobą słowo na osobności!

Uratowany!

Wallie i Katanji posłusznie ruszyli za kasztelanem.

- Mistrzu Nnanji, powinieneś spotkać się ze znaczycielem. Krawiec uszyje ci kilt, na który zasłużyłeś w tak pięknym stylu. Lordzie Shonsu, może odwiedzimy muzeum?

Wallie skinął głową.

- Zadbasz o to, żeby nie napastowano moich towarzyszy? Tivanixi zmarszczył brwi i wezwał Szóstego. Wydał odpo­wiednie rozkazy i spojrzał wyczekująco na gościa.

- Prowadź, lordzie Shonsu.

- Ty pierwszy, lordzie Tivanixi - powiedział Wallie uprzejmie.


5


Tivanixi skierował się w stronę południowo-zachodniego końca dziedzińca. W każdym rogu ogromnego prostokąta znajdowały się wejścia. Po kształcie okien Wallie poznał, że wszystkie wychodzą na klatkę schodową. Miły, prosty plan architektoniczny, w sam raz dla szermierzy. Przynajmniej się nie zgubią, pomyślał złośliwie. Na górę prowadziły kręte schody. Niższe stopnie były wypolerowane przez całe pokolenia szermierzy. Na dolnych kondygnacjach zamku unosił się zapach ludzkich ciał i panował hałas, ale wyżej wszelkie odgłosy ucichły. Schody też wyglądały na mniej zniszczone. Powietrze było chłodniejsze i cuchnęło stęchlizną. Dotarłszy na samą górę, mężczyź­ni zerknęli na siebie ukradkiem, żeby sprawdzić, kto mocniej sapie.

- Myślisz, że poradzimy sobie ze sztabą? - zapytał kasztelan. Stali przed drzwiami zabezpieczonymi potężną sztabą z sze­ścioma uchwytami zamiast czterech.

- Zawsze otwierałem je sam - odparł Wallie skromnie.

Lecz uniesienie żelastwa i położenie go tak, żeby nie zgruchotać stóp, okazało się prawdziwym wyzwaniem. Podłoga w tym miejscu była wyżłobiona i kilka razy łatana. Trzeba by trzech al­bo dwóch bardzo silnych mężczyzn, żeby obrabować muzeum. Na Świecie nie znano zamków.

Ciężkie drzwi otworzyły się z przeciągłym jękiem. Szermierze weszli do długiego pomieszczenia cuchnącego myszami, pleśnią i starzyzną. W środku panował zaduch. Okna pokryte warstwą kurzu zajmowały jedną ścianę, na przeciwległej wisiały setki za­rdzewiałych mieczy. Podłoga była usłana śmieciami i gruzem, na ławach stoczonych przez korniki leżały góry anonimowych eks­ponatów. U sufitu wisiały chorągwie nadgryzione przez owady, wyblakłe i omotane pajęczynami. W nikłym świetle wszystkie miały szary kolor. Jedno z okien stukało na wietrze.

Wallie aż się wzdrygnął, idąc za Tivanixim przez ponurą salę. Kasztelan zatrzymał się i zdjął ze ściany jeden z mieczów.

- Rubin. Piąty. Podobno. Rupiecie z najbliższej ławy zgarnął na podłogę, wzniecając tumany kurzu. Położył broń na blacie. Wallie umieścił obok niej siódmy miecz.

Tivanixi pochylił się nad chioxinami, a Wallie ruszył na zwie­dzanie. Jeszcze nigdy nie widział bardziej przygnębiającego miej­sca. O dzielnych młodych ludziach, dla uczczenia których stworzo­no to muzeum, zapomnieli nawet potomkowie, jeśli szermierze zdążyli ich spłodzić. Pewnego dnia kilty wiszące na dziedzińcu zo­staną tu przyniesione z wielką pompą, a w ciągu jednego pokole­nia zmienią się w stos szmat. Myszy na pewno się ucieszą.

Wallie zauważył, że miecze wiszące na ścianie, przeważnie były długie. Może Ludzie na Świecie byli coraz niżsi. Naj­prawdopodobniej jednak po cichu wyniesiono stąd broń nadającą się do użytku.

Wallie wrócił do Tivanixiego, który ścierał z eksponatu plamę rdzy, żeby przyjrzeć się stali. Miecz wyglądał dokładnie tak jak we wspomnieniach Shonsu: ułamany, bez rękojeści i czubka. Pasował do tej ponurej graciarni.

Sceny wyryte na obu ostrzach były podobne. Na jednej stronie szermierze walczyli z mitycznymi potworami, na drugiej dziewi­ce bawiły się z tymi samymi bestiami. Mimo drobnych różnic ce­chę wspólną grawerunków stanowił wyjątkowy artyzm.

- Nie mam wątpliwości - oznajmił Tivanixi.

Wziął do ręki siódmy miecz, sprawdził jego wyważenie i giętkość, a potem oddal bioń Shonsu, obrzucając go przenikliwym spojrzeniem.

- Dla mnie jest za długi - stwierdził.

- Ale nie dla twojego kościstego przyjaciela.

Tivanixi potrząsnął głową. Oparł się o stół i skrzyżował ramiona.

- Nie znałeś drogi do muzeum, panie.

- Nie.

- Nie poznałeś Doi.

- Kogo?

Kasztelan wzruszył ramionami.

- Minstrelki. Shonsu powinien ją znać.

Wallie podjął decyzję.

- Jestem Shonsu i zarazem nim nie jestem. Opowiem ci wszy­stko, a ty sam rozstrzygniesz, czy przysyła mnie Bogini czy czar­noksiężnicy.

Tivanixi skinął głową. Wykazał się odwagą, przychodząc tu z człowiekiem, który mógł okazać się wrogiem. W jego oczach widać było napięcie.

Opowiedzenie całej historii zajęło sporo czasu. Kasztelan słuchał w milczeniu, taksując gościa wzrokiem. Wallie z kolei obserwował wyraz jego twarzy. Tak, to był bardzo inteligentny szermierz, a nie chełpliwy awanturnik, urodzony zabójca jak Shonsu, idealista jak kiedyś Nnanji czy też uparty bufon jak Polini. Istniała nadzieja, że ten człowiek zareaguje racjonalnie... ale czy uwierzy?

- I jedynym dowodem jest miecz? - zapytał Tivanixi, kiedy Wallie skończył.

- Prawdę zna pewien kapłan. Siódmy z Hann.

Na Świecie, gdzie mnóstwo Ludzi nie znało nazwy sąsiednie­go miasta, wszyscy słyszeli o świętej wyspie. Hann było Rzy­mem, Mekką, Jerozolimą.

- Są jeszcze moje znaki rodzicielskie. Nie wiem, jakie miał Shonsu, ale na pewno nie takie.

Kasztelan zdjął zapinkę i spojrzał wyczekująco na Walliego. Ten zdumiony poszperał we wspomnieniach Shonsu. Najwyraź­niej chodziło o jakiś rytuał. “On rozpuścił włosy"! Walliego po­raziła absurdalność dosłownie przetłumaczonego zdania, w ze­stawieniu z wyglądem Tivanixiego: przystojny mężczyzna w spódniczce i skórzanej uprzęży, z brązowozłotymi włosami spływającymi na ramiona. Lecz na Świecie był on odpowiedni­kiem ziemskiego macho, wzorem dla każdego chłopca, symbo­lem męskości. Gdyby Wallie pozwolił sobie choć na skrzywienie ust, parsknąłby śmiechem. “Rozpuścić włosy"! Tutaj to wyraże­nie znaczyło: “Będę mówił szczerze" albo “Nie rzucę wyzwania. Zapomnę na chwilę o nakazach honoru".

Wallie powtórzył gest kasztelana, zachowując kamienną twarz.

- Tak się składa, że pamiętam znaki rodzicielskie Shonsu -powiedział Tivanixi. - Ty... on... zostawił w Casr kilku junio­rów, Pierwszych i paru Drugich. Jeden z nich podawał ci dzisiaj florety, a ty go nie poznałeś. - Zawahał się. - Oba znaki Shonsu to miecze. Żartowano, że jego rodzice byli mężczyznami.

Wallie parsknął śmiechem.

- Mówiono tak za plecami Siódmego?

-W bezpiecznej odległości, jak sądzę - odparł kasztelan z uśmiechem.

To był sprawdzian. Tivanixi upewnił się, że stojący przed nim mężczyzna nie jest Shonsu.

- Twój miecz to rzeczywiście siódmy chioxin, panie, ale nie widać po nim siedmiuset lat używania. Nikt nie wie, gdzie znaj­dował się do tej pory. Żadna rodzina królewska nie utrzymała­by sekretu tak długo... Ale świątynia owszem. Mistrz ofiarował go Bogini...

- Coś takiego!

- Mogłeś go ukraść ze świątyni w Hann.

- Nie ukradłem. Porozmawiaj z kapłanem.

Tivanixi zaczął chodzić po sali w tę i z powrotem. Wzbijał tu­many kurzu, roztrącał mysie odchody.

- Omal cię nie oskarżyłem. Twój kunszt szermierczy sprawił, że się zawahałem, bo gdybyś należał do wrogów, już dawno wszyscy bylibyśmy martwi. Miecz całkiem mnie zaskoczył. Twoje opowieści o czarnoksiężnikach tylko zagmatwały spra­wę. Lecz jeśli naprawdę zbadałeś lewy brzeg, wstydzę się, że zwołałem zjazd, nie wiedząc dobrze przeciwko komu. Potrze­bujemy twojej rady!

- Zostawmy na razie kwestię otwartą. Macie inny problem. Czy jestem człowiekiem honoru, nawet jeśli przysłali mnie bogo­wie? Popełniłem kilka poważnych błędów. Szczególnie w Aus. Zszedłem na brzeg. Idiotyzm! Bez miecza. Jeszcze większy idio­tyzm! Schwytano mnie i dano do wyboru śmierć na miejscu albo doczołganie się do statku. Stałem na nabrzeżu. Mogłem skoczyć, ale popełzłem. Może podjąłem złą decyzję.

Na twarzy Tivanixiego przez moment odmalował się dziwny wyraz. Mężczyzna zatrzymał się przy jednym z okien, jakby mógł cokolwiek zobaczyć przez warstwę kurzu.

- Niewielu szermierzy nie przeżyło w życiu upokorzenia, choć raz - powiedział cicho.

Zaskoczenie. Walllie znał dobrze tylko jednego szermierza i nie umiał sobie wyobrazić, że jego protegowany się poniża. Lecz do Nnanjiego nie można było przykładać zwykłej miary.

- Będąc Drugim trafiłem kiedyś do niewłaściwego łóżka. Rzu­cono mi wyzwanie - kontynuował Tivanixi. Silił się na żartobli­wy ton, ale mięśnie pleców miał napięte, a głos ledwo słyszalny. - Był ode mnie o dwie rangi wyżej. Zażądał, ukorzenia się i kazał mi sprowadzić przyjaciół. Zrobiłem to! Przez cały czas powtarza­łem sobie, że po wszystkim pójdę i umyję miecz.

Wallie milczał zafascynowany.

- Poszedłem nad Rzekę - szeptał kasztelan do okna. - Stałem nad wodą przez godzinę i nie zrobiłem kroku. Później wróciłem do domu i czekałem, aż mi odrosną włosy. Nigdy jeszcze o tym nie opowiadałem, panie.

- Nikomu nie powtórzę - obiecał Wallie. - Ale wszedłeś do Rzeki, kiedy zwoływałeś zjazd.

Dlatego Tivanixi mógł teraz podzielić się tamtym przeżyciem.

- To co innego. Nie składałem sobie żadnych postanowień, lecz ogłosiłem wszem i wobec, co zamierzam zrobić. Były tłumy ludzi! Odbyła się ceremonia. Przed nami ginęły ostatnie z czterdziestu dziewięciu byków. Dziwne uczucie. - Zadrżał. - Większość z nas kiedyś składała hołd poddańczy innemu szermierzowi. Ty ukorzyłeś się przed czarnoksiężnikami, i to cała różnica. Gdybym miał tylko taką rzecz na sumieniu, nie bałbym się, że ktoś mi ją wypomni. Zawsze znajdzie się sposób, żeby doprowadzić do pojedynku. Nie wiem jednak, czy próbowałbym zostać przywódcą zjazdu, panie.

Racja!

- W Ov było inaczej. Nie przepraszam za Ov. Podjąłem wła­ściwą decyzję.

Tivanixi pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Myślę, że tak. Nie miałeś armii, tylko zbieraninę szermierzy, żadnego planu ani łańcucha dowodzenia. Nie mogłeś nawet wydawać rozkazów, bo nie znałeś imion. Postąpiłeś słusznie, ale szczeniaki będą ujadać, bo tylko wyższe rangi znają sutry poświęcone strategii.

- Powiedz mi, co dalej, panie.

Kasztelan wzruszył ramionami.

- Zdaje się, że musimy poczekać, aż zbierze się siedmiu Siódmych. Kiedy przybędzie ostatni, ogłoszę rozpoczęcie zjazdu i przyjmę wyzwanie. - Wlepił posępne spojrzenie we własne buty. - Mam nadzieję, że ten ostatni nie będzie zbyt groźny.

Silniejszy niż do tej pory podmuch wiatru szarpnął poluzowanym oknem.

- Widzę, że organizacja zjazdu nie jest zadaniem dla małego człowieka. A jeśli dwóch szermierzy rzuci ci wyzwanie?

- Będę walczył z pierwszym, a ocala... zwycięzca stoczy pojedynek z drugim chętnym. Gdy nikt się nie zgłosi, on zostanie przywódcą.

- A co się stanie, jeśli ja rzucę wyzwanie i zwyciężę. Przypuść­my, że pokonam Boariyiego? Wszyscy złożą mi przysięgę?

Musiał długo czekać na odpowiedź. Tivanixi przeczesywał dłonią włosy i oglądał swoje buty.

- Nie sądzę. Myślę, że uciekną albo podniosą bunt. Ale nigdy do tego nie dojdzie. Boariyi cię oskarży. Zoariyi będzie teraz miał czas się przygotować. Znajdzie świadków, którzy widzieli cię w Aus. Może już wysłał ludzi. Ci dwaj zebrali dużą świtę.

Wallie kiwnął głową. Miał ponurą minę.

- Shonsu stracił armię albo ją sprzedał. Teraz wrócił, żeby sprzedać następną. Zadanie, które powierzył mi bóg, byłoby trudne, nawet gdybym nie popełnił żadnych błędów, lordzie Tivanixi.

- Wyjaśnij mi, o co chodzi z tą zagadką.

- Składa się ona z siedmiu wersów. Najpierw miałem zakuć brata w łańcuchy i zrobiłem to, kiedy Nnanji i ja złożyliśmy sobie czwartą przysięgę. Potężny został upokorzony w Aus. Zatoczenie koła oznaczało mój rekonesans po miastach czarnoksiężników. Zdobyłem armię, ratując Szafira przed piratami. Zyskałem mądrość, gdy Katanji pomógł mi odkryć prawdę o czarnoksiężnikach. Ostatnie polecenie dotyczy zwrotu miecza, ale tego właśnie nie rozumiem.

Tivanixi uśmiechnął się.

- Już je wykonałeś. Chioxin pochodzi z Casr.

Wallie zaklął cicho.

- Miecz został wykuty w tym zamku.

Walliemu wydawało się, że słyszy głośny śmiech małego półboga. Bogowie nie pierwszy raz z nim igrali. Może chociaż mieli dobrą zabawę.

- Nie wiedziałeś o tym! - Tivanixi przyglądał mu się w zamyśleniu.

- Teraz musze zrobić wszystko, żeby miecz został użyty zgodnie z. przeznaczeniem - stwierdził Wallie posępnie. - Poprowadzi zjazd, jak co najmniej trzy z siedmiu chioxinów.

Nagle zrozumiał. Przeszedł go dreszcz. Zjazdy prowadzili naj­lepsi szermierze na Świecie. Słabsi wojownicy, noszący jedno z arcydzieł Chioxina, szybko ginęli. Eposy o nich nie wspominały. Bohaterowie to bohaterowie.

- Ile czasu zostało? - spytał. - Nie możesz promować jakiegoś Szóstego?

- Nie sądzę - odparł kasztelan z roztargnieniem, podejmując spacer. - Zawsze oczywiście jest nadzieja, że następna łódź kogoś przywiezie... Można by przypuszczać, że z trzech tuzinów Szóstych wybierze się paru Siódmych, prawda? Lecz wielu najlepsze lata ma za sobą. Kilku jeszcze nie osiągnęło szczytu możliwości. Inni nie spodziewali się takiej szansy, więc nie uczyli się sutr. Po co zadawać sobie trud, skoro być Szóstym nie jest wcale źle? Są tacy, którzy usilnie pracują, ale dojście do odpowiedniego poziomu zajmie im trochę czasu. Niektórzy próbowali i nie udało im się zdobyć promocji. Teraz muszą czekać do przyszłego roku. - Zaśmiał się. - Czcigodny Fiendori i ja jesteśmy razem od czasów, kiedy byliśmy Trzecimi. Pewnego dnia on sprawi mi lanie, ale gorzej z sutrami. Zoariyi zapytał go o dziewięćset dwudziestą. Ten zaczął od tysiąc trzynastej, cofnął się do osiemset siedemdziesiątej drugiej i skończył na dziewięćset osiemnastej!

Tivanixi obrzucił Shonsu długim spojrzeniem. Potem westchnął. Już podjął decyzję. Wallie za bardzo przyzwyczaił się do siódmego miecza, by zdawać sobie sprawę, jakie wrażenie robi jakość, piękno i legenda chioxina na innych szermierzach. W świecie, w którym tylko czarnoksiężnicy umieli czytać, Bogini dała mu swoisty list polecający. “Do wszystkich zainteresowanych: Nasz zaufany i umiłowany Shonsu...". Tivanixi właściwie odczytał wiadomość.

- Wierzę, że przysłała cię Bogini, lordzie Shonsu. Najwyższa chce, żebyśmy skorzystali nie tylko z twojego miecza, ale także z mądrości. Lecz ostrzegam: jeśli jesteś zdrajcą, zabiję cię osobi­ście, bez względu na cenę.

- Nie nadużyję twojego zaufania, panie - oświadczył Wallie za­skoczony i jednocześnie uradowany, ściskając dłoń kasztelanowi.

Miał przed sobą nieocenionego sojusznika i może dobrego przyjaciela. Raptem przypomniał sobie wątpliwości z ostatniej nocy. Po czyjej właściwie stał stronie? Szybko odsunął od siebie tę myśl. On również podjął decyzję.

- Jednej rzeczy jeszcze się nie dowiedziałem. W jakim właści­wie celu zwołałeś zjazd? Jeśli planujesz zemścić się na cywilach z lewego brzegu za goszczenie czarnoksiężników, nie wezmę udziału w żadnej wyprawie.

Kasztelan wziął z ławy piąty miecz i umieścił go z powrotem na ścianie.

- Chciałem pomścić Shonsu. - Zaśmiał się. - Ale byłby z tym pewien kłopot, skoro wróciłeś, prawda? Od jakiegoś czasu krążyły plotki, że cię widziano, a kapłani jak zwykle zaczęli snuć pajęczynę słów i dociekać, jak sobie wyobrażam wezwanie czarnoksiężników na świadków. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, ile miast opanowali wrogowie! W końcu postanowiliśmy zwołać zjazd, żeby przywrócić honor szermierczemu rzemiosłu. Wygodne, co?

- Rzeczywiście!

Hasło nie zobowiązywało do niczego i wszyscy szermierze musieli je poprzeć, ale Wallie zastanawiał się, co sądzą teraz o ich honorze mieszkańcy Casr.

- Pierwsi szermierze zjechali jeszcze przed nocą - powiedział Tivanixi z dumą. Miał nadzieję, że zostanie przywódcą, ale i tak zapewnił sobie nieśmiertelność jako człowiek, który zwołał zjazd i którego modlitwy wysłuchano. - A teraz Bogini przysłała Swój miecz!

- Tylko kto go poniesie? - spytał Wallie. On też zaczął chodzić po sali.

- Boariyi jest lepszym fechtmistrzem, panie. W ośmiu czy dziesięciu pojedynkach ani razu go nie trafiłem. Zasięg ramion ma... - Kasztelan uśmiechnął się. - To niesprawiedliwe! Jest niewrygodnie. Szybki i oburęczny. Zoariyi nauczył go wszelkich sztuczek. Mógłbyś go pokonać, gdybyś miał więcej praktyki. Stwierdzam, że zardzewiałeś jak rubinowy chioxin, Shonsu.

- Jaki byłby z niego dowódca? Mózgiem jest jego wuj?

- Oczywiście. Ale znasz przysięgę krwi. Absolutna władza. Gdyby Boariyi miał taki kaprys, rozkazałby wujowi, żeby wyprał sobie flaki. I potrafiłby tego zażądać! Skoro nie mogę być przy­wódcą, wole żebyś ty nim został niż on, panie. Może jesteś zdraj­cą, ale Boariyi to pewna klęska.

Wallie dotarł do ściany i zawrócił.

- Co z umiejętnością dowodzenia?

Tivanixi prychnął.

- W jego wieku?

Dziwne. Nnanji, jego protegowany, na przykład, miał zdolności przywódcze we krwi, co udowodnił nieraz, mimo młodego wieku. Po chwili namysłu Wallie uświadomił sobie jednak, że chodzi o problem językowy i może również kulturowy. Dla szermierzy przywództwo oznaczało pewne dostojeństwo, wybitność, szlachectwo. Trudno było znaleźć ziemski odpowiednik tego określenia.

- Sądzę, że ja mam być dowódcą, ale nie jestem w stanie pokonać Boariyiego. Zresztą armia i tak by mnie nie zaakceptowała.

- Wiesz, jak walczyć z czarnoksięskimi piorunami?

Wallie wzruszył ramionami.

- Są co najmniej trzy rodzaje piorunów, ale większość czarno­księżników to kuglarze. Ratunkiem jest szybkość, ale przeciwko wieżom na nic się ona nie zda. Mam jednak parę pomysłów. Boariyi przyjmie moje rady, jeśli zostanie dowódcą?

-Wątpię. Władza Siódmego uderzyła mu do głowy, a co dopiero władza suzerena. - Najwyraźniej Tivanixi nie przepadał za parweniuszem Boariyim. - W dodatku musiałbyś oddać mu miecz! Nie zauważył go albo nigdy nie słyszał o chioxinach, ale do tej pory któryś z wasali na pewno go uświadomił. Zadziwiające, że jeszcze ciebie nie szuka. Nie pozwoli ci wymknąć się z zamku.

Podszedł do okna i zaczął wycierać szybę.

- Wybierz sobie inny miecz, panie! - rzucił przez ramię. - Zdejmij któryś ze ściany, a ja wypowiem formułkę. Chioxina schowasz do pochwy.

Wallie odkrył raptem, że na taką rzecz nie pozwoli mu honor. Wychodząc z zardzewiałym eksponatem na plecach i siódmym mieczem pod pachą, przyznałby publicznie, że nie czuje się godny nosić świętej broni. W tej chwili musiał szczególnie dbać o prestiż.

- On czeka na dole - przypomniał Tivanixi.

- Istnieje boczne wyjście z zamku? Jeśli dotrę na statek, będę bezpieczny. Na Szafirze pokonam każdego.

Kasztelan odwrócił się od okna i wzruszył ramionami.

- Chodźmy.

Obaj spięli włosy zapinkami i ruszyli do wyjścia. Zamknęli za sobą skrzypiące drzwi. Wallie schylił się po sztabę.

- Zostaw - powiedział kasztelan. - Przyślę tu paru juniorów. Niech oni dostaną przepukliny.

Ruszyli w dół po schodach.

- Później przydzielę eskortę mistrzowi Nnanjiemu i twoim pozostałym towarzyszom. Jakie hasło mu podać?

Wallie zastanawiał się przez chwilę.

- Morderczy robak. Tak właśnie fechtował, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy.

- Teraz bardziej przypomina kobrę! Szkoda, że nie umie sutr. Miał szansę zostać Szóstym.

Pokonali następną kondygnację. Na tym piętrze znajdowało się kilka par drzwi.

- Tędy.

Kiszkowaty pokój, pełen sienników, był brudny i cuchnący. Na podłodze walały się tobołki wolnych szermierzy, prowadzących cygańskie życie. Wszystkie sale w zamku wyglądały podobnie: długie i wąskie, z oknami wychodzącymi na galerię.

- Ile mam czasu, jeśli nie pojawi się żaden Siódmy? - zapytał Wallie.

- Obawiam się, że bardzo mało! Oświadczyłeś publicznie, że nie przyłączysz się do zjazdu, ale nie sądzę, żebyśmy mogli długo czekać na kogoś innego. - Wyszli drugimi drzwiami i ruszyli w dół po schodach. - Miasto nie zniesie więcej przybyszów.

Więc Tivanixiego obchodziło, co dzieje się w mieście?

- Nie możesz narzucić dyscypliny?

Kasztelan rzucił mu gniewne i urażone spojrzenie.

- Próbowałem, ale istnieje ryzyko wewnętrznych rozgrywek. Wszystko przez niezależnych Szóstych i paru Piątych. Mniej rygorystyczni nie mają kłopotów z rekrutacją. Siódmi trzymają swoich protegowanych pod kontrolą, ale reszta może sprawiać kłopoty. Sytuacja jest trudna dla mieszkańców, a dochodzi jeszcze kwestia podatków. Nie miałem pojęcia, ile to wszystko będzie kosztować. Rajcy wrzeszczą, kiedy proszę o pieniądze.

Tivanixi wprowadził go do kolejnego zagraconego pomieszczenia. W połowie okien brakowało szyb, wypaczone deski odstawały od ścian, podłoga zapadła się w kilku miejscach, powie­trze cuchnęło stęchlizną. Stare meble, prycze, stosy ubrań i pasów pokrywała warstwa pleśni.

- Powiedz starszym, że wykarmienie szermierzy przybyłych na zjazd kosztuje mniej niż zbudowanie wieży dla czarnoksiężników - powiedział Wallie.

Tivanixi zatrzymał się i obejrzał.

- Nie pomyślałem o tym!

- Taki będzie ich następny krok.

- Czarnoksiężnicy nie mogą przekroczyć Rzeki!

- Ależ mogą! Zapewniam cię, lordzie Tivanixi, że w tym momencie na dziedzińcu jest co najmniej jeden czarnoksiężnik. Zapewne w przebraniu niewolnika, domokrążcy albo kogoś innego, kto nie rzuca się w oczy. Wieść o moim przybyciu wkrótce dotrze do Vul.


6


Patrząc znacząco na zapinkę Shonsu, Tivanixi uparł się, że dostarczy mu eskortę. Na jej czele postawił swojego długoletniego przyjaciela Fiendoriego Szóstego. Wallie maszerował teraz przez wąskie uliczki i rozległe place, a za nim podążało siedmiu szermierzy.

Był w dobrym nastroju. Uwolnił się od wątpliwości. Dzięki ambitnej Thanie przejrzał sekret czarnoksięskiej telepatii. Bezczelna dziewczyna! Z prośbą o lekcje zwracała się do matki, Shonsu i męża, żeby nikt nie wiedział, co kandydatka naprawdę umie. Nnanji oczywiście zakładał, że to mentor nauczył ją sutr wymaganych od czwartej rangi. Wallie był ciekaw, ile sutr zna Brota. Wodne szczury nie przepadały za rytuałami.

Czytanie z ust było sztuką dobrze znaną Rzecznym Ludziom, użyteczną przy silnym wietrze. Czarnoksiężnicy przejęli od nich tę umiejętność i połączyli z użyciem teleskopu. Typowa dla nich metoda działania. Trochę techniki i dużo kuglarstwa razem sugerowały posiadanie magicznych mocy.

Poza tym Wallie wypełnił ostatnie polecenie boskiej zagadki. Przywiózł miecz do zamku, w którym go wykuto, i zrozumiał, jakie jest jego przeznaczenie. Pogodził się z tym, że musi poprowadzić zjazd.

Boariyi był zuchwałym smarkaczem. Tivanixi wydawał się dość inteligentny, ale już popełnił kilka rażących błędów. Wezwał szermierzy o niewłaściwej porze roku, przed nadchodzącą zimą. W dodatku nie rozpracował wroga. Ani jednej myśli nie poświęcił finansom. Wiara to dobra rzecz, ale bogowie pomagali ludziom, którzy wiedzieli, co chcą osiągnąć. Oprócz wiedzy o siłach nieprzyjaciela zjazd wymagał również sprawnego zarządzania. Należało określić cel, oszacować koszty, zaplanować budżet, usta­lić strukturę dowodzenia, opracować plan awaryjny...

Potyczka w Ov udowodniła, że czarnoksiężnicy nie są wo­jownikami, tylko uzbrojonymi cywilami, którzy w obliczu wro­ga potracili głowy. Choć okazali się marnymi taktykami, mogli być dobrymi strategami. Istniały sutry poświęcone strategii, ale kto z nich korzystał? Na Świecie rzadko toczono wojny. Mało który szermierz dowodził oddziałem liczącym więcej niż kilku­nastu ludzi, natomiast czarnoksiężnicy opracowali przez piętna­ście lat dokładny plan działania. Ponieważ zabrakło wolnych miast na lewym brzegu, musieli zadowolić się dotychczasowymi podbojami albo przekroczyć Rzekę. Znali pismo. Mieli archiwa, sposoby komunikowania się, dobrą organizację i dalekosiężne cele. Wallie Smith, choć teraz niepiśmienny, zachował dawną mentalność. Poza tym liznął trochę historii innego świata, dużo bardziej wojowniczego. Szermierze byli barbarzyńcami epoki żelaza, on kulturalnym i wykształconym inżynierem dwudzieste­go wieku, uwięzionym w ciele barbarzyńcy epoki żelaza. Zjazd potrzebował jego sposobu myślenia i znajomości czarnoksiężni­ków. Shonsu musiał objąć przywództwo.

Jak?

Przydałoby się coś spektakularnego, a nie mógł żądać od bogów cudu. Lecz bohaterowie miewają szczęście. Wallie wpadł na pewien pomysł, którego istotnym składnikiem było właśnie szczęście.

Oprócz zrozumiałej nieufności uczestników zjazdu Wallie mu­siał uporać się z jeszcze jednym problemem. Bóg napomknął kiedyś, że jest na Świecie fechtmistrz, który może dorównywać Shonsu. Któż by inny jak nie Boariyi? Jeśli szermierz wyszedł z wprawy, a spotka godnego siebie przeciwnika, kto zwycięży?

Potrzebował praktyki, a co za tym idzie odpowiedniego partnera. Nnanji był dla niego za słaby. Raptem Wallie uświadomił sobie, że za nim maszeruje Szósty, któremu czasem udaje się pokonać samego Tivanixiego.

W tym momencie dotarli do rozległego, wietrznego placu. Za lasem masztów i olinowań lśniła Rzeka. Niedaleko stał przycu­mowany Szafir. Wallie skinął na dowódcę eskorty.

Fiendori był sympatycznym człowiekiem, niezbyt wysokim, ale silnym i rozrośniętym w barach. Na twarzy miał przyjazny uśmiech. Poruszał się z taką samą gracją sportowca jak jego mentor.

Wallie zapytał go, kiedy i jak trafił do Casr. Szósty odparł, że w Quo wolni szermierze lorda Tivanixiego usłyszeli o zamku. Postanowili tam pojechać, w nadziei że znajdą paru obiecujących juniorów. Przybyli trzy dni po wyjeździe Shonsu. Zastali tylko czterech Pierwszych i dwóch Drugich, którzy bez powodzenia próbowali utrzymać porządek.

- Plądrowali dom po domu - powiedział Fiendori z niesmakiem, ale nie wyjaśnił, kim byli ci “oni”. - Ścięliśmy kilka głów na głównym placu i wkrótce zapanował spokój!

Szósty uważał mentora za doskonałego szermierza, bohatera i szlachetnego człowieka, który nie mógł postępować źle. Siódmy oczyścił miasto i czekał w zamku na powrót Shonsu. Mijały tygodnie, rozeszły się pogłoski o klęsce, i wtedy - bez nominacji czy specjalnego obwieszczenia, a raczej przez zasiedzenie - Tivanixi został kasztelanem. Jego podwładni nie protestowali. Zawsze wypełniali obowiązki, jakie zsyłali im bogowie.

- Nie wiem, czy kasztelan wspomniał ci, panie, że przydałoby mi się trochę praktyki - zagaił Wallie. - Ostatnio wiele tygodni spędziłem na statku.

Twarz Szóstego rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Przykazał mi, że mam być do twojej dyspozycji, panie. Oczywiście, do czasu, gdy sam będzie mnie pilnie potrzebował.

Dobrze! Tivanixi wybiegał myślą naprzód.

- Musimy zatem poszukać odpowiedniego miejsca. Lord Tivanixi dobrze się wyrażał o twoich umiejętnościach. Czy napo­mknął o moim mieczu?

- Tak, panie. - Fiendori zerknął na rękojeść chioxina. - To wielki zaszczyt, ale jednocześnie wielkie brzemię, jeśli mogę tak się wyrazić.

Wallie oceniał, że Szósty jest urodzonym podwładnym i woli ra­czej działać niż myśleć, ale ostatnie słowa zabrzmiały jak sugestia, żeby trzymać się z daleka od Boariyiego. Już miał spytać Fiendoriego, czy zna ustronny dziedziniec, który można by wynająć, najlepiej blisko portu, gdy dostrzegł zamieszanie przy Szafirze.

Dwaj niewolnicy wnosili po trapie lektykę. Idący z tyłu, który przyjmował na siebie prawie cały ciężar, zaczynał tracić siły. Jego towarzysz miał większy kłopot. Stał twarzą w twarz z kapitanem, który nie zamierzał wpuścić na pokład nieproszonych gości. Niewolnik dostał jednak rozkazy, których nie mógł zmienić byle Trzeci. Sytuacja była patowa.

Do akcji wkroczył Wallie. Kazał pierwszemu niewolnikowi się wycofać, a wtedy drugi, chcąc nie chcąc, ruszył w dół. Lektyka wróciła na brzeg. Tragarze postawili ją na ziemi. Wallie odgarnął zasłonę.

Tak jak podejrzewał, w środku siedział Honakura i szczerzył się w bezzębnym uśmiechu.

- Od razu sobie pomyślałem, że ten grzmiący głos musi nale­żeć do ciebie, panie. Byłeś w zamku. - Kapłan nie pytał. Potra­fiłby wyciągnąć informacje ze skały. - Jaki jest lord Boariyi?

- Obawiam się, że lepszy ode mnie. A jak świątobliwy lord Kadywinsi?

- Zgrzybiały! - szepnął starzec. - Ale pomogę mu.

Przyjął dłoń Walliego i wygramolił się z lektyki.

Czarny strój bezimiennego zniknął. Stary kapłan miał teraz na sobie szatę z błękitnej satyny, na której mienił się wzór w posta­ci siedmiu falistych linii. Taki sam znak widniał na jego czole. Na spopielałej twarzy malowało się zmęczenie, ale wrócił dawny au­torytet, wobec którego padali na twarz szermierze wszystkich rang. Wallie cofnął się o krok i zasalutował siódmym mieczem. Potem przedstawił czcigodnego Fiendoriego. Widać było, że Szósty jest pod wrażeniem.

Wallie już dawno przestał traktować nieufnie zbiegi okolicz­ności. Wziął Honakurę i Fiendoriego na bok. Przechodnie omija­li grupkę szerokim łukiem.

- Czcigodny i ja właśnie się zastanawialiśmy, gdzie można by znaleźć odosobnione miejsce, żeby trochę pofechtować. Prze­stronne i niedostępne dla intruzów.

Starzec popatrzył na niego z rozbawieniem.

- Proszono mnie, bym cię poinformował, że kapłani z Casr będą wdzięczni za okazję udzielenia wszelkiej pomocy orędowni­kowi Bogini.

Uważaj, Boariyi!

- Świetnie. Dzisiejszy dzień dobiega końca, więc spotkajmy się w świątyni jutro rano - powiedział Wallie do Fiendoriego. - Przypuszczam, że da się tam dopłynąć Szafirem? - zwrócił się do Honakury.

- Woda chyba jest płytka, ale można zakotwiczyć na środku nurtu i przybić do brzegu szalupą. I tak pani Brota wkrótce za­cznie się denerwować z powodu opłat portowych.

Wallie się roześmiał. Odprawił eskortę i wprowadził starca po trapie.

Na pokładzie już zauważono przemianę bezimiennego w ka­płana siódmej rangi.

Żeglarze ustawili się wzdłuż poręczy. Tomiyano był tak prze­jęty, że z własnej woli zasalutował jako pierwszy i wymamrotał, że to wielki zaszczyt gościć na statku świątobliwego. Pozostali członkowie załogi gapili się na Honakurę z rozdziawionymi ustami, jakby z jajka przechowywanego w spiżarni Szafira nagle wykluł się smok. Czy to ten sam staruszek, który mył garnki w ich kambuzie? Rzeczni Ludzie domyślali się, że jest kapła­nem, ale nie przypuszczali, że takiej rangi. Prestiż Siódmego był tak wielki, że nikt się nie zdziwił, gdy Wallie uroczyście przed­stawił wszystkich, którzy potrafili salutować. Po ceremonialnym powitaniu Honakura spojrzał po twarzach, a następnie podreptał do ulubionego wiadra z piaskiem. Usadowiwszy się wygodnie, parsknął śmiechem. Żeglarze mu zawtórowali.

Nadbrzeżny plac zaczął pustoszeć. Zbliżał się wieczór, niebo różowiało na zachodzie i nawet wiatr skończył całodzienny trud. Wallie mógł nareszcie uraczyć się piwem, które sobie wcześniej obiecał. Zaniósł po kuflu czekającym na brzegu tragarzom, czym wprawił ich w osłupienie. Następnie rozsiadł się na pokrywie lu­ku i opowiedział załodze Szafira o wydarzeniach na zamku.

- Co teraz będzie, wielki dowódco? - zapytał Tomiyano sie­dzący na drugiej pokrywie.

- Możliwe, że czeka nas wizyta. Jeśli zjawi się wysoki Siód­my, nie próbuj mu się stawiać. Odetnie ci jęzor. Zostaw go mnie. Reszta niech się schowa.

Istniała szansa, że odkrywszy znaczenie siódmego miecza, Boariyi przybiegnie do portu. Wallie z łatwością poradziłby sobie z nim na statku. Zoariyi mógł nie wiedzieć, że na Świecie istnie­ją dwie szkoły fechtunku. Nawet jeśli wiedział, było całkiem prawdopodobne, że bratanek nie posłucha jego ostrzeżeń.

- Co jeszcze? - naciskał kapitan.

Wallie zastanawiał się przez chwilę, gdzie jest Nnanji i jego świta. Już powinni wrócić. Stłumił niepokój i zaczął wyjaśniać sytuację, popijając piwo.

- Kandydatem na przywódcę i zarazem faworytem jest żyrafa w ludzkiej postaci. Boariyi Siódmy. Podobno jest lepszy ode mnie.

- Brednie! - mruknęła Brota.

-Wcale nie! Ten człowiek ma ramię jak wasz bukszpryt. Mu­szę trochę poćwiczyć. I to od zaraz! Drugi kłopot polega na tym, że szermierze mi nie ufają. Prawdziwy Shonsu stracił armię. Boją się, że ja stracę drugą. Wiedzą o moim upokorzeniu w Aus. Nie mogę więc wywalczyć sobie przywództwa w zwykłym pojedynku, jak Boariyi albo kasztelan. Ale tylko ja jestem w stanie zapobiec klęsce. Czarnoksiężnicy są podstępni, a szermierze głupi! Jeśli mi pomożecie, nie dopuścimy do masakry.

Tomiyano popatrzył na niego sceptycznie.

- W jaki sposób?

- Dobre pytanie. Musimy zrobić coś dramatycznego. Kto ma pomysł?

- Ty - stwierdził kapitan. - Przedstaw go nam.

Wallie uśmiechnął się, podbudowany ich wiarą... A może ci sprytni handlarze potrafili czytać z jego twarzy?

- Żadnych więcej podróży na lewy brzeg. Ale i tak będzie nie­bezpiecznie. To wojna. Nadal jesteście ze mną?

Tak. Wszyscy stali przy nim murem. Od starej Liny, chyba równie wiekowej jak Honakura, po dzieci. Wallie podziękował im szczerze, ukrywając wzruszenie. Przeniósł wzrok na Siódmego.

- Jakiej pomocy możemy oczekiwać od kapłanów, świątobliwy?

- Dowolnej - zapewnił starzec.

Poparcie świątyni było bezcenne. Wyglądało na to, że Boariyi trafił na górę lodową i powoli tonął. Wallie dumał przez chwilę, ale w końcu doszedł do wniosku, że jego szalony plan jest na ra­zie jedyny. Wziął głęboki oddech.

- Chyba mam zajęcie dla wszystkich. Kapitanie, ty kupisz statek.

Tomiyano zrobił zaskoczoną minę.

- Duży czy mały? Jakie ożaglowanie?

Wallie wzruszył ramionami.

- Ośmiu albo dziesięciu ludzi załogi. Bardzo szybki. Dosta­tecznie duży, żeby można stać wyprostowanym pod pokładem.

Tomiyano wstał i spojrzał na statki cumujące do nabrzeża, a potem ku zakotwiczonym na Rzece.

- Ten? A może tamten?

- Wszystko jedno. Ile zapłacę?

- Dwa albo trzy tysiące.

Wallie skierował wzrok na Brotę i omal nie zamienił się w bry­łę lodu pod jej spojrzeniem. Kobieta obawiała się, że szermierz poprosi ją o datek na szlachetny cel. Na pewno miała schowane gdzieś na Szafirze zyski z trzydziestu lat handlowania.

Uśmiechnął się niewinnie.

- W porządku.

Kobieta nachmurzyła się jeszcze bardziej i zerknęła na syna. Tomiyano chrząknął.

- Więc masz ich więcej!

Wallie sięgnął do sakiewki i wyjął garść niebieskich, iskrzą­cych się kamieni.

- Tak. Coś by się zmieniło, gdybyś wiedział?

Kapitan obnażył zęby w drapieżnym uśmiechu.

- Możliwe! Byłem gotowy zrobić to dla samej twojej zapinki. Z mieczem mielibyśmy kłopot. Matka mi nie pozwoliła, ale gdy­by wiedziała o klejnotach...

Żartował, ale może nie do końca. Piąta spiorunowała go wzro­kiem. Wallie roześmiał się i schował kamienie.

- W takim razie jestem ci wdzięczny, pani! Może ty i Katanji sprzedacie parę, kiedy się dowiemy, ile potrzeba pieniędzy?

- Chwileczkę, panie - odezwał się Honakura. - Przypusz­czam, że te szafiry dał ci bóg?

Wallie pokiwał głową.

- Są zatem wyjątkowe. Świątynia mogłaby być zainteresowa­na ich kupnem

- Dziękuję, świątobliwy. - Wallie mówił poważnym tonem, ale w głębi duszy się uśmiechał. Stary drań zamierzał napaść na świątynny skarbiec. - Broto, będziemy potrzebowali jedwabiu. Dostanie się go w Casr? Dobrej jakości jedwab?

- Bardzo dobrej - powiedziała kobieta ostrożnie.

- Pomarańczowy byłby najlepszy. Jak można by uczynić go wodoszczelnym? Wosk pszczeli? Klej szewski?

- Można użyć szewskiego wosku - odparła Brota.

- Lino? Czy w kuchni nadal jest ten miedziany gar, którego używałem, pokazując wam, jak czarnoksiężnicy wzmacniają wi­no? - pytał dalej Wallie.

Słońce stojące nisko nad horyzontem raziło w oczy. Kobieta zasłoniła je niemal przezroczystą dłonią i spojrzała na Siódmego.

- Wrzuciłam go do zęzy. Przeszkadzał mi.

Tomiyano poczerwieniał. Z trudem nad sobą panował. Hona­kura dusił w sobie śmiech.

- W porządku. Kapitanie, zostało nam jeszcze trochę wzmoc­nionego wina?

Trzeci odparł, że może znajdzie się jedna butelka.

- Nie szkodzi. Weźmiemy pięć albo sześć butelek zwykłego i otrzymamy z nich podwójną ilość wzmocnionego - powie­dział Wallie.

- Będzie dużo mocniejsze od tamtego? - zapytał Tomiyano.

- Nie, mniej więcej takie samo. Ale musi być bardzo czyste. Zrobimy je gdzieś na brzegu. Istnieje spore zagrożenie pożarowe. Mato, pomożesz mi? Pokażę ci jak.

Żeglarze podzielili się na tych, których irytowało, że Shonsu trzyma ich w napięciu, i na tych, których bawiła cała sytuacja.

- Lae? Uszyjesz mi szatę?

Kobieta zmarszczyła brwi.

- Jja jest lepszą szwaczką niż ja, panie.

- Ona będzie szyła jedwabne worki - powiedział Wallie, jak­by to było oczywiste. Gdzie jest Jja? Co ich zatrzymało? - Chciałbym, żebyś mi uszyła niebieską szatę z kapturem i obszer­nymi rękawami.

- Zamierzasz udawać czarnoksiężnika?! - wykrzyknął Tomiyano. - Zejdziesz na brzeg jako czarnoksiężnik?

Wallie udał zaskoczenie.

- Myślisz, że zwariowałem?

- Taka myśl przemknęła mi przez głowę.

- Niedorzeczne! Holiyi, jesteś najlepszym cieślą na pokładzie. Wywiercisz parę dziur w statku?

Żeglarz był chudy jak Boariyi, ale niezbyt wysoki. Praw­dopodobnie nie odezwał się od wielu godzin. Na cały dzień wystarczało mu ledwie kilka słów, jak biednemu Arabowi garść daktyli. Teraz jednak nie tylko skinął głową, ale zapew­nił z entuzjazmem:

- Oczywiście!

Na kilku twarzach pojawiły się szerokie uśmiechy. Wallie pod­szedł do relingu i spojrzał na plac.

- To chyba wszystko. Świątobliwy proponuje, żeby zakotwi­czyć na wprost świątyni i oszczędzić na opłatach portowych.

- Gdzie chcesz się wybrać nowym żaglowcem? - zapytał To­miyano. - Statek z dziurami, jedwabne worki ze wzmocnionym winem, szata czarnoksiężnika?

Wallie pokazał na wschód, w stronę Vul. Wulkany, znowu uśpione, prawie nie dymiły.

- Kto poprowadzi statek?

Teraz czekała Walliego najtrudniejsza część zadania. Cała ta­jemniczość miała na celu zaintrygowanie Trzeciego na tyle, żeby się zgodził.

- Miałem nadzieję, że ty, kapitanie.

- Ja? Zostawić Szafira! Oszalałeś, skoro w ogóle o to prosisz! - Tomiyano uznał propozycję za obraźliwą.

- Robiłem sobie zabawę, ale to naprawdę ważna sprawa - oświadczył Wallie z powagą. - Jeśli szermierze wpadną w pułap­kę czarnoksiężników, wszyscy zginą. Setki ludzi.

Żeglarz poczerwieniał na twarzy.

- Nie! Ze względu na Boginię ryzykowaliśmy dla ciebie statek i życie. Nadal będę pomagał, ale nie zostawię Szafira. To osta­teczna decyzja.

- Głupiec! - Honakura zsunął się z wiadra. - Buntujesz się przeciwko Najwyższej, żeglarzu? Bogini to Rzeka, a Rzeka to Bogini! Oni są Jej szermierzami! - Staruszek zbliżył się do pobla­dłego kapitana. Głos miał piskliwy z gniewu. - Nigdy więcej nie trafisz na porządny wiatr! Nigdy nie dotrzesz do portu, do które­go będziesz chciał dotrzeć! Nie zaznasz nocy bez piratów! Tego chcesz, kapitanie Tomiyano? Jak długo przeżyjesz na Rzece, jeśli rozgniewasz Boginię?

- Do diabła! - Tomiyano wbił wzrok w pokład. - W takim ra­zie popłynę.

- Dziękuję, kapitanie - powiedział Wallie cicho.

- Chwileczkę, panie! - odezwała się Brota z podejrzliwą mi­ną. - Powiedziałeś, że masz zadania dla nas wszystkich. Nie za­pomniałeś o czymś?

Rzuciła mu groźne spojrzenie.

- Tak - przyznał Wallie. - Podczas gdy ja będę zabawiał się na moim nowym żaglowcu, ty zrobisz pewną rzecz. Dla ciebie to drobiazg, pani.

- To znaczy?

- Ja zajmę się czarnoksiężnikami, a ty zatrzymasz armię szermierzy.

Nawet Brocie zdarzało się czasem wpaść w osłupienie. Dzieci zachichotały. Tomiyano ryknął śmiechem, co było równie rzad­kim wydarzeniem jak letni śnieg.

- Shonsu, nie ty jeden będziesz musiał poćwiczyć fechtunek.


7


Nnanji Piąty wbiegł po trapie i zeskoczył na pokład, rozkładając ramiona, jakby przyjmował oklaski i wiwaty do wtóru niesłyszalnej fanfary wykonanej przez niewidzialną orkiestrę. Ta-ram! Nowy czerwony kilt był dziwnie krótki, w okropnym truskawkowym ko­lorze, który gryzł się z barwą włosów, ale znaki na czole po raz pierwszy były symetrycznie rozmieszczone. Młodzieńcowi jakimś cudem udawało się jednocześnie śmiać i szczerzyć od ucha do ucha.

Jedyny szermierz, który już zawsze będzie potrafił się dogadać z żeglarzami, pomyślał Wallie. Nie to co nieboszczyk Polini. Lecz gdyby młodszemu Nnanjiemu ze świątynnej gwardii kaza­no opuścić zamek pełen szermierzy i dołączyć do Rzecznych Lu­dzi, dąsałby się przez wiele godzin.

Gdy załoga pospieszyła z gratulacjami, Thana otoczyła męża ramieniem, żeby dzielić jego triumf. Dostrzegłszy Shonsu, uśmiechnęła się i pokazała mu język. Wallie powiedział bezgłoś­nie: “Oszustka!", ale dziewczyna nie zmieniła wyrazu twarzy i nie okazała najmniejszej skruchy. Katanji zjawił się na pokła­dzie równie rozradowany jak brat.

Jja podbiegła do Walliego, jednocześnie rozglądając się za synkiem. Vixini do tej pory siedział zadowolony obok Fali, ale na widok matki rzucił kość, na której ostrzył sobie najnowszy ząbek, zerwał się i popędził ku niej.

Wallie chwycił ukochaną w objęcia.

- Co was zatrzymało? Już byłem gotów wypowiedzieć wojnę!

Wziął chłopczyka na ręce.

- Minstrele! - Jja była podniecona i szczęśliwa. - Zaraz po tym, jak odszedłeś, któryś zaczął śpiewać epos... o tobie! O tobie, Nnanjim i walce z czcigodnym Tarru i jego ludźmi. Ty brudny rzeczny potworze!

Ta ostatnia uwaga była skierowana do Vixiniego. Bogowie! Bitwa z Tarru, ucieczka ze świętej wyspy. Jakie dawne dzieje! Yoningu obiecał Nnanjiemu, że opowie o bitwie na przystani pierwszemu minstrelowi, którego zobaczy w kosza­rach. Ten bard przybył teraz do Casr albo usłyszał całą historię od innego.

- Ballada była chociaż dobra?

Jja uśmiechnęła się złośliwie.

- Bardzo dobra! Tak twierdzi mistrz Nnanji.

- On jest stronniczy! Teraz dopiero będzie szczęśliwy.

Raczej wniebowzięty! Poza tym epos to doskonała reklama. W tym momencie Nnanji przedarł się przez krąg żeglarzy i tłum młodych wielbicielek.

- Spotkałem dzisiaj czterech Siódmych, panie bracie - oznaj­mił uroczystym tonem. - To razem siedmiu w całym moim życiu!

- Kto był czwartym? - zapytał Wallie.

- Lord Chinarama. Dla ciebie niegroźny. Jest stary!

Dla Nnanjiego zgrzybiałość zaczynała się po trzydziestce.

- Ile ma lat?

Nnanji zastanawiał się przez chwilę.

-Co najmniej siedemdziesiąt. Miły staruszek. Podobno zawsze marzył o zjeździe, więc kiedy usłyszał o Casr, wyjął miecz z drewutni i przybył, żeby udzielać dobrych rad. Nie sądzę, żeby na­robił szkód.

- Co myślisz o Boariyim? - zapytał mentor.

- Jest człowiekiem honoru. Bardzo się martwi brakiem dyscy­pliny. Uważa, że to hańba dla naszego cechu. Powiedział, że je­stem młodszy, niż on był, kiedy dostał promocję na Piątego!

Boariyi znalazł klucz do serca Nnanjiego.

- Mam dla was nowy epos! Kto chce posłuchać?

- Nie teraz! - zgasił go Wallie. - Wojna czeka.

Casr stało się dla niego niebezpiecznym miejscem. Zoariyi i jego bratanek nie pozwolą, żeby siódmy miecz opuścił miasto. Jeśli znajdą szczura wodnego albo żeglarza, który był świadkiem upokorzenia Shonsu w Aus, natychmiast wysuną oskarżenie. Na statku zjawi się stróż prawa. Wallie musiał rozpłynąć się w rzecz­nej mgle. Im szybciej, tym lepiej.

Zakrzyczano go. Życie na Świecie toczyło się leniwie. Szafir miał wakacje. Wojna mogła poczekać. Wallie niemal stracił cier­pliwość, ale Honakura oświadczył twardo, że chce posłuchać bal­lady i koniec. Wozy odjeżdżały z turkotem, konie rżały, trajko­czący ludzie zbierali się do domów, wiatr łopotał markizami i żaglami, ale takie drobiazgi nie przeszkadzały Nnanjiemu. Tak więc Wallie usiadł niechętnie, opierając się o burtę, i przytulił Jję.

Mistrz wskoczył na pokrywę tylnego luku.

- Stańcie wkoło! Gotowi?, Jak Nnanji Czwarty i Shonsu Siód­my pokonali dziesięciu szermierzy renegatów"!

Zerknął na mentora.

- Co? Ty na pierwszym miejscu? - zaprotestował Wallie. Protegowany uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Taką wersję podałeś Yoningu, bracie!

Istotnie zażartował, że imię Nnanjiego powinno być wymie­nione jako pierwsze. Nie miał szczególnej ochoty zostać boha­terem barbarzyńskiej romancy... ale wtedy nie ubiegał się o przywództwo.

Piosenka o takim tytule nigdy nie trafi na listę przebojów, pomyślał Wallie kwaśno. Usłyszawszy pierwszą strofę, zmienił zda­nie. Ballada była o niebo lepsza od prostych przyśpiewek, w których minstrele zwykle uwieczniali wydarzenia, i rymowa­nek nazwanych kiedyś przez niego wiadomościami sportowymi dla szermierzy. Czasami zastanawiał się, czy trafi na Homera, który upamiętni jego przyszłe wyczyny. Śmiało mógłby nim zo­stać autor tego dzieła. Stosował wprawdzie tradycyjne chwyty: długie, patetyczne przemowy między jednym a drugim ciosem miecza, szlachetni bohaterowie i podłe zbiry, ale miał żywą wyobraźnię i niewątpliwy talent. Co więcej, swobodnie traktował prawdę historyczną, ubarwiał ją i czynił bardziej dramatyczną.

Nnanji Drugi rzeczywiście starał się o promocję w świątynnej gwardii, wyzwał na pojedynek dwóch Czwartych, jednego z nich zabił. Oskarżył gwardzistów o korupcję. Bzdura. Jak w takim ra­zie dostał promocję? Świeżo upieczony adept, z jeszcze krwawią­cymi znakami na czole, wyruszył ze swoim bratem...

Walliego korciło, żeby przerwać protegowanemu, ale zoba­czył, że Katanji patrzy na niego wyczekująco. Ze zdumieniem stwierdził, że minstrel improwizował. Mając podstawowy wątek, tworzył epos na gorąco. Włączył do niego popołudniowe wyda­rzenia, umniejszył role niesławnego Shonsu, a opiewał rudowło­sego bohatera z Ov i jego brata, którego Wallie sam nazwał naj­dzielniejszym młodzieńcem na zamkowym dziedzińcu. Bard dawał słuchaczom to, co chcieli usłyszeć. O Siódmym nie wspo­mniał ani słowem.

Akcja przeniosła się nad Rzekę, gdzie wyjątkowo podły Tarru Szósty zmusił niewiele lepszych podwładnych do złożenia przy­sięgi krwi. Gdy na scenie pojawili się Nnanji i Katanji, Tarru za­czął z nich szydzić. Wtedy Dawid rzucił wyzwanie Goliatowi.

W tym samym czasie w świętej jaskini za świętym wodospa­dem Bogini ważyła na szali honor szermierzy, grzechy Tarru oraz zalety i przyszłą wielkość Nnanjiego. Na koniec wezwała półbo­ga i kazała mu oszczędzić ulubionego herosa.

Wallie spojrzał z irytacją na Honakurę i zobaczył, że kapłan jest czerwony od powstrzymywanego śmiechu.

Półbóg znalazł Shonsu (gdzie? w przytułku?), dał mu siódmy miecz - opisany słowami żywcem wziętymi z sagi o Chioxinie -i przeniósł go w cudowny sposób na miejsce bitwy.

Polała się krew. Z niewielką pomocą Shonsu wspaniały Nnanji odniósł zwycięstwo. Cnota zatriumfowała. Dwaj bohaterowie zło­żyli sobie przysięgę braterską i odpłynęli statkiem, żeby dalej wal­czyć ze złem. Koniec eposu. Oklaski.

Ludzie Imperkanniego widzieli siódmy miecz na przystani w Hann, ale nikt oprócz załogi Szafira nie miał pojęcia o czwartej przysiędze. Wallie wspomniał o niej dopiero w Casr. Niewielu z obecnych na dziedzińcu w ogóle słyszało o takim ślubowaniu.

W zamku pojawił się Homer!

Wszyscy już wiedzieli o siódmym mieczu! Wallie doskonale potrafił sobie wyobrazić, co czułby Agamemnon, słuchając “Ilia­dy". Miał nadzieję, że udało mu się ukryć rozgoryczenie, gdy klaskał razem ze wszystkimi. Młodzież poprosiła Nnanjiego, że­by jeszcze raz zaśpiewał pieśń, ale mistrz odmówił. Może twarz mentora nie była tak nieprzenikniona, jak mu się wydawało.

- Niezupełnie tak pamiętam tamte wydarzenia, ale to świetna poezja - powiedział Wallie, zmuszając się do uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów. - Kto jest autorem?

Nnanji wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ale epos jest niezły, co? - Sprawiał wrażenie, jak­by stracił ostatnie złudzenia. - Chyba nie należy wierzyć we wszystko, co śpiewają minstrele.

Załoga wstała, gotowa ruszyć na wojnę.

- Dokąd, wielki przywódco? - zapytał Tomiyano.

-Donikąd! Tajemniczy Shonsu zniknie równie tajemniczo, jak się pojawił.

Nnanji wytrzeszczył oczy skonsternowany.

- Potem zakradniemy się do świątyni.

- Aha! I co tam będziemy robić, bracie?

- Fechtować.

- O!

Mistrz zrobił zdziwioną minę, ale fechtowanie zawsze pochwalał. Honakura wstał z wiadra.

- Zobaczymy się na miejscu. Szalupy są jeszcze gorsze niż muły, natomiast podróż lektyką jest miłym i niemęczącym doświadczeniem.

Siódmy odprowadził kapłana do trapu, a tymczasem załoga Szafira rozpoczęła przygotowania do opuszczenia portu. Gdzieś na rozległym placu na pewno czaili się szpiedzy obserwujący każdy ruch Shonsu.

Wallie podszedł do protegowanego. Nnanji mocno obejmował Thanę, najwyraźniej bardzo za nią stęskniony.

- Okropny kilt.

- Tylko taki mieli - odparł mistrz niespeszony. - Szermierze piątej rangi zwykle są niscy i grubi.

Mentor napomknął, że Jja uszyła mu kiedyś bardzo szykowny kilt, z wyhaftowanym gryfonem. Nnanji oznajmił skwapliwie, że pójdzie się przebrać. Thana zaproponowała, że mu pomoże. Obo­je parsknęli śmiechem.

- Dziękuję, Thano, że ostrzegłaś mnie przed Boariyim - po­wiedział Wallie.

- O jakim ostrzeżeniu mowa? - zainteresował się Nnanji.

- Mniejsza o to - rzuciła Thana pospiesznie. - Chodźmy zdjąć ten paskudny kilt.

Takiej oferty Nnanji nie mógł odrzucić. Młodzi pobiegli do ka­biny. Wciągnięto trap. Ku statkowi nie zmierzali żadni szermie­rze. Wallie wrócił do Jji.

- Podobał ci się epos, najdroższy? - spytała kobieta. W ciem­nych oczach czaił się zagadkowy wyraz.

- Wspaniały, nawet jeśli nie całkiem zgodny z rzeczywisto­ścią. Dlaczego pytasz?

- Będą następne! Nnanji opowiedział minstrelom o Ov.

- Ilu ich zjechało do Casr?

- Dziesiątki, ukochany.

Aż tylu? Tysiąc szermierzy oraz kilkuset juniorów. Oczywiście należało się spodziewać, że zjazd przyciągnie bardów. Heroldzi? Zbrojmistrze? Obozowe dziewki? Żony? Dzieci? Muzycy? Noc­ne niewolnice? Nic dziwnego, że starsi nie byli zadowoleni z in­wazji obcych.

- A Thana opowiedziała im, jak ty i Nnanji walczyliście z piratami.

Wallie ocknął się z zamyślenia. Jja wyraźnie czymś się gryzła.

- Co cię gnębi, kochanie? Pieśń o piratach jest w porządku.

Wersja minstreli była nieszkodliwym bajdurzeniem o groź­nych korsarzach, połowę ze zubożonych żeglarzy napadających na statki stanowiły kobiety. Wolni szermierze nienawidzili pira­tów, bo nie mogli sobie z nimi poradzić, więc ballada zapewne się spodobała.

Niewolnica spuściła wzrok.

- Kto rozpoczął walkę?

Nnanji. Siódmy pomógł mu wyjść przez okno. Teraz Wallie zrozumiał! Historia się powtarzała. Jego protegowany był boha­terem walki z Tarru, bitwy w Ov i potyczki z piratami. Shonsu i tak miał szczęście, że Thana w ogóle wymieniła jego imię.

- Pytali też o Gi. Czy to ty przypłynąłeś po pożarze z całym ładunkiem narzędzi i od nowa zorganizowałeś życie w mieście.

Wallie uśmiechnął się.

- Dobrze, że chociaż tej zasługi Nnanji mi nie odebrał.

- Narzędzia przywieziono z Amb.

Amb! Miasto czarnoksiężników!

- A Katanjiego wypytywano o wieżę.

Do diabła! Wallie zaniemówił z wrażenia. Oczywiście, że ma­glowano Katanjiego. Shonsu sam nieopatrznie poruszył temat. Nowicjusz był bystry ponad wiek, ale nie mógł oprzeć się poku­sie. Takie audytorium! Dziesiątki minstreli!

A niech to! Co szermierze pomyślą o Siódmym, który ukrywa się na statku i wysyła Pierwszego z ryzykowną misją, w dodatku w przebraniu niewolnika? Uznali pewnie, tak jak Nnanji, że zmiana znaków cechowych to przestępstwo. Możliwe, że historia o piratach nie narobiła wielkich szkód, ale relacja Katanjiego była niewątpliwie katastrofą dla wizerunku Shonsu.

Do pioruna! Minstrele! Wallie zapomniał, jaką pozycję mają na Świecie. Podczas gdy on rozmyślał o metodach nowoczesne­go zarządzania, podwładni dawali z siebie wszystko na konferen­cji prasowej.


Księga trzecia:

Jak zwyciężył najlepszy miecz


1


Każdy człowiek może mieć słabszy dzień. Casr miało za sobą słabsze stulecie, czego najlepszym dowodem była świątynia. Mniejsza wersja ogromnego przybytku w Hann stała zwrócona siedmioma łukowatymi wejściami ku Rzece, swojej patronce. Tu­taj jednak, ze względu na chłodniejszy klimat, bramy przeszklo­no. Dwie z siedmiu iglic ułamały się, a z innych odpadła pozło­ta. Brakowało wielu szyb oraz kamiennych szprosów. Gdy Bóg Słońca wznosił się nad RegiVul, czarne dziury ziejące w fasadzie psuły odbicie jego chwały niczym pleśń.

Kompleks świątynny otaczała gęstwina zdziczałych krzewów i zaniedbanych drzew. Na granicy terenu znajdowało się rozkle­kotane molo. Gdy Wallie wysiadł z szalupy na brzeg, drżąc lek­ko w chłodnym powietrzu, przywitała go delegacja kapłanów. Po rytualnych gestach i ukłonach gospodarze poprowadzili go i Nnanjiego przez mokrą, splątaną roślinność do opuszczonego refektarza z beczkowatym sklepieniem i kamienną podłogą. Ogromne pomieszczenie cuchnące wilgocią i stęchlizną, dosko­nale nadawałoby się do jego celów, gdyby światło było lepsze. Nieliczne, wysoko umieszczone okna częściowe zasłaniał mech i paprocie. Szczęk floretów powinien być na zewnątrz ledwo sły­szalny. Do dawnej jadalni przylegała kuchnia, zapuszczona i brudna, ale idealna na destylarnię. Kapłani czekali na decyzję. Siódmy powiedział, że skorzysta z ich uprzejmości.

Tymczasem Brota i Pora udały się do miasta po jedwab, wosk i oliwę, a Lae po gruby niebieski materiał. Tomiyano i Oligarro mieli poszukać odpowiedniego statku. Thana, Jja i Katanji zostali na Szafirze. Wallie mógł od razu wziąć się do treningu. Poprosił kapłanów, żeby przysłali do niego czcigodnego Fien-doriego, gdy ten się zjawi.

Gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, Wallie doszedł do wniosku, że duże kamienne pomieszczenie wygląda jak sala gimnastyczna.

- Tak, mistrzu Nnanji. Ponieważ nie ma tutaj nikogo, kogo mógłbym posiekać, ty będziesz pierwszy!

Nnanji wyszczerzył się radośnie.

- Moje sekrety twoimi sekretami, bracie?

- Oczywiście. Nie myśl, że nie ufam żeglarzom. Chodzi o to, Nnanji, że fałszywe słowo może nam bardzo zaszkodzić. Jestem pe­wien, że czarnoksiężnicy mają szpiegów w Casr. - Chciał usiąść na drewnianej ławie, ale stwierdził, że najpierw trzeba ją wyczyścić. -Rzecz w tym, że Shonsu poniósł klęskę, i to haniebną. W Aus ja za­wiodłem. Razem to dwie przegrane, tak? W Ov zwyciężyliśmy. Po­trzebujemy jeszcze jednego zwycięstwa! Chcę zdobyć piorun!

Gdyby w Ov nie stracił przytomności, zabrałby broń martwym czarnoksiężnikom. Nie robił jednak wyrzutów protegowanemu, że o tym nie pomyślał.

Nnanji wytrzeszczył oczy.

- Zamierzasz wziąć czarnoksiężnika do niewoli?

- Tak. Najlepiej żywego. Ale przede wszystkim chcę mieć piorun. Zabiję nim wołu na oczach szermierzy. Może wtedy mnie posłuchają!

Mistrz nie wyglądał na tak podnieconego ani uradowanego, jak Wallie się spodziewał. Raczej na zaniepokojonego.

- Kiedy? Dotarcie do Sen i z powrotem zajmie nam co naj­mniej tydzień. Do Wal jeszcze więcej. Ile czasu minie, nim szer­mierze złożą przysięgę?

Zależy, jak długo Tivanixi zdoła ich powstrzymać, odparł w myślach mentor.

- Gdy armia zostanie zaprzysiężona, bracie, będzie za późno. Wtedy już nic nie zrobisz!

Może tak, ale Wallie nie sądził, żeby wcześniej też mógł cokol­wiek zdziałać, jeśli szermierze nie zaakceptują go jako przywódcy.

W tym momencie do refektarza wszedł Fiendori w towarzy­stwie drugiego Szóstego. Jak Wallie wkrótce się dowiedział, Forarfi był wolnym szermierzem, jednym z pierwszych, których Bogini sprowadziła do Casr. Uznał, że Tivanixi jest dobrym czło­wiekiem i złożył mu przysięgę już po kilku dniach.

Nie tracąc więcej czasu, nałożono maski i rozpoczęto trening. Fiendori okazał się nierówny we florecie, ale od czasu do czasu walczył jak Siódmy. Leworęczny Forarfi utrzymywał stały poziom dobrego Szóstego. Wallie cieszył się, że robi to, w czym jest dobry, udziela rad, próbuje nowych technik, odzyskuje na pół zapomnia­ne umiejętności, wraca do formy. Fiendori i Forarfi byli zachwyce­ni. Tak jak Nnanji mogliby fechtować od rana do nocy. Mistrz oczywiście nie przepuścił takiej okazji i wkrótce w wysokim refek­tarzu tupało osiem nóg, wzbijając chmury kurzu.

Wallie często zarządzał odpoczynek. Rozsądek podpowiadał, żeby nie tracić wszystkich sił, bo w każdej chwili może zjawić się tyczkowaty Siódmy z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy i wy­zwaniem. Zresztą i tak ciągle im przerywano. Honakura przypro­wadził wysokiego kapłana, równie starego i chudego jak on, ale z kilkoma zębami i aureolą siwych włosów nad łysiną. Miły i go­ścinny Kadywinsi Siódmy wydawał się dość zgrzybiały w porów­naniu z kolegą o niezwykle bystrym umyśle. Później Honakura wrócił z innymi kapłanami, żeby porozmawiać o szafirach. Odcho­dząc, wziął je z zamiarem pokazania świątynnemu kwestorowi.

Lae przyszła z próbką grubej niebieskiej flaneli, którą kupiła w Casr, i obszerną brązową szatą. Dała ją Shonsu do przymierze­nia, a następnie zabrała na statek jako wzór.

Szczęk floretów...

Mata postawiła miedziany kocioł destylacyjny na piecu w kuchni. Do pomocy miała Sinboro i Matarro. Wkrótce do sali napłynął mocny odór alkoholu i dymu.

Następnego ranka szermierze podjęli trening, wszyscy czterej sztywni i obolali, ale zdeterminowani, żeby nic po sobie nie po­kazać. Nieco później przybyli Tomiyano i Oligarro z wiadomo­ścią, że znaleźli statek, który odpowiada wymaganiom lorda Shonsu. Opisali go ze szczegółami. Wallie większości z nich nie zrozumiał, ale reszta mu wystarczyła.

- Ile?

- Właściciel chce dwa tysiące osiemset, ale za dzień lub dwa obniży cenę - odparł Tomiyano.

- Nie mamy czasu. Kupuj!

Kapitan wzruszył ramionami i odmaszerował.

Fechtowanie...

Zjawiła się Jja z próbkami swojej pracy. Wallie stwierdził zachwycony, że szwy są idealnie równe.

Największy kłopot sprawiło uzyskanie wodoszczelności. Brota i Fala starały się, jak mogły, ale wyprodukowały wszystko: kleisty jedwab, oleisty jedwab, sztywny jedwab, tylko nie to, czego po­trzebował Wallie. Eksperymentowanie nie leżało w ich naturze. Kobiety domagały się sutr, ale lord Shonsu wiedział jedynie, co chce uzyskać, a nie jak to zrobić. Wtem przypomniał sobie o Katanjim, który siedział naburmuszony w areszcie domowym na Szafirze, bo jego gips za bardzo rzucał się w oczy. Nowicjusz mie­wał oryginalne pomysły i był za młody, żeby przejąć skostniałe wzorce wpajane Ludziom z pokolenia na pokolenie. W porze obiadu Wallie wrócił na Szafira i wyjaśnił Pierwszemu, o co mu chodzi. Przed wieczorem chłopiec rozwiązał problem dzięki miesza­ninie oleju, dwóch rodzajów wosku i odrobiny wzmocnionego wina.

W czasie przerwy obiadowej Wallie obejrzał również nowy sta­tek. W porównaniu z Szafirem żaglowiec był bardzo mały, zapusz­czony, potwornie śmierdział i nie widział farby od czasów, kiedy założono osadę Casr. Dzięki ożaglowaniu skośnemu mógł jednak rozwinąć znaczną szybkość i wymagał nielicznej załogi. Pod po­kładem znajdowała się brudna ładownia, a na rufie malutka kabi­na. Wallie wyjaśnił Holiyiemu, jakich zmian potrzebuje. Tomiyano oznajmił, że żagle są stosunkowo nowe i w niezłym stanie.

- Jak go nazwiemy? - zapytał.

- Wymioty - rzucił Nnanji, zatykając nos.

- Gryfon - powiedział Wallie.

Po obiedzie wrócił do świątyni.

Dni mijały. Szafir często zmieniał miejsce postoju. Trzeba by podejrzliwego umysłu i bystrego żeglarskiego oka, żeby wypa­trzyć go we wciąż zmieniającej się flotylli zakotwiczonej z dala od brzegu i zorientować się, że niebieski statek od dłuższego cza­su krąży w okolicy Casr. Brota i kilkoro starszych członków za­łogi spędzali dni na nabrzeżu wśród kupców i żeglarzy, zajęci własnymi przygotowaniami.

Wallie czuł, że fechtuje coraz lepiej, co potwierdził Fiendori. Lecz podczas gdy on odzyskiwał stracony teren, Nnanji zdoby­wał nowe terytorium, zbliżając się do poziomu Szóstego.

Honakura kręcił się po świątyni, zmuszał kapłanów, żeby do­starczali lordowi Shonsu wszystkiego, czego będzie potrzebował; znajdował wymówki, kiedy gospodarze chcieli wydawać oficjal­ne kolacje dla gościa, roznosił plotki i wieści. Fizycznie niedoma­gał, ale nie chciał słyszeć o odpoczynku. Umysł miał żywy jafc zwykle i najwyraźniej świetnie się bawił.

Pod wieczór trzeciego dnia, gdy szermierze zrobili sobie prze­rwę i siedzieli bez sił na dwóch zniszczonych ławach w mrocz­nym refektarzu, staruszek przydreptał i usiadł obok nich.

- Podobno minstrele śpiewali nowe pieśni? - zagadnął Fiendoriego.

- To prawda, świątobliwy - bąknął Szósty, zerkając niespokoj­nie na Shonsu. - Słyszałem kilka zeszłego wieczoru.

- “Dziesięciu szermierzy renegatów"? - spytał Wallie. - Coś nowego o rudowłosym Nnanjim?

-, Jak adept Nnanji walczył z piratami" i “Jak do Gi przybyła pomoc". Poza tym są dwie albo trzy wersje “Bitwy w Ov". Tak jak się Wallie spodziewał, cały rozgłos zyskiwał Nnanji.

- “Pożegnanie Nnanjiego z księciem" - dorzucił Forarfi. -Bardzo smutna!

- Chciałbym ich posłuchać - powiedział Nnanji z ożywie­niem. - Czy są równie dobre jak “Renegaci"? Fiendori odparł, że nie.

- A historia o Katanjim? - odezwał się kapłan z niewinną miną.

Obaj Szóści spochmurnieli.

- Jaka historia? - zainteresował się Wallie.

Po mieście krążył utwór “Nowicjusz Katanji wszedł do ciem­nej wieży", z chwytliwą muzyką i zabawnymi słowami. Juniorzy śpiewali go, gdy w pobliżu nie było seniorów. Mieszkańcy Casr szybko podchwycili piosenkę, a łobuziaki na ulicy wykrzykiwali ją za maszerującymi szermierzami. Wallie poprosił o fragment. Zakłopotany Fiendori wykonał jedną zwrotkę i refren. Szermierz w przebraniu niewolnika nie wydawał mu się zabawny, a czarno­księżnicy nie byli dla niego komicznymi postaciami. Wallie powstrzymał się od komentarza, ale zdawał sobie sprawę, że jego popularność wśród szermierzy spadnie jeszcze bardziej.

Honakura zachichotał i poszedł sobie, nucąc pod nosem nową melodię. Nnanji zrobił groźną minę i zmienił temat.

- Bracie, wyjaśnij, co to znaczy: “Tygrys, który wygląda jak mysz, jest niebezpieczny jak tygrys; mysz, która wygląda jak ty­grys, tylko go przypomina".

Wallie spojrzał na Szóstych. Mężczyźni unikali jego wzroku.

- Obowiązkiem i przywilejem mentora jest uczyć protegowa­nego sutr, prawda? - powiedział Wallie. Obaj skinęli głowami.

- Więc nie wtrącajcie się, proszę!

Trening...


2


Czwartego popołudnia, kiedy Wallie fechtował z Fiendorim, a Nnanji z Forarfim, w drzwiach stanęły dwie postacie, ciemne sylwetki na tle jasnej plamy światła słonecznego. W pierwszej chwili Wallie pomyślał, że Boariyi wreszcie go znalazł. Potem stwierdził, że przybysze to: nieznajomy, wysoki kapłan i kaszte­lan. Zdjął maskę, wziął z ławki siódmy miecz i podszedł do go­ści. Wobec ich chłodnej elegancji poczuł się brudny i nieświeży. Dyszał ciężko i ociekał potem.

-Nie przerywaj ćwiczeń, panie - powiedział Tivanixi. -Z przyjemnością cię obserwowałem.

Wallie jednak odmówił i zaprowadził ich do ławek. Nnanji i dwaj Szóści taktownie wyszli.

- Z tego, co widziałem, nie marnowałeś czasu, panie - zauwa­żył kasztelan.

- Jak zatem oceniasz moją formę? - spytał Wallie z uśmiechem. Tivanixi nie był w nastroju do żartów.

- Nie widziałem Boariyiego walczącego z Fiendorim. Zresztą mój przyjaciel jest zbyt nierówny, żeby sądzić według niego.

- Mój czas się kończy?

- Obawiam się, że tak. Od dwóch dni nie przybył żaden szer­mierz. Pozostali Siódmi zgodnie interpretują to jako znak. Bogi­ni życzy sobie, żeby przystąpiono do działania. Lord Kadywinsi też tak uważa.

Wallie westchnął. Statek miał być gotowy wieczorem. Żegla­rze wykonali wszystkie polecenia. Musiał teraz podjąć decyzję, czy przeprowadzić szalony plan, czy też o wszystkim zapomnieć i dostosować się do szermierczych reguł.

- Możecie jeszcze trochę się wstrzymać?

- Jak długo? - zapytał kasztelan niechętnie.

- Sześć dni, może siedem?

- Niemożliwe! Miasto jest na skraju buntu. Wczoraj mieliśmy osiem wyzwań, a dzisiaj już trzy. Jeśli tak dalej pójdzie, nie bę­dzie miał kto złożyć przysięgi. Pojedynki mogą się przerodzić w regularną bitwę. Nie, panie, musimy ogłosić rozpoczęcie zja­zdu i wybrać przywódcę.

Wallie oparł łokcie na kolanach i wlepił wzrok w podłogę.

- Więc zdam się na twój osąd, panie. Czy szermierze mnie za­akceptują, jeśli pokonam Boariyiego?

Tivanixi zawahał się i spojrzał błagalnie na kapłana. Na jego twarzy zobaczył jedynie dobrotliwy uśmiech.

- Niektórzy tak, inni nie. Oczywiście, jeśli zdobędziesz dość zwolenników, będziesz mógł podporządkować sobie resztę pod groźbą miecza.

Obaj wiedzieli jednak, że w takiej sytuacji szermierze wypeł­nialiby rozkazy z ociąganiem i niedbale, a dowódca potrzebował entuzjazmu i prawdziwego zaangażowania. Wallie popatrzył ba­dawczo na Tivanixiego.

- Zrobiłbyś to?

Kasztelan zmarszczył brwi.

- Co?

-Mając wolny wybór między mną a Boariyim, wybrałbyś mnie?

Przez długą chwilę nie było odpowiedzi. Wallie zdjął zapinkę i rozpuścił włosy.

- Nie - powiedział Tivanixi.

Może wrażenie, jakie zrobił na kasztelanie siódmy miecz, już zbladło. Może Boariyi zjednał go sobie tak jak Nnanjiego. Wallie miał jednak przeczucie, że szalę przeważyła śmieszna piosenka “Nowicjusz Katanji wszedł do ciemnej wieży". Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie pozna prawdy.

- Dziękuję. - Z powrotem spiął włosy. - Mogę cię tylko pro­sić, żebyś zwlekał z rozstrzygającym pojedynkiem tak długo, jak się da, panie. Wyjeżdżam z miasta.

Kasztelan zerwał się z ławki. Jego twarz zapałała gniewem.

- W takim razie nie rozumiem, co robiłeś przez ostatnie czte­ry dni i do czego zmierzasz, panie. Jest bardzo dobry Szósty, który chętnie pokusiłby się jutro o promocję. Może to on ma być naszym ostatnim Siódmym. Może jednak należy liczyć na ciebie, chociaż zlekceważyłeś Jej wezwanie. - Ukłonił się lekko. -Niech Bogini będzie z tobą... a ty z Nią.

Ostatnie słowa prowokowały do wyzwania, ale Wallie je zig­norował. Kiedy goście wyszli, opadł na ławę i zapatrzył się smęt­nie w podłogę. Co dalej? Gdyby został w Casr i spróbował zdo­być przywództwo, prawdopodobnie zostałby oskarżony. Gdyby mimo wszystko udało mu się doprowadzić do walki z Boariyim, mógłby zginąć. Gdyby wygrał, szermierze zapewne nie złożyliby mu hołdu poddańczego.

Alternatywą była szaleńcza wyprawa, w której ryzykował ży­cie swoje i przyjaciół. Poza tym miał niewielkie szansę, że wróci w porę i przekona do siebie szermierzy. Oczywiście, Najwyższa mogła przenieść jego statek do Sen i z powrotem w mgnieniu oka, ale nie spodziewał się tego rodzaju pomocy. Bogowie wole­li, żeby śmiertelnicy sami dokonywali wielkich czynów, nie li­cząc na cuda.

Gdy na kałuży światła wpadającego przez drzwi pojawił się samotny cień, Wallie pomyślał, że wrócił Nnanji. Wysoka postać z mieczem.

Uniósł głowę... i zerwał się na równe nogi.

To nie był jego protegowany ani Boariyi. Nieznajoma ruszyła wolno przed siebie. Wallie zobaczył ją wyraźnie, kiedy przecho­dziła przez snop blasku słonecznego, który sączył się z okna. Tak wysokiej kobiety jeszcze nigdy nie widział na Świecie. Prawie dorównywała mu wzrostem. Miała długie, rozpuszczone włosy. Su­nęła ku niemu po kamiennej posadzce, odziana w sięgającą do kos­tek szafirową suknię. Rękojeść miecza okazała się gryfem lutni.

Minstrelka zatrzymała się przed Walliem. Zgodnie z etykietą powinna pierwsza pozdrowić mężczyznę i szermierza, ale tylko stała i patrzyła na niego.

Wallie widział ją w zamku, jak spoglądała ponad głowami in­nych minstreli. Wziął ją wtedy za młodzieńca.

Nie mogła uchodzić za klasyczną piękność. Miała za duże usta i cienki nos, ale na gołe ramiona spływały kaskady lśniących brązo­wych włosów, a pod suknią rysowały się jędrne piersi. Twarz wyda­wała się dość pospolita, ale figurze nic nie można było zarzucić. O, Bogini! Lśniący jedwab sukni, delikatny jak mgiełka, przylegał do ciała. Raptem Wallie uświadomił sobie, że niezwykły gość jest ponęt­ną, oszałamiającą kobietą. Ona sama doskonale o tym wiedziała.

Cisza się przedłużała.

Tivanixi wspomniał o pewnym minstrelu, którego Shonsu po­winien znać, ale Wallie nie pamiętał imienia. Kasztelan przysłał tu Siódmą czy ona go odszukała?

- Ktoś jeszcze z tobą przyszedł, pani?

Kobieta pokręciła głową.

Wallie zastanawiał się, czy powinien ją pocałować. Jej reakcja mogłaby stanowić dla niego cenną wskazówkę. Nieznajoma uciek­nie albo... on zmiesza się jeszcze bardziej. Chciał, żeby wreszcie się odezwała. Wyniosłość Siódmej coraz mocniej go irytowała.

- Zaśpiewaj, jeśli nie chcesz rozmawiać - powiedział.

Minstrelka uniosła brew.

- Od kiedy lubisz muzykę?

Znał ten głęboki kontralt. Nnanji naśladował go, kiedy śpiewał “Dziesięciu renegatów".

- Lubię wiele rzeczy, których dawniej nie doceniałem - odparł.

- Co zamierzasz zrobić?

- Z czym?

- Ze zjazdem - rzuciła niecierpliwie. - Zostaniesz przywódcą?

Brak oficjalnego powitania świadczył, że śpiewaczka utrzy­mywała kiedyś zażyłe stosunki z Shonsu. Jak zażyłe? Przypusz­czenie, że Shonsu mógł łączyć z kobietą platoniczny związek, wydawało się niedorzeczne, czyli że jego dłonie głaskały te wspaniałe nogi, biodra, piersi... Może jednak nie. Dumna minstrelka stawiłaby silny opór.

- “Dziesięciu renegatów" to twoje dzieło, pani? - zapytał.

- Tak.

- Więc byłaś w Hann?

Kobieta pokręciła głową.

- W Quo spotkałam pewnego minstrela, który opowiedział mi tę historię. Wtedy też dowiedziałam się, że żyjesz, więc wróci­łam. Co ze zjazdem?

- Nie sądzę, żeby szermierze uznali moje przywództwo. Nieznajoma skwitowała jego słowa uśmiechem. Zaskoczony Wallie dostrzegł w nim satysfakcję.

- Mądrze z ich strony.

- A co ty zamierzasz zrobić?

W głowie miał mętlik. Siódma popatrzyła na niego dziwnie. Narastały w niej wątpliwości.

- To co zawsze obiecywałam. Zaśpiewam na twoim pogrzebie.

Wyglądało, że sytuacja powoli się klaruje. Z drugiej strony ko­bieta wyraźnie go prowokowała. Czy ostatnia uwaga mogła być żartobliwa? Wallie nie wiedział czemu ma wierzyć: jej słowom czy oczom?

- Nie dam ci okazji, pani. Jutro wyjeżdżam z miasta.

- Dokąd?

- Nie mogę powiedzieć.

Siódma zmarszczyła brwi.

- Nie poddasz się w taki sposób.

Wallie usiadł na ławce i wskazał gościowi drugą. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Na pewno nie miała nic pod cienką szatą. Mężczyzna zaczął się pocić.

- Mówiłem ci, że teraz jestem innym człowiekiem. Cokolwiek wydarzyło się między nami, to już przeszłość. - Wyraził się chyba dość enigmatycznie. - Byłbym wdzięczny, gdybyś nikomu nie wspominała, że mnie tutaj widziałaś.

Miał nadzieję, że Siódma uzna jego słowa za pożegnanie.

- Przeciwnie. Czuję, że rodzi się ballada. - Zdjęła z pleców lutnię. - “Shonsu kapłan" albo “W ruinach świątyni".

Trąciła struny. W pustym kamiennym pomieszczeniu roz­brzmiała muzyka.

- “Katanji poszedł do ciemnej wieży". To też twoje? Kobieta zaśmiała się gardłowo i usiadła naprzeciwko niego.

- Niezłe, prawda? Myślę jednak, że “Shonsu kapłan" będzie lepsze.

- Potrzebuję “Shonsu bohatera" - powiedział Wallie pod wpływem natchnienia. - Gdybyś zrobiła dla mnie to, co minstrele robią dla mojego protegowanego, mógłbym zostać przywódcą zjazdu!

Przez twarz Siódmej przemknął uśmiech zadowolenia.

- Tak? Ale dlaczego miałabym w ogóle próbować?

- Ze względu na Boginię, pani. Wiem o czarnoksiężnikach znacznie więcej niż Boariyi czy ktokolwiek inny. Jeśli nie zostanę dowódcą, szermierze poniosą całkowitą klęskę.

Jej władcze spojrzenie zbijało z tropu.

- Jaki temat byś proponował? Wizytę w Aus? “Shonsu wąż"? “Shonsu robak"?

Wallie westchnął. Potyczka słowna stanowiła wyzwanie i jedno­cześnie rozrywkę, ale czuł, że traci czas. Zaczynał snuć marzenia, a bliskość tej elektryzującej kobiety przyprawiała go o drżenie.

- Spróbuj “Shonsu żeglarz", pani. Wybacz, ale muszę już iść. Wzywają mnie obowiązki wobec Bogini. Proszę cię, żebyś niko­mu nie mówiła o naszym spotkaniu.

Gdy znajdował się w połowie drogi do drzwi, kobiecy głos zaintonował:


Shonsu... Shonsu...


Wallie przystanął. Lament odbijał się niesamowitym echem w pustym refektarzu.


Dokąd zabrałeś naszych chłopców?

Dokąd zabrałeś nasze szczęście?

Shonsu... Shonsu...

Ostrza mieczy lśnią w słońcu,

Chłopcy maszerują dumni i nieugięci,

Kochankowie, bracia, ojcowie i synowie...


Wallie powoli zawrócił. Kobieta na chwilę umilkła. Gdy zaczęła od nowa, melodia była nieco zmieniona, ale patos jeszcze większy. Siódma dodała następne dwie zwrotki. Na gorąco kom­ponowała pieśń żałobną za czterdziestu dziewięciu poległych.

Ballada całkowicie zniesławiłaby Shonsu. Minstrelka przestała śpiewać i spojrzała na niego drwiąco.

- Zamierzasz ją dokończyć, pani? Jeśli tak, jestem przegrany.

Kobieta wstała z ławki i zawiesiła lutnię na plecach.

- Pojadę z tobą!

- Niemożliwe! Będzie bardzo niebezpiecznie.

- Jadę.

Minstrele byli kronikarzami Świata. Siódma chciała jako pierwsza, na własne oczy, zobaczyć kolejną bitwę wielkiego szer­mierza. Zostałaby korespondentką wojenną. Wallie zawahał się. Czuł, że gruczoły Shonsu zaczynają intensywnie pracować.

- M... mogę przegrać! - wyjąkał.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Mam taką nadzieję! Z radością będę obserwować, jak umierasz.

Doprawdy?

- Niewykluczone, że się rozczarujesz. Mogę też wygrać. Lepiej, żebyś została w domu z dziećmi.

Żadnej reakcji, dzięki bogom.

-Jeśli zwyciężysz, skomponuję dla ciebie epos “Shonsu bohater”. Dzięki niemu zostaniesz dowódcą - kusiła.

Wallie zastanawiał się, czy Siódma nie jest przypadkiem sza­lona. A może on?

Oczywiście! Honakura!

Starzec znowu namotał. Z pewnością była w tym wszystkim także ręka Bogini. Nnanji, Katanji, Honakura. Niezwykli towa­rzysze, wybrani przez bogów do pomocy w świętej misji. Genial­na pieśniarka też niewątpliwie miała swoją rolę do odegrania. Ka­płan ją zwerbował. Typowe dla starego lisa, że go nie uprzedził!

- Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo - powtórzył. Kobieta wzruszyła ramionami.

- Już spotykałam czarnoksiężników. Cenią muzykę bardziej niż szermierze.

Szpieg? Kolejna możliwość!

Siódma ruszyła ku drzwiom. Mężczyzna patrzył za nią, myś­ląc o tygodniu podróży małym stateczkiem. Kim była dla Shon­su? Słońce wpadające przez drzwi przeświecało przez cienki ma­teriał. Wallie ujrzał nagą kobietę z lutnią na plecach, otoczoną niebieskim płomieniem. Już zdarzało mu się tracić rozum, gdy Shonsu wpadał we wściekłość. Teraz nagle zapłonął nieodpartą żądzą. Kochanka Shonsu! Musi ją mieć!

Pobiegł do wyjścia.

Na wyszczerbionym murku siedzieli Nnanji i Thana. Trzyma­li się za ręce, pochłonięci tylko sobą. Na widok nieznajomej ze­rwali się na równe nogi. Piąty z pewnością nie spotkał wcześniej tej kobiety ani nie wiedział o jej obecności w refektarzu, bo na jej widok osłupiał. Po chwili dobył miecza i zasalutował.

Wallie zdążył usłyszeć odpowiedź.

- Jestem Doa, minstrel siódmej rangi...

Dobrze wiedzieć, jak zwracać się do niej w nocy, pomyślał cy­nicznie.

Szalupa sunęła po wodzie w blasku słońca. Dął silny wiatr. Tha­na trzymała ster, Nnanji siedział przy niej. Oboje z mieszaniną zdu­mienia i rozbawienia zerkali na nie-oczekiwanego rekruta. Doa opierała się o burtę i z błogim wyrazem twarzy podziwiała widoki. Długie brązowe loki powiewały jak flaga. Wallie nie mógł oderwać od niej oczu. Ręce mu drżały. Nigdy nie przyrzekał Jji, że będzie jej wiemy. Niewolnica sama go powstrzymała przed składaniem obietnic. Zrozumiał jej postawę, gdy usłyszał słowa miejscowego ślubowania małżeńskiego. Pokpiwał sobie z zadurzenia Nnanjiego, ale sam zachowywał się teraz jak zakochany bez pamięci mło­dzieniec. Wynajdywał usprawiedliwienia. Ta kobieta była kochan­ką Shonsu, więc jego reakcja stanowiła odruch warunkowy.

Sumienie nie wierzyło mu za grosz.

Kazał sumieniu się zamknąć.

Siódma mogła być szpiegiem czarnoksiężników. Wallie do­szedł do wniosku, że musi porozmawiać z Honakurą, gdy tylko odstawi ją bezpiecznie na statek. W tym momencie spostrzegł, że ich celem nie jest Szafir. Gryfon zakończył próbny rejs i stał teraz zakotwiczony niedaleko świątyni.

Thana ustawiła szalupę bokiem do statku. Pomocne dłonie przy­trzymały łódź. Z góry uśmiechały się znajome twarze. Większość mężczyzn z Szafira wybrała się na przejażdżkę nowym nabytkiem.

Wallie zastanawiał się, jak Doa wejdzie na Gryf ona w swoim niepraktycznym stroju. Podał jej rękę. Kobieta go zignorowała i uniosła suknię, ukazując długie, zgrabne nogi. Chwilę później znalazła się na pokładzie. Rzuciła mu drwiący uśmieszek.

Pierwsza powitała Tomiyano, który gapił się na nią jak mały chłopiec. Kapitan wreszcie odzyskał panowanie nad sobą i zaczął przedstawiać towarzyszy.

Wallie wdrapał się na pokład.

- I jak? - zapytał Trzeciego.

- Masz na myśli statek?

- Oczywiście!

- Niezły. - Tylko jeden statek Tomiyano uważał za dobry. - Zwin­ny! Byłby jeszcze szybszy, gdybyśmy mieli kilka dni na przeróbki.

- Nie mamy. - Wallie zerknął na słońce. Zostały jeszcze dwie godziny światła dziennego. - Możemy wyruszyć o świcie?

Kapitan wzruszył ramionami.

- Nawet zaraz.

Wallie spojrzał na protegowanego. Nnanji skwapliwie poki­wał głową. Dlaczego nie? Szybkość działania była na wojnie bezcenną rzeczą.

- Więc ruszajmy!

- Kto? - zapytał Tomiyano.

Bardzo dobre pytanie!

- Ty, ja, Nnanji, Thana... I lady Doa. Przydałby się jeszcze je­den żeglarz.

Spojrzał po rozgorączkowanych twarzach. Najmłodsi zrobi­liby wszystko, żeby z nim popłynąć, na przykład Sinboro i Matarro. Nie, nie brał dzieci na wojnę. Wybór sam się narzucał: ży­lasty, małomówny Holiyi, który opierał się teraz o maszt i uśmiechał ironicznie. Był kawalerem.

- Holiyi?

Mężczyzna skinął głową. Po co marnować aż dwa słowa, sko­ro można się obejść bez żadnego?

- Wystarczy - stwierdził Siódmy.

Nnanji zmarszczył brwi.

- Razem tylko sześcioro!

Wallie westchnął. Zgodnie z tutejszymi przesądami powinno ich być siedmioro. Jja? Odpada. Rozdzielenie jej z Vixinim wy­dawało się równie złym pomysłem jak zabranie jej razem z Doą.

Raptem dostrzegł błysk nadziei w ciemnych oczach. Śmiesz­ne. Ze złamaną ręką nowicjusz byłby zupełnie nieprzydatny. Z drugiej strony... W Sen, najbliższym mieście na lewym brzegu, schodził na brzeg. Otaczała go aura szczęścia. Poza tym lepiej mieć oko na chłopaka, niż żeby biegał samopas po Casr pod nie­obecność mentorów.

Nnanji zachichotał.

- Myślę, że tak, bracie! On przynosi mądrość.

W takim razie Katanji. Pozostali wrócą łodzią na Szafira, a Gryfon odpłynie bezzwłocznie. Jeśli Doa jest szpiegiem, nie bę­dzie miała okazji złożyć meldunku.

W ten sposób Wallie nie musiał stawać przed Jją.

Nnanji zaczął sprawdzać listę potrzebnych rzeczy: jedwabne worki, wzmocnione wino, jedzenie... Zgłaszały się osoby odpo­wiedzialne za ich załadunek.

Wallie podszedł do Doi, która patrzyła na świątynię, oparta o poręcz. Odwróciła głowę i rzuciła mu gorące spojrzenie. Męż­czyzna z najwyższym wysiłkiem utrzymał ręce przy sobie.

- Co powiedział ci starzec?

- Jaki starzec?

- Lord Honakura.

Doa zmarszczyła brwi.

- Kto?


3


Życie na Świecie było proste. Niewiele dobytku i żadnej pa­pierkowej roboty. Zorganizowanie wyjazdu nie wymagało dużo czasu. Siódmy wciągnął kotwicę, a żeglarze podnieśli żagle. Ci, którzy zostawali, pomachali im z szalupy. Gryfon ustawił się z wiatrem i skoczył do przodu.

Okazał się bardziej niż zwinny. Jego żwawość przeczyła po­ważnemu wiekowi. Pokład znajdował się dużo bliżej powierzch­ni wody niż na Szafirze i kołysał tak mocno, że Wallie w pierw­szej chwili poczuł niepokój. Wkrótce jednak się odprężył i doszedł do wniosku, że przez najbliższe dwa albo trzy dni mo­że cieszyć się wyprawą.

Gryfon miał jeden maszt, jeden pokład i oczywiście wysokie burty, bo gdyby ktoś wpadł do Rzeki, nie pożyłby dostatecznie dłu­go, żeby zawołać o pomoc. Deski były odrapane i upstrzone rybi­mi łuskami. Dwa luki, jeden na rufie dla ludzi i większy na dziobie do ładowania towaru, zostawiono na razie otwarte. Obok masztu, prawie na wprost furty, przez którą wysuwano trap, leżała niewiel­ka szalupa odwrócona do góry dnem. Wyszorować go i pomalo­wać, żeby zabić odór, a Gryfon byłby całkiem miłym stateczkiem, pomyślał Wallie. Lecz dzięki pracom ciesielskim wykonanym przez Holiyiego żaglowiec zamienił się w pułapkę na czarnoksięż­ników. Niewinnie wyglądająca szalupa też miała swoje zadanie.

Jasne słońce, porywisty wiatr... i szeroki uśmiech na twarzy Tomiyano, który starał się wyczuć ster i wycisnąć maksymalną szybkość z nowej zabawki. Przed nimi posuwał się ociężale towarowiec większy od Szafira. Wallie ze zdumieniem patrzył, jak Gryfon wyprzedza go bez trudu. Zbliżał się pierwszy wielki za­kręt. Za rufą znikało w oddali Casr. Na Rzece panował teraz znacznie mniejszy ruch niż jeszcze do niedawna. Bogini przesta­ła ściągać szermierzy na zjazd.

Wallie uznał, że sprzyjający wiatr jest dobrym znakiem. Oczy­wiście, jeśli podjął złą decyzję, za zakrętem mogło pojawić się Casr. Członkowie wyprawy stali przy drugiej burcie. Opierali się o poręcze... Tylko czworo? Gdzie Doa?

Kobieta właśnie wspinała się po drabince. Podeszła do relingu i zaczęła podziwiać krajobraz. Okazało się, że podarła jedwabną sza­tę na pasy i zrobiła sobie żeglarskie bikini, równie skąpe jak Thany.

Gruczoły Shonsu przystąpiły do pracy ze wzmożoną energią. Bosa, z powiewającymi na wietrze i długimi do pasa włosami, w stroju nie zakrywającym prawie niczego... Jej oszałamiająca figura podziałała na mężczyznę niczym fanfara zagrana przez trąbki. Jja była postawną kobietą, ale ta Amazonka bardziej paso­wała do Shonsu. Wallie stwierdził, że pora przystąpić do działa­nia. W zamku nieświadomie obraził Siódmą, ignorując ją. Nie umiał teraz wymyślić żadnego wiarygodnego usprawiedliwienia. Zbliżył się do kobiety i położył dłoń na jej nagim biodrze.

Doa zareagowała błyskawicznie. Tylko refleks uratował męż­czyźnie oczy. Wallie cofnął się gwałtownie. Na policzku miał krwawą szramę.

- Nie dotykaj mnie!

Wallie rozdziawił usta i patrzył, jak Doa idzie do pozostałych towarzyszy wyprawy. Tamci skręcali się z powstrzymywanego śmiechu i czekali, co zrobi Wielki Kochanek.


Słońce zaszło. Ściemniło się. Thana uprzątnęła resztki kolacji. Załoga Gryfona ułożyła się na rufie.

- Czas zarzucić kotwicę, kapitanie? - spytał Wallie, naciąga­jąc koc na plecy.

- Dlaczego? - Tomiyano w końcu oddał niechętnie ster Holiyiemu. - Niebo jest czyste, wiatr dobry.

- Świetnie!

Wallie nie żeglował nocą po Rzece, odkąd opuścił świętą wy­spę, ale wszystko wskazywało na to, że na Gryfonie mogą podjąć ryzyko. Zresztą bohaterom szczęście zwykle sprzyjało.

Wallie wrócił myślami do Siódmej. Członkowie wyprawy za­chowywali się wobec niej uniżenie ze względu na rangę. Ona trak­towała ich chłodno i wyniośle, ale na pytania i uwagi odpowiada­ła łaskawie, a nawet przyjaźnie. Do Shonsu odnosiła się całkiem inaczej. Słała mu uwodzicielskie spojrzenia spod przymrużonych powiek, głęboko wzdychała i otwarcie kusiła, natomiast nieliczne słowa, które z nim zamieniała, były kąśliwe albo wręcz obelżywe. Powitalny napis wisiał na zaryglowanych drzwiach. Wallie nie miał pojęcia, jakiej reakcji się od niego oczekuje.

Doa wdała się z rozmowę z Katanjim, co było zaszczytem na­wet dla Pierwszego o wielkich talentach towarzyskich. Oczywi­ście, to on podsunął temat do satyrycznej ballady. Gdy Siódma dowiedziała się, że chłopiec jeszcze jej nie słyszał, wzięła lutnię i zaśpiewała “Nowicjusz Katanji wszedł do ciemnej wieży". Tha­na i dwaj żeglarze ryczeli ze śmiechu, Pierwszy też się krztusił. Nnanji z początku się uśmiechał, lecz wkrótce zaczął ciskać z oczu gromy. Wallie próbował maskować urazę podziwem dla kunsztu śpiewaczki, ale satyra gryzła jak żmija: Shonsu sam ukrywał się na statku, a na brzeg wy słał'chłopca przebranego za niewolnika. Czarnoksiężników również w piosence nie oszczę­dzono, ale szermierze wypadli dużo gorzej. Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki, Nnanji odezwał się chłodno:

- A dla mnie, pani? Może “Pożegnanie"?

Doa trąciła struny. Przez ciemny pokład popłynęło ku Walliemu wspomnienie rozmowy Nnanjego z umierającym Arganarim. Oczy zapiekły go na wspomnienie smutnego wydarzenia.

Raptem minstrelka przestała grać.

- Do niczego! Dajcie mi chwilę.

Już po pierwszych taktach Wallie rozpoznał lament, który Doa zaczęła komponować w refektarzu.


Nnanji... Nnanji...


Pierwsza wersja mogła się podobać, ale przy tej w pełni do­szedł do głosu geniusz Siódmej. Słowa były dużo lepsze, a nowa melodia chwytała za serce jak “Shenandoah" albo “The Londonderry Air". Wallie stwierdził, że policzki ma mokre. Opłakiwał w ciszy młodzieńca, który nie umiałby docenić arcydzieła po­wstałego dzięki jego śmierci. Gdy muzyka ucichła, Wallie spo­strzegł, że inni są równie poruszeni jak on.

W jego obecności powstało nieśmiertelne dzieło, a doskonale wiedział, że to improwizacja. Doa była Mozartem i Szekspirem w jednej osobie. Shonsu znalazł swojego Homera... pod warun­kiem, że minstrelka raczy mu pomóc.

Tej nocy Gryfon tańczył z Bogiem Wiatru po hebanowych wo­dach inkrustowanych platyną. Na szczytach RegiVul płonęła dla niego czerwona latarnia morska. Tomiyano i Holiyi trzymali wachtę u steru, a pozostali leżeli w cuchnącej ładowni.

Wallie chciał odstąpić gościowi jedyną kabinę, ale Doa spyta­ła, czy można zaryglować drzwi. Gdy okazało się, że Holiyi przerobił kajutę w więzienie, mocując sztabę na zewnątrz, Siód­ma odrzuciła propozycję.

Wallie poszedł spać sam, ale marzył tęsknie, że później docze­ka się towarzystwa. Nikt go nie odwiedził pod osłoną nocy. Nie-przyzwyczajony do bujania statku, mężczyzna budził się często, nasłuchiwał skrzypienia desek i plusku wody. Przeszkadzał mu odór stęchlizny i brudu. Dręczyło dzikie pożądanie.

Doa była kochanką Shonsu. Wyprawa Siódmego zakończyła się klęską. Po czyjej stronie stała minstrelka?


Drugiego dnia pod wieczór Gryf on zarzucił kotwicę niedaleko Sen, milę od brzegu. Bóg Wiatru okazał się entuzjastycznym po­mocnikiem, więc osiągnęli doskonały czas. Tylko jednej rzeczy im brakowało: krótkiego okresu spokoju, żeby można wypróbo­wać przynętę na czarnoksiężników. Wiatr ucichł jak na rozkaz. Dawny Wallie Smith zaniepokoiłby się, że martwa cisza uwięzi statek w zasięgu wrogów. Teraz ufał bogom i wierzył w przesądy. Bohaterowie miewają szczęście.

Można było wyrazić tę myśl również w inny sposób: bez szczęścia człowiek nie przeżyłby dostatecznie długo, żeby zostać bohaterem.

Nie, pierwsza sentencja brzmiała lepiej. Wallie przyjął też inne ryzykowne założenia. Domyślał się, że czarnoksiężnicy śledzą ruch na Rzece. Przypuszczał, że używają teleskopów i że nie są one zbyt czułe; powiększają najwyżej dziesięciokrotnie. Przede wszystkim zaś liczył na reputację szer­mierzy. Ostatnią rzeczą, której wrogowie po nich się spodziewa­li, był podstęp.

Lecz niedocenianie przeciwnika jest brakiem roztropności. Szermierze nigdy nie uczyli się na błędach, ale czarnoksiężnicy owszem. W Ov dostali gorzką nauczkę. Na pewno wiedzieli o przybyciu Shonsu do Casr i jego późniejszym zniknięciu. Z pewnością będą szczególnie uważać na olbrzyma siódmej ran­gi i rudzielca. Może nawet wiedzą, że Czwarty jest teraz Piątym. Nnanji został skazany na wygnanie pod pokład, nim w oddali ukazało się Sen. Rude włosy były wśród Ludzi rzadkością. Ze względu na gips Katanjiego również odesłano do ładowni. Wzrost Doi rzucał się w oczy. Niewykluczone też, że wszyscy słyszeli ojej związku z prawdziwym Shonsu. Poza tym kobieta mogła być agentką czarnoksiężników. Ona również zeszła pod pokład.

Siódmy wdział niebieską szatę, którą uszyła mu Lae. Nasunął kaptur na twarz i starał się nie odwracać ku miastu. Tomiyano po­smarował ślad po oparzeniu brązową kosmetyczną pastą. Pozo­stały jeszcze znaki cechowe Thany, ale Wallie nie sądził, by moż­na je było dostrzec z odległości mili. Zresztą, jeśli obserwatorami są mężczyźni, będą raczej studiować inne szczegóły.

Zwinięto żagle. Wallie rozłożył sprzęt za osłoną burty. W po­bliżu nie było innych statków. Porywisty wiatr zmienił się w lek­ką bryzę. Przez ostatnie dwa dni Siódmy z tysiąc razy powtórzył z pomocnikami cały plan, krok po kroku. Teraz w ustach miał su­cho, serce mu waliło, zastanawiał się, co przeoczył, i martwił się milionami niebezpieczeństw, których nie przeoczył.

Może stanęli za daleko od brzegu? Może przecenił umiejętno­ści czarnoksiężników i nawet dziesięciokrotne powiększenie to dla nich za dużo. A jeśli nie zauważą przynęty? A jeśli w ogóle sztuczka mu się nie uda? A jeśli...

- I co, dowódco? - zapytał Tomiyano niecierpliwie.

- A jeśli wiatr całkiem ucichnie?

- Wiatry będę grać na twojej lutni, Shonsu! Sprzyjały nam za każdym razem, kiedy pokonywaliśmy zakręt. Gdzie twoja wiara, orędowniku Bogini?

On również był zdenerwowany, ale starał się tego nie okazać.

- Więc zaczynajmy!

Szermierz ukląkł i wlał alkohol do miedzianego garnka. Thana skrzesała ogień; tej umiejętności Siódmy jeszcze nie opano­wał. Włożył knot do naczynia. Płomień był niewidoczny, ale Wallie czuł żar. Sięgnął po zwinięty pomarańczowy jedwab, w myślach krzyżując palce. Powłoka mogła się okazać za ciężka albo za mała, nić mogła się przepalić, statek mógł zająć się ogniem albo w ogóle wszystko mogło pójść na opak...

Materiał zaczął się nadymać. Thana wytrzeszczyła oczy, To­miyano zrobił znak Bogini. Worek pęczniał i szarpał się na uwię­zi. Wallie trzymał go oburącz, a gdy stwierdził, że jest już dosta­tecznie napełniony, puścił na wolność.

Pierwszy na Świecie balon na gorące powietrze poszybował niesiony wiatrem. Sunął nad Rzeką, obracał się wolno, wzbijał coraz wyżej. Wallie usłyszał triumfalne okrzyki załogi. Magowie z pewnością nie widzieli jeszcze takich czarów. Pomyślą, że Siódmy przybył, żeby zaprezentować nową sztukę magiczną. Za kilka minut balon opadnie na ziemię, aie wcześniej zniknie w wieczornej mgiełce i ostatnim blasku słońca.

Zniknął. Wallie opuścił głowę i zobaczył, że towarzysze patrzą na niego z nabożnym lękiem. Thana drżała, Holiyi pobladł.

Został jeszcze jeden worek, który miał być użyty do próby.

- Zróbmy to jeszcze raz!

Wypuścili drugi balon. Ten wznosił się szybciej. Czarnoksięż­nicy nie mogli teraz uznać go za złudzenie.

- Płyń do portu, kapitanie! - rozkazał Wallie. Oparł się naturalnemu odruchowi, żeby spojrzeć na miasto, i ukrywając twarz pod kapturem, ruszył do luku.


Wiatr nadal będzie dla nich łaskawy czy ucichnie? Holiyi i Tomiyano zostali na pokładzie, a pozostali siedzieli w ładowni i gryźli paznokcie ze zdenerwowania. Mimo że obie pokrywy lu­ków były zdjęte, odór jeszcze nie wywietrzał. Przy każdej zmianie halsu w zęzie chlupotała woda. Pływały po niej nie zidentyfiko­wane paskudztwa. Pod mniejszym lukiem znajdowała się drabin­ka i drzwi prowadzące do maleńkiej kajuty, ale całość przypomi­nała raczej drewnianą skrzynię... lub dużą trumnę. W części dziobowej zgromadzono sienniki i zapasy. Liny do wiązania jeń­ców leżały na wierzchu, świadcząc o optymizmie załogi.

Nnanji i Thana trzymali miecze w pogotowiu i niecierpliwili się. Doa wyglądała na całkiem spokojną. Z siennika posyłała Siódmemu wabiące uśmiechy. Wallie miał napięte nerwy, wiec bez większego trudu ją ignorował. Przynajmniej nie musiał się obawiać, że kobieta wpadnie w histerię. Katanji siedział w kącie, obejmując kolana.

Ile jeszcze zwrotów? Nie było bulajów, a Wallie bał się po­dejść do luku i wyjrzeć. Raptem z pokładu dobiegł huk wystrza­łu, a z oddali tętent kopyt.

- Już niedługo! - powiedział. - Musimy dodać do naszego pla­nu jeden punkt. Trzeba związać i zakneblować lady Doę. Thano?

- Nie ośmielisz się! - krzyknęła Siódma.

-Owszem. Jeśli to będzie konieczne, ogłuszę cię albo sam zwiążę. Nie chcę żadnych ostrzegawczych krzyków! Więc?

Piorunując go wzrokiem, kobieta pozwoliła się skrępować.

Gryfon uderzył łagodnie w odbijacze. Zaskrzypiały krążki, gdy zwijano żagle. Chwilę później Tomiyano zbiegł po drabince.

- Pełno wolnych miejsc! - oznajmił.

Jego wesoły ton zabrzmiał fałszywie.

Siódmy nie miał czasu i ochoty na konwersację. W Casr Holiyi wyciął w kadłubie tuż pod cumami dwa otwory. Znajdowały się na tyle nisko, że były niewidoczne z nabrzeża. Nnanji i Tha­na właśnie zdejmowali z nich prowizoryczne okiennice.

Wallie wszedł na belkę i wystawił głowę przez inny otwór, zrobiony w pokładzie i zamaskowany przez odwróconą szalupę. Przez dziurki wywiercone w burcie mógł obserwować szczyt tra­pu. Niestety nie widział jego dolnej części. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał reagować bardzo szybko.

Z bliskiej odległości blizna Tomiyano rzucała się w oczy, więc Holiyi wsadził sztylet za pas i udawał kapitana. Wszystko teraz zależało od małomównego żeglarza.

Minuty się wlokły. Napięcie rosło. W polu widzenia Walliego przesuwały się w tę i z powrotem bose stopy Holiyiego.

Zwykle pierwszy przybywał urzędnik portowy. W Ov towa­rzyszyli mu czarnoksiężnicy. Jeśli przynęta zadziałała, wkrótce powinni się zjawić, żeby powitać gościa. A jeśli procedura zmie­niła się ze względu na zjazd szermierzy? Czy Holiyiemu uda się dobrze odegrać swoją rolę?

- A jeśli nas zignorują? - spytała Thana i zachichotała, co tyl­ko świadczyło o jej zdenerwowaniu.

Nikt się nie odezwał. Odpowiedź była jasna. Musieliby zrobić wypad na brzeg i porwać czarnoksiężnika patrolującego port. Magowie zawsze chodzili grupami i nosili broń.

Siódmy był zlany potem. Bolał go kark. Smród przyprawiał o mdłości. Wallie złożył sobie uroczystą przysięgę, że nigdy wię­cej nie zje ryby. W tym momencie Holiyi dostał ataku kaszlu. Ja­kaś szata zasłoniła Walliemu widok. Długa szata, sięgająca ziemi. To nie był urzędnik portowy...

- Teraz!

Gdy przybysz stanął na małym dywaniku rozłożonym przy szczycie trapu, Wallie uruchomił zapadnię. Thana i Nnanji prze­cięli mieczami cumy. Ofiara wpadła z hukiem do ładowni. Dopie­ro teraz Wallie zauważył, że szata jest niebieska. Złapali czarno­księżnika siódmej rangi.


4


Wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Tomiyano i Katanji wysunęli wiosła przez otwory w burcie, Wallie uderzył czarno­księżnika deską w głowę. Na pokładzie rozbrzmiały okrzyki. Nnanji, który zastąpił brata, i kapitan naparli na wiosła. Holiyi wskoczył przez luk towarowy i wylądował z hukiem na kracie. Gryfon odbił od nabrzeża. Wallie rzucił się na pomoc Nnanjie-mu, a Holiyi Tomiyano. Łoskotowi spadającego trapu towarzy­szył wrzask, a po nim plusk. Drugi czarnoksiężnik stanął przed Boginią. Wyrzucono bezużyteczne wiosła i statek zaczął płynąć siłą rozpędu.

- Padnij! - ryknął Wallie, ale i tak wszyscy już leżeli na cuch­nących kratach.

Rozległa się kanonada. Na zbiegów posypała się fontanna drzazg. Z brzegu dobiegły chaotyczne odgłosy znane z Ov: rże­nie koni, krzyk ludzi, rumor przewracających się wozów...

Żaglowiec kołysał się łagodnie na falach, niesiony prądem i popychany wiatrem. Ile czasu zajmie ponowne naładowanie pi­stoletów? Czy wiatr się utrzyma? A może Gryfon zderzy się z in­nym statkiem i zostanie zaatakowany przez oddział rozsierdzo­nych czarnoksiężników? Jeniec był nieprzytomny. Nie podnosząc się, Wallie związał mężczyźnie ręce na plecach.

Hałas na nabrzeżu przycichł. Czarnoksiężnicy już powinni załadować broń. Dlaczego nie strzelają? Wallie zerwał się i po­pędził do drabinki. Stanąwszy na drugim szczeblu, dostrzegł ob­ce maszty, ale w dużej odległości. Następnie w polu widzenia

ukazała się wieża i dachy magazynów, czarne na tle ciemnieją­cego nieba. Wallie doszedł do wniosku, że znaleźli się już poza zasięgiem muszkietów. Wszedł wyżej.

Teraz dopiero zrozumiał zadowolenie Tomiyano. Statki cumo­wały na obu końcach portu, a pośrodku było dziwnie pusto. Trze­ci oczywiście skorzystał z okazji i zajął najlepsze miejsce. Każdy kapitan by tak postąpił.

Pułapka!

Wallie rykiem wezwał na pomoc żeglarzy i zaczął mocować się z linami. Ludzie biegali w poszukiwaniu schronienia, przera­żone konie stawały dęba, ale nabrzeże szybko pustoszało.

Tomiyano i Holiyi wyskoczyli z ładowni i rzucili się do sta­wiania żagli. Dął niezbyt silny wiatr. Gryfon sunął leniwie po wo­dach Rzeki, kierując się ku środkowi nurtu. Walliemu chodziły po plecach nieprzyjemne dreszcze, gdy obserwował port i czekał. Znajdowali się poza zasięgiem pistoletów, ale nie dział. Na dwóch najbliższych statkach powiewały czerwone flagi, które ostrzegały, że należy się trzymać poza oznakowanym obszarem...

Nnanji i Thana wychynęli z luku. Wallie krzyknął, żeby się 'schowali, ale tuż za nimi pojawiła się Doa, bez więzów.

Niemal jednocześnie nad magazynami uniosły się trzy słupy czarnego dymu, a chwilę później dwa następne. Rozległ się do­nośny huk. Konie znowu wpadły w panikę. Wallie wypatrzył mknący w górę czarny punkcik.

- To bardzo duże pioruny, bracie - powiedział Nnanji.

Wokół statku wzbiły się fontanny wody. Gryfonem zakołysało. Pył wodny zmoczył pokład. Blisko!

Załadowanie moździerzy nie wymagało wiele czasu. Wallie już miał na końcu języka rozkaz, żeby zejść pod pokład, ale do­szedł do wniosku, że tam kule armatnie zabiją ich równie łatwo jak na górze. Wszyscy zaczęli kaszleć, kiedy napłynęła chmura czarnego dymu.

- Zwrot! - krzyknął Wallie.

Tomiyano próbował się spierać, ale Siódmy na niego wrzas­nął. Gryfon zmienił kurs. Na jego drodze wyrosło pięć wodnych grzybów. Wallie ujrzał parę nadlatujących kuł i pokazał je towa­rzyszom. Wydawało się, że spadają bardzo długo. Moździerze miały mniejszą szansę trafienia w statek niż armaty, ale mogły poczynić znacznie większe szkody, na przykład wybić dziurę w stępce. Lecąca poziomo kula przebiłaby kadłub na wylot, chy­ba że uderzyłaby w maszt.

Kolejne fontanny. Jedna tuż przed dziobem. Na żagle i pokład spadła ulewa, aż statek zadrżał i mocno się przechylił. Katanji i Thana stracili równowagę. Wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki. Tomiyano zaklął z wściekłością i z własnej woli skorygo­wał kurs. Wallie zajrzał do ładowni i stwierdził ze zdumieniem, że jest w niej bardzo mało wody. Miał nadzieję, że piranie nie przeżyły brutalnego transportu, bo inaczej jeniec w minutę został­by oskubany do kości.

Zbyt wolno uciekali! Istniała obawa, że czarnoksiężnikom w końcu uda się któryś strzał, nim Gryfon znajdzie się w bez­piecznej odległości. Dlaczego namierzenie celu zajmuje im tyle czasu?

Członkowie wyprawy byli weteranami zaprawionymi w bojach. Kurczowo ściskali poręcze i w napięciu obserwowali brzeg, ale nie zdradzali oznak paniki. Wallie zerknął na Doę i od razu spostrzegł, że nie musi się martwić. Siódma miała mokrą suknię i włosy w nie­ładzie, ale oczy jej błyszczały z podniecenia. Gdy zauważyła jego badawczy wzrok, uśmiechnęła się radośnie i zawołała:

- Cudownie!

Zadziwiająca kobieta!

Najwyraźniej Gryfon przybył akurat w momencie, kiedy czar­noksiężnicy szykowali się do powitania wrogiej armii. Wolne miejsca do cumowania miały zwabić statki i wystawić je na ostrzał. Stąd zapewne obecność Siódmego w porcie.

- Nnanji? Słyszałeś, żeby w mieście czarnoksiężników był więcej niż jeden Siódmy? - zapytał Wallie obojętnym tonem.

- Nie, bracie.

- Więc zdajesz sobie sprawę, kogo mamy w ładowni?

- Rotanxi! - krzyknął mistrz. - Czarodziej! Ten sam, który przysłał kilty do zamku?

Nim Wallie zdążył odpowiedzieć, z drzwi magazynu buchnął dym. Tym razem kule leciały poziomo. Gdy rozległ się huk, rzeka zawrzała za rufą i po obu stronach statku. Nie było fontann, a białe obłoczki mgły szybko się rozwiały. Szrapnele! Wallie zadrżał. Bo­gowie skąpili cudów, ale nie żałowali wybrańcom szczęścia.

Czarnoksiężnicy przygotowali się do odparcia ataku szermierzy, a nie zniszczenia uciekinierów, więc początkowo działa były usta­wione w takiej pozycji jak moździerz i załadowane kulami, bar­dziej skutecznymi na dużą odległość. Przerobienie ich na armaty musiało trochę potrwać. Szrapnele, bez porównania groźniejsze dla ludzi, zmiotłyby do czysta pokłady statków. Gdyby je wystrzelono, kiedy Gryfon znajdował się bliżej, zostałyby z niego trociny.

Powoli, bardzo powoli, oddalali się od portu.

- Pod pokład! - ryknął Wallie. - Wszyscy!

Tylko kapitan nie posłuchał rozkazu. Wallie spróbował przejąć od niego ster. Doszło do sprzeczki. Nim rozstrzygnięto sprawę, czarno­księżnicy ponowili próbę. Tym razem strzały padły daleko od celu. Wallie odetchnął z ulgą i wytarł czoło. Szrapnele już nie mogły ich dosięgnąć. Tego dnia szczęście było po stronie szermierzy.


Wysoki, ogorzały czarnoksiężnik o krzaczastych siwych brwiach i surowych rysach twarzy musiał w normalnych okolicz­nościach sprawiać imponujące wrażenie. Wallie oceniał, że męż­czyzna jest dobrze zakonserwowanym siedemdziesięciolatkiem.

Jeniec poruszył się i jęknął. Wallie rozwiązał mu ręce i zdjął ciężką szatę z niezliczoną liczbą kieszeni, wypchanych tajemniczy­mi przedmiotami. W kusej bawełnianej koszuli, która nie maskowa­ła wydatnego brzucha i nie zakrywała pająkowatych nóg pokrytych żylakami, Siódmy przeistoczył się w żałosnego starca. Na siwych rzadkich włosach zaschła w dwóch miejscach krew, ale nie było wi­dać innych ran. Wallie odział nieprzytomnego w szatę, którą uszyła Lae, przerzucił go sobie przez ramię i wyniósł na pokład.

Puls, źrenice... Mężczyzna był w niezłym stanie. Zaczął mru­gać i pojękiwać. Wallie posadził go, opierając o szalupę. Spojrzał na Nnanjiego. Na jego twarzy dostrzegł satysfakcję, którą można by obdzielić zwycięską armię.

- Pilnuj go, mistrzu! Jeśli choć na chwilę spuścimy z niego wzrok, wyskoczy za burtę, a chcemy go mieć żywego!

Zszedł pod pokład i za chwilę wrócił ze zdobyczną szatą i butelkę wina.

Wiatr się wzmógł. Słońce jeszcze balansowało na horyzoncie, zabarwione na czerwono z powodu wulkanicznego pyłu, który unosił się w powietrzu. Cała eskapada zajęła dużo mniej czasu, niż się wydawało. Bohaterowie miewają szczęście! Przypomniawszy sobie, jak blisko Gryfona wybuchł szrapnel, Wallie stłumił w so­bie uczucie triumfu i odmówił w duchu modlitwę dziękczynną.

Usiadł obok Tomiyano, naprzeciwko jeńca. Pozostali członko­wie wyprawy paplali i rechotali, ciesząc się ze zwycięstwa. Tylko Doa zachowywała powagę. Przyglądała się czarnoksiężniko­wi i z roztargnieniem czesała mokre włosy, podczas gdy Wallie przesuwał tęsknym wzrokiem po jej cudownych nogach, świado­my, że budzą się w nim pierwotne instynkty. Kobieta dostrzegła zainteresowanie mężczyzny i posłała mu kokieteryjny uśmieszek. Z pewnością nie był szczery, ale Walliemu mocniej zabiło serce.

Podał w krąg butelkę wina i zaczął oglądać szatę rozłożoną na deskach. Była przemoczona i cuchnęła zęzą. Nagle jedno z wy­brzuszeń poruszyło się, kiedy go dotknął. Wallie ostrożnie zajrzał do kieszeni, potem sięgnął do środka i wyjął ptaka.

- To gołąb. I ma na nodze obrączkę.

Obecni wymienili spojrzenia. Wallie włożył ptaka z powrotem do kieszeni i sprawdził następną.

- A to co?

Siódmy nasadził znalezisko na nos, wzbudzając ogólną weso­łość. Okulary to pierwszy krok ku teleskopom. Wszyscy oczywi­ście musieli je przymierzyć.

- A to jest... - Chciał powiedzieć “pióro do pisania", ale nie znalazł odpowiedniego terminu. - Gęsi... pędzelek? W tej butel­ce pewnie jest atrament. Zgadza się!

Słowo, którego użył na określenie atramentu, dokładnie ozna­czało wydzielinę ośmiornicy. W tej samej kieszeni znalazł jeszcze kawałki welinu, tak delikatne, jakby je zrobiono ze skóry ptaka. Wallie zaśmiał się pod nosem na wspomnienie dzieciństwa i gwiazdkowych przyjęć, kiedy ojciec chował niespodzianki w cebrze z otrębami. Teraz miał więcej zabawy.

- Obiecajcie, że nikomu o tym nie powiecie. Gdy wszyscy zgodnie kiwnęli głowami, Wallie narysował na skrawku welinowego papieru siedem mieczy.

- Co to oznacza? - spytał.

- Szermierza siódmej rangi - odpowiedział chór głosów. Potem próbował naszkicować gryfona, ale wyszedł mu ciężar­ny wielbłąd.

-A to?

Pełną skupienia ciszę przerwał Katanji.

- Siódmy miecz?

- Tak!

Wallie wyjął gołębia z kieszeni i wetknął zwinięty papier za obrączkę.

- Poślemy wiadomość do wieży.

Ptak wzbił się w powietrze, zatoczył krąg i pofrunął ku Sen. Po chwili zniknął.

- Oto jak przesyłają wieści. Atrament pochodzi z kałamarnic. I zostawia ślady na palcach - dodał cierpko, korkując buteleczkę.

Przesunął wzrokiem po twarzach. Wszyscy byli pod wraże­niem. Żeglarze uśmiechali się szeroko. Nnanji i Thana poświęca­li sobie coraz więcej uwagi. Tylko Doa wyglądała na podenerwo­waną. Katanji myślał intensywnie, patrząc na pióro i welin.

- Stajesz się utrapieniem, lordzie Shonsu! - przemówił czar­noksiężnik głębokim głosem, ciskając z oczu gromy. Rozejrzał się po obecnych. - Mistrz Nnanji, woźnica? I nowicjusz Katanji, który woli być niewolnikiem niż szermierzem, co całkiem zrozu­miałe. Kłamliwy kapitan Tomiyano! Lady Doa! Obracasz się w dziwnym towarzystwie, pani!

Rozległy się zdziwione szepty. Wallie wybuchnął śmiechem i wskazał na Holiyiego.

- A on jak ma na imię?

Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.

- To na ciebie rzucę klątwę. Wezwałem demony...

- Gołębie odchody! Masz szpiegów w Casr, dlatego wiesz, kim jesteśmy. Nie boję się demonów i klątw, lordzie Rotanxi.

Mężczyzna chyba był jeszcze oszołomiony albo zbyt dumny, bo nie wyparł się swojej tożsamości.

- To ty znalazłeś się w dziwnym towarzystwie, lordzie -stwierdziła Doa cicho.

- Pewnie go boli głowa - powiedział Wallie. - Chcesz wody, panie? Nie? Tylko daj znak, jeśli będziesz potrzebował koca albo czegokolwiek. Tymczasem kontynuujmy poszukiwanie skarbów. - Ostrożnie sięgnął do następnej kieszeni. - Czy ktoś ma pojęcie, co to jest? Małe drewniane pałeczki z zaokrąglonym czubkiem? -Potarł jedną. Obecni gwałtownie wciągnęli powietrze. - Czarno­księżniku, jak nazywacie tę substancję? Jest miękka, bezbarwna, należy trzymać ją pod wodą, bo na powietrzu się zapala. No dalej, człowieku. Wiem o niej wszystko, tylko nie znam jej nazwy!

Odpowiedzią było wściekłe spojrzenie.

- Gdy ją podgrzać, robi się czerwona. Jest nietrująca? - nie da­wał za wygraną Wallie.

- Skąd masz tę wiedzę? - zapytał jeniec, osłupiały.

- To długa historia. Jestem lepszym czarnoksiężnikiem niż ty. Wiem, że widzicie daleko od wieży dzięki przedmiotowi wyko­nanemu ze szkła. Wiem, co się robi gęsim piórem i atramentem, ale nie potrafię tego wyrazić w waszym języku.

Czarnoksiężnik wyraźnie drgnął i nic nie powiedział.

Wallie zajął się szatą.

- Co mamy w tej kieszeni? A, piorun.

Zaprezentował jednostrzałowy pistolet ładowany od wylotu lu­fy. Robota była doskonała, kolba zdobiona srebrem i macicą perło­wą. W innych kieszeniach Wallie znalazł ołowiane kule oraz skórzane woreczki z odmierzonymi porcjami prochu strzelniczego.

- Siarka, węgiel drzewny i saletra.

Wyjaśnił towarzyszom zasadę działania broni. Nnanji patrzył spode łba, pozostali byli wstrząśnięci. Rotanxi zbladł. Wiedza szermierza bardziej go przeraziła niż brutalne porwanie.

- Kim jesteś? - zapytał.

- Shonsu, jak sam powiedziałeś. Służę Bogini. Zawiozę cię do Casr i zademonstruję szermierzom tę broń. Po nią właśnie przy­byłem, a ty jesteś dodatkową nagrodą. Mam nadzieję, że zostanę przywódcą, bo wtedy nasza armia nie zrobi tak głupiej rzeczy jak frontalny atak na Sen.

Czarnoksiężnik wyprostował plecy i uśmiechnął się triumfalnie. Miał arystokratyczną twarz: głęboko osadzone oczy pod śnieżny­mi brwiami, orli nos, wydatna górna warga. Pasował do niej wy­niosły, pogardliwy wyraz. Rzymianin, który trafił między Gotów.

- Spóźniłeś się, Shonsu. Wczoraj szermierze próbowali pozabi­jać się nawzajem, żeby sprawdzić, który z nich jest największym rzeźnikiem. Zwyciężył młody Boariyi. Co za dziwaczny pomysł, żeby wybierać dowódcę ze względu na zasięg jego ramion!

Nnanji zaklął pod nosem i spojrzał pytająco na mentora.

- Są już w drodze? - zapytał Siódmy.

Czarnoksiężnik się zawahał.

- Jutro o świcie wsiądą na statki.

- Uwinęli się! - skwitował Wallie niewinnym tonem. - Tyle zapasów i ekwipunku...

Rotanxi uśmiechnął się szyderczo.

- Nie mieli wyboru, bo zabrakło im pieniędzy.

- Cóż, w takim razie spotkamy ich na Rzece i ostrzeżemy przed waszymi wielkimi piorunami.

- Ha! Nic z tego! Płyną do Wal, a nie tutaj. Możliwe jednak, że się rozmyślą, a Sen jest gotowe na ich przyjęcie. - Wal leży znacznie dalej. Osobliwa decyzja, zwłaszcza że to ty posłałeś im kilty. Dlaczego Wal?

- Sądzą, że przechytrzą czarnoksiężników! - odparł Rotanxi z bezmierną pogardą.

- Wydaje mi się, że lord Shonsu całkiem łatwo was przechy­trzył! - warknął Nnanji. Starzec zrozumiał, że za dużo powiedział. Zasznurował usta.

- Nie sądziłem, że lord Boariyi jest zdolny do takiej subtelności!

Wal było zapewne pomysłem Zoariyiego. Wallie liczył na to, że wyciągnie od czarnoksiężnika jeszcze jakieś informacje. Ro-tanxi wyjątkowo dobrze orientował się w sprawach zjazdu, nawet finansowych.

- Przegrałeś, Shonsu! - powiedziała Doa z satysfakcją.

- Mam nadzieję, że nie, pani. - Wallie mówił z wielką pewno­ścią siebie, choć wcale jej nie czuł. - Podjąłem pewne kroki, że­by zatrzymać armię.

Kobieta rzuciła mu powątpiewające spojrzenie.

- Skąd on wie, kto został przywódcą? - zapytał Katanji.

- Gołębie! Jego szpiedzy je wypuścili, a one wróciły do Sen. Ptaki latają trzy albo cztery razy szybciej, niż płynie Gryfon, i nie muszą pokonywać zakrętów Rzeki.

- Gołębie nie potrafią mówić, panie - zauważył nowicjusz z niedowierzającą miną.

- Widziałeś, jak na kawałku welinu narysowałem miecze i włożyłem go za obrączkę na nodze gołębia, którego potem wy­puściliśmy. Może czarnoksiężnicy opracowali pewne znaki: trój­kąt to Boariyi, kółko - Tivanixi...

Nie chciał wyjaśniać towarzyszom zasad pisma. Gdyby ta umie­jętność stała się powszechna, mogłaby zachwiać tutejszą cywiliza­cją, a na pewno zniszczyłaby cech czarnoksiężników. Wallie uznał, że lepiej trzymać groźbę w rezerwie. Zdawał sobie jednak sprawę, że raczej nie przekonał Katanjiego, a Rotanxiego nie zwiódł.

- Zobaczmy lepiej, co tu jeszcze znajdziemy - mruknął. Następną rzeczą, którą znalazł w kieszeni szaty, był zwykły nożyk. Domyślił się, że ostrze jest posmarowane trucizną.

- Chyba przełożymy poszukiwanie skarbów na jutro, kiedy światło będzie lepsze. Lordzie Rotanxi, zamkniemy cię w kaju­cie. Będzie ci tam wygodniej niż nam w ładowni. W dzień wyj­dziesz na pokład, pod nadzorem. Dostaniesz jeść i będziesz do­brze traktowany.

- Żebym zachował siły na przesłuchanie! - zadrwił starzec.

- Nie będziesz torturowany, jeśli tego się obawiasz. Rotanxi prychnął z niedowierzaniem.

- Doprawdy? Wielki Shonsu jest szeroko znany z tego, że kastru­je mężczyzn w burdelowych bójkach. Czy nie spaliłeś kiedyś domu, bo dziecko rzuciło w ciebie z okna pomidorem? Twoje wyobrażenie o dobrym traktowaniu może nie zgadzać się z moim, panie.

Wallie nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Wyręczył go Nnanji.

- Tamte czasy minęły, czarnoksiężniku. Możesz ufać jego sło­wu. Gdyby to ode mnie zależało, rozpocząłbym od paznokci i po­suwał się w górę, ale lord Shonsu będzie traktował cię dobrze. Za dobrze, moim zdaniem.

Z oczu Nnanjiego biła szczerość. Czarnoksiężnik wyglądał na zaskoczonego. Milczał.

- Zabierzcie go pod pokład - rozkazał Wallie. - Dajcie mu je-ożenię, wodę i koce. My też coś zjedzmy. Jestem głodny!

Zwinął szatę i wstał. Nad RegiVul tańczył czerwony płomień, a powietrze cuchnęło siarką. Bóg Ognia był zły... i miał powody. Wallie mógł nareszcie odkryć sekrety czarnoksiężników i znisz­czyć otaczającą ich aurę tajemniczości. Jeśli szermierze zechcą go wysłuchać.

Noc była jasna. Tomiyano chciał płynąć dalej. Palił się do po­wrotu na ukochanego Szafira.

- Chciałam zobaczyć, jak umierasz.

Wallie odwrócił się. Doa stała bardzo blisko niego.

- Przepraszam, że cię rozczarowałem, pani.

- Teraz pewnie oczekujesz, że ułożę o tobie epos.

Mówiła słodkim tonem i uśmiechała się. Gdyby miał przed so­bą inną kobietę, wziąłby ją w ramiona i spróbował pocałować. Zaproszenie było oczywiste, choć słowa całkowicie mu przeczy­ły. Geniusz niewiele dzieli od szaleństwa. Wallie nabrał przeko­nania, że Doa jest szalona. Zastanawiał się, co zrobił Shonsu, że wzbudził taką nienawiść, której mimo wszystko towarzyszyła ogromna fascynacja. Prawdopodobnie każda skomponowana przez Siódmą pieśń o wydarzeniach tego dnia byłaby zabójcza dla reputacji Shonsu. Morderstwo przy akompaniamencie nie­śmiertelnej melodii. Zresztą uczciwy epos niewiele by pomógł, bo Siódmy użył podstępu. Może jego wyczyn nie oburzyłby szer­mierzy, tak jak historia opowiedziana przez Katanjiego, ale z pewnością nie zrobiłby na nich wrażenia.

Jednak Doa była wspaniałą kobietą.

- Czy spotka mnie zaszczyt, że w którymś z twoich dzieł znajdzie się wzmianka o mnie, pani? - zapytał, z trudem panu­jąc nad głosem.

Jej oczy jarzyły się w ciemności.

- Myślisz, że nie potrafię tego zrobić? Sądzisz, że epos nie mo­że się obejść bez krwi?

- Uważam, że bogowie zesłali mi dzisiaj wielkie zwycięstwo. Bardzo się cieszę, że nie doszło do rozlewu krwi.

- Też coś!

Doa podeszła do relingu i spojrzała na czerwoną poświatę wi­doczną na zachodnim horyzoncie. Walliego nogi same poniosły za kobietą.

- Opowiedz mi o pierwszej wyprawie - poprosiła cicho. - Co się stało z czterdziestoma dziewięcioma szermierzami?

- Nie wiem.

Zaskoczona odwróciła ku niemu głowę. Przysunęła się bliżej... Jak blisko!

- Spodziewasz się, że ci uwierzę?

- Ale to prawda. Otrzymałem cios w głowę. Nie pamiętam, co działo się przed Hann. Już wiesz, że spotkałem się z bogiem. Dał mi ten miecz. Nie przypominam sobie jednak, żebym mieszkał w Casr albo poprowadził do boju czterdziestu dziewięciu szermierzy. Nawet twojej osoby nie pamiętam. To dlatego nie rozpoznałem cię wtedy w zamku. Wziąłem cię za chłopca.

- Jesteś draniem godnym pogardy, Shonsu. - Nadal przema­wiała tonem delikatnym jak pajęczyna. - Traktujesz mnie jak śmieć, ale nie myśl, że jestem głupia.

- Tamten to był inny Shonsu, pani.

- Świnia!

Wallie pohamował gniew.

- To prawda, przysięgam na mój miecz.

- Ja ci pokażę. Stworzę największy epos, jaki Świat kiedykol­wiek słyszał, choć bez krwi.

- Będę zaszczycony.

Siódma wahała się przez chwilę.

- Musze wiedzieć wszystko o tych czterdziestu dziewięciu!

- Me mogę ci pomóc.

- Jesteś draniem. Jutro zapytam czarnoksiężnika.

Doa okręciła się na pięcie i odmaszerowała dumnym krokiem.

Na najdłuższych, najpiękniejszych nogach na Świecie.


5


- Cieszę się, że was widzę! - huknęła Brota, sunąc ku nim jak czerwony galeon pod pełnymi żaglami.

Tłuste ramiona miała wyciągnięte, obszerna szata powiewała na wietrze. Gryfon dopiero co uderzył w odbijacze Szafira i jesz­cze nie został przycumowany. Gdy tylko Wallie wdrapał się na pokład, Piąta omotała go jak zerwany namiot. Chcąc nie chcąc, odwzajemnił uścisk. Kobieta cofnęła się o krok i wtedy dostrzegł na jej twarzy napięcie skrywane pod jowialnością.

Tuż za nią nadbiegła Jja. Wallie był brudny i cuchnął rybami, ale niewolnica zarzuciła mu ręce na szyję. Mężczyzna ucałował ją z radością. Jak dobrze wrócić do domu. Jak dobrze trzymać w objęciach kobietę piękną i kochającą, a przede wszystkim cał­kowicie zdrową na umyśle.

Porywisty wiatr, który towarzyszył im od Sen, miotał teraz Szafirem zakotwiczonym przy Casr. W chłodnym powietrzu czu­ło się zapowiedź deszczu.

Tymczasem zjawiła się reszta żeglarzy. Oni również mieli ściągnięte i zmęczone twarze, ale załoga Gryfona wyglądała du­żo gorzej po czterech dniach spędzonych na brudnej i kołyszącej się łajbie. Uściskom i poklepywaniem po plecach nie było końca.

W pewnej odległości od Szafira stały na kotwicy dwa statki, dwa inne cumowały przy nabrzeżu, a po wielkim opustoszałym placu hulał wiatr. O tak wczesnej porze ulice też były wyludnione.

- Dotarliście do Sen? - zapytała Brota. - Tam i z powrotem w cztery dni? Jak wam się to udało?

- Z zamkniętymi oczami! - powiedział Tomiyano, dołączając do grupy. - Po ciemku. Co się tutaj działo?

Brota łypnęła na Siódmego.

- Miasto jest pełne wściekłych szermierzy i bardzo wściekłych mieszkańców. Zjazd wybrał dowódcę dzień po waszym odpłynięciu.

- Czarnoksiężnicy nam powiedzieli - odparł Wallie i uśmiech­nął się na widok miny Piątej. - Szermierze próbowali zarekwiro­wać statki?

Brota skrzywiła wargi w uśmiechu.

- Nie mieli okazji! Rozpuściliśmy wieść, tak jak kazałeś. Gdy tylko wybrano przywódcę, żeglarze wpadli w panikę. Całe na­brzeże opustoszało w ciągu pół godziny.

- A szermierze?

- Nim zobaczyli, co się dzieje, było za późno. Oczywiście wy­płynęli łodziami, ale my po prostu żeglowaliśmy w tę i z powro­tem, więc nic nie mogli zrobić.

Na pokład weszli Nnanji i Thana. Pomogli wsiąść Katanjiemu.

- A w nocy? - zapytał Wallie.

- Ruszyliśmy w górę Rzeki. - Brota wskazała na statki wi­doczne w oddali. Podobnie jak Szafir miały wywieszone flagi kwarantanny. - Tamte dwa zgodziły się pilnować dolnego biegu. - Następnie pokazała na dwa samotne statki przycumowane do nabrzeża. - Te się spóźniły. Przejęli je szermierze.

Otarła łzę, którą chyba wycisnął wiatr.

- Ale dłużej nie możemy tu stać. Codziennie wysyłali za nami flotyllę małych łodzi. Teraz mają dwa statki. Spodziewam się, że ruszą za nami dzisiaj.

Po niespokojnych oczach, szybkości mowy i tonie widać było dumę, że zwycięsko wyszli z próby, pokonali przeciwności.

- Wytrwałaś na posterunku, szermierzu! - oświadczył Wallie i jeszcze raz uściskał kobietę.

Tylko tak doskonały negocjator jak Brota był w stanie przeko­nać upartych Rzecznych Ludzi, że grozi im niebezpieczeństwo zarekwirowania statków na potrzeby zjazdu, i namówić do rezy­gnacji z handlu. Lecz na Piątej musiało odbić się napięcie paru ostatnich dni, kiedy to polowało na nią tysiąc szermierzy.

- Wiem, dlaczego bogowie wybrali dla mnie ten statek, pani. Ze względu na ciebie.

Kobieta uśmiechnęła się drwiąco, ale wyraźnie była dumna, może po raz pierwszy od lat.

- Cieszę się, że wróciliście. Nie spodziewałam się was tak szybko.

Lub w ogóle.

- Czyja to szalupa? - zapytał Tomiyano podejrzliwie.

Do Szafira była przywiązana obca łódź, której widok niedaw­no zaniepokoił wszystkich na Gryfonie.

Brota bez słowa wskazała ręką. Żeglarze rozstąpili się na boki i Wallie zobaczył uśmiechniętego Honakurę, który siedział na wiadrze z piaskiem w drugim końcu pokładu. Obok niego stali dwaj kapłani trzeciej rangi. Szermierz podszedł do Siódmego i zasalutował. Przeraził go wygląd kapłana. Złowróżbna bladość nie ustąpiła ani na trochę. Starzec wydawał się jeszcze bardziej kruchy niż zwykle. Jego uśmiech był wymuszony.

- Witaj w domu, panie - powiedział Honakura cicho.

- Przywieźli jedzenie - wyjaśniła Brota. - Kończyły się nam zapasy.

Wallie ukląkł.

- Obawiam się, że nie zrobiłem tego, co obiecałem - wyszep­tał kapłan. - I co byłem winien Bogini. Zjazd wybrał przywódcę.

- Boariyiego! Czarnoksiężnik nas poinformował.

- Co...? No, dobrze. W każdym razie, lord Kadywinsi zgodził się z wyborem, ale ja go przekonałem, żeby zmienił zdanie. Szermierze zjawili się ponownie i namówili go, żeby jednak ogłosił zjazd. Ja znowu go przekonałem. - Zachichotał po daw­nemu. - Potem szermierze i tak zrobili po swojemu, ale mają tyl­ko sześciu Siódmych.

- To pewna komplikacja - przyznał Wallie. - Co teraz będzie?

Honakura sposępniał.

- Kadywinsi jest znowu po niewłaściwej stronie. Dzisiaj rano ma się odbyć uroczysta msza. Wallie zmarszczył brwi.

- Podobno armia zamierzała wyruszyć dwa dni temu.

- Tak. Suzerenem jest niecierpliwy młody człowiek, którego nie powstrzyma brak błogosławieństwa. Lecz ty i pani Brota po­krzyżowaliście mu szyki. Przypuszczam, że dzisiejsza ceremonia pozwoli mu zachować twarz. Będzie udawał, że tak planował przez cały czas.

Wallie uśmiechnął się, patrząc w zatroskane stare oczy.

- Doskonale się spisałeś, świątobliwy! Nie zatrzymałeś ich, ale spowodowałeś opóźnienie. Jestem pewien, że większość za­stanowi się nad tym, co zrobiłeś. Cała świątynia i tysiąc szermie­rzy to przeważająca siła wobec połowy kapłana!

Honakura westchnął.

- Kiedyś było inaczej. Teraz czuję się stary jak oni wszyscy ra­zem wzięci. - Po chwili burknął: - Szalupy są tak niewygodne, jak się obawiałem.

- Co w mieście? - zapytał Wallie.

W tym momencie zobaczył, że Nnanji i Thana stoją za nim i czekają na rozkazy. Nie wiedział, jakie polecenia ma im wydać.

- Bardzo spokojnie! - odparł Honakura. - Lord Boariyi od ra­zu narzucił dyscyplinę. Od tamtej pory nie ukradziono nawet ciastka. Żadnych lubieżnych spojrzeń! - Zachichotał. - No, z tym chyba przesadziłem, ale cnotliwe niewiasty wychodzą z piwnic. Złoczyńcy opuszczają miasto.

Wallie podniósł wzrok i, tak jak się spodziewał, dostrzegł sa­tysfakcję na twarzy protegowanego. Boariyi go nie zawiódł. Skłonność do rozpusty nie kolidowała z purytańskimi poglądami Nnanjiego w sprawach zawodowych.

Co dalej? Dyskutował o tym z Nnanjim przez wiele godzin, ale nie powzięli żadnej decyzji. Po czterech dniach żeglowania, z te­go dwóch w towarzystwie aroganckiego, zgryźliwego jeńca i sza­lonej minstrelki, Wallie czuł się oklapnięty, wykończony i brud­ny, w sensie dosłownym i w przenośni.

- Ta msza, świątobliwy? Znowu będą wyzwania?

Honakura potrząsnął głową.

- Tylko pobłogosławienie zjazdu.

- Wszyscy zostaną zaprzysiężeni - dodał Nnanji. - Już za późno na cokolwiek.

- Nie złożysz lordowi Boariyiemu hołdu poddańczego? - spy­tał kapłan.

- Nie! - warknął Wallie. - Pierwsze, co by zrobił, to zażądał mojego miecza. Pewnie nawet zmusiłby mnie, żebym mu go wrę­czył! - Widząc zdziwione spojrzenie kapłana, wyjaśnił: - Ukląkł przed nim i wypowiedział formułkę. Nikt nie dostanie siódmego miecza, chyba że po moim trupie! Prędzej rzucę mu wyzwanie.

Nnanji prychnął.

- Wyzwiesz tysiąc ludzi? Posyłałby ich trójkami, a ostatnią rundę zachował dla siebie.

Boariyi był teraz wszechwładny. Na jego życzenie przestawa­ły się liczyć zasady kodeksu honorowego.

- W takim razie potrzebuję rady - stwierdził Wallie. - Złapa­liśmy czarnoksiężnika, samego czarodzieja Sen, człowieka, który rozsierdził szermierzy.

Honakura gwałtownie wciągnął powietrze.

- To wielki triumf! Kolejny cud? Nie, bohaterski czyn! Brawo, lordzie Shonsu! Jak możemy wykorzystać jeńca? Zamyślił się, marszcząc czoło. Wiatr dmuchał, słońce świeciło, statek się kołysał. Po chwili kapłan potrząsnął głową. Wszyscy spojrzeli po sobie pustym wzrokiem.

Żadnych pomysłów.

- Mógłbyś zwołać następny zjazd, panie - podsunął Nnanji.

- Bogini pobłogosławiła ten - przypomniał kapłan. - Przysła­ła Swój miecz, żeby użył go suzeren. W przeciwnym razie nic nie rozumiem.

Wallie wstał sztywno.

- Skoro ty nie rozumiesz, świątobliwy, my tym bardziej. Do siódmego miecza potrzeba wysokiego szermierza. Boariyi jest wyższy ode mnie. Chyba muszę dać mu szansę.

- Ale pojedynek musi być uczciwy! - krzyknął Nnanji. - Nie możesz walczyć z całą armią!

- Kiedy zbiorą się wszyscy szermierze, zaśpiewam im nowy epos - przemówił głęboki kontralt.

Doa stała za żeglarzami, patrząc nad ich głowami. Wyglądała gorzej niż pozostali uczestnicy wyprawy, oczy miała zapadnięte, twarz ściągniętą i wymizerowaną, włosy splątane. Prawdopodob­nie nie spała, odkąd wyruszyli z Sen. Dwie godziny spędziła za­mknięta z Rotanxim. Wypytywała go i może składała raport, jeśli rzeczywiście była szpiegiem czarnoksiężników, jak podejrzewał Wallie. Potem usiadła w kącie ładowni i przez cały dzień i noc brzdąkała na lutni. Odmawiała jedzenia i rozmowy. Wszelkie próby przemówienia Siódmej do rozsądku kończyły się wrza­skiem, żeby zostawić ją w spokoju, bo komponuje pieśń. Wallie obawiał się, że kobieta do reszty zwariuje.

Teraz, o dziwo, mimo wielkiego zmęczenia Doa odzyskała zwykłą arogancję i spokój. Z ciemnych oczu zniknął błysk szaleń­stwa. Czyżby dzieło było ukończone? Wallie zamówił sobie epos, . ale teraz doszedł do wniosku, że najpierw musi sam go posłuchać. Może w ogóle nie dopuści do publicznego wykonania.

Żeglarze przepuścili wysoką kobietę ubraną w trochę przybru­dzoną, ale nadal wyzywającą suknię z niebieskiego jedwabiu. Honakura rozdziawił bezzębne usta i przeniósł wzrok na Walliego. Zsunął się z wiadra. Siódma go pozdrowiła.

- O czym jest ten epos? - zapytał przezornie starzec.

- O lordzie Shonsu. Bardzo dobry.

Szermierz i kapłan wymienili spojrzenia. Wallie znacząco przewrócił oczami.

- Nigdy nie słyszałem, żeby minstrel śpiewał w świątyni - stwierdził Honakura. - Muszę porozmawiać z lordem Kadywinsim.

- Pani, jesteś zmęczona i na pewno chciałabyś się odświeżyć - powiedział Wallie. - Thano, pokażesz lady Doi, gdzie jest prysznic. Przynieś jej coś do jedzenia i znajdź miejsce do odpoczynku.

Thana popatrzyła na niego domyślnie i kiwnęła głową. Siód­ma ruszyła za nią bez protestu. Wallie odetchnął. Pora wrócić do ważniejszych spraw...

- Epos? - bąknął Honakura w zadumie.

- Nie! - Wallie westchnął, unikając wzroku Jji. - Byłem głu­pi, że w ogóle ją zabrałem na wyprawę. Nie myślałem głową. Może coś skomponowała, ale nie jestem ciekaw. Kolejna pieśń o lordzie Shonsu ukrywającym się na statku i knującym podstę­py? Zapomnij o Doi!

Starzec pokiwał głową bez przekonania.

- W świątyni będę bezpieczny? - spytał Wallie.

- Oczywiście - zapewnił Honakura.

- Nie! - rzucił pospiesznie Nnanji.

Zapadło milczenie. Wallie poczuł się zbity z tropu.

- A błogosławieństwo? Kto je otrzyma? Żołnierze? Dowód­cy? Zjazd?

Po wysuszonych wargach kapłana przemknął złośliwy uśmieszek.

- Dlaczego nie miecz?


Mała kabina była mroczna i cuchnąca, bulaj zabity deskami. Jeniec spędził w niej dwa dni i trzy noce. Kiedy weszli Wallie i Nnanji, siedział w rogu, otulony kocem.

Mężczyzna przyzwyczajony do władzy i posłuchu ciężko zno­sił uwięzienie, co odbiło się na nim wyraźnie: trupio blada twarz, ciemne kręgi pod oczami, głębokie zmarszczki wokół ust, potar­gane siwe włosy. Wallie wiedział jednak z doświadczenia, że jak na tutejsze zwyczaje jeniec był dobrze traktowany.

- Jesteśmy w Casr. Armia jeszcze nie wyruszyła.

- Więc wygrałeś?

- Na razie. Jeśli pójdziesz teraz z nami na pokład Szafira, pa­nie, pozwolimy ci się wykąpać i damy czyste ubranie, choć nie twoje własne. Szaty przydają czarnoksiężnikom autorytetu. Za­bierając ją, uczyniliśmy cię niegroźnym.

Rotanxi zmarszczył brwi, ale po chwili skinął głową.

- I co teraz?

Arogancja gdzieś zniknęła. Mężczyzna odruchowo kulący się pod ścianą był niemal żałosny.

Wallie wziął do ręki sznur.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem! Oczywiście muszę cię skrępo­wać. Nigdy nie przypuszczałem, że złapię Siódmego. - Zaśmiał się. - Widzisz, lordzie Rotanxi, sytuacja jest obecnie dość skom­plikowana. Na jednym brzegu są czarnoksiężnicy, na drugim szermierze. Niesławny Shonsu i jego nikczemna banda krążyli miedzy dwoma obozami, w obu wywołując zamieszanie. Gdybyś wystawił mnie teraz na licytację, szermierze przebiliby cenę, że­by tylko dostać mnie w swoje ręce.

Czarnoksiężnik przyglądał mu się przez chwilę z ciekawością, a potem sięgnął po buty.

- Wątpię. Jesteś podatny na przekupstwo, lordzie Shonsu?

Wallie pomyślał o mocy półboga i uśmiechnął się.

- Nie, nawet gdybyś zaproponował mi cały Świat. Przyrze­kam, że nie będzie żadnych tortur i najmniej upokorzeń, jak to możliwe w takich okolicznościach. Więcej jesteś wart żywy niż martwy, więc nic ci nie grozi.

- Więc mam zachowywać się grzecznie? Bierzesz mnie za głupca, Shonsu.

Rotanxi nie nabrał aż takiej pokory, żeby nie uśmiechnąć się pogardliwie. Wstał sztywno.

Wallie wzruszył ramionami.

- Nie mogę złożyć ci żadnej solennej obietnicy, bo moje życie wisi na włosku, ale jeśli mistrz Nnanji mnie zastąpi, uszanuje każde moje życzenie.

Ruszył do drabinki. On i Nnanji już zdążyli się umyć. Thana i Katanji doprowadzali się do porządku, Honakura i kapłani odpłynęli.

- Dokąd mnie zabieracie w takim pośpiechu? Węgle stygną?

- W świątyni zbiera się zjazd. Pokażę cię szermierzom i zażą­dam przywództwa.

Rotanxi przyjrzał mu się uważnie.

- A potem?

- Potem szermierze oskarżą lorda Shonsu o zdradę - warknął Nnanji. - A gdy przestanie chronić go kodeks honorowy, zabiją,

- Rozumiem! - Czarnoksiężnik w zamyśleniu przesunął wzrok z jednego szermierza na drugiego. - Wyczuwam nieporozumienia co do strategii. Czyim będę jeńcem, kiedy Shonsu zginie?

- Moim - odparł Nnanji wściekłym tonem. - Ale ja zginę zaraz po nim. Wtedy będziesz należeć do zjazdu. Miłego dnia, panie.


Na znajomej przystani czekał nerwowy kapłan szóstej rangi, stary i pękaty. Wallie ukląkł na oślizłych deskach i wyciągnął rę­kę do Tomiyano.

- Kapitanie, jeśli Nnanji albo ja... Zaopiekuj się Jją i Vixinim. I dziękuję za wszystko.

Żeglarz uniósł brwi, aż wytatuowane statki dotknęły linii wło­sów. Uścisnął podaną dłoń.

- Co sobie życzysz na kolację, panie? Przekażę Linie.

Wallie uśmiechnął się i wstał. Ruszył za kapłanem.

Droga wiodła obok pamiętnego refektarza, między nie używa­nymi budynkami, przez wypaczone furtki w pochyłych płotach, zarośnięte ścieżki, obok starych lodowni, opuszczonych kaplic, porzuconych stajni, dormitoriów i dawnych trawników, obecnie stanowiących nieprzebyty gąszcz krzaków. Wszystkie te budow­le mogły jeszcze posłużyć rozrastającej się świątynnej admini­stracji, gdy do Casr wróci dobrobyt.

Do świątyni weszli boczną bramą i ruszyli przez nie kończące się korytarze oraz hole cuchnące stęchlizną. Z oddali dobiegał śpiew. Przewodnik odwrócił się i położył palec na ustach. Wolno uchylił jakieś drzwi. Chóralna pieśń rozbrzmiała głośniej.

Znaleźli się w pokoiku, czy też raczej w dużej wnęce, której je­den bok stanowiła koralikowa zasłona. Za nią znajdowała się świą­tynna nawa. Z tego miejsca można było dyskretnie ją obserwować.

Wallie odniósł w pierwszej chwili wrażenie, że przybytek jest dużo mniejszy od świętej budowli w Hann. Po lewej stronie zobaczył pięciu Siódmych. W stosownej od nich odległości usta­wiło się w rzędzie trzydziestu lub czterdziestu Szóstych, a za ni­mi z kolei szeregi czerwonych Piątych. Co najmniej tysiąc męż­czyzn, którzy zasłaniali kolorowe kilty średnich rang, tak że widać było tylko głowy i rękojeści mieczy, ale nawa wcale nie wyglądała na zatłoczoną. Wielkością dorównywała katedrom, które Wallie zwiedzał w życiu na Ziemi. Zgromadzili się w niej nie tylko szermierze. Za Pierwszymi stali heroldowie, minstrele, muzycy, zbrojmistrze, uzdrowiciele miejscowi notable.

Po prawej stronie Wallie miał niezmordowany chór, zwrócony ku kamiennej Bogini. Siedząca kobieta z rozpuszczonymi wło­sami, odziana w długą szatę, patrzyła na siedem łukowatych bram i Rzekę. Rzeźba stanowiła kopię ogromnego, zwietrzałego posą­gu z Hann, lecz artyście nie udało się oddać jego majestatu. Nie­bieska farba łuszczyła się płatami, jakby bóstwo miało egzemę. Na podwyższeniu leżały dary, bardzo skromne w porównaniu z niezmierzonymi skarbami niszczejącymi w Hann. Może świą­tynię w Casr ograbiono kilka razy.

Wallie instynktownie zbadał drogi ucieczki. Spojrzał ku głów­nemu wejściu. Brakujące szyby wyglądały od środka jak oczysz­czone z warstwy brudu, która w innych miejscach zasłaniała wi­dok na Rzekę i odległe RegiVul. Całą przestrzeń między nim a frontem budowli zajmowali szermierze. Na wprost siebie do­strzegł drugą zasłonę z koralików. Za nią prawdopodobnie znaj­dowały się drzwi. Kolejne powinny być ukryte za posągiem.

Nagle Wallie zobaczył Boariyiego. Zamiast na czele armii, przed innymi Siódmymi, dowódca stał samotnie, zupełnie z bo­ku. Gdyby Shonsu wyszedł za koralikową zasłonę, obaj szermie­rze znaleźliby się twarzą w twarz jak równi sobie, tyle że w dwóch końcach nawy. Honakura rzeczywiście sprawuje wła­dzę nad kapłanami. Kadywinsi był niepewnym sojusznikiem. Zwykle popierał ostatniego rozmówcę. Wallie miał nadzieję, że podczas nie kończącego się zawodzenia chóru Honakura podtrzy­muje morale najwyższego kapłana.

Z powodu odległości nie mógł dostrzec wyraz twarzy Bo­ariyiego. W ciągu ostatnich dni Siódmy zapewne nie miał dużo czasu na fechtowanie, ale przynajmniej nie wytrząsł się na Gryfonie, W tym momencie Wallie uświadomił sobie, jak bar­dzo jest zmęczony.

Wśród Siódmych wypatrzył Tivanixiego z zabandażowanym ramieniem. Obejrzał się na towarzyszące mu osoby. Czarnoksięż­nik wyglądał kiepsko w źle dopasowanej niebieskiej szacie, ze związanymi rękami i szyderczym uśmiechem przylepionym do ust. Nnanji trzymał koniec sznura i nadrabiał miną. Uważał, że plan się nie powiedzie, a zazwyczaj trafnie oceniał zachowanie szermierzy. Thana uparła się, żeby iść z nimi.

Drobny Katanji szczerzył się od ucha do ucha, a w czarnych oczach błyszczała radość. U jego pasa wisiał mały skórzany wo­reczek. Wallie domyślił się, że jest w nim fortuna w kamieniach szlachetnych, nieuczciwie zdobyta w Gi. Widać Nnanji nie spodziewał się przeżyć dnia, skoro zwrócił bratu łup. Wśród tłu­mu narastało zniecierpliwienie. Wallie pomyślał, że jeszcze chwi­la, a juniorzy zaczną bawić się w plucie. Zerknął na sklepienie, zastanawiając się, czy jest bezpieczne; ścienne mozaiki były w większości pokruszone.

Doszedł do wniosku, że jest chyba jedyną osobą, która nie cze­ka z utęsknieniem na koniec śpiewów. Za pas miał zatknięty pi­stolet, a w sakiewce zapasowy proch i kulę, ale wiedział, że nie zdąży ponownie załadować broni. Choć oceniał swoją szansę jak jeden do stu, czuł się raczej pogodzony z losem niż zdenerwowa­ny. Bogowie zagonili go tutaj jak owcę do zagrody, smagając ba­tem po nogach. Tam gdzie jego przeznaczenie. Ostatni wers bos­kiej zagadki. Może powinien oddać miecz Boariyiemu. Ile lat miał Aleksander Wielki, kiedy przejął armię ojca i wyruszył na podbój świata? Dwadzieścia? Boariyi był chyba starszy. Poza tym raczej nie przypominał Aleksandra.

Słońce schowało się za chmurą. W wysokim, chłodnym wnę­trzu pociemniało.

Wreszcie śpiew ucichł. Razem z ostatnimi tonami rozbrzmia­ło zbiorowe westchnienie ulgi. Chór ustawił się w dwóch rzę­dach po obu stronach posągu, znikając Walliemu z oczu. W jego polu widzenia ukazała się wysoka postać o śnieżnobiałych wło­sach, odziana w niebieską szatę. Najwyższy kapłan Kadywinsi padł na kolana i oddał pokłon Bogini. Dźwignął się z trudem, stanął twarzą do wiernych i uniósł ramiona. Boariyi i Siódmi wyraźnie się odprężyli. Ceremonia dobiegała końca. Wypowie­dziawszy rytualne słowa, starzec odwrócił się do posągu.

-Najświętsza! Kasztelan i ja mieliśmy honor zwołać ten zjazd, a Ty go pobłogosławiłaś. Dziękujemy Ci, że wysłuchałaś naszych modlitw, że przysłałaś nam nowicjuszy, uczniów, szermierzy, adep­tów, mistrzów, czcigodnych i lordów, a przede wszystkim za to, że wybrałaś orędownika, szlachetnego i odważnego szermierza, który nosi Twój miecz i udowodnił, że potrafi pokonać czarnoksiężników.

Szmer zaskoczenia przerodził się w ryk gniewu. Zapachniało buntem. Boariyi położył ręce na biodrach, wysunął brodę do przodu. Siódmi poczerwienieli, oburzeni insynuacją, że złożyli przysięgę niewłaściwej osobie.

Wallie sięgnął do zasłony i w tym momencie usłyszał za sobą ostrzeżenie:

- Jeszcze nie teraz!

Odwrócił się i spojrzał gniewnie na kapłana. Chwila niewątpli­wie była dramatyczna.

Raptem zapadła cisza i zza chmur wyszło słońce. Jego blask zalał nawę, oświetlił siwe włosy Kadywinsiego i wysoką kobietę w niebieskiej sukni, która stanęła obok kapłana z lutnią w ręce.


6


Wallie popatrzył zaskoczony na towarzyszy.

- Myślałem, że Doa jest na statku! - warknął, aż wszyscy pod­skoczyli. Nnanji tylko kiwnął głową.

- Zabrała się z kapłanami - wyjaśniła Thana.

Wallie był wtedy pod prysznicem. Wściekły, odwrócił się z powrotem ku nawie. Doa już zdążyła doprowadzić się do ładu po podróży. Była spokojna i pełna godności. Miała na sobie zwykłą kapłańską szatę z taniego materiału, workowatą i trochę za krótką, ale nosiła ją po królewsku, jak uszytą na miarę przez mistrza krawieckiego. Długie brązowe włosy znowu lśniły. W świątyni zapanowało poruszenie. Wallie mógł tylko mieć nadzieję, że Honakura wie, co robi. Może wypytał Siódmą w szalupie. Było również możliwe, że działał na wyczucie.

Doa nie ukłoniła się ani nie podała tytułu pieśni. Nie przejawiała śladu tremy ani podniecenia. W skupieniu stroiła instru­ment. Wreszcie uniosła głowę, uderzyła w akord i zaintonowała czystym głosem:


Przybyli o świcie szermierze z chwalą na ustach.

Z mieczami sprawiedliwości na plecach,

Honorem w sercach.

Pokonają zło i staną w obronie prawych.

Maszerują obrońcy Bogini!


Wallie zerknął na Nnanjiego. Zdumienie na twarzy protego­wanego świadczyło, że on również nigdy nie słyszał marszowej ballady.

Muzyka była natchniona i... Nie! Czy to możliwe? Wallie wy­słuchał uważnie refrenu, potem drugiej zwrotki...

Nie. Melodia podobna, ale dużo lepsza, bardziej porywająca. Nogi same zaczynały podrygiwać. Szermierze pewnie zaraz ją podchwycą. A może nie. Pieśń mówiła o Shonsu prowadzącym armię przez góry do Vul. Zaraz usłyszą, co wtedy się wydarzyło, jeśli Rotanxi powiedział Siódmej prawdę i jeśli Doa nie zmieniła opowieści w sobie tylko znanym celu.

Marsz przeszedł w klasyczny epos. Nikczemni czarnoksiężni­cy przygotowali obronę. Dowodził nimi oczywiście lord Rotanxi, ziejący nienawiścią do wszystkich szermierzy. Wezwał de­mony ognia.

Wallie obejrzał się. Na twarzy czarnoksiężnika dostrzegł całą gamę uczuć: gniew, rozbawienie, zaskoczenie.

Kolejna zmiana nastroju i melodii. Inaczej brzmiał także głos pieśniarki. Szermierze dotarli do mostu nad przepaścią. W odda­li widzieli Vul. Ruszyli na drugą stronę. W tym momencie demo­ny ognia zaatakowały płomieniami i grzmotami. Most runął w otchłań wraz z ludźmi.

Materiał wybuchowy! Jasne! Cóż łatwiejszego dla czarnoksięż­ników, a dla szermierzy bardziej nieprzewidzianego? Pod wpły­wem impulsu Wallie odwrócił się do Rotanxiego i zapytał szeptem:

- Tak było naprawdę?

Odpowiedziało mu jedynie zdumione spojrzenie.

Tylko Shonsu się uratował; maszerował na czele oddziału. Po­walony na ziemię przez demona ognia stracił miecz i został schwytany przez triumfujących czarnoksiężników.

Świątynię wypełniły dźwięki pieśni żałobnej. Wallie zrozu­miał, że jest świadkiem narodzin nowej formy muzycznej: oratorium heroicznego. Nnanji miał rozdziawione usta. Wszyscy słu­chali jak zaczarowani. Na Świecie eposy stanowiły rozrywkę i serwis wiadomości. Szermierze uwielbiali je jak Włosi operę.

Imiona i rangi zabitych. Oczywiście, Doa znała je od dawna; była kochanką Shonsu. Czy Tivanixi nigdy nie pomyślał, żeby zapytać o nie Siódmą, czy też ona nie chciała mu powiedzieć?

Żałobne tony ucichły. Opowieści o ucieczce Shonsu towarzy­szył dziki, galopujący rytm. Skazany na tortury, przywiązany do drzewa szermierz zerwał więzy i popędził nagi do lasu.

Dalszą część historii ilustrował natarczywy lament. Doa po mistrzowsku dobrała fakty. Demony Bogini zagnały Siódmego do Hann. Egzorcyzmy nie poskutkowały. Wtedy Shonsu skoczył do świętego wodospadu. Żadnej wzmianki o tym, że alternatywą było wrzucenie siłą.

Teraz Bogini zaśpiewała arię. Odrzuciła jego duszę, lamentując nad splamionym honorem i śmiercią czterdziestu dziewięciu szer­mierzy. Wallie dwa razy słyszał, jak Doa próbuje ułożyć ten frag­ment. W końcu opracowała go do perfekcji. Melodia wznosiła się ku niebu, chwytała za serce, napełniała świątynię smutkiem i udręką. Słuchacze zaczęli mrugać, usiłując powstrzymać łzy. Wallie też poczuł pieczenie w oczach. Ton skargi niepostrzeżenie zmienił się w stanowczość. Bogini rozkazała Shonsu, żeby wrócił i naprawił błędy. Dała mu Swój miecz. Łzy wyschły, krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach pod wpływem słusznego gniewu.

Znowu klasyczny epos. Rotanxi uknuł intrygę. Posłał kilty do Casr, zwołano zjazd, przybyli szermierze, pojawił się Shonsu z siódmym mieczem. Skoczna melodia ilustrowała upokorzenie go przez szermierzy i wypędzenie z zamku. Było inaczej, ale nikt, nawet Nnanji, nie wierzył w to, co słyszał w pieśniach.

Kolejny przeskok do dramatycznego nastroju. Czarnoksiężni­cy przystąpili do działania w nie wymienionym z nazwy porcie na Rzece. Wezwali demony, żeby zniszczyć armię szermierzy. Diaboliczny lord Rotanxi maszerował po nabrzeżu i rozgłaszał, jakie powitanie szykuje wrogom. W świątyni jeszcze nigdy nie było tak zasłuchanego zgromadzenia wiernych.

Muzyka, z początku tajemnicza i przyciszona, zaczęła stopnio­wo narastać, aż triumfalnie oznajmiła przybycie statku. Z jego pokładu Shonsu drwiąco oznajmił, że udaremnił niecny plan czarnoksiężników, zatrzymując armię. Dramatyczne mowy prze­rwał Rotanxi, który zapowiedział, że osobiście rozprawi się z aro­ganckim szermierzem. Wszedł na statek... ale jego magia zawiod­ła wobec świętego miecza. Shonsu ogłosił, że jego jeniec Rotanxi zostanie przewieziony do Casr i tam umrze. Gryfon wypłynął z portu.

Od strony audytorium dobiegły pomruki niedowierzania. Po chwili zapadła cisza pełna skupienia.

Molto vivace! Czarnoksiężnicy wypuścili demony ognia, wody, powietrza, błyskawic i burzy. Wszystkie razem piekliły się, hucza­ły, miotały wokół statku, ale Shonsu, władający mieczem Bogini, odpędził złe moce. Duchy wyniosły się chyłkiem, pokonane...

I wreszcie finał, powtórka tematu przewodniego, nieco inne sło­wa, zwycięski marsz szermierzy kroczących ku pewnej chwale. Cisza. Głęboka, całkowita cisza.

Wallie zamrugał i obejrzał się. Nnanji już zamknął usta, ale oczy miał szkliste. Puścił koniec liny, którą związano jeńca. Rotanxi mógłby wymknąć się niepostrzeżenie, gdyby nie to, że on również był w transie. Podobnie Thana. Katanji podchwycił wzrok Siódmego i uśmiechnął się szeroko. Wallie podniósł sznur i wręczył go protegowanemu, robiąc groźną minę. Dopiero wte­dy mistrz oprzytomniał.

Słuchacze wypełniający świątynię również wrócili do rzeczy­wistości. Zwykle wyrażali uznanie, tupiąc, czasami klaskali, rzad­ko wznosili okrzyki. Teraz robili wszystko naraz, podnosząc nie­opisany harmider. Wiwatowali nawet Siódmi, łącznie z Boariyim. Doa sprawiała wrażenie, jakby sama ocknęła się z hipnozy. Zło­żyła publiczności ukłon, a następnie odwróciła się i padła na ko­lana przed posągiem Bogini. Stary Kadywinsi udzielił jej błogo­sławieństwa. Potem Siódma opuściła nawę, lecz aplauz nie cichł. Wallie czuł, że uczestniczył w wydarzeniu równie ważnym jak premiera “Hamleta"... Pan Homer wyrecytuje fragmenty swojego nowego poematu o Odyseuszu... Eposy Świata już nigdy nie mia­ły być takie same.

Doa spełniła obietnicę. Gdyby teraz urządzić głosowanie, jed­nogłośnie wybrano by Shonsu na dowódcę. Lecz szermierze już złożyli przysięgi. Teraz nastała autokracja, a nie demokracja.

- Nawet gdybyśmy dzisiaj obaj umarli, już osiągnęliśmy nie­śmiertelność - powiedział do czarnoksiężnika. Musiał prawie krzyczeć.

Rotanxi nie odpowiedział mu zwykłym szyderczym uśmiesz­kiem, tylko przez chwilę mierzył go wzrokiem.

- Masz rację, lordzie Shonsu. To pewna pociecha.

- Teraz, panie! - zawołał kapłan

- Za chwilę. - Wrzawa nie cichła. - Co jest następne w planie uroczystości?

- Nic, panie.

W takim razie pora na niespodziankę. Wallie zobaczył, że Boariyi unosi rękę. Natychmiast zapadła cisza. Rzeczywiście im­ponujące! Siódmy rozsunął zasłonę i wkroczył do świątyni.


Nie zauważył podwyższenia. O mały włos potknąłby się i ru­nął na twarz, zaprzepaszczając wszelkie szansę. Pokonawszy przeszkodę, ruszył dalej. Stanął przed posągiem i pokłonił się Bo­gini. Następnie odwrócił się do zebranych i zasalutował. Echo je­go grobowego głosu odbiło się echem od przeszklonych wrót.

Na wprost niego stało pięciu Siódmych. Zoariyi, najniższy z nich, zachował kamienną twarz, ale jego oczy były czujne. Ti-vanixi wyglądał na oszołomionego i nieszczęśliwego. Jedyny sta­rzec w tym gronie był zapewne lordem Chin-jakimś-tam, o którym wspomniał Nnanji. Imion pucołowatego mężczyzny z blizną i jego młod­szego towarzysza o nieokreślonym wyglądzie Wallie nie znał. Spośród zielonych Szóstych niektórzy mieli zdziwione miny, in­ni marsowe, jeden czy dwóch uśmiechało się. Za nimi widać by­ło niezliczone rzędy męskich twarzy i rękojeści mieczów.

Tyczkowaty Boariyi skrzyżował ramiona i uniósł podbródek. Na czerwonej twarzy malował się wyraz wściekłości.

- Lordzie Boariyi, domagam się przywództwa, ponieważ je­stem tu z rozkazu Bogini - oznajmił Shonsu.

W świątyni panowała grobowa cisza. Gdyby Wallie zamknął oczy, uznałby, że jest pusta. Nie wiedział, czego oczekiwać. Epos Doi był poruszający, ale dlaczego Boariyi miałby dobrowolnie oddawać władzę?

- Doprawdy? Spóźniłeś się, lordzie Shonsu. Zjazd jest za­przysiężony.

- Jak słyszałeś, załatwiałem w Sen pewne sprawy.

- Ooo! - wyrwało się juniorom.

Boariyi zmrużył oczy.

- Naprawdę spodziewasz się, że w to uwierzymy? Wszyscy wiedzą o twojej długoletniej znajomości z lady Doą, lordzie Shonsu. Chociaż jej występ sprawił nam wielką radość, potrzebu­jemy dowodów.

Odwrócił się do swojej armii, gotowy wydać rozkaz rozejścia się. Sprytne posunięcie!

- Na dowód mam jeńca - zagrzmiał Wallie.

Szeregi zafalowały jak łany zboża rozkołysane przez wiatr. Na twarzy Boariyiego odbiła się niepewność.

- Jest nim lord Rotanxi, czarnoksiężnik siódmej rangi, czaro­dziej Sen, człowiek, który przysłał kilty...

Zagłuszono go. Boariyi gestem nakazał ciszę. Poczerwieniał jeszcze bardziej.

- Pokaż go!

Wallie udał, że się waha.

- Mógłbym po niego posłać. Czy zgodnie z sutrami uznasz go za mojego więźnia?

- Nie zabiorę ci jeńca, póki żyjesz, ale tobie nie gwarantuję bezpieczeństwa.

- Chronią mnie kodeksy honorowe i mój miecz - odparł Wal­lie, żałując, że w to nie wierzy.

Dał znak. Cały blask Boga Snów nie mógł się równać z uśmiechem Nnanjiego, który trzymał dłoń na karku jeńca i po­pychał go przez całą szerokość świątyni. W drugiej ręce ściskał koniec sznura. Boariyi drgnął zaskoczony na widok znaków ce­chowych pojmanego. Minąwszy suzerena, Nnanji przeparadował obok Szóstych i Siódmych, zawrócił i stanął obok mentora. Ciszę zmącił szum, jakby fala toczyła kamyki. Stopniowo nara­stał, aż w końcu eksplodował z hukiem niczym grzywacz rozbi­jający się o skały.

Thana i Katanji dołączyli do lorda Shonsu i jego protegowane­go. Mimo napięcia i zmęczenia Walliemu zachciało się śmiać. Szermierze też musieli dostrzec kontrast: z jednej strony Boariyi ze swoją hordą, z drugiej Shonsu z rannym Pierwszym, Drugą i miedzianowłosym młodzieńcem przebranym za Piątego. Ale Shonsu miał jeńca, i to jakiego!

Boariyi znalazł się w trudnej sytuacji. Nie bardzo wiedział, jak wycofać się z honorem.

- Przybyłem tutaj po błogosławieństwo, a nie tanią rozrywkę - oświadczył głosem ochrypłym z gniewu. - Rzucasz wyzwanie, lordzie Shonsu?

Sprytne. Jeśli Shonsu powie “tak", czeka go śmierć, jeśli po­wie “nie" - hańba.

- Nie chcę z tobą walczyć, panie, ale nie dlatego, że się boję. Jestem lepszym szermierzem i mam po swojej stronie Boginię. Nie zamierzam jednak pojedynkować się z całą armią. Spotkamy się jeden na jednego czy wykorzystasz przysięgę krwi?

Boariyi zerknął na wuja.

- Jeszcze nigdy nie brałem udziału w takiej mszy. Muszę skonsultować się z radą.

Siódmi podeszli do dowódcy. Boariyi wykonał dobry ruch. Już nie stał samotnie. Miał imponującą świtę.

W czasie krótkiej narady mówił głównie Zoariyi. Bratanek po­chylał się ku niemu i słuchał. Potem wystąpił przed Siódmych. Zgromadzeni szermierze wstrzymali oddech.

- Rada uważa, że sprawa nie jest honorowa! Kto jak nie ty, Shonsu, poprowadził pięćdziesięciu ludzi na śmierć?

- Tak - przyznał Wallie, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej.

- Czy to nie ty na rozkaz czarnoksiężników pełzałeś w Aus na­gi po brudnej ziemi?

- Ja...

- Czy to nie ty powstrzymałeś w Ov triumfujących szermierzy, kiedy chcieli wykorzystać zwycięstwo i zaatakować wieżę?

- Tak, ale...

- Czy to nie ty zdradziłeś żeglarzom plany zjazdu i wypłoszy­łeś statki flagami kwarantanny?

- Tak, ale tylko dlatego...

Boariyi wskazał na niego oskarżycielskim gestem.

- Ogłaszam więc, że jesteś fałszywym szermierzem, zdrajcą, agentem czarnoksiężników. Skazuję cię na śmierć jako wroga zjazdu. Siódmi, zabić tego człowieka!

Wallie spojrzał na towarzyszy. Nnanji miał nieszczęśliwą mi­nę. Czarnoksiężnik patrzył drwiąco, choć jego los zależał od losu Shonsu.

Wallie odwrócił się z powrotem ku Boariyiemu i radzie. Zoba­czył, że nic nie zdąży powiedzieć na swoją obronę. Siódmi szli na niego z wyciągniętymi mieczami. Zbliżali się wolno. Może liczy­li na to, że Shonsu ucieknie. Nnanji miał rację.

Wallie wyjął pistolet zza pasa. Zwalczył pokusę, żeby zastrze­lić Boariyiego. Obawiał się rykoszetu, więc wycelował nad gło­wami zebranych, w przeszklone bramy, za którymi w oddali ry­sowały się góry.

Pociągnął za spust.

Nie spodziewał się takiego huku ani odrzutu. Ku Szóstym po­płynęła chmura gryzącego dymu. Z dachu posypał się tynk, ze ścian odpadły płytki. Kula trafiła w najsłabszy punkt konstrukcji. Do echa wystrzału dołączył łoskot kamieni i brzęk szkła, gdy na posadzkę spadła kryształowa kaskada. W miejscu środkowych łukowatych wrót ziała ogromna dziura.

Szermierze wpadli w panikę. Wszyscy, od Pierwszych po Siódmych, rzucili się do ucieczki. Wallie schował broń za pas, re­zygnując z ponownego załadowania. Obejrzał się na towarzyszy. Nawet czarnoksiężnik wyglądał na zaskoczonego skutkami strza­łu. Nnanji głośno przełknął ślinę, a potem wyszczerzył się od ucha do ucha i powiedział:

- O, rany!

Tłum kapłanów wszelkich rang pchał się do drzwi ukrytych za posągiem. Tylko mały Honakura stał bez ruchu. Posłał Walliemu uśmiech i uniósł rękę w geście uznania. Jako pierwsi opanowali się Siódmi. Zbili się w ciasną grupkę i rozpoczęli gwałtowną dys­kusję, rzucając ku Shonsu zawstydzone spojrzenia. Cywile nadal pędzili do wyjścia, ale szermierze oprzytomnieli, nim dotarli do zaspy szkła leżącej przy głównej bramie. Speszeni, zaczęli chył­kiem wracać na miejsca. Wszyscy zobaczyli, że tylko drużyna Shonsu zachowała zimną krew. Wallie nie czekał, aż na nowo sformują się szyki.

- Tak, poprowadziłem nieszczęsną wyprawę do Vul i muszę za to odpokutować. - Ściągnął na siebie uwagę obecnych. Kapłani uspokoili się, Siódmi zamilkli. - Tak, zszedłem na brzeg w Aus. Nie wziąłem broni. Za tę głupotę zapłaciłem wysoką cenę. Tak, w Ov nie dopuściłem do ataku i z tego samego powodu was za­trzymałem. Nie wiecie, jak walczyć z czarnoksiężnikami! Ja teraz już wiem. Pojmałem i unieszkodliwiłem lorda Rotanxi. Piorun to jeden z czarów, które nosił w kieszeniach szaty. Nazwijcie go pio­runem pierwszej rangi, jeśli chcecie. Są jeszcze pioruny siódmej rangi, dużo groźniejsze. Czarnoksiężnicy ustawili je na nabrzeżu w Sen i ciskali w mój statek. Lady Doa bardzo obrazowo opisała skutki ich działania, tyle że to nie były demony. Nie znam się na magii. - Sięgnął po chioxina. - Ten miecz nie jest magiczny, tyl­ko święty. Należy do Bogini. To Ona nas uratowała. Przysłała mnie, żebym stanął na czele zjazdu, bo sama odwaga nie wystar­czy. Nie kwestionuję waszej odwagi, szermierze, ale tylko ja mo­gę was nauczyć, jak walczyć z czarnoksiężnikami. Najwyższa da­ła mi broń i mądrość. Poprowadzę was do zwycięstwa, a ty, lordzie Boariyi, ku zgubie. Ośmielisz się sprzeciwić Jej woli?

Siódmi znowu sprzeczali się zażarcie. Lord Kadywinsi wystą­pił do przodu, ale Shonsu uniósł ręce, nakazując ciszę. Decyzja należała do Boariyiego. Wallie mu współczuł. Szermierz już miał zapewnioną nieśmiertelność jako przywódca zjazdu, a rap­tem został jej pozbawiony przez czarnoksięstwo i kapłański for­tel. Mógł teraz podjąć tylko jedną decyzję, jeśli chciał zachować lojalność armii.

Boariyi doszedł do takiego samego wniosku. Uciszył dorad­ców i spojrzał ponad ich głowami na Shonsu. Na jego ustach igrał taki sam lekceważący uśmieszek jak przy pierwszym spotkaniu. Na ten widok w Walliem rozgorzał gniew.

Dowódca położył ręce na chudych biodrach.

- Mówisz, że jesteś orędownikiem Bogini? Ja twierdzę, że przysłali cię czarnoksiężnicy. Kapłan pobłogosławił szermierza, który nosi ten miecz. Bardzo dobrze! Zabiję cię i wezmę go. Rzuć wyzwanie, lordzie Shonsu.


7


Pogoda się popsuła. Z niskich, ciemnych chmur lunął deszcz. Wiatr miótł liście i oślepiał kurzem. Wallie stał przed świątynią, pa­trząc na zniszczenia, które spowodował jego strzał. W szklanych płaszczyznach po obu stronach głównego wejścia odbijała się bu­rza szalejąca nad RegiVul, a pośrodku była pustka. Walliemu przy­pomniał się szczerbaty malec. Czyżby półbóg spłatał mu figla?

Szermierze ustawili się wokół dziedzińca, zwróceni twarzami ku Rzece. Wallie stał osamotniony z jednej strony placu, Boariyi z drugiej, w otoczeniu rady Siódmych. Środek kręgu widzów zaję­li heroldowie i muzycy. Między heroldami a dwoma sekundantami, Nnanjim i Zoariyim, od dłuższego czasu toczyła się dyskusja.

Powierzenie negocjacji Nnanjiemu mogło wydawać się sza­leństwem. Przebiegły Zoariyi zapędziłby go w kozi róg, ale regu­ły pojedynkowania się nie pozwalały na żadną dowolność. Piąty już wcześniej wpadł na pomysł, żeby odesłać Thanę razem z jeń­cem na statek, wbrew woli szermierzy. Wallie nie spodziewał się, że protegowany postawi na swoim, więc był zaskoczony, kiedy tak się stało. Potem Nnanji został przedstawiony wszystkim Siód­mym. Prawdopodobnie chodziło o rozwiązanie kwestii zemsty.

Walliemu, o dziwo, dodawało otuchy, że młody Katanji rów­nież bierze udział w rozmowach. Bracia dwa razy odchodzili na bok, żeby się naradzić. Nowicjusz nie miał pojęcia o sprawach technicznych ani formalnych, ale znał się na ludziach. Zadzi­wiające było, że mentor traktuje go poważnie i w ogóle raczy wysłuchać.

Boariyi górował nad towarzyszami wzrostem, zasięgiem ra­mion i być może szybkością. Bronił swego. Widział pojedynek Shonsu z Tivanixim. Czekała go jednak walka z czarnoksiężni­kiem albo bohaterem przysłanym przez bogów, co każdego mog­ło pozbawić odwagi. Wallie był silniejszy, a poza tym miał po swojej stronie Boginię. Czy rzeczywiście? Uprzedzono go, żeby nie spodziewał się cudów.

Przeklinając się za takie myśli, Wallie spojrzał na siną Rzekę chłostaną wiatrem i na kołyszące się żaglowce. Flaga kwarantan­ny zniknęła. Kilka statków odważyło się wrócić do portu. Szafir zakotwiczył niedaleko od brzegu. Załoga stała przy relingu. Wallie dostrzegł zwalistą Brotę i Jję. Pomachał im ręką.

Krąg gęstniał, w miarę jak przybywali kapłani i mieszkańcy miasta. Rzadko trafiała się taka gratka jak prawdziwa walka mię­dzy Siódmymi. Wallie zastanawiał się, czy Shonsu kiedykolwiek musiał walczyć na śmierć i życie z równym sobie. On sam bił się z Hardduju, ale to była egzekucja.

Konferencja nareszcie dobiegła końca, sekundanci wrócili do uczestników pojedynku. Katanji rzucił Walliemu współczujące spojrzenie. Nnanji miał wesołą minę.

Dla niego takie wydarzenie stanowiło istotę profesji szermie­rza, czysty romantyzm. Zwykły Piąty negocjuje z Siódmymi, organizuje strategię walki, bierze udział w bożej misji. Nnanji nie mógłby być szczęśliwszy.

- Uzyskałem wszystko, czego nam potrzeba, bracie - oznaj­mił. - Zoariyi nie chciał uznać, że twój miecz należał do Bogini, ale zgodził się na wstawienie słowa “tchórz", chociaż jego zwierzchnik nigdy nie użył tego słowa.

- Świetnie! A co z wykorzystywaniem dzieci i dłubaniem w nosie? Trzeba rzucić wszystkie kamienie.

Nnanji uśmiechnął się grzecznie i rozejrzał, jakby szukał miej­sca, żeby usiąść i skrzyżować nogi. Wyprostował się i zaczął sło­wo w słowo recytować projekt obwieszczenia głosem najważ­niejszego herolda.

- Słuchajcie, lordowie, czcigodni, mistrzowie, adepci, szermie­rze, uczniowie i nowicjusze oraz wszyscy zebrani. Dzielny lord Shonsu, szermierz siódmej rangi, stawił się przed radą szczytnego zjazdu w Casr i oświadczył, że z rąk boga otrzymał legendarny siód­my miecz Chioxina oraz misję przepędzenia czarnoksiężników z miast Aus, Wal, Sen, Cha, Gór, Amb i Ov. Rzeczony lord twierdzi, że jest najlepszym tu obecnym szermierzem i powinien zostać suze-renem zjazdu. Tymczasem dzielny lord Boariyi, szermierz siódmej rangi, suzeren zjazdu w Casr, powiedział, że rzeczony lord już raz przegrał bitwę z czarnoksiężnikami oraz został przez nich upokorzo­ny w Aus, okazując się tchórzem bez czci i honoru. Lord Boariyi utrzymuje również, że w Ov rzeczony lord zniechęcił do dalszej wal­ki zwycięskich szermierzy. Obecny suzeren twierdzi ponadto, że lord Shonsu jest oszustem, agentem czarnoksiężników i wrogiem zjazdu, a prawowitym dowódcą szczytnego zjazdu jest ze względu na męstwo w boju on sam. Obaj nieustraszeni lordowie zgodzili się rozstrzygnąć spór w honorowej walce, zgodnie z odwiecznymi regu­łami i sutrami. Waleczny lord zrezygnował z prawa zemsty, zaś obaj dzielni lordowie zgodzili się co do miejsca i czasu spotkania. Bądź­cie więc teraz świadkami wielkiego pojedynku, a Bogini niech roz­sądzi szermierzy i da zwycięstwo prawemu!

- Nie podoba mi się ten kawałek z “przepędzeniem czarnoksiężników” - stwierdził Wallie. - Zjazd zwołano, żeby przywrócić honor naszej profesji. Pozostańmy przy tym celu.

- Racja! Słuszna uwaga.

Bardzo poważnie traktuje to wariactwo, pomyślał Wallie.

- Jeszcze jedno. Sądziłem, że pojedynek zakończy sprawę, ale słyszę, że Boariyi wyrzeka się zemsty. A ty, bracie?

Nnanji uśmiechnął się do mentora, jakby dzielili wspólny sekret.

- Żaden z nich o tym nie pomyślał! Czwarta przysięga jest dość rzadka.

- Co się stanie, jeśli przegram?

Protegowany się roześmiał.

- Ty go osłabisz, a ja wykończę.

- Sądzisz, że dałbyś mu radę?

- Oczywiście, że nie! Nie jestem Siódmym. Zmiótłby mnie w mgnieniu oka, bracie. Nie myślisz chyba... że chcę...

- Więc dołącz do proklamacji oświadczenie, że ja też wyrze­kam się zemsty! - warknął Wallie.

- Nic z tego! - powiedział Nnanji, odzyskując dobry humor. - Pamiętasz słowa sutry: najważniejsza, absolutna i nieodwołalna?! Nie możesz zwolnić mnie z przysięgi, a ja nie mogę cię wycofać. Nie każ mi o niej wspominać, bo wtedy znajdą jakiś sposób, żeby ją obejść!

Zatem w tej chwili ważyły się również jego losy, ale przy okazji Piąty miał dobrą zabawę. W przeciwieństwie do Katanjiego. Nowicjusz stał w milczeniu, przesuwając wzrok z jednego na drugiego szermierza.

Lecz czwarta przysięga rzeczywiście była nieodwołalna. Walliego czekała walka o dwa życia. Burknął, że proklamacja jest w porządku, a Nnanji skinął głową i wrócił do heroldów. Rudy kucyk podskakiwał radośnie.

Czy to możliwe? Gdyby Shonsu zginął, a Nnanji wyzwał Boariyiego i jakimś cudem wygrał, czy zjazd zaakceptowałby go jako przywódcę? Wallie przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że nie. Poczuł dziwną ulgę. Oficjalnie pojedynek nie toczył się o przywództwo. Z zemsty rezygnował tylko przeciwnik. Naj­pierw Siódmi rzucą sobie wyzwania, potem Szóści. Zresztą Piąty nie mógł pokonać Boariyiego... chyba że cudem. Nnanji był god­ny zaufania, ale bogowie nie.

- Zabijesz go, panie? - spytał Katanji.

Wallie otrząsnął się z ponurych rozmyślań.

- Nie, jeśli tylko to będzie zależało ode mnie. Dlaczego pytasz?

- Nnanji się martwi. Mówi, że ty spróbujesz go jedynie ranić, ale lord Boariyi postara się ciebie zabić, żeby zdobyć miecz. Twierdzi, że będzie tak jak wtedy, kiedy z kapitanem walczyłeś floretem przeciwko mieczowi.

- Nie potrzebuję twoich rad w kwestii fechtowania, nowicjuszu.

Chłopiec spuścił wzrok i zamilkł.

Tym razem konferencja trwała krótko. Heroldowie i sekundan­ci kiwali głowami. Deszcz ustał. Nnanji wrócił przez wietrzny dziedziniec.

- Bogini z tobą, panie - szepnął Katanji i ruszył w stronę krę­gu widzów.

- Wszystko ustalone! - oznajmił Piąty i utkwił w mentorze po­ważny wzrok. - Zdajesz sobie sprawę, że on musi cię zabić, bracie?

- Nie potrzebuję twoich rad w kwestii fechtowania!

Protegowany zrobił skruszoną minę.

- Przepraszam, bracie! - Obrzucił Walliego uważnym spojrze­niem. - Chyba nie jesteś mocno zdenerwowany, prawda? Masz siódmy miecz!

- A on ma łapy goryla! Nnanji, nigdy nie walczyłem z czło­wiekiem wyższym ode mnie. Shonsu pewnie też!

- Kiedyś Boariyi był niższy, nie sądzisz?

- Oczywiście. - Wallie się zaśmiał. - Dziękuję, Nnanji. Do­brze się spisałeś w negocjacjach, bracie! Mistrz uśmiechnął się szeroko.

- Zniszczyłem go dzięki sagom. Precedensy, rozumiesz? Epos o Xo, epos...

Wymienił dwanaście, odliczając na palcach. Wallie wybuchnął głośnym śmiechem, ale nim zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiały werble, i herold o wyglądzie ropuchy przemówił głosem, którego mógł mu pozazdrościć Bóg Grzmotów.

Dźwięk bębnów po raz drugi odbił się od świętych murów.

- Może wreszcie pozwolą nam wziąć się do dzieła! - skomen­tował Wallie.

Nie. Herold, który najpierw stał zwrócony twarzą do Rzeki, od­wrócił się ku świątyni i powtórzył proklamację. To samo zrobił je­szcze dwa razy, na pozostałe strony Świata. Ostatnim słowom towa­rzyszył łoskot pioruna. Nawet jeśli bogowie skąpili cudów, nie zrezygnowali z dramatycznych efektów. Znowu zaczaj padać deszcz.

Przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie. Wallie zmierzył tycz­kowatego szermierza taksującym wzrokiem. Boariyi też go ob­serwował, zaciskając mocno szczęki i ściągając brwi w skupie­niu. Na jego twarzy nie było śladu szyderczego uśmieszku. Wallie zastanawiał się, jaki jest Siódmy: ostrożny czy w gorącej wodzie kąpany? W końcu doszedł do wniosku, że spróbuje szyb­ko rozstrzygnąć walkę.

- Możecie zaczynać, lordowie.

Wallie zrobił brawurowy wypad i odskoczył. Z ramienia ciek­ła mu krew. Jego cios spotkał się z natychmiastową ripostą.

Tłum zawył.

W normalnym pojedynku Zoariyi zawołałby: “Poddanie?". Teraz milczał. Shonsu nie mógł się wycofać.

Rana była powierzchowna, ale Boariyi nabrał pewności siebie, widząc, że czarnoksiężnik albo bohater również może krwawić. Tym razem on zaatakował. Obrona, riposta, powrót na dawne pozy­cje. Wallie poczuł, że zaczyna go ogarniać żądza krwi. Natychmiast ją zdławił. Nie miał ochoty zwyciężyć i wkrótce umrzeć od śmier­telnych ran. Berserkerowie nie czuli bólu, walczyli do ostatka.

Wypad. Parada. Wallie powoli się cofał pod naporem przeciw­nika. Jak walczyć z gorylem w ludzkiej skórze? Przypomniał sobie Hardduju i trochę opuścił gardę, prowokując cięcie w nadgarstek. Nie musiał długo czekać. Sparował i ripostował, ale Boariyi zasło­nił się błyskawicznie, i to Wallie ledwo uniknął następnego ciosu.

Tivanixi miał rację. Shonsu trafił na równego sobie fechtmistrza.

Tańczyli w przód i w tył. Wallie częściej w tył. Jak daleko jesz­cze do Rzeki?

Prawe ramię miał mokre. Powinien stanąć i zatamować krwa­wienie. Wypad. Powrót na dawną pozycję. Bardzo ryzykując, przerzucił broń do drugiej ręki. Boariyi zaatakował w mgnieniu oka i bez trudu skontrował jego leworęczną ripostę. Z drwiącym uśmieszkiem wykonał taki sam manewr, więc teraz obaj walczy­li jak mańkuci. Tłum nagrodził ich rykiem. Walka miała przejść do legendy.

Wypad. Zasłona. Riposta.

Wallie spróbował najróżniejszych sztuczek z repertuaru Shon­su, nawet takich, których nie zdążył nauczyć protegowanego. Boariyi wszystkie kontrował i sam odpowiedział kilkoma, które dla Walliego okazały się nowe. Przeciwnicy dorównywali sobie umiejętnościami.

Brzęk stali jak w kuźni. Pojedynek był próbą wytrzymałości. Pająkowaty Boariyi miał budowę maratończyka i nieprawdopo­dobny zasięg ramion. Wallie nie mógł go dosięgnąć.

Zasłona. Parada. Odbicie ciosu...

Długie miecze bywają słabe. A siódmy? Skoro fechtmistrz Shonsu nie potrafił przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę, może uda się Walliemu Smithowi? Chioxinowi? Riposta. Miał lepszą broń. Odważyć się na nietypowe działanie wobec tak znakomitego przeciwnika?

Jak długo jeszcze wytrzyma jego organizm? Shonsu coraz mocniej odczuwał zmęczenie. Wypad. Tracił szybkość. Zasłona. Boariyi to zauważył. Skrzywił wargi w charakterystycznym uśmieszku. Na ten widok w Walliem zawrzało.

Zmienił taktykę. Zaatakował broń, a nie człowieka. Z całej siły uderzył w klingę miecza Boariyiego. Kiedyś, dawno temu, To-miyano potraktował w ten sposób floret Walliego. Obrona. Cięcie. Parada. Cios... W pierwszej chwili wysoki szermierz cofnął się przed brutalną siłą, zaskoczony nieszablonowym atakiem. Wkrótce jednak otrząsnął się i sam zaczął atakować. Groźne ostrze kilka razy o włos minęło Walliego. Szczęk stali. Wreszcie Boariyi odgadł zamiary przeciwnika. Parował ostrożniej, pod innym kątem. Obrona. W pewnym momencie Wallie zobaczył, że znajduje się prawie na brzegu Rzeki. Tłum krzyczał nieprzerwa­nie, zachwycony pokazem sztuki szermierczej.

Brzęk.

Trzask.

Chioxin przedarł się przez stalową zasłonę i świsnął tuż przy twarzy Boariyiego. Wydawało się, że nie trafił w cel, ale po chwili fontanna krwi zalała szermierzowi twarz. Ostrze przecięło linię znaków cechowych. Siódmy opuścił miecz, pokonany!

- Poddajecie się?! - wrzasnął Nnanji głosem ochrypłym z podniecenia.

- Poddajemy - wykrztusił Zoariyi.

Jego bratanek padł na kolana, oślepiony przez krew. Łapczy­wie chwytał powietrze. Wallie był w niewiele lepszym stanie. Rzęził, walczył o oddech, serce waliło jak młotem. Mdliło go, przed oczami miał czerwoną mgłę. Nie mógł pozbierać myśli.

Pierwsi zbiegli się heroldowie, a tuż za nimi uzdrowiciele, minstrele i rada Siódmych. Chwilę później pozostali widzowie utwo­rzyli ciasny krąg wokół dwóch szermierzy, wznosząc okrzyki, przepychając się. W końcu ucichli. Zapanował jaki taki porządek.

Wallie powoli dochodził do siebie. W pewnym momencie zdzi­wił się, że nikt nie udziela pomocy rannemu. Zaraz jednak uświa­domił sobie, że walka jeszcze nie jest skończona. Zwycięzca musiał najpierw określić swoje warunki i schować miecz. Mógł zażądać trzeciej przysięgi: hołdu poddańczego.

Wahał się, przyglądając Boariyiemu zamroczonym wzrokiem. Siódmy klęczał. Sapał jak miech kowalski. Wąska klatka piersio­wa unosiła się i opadała, mokra od potu i deszczu. Krew spływa­ła po niej i wsiąkała w kilt. Lecz... coś było nie tak. Nnanji? Wallie rozejrzał się za sekundantem, ale ten gdzieś zniknął. Wyraz twarzy pokonanego był nie do odczytania pod czerwoną maską. Boariyi miał zaciśnięte pięści, głowę odchyloną do tyłu, mięśnie szyi napięte. Dyszący człowiek zwykle trzyma głowę opuszczoną.

Szermierz czekał na żądanie zwycięzcy. Zamierzał je odrzucić. Wtedy Wallie nie miałby innego wyjścia jak dokonać egzekucji.

Już wcześniej zetknął się z równie nieugiętą postawą. Nnanji też wolał śmierć niż hańbę. Cóż, niech Boariyi pomyśli chwilę, niech dojdzie do siebie. Wallie zerknął na Zoariyiego. Wyraźna konsternacja, z którą Siódmy patrzył na bratanka, mówiła sama za siebie. Trzech szermierzy otaczał milczący krąg. Słońce ostrożnie wychynęło zza chmury. Krew nabrała jaskrawszej barwy.

- Uzdrowiciel! - wychrypiał Wallie. - Dajcie mi płótno.

Było brudne, ale zmiął je w wolnej ręce i rzucił Boariyiemu. Oślepiony szermierz drgnął, kiedy szmata uderzyła go w pierś i spadła na kolana. Nie sięgnął po nią.

Gdzie, do diabła, podział się Nnanji?

Cisza za bardzo się przedłużała. Musiał wreszcie przemówić.

- Lordzie Boariyi... - Głośniej. - Lordzie Boariyi, nie przegra­łeś, tylko mój miecz okazał się wytrzymalszy od twojego. Jeszcze nigdy nie spotkałem takiego szermierza jak ty. Byłbym dumny, gdybym zdobył pięć punktów na dziesięć w zwykłym pojedynku.

Ranny skrzywił się, ale nic nie powiedział.

- Rozkaż radzie, żeby złożyła mi trzecią przysięgę - kontynuował Wallie. - Od ciebie żądam tylko pierwszej.

Przez chwilę nic się nie działo. Potem Boariyi namacał płótno i wytarł nim twarz. Otworzył oczy i z niedowierzaniem spojrzał na Shonsu.

- Pierwsza przysięga? - wymamrotał.

- Potrzebuję cię do walki z czarnoksiężnikami.

- Ale ja kazałem Siódmym cię zabić.

- Musimy walczyć. Zjazd cię potrzebuje!

Pokonany szermierz wziął głęboki oddech. Chęć życia wzięła górę nad honorem.

- Niech tak będzie!

Wallie schował miecz do pochwy, wyciągnął rękę do przeciw­nika i pomógł mu wstać. Następnie uniósł wysoko ich złączone dłonie. Widzowie zawyli.

- Piękna walka, lordowie! - powiedział Tivanixi rozpromie­niony. - Przejdzie do legendy! Jeszcze nigdy nie widziałem takie­go pojedynku!

- I nie zobaczysz, przynajmniej w moim wykonaniu - oświad­czył Wallie i klepnął Boariyiego w plecy. - A w twoim?

- Nigdy, panie!

Uzdrowiciele rzucili się opatrywać ranę triumfatora, ale Wallie ich odprawił. Bał się zakażenia, a poza tym draśnięcie już prze­stało krwawić.

- Lordowie...

Herold ogłosił wynik pojedynku. Choć świeciło słońce, na zie­mię spadły wielkie krople deszczu. Wallie zaczął się trząść. Boariyiemu zabandażowano głowę. W końcu on również od-

- Wasale, złóżcie przysięgę krwi lordowi Shonsu. Lordzie Shonsu, mam zaszczyt...

Przedstawił Tivanixiego. Wallie odpowiedział słabym głosem. Bał się, że zaraz zemdleje.

- Gdzie, do diabła, jest Nnanji? - spytał, rozglądając się po dziedzińcu.

- Tysiąc sto czterdzieści cztery - powiedział kasztelan z uśmiechem.

Na twarzach Siódmych pojawił się wyraz zastanowienia. Zie­loni, którzy tworzyli pierwszy szereg widzów, wymienili rozdraż­nione spojrzenia. Kilku pokiwało głowami i zrobiło mądre miny. Nie wszyscy Siódmi pojęli, o co chodziło Tivanixiemu.

Wallie zrozumiał i przeraził się. “Twoje przysięgi moimi przy­sięgami". Nnanji suzerenem! Mistrz zawczasu pomyślał o konsekw­encjach czwartej przysięgi. Taktownie zniknął, bo inaczej Siódmi musieliby paść mu do nóg i złożyć hołd poddańczy. Piątemu!

Po ceremonii prezentacji pięciu Siódmych złożyło przysięgę krwi i ucałowało stopy Shonsu. Boariyi pożyczył miecz i wypo­wiedział słowa pierwszej przysięgi. Obiecał wypełniać rozkazy lorda Shonsu, ale pod warunkiem zachowania godności, co mog­ło oznaczać wszystko.

- Przemówisz do szermierzy, panie? - zapytał główny herold. Wallie potrząsnął głową. Uznał, że coraz mocniej zacinający deszcz jest dostateczną wymówką.

- Jutro spotkam się z radą oraz Szóstymi i powiem, jak wal­czyć z czarnoksiężnikami. Lordzie Zoariyi, twój bratanek ogłosił reguły postępowania szermierzy wobec cywili. Powtórz je, pro­szę, w moim imieniu. Lordzie Tivanixi, przejęto dwa statki, tak?

Kasztelan skinął głową. Minę miał niepewną.

- Zwolnij je i wypłać odszkodowanie załogom. Pięć sztuk zło­ta na osobę. - Przez chwilę Wallie myślał, że spotka się ze sprze­ciwem, co oznaczałby, że skarbiec jest pusty. - Powiedz żegla­rzom i handlarzom, że zjazd nie będzie w przyszłości rekwirował statków, natomiast wynajmie je na uzgodnionych warunkach. Przysięgam na mój miecz.

Co jeszcze? W głowie mu wirowało. Miał mdłości.

- Kto z Siódmych jest najlepszym jeźdźcem?

Szermierze wymienili zdumione spojrzenia. Po chwili Tivanixi skromnie przyznał, że trochę jeździł w młodości.

- W takim razie przyjdź do mnie godzinę przed zachodem słońca, panie. Przyprowadź siodlarza i kowala.

- Tylko żadnych minstreli - z szerokim uśmiechem na twarzy dodał Nnanji, który raptem pojawił się u boku mentora. Wallie oparł się na nim z wdzięcznością.

- Zabierz mnie do domu - wyszeptał.

Ledwo stał na nogach. Nnanji aż zachwiał się pod ciężarem. Obrzucił mentora taksującym spojrzeniem i władczym gestem wskazał na dwóch potężnych Szóstych.

- Ty! I ty! Chodźcie! - Potem takim samym tonem zwrócił się do Siódmych. - Pójdziecie z nami, lordowie!

Wallie poczuł, że szermierze biorą go na plecy. Zaprotestował słabo, ale Nnanji jeszcze nie skończył.

- Muzycy! Minstrele! “Szermierze o poranku"!

Tomiyano czekał w szalupie niedaleko brzegu, na wypadek gdyby ktoś musiał szybko uciekać. Nnanji miał do wyboru dwie przystanie, wiec oczywiście wybrał dalszą. Orkiestra zagrała mar­sza, trębacz zaintonował melodię, minstrele ją podjęli. Pochód ru­szył. Dwaj muskularni Szóści nieśli nowego suzerena do łodzi, Siódmi podążali za nimi, a na końcu kroczyli pozostali szermierze. Wszyscy radośnie śpiewali pieśń, która miała stać się nie tylko hymnem zjazdu w Casr, ale całego cechu: “Szermierze o poran­ku". Na czele paradował Nnanji Piąty. W ręce dzierżył obnażony miecz, zawodził najgłośniej i jednocześnie uśmiechał się szeroko.



Księga czwarta:

Jak szermierz przejął dowództwo


1


- Co teraz?

Przez chwilę sądził, że słowa zostały wypowiedziane na głos. Przestraszony otworzył oczy i spojrzał bezmyślnie na gołe deski sufitu. Pytanie mógł zadać tylko on.

Znajdował się w swojej kabinie na Szafirze. Rana na ramieniu pulsowała tępo pod bandażem. Był rozleniwiony po śnie. Jja zmyła z niego krew gorącą wodą, niewyobrażalny luksus na drewnianym statku. Zmęczenie ustąpiło, co oznaczało, że orga­nizm uzupełnił straconą krew. Wallie czuł się dobrze. Niebezpie­czeństwo minęło, zaczynała się praca.

Nagie drewniane ściany, ciasna kajuta... ale czuł się jak w do­mu. Najchętniej mieszkałby na statku. Generał powinien przeby­wać z armią, lecz z niego nigdy nie będzie typowy dowódca. Przypuszczał, że Brota zgodziłaby się zostać przez jakiś czas w Casr, żeby nie tracić Thany.

Nie spał długo. Do kabiny wpadało dzienne światło. Życie na Świecie było proste, żadnych telewizorów, klimatyzacji, central­nego ogrzewania, książek, czasopism. W kabinie znajdowała się tylko koja, mała skrzynia na parę ubrań, upchnięte w kącie łóżeczko Vixiniego, parę rzeczy osobistych.

Najcenniejsza własność wpatrywała się w niego, nieruchoma jak posąg. Możliwe, że siedziała tu przez cały czas, kiedy spał. Z bezgraniczną cierpliwością niewolnicy czekała, aż właściciel się obudzi. Gładka brązowa skóra, dwie czarne przepaski, ciem­ne nieprzeniknione oczy, ciemne włosy o nareszcie przyzwoitej długości. Uśmiech mówił rzeczy, których nie można było wyra­zić słowami.

- Co teraz? - zapytał.

Jednym płynnym ruchem kobieta wstała ze swojego miejsca przy ścianie i wyciągnęła się obok niego. Położyła mu chłodną dłoń na twarzy i zajrzała w oczy, rozbawiona i szczęśliwa.

- Jesteś głodny? Spragniony? Samotny? Uśmiechnął się i zapragnął ją dotknąć, ale leżała przytulona do jego zdrowego ramienia, więc zrezygnował z próby.

- Nie, ukochana. Jestem teraz suzerenem. Mam armię, ponad tysiąc żołnierzy, którzy złożyli mi przysięgę posłuszeństwa i go­towi są za mnie zginąć. Co dalej?

Jja wsunęła mu palce we włosy i wargami musnęła jego usta w krótkim pocałunku. Drugą ręką pogładziła mężczyznę po pier­si. Odsunęła się trochę i spojrzała mu w oczy wyczekująco.

- Za chwilę - powiedział. - A co potem?

- Suzeren nie powinien pytać niewolnicy o takie rzeczy. Odebrał armię Boariyiemu, żeby nie pozwolić mu na błędne decyzje, ale sam nie podjął żadnych.

- Ja pytam.

- Rób, co uważasz za słuszne.

Wallie czuł jej ciepłą jedwabistą skórę. Doznanie było bardzo miłe. Nie mógł jednak zapomnieć o dręczących go sprawach.

- Myśl o wojnie mnie przeraża, ukochana. Śmierć, rany, żało­ba, cierpienie, spalone miasta... Bogini chce, żeby przepędzić czarnoksiężników z powrotem w góry. Czy na tym polega moja misja? To Jej armia, Jej zjazd, Jej szermierze. Dała mi nad nimi przywództwo. Co mam robić?

Jja znowu go pocałowała, tym razem żarliwiej. Jednocześnie pieściła ręką jego brzuch. Chusta zakrywająca piersi jakimś cu­dem sama opadła.

- Powiedziałem “za chwilę"! Najpierw porozmawiajmy. Po­tem nie będę mógł jasno myśleć. Bogowie są okrutni, Jjo! Mały książę Arganari... Kilka tysięcy śmierci to dla nich drobiazg. Oni żyją wiecznie. Co z tego, że śmiertelnik umiera.

Kobieta nachyliła się nad nim. Jej włosy zakryły mu twarz. Przewidując następny pocałunek, odwrócił głowę w bok i prze­mówił do ściany.

- Dam sobie radę... jeśli zdołam zmusić szermierzy do posłuchu.

- Rób, co uważasz za słuszne - powtórzyła Jja.

- Ale bogowie mnie powstrzymają, jeśli moje działania będą nie po ich myśli.

- Nie.

Spojrzał na nią.

- Jak to?

- Naprawdę pytasz niewolnicę o zdanie?

-Tak. Jesteś najrozsądniejszą osobą na Świecie, ukochana. Po­wiedz, co myślisz. Kobieta zmarszczyła brwi. Nie lubiła mówić bez potrzeby.

- Bogini nie powierzyłaby armii byle komu. - Przytuliła się mocniej. - Musisz więc robić to, co wydaje ci się słuszne.

Jej usta były coraz bardziej natarczywe, łakome, gorące. Ręka kontynuowała podróż badawczą. Wallie próbował się opierać. Skrzywił się, poczuwszy ból w ranie.

- Dobrze, już dobrze! Zaraz! Ale co mam zrobić potem?

- Jeszcze raz to samo - szepnęła Jja.

- A później?

Zdrowe ramię miał wolne. Jego ręka sama powędrowała do węzła przepaski biodrowej.

- Jeszcze raz!

- Rozpustnica!

Kobieta zachichotała cicho.

- Muszę służyć swojemu panu.

W końcu osiągnęła cel. Wallie poczuł się dobrze. Bardzo dobrze.


Pokład lśnił od deszczu. RegiVul i przeciwległy brzeg zniknę-ły we mgle. Szare chmury sunęły nisko po niebie. Ulice Casr opustoszały. Przy rozległym nabrzeżnym placu cumowały nie­liczne statki. Od jakiegoś czasu Bogini nie przysyłała następnych.

Tomiyano podał w krąg butelkę wina. Cała rodzina zebrała się w rufówce, żeby uczcić biesiadą lorda Shonsu, suzerena zjazdu. Wallie był bardziej wzruszony, niż chciał okazać. Po toastach i gratulacjach rozpoczęła się wesoła zabawa i głośne rozmowy. Żeglarze zwykle siedzieli na podłodze, ale dzisiaj, ze względu na szczególną okazję, wszyscy stali jak na koktajlu. Raptem zapadła cisza, przerywana jedynie bębnieniem deszczu.

- Kogo brakuje? - zapytał Wallie, rozglądając się po kajucie.

- Kapłana - podpowiedział Nnanji.

Był różowy na twarzy. Ponieważ nie zdarzało się, żeby wypił za dużo wina, rumieńce miały inną przyczynę. Thana, bardzo roz­bawiona, szeptała mu coś do ucha. Wyglądało na to, że mąż wkrótce jej ulegnie.

- Katanji?

Nnanji skinął głową z posępną miną.

- Został w mieście. Ciekawe, co tym razem wymyśli? Nowicjusz miał przy sobie całą swoją fortunę. Wallie parsknął śmiechem.

- Pewnie kupi zamek i podniesie czynsz. Już wiem, kogo bra­kuje. Naszego czarnoksiężnika! Co z nim zrobiłeś?

- Zamknąłem w kabinie.

- Przyprowadź go, bracie.

Nnanji uwolnił się od Thany i wyszedł z rufówki dumnym krokiem. Po kilku minutach wrócił, prowadząc Rotanxiego. Sta­rzec był ubrany w workowatą niebieską szatę, którą dostał na czas wizyty w świątyni. Miał związane ręce, bose stopy, włosy w nieładzie. Piąty chyba wyrwał go ze snu.

Rozmowy ucichły. Obecni skierowali wzrok na żałosnego jeń­ca, który jeszcze niedawno był groźnym wrogiem.

- Rozwiąż go, Nnanji - polecił mentor. - Panie, mamy drobną uroczystość. Czarnoksiężnicy pijają wino czy może trunek prze­szkadza im w rzucaniu czarów?

Siódmy wyprostował się, przybierając godną postawę.

- Nie mam powodów do świętowania.

- Owszem! Lord Boariyi nie wahałby się przed wydaniem cię katu. Powinieneś uczcić moje zwycięstwo.

Trudy niewoli i gorycz klęski sprawiły, że przywykły do wła­dzy Rotanxi o arystokratycznych rysach twarzy nie był już impo­nującą postacią, która budzi respekt i strach.

- Ze względu na mój cech wolałbym, żebyś przegrał, Shonsu.

Wallie w zamyśleniu pokiwał głową. Nie spodziewał się pojmać

Siódmego, w dodatku tak uciążliwego dla otoczenia i przebiegłego.

- Złożysz mi przysięgę?

- Jaką przysięgę? - zapytał Rotanxi podejrzliwie.

- Dasz mi słowo honoru. Podtrzymuję obietnicę, że nie będzie tortur. Zdrowy rozsądek nakazywałby zamknąć takiego jeńca w lochu. Przypuszczam, że w zamku są lochy. Wolę jednak za­trzymać cię tutaj. Twoi przyjaciele mogą spróbować cię uciszyć, dlatego Szafir jest bezpieczniejszy niż więzienie. Pani, pozwolisz, by lord Rotanxi został na statku jako mój gość, jeśli będzie zacho­wywał się przyzwoicie?

Brota nachmurzyła się, ale skinęła głową.

- Hmm! - mruknął Nnanji.

- Kwatera jest skromna, ale jedzenie wyśmienite - powiedział Wallie. - Będziesz dobrze traktowany. - Zaproponował czarnoksięż­nikowi puchar wina, ale ten odmówił gestem. Ręce miał już wolne. - Musisz jednak dać słowo, że nie opuścisz Szafira bez mojego po­zwolenia, że nie zrobisz krzywdy nikomu z załogi i że z nikim nie będziesz usiłował się porozumieć, na brzegu czy innym statku.

- Jak długo?

Czarnoksiężnik zadał pytanie ostrym tonem, ale widać było, że propozycja wyraźnie go kusiła.

- Sześćdziesiąt dni powinno wystarczyć. Potem odstawię cię całego i zdrowego na lewy brzeg, panie. Aha, i musisz nosić sza­tę bez kaptura.

Rotanxi przez chwilę mierzył go wzrokiem, a następnie po­patrzył na zebranych. Wszyscy odwzajemniali jego badawcze spojrzenie.

- Jakie warunki później mi narzucisz?

- Żadnych. Do tego czasu wojna będzie wygrana albo przegrana.

Siódmy rozłożył ręce w bezradnym geście.

- Nie mam wyboru.

- Dobrze! Ja przysięgnę na miecz. Zechcesz pójść ze mną do kuchni, żeby złożyć przysięgę nad ogniem? Chwila wahania.

- Oczywiście, że nie.

Wyraz twarzy zdradzał jednak, że Rotanxi nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

- Doskonale! Więc jesteś naszym gościem, panie! Przedstawię ci naszych gospodarzy, ale może najpierw zwrócisz sztylet kapi­tanowi Tomiyano?

W chórze okrzyków i przekleństw wybijał się głos Trzeciego. Czarnoksiężnik posłał Walliemu uśmiech, który mógłby zmrozić krew w żyłach, i wyciągnął rękę. Trzymał w niej sztylet.

- Miał go w rękawie - wyjaśnił Wallie, ale chyba nikt mu nie uwierzył, nawet protegowany.


2


- ...tekowe poszycia, rzadkie w tych stronach - mówił Tivanixi, kiedy Tomiyano wprowadził go do nadbudówki. - Ale maszty są z jodły, prawda?

Wallie powściągnął uśmiech na widok miny kapitana. Trzeci czuł wielką niechęć do szermierzy, ale kasztelan już zdążył sobie zjednać jego sympatię. Nagle Siódmy zobaczył czarnoksiężnika i zatrzymał się gwałtownie.

- Dobry wieczór, wasalu - rzucił Wallie pospiesznie. - Lord Rotanxi dał mi słowo honoru, że nie spróbuje ucieczki, więc jest traktowany jak nasz gość. Pozwól, że cię przedstawię.

Siódmi wymienili rytualne pozdrowienia, lecz twarze mieli za­cięte i cedzili słowa. Nnanji ruszył chyłkiem do drzwi, ale men­tor wzrokiem nakazał mu zostać.

- A to pani Brota, szermierz, to ona zatrzymała armię w Casr. Tivanixi w jednej chwili stał się znowu czarujący.

- Teraz wiem, komu piękna uczennica Thana zawdzięcza swo­je nadzwyczajne umiejętności.

Brotę rozbroił jeszcze szybciej niż jej syna, choć wyraźnie nie­pokoiła go obecność czarnoksiężnika. Potem odwrócił się do Nnanjiego i zasalutował.

- Mogę złożyć ci przysięgę, suzerenie? - zapytał. Piąty, nieszczęśliwy i czerwony jak burak, rzucił mentorowi błagalne spojrzenie.

- Wasalu, przysięga braterska, którą mistrz Nnanji i ja złoży­liśmy sobie nawzajem, spowodowała pewne zamieszanie. Rze­czywiście wygląda na to, że on również jest twoim suzerenem, ale nie uważamy, żeby niezbędne było publiczne potwierdzenie tego faktu.

Wallie spodziewał się zobaczyć ulgę na twarzy kasztelana, ale Tivanixi wyprostował się z godnością.

- Z całym szacunkiem, suzerenie, wolałbym złożyć hołd poddańczy jak należy.

- Dobrze. Mamy pójść w bardziej odosobnione miejsce?

- To dla mnie zaszczyt, a nie wstyd, suzerenie.

Biedny Nnanji cierpiał katusze, gdy Siódmy padł przed nim na twarz, przyrzekł mu bezwarunkowe posłuszeństwo aż do śmierci i pocałował jego buty. Żeglarze obserwowali scenę z rozdziawio­nymi ustami, a czarnoksiężnik z szyderczym uśmieszkiem. Wallie doszedł do wniosku, że nigdy nie zrozumie tutejszych wojowników. Półbóg ostrzegł go kiedyś, że szermierze mają upodobanie do dziwnych przysiąg, ale po co to niepotrzebne upokorzenie?

Dobrze pamiętał letni dzień, kiedy uczeń Nnanji Drugi złożył mu tę samą przysięgę na świątynnej plaży. Jaki wtedy wydawał się dziecinny! Kto mógł przewidzieć, że przed zimą młodzieniec sam będzie odbierał hołd od Siódmego? Cud!

Wallie uniósł wzrok w samą porę, żeby dostrzec drapieżny uśmiech w oczach Thany.

Gdy dopełniono formalności, kasztelan wezwał kowala i siod-larza, o których prosił Shonsu. W drzwiach rufówki stanęli dwaj rzemieślnicy czwartej rangi. Speszeni obecnością trzech Siód­mych przestępowali z nogi na nogę i zagryzali wargi.

- Ile wioseł i uprzęży jest w zamku, kasztelanie? - spytał Wallie. Tivanixi przygotował się na to pytanie.

- Znalazłem dwanaście, suzerenie. Na pewno gdzieś leży wię­cej, ale większość jest stara jak sutry i pogryziona przez szczury.

- Dwanaście na początek wystarczy. Wallie wyjął jeden z kawałków drewna, nad struganiem których spędził wiele godzin. Zaczął wyjaśniać szczegóły kowalowi.

- Suzerenie! - Tivanixi był zgorszony. - Tu są cywile...

-Masz na myśli obecnego tu czarnoksiężnika? - Wallie się uśmiechnął. - Lordzie wasalu, pokażę ci rzecz, która wstrząśnie Światem. Jeden z tych wynalazków, które bardzo trudno jest doko­nać, a później wydają się śmiesznie proste i oczywiste. Zachowanie go w sekrecie będzie niemożliwe, wiec niech jeniec słucha! Adep­cie, zrobisz mi do rana dwadzieścia cztery sztuki?

Wyjaśnił rzemieślnikom, czego dokładnie potrzebuje. Męż­czyźni kiwali głowami, choć prawdopodobnie nigdy w życiu nie wykonali niczego bez odwoływania się do sutr. Wallie przyrzekł Czwartym po sztuce złota i odesłał ich na brzeg. Teraz pozostało mu jedynie liczyć na to, że bogowie zezwolą na innowację. Strze­mię mogło zrewolucjonizować Świat. Gdyby Imperium Rzym­skie je znało, nie uległoby barbarzyńcom.

Do rufówki zaczęli schodzić się żeglarze. Wallie zaprosił Tivanixiego na kolację i poczęstował go winem. W kajucie panował nastrój wyczekiwania i niepewności, co Nnanji wyraził na głos.

- Jak ta rzecz pomoże w walce z czarnoksiężnikami, bracie?

Mentor pokiwał głową w zamyśleniu i zwrócił się do Tivanixiego.

- Czy kiedykolwiek próbowałeś władać mieczem, siedząc w siodle, wasalu?

- Tylko raz! Kiedy byłem Pierwszym - odparł kasztelan ze śmiechem.

- I co się stało?

- Spadłem.

- Mając tę rzecz, nie spadłbyś - zapewnił go Wallie. - Stwo­rzymy kawalerię, a ja postawię cię na jej czele. Dzięki strzemio­nom można atakować wroga, okrążać go, strzelać z łuku i doko­nywać innych sztuk. Człowiek i koń stają się walczącym zwierzęciem o sześciu kończynach.

Tivanixi dumał przez chwilę. Potem oczy mu rozbłysły, nato­miast Rotanxi się zasępił. Nnanji skrzywił nos z niesmakiem. Dla szermierza nie był to właściwy sposób walki.

Młodsi członkowie załogi wnieśli jedzenie: jesiotra w cieście, parujący udziec żubra, który wypełnił kajutę smakowitym zapa­chem, puszysty świeży chleb i kolorową górę warzyw. Jakimś cu­dem stara Lina codziennie wyczarowywała takie wspaniałości w małej kuchence, wprawiając bogów w zakłopotanie.

Wallie poczuł irytację, gdy Rotanxi i Tivanixi ruszyli w prze­ciwległe końce rufówki. Jeden przyrzekł nieograniczone posłu­szeństwo, drugi był jeńcem wojennym. Pora skorzystać z władzy, doprowadzić do konfrontacji i zobaczyć, co z niej wyniknie. Doświadczenie mogło okazać się ciekawe, a przy okazji poucza­jące. Shonsu wezwał czarnoksiężnika i wskazał mu miejsce po swojej lewej stronie, a szermierzowi po prawej. Sam wcisnął się w kąt, tak że ci dwaj nie mogli się ignorować. Jja prawidłowo zin­terpretowała mrugnięcie pana i została na ten wieczór kelnerką. Załoga rozmawiała przy jedzeniu, a w kącie przez dłuższy czas panowało niezręczne milczenie.

- Lord Boariyi upodobał sobie cięcia w ramię, jak widzę - po­wiedział w końcu Wallie, wskazując na bandaż Tivanixiego, a po­tem na swój.

Szermierz zrobił zmieszaną minę.

- Ta szmata nie jest konieczna! W pierwszej rundzie walki o przywództwo Boariyi utoczył mi trochę krwi. Po prawdzie tak mało, że publiczność ledwo ją zauważyła, ale odstawiliśmy nie­złe przedstawienie, suzerenie. Będę miał co opowiadać wnukom!

Rotanxi prychnął. Kasztelan spojrzał na niego spode łba.

- Powiesz nam jutro, jak wybić czarnoksięskie robactwo, suze­renie?

- Tak. Jak udowodniliśmy w Ov, z samymi czarnoksiężnikami można sobie poradzić, ale gorzej z wieżami.

- Dużo gorzej! - wtrącił jeniec.

W tym momencie podeszła do nich Jja z dwoma talerzami. Wykazując się taktem, podała je gościom jednocześnie. Wallie uśmiechnął się do niej z aprobatą.

- Mamy szansę pięćdziesiąt do jednego.

- Sądzę, że walka będzie wyrównana - stwierdził Rotanxi.

Wallie stwierdził, że czas położyć na szalę swój autorytet. W powietrzu czuł wrogość. Na Ziemi też istniały odwieczne nie­nawiści, ale żadna nie była nawet w przybliżeniu tak stara jak między czarnoksiężnikami i szermierzami.

- Byłaby wyrównana według starych zasad, lordzie czarnoksięż­niku, ale zamierzam nauczyć szermierzy paru nowych technik.

W pewnym momencie Nnanji przesiadł się bliżej mentora, że­by wziąć udział w rozmowie. Jak zwykle miał na talerzu górę je­dzenia. Po chwili Thana usiadła obok męża.

- Jakich technik? - zapytał Rotanxi.

- Kawaleria, łucznictwo - odparł Wallie, ignorując ostrzegawcze chrząknięcie wasala. - Strzały są chyba groźniejsze niż pioruny. Katapulty do burzenia murów.

Tivanixi uśmiechnął się tak szeroko, że ledwo zdołał ugryźć następny kęs. Czarnoksiężnik uniósł brew.

- Doprawdy? Wyszkolenie kawalerzystów i zbudowanie katapult zajmie trochę czasu, czyż nie?

-Tak.

Przez chwilę panowała cisza.

- Lord Rotanxi poinformował mnie, że fundusze zjazdu są na wyczerpaniu, lordzie wasalu - powiedział Wallie.

Tivanixi zasępił się.

- Jego informacja jest ścisła, suzerenie.

- Sytuacja jest aż tak zła?

- Zostało nam około dwudziestu złotych monet - odparł kasz­telan z wielką niechęcią. - Na szczęście mamy dużo jedzenia. Zrobiliśmy spore zapasy na...

- Na wyprawę, która nie doszła do skutku - dokończył Rotanxi sucho. - Macie jedzenia na tydzień? Wyszkolicie kawalerię w tydzień? A za co kupicie konie, nie wspominając o łukach, pa­szy, siodłach...

- A skóry? - szepnął Nnanji.

Thana uśmiechnęła się i zerknęła na matkę. Żeglarze pałaszo­wali kolację, ale jednocześnie nastawiali uszu.

- Tak, skóry na siodła i katapulty - zgodził się Wallie. - I smoła.

- Smoła? - Piąty podejrzliwie łypnął na mentora.

- Będziemy miotać płonącą smołę na wieże. Skutki mogą się okazać bardzo widowiskowe, prawda, lordzie Rotanxi? Zwłasz­cza jeśli trafimy w trzecie okno po wschodniej stronie?

Katanji twierdził, że wszystkie wieże są identyczne. W Sen wypatrzył w tym pomieszczeniu stosy worków. Wallie przypusz­czał, że jest w nich proch strzelniczy. Nagła bladość czarnoksięż­nika potwierdziła jego domysł. Tivanixi nie rozumiał uwagi suzerena, ale zauważył reakcję Rotanxiego. Z twarzy szermierza nie schodził uśmiech zadowolenia.

- Pod warunkiem, że znajdziecie pieniądze na wojnę - odpa­rował czarnoksiężnik.

Wallie spojrzał na kasztelana pytającym wzrokiem.

- Dwa razy prosiliśmy starszych o pieniądze. Za każdym razem nakładali specjalny podatek, który przyniósł czterysta sztuk złota, a dziennie wydajemy pięćdziesiąt! Zakwaterowaliśmy w zaniku ty­lu szermierzy, ile się dało, ale musieliśmy kupić sienniki i oczywi­ście niewolnice. Reszta wynajmuje pokoje u mieszkańców Casr.

- Przekazujecie pieniądze gospodarzom? - spytał Nnanji. Kasztelan poczerwieniał z gniewu. Niestety, bezczelny Piąty był jego suzerenem.

- Teraz tak, odkąd lord Boariyi narzucił dyscyplinę. Wypłaco­no też odszkodowania za zniszczenia i krzywdy. Do Casr przyby­li nie tylko szermierze, suzerenie, ale również żony, nocne nie­wolnice, dzieci, minstrele, heroldowie. Spekulanci podnieśli ceny. Musimy chyba pomyśleć o ubraniach na zimę. Katapulty i konie z pewnością będą drogie, a jeszcze pasza, siodła... Ponad­to obiecałeś wynagrodzić żeglarzy za transport...

Było gorzej, niż Wallie przypuszczał. Nie zdawał sobie spra­wy, ile naprawdę kosztuje zjazd. Dwa lub trzy tysiące sztuk złota za Gryfona nie wystarczyłoby na długo, a zresztą i tak potrzebo­wał statku. Rotanxi sięgnął po butelkę wina i napełnił sobie pu­charek. Brota i Tomiyano wymienili spojrzenia. Rozmowa o pie­niądzach interesowała ich bardziej niż o wojowaniu.

- Jaki podatek nałożyli rajcy? - spytał Wallie.

-Podymne - odparł kasztelan, lekko zdziwiony. - Zwykle zbiera się go raz do roku.

Na świecie bez pisma system podatkowy musiał być bardzo uproszczony. Jak tu wyegzekwować pogłówne? Wallie przywołał na pamięć widok Casr. Liczne kominy świadczyły o chłodnych zimach.

- Ile wynosi podymne?

- Dwa srebrniki.

Podymne i opłata portowa? Rajcy byli prawdopodobnie hand­larzami i właścicielami ziemskimi... Rozważania Walliego przerwała Thana.

- Czterysta to tylko część sumy, którą zebrano. Kto dostał resztę?

Tivanixi zmarszczył brwi.

- Oczywiście poborcy.

- Czyli skorumpowani urzędnicy portowi? Krewni rajców? A starsi dostają procent?

Rotanxi pokiwał głową, uśmiechając się złośliwie.

- Tak samo jak szermierze, którzy towarzyszą poborcom. Ludzie sprzedają meble, żeby zapłacić podatki. Co im teraz zabie­rzecie? Ubrania?

Szpiedzy dobrze się spisywali.

Szermierze milczeli.

- Kto wyznacza starszych? - spytała Thana z nie udawanym zainteresowaniem.

- Starsi - odparł Rotanxi, uśmiechając się do niej dobrotliwie jak dziadek. - Oni z kolei utrzymują garnizony, a szermierze po­magają im zachować władzę. Pasożyty!

Thana zerknęła na męża. Nnanji miał posępną minę. Wyraźnie gubił się w sprawach polityki i finansów.

- Zostańmy rajcami, kochanie - powiedziała do niego żona. Wallie żałował, że Honakura nie słyszał tej uwagi. Szermierze już stracili kilka punktów, a Nnanji jeszcze pogorszył sytuację.

- Bracie? Zażądałeś od lorda Boariyiego tylko pierwszej przysięgi. On na pewno ma wasali. Czy to oznacza, że są teraz dwa zjazdy?

Wallie spojrzał na Tivanixiego.

- Chyba tak, suzerenie - odparł kasztelan z posępną miną. -Wielu Szóstych złożyło mu przysięgę. Chyba połowa.

Rotanxi łyknął wina. Nnanji poszedł po dokładkę jedzenia.

- Co robią z pieniędzmi starsi? - zapytała Thana dociekliwie. Tivanixi wzruszył ramionami. Szermierze nie zaprzątali sobie głowy takimi rzeczami. W przeciwieństwie do czarodziejów.

- Przeznaczają na sprzątanie ulic, usuwanie nieczystości, które sprzedają z zyskiem farmerom, utrzymanie portów i studni. Naj­większe sumy wydają oczywiście na garnizony. Zwłaszcza na bankiety dla szermierzy składających wizyty!

Tivanixi zauważył, że suzeren czeka na wyjaśnienia, i po­czerwieniał.

- Goście wysokiej rangi, którzy odwiedzają miasto, zawsze są mile witani. Odbywają się bale i przyjęcia. Na jutrzejszy wieczór też jest coś zaplanowane. Ponieważ armia na razie zostaje, ty również będziesz zaproszony, panie.

- A Nnanji? - zapytała Thana skwapliwie.

- E... chyba tak.

Dziewczyna klasnęła w dłonie z radości.

-Będę potrzebowała sukni. Jjo...

Umilkła raptownie. Jja spuściła wzrok. Zapadło niezręczne milczenie. Krewni spiorunowali Thanę wzrokiem.

Lordowi Shonsu nie wypadało pójść na bal bez towarzystwa, a oczywiście nie mógł zabrać Jji. Do diaska! Jakby nie miał do­syć problemów! W dodatku przyszła mu do głowy myśl, że Nnanji, spuszczony ze smyczy, zacznie grać rolę wielkiego pana.

Gdy mistrz wrócił z pełnym talerzem, usłyszał od żony nowinę.

- Świetnie! Mam nadzieję, że nie będę aż tak wyczerpany, że­by nie móc tańczyć! Ilu jest Szóstych, wasalu?

- Trzydziestu dziewięciu.

Na twarzy Nnanjiego odmalował się bezmierny zachwyt.

- Jestem ich suzerenem! Mogę rozkazać, żeby ze mną fechtowali! Policzmy... Sześciu dziennie...

Zmarszczył brwi i pogrążył się w zawiłych obliczeniach. Dla Nnanjiego zjazd był jedną wielką okazją do ćwiczeń w szermierce.

- Posiekają cię na kawałki! - ostrzegł mentor. - A będę miał dla ciebie kilka zadań.

Nnanji wyszczerzył się z pełnymi ustami.

- Zrobię wszystko! Lecz nie potrafię jeździć konno i strzelać z łuku. Mogę zbierać podatki?

- W takiej armii na pewno znajdzie się wiele różnych talentów. Poszukaj dobrych jeźdźców! Pamiętasz Kandoru? Był świetnym weterynarzem. Tak mówiła Quili. Thana jest doskonałą żeglarką. Potrzebni nam będą łucznicy, cieśle, kowale...

- Ciesielstwo to rzemiosło! Tak samo jak kowalstwo!

Wallie rzucił protegowanemu groźne spojrzenie. Wierzył, że młody szermierz ma dość rozsądku, by przezwyciężyć uprzedzenia.

- Weźmiesz na pole bitwy cieśli, żeby reperowali katapulty?

Nnanji przez chwilę jadł w zamyśleniu.

- Oczywiście, że nie - powiedział w końcu. - Siodlarstwo to rzemiosło, ale mamy sutry na temat skóry, koni... nawet gotowania! Wielu rzeczy! Dzięki, bracie! Więc chcesz, żeby wszyscy szermierze przeparadowali przede mną, podając swoje imię i umiejętności... Trochę to potrwa, ale zrobię, co tylko każesz.

Uśmiechnął się zadowolony i włożył do ust całego buraka. Wallie odetchnął z ulgą. Bał się, że urazi mistrza, każąc mu słu­żyć za armijną kartotekę.

- Suzerenie Nnanji, ilu sutr brakuje ci do szóstej rangi? - za­pytał Tivanixi.

Do diabła!

Nnanji rozpromienił się.

- Jestem przy tysiąc osiemdziesiątej drugiej. Powinienem dojść do tysiąc sto czternastej.

Obaj szermierze zaczęli liczyć na palcach.

- Trzydzieści dwie - podpowiedział Wallie burkliwym tonem. - Nie sądzę, żeby Piąty był gotowy, lordzie wasalu.

Tivanixi nie mógł dyskutować z suzerenem, choć oczywiście wolałby być wasalem Szóstego, a nie Piątego.

- Trzeciego dnia wygrywał z Forarfim! - zaprotestowała Thana.

- Tylko dlatego, że miał dużo czasu i zdążył poznać prze­ciwnika! - odparował Wallie. - Dwaj nie znani Szóści to inna sprawa.

- Co o tym sądzisz, panie? - zapytał Nnanji Tivanixiego.

- Już przy twojej pierwszej promocji uważałem, że jesteś do­bry, suzerenie. Upokorzyłeś dwóch Piątych, a nie wybrałem ci ła­twych przeciwników. Czcigodny Forarfi jest wyjątkowym Szóstym. Fiendori mówi...

Zamilkł. Wszyscy spojrzeli na Shonsu.

- Nie zgadzam się! Nnanji jest dobrym Piątym, ale do Szóste­go jeszcze trochę mu brakuje.

Sprawa była zamknięta. Po głównym daniu podano placek jabłkowy. W nadbudówce robiło się ciemno.

- I tak nie mógłby się starać o siódmą rangę - rzucił Tivanixi od niechcenia, nie zwracając się do nikogo konkretnie.

- Czyżby? - burknął Wallie zirytowany. Czy oni sądzą, że jest zazdrosny o protegowanego?

- Wszyscy Siódmi obecni w Casr są jego bezpośrednimi wa­salami, więc nie nadają się na egzaminatorów. Wszyscy oprócz lorda Boariyiego, a wątpię, żeby ktokolwiek poszedł do niego z taką prośbą! Mistrz Nnanji nie ma możliwości zostania Siód­mym, póki zjazd się nie rozwiąże.

- Nie pomyślałem o tym! - przyznał Wallie, zastanawiając się w duchu, dlaczego wiadomość jest dla niego miła. Piąty miał za­smuconą minę. - Dobrze! Jutro o świcie. Miejmy to już za sobą.

Nnanji uściskał Thanę, szczerząc się jak wariat.

- Jutro rano? – Tivanixi osłupiał – Trzydzieści dwie sutry przez jedną noc?

Wallie zdobył się na łaskawy uśmiech.

- Nnanji jest znany z tego, że pamięta, co jego matka nosiła w dniu, kiedy się urodził. Po prostu stracę godzinę snu.

- Szkoda, że nie uda się z siódmą rangą - powiedział Nnanji. - Zamierzałem poprosić lorda Chinaramę!

Szermierze wybuchnęli śmiechem.

- Właśnie, jak rozwiązujecie tę kwestię? - zapytał Wallie z ciekawością. - Wśród tysiąca ludzi na pewno są jakieś niezda­ry. Bogini sprowadzała całe statki, ze wszystkimi, którzy znajdo­wali się na pokładzie.

Tivanixi pokiwał głową.

- Najsłabszym wydaliśmy rozkaz, żeby nie przyjmowali na­stępnych próśb o egzamin. Kilku odesłano do domów.

- A co z wyzwaniami? - zainteresował się Nnanji. Wybrał sobie z tacy największą porcję ciasta. Jakim cudem pozostawał chudzielcem?

- Promocji zwykle nie uzyskuje się przez wyzwanie.

- Ale można. Ja tak zrobiłem.

- To prawda. Przy tylu rangach jest duży wybór. Pewien odważny Szósty napomknął o pojedynkach, a Siódmi po cichu rozpuścili wieść, że wyzwanie lorda Chinaramy kończy się po­ważną niedokrwistością.

- W takim razie jutro - powiedział Wallie, biorąc ostatni ka­wałek ciasta. Nnanji miał na talerzu trzy. - Wybierzesz Szóstych, panie? Silnych jak byk, szybkich jak polujący jastrząb, groźnych jak niedźwiedzica broniąca młodych?

- Znam tylko dwóch takich - odparł Tivanixi. - Prawdziwi rzeźnicy! Nazywamy ich Obojczyk i Jądra.

Żeglarze zarechotali.

- Hej! Jesteś moim wasalem, panie - zaprotestował Nnanji. - Wy­bierz dwóch kalekich staruszków! Artretycznych, a najlepiej ślepych.

- Widzę, że dwóch suzerenów to duży kłopot - westchnął Tivanixi. - Przyprowadzę po jednym z obu typów fechtmistrzów.

- To żaden honor wygrać z łatwym przeciwnikiem! - stwierdził Wallie. - Nie chcemy, by szermierze pomyśleli, że Nnanji jest faworyzowany. Wybierz dobrych!

Jeśli bogowie chcą, żeby Nnanji został Szóstym, niech zrobią jakiś drobny cud. Zresztą porażka nie zaszkodziłaby Piątemu. Nie miałby prawa podjąć następnej próby przez rok, więc przynaj­mniej nie zanudzałby mentora.

Kasztelan zapewnił, że wybierze godnych przeciwników. Thana i Nnanji skrzywili się z niezadowoleniem.

Powoli zapadała noc. W umyśle Walliego kłębiły się myśli i plany na następny dzień. Wszyscy dziękowali Linie za kolację. Byli w dobrych humorach. Nawet Rotanxi zażartował na temat jakości więziennego wiktu. Kobiety zaczęły prosić Nnanjiego, żeby zaśpiewał epos Doi. Piąty odparł, że może później, bo zamierza dokończyć placek, jeśli nikt...

- Bliżej ośmiuset!

Głos czarnoksiężnika wyrwał Walliego z zamyślenia.

- Słucham, panie?

- Powiedziałem, że twój miecz ma prawie osiemset lat, lordzie Shonsu, nawet jeśli Chioxin zrobił go w ostatnim roku życia.

- Jak to?

- Mistrz umarł siedemset siedemdziesiąt siedem lat temu!

Rotanxi uśmiechnął się z satysfakcją.

Nnanji zrobił sceptyczną minę, natomiast Wallie myślał inten­sywnie. Sieć szpiegowska czarnoksiężników była zadziwiająco skuteczna. Wiadomość o mieczu rozeszła się w dniu, kiedy przy­był do zamku. Nic nie wskazywało na to, że czarnoksiężnicy wynaleźli druk, zatem wszystkie księgi spisywano ręcznie i mozolnie kopiowano. Rotanxi wysłał pytanie do głównej biblioteki w Vul i dostał odpowiedź, zanim Wallie go pojmał. Szybka robota!

- Co jeszcze wiesz o Chioxinie, lordzie Rotanxi? Oprócz tego, że był leworęczny?

Siódmy wzruszył ramionami.

- Był niski i gruby.

- Phi! Czarnoksięskie bzdury! - prychnął Nnanji.

- Tak sądzisz, mistrzu? Więc proponuję, żebyś wybrał się do Quo i obejrzał jego posąg.

- A! - bąknął szermierz.

Wallie drgnął zaskoczony.

- Quo? Dlaczego Quo?

- Bo tam mieszkał.

- Chioxin był zbrojmistrzem w zamku! - oświadczył Tivanixi gniewnie.

- Owszem - przyznał czarnoksiężnik, nie tracąc pewności siebie. - Lecz w tamtych czasach zamek mieścił się w Quo. Przeniesiono go do Casr parę wieków później.

Rotanxi nie miał powodu, żeby kłamać w tej kwestii. Wallie nie wątpił w jego słowa, ale nowina była druzgocząca. Pierwsze wersy boskiej zagadki szybko zrozumiał, następne stały się jasne w swoim czasie, a ostatni zawsze sprawiał mu największe kłopoty. Kiedy usłyszał od Tivanixiego, że wypełnił polecenie, przywożąc miecz do Casr, nie poczuł ulgi. Odniósł wrażenie, że kasztelan się myli.

Zagadka pozostała nie rozwiązana.

Na koniec zwrócisz miecz.

Na koniec?

Lord Shonsu jeszcze nie zwrócił siódmego miecza. Dokąd ma go zawieźć? Do Quo? Komu oddać? Bogini?

Tam gdzie jego przeznaczenie.

Lecz jakie inne mogło być przeznaczenie chioxina, jeśli nie poprowadzenie zjazdu?


3


- Trafienie! - krzyknął Szósty, opuszczając floret.

- Nie! - zaprotestował Nnanji.

- Nie widziałem - stwierdził pierwszy sędzia.

Drugi zawahał się, a następnie ogłosił:

- Nie ma trafienia! Walka!

Na ogromnym zamkowym dziedzińcu, szarym o brzasku i mo­krym od rosy, znajdowała się tylko garstka szermierzy. Nagie ga­łęzie lśniły na tle sinego nieba. Jedynym dźwiękiem był szczek dwóch floretów i sapanie walczących. W chłodnym powietrzu unosiły się kłęby wydychanej pary.

Po raz trzeci Wallie obserwował, jak jego protegowany sięga po awans. Pierwsze dwie próby okazały się dla Nnanjiego łatwe, ale teraz toczył prawdziwą walkę. Tivanixi wyznaczył na prze­ciwników dwóch dobrych fechtmistrzów szóstej rangi.

Lord Shonsu nic nie wspomniał o sędziach, więc kasztelan musiał sam podjąć decyzję. Na pewno nie posunął się do tego, że­by cokolwiek im sugerować, ale wybrał domyślnych ludzi. Nie­nagannie grzeczny i elegancki mimo wczesnej pory, spotkał się z suzerenem przy bramie i przedstawił mu czterech Szóstych. Znaczyciela i krawca zerwano z łóżek o świcie, żeby na wszelki wypadek byli pod ręką, co raczej nie należało do rutynowych działań. Tivanixi zasalutował Nnanjiemu jak zwierzchnikowi. Stwierdził, że jest za ciemno na fechtowanie, i zaproponował, żeby najpierw przeprowadzić egzamin z sutr; wiedział na co stać Piątego. Sędziowie wykazali zrozumienie, pytając kandydata o najłatwiejsze. Jeśli fechtmistrze jeszcze nie zorientowali się w sytuacji, powinno ich olśnić, gdy zobaczyli, że z placu nie usunięto płotków. Zostało niewiele miejsca na pojedynek.

Pierwszy szermierz był dużo starszy od Nnanjiego. Mistrz postanowił go zmęczyć, ale to Szósty dostał reprymendę za unikanie walki. Zniechęcony wyraźną niesprawiedliwością wkrótce stracił punkt.

Drugi przeciwnik gardził lisią taktyką i walczył ostro. Zdobył przewagę i wtedy doszło do kwestionowanego trafienia. Takie spory zdarzały się często, stąd obecność sędziów, ale Wallie głosowałby przeciwko Nnanjiemu.

Po prawdzie, obserwował walkę jednym okiem. Tyle myśli ko­łatało mu się w głowie, że ledwo mógł ustać za płotkami. Miał ochotę spacerować w tę i z powrotem między posągami i ławami. Na balkonach pojawili się zaspani szermierze, obudzeni przez hałas.

- Trafienie! - krzyknął Nnanji.

Sędziowie przyznali mu punkt.

Nnanji Szósty! Mentor poszedł mu pogratulować, trochę zły z powodu manipulacji, trochę rozbawiony, że nawet jego uczci­wy brat potrafił zapomnieć o swoich niewzruszonych zasadach. Tivanixi wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.

Krawiec ukłonił się i podał szermierzowi nowy zielony kilt. Nnanji przyłożył go do bioder i stwierdził zaskoczony, że szata pa­suje doskonale. Rzemieślnik jeszcze raz pochylił się w ukłonie.

- Lord Tivanixi przyprowadził do mnie Drugiego o takich sa­mych wymiarach jak czcigodny.

Wallie zerknął z dezaprobatą na kasztelana. Siódmy unikał je­go wzroku. Nnanji zrzucił czerwony kilt, wystroił się w zielony, uśmiechnął szeroko i usiadł na jednej z ławek. Znaczyciel przy­ciągnął do niego stołek. Wallie nie mógł wyrazić oburzenia, nie powodując skandalu, więc tylko podziękował czterem Szóstym i pozwolił im odejść.

- Rozkazy na dzisiaj, suzerenie? - zapytał Tivanixi uprzejmie.

Od czego zacząć?

- Chcę spotkać się z radą najwcześniej, jak to możliwe - powiedział Wallie. - Później z Szóstymi. Miasto jest patrolowane jak zwykle? - Zastanawiał się przez chwilę. - W Casr musi być wielu emerytowanych szermierzy.

Kasztelan pokiwał głową, zdziwiony.

- Przez cały czas kręcą się przy zamku.

- Wybierz podobnego do naszego czarnoksiężnika. Odbierz od niego przysięgę i przeszmugluj na Szafira...

Tivanixi roześmiał się.

- A sprowadzić go w kajdanach? Z orkiestrą? Wiwatującymi tłumami?

Wallie skinął głową. Bystry człowiek z tego kasztelana.

- Mam również znaleźć innych oszustów, żeby na zmianę krzyczeli z lochów? - zapytał Tivanixi.

Wallie odparł ze śmiechem, że to byłaby przesada.

- Czy jacyś emerytowani szermierze są rajcami? Albo innymi urzędnikami miejskimi?

- Jeden jest urzędnikiem portowym, suzerenie.

- Świetnie! Od niego również zażądaj przysięgi! W razie potrzeby zrób to pod groźbą miecza.

Tivanixi zmarszczył brwi.

- Musimy znać stawki opłat portowych - wyjaśnił Wallie. -Statek wielkości Szafira płaci dwie złote monety w miastach czarnoksiężników, ale pięć w mieście szermierzy. Różnica jest prawdopodobnie łapówką.

- Suzerenie?

- Czarnoksiężnicy starają się rozwinąć handel. Dopilnowali, żeby urzędnicy portowi byli uczciwi, bo niektóre statki omijały ich porty. My zamierzamy po prostu przejąć całość opłat portowych. Musimy znać oficjalne stawki i prawdziwe dochody. Zgodnie z prawem będziemy odprowadzać dwie sztuki złota do kasy miasta, a trzy weźmiemy na zjazd, co rozwiąże nasze kłopoty.

Tivanixi omal nie klepnął suzerena po ramieniu.

- Genialne, lordzie Shonsu! Zajmę się wszystkim! Czcigodny Fiendori będzie odpowiednim człowiekiem do tej roboty!

Oddalił się, niemal podskakując. Wallie westchnął. Realizacja pomysłu mogła okazać się nie taka prosta, ale przynajmniej zy­skają trochę czasu, żeby poszukać pewniejszych sposobów finan­sowania. Nnanji zbliżył się do mentora dumnym krokiem, uśmiechnięty od ucha do ucha. Grzbietem dłoni pocierał czoło.

- Jeszcze raz gratuluję, czcigodny Nnanji. Wyglądasz o wiele za młodo na tę rangę, ale z pewnością sobie poradzisz.

- Dziękuję, bracie! Już nie jestem łatwym przeciwnikiem?

- Nie - powiedział Wallie ostrożnie. - Byłeś wyjątkowym Pią­tym. Jesteś średnim Szóstym. Przykra sprawa z tym wątpliwym trafieniem, ale nie będę podważał wyniku egzaminu.

W oczach Nnanjiego pojawił się zimny błysk.

- Dziękuję, bracie. Zapewniam cię, że nie czułem trafienia.

Wallie się skrzywił. Oczywiście, że Nnanji nie kłamał. Powo­dem, dla którego nie odrzucił dyskretnej pomocy Tivanixiego, było to, że w ogóle jej nie zauważył.

- Powinieneś wybrać dłuższy floret, bracie.

Szósty potrząsnął głową.

- Był tej samej długości co mój miecz.

Wyjął broń i zmierzył ją w tradycyjny sposób, trzymając nad głową i sprawdzając, do którego miejsca na piersi sięga czubek. Spojrzał na mentora zaskoczony.

Wallie wytrzeszczył oczy.

- Kiedy kupowaliśmy ten miecz w świątynnej zbrojowni, two­je oczy nie znajdowały się na równym poziomie z moimi.

Dopiero teraz zauważył, że protegowany urósł, jest szerszy w ramionach i bardziej umięśniony. Całe dni poświęcane na fechtunek przyniosły rezultaty.

- Powiedz mi, Nnanji, czy to normalne na Świecie, że mężczy­zna w twoim wieku jeszcze rośnie. Młodzieniec potrząsnął głową.

- Nie! Oczywiście, że nie! To cud, bracie!

- Kuchni Liny! - Wallie starał się ukryć niepokój, o jaki przy­prawiło go odkrycie. Jednocześnie czuł się winny, że zwątpił w uczciwość protegowanego. - Chodź, znajdziemy ci nowy miecz.

Drgnął, kiedy poranną ciszę zakłócił dźwięk trąbki wygrywa­jącej pierwsze takty “Szermierzy o poranku" .

Wallie ruszył z Nnanjim do zamkowego muzeum. Po drodze zajrzał do jednego z dormitoriów i wziął ze sobą trzech krzepkich, zaspanych juniorów. Kazał im zdjąć sztabę, a następnie odprawił.

Drzwi zaskrzypiały przeciągle. Długie pomieszczenie było jeszcze zimniejsze niż za pierwszym razem, ciemne, zakurzone i ponure. Nnanji rozejrzał się osłupiony.

- Tam wisi chioxin, rubinowy - powiedział Wallie. - Reszta jest anonimowa. Wybieraj.

Młody szermierz spojrzał na ścianę pełną mieczy.

- Czy to nie byłaby kradzież, bracie?

- Nie! A kto jest właścicielem?

- Zamek? Cech? Bogini?

- I co z tego? Jesteś suzerenem Jej zjazdu. Bogini z pewnością chciałaby, żebyś miał dobry miecz. Wybieraj.

- O, rany! - Zęby Nnanjiego zalśniły w mroku. - Zostawię swój stary, którym wygrałem bitwę w Ov. Historyczny.

Ruszył wzdłuż ściany, sprawdzając miecze odpowiedniej dłu­gości. Na niektórych widniały ślady rdzy, ale te z najlepszej stali nadal były w dobrym stanie.

- Ten! - powiedział w końcu Nnanji. Wallie zaniósł miecz do okna, machnął nim kilka razy, zgiął klingę i stwierdził, że broń jest dobra.

- Teraz musisz znaleźć kogoś, kto ci go podaruje. Z pewnością każdy szermierz uzna twoją prośbę za zaszczyt. Tivanixi, Boariyi, nawet Katanji, jeśli chcesz. Albo Thana?

- Nie pokazałeś mi tajnych sygnałów szóstej rangi, mentorze - przypomniał Nnanji nieśmiało.

- Prawda! Jest ich pięć.

Wallie zademonstrował znaki wyzwania, hołdu poddańczego, ostrzeżenia, prośby o pomoc i wdzięczności. Oczywiście nie mu­siał ich powtarzać.

- To wszystkie! Dla siódmej rangi są te same.

- Dlaczego nie ma oddzielnych? - spytał Nnanji, wyraźnie za­wiedziony.

- Pewnie dlatego, że Siódmych jest tak mało i nie spotykają się często.

Nnanji zaśmiał się.

- W porządku! Zostałem Szóstym, więc już nie jesteś moim mentorem. Pozwolisz, że na nowo złożę ci drugą przysięgę?

- Oczywiście. Będę zaszczycony! Na pewno zostaniesz Siód­mym, gdy zjazd się skończy.

- Dziękuję! - Nnanji nie miał co do tego żadnych wątpliwo­ści. - Ale chwilowo nie jesteś moim mentorem, więc możesz dać mi miecz... jeśli zechcesz. Ja chcę, bracie.

- Jak sobie życzysz - powiedział Wallie, choć uważał, że zbyt swobodnie interpretują sutry. Ukląkł na jedno kolano i zgodnie z odwiecznym rytuałem wręczył broń młodemu szermierzowi. - Zarabiaj nim na życie. Władaj nim w Jej służbie. Umrzyj, dzier­żąc go w dłoni.

W tym momencie pomyślał o młodym Arganarim i chioxinie z topazem.

- Będzie to dla mnie zaszczyt i powód do dumy. - Tradycyjne słowa Nnanji wypowiedział z głębokim przekonaniem. Schował nowy miecz do pochwy, a stary powiesił na ścianie. - Mogę teraz złożyć ci drugą przysięgę, lordzie Shonsu?

- Po raz ostatni, czcigodny Nnanji. Powinniśmy zająć się zdo­byciem kilku protegowanych. I świty. Zapewne czarnoksiężnicy wkrótce przystąpią do działania.

* * *

Gdy wrócili na dziedziniec, przy dwóch pompach już praco­wali niewolnicy. Napełniali wodą długie koryto, przy którym my­li się nadzy szermierze. Kucharze gotowali śniadanie na prowizo­rycznych paleniskach. Nnanji od razu skierował się do ostrzałki. Przez główną bramę wmaszerowała z ulicy duża grupa, na czele której szedł Boariyi, jego wuj i około dwunastu Szóstych.

Do Walliego zbliżył się Tivanixi.

- Rozmawiałem z Fiendorim, suzerenie. Urzędnikom porto­wym będzie od tej pory towarzyszyła eskorta. - Uśmiechnął się. - Myślę, że starsi będą mieli parę uwag w tej sprawie.

- Dlaczego? - zapytał Wallie niewinnie. - Wykonujemy dla nich usługę.

Kasztelan zaśmiał się i wskazał głową na nowo przybyłych.

- Próbujesz zadać finansowy cios drugiemu zjazdowi. Lord Boariyi nie jest w stanie wykarmić tych ludzi. Może powinieneś zaprosić go na śniadanie?

- Zbyt nachalne. Damy im jeszcze kilka dni.

Myśl, że istnieje sposób na zmuszenie Boariyiego do współ­pracy, była dla Walliego przyjemna.

Siódmy stanął przed lordem Shonsu i zasalutował. Jego twarz była bez wyrazu pod niebieskim bandażem, na którym namalował węglem siedem mieczy. Wallie odpowiedział zgodnie z rytuałem. Zoariyi, o podejrzliwej i zawziętej minie, też oddał salut suzerenowi. Wallie zerknął ku Nnanjiemu, który nadal ostrzył miecz.

- Możemy od razu rozpocząć naradę, tak jak sobie życzyłeś, panie - powiedział Tivanixi. - Wszyscy już czekają.

Wallie skinął głową. Kasztelan ruszył przodem. Zaprowadził gości do długiego pomieszczenia, którego okna wychodziły na dziedziniec. Drewno, którym wyłożono pozostałe ściany, popę­kało ze starości. Z sufitu zwisały pajęczyny.

Pokój był pełen szermierzy. Mężczyźni rozmawiali przyciszo­nymi głosami i śmiali się. Na widok seniorów zerwali się z ław i stołków. Wśród średnich rang Wallie ze zdumieniem dostrzegł Katanjiego.

Nowicjusz uśmiechnął się do Shonsu, choć wyglądał, jakby nie spał całą noc. Biały kilt miał ubrudzony i pomięty, włosy w nieładzie, oczy zaczerwienione, ale błyszczące. Najwyraźniej zabawiał towarzystwo opowieściami. Co tym razem wymyślił mały łobuz? Przechodząc obok, Wallie tylko skinął mu głową.

Z przedpokoju wprowadzono suzerena do niewiele mniejszego pomieszczenia, tym razem kwadratowego. W głębi znajdował się ogromny kamienny kominek z górą starego popiołu w palenisku. Szary dywan zakrywał tylko część podłogi z rozeschniętych de­sek. Na wprost brudnych okien, pod ścianą, stała duża skrzynia, krzesło wyściełane brokatem nadgryzionym przez mole oraz... łóżko zasłane wyliniałym futrem. Przy łóżku wisiało zakurzone lustro. Zapuszczona, cuchnąca pleśnią komnata najwyraźniej słu­żyła do różnych celów. Pośrodku ustawiono siedem stołków.

Suzerena powitali trzej Siódmi. Spośród nich wyróżniał się lord Chinarama. Choć stary, pomarszczony i siwy, oczy miał bys­tre i przenikliwe. Mógł być cennym doradcą. Niezdarne ruchy wskazywały na artretyzm, a wyraz twarzy wcale nie był przyja­zny. Poplecznik Boariyiego.

Obok niego stał Jansilui, mocno zbudowany, o kwadratowej szczęce, wyglądał na trzydzieści lat. Świeży znak na czole jesz­cze się nie zagoił. Szermierz nie wydawał się wrogo nastawiony. Pewnie niewiele go obchodziło, kto jest dowódcą, skoro on nim nie został.

Linumino zbliżał się do pięćdziesiątki i zaczynał tyć. Jedną stro­nę twarzy miał potwornie oszpeconą. Cięcie mieczem pozbawiło go połowy brwi i policzka łącznie z kością. Skóra w tym miejscu była zapadnięta i pofałdowana. Cud, że nie stracił oka. Nie był kan­dydatem na dowódcę. Zasalutował niedbale. Kolejny stronnik Boariyiego. Wallie zastanawiał się przez moment, którego z szóst­ki by wybrał, gdyby Nnanji starał się o promocję. Chyba biednego Linumino i Zoariyiego, który też zbliżał się do emerytury.

Suzeren dał szermierzom znak, żeby usiedli. Wyraźnie czuł ich nie,ufność. Walka o dobre imię i zarazem o przywództwo zakoń­czyła się prawie remisem. Siódmi musieli być mu posłuszni, lecz mogli spełniać jego rozkazy niechętnie albo wypaczać ich sens, jak Tivanixi w sprawie promocji Nnanjiego.

Lord Shonsu napomknął, że nowy Szósty wkrótce się zjawi, żeby przyjąć od obecnych hołd poddańczy, ale nie będzie człon­kiem rady. Czigodny Nnanji otrzyma specjalne zadanie. Następnie suzeren poruszył kwestię pieniędzy. Gdy wyjaśnił, że zjazd będzie zabierał część opłat portowych, wszyscy się uśmiechnęli.

- Więc jedną decyzją rozwiązałeś problem finansowy, suzerenie? - zauważył Chinarama.

- Na razie. Lordzie Boariyi, złożyłeś tylko pierwszą przysięgę. Proponuję traktować cię jak pełnoprawnego członka rady, a two­ich wasali jako członków zjazdu. W zamian proszę...

Nnanji nigdy nie pukał. Wmaszerował teraz do komnaty i za­trzasnął za sobą drzwi. Patrzył spode łba. Siódmi wstali z równie ponurymi minami.

Czcigodny wytarł rękę w nowy kilt i sięgnął po miecz. Oddał lordowi Boariyiemu salut jako starszemu, a potem łypnął wycze­kująco na mentora.

Kto komu miał zasalutować? Czwarta przysięga wszystko komplikowała. Po chwili wahania Wallie przedstawił Szóstego Chinaramie.

- Mam złożyć ci trzecią przysięgę, czcigodny Nnanji? - zapy­tał starzec z irytacją w głosie.

- Martwi mnie, panie, że muszę odebrać hołd poddańczy od szanowanego seniora, ale takie jest stanowisko lorda Shonsu...

W tym momencie Wallie zauważył na twarzy Boariyiego, a potem Tivanixiego, wyraz przerażenia. Powędrował za ich wzrokiem. Nnanji skubał płatek lewego ucha, kciuk trzymał za pasem, prawe kolano miał lekko zgięte.

Dawał Chinaramie tajny sygnał wyzwania.

Zwariował? Kolejna promocja? Oczywiście, że nie. Musiałby najpierw znaleźć sędziów i uprzedzić wyzywanych. Zresztą i tak byłoby to wszystko nielegalne...

Nnanji paplał o przysięgach, a Chinarama nie dostrzegał sygnału. Raptem wyczuł napięcie, które wokół niego zapanowało. Przesunął spojrzeniem po Siódmych.

Wallie błyskawicznie dobył miecza i przyłożył czubek do szyi starca.

- Unieś ręce! - ryknął, odpychając protegowanego drugą ręką. - Mów, Nnanji!

- Demaskuję tego człowieka jako oszusta.

Chinarama wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu.

- Więc są szermierze obdarzeni rozumem?

Nagle wybuchnął stekiem przekleństw i obelg. Długoletnia nienawiść do szermierzy wylała się z niego jak ropa z zainfeko­wanej rany. Zaczął wrzeszczeć o gwałcicielach, złodziejach, mor­dercach, okrutnikach i tchórzach znęcających się nad słabszymi. Wallie pozwolił mu się wykrzyczeć. W końcu starzec zamilkł. Nie było potrzeby oficjalnie rozstrzygać sprawy. Ten człowiek sam się przyznał.

- Lordzie Zoariyi, stań za nim. Reszta niech zostanie na swoich miejscach. Zdejmij mu pasy i kilt, panie.

- Czy to konieczne? - zaprotestował Boariyi.

- Tak. - Wallie nie odrywał wzroku od ziejących nienawiścią oczu Chinaramy. - I zapinkę! Pokaż ręce!

Oszust wypełnił polecenie.

- I pomyśleć, że wy wszyscy, silni, młodzi szermierze, baliście się jednego starca!

Wallie zignorował uwagę.

- Usiądź i zdejmij buty.

Dopiero kiedy żałosny człowieczek stanął przed nim nagi, a rzeczy leżały poza jego zasięgiem, Wallie odprężył się i schował miecz. Spojrzał po twarzach. Malowała się na nich konster­nacja, strach, wstyd i gniew.

- Później pokażę wam kilka czarnoksięskich sztuczek. - Stwierdził, że mówi takim tonem, jakby się tłumaczył. Podejmo­wanie nadzwyczajnych środków ostrożności wobec słabego star­ca wydawało się śmieszne. - Skąd wiedziałeś, Nnanji?

Nnanji popatrzył na Chinaramę z niesmakiem i pogardą.

- Katanji mi powiedział, bracie.

- Katanji? Skąd...

- Pamiętasz, jak na Gryfonie ubrudziłeś sobie palce, pokazu­jąc nam magiczne sztuki, bracie? Wczoraj Katanji był ze mną, kiedy przedstawiano mnie temu... człowiekowi. Starzec miał ta­kie same ślady na palcach. Nie zauważyłem ich, a Katanji nic mi nie powiedział, ale później ruszył za nim. Chinarama poszedł do domu pewnego kupca i spędził tam dużo czasu. Na podwórku by­ła klatka z gołębiami...

- Gołębiami?! - wybuchnął Boariyi.

- Nie rozumiemy, ale jesteśmy ci wdzięczni, suzerenie Nnanji - rzekł Tivanixi. - Twojemu bratu również. I tobie, suzerenie Shonsu. Mamy wobec was ogromny dług.

Twarz skamieniała mu z wściekłości i upokorzenia. Pozostali Siódmi wyglądali tak samo.

- Co z nim zrobimy? - spytał Zoariyi.

- Najpierw zamknijmy go w bezpiecznym miejscu - powiedział Wallie, ruszając do drzwi.

Był wstrząśnięty. Szpieg w radzie! A właściwie, dlaczego nie? Chinarama musiał nauczyć się jedynie salutów i przysiąg, które były rzeczą publicznie znaną. Nie kazano mu walczyć. Spytany o coś, zawsze mógł się wytłumaczyć kiepską pamięcią. Młodsi szermierze podziwiali go skrycie jako dziarskiego starca i chroni­li. Szpieg poinformował Rotanxiego o planach zjazdu, finansach i znaczeniu siódmego miecza. Teraz wszystko zgrabnie układało się w całość, gdy ktoś zwrócił uwagę na drobiazgi... Oczywiście, Katanji! Dlatego należało go zabrać na wyprawę Gryfona. Przyniósł mądrość. Jego oczom nic nie umykało, nawet plamy po atramencie na palcach.

Wallie sięgnął do klamki. W tym momencie usłyszał za sobą skrzypnięcie deski i obrócił się z mieczem w dłoni. Chinarama runął na podłogę w fontannie krwi, skoszony przez Nnanjiego. Głowę miał prawie odciętą od szyi. Na podłogę z brzękiem upadł mały nóż.

Wszyscy byli zbyt oszołomieni, żeby choć zakląć. Przez chwi­lę jedynym dźwiękiem było przedśmiertne rzężenie czarnoksięż­nika. Boariyi zdążył wyjąć broń, Tivanixi trzymał dłoń na ręko­jeści. Pozostali trzej szermierze zamarli z uniesionymi rękami.

- Dziękuję, Nnanji - powiedział suzeren drżącym głosem.

Szósty spojrzał z uśmiechem na mentora. Nowy miecz ocie­kał krwią.

Wallie schylił się po nóż. Podniósł go ostrożnie. Ostrze zapew­ne było pokryte trucizną jak to, które znalazł w szacie Rotanxie-go. Zwykłe wyposażenie czarnoksiężników?

Ponura komnata, zakurzone okna, pajęczyny na ścianach, stary popiół w kominku... Z powodu bliskości śmierci Wallie uj­rzał bardzo wyraźnie każdy szczegół. Omal nie zginął. Położy­liby go na brudnym łóżku. Prawdopodobnie był to kiedyś pokój Shonsu, więc może tutaj leżała Doa, czekając, aż kochanek wróci z domu publicznego. Wallie łudził się, że nie widać, jak drży. O włos uniknął śmierci. Uratował go jedynie niesamowity refleks Nnanjiego.

- Lordzie Shonsu! - Boariyi był czerwony na twarzy. - Myli­łem się, bardzo się myliłem! Chciałbym złożyć trzecią przysięgę.

Szósty wycierał ostrze kiltem Chinaramy. Pozostali szermierze uśmiechali się, zapomniawszy o podejrzeniach. Czcigodny Nnanji zdemaskował szpiega, a ten próbował zabić lorda Shonsu. Już nie było wątpliwości, komu należy się lojalność.

- Czcigodny Nnanji, nigdy nie widziałem tak mistrzowskiej roboty - kontynuował Boariyi. - Wyprzedziłeś mnie o rok.

Przekroczył ciało i wyciągnął rękę do Szóstego. W oczach miał szczery podziw. Nnanji schował miecz i ze skromną miną uścisnął podaną dłoń.

- To prawda. Ja ledwo zdążyłem sięgnąć do rękojeści - powie­dział Tivanixi. - Imponujące! Nóż... Czy to była magia?

- Pewnie miał go w bucie - odparł Nnanji niedbale. Sam rów­nież trzymał nóż w bucie, bo tak kazał mu mentor.

- Mogę teraz złożyć trzecią przysięgę, lordzie Shonsu? - powtórzył Boariyi.

- Zaczekaj! Lordowie! - Zoariyi promieniał. - Czy to nie jest oczywisty przypadek z tysiąc sto trzydziestej dziewiątej?

Zapadła cisza, gdy pięć umysłów przypominało sobie sutry. Po chwili na czterech twarzach pojawił się uśmiech.

Nnanji, zdziwiony i poirytowany spojrzał na mentora. Wallie nie miał powodów do radości. Siódmi znaleźli sposób na rozwią­zanie kwestii statusu, lecz jednocześnie narażali czcigodnego na pośmiewisko. Suzeren próbował zachować pokerową twarz, ale wszyscy czekali na jego decyzję. Nie miał innego wyjścia. Nnanji po raz drugi uratował mu życie.

Wallie stanął przed protegowanym i uniósł miecz. Młodzieniec wytrzeszczył oczy.

- Jestem Shonsu, szermierz siódmej rangi, suzeren zjazdu w Casr. Dziękuję Najwyższej...

Zagłuszył go okrzyk Szóstego i śmiech pozostałych szermierzy.

Lord Shonsu oddał salut równemu sobie.


4


Thana wyszła z bramy i przystanęła na szczycie schodów, ogarniając wzrokiem tłoczny i hałaśliwy dziedziniec. Szermierze fechtowali, recytowali sutry, kłócili się, śpiewali, grali w kości... Bardzo miły widok! Tylu mężczyzn.

Druga zerknęła na Jję. Niewolnica starała się nie okazywać lęku.

- Nie bój się! Należysz do Shonsu. Wystarczy, że o tym wspo­mnisz, a nie będziesz miała żadnych kłopotów.

Kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową bez zbytniego przeko­nania. Thana też czuła się nieswojo. Od czasu Yok nie mogła bez drżenia patrzyć na duże grupy szczurów lądowych. Zapewniono ją jednak, że wśród szermierzy przybyłych na zjazd panuje dys­cyplina. Ale czy obowiązuje ona również wobec kobiet? W każ­dym razie Jja należała do Shonsu, a ona do Nnanjiego. Ilu jednak obecnych o tym wiedziało?

U stóp schodów przechodziło akurat kilku juniorów. Na widok kobiet zatrzymali się jak wryci. Szeroko uśmiechnięci, wsadzili kciuki za pasy i zaczęli wykonywać stopami ruchy jak byk grze­biący kopytem w ziemi, co było żartobliwym wyrazem podziwu. Nie wyglądali groźnie. Raczej zabawnie.

- Chodź - powiedziała Thana i ruszyła w dół.

Czekajcie przy schodach, przykazano im, bo inaczej będzie­cie miały kłopoty. Rzeczywiście, juniorzy wkrótce odważyli się na wesołe zaczepki oraz propozycje wycieczek i lekcji fech-tunku. Młodzi mężczyźni, jurni, bardzo pewni siebie i zadowo­leni, że Bogini wezwała ich na zjazd. Pierwszych i Drugich niebawem wyparli Trzeci. Nie zachowywali się agresywnie, tylko rzucali komplementy. Kilku było naprawdę bardzo atrakcyj­nych. Jja znajdowała się w dużo trudniejszej sytuacji, bo jako niewolnica nie mogła odwzajemniać przekomarzań, ale Thana bawiła się świetnie, odpłacając pięknym za nadobne. W pew­nym momencie pomyślała o Nnanjim. Zastanawiała się, jak mu poszło. Gdyby musiał czekać na promocję jeszcze rok, byłby nieznośny.

Fanfara! Na dziedzińcu zapadła cisza. Twarze odwróciły się ku zamkowym wrotom. Stanęli w nich członkowie rady. Shonsu, potężny i imponujący, a tuż za nim Nnanji. W zielonym kilcie! Udało mu się! Jja chwyciła Thanę za ramię i złożyła jej gratula­cje. Nnanji Szósty! A wieczorem bal!

Za dwoma suzerenami szli pozostali Siódmi. Nie wszyscy. Brakowało jednego. A skąd wziął się wśród nich Katanji?

- Czcigodni, mistrzowie...

Przez plac przetoczył się grzmiący głos przysadzistego głów­nego herolda.

- Szczury lądowe! - Syknęła Thana do ucha Jji. - Uwielbiają pompę, prawda?

Herold opowiedział o zdemaskowaniu Chinaramy jako szpiega czarnoksiężników. Gdy z męskich gardeł wyrwał się ryk, Thana i Jja dołączyły do chóru triumfalnych okrzyków.

Omal nie przegapiły następnej informacji, że Nanji zabił szpiega. Shonsu o włos uniknął śmierci. Druga otoczyła ramie­niem pobladłą niewolnicę.

- Sutra tysiąc sto trzydzieści dziewięć: nadzwyczajna odwaga w obliczu wroga albo kunszt szermierczy są dostateczną podstawą promocji...

Thana dostrzegła szeroki uśmiech męża. Wokół niej wszyscy mówili naraz... Co takiego? Siódmy? Jja ją uściskała, więc to mu­siała być prawda. Dopięła swego! Zawsze mówiła, że tak będzie. Oczywiście! Jak w ogóle mogła wątpić?

- Ja też mam swojego Siódmego, Jjo!

Kobieta roześmiała się razem z nią. Obok nich zaczęto szeptać:

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem...

- Masz na myśli, że nie musi udowadniać...

- A co z sutrami...

- Ten rudzielec...

Thana spojrzała po twarzach. Juniorzy się cieszyli, ale starsi mieli nachmurzone miny. A czegóż innego się spodziewać?

Lord Nnanji? Brzmi nieźle! Obu suzerenów szczelnie otoczył tłum. Trzeci? Zuch Katanji!

Kilka głosów zaintonowało pieśń o nowicjuszu, ale starsi zgromili ich wzrokiem. Rozbrzmiały wiwaty. Członkowie rady wrócili do środka.

Lord Nnanji!

Thana miała ochotę tańczyć. Niech tylko Tomo pozna nowinę!

- No dalej! Tylko sobie popatrzymy! - usłyszała za plecami czyjś głos.

Wysoki Czwarty o umięśnionym torsie zapytał Drugą o Nnanjiego, a ona z dumą odparła, że jest jego żoną. W tym momencie Jja krzyknęła. Thana odwróciła się i w pierwszej chwili zobaczyła jedynie nagie męskie plecy, kucyki i rękojeści mieczów. Raptem dostrzegła, że dwaj Drudzy ściągnęli z Jji niewolniczy strój i zaczęli szarpać tobołek, który trzymała przed sobą. Rozległy się śmiechy i parę gniewnych okrzyków. Thana złapała Czwartego za ramię i wrzasnęła, że to jest niewolnica Shonsu i zaraz rozpęta się piekło...

Rozpętało się piekło.

Thana nie zauważyła, kiedy Shonsu przedarł się przez ciżbę jak przez wysoką trawę. Ona sama została powalona na ziemię. Otoczył ją gąszcz nóg, butów i kiltów. Gdy udało się jej wstać, ruszyła w panice do wyjścia, ale po chwili prąd uniósł ją z powrotem. Nagle pojawił się przy niej Nnanji z morderczym wyrazem twarzy. Przywarła do niego kurczowo.

Mąż pociągnął ją w stronę Shonsu, który górował nad wszystkimi. Nnanji miał wysoką rangę, ale w tej sytuacji potrzebna była masa ciała. Mimo to radził sobie całkiem dobrze. W końcu wy­rwali się z tłumu.

Przed suzerenem klęczeli dwaj Drudzy. Thana jeszcze nigdy nie widziała Shonsu w takim stanie. Gdy podniósł wzrok, zoba­czyła, że jego oczy są czerwone! Niemożliwe! Trzymał uniesio­ny miecz. Z gardła mężczyzny wydobywał się ryk. Wokół niego było pusto. W bezpiecznej odległości tłoczyli się przerażeni szer­mierze. Pozostali Siódmi milczeli. Nieszczęśni uczniowie pochy­lili głowy, chioxin błysnął i opadł z donośnym świstem. Thana krzyknęła, ale na ziemię spadły tylko dwa kucyki.

- Zabierz! - rozkazał Shonsu blademu jak kreda adeptowi.

- Nnanji! Co się dzieje? - zapytała Thana.

- Kazał ich sprzedać - odparł Siódmy z ponurą miną.

O, nie!

W tym momencie Jja podbiegła do swojego pana, chwyciła go za ramię i coś zaczęła mówić. Shonsu odepchnął ją bez słowa. Niewolnica upadła pod nogi lorda Tivanixiego. Kasztelan schylił się i pomógł jej wstać.

- Nnanji! - krzyknęła Thana. - Oni tylko się bawili! Nie mie­li złych zamiarów. Rozebranie ładnej niewolnicy jest... Takie rze­czy zdarzają się przez cały czas!

Mąż spojrzał na nią twardo.

- Shonsu jest suzerenem. Cokolwiek rozkaże, tak musi być. Tymczasem Shonsu rozmawiał z kasztelanem. Jego głos niósł się aż do portu.

- Ilu szermierzy mieszka w zamku?

Thana nie dosłyszała odpowiedzi, ale widziała, że Tivanixi jest blady.

- Ilu kwateruje na mieście?

Wyglądało na to, że kasztelan nie wie.

- Dobrze! Ty weźmiesz tę stronę, Zoariyi tamtą. Jansilui, Boariyi... Chcę wiedzieć, ile jest dormitoriów, ile osób mogą pomie­ścić i ile pozostałych komnat można oczyścić ze śmieci. Ruszać się! Czterej Siódmi ruszyli szybkim krokiem do zamku. Szermierze rozstępowali się przed nimi.

- Lunimino? Weź Szóstych i sprawdź okoliczne domy, budyn­ki gospodarcze albo puste magazyny. Zobacz, czy da się w nich urządzić dormitoria? Do roboty!

Kolejny Siódmy pobiegł przez dziedziniec.

- Ci, którzy mieszkają w zamku, wracać do pokojów i wysprzą­tać je! Są jak chlewy! Wyszorować podłogi, umyć okna, starannie zwinąć pościel, ułożyć plecaki! Będzie inspekcja i niech bogowie mają w opiece tych, którzy niedbale wypełnią rozkaz! Reszta zo­staje i czeka na wskazówki co zrobić w innych pomieszczeniach. Ty! Maszeruj do pokoju rady! Ty! Zacznij od klatek schodowych.

- Chodź! - szepnął Nnanji do Thany. Zaprowadził ją do szlo­chającej Jji. - Zajmij się nią.

Potem ruszył za Shonsu.

Dwie kobiety usiadły na kamiennej ławce. Dziedziniec opu­stoszał, ale wydawało się, że nadal jest zatłoczony. We wszystkie strony biegali zdezorientowani szermierze. Chwilę później zjawił się Katanji, uśmiechnięty od ucha do ucha.

- Gratulacje! - powiedziała Thana.

Obejmowała Jję. Niewolnica szlochała jej na ramieniu, jakby miała nigdy nie przestać.

- Dziękuję - odparł Katanji z dumą i usiadł na ławce.

- Trzeci? Jak tego dokonałeś, u licha?

- Sam nie wiem! - Wyglądał na oszołomionego, choć nadrabiał miną. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione, twarz ściągniętą. Zie­wał. - Myślę, że to Nnanji. Chcieli zrobić z niego Siódmego, a on odmówił, jeśli nie dadzą mi promocji. Na pewno tak było. Musiałem obiecać, że nauczę się sutr. Wtedy pasowali mnie na Trzeciego.

Uśmiechnął się zadowolony.

Thana słuchała go z rozbawieniem. Nnanji, taki zasadniczy, je­śli chodzi o rytuały?

- A fechtunek? Co będzie, jeśli ktoś cię wyzwie? Przez twarz Katanjiego przemknął wyraz, jakiego Thana nig­dy u niego nie widziała. Chłopiec zerknął na gips.

- Nie mogę ruszać palcami, Thano. W ogóle nie czuję, że je mam, póki ich nie dotknę. Nigdy już nie wezmę do ręki miecza. Taką obietnicę również złożyłem.

Uczennica powiedziała, że jest jej przykro.

- W porządku. I tak nigdy nie byłbym dobry. Widzisz, Nnanji nie znał tej sutry, ale stwierdził, że skoro liczy się odwaga... Słyszałaś, co mówił o mnie Shonsu za pierwszym razem, kiedy tu byliśmy? Wiec Nnanji musiał się zgodzić, zwłaszcza że wszyscy chcieli zro­bić z niego Siódmego. - Uśmiechnął się złośliwie. - Jednogłośnie! Pierwszy nie może mieć żadnej własności, ale Trzeci owszem...

Ta reguła wcześniej nie powstrzymała nowicjusza przed gro­madzeniem majątku. Thana dotknęła naszyjnika z pereł. Katanji dostrzegł gest i zasępił się jak zawsze na ich widok. Potem się ro­ześmiał, a w jego oczach na nowo zabłysły iskierki.

- To był drobiazg! Muszę już iść. Interesy!

Zerwał się i pobiegł do głównej bramy. Po chwili zniknął.

Raptem z góry dobiegł ostrzegawczy krzyk. Z balkonu pofru­nął stołek i roztrzaskał się na kamiennych płytach. Po chwili taki sam los spotkał zarwane łóżko. Z innych balkonów też posypały się stare meble, pudła i skrzynie. W powietrze wzbiły się tumany kurzu. Jja doszła do siebie na tyle, że usiadła prosto. Zaczerwie­nionymi oczami spojrzała na pobojowisko.

Raptem obok ławki stanął uśmiechnięty Nnanji. Jeszcze nie zmienił zielonego kiltu na niebieski, ale na czole miał siódmy znak.

- Co się dzieje, na bogów? - zapytała Thana.

Mąż usiadł obok niej.

- Wielkie sprzątanie! Okazuje się, że w zamku wystarczyłoby komnat, żeby pomieścić cały zjazd, ale kasztelan nie zajął się tą sprawą. Zresztą to jeden ogromny śmietnik. Shonsu wziął się za porządki. Zagroził, że każe wychłostać pierwszego człowieka, którego zobaczy w brudnym kilcie, więc połowa szermierzy cho­dzi na golasa. Chcesz iść czy zostać i popatrzyć?

Thana zerknęła na Jję.

- Możemy zostawić tobołek i odejść?

Nnanji skinął głową.

- Zajmę się nim. Ale ominie cię niezła zabawa. Shonsu mówi o wodzie, higienie, latrynach i gotowaniu! Zamierza sprzedać wszystkich niewolników, a za odzyskane pieniądze kupić więcej pościeli i sprzętów. Juniorów zapędzi do gotowania i sprzątania. Do zamku będą wpuszczani tylko szermierze. Nawet heroldowie nie wejdą bez eskorty! - Parsknął śmiechem. - Cieszysz się, że nie jesteś jego wasalem?

Thana przyjrzała mu się ze zdziwieniem.

- Chyba nie uważasz, że te wszystkie rzeczy są poniżej god­ności szermierza?

Nnanji potrząsnął głową.

- Nie w czasie wojny! Nie kiedy złożono trzecią przysięgę! Na wszystko są sutry. Gdyby były pieniądze, umieściłby nas w na­miotach. Dzięki, Jjo.

Niewolnica spojrzała na niego zdumiona. Miała zapuchniętą twarz, żałosną minę i oczy czerwone od płaczu. Nnanji odpowie­dział jej uśmiechem.

- Stracił panowanie nad sobą! Przydałoby się częściej. Teraz ludzie wiedzą, że mają suzerena!

- Ale, czci... lordzie Nnanji, on sprzedał tych dwóch szermie­rzy, a przecież gardzi niewolnictwem!

Siódmy gniewnie zmarszczył brwi.

- Zgodnie z prawem powinien był ich zabić! Dać przykład zja­zdowi, Jjo. Nie posłuchali rozkazów suzerena. Powinien był ich zabić. Ja bym tak zrobił. Innymi, jak sądzę, bardziej wstrząsnęło oddanie winowajców w niewolę. Ich mentorom usunięto po jed­nym znaku i przydzielono ich do usuwania nieczystości aż do odwołania. - Uśmiechnął się szyderczo. - Nigdy bym nie wpadł na taki pomysł! - Spojrzał na strugi brudnej wody lejącej się z bal­konów i sterty śmieci leżące na dziedzińcu. - Rzeczywiście było tu trochę brudno. Prawie jak w koszarach gwardii.

Thana wstała. Doszła do wniosku, że po tym domu wariatów Szafir będzie miłym, spokojnym miejscem. Postanowiła odprowadzić Jję, a potem zająć się suknią na bal. Niewolnica znowu płakała.

Ale... Lord Nnanji!

Jej mąż zdobył swój siódmy miecz.


5


Przedpokój już z grubsza posprzątano. Z kominka zniknął po­piół, kurz był mniej więcej równo rozłożony. Boazerię przetarto szmatą, do wysokości, na którą sięgnął człowiek stojący na krze­śle. Wyżej warstwa brudu i pajęczyn tworzyła falisty wzór. Na umytych oknach został tłusty połysk.

Z zewnątrz dolatywał gwar. Jeden rząd mrówek targał śmieci do ogniska rozpalonego pośrodku dziedzińca. Drugi składał się z szermierzy, którzy przenosili swoje rzeczy z miasta do zaniku. Prawie na każdym balkonie ktoś mył okna. Na samym placu za­wzięcie piłowano drewno i stukano młotkami, budując latryny i umywalnie. Opuszczoną świątynię stojącą dwie ulice dalej za­mieniono na kwaterę dla kobiet.

Na środku pomieszczenia lord Shonsu kazał ustawić stół, pod oknami sześć stołków, a pod przeciwległą ścianą trzydzieści dziewięć dla trzydziestu dziewięciu Szóstych. Nowe wnętrze ko­jarzyło się Walliemu z salą wykładową. Następny slajd, proszę.

Do tego czasu zdążył już się opanować, ale nie czuł wyrzutów sumienia, że wpadł w szał. Poza tym Nnanji pochwalał decyzje suzerena, co rozpraszało jego wątpliwości.

Młody człowiek już zasiadł na jednym z sześciu stołków i patrzył rozmarzony w przestrzeń. Nic nie mogło zepsuć dnia lordowi Nnanjiemu, szermierzowi siódmej rangi, członkowi rady. Dla zjazdu Nnanji był ostatnim lordem, na którego wszyscy czekali, chyba naj­młodszym Siódmym w historii Ludzi. Zaspokoił swoje ambicje, ma­rzenie każdego chłopca na Świecie. Co miał zrobić z resztą życia?

Powoli schodzili się Szóści, z warstwą kurzu na włosach, tro­chę wystraszeni i chyba urażeni, ale potulni. Zajęli dwa rzędy stołków na wprost okien. Dla spóźnialskich zostały miejsca po­środku, najbliżej groźnego suzerena, który opierał się o stół. Gdy przybył ostatni członek rady, zamknięto drzwi. Wszyscy czekali z lękiem na słowa lorda Shonsu.

- Czterysta osiemnasta?

Nnanji zamrugał i posłusznie zaczął recytować sutrę. Wallie przerwał mu i zwrócił się do Boariyiego:

- Trzysta dwadzieścia dwa.

Gdy skończył egzaminować Siódmych, podszedł do zdener­wowanego, dość młodego Szóstego, który siedział na końcu rzę­du, i zapytał go o siedemset dwudziestą dziewiątą... Potem wrócił na swoje miejsce przy stole.

- W porządku. Nie ma wśród nas czarnoksiężników! - stwier­dził wesołym tonem.

Rozległy się nerwowe chichoty.

- Przez następne dwa albo trzy dni sprawdzicie w ten sposób, czcigodni, wszystkich szermierzy! Jeśli traficie na kogoś, kto nie zna sutr, uważajcie! Każdy z was przepyta protegowanych oraz dopilnuje, żeby ci z kolei przeegzaminowali swoich, i tak dalej.

Przesunął wzrokiem po obecnych. Wszyscy kiwali głowami.

- Czy ktoś z was widział czarnoksiężnika, nie licząc Chinaramy?

Nie.

- W takim razie powiem wam, jak z nimi walczyć. Są dwa sposoby. Co mówią o nich sutry?

Szermierze zmarszczyli brwi, zaczęli poruszać wargami, ale ża­den się nie odezwał. Cisza. Sutry nic nie mówiły o odwiecznych wrogach. Shonsu zrobił więc podwładnym mały wykład: czarno­księżnicy to nie szermierze, żeby stosować wobec nich kodeksy honorowe. Nie są też cywilami, żeby traktować ich łagodnie i uprzejmie. Trzeba się z nimi obchodzić stanowczo, jak optymi­stycznie zalecały sutry. Należy ich uważać za uzbrojonych cywili, czyli przestępców, a zatem wszelkie metody są dozwolone.

Podniósł głos, przekrzykując stuk młotków, który dobiegał z dziedzińca.

- Najważniejsza jest szybkość. Lordzie Boariyi, pomożesz mi?

Kazał Siódmemu stanąć obok siebie.

- Urządzimy wyścig, lordzie. Będziemy udawać, że w drzwiach pojawił się czarnoksiężnik. Zobaczymy, kto zabije go pierwszy.

Boariyi spojrzał na suzerena z niedowierzaniem, a potem z rozbawieniem. Widownia się ożywiła.

- Lordzie Tivanixi, dasz nam sygnał?

Kasztelan poczekał, aż napięcie wzrośnie.

- Teraz!

Boariyi wystartował jak sprinter, jednocześnie dobywając mie­cza... Nóż Walliego trafił w drzwi, gdy szermierz znajdował się w połowie drogi. Siódmy zatrzymał się w pół kroku i obejrzał. Twarz mu płonęła.

- Nie żyjesz, panie - oznajmił Shonsu. - Przykro mi. Zebrani gotowali się z oburzenia, ale milczeli. Ludzie podstępnie używający noży zasługiwali na najniższy krąg Miejsca Demonów.

- Trafić w drzwi nie jest tak trudno, suzerenie. Człowiek jest dużo mniejszym celem - odezwał się Zoariyi. Na taką właśnie uwagę liczył Wallie.

- Nnanji! - krzyknął. - Czarnoksiężnik!

Pokazał ręką, jakby szczuł psa na intruza. Młodzieniec nie błą­dził myślami tak daleko, jak się zdawało. Błyskawicznym ru­chem sięgnął po sztylet schowany w bucie, rzucił w cel i opadł z powrotem na stołek, uśmiechając się do siebie bez powodu. Nóż minął Walliego o włos. Boariyi zrobił unik, ale długo po tym, jak broń świsnęła mu koło ucha.

- Ooo! - wyrwało się szermierzom.

- Dziwne - powiedział Wallie. - Lord Nnanji jest dużo lepszy ode mnie w rzucaniu nożem.

Szóści z wielkim zainteresowaniem przyjęli te słowa.

Wallie podszedł do drzwi, wyciągnął swój sztylet i ostentacyj­nie wsunął go do buta. Drugi rzucił pod nogi Nnanjiemu. Opłaci­ły się godziny ćwiczeń na statku, choć nie przypuszczał, że naby­te umiejętności wykorzysta w taki sposób.

- Jeśli będziecie walczyć z czarnoksiężnikami według nakazów honoru, pokonają was za każdym razem. W Ov uratował mnie Nnanji i moi przyjaciele żeglarze uzbrojeni w noże. Pioruny czar­noksiężników są równie celne i groźne, ale trzeba czasu na ich po­nowne załadowanie. Nnanji, nie musisz tego wszystkiego słuchać.

Siódmy wstał uszczęśliwiony, skinął głową i opuścił salę na­rad. Z ochotą spełniał każde życzenie brata. Kiedy drzwi zamknę­ły się za nim, Wallie powiedział:

- Jeszcze jedna rzecz, jeśli chodzi o demaskowanie szpiegów. Bądźcie wyczuleni na rzecznych szermierzy. Oni potrafią czytać z ust, a wielu z nas porusza wargami, słuchając sutr. Najlepiej więc sprawdzajcie ich w fechtunku. Prawdziwi ten egzamin na pewno zdadzą!

Nie śmiał spojrzeć na Tivanixiego.

Następnie zdradził obecnym, że pozbawienie czarnoksiężników szat czyni ich bezbronnymi. Tobołek przyniesiony przez Jję leżał na stole. Wallie wyjął z niego szatę Rotanxiego. Pokazał ją obecnym: długie rękawy, liczne ukryte kieszenie i rozcięcia, przez które wła­ściciel mógł do nich sięgnąć. Potem zaczął kolejno demonstrować tajemnicze przedmioty, objaśniać ich zastosowanie i puszczać w obieg. Kazał przyprowadzić z ulicy bezpańskiego psa i ukłuł go nożem Chinaramy. Biedne zwierzę zdechło szybko i widowiskowo.

Podał Szóstym okulary Rotanxiego oraz miedzianą rurkę, ma­ły teleskop. Wszyscy podziwiali odwrócony, lekko zamazany, ale powiększony obraz.

Później lord Shonsu zagrał kilka tonów na srebrnej fujarce i opowiedział, w jaki sposób zabito Kandoru Trzeciego.

Uniósł w górę mały woreczek ze szklanym dzióbkiem i wy­jaśnił, jak rozpyla się ognisty płyn, którym czarnoksiężnicy po­trafią oślepić człowieka albo poparzyć mu twarz, mamrocząc bezsensowne zaklęcia. Zademonstrował działanie kwasu na martwym psie. W pokoju mzszedł się ostry zapach.

Atramentu, pióra i welinu nie wyjął z kieszeni szaty, ale wspo­mniał, że gołębie mogą być sygnałem i że stanowią ważny ślad prowadzący do agentów czarnoksiężników,.

Największą sensację wzbudziły zapałki. Inne przedmioty, podobne do ogni sztucznych, zamokły w ładowni i nie nadawały się do użytku, ale Wallie rozciął jeden. W środku znajdował się czarny proch i ołowiana kula.

- Jeśli kiedykolwiek coś takiego zobaczycie, a knot będzie się palił, uciekajcie! Ta rzecz może zranić albo oślepić, a na pewno rozlegnie się trzask pioruna i będzie dużo dymu.

Wszyscy kiwali głowami, zafascynowani, niedowierzający i trochę przestraszeni.

Były jeszcze zatrute noże wielkości scyzoryków, niebezpiecz­ne drobiazgi, jak na przykład giętkie monety i jedwabne kwiaty, które dały się zwinąć w małą kulkę, a potem nagle rozkwitały. Kompasem szermierze zainteresowali się o wiele bardziej niż że­glarze, którzy znali tylko dwa kierunki, w dół i w górę Rzeki. Po­tem suzeren kazał jednemu z Szóstych potrzymać w słońcu przy oknie niewielką soczewkę, aż zapalił się umieszczony pod nią ka­wałek materiału.

Przeznaczenia kilku buteleczek i pakiecików z tajemniczymi napisami nie znał nawet Wallie.

Połowa audytorium była przerażona, a druga sceptyczna, więc na koniec wyjął pistolet i przeraził wszystkich. Wyjaśnił jego działanie, a następnie strzelił przez stół w podłogę. Na chwilę ucichły hałasy dobiegające z dziedzińca.

Wreszcie pokazał zebranym “zabawkę dla Vixiniego", którą tak pracowicie strugał na statku, model katapulty. Miotnął kilka kamyków przez pokój. Szermierze byli zbyt wstrząśnięci, żeby się roześmiać, na co Wallie liczył.

- Musimy walczyć z czarnoksiężnikami nożami, łukami, tara­nami, które zburzą ich wieże, i dużymi katapultami do miotania w okna płonącej smoły. Oni wykorzystują gołębie, więc my wy­korzystamy sokoły! Potrzebni będą jeźdźcy, którzy są w stanie szybko się przemieszczać. Zaatakujemy nocą, bez ostrzeżenia i od tyłu. Tylko dzięki tej taktyce możemy zwyciężyć. Skoro czarnoksiężnicy używają diabelskiej broni, my też musimy.

Zapadła cisza. Wallie pomyślał, że nic nie udało mu się osiągnąć.

- Trzystu trzydziestu ludzi próbowało walczyć z czarnoksiężni­kami zgodnie z kodeksem honorowym. Pomożecie mi ich pomścić?

Już był pewien, że przegrał, ale raptem Boariyi - chwała mu! - zerwał się ze stołka i ryknął:

- Tak!

Pozostali nie mieli innego wyboru, jak pójść za jego przykła­dem. Dziarskie okrzyki chyba bardziej utwierdziły ich w postano­wieniu niż wykład suzerena.

Wallie zaczął spacerować po długim pokoju.

- Musimy rozdzielić obowiązki. Lord Tivanixi już zgodził się stworzyć kawalerię. Ktoś musi zostać adiutantem, to znaczy, bę­dzie wyznaczał ludziom zadania, dbał o finanse, stosunki z miej­scowymi i tak dalej.

Wszyscy Siódmi próbowali stać się mniej widoczni.

- Trzeba kogoś, kto pokieruje budową katapult. Proce, łuki i strzały. Kto się na nich zna?

Wstało paru Szóstych, dość zakłopotanych.

- Świetnie! Wyznaczę Siódmego, a wy będziecie mu dora­dzać. Lord Nnanji zajmie się wywiadem i bezpieczeństwem.

- I wreszcie... i wreszcie potrzebujemy... akcji! Tamte rzeczy będą wymagać czasu, a już teraz chcę przystąpić do działania! Za długo nas lekceważyli. Muszą nauczyć się nas bać.

Pomruki aprobaty...

- Mam niewielki statek. Wyślę go na lewy brzeg. Robota bę­dzie brudna i nieprzyjemna. Trzeba będzie skradać się po ciem­ku, rzucać nożami, zabić paru czarnoksiężników i uciekać. Żad­nej chwały, a duże niebezpieczeństwo! Chcę ich przestraszyć. Chcę, żeby bali się chodzić nocami po ulicach. Powinni wiedzieć, że umiemy walczyć. Lordzie Boariyi, daję ci wybór.

Siódmy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.

- Łódź!

Tak jak Wallie się spodziewał, perspektywa niebezpieczeństwa przeważyła nad skrupułami. Skoro lord Boariyi przyjął najmniej szczytne zadanie, pozostali Siódmi będą bardziej skłonni do współpracy.

- Dziękuję. Lordzie Zoariyi, zajmiesz się katapultami? Lordzie Jansilui, łucznictwo, z dwoma czcigodnymi Szóstymi? Lordzie Linumino, zostaniesz adiutantem?

Wszyscy skinęli głowami, choć mieli niezbyt szczęśliwe miny.

Wallie był zmęczony, ale kamień spadł mu z serca. Nawet gdy­by czarnoksiężnicy go teraz zabili, nie powstrzymaliby zjazdu. Magia przestała działać.

Raptem uświadomił sobie, że wszyscy czekają.

- Rozejść się! - powiedział z uśmiechem.


6


Zamieszanie przerodziło się w chaos, ale Wallie umył ręce od wszystkiego. Nie odpowiadał na pytania Siódmych, nie reagował na prośby o pomoc. Powtarzał jedynie, że muszą myśleć samo­dzielnie, wiec wkrótce przestali go nagabywać. Z dziedzińca nie dobiegał już stuk młotków tylko okrzyki Linumino, który szukał łuczników i sokolników dla Jansiluiego, wodnych szczurów i nożowników dla Boariyiego, jeźdźców dla Tivanixiego i cieślów dla Zoariyiego. Kiedy przybył główny herold, od bramy eskorto­wał go Czwarty. Gość pieklił się z powodu zniewagi, więc szyb­ko odprowadzono go do wyjścia. Nnanji zaczął organizować straż i służbę bezpieczeństwa. Fiendori przyniósł czterdzieści sztuk złota z opłat portowych. Skierowano go do Linumino. Forarfi, leworęczny partner Shonsu od floretu, zjawił się z wiadomością, że został wyznaczony na dowódcę straży przybocznej. Wallie uważał, że nie potrzeba Szóstego do tej roboty, ale na razie nie wprowadził żadnej zmiany.

I tak dalej...

Wreszcie przedpokój opustoszał. Został w nim tylko suzeren i jego ochrona. Walliego bolała głowa, był zachrypnięty i ledwo trzymał się na nogach, ale już nie musiał osobiście wszystkim kierować. Poprosił o coś do jedzenia, oznajmił, że nie przyjmuje nikogo poniżej siódmej rangi, i udał się do głównej komnaty. Za­mknął za sobą drzwi.

Tu również nie przyłożono się do sprzątania, ale pokój wyglądał lepiej. Z kominka zniknął popiół, brudny barłóg zastąpiono porządnym materacem ze słomy i dwoma prawie czystymi koca­mi. Wallie zdjął miecz z pleców, opadł na wyściełane krzesło i położył nogi na stołku. W głowie kodowały mu się dziesiątki myśli, które rozpaczliwie pragnął zapisać. Niestety, myślał po an­gielsku, mówił w języku Ludzi, a nie umiał pisać w żadnym. Ta część pamięci się nie zachowała.

Brakowało mu Nnanjiego, podręcznego notesu. Lecz Siódmy czułby się upokorzony, gdyby Wallie próbował go zatrzymać przy sobie w tym charakterze, kiedy było tyle innych rzeczy do zrobienia. W dodatku młodzieniec radził sobie lepiej niż pozo­stali członkowie rady. Znał sposób myślenia lorda Shonsu, miał genialną pamięć, doskonale porozumiewał się z żeglarzami, cy­wilami i szermierzami. Jedynym problemem mogła okazać się zazdrość, którą budził w starszych kolegach.

Rozległo się pukanie do drzwi. Cóż, to były miłe dwie minu­ty spokoju...

- Wejść!

W progu stanęła Doa. Wallie zerwał się na równe nogi.

Kobieta miała na sobie połyskującą suknię z chabrowej saty­ny, mocno wydekoltowaną i tak krótką, że odsłaniała długie i kształtne nogi prawie w całej okazałości. Siódma nie nosiła san­dałów, tylko buty na obcasach, w których dorównywała wzro­stem Shonsu. Dzięki pewności siebie i królewskiej postawie nie wyglądała nieprzyzwoicie, wulgarnie ani lubieżnie. Jej szyję zdo­bił cienki srebrny łańcuszek. Wallie pomyślał, że nawet gdyby nie nosiła nic więcej oprócz niego, narzuciłaby wszystkim prze­konanie, że taki strój jest całkiem stosowny.

Szaleństwo zniknęło z oczu śpiewaczki. Już nie była wariatką, tylko genialną artystką. Jej uroda robiła na Walliem piorunujące wrażenie. Aż za dobrze uświadamiał sobie, że ta kobieta była ko­chanką Shonsu i że w kącie pokoju stoi łóżko. Nawet Jja nie pod­niecała go tak jak wysoka minstrelka. Doa zauważyła jego reak­cję albo się jej domyśliła, bo przez twarz kobiety przemknął wyraz zadowolenia.

Ona mogła rozwiązać jeden z jego problemów.

Wallie sięgnął po miecz i powitał gościa. Kobieta nie odpowie­działa zgodnie z rytuałem.

- Pochlebstwo?

- Podziw, pani. Wczoraj byłem świadkiem narodzin czegoś, co przetrwa tak długo jak Rzeka. Uczyniłaś moje imię nieśmiertelnym.

Doa podeszła wolno do okna, demonstrując wprawę w cho­dzeniu na obcasach. Ach, te nogi! Brązowe włosy spływały lśnią­cą kaskadą na plecy.

- Minstrele nazwali pieśń “Eposem o Rotanxim”.

Najwyraźniej nie uważała siebie tylko za minstrelkę. Była kimś więcej.

- Nieważne. Moje imię w nim przetrwa, a twoje będzie wysła­wiane po kres czasu.

W oczach kobiety pojawił się błysk rozbawienia.

- Pieśniarze gromadnie opuszczają miasto. Drżę na myśl, co zrobią z moją pieśnią, ale musi ją poznać cały Świat.

- Co chcesz w nagrodę?

Wallie zaczerwienił się jak nastolatek. Głos miał ochrypły. Głupiec! Doa odwróciła się od okna i spojrzała na niego prowokująco.

- Co uznasz za stosowne.

Jej głos również był ochrypły. A może go przedrzeźniała? Walliemu został jeden szafir z tych, które dał mu bóg. Wyzywa­jąc się w myślach od idiotów opętanych żądzą, wyjął klejnot z sa­kiewki i podszedł do kobiety. Doa głośno wciągnęła powietrze, gdy mężczyzna położył niebieski kamień między jej piersiami.

- Tylko tyle mam.

Siódma pospiesznie wzięła klejnot i cofnęła się o krok.

- Wystarczy - szepnęła. - To królewska nagroda, panie.

Szczególny ton jej głosu był przeznaczony dla Shonsu. Wallie nie potrafił go zinterpretować. Spojrzenie, które rzuciła mu spod rzęs, u innej kobiety odczytałby jako zaproszenie. Ręce mu się trzęsły.

- Będziesz towarzyszyć mi dzisiaj na balu kupców?

Pieśniarka bez wahania skinęła głową. Kogo innego suzeren miałby wziąć na bal jak nie lady Doę? Najlepszy szermierz i naj­lepsza minstrelka. Byli dla siebie stworzeni.

- Pozwolisz się pocałować?

- Nie dotykaj mnie!

Wallie wzruszył ramionami i westchnął.

- Nie rozumiem cię, pani. Jesteś najbardziej...

- Rozumiesz bardzo dobrze, Shonsu.

Pogardliwy ton przeczył uwodzicielskim spojrzeniom.

- Mówiłem ci, że nic nie pamiętam.

- Zachowaj te historyjki dla swoich siepaczy!

Doa ruszyła do drzwi. Wallie wbił paznokcie w dłonie, obserwując, jak satyna porusza się na jej biodrach.

- Zatem do wieczora.

Kobieta wyszła.

Wallie nie wiedział, gdzie Siódma mieszka ani jak eskortuje się damę. Wezwać lektykę? Powóz? Nie dość, że prowadził wojnę, to jeszcze musiał zajmować się takimi drobiazgami. Doa budziła w nim zwierzęce pożądanie, a jednocześnie onieśmielała. W jej obecności gruczoły Shonsu przejmowały całkowitą kontrolę nad umysłem Walliego Smitha. Co zrobiłby szermierz? Rzucił ją na łóżko i zgwałcił?

Wallie z jękiem opadł na krzesło, zastanawiając się, czy gwałt był tym, czego Doa oczekiwała i pragnęła. Czy zdawała sobie sprawę, że cały czas go prowokuje? Cierpiał teraz bardziej niż kie­dyś Nnanji szalejący za Thaną. Protegowany miał przynajmniej młodość jako wytłumaczenie; był sobą, seksualnym maniakiem.

Najważniejsze, że suzeren znalazł na wieczór odpowiednią partnerkę, bo...

Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Nnanji. Uśmiechał się od ucha do ucha.

- W końcu ci się udało, bracie!

- Co?

- Przeciążyłeś mi pamięć! Rozbolała mnie głowa, więc oznaj­miłem, że potrzebuję odpoczynku. Dwustu ludzi w ciągu godzi­ny! Najróżniejsze zawody: murarze, złotnicy, dmuchacze szkła...

- Wszystkie są niewątpliwie bardzo pożyteczne - przerwał mu Wallie. - Jacyś sokolnicy?

- Na razie nie, ale połowa szermierzy przebywa poza zamkiem. To dopiero zabawa, co?

Podszedł do okna i wyjrzał na dziedziniec. Tymczasem Wallie odchylił się na oparcie krzesła, leniwie rozmyślając nad właściwą definicją “zabawy”.

- Bracie, powiesz mi w wolnej chwili trzydzieści ostatnich sutr?

- Oczywiście. Ale teraz boli cię głowa. Mnie zresztą też!

- Dobrze!

Chwila milczenia.

- Shonsu? - Nigdy nie używał tego imienia. - Jestem oszustem!

-Nie martw się! Szybko nauczysz się sutr, a wyzwania nikt nie może ci rzucić, póki zjazd się nie skończy. Do tej pory będziesz fechtował jak Siódmy.

- Mam nadzieję.

Nnanji wątpiący w siebie?

- Na pewno znajdziesz czas na ćwiczenia! A trening z wielo­ma przeciwnikami to coś, czego właśnie teraz potrzebujesz. Jeden instruktor to za mało. Znasz wszystkie moje...

Ikondorina stwierdził: Nie potrafię cię nauczyć niczego więcej...

Oczywiście, Nnanji nie znał proroctwa o rudym bracie.

- Łatwy przeciwnik! - Młodzieniec gardził szermierzami, którzy nie potrafili walczyć stosownie do swojej rangi. - Gdy tylko Szóści zostaną zwolnieni z przysiąg, dostanę trzydzieści dziewięć wyzwań! Przeciągniesz dla mnie wojnę o parę tygodni?

Prośba była tak absurdalna, że Wallie wybuchnął śmiechem. Nnanji obejrzał się, uśmiechnął do suzerena i wrócił do wygląda­nia przez okno.

Coś jeszcze musiało go dręczyć.

- Shonsu?

- Tak, Nnanji?

Milczenie.

- Nie sądzę... to znaczy, ja nie...

- Wyduś wreszcie!

Nnanji wziął głęboki oddech.

- Zjazd może mieć tylko jednego przywódcę, bracie, więc chcę ci obiecać, że nie... to znaczy, spróbuję... do diabła! Wiesz bez porównania więcej niż ja...

Dziwne zachowanie.

- Co próbujesz mi powiedzieć? - spytał Wallie, coraz bardziej zaniepokojony. Nnanji odwrócił się, czerwony na twarzy.

- Będę lojalny! Ty jesteś prawdziwym dowódcą! Formalnie je­steśmy teraz równi sobie...

O, Bogini! Jako Siódmy Nnanji już nie był jego protegowa­nym, tylko suzerenem. Formalnie równi sobie! Co będzie, jeśli wystąpi między nimi różnica zdań?

- Nigdy nie wątpiłem w twoją lojalność, Nnanji.

Szermierz skinął głową.

Cisza.

- Coś jeszcze cię trapi?

- Zastanawiałem się, dlaczego bogowie tak to urządzili, bra­cie? Po co dwóch suzerenów? Nie sądzisz... - Przygryzł wargę. Miał bardzo nieszczęśliwą minę.

Teraz Wallie zrozumiał. Przebiegł po nim zimny dreszcz.

- Może będziesz musiał mnie zastąpić?

Nnanji skinął głową.

- Będziesz uważał na siebie, prawda?

- Jasne, że tak!

- To dobrze!

Młodzieniec zaśmiał się z ulgą i ruszył do drzwi. Po drodze zatrzymał się przy lustrze. Musiał schylić głowę, żeby obejrzeć siebie całego.

- Jak wyglądam w niebieskim, Shonsu?

- Śmiesznie! Lecz czyny są ważniejsze niż wygląd, a zdaje się, że świetnie sobie radzisz jako Siódmy.

Nnanji uśmiechnął się z dumą.

- Zauważyłeś zapinkę? - Włosy miał spięte klamrą ozdobioną niebieskim kryształem, prawie tak dużym jak szafir Walliego. -Nie zostały ci przypadkiem jakieś klejnoty? - spytał z nadzieją.

- Nie.

- Szkoda. Póki byś go nie potrzebował, na mnie byłby bez­pieczniejszy. Pomyślałem... Ale ten ujdzie. Wygląda jak prawdzi­wy, nie sądzisz?

Może dla ślepej ostrygi.

- Tak, i pasuje do rudych włosów. Dlaczego nie nosisz srebr­nej? - zapytał Wallie ostrożnie.

Siódmy rzucił mu dziwny uśmiech.

- Już niebieski kilt to za wiele, bracie. A jeszcze gryfon?

To prawda. Zwykle nie był tak roztropny.

- Poza tym obiecałem Arganariemu, że ją założę, gdy wkroczę do Vul. Oszczędzam jego dar na tę chwilę.

Uśmiechnął się z nieco mniejszą pewnością siebie i wyszedł. Nie zamknął za sobą drzwi.

Ikondorina stwierdził: Nie potrafię nauczyć cię niczego więcej. Idź i znajdź sobie królestwo.

W progu stanął Trzeci. W jednej ręce niósł mały stolik, w dru­giej tacę. W pokoju rozniósł się zapach przypalonego mięsa.

Vul?

Formalnie równi sobie?

...jego państwo było dużo większe i potężniejsze.

Większe niż zjazd?

Niemożliwe!

Bzdury!

Został oszukany! Zdradzony!

Po raz drugi tego dnia Wallie stracił panowanie nad sobą. Z ry­kiem, od którego zabrzęczały szyby, odepchnął szermierza i wpadł do przedpokoju, wzywając straż przyboczną.


7


W świątyni powinna panować cisza i nastrój skupienia. W tym przybytku niósł się ku sklepieniu zgrzyt łopat i paplanina niewol­ników, którzy usuwali resztki strzaskanego okna. Chętnych do modlitwy, których tego dnia i tak było niewielu, taktownie odpra­wiono. Przed posągiem klęczała tylko jedna postać. Drobny ka­płan siódmej rangi. Przyszedł pomedytować, a został dłużej, niż zamierzał. Nie miał żadnych szczególnych próśb, a jedynie głę­bokie pragnienie spokoju, które coraz częściej go nawiedzało. Bóle ustały. Może wkrótce Najwyższa wysłucha jego modlitw i pozwoli mu odpocząć. Teraz cieszył się chwilą, znajdował uko­jenie, którego szukał, nigdzie się nie spieszył, bo nie miał nic do roboty, odkąd Shonsu został wybrany przywódcą zjazdu.

W końcu stwierdził, ku swojemu rozbawieniu, że jest głodny. Był jednak pewien kłopot Honakura wątpił, czy uda mu się wstać bez pomocy. Odepchnął się rękami od posadzki i usiadł na piętach. Rozejrzał się po pustym wnętrzu. Trochę postu nie zaszkodzi.

Z tylnych drzwi wyszli dwaj mężczyźni. Jeden z nich, kapłan, wskazał ręką na starca, a potem okręcił się na pięcie i zniknął. Drugi człowiek, potężny szermierz, ruszył dużymi tackami w stronę Honakury. Był wyraźnie wściekły. .

Interesujące! Siódmy został na miejscu. Zresztą nie miał in­nego wyboru. Po chwili na wysokości jego oczu pojawił się nie­bieski kilt. Na dole pysznił się biały gryfon, pięknie wyhaftowa­ny przez Jję.

Bez żadnych powitań i wstępów przybysz huknął gromkim głosem:

- Okłamałeś mnie!

Odchylanie głowy sprawiało ból, więc Honakura nie zmienił pozycji, tylko przyglądał się dziełu niewolnicy. Milczał.

- Okłamałeś mnie!

To nie było pytanie. Po co zatem odpowiadać?

- Powiedz, co się stało, panie.

Po chwili kilt zniknął z pola widzenia. Szermierz opadł na ko­lana i skrzyżował ramiona na masywnej piersi. Honakura nie podniósł wzroku, tylko wpatrywał się w zdobione skórzane pasy i czekał.

- Nnanji ma siódmy znak.

Głos brzmiał jak ze studni.

Dopiero teraz kapłan spojrzał w gniewne czarne oczy. Pod wściekłością dostrzegł strach i ból.

- Czy kiedykolwiek wątpiłeś, że go dostanie?

- Zgodnie z sutrami to było niemożliwe póki trwa zjazd.

Nic nie jest niemożliwe dla Najwyższej, ale lepiej powstrzy­mać się od komentarza. Lepiej po prostu czekać. Bardzo poruszo­ny Shonsu nie mógł milczeć. Honakura usłyszał o szpiegu, pró­bie zamachu na życie suzerena i bardzo tajemniczej sutrze.

Zagubienie tego łagodnego i dobrego olbrzyma budziło litość... Kapłan poczuł w gardle ściskanie, którego nie zaznał od lat Bogo­wie nikogo nie wystawiliby na taką próbę bez istotnego powodu.

- To cud, że Nnanji jest Siódmym? - zapytał cicho.

- Tak!

- I cud, że jeszcze żyjesz?

- Tak sądzę.

Shonsu zwiesił głowę.

- Więc nie masz powodu się skarżyć, panie. Obaj dostaliście po jednym cudzie.

Spojrzenie ciemnych oczu przeszyło go na wylot. Gdyby Ho­nakura bał się śmierci, zmiękłyby pod nim kolana.

- Okłamałeś mnie.

Kapłan westchnął.

- Tak.

- Powiedz mi prawdę, świątobliwy! Przez wzgląd na swoją Boginię, powiedz!

- Jak chcesz, przyjacielu. Ale nie będziesz szczęśliwszy.

- Mów!

Honakura cichym głosem wyrecytował prawdziwe proroctwo:


Do Ikondoriny przyszedł rudowłosy brat i poprosił: Bracie,

masz wielki talent do miecza, naucz mnie walczyć, żebym mógł

zdobyć królestwo tak jak ty. Ten odparł: Dobrze. Wzięli się do

pracy. Wreszcie Ikondorina stwierdził: Nie potrafię nauczyć cię

niczego więcej. Idź i znajdź sobie królestwo. Młodzieniec na to:

Ja pragnę twojego królestwa, daj mi je. Ikondorina powiedział:

Nie. Wtedy rudowłosy oświadczył: Jestem więcej wart. Zabił

brata i przejął jego królestwo.


Przez długą chwilę słychać było tylko szuranie łopat w drugim końcu nawy i brzęk szkła wrzucanego do taczek. Szermierz prze­trawiał historię o rudym bracie Ikondoriny, natomiast Honakura rozmyślał o dumie.

Kłamiąc, popełnił śmiertelny grzech. Jednym uczynkiem prze­kreślił całe życie poświęcone służbie Bogini. Pycha! Własna świę­tość wbijała go w zbytnią dumę. Przez nią właśnie napomknął Shonsu o braciach Ikondoriny. Ten błąd doprowadził go do kłam­stwa. Wcześniej był pewien, że Najwyższa go wynagrodzi, że bę­dzie przelewać łzy wdzięczności, kiedy zjawi się przed Nią stary kapłan. Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że weźmie pod uwagę in­ne jego czyny, okaże litość, sądząc go za straszny grzech, że w Swoim miłosierdziu pozwoli mu zostać na drabinie, wyznaczy miejsce, choćby na najniższym szczeblu, od którego będzie mógł zacząć od nowa, że nie strąci go do Miejsca Demonów.

Kapłan zrozumiał, że płacze nad sobą, choć powinien współ­czuć udręczonemu szermierzowi.

- ...dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? - pytał Siódmy.

- Miałeś rację, że mi nie ufałeś. - W jego głosie brzmiała gorycz,

- Co teraz, świątobliwy? Mam czekać, aż on to zrobi?

Honakura wrócił myślami do Shonsu. Raptem wstąpiła w me­go nadzieja. Tamto cudowne uczucie spokoju... Zesłano by je na przeklętą duszę? Czyżby pokierowano nim ku śmiertelnie groź­nemu kłamstwu?

- Kolejny boski sprawdzian, panie? - szepnął.

Szermierz usiadł na piętach. Wyraźnie pobladł.

- Nie!

Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu.

- Czy to możliwe?

Wielkolud potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od drę­czących go koszmarów. i

- Tak, jeśli bogowie nie będą interweniować! On jeszcze nie jest Siódmym, jeśli chodzi o fechtunek, ale w każdym pojedynku można namieszać, świątobliwy. Lepszy szermierz przegrywa ze słabszym. Oni mnie nie opuszczą, prawda? Ześlą cud?

Honakura spojrzał na kamienny posąg Bogini. Dostrzegł w niej majestat, choć postać była marną kopią rzeźby w Hann. Nagle zrobiło mu się zimno. Dlaczego wcześniej nie zauważył, że w świątyni panuje chłód?

- Nie jestem prorokiem, panie. Nie znam odpowiedzi. Możli­we, że Ona chce... byś ty...

- Nie jestem wystarczająco dobrym zabójcą jak na Jej potrze­by? Powiedz, człowieku! Kolejny sprawdzian? Może mam za miękkie serce, a Nnanji jest urodzonym mordercą? Ale jeśli mam... - W jego oczach pojawił się strach. - Zabić Nnanjiego?

- A co na to szermierze?

Shonsu drgnął, jakby głos Honakury wyrwał go z piekła.

- Dzisiaj rano wpadłem w szał. Sprzedałem dwóch ludzi w niewolę. Wtedy wszyscy zrozumieli, co oznacza przysięga. Ja wiedziałem, a oni nie. Teraz się mnie boją. - Zaśmiał się bez cie­nia radości. - Tak, będą posłuszni.

Po dłuższej chwili mruknął:

- Ale Jja...

- Może bardzo się mylę, panie. Nnanji jest honorowym mło­dzieńcem. Podziwia cię i wielbi prawie tak jak Boginię. Trudno uwierzyć, że mógłby cię skrzywdzić.

- Ufa mi! - dorzucił olbrzym.

- Więc go nie zawiedź! Służ Bogini, a Ona się przekona, że między wami jest dobrze.

Shonsu zazgrzytał zębami.

- Nie umiem!

- Czego nie umiesz?

- Pokonać czarnoksiężników.

- Ale mówiłeś...

Shonsu spuścił wzrok, patrzył na zaciśnięte pięści i nabrzmia­łe żyły na przedramionach.

- Tak. Mówiłem prawdę. Mogę zaatakować miasta, zburzyć wieże, przepędzić wrogów i oddać władzę szermierzom. Wierzę w to, i Nnanji również. Zjazd chyba też wkrótce uwierzy. Podob­nie czarnoksiężnicy.

- Nie rozumiem.

- Oni sami odejdą, świątobliwy! - Mężczyzna ściszył głos do szeptu, choć w pobliżu nie było nikogo. - Jeśli zdobędziemy pierwszą wieżę, opuszczą miasta i ukryją się w górach.

- Wtedy zwyciężysz! - stwierdził Honakura, zdziwiony rozpaczą szermierza.

Shonsu potrząsnął głową.

- Nie! Nie dam rady zdobyć Vul. Nie zimą. Nawet nie wiemy, gdzie leży to miasto. Pierwszy Shonsu może był w stanie tego dokonać, atakując z zaskoczenia. Lecz teraz czarnoksiężnicy mieli pół roku na przygotowania. Jedna wieża, owszem, Szansa jak pięćdziesiąt do jednego. Ufortyfikowane miasto - nie! Wielodniowa podróż lądem? Przetransportowanie katapult w góry? Niemożliwe!

- A wiosną? - podsunął zatrwożony Honakura.

- Nie! Nie możemy czekać do wiosny. Nie mamy pieniędzy. Zjazd musi się rozwiązać! Czarnoksiężnicy wrócą. Za pięć albo dziesięć lat... - Mężczyzna mówił tak cicho, że kapłan ledwo go słyszał. - Nie pokonam ich! Nikt tego nie wie, świątobliwy!

Honakura usiłował pogodzić się z myślą o przegranej. Wszy­stko powoli traciło sens.

- Więc co robisz?

Shonsu jęknął.

- Zwodzę!

- Zwodzisz?

- Oszukuję obie strony.

- Ale dlaczego?

Chwila ciszy i szept:


- Żeby wymusić traktat pokojowy!

Honakura głośno wciągnął powietrze.

- Tak! Oczywiście! Oto znaczenie twoich znaków rodziciel­skich, panie! Szermierz i czarnoksiężnik. Może właśnie taki jest Jej cel! Dlatego wybrała ciebie! Żaden szermierz nie wpadłby na takie rozwiązanie! Żaden nie wziąłby go nawet pod uwagę! Po­trafisz to zrobić?

- Co? Przekonać szermierzy? Tak! Przecież muszą mnie słuchać, prawda? Czarnoksiężników...? Nie wiem! Ale bogowie pozwolili mi schwytać jednego z Siódmych. Rotanxi jest prawdopodobnie jednym z przywódców, może najważniejszym ze wszystkich. To on sprowokował zwołanie zjazdu. Muszę nad nim popracować... i jed­nocześnie przygotowywać szermierzy do wojny.

Kapłan westchnął.

- To święta sprawa, panie! Myślę, że masz rację!

Zakończyć odwieczny spór między szermierzami a czarno­księżnikami? Tak, to miało sens. Nagle Honakura ujrzał dziwny wyraz twarzy Shonsu i zamilkł. Czyżby coś przeoczył?

- Mam rację? Powiedziałem Jji, że jeśli spróbuję zrobić coś złego, Bogini mnie powstrzyma. Sądzę, że historia Ikondoriny jest ostrzeżeniem, świątobliwy! Najwyższa chce zabójcy. Powstrzyma mnie.

- Jak to, panie?

- Czarnoksiężników zdołam przekonać. Oni posłuchają głosu rozsądku. Natomiast szermierze nie odróżniają rozsądku od tchórzo­stwa. Z nimi nie można dyskutować.

- Ale sam powiedziałeś, że masz nad nimi władzę!

Shonsu obnażył zęby.

- Nad wszystkimi, oprócz jednego. On już nie jest moim wa­salem ani nawet protegowanym. Jesteśmy równi sobie. Obaj suzereni, obaj Siódmi. Wierzysz, że Nnanji zgodzi się na traktat?

Milczenie.

- Tak?

- Nie - szepnął kapłan.

- Ja też nie! Stwierdziłeś kiedyś, że on ma głowę jak orzech kokosowy. Będzie musiał wybierać, prawda? Jestem jego bratem, bo złożyliśmy sobie czwartą przysięgę, ale to tylko sutra. Nnanji powie, że czarnoksiężnicy są zabójcami szermierzy, a traktat to zdrada, tchórzostwo i wstyd. Dobrze go nauczyliśmy, starcze! Ty i ja wbiliśmy mu do głowy, że wola Bogini ma pierwszeństwo przed sutrami! Czy historia o Ikondorinie daje odpowiedź: Zabił go i przejął królestwo! Wszystko doskonale do niego pasuje! Już słyszę, jak mówi: Jestem więcej wart!

Shonsu zerwał się z klęczek.

- Może rzeczywiście jest! I może Bogini też tak uważa. Nie­wątpliwie szybko go awansowała!

Długimi krokami ruszył do wyjścia. Honakura został na miej­scu. Patrzył na Najwyższą przez tęczę łez.


Księga piąta:

Jak szermierz zwrócił miecz


1


Był już późny ranek, kiedy Wallie wspiął się po drabince sznurowej na pokład Szafira. Mały niebieski żaglowiec wyda­wał się rajem po szaleństwie panującym w zamku. Niestety, na­wet tutaj Wallie miał do wykonania pracę, której nikomu nie mógł powierzyć. Potrzebował czegoś więcej, niż migotliwych falek i białych ptaków krążących po niebie, żeby zmienił się je­go ponury nastrój.

Na powitanie przybiegła Jja. Wallie ujął jej dłonie i zaraz cof­nął się przerażony na widok spuchniętej i bladej twarzy.

- Co się stało?

Kobieta spuściła wzrok.

- To był wypadek.

- Kto go spowodował?! - ryknął mężczyzna. Wściekłość ścisnęła mu gardło. Jeśli to też sprawka szermierzy, poleje się krew...

- Ty - odparła cicho.

Wallie osłupiał. Nagle zauważył, że na pokładzie jest więcej osób. Rzeczni Ludzie udawali, że są bardzo zajęci, ale wszyscy -od berbeci po starą Linę - obserwowali i słuchali.

- Kiedy wydałeś wyrok na dwóch szermierzy, panie, próbowa­łam wstawić się za nimi. Źle zrobiłam.

Uderzył ją? Wrócił pamięcią do tamtej chwili, kiedy czerwona mgła zasnuła mu oczy. Tak, to możliwe.

- Ukochana! - jęknął. - Och, Jjo!

Wziął ją w ramiona i pocałował.

Raptem cofnął się zmieszany. Poprzedniej nocy wypił tyle zdradliwego miejscowego wina, że na pewno nie był dzisiaj atrakcyjnym kochankiem, ale chłód niewolnicy musiał mieć głębsze przyczyny. W dodatku nazwała go “panem”.

- Straciłem głowę, Jjo. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię.

Po dłuższej chwili kobieta bąknęła:

- Wiem, panie.

- Nie możesz mi wybaczyć?

Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała na niego z powąt­piewaniem.

- Wynagrodzisz mi tamto?

- Jak? Powiedz, jak!

- Chodź do kabiny, to ci pokażę.

Uściskał ją jeszcze raz.

- Nie mogę, ukochana! Bardzo mało spałem zeszłej nocy, a jeszcze mam parę rzeczy do zrobienia.

Prawdą mówiąc, nie spał wogóle. Odprowadził Doę do domu tuż przed świtem. Siódma zatrzasnęła mu drzwi przed no­sem. Wrócił do zamku i trafił w sam środek szaleństwa. Adiu­tant Linumino z pewnością nie widział łóżka tej nocy - zajęty organizowaniem koszar, kwater dla żonatych, zapasów jedzenia i przydzielaniem zadań. Krzyki i tupot nóg nie zamierały ani na chwilę, podobnie jak nie kończące się konflikty, z którymi biegano do samego suzerena. Siódmi mieli dobre intencje i en­tuzjazm, ale Wallie obarczył ich zbyt wieloma obowiązkami. Parę rozkosznych chwil z Jja stanowiło wielką pokusę, ale musiał się jej oprzeć. A może przemawiało przez niego poczu­cie winy?

Niewolnica przygryzła wargę.

- Ci dwaj mężczyźni, których sprzedałeś, panie...

Więc jej propozycja była przekupstwem?

- Nie wtrącaj się, Jjo! To moja sprawa jak prowadzę zjazd!

- Tak, panie.

- I nie nazywaj mnie tak!

- Dobrze, panie.

Kobiety!

Jja odwróciła się na pięcie. Wallie chwycił ją brutalnie za ra­mię i przyciągnął do siebie.

- Stosunki między szermierzami a miastem są złe! Ważne jest, żeby starsi byli zadowoleni! Rozumiesz?

Jja skinęła głową.

Kłamca! - powiedziało sumienie. Kasztelan Shonsu terroryzo­wał starszych. Zeszłej nocy płaszczyli się przed tobą.

- Musiałem pójść na ten bal!

Bzdura! Woleliby, żebyś przysłał Nnanjiego w swoim zastępstwie.

- Byliby obrażeni, gdybym przyszedł z niewolnicą.

Masz na myśli, że szermierze śmialiby się z ciebie.

- A jeśli postanowiłem wziąć na tańce lady Doę, to nie twoja sprawa!

- Oczywiście, panie.

Jja znowu próbowała odejść. Tym razem Wallie chwycił ją za ramiona i niemal potrząsnął.

- Nie masz powodu być zazdrosna o lady Doę!

- Zazdrosna! - Jja, nie do wiary, zaczęła krzyczeć. - Niewol­nica? Zazdrosna? A o co niewolnica miałaby być zazdrosna?

- W tym wypadku o nic! Potrzebowałem partnerki na bal...

- Myślisz, że mnie obchodzi, kogo zabierasz na głupie tańce?

- Nic ponadto!

- Myślisz, że to też mnie obchodzi? Bierz do łóżka, kogo chcesz, panie. Nie tłumacz się przed niewolnicą.

Wallie osłupiał. Jja nigdy dotąd nie podniosła głosu, na niko­go. Puścił ją.

- W takim razie, co cię niepokoi?

- Ty! - wrzasnęła, tupiąc nogą. - Co ze sobą robisz?

Był szermierzem siódmej rangi, suzerenem zjazdu, najpotęż­niejszym człowiekiem na Świecie.

- Uważaj na słowa, kobieto! - huknął. - Pamiętaj, że jesteś tylko niewolnicą!

- I byłam szczęśliwa jako niewolnica! Robiłam, co kazała mi pani. Służyłam wielu mężczyznom. Mało który mnie uderzył!

Wallie uczynił duży wysiłek i ściszył głos.

- Powiedziałem, że przepraszam. Nigdy więcej czegoś takiego ci nie zrobię.

- Może powinieneś! By mi przypomnieć, że jestem tylko niewolnicą. Powtarzałeś, że mam się uważać za prawdziwą oso­bę, a nie rzecz!

Nigdy przedtem tak się nie zachowywała! Wallie z trudem za­panował nad wybuchowym temperamentem Shonsu. Wziął kilka głębokich oddechów i przestał zaciskać pięści. Rozejrzał się po pokładzie. Wystraszone oczy odwracały się pospiesznie. Rotanxi, na którym chciał zrobić wrażenie, siedział na pokrywie tylnego luku i tak jak inni przysłuchiwał się absurdalnej kłótni.

- Mówiłeś, że chcesz prawdziwej kobiety! - krzyknęła Jja. -Teraz znowu jestem niewolnicą...

- Tak! - ryknął, żeby ją wreszcie uciszyć. - Idź do kabiny!

Ruszył w stronę czarnoksiężnika, mijając bez słowa posępne­go Tomiyano. Zasalutował Siódmemu. Rotanxi wstał, odpowie­dział na powitanie, i usiadł z powrotem.

- Piękny dzień. Jak wasze katapulty? - zapytał z cierpką uprzejmością.

Wallie zaśmiał się gorzko.

- Ich budowę nadzoruje lord Zoariyi. Uznałem, że jest najbystrzejszy.

- Prawdopodobnie.

- Z wielkim zapałem wziął się do pracy. Jedna katapulta jest już w połowie gotowa.

- Godne podziwu!

- Tak, ale trzeba będzie rozebrać ją na części, żeby przetrans­portować na drugi brzeg. Żaden statek na Rzece nie ma dostatecz­nie pojemnej ładowni.

Rotanxi uśmiechnął się pod nosem.

- Mam nadzieję, że wydał dużo pieniędzy na drewno.

Oczywiście, że tak.

- Pieniędzy już nam nie brakuje - odparł Wallie i wyjaśnił po­mysł z opłatami portowymi.

Czarnoksiężnik zrobił sceptyczną minę, ale powstrzymał się od komentarza.

- Słyszałeś o Chinaramie?

Starzec pokiwał głową. Twarz miał nieprzeniknioną.

- Później Nnanji przeszukał jego kwaterę. Znalazł piorun i za­pas prochu. A także pióro, atrament i welin. I to.

Wallie pokazał wykonany z kości słoniowej medalionik z podobizną pięknej dziewczyny. Rotanxi rzucił na nią okiem, ale nic nie powiedział.

- Znajdujemy się po przeciwnych stronach barykady, panie, ale szanuję wasze pamiątki - oświadczył Wallie. - Odwaga nie jest cechą wyłącznie szermierzy. Czy to jego córka?

Rotanxi i Chinarama byli mniej więcej w tym samym wieku.

- Żona - powiedział czarnoksiężnik po chwili wahania. -Umarła przy porodzie wiele lat temu.

- Smutne!

- Bardzo. To nie było jego dziecko. Zgwałciła ją banda szermierzy.

Wallie uważnie przyjrzał się starcowi, którego twarz nie zdra­dzała żadnych uczuć. Nie miał pewności, czy historia jest praw­dziwa. Całkiem możliwe, że czarnoksiężnik próbował zepchnąć go do defensywy.

- Nie wątpię w twoje słowa, panie, ale nasze sutry zabraniają wszelkiej przemocy wobec kobiet, z wyjątkiem dwóch ściśle określonych wypadków: skazanych zbrodniarek albo zemsty za przelaną krew.

Od razu zorientował się, że popełnił błąd.

- Może “gwałt” jest złym określeniem, lordzie Shonsu. Ze stro­ny szermierzy nie doszło do bezpośredniej przemocy. Wszystko zdarzyło się na statku. Pewien Pierwszy zaczął molestować żonę Chinaramy. Kiedy stawiła opór, koledzy ruszyli mu na pomoc. Wobec niej nie zastosowali siły, tylko rzucili się na żeglarzy. Ci w samoobronie przytrzymali kobietę i pozwolili szermierzom zro­bić swoje. Zgodnie z waszymi sutrami to nie był gwałt, prawda?

Pergaminowa twarz czarnoksiężnika zmarszczyła się w uśmie­chu triumfu i pogardy. Wallie zadrżał. I tego człowieka zamierzał przeciągnąć na swoją stronę? Podał mu medalion.

- Weźmiesz to i oddasz jego rodzinie?

- Nie miał rodziny. Jedynego brata też dopadli szermierze.

Rotanxi wziął portrecik i cisnął go za burtę.

- Smutne - powiedział Wallie po chwili. - Lecz w Sen też są wdowy, panie, i wiele sierot na lewym brzegu. Ceną władzy za­wsze jest czyjaś krew.

Czarnoksiężnik tylko uśmiechnął się szyderczo.

Wallie zmienił temat

- Przykazałem żeglarzom, żeby odpowiadali na twoje pytania. Słyszałeś moją historię? Rotanxi prychnął.

- Też coś! Już wiem, że nie przekonam cię do magii, lordzie Shonsu. Ale ty sam naprawdę oczekujesz, że uwierzę w cuda?

- Nawet w Rękę Bogini?

- Nawet. Za każdym razem kiedy czarnoksiężnik wsiada na pokład, statek płynie tam, gdzie powinien.

Rzeczywiście, interesujące. Półbóg wspomniał, że przed Wiekiem Pisma jest Wiek Legend. Może czarnoksiężnicy jako ludzie piśmienni byli odporni na cuda? Wallie postanowił, że sprawę przemyśli później, kiedy znajdzie czas.

- Przyznaję jednak, że intryguje mnie źródło twojej wiedzy - kontynuował czarnoksiężnik. - Najwyraźniej spenetrowano je­den z konwentów.

- Naprawdę pochodzę z innego świata, panie. Jakie dowody ci przedstawić? Może strzemię? Na Świecie jest nie znane.

Rotanxi potrząsnął głową.

- Imponujące, ale nie przekonujące. Jak się nad tym zastano­wić, twoje strzemię to prosta rzecz.

- Wielkie wynalazki zawsze są takie. Weźmy na przykład wasze urządzenie do patrzenia na odległość. Trudno go chyba używać do czytania z ust, bo odwraca obraz.

Wahanie... i błysk w oku.

- To kwestia wprawy. Potrafisz zrobić teleskop, który nie od­wraca obrazu?

- Oczywiście. Istnieje kilka sposobów. Zależy, jakie ma się soczewki. Jeszcze nie wynaleźliście obrabiarki do szkła? Nieważne. Najłatwiej jest włożyć dwa teleskopy do jednej obudowy. Cztery soczewki. Jeszcze łatwiej na to wpaść niż wymyślić strzemię.

Czarnoksiężnik starał się zachować kamienną twarz, ale źrenice miał rozszerzone. Wallie uznał, że chyba robi postępy. Żeglarze zajęli się swoimi sprawami. Cicha rozmowa między czarnoksięż­nikiem a szermierzem mogła być epokowym wydarzeniem, ale nie interesowała praktycznego rzecznego ludku.

- Są również metody na pozbycie się kolorowych obwódek, ale trzeba zestawić różne rodzaje szkła, co przerasta moją wiedzę. Oczywiście ,można skonstruować teleskop z luster.

- Tak? - W głosie czarnoksiężnika brzmiała niecierpliwość. - Powiedz mi, jak to zrobić.

Wallie specjalnie w tym celu przyniósł kawałek węgla.

- Będziesz musiał podać mi kilka terminów, panie. Ryzykując narażenie się na wściekłość Tomiyano, naszkicował na pokrywie luku schemat urządzenia i wyjaśnił zasadę jego działania.

Rotanxi już nie ukrywał podniecenia.

- Prawie mnie przekonałeś, panie! Oprócz Vul są jeszcze inne konwenty, ale myślałem, że żaden nas nie wyprzedza, jeśli cho­dzi o wiedzę. Nie mam pojęcia, gdzie na Świecie mogłeś nauczyć się takich rzeczy.

- Właśnie.

- Powiedz mi coś więcej.

Tygrys stał przy drzwiach pułapki.

- Boję się. Teleskopy nie stanowią wielkiego zagrożenia, ale na przykład strzemię w moim świecie doprowadziło do zakucia jeźdźców w metal od stóp do głów. Poza tym jest wiele rzeczy, które mogłyby wyrządzić dużo większe szkody. Przygotowując wojnę, postaram się wprowadzać niegroźne innowacje. Napraw­dę jestem z innego Świata, lordzie Rotanxi.

Udał, że zbiera się do odejścia. Czarnoksiężnik zatrzymał go gestem ręki.

- A to pomarańczowe, które wyleciało z twojej łodzi?

Wallie się roześmiał.

- Nieszkodliwe.

Opisał skutki podgrzewania gazów, wspomniał o teorii mole­kularnej i wyjaśnił, jak działają balony na gorące powietrze.

- Jja nie ma dużo do roboty. Poproś ją ładnie, a może zrobi ci jeden, żebyś mógł go zabrać do domu. Receptę na wosk będziesz musiał kupić od szermierza Katanjiego. Od ciebie weźmie tylko sto sztuk złota, jak sądzę.

Siódmy zmierzył go długim spojrzeniem.

- Zastanawiam się, czy w ogóle puścisz mnie do domu, panie. Z własnej woli udzieliłeś mi tylu informacji.

Wallie uśmiechnął się niewinnie.

- Zaufaj mi.

Rotanxi potrząsnął głową.

- W twojej przynęcie jest haczyk. Jaki?

Szermierz wzruszył ramionami. Przez kilka minut spoglądał na złote miasto, o wiele starsze od piramid. Próbował sobie wy­obrazić górującą nad nim czarną wieżę i dumał nad słowami Nnanjiego o paleniu i rabowaniu. Gdyby udało mu się zawrzeć pokój z czarnoksiężnikami, uratowałby wiele miast przed grabie­żami. Jeśli historia była jedynie ciągiem bitew, cześć należała się nie ludziom, którzy ją tworzyli, lecz tym, którzy jej zapobiegali.

- Możemy wymienić się sekretami. Na przykład w moim świecie proch znano od wieków, nim ktoś pomyślał o wykorzy­staniu go w broni. Czy tutaj było tak samo?

Starzec zastanawiał się przez chwilę. Nie znalazłszy pułapki w pytaniu, skinął głową.

- W takim razie kolejne pytanie. Gdy Katanjiemu udało się wśliznąć do wieży, zobaczył wielką złotą kulę na kolumnie. To mi wygląda na coś, co nazywaliśmy... - Usiłował powiedzieć “generator elektrostatyczny”, ale wychodziły mu tylko pomruki. - Do diabła! Urządzenie zbiera błyskawice, kiedy obraca się korbką i wprawia pas w ruch. Domyślam się, że podłączacie je do metalowej kraty przed bramą, by odpowiednio przyjąć nieproszo­nych gości. Mam rację?

Czarnoksiężnik nic nie odpowiedział.

- Śmiało! - ponaglił go Wallie. - Armii w ten sposób nie po­wstrzymacie, bo zebranie dostatecznej ilości błyskawic wymagało­by za dużo czasu. Ale na intruzów to dobra pułapka. Jeśli powiesz mi prawdę, ja zdradzę ci sekret z mojego świata na ten sam temat.

Rotanxi spiorunował go wzrokiem, ale w końcu przyznał, że na noc złotą kulę łączono z klamkami za pomocą metalowej liny.

Niewielkie ustępstwo, ale dobre i to na początek. W zamian Wallie powiedział mu o piorunochronie, użytecznym dla każde­go, kto przechowywał proch strzelniczy w wysokiej wieży.

- Wzbudzasz we mnie niepokój - stwierdził czarnoksiężnik. -Mówisz mi te wszystkie rzeczy i zdradzasz plany. Obawiam się, że wcale nie zamierzasz mnie wypuścić mimo przysięgi.

- Zostało nam jeszcze wiele dni. Do tego czasu moja armia bę­dzie gotowa. Boariyi zostałby rozbity w puch, ale teraz to ja was zniszczę.

- A co zrobisz, jeśli twoje katapulty, łuki i kawaleria zawiodą? - zapytał ostrożnie starzec.

Wallie potrząsnął głową.

- Mam nadzieję, że nie! Musiałbym wtedy zdradzić szermierzom, jak się robi proch. Byłem bardzo ostrożny, lordzie Rotanxi. Nie ujawniłem wielu waszych sekretów, na przykład, znaków, których używacie do przesyłania wiadomości. - Nie znał słowa “pismo”. - Nie interesowałem się siarką ani saletrą. Gdybym to zrobił, twoi przyjaciele zabiliby cię zaraz po twoim powrocie. Widzisz, w moim drugim świecie czarnoksiężnicy wynajdują broń, ale szermierze nią władają. Bronią tak straszną, że nawet jej nie opiszę. Jestem pewien, że do tego samego dojdzie tutaj. Wcześniej czy później szermierze zaczną domagać się piorunów. Jeśli nie zdradzę im tajemnicy, odkryją ją w inny sposób. Nie zatrzymacie piorunów dla siebie, a wtedy czarnoksiężnicy zostaną sługami szermierzy, tak jak w moim świecie. Pomyśl o tym, panie!


W głowie nadal go łupało, pod powiekami czuł piasek. Nig­dzie nie było śladu Jji. Może posłuchała jego gniewnego rozkazu i zeszła do kabiny. Powinien ją jakoś udobruchać. Wojsko nie pójdzie w rozsypkę, jeśli dowódca ukradnie sobie kilka godzin odpoczynku. Zbiegł po schodkach.

Kobieta czekała. Gdy wszedł do kajuty, stanęła przed nim milczą­ca, ze spuszczonym wzrokiem, jak dobrze wyszkolona niewolnica.

Wallie ujął jej podbródek.

- Jjo! - szepnął.

Nie spojrzała mu w oczy.

- Panie?

W mężczyźnie zapłonął gniew. Niech ją diabli! Dźwigał na barkach zbyt wiele ciężarów, żeby przyjąć kolejny. Oczekiwał zrozumienia, współczucia, pociechy, a nie uporu i niesłusznych pretensji. Spróbował jeszcze raz. Otoczył ukochaną ramieniem.

- Jjo?

- Panie?

- Ty drżysz! Czego się boisz?

Dopiero po chwili usłyszał szept:

- Ciebie, panie.

- Mnie? Kochanie, powiedziałem, że mi przykro. Potrzebuję miłości, Jjo!

- Oczywiście, panie!

Wysunęła się pospiesznie z jego objęć i zaczęła zdejmować niewolniczy strój.

Niech ją diabli! Dobrze wiedziała, że go rozgniewa. To była jedyna broń, jaką miała.

Skuteczna broń.

Mężczyznai, wychodząc, trzasnął drzwiam.


2


Ciepłe, słoneczne przedpołudnie. Wallie sprawdził, jak postę­puje budowa katapulty, i wracał teraz do zamku w towarzystwie straży przybocznej.

Był to ósmy dzień panowania Shonsu I - a może Shonsu II - i piąty dzień wyprawy Boariyiego. Gryfon już powinien dotrzeć do Wal. Ekspedycję dobrze wyposażono, załogę stanowiły szczu­ry wodne, zgromadzono zapasy na dwa albo trzy tygodnie, nie mówiąc o pokaźnej kolekcji łańcuchów i kajdanów. Siódmy prze­żył rozczarowanie, kiedy suzeren rozkazał pojmać wrogów, a nie zabijać. Pocieszyła go jednak świadomość, że będzie mógł pogo­nić jeńców ulicami Casr.

- Zabijaj, jeśli będziesz musiał, ale żywy jeniec jest cenniejszy niż martwy - powiedział dowódca. - Im więcej szat czarnoksięż­ników zdobędziesz, tym lepiej.

Tym razem celem były Aus i Wal. Wallie żałował, że nie ma drugiego statku, by wysłać go do Sen i Cha.

Polubił Boariyiego. Tyczkowaty szermierz miał wiele cech Nnanjiego oraz sporą dozę cynizmu. Walliemu przypadli do gu­stu wszyscy Siódmi. Bogini dobrze wybrała.

Pieniądze nadal wpływały, ale jednocześnie rosły wydatki. Konie okazały się bardzo drogie, podobnie jak ich utrzymanie i ekwipunek. Jeszcze gorzej pod tym względem zapowiadały się katapulty. Wallie musiał już teraz pomyśleć o kosztach ataku. Mógł oczywiście sprzedać Gryfona... jeśli Boariyi wróci. Szaleń­stwem z jego strony było wysyłać Siódmego na tak niebezpiecz­ną wyprawę, ale w razie potrzeby miał więźnia na wymianę.

Skręcił na rozległy plac przed zamkiem i przystanął, żeby po­patrzyć na ćwiczenia kawalerii. Strzemię zrobiło furorę. Wszyscy szermierze chcieli wstąpić do, kawalerii. Jazda w maskach do fechtunku była niemożliwa, więc zamiast zwykłych ćwiczeń suzeren wymyślił polo. Podwładni uznali nową grę za największy przełom w dziejach Ludzi i najlepszą rozrywkę zjazdu zaraz po dziewkach. Większość żołdów szła na zakłady.

Wallie stwierdził, że zarówno ludzie, jak i konie spisują się co­raz lepiej. Teraz musiał obmyślić następny krok. Polo stanowiło dobry trening dla jeźdźców, ale drewniane młotki nie nadawały się na broń przeciwko czarnoksiężnikom. Cieśle powinni przero­bić je na lance.

Suzeren wysłał Pierwszego, żeby zaprosił kasztelana na obiad, a sam ruszył dalej. Bliżej zamku fechtowała grupa szermierzy. Wallie dostrzegł niebieski kilt i rudy kucyk. Nnanji ćwiczył z jed­nym z Szóstych Boariyiego. Nikt inny jego rangi nie miał czasu na trening. Siódmy robił wyraźne postępy. Oczywiście. Wallie westchnął, starając się odpędzić niepokój i wątpliwości. Skinął na straż przyboczną.

Czarna fasada zamku, którą do tej pory zdobił tylko zniszczo­ny brązowy miecz, zyskała nową dekorację. Po obu stronach miecza wisiały teraz gigantyczne liczydła wykonane z lin i wią­zek słomy. Na jednej była przedstawiona liczba trzysta trzydzie­ści, na drugiej szesnaście: jeden schwytany wróg i piętnastu zabitych, łącznie z Chinaramą. Przesłanie było oczywiste i budu­jące. Poza tym dziesięciu szermierzy miało co robić przez dwa dni. Pierwsza zasada dowodzenia armią: nie pozwalać żołnie­rzom na bezczynność. Kiedyś Wallie Smith sprawnie kierował fabryką. Teraz musiał wyszukiwać ludziom zajęcia i umiejętnie przydzielać zadania.

Gdy dotarł do głównej bramy, wyszła z niej grupa szermierzy z cuchnącymi wiadrami. Podczas codziennej inspekcji okazało się, że czystość ich dormitoriów pozostawia wiele do życzenia. Od niedawna zamek lśnił w środku i na zewnątrz, ale każdego dnia trafiali się pechowcy do wynoszenia nieczystości. Pomarań­czowe znaki na uprzęży wskazywały, że to ludzie Zoariyiego. Barwny kod tak się skomplikował, że tylko Nnanji wiedział, co oznacza każda kombinacja.

Przed drzwiami przedpokoju Wallie zwolnił straż przyboczną i wysłał ją do Forarfiego. Wiedział, że Szósty znajdzie szermie­rzom coś do roboty. Sam wszedł do środka.

W pomieszczeniu jak zwykle kłębił się tłum. Adiutant Linumino siedział przy stole i liczył pieniądze. Przechowywano je w skrzyni w biurze Walliego, które jednocześnie pełniło funkcję pokoju ra­dy i bardzo często sypialni. Obecni zerwali się i zasalutowali do­wódcy, waląc pięściami w piersi. Na czas zjazdu Wallie zniósł obowiązek recytowania powitalnych formułek.

Idąc przez pokój, suzeren posyłał uśmiechy interesantom. Mrugnął do Katanjiego, zmarszczył brwi na widok dwóch posinia­czonych Szóstych, którzy stali bez mieczy pod eskortą straży. Kie­dy dotarł do stołu adiutanta, Linumino wskazał na grupę złożoną z sześciu osób. Nie musiał nic mówić. Trzech młodych szermierzy trzeciej rangi, w barwach Tivanixiego, stało w towarzystwie trzech nagich chłopców. Wszyscy wyglądali na przestraszonych.

- Ilu to już razem?

- Trzynastu, suzerenie.

Wallie spojrzał na zdenerwowanych młodzieńców. Chyba nie­dawno otrzymali promocje.

- Sprawdziłeś ich?

- Czcigodny Hiokillino mówi, że ujdą. Odrzucił czterech, którzy nie potrafiliby złapać piłki, nawet gdyby im ją podsunąć pod nos. Nie odróżniali prawej ręki od lewej!

Suzeren zaśmiał się.

- W porządku. - Szkoda mu było czasu na ceremonie, ale sytu­acja wymagała choć namiastki uroczystej oprawy. - Przedstaw ich. Linumino kolejno zaprezentował Trzecich.

- Jestem Genotei, szermierz trzeciej rangi...

- Jestem Shonsu... Przedstaw swojego kandydata, szermierzu.

- Jestem Jiulyuio, syn złotnika Kiryuio...

Wszyscy trzej nowicjusze byli jeszcze dziećmi, ale Wallie z powagą odpowiedział na ich saluty. Musiał jeszcze wysłuchać, jak powtarzają kodeks honorowy i składają Trzecim drugą przy­sięgę. Potem ukląkł i wręczył im miecze. Na koniec uścisnął każ­demu dłoń i powitał w cechu, żeby chłopcy mieli co wspominać przez resztę życia. Następnie poszedł do swojego gabinetu, a rekruci wybiegli z mentorami na korytarz, bardzo podekscytowani. Wallie rzucił miecz na łóżko i opadł na krzesło, wzbijając chmurę kurzu i piór. Linumino zamknął za sobą drzwi i czekał. Przysadzisty szermierz z twarzą pokrytą bliznami okazał się świet­nym adiutantem o doskonałej pamięci i nieskończonej cierpliwo­ści do drobiazgów. Całe godziny spędzał przy stole i z dnia na dzień się robił się grubszy. Wyglądało na to, że wkrótce nie będzie mógł nosić miecza, ale może po zjeździe zamierzał przejść na emeryturę. Tymczasem porządkował świat szermierzy, w którym, bez niego zapanowałby chaos.

- Weź sobie stołek - powiedział Wallie. - Coś nie w porządku?

Linumino był zasępiony.

- Suzerenie, czy mam rację w swoich podejrzeniach? Tylko ludzie lorda Tivanixiego znajdują obiecujących rekrutów.

Wallie parsknął śmiechem.

- Zauważyłem.

- Jaka jest cena? Sześć nóg za jednego chłopca?

- Dziesięć, jak sądzę. Albo cztery bardzo dobre.

Linumino uśmiechnął się i nic nie powiedział. Branie łapówek za przyjęcie rekruta było niehonorową rzeczą, ale zjazd rozpacz­liwie potrzebował wierzchowców. Cena wynosiła od trzech do dwudziestu lub nawet trzydziestu sztuk złota, a na takie wydatki armia nie mogła sobie pozwolić. Na szczęście bogate rodziny go­towe były zapłacić, żeby synowie zostali szermierzami. Póki chłopcy mieli zadatki na wojowników, Wallie przymykał oczy na proceder. Tivanixi dostawał więcej stajennych oraz koni dla swo­ich kawalerzystów.

- Bierzmy się do roboty l

- Świątobliwy lord Honakura ma nadzieję zobaczyć cię dzisiaj na kolacji u kamieniarzy, panie. Jutro zaproszono cię na bankiet u kupców, pojutrze u rzeźników. Potem będą dwa bale...

- Przyjmij zaproszenia na dwa pierwsze w imieniu moim i la­dy Doi. Odrzuć te dwa, które się pokrywają. Nie chcę się mieszać do lokalnej polityki.

- Lordowie Tivanixi i Zoariyi wysłali Szóstych, żeby popyta­li o skóry.

- Do diabła! Będziemy musieli zapłacić! Stara wiedźma za­groziła, że odpłynie z czarnoksiężnikiem na pokładzie!

Brota nie tylko przywiozła do Casr ładunek doskonałej skóry, ale wykupiła cały towar dostępny w mieście. Opanowawszy ry­nek, żądała czterystu sztuk złota, a Wallie nie potrafił skłonić jej do ustępstwa. Dzień wcześniej ich głośna dyskusja skończyła się tym, że dzieci wpadły w histerię, a żeglarze przysunęli się do wiader z piaskiem. Władza suzerena kończyła się na nabrzeżu.

- Będzie kłopot z rozładunkiem - stwierdził Wallie. - Gdy sta­tek zacumuje w porcie, jeniec może się nie oprzeć pokusie. Le­piej sam wszystkiego dopilnuj. Przyda ci się trochę świeżego po­wietrza. Weź pieniądze i dużo ludzi. Zresztą powinieneś poznać Rotanxiego. To fascynujący stary łotr.

A poprzedniego wieczoru omal nie wyciągnął ze mnie sekretu maszyny parowej, dodał w myślach.

- Lord Tivanixi melduje o kolejnym złamanym obojczyku. Pierwszemu zgruchotano stopę. Niedługo cały zjazd będzie w łubkach. Nie zgłoszono bólów brzucha.

Dobra nowina! Stłoczenie całej armii w jednym budynku było kuszeniem losu. Epidemia stanowiła znacznie większe zagroże­nie niż nieprzyjaciel.

- Przestrzegane jest zarządzenie o gotowaniu wody?

- Tak, suzerenie. Poziom wody w zachodniej studni obniżył się p kolejny łokieć, a we wschodniej na dłoń.

Zła wiadomość! Żadna sutra nie wspominała o kopaniu studni. To zadanie należało do niewolników, a Wallie sprzedał wszystkich.

- Lord Jansilui melduje, że wysłał ludzi do Tau i Dri na poszu­kiwanie rzemieślników wyrabiających łuki i po sokolników. Py­ta, czy może posłać kogoś do miast czarnoksiężników, a jeśli tak, czy ma prosić o pomoc lorda Nnanjiego.

- Tak, tylko oczywiście nie szermierzy. Najlepiej kapłanów al­bo handlarzy. Niech zwróci się do Honakury, a pominie siatkę Nnanjiego. Werbunku nie da się zachować w tajemnicy.

- Tak, suzerenie. To już wszystkie wieści. Na zewnątrz czeka delegacja... chyba urzędników portowych.

- Niech przedstawią swoją sprawę. Jeśli są urzędnikami porto­wymi, powiedz im, żeby wrócili za tydzień. Trochę niepewności im nie zaszkodzi.

Adiutant uśmiechnął się przelotnie.

-Dwóch Szóstych oskarżono o bijatykę. Lordowie Nnanji i Zoariyi skazali obu na dwadzieścia jeden batów. Wyrok czeka na zatwierdzenie.

- Do diaska! – Wallie zerwał się z krzesła i podszedł do okna. - Potrzebuję nowych zasłon i jeszcze jednej lampy. Obu?

- Jeden oskarża drugiego o rozpoczęcie bójki. - Linumino również wstał. - Świadkowie nie są zgodni. Sędziowie uznali, że zaczął Ukilio, a Unamani pierwszy wyciągnął miecz.

Wallie zastanawiał się przez chwilę.

- Masz pod ręką herolda?

- Nie, suzerenie.

- Wezwij jakiegoś, a ja tymczasem porozmawiam z Katanjim. Ktoś jeszcze ma do mnie pilną sprawę?

Adiutant odparł, że reszta może zaczekać, i wyszedł. Wallie wrócił na krzesło. Zerknął na łóżko z czystą kapą i westchnął. Niemal wszystkie dni i noce spędzał w tym pokoju. Wizyty na Szafirze stawały się coraz rzadsze i krótsze. Od czterech dni nie spał na statku, tylko w gabinecie. Sam.

Na widok Trzeciego uśmiechnął się i wstał. Ostatnio wpraw­dzie się spotykali, ale nie rozmawiali o interesach. Teraz Katanji najwyraźniej nie przyszedł w celach towarzyskich. Dwa nowe znaki na czole dopiero co się zagoiły, ale kucyk miał już przy­zwoitą długość. Był spięty złotym gryfonem. Brązowy kilt uszy­to z najdroższego weluru, buty lśniły. Zamiast miecza na plecach młodzieniec nosił u pasa wypchaną sakiewkę.

Z aprobatą rozejrzał się po pokoju, uniósł nową jasną draperię i zachichotał na widok starej boazerii ze śladami po cięciach mie­czem. Potem wygodnie usadowił się na stołku.

- Wzywałeś mnie, panie?

Niewinne spojrzenie zmiękczyłoby marmur.

- Tak. To bardzo sprytne, Katanji, ale za długo trwa. Potrzebu­jemy ich już teraz! Podobno masz trzydzieści siedem.

- Trzydzieści jeden po ostatnich trzech, panie. Staram się przy­spieszyć sprawę. Czcigodny Trookro przychodzi i wybiera, jakie chce, co oszczędza sporów. Dzisiaj dostaniemy kolejnych dzie­sięć. Dobrych!

Wallie podziwiał tupet młodzieńca.

- Wiesz, że omal nie wtrącono cię do więzienia? Pierwszego ranka Tivanixi wysłał Trookro po konie, a ty potroiłeś cenę. Wszyscy przypuszczali, że to robota Chinaramy. Później zaczęli polowanie na czarownice wśród Szóstych, którzy słyszeli jak mówiłem Tivanixiemu, żeby przyprowadził siodlarza na statek. Nie wiedzieli, że kiedy wcześniej wspomniałem o koniach, ty byłeś w pobliżu. Wtedy nie uwierzyliby, że Pierwszy - czy na­wet Trzeci po niespodziewanej promocji - jest zdolny coś takie­go zorganizować. Musiałem tłumaczyć, że nie składałeś przy­sięgi poddańczej, więc to, co robisz, nie jest zdradą, tylko dobrym interesem!

Katanji uśmiechnął się łaskawie i nic nie powiedział.

- Kto jest twoim wspólnikiem?

- Ingioli Piąty, panie. Normalnie handluje dywanami, ale zna paru dobrych handlarzy końmi.

- Oczywiście! Był zaskoczony, kiedy cię znowu zobaczył?

Trzeci skinął głową.

- Kolejna sprawa - powiedział Wallie. - Twoje działania co­raz bardziej rzucają się w oczy. Podobno sprowadziłeś gromadę dzieciaków i szermierze zbiegli się do ciebie jak... jak... - Nie znalazł w pamięci określenia “wózek lodziarza”.

- To miłość od pierwszego wejrzenia! - zaprotestował Katanji. - Bardzo wzruszające!

- Miłość? - powtórzył Wallie z przerażeniem.

Chłopak zrobił niewinną minę.

- Nie wiedziałeś o dziewczynach, panie? Zeszłej nocy odbyły się trzy śluby, a przedwczoraj pięć...

Mężczyzna nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.

- Konie jako posag? Cóż to będą za małżeństwa? Jak długo przetrwają, kiedy zjazd się zakończy?

Katanji odpowiedział wzruszeniem ramion.

- Zabrakło synów.

- Prowadzisz handel niewolnikami.

Trzeci spojrzeniem dał do zrozumienia, że nie pochwala mie­szania moralności do rozmowy o interesach.

- Szermierze potrzebują wierzchowców. Tivanixi dostaje konie dla swoich ludzi, a hodowcy po dwadzieścia sztuk złota za zwierzę. Trochę więcej za wyjątkowe okazy, na przykład rączego czterolet­niego wałacha. Zjazd płaci znacznie poniżej kosztów! Rodzice umieszczają synów w cechu, a córki dobrze wydają za mąż. Wszyscy ci bogacze dostają gęsiej skórki na myśl o wnukach. Kto traci?

- Na pewno nie szermierz Katanji.

- Jeśli zależy ci na czasie, panie... zbyt wielu chętnych odrzu­casz! Przyznaję, że Olonimpi to kiepski materiał, ale myślałem, że inni się nadadzą.

- Nie - powiedział Wallie krótko.

- Trzy konie od kandydata? - podsunął młodzieniec z nadzie­ją. - Za Olonimpiego zgodzę się na cztery. Na pewno nie będzie z niego gorszy szermierz niż ze mnie.

Ma tupet ten smarkacz! Najwidoczniej rodzina Olonimpiego była bardzo bogata.

- Nie. Nie zamierzam obniżać wymagań. Ile pieniędzy trzeba na kupno trzydziestu jeden koni?

- Więcej, niż masz, panie!

Wallie zerwał się na równe nogi... a Katanji nawet nie drgnął. Już dawno poznał się na lordzie Shonsu.

- Wiesz, że Tivanixi chce sam się obsłużyć? Urządzić wypad kawalerii?

- A smoła?

Wallie usiadł. Będzie niezbędna do katapult, lecz jeszcze nie pomyślał o zakupie.

Chłopak czytał w twarzy suzerena, a sam próbował ukryć wy­raz zadowolenia.

- W Casr jest dwa tysiące czterysta osiemdziesiąt jeden beczek smoły, panie. Brota ma osiemset dwanaście. Reszta należy do mnie.

- Beczki smoły łatwiej jest ukryć niż konie?

Katanji uśmiechnął się.

- Pod zamkiem mamy salę tortur.

Trzeci wzruszył ramionami.

- Czarnoksiężnikowi obiecałeś... Torturujesz tylko przyjaciół? - Znowu stał się czarujący. - Wiedziałem, że nie zniżysz się do kradzieży koni, ale Ingioli chciał mieć pewność. Bardzo dobrze, bo w ten sposób odkryłem, co robi Brota. Uprzedziła nas ze skórą, ale sparzy się na smole.

Chłopak pękał z dumy, natomiast Wallie się przestraszył.

- Ile zamierzasz wziąć od nas za smołę?

- Dorzucę ją za darmo do koni, jeśli przyjmiesz odrzuconych kandydatów i jeśli starsi zagwarantują pewnemu handlarzowi dziesięcioletni monopol na import dywanów do Casr - powiedział Katanji wspaniałomyślnie. - Trzydzieści jeden koni i ponad szes­naście tysięcy beczek smoły! A Brota może sobie zjeść swoją!

Po niedawnej kłótni z Piątą była to kusząca propozycja, o czym Katanji dobrze wiedział.

- Czy odrzuceni kandydaci nadają się na kapłanów? - spytał Wallie po namyśle.

Źrenice młodzieńca rozszerzyły się.

- Nie wiedziałem, że...

- Honakura mógłby to załatwić. Pięcioletni monopol na jedwabne dywany nie pogorszy sytuacji biedaków. Trzeci zasępił się, kalkulując w myślach.

- Smoła, wszystkie czterdzieści jeden koni, ośmiu kapłanów, sześć kapłanek, dywany na pięć lat i Olonimpi szermierz.

Honakura mówił o dwunastu nowicjuszach. Będzie musiał załatwić przyjęcie czternastu.

- Zgoda! Ale pod jeszcze jednym warunkiem.

Katanji czujnie uniósł brew.

- Powiedz mi pod słowem honoru, ile zapłaci ci rodzina Olonimpiego?

- Umowa stoi?

- Tak. Już rozmawiałem z Honakura, a starszymi ja się zajmę.

- Nie powiesz Nnanjiemu?

- Nie, na bogów! Doszłoby do buntu... albo czegoś gorszego.

- Więcej niż inni...

- Ile?

Wyciągniecie tej informacji trwało dłużej niż dobicie targu, ale w końcu Katanji mruknął niechętnie:

- Tysiąc dwieście.

- Wynoś się! - ryknął Wallie, z trudem hamując śmiech. - Zor­ganizuj z Trookro transport koni. Niech ten Olonimpi lepiej idzie do kawalerii.

Katanji zachichotał. W drzwiach jeszcze przystanął.

- Dobrze byłoby, gdybyś odwołał, panie, swoich ludzi. Przez nich rosną ceny. Hodowcy podwójnie nas oszukują.

- Idź już! I powiedz bratu, że chcę się z nim zobaczyć.

Wallie wstał i ruszył za Trzecim do przedpokoju. Czuł się jak po walce z bykiem. Tysiąc dwieście! Olonimpi pokrył wszystkie wydatki Katanjiego i spółki. Reszta to czysty zysk. Tysiące sztuk złota! Ale czterdzieści jeden wierzchowców dla zjazdu za darmo...

Wallie podszedł do młodego herolda trzeciej rangi stojącego obok aresztowanych. Linumino podążał krok w krok za suzerenem.

Dwaj Szóści mieli podbite oczy, opuchnięte wargi i ponure mi­ny. Niewiele brakowało, a któregoś oskarżono by o morderstwo. Ukilio przyprowadził do Casr duży oddział wolnych. Unamani był dowódcą gwardii w dużym mieście. Od pierwszej chwili z niewiadomych powodów zapałali do siebie nienawiścią. Wallie nie tracił czasu na formalności.

- Który z was jest Ukilio? Więc ty jesteś Unamani? Słyszeli­ście wyrok? Wiecie, co oznacza dwadzieścia jeden batów?

Wallie nie wiedział, ale się domyślał. Szermierze obojętnie skinęli głowami. Dziwna reakcja wobec perspektywy chłosty.

- Nie podoba mi się to - stwierdził lord Shonsu. - Obaj bę­dziecie bezużyteczni przez rok, a może już zawsze. Wolałbym mieć jednego całego Szóstego niż dwie kaleki.

Wszyscy obecni w pokoju, ze dwa tuziny interesantów, zesztywnieli ze strachu.

- Od Szóstego oczekuję umiejętności dowodzenia, wiec zrobię wam sprawdzian. Zwycięzca dostanie jeden bat od przegrane­go, a sam będzie mógł zadać mu tyle razów, ile zechce. Może na­wet zachłostać go na śmierć.

Skazani zbaranieli. Spojrzeli po sobie. Podbite oczy zmrużyły się, opuchnięte wargi wykrzywiły jak w lustrzanym odbiciu.

-Wykopiecie studnie. Lord Linumino odda wam miecze i wrę­czy po dwie sztuki złota na wydatki. Oto zasady. Heroldzie, ogło­sisz je podczas dwóch najbliższych posiłków. Lord Linumino wybierze miejsca, wy kupicie potrzebne narzędzia i zwerbujecie nie więcej niż dwunastu ludzi każdy. Możecie brać wszystkich poniżej szóstej rangi. Nie wolno przeszkadzać sobie nawzajem. Za każdą szkodę dostaniecie dzień kary. Otwory muszą być pod­parte stemplami na całej długości. Wyznaczę jednego sędziego, a każdy z was po dwóch. Pierwszy zespół, który napełni wodą beczkę, zwycięży. - Odwrócił się do adiutanta. Linumino uśmie­chał się szeroko. Widok był straszny. - Jeszcze jakieś zasady?

- Bodźce czy groźby?

- Racja!

Wolni szermierze gardzili pieniędzmi. Niektórzy odmawiali nawet marnego dziennego żołdu, który dawano im na rozrywki.

- Potrzebujemy więcej kobiet. Zwycięska drużyna pojedzie do Dri, żeby wyszukać w domach publicznych i przywieźć najmilsze dziewczyny. Wszystkie koszty pokryje zjazd. Sądzisz, że taka zachęta wystarczy?

Adiutant zarechotał.

- Na samą myśl krew żywiej będzie im krążyć w żyłach, suzerenie! Wiesz, jakie teraz są kolejki.

Tak, lordowi Shonsu doniesiono.

- Nie wolno wam grozić swoim ludziom ani wymierzać kar. Macie ich zachęcać do kopania. Przekonamy się, czy jesteście prawdziwymi dowódcami. Jakieś pytania?

- Kiedy zaczynamy, suzerenie? - spytał Ukilio.

- Od razu.

- Czy na koniec dostaniemy wolny dzień? - odezwał się Unamani. - Chciałbym dobrze odpocząć, żeby mieć dużo sił, kiedy będę go chłostał.

Szermierze zmierzyli się wzrokiem.

- Zgoda. Dodaj ten punkt, heroldzie. Miecze, adiutancie Linumino.

Jestem bogiem, pomyślał Wallie. Decyduję o ludzkim życiu.

Z drugiej strony daję im szansę. Może zwycięzca - proszę, bogowie! - okaże się litościwy. Poza tym rywalizacja dostarczy rozrywki nu­dzącym się szermierzom. Będą robić zakłady.

Unamani i Ukilio ruszyli do wyjścia. W drzwiach zderzyli się i obrzucili stekiem przekleństw. Potem omal nie wpadli na Thanę, której towarzyszyła wysoka kobieta w bogato haftowanej niebieskiej szacie. Obie popatrzyły zdumione za oddalającymi się Szóstymi.

Wallie westchnął. Dzień rodzinnych spotkań. Thana wypowie­działa słowa oficjalnego powitania i przedstawiła suzerenowi chudą, siwowłosą matronę. Olonanghi, tkaczka siódmej rangi. Dziwne. Wallie zaprowadził kobiety do gabinetu i poprosił, żeby usiadły. Odstąpił lady Olonanghi swoje krzesło.

Thana nadal bezwstydnie paradowała w bikini, na co żaden mężczyzna nie zamierzał się skarżyć. Ze zwykłą pewnością sie­bie przystąpiła do rzeczy.

- Nie zajmiemy ci dużo czasu, panie. Słyszałam od Nnanjiego, że interesują cię zimowe ubrania, szczególnie wełniane płaszcze?

Czyżby Druga włączyła się w rodzinny interes?

- To prawda.

- Piętnaście srebrników?

Wallie pokiwał głową. Nnanji był jego zaprzysiężonym bra­tem, co oznaczało, że Thana jest jego bratową. A Brota przybraną teściową? O, bogowie!

- Lady Olonanghi może złożyć lepszą ofertę, panie.

Ale dlaczego Thanie?

- Mój ojciec był szermierzem, wiec dla szermierzy mam w sercu szczególne miejsce - powiedziała tkaczka.

Walliemu zaświtała myśl, że wiele kobiet żywi podobny sen­tyment, choć zwykle nie w tym wieku. Bąknął zdawkową uprzej­mość i raptem go olśniło!

- Nie jesteś przypadkiem spokrewniona z młodym Olonimpi? Pomarszczona twarz rozpromieniła się.

- To mój wnuk!

Wallie pospiesznie zakaszlał, skrywając uśmiech.

- Bardzo obiecujący chłopiec. Jest na początku listy rekrutów, ale musimy ograniczyć liczbę przyjmowanych...

- Może porozmawiajmy o płaszczach, panie - wtrąciła Thana zimnym tonem. Interes wymykał się jej z rąk.

- Moglibyśmy zejść do dziesięciu srebrników za sztukę - za­proponowała lady Olonanghi.

- Gdyby znalazło się miejsce w kawalerii... Wprawdzie kon­kurencja jest ogromna, bo to prestiżowy oddział, rozumie pani... Przepraszam, myślałem na głos. Powiedziała pani: sześć?

Lady Olonanghi przygryzła wargę.

- Osiem, panie.

- Ma pani kontrakt! Sądzę, że znajdziemy miejsce dla chłopca o takich zdolnościach.

- W prestiżowym oddziale?

- Oczywiście.

Odprowadzając kobiety do drzwi, zastanawiał się, kto najle­piej wyjdzie na nieuniknionym zamieszaniu. Prawdopodobnie Katanji. Jeśli chodziło o zbijanie majątku, Thana nie dorównywa­ła mu klasą.

Następnego dnia suzeren miał uklęknąć przed niewydarzonym Olonimpim i wręczyć mu miecz, choć powinna to być ra­czej łopata.

Tymczasem zjawili się kolejni petenci, ale Wallie zapomniał o nich, gdy ujrzał Doę, która dumnym krokiem zmierzała prosto do jego gabinetu. Poszedł za nią i starannie zamknął za sobą drzwi.

Kobieta uśmiechnęła się, a Wallie poczuł ogień w lędźwiach.

Tym razem Doa miała na sobie długą suknię - jak zwykle był śmiały, a bladoniebieski jedwab niemal przezroczysty. Wyglądał jak druga skóra. Jedyną ozdobę stanowił szafir zawieszony na srebrnym łańcuszku.

Zjazd rozpaczliwie potrzebował teraz drogocennego klejnotu.

Doa podeszła wolno do okna i zaciągnęła zasłony. Oczy Walliego śledziły każdy ruch doskonałego ciała. Czas i fiasko starań nie ugasiły jego żądzy. Niemal co wieczór towarzyszył Siódmej na takim czy innym balu. Zawsze ją proszono, żeby zaśpiewała. Tańczyła również doskonale, ale Wallie miał okazję dotknąć co najwyżej jej ręki, bo na Świecie nie znano takich tańców jak walc. Wiedział, że stanowią atrakcyjną parę. Doa była gwiazdą Casr, pieśniarką uwielbianą przez szermierzy rozkochanych w eposach. Pokazując się z nią, nawet będąc suzerenem mógł umocnić swój prestiż.

Wallie poinformował Doę, jakie zaproszenia przyjął.

- Świetnie - powiedziała.

Oparła się o kominek i spojrzała na mężczyznę z leniwym roz­bawieniem.

- Co sądzisz o wczorajszym popisie pani Soli. Zauważyłeś, co jej mąż...

Doa była nieprzyzwoitą plotkarką i bezlitosną parodystką. Co dzień przychodziła o tej porze i omawiała ostatnie wydarze­nia. Walliego nie interesowały jej złośliwe ataki na śmietankę towarzyską Casr i najwyższych rangą szermierzy, ale podziwiał jej talent aktorski. Czasami śmiał się szczerze; Doa bardzo za­bawnie przedrzeźniała Nnanjiego. Zwykle jednak siedział w milczeniu, uśmiechał się grzecznie i oddawał lubieżnym ma­rzeniom.

Prawdziwym celem wizyt było drażnienie go, wabienie i zwodzenie.

Doa była szalona. On także.

Dzisiaj nie miał ochoty niczego udawać. Poprzedniej nocy odwiedził Jję. Jak wszystkie ostatnie spotkania z ukochaną, to również okazało się nieudane. Oczywiście, kobieta była uległa. Starała się go zadowolić w wprawą dobrze wyszkolonej nocnej niewolnicy. Dawna przyjaciółka i kochanka gdzieś zniknęła, zaś próby jej przywołania Jję doprowadzały do łez, a jego do furii. Brakowało mu cierpliwości do jej uporu i milczących wyrzutów. Doa z kolei wiedziała, jak powinien zachowywać się szermierz J wysokiej rangi.

Miał więc Siódmą dla towarzystwa, a Jję dla zaspokajania fi­zycznych potrzeb. Czy mógł się skarżyć? Większość mężczyzn byłaby bardziej niż zadowolona z takiej sytuacji.

Ruszył ku minstrelce. Kobieta umilkła i obrzuciła go czujnym spojrzeniem. Zatrzymał się, bo wiedział, że jeszcze krok, a zoba­czy płonące oczy i wysunięte pazury, usłyszy groźby. Krzyk Doi dotarłby do samego Vul.

- Po co tutaj przychodzisz? - zapytał.

- Myślałam, że lubisz nasze małe pogawędki, panie.

- Bądź choć raz szczera.

Doa odzyskała pewność siebie i zaśmiała się drwiąco.

- Twoja straż przyboczna wie, gdzie sypiasz, mój drogi. I z kim. A raczej bez kogo? Sądzą, że teraz to nadrabiasz. Wolał­byś, żeby znali prawdę? Śmialiby się z ciebie!

- A z ciebie?

- Nie sądzę.

Walliemu nagle zaczęły drżeć ręce. Nie wiedział jednak, czy z gniewu czy hamowanej żądzy.

- Jaka jest twoja cena, pani? Ile trzeba, żeby kupić pocałunek? Albo coś więcej?

- Wiesz, co mi obiecałeś, Shonsu.

- Nie pamiętani żadnej obietnicy.

Oczy kobiety zapłonęły, ale Wallie nie dał jej dojść do słowa.

- Mówiłem ci, żebyś była szczera! Jesteś bystrą obserwatorką. Choć nie przyznajesz się do tego, wiesz, że nie jestem tam­tym Shonsu.

Patrzyła na niego, zachowując wrogie milczenie.

- A ja nie wiem, co obiecał ci tamten Shonsu. Powiedz wreszcie.

- Uczynić mnie królową - wyrzuciła z siebie Doa.

- Kim?

- Królową, Shonsu! Królową Vul! Przysiągłeś na miecz! Spodziewam się, że dotrzymasz słowa.

Wallie wrócił na swoje miejsce, oszołomiony. Królowa Vul? Czy to dlatego Shonsu zaatakował czarnoksiężników? Nie żeby pomścić szermierzy, tylko żeby zdobyć tę kobietę? Czterdziestu dziewięciu zabitych?

- Vul to wysokie progi, pani. Co z mniejszym królestwem na początek? Powiedzmy Tau? Siódma obdarzyła go kocim uśmiechem.

- Mogłoby wystarczyć, na przekąskę... - Gotowała się z wście­kłości. - Ale na razie przydałby się jakiś drobiazg, który podtrzy­małby moje zainteresowanie.

Obsypywał ją prezentami.

- Do ciebie należy połowa klejnotów znajdujących się w Casr. Czego jeszcze chcesz?

- Niewolnicy.

- Jakiej niewolnicy?

Doa podeszła do okna i rozsunęła zasłony.

- Dobrze wiadomo, że Shonsu posiada najpiękniejszą konku­binę w mieście. Widziałam ją na statku.

Wallie zerwał się na równe nogi.

- Nigdy! Okaleczyłabyś ją?

- Może troszeczkę! - Kobieta już sunęła ku drzwiom. - Chcę ją dostać. I to szybko! Teraz muszę iść i przećwiczyć kilka no­wych pieśni. Pomyślą, że byłeś dzisiaj wyjątkowo szybki, panie. Kolejny rekord!

Zniknęła.

Wallie gapił się na zamknięte drzwi. Królowa Vul? Na pewno kłamała... A jednak... Shonsu z pewnością myślał o zostaniu królem Vul. Co miałby zrobić z miastem czarnoksiężników jak nie zrównać je z ziemią? Równie dobrze mógł zaproponować Siódmej miejsce na swoim przyszłym tronie.

Lecz sama obietnica nie zaprowadziłaby go daleko. “Nowe pieśni". Wallie wpadł w tę samą pułapkę co Shonsu. Jedna rzecz była pewna: Shonsu nie posiadł Doi siłą. Igranie z niebezpie­czeństwem bez wątpienia sprawiało tej kobiecie perwersyjną przyjemność. Lecz mężczyzna, który próbowałby skorzystać z zaproszenia, bezpowrotnie straciłby reputację, unieśmiertelnio­ny w jednym z satyrycznym arcydzieł. Stałby się publicznym pośmiewiskiem.

Wallie nie mógł nawet pozbyć się Doi, bo czekałby go taki sam los.

Dać jej Jję? Nie do pomyślenia. Z drugiej strony, wielu żona­tych mężczyzn miało konkubiny. Była to jedna z zalet niewolnic­twa. Może Siódma zadowoliłaby się tronem królowej Tau?

A dzisiaj, kolacja u kamieniarzy... Interesy jak zwykle.

Tak, czas wracać do pracy. Odpędził od siebie myśli o Doi i ru­szył do drzwi. Przywitał go głośny wybuch wesołości. Nnanji siedział na brzegu stołu i zwijał się ze śmiechu. Na widok Shon­su wstał i zasalutował roześmiany.

- Zachłostany na śmierć przez zwycięzcę? Nasz suzeren wie, jak pobudzać ludzi do czynu, nieprawdaż, lordzie adiutancie?

Minął Walliego i wszedł do gabinetu. Zatrzymał się przed lus­trem i obejrzał znaki wytatuowane na czole.

- Co mogę dla ciebie zrobić, bracie?

Jak zwykle miał bardzo dobry humor.

Odkąd Honakura ujawnił prawdziwe proroctwo, Wallie czuł się niepewnie w towarzystwie Nnanjiego. W przeciwieństwie do sprytnego młodszego brata, Siódmy wydawał się sympatycznym, uczciwym i prostolinijnym młodzieńcem. Poza tym był świetnym towarzyszem i niezrównanym podwładnym, a także bezwzględ­nym zabójcą. Walliego niepokoił kontrast tego wizerunku z opo­wieścią o bracie Ikondoriny.

- Jakim cudem Siódmy dał się tak zmasakrować? - spytał, wskazując na zadrapania i siniaki na żebrach Nnanjiego. Młody szermierz zrobił kwaśną minę.

- Fałszywy Siódmy rzuca wyzwania trzydziestu dziewięciu Szóstym. Wszyscy są jego wasalami, więc nie mogą mu odmówić. Po dwudziestu dwóch jest obity i sponiewierany! Nim dojdzie do trzydziestego dziewiątego, sam zacznie spuszczać lanie. - Uśmiechnął się szeroko.

Starsi koledzy wyraźnie nie lubili cudownego dziecka.

- Nie boisz się, że naprawdę zrobią ci krzywdę?

Nnanji wzruszył ramionami.

- Ostrzegam ich, że zadanie suzerenowi poważnej rany jest zbrodnią. Wszyscy się ciebie boją, bracie. A kiedy usłyszą o za­wodach w kopaniu studni...

Wallie opadł na krzesło i wskazał bratu stołek, ale młodzieniec nie przerwał spaceru.

- Skąd bierzesz czas?

Siódmy rzucił mu urażone spojrzenie.

- Zrobiłem wszystko, o co prosiłeś. - Zaczął odliczać, uno­sząc palce. - Linumino pytał o różdżkarzy. Podałem mu trzy imiona. Zoariyi potrzebuje kołodziejów. Nie mamy żadnych. Rzeka jest patrolowana noc i dzień. Żaden statek nie zbliży się do miasta bez wiedzy szermierzy. Nieregularni Katanjiego prze­szukują żaglowce, które cumują w porcie, zwłaszcza jeśli po­borcy Fiendoriego mają jakiekolwiek podejrzenia. Do tej pory znaleźliśmy czterech hodowców gołębi i obserwujemy ich. Tak jak podejrzewałeś, kupują welin. Tomiyano i inni żeglarze przez cały czas zbierają plotki. Handlarzom z Sen i innych miast pro­ponujemy, żeby zostali naszymi agentami. Odpowiedzi jeszcze nie nadeszły. Dzień i noc pilnujemy ulic wokół zamku. Eskor­tujemy gości. Otwieramy wszystkie przychodzące pakunki, że­by się upewnić, że nie ma w nich prochu, który tak cię niepo­koi. Sprawdzamy każdy wóz. Dwie łodzie pilnują drugiego brzegu, zwracając uwagę na podejrzaną działalność czarno­księżników. W Gob i Ag, dwóch najbliższych osadach, spokój. Posuwamy się teraz w górę i w dół Rzeki. Tomiyano znalazł czterech ludzi, którzy dobrze znają Sen i Wal oraz okoliczne wioski. W razie potrzeby służę informacjami. Nie mogę odda­lać się od zamku, bracie, żeby w każdej chwili mogli mnie od­szukać. Czy coś przeoczyłem?

W rzeczywistości Wallie chciał jedynie odciągnąć go od fechtowania, więc uśmiechnął się przepraszająco.

- Nie! Tylko jestem zazdrosny. Lepiej sobie radzisz z rozdzie­laniem zadań niż ja. Zastanawiałem się nad wytruciem gołębi...

Trzeba by przekupić paru żeglarzy, żeby odwiedzili miasta czarnoksiężników i rozrzucili zatrute ziarno wokół wież. Nnanji przypomniał, że cywile niechętnie zbliżają się nocami do wież, ale obiecał, że porozmawia z Tomiyano.

- A przy okazji, bracie, muszę wziąć trochę pieniędzy na wy­datki! Jestem bankrutem.

Wallie wstał z krzesła i podszedł do skrzyni..

- Powinieneś swoje trzymać oddzielnie - stwierdził, choć wie­dział, że to niemożliwe ze względu, na brak ksiąg. On sam kupo­wał prezenty dla Doi z funduszy zjazdu.

- Chyba tak - przyznał Nnanji. - Akurat Katanji potrzebował gotówki. Przekazując twoją wiadomość, oskubał mnie do czysta.

- Katanji?

Wallie nie powiędnął nic więcej. Wręczył Siódmemu wore­czek z monetami i zatrzasnął wieko skrzyni.

Nnanji się roześmiał.

- Tak, Katanji! Robię się miękki na starość, prawda? Najwy­raźniej mojemu bratu dobrze się wiedzie. - Lekko się zarumienił. - Podobno niektórzy z jego nieregularnych są dobrym materia­łem na szermierzy. Powiedziałem, że mógłby później ich przeka­zać. Nie więcej niż pięciu. To w porządku, prawda?

Wallie westchnął.

- Tak, o ile nie są zupełnymi kalekami.

Młodzieniec wytrzeszczył oczy.

- Nie sądzisz chyba... Nie mógłby przecież brać pieniędzy od ich rodziców?

Sytuacja stawała się kłopotliwa. Siódmy był bardzo wyczulo­ny w kwestii honoru.

- Nie bój się, sprawdzimy jego rekrutów!

Nnanji łypnął na Walliego spode łba.

- Dostałby pięć albo dziesięć sztuk złota od głowy, nie są­dzisz? Mały szubrawiec! - Zachichotał. - Cokolwiek robi, to mu się opłaca. Wiedziałeś, że kiedy Thana opuści Szafira, dostanie tysiące swojego udziału? Zabawne, co, bracie? Nigdy nie dbałem o pieniądze. Od życia chciałem tylko zimnego piwa i ciepłych dziewczyn, a będę miał bogatą żonę i bogatego brata. W razie po­trzeby Katanji da mi wszystko, co ma!

Część, pomyślał Wallie.

- Twoje dobra moimi dobrami?

- Oczywiście! - zapewnił Nnanji szczerze.

Na dziedzińcu rozbrzmiała trąbka wzywająca na obiad.

- Jem z Tivanixim - powiedział Wallie. - Przyłączysz się do nas?

- Przykro mi! Dziś Dzień Kamieniarzy, moje urodziny.

Dziewiętnaście? Może dwadzieścia. Wallie nie zadał tego py­tania, gdyż popełniłby nietakt. Większość Ludzi nie umiałaby na nie odpowiedzieć. Wszyscy znali tylko dzień, bo musieli go świę­tować, poszcząc i czuwając w świątyni przez całą noc.

- Ciekawe, kiedy są urodziny Shonsu. Będę musiał sobie wy­brać jakiś dzień! Najlepiej ten, w którym pojawiłem się na Świe­cie! Trzy dni przed naszym spotkaniem.

- Wtedy był Dzień Nauczycieli! - oznajmił Nnanji z uśmiechem.

- W moim drugim życiu na urodziny dawało się przyjaciołom prezenty. Jest coś, czego pragniesz?

- Zabawny zwyczaj! - Po chwili roześmiał się i powiedział: -Gdybyś mnie zapytał przy naszym pierwszym spotkaniu, bracie, odparłbym, że potrzebuję nowych butów. Moje stare były dziura­we. Ale teraz? - Wskazał na niebieski kilt. - Czego jeszcze mógł­bym chcieć?


2


Dni mijały.


W Dzień Żeglarzy zespół czcigodnego Ukilio natrafił na skałę i połamał wszystkie łopaty. Zakłady wzrosły.


Prototypowa katapulta rozpadła się przy trzecim strzale.


Lord Nnanji, którego żebra przybrały kolory wszystkich rang, stoczył walkę z ostatnim Szóstym i zaczął od nowa, wybierając najtrudniejszych przeciwników.


W Dzień Węglarzy zespół czcigodnego Unamani stracił w zapadlisku obie taczki. Zakłady wzrosły. Tego samego dnia szpiegowska sieć żeglarzy doniosła, że nocą w Wal słyszano pioruny.


W Dzień Minstreli wzięto pod obserwację piątego hodowcę gołębi.

Kopacze gołymi rękami wyrywali z ziemi kamienie i dźwi­gali przez dziedziniec ciężkie wiadra, chwiejąc się ze zmęcze­nia. Zakłady wzrosły. Zabroniono gwizdów i dopingujących okrzyków w porze nocnej. Czterej robotnicy zasłabli z wyczer­pania. Umieszczono ich w izbie chorych. Na dowódców nało­żono kary.


W Dzień Szewców lord Nnanji bezczelnie kazał lordowi Linumino zejść na dziedziniec z floretem. Korpulentny adiutant wsadził głowę do gabinetu lorda Shonsu i poinformował go, gdzie się wybiera. Suzeren wypadł z komnaty i pogonił lorda Nnanjiego przez cały plac. Zostawił mu na pamiątkę trzy czerwone pręgi na piersi. Lord Nnanji drasnął lorda Shonsu.

Nowa katapulta weszła do masowej produkcji.


Na lewym brzegu, na wprost miasta, nie wykryto działalności czarnoksiężników.


Kilka bogatych matron po błyskawicznych zalotach wyszło za młodych oficerów kawalerii. W posagu wniosły konie. Szermierz Katanji dostał zaproszenie na wszystkie wesela.


Starsi ogłosili kryzys finansowy i nałożyli na mieszkańców podymne. Lord suzeren poinformował ich, że nie może oddelegować ani jednego szermierza, żeby towarzyszył poborcom. Podatek zniesiono.


W Dniu Koronczarek tuż przed obiadem zespół czcigodnego Unamani zameldował o ukazaniu się wody na dnie studni. W czasie obiadu taką samą nowinę rozgłosił zespół czcigodnego Ukilio. Zakłady wzrosły. Godzinę później oberwanie chmury zakoń­czyło trzytygodniową suszę i napełniło oba wykopy sześcioma łokciami wody. Sędziowie ogłosili remis.


Cena smoły w Casr spadła na łeb na szyję.


Lord Jansilui doniósł lordowi Shonsu o kłopotach ze znalezie­niem odpowiedniego drewna na łuki i strzały. Kiedy wychodził z zamku, zaczepił go lord Nnanji i wręczył mu floret. Młody su­zeren wygrał.


Mimo dużej ilości wzmocnionego wina i obietnicy wysłania dwóch ekip werbunkowych lord Shonsu nie zdołał przekonać Ukilio i Unamaniego, żeby zgodzili się z werdyktem bogów. W końcu zrobił wyjątek od zasad i pozwolił im stoczyć walkę na pięści, co powinien był zrobić od razu. Czcigodni stłukli się nawzajem na kwaśne jabłko i zostali najlepszymi przyjaciółmi.


Żeglarze donieśli, że również w Aus słyszano pioruny.


Lord Shonsu otrzymał z prezencie piękny jedwabny dywan ozdobiony srebrnymi pelikanami.


W Dniu Uzdrowicieli wrócił Gryfon.


Jeńcy trafili do lochów, tłumy się rozeszły, wprowadzono stosowne poprawki na gigantycznym liczydle. Zjazd dostał dzień wolny na uczczenie triumfu. Gdy umilkły wiwaty, minstrele przy­stąpili do pracy nad eposem “Jak Boariyi Siódmy rozgromił czarnoksiężników w Wal i Aus” albo o równie chwytliwym tytule.

Gabinetowi-sypialni przywrócono pierwotną funkcję pokoju ra­dy. Siódmi zasiedli na stołkach rozstawionych na gołych deskach, tuż przy imponującym dywanie. W kominku głośno trzaskał ogień. Wallie grzał się przy nim i obmyślał strategię. Jansilui skarżył się Linumino na brak fachowców wyrabiających łuki. Tivanixi demonstrował Boariyiemu najlepsze ustawienia lancy. Nnanji wbijał ponury wzrok z podłogę. Wszyscy czekali na Zoariyiego.

Komnata zmieniła się nie do poznania. Boariyi aż się cofnął zdumiony, stanąwszy w progu. Boazeria lśniła od wosku, wszelkie skazy zniknęły pod gobelinami dopasowanymi do zasłon. Rozklekotane stołki zastąpiono nowymi dębowymi. Wymieniono także łóżko i krzesło. Najbardziej jednak rzucał się w oczy dar od Ingioliego, jedwabny dywan w srebrne pelikany i brązo­we koniki rzeczne.

- Muszę cię ostrzec, lordzie Boariyi, że mamy teraz siedmiu prawdziwych Siódmych - powiedział raptem Tivanixi.

Nnanji podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. Czerwona blizna na czole Boariyiego przesunęła się w górę.

- Lepiej, żebym wrócił do ćwiczeń, tak?

- Zdecydowanie! Lord Jansilui może potwierdzić moje słowa, podobnie jak trzydziestu dziewięciu Szóstych. Ze wszystkimi byś teraz wygrał, lordzie Nnanji?

Młodzieniec lekko poróżowiał, ale skinął głową, szczerząc się od ucha do ucha.

- Od wielu dni z niepokojem czekam na wyzwanie - dodał Tivanixi.

- Pochlebiasz mi, panie.

Kasztelan potrząsnął głową.

- Nie. Obserwowałem cię uważnie. Byłbym zaskoczony, gdybym zdołał cię pokonać, suzerenie.

Wallie uśmiechnął się do siebie. Pochlebstwo, tak jak należy, było bliskie prawdy. W tym momencie do pokoju wpadł Zoariyi i przeprosiwszy zebranych, zajął swoje miejsce. Narada mogła się rozpocząć. Gospodarz napełnił Siódmym pucharki.

- Lordzie Boariyi, słyszeliśmy o twoich wyczynach. Jeszcze raz gratulujemy wspaniałego rozpoczęcia zjazdu. Poinformujemy cię teraz, co się działo w czasie twojej nieobecności. Nnanji?

Wallie usiadł wygodnie na krześle i pozwolił obecnym trochę się poprzechwalać: Nnanjiemu szpiegowską robotą, Zoariyiemu katapultami, Tivanixiemu kawalerią, Jansiluiemu łucznikami i dwoma sokołami, które udało mu się zdobyć. Szóści Boariyie­go nauczyli się rzucać nożami i operować garotą. Pod osłoną no­cy mogli zejść na brzeg i opanować dowolny port.

Wallie miał prawo odczuwać satysfakcję. O jakieś tysiąc lat zmniejszył dystans dzielący szermierzy od czarnoksiężników. Przeniósł ich ze starożytności do średniowiecza, podczas gdy ma­gowie żyli już we wczesnym renesansie. Skoncentrował siły, podszkolił armię, zwiększył jej szansę na zwycięstwo.

Lecz wszystkie przygotowania miały pójść na marne. Tą druzgoczącą nowiną musiał wkrótce się podzielić. Jak przyjmą ją Siódmi? A Nnanji?

W skrytości ducha Wallie się cieszył. Zawsze przerażała go myśl o ataku. Katapulty miotające smołę wznieciłyby pożary, tak samo działa czarnoksiężników. Miasta zamieniłyby się w zglisz­cza, dziesiątki mieszkańców poniosłyby śmierć. Boariyi pojmał ośmiu wrogów i zabił sześciu, tracąc tylko jednego człowieka. Przywiózł dziesięć czarnoksięskich szat ze skarbami, których Wallie jeszcze nie miał czasu obejrzeć. Lecz siedmiu ludzi zginę­ło! Dodać do tego czternastu w Ov, Tarru i jego oddział, piratów... Wallie Smith zaczynał dorównywać wielkim zbrodniarzom. Choć wiedział, że pomysł bardzo nie spodoba się szermierzom, musiał im wykazać, że traktat jest najlepszym rozwiązaniem

- Dziękuję - powiedział, cierpliwie wysłuchawszy Siódmych.

Nie dopuszczony do głosu Linumino rzucił mu zawiedzione spojrzenie.

- Gratuluję wszystkim - kontynuował Wallie. - Szkoda, że nie zaprosiliśmy czarnoksiężników na nasze spotkanie!

Szermierze skwitowali jego uwagę śmiechem, nie domyślając się nawet, że suzeren mówi poważnie.

- Co dalej, lordowie?

Okazało się, że nauczeni niekonwencjonalnego myślenia, po­trafią zaplanować kampanię równie dobrze, jak on, albo lepiej. Oczywiście, każdy chciał, żeby jego formacja odegrała najważ­niejszą rolę, ale po długiej dyskusji doszli do jakiego takiego po­rozumienia. Partyzanci Boariyiego mieli nocą zająć wioskę leżą­cą najbliżej wybranego miasta, a następnie spędzić całą ludność w jedno miejsce. W tym czasie kawaleria miała wysiąść na przy­stani, wjechać do miasta, opanować port i otoczyć wieżę, zanim czarnoksiężnicy zorientują się w sytuacji. Po ściągnięciu katapult oddziały przystąpiłyby do bezpośredniego ataku.

Wallie dolał Siódmym wina i stanął przy kominku, żeby choć trochę zyskać na autorytecie.

- To były dobre wieści. A teraz, lordzie Linumino, powiedz o finansach.

Postąpił bardzo brzydko wobec wiernego adiutanta. Tęgi szer­mierz spuścił wzrok, patrzył na swoje kolana.

- Jest źle, lordowie. Na razie pokrywamy bieżące wydatki, ale nie mamy pieniędzy na zorganizowanie ataku!

Na pięciu twarzach odmalowało się zaskoczenie i niepokój. Spojrzenie sześciu par oczu pobiegło ku suzerenowi.

- Obawiam się, że to prawda. W rzeczywistości sytuacja jest jeszcze gorsza. Nie sądzę, żebyśmy mogli nadal pokrywać co­dzienne wydatki. Zgodziłem się obniżyć pobieraną przez nas część opłat portowych.

- Dlaczego? - zapytał Nnanji z oburzeniem.

- Bo biedakom zagraża głód!

Odpowiedziały mu puste spojrzenia.

- Wiem, że te pieniądze nie trafiają do miejskiego skarbca, tylko do poborców, a część pod stołem do starszych. Tak, oni są pasożytami. Ale bogatymi pasożytami, lordowie. Zatrudniają służbę, trzymają niewolników, kupują usługi i dobra w mieście. Zmniejszyliśmy ich dochody, więc biedni też zarabiają mniej.

Sześć twarzy bez wyrazu.

- Spróbujmy inaczej. Miasto kupuje żywność na wsi, tak? Sprzedaje wieśniakom swoje wyroby: garnki, narzędzia, sznury i tak dalej. Zjazd to tysiące dodatkowych gąb do wykarmienia i rę­ce, które niczego nie produkują. W dodatku my też kupowaliśmy na wsi konie, drewno i inne rzeczy. Złoto wypływało z Casr i już do niego nie wracało.

- Co to ma wspólnego z biednymi? - spytał Zoariyi gniewnym tonem. - Oni nigdy nie widzą złota.

Wallie westchnął.

- Srebra, miedzi i cyny również! Cena żywności wzrosła czte­rokrotnie, odkąd tu przybyliśmy. - Dostrzegł sceptyczną minę Nnanjiego. - Zapytaj Liny. Ona dobrze wie! Ceny innych produk­tów spadają, bo zdesperowani ludzie wyprzedają majątek. Powta­rzam: biedni umrą z głodu, jeśli armia wkrótce stąd nie odejdzie.

Szermierze nie rozumieli i niewiele ich to wszystko obchodziło. Walliego ogarnęła irytacja.

- Dywan, na który tak warczysz, bracie, to prezent.

Nnanji poczerwieniał i nic nie powiedział.

- Niczym się nie odwzajemniłem i zamierzam go sprzedać, nim wyjedziemy. Tak samo pozostałe rzeczy. Przyjmuję je ze względu na zjazd. Na koniec zasilą jego skarbiec. Czy takie po­stępowanie jest dopuszczalne, bracie?

Młody szermierz wymamrotał przeprosiny.

- Może zrobiłem głupio, ale obiecałem żeglarzom, że zapłaci­my za transport - powiedział Wallie ostrożnie. - Co prawda, też powinni służyć Bogini, ale znamy ich dobrze! Prędzej zardzewie­ją nam miecze, niż Rzeczni Ludzie zrobią coś bezinteresownie. Jeśli ich rozgniewamy, zostawią nas w Sen, Wal albo gdziekol­wiek. Nigdy nie dotarlibyśmy do pozostałych sześciu miast. Ale jest pewien kłopot. Nie mamy pieniędzy na wynajęcie statków!

Na pięciu twarzach pojawił się gniew i rozczarowanie, na szóstej tylko wściekłość. Nnanji nigdy nie potrafił ukrywać emocji.

- Ile złota trzeba na pierwszy atak, bracie?

Wallie wzruszył ramionami i spojrzał na Linumino.

- Myślę, że cztery tysiące, lordzie Nnanji. Na żywność i trans­port. Oczywiście wpływy się skończą, gdy wyruszymy z Casr.

- On ocenił, że pięć.

- Kto?

- Katanji.

- Co, do diabła, Katanji ma z tym wspólnego? - warknął suzeren.

- Zaproponował, że opłaci atak.

- Nic mi nie mówiłeś!

- A ty mi nie powiedziałeś, że nie mamy pieniędzy! Nie uwie­rzyłbym mu!

- Może powinienem wziąć twojego brata do rady?

- Może!

Wallie wziął głęboki oddech i wrócił na krzesło. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to kłótnia z Nnanjim. Pozostali Siódmi siedzieli zasępieni i niespokojni.

- W porządku, bracie. Przepraszam, że cię dokładniej nie in­formowałem. Uznałem, że masz własne zmartwienia. Co propo­nuje nasz kupiecki geniusz?

- Da nam pięć tysięcy na atak. - Nnanji był wyraźnie zły. Uważał, że szermierzom nie przystoi zajmować się pieniędzmi. - I tyle samo na każdy kolejny, póki będziemy zwyciężać. Nie był tylko pewien co do Ov.

- A czego oczekuje w zamian?

Siódmy spuścił wzrok i utkwił go w srebrnych pelikanach.

- Wieży.

- Co?

- Czarnoksiężnicy wyburzyli wiele budynków, żeby zrobić miejsce dla wież. Wokół nich zostawili rozległe place. Katanji sprzedałby je i przekazał nam złoto, żebyśmy mogli ruszyć na na­stępne miasto. Twierdzi, że grunty w mieście są więcej warte niż ziemia uprawna. Czy to możliwe? Przecież nie da się niczego wy­hodować na bruku!

Od dywanów przez kamienie szlachetne i konie do nieruchomo­ści? Katanji wytrwale zmierzał ku... ogromnemu bogactwu! Bogi­ni rzeczywiście nagradzała tych, którzy pomagali Shonsu. A swoją drogą, jak Trzeci zgromadził pięć tysięcy? Zresztą, czy to ważne?

Było natomiast istotne, że Wallie stracił główny argument. Na twarzach Siódmych dostrzegł uśmiechy.

- Dobrze, możemy zatem sfinansować atak - przyznał nie­chętnie. - Ale jest jeszcze jedna sprawa. Przypuśćmy, że zaataku­jemy Sen, Wal albo inne miasto na lewym brzegu. Co dalej?

Było mało prawdopodobne, żeby szermierze o tym pomyśleli, nawet znając sutry poświęcone strategii. Patrzyli na niego tępo, więc im uświadomił, że czarnoksiężnicy uciekną w góry.

Wtedy zrozumieli.

- Atak na Vul? - mruknął Zoariyi niepewnie.

Nikomu ta perspektywa nie przypadła do gustu. Trzeba by czekać do wiosny, może nawet do lata, a tymczasem Vul zmieni­łoby się w warowną twierdzę.

- Na moje polecenie Forarfi dowiedział się paru rzeczy. - Wallie starannie unikał wzroku szefa wywiadu. - Rozmawiał ze wszystkimi Szóstymi i wieloma Piątymi, wypytując o inne mia­sta czarnoksiężników takie jak Vul. Poznał nazwy jedenastu gro­dów i wymienił je Rotanxiemu. Ten uściślił, że wszystkich jest trzynaście. Nazwał je konwentami. Twierdzi, że Vul jest najwięk­szy, ale może się przechwala.

- Uważasz, że powinniśmy zaatakować wszystkie trzynaście? -spytał Zoariyi zjadliwie.

- Sądzę, że oni mogą zaatakować nas! Zdaje się, że tylko Vul ma pioruny, a może inne grody na razie czekają. Nawet jeśli uda się nam zdobyć Vul, na pewno nie zabijemy wszystkich czarno­księżników. Ci, którzy ocaleją, uciekną do innych miast...

Bystrzejsi szermierze pokiwali głowami: Zoariyi, Tivanixi, Nnanji.

Po dziedzińcu hulał wiatr. Do komnaty niósł się łopot brezentowych płacht.

- Bywa, że przy czyszczeniu plamy robią się zacieki - powiedział Nnanji, który w dzieciństwie dużo czasu spędzał w warsztacie ojca, wytwórcy dywanów.

- Właśnie! Nigdy całkowicie nie zatriumfujemy nad czarno­księżnikami, lordowie. Możemy co najwyżej przepędzić ich na parę lat. Albo pogorszyć obecną sytuacje.

- Co proponujesz, bracie? - zapytał Nnanji z groźnym błys­kiem w oku.

No tak.

- Zawrzeć traktat.

Syk gniewu zagłuszyło furkotanie dobiegające zza okna i trzask ognia. Obecni wymienili spojrzenia. Odżyła w nich podejrzliwość wobec Shonsu. Na prawej powiece suzeren miał znak w kształcie pióra, na statku trzymał czarnoksiężnika, za­wsze było w nim coś dziwnego. Rudzielca natomiast znali jako pogromcę czarnoksiężników z Ov i wiedzieli z całą pewnością, że jest zwykłym szermierzem.

Wallie mógł zmusić wasali do posłuszeństwa, ale po zakończe­niu zjazdu rzuciliby mu wyzwania, jeden po drugim. Poza tym Nnanji też był suzerenem i gdyby chciał przejąć dowództwo, Siód­mi, w obecnym nastroju, raczej nie wystąpiliby przeciwko niemu.

- Traktat z zabójcami? - wykrztusił Nnanji, purpurowy z gniewu.

- Wiemy, że dotrzymają przyrzeczeń - powiedział Wallie spo­kojnie.

- Trzy miasta dla nich, cztery dla nas? A może na odwrót?

- Siedem dla nas, siedem dla nich. Chcę wreszcie położyć kres nienawiści między naszymi cechami.

Konsternacja.

- A co na to twój poskromiony czarnoksiężnik?

Starsi szermierze pozwalali mówić Nnanjiemu.

- Nie pytałem Rotanxiego. Miałem nadzieję, że najpierw uzys­kam waszą zgodę. Jemu pomysł może się nie spodobać tak samo jak wam. Po prostu uważam, że warto spróbować. To najlepsze wyjście dla obu stron. Jeśli zaatakujemy Sen, zabijemy setki nie­winnych cywili. Nie sądzę, żeby to było honorowe postępowanie.

- Traktat jest gorszy.

Pozostali prawie niezauważalnie skinęli głowami.

Wallie westchnął.

- Potrzebujecie czasu, żeby oswoić się z nową myślą. Pamiętaj­cie jednak, że czarnoksiężnicy wiedzą o naszej kawalerii, katapultach i łucznikach. Nie uda się nam utrzymać tajemnicy. Oni nie są głupcami. Na pewno się niepokoją. Czas podyktować warunki.

- Jakie warunki?

- Pozbędą się piorunów. My obejmiemy ich taką samą ochro­ną jak inne cechy. Wieże zostaną, ale w miastach przywrócimy garnizony.

Nnanjiemu opadła szczęka. Spojrzał z niedowierzaniem na Walliego, a potem na Siódmych. Zgarbił się i przez długą chwilę wpatrywał w pelikany, potrząsając głową i szarpiąc za kucyk, co robił zawsze, kiedy usilnie myślał. Nikt się nie odzywał. Nikt nie patrzył suzerenowi w oczy.

Nagle w kominku osunęło się polano, wzniecając snop iskier. Nnanji uniósł głowę. W oczach miał dziwny błysk.

- Co proponujesz, Shonsu?

- Myślałem, żeby... porozmawiać z Rotanxim.

- Mogę ci towarzyszyć?

Co go tak rozbawiło? Lecz pomysł był dobry. Nnanji wystąpił­by jako przedstawiciel szermierzy. Gdyby Wallie jakoś zdołał go przekonać, pozostali Siódmi musieliby zgodzić się na wszystko.

- Oczywiście! Lord Nnanji i ja wybadamy naszego czarnoksięż­nika, lordowie. Jeśli odrzuci propozycję, sprawa jest beznadziejna.

Siódmi uznali jego słowa za zamykające naradę. Poderwali się ze stołków, zasalutowali i ruszyli do drzwi. Ostatni wychodzący, Boariyi, trzasnął nimi ogłuszająco.

Nnanji zaśmiał się pod nosem.

- Chyba ich zdenerwowałeś, bracie!

- Sądziłem, że ciebie również.

- Tak było, kiedy myślałem, że mówisz poważnie! Przez chwi­lę mnie zwiodłeś! A teraz, bracie, twoje sekrety moimi sekretami. Jaki jest twój prawdziwy plan?


4


Przybycie dwóch suzerenów wraz ze strażą przyboczną wy­wołało poruszenie wśród szermierzy patrolujących nabrzeże. Od Rzeki dął lodowaty wiatr, niosąc pył wodny. Fabryka lady Olonanghi rozpoczęła dostawy płaszczy z otworami na jedno ramię i miecz. Wallie postanowił najpierw wyposażyć niższe rangi, bo juniorzy spędzali więcej czasu na powietrzu. Dlatego powiewa­ło teraz wokół niego wiele białych, żółtych i trochę brązowych peleryn, natomiast szermierze średnich i wyższych rang trzęśli się z zimna. Wallie nie był wyjątkiem. Starał się jedynie nie szczękać zębami.

Nnanji miał sine wargi i gradową minę. W końcu uwierzył, że Shonsu naprawdę chce traktatu. Jego odraza była bezmierna. Thana, która przypłynęła łodzią z Szafira, zdziwiła się, dostrzegł­szy nastrój męża. Z ciekawością zerknęła na bagaż, tajemnicze pakunki i dwa stołki.

Gdy tylko odbili od brzegu, zaczęła wypytywać szermierzy. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Mąż siedział w posępnym milczeniu, a stosunki między nią a lordem Shonsu popsuły się od czasu historii z Olonimpim. Katanji zgarnął główną wygraną.

Słońce ledwo grzało przez gęsty biały dym, który napływał znad znad RegiVul. Bóg Ognia był wyjątkowo zagniewany. Mo­że nie pochwalał zwycięstwa Boariyiego albo nie chciał traktatu. Wzburzona Rzeka brutalnie miotała szalupą. W powietrzu unosił się słaby zapach siarki.

Wallie czuł gniew brata i starał się nie myśleć o proroctwie Ikondoriny: pragnę twojego królestwa. Kto wie, co Nnanjiemu przyj­dzie do głowy, jeśli czarnoksiężnicy zgodzą się na traktat. Siódmi mogliby nawet zachęcić go do buntu, choć oficjalnie musieli pod­porządkować się suzerenowi. Należało brać pod uwagę ich zdanie.

Co wtedy? Młody szermierz fechtował już na poziomie siód­mej rangi. Shonsu nadal był lepszy we florecie, ale gdyby wal­czyli na miecze, pojedynek zakończyłby się masakrą. Wallie nie potrafiłby zrobić krzywdy bratu, ale Nnanji nie miał skrupułów, gdy w grę wchodził honor.

Dopłynęli do Szafira. Wallie wspiął się po drabince sznurowej. Niemal pusty pokład wydał mu się większy niż zwykle. Czarno­księżnik siedział na krzesełku Broty pod osłoną dziobówki i pa­trzył na odległe RegiVul. Złote miasto leżało za rufą. Słabe okrzyki dobiegające z rufówki świadczyły, że najmłodsi dobrze się bawią. Jja właśnie wyszła z nadbudówki, ubrana w sweter i spodnie z grubej czarnej wełny. Tomiyano i Holiyi szorowali pokład. W skąpych przepaskach biodrowych demonstrowali męską odporność na zimno.

Wallie rzucił niewolnicy przelotny uśmiech i odwrócił się do Nnanjiego po stołki. Minęły dwa dni od ostatniej wizyty na Sza­firze, więc fizyczna reakcja na widok ukochanej powinna być gwałtowna, ale na razie nie miał czasu na przyjemności.

Gdy wziął ostatni tobołek z szalupy, zobaczył, że obok niego stoi Jja. Przez chwilę mierzyła go badawczo spojrzeniem ciem­nych oczu, a następnie opuściła głowę i czekała w milczeniu.

- Chcemy porozmawiać z lordem Rotanxim, kochanie. Wracaj do środka. Schowaj się przed wiatrem.

Lecz drogę zatarasował mu Tomiyano. Znowu oficjalne powi­tania? Wallie zaczął recytować formułkę, ale kapitan mu przerwał.

- Mniejsza o te bzdury, Shonsu! Pomówmy o interesach.

- Pospiesz się!

- Słyszałem, że zjazdowi brakuje gotówki.

- A co ciebie to obchodzi, żeglarzu?

- Pomyślałem, że zainteresuje cię tysiąc.

Zaskoczony Wallie usunął się na bok, robiąc miejsce Nnanjiemu i Thanie. Tomiyano przywitał ich uśmiechem i wrócił po­chmurnym spojrzeniem do Shonsu. Nnanji był teraz lubiany na Szafirze. Należał do rodziny. Każdą noc spędzał na statku, choć­by przyjęcia i bale kończyły się nad ranem. Wyglądało na to, że potrafi tygodniami obywać się bez snu. Lecz o co chodzi żegla­rzowi? Wallie nie wątpił, że kapitan ma pieniądze, a Brota trzy­ma gdzieś schowane rodzinne oszczędności. W tym momencie Piąta wyszła z dziobówki i stanęła przy drzwiach, obserwując ich uważnie. Czyżby spodziewała się kłopotów?

- Tysiąc za co, kapitanie?

Tomiyano skinął głową na Jję.

- Za nią.

Kobieta głośno wciągnęła powietrze.

- Zabawiałaś załogę, co?! - ryknął Wallie.

Niewolnica energicznie potrząsnęła głową.

- Nie, panie!

Tomiyano przysunął dłoń do sztyletu.

- Powinieneś mieć więcej rozumu, Shonsu!

- Co, do diabła, masz na myśli?

- Mam na myśli, że ta kobieta się marnuje. Usycha. Słyszałem, jak płakała w kabinie. Jeśli jej nie chcesz, ja ją wezmę. Tysiąc? To uczciwa oferta.

Raczej absurdalna. Żadna niewolnica, choćby nie wiadomo jak atrakcyjna, nie kosztowała więcej jak dwadzieścia sztuk złota.

Wobec tej oferty morderstwo wydawało się bardzo dobrym po­mysłem. Walliemu drgnęła ręka; nie wiedział, na który ze sprzecz­nych bodźców ma zareagować.

- Trzymaj się z daleka od mojej niewolnicy, żeglarzu, albo zrobię z ciebie filety!

- Tysiąc dwieście?

Nnanji w porę chwycił suzerena za ramię.

- Spokojnie, bracie!

Wallie uwolnił się gwałtownym szarpnięciem.

- Nie! - Przeszył wzrokiem wystraszoną Jję. - Popłyniesz ze mną na brzeg! Spakuj rzeczy!

Kobieta kiwnęła głową.

- A Vixini, panie?

Jeszcze tego brakowało, żeby niewolnicze dziecko z ojcow­skim znakiem kowala biegało za nim i wołało “tatuś" w obecno­ści szermierzy.

- Zostaje!

Jja zbladła. Kiedyś jej obiecał...

- A ty nie wtykaj nosa w moje sprawy, żeglarzu!

Chwycił jeden z tobołków, skinął na Nnanjiego i ruszył przez pokład. Thana i Brota weszły do dziobówki.

Tysiąc dwieście! Bezczelność! Wallie próbował odpędzić od siebie gniewne myśli. W tym momencie ważniejszy był czarno­księżnik. Do czego zmierzał kapitan? Na pewno wiedział, że Shonsu nie przyjmie propozycji. Ciekawe, czy Rotanxi słyszał ich rozmowę? Tak świetny handlarz jak Tomiyano nigdy nie za­cząłby negocjacji w ten sposób...

Nnanji z hukiem postawił dwa stołki przed jeńcem. Czarno­księżnik uniósł krzaczaste siwe brwi i dźwignął się na powitanie. Wallie pierwszy go pozdrowił. Nnanji spiorunował Shonsu wzro­kiem, zasalutował niedbale i usiadł, nie czekając na odpowiedź.

- Wieje zimny wiatr, panie - powiedział suzeren. - Może wo­lisz zejść na dół?

- Tu jest dobrze.

Wallie usiadł. Starzec był cieplej ubrany, co już od początku dawało mu przewagę nad szermierzami. Na deskach u jego stóp leżał kawałek welinu przyciśnięty rożkiem szkutniczym, pióro i atrament. Rotanxi poprosił o te rzeczy, niemal pokornie, przed wieloma dniami. Wallie dostarczył je, ufając, że jeniec nie będzie wysyłał wiadomości. Pewnie zapisywał całą dziwną wiedzę, którą wyciągał od lorda Shonsu.

- Przyszliśmy opowiedzieć ci o postępach zjazdu, panie.

- Chwalić się?

Lekkie złagodzenie napięcia, które cechowało ich stosunki w ciągu ostatnich paru tygodni, teraz zniknęło. Czarnoksiężnik potrafił wyczuć interes. Twarz miał nieprzeniknioną.

Na pokładzie zostali tylko oni trzej i Tomiyano, który wrócił do szorowania. Inni zeszli do kabin. Znad gór napływała chmura wulkanicznego pyłu niesiona wiatrem.

Szermierz zignorował pytanie i zdał relację z narady Siód­mych. Nie omieszkał wspomnieć o katapultach, łucznikach, par­tyzantach i kawalerii, a także o sukcesie Boariyiego: sześciu za­bitych, ośmiu pojmanych. Nnanji tylko zgrzytał zębami. Na koniec Wallie zapewnił czarnoksiężnika, że jest w stanie sfinan­sować atak. Zjazd był gotowy do walki.

- Więc mam wrócić i doradzić moim przyjaciołom, żeby się poddali?

Rotanxi był bardzo przenikliwy. Szermierze otrzymywali pro­mocje, gdy dowiedli umiejętności władania mieczem. Czarno­księżnicy musieli zdać test na inteligencję.

- Chcę ci uświadomić, że możemy wygrać.

- Z naszymi piorunami? Poleje się krew.

- Mamy jej więcej do przelania niż wy, panie.

Czarnoksiężnik zrobił sceptyczną minę.

- Zobaczymy.

- Lepiej nie. Zginą niewinni ludzie, miasta legną w gruzach.

- Od kiedy to szermierze przejmują się losem cywili?

Wallie obiecał sobie w duchu, że nie straci panowania nad sobą.

- Zjazd ma przywrócić honor naszemu rzemiosłu, panie. Za­bijanie cywili nie jest honorowe i nigdy nie było. Nie jestem pe­wien, jak z czarnoksiężnikami. Znasz przyczynę nienawiści między nami?

- Nie. Ona sięga czasów, których nie obejmują nasze archiwa.

- Wiec połóżmy jej kres.

Jego słowa zrobiły wrażenie. Rotanxi wytrzeszczył oczy z nie­dowierzaniem.

- Chcę zaproponować traktat - oznajmił Wallie. - Nim roz­pocznie się mordowanie.

- Ba! Dlaczego mielibyśmy się zgodzić? Nie możesz zwycię­żyć, Shonsu! Zdobędziesz jedną wieżę lub dwie, ale wtedy my się wycofamy! Nie pomyślałeś o tym? Przyznaj, że zjazd prędzej czy później zostanie rozwiązany. Przewaga liczebna to nie wszystko. Za pięć lat wrócimy. - Uśmiechnął się okrutnie. - Jesteście mile widziani w Vul! Mam nadzieję, że spróbujecie ataku! Może na krótką metę zatriumfujecie, ale ostatecznie zwycięstwo my odnie­siemy. Przyznaj to, szermierzu!

- Niczego nie przyznam!


Wallie wziął tobołek i wysypał z niego dwanaście pistoletów: Rotanxiego, Chinaramy i dziesięć, które przywiózł Boariyi. Czarnoksiężnik zasępił się.

- Niezależnie od wygranych bitew na koniec wszyscy ponie­siemy klęskę.

- Jak to?

- Szermierze już wiedzą, że wasze pioruny to nie czary, tylko broń. W taki czy inny sposób zdobędą ją, żeby walczyć z wami na równych warunkach. A są dużo lepszymi wojownikami! Za pięć lat, panie, staniecie wobec licznej armii wyposażonej w taką samą broń, jaką macie teraz. Albo wcześniej, jeśli tak postanowię.

Przez długą chwilę panowało milczenie. Żaglowiec szarpał się na kotwicy. Nad Rzeką przeleciało stado dzikich gęsi.

- Na tym się nie skończy. Cywile również zapragną nowej bro­ni. Każda babcia stawi czoło najtwardszemu szermierzowi. Zło­czyńcy zamkną czarnoksiężników w piwnicach, żeby wyrabiali dla nich pioruny. To będzie koniec obu naszych cechów, panie.

Suzeren nie wysunął tego argumentu na naradzie. Zostawił go specjalnie dla magów.

- Nie mam upoważnienia do negocjacji - powiedział w końcu Rotanxi.

Wallie uznał, że robi postępy.

- Mógłbyś zawieźć wiadomość. Nie uwierzę, że czarodziej Sen jest bez wpływów.

Starzec przyjrzał mu się uważnie.

- Co proponujesz, Shonsu?

- Skończmy z bezsensowną wrogością. Po co dalej walczyć? Musicie zgodzić się na zniszczenie broni i zaprzestanie jej wyra­biania. W zamian my obiecamy traktować wasz cech tak jak wszystkie inne. Weźmiemy was pod ochronę.

Rotanxi zaśmiał się pogardliwie.

- Pod ochronę bandy zabójców, złodziei i gwałcicieli, która zjechała do Casr? Wolałbym, żeby strzegły mnie wściekłe wilki!

Nnanji zaklął i odruchowo sięgnął po miecz. Potem mruknął coś pod nosem i opuścił rękę.

Wallie z trudem się opanował.

- Nie bronię szermierzy. Wiem, że z początku zachowywali się nagannie, ale sytuacja była niezwykła. Od wieków nie odbył się żaden zjazd. Wolni oczekiwali, że będą traktowani jak bohatero­wie. Setki mężczyzn bez zajęcia! Gdy tylko złożyli przysięgę, lord Boariyi narzucił dyscyplinę. Starsi mówią, że w Casr jeszcze nigdy nie panował taki spokój jak teraz. Młode kobiety bez obaw chodzą po mieście, nawet o północy. Złodzieje i rzezimieszki zniknęli. Taki sam porządek zaprowadzimy w waszych siedmiu miastach i we wszystkich innych!

- Sądzisz, że masz taką władzę? - zapytał drwiąco Rotanxi.

- Mam nieograniczoną władzę. Szermierze przyrzekli mi bez­względne posłuszeństwo aż do śmierci. - Wszyscy oprócz gniewnego młodzieńca siedzącego obok mnie. - Jeśli ogłoszę, że czarnoksiężnicy są naszymi przyjaciółmi, będziecie traktowa­ni jak przyjaciele. Mogę zmusić szermierzy, żeby mi złożyli sto­sowną przysięgę. . Czarnoksiężnik patrzył na niego zimno, ale słuchał uważnie.

- A inne miasta, o których wspomniałeś?

Wallie uśmiechnął się.

- Jestem optymistą. Na pewno czternaście leżących na pętli. Z resztą Świata będzie oczywiście trudniej i zajmie więcej czasu. Mógłbym jednak ustanowić nową sutrę. W Casr jest tylko część szermierzy, ale kiedy wrócą do domów, będą ją rozpowszechniać i wprowadzać w życie. Z czasem, dzięki dobrej woli obu stron... Uważam, że wy, czarnoksiężnicy, macie dużo do zaoferowania Światu. - Wskazał na welin i pióro. - Już samo to jest bardzo po­trzebne kapłanom, kupcom... nawet szermierzom!

Czarnoksiężnik w zamyśleniu skubał wargę. Nie patrzył na rozmówcę. Po chwili stwierdził:

- Osobliwy pomysł, lordzie Shonsu! Zaskoczyłeś mnie wiele razy, ale jeszcze nigdy aż tak! Pozwól mi się zastanowić.

Wstał sztywno i ruszył przez pokład. Wallie uświadomił sobie raptem, że trzęsie się z zimna. Jednocześnie w jego serce wstąpi­ła nadzieja. Zerknął na Nnanjiego. Młodzieniec się uśmiechał.

- O czym myślisz? - spytał Wallie ostrożnie.

- Myślę, że on na to pójdzie, bracie!

Nnanji był podniecony. Zadowolony! Wściekłość go opuściła. Czyżby argumenty dla czarnoksiężników przekonały również je­go? Trzeba będzie wypróbować je na innych Siódmych. Zdumio­ny Wallie poczuł wielką ulgę.

- Nowa sutra powinna mieć numer tysiąc sto czterdzieści pięć, ale niedobrze, że znajdzie się na końcu. Nie mogę jednak wpro­wadzać bałaganu.

Nnanji się roześmiał.

- Może trzynaście?

Oczywiście! Nie było sutry trzynastej. Podchwytliwe pytanie dla nowicjuszy. Dwunasta dotyczyła obowiązków wobec kapłanów, czternasta praw cywili. Czyżby istniejąca kiedyś sutra trzynasta mówiła o czarnoksiężnikach i dlatego usunięto ją po wielkim rozłamie? Wallie poczuł, że przypadkiem dokonał ważnego odkrycia.

- Więc ułóżmy sutrę numer trzynaście!

W tym momencie wrócił Rotanxi. Bez słowa usiadł na krzesełku i sięgnął po przybory do pisania. Z kieszeni wyjął okulary i nałożył je na nos. Na ten widok Nnanji parsknął śmiechem. Czarnoksiężnik odkorkował buteleczkę z atramentem, postawił ją ostrożnie obok siebie i zaczaj pisać. Młodzieniec obserwował go przez chwilę w zdumieniu, a potem skierował pytający wzrok na Walliego.

- To największa sztuka magiczna czarnoksiężników. Demon­strując ją, lord Rotanxi okazuje ci wielkie zaufanie.

- Ale co on robi?

Gdy młody szermierz usłyszał zawiłe wyjaśnienia brata, jego brwi uniosły się wysoko, czoło zmarszczyło. Gromadzenie słów?

- Jaką sutrę proponujesz, Shonsu? - zapytał czarnoksiężnik, zerkając znad okularów.

Wallie podyktował mu treść.

- A ty, panie?

- Co powiecie na taką: “Używanie siły jest przywilejem szermierzy. Tajemna wiedza czarnoksiężników nie zostanie wykorzy­stana do krzywdzenia ludzi, zabijania i wyrobu broni".

- Bardzo dobrze.

Rotanxi odłożył pióro i pogrążył się w myślach.

- Pójdę po koce, bracie! - oświadczył Nnanji, szczękając zębami.

Wallie potrząsnął głową. Chwila była zbyt doniosła. Według niej miało być w przyszłości oceniane życie Shonsu. W tym miej­scu, na rozkołysanym statku, w odorze siarki, tworzyła się historia.

- Szermierze zabijali czarnoksiężników przez tysiące lat - powie­dział cicho starzec. - Teraz możemy się zemścić, a oni chcą pokoju?

- Ponad trzystu szermierzy zginęło w ciągu ostatnich piętnastu lat. Moi ludzie też domagają się krwi.

Rotanxi pokiwał głową i zamarł w bezruchu. Po bardzo długiej chwili spojrzenie jego bystrych oczu spoczęło na lordzie Shonsu.

- Może się udać! Zaświadczę, że dowódca szermierzy jest człowiekiem honoru. Przyznaję, że udało ci się mnie zawojować w ciągu kilku ostatnich tygodni.

To naprawdę była pochwała.

- Mówię w imieniu szermierzy. Kto występuje w imieniu czar­noksiężników? Istnieje wielki czarodziej Vul?

Rotanxi potrząsnął głową.

- Rada trzynastu. Istnieje w niej frakcja, która chce przepędzić barbarzyńskich szermierzy, i druga, która uważa, że naszym za­daniem jest gromadzenie wiedzy, a nie rządy.

- Jastrzębie i gołębie?

- Hmm? Dobra metafora! Przyznaję, że byłem jastrzębiem. Gdybym zmienił się w gołębia, pociągnąłbym ze sobą kilka głosów... Pod warunkiem, że raczyliby mnie wysłuchać.

Zachmurzył się.

- Dlaczego nie mieliby tego zrobić?

Stare oczy uśmiechnęły się ironicznie.

- Będę miał ten sam kłopot co ty. Uznają mnie za zdrajcę.

- Zwracałem uwagę, żeby nie ujawniać rzeczy, których dowiedziałem się od ciebie.

Rotanxi wzruszył ramionami.

- Szydzę z waszej brutalności, panie, ale przyznaję, że my, czarnoksiężnicy, nie jesteśmy wolni od barbarzyństwa. Jeśli prze­gram, zostanę wydany katom.

- W takim razie... twoja chwała będzie większa.

- Hmm, chwała to piękna nagroda, ale słabe pocieszenie. Po­za tym nie mam wpływu na inne konwenty.

- A Vul nie mogłoby ich przekonać?

- Gdyby się udało, moglibyśmy żywić nadzieję, że nasz przykład zachęci innych.

Wallie zerknął na Nnanjiego. Uśmiech rudzielca był szerszy niż kiedykolwiek. Najwyraźniej czarnoksiężnicy słuchali głosu rozsądku, a Rotanxi zamierzał współpracować. Mógł oczywiście udawać, dążąc do tego, żeby wrócić do swoich i donieść im o planach szer­mierzy. Warto było jednak podjąć ryzyko. Nnanji, nie do wiary, po­pierał plan. Ciekawe, czy zdołałby przekonać innych szermierzy?

Szczęśliwe zakończenie?

- Co proponujesz, Shonsu? - spytał czarnoksiężnik.

- Musimy złożyć przysięgę. Obiecamy działać dla pokoju. Odsta­wię cię na lewy brzeg, a ty porozmawiasz ze swoją radą. Jeśli się zgo­dzą, zawrzemy oficjalny traktat Niestety nie obejdzie się bez trium­falnych parad z orkiestrami, by szermierze mogli powiedzieć, że wygrali. Ale nie więcej niż pięćdziesięciu na miasto. Przywrócimy garnizony. Wybiorę odpowiednich ludzi, a nie młodych zabijaków...

- Byle nie w Vul! Żaden szermierz nie postawił nogi w naszej twierdzy.

- Oczywiście! Natomiast czarnoksiężnicy pozostaną w mia­stach na lewym brzegu jako honorowi obywatele, a do pozosta­łych siedmiu również będą mieli wstęp. Później zajmiemy się re­sztą Świata. Będziemy współdziałać, rozsyłać szermierzy i czarnoksiężników, żeby szerzyli wieść.

- Oszałamiająca wizja! Lecz warto dążyć do jej urzeczywist­nienia. Robić, co w naszej mocy. Tyle obaj możemy przyrzec.

- W moim świecie bóg powiedział: “Błogosławieni, którzy czynią pokój”.

Rotanxi pokiwał głową.

- Jednakże... widzę pewien kłopot. Ja wierzę, że jesteś czło­wiekiem honoru, ale moi towarzysze będą podejrzewać pułapkę. Zwołają radę. Jej członkami są między innymi czarodzieje. Mu­sieliby najpierw dotrzeć do Vul ze swoich miast.

Wallie zrozumiał.

- O tej porze roku drogi mogą być nieprzejezdne. Będziemy potrzebowali czasu, co najmniej dwadzieścia dni na podróż w tę i z powrotem.

Zbliżała się zima. Im bardziej opóźni się atak szermierzy, tym lepiej... dla czarnoksiężników.

- Ilu? Kto? - zapytał ochryple.

Rotanxi spojrzał w zadumie na Nnanjiego.

- Myślę, że jeden wystarczy. Siódmy, współsuzeren zjazdu, zaprzysiężony brat lorda Shonsu. Będzie idealny.

Przerażony i wściekły Wallie skierował wzrok na młodzieńca. Nnanji wzruszył ramionami.

- Ale wezmę miecz!

Rotanxi zawahał się.

- Dobrze. Będziesz pierwszym szermierzem, który wejdzie do Vul, lordzie Nnanji. Oczywiście, jeśli nas wpuszczą.

- Jakie dajesz gwarancje, że wróci bezpiecznie? - zapytał Wallie.

- Tylko moje słowo, panie. Jeśli plan się nie powiedzie, spo­tka go ten sam los co mnie. Jako młodszy dłużej będzie umierał.

Rudzielec nie wyglądał na przejętego. “Jak Nnanji Siódmy udał się do Vul...".

- Chodź! - Wallie chwycił go za ramię i niemal zaciągnął na stronę. - Nie mogę na to pozwolić! Szermierz zachichotał.

- Nic nie możesz zrobić.

- Tak? Nie zamierzam złożyć przysięgi na takich warunkach! Ta cała rada może się okazać stadem wściekłych psów. Rotaruti też jest podstępny. Ryzykowałem, póki chodziło o kilka tygodni zwłoki, ale nie zamierzam narażać twojego życia, bracie. Widzia­no w Ov, jak zabijałeś czarnoksiężników...

- Powtarzam: nic nie możesz zrobić. To przeznaczenie.

- Co?

- Nie rozumiesz? Zastanawialiśmy się nad moim udziałem w misji. Teraz już wiemy. Nareszcie! Dlatego zostałem twoim za­przysiężonym bratem, dlatego zostałem Siódmym! To lepsze niż liczenie gołębi! W dodatku obiecałem Arganariemu, że założę jego zapinkę w Vul! Oczywiście nie wiedziałem, że pojadę tam ja­ko zakładnik. To przeznaczenie, Shonsu. Wola Bogini! - Roze­śmiał się i dodał z rozmarzeniem: - Pierwszy szermierz, który wszedł do Vul! - Oparł się o reling i rzucił z drwiącym uśmie­chem: - Chyba że chcesz pojechać sam?

Sama myśl wystarczyła, żeby Walliemu żołądek podszedł do gardła. Wtrącono by go do najbliższej sali tortur i łamiąc kołem, wydobywano z niego jeden sekret dziennie. Byłby dla czarno­księżników skarbnicą wiedzy, kurą znoszącą złote jajka. Bez tru­du potrafił sobie wyobrazić, że Rotanxi stoi nad nim z rozżarzo­nymi szczypcami. Ta wizja uświadomiła mu, że w głębi duszy nienawidzi czarnoksiężników.

- Nnanji! Twoje przysięgi moimi przysięgami! A jeśli zmuszą cię do przyrzeczenia, że rozwiążesz zjazd?

Młody szermierz zawahał się wobec takiej perspektywy.

- Obiecuję, że im się nie uda, bracie.

- Nie spodoba ci się, gdy zaczną próbować!

Nnanji wzruszył ramionami, a po chwili na twarz wrócił mu uśmiech.

- Wyślemy dwóch innych Siódmych! - zaproponował Wallie.

Uśmiech zniknął.

- Posyłać wasali na niebezpieczeństwo? Żeby za mnie wyko­nali obowiązek?

Może to tylko wyobraźnia, ale Wallie dostrzegł w oczach mło­dzieńca zmianę, której się obawiał. Spojrzenie zabójcy? Pragnę twojego królestwa. Wtedy zrozumiał, że nie może odmówić mu szansy zdobycia sławy i czci.

Kiedyś żartował, że Nnanji jest jajkiem, z którego wykluje się ktoś niezwykły. Weź chudego, wysokiego rudzielca obdarzonego honorem i odwagą, dodaj sztukę szermierczą i parę cudów, włóż do marynaty z eposów i sag... a otrzymasz prawdziwego bohatera.

- Zgoda, bracie!

Nnanji rozpromienił się i klepnął Shonsu w plecy.

- Ja... - Wallie nie potrafił znaleźć słów.

Młodzieniec ruszył dumnym krokiem w stronę czarnoksiężni­ka. Wallie poszedł za nim. W głowie miał zamęt. Dlaczego nie okazał większej stanowczości? Starał się pozbyć zagrożenia?

Czy bogowie stworzyli Nnanjiego tylko po to, żeby został mę­czennikiem, którego śmierć natchnie szermierzy męstwem?

Rotanxi obrzucił ich taksującym wzrokiem.

- Mam zakładnika, Shonsu?

Wallie pokiwał głową.

- Dwadzieścia dni. Ale jeśli spotka go jakakolwiek krzywda, po­prowadzę armię na Vul i zrównam je z ziemią, nie zważając na cenę! Poza tym pamiętaj, że trzymam w lochach ośmiu czarnoksiężników!

Starzec wzruszył ramionami.

- Oczywiście. Teraz złożymy sobie przysięgi?

- Chyba tak.

Wallie opadł na stołek. Opuściła go euforia. Wszędzie dostrze­gał teraz trudności. Wyrastały wokół niego jak kolce. Czuł wstyd i przerażenie, że zdradził Nnanjiego.

- Najpierw powinienem przedstawić sprawę radzie Siódmych, panie. Muszą mnie posłuchać, ale wolałbym uzyskać ich dobro­wolną zgodę.

- Tak. Ja też chcę mieć pewność, że suzeren nie napotka nie­oczekiwanej przeszkody.

- W takim razie chodźmy.

Wallie rozejrzał się i zobaczył, że Tomiyano stoi oparty o po­ręcz i uważnie ich obserwuje. Podszedł do niego.

- Jeśli załoga jest gotowa, kapitanie, możesz wprowadzić sta­tek do portu. Znoszę opłaty portowe! Żeglarz przyglądał mu się przez chwilę.

- Zwariowałeś - stwierdził w końcu.

- O co tym razem chodzi? - zapytał Siódmy gniewnie.

- O niego!

Tomiyano wskazał ręką, ale Wallie nie był pewien, którego z dwóch mężczyzn ma na myśli kapitan: arystokratycznego czar­noksiężnika czy wysokiego, rudowłosego szermierza. Obaj roz­mawiali z ożywieniem, najwyraźniej wyzbywszy się niedawnej wrogości. Może to dobry omen?

- Szpiegujesz, co? – Wallie przypomniał sobie, że żeglarze potrafią czytać z ust.

- Rada trzynastu Rotanxich? - zadrwił Tomiyano. - Potrafisz to sobie wyobrazić?

- Z trudem.

- I zamierzasz wysłać do nich chłopaka? Pierwsze, o co go za­pytają, to ilu zabił czarnoksiężników.

A Nnanji im powie.

- Nie sądzę, żebym zdołał go powstrzymać.

Taka była prawda, ale nawet dla niego zabrzmiała nieprzeko­nująco.

- Wiesz, kogo zobaczą? Wyszkolonego zabójcę! Potwora w ciele chłopca! Nie sądzę, żeby czarnoksiężnicy zdobywali siódmą rangę przed sześćdziesiątką. Ich rada to grupka przerażo­nych starców, Shonsu, a ty proponujesz im coś zupełnie nowego. Chcesz, żeby ci zaufali, i wysyłasz Nnanjiego? Zrobisz z mojej siostry wdowę! Niech cię diabli! Myślisz, że odeślą ci go w ka­wałkach na pamiątkę?


5


Siedmiu szermierzy usiadło na stołkach, a czarnoksiężnik za­jął krzesło. Gdy przez nie czyszczony od wieków komin wpadał wiatr, na pokój buchała chmura dymu i sypały się iskry.

Grupa złożona z ośmiu osób jeszcze się podzieliła. Rotanxi sta­nowił jednosobową mniejszość. Był czujny, ostrożny i uprzejmy.

Wallie czuł się odosobniony. Podejrzliwość odgradzała go od Siódmych niczym gruba szyba. Kiedy poinformował szer­mierzy o wstępnej umowie, którą zawarł z czarnoksiężnikiem, jego słowa odbijały się od niewidzialnej przeszkody. Nie chcie­li go słuchać.

Nnanji też sprawiał wrażenie osamotnionego. Nawet srebrne pelikany już go nie denerwowały. Milczał, wpatrując się we włas­ne buty. W kącikach jego ust błąkał się tajemniczy uśmiech.

Pozostałych pięciu Siódmych miało na twarzach nieprzejedna­ny wyraz. Dostali czas na przemyślenie sprawy, ale nie zmienili zdania co do traktatu. Być miłym dla czarnoksiężników? Wstyd! Dwudziestodniowy rozejm przed zbliżającą się zimą? Szaleństwo! Suzeren Nnanji jako zakładnik? Oburzające! Wszystkie przygoto­wania do wojny niepotrzebne? Zdrada! Nie musieli nic mówić.

Wallie zdawał sobie sprawę, że Rotanxi wycofa się z umowy, jeśli wyczuje, że suzeren nie może liczyć na poparcie najwyższych rang. Zagrał kartą atutową. Powiedział, że jeśli walka będzie trwać, najpierw szermierze, a potem cywile zdobędą broń czarno­księżników. Argument, który wcześniej przekonał Nnanjiego, Siódmi najwyraźniej uznali za zbyt wydumany. Nadal siedzieli z marsowymi minami.

Nnanji podchwycił spojrzenie Walliego, uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. Tego dnia był wyjątkowo przenikliwy.

Ale dlaczego zachowywał się tak dramatycznie? Nawet Wallie nie wiedział, nie mówiąc o innych Siódmych. Młodzieniec wszy­stkich zaskoczył. Gapili się na niego, próbując zrozumieć nie­oczekiwaną zmianę nastawienia.

W końcu suzeren poprosił o uwagi lub pytania. Zapadła gro­bowa cisza. Rotanxi rzucił mu drwiące i cyniczne spojrzenie. To ma być twoje poparcie?

Walliego ogarnął gniew. Głupi barbarzyńcy! Ciemne dzikusy! Dlaczego powierzono mu zadanie niemożliwe do wykonania? Po raz pierwszy od ucieczki ze świątyni Hann poczuł wielką tęskno­tę za dawnym życiem na Ziemi i bezmierną pogardę dla prymi­tywnej kultury i szermierzy upartych jak osły. Miał ochotę umyć ręce, zostawić boską misję, zjazd, wszystko. Znalazłby sobie sta­tek, wziął ze sobą Jję i pożeglował Rzeką. Byłby wodnym szczu­rem do końca życia...

Nie pożyłby długo, gdyby sprzeciwił się Bogini...

- Shonsu, może powinieneś dać walecznym lordom szansę omówienia sprawy nie w obecności czarnoksiężnika - ode­zwał się Nnanji.

Nie potrafił udawać niewinności nawet w przybliżeniu tak do­brze jak jego dwulicowy brat. Coś knuł. Po chwili wahania Wal­lie stwierdził, że nie ma innego wyjścia. Musi zaufać Nnanjiemu.

- Dobrze! Lordowie?

Suzeren odprowadził Rotanxiego do drzwi. Tak jak się spodziewał, Nnanji został na miejscu. W przedpokoju czarno­księżnik odwrócił się, żeby coś powiedzieć...

Ale lorda Shonsu już nie było.

W długim pomieszczeniu znajdowała się tylko straż przyboczna i... Jja. Wallie kazał jej czekać, wiedząc, że tu będzie bezpieczna po tym, co się wydarzyło, kiedy ostatnio złożyła wizytę w zamku. Te­raz stała ze spuszczonym wzrokiem przed bardzo wysoką kobietą w niebieskiej szacie. Siódmy przemierzył pokój wielkimi krokami.

- Doa!

- A, tu jesteś, mój drogi! - powiedziała minstrelka głosem, który mógłby zwabić pszczoły.

- Jestem dzisiaj bardzo zajęty, pani!

- W porządku, kochanie. Tylko przepytywałam niewolnicę.

- Przepytywałaś?

Doa pokazała wszystkie zęby w uśmiechu.

- To jest Jja, prawda? Ta, którą mi obiecałeś?

Wallie zaniemówił. Wzrok Siódmej nakazywał mu dokonać wyboru. W tym momencie Jja uniosła wzrok. Błaganie, które w nich ujrzał, poruszyłoby kamień. Suzeren wszedł między ko­biety i otoczył ramieniem niewolnicę. Szermierze udawali, że nic nie widzą i nie słyszą. Nie mógł stracić panowania nad sobą.

Jja przywarła do niego odruchowo. Wallie wspomniał marzenie o żeglowaniu ku zachodzącemu słońcu. Nie Doę w nim widział.

- Oto Jja, moja ukochana, a to lady Doa. Nie zamierzam cię oddać, Jjo. Cokolwiek mówiła ci ta kobieta, kłamała.

Twarz Siódmej zrobiła się purpurowa. Szermierze wstrzymali oddech.

- Czcigodny Forarfi! - Wallie z trudem panował nad głosem.

- Odprowadź lady Doę. Dopilnuj, żeby w przyszłości jej nie wpuszczano. Pani, nie będę mógł dzisiaj wieczorem pójść z tobą na bankiet uzdrowicieli.

Przez chwilę myślał, że Doa rzuci się na niego. Miał nadzieję, że to zrobi.

- Pójdę sama! Chcą, żebym zaśpiewała. Mam parę nowych pieśni.

- Uważaj na to, co mówisz, minstrelko, bo zaśpiewasz je szczurom w lochu.

Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze, a potem okręciła się na pięcie i pomaszerowała do drzwi.

Wallie objął Jję.

- Przepraszam, ukochana, bardzo przepraszam! Nie wierz w ani jedno jej słowo.

Niewolnica spojrzała na niego badawczo.

- Wallie? - szepnęła.

- A któżby inny?

Drzwi pokoju rady otworzyły się gwałtownie.

- Bracie! - zawołał Nnanji.

Suzeren był zajęty. Jja w końcu uwolniła się z jego objęć.

- Czekają na ciebie, najmilszy - szepnęła.

- Niech czekają!

Wallie pocałował kobietę i puścił ją dopiero po dłuższej chwili. Kręciło mu się w głowie. Był tak oszołomiony i podnie­cony, że zastanawiał się, czy w ogóle go obchodzi, co stanie się ze zjazdem.

Zrobił sobie z Doi niebezpiecznego wroga.

I co z tego? Od razu zauważył, że nastrój w pokoju rady jest zupełnie inny. Pięciu Siódmych miało rozpromienione twarze. Rotanxi stał pośrodku komnaty i próbował ukryć zaskoczenie pod arystokratycznym, drwiącym uśmieszkiem.

Nnanji uśmiechał się od ucha do ucha.

- Dzielni lordowie zmienili zdanie, bracie!

- To szlachetna sprawa, suzerenie! - powiedział Zoariyi. -Lord Nnanji rzeczywiście mnie przekonał.

Jego koledzy kiwali głowami, wyraźnie podekscytowani.

Jak?

Dlaczego?

Czy to ważne? Wallie spojrzał na Rotanxiego i wzruszył ramionami.

- Więc możemy złożyć przysięgi, panie?

Czarnoksiężnik niepewnie skinął głową.

- Jakich argumentów użyłeś, lordzie Nnanji?

Młodzieniec uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Dokładnie? Tych samych, które lord Shonsu podał tobie, pa­nie. Słowo w słowo i nic więcej, przysięgam. - Cieszył się jak dziecko, że wprawił brata w osłupienie. - Shonsu, powinieneś chyba wezwać kapłanów!

- Chyba tak.

- Może w czasie, kiedy będziemy na nich czekać, zaprowa­dzisz lorda Rotanxiego do lochów? - Zaśmiał się na widok miny suzerena. - Pokażesz mu, jak szermierze traktują więźniów? A tymczasem lord Tivanixi i ja stoczymy pojedynek! - Rozrado­wany spojrzał na kasztelana.

Lochy jak to lochy - były wilgotne, ciemne i ponure, cuch­nęły moczem i szczurami. Lord Shonsu uparł się, żeby jeńców traktowano dobrze. Nie działo im się źle, jak na zwyczaje panujące na Świecie. Rotanxi mógł porozmawiać z nimi na osobności i zapewnić, że nie grozi im bezpośrednie niebezpie­czeństwo. Wallie chętnie posłuchałby, co sądzą o planowanym traktacie i jego szansach.

Po stęchliźnie i odorze lochów z ulgą wyszedł na świeże po­wietrze. Wiatr szarpał brezentowymi ścianami umywalni i latryn, ale ich łopot nie zagłuszał okrzyków niosących się po zamko­wym dziedzińcu.

- Zostało nam trochę czasu, panie - stwierdził Walilie. - Mo­że obejrzymy pojedynek? Jak sadzę, nie jest to twoja ulubiona rozrywka, ale będziesz miał co opowiadać po powrocie do domu.

Czarnoksiężnik mrugał, oślepiony blaskiem słońca.

- Istotnie! Najpierw jednak powiedz mi, panie, jak lord Nnanji przekonał Siódmych?

- Jeśli twierdzi, że użył moich argumentów, panie, muszę mu wierzyć. Ale przyznaję, że nic nie rozumiem.

Rotanxi zmarszczył brwi, zaniepokojony.

- Gdyby chodziło o kogoś innego, nawet z całym szacunkiem, o ciebie, lordzie Shonsu, podejrzewałaby podstęp. Lecz on...

Starzec potrząsnął głową. Uwięziony na Szafirze, zdążył po­znać Nnanjiego. Nawet on, czarnoksiężnik, nie mógłby posądzać go o dwulicowość. Młody szermierz zabiłby z uśmiechem na ustach, ale nigdy by nie skłamał.

Wallie ruszył w stronę zbiegowiska. Szermierze średnich rang ustępowali mu z drogi. Obserwowali pojedynek Siódmych. Nie­mal każdy obejmował ramieniem kobietę. Mało kto zauważył czarnoksiężnika, który towarzyszył suzerenowi.

Pośrodku wielkiego kręgu widzów Nnanji i Tivanixi wykony­wali taniec z floretami.

- Ooo! - zakrzyknął tłum.

Nnanji podskoczył z radości.

- Wynik? - zapytał Shonsu najbliższego Trzeciego.

- Dwa zero, suzerenie. Walczą do pięciu.

Fechtmistrze robili wypady, cofali się, skakali. Był to prawdzi­wy balet w wykonaniu urodzonych sportowców. Obaj poruszali się z gracją. Inspirowali się nawzajem. Florety tylko śmigały w powietrzu. Wallie jeszcze nigdy nie widział pojedynku między Siódmymi. Od czasu do czasu rozpoznawał własne zagrania i sztuczki, których nauczył protegowanego. Publiczność znowu zawyła, ale żaden z walczących nie zgłosił trafienia.

- Aaaa!

Tak. Maska Nnanjiego pofrunęła wysoko w powietrze, okrzyk triumfu zginął w ryku tłumu. Kasztelan, czerwony na twarzy i uśmiechnięty, floretem oddał salut zwycięzcy. Szermierze chwycili młodego suzerena na ręce i ponieśli wo­kół placu. Wallie stał osłupiały. Jego zaprzysiężony brat był prawdziwym Siódmym, i to bardzo dobrym, skoro pokonał Tivanixiego. Niemożliwe! Nnanji błyskawicznie się uczył, ale żeby w krótkim czasie osiągnąć taki poziom? Cztery tygodnie temu dostał promocję na Szóstego. Kasztelan na pewno umy­ślnie przegrał, w hołdzie dla odwagi młodzieńca, który zgodził się zostać zakładnikiem w Vul? Ciekawe, czy Nnanji domyślał się prawdy?

Jeszcze bardziej zaskoczyły Walliego dowody popularności niedawnego ucznia. Bystry rudzielec zdobył powszechną sympa­tię wytrwałością, ciężką pracą i niezliczonymi siniakami. Już wcześniej pozyskał sobie członków rady, a teraz resztę armii.

Wallie odwrócił się do czarnoksiężnika i dostrzegł na jego twarzy satysfakcję. Lubiany szermierz był cennym zakładnikiem.

Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo u stóp schodów pojawiły się dwie lektyki. Wysiedli z nich Honakura i Kadywinsi. Towarzy­szyła im cała świta zaaferowanych kapłanów i kapłanek.

Wallie ucieszył się na widok przyjaciela. Niedawna złowiesz­cza bladość ustąpiła miejsca rumieńcowi. Starzec wspiął się po schodach, wsparły na ramieniu młodego kapłana. Z bliska jego skóra wydawała się dziwnie przezroczysta, oczy błyszczały go­rączkowo. Czasami świeca rozbłyska na moment, nim zgaśnie.

Suzeren pozdrowił gościa i przedstawił mu Rotanxiego. Mu­siał przekrzykiwać okrzyki i wiwaty.

- Jesteś w dobrym zdrowiu, świątobliwy?

- W nieszczególnym. Ale widzę, że ty tak. I masz swój traktat!

Na pomarszczonej twarzy malowało się pytanie. Szermierz skinął ledwo dostrzegalnie. Jest pełen entuzjazmu!

Honakura uniósł brew. Dlaczego?

Wallie wzruszył ramionami. Nie wiem!

- Właśnie obserwowaliśmy pojedynek. Lord Nnanji pokonał lorda Tivanixiego, trzeciego szermierza zjazdu.

Honakura pokiwał głową.

- Kapłani mają takie powiedzenie, lordzie Shonsu: “Uczeń może być większy od nauczyciela".

Wallie domyślił się, że jest to epigram z sutry o rudowłosym bracie Ikondoriny; epitom mówił o obowiązkach mentorów. Cóż, nie miał ochoty sprawdzać Nnanjiego, a z pewnością nie w wal­ce na miecze.

Hałas się wzmógł. Suzeren przywitał Kadywinsiego i zerknął ponad głowami w samą porę, żeby dostrzec, jak uśmiechnięta twarz Boariyiego znika pod maską. Przeciwnika niesiono ku nie­mu na ramionach. Młodzieniec wymachiwał floretem i śmiał się.

Wallie nie mógł obserwować walki. Musiał zająć się gośćmi. Zresztą nie chciał patrzyć.

Gdy dotarli do pokoju rady, Honakura ciepło pozdrowił Jję. Zaszokował obecnych, domagając się całusa.

Linumino jak zwykle okazał się niezastąpiony. Łóżko zniknęło, skądś pojawiły się krzesła dla gości, stoły nakryto białym płót­nem i zastawiono przekąskami. Znalazł się nawet mały piecyk, że­by Rotanxi mógł ślubować nad ogniem. Przysięgi o doniosłym znaczeniu wymagały obecności siedmiu kapłanów, po jednym z każdej rangi. Suzeren musiał wszystkich powitać. Kilka osób już znał, między innymi surową kapłankę trzeciej rangi, która pierw­szego dnia przyniosła mu na Szafira wiadomość od Honakury. W końcu Wallie mógł posadzić starca na krześle, przynieść mu szklaneczkę wina i zamienić z nim kilka słów.

- Nnanji pochwala traktat? - zapytał szeptem Honakura.

Wallie odparł, że nie tylko pochwala, ale również przekonał całą radę. Kapłan potrząsnął głową ze zdumieniem.

- Rzeczywiście dużo go nauczyliśmy, panie!

Mimo wszystko był równie zaskoczony jak Shonsu. Traktat z zabójcami szermierzy? Całkiem niepodobne do zapalczywego młodzieńca.

Wkrótce przybyli Tivanixi, Zoariyi, Jansilui, a jako ostatni -Boariyi i Nnanji, rozgrzani, spoceni i uśmiechnięci jak dzieci, oraz Thana, jeszcze bardziej uwodzicielska niż zwykle.

- Znowu wygrałeś? - spytał Wallie.

- Do zera! - Był tak z siebie zadowolony, że prawie chichotał. - Na pewno nie możesz poświęcić mi paru minut, Shonsu?

- Na pewno! Zrobimy to, kiedy wrócisz!

Rozczarowany szermierz pokiwał głową.

- Lepiej dużo ćwicz!

Wallie tylko się uśmiechnął.

- Bracie? Jak dokładnie brzmią słowa przysięgi, którą za­mierzasz złożyć?

- Dlaczego pytasz?

- Bo ja również będę nią związany.

- Racja! Przepraszam!

Gdy Nnanji usłyszał przyrzeczenie, uśmiechnął się tajemniczo.

- Pamiętaj, dużo ćwicz! - rzucił na odchodnym.

Bez wątpienia wszystko uknuli między sobą Tivanixi i Boariyi?

Nie!

Za bardzo cenili sobie opinię najlepszych fechtmistrzów w armii. Nigdy nie przegraliby celowo, nawet dla suzerena, a już z pewnością nie zgodziłby się na tak upokarzającą porażkę. Nie. Żadnego oszustwa. Nnanji pobił ich obu na głowę.

Ale trzy do zera w pojedynku z Boariyim!

Tymczasem kapłani i kapłanki ustawili się w rzędzie i czekali.

Honakura uparł się, że będzie tylko obserwował ceremonię, i został na krześle. Lord Shonsu wyszedł na środek pokoju i obnażył miecz. Popatrzył na zgromadzonych. Na jego naleganie Jja też przyszła. Chowała się za Thaną i starała nie rzucać w oczy, wtulona w kąt.

Wallie powiódł wzrokiem po minstrelach. Doa! Uśmiechała się do niego drwiąco. Jak udało się jej tu dostać? Przecież wydał roz­kazy. Linumino powinien dopilnować, żeby nie wpuszczono Siód­mej, skoro Forarfi poszedł do portu, żeby wynająć statek. Wallie odwrócił się plecami do pieśniarki i stanął twarzą do kapłanów.

Uniósł siódmy miecz na wysokość ramienia. “Ja, Shonsu, szermierz siódmej rangi, suzeren zjazdu...".

Moment był historyczny. Najwyższy rangą szermierz na Świe­cie zawarł pokój z czarnoksiężnikami. Nie zagrzmiały pioruny. Trzęsienie ziemi nie obróciło zamku w ruinę. Nie wydarzył się żaden cud. Niemal rozczarowanie.

Lord Shonsu cofnął się, a na środek wyszedł Rotanxi. Wyciąg­nął rękę nad piecykiem i rówież złożył przysięgę.

Tym razem Świat również nie zadrżał w posadach.

Suzeren uścisnął czarodziejowi dłoń. Świadkowie wznieśli okrzyki i zaczęli bić brawo.

To wszystko? Tak cicho zakończyła się pewna epoka? Walliego ogarnęło poczucie nierealności. Spodziewał się czegoś więcej. Dostrzegł niepewne miny Siódmych.

- Lordowie...

Wskazał na stół z poczęstunkiem.

- Shonsu?

Wallie zesztywniał.

- Tak, Nnanji?

- Ja również chcę złożyć przysięgę.

- Mam nadzieję, że najpierw powiesz ją mnie?

Młodzieniec skinął głową. Już dłużej nie zdołał powstrzymy­wać wielkiego, dziecinnego uśmiechu.

- Rozwiązałem bożą zagadkę, bracie! Wiem, co musisz zrobić z mieczem. Znam jego przeznaczenie!

Wszyscy czekali. Jja, Honakura i Tivanixi wyglądali na zanie­pokojonych, reszta była jedynie zaintrygowana. Wallie myślał gorączkowo.

Ciszę przerwał stary Kadywinsi.

- Siódmy miecz? Bogini dała go zjazdowi przeciwko czarno­księżnikom, tak?

- Niezupełnie, świątobliwy - powiedział Siódmy. - Czarno­księżnicy nie mają z tym nic wspólnego. W ogóle są nieistotni.

Jaki plan dojrzewał pod tą rudą czupryną? Co takiego zrozu­miał Nnanji?

- Więc jak mam zwrócić miecz, bracie?

- Pojedziesz do Quo, gdzie go zrobiono.

Suzeren wytrzeszczył oczy.

- Quo?

- Może chciałbyś zamienić ze mną słowo na osobności, bracie?

Wallie odparł, że to dobry pomysł.


6


Przedpokój był pełen ludzi. Podobnie korytarz.

- Na górę! - rzucił Nnanji.

Wallie pospieszył za nim. W dwóch dormitoriach na drugim piętrze odpoczywali szermierze.

- Na najwyższe piętro. Przegonię cię!

Nnanji popędził po schodach jak rozbawione dziecko. Wallie ruszył za nim wolniej, zastanawiając się nad sytuacją. Cokolwiek wymyślił rudzielec, sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie. Zawsze żywił respekt dla Shonsu, ale tylko dlatego, że uważał go za największego szermierza na Świecie i bohatera. A teraz kto był największy?

I dlaczego Quo?

Dlaczego Quo?

Na samej górze stwierdził zaskoczony, że drzwi muzeum są otwarte, a wielka sztaba stoi oparta o ścianę. Nnanji podziwiał miecze wiszące na ścianach. Na końcu sali zawrócił i ruszył w drugą stronę. Zaczął oglądać śmieci leżące na ławach. Wallie czekał w progu, skrzyżowawszy ramiona.

- Nic nie ruszone! - oznajmił młodzieniec z ulgą. - Wszystko jest tak, jak zostawiliśmy w Dniu Kupców, kiedy dałeś mi miecz. Zapomnieliśmy założyć sztabę, bracie! Ja zapomniałem! Ale nikt nic nie wziął. Bardzo dobrze!

Wallie czekał.

- W porządku! - Nnanji też skrzyżował ramiona. - Upewnij­my się, że wszystko dobrze zrozumiałem. Przysięgamy teraz na nową sutrę. W siedmiu miastach utworzysz garnizony w sile dwustu ludzi. Każesz nam szerzyć wieść, że czarnoksiężnicy są miłymi chłopcami. Potem rozwiążesz zjazd. Zgadza się?

Wallie pokiwał głową. Nnanji zaczął spacerować po sali.

- Czarnoksiężnicy zniszczą ognistą broń, ale musimy przyjąć obietnicę na wiarę, tak?

Zdjął ze ściany miecz i zważył go w dłoni.

- To niebezpieczne, nie sądzisz? Przewaga liczebna nam nie pomoże. Czarnoksiężnicy w każdej chwili będą mogli urządzić masakrę.

Wallie odzyskał głos.

- Wałkowaliśmy to dzisiaj rano. Musimy zawrzeć traktat, ko­rzystny również dla czaroksiężników. Prawda, że istnieje ryzyko, ale musimy im zaufać, tak jak oni nam.

- To nie z nimi będą kłopoty.

Raptem wszystko stało się oczywiste. Wcześniej czy później jakiś idiota szermierz pobije w barze czarnoksiężnika, z powodu dziewczyny albo żeby pokazać, jaki jest odważny. Czarodziej za­żąda sprawiedliwości od dowódcy garnizonu i... I co?

- Do diabła! - zaklął Wallie. - Do diabła!

Oparł się o stół i zakrył twarz dłońmi. Oceniał szermierzy według sutr i Siódmych z rady. Pominął Hardduju i Tarru, gwałcicieli z Yok, pijaków z Wo, starych pierników z Tau, ludzi zepsutych przez władze, tworzących własne prawa. Zapomniał o początkowym chaosie w Casr. Wprowadzenie je­go planu w życie wymagało niemal doskonałości. Nnanji za­wsze rozumiał szermierzy lepiej niż on. Skoro twierdził, że się nie uda, należało mu wierzyć. Shonsu obiecał Rotanxiemu Świat, a nie był w stanie narzucić nowych porządków choćby w siedmiu miastach.

Pobożne życzenia. Tak bardzo nie chciał wojny, że wymyślił niemożliwy pokój. W dodatku złożył przysięgę. Klęska! Otchłań bez dna!

- Ale dlaczego teraz? -jęknął. - Dlaczego nie powiedziałeś te­go na radzie?

Nnanji odłożył miecz i wzruszył ramionami.

- Szermierze nie mówią takich rzeczy o swoich kolegach. Wszyscy wiedzą, ale nie rozmawia się o tym.

- Czarodziej przyrzekł...

- O, tak! Ale nie jego przyjaciele, prawda? Wiedzą o czwartej przysiędze, wiec trafię do pierwszego lochu. Rotanxi zacznie od paznokci u nóg. Ja również tak bym zrobił.

- Co? Żartujesz!

- Tak - przyznał Nnanji. - Lecz powinniśmy usunąć pokusę!

Wallie zadrżał.

- Masz rację! O tym nie pomyślałem. Więc przysięgniesz, że zjazd nie zostanie rozwiązany, póki nie stworzymy garnizonów?

Nnanji stanął przed nim.

- Dlaczego akurat wtedy?

- Hę?

Młodzieniec uśmiechnął się.

- Zabawne. Czasami mówisz w dziwny sposób, Shonsu. Teraz cię rozumiem, ale... Rotanxi powiedział: “Przyznaj, że zjazd prę­dzej czy później zostanie rozwiązany". Pamiętasz? A ty odparłeś: “Niczego nie przyznam". On zrozumiał twoje słowa jako obietnicę, że uczynisz miasta bezpiecznymi dla czarnoksiężników. Zjazd zaprowadzi w nich porządek tak jak w Casr. Kiedy powtórzyłem twoje słowa Siódmym, też tak je zrozumieli. - Uśmiechnął się ż zadowoleniem. - Może trochę zmieniłem nacisk, ale użyłem tych samych słów. W przysiędze o tym nie wspomniałeś, wiec zjazd musi trwać!

Ulga spłynęła na Walliego jak wiosenna odwilż.

- Oczywiście! Utrzymamy garnizony na mocy trzeciej przysięgi!

Nnanji pokiwał głową.

- W Casr zostawimy oddział dobrych szermierzy. Jeśli coś bę­dzie się działo w którymś z miast, pojedziemy i... damy im lekcję!

- I koszty nie będą wysokie. Tylko paru dodatkowych ludzi! - Wallie zdołał się uśmiechnąć. - A już mnie przestraszyłeś, Nnanji! Myślę jednak, że się uda.

Zastanawiał się kiedyś, co będzie robił po rozwiązaniu zjazdu. Teraz miał zapewnioną pracę.

Po chwili wrócił czarny nastrój.

- W ten sposób rozwiązujemy problem zaledwie siedmiu miast, a obiecałem Świat.

- Ba! - Nnanji zaczął chodzić po sali. - Boska zagadka. Zwró­cić miecz. Musisz jechać do Quo, bracie, gdzie mieszkał Chioxin.

- Dlaczego? Co szczególnego jest w Quo?

- Pomyśl o strategii! Dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy, tysiąc siedemdziesiąt. Pętla jest zamknięta, prawie. Nie można płynąć w górę Rzeki od Ov ani w dół od Aus, zgadza się? Quo to nasza bra­ma do Świata. Stały światowy zjazd, Shonsu! - Podniósł głos. - Rozumiesz? Wyślemy Siódmych z Quo do wszystkich miast nad Rze­ką, a oni odbiorą przysięgi od garnizonów! W razie potrzeby siłą!

Wallie ryknął śmiechem.

- Pohamuj się, chłopcze! Nie możemy uczynić wszystkich szermierzy na Świecie naszymi wasalami!

Nnanji nie zawtórował bratu.

- Musimy! To jedyny sposób, żeby uczynić Świat bezpiecz­nym dla czarnoksiężników, a to właśnie im przyrzekłeś, bracie! Poza tym garnizony będą bezpieczniejsze, mając za sobą wielką armię, gdyby czarnoksiężnicy zagrali nieuczciwie. Nawet Vul przestanie nam zagrażać.

Jak już snuć marzenia, to najśmielsze. Suzereni wszystkich szermierzy?

Oczy Nnanjiego błyszczały.

- Co ważniejsze, oczyścimy cech, pozbędziemy się tchórzy, słabeuszy, sadystów i oszustów. Usuniemy złych szermierzy, a zostawimy dobrych. Każde miasto i miasteczko będzie miało porządny, uczciwy garnizon!

Oto młody reformator, tryskający entuzjazmem, idealista, który pragnął odmienić Świat. Dlatego miał taką rozradowaną minę!

- Powiedz, dlaczego uważasz, że się nie uda?

Nnanji chodził niespokojnie po muzeum, podniecony swoją wizją. Deski skrzypiały pod jego ciężkimi butami. Trzeba było się spieszyć. Statek czekał.

- Pieniądze!

- Pieniądze? - powtórzył młodzieniec z pogardą. - Szermierze jakoś zawsze mieli co jeść. Znajdziemy rozwiązanie.

- Nnanji! - Wallie przemawiał spokojnie jak do dziecka. - Nie wszyscy szermierze zechcą być twoimi wasalami. A jeśli ktoś odmówi złożenia przysięgi?

- “Krew musi być przelana...". Uczciwi z radością przysięgną posłuszeństwo.

- “Odwaga jest najszczytniejszą rzeczą...".

- Tylko w dobrej sprawie!

To było coś więcej niż idealizm. Fanatyzm! Wallie poczuł ukłucie strachu.

- A jeśli, powiedzmy, Boariyi trafi na lepszego szermierza? Je­śli zginie twój człowiek?

Nnanji oglądał stos chorągwi zgromadzonych pod ścianę. Wy­ciągnął jedną i zakaszlał od kurzu. Uśmiechnął się do Shonsu.

- Wtedy mnie wyślesz. Jestem największym szermierzem na Świecie... oprócz ciebie. Rozejrzę się za zajęciem dla ciebie, bracie!

Nnanji Mściciel, postrach niegodziwych. Nic dziwnego, że promieniował zadowoleniem! Czyżby taka miała być jego nagro­da? Główny stróż prawa... Nie pragnąłby niczego więcej.

Wallie zadrżał. Stworzył potwora.

- A co z geografią? Co będzie, jeśli spróbujesz pojechać do Hither, a Bogini wyśle cię do Yon?

- Najwyższa będzie nas wspierać! - oświadczył Nnanji, tro­chę zaskoczony. - Widziałeś, jak bogowie mi pomagali. Były też cuda!

Megalomania!


Nnanji Zbawiciel. Ustanowiłby dyktaturę wojskową. Cezar. Cromwell. W końcu zaprowadziłby tyranię.

- A wolni?

Siódmy przygotował sobie wszystkie odpowiedzi.

- Tak samo. W razie potrzeby wyślę kawalerię. Wolni zachowają przywileje, ale każdej grupie wyznaczę obszar działania. Później stworzę regionalne kwatery główne. Wszystkie skargi będą wra­cały do mnie... to znaczy do nas.

Nie tylko megalomania, lecz niesamowita odwaga i brak skru­pułów. Nnanji lubił dzieci, zdarzało mu się płakać. Był czułym mężem i dobrym bratem, ale jednocześnie bezlitosnym zabójcą. Cieszył się, walcząc z piratami i czarnoksiężnikami. Widząc, jak cierpliwie starał się o względy Thany, Wallie sądził, że młody szermierz z koszarowego rozpustnika zmienił się w trubadura i złagodniał. Nic podobnego!

- A co z radą?

- Podoba im się pomysł! Szermierka i honor? To lepsze niż budowanie katapult, bracie!

Drzewcem flagi uderzył w podłogę, wzbijając kurz. Szermierze nosili go na ramionach.

- Należy spodziewać się oporu! - ostrzegł Wallie. - Zbiegli szermierze zwołają swoje zjazdy.

- Jeśli dojdzie do bitew, będziemy mieli przewagę liczebną, a wkrótce wszystkich najlepszych ludzi!

Musiał istnieć słaby punkt w ambitnym planie Nnanjiego! Te­raz Wallie zaczął chodzić po sali. Myślał intensywnie, jak zakoń­czyć całe to szaleństwo w pokojowy sposób, przekonać brata, za­nim on go przekona.

- Tysiące szermierzy, setki miast i garnizonów. Jak nad tym zapanujesz?

Rudzielec tylko się zaśmiał.

- A transport? Pomyślałeś o odległościach?

Nnanji rozłożył flagę i spojrzał na wyblakłe emblematy.

- Szybkie łodzie, posterunki konne i gołębie! Czarnoksiężnicy pomogą zjazdowi, bo będzie ich chronił.

Znowu miał rację. Stały ogólnoświatowy zjazd musiał jawić się magom jako śmiertelne zagrożenie. Wallie przekonał Rotanxiego argumentem, który wynikał z nieporozumienia. Nic dziwnego, że starzec uchwycił się propozycji traktatu jak deski ratunku! Czarnoksiężnicy mogliby zadbać o komunikację i pro­wadzenie archiwów. Z czasem staliby się niezastąpieni, przyczy­niając się do utrwalenia dyktatury.

Wallie zaproponował pokój między szermierzami i czarno­księżnikami. Nie przewidział, że bogowie z ważnych powodów mogą trzymać ich z daleka od siebie nawzajem.

Mimo wszystko się uda. Nnanji jest niepiśmiennym barbarzyń­cą, który nie zna się na niczym oprócz zabijania. Ja jestem człowie­kiem wykształconym i miłującym pokój. Znam niebezpieczeństwa i potrafię ich uniknąć. Czy to moja nagroda? Wszechmoc? Byłbym łaskawym despotą, władcą Świata, z własnym rządem i pałacem...

Zakręciło mu się w głowie. Wyobraził sobie dwór, straż hono­rową złożoną z szermierzy w kiltach, dworzan stojących po obu stronach korytarza, petentów, którzy chylą czoło przed tronem Syna Niebios, dzierżącego miecz Bogini jako symbol władzy...

Tak! Nic na Świecie nie mogło go powstrzymać. Nnanji z ra­dością zostałby dowódcą armii. Shonsu byłby imperatorem.

A na drugim tronie, u jego boku...

Zobaczyłby ją, gdyby odwrócił głowę...

Kogo?

Nnanji czekał z uśmiechem, oparty na drzewcu flagi.

Czekał...

Czekał...

Wallie podniósł smutny wzrok.

- Bóg powiedział, że gryfon oznacza: “Władza mądrze użyta". Dodał, że jeśli będę o tym pamiętał, nie zawiodę. To było ostrzeżenie, Nnanji! Przewidział pokusę! Bogini dała mi władzę. Nie sądzę, żeby wykorzystanie jej do zdobycia jeszcze większej władzy, było mądre.

- A ja uważam, że tak! W słusznej sprawie.

- Z mądrym użyciem większej władzy miałbym jeszcze więk­sze kłopoty. Godzinę temu zagroziłem, że wtrącę Doę do lochu, jeśli będzie się ze mnie naśmiewać. Nie jestem dość dobry.

Nnanji sposępniał.

- Więc musisz się usunąć i pozwolić mi działać.

Pragnę twojego królestwa.

Jeszcze nikt nie przekonał fanatyka racjonalnymi argumenta­mi. Zresztą w języku Ludzi nie istniały słowa “despota", “tyra­nia" ani “dyktatura".

- Nie! Zjazd zwołano przeciwko czarnoksiężnikom. Ty zamie­rzasz wykorzystać go przeciwko szermierzom! Nic z tego!

- Zjazd zwołano, żeby przywrócić dobre imię naszemu cecho­wi. Czarnoksiężnicy nie są ważni! Już ci mówiłem!

- Nie! Pamiętasz pierwszą lekcję, której ci udzieliłem? Sie­dzieliśmy razem na świątynnym murku, w cieniu drzewa. Powie­działem ci wtedy, że władza psuje!

- Mnie nie zepsuje!

Jestem więcej wart.

Pat.

Nnanji uśmiechnął się z nadzieją.

- Kiedyś wspomniałeś, że chciałbyś zostać dowódcą Tau, prawda? Dam ci to stanowisko! I nie będę się wtrącał, bo wiem, że można polegać na twojej uczciwości.

Tyran już rozdzielał synekury? Wallie w milczeniu potrząsnął głową.

- Uzgodniliśmy, że zjazd może mieć tylko jednego przywód­cę - powiedział Nnanji z irytacją. - Do tej pory zawsze ci ustępo­wałem, prawda? Czy musimy stoczyć pojedynek o przywództwo, bracie? Ale na florety. I uznamy jego wynik.

Godzinę wcześniej Wallie bez wahania skorzystałby z propozycji.

Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Czarne oczy i piwne. Wallie pierwszy odwrócił spojrzenie. Ruszył wolno przez salę, bi­jąc się z myślami. Co robić? Kto powstrzyma Nnanjiego, jeśli nie on. Nie mógł już być pewien, że pokona go w walce na miecze. Czy umiałby popełnić morderstwo? Powiedzmy, rzucić nożem?

Sięgnął po ułamany piąty miecz Chioxina, kolejną pamiątkę ludzkiej głupoty. Morderstwo?

- Nie! Ja jestem przywódcą. Ty jedziesz do Vul. Teraz zejdę do pokoju rady i złożę obietnicę, że rozwiążę zjazd, gdy tylko po­wstaną garnizony. Jeśli później sprowokują masakrę, będzie to wyłącznie ich wina.

Nnanji trzasnął drzwiami. Zaklinował je drzewcem flagi i z tu­potem zbiegł po schodach. Pokonał już siedem pięter, gdy z góry dobiegł huk.


- Jjo! - zawołał lord Honakura skrzypiącym starczym głosem. Niewolnica pospieszyła na wezwanie.

- Przyniesiesz mi jeszcze jedno ciastko, moja droga?

Kobieta podeszła do najbliższego stolika, lawirując między gośćmi, i wzięła pełen talerz.

- Co oni tam robią? - szepnęła do Thany.

- Nie mam pojęcia! - odparła Druga z pełnymi ustami. - Ra­czej nie walczą, chyba że Shonsu zwariował.

Jji nie spodobał się wyraz jej twarzy. Wróciła do lorda Hona-kury i uklękła przy jego krześle. Starzec podziękował i wybrał z talerza, najtłustsze ciastko.

- Zostań! - rozkazał, gdy niewolnica próbowała wstać. - Po­częstuj się!

Kobieta chętnie posłuchała. Czuła się bezpiecznie przy starym kapłanie. Ta okropna minstrelka łypała na nią od chwili, kiedy Wallie wyszedł z pokoju.

Nad szmer rozmów wybił się nagle głos czarnoksiężnika.

- Niepokoi mnie, że macie dwóch dowódców? Co robicie, je­śli się nie zgadzają?

Szermierze spojrzeli po sobie. Wybór padł na Tivanixiego.

- Nie wiemy, lordzie Rotanxi. Nie było takiej sytuacji. Praw­dę mówiąc, nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby ktoś składał czwartą przysięgę. Nie wiem, po co Bogini ułożyła tę sutrę.

- Może właśnie na tę okazję? - wymamrotał lord Honakura, ocierając brodę z kremu. Chyba nikt go nie usłyszał oprócz Jji.

- A po co w ogóle zjazdowi dwaj przywódcy? - zapytał jeden z lordów.

- Raczej trzej - zauważył Honakura cicho. Teraz z pewnością mówił tylko do Jji.

- Trzej, panie?

- Shonsu, Nnanji... i Walliesmith. Prawda?

Jja pokiwała głową bez przekonania. Wallie gdzieś zniknął tamtego dnia, kiedy na zamkowym dziedzińcu rozebrali ją dwaj uczniowie. To Shonsu stracił panowanie nad sobą i sprzedał wi­nowajców, Shonsu ją uderzył. Następnego dnia na Szafirze zjawił się Shonsu. Podobnie jak tego ranka, gdy omal nie dobył miecza na kapitana. Walliego zobaczyła dopiero dzisiaj. Uratował ją przed Siódmą. Serce jej powiedziało, że to on. Choć przed kapła­nami przysięgę złożył Wallie, podejrzewała, że z lordem Nnanjim wyszedł znowu Shonsu.

W tym momencie z przedpokoju dobiegły krzyki. Drzwi otwo­rzyły się z impetem i do komnaty wpadł Nnanji, czerwony na twarzy, z obnażoną bronią. Pośliznął się na jedwabnym dywanie, ale złapał równowagę i potoczył wzrokiem po obecnych. W Jji zamarło serce. Gdzie jej pan? Zasapany rudzielec dostrzegł lorda Kadywinsiego. Podszedł do niego, uniósł miecz jak do przysięgi i zaczął bez żadnych wstępów:

- Ja, Nnanji, szermierz siódmej rangi...

Honakura rzucił w niego ciastkiem.

- Młody człowieku, przy składaniu przysiąg obowiązują pewne rytuały, których należy się trzymać. Jeśli chcesz, żeby moi świątobliwi koledzy byli świadkami, przynajmniej zapytaj ich o zgodę.

Nnanji w podnieceniu wybełkotał prośbę.

- Sądzę, że możemy to zrobić - oznajmił Honąkura. - Jak uważasz, lordzie Kadywinsi?

Dał Jji znak, żeby pomogła mu wstać. Dołączył do szeregu kapłanów i powiedział lordowi Kadywinsiemu, że chciałby po­prowadzić ceremonię. Okazało się, że stanął na niewłaściwym miejscu. Lord Nnanji, bardzo czerwony na twarzy, prawie pod­skakiwał z niecierpliwości. Kapłan piątej rangi usiłował pomóc Siódmemu, ale tylko spowodował większe zamieszanie. Mimo niepokoju Jja uśmiechnęła się skrycie.

Wreszcie świadkowie byli gotowi. Lord Nanji uniósł miecz.

- Ja, Nnanji, szermierz...

W przedpokoju coś się działo.

- ...suzeren zjazdu...

Dwaj Czwarci wpadli z hukiem do komnaty i runęli na podło­gę. W progu stanął Shonsu. Wyciągnął miecz i przyskoczył do lorda Nnanjiego. Zatrzymał ostrze tuż przy jego szyi.

Obecni zamarli, tłumiąc okrzyk przerażenia. Suzeren był pur­purowy z gniewu, oczy miał wybałuszone, żyły na skroniach na­brzmiałe, ale chioxin nawet nie drgnął.

Lord Nnanji również się nie poruszył, tylko jego oczy powę­drowały ku groźnemu ostrzu przytkniętemu do ścięgien. Dwaj Czwarci pozbierali się i chyłkiem wymknęli z pokoju. Bezszele­stnie zamknęli za sobą drzwi.

- Rzuć broń! - warknął wielkolud głosem brzmiącym jak zgrzyt młyńskich kamieni.

Jja skuliła się. To nie był Wallie. Lecz Shonsu powinien wie­dzieć, że lord Nnanji nigdy nie ulegnie groźbie.

Młodzieniec przeniósł wzrok na rząd skamieniałych kapłanów i powiedział cicho:

- Nie.

- Rzuć miecz! Albo cię zmuszę!

- Świątobliwi, zacznę jeszcze raz. Ja, Nnanji, szermierz...

- Nigdy więcej nie podniesiesz tej ręki!

- ...siódmej rangi, suzeren...

- Liczę do trzech.

Jja zaczęła szeptem odmawiać modlitwę do Bogini.

- Na trzy tnę! Raz!

W kącie minstreli ktoś załkał.

- ...zjazdu w Casr...

- Dwa!

- ...nie rozwiążę go, póki...

Lord Nnanji zawiesił głos, jakby prowokował dręczyciela, jak­by czekał na śmiertelne “trzy". Jja wbiła sobie paznokcie w dło­nie. Lecz Shonsu milczał, wpatrując się w tył głowy młodego szermierza. Najwyraźniej wściekłość w nim opadała.

- ...nie wykona swojego zadania. Przysięgam na mój honor i Boginię.

Cisza.

Lord Nnanji powoli opuścił miecz i przeniósł spojrzenie na ostrze chioxina.

Wallie? Jja mocniej zacisnęła dłonie. Czy to Wallie? Siódmy bardzo zbladł. Wyglądał na oszołomionego. Gapił się na kucyk lorda Nnanjiego. Kobieta uznała, że to Wallie.

Młody Siódmy o milimetr odsunął ramię. Chioxin nie zmienił położenia. Szermierz odwrócił się bardzo ostrożnie i spojrzał na... Tak, to znowu był Wallie, Wszystkie mięśnie miał napięte, na twarzy lśnił pot.

- Schowam miecz - powiedział Nnanji spokojnie.

Zrobił to bardzo powoli, nie odrywając wzroku od... Walliego.

Suzeren opuścił broń. Wbił spojrzenie w siódmy miecz, jakby nigdy wcześniej go nie widział. Zgromadzeni odetchnęli, ale nikt nie śmiał nawet pisnąć. Mężczyzna podniósł wzrok na Jję. Nie­wolnica zeszty wniała. Poraził ją ból malujący się na twarzy pana. Czyżby o coś ją prosił? Nim zdążyła się ruszyć, znowu popatrzył na miecz... Potem znowu na nią... Zupełnie jakby porównywał... Wreszcie uniósł głowę i skierował wzrok na Nnanjiego. Przez chwilę wydawało się, że nie może wydobyć z siebie gło­su. Oblizał wargi.

- Pomyliłeś się, bracie!

Lord Nnanji, zaskoczony jak wszyscy, oparł pięści na biodrach.

- Czekałem. Mogłeś mnie powstrzymać.

- Nie chodzi o przysięgę. Myliłeś się co do zwrotu miecza. Muszę go zwrócić, owszem, ale nie Quo, tylko człowiekowi, który mi go dał.

- Dał ci go bóg!

Wallie potrząsnął głową.

- Bogowie nie klękają przed śmiertelnikami. Za sprawą cudu miecz pojawił się na skale, ale ja sam go podniosłem.

- W takim razie... - Nnanji umilkł.

- Powinienem był zwrócić się do pierwszego szermierza, którego spotkałem, żeby mi go ofiarował we właściwy sposób. Nie pomyślałem o tym. Nie poprosiłem ciebie. Ty byłeś pierw­szym szermierzem, którego spotkałem. Lecz gdy zszedłem na brzeg w Aus, zostawiłem chioxina pod twoją opieką. A kiedy wróciłem na statek...

- Ukląkłem! Wypowiedziałem formułkę! Ale miałem na myśli...

-Wiem, co miałeś na myśli, bracie. - Wallie z trudem prze­łknął ślinę, jakby bolało go gardło. - Wręczyłeś mi siódmy miecz zgodnie z rytuałem, Nnanji! Ty! Teraz muszę go zwrócić!

Szermierze wytrzeszczyli oczy, kiedy suzeren przyklęknął i podał lordowi Nnanjiemu chioxina na wyciągniętych rękach.

- Zarabiaj nim na życie. Władaj nim w Jej służbie. Umrzyj, dzierżąc go w dłoni.

W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał.

- Ale dlaczego, bracie? - szepnął Nnanji. - Bogini chciała, że­byś ty nosił Jej miecz!

- Już nie. Weź go.

- Jesteś dowódcą zjazdu...

- Już nie. Ty nim jesteś. Weź go!

Młodzieniec nadal się wahał, patrząc jak zahipnotyzowany na ofiarowaną mu broń.

- Do diabła! - ryknął Wallie. Wszyscy aż podskoczyli. - Myś­lisz, że to dla mnie łatwe? Boariyi! Kto jest najlepszym szermie­rzem w tym pokoju?

- Mój suzeren... lord Nnanji.

- O! - Rudzielec uśmiechnął się. - Cóż, w takim razie... po­wtórz formułkę, bracie!

- Zarabiaj nim na życie. Władaj nim w Jej służbie! Umrzyj, dzierżąc go w dłoni!

Młody lord wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu wy­ciągnął rękę i powiedział cicho:

- Będzie to dla mnie zaszczyt i powód do dumy.

Wziął siódmy miecz.

Potem spojrzał na Thanę i wydał głośny okrzyk radości.


7


Wallie stał oparty o ścianę. Jja przytulała się do niego. Nie mia­ła wyboru, bo ramiona ukochanego oplatały ją ciasno. Głowę trzy­mała na obojczyku Walliego. Mężczyzna czuł słodki, znajomy za­pach jej włosów. Może próbował ukryć się za nią, przestraszony tym, co zrobił. Zapewnił Jję, że już wszystko z nim w porządku, ale po prawdzie nadal był oszołomiony i niepewny nagłej decyzji.

Omal nie uczynił z Nnanjiego kaleki, żeby nie dopuścić do przysięgi. W ostatniej chwili ujrzał zapinkę Arganariego, srebrne­go gryfona. Władza mądrze użyta! Bogowie chcieli, żeby Nnanji miał władzę. Dlatego Wallie oddał mu armię.

Pragnę twojego królestwa... Ikondorina się zgodził...

Honakura zapewnił go, że dokonał właściwego wyboru. Thana pierwsza podbiegła do Nnanjiego. Później do gratulacji przy­łączyli się szermierze i kapłani. Jednocześnie ukradkiem rzucali zdziwione spojrzenia na lorda Shonsu. Szermierz, który dobro­wolnie oddawał miecz Bogini, musiał wydawać im się dziwny ponad wszelkie wyobrażenie. Lecz stary kapłan pospieszył z wy­razami uznania właśnie do Walliego. Łzy radości ciekły po po­marszczonych policzkach.

Ale dlaczego? Dlaczego Bogini powierzyła dowództwo nad Swoimi szermierzami takiemu krwiożerczemu młodzieńcowi jak Nnanji? I nie tylko nad szermierzami, ale nad całym Świa­tem! Oczywiście, Wallie nie znał odpowiedzi. Myślał jedynie o zreformowaniu miejskich garnizonów. Nie wiedział, co później nastąpi.

Stopniowo w pokoju rady zapanował porządek. Kapłanom podziękowano i odprowadzono ich do wyjścia. W zamian za chioxina Nnanji sprezentował Walliemu swój miecz. Szybko nabierał pewności siebie w nowej roli. Ułożył tekst proklama­cji i wysłał heroldów, żeby poinformowali armię o rozejmie. Zwolnił minstreli, nakazując im surowo, żeby nie wspominali o chwilowym nieporozumieniu między suzerenami. Cenzura pra­sy, pomyślał Wallie. Tyrani są w tym dobrzy.

W komnacie zostali tylko szermierze i czarnoksiężnik. Pokój rady był zastawiony krzesłami i stołkami, lecz nikt nie usiadł. Komnatę wypełniał zapach wina, płonących drew i woń ludzi. Je­dwabny dywan był zrolowany. Statek czekał, ale Nnanji chodził niestrudzenie w tę i z powrotem, od czasu do czasu zerkając czuj­nie na Walliego i wypatrując oznak aprobaty lub dezaprobaty. Gdy odwracał się plecami, Wallie widział szafir siódmego miecza lśniący obok rudego kucyka. Wtedy chciało mu się płakać.

Nnanji wydawał rozkazy Siódmym. Był dobry w rozdzielaniu zadań. Zaczął od siwowłosego Zoariyiego.

- Czigodny Milinoni zna tożsamość wszystkich szpiegów, których obserwowaliśmy. Aresztować ich!

Rotanxi zmarszczył brwi.

- Czy przypadkiem nie ma rozejmu, lordzie Nnanji?

- Aha! Potwierdzasz, że oni są czarnoksiężnikami, panie? -Nnanji spojrzał na niego triumfalnie. - W takim razie noszą niewłaściwe znaki na czołach i są przestępcami! Lecz miałem inny zamiar. Lordzie wasalu, porozmawiasz z nimi. Trochę ich postraszysz! Niech im zęby szczękają! Na koniec powiedz o ro­zejmie i wypuść ich!

Siwowłosy szermierz zrobił zdziwioną minę, ale uderzył się pięścią w pierś i ruszył do drzwi. Nnanji zerknął na Walliego. Dostrzegł skinienie aprobaty i uśmiech. Szpiedzy oczywiście wyślą gołębie z meldunkami. Sen i Vul dostaną ostrzeżenie, a jednocześnie ukrytą wiadomość: “Rozszyfrowałem wasz spo­sób komunikacji i wykorzystani go". Sprytne! Na razie Nnanji dobrze sobie radził.

Młody suzeren skinął na uszczęśliwioną Thanę. Gdy do niego podeszła, objął ją ramieniem.

- Lordzie Rotanxi, ilu członków rady trzynastu to kobiety? -spytał.

Czarnoksiężnik zamrugał. Denerwowały go i niepokoiły po­czynania tych gwałtownych szermierzy.

- Tylko dwie, lordzie Nnanji.

- Wiec jeśli nie masz nic przeciwko drugiemu zakładnikowi, moja żona będzie mi towarzyszyć.

Rotanxi zaniemówił. Szermierze gwałtownie wciągnęli powie­trze i skierowali wzrok na lorda Shonsu.

Wallie nie zamierzał interweniować. Był pod wrażeniem. Za­stanawiał się, czyj to pomysł. Prawdopodobnie Thany, ale mógł też wyjść od Tomiyano albo nawet od samego Nnanjiego. Druga powstrzyma męża od samobójczych uwag, oczaruje jedenastu mężczyzn. Rada przerażonych starców nie ujrzy diabolicznego młodzieńca, tylko księcia i księżniczkę z bajki. Trzeba by bardzo zgorzkniałego starego czarnoksiężnika, żeby wydać katom tak romantyczną i piękną parę. Zabranie Thany było oczywiście bra­wurowym, ale jednocześnie bardzo sprytnym posunięciem. Uczeń rzeczywiście mógł przerosnąć mistrza!

Pozostali Siódmi nie zrozumieli i nie pochwalali decyzji suzerena. Lecz jego następny pomysł wstrząsnął nimi jeszcze bardziej.

- Lordzie Linumino, zaprowadź ośmiu jeńców do portu i wy­kup dla nich przejazd, najlepiej na ten sam statek co dla mnie.

Boariyi poczerwieniał z gniewu.

- Uwalniasz ich, suzerenie?

Nnanji spojrzał na niego zimno.

- Sprzeciwiasz się?

Oczywiście, wasal nie mógł się sprzeciwić, choć ryzykował życie własne i swoich ludzi, żeby zdobyć jeńców. Nawet stracił jednego człowieka. Oddać zakładników to wspaniałomyślny gest, sprytna taktyka i jeszcze większe ryzykanctwo. Wallie miał wątpliwości, ale milczał, tuląc Jję.

Nie zbity z tropu reakcją Siódmych Nnanji kazał Linumino wezwać lektykę dla Rotanxiego. Na pożegnanie zasalutował czarnoksiężnikowi. Uszczuplone towarzystwo zmierzył wesołym wzrokiem. Najwyraźniej dobrze się bawił.

- Lordzie Boariyi, następne dwa miasta w dół Rzeki to Ki San i Dri. Masz dwadzieścia dni do mojego powrotu. Weź tylu ludzi, ilu uznasz za konieczne, i wybierz się na inspekcję garnizonów. Ukarz winnych, a na ich miejsce wyznacz dobrych szermierzy.

- Tak, suzerenie!

Tyczkowaty Siódmy już nie łypał spode łba, tylko uśmiechał się szeroko. Dostał szczytne zadanie, lepsze od skradania się po nocy z maczugami. Wolni szermierze rzadko mieli okazję zapro­wadzać porządek w dużych miastach.

- Odbierz od garnizonów przysięgi i poinformuj króla Ki San oraz starszych Dri, że o wszelkich kłopotach z szermierzami ma­ją w przyszłości donosić mnie albo lordowi Shonsu, tutaj w Casr.

Boariyi energicznie pokiwał głową.

- Wiem, że dowódca Ki San, czcigodny Farandako, jest złodzie­jem - kontynuował Nnanji. - Ukradł mi niewolnicę. Pozbądź się go! Sprzedaj jego majątek, a pieniądze oddaj do skarbca zjazdu. Przy­wieź Farandako w łańcuchach do Casr. Sam się z nim rozprawię.

A oskarżenie? Proces? Oczywiście, Nnanji wręczy aresztowa­nemu miecz i rzuci mu wyzwanie, ale to nie będzie pojedynek, tylko ezgekucja, zupełnie jakby nieszczęśnik położył głowę na pniu. Walliego dręczyły coraz większe wątpliwości.

- Co z szermierzami, którzy odmówią złożenia przysięgi, su­zerenie? - zapytał Boariyi. Nnanji wzruszył ramionami.

- Niech wybierają: głowy albo kciuki. Ani jeden sprawny szermierz nie może pozostać niezaprzysiężony!

Boariyi zasalutował. W tym momencie Thana szepnęła coś mężowi do ucha. Nnanji uśmiechnął się do niej i spojrzał na Shonsu roziskrzonymi oczami.

- Ile Casr wydało na zjazd, bracie?

Po dłuższym namyśle Wallie odparł, że około pięciu tysięcy, jeśli liczyć opłaty portowe.

Nnanji pokiwał głową i spojrzał na Boariyiego.

- Dri i Ki San są dużo większe i bogatsze, ale pięć tysięcy od każdego na razie wystarczy. Dokładnie podliczymy je później.

Uśmiechnął się triumfalnie do Walliego. Szermierze będą mie­li co jeść.

- A jeśli odmówią, suzerenie? - zapytał Boariyi.

Dowódca przygryzł wargę.

- Wykonasz rozkazy, trzymając się kodeksu honorowego

- Nnanji! - wyrwało się Walliemu.

We wszystkich czasach i miejscach tyrani postępowali tak sa­mo. Boariyi otrzymał pozwolenie, żeby działać gorliwie i bez ograniczeń, ale suzeren mógł później wyprzeć się wszelkich okrucieństw popełnionych przez wasala. Klasyczne zepchniecie odpowiedzialności na podwładnych, sama istota despotyzmu. Wallie niemal czuł swąd płonących domów.

- Bracie? - Nnanji miał niepewną minę.

Wallie nie zdecydował się na konfrontację. Powziął decyzję i już nie mógł się wycofać. Publiczne kwestionowanie rozkazów nowe­go dowódcy byłoby rażącą nielojalnością. Któregoś dnia poruszy sprawę na osobności, w nadziei że Nnanji posłucha rozsądku.

- Nawet bogate miasto może nie zebrać takiej sumy od razu - zauważył.

Młody suzeren najwyraźniej poczuł ulgę, że protest nie jest zbyt ostry.

- Oczywiście możesz dać im czas na uiszczenie opłaty, wasalu. Lordzie Jansilui, Wo i Tau leżące w górze Rzeki są mniejsze, więc po dwa tysiące od każdego na razie wystarczy. Zaprzysięgnij tamtej­szych szermierzy. Obawiam się, że nie wystarczy ci czasu na Shan.

Jansilui zasalutował, uśmiechając się na myśl o akcji.

Wreszcie Nnanji skierował wzrok na Tivanixiego. Kasztelan już miał rozradowaną minę.

- Quo, suzerenie?

Siódmy skinął głową.

Walliemu zrobiło się niedobrze. Jego strzemię po raz pierwszy miało sprawdzić się w działaniu... ale nie przeciwko czarnoksięż­nikom. Kawaleria wyprawiała się do przyjaznego miasta, żeby je złupić w imieniu prawa.

- Jak duże jest Quo? - zapytał Nnanji. - Mniejsza o to. Sam zadecyduj, ile od nich wziąć.

Wallie zdusił w sobie kolejny protest. Carte blanche! Tivanixi był uczciwym człowiekiem, ale nie należało oczekiwać, że jaki­kolwiek szermierz okaże cywilom litość. Z nadgorliwości i chęci wykazania się mógł zniewolić i ograbić nieszczęsne miasto. Wy­bacz mi, Bogini!

Tivanixi zasalutował. Wreszcie przyszła kolej na Walliegou Odsunął od siebie Jję i przybrał bardziej żołnierską postawę, że­by dowiedzieć się o swoim losie.

- Katapulty spełniły zadanie, bracie - stwierdził Nnanji. - Na tyle wystraszyły czarnoksiężników, że zgodzili się na traktat...

Mówił tonem łagodniejszym niż przed chwilą do wasali, a roz­kazy miały charakter próśb, lecz musiały być spełnione. Prawdo­podobnie w taki sam sposób zwracał się do niego Wallie jako mentor. Budowanie katapult, łucznictwo, rzucanie nożem, wszy­stkie te nowości trzeba odrzucić, powiedział suzeren. Od tej pory zjazd potrzebuje tylko sutr i sztuki szermierczej. Nauki i trenin­gów nie wolno powierzyć niekompetentnym średnim rangom... należy ujednolicić istniejące wersje sutr... ten, kto po przybyciu do Casr nawet nie spróbował zdobyć promocji, musi się wytłu­maczyć... każdy szermierz, który przed powrotem dowódcy z Vul przeskoczy dwie rangi, będzie mógł zostać jego osobistym prote­gowanym... należy zmieniać tymczasowe kwatery w stałe... przez cały czas utrzymać ścisłą dyscyplinę...

Kiedy Nnanji skończył, Wallie uderzył pięścią w pierś tak jak wasale. Suzeren był łaskaw lekko się zarumienić. Potem uśmiechnął się szeroko i z młodzieńczą naiwnością, która de­cydowała o jego uroku, zapytał:

- Jak sobie radzę, Shonsu?

- Wygrywasz bez straty punktu, bracie - odparł Wallie, ukry­wając czarne myśli.

Już? odezwało się sumienie. Już zaczynasz pochlebstwa? Dla­czego mu nie powiesz, że bogowie są z niego zadowoleni?

Trzeba będzie poczekać z rozwiązaniem problemów, pomyślał Wallie. Ale nie za długo. Król Ki San nie ukradł niewolnicy, tyl­ko zapłacił za nią sto sztuk złota. Co mają zrobić nowe garnizo­ny, gdy dostaną rozkaz egzekwowania niesprawiedliwych praw? A podatki? Kto będzie określał wielkość haraczu? Kto będzie go ściągał? Rozliczał się z pieniędzy? Dzielił je?

W prostej wizji doskonałego Świata Nnanjiego nie było miej­sca na żadne z tych pytań. Zresztą Wallie nie znał odpowiedzi.

- Dobrze! - powiedział suzeren. - Musimy zdążyć na sta­tek, żono.

Zrobił dwa kroki i potknął się o sfałdowany dywan. Łypnął na srebrne pelikany i brązowe rzeczne konie. Powiódł spojrzeniem po gobelinach, zasłonach, lśniących meblach.

Żaden tyran nie potrafiłby zrobić takiej miny jak teraz Nnanji. Wallie aż się cofnął pod jego wzrokiem.

- Już nie potrzebujesz tych śmieci, prawda, Shonsu? Gdy tyl­ko ich się pozbędziesz, wydaj proklamację: Od tej pory przyję­cie łapówki przez szermierza uznajemy za naruszenie kodek­su... Bez wyjątków!

To nie była prośba.

Nnanji wyszedł z pokoju, obejmując ramieniem Thanę. Na wi­dok znikającego chioxina Walliemu oczy zaszły mgłą.

Na koniec zwrócisz miecz. Na koniec? Wypełnił misję powie­rzoną mu przez Boginię albo po prostu zrezygnował z funkcji Jej orędownika, nie dokończywszy zadania. Tak czy inaczej, przygo­da dobiegła końca.

Odgłos kroków ucichł. W komnacie została tylko Jja. Trzyma­ła dłoń na jego ramieniu i przyglądała mu się zatroskana. Wyczu­wała nastrój, który zdołał ukryć przed innymi. Przynajmniej taką miał nadzieję.

Wziął niewolnicę w ramiona i przytulił ją bez słowa.

Nie potrafił jej wyjaśnić, dlaczego się zamartwia. W języku Ludzi nie było słowa na określenie “despoty". Wkrótce jednak miało się pojawić! Nnanji potrzebował niecałych dwudziestu mi­nut, żeby się nim stać.


Epilog

Ostatni cud


Wiatr łopotał płóciennymi daszkami, targał szaty przecho­dniów, swawolił po nabrzeżnym placu, zamiatając resztki liści. Handlarze wracali do domów, zmęczeni niewolnicy wlekli się za nimi. Na większości statków panowała cisza. Żeglarze szykowa­li się do wieczornych rozrywek w Casr.

Wallie siedział na pachołku i smętnie obserwował coraz dłuż­sze cienie. Dzień, który zaczął się od powrotu Gryfona, dobiegał końca, a Świat już nigdy nie miał być taki sam.

Suzeren wszedł po trapie razem z Thaną i dziewięcioma jeńca­mi, podczas gdy orkiestra grała “Szermierzy o poranku". Potem statek odpłynął. Nnanji nie miał wątpliwości, że wróci bezpiecz­nie z zawartym traktatem. Dla niego czarnoksiężnicy stanowili te­raz drobną przeszkodę, którą należało usunąć, żeby przystąpić do reformowania Świata.

Straż przyboczna, muzycy i minstrele już się rozeszli. Wallie odesłał Forarfiego i jego ludzi, żeby skorzystali z ostatnich chwil świątecznego dnia. On sam powinien wrócić do Jji, ale pogrążył się w myślach.

W którym momencie postąpił źle? Minęło prawie pół roku od chwili, kiedy obiecał Bogini, że będzie szermierzem. Próbował. Jeśli jego misją było pokonanie czarnoksiężników, zawiódł, bo niedawni wrogowie mogli teraz swobodnie przemieszczać się po Świecie.

Jeśli miał uratować szermierzy, też zawiódł. Czarnoksiężnicy przestali im zagrażać, ale Wallie był pewien, że światowy zjazd Nnanjiego wkrótce zacznie mordować szermierzy na znacznie większą skalę niż magowie. Wolni nie podporządkują się tak ła­two centralnej władzy, garnizony nie zrezygnują z autonomii.

A może chodziło o Nnanjiego? Jeśli tak, to w tej sprawie Wal­lie też zawiódł, bo wypuścił na bezbronny Świat psychopatę oszalałego na punkcie władzy, Dri, Ki San, Wo, Tau, Quo jaka pierwsze padną jego ofiarą, a po nich setki innych. Potęga tyrana będzie rosła z dnia na dzień. Kto go powstrzyma?

Z pewnością nie Wallie. Był zastępcą dowódcy zjazdu i przez następnych dwadzieścia dni czekała go harówka, podobnie jak Linumino i Zoariyiego. Już Nnanji o to zadbał. Mentor uczył go, że żołnierze stale muszą mieć zajęcie.

A co będzie po powrocie Siódmego z Vul? Wallie doszedł do wniosku, że wtedy wyjedzie. Nie będzie mógł patrzyć na swoje dzieło; wciąż kłóciłby się z Nnanjim. Przyjmie oferowaną syne­kurę. Zostanie dowódcą gwardii w małym śmierdzącym mia­steczku w stylu Tudorów. W wolnym czasie będzie płodził dzie­ci. Swoją pracę, po partacku, ale wykonał. Porażka!

Już miał wstać, kiedy z wrzaskiem przebiegła obok niego ban­da nagich dzieci. Jedno z nich przystanęło i rzuciło mu szczer­baty uśmiech... Twarz chochlika, ciemne kręcone włosy, oczy błyszczące jak klejnoty, kości rysujące się pod skórą.

Mężczyzna zrobił ruch, jakby chciał paść na kolana, ale chło­piec powiedział:

- Siedź. Miałeś ciężki dzień.

Wallie został na pachołku i nic nie powiedział, ale ze strachu dostał gęsiej skórki. Bóg zapowiedział kiedyś, że karą będzie śmierć albo coś gorszego.

- O, nie! Przyszedłem ci podziękować, panie Smith! Zrobiłeś wszystko, czego od ciebie żądano, i jeszcze więcej.

- Tak?

- Oczywiście! - Chłopiec się roześmiał. - Wyszkoliłeś go. Na­uczyłeś współczucia. Przekazałeś zjazd. Zawarłeś traktat z czar­noksiężnikami, a na koniec z własnej woli oddałeś mu miecz. Na­prawdę dobrze wykonane zadanie!

Wallie prychnął z niedowierzaniem i goryczą.

- Współczucia? Zabiłby człowieka równie łatwo i szybko jak muchę.

- Tego wymaga od niego zawód - odparł bóg ze smutkiem. - Czyngis-chan był taki sam. Lecz Nnanji jest uprzejmym, sympatycznym młodzieńcem i dużo nauczył się od ciebie. Nadal cię podziwia. Dobrze się spisałeś!

- Nie rozumiem, mistrzu!

- Dlatego się zjawiłem. Widzisz, Walliesmith, nie wszystkie światy podążają tą samą drogą, lecz zawsze wynalazek mowy po­przedza Wiek Legend, a wynalazek pisma go kończy.

Objawienie!

- Po Wieku Legend nadchodzi Wiek Ciemnoty, a potem Wiek Mądrości, choć nie na wszystkich światach.

Wolno minął ich domokrążca, pchając wózek. Chłopiec wy­ciągnął rękę i w mgnieniu oka znalazły się w niej dwa jabłka. Dał jedno Walliemu. Ugryźli jednocześnie.

- Ale on będzie tyranem! Czy bogowie popierają tyranię? - odważył się powiedzieć Wallie.

Psotna twarz posmutniała.

- Bogowie nie będę więcej się mieszać. Poza tym myśl o “imperium”, a nie o “tyranii”! Nnanji odkryje, że rządząc gar­nizonami, rządzi miastami. Bardzo go to poruszy! Thana wy­myśli imperium.

Wallie potrząsnął głową.

- Sądziłem, że jest szalony.

- Wcale nie! Gdy otrzymało się tyle błogosławieństw, nie jest szaleństwem uważać, że bogowie są po twojej stronie. Tak samo myślałeś o sobie. On wie, że jest wybrańcem losu. Ma najwyższą władzę. Jest bezwzględny, odważny, żarliwy i nieprzekupny. Nie dba o pieniądze. Chodzi mu głównie o urzeczywistnienie ideałów.

Imperium? Łatwo mówić bogom, którzy nie muszą w nim żyć. Wallie wierzył w demokrację. Czy kiedykolwiek poprze monar­chię absolutną?

- Pozostała ci jeszcze jedna rzecz do zrobienia - oznajmił pół­bóg ze złośliwym uśmieszkiem.

- Tak, panie.

- Ostatni wers mojej zagadki. Musisz pogodzić się z przezna­czeniem miecza!

- Tak, panie.

Chłopiec z naganą potrząsnął głową.


-Więcej entuzjazmu! Nnanji Wielki będzie założycielem pierwszej dynastii. Przez prawie tysiąc lat symbolem jego rodu będzie miecz z szafirem.

Wallie przypomniał sobie dzień, kiedy pierwszy raz zoba­czył chioxina. Od razu nasunęło mu się skojarzenie z insygnia­mi koronnymi. Powinien był się domyślić! Zmierzył boga uważnym wzrokiem.

- Pozwoliłeś mi myśleć, że dostałem to samo zadanie, którego nie wypełnił Shonsu, choć Nnanji nigdy go nie poznał. Czy to by­ło uczciwe z twojej strony?

Znowu szczerbaty uśmiech.

- Nie okłamałem cię! Wiedziałeś, że słowa bogów, tak samo jak wyroczni, trzeba bardzo starannie ważyć. Celem nie byli czar­noksiężnicy ani Nnanji czy Shonsu... Celem zawsze było impe­rium. To dlatego nie mogłem ci powiedzieć całej prawdy! Lecz ty przewidziałeś, jaki chaos może spowodować wiedza czarnoksięż­ników. Tylko imperium jest w stanie nad nim zapanować. Atak Shonsu omal się nie powiódł. Gdyby pomyślał o użyciu koni, że­by szybciej dotrzeć do celu, zostałby królem Vul. Potem, mając pioruny, opanowałby inne miasta. Ty w ogóle nie wszedłbyś do gry, a Nnanji umarłby nie znany, i to młodo. Dzięki twojemu trak­tatowi broń palna będzie pod kontrolą. Wiek Ciemnoty potrwa krócej. Nnanji nigdy nie zawarłby rozejmu.

- A ja nie nadawałbym się na imperatora - dodał Wallie ze smutkiem.

Chłopiec utkwił w nim nieruchome spojrzenie.

- Tak. Ty nie potrafiłbyś wysłać swoich legionów do Quo i Ki San, tak jak on to zrobił. Lecz oferowano ci władzę, a ty ją odrzu­ciłeś dla miłości do niewolnicy, panie Smith. Teraz wszystkie sa­le niebios rozbrzmiewają radością!

Walliego trochę zabolały te słowa. Czy jedynym zadaniem Jji było odwrócenie jego uwagi od królewskiego tronu.

- Poleje się dużo krwi!

- Nie tak dużo, jak sądzisz. Szermierze są pod tym względem zupełnie cywilizowani, bardziej niż na twoim świecie. A teraz jest Wiek Ciemnoty.

Zapadła cisza. Wallie dumał i gryzł jabłko. Jego melancholia raczej rozbawiła małego boga niż zirytowała.

- Dobrze się spisałeś. Wszyscy dobrze się spisaliście: Brota, Tomiyano. Wszyscy zostaniecie wynagrodzeni.

- A Honakura?

- Oczywiście. Jutro musisz się z nim pożegnać, ale jego nagro­da będzie wspaniała.

Wallie skinął głową. Nie mógł wydobyć z siebie głosu.

- Chodź! - powiedział chłopiec. - Zostało mi mało czasu, a mam ci coś do pokazania. Możemy porozmawiać po drodze. Wallie wstał z pachołka. Nadal nie czuł się przekonany.

- Panie, wyjaśnij mi sprawę księcia. Czy naprawdę musiał umrzeć?

Chłopiec mocno się zasępił.

- Żeby osądzać bogów, Walliesmith, musiałbyś wiedzieć to co oni. Ale ponieważ tak dobrze dzisiaj się spisałeś, powiem ci, że są dusze, które górują nad innymi. Takie jak Nnanji. Gdyby Shonsu stworzył imperium, za jakieś piętnaście lat doszłoby do kryzysu w Kra, mieście czarnoksiężników na południe od Plo. Potężny sojusznik, król szermierz... Teraz rozumiesz, jaką rolę miał odegrać Arganari?

-Chyba tak.

- Pod rządami Nnanjiego nie będzie takiej potrzeby, bo czar­noksiężnicy są po jego stronie. Ale on jest założycielem dynastii, więc kryzys też nastąpi, tylko że później.

- Sukcesja?

- Właśnie! Pamiętasz tamtą noc, kiedy umarł Arganari?

- Noc ślubu Nnanjiego?

Malec z uśmiechem skinął głową.

- Thana poczęła wtedy syna. Nie traciła czasu. Nnanji oczywi­ście też! Teraz rozumiesz? Nie próbuj być bogiem, panie Smith. Nie nadawałbyś się nawet na imperatora!

Opuścili nabrzeżny plac i ruszyli jedną z szerokich ulic. Nie­liczni przechodnie skwapliwie ustępowali drogi potężnemu szer­mierzowi. Chłopca nie widzieli.

- Nnanji będzie dużo lepszym władcą, niż byłby Shonsu - po­wiedział bóg i łypnął szelmowsko na mężczyznę, zadzierając gło­wę. - A Thana lepszą imperatorową niż Doa.

Wallie prychnął.

- Roli Siódmej zupełnie nie rozumiem!

- Nic dziwnego! Geniusz na jej skale rzadko się zdarza, na do­wolnym świecie! - Pokiwał głową nad kaprysami śmiertelników i skręcił za róg. - Zapomnij o Doi! Straciła zainteresowanie tobą, a potrafi wyczuć, gdzie tworzy się historia. Jest na statku!

- Płynie do Vul?

- Tak. Nigdy więcej jej nie spotkasz. Wypędziłeś demony z Shonsu, panie Smith! - Jego ton świadczył, że sprawa jest zamknięta.

Wallie doszedł do wniosku, że Doa spełniła swoje zadanie, bu­dząc w nim Shonsu. Groźna mina chłopca ostrzegła go, żeby nie ubierał tej myśli w słowa. W tym momencie zorientował się, że ich celem jest zamek, a miał jeszcze wiele pytań do półboga, nim dotrą na miejsce.

- Więc Nnanji ma rację, twierdząc, że szermierze mu się podporządkują?

- Większość.

- A co z miastami, cywilami? Będzie musiał rozsądzać spory, zajmować się polityką, handlem, podatkami. Finanse zjazdu stworzą wiele okazji do korupcji. Cała gospodarka Świata się za-trzęsie. Nie mogę sobie wyobrazić, że Nnanji zmaga się z tymi problemami!

- Oczywiście, że nie! Ale on ma Thanę, a Thana czarnowłose­go brata Ikondoriny! Mając bezwładne ramię, Katanji nie wzbu­dzi strachu w cywilach, a dla szermierzy będzie jednym z nich i bratem suzerena. Przed dwudziestką zostanie najbogatszym człowiekiem na Świecie, ale będzie lojalny wobec Nnanjiego, a tylko to się liczy.

Katanji premierem?

- Kanclerzem - podpowiedział chłopiec.

Bogowie nieźle sobie to wszystko wykombinowali. Pogrążony w myślach Wallie omal nie wpadł na konia zaprzężonego do wo­zu. Dał zwierzęciu ogryzek jabłka i ruszył dalej.

Nnanji zdobędzie władzę, Thana stworzy imperium, a Katanji zadba o jego dochody? Co z tego wyniknie?

- Oczywiście popełnią błędy, ale Nnanji szybko się uczy. Bę­dą potrzebowali mądrych rad.

Walliemu serce skoczyło w piersi. Czyżby...

- Oczywiście! - Chłopiec wyminął grupkę plotkujących ko­biet i dołączył do Walliegp z drugiej strony. - Chyba nie chcesz spędzić reszty życia w Tau, szarpiąc się z pijakami? Byłeś Merli-nem dla Nnanjiego-Artura. Teraz możesz zostać Arystotelesem, AUcuinem lub Imhotepem, lojalnym przyjacielem, doradcą, a cza­sami sumieniem. Czarodziejem rezydentem. Szarą eminencją!

- Będzie mnie słuchał?

- Przeważnie tak. Nie mówię, że będzie ci łatwo. Ale Nnanji zdaje sobie sprawę, że ty wiesz rzeczy, o których on nie ma pojęcia.

- Nnanji i ja? Ostrość i giętkość jak w mieczu?

- Gryfon: lew i orzeł!

Wallie nagle poczuł się lepiej. Nie, jeszcze nie był gotowy osiąść w Tau. Jak mógłby czuć się tam szczęśliwy, wiedząc, że Nnanji, przez nikogo nie poskramiany, robi z życiem Ludzi to, na co ma ochotę.

Z zaułka wyszedł na duży plac... i stanął jak wryty na widok hucznej zabawy. Zjazd miał wolne. Na ogniskach pieczono woły. Szermierze i damy śmiali się, śpiewali, wirowali w tańcu. Minstreli i heroldów zagłuszała muzyka i ogólna wrzawa.

Raptem Wallie uświadomił sobie, że obecni celebrują coś wię­cej niż zwycięstwo Boariyiego. Już wiedziano o objęciu stanowi­ska dowódcy przez Nnanjiego. Młody bohater z Ov był bardziej lubiany niż dziwny Shonsu. Nareszcie wróciły do łask sutry i sztuka fechtunku. Takie perwersje jak łucznictwo mogły odejść w zapomnienie. Nnanji dobrze znał szermierzy.

Zraniony ich niewdzięcznością, Wallie spojrzał na półboga i zobaczył, że chłopiec przygląda mu się z rozbawieniem. Jego twarz była niewyraźna w mroku, ale oczy mocno błyszczały.

- Bogactwo dla Katanjiego, władza dla Thany, chwała dla Nnanjiego - powiedział cicho. - Ty wybrałeś miłość, prawda?

Wallie skinął głową.

- W takim razie będziesz ją miał... chyba że zmienisz zdanie? Jeśli chcesz zostać imperatorem, Bogini jeszcze może sprawić, żeby Nnanji zginął w Vul.

- Nie! Ja... pozostanę przy miłości!

Malec zachichotał.

- Tak myślałem! Władza do ciebie nie przemawia, Shonsu, podobnie jak Ludzie nie interesują Nnanjiego czy tamtych dwoj­ga. Wolałbyś raczej naprawiać zło, prawda?

Tak, przyznał Wallie w duchu. Imperium tyle mogło zdziałać: narzucić jednakowe prawa, wykorzenić niesprawiedliwość, tortu­ry i może niewolnictwo, założyć kanalizację... Setki młodych czarnoksiężników zostałoby skrybami i księgowymi. Starsi byli­by wybierani, a nie nominowani. Trzeba by nałożyć sprawiedli­we podatki i uczciwie je ściągać... W głowie zaczęły mu się kłę­bić idee i plany. W pewnym momencie Wallie zauważył, że bóg podśmiewa się z niego. Obaj wybuchnęli śmiechem.

- Twoja nagroda! - powiedział chłopiec. - Świat wydaje ci się stary, Shonsu, ale w rzeczywistości jest bardzo młody. Wobec wszystkich wieków, które mają nadejść, ten dzień wydaje się za­raniem historii. Przybycie Nnanjiego. “Szermierze o poranku"!

Skinął ręką. Ruszyli przez plac, między tancerzami i ogniska­mi. Nikt nie dostrzegał zastępcy suzerena. Tę sztuczkę półbóg już kiedyś zademonstrował, a teraz Wallie był mu wdzięczny za chwilową niewidzialność.

- Będziesz potrzebował domu dla swojej damy - stwierdził chłopiec. - Nieruchomości w Casr są teraz świetną inwestycją. Porozmawiaj z Katanjim.

Walliego zatkało.

- Muszę pozbyć się cholernego dywanu, zanim Nnanji wróci! Myślisz, że będzie tolerował dom? Jeszcze może umeblowany?

- Dasz Katanjiemu Gryfona, który należy do ciebie. Nnanji nie będzie miał nic przeciwko uczciwej zamianie.

- Co się dostanie za tę starą przeciekającą balię?

Bóg zaśmiał się piskliwie.

- Skromny dwór! Nnanji się nie zorientuje. On nie dba o pie­niądze. Będziesz zadziwiony pałacem, który zbuduje Thana... Oczywiście za pieniądze, które dostanie z Szafira! Musisz się na­uczyć nim kierować, tak jak nauczyli się jego .brat i Thana. On jest autokratą, pamiętaj. Ty dworzaninem.

- W takim razie nie będę lepszy od tamtych dwojga?

- Nie osądzaj! Mówiłeś Nnanjiemu, że każdy człowiek musi być sędzią własnej godności. Będziesz wobec niego tak szczery, jak to możliwe. Nie zostaniesz bogiem, Walliesmith, nie zosta­niesz imperatorem i nie potrafisz żyć według zasad Nnanjiego! Możesz jednak być dobrym przyjacielem i pomocnikiem.

- A jaką korzyść będzie miał Katanji z transakcji zamiany stat­ku na rezydencję? On i jego przyjaciele?

- Zaproponuj, że uczynisz go skarbnikiem zjazdu, a zoba­czysz, co powie! Jeśli nie ty, zrobi to Nnanji. Ostrzeż go przed złotem płynącym z Ki San i Dri. Jest dostatecznie bystry, by zro­zumieć, co może stać się z cenami. Na samej tej sprawie zbije drugą fortunę. Szermierz Katanji już słyszał nowinę i w tej chwi­li szaleje z radości na myśl o stałym zjeździe. To nadal jest pry­mitywny Świat, Shonsu. Nie spodziewaj się podatku od wynagro­dzeń, ubezpieczeń zdrowotnych i funduszy emerytalnych... A, jesteśmy na miejscu.

Przystanął i wskazał na wejście do zamku. Po schodach schodziła kobieta ubrana na niebiesko. U jej boku podskakiwał mały, nagi chłopiec.

Wallie spojrzał drugi raz, a potem skierował wzrok na towa­rzysza.

- To ty, prawda?

- Oczywiście! Czy mógłbym uporać się z całą pracą, gdybym był tylko w jednym miejscu naraz? A ta dama idąca ze mną, szwaczka siódmej rangi?

Walliemu oczy zaszły mgłą. Nic nie widział.

- Ale z ciebie szermierz! - Chłopiec zachichotał. - Shonsu, bogowie są wdzięczni! Twoje nagrody będą wspaniałe: długie ży­cie, szczęście, władza i dokonania. - Uśmiechnął się kpiąco. -I oczywiście miłość! Będziesz rządził pod nieobecność Nnanjie­go. Będziesz kreślił mapę Świata i patrzył, jak zamykają się krę­gi. Narzucisz uczciwość Katanjiemu, rozsądek Thanie, miłosier­dzie Nnanjiemu. Będziesz podróżował po Świecie jako ambasador i towarzyszył mu do Hann, gdzie się wybierze, żeby podzięko­wać Bogini i odwiedzić rodziców. Inni osiągną zaszczyty i sła­wę, a ty zaskarbisz sobie miłość Ludzi. Kiedy umrzesz, z praprawnukami przy łożu i tłumami czuwającymi u bram, Świat zapłacze. Jja zawsze będzie cię kochać, a jej uroda nie przeminie. Zbytnio nie przeszkadzało jej bycie niewolnicą, ale tobie tak, więc ona i Vixini są teraz wolni. To ostami cud. Nikt oprócz ciebie i Jji nie zauważy zmiany. Właśnie jej to wyjaśniłem.

Wallie ze złością wytarł załzawione oczy. Malec pobiegł na spotkanie drugiego małego chłopca. Potem obaj puścili się bie­giem, ramię przy ramieniu, między tańczącymi i ogniskami. Chwilę później był już tylko jeden. Zniknął w ciemności, która zapadła nad placem...

Lady Jja stała u stóp schodów i uśmiechała się, czekając na swojego szermierza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan Dave Przeznaczenie miecza (SCAN dal 807)
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Dave Duncan 01 Przeznaczenie miecza
Dave Duncan 02 Dar Madrosci
Dave Duncan Siódmy Miecz 01 Niechetny Szermierz
Dave Duncan Lord of the Firelands
Dave Duncan Cykl Siódmy Miecz (1) Niechętny Szerzmierz
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 3 Niebo mieczy
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Pozlacany lancuch
Duncan Dave Wladca ognistych krain
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 02 Die Ankunft Des Wissens
Duncan Dave Siódmy Miecz 01 Niechętny Szermierz
Duncan Dave 02 Dar Madrosci
Duncan Dave Czlowiek ze slowem 1 Zakleta wneka
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 1 Pozłacany łańcuch

więcej podobnych podstron