Duncan Dave Wladca ognistych krain

Dave Duncan


Opowieści o królewskich fechtmistrzach tom 02 Władca Ognistych Krain

Przełożył: Jacek Manicki

Tytuł oryginału: Lord of the Fire Lands

Wersja angielska: 1999

Wersja polska: 2001


Tak się od pewnego czasu składa, że szybciej przybywa mi wnuków niż powieści w dorobku, ale rad dedykuję najdłuższą z tych ostatnich najmłodszemu z tych pierwszych.


To książka dla Samuela Josepha Duncana.


Niech ją za ileś tam lat przeczyta i niesie rodowe nazwisko przez następne stulecie albo i dalej.


Znałem go, mój Horacy; był to człowiek niewyczerpany w żartach, niezrównanej fantazji...”.

Szekspir, “Hamlet”, Akt V, Scena I w przekładzie Józefa Paszkowskiego


I

Ambrose


1


- Król jedzie! - podniecony wrzask poniósł się po zalanych słońcem wrzosowiskach i podchwyciło go natychmiast pół tuzina innych piskliwych dyszkantów oraz kilka nieoszlifowanych jeszcze barytonów. Przestraszone konie rzucały łbami i wierzgały. Kawalkada podążająca drogą od Blackwater była jeszcze daleko, ale młode bystre oczy rozróżniały już niebieskie barwy Gwardii Królewskiej, tak przynajmniej utrzymywali ich właściciele. W każdym razie, kilkudziesięcioosobowym oddziałem jeźdźców, który zbliżał się przez Posępne Wrzosowiska, mogła być tylko Gwardia eskortująca króla w drodze do Żelaznego Dworu. Nareszcie! Od jego ostatniej wizyty upłynęło ponad pół roku.

- Król jedzie! Król jedzie!

- Cisza! - krzyknął Mistrz Jeździectwa. Na lekcjach jazdy konnej dla Sopranów zawsze panowało graniczące z chaosem rozprzężenie, które teraz sięgnęło zenitu. - Pędźcie z wieścią do Dworu. Zwycięzca zostanie w nagrodę zwolniony na miesiąc ze służby w stajni. Na mój znak. Do biegu, gotowi...

Mówił do wiatru. Jego podopieczni gnali już co koń wyskoczy przez wrzosowiska w stronę samotnego skupiska czarnych budynków, siedziby najświetniejszej szkoły fechtunku na całym zbadanym świecie. Patrzył za nimi, starając się zapamiętać, który spadł z konia, który ledwo trzyma się w siodle, a który dobrze panuje nad wierzchowcem. Nieelegancko było forsować tak konie, zwłaszcza te stare, ochwacone szkapy, przydzielone nowicjuszom; ale on miał za zadanie zrobić z tej hałastry pierwszorzędnych jeźdźców. Za kilka lat ci chłopcy muszą być już na tyle sprawni i nieustraszeni, by dotrzymać pola każdemu, nawet samemu królowi - a Ambrose IV, polując, znaczył zazwyczaj swój ślad oszołomionymi, potłuczonymi dworzanami gramolącymi się z rowów i krzaków.

Jeden już zleciał... i drugi... U-u-u! - ale rymsnął. Nic to, młode kości da się nareperować czarami, grunt że koniom nic się nie stało. Mistrz Jeździectwa ruszył bez pośpiechu nieść pierwszą pomoc poszkodowanym. W to nerwowe wiosenne popołudnie roku 357 wrzosowiska ukrywały swą odwieczną zdradliwość pod zwodniczą maską sielskości, spokoju, zieleni oraz zapachu koniczyny. Niebo było niewiarygodnie błękitne. Żółtym splendorem pysznił się janowiec. Niewiele istniało na świecie rzeczy mogących sprawić tyle przyjemności co dobry wierzchowiec pod siodłem i pretekst do puszczenia go w galop. Rozpędzona gromada malała w oddali i Mistrz Jeździectwa widział już, że wyścig wygra srokata klacz oraz że dokona tego bardziej dzięki swym wrodzonym walorom niż umiejętnościom dosiadającego ją jeźdźca, kandydata Bandyty.


Dziesięć minut po wypatrzeniu królewskiego orszaku zwycięzca wpadł jak burza przez bramę i zdzierając sobie gardło, obwieścił nowinę pierwszym napotkanym, czyli grupie Kosmatych ćwiczących walkę na rapiery.

- Król jedzie!

Wieść rozeszła się lotem błyskawicy; dotarła wszędzie, no prawie wszędzie. Wszyscy kandydaci - Soprany, Niedorostki, Bezbrodzi, Kosmaci, a zwłaszcza egzaltowani Starszacy, którzy paradowali już z mieczami - reagowali na nią wstrzymaniem oddechu i wewnętrzną mobilizacją. Nawet instruktorzy mrużyli oczy i zaciskali usta. Mistrzowie Szabli i Rapieru usłyszeli ją na placu ćwiczeń, Mistrz Płatnerz - w Kuźni. Mistrza Rytuałów zastała w izbie na szczycie wieży, gdzie studiował tajemne zaklęcia, a Mistrza Archiwów w piwnicy, gdzie pakował starodawne dokumenty do ogniotrwałych kufrów. Wszyscy oni zostawili swoje zajęcia, by zastanowić się, czy są aby należycie przygotowani na królewskie odwiedziny. We wszystkich przypadkach odpowiedź była twierdząca. Byli więcej niż przygotowani, bo od ostatniej wizyty Arnbrose’a w szkole mijał już siódmy miesiąc. Przez cały ten czas na fechtmistrza pasowano tylko jednego kandydata. Rodziło się pytanie nurtujące zwłaszcza Starszaków: ilu tym razem wybierze król?

Najostatniejszym z ostatnich był Dzieciuch, który miał trzynaście lat i przed zaledwie dwoma dniami został przyjęty do Żelaznego Dworu. Powątpiewając w słuszność teorii głoszącej, że człowiek może z czasem przywyknąć do wszystkiego, zaliczał właśnie trzeci najgorszy dzień w swoim życiu. Próbował zmyć na klęczkach główny dziedziniec, mając do dyspozycji jedno wiadro wody i małą szmatkę. Tym niewykonalnym zadaniem obarczyli go dwaj Niedorostkowie, bo gnębienie Dzieciuchów było tradycyjną rozrywką młodszych. Oni etap Dzieciuchostwa mieli już szczęśliwie za sobą i teraz odczuwali nieprzepartą potrzebę odreagowania tego, przez co sami musieli kiedyś przechodzić. Niewielu zdawało sobie sprawę, że są tak samo jak Dzieciuchy testowani i zostaną wydaleni ze szkoły, jeśli wykażą jakiekolwiek skłonności do sadyzmu.

Starszy rycerz przechodzący dziedzińcem w chwili, kiedy gruchnęła wieść, kazał Dzieciuchowi biec z nią do Wielkiego Mistrza. Wielki Mistrz był najważniejszym z ważnych, ale Dzieciuch czuł się przy nim bezpiecznie, bo wiedział, że z jego strony nie grożą mu żadne szykany. Wielki Mistrz nie podtopi go w korycie z wodą ani nie każe włazić na stół i śpiewać sprośnych piosenek.

Starzec był w swoim gabinecie i przeglądał z Kwestorem rachunki. Usłyszawszy nowinę, nie okazał żadnych emocji.

- Ja? - pisnął Dzieciuch. Magia? W obecności króla? To gorsze od stu koryt z wodą, od tysiąca...

- Tak, ty. Wyrecytujesz trzy linijki tekstu i położysz miecz kandydata na kowadle. Idź teraz do Mistrza Rytuałów. On ci powie, co i jak. Albo nie, zaczekaj. Idź najpierw do Pierwszego i uprzedź go o przyjeździe króla. Może jeszcze nie wie. - Mimo wszystko królewska wizyta miała dla Pierwszego znaczenie większe niż dla reszty kandydatów, bo jego los był teraz przesądzony. Kogokolwiek jeszcze wybierze król, zacznie od Pierwszego. - Znajdziesz go w bibliotece.

Wielki Mistrz niestety mylił się. Tego popołudnia Starszacy nie spędzali w bibliotece. Dzieciuch nie znał jeszcze dobrze rozkładu szkoły, a był tak zahukany, że nie miał śmiałości rozpytywać o drogę, w związku z czym nie wykonał polecenia Wielkiego Mistrza. Kiedy Zbir dowiedział się w końcu z innego źródła o przyjeździe króla, królewski orszak wjeżdżał już w bramę i za późno było na ucieczkę.


2


Dzień ten, jeszcze przed przybyciem króla, zasłużył na upamiętnienie w annałach Żelaznego Dworu. Otóż dnia tego Zwrócono dwa miecze, a do Litanii Bohaterów dopisano trzy imiona. Ważny był właśnie ten wpis do Litanii. Zwroty należały do wydarzeń dosyć powszechnych, bo szkoła od siedmiu stuleci wypuszczała w świat fechtmistrzów, a byli oni tak samo śmiertelni jak każdy inny człowiek. O ile fechtmistrz nie zginął na morzu albo nie wyzionął ducha w jakimś dalekim kraju, jego miecz wracał w końcu do Żelaznego Dworu, by zawisnąć pośród innych w słynnym niebie mieczy.

Każdy nowicjusz zaczynał jako Dzieciuch. Idealny rekrut miał około czternastu lat, dobre oczy i szybki refleks, był albo osierocony, albo odrzucony przez rodzinę, i co najmniej zbuntowany - najlepiej do cna zdeprawowany. Jak powtarzał przy licznych okazjach sir Srebro: “Im dzikszy, tym lepszy. Nie da się naostrzyć miękkiego metalu”. Część wykruszała się na samym początku, nie wytrzymując drylu, paru rezygnowało później, ale mało którego wyrzucano. Ci, którzy wytrwali przez całe pięć lat, stawali się niezrównanymi szermierzami, towarzyszami Lojalnego i Starożytnego Zakonu Królewskich fechtmistrzów, a każdy z nich był tak ostry, wyszlifowany i śmiercionośny jak miecz z kocim okiem, którego noszenie było ich przywilejem. Król wcielał połowę z nich do Gwardii Królewskiej, a resztę przydzielał ministrom, krewnym, dworzanom i innym totumfackim. Służba była zaszczytem i Wielki Mistrz o wiele więcej chłopców odprawiał z kwitkiem, niż przyjmował.

Mijały dopiero cztery lata od dnia, kiedy lord Bannerville, ambasador Chivianu w Fitain, połączył ze sobą więzią sir Utracjusza i uczynił zeń swojego trzeciego fechtmistrza. Kiedy w Fitain wybuchła wojna domowa, Utracjuszowi i jego dwójce braci fechtmistrzów, sir Zbójowi i sir Smokowi, udało się wyprowadzić swojego podopiecznego z chaosu, ale ci dwaj ostami przypłacili to życiem. Tego poranka Utracjusz przybył do Żelaznego Dworu, by Zwrócić ich miecze.

Sir Utracjusz, który jako jedyny z całej trójki uszedł z życiem, stojąc w sali pod złowrogim baldachimem pięciu tysięcy mieczy, relacjonował przebieg ewakuacji audytorium składającemu się z kandydatów, mistrzów i rycerzy. O roli, jaką sam w niej odegrał, mówił niewiele; ale utykanie, bladość lica i nerwowość w głosie świadczyły o prawdziwości przekazywanych sobie wcześniej z ust do ust, jeżących włos na głowie pogłosek o ranach, jakie odniósł. Każdy wiedział, że zabić fechtmistrza walczącego w obronie swojego podopiecznego to nie lada sztuka, ale niektórym udawało się jej dokonać i pod koniec opowieści wielu młodszych szlochało otwarcie.

Bohater spożył potem drugie śniadanie w towarzystwie Wielkiego Mistrza i paru innych instruktorów. Chciał zaraz po posiłku ruszać w dalszą drogę, ale Mistrz Protokołu namówił go, żeby został i wygłosił wykład o polityce dla Starszaków. Pierwszy zaprosił go w tym celu do wieży. Tak więc większość Starszaków była tego popołudnia w wieży i dlatego Dzieciuch ich nie znalazł.


3


Żelazny Dwór nigdy nie był warownym zamkiem, ale jego położenie pośrodku dzikich wrzosowisk zainspirowało jakiegoś dawno zapomnianego budowniczego do ozdobienia fragmentów kompleksu wieżyczkami, strzelnicami i atrapami blanek. Z tych fantazyjnych imitacji najbardziej rzucała się w oczy wieża, na szczycie której Starszacy mieli swoją prywatną świetlicę. W tej zapyziałej norze, ani myśląc ojej posprzątaniu czy choćby starciu kurzu, wałkoniły się pokolenia przyszłych fechtmistrzów. Sprzęty były w ruinie, po kątach walały się stosy jakichś łachmanów i innego śmiecia. Ale zgodnie z tradycją - a w Żelaznym Dworze wszystko podporządkowane było tradycji - wstęp na wieżę mieli wyłącznie Starszacy i nie postała tam nigdy noga nikogo innego - ani fechtmistrza, ani Wielkiego Mistrza, ani nawet samego króla. Nikt nie wiedział, czego ci ostatni mieliby tam szukać, ale zaproszenie do świetlicy sir Utracjusza było w domyśle wielkim zaszczytem. I nie objęło Mistrza Protokołu.

Pierwszy przyszedł Szerszeń. Wdrapał się po schodach na górę, taszcząc imponujący, przeznaczony dla gościa fotel z wysokim oparciem, który ustawił przed kominkiem. Potem rozmieścił naprzeciwko niego kilka innych foteli i zaanektowawszy dla siebie swój ulubiony, rozsiadł się wygodnie na tym zakurzonym, butwiejącym rupieciu, by zaczekać na przybycie pozostałych. Zjawił się Lis i zajął drugi najlepszy fotel; wszedł Herrick na czele jeszcze kilku; potem nastąpiła dłuższa przerwa, bo utykający sir Utracjusz, eskortowany przez Pierwszego, wspinał się po schodach po jednym stopniu. Za nimi wsypała się do świetlicy większa grupa hałaśliwych jak szpaki Starszaków. Poobsiadali stoły i rozchwierutane stołki, przycupnęli pod ścianami albo porozkładali się po prostu na drewnianej podłodze.

-1 popiół w kominku jakby ten sam.

- To tradycyjny popiół - powiedział Zwycięzca, który miał się za wielce dowcipnego. - A te pajęczyny są wprost bezcenne.

Utracjusz pokuśtykał do kominka, żeby poszukać swojego podpisu. Wszystkie wykładane boazerią ściany, skośny pułap, a nawet fragmenty podłogi pokryte były imionami kandydatów, którzy przewinęli się dotąd przez to pomieszczenie. Szerszeń wydrapał swoje imię nieopodal drzwi pismem bardzo drobnym, z wyjątkiem pierwszej przesadnie wielkiej litery; znalazł jeszcze dwa podpisy “Szerszeń”, chociaż w rejestrach Mistrza Archiwów figurował tylko jeden fechtmistrz o tym imieniu, członek Gwardii Królewskiej z czasów Everarda III, który niczym szczególnym się nie wsławił. Ten drugi musiał żyć jeszcze wcześniej i być jeszcze większą miernotą. Dopiero trzeci Szerszeń rozsławi to imię!

Heniek był bardzo śniady, Zwycięzca niespotykanie jasnowłosy, a Zbir - który nie dotarł jeszcze na wieżę - rudy jak Bael; ale, nie licząc tego trywialnego zróżnicowania kolorystycznego, Starszacy byli do siebie podobni jak bracia; jeden w drugiego szczupli i zwinni, ani za niscy, bo wtedy nie byliby tacy groźni, ani za wysocy, bo to pociąga za sobą ociężałość, poruszali się z czujną gracją dzikich zwierząt. Pięć lat nieustannego wysiłku, morderczych ćwiczeń i w większości przypadków szczypta magii czyniły z nich niezrównanych fechtmistrzów, gotowych na każde skinienie swojego pana. Nawet fizjonomie mieli podobne, żadnego nie szpeciły nadmiernie odstające uszy ani krzywe zęby. Szerszeniowi przemknęło przez myśl, że Utracjusz czuje się tu pewnie jak na starych śmieciach, jak starszy brat, który przyjechał w odwiedziny. Mało który fechtmistrz pamiętał jakiś inny dom. Szerszeń stanowił wyjątek od tej reguły, ale on w ogóle był wyjątkowy pod wieloma innymi względami, zbyt bolesnymi, by je rozpamiętywać.

Zbir wbiegł po schodach, biorąc po trzy stopnie naraz, wpadł do izby, klapnął na podłogę pod południowym oknem, oparł się plecami o ścianę i wyciągnął przed siebie długie nogi. Przechwycił spojrzenie Szerszenia i ku zaskoczeniu tego ostatniego uśmiechnął się. Szerszeń, rezygnując z wygody na rzecz przyjaźni, przeniósł się na podłogę obok niego. Sprowokował tym małe zamieszanie, bo do walki o zwolniony przez niego fotel rzuciło się trzech chłopców naraz.

- Myślałem, że prowadzisz lekcję szabli z Niedorostkami. Szmaragdowe oczy Zbira roziskrzyły się.

- Przyparłem Dominika do muru i nie popuściłem, dopóki nie zgodził się mnie zastąpić. - Oczywiście kłamał. Uczenia młodszych fechtunku nigdy nie uważano za najatrakcyjniejsze z zajęć, ale lepsze już to niż wysłuchiwanie nudnej pogadanki o polityce, choćby prelegentem był świeżo upieczony bohater Zakonu; mogło to zainteresować tylko Zbira. Dominik na pewno chętnie przystał na propozycję zamiany.

Trzasnęły drzwi. Po schodach wbiegł, głośno tupiąc, Fitzroy i obwieścił, że są już wszyscy. Szerszeń rozejrzał się po izbie i naliczył dwa tuziny Starszaków. Tradycyjnie w grupie bywało ich o wiele mniej, ale w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy król tylko jednemu fechtmistrzowi przydzielił podopiecznego. Biedny Gryziwilk w chwili połączenia więzią, czyli przed tygodniem, liczył sobie dwadzieścia jeden wiosen. Bykowiec miał lat dwadzieścia. Reszta była w wieku od osiemnastu do dziewiętnastu lat, chyba że niektórzy, tak jak Szerszeń, podawali nieprawdziwą datę urodzenia.

Bykowiec jako Pierwszy wygłosił krótką mowę powitalną. Był, jak na fechtmistrza, trochę za grubej kości - bardziej rębaczem niż sztychowcem - innymi słowy, bardziej pasowała mu szabla niż rapier - i miał włosy koloru piasku. Z usposobienia był, oględnie mówiąc, “flegmatykiem”. Do krasomówców z pewnością nie należał. Utracjusz podziękował mu, zasiadł w fotelu przyniesionym przez Szerszenia i zaczął mówić o polityce, ze szczególnym uwzględnieniem polityki, która doprowadziła do wojny domowej.

Na Mistrzu Protokołu i jegp asystentach spoczywało niewdzięczne zadanie przygotowania kandydatów do życia na dworze. Program obejmował naukę tańca, manier, konwersacji, etykiety, bardzo okrojony kurs historii i nadmiernie rozszerzony polityki. Na ostatnim roku była to głównie polityka - podatki, parlament, sprawy zagraniczne, machinacje wielkich rodów. Tryskający energią, wysportowani młodzi ludzie woleliby fechtować albo jeździć konno po wrzosowiskach, zamiast słuchać tych banialuk, no może z wyjątkiem opisów pikantnych dworskich skandalików. Utracjusz był przynajmniej atrakcją dnia i dzięki temu jego prelekcja wzbudziła większe niż zazwyczaj zainteresowanie. Król Fitainu stracił posłuch u swoich baronów, a nie udało mu się skupić wokół siebie gminu. Nawet królowie potrzebują popleczników. I tak dalej. Dwudziestu czterech młodych ludzi starało się, jak umiało, przywołać na twarze wyraz skupienia.

Zdaniem Szerszenia tylko Zbir nie udawał Zerknąwszy z ukosa na przyjaciela, stwierdził, że ten z niekłamanym zainteresowaniem chłonie słowa Utracjusza, od czasu do czasu kiwając głową. Zbir miał dziwne skrzywienie, które kazało mu się interesować polityką. Był chyba jedyną w izbie osobą, którą obchodziło, co się stało w Fitainie. Cała reszta audytorium wolałaby posłuchać o walce i dowiedzieć się, jak to jest bić się dalej, kiedy człowiek ma zmiażdżone udo, został przeszyty mieczem i wie, że właściwie powinien już nie żyć.

Za brudnymi szybami rozpościerało się błękitne niebo. Szerszeń, kiedy był jeszcze Niedorostkiem, uczestniczył w rytuale łączenia więzią Utracjusza z lordem Bannervillem. Smok i Zbój też tam pewnie byli ze swoim podopiecznym, nie przypominał sobie jednak, jak wyglądali.

Izba była przepełniona, ale nikt nie pomyślał o otwarciu okna; panował w niej nieopisany zaduch. Myśli się rozbiegały.

Siedzący pod przeciwległą ścianą Herrick ziewnął szeroko.

I, o zgrozo, szczęka Szerszenia zaczęła nagle żyć własnym życiem. Stawiał jej desperacki opór, ale nie udało mu się powstrzymać ziewnięcia. Ho ziewnięcie nie uszło uwagi sir Utracjusza.

- O, wy kołtuńskie bękarcięta! - warknął, dźwigając się z fotela. - Macie to wszystko gdzieś, tak? - Jego i tak już blada twarz stała się teraz biała jak marmur. - Myślicie, że to mało ważne! Że to was nie dotyczy, tak? - Toczył po izbie wściekłym spojrzeniem, przytrzymując lewą ręką pochwę, tak jakby zamierzał dobyć miecza. - O, wy zafajdani, matołkowaci czyściciele kloacznych dołów!

Dwudziestu czterech Starszaków patrzyło nań z przerażeniem. Szerszeń pragnął śmierci. Jak mógł to zrobić? Ziewnąć! Cóż za karygodny, durny, szczeniacki wybryk!

Ale wściekłość Utracjusza nie była wymierzona tylko przeciwko niemu - rozciągała się na wszystkich obecnych.

- Wiem, co sobie myślicie! - LFtracjusz podniósł głos. - Myślicie sobie, że król najlepszych wciela do Gwardii, a na osobistych fechtmistrzów przeznacza tylko nieudaczników. Tak myślicie? Tak? No, kiwnij który głową! - ciągnął, zniżając głos do złowróżbnego pomruku. - Jeśli tak właśnie myślicie, toście skończone tumany, no, kiwnij który głową, a udzielę warn lekcji fechtunku na prawdziwe miecze. Jestem osobistym fechtmistrzem i szczycę się tym. Zbój i Smok byli moimi braćmi, i już nie żyją! Nie mieli sobie równych!

Szerszeń i cała reszta patrzyli błagalnie na Pierwszego. Powiedz coś! Przed tygodniem Pierwszym był Gryziwilk. On by wiedział, co powiedzieć. Ale Gryziwilk odszedł, a Bykowiec mocniejszy był w robieniu mieczem niż w gębie. Oderwał się od ściany, którą podpierał. Otworzył usta... i na tym poprzestał.

Utracjusz jeszcze nie skończył.

- Wydaje warn się, że wszyscy, jak jeden, traficie do Gwardii, tak? To najlepszy, według was, przydział! No to powiem warn, że być osobistym fechtmistrzem jest po stokroć trudniej, niż snuć się po pałacu z setką sobie podobnych, znudzonych wałkom. To służba przez całą dobę. Służba na całe życie! Żadne tam dziesięć-lat-pasowanie-na-rycerza-i-do-widzenia. My służymy aż do śmierci. Swojej własnej albo naszego podopiecznego.

Piegowata, mięsista twarz Bykowca stężała w wyrazie cierpienia pomieszanego z zakłopotaniem. Mallory, który był Drugim, też się nie odzywał. Nie chciał, żeby go posądzono o próbę zdyskredytowania lidera, co świadczyło o dobrym wychowaniu, ale nie było rozsądne w sytuacji, kiedy bohater zaczynał zdradzać objawy histerii.

Szerszeń trącił Zbira łokciem.

- Powiedz coś! - szepnął.

- Słucham? Dobrze. - Zbir podniósł się płynnym ruchem 2 podłogi. Był trzeci w kolejności, zaraz po Mallorym. Był również o dobrą szerokość dłoni wyższy od najwyższego z pozostałych kandydatów; ze swoimi miedzianorudymi włosami i zielonymi - zieloniutkimi - oczami zawsze ściągał na siebie powszechną uwagę. Nie inaczej było i tym razem. Spojrzeli na niego wszyscy obecni, z Utracjuszem włącznie.

- Z całym szacunkiem, sir, ale ja bynajmniej tak nie myślę. I śmiem wątpić, by znalazł się w tej izbie ktoś, kto tak myśli. Gryziwilk jest najlepszym szermierzem, jakiego wydał Żelazny Dwór od czasów sir Durendala, i przed zaledwie kilkoma dniami byliśmy wszyscy świadkami rytuału łączenia go więzią, w wyniku którego stał się osobistym fechtmistrzem. W robieniu orężem nie miał tu sobie równych, a przecież król nie wziął go do swojej Gwardii, lecz przydzielił prywatnej osobie.

Z dwudziestu trzech gardeł wydobyły się pomruki aprobaty.

- A konkretnie - dodał Zbir, może po to, by skierować rozmowę na inne tory - przydzielił go sir Durendalowi i żaden z nas nie potrafi dociec, dlaczego akurat jemu.

Utracjusz przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu. Po jego trupio bladej twarzy rozlewał się szybko krwisty rumieniec. Szerszeń odetchnął. Wszyscy odetchnęli. Uczono ich, że bladość zwiastuje zagrożenie. Rumieniec oznaczał przeprosiny albo blef. Bohater opadł z powrotem na swój fotel.

- Przepraszam - mruknął. - Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz przepraszam! - Zgiął się w ukłonie.

Bykowiec zamachał rękami w kierunku schodów, dając obecnym do zrozumienia, że mają wyjść. Zbir nakazywał gestami coś wręcz odwrotnego - zostańcie na miejscach! - i wszyscy zostali. Zbirowi nikt nigdy się nie przeciwstawiał. I to nie ze strachu, lecz dlatego że on zawsze miał rację.

- Sir Utracjuszu - podjął Zbir - przykro nam cię widzieć tak wzburzonym, bo szczerze cię podziwiamy i zawsze będziemy podziwiać. Jesteśmy dumni, że dane nam było ciebie poznać, i kiedy sami zostaniemy fechtmistrzami, twoja osoba i czyny, których dokonałeś ze swoimi dwoma towarzyszami, będą nam przykładem. A cenimy cię tym bardziej, że jesteś zwyczajnym człowiekiem.

Wszyscy wstrzymali oddechy.

- Ostatnie wpisy do Litanii Bohaterów - ciągnął Zbir - dokonane zostały dwa lata temu, podczas wojny nythiańskiej. Sir Durendal ocalił wtedy życie królowi pod Waterby. Pokonał w pojedynkę bandę czterech nasłanych zabójców i wyszedł z tego bez jednego draśnięcia. Nie ujmując mu niczego, sir Utracjuszu, stał się on postacią niemal legendarną i trudno się z nim identyfikować. Ty mnie inspirujesz. On wywołuje u mnie kompleks niższości. Twój przykład znaczy dla mnie o wiele więcej niż jego, a to dlatego że widzę w tobie takiego jak ja człowieka z krwi i kości. - Gdyby w innych okolicznościach ktoś zabrał głos przed Pierwszym, ten uznałby to za obelgę, ale teraz Bykowiec wprost tryskał wdzięcznością.

Fechtmistrz podniósł wzrok na Zbira. Potem wyprostował się i potarł pięściami policzki.

Bykowiec chciał coś powiedzieć, ale Utracjusz powstrzymał go uniesieniem ręki.

- Wy macie teraz inne rzeczy na głowie. Obiecałem, że was nie uprzedzę, ale zrobię to w zamian za przyjęcie, jakie mi zgotowaliście. Król do was jedzie. Lada chwila powinien tu być.

Zbir odwrócił się na pięcie, ale Szerszeń był szybszy, zdążył się już zerwać z podłogi i wyglądał przez okno. Przez bramę wlewali się konni w niebieskich barwach.

- To on! - krzyknął Szerszeń. - Już tu jest! Król przyjechał! Głos załamał mu się na wysokiej nucie. Odwrócił się od okna i napotkał wlepione w siebie, ponure spojrzenia tuzina mężczyzn, którzy najchętniej zamordowaliby go wzrokiem.


4


Zgodnie z tradycją - a tradycja była w Żelaznym Dworze prawem - król wszedł przez królewskie drzwi i skierował swe kroki prosto do gabinetu Wielkiego Mistrza. Oczekujący gościa Wielki Mistrz uwijał się jak w ukropie, usiłując bez większego powodzenia strzepywać kurz ze sprzętów zwiniętym w trąbkę arkuszem papieru, i po raz tysięczny powtarzał w pamięci tekst swojego wystąpienia. Na kominku płonął niewielki ogień, na stole czekała karafka z winem i kryształowe pucharki. Wielki Mistrz był drobnym, zasuszonym człowieczkiem o wiecznie zafrasowanej twarzy. Wiecheć siwych włosów upodabniał go do dmuchawca. Głupia sprawa, ale w tej chwili był tak samo zdenerwowany jak wszyscy inni w szkole. Po raz pierwszy miał gościć króla. Zazwyczaj poczta pantoflowa fechtmistrzów zawczasu ostrzegała o królewskich wizytach, ale tym razem tak się nie stało.

Poprzedni Wielki Mistrz, sir Srebro, kierował Zakonem przez trzecią część stulecia; ale pół roku temu duchy czasu i śmierci w końcu się o niego upomniały. Komnata nadal przesycona była jego obecnością - stały tu jego zabytkowe meble, na ścianach wisiały jego ryciny, na półce kominka z polnych kamieni tłoczyły się jego bibeloty. Następca uzupełnił wystrój tylko o półkę ze swoimi księgami i wielki’, obity skórą fotel własnego projektu, który zamówił w Blackwater na pamiątkę awansu. I to wszystko.

Dawno temu był Tabem Greenfieldem, niesfornym młodszym synem rodziny szaraków, która, żeby pozbyć się nicponia, oddała go do Żelaznego Dworu - i nic lepszego nie mogło mu się w życiu przytrafić. Pięć lat później nowo mianowany Wielki Mistrz, Taisson II, połączył go więzią w pierwszej celebrowanej przez siebie ceremonii i Tab Greenfield stał się sir Zajadłym. Po odbębnieniu ośmiu lat rutynowej służby, w trakcie której ani razu nie miał okazji wykazać się swoimi umiejętnościami fechtmistrza, pasowany został na rycerza Zakonu i tym samym zwolniony ze ślubów. Od dawna interesował się spirytyzmem, wstąpił więc do Królewskiego Kolegium Magów i wyróżnił się tam oryginalnymi badaniami nad zastosowaniem przywoływania duchów ziemi i czasu do poprawienia stabilności budowli. Zawsze miał ambicję zostania wielkim czarodziejem, ale w końcu okazja do połączenia obu karier sprowadziła go z powrotem do Żelaznego Dworu, gdzie zaproponowano mu stanowisko Mistrza Rytuałów. Zdumiał się niepomiernie ostatniego dziewięćksiężyca, kiedy to Zakon wybrał go na Wielkiego Mistrza, a jeszcze bardziej zaskoczyło go, że król zatwierdził tę nominację. Teraz po raz pierwszy miał zdawać egzamin ze swoich nowych obowiązków.

Miał jeden problem - kandydata, który nie spełniał norm.

Król się spóźniał! Może pojechał okrężną drogą, zahaczając o Zachodni Pawilon, żeby obejrzeć szkody wyrządzone przez pożar. Hałas wywoływany przez pracujących tam cieśli docierał aż tutaj, ale Wielki Mistrz tak już do niego przywykł, że stukot młotków i siekier wydawał mu się teraz czymś naturalnym. Rozejrzał się jeszcze raz po komnacie. O czym mógł zapomnieć nowy Wielki Mistrz?

O, płomienie! Miecz! Tylko połączony więzią fechtmistrz miał prawo nosić broń w obecności króla i komu jak komu, ale Wielkiemu Mistrzowi nie godziło się o tym zapominać. Przerażony faktem, że o mało nie popełnił takiej straszliwej gafy, wyciągnął “Jędzę” z pochwy, wdrapał się na skrzynię z dokumentami, wspiął na palce i położył szablę na górnej części półki na książki. Z dołu nikt jej tam nie zobaczy. Pendent i pochwę wrzucił do skrzyni.

Zamykał właśnie wieko, kiedy szczęknęła zasuwka sekretnych drzwi w kącie i do komnaty wkroczył Hoare. Był typowym fechtmistrzem - sama smukłość i gibkość. Aż do tej pory wyróżniały go tylko groteskowa kępka żółtej brody i przekorne młodzieńcze poczucie humoru, teraz jednak jego pierś opiętą niebieskosrebrnym kaftanem Królewskiego Gwardzisty przecinał na ukos pendent Zastępcy Komendanta. Na widok Wielkiego Mistrza uśmiechnął się szeroko i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. - Wielki Mistrz! Moje gratulacje!

- Zastępca! Ja też ci gratuluję. Hoare miał uścisk drwala.

Hoare wzdrygnął się teatralnie.

- Powiedziałbym, że bardzo niepewnie, gdybym tylko wiedział, co znaczy to słowo. - Rzucił staruszkowi pytające spojrzenie. - Tak, dziwna sprawa! Nie wymknęło mu się coś czasem, kiedy tu bawił? Nie wspominał, dokąd się wybiera? I po co najlepszemu na świecie szermierzowi fechtmistrz do ochrony?

- Ani słówkiem. Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Spojrzeli po sobie z zatroskaniem.

Hoare wzruszył ramionami.

- Nikt nic nie wie. Wielka Inkwizytorka jest pewnie wtajemniczona, ale kto odważy sieją zapytać? Grubas milczy. Nie zapominaj, Wielki Mistrzu, że rycerze mają więcej tajemnic niż zdechła kobyła robali, a większość z nich jest paskudniejsza. Nawet Komendant przysięga, że nic mu nie wiadomo.

Wielki Mistrz uwierzyłby, gdyby Montpurse sam mu to powiedział; był w dobrych stosunkach z Komendantem.

- Komendant z wami nie przyjechał?

- A jakże, przyjechał. O co chodzi, Janiver? Coś nie w porządku? W drzwiach stał jeszcze jeden, młodszy, fechtmistrz Janiver, rapierzysta, który bardzo krótko był Pierwszym i podczas przedostatniej wizyty króla połączony został więzią wraz z Arkellem i Wężem. Zawsze był małomówny, wrażliwy i zamknięty w sobie, ale czemu tak stoi z przekrzywioną głową, ściągając brwi, jakby czegoś nasłuchiwał?

Wielki Mistrz otworzył usta, ale Hoare uciszył go uniesieniem ręki. Wyglądał na rozbawionego, ale przecież Hoare zawsze tak wyglądał.

Sir Janiver ruszył z miejsca. Podszedł prosto do skrzyni z dokumentami i wlazł na nią.

- Tam na górze jest szabla. - Stwierdził to bardziej z przygnębieniem niż zdziwieniem.

Hoare wyszczerzył w uśmiechu zęby i pogroził Wielkiemu Mistrzowi palcem.

Wielu fechtmistrzów potrafiło wyczuć niebezpieczeństwo zagrażające ich podopiecznemu, ale z przejawem takiego wyczulenia Wielki Mistrz nigdy się jeszcze nie spotkał.

- Poczekaj, aż usłyszysz o drzazdze pod siodłem króla! Powiedz Wielkiemu Mistrzowi, jak to zrobiłeś, bracie.

Młody Janiver zeskoczył już ze skrzyni z Jędzą w ręku i z podziwem przyglądał się niezwykłemu pomarańczowemu kociemu oku osadzonemu w rękojeści. Podniósł wzrok.

- Nie wiem, Wielki Mistrzu. Usłyszałem, jak brzęczy. To ty powinieneś mi wyjaśnić, co ona tu robi.

Usłyszał, jak brzęczy?

Janiver, ruszając do drzwi prowadzących na korytarz, zerknął na inskrypcję na klindze.

W tym momencie trzasnęły drzwi na dole. Hoare doskoczył do Janivera i wypchnął go razem z Jędzą z komnaty. Potem zamknął drzwi i z kamienną twarzą stanął plecami do nich. Od strony schodów zbliżały się ciężkie kroki.


5


Król, schylając głowę, żeby nie zawadzić o iutrynę bujnym pióropuszem szerokoskrzydłego kapelusza, wszedł do komnaty i zatrzymał się, posapując. Wzrostem przewyższał każdego fechtmistrza, a od swojej ostatniej wizyty wyraźnie nabrał ciała, miał go stanowczo za wiele jak na mężczyznę, który nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Aktualna moda czyniła zeń istnego olbrzyma - obszerny zielony kaftan z czerwonym podbiciem i bufiastymi, rozcinanymi rękawami, narzucony na niebieską jedwabną koszulę, bufiaste spodnie w zielonozłote pasy, wpuszczone w zielone buty z wywiniętymi cholewami. Wianuszek kasztanowej brody zaczynała już przetykać siwizna, ale nic nie wskazywało na to, by Ambrose IV z rodu Ranulfa, od ośmiu lat żelazną ręką rządzący Chivialem, zamierzał w najbliższym czasie popuścić cugli swoim poddanym. Jego bursztynowe oczka spozierały podejrzliwie spomiędzy fałd tłuszczu.

Odpowiedział na ukłon Wielkiego Mistrza ledwie zauważalnym skinieniem głowy i nieartykułowanym chrząknięciem. Odpiął spinkę zachlapanego błotem płaszcza ze szkarłatnego aksamitu, oblamowanego gronostajem, i za jego plecami jak spod ziemi wyrósł Montpurse. Komendant, zdjąwszy płaszcz z królewskich ramion, odwrócił się, by powiesić go na kołku, ale nowy Wielki Mistrz, nie widząc dla tego kołka żadnego praktycznego zastosowania, usunął go już jakiś czas temu i na jego miejscu zawiesił swoją ulubioną akwarelę. Montpurse uśmiechnął się z zakłopotaniem i położył płaszcz na krześle. Ze swymi jasnymi włosami i licem gładkim jak u dziecka wyglądał tak, jakby nie postarzał się nawet o dobę od dnia, w którym połączony został więzią. O, duchy! To było zaraz po powrocie Wielkiego Mistrza do Żelaznego Dworu... Czy od tamtego czasu naprawdę minęto już blisko piętnaście lat...?

Komendant zamknął drzwi prowadzące na korytarz i stanął przed nimi. Król, nie zdejmując kapelusza, podszedł do nowego skórzanego fotela i zatonął w nim niczym idący na dno galeon. Wciąż nie mógł złapać tchu.

Wielki Mistrz podszedł do drugich drzwi i wyjrzał przez nie. Na korytarzu, tak jak im przykazał, czekali Drab i Dzieciuch. Ten ostatni wyglądał na śmiertelnie przerażonego. Stali tam również niewzruszeni jak góry Janiver i Szydło. Drab trzymał tacę z wielką flaszą i rogiem do picia, dwoma plackami, kilkoma pokaźnymi gomółkami sera oraz mnóstwem innych wiktuałów. Drab był służącym w Żelaznym Dworze od początku, czyli od jakichś stu czy dwustu lat, i najwyraźniej znał preferencje obecnego króla. Wielki Mistrz podziękował mu niewyraźnym uśmieszkiem, wziął od niego tacę i wrócił z nią do monarchy. Postawił tacę na stole, na którym Hoare zrobił tymczasem miejsce, zabierając karafkę z winem.

Król sięgnął pulchną dłonią po flaszę.

- No i jak znajdujesz swoje nowe obowiązki, Wielki Mistrzu?

- Pioruny w środku zimy? - Król otarł rękawem brodę i łypnął sceptycznie na Wielkiego Mistrza. - Jesteś pewien, że nie stały za tyrn siły nadprzyrodzone? Że któryś z tych starych zramolałych pensjonariuszy nie eksperymentował z magią? Że młodzież urządzająca sobie nocne pijatyki nie zaprószyła ognia świecami?

- Jego ojciec dopatrywał się zawsze spisków tam, gdzie nikt inny ich nie widział. Chyba wszyscy królowie są tacy. Bo na co by im byli fechtmistrze?

- Na Posępnych Wrzosowiskach piorun potrafi strzelić o każdej porze roku, sire. Niektóre przesądne osoby próbowały wiązać ten wypadek ze śmiercią mojego poprzednika, który zmarł był na krótko przed pożarem. - Czyżby grymas rozdrażnienia na twarzy króla oznaczał, że i on należy do tych osób? - Ja nie wierzę w duchy, a nawet gdybym wierzył, to nigdy nie dam wiary, że sir Srebro powrócił z zaświatów, by szkodzić Zakonowi, któremu tak długo wiernie służył. Burza otarła się również o Torwell. Szalała przez pół nocy. Mamy tu paru sędziwych przygłuchych rycerzy, a nawet oni oka nie zmrużyli.

Kroi odchrząknął i sięgnął po róg.

- Nie mamy teraz oparcia w osobie sir Durendala. Och!

Wielki Mistrz, uświadamiając sobie dopiero teraz, że nie poproszono go o zajęcie miejsca siedzącego, przezornie odsunął się na bezpieczną odległość od kominka, żeby przypadkiem, w chwili zapomnienia, nie oprzeć się o obmurowanie łokciem. Założył race na plecach i zebrał się w sobie jak Sopran, który ma wyrecytować credo Żelaznego Dworu.

- Pierwszym jest kandydat Bykowiec, mój protegowany. Świetny...

Stojący za królem Hoare pokazał język.

Wielki Mistrz skłonił się, przypominając sobie, że nie dalej jak przed dwoma dniami wydał zgodę na wpisanie do rejestru kandydata Krwiokła, który mierzył sobie niecałe półtora metra wzrostu i był piegowaty.

- Przekażę twoje zalecenia Mistrzowi Archiwów, Wasza Wysokość.

Ani myślał posłuchać króla i dla jego widzimisię zmieniać tradycji. Prawo do wyboru nowego imienia wiele dla rekruta znaczyło. Była to przepustka do nowego życia, symboliczne odcięcie się od przeszłości, dające możliwość kreowania swojego wizerunku od samego początku. Zanosiło się na burzliwą audiencję, skoro Ambrose zakwestionował już imię tak niewinne jak Bykowiec.

- No dobrze, słucham dalej!

- Tak jest, sire. Bykowiec to świetny szablista.

Cisza. Król czekał na dalszy ciąg. Przejawiał ogromne zainteresowanie sylwetkami swoich fechtmistrzów, przypominał w tym hodowcę koni, którego ambicją jest poznanie każdego zwierzęcia ze swojej stadniny.

- Nie tak dobry w rapierze, ale to, oczywiście, rzecz względna. Jeśli nie przykładać do niego standardów fechtmistrzów, i tu jest niezrównany.

Król zastygł z rogiem zastygłym w połowie drogi do ust.

- Mogę go jeszcze przydzielić mojemu Ministrowi Rybołóstwa!

- Eee... oczywiście, sire. Bykowiec jest... hmm... sumienny. Lubiany. Nieszczególnie lotny, ale bardzo... uuu... sumienny.

Hoare przewrócił oczami. Wielki Mistrz oparł się pokusie ciśnięcia weń czymś, najlepiej nożem. Nie słysząc z ust króla dalszych komentarzy, ciągnął:

- Drugim jest kandydat Mallory, sire. - Tu przynajmniej do imienia Ambrose nie można było się przyczepić. - Rapierzysta, bardzo dobry rapierzysta. Osobowość... wesoły, jowialny, bardzo lubiany. Ale nie świszczypała, nic z tych rzeczy, sire! Wszechstronny, że tak powiem. Żadnych słabych punktów. - Nie bardzo mu to szło. Może za rok, dwa, kiedy nabierze praktyki i będzie wiedział, czego się spodziewać... Czuł strużki zimnego potu spływające po skroniach i król prawdopodobnie je widział. Sęk w tym, że wszyscy trzej kandydaci byli dobrzy. Słabostki już dawno z nich wypleniono. Kazano mu szukać wad tam, gdzie ich nie było.

Rozdrażnione królewskie spojrzenie przyprawiło wszystkich obecnych w komnacie o dreszcz.

- No i mamy kolejny przykład!

Pięć dni wcześniej, wieczorem, Wielki Mistrz w tej samej komnacie prosił o radę sławnego sir Durendala, który należał do królewskich faworytów i lepiej od niego monarchę znał chyba tylko Montpurse. “Za żadne skarby nie daj mu się zahukać” - powiedział wtedy Durendal. Jeśli czegoś nie wiesz, przyznaj to. Jeśli jesteś czegoś pewien, obstawaj przy swoim. On szanuje taką postawę. Ustąp mu o cal, a wdepcze cię w błoto”.

- Z całym szacunkiem, sire, ale chyba nie! Znaczy się - dorzucił czym prędzej Wielki Mistrz, widząc królewski gniew - Zbir to bezsprzecznie głupie imię, ale nie przypominam sobie w tej chwili, żeby kiedykolwiek zostało formalnie zatwierdzone. Ja, dajmy na to, nigdy nie wybierałem sobie imienia “Zajadły”.

- Nie? - Król nie lubił, kiedy mu się przeciwstawiano. Prawdopodobnie miał już w zanadrzu kilka ciętych uwag na temat Zajadłego.

- Nie, sire. Chciałem, żeby nazywano mnie Lwem. Pod tym imieniem wpisano mnie do rejestru, ale wcześniej Soprany przezwały mnie Zajadłym i tak już zostało. Zanim przyszła na mnie pora połączenia więzią, przywykłem do tego przezwiska i pogodziłem się z nim. Kandydat Zbir jest niezwyczajnie wysoki. Już jako Dzieciuch był słusznego wzrostu i jest bardzo... eee... rudy. - Tutaj grunt był szczególnie zdradliwy, bo włosy i broda Ambrose’a miały niezaprzeczalnie kasztanowy odcień.

Ambrose ryknął śmiechem, od którego zadrżał w posadach budynek.

- Ulżyło ci, kiedy mi to powiedziałeś, co? Dobrze, wydamy królewski glejt pozwalający kandydatowi Zbirowi być kandydatem Zbirem. Nie da się zaprzeczyć, że zasłużył sobie na to imię. Ale zlinczują go, jeśli kiedykolwiek pokaże się z tymi swoimi włosami na wybrzeżu. Pamiętają tam jeszcze owe straszne dni. Nie uważasz, że jego matka mogła zostać zgwałcona przez jakiegoś baelskiego zbira? Opowiedz mi coś jeszcze o tym diable wcielonym. - Sięgnął po placek.

Wielki Mistrz dziękował w duchu nieobecnemu Durendalowi.

- Cały szkopuł w tym, sire, że on nie jest wcale diabłem wcielonym. To spokojny, dobrze ułożony, uczynny chłopiec. Trochę zamknięty w sobie, ze skłonnościami do medytacji. Bardzo lubiany i szanowany. Często się z tym spotykamy. Bez względu na pochodzenie i przeszłość, kiedy przebrną już przez próbę Dzieciuchostwa i zaczyna się ich traktować jak istoty ludzkie, oni zaczynają zachowywać się jak ludzie... - Tu Wielki Mistrz przypomniał sobie jeszcze jedną z rad Durendala: “Nie waż się nigdy robić mu wykładów”. - Tak, no cóż, ja widzę w Zbirze przyszłego Komendanta twojej Gwardii, sire. Założę się o swoje stanowisko, że nim zostanie. Ten zamach na przysługujący tylko królowi przywilej sprawił, że Ambrose zmrużył świńskie oczka i przez co stały się jeszcze mniejsze.

- Założysz się? Zapamiętam to sobie, Wielki Mistrzu. Na osiem! Nie przypominam sobie, żeby twój poprzednik wysunął kiedykolwiek tak śmiałą prognozę. - Król opróżnił do dna róg i odgryzł kęs placka.

Hoare uśmiechał się i Wielki Mistrz już wiedział, co nadciąga.

- Tę akurat wysunął, sire. I powtarzał ją niejednokrotnie. On znał się jak nikt na ludziach. A odszedł od nas przed pożarem. Zatem nie dane mu już było widzieć, jak Zbir wbiega z powrotem do płonącego budynku, by ratować tych, którzy tam zostali. Tylko dzięki niemu cieszą się do dziś życiem dwaj rycerze i jeden kandydat.

Król musiał o tym wiedzieć. Raporty Wielkiego Mistrza dotyczące Starszaków były adresowane oficjalnie do Komendanta Montpurse’a, ale ten z pewnością przekazywał je dalej. Ambrose, gdyby tylko chciał, potrafiłby prawdopodobnie powtórzyć każdy słowo w słowo.

- Czyli ma szczęście i nie stroni od ryzyka. A jak radzi sobie z mieczem, hę?

- Nieźle.

Mars na królewskim czole sprawił, że atmosfera w komnacie znowu się zagęściła.

Prawda była taka, że mistrzowie fechtunku nie dawali głowy za szermierczy kunszt Zbira. Szermierka, będąca obsesją większości chłopców, jego nie pociągała. Był niefrasobliwy, nawet opieszały, ćwiczył tylko tyle, ile musiał, i często celowo podkładał się przeciwnikom - sam się do tego przyznawał, chociaż oddawanie pola uznawane było za poważne pogwałcenie zasad. Mówił, że robi to, bo im bardziej zależy na zwycięstwie. Oceniano go jako “nie spełniającego oczekiwań”. Ale pewnego dnia, tylko jeden jedyny raz, rozsierdzony czymś, co zrobił czy powiedział Gryziwilk, zadziwił całą szkołę, pokonując wszystkich po kolei w walce na florety. Opowieści o tym długo krążyły po Żelaznym Dworze. Nie powtórzył już potem tego wyczynu i nikt nie wiedział, czy potrafi się tak spisać w prawdziwej walce. Król wyczuł unik, ale machnął na to ręką.

Zasada była taka, że kandydaci musieli opuszczać mury szkoły w takiej kolejności, w jakiej do niej trafili. Choć ten stary edykt bywał często niewygodny, to pobudzał w zakonie ducha współpracy. Zdolniejsi starali się pomagać słabszym. Każdy inny układ prowokowałby ich do współzawodniczenia ze sobą i prowadził do niesnasek i zawiści w bractwie. Tak to się odbywało i zawsze tak się będzie odbywać.

Król znowu się nachmurzył. Monarchowie lubią się uważać za ludzi bardzo zapracowanych i Ambrose’owi szkoda było czasu poświęconego na wizytę w Żelaznym Dworze. Nie mógł jednak zrzucić tego obowiązku na kogoś innego, bo fechtmistrz musi być łączony więzią ręką swego przyszłego podopiecznego.

Hoare znowu stroił miny.

Ambrose wziął się za ser.

I znowu gambit Durendala:

- Jestem przekonany, że czynił to niejednokrotnie, sire. Ale intuicja rzadko go zawodziła, - Przedłużająca się cisza zachęciła Wielkiego Mistrza do kontynuowania. - A podejrzewam, że w tym konkretnym przypadka mogło mu jeszcze chodzić o jak najszybsze znalezienie nowego Dzieciuchana miejsce Zbira, nim ten zastraszy do końca cały rocznik Sopranów!

Ambrose przeżuł bez pośpiechu ser i pociągnął długi łyk piwa. -1 jak go przyjęła ta banda szczurów? - padło pytanie.

- Nawet go nie tknęli. Myślę, że było im go trochę żal. Ale co ważniejsze, Zbir nadal się mścił i przeciwstawiał prześladowaniom. Wziął nowego Dzieciucha pod swoją opiekę. Od tamtego czasu są nierozłącznymi przyjaciółmi. - Wielki Mistrz zauważył, że Hoare zwęszył w tym aluzję, a więc można się było spokojnie założyć, że Ambrose na pewno podchwyci ten temat.

- Do wiadomego stopnia? - Nie było tajemnicą, że Jego Wysokość nie pochwala tego wiadomego stopnia.

- Nie, aż do wiadomego stopnia, to nie, sire - zaprzeczył zdecydowanie Wielki Mistrz. - Gdyby to była przyjaźń do wiadomego stopnia, to krążyłyby o niej żarty i plotki, a tak się nie dzieje. Takich sekretów nie da się na Żelaznym Dworze ukryć. - A przynajmnniej nie jest to łatwe. - Jestem przekonany, że są po prostu bardzo bliskimi przyjaciółmi. To się dosyć często w Zakonie zdarza. Trafiają tu chłopcy odrzuceni przez rodziny albo dopiero co osieroceni. Szkoła ich nie rozpieszcza - nic dziwnego, że szukają przyjaźni.

Król chrząknął sceptycznie. Hoare przewrócił oczami.

- Tragiczne! - burknął król. - Ale nie możemy pozwolić, żeby problemy jednego chłopca przeszkodziły w zaciągu do naszej Królewskiej Gwardii. Nie opowiadaj mi tu łzawych historyjek, Wielki Mistrzu, żądam rekomendacji. Sytuacja jest trudna, ale twój poprzednik nie raz musiał sobie w takich radzić. Czekam na konkrety.

Wielki Mistrz westchnął.

- Jak sobie życzysz, Wasza Miłość. To zależy tylko od tego, jak Waszej Wysokości pilno. Jeśli Komendant Montpurse potrzebuje nie więcej niż piętnastu nowych fechtmistrzów, Żelazny Dwór może ich mu dostarczyć, a czternastu już na pewno. Prawdopodobnie piętnasty również będzie spełniał wszystkie wymagania, a przeze mnie przemawia tylko przesadna troska matki kwoki. Z drugiej strony, gdyby Komendantowi wystarczyło na razie trzech pierwszych, a z poborem reszty zgodził się wstrzymać na jakieś dwa miesiące, to takie właśnie rozwiązanie zalecałbym Waszej Wysokości.

Świńskie oczka mierzyły przez długą, pełną napięcia chwilę Wielkiego Mistrza, tak jakby widziały w nim soczysty żołądź.

- A jeśli się mylisz?

- To pozostaje jeszcze Minister Rybołówstwa, sire. Król odchylił się na oparcie wielkiego fotela i zarechotał.


6


Od kiedy pożar strawił Zachodni Pawilon, kwaterą starszych Starszaków była dwuosobowa izba w Nowym Skrzydle, w której stłoczono sześć łóżek. Bykowiec i Mallory zajmowali sąsiednie. Herrick i Fitzroy, żeby dostać się do swoich, musieli przełazić przez Szerszenia albo Zbira. Na wieść o niespodziewanym przybyciu króla cała szóstka wpadła w panikę, ale szybko dotarło do nich, że przecież mająjuż na sobie swoje najlepsze stroje, które wdziali na poranną uroczystość Zwrotu, i nie muszą się przebierać. Wystarczyło się obmyć, trochę ogarnąć i uczesać. Herring, który szczękę miał wiecznie granatową, jeszcze raz się ogolił. Teraz szóstka mężczyzn - to znaczy piątka mężczyzn i chłopiec - siedziała na posłaniach i czekała na wezwanie przed oblicze króla.

Herrick obgryzał paznokcie. Fitzroy wyłamywał sobie palce. Mallory po raz piętnasty glancował buty. Bykowiec co chwila wstawał, wyglądał za drzwi, zamykał je, siadał... i tak w kółko. Niewzruszony spokój zachowywał jedynie Zbir, wyciągnąwszy przed siebie nogi i czytając tomik poezji. Szerszeń, któremu zawsze zarzucano nadpobudliwość, gadatliwość i zakłócanie ciszy nocnej wierceniem się na skrzypiącym łóżku, zaparł się, że tym razem nie okaże cienia podniecenia. Leżał z rękami pod głową, żeby powstrzymać ich drżenie, i koncentrował się na utrzymywaniu w bezruchu wszystkich członków. Nawet powieka mu nie drgnęła! Istny Zbir. Sęk w tym, że całe napięcie skupiło się teraz w brzuchu i skręcało mu kiszki tak, że tylko czekał, jak nie wytrzyma i puści pawia.

Zdawał sobie sprawę, że jego pozorny spokój nikogo nie zwiedzie po farsie, jaką odegrał, kiedy Utracjusz oznajmił, że król przyjeżdża. Podskoczył wtedy do okna, wyjrzał, a potem darł się wniebogłosy jak dzieciak! Głupawy dzieciak! Czy poważnemu szermierzowi przystoi robić z siebie takiego błazna? I ten łamiący się głos! O, płomienie! Głos zmienił mu się przed dwoma laty. Chyba nie będzie musiał drugi raz przez to przechodzić. Nie teraz, litości, nie teraz, kiedy król jest w szkole.

Bykowiec, Mallory, Zbir, Szerszeń, Herrick, Fitzroy... Heniek i Fitzroy chcieli go zlinczować na miejscu. Tak samo sześciu mężczyzn z drugiej kwatery Starszaków, mieszkających obok. A paru innych łatwo dałoby się do tego namówić. Wszyscy oni już się golili albo nosili brody. Niektórym rosły też włosy na piersi - Herrick, kiedy zdjął koszulę, wyglądał jak stajenny kocur. I Szerszeń stał im na drodze do Królewskiej Gwardii, bo przecież król nie połączy ze sobą więzią Bezbrodego.

Niebawem zawezwą ich do Wielkiego Mistrza. W najgorszym przypadku tylko Pierwszego i Drugiego, ale po siedmiomiesięcznej przerwie król będzie pewnie chciał zaciągnąć więcej niż jednego. Tak to się odbywało. W zeszłym tygodniu Pierwszym był Gryziwilk, a Drugim Bykowiec. W tym tygodniu... Szerszeń obawiał się najbardziej, że wezwanych zostanie czterech: Bykowiec, Mallory, Zbir oraz on, Szerszeń. Tamci połączeni zostaną więzią, a jego odprawią.

I wtedy on stanie się Pierwszym! O, płomienie! Matką spowiedniczką setki kandydatów. “Pierwszy, dlaczego nie mogę się już przenieść do stołu Niedorostków?”. “Pierwszy, mój sąsiad chrapie...”. “Pierwszy, dlaczego, kiedy leżę w łóżku, ręce same wsuwają mi się pod koc?”. A ten Pierwszy będzie zaledwie chłopcem. Starszacy zjedzą go żywcem. O, śmierci! Żywcem zjedzą go Soprany. Znajdzie się w sytuacji tego króla Fitainu z opowieści sir Utracjusza, któremu do gardła skoczyli jednocześnie i baronowie, i mieszczanie, i wieśniacy.

Prawdopodobnie nie będzie już potrzebował chodzić na siusiu. Teraz przynajmniej nie moczył się w łóżku, tak jak przez kilka pierwszych nocy po pożarze. Nadal jednak śniło mu się często, że jest znowu w płonącej bursie, miota się w panice, nic nie widząc i krztusząc się dymem, sam, porzucony, albo że potykający się i przeklinający Zbir wynosi go z płomieni zawiniętego w koc. Budził się z tego koszmaru, dławiąc się i szlochając. Fakt, diabelnie mało brakowało, ale jaki prawdziwy szermierz sika z takiego powodu w łóżko? I jakże często wplatały się w to wszystko urywki wspomnień z innego pożaru, o którym udało mu się już prawie zapomnieć...

Zbir zamknął książkę i odłożył ją.

- Wybiła nasza godzina, żołnierze fortuny. Chcę warn wszystkim powiedzieć, że dobrze mi było z wami i że dumny jestem z takich przyjaciół. Niech duchy przypadku przyniosą warn powodzenie, boście na to zasłużyli.

Zapadła pełna konsternacji cisza. Pierwszy przerwał ją Mallory:

- Zapewniam cię, że ty jesteś nam wszystkim równie drogi, niepokonany wojowniku, i życzymy ci tego samego, ale przecież nie ulega wątpliwości, że wszyscy, jak tu siedzimy, trafimy do pałacu.

- Nie.

Popatrzył teraz z uśmiechem po ich twarzach, a najdłużej zatrzymał wzrok na Szerszeniu.

- Nie mogę warn powiedzieć, skąd to wiem, ale wiem. Dla mnie to pożegnanie. Niech przypadek sprzyja warn wszystkim.

Dalszą dyskusję przerwało ciche pukanie do drzwi. Bykowiec, startując z pozycji siedzącej, dopadł do nich jednym skokiem i zderzył się z Mallorym, który był tam pierwszy. Otworzyli je razem. W progu stał rozdygotany Dzieciuch, a za nim tłoczyła się gromadka wybałuszających oczy młodszych.

- Wiadomość dla P-p-p-pierwszego! - Ten smarkacz jeszcze wczoraj się nie jąkał.

- No? Słucham!

Dzieciuch opadł na klęczki i skłonił się głęboko, waląc czołem o podłogę - Soprany dobrze go wyszkoliły.

- Daruj sobie tę czołobitność - powiedział już łagodniej Bykowiec. - Wiemy, po coś tu przyszedł. Ilu z nas wzywa przed swe oblicze Wielki Mistrz?

Dzieciuch podniósł wzrok i oblizał usta.

- Cz-cz-cz-czterech, szlachetny panie. Świat Szerszenia zawirował i zgasł.


Dzieciuch biegł truchtem z tyłu, ledwo nadążając za tymi, których miał prowadzić. Przecięli Pierwszy Pawilon i wmaszerowali dziarskim krokiem w najstarszą część tej najstarszej budowli. Szli obskurnymi, ciemnymi korytarzami, w których zalegał jeszcze lepki, zimowy chłód. Przy wąskich schodkach w połowie korytarza bibliotecznego natknęli się na dwóch fechtmistrzów - sir Hoare’a i sir Janivera. Schody prowadziły do Pchlej Izby, w której Wielki Mistrz rozmawiał z nowo przyjmowanymi. Tam również Starszacy poznawali swoich przyszłych podopiecznych, a więc dla większości fechtmistrzów była ona symbolem końca życia w Żelaznym Dworze. Jednak Zbir twierdził, że nigdy jej nie widział, a Szerszeń pamiętał tylko, że zemdlał tam i osunął się bez czucia do stóp Wielkiego Mistrza.

- Ty, Dzieciuchu, jesteś już wolny, zmykaj - powiedział wesoło Hoare. - Pierwszy! Moje gratulacje! - Wyciągnął rękę. Znali wszyscy Hoare’a. Jego cięty dowcip powszechnie podziwiano i cytowano tygodniami po każdej wizycie. - Długo każesz Gwardii na siebie czekać, ale wiemy, że to nie z twojej winy. To samo tyczy się ciebie, Drugi.

Zażenowani kandydaci podziękowali za komplementy i przywitali się z Janiverem, który był Pierwszym przed Gryziwilkiem.

Szerszeń dopiero teraz zauważył wąski srebrny pendent. Przeoczyli go wszyscy z wyjątkiem Zbira.

- Dzięki. Najwyższy czas, żeby został nim ktoś kompetentny - odparł Hoare. - A ty jesteś Szerszeń? Pech, kandydacie. Może następnym razem...

Janiver, jakby nie zauważając wyciągniętej ręki Zbira, z zaintrygowaniem przyglądał się jego twarzy.

- Coś nie tak, bracie? - zapytał Hoare, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

Przez chwilę panowała cisza i obdrapany korytarz zdawał się wypełniać czarnymi chmurami.

- Tak jakby - mruknął w końcu Janiver. - Wyczuwam coś, ale ledwo ledwo.

Zbir rozłożył ręce na znak, że nie ma zamiaru sięgać po miecz.

Janiver ani drgnął. Stał jak sparaliżowany.

- Przepuść ich, bracie - powiedział Hoare. - Przed jutrzejszym rytuałem połączenia więzią zdążymy jeszcze napomknąć Komendantowi i Wielkiemu Mistrzowi o twoich wątpliwościach.

Janiver, nie spuszczając wzroku ze Zbira, cofnął się z ociąganiem.

- Chyba jednak lepsze będą pięści! - Zbir spojrzał naHoare’a. - Wydaje mi się, że wiem, co mu się nie spodobało, i nie ma to nic wspólnego z dbałością o bezpieczeństwo Jego Wysokości. Możemy już przejść? Dziś wieczorem czeka mnie jeszcze farbowanie włosów.

Hoare uśmiechnął się.


Pchla Izba była mała i zimna, miała dwa nie zasłonięte okiennicami okna i kominek, na którym jednak nie płonął ogień. Zmierzch już tu zagościł, bo niebo nad wrzosowiskami różowiło się na zachodzie, a na wschodzie roziskrzało gwiazdami. Kiedy czterej kandydaci ustawili się szeregiem przed Wielkim Mistrzem, Hoare, który wszedł do izby za nimi, zamknął drzwi od wewnątrz. Król przyglądał się im z kąta - wielki i groźny, ale uśmiechnięty i na razie oficjalnie niewidoczny. W drugim kącie stał Komendant Montpurse.

- Wzywałeś nas, Wielki Mistrzu? - spytał ochryple Bykowiec. Wielki Mistrz skinął głową tak energicznie, że zafalowały jego białe włosy przywodzące na myśl łabędzi puch.

- Tak, Pierwszy. Jego Wysokość potrzebuje fechtmistrza. Czyś gotów mu służyć?

To był rytuał. Słyszeli o nim setki razy, a Szerszeń znalazł się tu po to, by zobaczyć na własne oczy, jak przebiega, i przekazać to następnemu rzutowi a tym samym nie narodzonym jeszcze pokoleniom. W Żelaznym Dworze wszystko odbywało się zgodnie z rytuałem, tradycją i odwiecznymi zwyczajami.

- Gotów, Wielki Mistrzu.

Starzec uśmiechnął się z aprobatą, odwrócił i złożył pokłon, potwierdzając tym samym oficjalnie królewską obecność.

- Wasza Wysokość, mam zaszczyt przedstawić ci Pierwszego, kandydata Bykowca.

Od tej pory nikt nie musiał już udawać, że nie dostrzega króla. Szerszeń nigdy nie widział go z tak bliska. Ambrose był ogromnym mężczyzną. Obszerne szaty sprawiały, że wszyscy obecni, nawet Zbir, wydawali się przy nim malutcy. Pióropusz kapelusza dotykał niemal powały. Pierwszy skłonił się dwornie, po czym wystąpił z szeregu i przyklęknął przed suwerenem.

- Rad przyjmuję cię na służbę, Pierwszy - huknął król. - Wielki Mistrz wyraża się w samych superlatywach o twoich umiejętnościach we władaniu szablą.

Bykowiec wymamrotał coś w stosownie skromnym tonie, ucałował podsunięte mu pod nos królewskie palce, wstał, skłonił się i wycofał z powrotem na swoje miejsce w szeregu.

Jeszcze jeden i Szerszeń będzie mógł odejść, by podjąć niewdzięczną rolę Karła Który Nie Sprostał Wymaganiom. Nie będzie się mógł nawet wyżalić przed swoim przyjacielem Zbirem. Nie będzie miał w Żelaznym Dworze żadnych przyjaciół. To więcej niż pewne. Za tydzień, może dwa, przyplącze się tu jakieś nijakie arystokratyczne zero, okaże podpisany przez króla przydział i weźmie go sobie na kanapowego pieska. Taki los spotykał nieudaczników - przydzielano ich nic nie znaczącym dworakom, którym osobisty fechtmistrz potrzebny był jak trzecie ucho.

Król był dobrze poinformowany.

- Słyszałem, żeś świetny rapierzysta, zdolny stawić czoło szabliście. Witaj w naszej służbie, kandydacie.

Mallory wycofał się na swoje miejsce w szeregu obok Bykowca.

To nie należało do tradycji.


7


Król wziął się pod boki i nadął tak, że jego osoba zdała się wypełnić całą izbę. Twarz Wielkiego Mistrza pobladła i dorównała bielą włosom. Wszyscy wlepiali w Zbira wzrok, pewni, że się przesłyszeli. Rytuał czegoś takiego nie przewidywał. Sytuacja nie miała chyba precedensu - czy zdarzyło się, by jakiś kandydat odmówił suwerenowi? Przy łączeniu więzią osobistych fechtmistrzów byłoby to jeszcze do pomyślenia. Ale Szerszeń i o takim czymś nie słyszał, jeśli więc w trzechsetletnich dziejach Zakonu zdarzały się takie przypadki, to nadzwyczaj rzadko. Ale żeby odmówić królowi!

Dlaczego? Po tylu latach ciężkiej harówki i wyrzeczeń? Co prawda, każdy z kandydatów miał prawo zrezygnować w dowolnej chwili. Informowano ich o tym w dniu przyjęcia i uprzedzano jednocześnie, że odejdą z pustymi rękami, w samej tylko chłopskiej siermiędze. Wielu znajomych Szerszenia skorzystało z tego prawa. Ale żeby rezygnować po pięciu latach, w ostatniej chwili, przed obliczem samego króla...

Cisza przedłużała się.

- Jeśli pozwolisz mi się oddalić, Wielki Mistrzu - podjął cicho Zbir - i przydzielisz eskortę, która przeprowadzi mnie przez posterunek fechtmistrzów na bramie, to opuszczę niezwłocznie Żelazny Dwór. - Ze wszystkich obecnych on jeden zachowywał niezmącony spokój. Ale przecież tylko on jeden nie był zaskoczony swoim postępkiem. To do niego czynił aluzje na kwaterze.

Wielki Mistrz odchrząknął.

Przez twarz Zbira przebiegł skurcz. Fakt, od lat nie musiał zadzierać głowy, żeby na kogoś spojrzeć, ale to nie usprawiedliwiało jeszcze tego skurczu. Cokolwiek oznaczał oskarżycielski ton króla, on najwyraźniej poczuwał się do winy.

- Słucham, Wasza Wysokość?

- Zbir - Radgar! To dlatego przybrałeś to idiotyczne imię, prawda? - Król uśmiechnął się, jeśli wyszczerzenie zębów można było nazwać uśmiechem. - Mamy jeszcze z tobą do pomówienia. Porozmawiamy później, młodzieńcze. Stań tam. Kontynuujmy, Wielki Mistrzu. - Król Ambrose zrobił w tył zwrot i wrócił na swoje miejsce w kącie, w którym szybko gęstniał mrok.

- No, tak, oczywiście. - Spojrzał z powątpiewaniem na Szerszenia.

Oj! Szerszeń znalazł się w centrum zainteresowania. Oczywiście, Drugi stawał się automatycznie Pierwszym z chwilą, kiedy Pierwszy wyraził zgodę na połączenie więzią - albo odmówił. I tak dalej. Oznaczało to, że jest teraz... Ojojoj!

- Kandydacie Szerszeniu. - Wielki Mistrz skrzywił się, jakby to imię napawało go obrzydzeniem. - Jego Wysokość potrzebuje fechtmistrza. Czyś gotów mu służyć?

Znowu cisza...

Szerszeń najchętniej zerknąłby teraz na Zbira, żeby poszukać u niego jakiejś podpowiedzi, choćby kiwnięcia lub pokręcenia głową, ale Zbira usunięto z jego pola widzenia. Co temu Zbirowi strzeliło do łba? Nie ma nic: ani pieniędzy, ani domu, ani krewnych. Jego rodzice zginęli w pożarze. To ich łączyło, bo rodziców Szerszenia spotkał taki sam los. Chłopska siermięga i nic poza tym. Czy na pewno nic? Dysponuje przecież umiejętnościami nabytymi w Żelaznym Dworze. A wychowanka Żelaznego Dworu z otwartymi ramionami przyjmie każdy szlachcic szukający przybocznego albo instruktora szermierki. Po co więc dać królowi Ambrose’owi przebić sobie serce i służyć mu potem duszą i ciałem przez dziesięć albo i więcej lat? Jeśli spojrzeć na to pod tym kątem, to Zbir podjął bardzo logiczną decyzję. Być może bezduszną, wyrachowaną i wredną, ale wolno mu wszak było odejść w każdej chwili. Miał do tego prawo.

Wahanie Szerszenia przedłużało się. Król wpatrywał się w niego rozpłomienionym wzrokiem. Takim samym wpatrywał się weń Wielki Mistrz.

- Szerszeniu! - krzyknął gdzieś z głębi izby Zbir. - Nie bądź głupi! Nie czyń tego!

A niby czemu? Mogą odejść razem.

- Nie, Wielki Mistrzu. Przykro mi, ale nie mogę.


8


Fechtmistrze nie przepadają za początkującymi, nieopierzonymi szermierzami, którzy czynią afiront ich panu. Hoare nie zabłysnął żadnym żartem, a gładkie lico Montpurse’a pociemniało z gniewu. Zabrali ekskandydata Szerszenia sprzed królewskich oczu i nie szczędząc poszturchiwań, zawlekli na wartownię, po czym wepchnęli w kąt, twarzą do kamiennej ściany. Kazali mu tam stać i nie odzywać się. Do przeciwległego kąta, z takim samym przykazaniem, trafił Zbir. Ten ostatni chciał coś powiedzieć, ale zaraz krzyknął, obrywając od kogoś. Potem zaległa cisza.’

Król Ambrose nie był skończonym despotą. W odróżnieniu od monarchów mniej cywilizowanych krajów musiał przestrzegać prawa i do pewnego stopnia liczyć się z Parlamentem. Ale kto by się wstawił za dwoma wyrodkami z Żelaznego Dworu, gdyby wtrącił ich do najbardziej zatęchłego lochu grandońskiego bastionu i trzymał tam, dopóki nie umrą ze starości?

Z upływem czasu jedno stawało się coraz pewniejsze: Zbir nie działał pod wpływem impulsu. Kto jak kto, ale Szerszeń wiedział, że Zbir niczego nie robi pochopnie. Decydując się na odmowę połączenia więzią, liczył zapewne, że będzie miał na ucieczkę przynajmniej kilka godzin, bo o zbliżającej się wizycie króla wiedziano zwykle zawczasu. Nie zamierzał prowokować konfrontacji. Jednak w zaistniałej sytuacji nie miał innego wyjścia, a durny dzieciak Szerszeń poszedł w jego ślady i zrobił się z tego spisek. Ubliżyli królowi.

Rozsierdzili swojego króla.

Gwardziści wchodzili i wychodzili, bo było to pomieszczenie wydzielone z zasobów lokalowych Żelaznego Dworu na wyłączny użytek fechtmistrzów. Rozmawiali ze sobą - niewiele, ale z tego, co mówili, wynikało, że do Pchlej Izby wezwano tuzin zdziwionych Starszaków, i jedenastu z nich z entuzjazmem zadeklarowało swoją gotowość do służenia królowi. Król jadł teraz obiad w sali. Bykowcowi i Mallory’emu kazano przysiąc, że nie puszcząpary z gęby o tym, co się stało. Skoro odmowy traktowano jako tajemnicę państwową, to może nie były wcale taką rzadkością.

Kto wie, czy ciał delikwentów nie grzebano potem na wrzosowiskach.


Słońce dawno już zaszło, kiedy obrazoburców wprowadzono do gabinetu Wielkiego Mistrza. Szerszeń nie był tam od zamierzchłych czasów swojego Dzieciuchostwa. Król stał przed kominkiem. Nic nie wskazywało na to, by obiad poprawił mu nastrój. Za jego plecami trzaskały wesoło płonące polana, blask świec tańczył po srebrnych lichtarzach na obramowaniu.

Aresztantów ustawiono przy oknie, twarzą do króla, ale po drugiej stronie zawalonego księgami stołu. Janiver pilnował już zewnętrznych drzwi, a kiedy wszyscy inni wyszli, Montpurse zajął pozycję przy wewnętrznych. Zostali tylko w piątkę. Nie było z nimi nawet Wielkiego Mistrza. Żadnych świadków. Czy na rozkaz króla Gwardzista nie zawahałby się popełnić mordu?

Od wybuchu całej afery Szerszeń zdołał wymienić ze Zbirem tylko jedno mrugnięcie okiem. Zbir musiał mieć jakieś motywacje, a przynajmniej plany; kiedy więc król zaprzestanie piorunowania ich wzrokiem i przystąpi do zadawania pytań, Szerszeń będzie musiał pilnie zważać na aluzje czynione przez przyjaciela.

Król zażył ich z mańki - zaczął od Szerszenia:

Tu rodził się problem.

- Eee... 340, sire.

Król oczy już miał przymrużone, a słysząc tę odpowiedź, przymrużył je jeszcze bardziej.

- Czyli nie masz jeszcze siedemnastu wiosen! Ile miałeś, kiedy cię przyjmowano?

Głośne przełknięcie śliny.

Dobre pytanie. Szerszeń zwiesił głowę.

- Patrz mi w oczy, złodzieju! - ryknął król.

Szerszeń podniósł z ociąganiem wzrok. Odchodził z Żelaznego Dworu tak, jak do niego przyszedł. Był z powrotem Dzieciuchem. Zbir nie uchronił go wtedy przed wszystkimi szykanami i teraz też nie mógł mu w niczym pomóc. Nikt nie był w stanie osłonić go przed gniewem rozjuszonego monarchy, któremu asystowała falanga spętanych magią szermierzy gotowych spełnić każdy kaprys swego pana i władcy.

Król Ambrose uniósł pięść.

- Oj, chłopcze, dobrze ci radzę, przypomnij sobie lepiej, bo i tak wydobędę z ciebie prawdę, nie przebierając w środkach. Skoro świt mogą tu już być inkwizytorzy, a przed nimi niczego nie zataisz. Mogę cię posłać na Przesłuchanie. Mogę cię posłać na tortury. Mogę się też uciec do prostszej metody. Komendancie Montpurse, gdybym cię poprosił o trzech ochotników do wziejcia na spytki podejrzanego, jaką odpowiedź bym usłyszał?

- Jak się zatem nazywasz i skąd pochodzisz?

Mimo tych pogróżek przekora kazała Szerszeniowi zwlekać jeszcze parę chwil z odpowiedzią i napawać się widokiem rosnącego gniewu króla.

- Will. Moim ojcem był Kemp z Haybridge koło Norcaster. -1 co się z nim stało?

To nie fair! Wszyscy wiedzieli, że przyjęcie do Żelaznego Dworu oznacza zerwanie z przeszłością, że jego wychowanków nie pyta się o noszone dawniej imię ani o szczegóły z poprzedniego życia. Tę kartę do czysta wymazywano. Tak stanowiło prawo. Ale król był królem.

- Zginął z rak Baelów - mruknął Szerszeń. Ojciec, matka, bracia i kilku starszych krewnych. Był to ostatni napad w tej wojnie - jeśli chodzi o ścisłość, wojna oficjalnie już się skończyła i całe Chivial świętowało, tańcząc przy ogniskach, ale załoga jednej baelskiej łodzi albo nie słyszała, albo nie chciała słyszeć o rozejmie. Król czekał na szczegóły. - Dziedzic dał wszystkim schronienie we dworze, ale Baelowie go podpalili. - Szerszeń był wtedy na wzgórzach, spędzał krowy na wieczorny udój. Widział łunę pożaru... Napastnicy, którzy przyszli po bydło, zaczęli szukać pastucha. Ukrył się w borsuczej norze. Wczołgująć się do niej nogami naprzód, drżał z obawy, że spłoszony borsuk zacznie mu podgryzać palce, ale jeszcze większą obawę wzbudzały w nim dwunożne potwory szukające go na powierzchni. Rankiem odpłynęli, ale z Haybridge nie został kamień na kamieniu... - Nie miałem dokąd pójść, nie miałem do kogo zwrócić się o pomoc. Przywędrowałem tutaj. Okłamałem Wielkiego Mistrza, bo nie chciałem umrzeć z głodu na wrzosowiskach.

Król, szukając słów, poruszał bezgłośnie mięsistymi wargami.

- A dlaczego nie wyraziłeś dzisiaj zgody na połączenie więzią?

Szerszeń obejrzał się na Zbira, szukając u niego pomocy. Ale Zbir wpatrywał się ponuro w króla, nie zwracając nań uwagi.

- Eee... nie wiem.

Pytania padały jedno po drugim jak pchnięcia rapierem. Szerszeń udzielał na nie coraz patetyczniejszych odpowiedzi, a w końcu powtarzał już tylko “On mi uratował życie!”. Król pokręcił z rozdrażnieniem głową.

- Wielki Mistrz, opisując mi ciebie, trafił w sedno. Jesteś idiotą, Willu z Haybridge! Bezmyślnym, upartym, niedojrzałym bęcwałem!

Szerszeniowi minął już cały gniew. Zbierało mu się na płacz. Tylko nie to!

Pytanie to skierowane było do Zbira i padło bez ostrzeżenia, ale Zbir uśmiechnął się, tak jakby się go spodziewał. Rozejrzał się po twarzach obecnych - Montpurse’a, Janivera, Szerszenia - i wzruszył ramionami.

- Domyślasz się, kim jestem, wuju.

Szerszeń zapomniał w jednej chwili o swoim strapieniu i spojrzał bystro na przyjaciela. Zobaczył znajomą, pociągłą twarz o ledwo widocznych brwiach i rzęsach, i jasnozielonych oczach. Nic się w niej nie zmieniło. Wuju? Czyżby Zbir postradał zmysły? A może to król oszalał? Zbir zaprzeczał zawsze, jakoby był Baelem. Jak mógł być krewnym króla, gdyby rzeczywiście wywodził się z tej nacji potworów? Zaraz! Chwileczkę! Szerszeń przypomniał sobie, że Mistrz Protokołu wspominał coś o pewnym niejasnym i haniebnym związku...

Król ściągnął groźnie brwi.

Zbir obrzucił go czujnym spojrzeniem.

Janiver bardziej wyglądał na zaintrygowanego niż na zaniepokojonego.

- Wyczuwam w nim pewne zagrożenie dla twojej osoby, sire, ale jakby przez mgłą...

Ambrose zbył te słowa niecierpliwym prychnięciem. - Zademonstruj.

- Jak sobie życzysz, sire - powiedział spokojnie Zbir. - Komendancie, muszą zdjąć kubrak.

Montpurse, wciąż ściskając w dłoni obnażonego “Szpona”, postąpił krok w jego stronę, Janiver również dobył miecza. Śledzili z kocią czujnością każdy ruch aresztanta ściągającego kaftan, a potem kubrak. Zbir podwinął niespiesznie prawy rękaw koszuli, odsłaniając przedramię, przedramię jak każde inne - może trochę za szczupłe jak na szermierza, ale całkiem imponujące, białe, chłopięce i bezwłose przedramię.

- Teraz, Komendancie, podaj mi z łaski swojej świecę.

Król sam sięgnął po lichtarz stojący na obramowaniu kominka i przeniósł go na stół. Zbir wziął głęboki oddech, zacisnął zęby i wysunął przedramię nad płomień świecy.

Król zaklął pod nosem. Patrzyli z niedowierzaniem. Zbir wyraźnie cierpiał. Szczerzył zęby w grymasie bólu, pot ściekał mu strumyczkami po twarzy. Ręka drżała z wysiłku, jaki wkładał w to, by utrzymać ją nad płomieniem, ale tam, gdzie skóra powinna pokrywać się bąblami, czernieć, dymić, nie widać było żadnych zmian.

- Wystarczy! - rzucił ostro król.

Zbir cofnął szybko rękę i otarł pot z czoła. Pokazał wszystkim przedramię, na którym nie pozostał żaden ślad przypalania. Starał się powstrzymywać uśmiech, który cisnął mu się na usta na widok miny króla. Montpurse wsunął na próbę palec w płomień, skrzywił się i szybko go cofnął. Zbir opuścił rękaw.

- Sprytna salonowa sztuczka! - Król Ambrose usiłował przybrać beztroski ton, ale był wyraźnie poruszony. -1 czego to dowodzi? Że Baelów ogień się nie ima?

Zbir i tym razem puścił zniewagę mimo uszu.

- Nie, sire. Ale czar tak potężny jak ten, pod wpływem którego się znajduję, odepchnie każdy inny czar, a co najmniej zakłóci równowagę zawartych w nim żywiołów. Jestem przekonany, że właśnie dlatego Mistrz Rytuałów nie potrafił zahamować u mnie procesu wzrostu. Gdybyś przebił mi serce mieczem, umarłbym. A poza tym, jak zareagowałyby na mnie węszycielki z dworu?

- Uśmiechnął się ze smutkiem do Szerszenia. - Miałeś również możność przekonać się, że lojalność mojego towarzysza jest źle ulokowana. Owszem, wyniosłem go z Zachodniego Pawilonu, ale niczego wtedy nie ryzykowałem. Płonące odzienie sprawiało mi co prawda ból, ale nie stała mi się żadna krzywda. Nie powinienem pozować na bohatera, którym nie byłem, przyjacielu. Wybacz.

Śmieszne!

Zbir uniósł brwi w wyrazie zuchwałego zdumienia.

- Gea! Ic wille mine aedelu gecydan, pat ic eom miceles cynties...*[* T ak! Pragnę, dowieść swego szlachectwa, tego że wywodzę się z wielkiego królewskiego rodu...] - Gniewne spojrzenie króla wyraźnie go zdeprymowało.

- Opowiem ci o moim szlachetnym rodzie, wuju, bo prawdąjest, żeś gościł mnie przez ostatnie pięć lat, a obowiązkiem gościa...

- Nieproszonego gościa! Naciągacza, złodzieja!

- Och! To zależy.

Szerszeń ciekaw był, co z tego wszystkiego rozumieją dwaj fechtmistrze. Nie śmiał na nich spojrzeć. Nie śmiał oderwać wzroku od króla, który był bardzo bliski wybuchu. W tej chwili podziwiał Zbira. Odparł w tej nierównej walce atak króla i przeszedł do kontrnatarcia. Z tym że nie był to wyrównany pojedynek. Król mógł go w każdej chwili przerwać i wezwać inkwizytorów. Jego wzmianka o chłoście też nie była blefem.

- Zależy? Od czego?

- Od rozkazów, jakie otrzymał sir Gęste, oraz od tego, kto je wydał.

Król przymrużył oczy.

Zbir ukłonił się.

- Rad ich udzielę, sire. Ale ja i mój przyjaciel już od prawie trzech godzin jesteśmy na nogach. Jeszcze chwila, a popuszczę w spodnie. Nie zawadziłoby też zwilżyć gardło i coś przekąsić.

Ambrose łypnął wilkiem na Montpurse’a.

- Poślij kogoś po wodę i nocnik. -1 kiedy Komendant przekazywał polecenie komuś czekającemu pod drzwiami, król osunął się w wielki, skórzany fotel. - Siadaj tam i opowiadaj, jak tu trafiłeś - warknął do Zbira, wskazując mu dębową ławę pod ścianą.

Szerszenia polecenie właściwie nie obejmowało, ale na ławie było miejsca dla dwóch i nikt nie zgłaszał obiekcji, kiedy przysiadł tam obok Zbira.

Szerszeń obruszył się. Dlaczego król nie pozwala Zbirowi opowiedzieć wszystkiego od początku? Cóż takiego mogło się wydarzyć przed dwudziestu łaty, że nadal pragnie utrzymywać to w tajemnicy?


II


historia, którą chciał opowiedzieć Zbir, sztaby mniej więcej tak...


1


Ambleport, miasteczko na południowozachodnim wybrzeżu Chivialu, liczyło sobie około tysiąca dusz. Żyło trochę z handlu, trochę z rybołóstwa, na wiosnę z wielorybriictwa, ale przede wszystkim ze szmuglu. Za dnia jego mieszkańcy krzątali się pracowicie w małym, rojnym porcie, nocami spali snem sprawiedliwych za murami z kamienia koloru miodu.

Pewnego mglistego przedświtu, wiosną 337 roku, w ujście rzeki Ambłe wpłynęły cztery smocze łodzie. Sunęły z wytłumionymi wiosłami, ciche jak pstrągi w sadzawce, szare jak popiół w ciemnościach. Wartownicy z szałasu na końcu falochronu nie uderzyli w dzwon alarmowy, bo kilka minut wcześniej gardła poderżnęło im trzech ociekających wodą, nagich drabów, którzy wdrapali się z nożami w zębach po usypanej z kamieni skarpie. Intruzi wpłynęli niezauważeni do portu i zacumowali przy łodziach rybackich. Na brzeg wysypały się bez słowa dwie setki zaprawionych w wojennym rzemiośle piratów.

Zęby haków wyrzuconych smagłymi ramionami w górę zaczepiły o krawędzie murów koloru miodu, z chrobotem tak cichym, że nie zwrócił uwagi straży miejskiej. Pierwsi, którzy wdrapali się na mury, otworzyli bramy reszcie.


Baelowie cieszyli się złą sławą. Każdy słyszał o ich bezmyślnym okrucieństwie - o gwałceniu kobiet na ulicach, o wrzeszczących, nagich berserkerach wyrzynających w pień wszystko, co żyje. To, co rozegrało się w Ambleport, bardzo od tego utartego schematu odbiegało - dobrze wyszkoleni woje z żelazną dyscypliną realizowali z góry ustalony plan. Banda wyważała drzwi domostw i rozbiegała się po izbach, szukając punktów oporu. Jeśli się na takie nie natknęła, to kilku zostawało na miejscu, celem rekwizycji łupu, reszta przebiegała do następnego domu. Część piratów mówiła płynnie po chiviansku, inni recytowali wyuczoną formułkę: “Nie stawiajcie oporu, a włos warn z głowy nie spadnie”. Jeśli lokatorzy bez szemrania wręczali napastnikom garść biżuterii, trochę złotych monet, jakiś srebrny świecznik, piraci dziękowali im uprzejmym uśmiechem i opuszczali dom, zabierając po drodze, co tam jeszcze wpadło im w oko - broń, dobrej jakości tkaniny, metalowe naczynia. Do użycia siły uciekali się tylko w przypadku napotkania oporu albo nie znalezienia niczego wartościowego, a wtedy potrafili być tak nieprzyjemni, jak to opisywały legendy.

Do mniej cywilizowanych transakcji dochodziło w domach, w których była młodzież. Młodych chłopców i dziewczęta oraz starsze dzieci wyprowadzano na zewnątrz i pędzono do portu, gdzie miał się rozstrzygnąć ich los. W niespełna godzinę Ambleport ogołocono ze wszystkiego co cenniejsze, a kwiat miejskiej młodzieży stał na nabrzeżu zbity w przerażoną gromadę. Oporu nie stawiano żadnego.

No, prawie żadnego. Gerard spał pod Zielonym Człowiekiem, śniąc błogo o Charlotcie. Obudziło go łomotanie do drzwi sąsiedniej izby. Zdążył wyskoczyć goły z łóżka i porwać za rapier. Kiedy jego drzwi wyważył kopniakiem jakiś rudobrody pirat, bez wahania ruszył do ataku.

Nigdy w życiu nie walczył na poważnie i aż dotąd wątpił, czy kiedykolwiek zostanie do tego zmuszony. Był jednak dobrze urodzony, a dobrze urodzeni ćwiczą się we władaniu albo rapierem, albo krótkim mieczem. Noszenie broni, którą człowiek nie potrafi się posługiwać, jest niepoważne, wziął więc parę lekcji szermierki w bardzo szacownej szkole w Grandon - lekcji tych nie było wiele z uwagi na skromność środków, jakimi dysponował, ale pewne braki w technice nadrabiał zwinnością i dokładnością. W tym przypadku, niestety również brawurą. Tego poranka jedynym oszalałym nagim berserkerem w Ambleport był Gerard z Waygarth. Jego ofiara wyglądała na bardziej zdziwioną niż przestraszoną, kiedy stalowe ostrze, przeniknąwszy przez rudą brodę, wrażało się w jej mózg, ale zupełnie prawidłowo osunęła się na kolana, by następnie paść twarzą na swoją tarczę i bojowy topór.

W otwartych drzwiach pojawił się drugi Bael - młodszy, niższy i szerszy w barach. Z mrożącym krew w żyłach okrzykiem przeskoczył nad poległym kamratem. Jak gałązkę odtrącił tarczą rapier Gerarda i pchnął jego właściciela na ścianę z taką siłą, że temu na chwilę pociemniało w oczach. Walka była skończona, nim jeszcze pirat poderwał w górę kolano. Tej techniki nie uczą w szkołach fechtunku dla dobrze urodzonych.


Zanim Gerardowi zdarzyła się przerwa w rzyganiu na tyle długa, że zdołał wreszcie zaczerpnąć tchu, Bael zdążył już zabrać swojemu poległemu kamratowi topór, tarczę, sztylet, hełm oraz inne elementy rynsztunku, a nawet ściągnąć mu buty i rzucić to wszystko na łóżko. Na dodatek przetrząsnął jeszcze izbę i znalazł sakiewkę ze złotem lorda Candlefena.

- Tylko tyle? - spytał z niedowierzaniem. - Zabiłeś człowieka dla czterech koron? Toż wergild za thegna wynosi tysiąc dwieście!

Gerard pojękiwał tylko i modlił się o szybką śmierć. Widział wszystko jak przez mgłę i ów potwór jawił mu się jako mętna plama, w której pałasz zlewał się z szerokimi hajdawerami, buty z cholewami ze stalowym hełmem, krótko przycięta ryża broda z morderczym zielonym spojrzeniem. I ta plama przemówiła:

- Narzuć coś na siebie. Idziesz ze mną.


Gerard, jakby mało jeszcze doznał upokorzeń, musiał dźwigać sporządzony z koca tobół z ekwipunkiem zabitego, ze swoim rapierem i puzdrem z dokumentami. Było to tym dotkliwsze, że i bez owego brzemienia mógłby iść tylko zgięty we dwoje. Gospoda, w której z jego ręki zginął Baeł, puszczona została z dymem. Nie płonął żaden inny budynek, ale człapiąc po kostki w błocie w stroiię portu, Gerard stwierdził, że nie sam jeden pretendował dziś do miana niedoszłego bohatera. Kilku mężczyzn próbowało najwyraźniej stawać w obronie tych, których kochali; ich trupy wyrzucono przez okna, by zniechęcić innych zapaleńców.

Było już po napadzie, napastnicy wracali do portu, by ładować zdobycz na łodzie. Niebagatelną część łupu stanowiła ambleportowa młodzież, zbita w przerażone stadko, otoczone przez rabusiów z obnażonymi mieczami, ale pierwszy szok już mijał. Jeńcy zaczynali się przegrupowywać, dziewczęta przesuwały się ku środkowi gromady, starsi chłopcy ku jej obwiedni. Nadzorcy wyłuskali z tłumu najroślejszego i kazali mu wprowadzić ziomków na łódź. Kiedy odmówił, zarąbano go na miejscu; reszta już nie oponowała. Nadal obowiązywała zdumiewająca dyscyplina - nikogo nie gwałcono, nie wzniecano pożarów, wszystko szło jak w dobrze naoliwionym zegarze.

Kiedy słońce wypaliło mgłę, smocze łodzie rozpostarły rzędy wioseł i niesione odpływem odbiły od nabrzeża. Zaraz za przylądkiem skręciły i zniknęły z oczu. Uwoziły ze sobą Gerarda, bo ten zadźgał jednego z grabieżców i musiał za to odpokutować.


2


Baelowie to wojowniczy lud zamieszkujący górzyste wysepki oddalone o kilka dni żeglugi od Chivialu. Paradoksalnie są oni również najlepszymi na świecie handlowcami, mają w swojej ofercie nieprzebraną rozmaitość towarów: jedwab i jadeit, perły i fantastyczne muszle, sobolowe i gronostajowe futerka, przyprawy i pachnidła, kość słoniową, cenne metale, niezrównaną broń. Na ich łodzie nie napadają grasujący po dalekich morzach piraci, tak uciążliwi dia innych nacji. A to dlatego, że sami Baelowie są największymi z piratów i lokalni watażkowie wolą z nimi nie zadzierać.

Baelowie, nie dość że grasują na dalekich morzach, to pustoszą też do woli wybrzeża i sieją postrach na szlakach morskich Euranii. Chivial, najbliższy sąsiad Baelmarku, cierpi na tym najbardziej, tracąc każdego roku po kilka statków i odnotowując w kronikach fakt splądrowania paru kolejnych miast. Baelski król po każdym takim incydencie wyraża swoje wielkie ubolewanie; dokłada wszelkich starań, by położyć kres pirackiemu procederowi, jeśli więc poszkodowani podadzą mu imiona winowajców i wskażą ich kryjówkę, on bezzwłocznie podejmie stosowne kroki. Nikt mu nie wierzy, ale wszelkie represje wobec samego Baelmarku kończyły się zawsze katastrofą. Co pewien czas euraniańskie władze przyłapująna gorącym uczynku jakiegoś pirata i wieszają dla przykładu całą jego załogę, ale nie zdarza się to często. Niektóre rządy próbują kupować sobie bezpieczeństwo, uiszczając haracz, ale nawet to nie zawsze skutkuje. Wszyscy monarchowie czerpią zyski z akcyzy nakładanej na baelskie towary, a ich dworzanie przejawiają nienasycony apetyt na egzotyczne luksusowe dobra, których dostarczyć mogą tylko Baelowie. Handel i występek przenikają się wzajemnie i trwają w chwiejnej równowadze. Rzadko dochodzi do otwartej wojny, ale tego stanu rzeczy pokojem też nie da się nazwać.

Baelowie nie lubią rzucać się w oczy. Kiedy łodzie, które złupiły Ambleport, opłynęły przylądek i złapały sprzyjający wiatr, załoga każdej złożyła wiosła i wciągnęła na pojedynczy maszt żagiel - nie czerwony wojenny, lecz niewinny, brązowy, z emblematem przedstawiającym gęś w locie. Z dziobów i ruf usunięto rzeźbione smocze łby. Z daleka łodzie wyglądały teraz na zwyczajne kupieckie łajby, a któż odważy się podpłynąć do baelskiego statku, by go skontrolować?

Gerarda umieszczono na prowadzącej łodzi. Wydawało mu się, że jest to również łódź największa, ale pewności nie miał, bo w wodnym świecie, gdzie brakuje jakiegokolwiek odniesienia, trudno porównywać rozmiary. W każdym razie miała około czterech jardów szerokości w najszerszym miejscu i pięć do sześciu razy tyle długości. Była to otwarta, nie przykryta pokładem balia, wypełniona po brzegi ludźmi i łupami. Tylko na rufie pozostawiono trochę wolnego miejsca dla herszta piratów dzierżącego wiosło sterowe, ale on też, tak jak cała reszta, wystawiony był na wiatr i rozbryzgi wody. Dowodził załogą składającą się z około pięćdziesięciu ludzi, do czego dochodziło teraz prawie drugie tyle jeńców, których stłoczono na dziobie. Przyczyna, dla której te szczury lądowe umieszczono po zawietrznej, stała się jasna, gdy łódź zaczęła się kołysać na fali, z tym że większość młodzieży z Ambleport okazała się odporniejsza na niedogodności żeglugi niż Gerard, który po paru minutach zapadł na chorobę morską i przestało go zupełnie obchodzić, co się wokół dzieje.

Piraci nie przejawiali wcale takiej bezwzględnej brutalności, jaką przypisywały im legendy Troszczyli się o swoją cenną i wrażliwą trzódkę. Rozpięli nad jeńcami płachty, które chroniły ich przed kaprysami pogody, rozdali futra i koce. Sami okutani byli w odzież ze skóry i nieprzemakalnej tkaniny. Skąpy, graniczący z nagością strój dobry był dla tych wojowników na lądzie - nie krępował ruchów w walce i wpływał deprymująco na przeciwnika - ale na morzu ubierali się ciepło.

Przed wieczorem wiatr narósł do wyjącej wichury, która wzburzyła morze i zrywała płaty piany z grzbietów wysokich jak góry fal. Żeglarze, którzy znali chivianski, zapewniali jeńców, że to dobrze, bo szybciej dotrą do Baelmarku. Meritum owej argumentacji zależało, rzecz jasna, od punktu widzenia. Następnego dnia pogoda jeszcze bardziej się popsuła, a nastrój załogi jeszcze bardziej poprawił.

Czego nie dało się powiedzieć o nastrojach wśród jeńców. Było rzeczą powszechnie wiadomą, że Baelowie rzucają na jeńców czar, który zmienia ich w thralli, czyli bezwolne kukły, po czym aibo zapędzają ich do pracy w polu, albo sprzedają na targach niewolników w dalekich krainach. Gerard podejrzewał, że jeszcze gorzej traktują tych, którzy poważnie im się narazili. Od towarzyszy niedoli odróżniało go to, że po nim nikt nie płakał. Minie pewnie parę tygodni, albo i miesięcy, nim rodzice zauważą jego zniknięcie, a starsi heraldycy z kolegium ograniczą się zapewne do utyskiwania na niesolidność dobrze urodzonych pracowników. Nikt nie wiedział, że był tej nocy w Ambleport. Bogatszy o nadspodziewanie hojne honorarium wypłacone mu przez lorda Candlefena postanowił wracać do Grandon nadmorskim traktem. Obiło mu się o uszy, że klasztor w Wearbridge ma w swoich zbiorach jakieś bardzo stare rękopisy, i gdyby udało mu się uzyskać pozwolenie na sporządzenie kopii, archiwiści z kolegium dobrze by za nie zapłacili. Niestety, nie dotarł do Wearbridge i pewnie już nigdy nie dotrze.


Trzeciego dnia wiatr zelżał i morze się uspokoiło. Zdjęto znad jeńców ochronne płachty i załoga przystąpiła do sprzątania. Silniejszych, znajdujących się w lepszej kondycji więźniów zapędzono do wylewania wody za burtę. Nawet Gerard uwierzył teraz, że życie w świecie szklano zielonych gór i cienistych dolin jest jednak możliwe. Przywykł już do smrodu stłoczonych ciasno ciał, ciągłego poskrzypywania lin, szczęku przesypującego się w tę i wewtę ładunku, stłumionego pochlipywania pojmanych. Około południa z rufy dotarł na dziób przekazywany z ust do ust rozkaz. Jeden z piratów chwycił Gerarda pod pachy, dźwignął go do pozycji stojącej i przytrzymał, żeby więzień z powrotem nie upadł. Stojący na rufie herszt kiwnął głową.

- Sciohlaford pe gehatep - zaszwargotał pirat. - Pu ga him.

Gerard nie potrafił mówić po baelsku, ale coś niecoś z tego języka rozumiał. Baelmark odkryty został przez chivianskich żeglarzy i zasiedlony przez Chiviańczyków, i wiele słów używanych przez załogę przypominało archaiczny chivianski ze starych map i dokumentów, nad którymi Gerard pracował w kolegium. Gerard domyślił się więc, co mówi pirat, a upewnił się w swoich domysłach, kiedy ten pokazał palcem sternika i pchnął go w jego stronę.

Gerard ruszył w długą drogę z dziobu na rufę. Pełzł na czworakach po worach z łupami, to pod górkę, to z górki, dokładając wszelkich starań, by nie potrącić któregoś ze śpiących członków załogi i nie oberwać za to wielką jak bochen pięścią. Wędrówka ta była jednak pouczająca. Zdążył już wcześniej zauważyć, że stroje żeglarzy są pięknie skrojone i częstokroć haftowane oraz wyszywane paciorkami. Teraz widział misternie inkrustowane złotem i wysadzane drogimi kamieniami sprzączki, brosze oraz rękojeści leżących zawsze w zasięgu ręki mieczy. Samą łódź zbudowano z zegarmistrzowską pieczołowitością. Dębowe deski poszycia były idealnie dopasowane, wygładzone i w wielu miejscach ozdobione nie mającymi żadnego praktycznego zastosowania reliefami, które przedstawiały dziwaczne morskie potwory. Nie mogło być nic bardziej utylitarnego nad skrzynie, na których członkowie załogi siedzieli, wiosłując, i w których trzymali swoje rzeczy osobiste, a przecież i one pokryte były płaskorzeźbami oraz inkrustowane kością słoniową albo macicą perłową, jak gdyby na pohybel srogim żywiołom. W tym, że handlarze żywym towarem opływają w bogactwa, nie było nic dziwnego, ale Gerard nie spodziewał się, że ci barbarzyńcy są przy tym miłośnikami sztuki.

Szyprem był ten sam barczysty młodzieniec, który wziął go do niewoli. Nie widać było po nim żadnych oznak znużenia, pomimo że trzymał wiosło sterowe przez dwie trzecie czasu, jaki upłynął od opuszczenia Ambleport. W najgorszy sztorm pomagało mu dwóch ludzi; ale nawet teraz, kiedy wichura zelżała do silnej bryzy, sterowanie było ciężką harówką, bo musiał poruszać osadzonym w dulce wiosłem, to w górę, to w dół, żeby pióro pozostawało bez przerwy w falującej wodzie, i napierać na nie bez ustanku, by utrzymać łódź rufą do wiatru. To by wyjaśniało szerokość jego barów.

Miał na sobie sięgający kolan zielony wełniany żupan z długimi rękawami, ściśnięty w talii pasem nabijanym złotymi guzami. Spod tego żupana wystawały nogi w sznurowanych na krzyż miękkich skórzniach i rajtuzach. Wierzchnie okrycie stanowił oblamowany futrem płaszcz, spięty na lewym ramieniu złotą broszą wysadzaną szmaragdami czy może rubinami. Kaptur żupana pirat miał odrzucony na plecy i długie jasnomiedziane włosy powiewały mu na wietrze jak proporzec. Podobno Baelowie uznają wszystkie dzieci, które nie rodzą się z rudymi włosami i zielonymi oczami, za poważnie upośledzone, i pędzą z takimi do najbliższego oktogramu, żeby czarami przywrócić im właściwą kolorystykę. Tak czy siak kolor włosów wszystkich członków załogi łodzi zawierał się w przedziale między czerwienią a kasztanem. Nosili je długie - jedni rozpuszczone, inni zaplecione w warkocze - żaden jednak nie mógł rywalizować z hersztem, jeśli chodzi o wyrazistość barwy.

Gerard uchwycił się dla równowagi wanty i czekał na werdykt w sprawie swojego losu. Pirat przyglądał mu się przez chwilę beznamiętnym wzrokiem. Miał szeroką, pospolitą twarz, która pasowała jak ulał do jego rozrośniętego torsu i ramion. Nie była to na pewno twarz przystojna, ale bardziej prostacka niż brzydka. Trochę za szerokie usta nadawały jej zwodniczo krotochwilny wyraz. Mężczyzna wyglądał na duszę towarzystwa - każdego towarzystwa, i takiego do bjtki, i takiego do wypitki.

- Jestem Atheling JEled Fyrlafing, tanist ealdormanna Catterstow i sciphlaford “Grxggosy”.

- Eee... Rozumiem, sir.

Oczy pirata trochę złagodniały.

- Eled syn Fyrlafa. Atheling znaczy, że mój ojciec był królem. Catterstow to największy i najbogatszy region Baelmarku, a tanist to dziedzic ealdormanna, po waszemu earla. - Kącik szerokich ust zadrgał mu z rozbawienia na widok reakcji więźnia. Jeśli mówił prawdą, to musiał należeć do najpotężniejszych ludzi w swoim kraju. - Nic z powyższego nie ma większego znaczenia, ale w tej chwili jestem sciphlafordem, czyli, szyprem “Szarej Gęsi”, w związku z czym mogę wszystko.

- A ja jestem Gerard z Waygarth, Wasza Łaskawość. JEled rozpromienił się, wyszczerzając duże zdrowe zęby.

- Gerard z Waygarth. Ładne imię. Opowiedz mi coś więcej o Gerardzie z Waygarth, Gerardzie z Waygarth, bo o Gerardzie z Waygarth wiem na razie tylko tyle, że usiekł mi brata.

To ostatnie stwierdzenie nastroju Gerardowi bynajmniej nie poprawiło.

- Mam dwadzieścia trzy lata, jestem kawalerem. Nie mam rodziny ani majątku. Zarabiam na chleb jako dobrze urodzony scholar wykonujący pomniejsze prace dła Kolegium Heraldycznego.

Tanist roześmiał się.

- Gerardzie z Waygarth, czy zdajesz sobie sprawę, w jakieś popadł tarapaty? Ubiłeś jednego z mych braci. W związku z tym nie ominie cię rodowa zemsta, choć był to tylko mój półbrat, a tych mam w nadmiarze. Gorsza sprawa, że był on również jednym z moich thegnów. Za każdego swojego poległego karzę zazwyczaj śmiercią siedmiu ludzi. Źleś uczynił, Gerardzie z Waygarth, źle! Powiedz teraz, co zrobisz, żeby mi to wynagrodzić?

Gerard nie miał pewności, czy to zaproszenie do poważnych negocjacji, czy też Bael tylko się zeń naigrywa, a w rzeczywistości już dawno umyślił jakiś szczególnie okrutny sposób pozbawienia go życia.

- Nic - wykrztusił przez ściśnięte gardło. - Bo cóż mogłoby ukoić twój ból po stracie brata?

Miedziane brwi powędrowały wysoko w górę.

Gerard nie natknął się jeszcze w archiwach kolegium na to słowo.

- To znaczy? iEIed westchnął.

Eled pokręcił głową.

- To za mało, Gerardzie z Waygarth. O wiele za mało. Gerard myślał gorączkowo.

I to był błąd, bo sam fakt, że próbuje się zastanawiać, sugerował, iż ma nad czym. “Grsggosa”, zadzierając dziób, podjęła wspinaczkę pod kolejną falę i płaty syczącej piany opryskały mu twarz.

Eled odwrócił się, popatrzył na swoją załogę, a potem ryknął:

- Steorere? Toóbeorht!

Mężczyzna byczej postury wstał z dna łodzi i podszedł, żeby przejąć wiosło sterowe. >Eled pokazał mu, gdzie ma padać cień masztu, po czym położył dłoń na ramieniu Gerarda i odprowadził go na stronę. Gerard chwycił się okrężnicy na wypadek, gdyby tanist próbował go wyrzucić za burtę. Tego łagodnie przemawiającego, uśmiechającego się zabójcę Stać było na wszystko.

- Niech ci się nie wydaje, że nie ubolewam nad losem Waerferhóa - podjął JEled. - Nie miał lekkiego życia, bo jego matką była thrallica. Zrodzeni z thrallic rzadko bywają rozumniejsi od meduzy. Ale Waerferhó wychowywał się w pałacu, a ja zawsze go lubiłem i często z nim rozmawiałem. Pomogłem mu. Kiedy puściła mu się broda, pożyczyłem mu heriot - bojowy ekwipunek - i przyjąłem do swojego werodu po waszemu: drużyny. Bardzo się starał i nauczył dzielności. Zapowiadał się na dobrego thegna. A ty go zabiłeś.

Chyba nadeszła już pora, żeby i Gerarad nauczył się dzielności.

- Mieli oddać bez walki swoje dzieci? £iled pokręcił ze smutkiem głową.

- Ty, o ile się nie mylę, pochodzisz z królewskiego rodu? Dłoń tanista zacisnęła się na dłoni Gerarda.

Aled uśmiechnął się. Cofnął rękę i poklepał Gerarda po ramieniu gestem, jakim uspokaja się konia.

- Bystryś! Dostrzegasz problem. Mój ojciec poległ na wojnie gevilianskiej, kiedy wszyscy jego synowie byli jeszcze bardzo młodzi. Witenagemot wybrał na jego następcę Tholinga; teraz rządy sprawuje Nyrping, a on jest jeszcze gorszy. By dowieść swojej męskości i mieć czyste sumienie wobec przodków, muszę odzyskać tron dla Catteringów. I ty mi w tym pomożesz. Tak spłacisz wergild za biednego WaerferhÓa.

- Oszalałeś! Jestem ubogim akademikiem. Jak mogę ci w czymkolwiek pomóc?

- Coś tam wymyślisz. Pomogę ci się skoncentrować. - To mówiąc, szyper bez najmniejszego wysiłku podniósł Gerarda i chwyciwszy go za nogę, wywiesił głową do dołu za burtę.

Nieszczęśnik znalazł się w świecie wszechogarniającej zieleni i lodowatego chłodu. Szamotał się i puszczał nosem bąbelki powietrza. Kiedy myślał, że już po nim, że utonie, wszystko wokół nagle pojaśniało i ociekając wodą, wyrżnął twarzą o drewnianą burtę łodzi. Zdążył jeszcze zaczerpnąć haust powietrza i zanurkował ponownie w bezdenny ocean. Targany prądem, obijał się i szorował o kadłub. Żelazna obręcz ściskająca mu kostkę nogi była zapewne dłonią Aleda.

Cztery fale później został wciągnięty z powrotem do łodzi - no, nie do końca. Pozostawiono go przewieszonego przez okrężnicę, żeby obciekł do oceanu z wody i krwi. Obawiał się, że po tej kąpieli już nigdy nie będzie miał nosa takiego jak dawniej. Reszta twarzy piekła niemiłosiernie, była chyba naszpikowana drzazgami albo morskimi skorupiakami. Pościerał sobie o deski dłonie i ramiona.

Tanist pomógł mu pozbyć się wody z płuc, uciskając ciężką łapą plecy.

Stawianie oporu na nic się zdało. Gerard powędrował z powrotem za burtę i wisiał za nią kolejny tuzin fal z rzędu, Aited musiał mieć ramiona jak łańcuch kotwiczny i chyba nie przesadzał, twierdząc, że mógłby tak do samego Baelmarku, bo nie wykazywał żadnych oznak zadyszki, kiedy po raz kolejny wyciągał z wody swoją ofiarę i wytrząsał jej wodę z uszu.

A iled zachichotał z aprobatą i zanurzył go znowu, ale tym razem głębiej, tak że Gerardowi nie w każdej dolinie między falami udawało się wystawić głowę na powierzchnię, a wyciągnąwszy w końcu biedaka, nie dał mu nawet czasu na wykaszlanie się i wyplucie wody.

- Żadnych postępów? No nic, próbujemy dalej. Skoncentruj się! - I znowu w dół.

Gerard uświadomił sobie, że ten zbój gotów jest kontynuować tortury, dopóki nie uzyska tego, czego chce, albo go nie utopi, a to ostatnie z każdą upiorną chwilą stawało się coraz bardziej prawdopodobne. Jeden trup więcej na sumieniu znaczył dla niego tyle co nic, a poza tym niewykluczone, że robił to ku uciesze załogi. Żaden człowiek nie wytrzyma długo powtarzanego raz po raz przytapiania połączonego z obtłukiwaniem. Kiedy trwały przygotowania do piątego czy szóstego zanurzenia, Gerard zamachał rozpaczliwie rękami i wykorzystując odstęp między spazmami wymiotów morską wodą, wydał z siebie parę zduszonych charkotów.

- Wymyśliłeś coś? - zainteresował się JElcć. Gerard pokiwał spontanicznie głową.

- Ahrrr ahrrr ahrrrl - Wisiał głową w dół, obciekając, ale musiało upłynąć parę minut, zanim wykasłał z płuc tyle oceanu, że udało mu się wreszcie wykrztusić coś artykułowanego: - Jestem kuzynem króla Taissona.

Bael wciągnął go do łodzi i nie zważając, że jest przemoczony, uściskał jak odzyskanego po latach brata.

- Drogi Gerardzie! Czemuś od razu tak nie powiedział?


3


Kuzynem króla Chivialu zajęto się z należytą troską. Banda handlarzy niewolników rozebrała go do naga, pieczołowicie wytarła, odziała w suche wełniane ubranie. Thegn o aparycji szubienicznika troskliwie opatrzył mu rozkwaszony i krwawiący nos, natarł śliną zadrapania, zabandażował dłonie. Szyper osobiście opatulił więźnia w miękkie koce i wlał w niego pół flaszki wybornej brandy. Taką sielanką zakończył się ów pamiętny dzień.

Nazajutrz Gerard obudził się obolały od kolan po uszy, ale piraci obchodzili się z nim jak z dostojnym starcem inwalidą, z bogatym dziadkiem, który nie spisał jeszcze swej ostatniej woli. Umieścili go na rufie pod baldachimem, z dala od innych jeńców, i dogadzali, na ile to tylko było możliwe pośrodku oceanu. Przez cały dzień pielęgnował go piegowaty, gadatliwy młodzian imieniem Brimbearn. Zmieniał mu opatrunki, poił piwem, karmił, wtykając w usta okruchy sucharów i kawałki marynowanych ryb.

- Ja dobrze mówi po chivianski - wyjaśnił Brimbearn - bo moja matka była Chivianka. Jej nie wythrallowali. Nie przethrallowali? Nie zathrallowali! Dziękuję. Matki tanista Eleda też nie. Matki thrallice wychowują głupie dzieci. - Uśmiechnął się chytrze. - Lubię kobietę z ikrą.

Był to przypuszczalnie niewinny żarcik, ale Gerard wolał nie wnikać w szczegóły. Ciekaw był, co by powiedziała Charlotte, gdyby go teraz zobaczyła.

Młody Brimbearn twierdził, że też jest Catteringiem, tyle że z pośledniejszej gałęzi rodu, która tak długo nie wydała żadnego króla, że nie uznawano jej już za królewską. Uwielbiał Eleda i uważał go za wzór thegna, bo żaden inny z aktualnie działających piratów nie mógł się pochwalić zgromadzeniem tylu łupów przy tak małych stratach własnych. Na dodatek JEled sprawiedliwie dzielił zdobycz, harował tak samo jak każdy, kiedy to było możliwe unikał walki, ale kiedy musiał, walczył jak huragan. Porównywano go już z takimi legendarnymi bohaterami jak Wulfstan, Smeawine, a nawet Bearskinboots. Godność tanista wywalczył sobie ubiegłej jesieni i bez wątpienia przystąpi wkrótce do batalii o earlostwo.

Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o zasadach wybierania królów, ale Brimbearn nie miał ochoty kontynuować tego tematu. Chłopak nie był głupi. Pomimo młodego wieku odwiedził już połowę krajów Euranii i wiele dalekich krain, o których Gerard nigdy nie słyszał. Opowiadał ze swadą o ludziach brązowych i żółtych, o pałacach z kości słoniowej, o wielorybach dłuższych od “Graeggosy”, o budowlach z kamienia większych od całego Ambleport, o monstrualnych zwierzętach lądowych z kłami i garbami. Wykazywał też rozległą wiedzę z zakresu Jiandlu towarami i rynków zbytu. Jeśli jednak chodzi o politykę, to można z nim było rozmawiać tylko o osadzeniu JEleóa Fyrlafinga z powrotem na tronie.

Do opowiadania o szyprze łodzi nie trzeba go było zachęcać. >Eled wspominał, że ma wielu przyrodnich braci, ale wyglądało na to, że wszyscy oni, tak jak poległy Waerferhó, urodzili się z thrallic, a o takich ludziach wypowiadano się z pogardą. Nigdy nie uważano ich za godnych tronu, tak więc spełnienie politycznych ambicji rodu Catteringów zależało od iEleda i jego jedynego pełnego brata, Cynewulfa, pozostałych przy życiu synów zmarłego króla Fyrlafa, spłodzonych z chiviańską branką, która nie została zathrallowana. Czyniło to z niej last, niewolnicę - stojącą w hierarchii społecznej o wiele wyżej od thrallic, ale niżej niż wolne wieśniaczki.

Brimbearn popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- To nieważne - mruknął. - To sam Cynewulf... - Rozejrzał się niespokojnie dookoła, czy ktoś nie podsłuchuje, a potem zmienił temat.


Tanist kilkakrotnie przysiadał obok swojego więźnia. Większość czasu wolnego, podobnie jak reszcie załogi, upływała mu na pogawędkach i czesaniu włosów. Częstował więźnia wyborną brandy i nie obrażał się, kiedy ten odmawiał. Rozmawiał z nim grzecznie, przepraszając, kiedy zawodził go jego chivianski, co jednak zdarzało się rzadko. Wyglądało na to, że żaden temat nie jest zakazany.

-1 mam ładniejsze włosy. - W zielonych oczach zatańczyły figlarne iskierki.

- Owszem, ealdorze, masz bardzo piękne włosy. Skoro źle się dzieje, kiedy Cattering nie jest królem Baelmarku, to kiedy nie jest on nawet earlcrn Catterstow, świat musi się walić.

Uśmiech Eleda zmroził mu krew w żyłach.

- Od razu zauważyłem, że bystry z ciebie człek, Gerardzie! Kuzynie króla! Potomku królewskiego rodu!

Gerard zadygotał i postanowił wyjaśnić sprawę do końca.

- Daleko mi do tego. Moja prababka była siostrą królowej Enidy, żony Everarda IV. Tak więc jestem kuzynem w trzeciej linii króla Taissona, ale w mych żyłach nie płynie królewska krew. Nigdy nie przedstawiono mnie na dworze. Jeśli zażądasz za mnie okupu, król Taisson będzie się musiał zwrócić do Kolegium Heraldycznego z zapytaniem, co ze mnie za jeden. Mój ojciec nie jest nawet baronetem, a co dopiero szlachcicem. Mówiłem prawdę o tych dwóch hajdach ziemi. Nie wiem czy u was nadawałbym się na zwyczajnego thegna - urodzony jako wolny, w klasie posiadaczy ziemskich nie będących jednak szlachtą. Jak takich nazywacie?

Spodziewał się wybuchu ślepej baelskiej furii, ale tanist tylko się roześmiał.

- Nosiłeś miecz! Żaden kmieć nie zachowałby się w obliczu niebezpieczeństwa tak, jak ty to zrobiłeś. Tylko prawdziwy thegn miałby odwagę rzucić się na poczciwych Baeli robiących spokojnie swoje, a teraz powiedzieć mi w oczy, że kłamał. Ty nie kłamałeś. Ty próbowałeś znaleźć sposób spłacenia swojego długu. Widzę, że nie rozwiązałeś jeszcze wszystkich zawiłości, ale na pewno sobie z tym poradzisz. - Poklepał więźnia po ramieniu.

- Nie! Ja nie mogę ci w niczym pomóc. Nie będziesz miał ze mnie żadnego pożytku. Lepiej mnie zabij i skończmy z tym.

Pirat pokręcił miedzianorudą głową.

- Nie zabiję cię, Gerardzie. Nie zaczaruję cię nawet w thralla, bo wtedy stałbyś się jeszcze jedną bezwolną kukłą. A ty musisz zachować umysłową sprawność, żeby wykoncypować, jak zrobić ze mnie króla.


Żeby coś wykoncypować, trzeba zacząć od zgromadzenia informacji. Na początek Gerard zabrał się do poszerzania swojej wiedzy o baelskim społeczeństwie. Stwierdził, że jego organizacja jest nad wyraz skomplikowana, że jest podzielone na wiele odrębnych klas i ma wbudowany system nagradzania pewnych umiejętności zupełnie niepojęty dla Chivianczyka. Istniała w nim wyraźna linia podziału na wolnych i niewolników, ale to było do przewidzenia. Bardziej znaczący był podział na pospólstwo i na klasę wojowników. Chwalebne zasługi przodków dawały młodemu Brimbearnowi prawo do noszenia broni, ale tylko pod warunkiem, że uzyska na to zezwolenie od swojego earla i będzie umiał nią władać, Ailed dał mu miejsce na “Graeggosie”, ale żeby Brimbearn mógł zostać pełnoprawnym członkiem załogi, potrzebna była jeszcze akceptacja tych, którzy już w jej skład wchodzili. To ci ostatni w drodze głosowania przyjęli go do fyrdu, czyli elity wojowników z Catterstow, a tym samym uczynili zawodowym thegnem.

Okazywało się, że o wyborze JEleda na szypra łodzi zadecydowały w rozmaitym stopniu: szlacheckie urodzenie, zamożność rodziny i aprobata załogi. Służyli pod nim sami ochotnicy, których przyciągnęły jego umiejętności jako kupca, żeglarza i wojownika. Werodbył w zasadzie prywatną drużyną bojową, gotową machać zarówno mieczem, jak i wiosłem, a w przypadku >Eleda w jego skład wchodziły załogi wszystkich czterech łodzi. Żeby zostać tanistem, musiał między innymi uzyskać aprobatę całego fyrdu, jak również samego earla.

Tak się mniej więcej sprawy miały, ale był to obraz bardzo uproszczony. Jeśli Baelowie wybierali sobie przywódców na zasadzie takiego absurdalnego konkursu popularności, to system wybierania króla musiał być jeszcze bardziej skomplikowany.


- Patrz, Chivianczyku! Zbudź się! - Mocarne łapska wybudziły Gerarda ze snu.

Wymamrotał coś półprzytomnie.

- Patrz! Musisz to zobaczyć! - Brimbearn, zapominając z podniecenia o obrażeniach królewskiego kuzyna, wywlókł go spod baldachimu razem z kocami, w które był okutany, i postawił na równe nogi. - Widzisz? Światło!

Nie świtało jeszcze. Noc była sztormowa i “Graeggosa” walczyła z wysoką falą. Z Gerarda opadły ciepłe koce i porywisty wicher natydimiast go otrzeźwił. Dygotał z zimna i szczękał zębami. Kiedy łódź wspięła się na grzbiet fali, zobaczył rozkołysane latarnie na szczytach masztów, co świadczyło, że reszta flotylli idzie nadal za nimi w zwartej formacji. Po czterech dniach żeglugi po niemal bez przerwy wzburzonym morzu zakrawało to na cud.

- Nie w tę stronę patrzysz! - ofuknął go Bael. - Przegapiłeś. Zaczekaj.

Na nogach była większość załogi. Szwargotali między sobą, wyraźnie czymś podnieceni. Kiedy łódź, zadzierając rufę, zanurkowała w kolejną dolinę między falami, Gerard spojrzał w kierunku wskazywanym przez Brimbearna i tam, gdzie powinien przebiegać horyzont, dostrzegł czerwonawą łunę.

Zanim ucichł śmiech Brimbeama ubawionego tym dowodem ignorancji, pachnący solą wiatr przyniósł z ciemności glos Eleda:


4


Zza krawędzi świata wychynął oślepiająco jasny rąbek słońca i oświetlił zapierający dech w piersiach swoją surowością krajobraz przed dziobem. Choć na północy i południu majaczyły inne szczyty, z tej odległości Baelmark jawił się jako zwarta bryła zwieńczona gigantycznym, dymiącym stożkiem Cwicnolla o zboczach poszatkowanych pastwiskami i lasami. Kontury urwistego wybrzeża rozmazywały się w wodnej mgiełce, która unosiła się nad spienioną kipielą u podnóża klifów.

Ailed, przekazawszy wiosło sterowe olbrzymiemu Todbeorthowi, owinął się w lamowany futrem płaszcz i oparł o nadburcie na rufie łodzi. Wioślarze siedziali już na miejscach i szykowali się do wysunięcia wioseł. Reszta wetvdu stała na swoich stanowiskach, czekając w gotowości na znak szypra. Pozostałe łodzie flotylli posuwały się gęsiego między spienionymi płyciznami śladem iEleda, który sterował prosto na klify, ku nieuchronnej zagładzie.

- Gerardzie! Chodź tu i podziwiaj ze mną widoki. Zanosi się na interesujący powrót.

Gerard posłuchał. Z trudem utrzymując równowagę w przewalającej się z burty na burtę łodzi, dobrnął jakoś na rufę i uchwycił się kurczowo okrężnicy.

JEled uśmiechnął się. Jego dobry nastrój źle wróżył, ale gorzej by było, gdyby go nie miał.

- Nie ma. Ale nie będą nam raczej potrzebne. Najkrótsza droga do Swifjffifen wiedzie przez Eastweg, tamtędy zatem płyniemy. To dobry szlak, byle tylko nie wiało od północy.

Gerard spojrzał na słońce, a potem na proporczyk furkocząc} na szczycie masztu.

- To się dobrze składa. Mamy wiatr z południa. - Właściwie to nazwałby to wichurą, ale nie chciał się kompromitować przed wytrawnymi żeglarzami, którzy mogli myśleć inaczej.

Szyper uniósł rudą brew.

- To twoja pierwsza morska podróż, tak? Dobry mieliśmy feering. Złupiliśmy dwa miasta w Isilond, odbiliśmy trzech Gevilian z rąk niegodziwych właścicieli i zagarnęliśmy stadko jeńców w Chivialu. Wierzę w swoją szczęśliwą gwiazdę, ale nigdy nie przeciągam struny, wracamy więc do domu. Straciliśmy tylko jednego człowieka. I wzięliśmy do niewoli kuzyna króla Chivialu. - “Graeggosa”, uderzona poprzeczną falą, przechyliła się niebezpiecznie, wybrzeże rozpadło się na mrowie małych wysepek. - Wkrótce rzucę wyzwanie Ceolmundowi. - i£led wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

- Wyzwiesz go na pojedynek? Szyper wzruszył ramionami.

- Nie. Ceolmund jest za szczwany, żeby walczyć ze mną osobiście. Ale tak czy inaczej zostanę earlem, a wtedy wszystko wróci do normy. - Rzucił jakiś rozkaz i na łodzi natychmiast się zakotłowało.

Paru młodzieńców jęło się drapać ze zwinnością wiewiórek na maszt i sztagi, z pozostałych członków załogi jedni rzucili się do lin, inni chwycili za wiosła. W mgnieniu oka zwinięto na rei żagiel i “Grasggosa” przeszła na napęd wiosłowy. Kiedy ci, którzy wspięli się na maszt, zsunęli się z niego, Eled zaczął walić cefalem o okrężnicę, dyktując tempo wioślarzom. Potem zaintonował pieśń, w rytm której mieli wiosłować.

Kiedy ją podchwycili, obejrzał się na pozostałe łodzie.

- Szkoda Wasrferhóa. Pewniej bym się czuł, gdyby tu z nami był. Starsi thegnowie mogą wykorzystać jego śmierć jako pretekst do przejścia na stronę przeciwnika. Z drugiej jednak strony, widok kuzyna króla Taissona prowadzonego przeze mnie w kajdanach chyba zrobi na nich wrażenie. Co byś radził, przyjacielu Gerardzie? Mam się tobą od razu pochwalić czy raczej chować na później jak nóż w rękawie?

Gerard uciekł wzrokiem przed przeszywającym spojrzeniem tych zielonych oczu. Ani trochę nie wierzył, że tanistowi zabrakło pewności siebie. Tu chodziło o coś innego.

Eled rzucił kilka rozkazów. Drugi, jeszcze potężniejszy sternik skoczył na pomoc Toóberhtowi. Wspólnymi siłami opłynęli cypel i wprowadzili łódź w mroczny kanał między dwoma wysuniętymi w morze klifami. Poświst wiatru wdzierającego się w ten przełom zmusił Eleda do podniesienia głosu.

-1 tak uczynię. - Eled roześmiał się głośno, podniecony kipielą, którą pruła teraz jego łódź, oraz faktem, że reszcie flotylli również udało się wpłynąć w kanał. - No i widzisz? Znalazłeś odpowiedź!

- Nie.

- Ale coś zaczyna ci już świtać! Dobry znak! - Zaszczycił Gerarda przyjacielskim klepnięciem w ramię, które oma] nie powaliło Chivianczyka na kolana.

Skąd u tego żądnego krwi zabójcy taka przenikliwość?


Eled powiedział, że gdyby istniało coś takiego jak mapa Baelmarku, to przypominałoby to potłuczone szkło. Poza kilkoma zewnętrznymi wyjątkami każda z tysiąca wysp leżała na odległość strzału z łuku od paru sąsiednich. Między nimi przebiegały niezliczone kanały, przesmyki, fiordy, zatoki, zatoczki, cieśniny i redy, wszystko to wzajemnie ze sobą połączone i noszące wspólną nazwę SwiJ>aefen. Po tych spokojnych wodach, osłoniętych przed falami i wichrami, można było bezpiecznie żeglować przy każdej pogodzie. Gorzej było się tam dostać.

Szyper łodzi z ostentacyjną nonszalancją prowadził “Grseggosę” przez zdradliwy labirynt, ale stojący blisko niego Gerard widział, z jakim niepokojem spogląda na pozostałe łodzie próbujące naśladować manewry, które jemu przychodziły z pozorną łatwością. Walcząc z silnym prądem, flotylla lawirowała między niebotycznymi kominami obfajdanymi szarym guanem, omijała omszałe skały, dzielnie stawiające czoło bałwanom, i przepływała pod klifami o dziwacznej kolumnowej strukturze, przywodzącymi na myśl gigantyczne piszczałki organów. Jedne wysepki były płaskie i żyzne, inne tak niedostępne, że zbocza wzgórz porastały wiekowe cedry nie tknięte nigdy toporem drwala. Na niektórych widziało się zagrody i stada bydła, w górze krążyły bez ustanku rozwrzeszczane gromady białych rybitw. Eled to wywrzaskiwał przez tubę rozkaz pod adresem podwójnego rzędu spoconych wioślarzy, to pomagał dwóm olbrzymom przy wiośle sterowym. Kierował łodzią z godnym podziwu kunsztem. Potrafił zrobić zwrot niemal w miejscu albo płynąć w tył z taką, samą łatwością jak w przód, albo wstrzymywać jej bieg do nadejścia najkorzystniejszej fali, która przenosiła na swym grzbiecie “Gneggosę” przez wąskie przesmyki, których nia można było pokonać, wiosłując.

Kiedy śmierć przestawała zaglądać im w oczy,.£led podejmował pogawędką ze swoim szacownym pasażerem.

- Nie zawsze jest tu tak niespokojnie. - Ton był lekceważący, ale w zielonych oczach tańczyło podniecenie.

- Czy ktoś przy zdrowych zmysłach próbował kiedyś tędy przepłynąć?

JEled uznał to za komplement.

- Otóż to. Od czasu do czasu któreś z państw Euranii wysyła przeciwko nam flotę i nie osiąga nic poza utuczeniem krabów trupami swoich topielców. Zauważyłeś, jak wiatr odbija się tu od klifów? Widzisz prądy, wiry i płycizny? Żeby przemierzać te kanały, trzeba urodzić się Baelem. - Roześmiał się głośno. - W czasach mojego ojca Gevily’emu udało się wysadzić armię na Fyrsieg, ale co może taka armia? Palić opuszczone domostwa? Mieszkańcy zdążyli się przenieść ze swoim dobytkiem gdzie indziej, a innych wysepek, do których nie da się dotrzeć, są dziesiątki. Z czasem nasza flota wciągnęła waszą w zasadzkę i ją zatopiła. Inwazja na Baelmark to próżny trud.

- Jesteście jak komary. Krwawimy i znosimy waszą obecność, bo cóż nam pozostaje?

JEled parsknął śmiechem i pokazał pięść wielkości szynki.

Zanim Gerard zdążył spytać, czy ta fyrdraca to jakiś potwór, bo takie było jego pierwsze skojarzenie, warunki żeglugi znowu pogorszyły się do tego stopnia, że nie dało się dalej prowadzić rozmowy. Trzymając się kurczowo okrężnicy, bił się z gorzkimi, ponurymi myślami. Powinien wyskoczyć teraz za burtę i utonąć albo dać się roztrzaskać przybojowi o skałę, bo jeśli ten system działał tak, jak podejrzewał, to prawdą było, że mógłby pomóc Pledowi w walce o tron. Dla Baela będzie to tylko podniecająca gra, ale on jest przecież graczem w każdym calu, drapieżnikiem z dżungli - śmiertelnie niebezpiecznym i nieustępliwym, przebiegłym i pięknym, nieustraszonym i pozbawionym wszelkich skrupułów. Jeśli zostanie królem Baelmarku, to drzyjcie wszystkie cywilizowane narody Euranii; i on, Gerard, pomagając temu zbójcy w zdobyciu korony, zdradzi wszystko: honor, rodzinę, wierność, którą winien własnemu królowi. JEled zapewniał, że nie zamierza zmienić go czarami w thralla - i prawdopodobnie nie kłamał, bo takie zaklęcie uczyniłoby Gerarda bezużytecznym - ale istnieją inne sposoby wymuszenia lojalności albo chociaż zgody na współpracę. Dajmy na to, rozpalone do czerwoności cęgi. Tylko tchórz nie wyskoczyłby w tych okolicznościach za burtę, by zginąć z honorem w odmętach.

Wyszło na to, że jednak jest tchórzem, bo stał dalej w łodzi, kiedy “Grasggosa” i jej trzy gąsiątka wpływały na spokojne wody SwiJ)sefen. Zwinięto żagle, wciągnięto wiosła. Żeglarze, rycząc z podniecenia, które zdradzało skrywany dotąd strach, otwierali swoje skrzynie i przebierali się w pośpiechu. Przy akompaniamencie pohukiwań i przekomarzań obnażali torsy, przywdziewali skórzane spodnie i stalowe hełmy, ozdabiali nagie bicepsy złotymi obręczami, ściskali się pasami o klamrach wysadzanych klejnotami. Rękojeści mieczy i noży skrzyły się drogimi kamieniami. Była to broń na pokaz, zbyt cenna, by używać jej w walce. Eled, przejmując wiosło sterowe, by dobić łodzią do brzegu, wystrojony był jak przystało na powracającego z wojennej wyprawy księcia - wyszywany złotą nicią kaftan, wart fortunę pas, równie drogocenny pendent, hełm nabijany złotem.

Graeggosa” pokonała jeszcze jeden zakręt i weszła do szerokiej na milę zatoki. Woda była tu srebrzysta i tak gładka, że odbijał się w niej jak w lustrze powleczony lodowcem masyw Cwicnolla i czarne turnie w tle. Cztery łodzie, mącąc tę gładź, kierowały się ku długiej plaży, gdzie woda spotykała się z lądem i gdzie na łagodnych stokach wzgórz rozpościerała się osada - nie jakaś tam plugawa piracka siedziba, jaką spodziewał się ujrzeć Gerard, lecz lśniące czystością miasteczko.


5


Z powrotami jest taki kłopot - powiedział JElod, kiedy “Graeggosa” zbliżała się do brzegu - że wszyscy mężczyźni naraz rwą się do domów, by powiedzieć dzieciakom, żeby poszły się pobawić na podwórko. Będę jakiś czas zajęty. Ty zaczekaj na plaży, a gdyby ktoś pytał, to jesteś moim więźniem. Mów: Ic eom jElećes haeftniedling. Przyślę potem kogoś, żeby zaprowadził cię do domu żywiołów. - Wyraźnie ubawiony popłochem w oczach Gerarda, dorzucił: - Na zabieg uzdrowicielski.

I tak Gerard został na brzegu sam, cały w bandażach i w pożyczonym ubraniu, nie całkiem jeszcze oswojony z myślą, że jest niewolnikiem. Jego własne szaty wyrzucono za burtę; rapier i dokumenty skonfiskowano; a ciałem należał teraz do Eleda, który, jeśli tylko zechce, może skraść mu czarami nawet duszę.

Samotny, sponiewierany więzień nie wzbudzał zainteresowania wśród tłumu żon, dzieci i rodziców, który wyległ na brzeg witać powracających z morza bohaterów. Radość i podniecenie, z jakimi ludzie ci słuchali szczegółów fasńngu Eleda, świadczyły, jak wielki był to triumf. Wbrew żarcikowi JElsóa żeglarze nie pognali hurmem do swoich domów. Spędzono na brzeg jeńców, rozładowano łodzie, a potem uniesiono z dna kraty przykrywające balast, między którym poupychane były dalsze łupy - worki monet i sztaby złota, najprawdopodobniej haracz wypłacony przez isilondiańskie miasta za przywilej nie spalenia i nie splądrowania, plus to co zawierały ładownie złupionych gevilianskich statków kupieckich prowadzących handel z małymi nadmorskimi państewkami. Tylko duchy wiedziały, ile warci są jeńcy, ale za stos materialnego dobra, piętrzący się na czarnym piasku, w Chivialu można by kupić tytuł earla. I był to owoc niewiele ponad miesięcznej pracy dwóch setek ludzi pod wodzą utalentowanego wodza! Dla tych, którym udawało się przeżyć takie wyprawy, piractwo stanowiło bardzo intratne źródło dochodu.

- Gerard? - Pytanie to padło z ust niskiego, zażywnego i - a jakże by inaczej? - rudowłosego mężczyzny odzianego z wyszukaną elegancją w sięgający kolan kaftan z zielonego batystu, ściągnięty w talii wysadzanym klejnotami pasem, oraz w lamowaną futrem aksamitną opończę. Mężczyzna miał u boku miecz ze złotą rękojeścią, na nogach raj tuzy oplecione na krzyż złotą tasiemką i bury ze złotymi sprzączkami. Jego gładka, rumiana twarz kontrastowała zdecydowanie z ogorzałymi gębami żeglarzy. Za nim stało czterech już nie tak strojnie przyodzianych Baelów. Jeden z nich trzymał za uzdę konia, drugi kosmatego kucyka, którego dosiadał pięcio - może sześcioletni chłopiec. Chłopiec przyglądał się ciekawie pokiereszowanej twarzy Gerarda.

Gerard skłonił się.

Cynewulf był o jakieś dziesięć lat starszy od brata, a poza tym różniło ich to, że Eled był krzepki, opalony i rubaszny, on zaś pulchny, różowiutki i wyniosły.

Gerard wahał się przez chwilę, w jaki uderzyć ton - uniżonego niewolnika czy dobrze urodzonego jeńca? Lepiej mierzyć wysoko i narazić się na utarcie nosa, zadecydował, niż poddawać się bez walki.

- Jego argumenty w końcu mnie przekonały, ealdorze.

W tym momencie podniosła się wielka wrzawa. To wiwatował głównie werod, ale i zgromadzona na brzegu gawiedź nie żałowała gardeł, obiektem tego aplauzu zaś był najwyraźniej Eled.

- Mogę zapytać...?

Cynewulf łypnął spode łba na Gerarda.

- Mój rozrzutny brat zrezygnował właśnie z przysługującego mu prawa do jednej trzeciej zjednej trzeciej zdobyczy. Zbyteczna ekstrawagancja! Nie musi sobie kupować ich lojalności, bo już ją ma.

Ale o tym geście usłyszą inni i zaczną się garnąć pod znak wspaniałomyślnego wodza. Było to zrozumiałe nawet dla Chivianczyka. Gerard pamiętał, jak młody Brimbearn wychwalał pod niebiosa szczodrość Eleda i wypowiadał się z dziwną i niewytłumaczalną rezerwą o jego starszym bracie.

- Mogę zapytać, co oni teraz robią, ealdonel.

Podział łupów na trzy z grubsza równe części - trzy stosy kosztowności i trzy grupy więźniów - nadzorował w zasadzie sam jEled, ale asystowali mu w tym czynnie również jacyś osobnicy, których hełmy, kolczugi, jak również miecze, sugerowały, że to ktoś ważny. Zaglądali w skupieniu do worów, obmacywali brańców i w ogóle zachowywali się tak, jakby dokonywali inspekcji zdobyczy.

Cynewulf uśmiechnął się ironicznie.

Mały tłuścioch spojrzał z wystudiowanym niesmakiem na więźnia.

Dziwna rzecz, ale informacja, że dalej będzie należał do Mhda, który przynajmniej widział w nim kogoś wartościowego, przyniosła Gerardowi ulgę.

- Czyli ludzie, którzy z narażeniem własnego życia zdobywali ten łup, dostaną tylko jego ostatnią trzecią część? - Na to wyglądało, a gdyby dowódca nie zrzekł się swojego udziału w zdobyczy, byłyby to zaledwie dwie dziewiąte całości. - Teraz już chyba wiem, ealdorze, dlaczego waszemu królowi tak trudno położyć kres pirackiemu procederowi.

Cynewulf uśmiechnął się szczerze rozbawiony.

- Czyli rozumiesz teraz, skąd się biorą ambicje tanista, Chivianczyku?


Na długiej plaży wrzało jak w ulu. Jedne statki ładowano, inne rozładowywano, jeszcze inne znajdowały się w fazie budowy, wzdłuż brzegu ciągnęły się zagrody i baraki dla niewolników, stojaki do suszenia ryb, piętrzyły się kotły pełne krabów; atheling jednak ruszył w głąb lądu. Gerard truchtał, utykając, za jego koniem po brukowanych sześciobocznymi kamiennymi płytami uliczkach, którymi przelewały się tłumy przechodniów, sunęły z turkotem wozy konne i ciągnięte przez thralli wózki. Chivianskie miasta były cuchnącymi, zarobaczonymi, łatwopalnymi pułapkami, ściśniętymi obręczą wysokich murów obronnych. Jedno Grandon wylało się poza swoje odwieczne obwałowania; a nawet tam ulice były mrocznymi, zasłanymi grubą warstwą odpadków traktami, które wiły się między wielopiętrowymi budynkami. Waroddburh nie miało murów obronnych. Pławiło się niczym pole ostów w promieniach słońca, budynki stały w bezpiecznej odległości, oddzielone od siebie szerokimi ulicami, a gdzieniegdzie nawet ogródkami ziołowymi i warzywnymi oraz parkami, w których rosły drzewa. Gerard dostrzegał liczne studnie i kobiety napełniające przy nich skórzane bukłaki. Widział również niewiadomego pochodzenia obłoki pary, ale trasa obrana przez athelinga nie przebiegała w sąsiedztwie żadnego z nich.

W największy zachwyt wprawiały go jednak same budynki, bo ściany każdego zdobione były płaskorzeźbami przedstawiającymi fantastyczne potwory i pomalowane na wesołe kolory; nawet gonty pokrywające dach mieniły się wszystkimi barwami tęczyjak rosa w słoneczny poranek. Każdy miał nie więcej niż jedno piętro, za to co okazalsze siedziby powierzchnią dorównywały małym pałacom; a przecież zamieszkiwały w nich najwyraźniej zwyczajne rodziny z dziećmi i z praniem suszącym się na sznurach. Do niektórych przylegały warsztaty i sklepiki z eksponowanym na wystawach towarem. W Chivialu tylko bardzo zamożne rodziny zajmowały więcej niż dwie izby, tak więc liczebność przychówku nie miała żadnego wpływu na wielkość mieszkania. W przypadku Warodóburh było inaczej. Eled, jak widać, mijał się z prawdą, utrzymując, że Baelmark jest biednym krajem, ale czegóż innego można się było spodziewać po piracie?

Gerard chętnie poświęciłby więcej czasu na obserwacje. Jeszcze chętniej zwolniłby kroku, bo Cynewulf narzucał zbyt forsowne, jak na jego obecne możliwości, tempo. Krocze paliło go już żywym ogniem.

- Lsetcie! - Cynewulf władczym gestem przywołał więźnia, a kiedy ten posłusznie przyśpieszył i zrównał się z wierzchowcem, popatrzył nań z góry podejrzliwie. - Zakładając, że mój lekkomyślny młodszy brat nie przeliczy się z siłami i rzeczywiście wywalczy earlostwo w tym bezsensownym pojedynku na śmierć i życie, i zakładając, że nie poprzestanie na tym i popychany swoimi chorobliwymi ambicjami dążyć będzie potem do zdobycia tronu, to jak wyobrażasz sobie swoją rolę w tej kampanii, jak zamierzasz mu pomagać?

Gerard ani myślał wyjawiać swoich planów ani Pledowi, ani, tym bardziej, jego napuszonemu bratu.

- Nie wiem, ealdorze. Obawiam się, że on za bardzo liczy na koneksje mojej rodziny, chociaż zapewniałem go, że nie jestem z królewskiego rodu.

Zielone oczy Cynewulfa mierzyły go nieufnie.

- Zabiłeś Waerferhóa. Gdyby to ode mnie zależało, przykładnie bym cię ukarał. I jeśli JEled zginie, mogę to jeszcze uczynić. - Jechał przez chwilę w milczeniu, a potem ni z tego, ni z owego roześmiał się. - Wiesz, co w twoim języku znaczy jego imię: Eled? Znaczy “żagiew”!

Ciekawe! Atheling Cynewulf do czasu awansu £ileda był zapewne głową rodu. Teraz musiał się czuć zdetronizowany. Czy tylko zazdrości Pledowi sukcesu, czy też żywi usprawiedliwione obawy, że klęska insurekcji jEleda ściągnie na nich represje?

- Powiedz mi, jak to jest, ealdone, proszę pokornie. Jeśli zgromadzenie thegnów weźmie stronę twego brata, to earl musi przyjąć wyzwanie i stanąć do walki, tak? A co się stanie, jeśli thegnowie zagłosują przeciwko wyzywającemu?

Cynewulf roześmiał się pogardliwie.

I znowu ten ironiczny uśmieszek.

- Tak, ale oni biorą tylko udział w naradzie. Prawo głosu mają jedynie earlowie, władcy dwudziestu jeden regionów.

Tak właśnie wyobrażał to sobie Gerard.

- Nie wiem, jakiej pomocy oczekuje ode mnie twój brat, ealdorze, ale Catteringowie zawsze dawali Baelmarkowi najpotężniejszych królów. Jako lojalny poddany króla Taissona nie mogę przykładać ręki do przywracania tego stanu rzeczy. W interesie Chivialu leży, by obecne nieudolne rządy trwały jak najdłużej.

Książę spojrzał przeciągle na Gerarda, a potem uśmiechnął się pod nosem.

Jeśli Cynewulf gotów był bez skrupułów zdradzić brata, to jedyna droga, jaką otworzyłby Gerardowi, byłaby zapewne drogą bez powrotu, wiodącą prosto na żerowiska krabów. Gerard, gdyby musiał zaufać któremuś z synów Fyrlafa, wybrałby bez wahania pirata.


W tym momencie dogonił ich rząd biegnących truchtem dzieci i młodzieży. Były ich co najmniej cztery dziesiątki. Wszyscy mieli na szyjach metalowe obroże połączone długim, zardzewiałym łańcuchem. Jadący obok konni strażnicy poganiali jeńców kijami. Najmłodsi więźniowie, dysząc z wysiłku, próbowali wytrzymać tempo. Starsi sąsiedzi pomagali im, jak mogli. Gerard rozpoznał w kilku towarzyszy niedoli z pirackiej łodzi i po tym zorientował się, że to część jasyru z Ambleport. Strażnicy byli chyba zawodowymi poganiaczami niewolników. Posępna procesja wyprzedziła ich i wkrótce znikła między skupiskiem budynków.

Kiedy się tam zbliżyli, Gerard usłyszał stłumione śpiewy. Żołądek podszedł mu do gardła, bo młodzieniec uświadomił sobie, że to dom żywiołów. Był to właściwie cały kompleks składający się z co najmniej pół tuzina budowli, w większości okrągłych i niskich w stosunku do średnicy. Wszystkie były bogato zdobione macicą perłową i barwnymi, ułożonymi z kamieni mozaikami. Pośrodku wznosiła się ogromna kopuła. W jej szerokich drzwiach, jak bydło zapędzane do rzeźni, znikali właśnie ostatni jeńcy. Na spotkanie nowo przybyłym wybiegli słudzy.

Cynewulf zsiadł niezdarnie z konia. Rzucił cugle jednemu ze swych ludzi i podszedł do chłopca na kucyku.

- Wast pu hwaetpis hus is, Wulfiver? Wxrepu her heforan nu? - Mówił powoli, wyraźnie, tak jak się mówi do kogoś bardzo młodego albo bardzo głupiego, tak więc Gerard go zrozumiał: “Wiesz, co to za budynek, Wulfwerze? Byłeś tu już kiedy?”.

Malec spojrzał na niego spode łba.

- Na, ealdor.

Cynewulf uderzył go na odlew w twarz, omal nie strącając z siodła.

Gerard pokuśtykał za nim. Haligdom był większy od każdego z domów żywiołów, jakie dane mu było dotąd widzieć, i rozbrzmiewał psim skowytem więźniów. Kopulaste sklepienie podpierał skomplikowany system wsporników, będący jeszcze jednym przykładem niedoścignionego ciesielskiego kunsztu Baelów. Większą część posadzki zajmował ogromny oktogram o wnętrzu wyłożonym kolorowymi kafelkami. Najwyraźniej przewidziano go do masowej obróbki niewolników, bo obejmował również osiem ustawionych w krąg słupów wysokości człowieka, do których przykuwano właśnie jeńców z Ambleport.

Przysadzisty, łysy mężczyzna w powiewnych czarnych szatach z przesadnym zachwytem zareagował na widok nowo przybyłych. Podbiegł do nich rozkołysanym truchtem, skłonił się kilkakrotne i wymamrotał słowa powitania. Gerard nie rozumiał, co mówi, at łatwo się było tego domyślić: witał gorąco szlachetnego atheliiga i pytał, czym może mu służyć. Cynewulf najwyraźniej żąd& rzucenia czaru na więźnia, którego wskazywał kciukiem. Przyw>ływacz podjął próbę przeprowadzenia czcigodnego pana do kbregoś z mniejszych domów żywiołów, a Cynewulf odrzucił tę pDpozycję. Chciał być świadkiem rytuału thrallowania, który miał tubyć zaraz przeprowadzony na więźniach. Kłaniając się znowu niko i płaszcząc, łysy mężczyzna zaczął wychwalać galanterię i cierpliwość księcia.

Gerard walczył z atakiem mdłości przyćmiewającym wszystki: sensacje, jakie przeżywał na łodzi, i usiłował odpędzić wizji siebie przykutego łańcuchem do słupa w oktogramie. A jeśliCynewulf uznał, że najprostszym sposobem niedopuszczenia, b)tajemniczy Chiviaiiczyk pomagał jego bratu parweniuszowi wnarszu do tronu, będzie zathrallowanie go tu i teraz?Strasznie miprzykro, Eledzie, źle cię zrozumiałem.

Dśmiu przywoływaczy w czarnych szatach zajęło miejsca w vierzchołkach oktogramu i zaczęło śpiewać po baelsku. Więźniiwie wrzeszczeli co sił w płucach, usiłując ich zagłuszyć, ale dithy i tak usłyszały wezwania, Z tego, co zaobserwował Gerad, wynikało, że czar sprowadza się w zasadzie do odwołania dvóch żywiołów - powietrza i ognia - będących podstawowymiskładnikami duszy. Nie chciał na to patrzeć, ale groza sparaliżłwała go jak zahipnotyzowanego królika i nie pozwalała odwńcić wzroku. Wrzaski i przekleństwa ofiar cichły z wolna, aż w;ońcu przeszły w niezborny bełkot. Przerażenie i rozpacz stopniwo wypierał z twarzy nieszczęśników wyraz zagubienia, opaday im powieki. Począwszy od najmłodszego, zaczynali się słanić na nogach, osuwać na kolana, potem padać na posadzkę, gdie nieruchomieli. Wkrótce leżało już tam czterdzieścioro sztywnych jak trupy młodych ludzi.

Yzywoływacze przerwali swoje pienia, by zaczerpnąć tchu. Cyiewułf trącił łokciem Gerarda. Gerard o mały włos nie odpowidział mu tym samym, ale w porę się opamiętał.

- Ealdorze?

Przydreptał do nich znowu służalczy przywoływacz z woreczkiem monet, które wręczył mu przed chwilą szef poganiaczy niewolników.

Przywoływacz spojrzał na więźnia spod ściągniętych brwi, zdziwiony chyba, że komuś nie szkoda pieniędzy na kurowanie niewolnika.

- Zmuszony jestem zapytać, skąd u niego te obrażenia, ealdorze. Miał jakiś wypadek?

- Skąd. Był tylko przesłuchiwany. Przywoływacz rozpromienił się.

- No to sprawa jest prostsza, o wiele prostsza! Bo widzisz, ealdorze, na duchy pozorne o wiele trudniej wpływać. Dotyczy to zwłaszcza składowych przypadku. Są zupełnie nieprzewidywalne! Z definicji, ma się rozumieć. Uszkodzenia ciała zadane z rozmysłem, obejmujące jedynie żywioły rzeczywiste, o wiele łatwiej cofnąć. Jakim konkretnie torturom był poddawany?

Cynewulf wzruszył ramionami.

- No to z tym damy sobie spokój. Nie zamierzamy go wykorzystywać do prokreacji.

Kiedy młodzi thralle posłusznie się oddalili, przywoływacze wrócili na swoje miejsca w wierzchołkach oktogramu, a Gerard stanął samotnie w jego środku. Przechodził już w przeszłości pomniejsze zabiegi lecznicze i był pod wrażeniem umiejętności Baelów. Po odprawieniu rytuału zelżało nawet bolesne pulsowanie w kroczu. Jedynym efektem ubocznym, jaki zaobserwował, było wściekłe pragnienie.


6


Cynewulf wgramolił się z pomocą dwóch swoich ludzi na nabijane srebrnymi guzami siodło; najwyraźniej stracił, przynajmniej na razie, całe zainteresowanie Gerardem.

- No to załatwione - powiedział. - Jadę teraz zobaczyć, czy mój drogi Eled nie potrzebuje mnie czasem do wypucowania butów. Tobie kazał zaczekać w Cynehof. Nie spodziewaj się go prędko, bo zamierza jeszcze odwiedzić matkę Waerferhóa i podzielić się z nią nowinami. Tyle w tym sensu co w gadaniu do owcy - thralle nie opłakują zmarłych. Zupełna strata czasu. Gudlac, odprowadź go do Cynehof, a potem wracaj na jednej nodze do domu. Wiesz, co cię czeka, jeśli zmitrężysz na to cały dzień.

Gerard odprowadzał wzrokiem athelinga oddalającego się w asyście syna i trzech swoich ludzi. Teraz rozumiał krytycyzm, z jakim młody Brimbearn wyrażał się o Cynewulfie. Trzeba było czegoś więcej niż wysokie urodzenie i silna ręka, by zasłużyć sobie na opinię godnego tronu, i ten człowiek tego czegoś nie miał.

Odwrócił się i napotkał wzrok ryżowłosego towarzysza przypatrującego mu się z sardonicznym uśmieszkiem. Był to mężczyzna w średnim wieku, krępy i ogorzały. Skąd to rozbawienie u człowieka, któremu przed chwilą zagrożono chłostą?

Gerard uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, w której zabił Waerferhóa.


Baelmark obfitował w niespodzianki. Okazało się, że obłoki pary, które wcześniej zauważył Gerard, unoszą się nad bijącymi w mieście naturalnymi gorącymi źródłami. Zasilały one publiczne sadzawki, z których część dostępna była również dla klas niewolniczych, i wkrótce Gerard pławił się już nagi z setką innych ludzi w parującej, gorącej wodzie. Zapłacił za tę przyjemność opowiedzeniem Guólacowi swojej historii. Szybko otoczyła ich gromada słuchaczy - niewolniczy żywot nie obfituje w rozrywki. Z chaotycznej dyskusji, jaka się potem wywiązała, z dziwacznej konwersacji prowadzonej przez pływające pośród kłębów pary głowy Gerard dowiedział się, że większość jego towarzyszy kąpieli urodziła się w niewoli, ale byli wśród nich i tacy, którzy zostali pojmani w innych krajach w tak młodym wieku, że nie wymagali thrallowania. Tylko nieliczni mieli rude włosy.

- Ja byłem thegnem - wyznał Guólac - na Suómest, na południe stąd. Moi przodkowie przez pięć pokoleń nosili broń.

-1 co się stało?

Więcej pytań nie było. Gerard odniósł wrażenie, że audytorium nie uwierzyło w tę historię, zwłaszcza w jej zakończenie. Ciekaw był, co takiego zrobił Guólac, że jest do tego stopnia niepopularny wśród towarzyszy niedoli. Najwyraźniej nie poczuwał się do lojalności wobec aktualnego właściciela, skoro mitrężył z upodobaniem czas, który należał przecież do Cynewulfa. Podziwiał jednak;£leda, a przynajmniej tak powiedział.

- On dba o swoich ludzi. Nie naraża ich bez potrzeby i jest chojny przy podziale łupu.

- Coelmund jest za ostrożny... - I skąpy!


Wytarli się, ubrali i ruszyli w dalszą drogę do Cynehof. Guólacowi nadal się nie śpieszyło. Prowadził Gerarda okrężną trasą, pokazując mu miasto, w tym place targowe. Straganiarze na pierwszy rzut oka rozpoznawali w obu ludzi, którzy raczej niczego u nich nie kupią; obrzucali ich wyzwiskami i grozili, że poproszą pierwszego przechodzącego thegna, by ich przepędził. Gudlac nie zwracał na to uwagi i pozwalał Gerardowi nasycić oczy wystawionymi na sprzedaż wspaniałościami - strusimi piórami, egzotycznymi wyrobami z metalu, wzorzystymi jedwabiami i dziesiątkami innych luksusowych towarów z dalekich krain. Gerarda szczególnie zainteresowały jakieś pięknie iluminowane rękopisy, złupione zapewne w o wiele bliższym sąsiedztwie Baelmarku.

W pewnej chwili odległy grzmot obwieścił, że Cwicnoll plunął znowu ogniem i dymem.

- Robi tak co parę godzin - wyjaśnił obojętnie Guólac. - Potrafi posypać Waroóburh popiołem, kiedy wiatr wieje akurat w tę stronę.

-1 domy się od tego nie zapalają?

Guólac spojrzał na Gerarda ze zdumieniem i niedowierzaniem.

Guólac wzdrygnął się i zniżył głos.

- Jak ci wiadomo, każdy z ośmiu żywiołów ma na świecie swoje specjalne miejsce, dom, w którym zamieszkują duchy. Baelmark jest takim domem dla pięciu składowych ognia; Cwicnoll to jedna z ich siedzib. Czasami duchy ognia spółkują z duchami ziemi i plodząjyrdracę, czyli ogniokwacza, śmiertelnie groźnego potwora, który szuka ludzi, by ich zgładzić. Skaldowie śpiewają epickie opowieści o wielkich bohaterach, którzy walczyli z ogniokwaczami, takich jak dziad JEieda, król Cuóblasse, który zabił jednego na zboczach Hats tanu.

- Słyszałem, że jeden zniszczył armię najeźdźców. Guólac splunął, co było u niego chyba manifestacją dezaprobaty.

Były thegn okazał rzadko u niego spotykany przebłysk emocji.

- Może i sprytne, ale niehonorowe. Nie godzi się traktować zacnych wojowników jak chrust na podpałkę. Witenagemot poczuł się tak zawstydzony, że za darmo odesłał statkami do domu tych, którzy uszli z życiem. - Najwyraźniej istniały granice, których nawet Baelom nie wypadało przekraczać; i Gerard przypomniał sobie, jak Eled zawahał się, nim powiedział mu o tym incydencie - i nie napomknął słowem, że brał w tym udział jego ojciec.


Dotarli wreszcie do Cynehofu, co znaczyło “dwór króla”, choć od dwudziestu lat rezydował tu tylko earl. Był to duży budynek ze spadzistym dachem, na którego tyłach znajdował się ogrodzony płotem kompleks mniejszych domków. W barakach tych - Guólac nazywał je chatami - kwaterowali przeważnie podróżni, którzy posiłki jadali we dworze. W dawnych czasach thegnowie earla mieli obowiązek sypiać w jego dworze, ale obecnie wymóg ten obowiązywał tylko cnihtów. Większość thegnów miała swoje własne domy w mieście albo mieszkała w posiadłościach rozsianych po całym Baelmarku.

- Jakich cnihtów?

GuÓlac zatrzymał się na skraju dziedzińca zamykanego od drugiej strony wielką dębową fasadą Cynehofu, do której prowadziły szerokie kamienne schody.

Guólac przez całe popołudnie cierpliwie tłumaczył Gerardowi, czym naprawdę jest niewolnictwo, i nie mógł się nadziwić jego ignorancji.

- Kiedy synowi thegna zaczyna kiełkować broda, idzie do swojego earla, i jeśli jest wystarczająco dobrze urodzony, earl przyjmuje go na cnihta. Na naukę. Cnihtów poznasz po tym, że chodzą z mieczami i w hełmach, ale nie noszą kolczug. Ci w kolczugach to dworscy thegnowie z przybocznego werodu earla, rozumiesz? Pilnują porządku we dworze i w mieście, a dowodzi nimi szeryf.

Gudlac wyjaśnił, że w samym Cynehofie broń mają prawo nosić tylko dworscy thegnowie oraz cnihtowie.

- Ale cnihtowie lubią się okrutnie zabawić z takimi jak my śmieciami, przyjacielu, tak więc, jeśli pozwolisz, tu się pożegnamy. Idź tam sam, a ja biegnę na kolację. - Guólac przyglądał się przez chwilę Gerardowi. - To prawda, co mówił Cynewulf? Że jesteś w stanie pomóc Pledowi w zdobyciu tronu?

- No... sam nie wiem.

Choć odpowiedź ta nie brzmiała zbyt pewnie, na Guólacu zrobiła wrażenie.

- Radzę ci dobrze nad tym pomyśleć, przyjacielu! Ten, kto pomoże Pledowi Fyrlafingowi zasiąść na tronie ojców, z pewnością zostanie obsypany złotem. Dostanie tyle ziemi, ile zdoła ogarnąć wzrokiem, i do końca swoich dni będzie jadał na talerzu.

Gerard podziękował mu za wszystko. Nie miał pewności, jak by zareagował, gdyby przed tygodniem ktoś mu powiedział, że szczerze polubi Baela. Obojętne, jak wyglądała przeszłość tego niewolnika, swoją obecną sytuację znosił z chwalebną rezygnacją. Na jego korzyść przemawiała też wyraźna niechęć do Cynewulfa.


Piątka znudzonych cnihtów siedziała na schodach i z pogardą przyglądała się nieuzbrojonemu przybyszowi. Mieli od piętnastu do osiemnastu lat, a co do wzrostu, to najniższy sięgał Gerardowi do ramienia, najwyższy zaś przerastał go o głowę. Każdy - miał miecz i hełm. Wysłuchali jego historii, po czym ich przywódca posłał najmniejszego po Leofrica, którego Guólac opisał jako najbliższego przyjaciela i najbardziej zaufanego zausznika tanista.

Leofric nie kazał na siebie długo czekać. Był mniej więcej w wieku i£leda, ale wyższy od niego i szczuplejszy, i chociaż w każdej innej części świata uchodziłby za rudzielca, to według baelowskich norm był blondynem. Prawą część twarzy szpeciła mu zygzakowata biała blizna, a prawe oko zasłaniała srebrna płytka z osadzonym w niej ogromnym szmaragdem. Był to albo żart, albo wyzwanie, bo lewe, zdrowe oko Leofric miał bardziej niebieskie niż zielone - co u Baelów uchodziło za poważną wadę. Przyjrzał się bystro tym zdrowym okiem przybyszowi i zaprowadził go do jednej z zewnętrznych chat, gdzie całe umeblowanie składało się z pryczy, krzesła i skrzyni. Gerard rozejrzał się po izbie z niedowierzaniem, bo było tu bardziej komfortowo niż pod Zielonym Człowiekiem w Ambleport.

- Każdy niewolnik dostaje osobną kwaterę?

Uśmiech Leofrica, który miał zapewne w jego zamyśle dodawać otuchy, wykrzywił mu twarz w mrożący krew w żyłach grymas.

Pewnie thrallicę. Gerard wzdrygnął się i pokręcił głową na znak, że z tej propozycji rezygnuje, co zaś do reszty łask, to nie znajdował słów, w jakich mógłby wyrazić swoją wdzięczność.

Albo zabija. Gerard wyczuł, że Leofricowi nikt nie kazał wygłaszać tych peanów; mówił to wszystko od siebie i z całym przekonaniem. Nie ulegało wątpliwości, że dowiedzie swej lojalności, wykonując każdy rozkaz swojego bohatera.

Kiedy sobie poszedł, Gerard zajrzał do skrzyni, ciekaw, w co też wyposażył go szczodry pan, któremu zabił brata. Wagi monet nie potrafił dokładnie oszacować, ale z całą pewnością warte były co najmniej dwa razy tyle, ile lord Candlefen zapłacił mu za tydzień pracy i dwa tygodnie podróży. Co ważniejsze, leżały na wieku cennego puzdra z dokumentami, którego Gerard nie spodziewał się już zobaczyć.

Przeniósł się z puzdrem na pryczę, bo tam było najjaśniej. Zawartość była w nieładzie, czemu nie należało się dziwić po tej burzliwej podróży. Ucierpiało kilka piór, ale z ani jednego flakonu nie wylał się inkaust i niczego nie brakowało. Jego najlepszy szkic do portretu Charlotte, który wsunął na samo dno, pod inne papiery, spoczywał teraz na samym wierzchu. Gerard usiadł i wpatrywał się weń dopóty, dopóki oczy nie zaszły mu łzami.


7


Wciągu następnych dwóch godzin Gerard dwukrotnie wyczuł, że ziemia się porusza. Za drugim razem był w mieście, gdzie pracowicie wydawał swój nowo pozyskany majątek. Zdumiał go brak jakichkolwiek przejawów paniki, nawet wśród małych dzieci. Wybryki Cwicnolla traktowano tak, jak na dworskich salonach traktuje się drobne odstępstwa od etykiety.

O zachodzie słońca przejmujący ryk rogów wezwał fyrd na biesiadę. Gerardowi kiszki grały już marsza z głodu. Odziany w nowy baelski strój, uzbrojony w równie nowy nóż i róg do picia, skierował się pewnym krokiem do wielkiego dworu, ale na brukowanym dziedzińcu przed Cynehofem przystanął, by zorientować się w sytuacji. W Chivialu zdarzało mu się bywać w domach, gdzie główne drzwi przeznaczone były wyłącznie dla szlachetnie urodzonych i nawet artysta-akademik z Kolegium Heraldycznego musiał korzystać z wejścia dla służby. Tutaj daleko mu było do pozycji choćby akademika; ale wszystko wskazywało na to, że u Baelów ta zasada nie obowiązuje, bo ludzie wszelkich stanów, nawet niewolnicy wnoszący jadło i baryłki z piwem na ucztę, wchodzili i wychodzili wielkim, łukowo sklepionym wejściem frontowym. Jedyna restrykcja, jaką zaobserwował, polegała na tym, że thegnowie musieli oddawać swe miecze cnihtom, którzy pełnili służbę przed wejściem. Uspokojony, podszedł wyciągniętym krokiem do schodów, wstąpił na nie i przez nikogo nie nagabywany wszedł do środka.

Zatrzymał się ponownie zaraz za progiem i czekając, aż oczy przywykną mu do półmroku, chłonął z rozdziawioną gębą barbarzyński splendor. Sama sala przywodziła, co prawda, na myśl wnętrze ogromnego szałasu, ale jej niebotyczną powałę podpierała skomplikowana kratownica okopconych belek, a wysokie ściany obwieszone były starożytnym orężem i starożytnymi trofeami wojennymi, nie do rozpoznania pod warstwą sadzy i tłuszczu. Jedynymi drzwiami były tutaj te, przez które wszedł; jedyne dwa okna znajdowały się w przeciwległych ścianach szczytowych i pozostawiono je otwarte, by przeciąg wywiewał dym. Wzdłuż ścian bocznych ciągnęły się stoły i ławy, między nimi, z dala od ścian, na czterech wielkich otwartych paleniskach płonął ogień, nad którym, wypisz wymaluj jak w starych legendach, spoceni thralle obracali całe, nadziane na rożny tusze. Na niskim podium w końcu sali stał jeszcze jeden stół, zarezerwowany zapewne dla szlachetnie urodzonych, bo.otaczały go nie ławy, lecz taborety, a ponadto tron z wysokim oparciem. Gerard odniósł wrażenie, że cofnął się o kilka stuleci w historii Chivianu; musiał kilkakroć powtórzyć sobie stanowczo w myślach, że to teraźniejszość, a wergild za niewolnika jest śmiechu wart. GuÓlac ostrzegał go, że nadepnięcie na odcisk przedstawicielowi thegnowskiego rodu może się okazać fatalne w skutkach; nieporównywalnie lepiej być laetem niż trupem.

Unoszący się w powietrzu rozkoszny aromat pieczonego mięsiwa sprowadził na niego śmiertelne niebezpieczeństwo utonięcia we własnej ślinie. Skierował się do najbliższego stołu. Było przy nim mnóstwo wolnych miejsc, a thrallowie usługiwali każdemu, kto tam usiadł. Nim się obejrzał, stała już przed nim deska z grubymi pajdami chleba oraz pieczoną wołowiną i wieprzowiną. Rzucił się łapczywie najadło. Jakaś kobieta napełniła mu róg zimnym piwem i świat jeszcze bardziej wypiękniał.

Zaczynał wierzyć w prawdziwość powiedzonka głoszącego, że nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło. W Baelmarku doradca earla mógł sobie nieźle pożyć.

Na salę, w asyście świty uzbrojonych dworzan, weszła strojnie odziana para i cała ta grupa skierowała się ku stołowi na podwyższeniu; ponieważ jednak ich przybycia nie obwieściły ani bębny, ani rogi, nikt z biesiadników nie zwracał na nich uwagi. Mężczyzna usiadł na tronie, z czego wynikało, że to pewnie earl Ceolmund. Miał około czterdziestu lat i garbił się wyraźnie. Gdyby między nim a Pledem doszło do walki na miecze, można by śmiało stawiać na tanista wszystkie pieniądze. Jego siwowłosa towarzyszka wyglądała o dobre dwadzieścia lat starzej, ale to było normalne, świadczyło, że urodziła mu wiele dzieci.

Chyba niewiele osób przypilił już głód, bo sala świeciła pustkami, wiele miejsc pozostawało nie zajętych. W drzwiach pojawił się atheling Cynewulf. Odkłaniając się od niechcenia znajomym, przeszedł sztywnym krokiem przez salę i usiadł przy stole na podwyższeniu. Eled też pewnie miał tam swoje miejsce, ale może dla lepszego efektu zamierzał przybyć w ostatniej chwili.

- Do czegóż ten świat zmierza? - rozległ się głos za plecami Gerarda. - Kupa łajna na ławie!

-1 na stole też - dorzucił ktoś obok. Deska podrzucona czubkiem miecza zleciała Gerardowi razem z mięsiwem i ze wszystkim na kolana, a z nich, ze stukotem, na wyłożoną kamiennymi płytami posadzkę.

Gerard obejrzał się zdezorientowany. Za nim stali dwaj uzbrojeni i uśmiechnięci ryżowłosi młodziankowie. Ten, który strącił ze stołu deskę, nie chował jeszcze miecza do pochwy. Dopiero teraz, poniewczasie, Gerard zauważył, że niewolnicy i słudzy siedzą na ziemi, przy samych drzwiach, i domyślił się, że on też powinien tam biesiadować.

A Guólac go ostrzegał...

- Na podłogę, niewolniku! - rzucił wyższy z młodzianków. - Tam żrą psy.

Gerard przebiegł w myślach możliwe wyjścia z tej niezręcznej sytuacji, co nie trwało długo.

- Jestem jeńcem Eleda - powiedział; Ic eom JElećes h&fkniedling. Tak kazał mu mówić iEled, ale teraz, znając już dobrze język, wiedział, że słowo hasftniedling, choć rzeczywiście znaczy Jeniec”, to również “niewolnik”. Tak samo jak wealh i hseft, i niedling. Najwyraźniej Baelowie nie widzieli wielkiej różnicy między więźniami a jeńcami i ci dwaj cnihtcowie też jej zapewne nie dostrzegali, bo ich oczy, wobec jawnej odmowy wykonania polecenia, zapłonęły radośnie; oto nadarza się okazja udzielenia zuchwalcowi stosownej reprymendy. Gerard podjął jeszcze jedną próbę ratowania sytuacji. O ton wyższym głosem dorzucił: - Tanist przydzielił mi kwaterę w Cynehof, bo w moim kraju jestem thegnowskiego rodu. Chcecie podważać wolę tanista? To tak traktuje się w Catterstow gości? Pewność siebie chłopców uległa lekkiemu zachwianiu.

- Łżesz, nióingu! - warknął ten, który trzymał obnażony miecz, ale zaraz zerknął kątem oka na stół na podwyższeniu, żeby sprawdzić, czy Ailed patrzy.

Niestety JEled jeszcze nie przybył.

- Usiekłem Wasrferhóa Fyrlafinga, brata tanista, i tanist traktuje mnie teraz z honorami należnymi wojownikowi. Prosi, żebym został jego wita, a wy mi ubliżacie. O tyle wyżej stoicie od £leda Athelinga?

Cnihtowie popatrzyli po sobie skofundowani. Gerard, kując żelazo póki gorące, zaśmiał się. Sporo ryzykował, bo zamiast śmiechu mógł mu wyjść nerwowy chichot. Na szczęście tak się nie stało.

- Tym razem puszczę warn to płazem, boście, widzę, niezorientowani. Nie wiedzieliście, z kim macie okoliczność. O, patrzcie, thralle przynieśli jadło. Śmiało, thegnowie, siadajcie, częstujcie się. Pojemy, popijemy, a ja warn opowiem, jak usiekłem w Ambleport waszego athelinga.

Widać było, że nie w smak im siadać obok obcokrajowca, ale perspektywa wysłuchania opowieści Gerarda przeważyła nad skrupułami. Usiedli z ociąganiem, obaj po jego lewej ręce i dalej, niżby to dyktowały dobre maniery. Jeśli przyjaciele ich tu wypatrzą, będą się mogli wyprzeć, że byli z nim.

Kryzys został na razie zażegnany, ale Gerardowi, kiedy kobieta napełniała mu róg piwem, trzęsła się ręka; opróżnił róg duszkiem. Przedstawił się, to samo - znowu z ociąganiem - uczynili Wulfward Wulfwinning i Boehtric Goldstaning. Jedząc, Gerard opowiedział im historię śmierci Wacrferh5a, rozwodząc się nad samą walką, ale nie wspominając słowem o upokorzeniu, jakiego doznał potem z rąk - czy raczej z kolana - Eleda. Tymczasem piwo zdążyło zaszumieć w marchewkoworyżych głowach i chłopcy uznali zakończenie za bardzo zabawne.

Ale też za intrygujące.

- Naprawdę poprosił cię, żebyś został jego wita? - zapytał ten wyższy, Wulfward.

Piwo było mocne. Synowie Goldstana i Wulfinga jeden przez drugiego, z pełnymi ustami, wykrzyczeli, że powrót zwycięzców z pewnością uczczony zostanie pieśniami i pzemówieniami, i rozdawaniem skarbów i piciem na umór.

To dlaczego na sali jest tak cicho?

- A co by było, gdyby mimo wszystko JElcd rzucił dziś to wyzwanie?

Cnihtowie wyjaśnili mu na wyprzódki, że wtedy tanist wszedłby tu pod bronią. Nie przyjąłby poczęstunku miodem i wypowiedział tradycyjną formułkę. Zacytowali tę formułkę, ale był to tak archaiczny baelski, że czar, pod wpływem którego znajdował się Gerard, nie zdołał jej przetłumaczyć, niewykluczone jednak, że chłopcy coś przeinaczyli. Potem, wyjaśniali dalej cnihtowie, earl wyznaczyłby datę zwołania narady thegnów, zazwyczaj bywał to następny dzień, i na tej naradzie fyrd zadecydowałby, czy earl musi odpowiedzieć na wezwanie osobiście. Głosowanie było jawne. Każdy z uczestników narady stawał obok tego z oponentów, którego popierał, i o wyniku decydowało rachowanie głów w obu obozach.

Chłopcy wdali się w sprzeczkę o reprezentanta, którego ewentualnie wybrałby earl.

Na sali zrobiło się jeszcze ciszej. Biesiadnicy, zamiast siedzieć przykładnie przy stołach, krążyli po niej, zbijali się w gromadki, a niektórzy wychodzili nawet na zewnątrz. Atheling Cynewulf wstał, skłonił się Ceolmundowi i ruszył do wyjścia. Ten człowiek dobrze wiedział, kiedy pora opuścić tonącą łódź. Inni pośpieszyli za jego przykładem.

Zanosiło się na emocjonujący wieczór.

- Thegnowie - powiedział Gerard. Uwagę chłopców udało mu się przyciągnąć dopiero, kiedy powtórzył to po raz drugi. - Uważacie, że Chivianczyk nie może być wita, tak? A ja dam wam dobrą rasd - wyjdźcie z tej sali, i to szybko. Gdzie tanist? Gdzie fyrd? Uważam, thegnowie, że powinniście się znaleźć po zwycięskiej stronie.

Boehtric i Wulfward zamilkli i rozejrzeli się błędnym wzrokiem. Dopiero teraz zauważyli, że Cynewulf i jego kompania są już prawie przy drzwiach, a od stołów wstają inni, żeby pójść w ich ślady. Machnąwszy ręką na niedojedzony posiłek, zerwali się obaj z ławy i rzucili do wyjścia.

Gerard wycofał się do kąta zajmowanego przez hołotę, skąd rozgrywający się dramat śledziło bractwo sług i laetów. Postępowanie według własnych zasad i nie odczekiwanie kilku dni, jak to nakazywał zwyczaj, było prawdopodobnie typowe dla Eleda. Ceolmund starał się, jak potrafił, robić w zaistniałej sytuacji dobrą minę do złej gry - siedział przy stole na podwyższeniu sam z żoną, gawędził z nią spokojnie i udawał, że nie zauważa pustoszejących ław. Kiedy na sali pozostali już tylko dworscy thegnowie, skinął na nich, żeby się zbliżyli i usiedli z nim. Żona osobiście ponalewała im piwa do rogów. Wkrótce potem do sali, na czele swego werodu, wmaszerował Eled. Był w pełnym bojowym rynsztunku, lśnił złotem i stalą; za nim wlała się reszta fyrdu i na sali od razu zrobiło się tłoczno. Było ich z kilkaset luda. W pierwszym szeregu szli Wielki Brat Cynewulf i jednooki Leofric.

JEled zatrzymał się przed paleniskami zajmującymi środek sali. Siwowłosa żona earla zeszła z rogiem miodu z podium i spokojnie, z podziwu godną gracją, ruszyła mu na spotkanie, JElod odwzajemnił jej uśmiech, ale dwornie odmówił przyjęcia rogu. Żona earla wróciła za stół i usiadła u boku męża. Ailed wyrecytował głośno formułę wyzwania, ale uczynił to takim tonem, jakby chciał dać do zrozumienia, że uważają tylko za oficjalną formułę i nie podpisuje się pod zawartymi w niej inwektywami.

Przygarbiony earl zareagował z taką samą dwornością. Nie zwrócił się do swojego fyrdu z prośbą o wsparcie, bo wynik głosowania i tak był z góry do przewidzenia. Wyprostował się, na ile to było możliwe, i po ciepłych jeszcze śladach swojej żony podszedł do tanista. Ukląkł przed nim, wziął parweniusza za ręce i przysiągł mu wierność. Ryku, jaki wyrwał się z setek gardzieli, nie powstydziłby się chyba sam Cwicnoll. Stojący najbliżej poplecznicy Eleda porwali go na ręce i ponieśli do tronu.

Potem gruchnęły wiwaty i zaczęło się ucztowanie, ogólne pijaństwo i rozdawanie srebra i złota. Ta hałaśliwa celebracja przeciągnęła się do białego dnia. Nowy, uśmiechnięty od ucha do ucha earl rozpoczął swoje urzędowanie od wielkodusznego gestu. Mianował poprzednika swoim kanclerzem i obdarował go małą fortuną w sztabach złota i srebra, która miała mu powetować zranioną dumę i zapewnić środki na odprawę dla drużyny jego dworskich thegnów. Dokonał również innych nominacji, z których tylko dwie były dla obserwującego to wszystko Chivianczyka w miarę zrozumiałe - promocja Leofrica na szeryfa i Cynewulfa na tanista. Naturalnie, earl i jego tanist powinni być jak najbliżej spokrewnieni, a innego bliskiego krewnego Eled nie miał. Poza tym - zakonkludował cynicznie Gerard - Cynewulfa nikt nie lubił, zatem nie mógł on stanowić zagrożenia.

Po dwudziestu latach earlem Catterstow został znowu Catttering. Teraz Gerard z Waygarth miał go uczynić królem Baelmarku.


III



1


Przez trzy następne dni JElcd był tak zaabsorbowany, że nie miał czasu dla swojego więźnia. Musiał odbierać przysięgi na wierność i wymieniać podarki z każdym z osobna thegnem w regionie, poczynając od opływających w bogactwa posiadaczy ziemskich, a na szarych żeglarzach, których nie stać było nawet na własny miecz, kończąc. Musiał powołać swój witan i przeprowadzić zaciąg do drużyny dworskich thegnów.

Gerard wałęsał się przez ten czas po mieście i bił z myślami. Od tego brania się za bary z własnym sumieniem chciało mu się już krzyczeć albo zwyczajnie dać jakiemuś thegnowi w nos i zginąć. Po tysiąckroć roztrząsał wszystkie za i przeciw. I wciąż wychodziło mu to samo: nic go nie obliguje do pozostawania lojalnym wobec króla Taissona! Matka Gerarda kilka razy zwracała się do swojego królewskiego krewniaka z prośbą o jakiś urząd albo jakiegoś rodzaju protekcję dla syna. Jedyną reakcją był lakoniczny liścik z najlepszymi życzeniami od Jego Wysokości, skreślony zapewne na kolanie przez jakiegoś anonimowego pałacowego skrybę. Rodzina Waygarthów nie dość, że nie wydała żadnego króla, to jeszcze splamiła się przez pokolenia rozlicznymi skandalami i Dwór Ranulfa nie chciał mieć z nią nic.wspólnego.

Za to;Eled dawał mu życiową szansę. Istnieją tylko dwa sposoby zabezpieczenia sobie przyszłości i człowiek bez widoków na godziwą schedę, chce czy nie chce, musi wybrać ten drugi - ustosunkowanego patrona. Szansa zostania doradcą i zausznikiem przyszłego króla Baelmarku spadała Gerardowi jak z nieba, o takim uśmiechu losu śni każdy oportunista. Każdy oportunista śni również o takim jak JEled, inspirującym protektorze. I Gerard wykorzysta tę szansę.

Co ważniejsze - za jednym zamachem będzie mógł uratować kobietę, którą kocha.


Rankiem czwartego dnia, kiedy słońce podejmowało swą wędrówkę po błękitnym niebie, Gerarda obudziło szarpanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą cnihta, którego wysłano przodem z wiadomością, że jedzie do niego earl. Kończył się właśnie ubierać, kiedy usłyszał zbliżający się tętent kopyt. Wyszedł przed chatę. JElzd nadjeżdżał na pięknym karoszu i prowadził za uzdę osiodłaną kasztankę. Wychodziło na to, że earl jest równie dobrym jeźdźcem jak żeglarzem. Spojrzał uroczyście z góry na swojego jeńca; po szerokim uśmiechu, który gościł zazwyczaj na jego twarzy, nie pozostało nawet wspomnienie.

Pirat nachmurzył się.

- Nie lubię ryzykować.

Gerard kilka razy otworzył i zamknął usta... Zimne zielone oczy Eleda mierzyły go z góry.

- Podejmuję jednak ryzyko, jeśli nagroda jest tego warta, a szansę powodzenia spore. Mów.

- Dziękują, ealdorze. Przedsięwzięcie, które chcę zaproponować, może uczynić cię królem albo kosztować życie, nie sądzę jednak, byś w razie niepowodzenia naraził się na śmieszność.

Na twarz JElcda, wypłynął wreszcie promienny jak wschodzące słońce uśmiech.

- To bardzo ważne! Dosiądź konia i ruszajmy w drogę, zanim sędzia prowincji znowu mnie dopadnie, bo jeśli go uduszę, a mam na to wielką ochotę, to miłościwie nam panujący król Ufegeat bardzo się rozsierdzi.


Z początku narzucił tempo, które uniemożliwiało wszelką konwersację, kiedy jednak zostawili za sobą peryferie miasta i znaleźli się na obsianych zbożem polach, kierując w głąb lądu, w stronę przykrytego lodową czapą Cwicnolla, zwolnił do kłusa i Gerard mógł wreszcie odetchnąć.

JElcd uśmiechnął się.

- Naturalnie, że mam. Pierwszego w królu Ufegeacie. Ale zgładzenie mnie rozpętałoby tylko spiralę krwawej zemsty. Gdyby ktoś zabił Taissona, na Chivianczykow uderzyłby natychmiast Ambrose. Tutaj mamy lepsze metody. Gdyby fyrd Catterstow doszedł do wniosku, że wypadałoby się mnie pozbyć, to istnieje na to stosowna procedura.

W jego ujęciu ten dziwaczny system nie wydawał się wcale taki barbarzyński, był niemal racjonalny.

Zwolnił jeszcze bardziej, bo pola uprawne zostały już za nimi i szlak piął się teraz stromo między pastwiskami rozciągającymi się na górskich stokach. Cwicnoll zniknął z pola widzenia, chowając się za granie i niższe szczyty.

Gerard zebrał myśli. Długo przygotowywał się do tej rozmowy.

- Musisz dokonać czegoś wyjątkowego. Nie może to być jeszcze jedenfaeering, bo udowodniłeś już, że jesteś w tym lepszy od innych. Rozlanie morza krwi też nie zrobi na nikim wrażenia.

Eled kiwnął niecierpliwie głową.

Eled uniósł sceptycznie miedziane brwi.

Był w stanie uwinąć się z tym w trzy dni. Powinien się uwinąć w tydzień. Zmitrężył dwa.

Wyciągnął spod tuniki zwinięty w rulon arkusz papieru, rozsupłał wstążkę, którą był przewiązany, i podał Pledowi, JElcd rzucił okiem na szkic i oddał go Gerardowi.

- Dałoby się to zrobić, stosując rolki. - Earl nie okazywał jak dotąd specjalnego zainteresowania. - Podczas przypływu, kiedy rzeka jest spławna, i przy sprzyjającej pogodzie. Zanim nadciągnęłoby wojsko, my bylibyśmy już z powrotem u ujścia. To bardzo ładna kobieta i rozumiem, dlaczego nie pochwalasz tego małżeństwa, ale nie mogę narażać życia kilku setek ludzi dla porwania bogatego starego diuka z ceremonii jego zaślubin. Chociaż klejnoty tłustych dam to kuszący kąsek, przyznaję. Byłaby to bardzo zuchwała eskapada i wszystkie pijalnie miodu w Baelmarku trzęsłyby się od śmiechu, ale...

Urwał i spojrzał spod ściągniętych brwi na chichoczącego Gerarda. Był to chichot piskliwy, balansujący na krawędzi histerii.

- Wybacz, ealdorzel Nie mam doświadczenia w udzielaniu reed. Zapomniałem ci powiedzieć, że matką matki Charlotte jest księżna Crystal, córka Ambrose’a II. Charlotte jest więc kuzynką w pierwszej linii króla Taissona, a co za tym idzie, kuzynką w drugiej linii księcia korony Ambrose’a. Jest o całe pokolenie bliżej tronu niż ja. Ja jestem skoligacony poprzez małżeństwo. W moich żyłach nie płynie królewska krew. Charlotte zaś jest siódma w kolejce do sukcesji.

Eled znowu się uśmiechał. I ten uśmiech stawał się coraz to szerszy i szerszy.

- Tak? A którego tygodnia? - Eee... drugiego.

JElcd znowu się uśmiechnął, i to szerzej niż kiedykolwiek.


2


Kilka dni później, nocą, tuż przed wschodem księżyca, czółno z trzema mężczyznami prześlizgnęło się pod moi stem na rzece Wartle i popłynęło pod prąd w głąb lądu. Dotarło pod osłoną nocy aż do Candlefen Park i o świcie było już z powrotem u ujścia rzeki. Tam Eled zarządził rozpoczęcie przygotowań do faeringu. Następnie wypłynął z Leofrikiem w morze na umówione spotkanie z “Graeggosą”, by wrócić na niej do Baelmarku, Gerard zaś pomaszerował wybrzeżem do Wosham i tam, kłamiąc, że jego wierzchowiec okulał, nabył konia, którego zostawił potem u jakiegoś kmiecia. Trzy dni później dojeżdżał już dyliżansem do Grandonu. Była to podróż jak każda inna, jeśli nie liczyć skłonności do mówienia i myślenia po baelsku. O sceatt... pieniądze... Ealdormannes wita... znaczy się, doradca earla, nie musiał się martwić.

Akademików dobrego urodzenia nie wyliczano z czasu pracy co do minuty, jak to ma miejsce w przypadku czeladników u rzemieślnika, tak więc nikt w kolegium nie komentował jego powrotu po tak długiej nieobecności, a już na pewno nie należało się tego spodziewać po Orlim Królu Oręża, sympatycznym oktogenarianie, który myślami pozostawał permanentnie o kilka stuleci w tyle za teraźniejszością. Z mamrotania lorda Tymianka, stareńkiego archiwisty, który praktycznie kierował toczącym się niemrawo życiem kolegium, Gerard zrozumiał, że w swoim ostatnim liście lord Candlefen wyraża się o nim w samych superlatywach i bardzo żałuje, że nie będzie go na zaślubinach.

- Miałem inne plany, ale spaliły na panewce - powiedział Gerard. - Jeśli wasza lordowska mość chce, to mogę tam wrócić. - Z bijącym sercem obserwował powolny proces wpisywania swojego nazwiska, literka po literce, do księgi delegacji. Dla niemal każdego, kto ma więcej niż trzynaście lat, zawarcie małżeństwa sprowadza się po prostu do zadeklarowania takiej woli w obecności dwóch świadków, ale rodziny posiadające majątki ziemskie albo tytuły chcą, by związki ich dzieci rejestrował heraldyk. Usługi tej nikt w kolegium nie chciał się podejmować, bo w większości przypadków ojcowie panien młodych, zanim jeszcze doszło do samej ceremonii, byli już tak spłukani, że notorycznie uchylali się od zapłacenia rejestratorowi, a zdarzało się, że nie zwracali mu nawet kosztów podróży.

Gerard przyrzekł Charlotte, że nie będzie tym, który udzieli jej ślubu z diukiem Dragtnontu. I przyrzeczenia dotrzyma. O, duchy! Lepiej o tym nie myśleć. Strasznie chciało mu się spać.


Następnych kilka tygodni było nie kończącym się koszmarnym pasmem kłamstw i krętactw. Gerard odwiedził rodziców, ale nie odważył się im powiedzieć, że prawdopodobnie widzą go po raz ostatni. Kiedy napomknął, że chyba znalazł sobie bogatego patrona, bardzo się ożywili i zasypali go gradem pytań, na które nie mógł im odpowiedzieć - zwłaszcza że matka żyła w ciągłym strachu, iż jej syn może się stoczyć i skończyć marnie jako kupczyk. Przeprowadził dyskretne śledztwo w sprawie lokatora Pałacu Greymere i otrzymał standardową odpowiedź, że plany podróży księcia nie są zawczasu upubliczniane. Z Candlefen żadne nowiny nie napływały i nie należało się ich raczej spodziewać, chyba żeby doszło do zerwania zaręczyn, a i wtedy niekoniecznie. Sam nie śmiał napisać do Charlotte. Usunął się w cień. Unikał dawnych znajomych. Stracił apetyt.

Pocieszenia szukał w pracy. Pewien bogaty kramarz odkrył w swoich żyłach ślady błękitnej krwi i zwrócił się do kolegium z prośbą o wyrysowanie mu kompletnego drzewa genealogicznego rodziny, poczynając od skrytej w pomroce dziejów starożytności. O dziwo, Gerard znalazł w tym drzewie parę całkiem interesujących gałęzi. Przygotował wielobarwny welinowy zwój ozdobiony monogramami i tarczami herbowymi. Było to jedno z najpiękniejszych dzieł, jakie wyszły spod jego ręki. Skończył na początku siódmksiężyca, a że pozostało mu do zabicia jeszcze kilka dni, popuścił wodze rozpalonej wyobraźni i wypełnił wolne miejsca łatwymi do rozszyfrowania aluzjami do osławionych chivianskich zdrajców i starożytnych baelskich watażków w rodzaju Smeawine’a i Bearskinbootsa. Dziewiątego dnia siódmksięzyca, wieczorem, zostawił ukończoną i nie nadającą sią do pokazania zleceniodawcy pracę na biurku Orlego Króla Oręża, i z nadzieją, że staruszek, ujrzawszy ją rano, nie dostanie ataku apopleksji, po raz ostatni opuścił mury kolegium. Nazajutrz spakował kilka podarków i wsiadł do zmierzającego na zachód dyliżansu.


Trzynastego, o zachodzie słońca, podjeżdżał konno plażą pod zamek Candlefen. Większą część murów rozszabrowali okoliczni budowniczowie, a to, co zostało, zasypywał powoli piasek. Nie dostrzegał żadnych śladów, które świadczyłyby, że przez ostatnie lata ktoś odwiedzał tę ruinę, co mogło oznaczać, że Ailed zaniechał jednak faeringu. Dziki przypływ nadziei, który omal go nie zadławił, był jeszcze jednym dowodem na to, że nie nadaje się na szpiega, zdrajcę ani konspiratora. Musiał się jednak upewnić, czy rzeczywiście doszło do zmiany planów, wspinał się więc dalej pod zamkowe wzgórze, prowadząc konia po sypkim piasku, gdzie wiatr szybko zatrze ślady kopyt. Kiedy dostrzegł wysokiego mężczyznę, który obserwował go z cienia, serce omal nie wyskoczyło mu ustami.

Był to, a jakżeby inaczej, szeryf Leofric we własnej osobie, nietypowej maści Bael. Swoim jednym okiem wypatrzył Gerarda na długo przedtem, nim ten swoimi dwoma wypatrzył jego. Miał na sobie obszarpane chivianskie odzienie, zwyczajny, niczym się nie wyróżniający kmiecy przyodziewek, w którym normalnie nie zwracałby na siebie uwagi, jeśli jednak wałęsał się po okolicy z tym mieczem u boku, to dziw, że nikt go dotąd nie zatrzymał. Dobrze, że chociaż srebrną płytkę ze szmaragdem zakrywającą pusty oczodół zastąpił klapką ze zwykłej skóry. - To już pojutrze! - burknął Gerard, zsiadając z konia.

Gerard wykonał polecenie z duszą na ramieniu.

W ledowym werodzie Leofric cieszył się opinią zabójcy bezwzględniej szego od samego JEIcćsl, bo miał mniej skrupułów. Wręczył gościowi dachówkę i kredę.

Bael założył ręce na piersi tak, że jego prawa dłoń znalazła się w bezpośredniej bliskości rękojeści miecza.

- Zaufam ci, kiedy zobaczę, jak piszesz. Boisz się napisać, co ci kazałem?

Dachówka wyglądała całkiem zwyczajnie, ale piszącemu na niej Gerardowi lekko drżały palce. “Nie zdradziłem JEleóa”. I nic się nie stało.

Podyktował Gerardowi jeszcze z tuzin zdań, po czym, usatysfakcjonowany, odebrał mu dachówkę.

- Co by się stało, gdybym napisał nieprawdę? - spytał schrypniętym głosem Gerard.

Rosły Bael uśmiechnął się.

- Tego nigdy się nie dowiesz. - Cisnął dachówką o mur i ta rozprysła się na kawałki. A więc całe to przedstawienie było blefem - chociaż może nie, bo twarz Leofrica jakby się troszkę wypogodziła. - JEled mówi, że to będzie fsering, jakiego jeszcze nie mieliśmy. W parku jeszcze nie byłeś?

- Nie ma. A na pogodę jeszcze mniej bym liczył. Jedź teraz do parku. Spotkamy się jutro w nocy. Panika!

- Nie, zaczekaj! To niemożliwe! Nie mogę się przemykać tam i z powrotem pod nosern fechtmistrzów! Nie uda mi się też przeszmuglować żadnych magicznych akcesoriów, bo Siostry od razu to wykryją! A jeśli są tam również inkwizytorzy?

Widział, że żadne jego argumenty nie trafią do Leofrica. Gdyby JEled kazal’swojemu szeryfowi zjeść łódź, ten poprosiłby tylko o sól.

- A co by tam robili? - Człowiek czynu ściągnął brwi, rozdrażniony bojaźliwością człowieka nauki. - Posłuchaj. Jutro o zachodzie słońca weźmiesz jedną z łódek przywiązanych do molo i wypłyniesz w niej na rzekę. Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą jakąś kobietę do towarzystwa - chyba po to tu są. Dopłyniesz do starego młyna i tam zgubisz jedno wiosło. Podryfujesz kawałek z prądem, potem, za pomocą drugiego wiosła dobijesz na pych do brzegu i wrócisz stamtąd piechotą do parku po pomoc. Do prawego brzegu, tego od północy, rozumiesz? Kobiecie, jeśli jakaś z tobą będzie, każesz zaczekać w łódce. Spotkamy się na drodze.

Rosły pirat nie raczył nawet okazać rozdrażnienia. Obrzucił tylko Gerarda pogardliwym spojrzeniem.


Zapadały już ciemności, kiedy Gerard dotarł wreszcie do bramy pilnowanej przez zbrojnych ludzi w barwach diuka. Chociaż utrzymywanie prywatnych armii było w Chivialu zabronione, to podobne zakazy nie dotyczyły nigdy takich dobrych znajomków króla jak Dragmont. Ku oburzeniu Gerarda wartownicy nie uwierzyli mu na słowo, kim jest; musiał rozpakować jedną ze swych toreb i pokazać płaszcz heraldyka. Dopiero wtedy go przepuścili. Gniew mu przeszedł, kiedy, jadąc już parkową aleją, uświadomił sobie, że wielu tym ludziom pisana śmierć podczas szturmu strasznego catterstowskiego fyrdu. I nie tylko im - w parku wyrosło małe miasteczko namiotów i pawilonów, bo gospodarze przewidywali, że trzem setkom gości towarzyszyć będzie co najmniej dwa razy tyle sług, plus konie i zbrojne poczty. Gerard spróbował sobie wyobrazić, jaki chaos tu zapanuje, kiedy do parku wtargnie kilka werodów Baeli, i niedobrze mu się zrobiło ze zgrozy. Pomyśleć tylko, że to on wywołał całą tę awanturę, chwytając bezmyślnie za rapier w Ambleport; jeden kamyczek spowodował lawinę! Za późno było, żeby to wszystko cofnąć, bo flota iEleda musiała znajdować się już gdzieś blisko i gdyby nawet goście weselni zdążyli ujść, to Baelowie poszukaliby sobie innego celu. Trzeba by armii z prawdziwego zdarzenia, żeby ich odeprzeć, a w okolicy żadna taka nie stacjonowała.


Gerard był przekonany, że zostanie umieszczony w namiocie, mile się więc rozczarował, kiedy zaprowadzono go do izdebki na poddaszu. Była, co w tych okolicznościach zrozumiałe, o wiele mniej okazała niż kwatera, którą zajmował poprzednio, ale w jego odczuciu nawet na taką nie zasługiwał. Zamierzał odpłacić gospodarzom zdradą za gościnność, a o cięższą zbrodnię trudno.

Samopoczucia nie poprawiał mu fakt, że lady Candlefen była bezsprzecznie jedną z najbardziej czarujących osób, jakie znał. Dumna, a przy tym ciepła, dowcipna, ale dystyngowana, prawdziwy siwowłosy ideał matki. Z pewnością i ona, i jej mąż ubolewali, że zmuszeni są wydać córkę za nędzną kreaturę, ale lady Candlefen nie rozmawiała o takich sprawach z obcymi. Przywitała Gerarda w wielkiej sali, którą zapamiętał jako pustą i rozbrzmiewającą echami, a w której teraz roiło się od ludzi, bo liczni zubożali krewni Candlefenów nie omieszkali wykorzystać takiej okazji i przybyć jak najwcześniej, by pozostać jak najdłużej i jak najwięcej zjeść. Na tym etapie przygotowań lady Candlefen miała pewnie urwanie głowy, ale jej powitanie było szczere i serdeczne.

- Charlotte tak się cieszy, że właśnie ty udzielisz jej ślubu, Gerardzie!

Bardzo w to wątpił.

- Ja też rad jestem, że spotyka mnie taki zaszczyt, pani. Córka jest pewnie bardzo podekscytowana.

Lady Candlefen dobrze wiedziała, że jej córka i młody akademik zadurzyli się w sobie bez pamięci, nim minęło dziesięć minut od pierwszego wejrzenia. Współczuła im, ta miłość nie miała przyszłości, ale przypadek był jednym z żywiołów i takie rzeczy się zdarzały. Trzeba tylko mieć na nich oko.

- Jest chyba zbyt zaabsorbowana, by zastanawiać się, co czuje. Zjesz z nami kolację, sir heraldyku.

Próbował się wykręcić, ale bez powodzenia. Rejestratorzy kolegium, ni to słudzy, ni szlachta, stanowili zawsze kłopotliwą anomalię, ale większość szlacheckich rodów sadzała ich do posiłków w kuchni.

- A teraz wybacz mi, proszę - powiedziała lady Candlefen, rozglądając się dokoła. - Muszę dopilnować, żeby nakryli dla jeszcze jednej osoby... Ach, sir Yoricku, sir Richeyu! Znacie mistrza Gerarda? -1 oddaliła się, pozostawiając go beztrosko na łasce dwóch wzbudzających grozę fechtmistrzów.

Richey paradował w niebieskosrebrnych barwach Gwardii Królewskiej, Yorick w zielonozłotych księcia korony. Yorick był rumianolicy i gorliwy, Richey, który dobiegał już trzydziestki, a tym samym końca służby, sprawiał wrażenie bardziej cynicznego. Pomijając te drobne różnice w usposobieniu, mogli uchodzić za braci, zarówno jeden drugiego, jak również tuzina innych fechtmistrzów, których Gerardowi zdarzyło się dotąd spotkać. Aż do tej chwili fechtmistrze byli dla niego jakimiś egzotycznymi najemnikami, i dopiero teraz uświadamiał sobie z całą wyrazistością, jaka ukryta siła się w nich czai i jaki respekt wzbudzają miecze, które nosili.

Fechtmistrze, zapytawszy go grzecznie, kim jest i co tu robi, czekali na odpowiedź. Kiedy jej udzielił, rozluźnili się troszeczkę, z czego wywnioskował, że nie wygląda im jednak na aż tak podejrzanego, jakim sam się czuje. Może uda mu się wysondować, do jakiego stopnia w łeb biorą jego plany...

- Tak.

Starszy fechtmistrz zachichotał cicho.

- On chce powiedzieć, że ani jedno, ani drugie. Nie wolno ci nic wnosić i Jego Wysokość nie przyjedzie.

Yorick prychnął gniewnie.

Gerard przełknął z trudem ślinę.


3


Atak przy okazji, najdroższa Charlotte - póki pamiętam - w dniu twojego ślubu na ten dom napadnie wataha gwałcicieli i rabusiów, żeby cię uprowadzić, ale nie denerwuj się, bo ich przywódca to dziarski, krzepki młodzieniec, który chociaż jest żądnym krwi potworem, to pięknie się uśmiecha i obiecuje, że cię poślubi, a z czasem uczyni królową Baelmarku. Tak więc uszy do góry, będziesz z nim o wiele szczęśliwsza niż z tym odrażającym starym diukiem”.

Tak powinien powiedzieć, ale wokół panny młodej kłębił się rój krewnych i pochlebców, a zresztą nawet gdyby była sama, to tego rodzaju informacje należało przekazywać z większym taktem. Znacznie większym taktem!

Była wyższa od większości kobiet, a przy tym smukła jak dziewczynka. Najbardziej do twarzy było jej zawsze w błękicie i na dzisiejszy wieczór też przywdziała szeleszczącą suknię z szafirowego jedwabiu, której szeroki klosz podkreślał szczupłość talii. Jej gęste, świeżo uczesane, upięte w wysoki kok włosy lśniły głębokimi odcieniami miodu, oczy miała bursztynowe, a szyję tak długą, że Gerard u żadnej kobiety nie widział dłuższej - lubiła ją eksponować głęboko wyciętymi dekoltami. Mógłby godzinami podziwiać perfekcyjność kształtu jej uszu, noska i podbródka z maleńkim dołkiem. Przywodziła na myśl kruchą porcelanową lalkę, a przecież jeździła na koniu jak huzar. Wystarczył najdrobniejszy komplement, by oblała się rumieńcem gorętszym od kowalskiego paleniska, a przecież Gerard słyszał ją klnącą gorzej od kowala, który przytłukł sobie młotem palec.

Kręcił się czas jakiś na obrzeżach zbiegowiska, zanim go wreszcie dostrzegła i powitała przelotnym uśmiechem. Od początku udawała szczęśliwą i podtrzymywała beztroską konwersację. Widywał ją w niezliczonych nastrojach: Charlotte radosna; Charlotte zadumana; Charlotte smutna; Charlotte zachwycona, przesadzająca na koniu płoty i krzaki, i podjudzająca go, żeby ją gonił; Charlotte uganiająca się ze śmiechem za jagniętami; Charlotte krotochwilna; Charlotte szachrująca podczas gry w karty; Charlotte z gracją księżycowej poświaty tańcząca menueta albo gawota - kobieta o tysiącu twarzy - ale nie widział jej nigdy przygnębionej, nawet kiedy próbowała sobie wyobrażać swoją niewesołą przyszłość u boku odpychającego diuka. “Nie można mieć wszystkiego”, zwykła wtedy mawiać.

Przedstawiła go w końcu swojemu towarzystwu i wciągnęła do rozmowy.

Poproszono do stołu i brat Charlotte, Rodney, podał siostrze ramię. Podczas posiłku Gerard siedział, rzecz jasna, z dala od niej. Sposobność do rozmowy w cztery oczy nadarzyła się dopiero po kolacji w zatłoczonej sali, tak więc prowadzili swoją gorzką konwersację szeptem, uśmiechając się do siebie promiennie na użytek ewentualnych obserwatorów.

Roześmiała się, jakby uraczył ją jakimś żarcikiem, ale w jej oczach nie było wesołości.

-1 z czego byśmy tam żyli, mistrzu Gerardzie? Nie chcę wegetować o chlebie i wodzie w jakimś chlewie, nie potrafię tak.

Fakt, w tym cały ambaras! Jako siódma w kolejce do sukcesji, Charlotte znajdowała się tak blisko tronu, że na zawarcie związku małżeńskiego musiała mieć zgodę monarchy, a diuk Dragmontu zaliczał się do starych komilitonów króla Taissona. Tu właśnie był pies pogrzebany. Gdyby Charlotte odmówiła wyjścia za mąż za diuka, ucierpiałaby cała jej rodzina; gdyby zaś uciekła z Gerardem, to i jego, i jej ojca mógłby czekać katowski topór. Tak czy inaczej, szczęście mogła znaleźć tylko poza granicami Chivialu - albo klepiąc biedę z nim, Gerardem, albo zostając w przyszłości królową Baelmarku. W tym ostatnim przypadku jej rodziny nikt by nie winił za baelski zajazd.

Charlotte odwróciła się, by powitać swojego zgrzybiałego wuja.

Przez całą noc wiercił się i przewracał z boku na bok na swoim poddaszu. Tortury zadawało mu nie tylko obolałe sumienie. Dotykając niemal nosem powały i wsłuchując się w szum deszczu i wiatru, wspominał słowa Leofrica przepowiadającego załamanie się pogody. Sztorm mógł zepchnąć baelską flotę z powrotem do domu albo zagnać ją na skały. Niepewność jeszcze bardziej pogłębiała jego rozterkę; gryzł się, że może niepotrzebnie się gryzie.

Nadszedł ranek, a letnia burza jak szalała, tak szalała, i nawet ślub stanął pod znakiem zapytania. Drogi były nieprzejezdne, mosty pozrywane, konie łamały sobie nogi w zalanych deszczówką wykrotach, a w parku przewracały się jeden za drugim nasiąknięte wilgocią namioty. Przed południem zaczęli się zjeżdżać przemoczeni i zmarznięci goście, a wtedy w i tak już przeludnionej posiadłości zapanował jeszcze większy chaos. Gerard zaproponował, że narysuje Charlotte w sukni ślubnej.

- Wyśmienity pomysł - ucieszyła się jej matka. - To ją trochę zrelaksuje. Taki tu teraz rwetes, a czekają ją przecież dwa bardzo stresujące dni!

Pani, nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo...

Godzinę później Charlotte stała już w garderobie na piętrze, zapatrzona w sieczone deszczem okno, a Gerard, przygryzając język, starał się oddać pociągnięciami ołówka subtelności jej stroju. Wierzchnia rozcięta z przodu suknia z granatowego brokatu rozszerzała się od wąskiej talii, tworząc półklosz; spod niej wyzierała szkarłatna satynowa suknia spodnia z dekoltem do samej talii, który odsłaniał naszywany perłami stanik. Charlotte wyglądała na wyższą niż normalnie, musiała więc być w pantoflach na koturnie. Włosy okrywał jej suto marszczony welon. Z twarzą Gerard nie miał żadnych problemów. Mógłby ją rysować z zamkniętymi oczami. Ten owal, ta idealna cera, zęby, usta... Ale wszystko to podświetlone było od wewnątrz ogniami skrzącej się jak diament żywotności, i tutaj jego talent zupełnie zawodził.

Domyślna - aż nadto domyślna - lady Candlefen odprawiła pod rozmaitymi pretekstami służące, ale sama została, i niby to pochłonięta przeglądaniem listów przechowywanych w sekretarzyku, nadstawiała dyskretnie ucha. Otwarta rozmowa o ucieczce nie wchodziła w tej sytuacji w rachubę, Gerard mógł co najwyżej żywić nadzieję, że uda mu się przemycić jakąś aluzję. Ale minuty płynęły, przyznany mu czas przeciekał szybko przez palce, a okazja po temu się nie nadarzała. I wreszcie Charlotte podsunęła mu pretekst, na który czekał.

Charlotte i jej matka zgodnym chórem wyraziły swoją zgrozę.

- U tych barbarzyńców! - żachnęła się Charlotte. - Na pewno słyszałeś, co się stało! Zaraz po twoim wyjeździe napadli na Ambleport i uprowadzili stamtąd dziesiątki dzieci i młodzieży. Rzeź! Grabieże! Coś niesłychanego!

Gerard pokiwał uroczyście głową.

Matka i córka wymieniły niedowierzające spojrzenia.


W południe przybyli dalsi goście, a jednym z pierwszych był książę korony Ambrose. Przyprowadził ze sobą kolejnych fechtmistrzów i miał ich teraz w sumie - Gerardowi zajęło trochę czasu, zanim wszystkich porachował - szesnastu, w tym sześciu z Gwardii Królewskiej i dziesięciu własnych. Rozłożył się obozem w wielkiej sali przed kominkiem i zdominował wszystkich. Był hałaśliwy, był wielki i towarzyszyła mu młoda kobieta, bez wątpienia kochanka - przekomarzali się i robili do siebie słodkie oczy. Ambrose, jeśli go porównać z Pledem, sprawiał wrażenie przerośniętego, zepsutego dzieciaka.

Gerard wycofał się na swój stryszek i przy akompaniamencie skarg skrzypiącego pod naporem wichury dachu oddał się pracy nad szkicem. Fechtmistrze mogliby nastręczyć problemów, gdyby pogoda już wszystkiego nie zepsuła. W taką burzę nawet Baelowie nie dadzą rady wysadzić desantu, a jeśli nawet, to nie w tak krótkim czasie, jak to było w planie. Nie uratuje Charlotte i nie wykaże się przed człowiekiem, w którym widział już swojego nowego pana. Usunie się znowu w cień, tam gdzie jego miejsce, i pożegna na zawsze z marzeniami o zostaniu królewskim doradcą. Pal osiem fechtmistrzów. Pal osiem miłość. Pal osiem wszystko.


Przed wieczorem przepełniony dom tak już się upodobnił do rozbrzęczanego ula, że wybranie się na przechadzkę po rozmiękłym błocku nie groziło posądzeniem o pierwsze objawy obłędu. Groziło tym jednak wypłynięcie łódką na przejażdżkę po rzece, bo wezbrana Wartle rwała wartko, podmywając własne brzegi. Gerard wyszedł w ulewę. Zatrzymał się na chwilę przy bramie, żeby popsioczyć z wartownikami na pogodę, i poczłapał dalej. Oprócz niego na drodze nie było nikogusieńko, miał ją całą dla siebie. Zbliżając się do starego młyna, zaczął pogwizdywać, ale odpowiedź, kiedy ją wreszcie dosłyszał, nadeszła nie od strony młyna, lecz zza żywopłotu po drugiej stronie traktu. Przeszedł przez kładkę przerzuconą nad przydrożnym rowem i znalazł się na ścieżce, która odbiegała od traktu i prowadziła w las.

- Tu jestem. - Leofric siedział pod świerkiem na gołej ziemi.

Gerard przedarł się do niego przez zarośla jak dzieciak bawiący się w ludzi króla i banitów. Pod samym pniem było sucho, w powietrzu wisiał upajający zapach drzewa.

- Wszystko odwołane, prawda?

Srebrna płytka była z powrotem na swoim miejscu, w mroku jarzyło się jedyne oko olbrzyma.

-1 nie tknie, potraktuje go jak powietrze. Co jeszcze się tam dzieje? Gerard jęknął.

- Wszystko idzie zgodnie z planem. Tylko gości może być mniej, niż przewidywano. Połowa namiotów runęła, reszta przecieka. Jeśli ta ulewa nie ustanie, to Ailed będzie mógł wpłynąć “Graeggosą” przez frontowe drzwi. Chyba nie myślisz poważnie, że w takich warunkach zdecyduje się na atak?

Leofric wyszczerzył kły.

-1 wy to zauważycie. Co to będzie oznaczało?

- Że orszak weselny wszedł do sali. To będzie dla nas sygnał do ataku. Jeśli JEled się do tego czasu nie pojawi, nic się nie stanie. Ptaki wrócą do swoich gniazd, a ty spokojnie połączysz oblubieńców węzłem małżeńskim.

- A jeśli Biała Siostra nie odjechała? Leofric wzruszył ramionami.

- To prawdopodobnie ją zamroczy. Po uwolnieniu czaru w tak małej odległości będzie zbyt oszołomiona, żeby się połapać, co, gdzie i jak.

- Twoja pewność siebie jest naprawdę pokrzepiająca! - krzyknął Gerard.

Bael pochylił się błyskawicznie, ucapił Gerarda wielkim łapskiem za gardło, omal go nie dusząc, przyciągnął do siebie i błysnął mu tuż przed oczami wyszczerzonymi wilczymi kłami.

- To był twój pomysł, niÓing. Dobrze wiedziałeś, co się stanie, kiedy podsuniesz go Pledowi. A jeśli nie wiedziałeś, to sameś sobie winien. I przysięgam, że jeśli przez ciebie coś mu się złego przydarzy, ty burbyrde baedling*[*plebejski wymoczku], to ja już dopilnuję, żebyś miesiąc konał! Rozumiesz?

Gerard wycharczał przez ściśniętą krtań coś niezrozumiałego i odepchnięty jak piórko przez thegna poturlał się po sterczących z ziemi korzeniach, uderzając po drodze głową o nisko zwieszoną gałąź.

- Będziesz słuchał dalej?

Gerard usiadł i otrzepał dłonie z ziemi.

Gerard jęknął i kiwnął głową. -1 co się stanie?

Leofric wzruszył ramionami.


4


Uprowadzenia łatwiej byłoby dokonać spod domu, nie to miał jednak na uwadze Gerard, kiedy, bawiąc tutaj na początku czwartoksiężyca, zaproponował, by ślub Charlotte odbył się w ogrodzie różanym - po prostu wielka sala Candlefen Park wydała mu się na pierwszy rzut oka obskurną stodołą. Charlotte z entuzjazmem podchwyciła jego sugestię. Jej matka również, z tym że lady Candlefen, znając kaprysy klimatu Westerth i nie podzielając wiecznego optymizmu córki, podsunęła myśl, by na wszelki wypadek przygotować awaryjny plan urządzenia uroczystości pod dachem - i całe szczęście, bo od oceanu napływały wciąż tumany mgły i deszczowe chmury.

Tego poranka wszyscy snuli się po domu opatuleni w co kto przywiózł ze sobą najcieplejszego i kwękali, że marzną. Gerarda dodatkowo mroził fakt, że wichura zelżała do kąśliwej bryzy, przez co fxring znowu stał się chyba możliwy. Deszcz i mgła przy niezbyt silnym wietrze to dla Baeli idealna pogoda; i jeśli sztorm nie zepchnął Eleda z jego flotą w najdalszy zakątek świata, to pewnie zjawi się z załogami swoich łodzi na rozmiękłym trawniku przed dworem, zanim ktoś zdąży podnieść alarm. Dzień był taki, że nawet kaczki nie przejawiały ochoty do spacerów.

Sala miała około osiemdziesięciu stóp długości. Z jednej strony znajdowały się wielkie główne drzwi, z drugiej galeria dla grajków, na którą wchodziło się po schodach. Candlefenowie przyznawali, że nie grali tam nigdy żadni muzykanci, bo akustyka była fatalna i dźwięk strasznie zniekształcały echa. Trzeba było przyznać, że belkowany strop prezentował się dosyć okazale, ale nawet gdyby poustawiać po kątach atrapy zbroi i porozwieszać na ścianach jakieś proporce, to wnętrze nadal przypominałoby obskurną stodołę. Trudno - prawdziwy artysta stara się wykorzystać jak najlepiej to, co ma do dyspozycji, i kierując się tą zasadą, Gerard przygotował projekt scenariusza uroczystości, a właściwie kilka takich scenariuszy, bo nie wiadomo jeszcze było, czy przybędą i książę Ambrose, i sam król, czy tylko jeden z nich, czy może żaden. Pracując nad tymi projektami, nie rozważał jeszcze ewentualności zaproszenia baelskiej armii.

Napływający do sali goście mieli okna po lewej ręce i dwoje drzwi kuchennych oraz monumentalny kominek po prawej. Trzecią część długości sali, tę od strony drzwi, zajmowały stoły, przy których miała się odbyć weselna uczta i do których w pośpiechu nakrywała teraz służba. W środkowej trzeciej części ustawiono rzędy krzeseł. Gerard, odziany w mieniący się jaskrawymi barwami płaszcz heraldyka, wszedł jako ostatni. Donośny huk zatrzaskujących się za nim wielkich podwoi był dla głównych aktorów sygnałem, że wkrótce pora się zjawić. Tego ceremonialnego zatrzaśnięcia dokonało dwóch pełniących służbę wartowniczą fechtmistrzów, którzy pozostali na zewnątrz. Jeszcze czterej stali w drugim końcu sali, skąd mieli na wszystko oko, a piąty zajął na galerii miejsce sługi, którego postawił tam Gerard. Ach, ten lubujący się w takich demonstracjach, pompatyczny młody Ambrose! Nad głowami zgromadzonych nie górował przynajmniej ani jeden biały, spiczasty kapelusz, na sali nie było żadnej Białej Siostry.

Gerard przecisnął się przez gromadkę służby stłoczonej przy drzwiach, przemaszerował wąskim przejściem między rzędami krzeseł i podszedł do małego stołu, który był jedynym sprzętem w ostatniej trzeciej części sali. Odwrócił się na chwilę twarzą do gości, by złożyć im ukłon, po czym otworzył swoje puzdro na dokumenty i wyjął z niego, co mu było potrzebne. Kiedy wszystko było już gotowe, podniósł wzrok na stojącego na galerii fechtmistrza i skinął mu głową. Fechtmistrz wyszedł bocznymi drzwiami, by poprosić na salę orszak ślubny.

Gerard nigdy wcześniej nie udzielał ślubu diukowi i nawet gdyby nie świadomość nadciągającego kataklizmu, byłby zdenerwowany. Kiedy brał do ręki karteczkę ze znakiem wodnym przedstawiającym czaplę, dłonie dygotały mu tak, że musiał je przycisnąć do brzucha. W tej chwili baelska flota albo błąka się po wzburzonym morzu setki mil stąd, zepchnięta przez sztorm, albo płynie w górę rzeki. Na dwoje babka wróżyła.

Pierwszy na galerii pojawił się odpychający diuk Dragmont, który postanowił wystąpić sam, chociaż mógł poprosić o asystę jedną z trzech córek albo któreś z kilkorga wnucząt. Goście wstali z krzeseł. “Tyle, ile go nam zdołasz wygospodarować”, powiedział Leofric, spytany, ile czasu potrzebują. Ceremonia się zaczęła, Gerard przedarł na pół karteczkę z czaplą i zerknął w okno. Parkowe drzewa ledwie majaczyły we mgłę i strugach deszczu, i jeśli nawet coś się z nich wzbiło w powietrze, to musiałyby tam być co najmniej orły, żeby on to zauważył. Niczego też nie poczuł - jeśli nie liczyć lekkiego tchnienia wiatru na twarzy. Czyżby to było to? Nigdy nie był wrażliwy na duchowość, ale teraz znajdował się bardzo blisko potężnego zaklęcia, a ptaki były przecież stworzeniami powietrza.

Pan młody zstępował już po schodach, a galerią sunął za nim korowód składający się z szesnastu świadków. Otwierał go, oczywiście, Ambrose, prowadzący pod rękę wiekową księżnę Crystal, babkę Charlotte i swoją cioteczną babkę. Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie ze scenariuszem. Ćwiczyli to przed niecałą godziną, a nawet arystokraci nie mogli przez tak krótki czas zapomnieć czegoś tak nieskomplikowanego. Wujowie, bracia, siostry, dzieci...

Czyżby Eled poniechał swych planów ze względu na ulewę, czy też jego łodzie nie mogą sobie poradzić z rwącym prądem rzeki?

Diuk zatrzymał się naprzeciwko Gerarda. Ubrany był z wyszukaną elegancją, na jego zapadniętej piersi połyskiwał niczym słońce Order Białej Gwiazdy, watowane rajtuzy maskowały pajęczą cienkość łydek. Pomarszczoną wstrętnie szyję zasłaniał mu stojący, wysadzany klejnotami kołnierz, ostatni krzyk mody wśród młodych dandysów z Grandon. Diuk, jakby nie zauważając Gerarda, rozejrzał się wyniośle po audytorium. Och, gdyby tylko wiedział, jaka go czeka niespodzianka!

Świadkowie, biorąc w środek księcia i wiekową księżnę, ustawili się rzędem w poprzek sali. Na galerii pojawiła się prowadzona przez ojca Charlotte, a za nimi fechtmistrz, który zamknął za sobą boczne drzwi. I znowu w sali było pięciu fechtmistrzów, co oznaczało, że jedenastu patroluje dom albo park wokół niego, chyba żeby część z nich miała czas wolny - ale Gerarda trawiło nieprzyjemne podejrzenie, że fechtmistrze pełnią służbę na okrągło i nigdy nie odpoczywają. Nie byli zwyczajnymi ludźmi. Charlotte, ubrana w krępującą ruchy suknię, ostrożnie schodziła po stopniach. Schodź jak najwolniej, nie ma pośpiechu! Nie była to ta wspaniała otwierająca ceremonię parada, jaką widział w swoich wizjach, ale ujdzie w zaistniałych okolicznościach. Wyszłoby lepiej, gdyby go posłuchano i przebudowano według jego projektu te schody.

Charlotte zatrzymała się u boku diuka i puściła rękę ojca. Była wyższa od narzeczonego; obrzuciła obojętnym spojrzeniem witającego ją uśmiechem oblubieńca i zapatrzyła się w jakiś punkt nad głową Gerarda. Nie była hipokrytką, nie zniżyła się do udawania rozpieranej szczęściem.

Gerard zwlekał ile się dało. Słychać było skrzypienie krzeseł i pokasływanie gości, świadkowie przestępowali z nogi na nogę, służba pobrzękiwała talerzami, śledzie, gdzieżeś jest? W końcu i pan młody, i panna młoda popatrywali już na niego gniewnie spod ściągniętych brwi i musiał zacząć.

- Wasza Królewska Mość, Wasza Wysokość, Wasze Miłości, lordowie, damy, szlachetni panowie... - Eled, biorąc w jasyr tylko tę doborową kolekcję błękitnokrwistych świadków, za olcup, który by za nich uzyskał, mógłby sobie kupić tron Baelmarku. Zresztą kto wie, czy ten zuchwały młodzieniec nie nosi się z takim właśnie albo i gorszym zamiarem? Nie musiał przecież zwierzać się Gerardowi ze wszystkiego, co mu chodzi po głowie. - Zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby być świadkami... gwałtu... małżeństwa Julesa Claude’a de Manche Taissona Everarda, diuka Dragmontu, Kawalera Orderu Białej Gwiazdy... - i tak dalej, i tak dalej, długachna lista odznaczeń, tytułów i stanowisk. Podwaliny pod fortunę Dragmontów położył dwie dynastie wcześniej osławiony herszt zbójeckiej bandy, człowiek gorszy chyba od jEleda. Pomnażały ją, łupiąc bez skrupułów swoich poddanych, pokolenia bezwzględnych baronów... - z lady Charlotte, najstarszą córką...

Charlotte prosiła o jak najkrótszą ceremonię. On starał sieją ciągnąć możliwie najdłużej. Czy Baelowie wysypują się już ze swych łodzi na brzeg? Jak długo, po ich dostrzeżeniu i wszczęciu alarmu, wieść o napadzie wędrować będzie do tego kamiennego mauzoleum? A jeśli w ogóle nic się nie wydarzy i będzie musiał doprowadzić do końca tę okropną farsę? Powinien teraz odebrać od młodej pary przysięgę, ale to byłoby równoznaczne z ostatecznym zawarciem małżeńskiego związku, a nie wolno mu dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko. Alternatywą było wyszczególnienie wpierw wszystkich świadków po kolei.

Śmierdzący staruch chyba nie wychwycił przejęzyczenia.

- Ja, Jules Claude de Manche Taisson Everard, diuk Dragmontu...

Panika! Gerardowi zapodziała się gdzieś karteczka ze statkiem, którą wsunął wcześniej między swoje papiery. Jął je przekładać trzęsącymi się dłońmi z kupki na kupkę.

Oblubieniec powtarzał ostatnie słowa swej przysięgi. Szybki był.

- Powtarzaj za mną: Ja, Charlotte Rose... Z kuchni dobiegł jakiś hałas.

Gerard urwał i ściągając brwi, spojrzał w tamtą stronę. Hałas się nie powtórzył. Westchnienie.

Z kuchni znowu doleciał rumor, tym razem głośniejszy. Teraz wszyscy obecni spojrzeli w tamtą stronę.

Drzwi na galerii dla grajków otworzyły się z impetem i wpadło przez nie dwóch fechtmistrzów, dołączając do trzeciego, który już tam stał.

- Baelowie! - krzyczeli. - Piraci!

Dwaj pobiegli do schodów, trzeci przeskoczył przez balustradę i miękko jak kot wylądował na posadzce. Czterej stojący na dole pod ścianą rzucili się na wyprzódki w stronę swojego podopiecznego. Każdy starał się jak najszybciej przy nim znaleźć. Sala rozbrzmiewała krzykami i piskami. Gerard przedarł karteczkę ze statkiem...

...i skamieniał.

Nie mógł nawet poruszać oczami. Z trudem oddychał. Biegnący fechtmistrze runęli jak kłody, ci na schodach, koziołkując i turlając się, stoczyli się na sam dół. Strasznie to wyglądało. Wiele osób, w tym Ambrose, straciło równowagę i upadło. Z drugiego końca sali, gdzie krzątała się służba, doleciał głośny brzęk tłuczonego szkła. W ciszy, jaka po chwili zaległa, dały się słyszeć stłumiona wrzawa i metaliczne szczękanie rozbrzmiewające w innych pomieszczeniach rezydencji i w parku. Nad zgromadzeniem unosiło się ciche, zduszone jęczenie, tylko na tyle potrafiły się zdobyć skamieniałe gardła.

Fechtmistrze szybko otrząsnęli się z czaru. Więź, którą połączeni byli z podopiecznym, sprawiała, że zaklęcie spływało po nich jak woda po kaczce. Niemrawo, jak muchy taplające się w smole, pozbierali się z posadzki i po chwili znowu byli w pełni sprawni. Na ziemi pozostali tylko ci dwaj, którzy zlecieli na złamanie karku ze schodów. Reszta podskoczyła hurmem do sparaliżowanego księcia i wspólnymi siłami postawiła go na nogi.

- Przez okno! - krzyknął któryś. Rzucili się do okna, ale przebiegłszy kilka kroków, zatrzymali się jak wryci. Gerard nie mógł się obejrzeć, nie wiedział więc, co zobaczyli, domyślał się jednak, że salę wypełniają rudowłosi piraci. Otworzyły się z hukiem kuchenne drzwi i wpadli przez nie jeszcze trzej fechtmistrze z obnażonymi mieczami. Oni też podbiegli od razu do swojego podopiecznego. Z kuchni, przez otwarte na oścież drzwi, dolatywały wrzaski i śmiechy.

Na galerię dla grajków wmaszerował potężny Toóbeorht, wielki i straszny z tą tarczą i toporem bojowym, w tym hełmie zasłaniającym twarz, z tym rozłożystym nagim torsem i szerokimi barami obrośniętymi gęstwą mokrego, skołtunionego rudego włosia. Po piętach deptało mu pół tuzina ludzi uzbrojonych w kusze.

- Fechtmistrze! - ryknął. - Nie chcemy zrobić krzywdy waszemu podopiecznemu. - JEled powierzył mu pewnie funkcję herolda ze względu na ten donośny, grzmiący głos. - Nie przybyliśmy tu nastawać na życie ani zdrowie księcia Ambrose’a. Postawcie go w kącie...

Dwaj fechtmistrze podbiegli do schodów i przeskoczywszy nad leżącym na ziemi towarzyszem, jęli się na nie piąć, zdecydowani zlikwidować źródło zagrożenia. Pierwszy był już w połowie, kiedy skrzypnęła kusza i bełt przeszył go na wylot. Fechtmistrz jak rażony gromem padł na stopnie. Drugi zatrzymał się.

- Powiedziałem - ryknął Toóbeorht - żebyście postawili swojego podopiecznego w kącie, a żadna krzywda mu się nie stanie! Kusznicy pozostaną tu, na górze. Zajmij się swoim rannym, fechtmistrzu.

Fechtmistrz na schodach, klnąc pod nosem, schował miecz do pochwy i pochylił się nad leżącym towarzyszem. Pozostali podnieśli swojego zesztywniałego podopiecznego, wbiegli z nim pod osłonę galerii i otoczyli tam, tworząc zwartą żywą tarczę. Twarze mieli z fiirii szare jak popiół. Po chwili z kuchni wypadło jeszcze dwóch, w tym jeden utykając i zostawiając za sobą ślady krwi. Obaj bez wahania dołączyli do swoich. JEl&d to przewidział - fechtmistrze nie stanowili dlań żadnego zagrożenia, dopóki pozostawiał w spokoju ich podopiecznego.

- Co do reszty - zaryczał Toóbeorht - to nie przybyliśmy tu, by kogokolwiek krzywdzić, zabijać albo brać w niewolę. Czar zostanie z was niebawem zdjęty. Zostańcie na swoich miejscach, a włos warn z głowy nie spadnie. Jeśli zrobicie, jak mówię, darujemy warn życie i wolność. - Zerknął na parę, która w tym momencie pojawiła się na galerii, i huknął gromko jak prawdziwy herold, jeszcze głośniej niż dotychczas: - Jej Wysokość królowa wdowa Maud z Baelmarku!

Towarzyszył jej, nikt inny, tylko JEled w luźnej koszuli, rajtuzach, opończy i z mieczem u boku. Gerardowi nie dane dotąd było ujrzeć tej wysokiej kobiety na własne oczy, ale coś tam o niej słyszał.

Czar ustąpił tak samo szybko, jak był spadł, zostawiając po sobie chwilowe zamroczenie. Gerard zachwiał się i przytrzymał stołu, żeby się nie przewrócić. Inni, mający mniej szczęścia, zataczali się i ratując przed upadkiem, chwytali się odruchowo sąsiadów, w niektórych przypadkach pociągając ich za sobą na ziemię. Ci, którzy przewrócili się wcześniej, wstawali teraz z posadzki. Pod powałę ulatywało zbiorowe, zbolałe zawodzenie. Świadkowie zbijali się w rodzinne grona - Charlotte podbiegła do swoich rodziców, braci i sióstr, diuk do swoich dzieci i wnucząt. Dziesiątki uzbrojonych po zęby Baelów zaprowadzało na sali porządek. Spędzali służbę w zbitą kupę, blokowali wszystkie drzwi, ustawili się nawet rzędem za plecami Gerarda, żeby nie dopuścić do przemieszania się członków orszaku weselnego z resztą gości.

Ambrose też już doszedł do siebie i czerwony na twarzy jak burak klął na czym świat stoi, ale żywy mur fechtmistrzów nie wypuszczał go z kąta i nie miał zamiaru wypuścić, dopóki z galerii nad ich głowami nie wyniosą się kusznicy Baelowie pozbierali poszkodowanych fechtmistrzów i odnieśli ich do towarzyszy. Stopniowo robiło się cicho. Wszyscy chcieli wreszcie usłyszeć, o co chodzi Baelom.

Gerard przechwycił spojrzenie Charlotte. Choć lico miała pobladłe, w jej oczach płonęła furia. Wiedziała, kto rozpływał się w zachwytach nad Baelami. Nie mogła wiedzieć, co za chwilę nastąpi. Żywił nadzieję, że wtedy gniew jej minie; ale na zupełne wybaczenie przyjdzie mu długo poczekać.

£iłed i jego matka schodzili ręka w ręką po schodach. Chociaż w Chivialu od wieków nie widziano takich szat, to nikt nie mógł zakwestionować ich jakości ani wartości. Królowa Maud nie była pierwszej młodości, ale włosy i szyję zasłaniała sobie powiewną woalką, a wzrostu i gracji mogła jej pozazdrościć każda z kobiet obecnych w sali. Z jej synem, z kolei, nie mógł się równać żaden obecny tu mężczyzna. Jego pas, rękojeść miecza, pendent i brosza na ramieniu połyskiwały złotem i skrzyły się drogimi kamieniami. Rude włosy miał zaplecione w sięgające ramion warkocze. U stóp schodów syn i matka zatrzymali się. Ailed spojrzał na Gerarda.

- Heraldyku!

Gerardowi serce omal nie wyskoczyło z piersi; podbiegł i skłonił się nisko.

Jeden rzut oka na zwarty mur fechtmistrzów zniechęcił Gerarda do podchodzenia bliżej. Po co wywoływać wilka z lasu? Skłonił się królowej Maud.

- Wasza Wysokość, mam zaszczyt przedstawić Ci Jego Królewską Wysokość, księcia korony Ambrose’a z Chivialu.

Królowa Maud przekrzywiła głowę i patrzyła wyczekująco na Ambrose’a. Ambrose milczał, oczy mu płonęły. Osłaniający go własnymi piersiami Gwardziści stali tak blisko, że nie miał miejsca na złożenie ukłonu, ale i tak się do tego nie kwapił.

Gerard spróbował jeszcze raz; podręczniki protokołu dostępne w bibliotece kolegium nie przewidywały takiej sytuacji, tytuły też nie miały swoich wiernych odpowiedników - atheling stał w hierarchii niżej od księcia, ealdormann zaś wyżej od earla i odpowiadał mniej więcej diukowi...

- Wasza Królewska Wysokość, oto atheling JEled, earl Catterstow.

Mled skłonił się.

- Pirat! - ryknął Ambrose. - Głowami zapłacisz za ten gwałt! Pirat uśmiechnął się.

- Już w wieku dwunastu lat wiedziałem, że nie warto rzucać pogróżek po próżnicy.

Najwyraźniej chciał kontynuować tę grę, tak więc Gerard zwrócił się teraz do grupki Candlefenów, w której stała następna w kolejności za Ambrosem księżna Crystal. Wymienił jej tytuły. Chwała jej! - stara dama dygnęła z gracją przed królową.

Maud uśmiechnęła się.

- Jesteśmy zaszczyceni szacunkiem, jaki nam okazujesz, Wasza Wysokość.

- A my wdzięczni jesteśmy tobie, że swoim pojawieniem się ożywiłaś ten najnudniejszy z poranków, Wasza Królewska Mość.

- W oczach starej damy tańczyły iskierki przekory.

Gerard przedstawił jej Eleda i ten skłonił się nisko. Przyszła kolej na diuka. Z piersi Dragmonta ulotniła się w międzyczasie wysadzana diamentami gwiazda. Kiedy Gerard chciał dokonać prezentacji, diuk ostentacyjnie odwrócił się do Eleda plecami.

Ailed wyszczerzył zęby.

- Jeśli tak wyglądają chivianskie maniery, to ja ci pokażę baelskie. Goldstanie, wyprowadź tego człowieka na zewnątrz i wrzuć do dołu kloacznego. Nie zapomnij opróżnić mu wcześniej kieszeni. - Dwóch krzepkich Baelów wywlokło wyrywającego się i wrzeszczącego diuka z sali, iEled zaś, podnosząc głos, ciągnął:

- Przybyłem tu w sprawie osobistej. Zamierzam poślubić - i zabrać ze sobą do Baelmarku jako swoją żonę - piękną lady Charlotte.

Nie zważając na chór okrzyków zgrozy i płaczliwych lamentów, jaki wywołały jego słowa, podprowadził matkę do panny młodej i skłonił się jej. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem iEled ponownie się skłonił.

- Pochwała twej urody, pani, pokonała oceany, lecz to, co widzę, przerasta wszelkie me wyobrażenia. Zdaję sobie sprawę, że te pośpieszne zaloty musiały tobą wstrząsnąć, ale przysięgam, że zamierzam traktować cię ze wszystkimi honorami należnymi żonie earla, wielbić cię do końca mych dni i - jeśli duchy przypadku okażą się dla mnie łaskawe - uczynić królową mojego kraju.

Charlotte, nadal popielatoblada, spojrzała znowu na Gerarda. Oskarżenie malujące się w jej oczach mówiło samo za siebie. Kiwnął głową, a ona poważnie przeniosła wzrok na JEAcda.

Mled puścił rękę matki i wyjął z kieszeni złoty pierścień z rubinem wielkości maliny.

- Czy to aby nie ty złupiłeś wiosną Ambleport?

Ów przejaw odwagi przywołał na usta Eleda najszerszy z jego uśmiechów.

- Ja, pani. Ale podejrzewam, że ten pierścień należy do mojej rodziny dłużej niż ten dom do twojej.

Twarz lorda Candlefena, zawsze rumiana, niebezpiecznie teraz spąsowiała. Sapał ciężko, głos wiązł mu w krtani.

Gerard podszedł. Charlotte nawet na niego nie spojrzała.

Gerard puścił ten protest mimo uszu i wyrecytował do końca listę świadków.

- Powtarzaj za mną: Ja, i€led Fyrlafmg, earl Catterstow, z rodu i linii Cattera, biorę sobie tę kobietę, Charlotte Rose...

jEled powtarzał za nim głośno i wyraźnie, jego głos odbijał się echem od belkowanego stropu.

Kiedy skończył, Gerard zmuszony był spojrzeć znowu na Charlotte. Zbliżał się rozdzierający serce moment. Musi teraz połączyć ukochaną węzłem małżeńskim z panem, któremu postanowił służyć. Charlotte wpatrywała się w podłogę i przygryzając wargę, walczyła ze łzami.

- Powtarzaj za mną: Ja, Charlotte Rose... Cisza.

Szepty wśród obecnych...

- Do rejestru można wpisać - odezwał się cicho iEled - że pan młody pojął swoją oblubienicę za żonę na mocy prawa zdobyczy. Jeśli ona tak woli.

Nadal żadnej reakcji.

W ciszę, jaka zaległa, wsączyły się słowa królowej Maud. Mówiła tak cicho, że słyszeli ją tylko najbliżej stojący:

- Mnie pozostawiono jeszcze mniejszy niż tobie wybór, moje dziecko. Porwano mnie siłą, tak jak tych młodych ludzi z Ambleport. Miałam to szczęście, że wziął mnie sobie ich przywódca. Nie kazał mnie zathrallować, ale byłam jego niewolnicą. Nie miałam nic do powiedzenia ani w łożu, ani nigdzie indziej. Kiedy powiłam mu pierwszego syna, uznał, że mnie kocha, i poślubił. Urodziłam mu potem jeszcze kilkoro dzieci, ale przeżył z nich tylko i£led. Pokochałam męża szczerze, bo był to człowiek, jak na swoje urodzenie, szlachetny. Uprzedzam cię, że JEled jest wystrugany z tego samego kawałka drewna, co jego ojciec, i kiedy coś sobie postanowi, nie ma takiej siły, która by go od tego odwiodła. Jeśli będziesz robiła mu wstręty, wyniesie cię stąd na plecach krzyczącą i rozpaczającą. Zauważ, że podsuwa ci szansę zaakceptowania z gracją i godnością tego co i tak nieuniknione. Trudno to nazwać zwycięstwem, ale przyjęcie jego oferty może złagodzić gorycz klęski. A on będzie ci zobowiązany. To ważne, bo ojciec nauczył go spłacać długi.

Charlotte patrzyła przez chwilę w oczy starej królowej, potem zerknęła na Gerarda... na uzbrojonych po zęby zbójców, którzy napadli na jej rodową siedzibę... i w końcu na Eleda takim wzrokiem, jakby dopiero teraz go zobaczyła.

- Zobowiązany? - wyszeptała. Kiwnął głową.

-1 to bardzo, pani. Zgódź się, a już zawsze będziesz mogła żądać ode mnie niemal wszystkiego.

- Król? - szepnęła jeszcze ciszej.

- Wywalczę koronę Baelmarku albo zginę. Jeśli mi się nie uda, zostaniesz odesłana do domu. Jeśli mi się powiedzie, będziesz panowała u mego boku jako moja królowa.

Charlotte wzięła głęboki oddech i znowu spojrzała na Gerarda.

Podniosła głos, mówiła niemal tak głośno i wyraźnie, jak przed chwilą JEleć:

- Ja, Charlotte Rose...

Obecni zaszemrałi z niedowierzaniem.

- Na mocy obowiązującego w Chivialu prawa ogłaszam was mężem i żoną.

Prawda była!

Nie było to legalnie zawarte małżeństwo. Nawet tam, gdzie zgoda króla nie była wymagana, zaślubiny pod groźbą miecza nigdy nie mogły zostać uznane przez prawo. Gerard nie poprosił nawet świadków o złożenie podpisów na certyfikacie, bo wiedział, że Ambrose odmówi, a inni pójdą za jego przykładem.

Eled promieniał.

- Również na mocy prawa obowiązującego w Baelmarku, czemu zaświadcza mój werod. Thegnowie, pozdrówcie lady Charlotte z Catterstow! - Baelowie zaryczeli zgodnie, waląc mieczami o tarcze. Zrobił się nieopisany hałas. - Oto symbol naszego związku. - Eled wsunął na palec oblubienicy wspaniały pierścień. - I ślubny podarek. - Wyciągnął z rękawa skrzący się naszyjnik z rubinów i zawiesił go na smukłej szyi żony. - I pocałunek.

Nie uciekła z ustami. Ale pocałunku też chyba nie oddała, mimo to Eled, wypuszczając ją z objęć, wyglądał na wniebowziętego.

- Zaszczycasz mnie, pani.

Charlotte odwróciła się bez słowa do swojej matki. Uścisnęły się. Była to wzruszająca scena. Zrobiła wrażenie nawet na śledzie. Wziął głęboki oddech i rozejrzał się po sali, jakby nie mógł jeszcze uwierzyć w realność tak wspaniałego triumfu.

- Żono, musimy ruszać w drogę, bo każda minuta zwłoki przybliża niebezpieczeństwo rozlewu krwi. Twoja rodzina, jeśli sobie tego życzy, może nas odprowadzić do łodzi i tam się z tobą pożegnać. Daję ci słowo, że nic im z naszej strony nie zagraża. Jeśli masz damy albo pokojówki, które skłonne są zaryzykować i odbyć tę podróż z tobą, to daję słowo thegna, że nic im nie grozi, i przysięgam, że będziesz miała środki na hojne ich wynagrodzenie i bezpieczne odesłanie do domu. - Podniósł głos, żeby wszyscy go słyszeli. - Moi ludzie, opuszczając ten dom, wezmą zakładników, których zwolnią, nie czyniąc im krzywdy, kiedy nasze łodzie odbiją od brzegu. Na pokład wejdzie tylko moja żona, chyba że ktoś z was zechce jej towarzyszyć, w którym to przypadku gwarantuję bezpieczny powrót. Nie ukrywam, że reszta z obecnych zostanie poproszona o dobrowolne datki na prezent ślubny, i liczę tutaj na waszą wrodzoną hojność, która pozwoli uniknąć niepotrzebnych zadrażnień.

Zawiesił głos i spojrzawszy na księcia korony pieklącego się bezradnie za żywą tarczą równie rozjuszonych fechtmistrzów, wyszczerzył w uśmiechu zęby. Gerard domyślił się, co wisi w powietrzu, i pomyślał: Nie czyń tego, śledzie!

Eled to uczynił. Małostkowość nie leżała w jego naturze, ale teraz był podniecony, upojony odniesionym zwycięstwem i nie potrafił się oprzeć pokusie podworowania sobie z pokonanego. Jeśli tego dnia choć raz zapomniał o krążącej w pobliżu wilczycy, to było to właśnie w tym momencie.

JEted skłonił się.

- Słowa są dla bufonów. Książęta powinni być ludźmi czynu. Bądź zdrów, kuzynie. Podobają mi się twoi fechtmistrze. Ładni z nich chłopcy.

Podał Charlotte ramię i taje przyjęła. Po sali rozszedł się znowu szmer niedowierzania, JEled, uśmiechając się, ruszył między podwójnym szpalerem swoich thegnów w stronę głównych drzwi. Postępujący za nim Gerard znalazł się ni z tego, ni z owego w parze z królową Maud. Przyglądał się ukradkiem jej profilowi i nie dostrzegał żadnego podobieństwa do JEleda. Lata niełatwego życia i morze trosk pożłobiły głębokimi zmarszczkami twarz królowej, nadając jej przy tym taką wyrazistość, że aż prosiła się o portret.

- To była trudna wizyta, pani - zagaił w progu. - Ale wychodzisz z niej z honorem.

Spojrzała na niego przelotnie.

- Z tego, co się tu stało, nikt nie wychodzi z honorem. Jedynie ta dziewczyna, będąc publicznie gwałconą, wykazała się niebywałą dzielnością.

Kiedy wychodzili na zewnątrz, podbiegli do nich gorliwie lokaje z parasolami, popędzani płazami baelskich mieczy. Prowadzona przez jEleda i jego nowo poślubioną żonę procesja sunęła tarasem. Charlotte miała teraz na sobie długą do ziemi opończę z kapturem, uszytą chyba z gronostaja, a jeśli tak, to bezcenną.

Na trawniku leżały ciała dwóch poległych fechtmistrzów, lecz ślady na murawie kazały przypuszczać, że zabitych było więcej, ale ich trupy odciągnięto. Deszcz rozmywał już kałuże krwi.

Skręcili za żywopłot okalający ogród różany i ujrzeli przed sobą flotę - osiem długich łodzi przycumowanych do brzegu Wartle. Widok smoczych statków w spokojnym sercu Chivialu był jak wizja z koszmarnego snu.

Procesja dotarła do “Grseggosy”. Przerzucony z łodzi trap zgniótł piękny krzew róży. Charlotte zatrzymała się i odwróciła.

- Wygląda na to, że twoja rodzina postanowiła cię jednak nie odprowadzać, pani - zauważył Eled.

- A spodziewałeś się, że będzie inaczej?

Przyglądając się z zachwytem jej twarzy, pokręcił głową.

- Nie. I tym bardziej jestem ci wdzięczny, że zgodziłaś się zostać moją żoną. Zadziwia mnie twoja odwaga. Jeszcze raz przysięgam, iż ze wszystkich sił będę się starał dowieść, żem wart twej miłości, pani.

Rumieniec powracał na lico Chalotte. A może różowił je tylko zimny wiatr?

- Zobowiązany? Czy nie tego słowa użyłeś, mój mężu? JElcć uśmiechnął się.

Na wargi Eleda powrócił uśmiech.

- Niczego mu nie obiecywałem. Był mi winien wergild za thegna, którego zabił, ale spłacił już swój dług i jesteśmy teraz kwita.

Przysłuchującego się tej rozmowie Gerarda paraliżowały trwoga i niedowierzanie. Teraz jednym skokiem znalazł się przy śledzie.

- Nieprawda! Obiecałeś, że uczynisz mnie swoim wita. Jesteś hojny i wspaniałomyślny!

JElzd odepchnął go. Gerard poślizgnął się i runął na wznak w błoto. Pirat popatrzył na niego z pogardą.

- Nigdy nie obiecywałem, że wezmę cię na służbę. Jednego króla już zdradziłeś, jak więc mógłbym ci ufać? W Ambleport straciłeś życie. Odzyskałeś je teraz, idź więc precz i ciesz się nim. - Rozejrzał się. - Osric, pilnuj, żeby ten Chivianczyk nie dostał się na łódź. Pora nam ruszać, pani... - Bez wysiłku porwał Charlotte na ręce.

Uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy.


IV RflDGHR


Jak tu trafiłem? - wymruczał z namysłem Zbir. - Wydaje mi się, że najbardziej winić za to należy Gerarda z Olaygarth. Dosyć sympatyczny był z niego młodzieniec, trochę jednak, moim zdaniem, naiwny. Sam niewiele raczej znaczył, ale wtedy, w roku 337, kiedy twój ojciec...

Szerszeń obruszył się. Dlaczego król nie pozwala Zbirowi opowiedzieć wszystkiego od początku? Cóż takiego mogb się wydarzyć przed dwudziestu laty, źe nadal pragnie utrzymywać to w tajemnicy?

- Chciałem tylko wyjaśnić, jak doprowadziłem do wybuchu wojny...

Zbir urwał, bo w tym momencie zapukano do drzwi. Komendant Montpurse odebrał od sługi dzbanek z wodą i jeszcze jedno naczynie, które przysporzyło obecnym paru krępujących chwil. Kiedy zrobiono już użytek z tego ostatniego i Szerszeń ze Zbirem zaspokoili pragnienie z pierwszego. Zbir zaczął swoją opowieść.


1


Witenagemot przypomina twoją Radę Przyboczną, sire, witan bowiem jest zespołem doradców króla osobiście przez niego powołanych. Ale przypomina również twoją Izbę Lordów, bo jest formalnym zgromadzeniem wszystkich earlów zwoływanym przez króla. Prawo głosu mają tylko earlowie, a jedyne głosowanie, które się naprawdę liczy, czyli jest wiążące dla króla, ma miejsce, kiedy któryś z earlów rzuca wyzwanie. Jeśli pozostali go poprą, król musi abdykować albo stanąć do walki. Jeśli zaś w głosowaniu zwycięża król, wtedy biada wyzywającemu!

Wyczyn mojego ojca, który uprowadził z Candlefen kuzynkę Waszej Wysokości, okrzyknięto w całym kraju najświetniejszym od pokoleń faeńngiem jak najbardziej godnym Catteringa, ale nie uczyniło go to automatycznie królem. Do tego było jeszcze daleko! Po pierwsze, wielu earlów miało przykre wspomnienia z okresu silnych rządów Catteringów i wolało lżejszą rękę monarchy z rodu Nyrpingów. Po drugie, jest niemal nie do pomyślenia, żeby witenagemot zebrał się nie zwołany przez króla. A królowi Ufegeatowi nie śpieszyło się.

Zbir, zupełnie rozluźniony, snuł ze swadą swą opowieść. Szerszeń zaczynał wreszcie rozumieć, skąd u przyjaciela to zainteresowanie polityką, Ambrose zaś słuchał z uwagą.

- Zmuszony został do jego zwołania dziesięćksiężyca tego samego roku, kiedy to chivianski ambasador wystosował ultimatum. Żądał w nim pod groźbą wojny bezzwłocznego wydania lady Charlotte oraz ekstradycji jej porywacza, by ten mógł stanąć przed sądem w Chivialu. Wybacz, sire, że o tym wspomnę, ale nikt w Baelmarku nie wątpił, że proces nie potrwa długo, za to egzekucja rozciągnięta będzie w czasie. Taka reakcja na niewinny wybryk wydawała się przesadna, ponieważ jednak pirat, którego dotyczyła, był najpotężniejszym earlem w kraju, Ufegeat nie miał innego wyboru, jak tylko zwołać witenagemot. Mój ojciec przyjechał do Nor5dael - miasta Ufegeata nad Wambseoc, a tym samym stolicy Baelmarku - z matką. Matka, siłą rzeczy, zabrała ze sobą mnie.

Pod groźnym spojrzeniem króla znikł momentalnie uśmiech rozlewający się po twarzy Szerszenia.

Szerszeń podejrzewał, że jemu również.

Może nie była to wcale zawoalowana groźba, ale Szerszeń trochę głębiej wcisnął się w kąt. Zbir pośpiesznie podjął swoją opowieść.

- Czterej earlówie znaleźli pretekst, by nie brać w tym udziału, i przysłali w zastępstwie swoich tanistów. Na żądania przedstawione przez ambasadora mądra starszyzna zareagowała ostrożnie, młodzi zapalczywcy ciskali gromy. Wystąpienie mojego ojca było popisowe. Mimo że stawką było jego życie, udało mu się jakoś tak pokierować debatą, by rzucić wyzwanie, i wygrał minimalną większością głosów, jedenaście do dziesięciu. Król Ufegeat był wciąż mężczyzną w pełni sił, człowiekiem godnym tronu, nie ustąpił więc dobrowolnie, lecz wybrał walkę. O ich starciu skaldowie śpiewali jeszcze, kiedy ja byłem już na świecie. Ojciec nigdy nie twierdził, że łatwo mu przyszło to zwycięstwo, ale w końcu pokonał Ufegeata. Darował mu życie, co zostało uznane za przejaw nierozważnego sentymentalizmu.

Gdyby mój ojciec przegrał w głosowaniu albo uległ królowi w pojedynku, z pewnością przypłaciłby to życiem. Utrzymywał - i chyba nie tylko żartem - że to ja przechyliłem szalę. Poczęty zostałem na smoczej łodzi w drodze powrotnej z Chiviaiu i kiedy zwoływano sesję witenagemotu, stan mojej matki był już powszechnie znany. Choć niewidoczny dia mężczyzn, a tylko dla kobiet, mawiał ojciec i nawiązał do tego w swoim wystąpieniu. Witan, spełniając chivianskie żądania, wydałby więc niewinnego, nie narodzonego jeszcze Ćatteringa wrogom tego rodu. Jak przyjąłby baelski naród tak haniebną decyzję? Podejrzewam, że earlowie bardziej obawiali się wybuchu wojny domowej, niż troszczyli o mnie, ale niewykluczone, że rzeczywiście przechyliłem tę szalę. Nawet jeśli przysporzyłem ojcu tylko jednego głosu, to i tak zmieniłem bieg historii, bo nowy król zainaugurował, rzecz jasna, swoje panowanie zmuszeniem chivianskiego ambasadora do zjedzenia jego ultimatum razem z pieczęcią. Stosunki handlowe między naszymi krajami uległy zerwaniu, a sporadyczne akty piractwa przerodziły się w otwartą wojnę.


2


Baelowie nazywali ją z całym przekonaniem Wojną Księcia Ambrose’a. Byli pewni, że nikt inny, tylko książę podburzył chivianski parlament i zmusił swojego ojca do rozpętania konfliktu, którego ten ostatni starał się unikać od początku swoich rządów. O ironio, król Taisson wrócił wkrótce potem do zdrowia i panował jeszcze przez blisko dwanaście lat, przeklinany przez Chiviańczyków na długo przed śmiercią za wywołanie awantury, którą w Chivianie nazywano Wojną Taissona. Nie było żadnych szans, żeby księciu korony pozwolono wziąć udział w jakiejkolwiek zbrojnej wyprawie, tak więc flota, którą straszył iEleda, popłynęła bez niego. Szczyty Baelmarku pojawiły się przed nią pierwszego dnia czwartoksiężyca 338 roku, i jeszcze tej samej nocy sztorm zepchnął jąna raty zwane Cweornstanas, Młyńskie Kamienie. Do Chivialu powróciła tylko jedna dziesiąta załóg. Reszta utopiła się albo trafiła na targi niewolników. Od tamtej pory Baelmark nie musiał się już obawiać inwazji, a Chivial przeszedł do defensywy.

Wieść o katastrofie - czy może o zrządzeniu losu, zależnie od punktu widzenia - dotarła do Waroóburha tego samego dnia, w którym królowa Charlotte wydała na świat athelinga Radgara. Poród był ciężki i przekreślił nadzieje na dalsze potomstwo, ale dziecko urodziło się zdrowe, a matka przeżyła. Omen tej zbieżności w czasie szeroko komentowano i cały Baelmark cieszył się, że jego król ma dziedzica, który przedłuży linię Cattera.


Jak wiele dzieci thegnów, Radgar od maleńkości rozmawiał z ojcem po baelsku, a z matką w innym języku, nie zdając sobie nawet sprawy, że jest w tym coś niezwyczajnego. Matkę miał piękną, ojciec nosił miecz i właściwie tylko to się liczyło.

Jego całym światem była z początku ulubiona wiejska rezydencja rodziców w Hatburna, zacisznej dolinie na południowych stokach Cwicnolla, a zwłaszcza ich prywatny, stojący na uboczu, z dala od innych zabudowań, dom, do którego ojciec zakazał się komukolwiek zbliżać. Dom ten był wielkości kmiecej chaty, miał jedną izbę i sypialnię na poddaszu, do której wchodziło się po schodach. Z najwcześniejszego dzieciństwa chłopiec zapamiętał wiele podobnych jeden do drugiego późnych, posępnych świtów, kiedy bębnienie deszczu o dach zagłuszało odległy szum wodospadu, z poddasza dolatywały stłumione głosy rodziców, a on leżał w łóżku i zastanawiał się, czy bezpiecznie będzie wyleźć spod ciepłego koca i na krótkich nóżkach wdrapać się do nich na górę. Jeśli wszystko poszło dobrze, brali go między siebie i wylegiwali się we trójkę długo, bo podczas baelskiej zimy życie toczyło się powoli. Rzadko odsyłali go z powrotem na dół. Jeśli rozmawiali o tym, jaka zapadnie decyzja, wiedział zawczasu, wsłuchując się w głos matki, który bywał albo wesoły, albo gniewny, bo głos ojca pozostawał zawsze taki sam, głęboki i pokrzepiająco dudniący. Jeśli rodzice bawili się w łaskotki, co często się zdarzało, to mógł być pewny ciepłego przyjęcia, jeśli tylko zaczeka cierpliwie, aż skończą.

Król, królowa i atheling, nawet przebywając w Waroóburhu, mieszkali ze sobą w królewskich kwaterach po północnej stronie Cynehofu. Matka miała po sąsiedzku domek, w którym przyjmowała przyjaciół i w którym mieszkały jej pokojówki; po drugiej stronie swój domek do prywatnych spotkań miał ojciec. Wuj Cynewulf, tanist, mieszkał w największym domu z kuzynem Wulfwerem i coraz to inną kobietą, pozostałe zaś domy zajmowali kanclerz Ceolmund, szeryf Leofric oraz liczni thegnowie. Syn Leofrica, Aylwin, był rówieśnikiem Radgara i stał się jego najbliższym przyjacielem, skoro tylko osiągnęli obaj wiek, w którym przyjaźń zaczyna odgrywać ważną rolę w życiu chłopców.

Kiedy przychodziło lato, Radgar uganiał się jak szalony po dworzu, opalając się szybko na brąz i z każdym kolejnym rokiem poszerzał się jego świat. Na trzecie urodziny dostał kucyka. Jako sześciolatek żeglował już z Aylwinem i tuzinem innych malców. W wodzie czuli się wszyscy jak ryby. To mniej więcej wtedy zaczął zauważać, że różni się od swoich rówieśników: pochodził z królewskiego rodu. Oni byli synami thegnów, kmieci, laetów albo thralli, on był athelingiem. Ojciec tłumaczył mu często, że oznacza to dlań tylko to, że musi być we wszystkim najlepszy. Wziął to sobie do serca i nierzadko udawało mu się przewyższyć innych. Również mniej więcej w tym okresie zaczęły mu zapadać w pamięć znamienne incydenty, pojedyncze wypadki, które miały pozostać w jego świadomości, nawet kiedy wyrośnie już z wieku dziecięcego.

Pewnego razu spadł z urwiska i złamał sobie obie nogi tak fatalnie, że pomimo stosowania najlepszych magicznych zaklęć kości zrastały się przez tydzień.

Innym razem o mało nie zabił Aylwina, chociaż Aylwin był od niego silniejszy. Nie przypominał sobie ani o co się pobili, ani samej bójki, pamiętał tylko straszny gniew ojca., Jesteś athelingiem!” - krzyczał król. - “Musisz się nauczyć panować nad tą swoją porywczością. Nie wolno ci jej folgować nawet podczas bitwy, jak to czynią inni, bo będziesz dowódcą, a dowódcy muszą przez cały czas zachowywać trzeźwość myślenia”. Radgar zapamiętał na całe życie lanie, jakie wtedy dostał - ale nie same bolesne razy, lecz łzy ojca, kiedy po wszystkim obejmowali się i razem szlochali. “Obiecaj mi synu, że nigdy więcej mi tego nie zrobisz!”.

Nie dotrzymał obietnicy. Starsi chłopcy szukający okazji do wypróbowania swych sił na królewskim synu przekonywali się szybko, że rozdrażnili smoka. Ofiary trzech takich zajść trzeba było poddać kuracji w domu żywiołów, a jednej nawet to nie pomogło - chłopak stracił oko. W końcu wiadomo już było wszem i wobec, że prowokowanie młodego athelinga nie jest najrozsądniejszym sposobem na zabicie nudy, a jego ojciec zdał sobie sprawę, że biciem nie rozwiąże tego problemu.

Jeszcze innym razem Radgar i Aylwin wypłynęli łodzią żaglową na pełne morze przez cieśninę Leaxmud, a wrócili przy północno-zachodnim wietrze przez Eastweg. Mieli wtedy po osiem lat Rozhisteryzowane matki zażądały ukarania ich za bezmyślność i tak też się stało, jeśli kilka wymierzonych bez przekonania klapsów w siedzenie można nazwać karą. Ktoś opowiedział tę historię skaldowi Sigeneorhtowi, i ten, jeszcze tego samego wieczoru wyśpiewał ją fyrdowi, tak jak śpiewa się o dokonaniach legendarnych bohaterów. Thegnowie, postawiwszy obu malców na stole, zaczęli wiwatować i walić pięściami w drewniane blaty, zupełnie jakby ci wrócili właśnie z wielkiego fazringu z połową bogactw Chivialu. Było to warte wszystkich chłost świata. Matka nie kryła oburzenia. Ojciec spił się jak bela. A potem Radgar poznał Healfwera.


3


Wszystko zaczęło się od tego, że Aylwin był już za duży na kucyka i dostał konia. Radgar wniósł w związku z tym skargę do najwyższej instancji. Przecież to niesprawiedliwe, żeby thegn miał lepszego wierzchowca niż jego atheling. Był jednak na tyle przezorny, że nie przedłożył swego zażalenia w tej formie. Powiedział zwyczajnie:

- Ojcze, chcę mieć konia.

Król JElcd, pochylony nad dokumentami, nawet nie podniósł na niego wzroku.

- Dostaniesz konia, kiedy nauczysz się czytać.

Radgar wycofał się, by rozważyć ten warunek. Wydawał mu się bezsensowny - co ma czytanie do koni? Z drugiej strony, nie dostrzegał w nim żadnej ukrytej pułapki. Nauczyć się czytać to żadna sztuka; on nie umie, bo po prostu jeszcze nigdy tego nie próbował, i tyle. Zastał matkę zajętą pisaniem listów. Pomimo toczącej się wojny korespondowała wciąż z przyjaciółmi z Chivialu, śląc pocztę przez Gevily.

Nie okazała zdziwienia? Było to trochę podejrzane, przyniósł jednak książkę. I szybko matkę zadziwił. Przez trzy dni nie dawał jej chwili wytchnienia, aż pod koniec trzeciego uścisnęła go mocno i powiedziała:

- Pojętny z ciebie chłopiec. Idź do ojca i pokaż mu, co potrafisz.

Wmaszerował do Cynehofu, gdzie król, wuj Cynewulf i kanclerz Ceolmund konferowali z gevilianskim ambasadorem. Podszedł prosto do stołu, przy którym siedzieli zatopieni w rozmowie mężczyźni. Stanął i czekał.

Dopiero po dłuższej chwili ojciec spojrzał na niego groźnie:

Król podał mu kartkę papieru. Radgar powoli, ale bezbłędnie przeczytał na głos pierwszy akapit. Król odebrał mu kartkę.

Odpowiedź ta otwierała oszałamiające perspektywy, bo Radgar, pewien że spotka się z odmową, przygotował sobie zastępczą listę sześciu innych koni.

Steorlas był na jego liście trzeci.

- Tak jest, panie! - wrzasnął Radgar i puścił się pędem do drzwi; nie rozumiał, co tak nagle rozbawiło mężczyzn przy stole.


Udowodnił, że potrafi dać sobie radę ze Steorleasem, i znowu zażądał Cwealma, tym razem argumentując, że mu się prawnie należy. Ku jego zdumieniu - i przerażeniu matki - ojciec zgodził się. Ku zdziwieniu i uldze wszystkich Cwealm nie okazał się wcale taki narowisty i nie uśmiercił nowego właściciela, a przynajmniej nie od razu. Pod koniec pierwszego tygodnia, wybierając się z Aylwinem na konną przejażdżkę w góry, Radgar był solidnie poturbowany, ale żył. To pasmo sukcesów podbudowało w nim wyraźnie wiarę we własne możliwości i szukał nowych wyzwań.

Im byli wyżej, tym więcej dostrzegali odległych szczytów - Seolforclif, Hatstan, Fyrndagum - jak również większych wysp - Hunigsuge, J>a2rymbe, Wambseoc. Podłoże stawało się coraz bardziej kamieniste. Zatrzymali się w końcu na Baelstede, nagim siodle, z którego w zamierzchłej przeszłości straże wypatrywały najeźdźców. Stały tam jeszcze szczątki szałasów, ale na pierwszy rzut oka widać było, że nie ma czego w nich szukać.

- Eastweg! - Aylwin pokazał palcem.

Odblaski słońca w wodzie między labiryntem wysepek w dole bez wątpienia świadczyły, że przebiega tamtędy jakiś kanał, ale można się było spierać, który. Dziesięciolatkowie nie mogą się oprzeć pokusie toczenia takich sporów, ale nim dyskusja zdążyła rozgorzeć, przeszedł ich zimny dreszcz.

Odwrócili się, by ocenić sytuację, na którą do tej pory nie zwracali uwagi. Stali pośród rumowiska czarnego, chropawego żużlu. Zbocza po obu stronach siodła opadały stromo, przed nimi wyrastało pionowe urwisko, które przecinał jar. Mogli się tylko wycofać po własnych śladach albo wjechać w ten jar - innej drogi nie było. Rozstęp w urwisku, widoczny z leżącego daleko w dole miasta, nazywano Weargahlaew, i było to jedno z nielicznych miejsc w całym regionie, do którego nie wolno im się było zbliżać. Co do tego nie było żadnych dyskusji - do Weargahlaew nie mieli wstępu. Jeszcze kilka miesięcy temu sprawa byłaby przesądzona, ale na każdego chłopca przychodzi taki czas, kiedy zaczyna uważać, że tego rodzaju zakazy dotyczą maluchów, a on jest już przecież dorosły.

Wiatr wdzierał się w rozstęp ze świstem, od którego jeżyły się włosy na głowie; ale im dłużej Radgar wpatrywał się w tę szczelinę i prowadzącą do niej, ledwie widoczną ścieżynkę, tym silniejsze ogarniało go wrażenie, że już tam kiedyś był, może nawet nie raz, dawno temu. I uświadamiał sobie, że właśnie Weargahlaew jest ich celem.

- Chodźmy zobaczyć.

Aylwin był na tę propozycję przygotowany.

Hleew mogło znaczyć,jaskinia”, albo “grób”. Wearga znaczyło albo “wilków”, albo “banitów” - intrygująca niejednoznaczność. Prawdą było, że krążyły opowieści o kryjących się wśród gór chivianskich banitach - więźniach, którzy zdołali zbiec” zanim ich zathrallowano, albo pozostających dotąd na wolności rozbitkach z Wielkiej Katastrofy, do jakiej doszło w tym samym roku, w którym urodził się Radgar. Prawdą było też, że za takie jawne nieposłuszeństwo mogli mu odebrać Cwealma, a słońce chyliło się już ku zachodowi. Jednak Aylwin, sugerując, że coś może im tam grozić, nie pozostawił mu wyboru - bo atheiingowi, bez względu na to, jak sucho ma w ustach, nie wolno za nic okazać strachu.

- To wracaj do domu i ucz się prząść.

- Nie. Wracajmy obaj. Proszę cię, Radgarze! Mój tato mówi, że ty zawsze wpędzasz mnie w kłopoty i że gdybym nie wałęsał się wszędzie z tobą, to nie musiałby mi wciąż spuszczać lania!

- Ach, więc boisz się o swój zadek? Aylwin skrzywił się.

- Nie.

Radgar wzruszył ramionami.

- Jeśli nie wrócę do zmroku, powiedz mojemu ojcu, dokąd pojechałem i dlaczego nie pojechałeś ze mną.

Aylwin wzdrygnął się. Lepsza już śmierć! Ruszył za Radgarem. Zawsze tak się kończyło.

Byli tylko w spodniach, tak więc rwący żlebem prąd powietrza wyciskał im z oczu łzy, które niemal zamarzały, spływając po policzkach. Jeśli nikt nigdy nie zapuszczał się do Weargahlaew, to skąd te końskie odchody na ścieżce? I w ogóle skąd ta ścieżka? Wiła się między labiryntem głazów, to pnąc się pod górę, to opadając, ale Radgar nie był ani trochę zaskoczony, kiedy zanurkowała nagle ku wylotowi groty na końcu jaru. Wiedział, że w okolicach Weargahlaew jest wiele jaskiń. Były to zazwyczaj długie funele bez żadnych odgałęzień ani większych pieczar, po prostu korytarze, które kończyły się ślepo na skalnych zawałach. Niektóre służyły za schronienie zwierzętom; inne świetnie nadawały się do zabawy. Ale teraz naszło go kolejne mgliste wspomnienie ciemnego tunelu prowadzącego ku dziennemu światłu po drugiej stronie, a przecież żadna ze znanych mu jaskiń nie miała przelotu.

- Nie wchodź tam! - jęknął płaczliwie Aylwin, szczękając zębami.

- A bo co? Tylko dziewczyny boją się nietoperzy!

Jak by widzieli? Zeskoczył z konia, oddał cugle swojemu wiernemu druhowi i wszedł ostrożnie do groty. Wyczuwał na twarzy przeciąg, a więc mgliste wspomnienie tunelu mogło nie być urojeniem - ale nie powie o tym Aylwinowi, bo co by było, gdyby się mylił. W wejściu panowały smoliste ciemności, a podłoże zasłane było kamieniami, które odpadły od stropu. Cwealm by tu nie wszedł. Radgarowi przemknęło przez myśl, że gdyby to on tu mieszkał, trzymałby na podorędziu hubkę i krzesiwo... gdzieś blisko wylotu groty, w miejscu osłoniętym przed zacinającym deszczem... Znalazł je po paru minutach, a prócz nich jeszcze staroświeckie rogowe latarnie i pudełko świec.

Cwealm, kiedy oświetlono mu grunt pod kopytami, też się zdecydował. Dał się Radgarowi wprowadzić do tunelu, tak jakby wchodzili do dworskich stajni. Posłuszny na co dzień Spearwa, mając nawet ten przykład końskiej odwagi do naśladowania, sprawił Aylwinowi więcej kłopotu. Korytarz był wystarczająco wysoki, by swobodnie nim iść. Kamienie, które oderwały się od stropu, ktoś zmiótł pod ściany, a co większe wykroty zasypano żwirem, żeby je zniwelować.

Korytarz zakręcił w totalną ciemność, a zaraz potem zaczął się stopniowo rozjaśniać i w końcu stanęli u jego wylotu na szczycie piargowego zbocza, które opadało w małą, niemal kolistą dolinę otoczoną ze wszystkich stron wysokimi czarnymi urwiskami. Wylot groty znajdował się na poziomie wierzchołków drzew, roztaczał się z niego widok na dziki, gęsty las. Unoszące się gdzieniegdzie obłoki pary świadczyły, że są tu gorące źródła, nie widać jednak było żadnych zabudowań.

- Oto prawdziwa Weargahlaew! - powiedział Radgar takim tonem, jakby od początku wiedział, co tu zastaną.

I rzeczywiście, to miejsce wydawało mu się jakieś dziwnie znajome, zwłaszcza zaś ścieżka prowadząca od wylotu jaskini w dół stromego stoku. Nawet nie próbował sobie wyobrażać, co mogłoby spotkać konia zaskoczonego na niej przez trzęsienie ziemi. Gdyby okaleczył Cwealma, nigdy już nie dostałby innego konia. W samym wejściu do jaskini, pod ścianą, stały trzy wory z żywnością - dwa jeszcze nie otwarte, jeden do połowy opróżniony. Obok piętrzył się przygnieciony kamieniem stosik pustych worków. Dwaj śmiałkowie spojrzeli po sobie wstrząśnięci.

- Ktoś dostarcza weargom jedzenie! - pisnął Aylwin.

Na skalnej półce nad worami stały cztery latarnie, a obok leżał drugi zestaw - hubka i krzesiwo. Świeże odchody. Cwealm zarżał i odpowiedziało mu rżenie. W dole, na skraju lasu skubał trawę spętany koń. Do grzbietu miał przytroczone do juków nosidło!

Jego zaufany thegn protestował trochę, ale bez większego przekonania. Radgar powiedział, że najważniejsze to powiadomić kogo trzeba; w tej sytuacji zawrócenie nie będzie ucieczką, lecz wykonaniem rozkazu. Tym razem Aylwin nie zakwestionował prawa Radgara do wydawania takich rozkazów. Wprowadził Spearwę z powrotem do tunelu.

Radgar wdrapał się na imponujący grzbiet Cwealma. Dokarmianie banitów było unfrid, zakłóceniem królewskiego spokoju, miał więc prawo do przeprowadzenia dochodzenia. Nadarzała się oto wspaniała okazja do zrobienia czegoś interesującego bez narażania się na karę; ale nie cofnąłby się teraz nawet bez tego pretekstu, bo ciekawość zżerała go jak rój komarów. Nadal prześladowało go wrażenie, że już tu kiedyś był, a więc miał do wyjaśnienia dwie tajemnice, a może nawet i trzy - bo najwyraźniej Cwealm też znał drogę przez tunel. Cwealm należał do taty, ale dosiadało go wielu domowników z Cynehofu - na przykład słudzy, którzy się nim zajmowali. Niewykluczone, że zdrajcą okaże się ktoś z dworu!

Zjechał stromą, zdradliwą ścieżką na łąkę, na której pasł się juczny koń. Zaraz za tą łąką zaczynał się prawdziwy las - ogromne cyprysy i cedry przesłaniały niebo. Prócz drzew niewiele tu rosło, bo w zalegającym na dole mroku leśne poszycie nie miało warunków do rozwoju, ale teren był tak pofałdowany, że skutecznie pogarszał widoczność. Dobrze wydeptana ścieżka to wspinała się na skalne pagórki, to zbiegała w porośnięte mchem, podmokłe zagłębienia. Radgar popuścił Cwealmowi wodze w nadziei, że ten pójdzie za zapachem konia zdrajcy - tato mówił, że konie bardziej niż ludzie kierują się węchem - i to dawało chyba rezultaty, bo co kawałek dostrzegał odciski kopyt w błocie. Śladów tych było tyle, że nie mógł ich zostawić jeden koń. I wszystkie prowadziły w jednym kierunku. Żałował, że nie ma czym owinąć Cwealmowi kopyt, jak robili to bohaterowie z legend, żeby wyciszyć stąpanie konia, jak to zrobił tato i jego ludzie, kiedy podjeżdżałi z drabinami oblężniczymi pod mury Lomouth...

Ciężki, odurzający zapach drzew wydawał mu się znajomy, a przecież w okolicach Waroóburha nie było takiego jak ten lasu. Nikt tu nie prowadził wyrębu, bo nie było jak wywieźć stąd ściętych pni. Wokół panowała martwa cisza, której nie mącił szum wiatru ani śpiew ptaków, czasem tylko gdzieś w oddali zastukał dzięcioł albo pisnęła wiewiórka. Kilka razy wyczuwał w powietrzu zapach gorącego źródła, jedno musiało bić gdzieś blisko, bo widział kłaczki pary wodnej dryfujące między drzewami.

W pewnym momencie zatrzymał wiernego wierzchowca na szczycie kolejnego pagórka. W glinie u podnóża nie było żadnych śladów.

- Pomyliłeś się, olbrzymie! Na ostatnim rozwidleniu trzeba było skręcić w przeciwną stronę.

Cwealm uniósł wielki łeb i zastrzygł uszami. Drzewa tłumiły dźwięki, ale Radgar też to usłyszał - odgłos kopyt! Na ścieżce, z której przed chwilą zjechał.

- Tylko nie zarżyj, olbrzymie! Proszę cię, błagam, tylko mi nie zarżyj!

Koń, o dziwo, posłuchał. Może to intensywna woń drzew przytępiła mu zmysł powonienia, w każdym razie stał cicho, kiedy tamten drugi koń mijał rozwidlenie ścieżki. W jeźdźcu, choć ten tylko przez moment mignął mu między drzewami, Radgar od razu rozpoznał wuja Cynewulfa.

Gniew ustąpił miejsca rozczarowaniu - a więc nie było tu żadnej wielkiej tajemnicy! Jeśli to wuj Cynewulf karmi banitów w Weargahlaew, to tato nie zdziwi się, kiedy o tym usłyszy, bo pewnie sam kazał wujowi to robić. Wuj, jako tanist, był głównym pomocnikiem taty i zarządzał prowincją, ilekroć tata wyruszał na faering albo wyjeżdżał gdzieś w swoich królewskich sprawach. To mogło również tłumaczyć, skąd Cwealm zna tunel, chociaż tanist wybierał sobie zawsze spokojne wierzchowce.

Stąd wniosek, że może czasami tato sam dostarczał żywność weargoml Najwyraźniej wiązał się z tym jakiś sekret, w który nie powinni wtykać nosa wścibscy chłopcy. Wyjdzie na głupca, nie na bohatera. Aylwin wypaple wszystko zaraz po powrocie do Cynehofii - chyba że wuj Cynewulf go dogoni, a w takim przypadku nastąpi to jeszcze wcześniej. Tak czy inaczej, skończy się laniem, a może nawet odebraniem Cwealma. Lepiej nie myśleć. Skoro już jednak popadł w takie tarapaty, to przynajmniej zaspokoi do końca swoją ciekawość. Radgar zawrócił Cwealma i dźgnął go w boki piętami.

- Ruszaj, potworze!


Przejechał drugą ścieżką odległość równą mniej więcej trzem strzałom z łuku, kiedy Cwealm zarżał nagle tak donośnie, że słychać go chyba było na szczycie Cwicnolla. Zanim Radgar zdążył go za to skląć, nadeszła odpowiedź. Wyjechawszy zza następnego wielkiego głazu, ujrzał przed sobą wolną od drzew polanę; szeroką na tyle, że docierało tam słoneczne światło. Przez polanę przepływał wąski strumyczek, a nad tym strumyczkiem, po nasłonecznionej stronie, piętrzył się sąg drewna na opał i stała rozpadająca się, kryta strzechą chatka sklecona z ociosanych z grubsza gałęzi i wiklinowej plecionki, której widok z miejsca odświeżył Radgarowi pamięć. Tak! Widział już tę chatkę, kiedy był bardzo mały.

Samotnym koniem skubiącym trawę był Sceatt należący do kuzyna Wulfwera. To doprawdy oburzające. Siedemnastoletni Wulfwer, któremu puszczał się już pod nosem różowy meszek, kończył niedługo cnihtowe szkolenie; ale nadal był tylko synem tanista i skoro jego dopuszczono do sekretu, to atheling tym bardziej na to zasługiwał. Radgar ześlizgnął się na ziemię i podprowadził Cwealma do Sceatta. Konie znały się i lubiły, co tłumaczyło to rżenie. Z ich właścicielami sprawa przedstawiała się inaczej. Stosunki między kuzynami nigdy nie układały się dobrze, a ostatnio stały się bardzo napięte.

Radgar, zdziwiony, że nikt nie wychodzi mu na spotkanie, ruszył śmiało w stronę chaty, żeby obwieścić swoje przybycie, ale po paru krokach zatrzymał się, uświadamiając sobie, że w środku prawdopodobnie odbywa ńęforlegnes. Właściwie to nie powinien jeszcze znać tego słowa, bo była to nazwa zabawy dorosłych, którzy bardzo nie lubili, kiedy im sieją przerywało. Jakiś miesiąc wcześniej Radgar z paroma przyjaciółmi przydybał Wulfwera na zabawianiu się wforlegnes w stodole. Podnieśli radosną wrzawę, zrobiło się zbiegowisko, Wulfwer mało się pod ziemię nie zapadł. Chłopcy jak to chłopcy, młodość ma swoje prawa, takie rzeczy nie należały we dworze do rzadkości; ale w tym przypadku okazało się, że kobieta jest thrallicą innego mężczyzny, tak więc Wulfwer stał się nie tylko obiektem kpin, ale również musiał zapłacić pokaźne odszkodowanie.

Co gorsza, domyślając się, że prowodyrem całego zamieszania był jego młodszy kuzyn - bo tego nie trudno się było domyślić - zasadził się nań pewnego wieczoru, żeby wymierzyć smarkowi sprawiedliwość. Radgar, który bić pozwalał się tylko tacie, wpadł w swój osławiony szał i zanim rozdzielili ich dworscy thegnowie, którzy wylegli przed dom zwabieni odgłosami szamotaniny, zdążył kopnąć Wulfwera w twarz. Spektakulamie podbite oko przez wiele dni prowokowało innych cnihtów do naśmiewania się z Wulfwera, że dał się poturbować o połowę mniejszemu od siebie dzieciakowi. Wulfwer pewnie nadal dyszał żądzą zemsty. Tutaj, w dziczy Weargahlasw, lepiej było zachować ostrożność.

Rozważający sytuację Radgar usłyszał naraz czyjś głos. Nie kojarzył mu się zforlegnes. Był to śpiew i dochodził gdzieś spomiędzy pobliskich drzew. Co tam ostrożność! Radgar pomknął brzegiem strumienia jak wiewiórka.


Skradał się cicho, przemykając od pnia do pnia. Wyjrzawszy zza któregoś z kolei, zobaczył płaską polankę otoczoną drzewami przywodzącymi na myśl niebotyczne kolumny. Nie docierał tu do ziemi nawet jeden promyk słonecznego światła i gdyby przechodził tędy przypadkiem, mógłby nie zauważyć malutkiego oktogramu ułożonego z czarnych, wciśniętych w ziemię kamyków. Teraz widział go wyraźnie, bo w wierzchołku ognia stała mała rogowa latarnia, w wierzchołku wody gliniany dzban, zaś w wierzchołku ziemi leżał kamień. O symbol powietrza i czterech żywiołów bezpostaciowych nie było łatwo, a tato mówił, że nawet zaznaczanie tych trzech nie tyle wpływa na zachowanie duchów, co służy wygodzie przywołujących je śmiertelników.

Oktogram w takiej dziczy i do tego pod gołym niebem? Był maleńki w porównaniu z tym z Halidomu, gdzie thralldwano bradców, mniejszy nawet od tych, które wykorzystywali uzdrawiacze. Wewnątrz oktogramu znajdowała się jedna osoba - mężczyzna. Nie był ani skuty łańcuchami, ani nie leżał na wznak jak pacjent - w ułożonej z kamyków figurze nie było na to miejsca. Siedział w kucki ze spuszczoną głową, obejmując ramionami łydki, wyraźnie próbował się skulić do jak najmniejszych rozmiarów. Nic na sobie nie miał. Sądząc po rudym owłosieniu, był Baelem. Bardzo dużym Baelem.

Jeszcze osobliwiej prezentował się śpiewak. Po pierwsze, był sam, a przecież czary odprawiało zawsze ośmiu czarowników, po jednym na każdy żywioł; a po drugie, zamiast stać w którymś z wierzchołków oktogramu, okrążał go biegiem. Po trzecie, wzbudzał swoim wyglądem grozę; był wysoki i jakiś dziwnie pokręcony, ale znajdował się w ciągłym ruchu, przez co Radgar nie mógł mu się dobrze przyjrzeć. Okrywał go całego długi do ziemi, zgrzebny habit, na głowie miał workowaty kaptur z brązowej tkaniny. Przez wycięte w tym kapturze dziury na oczy niewiele chyba widział; a mimo to uwijał się żwawo po polance, potrząsając wysoką jak on sam laską i wykrzykując przywołania i odwołania głosem zgrzytliwym i dysonansowym jak skrzyp zardzewiałych zawiasów. Miotał się tak w te i wewte - to przeskoczył od jednego wierzchołka do sąsiedniego, to wbił w ziemię laskę i zakręcił się wokół niej jak fryga, to znów przebiegł połowę obwodu polanki, wzbijając za sobą tuman kurzu zamiatającym ziemię krajem habitu - i bez ustanku wywoływał to ten, to inny żywioł.

Czy to aby na pewno magia? Czemu kuzyn Wulfwer siedzi goły w kucki w dzikiej Weargahlaew i pozwala na siebie pokrzykiwać jakiemuś nawiedzonemu strachowi na wróble? Radgar dostał gęsiej skórki. Przyglądał się na tyle często thrallowaniu, by zdawać sobie sprawę, że na polance odprawiany jest jakiś inny, dłuższy i bardziej skomplikowany magiczny rytuał, jeśli to w ogóle magiczny rytuał. Co to ma znaczyć? Cynewulf przyprowadził swego syna, Wulfwera, do Weargahlaew i odjechał, tak jakby nie chciał patrzeć, co tu się będzie działo. Nie tylko Radgar nie przepadał za swoim kuzynem - Wulfwera nikt nie lubił. Na świat wydała go thrallica, był więc gburowaty i ponury jak większość dzieci thralli, ale nie aż tak matołkowaty. Wszyscy wiedzieli, że chociaż pochodził z królewskiego rodu i był z niego kawał chłopa, miał poważne kłopoty ze skompletowaniem własnego werodu bo mało kto chciał pod nim służyć. Czyżby te czary miały go jakoś odthrallować? Uczynić bardziej otwartym i towarzyskim? Czy zaklęciami można człowiekowi zaszczepić poczucie humoru? Radgar nie słyszał nigdy o takich zaklęciach, ale nie słyszał również, żeby ktoś odprawiał czary w pojedynkę.

A może to niebezpieczne, bo duchy są gotowe, wyniknąć się spod kontroli? A może to jakieś wielkie szachrajstwo? Bo widział kto, żeby czary odprawiał jeden człowiek? Pociemniało i Radgar skulił się ze strachu. Ale zaraz uświadomił sobie, że to tyłko słońce chowa się za urwiska. Jeśli chce wrócić do domu przed zmrokiem, musi już ruszać. Został.

I w tym momencie zaległa cisza. Czarownik przestał śpiewać i sapał, wspierając się ciężko na lasce. Teraz widać było, na czym polega jego kalectwo. Nie miał prawej ręki, a z tego, jak układał się tam habit, wynikało, że brakuje mu również większej części barku. To dlatego wydawał się taki przekrzywiony. Ale to nie był jeszcze koniec rytuału. Czarownik wziął głęboki oddech i ryknął ochryple:

- Wulfwerze Cynewulfingu!

Wulfwer po raz pierwszy drgnął i uniósł głowę. Oczy miał przewiązane jakimś gałganem, ale kręcił głową, tak jakby się rozglądał.

- Wulfwerze Cynewulfingu! - zawył znowu zakapturzony kaleka.

Wielki cniht rozplótł ręce, którymi obejmował łydki, i wstał chwiejnie. Sprawiał wrażenie otumanionego. Wciąż kręcił głową na wszystkie strony, ale nawet nie próbował ściągnąć z oczu przepaski. Oprócz niej nic na sobie nie miał. Jego buty, ubranie i broń leżały na kupce na skraju polanki. Wulfwer, kiedy twarz miał zasłoniętą, prezentował się o wiele korzystniej. Radgar zazdrościł mu tych muskułów. Za nic by się przed nikim do tego nie przyznał, ale w skrytości ducha pielęgnował nadzieję, że kiedy dorośnie, będzie tak samo rozrośnięty w klatce piersiowej i w barach jak kuzyn. I przynajmniej tak samo owłosiony.

Czarownik znowu wyryczał imię; tym razem Wulfwer - obrócił się w lewo, postąpił mały kroczek i przystanął niezdecydowany. Jeśli był pijany, to bardzo, bo ledwie trzymał się na nogach. Czyżby zaklęcie odebrało mu orientację? Czarownik raz po raz wykrzykiwał jego imię, tak jakby wołał go z daleka; ale im dłużej tak krzyczał, tym bardziej oszołomiony wydawał się Wulfwer; coraz bardziej gorączkowo macał dokoła siebie wyciągniętymi rękami; nie wiadomo było, czy chce uciekać, czy szuka tego, kto go woła. Nie chciało się wierzyć, że takie wielkie chłopisko może wykonywać tak nieskoordynowane ruchy, a mimo to pozostawać w tak małej przestrzeni; czasami odnosiło się wrażenie, że Wultwer, wymachujący długimi rękami i przebierający szybko nogami, biegnie gdzieś przed siebie, a on przecież stał w miejscu. I nagle ruszył. Obrócił się na pięcie, potknął o dzban wyznaczający w oktogramie wierzchołek wody i runął na twarz u stóp Radgara. Radgar dopiero teraz zdał sobie sprawę, że opuścił swoją kryjówkę i stoi na polance przed zakapturzonym czarownikiem.


4


Na chwilę sparaliżowało go przerażenie, stał wrośnięty w ziemię jak drzewo - co go podkusiło? Wulfwer, klnąc pod nosem, usiadł i podniósł rękę, żeby ściągnąć sobie z oczu opaskę.

- Nie! - zaskrzeczał czarownik. - Na śmierć i ogień! Na wiatr i wodę, wstrzymaj się! Nie patrz jeszcze! - Przytrzymał laskę w zgięciu łokcia i zaczaj wachlować dłonią jedynej ręki, dając Radgarowi do zrozumienia, że ma znikać. Radgara nie trzeba było długo do tego namawiać. Schował się za najbliższym drzewem.

Po czym wyjrzał ostrożnie zza pnia.

- No, możesz już patrzeć - wychrypiał staruch. Okrążył w podskokach oktogram; i teraz ujawniła się w pełni natura jego kalectwa, bo pod unoszącym się krajem habitu migała tylko jedna zrogowaciała stopa. Zamiast prawej nogi miał drewniany kołek, a z tego, jak układał się materiał, można było wywnioskować, że został mu po niej tylko krótki kikut uda. Czyli pląsał tu i tańcował na drewnianej nodze!

Wulfwer ściągnął sobie opaskę z oczu. Obejrzał się na oktogram i skrzywił.

- Woda? Woda! Potrafisz zabezpieczać przed wodą?! - Wstał. Był wyższy od wysokiego czarownika i dwa razy szerszy od niego w ramionach.

- Głupi earmingu! - wymamrotał staruch. - Tak, potrafię zabezpieczać przed wodą. Na śmierć i robaki, czy to aby na pewno woda? Na skrzydłach wiatru, na grzbietach fal przybędzie przeznaczenie... Kto je odgadnie? - Nawet kiedy śpiewał, głos miał zgrzytliwy, stłumiony przez kaptur. - Woda to czy krew? A może wino?

- Woda! - Wulfwer kopnął pusty dzban i zaklął z bólu; zapomniał, że jest boso.

-1 co z tego?

Czarownik zbliżył się doń w paru susach i wyskrzeczał mu w twarz:

- Jak mówię, że za późno, to za późno!

Przestraszony Wulfwer odskoczył w tył, potknął się znowu o dzban i runął na wznak jak ścięty cedr. Radgar o mało nie parsknął śmiechem.

Czarownik zdzielił leżącego Wulfwera laską w udo.


Kiedy podchodził po raz wtóry do chaty, towarzyszyły mu piskliwe, świdrujące w uszach nawoływania śmigających między drzewami nietoperzy. Nie bał się nietoperzy; zazdrościł im wzroku, bo w lesie było ciemno choć oko wykol i musiał iść na pamięć. Ściany krateru skróciły długi letni zmierzch; księżyca nie było. Ukryty między drzewami patrzył, jak Wulfwer, prowadząc Sceatta i konia jucznego, wchodzi do tunelu. Kiedy zniknęli mu z oczu, zostawił rozsiodłanćgo Cwealma na małej łączce, na której pasł się wcześniej koń juczny. Był pewien, że wielki rumak, mając tu pod dostatkiem bujnej, soczystej trawy, nigdzie nie odejdzie.

Kiedy wróci do dworu, już nigdy nie pozwolą mu wybrać się ponownie do Weatgahlaew, musi więc teraz zaspokoić swą ciekawość, a zwłaszcza dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym czarowniku. Kimkolwiek był ten, który obrzucał Wulfwera wyzwiskami i okładał go laską, trzeba mu było przyznać, że zna się na ludziach. Healfwer znaczyło “półczłowiek”. Najwyraźniej zyskał to imię, kiedy stracił rękę i nogę. Z głosu można było wnosić, że ma swoje lata, zachował jednak żwawość. Radgar, kiedy było trzeba, potrafił biegać bardzo szybko. Ale ten faeńng i tak niósł ze sobą tyle niebezpieczeństw, że na myśl o nich w jego brzuchu znowu obudziło się to znajome przyjemne mrowienie. Tato może i wiedział, co knują wuj Cynewulf i ocusta Wulfwer z czarownikiem, ale niekoniecznie; a jeśli nie wiedział, to przed athelingiem Radgarem znowu otwierała się szansa zostania bohaterem. Dobrze zrobił, wysyłając Aylwina do domu z wiadomością, gdzie jest. Jeśli nie wróci na noc, nadejdą tu posiłki.

Nigdy nie spędził poza domem całej nocy. Matka będzie krzyczała o dwie oktawy wyżej od skowronka. Jeśli nie zostanie bohaterem, jeśli wyjdzie na to, że jest tylko wścibskim smarkiem wtykającym nos tam, gdzie nie trzeba, skutki będą opłakane - żegnaj Cwealmie, witaj czyszczenie z thrallami stajni przez długie, długie miesiące, witaj obolały zadku, i to obolały na epicką skalę, którą przez wieki opiewać będą skaldowie. Lepiej by już było zawalić tunel kamieniami i dokonać w tej dolinie reszty swych dni jako jeszcze jeden pustelnik.

Nie licząc pisków nietoperzy, w lesie panowała taka cisza, że usłyszał stukanie, zanim jeszcze zobaczył światło. Chata miała wypaczone drzwi i okiennice, i ściany jak rzeszoto, przez co jarzyła się w ciemnościach niczym rozgwieżdżone niebo. Dym walił z niej każdą szparą, tylko nie przewidzianym na to dymnikiem. Ktoś musiał narąbać staruchowi drewna na opał, bo sam, jedną ręką, nie poradziłby sobie z tym toporem leżącym na pieńku; ale regularne stukanie dochodzące ze środka świadczyło, że staruch coś tam jednak rąbie. Radgar zapukał do drzwi.

Zaległa cisza, słychać było tylko trzaski trawionych przez ogień szczap.

Po paru upiornie długich minutach zapukał znowu. Tym razem odpowiedział mu zachrypnięty głos:

- Kto śmie budzić umarłego? Są tu próchniejące kości i odwieczna nienawiść. Umykaj, póki możesz!

Radgar pchnął drzwi. Otworzyły się ze skrzypieniem skórzanych zawiasów. W twarz buchnął mu kłąb dymu, bielutki niczym śnieg na tle ciemności i gryzący w oczy. Przy samym klepisku powietrze było czystsze, opadł więc na czworaki i tak wpełzł do środka. Czarownik siedział na ziemi, plecami do drzwi, przed zajmującym środek izby paleniskiem w kształcie kręgu ułożonego z polnych kamieni. Nogi - tę swoją i tę drewnianą - wyciągnął przed siebie, głowę zakrywał mu przekrzywiony worek, który pewnie naciągnął przed chwilą w pośpiechu i byle jak, bo sterczały spod niego kłaki siwej brody. Mała siekierka i stosik drzazg przy jego ręce wyjaśniały, co oznaczało wcześniejsze stukanie.

- Idź precz! - zachrypiał staruch - bo rzucę na ciebie klątwę, od której ciało ci zgnije i odlezie od gnatów.

Radgar kopniakiem zamknął za sobą drzwi, odsuwając z drogi jakieś koszyki i wiadro, podpełzł na czworakach do paleniska i usiadł przed nim ze skrzyżowanymi nogami.

- Chcę się dowiedzieć, kiedy zabiję Wulfwera. - Naturalnie nie pogardziłby też smacznym posiłkiem i kątem do spania. Z okopconego garnka, który parował i bulgotał nad ogniem, unosiły się, co prawda, nęcące aromaty, ale na wygody raczej nie miał co liczyć. Nawet w baraku thralli znalazłby ich więcej. Nie było tu ani krzesła, ani stołka, ani stołu, a za posłanie służył barłóg ze sterty gałęzi przykrytych jakimiś zbutwiałymi skórami. Na resztę wyposażenia chaty składały się proste gliniane naczynia, dwie dębowe skrzynie i gołe ściany bez jednej półki; no może nie całkiem gołe, bo na tej naprzeciwko drzwi wisiał miecz - i to całkiem przyzwoity, jeśli dobrze widział przez te kłęby dymu. Wieko jednej ze skrzyń zawalone było zwojami pergaminu i księgami, stał tam również kałamarz, a obok leżał pęk gęsich piór... ciekawe, jak ten jednoręki kaleka ostrzy sobie te pióra? Wszystko wskazywało na to, że czarownik spędza życie na poziomie gruntu, jak zwierzę. Dysponując tylko jedną ręką i jedną nogą, miał z pewnością trudności ze wstawaniem i siadaniem. Uniósł wreszcie głowę, by spojrzeć na gościa, ale w wyciętych w kapturze dziurach na oczy Radgar dostrzegł tylko ciemność. Dobrze, że chociaż tych dziur było dwie, niejedna. Jedna świadczyłaby, że półczłowiek ma tylko połowę twarzy. Dreszcz!

- O, katusze, katusze! Kto ci powiedział o hlytmie, athelingu? Aha! Podejrzenia się potwierdzają! Skoro czarownik wie, z kim ma do czynienia, to znaczy, że Radgar musiał tu już kiedyś być.

- Nikt mi nie powiedział, eaidorze. Sam się domyśliłem.

- Nie tytułuj mnie. Jestem martwy, ale skoro już musisz rozmawiać z moim zewłokiem, to mów mu: Healfwer. - Głos czarownika przeszedł w obrzydliwe flegmowate bulgotanie. - Kobiety wabią białymi ramionami... Jak się domyśliłeś?

Radgar nie bardzo wiedział, o jakie kobiety chodzi, postanowił więc zignorować ten wątek.

- Z tego, co tu robiłeś, co mówiłeś. Hlytm to rzucanie losów, prawda? Rzuciłeś losy między żywioły, żeby się dowiedzieć, który z nich zabije Wulfwera. Potem, wezwawszy żywioły, stanąłeś w wierzchołku śmierci i zacząłeś wołać Wulfwera, i on wyszedł w końcu z oktogramu przez wierzchołek wody, przepowiedziałeś mu więc, że utonie, ale wychodząc, przewrócił dzban z wodą, a więc to się nie liczy, i szedł ku mnie! Szedł ku mnie i przede mną się przewrócił. Jestem zgubą Wulfwera, jego przeznaczeniem! - Niewielu dziesięćiolatków tyle by wydedukowało, ale atheling musiał być bystrzejszy od innych.

-1 cieszysz się z tego, świńska ropucho?

-1 nie strasz mnie. Jestem synem króla.

Staruch uniósł guzłowatą dłoń do kaptura.

- Odpowiadaj na moje pytanie, iEledingu, bo pokażę ci twarz, a wtedy już nigdy nie prześpisz spokojnie nocy.

Ta nowa pogróżka zasługiwała na poważne potraktowanie.

- Nie, nie cieszę się. Nie chcę zabijać Wulfwera, ale zrobię to, jeśli będę musiał. Sądzone nam zostać rywalami do sukcesji po moim tacie, kiedy ten się zestarzeje. Prędzej zabiję Wulfera, niż sam pozwolę mu się zabić. Jeśli nie będzie mi wchodził w drogę, nic mu nie zrobię.

Straszny staruch aż zapiszczał z uciechy.

Radgar wzruszył ramionami. Z garnka unosiły się tak smakowite aromaty, że topił się we własnej ślinie. Wyczuwał zapach mięsa, które przyniósł pewnie Wulfwer, bo jak jednoręki mężczyzna mógłby cokolwiek upolować, nie wspominając już o obdarciu tego czegoś ze skóry?

- Wyruszyłem na moim rumaku Cwealmie na fsering, zabierając ze sobą tylko swojego zaufanego człowieka, Aylwina Leofricinga. Postanowiłem rozejrzeć się po Weargahlaew i odkryłem, że ktoś dostarcza tu żywność weargom. To unfiid, wysłałem więc Leofricinga z powrotem do dworu, żeby poprosił szeryfa o przysłanie kilku dworskich thegnów. A sam ruszyłem na zwiady.

Czarownik wydał dziwny, zdławiony gulgot, który przeszedł w suchy kaszel. Dorzucił drew do ognia.

Ugodziło chłopca w czoło. Na szczęście było to bardzo małe polano, rozłupane już i przygotowane do wrzucenia w ogień, ale siła, z jaką zostało ciśnięte, oraz czynnik zaskoczenia sprawiły, że Radgar przewrócił się na wznak i krzyknął z bólu.

Ale on był już na zewnątrz i gnał przed siebie co sił w nogach.

W kilkunastu susach przeciął polankę i zatrzymał się na jej skraju, żeby na coś nie wpaść. Daleko za jego plecami trzasnęły drzwi, odcinając migotliwy poblask ognia, i zaległy kompletne ciemności. Radgar, szczękając zębami z zimna i emocji, kulił się pod drzewem i czekał, aż oczy przywykną mu do mroku. Ten straszny staruch naprawdę oszalał! Naprawdę chciał go zamordować. Dybano na jego życie! Zadygotał jeszcze gwałtowniej na wspomnienie siekierki wbijającej się w ścianę.

Wyglądało na to, że zakaz zapuszczania się do Weargahlaew miał jednak swoje uzasadnienie; jego fasring nie był świadectwem odwagi ani sprytu, lecz głupoty. Łupała go głowa. Przenikliwe zimno przyprawiało o dreszcze. W nocy można było tu, na tej wysokości, zamarznąć, a on nie był odpowiednio ubrany. Zdoła może rozpalić ognisko hubką i krzesiwem, które widział u wylotu jaskini, jeśli tylko uda mu się tam trafić - i jeśli Healfwer nie wyzbierał z lasu całego chrustu i wszystkich suchych gałęzi. Nie będzie łatwo tam dotrzeć. Po dolinie mogli się szwendać inni pomyleńcy. Albo zwierzęta. Dziki, niedźwiedzie... wilki, których tato nie mógł wytrzebić, bo przepływały z wyspy na wyspę.

Wkrótce zdał sobie sprawę, że nigdzie nie pójdzie; nie mógł. Przez cienką warstwę chmur przeświecało tylko kilka najjaśniejszych gwiazd i nawet na polance widział jedynie na odległość wyciągniętej ręki. Między drzewami było ciemno jak w jaskini i szybko zgubiłby ścieżkę. Chce czy nie, musi tu zaczekać do świtu. Ból głowy nie przechodził, rana chyba wciąż krwawiła, bo kiedy jej dotykał, wyczuwał pod palcami wilgoć... ale była to rana zaszczytna, zadana z zamiarem pozbawienia go życia. Gdyby została po niej jakaś przyzwoita blizna, wszyscy pytaliby go, skąd jama. Szczękał zębami. Zamarznie, jeśli będzie tak stał! Zaczął chodzić po polance od jej skraju, gdzie zwisające gałęzie przesłaniały niebo, prawie do samych drzwi chaty i z powrotem. Klął pod nosem Healrwera.

Co naszło tego narwańca? Przecież Radgar chciał tylko poznać swoje przeznaczenie. Wulfwer dowiedział się, co go czeka. Nie, Wulfwerowi tak się tylko wydawało, a prawda była taka, że jednoznacznej odpowiedzi nie dostał. Kiedy Healfwer zawołał go z wierzchołka śmierci, przeznaczenie przyciągnęło Wulfwera do wierzchołka wody... a właściwie to do Radgara. Nie da się jednak ukryć, że Radgar nie mógłby przynieść nikomu zguby, gdyby przed świtem sam zamarzł w tym lesie na śmierć. Jaką odpowiedź dałby hlytm człowiekowi, któremu sądzone zamarznąć na śmierć? Rzecz warta przemyślenia, zwłaszcza że właśnie mu to grozi. Chłód nie należy do ośmiu żywiołów, chociaż w tej chwili tylko on dla niego istnieje. W oktogramie naprzeciwko wierzchołka ognia znajduje się wierzchołek ziemi. Gdyby więc Healfwer zaśpiewał Radgarowi hlytm, zanim Radgar zamarznie tu na śmierć, to czy Radgar zostałby przyciągnięty do wierzchołka ziemi? Kto by odgadł, że wierzchołek ziemi oznacza zamarznięcie? Gdyby hlytm powiedział mu, że jego zgubą jest ziemia, pomyślałby, że oznacza to śmierć podczas trzęsienia ziemi, dajmy na to od miecza spadającego mu na głowę albo pod gruzami walącego się budynku. Z tym że ludzie ginący podczas trzęsień ziemi duszą się zazwyczaj z braku powietrza, a naprzeciwko wierzchołka powietrza znajduje się wierzchołek wody. Czy powietrze może przynieść człowiekowi zgubę? Chyba kiedy się go powiesi, bo wtedy rna za dużo powietrza pod nogami.

Wszystko to palcem na wodzie pisane! Natyle sposobów można umrzeć, a żywiołów tak mało.

O, duchy, ależ zimno!

Trudno o interpretację w przypadku żywiołów jawnych - zadecydował, chodząc tam i z powrotem i zabijając dla rozgrzewki rękami - ale chyba jeszcze gorzej przedstawia się sprawa z żywiołami bezpostaciowymi. Przypuśćmy, że człowiek wychodzi z oktogramu przez wierzchołek czasu. Czy czas może być przyczyną śmierci? Hmmm... można umrzeć ze starości, z nadmiaru czasu. Przypadek, z kolei, oznaczałby śmierć w jakimś nieszczęśliwym wypadku. Może więc jednak łatwiej wyciągać sensowne wnioski z żywiołów bezpostaciowych niż z żywiołów jawnych... A co z samym wierzchołkiem śmierci? Co by to oznaczało, gdyby Wulfwer wołany przez Healwera skierował się prosto do wierzchołka śmierci? Może samobójstwo? Tak, to mogłoby oznaczać samobójstwo albo rychłą śmierć. A miłość? Wyjście przez wierzchołek miłości musiałoby oznaczać zdradę. Jeśli człowiekowi przeznaczone zginąć z ręki kogoś, kogo kocha albo komu ufa, to miłość jest jego zgubą. Czyli żywioły bezpostaciowe dają jednak bardziej konkretne odpowiedzi niż te jawne! Powieszenie, febra, utonięcie, upadek - niemal wszystkie rodzaje śmierci, jakie przychodziły mu do głowy, dało się zawęzić do nadmiaru jednego żywiołu! Z wyjątkiem zamarznięcia. Przeklął znowu pod nosem Healfwera.

Ciekawe, kiedy zaczną mu jeden po drugim odpadać odmrożone palce?

On tu zamarza na śmierć, a ten szaleniec siedzi sobie jak gdyby nigdy nic przy ogniu w swojej przytulnej chatynce i bez wątpienia zajada rozkosznie pachnący gulasz. Za następnym nawrotem nogi same zaniosły Radgara pod samą ścianę chaty. Zajrzał do środka przez jedną ze szpar, którymi wydostawał się dym. No i proszę. Healfwer zdjął już garnek znad paleniska i teraz wielką rogową łychą pałaszował z apetytem jego zawartość. Oczywiście, do posiłku ściągnął kaptur z głowy. Z początku Radgar widział tylko jego potylicę, ale i to mu wystarczyło. Lewa jej strona była zwyczajna, różowa, porośnięta siwymi kosmykami, za to prawa stanowiła jedną wielką białą blizna, z której nie wyrastał ani jeden włosek, tak jakby ściągnięto mu z niej skalp albo strasznie poparzono, zaś granica rozdzielająca te dwie strony przebiegała prosto jak strzelił, przez sam środek. Czarownik nie miał nawet prawego ucha. Kiedy, dorzucając szczapę do ognia, obrócił nieco głowę, Radgar dostrzegł krawędź długiej siwej brody po lewej stronie twarzy.

I w tym momencie podglądacz musiał zdradzić czymś swoją obecność, bo potwór odwrócił się błyskawicznie i spojrzał na ścianę, dokładnie na tę szparę, przez którą go podpatrywano. Chociaż w kapturze, który wcześniej nosił, były dwa otwory, oko miał tylko jedno. Jedna połowa twarzy była twarzą starca, druga stanowiła pobielałą ruinę i przywodziła na myśl ser. Healfwer nie miał nawet połowy ust.

Radgar wzdrygnął się, przerażony tym strasznym widokiem, przypominając sobie pogróżkę czarownika, że już nigdy nie prześpi spokojnie nocy. Fakt, nie prześpi, jeśli zamarznie tu na śmierć! Wycofał się ostrożnie spod chaty i podjął swoją wędrówkę, chociaż nogi dygotały mu już ze zmęczenia. Letnie noce są krótkie, ale do świtu pozostawało jeszcze wiele godzin. Zaśnie na stojąco i zamarznie, pomimo że widział okaleczoną twarz szaleńca. Zaraz! Przecież w Weargahlaew biją gorące źródła - idąc tutaj, widział unoszącą się nad nimi parę i czuł zapach siarki - i nawet taki półgłówek jak Healfwer z pewnością wybrał sobie miejsce pod budowę domu w pobliżu któregoś z nich. Pierwszy problem to zlokalizować źródło, a drugi znaleźć bezpieczne, płytkie miejsce, żeby się po zaśnięciu nie utopić. Niektóre gorące źródła przesączały się tylko do koryt strumieni, ale inne stanowiły bezdenne studnie sięgające korzeni świata. Lepiej było nie brodzić w takich po ciemku. Radgar z żalem odrzucił pomysł moczenia się przez całą noc w gorącej wodzie.


Stracił poczucie czasu. Odnosił wrażenie, że już połowę życia maszeruje po tej polance, chuchając w dłonie i zatrzymując się od czasu do czasu, by podbiec w miejscu. Bolały go uszy, palce, nawet wielkie paluchy u stóp. Chłód nie folgował - i w końcu zwycięży, bojemu nie wystarczy sił, by walczyć z nim do rana. Umrzeć w taki beznadziejnie głupi sposób! Nie przywykł do wyrzucania sobie głupoty.

W pewnej chwili zauważył, że światło przenikające przez szpary w ścianach chaty czarownika zaczyna przygasać. Skoro Healfwer przestał podsycać ogień, to znaczy, że ułożył się już do snu albo się do tego przymierza. Niedoczekanie, żeby ten wredny stary kuternoga spał sobie spokojnie po odmówieniu poczęstunku i noclegu strudzonemu wędrowcowi. Ludzie na całym świecie, nawet dzicy w dalekim Afemt, respektują prawa gościnności - tak mówił tata. Radgar podbiegł do sągu drewna i wybrał z niego grubą gałąź. Była wyschnięta, ale nie krucha. Wrócił z tą gałęzią do swojej szpiegowskiej dziury... Chociaż w środku było teraz ciemniej, w kącie, na barłogu, wypatrzył bezkształtny wzgórek, w którym rozpoznał leżącego czarownika.

Podkradł się tam i z całych sił rąbnął gałęzią w ścianę. Łup! Gdyby chatę wzniesiono z grubych bali, uderzenie przeszłoby bez echa, ale była to prowizoryczna lepianka z wikliny i błota. Zatrzęsła się cała ściana. Radgar słyszał, jak odpadają z niej jakieś fragmenty, z czego większość w środku. I jeszcze raz - Łup! Łup!

- Healfwerze! - wrzasnął. - Wstawaj!

Usłyszawszy w odpowiedzi gniewne pomstowanie, przerwał walenie i zajrzał znowu przez dziurę. Kaleka siedział na barłogu, poświata z dopalających się głowni tańczyła po upiornie białej połowie jego głowy.

Radgar znowu przerwał, po części, żeby zaczerpnąć tchu - bo wkładał w tę pracę wszystkie siły - po części, żeby rzucić okiem na swoją ofiarę. Jak można to było przewidzieć, Healfwer przypinał sobie chyba swoją drewnianą nogę. Rozgrzebał żar w palenisku i podsycił ogień paroma patykami. Radgar powrócił do pracy, przypuszczając szturm na jedną z okiennic. Rozpadała się właśnie w drzazgi, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.

Zanim czarownik, złorzecząc i tocząc pianę, wybiegł zza węgła, jego prześladowca zdążył zniknąć. Staruch okrążył chatę i zatrzymał się w otwartych drzwiach, odcinając wyraźną sylwetką na tle płonącego w środku ognia, a wtedy z ciemności nadleciał spory kamień i ugodził go w potylicę. Drugi odbił się od ściany, kiedy staruch, tracąc równowagę, wtoczył się do środka. Nim zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi, w plecy uderzył go trzeci.

Teraz obie strony utoczyły krwi i był remis. Radgar, wychowany na wojennych pieśniach i przechwałkach pijanych thegnów, miał wrodzony dryg do rozgrywania takich sytuacji i dobrze wiedział, co to znaczy iść za ciosem. Wykrzykując każdą pogróżkę i każde nieobyczajne słowo, jakie przychodziło mu do głowy, podjął szturm z gałęzią na chatę. Tym razem staruch próbował się odgryzać. W blasku ognia przeświecającego przez dziurawe jak sito ściany widział Radgara niemal tak samo dobrze, jak Radgar jego. Dzierżąc swoją laskę jak włócznię, dźgał niąprzez szpary, usiłując trafić uskakującego zwinnie chłopca, ale że miał tylko jedną rękę, niesporo mu to szło. Za którymś tam razem Radgar dostrzegł w porę zbliżające się szturchnięcie. Healfwer wrzasnął. Wyrwana mu z ręki bezcenna laska znikła w lesie, a on stracił równowagę i rymsnął ciężko na ziemię. Mało brakowało, a wylądowałby w palenisku. W chwilę później nastąpił kolejny atak i posypały się na niego okruchy gliny. - Dosyć! Przestań! Czego chcesz?!

- Koca! Dwóch kocy! - Radgar rozważał jeszcze ewentualność zażądania miski gulaszu, ale po chwili uznał, że lepiej nie przeciągać struny. Gdyby się teraz przeliczył i nieopatrznie dopuścił do siebie starucha na odległość wyciągniętej ręki, jego przeznaczenie bardzo szybko by się wypełniło.

- Myślisz, że syn Eleda Fyrlafinga jest taki głupi? Przepchnij je przez dziurę w ścianie.

Staruch, mamrocząc pod nosem przekleństwa, posłusznie wykonał polecenie - w szał wpadał widocznie tylko wtedy, kiedy mu to było na rękę. Radgar przeciągnął koce przez ścianę i skwapliwie się w nie owinął. Cuchnęły strasznie, ale grzały.

- Laskę dostaniesz z powrotem rano! - Nie zważając na wrzaski i złorzeczenia czarownika, ruszył przez polankę w stronę lasu, kierując się tam gdzie na jego wyczucie powinna zaczynać się ścieżka. Wymacał ścieżkę, szurając na boki długim kijem, a potem udało mu się ujść nią spory kawałek i nie wpaść przy tym na żadne drzewo. Oddaliwszy się na taką odległość, że nie widział już sączącego się z chaty światła, położył się na ziemi i opatulił szczelnie w koce. Zasnął niemal natychmiast, upojony faktem, że oto Radgar Eleding, przyszły wielki król-wojownik Baelmarku, wygrał swoją pierwszą prawdziwą bitwę.


5


Poranek był koszmarny. Radgar obudził się o pierwszym brzasku zziębnięty, zdrętwiały, głodny, spragniony, cały obolały i półprzytomny z niewyspania. Guz na czole nabrzmiał do wielkości jaja i pulsował tępym bólem. W pieśniach skaldów nie ma nic o tym, jak marnie czują się bohaterowie nazajutrz po bitwie.

Po dłuższym zastanowieniu odniósł jednak Healfwerowi laskę pod samą chatę - thegn potrafi się zdobyć na wspaniałomyślność wobec pobitego przeciwnika. W lesie zabłądził, bo niebo nie rozjaśniło się jeszcze na tyle, by zdradzić mu, gdzie jest wschód, a kiedy dotarł wreszcie do łączki, na której zostawił Cwealma, ten złośliwie nie dawał mu się schwytać. Albo spodobało mu się, że ma tu całą dolinę wyłącznie do swojej dyspozycji, albo blady, zakrwawiony wyrostek okutany w śmierdzące koce nie wydawał mu się osobą godną zaufania. Radgar na próżno wciąż się za nim uganiał, prosząc, grożąc, a pod koniec niemal szlochając; Cwealm zamiatał tylko ogonem i niewzruszony zachowywał bezpieczną odległość. Radgar miał już dać za wygraną - i na szczęście dał - kiedy na odpadającej od wylotu tunelu ścieżce ujrzał jeźdźca na koniu. Był to tato na Widzę. Słońce wyjrzało znad krawędzi ścian krateru i świat pojaśniał.


Tato zeskoczył z konia i wziął Radgara w miażdżące objęcia, potem go pocałował, a na koniec odsunął od siebie na odległość wyciągniętych ramion i obejrzał od stóp do głów.

- No, gdyby matka cię teraz zobaczyła! - powiedział jak mężczyzna do mężczyzny i pokręcił głową. Radgarowi, o wstydzie, łzy zakręciły się w oczach. Na szczęście tato chyba tego nie zauważył. Wskoczył na siodło i pomógł synowi usadowić się za swoimi plecami.

- Gorąca kąpiel i śniadanie? - powiedział, trącając piętami boki Wigi. - Czyste odzienie? I długa rozmowa?

Radgar wysmarkał nos i wytarł palce o jeden z dwóch kocy Healfwera.

- Tak, sire - bąknął. Obojętne, jaka kara go czeka, na pewno zniesie ją lepiej z pełnym żołądkiem.


- Rozbieraj się i wskakuj - powiedział tato. - To moje ulubione gorące źródło. Bardzo gorące z tego końca, bardzo zimne z tamtego. Gdzieś w tym miejscu jest zazwyczaj w sam raz.

Sadzawka była niewielka i płytka, parowała sobie spokojnie pośrodku podmokłej polany. Małemu strumykowi, który różnicował jej temperaturę, zawdzięczała również piaszczyste dno, co należało do rzadkości. Radgar zastosował się ochoczo do poleceń ojca i zanurzył w wodzie cały, wystawiając nad powierzchnię tylko twarz. Czuł, jak błogie ciepło wsącza się we wszystkie stawy. Mocząc się w rozkosznej kąpieli, opowiedział ojcu o swojej przeprawie z Healfwerem.

Tato, słuchając i rzucając od czasu do czasu jakieś pytanie, przywiązał Wigę do solidnego krzaka, zdjął mu wędzidło, żeby koń mógł skubać trawę, poluźnił popręg i zaczął rozpakowywać przytroczone do siodła torby. Pomyślał o wszystkim: o ręcznikach, czystym ubraniu dla Radgara, a zwłaszcza o posiłku, na który składały się: ser, chleb, jaja na twardo oraz obficie obrośnięte mięsem żeberka. Wyłożył to wszystko na pobliską kępę trawy. Następnie odpiął miecz, rozebrał się do naga i wyciągnął w sadzawce obok syna.

Nie komentował, przynajmniej na razie, nierozwagi Radgara. Ale niewątpliwie i na to przyjdzie wkrótce pora. Sprawiedliwość wymierzać trzeba szybko, zwykł mawiać, bo inaczej nie byłoby sprawiedliwie. Wziął wołowe żeberko i odgryzłszy pierwszy kęs, wskazał nim na niebo.

Oho-ho! Radgar znał chyba jednego takiego, który wkrótce pożegna się z takim koniem, a nawet gdyby nie, to przez jakiś czas nie będzie mógł usiedzieć w siodle.

Radgar przełknął resztę czwartego jajka i sięgnął po pajdę chleba z serem. Niósł ją do ust ostrożnie, żeby nie zamoczyć. Jedzenie w gorącej sadzawce okazywało się bardziej kłopotliwe, niż myślał. Nie było nic wspanialszego nad f&ring z tatą, który zawsze pokazywał mu jakieś nowe miejsca i wyznaczał nowe zadania, i Radgar cieszyłby się teraz każdą sekundą tej sielanki, gdyby nie świadomość wiszącej nad nim, nieznanej jeszcze kary. Żegnaj, Cwealmie!

- Healfwer nie jest jeszcze taki najgorszy - ciągnął tato. - Ma tylko małego bzika na punkcie czasu i respekt przed osiłkami w rodzaju Wulfwera. Do furii doprowadzają go dzieci i ludzie słabego charakteru, wiem jednak, że później ma wyrzuty sumienia. Jest niezrównanym czarownikiem. Nikt tak jak on nie potrafi zaklinać żywiołów, i to w pojedynkę. Kiedy potrzebuję jakiegoś specjalnego czaru, on prawie zawsze potrafi go dla mnie odprawić. Owszem, miewa czasami napady szału, ale czy ty byś ich nie miał, będąc tak okaleczonym? Z pewnością bardzo cierpi.

- Co mu się przytrafiło? Kim był, zanim stał się półczłowiekiem?

Tato przeżuwał przez chwilę w milczeniu, miedzianoruda szczecina porastająca mu szczękę połyskiwała w słońcu.

- To jego sprawa i nadejdzie może taki dzień, kiedy sam będziesz mógł go o to zapytać. Nie wolno ci rozmawiać o Healfwerze ani o Weargahlaew, rozumiesz? Z nikim.

- Tak, panie. Obiecuję!

- Widzę, że nagle spokornieliśmy, hę? - Tato zachichotał i strzaskał o łokieć skorupkę jajka. - Stoi przed tobą, synu, takie samo, jak przed wszystkimi chłopcami w twoim wieku, zadanie - popełniać jak najwięcej błędów, pókiś na tyle młody, by można ci było przebaczyć albo spuścić lanie. Masz dziesięć lat, a to wiek, w którym prawo zaczyna cię traktować jak dorosłego, czyli twój czas się już kończy. Wkrótce twe błędy uznawane będą za przejaw złej woli, nie ignorancji. Czego się ostatnio nauczyłeś?

No i zaczyna się.

- Zapuszczając się tutaj, świadomie złamałem zakaz wstępu do Weargahlaew, bo o nim wiedziałem.

-1 to wszystko? - spytał tato po krótkiej chwili milczenia.

- No... hlytm, który śpiewał Healfwer...

- W łamaniu zasad nie ma nic zdrożnego, pod warunkiem, że wiesz, po co je ustanowiono i co się stanie, kiedy je złamiesz. Ja w swoim czasie złamałem wiele zasad. Zasady ustanawia się zazwyczaj po to, by chronić albo ciebie, albo innych, i prawo króla karze ludzi, którzy, łamiąc zasady, kogoś krzywdzą. Jeśli jednak zasady są niesprawiedliwe albo złe, wówczas łamanie ich jest twoim obowiązkiem! Jestem z ciebie dumny, że kiedy po złamaniu zakazu i przejechaniu przez tunel wydało ci się, że coś jest nie w porządku, odesłałeś Aylwina z powrotem, a sam zostałeś. Radgar zerknął na niego zdumiony.

- Aha.

- Nie wiedziałeś, dlaczego ustanowiono ten zakaz, a mimo to go złamałeś. Powtarzam ci zawsze, że masz pamiętać o wilczycy, a ty nawet za wilkiem się nie rozejrzałeś. To głupota! Głupio postąpiłeś, zostając w kraterze - jeśli zainteresowało cię, kto przyprowadził tu konia jucznego, mogłeś zasadzić się na niego na zewnątrz. Czego się jeszcze nauczyłeś, jeśli w ogóle się czegoś nauczyłeś?

Radgar uznał, że jest syty i nie chce mu się już jeść.

- Dowiedziałem się o hlytmie. Healfwer próbował odczytać przeznaczenie Wulfwera.

Tato westchnął.

Radgar wyznał następnie ojcu, że wyszedł z ukrycia na polankę i być może Wulfwer nie kierował się wcale ku wierzchołkowi wody, lecz ku niemu. Tato nie wyglądał na zachwyconego.

Radgar ubrał się. Był syty, rozgrzany i bardzo śpiący. Dlaczego tato każe mu tak długo czekać na złe wieści?

- Zabierz to - powiedział tato, podnosząc z ziemi drugą torbę i ruszając w stronę Wigi. - Odwiozę cię do Cwealma i zaczekam, aż znikniecie w tunelu. Jedź prosto do domu żywiołów i poproś Zaklinacza Plegmunda, żeby doprowadził ci do porządku to rozcięte czoło, zanim matka je zobaczy. Zapłatę prześlę mu później.

- A ty?

Tato nie odpowiadał przez chwilę, zajęty zaciskaniem popręgów.

- Jak bardzo uszkodziłeś chatę Healfwera? - spytał w końcu. Radgar spuścił głowę.

Tato patrzył na niego z góry, zdziwiony.

Tato uśmiechnął się.

- A więc sam wymierzyłeś sobie karę. Widzisz, dorośli nie mają ojców, którzy przetrzepaliby im tyłek, i sami muszą odpowiadać za swoje czyny. Nie mogę i nie chcę wymierzać ci kary większej niż ta, którą sam sobie wymierzyłeś. Cwealm jest twój, synu. Nie odbiorę ci go.

Była to kompletna kompromitacja, ale kiedy tato windował go na Wigę, Radgar znowu się rozpłakał.


6


Aylwin, który - ku swemu zaskoczeniu - również nie został ukarany za wyprawę do Weargablaew, był bardzo ciekaw, czym się skończyła. Dochodziło do utarczek słownych, przepychanek, a nawet rękoczynów, kiedy Radgar uparcie odmawiał rozmowy na ten temat. Ale po paru dniach, jak to zawsze bywało, stosunki między nimi znowu się ociepliły i przyjaciele zajęli się szukaniem nowej kabały, w którą mogliby się razem wplątać.

Jakiś tydzień później tato zapytał Radgara, czy nie wybrałby się z nim na ryby - bardzo głupie pytanie jak na króla. Pożeglowali do Blodenclif i stanęli na skalach z linkami zarzuconymi w spienione fale przyboju.

- Healfwer odśpiewał ponownie klytm dla Wulfwera! - krzyknął w pewnej chwili ojciec.

Na linkę Radgara właśnie coś się złapało, prawdopodobnie tłusty okoń, tak więc chłopiec nie miał teraz głowy do interesowania się sprawami nielubianego kuzyna.

-1 co?

-1 znowu wyszło, że jego zgubą będzie woda. To by znaczyło, że na ciebie padło wtedy przypadkiem.

- No i dobrze - powiedział Radgar i skupił się na tym, co w tej chwili było dla niego najważniejsze, czyli na wyciąganiu okonia z wody.


Temat wypłynął znowu na bardzo krótko tego samego wieczoru, kiedy wracali z połowu. Radgar stał przy rumplu, a zachodzące słońce malowało szkarłatne drabinki na sfalowanej powierzchni SwiJ)aefen. Nałapał więcej ryb niż król Baelmarku i świat był piękny.


7


Kiedy Radgar miał jedenaście lat, zmarł chivianski król Taisson i na tron wstąpił książę korony Ambrose. Była to dobra sposobność do zakończenia ciągnącej się o wiele za długo wojny, jednak Grandon nie słał do Waroóburha żadnych pojednawczych sygnałów. Tak więc następnej wiosny król yEled przystąpił do największej w tej wojnie ofensywy, pustosząc chivianskie wybrzeża i niszcząc handel. Miesiąc za miesiącem do Baelmarku napływały łupy i pomyślne wieści, ale również wykazy poległych. Żony tęskniły za mężami, dzieci za ojcami. W kraju panuje przygnębienie, kiedy wszyscy jego młodzi mężczyźni długo bawią poza granicami, i jesienią nastroje społeczne były już bardzo złe.

To wtedy atheling Radgar w towarzystwie Aylwina oraz paru innych dwunastoletnich chłopców i dziewcząt - wszyscy wystrojeni w purpurę i gronostaje - wyruszył w trasę z królewskim korowodem. Ich zbrojna eskorta składała się z o kilka zaledwie lat starszych cnihtów. Odwiedzili jedenaście regionów, nie licząc Catterstow, z wielką pompą witani w każdej stolicy przez earla albo jego tanista. Celebracje obejmowały, rzecz jasna, wystawną ucztę oraz rozmaite inne atrakcje, takie jak występy śpiewaków, wyścigi koni i turnieje sztuk walki, w których potykali się przyjezdni cnihtowie z miejscowymi.

Pomysłodawczynią tej uciesznej imprezy była królowa Charlotte. Zorganizowała ją przy współpracy żon earlów. Kiedy po raz pierwszy przyszła z tą propozycją do regenta Cynewulfa, ten nie wyraził zgody. I nic dziwnego, bo znany był z braku poczucia humoru. Ailed, do którego Charlotte zwróciła się listownie z prośbą o wstawiennictwo, przysłał do swojego tanista pismo nakazujące mu zmianę decyzji. Widok dzieci podróżujących wesoło po kraju był dobrą odtrutką na wieści z ogarniętego wojną Chivialu; parodiowanie królewskiego dworu pasowało idealnie do ducha czasu. Naród zaśmiewał się do rozpuku.

- Ten atheling jest zupełnie jak jego ojciec - mówił z podziwem każdy. - Też nigdy nie wiadomo, co mu za chwilę strzeli do głowy.

Chłodnego, dżdżystego poranka, trzynastego dnia dziewięćksiężyca malowany król i jego świta wypłynęli z Twigeport w ostatni etap podróży, którego celem było rodzime Catterstow. Gdyby stanowili prawdziwy królewski orszak, w Waroóburhu powitano by ich paradą i ucztą w Cynehof, ale w tej sytuacji wuj Cynewulf stanowczo odmówił udziału w maskaradzie. Młodociani dworzanie niby to sarkali na nieuczynność regenta, ale tak naprawdę to znużyła ich już ta zabawa i wcale nie żałowali, że się kończy. Udawanie dobrze wychowanych i dystyngowanych przez blisko miesiąc okazało się nieznośnie męczące. Dopływając do Warodburha, ujrzeli mnóstwo długich łodzi wyciągniętych na brzeg. Kłębiła się przy nich chyba połowa populacji miasta. A więc skończył się również sezon kampanii. Rozradowane tłumy witały powracający fyrd i uczta mimo wszystko się odbędzie.

Radgar pierwszy zeskoczył na brzeg. Od napotkanych osób dowiedział się, że tato wrócił cały i zdrowy. Biegiem pokonał całą drogę do pałacu, gdzie panowało jeszcze większe zamieszanie. Przywitał go jedynie wierny Łaciaty, wylizując dokładnie twarz. Od służby dowiedział się, że tato pojechał do swojego ulubionego domu w Hatburna. Zdziwił się bardzo, bo ojciec miał tu przecież mnóstwo spraw do dopilnowania. Zazwyczaj, wracając z faeringu, wysyłał przodem wiadomość i mama przyjeżdżała w pośpiechu do stolicy, by go powitać. Rozpytując dalej, trafił wreszcie na człowieka, który wspomniał coś o ogniokwaczu w Wambseoc. Radgar krzyknął, żeby mu osiodłać Cwealma, przykazał Brindlemu, że ma zostać, i co koń wyskoczy pognał do Hatburna.


Trzymał się w siodle tak samo pewnie jak każdy mężczyzna w królestwie, a przy tym był lżejszy. Trakt rozmiękł na deszczu, lecz rączy Cwealm pobił mimo to rekord szybkości i gdyby droga była kawałek dłuższa, dopędziłby z pewnością królewski orszak. Ale i tak, kiedy w rozbryzgach błota wpadali na dziedziniec, konie królewskiego orszaku wprowadzano dopiero do stajni. Radgar zeskoczył z wierzchowca, wcisnął cugle jakiemuś słudze i nie zzuwając ubłoconych butów, co królowa Charlotte z całą surowością tępiła, wbiegł do głównego domu.

Hatburna było starą, nadgryzioną zębem czasu ruderą. Kolejne pokolenia Catteringów znacznie ją z czasem rozbudowały, ale mimo to, jeśli chodzi o wielkość, nie nadawała się na siedzibę panującego monarchy. Król nie mógł się nigdzie ruszyć bez długiego ogona thegnów, dworskich thegnów, ministrów, urzędników i zastępu dworzan. Eled powiększał jeszcze liczebność tej świty, zapraszając do niej przyjaciół. Kiedy tu z nią zjeżdżał, dom pękał w szwach, a nocami chóralne chrapanie wypłaszało z okolicy całą dziką zwierzynę - tak przynajmniej utrzymywał i wszyscy zaśmiewali się z tego królewskiego żartu. Nie godził się na żadną rozbudowę ani remont, nie pozwalał nawet pozatykać szpar w ścianach między izbami. Gdyby było tu wygodniej, mawiał, nie opędziłbym się od gości.

Zgraja dworzan i urzędników rozlokowywała się z zapałem na pokojach. Z harmidru, jaki czynili - pokrzykując na służbę i rozstawiając ją po kątach - Radgar od razu wywnioskował, że taty tu nie ma. Znowu musiał zasięgnąć języka. Powiedziano mu, że Jego Wysokość udał się do królowej, która przebywa podobno w prywatnym domku. Wypadł na dwór i rozpryskując błoto, pobiegł pod górę. Ścieżka nie była długa, ale pięła się stromo przez las, w którym rosły dęby, klony i jawory. Mokre liście drzew lśniły w deszczu złotem, brązem i miedzią. Dotarł na miejsce zdyszany.

Mały domek nad wodospadem był pępkiem jego świata, miejscem, które zapadło mu w serce. Nigdy mu go formalnie nie przekazano, ale główna izba zawalona była jego rzeczami i sypiał tu często w dużym łożu na poddaszu. Pod nieobecność taty mama mieszkała zawsze w głównym domu, a ostatnią zimę spędził tam również tato. Radgar dochodził do wniosku, że nie zależy im już tak na prywatności, bo są za starzy nforlegnes - mama skończyła trzydzieści lat, tato był jeszcze starszy.

Wpadł do środka jak burza, wnosząc ze sobą chmurę mżawki. Tato siedział rozparty na kanapie, wyciągając przed siebie nogi. Buty miał ubłocone i wyglądał tak, jak powinien wyglądać człowiek, który ostatnie trzy godziny spędził w siodle, czyli na zmęczonego. Mama stała przy kominku, wyłamując sobie palce.

- Tato! - wrzasnął Radgar i rzucił się ojcu w objęcia. Król krzyknął ostrzegawczo, ale chwycił go wprawnie i przytulił. - Tato, tato, nie jedziesz chyba walczyć z ogniokwaczem, prawda?

Królowa Charlotte podeszła do otwartych drzwi i zatrzasnęła je z hukiem.

- Radgarze! Spójrz tylko na to!

Ton jej głosu sprawił, że ojciec i syn oderwali się od siebie i usiedli prosto.

- Na co, mamo? - Na ten chlew!

Zbity z tropu Radgar rozejrzał się po izbie. To prawda, że w kominku piętrzył się stos nadpalonych szczap, a wszystko inne pokrywała gruba warstwa szarego kurzu. Pościel na kanapie leżała tutaj od dawna, ale na górze zmienił ją nie dalej, jak przed kilkoma miesiącami. Tato nie pozwalał nikomu, nawet dworskim thrallom, zbliżać się do domku. Mama chyba nie myślała że atheling zniży się do wykonywania prac domowych?

Jeśli nie, to może chodzi jej o nieporządek? Nie dało się ukryć, rzeczy było tu tyle, że nie mieściły się na stole i taboretach. Podłogi też było za mało. Sporo z tego było własnością Aylwina i innych przyjaciół, i powinien im powiedzieć, żeby to zabrali, ale wszystko, co należało do niego, było ważne: jego ościenie, wędziska, takielunek, nieprzemakalne buty, kosze na ryby i sieci; jego uprząż, derki, siodła, buty do konnej jazdy; dwie tarcze, trzy... nie, cztery łuki, mnóstwo strzał i materiały na więcej zgromadzone ostatniej zimy - patyki na brzechwy, gęsie pióra na pierzyska, klajster, groty... Trzymał tu też swoje ćwiczebne włócznie, miecze, tarcze, hełmy - zabawki, którymi pozwalano bawić się chłopcom, zanim zostaną cnihtami, zebrała się z tego całkiem przyzwoita kolekcja... Inne chłopięce akcesoria: piłki, drewniane układanki, kręgle, buty do wspinaczki, sieci na ptaki, sidła na zwierzynę, dwa poroża, kilka noży myśliwskich, źle wyprawiona, cuchnąca niemożebnie skóra niedźwiedzia... jej może się w ostateczności pozbyć, ale nie zrezygnuje ze swoich kolekcji muszli i ptasich jaj ani z modelu łodzi, którego nigdy nie ukończył... Za dużo ksiąg. Thegnowi tyle nie potrzeba. Thegnowi niepotrzebne też pudełko z farbami wodnymi i pędzelki, ale mama zachęcała go do malowania, a tato uważał, że niektóre z kupki akwareli leżących w kącie są całkiem niezłe; mama była bardziej krytyczna. Tak, to jeszcze można wyrzucić, ale za nic nie odda nart, łyżew, płetw ani wioseł! Gra na lutni niesporo mu jeszcze szła, ale tej zimy więcej poćwiczy. Na pewno nic się nie stanie, jeśli wyrzuci stosy ubrań i butów, z których już wyrósł. Ta lina jeszcze się przyda. Może się pozbyć koszyka Łaciatego, bo pies i tak sypia z nim w łóżku, a w koszyku urządził sobie składowisko kości.

- No? - powiedziała królowa. -1 co masz mi do powiedzenia? Czemu, u licha, porusza ten temat, skoro obudził się Fyrnda-gum i po Wambseocu szaleje ogniokwacz?

- Potrzebna mi większa izba - mruknął na odczepnego. - Tato, chyba nie jedziesz...

Wyraz ojcowskich oczu mówił sam za siebie.

-1 zostawisz mnie wdową?! - krzyknęła mama. - A Radgara sierotą? Dobrze wiesz, jakie szansę mają śmiałkowie stający przeciwko ogniokwaczom. Wydaje ci się, że chłopiec z linii Catterów przeżyje w tym okropnym kraju bez ojca, który by go bronił? Myślisz, że ten twój spasiony braciszek utrzyma tron, kiedy ty zginiesz? Ktoś go zabije i sam na nim zasiądzie, a ktokolwiek to będzie, z pewnością nie oszczędzi żadnego młodego Catteringa, z obawy, że ten będzie mu potem wchodził w paradę.

Radgar taż wstał. Drżał na całym ciele, lecz po tak długiej podróży miał do tego prawo. Mężczyźni drżą, kiedy są zmęczeni. Jakież to jednak niesprawiedliwe! Inni chłopcy cieszą się dzisiaj z powrotu ojców, a jego tato znowu rusza na wyprawę, i to niebezpieczniejszą od wszystkich dotychczasowych.

Tato spojrzał na niego z powagą, tak jakby chciał w nim zobaczyć przyszłego mężczyznę.

- Miałeś starszego brata. Tato wzruszył ramionami.

Ale może cię strasznie okaleczyć, przemknęło przez myśl Radgarowi. Ogniokwacze zabiły ojca taty, Fyrlafa, i jego dziada Cu5blaesa. Dlaczego mama udaje, że nie widzi jego wyciągniętych ramion?

- Jestem Hlaford Fyrlandum - powtórzył tato. - Earl Ufegeat zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w walce z ogniokwaczem i nie mogę mu odmówić. Radgarze, jadę teraz do Weargahlaew. Ruszam za godzinę... nie chcę jechać tam sam... zamierzałem zabrać ze sobą Leofhca, ale skoro już tu jesteś... chcesz mi towarzyszyć? Po drodze chętnie posłucham, jak udał się ten wspaniały korowód. Taki jestem z ciebie dumny.

Mama otworzyła usta i zamknęła je zaraz, nic nie mówiąc. Radgar nie krył zachwytu.

- Każ osiodłać Spedinga dla mnie i jakiegoś konia dla siebie...

- On jest tak samo zmęczony jak ty! - zaprotestowała matka.

- To jeszcze dziecko! Jest...

- Synem thegna - wpadł jej w słowo tato. - Weź ciepłą kąpiel i ciepło się ubierz. Zgromadź prowiant na cały dzień, bo konam z głodu i ty pewnie też. Koce, ubrania na zmianę. Przypuszczalnie będziemy musieli spędzić tam noc. Pomyśl, co jeszcze nam potrzebne. Masz czas coś przekąsić, a więc najedz się do syta, kiedy się już ubierzesz. Bądź tu za godzinę z końmi.

Cudownie!

- Och! Ty...! - głos był mamy, ale jakiś zmieniony. - Czy to nie lepiej, niż być wdową po bohaterze? Ale wiesz doskonale, że nigdy nie potrafię ci odmówić. Nie zdarzyło się to nigdy, od kiedy po raz pierwszy... - Urwała.

Najwyraźniej zabierali się mimo wszystko do uprawiania brlegnesl W ich wieku? Odrażające!

Radgar odmaszerował ścieżką.


8


I tak Radgar po raz drugi wyruszył na spotkanie z Healfwerem. Tato powiedział, że z Hatburna do Weargahlaew jest bliżej niż z Waroóburha, ałe w tym deszczu będzie to mozolna wspinaczka. Jechał przodem na Spedingu, prowadząc dwa juczne konie; Radgar zamykał pochód na Steorleasie, bo Cwealm zapracował już dzisiaj na swój żłób owsa. Mżyło nieprzerwanie, ale pod osłoną drzew dawało się jakoś wytrzymać. Wyjechawszy na wrzosowiska, zrównali się i jadąc strzemię w strzemię, zaczęli rozmawiać. Dzięki temu czas mijał szybciej i człowiek zapominał, że wiatr i deszcz odmrażają mu nos i uszy.

Tato, choć powiedział, że czas nagli, zboczył z drogi na polanę, gdzie jego niewolnicy naprawiali owczarnie z myślą o nadciągającej zimie. Odesłał wszystkich do domu, mówiąc, że nie muszą pracować przy takiej pogodzie i że mają powiedzieć nadzorcy, że on im tak kazał. To było dla taty typowe i za to kochał go cały Baelmark, od laetów po earli.

Kiedy ruszyli w dalszą drogę, tato zażądał od Radgara pełnego raportu z korowodu - “ma być taki, jaki zdają mi szyprowie łodzi powracający z fwńngiT. Zadawał pytania, słuchał odpowiedzi, a na koniec powiedział coś, co sprawiło, że Radgar spiekł raka, od którego zaczął parować deszcz roszący mu policzki.

- Przysięgam, że nigdy tego nie uczynię, sire, bez względu na to, jak długo jeszcze będziesz mi łoił zadek.

Tato roześmiał się i powiedział, że to bardzo dobra odpowiedź. Tak naprawdę to Radgar słyszał wiele uwag na temat nowego, lepszego tanista, którego za parę lat dostanie Catterstow, ale nie powtórzył ich ojcu. Earlom nic do tego, kto jest tanistem taty.

W miarę, jak wspinali się coraz wyżej, mgła gęstniała i w końcu widoczność spadła do zera. Ale tato spędził w Hatburna dzieciństwo i młodość, i znał tutaj każdą ścieżynkę.

Radgar poprosił, żeby mu opowiedział o ogniokwaczach.

- Podejrzewam, że wiem o nich tyle co ty, synu. Ten obecny pojawił się zeszłej nocy i kieruje się podobno ku wybrzeżu. Healfwer wie najlepiej, jaka jest natura kwaczy, ale nie chce o tym mówić. Na pewno tworzą je pochodne żywiołu ognia. To ich podstawowy składnik. Do tego duchy ziemi - a może powietrza. I kto wie, czy nie całe mnóstwo innych. Ten, którego przed sześćdziesięciu laty spłodził Hatstan i który zabił twojego pradziadka Cuóblaesa, przypominał wielkiego ptaka. A powiadają, że obecny jest jak byk.

- Wygląda jak byk?

- Albo zachowuje się jak byk. Mam nadzieję, że zdołam odrąbać mu łeb, zanim zniszczy miasto Noródael.

-1 wpędzisz go do morza? - Tak mówiły pieśni.

Czy dlatego tato go ze sobą zabrał? Czemu proponuje to akurat teraz? Czyżby uznał, że Radgar jest już wystarczająco dorosły, by udźwignąć brzemię wiedzy o swoim przeznaczeniu? Czy raczej przewiduje, że to ostatnia okazja do wstawienia się za Radgarem u Healfwera, że to jego ostatnia wizyta w Weargahlaew?

Czy człowiek naprawdę chce znać swoje przeznaczenie? W pewnych okolicznościach ta wiedza może zeń uczynić tchórza. Ale w innych dodaje odwagi. Radgar z trudem przełknął ślinę.

- Tak, chcę.

Szlak zwęził się, przechodząc w ścieżkę, która przecinała trawersem stromą ścianę, i musieli przerwać rozmowę. Radgar miał nieprzyjemne uczucie, że coś mu umyka, i usiłował dociec, co. Deszcz ściekał mu po karku i przesiąkał przez czapkę. Nie mógł odżałować, że nie ma pod sobą zwinnego jak wiewiórka Cwealma. Steorleas nie dorastał mu do pęcin. W pewnej chwili przypomniał sobie słowa taty, że zabezpieczenie działa tylko raz i nie można zostać zabezpieczonym przed więcej niż jednym żywiołem. To by znaczyło...

To by znaczyło, że tato, skoro chce, by Healfwer zabezpieczył go teraz przed ogniem, nie był dotąd zabezpieczony przed swoją zgubą, czymkolwiek ona była, bo przecież powiedział, że ogień nie jest jego przeznaczeniem. A dlaczego? Tak, wśród ośmiu żywiołów był taki jeden, przed którym dumny mężczyzna wzdragał się zabezpieczać, nawet jeśli wiedział, że przyniesie mu zgubę.


Kiedy dojechali do Baelstede i zobaczyli przed sobą wąwóz prowadzący do Weargahlaew, mżawka przeszła w sypiący płatami śnieg. Gdyby nie przenikający do szpiku kości ziąb, Radgar dawno już zasnąłby w siodle. U wejścia do tunelu zeskoczyli z koni. Steorleas, jak to było do przewidzenia, zaparł się, konie juczne wzięły z niego przykład. Tato kazał Radgarowi iść przodem ze Spedingiem, a sam zwabił resztę kawalkady do tunelu owsem. Dla taty nie było sytuacji bez wyjścia.

W kraterze nie padał ani śnieg, ani deszcz, jednak wszystko tonęło w gęstej, białej jak mleko mgle. Było tu zaciszniej, a co za tym idzie cieplej, i Radgara ogarnęła jeszcze większa senność. Pomógł tacie rozładować zapasy, które Leofric przesyłał przez nich tutejszym pustelnikom, a potem osowiały, obojętny na wszystko, jechał za tatą dróżką, która wiła się przez gęsty las. Nowa chata Healfwera stała dalej od wylotu jaskini niż stara.

Tato zatrzymał konia nad stawem w kształcie fasoli. Drugi brzeg niknął we mgle.

- Zostań przy koniach - powiedział, zsiadając. - Temu staremu huncwotowi trzeba trochę czasu na przygotowanie się do przyjęcia gości. - Podszedł kawałek pieszo brzegiem stawu, zatrzymał się i przyłożywszy dłonie do ust, zawołał: - Healfwerze! To ja, iEled! Healfwerze?! - Ruszył dalej i po chwili znikł Radgarowi z oczu, jego nawoływania cichły z wolna, tłumione przez drzewa i mgłę.

Radgar rozjuczył i rozkulbaczył konie. Bujne gałęzie jako tako chroniły zwierzęta przed deszczem, ale naprawdę suchego miejsca w tej podmokłej dolinie nie było - nie licząc, rzecz jasna, samego tunelu. Obejrzał wierzchowcom kopyta, przetarł im grzbiety wiechciem szorstkiej trawy. Tato na pewno już by wrócił, gdyby zastał Healfwera w chacie... Mgła zasłaniała słońce; nie potrafił określić pory dnia; miał wrażenie, że przez tydzień nie zsiadał z końskiego grzbietu. Podsypał koniom owsa, a potem puścił je na łączkę nad stawem - Spedinga i Steorleasa w pętach, konie juczne luzem. Sam, zziębnięty, obolały i zmęczony, siadł pod drzewem z jabłkiem i gomółką sera, które wyjął z torby z prowiantem. Czemu to tak długo trwa? Albo tato i wita zagadali się o ogniokwaczach i zapomnieli o nim, albo ten stary pomyleniec odmawia współpracy. Bez obawy, już tato sobie z nim poradzi. Ciekawe, czy w tym stawie są ryby? Czy w chacie czarownika płonie ogień?

- Radgarze?

Drgnął i otworzył oczy. Kark tak mu zesztywniał, że ledwie mógł poruszać głową.

- Tato? Oj, przepraszam! - Pozbierał się niemrawo z ziemi. Na ogień i śmierć! Zaśnięcie na warcie było zbrodnią niewybaczalną! Jak mógł popełnić taki straszny, dziecinny, głupi...

Tato czytał w jego myślach; uśmiechnął się.

- Nie masz za co przepraszać. Zrobiłeś wszystko, co ci kazałem, a o pełnieniu warty nic nie wspominałem. Healfwer zgodził się odśpiewać dla ciebie hlytm. - Obrzucił syna powątpiewającym spojrzeniem. - Dasz radę? Wyglądasz mi na skonanego.

Sam też tak wyglądał, Radgar nie widział go jeszcze tak zmęczonego.

Minęli staw i oczom Radgara ukazał się dom. Była to solidna budowla z drewnianych bali, które wytrzymałyby każdy szturm przypuszczony przez rozeźlonego dziesięciolatka. Nawet jeśli z kamiennego komina unosił się dym, to we mgle nie było go widać. Tato skręcił między drzewa i po chwili wyszli na małą, mroczną polankę. Pokrywał ją mokry dywan miękkich brązowych igieł, pośrodku widniał oktogram ułożony z czarnych kamyków. Większym kamieniem zaznaczono w nim wierzchołek ziemi, a zapaloną już latarnią i glinianą flaszką wierzchołki, odpowiednio: ognia i wody. Zasuszony stary czarownik stał przy oktogramie wspierając się na lasce, twarz zakrywał mu kaptur z otworami na oczy - to prawdziwe i to fałszywe.

Radgar obszedł oktogram, zatrzymał się przed czarownikiem i pokłonił mu.

- Ealdorze, bardzo źle uczyniłem, szpiegując cię za mojej ostatniej tu bytności, i źle uczyniłem, narzucając ci się ze swoim towarzystwem. Przepraszam.

Healfwer milczał przez chwilę.

Ty wstrętny staruchu! Radgar z trudem zapanował nad gniewem.

- Jestem Radgar Eleding z linii Cattera. Nie przyniosę wstydu ani memu ojcu, ani swoim przodkom. Strach jeszcze nigdy przed niczym mnie nie powstrzymał. - Było to, oczywiście, dalekie od prawdy, ale słyszał w Cynehofie thegnów chełpiących się swoją odwagą przed wyruszeniem na ńering i wiedział, że kiedy mężczyzna coś takiego powie, to nie pozostawia sobie drogi odwrotu.

- Zapomniałem. Przepraszam, Healfwerze. Tato roześmiał się.

- Daj spokój, starcze! On jest uparty jak pijawka. Rozbieraj się, chłopcze, i załatwmy to, nim wszyscy zamarzniemy.

Radgar ściągnął z siebie przemoczone ubranie, wytarł się pośpiesznie podanym przez ojca ręcznikiem i wkroczył śmiało do oktogramu. Ukucnął w samym środku i skulił się, usiłując przyjąć jak najmniejsze rozmiary. Podpatrzyłto u Wulfwera, a zresztą była to jedyna sensowna pozycja dla kogoś, kto robił takie bezsensowne rzeczy o tej porze roku. Czuł się jak kurczak związany do pieczenia. Ta gęsia skórka i w ogóle. Siedział twarzą do czarownika, który zajął miejsce - trochę to dziwne - w wierzchołku ognia, gdzie stała już latarnia, a nie w wierzchołku śmierci, co byłoby bardziej logiczne.

Jeśli przebrnął przez to prymitywny Wułfwer, to on, Radgar Ceding, też da sobie radę.

- Zawiąż mu oczy - warknął staruch. - Siedź tak, smarku, nieruchomo, jak długo wytrzymasz.

Tato przewiązał Radgarowi oczy opaską i przypuszczalnie zaraz potem wycofał się z oktogramu.

- Hwget! - krzyknął staruch jak skald, który intonuje epicką pieśń, z tym że słuchacze z żadnej pijalni miodu nie znieśliby głosu tak zgrzytliwego. Zaczął śpiewać. Była to długa pieśń. Dochodziła to z jednej, to z drugiej strony, to z przodu, to z tyłu, krążyła w tę i z powrotem, przywołując wszystkie żywioły po kolei. Nie, nie wszystkie. Żywioły jawne, owszem - powietrze, ogień, wodę, ziemię. Ale z bezpostaciowych tylko miłość, przypadek i czas, Czy w przypadku kogoś, komu kazano siedzieć nieruchomo, dreszcze można uważać za złamanie tego zakazu? Śmierć nie została przywołana, ale również jej nie odwołano i Radgar zaczynał stopniowo rozumieć logikę rytuału. Widział też dziwne światełka poruszające się w ciemnościach pod opaską. Śmierci nie przywołano, ale ona musiała tu być, żeby hfytm mógł wskazać żywioł, w którym się kryje.

Szczękał zębami i nie potrafił nad tym zapanować. Miał nadzieję, że tato domyśli się, że to tylko z zimna. W miarę, jak oczy przywykały mu do ciemności, nieokreślone barwy jaśniały i nabierały znaczenia, przemieszczając się cyklicznie po swoich torach. Śpiew dobiegał teraz z oddali, tak jakby polanka znacznie się powiększyła, i Radgar słyszał dziwne echo przypominające mu Stanhof - wielką salę w Twigeport, w której był wczoraj. O, płomienie! To było zaledwie wczoraj?

Oho!

Coś się za nim czaiło, coś, czego nie powinno tam być - nie miał pewności, czy usłyszał to coś ani skąd wie, że tam jest, ale wiedział. Tak, wiedział. Mrówki przebiegły mu po karku. Korciło go, żeby zerwać się na równe nogi i ściągnąć z oczu opaskę. Tato tu jest. Tato nie pozwoli, żeby coś zaskoczyło go od tyłu. Przysiągł, że nie podda się strachowi. Ale bez ubrania czuł się straszliwie bezbronny! O, znowu! Na ogień i płomienie! Na ziąb i śmierć! Jeszcze nigdy nie było mu tak zimno. Zimno jak w grobie. Pieśń się urwała. To już koniec? W dzwoniącej w uszach głuchej ciszy coś się zbliżało, coś podpełzało. Było coraz bliżej, starało się pełznąć bezszelestnie...

- Radgarze! - krzyknął tato. - Uważaj! Podskoczył jak żaba i, lądując, obrócił się w powietrzu. Niczego za nim nie było. Pusta, ciemna posadzka ciągnęła się aż do ścian. Odwrócił się na pięcie. Komnata była wielka jak Cynehof, ale bardziej okrągła niż obła... ośmioboczna, a jakżeby inaczej. Z ciemnego, błyszczącego kamienia albo z metalu. Osiem pustych, ciemnych, sklepionych łukowo przejść. Tu i tam przesuwało się blade światełko, utkane z mgły kształty krzątały się za swoimi sprawami. To te przejścia się liczyły.

- Radgarze! - krzyknął znowu tato. - Chodź tu! Szybko! - Stał w jednym z przejść, ledwie widoczny w mroku, ale to na pewno był tato.

Pobiegł do przejścia, z którego dochodził ten głos, tym razem zachowując trochę więcej ostrożności. I całe szczęście. Bo znowu źle trafił i gdyby przeleciał na drugą stronę, mógłby spadać całą wieczność - widział pod sobą gwiazdy!

Dokąd teraz? Sala jakby się kurczyła

- Radgarze! - Tym razem krzyk dolatywał z dwóch stron jednocześnie. - Musisz stąd wyjść! - krzyczał jeden tato. - Nie słuchaj go - krzyczał drugi. - Chodź do mnie. Pośpiesz się! - Kiedy jednak Radgar zbliżył się do bliższego taty, ten znikł i pojawił się w dwóch innych przejściach, i teraz wołało go trzech ojców. - Szybciej, synu! Nie mogę dłużej czekać. Musisz tu dotrzeć, zanim wyjdę. Szybko!

Radgar przebiegał od jednego przejścia do drugiego. Kiedy docierał do celu, taty już tam nie było, wołał go z innego przejścia. Ryczący ogień. Wojownik w bojowym hełmie zakrywającym twarz, szarżujący z uniesionym do ciosu, zbroczonym krwią mieczem. Komnata coraz bardziej się kurczyła, wołania taty były coraz bardziej ponaglające. I nagle dał się słyszeć inny głos, spokojny i rozbawiony...

- Och, Radgarze! Nie daj się zastraszyć temu głupiemu hlytmowi. Nie rozumiesz, do czego oni zmierzają? Usiłują zamącić ci w głowie, przerazić.

Znalazł źródło tego głosu.

- Matko! - Głosy wszystkich ojców ucichły. Wyciągnęła do niego ręce.

- Chodź, kochanie. Postępują z tobą niepoważnie i okrutnie. Nie musisz się już w to bawić. Chodź.

Radgar podszedł do przejścia, w którym stała. Za nią zobaczył ojca. Tato nic nie mówił, uśmiechał się tylko z zakłopotaniem, tak jakby przyłapano go na czymś niestosownym.

- Mamo? To naprawdę ty?

Za rodzicami majaczyły jakieś inne postaci, ludzie, których, czuł to, powinien poznać. Ludzie sympatyczni, dobrzy przyjaciele, ludzie uczciwi.

Radgar rzucił się mu w ramiona.


Tato pochwycił go w koc i przytulił mocno. Dygotał gwałtownie, miał wrażenie, że za chwilę rozpadnie się na kawałki, serce waliło mu jak młotem. I nagle uświadomił sobie, że nadal ma przewiązane oczy i że czuje zapach sosen. Uwolnił rękę i ściągnął opaskę. Mroczny, zamglony las nic się nie zmienił. Zasapany Healfwer wspierał się na lasce. Tuż przed sobą widział zarośniętą, uśmiechniętą twarz taty.

- Tato?,Wołałeś mnie?

- Nie. A słyszałeś moje wołanie? Słowem się nie odezwałem. Biegałem tylko wokół ciebie i próbowałem odgadnąć, przez który wierzchołek wyjdziesz.

Dopiero teraz Radgar przypomniał sobie cel rytuału i spojrzał w dół. Wychodząc z oktogramu, przewrócił latarnię.


Gesce




1


Dopalające się polano rozpadło się, siejąc iskrami i wzbijając obłoczek popiołu. Szerszeń, który stał najbliżej kominka i był najmłodszy, spojrzał pytająco na króla Ambrose’a, a kiedy ten skinął przyzwalająco głową, przyklęknął, by podsycić ogień, który już przygasał.

-1 tak poznałem swoje przeznaczenie - ciągnął Zbir. - A wszystkie głosy, które słyszałem, wywodziły się z jednego krzyku czarownika. Ja widziałem to inaczej, ale zarówno Healfwer, jak i mój ojciec, utrzymywali, że prawie się nie wahałem - zerwałem się, obiegłem raz oktogram i wyskoczyłem z niego przez wierzchołek ognia. Według Healfwera znaczyło to, że moje przeznaczę-’ nie dokona się już niedługo.

Sir Janiver podszedł do Szerszenia i ten oddał mu puste wiadro - oczywiście za plecami zebranych, tak żeby król nie widział. Wycierając ręce o kaftan, wrócił na swoje miejsce, by wysłuchać do końca opowieści Zbira. Wciąż nie chciało mu się wierzyć, że jego najlepszy przyjaciel okazał się jednym z tych baelskich potworów, dzikusów, którzy spalili żywcem jego rodzinę, bez skrupułów urządzając kobietom i dzieciom piekło na ziemi. Zbir był cudownym, oddanym towarzyszem, nie diabłem bez ludzkich uczuć. Nie dało się jednak ukryć, że kochający i kochany ojciec, którego opisywał, przewodził tym potworom. Te sprawy wymagały głębszego przemyślenia.

- Wydaje mi się - podjął Zbir - że mój ojciec najchętniej ruszyłby w drogę jeszcze tego samego wieczoru, tak mu było pilno do wzięcia się za bary z ogniokwaczem, ale Healfwer powiedział, że zabezpieczyć się przed ogniem można tylko o wschodzie słońca. Ja leciałem z nóg i podejrzewam, że mój ojciec czuł się podobnie. Wątpiłem nawet, czy ten stary pustelnik będzie w stanie odprawić w tak krótkich odstępach czasu trzy magiczne rytuały. Tak czy inaczej, przenocowaliśmy w jego chacie i o świcie stanęliśmy z ojcem w oktogramie, trzymając się za ręce, a Healfwer zabezpieczył nas jednocześnie. Rytuał ten był o wiele prostszy i trwał dużo krócej. I tak, Wasza Wysokość, stałem się odporny na ogień, co niedawno pozwoliłem sobie Waszej Miłości zademonstrować.

Król Ambrose poprawił swe opasłe cielsko wciśnięte w skórzany fotel.

- Nadal niewiele masz lat, a tyle już zdążyłeś przeżyć. - Była to pierwsza pojednawcza uwaga, jaką wygłosił od chwili, kiedy Zbir odmówił poddania się rytuałowi połączenia więzią. - Opowiedz nam o tym ogniokwaczu.

Radgar uśmiechnął się ze smutkiem.

- Chociaż byłem zabezpieczony, nie zabrano mnie na tę wyprawę, sire. Kiedy wróciliśmy do Waroóburha, matka już tam na nas czekała. Położyła mnie od razu do łóżka i przespałem cały dzień. Tato zaś... mój ojciec wsiadł, nie zwlekając, na łódź i popłynął na Wambseoc. Nietrudno się domyślić, że następne dwa dni były dla nas bardzo nerwowe. Matka odchodziła od zmysłów. Ale ojciec wrócił okryty sławą, jako bohater jeszcze większy niż wcześniej. Ta wyprawa bardzo go jednak wyczerpała. Pojechał do Hatburna tylko z moją matką i przez miesiąc nie pokazywał się w stolicy. Niechętnie mówił o swoim wyczynie.

Z relacji innych świadków wynika, że kwacz zmaterializował się wysoko na zboczach Fyrndagum podczas szczególnie silnej erupcji, co w przypadku tych potworów jest regułą. Ogniokwacze, jak nietrudno się domyślić, nie mają żadnej konkretnej postaci, bez przerwy zmieniają kształt. Mogą tygodniami stać w jednym miejscu albo pustoszyć kraj w promieniu wielu mil. Potrafią się błyskawicznie przemieszczać, a lubują się szczególnie w łowach na ludzi. Są złośliwe - na przykład nagminnie niszczą puste budynki. Można je zranić, ale żaden niezabezpieczony człowiek nie zdoła podejść na tyle blisko do żaru, który wokół siebie rozsiewają, by taką ranę im zadać. Kwacz z Wambseoc, spopieliwszy po drodze trzy wioski, zbliżał się do samego Noródć I. Ojciec wyjechał mu naprzeciw z earlem Ufegeatem - bratankiem króla, którego zdetronizował - ale kiedy potwór ukazał się już ich oczom, poszedł dalej sam. Na początku był w sandałach i lekkim, płóciennym odzieniu, ale potem musiał je zrzucić, bo zaczęły się palić. Miał ze sobą obosieczny miecz i w trakcie walki kilkakrotnie dźgnął nim potwora, żeby go sprowokować. Wśród pamiątek i trofeów wiszących w Cynehof jest kilka takich, na których widnieją ślady pozostawione przez ogniokwacze. W dzieciństwie moją wyobraźnię najbardziej rozpalał wzbudzający grozę, na wpół stopiony napierśnik, który należał do mego pradziada Cudblaesa. Do blachy przywarło parę zwęglonych strzępów jego ciała.

Mój ojciec postawił sobie za cel zwabienie potwora do morza i po dwóch dniach jeżących włos na głowie zmagań udało mu się to. Świadkowie utrzymywali, że stwór przypominał byka. Mówili, że czasami nawet wyglądał jak byk, ale po byczemu zachowywał się przez cały czas. Szybko zorientował się, że ma w moim ojcu groźnego przeciwnika. Obserwował go czujnie, kiedy ten podchodził. Grzebał w ziemi jak byk, rozrzucając wokół kamienie. Zionął strugami dymu i ognia, porykiwał ogłuszająco. I w końcu zaszarżował. Fakt, że ojciec był zabezpieczony, nie oznaczał bynajmniej, że nic mu nie grozi! Ogniokwacz mógł go zgnieść jak wydmuszkę jajka albo połknąć, ogarniając swoją płomienną masą. Jednak zgubą ogniokwacza jest woda, a on, o dziwo, nie widzi nawet wielkich jej zbiorników, choć na pewno widzi ludzi. Ojciec skoczył z urwiska w fale przyboju i popłynął przed siebie co sił w ramionach. Był wspaniałym pływakiem, a na pełnym morzu czekały na niego łodzie ratownicze. Ścigający go kwacz runął do wody tuż za nim i sczezł w niebotycznej fontannie pary i wrzątku.

Cisza. Zbir pociągnął łyk wody i czekał na komentarz albo pytania króla. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. To sługa przyniósł wiadro suchych szczap na opał. Sir Janiver odebrał je i postawił przed Szerszeniem, dając mu tym samym do zrozumienia, że ma rozpalić na nowo w kominku.


2


Radgar stanął po raz pierwszy za sterem “Graeggosy”, kiedy miał trzynaście lat. Duma o mało go nie rozsadziła. Nie ulega wątpliwości, że gdyby spróbował tego na otwartym morzu, wiosło sterowe rozgniotłoby go o nadburcie albo wyrzuciło za burtę jak ogryzek jabłka, ale na lekko sfalowanych wodach Swi{>aefen dawał sobie jakoś radę - z tym że ledwie ledwie, bo kanał był wąski, wiał przeciwny wiatr i zdradliwe zawirowania powietrza powstające przy klifach nacierały na łódź to z jednej, to z drugiej strony. Chociaż łódź miała niskie burty, to przy niewielkim odchyleniu od zadanego kursu przypadkowy podmuch mógł ją ustawić dziobem do nadbrzeżnych skał i nie dałoby się już temu zapobiec.

Radgar sterował, potężny Toóbeorht wybijał wioślarzom rytm. Radgar zdawał sobie sprawę, że właściwie jest tylko dekoracją, bo obok stał tato gotów w każdej chwili przejąć wiosło sterowe, gdyby on pokpił sprawę, ale jak dotąd nie było takiej potrzeby. Niewielu jest szczęśliwców, którym dane jest choć raz w życiu sterować smoczą łodzią, a co dopiero prowadzić całą ich flotyllę. A tu proszę, król Eled płynie ze swoją małżonką w sprawach państwowych do Twigeport, mając za sternika athelinga Radgara! W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że przed osiągnięciem wieku dojrzałego, kiedy to stanie się postrachem siedmiu oceanów, spotka go taki zaszczyt.

Dziób “Graeggosy” zdobił smoczy łeb; tylko łodzi taty wolno było go nosić na wodach terytorialnych Baelmarku. Na żaglu widniał emblemat Catteringów - płonąca korona. Za nimi szło szykiem torowym osiem innych łodzi. Skrzypiały wiosła, wrzeszczały mewy, nozdrza łaskotał znajomy zapach morza. Radgar nie wyobrażał sobie, żeby w życiu mogło go spotkać coś wspanialszego, nawet gdyby dane mu było dociągnąć do setki.

Mama siedziała nieopodal w zdobnym fotelu i uśmiechała się z uznaniem. Tak jak tato miała już na sobie strojne królewskie szaty. Na toaletę syna poświęciła niemal tyle samo czasu co na swoją, kiedy jednak tato dał mu szansę sterowania, Radgar bez wahania zrzucił z siebie paradne odzienie i został w samych hajdawerach. Dzień był ciepły jak na koniec lata; młody atheling wkładał całe serce w zmagania z opornym wiosłem. Zasapany, drepcząc na bosaka po pokładzie, popychał je to w lewo, to w prawo, żeby skompensować zmiany wiatru, unosił albo opuszczał, żeby utrzymać pióro w sfalowanej wodzie.

Nie pracował jednak nawet w setnej części tak ciężko jak wioślarze; z tych krzepkich, rozebranych do pasa mężczyzn o twarzach czerwonych jak buraki pot lał się strumieniami. Pośpiechu nie było, ponieważ jednak królewską łódź eskortowała cała flota stacjonująca w Catterstow, postawili sobie za punkt honoru zawiosłować pozostałe załogi na śmierć. Choć tak się wytężali, stać ich jeszcze było na kwitowanie uśmiechami nierównych zapasów swojego sternika z wiosłem i desperacji, z jaką to robił po każdym podmuchu. Radgar zastanawiał się ponuro, ile jeszcze czasu upłynie, nim dorówna im fizyczną tężyzną. Dlaczego wyrastanie na mężczyznę trwa tak długo?

- Dam, panie! Tato cofnął rękę.

Ojciec uśmiechnął się.

- A czemu by nie? Tak skutecznie udaje ci się unikać ostatnio kłopotów, że postanowiłem trochę ci ich przysporzyć. - Jego uśmiech zgasł. - Teraz poważnie, synu. Wiesz, dlaczego zwołałem zgromadzenie. To będzie burzliwa sesja.

- Kraj jest podzielony. Niektóre regiony dobrze wychodzą na wojnie, innym żyłoby się lepiej z pokojowej wymiany handlowej.

- Nie możesz sam podjąć decyzji? Jesteś przecież królem! Tato uśmiechnął się.

Grseggosa” zadygotała i zaczęła zbaczać w lewo. Radgar naparł całym ciężarem ciała na wiosło. Łódź z ociąganiem powróciła na poprzedni kurs. Mało brakowało! Radgar oderwał na moment rękę od wiosła, żeby otrzeć pot z czoła.

- Jeśli chce wracać, to wolna droga - powiedział tato, jakby nic się nie stało. - Zeszłej nocy zapewniała mnie, że nie chce. W łóżku, oczywiście. Co innego było jej wtedy w głowie.

Mama wydęła usta i odwróciła wzrok. Obruszała się zawsze, kiedy tato żartował na ten temat. Nie wiedzieć czemu Radgar też poczuł się zakłopotany, chociaż wiedział, że wszyscy mężczyźni tak żartują.

- To dobrze! - Może pokój nie zostanie mimo wszystko zawarty i atheling Radgar zdąży jeszcze dorosnąć, by stać się siejącym postrach Szyprem Radgarem, biczem na Chivianczykow...

Tato, zupełnie jakby słyszał jego myśli, zachichotał i poczochrał syna po mokrych od potu włosach.

- Niejednemu może się wydawać, że nie ma znaczenia, czy winę weźmie na siebie król iEled, czy król Ambrose, ale to ma znaczenie, i to ogromne! Zwłaszcza w kraju takim jak Baelmark, gdzie króla można zdetronizować. Król, który przyznaje się do błędu, zaczyna tracić grunt pod nogami. Drugi błąd i tonie.

- Ty nie popełniłeś błędu! Oni zaczęli, a ty wygrałeś! Tato znowu się uśmiechnął.

- To prawda. Rumb na sterburtę, sterniku. Teraz słuchaj! Na witenagemocie dojdzie do różnicy zdań. Mniej więcej połowa earlów postąpi tak jak ja - wysłuchają warunków i decyzję podejmą po ich rozważeniu. Ale zwolennicy wojowania w nieskończoność mają co najmniej pięć pewnych głosów, na tyle samo mogą liczyć zwolennicy zawarcia pokoju za wszelką cenę. Pierwszych nazywam Krewkimi, drugich Winiarzami, ale nikomu tego nie powtarzaj.

Radgar kiwnął głową, obserwując bacznie, jak zachowuje się jego łódź.

- Dobrze, panie. - Podniecała go świadomość, że jest wprowadzany w takie państwowe tajemnice.

-1 chociaż to ja podejmę ostateczną decyzją, nie wolno mi ignorować całkowicie opinii witenagemotu. Przed głosowaniem porozmawiam z każdym earlem z osobna i prawdopodobnie skończy się na tym, że zagłosujemy wszyscy tak samo. Debata jednak nie jest tak do końca zwyczajną formalnością i niewątpliwie będzie dochodziło do wielu prób pozyskiwania głosów w drodze zastraszania i przekupstwa. Krewcy są wystarczająco bogaci, by kupić kilka głosów Winiarzy. Chivianczycy przywiozą ze sobą wory złota i bele obietnic. Twigeport to gniazdo Krewkich, wylęgarnia tych zapalczywców. Nie będę zaskoczony, jeśli w trakcie tego zgromadzenia dojdzie do krwawych jatek.

Radgar spojrzał na ojca wstrząśnięty i nie spodobał mu się smutek w jego oczach. Witenagemot zbierał się co najmniej raz do roku w Waroóburhu i Radgar nie przypominał sobie, żeby z tej okazji dochodziło do zakłóceń spokoju poważniejszych niż nieuchronne pijackie burdy.

Swetmann był earlem Grastears. Sprawował ten urząd od niedawna, był młody i nieobliczalny. Przed kilkoma miesiącami rzucił wyzwanie jednemu bratu i przejął po nim stanowisko tanista, a potem drugiemu i został earlem. W obu przypadkach wyzwani wybrali walkę i zginęli w pojedynku. Ten rodzaj bratobójstwa był dopuszczany przez prawo, ale nie przynosił człowiekowi wielkiej chwały. Co gorsza, Swetmann wywodził się z Nyrpingów, a Nyrpingowie byli drugim po Catteringach królewskim rodem. Swetmann mógł któregoś dnia zagrozić tacie.

- To dlaczego zwołałeś witenagemot w Twigeport?

Oczy taty zaskrzyły się jaśniej od szmaragdów w broszy, która spinała mu płaszcz na ramieniu.

- Bo Stanhof jest większy od Cynehofu. Bo jest to tradycyjny gest kurtuazji wobec nowego earla. Bo będę tam mógł zmieścić wszystkich Chivianczykow w jednym mieście, żeby za dużo nie szpiegowali. Boję się tylko, żeby ciebie albo twojej matki nie wzdęto na zakładników.

- Ale...! - żachnął się Radgar, uświadamiając sobie implikacje, i “Graggosa” omal nie wyniknęła mu się spod kontroli. Tym razem nie obyło się bez pomocy taty. Użył do tego tylko jednej ręki, nie odrywając nawet stopy od pokładu. W jego wykonaniu sterowanie wydawało się takie proste!

- Tak, ale ty jesteś kimś szczególnym i bardzo ważnym zarówno dla mnie, jak i dla całego Baelmarku. Musiałem cię zabrać, bo powinieneś poznać swojego wuja, ale kazałem Leofricowi przydzielić sobie i twojej matce wzmocnioną obstawę. Opiekę nad tobą powierzyłem Wulfwerowi.

Wulfwerowi? Czy tato oszalał? Radgar zerknął za rufę. Kuzyn był dzisiaj sternikiem na “Ganocie”, na którym płynęli jego ojciec i część królewskiej świty. Cudownie! - “Ganot” zostawał z tyłu, nie nadążał. “Grasggosa” wyprzedzała go już o dobre cztery długości. A więc dlatego uśmiechali się wioślarze! To nie jego sterowanie tak ich bawiło.

Kuzyn Wulfwer miał dwadzieścia lat i był już thegnem, jednym z najsilniejszych ludzi w całym fyrdzie. Uczestniczył w fasńngach brał abordażem chivianskie statki, wywijał mieczem w bitwach, rozlewał chiviańską krew. Nadal nie był lubiany, ale miał opinię dobrego wojownika. “Szaleniec”, mawiali o nim z podziwem inni thegnowie, a skaldowie porównywali go do orki - wieloryba zabójcy. Wiadomo było jednak, że kuzynom pisane stanąć w końcu do współzawodnictwa o earlostwo. Co prawda drugi hlytm Healfwera wykazał ponad wszelką wątpliwość, że zgubą Wulfwera nie będzie Radgar, lecz woda, ale to nie znaczyło jeszcze, że Wulfwer dobrze życzy Radgarowi. Zanosiło się na to, że wzajemna antypatia przerodzi się za kilka lat w rywalizację na śmierć i życie.

- Czy to aby najlepszy wybór, panie? - spytał Radgar, siląc się na obojętny ton.

Tato nachmurzył się. Nie lubił rodzinnych dysput, nawet toczonych w ścisłym rodzinnym gronie.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przysłuchiwała się ich rozmowie.

Tato wzruszył ramionami.

- Chłopiec myśli realistycznie, Charlotte, i dobrze to o nim świadczy. Owszem, synu, ufam Wulfwerowi. Mam świadomość, że pewnego dnia zderzą się wasze interesy. Żywię jednak nadzieję, że potraficie załatwić to polubownie, jak niegdyś twój wuj i ja, i nie dojdzie do sięgania po broń. Zabicie krewniaka to najohydniejsza ze zbrodni, nawet jeśli sankcjonuje ją prawo. I dlatego, powierzając Wulfwerowi opiekę nad tobą, zadbałem o to, by wiele osób słyszało, że to czynię. Jeśli w tym tygodniu coś ci się w Twigeport przytrafi, Wulfwer nigdy nie oczyści się z podejrzeń. Nawet jeśli nie zostanie oskarżony o maczanie palców w zbrodni, to ludzie już zawsze będą szeptali, że za mało się starał. Albo że został przekupiony. On o tym wie i zdaje sobie sprawę, że jego plany objęcia sukcesji po ojcu albo po mnie, jeśli takie ma, zależą od tego, czy tym razem wrócisz cały i zdrowy do domu. Rozumiesz?

Radgar kiwnął głową. A potem uśmiechnął się.

O dziwo, tato nie odwzajemnił jego uśmiechu. Wzruszył tylko ramionami.

- Obyś się nie mylił, synu.


3


W zamierzchłej przeszłości lawa zalała wylot długiego fiordu, odcinając go całkowicie od morza. Na powstałej w ten sposób mierzei rozpościerało się teraz miasto, którego nazwa znaczyła “dwa porty”. Od południa oblewały je wody Swi{>aefen, po północnej stronie znajdował się jedyny w całym Baelmarku port morski, do którego statki obcych państw odważały się wchodzić bez miejscowego pilota na pokładzie. Twigeport było nie tylko dużym miastem portowym, lecz również idealnym miejscem do przeprowadzenia inwazji i stoczono tu wiele historycznych bitew.

Kiedy flota króla zbliżała się do celu podróży, Radgar z ociąganiem przekazał wiosło sterowe Toóbeorhtowi i zaczął się ponownie ubierać. Skończył w ostatniej chwili, kiedy wysuwano już trap. Matka popatrzyła z potępieniem w oczach na jego rozwichrzone włosy i byle jak obwiązane rzemieniem nogawki rajtuzów, ale nie miała już czasu, żeby coś z tym zrobić - i całe szczęście, bo strasznie by go upokorzyła, czyniąc to na oczach załogi. Radgara bardzo drażniło to nieustanne dopieszczanie, które było chyba utrapieniem wszystkich athelingów.

Na nabrzeżu stał earl Swetmann. Wyszedł powitać króla w towarzystwie ośmiu innych earli, którzy ściągnęli na zgromadzenie wcześniej - bez wątpienia po to, żeby trochę na początek pospiskować. Swetmann miał zadziwiająco chłopięcą powierzchowność, z byle powodu wybuchał zaraźliwym śmiechem, a jego szczery uśmiech nie pasował zupełnie do strasznej reputacji, jaką sobie wyrobił. Ukląkł przed ojcem i złożył mu przysięgę na wierność; matce, na pamiątkę jej pobytu w jego earlostwie, podarował wspaniałą sobolową opończę; a kiedy przedstawiono mu Radgara, odpowiedział na jego ukłon jeszcze głębszym ukłonem.

- Athelingu, witamy cię z otwartymi ramionami. Twoja sława doskonałego jeźdźca dawno już do nas dotarła! - Nie odwracając się, skinął na pachołka, i ten podprowadził śnieżnobiałego ogiera mierzącego sobie w kłębie dobre szesnaście dłoni*[*d!oń = 4 cale, czyli ok.10 cm.]. - Wiem, że uznasz nasze obrady za śmiertelnie nudne, zechciej więc przyjąć w prezencie Isgicela, nich ci umila czas wizyty. Oczywiście będziesz go potem mógł zabrać do Waroóburha.

Do formalnych podarków Radgar miał na ogół stosunek obojętny. Wszystkie co cenniejsze prezenty, jakie dostawał - sztylety ze złoconymi rękojeściami czy wysadzane klejnotami klamry do pasów - zaraz po powrocie do domu albo po odjeździe gości i tak musiał oddawać do królewskiego skarbca. Ale konia może pozwolą mu zatrzymać, a wystarczył jeden rzut oka, by nabrał przekonania, że jeśli istnieje na świecie rumak mogący się równać z jego ukochanym Cwealmem, to może nim być tylko Isgicel. Podziękował gospodarzowi z niekłamanym entuzjazmem, choć gdzieś w głębi duszy tliło się niejasne poczucie, że dopuszcza się nielojalności.

Zaraz potem, prawiąc powitalne banały, rozpływając się w uśmiechach i rozdzielając uściski, wtoczył się na nabrzeże niesiony falą hipokryzji gruby wuj Cynewulf. Pogratulował nowemu earlowi poparcia, jakiego udzielił mu jego fyrd, i niewiele brakowało, a złożyłby kondolencje z powodu straty obu braci. Radgar, walczący z silną pokusą wskoczenia na grzbiet Isgicela, nie zauważył nawet, kiedy obok wyrósł kuzyn Wulfwer w asyście swoich dwóch najbliższych kamratów, Frecfula i Hengesta, którzy niemal dorównywali mu posturą. Radgar nie dorastał żadnemu z nich nawet do barku. Wzięli go między siebie. Miny mieli marsowe, bębnili palcami po rękojeściach mieczy.

- Raz! - powiedział Hengest. Hengest znaczyło “koń” i nie było to, rzecz jasna, imię, które nadali mu rodzice. Zawdzięczał je swojemu wydatnemu nosowi i zębom...

Frecful był piegowaty i bardzo na tym punkcie uczulony. Jego chłopięco gładka buzia kontrastowała silnie z końską gębą Hengesta. Szanującemu się wojownikowi nie przystoi być tak urodziwym ani tak łatwo stawać w pąsach. Uniósł wielką jak bochen pięść, ale w tym momencie matka spojrzała w ich stronę i błyskawice, które strzeliły z jej oczu, zmroziły nawet osobistą armię Wulfwera.


Twigeport, wciśnięte między dwa akweny, z konieczności wyrosło wyżej od innych baelskich miast. Radgar, ilekroć się tu znalazł, z upodobaniem penetrował wąskie, ciasne uliczki, ale tym razem nie zanosiło się, że będzie miał po temu okazję.

Zmierzający do dworu orszak otwierali tato i earlowie na koniach, za nimi toczył się powóz, którym jechała matka z wujem Cynewulfem. Radgar miał jechać z nimi, ale pretekstu do zrezygnowania z miejsca w powozie dostarczył mu Isgicel. Ze złośliwą satysfakcją spoglądał z siodła na swoich przybocznych, którzy biegli przy koniu, pocąc się jak myszy w panującym upale.

- Uszy do góry, thegnowie! - pokrzykiwał na nich. - Uśmiechajcie się do tych miłych ludzi. Nie zapominajcie, że eskortujecie teraz athelinga. Na swój opłakany wygląd nic nie poradzicie, ale starajcie się przynajmniej trzymać fason.

Uliczki były bardzo wąskie, a Isgicel, chociaż dobrze go, ułożono, nie lubił obok siebie obcych. Przy niewielkiej zachęcie ze strony Radgara uszczypnął raz zębami Frecfula, raz kopnął Hengesta i dwukrotnie przyparł do muru Wulfwera. Radgarowi humor coraz bardziej się poprawiał.

Earlowski dwór, choć wzniesiony z kamieni, i to wielkich, przypominał tradycyjną stodołę. Otaczało go mrowie domów mieszkalnych i budynków gospodarczych. Radgar najchętniej zostawiłby Isgicela w stajni i pobuszował na piechotę po dworskim kompleksie - najlepiej bez asysty niechętnych mu strażników - ale w planie wizyty przewidziano pewne ważne spotkanie, podczas którego miał towarzyszyć matce.

Cniht zaprowadził ich do małej izby na piętrze. Była duszna i cuchnąca, jakby od wieków gnieździli się w niej thralle, teraz jednak jedyne jej wyposażenie stanowił wytarty dywan i dwa fotele. Ściany pokrywała wypaczona miejscami ze starości boazeria. Izba nie miała sufitu, w górze widać było belki stropowe i spody gontów, którymi pokryty był dach budynku. Matka rozejrzała się z niesmakiem.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni słyszał to od niej ze sto razy.

- Dobrze, matko.

Czekali na jego ekscelencję, ambasadora Chivianu, którym był brat mamy, Rodney, obecnie lord Candlefen, wuj, którego Radgar nigdy jeszcze nie widział. Ojciec powiedział tylko raz: “Bądź uprzejmy i odnoś się do niego z szacunkiem, jeśli swoim zachowaniem będzie na to zasługiwał. Okaż wyrozumiałość matce, bo dla niej będzie to trudne spotkanie. Obelg pod adresem swoim ani swojej rodziny nie musisz tolerować”. W tym przypadku pod słowem “rodzina” tato rozumiał oczywiście siebie.

Większość jednostek w zatoce stanowiły długie łodzie, ale kotwiczyło tam również trochę dwu-, a nawet trójmasztowych kog - statków z szerokimi pokładami, mogących przewozić duże ilości ładunku, ale kołysały się niemiłosiernie przy najmniejszej fali. Były też powolne.

Odwrócił się do niej.

Skłonił się.

- Pochlebiasz mi, pani. Uśmiechnęła się aprobująco, i

- Tylko tak trzymaj, a... - Urwała i zesztywniała, bo w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść!

Do izby wsunął się mężczyzna. Na Radgarze z miejsca wywarł silne wrażenie. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, co w Baelmarku uchodziło za wynaturzenie, komicznie prezentowały się też jego pończochy, kaftan i biały, koronkowy kołnierz wokół szyi, ale coś w ruchach tego człowieka, w rym, jak omiótł czujnym wzrokiem izbę, sugerowało, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. Gałkę rękojeści jego miecza stanowił oprawiony w złoto drogi kamień. Ale wiek się nie zgadzał. Lord Candlefen powinien być starszy... Czyżby przyboczny Gwardzista? Mężczyzna wycofał się z izby, nie zamykając za sobą drzwi.

Naturalnie! Że też sam na to nie wpadł! Fechtmistrze byli czymś w rodzaju zaczarowanych dworskich thegnów. Przygotowywano ich do służby w jakiejś specjalnej szkole cnihtów, a potem byli łączeni duchową więzią ze swoimi panami. Uniemożliwiało to fechtmistrzowi zmianę chlebodawcy i gdyby jakiś wychowanek tej szkoły cnihtów został niedawno połączony więzią z wujem, musiałby to być ktoś młody wiekiem.

Do izby wtoczył się wysoki, spasiony mężczyzna i drzwi cicho się za nim zamknęły. Przybysz miał kasztanowe, przetykane siwizną włosy i brodę oraz czerwoną nalaną twarz. Sapał ciężko, zmęczony wspinaczką po schodach. Był absurdalnie grubo ubrany jak na ten gorący, letni dzień. Miał na sobie pstrokaty, podbity futrem płaszcz, watowany, bogato haftowany kaftan, kubrak i duchy wiedzą, co jeszcze. Ktoś musiał mu podpowiedzieć, że w Baelmarku jest zimno.

Cofnęła się odruchowo, jakby ktoś ją spoliczkował. Fotel, z którego przed chwilą wstała, podciął jej kolana i zapadła się weń z powrotem. Jej brat spojrzał rybimi oczami na siostrzeńca.

Radgar skłonił się.

Matka znowu podniosła się z fotela, tym razem wolniej.

- Czemu tak chłodno nas witasz, Rodneyu? Tyle się nie widzieliśmy! - Ruszyła do niego z wyciągniętymi ramionami.

Zignorował ją i spojrzał spode łba na Radgara.

Nalana twarz ambasadora wykrzywiła się w grymasie nadąsania.

- Jego ojciec jest piratem, który cię porwał. Nigdy nie uznaliśmy tego małżeństwa.

Rytmiczne podrygiwanie kraju sukni znaczyło, że królowa Charlotte zaczęła przytupywać stopką. Przez cały okres dzieciństwa Radgara był to zły znak. W tym przypadku wreszcie nie on był powodem jej wzburzenia ani spodziewaną ofiarą. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było groźne nutki, na dźwięk których nawet ojciec kładł uszy po sobie.

Matka usiadła niespiesznie, wygładziła metodycznie fałdy sukni. Radgar stanął za jej fotelem i założył drżące ręce za plecami. Już od dwóch lat nie miewał napadów szału i myślał, że z nich wyrósł. Teraz jednak nie był już tego taki pewien.

- Zawierałam tylko układ - odezwała się cicho matka - który w zaistniałych okolicznościach wydawał mi się najkorzystniejszy z mojego punktu widzenia. Nie zdawałam sobie sprawy, że obrona Parku przed piratami należy do moich obowiązków. Nie przypominam sobie, żebyś choć kiwnął palcem w mojej obronie, kiedy mój ślub przerodził się w, jak to uroczo nazywasz, publiczny gwałt, choć pamiętam doskonale, że miałeś miecz u boku. Nie przypominam też sobie, żebyś w swoich listach specjalne się uskarżał. W pierwszym donosiłeś: “Ojciec zmarł” i niewiele ponadto. Drugi brzmiał podobnie: “Matka, nie żyje. Pogodę mamy ładną”. Był też trzeci o biednej Rose i dole kloacznym. Trzy krótkie liściki w ciągu czternastu lat! Ale przyznałeś, że moje do ciebie docierały.

Radgar cichym chichotem wniósł swój wkład w dodanie rozmowie rumieńców. Ten chivianski fircyk nie miał żadnych szans. Nawet zaprawieni w bojach thegnowie nie posiadali się ze szczęścia, jeśli udało im się ocalić swoją męskość, kiedy mama zagięła na nich parol.

Różowa twarz ambasadora spurpurowiała.

Ambasador łypnął spode łba na Radgara. Widać było, że najchętniej kazałby go wyrzucić z izby.

Przez chwilę panowała cisza. Ambasadorowi wyraźnie odebrało mowę.

- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, Rodneyu, możesz mówić w obecności mojego syna. Jego ta rozmowa też w jakimś stopniu dotyczy.

Mężczyzna jeszcze bardziej poczerwieniał na twarzy.

Lord Candlefen podźwignął się z fotela.

- Jak sobie życzysz, pani - powiedział. - Wasza Ekscelencjo, żałuję, że nie mogliśmy się poznać w bardziej sprzyjających...

- Radgarze!

Oj! - Nie był na korytarzu sam.


4


Korytarz był ciemny i duszny, jedyne okno znajdowało się w jego drugim końcu. Po prawej stronie Radgara, przy schodach, warowali Frecful i Hengest oraz Boehtric i Ordlaf - przyboczni - którzy razem reprezentowali taką górę mięsa, że wystarczyłoby go na miesiąc dla wszystkich wilków Skyrii. Po jego drugiej ręce, tyłem do okna, oparty ramieniem o ścianę, stał szermierz ambasadora. Emanował niezmąconą pewnością siebie kota, który spogląda z wysoka na cztery wygłodniałe psy. Radgar skłonił się mu.

- Jestem Radgar yEleding. Witaj w Baelmarku, panie. Obcokrajowiec odkłonił mu się z gracją.

- Zwą mnie Gęste, Wasza Wysokość. Jestem wielce zaszczycony, że wita mnie sam syn króla, ale żaden ze mnie pan. Jestem zwykłym rycerzem. - Uśmiechał się, ale ani na moment nie odrywał wzroku od czterech thegnów.

- Nimi się nie przejmuj. Niebezpieczni są tylko na trzeźwo. Jesteś fechtmistrzem? Wiele słyszałem o fechtmistrzach. - Teraz, mając przed sobą tego mówiącego cicho tygrysa, skłonny był uwierzyć w to, co słyszał. Mężczyzna był niski jak na standardy catterstowskiego fyrdu, a mimo to roztaczał wokół siebie niezaprzeczalnie groźną aurę.

Gęste po raz pierwszy zerknął na niego.

Fechtmistrz zachichotał.

- Ona nie podlega mojej jurysdykcji.

Drzwi otworzyły się z impetem i wypadł przez nie, omal nie przewracając Radgara, obiekt jego jurysdykcji. Zatrzymał się i złym okiem łypnął z góry na siostrzeńca.

  1. Sir Gęste parsknął śmiechem. Cztery morsy przy schodach zawtórowały mu zgodnym rechotem, choć nie bardzo wiedziały, z czego się śmieją, bo nie znając języka, nie rozumiały czym mowa. Lord Candlefen spiorunował Radgara wzrokiem oddalił się. Thegnowie przy schodach rozstąpili się, żeby go przepuścić.

- Obowiązki wzywają - westchnął fechtmistrz. - Pnsafcaż wyrazy uszanowania swoim dostojnym rodzicom, Radgjoac - Skłonił się, już nie tak głęboko jak za pierwszym razem, i raaryiwdad za ambasadorem. Przechodząc między czterema cerberami, nie zaszczycił ich jednym spojrzeniem.


Radgar wrócił do izby. - Matko?

Przemknęło mu przez myśl, żeby pobiec po ojca, szybko jednak odrzucił ten pomysł. Często widywał matkę płaczącą.

- Jak sobie życzysz, matko.

Wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

- Królowa nie życzy sobie, by jej przeszkadzano! - poinformował Boehtrica i Ordlafa. Należeli do dworskich thegnów taty, szkolonych i dowodzonych przez Leofhca, nie byli więc w ciemię bici.

Czego nie dało się powiedzieć o Frecfulu i Hengestcie, kompanach Wulfwera. Cokolwiek miało się jeszcze wydarzyć tego popołudnia, atheling Radgar nie będzie nikomu do niczego potrzebny aż do wieczornej uczty we dworze, a i wtedy nie za bardzo. Radgar wszedł pewnym krokiem do izby po drugiej stronie korytarza i ostentacyjnie zatrzasnął drzwi. Wulfwer znał zagrania kuzyna, ale z Pięknym i Bestią nie powinno być żadnych kłopotów.

W izbie na szczęście nikogo akurat nie było, ale smród zaparł mu dech w piersiach. Właściciele tuzina stłoczonych tu jedna przy drugiej prycz od pokoleń nie prali kocy. Brnąc przez gruby kożuch walających się po podłodze ubrań, dotarł do małego mansardowego okna, dokładnie takiego jak w izbie naprzeciwko, przez które niedawno wyglądał, z tym że to wychodziło, rzecz jasna, na południe. Nie dość, że było małe, to jeszcze dzielił je na pół pionowy pręt. Podciągnął się na nim, wysunął najpierw nogi, a potem, przekręcając się na bok, przecisnął biodra i ramiona.

Siedział na wąskim parapecie, zapierając się stopami o gonty, i zastanawiał się, co by to było, gdyby się teraz poślizgnął i spadł. Czy zostałaby z niego tylko mokra plama na ziemi, czy ochlapałby też swoją krwią ściany? Musi kogoś zapytać. Thegnowie powinni to wiedzieć, bo na pewno nieraz się zdarzało, że obserwator zlatywał z dachu. Nigdy nie bał się wysokości, wdrapywał się już na bocianie gniazdo, tak więc na swoich pierwszych fxnngach, zanim zostanie szyprem, z pewnością da się poznać jako wielki obserwator, i chociaż matka chybaby zemdlała, gdyby go teraz zobaczyła, nic mu nie groziło - od krawędzi dachu dzieliły go dobre dwie stopy.

Miał stąd wspaniały widok na południe, na Kanał Północny, którym przypłynął niedawno na “Graeggosie”. Do portu zbliżały się kolejne smocze łodzie. W oddali majaczył we mgle stożkowy masyw Cwicnolla. Był bardziej symetryczny niż wtedy, gdy Radgar oglądał go z Warodburha. Radgar przesunął się na skraj parapetu, puścił okienko i wdrapał na czworakach na kalenicę dachu. Tu poczuł w końcu powiew lekkiej bryzy. Miał stąd widok na cały świat przykryty kopułą bezchmurnego nieba - maleńkie plamki krążące wysoko w górze to pewnie rybołowy; przelatujące mimo Radgara rybitwy przyglądały się mu ciekawie. Miasto, klify, dwa porty, lśniące wody SwiJaefenu i szary bezkres oceanu na północy... Rozgrzane w słońcu gonty parzyły go w dłonie i pośladki. Deszcze i wiatr wyszlifowały je przez lata, były upstrzone ptasimi odchodami, miejscami omszałe. Kilka budynków dalej niewolni naprawiali dach. Pomachał do nich, oni też mu pomachali. Poprzedniego roku w środku miasta, w miejscu gdzie pożar strawił kilka domów, ziała duża dziura. Teraz znikła. Widocznie domy odbudowano.

Jeśli w życiu było coś pewnego, to to, że ani Hengest, ani Frecful nie przecisną się przez to okienko; a przynajmniej nie na tyle, by wyjrzeć za mansardę i go tu wypatrzyć. Kiedy odkryją, że im się wymknął, wykoncypują pewnie swoimi krótkimi rozumkami, że pobiegł do stajni do Isgicela - a więc tam nie pobiegnie. Początkowo zamierzał poczekać na dachu, aż wyjdą na zewnątrz, ale teraz zauważył, że do budynku, na którym siedzi, przylega pod kątem prostym inny budynek, o dachu tylko kilka stóp niższym, równie gęsto usianym mansardami. Dzień jest parny, a więc okiennice we wszystkich oknach powinny być pootwierane. Wślizgnie się przez któreś do środka i poszuka schodów. Doszedł kalenicą do końca dachu, zsunął się na samą krawędź i spuścił z niej na drugi dach. Teraz wystarczyło tylko znaleźć otwarte okno i wejść przez nie do środka, co okazało się trudniejsze niż wyjście na zewnątrz. Izba, w której się znalazł, była dość przyzwoicie urządzoną sypialnią. Przestraszył się, że drzwi mogą być zaryglowane, ale nie były.

Zbiegł po schodach, nie zatrzymywany minął wartowników przy drzwiach frontowych i ruszył w miasto. Pamiętał, co mówił tato o możliwym porwaniu, ale był przekonany, że nikt nie podejmie takiego ryzyka już teraz. Dopiero kiedy dla wszystkich stanie się jasne, ku czemu zmierzają obrady, słabsza strona może posunąć się do przemocy. Dzisiaj jeszcze na to za wcześnie.

Nie przyszło mu do głowy, że stron może być więcej niż dwie.


5


Kiedy wrócił do kompleksu pałacowego, słońce chowało się już za zachodnią ścianę fiordu. Poznali go i wpuścili dworscy thegnowie z Catterstow, którzy wraz z miejscowymi strażnikami pełnili służbę przy bramie; od nich dowiedział się też, gdzie zakwaterowano króla. Był zgrzany, zmęczony i zbierało mu się na wymioty. Godzinę wcześniej natknął się na kobietę handlującą przepysznymi piernikami z malinowym nadzieniem. Za srebrnego sceatta kupił ich osiem i skonsumował wszystkie na miejscu. Pochłonięty obmyślaniem pretekstu, który pozwoliłby mu się wykręcić od udziału w wieczornej uczcie, zabłądził w labiryncie wysokich budynków. Stracił sporo czasu, nim odnalazł właściwą drogę. Przed drzwiami dworu Leofric rozmawiał z dworskim thegnem Ordlafem, który w swojej kolczudze i stalowym hełmie przypominał ogromnego homara. Z tym że homary się nie pocą.

Szeryf powitał athelinga skinieniem głowy, na jego twarzy malowało się wystudiowane zatroskanie.

Thegn nie okazał spodziewanego rozbawienia.

- Wulfwer wszędzie cię szuka.

- Wulfwer nie znalazłby własnej twarzy w lustrze. Z tym że nie wiem, po co miałby jej tam wypatrywać.

Tym razem Leofric ściągnął groźnie brwi.

- Widziałem tego thegna unurzanego we krwi, otoczonego wałem martwych Chivianczykow, których usiekł. Widziałem, jak w pojedynkę przechyla na naszą stronę szalę zwycięstwa. A czym ty się do tej pory wykazałeś? Możesz się pochwalić odniesionymi w bitwie ranami, zdobytymi łupami? Czy uważasz się za urodzonego o tyle lepiej od athełinga Wulfwera, że upoważnia cię to do dworowania sobie z niego.

Atak! Wulfwera wydała na świat thrałlica. A ponieważ poza nim pękaty Cynewulf nie spłodził żadnych innych dzieci, wielu podejrzewało, że i ociężały Wulfwer nie jest jego. Leofric jednak był najlepszym przyjacielem taty, jedynym w królestwie człowiekiem, który mógł spuścić królewskiemu synowi porządne lanie i mieć pewność, że król tylko go za to pochwali. Korzystał już z tego prawa i mógł z niego skorzystać znowu.

- Przepraszam, wuju. Klapka na oku zabłysła.

Leofric wysunął szczękę i zastanawiał się przez chwilę, w końcu jednak przyjął te przeprosiny bez dalszych komentarzy.

Leofric zawahał się i zerknął na przysłuchującego się ich rozmowie Ordlafa. Najwyraźniej nie chciał, żeby wieść o eskapadzie Radgara się rozniosła.

Radgar zdobył się na ukłon, co nie spodobało się jego przepełnionemu brzuchowi.

Miasto pękało w szwach i nawet w domu przeznaczonym dla króla trzeba było upchać ludzi jak śledzie w beczce. Parter był zarezerwowany dla strażników i prawdopodobnie dla starszych wiekiem członków witanu. Kwaterę miał tu chyba również wuj Cynewulf, który nienawidził schodów. Tak jak w tej chwili Radgar. Mama z tatą zajmowali jedną z izb na piętrze, resztę piętra przeznaczono dla dam dworu królowej oraz dla żon tych earlów, którzy woleli spać w Stanhofie ze swoimi dworskimi thegnami.

Uff, jak gorąco! Radgar wspiął się po schodach na poddasze, terytorium służby. Było tu tylko dwoje drzwi. Otworzył te, zza których dochodził donośny rechot kuzyna, i wszedł do środka.

Izba była zaskakująco przestronna i wcale nie tak duszna, jak się obawiał, bo rozciągała się na całą szerokość budynku, a mansardowe okna po obu stronach zapewniały przewiew. Stały tu dwa krzesła i dwie wąskie prycze, na podłodze leżała słomiana mata. Na pryczach rozwalili się Wulfwer, Frecful i Hengest, rozebrani do samych hajdawerów. Izba była kiedyś większa, ale potem przedzielono ją na dwie części prowizorycznym przepierzeniem z surowych desek. Drzwi w tym przepierzeniu prowadziły zapewne do osobnej izby, o której mówił Radgarowi Leofric.

- Nie musicie klękać, młodzieńcy - burknął Radgar, kierując się ku tym drzwiom. Gdyby nie mdłości, wyczułby może w porę zbliżające się niebezpieczeństwo. Był już o krok od drzwi, kiedy silne uderzenie skórzanym pasem w plecy pchnęło go na przepierzenie. Zawył z bólu i obrócił się na pięcie. Dopiero teraz rzuciły mu się w oczy puste flaszki po winie walające się po podłodze, i wypieki na twarzach trójki opiekunów. Wulfwer stał z pendentem w ręku i uśmiechał się szyderczo. To on go uderzył. Jego dwaj kompani tarzali się po pryczach wstrząsani paroksyzmami śmiechu.

Jedyną nadzieją Radgara była szybkość. Skoczył przed siebie, wykonał pozorowany zwód w lewo i minął z prawej otumanionego winem Wulfwera. Ale potknął się o wystawioną nogę Hengesta i runął jak długi. Zerwał się błyskawicznie z podłogi, ale było już za późno - Wulfwer blokował mu drogę do drzwi. Hengest i Frecful następowali od tyłu.

Wulfwer wyszczerzył zęby we wrednym uśmiechu.

- Nigdzie nie pójdziesz. Po tym nie będzie siniaka.

Uderzył. Radgarowi udało się uchylić przed pierwszym ciosem. Zasłonił się przed drugim, ale wielka pięść thegna przebiła jego gardę i wylądowała na brzuchu. Bach!

Jeszcze nigdy niczym tak mocno nie oberwał. Rozciągnąłby się jak długi na podłodze, gdyby Frecful go nie przytrzymał. Na moment, sapiąc i krztusząc się, zwisł bezwładnie w objęciach thegna. Nie mógł dobyć głosu.

I nagle zapałał gniewem, który dodał mu sił. Wyrwał się Frecfulowi i chciał kopnąć uśmiechniętego szyderczo Wulfwera. Chybił o włos: Wulfwer warknął i wyprowadził kolejny cios. Bach!

Frecful i tym razem złapał go i przytrzymał.

- Dobre to było. Jeszcze raz.

Wulfwer nie dał sobie tego powtarzać. Bach!

- Moja kolej - powiedział Hengest i rąbnął Radgara dwa razy w pierś, raz z lewej, raz z prawej ręki - Bach! Bach! - wybijając mu całe powietrze z płuc.

Radgar osunął się na podłogę, zwinął w kłębek i spowity w czarną mgłę bólu i oszołomienia zarzęził, usiłując zaczerpnąć tchu. Myślał, że skończyli, ale zrogowaciałe łapska poderwały go do pozycj i stojącej, celem kontynuowania - rozprostowywanie go i patrzenie, jak znowu się zwija, strasznie ich bawiło. Bach! Bach! Stracił rachubą spadających ciosów. Bach! Większość lądowała na brzuchu, część na korpusie albo na plecach. Przerwali dopiero, kiedy wartką strugą trysnęły zeń nie strawione pierniki.

- Tfu! - wrzasnął z obrzydzeniem Wulfwer. - Zaraz to posprzątasz, smarku!

Ale Radgar go nie słyszał - rzygał, dławił się i coraz bardziej purpurowiał na twarzy. Ktoś gdzieś pokrzykiwał, ktoś okładał go pięściami, wszystko to w wirującej mgle. Zaczął wymiotować krwią. I wtedy oprawcy przerazili się jeszcze bardziej niż on. Poklepali go po plecach, przywracając oddech, ale nadal wymiotował krwawym śluzem. Usłyszał dolatujące gdzieś z oddali głosy...

Raczej wyzionie...


No, niezupełnie. Radgar czuł, jak go rozbierają, myją i owijają w szorstki, cuchnący koc. Wulfwer ukląkł przy nim, otoczył silnym ramieniem, uniósł ostrożnie i przystawił do warg kubek z winem. Radgar upił trochę, żeby spłukać niesmak z ust.

- Wyliżesz się, Radgarze? - mruknął z niepokojem osiłek. - Trochę nas poniosło. Poturbowaliśmy cię bardziej, niż zamierzaliśmy. Takie męskie zabawy.

Radgar nie odpowiedział - oddychanie sprawiało mu zbyt wiele bólu, by marnować ten wysiłek - ale kiwnął głową. Nie bardzo wiedział, gdzie jest ani jak się tu znalazł... chyba ma halucynacje. Hengest zmywał na czworakach podłogą. Thegnowie nie zmywają podłóg!

Wulfwer ułożył go ostrożnie na macie. Ból nie pozwalał Radgarowi się wyprostować, a kiedy próbował podciągnąć kolana, bolało jeszcze bardziej. Wszystko go bolało. Jęknął, przekręcił się na bok i w tej pozycji udało mu się wreszcie zwinąć w kłębek.

- Chyba nie pójdziesz na ucztę, hę? - wymamrotał zafrasowany Wulfwer.

Radgar zamknął oczy. Obawiał siej że ci brutale coś mu w środku przetrącili. Robił, co mógł, żeby się nie rozpłakać z bólu, który cierpiał, krztusząc się wciąż i wymiotując. Nie da im tej satysfakcji.

- Zresztą nie masz się w co ubrać - podjął Wulfwer. - Frecful pierze twoje rzeczy, ale chyba nie zdążą wyschnąć.


Jakiś czas potem, leżąc twarzą do ściany, usłyszał, jak do izby wpada rozsierdzona matka. Gniew szybko jej minął, ustępując zatroskaniu. Przyłożyła mu chłodną dłoń do czoła, zasypała pytaniami: Co mu jest? Zjadł coś? Coś wypił?

Gdzieś z wysoka dobiegł głos Wulfwera:

Radgar, hołubiąc pulsujący w trzewiach piec, pragnął tylko zostać sam i umrzeć.

- Za dużo - wyjęczał.

Wolałby, żeby zamiast matki przyszedł tato. Wątpił, czyją uda mu się oszukać. Ale najwyraźniej się udało, bo wyprostowała się, krzyknęła, że dobrze mu to zrobi, i skierowała swój gniew na Wulfwera.

- Nie wywiązałeś się, młodzieńcze, z zadania, które powierzył ci król. Chłopiec nie zacząłby ni z tego, ni z owego pić, gdybyś ze swoimi nieokrzesanymi przyjaciółmi nie dał mu złego przykładu. Ponieważ dzisiaj nie może się nigdzie w takim stanie pokazać, zostaniecie tu z nim i będziecie go pilnować jak oka w głowie, zrozumiano? A jeśli jeszcze raz czymś mi się narazisz, Cynewulfingu, to każę zrobić z ciebie niewolnika i usunąć z ryrdu tak szybko, że nie zdążysz mrugnąć okiem. Jeśli przez jedno popołudnie nie potrafisz upilnować trzynastolatka, to nie nadajesz się do noszenia miecza. Zrozumiałeś? Posprzątaj tu porządnie. Strasznie śmierdzi. - Wypadła z izby jak burza, by udać się na ucztę. Wulfwer kopnął Radgara.


6


Do rana nabrał przekonania, że w najbliższym czasie jednak nie umrze, obawiał się tylko, że już nigdy nie będzie się mógł wyprostować. Komórka, którą przydzielił mu Leofric, pełniła chyba funkcję jakiegoś składziku. Była to wąska kiszka na samym końcu poddasza. W najszerszym miejscu miała niespełna cztery stopy, a w środkowej części, przez którą przebiegały kamienne przewody kominowe poprowadzone z niższych pięter, niespełna pół stopy. Dwa wąskie okienka, o których wspominał z przekąsem Leofric, należałoby właściwe nazwać szparkami.

Radgar wstał z posłania, co nie przyszło mu łatwo i zajęło trochę czasu. Każdy ruch był nową torturą. W zewnętrznej izbie panował nieopisany rozgardiasz. Po podłodze walały się części garderoby, w zmiętej pościeli chrapali w zawody trzej nadzy thegnowie. Dziewcząt, których piski Radgar słyszał tutaj w nocy, już nie było. Starając się trzymać jak najprościej, dokuśtykał do drzwi i tam natknął się na rozciągniętego w poprzek kochanego kuzyna Wulfwera. Oczywiście celowo tu się ułożył.

Radgar kopnął go najsilniej, jak w zaistniałych okolicznościach potrafił, czyli niezbyt mocno. Bez wątpienia jego zabolało bardziej niż Wulfwera.

- Wstawaj!

Pomruku, który usłyszał w odpowiedzi, nie powstydziłby się niedźwiedź wybudzany z zimowego snu przez atak podagry. Zaczynało się to od burkłiwego “Czego?”, narosło do pełnego cierpienia ryku, kiedy dzienne światło sparzyło wrażliwe źrenice, i opadło do bełkotliwego “Wracaj do wyra”! Thegn naciągnął sobie koc na głowę.

Radgar kopnął go po raz wtóry.

- Wstawaj! Tylko patrzeć tu mojej matki. Tym razem powiem jej, co się stało. - Oczywiście, nie miał takiego zamiaru. Wolałby umrzeć, ale Wuliwer nie mógł na to liczyć.

Radgar kopnął go drugą nogą.

- Jazda! Sikać mi się chce. Wulfwer zaskamlał żałośnie.

- Już, już. Tylko się odzieję. - Zdał sobie sprawę, że - przynajmniej dzisiaj - Radgar ma nad nim przewagę.


Sala w Stanhofie była większa niż w Cynehofie, choć nie tak wysoka, a jej mury, jak to sugerowała nazwa, wzniesiono z kamienia. Ścian nie zdobiły żadne wspaniałe akcesoria ani trofea wojenne, nie wiedzieć jednak czemu głos rozchodził się tu bez ech i dudnień, które w Cynehofie utrudniały zrozumienie, co kto mówi, sama zaś kubatura zapowiadała, że witenagemot przerodzi się w imponujący spektakl.

Stołki i ławy zestawiono w równoboczny trójkąt. Earlowie z północy zasiadali wzdłuż jednego boku, earlowie z południa wzdłuż drugiego, a przewodniczący zgromadzenia na tronie w wierzchołku. Miejsca wzdłuż podstawy trójkąta zajmował zwyczajowo właściwy witan, składający się w większości ze zgrzybiałych, dawno obalonych earlów i dwójki byłych królów. Na dzisiejszą okazję w środku trójkąta ustawiono dodatkowo kilka zydelków dla emisariuszy Chivianu. Tato rzadko brał na siebie obowiązki przewodniczącego zgromadzeń, które zwoływał. Jeśli nie było do omówienia niczego ważnego, do czuwania nad porządkiem obrad wyznaczał kogoś innego, a sam siadał między earlami. Twierdził, że im się to podoba, a ponieważ był teraz najdłużej panującym reprezentantem grupy północnej, upoważniało go to i tak do zajmowania miejsca w bezpośrednim sąsiedztwie tronu. Łączność między poszczególnymi uczestnikami witenagemotu utrzymywali biegający wokół trójkąta cnithowie i paziowie. Tanistowie, żony, synowie i reszta widowni siedzieli albo stali, gdzie kto znalazł sobie miejsce, po drugiej stronie palenisk.

Długo to trwało, ale w końcu wszyscy się zeszli i zajęli swoje miejsca. Sadowiącego się na tronie wuja Cynewulfa przywitały pomruki niezadowolenia. Tato na przewodniczącego zgromadzenia wybierał najczęściej kanclerza Ceolmunda, swojego poprzednika na urzędzie earla. Starzec ten, choć tak już wygięty w pałąk, że dzieci biegały za nim po ulicy i przezywały od garbusów, cieszył się nadal powszechnym szacunkiem i opinią człowieka światłego. Może tato uznał, że Ceolmund będzie bardziej przydatny w trakcie negocjacji, które bez wątpienia nastąpią, a może chciał w ten sposób zademonstrować, że popiera swojego tanista. Wuja Cynewulfa mało kto poważał, bo w całym swoim życiu brał udział tylko w jednym f&ringu; teraz swoim wiekiem, wydatnym kałdunem i kulfonowatym czerwonym nochalem odbiegał zdecydowanie od wizerunku modelowego baelskiego thegna. Wyróżniało go tylko to, że był bratem earla. Wulfwer, na widok ojca zasiadającego na tronie, aż napęczniał z dumy. W Warodburhu mówiono już otwarcie, że pora szukać nowego tanista. Jako kandydata na to stanowisko wymieniano najczęściej Brimbearna Eadricinga, który był chyba najlepszym obecnie szyprem łodzi - naturalnie po tacie - a do tego Catteringiem, choć z bardzo pośledniej gałęzi rodu nie uważanej za królewską. Radgar lubił Brimbearna i nie miałby nic przeciwko temu, żeby sprawował ów urząd do czasu, kiedy on sam będzie już gotowy go objąć.

Udało mu się uniknąć bliższego kontaktu z mamą. Pomachał jej tylko z drugiego końca sali, dając znać, że żyje. Marzył jedynie o tym, by wrócić do swojej komórki i tam umrzeć, ale jego zmarnowani, kaprawoocy opiekunowie znaleźli mu stołek i zasłonili zwartym murem przed oczami ciekawskich, żeby nikt nie doniósł królowej, że jej syn wygląda jak chodzący trup. Pogodzony z losem oparł się o potężnego Hengesta. Mało go obchodziło, co się wokół dzieje.

Herold poprosił o ciszę i ta po chwili zapadła.

Przewodniczący zgromadzenia, zakładając chyba, że król jest ślepy i sam tego nie zauważył, poinformował Jego Królewską Wysokość, że witenagemot Baelmarku posłuchał i stawił się na jego wezwanie.

Tato wstał i oznajmił zgromadzeniu, że król Chivialu, zdawszy sobie sprawę, że jego kraj przegrał tę wojnę, pokornie prosi o pokój, a on, król #Ied, ceniąc sobie mądrość i roztropność szlachetnych earlów, chce wysłuchać ich opinii na temat warunków, które zamierza postawić wojennym podżegaczom. Jego słowa powitano radosną wrzawą. Następnie herold odczytał tekst listu żelaznego, który otrzymali chivianscy suplikanci. Była to w zasadzie lista stawianych przez Baelmark warunków zawarcia pokoju i chociaż nie zawierała punktu żądającego od delegatów dostarczenia marynowanej w occie głowy króla Ambrose’a, to dawała do zrozumienia, że nie byłby to wcale taki zły pomysł. Wulfwer i jego kompani wykazywali już pierwsze oznaki znudzenia, Radgar żałował, że samopoczucie nie pozwala mu śledzić z należną uwagą tego, co się dzieje.

Następnie wezwano chivianskich zbrodniarzy wojennych. Do sali weszło pół tuzina bardzo wytwornie odzianych delegatów z ambasadorem, lordem Candlefenem na czele. Zajęli miejsca w środku trójkąta. Radgar, którego ożywiała ciekawość, jak też będzie sobie radził wuj Rodney, z rozbawieniem zauważył, że zydelki przeznaczone dla szacownych delegatów są znacznie niższe od innych stołków i czcigodni dżentelmeni siedzą niemal na podłodze.

Lord Candlefen, kiedy udzielono mu pozwolenia na zwrócenie się do tronu, oznajmił, że Jego Królewska Wysokość, król Chivialu Ambrose IV, przychylając się do próśb pokonanych baelskich piratów, stawia im najłagodniejsze z możliwych warunki zawarcia pokoju. Herold odczytał chivianskie kontrpropozycje w obu językach. Stało się jasne, że obie strony dalekie są od jednomyślności, ale tato uprzedzał Radgara, że tak właśnie będzie.

Kiedy wuj Rodney przycupnął z powrotem na absurdalnie niskim zydelku, ze swojego fotela podniósł się wuj Cynewulf i zauważył, że dwie przeciwstawne listy warunków, choć różnią się bardzo w detalach, to, ogólnie rzecz biorąc, utrzymane są w podobnym duchu, w związku z czym otwiera debatę, której celem będzie zbliżenie stanowisk. Zaproponował zacząć od samego początku, czyli od przedyskutowania preambuły. Z miejsc zerwało się kilku earlów, a wśród nich earl iEled z Catterstow i jemu pierwszemu udzielono głosu.

- Czcigodni ambasadorowie i koledzy - zagaił tato. - Dła każdego z was jest chyba rzeczą oczywistą, że kwestie poruszane w pierwszych punktach są najbardziej sporne? W granicach rozsądku, oczywiście. Końcowe punkty dotyczą spraw mniejszej wagi, a niektóre z nich są wręcz czystą formalnością. Stawiam wniosek, by zacząć od końca i iść punkt po punkcie w górę. Osiąganie porozumienia w sprawach drugorzędnych da nam poczucie, że posuwamy się do przodu, i rozbudzi ducha kompromisu, który przyda się, kiedy dojdziemy do trudniejszych negocjacji. - Usiadł.

Wuj Cynewulf wezwał do dyskusji, ale jakoś nikt nie przejawiał ochoty do spierania się z królem o zwyczajny punkt procedury, tak więc wniosek o rozpatrywanie warunków w odwrotnej kolejności przeszedł. Witan i dyplomaci pośpiesznie poprzekładall swoje notatki.

- Punkt dwudziesty ósmy - obwieścił przewodniczący zgromadzenia - wzajemne uznawanie paszportów.

Podniesienie się ze stołka nie nastręczyło Radgarowi większych trudności; gorzej poszło z rozprostowaniem pleców, ale w końcu udało mu się to na tyle, by napotkać groźne spojrzenie Wulfwera.

- Teraz przez wiele godzin, jeśli nie dni, nic nie będzie się działo. Chodźmy stąd.

- Ten smark gada czasem do rzeczy - zauważył Frecful. Większość obecnych nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że do przekrzykiwań, na które czekają, dojdzie najwcześniej dopiero nazajutrz, i Radgar, zdany tylko na siebie, nie przecisnąłby się do wyjścia przez zbity tłum gapiów. Ale miał przecież swoją eskortę, która utorowała mu drogę, rozcinając ciżbę jak pług. Kiedy dotarli do wielkich podwoi...

- Radgarze Straszliwy! Bądź pozdrowiony!

Radgar zatrzymał się, jego opiekunowie z ociąganiem rozluźnili szyk, żeby mógł spojrzeć między nimi na tego, kto to powiedział.

- Hę?

- O? - Ten zwinny, mały szermierz lepiej potrafił wyrazić niedowierzanie jedną brwią niż inni całą twarzą. - Wyglądasz, jakby koń kopnął cię w brzuch.

- Raczej trzy muły.

Większość ludzi uznałaby to za zwyczajny żart. Ale nie sir Gęste.

Przez szczupłą twarz fechtmistrza przemknął wyraz rozbawienia. Zabębnił palcami o pochwę miecza i uśmiechnął się z przymusem.

- Na pewno? Bo jeśli życzysz sobie, bym ozdobił komuś czoło blizną w postaci twoich inicjałów, młodzieńcze, to wystarczy jedno słówko. Zrobię to z największą przyjemnością. Moja specjalność to starodawne kroje pisma.

Wulfwer i Hengest łypnęli na niego groźnie, co zawsze dobrze im wychodziło, ale na fechtmistrzu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.

- Znany jestem z tego - dorzucił - że w poważniejszych przypadkach dołączam dedykację, ewentualnie krótki wierszyk.

Radgar chciał się roześmiać, ale uznał, że lepiej tego nie robić. Za bardzo by bolało. Odważył się tylko na uśmiech.

Coś w tonie, jakim to powiedział, przebiło się przez kurtynę bólu i nudności odgradzającą Radgara od świata zewnętrznego i obudziło jego zainteresowanie.

- Eee... tak, sir.

Gęste przywołał na wargi wystudiowany uśmiech i zniżył głos do szeptu.

- Mogę ci zdradzić, jakie to granice, młodzieńcze! Mogę ci powiedzieć dokładnie, co, gdzie oraz ile, a za takie informacje ojciec obdaruje cię prywatnym haremem. Za młodyś na harem? A co byś powiedział na piywatną długą łódź z załogą? Da ci, co zechcesz. Zainteresowany?

Radgar rozejrzał się z niedowierzaniem dokoła, tak jakby się spodziewał, że sala razem z publiką rozpłynie się zaraz we mgle. Otaczało go czterech ludzi z mieczami, reszta obecnych śledziła przebieg negocjacji, w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchać.

- Kogo chcesz nabrać, Chivianczyku? Słyszał kto, żeby jakiś fechtmistrz zdradził kiedykowiek swojego podopiecznego?

Dziwne ciemne oczy rozbłysły gniewem.

Umysł nie pracował Radgarowi tego dnia tak sprawnie jak zazwyczaj, ale mimo to chłopak wyczuwał, że oto natrafił na źródło cennych informacji.

- Chcesz zdradzić swojego króla, bo nie podoba ci się pan, któremu sprzedałeś swe usługi?

Grymas, który wykrzywił twarz fechtmistrza, kazał Wulfwerowi i Frecfulowi chwycić za miecze, ale sir Gęste nie zwracał na nich uwagi.

- Nie przeciągaj struny, młodzieńcze! Proponuję tylko pewne przyśpieszenie procedury. Chivial za wszelką cenę pragnie zawrzeć pokój. Wykrwawia się na śmierć. Ambrose upoważnił Candlefena do niesłychanych ustępstw, ale ten twój żałosny wuj pragnie desperacko wyrobić sobie nazwisko poprzez wynegocjowanie jak najkorzystniejszych warunków. Będzie to ciągnął tygodniami, a walki wciąż się toczaj wciąż giną ludzie.

Nie zaszkodzi powiedzieć tacie o tej ofercie.

- Czego żądasz w zamian?

Sir Gęste uśmiechnął się i poczochrał Radgara po włosach, co w innych okolicznościach rozjuszyłoby chłopca, ale teraz wydało mu się dziwnie na miejscu, takie konspiracyjne.


Wokół obradujących kręciło się tylu cnihtów i giermków, że nikt nie zwrócił uwagi na Radgara, który podszedł od tyłu do taty i poklepał go po ramieniu.

Ojciec obejrzał się, ściągając brwi.

W płomieniu, który pojawił się w królewskich oczach, stopiłaby się chyba stal. - Radgarzc!

- Nie wiem, czy to czasem nie pułapka, ale możesz sprawdzić. Punkt dwudziesty piąty: Ty żądasz całkowitego zniesienia na dziesięć lat ceł importowych na ryby morskie. Chivianscy posłowie zaproponują na początek, że zmniejszą je o jedną trzecią na okres pięciu lat, ale największe ustępstwo, do jakiego są upoważnieni, to zgoda na całkowite zniesienie ceł na pięć lat i pobieranie ich w obniżonej o połowę wysokości przez następne pięć. - Był młody i pamięć miał świeżą jak rosa. Potrafiłby powtórzyć słowo w słowo wszystko, co usłyszał od fechtmistrza, nawet te fragmenty, których nie rozumiał. - Punkt dwudziesty trzeci: Chivial jest skłonny płacić przez osiem lat reparacje wojenne w wysokości dziesięciu tysięcy złotych koron rocznie, a przez następne pięć lat w wysokości pięciu tysięcy koron rocznie. Punkt dwudziesty drugi: Zakaz zawierania wszelkich sojuszów z państwami trzecimi przez piętnaście najbliższych lat bez wiedzy drugiej strony. -1 tak dalej, i tak dalej: kontyngenty odłowu ryb, opłaty portowe, przywileje dyplomatyczne, punkt po punkcie.

Oczy taty stawały się coraz większe, twarz coraz bardziej mu czerwieniała. Na koniec zapytał tylko:

Uśmiechnął się tak szeroko, że Radgar mimowolnie się roześmiał i zaraz gorzko tego pożałował. Zupełnie zapomniał o obolałych trzewiach.

- Mianuję cię swoim kanclerzem.


Król skinął na cnihta i przesłał przez niego wiadomość. Po kilku minutach, kiedy zgromadzenie uporało się z banałami i doszło do punktu dwudziestego piątego, przy którym zanosiło się już na prawdziwą walkę, wstał earl Eóelnoó z Sudecg i zażądał, by Chivial na co najmniej dziesięć pierwszych lat pokoju zniósł całkowicie cło na import baelskich ryb morskich. Było to dokładnie to, czego żądał król £iled. Earl Swetmann i jego Krewcy tupaniem i wrzawą zamanifestowali swoją aprobatę.

Ambasador zaprotestował, ale po konsultacji ze swoimi doradcami oświadczył, że ponieważ nie chce przedłużać negocjacji, i tak dalej, skłonny jest się zgodzić na całkowite zniesienie cła na pięć lat oraz na jego obniżkę o połowę na następne pięć. Były to wielkości przepowiedziane przez Radgara. Tato rozsyłał już następne wiadomości.

Jego Ekscelencja przestał się uśmiechać, kiedy usłyszał żądania zawarte w punkcie dwudziestym czwartym. Tym razem próbował się targować, ale Baelowie uparcie obstawali przy swoim. Ustąpił w końcu i przyszła kolej na punkt dwudziesty trzeci. Kilkakrotnie wydawało się, że dojdzie do zerwania rozmów, i za każdym razem tymi, którzy się uginali, byli Chivianczycy. Przez cały drugi, upalny dzień nieszczęsny ambasador wił się pośrodku trójkąta jak piskorz, prosząc, grożąc, spływając potem i coraz bardziej spuszczając z tonu, a siostrzeniec obserwował go z daleka bez cienia współczucia.

Radgar porzucił myśli o powrocie ze swoimi obrażeniami do łóżka. Wolał zostać i, obywając się dietą złożoną z koziego mleka, które donosiły mu ponure niańki, napawać się rezultatami swojej ingerencji. Nawet bolesne skurcze, które w regularnych odstępach czasu skręcały mu wnętrzności, miały swoją jasną stronę, bo doprowadzały opiekunów na skraj paniki. - Upiększał trochę swoje cierpienia, ale nie za bardzo. Faktem pozostawało, że Wulfwer, Hengest i Frecful o mało nie zakatowali na śmierć królewskiego syna. Teraz, w blasku dnia, wytrzeźwiawszy, zdali sobie sprawę, że jedno jego słowo może ich bez reszty pogrążyć. W południe Radgar czuł się już dużo lepiej.

Wtedy to na sali pojawiła się królowa Charlotte w otoczeniu niewielkiego stadka szlachetnych matron i ich córek.

- Dobrze się czujesz? - spytała, spoglądając podejrzliwie na Radgara.

Znowu przytaknęli. Zapewnili, że opieka nad athelingiem to dla nich wielki zaszczyt. Przyznali nawet, że i tak nie mają nic lepszego do roboty. Radgar uważał to za o wiele zabawniejsze od przyglądania się, jak ich chłoszczą. Nadal jednak trzymał tę opcję w odwodzie.


Mniej więcej godzinę później, podczas jednej z krótkich przerw w negocjacjach, do athelinga podbiegł pryszczaty cniht z informacją, że ojciec go wzywa. Król, korzystając z przerwy, wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Radgar znalazł go w cienistym kącie niedaleko kuchni. Ojciec porwał syna w ramiona i przytulił mocno. Zaskoczony, siłą wyprostowany Radgar wrzasnął z bólu.

Na szczęście król znajdował się w takim stanie euforii, że nie miał głowy do zadawania pytań. Postawił syna na ziemi i klepnął go w ramię.

- Udało się! Sprawdziło się wszystko, co powiedziałeś! Coś niebywałego. Kto ci to wyjawił?

Radgar rozejrzał się - w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchać, jeśli nie liczyć jego wiernych sług, ale oni też stali dość daleko. Na wszelki jednak wypadek przeszedł na chivianski.

- Sir Gęste, przyboczny ambasadora. Tato ściągnął brwi.

- Fechtmistrz? Nie wiedziałem, że przypłynął z... Chcesz powiedzieć, że fechtmistrz zdradził swojego podopiecznego?

- Fechtmistrz w stanie spoczynku - nie jest już z nikim połączony więzią. Wuj Rodney ani go ziębi, ani grzeje. Król Ambrose również. Liczy, że go sowicie wynagrodzisz. Mówi... Co się stało?

- Nic, nic. Tylko wydaje mi się dziwne, że... Rad go wynagrodzę. Ale ty lepiej trzymaj się od niego z dala. Może mu coś grozić, bo Chivianczycy pewnie już szukają między sobą zdrajcy. Musimy omówić z nim warunki, żeby wyjawił resztę tajemnic. Jak mam się z nim skontaktować?

- Będzie czekał w gospodzie,31aec Hors” godzinę po powrocie ambasadora na statek. - Radgar zachichotał. - Powiedziałem, że przyślę po niego Hengesta. Przyznał, że tej twarzy nie sposób pomylić z żadną inną.

Wspomnienie o wysłaniu Konia do gospody, która nazywa się “Blaec Hors”, czyli czarny koń, nie rozbawiło króla tak, jak się tego spodziewał Radgar. Tato przywołał Wulfwera.

- Wracam teraz na salę i każę twojemu ojcu odroczyć sesję zgromadzenia do jutra - powiedział. - Niech potem Hengest się u mnie stawi. I nie zaniedbujcie czujności. Krewcy widzą już może, do czego zmierzają negocjacje. Jeśli szykują się jakieś kłopoty, to należy się ich spodziewać dziś wieczorem.

- Jesteś na służbie, thegnie - syknął lodowato. - A to znaczy, że ty i twoi ludzie macie zachowywać trzeźwość, dopóki tego nie odwołam. Jeden z was ma zawsze czuwać, i żadnych kobiet! Drugi raz nie będę tego powtarzał.

Wyraz bezbrzeżnego cierpienia groteskowo wykrzywił prostacką gębę Wulfwera.


7


Wiele musiało się tej nocy dziać bez wiedzy rezolutnego athelinga na potajemnych spotkaniach, na których dobijały targu, zawiązywały spiski i dopuszczały się zdrad rozmaite frakcje. Do pewnego gorszącego aktu rozpusty doszło też wbrew wyraźnemu zakazowi króla, za ścianą klitki Radgara, który, chociaż wszystko słyszał, był jeszcze za młody, by igraszki thegnów rozpaliły mu zbytnio wyobraźnię. Nie reagował, bo oto zyskiwał na nich jeszcze jednego haka. Zapowiedział sobie tylko, że kiedy dorośnie, z pewnością nie da dziewkom robić z siebie takiego durnia. Nakrył sobie głowę poduszką i oddawszy się w ten sposób od odgłosów trwającej za przepierzeniem orgii, zasnął.

Obudził się o świcie z poczuciem, że doszedł już prawie do siebie. Witenagemot zebrał się dopiero w południe, a kilku earlów i tak się spóźniło. Nastroje były nieszczególne. Lord Candlefen postawił sobie najwyraźniej za punkt honoru nie iść na takie upokarzające ustępstwa jak poprzedniego dnia i usztywnił stanowisko, Baelowie zaś poczuli zapach krwi. Ból rozsadzający liczne głowy nie stwarzał raczej nadziei na osiągnięcie kompromisu ani na rzeczową debatę.

Kiedy przewodniczący zgromadzenia otworzył dyskusję nad kolejnym punktem, wstał earl Swetmann. Widzowie zaszemrali zdumieni, bo poprzedniego dnia żaden z Krewkich nie zabierał w debacie głosu. Z chivianskiego puoktu widzenia nie była to bynajmniej zmiana na lepsze. Gładkolicy thegn targował się jak kowalski młot i głuchy na wszelkie argumenty nie pozostawiał posłom innego wyboru, jak tylko przyjąć warunek stawiany w tym punkcie bez poprawek albo go w całości odrzucić. Ulegli. Swetmann uśmiechnął się pogardliwie i usiadł.

Bój o następny punkt podjął inny Krewki i on również dopiął swego. Radgar zauważył, że jego baelski wuj - ten rozparty na tronie - uśmiecha się otwarcie, podczas gdy wuj chivianski - ten skulony na zydelku - nie kryje przerażenia, a rumianą normalnie twarz ma bladą jak rybi brzuch. Starcie grubych wujów!

Radgar, lepiej niż większość obecnych zorientowany w kulisach negocjacji, doszedł wkrótce do wniosku, że król Ailed musiał wciągnąć Swetmanna i jego popleczników do intrygi i teraz daje im satysfakcją utoczenia przeciwnikowi krwi. A skoro Krewcy wzięli na siebie to wdzięczne zadanie, to pewnie pogodzili się z faktem, że w rezultacie traktat pokojowy zostanie jednak podpisany. Widocznie był na tyle wyśrubowany, że zadowala nawet ich.

Przez długi czas wydawało się, że Chivianczycy staną okoniem. Negocjacje stały się nieznośnie nudne, głos zabierali kolejni mówcy, słowotokowi nie było końca. Granice ustępstw, do których upoważniono ambasadora, były ostateczne i nieprzekraczalne; w żadnym punkcie nie powinien cofać się aż do nich. Kariera dyplomatyczna lorda Candlefena waliła się w gruzy. Kilka razy ogłaszano przerwę w debacie, by dać mu czas na konsultacje z doradcami. Radgar, śpiący z otwartymi oczami, zastanawiał się, czy odniesione obrażenia pozwolą mu dosiąść Isgicela. Tato siedział z kamienną twarzą i słuchał, nie zabierając głosu.

Godzina po godzinie, punkt po punkcie, Chivianczycy ustępowali. Podjęli ostatnią desperacką próbę obrony punktu pierwszego, który dotyczył położenia kresu wzajemnej wrogości i wymiany jeńców wojennych. Wielu pojmanych Baelów gniło w chivianskich więzieniach albo pracowało w chivianskich kopalniach. Baelmark żądał ich natychmiastowego uwolnienia bez względu na to, co zrobili czy o co byli oskarżani, ale odmawiał stanowczo wydania swojej o wiele liczniejszej kolekcji Chiviańczyków. Większość z nich sprzedano w niewolę w dalekich krajach, tych zaś, którzy byli jeszcze pod ręką, zdążono już zathrallować - co więc po nich rodzinom? Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej niesprawiedliwego albo jednostronnego, skorojednak tato zamierzał trwać przy swoim, to pewnie wiedział, że strona przeciwna jest upoważniona do wyrażenia na to zgody.

Zaczynało już zmierzchać, kiedy przybity lord Candlefen wstał i ledwie dosłyszalnym głosem wymamrotał:

- Moglibyśmy chyba zaakceptować warunki w tym mniej więcej kształcie, jeśli wy zgodzicie się na tekst preambuły w satysfakcjonującym nas brzmieniu.

Ci z widzów, którzy zaczęli już wznosić radosne okrzyki, zamilkli po tych słowach i nadstawili uszu. Wuj Cynewulf kazał odczytać w obu językach dwie sprzeczne ze sobą preambuły. Radgar wiedział od taty, że te niewinne z pozoru wstępy zawierają najgroźniejsze ze wszystkich żądło, przyznanie się do winy. Czy małżeństwo lady Charlotte z królem Pledem jest w świetle prawa Chivialu legalne? Jeśli tak, to nieżyjący już król Taisson nie powinien twierdzić, że nie jest, i wszczynać wojny. Jeśli nie, to Baelmark powinien odesłać lady Charlotte do kraju i wydać jej porywacza. Gdzie przebiega ostateczna i nieprzekraczalna granica, do której może się tu cofnąć lord Candlefen?

Najwyraźniej przebiegała tuż za nim, bo przez następną godzinę walczył jak zapędzony do kąta borsuk o uznanie swojego siostrzeńca Radgara za bękarta. Tuzin baelskich mówców upierał się, że lady się zgodziła. Słońce jeszcze nie zaszło, kiedy dla każdego stało się oczywiste, że instrukcje, jakie co do tego punktu otrzymał ambasador, nie pozwalają mu ustąpić ani o krok. Earlowi Swetmannowi i jego kompanom humory znacznie się poprawiły.

Wtedy wstał i poprosił o głos król JEkd. Czynił to pierwszy raz od mowy otwierającej, którą wygłosił poprzedniego dnia.

- Wasza Ekscelencjo - zaczął cicho, i wszyscy na sali zamienili się w słuch - widzę, że w tej kwestii nigdy się nie zgodzimy. To sprawa ważna z punktu widzenia honoru, ale w praktyce bardzo mało znacząca. Jaki sens ma przedłużanie przelewu krwi i cierpień obu naszych narodów z powodu czegoś, co wydarzyło się niemal pokolenie temu? We wszystkim innym doszliśmy do porozumienia. Wasza Ekscelencjo, proponuję pominięcie preambuły. Powiedz “tak”, a będziemy mogli natychmiast, w tej minucie, zakończyć tę wojnę.

Lord Candlefen nie poprosił o czas na skonsultowanie się ze swoimi doradcami. Usiadł, przygarbił się i zamyślił. Po chwili wstał powoli i powiedział:

Na tuzin oddechów wszyscy wstrzymali oddech. W końcu wuj Rodney westchnął ciężko i kiwnął głową. Król podszedł do niego z wyciągniętą ręką, murami Stanhoru wstrząsnęły wiwaty, a ambasador stał wciąż ze zwieszoną ponuro głową, tak jakby pogodził się już z myślą, że straci ją po powrocie do domu. Tak czy owak, było po wojnie.

Nastawał czas pokoju.


Nawet w Twigeport, tej wylęgarni zapalczywców, jak nazywał je tato, podpisanie trakatu pokojowego witano z euforią. To był nie tylko pokój, to było zwycięstwo, i nawet najbardziej żądni krwi Krewcy nie mogli kręcić nosem na wynegocjowane warunki. Tak hucznej uczty, jaką wydano tego wieczoru w Stanhofie, nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Twigeport. Chivianska delegacja siedziała z tatą i earlami przy stole na podwyższeniu. Dla mamy i żon earlów zabrakło już tam miejsca, musiały więc usiąść przy osobnym - stole. Radgara, ku jego rozgoryczeniu, posadzono z tymi ostatnimi, co zwiastowało nudy na pudy i było wielkim upokorzeniem. Przecież już za rok miał zostać cnihtem i zamienić ten niepoważny sztylecik na miecz z prawdziwego zdarzenia.

Na szczęście okazało się, że na sali jest wielu dobrych gawędziarzy, których opowieści w niczym nie przypominały czczych thegnowskich przechwałek, czego to już na wojnie nie dokonali i czego jeszcze dokonają, lecz były rzetelnymi relacjami z dawnych bitew i triumfów. Co jeden skończył, to zaczynał drugi. I ciągnęłoby się to tak nie wiadomo jak długo, gdyby w krótkiej przerwie między końcem jednej opowieści a początkiem następnej któryś ze skaldów nie zaintonował “HlafordFyrlabdum”, tej podniosłej pieśni marszowej o starym Catterze. Wszyscy natychmiast ją podchwycili i w końcu tato musiał wstać i ukłonić się biesiadnikom. Paru earli porwało go wtedy na ramiona i zaczęło obnosić po sali, a towarzyszyła temu wrzawa, która zagłuszyłaby chyba erupcję wulkanu. Radgar pękał z dumy. Czy którykolwiek z dotychczasowych królów Baelmarku mógł się równać z tatą pod względem popularności? Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Swetmann i jeszcze jeden młody earl podbiegli, wzięli go na ramiona i ponieśli po sali za tatą jako następnego Catteringa. Tłum gości ochrypł. Fetowano, rzecz jasna, tatę, ale było to tak wzruszające, że Radgar z trudem hamował łzy.

Nawet Wulfwer, Hengest i Frecful zaśmiewali się, śpiewali i machali do niego. Byli pijani jak wszyscy, bo tato odwołał stan podwyższonej gotowości. Uciekanie się do aktów przemocy nic by teraz nikomu nie dało. Rozglądając się po sali, Radgar dostrzegał wszystkich swoich znajomych, prócz sir Geste’a. Jeśli fechtmistrza zdemaskowano jako szpiega, to spoczywał już pewnie na dnie fiordu.

Kiedy obecnych znużyło śpiewanie “Hlafond Fyrlandum”, kiedy i króla, i athelinga odniesiono wreszcie na zajmowane przez nich miejsca, młodzi mężczyźni z fyrdu zaintonowali śpiewkę z gatunku tych, przy których mama zawsze wychodziła. I tak wytrzymała na uczcie dłużej niż zwykle. Teraz oznajmiła, że na nią pora. Część z towarzyszących jej kobiet wymruczała, że na nie też. Mama groźnym spojrzeniem przygwoździła do ławy Radgara mającego zwyczaj znikać w takich chwilach pod stołami, ale ten był już na tyle zmęczony, że nic takiego nie chodziło mu po głowie. Czyż człowiek może oczekiwać czegoś więcej od dnia, w którym obnoszono go na ramionach po spływającej piwem i miodem sali. I tak pierwsze damy Baelmarku - w każdym razie większość z nich - wstały z miejsc i dygnęły przed królem i swoimi panami na znak, że opuszczają towarzystwo.

- Mam nadzieję - powiedziała mama, rozglądając się z dezaprobatą po sali - że znajdziemy jakiegoś trzeźwego mężczyznę, który nas odprowadzi.

Większość earli znajdowała się już w stadium, w którym żona, przynajmniej na parę najbliższych godzin, przestaje męża obchodzić, ale tato zauważył wahanie mamy i skinąwszy na stojącego najbliżej cmhta, szepnął mu coś na ucho.

-1 to najlepszego. - Z ciżby wytoczył się wuj Cynewulf. - Strasznie łupie mnie głowa i dłużej tu nie zdzierżę. Pozwolisz, pani?

- To dla mnie zaszczyt, athelingu - powiedziała mama.

Ha! I co zrobi wuj, jeśli zaczepią ich jacyś pijani młodzi thegnowie? Będzie ich bódł swoim brzuszyskiem? Mama nie darzyła specjalną sympatią swojego szwagra, ale nigdy nie okazywała tego publicznie. Z pełnym wdzięczności uśmiechem wzięła go pod ramię. Radgar wyszedł za nimi w noc. Wiał chłodny wietrzyk i na dworze było nieporównywalnie ciszej niż na sali, ale mimo wszystko alejkami gonił ich przytłumiony gwar. Kiedy zbliżali się do królewskich kwater, Radgar zachichotał mimowolnie. Tato kazał zluzować straże, ale zawsze ostrożny Leofric nie do końca go posłuchał. Czuwał tu osobiście z dwoma przygnębionymi dworskimi thegnami, po których widać było, że ubolewają nad przechodzącą im koło nosa okazją do wesołej biesiady.

Radgar pożegnał się grzecznie z wujem. Zasypiając na stojąco, wpełzł za matką po schodach i przed drzwiami jej izby zniósł cierpliwie matczyny uścisk i pocałunek. Wreszcie mógł się wycofać do zacisza swojego gołębnika. Był tak zmęczony, że nie przeszkadzała mu nawet duchota panująca wciąż w nagrzanej w ciągu dnia klitce. Nie ściągając tuniki ani rajtuzów, rzucił się na posłanie, przekonany, że za kilka sekund będzie już błogo spał.

Trwało to trochę dłużej. Tyle się dzisiaj wydarzyło. Musi oswoić się ze świadomością, że mają już pokój. Nie wiedział, jakie zmiany wniesie to do jego życia. Pod oknami przechodziły hałaśliwe grupki świętujących ludzi. Przez szpary między deskami podłogi przesączały się głosy dam dworu mamy mieszkających bezpośrednio pod jego izdebką. Po jakimś czasie zawtórowały im grubsze, męskie głosy, ale nie było to żadnym zaskoczeniem. Młodzi thegnowie zawsze potrafili wynaleźć sobie zajęcie ciekawsze od całonocnej pijatyki, wadzenia się i śpiewania.


8


Z głębokiego snu wybudziły go dolatujące gdzieś z daleka krzyki. Z gniewnym pomrukiem przekręcił się na drugi bok. Wrzawa ścichła... No! Tylko skąd to wrażenie, że coś jest nie w porządku? Kręciło go w nosie. Starał się powstrzymać kichnięcie, odpłynąć z powrotem w słodki sen, ale nic z tego nie wyszło. Kichnął. To dym, przemknęło mu przez myśl. Przesącza się pewnie przez szpary w podłodze.

Dym? Usiadł i zakrztusił się. O, duchy! Znajdował się na poddaszu drewnianego budynku, a izbę wypełniał gryzący dym. Noc była bardzo ciemna, widział tylko niewyraźne zarysy dwóch okienek tak wąskich, że nie przecisnąłby się przez nie nawet taki jak on chudzielec. Słyszał stłumione krzyki, ale nie potrafił określić, czy dochodzą z wnętrza domu, czy z zewnątrz. Zerwał się z posłania, waląc głową o niski w tym miejscu strop, i doskoczył do drzwi. Były zaryglowane. Krzyknął i kopnął w nie. Bosą stopą. Opadł na czworaki i wrzeszcząc w przerwach między atakami kaszlu, odszukał buty. Podbiegłszy z powrotem do drzwi, zaczął w nie kopać, bębnić pięściami i krzyczeć. Ogień był jego zgubą.

- Wulfwer! Hengest! Frecful! - Dlaczego zaryglowali drzwi? Nie robili tego przez dwie poprzednie noce, mimo że sprowadzali sobie dziewki. Wołali do niego ze śmiechem, że dadzą mu lekcję poglądową: chodź i popatrz. - Wulfwer! - Dlaczego się nie odzywają? - Frecful! - Kopniak, kopniak, kopniak! Czyżby się spili i wyłajdaczyli do nieprzytomności? A może gdzieś wyszli ze swoimi nałożnicami i zostawili go samego? Z przerażeniem uświadomił sobie, że w sąsiedniej izbie może nikogo nie być. Mogli wszyscy gdzieś pójść i go zostawić. - Hengest! - Krzyki, które go obudziły, ustały. W domu zaległa straszna cisza. Czyżby wszyscy się już ewakuowali? - Mamo! Tato! - Szlochał teraz.

Dym gęstniał; w izdebce robiło się coraz cieplej. Na szczęście drzwi nie były dobrze dopasowane i zdołał zlokalizować rygiel czubkiem sztyletu. Przypuścił szturm na framugę w tym miejscu. Dźgał, podważał i ciął, odłupując drzazgę po drzazdze. Powoli, och Jak powoli mu to idzie! Przez szpary w podłodze przenikały smugi światła; odległa wrzawa przybrała na sile, ale się nie przybliżała. Wiedział, jak szybko ogień potrafi objąć taki dom - smużki dymu, a zaraz potem morze płomieni. Łzy ciekły mu z oczu, każdy oddech wywoływał nowy napad kaszlu. Healfwer uodpornił go, co prawda, na ogień, ale jeśli dom się zapadnie, to zostanie pogrzebany pod stosem płonących belek albo skręci sobie kark, i chociaż się nie spali, to i tak umize...

Tato! Och, tato, błagam, przyjdź! Tato również jest uodporniony na ogień. Dlaczego nie przychodzi?

Ciąć, podważać, dźgać... jak powoli! Nie zdąży. Widział już czerwony blask dokoła drzwi - to znaczyło, że pożar dotarł do sąsiedniej izby - nie ustawał jednak w wysiłkach. Namacał znowu czubkiem sztyletu rygiel i naparł nań, pchając jednocześnie drzwi ramieniem. Ustąpiły. Wpadł z impetem w jeszcze gęstszy dym i żar, w którym inni by się usmażyli. Czerwony blask docierał ze schodów za zewnętrznymi drzwiami. Nie spali tu żadni opoje, a starannie poskładana pościel leżała tam, gdzie zostawili ją thralle. A więc Wulfwer i jego kompania nie wrócili dotąd z uczty.

Schody płonęły. Ogień się go nie imał. Będzie bolało, ale innego wyjścia nie ma. Uda mu się, jeśli szybko zbiegnie na dół. Swój błąd odkrył na szczycie schodów, ale za późno już było na odwrót - ból! Skoczył w piekło i wrzeszcząc co sił w płucach, stoczył się po stopniach na dół. Wpadł w płonącym ubraniu na ścianę tuż obok drzwi prowadzących do komnat rodziców. Ogień zdążył je już strawić. Ból-ból-ból! Wokół panowała taka jasność, że trudno było cokolwiek zobaczyć. Był ślepy w oceanie światła, a na całym świecie nie istniało nic prócz tortury ognia. Nawet buty mu się spaliły. Wpadł nagi i bosy do płonącej izby.

Na tle żółtej pożogi ciało ojca wydawało się niemal czarne. Oczywiście odzienia już na sobie nie miał. Leżał na wznak pośród płomieni i szczątków strawionego przez ogień łoża. Ciało nie było spalone, ale włosy zaczynały już dymić i czerniały czubki palców oraz brzegi uszu. Tors miał zalany wciąż szokująco czerwoną krwią. Nie było wątpliwości, że nie żyje, bo miał poderżnięte gardło. Rana swoim kształtem przywodziła na myśl widmowe, rozciągnięte w uśmiechu usta. Niespodzianka! zdawały się mówić te usta. Umrzeć można nie tylko przez spalenie.


9


Radgar nigdy nie potrafił sobie przypomnieć, co było potem, ale z relacji naocznych świadków wyłaniał się w miarę przejrzysty obraz późniejszych wydarzeń. Szczegóły samej ucieczki z płonącego budynku wytarło z jego pamięci cierpienie i wstrząs spowodowany tym, co widział. Być może spadł na dół wraz z zapadającą się podłogą> ponieważ jednak nie miał żadnych złamań, ani nawet siniaków, było bardziej prawdopodobne, że po prostu dotarł jakoś do schodów i albo zbiegł, albo zsunął się nimi. Nic mu się na ten temat nie przypominało, nie pamiętał, jak, ani kiedy, wydostał się z pożaru. W jego odczuciu ta próba ognia trwała wieczność całą, ale w rzeczywistości od wszczęcia alarmu do zawalenia się podłóg i dachu upłynęło nie więcej niż kilka minut. Z pobliskiego Stanhofu wciąż jeszcze wybiegali ludzie.

Wąskie uliczki sprawiały, że Twigeport był bardziej od innych miast Baelmarku narażony na katastrofalne w skutkach pożary. Istniały, oczywiście, procedury postępowania w takich wypadkach, ale rzadko bywały one skuteczne. Nocne straże biciem na trwogę w dzwony wzywały wszystkich sprawnych fizycznie mężczyzn. Zbiegali się z siekierami, linami i wiadrami. Płonącego już budynku prawie nigdy nie dawało się ocalić, a więc priorytetem było ratowanie jego mieszkańców i niedopuszczanie do rozprzestrzenienia się ognia. Jeśli pożar wybuchł w pobliżu któregoś z portów, formowano łańcuch ludzi przekazujących sobie wiadra z wodą do polewania dachów sąsiednich domostw, co jednak w większości przypadków nie na wiele się zdawało.

Tej nocy od fiordu wiał rześki wiatr. Zanim uderzono w dzwon, cały dom stał już w ogniu, zarywały się podłogi, płomienie strzelały ponad przepalony dach. Kiedy Wulfwer i jego kompani - prawie zupełnie otrzeźwieni wstrząsem, jaki wywarły na nich rozmiary katastrofy - dobiegli na miejsce tragedii, cała uwaga ciżby gapiów skupiona już była na sąsiednich domach, gdzie trwała wciąż gorączkowa akcja ratownicza. Trzej thegnowie zostawili w izbie swój doczesny dobytek, a więc patrzyli w inną stronę.

I tylko oni zobaczyli zataczającego się chłopca, który na chwilę przed zapadnięciem się budynku wyszedł z tego piekła nagi, ale fizycznie nietknięty. Wulfwer podskoczył do Radgara i owinął go swoją opończą.


Mijali biegnących w przeciwnym kierunku mężczyzn z siekierami, bosakami i pustymi wiadrami. Nikt nie zwracał uwagi na mężczyznę z chłopcem na rękach sadzącego wielkimi susami ku morskiemu wybrzeżu. Tupot nóg odbijał się w nocnych ciemnościach niesamowitym echem.

Radgar jeszcze raz wezwał ze szlochem matkę, a potem zapytał:

To nie mieściło się w głowie. Mama też? Krewcy biorą odwet? Wulfwer musi coś wiedzieć, bo mówi z takim przekonaniem. Kiedy przebiegali pod kamiennym łukiem portowej bramy, Radgar krzyknął.

Tato powiedział, że Wulfwer nie jest w ciemię bity. Do Radgara nie docierało jeszcze, co się stało - jak zginął tato, co spowodowało pożar, czy mama też nie żyje? Radgar nie mógł zebrać myśli, wiedział jednak, że tato sam sobie gardła nie poderżnął, że to nie on zaryglował go w izbie i podpalił dom. Jeśli zamordowano Catteringa, to inni mężczyźni z rodu Catteringów mają obowiązek go pomścić. Groźba objęcia krwawą czystką zawisła tym samym nad wujem Cynewulfem i kuzynem Wulfwerem, jak również nad nim, Radgarem, bo chłopcy z czasem dorastają i stają się mężczyznami.

Swetmann był Nyrpingiem, pochodził z królewskiego rodu.

Przed nimi biegł teraz ktoś jeszcze, prowadził ich. To Hengest. Załogi statków, zaabsorbowane przygotowaniami do wyjścia w morze, nie zwracały na nich uwagi.

- Płyniemy do domu?

- Do domu, z powrotem do Wareóburha - wysapał Wulfwer. - Tam będziemy bezpieczni. Jeśli mój tato jeszcze żyje... to zostanie teraz earlem, a rnnie zrobi swoim tanistem.

A koty żrą trawę! Thegnowie tolerowali Cynewulfa tyłko przez wzgląd na tatę. Nigdy nie zaakceptują go na urzędzie earla, a kto poza nim chciałby mieć za tanista gburowatego Wulfwera? Zresztą Cynewulf może już nie żyć, mama też, a kto wie czy i nie Leofric i dworscy thegnowie taty będący jego głównymi poplecznikami. Rozpęta się teraz burza roszczeń i wyzwań, ale ktokolwiek zdobędzie w końcu earlostwo, nie będzie nim na pewno przyjaciel Radgara Eledinga. Może Wulfwer jest jedyną nadzieją, jaka mu została, jedynym pozostałym przy życiu krewniakiem. Ostatni z Catteringów muszą sią trzymać razem.

Dobiegli. Frecful krzątał się samotnie po łodzi, przygotowując ją do drogi. Coś tu się nie zgadza! Straże portowe pobiegły prawdopodobnie do pożaru, a w tej sytuacji każdy właściciel łodzi wystawiłby wachtę do jej pilnowania. Na pokładzie powinno być więcej ludzi. Może i było, ale już nie ma? W tym zamieszaniu wszystko mogło się wydarzyć. Wulfwer zeskoczył na pokład i stateczek się zakołysał. Wielki thegn w trzech skokach był już na śródokręciu. Pozbył się tam swojego brzemienia.

- Siedź tu, smarku, i nie pętaj się pod nogami.

Była to mała, jednomasztowa jednostka przybrzeżna o długości nie przekraczającej dziesięciu kroków, z małymi pokładzikami na dziobie i rufie. Radgar, spacerując wcześniej po porcie, widział takich tuziny. Na śródokręciu stało kilka baryłek, ale chyba pustych, bo nie obciążona łódź kołysała się przy każdym ruchu. Śmierdziało rybami. Pod małym pokładem na rufie znajdowała się prawdopodobnie kabina - nora do spania albo do chronienia się przed złą pogodą - a pod pokładem dziobowym ładownia na cenniejszy ładunek. Sądząc po maszcie z ukośną rejką, na którą wciągało się pojedynczy trójkątny żagiel, załoga nie była raczej liczna. Być może składała się z samego właściciela i jego krzepkich synów. Do Twigeport zawijały duże oceaniczne statki z towarami z najdalszych zakątków świata, a takie jak ten, małe stateczki, rozwoziły potem te towary po całym Baelmarku, wymieniając je na wełnę, skóry i morskie ryby. Zimą kursowały po bezpiecznych wodach Swisefen, a na otwarte morze odważały się wypuszczać tylko latem.

Hengest odwiązał cumę i po drabince spuszczonej z pomostu zbiegł za Wulfwerem na łódź. Radgar, widząc, że nikt nie pilnuje lej drogi odwrotu, ciaśniej owinął się opończą i ruszył do drabinki, nie dotarł tam jednak, bo łódź znowu silnie się zachwiała, a on stracił równowagę i runął jak drugi. Hengest z Frecfiilem długimi żerdziami odpychali już łódź - jeden od nabrzeża, drugi od burty sąsiedniego, większego statku. Na ucieczkę po drabince było za późno. Pas wody oddzielający rufę od obrośniętych wodorostami słupów podpierających pomost szybko się poszerzał. Radgar nie miał butów ani odzienia. Nie miał przyjaciół. Nie miał taty. Może mamy też nie. Jeśli to Wulfwer zaryglował drzwi, to teraz dokończy dzieła, zadba, by kuzyn już nigdy nie postawił nogi na suchym lądzie.

Takielunek był nietypowy, ale Wulfwer i jego kamraci znali się na łodziach tak samo jak Radgar. Wprawnie podnieśli reję i postawili żagiel. Podmuch wiatru przechylił łódź. Hengest ruszył w stronę rufy, by stanąć przy rumplu... i zatrzymał się w pół kroku z rozdziawioną gębą.

- Piękna noc na żeglowanie - zauważył ktoś z uznaniem.


10


Leżący na dnie łodzi Radgar obejrzał się, ciekaw, co sprawiło, że tuż przed odbiciem od nabrzeża niespodziewanie się zachybotała, i zobaczył parę butów, których być tu nie powinno. Podniósł wzrok. Między nim a rumplem, z założonymi na piersi rękoma, stał sir Gęste. Pomimo że był bez kapelusza i dyszał ciężko jak po forsownym biegu, wprost promieniował pewnością siebie. Na ramionach miał ciemny, długi do kostek płaszcz, który wydymał się i powiewał na wietrze, a pod nim typową baelską tunikę i rajtuzy; pierś przecinał mu na ukos zwyczajny czarny pendent, u którego zwisał miecz. Radgar nie wiedział, że fechtmistrz zna baelski, ale przecież nigdy go o to nie pytał.

Tak czy owak widok przybysza ogromnie go ucieszył. Pozbierał się z dna łodzi i rozdygotany, opatulając się szczelnie opończą, stanął obok niego.

Oniemiały do tej pory Wulfwer odzyskał wreszcie głos.

-1 już wiesz? - warknął Wulfwer. Schylił się po jedną z żerdzi. Stojący po drugiej stronie masztu Hengest podniósł drugą. Frecful przebierał palcami po rękojeści miecza. - Wracamy do Waroóburha i nie zabieramy pasażerów.

- To dlaczego kierujecie się na północ, skoro Catterstow leży na południu?

Wulfwer postąpił krok w przód. Znajdował się o kilka stóp niżej od stojącego na podwyższonym pokładzie fechtmistrza, ale długość żerdzi, którą trzymał, z naddatkiem niwelowała tę różnicę. Nie mógł swobodnie wywijać swoją zaimprowizowaną bronią, bo przeszkadzałyby mu w tym maszt i sztagi, mógł nią jednak rzucić. Albo dźgnąć jak włócznią i wypchnąć fechtmistrza za rufę, zostając poza zasięgiem jego miecza. Na kołyszącej się łodzi byłoby to najbezpieczniejsze.

Nie obciążona ładunkiem łódź kołysała się mocno, ale rozwijała zaskakującą szybkość. Zostawiła już za sobą kotwicowisko i kierowała się ku otwartemu morzu, bez trudu powiększając przewagę nad innymi uciekającymi z Twigeport statkami. Radgar pochwycił w lot, o co chodzi fechtmistrzowi. Skierował dziób kilka rumbów bardziej na zachód i kołysanie jeszcze bardziej się nasiliło. Wulfwer i Hengest z trudem utrzymywali równowagę. Toporną gębę Wulfwera wykrzywił grymas oburzenia.

- Jestem, sir. Widziałem go. Miał poderżnięte gardło. - Niedobrze. Przykro mi to słyszeć. - Fechtmistrz przeniósł z powrotem wzrok na podsuwających się coraz bliżej thegnów. Wulfwer i Hengest byli już tak blisko, że mogli go dosięgnąć swoimi żerdziami. - Tak więc królem zostaje Cynewulf? Tak to się u was odbywa?

Wulfwer posłał mu wściekłe spojrzenie i poprawił chwyt na żerdzi, tak jakby dopiero teraz zauważył, jak jest ciężka.

- To Wulfwer zaryglował moje drzwi! - wrzasnął Radgar. - Zaniknął mnie w izbie, żebym się spalił!

Wulfwer warknął i uniósł żerdź, tak jakby chciał go nią zdzielić. Wszyscy odezwali się jednocześnie. A najgłośniej Hengest.

-...na krok z sali! Przez cały czas był z nami! To nie on! - To Swetmann! - krzyknął Frecfuł. - Teraz zostało tylko dwóch earlów z królewskich rodów. Thegn Wigferó jest Scalthingiem, ale przekroczył już trzydziestkę i żaden Scalthing od ponad stu lat nie był królem. Swetmann jest Nyrpingiem, a oni są drudzy po Catteringach. Może rzucić wyzwanie, a już ma po swojej stronie wszystkich earlów w mieście. Będą za tym głosować. Pobrze sobie wczoraj poradził z ambasadorem i Eled głupio zro. bił, że mu to umożliwił. Witan nie poparłby go przeciwko Pledowi, ale Cynewułfa mają za nic.

Wulfwer ryknął groźnie. Hengest wzruszył tylko ramionami i zamilkł.

- Nie poprą Swetmanna, jeśli to on zamordował mojego tatę! - krzyknął Radgar. Tylko skąd wiadomo, czy to naprawdę on? Będą go rzecz jasna podejrzewać, ale dowodu nie ma. A witenagemot będzie się chciał jak najszybciej pozbyć króla Cynewułfa. Och, tato, tato! I królem zostanie Swetmann. Ciekawe, czy podpisze traktat pokojowy, czy też dalej będzie prowadził wojnę?

Łódź wypłynęła z fiordu i wzięła kurs na zachód, bo tam leżały tylko wzbudzające grozę Cweornstony. Reszta statków skierowała się na północny wschód ku szarym zarysom wysp zewnętrznych, ledwie widocznych na tle jaśniejącego za nimi nieba.

- Przygotuj się, młodzieńcze - powiedział cicho Gęste, a potem, podnosząc głos, podjął: - Czyli Swetmann miał motyw. Ale jak mógłby tego dokonać? Chcecie powiedzieć, że pomagał mu ktoś z domowników - dajmy na to, dworscy thegnowie? Czy w fyrdzie Eleda byli zdrajcy?

Trzej thegnowie zareagowali na tę obelgę wściekłym wyciem.

- A może był nim jednak jego brat? - ciągnął fechtmistrz. - Cynewulf na króla, jego syn na tanista? Motyw i okazja.

Było już wystarczająco jasno, by odczytać z twarzy Hengesta i Frecfula wahanie. “Król Cynewulf’ brzmiało niepoważnie. Gruby król Cynewulf. Cynewulf Wielki. Tato! Tato! Tato!

- A teraz przyłapujemy cię na niesieniu niechcianego kociaka do portu. A wy dwaj? - Tu sir Gęste zwrócił się do Hengesta i Frecfula. - Jak czuje się dwóch dzielnych wojowników, pomagając w mordowaniu dziecka?

Pytanie to padło w chwili, kiedy pokład gwałtownie się przechylił, ale Gęste stał nieco wyżej od thegnów, twarzą ku dziobowi, widział więc nadciągającą falę i był przygotowany. Nie mógł sobie wybrać lepszego momentu. Dwaj mężczyźni z żerdziami zatoczyli się, tracąc równowagę, a Gęste tylko na to czekał. Z mieczem w dłoni zeskoczył na dno łodzi. Hengest krzyknął i odskoczył z krwawiącą ręką do tyłu. Odskoczył za daleko i znikł za burtą, żerdź upadła ze stukotem na puste baryłki. Frecfula, który zdążył dobyć miecza, Gęste przeszył na wylot błyskawicznym pchnięciem. Wulfwer, widząc przeciwnika obok siebie, instynktownie zamachnął się żerdzią, ale Radgar podskoczył i uwiesił się jej końca. Zaskoczonemu Wulfwerowi żerdź wyślizgnęła się z dłoni i uderzyła go w podbródek. Głowa odskoczyła mu do tyłu, nadburcie podcięło kolana i runął plecami w morze. Radgar zatoczył się i mało brakowało, a poszedłby w jego ślady.

Ale nie poszedł. Łódź mknęła przed siebie, unosząc Geste’a i Radgara. Dwaj thegnowie powędrowali homarom na pożarcie, a trup Frecfula leżał na dnie łodzi.


VI



1


Świece się dopalały; z ognia na kominku pozostał już tylko żarzący się popiół. Dwaj fechtmistrze trwali wciąż na swoim posterunku przy drzwiach, niestrudzeni i czujni, nieruchomi jak obeliski; król Ambrose, który zagłębił swoją monumentalną masę w fotelu Wielkiego Mistrza, mrużył małe, lisie oczka, ocienione szerokim rondem kapelusza. Opowieść Zbira dobiegała końca.

-1 tak zabiłem swojego kuzyna - powiedział spokojnie - i wcale tego nie żałuję! W tych okolicznościach każdy normalny chłopiec histeryzowałby chyba i odchodził od zmysłów targany wyrzutami sumienia, ale ja odczuwałem tylko upiorną satysfakcję, że takie chuchro jak ja zdołało pokonać takiego olbrzyma. Nie zaproponowałem nawet, żebyśmy zawrócili i go poszukali. Szkoda było czasu. Jeśli zimno go już nie zabiło, to nadział się na rafy Cweornstanas. W pobliżu nie było żadnych innych statków.

Szerszeniowi nie chciało się wierzyć, że trzynastolatek mógł wyjść cało z opresji, których los nie szczędził Zbirowi tamtej nocy. On by nie dał rady - nawet teraz, kiedy był już prawie dorosłym mężczyzną. Był też mężczyzną bardzo głodnym i bardzo zafrasowanym.

Król odchrząknął. Był to pierwszy odgłos, jaki od dłuższego czasu z siebie wydał.

- Komendancie! Poślij po Wielkiego Mistrza. Każ też sprowadzić Mistrza Archiwów i Mistrza Rytuałów. - Kiedy Montpurse, uchyliwszy drzwi, przekazywał rozkaz dalej, król spojrzał znowu spod ściągniętych brwi na Zbira. - Nie wyjaśniłeś jeszcze, po co przybyłeś do Chivialu.

- Sir Gęste tak zadecydował, sire. Wszedłem do małej kabiny, żeby poszukać jakiegoś ubrania. Padłem tam na koję i spałem do zmroku. Natura upomniała się o swoje. Całkiem opadłem z sił. Kiedy wyszedłem znowu na pokład, Gęste stał wciąż przy rumplu. “Mniemam, że potrafisz doprowadzić tę balię do Chivialu, młodzieńcze” - powiedział. - “Cały dzień sterowałem na południowy wschód”.

Byłem w takim wieku, że obiecałbym mu wszystko. Przy umiarkowanym wietrze łodzią łatwo było sterować. - Zbir wzruszył ramionami. - Nie powiedziałem mu, że nie jest przystosowana do pływania po wzburzonym morzu i zatonie, jeśli pogoda się popsuje. Naturalnie, spytałem, dlaczego płyniemy do Chivialu, a on podzielił się ze mną swoimi przemyśleniami. Ufałem mu... Musiałem, a zresztą sprawdził się jako przyjaciel i tylko on mi został. Powiedział, że nie możemy wracać do Twigeport, bo łódź jest kradziona, zachlapana krwią i brakuje na niej trzech ludzi. Ja ze swej strony wiedziałem, że mojego ojca zamordowano i teraz spoczywa na mnie obowiązek pomszczenia jego śmierci, którego będę musiał dopełnić, kiedy dorosnę, a zabójcy, kimkolwiek byli, pewnie nie zamierzają czekać bezczynnie, aż dobiorę im się do skóry. Tak więc Twigeport nie wchodził w rachubę, a to oznaczało, że nawet gdybym chciał, nie mogę tam wrócić i poprosić o pomoc lorda Candlefena.

Nie mogłem też ryzykować powrotu do Waroóburha, bo nie ulegało wątpliwości, że wuj Cynewulf, objąwszy tam rządy, będzie dociekał, co się stało z jego synem. A kiedy zostanie w końcu obalony przez fyrd, jego następca zapewne nie spocznie, póki nie rozwiąże raz na zawsze problemu pozostałych przy życiu athelingów.

Gęste powiedział, że wszystko zależy od losu, jaki spotkał moją matkę. Słyszał, jak tłum zgromadzony pod domem ubolewa, że w pożarze zginęli zarówno król, jak i królowa, ale podkreślił, że co do mamy to nic pewnego, skoro nie widziałem jej ciała. Jeśli przeżyła, to zostawszy wdową, mogła się zdecydować na powrót z bratem do Chivialu. A nawet jeśli nie uszła z życiem, to w Chivialu mam więcej krewnych i mniej potencjalnych wrogów niż w Baelmarku. Obiecał, że będzie się mną opiekował przez kilka tygodni, dopóki nie wyklaruje się sytuacja - chciał wiedzieć, czy traktat został podpisany, kto wstąpił po moim ojcu na tron, co się stało z matką, i tak dalej. Nie stawałem się automatycznie następcą tronu, tak jak miałoby to miejsce w przypadku chivianskiego księcia, ale byłem ostatnim z Catteringów, i to miało mnie uczynić znaczącą postacią na baelskiej scenie politycznej, kiedy będę już na tyle dorosły, by ubiegać się o miano kandydata godnego tronu. Sztuka polegała na tym, żeby dożyć tego czasu. Tak więc wzięliśmy kurs na Chivial.

Najgorzej przedstawiała się sprawa z żywnością, a i w beczce ze słodką wodą widać było dno. Na szczęście w dziobowej ładowni na luksusowe towary znaleźliśmy trochę artykułów jadalnych, takich jak oliwki i orzechy, a także spory zapas wyśmienitych białych win. Nie płynęliśmy, rzecz jasna, najprostszym kursem, ale w końcu dobiliśmy do brzegów Chivialu.

W tym miejscu na królewskich ustach zagościł nikły uśmieszek; pierwsza oznaka aprobaty, jaką król Ambrose okazał tego wieczoru. Radgar poprawił się na twardej ławce i założył nogę na nogę. Uczynił to zapewne odruchowo i bezwiednie, bo takie zachowanie uznawane było powszechnie za wielki nietakt. Już samo to, że pozwolono mu siedzieć w obecności króla, było dlań zaszczytem.

- Oficjalnie wojna nadal trwała, ale chowałem włosy pod czapką i jakoś uniknęliśmy kłopotów. Gęste zorganizował trochę żywej gotówki, podając się za rzetelnego kupca i sprzedając nasz zdobyczny ładunek, po czym powędrowaliśmy wybrzeżem do Prail. Nie natknęliśmy się po drodze na baelskich piratów, na co w skrytości ducha liczyłem.

W Prail sir Gęste kupił dwa konie i ruszyliśmy w stronę Posępnego Wrzosowiska. Gęste powiedział, że zostawi mnie w Żelaznym Dworze, bo to idealna dla mnie kryjówka, a sam uda się do stolicy zasięgnąć języka. Perspektywa ukrywania się pomiędzy fechtmistrzami przemówiła oczywiście do wyobraźni trzynastolatka. Weszliśmy obaj przez te drzwi, ale na czas rozmowy sir Geste’a z Wielkim Mistrzem zostałem wyproszony na korytarz. Nie wiem, czy Gęste wyjawił Wielkiemu Mistrzowi prawdę. Mnie kazał mówić, że jestem sierotą z Westerth, bo przejąłem od matki akcent z tamtych okolic. Wielki Mistrz, po sprawdzeniu mojej przydatności, przyjął mnie do szkoły.

Gęste argumentował, że w najgorszym wypadku zaliczę pięć lat wspaniałego treningu, a z takim przygotowaniem dam sobie radę w życiu, obiecał jednak, że po mnie wróci. - Zbir wzruszył ramionami. - Nie wrócił. Raz dostałem od niego krótki liścik, w którym donosił, że oboje moi rodzice nie żyją, wuja jeszcze nie zdetronizowano i że wkrótce napisze do mnie znowu. Nie napisał. Od tamtego czasu minęło już pięć lat, jest więc mało prawdopodobne, żeby teraz to zrobił. - Zbir zawiesił głos, jakby oczekiwał od króla jakiegoś komentarza, ale się go nie doczekał.

- Podpisano traktat pokojowy i na Baehnark opuściła się mgła - podjął. - Wygląda na to, że w czasach pokoju ten kraj nie wzbudza żadnego zainteresowania. Chyba tylko dwa razy wspomniano tu o nim na wykładach z polityki. Czy mój wuj nadal zasiada na tronie?

Ambrose kiwnął głową.

Cisza. Szerszeń również stracił rodzinę w pożarze, ale on nie widział swojego ojca z poderżniętym gardłem. Nie przechodził w płonącym ubraniu przez piec. Książę Dzieciuchem... to by wyjaśniało opowieści o tym, jak Zbir zapracował na swoje imię - opowieści, z których teraz można się było pośmiać, ale jemu nie było wcale do śmiechu, kiedy musiał staczać tuzin bójek dziennie i miał wszystkich przeciwko sobie.

Temu Zbirowi to dobrze! Jemu się upiekło - akceptowany, z królewskiego rodu, szlachcic. Co teraz uczyni? Wróci do domu z nadzieją, że wstąpi po wuju na tron? Spróbuje ustalić, kto zamordował jego rodziców? Nieraz wspominał o krwawej zemście.

Mniejsza z tym. Ważniejsze, co stanie się teraz z Szerszeniem, który obraził króla i już nigdy nie zostanie sir Szerszeniem? Śmiechu warte - chciał pomagać Zbirowi w realizacji jego planów. Do głowy mu nie przyszło, że los Zbira związany jest z dzikim Baelmarkiem. Co mógłby tam, między barbarzyńcami, zdziałać dzieciak z rapierem? Czy w ogóle odważyłby się go dobyć? Fechtmistrze nie mieli problemów z odwagą, bo czerpali ją z więzi, którą byli połączeni z podopiecznym, ale Szerszeń z nikim więzią połączony nie zostanie. Nawet gdyby król Ambrose, zamiast wtrącić do lochu, puścił go wolno, to w Baelmarku byłby dla Zbira tylko ciężarem, obcokrajowcem tak pewnie zastrachanym, że poradziłby z nim sobie byle rozsierdzony Bael...

- Eee... tak, sire. - Zbir potrafiłby dokładnie określić swoje miejsce w sukcesji - przerabiali hierarchię rodziny.królewskiej na zajęciach z polityki - ale czy postawiłby siebie na dziesiątym, czy na piętnastym, lepiej było nie poprawiać monarchów, zwłaszcza w tym najdelikatniejszym z tematów.

- Trzeba powiadomić Candlefena, że jego kuzyn cudownie zmartwychwstał. - Ambrose spojrzał wilkiem na swojego dalekiego krewniaka. - Króla Cynewulfa też. Nie życzymy sobie narażać na szwank dobrych stosunków z Baelmarkiem.

Ta zaowalowana pogróżka sprawiła, że Zbir zdjął nogę z nogi.

Szerszeniowi ciarki przeszły po grzbiecie. A król podjął, zwracając się do Zbira, ale patrząc wciąż na Szerszenia i bez wątpienia obmyślając dlań jakiś stosownie straszny koniec:

- Wracając do tego Geste’a... Nie posyłałem z Candlefenem do Baelmarku żadnych fechtmistrzów. Zastanawiam się, czy nie był to aby jakiś oszust...

Zapukano do drzwi. Król z przeciągłym chrząknięciem dźwignął się z fotela; dwaj młodzieńcy zerwali się z ławki. Do komnaty weszli wezwani mistrzowie. Może nie tyle weszli, co się wtoczyli, tak jakby dopiero co wyciągnięto ich z łóżek. Należało jednak wątpić, by odważyli się udać na spoczynek przed królem, prędzej już sen zmorzył ich tam, gdzie czekali. Mistrz Rytuałów dopinał ostatnie guziki kaftana, a Wielki Mistrz przeczesywał palcami rozwichrzone białe włosy. Ustawili się w szeregu i złożyli królowi ukłon, który w zamyśle miał być pewnie równoczesny, ale nie bardzo im to wyszło. Gdyby nie powaga sytuacji, Szerszeń uznałby tę scenkę za komiczną.

- Och, Wielki Mistrzu - zgrzmiał król - wybacz że cię fatyguję o tak późnej porze... Wysłuchałem wyjaśnień kandydata, hmm, Zbira, i przyznaję, że w świetle pewnych bardzo wyjątkowych - skrajnie wyjątkowych - okoliczności, jego odmowę dalszego służenia Zakonowi można uznać za uzasadnioną.

Twarz Wielkiego Mistrza wykrzywiła się w grymasie wyrażającym coś pomiędzy ogromną ulgą a bezbrzeżnym zdumieniem.

- Jestem niewypowiedzianie szczęśliwy, że...

- Tak, tak. Ale jedna kwestia wymaga uściślenia. - Władczość Ambrose’a wypełniała komnatę jak trąba powietrzna. - On utrzymuje, że do Żelaznego Dworu przyprowadził go i zarekomendował Wielkiemu Mistrzowi fechtmistrz, niejaki sir Gęste. Ani ja, ani komendant Montpurse nie przypominamy sobie, żeby w Zakonie służył jakiś Gęste?

Było to stwierdzenie, ale wypowiedziane pytającym tonem. Król wyraźnie dawał do zrozumienia, jaką odpowiedź chce usłyszeć. Wielki Mistrz ponownie przeczesał palcami włosy.

- Nie przypominam sobie takiego imienia. Mój poprzednik też mi nic nie mówił... - Zawiesił głos i tak jak wszyscy spojrzał na Mistrza Archiwów.

Mistrz Archiwów również od niedawna zajmował swoje stanowisko. Był to wysoki, chudy mężczyzna około czterdziestki o palcach poplamionych inkaustem, tendencji do garbienia się i błędnym spojrzeniu krótkowidza, co licowało z charakterem jego pracy. Skurczył się pod wzrokiem króla.

- Nie gromadzimy danych o życiu kandydatów sprzed wstąpienia do Żelaznego Dworu, Wasza Wysokość. Humm, zakazuje tego, humm, Statut... nie zapisujemy też imion osób, które ich przyprowadzają - Gęste... Gęste... Nie kojarzę... Naturalnie, poszperam. W jakim mniej więcej był wieku?

- Jestem przekonany, Mistrzu, że pamiętałbyś go, gdyby istniał. Obawiam się, że ten człowiek pozostanie zagadką. - Ambrose nie wyglądał na niezadowolonego. Nie pozostał nikt, kto mógłby rzucić światło na tożsamość tajemniczego sir Geste’a. Poprzedni Wielki Mistrz, poprzedni Mistrz Archiwów oraz lord Candlefen już nie żyli. - To musiał być jakiś oszust.

Szerszenia zastanawiało, skąd oszust mógłby znać najdrobniejsze szczegóły instrukcji ambasadora. Były to wszak najściślej strzeżone tajemnice państwowe.

Ale Zbir też pochodził z królewskiego rodu i nie dał się zbić z pantałyku.

- Pierwszy właściciel miecza, być może, ale sam miecz nazywał się “Kaprys” i nie zoslał Zwrócony w czasie mojego tutaj pobytu.

Można by pomyśleć, że zimowy wicher wdarł się do komnaty. Obecni unieśli brwi, wydęli usta. W końcu nawet Szerszeń zrozumiał, do czego zmierza Zbir. Zgodnie ze zwyczajem fechtmistrz w dniu, w którym miał zostać połączony więzią, wybierał nazwę dla miecza, który otrzyma. Mistrz Płatnerz grawerował mu następnie tę nazwę na głowni i prawie na pewno Mistrz Płatnerz dopilnowywał, by nazwę tę, wraz z datą i nazwiskiem podopiecznego, wprowadzono do archiwów. Dane te były przypuszczalnie utajnione, ale czy owa tajemnica mogła się ukryć przez pięć lat przed takim zdeterminowanym młodym człowiekiem jak Zbir? Otworzenie księgi na stronicach z właściwymi latami i poszukanie tam miecza o nazwie “Kaprys” zajęłoby nie więcej, jak parę minut. Zbir mógł wiedzieć o Gestcie więcej, niż by się mogło wydawać.

Co za ulga!

- Tak! Och, tak, Wasza Wysokość! - Szerszeń padł na klęczki. - Dzięki ci, sire! Tak, tak! -1 obsypał pocałunkami królewskie palce.

Zbir gapił się na niego z przerażeniem, ale on już wypowiedział te słowa. A więc, mimo wszystko, zostanie sir Szerszeniem. Teraz. Zaraz.


2


Mistrz Rytuałów był aktualnie jedynym w Żelaznym Dworze nauczycielem nie będącym rycerzem Zakonu. Ten wielki, szorstki w obejściu mężczyzna o włosach koloru piasku i powierzchowności krzepkiego kmiecia był adeptem Królewskiego Kolegium Czarodziejstwa. Do Żelaznego Dworu ściągnął go na zwalniane przez siebie miejsce jego poprzednik wybrany właśnie na Wielkiego Mistrza. Mistrz Rytuałów miał niewielkie doświadczenie w kontaktach z książętami, a już zupełnie żadnego w przeciwstawianiu się Jego Wysokości królowi Ambrose’owi IV, kiedy ten wbił coś sobie do głowy. Król wprost kipiał entuzjazmem.

- Północ dopiero co minęła, prawda, Mistrzu? Chyba nie jest za późno, żebyśmy przeszli od razu do rytuału łączenia więzią?

- Ależ, sire... post, medytacje...

- Ci dwaj osobnicy poszczą już, jak również medytują, od dobrych paru godzin. A więc z tym nie powinno być problemu. Nie życzę sobie, by o wydarzeniach tej nocy wiedział ktokolwiek poza naszą ósemką, Mistrzu. Czyż to nie dobry omen, że jest nas akurat ośmiu? - Król postąpił kilka kroków i jego nieszczęsna ofiara odruchowo się cofnęła.

Te nierówne zapasy mogłyby nawet bawić, gdyby stawką nie było tutaj życie Szerszenia. To jego serce miało zostać przebite, a jeśli w rytuale coś pójdzie nie tak, to skutki będą fatalne. Szerszeń pamiętał, jak przed kilkoma laty, kiedy był jeszcze Dzieciuchem - och, jak ten czas leci - opowiadał o takim przypadku Gryziwilk.

-...miecze, sire... - bełkotał Mistrz Rytuałów -...trzeba poprosić Mistrza Płatnerza o zidentyfikowanie właściwego...

- Ja się tym zajmę - wpadł mu w słowo komendant Montpurse. Mówił cicho, ale jego głos mógłby ciąć stal. - Byłem już u Mistrza Płatnerza i oglądałem miecze, które wykuł dla starszaków. Ten przeznaczony dla kandydata Szerszenia jest bardzo charakterystyczny.

Uśmiech króla był bardziej przerażający niż większość jego marsowych min.

- No to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko brać się do dzieła, Wielki Mistrzu?

Wielkiemu Mistrzowi został jeszcze kawałek nie przetrąconego kręgosłupa.


Noc była wietrzna, chłodna i bardzo ciemna. Szerszeń dygotał cały w środku z podniecenia, ale starał się jak mógł nie okazywać tego po sobie. Mało tego, był przekonany, że udaje mu się wyglądać na nad podziw spokojnego. Towarzyszący mu Zbir był o wiele bardziej zdenerwowany.

- To szaleństwo! Niepotrzebny mi fechtmistrz! Ani myślę przeszyć cię mieczem! Chcę mieć w tobie przyjaciela, nie psa obronnego.

Rzadko bywał tak nietaktowny. Przechodzili z Pierwszego Budynku do Kuźni, podążając za kolebiącymi się latarniami Mistrza Archiwów i Mistrza Rytuałów. Obok króla dreptał Wielki Mistrz. Fakt, że Montpurse i Janiver zamiast obok Ambrose’a kroczą tuż za Zbirem i Szerszeniem, nie wróżył niczego dobrego, świadczył, że Komendant podziela podejrzenia Janivera. Byli tak blisko, że musieli usłyszać, jak porównano ich do psów. Szerszeń zatoczył się, pchnięty podmuchem wiatru.

Nie byłyby to takie znowu bzdury, gdyby założyć, że kandydatów, którzy odmówili poddania się rytuałowi połączenia więzią, wymazywano z kolektywnej pamięci Żelaznego Dworu, tak jakby nigdy nie istnieli. Nie byłyby to bzdury, gdyby założyć, że król nosi się z zamiarem wykorzystania athelinga Radgara w przyszłości w charakterze pionka w międzynarodowej grze politycznej i póki co chce zamknąć Szerszeniowi usta. To nietypowe, zaimprowizowane połączenie więzią może mu je zaniknąć na zawsze i Ambrose doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Kto wie, czy nawet na to nie liczy. Ojojoj! Niedobrze...

-1 jeszcze jedno - burknął Zbir. - Wiem, że masz powody nienawidzić Baelów za to, co się przytrafiło twojej rodzinie, i dobrze rozumiem twoje rozgoryczenie. Teraz, kiedy znasz już moją mroczną tajemnicę, jak zniesiesz myśl o połączeniu więzią z Baelem? Słyszałem, jak przeklinasz każdego Baela, który kiedykolwiek się narodził. Słyszałem, jak nazywasz nas najgorszą szumowiną ziemi i życzysz nam wszystkim wiecznego potępienia.

Szerszenia dreszcz przeszedł na samą myśl o uwagach, które nieświadomie wypowiedział, a nie pamiętał ich przecież wszystkich. Ileż strasznych komentarzy na ten temat musiał przez te pięć lat wygłosić.

- Jak ty to wytrzymywałeś? Nie wiem, jak mam cię przepraszać. Nadal nie mieści mi się w głowie, że jesteś jednym z nich... Z drugiej strony, Chivianczycy potrafią być chyba równie okrutni.

Zbir trącił go przyjaźnie pięścią w ramię.

Zbir jęknął.

- Nadal uważam, że obaj będziemy tego żałowali. Sam wiesz, że nie będzie już odwrotu.

Fakt!

W tej chwili Szerszeń przystałby na wszystko, byle tylko przeżyć.


Kuźnia była ogromną kryptą zagłębioną do połowy wysokości w ziemię. Gwiazdę o ośmiu wierzchołkach, którą wprawiono w posadzkę, otaczało osiem palenisk, osiem kowadeł do wykuwania legendarnych mieczy z kocimi oczami oraz osiem kamiennych koryt ze źródlaną wodą do ich hartowania. Dziewiąte kowadło, wielka, usytuowana pośrodku żelazna płyta, było samym sercem Żelaznego Dworu; to na nim łączono fechtmistrzów więzią z ich podopiecznymi. Zazwyczaj, podczas odprawiania rytuału buzował tu ogień, a ponad setka mężczyzn i chłopców otaczająca kręgiem oktogram śpiewała z namaszczeniem chórem podniosłe pieśni. Dzisiaj węgielki na paleniskach ledwie się żarzyły, a mimo to krypta wydawała się jakby jaśniejsza, bo uczestników ceremonii było tylko ośmiu - siedmiu śpiewało w jednej tonacji, król w kilku. Ambrose’owi nie dało się odmówić siły głosu, ale ogólny efekt nie był przekonujący.

Szerszeniowi nie było dane brać czynnego udziału w żadnym rytuale, bo jego Dzieciuchostwo trwało bardzo krótko, zaledwie sześć dni, ale biernie uczestniczył już w ponad stu. W normalnych okolicznościach, zanim przyszłaby kolej na niego, byłby Trzecim dla Mallory’ego i Drugim dla Zbira, ale los obsadził go od razu w głównej roli. Nie był szczególnie wrażliwy na duchowość, jednak, zająwszy miejsce w oktogramie, stwierdził, że to nie to samo co stać na zewnątrz. W reakcji na gromadzące się moce dostał gęsiej skórki. Sceptyk powiedziałby pewnie, że to z zimna, bo na początek jemu, Zbirowi i Montpurse’owi kazano wykąpać się po kolei w czterech korytach z wodą, a potem nie pozwolono już zarzucić na siebie kaftana.

Trzęsąc się jak osika, stał teraz w samej koszuli i raj tuzach w wierzchołku śmierci, a naprzeciw siebie miał Zbira zajmującego miejsce w wierzchołku miłości. Montpurse śpiewał niezłym tenorem po jego prawej, a Janiver głębokim basem po lewej. Niepokoiło go trochę wrogie spojrzenie, jakim ten ostatni mierzył bez przerwy Zbira. Janiver miał niewielki wpływ na przebieg rytuału, ale podczas odprawiania czarów tak skomplikowanych, jak łączenie więzią, byle co mogło zakłócić równowagę żywiołów. Janiver zawsze był osobnikiem dziwnym; połączenie więzią, które przeszedł przed rokiem, chyba jeszcze tę dziwność pogłębiło. Ale opowieści o “instynkcie”, który pozwala fechtmistrzowi wyczuć zawczasu niebezpieczeństwo zagrażające jego podopiecznemu, można było między bajki włożyć, nie potwierdzał ich żaden rzetelny dowód. W całych ponad trzechsetletnich dziejach Zakonu miało miejsce tylko kilka takich trudnych do wytłumaczenia przypadków.

Janiver nie był jedynym potencjalnym zagrożeniem dla prawidłowego przebiegu rytuału. Łączenie więzią należało rozpoczynać o pomocy, a teraz było już bliżej świtu. Niewielka korekta, jaką do przysięgi planował wnieść Szerszeń, nie powinna niczego zakłócić, ale nigdy nic nie wiadomo. Tak czy owak, odstępstw od schematu występowało kilka, a kiedy Wielki Mistrz był jeszcze Mistrzem Rytuałów i wykładał...

O, jego miecz! Król Ambrose, wypowiadając basem słowa dedykacji recytowanej normalnie piskliwym dyszkantem Dzieciucha, podszedł do kowadła i położył na nim miecz. Płatnerze wykuli go specjalnie dla Szerszenia i był to oczywiście rapier. Ale jaki rapier! Kocie oko lśniło niczym roztopione złoto; ostrze połyskiwało widmowym błękitem księżycowej poświaty. Mógłby się tak bez końca rozwodzić nad pięknem tej broni, bo to miał być jego miecz,”miecz, który będzie mu towarzyszył aż do śmierci, a potem zawiśnie w niebie mieczy na jego pamiątkę. Z trudem oderwał wzrok od oręża i odwrócił się do naburmuszonego Janivera. Ale wciąż zerkał ukradkiem na rapier, kiedy Janiver rozpinał mu koszulę i pomagał ją ściągnąć, a nawet potem, kiedy odwrócił się do Montpurse’a i ten liczył mu żebra, po czym węglem drzewnym zaznaczał miejsce, gdzie znajduje się serce. Ledwie zauważył mrugnięcie Komendanta, które miało mu prawdopodobnie dodać otuchy...

No, nareszcie może podejść do kowadła i wziąć rapier, to trzystopowe żądło. Nigdy nie miał w ręku tak lekkiego! Jak piórko... ale dokładne oględziny trzeba odłożyć na później. Szerszeń wskoczył na kowadło i zwrócił się do Zbira, który twarz miał ściągniętą ze zdenerwowania.

- Radgarze Eledingu! - Przez ostatnie pięć lat widział tę scenę we snach w najrozmaitszych wersjach, ale w żadnej z nich nie patrzył z góry na swego najlepszego przyjaciela - a już na pewno nie na Bae1a! - Na mą duszę, ja, Kandydat Szerszeń z Lojalnego i Starożytnego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów składam w obecności mych braci nieodwołalną przysięgę, że będę cię od tej pory bronił przed wszystkimi wrogami i, rzucając na szalę własne życie, osłaniał przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Odbierz ode mnie, proszę, tę przysięgę, przebijając tym oto mieczem me serce, i niechaj zginę, jeślim przysięgał fałszywie, a jeślim uczynił to szczerze, niech moc zgromadzonych tu duchów zachowa mnie przy życiu, bym służył ci do czasu, kiedy przyjdzie na mnie pora umrzeć ponownie.

Pominięcie fragmentu przysięgi nie uszło uwagi Zbira. Zdradzały to jego oczy. Podszedł jednak zdecydowanym krokiem do kowadła. Szerszeń rzucił mu rapier, zeskoczył na posadzkę, przysiadł na kowadle i uniósł ramiona. Montpurse i Janiver powinni stać już za nim i przytrzymywać, żeby, skręcając się z bólu, nie zrobił sobie krzywdy, ale zaskoczeni szybkością, z jaką się to odbyło, nie zdążyli zająć swoich pozycji.

Zbir nie czekał, aż to zrobią.

- Służ albo giń! - krzyknął i wbił Szerszeniowi rapier w serce po samą gardę.

Do kroćset!

Nie spodziewał się, że będzie aż tak bolało. Mając pierś przeszytą mieczem, nie mógł krzyknąć. Zazgrzytał zębami, wygiął się w tył. Zanim Montpurse i Janiver zdążyli go przytrzymać, Zbir cofnął błyskawicznie ostrze i ból przeszedł jak ręką odjął. Szerszeń spojrzał na zasklepiającą się ranę. Już po wszystkim.

W przypadku rytuału przeprowadzanego zgodnie ze wszystkimi regułami widzowie wiwatowali w tym miejscu na cześć nowego fechtmistrza. Tej nocy w rozbrzmiewającej echami krypcie wiwatować nie miał kto, ale nie zrażony tym nowy fechtmistrz podskoczył z radosnym okrzykiem, a jego podopieczny wydał z siebie baelskie bojowe wycie. Padli sobie w objęcia, a potem, trzymając się za ręce, okrążyli oktogram w opętańczym tańcu zwycięstwa. Świadkowie ceremonii uskakiwali przezornie przed rapierem, którym wymachiwał na oślep Zbir. Ten rytuał połączenia więzią zdecydowanie odbiegał od schematu.

Sir Szerszeń, towarzysz Lojalnego i Starożytnego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów! Fechtmistrz Zbira. Och, życie jest piękne!

Teraz mógł wreszcie obejrzeć dokładnie swój cudowny oręż, idealny miecz dopasowany do jego dłoni, jego ramienia, jego stylu walki. Sycił oczy widokiem klingi o przekroju diamentu, na której czerwieniły się jeszcze strużki jego krwi, widokiem srebrnej gardy, pierścieni na palce, obciągniętej skórą rękojeści, a zwłaszcza okrągłego kociego oka osadzonego w gałce. Było spore, bo spełniało rolę przeciwwagi, która przesuwa punkt ciężkości bliżej gardy, ale nie aż tak duże, by wyglądało niezgrabnie, bo broń była lekka. Nie do wiary! Jasna smuga, której te klejnoty zawdzięczały swoją nazwę, była tutaj podwójna, dwie smużki lśniącej złotej jasności. Miał rację Montpurse, nazywając ten miecz charakterystycznym.

- Spójrz tylko! - wyszeptał Szerszeń. - Jeszcze takiego nie widziałem!

Zbir oglądał miecz przyjaciela z taką samą jak on fascynacją.

- Oczywiście, że nie. Został wykuty specjalnie dla ciebie. To twoje smugi, sir Szerszeniu! Och, piękna broń! Jak go nazwiesz?

- “Nic”.

- Nic? - Zbir parsknął śmiechem. - To się dobrze składa, bo Mistrz Płatnerz smacznie śpi i niczego ci nie wygraweruje na klindze.

Spoważnieli, czując na sobie spojrzenia sześciu par oczu. Montpurse’owi i Janiverowi, którzy znajdowali się najbliżej, uzbrojony człowiek w obecności króla najwyraźniej grał na nerwach. Ale na najbardziej rozdrażnionego wyglądał stojący za nimi król.

Szerszeń zrobił zdumioną minę.

- Ja, sire? Naprawdę?

Chodziło o fragment, który brzmiał “zastrzegając sobie jedynie wierność, jaką winien jestem naszemu panu, królowi”, i opuścił go, bo nikt nie może służyć dwóm królom naraz, a jego przyjaciel i podopieczny zostanie pewnego dnia królem Baelmarku. Słowo się rzekło i gruby Ambrose z Chivialu, choćby wychodził z siebie, nie mógł już tego odwrócić. I dlatego był taki zły.

- Zabieraj stąd tego przemądrzałego smarka, zanim skręcę mu kark. Proponujemy ci gościnę w naszym pałacu w Bondhill. Zatrzymasz się tam na kilka dni, do czasu kiedy skonsultujemy się z naszą Radą Przyboczną. Odpowiada ci to?

Szerszeń zamrugał. Z jego wzrokiem coś się działo.

Zbir skłonił się.

- Wspaniałomyślność Waszej Wysokości nie ma granic. Rad zaczekam w Bondhill, skoro taka twoja wola.

Szerszeń przetarł oczy.

Zbir skłonił się i podziękował, a Szerszeń jeszcze raz przetarł oczy. Wciąż to samo. Centralnym punktem Kuźni nie było teraz kowadło, lecz Zbir. Te same rude włosy, jasna skóra, piegi, ten sam wypłowiały kaftan i połatane rajtuzy, a przecież bił od niego blask jaśniejszy niż od wszystkich palenisk. Był podopiecznym Szerszenia, pępkiem świata Szerszenia, Centrum całego wszechświata. O, duchy! A więc tak to jest być fechtmistrzem.

Ale nie była to jedyna anomalia. Inny człowiek zdawał się jarzyć mrokiem, złowieszczą aurą zagrożenia. Przed paroma minutami nie spowijała go jeszcze ta mroczna otoczka. Najwyraźniej w opowieściach o instynkcie, który pozwala fechtmistrzowi wyczuwać niebezpieczeństwo, było jednak ziarenko prawdy. Szerszeń, w każdym razie, miał ten instynkt. Wiedział teraz, jak widzi świat Janiver, z tym że on postrzegał wszystko dokładnie na odwrót. Również wietrzył zagrożenie dla swojego podopiecznego, a źródłem tego zagrożenia był król Ambrose.


3


Mniej więcej godzinę później świeżo upieczony fechtmistrz podążał już z pełnym brzuchem i ciężkim sercem w stronę Blackwater. Księżyc w kwadrze, choć już wzeszedł, krył się za chmurami. Posępne Wrzosowisko było jeszcze posępniejsze niż za dnia. Skałki to się pojawiały, to znikały niczym duchy. Trzęsawiska, jeziorka, kamieniste podłoże, wszystko to potęgowało aurę niesamowifości.

Wyboisty trakt nie pozwalał jechać szybko i wkrótce Zbir zaczął się uskarżać na niewygody podróży. Szerszeń trzymał się instynktownie między swoim podopiecznym a Janiverem, ten zaś starał się mieć zawsze między sobą a Szerszeniem Zbira. Nie ufał Szerszeniowi i miał rację. Z tego przetasowywania wyłonił się w końcu szyk, w którym pozycję prowadzącego zajmował Janiver, za nim jechał Zbir, a pochód zamykał Szerszeń, mając stamtąd przegląd sytuacji.

Komendant Montpurse, który niedawno wyprawiał ich z Żelaznego Dworu, życząc dobrej podróży, na pewno wolał dmuchać na zimne. Jeśli sam nie deptał im teraz po piętach, to, niewątpliwie, niezależnie od rozkazów króla, wysłał za nimi kogoś. Każdy był teraz wrogiem, każda skałka zasadzką. Szerszeń nie spodziewał się, że będzie aż tak. Nie podobały mu się te symptomy manii prześladowczej, ale nic na to nie poradzi. Nad jego podopiecznym wisiało bezsprzecznie jakieś niebezpieczeństwo - nie wiedział jakie ani dlaczego, ale to bez znaczenia. W profesji fechtmistrza nie było miejsca na etykę. W Żelaznym Dworze sopranom wbijano od samego początku do głów, że fechtmistrz nie kieruje się moralnością. Na co dzień jest przykładnym, spokojnym obywatelem, lecz w obliczu zagrożenia zmienia się w bezwzględną bestię. Bezwględność to jego druga, ukryta natura.

Kiedy się trochę przejaśniło, Zbir zwolnił, puszczając Janivera przodem, i zaczekał na Szerszenia, żeby z nim pogawędzić. Opowiedział mu w skrócie historię, której nie chciał słuchać Ambrose - opowiedział, jak jego ojciec porwał matkę z ceremonii zaślubin i jak w wyniku tego przyszedł na świat on, nie uznawany do tej pory kuzyn króla w drugiej linii.

- Na ścianach Cynehofii wisi nieprzebrana kolekcja historycznych pamiątek wojennych: hełm Bearskinbootsa, topór bojowy Smeawine’a i tak dalej. Wskaż byle którą, a skaldowie zaśpiewają ci jej historię. Nawet jeśli jej nie znają. Pośród całego tego żelastwa wisi tandetny, niczym się nie wyróżniający rapier. To nim Gerard z Waygarth zabił Waerferhóa. Od tego wszystko się zaczęło. Ojciec powiedział mi kiedyś, że gdyby nie ten rapier, nie byłoby mnie. “Gdzie by mnie nie było, tato?” - spytałem. “W ogóle by cię nie było” - odparł.

Ciekawy zbieg okoliczności. Dyndający u szerszeniowego pasa “Nic” też był rapierem - Szerszeń już nigdy nie będzie musiał brać do ręki znienawidzonej szabli! “Nic” będzie musiał zarobić na swoje utrzymanie, ale sposobności po temu z pewnością mu nie zabraknie. Jeśli Szerszenia nie myli ten dziwaczny instynkt, który niedawno w sobie odkrył, to jeszcze żaden fechtmistrz w historii nie stanął tak szybko jako on, już w momencie połączenia więzią, w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Na palcach jednej ręki dało się policzyć fechtmistrzów z Gwardii Królewskiej, którzy w trakcie swojej dziesięcioletniej, a w niektórych przypadkach dłuższej służby, zmuszeni byli zrobić użytek ze swojego miecza. Jednak instynkt był tylko rodzajem przeczucia. Czy kierując się przeczuciem, można zabić człowieka?

- Dlaczego dotrwałeś w Żelaznym Dworze do samego końca? - spytał Szerszeń. - Dlaczego nie odszedłeś, kiedy stało się jasne, że Gęste nigdy po ciebie nie wróci?

Zbir wzruszył ramionami.

- A dokąd bym poszedł? Rodziny, na której by mi zależało, już nie miałem. W Żelaznym Dworze otaczali mnie przyjaciele. Naturalnie w Baelmarku też mam przyjaciół, ale również wrogów. Zresztą, jak bym się tam dostał? Nie przeczę, podstępem naraziłem króla Ambrose’a na koszta, pobierając nauki w najlepszej na świecie szkole fechtunku, ale my, barbarzyńcy, z natury nie mamy skrupułów, jeśli chodzi o okradanie cudzoziemców. Nie miałem po co wracać do domu, dopóki nie osiągnę wieku, w którym będę mógł myśleć o dochodzeniu swoich praw.

Jechali przez kilka minut w milczeniu. W ciemnościach zawodził wiatr, poskrzypywała uprząż, pod kopytami koni chrzęściły kamyki.

W końcu Szerszeń odezwał się z przygnębieniem:

Szerszeń wyobraził sobie taką sytuację i ledwie zdusił krzyk.

Droga zaczęła opadać w płytką kotlinę, a zza chmur wyjrzał księżyc, by sprawdzić, jak sobie radzą. Zbliżali się do rozwidlenia, od którego odchodził trakt na Narby. Był to wysunięty najdalej na wschód punkt, do którego wolno się było zapuszczać kandydatom. Oczywiście każdy z nich dla zasady był przynajmniej raz w Blackwater albo w samym Narby, ponieważ jednak nie dysponowali pieniędzmi, rzadko udawało im się popaść tam w tarapaty.

Tarapaty? Szerszeń musi pozbyć się jakoś Janivera. I to szybko. Niemal żałował teraz, że jest rapierzystą. Gdyby był szermierzem wszechstronnym, tak jak Gryziwilk czy Fitzroy, albo rębaczem jak Bykowiec, “Nic” miałby nie tylko sztych, ale i ostrze. A tak nie miał tego ostatniego. Był zgrabny i szybki jak błyskawica, ale nie dało się nim podciąć koniowi pęcin. W każdym razie nie po ciemku.

- Świta już prawie. - Zbir ziewnął wymownie. - Nie rozumiem, jak to się dzieje, że wy dwaj wciąż zachowujecie świeżość.

Janiver usłyszał to i obejrzał się.

- Wcale go nie potrzebujemy. Możemy spać, jeśli mamy niezachwianą pewność, że naszemu podopiecznemu nic nie zagraża, ale takiej pewności nigdy się nie ma. W Gwardii pełnimy służbę na zmiany. Król bardzo rzadko podróżuje w towarzystwie jednego fechtmistrza. Ty, sir Szerszeniu, prawdopodobnie nigdy już nie zaśniesz - dwadzieścia cztery godziny na dobę, dwanaście i pół księżyca w roku. Samotni fechtmistrze często popadają w obłęd. - W jego tonie nie słychać było współczucia.

Zatrzymali się nad strumieniem, księżycowa poświata gasła szybko. Szerszeń ruszył pierwszy. Jego koń zszedł zgrabnie po skarpie, wkroczył śmiało do wody i przebrnął z pluskiem na drugą stronę, ale brzeg był tu podmyty. Szerszeń musiał przejechać kilka jardów z prądem, zanim znalazł dogodniejsze wyjście na suchy ląd, tu jednak gleba była skruszała i nie dawała pewnego oparcia dla kopyt. Zeskoczył z konia, wyprowadził go za uzdę z wody i krzyknął do Zbira i Janivera, żeby uważali.

Miotał się po brzegu jak matka kwoka, kiedy przez strumień przeprawiał się Zbir. Uspokoił się dopiero, kiedy podopieczny stanął bezpiecznie na brzegu. Przyszła kolej na Janivera. Jego koń, wychodząc z wody, potknął się. Janiver był doskonałym jeźdźcem i w jednej chwili zapanował nad wierzchowcem, ale ta chwila wystarczyła Szerszeniowi. Wszyscy instruktorzy z Żelaznego Dworu zgodnie krytykowali jego nieelegancką pracę nóg, technikę i zbytnią skłonność do ryzykanctwa, ale przyznawali, że nikt - może nawet sam wielki Durendal - nie dorówna mu w szybkości. Szerszeniowi wystarczył ten ułamek sekundy, na jaki Janiver poderwał łokieć i odsłonił lewy bok. Po raz drugi tej nocy “Nic” przeszył ludzkie serce, ale tym razem nie był to element rytuału. Tym razem przeszył je naprawdę.


4


Zdarzały się już precedensy. To zrozumiałe, że na przestrzeni trzystu pięćdziesięciu lat musiało od czasu do czasu dochodzić, do konfliktów między rozmaitymi podopiecznymi Zakonu, a wtedy fecłitmistrz ginął z ręki fechtmistrza. Poświęcone tym zdarzeniom fragmenty Litanii nazywano Strasznymi Opowieściami i rzadko je powtarzano.

Zbir niczego nie zauważył. Usłyszał tylko kwik konia Janivera i kiedy ten, zrzuciwszy z siebie trupa, uciekł spłoszony, puścił się za nim w pogoń. Niebo zaczynało szarzeć na horyzoncie. Kiedy wrócił, Szerszeń już nie wymiotował, ale nadal pragnął umrzeć. Morderca! Zdrajca! Bratobójca! Żeby chociaż zabił w uczciwej walce, a nie podstępnym pchnięciem skrytobójcy.

Ułożył ciało Janivera na ziemi i ściągnął mu przez głowę pendent wraz z mieczem i pochwą, a następnie fantazyjny pierścień z palca. Królewski Gwardzista nie zarabiał aż tyle, by stać go było na drogą biżuterię, ten mógł jednak być wart kilka koron, zwłaszcza jeśli był podarunkiem od kobiety.

Zbir na chwilę oniemiał.

- Co takiego? - spytał w końcu cichym głosem.

- Zabiłem go. Od chwili opuszczenia Żelaznego Dworu szukałem tylko... on o tym wiedział. Zauważyłeś, że stara się trzymać ode mnie jak najdalej? Masz.

Dał podopiecznemu miecz zabitego. Zbir cofnął się i wpadł plecami na swojego konia.

Zbir przyjął miecz z ociąganiem, tak jakby się obawiał, że ten go zaatakuje.

- On powinien zawisnąć w sali, Szerszeniu. Szerszeń wpadł w furię.

- Niech ogień pochłonie salę! - wrzasnął, zdzierając sobie struny głosowe. - Wsiadaj na konia! Zbirze, Radgarze - czy jak mam cię nazywać, ty baelski bękarcie - jesteś teraz moim podopiecznym i jeśli będzie trzeba, oddam za ciebie życie. Na konia! Jazda! Poświęcam ci całe swoje życie, pójdę za tobą wszędzie, będę twoim psem obronnym, nie zmrużę nigdy oka, ale tam, gdzie chodzi o bezpieczeństwo, ja wydaję rozkazy, rozumiesz? Nie obchodzi mnie, czyś prawowity król Baelmarku, czy babka imperatora Skyrrii, masz teraz robić, co mówię, a mówię, że musimy się stąd wynosić.

Robił z siebie durnia. Zbir patrzył na niego przez chwilę bez słowa, potem przełożył sobie pendent z mieczem przez głowę.

Zbirowi nigdy nie brakowało inteligencji. Czemu teraz to do niego nie dociera?

Zbir wsunął stopę w strzemię i z kocią zwinnością wspiął się na siodło. Nie odzywał się przez dłuższy czas.


Po pięciu latach spędzonych na Posępnym Wrzosowisku człowiek zna tam każdą kępkę wrzosu w promieniu trzech mil oraz każdy pagórek i oczko wodne w promieniu dziesięciu. Kiedy na błękitnym niebie intonowały swe trele skowronki, dwaj zbiegowie szerokim łukiem okrążali już od północy Żelazny Dwór. Szerszeń jak dotąd nie dostrzegał pogoni, ale wiedział, że o zmierzchu wszystkie najbliższe porty będą już zablokowane i musi stanąć na głowie, by do tego czasu wywieźć swojego podopiecznego z kraju. - Marny był z niego fechtmistrz. To z jego winy Zbir zamiast honorowym gościem króla był teraz zbiegiem. Gryzł się śmiercią Janivera. Wpadł jak głupi smarkacz w panikę i nieprawdopodobnie zagmatwał sytuację. Powinien był zdobyć się na odwagę i nie dać się połączyć więzią. Potrzebny był Zbirowi jak dziura w moście; i jeśli nawet uda im się uciec z Chivialu, to kiedy dotrą już do Baelmarku, będzie mu kulą u nogi. W Baelmarku roi się od Baeli...

- Masz rację - odezwał się niespodziewanie Zbir, patrząc w niebo. - Ambrose coś kręcił.

- Mówisz, że miecz Geste’a nazywał się “Kaprys”? Zbir spojrzał na niego z uśmiechem.

- A więc zorientowałeś się, do czego zmierzam? Tak zapisują nazwy mieczy w archiwach. Ciekawe, jak będzie interpretowane “Nic” przy twoim imieniu.

To nie było już zabawne. Nic nie było zabawne, kiedy człowiek stawał się mordercą, fechtmistrzem, który w godzinę po połączeniu więzią wpędził swojego podopiecznego w poważne tarapaty.

Zbir spojrzał na Szerszenia ze zdziwieniem. Szczecina zarostu na jego nie ogolonym podbródku lśniła w promieniach wschodzącego słońca niczym polerowana miedź.


5


Bogate i bezpieczne za swoimi warownymi murami Lomouth aż do trzeciego roku Wojny Baelskiej było największym portem Chivialu. Potem król Eled podczas jednego z błyskawicznych wypadów, z których słynął, wziął je szturmem i trzymał przez blisko dwa miesiące oblegany przez wszystkie siły, jakie zdołał przeciwko niemu zgromadzić król Taisson. W tym czasie ograbił miasto do ostatniej srebrnej łyżeczki i wywiózł łodziami tysiące jeńców. Na koniec puścił to, co zostało, z dymem i odpłynął nawet nie draśnięty. Lomouth znowu było wielkim portem, ale już nie takim samym jak dawniej.

Podopieczny rzucił mu zaintrygowane spojrzenie.

- Jak dotąd spisujesz się na medal. Nie żartuję, przyjacielu. Naprawdę jestem pod wrażeniem.

Zbir zawsze potrafił pocieszyć człowieka w strapieniu, ale. Szerszeń nie zdawał sobie dotąd sprawy, jaki wytrawny z niego kłamca.

Uliczki za bramą były wąskie i pełne ludzi, koni, wrzawy, wózków, kramów, gwaru, wozów, przekleństw, wyziewów i aromatów, nawoływań straganiarzy, trzepotu gołębich skrzydeł, ujadania bezpańskich psów oraz dzieciarni pętającej się pod końskimi kopytami i cudem unikającej stratowania. Po paru minutach spędzonych w Lomouth Szerszeń miał ochotę krzyczeć wniebogłosy i wyprowadzić stąd za kołnierz swojego podopiecznego.

Rude włosy Zbira ściągały trochę nieprzychylnych spojrzeń, ale ogólnie rzecz biorąc nikt nie zwracał na przybyszów większej uwagi. Może z wyjątkiem paru dzierlatek, które popatrywały ciekawie na smukłego, podobnego do Baela jeźdźca i towarzyszącego mu chłopca. Jeśli nie liczyć córek górników z Torwell, których ojcowie pilnowali jak oka w głowie, były to chyba pierwsze dziewczyny, jakie obaj po pięcioletniej przerwie widzieli. Dawniej dziewczyny nie wzbudzały ich zainteresowania. Teraz to się zmieniło. Głowa Zbira kręciła się na wszystkie strony niczym kogucik na wieży, Szerszeń też był trochę rozkojarzony.

Byli obaj zdrożeni i bardzo głodni - zwłaszcza Szerszeń, który po zamordowaniu Janivera zwrócił żywiołom kolację - ale Zbir, ogarnąwszy wprawnym okiem ujście rzeki, orzekł, że do wyjścia w morze ostatniego statku mają co najwyżej dwie godziny, tak więc czas naglił. Z następnym przypływem nadejdzie królewski list gończy i ludzie szeryfa zaczną szukać rudowłosego mężczyzny i chłopca, noszących miecze z kocim okiem.

- Nie możemy zostawić bydlaków ot tak, na ulicy! Prawdę mówiąc, to mogli, ale wybrali inny sposób pozbycia się wierzchowców. Skręcili do stajni przy jakimś zajeździe, zeskoczyli z nich, przykazali chłopcu stajennemu, żeby dobrze koni pilnował, sami zaś weszli do zajazdu tylnymi drzwiami i wyszli frontowymi.

Z poziomu ulicy kłębiące się tłumy wyglądały o wiele groźniej. W każdym mężczyźnie, kobiecie i dziecku Szerszeń widział potencjalnego, uzbrojonego w nóż, pałającego nienawiścią do Baelów fanatyka. Za każdymi drzwiami czaił się skrytobójca. Każdy kundel był zakażony wścieklizną. Jak fechtmistrze to wytrzymywali?

- To teraz sprzedajemy miecz? - wymruczał Zbir, spozierając pożądliwie na piersiastą blondynę skubiącą gęś na straganie rzeźnika.

- Nie. W Chivialu każdego, kto paraduje uzbrojony w miecz z kocim okiem, prędzej czy później biorą na spytki. Dostaniemy za niego więcej za granicą. Poszukamy teraz złotnika i sprzedasz mu ten pierścień.

Zbir oderwał wzrok od ponętnej blondyny.

- Dlaczego ja?

- Bo jesteś wysoki, przystojny i dobrze ci z oczu patrzy. Gdybym ja poszedł, pomyśleliby, że ukradłem go matce.


Najwyraźniej Zbir odziedziczył po przodkach umiejętność korzystnego upłynniania kradzionych przedmiotów. Złotnik, opryskliwy człowieczek o chytrych oczkach, siedział za żelazną kratą w dobrze oświetlonym kantorku. Ledwie rzucił okiem na podsunięty mu pierścień.

Złotnik popatrzył uważniej na niechlujnie odzianych młodzieńców, a potem uniósł pierścień pod światło i obejrzał go przez szkło powiększające.

Parę minut później, kiedy złotnik podniósł proponowaną cenę do stu koron, a Zbir opuścił żądaną z powrotem do dwóch tysięcy, swoje trzy grosze wtrącił Szerszeń:

- Nie zauważy. Mam od niej mnóstwo takich świecidełek. W Zakonie wierzono, że połączonemu więzią fechtmistrzowi nie oprze się żadna kobieta. Musiało coś być w tym przekonaniu, bo wiedział o nim - choć niekoniecznie podzielał - cały Chivial. Dwaj wspólnicy niby to od niechcenia wyeksponowali rękojeści mieczy, żeby Złotnik mógł zauważyć osadzone w nich kocie oka. Przez następne pół godziny stanowiska targujących się stron to się zbliżały, to oddalały, odpływ trwał, a Szerszeń czuł się jak na mękach. Musiał jednak dobrze maskować swoje zdenerwowanie, bo Zbirowi udało się podbić cenę do tysiąca stu czterdziestu pięciu złotych koron. Kiedy zbiegali z tupotem po rozchwierutanych drewnianych schodach, Zbir wywarczał, że ten kutwa zyska na transakcji tysiące.

Szerszeń zaciągnął Zbira do kramu szewca po drugiej stronie ulicy i kazał mu tam kupić najszykowniejszą parę butów, jaka jest w ofercie, a do tego po skórzanym, wytłaczanym pasie z pozłacaną sprzączką dla niego i dla siebie. W sąsiednim kramie kupili koce, w które zawinęli szablę Janivera.

Pełne podziwu spojrzenia Zbira stawały się coraz bardziej przekonujące.


W porcie panowało zamieszanie. Kolejne statki rzucały cumy i niesione odpływem wychodziły w morze. Zbir, udając aroganckiego arystokratę przechadzał się po nabrzeżu i komentował gotowość każdego statku do drogi, jego ładunek, cel podróży, zdatność do żeglugi morskiej, prawdopodobieństwo przyjęcia na pokład pasażerów i uczciwość kapitana.

Baelowie! Cała łódź barbarzyńców! Długa łódź wyróżniała się zdecydowanie spośród innych jednostek - była dłuższa, smuklejsza i nieskończenie groźniej wyglądała. Zgraja krzątających się na niej półnagich żeglarzy nie mogła być naturalnie tą samą bandą potworów, które napadły przed pięcioma laty na Haybridge i wycięły w pień wszystkich znajomych Szerszenia, ale widok aż tylu rudych czupryn przywołał wspomnienia tak żywe, że przesłoniły mu cały port. Przed oczyma stanął mu znowu wielki dom, którego grube, kamienne mury oparły się szturmowi zbirów; piraci miotali się w szale dokoła budynku; płomienie strzelały z dachu, który ze złości podpalili. Słyszał krzyki i śmiech; matki wyrzucały przez okno swoje dzieci, Baelowie wrzucali je z powrotem do środka. Czuł nawet niesiony wiatrem swąd smażącego się mięsa. Potem usłyszał wrzaski ścigających go potworów, poczuł chłodny uścisk gleby, kiedy oszalały ze strachu wciskał się w borsuczą jamę... Wrócili, a on miał teraz miecz...

Stał przez chwilę jak sparaliżowany, miotany przeciwstawnymi impulsami, z których jeden kazał mu uciekać z krzykiem, a drugi dobyć rapiera i zeskoczyć z nabrzeża do łodzi. Był szybki. Położyłby trupem z sześciu tych łotrów, zanimby go usiekli...

- Szerszeń? Na ogień i syfilis, człowieku! Co z tobą? Podopieczny go potrzebuje! Sir Szerszeń poczuł, jak więź chwyta go w garść. Wspomnienia zblakły. Zamrugał.

- Mam skurcze żołądka. Zjadłbym szczura na surowo.

Krzepki, obficie owłosiony drab, do którego kierowane były te słowa, odburknął paroma gardłowymi warknięciami, których znaczenia Szerszeń wolał nie rozumieć. Sam ich ton sprawił, że ręka powędrowała mu do rękojeści miecza, ale wyniosłe żądania Zbira przywołały wreszcie do burty oficera, człowieka jeszcze potężniejszego, o jeszcze bardziej zbójeckiej aparycji. Potwierdził po chiviansku, ale z silnym obcym akcentem, że statek płynie do Thergy i może zabrać dwóch pasażerów.

Szerszeń nalegał, by pozostali na pokładzie, dopóki “Zeemeeuw” nie znajdzie się na szerokich wodach Westuary i nie rozwinie żagli. Na nabrzeże nie wpadli w ostatniej chwili z wrzaskiem fechtmistrze na spienionych koniach. Nareszcie mógł się trochę odprężyć. Nie ulegało, naturalnie, wątpliwości, że cała załoga, z oficerami włącznie, wyczekuje tylko sposobności, by poderżnąć gardło jego podopiecznemu, ale, chce tego czy nie, będzie musiał teraz przywyknąć do życia w świecie potworów.

Żal mu się zrobiło Zbira, który słaniał się już z niewyspania. Zeszli do forkasztelu - ciemnego, śmierdzącego i tak niskiego, że nawet siedzieć nie dało się w nim prosto, a co dopiero stać. Jakiś żeglarz chciał im pożyczyć hamaki, ale Zbir, jak na Baela przystało, pogardzał takimi luksusami na statku. Zawinął się w koc, położył na podłodze i zasnął, nie prosząc nawet o poduszkę. Szerszeń przycupnął przy nim, położył “Nic” w zasięgu ręki i oparł się plecami o burtę, by zaczekać, aż podopieczny się obudzi. On już nigdy nie zmruży oka.

W miarę Jak płynęły godziny i “Zeemeeuw” oddalał się coraz bardziej od wybrzeży Chivialu, samopoczucie mu się poprawiało. Udało mu się wywieźć Zbira z kraju. Byli teraz zbiegami i zawisną na szubienicy, jeśli kiedykolwiek tam wrócą, ale póki co żyją i są wolni. Ten szczególny fechtmistrzowski instynkt podpowiadał mu, że Zbir jest bezpieczniejszy tutaj niż w gościnie u króla Ambrose’a w Bondhill. Jeśli ów dziwaczny dar był czymś więcej niż grą rozpalonej wyobraźni, to ma w rękawie asa, o którym Ambrose nie wie. Grubas, jakiekolwiek miał zamiary wobec baelskiego athelinga, który niespodziewanie wpadł mu w ręce, zaryczy z wściekłości na wieść, że ten mu uciekł.

Porachowawszy godziny, Szerszeń uznał, że połowę pierwszej doby w roli fechtmistrza ma już za sobą.


6


Thergy, jako jedyne spośród nadmorskich państw Euranii nigdy nie miało żadnych kłopotów z Baelami. Po części dzięki temu, że z jej bardzo sprawną flotą wojenną niebezpiecznie było zadzierać, a po części dlatego że nie mieszano tam etyki z interesami. Baelowie mogli do tamtejszego portu wwozić i sprzedawać wszystko bez potrzeby tłumaczenia się, skąd pochodzą plamy krwi. Wyjątkiem byli niewolnicy. Thergianie na niewolników położyli szlaban. Tak więc Baelowie wysyłali transporty z brańcami na południe, do Morq’a’q albo Afrentu, a nieożywione łupy upłynniali w Thergy.

Stolica, Drachveld, była wielkim portem, miastem czystych uliczek, schludnych, krytych dachówką domów i nieznośnej nudy, dającej się we znaki nawet dwójce młodzieńców, którzy ostatnie pięć lat spędzili praktycznie na odludziu. Ale właśnie ta nuda była wielkim atutem Drachveld. Szerszeń potrzebował trochę czasu, żeby oswoić się ze swym nowym statusem, a Zbir zapowiedział, że nie podejmie żadnych decyzji na przyszłość, dopóki nie zbierze więcej informacji.

Zaczął od wyszukania skromnej kwatery w zajeździe. Łóżko było tam bardzo wąskie, ale i tak spać w nim miał tylko on, Szerszeniowi zaś spodobała się potencjalna droga ewakuacyjna po dachach domów, na które wychodziło okno. Zbir większą część jednego dnia spędził na krążeniu po sklepach z bronią i zachwalaniu tam walorów janiverowego miecza z kocim okiem. Suma, za którą w końcu zgodził się go sprzedać, wynosiła pięć tysięcy giltów. Szerszeń szybko przeliczył ją w pamięci na korony i wyszło mu prawie siedem tysięcy. Większość z tych pieniędzy poszła na opłacenie zaklęć językoznawczych w domu żywiołów - na tymczasową znajomość thergiańskiego dla nich obu i kosztowną trwałą biegłość we władaniu baelskim dla Szerszenia.

I tak sir Szerszeń stał się Szerszeniem Thegnem, i wcale nie miał pewności, czy ta innowacja przypada mu do gustu.

- A co znaczy “Radgar”? - zapytał. - Myślałem, że wszystkie baelskie imiona coś znaczą.

Zmyślna Włócznia wydał też ogromne sumy u męskich krawców, ubierając wykwintnie siebie i swojego fechtmistrza: koszule, kubraki, kaftany, pończochy, bryczesy, podbite futrem opończe, buty ze srebrnymi klamrami.

Zbir szybko odkrył piwiarnię “U Hendrika”, elitarny lokal nad brzegiem morza, gdzie w przytulnych izbach i ustronnych ogródkach mieszczanie i brokerzy spotykali się z kapitanami statków, by przy kuflu piwa negocjować kontrakty. Zbira najbardziej interesowała salka informacyjna, gdzie urzędnicy wypisywali kredą na tablicach nazwy statków stojących aktualnie w porcie, nazwiska ich kapitanów oraz porty, do których się udają. Prostych marynarzy i innego elementu tutaj nie wpuszczano, ale dwaj młodzi szlachcice byli mile widzianymi gośćmi.

Nie było przypływu ani odpływu, żeby do portu nie zawinął albo nie wyszedł z niego przynajmniej jeden baelski statek. Każdy wyglądał na uczciwą jednostkę kupiecką, ale dla nikogo nie było tajemnicą, że trafiające się wśród nich długie łodzie mają pochowane na dnie czerwone żagle i galiony w kształcie wyrzeźbionych w drewnie smoczych łbów. Szerszeń, zmuszony patrzeć dzień w dzień na te gromady Baelów, cierpiał niewysłowione katusze, bo choć tłumaczył sobie, że to tylko żeglarze jak inni, to w głębi duszy nadal uważał ich za krwiożercze bestie. Skręcało go w środku, ale więź trzymała jego odruchy na wodzy. Pewnego dnia Radgar postanowił go zapoznać z chivianskimi zwyczajami, a przy okazji napomknął coś o strasznym traktowaniu, z jakim spotykają się baelscy jeńcy wojenni.

- Gdyby siedzieli w domu, krzywda by im się nie działa - zauważył Szerszeń. - Po mojemu rzetelnie sobie na to zapracowali. - I dąsał się przez resztę wieczoru.

W zasadzie był zadowolony z przedłużającej się przerwy w podróży. Dobry fechtmistrz nigdy nie wtrąca się w sprawy swojego podopiecznego, jeśli temu nic bezpośrednio nie zagraża, a w Thergy Radgar był z pewnością bezpieczniejszy niż w Baelmarku. Ale gdzieś dziesiątego dnia pobytu w Drachveld, kiedy szli przez skąpany w porannym słońcu port, zapytał Radgara, co planuje. Odpowiedź otrzymał taką jak zwykle:

Szerszeń wzdrygnął się. Rzadko który fechtmistrz dożywał dnia procesu swojego podopiecznego.

- Mam przez to rozumieć, że niekoniecznie zdecydujesz się wracać do kraju?

- Jeśli dowiem się, że ten, kto zabił moich rodziców został zidentyfikowany i odpowiednio ukarany - ukarany śmiercią - to nie będę miał po co tam wracać.

Zbyt piękne, by w to uwierzyć.

- A co z twoim dziedzictwem? Co z koroną? Nie będziesz się ubiegał o tron?

Radgar wskazał na grupkę półnagich młodzieńców, którzy zeszli przed chwilą na ląd i wybierali się zapewne na grog do tawerny.

- Baelscy thegnowie. Widzisz te bicepsy i bary wioślarzy? Szerszeń widział tylko szyje, na których powinien zacisnąć się stryczek.

- Znalazłem tam dobrych przyjaciół, prawda? - Radgar wyszczerzył w uśmiechu zęby, starając się zmienić nastrój.

- Ja też - odparł Szerszeń.

-1 udzielono mi tam schronienia, kiedy go potrzebowałem. Jednak co do upominania się o tron ojca... upoważnia mnie do tego tylko to, że wywodzę się z Catteringów, co u thegnów niewiele się liczy, a moja biegłość w fechtunku uznana zostanie zapewne za wymyślną odmianę nieczystej gry. Kto by chciał mieć tanista czy earla, którego nigdy nie będzie można pokonać? Z takim trzeba by się męczyć, aż umrze ze starości. Nie, mój szerszeniowy przyjacielu, nigdy nie będziesz fechtmistrzem króla Baelmarku.


Jego cierpliwość opłaciła się. Następnego ranka, kiedy szli przez rojny port do Hendrika, zatrzymał się jak wryty i nie spodziewający się tego Szerszeń omal na niego nie wpadł. “Aha!”, powiedział i wciągnął swego fechtmistrza za rząd straganów. Z naprzeciwka zbliżała się grupa młodych Baelów rozprawiających głośno w dialekcie innym niż ten, który wpojono Szerszeniowi czarami w domu żywiołów. Roztrącali bezceremonialnie wchodzących im w drogę mieszczan. Byli spoceni i wyglądali na spragnionych. Pewnie przed chwilą skończyli rozładowywać łódź i doszli do wniosku, że przydałoby się przepłukać czymś gardła.

Radgar zaczekał, aż ich miną. A potem mruknął “Lepiej!” i czekał dalej. Minęło ich jeszcze dwóch. Wtedy powiedział “Idealnie!”, wyszedł zza straganu i zastąpił drogę samotnemu młodzieńcowi, który został z tyłu i teraz próbował dopędzić towarzyszy.

- Aylwinie Leofricingu!

Thegn był w wieku Zbira, ale wzrostu Szerszenia, szeroki w barach jak szafa i potężnie umięśniony. Chwycił odruchowo za rękojeść miecza i spojrzał wyzywająco na dandysa, który śmiał go zaczepić. Był obnażony do pasa i brudny, hajdawery miał wystrzępione; złotoruda szopa jego włosów przywodziła na myśl mop, którym właśnie wymyto podłogę w stajni. I nagle przyszedł moment rozpoznania. Zaprawiony w bojach thegn zachwiał się jak dama wysokiego rodu przed dramatycznym omdleniem i ani ruda broda, ani ogorzała cera nie zdołały zamaskować bladości, która oblała mu policzki.

Pohukując radośnie, rzucili się sobie w objęcia, jęli poklepywać jeden drugiego po plecach, skakać w kółko i w ogóle gorszyć wszystkich pruderyjnych Thergian, którzy byli świadkami tej sceny. Szerszeń wyczuwał niebezpieczeństwo zbierające się nad nimi niczym gradowa chmura.


Thegn Aylwin objął utraconego przed laty przyjaciela brązowym ramieniem za szyję w taki sposób, że Szerszeń zazgrzytał zębami, i pociągnął go za sobą przez port, zasypując lawiną pytań, na które Radgar nie nadążał odpowiadać.

Okazało się, że Bael obrał sobie za cel piwiarnię “U Hendrika”. Pchnął ramieniem drzwi i wciągnął Radgara do środka, Szerszenia traktując jak powietrze. Korytarzyk za drzwiami był ciemny, co prawdopodobnie miało zniechęcać intruzów. Odźwierny, który wyszedł na spotkanie obszarpanemu przybyszowi, był wyższy od Radgara i szerszy w ramionach od Aylwina; miał pokancerowaną gębę i wielkie łapska łotrzyka z ciemnej uliczki, ale w szamerowanej złotem, skrojonej przez dobrego krawca liberii, którą miał na sobie, byłby ozdobą rezydencji każdego diuka. Na widok towarzyszących oberwańcowi elegantów zawahał się.

Aylwin dźgnął granda zrogowaciałym paluchem w pierś i zapytał:

- Siedzi tu jeszcze szyper z “Faroóhengesty”? Taki wysoki, ze srebrną klapką na oku?

Wykidajło, który nie rozumiał po baelsku, stropił się i rozejrzał, szukając pomocy. Jak spod ziemi wyrósł obok nich drugi, równie elegancko odziany typ o niemal tak samo onieśmielającej aparycji.

Odźwierni wymienili ponure spojrzenia. Radgar pomógł im podjąć decyzję, błyskając złotą monetą.

- Poprosimy o ustronny stolik dla trzech osób, a kiedy zjawi się kapitan “Faroóhengesty”, poinformujcie go z łaski swojej, że syn chce z nim pilnie rozmawiać.

Lokaje zgięli się w dwornym ukłonie.

- Czy nie to samo im powiedziałem? - wymruczał Aylwin. Wyprowadzono ich na małe podwóreczko brukowane kocimi łbami i otoczone murem ze zwietrzałej cegły. Byli tu zupełnie sami, albo dzięki temu, że klientów jeszcze się nie naszło, albo dlatego że chciano oszczędzić innym gościom widoku Aylwina. Są gusta i guściki - szafirooka, złotowłosa służąca, która przyniosła im piwo w malowanych kuflach, obdarzyła Aylwina promiennym uśmiechem. Szerszeń nie sięgnął po swoje piwo, bo nie lubił tego świństwa, dwaj przyjaciele podnieceni spotkaniem, nie zwracając na niego uwagi, trajkotali bez ustanku jak przekupki. Radgar opowiedział w skrócie, co się z nim przez te lata działo. Kiedy skończył, jego krzepki przyjaciel siedział przez chwilę oszołomiony i zakłopotany, i nie odzywał się. Najwyraźniej coś mu w tej historii nie pasowało, może nawet nie jedno coś.

- A ten tu czego? - spytał w końcu, pokazując kciukiem.

- To mój przyjaciel Szerszeń. Szerszeniu, przedstawiam ci Aylwina Leofricinga.

Aylwin skrzywił się.

Aylwin sączył w zamyśleniu piwo.

Szerszeniowi nie chciało się wierzyć, żeby kapitan jakiejkolwiek kupieckiej jednostki był skłonny zmieniać plany podróży tylko po to, by wyświadczyć przysługę koledze syna - czy nawet synowi swojego starego przyjaciela. Z drugiej strony to piraci... za athelinga można się było spodziewać niebagatelnego okupu. Ambrose od razu dostrzegł w nim przetargową wartość.. Gdyby Radgara dało się wykorzystać do wzniecenia jakiejś rewolty, to można by na tym sporo zyskać. A jak fechtmistrz ma bronić swojego podopiecznego przed jego przyjaciółmi? Radgar nie skomentował propozycji Aylwina.

- Jak temu mojemu tłustemu wujowi udaje się tak długo utrzymywać na tronie?

Aylwin zabębnił brudnymi paznokciami w stół.

- Dzięki temu, że nikt nie rzuca mu wyzwania. Żadnemu earlowi nie udało się, jak dotąd, zgromadzić wystarczającego poparcia. Jedynym, który postawił wszystko na jedną kartę, był Swetmann. Nastąpiło to niedługo po śmierci twojego ojca.

-1 co spotkało kochanego earla Swetmanna?

- A jak myślisz? Nim jeszcze na zgromadzeniu doszło do głosowania, wszyscy już wiedzieli, że przegra, w związku z czym jedynym głosem, jaki na niego oddano, był jego własny. Sromotna klęska! Król nasłał nań Wielkiego Edgara z Hunigsuge i powiadają, że obiecał mu premię za zgładzenie Swetmanna ze szczególnym okrucieństwem. Swetmann, jaki był, taki był, ale na taki koniec sobie nie zasłużył.

Radgar wydął wargi.

- Może i masz rację. A jakie są nastroje w samym Catterstow? Co o earlu Cynewulfie myśli fyrd?

Thegn zmarkotniał i pociągnął długi łyk piwa.

Aylwin podrapał się obiema rękami po swoim zmierzwionym mopie.

Radgar skrzywił się. Trawił przez chwilę tę rewelację, potem, zerknąwszy pytająco na Szerszenia, tak jakby ciekawiło go, co on o tym myśli, powiedział:

-1 ilu ambitnych thegnów rzuciło do tej pory wyzwanie drogiemu Wulfiemu? Aylwin zakłopotał się jeszcze bardziej.

Szerszeń nic nie powiedział. Aylwin beknął soczyście.

Aylwin opróżnił do dna kufel i otarł usta wystrzępionym rękawem.

- Twój kuzyn nie jest żonaty. Spłodził parę bękartów z thrallicami, ale prawowitego potomka nie ma - może to i roztropnie z jego strony. On i jego ojciec są ostatnimi z Catteringów, a kiedy odejdą, Catterstow może już nigdy nie wyda króla Baelmarku.

Szerszeń podsunął Baelowi swój nietknięty kufel, a pusty przysunął sobie. Czuł się rozdarty. Czasami dostrzegał w tym żeglarzu przyjaciela Radgara z dzieciństwa i podobały mu się jego dobre cechy - lojalność, prawdopodobnie przywiązanie, pewna naiwność, chęć przypodobania się. Jego pozorna umysłowa ociężałość była manierą, pozą wojownika, przekonanego, że myślenie przynosi ujmę mężczyźnie. Pomimo tych szerokich barów miał głowę na karku, z tym że nie używał jej do filozofowania, interesowało go tylko to co praktyczne, a odwagę cenił sobie o wiele wyżej od moralnych rozterek. Przydałaby mu się solidna kąpiel, ale pewnie harował całymi dniami w pocie czoła. Prawdę mówiąc, to przypominał trochę Bykowca - był ograniczony, lecz godny zaufania.

I nagle ten obraz ulegał całkowitej transformacji i Szerszeń widział przed sobą zwierzę w ludzkiej skórze. Lojalność przechodziła w bezwzględność, przywiązanie w wyrachowanie, a chęć przypodobania się w zwyczajną wybujałą ambicję. Ilu gwałtów, grabieży i morderstw dopuściła się ta małpa? Wypierałby się czy chełpił nimi, gdyby go zapytał? Co gorsza, Szerszeń widział fascynację Radgara - syn Eleda,” gdyby nie ogłada nabyta w Żelaznym Dworze, byłby taki sam. Na usta cisnęło mu się ostrzeżenie, wiedział jednak, że każde jego słowo zwiększyłoby tylko niebezpieczeństwo.

Radgar najwyraźniej korygował wnioski z pięciu lat przemyśleń.

- Nie doceniłem kunsztu Healfwera. Musiał uodpornić Wulfwera na wodę tak samo skutecznie jak mnie na ogień. Ile jeszcze razy muszę zabijać tego draba?

Służąca przeszła ostentacyjnie przez podwórko, żeby nakryć obrusem jeden ze stołów, i Radgar skinął na nią, żeby napełniła kufle.

Radgar uśmiechnął się ujmująco.

- Mając przed oczami te twoje drogo okupione mięśnie, przyjacielu, nie odważyłbym się powiedzieć czegoś tak samobójczego. Wydaje mi się, że listę podejrzanych można zawęzić do czterech osób. Pierwsza to Swetmann albo ktoś z jego partii wojny. Było już za późno, żeby nie dopuścić do podpisania traktatu pokojowego, ale on był ambitny i na pewno wiedział, że witan nie poprze go nigdy przeciwko tacie. Nie bardzo sobie tylko wyobrażam, jak mógłby ominąć straże.

Wróciła służąca z trzema kuflami zwieńczonymi gęstą pianą. Thegn uniósł do ust kufel podsunięty mu wcześniej przez Szerszenia i wydudlił go duszkiem do dna. Grdyka chodziła mu przy tym jak kowalski miech. Radgar i Szerszeń patrzyli z podziwem i niedowierzaniem. Kiedy skończył i oddawał pusty kufel dziewczynie, nie widać było po nim nawet, żeby się zasapał. Służąca zatrzepotała do niego rzęsami, a on nagrodził ją szerokim uśmiechem i klapsem w pośladek. Wyraźnie podobała jej się ta forma okazywania aprobaty. Szerszeń był ciekaw, czy tego rodzaju poufałość z jego strony spotkałaby się z podobnym przyjęciem, czy też Aylwin zawdzięczał je swoim wyczarowanym muskułom.

Radgar spojrzał na Szerszenia, gotów udzielić mu głosu, ale temu też żadne wytłumaczenie nie przychodziło do głowy.

- Mam ci coś jeszcze do powiedzenia. Jeśli chodzi o tamtą noc, to mylisz się co do jednego. Dziewko! Piwa!

- Weź moje. - Szerszeń znowu podsunął mu swój kufel. Thegn po raz kolejny obrzucił go pogardliwym spojrzeniem i po raz kolejny opróżnił kufel duszkiem. Gdzie mu się całe to piwsko mieściło?

- No, co do czego się mylę? - ponaglił go Radgar. Szerszeniowi wydało się, że gdzieś tam zagrał myśliwski róg, ostrzegający przed zbliżającym się zagrożeniem. Oczywiście było to tylko przeczucie, ale mimo wszystko zerwał się na równe nogi na widok mężczyzny wkraczającego na podwórko piwiarni.


7


Była to postać imponująca, od trzewików ze srebrnymi klamrami poczynając, a na białym pióropuszu u kapelusza kończąc. Truchtało za nim, płaszcząc się i nadskakując, dwóch pachołków z personelu piwiarni. Rękojeść miecza przybysz miał złoconą i wysadzaną drogimi kamieniami - sądząc po kształcie pochwy, był to miecz o szerokiej głowni z trójkątnym sztychem na końcu, być może poręczny podczas walki w tłoku na pokładzie statku, ale za krótki, by poważnie zagrozić dobremu rapierzyście. Srebrna klapka na oku z osadzonym w niej pokaźnym szmaragdem nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Był to ojciec Aylwina, szyper Leofric, kiedyś najbliższy przyjaciel i szeryf króla Eleda. Podszedł do syna ze ściągniętymi z dezaprobatą brwiami, które ściągnęły siejeszcze bardziej, kiedy jego wzrok padł na Szerszenia. - Co tu robisz? Mówiłem ci... Radgar obrócił się na stołku.

Rogi myśliwskie znowu zagrały i tym razem Szerszeń usłyszał również ujadanie ogarów. Albo Leofric był owym zdrajcą, który wpuścił do domu skrytobójców - choć wystarczyło na niego spojrzeć, by w to wątpić - albo najlepszym doradcą i poplecznikiem, jakiego Radgar mógł sobie wymarzyć, najbardziej zaufanym konfidentem jego ojca. Jeśli stanowił jakieś zagrożenie, to tylko dlatego, że będzie zapewne próbował nakłaniać Radgara do powrotu do domu. W tej chwili przyjaciele byli bardziej niebezpieczni od wrogów. Aylwin rzucił sługom pałające spojrzenie.

- Wina! - krzyknął. - Czerwonego wina dla szypra! I jeszcze trzy piwa.

Radgar z ociąganiem dal Leofricowi rękę do ucałowania i wysłuchał cierpliwie jego zachwytów, jaki to jest podobny do ojca. Wielkolud nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać z radości. Niemożliwe, żeby udawał!

Zajęli w końcu miejsca za stołem i Radgar jeszcze raz opowiedział swoją historię. Szyper siedział nieruchomo jak głaz, nie odrywał od niego wzroku, nie okazywał po sobie żadnych emocji. Aylwin słuchał z błogim uśmiechem piwosza. Pod koniec opowieści, kiedy wyjaśniło się, co tu robi Szerszeń, Leofric spojrzał na niego i kiwnął ze zrozumieniem głową. W odróżnieniu od syna nie okazał fechtmistrzowi niechęci.

- Z tego, co tu słyszę, wynika, że i bez połączenia więzią byłbyś lojalny wobec swego przyjaciela, sir Szerszeniu. Obawiam się, że w najbliższej przyszłości nie zabraknie ci zajęcia.

Szerszeń zjeżył się.

- Co przez to rozumiesz, ealdorzel Mężczyzna pociągnął pierwszy łyk wina.

- W mojej ojczyźnie niebezpiecznie jest ostatnio mieć ambicje polityczne. Przykłady przytoczę ci kiedy indziej, sir Szerszeniu. - Niebieskie oko i zielony szmaragd znowu zwróciły się na Radgara. - Jesteś wyższy i szczuplejszy od Eleda, ale zadziwiająco do niego podobny.

- Do pięt mu nie dorastam, wuju. Leofric pokręcił głową.

- Już nie “wuju”, athelingu. Od tej chwili nazywaj mnie thegnem, bo szczerze pragnę zostać twoim człowiekiem, tak jak nie-. gdyś byłem człowiekiem twego ojca. Nigdy nie uwierzyłem do końca, że jego śmierć była dziełem przypadku, i twoja opowieść na nowo rozdrapuje w mym sercu ranę, która nie zdążyła się jeszcze zabliźnić. Nie zaznam spokoju, dopóki nie pomścimy mego pana i króla, i nie posadzimy ciebie na tronie twoich przodków.

- Dobrze powiedziane! - wtrącił odrobinę za głośno Aylwin. - Jeśli ten południowozachodni wiatr się utrzyma, możemy być z powrotem w domu za cztery dni.

- Za trzy!

Radgar kręcił już głową.

- Nie jestem gotów na taką rozmowę, ealdorze. Nie, nie, pozwól mi tak się do ciebie zwracać, bo chcę, żebyś został moim wita, doradcą, którego miał kiedyś w tobie mój ojciec. Proszę cię, nie przerywajcie swojego feeńngu do Skyrrii. Jeśli znajdziecie na łodzi miejsce dla dwóch nowicjuszy, będę wielce zobowiązany, ale uprzedzam z góry, że i ja, i mój towarzysz nie na wiele warn się zdamy. W drodze powrotnej będziecie mogli nas tu wysadzić, a potem, płynąc na następną wyprawę, ewentualnie znowu zabrać na łódź. - Widząc protest rodzący się na twarzy Leofrica, dorzucił czym prędzej: - Pięć i pół roku spędziłem w odosobnieniu, ealdorzel Muszę zakosztować normalnego życia, zanim pokażę się w Baelmarku. Jestem młody. Mamy czas.

O, nie. Niebezpieczeństwo było coraz bliżej - rogi, psy, tętent kopyt...

Słoneczne promienie odbijały się od srebrnej klapki oślepiającymi włóczniami światła.

- Nie masz niestety tego luksusu, chłopcze. Cztery osoby opłakiwaliśmy po tamtym pożarze, cztery tylko z tego jednego domu, bo ogień się rozprzestrzenił i pochłonął więcej ofiar. Dwóch dworskich thegnów nie posłuchało mojego rozkazu i skoczyło w płomienie na ratunek. Był to czyn heroiczny, ale z góry skazany na niepowodzenie, bo jeśli nie przeżył sam Hlaford Fyrlandum, to na co mogli liczyć zwyczajni ludzie? Ale znasz kodeks dworskiego thegna.

- Cztery osoby? - Radgar znieruchomiał. Zdrowe oko Leofrica zabłysło.

- Tak, chłopcze. Pozostałe dwie to ty i twój ojciec. Myśleliśmy, że zdoła cię uratować. Po zawaleniu się domu żar był taki, że nie znaleźliśmy ani kosteczki.

Aylwin znowu popisał się przeciągłym, soczystym beknięciem.

- Twoja mama się uratowała. Wyszła z tego bez szwanku. Żyje.

To było to! - niebezpieczeństwo, którego zbliżanie się wyczuwał Szerszeń. Myśliwi dopadli ofiarę - zaślinione szczęki, błyskające miecze...

Radgarowi dopiero po chwili udało się coś powiedzieć.

- Gdzie przebywa? - wykrztusił. Syn i ojciec spojrzeli po sobie.

- W Catterstow - powiedział Aylwin. - Nadal jest królową. Wyszła za twojego wuja.

Szerszeń, nie mogąc znieść ciszy, jaka zaległa, postanowił ją przerwać:

- Domyślasz się może, Radgarze, dlaczego drogi Ambrose ci o tym nie wspomniał? Musiał wiedzieć. Ona jest wciąż jego kuzynką.


VII



1


To było dobre pytanie. W powietrzu wisiało mnóstwo takich dobrych pytań, ale upłynęły cztery dni, nim Szerszeń uzyskał odpowiedź choćby na jedno z nich. “Farodhengesta” wpływała przez cieśniny Leaxmuo na zaciszne laguny Swi|)aefen. Wiatr zupełnie zamarł, błękitnozielony żagiel z emblematem przedstawiającym białego konia zwisał bezwładnie z rei, a Szerszeń oparty o nadburcie sycił oczy widokiem sześćdziesięciu zlanych potem Baelów pracujących wiosłami i ryczących sprośne wioślarskie pieśni.

Nie działali już na niego tak jak na początku. Widział w nich teraz niebezpieczne zwierzęta - wilki albo dzikie niedźwiedzie. Nieważne, że oczy mówiły mu, iż są ludźmi ani lepszymi, ani gorszymi, ani czystszymi, ani brudniejszymi, ani głupszymi, ani mądrzejszymi od grupy innych zdrowych, w większości młodych żeglarzy uwięzionych w otwartej łodzi. Miał świadomość, że są przychylnie nastawieni do jego podopiecznego, nadal jednak czuł do nich tylko pogardę. Ta pogarda była wzajemna. Leonie uprzedził cały swój werod, że chivianski cniht jest fechtmistrzem, i dla każdego, kto zadrze z Radgarem Athelingiem, może się to skończyć tragicznie; Słuchając go, można było pomyśleć, że Szerszeń jest kiepsko wytresowanym psem obronnym.

Na wodzie, w której odbijały się wzgórza i wysepki, kołysały się łodzie rybackie; na zielonych stokach widać było kmiece zagrody, a u podnóży zalesionych wzgórz wioski. Nad tym idyllicznym krajobrazem dumał dymiący stożek Cwicnolla - biały na tle idealnie błękitnego nieba, na którym jedyną chmurą była ta unosząca się nad samą górą. Przed świtem jarzył się czerwoną poświatą; za dnia raził oczy bielą. Od czasu do czasu grzmiał.

Za jakąś godzinę Radgar spotka się z matką i nad tą idyllą zawiśnie niebezpieczeństwo większe niż sam wulkan. Fakt, że żyła, a co więcej była żoną króla Cynewulfa, zmieniał zupełnie obraz sytuacji. Czy będzie promowała syna jako prawowitego dziedzica w świetle pokrętnych baelskich praw sukcesji? Żył również groźny kuzyn Wulfwer. Radgar zarzekał się nadal, że nie ma żadnych królewskich ambicji, ale nawet Szerszeniowi trudno było w to uwierzyć. Przyjaciele, rodzina i zabójcy jego ojca, wszyscy oni na pewno będą snuli plany co do jego przyszłości - ewentualnie jej braku.

Ale czy to Bael był zabójcą? Ambrose wiedział więcej niż powinien, a zarazem mniej niż powinien. Wymknęła mu się ta dziwna uwaga o zaginionym athelingu. Jeśli wysłał Yoricka z zadaniem zabicia iEleda i uprowadzenia Radgara - choć to ostatnie było raczej sposobnością podsuniętą przez przypadek i skwapliwie wykorzystaną przez doświadczonego szermierza - to dlaczego Yorick nie powiedział swemu panu, gdzie ukrył chłopca?

Dlaczego król Ambrose nie powiedział, że królowa Charlotte żyje? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że Radgar, mając teraz swobodę zadawania pytań, bardzo szybko odkryje prawdę. Tylko usilne zabiegi złośliwych z natury duchów przypadku sprawiły, że tak długo pozostawał w niewiedzy, bo chociaż program nauki w Żelaznym Dworze pomijał wszystko, co wiązało się z Baelmarkiem, to obejmował szczegółowe studium Rodu Ranulfa. Szerszeń pamiętał dobrze, jak siedzieli z Radgarem na wykładach Mistrza Protokołu, który pacowicie wykreślał diagramy licznych koligacji rodziny królewskiej z królewskimi rodami innych państw. W izbie rozległy się gniewne pomruki, kiedy wspomniał o wstydliwym baelskim odgałęzieniu i o fechtmistrzach, którzy polegli w Candlefen - ale nie przyszło mu już do głowy, żeby dodać, iż uprowadzona dama nadal jest królową Baelmarku.

Pajęczyna błędów, mrowie pytań. Jeśli Yorick-Geste był zabójcą i działał na własną rękę, to jak dostał się do strzeżonego domu? Jeśli był chivianskim agentem, a Chivialowi tak bardzo zależało na pokoju, to dlaczego zabił yEłeda przed formalnym podpisaniem traktatu? Dlaczego uratował Radgara, okłamał go, a potem zostawił samemu sobie? Czyżby w to morderstwo zamieszana była królowa Charlotte? Poślubiła swojego szwagra w niecały miesiąc po strasznej śmierci pierwszego męża - i, oczywiście, syna, bo wszyscy, prócz Yoricka, byli przekonani, że Radgar zginął. Ale był jeszcze Wulfwer. Przeżył i wiedział, że kuzynowi też udało się prawdopodobnie ujść z życiem. Jak zareaguje tanist na powrót Radgara? Jak pięćdziesięciojednoletniemu królowi Cynewulfowi udaje się do tej pory utrzymywać na tronie Baelmarku, skoro dotąd nie tolerowano na nim żadnego króla, który przekroczył czterdziestkę? Dlaczego...?

Zaraz! To ostatnie pytanie ma chyba odpowiedź!

Szyper Leofric stał teraz przy wiośle sterowym i manewrował nim bez wyraźnego wysiłku jedną ręką; na otwartym oceanie pozostawiał tę ciężką pracę młodszym. Miał na sobie obszarpaną koszulę i wypchane na kolanach rajtuzy, i nie prezentował się w tym strju ani trochę okazalej od członków swojej załogi. Tylko po błyszczącej klapce na oku można było poznać, że jest kimś ważniejszym.

- Ealdorze - zwrócił się do niego Szerszeń - obiecałeś, że przybliżysz mi polityczne zagrożenia dla swojej ojczyzny.

Thegn skrzywił się.

- Na płomienie! To zbyt wstydliwa sprawa, by dyskutować o niej z obcokrajowcem, i nie ważyłbym się poruszać tego tematu w obecności Radgara, gdybym go tak dobrze nie znał. Ale masz rację, powinniście poznać sytuację. Przyprowadź go.

Szerszeń ruszył między rzędami wioślarzy w stronę dziobu. Radgar, rozebrany do pasa, wiosłował wraz z innymi. Werod próbował zawstydzić chivianskiego cnihta, podjudzając go, żeby też złapał za wiosło, a kiedy odmówił, posypały się docinki. Szerszeń ściągnął na siebie wzrok Radgara i skinął na niego. Żeglarze gruchnęli, rzecz jasna, szyderczym śmiechem, kiedy atheling porzucił swoje wiosło, i Radgar dotarł na rufę z twarzą czerwieńsząniż kiedykolwiek. Otarł spocony tors zwiniętą w kłębek koszulą.

- Tak jest, ealdorze. Szyper uśmiechnął się.

- I oby to był ostatni rozkaz, jaki ci wydaję, athelingu! A teraz słuchaj. - Spoważniał. - Niechętnie podejmuję ten temat, ale muszę cię uprzedzić. Nie wiem, ile powiedział ci już Aylwin... zresztą on może nie wiedzieć wszystkiego. Dziwisz się, jak twojemu wujowi udaje się tak długo utrzymać koronę.

Radgar kiwnął głową.

Leofric kiwnął poważnie głową.

Szerszeń stłumił uśmiech cisnący się mu na wargi. Czy Radgar naprawdę oczekiwał od Baelów szlachetnych odruchów? Czy takie potwory mogą zachowywać się honorowo nawet wobec siebie?

- A kto ma stanąć na czele rewolty, jeśli nie earlowie - odparował szyper. - A w Catterstow kto, jeśli nie tanist?

Radgarowi wydłużyła się twarz.

- To tam też?

- Ta sama sytuacja. Pamiętasz Roóercraefta Oscricinga? - Jak przez mgłę. Starszy ode mnie. Mniej więcej w wieku Wulfwera.

- To jego przyjaciel - powiedział ponuro szyper. - Bliski przyjaciel. Otóż Rodercraeft jest teraz szeryfem twojego wuja, i albo nie ma kontroli nad dworskimi thegnami, albo ma jej aż za wiele. Ja, będąc szeryfem, nigdy nie kazałem robić thegnowi czegoś, czego sam bym się potem wstydził, bo obawiałem się, że odmówi wykonania takiego rozkazu. Krążą plotki... Bez śladu zniknęło dwóch młodych szyprów, dwaj inni zostali okaleczeni w walkach, których nikt nie był świadkiem. Byli to ludzie, których przyjaciele zachęcali do rzucenia wyzwania tanistowi. Naturalnie, nie ma na to dowodu, ale Roóercraeft i jego siepacze rzucają długie cienie.

Radgar pokręcił głową, tak jakby nie mógł uwierzyć w bezprawie panoszące się w Baelmarku.

- Rzecz jasna! Znamienity wojownik, wspaniały człowiek. Kiedyś przez pół dnia uczył nas, chłopców, wiązania węzłów.

- Był jednym z najlepszych, wywodził się z Catteringów, z gałęzi f>aerymbe, która nie wydała, co prawda, żadnego króla, ale w jego żyłach płynęło dosyć szlachetnej krwi, by mógł się z powodzeniem ubiegać o godność tanista, a nawet earla. Kto jak kto, ale on z pewnością poradziłby sobie z Wulfwerem. Ledwie zaczął zabiegać o poparcie, do jego domu przybłąkał się wściekły lis i go ugryzł. - Klapka na oku płonęła w blasku słońca. - Dobrze pilnuj swojego podopiecznego, sir fechtmistrzu. Baelmark go potrzebuje.

W oczach Radgara nadal malowało się niedowierzanie.

- W niebezpieczeństwie znajdziesz się tylko wtedy, kiedy irn zagrozisz - odezwał się Szerszeń. - Czy jesteś skłonny zrzec się praw do tronu?

Radgar zawahał się. Wiosła skrzypiały, skrzypiały, skrzypiały... Wioślarze skończyli jedną pieśń i zaintonowali następną.

-1 pójdziesz za ich przykładem?

Radgar, kiedy chciał, potrafił być nieodgadniony jak dno morza.

- Kto wie. Wpierw muszę sią przekraść niepostrzeżenie na ląd i spotkać w tajemnicy z moją matką. Ona na pewno coś mi doradzi.

W Drachveld powtarzał po wielokroć, że nie chce być królem, a zresztą nie ma po temu żadnych kwalifikacji. Teraz nie był już tak stanowczy. Thegna Leofrica wyraźnie cieszyła ta zmiana.


2


Gdyby Radgar nie był tak pochłonięty podziwianiem krajobrazów swojej ojczyzny, zorientowałby się zawczasu, co się szykuje. Domyśliłby się, co gotują mu żeglarze. Ledwie postawił stopę na brzegu, a już barczyści Aylwin z Oswaldem porwali go na ramiona. Jego okrzyki protestu utonęły w radosnej wrzawie, jaką podniosła reszta załogi. Cały werod ruszył ku miastu pochodem.

Bezradny Radgar siedział na ramionach werodu i machał ręką do przyjaciół. Na pozór otaczali go sami przyjaciele. Ale było to tylko złudzenie, bo w Cynehofie, do którego zmierzali, niczym pająk czający się w pajęczynie tkwił król najwyraźniej nierad jego powrotowi - król otoczony pozbawionymi skrupułów dworskimi thegnami, posługujący się niegodziwymi, sobie tylko zananymi metodami pozbywania się rywali, mający u swego boku tanista, któremu nikt jeszcze nie rzucił wyzwania. To Leofric, niech go płomienie, stał za tą demonstracją!

- JEledingl Radgar! Aides sunu!

Gdzie Szerszeń? Na pewno wie, że tymi ludźmi kierują dobre intencje, ale jak na całe to zamieszanie zareaguje jego więź? Niewykrystalizowane jeszcze ambicje Radgara zostałyby zdławione w zarodku, gdyby jego przyboczny rzucił się z rapierem na wiwatujących.

Tłum wlał się na wielki dziedziniec przed dworem i zbliżał do szerokich schodów prowadzących na ganek. Radgar krzyknął rrstrzegawczo. Aylwin i Oswald zaklęli i zatrzymali się jak wryci. Drogę zagradzał im obnażony miecz. Kredowa bladość lica szermierza i szaleństwo wyzierające z jego oczu wystarczyły, by postępujący za nimi pochód też zwolnił.

Ale Szerszeń dalej kołysał rapierem.

- To znaczy dokąd? - warknął. - Uzbrojeni czy bez broni? O, płomienie! Czemu sam o tym nie pomyślał, i dopiero Chi-vianczyk musi mu przypominać? Teoretycznie miał dwie możliwości. Mógł skręcić w prawo i wejść przez bramę na teren dworskiego kompleksu. Bramy strzegli cnihtowie, ale przepuszczą athelinga i jego fechtmistrza. Mógł też skierować się do samego Cynehofu, który o tej porze dnia stał zwykle pusty. Ale dzisiaj było inaczej. Na ganku roiło się od cnihtów i zbrojnych dworskich thegnów, a w samych drzwiach stał ogromny mężczyzna z założonymi na piersi rękoma. Czerwony płaszcz i grzebieniasty hełm świadczyły, że to szeryf Roóercraeft. A więc w środku przebywał pewnie król Cynewulf ze swoim dworem.

Nikomu nie wolno było wchodzić do dworu z bronią; wyjątek stanowili cnihtowie i thegnowie z werodu króla. Złamanie tego zakazu oznaczało rzucenie wyzwania. Radgar nie był uzbrojony, ale Szerszeń owszem. Żadnemu obcokrajowcowi nie wolno było nosić broni bez pozwolenia króla. Rodercraeft, gdyby tylko chciał, mógł go aresztować - albo, próbując tego, zginąć.

Na burzę i płomienie!

Wszyscy zaczęli mówić naraz.

Leofric:

Z wyraźnym wysiłkiem woli Szerszeń wsunął Nic z powrotem do pochwy. Triumfalny pochód stracił impet.


3


Niewiele brakowało - fechtmistrza nie przygotowywano na okoliczność przyglądania się, jak ciżba brudnych Baelów niesie na ramionach jego podopiecznego. Leofric wrócił z królewskim pozwoleniem, a Szerszeń wciąż jeszcze dygotał. Wstępował za Radgarem po schodach, rozglądając się czujnie po buńczucznych twarzach dworskich thegnów w kolczugach i stalowych hełmach, i cnihtów nie starszych niż on sam. Czekający w drzwiach RoÓercraeft wprowadził ich do środka. Postępujący za nimi thegnowie oddawali w progu miecze.

Chociaż popołudnie było gorące, na paleniskach pośrodku wielkiej sali buzował ogień, ale i tak panował tu chłód i półmrok. W powietrzu wisiał smród starego mięsa i rozlanego piwa, dymu i ludzkiego potu. Poza dymnikami w szczytach nie było tu żadnych okien, wielkie drewniane ściany pięły się ku pajęczynie poczerniałych krokwi. Ich wyższe partie obwieszone były przypominającymi grzyby, okopconymi, oblepionymi tłuszczem pamiątkami z niegdysiejszych wojen. W głębi sali, na tronie ustawionym na niskim podium, siedział król w złotej koronie, za nim stało kilkunastu dworskich thegnów. Królowej nie było, ale najświeższe wieści na pewno już do niej dotarły. Szerszeniowi, chociaż własnej matki prawie nie pamiętał, intuicja podpowiadała, że matki wolą odbywać tego rodzaju spotkania w bardziej kameralnych warunkach. Wiedział coś niecoś o królewskich zwyczajach - głównie Ambrose’a, ale wykładowcy wspominali również o innych monarchach. Cynewulf udzielał audiencji, czego królowie nie robili zbyt często, bo korony były bardzo niewygodnym nakryciem głowy. Tutaj nie zebrano się raczej z racji Radgara. Nie zdążono by z organizacją, nawet gdyby wieść o jego przybyciu przyniósł z portu konny goniec.

Przez całą drogę do podium Szerszeń deptał Radgarowi po piętach. Nie dziwiło go wcale, że wyczuwa wokół Cynewulfa tę samą czarną poświatę zagrożenia, którą widział u Ambrose’a. Być może wszystkich królów będzie teraz postrzegał w ten sposób, bo wszyscy królowie są potencjalne niebezpieczni. Dworscy thegnowie popatrywali wilkiem na uzbrojonego cudzoziemca, ostentacyjnie ściskając rękojeści mieczy. Czy naprawdę wierzyli, że potrafią mu przeszkodzić, gdyby zamierzał zrobić krzywdę ich królowi? Do króla Ambrose’a nie dopuszczono by na taką odległość żadnego osobistego fechtmistrza.

Radgar skłonił się i czekał ze wzrokiem wbitymi w posadzkę. W sali zaległa cisza. Szerszeń nie złożył ukłonu, bo na wszystkich formalnych uroczystościach fechtmistrzów traktowano jak powietrze. Z tym że w Baelmarku mogli nie widzieć o tym chivianskim zwyczaju. Rozglądając się dyskretnie po sali, nie dostrzegał nikogo, kto pasowałby do opisu Wulfwera.

Cynewulf, gruby człowieczek o odpychającej powierzchowności, był starszy od Ambrose’a. Jasnorudy wianuszek jego brody wyglądał na farbowany i uwypuklał obwisłość ciała wokół ust oraz siateczkę czerwonych żyłek na kulfonowatym nosie. Wspaniałe, barwne aksamity, jedwabie i futra, w które się przystroił, podkreślały tylko pospolitość rysów jego twarzy i rozlazłość całej osoby. Na każdym z grubych paluchów, nawet na kciukach, nosił po kilka pierścieni i klejnotów. Kiedy się w końcu odezwał, głos miał zgrzytliwy jak tępa piła.

- Radgarze jEledingu, nasz ukochany bratanku i pasierbie! Witaj w domu po tak długiej nieobecności.

Radgar ponownie sią skłonił.

Jego Wysokość wydęciem warg okazał swoją królewską dezaprobatę.

Szerszeń z takim zajęciem studiował kolczugi dworskich thegnów i planował, jak, w razie czego, będzie zabijał ich właścicieli, że dopiero po chwili dotarło doń, że Radgar bezczelnie kłamie. Miał nadzieję, że nikt nie zauważył skurczu zaskoczenia, który przemknął mu przez twarz.

- Uprowadzony? - warknął Cynewulf. - Nasz krewniak? To niedopuszczalne. To wystarczający powód do wypowiedzenia wojny. Król Ambrose dowie się o naszym oburzeniu.

Z tymi rozbieganymi oczkami i wilgotnymi ustami przypominał przyodzianego w aksamity szczura, który próbuje się odgrażać bardzo dużemu i wygłodniałemu psu. Radgar opowiedział żeglarzom z “Faroóhengesty” o Żelaznym Dworze, musiał więc zdawać sobie sprawę, że jego kłamstwo z Candlefen ma krótkie nogi, żeglował jednak dalej po oceanie łgarstw.

- To król Ambrose, dowiedziawszy się o moim uwięzieniu, kazał mnie uwolnić. Bardzo ubolewał nad tym, co się stało, i wkrótce ma przysłać do Waszej Królewskiej Mości swojego ambasadora z oficjalnymi przeprosinami. W ramach zadośćuczynienia, wuju, podarował mi swojego fechtmistrza. W Chivialu jest to uznawane za wielki zaszczyt i nie mogłem odmówić. Jak zapewne wiesz, panie, fechtmistrze mają ograniczoną swobodę ruchów i nie wolno im odstępować na krok swoich podopiecznych. Tak więc jego obecność tutaj jest podyktowana koniecznością i wybacz, jeśli poczułeś się nią urażony.

Szerszeń, słysząc, że o nim mowa, skłonił się, ale nie za nisko. Król uśmiechnął się kpiąco.

- Fechtmistrz? Nie wygląda mi na osiłka. Takich podarków nie powino się wręczać bez naszej królewskiej aprobaty. Ale jeśli ten chłoptyś jest twoim szczególnym przyjacielem, to akceptujemy go. - Dźwignął się z tronu i zwrócił do sali. - To bardzo szczęśliwy dzień dla nas i naszej królowej, dla naszego regionu i dla całego Baelmarku! - Wyciągnął ramiona do swojego pasierba.


Radgar wskoczył na podium i padł wujowi w objęcia. Obecni wznieśli skwapliwie radosny okrzyk. Szerszeń nie spuszczał z oka strażników, którzy teraz patrzyli na niego z rozbawieniem. Nie znał na tyle dobrze baelskiej mentalności, by orientować się, co dla tych ludzi jest zabawne, a co nie. “Szczególny przyjaciel...” - uwaga ta mogła być niewinnym sygnałem, że złamanie etykiety zostaje Radgarowi łaskawie wybaczone. Albo szyderstwem z młodego mężczyzny, który zjawia się w towarzystwie chłopca.

Uśmiechnięte dziewki przyniosły rogi do picia i Radgar ze swoim wujem-ojczymem wznieśli miodem uroczysty toast. Z rudymi włosami o wiele lepiej było do twarzy kobietom niż mężczyznom. Gdyby Szerszeń miał kiedykolwiek uznać Baelów za ludzi, zacząłby od dziewcząt.

- Niechaj fyrd dziś świętuje! - wychrypiał Cynewulf. - Posłuchamy przy miodzie i piwie o przejściach naszego drogiego syna. Może podejmiemy kroki, mające na celu ukaranie winnych. Radgarze, twoja matka na pewno oczekuje z niecierpliwością syna, którego tak długo uważała za straconego.

-1 ja nie mogę się doczekać, kiedy ją wreszcie ujrzę, panie. Ale najpierw obowiązek... Powołując się na wojenną przeszłość mych przodków, zwracam się do ciebie, szlachetny panie, z prośbą o przyznanie mi prawa do noszenia broni i o przyjęcie do fyrdu Catterstow.

Wargi Cynewulfa wykrzywiły się w lisim uśmiechu.

- Nie możemy podawać w wątpliwość twojego znamienitego pochodzenia, synu, bo sami wywodzimy się z tego rodu. Jeszcze dzisiaj złożysz przysięgę. Znajdziemy ci godny ciebie heriot*[* bojowy ekwipunek] i z radością przyjmiemy na nasz dwór jako cnihta. Przyjęcie do fyrdu, rzecz jasna, nie tylko od nas zależy. Ale pomożemy ci znaleźć zacnego szypra, który zabierze cię na fseńng, abyś mógł dowieść ileś wart. Rodercrseftcie?

Mężczyzna ze złotym niedźwiedziem na hełmie walnął się w salucie w pierś i wystąpił z szeregu.

- Słucham, panie? - warknął.

- Ach, tak. Przypomnij nam jego cel. Roóercrasft zawahał się na moment.

Dowódca dworskich thegnów spojrzał na Radgara. Jego twarz pod hełmem zdawała się być sklecona ze źle wypalonych cegieł.

- Żaden werod nie odrzuciłby człowieka spokrewnionego z Waszą Miłością, a przy tym syna wielkiego wojownika, panie. - O dziwo, marszałek nie wzbudzał w Szerszeniu żadnych złych przeczuć, ale może działo się tak dlatego, że był tylko narzędziem.

Cynewulf wielkopańskim gestem dał szeryfowi znak, że może wrócić na miejsce.

- Nie ma wybrzeża, które bardziej chciałbym spustoszyć, panie. Nie poczuwam się do żadnej lojalności wobec Chivialu!

Cynewulf uśmiechnął się tolerancyjnie,

- Radzi to słyszymy. Cnihtcie, zaprowadź athelinga do naszej nadobnej królowej.


4


Podopieczny i jego fechtmistrz skierowali sią do drzwi. Thegnowie uczestniczący w audiencji wychodzili grupkami z sali, dyskutując przyciszonymi głosami.

- Jesteś pewien?

Przy paleniskach, przestępując z nogi na nogę, czekał zdenerwowany, zgrzytający zębami Aylwin. Dołączył do nich.

Aylwin puścił jego słowa mimo uszu.

Aylwin powiedział to obojętnym tonem, ałe Radgar aż gwizdnął ze zdumienia.

Wyszli w oślepiający blask dnia. U stóp schodów stał Leofric z grupką dygnitarzy. Wieść o powrocie Radgara rozeszła się już po mieście i na placu przed dworem kłębił się tłum.

Szyper wzruszył ramionami, ale wyraźnie pochwalał postawę Radgara.

- Ealdorze, pamiętasz athelinga Radgara?

Pierwszy z mężczyzn nie był najstarszy wiekiem. Kiedyś musiał być wysoki, ale teraz grzbiet miał wygięty w pałąk i swobodnie mógł patrzeć tylko sobie pod nogi. Wykręciwszy z trudem głowę, uśmiechnął się do Radgara półgębkiem.

- Witaj, ach, witaj, synu ifcleda!

Radgar padł na kolana i chwycił starca za obie ręce.

Dyskretnie, nadstawiając pilnie ucha, podsuwało się do nich dwóch dworskich thegnów. Nikt z grupki dygnitarzy nie zwracał na tę dwójkę uwagi. Śmietanka catterstowskiej społeczności, której zachciało się ujawniać publicznie swoje nieprawomyślne sympatie, mało Szerszenia obchodziła, ale tego rodzaju nieskrępowana wymiana zdań mogła pogorszyć i tak już niewesołe położenie Radgara.

- Królowa czeka, athelingu - odezwał się głośno, kiedy jego podopieczny miał już zostać przedstawiony drugiemu wita.

Leofricowi wystarczył rzut oka, by zorientować się w sytuacji.

Odwrócił się do cnihta, którego przydzielił mu do eskorty król - chudego brązowookiego młodzianka, któremu puszczała się już brązowawa broda. W Chivialu nie zwracałby na siebie uwagi i nawet Szerszeniowi wyglądał na człowieka, a więc pewnie uważał się za poważnie upośledzonego.

- Jesteś Rasdwald, prawda? - powiedział Radgar, uśmiechając się szeroko. - Kiedy ostatnio spuszczałem ci cięgi, łedwoś od ziemi odrastał. Prowadź. - Z dźwięczącymi wciąż w uszach życzeniami witanu, ruszył szybkim krokiem wzdłuż bocznej ściany dworu.

Szerszeń podążył za nim.

- Nadal myślisz o wyjeździe? Oni wszyscy chcą cię zrobić królem.

- Tak, wyjeżdżam!

- Mówisz tak, bo myślisz, że narażasz mnie na niebezpieczeństwo! A przecież od tego właśnie jest fechtmistrz - od stawiania czoła niebezpieczeństwom - tak więc nie pozwolę ci się z mojego powodu uchylać od obowiązku wobec kraju i uciekać od przeznaczenia. Kto wie, czy właśnie nie o to chodziło Ambrose’owi, kiedy...

Radgar roześmiał się i klepnął go w plecy.

- Nie, nie! Nic z tych rzeczy. Nigdy nie naraziłbym niepotrzebnie twojego życia, ale również nigdy nie ubliżyłbym ci, chroniąc przed wszelkim ryzykiem. Byłoby to marnotrawienie twojego poświęcenia, bo za takie trzeba uważać decyzję o zostaniu fechtmistrzem. Nie mam szans zostać królem - ci starcy po prostu jeszcze tego sobie dobrze nie przemyśleli. Jest gorzej, niż się spodziewałem. Najpierw musiałbym zostać thegnem, a Cynewulf już zadba o to, żebym wcześniej zginął. Gdyby jednak udało mi się przeżyć, potrzebna by mi była własna łódź i werod do jej obsadzenia. To kosztuje, a on trzyma łapę na mojej schedzie. Nawet gdyby udało mi się nie stracić życik na fxnngu i zyskać sobie odpowiednio krwawą reputację, to i tak musiałbym rzucić wyzwanie Wulfwerowi. A słyszałeś, co przytrafia się ludziom, którzy choćby o tym pomyślą?

Młody Raedwald, wyjaśniwszy strażnikom przy bramie, kim są goście, prowadził ich przez kompleks dworski, labirynt alejek, trawników, krzewów, drzew i wolno stojących budynków - kuchni, magazynów i kwater mieszkalnych. Krzątający się po terenie słudzy ustępowali szermierzom z drogi, kłaniając się najniżej, jak pozwalało im na to to, co nieśli. Szerszeń widział wokół tyle możliwości do urządzenia zasadzki, że tylko jednym uchem słuchał wywodu Radgara.

- Proponuję zatem...

I w tym momencie zza węgła najbliższego budynku wyłonił się jakiś potworny kształt. Szerszeń odepchnął Radgara, wyszarpnął Nic z pochwy...

Fałszywy alarm. To tylko czterej rośli mężczyźni, uginający się pod ciężarem oprawionego wołu. Byli brudni i zarośnięci, ubrani w wystrzępione wojłokowe worki. Przygarbieni, powłócząc nogami, przeszli przed Radgarem i Szerszeniem nawet na nich nie spoglądając. Szerszeniowi ciarki przeszły po plecach na widok pustych twarzy tych ludzi. Gdyby w Haybridge piraci znaleźli borsuczą jamę, byłby teraz takim jak ci tutaj, bezwolnym ludzkim wrakiem. Jeszcze teraz mogło go to czekać. Czy zathrallowanie fechtmistrza jest możliwe? Te dwa zaklęcia ścierały się wzajemnie, a więc jedno mogło zneutralizować drugie; pytanie tylko, które wzięłoby górę?

Zły na siebie, schował rapier i obejrzał się na swojego podopiecznego. Radgar wylądował szczęśliwie na trawniku i nadal tam leżał, obserwując go z rozbawieniem.

- Przed połączeniem więzią nie dałbyś rady tak mną pomiatać. Nie ma co, krzepki z ciebie fechtmistrz. Co się stało?

- Thralle.

Radgar wstał i wzruszył ramionami.

- Oni są martwi, Szerszeniu. Tego zaklęcia nie da się cofnąć, tak jak nie da się cofnąć śmierci. Ciało nadal się porusza. Starzeje się i w końcu umiera, ale duch już z niego uleciał.

Jak przystało na Baela, nie widział w procederze thrallowania niczego zdrożnego. Czyżby Żelazny Dwór niczego go nie nauczył?


Rasdwald doprowadził ich do pięknie zdobionej chaty, największej i najładniejszej z tych, które Szerszeń do tej pory tu widział. Kiedy przewodnik zapukał do drzwi, a następnie je otworzył, Szerszeń odepchnął swojego podopiecznego i pierwszy wszedł do środka, by upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Siedząca na kanapie kobieta zerwała się na równe nogi z okrzykiem przerażenia.

Trzy młode dworki czmychnęły spłoszone. Żadna nawet nie zerknęła na Szerszenia. Szerszeń podziękował skinieniem głowy cnihtowi, zamknął drzwi i odwrócił się, żeby zlustrować pomieszczenie. Podopieczny utonął w objęciach matki. W pierwszym odruchu też otoczył ją ramionami, by odwzajemnić uścisk, szybko je jednak opuścił i z nieprzeniknioną miną znosił czułości rodzicielki, która szlochała, śmiała się i obsypywała go pocałunkami.

Salon był wielki i pachnący. Wspanialszego Szerszeń w życiu jeszcze nie widział. Złocona, misternie rzeźbiona spirala schodów prowadziła na górny poziom, gdzie prawdopodobnie znajdowała się sypialnia. Cały dolny zajmowała jedna duża umeblowana z przepychem komnata. Grube, wzorzyste kobierce na podłodze, głębokie fotele i sofy o kolorowych jedwabnych obiciach, stoliki z marmuru, onyksu i alabastru; rzeźby, draperie, półki z cennymi ozdobami; kryształowe wazy pełne kwiatów. Na ścianach, które wyłożono lśniącą boazerią, wisiały obrazy w złotych ramach. Szerszeniowi zakręciło się w głowie na widok całego tego bogactwa. Przypomniały mu się czarodziejskie skarbce z bajek, które opowiadała mu do poduszki matka... i smocze jamy. Człowiek, który urządzał tę komnatę, uczynił to ze smakiem; ale wszystko, co się w niej znajdowało, pochodziło z pirackich grabieży i zostało okupione krwią i łzami niewinnych.

Radgar nigdy nie opisywał wyglądu swojej matki. Była to kobieta wysoka, ale poza tym nie dało się o niej nic konkretnego powiedzieć. Pod wspaniałą suknią z kobaltowego jedwabiu mogła być zarówno tłusta, jak i chuda, mogła się garbić albo trzymać prosto. Włosy i szyję skrywały biała chusta i bladozielona kreza. Pokryta grubą warstwą szminki i pudru twarz w kształcie serca wydawała się dziwnie pozbawiona wyrazu. Szerszeniowi przemknęło przez myśl pytanie, co każe się tej kobiecie maskować?

W końcu królowa Charlotte wypuściła syna z objęć, cofnęła się o krok i osuszyła wilgotne oczy koronkową chusteczką.

Albo nie dosłyszała tego przejęzyczenia, albo puściła je mimo uszu.

Królowa znowu zignorowała podtekst kryjący się w tym pytaniu.

Radgarowi policzki płonęły czerwienią porównywalną z kolorem jego włosów, ale wytrzymywał wzrok rozjuszonej matki.

- Wychodzi na to, że nie, skoro sypiasz teraz z wieprzem. Krzyknęła i chciała wstać, ale Radgar pchnął ją z powrotem na sofę.

Radgar wyprostował się.

Jej oburzenie przemieszane z niedowierzaniem nie było chyba udawane.

- Nie, matko! Możesz sobie raczyć tą historyjką cały świat, ale mnie na nianie nabierzesz. Ja go widziałem, matko! Widziałem go leżącego na łożu z poderżniętym gardłem. Został zamordowany.

Skurczyła się na sofie i patrzyła na niego z przerażeniem. Żadna aktorka nie potrafiłaby na zawołanie przyoblec twarzy w tę bladość, która przebijała teraz spod warstwy pudru.

- Ależ...

- Nie!

- Tak! A skoro twierdzisz, że spałaś w jego łożu, kiedy wrócił z uczty, to nikt, tylko ty to zrobiłaś. I pewnie ty weszłaś potem na górę, żeby zaryglować drzwi mojej izby. Podpaliłaś dom i wtedy się obudziłem...

- Nie!

- W czyim więc łożu spałaś, matko?

Potrząsnęła głową bardziej chyba zdezorientowana niż oburzona.

Radgar założył ręce na piersi i patrzył na nią z nieskrywaną pogardą.

Radgar patrzył na nią przez chwilę bazradnie.

- Czy Cynewulf też pił tę brandy, pani? - Nie pamiętam.

To była pierwsza od dłuższego czasu wiarygodna odpowiedź.

- Czy wiesz, Wasza Miłość, ilu fechtmistrzów towarzyszyło twojemu bratu, lordowi Candlefenowi?

Pokręciła głową. - Nie mam pojęcia.

Jego oczy mówiły wszystko. Co tam wściekłe lisy, znikające łodzie, młodzi zdrowi wojownicy zapadający ni z tego ni z owego na śmiertelne choroby, pożary trawiące w parę chwil całe budynki... Bez wątpienia posługiwano się czasem czarami, ale w tym wypadku peleryna niewidka nie była potrzebna.

Wstrzymała na chwilę oddech, a potem wyrzuciła z siebie:

- Ani jedną, ani drugą! Powiedziałam ci prawdę i nie masz prawa powstawać z martwych, by mnie dręczyć. Jak śmiesz mi wyrzucać, że poślubiłam mężczyznę, którego kocham? Ty nie żyłeś. Nie żył mój mąż. Rodzina się mnie wyrzekła, wzgardził mną nawet mój rozlazły brat. Przez te pierwsze okropne dni Cynewulf zajmował się mną troskliwie, okazywał współczucie, wspierał i w końcu wyznał, że od dawna mnie kocha, że pokochał od pierwszego wejrzenia. A ja wyznałam jemu, że też zawsze go szczerze kochałam - nie przyznając tego nigdy nawet przed sobą. I dalej ukrywałabym swoje uczucia pod złośliwymi docinkami, gdyby...

Radgar zerwał się z wyciem na równe nogi.

- Przestań! Co ty bredzisz?! Kochałaś mojego ojca! Cynewulfem się brzydziłaś. Nie wiem, co ci zadał, ale musiał to uczynić wtedy, kiedy wpuszczał do domu mordercę, i nie mogę tego znieść! - Rzucił się do drzwi i wybiegł, zostawiając je otworem.

Szerszeń, roztrącając po drodze taborety i stoliki, pognał w ślad za nim.


5


Radgar, kryjąc twarz w dłoniach, opierał się czołem o pień drzewa trzy domy dalej. - Odejdź! - powiedził schrypniętym głosem. Szerszeń nie posłuchał i przez chwilę czekał w milczeniu. W końcu zniecierpliwiony chwycił przyjaciela w pół i odciągnął od drzewa.

- Możesz się wypłakać na ramieniu swojego fechtmistrza - powiedział. - Od tego też jestem.

Radgar pozwolił mu się obrócić. A potem wziął Szerszenia w żelazny uścisk - zawsze był silny.

Radgar odetchnął głęboko, wziął się w garść i odwrócił ku nadchodzącemu.


Mężczyzną, który nadbiegał truchcikiem alejką i zdawał się gorączkowo szukać na ziemi jakiejś zguby, był groteskowo przygarbiony Ceolmund. Zbliżywszy się na odległość wyciągniętej ręki, chwycił Radgara za nadgarstek i zwrócił się do klamry u jego pasa:

Radgar roześmiał się.

Bezzębny staruszek był tak podniecony, że trajkotał jak najęty i Szerszeń nie wszystko rozumiał.

- JElfhcdX z Sudmest... napadł na Suóecg... przeszedł w bród podczas odpływu... Suóecgowego fyrdu nie było, wyruszyli na fsering do Skyrii... masakra... Earl Elóelnoó zabity. - Najwyraźniej do obowiązków baelskiego króla należało utrzymywanie rozlewu bratniej krwi w rozsądnych granicach, a tym razem owe granice zostały znacznie przekroczone. Pozostali earlowie zwołali zgromadzenie, żeby przedyskutować to jawne pogwałcenie obowiązujących reguł. - To znaczy, przedyskutować jego w tym udział - Cynewulfa.

- Czyli Cynewulf stoi teraz w obliczu rewolty? Ceolmund pokręci! głową. Wyglądało to tak, jakby przepatry-wał ziemię pod nogami.

- Zastosuję się do twojej rady, wita. Staruszek obnażył w uśmiechu dziąsła.

- Podkreślaj przy każdej okazji, że jesteś osobistym przyjacielem króla Ambrose’ajak również jego krewniakiem. Earlom to się spodoba; nie chcą wojny. Co innego młodzi, gorącogłowi thegnowie, ale oni tak zawsze. Earlowie są zadowoleni z pokoju. Biegnij teraz, ja pójdę za tobą.

- Jakież to szczęście, że mam oparcie w takim jak ty, zaufanym i sprawdzonym wita - powiedział Radgar.


Kilka minut później, kiedy zbliżali się do bramy, Szerszeń zauważył ze zdziwieniem, że jego podopieczny uśmiecha się od ucha do ucha. Zważywszy wszystko, co już się tego dnia wydarzyło i co mogło jeszcze nastąpić, wydawało się to wielce niestosowną reakcją.


Pod bramą czekał na nich Aylwin z czterema ludźmi z załogi “Faroóhengesty”. Wszyscy nadal mieli na sobie wytworne stroje połyskujące złotem i skrzące się klejnotami.

- Zabieram cię do domu taty - poinformował Radgara. - Chce, żebyś spotkał się z pewnymi ludźmi i coś zjadł. Chodźmy. - Wziął Radgara pod rękę; pozostała czwórka ruszyła za nimi, poszturchując raz po raz fechtmistrza, ot tak, dla zasady. - Rozmawialiśmy z tymi, którzy nie brali udziału we fseringu.

-1 co uradziliście? - spytał obojętnie Radgar.

Aylwin parsknął pogardliwie.


Dom Leofrica w Waroóburhu nie był specjalnie okazały jak na miejscowe warunki, choć w Chivialu wprawiałby w zachwyt. Aylwin wyjaśnił, że ojciec mieszka w zasadzie na Frignes, wysepce, którą podarował mu Eled, a do miasta ściąga tylko w interesach. Tak jak teraz. W głównej izbie kłębiło się co najmniej trzydzieści osób żłopiących piwo albo miód z rogów i czekających naathelinga. Byli liczącymi się przedstawicielami lokalnej szlachty i Szerszeń ze zdumieniem wypatrzył między nimi z pół tuzina kobiet.

Radgar znał wszystkich z imienia, z każdym zamienił kilka słów, każdemu wypomniał żartem jakąś psotą popełnioną wspólnie w dzieciństwie. Albo z rozmysłem starał się zniechęcić do siebie tych ludzi, udając nieodpowiedzialnego, albo rzeczywiście był za młodu takim urwipołciem, że żadnych innych wspomnień nie miał. Nic to nie dało. Dalej byli zdecydowani witać go jak dawno utraconego syna. Zdementował candlefeńską bajkę, którą uraczył wcześniej wuja Cynewulfa, i opowiedział im prawdziwą, żelaznodworską wersję swojej historii. Zapytany, czy pozostawał w Chivialu z własnej woli, czy też był tam więziony, zaczął się plątać. O ile Szerszeń się orientował, na pytanie to nie było jednoznacznej odpowiedzi.

Przybywali coraz to nowi ealdorowie, zjawił się Ceolmund, a kiedy zeszli się już wszyscy, Leofric, jako gospodarz, wlazł na stołek i zaproponował Radgarowi publiczne doradztwo. Szyper czuł się w przywłaszczonej sobie samozwańczo roli królotwórcy jak ryba w wodzie, klapka na oku rozsiewała ogniste błyski.

- Ten witenagemot to wspaniała okazja! - oznajmił. - Earlowie dosyć mają przestępcy, który zaprowadził w Baelmarku rządy terroru. Deprymuje ich tylko brak niekwestionowanego kandydata na jego miejsce. Z radością opowiedzą się za samym.Eledingiem, athelingiem Radgarem, zaginionym dziedzicem, który cudem się odnalazł.

Przerwa na aplauz.

- Wszyscy pamiętamy Traktat z Twigeport, który zakończył wojnę. Niewielu z was o tym wie, ale atheling Radgar, choć wówczas był jeszcze dzieckiem, odegrał żywotną rolę w negocjowaniu tego traktatu. Gdyby nie on, mogłoby w ogóle nie dojść do jego podpisania. To był dobry traktat - bez Radgara Baelmark nigdy by takiego nie wynegocjował. Gdyby jego ojciec nie zginął, zapisane w owym dokumencie warunki bez wątpienia byłyby do dziś respektowane. Ale pod rządami jego wuja nie są! Chivial nie płaci nam kontrybucji, dalej pobiera cła, nie wpuszcza naszych statków do swoich portów. Nie ma punktu, którego postanowień by nie pogwałcono! To również musi niepokoić earlów. Ich dochody spadają, bo obłudni Chivianczycy utrudniają wymianę handlową, a mimo to nie wolno im łupić jak dawniej Chivialu.

Kolejna przerwa na aplauz.

- Król Chivialu jest zbójem, który nie dotrzymuje słowa! Athelingu, musisz się stanowczo zdystansować wobec Ambrose’a. Podkreślaj, jak cierpiałeś przez te sześć lat w chivianskiej niewoli. Obiecuj przywrócić Baelmarkowi wielkość z okresu panowania twojego ojca. Obiecuj, że wymusisz przestrzeganie postanowień traktatu, i jeśli będzie to konieczne, nie coftiiesz się przed wypowiedzeniem wojny. Earlowie ściągają na witenagemot z nadzieją, że znajdą nowego króla. Twój dzień jeszcze nie nadszedł, bo wpierw musisz zdobyć tanistostwo, a potem earlostwo Catterstow. Jesteś jednak młody i parę tygodni w tę czy w tamtą nie robi wielkiej różnicy. Ten witenagemot to dla ciebie wspaniała okazja, chłopcze, żeby zacząć zabiegać o poparcie!

Była to rada dokładnie odwrotna względem tej, której wcześniej udzielił Ceolmund. Kiedy Leofric zeskoczył ze stołka, Radgar podszedł i go uścisnął.

- Jakież to szczęście, że mam oparcie w takim jak ty, zaufanym i sprawdzonym wita, szyprze.


6


Nazajutrz, skoro świt, earlowie pojedynczo i parami, maszerując pod górę na czele swoich werodów, ciągnęli na zwołane w Cynehofie zgromadzenie. W progu goście oddawali broń, ale nawet bez niej wzbudzali respekt.

Każdy earl składał wyrazy uszanowania zasiadającemu na tronie, napuszonemu królowi; każdy odbierał z rąk samej królowej róg z miodem. Czarująca rodzinka na podium nie występowała dzisiaj w pełnym składzie. Brakowało zarówno Radgara, jak i Wulfwera. Nieobecność Wulfwera szeroko komentowano. Aylwin twierdził, że nawet werod tanista nie wie, gdzie on się podziewa. Król Cynewulf ignorował zupełnie swojego cudem odnalezionego pasierba, a kiedy żona zwróciła mu uwagę na niestosowność takiej postawy, jej opinię również zignorował. Athelingowi wyznaczono miejsce w kłębiącym się przed podium tłumie, gdzie zapewnienie mu całkowitego bezpieczeństwa było praktycznie niemożliwe. Ścisk panował taki, że w przypadku zagrożenia Szerszeń nie mógłby nawet dobyć Niczego. Na szczęście w pobliżu stał Aylwin ze swoimi krzepkimi kompanami i w razie czego ich pięści zdziałałyby w tym spoconym maglu więcej niż rapier.

Radgar był nowym wilkiem w owczarni baelskiej polityki. Chciał z nim porozmawiać i otaksować go każdy earl i każdy thegn z catterstowskiego fyrdu. Znał ich prawie wszystkich z imienia. Zarzucali go pytaniami - wciąż tymi samymi - a on cierpliwie na nie odpowiadał, lawirując z podziwu godną zręcznością między przeciwstawnymi radami Leofrica i Ceolmunda. Jednym z pierwszych, którzy wzięli go na spytki, był Wielki Edgar - ten człowiek przed laty zamordował earla Swetmanna, a obecnie był earlem Hunigsuge. Takiego olbrzyma Szerszeń jeszcze nie widział. Kiedy chciał z kimś porozmawiać, musiał się schylać, nawet na tym zgromadzeniu.

Krwawa zemsta stanowiła idealne wytłumaczenie tak długiej nieobecności. Chłopiec miał prawo dorosnąć, nim zacznie szukać odwetu. Nie musiał oskarżać Chivianczykow, że go więzili, a jemu nie można było zarzucić, że się im sprzedał, bo nie wiedzieli przecież, kogo goszczą pod swym dachem. Ale Radgar nie wspominał wcześniej publicznie o morderstwie i Szerszeń nie bardzo wiedział, czemu zrobił to teraz - czyżby coś się zmieniło?

Następnie Edgar spytał o to, o co pytali w końcu wszyscy earlowie. Pytanie to nieoczekiwanie przyćmiło nawet rzecz, dla rozpatrzenia której zwołano witenagemot, a mianowicie sprawę śmierci earla Żóelnoóa.

-1 co dalej zamierzasz?

Radgar uśmiechnął się szeroko na widok zaniepokojonej miny olbrzyma.

- Powiedziałem już, że mam dowód, eaidorze. Jeszcze tej nocy będę znał całą prawdę. - Więcej zdradzić nie chciał, nawet nagabującemu go szeptem Szerszeniowi.


Przyszedł wieczór, zapadł zmrok, a witenagemot wciąż obradował. Uwijający się jak w ukropie słudzy nakrywali stoły do uczty, a w wielkiej, wypełnionej po brzegi sali nadal huczało niczym w ulu. W dali pomrukiwał groźnie Cwicnoll. Earlowie byli bardzo zbulwersowani niecną napaścią na Suómest; kilku wyciągnęło sprawą nieprzestrzegania postanowień traktatu, dwóch wspomniało nawet o tajemniczych zgonach. Chcieli zmiany monarchy Baelmarku, ale zdaniem Szerszenia nowy kandydat żadnemu nie przypadał specjalnie do gustu. Na tle potężnych wioślarzy prezentował się cherlawo. Nie sprawdził się dotąd w bitwie. Pytany o drażliwe sprawy przyznawał, że nie ma zielonego pojęcia, co działo się w kraju przez pięć ostatnich lat, że nie ma nawet własnego zdania na temat nie kończących się sporów granicznych między regionami, będących wiecznym świerzbem na ciele baelskiej polityki. Nie dało się zaprzeczyć, że w jego żyłach płynie królewska krew, ale samo to nie czyniło go jeszcze godnym tronu.

Jego fechtmistrz odchodził od zmysłów. Wyczuwał zagrożenie snujące się po sali jak dym i jak dym wymykające się definicji i rzetelnej ocenie. W tym tłoku nie potrafił zlokalizować jego źródeł. Najbardziej oczywistym z nich był Cynewulf i, naturalnie, jego tajemniczy, nieobecny tanist wspierany przez dworskich thegnów pod wodzą groźnego szeryfa Roódercraefta; w fyrdzie jednak byli też na pewno inni thegnowie z ambicjami do rządzenia Catterstow, a niejeden earl uważał się za godnego tronu. Zabójca króla £leda, jeśli nie był nim któryś z wyżej wymienionych, też miał motyw do dokonania zamachu.

Można się było pocieszać, że podczas oficjalnej biesiady dopuszczenie się mordu, przynajmniej przy użyciu siły fizycznej, jest mało prawdopodobne, a zresztą Szerszeń był jedynym uzbrojonym człowiekiem na sali, jeśli nie liczyć dworskich thegnów. Zabójstwo z wykorzystaniem czarów wymagałoby czasochłonnych przygotowań. Pozostawałajeszcze trucizna, ale Radgar nic nie pił. Kiedy zacznie się uczta, Szerszeń będzie musiał dbać dyskretnie o to, by jadło i napitki pochodziły ze wspólnej puli - ostentacyjne kosztowanie przy królewskim stole wszystkiego, na co ma ochotę podopieczny, byłoby wielką obelgą.

Z pewnością jeszcze żaden fechtmistrz w historii Zakonu nie stanął przed gorszym wyzwaniem tak szybko po połączeniu więzią.

O, ciężkie jest życie fechtmistrza.

A wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze cięższe.


Cwicnoll ryknął kilkakrotnie tak, że aż ziemia zadrżała. Jeden wstrząs był na tyle silny, że wielu gości się poprzewracało, odblask ogni zaigrał w tłuszczu, który prysnął na nich kaskadami, zaskrzypiały i zajęczały krokwie, szczęknął oręż rozwieszony na ścianach. Nikt z obecnych - ani wojownicy, ani kobiety - nie zwracał uwagi na humory wulkanu. Przez jakiś czas smród siarki wyciskał łzy z oczu i pobudzał do kaszlu, ale był to tylko dobry pretekst do przepłukania podrażnionych gardeł.

Pewne podejrzenia mógł wzbudzać fakt, że nie doszło do zapowiedzianego wcześniej wydarzenia. Królowi Cynewulfowi musiało wylecieć z głowy, że rankiem poprzedniego dnia obiecał sprezentować swojemu bratankowi-pasierbowi heriot i zaprzysiąc go na cnihta. Radgar nie robił nic, żeby mu o tym przypomnieć.

Niebo za dwoma trójkątnymi otworami w szczytach przyjęło barwę indygo; we wkradającym się do sali mroku jaśniej zapłonęły skwierczące paleniska, oblewając czerwonym odblaskiem kończyny spoconych, prawie nagich thralli, którzy obracali nad ogniem nadziane na rożny tusze. W końcu król kazał wnieść świece i niewolnicy zaczęli podawać do stołu. Leofric i Ceolmund pociągnęli Radgara do ław, na których siedzieli catterstowscy ealdorowie. Szerszeniowi nie zaproponowano miejsca siedzącego, stał więc za plecami swojego podopiecznego i ogryzał soczyste wołowe żeberka, nie zważając na skapujący mu na ubranie tłuszcz.

Radgar był w zadziwiająco dobrym humorze, tak jakby nie docierało doń, że wśród obecnych mogą się znajdować ludzie, którzy dybią na jego życie. Nadal nie chciał wyjaśnić, co miał na myśli, wspominając o posiadanym dowodzie.

- Co może zrobić jutro witan? - zapytał z pełnymi ustami. - Przecież w całym Baelmarku nie ma obecnie ani jednego earla z królewskiego rodu.

Leofric wzruszył ramionami.

Baelowie wymienili spojrzenia, świadczące że wolą nawet nie myśleć o takiej ewentualności.


Ognie i świece zamigotały i zgasły. Król z królową dawno już wyszli, podobnie większość earlów - zapowiadało się, że następny dzień będzie trudny. Zostali tylko najmłodsi i najhałaśliwsi z thegnów. Pili bez opamiętania i śpiewali rzewne szanty, ale i oni zaczynali jeden po drugim dźwigać się z ław i wytaczać w księżycową noc albo zsuwać pod stoły, gdzie drzemali już znużeni cnihtowie.

Radgar zachowywał nadal jasność umysłu i wyraźnie na coś albo na kogoś czekał. Przytomni i prawie trzeźwi byli również Leofric z Aylwinem. Obaj namawiali Radgara, by z nimi wyszedł i spędził resztę nocy w ich domu, ale on uparcie odmawiał, nie wyjaśniając dlaczego. Przesunął ławę w miejsce, które wyraźnie uznał za, nie wiedzieć czemu, specjalne, i siedział na niej, opierając się plecami o ścianę. Dwaj thegnowie też tam usiedli, biorąc go między siebie; Szerszeń stał i słuchał, jak omawiają taktyki, analizują rozmaite warianty, snują teorie. Radgar, choć nadal utrzymywał, że tron jest poza jego zasięgiem, nie tracił zainteresowania tematem. Zdaniem Szerszenia pragnął na nim zasiąść. Być może przez wzgląd na ojca, ale pragnął.

Dom zadrżał w posadach; wulkan zagrzmiał. Po sali rozszedł się odór popiołu i siarki. Żaden ze śpiących nawet nie drgnął. Radgar ziewnął i pzeciągnął się.

- Niezbyt. Pamiętacie te pięć mieczy, wiszących nad miejscem, w którym teraz siedzimy?

Jego towarzysze zadarli głowy i usiłowali przebić wzrokiem zalegający w górze mrok.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, wstał. Leofric z Aylwinem zerwali się natychmiast, tak jakby już był królem.

- No to go sobie obejrzyjmy, co wy na to?

Dziwna to była propozycja jak na tę porę nocy, ale nikt nie zgłaszał obiekcji. Ayiwin wlazł na ławę; Szerszeń zzuł buty i wdrapał się Aylwinowi na ramiona. Jego twarz znalazła się na poziomie niemożebnie zatłuszczonego puklerza, który wisiał tu chyba od wieków. Był za śliski, żeby się go przytrzymać, a zresztą licho wiedziało, czy się nie urwie. Szerszeń spojrzał w górę i w mroku ledwie rozpraszanym przez odbity blask księżyca odróżnił jeszcze jakieś tarcze, parę toporów, kilka zabytkowych obosiecznych pałaszy, i jeden miecz, który wyglądał mu bardziej współcześnie. Dobył Niczego, sięgnął nim najwyżej, jak mógł, ale zdołał dotknąć tylko sztychu pałasza.

Ayiwin wymamrotał pod nosem coś niecenzuralnego, ale chwycił Szerszenia za kostki nóg i z ledwie dosłyszalnym chrząknięciem dźwignął go na wysokość wyciągniętych ramion. Bicepsów nie dorobił się może w całkiem naturalny sposób, niemniej jednak były to bicepsy, co się zowie. Kierując się bardziej zmysłem dotyku niż wzroku, Szerszeń przesunął czubek Niczego przez jedno z oczek na palce na rękojeści tajemniczego miecza i strącił go z kołka. Oręż ześlizgnął się po głowni rapiera z tak zastraszającą szybkością, że o mało nie doszło do nieszczęścia. Szerszeń, który nie przewidział takiego obrotu sprawy, zamarł z wrażenia i czekał w milczeniu, aż uspokoi się rozkołatane serce.

- Masz? - spytał w końcu Radgar, zniecierpliwiony przedłużającą się ciszą.

- Mam, ale ciekaw jestem, jak długo ten cymbał będzie mnie w stanie tak utrzymać. Tym razem komentarz Aylwina był jeszcze dosadniejszy.


Podeszli w czwórkę do paleniska, gdzie dogasający ogień rzucał jeszcze trochę światła. Po otarciu miecza z tłuszczu i sadzy okazało się, że to zaopatrzona w srebrną rękojeść broń do zadawania pchnięć, o cienkiej i długiej klindze, ale nie zupełnie rapier, bo przez jedną trzecią długości klingi biegło ostrze. Nie była to broń przeznaczona dla amatora. W gałce tkwiło kocie oko, na klindze wyryto nazwę “Kaprys”.

Radgar zasalutował mieczem ciemnościom, a potem westchnął.


7


To jakiś obłęd - mruknął Szerszeń, kiedy zbiegali po schodach zalanych srebrną poświatą księżyca. - Przecież nie wierzysz w nekromancję!

- Tak sądzisz? Zapytałem kiedyś Healfwera, czy potrafiłby przywołać umarłego. Odparł, że owszem, gdyby miał coś charakterystycznego, coś, co za życia tej osoby znajdowało się przez długi czas blisko niej i niezbyt blisko kogokolwiek innego po jej śmierci. To przypomina trochę zadawanie zapachu psu tropiącemu.

Miecz każdego fechtmistrza spełniał owe wymagania wprost idealnie, a ten na dodatek wisiał przez lata na ścianie przez nikogo nie dotykany.

Kiedy zbliżali się do królewskiej stajni, Szerszeń zwrócił się do Radgara:

Sir Szerszeń widział skrytobójców czających się w każdym aksamitnym cieniu. Ale chociaż byli oni tylko wytworem jego wyobraźni, to w porównaniu z przebywaniem w tym gnieździe zakłamania i zdrady wspinanie się konno po nocy na wulkan powinno być w jego mniemaniu beztroską wycieczką. Jego fechtmistrzowski instynkt nie rozciągał się na wulkany.

Leofric otworzył wrota ciemnej stajni i zawołał. Niemal natychmiast wybiegła stamtąd para thralli. Przecierali zaspane oczy i dygotali z zimna. Byli bosi i nadzy.

- Zaczekajcie tutaj - powiedział Leofric do trójki towarzyszy i skinąwszy na thralli, zniknął z nimi w mroku.

- Nieszczęśnicy! - mruknął Szerszeń. - Nie moglibyśmy sami wziąć sobie tych koni? Radgar spojrzał na niego dziwnie, ale nic nic powiedział.

Szerszeń zacisnął zęby, żeby nie powiedzieć czegoś, czego by później żałował.

Tę koszmarną rozmowę przerwał powrót Leofrica i dwóch thralli prowadzących konie.


Na czystym, bezgwiezdnym niebie panoszył się księżyc tuż po pełni. Noc, jak na wiosnę przystało, była pogodna, wiał lekki wiaterek, ale wspinaczka na wulkan wcale do przyjemnych nie należała. Wprost przeciwnie. Cwicnoll burczał niemal bez ustanku, a w monstrualnej chmurze unoszącej się nad jego wierzchołkiem pojawiały się raz po raz czerwone rozbłyski. Im byli wyżej, tym bardziej niespokojne stawały się konie. Szerszeń nie był urodzonym jeźdźcem, ale w siodle trzymał się nieźle.

Góra zaprotestowała rykiem przeciwko tej obeldze.

Radgar nie odpowiedział.


Im wyżej wjeżdżali, tym dalej sięgali wzrokiem. Widzieli w dole dziesiątki wysp i wysepek, które otaczały Fyrsieg niczym okruchy węgla drzewnego, osadzone w morzu ołowiu i obwiedzione koronką spienionego przyboju. Radgar zapowiadał, że z punktu obserwacyjnego zwanego Beelstede widok będzie jeszcze lepszy. Górne partie zboczy pokrywała gruba warstwa śnieżnobiałego popiołu, który czynił kamieniste podłoże zdradliwym dla koni. Kiedy dotarli do punktu obserwacyjnego, zerwał się zimny wiatr, wzbijając w powietrze tumany tego popiołu, drażniące oczy i gardła. Pod ciężarem popiołu uginały się i umierały drzewa w wąwozie prowadzącym do Weargahlaew, a drogę blokowały głębokie zaspy. Co parę minut ziemia drżała, a złowróżbny grzechot ostrzegał przed kamieniami staczającymi się ze zboczy. Teraz zagrożenie było już niezaprzeczalne.

Szerszeń przygryzał wargę, żeby powstrzymać cisnące się na usta słowa protestu, ale w końcu nie wytrzymał.

- Nie dasz sobie tego wyperswadować, prawda? Radgar westchnął.

U wejścia do tunelu zrobiło się jeszcze niebezpieczniej. Kiedy zsiadali z koni, Cwicnoll ryknął groźnie, wprawiając w dygot cały świat. Z urwisk posypały się z grzechotem kamienie; konie, kwicząc z przerażenia, zaczęły rzucać łbami. Smród siarki przyprawiał o mdłości. Chmura wieńcząca wierzchołek rozbłysła czerwienią, zalewając przysypaną popiołem okolicę krwistą poświatą.

A le nie. W popiele, który wiatr nawiał do jaskini, widniały odciski ludzkich stóp. Ktoś niedawno wychodził z tunelu.

- Uciekli z Weargahlaew. Nie widzę jednak śladów drewnianej nogi Healfwera. A ty? Musieli go nieść.

Szerszeń dostrzegał co najmniej jeden trop prowadzący w głąb tunelu, ale ani myślał o tym wspominać.

Jednak o szybkim marszu nie było mowy. Dobrze utrzymana dotąd droga przez tunel była teraz zasłana chropawymi, ostrymi jak szkło kamieniami. Potykając się o nie i przewracając, przeklinając skręcone kostki i poobtłukiwane golenie, wstrzymując oddech przy każdym wstrząsie, czyli co chwila, bmęli przed siebie przez mrok ledwie rozpraszany słabym blaskiem latarni.

Grrrrrl Hrrrum! wyburczał CwicnoII. Trrrach, stuk-stuku-puk, tratatata, zawtórowały mu odpadające od stropu kamyki.


Ledwie wynurzyli się z tunelu, Szerszenia opuściła obawa, że walący się strop przygniecie mu podopiecznego, a zastąpił ją strach, że się poduszą, bo w powietrzu wisiał gęsty, lepki opar, w którym grzązł blask latarni. Było tu też złowróżbnie ciepło.

Szerszeń powlókł się bez słowa za swoim podopiecznym. Zeszli na dół po stromym kamienistym zboczu przysypanym grubą warstwą śliskiego popiołu, przecięli łączkę, gdzie spod nóg przy każdym stąpnięciu wzbijały się duszące tumany popiołu, i po krótkich poszukiwaniach znaleźli ścieżkę prowadzącą w las niewyobrażalnie wielkich drzew. Większość popiołu osiadła na gałęziach, ale i tak na ziemię opadło tyle, że odcisnęły się w nim ślady przechodzących tędy ludzi. Gęsta mgła wyciskała łzy z oczu i drażniła gardło. Góra trzęsła się i grzmiała. Od czasu do czasu dawał się słyszeć bliższy grzechot osuwających się kamieni. Szerszeń zasłonił sobie nos i usta rąbkiem opończy, ale niewiele to pomagało. Duchota wyciskała z niego ósme poty, gorący popiół parzył w stopy.

Śladów było coraz mniej, wydeptana ścieżka co jakiś czas rozwidlała się, ale Radgar pewnie maszerował przed siebie.

Ścieżkę przecinał strumień wrzątku. Woda podmywała korzenie żywych jeszcze drzew, co znaczyło, że płynie tędy od niedawna.

- Pewnie nie jest wcale taka gorąca, jak wygląda - stwierdził rozkosznie Radgar. Wstąpił na kamień, przeskoczył na drugi, potem na trzeci. Poświata jego latarni rozpływała się stopniowo we mgle. Szerszeń poszedł za przykładem przyjaciela.

Kiedy spotkali się znowu na drugim brzegu, Radgar podjął jak gdyby nigdy nic:

Cwicnoll ryknął i zadrżał, strząsając z drzew chmury popiołu. W przerwach między wstrząsami w lesie zalegała nienaturalna cisza. Nie ostało się już w nim nic żywego. Świtu nie przywita ptasi chór, a zresztą nie wiadomo, czy świt przebije się przez duszącą czarną mgłę.


Odpowiedziała mu cisza mącona jedynie przez świst pary strzelającej z gejzeru, który przed paroma minutami mijali.

- Healfwerze, jesteś martwy i my też. Jestem Radgar Ceding i zginąłem w Twigeport. Wróciłem, bo potrzebna mi twoja raed. Przyniosłem miecz, którym zabito Eleda. Twoje zaklęcia sprawdziły się w ogniu. Widziałem go zamordowanego, Healfwerze. Muszę porozmawiać z umarłym.

Nic.

Radgar odebrał od Szerszenia swoją latarnię.

- Chodźmy.

Ruszył znowu, jego fechtmistrz deptał mu po piętach. Jeziorko dotarło do chaty przed nimi - w środku musiało być wody na stopę. Szerszeń nie wyczuwał tu specjalnego niebezpieczeństwa, ale mimo wszystko położył dłoń na ramieniu Radgara.

Radgar odchrząknął.

- Healfwerze! Dwóch umarłych do ciebie.

Drzwi skrzypnęły i zaczęły się powoli uchylać, rozgarniając wodę. Pojawił się w nich czarownik. Wyglądał tak, jak opisywał go Radgar Wspierał się na lasce, miał na sobie przemoczoną szatę, a na głowie worek z dziurami na oczy.

W tym domu wariatów nic nie mogło zdziwić. Szerszeń oddał Radgarowi latarnię, powiesił opończę na krzaku, ściągnął kaftan i został w samych spodniach. Przemknęło mu przez myśl, że w tej parującej mgle dawno trzeba było to zrobić.

- Chodźmy bliżej - powiedział Radgar i brodząc w wodzie, podszedł do drzwi. - Widzisz, Healfwerze, tę bliznę w miejscu gdzie jest serce? Odwróć się plecami. A tu masz drugą, tędy wyszła klinga. Przebiłem go na wylot tym samym mieczem, który teraz nosi. A więc i on jest martwy. Wszyscy trzej jesteśmy martwi. To będzie rozmowa trzech umarłych z jednym umarłym.

W otworach na oczy widział smolistą czerń.

Szerszeń powlókł się za nimi, obładowany laską, dwiema latarniami i swoim ubraniem. Na szczęście nie musieli iść daleko. Oktogram przysypany był wszechobecnym popiołem, otaczała go tylko wydeptana ścieżka. Radgar postawił czarownika pod drzewem i własną opończą zmiótł z ziemi popiół, odsłaniając kamyki wytyczające oktogram.

Healfwer przez cały czas mamrotał coś gniewnie do siebie:

-...nigdy mi nic nie mówią... Chcą bogactw i cudów... nędzny pomiot thegna i thrallicy... gdyby głębie oceanu lepiej otuliły, to wzburzone morze udzieliłoby schronienia. - Zakaszlał wstrętnie.

Radgar zajrzał do garnka na wodę.

- Nie. Już ci mówiłem: JEled nie spłonął. Co było jego zgubą, ealdorze? Czarownik nie odpowiadał. Radgar spróbował jeszcze raz.

- No, nareszcie dochodzimy do porozumienia. Gdzie mam wbić ten miecz? Pośrodku?

- Oczywiście, nióing - warknął czarownik. -1 żeby nie wiem co, nie wchodź do oktagramu. Kiedy dzień się podwaja, obowiązek nuży.

Szerszeń przyglądał się temu sceptycznie. Nigdy nie dawał zbytniej wiary opowieściom Radgara o jednoosobowym odprawianiu czarów, a widok tego czarownika tylko pogłębiał jego wątpliwości. Rozum starca dawno już odleciał z jaskółkami na południe.

Ziemia zadrżała, góra ryknęła. Gdzieś w pobliżu przeciągły rumor osuwających się kamieni przeszedł w trzask łamanych drzew. Radgar odczekał, aż grunt przestanie się kołysać, i zaczął wbijać Kaprys w środek oktogramu. Dopiero za trzecią próbą udało mu s ię natrafić na miejsce wolne od korzeni, a i wtedy klinga niezbyt głęboko weszła w ziemię.

- Gotowe, witał - powiedział, wycofując się na skraj polanki.

Czarownik podskoczył do oktogramu, podbiegł kawałek po obwodzie i zatrzymał się. Zaległa cisza, w której słychać było tylko syk pary i stłumione gulgotanie wrzątku. Dochodziło z kilku stron krateru naraz i Szerszeń czuł się jak w napełnianej gorącą zupą wazie. Będzie pierwszym w dziejach fechtmistrzem, któremu podopieczny żywcem się ugotuje... Na co czekają? Staruch najwyraźnej nie wiedział, czego właściwie od niego chcą, zajął jednak pozycję naprzeciwko garnka i latarni, gdzie wierzchołek śmierci...

- Hwaetf - krzyknął niespodziewanie Healfwer i schrypniętym szeptem jął recytować zaklęcia przywołujące duchy śmierci. Niewiele z tego, co mamrotał, dało się zrozumieć, ale on ani na chwilę nie przerwał, ani przez chwilę się nie zawahał. Po wyrecytowaniu paru formułek podbiegł jeszcze kawałek po obwodzie oktogramu i znowu zaintonował swoje mruczando.


Długo to trwało. Zgrzybiałemu kalece nie przeszkadzała kołysząca się ziemia. Kontynuował obrządek bez chwili wytchnienia, z transu nie wytrącały go nawet porykiwania wulkanu ani świst pary tryskającej z gejzerów. Był to zadziwiający popis wytrwałości.

Albo mgła gęstniała, albo przygasały latarnie. Ta ustawiona w wierzchołku oktogramu widoczna była tylko jako rozmyta plama światła. Ta u stóp Szerszenia też jakby gasła. Szerszeń ledwie widział stojącego tuż obok Radgara; słyszał tylko jego kaszel. Mgła zgęstniała, szczególnie w środku oktogramu, wokół wbitego tam miecza.

Zawodzenie czarownika przeszło w duszący kaszel, który dobiegł gdzieś z drugiej strony polanki. Las i wulkan zamilkły, zaległa złowieszcza cisza, w której rozległ się ledwie słyszalny poszept:

- Kto mnie wzywa, czego chce?

Szerszeniowi włoski zjeżyły się na karku. Nie powiedział tego ani Radgar, ani Healfwer. Szept dolatywał ze środka polanki. Popuszczając wodze wyobraźni, wypatrzył tam mglisty zarys klęczącej postaci, która obejmowała wbity w ziemię miecz...

Znowu dało się słyszeć westchnienie.

- Rozkazuj mi... Kto mnie wzywa? Kto rozkazuje? Czego chce?

Szerszeń drgnął, kiedy w ciemnościach rozległ się głos stojącego obok Radgara. Był niemal tak samo schrypnięty jak głos Healfwera.

- Ja rozkazuję! Ja, Radgar Ceding, ci rozkazuję.

Zjawa - jeśli nie był to tylko wytwór wyobraźni Szerszenia - stała teraz i patrzyła w ich stronę.

Radgar postąpił dwa kroki w stronę oktogramu. Było teraz ledwie widać oczy - można by go wziąć za kłak mgły ukształtowany w postać mężczyzny. Szerszeń ruszył za podopiecznym i stanął obok, gotów go odciągnąć, gdyby ten próbował wkroczyć w obręb oktogramu.

-1 co się potem stało?

Szerszeń jakby wyraźnej widział teraz Yoricka. Ulepiona z mgły zjawa była żylastym, śniadym, zupełnie nagim mężczyzną z długimi, sięgającymi ramion, pozlepianymi w strajki włosami i ze skołtunioną bujną brodą. Zdawał sobie jednak sprawę, że to tylko gra wyobraźni. Że prócz mgły nie ma tam nic.

Szerszeń uświadomił sobie, że nie wiedzieć kiedy podsunął się do oktogramu i niemal dotyka noskami butów jego obrysu. Zjawa patrzyła teraz wprost na niego. Miała twarz i oczy trupa, zupełnie martwe. Jednak pod innymi względami wyglądała jak żywy człowiek. Dygotała z zimna, przy każdym oddechu z jej ust wydobywały się obłoczki pary. Trup by przecież nie oddychał, a duch nie dostawałby gęsiej skórki. Nawet jej odmienność wydawała się Szerszeniowi dziwnie znajoma. Widział już gdzieś takie oczy.

- Fechtmistrzu! - powiedziała cicho postać. - Pozwolisz tak cierpieć bratu?

Szerszeniowi znowu zjeżyły się włoski na karku.

- Dlaczego wsiadłeś na łódź? - spytał Radgar.

Ku uldze Szerszenia duch odwrócił się i znowu zaczął krążyć niespokojnie po wnętrzu oktogramu, nie zostawiając w popiele śladów.

- Żeby ratować ci życie, młodzieńcze! Powiedziałem już, że cię polubiłem. A nie podobał mi się ten twój gburowaty kuzyn. Źle mu z oczu patrzyło.

- Ratować mi życie po co? Duch westchnął.

- Co by ze mną zrobił, gdyby dostał mnie w swoje ręce? Yorick wzruszył ramionami.

I w tym momencie Szerszeń uświadomił sobie, co tak przerażająco znajomego widzi w tej zarośniętej zjawie.

- Radgarze! On nie jest martwy! Jest thrallem!

Stwór w oktogramie padł na klęczki obok swego miecza i zaczął go pieścić, całować, coś doń szeptać.

- Czy to możliwe?! - wrzasnął Radgar.

Czarownik, gdziekolwiek był, nie odpowiedział. Ale dlaczego nie miałoby to być możliwe?

- Thrall? - Duch zaszlochał, obejmując czule miecz. - Odszukaj go, młodzieńcze! Odszukaj i zabij.

Świniopas? Gdzieś na tej wyspie Fyrsieg po należących do króla łąkach błąka się fechtmistrz świniopas. Szerszeń zazgrzytał zębami. Ależ to musi radować Cynewulfa.

- Odpowiadaj na moje pytania - krzyknął Radgar. - Dlaczego wyjawiłeś tajne instrukcje ambasadora?

Yorick dalej głaskał i adorował rękojeść miecza, odpowiedział jednak spokojniejszym już głosem:

Radgar jęknął.

- Czyli za tym wszystkim stał Ambrose? Ambrose? Westchnienie Yoricka było jak poszept wiatru w koronach drzew.

- Za późno, bracie! Już świt. Nowy dzień... - Szept ścichł. - Żegnaj, młodzieńcze...

Przez mgłę i drzewa nie przebijał się nawet promyk światła. W oktogramie tkwił tylko miecz i niczego więcej nigdy tam nie było. Zniknął nawet Healfwer. Gdzieś niedaleko gwizdał i bulgotał gejzer.

Szerszeń drżał jak w febrze.

Szerszeń wszedł do oktogramu i, choć ręka mu drżała, bez trudu wyciągnął miecz z ziemi.

Trudno jest zabić króla.


VIII



1


Przez większą część wędrówki przez Weargahlaew do wylotu tunelu Radgar był ledwie przytomny. Chciał odszukać Healfwera i przekonać starca, że krater stanie się wkrótce jego grobem, o czym ten szaleniec sam bardzo dobrze wiedział i czego od dawna pragnął. Szerszeń odwiódł go od tego zamiaru i zmusił do pozostawienia czarownika własnemu losowi.

Duch powiedział, że już świta, ale w wypełnionym mgłą kraterze nic na to nie wskazywało. Gdzie nie spojrzeć, tryskały gejzery pary, wrzątku i cuchnących gazów. W bajorach bulgoczącego błota znikły ścieżki, jeziorka zalały rozległe połacie lasu, a na znającego drogę Radgara nie było co liczyć. Kilkakrotnie mdlał struty oparami i gdyby nie Szerszeń, który na wpół go wlokąc, na wpół niosąc, parł z nim dalej przed siebie, osunąłby się na ziemię i umarł. Oczywiście Szerszeniowi sił dodawała więź; ale ten nadludzki wysiłek musiał mieć swoją cenę. Przy braku dziennego światła i jakichkolwiek punktów orientacyjnych tylko nieustające burczenie Cwicnolla wskazywało kierunek marszu. Żeby trafić do wylotu tunelu musieli oddalać się od wierzchołka. Wierzchołek nie stanowił już dla nich największego zagrożenia. Pod ich stopami, wśród cuchnących wyziewów siarki, parując i dygocąc, budził się do życia starożytny krater Weargahlaew.

Czemu to tak boli? Radgar już od dawna domyślał się, kto zabił’tatę, i powinien być rad, że jego podejrzenia się potwierdziły. Od śmierci Eleda upłynęło blisko sześć lat; był to koszmar z dawno minionego świata. Nie było już osieroconego chłopca opłakującego śmierć rodziców. Dryl i lata spędzone w Żelaznym Dworze zmieniły go w kogoś zupełnie innego - w samodzielnego młodego mężczyznę, który potrafi przetrwać w świecie. Nie był już tamtym dzieckiem. Dlaczego więc tak cierpi?

Przejście przez zawalony kamieniami tunel było jeszcze trudniejsze niż wcześniej. Cały czas sypał się im na głowę skalny gruz, ale w końcu wydostali się na świat. I tak na wpół już oszalałe ze strachu konie wpadły w jeszcze większą panikę na widok dwóch ubłoconych, zakrwawionych postaci, ale Szerszeniowi udało sieje uspokoić na tyle, by można ich było dosiąść. Nad Bselstede było trochę widniej niż w kraterze, ale wiatr, który się zerwał, wzbijał tumany duszącego popiołu. Radgar stosował się biernie do poleceń swojego fechtmistrza, nie zwracając uwagi, dokąd ten go prowadzi.

Czyż nie stało się zadość sprawiedliwości, że Eleda dosięgła zemsta za śmierć ludzi, którzy przez niego zginęli? Jego zabójca, Yorick, już za to zapłacił. Czy gdyby zginął również jego wspólnik Cynewulf, lawinę rzezi dałoby się kiedykolwiek powstrzymać? Czyż nie zadość stało się sprawiedliwości, że kobieta, którą iEled wykradł, a potem pokochał, została z kolei wykradziona jemu, i to sprowadziło nań śmierć? Nie można jej było obwiniać za to, co wydarzyło sią wtedy i działo później. Nie zrobiła nic złego, dlaczego więc syn nie może jej wybaczyć? Dlaczego nie osądza jej jak zwyczajnego człowieka, lecz jak ideał?

Łajdak! Jeśli ktoś zasłużył tu na śmierć, to tylko Cynewulf. Trudno jest zabić króla, jeśli zależy ci, żeby przeżyć i się tym później chełpić. Tak, duch Yoricka miał bez wątpienia rację. Ale czy powiedział prawdę o morderstwie? Wymierzanie królom sprawiedliwości nigdy nie było łatwe. Trzeba lepszego dowodu niż bełkotliwa relacja zaczarowanego thralla.

Kiedy wjechali w las i drzewa osłoniły ich trochę przed chmurami popiołu, Szerszeń ściągnął wierzchowcowi wodze i zaczekał na swojego podopiecznego. Wyglądał tak, jakby miał zaraz umrzeć z wyczerpania. Oczy pod pobielałymi brwiami przypominały otwarte rany, cały był oblepiony popiołem i zbroczony krwią; nalot popiołu zmienił meszek pod nosem w sumiaste mlecznobiałe wąsy. Biedny Szerszeń! Niewielu fechtmistrzów poddawanych było trudniejszej próbie w niecały miesiąc po połączeniu więzią. Ten chłopiec naharował się za dziesięciu mężczyzn.

No właśnie, co? Poznał prawdę o morderstwie, ale nie przybliżyło go to ani o krok do wymierzenia sprawiedliwości czy pomszczenia śmierci ojca. Gdyby poprzysiągł Cynewulfowi krwawą zemstę albo po prostu rzucił się na niego z mieczem, dworscy thegnowie zabiliby go, a razem z nim Szerszenia. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości.

Uciekać? Radgar jechał przez chwilę w milczeniu, rozważając tę sugestię.

- To by doprowadziło do wojny domowej! Szerszeń popatrzył na niego podkrążonymi oczami.

- Fakt. I właśnie dlatego radzę ci zostać królem. Wybierając jakąkolwiek inną drogę, zginiemy.

Trudno jest zabić króla. Królowi zabijanie przychodzi bez trudu. Wysyła dzieciaka na faeńtg z Goldstanem i Roóercrseftem, a sam siada do pisania zaproszeń na pogrzeb.

Po paru chwilach Szerszeń dorzucił:

- Od początku wiedziałeś, że tak będzie, jeśli tu wrócisz. Nie możesz teraz uciec, nie możesz się ukryć. Musisz brnąć w to dalej.

Tak, ale on nie widział przed sobą dalszej’ drogi.


Kiedy dotarli do pól uprawnych, pogoda się zmieniła, a wiatr skręcił na północny wschód. Nad ziemią unosiła się wciąż mgiełka wirującego popiołu, który wciskał się do oczu i chrzęścił w zębach. Na pastwiskach porykiwało żałośnie bydło. Posypani popiołem thralle pracujący na polach wyglądali jak duchy.

Szlak się poszerzył i jadący przodem Szerszeń znowu powstrzymał konia, by zaczekać na przyjaciela.

- Przyszedł ci już do głowy jakiś pomysł? - Wyglądał na półżywego. Fechtmistrze tracący swego podopiecznego zwykle tracili rozum, a nierzadko wpadali w szał. Co się dzieje z fechtmistrzem, który nie widzi drogi wyjścia z opresji? Jak zachowa się w tej sytuacji Szerszeń?

- Wierzysz w to, co powiedział ten duch, przyjacielu? Szerszeń ściągnął brwi.

- Nie do końca. Odnoszę wrażenie, że próbował osłaniać Ambrose’a.

Niedługo potem zauważyli kilkunastoosobową grupę konnych, zbliżającą się od strony miasta. Szerszeń na wszelki wypadek wysunął się przed Radgara, ale szybko okazało się, że samobójczy heroizm nie będzie potrzebny, bo na czele grupy jechał Leofric. Leofric zatrzymał konia i patrzył z wyrzutem na zbliżającego się Radgara. Kiedy się zrównali, zawrócił wierzchowca.

- A więc żyjesz?

Aylwin i reszta również zawrócili i ruszyli za nimi. Skoro powrotu athelinga do miasta nie dało się utrzymać w sekrecie, to niech to już będzie ostentacyjna parada poparcia.

Radgar uśmiechnął się.

- Że nikomu nie można zarzucać, iż źle pilnował drzwi frontowych, bo w środku był zdrajca, który wpuścił zabójcą przez okno na tyłach domu.

Ulga rozjaśniła surowe oblicze thegna, ale tylko na chwilę.

- O, znajdziemy jakiś sposób, żeby to obejść. Leofric nie poddawał się łatwo.


2


Zwlekaj się z tego wyrka - powiedział głośno i chyba po raz trzeci Aylwin - bo cię z niego zrzucę. Radgar uchylił z trudem ciężką powiekę. Szorstkie koce drapały mu skórę, śmierdziało siarką... zgromadzenie zbiera się w południe... O, duchy! Otworzył oczy.

- Dokąd wyszedł? Fechtmistrze nigdy nie rozstają się ze swoimi podopiecznymi. - Radgar włożył bryczesy. Deszcz bębnił o dach.

- Chyba zabić Wulfwera.

- Co? Opowiadaj! - Wciągnął szybko wełniane pończochy i wstał, rzucając Aylwinowi długie podwiązki. Były bardzo szykowne, wprost królewskie, a wśród błyskotek czekających na stołku znajdowała się naramienna brosza, wielka jak pięść Aylwina, i niemal tych samych rozmiarów klamra do pasa, obie połyskujące złotem i ciemnoczerwonymi granatami.

Aylwin ukląkł, żeby zapiąć podwiązki na łydkach przyjaciela

Radgar ścisnął się błyszczącym, grawerowanym pasem i zapiął ozdobną klamrę. Nie wyobrażał sobie niczego, co mogłoby sprowokować fechtmistrza do takiego zachowania.

Niczego!

Raczej bardzo.

Aylwin wyprostował się. Wyglądał teraz tak jak przed laty, kiedy był trzy razy mniejszy i przydybano go na podkradaniu miodu.

- Usłyszałem tylko twoje imię, imię Wulfwera i chyba Healfwera.

-1 nie wiesz, dokąd się udał? - Radgar znieruchomiał z nogą nad butem i zastanawiał się przez chwilę, W końcu wzuł but, potem drugi i nadal nie przychodziło mu do głowy nic, co mogłoby skłonić fechtmistrza do opuszczenia swojego podopiecznego. Zwłaszcza tutaj, gdzie na jego gardło ostrzono już sto noży.

Ilu ludzi jest w stanie zabić fechtmistrz w ciągu godziny? Radgar owinął się miękką, wełnianą opończą i spiął ją na ramieniu wspaniałą broszą. Gotowe. Wziął grzebień i stanął przed lustrem. Nie spodobała mu się wychudzona, spięta twarz, którą w nim ujrzał. Szerszeń załamał się, ale jemu nie wolno. Biorąc sobie tego chłopca na fechtmistrza, popełniłem najgorszy błąd w całym swoim krótkim życiu.

Radgar i Szerszeń musieli się z nim minąć. Nie było w tym nic dziwnego, bo w góry wiodło wiele szlaków. Krater zaliczał się do dóbr królewskich, tak więc posłanie tam w sytuacji takiego zagrożenia samego tanista również nie powinno dziwić. Co w tej informacji mogło poruszyć Szerszenia do tego stopnia, że zdecydował się na taki szalony krok?

- Nie ma w tym twojej winy - pocieszył Radgar przybitego Aylwina. - Nie mówiłem tego wcześniej, ale Szerszeń jest właściwie za młody na fechtmistrza. Powinienem był go uprzedzić, że nie zamierzam dać się połączyć więzią, jednak nie zrobiłem tego, i biedak, niewiele się zastanawiając, skoczył za mną w bagno. To wspaniały dzieciak, ale jeszcze dzieciak.

Aylwin myślał przez chwilę intensywnie, marszcząc nos.

O, duchy!


3


Mord to jego imię i mord jest jego naturą. Szerszeń zażądał w stajni wydania Cwealma, bo był to koń Radgara i biorąc go, nie powinien zostać posądzony o kradzież. Pomysł był dobry, gorzej z wprowadzaniem go w życie - durny stajenny mimo wszystko kręcił nosem. Z Cwealmem też były kłopoty. Nie chciał nosić na grzbiecie obcego, a krótka walka na miecze w stajni jeszcze bardziej go znarowiła. Wyładowywał swoją złość, pędząc pod górę pełnym galopem. Jako jeździec Szerszeń ustępował o klasę takiemu Dominikowi czy Gryziwilkowi, ale wychował się przecież wśród koni i ta baelska szkapa, czy jej się to podoba, czy nie, będzie mu posłuszna.

- Nie denerwuj się tak! - ofuknął konia. - Wystarczy, że ja jestem zdenerwowany za nas dwóch. Nie czujesz tego?

Cwealm zastrzygł tylko uszami i galopował dalej.

Szczyt Cwicnolla niknął w ołowianych chmurach, ale pomruki wulkanu stawały się coraz donośniej sze, coraz bardziej gniewne. Niemal już nie cichły, a lejący deszcz docierał do ziemi powodzią białego błota. Kary Cwealm był już siwkiem. Szeregi pochylonych thralli sadzących coś na polach przywodziły na myśl popielate korowody duchów w śnieżnobiałym świecie.

Cwicnoll był teraz groźny.

Jeszcze żaden fechtmistrz w dziejach Zakonu nie opuścił w ten sposób swojego podopiecznego i Szerszeniowi chciało się wyć z bólu, jaki cierpiał na skutek rozłąki. Czyżby dzielny, młody sir Szerszeń naprawdę postradał zmysły? Niewykluczone. W każdym razie nie potrafił się oprzeć sile, która pchała go pod tę górę. W Żelaznym Dworze z pogardą słuchał opowieści sir Utracjusza o katuszach, jakie ten przeżywał na skutek rozdzielenia z podopiecznym. Teraz go rozumiał.

Posiłek i parę godzin odpoczynku w fotelu pod drzwiami izby Radgara pomogły mu zregenerować siły. Oczyściły też umysł zamulony wyziewami Weargahlxw oraz zwyczajnym wyczerpaniem i przywróciły jasność myślenia. Kiedy korytarzem, bełkocząc coś o Wulfwerze, nadbiegł ten Bael o wyczarowanej muskulaturze, Szerszeń dawno już wiedział, gdzie przez cały dzień podziewał się tanist. Wykoncypował to, analizując wyznanie ducha.

Yorick mówił coś o pensji. Ambrose trzymał Cynewulfa na złotym łańcuchu. Wypłacanie królowi Baelmarku osobistej pensji było z pewnością tańsze, a prawdopodobnie dużo tańsze od prowadzenia wojny czy honorowania wszystkich surowych warunków traktatu. Cynewulf przekupywał tymi pieniędzmi earlów... niektórych earlów... tylu earlów, ilu było trzeba... by utrzymać się przy władzy. I kiedy Radgar odnalazł się w Żelaznym Dworze, Ambrose dostrzegł w nim zagrożenie dla pewnego bardzo wygodnego układu. Gdyby Radgar skorzystał z jego zaproszenia i, niczego nie podejrzewając, udał się do Bondhill, już by stamtąd nie wyszedł. Poza Ambrosem i paroma gwardzistami nikt by nie wiedział, że zaginiony atheling w końcu się odnalazł.

Ale Radgar uniknął tej pułapki.

Radgar uniknął pułapki dzięki temu, że jego fechtmistrz instynktownie wyczuł niebezpieczeństwo! Dobrze to wiedzieć! Instynkt już raz go nie zawiódł, a więc ta podróż z powrotem do Weargahlasw nie jest może taka bezsensowna...

Skofundowany Ambrose uprzedził swojego wspólnika, że powinien się rychło spodziewać kłopotliwego gościa. Cynewulf posłał syna na konsultacje z rodzinnym czarownikiem, szalonym Healfwerem, który był dla króla Baelmarku tym, kim Wielki Czarodziej Kolegium dla Ambrose’a.

Heałfwer był źródłem wszystkich podstępnych czarów. Radgar, choć nic nie mówił, pewnie się tego domyślał. Szerszenia zastanawiała spreparowana brandy, którą Cynewulf zniewolił królową Charlotte. Pochodziła z Chivialu i stanowiła część zapłaty dla zdrajcy. Albo baelmarscy czarownicy nie potrafili przyrządzać napojów miłości, albo Heałfwer świadczył takie usługi tylko aktualnie panującemu królowi, a tym był wówczas JEled. Którego z braci faworyzował? Prawdopodobnie nie zdawał sobie w pełni sprawy, do jakich niecnych celów wykorzystywane są jego czary. Tym razem Wulfwer musiał mu powiedzieć, że na scenie pojawił się kolejny butny kandydat do rzucenia wyzwania, nie wyjawił jednak, że jest nim syn Eleda. I tak stary szaleniec wyśpiewał dla Radgara kolejną pułapkę.

Jeśli Healfwer byl jeszcze zdolny do przeżywania jakichś ludzkich emocji, musiał nim strasznie wstrząsnąć widok kolejnego gościa. Na swój pokrętny, obłąkańczy sposób usiłował im powiedzieć o swoim poprzednim kliencie, uskarżając się na podwójny obowiązek, mamrocząc coś o żądaniu od niego cudów. W popiele dokoła oktogramu widniały ślady stóp! Gdyby nie otumanienie wyziewami krateru, podopieczny i jego fechtmistrz domyśliliby się od razu, co to oznacza.

Kiedy nadbiegł Aylwin, czuwający pod drzwiami Radgara Szerszeń wszystko to już wiedział; wiedział, dokąd pojechał tanist, i wiedział, że ten musiał wrócić z Jaskini Banitów z czymś śmiertelnie groźnym. Przykazał Aylwinowi, że ma powtórzyć Radgarowi, co następuje: “Nie przyjmujcie nic od Cynewulfa ani od Wulfwera - nie pijcie żadnej wyszukanej brandy, nie głaszczcie żadnych przymilnych lisich szczeniąt”.

Teraz Szerszeń stracił już wszelkie zainteresowanie tanistem. Instynkt podpowiadał mu, że prawdziwe niebezpieczeństwo zagraża skądinąd i jego oddaleniem zająć się trzeba przede wszystkim. Nie miał żadnego dowodu ani logiczego argumentu na poparcie tego przekonania, narastało ono w nira jednak ciągle i było już tak silne, że chciało mu się krzyczeć. Zdawał sobie sprawę, że to wbrew zdrowemu rozsądkowi. Ale tak jak poprzednio wyczuł źródło zagrożenia w Ambrosie i Cynewulfie, tak teraz wyczuwał je w Cwicnollu. I właśnie dlatego, chyba po raz pierwszy od ponad trzystu lat, fechtmistrz opuścił swojego podopiecznego i ruszył w pościg... w pościg za czym? Za dziką gęsią czy może dzikim ogniem?

Wichura i błotna ulewa... był już prawie w chmurach. Nie widział wulkanu, czuł tylko, jak dygocze z gniewu.

Podopieczny znajdował się w niebezpieczeństwie. Gdzieś tam na górze on, Szerszeń, musi stoczyć walkę z kimś...

A może z czymś?


4


Leofric chciał, żeby odbyło się to z wielką pompą. Chciał, żeby Radgar wmaszerował do Cynehofu na czele werodu, a najlepiej dwóch. Chciał wprowadzić wcześniej do środka popleczników, którzy przywitaliby to wejście aplauzem.

Ceolmund sprzeciwiał się temu gorąco, opryskując śliną podłogę.

- Nie wychylaj się, nie wychylaj! Oczywiście, idź na zgromadzenie. Niech widzą, że okazujesz zainteresowanie, ale nic ponadto. Będą się spierali, wykłócali i do niczego nie dojdą, a ty nie możesz być kojarzony z porażką.

W tym przypadku Radgar zgadzał się ze starym wita, głównie jednak dlatego, że nie chciał narażać przyjaciół na niebezpieczeństwo większe, niż to było konieczne. Ponury szeryf Roóercreeft będzie zapisywał imiona i jeśli obóz Radgara poniesie porażkę - co wydawało się nieuniknione - to z pewnością nastąpią represje.

Najstarsi nie pamiętali, żeby celem zwołania sesji witenagemotu była krytyka rządów panującego monarchy. Kiedy Radgar i jego poplecznicy, oddawszy miecze cnithom przy wejściu, wkroczyli do środka, mroczna sala była już pełna. Stanęli pod ścianą po prawej i rozejrzeli się. Każdy z earlów przybył w asyście swoich thegnów. Orszaki przemieszały się ze sobą i naradzały w rozszeptanych grupkach. W tym tłumie wyróżniał się Wielki Edgar. Na członków witanu czekały rzędy stołków ciągnące się przed podium, na którym stał nie zajęty jeszcze tron. Układ ten wydawał się Radgarowi uwłaczający starszyźnie - earlowie będą siedzieli przed przewodniczącym zgromadzenia jak uczniowie przed belfrem, i to nawet nie z przodu, bo dwa pierwsze rzędy zajmowali już członkowie rady królewskiej.

- Kto przewodniczy? - spytał Leofrica. - Wulfwer? Szyper prychnął kpiąco. Żadna ostentacyjna demonstracja poparcia nie miała miejsca, ale Radgar dysponował teraz własną partią, na której czele stało kilku członków witanu skaptowanych przez Ceolmunda oraz kilkoro starszych wiekiem mężczyzn i kobiet cieszących się wpływami - bogatych kupców i ziemian, z których część ściągnięto specjalnie na tę okazję z odległych czasami zakątków Baelmarku. Taksowali go teraz chytrymi zielonymi oczami, ostrożnie ograniczając swoje wypowiedzi do wspominania, jak to walczyli kiedyś pod jego ojcem na wojnie, a w paru przypadkach pod jego dziadkiem w czasach wstydliwego triumfu nad gevilianskimi najeźdźcami. Tę grupę wzajemnej adoracji otaczała żywą palisadą rosła załoga “Faroóhengesty”. Tworzący ją krzepcy młodzieńcy gawędzili z ożywieniem o tym, co jeszcze może się dzisiaj wydarzyć. Nie było dla nikogo tajemnicą, że sesje witenegamotu często kończyły się bijatykami.

Radgar miał właśnie skomentować liczbę dworskich thegnów kręcących się po sali, kiedy rogi bojowe obwieściły przybycie króla. Widzowie rozstąpili się, robiąc przejście. Earlowie przestali intrygować po kątach i ruszyli na swoje miejsca. Jeden stołek pozostawiono nie zajęty; był to symboliczny hołd składany zamordowanemu £sóelno5owi z Suóecg, którego tanist przebywał jeszcze na faeńngu w dalekiej Skyrii i nie wiedział nawet, co się stało.

Za drzwiami znowu ryknęły rogi i na sali zaległa względna cisza. Ci, którzy siedzieli, wstali, by powitać tłustego łajdaka w koronie i szkarłatnej, oblamowanej futrem szacie. Przodem kroczył Roóercraeft na czele tuzina dworskich thegnów w kolczugach, drugi tuzin dworskich thegnów postępował za królem. Idąc powoli środkiem sali, minęli paleniska i wstąpili na podium. Cynewulf usadowił się na tronie, thegnowie ustawili się szeregami po obu jego stronach, zajmując niemal całą szerokość sali.

- To oburzające! - żachnął się Radgar. - Mój ojciec nigdy nie przyprowadzał na zgromadzenie swojej gwardii przybocznej.

- Może powinien - mruknął cicho Leofric.

-1 nigdy nie utrzymywał tylu dworskich thegnów!

- Owszem, utrzymywał - powiedział Leofric jeszcze ciszej - ale nigdy nie kazał mi urządzać z nimi takich publicznych parad.

O? Nowicjusz musi się jeszcze wiele nauczyć!

- A gdzie Wulfwer?

Na stołkach siedziało dziewiętnastu earlów, ale nie było wśród nich królewskiego tanista, tradycyjnie honorowego członka witenagemotu. W tym przypadku jego nieobecność była szczególnie zastanawiająca. Nawet taki gburowaty i niezbyt rozgarnięty bękart thrallicy jak Wulfwer zdawał sobie z pewnością sprawę, że powinien tu być i wspierać ojca.

Był to najodpowiedniejszy moment do rzucenia wyzwania. Sala wstrzymała oddech, ale kiedy jeden z earlów zaczął podnosić się ze stołka, dwaj inni również się zerwali i okazja została zaprzepaszczona. Można się było domyślać, że wszyscy trzej mają królewskie ambicje, ale żaden nie zdołał jeszcze zebrać niezbędnej liczby głosów i każdy żywi nadzieję, że zwróci na siebie uwagę, zgłaszając jakiś wniosek w kwestii formalnej. Nim Cynewulf zdążył wskazać palcem tego z nich, któremu udziela głosu jako pierwszemu, znowu odezwał się róg. Tego punktu nie było w programie obrad witenagemotu. Wszyscy się obejrzeli.

Tłum w Baelmarku był wyższy od tego w Żelaznym Dworze i z początku Radgar widział tylko wsuwający się do sali dwuszereg błyszczących hełmów. Widzowie znowu się rozstąpili, robiąc przejście. Dopiero po chwili w człowieku, który kroczył na czele oddziału, rozpoznał Wulfwera. Wulfwer nie zmienił się ani trochę przez te pięć lat, jeszcze bardziej tylko spotężniał i zbrzydł. Tanist, niczym dwunożny wół, przetoczył się przez salę z obnażonym mieczem w ręku. Zatrzymał się przy paleniskach i łypnął spode łba na siedzącego na tronie ojca. Sala zagrzmiała wściekłymi rykami protestu.

- To jakiś obłęd! - szepnął Radgarowi do ucha Leofric. Na witenagemocie wyzwanie mógł rzucić tylko earl królowi. Niedopuszczalne było, żeby rzucał je swojemu earlowi tanist. Nawet Wulfwer musiał o tym wiedzieć.

- To jakiś fortel - odparł Radgar. - Na pewno. - Tylko jaki? Ryki protestu ucichły, kiedy Cynewulf dźwignął się z tronu i uniósł rękę. Minę miał gniewną, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Mógł się umówić z synem, zaplanować to, żeby zamknąć usta earłom.

Wulfwer mógł teraz wyrecytować formułkę:

- Niding! - wrzasnął. - Ga recene to me, wer to guÓe! Gea, unscamfsest earning óu, ic pxt gehate psot ic heonan nyllefleon...*[* Nędzniku! Wystąp zaraz i walcz ze mną. Tak, bezwstydny łotrze, klnę się, że nie umknę przed tobą...] - Reszta tego starożytnego wyzwania na pojedynek utonęła we wrzawie, jaka znowu się rozpętała.

Cynewulf stał z uniesioną ręką i pozornie czekał na ciszę, ale jego małe oczka błądziły po twarzach zebranych. Wypatrzył w tłumie Radgara i bez wątpienia zapamiętał sobie, kto przy nim stoi. W końcu wrzasnął na całe gardło, przekrzykując wrzawę.

Cynewulf udał zaskoczenie. Przymrużył oczy i powiódł wzrokiem po zebranych, tak jakby wypatrywał wśród nich prowodyrów, ale zachowywał spokój i kiedy uniósł obie ręce na znak, że prosi o ciszę, tłum posłuchał.

- Skoro szacowni earlowie życzą sobie, by najpierw odbyła się debata rady naszego regionu, to zastosujemy się do ich woli. Odraczamy witenagemot do dnia jutrzejszego. Thegnowie, fyrd zbierze się dziś, po zachodzie słońca... - darł się co sił w płucach -...i zgodnie z baelską tradycją rozsądzi spór między nami i naszym tanistem!

Leofric szeptał coś do Ceolmunda i paru innych członków witanu. Po chwili położył ciężko dłoń na masywnym ramieniu swojego syna.

- Do Haligdomu! - powiedział. - Biegnij do Haligdomu i zajmij go!


5


Szerszeń wjeżdżał coraz to wyżej i wyżej, nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza i z czym przyjdzie mu walczyć. Parł przez cuchnącą mgłę i lejące się wciąż z nieba potoki błota, kierując się tylko fechtmistrzowskim instynktem. Popiół sypał się teraz tak gęsto i był tak gorący, że pewnie by się w nim usmażył, gdyby nie deszcz. Biedny Cwealm potykał się co chwila i ślizgał.

Szerszenia nie opuszczała obawa, że lada chwila z mgły wyskoczy na niego z rykiem płonący ogniokwacz. Z rapierem na ogniokwacza? Dlaczego instynkt fechtmistrza każe mu szukać potwora, którego nie potrafi sobie nawet wyobrazić? Ta wyprawa nosiła wszelkie znamiona samobójstwa. Nie był przecież uodporniony na ogień! Pomimo otaczającej go zewsząd wilgoci odnosił wrażenie, że czuje swąd spalenizny - odór masakry w Haybridge, czy może smród rozchodzący się po Zachodnim Budynku tuż przed pojawieniem się Radgara, który wyniósł go następnie z pożaru owiniętego w koc. Dwa razy uniknął już śmierci w płomieniach, a zanosiło się na to, że znowu spojrzy jej w oczy.

Kiedy teren przed nim zaczął opadać, a wiatr przybrał w dwójnasób na sile, domyślił się, że dotarł do nagiego siodła zwanego Baelstede. Zanosząc się kaszlem, niemal oślepiony błotną ulewą, skierował Cwealma w stronę wylotu jaskini. Wyglądało na to, że jego celem jest znowu krater Weargahlaew. Poczuł budzącą się do życia iskierkę nadziei - może mimo wszystko nie będzie musiał walczyć z ogniokwaczem, lecz z szalonym starym Healfwerem.

Biedny Cwealm słaniał się już z wyczerpania; kaszlał, potykał się coraz częściej i od czasu do czasu wydawał z siebie żałosny kwik; ale słuchał jeźdźca, wiedząc, że inaczej oberwie po zadzie płazem rapiera.

- Już niedaleko, stary druhu - pocieszał go Szerszeń. - W wąwozie nie będzie tak źle. Nigdy w życiu nie traktowałem w ten sposób zwierzęcia, przyjacielu, i obiecuję, że już nigdy nie będę. Robię to dla Radgara. Pamiętasz Radgara...? - Ble, ble, ble! Nie tylko ogier znajdował się u kresu wytrzymałości.

W wąwozie nie było wcale lepiej. Cwealm musiał brnąć w głębokiej po kolana, parującej rzece błota, usianej kamieniami i gałęziami. W końcu dał za wygraną, poddał się, zrobił jeszcze parę kroków i potknął się po raz ostatni. Szerszeń runął na łeb na szyję w błoto, które okazało się bardziej gorące, niż myślał. Kiedy wystawił głowę ponad powierzchnię, jeden rzut oka na wierzchowca wystarczył mu, by stwierdzić, że to koniec. Cwealm został unieruchomiony, złamana noga była dla niego wyrokiem śmierci.

Szerszeń objął go za szyję i zaszlochał.

- Przepraszam, przyjacielu, tak cię przepraszam! - Na tym wyroku śmierci widział też swoje nazwisko, płakał więc i nad sobą. - Jeśli zdarzy się cud i zobaczę jeszcze kiedyś Radgara - obiecał - opowiem mu o twojej odwadze.

Potem zrobił to, co było trzeba, i zrobił to dobrze, bo pomagał kiedyś ojcu przy uboju zwierząt i wiedział, gdzie uderzyć. Otarł Nic o ubłoconą opończę i ruszył wąwozem pieszo.


Z koniem nie byłoby to możliwe, ale teraz, spieszony, mógł się posuwać brzegiem rzeki błota. Zarośla i karłowate drzewa, które porastały strome ściany wąwozu, z jednej strony utrudniały marsz, z drugiej ratowały go przed zsunięciem się z powrotem w płynące dnem błoto, bo miał się czego przytrzymać, kiedy rozmokłe podłoże uciekało mu spod nóg. Krzepiła go świadomość, że wkrótce znajdzie schronienie przed ulewą w tunelu.

Kiedy jednak dotarł do końca jaru, ta nadzieja się rozwiała. Lawina błota i kamieni, która zeszła ze stoku, zatarasowała niemal całkowicie wejście do tunelu. Dokładniejsze oględziny wykazały jednak, że z wierzchu pozostała wąska szpara. Wdrapawszy się tam, poczuł przeciąg, który o mało nie urwał mu głowy. A więc tunel nie został całkowicie zasypany.

Przynajmniej na razie, bo ziemia nadal drżała. Złowieszczy pomruk góry nie milkł ani na chwilę.

Szukanie po omacku krzesiwa i hubki trwało długo, ale w końcu je znalazł. Znalazł również latarnię z pozostawioną w niej świeczką. Hubka była zawilgocona i dopiero po wielu próbach udało mu się rozpalić ogień. Miał wreszcie światło i schronienie przed deszczem, ale ubłocone ubranie ciążyło jak płytowa zbroja, którą kazano mu wkładać w Żelaznym Dworze na ćwiczeniach z walki na szerokie miecze. Cierpienie wywołane rozłąką z podopiecznym jakby zelżało. Może dlatego, że i tak nie mógłby teraz wrócić do Radgara. Było to fizycznie niemożliwe. Na to miejsce wślizgiwał się szybko odrętwiający ból całkowitego wyczerpania.

Co z tego? W przemoczonym odzieniu czuł się fatalnie. I tak by nie zasnął. Ruszył w głąb tunelu.


Od chwili, gdy wracał tędy z Weargahlsew z Radgarem, upłynęło ze dwanaście godzin. W tym czasie doszło do dalszych zawałów. Nie było już ścieżki. Niewiele pozostało z samego tunelu. Gramolił się przez hałdy skalnych odłamów, które w każdej chwili mogły się obsunąć i zmiażdżyć mu nogi albo pogrzebać całego. Nie raz, walcząc o oddech, musiał się przeciskać przez wąskie szczeliny między szczytami spiętrzonych rumowisk a stropem. Czasami, wciskając głowę i ramiona w taką szczelinę, wyczuwał silniejszy prąd powietrza, i to było dla niego wskazówką, że podąża właściwą drogą. Ale również przypomnieniem, że gdzie wciśnie się wiatr, on może się nie zmieścić. Kto wie, czy wylot tunelu, jeśli w ogóle tam dotrze, nie okaże się dla niego zbyt mały.

Wyczerpanie, drżąca ziemia, odór siarki, nasilający się głód i pragnienie... ciężkie jest życie fechtmistrza. I niespodziewanie przyszedł koniec. Kamienie usunęły mu się spod nóg. Z rosnącym łoskotem, zarówno przed, jak i za nim, zaczął się walić strop... coś uderzyło go w lewą rękę, tę w której trzymał latarnię. Odrzucony jakąś siłą poleciał w ciemność. Jego krzyk bólu utonął w ogłuszającym rumorze. Z góry sypał się grad kamieni, kurz dławił. Tunel zapadał się.

Po chwili wszystko ucichło, nie czuł już przeciągu. Był uwięziony, pogrzebany żywcem w sercu góry.


6


Do podważenia wagi wyzwania nie doszło w Catterstow od tak dawna, że niewielu pamiętało ostatni taki przypadek. Swego czasu Ceolmund bez oporu ustąpił Pledowi, ale w młodości przelał wiele krwi, by zdobyć i utrzymać earlostwo. Znał niepisane zasady. Wiedział, że earl pozostanie teraz w Cynehofie i będzie zabiegał o poparcie, pojąc thegnów piwem i miodem, przekupując szyprów złotem. Rzucający mu wyzwanie tanist musi założyć własny punkt rekrutacyjny i zjednywać sobie zwolenników obietnicami. Ponieważ Haligdom, wielki dom żywiołów, był drugim pod względem wielkości budynkiem w Waroóburhu, grupa Wulfwera tam właśnie powinna urządzić sobie kwaterę główną. Zwłaszcza że lało jak z cebra. Ale Wulfwerowi nikt tego wcześniej nie podpowiedział, a kiedy już podpowiedział, było za późno. Budynek zajęli wcześniej najroślejsi kompani Aylwina, a jego ojciec przyprowadził tam w triumfalnym pochodzie resztę zawiązującej się partii JEdinga. Wyzwanie rzucone przez Wulfwera otwierało nowe możliwości.

Wielka kolista sala nie była wcale taka wielka, jak ją zapamiętał, ale i tak robiła imponujące wrażenie. Przed laty, tłocząc się z miejską dzieciarnią w drzwiach, obserwował często z zapartym tchem, jak brańców przywiezionych łodziami z wojennych wypraw zathrallowuje się tutaj w pokorne sługi. Z bezmyślnym dziecięcym okrucieństwem przedrzeźniał ich rozpaczliwe wrzaski i błagania o litość. Nikt go za to nie karcił. Chivianska gawiedź też się zaśmiewała na publicznych egzekucjach baelskich jeńców. Wtedy było inaczej, toczyła się wojna.

Co innego teraz. WemdLeofńca utworzył krąg, nie wpuszczając między siebie innych thegnów. Ktoś podał Aylwinowi tarczę, ktoś inny wręczył Radgarowi hełm i zaprezentował kolekcję drewnianych mieczy ćwiczebnych do wyboru.

Stojący obok Leofric wyjaśnił:

Fakt! Radgar odrzucił hełm, podziękował za tarczę. Dobył Kaprys, miecz z kocim okiem nieskończenie lepszy od wszystkiego, co mu tu proponowano,

Widzowie ucichli. Aylwin wykonał kilka rozluźniających ruchów ramionami i ruszył do ataku. Choć miecz miał drewniany, nie zdecydował się ciąć nim nie chronionego pancerzem przyjaciela; zamiast tego spróbował staranować go tarczą. Radgar to przewidział. Odskoczył, chwycił wolną ręką za krawędź tarczy, i mierzonym kopniakiem podciął mu od tyłu kołano. Aylwin rymsnął jak długi na posadzkę, wypuszczając miecz z dłoni. Radgar nastąpił mu na kark.

- Kto następny?

Z hełmu doleciał stek niecenzuralnych słów...

- Ty nie żyjesz. Chcę kogoś innego.

Widzowie szyderczym aplauzem skwitowali upokarzającą porażkę kompana, ale takie sztuczki nie robiły na nich wielkiego wrażenia. Kiedy jednak Radgar Ceding z podobną swobodą rozprawił się z kolejnymi dwoma przeciwnikami, obudziło się w nich zainteresowanie. System punktowania był prosty - pierwsze trafienie liczyło się jako śmiertelne. Kolejni przeciwnicy, by dorównać Radgarowi szybkością i zwinnością, stawali do walki tak jak on, bez hełmu i bez tarczy, z samym tylko mieczem. Jednak i oni nie dawali mu rady. Radgar nie próbował nawet blokować potężnych ciosów zadawanych obosiecznymi mieczami przez chłopów ważących dwa razy tyle co on; parował je tylko Kaprysem w dół, w górę albo na bok, wytrącając przeciwników z równowagi. Wszyscy oni wydawali mu się niewiarygodnie powolni, ale wolał nie obchodzić się z żadnym tak brutalnie jak z Aylwinem. Trzem przejechał po szyjach tępą stroną Kaprysu, czwartego rozbroił, uderzając go płazem w łokieć. Jednemu utoczył niechcący krwi. Rana nie była poważna, uznał jednak, że pora to zakończyć.

Przyjęli Radgara w swoje szeregi, czyniąc go tym samym thegnem catterstowskiego fyrdu.

Jeśli on zyskał w ich oczach uznanie, to co powiedzieliby o Szerszeniu?


Całe popołudnie upłynęło w Waroóburhu na ożywionych dyskusjach. Porykiwały rogi wzywające wojowników na darmowe piwo - do Cynehofu, do kwatery głównej tanista w szopach na łodzie, do domu żywiołów zajętego przez szypra Leofrica. Rzecz jasna większość ludzi postawiła sobie za punkt honoru odwiedzenie każdego z trzech miejsc. Ulewa przybierała na sile, oblepiając wszystko szarym błockiem. Posłańcy odpływali szybkimi łodziami, by ściągnąć nieobecnych członków fyrdu z połowy Baelmarku. Wywlekano z łóżek stareńkich, zdziecinniałych piratów, kąpano ich, czesano i zrobiono wszystko, żeby się jako tako prezentowali. Werody przyjmowały w swe szeregi gładkolicych cnihtów.

Radgar zachowywał trzeźwość i słuchał. Każdy, od najbardziej gamoniowatego żółtodzioba po thegnów, którzy już za jego dzieciństwa byli starzy, miał własne zdanie. On uparcie odmawiał wyjawienia swojego. Leofric i Ceolmund uwijali się jak w ukropie, mobilizując do działania Partię Eledinga i planując już jego pierwsze posunięcia jako earla, tylko nie wiadomo po co. Fyrd nie mógł na niego głosować, bo nie pozwalały na to zasady, i nie głosowałby nawet gdyby mógł. Radgar był niemal przekonany, że wyzwanie rzucone przez Wulfwera to jakiś fortel obmyślony przez Cynewulfa. Nie rozumiał jednak tej intrygi, choć podsuwano mu niewyczerpany wybór najprzeróżniejszych teorii.

Mordy i grabieże - od tych opowieści włos się na głowie jeżył! Radgar nie zdawał sobie sprawy, jak skąpana we krwi była młodość jego ojca. Czuł się bardzo nieodpowiednim kandydatem i wiedział, że tak na pewno myślą o nim ci ludzie. Brakowało mu Szerszenia. Bez bystrego, młodego fechtmistrza u boku czuł się jak żółw pozbawiony skorupy. Brakowało mu nawet ciętych komentarzy tego dzieciaka na temat baelskich zwyczajów.

Teorie powtarzały się, przeplatały i rozbudowywały. Z upływem dnia stawały się coraz wymyślniejsze, ale znacząca ich liczba wysnuwana była z założenia, że Cynewulf z synem knują coś na spółkę i że nad Radgarem wisi groźba gwałtownej śmierci, która spotykała ostatnio tylu innych godnych tronu mężczyzn. Niestety, nikt nie potrafił powiedzieć, na czym konkretnie to zagrożenie miałoby polegać, ale sam fakt, że brano je pod uwagę, świadczył, jak nieszczególną reputacją cieszy się Cynewulf w swoim własnym regionie.

Pod wieczór tego słotnego dnia werod’)$ się wrzaskliwie domagać, by głos zabrał sam atheling. Radgar podszedł z ociąganiem do ustawionego do góry dnem drewnianego cebrzyka, który spełniał rolę podium. Miał już wstąpić na to zaimprowizowane podwyższenie, kiedy Ceolmund chwycił go za skraj opończy i zmusił do pochylenia głowy.

- Jesteś spokrewniony z obydwoma konkurentami. Nie jesteś jeszcze thegnem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie musisz brać w tym udziału.

Był w błędzie. Radgar od piętnastu lat brał w tym udział. Gdyby nie podjął teraz walki o swoje, fyrd straciłby nim całe zainteresowanie.

Radgar podziękował obu uśmiechem i łagodnie wyswobodził się z ich rąk. Wstąpił na cebrzyk. Sprzeczne ze sobą rady tak mu zamieszały w głowie, że sam już nie wiedział, co ma mówić.

Rozejrzał się po zastygłych w wyczekiwaniu twarzach - było ich dobrze ponad setkę. Naturalnie, nowo pozyskani bracia z “Farodhengesty” staną za nim murem i będą go wspierać do ostatniej kropli krwi - czy to swojej, czy czyjejś - ale znajdowali się tu również przedstawiciele innych werodów. Nie potrafił z czystym sumieniem prosić tych ludzi o poparcie tego oślizgłego łotra, Cynewulfa. Ani Wulfwera, który też dybał na jego życie.

- Ealdorowie, thegnowie... przyjaciele... dziękuję warn z całego serca! - Musiał krzyczeć, bo wielka kopuła domu żywiołów zaprojektowana została tak, by pochłaniać dźwięki, a nie wzmacniać je echem. - Jeśli się zatnę albo zająknę, to dlatego, że naprawdę brak mi słów i nie potrafię nawet wyrazić, jak wzrusza mnie wasze poparcie. Wiem, że wielu z was przybyło tutaj przez pamięć mojego ojca, i jestem im za to niezmiernie wdzięczny. Nie powiem warn nic mądrzejszego ponadto, co już tu słyszeliście, i nie zamierzam niczego sugerować. Tak, pochodzę z królewskiego rodu. Wyzwę każdego, kto temu zaprzeczy, ale nie uważam siebie za godnego tronu. Jeszcze nie. Żywię nadzieję, że z czasem zapracuję sobie na wasz szacunek, ale teraz nie mogę go wymagać.

Ciemna chmura konsternacji zawisła nad domem żywiołów. Skromność? Co to za mężczyzna, który powątpiewa w swoją męskość? Wymieniano zmieszane spojrzenia i szeptane komentarze... Tego się nie spodziewali. Wszyscy oni, od dostojnych posiadaczy ziemskich po wesołkowatych młodych żeglarzy o zrogowaciałych dłoniach, pragnęli, by w jego osobie powrócił do nich jego ojciec. Gdyby się nie udało i by zginął, trudno, ale byłby to dobry pretekst...

Dopiero teraz zrozumiał, że swoim niezdecydowaniem zdradza tych, którzy stawiając wszystko na jedną kartę, już go poparli - Leofrica, Ceolmunda, Aylwina, swoich nowych towarzyszy z załogi. Popełnił błąd. Dawały o sobie znać lata spędzone w Żelaznym Dworze. Tak zachowuje się pokorny dworak albo królewski Gwardzista, a nie buńczuczny baelski atheling. Podobnie jak Szerszeń, nie był jeszcze przygotowany do życia w tym świecie.

Kiedy zastanawiał się gorączkowo, jak wybrnąć z koziego rogu, w który sam się zapędził, przez tłum słuchaczy zaczął się przepychać młody mężczyzna. Kolczuga i hełm zdradzały dworskiego thegna. Na pierwszy rzut oka widać było, że jeszcze niedawno był cnihtem i jest bardzo dumny ze swojego nowego statusu. Zatrzymawszy się parę kroków przed Radgarem, głosem cienkim i aroganckim jak marchewkowy wąsik sypiący mu się pod nosem, zawołał:

- Athelingu, twój król cię wzywa!

Dreszcz buntu przebiegł Radgarowi po krzyżu. Prędzej usiadłby na murenie, niż skorzystał z tego zaproszenia. Oto jednak duchy przypadku podsuwały mu sposób naprawienia błędu.

- Cynewulf nie może mi rozkazywać, bo rzucone mu zostało wyzwanie. Zresztą nie mam teraz dla niego czasu. Powiedz mojemu wujowi, że oczekuję go jutro i wtedy sobie porozmawiamy.

Młodzian zdębiał i gapił się na niego z rozdziawioną gębą, a gdyby nawet chciał coś wybąkać, to jego głos i tak utonąłby w ogłuszającej salwie śmiechu, którym ryknął tłum. Śmiech przeszedł w aplauz, a aplauz w gromkie wiwaty. Właśnie takiego czegoś pragnęli słuchać.

O, duchy! Czyżby oczekiwali, że weźmie tron siłą? Nie było tu nawet dziesiątej części fyrdu, ajuż widział ludzi odłączających się chyłkiem od obrzeży grupy, przynależność do której stawała się teraz niebezpieczna. Bez poparcia co najmniej połowy nie miał co marzyć o sukcesie. Krzyknął, żeby się uciszyli.

- Przyjaciele! Bracia! Baelowie! Wiem, że mój ojciec został zamordowany i że w tej zbrodni maczał palce jego brat, ale brakuje mi dowodu, bym mógł zaprzysiąc krwawą zemstę. Jestem przekonany, że tej samej nocy jego syn, a mój kuzyn, próbował zamordować mnie. Obaj są moimi krewniakami, ale nie mogę z czystym sumieniem opowiedzieć się po stronie żadnego z nich. Na zgromadzeniu thegnów zachowam bezstronność.

Niech zaraza spadnie na oba ich domy! Podczas wielogodzinnej dyskusji nikt nie zaproponował takiego rozwiązania. Nie było go w księdze zasad, ale tato również miał w pogardzie zasady. Radgar zdawał sobie sprawę, że przyjęcie takiej postawy przysporzy mu wrogów w obu obozach. Ale innego wyjścia z dylematu nie widział. Jego oświadczenie przyjęte zostało rykiem aprobaty. Na swój osobliwy, układny sposób młody atheling proklamował rewoltę, może więc ma jednak w sobie coś z ojca. Pójdą za nim - na razie.


7


Jedynym powodem, dla którego Szerszeń nie położył się, by poczekać na śmierć, był brak miejsca, które by się do tego nadawało. Jego świat stanowiło łoże nabijane gwoździami, wszechświat ostrych jak brzytwy krawędzi. Pendent wykorzystał w charakterze opaski zaciskowej, by zatamować krwawienie ze zmiażdżonej dłoni. Resztę obrażeń stanowiły zwyczajne stłuczenia; był posiniaczony od stóp do głów. Umierał z pragnienia i do szału doprowadzał go odgłos kapiącej gdzieś w pobliżu wody

- najbardziej wyrafinowany kat nie wymyśliłby takiej tortury! Wmawiał sobie, że brak przeciągu nie musi jeszcze oznaczać najgorszego. Przecież tunel mógł zostać zablokowany tylko z jednej strony, a nie z obu naraz. Fechtmistrz się nie poddaje. Prędzej padnie trupem, niż da za wygraną.

Stracił poczucie kierunku, jedynym punktem odniesienia pozostawało to kapanie i tam postanowił skierować swe kroki. Jak ślepiec ostukał Niczym bezpośrednie sąsiedztwo i ruszył. Kilka razy natrafiał na duże otwarte przestrzenie, gdzie nie mógł namacać rapierem ani ścian, ani stropu; kiedy indziej musiał się przeciskać przez wąskie szczeliny pełne potłuczonego szkła

- a przynajmniej wydawało mu się, że to szkło. Częstotliwość kapania jakby malała i zdjął go strach, że ustanie zupełnie. Zaczęło mu się nawet wydawać, że kapanie się od niego oddala, i powziął podejrzenie, że to złudzenie słuchowe wywoływane przez jakiegoś złego ducha, by go dręczyć. Będzie pełzł tak przez ten koszmar wiele dni i nie znajdzie ani kropli wody. Naraz na stropie przed sobą zobaczył odblask dziennego światła.


Tunel od strony Weargahlasw zablokowała niemal całkowicie osuwająca się ziemia. Zebrała się tam kałuża wody i mógł wreszcie zaspokoić pragnienie. Jeden z worków z żywnością rozpruł się i obok piętrzyła się kupka nasiąkniętej wilgocią kaszy; zmusił się do przełknięcia paru garści, żeby zapełnić czymś żołądek. Złamana ręka pulsowała bolesnym rytmem, który ogarniał całe ciało. Gdyby nie to, zwinąłby się może w kłębek i przespał resztę życia.

Wdrapał się na hałdę ziemi i kamieni, które osunęły się z klifów, i wyjrzał na Weargahlsew. Niewiele zobaczył. Burza i erupcja zmieniły dzień w noc, ale oceniał, że słońce, jeśli już nie zaszło, to zajdzie wkrótce, bo czerwona poświata w samym kraterze była jaśniejsza od wiszących nad nim chmur. Słyszał trzaski i czuł swąd dymu przebijający się przez smród siarki. To płonął las, czemu nie należało się dziwić. Porywisty wicher podcinał strugi błotnistego deszczu - powietrze, woda, ziemia i ogień - wszystkich czterech żywiołów było tu w nadmiarze, i ta myśl sprawiła, że przypomniał sobie o Healfwerze.

Oczywiście nie było się co łudzić, że odnajdzie czarownika w tym obłędnym półmroku - a zresztą teraz i tak nic by to nie dało - jednak nie miał nic lepszego do roboty i nie przychodził mu do głowy żaden inny powód, dla którego tu przyszedł. Zszedł na dno krateru i, utykając, zagłębił się w las.

Radgar pewnie wiedział, że Healfwer jest Fyrlafem, ale tylko raz w obecności Szerszenia powiedział do tego starego kaleki eald feeder - dziadku. Często opowiadał o swoim pradziadku Cuóblaesie i ojcu śledzie, ale o Fyrlafie wspominał rzadko, jakby wstydził się wciąż tego, co były król zrobił Gevilianom. CuÓblaese zginął w walce z ogniokwaczem. Eled swojego ogniokwacza zwabił do morza i tam ugasił. Healfwer-Fyrlaf poszczuł swoim najeźdźców i utopił potwora w morzu dopiero, kiedy ten zniszczył Gevilian. Jak to zrobił? I co było potem? Staruch mamrotał coś, że woda nie była dostatecznie głęboka. Może upadł na lewy bok i kwacz przetoczył się po nim...?

Obłąkanego i trwale okaleczonego Fyrlafa umieszczono w Weargahlasw, a publicznie ogłoszono, że nie żyje. Skąd to zawstydzenie? Czy to możliwe, że Fyrlaf nie tylko skierował ogniokwacza na wrogą armię, ale również go przywołał, tak jak przywołał ducha Yoricka? Ogniokwacze były podobno zjawiskiem naturalnym, czymś w rodzaju burzy; ale może wytrawny czarownik potrafił go stworzyć, zwłaszcza podczas erupcji wulkanu, kiedy roją się składowe żywiołu ognia. Najeźdźcy czy nie, byłaby to zbrodnia straszna. A ostatniej nocy ten szaleniec podsłuchał, że jeden z jego synów zamordował drugiego. Do czego może popchnąć człowieka obłęd?

Coś przywołało Szerszenia, coś go tu ściągnęło. Zatrzymał się na brzegu parującego jeziorka, którego drugi brzeg przesłaniały drzewa. Będzie musiał przejść przez nie w bród; może się po drodze nie ugotuje... W Weargahlaew było coś, co zagrażało życiu Radgara.


IX



1


ZHaligdomu do Cynehofu było dostatecznie daleko, by rzęsisty deszcz przemoczył człowieka do suchej nitki. Owinięty szczelnie płaszczem Radgar zatrzymał się na skraju placu i obejrzał na swoich zwolenników - Leofrica, Ceolmunda i ponad dwustu thegnów w szerokim przedziale wiekowym, od młodzików nie starszych od Szerszenia - właśnie, gdzie ten biedny Szerszeń? - po staruszków tak wiekowych, że z ledwością powłóczyli nogami, prowadzeni pod pachy przez swoich krzepkich wnuków. Stracił swojego fechtmistrza, a zyskał świtę. Stwierdziwszy, że jeszcze nie stopniała, odkrył głowę, rozprostował ramiona i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę szerokiego ganku.

Przy schodach przestępowało z nogi na nogę kilkudziesięciu mężczyzn z przypasanymi mieczami. Paru z nich kryło się pod trzymanymi przez thrallów parasolami. To musieli być ci ostrożni, co czekają, aż sytuacja się wyklaruje, żeby poprzeć wtedy pewnego zwycięzcę. Na obrzeżach placu wyrastał las kapeluszy, kapturów i parasoli, pod którymi chronili się przed deszczem kmiecie, lastci, jak również wiele kobiet i dzieci, bez wątpienia rodziny thegnów. Nikt z tych ludzi nie miał nic do powiedzenia, jeśli chodzi o zmianę earla - i wynik głosowania nie zmieni w niczym ich szarej egzystencji - ale ożywili się wyraźnie na widok athelinga prowadzącego swoją małą armię. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że on jest iluzją, a w rzeczywistości na czele kroczy duch króla JEleda? Zwolennicy nie tyle szli za nim, co go przed sobą pchali. Nigdy by mu do głowy nie przyszło, że zostanie zaakceptowany tylko dzięki reputacji, jaką cieszył się jego ojciec.

Wszedł po schodach i po raz drugi tego dnia oddał miecz Yoricka dworskim thegnom. Za sobą słyszał tupot mnóstwa nóg.

Wielka sala była w ten słotny wieczór ciemna i zimna, i na pierwszy rzut oka wydawała się niemal pusta, bo obecni tłoczyli się pod ścianami. W powietrzu nadal zalegał zapach odbywających się tu od pokoleń uczt, ale paleniska pośrodku były dziś wieczorem wygaszone. Stali przy nich trzej starsi wiekiem członkowie witanu w kaftanach heroldów. Byli to arbitrzy zaakceptowani przez obu kandydatów. Dwaj mężczyźni, którzy wkroczyli na salę przed Radgarern, podeszli do nich, skłonili się równocześnie, a następnie rozdzielili, by zająć miejsca pod przeciwległymi ścianami - zapewne bracia roztropnie dzielący na dwoje przysługujący rodzinie głos.

Na ławach ustawionych na podwyższeniu w głębi sali posadzono gości honorowych: earlów, matki, babki, kilkoro dzieci w wieku dojrzewania. Na tronie po lewej stronie podwyższenia rozpierał się naburmuszony Cynewulf w koronie i w karmazynowym królewskim płaszczu. Obok niego, na ozdobnym krześle z żeber narwala, siedziała prosto, jakby kij połknęła, królowa Charlotte. Za nimi stał ponury Roóercraeft i obserwował swoich uzbrojonych po zęby zbirów, którzy czuwali nad porządkiem.

Wulfwer stał po prawej stronie podwyższenia, ignorując niski stołeczek do dojenia krów, który wspaniałomyślnie przygotował mu ojciec. Założywszy na piersi potężne ramiona, przyglądał się butnie przygotowaniom do dramatu, który za chwilę miał się tu rozegrać. Spisał się o wiele lepiej, niż przewidywali Leofric z Ceolmundem. Ponad czwarta - może nawet trzecia - część thegnów zebrała się po jego stronie sali.

Oczy wszystkich obecnych zwróciły się na Radgara podchodzącego do heroldów z witanu, bo wyglądało na to, że to on może teraz zadecydować o losie królestwa. Jeśli stanie ze swym orszakiem po stronie Wulfwera, może przechyli szalę zwycięstwa na korzyść tanista, a przynajmniej przybliży go do zrównania się z konkurentem. Była to kolejna iluzja. Zwolennicy szli za nim tylko dlatego, że obiecał nie opowiadać się po żadnej ze stron. Zatrzymał się kilka kroków przed arbitrami i wzorem zwalistego kuzyna Wulfwera założył ręce na piersi. Zamiast jednak spojrzeć na trzech staruszków spode łba, uśmiechnął się do nich. Zwolennicy zbili się za nim w gromadę i na sali zaległa pełna wyczekiwania cisza.

Nie trwała długo. Najpierw zatrzeszczały krokwie, potem ściany. Podłoga podskoczyła mu pod nogami i zaczęła falować. Radgar zatoczył się, wytrącony z równowagi. Ludzie wokół słaniali się i przewracali, drewniana konstrukcja sali skrzypiała na każdym spojeniu i wszystkie te hałasy zdawały się zlewać w jeden potworny ryk, wtórujący roztańczonemu światu. Takiego trzęsienia ziemi Radgar jeszcze nie przeżył. Kurz sypał się ze stropu, z wygasłych palenisk wzbijały się w powietrze tumany popiołu. Po rozdzierająco długim czasie falowanie straciło na sile i w końcu całkiem ustało.

Radgar podbiegł do trzech leżących na wznak arbitrów. Pył już opadł i staruszkowie z jego pomocą pozbierali się niezdarnie z podłogi. Cynehof nie ucierpiał, nikt z przebywających w nim gości nie odniósł poważniejszych obrażeń. Opowiadania się za kandydatami nie przerywano, bo każdy pełnokrwisty, rudowłosy Bael uważa trzęsienie ziemi za coś tak naturalnego jak sztorm na morzu. Lud ten jest odporny na wstrząsy tak samo jak budynki, które stawia.

Jeden z członków witanu podreptał w ślad za wracającym aa swoje miejsce Radgarem.

- Ceding! - wrzasnęli jednym głosem stojący za nim ludzie. Staruszek popatrzył na młodzieńca spod ściągniętych gniewnie siwych, siwiuteńkich, krzaczastych brwi.

- Musisz się opowiedzieć po którejś ze stron.

- Nie opowiem się po żadnej, a moi towarzysze są ze mną zgodni.

- Nie wyjdę.

- Ealdorze Ceolmundzie! Ealdorze Leofricu! Wszak wiecie, że tak się nie robi.

- Nie robiło - przyznał Leofric.

Głos sepleniącego wita stawał się coraz bardziej piskliwy.

- Łamiesz obyczaje i gwałcisz nasze odwieczne prawa. Musisz się zdecydować na jednego z tych ludzi. Jeśli nie spodoba ci się wynik, będziesz mógł sam rzucić wyzwanie. Dzielenie fyrdu na więcej niż dwa obozy grozi impasem i otwartą wojną.

Prawdopodobnie miał rację, ale Radgar nie mógł teraz zmieniać obranej taktyki. Obejrzał się, czy ktoś jeszcze za nim stoi, i ze zdumieniem stwierdził, że przybyło mu co najmniej kolejnych pięćdziesięciu zwolenników. Na salę wkraczali teraz ci ostrożni i większość z nich bez wahania dołączała do jego grupy. Być może źle ocenił motywy, dla których ociągali się z wejściem do Cynehofu.

- Nie opowiemy się po żadnej ze stron, ealdorze - powtórzył. - Idź porachować tych, którzy to uczynili.

Kiedy staruszek odbiegł truchcikiem, by przedyskutować problem z pozostałymi dwoma arbitrami, Leofric poprawił rzemień przytrzymujący klapkę na oko. Na ów znak dwaj mężczyźni odłączyli się od zwolenników Cynewulfa i dołączyli do dysydentów. Tę podstępną strategię zaproponował i przygotował od strony organizacyjnej Ceolmund, który sposób myślenia miał tak samo wykoślawiony jak kręgosłup. Sprawdziła się pięknie. Trzech niewtajemniczonych zdecydowało się pójść za przykładem prowokatorów, to samo zrobiła po chwili czwórka z obozu Wulfwera. Grupa Radgara rosła w oczach, w powietrzu wisiała zapowiedź rewolty. Witan zaczął bełkotliwie protestować; król zaryczał z furii.

Wycie rogu bojowego obwieściło koniec opowiadania się za kandydatami; zatrzaśnięto wielkie podwoje. Arbitrzy oznajmili, że przetasowania są niedozwolone, i wszyscy, którzy zmienili pierwotnie wybrany obóz, mają wrócić na swoje poprzednie miejsca.

Z równym skutkiem mogliby grozić Cwicnollowi. Nie dość, że nikt nie posłuchał, to kolejni buntownicy zaczęli opuszczać swoje obozy i dołączać do centrowej partii Radgara. Radgar, tłumiąc podniecenie, obejrzał się na Leofrica i Aylwina. Szło lepiej, niż przewidywali! Trudno było określić, jak długo i z jakim przekonaniem popierać go będą zwolennicy, ale miał ich teraz tylu co Wulfwer. A co będzie, jeśli zgromadzi ich więcej niż ojciec albo syn? Albo więcej niż obaj razem wzięci! Jeśli Cynewulf rzeczywiście sprowokował to wyzwanie, by pokazać witenagemotowi, jakim poparciem się cieszy, to wpadł we własne sidła.

Widząc, jak Leofric ściąga ostrzegawczo brwi, odwrócił głowę, i to, co zobaczył, sprawiło, że jego euforia pękła jak mydlana bańka. Królowa Charlotte wstała ze swojego ozdobnego krzesła i szła przez salę, by przywołać do porządku swojego niesfornego syna. Patrzyli na nią wszyscy obecni i wszyscy będą świadkami ich spotkania. Była to kolejna z chytrych sztuczek Cynewulfa, i nienawiść do wuja rozgorzała w Radgarze jeszcze większym płomieniem. Ostatni raz panowanie nad sobą stracił na początku pobytu w Żelaznym Dworze. Sądził, że smok już się w nim wypalił i odszedł na zawsze, ale teraz czuł, że budzi się znowu. Z tym że nie miała to być dziecinna bójka na pięści, gdzie gniew jest zarówno mieczem, jak i tarczą; w walce na intelekty gniew jest pułapką i przeszkodą. Owinął się ciaśniej ubłoconą opończą i czekał.

Królowa Charlotte zbliżała się z gracją. Miała na sobie powłóczyste, ciemnoburgundowe szaty. Na jej palcach, szyi i w uszach połyskiwały klejnoty; w upiętym wysoko warkoczu lśnił srebrny diadem. Nie wyglądała staro, choć większość kobiet w jej wieku, wyniszczona porodami i trudami życia, zmienia się w bezzębne, siwowłose matrony. Wyciągnęła do Radgara ramiona. Kiedy nie zareagował, opuściła je i splotła nerwowo dłonie. Spoglądając mu z niepokojem w oczy, odezwała się niby tylko do niego, ale słyszało ją co najmniej stu najbliżej stojących mężczyzn:

- Bardzo rozgniewałeś swojego króla, Radgarze!

- Mój król został zamordowany, a ten człowiek przyłożył do tego rękę.

- Zamilcz! Nie będę słuchała podobnych insynuacji. Dlaczego nie stawiłeś się na wezwanie?

- Z obawy o własne życie. - Radgar zauważył, że matce język trochę się plącze i że zalatuje od niej winem. Małżeństwo z Cynewulfem każdą kobietę wpędziłoby w pijaństwo, ale i on swoim zachowaniem przysporzył jej pewnie ostatnio zgryzot.

Ściągnęła brwi, tak jakby świat stał się dla niej zbyt trudny do zrozumienia.

- Kocham go, Radgarze, i nic na to nie poradzę. Serce mu się ścisnęło.

Urwała skonsternowana, bo Radgar parsknął gorzkim śmiechem; nie zdołał się powstrzymać.

- Cynewulf chce, żebym w jego imieniu walczył z Wulfwerem? I żebym mu tylko nos rozkwasił? O, nie! Idź, matko, i powiedz swojemu partnerowi do poduszki, że jeśli kiedykolwiek ten jego bękart znajdzie się w zasięgu mego miecza, wypruję mu flaki. A jeśli kiedykolwiek zostanę tanistem, to w pierwszej godzinie zrobię to samo jemu. Połączę w ten sposób obowiązek z przyjemnością. Zanieś tę wiadomość swojemu tłustemu przyjacielowi.

Dygotał cały, mdliło go z wysiłku, jaki wkładał w pohamowanie wściekłości. Leofric ścisnął mu ostrzegawczo ramię. Królowa Charlotte cofnęła się przerażona, a potem podkasała suknie i czmychnęła z powrotem na podium. Setki par oczu patrzyły, jak ciemnieje twarz króla słuchającego jej szeptanej relacji.

Coraz więcej thegnów odrywało się od ścian sali i zasilało szeregi obozu Radgara. W pewnej chwili jakiś szyper - człowiek, którego Radgar nie znał nawet z widzenia - opuścił stronę Cynewulfa i z całym werodem przeszedł do niego.

- Wynik! - ryknął Cynewulf do trzech roztrzęsionych arbitrów.

Rodercraft krzyknął na dworskich thegnów i ci szybko uformowali szereg wzdłuż linii zwolenników króla, by zapobiec dalszym dezercjom.

Arbitrzy naradzali się pośpiesznie. Środek miał teraz wyraźnie więcej głosów od tanista i mniej więcej tyle samo co Cynewulf. Jeszcze ze dwa werody i Radgar miałby za sobą więcej niż połowę fyrdu, ale nie był przecież kandydatem. Arbitrzy podbiegli do króla i skłonili się mu na znak, że zwyciężył. Jego zwolennicy podnieśli radosną wrzawę, która utonęła w gwizdach i buczeniu pozostałych dwóch frakcji.

Róg bojowy znowu zadął, zapowiadając ogłoszenie decyzji. Cwicnoll potrząsnął gniewnie salą. Trzy obozy przemieszały się ze sobą i ruszyły w stronę podium, ale kordon dworskich thegnów zagrodził im drogę, by zabezpieczyć wolną przestrzeń, na której miał się odbyć pojedynek. Większość dam wstała, dygnęła królowi i opuściła salę frontowymi drzwiami, których jedno skrzydło na chwilę dla nich uchylono. Nie udało im się wyprowadzić ze sobą nieletnich synów, nie wyszedł też żaden z mężczyzn. Ani królowa.

Wulfwer zrzucił opończę, zdjął pendent i ściągnął przez głowę tunikę. Obnażony do pasa zeskoczył z podium i wykonał kilka próbnych cięć obosiecznym mieczem. Jego prostacką gębę wykrzywił okrutny uśmiech, uśmiech zabójcy, który wietrzy zapach krwi.

- Wybieraj swojego człowieka, ojcze! Kto ma za ciebie umrzeć?

Cynewulf puścił jego słowa mimo uszu. Podał ramię Charlotte, przeszedł z nią na środek podium i zwrócił się do fyrdu:

Radgar stał jak wrośnięty w ziemię. Na czym polega ten nowy podstęp? Teraz, kiedy król wybronił się przed rzuconym wyzwaniem, okazanie mu nieposłuszeństwa byłoby unfrió. Gdzie on widział już ten miecz?


2


Healfwerowi niewiele już czasu pozostało. Parująca woda podchodziła pod oktogram, jęzory płomieni lizały korony drzew nad jego głową, a w powietrzu unosiło się tyle dymu i oparów, że nie szło prawie oddychać. Lecz on wytrwale wyskrzekiwał zaklęcia i obiegał swoją laskę, odcinając się dziwaczną sylwetką od tła ściany płomieni.

- Przestań! - zachrypiał Szerszeń. - Przerwij to! Co robisz? - Czarownik albo go nie słyszał, albo nie chciał słyszeć.

Szerszeń brnął wpław przez gorącą wodę, która czasami sięgała mu do piersi. Przeprawę spowalniały zatopione zarośla i pływające po powierzchni śmieci, w tym szczątki chaty, która kiedyś tu stała. Opadał z sił z każdą kroplą krwi, która ciekła mu wciąż ze zmiażdżonej dłoni. Do brzegu i miotającego się na nim szaleńca miał jeszcze spory kawał, a instynkt podpowiadał mu, że nie wolno pozwolić Healfwerowi na dokończenie tego magicznego obrządku.

Ziemia znowu się zakołysała i kraterem targnął silny wstrząs. Trujące jezioro rozfalowało się. Szalony stary Healfwer na brzegu runął jak długi. Ryk ściany ognia przybrał na sile, na ziemię sypały się płonące gałęzie, waliły przepalone pnie drzew. Szerszeń, zataczając się, wiosłował rozpaczliwie zdrową ręką, by utrzymać równowagę; wokół niego do wody wpadały z sykiem gorejące głownie.

Umęczona góra stopniowo nieruchomiała, rumor osuwających się kamieni cichł z wolna, tonąc w nieustającym ryku szalejącej pożogi. Stary czarownik podźwignął się niezdarnie z ziemi i podjął swoje egzorcyzmy. Był rozebrany do naga i blask ognia demaskował ogrom straszliwych okaleczeń, jakich doznało jego ciało - w połowie starzec, w połowie żywy trup, nadpalony ludzki strzęp bez ręki, z kikutem nogi tak krótkim, że ledwie było na czym obwiązać rzemienie przytrzymujące drewnianą protezę.

- Przestań! Przestań! - Gryzący dym wyciskał Szerszeniowi łzy z oczu. Jak przez mgłę widział coś, co przycupnęło na ziemi pośrodku oktogramu.

Healfwer jakby dopiero teraz go usłyszał. Obejrzał się zaintrygowany. Ujrzawszy brnącego przez wodę Szerszenia, zaczął śpiewać jeszcze szybciej i, podpierając się laską, przeskakiwać jak fryga od wierzchołka do wierzchołka oktogramu.

Szerszeń dotarł wreszcie do płycizny. Ślizgając się w mule i potykając, wygramolił się na brzeg. Machnął mieczem.

- Przestań albo zginiesz!

Healfwer przestał. Wsparł się ciężko na lasce, pierś mu falowała, choć tylko po tej ludzkiej stronie ciała. Zaniósł się suchym kaszlem. Z jedynego oka płynęły mu ciurkiem łzy, ale grymas wykrzywiający żywą połowę twarzy wyrażał triumf.

- Zrobione!

Dym nad oktogramem jarzył się perłowym blaskiem, a przysypana popiołem, ośmioramienna gwiazda świeciła jeszcze jaśniej, jakby wpisana w ogień. Tym czymś po jej środku był orzeł. Żywy orzeł. Patrzył ognistym okiem na Szerszenia, był przywiązany za nogi do kłody. Jak kalece udało się schwytać tego orła? Ogniokwacza, z którym walczył jEled, opisywano jako byka, ale ten, który zabił Cudblaesa, przypominał podobno ptaka.

- Wyczarowywałeś ogniokwacza! - Jak złym trzeba być człowiekiem, żeby porwać się na coś takiego?

Czarownik zarechotał skrzekliwie.

Blask oktogramu prześwitywał przez dym, był jaśniejszy od słońca w południe. Orzeł rozpostarł skrzydła i krzyknął. Posypał się deszcz płonących gałązek, Szerszeniowi pękały płuca. Tracił przytomność z gorąca, utraty krwi, braku powietrza...

- Skoro nie chcesz go powstrzymać, sam to zrobię! - Wkroczył do oktogramu i przeszył Niczym serce orła.


3


Radgar stracił nad sobą panowanie. I od razu poczuł się lepiej. Zapomniał już, jak to przyjemnie jest zerwać pęta i robić to, na co się ma ochotę, nie licząc się z konsekwencjami. Trudno jest zabić króla... Nieprawda, bardzo łatwo, jeśli człowiekowi obojętne, czy przeżyje i będzie się mógł tym chełpić, czy też zginie. Uśmiechnął się na widok min dworskich thegnów obserwujących go czujnie niczym koty. Zamierza zabić im na ich oczach pana, a oni nie będą w stanie mu w tym przeszkodzić.

Ruszył z miejsca. Gniew rzadko czynił go nieostrożnym, za to zawsze pozbawiał skrupułów. Zatrzymał się przed ludzką padliną na podium, przed klęczącym cnihtem, przed swoją matką... Gdńeś już widział tę wysadzaną klejnotami rękojeść... Złożył ledwie zauważalny ukłon. - Wuju?

- Trzeba to załatwić szybko - zwrócił się król do werodu. - Nie ma sensu przeciągać tego bolesnego widowiska. Synu, nie godzi się, aby mężczyzna twojego rodu chodził bez broni, nim jednak zostaniesz przyjęty do fyrdu, musisz udowodnić, żeś szlachetnie urodzony, i złożyć przysięgę. Potem poprosimy cię, byś oczyścił nasz honor splamiony wyzwaniem, które...

Pomruk oburzenia, który wydał fyrd, a nawet siedzący za jego plecami goście, powiedział królowi Cynewulfowi, co myślą ci ludzie o człowieku wystawianym do walki z własnym kuzynem. Zdarzali się osobnicy tacy jak Swetmann, którzy mordowali krewniaków w imię ambicji, ale postępowania takiego nie pochwalano. Wydawanie takiego rozkazu było ze strony króla okrucieństwem.

- Czyżby matka nie przekazała ci mojego posłania, nióingull - wrzasnął Radgar. - Powiedziałem jej, że Wułiwer próbował mnie zabić, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, i wypatroszę go za to, kiedy tylko znajdzie się w zasięgu mego miecza. Tego ode mnie oczekujesz?

Cynewulf darł się na całe gardło, pryskając śliną, lecz nie był w stanie przekrzyczeć wrzawy, jaka wybuchła po tych słowach. Ale tej ludzkiej szmacie o to chyba chodziło. Czyż nie było granic, do jakich w swej podłości ów ludzki męt skłonny był się posunąć? Oczywiście, że nie było! Udowodnił to przed pięcioma laty.

Wrzawa powoli ścichła.

- Niepotrzebny mi heriot, wuju - podjął Radgar. - Wziąłem już sobie miecz ze ściany. Wisiał tam, wysoko. To miecz, którym zamordowano króla!

Patrzył z satysfakcją, jak potwór zerka niespokojnie na drewnianą ścianę, na puste miejsce po mieczu, i blednie. Radgar roześmiał się w głos. Zdawał sobie sprawę, że powinien się cieszyć ze swojego małego triumfu i nie przeciągać struny, ale miotający nim gniew był silniejszy. Należałoby obwieścić teraz światu, co się stało tamtej strasznej nocy w Twigeport. A potem zaprzysiąc krwawą zemstę. Ale dworscy thegnowie zarąbaliby go, nim zdążyłby dobrze zacząć, trzeba więc wyjaśnić wszystkim w krótkich słowach, co robi i dlaczego, a potem porwać henotowy miecz i zatopić go w tym królewskim kałdunie...

Ignorując krzyk męża, sprezentowała miecz w formalnym salucie.


4


Szerszeń przeszył rapierem serce orła i w tym samym momencie zrozumiał, że to niewybaczalny błąd. Nie dość, że nie zablokował zaklęcia, to jeszcze, uwalniając duchy śmierci, dopełnił je. Ptak nie był tym, za co Szerszeń go brał. Odwrócił się na pięcie i zdążył jeszcze zobaczyć wykrzywioną przerażeniem twarz Healfwera; zaraz potem z czarownika została tylko kupka popiołu. Bitwa o Weargahlaew była roztrzygnięta; duchy ognia zatriumfowały nad duchami ziemi. Starodawny krater ponownie obudził się z rykiem do życia, jednym wielkim, płomienistym bluzgiem pochłaniając las i wszystko, co w nim żyło - wszystko z wyjątkiem Szerszenia, który stał w obrębie oktogramu. Potem i jego stamtąd wymiotło.

Niczym karmazynowopomarańczowy rozwijający się pąk róży w nocne niebo trysnęła ognista fontanna. Na jedną upojną, bezczasową chwilę ten piękny kwiat zawisł nieruchomo na niebie; powietrze i ogień radowały się wspólnie odzyskaną wolnością. Hen w dole, w zimnej poświacie gwiazd, niczym wyspy na morzu sterczały z chmur powleczone lodową skorupą szczyty Baelmarku. Potem do głosu doszła znowu odwieczna tyrania ziemi. W dół ognistego pióropusza, na stok Cwicnolla runęła rzęsistym deszczem rozżarzona śmierć. O supremację walczyły miriady składowych żywiołów: ogień z wodą w lawie, ogień z ziemią w płonącym popiele, ogień z powietrzem, powietrze ze skałą w grzmocie, śmierć z przypadkiem... Przemieszane, skłębione duchy wywrzaskiwały sprzeczne cele i w tym tumulcie niknął jeden cichutki krzyk istoty z krwi i kości.


5


Zapadał zmrok, król nie wołał o wniesienie świec i na sali robiło się coraz ciemniej. Zmieniło się to, kiedy Radgar wyciągnął rękę po miecz, który jego matka z takim wysiłkiem trzymała w górze. Przez otwór w ścianie szczytowej wlał się wtedy strumień rudawej poświaty, tak jakby na zewnątrz wstawał pogodny poranek. Radgar zamarł i zerknął na króla. Cynewulf siedział odwrócony i krył twarz w dłoniach. Dlaczego...?

Królowa zachwiała się. Miecz w jej rękach zakołysał się niebezpiecznie.

- Matko! - Radgar podskoczył, by ją podtrzymać, i o włos uniknął śmierci, bo w tym samym momencie Charlotte, opadając z sił, puściła miecz.

- Jakiż on ciężki...

Oręż wysunął się z jej omdlałych dłoni i upadł ze stukotem na posadzkę. Radgar chwycił słaniającą się na nogach królową i pomógł jej usiąść na podium.

- Matko, matko!

Uśmiechnęła się do niego półprzytomnie.

- To tylko zawrót głowy. Miewam je czasami...

Tuląc ją w ramionach, Radgar spojrzał znowu na króla i z jego znienawidzonej, nalanej, skąpanej w krwawym blasku twarzy wyczytał rzeczy straszne.

- Nie, to nie jest zwyczajny zawrót głowy! - Zapominając o ostrożności, odwrócił się plecami do Wulfwera. - Co jej jest, wuju? Co to za podstępna sztuczka?

- Nie wiem, o czym mówisz... - Cynewulf spojrzał znacząco na swojego syna.

Tanist podbiegł.

- No, wypruj mi flaki, na co czekasz? Jak mamy walczyć, to walczmy! - Zamierzył się mieczem na klęczącego Radgara.

Mało brakowało, a głowa athelinga potoczyłaby się po posadzce. Zapobiegł temu po części ostrzegawczy krzyk z sali, po części nabyte w Żelaznym Dworze odruchy i po części drgnięcie ziemi, które wytrąciło Wulfwera z równowagi, a jego niedoszłą ofiarę odrzuciło z Jinii ciosu. Grzmot przetoczył się przez salę. Radgar zerwał się na równe nogi, zrzucił opończę i schylił się po miecz dziadka.


Teraz zabije Wulfwera. Był na to zdecydowany. Patrzył prosto w oczy tanistowi składającemu się do następnego cięcia. Odbił cios: Kling! Nie zripostował, uśmiechnął się tylko. Wulfwer zaatakował znowu, tym razem było to pchnięcie. Sparował je. Klang!

Klang! Kling! Kling! Klang! Kling!

- Przyłóż się trochę, kuzynie! - zaszydził Radgar. Panował całkowicie nad sytuacją, choć na lekcjach fechtunku w Żelaznym Dworze nie przerabiali pojedynkowania się podczas trzęsienia ziemi. Klang! Tanist nie dorównywał mu zwinnością i kołysanie się podłogi bardziej mu przeszkadzało. Walił - klang! - mieczem z nieprawdopodobną siłą, ale subtelności nie było w tym żadnej. Kling! Brzdęk! Radgar cofał się spokojnie przed nawałą ciosów, obserwując z ubawieniem rosnącą panikę przeciwnika, ale nie zapominając ani na moment o ostrożności. - Szybciej! Musisz mnie zabić, zapomniałeś? Prawe ucho! - Pięknie wyszło mu to cięcie.

Wulfwer krzyknął bardziej chyba z furii niż z bólu. Brocząc krwią, prowadził walkę dalej.

Klang! Widzowie, z trudem utrzymując równowagę na rozkołysanej posadzce, uskakiwali przed nimi skwapliwie. Kilka razy Radgar musiał - kling! - przeskakiwać nad tymi, którzy się przewrócili. Ciekaw był, co myśli fyrd o tym pierwszym w Baelmarku pokazie prawdziwej sztuki fechtunku. Co myśli Wulfwer, wiedział. Wulfwer zdawał sobie sprawę, że już po nim.

- Lewe ucho! - Znowu fontanna krwi.

Znudzony tą zabawą Radgar ciął tanista w nadgarstek, niemal odrąbując mu dłoń. Wulfwer wypuścił miecz z ręki i gapił się z niedowierzaniem na tryskający z rany strumień krwi. Walka była skończona.

I w tym samym momencie świat znieruchomiał. Chociaż niesamowita krwista poświata dalej zalewała salę, a góra wciąż ryczała, posadzka przestała się kołysać. Ci, którzy się przewrócili, wstawali albo pomagali podnieść się innym. Radgar i jego kuzyn stali tymczasem pośrodku zdyszani i bez słowa mierzyli się wzrokiem.

Wulfwer, ściskając wciąż zranioną rękę powyżej nadgarstka, zawył.

- Ten miecz był zaklęty! Pierwszemu, kto go podniesie, miało się zakręcić w głowie. Nie zabiłby ciebie! Tylko otumanił.

Gdyby to Radgar pierwszy go podniósł, nie żyłby już. To rozumiało się samo przez się.

Pchnięcie! Radgar oszczędził oko, ale rozpłatał tanistowi policzek aż po kikut ucha. Wulfwer wrzasnął z bólu.

- Morderco! - Radgar poderżnął kuzynowi gardło, tak jak przed laty poderżnięto je jego ojcu. Pod powałę wzbił się zwierzęcy skowyt przemieszanych wrzasków aprobaty i protestu. Nie dbał o to. Zostawił charczącego i wstrząsanego przedśmiertnymi drgawkami Wulfwera na posadzce i podbiegł do matki. Nie wiedział, czy to ziemia się trzęsie, czy jemu tak drżą nogi.

Dziwiło go, skąd to zbiegowisko wokół Charlotte, dopóki nie zobaczył krwi. Potężny cios Wultwera, zamiast skrócić o głowę jego, dosięgnął królowej, rozcinając jej pierś i gruchocząc żebra. Była nieprzytomna. Z tego, co pamiętał z prowadzonych na Żelaznym Dworze wykładów o ranach, wynikało, że pozostały jej tylko sekundy życia.

- Nieście ją do uzdrowiciela! - krzyknął. Wypuścił miecz z ręki i przykląkł przy matce.

Czterech dworskich thegnów chwyciło go od tyłu i powlokło przed oblicze króla.

Cynewulf wymierzył mu siarczysty policzek.

- Morderco! Zabiłeś nieuzbrojonego człowieka. Sami widzieliśmy!

Miał prawo po swojej stronie. Pojedynek został zakończony. Nie padła deklaracja krwawej zemsty. Żaden z obecnych na sali thegnów, widząc, jak z zimną krwią zarzynają mu syna, nie puściłby tego płazem. Zwłaszcza monarcha musiał bronić swoich praw i honoru. Widzowie zdzierali gardła; połowa popierała Radgara, połowa Cynewulfa. Zbrojni po zęby siepacze RoóercrEefta pilnowali porządku.

- Tak jest, panie! - powiedział szeryf. - Z największą przyjemnością! Brać go!

Czterej dworscy thegnowie obrócili Radgara i powlekli w stronę drzwi. Eskortowało ich jeszcze dwunastu. Wszyscy byli od niego roślejsi, a jego miecz został na posadzce. Król miał go w garści. Już nie żył. O, gorzki smalcu klęski!

Z wyzywającym okrzykiem Leofric i jego ludzie ustawili się tyralierą w poprzek sali, zagradzając drogę do wyjścia.

- Puśćcie go! - ryknął jednooki Leofric, zawtórowała mu załoga “Faroóhengesty”, Byliby bardziej przekonujący, gdyby mieli broń.

Postępujący tuż za Radgarem Roóercraeft, szarpnął do tyłu głowę więźnia i przyłożył mu do krtani lodowato zimny nóż.

Radgar, zmuszony patrzeć na oblane wciąż niesamowitą, krwawą poświatą krokwie, ledwie widział swoich obrońców. Sprawa wyglądała beznadziejnie, ale sam był sobie winien i narażanie przyjaciół na śmierć w walce, której wynik dał się z góry przewidzieć, wydawało mu się pozbawione sensu.

- Mój ojciec nie chciałby, żeby ludzie z Catterstow zabijali się z mojego powodu w bratobójczej walce. Nie możecie mi pomóc. Odsuńcie się.

Leofric zazgrzyta! zębami.

Było to kłamstwo i wszyscy o tym wiedzieli, ale Leofric odstąpił w bok.

I tak zginął ostatni z rodu Carter...

Podwoje wyleciały z zawiasów w eksplozji płomieni. Stojący za drzwiami ogniokwacz pochylał się i pod belką ościeżnicy zaglądał do środka.


6


Healfwer? Czyżby to ten stary obłąkaniec wezwał tego przerażającego stwora, czy też sama góra go wypluła? Puszczony przez dworskich thegnów Radgar pozbierał się z posadzki i cofał, oceniając gorączkowo sytuację. Wszyscy obecni czmychali z krzykiem w głąb sali. Po przeżyciach w Twigeport pozostał mu lęk przed ogniem, ale przewyciężył go w Żelaznym Dworze, ratując tamtej nocy z pożaru Szerszenia i paru innych. Od tamtego czasu ogień nie wzbudzał w nim już takiej trwogi - ale ogniokwacz nie był zwyczajnym ogniem. Twarz piekła go od żaru.

Radgar odwrócił się na pięcie i pobiegł za resztą umykających. To jednak wielkie niedopatrzenie, że dwór nie ma tylnych drzwi. Dlaczego on? Przecież to oczywiste. Jest uodporniony na ogień i jest synem Eleda; i musi coś zrobić, bo na nikogo innego liczyć nie można; zresztą kto wie, czy to nie przez niego objawił się potwór; kto wie, czy nie został wyczarowany przez jego zwariowanego dziadka, kiedy ten poznał upiorną prawdę. W Cynehofie uwięziony był cały catterstowski fyrd, plus wszyscy, prócz jednego, earlowie. Jeśli ogniokwacz ich uśmierci, Baelmark popadnie w anarchię.

Zobaczył ciało matki porzucone na skraju podium, nieopodal leżał miecz Siedmiu Łez. Biegnąc w tamtą stronę, zaczął się rozbierać. Dobrze pamiętał, jak płonące odzienie potrafi spotęgować i przedłużyć ból. Palce drżały mu tak, że miał trudności z rozpięciem pasa, ale strach nie był niczym wstydliwym teraz, kiedy cały fyrd odchodził z przerażenia od zmysłów. Nigdy by nie pomyślał, że na podium może się pomieścić tyle luda, a jednak się pomieściło. Ścisk panował tam taki, że ci z tyłu musieli się chyba dusić z braku powietrza, ale im przynajmniej ogniokwacz nie zagrażał bezpośrednio. Ogniokwacz, burcząc gniewnie, ruszył od drzwi.

- Arrrh! - charczał strugami płomieni. - Arrrh, arrrh, arrrh, arrrh!

Był czarnym żużlem i płonącą skałą, i żarem tak intensywnym, że nie dało się na niego patrzeć, nawet przez całą długość Cynehofu. Spowijała go rozjarzona czerwona mgiełka. To prostował się, przybierając ludzką postać, choć dwa albo i trzy razy wyższą od normalnego człowieka, to znów przypadał do ziemi i przedzierzgał się w strugę kamieni i płynnej lawy, która parła naprzód, krusząc wszystko na swej drodze. Zostawiał za sobą dymiącą, bulgoczącą bruzdę przeoranej ziemi, zaś w chwilach, kiedy przybierał postać człowieka, kroczył na dwóch masywnych nogach, osmalając płyty posadzki. Jednak nawet w najbardziej ludzkiej postaci nie miał twarzy, a przy każdym ruchu czy zmianie kształtu jego zewnętrzna skorupa łuszczyła się i odpadała, i wtedy widać było buzujące pod nią ognie.

Znalazłszy się pośrodku sali, wyprostował się na wysokość olbrzyma i zadymiły krokwie nad jego głową.

- Arrrh! - wycharczał znowu tonem skargi. Ziemia zadrżała. Kilkanaście osób rzuciło się do drzwi. Ogniokwacz uśmiercił ich, choć trudno było stwierdzić, czy pacnięciem gigantycznej kamiennej łapy, czy też przewracając się w ich stronę i ogarniając lawiną ognia. Zdążyli tylko krzyknąć i przeturlawszy się kilka kroków w rozżarzonym żużlu, przemienili się w na wpół zwęglone truchła. Płomienie pełgały już po ścianach. Ogniokwacz strzelił w górę fontanną lawy i zajęły się nasączone tłuszczem krokwie. Jeszcze parę minut i w ogniu stanie cały budynek.

Radgar chwycił znowu miecz dziadka. Zrzucił już z siebie wszystko, został w samych butach. Cudblaese zginął; Fyrlaf został straszliwie okaleczony, ale iEled ze starcia z ogniokwaczem wyszedł cało. Teraz jego kolej. Tato walczył ze swoim kwaczem pod gołym niebem, miał tam większą swobodę manewru. Co innego tutaj, w czterech ścianach, gdzie nie ma dokąd uciekać. Nie było już czym oddychać, pot zalewał mu oczy, miecz wyślizgiwał się z wilgotnej dłoni. Nie zdawał sobie sprawy, że ogniokwacz może być taki ogromny.

Obejrzał się na przerażoną ciżbę i zobaczył Cynewulfa Dobrego wciąż w koronie i królewskich szatach. Wuj, lamentując jak wszyscy, usiłował schronić się za plecami innych, ale tusza nie pozwalała mu przebić się przez zbity mur ciał.

Radgar zeskoczył z podium i ponaglił mieczem zbierającego się z posadzki króla.

- Ruszaj! Naprzód, bo nadzieję cię na tę klingę! Zawodząc żałośnie, opierając się i krwawiąc - bo Radgar nie miał czasu na litość - Cynewulf zaczął się cofać w stronę ogniokwacza.

Cynewulf cofał się przed mieczem, ubranie na nim dymiło, włosy i broda zwijały się ze skwierczeniem z żaru.

Król padł na kolana, wijąc się z gorąca, które zdążyło już przeniknąć przez warstwy odzienia.

- Przyznaję się! Przyznaję się do wszystkiego. Użyłem czarów wobec twojej matki. Dostawałem od Chivianczykow złoto - Ambrose przysyłał mi czterysta tysięcy koron rocznie za to, żebym przymykał oko i utrzymywał pokój.

Ogniokwacz był coraz bliżej, nadchodził powoli, tryskając ze stawów kaskadami lawy. Jarzył się jasno w gęstym dymie, który wypełniał teraz salę, majaczył nad dwoma mężczyznami niczym słońce przesłonięte mgiełką. Radgar miał trudności z oddychaniem, ale zdobył się na jeszcze jedno pytanie.

To wystarczyło, wystarczyło aż nadto. Jeśli choć jeden świadek ocaleje z pożogi, Cynewulf zostanie po wsze czasy potępiony w kronikach swego kraju.

- Wstań! - Radgar wypuścił miecz z dłoni i chwytając skamlącego monarchę obiema rękami za klapy płaszcza, powlókł w stronę ogniokwacza. Spod posadzki bluznęła lawa. Szaty grubasa zajęły się płomieniem. Tak samo buty Radgara. Radgar odskoczył z krzykiem i zaczął się tarzać z bólu po ziemi. Cynewulfa lawa pochwyciła i pochłonęła, choć patrząc na to poprzez dym, można było odnieść wrażenie, że ogniokwacz unosi go w górę i przygląda się ciekawie, jak płonie i dogorywa.


7


Radgar cofnął się wysiłkiem woli znad krawędzi obłędu. Na omdlenia i histerie przyjdzie czas później. Wpierw musi się rozprawić ze złowrogim stworem, zanim ten uśmierci wszystkich obecnych na sali. Porwał z ziemi swój miecz i - za podszeptem wewnętrznego głosu, który mówił mu, że jest ważna i źle by się stało, gdyby przepadła - złotą koronę Baelmarku.

Tato opowiadał mu kiedyś: “Ściągnąłem na siebie jego uwagę, a potem pognałem co sił w nogach w stronę wody”. Ale tato walczył ze swoim ogniokwaczem na otwartej przestrzeni. Ten tutaj blokował jedyną drogę ucieczki.

Musi jakoś przyciągnąć uwagę ogniokwacza i wywabić go na zewnątrz tą samą drogą, którą tu wszedł. Jeśli rozsierdzi tylko potwora, ten gotów zaszarżować na fyrd. Jeśli szybko czegoś nie przedsięweźmie, wszyscy tu się ugotują albo poduszą. Ruszył biegiem na potwora.

Zadać w przelocie cios i uciekać - plan prosty, ale prawie na pewno niewykonalny. Ogniokwacz zapadł się z powrotem w bezkształtną rozżarzoną hałdę i najwyraźniej szykował do ponownego przybrania ludzkiej postaci. Dlaczego tak uparcie do tej postaci powraca? Wrzeszcząc z furii i bólu, Radgar wdrapał się na szczyt hałdy i celując tam, gdzie powinno znajdować się serce, gdyby to był człowiek, zatopił miecz w jakiejś szczelinie. Po zadaniu tego pchnięcia zamierzał zbiec na drugą stronę i rzucić się do ucieczki. Nic z tego. Spodziewał się, że natrafi na opór, ale roztopione wnętrze szkarady było płynne jak woda i miecz wszedł w nie po samą rękojeść. Wielka połać zewnętrznej skorupy rozkruszyła się, z pęknięć trysnęły ogień i lawa. Ognista lawina porwała Radgara, zmyła z ogniokwacza i cisnęła nim o ścianę. Znieruchomiał tam, zdając się na łaskę i niełaskę potwora.

Ale wbrew oczekiwaniom ogniokwacz nie rzucił się na niego. Ryknął tylko, jakby i jego coś zabolało, i wypadł z budynku przez boczną ścianę, która eksplodowała fajerwerkiem ognistego popiołu. Radgar był rozbity i zakrwawiony, cały w sińcach, ale na zewnątrz lało i panował tam zbawczy chłód. Wygramolił się więc z pogorzeliska i skoczył za potworem. Ofiara umykała, a on ścigał ją niczym pies gończy, zaślepiony nienawiścią, która paliła bardziej niż sam kwacz.

Garstka nieroztropnych mieszkańców Waroóburha zebrała się pod Cynehofem, by przyglądać się pożarowi. Rozpierzchli się na wszystkie strony przed szarżującym na nich potworem, szarżującym ociężale, jak ciężko ranny człowiek, który biegnie na startych do krwi stopach.

Ogniokwacz, niczym trąba powietrzna przecinająca pole w letni dzień, toczył się przez Waroóburh. Można by pomyśleć, że naprawdę umyka przed maleńką, ścigającą go figurką. Tato mówił, że ogniokwacz go gonił, tutaj było na odwrót, jego kwacz przed nim uciekał. Odziany w parę i płomienie mknął środkiem krętych uliczek, ale czasami ścinał zakręty, a wtedy narożne budynki znikały w eksplozji płomieni i deszcz płonących szczątków wzniecał dalsze pożary. Tylko ulewny deszcz i duże odstępy między domami uchroniły miasto przed zagładą. Radgar potem niewiele pamiętał z tego pościgu. Walcząc z bólem i wyczerpaniem, oszalały z nienawiści, biegł, pchany jakimś głęboko ukrytym myśliwskim instynktem. Oto, co może gniew! Kilkakrotnie ofiara zwalniała, tak jakby chciała się zatrzymać, odwrócić i podjąć walkę, ale za każdym razem znowu przyśpieszała i gnała dalej w dół zbocza, zanim zdążył ją dogonić.

W porcie kwacz wyczuł chyba morze, swoją zgubę, bo skręcił ostro i podążył wzdłuż brzegu, podpalając po drodze łodzie i statki. Radgar wrzasnął i spróbował przeciąć mu drogę. Stracił dużo krwi; nie miał nawet siły dźwigać tego, co zostało z dziadkowego miecza. Kiedy był już zdecydowany zetrzeć się znowu z potworem, ten znowu skręcił, wspiął się na nadbrzeżną skałę i bez chwili wahania skoczył z niej do wody Dał się słyszeć jeden potężny ryk i było po kwaczu, a port zyskał nowy pirs. Fontanna wrzątku, która opryskała Radgara była orzeźwiającym prysznicem w porównaniu z tym, co niedawno przeszedł.

Najpewniejszym sposobem na uwolnienie się od męczarni była ucieczka w omdlenie, zemdlał więc.


8


Leżał na czymś bardzo twardym, opatulony w opończę i przykryty kocem. Domyślał się, że to dom żywiołów, bo słyszał pienia czarowników i wyczuwał omywające go po wierzchu i przenikające na wskroś, uzdrawiające, przynoszące ukojenie fale duchowości... a jednocześnie czuł się jak ucierana na tarce marchewka i mielone ziarno zarazem. Nie mógł jednak narzekać, bo według wszelkich obowiązujących praw powinien już z tuzin razy spalić się na popiół. Głosy dochodziły jakby z oddali i były dziwnie stłumione, z czego wnosił, że znajduje się z powrotem w Haligdomie.

Nie otwierał oczu. Rozkoszował się efektami czynionych przez duchy cudów i ustępującą obolałością. Czarownicy zakończyli wreszcie obrządek i zamilki, a on dalej nie miał ochoty powracać do rzeczywistego świata, choć po śmierci Cynewulfa i Wulfwera powinien to być świat lepszy. Nie żyła też biedna Charlotte, żona Eleda. Szerszeń, jeśli wrócił do Weargahlaew, również nie żył. Żadne z tych dwojga nie zasłużyło sobie na los, jaki ich spotkał. Witenagemot wybierze teraz bez wątpienia nowego króla, a następny w kolejce po władzę rzuci mu natychmiast wyzwanie.

No więc? Teraz, po pokonaniu ogniokwacza, szansę Radgara znacznie wzrosły. Ale był zmęczony. Nie! Niech się pozabijają do ostatniego tanista. On skosztował już polityki i ledwie wyszedł z tego z życiem. Ten mały łyczek wystarczy. Przysługujące mu z mocy prawa posiadłości czynią go bogaczem. Wystarczy trzymać się z dala od wzburzonego morza i nie wyprawiać z zachodnim wiatrem na żadne facńngi. Wtedy nikt nie będzie próbował wciągnąć go z powrotem do polityki. Bazując na sławie, którą sobie dzisiaj zdobył, obrośnie w tłuszcz i dożyje dojrzałego wieku. Weźmie sobie konkubinę, po to tylko, żeby sprawdzić, co ludzi tak w tym podnieca, a z czasem może nawet i żonę. Pokonał ogniokrcza! To dobrze, bardzo dobrze. Radgar Dracan-bana! Radgar pogromca smoków. Ojciec byłby z niego dumny. Dowiódł, żjest godny nosić nazwisko Catteringów, nie przyniósł wstydu pizodkom.

Lecz ni: doprowadził jeszcze do końca wszystkiego, co sobie zamierzył, Cynewulf i Yorick nie żyli, ale prawdziwy winowajca odpowiedzialny za śmierć jego ojca nadal stąpał po tej ziemi.

- Marczczy czoło - dał się słyszeć głos Leofrica. - To dobry znak?

Usiłował nie reagować, ale wargi same rozciągnęły mu się w uśmieclu, otworzył więc oczy i ujrzał nad sobą krąg zatroskanych twrcy - rudobrodych, siwobrodych, bezbrodych, męskich i kobiecych. Niewiele z nich rozpoznawał w słabym blasku latarni zawieszonych wysoko na ośmiu filarach. Ktoś tu rozrzutnie szaforoł oliwą do lamp! Poruszył na próbę kilkoma mięśniami. Wyglądało na to, że wszystko jest na miejscu i działa. Bolały go stopj.Chciał coś powiedzieć i nie mógł. Silne ramiona uniosły go dopozycji siedzącej, ktoś przystawił mu do ust miseczkę z wodąJypił sześć takich, zanim wrócił mu głos, a pierwszymi słowami, jakie wypowiedział była prośba o dolewkę. Aylwin z jeszcze jednym mężczyzną nałożyli mu przez głowę tunikę; ubieraligojak dziecko.

Wielbkopuła wydawała się niemal pusta, choć przebywało w niej ośmiu czarowników i kilkudziesięciu członków załogi “Faroóhengesty”. Dobrze było żyć i widzieć te uśmiechy. Ale dlaczego niezaniesiono go do któregoś z mniejszych domów żywiołówidlaczego jest tu jedynym pacjentem? Pożarów było tyle, że ucierać powinny rzesze mieszkańców Waroóburha. Deszcz wciąż padał; słyszał, jak bębni o dach. Ale słyszał też inny odgłos, którego nie potrafił zidentyfikować - jakiś odległy grzmot, jakby fal rozbijających się o skalisty brzeg.

Pomogli mu wstać. Z ociąganiem usiadł na stołku, który mu podstawili, bo cały był roztrzęsiony i bolały go stopy. Dolegliwości te były upokarzające dla człowieka, który od dzieciństwa ani razu nie chorował. Aylwin ukląkł, by włożyć mu rajtuzy i podwiązki. W jeszcze większe zakłopotanie wprawiły go wylewne podziękowania czarowników. Trzech mężczyzn i pięciu kobiet... nigdy dotąd ludzie tak mu nie schlebiali, może z wyjątkiem paru bardziej ograniczonych młodszych z Żelaznego Dworu w dniu, kiedy podczas ćwiczeń z fechtunku pokonał Gryziwilka. Powiedział im, że spełnił tylko swój obowiązek i gdyby nie ich uzdrowicielski kunszt, nie byłoby go tutaj.

Potem - nie zważając na gorące protesty Radgara - Leofric ukląkł i ucałował jego dłonie. To samo zrobili następnie Aylwin, Ceolmund i cała załoga “Faroóhengesty”. Okrzyknęli go bohaterem i dracan-bana, i w ogóle wygadywali mnóstwo bzdur. Wszyscy wykazywali złowieszcze objawy podniecenia. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że Radgar Ceding postanowił wycofać się z życia politycznego. Zaczynał podejrzewać, że nawet kiedy im to powie, nie zmienią planów, jakie wobec niego mają. Nikt nie zapala tylu lamp oliwnych przy uzdrawianiu jednego potłuczonego chłopca. Drzwi otwierały się i zamykały, tak jakby ktoś wciąż wchodził i wychodził, i za każdym otwarciem do Haligdomu wdzierał się na moment ten odgłos potężnego przyboju.

- Zdałem egzamin? - spytał z przekąsem Radgar. - Mówię z sensem? Nie bełkoczę, nie majaczę?

Leofric uniósł złote brwi.

- Jak dotąd wszystko z tobą w porządku. A to twoje. - Podał mu bezkształtną grudę metalu. Kiedyś był to miecz, ale połowa kłingi uległa stopieniu, a z rękojeści znikły perły.

- Miecz mojego dziadka - powiedział Radgar. - Jeśli chcecie, zawieście go w Cynehofie, kiedy już zostanie odbudowany. Tak, powieście go. - Jeszcze jedną ofiarą dzisiejszej erupcji był zapewne Fyrlaf.

Leofric roześmiał się.

- Sam to zrób. To chyba też twoje.

Podał mu drugą bryłkę metalu. Przed stopieniem była to korona Baelmarku.

- Na duchy! Naprawdę? W koronie? - Nie przypominał sobie. Aylwin parsknął śmiechem.

- Jako żywo. Pod Haligdomem czeka w kolejce siedemdziesiąt siedem pięknych dzierlatek, wszystkie aż się palą, żeby cię poznać.


Drzwi się otworzyły i do sali wlał się catterstowski fyrd. Przywódcy zaczęli skandować “Rad-gar, Rad-gar”, przytupując do taktu - podchwyciła to reszta, długi wąż wojowników, setka za setką. Pierwsze szeregi, dotarłszy do kręgu, którym werod Leofrica otaczał bohatera, rozdzieliły się i oblały go ze wszystkich stron. Ścisk robił się coraz większy. “Rad-gar, Rad-gar”.

Radgar stał na stołku pośrodku i patrzył, jak zapełnia się Haligdom - wpatrzone w niego tłumy skandowały:”Rad-gar, Radgar”. Wrażenie było niesamowite, o wiele wznioślejsze, niż się spodziewał. Nigdy dotąd nie był obiektem uwielbienia. Bolało go gardło. Nie mógł mówić. Tylko nieliczni byli uzbrojeni. Ogniokwacz stopił pewnie wszystkie miecze pozostawione na ganku przed Cynehofem. Za wojownikami do sali pchały się ich żony i dzieci, nawet sługi.

Na końcu, na czele swoich wemdów, wkroczyli earlowie, ciekawi, co zamierzają miejscowi. Zbili się w gromadę przy drzwiach, popatrywali podejrzliwie. Byli tam Wielki Edgar z Hunigsuge i Elfgeat z Suómest, którego podstępna napaść na Sudceg była przyczyną zwołania witenagemotu. Ponieważ król i jego tanist nie żyli, Baelmark nie miał teraz króla. Ambicje do objęcia tronu przejawiało wcześniej co najmniej trzech earlów. Teraz o takiej chwale mogła marzyć nawet cała dziewiętnastka. Który z nich był pierwszy w kolejności? Chyba Ordheah z Hymstan jako najstarszy.

Tłum zaintonował pieśń “Hlaford Fyrlandum”. Earlowie jeszcze bardziej się zachmurzyli, był to bowiem hymn na cześć króla. Ale Radgar pamiętał, że w ten sam wieczór, kiedy po raz ostatni ją słyszał, zginął jego ojciec. Stał więc i płakał, podczas gdy inni się radowali.

W końcu podniósł ręce na znak, że prosi o ciszę; wrzawa opadła do przytłumionego gwaru, który mieszał się z pomrukami Cwicnolla. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Aylwin nabrał powietrza w potężne płuca i ryknął:

Earl Radgar z Catterstow! Czy to dzieje się naprawdę? - morze twarzy, aplauz. Szkoda, że matka nie może tego widzieć. Ani tato. Ani Szerszeń. Pełen obaw, że jeśli zaraz nie przestaną, znowu się rozpłacze, ponownie uniósł ręce.

- Czuję się wielce zaszczycony! Naprawdę chcecie mnie na swojego earla?

Głupie pytanie - dolał tylko oliwy do ognia. Leofric chwycił go za ramię.

- O tron też się upomnij, chłopcze. Ty jeden spośród nich jesteś zlcrólewskiego rodu. Tron tobie się należy.

Ceolmund szarpnął Radgara za nadgarstek drugiej ręki. Jego skrzekliwy głos rozległ się gdzieś na poziomie kolana athelinga:

- Nie, nie słuchaj go! Zaczekaj, aż zwołają formalne zgromadzenie! Nie wolno ci przejawiać zbytniej gorliwości.

Tak się złożyło, że obaj ściskali go w najbardziej posiniaczonych i obolałych miejscach. Wyrwał się im.

Leofric zdobył się na uśmiech.

Jego krzyk sprawił, że na sali zaległa pełna wyczekiwania i napięcia cisza. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Aylwin, ten poczciwy żeglarz, kierując się jak najlepszymi intencjami, wsadził na głowę Radgara na wpół stopioną koronę i wrzasnął:

- Helattap hlafordne Fyrlandum!

Znowu podniosła się wrzawa - catterstowski fyrd wiwatował entuzjastycznie, werody earlów buczały i pohukiwały szyderczo. Korona była ciężka i uwierała, ale Radgar jej nie zdejmował. Ponownie dał znak, że prosi o ciszę, i hałas utonął w przytłumionym szumie przyboju.

Wiedział, że earlowie nie są zachwyceni. W ich oczach potykanie się z ogniokwaczami nie kwalifikowało go jeszcze na kandydata na króla.

Szok! Zaległa absolutna cisza. Nawet deszcz jakby się przestraszył i przestał bębnić o dach. W realnym życiu publiczne zadeklarowanie krwawej zemsty stanowiło pogwałcenie królewskiego frióu, o takich romatycznych banialukach można było usłyszeć tylko w balladach skaldów.

- Ambrose kazał zamordować mojego ojca. Złamał postanowienia traktatu pokojowego, który sam podpisał. Zbezcześcił przekupstwem nasze odwieczne prawa. Wybierając mnie na króla, wybierzecie wojnę. Zacznie się znowu zabijanie - grabieże, gwałty, puszczanie z dymem. Łupów i brańców będzie pod dostatkiem, ale warn, ealdorowie - tu wskazał palcem na earlów - przyjdzie zapracować na to uczciwie, zbrojnym czynem. Słyszeliście wyznanie Cynewulfa. Są wśród was zdrajcy, tchórze, którzy przyjmowali złoto zza granicy.

Ze wszystkich zgromadzonych w Haligdomie najdonośniejszy głos miał Wielki Edgar:

Gdyby ogniokwacz nie zniszczył mieczy pozostawionych na ganku Cynehofu, przez co zbrojnych mężów dało się teraz policzyć na palcach, słowa te mogły zapoczątkować masakrę. Choć może i nie, bo na wieść o przekupstwie w werodach earlów zapanowała konsternacja. Pierwszym eartem, który zabrał głos, nie był Wielki Edgar, lecz inny poplecznik Cynewulfa,.Elfgeat.

- Śmierć Chivialowi! - krzyknął. - Opowiadam się po stronie króla Radgara! - Zaczął sobie torować drogę przez ciżbę. Jego werod podniósł radosną wrzawę.

Ale pierwszy, roztrącając ludzi na boki, przepchnął się do Radgara Wielki Edgar. Chwycił athelinga za rękę i zaprzysiągł mu wierność i oddanie, a śmierć Chivialowi. Z kolei Radgar przysiągł mu, że będzie panem godnym jego zaufania. Powtórzywszy ten ceremoniał po raz dziesiąty, stał się królem Baelmarku, władcą Ognistych Krain.


Z dziewiętnastu earlów jako ostatni przysięgę złożył najmłodszy, dopiero od miesiąca na urzędzie, trochę starszy od samego Radgara. Puszczając jego rękę, Radgar był już tak osłabiony, że osunął się ze stołka wprost w ramiona Aylwina. Doszedłszy trochę do siebie, mianował tymczasowo Ceolmunda kanclerzem, Leofrica szeryfem, a Aylwina tanistem.

- A teraz - powiedział Radgar, odebrawszy od nich przysięgi - weźcie sprawy królestwa w swoje ręce, bo wasz suweren udaje się na spoczynek i prześpi cały tydzień.

Pokręcony Ceolmund zachichotał złowieszczo.

- Jak rozkażesz, panie. Ealdorowie, w południe rozpoczyna się narada wojenna, którą w zastępstwie naszego pana poprowadzi tanist. Król Radgar wzywa na nią was wszystkich, nieobecność będzie karana śmiercią.

Earlowie zarechotali, ale Radgar, pomimo zmęczenia, wyczuł ukryty pod tym żarcikiem podtekst. Zresztą krew ścinała mu się w żyłach na samą myśl, że Aylwin miałby przewodniczyć jakiejś naradzie.

Nie powiedział wprost, że niektórzy earlowie najchętniej ruszyliby natychmiast w drogę powrotną do domu, by spuścić ze smyczy swoje lisy, póki nieprzeczuwające niczego kury drzemią sobie w najlepsze na grzędach. Ale to właśnie miał na myśli. Sugerował, że tylko Radgar może utrzymać ich w ryzach.

W Żelaznym Dworze tego nie uczono.


9


WWaroóburhu wciąż padał deszcz, ale Baelmarkiem rządził teraz prawy człowiek, Catterstow miało earla, którego się nie wstydziło, winowajca poniósł zasłużoną karę, a Cwicnoll zaczynał zapadać w głęboki sen. Szło ku lepszemu.

Ledwie jednak nowy monarcha wykuśtykał z Haligdomu, a już przyszło mu łagodzić spór, który mógł się stać zarzewiem wojny domowej. Lojalni poddani próbowali oiganizować procesję z pochodniami, która odprowadziłaby go do pałacu, a prawo do niesienia go na ramionach rościli sobie z jednej strony earlowie, z drugiej fyrd. Zwaśnionych pogodzić mógł tylko sam Radgar. Wybrnął z kłopotu, oznajmiając, że pojedzie konno, earlowie będą postępować gęsiego, podług starszeństwa, po jego prawej ręce, szyprowie też gęsiego i podług starszeństwa, po lewej, a za nimi reszta. Zanosiło się na to, że jego życie będzie od tej chwili długim pasmem podobnych kompromisowych decyzji. Posłuchali.

W powietrzu unosił się zapach popiołów. Przez gwar tłumu przebijały się stłumione śpiewy dochodzące z mniejszych domów żywiołów, w których przywracano do zdrowia ofiary. Nie widać już było szalejących pożarów, ale ogień musiał strawić sporą część Waroóburha. Na Radgara spadał teraz obowiązek odbudowania stolicy. Równocześnie będzie musiał prowadzić wojnę, organizować prace rządu, zarządzać rodzinnymi włościami, wyprawić pogrzeb matce. Czekając w deszczu na konia, zachodził w głowę, czemu, u licha, popełnił takie głupstwo? Dla ojca? Dla matki, która byłaby bardzo dumna, mając króla za syna? Ojciec pewnie z rezerwą odniósłby się do jego triumfu. Powiedziałby, że chociaż nie zdobył korony w należyty sposób, to nie będzie to miało znaczenia, jeśli okaże się mądrym władcą.

Gdzie, na osiem, ten przeklęty koń? Dawno już doszedłby do pałacu na piechotę. Słaniał się na nogach, a wciąż ktoś do niego podchodził i zagadywał - kłaniano mu się, kadzono, klękano nawet w błocie i całowano jego dłoń, wspominano przygody przeżyte podczas fasringów z jego ojcem, zauważano, jak podobny jest “ich pan” do “szlachetnego ojca ich pana”. Był chyba pierwszym człowiekiem w dziejach, który został królem dzięki kształtowi uszu, ale wielu z tych żądnych krwi, starych potworów miało w oczach łzy radości i każdemu z nich trzeba było odpowiadać z kurtuazją, a w miarę możliwości zwracać się doń po imieniu.

I nagle powstało zamieszanie. Jakiś człowiek próbował przepchnąć się przez tłum.

- Radgarze! Radgarze! Radgarze! - był to tubalny głos Aylwina. Może prowadzi mu tych siedemdziesiąt siedem urodziwych dzierlatek?

Nie. Aylwin rozepchnął ostatnich earlów i stanął przed Radgarem, rumiany w migotliwym blasku pochodni, zdyszany, ale sam, bez dzierlatek.

- Radgarze... to znaczy, panie... on chce się z tobą widzieć! Jest ranny, ale chyba wyżyje! Chce się z tobą widzieć. Ledwo zipie, Radgarze. Tędy...

- Zaraz! Zacznij od początku. Kto chce się ze mną widzieć? Aylwin urwał, ale tylko po to, żeby zaczerpnąć potężny haust powietrza, i zaraz potem wypuścił je całe wraz z kolejnym potokiem słów:

- Znaleźli go jak pływał twarzą do dołu w porcie ale uzdrowiciele byli przekonani że to thrall bo był cudzoziemcem i nic na sobie nie miał a poza tym myśleli że umiera ale kiedy chcieli się zająć innymi thrallami on im powiedział co o nich myśli i wtedy zrozumieli że to wcale nie thrall i... Co? No, ten twój chivianski hseftniedling. Tak, Radgarze, znaczy się, panie, mówię o thegnie Szerszeniu.


10


Był to jeden z tych wiosennych poranków, kiedy cały świat eksploduje życiem - jagnięta brykają, ptaki ubliżają sobie wrzaskliwie ze wszystkich krzaków, a fruwające motyle tworzą skomplikowane barwne mozaiki na tle żywopłotów. Po dwóch tygodniach srożenia się Cwicnollowi przeszedł zły humor i wulkan zasnął na następne pokolenie, wydzielając tylko nikłą smużkę dymu ze swojego dorodnego nowego stożka. Lasy Hatburna nigdy nie wyglądały piękniej. Król Radgar zsunął się z grzbietu Isgicela i przywiązał wierzchowca do młodego drzewka. Ruszył dalej pieszo. Pacjent mógł jeszcze spać...

Nie spał. Leżał przed królewską chatą wyciągnięty na kanapie, przykryty po samą brodę kosmatym pledem, zapatrzony w konary drzewa. Szum wodospadu zagłuszył kroki zbliżającego się Radgara. Szerszeń skrzywił się, kiedy niespodziewanie ujrzał go nad sobą. Goście nie byli tu mile widziani.

Królowie mogą sobie pozwolić na ignorowanie takich aluzji. Radgar ukląkł na trawie.

- Przyszedłem zapytać, czy nie masz czasem ochoty na konną przejażdżkę. - Królewski uśmiech.

Tylko tego zawsze chciał. Radgar westchnął.

- Wszystko, tylko nie to. Poćwiczyłbym się w fechtunku. Wychodzę z wprawy.

Szerszeń dopiero teraz spojrzał mu prosto w oczy. Nie był już taki blady jak jeszcze niedawno. Obrażenia fizyczne, jak zapewniali lekarze, w większości już się wygoiły - nie licząc, rzecz jasna, ręki, którą postradał, ale utraconych kończyn nie da się przywrócić nawet czarami. Gorzej było z urazami psychicznymi. Uzdrowiciele jednak utrzymywali, że z czasem dojdzie do siebie. Taką mieli nadzieję.

- Jednoręki szermierz? - zaszydził pacjent. - Nie potrafię utrzymać równowagi. Nawet idąc, zataczam się i potykani o własne nogi. Masz dziesięć tysięcy piratów - ćwicz z nimi.

Radgar spróbował się uśmiechnąć.

Radgar zarumienił się lekko.

- Ani mi było w głowie bawić się w rajfura! Napomknąłem tylko kiedyś, że wiele bym dał, żćby memu przyjacielowi Szerszeniowi wróciła szybko radość życia. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, co się dzieje, kiedy król wyrazi publicznie jakieś życzenie. Wszyscy, którzy to usłyszeli, wzięli moje słowa za obietnicę obsypania bogactwem tego, kto cię rozweseli. Kiedy cię następnym razem odwiedziłem, roiło się tu już od córek, sióstr, kuzynek... Radziłbym ci korzystać, póki masz okazję.

Szerszeń spuścił nogi na ziemię i wstał. Lewy, pusty rękaw koszuli dyndał patetycznie.

- Już ci powiedziałem. Chcę być sam. Nie życzę sobie nikogo w zasięgu wzroku ani słuchu. Chcesz mi zrobić przyjemność, to odejdź! - Odwrócił się, żeby wejść do chaty.

Radgar usiadł na mokrej od rosy trawie, podciągnął kolana pod brodę i objął je rękami.

Szerszeń zareagował niemal jak za starych dobrych czasów. Odwrócił się na pięcie i zrobił wielkie oczy.

- To ty się żenisz?! Szybkoś się z tym uwinął, nie ma co. Radgar wzruszył ramionami.

Powiedzieliby mu tak, nawet gdyby była zezowata i garbata. Ta niepewność była gorsza od potykania się z ogniokwaczem. Jeszcze dwa dni...

- Hmmm - mruknął Szerszeń, a potem skrzywił się cynicznie. - A jak na perspektywę zostania pionkiem na politycznej szachownicy i klaczą rozpłodową zapatruje się lady Culfre? Proszę szybko jedno źrebię! Zadałeś sobie trud zapytania ją o to?

Tym razem Radgar poczerwieniał jak burak. Król musi się nauczyć lepiej panować nad emocjami.

- Owszem, zadałem. Kiedy uznaliśmy z Ceolmundem, że to najodpowiedniejsza kandydatka, napisałem do niej prywatny, osobisty list, wyjaśniając w nim sytację i pytając, czy jest zainteresowana. Podkreśliłem, że decyzja należy tylko do niej i jeśli nie odpowiadają jej warunki, to uznam sprawę za niebyłą.

- No i?

- Jej czternastoletni brat odpisał mi, że siostra czuje się zaszczycona propozycją króla i zgadza się na ten związek pod określonymi warunkami... i tak dalej.

Przez twarz Szerszenia przemknął cień uśmiechu.

Szerszeń przygryzł wargę, oczy mu błyszczały.

- Półczłowiek! - Odwrócił się do Radgara plecami. - Odejdź, proszę - wyszeptał. - Bardzo proszę!

- Za chwilę. Muszę cię zapytać jeszcze o coś. Przepraszam, starałem się o tym nie myśleć, ale... Muszę wiedzieć. Kiedy pchnąłem ogniokwacza mieczem, ten jeden raz, w sali, odpadł od niego wielki kęs żużla.

Szerszeń stał nieruchomo. Nie odwracał się, milczał.

Radgar wziął głęboki oddech i zapytał:

Radgar westchnął i wstał. Czar ogniokwacza, choć sam w sobie straszny, wypalił z Szerszenia więź. Nie był już fechtmistrzem, był wolnym człowiekiem.

- Jak chcesz. Ale jeszcze jedno. Znalazłem szypra, który splądrował Haybridge i wymordował twoją rodzinę.

Zawiesił głos i czekał, wpatrzony w plecy Szerszenia, ale ten nie reagował.

Radgar gapił się na niego oniemiały.

Szerszeń opamiętał się po chwili.

- Wybacz, Wasza Wysokość - wymamrotał, odwracając wzrok. - Nie wolno tak mówić do króla.

Radgar podszedł i objął go. Szerszeń próbował się wyzwolić z jego uścisku, ale król był silniejszy i miał dwie sprawne ręce.

Szerszeń przestał się szamotać, ale dygotał teraz na całym ciele.

Szerszeń zastanawiał się przez chwilę, potem westchnął. Wsparł czoło na ramieniu Radgara i niezgrabnie, jedyną ręką, odwzajemnił uścisk.

- Nie, ty wielki potworze, nie żałuję ani trochę. Byłem ci to winien, nie pamiętasz? Zrobiłbym to znowu, nawet gdybym wiedział, że wywołasz jeszcze jedną wojnę. - Pociągnął nosem. - To dla mnie wielki zaszczyt zostać drużbą na twoim ślubie.

Radgar roześmiał się i uścisnął go jeszcze mocniej. -1 odtąd najlepszym przyjacielem? -1 nadal najlepszym przyjacielem, na zawsze. -1 będę mógł ci podsuwać dziewczęta?

- Spróbuję do tego przywyknąć - odparł Szerszeń.


X.


D ziesięć lat później


I tak znowu zaczęta się wojna. Cbivianczycy nazywali jq Drugą <flojną Baelską, ale dla Bacli była to zawsze Slojna Radgara; i tbegnowie szybko uznali, źe Radgar jest jeszcze lepszym wojownikiem nii wcześniej jego ojciec. Żelazny Dwór nie nauczył go sztułń oblęźniczej logistyki ani strategii, ale od tego miał witan. Na wygnaniu na posępnym Wrzosowisku nauczył się wczuwania w sposób myślenia przeciwników, a to w wojennym rzemiośle liczy się najbardziej. Król Ambrose chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo historię ich spotkania i wypadków, w wyniku których zaginiony atbeling znalazł azyl w królestwie swojego kuzyna, całkowicie wyciszono, stała się najmroczniejszą i najgłębszą ze wszystkich tajemnic państwowych.

Płynęły lata. Cbivial krwawił. Cbivial płonął. Zamierał handel. Radgar E1eding był nieuchwytny, nie miał tylu ludzi, by pokusić się o podbicie całego państwa, uderzał jednak z zaskoczenia w głębi kraju, rabował, palił, brał ludzi w jasyr, JVawct Baelów męczyła już ta wojna i mierził rozlew krwi, ale wychodziło na to, źe nikt nie wie, jak zakończyć tę awanturę.


1


Energiczny, zadbany, zawsze gładko wygolony mijnheer Vanderzwaard nie wyglądał nawet na swoje dwadzieścia osiem zim, a zaliczał się już do najbardziej szanowanych i podziwianych obywateli Drachveldu. Był właścicielem rezydencji w samym mieście, rozległej posiadłości pod miastem, nad Wierzbowym Kanałem, oraz udziałów w wielu dochodowych przedsiębiorstwach. Jego młoda, wywodząca się z arystokracji żona, choć urodziła mu już syna i córkę, nadal zachwycała urodą. Słynęła do tego z dowcipu, uroku osobistego i obycia. Wszystko to sprawiało, że Vanderzwaardowie błyszczeli na towarzyskim firmamencie miasta i byli częstymi gośćmi w pałacu. Ich małżeństwo uchodziło za kwintesencję bajkowego szczęścia.

Pewnego pięknego poranka, pod koniec lata 368 roku, mijnheer Vanderzwaard kazał swoim ludziom zawieźć się wiosłową łodzią do miasta. Wysiadł na przystani i pomaszerował pieszo ulicą Menniczą biegnącą przez samo centrum dzielnicy finansowej. Wprawnie lawirując między przekupniami, gońcami, furmankami, wózkami i wozami, dotarł w końcu do swojego miejsca pracy. Na nie rzucających się w oczy dizwiach wisiały jedynie dwie skromne tabliczki. Pierwsza głosiła:

KONSUL GENERALNY BAELMARKU druga zaś, z jeszcze mniejszymi literkami:

IZBA VANDERZWAARDA ASEKURACJE MORSKIE

Przez ten niepozorny portal płynęła wezbrana rzeka złota Rzadko który statek pływający pod banderą Chivialu albo mający interesy na chivianskich wodach nie korzystał z usług Vanderzwaarda, czy to za pośrednictwem tutejszej centrali, czy też jej filii w Fitainie, Isilondzie i Grevily. Izba Vanderzwaarda specjalizowała się w asekurowaniu przed jednym tylko zagrożeniem, na które ani myślał wydawać polis żaden inny ubezpieczyciel morski - przed baelskim piractwem. Metody mijnheera Vanderzwaarda do ortodoksyjnych z pewnością nie należały. Nigdy nie wnikał w szczegóły dotyczące parametrów i pochodzenia statku ani przewożonego przezeń ładunku. Sprzedawał jedynie świstki pergaminu, na widok których każdy baelski szyper ciężko wzdychał, salutował i odpływał. Baelska blokada Chivialu była teraz tak szczelna, że bez przepustki wydanej przez Izbę Vanderzwaarda prawie żaden ładunek nie mógł do tego kraju dotrzeć ani go opuścić. Niedoszli kontrabandziści wpadali w baelskie ręce, ich statki i ładunek konfiskowano, a załogi trafiały na targi niewolników. Wartość wydawanych przez Vanderzwaarda paszportów liczyła się w buszlach złota.

Vanderzwaard szedł, pogwizdując pod nosem. Odziany był zgodnie z najnowszymi trendami mody, która tego roku’lansowała krezy wielkie jak koła u wozu, doniczkowate kapelusze z jeszcze szerszymi od krez rondami oraz obszerne, misternie haftowane kubraki i krótkie, bufiaste, zapinane pod kolanami spodnie. Wybrał na ten dzień strój biały, przetykany złotą nicią; na plecy spływały mu luźno pukle długich ciemnych włosów. Dłoń lewej, obleczonej w modną rękawicę ręki zaciskał na pochwie rapiera, prawą, wolną ręką wymachiwał nonszalancko. Mijnheer Vanderzwaard był bezsprzecznie eleganckim dżentelmenem, ale przede wszystkim szermierzem.

Wbiegł żwawo po schodkach, nacisnął klamkę i wszedł do konsulatu. Przywitał go półmrok poczekalni pachnącej inkaustem, świecami, politurą i skórą. Stały tu ze dwa tuziny wygodnych foteli, parę zapchanych książkami półek oraz dębowy pulpit. Za tym pulpitem spędzał na stojąco całe dnie jego pracowity i obrotny buchalter Hans, zapisując niewyobrażalne sumy w wielkiej księdze rozrachunkowej i regulując ruch interesantów, którzy przewijali się przez gabinet mijnheera. W wolnych chwilach Hans malwersował również na niespotykaną skalę pieniądze na rzecz swoich rodziców i sióstr, najwyraźniej nie uświadamiając sobie, że chlebodawca bardzo dobrze wie, co się dzieje, i jak dotąd ogranicza się tylko do obserwowania z rozbawieniem jego poczynań. Hans był jednym z wielu drobnych szalbierzy.

Mijnheer Vanderzwaard wyczuł, że coś jest nie tak, dopiero kiedy zatrzasnęły się za nim z hukiem masywne drzwi, a wtedy było już za późno, bo miał za sobą dwóch intruzów z dobytymi mieczami. Trzeci przykładał sztylet do szyi Hansa. Fechtmistrze! Klnąc w duchu na czym świat stoi swoją niefrasobliwość, Vanderzwaard wyszarpnął z pochwy rapier i odskoczył pod półki z książkami.

Wiedział nie od dziś, że Zakon nigdy nie zapomina ani nie przebacza, a śmierć sir Janivera musiała figurować w jego annałach jako sprawa niezałatwiona. Wszystko wskazywało na to, że rychło zostanie zamknięta. Po takiej przerwie nie miałby większych szans w starciu nawet z jednym fechtmistrzem, a trzech już z pewnością stanowiło pluton egzekucyjny.

N a płomienie i śmierć, toż to Bykowiec! Przybrał na wadze i twarz miał jeszcze bardziej nalaną niż dawniej. Drugim był Zwycięzca, wciąż blondyn, blady i chudy jak suchotnik. Obaj byli już pewnie pełnymi, zwolnionymi z więzi rycerzami; właśnie takim, głodnym i zdesperowanym, zlecało się załatwianie drobnych, niedokończonych spraw. Za czasów Żelaznego Dworu dałby im radę, trzymając jedną rękę za plecami, ale teraz nie miał za plecami lewej ręki, upłynęło jedenaście lat i chociaż dzięki żmudnym ćwiczeniom nauczył się znowu walczyć, zachowując równowagę za sprawą protezy, to na pewno nie było to już to, z czym opuszczał Żelazny Dwór.

Z tą myślą Szerszeń spojrzał na trzeciego i, ignorując Bykowca i Zwycięzcę, schował rapier do pochwy. W trzecim mężczyźnie rozpoznał Durendała, człowieka, który zawsze był klasą sam dla siebie - jeśli wierzyć legendom, już od swoich pierwszych dni w Żelaznym Dworze. Szerszeń tylko raz widział, jak się fechtuje, a robił to wtedy tak, że nawet Gryziwilk do pięt by mu nie dorastał. Był wysoki jak na fechtmistrza, chociaż niższy od Radgara - ciemnowłosy, kościsty, o wyrazistej twarzy, gęstych brwiach i ciemnych, niespotykanie błyszczących oczach.

O, płomienie! Szerszeń nie chciał zostawiać żony wdową ani dzieci sierotami. A tak dobrze już mu się w życiu zaczynało układać... Złożył dworny ukłon.

Szerszeń miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza nic, co przypominałoby grymas skrajnego przerażenia wykrzywiający oblicze Hansa.

- Nie chcą cię skrzywdzić - powiedział do Thergianina. - Znam ich. - I dopiero teraz dotarło do niego, co miał na myśli Durendal, wspominając o zmianie bielizny. - Tylko nie siadaj na meblach, słyszysz?

- Przepraszam za to niezapowiedziane najście, sir Szerszeniu.

Pewnie, że nie. Wysokiego rudzielca, który stał obok niego tamtej nocy, może i zapamiętał, ale Szerszeń nie rzucał się w oczy tak jak Radgar.

- To było wtedy, kiedy przybyłeś do Żelaznego Dworu, żeby połączyć ze sobą więzią Gryziwilka. Ja cię pamiętam, sir Durendalu.

- Pierwszy raz zobaczył Durendala kilka lat wcześniej, kiedy ten wrócił do Żelaznego Dworu na drugie połączenie więzią, ale tylko z daleka.

Gość stał z wyciągniętą ręką, nie okazując śladu zniecierpliwienia.

Durendal, najlepszy szermierz swoich czasów, zastąpił Montpurse’a na stanowisku Komendanta Gwardii Królewskiej, ale od tamtego czasu pasowano go już pewnie na rycerza - Szerszeń nie był na bieżąco z sytuacją w Zakonie, do którego tak krótko należał. Człowiek ten miał opinię honorowego, ale mimo wszystko Szerszeń z ociąganiem odwracał się plecami do intruzów; nie dowierzał tym deklaracjom przyjaznych zamiarów. Ich kraje już od jedenastu lat skakały sobie do gardeł i nie było takiego, kto pozostałby nietknięty wciąż narastającą nienawiścią. Celem przybycia fechtmistrzów nie było z pewnością powspominanie starych dobrych czasów na Posępnym Wrzosowisku.

Wprowadził gości do swojego gabinetu - przestronnej, jasnej komnaty z widokiem na Wielki Kanał. Umeblowano go z tym rodzajem niewyszukanej prostoty, która kosztuje więcej od przepychu - sześć krzeseł wokół masywnego dębowego stołu, biurko, szafka na napoje orzeźwiające, kilka kandelabrów, parę olejnych obrazów. Intruzi już tu zaglądali, bo na stole leżał złożony, opatrzony łąkową pieczęcią pergamin, którego wcześniej nie było. Bykowiec i Zwycięzca zostali na zewnątrz, by pilnować Hansa. Szerszeń obszedł stół, Durendal zamknął drzwi. Stanęli naprzeciwko siebie, przedzieleni blatem.

Gość wskazał na list.

- Co to jest? - burknął gniewnie Szerszeń.

Tym błyszczącym, ciemnym oczom nic nie umknęło. Studiowały go z taką intensywnością, jakby miecze zostały już dobyte.

- Królewskie ułaskawienie obejmujące wszystkie wypadki mające związek ze śmiercią towarzysza Zakonu, sir Janivera. Dotyczy zarówno ciebie, jak i twojego podopiecznego, chociaż wątpię, by jemu na tym zależało.

Na płomienie! Szerszeń wziął głęboki oddech.

Ufffl Szerszeń powinien był o tym wiedzieć, a nie wiedział. Słyszał oczywiście, że Montpurse, będący przez wiele lat pierwszym ministrem Ambrose’a, w końcu odszedł. Jego następcą, mianowanym ostatniego pierwszoksiężyca, był lord Jakiśtam. Jego nazwisko nic mu nie mówiło. Teraz wskutek swojej ignorancji tracił punkt w tym meczu - meczu, w którym nie miał nic do wygrania, a do przegrania życie. Durendal, jeśli nie uda mu się doprowadzć do podpisania traktatu pokojowego, może się jeszcze zastanowić nad ewentualnością wyrównania starych rachunków.

Była to prawda. Nawet w Baelmarku wszyscy mieli już serdecznie dosyć wojny, ale Chivial cierpiał o, wiele bardziej, czego dowodem była obecność tutaj Durendala. Radgar dobrze opanował swoje rzemiosło.

Szerszeń wzruszył ramionami.

- To Chivial, nie my, kontynuuje rozlew krwi. Czy wiecie, że wykorzystujemy teraz sztaby złota w charakterze balastu? Zyskujemy dzięki temu na przestrzeni ładunkowej.

Jeśli kanclerz dostrzegł w tej uwadze coś dowcipnego, to z podziwu godną skutecznością zamaskował rozbawienie.

- Ten wasz pomysł z “Asekuracjami morskimi” był wprost genialny. Nie mogłem uwierzyć, kiedy pierwszy raz o nim usłyszałem. Kto na niego wpadł?

Owo uporczywe wypominanie braterstwa zaczynało już drażnić Szerszenia. Odwrócił się do okna i z powrotem.

Skąd ten nagły pośpiech? Czy ten nowy piesek pałacowy chce tylko pokazać swojemu królewskiemu panu, że potrafi szczekać głośniej od poprzednika, czy też powiał nowy wiatr?

- Rozmowy załamywały się za każdym razem na tym samym punkcie - powiedział Szerszeń. Król Ambrose musi publicznie przyznać, że kazał zamordować króla iEleda, i przeprosić za ten akt barbarzyństwa niegodny cywilizowanego monarchy.

Durendal wyszczerzył w uśmiechu wspaniałe zęby.

Znalazł szczelinę w tym pancerzu. Coś strasznego zapłonęło w mrocznych oczach Durendala i ostrzegawcza bladość powlekła jego policzki. Szerszeń utoczył krwi - i kto wie, czy zaraz za to nie zginie. Durendal zacisnął obie dłonie na oparciu krzesła, za którym stał. Kłykcie pobielały mu tak, jakby próbował to oparcie złamać.

Szerszeń, również opierając się o poręcz krzesła, patrzył gościowi w oczy.

- Jeśli tak, to wybrał niewłaściwego emisariusza. Powinien był przewidzieć niebezpieczeństwo.

Durendal uniósł gęste, czarne brwi.

Przez długą minutę patrzyli sobie wyzywająco w oczy jak pojedynkujący się szermierze, którzy planują swój następny ruch. Takie stanowisko Baelmarku było łatwe do przewidzenia, bo właśnie w tym miejscu załamywały się wszystkie dotychczasowe próby negocjacji. Durendal nie ryzykowałby potajemnej podróży do obcego kraju, gdyby nie miał w zanadrzu jakiejś nowej propozycji. Thergiańskie władze dałyby mu porządną szkołę, gdyby go tutaj przydybały - pierwszego ministra obcego mocarstwa grożącego dobytym mieczem konsulowi innego. Tylko patrzeć, jak do drzwi zastukają pierwsi kupcy, chętni do nabycia listów żelaznych. Jak długo zdołają trzymać ich w poczekalni Bykowiec ze Zwycięzcą? Durendal nie ma zbyt wiele czasu na wypróbowanie swojego nowego gambitu.

O, już to robi.

- Słyszałem - odezwał się kanclerz, patrząc Szerszeniowi prosto w oczy - że niedawno zmarła królowa Culfre.

Implikacje wyroiły się jak pszczoły. Słowa śmigały w powietrzu niczym miecze - pchnięcie, sparowanie, riposta...

- Nadal nie słyszę o przeprosinach!

Durendal uśmiechnął się. Spuścił wzrok na krzesła, a potem, unosząc brew, spojrzał spod oka na swojego niezłomnego gospodarza. Ten człowiek miał jednak niewiarygodny styl.

- Księżniczka poczuje się pewniej, kiedy to usłyszy. Nie tak szybko!

Szerszeń po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Elokwentny jesteś, bracie, ale na Radgara nigdy specjalnie nie działały piękne słówka. - Czy to możliwe? Na duchy, czy naprawdę są w stanie powstrzymać wreszcie to szaleństwo i ogrom cierpień? Wszystko to zaczęło się od pewnego ślubu. Może inny ślub to zakończy? - O ile sobie dobrze przypominam, król Ambrose ma jednego syna i jedną córkę?

- Książę korony Ambrose jest bardzo wrzaskliwy i zdarza mu się jeszcze zmoczyć. Księżniczka Malinda kończy niedługo siedemnaście lat - nie zachwyca może urodą, ale ma w sobie to coś, co sprawia, że mężczyznom na jej widok krew szybciej zaczyna krążyć w żyłach. Jest, że się tak wyrażę, hmmm... - Durendal odchrząknął. - Gdybym nie był w tej chwili dyplomatą, powiedziałbym, że dziewucha z niej jak rzepa. Chuchrem na pewno nie da się jej nazwać. Co zaś do Jego Wysokości, to ogłosił ostatnio swoje zaręczyny z księżniczką Dierdą z Gevily.

- I myśli dalej majstrować dzieci? On jeszcze może? Lord Kanclerz Chivialu wzruszył ramionami.

Skoro Malinda liczy sobie siedemnaście lat, ten związek może mieć przed sobą przyszłość. Radgar przekroczył niedawno trzydziestkę. Trzeba jak najszybciej doprowadzić do negocjacji, bo potrzebna mu na gwałt nowa żona dla przedłużenia rodu. W porcie znajdzie się zawsze jakiś baelski statek gotowy przewieźć thegna Szerszenia do Ognistych Krain... zresztą i tak się tam na dniach wybierał. Czy uda się przekonać Radgara, że ręka córki Ambrose’a jest jedyną formą przeprosin, jaką kiedykolwiek uda mu się wymusić na tym człowieku, i że dla reszty Euranii będzie to przyznanie się do winy i uznanie za pokonanego?

Szerszeń wstał i podszedł do biurka. Robiąc kilka kursów, przeniósł na stół najpierw papier, potem inkaust i na koniec pęk gęsich piór. Następnie wyjął z szafki dwa kieliszki i karafkę mocnego trunku. Nie śpieszył się z tymi czynnościami, bo potrzebował czasu, żeby wziąć się w garść. Już widział minę Radgara, kiedy przekaże mu najświeższe wieści. Parskając śmiechem na tym etapie negocjacji, postąpiłby bardzo niedyplomatycznie.

Usiadł wreszcie i zaproponował wzniesienie toastu za owocne rozmowy.

Durendal wypił i zakrztusił się. Oczy wyszły mu na wierzch.

- Jakie jeszcze warunki proponujesz, panie? - Szerszeń przyłożył pióro do papieru. Gość zrobił to samo i skreślili obaj identyczne notatki: “Główne punkty porozumienia spisane siódmego dnia sześćksiężyca 368 roku. Król Radgar zawrze związek małżeński z księżniczką Malindą. Wszystkie postanowienia Traktatu z Twigeport zostaną potwierdzone i ponownie wprowadzone w życie. A ponadto...”.


2


Jak to było do przewidzenia, pogłoski o proponowanym mariażu znalazły wkrótce drogę do wszystkich dworów i stolic Euranii. Na językach był już od jakiegoś czasu król Ambrose żeniący się z księżniczką o miesiąc młodszą od swojej córki. Nikogo nie dziwiło, że chce się córki pozbyć, bo mądry monarcha stara się unikać śmieszności, nikt jednak nie dawał wiary, że postąpi tak okrutnie i ześle ją między dzikusów zamieszkujących skaliste wysepki pośrodku oceanu. Na początku jesieni pogłoski potwierdziły się. Komisarze z Chivialu i Baelmarku na tajnym spotkaniu w Drachveld podpisali traktat kończący długą wojnę, a jednym z wymienianych w nim warunków porozumienia były zaręczyny.

I wybuchł skandal. Ambrose posłał podobno do Malindy swojego Lorda Kanclerza, by ten poinformował księżniczkę o podjętej względem jej osoby decyzji. Rzeczona księżniczka, która żyła dotąd w błogiej nieświadomości zbierających się nad jej głową chmur, uderzyła rzeczonego kanclerza w twarz tak mocno, że pierścienie rozcięły mu policzek. Wiadomo było powszechnie, iż tych dwoje za sobą nie przepada. Potem - jeśli wierzyć bardziej dramatycznej wersji - wtargnęła jak burza do sali, w której trwała właśnie oficjalna audiencja, i nie przebierając w słowach, zrugała ojca w obecności całego dworu i korpusu dyplomatycznego. Rozwścieczony król kazał swoim fechtmistrzom usunąć księżniczkę z sali, ale fechtmistrze nie posłuchali tego rozkazu. Malinda dalej obrzucała ojca inwektywami, oskarżając go o znęcanie się nad wszystkimi trzema poprzednimi żonami oraz o to, że sprzedaje ją bandzie handlarzy niewolników, by wywikłać się z wojny, której nie potrafi prowadzić. Wzburzony król albo uderzył ją tak mocno, że upadła, albo własnoręcznie wyrzucił z sali, albo i jedno, i drugie. Dworzanie z całego kontynentu zaśmiewali się do rozpuku i czekali niecierpliwie na dalszy ciąg.

Ciąg dalszy nastąpił, choć niewiele z tego, co opowiadano, znalazło potwierdzenie. Księżniczka przysięgła, że nie wypowie tekstu małżeńskiego ślubowania; król zagroził, że wtrąci ją do Bastionu; Malinda spuściła z tonu i uległa dopiero wtedy, kiedy przyszli po nią więzienni strażnicy z kajdanami. Napisała do swojego królewskiego narzeczonego list, w którym zapewniała, że nie posiada się ze szczęścia i wstępuje w ten związek z własnej nieprzymuszonej woli - ale na formalnej ceremonii zaręczyn była bliska płaczu. Rodziny wszystkich dworek księżniczki, nie czekając aż te załadowane zostaną na długie łodzie piratów, runęły na dwór i porwały stamtąd swoje krewniaczki - córki, siostry, ciotki, tudzież matki wdowy. Ślub króla przełożono na wiosnę. Tego roku na chivianskim dworze Długa Noc nie była radosnym świętem.

Choć wiadomość o podpisaniu traktatu przyjęto w całym kraju z radością, to narodowi nie podobało się, że druga w kolejce do tronu ma wyjść za zagranicznego pirata. Król zwołał sesję Parlamentu, żeby popławić się w pochwałach posłów. Bardzo szybko ją odroczył, kiedy wywiązała się dyskusja o sukcesji. Ani myślał roztrząsać publicznie swoją zdolność - czy niezdolność - do płodzenia kolejnych synów.


Zima nie mogła trwać wiecznie. W pewien ponury, dżdżysty dzień trzecioksiężyca 369 roku księżniczka Malinda poślubiła króla Baelmarku, Radgara, w pałacu Wetshore, milę z biegiem rzeki od Grandonu. Do tego czasu wszystko szło w miarę dobrze.

Nad przygotowaniami do ślubu pieczę sprawowała sama księżniczka oraz, w imieniu Baelów, thergiański ambasador. Cytowano słowa ambasadora, który opowiadał podobno, że król Ambrose, wtrącający się zazwyczaj do wszystkiego, był tak zaabsorbowany organizowaniem własnych hucznych, mających trwać miesiąc uroczystości weselnych, że nie zwracał uwagi, co robi jego córka. Wpadł w dziki szał, kiedy stwierdził, że pominęła wszystko, w co normalnie obfitują królewskie śluby - bale, bankiety, parady, maskarady, fajerwerki i ekstrawagancką pompę. Królewskie małżeństwa zawierane były tradycyjnie w Pałacu Greymere w stolicy. Ona wybrała zupełnie się do tego nie nadający i przeznaczony do rozbiórki zrujnowany zameczek. Na liście gości pominięto, a tym samym obrażono, trzy czwarte kwalifikującej się do zaproszenia szlachty i korpusu dyplomatycznego. Kiedy król się o tym wszystkim dowiedział, było już za późno na zmiany. Ryczał, że jego córka wyjdzie za mąż jak córka rybaka - cienkie piwo, kiełbaski na patyku i hyc do łoża.

Plotkowano, że o to właśnie chodziło. Młoda pani chciała, by cisza powiedziała za nią, co myśli o tym małżeństwie. Nikt jej nie wierzył, kiedy tłumaczyła się, że nie urządziła uroczystości w Grandonie tylko z obawy przed gwałtownymi protestami ludności, bo nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby komuś stała się przez nią krzywda albo ktoś został zabity. Jakby tego było jeszcze mało, odrzuciła inicjatywę Baelów, którzy chcieli odwieźć pannę młodą do jej nowego kraju karawelą, i powiedziała, że woli płynąć długą smoczą łodzią. Tutaj między króla a jego córkę musiał ofiarnie wkroczyć Komendant Gwardii Królewskiej, sir Bandyta...

Na wygnaniu miały towarzyszyć księżniczce tylko dwie dworki - lady Rubin i lady Gołębica. Obie były mniej więcej w jej wieku, ale słabo je znała. Powiadano, że zgodziły się dostąpić zaszczytu, przed którym wszyscy bronili się rękami i nogami, bo Rubin była słabego charakteru, a Gołębica głupia. Zostały nakłonione do tego kroku przez swoje rodziny, które król albo przekupił, albo zastraszył, skoro poprzestał na dwóch dworkach, musiało go to słono kosztować - właścicieli zmieniły wielkie posiadłości.

Thergiański ambasador z pewnością zrelacjonował cały ten skandal swoim panom, a ci z kolei poinformowali swoich baelskich przyjaciół.


Na zmiany było już za późno. Ślub odbył się tak, jak go zaplanowano.

Pan młody, ma się rozumieć, nie uczestniczył w ceremonii osobiście. Monarchowie nigdy nie odwiedzają innych królestw, chyba że akurat prowadzą z nimi wojnę, w tym zaś przypadku król Radgar wzbudzał w Chivialu taki postrach i był tak znienawidzony, że rozdarto by go na strzępy, gdyby tylko postawił nogę na tej ziemi.

Reprezentował go jego były minister i długoletni doradca, thegn Leofric, którego w tym celu odwołano ze stanu spoczynku. Thegn Leofric taktownie o tym nie wspomniał, ale nie była to jego pierwsza wizyta w Chivialu. Przed niemal czterdziestu laty przelał tu morze krwi, walcząc ramię w ramię z Pledem, ojcem obecnego króla, na ich pierwszym faeringu. Później stracił oko w krwawej bitwie morskiej pod Brimiarde, no i oczywiście brał jeszcze udział w napaści na Candlefen. Wetshore widział dwukrotnie z daleka. Chivianczycy bali się panicznie, że Baelowie splądrują ich stolicę, tak więc Radgar, a wcześniej jego ojciec, dosyć często pozorowali desanty u ujścia Grań, żeby Ambrose utrzymywał tam silny kontyngent wojska kosztem obrony reszty wybrzeża. Sam zamek nigdy nie był niepokojony, bo po obu stronach ujścia rzeki ciągnęły się łachy nanoszonego przez przypływy mułu, uniemożliwiające smoczym łodziom bezpieczne przybicie do brzegu. Teraz, kiedy zawarto pokój, królewscy architekci przedstawili plany wspaniałego, zdobnego nabrzeża, godnego tego szczęśliwego wydarzenia. Księżniczka kazała sklecić prosty, tymczasowy pomost z desek.

I na ten prowizoryczny pomost pewnego słotnego poranka zszedł z “Waeternaedry” Leofric. Eskorta składająca się z “Waeli” i “Wracu”, rzuciła kotwicę w pewnej odległości od brzegu - poza tym morze, jak okiem sięgnąć, świeciło pustkami, bo wystarczył sam widok trzech smoczych łodzi, by w rejonie ujścia rzeki Grań zamarła wszelka żegluga. Leofrica powitał sir Dreadnought, Zastępca Komendanta Gwardii Królewskiej, na czele zgrai poubieranych kolorowo heroldów. Thegn zapewnił, że jego wemd> tak jak to zostało ustalone, zostanie na pokładzie. Wojna była jeszcze tak świeża w pamięci, że obie strony nie bardzo sobie dowierzały. Następnie zaprowadzono go do zamku, gdzie odbył rozmowę z Jego Wysokością.

Waetemaedra”, po załadowaniu na nią sześciu skrzyń z dobytkiem panny młodej, odbiła od pomostu i rzuciła kotwicę obok swoich siostrzanych łodzi.

Ślub odbył się nazajutrz.


3


Wszystkie oficjalne ceremonie państwowe, nawet te skromne, mają to do siebie, że się przeciągają. Pływy jednak nie mają zwyczaju czekać, tak więc o umówionej godzinie, czyli w południe, “Wracu” ruszyła na wiosłach ku brzegowi. Kiedy zbliżała się do pomostu, obsadzający ją werod usłyszał odgłos fanfar unoszący się nad łąką, co prawdopodobnie świadczyło, że ceremonia dobiega końca.

Kąśliwy wiatr tarmosił posępną mżawkę. Rzeka i nisko wiszące chmury miały kolor ołowiu; równie bezbarwne były bezlistne drzewa na brzegu. Na tle tej szarzyzny oszałamiająco musieli się prezentować wymuskani, wystrojeni z przepychem dworzanie, ale Baelowie nie widzieli z wody samej ceremonii, a jedynie nadbrzeżną skarpę - która jaśniała zapraszająco zielenią - oraz prowadzące z pomostu na górę schodki w kolorze świeżych desek. Wcześniej, z większej odległości, widzieli jeszcze wierzchy paradnych baldachimów i pasiastych markiz.

Na szczycie skarpy pojawił się tuzin fechtmistrzów w błękitnych barwach Gwardii Królewskiej. Uformowali szereg. Jeśli miała to być w zamyśle demonstracja siły i ostrzeżenie dla gości, to nie udało im się nikogo przestraszyć. Ale tam, skąd nadeszli, mogło ich być o wiele więcej, a w ukryciu czekał zapewne regiment konnicy.

Okryci skórzanymi płaszczami wioślarze siedzieli w milczeniu, ani na moment nie odrywając wzroku od swojego dowódcy. Byli to wszystko weterani wielu fseringów długiej wojny i każdy z nich pamiętał zapewne podobne sytuacje, kiedy czekali na sygnał do ataku. Teraz była to pokojowa i świąteczna wycieczka, oni jednak nie zaniedbywali czujności. Ślub czy rzeź, ich uśmiechy wyrażały tę samą gotowość do działania.

Szyper łodzi czekał parę minut na pojawienie się ślubnego orszaku, albo przynajmniej heroldów z przeprosinami czy wyjaśnieniami. Nie doczekawszy się, dał znak ręką i werod, zrzucając z ramion płaszcze, wkroczył do akcji. Po paru sekundach byli już na pomoście. Fechtmistrze na skarpie wyraźnie się zaniepokoili. Powstało zamieszanie - pokrzykiwania, bieganina tam i z powrotem - odezwały się znowu fanfary. Przybyły posiłki w sile kolejnego tuzina fechtmistrzów.

Nadszedł sam komendant Bandyta przepasany srebrnym pendentem, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nic się nie działo. Nie było powodu do wszczynania alarmu. Dwie pozostałe smocze łodzie kołysały się nadal na kotwicy daleko od brzegu, ledwie widoczne w zacinającej mżawce. Siedemdziesięciu dwóch piratów o obnażonych torsach ustawiło się szpalerem wzdłuż pomostu - trzydziestu sześciu z dobytymi mieczami po jednej stronie i trzydziestu sześciu z toporami po drugiej - pozostawiając między sobą wąskie przejście. Chivianczycy widzieli w nich bez wątpienia półnagich dzikusów, brutalnych drapieżców, ale z baelskiego punktu widzenia była to gwardia honorowa w galowych strojach. Co z tego, że uzgodniono, iż żaden Bael nie zejdzie na brzeg? Co z tego, że skąpość ich galowego stroju ocierała się o obrazę moralności? Każdy, od butów po stalowy hełm, połyskiwał i skrzył się zdobytą na wojnie fortuną - złote naszyjniki, pierścienie na bicepsach i palcach, wysadzane klejnotami, lśniące pasy, klamry i pendenty. W deszczu lśniła również ich spalona słońcem skóra, po żadnym jednak nie było widać, żeby marzł. Większość uśmiechała się szeroko, zadowolona z osiągniętego efektu.

Jedynym Baelem, o którym można było powiedzieć, że na chivianskie standardy odziany jest przyzwoicie, i jedynym, który nie obwiesił się złotem i klejnotami, był sam szyper łodzi. Nie zszedł z niej. Nikt na niego nie patrzył. Ale on przyglądał się uważnie fechtmistrzom. Znajdowali się wśród nich tacy, którzy przed dwunastu laty znali niejakiego kandydata Zbira-na przykład sam Bandyta, choć ten był dopiero świeżo upieczonym sopranem, kiedy Zbir w tajemniczych okolicznościach znikł z Żelaznego Dworu. Mogli sobie dotąd nie kojarzyć zaginionego Zbira z potworem Radgarem, ale twarz chyba pamiętali. Dąb, Huntley, Burdon Denvers... Plucha pierwszy wydał okrzyk zdumienia i pokazał palcem na szypra łodzi. Radgar mu pomachał.


Po kilku minutach u szczytu schodów pojawił się powiadomiony o incydencie, zasapany Ambrose w otoczeniu żywopłotu fechtmistrzów.

Jemu Radgar też pomachał.

Król Chivialu nie wyglądał na zachwyconego. O nie, Jego Miłość był raczej bliski ataku apopleksji. Oto tam, na dole, jego stary wróg, krwiożerczy król piratów, potwór, któremu zmuszony jest oddać swoją jedyną córkę... a on nie może nic zrobić! Nie pomachał Radgarowi w odpowiedzi. Ceremonia zaślubin najwyraźniej już się skończyła, bo w chwilę później pojawiła się prowadzona przez Leofrica panna młoda. Zaczęli zstępować po schodach.

Przyglądając się jej, Radgar odczuwał dziwne mrowienie w dołku. Przez całe życie potrafił, jeśli zaszła taka potrzeba, szybko podejmować decyzje. Czasami, kiedy tracił nad sobą panowanie, podejmował je aż za szybko. Kiedy zaś decyzja nie wymagała szybkiego podjęcia, odkładał ją bez wahania na później. Jednak sprawa tego drugiego małżeństwa najeżona była komplikacjami, z którymi się dotąd nie uporał. Upłynęło już ponad pół roku od dnia, kiedy Szerszeń, uśmiechnięty jak murena, przybył z chivianską propozycją do Warofiburha. Witan debatował nad nią niemiłosiernie długo. Baelmark miał dosyć wojny - dzieci tęskniły za ojcami, żony za mężami, mężowie gryźli się, że pod ich nieobecność żony zabawiają się z thrallami. Król jednak poprzysiągł krwawą zemstę! Czy mógł się teraz wycofać z tej najstraszniejszej z przysiąg? Radgar przez wiele dni wałęsał się po moczarach albo snuł konno po górach, bijąc się z myślami. I co? Jego oblubienica zstępuje już po schodach, a on nadal nie bardzo wie, co powinien zrobić.

Wiedział tylko, co najchętniej by zrobił.

Ubrana była w bardzo prostą, błękitną suknię do kostek z rozcięciem u dołu, spod którego wyzierała haftowana złotem spódnica. Żaden bardziej wyszukany strój nie nadawałby się na morską podróż w otwartej łodzi. Obszerny kaptur powinien dobrze chronić jej twarz nawet podczas najgorszej pogody. Była wysoka - uprzedzano go o tym, tak jakby to była wada - ale niewiele więcej dało się teraz o niej powiedzieć. Z opisu, jaki mu przedstawiono, wynikało, że włosy ma kasztanowe i tak długie, że może na nich siedzieć, ale nawet gdyby była łysa jak żółw, to w tej chwili by tego nie stwierdził. Zwrócił uwagę na całkowity brak biżuterii i przemknęło mu przez myśl, że może znowu zdaje się na ciszę, by ta przemówiła w jej imieniu. Kości policzkowe. Usta zmysłowe. By nie rzec: wyzywające!

Wyglądała młodziej, niż się spodziewał, bardziej niewinnie.

Wydawało się rzeczą wysoce nieprawdopodobną, by księżniczka Malinda widziała kiedykolwiek owłosiony tors, chyba że z dala, u pastucha albo oracza. Równie nieprawdopodobnym wydawało się, by znalazła się kiedykolwiek w tak bezpośredniej bliskości obnażonego oręża, a przecież nie drgnęła jej nawet powieka, kiedy dokonywała przeglądu gwardii honorowej, chociaż nie było tego w programie ceremonii. Leofric zwolnił kroku i puścił ją przodem. Szła po pomoście pewnym krokiem i obracając głowę spoglądała w każdą twarz - w prawo, w lewo, w prawo, lewo... Kamienne spojrzenia thegnów, których już minęła, łagodniały. Starsi kiwali z aprobatą głowami, młodsi uśmiechali się lubieżnie. Podobała im się ta ich nowa dzielna królowa.

Zostawiła za sobą szpaler, doszła do końca pomostu i zatrzymała się przy rufie łodzi. Lico miała pobladłe, ale panowała nad sobą, nie widać było po niej zdenerwowania, które na pewno musiała odczuwać na tym rozdrożu swojego życia. Pomost przebiegał mniej więcej na poziomie nadburcia. Radgar podał jej rękę i pomógł przejść po trapie, w który przezornie zaopatrzył swoją łódź bojową. Wymruczała pod nosem słowa podziękowania, ale nawet na niego nie spojrzała.

Dwie dworki już się tu znalazły i w asyście fechtmistrza schodziły teraz po schodach ze skarpy na pomost. Na szczycie skarpy tłoczyli się dworzanie - baronowie, wicehrabiowie, earlowie, markizi, diukowie, wysocy urzędnicy państwowi, oficerowie armii, konsulowie, ambasadorowie oraz ich dostojne damy. Wszyscy oni wyciągali szyje i wytrzeszczali oczy, tak jakby po raz pierwszy widzieli smoczą łódź i prawdziwych piratów.

Leofric wyglądał już na swoje lata. Dawały o sobie znać stare rany. Zamiast przeskoczyć z pomostu na łódź, wszedł na nią po trapie. Ściągnął z palca królewski sygnet i oddał go właścicielowi wraz ze zwojem pergaminu, na którym spisano kdntrakt małżeński. Kiwnął znacząco głową. Był to chyba najzwięźlejszy meldunek, jaki kiedykolwiek złożył jakikolwiek wita, ale Radgar zrozumiał jego wymowę. Szyprowi podobała się księżniczka i jego zdaniem była tu z własnej, nieprzymuszonej woli.

Czy poza Ambrosem na chivianskim dworze był w ogóle ktoś, kto kierował się własną, nieprzymuszoną wolą?

Leofric, nie czekając, aż fechtmistrz z dwiema dworkami zejdzie na pomost, chwycił za wiosło sterowe.

- Na pokład! - krzyknął.

Błyskawiczne odwroty były baelską specjalnością, często decydowały o życiu lub śmierci, i od ich ćwiczenia zaczynały szkolenie bojowe nowo sformowane werody. Dwiema karnymi falami, druga tuż za pierwszą, siedemdziesięciu dwóch Baelów przeskoczyło z pomostu do łodzi. “Wracu” zakołysała się gwałtownie. Malinda straciła równowagę.

Potrafiła wydawać rozkazy.

- Gea, hlwfdige! - krzyknął Leofric, nie spoglądając nawet na Radgara, by poszukać u niego wzrokiem potwierdzenia. - Odcumować! - Ściągnięto z pachołków dwie liny, dwoma wiosłami odepchnięto łódź od pomostu. “Wracu” popychana wiatrem zaczęła się obracać. Otworzyły się siedemdziesiąt dwa otwory wiosłowe, wysunięto przez nie siedemdziesiąt dwa wiosła.

I naraz słowa Radgara dotarły do świadomości Malindy. Odwróciła się do niego na pięcie.

- Coś ty powiedział?

Posłał jej swoją podobiznę. Z pół tuzina wybrał tę najmniej upiększoną, żeby nie wzbudzać w narzeczonej wygórowanych oczekiwań. Miał nadzieję, że nie była rozczarowana - szczycił się tym, że jak na swoje lata trzyma się całkiem nieźle. Zachował młodzieńczą figurę, a w starannie utrzymanej rudej brodzie nie uświadczyło się jednego siwego włoska. Księżniczce Diredzie z Gavily gorzej się trafiło.

Uśmiechnął się i przedstawił jeszcze raz.

Jednak one się do tego wyrywały! Znał kiedyś dziewczynę z takimi ustami. Była w łożu jak huragan...

- Wybacz, jeśli cię przestraszyłem. Ojciec ci nie powiedział, że tu jestem?

Pokręciła głową, wodząc wzrokiem po jego twarzy. Może zastanawiała się, co zrobił z tymi kłami i rogami. Miała złote oczy rodu Ranulfa.

Leofric czekał cierpliwie na rozkazy. Żeglarze uśmiechali się pod wąsem, obserwując zalecającego się monarchę. Malindę, co zrozumiałe, zatkało.

Radgar uniósł brwi.

- Twojemu ojcu zarzucam gorsze rzeczy. Czyż nie oskarżyłaś go o trzymanie niewolników?

Policzki jej zapłonęły, spuściła wzrok.

- Może wymknęło mi się coś w gniewie, kiedy... to znaczy... Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba... Obiecuję najsolenniej, Wasza Wysokość, że wobec ciebie zawsze będę trzymała język na wodzy.

Niczego gorszego nie mogła powiedzieć. Radgar już dawno uświadomił sobie, że najbardziej brakuje mu kogoś, kto nie czułby przed nim przesadnego respektu. Nikt nie śmiał przeciwstawić się królowi, nazwać go głupcem ani wytknąć błędu. Wszyscy mu kadzili. Ostatnio nawet Szerszeń i Aylwin - uczynić człowieka bogatym, a będzie miał zbyt wiele do stracenia. Culire była gołąbeczką - sama słodycz i piórka. Król musi dyskutować, dyskutować z kimś, komu leży na sercu to samo co jemu, kto nie ma żadnych własnych ukrytych celów ani sprzymierzeńców. Owszem, przydałaby mu się gorąca partnerka do igraszek w łożu, ale taką mógł sobie zawsze kupić.

Zanim zdążył coś powiedzieć, Malinda znowu się odezwała. Tym razem próbowała nadać głosowi wyzywający ton:

Zadarła dumnie bródkę.

- Chcesz mnie zmusić, żebym cię błagała? Królewskie małżeństwo staje się często pomostem między dawnymi wrogami. Co z traktatem? Czy jeśli mnie odprawisz, wojna będzie trwała nadał?

Odpływ unosił łódź coraz dalej w morze. Obserwatorzy na brzegu dyskutowali o czymś z ożywieniem. Chyba się już domyślali, że jej szyprem jest sam Potwór.

Radgar pokręcił ze smutkiem głową.

- Przez te dziesięć lat mogłem ją zakończyć w każdej chwili, pani. Tylko duma mi na to nie pozwalała. Istnieją legendy o bohaterach, którzy poprzysięgli krwawą zemstę, ale potem wpadli w sidła miłości i zmuszeni byli jej poniechać - resztę sama sobie dopowiedz. Żeniąc się z tobą, zyskałbym ratującą twarz wymówkę do wycofania się z przysięgi. Dziwne, że to twój ojciec, nie ja, wpadł na pomysł zawinięcia cię w zwój traktatu.

Otworzyła usta i szybko je zamknęła.

Złote oczy Malindy zabłysły.

Dała za wygraną, spuściła głowę i wyszeptała:

- Posłucham twego rozkazu, Wasza Wysokość. Radgar uniósł jej dłoń do ust.


4


Stary pirat nie stracił nic z dawnej wprawy. Przy tak spokojnym morzu potrafiłby poprowadzić “Wracu” bez niczyjej pomocy, samym tylko wiosłem sterowym, skinął jednak na dwóch wioślarzy siedzących w pierwszym rzędzie od ruty - Aylwina i Oswalda. We trójkę zgrabnie wycofali łódź i z ledwie wyczuwalnym stuknięciem dobili rufą do końca pomostu. Radgar przerzucił trap i pomógł przejść po nim Malindzie. Stanąwszy na pomoście, spojrzała na niego z góry z takim wyrzutem, że naszła go ochota, by własnoręcznie poderżnąć sobie gardło.

- Kto wie, pani, co przyniesie przyszłość, kiedy między naszymi krajami zapanuje wreszcie pokój? Ja nadal będę potrzebował żony, a ty męża. Może odprasuję swój ślubny strój, ale już na bardziej honorowych warunkach. Życzę ci dobrego przypadku.

Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego ogłuszona, potem odwróciła się, by ruszyć samotnie ku swoim. Dwóch dworek nie było już na schodach. Paru Chiviańczyków, którzy w międzyczasie odważyli się zejść na pomost, na widok cofającej się łodzi czmychnęło w popłochu na górę i wmieszało się tam w wyciągający szyje tłum. “Wracu” ponownie odbiła od pomostu.

Radgar rzucił mu przelotne spojrzenie.

Czemu zatem w bardziej przekonujący sposób nie dała tego do zrozumienia?

- Pogardza swoim ojcem! - podjął Leofric, nie doczekawszy się odpowiedzi Radgara.

-1 słusznie.

Stary wiarus nie mógł wiedzieć, że w kieszeni Radgara, ukryty tam na wypadek, gdyby potrzebował czegoś na prezent ślubny, spoczywa najpiękniejszy na świecie naszyjnik z rubinów. Nie wyjął go. Przeciął dalszą dyskusję, powtarzając:

- Steruj tak, żeby jak najmniej kołysało.

Leofric, choć wzburzony, skoncentrował się posłusznie na ustawieniu łodzi dziobem do fali, by możliwie najlepiej ją wystabilizować. Skonsternowani goście weselni na brzegu nadal szwargotali między sobą z podnieceniem. Ale z pewnością był wśród nich przynajmniej jeden rozgarnięty człowiek, który lada chwila zrozumie, że odesłanie panny młodej oznacza anulowanie ślubu, bez ślubu nie ma traktatu, a bez traktatu pokoju. Tylko patrzeć, jak ktoś ogłosi alarm. Na razie Ambrose stał u szczytu schodów i gotując się z wściekłości, patrzył za odpływającą łodzią ponad głowami Gwardzistów, którzy gdyby tylko mogli, dawno rzuciliby się na Baeli - pokaż fechtmistrzowi obnażony miecz, a cały świat przestanie dla niego istnieć. Wcześniejsze wysadzenie werodu na pomost było typowym dla Radgara fortelem, który miał odciągać uwagę przeciwnika od innego frontu, innego oddziału albo - w tym przypadku - innej broni. Wygrał tuzin bitew mniej subtelnymi fintami.

Księżniczka dotarła tymczasem do drugiego końca pomostu i kiedy stawiała stopę na pierwszym stopniu schodów, fechtmistrze na górze rozstąpili się, by zrobić jej przejście, i odsłonili króla. Z tej odległości nie chybiłby nawet ślepy kuternoga. Radgar schylił się, wyciągnął spod skórzanej płachty napiętą już kuszę i ułożył bełt w rowku. Przez ostatnie pół roku z niespotykanym u niego samozaparciem ćwiczył dzień w dzień przez co najmniej godzinę. Jednym płynnym ruchem wyprostował się, uniósł kuszę do ramienia i nacisnął spust. Brzęknęła cięciwa.

- Trafiłeś? - spytał Leofric, który stał tyłem do brzegu, obserwując uważnie powierzchnię wody, ale pytanie to utonęło w triumfalnym wrzasku werodu i jęku przerażenia zgromadzonego na skarpie tłumu.

- Dokładnie między oczy. Tak jak obiecałem. Teraz cała naprzód, sterniku. - Tam, na brzegu, mogli się znajdować łucznicy, a jeden martwy król w zupełności wystarczy.

Leofric wrzasnął komendę i jął walić drewnianym młotkiem o nadburcie. Siedemdziesiąt dwa wiosła zanurzyły się z pluskiem w wodzie i “Wracu” ruszyła z kopyta. Na spokojnej powierzchni potrafiła rozwinąć niewiarygodną szybkość i wkrótce brzeg zaczął się rozmywać we mgle.

Radgar, osłabły nagle z ulgi, oparł się ciężko o nadburcie. Już po wszystkim! Wreszcie koniec, tato pomszczony.

I to z nawiązką! Tam, na brzegu zakotłowało się. Krzyki niosły się po wodzie. Największą wadą systemu, który kazał otaczać się fechtmistrzami, było to, że ci żałosni durnie wpadali w szał, kiedy ich podopieczny umierał, zwłaszcza jeśli była to śmierć gwałtowna. Piesi i konni pierzchali przed nimi teraz na wszystkie strony. Niektórzy skakali nawet do wody, choć wśród tych ostatnich mogli być też ogłupiali fechtmistrze, usiłujący doścignąć wpław długą łódź. Ambrose będzie miał towarzystwo w swej ostatniej podróży.

Żegnaj, grubasie! Pomyśleć tylko, że temu nadętemu głupcowi wydawało się, że córka uchroni go przed krwawą zemstą! Teraz królem Chivialu był chorowity trzylatek. Chivianczycy podniosą na pewno krzyk, że padli ofiarą zdrady, ale za miesiąc, dwa, ochłoną. Zorganizowana przez Szerszenia blokada nie pozostawiała im innego wyboru.

Szerszeń będzie zdruzgotany. Radgar nie wiedział, jak spojrzy mu w oczy.

- Scytel! - warknął Leofric. - Popełniłeś właśnie wielki błąd!

- Zamilcz, starcze!

Tato został pomszczony, tylko to się liczyło.

Teraz będzie się mógł zająć własnym życiem.

Trochę potrwa, zanim oswoi się z tą myślą.

Szkoda dziewczyny. Byłaby z niej wspaniała królowa.


Epilog

Rok 369. Rok Żałoby:

W trzecioksiężycu duchy zabrały duszę Ambrose’a, króla Cbivialu, czwartego, który nosił to imię i zamordowany został zdradziecko przez Baeli w dwudziestym roku swoich rządów. Jego ciało zwrócono żywiołom. Jego następca, piąty imieniem Ambrose, w wieku lat czterech zapadł na febrę i zmarł. Jego ciało zwrócono żywiołom, a korona Ranulfa przeszła na jego siostrę, lady Matindę, niezamężną dziewicę...

Z kronik Klasztoru Wearbridge


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 3 Niebo mieczy
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości
Duncan Dave Pozlacany lancuch
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 02 Die Ankunft Des Wissens
Duncan Dave Siódmy Miecz 01 Niechętny Szermierz
Duncan Dave 02 Dar Madrosci
Duncan Dave Czlowiek ze slowem 1 Zakleta wneka
Duncan Dave Przeznaczenie miecza (SCAN dal 807)
Duncan Dave Opowieści o królewskich fechtmistrzach 1 Pozłacany łańcuch
Duncan Dave Siódmy Miecz 03 Przeznaczenie Miecza
Duncan, Dave Das Siebente Schwert 01 Der Zögernde Schwertkämpfer
Dave Duncan Przeznaczenie miecza
Dave Duncan 02 Dar Madrosci
Dave Duncan Siódmy Miecz 01 Niechetny Szermierz
Dave Duncan Lord of the Firelands
Dave Duncan Cykl Siódmy Miecz (1) Niechętny Szerzmierz
Dave Duncan 01 Przeznaczenie miecza

więcej podobnych podstron