Kornel Makuszyński
Złamany miecz
Oficyna Wydawnicza "Graf"
Gdańsk 1990
Wydanie 1
Spis rozdziałów
Rozdział pierwszy - Dwa Ajaksy
Rozdział drugi - Adam powraca do
raju
Rozdział trzeci - Panna na kulawym
koniu
Rozdział czwarty - Krwawa opowieść
wieków
Rozdział piąty - Hannibal ante portas
Rozdział szósty - Sto piorunów i
barania kość
Rozdział siódmy - Pan Kropka w
kajdanach
Rozdział ósmy - O gęsi, gęsi, coście
uczyniły
Rozdział dziewiąty - Dawniej w
podziemiach, teraz na strychu
Rozdział dziesiąty - O bogowie! Homer
schwytan jest za nogę
Rozdział jedenasty - Łza pada na
tygrysie serce
Rozdział dwunasty - "Już Hektor
Trzęsikita srogi miecz swój łamie"
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DWA AJAKSY
Adaś Gilewicz miał szesnaście lat, poza
tym zaś nie miał niczego więcej.
Mógł jak stary grecki łapserdak,
czosnkiem pachnący filozof Bias, powie-
dzieć dumnie: - "Wszystko, co moje
noszę ze sobą!" - Jest to dewiza równie
wzniosła jak i wygodna, lecz na dłuższą
metę cokolwiek uciążliwa. Pod pogo-
dnym, wieczyście lazurowym i
ociekającym słodyczą niebem Grecji
wystarczał
skromnemu filozofowi dziurawy chiton,
sandały zaś były zbędne, wiadomo bo-
wiem, że mędrcy częściej wałęsają się po
obłokach niż po twardej ziemi.
Adasiowi potrzebny był pod chmurnym
niebem ojczystym płaszcz i potrzebne
mu
były buty o mocnym charakterze i
nieustępliwej odporności. Pospolite te
przedmioty codziennego użytku
zdobywał z największym trudem, a
zdobywszy
usiłował ich trwanie przedłużyć w
nieskończoność. Nabrał w tym kierunku
zdumiewającej wprawy i dokazywał
sztuk zgoła magicznych. Buty,
całkowicie
zrezygnowane, rozwartą gębą szerokich
dziur wołające o spoczynek wieczny,
leczył z przyrodzonej melancholii. Umiał
do tych bęcwałów i matołów od uro-
dzenia przemówić tak rzewnie, że
postanowiły służyć mu jeszcze, w
milczeniu
pijąc deszczową wodę. Żałośnie rozdarte
serce starego buta z lewej nogi
zszywał czarną nicią, a bliznę
zamazywał czernidłem. Żaden
konserwator za-
bytków, europejską nawet cieszący się
sławą, nie umiał tak znakomicie
utrzymać w całości rozlatującej się
zetlałej perskiej tkaniny, jak Adaś
swój płaszcz. Odziedziczona po
wełnistym baranie, od którego w prostej
li-
nii się wywodzi, tępota płaszcza na tym
polega, że płaszcz nie chce się
rozrastać równocześnie ze swoim
właścicielem. Stąd pochodzą zabawne
między
nimi dysproporcje. Adaś rósł szybko jak
brzoza, a płaszcz najmniejszej w
tym względzie nie wykazywał chęci.
Zatrzymał się w swoim fizycznym
rozwoju.
Zdobyty za krwawe pieniądze przed laty
nie chciał zmienić swoich wymiarów,
dlatego widok miłego Adama odzianego
w tępy płaszcz był dość groteskowy.
Rękawy sięgały zaledwie do łokci, a poły
nie sięgały kolan.
W księdze roztropnych porzekadeł stoi
napisane jak byk: - "Nie szata zdo-
bi człowieka, ale człowiek szatę". -
Niewielka to jest pociecha, zawsze je-
dnak pociecha. Starożytni bohaterowie i
mieszkańcy Olimpu wcale nie nosili
szat, a bynajmniej im to nie zaszkodziło
w rozgłośnej karierze. Dlatego w
pogodnym sercu Adama nie było
goryczy, chociaż od razu było wiadome,
że nie
on jest bohaterem znanego wiersza: -
"...wtem młodzian nieznany, dostatnio
odziany, przychodzi i pyta nieśmiele"...
"- Na świat, okutany w futra i
brnący przez błoto w lśniących
kaloszach spoglądał jasnym
spojrzeniem".
Usiłował nawet uśmiechnąć się
beztrosko, gdy z jego butów tryskała za
każ-
dym stąpnięciem perlista fontanna.
Mądry chłopak w kusym płaszczu i
butach
udających kaczki wiedział o dziwnej
właściwości wszelkiej nędzy, która czy-
ha na rozżalone łzy, a boi się pogody i
drwiącego uśmiechu. Gorycz i głuchy
żal żywią nędzę jak szakala.
Adam Gilewicz żył rok zaledwie na
słonecznym bożym świecie, gdy się Pol-
ska zmagała w wojnie bolszewickiej.
Ociekająca krwią burza przewaliła się
nad kresowym miasteczkiem, w którym
przyszedł na świat. Osobnej na to trze-
ba by księgi, w której każde słowo
podobne byłoby do łzy, aby opisać dzieje
trzech dni huczących i ryczących
gardzielami armat, trzech dni
okropnych i
dla owego miasteczka śmiertelnych.
Ciężka, nielitościwa stopa wojny
wdepta-
ła je w ziemię jak w mogiłę. Ogień
buszował po nim i pożerał zachłannie to,
co jeszcze ocalało. Śmierć niszcząca nie
zauważyła małej ludzkiej drobiny,
już samej na tym świecie. Być może, że
tygrys wojny pogardził tak mizernym
łupem. Rozrzewniły się natomiast
widokiem dziecka uczciwe ludzkie serca,
których więcej jest na świecie niż
przypuszczają czarno patrzący filozofo-
wie. Dobroć najtkliwsza wykarmiła
małego Adasia, który stał się "synem
mia-
steczka". Ksiądz proboszcz mianował się
jego opiekunem i cudownie pielęgno-
wał jego najwcześniejszą wiosnę.
Burmistrz - "ministerialna głowa" -
szukał
gorliwie krewnych dziecka i gdzieś ich
wreszcie wygrzebał - bliższych i da-
lszych - w różnych stronach Polski.
Zawdzięczając ich pomocy mógł
chłopiec,
noszący imię pierwszego człowieka, żyć
jako tako, do życia zaś zdradzał
osobliwą ochotę. Jasną duszę miał ów
Adamek i ufne serce. Tak zwana
"otwar-
ta głowa" była znakomitym dodatkiem,
wiele przeto radości i pociechy miano
z niego w szkole. Miasteczko z
burmistrzem na czele dumne było ze
swojego
wychowanka i pławiło się w różowej
nadziei, że gdy wychowanek zostanie
kie-
dyś ministrem, pan minister rozkaże
przede wszystkim wybrukować rynek,
nie-
dawno bowiem utonęła na nim pękata
krowa, która - jak wiadomo - nie jest
zwierzątkiem drobnym.
Na przyszłego dostojnika przyszły
jednak dni ponure i dość czarno zabar-
wione, kiedy źle wieść się zaczęło tym
wszystkim, co go przytulili lub z
daleka przysyłali dla niego chleb. Czasy
stały się ciężkie. Siedem krów
chudych, wylęgłych w głowie egipskiego
Faraona, przywałęsało się w nasze
strony. Krowa nie odznacza się lotną
wyobraźnią i lezie przed siebie jak
nieprzytomna, a żre po drodze wszystko,
co napotka. Jadowite, chude krowy
zjadły też i ten chleb, którym się karmił
Adaś znajdujący się w wieku nie-
pomiarkowanie łapczywym. Jeśli nie jest
oszczerstwem twierdzenie, że wróbel
zdoła zjeść tyle, ile sam waży, nie jest też
nim naukowa hipoteza, twier-
dząca z wszelkim
prawdopodobieństwem słuszności, iż
młodzian z klasy siód-
mej potrafi to samo. Wybitni
przyrodnicy zauważyli, że indywiduum
liczące
lat siedemnaście zaczyna uczuwać
nieznaczne nasycenie dopiero po
czterech
godzinach pracowitego jedzenia.
Zdrowy okaz w tym wieku, jeśli nie jest
dziwakiem lub melancholikiem, umie
zabrać się do jedzenia o każdej porze
dnia i nocy. Przysłowie o "koniu
zjedzonym z kopytami" wyrosło z pilnej
ob-
serwacji dzielnej młodzieży. Niejakiej
poprawce natomiast powinno ulec in-
ne, to mianowicie, które zdrowy apetyt
określa porównaniem: - "głodny jak
wilk". Owszem, wilki dość chętnie
oddają się rozkoszy jedzenia, daleko im
jednakże do radosnej i pełnej
entuzjazmu gorliwości uczniaka. Wilki
zostały
skrzywdzone niesłusznym
pomówieniem; wśród wilków musi
krążyć mściwe porze-
kadło: - "głodny jak uczniak z siódmej
klasy".
Imci Adam spenetrowawszy, że jakoś
chleba ubyło na świecie, szybko i roz-
sądnie pogodził się z tym stanem rzeczy.
Gdy był bardzo głodny, dokarmiał
się wyobraźnią, co jak tłusta ziemia
Chanaan rodzi najwyborniejsze owoce i
najprzedniejsze pokarmy. Można je
zrywać ile dusza zapragnie, należy
jednak
mieć w sercu pogodę, serce bowiem
ponure pozbawione jest daru wyobraźni
i
jest kalekie. Adaś coraz to częściej żywił
się urojeniem, co mu dało wpraw-
dzie lekkość umysłu, lecz zarazem
pozbawiło go dość znacznej ilości cieles-
nej powłoki. Gdyby go w owym czasie
ujrzał jeden z bohaterów Szekspira, mó-
głby mu rzec to, co powiedział chudemu
aptekarzowi: - "Idź, ubierz się w
mięso!"
- Niedługo - myślał Adam - będę chyba
kładł kamienie do każdej kieszeni,
aby mnie wiatr nie porwał.
Ponieważ musiał wywędrować z
zacnego swojego miasteczka, w którym
nie by-
ło gimnazjum, powędrował do
Warszawy. Stolica, czym innym zajęta,
nie wie-
działa nawet o tym, że wśród jej murów
żyje indyjski fakir uprawiający w
sposób zdumiewający praktyki głodowe.
Natura chciała zapewne zachować szla-
chetnego głodomora do jakichś
nieznanych celów, skoro jeszcze wałęsał
się
po świecie. Bliżsi i dalsi krewni, własną
biedą zgryzieni, chętnie odstąpi-
li młodzieńca opiece nieba. Adam
oddany w tak niezawodne ręce
uśmiechał się
w stronę wysokiego błękitu, który mu się
wydał nieco czarnym. Jest to rze-
czą godną podziwu, że najjaskrawsze
kolory gasną i rozlewają się w czerń w
oczach głodnego człowieka. Poznać
można z tego niezbicie, że marny
żołądek
posiada jakieś tajemne połączenie z
oczami, którymi przecie patrzy na świat
dusza. Rozmyślając o tym Adam
stwierdził niesłychaną rozrzutność
przyrody.
Do oznajmienia dotkliwego głodu
wystarczyłby ponury, burkliwy,
zniecierpli-
wiony głos żołądka - po cóż jeszcze ta
noc przed oczami? Nieco za wiele
tych sygnałów...
Żył jednak i postanowił dalej uprawiać
to przyjemne zajęcie. Umieranie z
głodu nie miałoby wielkiego sensu, jeśli
przy tym właściciel burkliwego żo-
łądka posiada tak znamienite zalety jak:
radosną pogodę umysłu, dzielne se-
rce, ufność w ludzką miłość i odwagę.
Tego artykułu nie brakło mu nigdy.
Odważnie patrzył w oczy ludziom i
życiu. Przebrnął przez szesnaście lat
sierocych, przebrnie i przez następne.
Nauczył się sztuki życia i zdobywał
jego łaskę nigdy nie okazując trwogi.
Przez większe i dotkliwsze niedole
przeszli ci, którzy nieraz władali
światem. Byli na nim tacy, co się żywili
odpadkami wyłowionymi w ścieku, a
potem wspinali się na ziemskie szczyty.
- Nie daj się Adamie! - mówił Adam do
Adama.
Los, widząc tą wesołą hardość, miękł
czasem w twardym sercu i odwracał
się udając, że jest niby czymś innym
zajęty. Wtedy wygłodniały młodzieniec
chwytał łapczywie jakiś okruch chleba,
wypijał jakąś parzącą wargi zupę.
Oczy nabierały blasku, a ta małpa -
żołądek, zasypiał i nie mruczał. Życie
od razu stawało się piękniejsze, słońce
bardziej złociste, a drzewa głoś-
niej szumiały. Adam rozpierał się w zbyt
ciasnym płaszczu, który trzeszczał
złowieszczo. Puszył się wtedy, jak gdyby
był czwartym w zgromadzeniu naj-
większych obżartuchów świata:
Witeliusza, Gamasza, Lukullusa.
Przesada jest
matką poezji.
Adam - uczeń pierwszorzędny -
obdarzony głową chłonną jak gąbka,
niepos-
policie zdolny i ambitny, utrzymywał się
z korepetycji. Na ratunek chłopców
biednych i pracowitych stworzył Pan
Bóg pokaźny zastęp takich, którym nie-
zbędna jest koleżeńska pomoc. Bez tego
znakomitego urządzenia skapiałaby ze
szczętem wielka ilość dorodnych, lecz
ponad miarę wygłodzonych
młodzieńców,
wśród których Adam był gwiazdą
pierwszej wielkości i pełną blasku. Do
póź-
nego wieczora krążył po wielkim
mieście, niosąc "oświaty kaganiec".
Jednego
z kolegów nauczał historii, kolega
bowiem trwał uporczywie w
przekonaniu,
że znacznie ważniejszą dla niego jest
historyczna wiadomość, kto w niedzie-
lę "zrobił bramkę z karnego", aniżeli
nierozumne postępki Cezara drącego
koty z Vercingetorixem (też imię, pożal
się Boże). Innego oświecał w tajni-
kach matematyki, nauki złośliwej, nie
pozwalającej na rozwinięcie odrobiny
fantazji i pomysłowości, a tak upartej
jak baran. Musi być tak a nie ina-
czej, bo jej się tak podoba, najmniejsze
zaś szachrajstwo zaraz się wykry-
je. Trzeciego innej nauczał mądrości,
przelewając pracowicie olej z własnej
głowy w koleżeński czerep. Był to trud
uciążliwy i wymagający bolesnej cza-
sem cierpliwości. Trzeba ją było
okazywać i w chwilach oczekiwania
nagrody
za ów trud. Budżet Adama bywał wobec
tego chwiejny i zataczał się ze środy
na piątek zgoła jak pijany. Główną w
nim pozycją była opłata za mieszkanie,
wydatki na książki i szkołę. Na dalekiej
pozycji notowane było jedzenie.
Odzienie i buty nie były wcale notowane
i zdane były na własną przemyśl-
ność, nie ma zaś na świecie przedmiotów
tępszych i głupszych niż buty. Chy-
ba kalosze. Stąd pochodził ich widok
żałosny i rozdzierający, ściślej mó-
wiąc: rozdarty.
Los, dnia jednego jakoś łaskawszy,
urządził spotkanie Adama z
młodzieńcem
w tym samym wieku i kazał im zawrzeć
przyjaźń, jak gdyby w przewidywaniu
przyszłych, bardzo zresztą
awanturniczych zdarzeń. Młodzian ów
nosił imię
Wojciech - stare, posiwiałe i porosłe
mchem odwiecznej czci. Dziwnie nato-
miast brzmiało jego nazwisko rodowe,
po dziadach i pradziadach zwał się bo-
wiem Kropka, w sumie Wojciech
Kropka. Jeżeli w poetyckim natchnieniu
przy-
równamy imię do róży, nazwisko lśniło
na niej jak kropla rosy. Było to na-
zwisko chude i zwięzłe, lecz miało w
sobie wyraz stanowczości. Kropka jest
w ortografii znakiem ważnym. Można
się wielu rzeczy spodziewać po
chwiejnym
przecinku, kropka natomiast zamyka
wszelkie gadulstwo. Wszystko zostało
po-
wiedziane. Kropka spływa ze
zmęczonego pióra, które w swoim
pracowitym po-
chodzie dobiegło do kresu myśli, jest ona
przeto znakiem zadowolonego triu-
mfu. Ciemną stroną w życiu kropki jest
fakt, ponad wszelką wątpliwość
stwierdzony, że czasem znaczy ją nie
pióro poety, lecz podstępna i chytra
mucha. Nie mamy jednakże zamiaru
wspominając o tym, dotknąć dobrej
sławy
tego nazwiska. Przeciwnie! Staraliśmy
się na wszelkie sposoby wyśledzić je-
go rodowód i triumfalny pochód w
dziejach, jednakże wyniki naszego trudu
okazały się dość mizerne. Tajemniczy
początek tego nazwiska kryje się w
mrokach dawności; trzeba by
przewertować "archiwum akt dawnych"
i bibliote-
ki Powiśla, aby go wyśledzić. Cała
trudność leży w tym, że na Powiślu, w
okolicach Solca i ulicy Dobrej nie
mogliśmy się dopytać ani o archiwa, ani
o biblioteki.
Sumiennie poszukując dotarliśmy
zaledwie do drugiego pokolenia tego
dum-
nego nazwiska, do ojca owego, z gorącą
sympatią wspomnianego Wojciecha. Pan
Kropka senior, wdowiec, mało miał
wiadomości o rodzie Kropków. Był on z
za-
wodu stróżem nocnym, strzegącym
jakichś składów nad Wisłą, co czynił od
wielu lat, odwróciwszy przyrodzony
porządek rzeczy, spał bowiem we dnie a
czuwał w nocy; w ten sposób widywał
syna rzadko kiedy przy świetle dzien-
nym. Wciąż się mijali w drodze, syn
bowiem wychodził do szkoły, gdy ojciec
powracał z posterunku. Nie wadziło to
ich wielkiej miłości i nie umniejsza-
ło serdecznej troski starego Kropki, by
młody Kropka - nadzieja rodu - uko-
ńczył szkoły. Stary Kropka wyciskał z
mroku nocy biedne grosze, za które
chciał syna wykształcić. Samotne nocne
rozmyślania i bezgłośne rozmowy z
gwiazdami uczyniły ze starego Kropki
pogodnego filozofa, miłującego dobrot-
liwe i głębokie milczenie nocy,
gardzącego zaś skołtunionym zgiełkiem
dnia.
Ponieważ wedle starego spostrzeżenia:
"noc przynosi dobrą radę", nie należy
się dziwić, że stary człowiek, znający
dzień jedynie z przygodnego widze-
nia, posiadł wszystkie mądrości rodzące
się w nocnej ciszy. Wiele przemyś-
lał krocząc powoli i spoglądając z daleka
na światła wielkiego miasta. Stał
się w ten sposób posiadaczem ciężkich
reumatyzmów, lecz zarazem niewyczer-
paną studnią rad dobrych i głębokich.
Zżyty z milczeniem, używał oszczędnie
rozlewnej ludzkiej mowy i już po dwóch,
trzech słowach stawiał kropkę stary
Kropka.
Jednego poranka, gdy się przywlókł z
nad Wisły, rzekł do niego syn jego
Wojciech:
- Tata, ja mam kolegę!
Stary Kropka nie zdumiał się tym
odkryciem, wiadomo było bowiem, że
kto
chodzi do szkoły ten ma kolegę.
- Bardzo biedny chłopiec - mówił
Wojtek Kropka.
- Zdarza się - odrzekł stary.
- Taki biedny, że nie ma gdzie spać.
- O! - zdziwił się rodzic.
- Tata w nocy nie śpi. Czy nie mógłby
on tak u nas?
- Mógłby.
- Kiedyś zapłaci, a tymczasem mnie
pomoże posprzątać mieszkanie. Czy tata
nie miałby nic przeciwko temu, aby on
się do nas sprowadził?
- Nic.
Już nazajutrz, gdy stary powrócił do
domu zastał tam Adasia wybierającego
się z jego synem do szkoły. Spojrzał na
chłopca dobrymi oczami, czerwonymi
od bezsenności, podał mu rękę i wygłosił
serdeczne przemówienie powitalne:
- Aha, jesteś...
Trzy razy dziennie dziękował Adaś
Panu Bogu, że mu dał dach nad głową,
uczyniwszy w tym celu starego Kropkę
nocnym stróżem. Nikt nikomu nie prze-
szkadzał w tym skromnym lokalu przy
ulicy Solec. Mieszkanko składało się z
obszernej izby i kuchenki, powierzone
zaś było pieczy Wojtka, stary bowiem
śpiący we dnie nie miał czasu na
gospodarskie sprawy. Kropka junior
wygrał
wielki los, znalazłszy przyjacielskiego
pomocnika w trudnym dziele utrzymy-
wania apartamentów w stanie
świetności. Został zawarty ścisły układ
przewi-
dujący sprawiedliwy podział pracy.
Ponieważ wystarczało honorowe
zapewnie-
nie lojalności, układ ten nie został
podpisany. Obowiązywał on każdą ze
stron do spełniania połączonych
czynności: kucharza, lokaja, panny
służącej
i zamiatacza podłóg. Jednego dnia
spełniał je Adam, drugiego Wojciech.
Dzień dyżurnego ministra rozpoczynał
się od uporządkowania legowisk i za-
miecenia lokalu, za czym dyżurny
minister wynosił śmiecie; biegł potem do
sklepiku na zakupno chleba naszego
powszedniego, powróciwszy zaś
nastawiał
samowar i dmuchał pracowicie w jego
komin. Okazało się, że nawet tak bałwa-
niasty zabieg można wykonać lepiej,
oparłszy się o słynne literackie wzory.
Obaj używali przy dmuchaniu w opasły
brzuch samowara metody Wojskiego,
dmą-
cego w róg myśliwski. Stary praktyk
wiedział dobrze dlaczego:
"...wzdął policzki jak banię, w oczach
krwią zabłysnął,
zasunął wpół powieki, ściągnął w głąb
pół brzucha
i do płuc wysłał z niego cały zapas
ducha..."
Takie umiejętne operowanie oddechem
znamienite dawało wyniki przy zamia-
nie sennego, wygasłego samowara w
wulkan ogniem ziejący.
Wszystko to było zaledwie wstępem do
trudów dnia. Bolesnym cierniem w ich
wieńcu było przygotowanie obiadu.
Najlepszy kucharz świata tłukłby głową
o
kuchnię nie mając odpowiednich
materiałów jadalnych, cóż mówić
dopiero o
dwóch dyletantach w wielkiej sztuce
gotowania. Zdarzało się tedy rozmaicie.
Jeśli dzień był zasobny i ociekał
tłuszczem bogactwa, chłopcy powracając
ze
szkoły kupowali smakowite rzeczy, które
można było strawić przy dobrych
chęciach i uporczywej pracy szczęk.
Pitrasili to na dychawicznej kuchence i
budzili starego Kropkę gromkim
okrzykiem zwycięstwa. Często jednak
zdarzało
się, że stary Kropka otwierał w
odpowiednim czasie jedno oko (zwykle
lewe)
i spoglądał sennie w stronę kuchni.
- Śpij tata dalej! - mówił mu wtedy syn.
Stary Kropka zamykał oko (zwykle
lewe) i zapadał w głodną nicość.
Najczęściej żywiono się w tym
szlachetnym towarzystwie posoloną,
gorącą
wodą, zaprawioną pachnącym zielem,
znanym pod nazwą kminku i chlebem,
któ-
remu przydawano ostrego smaku przez
potarcie go zjadliwym czosnkiem. Zja-
wiał się tu czasem i śledź, przedziwna
ryba, straszliwie słona pociecha
biedaków, przenikliwą wonią z daleka
się oznajmiająca. Zapach jej budził
starego Kropkę, choćby w najgłębszym
pogrążony był śnie.
Nic poza tym nie zdołało go wyrwać ze
snu przed czasem. I Adam, i Woj-
ciech mogli uczyć się głośno albo w
gwałtowny sposób roztrząsać zawiłe
sprawy. Senna obojętność ojca była
znakomitą cnotą; Kropka junior miał
wol-
ne pole nie czyniąc krzywdy śpiącemu,
należy zaś wiedzieć, że latorośl sta-
rożytnego rodu Kropków odznaczała się
nieokiełznaną wesołością. Wedle wsze-
lkich danych nie było na świecie
weselszego Wojciecha. Mogło się
zdawać, że
wyborny ten młodzian oddycha
wesołością jak powietrzem, że się nią
karmi,
wiecznie głodny i że się w nią stroi,
zawsze nędznie odziany. Taki wesoły
już się urodził. Radość miał w
niebieskich oczach, radość w uśmiechu
ust.
Odpędzał nią zgryzoty, odganiał nią
smętki, oszukiwał głód. Ponieważ Adam
-
- Ajaks pierwszy - uprawiał podobną
filozofię, więc spółka z Wojtkiem - -
Ajaksem drugim - walnych mogła
dokazać rzeczy. Przed nimi biegł
uśmiech, a
oni szli za nim. Zbyt mroczno byłoby w
świetnych apartamentach na Solcu,
gdyby te dwie radosne figury nie
napełniały ich pogodą. Stary Kropka,
czło-
wiek nocy, nie śmiał się nigdy, lecz i on
się czasem uśmiechał, albowiem
trąd azjatycki nie jest tak zaraźliwy jak
młoda radość.
Dziwił się ten i ów w szkole skąd tyle
pogody w tych dwóch łapserdakach.
Dziwił się tak długo, aż się przestawał
dziwić. Dwóch Ajaksów w butach wodę
żłopiących umiało zdobyć wszystkie
serca, uczyniwszy na nie pospolite ru-
szenie. Byli to najlepsi koledzy w
szkolnej rzeczypospolitej, często powaś-
nionej i rwącej się do zbrojnej
rozprawy. Ci dwaj pogodni chłopcy
umieli
lać oliwę na rozruszane fale namiętności
i umieli uciszać burzę zwaśnionych
zgiełków. Ponure i krwi łaknące
uczniowskie tragedie umieli rozbrajać
za-
mieniwszy je w żart. Czasem trzeba było
wytłumaczyć dobremu koledze, że
jest bałwan, a drugiemu, że jest matoł,
co powinno być dostateczną podstawą
do miłej zgody. Niezbite te prawdy,
podane w zawiesistym sosie uśmiechów i
wesołych okrzyków miały wygląd
niewinnej żartobliwości. Kochano ich
przeto
i czyniono zabiegi o ich przyjaźń.
O jak piękne i jak przyjemne byłoby
życie w rozwrzeszczanej klasie wśród
dobrych mołojców, pośród przyjaźni i
uczciwego koleżeństwa, gdyby powszed-
nie artykuły spożywcze nie były taką
muzealną rzadkością! Wojtek, silnie-
jszy i mocniej zbudowany, odznaczał się
większą wytrzymałością, misternie-
jszy nieco Adaś czarne nieraz przeżywał
godziny. Czasem, gdy się pochylił
nad książką zdawało mu się, że z jednej
księgi niewytłumaczonym sposobem
uczyniły się dwie, a czarne litery poczęły
poruszać się żywiej, coraz prę-
dzej, coraz prędzej, wreszcie figlarne
wyprawiać zaczęły skoki, jak gdyby
poważna książka stała się cyrkiem pcheł.
Wszystko się dwoi w oczach głodne-
mu człowiekowi, prócz chleba.
Ciężej im było w zimie, jak ptakom
bożym, lżej w łaskawszych porach roku,
kiedy świat jest uśmiechnięty i jakoś
bardziej łaskawy.Podczas zimowych
miesięcy przyłączał się do innych
niedostatków mróz,istota
jadowita,czasem
zaś przypominająca wściekłego
psa.Stary Kropka,"strażnik niezłomny",
powra-
cał z nocnych wacht zziębnięty na kość;
zdawało się, że przy każdym poru-
szeniu wszystkie jego członki skrzypią.
W mizernym mieszkaniu było cokol-
wiek cieplej, lecz mało było
prawdopodobne, aby w jego
temperaturze można
było hodować orchidee. Po ścianach lała
się skrzepła, biaława posoka zimy.
Mróz mazał okna chropawym wapnem
szronu. Piec, wygłodniały zwierz
domowy
zachłannie otwierał paszczę, błagając
niemo o szczapę drewna lub o kęs węg-
la. Chłopcy odziewali się drżąc
nieznośnie i zgrabiałymi rękami układali
książki. Płakać nie było warto, bo łzy
byłyby też zamarzły. Należało raczej
rozgrzać zamarznięty lecz roztropny
umysł i pobudzić go do namiętnych po-
szukiwań: gdzie i jak zdobyć odrobinę
opału?
Najprostszym sposobem, zalecanym
zresztą przez Sokratesa, byłoby poszuki-
waniem węgla u tego, który nim
handluje; ludzie ci jednakże posiadają
dzi-
waczną manię żądania pieniędzy za byle
węgiel i żadne, najbardziej kwiecis-
te namowy nie zdołały nigdy zachwiać w
nich tej uporczywej zasady. Bystry
obserwator i znawca starej Warszawy
mógł za to zauważyć, że w szerokim pro-
mieniu dokoła ulicy Solec niektóre
parkany mocno były nadwerężone.
Ścisłe i
żmudne dochodzenia dowiodłyby, że
wiele desek i patyków niepojętym
sposobem
spłonęło w zachłannej paszczy pieca
pana Kropki. Rzućmy na to "dymną
zasło-
nę"! Kto z was zna kąśliwość mrozu,
niech pierwszy rzuci w młodzieńców
węg-
lem kamiennym.
Gdy w tajemniczy sposób zahuczał
wybiedzony piec, stary Kropka otwierał
jedno oko (zwykle lewe) i mówił z
gorącym uznaniem:
- Dobrze!
Jego syn pierworodny powiadał do
towarzysza:
- Tym się pocieszam, że zacniejsze od
nas figury kradły ogień!
- Ejże? - zdumiał się Adam. - Któż
taki?
- Niejaki Prometeusz!
- Prawda, prawda... - rzekł Adam. -
Wobec tego przyznam ci się, że mam
upatrzoną deskę pierwszorzędnej
długości.
Troska opałowa kurczyła się wraz ze
zwycięskim uśmiechem słońca w stronę
zamarzłej i dygocącej ziemi. Dnia
jednego Adam mył okna, aby do
pieczary
wpuścić powódź wiosennych blasków,
Wojtek zaś szorował podłogę, co było
niewątpliwą oznaką zbliżania się
Wielkanocnych Świąt. Gdyby na świecie
nie
było kalendarza, można by wedle tego
zabiegu obliczyć wiosenne zrównanie
dnia z nocą.
Porą obłąkanie radosną, huczną i
weselną, świetną i pyszną było lato.
Stary Kropka był wyraźnie szczęśliwy
oglądając wczesne zorze poranne, chło-
pcy byli szczęśliwi mogąc zdjąć kuse,
ponad wszelką miarę sfatygowane pła-
szcze. W lecie nawet dziurawe buty nie
są zbytnią dolegliwością. Gołe palce
nóg chętnie wyzierają na piękny świat.
Przyjemniej biega się z jednego kra-
ńca miasta na drugi z korepetycją. A że
niedaleko od ulicy Solec: "płynie
Wisła, płynie, w biegu się nie wróci" -
łatwo jest skorzystać z dobrej
chwili ociekającej potem upału i
zakurzonej oddechem wielkiego miasta.
Niewiele szczupaków pływa lepiej i
zgrabniej niźli panowie Adam i Woj-
ciech. Wszystkie niedziele i święta
spędzali oni w łęgach nad rzeką przy-
glądając się błyskom na łuszczącej się
srebrzyście fali i bałwaniastym
igraszkom chmur, białych, ciężkich i
opasłych jak krowy. Od czasu do czasu
rzucali się w wodę, radosnym rykiem
strasząc senne ryby.
Tego roku zgiełkliwe życie na ojczystej
rzece zaczęło się już w począt-
kach czerwca, słońce bowiem - oko dnia
pięknego" - usiłowało nadrobić ja-
kieś zaniedbanie chłodnej wiosny i
gorąco okazywało swoją gorliwość.
Waka-
cje były jeszcze daleko, a lato kwitło już
purpurowym kwieciem.Wisła, sę-
dziwa matka rzek, niosła się rozlewnie,
nabrzmiała pychą wód. Pełno było na
obydwóch jej brzegach młodych
Polaków spragnionych chłodu.
Niezliczone gro-
mady wygrzewały się na słońcu, jak
stada fok na zacisznych legowiskach.
Adam i Wojciech powędrowali nieco w
góre rzeki, gdzie było ciszej i prze-
stronniej i rozłożyli się "obozem" wśród
zwisających nad wodą krzaków.
Krzykliwie zaprotestował przeciwko
temu jakiś zadzierżysty ptak i wyćwier-
kał w ich stronę mnóstwo obelżywych
wyrazów. Przyjęli to ze wzniosłą oboję-
tnością, patrząc rozradowanym
spojrzeniem na rozmigotaną w słońcu
rzekę, po
której snuły się brzuchate łodzie i śmigłe
kajaki, ostro prujące wodę. Po
prawej stronie, w niewielkim oddaleniu,
słychać było głośne okrzyki i roze-
śmiane rozmowy. Adam, wypłynąwszy
daleko ujrzał gromadkę chłopców
kąpiących
się tuż przy brzegu.
- Kto to obraża świat nieprzystojnym
wrzaskiem? - zapytał Wojciech.
- Jakieś patałachy - odrzekł Adam. -
Uczniaki... Boją się wody.
Przestali zwracać uwagę na gołe
towarzystwo i zajęli się sprawą
nierównie
ważniejszą, a mianowicie praniem
koszul w miękkiej wiślanej wodzie.
Rozwie-
sili je na krzakach, co uciszonego już
ptaszka przyprawiło o nowy napad
rozgłośnego gniewu. Rozdarł się
piskliwie na temat: - "Jakim prawem
przy-
chodzicie tutaj straszyć uczciwe ptaki?"
- Cicho bądź, młody idioto! - zawołał
Wojtek. - Czy nie zauważyłeś, Ada-
siu, że ptaki... Co to jest?
Nagły, zrozpaczony krzyk splątany z
wielu głosów rozległ się po prawej
stronie.
- Ratunku! Ratunku!
- Tam się coś stało - rzekł zaklętym
głosem Adaś.
- Prędko, prędko!
Zaczęli przedzierać się przez krzaki,
smagające rózgami ich nagie ciała.
Nie dobiegłszy zrozumieli co się stało.
Wzdłuż brzegu biegło pędem kilku
chłopców krzycząc przeraźliwie i
zrozpaczonym wzrokiem patrząc na
rzekę.
Bystry w tym miejscu prąd unosił
chłopca, konającymi ruchami bijącego
wodę.
Znikał pod nią i ukazywał się znowu. W
szeroko rozwartych jego oczach widać
było śmiertelne przerażenie.
- Ratunku!Ratunku! - krzyczała
gromadka.
Adaś, na przedzie biegnący, uczynił z
brzegu wspaniały skok do rzeki. Za-
nurzył się z głową, wydobył się mocnym
rzutem i płynął jak delfin w stronę
tonącego.Wrzeszczący chłopcy umilkli
jak na komędę, patrząc w niemym zdu-
mieniu na tragedię na rzece. Jeden z
nich tylko pochlipywał nerwowym pła-
czem.
- Spokojnie, spokojnie, panowie! - rzekł
zdyszanym głosem nadbiegający
Wojtek. - Mój przyjaciel da mu radę.
Mówiąc to patrzył pilnie, czy Adamowi
nie potrzeba pomocy. Uśmiechnął się
tylko, widząc jak sobie przyjaciel
poczyna. Istotnie, dla tak znakomitego
jak Adam pływaka nie było trudną
sprawą wydobycie z wody niebacznego
smyka,
który zapragnął odbyć tanią podróż do
Gdańska. Na wszelki wypadek Wojtek
wskoczył w wodę i płynął powoli w jego
stronę.
- Jak ci tam? - krzyknął.
- Pomóż! - odkrzyknął Adam.
Byłby niefortunnego topielca uratował
sam, ludzie tonący mają jednakże
dość dziwaczny zwyczaj utrudniania
pomocy swoim zbawcom. Chłopczyna
pętał
ruchy Adama i ciążył mu ponad miarę.
Ponieważ w tych zawiłych sytuacjach
towarzyskie względy nie są godne
polecenia, Adam strząsnął go z siebie i
wczepiwszy się palcami w bujne jego
owłosienie holował w stronę brzegu. Wo-
jtek przeorawszy wodę kilkoma ruchami
ramion chwycił topielca pod ręce; po-
łączonym wysiłkiem wydobyli go na
suchą i niezdradliwą ziemię.
Adaś, dysząc ciężko, wydawał urywane
rozkazy:
- Wytrząś z niego wodę!... Nic mu nie
będzie...Trochę za wiele wypił...
Wojtek, zrób mu co trzeba.
Ponieważ Wojtek wiedział, co należy
uczynić, udało się po krótkim czasie
przywieść topielca do opamiętania.
Rozszerzonymi oczami spojrzał on na
świat boży, jak gdyby bardzo zdziwiony,
że się na nim znajduje. Patrzył na
bladych swoich przyjaciół z mętną
ciekawością, jak gdyby ich ujrzał po raz
pierwszy w suchym życiu. Obejrzał
niebo, obejrzał krzaki, lecz zadrżał gwa-
łtownie spojrzawszy na rzekę.
- Jakże mu tam? - zapytał Adam.
- Lepiej niż temu, co się naprawdę
utopił - rzekł Wojtek.
Niedoszły topielec słysząc te głosy
zwrócił spojrzenie w stronę dwóch
Ajaksów. Równocześnie cała gromada
patrzyła na nich z niemym zachwytem.
- To oni cię wyratowali! - zakrzyknięto.
Wodołaz usiłował podniieść się, lecz że
mu to przyszło z trudem, więc mu
pomogli. Nogi pod nim drżały jak na
egzaminie, lecz na twarzy ukazał się
różowiutki rumieńczyk.
- To panowie mnie uratowali? - zapytał
cicho.
- Ja mniej się tym zajmowałem - rzekł
Wojtek ze śmiechem. - On ciebie wy-
ratował - mówił wskazując na Adama. -
Jemu podziękuj za to, co się stało, a
jak się stało... wiesz chyba sam.
Adaś wzruszył ramionami.
- Byłbym cię wydobył z wody bez
pomocy, ale cokolwiek byłeś uparty i
oka-
załeś mi zbytnie przywiązanie. Wstyd
mi, że musiałem narazić przyjaciela na
noszenie ciężarów. Do widzenia!
- Jeszcze chwileczkę... - mówiła ofiara
Wisły. - Jeszcze chwileczkę... Ja
muszę wiedzieć kim jesteście?
- Po co? - zaśmiał się Adam.
- Przecie ja wam zawdzięczam życie!
Drobiazg! - rzekł Wojtek. - Nie ma o
czym mówić. Adam, chodź, bo nam je-
szcze ukradną koszule. Żegnajcie
przyjaciele, a od dziś kąpcie się w balii.
Zresztą i w balii też można utonąć skoro
się kto bardzo uprze.
Topielec uczynił w ich stronę kilka
chwiejnych kroków. Był to piętnasto-
letni szczupły chłopak o jasnych oczach.
- Wcale przyjemna gęba! - pomyślał
Adam patrząc na niego z rozrzewnie-
niem.
- Nazywam się Ignacy Niemczewski -
mówił drżącym głosem. - Z piątej kla-
sy... Niech pan pozwoli, abym panu
podziękował... Z całego serca...
- Dawaj łapę, bracie! - rzekł Adam ze
śmiechem. - My jesteśmy z siód-
mej...
Tamten podał mu obie ręce, potem
niespodzianie ucałował Adama w
policzek.
- Nigdy panu tego nie zapomnę! - rzekł
ze wzruszeniem bliskim płaczu. - I
pańskiemu przyjacielowi... Niech wam
Pan Bóg...
Nie mógł dokończyć, albowiem
gromadka nagusów, przejęta do głębi
wzrusza-
jącą sceną, wrzasnęła potężnie:
- Niech żyją!
- Mamy ten zamiar! - zakrzyknął
Wojtek. - Trzymajcie się ciepło... Adaś,
jazda!
Pędem rzucili się w krzaki w tę stronę,
gdzie dwie koszule powiewały na
wietrze jak dwa sztandary.
Ptaszek pilnujący gniazda, ujrzawszy
znowu dwóch nagich drabów, obrzucił
ich stekiem obraźliwych wyrazów.
ROZDZIAŁ DRUGI
ADAM POWRACA DO RAJU
Gdy mili towarzysze powrócili dnia
jednego ze szkoły, stała się rzecz
niezwykła: stary Kropka otworzył jedno
oko(lewe) i oznajmił w przeraźliwym
streszczeniu niebywałą wiadomość:
-Policja!
Adam spojrzał na Wojciecha, Wojciech
zaś na Adama. Stary Kropka wcale nie
patrzył, zamkną już bowiem oko. Na
bliższe objaśnienie zbrojnego słowa
trzeba było czekać do wieczora, kiedy
błądzący w zaświatach duch starego
Kropki powracał do swej cielesnej
powłoki. Chłopcy oczekiwali
niecierpliwie
tej chwili. Musiało stać się coś dziwnego,
skoro stary otworzył w biały
dzień oko(lewe). Gdy przeto dostrzegli
pierwsze oznaki powrotu jego na zie-
mię, natarli na niego gwałtownie.
-Co tata mówił o policji? - pytał
Wojtek.
Stary stróż zaczął grzebać w pamięci
jak w stogu siana, a znalazłszy sło-
wo wypuścił je na świat.
- Była - rzekł z mocą.
- Policja? W jakiej sprawie? Szukają
kogo?
- Jego! - objaśnił stary, wskazując
oczami Adama.
- Mnie? Czego chcą ode mnie?
Stary wzruszył ramionami na znak, że
tajemne postępki policji nie są mu
zgoła wiadome.
- A cóż im tata powiedział?
- Nic.
Aby wydrzeć tajemnicę z łona tego
treściwego człowieka, należałoby roz-
pruć to łono i pilnie w nim szukać;
ponieważ zabieg ten był połączony z
nieznacznymi trudnościami, nie było
innej rady jak czekać.
- Bądź spokojny - mówił Wojtek do
przyjaciela. - Skoro policja weźmie ko-
go na oko, to już nie popuści. Czego
mogą chcieć od spokojnego obywatela?
Mogliby cię wprawdzie kazać zamknąć
za sam widok twojej gęby, ale przecie
to nie twoja wina, że ją masz taką a nie
inną. Adaś! Czyśmy czego nie zma-
lowali? Może to za te parkany?
- Przecie to już lato - odrzekł
zamyślony Adam.
- Bystrze to zauważyłeś. Zresztą i mnie
też by szukali, a szukają tylko
ciebie. Nie bój się, chłopie. Będę ci do
więzienia przynosił konfitury.
- Bodajbyś skapiał! - zakrzyknął Adaś.
- Pluń za siebie trzy razy.
- Zrobione. Ja wiem, że to bardzo
pomaga, ale nie wiem czy i przeciwko
sile zbrojnej. Może by lepiej wywiesić
nad drzwiami białą płachtę na znak,
że się poddajemy? O rany! Ktoś puka...
Adaś, skacz przez okno!
Adaś znieruchomiał jednakże w
bohaterskiej pozie i śmiało spojrzał w
twarz policjanta, który głosem suchym
jak pieprz i suszone grzyby oznajmił,
iż Adam Gilewicz ma się zjawić
niezwłocznie i osobiście w ważnej
sprawie w
pewnym, czcigodnie nazwanym
urzędzie.
- Nie wie pan jaka to sprawa? - spytał
Wojtek podejrzliwym głosem.
- Cywilna - odrzekła tajemniczo
władza.
- To nie za ten parkan?
- Jaki parkan? - spytał posterunkowy
łapczywie.
- Iii... Ja tak sobie tylko powiedziałem...
Bardzo panu dziękujemy.
- Trudno było znaleźć - mówiła władza.
-A ten stary, co tu śpi nie chce
gadać.
Adaś przyglądał się strapionym
wzrokiem wezwaniu, które go wołało
suchym,
urzędowym stylem, aby przybywał nie
mieszkając.
- Pójdę z tobą i będę czekał pod
drzwiami - rzekł przyjaciel Wojciech. -
- Oni najpierw grzecznie proszą, a
potem nie chcą się rozstać. Tata miał
znajomego, który dostał takie wezwanie,
poszedł i wrócił dopiero po pięciu
latach. Wiesz co? Może by tak cała klasa
poszła z nami? Trzydziestu sześciu
chłopa... To już coś jest.
Klasa byłaby chętnie wzięła udział w
wyprawie, Rzeczpospolita jednakże
wyprosiła sobie stanowczo taki tłumny
najazd na jej urzędy. Nawet Wojtka z
trudnością wpuszczono do gmachu.
Musiał długo tłumaczyć strażnikowi u
wejś-
cia, że jego przyjaciel dostaje konwulsji
w chwilach gwałtownych wzruszeń,
musi przeto być ktoś przy nim, aby go
ratować. Ku największemu zdumieniu
Wojtka, Adaś istotnie bliski był tych
bolesnych przypadłości. Gdy się uka-
zał we drzwiach, miał wypieki na twarzy
i machał rękami wedle mody wschod-
nich ludów, wydających donioślejsze
okrzyki ruchami rąk niż głosem. W
oczach miał niebotyczne zdumienie.
- Co się stało? - szepnął Wojtek
namiętnym szeptem.
- Awantura! - rzekł Adaś nie mogąc
złapać tchu. - Powiadam ci: awantura!
- Gadajże małpo zielona, bo nie
wytrzymam!
- Zemdlejesz, gdy ci powiem...
Chodźmy pod jaką studnię, bo będę
musiał
oblewać cię wodą.
Wojciech zatrzymał go za poły.
- Słuchaj, bracie - rzekł miłosiernie. -
Gdy tam wchodziłeś, miałeś pełną
ilość pięciu klepek. W tej chwili nie masz
w komplecie nawet trzech. Bę-
dziesz gadał?
- Będę, ale nie tutaj. Mówiąc o tym, co
mnie spotkało, będę musiał tań-
czyć, a tu nie można. Ty też będziesz
tańczył! Powiadam ci, że będziesz
skakał...
- Dobrze! -rzekł przyjaciel. - Chodźmy!
- Chodźmy? Nie, biegnijmy.
W Wojtku płonęła ciekawość potężnym
ogniem, który było widać przez oczy,
jak przez okna płonącego wewnątrz
domu; potężnie jednak zdołał ją przytłu-
mić i wyrwał.
- Trzeba zbudzić pana Kropkę! -
zawołał Adaś, gdy się znależli w domu.
- Zbudzić tatę? - zdumiał się Wojtek. -
O, to naprawdę gruba awantura.
Tata, tata!
Pan Kropka otworzył z niechęcią jedno
oko ( lewe ). Oba równocześnie
otworzyłby jedynie w chwili alarmu na
Sąd Ostateczny, ale i to nie jest pe-
wne.
- No? - zapytał sennie.
- Awantura! - wrzasnął jego
pierworodny.
- Panie Kropka - prosił Adaś. - Niech
się pan obudzi na chwilę i posłu-
cha.
- Mogę - rzekł pan Kropka.
Adaś mówił wzruszonym głosem:
- Moi drodzy, ja będę bogaty!
- To dobrze - jęknął stary Kropka i
chciał zasnąć, ale go Wojtek zatrzy-
mał na skraju mrocznej przepaści.
- Będę bogaty! Wojtek, słyszysz?
- Czy jesteś przy zdrowych zmysłach? -
zapytał przyjaciel, bystrze pa-
trząc.
- Owszem - krzyknął Adaś. - Panie
Kropka, czy ja mogę podskoczyć?
- Możesz - odrzekł stary z głębokim
przekonaniem.
- Zrobione... A teraz słuchajcie! Szukali
mnie długo, ale znaleźli. Nie-
dawno umarł krewny mego ojca, też
Gilewicz, a że nie miał nikogo z blis-
kich, mnie zapisał cały majątek.
- To ładnie - oświadczył stary Kropka
usiłując otworzyć nadaremnie drugie
oko.
- Tak, to bardzo ładnie! - wołał Wojtek.
- Tata, chcesz żebym podskoczył?
- Skacz! - rzekł obojętnie stary.
- Będę miał wieś - mówił Adaś
gorączkowo.
- To źle - oznajmił zaspany Kropka.
- Źle? Dlaczego źle?
- Nędza...
- Panie Kropka! Czy może być większa
nędza od tej, wśród której my żyje-
my?
- Trudno - odrzekł stary z głębokim
namysłem.
- A ziemia to jednak ziemia. I dom tam
jest, i jezioro, i konie, i krowy.
Wszystko jest. Aha! I kawałek lasu...
- Pilnują? - zapytał "strażnik
niezłomny" z błyskiem zainteresowania.
- Pewnie pilnują. Tam mieszka na
łaskawym chlebie przyjaciel tego
zacnego
człowieka, który mi zapisał majątek i on
ma być moim opiekunem aż do pełno-
letności. O tym wszystkim powiedzieli
mi w urzędzie. O Boże! Czy słyszałeś
o czymś podobnym, Wojtek, stary
drabie! Panie Kropka... Wojteczku... Nie
mieliśmy butów - będziemy mieli buty.
Nie mieliśmy co jeść - będziemy mieli
chleb z masłem. Widziałeś kiedy masło?
- Masło!... - szepnął stary w sennym
rozmarzeniu.
- A jadłeś rydze? Teraz będziesz jadł. A
gdy jakie cielę zdechnie, zrobi-
my bal! Wojtek, trzymaj mnie, bracie,
bo zemdleję. Czy ty wiesz, że musimy
tam jechać?
- Jak to: musimy? Ty musisz, ale
dlaczego: my musimy?
- Ojcze Kropka! - krzyknął Adaś. - Pan
ma syna idiotę. A cóż ty myślisz,
magocie, co ja zrobię z tym majątkiem?
Sam go zjem? Bez was? Ojciec będzie
tam odpoczywał na starość, a my przez
wakacje. Panie tata, dobrze mówię?
Stary wąsal usłyszał wśród mnogich
słów jedno tylko, to najśliczniejsze,
to cudowne i tak miękkie jak aksamit:
"odpoczywał". Otworzył powoli drugie
oko i patrzył przed siebie w jakieś
marzenie, takie rajskie, że się uśmie-
chnął. Nic nie mówił tylko patrzył i
patrzył w owo "odpoczywanie". Nie znał
tego słowa. Nie słyszał o nim nigdy
pośród niezliczonych, czarnych nocy,
siekących deszczem, kąsających
mrozem, wyziębiających człowieka aż do
osta-
tniego zakątka przerażonej duszy.
"Odpoczywanie... odpoczywanie..."
Chyba
wieczne. W ciemnym grobie. Za życia
nie wolno mu było odpocząć... A ten
smyk mówi, że odpocznie... Pięknie
mówi, choć jeszcze brzdąc. Przeto stary
Łazarz zaczyna słuchać chciwie.
- Gdyby nie wy, byłbym zginął na ulicy
albo pod mostem - mówił Adam. -
Czyście mnie pytali, ile wam zapłacę za
ten kąt? Tkwiłem tu przez całe la-
ta, zabierałem wam miejsce, kradłem
wasze ciepło. Wojtusiu! A teraz, kiedy
ja będę miał dom, ma on być tylko moim
domem? Uderz się w głowę, bo inaczej
ja cię w nią uderzę. Panie Kropka, pan
jest mądrym człowiekiem...
- Jestem! - rzekł stary z mocą.
- Niechże pan słucha: oświadczam panu
i pańskiemu niedorozwiniętemu syno-
wi, że to, co mi spadło z nieba jest w
połowie moje, a w połowie wasze... I
las, i dom, i ryby, i grzyby. Mianuję
pana gubernatorem moich zamków.
Poje-
dzie pan tam i zostanie, a my będziemy
kończyć szkoły. A nie zechcecie,
wracam w tej chwili do urzędu i
zrzekam się wszystkiego!
- Ha! - krzyknął stary Kropka.
- To pan mądrze powiedział! - rzekł
Adaś. - Wojtek, co ty na to lekko
podchowany kretynie?
Przyjaciel patrzył w niego
rozrzewnionym spojrzeniem. Zamiast
długo ga-
dać, otworzył szeroko ramiona, w które
Adam wpadł z impetem. Ściskali się i
całowali, kładąc w ten sposób
purpurowe pieczęcie na akcie unii
wieczystej.
- Dziedzicu! - zawołał Wojtek.
- Całuj psa w nos! - odrzekł mu
serdecznie dziedzic.
- Hej! - krzyknął stary.
- Co tam, panie Kropka?
- Można?
- Co czy można?
- Spać.
- Można! Niech się panu dobrze śpi, a
my tu sobie pogadamy.
Rozmawiali gorąco ściszonymi głosami
o tym wszystkim, co się wyroi w błę-
kitnej przyszłości.
Nowy dziedzic nie wiedział nic o swoich
włościach "cum gais, boris et
graniciebus" prócz tego, że leżą w
Wileńskim, skąd się zresztą wywodzili
wszyscy Gilewicze. Wkrótce jednak
dowiedział się więcej. Czcigodny
niebosz-
czyk był człowiekiem przezornym, który
wiedząc, że jego sukcesor znajduje
się w latach cielęcych, przewidział
wszystkie możliwe trudności i groźnym
głosem polecił w testamencie, aby ostatni
potomek Gilewiczów mógł łatwo ob-
jąć rodzinną schedę. Pozostali na ziemi
zaufani przyjaciele czcigodnego
nieboszczyka zakrzątnęli się żywo
dokoła tej sprawy i szybko na czyste wy-
wiedli ją wody. Należało jedynie
odnaleźć wśród trzydziestu trzech
milionów
Lechitów Adasia Gilewicza, co zostało
dość łatwo uwieńczone sukcesem. Za-
zwyczaj trudniej jest odnaleźć spadek
niż spadkobiercę. Majątek leżał na
Wileńszczyźnie, spadkobierca biegał po
Warszawie, trzeba było tylko zetknąć
spadek ze spadkobiercą, aby sprawa, ku
niebiańskiej radości czcigodnego
nieboszczyka, w całej pełni została
zakończona.
Adaś stał się ważną osobą we
wszechświecie, ten ci bowiem, o którym
nie
wiedział bury kundel począł otrzymywać
papiery i listy. Niewiele brakowało,
aby jak upojony regimentarstwem
Zagłoba zawiązał korespondencję z
potężnymi
figurami. Przeraził się cokolwiek swego
znaczenia i odetchnął wtedy dopie-
ro, gdy przestali się nim zajmować
ludzie urzędowi, a pierwszy znak dał o
sobie ów mąż nieznany, zawiadujący
jego majątkiem i mianowany przez
czcigo-
dnego nieboszczyka opiekunem Adasia.
Kim on był, tego nowy dziedzic nie
wiedział. Napisał epistołę dziwnym
stylem. Obydwa Ajaksy czytały ją z wy-
piekami na obliczach:
"Imci pana pozdrawiam, wielce mi
miły łaskawco, któren nosisz nazwisko,
co mi w głąb serca zapadło! Długo waści
szukałem, lecz nalezionyś jest wre-
szcie w wielkim mieście Warszawie, co
się nad Wisłą rozsiada. Piszę tedy co
prędzej, choć mi to z trudem przychodzi,
że Cię czekam z tęsknotą, najprzy-
jemniejszy młodzianie! Jam jest tym, co
pozostał, skoro zabrały nam bogi
tego, co ci był stryjem, wielce zacnego
Medarda. W słowie rzekł mi ostat-
nim: - <<Pomnij, kochany Antoni, ojca
chłopcu zastąpić, gdy już ja będę za
Styksem! Nie wiem, kędy on żywie, w
jakich obraca się stronach, ale szybko
go znajdzie różanopalca jutrzenka z
nieb na padół spojrzawszy!>> - Tak się
szczęśliwie też stało, za co bogom w
podzięce wołu karmnego zarzezam.
Weź-
mij przeto toboły, biodra opasaj
rzemieniem, potem zdążaj, czym
prędzej,
włości rodzinne odwiedzić! Tego zasię
nie skryję, że tu czekają wojowie z
sercem zgoła zajęczym, mnoga
tchórzliwców gromada, śmiercią Tobie
grożąca,
lubo to próżne przechwałki! Nie lża bać
się szakala, weźmij jednako oręże,
jakie tylko w zbrojowni masz je po
dziadach - pradziadach. Ja mam
mądrość
Odyssa, ty zaś mi będziesz Pellidą.
Łacno damy im radę. Diabli ich porwą z
kretesem!
Co daj, Panie Boże, amen
Antoni Rozbicki.
Postscriptum.
"Wołu żadnego nie zarżnę, bo go tu nie
ma na lekarstwo. Tak się tylko pi-
sze".
Spojrzał Adam na Wojciecha, a
Wojciech na Adama.
- Dziwny list! - rzekł "dziedzic".
- Przecie on pisze wierszami! - zawołał
Wojciech. - "Nie lża bać się sza-
kala, weźmij jednako oręże..." - Przecie
to nic innego, tylko: - "Skąd Lit-
wini wracają, z nocnej wracają
wycieczki..." W imię Ojca i Syna!
- Po katolicku brzmi jedynie
zakończenie - mówił zdumiony Adaś.
Przeczytali raz jeszcze wyraźnie
skandując.
- Groch z kapustą, a Odyseusz z
diabłem - rzekł Wojtek. - Wiesz, co ci
powiem, dziedzicu? Twój stryjaszek
długo szukał, ale dobrze znalazł. Z tego
listu sądząc, twój opiekun ma kiełbie we
łbie, więc będziecie w przyjaźni.
Swój zawsze swego znajdzie. Czym ty we
mnie rzuciłeś?
- Butem. Na razie jednym, ale mam
jeszcze drugi!
- To jest nagroda za moją serdeczną
uwagę... Dziurawy byt. Zawsze byłeś
namiętny w dyskusji. Ale słuchaj no,
bracie! Pan Antoni Rozbicki jest sta-
nowczo dziwakiem, z jego listu jednakże
można się dowiedzieć wielu pożyte-
cznych wiadomości.
- Jakich? Ja jestem jak tabaka w rogu.
- Nie ubliżaj tabace. Zostaw w spokoju
ten drugi but, bo ci nic nie po-
wiem... Otóż, co wynika z tej mętnej
homeryckiej epistoły? To przede wszys-
tkim, że pan Rozbicki czeka na ciebie z
otwartym sercem. Czeka czy nie cze-
ka?
- Owszem. Z niektórych jego słów
przebija przychylność. Co dalej?
- Dowiedziałeś się dalej niezbicie, że w
twoich włościach nie ma ani jed-
nego wołu.
- Słusznie! Pan Rozbicki napisał o tym
prozą, co dowodzi, że brak wołów
napełnia go goryczą.
- Mnie też. Wół jest stworzeniem
łagodnym i pracowitym i znakomicie
uroz-
maica smutny krajobraz. Są tam
natomiast i zające, i szakale. Rozumiem,
że
są zające, skąd jednak szakale? Gdyby
nie było zajęcy biegających po lesie,
można by je bez trudu odnaleźć w
głowie zacnego pana Rozbickiego,
objadają-
ce kapustę, lecz co mi możesz powiedzieć
o szakalach? - "Nie lża bać się
szakala!" - Czy tak napisał pan
Rozbicki?
- Człowieku! - Czy nie rozumiesz, że to
jest zwrot poetycki?
- Tak myślisz? Czemu więc ów Homer
każe ci zabrać ze sobą oręż?
- To ciekawe, to istotnie ciekawe!
- A widzisz! Gdybyś częściej ze mną
rozmawiał, wyszedłbyś na ludzi...
Ostatni raz ci powiadam: rzuć ten but!
Czy to jedyny twój oręż? Czy nie
masz innych "po dziadach i
pradziadach"! Otrzyj łzy, nie płacz...
Wiem, że
nie masz, biedaku. Z czymże ty tam
pojedziesz?
- Z tobą, z tępą piłą. Mam wrażenie, że
pan Rozbicki, pisząc ten list,
podlewał go wiśniówką.
- Twoja uwaga jest oszczerstwem. Czy
człowiek, używający ponad miarę tego
napoju mącącego zmysły, mógłby w
stanie zamroczenia tak wybornie
zachować
miarę wiersza? Przeczytaj jeszcze raz
ten wzniosły list. Poza jedynym miej-
scem, w którym zostałeś nazwany
"najprzyjemniejszym młodzianem", co
też mo-
że być tylko wybujałą poetycką
przesadą, każde w nim słowo ma
wszelkie po-
zory roztropności. I "wojowie", co dybią
na ciebie. Adamie, masz ty wrogów?
- Oprócz ciebie, żadnego.
- A jednak musisz ich mieć... Pan
Rozbicki pisze dziwaczne listy, ale pan
Rozbicki o czymś wie. Co mówiłeś?
- To nie ja mówiłem. To twój stary
zagadał przez sen.
- Niech gada, bo to jedyna jego
przyjemność... Wiesz, o czym ja myślę?
- Nie mogę tak w jednej chwili cofnąć
się w umysłowym rozwoju....
- Później cię za to kopnę, bo teraz nie
chcę sobie przerywać głębokich
dociekań... Otóż ja myślę, że z tym
spadkiem musi być jakaś awantura.
- Nie może być!
- Widzę, że cofnąłeś się w rozwoju i do
tego aż pod piec... Ten dobry
człowiek nie chciał cię zatrwożyć, ale
dlatego wzywa cię do prędkiego przy-
bycia, że tam coś nie jest w porządku.
Mógł wprawdzie o tym wszystkim napi-
sać po ludzku, ale widać, na
Wileńszczyźnie żyją jeszcze aojdowie
gadający
lotnym językiem. Ten litewski wieszcz
najwyraźniej cię ostrzega.
- Czy chcesz mnie nastraszyć?
-Ja? Przyjacielu, ja się boję sam. Nie
chce mi się tłuc głową o ścianę,
aby nie zbudzić taty, gdybym jednak
kilka razy o nią uderzył, wielkie wy-
skoczyłyby z niej myśli.
- A nie mógłbyś powiedzieć bez tej
operacji?
- Mogę, ale nie ręczę za świetność
moich myśli. Rozważmy, bogaty
Adamie:
dostajesz nagle i niespodziewanie
majątek. Czy ci się należał ten majątek?
Czy to był bliski twój krewny?
- Nie. Z tej samej rodziny, tego samego
nazwiska, ale nie bliski. Pan
Rozbicki pisze, że to był mój stryj, ale
tak nie jest. Zdaje mi się, że ma-
jątek został zapisany nie mnie, lecz
raczej mojemu nazwisku. Co z tego wy-
nika?
- Z tego wynika, że jeszcze ktoś inny
oczekiwał tej schedy; ponieważ jej
nie otrzymał, więc się rozeźlił i pragnie
urządzić ci kęsim.
- Sprawa jest prawnie całkowicie
zakończona.
- Toteż nie prawem będą cię gnębić,
lecz lewem. Pan Rozbicki nakazuje ci
przezornie, abyś się postarał o oręż.
- Będziemy się bili?
- Zdaje się, że tak. My we dnie, a mój
tata w nocy. To straszny wojownik!
Czy widziałeś pałkę mojego taty? Inni
stróże noszą rewolwery, a on tylko tę
madejową pałkę. Gdyby ją widział pan
Rozbicki, nie omieszkałby napisać: -
"Pała wielce straszliwa, sam się jej
trwoży Achilles!" - Będzie jakaś woj-
na, przyjacielu... To mnie jedynie
pociesza, że twoi wrogowie mają zajęcze
serca. Ho, ho! Ten pan Rozbicki wesoły
figlarz, ale czuję w nim wodza. Czy
mu odpiszesz?
- Oczywiście! Zaraz...
- Wiesz co? Odpisz mu tą samą modą.
- Nie dam rady, to trudno. Zresztą
gotów się obrazić...
- Obrazić, to się nie obrazi, ale jeżeli
sknocisz rytm, będzie cię uważał
za kretyna. To musi być ciekawy
człowiek!
Razem wysmażyli list wielce czołobitny,
który kłaniając się poetyckiemu
geniuszowi pana Rozbickiego upraszał
go nadobną i przeczystą prozą, aby
strzegł dziedziny, jak to dotąd czynił.
Tyle było w tym liście kadzideł, że
pan Rozbicki musiał się zaksztusić przy
jego czytaniu. Osobny ustęp poświę-
cony był tajemniczym wrogom,
nazwanym "mizerną hałastrą" i
obrzuconym sło-
wami dotkliwej pogardy. Wreszcie w
misternym zakończeniu zapowiadał
nowy
dziedzic przybycie swoje i swoich
przyjaciół, pana Kropki z synem,
nieśmia-
ło zapytując, czy znajdzie się dla
wszystkich miejsce w domu. Ostatnie
wy-
razy były ukłonem, niskim wprawdzie,
lecz pełnym spokojnej godności.
W odpowiedzi otrzymał Adaś depeszę,
w której lakońska treściwość owiana
była tchnieniem chrześcijańskiej,
radosnej pokory:
"Pastuszkowie przybywajcie -
Rozbicki"
- To jakiś nadzwyczajny egzemplarz! -
rzekł Wojciech. - A tę depeszę moż-
na odśpiewać.
- Więc jedziemy! - zakrzyknął Adaś.
- Czy wciąż jeszcze upierasz się przy
tym? Czy nie będziesz żałował?
- Wojtek! - wrzasnął Adaś. - Gdyby nie
moja zimna krew, byłbyś już tru-
pem!
- Bo ze mną to żaden kłopot - mówił
Wojtek spokojnie - ale z moim tatą
będzie nieco ambarasu. W dzień będzie
spał, a w nocy nie będzie wiedział co
począć ze sobą. Od trzydziestu lat nie
ruszał się z Warszawy. Razu jednego
wybrał się z pielgrzymką do
Częstochowy i wielka z tym była
awantura. Pró-
bował iść we dnie razem ze wszystkimi,
ale zasnął idąc. Ponieważ w ten spo-
sób nie zaszedł daleko, więc go zostawili
w polu; stary przespał cały
dzień, a potem doganiał ich w nocy. Po
drodze budził wszystkie wsie, bo
śpiewał wielkim głosem nabożne pieśni.
Ludzie wybiegali z domów, psy wyły,
koguty piały, a on nic: szedł i śpiewał.
Ja wątpię, czy mój tata jeszcze
sobie przypomina jak wygląda słońce?
Biedny starowina! Wprawdzie mało
mówi,
ja jednak rozumiem tę jego mowę.
Pojęcia nie masz, przyjacielu, jak on się
gorąco cieszy na tę wieś! Zanim zaśnie,
wykrzykuje różne słowa, a każde
jest "sielskie anielskie".
Stary Kropka istotnie zdradzał coraz
większy niepokój. Spoglądał na obu
młodzieńców natarczywym spojrzeniem
siwych oczów, jak gdyby czekał hasła.
Zadrżał wreszcie, kiedy Adam rzekł mu
uroczyście:
- Panie Kropka, za tydzień
wyjeżdżamy!
Ów chciał wydać na świat jakieś słowo,
ale mu uwięzło w gardle, było bo-
wiem zbyt wielkie, nazbyt nalane
szczęściem. Cóż czyni człowiek,
któremu
niespodziewana radość odebrała mowę?
Wydaje okrzyk rękami. Tak właśnie
uczynił staruszek. Podniósł obie ręce ku
niebu, potem czym prędzej chwycił
się nimi za głowę, posłyszał w niej
bowiem wielki szum. A po chwili poszedł
spać.
Za tydzień rozpoczynały się wakacje;
nazajutrz po ich rozpoczęciu stary
bocian i dwa młode, długonogie
bocianięta miały wyruszyć w podróż do
błęki-
tnego kraju. Czas był wielki, aby
pomyśleć o podróży. Wiadomo było, jak
ją
odbyć, nie wiadomo jednak było: za co?
Pan Rozbicki, co wziął po Homerze
lutnię, przez roztargnienie zapewne
wieszczom właściwe, nie przysłał żad-
nych pieniędzy.
- Mógłby sprzedać krowę lub dwa
barany - zasępił się Adam.
- Nie wiadomo - pocieszył go Wojtek. -
Może w twoim majątku żywe tylko
jedno cielę i jeden niewinny baranek.
Pan Rozbicki musiałby sprzedać na
rzeź cały twój żywy inwentarz, więc nie
chciał ogołocić włości. Musimy się
tam dostać własnym przemysłem.
- Piechotą? Za daleko...
- Słusznie. Zdążylibyśmy na jesień.
Trzeba jechać koleją... Jest to jed-
nakże instytucja staromodnie
nieustępliwa, która sobie ubrdała, że nie
bę-
dzie pasażerów wozić za darmo.
Pomyślmy nad sposobem zdobycia
pieniędzy.
- Ja już myślałem i spójrz tylko na
moją głowę.
- Co się stało z twoją głową? Aha!
Widzę... Pękła. Będziesz musiał zale-
pić gliną albo odrutować ją jak garnek,
aby z niej nie wyciekła znikoma re-
szta treści. Spójrz ty jednak, wzniosły
Adamie, dokoła siebie. Co widzisz?
- Przede wszystkim małpę, niezdarnie
udającą człowieka...
- Nie mówiłem, żebyś patrzył w siebie,
tylko dokoła siebie. Co widzisz w
najbliższej okolicy?
- Piec.
- Twoja bystrość zaszczyt ci przynosi.
Piec niestety nie należy do nas i
trzeba go będzie pozostawić w spokoju.
Niedaleko pieca jednakże sterczy
szafa, co myślisz o tej szafie?
- Najgorsze rzeczy.
- Wiedziałem o tym. Na nikim nie
zostawisz suchej nitki, ja zaś wiele bu-
duję na tej szafie. Poza tym ma ona
rodzeństwo. Gdybyś nie patrzył na świat
spode łba, ujrzałbyś na nim: trzy łóżka,
stół i cztery krzesła, poza tym
poduszki, koce, garnki, konewkę,
samowar, kilka talerzy, miednicę,
dzbanek
i wazonik z pelargonią. Natęż umysł i
sprawdź bystrze, czy czego nie opuś-
ciłem.
- Opuściłeś tatę.
- Myślałem o nim, ale go jednak nie
sprzedam; to zacne ojczysko. Wszystko
inne jednakże zostanie zamienione na
złoto.
- Wojtek! Ty byś naprawdę...
- Oczywiście. Są to wprawdzie
przedmioty muzealne i historyczne,
zdobiły
bowiem przed kilku wiekami zamek
wojewody Kropki, a nie zostały kupione,
jak mówią oszczercy na Pociejowie, cóż
jednak robić? Same mahonie i palisa-
ndry, wykładane różanym drzewem...
Czy nie wiesz, jaki to styl?
- Zdaje mi się, że nalewkowski...
- Prawda, prawda! Że też ja tego nie
zauważyłem. Trzeba będzie tedy oddać
Nalewkom, co jest nalewkowskiego. Jak
myślisz? Czy te przedmioty wyrafino-
wanego zbytku w czambuł sprzedane
dowiozą nas do... Za pozwoleniem! Jak
się
nazywa twój majątek?
- Głodowce.
- O, jerum! Chuda jest to nazwa i wcale
się nie dziwię, że pan Rozbicki
miewa w Głodowcach poetyckie napady.
Więc, czy dojedziemy do Głodowiec?
- Jeżeli się nie uda dojechać do samego
końca, w każdym razie zajedziemy
dość daleko. Ale przecie tata nie pozwoli
ci sprzedać tych gratów.
- Tata? Tata nie będzie wiedział o
niczym, gdyż sprzedamy je we dnie,
trzeba go będzie tylko zdjąć z łóżka i
tymczasowo umieścić na podłodze, a
wieczorem wyjedziemy.
- Owszem, to się da zrobić. Co jednak
będzie póżniej? Przecie my obaj bę-
dziemy musieli powrócić do Warszawy?
- Słusznie, po cóż jednak do tych
zbytków? Po co nam trzy łóżka, skoro
nas będzie dwóch i po co nam w ogóle
łóżko? Łóżko jest to przedpotopowy di-
nosaurus, niezgrabny czworonóg
zawalający wytworny apartament.
Rozleniwia
człowieka i naucza go ospałości.
Będziemy sypiali na podłodze, bliżej
ziemi
dającej moc. A czy będzie nam
potrzebna szafa? Co będziemy ukrywali
w sza-
fie? Rola szafy w historii świata jest
żadna. Poza okrzykiem wielkiego
księcia Konstantego w "Kordianie": -
"Cara zamknę w szafie!" - nie ma w
dziejach śladów wybitnego znaczenia
szafy. Pereat szafa! Po polsku: do dia-
bła z szafą! Ale myślisz zapewne o
krzesłach? Znam twoje myśli!
- Cóż powiesz o krzesłach? - zaśmiał się
Adam.
- Przeczę, jakoby te indywidua
przyniosły jakąkolwiek korzyść
ludzkości.
Wschód będący kolebką cywilizacji, nie
wymyślił krzesła. Wschód siadywał
zawsze na ziemi, co mu pomagało do
głębokich rozmyślań. Ważniejsza w tym
względzie jest pozycja głowy aniżeli...
antypodów. Wyrażam krzesłu wysoką
pogardę! Nie będziemy w naszych
salonach mieli stołków, które są
rodzonymi
dziećmi stołu. Spławiwszy dzieci,
spławimy i ojca. Czy potrzebny ci będzie
stół? Kulawy koń, narowiście rozparty
na czterech nogach? Czy Konfucjusz
pisał na stole? Możesz o nim powiedzieć
najgorsze oszczerstwa, nie spluga-
wisz jednak wielkiego imienia
posądzając filozofa o posiadanie stołu.
Kładł
na kolanach deseczkę i to była cała jego
kancelaria. Mógłbym przytoczyć
wiele jeszcze argumentów przeciwko
stołowi, ale tata tak rozgłośnie chra-
pie, że sprowadza moją myśl na
manowce. Po co zresztą wiele gadać?
Sprzeda-
jemy wszystko co tu jest, razem z
pajęczyną i muchami.
Much nikt nie chciał kupić, mało sobie
z tych miłych stworzeń obiecując
pożytku, wszystkie natomiast graty
znalazły nabywców wśród sąsiadów,
dopro-
wadzonych wymową sprzedającego
Wojtka do stanu zaczadzonego
otumanienia.
Łóżko kupował nieszczęśnik, któremu
potrzebna była szafa, szafa jednak była
sierotą, a łóżka były trzy. Jedynie
niedokrwista pelargonia oddana została
na przechowanie do pewnej praczki z
tego samego domu. Tak się zdarzyło
szczęśliwie, że nabywca jednego z łóżek,
człowiek wielkiego serca, pozwolił
używać tego mebla aż do samego
wieczora, aby pan Kropka starszy nie
spędził
ostatniego dnia na kościstej podłodze.
Pan Kropka senior wsiadał do pociągu
ze strachem i z nieufnością. Zdumio-
ny był zuchwałością młodzieńców,
którzy weszli do wagonu jak gdyby
nigdy
nic. Każdy z nich dzierżył w ręku
zawiniątko z całym przenośnym
majątkiem i
ze "spyżą" na daleką drogę. Rozparli się
na ławce, jak lordowie na aksamit-
nych fotelach. Oczy im gorzały jaśniej
niż elektryczne lampy.
- O! - zawołał Wojtek ze zdziwieniem. -
Po co tata zabrał tę pałę?
Tata spojrzał na syna z jawnym
zgorszeniem. Zgorszony byłby stary
król,
gdyby go zapytano, po co wziął na
wygnanie swoje berło.
- Przyda się - mruknął stary Kropka.
- Twój tata ma słuszność! - rzekł Adam.
- Panie Kropka! Zapomnieliśmy pa-
nu powiedzieć, że tam, dokąd jedziemy
zapowiada się wojna. Pańska maczuga
może się okazać pożyteczna.
- Ejże? - Zdumiał się radośnie stary
sennik.
- Naprawdę! Ktoś tam na nas dybie.
Nie wiem kto, co i jak, ale wojna bę-
dzie.
- W dzień?
- Pewnie w dzień.
- To źle! Na nic...
- Rozumiem pana. Pan wolałby w
nocy...
Stary Kropka spojrzał z zachwytem na
swoją zamaszystą maczugę i przycis-
nął ją do piersi.
ROZDZIAŁ TRZECI
PANNA NA KULAWYM KONIU
Ze stacji kolejowej do Głodowiec
trzeba się było wlec przez osiemnaście
kilometrów wedle urzędowej miary. W
paryskim obserwatorium przechowują
wprawdzie idealny metr, ów niezmienny
i nierozciągliwy, na Wileńszczyźnie
jednakże dokładna ścisłość tej miary
ulega wahaniom. Metr w żydowskim
skle-
piku sprzedającym tkaniny i płótna, jest
zawsze cokolwiek mniejszy od pary-
skiego, za to metr drogi mierzący, jest
od niego zawsze większy. Kilometr
na całym świecie składa się z tysiąca
metrów; kilometr na tej uroczej ziemi
składa się ze ścieżek, zakrętów, wydm
piaszczystych, kawałka bitej drogi,
jeziorka po drodze, z kilku mostów,
kilku karczem, z dolinek i pagórków.
Jedziesz, jedziesz i dojechać nie możesz.
Droga wlecze się, rozciąga, wy-
dłuża, kręci i nigdy nie chce się
skończyć. Zawsze jest "daleko". Czas
pły-
nie tam jak spokojna rzeka. Po co się
spieszyć? Do śmierci? Śmierć nie za-
jąc... Zresztą i zające tamtejsze uciekają
rozważnie, z głębokim namysłem i
bynajmniej się nie spieszą, znając
zadumaną i melancholijną powolność lu-
dzi.
Osiemnaście kilometrów to potężny
kawał drogi. W zimie byłaby ona krót-
sza, bo w zimie nie ma much; w lecie
natomiast, kiedy to: "na Litwie much
dostatek", konie tracą połowę energii i
jedną trzecią fantazji na opędzanie
się od ich zuchwałej chmary, co znacznie
podróż przedłuża, lecz tym przyje-
mniejszą ją czyni. Obłęd szybkości, co
pomieszał zmysły świata nie jest tu-
taj znany. Oszalały automobilista,
przeleciawszy przez jakieś góry,
powiada
do drugiego: - "Zdaje się, żeśmy minęli
Szwajcarię!" - W tym samym czasie
spokojni tutejsi ludzie zdołają przebrnąć
piaski od jednej karczmy do dru-
giej i rzewnie wzdychając wyprzęgają
zmachane rumaki, aby im zasłużone dać
wytchnienie. Sami zaś jedzą chleb i ser.
Rzecz oczywista, że pan Rozbicki
przysłał konie na stację kolejową. "Ko-
nie" - to może za śmiało powiedziane.
Była ich wprawdzie para, lecz umysł
zbyt ścisły, zmierzywszy jednym
spojrzeniem proporcje orzekłby, że pan
Roz-
bicki przysłał po nowego dziedzica
półtora konia. Było to wielce niedobrane
stadło. Chociaż do jednej zaprzężone
bryki, różniły się: wzrostem, maścią,
siłą, temperamentem, wiekiem,
zasadami moralnymi i filozoficznym na
świat
poglądem. To tylko nie ulegało
wątpliwości, że każdy z rumaków
posiadał
cztery nogi. Jeden z nich był furiatem i
narwańcem, któremu najdziwniejsze
do głowy przychodziły pomysły. To ten
mniejszy i zdaje się młodszy. Bez
najmniejszej wątpliwości brak mu było
piątej klepki w głowie, pełnej ma-
rzeń, rojeń i burzliwych myśli. Drugi,
ten starszy, był bachmatem jasnokoś-
cistym i cokolwiek sparszywiałym.
Wyraźnie było widać, że to melancholik
i
pesymista, któremu życie mocno
obrzydło.Szedł zawsze z opuszczonym
łbem,
jak gdyby upatrywał sobie w ziemi
miejsce na grób, a dlatego tylko
utrzymy-
wał się w pozycji stojącej, że był
uwiązany do dyszla. Nie on ciągnął wóz,
lecz jego wóz popychał. Gębę miał ten
rumak przedziwnie żałosną, bez wdzię-
cznego uśmiechu. Jak zegar ruchami
wahadła, tak on machaniem ogona
dawał
znać wszystkim, że jeszcze żyje. Nikt nie
zdołał przemówić do tej mrocznej,
w bagnie zwątpienia grzęznącej duszy.
Czasem przystawał w biegu i stał dłu-
ższą chwilę zamyślony, jak gdyby
roztrząsał wielkie jakieś zagadnienie, po
chwili zaś ruszał, westchnąwszy głęboko.
Żaden woźnica nie ważył się nigdy
przerywać mu brutalnie tej chwili
serdecznej zadumy. Był to zresztą koń
ro-
zumny i biegły w rachunkach. Gdy
wsiadano do przedpotopowej bryczki,
odwra-
cał łeb i liczył, ile w nią wsiada osób.
Godził się najwyżej na cztery.
Gdyby wsiadła piąta, nie ruszyłby z
miejsca. Opuszczał łeb i stał nierucho-
mo, najtkliwszych nie słuchając
perswazji.
Obejrzał się i teraz, a policzywszy: -
"jeden stary i dwóch młodych" -
nie zgłosił sprzeciwu, tym też ujęty, że
rzuciwszy okiem na bagaże nie
przeraził się ich ogromu i ciężaru.
Poranek czysty był jak kropla rosy.
Słońce, czerwone jeszcze i ogromne,
wisiało nisko ponad ziemią. Trzej
wędrowcy patrzyli zachłannym
spojrzeniem
na prawdziwy las sosnowy, gorejący o
świcie i na łąki, dymiące jeszcze
mgłami. Stary Kropka otwierał oczy jak
najszerzej, aby nie zasnąć z miejs-
ca, wskutek czego przyglądał się cudom
przyrody wzrokiem cokolwiek wyłupia-
stym.
Woźnica odwrócił się i wskazując
biczem w stronę niebios rzekł
uprzejmie:
- Ptaszka śpiewa!
- Skowronek... - szepnął Adam.
- A skąd on wie - zapytał cicho Wojtek
- że to samica? Powiada, że "pta-
szka"...
- "Aj ty durna, durna piesa!" - odrzekł
mu przyjaciel słowami Żmudzina
Piętki z "Pana Wołodyjowskiego". - W
tych stronach ptaszek to jest "ptasz-
ka", a oko jest "oka". Tutaj mówią
ślicznie: "Oka prawa radość dawa, oka
lewa łza wylewa". Roztropni ludzie, co
słusznie gardzą zawiłościami skład-
ni.
- Aha! - zdumiał się Wojtek. - Ależ tu
ślicznie! Tata, patrz! Jezioro...
Łuszczy się w blasku jak ryba.
- Nie budź taty, bo śpi! - rzekł Adam.
- Już? - zdumiał się syn.
Stary Kropka otworzył jednak oko
(lewe), gdy koń - melancholik przystanął
w biegu z niewiadomego powodu.
- Przyjechaliśmy? - zapytał.
- Nie jeszcze.
- To można?
- Co czy można?
- Spać...
- Można, ale czy tata nie woli oglądać
ślicznej okolicy?
- Nie gadaj tyle, bo tata znowu
zasnął.Skowronki go uśpiły... A czemu to
stoimy, miły bracie? - zapytał Adam
woźnicy.
- Bo on myśli - odrzekł chłopak
wskazując ruchem głowy Rosynanta. -
Jak
pomyśli, to pójdzie.
- A czy on może długo myśleć?
- Jak czasem. Musi ma zmartwienie. O,
już się rusza!
Wojtek przyglądał się rumakom z
żywym zainteresowaniem.
- Twoja stajnia - rzekł - jest godna
największego podziwu. W Eberfeldzie
pokazywano konie, co umiały liczyć i
wyciągać pierwiastki, ale ten twój koń
jest filozofem. A wiesz, jakie on ma
zmartwienie? Ujrzał nowego pana i oga-
rnęła go rozpacz.
- Ja myślę, że co innego go zastanowiło.
Widzi ciebie na bryczce i rozmy-
śla nad własną krzywdą: dlaczego on,
stary koń ma ciągnąć młodego osła?
Przedziwnie roztropne konisko!
- Święta prawda! - zawołał chłopak na
koźle.
- Jaka prawda? - spytał Wojtek ze
zdumieniem.
- Że on taki mądry.
- Aha! A może umie czytać?
- Może i umie. Kto jego wie?
Tak sobie wdzięcznie rozmawiali, a
dzień rósł jak chleb na drożdżach i
pęczniał w złocisto - niebieską kulę. Las
szemrał, skowronki wzlatywały co-
raz wyżej, jak gdyby miały gniazdka w
niebie, konie człapały nierównym kro-
kiem.
A stary Kropka spał.
Droga wiła się jak Meander, ubywało
jej jednak bardzo powoli. Już cztery
urządzili popasy, a wciąż jeszcze było
daleko. Tu i ówdzie za zasłoną drzew
widać było: " dwór szlachecki z drzewa,
lecz podmurowany ". Bociany na łą-
kach brodząc z należytą powagą liczyły
dziobami, czy żaby w tym roku obro-
dziły.
A stary Kropka spał.
- Myślę, że już chyba dojedziemy
niedługo - rzekł Wojtek. - Trzeba będzie
obudzić tatę, bo go przecie nie będziemy
wynosili na rękach. Hej, tata!
Kropka otworzył jedno oko (lewe).
- Co się stało?
- Zbudź się tata, bo jakże będzie?
- Przyjechaliśmy?
- Jeszcze nie, ale niedługo
przyjedziemy. Niech się tata ocknie.
- Ale jak?
- Niech tata otworzy drugie oko.
- Spróbuję...
- Ale niech tata już nie zamyka.
Stary Kropka natężył ducha i spojrzał
na rozsłoneczniony świat obydwoma
oczami. Widać było, że się potężnie
zdumiał, kiedy duch jego powrócił z
mroków do siedziby ojców. Długo nie
mógł sobie zdać sprawy z tego, gdzie
jest i dlaczego cały świat się porusza.
Patrzył ze strwożoną ciekawością na
drzewa i wody, na krowy i gęsi.
- Ho, ho! - rzekł z naciskiem.
- Ślicznie, co? - zawołał Wojtek. -
Podoba ci się, tata?
- Ho, ho! - krzyknął stary Kropka z
jeszcze większym naciskiem.
W tej chwili chłopak, władca półtora
konia, odwrócił się ku nim. Wesoła
jego, jasna twarz dziwnie
spochmurniała. Bez słowa wskazał
biczem przed
siebie.
- A jemu co się stało? - zdumiał się
Adaś. - Co tam jest?
- Gadzina! - rzekł automedon ponuro. -
A szkapa okulawszy.
Chłopcy spojrzeli ciekawie, nie mogąc
zrozumieć, co ma wspólnego nieznana
bliżej gadzina z okulałą szkapą?
- Jakaś panienka - mówił cicho Adaś. -
Zdaje się, że spadła z konia.
Ładna dziewczyna, może
szesnastoletnia, wlokła się skrajem drogi
w tę
stronę, w którą oni jechali. Sądząc z
bladości twarzy, musiała być bardzo
zmęczona, a pręga na czole świadczyła o
gwałtownym zetknięciu się z ziemią,
pniem drzewa lub gałęzią. Poruszała się
z trudem, prowadząc za uzdę mocno
kulejącego konia. Nie był to rumak zbyt
świetny i łatwo można by mu zarzu-
cić ponure łgarstwo, gdyby śmiał
twierdzić, że się wywodzi z arabskiej
pus-
tyni. Więcej do twarzy byłoby mu z
broną niż z siodłem. Zmuszony do
sporto-
wych czynów, zawiódł zapewne przy
skoku i zwalił się na zbity łeb, a z nim
ładna panienka.
- Stój - zawołał Adam do woźnicy. -
Musimy jej pomóc.
- A po co? - rzekł zuchwale chłopak i
zaczął popędzać półtora konia.
- Mówię ci: stój! - wołał Adam i ułapił
chłopca za kołnierz. - Wojtek,
pobiegnij no do tej panienki, bo ja
muszę trzymać tego ananasa, aby nie
uciekł.
Wojtek wyskoczył z bryczki
wspaniałym skokiem i szybko zbliżył się
do
nieszczęścia z rozpaczą, licząc konia
jako nieszczęście a panienkę jako
rozpacz. Zerwał czapeczkę z głowy i
zarumieniwszy się, mówił szybko:
- Przepraszam panią... Panią musiało
spotkać coś złego... Może panią pod-
wieźć na bryczce, a konia uwiążemy z
tyłu. Bardzo uprzejmie prosimy panią!
Panienka zatrzymała się i spojrzała na
niego z prześlicznym uśmiechem.
- Ależ ładna! - krzyknęła dusza
Wojtka.
- Serdecznie panu dziękuję - rzekła
panienka.
- Głos jak miód! - pomyślał Wojtek.
- Zleciałam z tej bestii i muszę teraz
drałować ze dwa kilometry. A dokąd
panowie jadą?
- Niedaleko... Do Głodowiec
- Do Głodowiec? - krzyknęła panienka
dziwnym głosem.
Obejrzała się szybko i obrzuciwszy
wzrokiem stojący opodal wehikuł i dwa
niedopasowane bachmaty spytała
zmienionym głosem:
- Kto to jedzie?
- Nowy dziedzic... - odparł zdumiony
Wojtek. - I mój ojciec.
- A pan kto taki?
- Przyjaciel nowego dziedzica.
- Więc jedźcie do diabła, słyszy pan? I
nowy dziedzic, i jego przyjaciel!
- Ależ proszę pani... - jąkał się Wojtek.
- Przecie my chcieliśmy...
- Wynoś się! - krzyknęła panienka
odebrawszy mu godność "pana".
Ponieważ Wojtek wpadł w stan
odrętwienia, który nauka określa
terminem
"zbałwaniał" i zdawało się, że nie może
pojąć nagłego napadu furii w isto-
cie żeńskiego rodzaju, które zazwyczaj
odznaczają się łagodnością pełną
słodyczy, wobec tego panienka usiłowała
użyć środków gwałtownych. Podniosła
szpicrutę na wysokość szlachetnej głowy
Wojtka, a ponure to narzędzie złoś-
ci poczęło drgać jak wąż gotujący się do
skoku.
- Ho, ho! - ozwał się głos w oddali.
- To tata... - pomyślał oburzony
Wojtek. - Jeżeli ona mnie uderzy, tata
chwyci za pałę i będzie nieszczęście.
- Wynoś się głupcze! - wołała słodka
istota, kwiat ziemi zmieniony w pa-
rzącą pokrzywę... - I biegnij prędko, bo
wam konie pozdychają.
Tego było już za wiele. Dusza Wojtka
zjeżyła się ostro; stanęła dęba koń-
ską modą, lecz żaden ze znajdujących się
na miejscu akcji dwóch i pół koni
nie uczyniłby tego zgrabniej. Cofnął się
przezornie zwyczajem wojowników
łączących w sercu odwagę lwa z
chytrością lisa i zakrzyknął:
- Nasze konie mają przynajmniej po
cztery nogi, a "twój" ma trzy! A gdy-
byś sama nie była kobietą, inaczej bym
się z "tobą" rozprawił.
Słowa "twój" i "tobą" wypowiadał z trudnością, jak gdyby połykał cierń.
Było mu niezmiernie przykro, że
sponiewierano jego rycerską grzeczność;
nie
tylko sponiewierano, lecz chciano
znieważyć szpicrutą.
- Ma dość! - pomyślał z goryczą.
Panienka przypominała w tej chwili
wojownika, któremu wszystką broń z
drżącej wytrącono ręki, więc łapczywym
wzrokiem szukała dokoła siebie ka-
mienia, cegły lub innego przedmiotu
odznaczającego się ciężarem. Usta jej
drżały tak nieznośnie, że nie mogła przez
nie przepchnąć jakiegoś zabójcze-
go słowa, a mogła go dosięgnąć jedynie
słowem, gdyż cofnął się przezornie.
Zmogła się wreszcie po długiej operacji i
wykrzyknęła:
- Bałwan!
Zwinnym ruchem wiewiórki skoczyła
na siodło i nie zważając na chromanie
konia, podcięła go szpicrutą kierując go
równocześnie w stronę pola. Zdu-
miona szkapa przelazła na trzech
nogach przez przydrożny rów i
podpierając
się umiejętnie chorą nogą pobiegła.
Wojtek stał bez ruchu, patrząc przez
chwilę za tym dziwnym stworzeniem
damskiego rodzaju. Chociaż dziewczyna
nie oddaliła się zbytnio, obraz jej
nagle zatarł się w jego oczach. Oczy
Wojtka były wilgotne. Po raz pierwszy
w życiu zdarzyło mu się coś podobnego.
Na dziewczęta patrzył zawsze z po-
dziwem i rzewną tkliwością; zawsze mu
się zdawało, że są one kwiatami stro-
jącymi szarość życia. Na dziewczęcych
twarzyczkach widział zawsze albo we-
soły uśmiech malowany słonecznym
promieniem, albo cichutki, blady
smutek,
co mgiełką, ledwie widną, snuł się na
niebieskich oczach. Skąd się wzięła
taka, co go chciała sprać szpicrutą? I
dlaczego? Za co? Co jej złego uczy-
nił? Ofiarował jej pomoc, ozłoconą
uśmiechem i miękkim, dobrym słowem.
Za
to został nazwany głupcem i bałwanem i
odesłany ze swoją pomocą do diabła.
I nie tylko on sam, ale i Adaś, o którym
nigdy nie słyszała i nie widziała
nigdy, bo z tej odległości trudno go było
dojrzeć dokładnie. Niepojęte!
Zgoła niepojęte... Coś ścisnęło jego serce
tak mocno, że poczuł w nim ból.
Oczy jego napełniły się łzami...
Otarł je szybko, bo posłyszał
natarczywe wołanie. To Adaś wołał
niespoko-
jnym głosem.
Wojtek zaczął iść powoli ku bryczce.
Sprawiał takie wrażenie, jak gdyby
powracał z pogrzebu, pochowawszy
jedno piękne złudzenie. Szedł z głową
opu-
szczoną na piersi.
- Co się tam stało? - zapytał Adaś
niespokojnie. - Kto to był?
- Naczynie złości... - odrzekł Wojtek
niechętnie.
- Obraziłeś ją?
- Ja? - krzyknął Wojtek ze
zdumieniem. - Kobietę?
- A dlaczegóż podniosła szpicrutę?
- Szpicrutę podnosi się w wiadomym
celu. Wątpię o tym, czy mnie chciała
pogłaskać - mówił Wojtek udając ton
wesoły.
- Chciała cię uderzyć? - krzyknął Adaś
ze zgrozą.
- Coś w tym rodzaju... Tata, niech tata
tak na mnie nie patrzy... Nic się
nie stało... Panienka zleciała z konia i
musiała upaść na rozum... Dziwna
panienka...
- Czego ten się śmieje? - zawołał Adaś
wskazując chłopaka na koźle.
Wszyscy spojrzeli z żywym
zaciekawieniem na władcę półtora
konia.
-Młodzian uśmiechał się złośliwie i
wycedził.
- Wiadomo, gadzina...
- Jedźmy! - rzekł Wojtek. - Stało się i
nie ma o czym mówić. A ty, boża
kreaturo, przestań się śmiać, bo nie ma z
czego.
Zdawało się im, że promienisty dzień
spochmurniał, jak gdyby czad spadł
na świetny kryształ. Szkapa na trzech
nogach i panienka bez serca przepadły
za lasem, zresztą nikt nie patrzył w
tamtą stronę. Starego Kropkę sen odle-
ciał, chłopcy zaś spoglądali w mroczność
własnych serc. Zajście było niemi-
łe i jakoby złowróżbne. Źle jest, skoro
czarny kot przebiegnie drogę, zna-
cznie jest gorzej, jeśli to uczyni czarna
dziewczyna prychająca jak koncer-
towy zespół kotów.
- Kto to może być? - szepnął Adaś.
- Ktoś z okolicy - również szeptem
odpowiedział zadumany Wojtek. - Ten
małpiszon, poganiający konie, musi ją
znać, ale nie należy go o to pytać.
Wyobraź sobie, że w pierwszej chwili
uśmiechnęła się, bardzo ładnie się uś-
miechnęła. Dopiero kiedy się
dowiedziała, że w bryczce jedzie nowy
dzie-
dzic, od razu się zmieniła. Zaczęła
mówić o tobie najgorsze rzeczy...
- O mnie?
- Odsyłała nas wprawdzie do diabła
ryczałtem, ale mnie umieściła dopiero
na drugim miejscu, ciebie za to na czele
piekielnego zastępu.
- Wojtek, coś mi w głowie świta! -
szepnął Adam gorącym szeptem.
- Jesteś w piekle, więc ci się zmysły
zaostrzyły. Co ci świta?
- Czy przypominasz sobie, co pisał
Rozbicki o wrogach, którzy na mnie na-
stają?
- Homeryckim rytmem tego nie
powtórzę, ale przypominam sobie. Ach,
więc
ty myślisz?...
- Pewny jestem! To ktoś z tej bandy.
- Ależ to dziewczyna!
- Cóż z tego? Pewnie wysłana na
zwiady. Czuj duch, Wojteczku! Zbliża
się
ku nam nieszczęście.
- To my zbliżamy się do nieszczęścia.
Dobrze, że tata zabrał swoją buła-
wę... We czwórkę, bo liczę na pana
Rozbickiego damy im radę, chyba...
- Chyba że co?
- ...chyba że to same żeńskie istoty,
takie jak ta na kulawym koniu. Nie
będziemy się bili z kobietami. Niesławna
byłaby wojna... Pojęcia nie masz,
bracie, jak mnie to zgryzło, że musiałem
tej pannicy natrzeć uszu. Co się
stało? - zapytał widząc, że konie
przystanęły.
- Mostek... - odrzekł woźnica.
- Dotąd nie zatrzymywaliśmy się przed
mostkami.
- Teraz trzeba.
- Dziwna historia! - zdumiał się Adaś.
Chłopak zlazł z kozła i uważnie
obejrzał mostek nad leniwym
strumieniem.
- Można jechać - oznajmił zdziwionym
ludziom, którzy wzruszyli ramionami.
- Czy wszystkie mostki na naszej
drodze są podminowane? - zapytał Adaś.
- Zaczynam myśleć, że tak - odrzekł
Wojtek. - Patrz, ten znowu przysta-
nął. Czemu nie jedziesz?
- Znowu mostek! - ogłosił automedon.
- A ile ich będzie jeszcze?
- Trzy, ale najgorszy ten koło młyna.
- Czemu najgorszy?
- Bo tam głęboko, ale tam pilnują.
- Ten chłopczyna musi być pomylony -
rzekł Wojtek. - Czy jesteśmy w nie-
przyjacielskim kraju i to podczas
wojny?
Mostek koło młyna istotnie był
pilnowany; czuwał nad nim brodaty
dżentel-
men, spode łba patrzący na radosny
świat, co oddychał beztroską lata. Bro-
dacz dzierżył w ręku sękatą pałę, której
stary Kropka przyjrzał się z zain-
teresowaniem i cmoknął z podziwu, broń
ta bowiem wyglądała nierównie groź-
niej, niźli jego pała warszawska.
- Głodowce widać! - rzekł chłopiec
wskazując ręką.
Adaś spojrzał szybko w tę stronę.
Opodal, na niewielkim pagórku, w zaci-
szu kępy wyniosłych drzew, bielił się
dość duży dom. Szyby okien migotały
złociście w słońcu. Za domem rozsiadły
się trzy szerokie, gospodarskie za-
pewne budynki. Dalej, jak żółte wody
falowały łany zbóż, a widnokrąg zamy-
kała błękitna w tej chwili ściana lasu.
Nad tą osadą, zatopioną w rozedrga-
nej ciszy upalnego południa latały białe
gołębie, jak gdyby szukały chłodu
w błękicie.
Serce Adama zabiło szybciej. Patrzył
na cichy zakątek, który miał być je-
go, a od setek lat był siedliskiem jego
rodu. Stąd, z tego dworku, spod
cienia tych wyniosłych drzew, z tego
rozlewiska zbóż rozeszli się po szero-
kim świecie ci wszyscy, których ten kęs
ziemi nie mógłby nakarmić. Stąd się
wywodzą Gilewicze... Ród strzegł swego
gniazda przez długie wieki, uparty i
korzeniami serca głęboko wrośnięty w
ten płacheć ziemi. Może jego pradziad
siał jeszcze zboże tam pod lasem; może
sadził te wysokie drzewa? Chuda to
była ziemia i mała jej odrobina należała
do Gilewiczów, ale użyźniali ją
swoim trudem, a wreszcie swoimi
kośćmi. Jeden z nich, ten ostatni, co nie-
dawno umarł zdołał na niej wytrwać i w
serdecznej trosce, aby ktoś obcy nie
zagarnął ziemi, odnalazł jego i jego tą
gilewiczowską ziemią obdarował, by-
le Gilewicz na niej siedział i dalej ją
uprawiał. Innych z tego rodu los
poroznosił po szerokim świecie i tam ich
skazał na zatratę.
Czy Adaś jest ostatnim z rodu? Być
może, bo skądże by inaczej ten wspa-
niały dar? Chłopięca dusza poczęła się
prężyć w dumie.Skoro jest ostatnim i
dlatego z daleka przywołanym słowem
umierającego człowieka, będzie musiał
przejąć we władanie nie tylko tę ziemię,
te drzewa i twe wody, nie tylko
to, czego może dotknąć rękami, lecz i to
wszystko, czego można dotknąć je-
dynie sercem; musi wziąć w siebie to,
czym ta ziemia od wieków oddycha, a
oddycha: oparami krwi, kurzawą
spotniałego trudu, wichrem miłości i
poświę-
ceń niezliczonych. Jego ród zasadził w
tej ziemi swoją polską duszę, a z
sadzonki wyrósł dąb: trzeba się stać
jedną jego gałązką. Jego ród rosił po-
tem ziemię wyschniętą, trzeba będzie
czynić to samo i czasem zrosić ją na-
wet łzami. W tym białym domu na
wzgórku rodzili się i umierali jego
przod-
kowie. W ściany starych domów wsiąka
radość i smutek, tęsknoty i myśli jego
mieszkańców. Stary dom jest
relikwiarzem wszystkich umarłych
świętości.
Stary dom posiada własną, mądrą, jak
gdyby osiwiałą duszę, co się czasem
oznajmia stukotem lub tajemniczym
szmerem. Nie wolno obrażać duszy
rodzin-
nego domu, czcigodnej i dostojnej
duszy,myślą niską i marną, pożądaniem
mi-
zernym i pustą wrzawą nie wolno mącić
jej spokoju. Trzeba się z tym domem
związać miłością i wierną przyjaźnią.
- Nic to - myślał Adam - że nigdy go nie
widziałem i że wchodzę do niego
jak przybłęda ze świata. Nazywam się
Gilewicz, a ten dom jest ich gniazdem.
Umarły człowiek wezwał mnie do
gniazda. Gdyby tak nie było, czy
czułbym w
tej chwili tyle rozrzewnienia w sercu?
Czy czułbym tyle radości?
- O czym tak myślisz? - zapytał go
Wojciech bystrze na niego patrząc. -
Czemu jesteś taki zmieniony?
- Myślę - odpowiedział Adam cichym,
gorącym głosem - że nigdy nie widzia-
łem tego domu, nigdy nie słyszałem o
jego istnieniu, a jednak mi się zdaje,
że byłem tu już kiedyś i że wracam po
długiej podróży. Coś mi się majaczy i
coś mi się przywiduje... Wojteczku! Ja
odnoszę takie wrażenie, jak gdyby
mnie ten dom ciągnął ku sobie... Jak
gdyby ciągnęła mnie ta ziemia... Jak
gdyby drzewa wyciągały ku mnie ręce...
Dziwnie mi jest!
- Czy ci z tym źle?
- Nie! Przeciwnie... Jest mi dobrze i jest
mi jakby słodko. Tylko że ser-
ce bije we mnie za gwałtownie. Co to
wszystko znaczy? Rozumiesz, przyjacie-
lu?
- Rozumiem - odrzekł Wojtek cicho. -
To dawność cię woła.
- Dawność? Ja wiem o tym domu tyle
tylko, że od wieków należał do Gilewi-
czów. Nic więcej...
- A ty jesteś Gilewicz. Twoje serce wie
więcej o tym domu, niż twój ro-
zum. Serce jest stokroć mędrsze od
głowy. Serce jest jak wierny pies, co
pozna zapomnianą przez człowieka
drogę... Może głupio gadam, zdaje mi się
jednak, że tak jest.
- Wcale nie głupio mówisz, drogi mój
Wojteczku. Patrz, jak okna się palą!
- A wodę widzisz?
- Widzę, tuż przed domem. O, jak się
skrzy! A na drugim brzegu jakiś inny
dom. Chłopcze, co to za dom?
- Który? - zapytał szybko woźnica.
- Ten z czerwonym dachem...
Chłopak splunął z niesłychanym
rozmachem.
- Bodajby jego piorun...!
- Czyś oszalał? - krzyknął Adaś.
Zawzięty automedon wzruszył
niechętnie ramionami i jeszcze raz
splunął na
wolną okolicę, ale już bez słowa.
- Rozumiesz co z tego wszystkiego? -
spytał Wojtek.
- Niczego nie rozumiem. Panna na
kulawym koniu chce bić spokojnych
podró-
żnych, a ten młody niedźwiedź nie znosi
domów z czerwonymi dachami. Pan
Rozbicki będzie musiał wiele nam
wyjaśnić. Panie Kropka, czy pan
słyszał?
- A jakże! - odrzekł gromko "strażnik
niezłomny".
- I co pan o tym myślisz?
- Dużo.
- Ale co?
- Źle.
- Niechże tata powie, dlaczego źle? -
spytał Kropka młodszy.
- Poczekajmy! - odrzekł stary.
- To wiemy i bez taty. Czy tata nie jest
śpiący?
- Odrobinę.
- Niechże tata już nie śpi, bo niedaleko.
Melancholijny rumak raz jeden tylko
przystanął, rozważywszy jednak, że
już nie warto okazywać swoich
dziwactw, gdyż stajnia blisko ruszył po
chwi-
li. Skręcili na prawo w aleję, zasadzoną
topolami, stojącymi w nieruchomym
szyku, jak ogromni żołnierze na
baczność. Dom, który się gdzieś
zapodział
ukazał się nagle u wylotu strzelistej alei:
obszerny, szeroko rozsiadły,
ozdobiony kolumienkami u drzwi. Na
ganku mignęła jakaś kolorowa
dziewczęca
kiecka i znikła w głębi domu.
Kolorowa kiecka musiała być
mundurem straży przedniej, co
obwieściła do-
mowi wielką nowinę, kiedy bowiem
półtora konia obiegło gazon i zbliżało się
do drzwi domu, otwarły się one szeroko.
Stanął w nich człowiek niepozornej
postaci, odziany w białe, płócienne
ubranie. Twarz miał czerstwą i rumianą
jak dojrzałe jabłko, jasne, uśmiechnięte
oczy, spoglądające spoza złotych
okularów, a włosy z lekka osrebrzone.
- Pan Rozbicki! - szepnął Adam.
Ów miły człowiek położył prawą rękę
na sercu i w tej pięknej pozie, w
której rzeźbią wieszcza Adama na
pomnikach oczekiwał aż tamci wysiądą z
bryczki.
Adaś wyskoczył pierwszy i widząc, że
staruszek przyjemnie się uśmiecha
szedł ku niemu również z uśmiechem,
bardzo zresztą nieśmiałym.
- Jestem Adam Gilewicz... - przedstawił
się zrywając nakrycie z głowy.
- Witaj, witaj, nadobny młodzianie! -
cienkim głosem zakrzyknął pan Roz-
bicki.
A po chwili zwracając się do dynastii
Kropków:
- Pozdrowienie wam, o mężowie
achajscy!
ROZDZIAŁ CZWARTY
KRWAWA OPOWIEŚĆ WIEKÓW
Izby w tym domu były niskie, nagrzane
słońcem i pachnące ziołami. Pan
Rozbicki też był niski, nagrzany słońcem
i pachniał fajką. Obejrzał gości
wesołym spojrzeniem i do każdego mile
się uśmiechał, gadał przy tym nieumę-
czenie, z niezwykłą swadą i polotem.
Słowa jego były skrzydlate. Stąpając
lekko na krótkich nóżkach wodził ich po
całym domu, sennym, niezmiernie ci-
chym i przytulnym. W jednej izbie spały
książki zbite w gromadę, w innych
wisiały obrazy. Dość trudno było
rozpoznać, co każdy z nich wyobraża,
wszy-
stkie bowiem poczerniałe były od
starości, przy tym zaś niepoliczone poko-
lenia much zatarły kolorowy trud
malarza.
- To twoi przodkowie, młodzieńcze! -
rzekł pan Rozbicki.
Przy natężeniu dobrej woli i oczów
można było przypuścić, że istotnie na
czarnym płótnie wyobrażona jest ludzka
postać. Jaśniejsza plama w tym miej-
scu, w którym wedle odwiecznego
porządku rzeczy znajdować się powinna
głowa
ludzka mogła naprowadzić na myśl, że
plama wyobraża niewieści czepek; stąd
wniosek, że na jednym z obrazów
namalowana była jakaś babka.
Wzdłuż ścian rozstawione były meble
starego autoramentu, stoczone przez
czerwie i obite pasiastym, całkowicie
zblakłym materiałem. W jednym kącie
stało ogromne pudło zegara, lecz zegar
wypuścił z siebie ducha. W innym
sterczał szpinet, wdzięczne ongi
brzękadło. Na ścianie w "bawialni"
wisiała
przedziwna tkanina, dzieło pracowitych
rąk jakiejś Gilewiczowej. Wydzierga-
ła ona na niej śliczną i rzewną historię
pożegnania księcia Józefa z żoną.
To nic, że książe Józef nie miał żony.
Powinien był ją mieć. Bohater objął
ją płaczącą za szyję, jego zaś objęła
córeczka w konfederatce i tak we tro-
je płaczą boleśnie. Na to wszystko patrzy
z boku jakiś szlachcic w kontuszu
stojący pod jodłą. I niebotyczna jodła, i
szlachcic są tego samego wzrostu,
pewnie dlatego, że babci starczyło nici
na szlachcica, a na jodłę już za-
brakło. Piękna to jednak była tkanina i
bynajmniej nie zbutwiała, chociaż
tyle na niej wilgotniało łez.
Jedną z tych przytulnych izb
przeznaczono na mieszkanie nowego
dziedzica,
drugą na siedlisko Kropków. Starszy z
nich patrzył oszołomionym spojrzeniem
na łóżko, młodszy spoglądał z
zachwytem przez otwarte okno na
jezioro.
Gdy po krótkim wypoczynku
zaproszono gości na obiad, dziwne
rzeczy zaczę-
ły się dziać w tym cichym domu. Wiele
było w nim drzwi, z każdych zaś wy-
szła jakaś postać; z jakichś zakamarków
przydreptały cztery zasuszone babi-
ny i trzech uwiędłych staruszków, razem
siedmioro. Postacie zbiegły się do
stołu cichutko jak myszy. Sądząc na oko
mogły mieć w czambuł około sześciu-
set lat, najmłodsza bowiem z babulek,
bardzo jeszcze rześka i w oczach bys-
tra, liczyła lat siedemdziesiąt. Nazywano
ją "smarkulą".
- Młodzieńcze! - cienkim jak nitka
głosem oznajmił pan Rozbicki. - Te
wszystkie czcigodne osoby zostały ci
zapisane razem z tym domem. Niebosz-
czyk, twój dobrodziej żywił je łaskawym
chlebem i ty to będziesz czynił za-
pewne. To nasi rezydenci... Nie mają ani
dachu nad głową, ani nikogo na
świecie. Cóż uczynisz, o szlachetny?
- To co mój dobroczyńca - rzekł Adam
nieśmiało. - Mój chleb będzie ich
chlebem.
- Mów głośniej, Pelido, bo pięcioro z
nich nic nie słyszy, za to dwoje
niedowidzi. Albo może lepiej będzie,
abym ja im to powiedział.
Nie powiedział jednak ani słowa, tylko
szerokim ruchem ręki wskazał
strwożonej gromadce zastawiony stół.
Siedem postaci wydało z siebie siedem
różnych okrzyków i podreptało lub
posunęło się z trudem ku stołowi.
- Czemu pan im nic nie mówi? - zapytał
Adam ze zdumieniem.
- Ten symboliczny akt wystarczy -
odrzekł śmiejąc się pan Rozbicki.
Obiad był wielce spartański, trwał
jednak dość długo, rezydenci bowiem
spożywali dary boże z niesłychanym
namaszczeniem. Senny nastrój ożywił się
cokolwiek, gdy się dwie odwieczne
babiny pokłóciły i zaczęły skakać sobie
do oczów. Skakanie to było raczej
podrygiwaniem na krzesłach, niemniej
jed-
nak gwałtowność ruchów była dość
żywa. Ku największemu zdumieniu
Adama, pan
Rozbicki zabrał jednej i drugiej babinie
zakalcowaty placek podany na wety.
- To za karę! - oznajmił. - Pokłóciły się
siódmy raz w tym miesiącu. Pa-
nie Kropka! Czy pan nie byłby taki
dobry i nie został ich jenerałem? Ja sam
nie dam rady.
- Mogę! - zawołał stary.
- Trzeba pilnować, żeby towarzystwo
szło spać o zmroku i nie podpaliło
domu. Zwracam panu uwagę, że ta
babcia co siedzi przy panu lubi czytać
wie-
czorami przy świecy starożytne
romanse, przy czym zawsze zasypia, a
świecy
nie gasi. A ten jegomość namiętnie lubi
zrywać niedojrzały agrest. Na tego
trzeba mieć oko, bo się zakrada do sadu
przez dziurę w płocie.
Stary Kropka przyjrzał się pilnie
zbrodniarzowi, aby go sobie zapamiętać.
Siedmioro widm rozwiało się po
obiedzie i zniknęło w swoich komyszach,
mało uwagi poświęciwszy młodszemu
pokoleniu. Niedawno mianowany ich
jene-
rał, okazawszy niezmierny hart ducha
doszedł wreszcie do kresu wytrzymałoś-
ci i zasnął.
- Mój tata - objaśniał Wojtek pana
Rozbickiego - był przez wiele lat noc-
nym stróżem, dlatego w dzień śpi.
- Patrzcie, patrzcie! - uradował się
wesoły staruszek. - A w nocy chodzi?
Ależ to doskonale!
- Czemu, proszę pana?
- Długo by o tym gadać... To wam tylko
powiem, że człowiek, który nie lu-
bi spać w nocy, jest dla tego domu
błogosławieństwem. Czy bardzo jesteście
znużeni, młodzi ludzie? Jeśli nie,
chodźcie ze mną.
- Może ja jestem niepotrzebny - rzekł
Wojtek nieśmiało.
- Gdy idzie Orestes, niech stąpa za nim
Pylades! - zawołał pan Rozbicki.
Usiedli we trójkę w altance, ukrytej w
jaśminowym gąszczu; słodki i upoj-
ny zapach jaśminów został wkrótce
pognębiony i stłumiony przez zapach
fajki
pana Rozbickiego. Chłopcy usiedli
naprzeciwko niego pilnie się w niego
wpa-
trując; on spoglądał na nich wesoło i
życzliwie.
- Clara pacta claros faciunt amicos! -
rzekł wreszcie. - Ponieważ mamy
być przyjaciółmi, powinniśmy wiedzieć
wszystko o sobie. Ja wiem o tobie,
miły Adamie, niemal wszystko, słuszną
jest przeto sprawą, abyś i ty wie-
dział wszystko o mnie.
- Skąd pan wie o mnie? - spytał Adam.
- To żadna sztuka. Wiem, jak się
nazywasz i kim jesteś. Z mizernego two-
jego wyglądu wiem, że nie jadłeś pięć
razy dziennie, a ze stanu twoich bu-
tów równie świetne wyciągnąłem
wnioski. Oczy masz jasne, więc łatwo
można
zobaczyć przez nie twoją duszę, jak
przez okno. Nie wiem oczywiście, o
Achillesie, czy twoja pięta jest w
należytym porządku, dowiem się jednak
i
o tym, mieszka bowiem we mnie
chytrość straszliwa. Czemu się
uśmiechasz?
Powiadam ci, że umiałbym okpić
jednego Ulissesa i sześciu Greków
nowożyt-
nych. Nie trwóż się jednak, młodzianie...
Ciebie nie mam zamiaru okpić.
Wiesz o tym zapewne, że jestem twoim
opiekunem.
- Bogu za to dziękuję - rzekł gorąco
Adam.
- Widzę, że twoją piętą może się okazać
łatwowierność. Powstrzymaj się
cokolwiek w rozpędzie i nie dziękuj za
wcześnie. Będę srogim opiekunem. Za-
nim dorośniesz, będę strzegł tego domu i
tego kawałka ziemi jak tygrys. Czy
nie uważasz, że mam w sobie coś z
krwawego tygrysa?
- O nie, proszę pana!
- To dziwne. Zapowiadam ci jednak, że
do czasu pełnoletności dostaniesz
tyle tylko, abyś wyżył. Nie myśl, że to
wielki majątek. Chuda fara... Ale
żyć można i nakarmić nawet te ludzkie
cienie, które widziałeś dzisiaj przy
stole. Trzeba tylko pazurami grzebać w
tej ziemi, aby ją utrzymać. Od lat
przeszło trzystu należy ona do rodu, z
którego się wywodzisz. Jeśli jesteś
uczciwym człowiekiem, będziesz raczej
głodował, a ziemi tej nie wypuścisz.
- Tak, proszę pana!
Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w
oczy i uśmiechnął się z dziwną rzewno-
ścią.
- Wierzę ci - rzekł. - Jak długo żyję,
będę cię wspierał radą. Sprawa z
ziemią to nie przelewki ani zabawa.
Obiecałem to zresztą twojemu
dobroczyń-
cy... Obiecałem przyjacielowi
wiernemu... Bo to był mój przyjaciel...
By-
łem, dzieci moje, nędzarzem co się
włuczył po świecie, a świat jest bardzo
szeroki. Dużo by gadać... Znam głód i
pragnienie i wszystkie rozpacze. Był-
bym gdzieś przepadł, gdyby nie on, twój
dobroczyńca. Chodziliśmy kiedyś ra-
zem do szkół, potem on siadł na tej ziemi
i orał ją w krwawym trudzie, a
mnie nosiło po morzach i lądach jak
cygana. Szukałem czegoś, czego nie
umiem nazwać. Goniłem za czymś, co
wciąż ucieka. Nie rozumiecie tego, mili
Ajaksowie... Aż mnie raz spotkał ten
oracz pokorny, co serce zakopał w ro-
dzonej ziemi i powiada: - "Za czym
gonisz? Czego szukasz? Czemu gdzieś
po
wszystkich zakątkach świata mieniasz
serce na drobne? Wracaj, głupcze, do
gniazda, wracaj tam, gdzie każdy
człowiek jest potrzebny!" - Działo się to
przed dwudziestu laty... Miałem
wonczas już siwe skronie i znużoną
duszę
obieżyświata. Na bezpłodnych
wędrówkach zgubiłem uśmiech i
wszystką radość.
Serce moje było puste... Widać jednak,
że serce tak długo nie umiera, jak
długo bulgoce w nim chociaż jedna
kropelka krwi. Poczułem wtedy, że mnie
zabolało. - "Bolisz? - rzekłem. - Bolisz,
więc żyjesz!" - Zrozumiałem, bra-
ciszkowie, że serce nie lubi się wałęsać i
tęskni do domu. Pochodzić trochę
po świecie, owszem, byle w miarę, ale co
za dużo, to niezdrowo. Próbowałem
się sprzeciwiać, ale z tym indywiduum to
cokolwiek niebezpieczna zabawa, bo
się znarowi, stanie i nie zechce bić, a
wtedy, jak wiadomo, biorą zaraz z
człowieka miarę na trumnę. Uważałem,
że w niebie nie jestem oczekiwany, a w
Hadesie jeszcze nie przygotowano mi
odpowiedniego zajęcia. Wtedy
doszedłem
z sercem do porozumienia i osiadłem
tutaj. Najpierw zdawało mi się, że nie
wytrzymam, bo twój dobroczyńca jadał
na obiad kartofle z kwaśnym mlekiem, a
na wieczerzę dla rozmaitości kwaśne
mleko z kartoflami. O ostrygach nic nie
wiedział i przypuszczał, że ostryga to
afrykańska roślina. Ale jakoś przy-
wykłem. Ba! Zaczęło mi być dobrze...
Ha! Nawet utyłem... Jednego dnia za-
cząłem głośno śpiewać. Śpiewam
donośnie, ale za to nieporównanie
fałszywie.
Dwudziestego lipca 1919 roku
zaśmiałem się, bo mnie krowa kopnęła w
brzuch,
kiedy ją próbowałem wydoić. Muszę
mieć w tej okolicy łaskotki... Chłopcy -
zapytał nagle, bystrze na nich patrząc -
czy wydaję się wam śmieszny?
- O panie! - zawołali równocześnie.
- Dzięki wam, o mężowie achajscy! -
wykrzyknął wesoło. - Rozrzewniłem się
jak kto głupi.
Widać było, że tą nagle zjawioną
wesołością pokrywa wzruszenie.
- Sprytne jesteście szelmy - mówił
szybko - bo wycyganiliście ode mnie
podstępnie całkowite wyznanie
grzechów. Nie wycyganiliście? Owszem!
Patrzy-
cie we mnie tak rzewnie i z takim
zaufaniem, że dałem się zwiąć na kawał.
Zresztą "jechał was sęk!" - jak mówi
poeta. Musiałem się wygadać przed wa-
mi, bo z kim tu można gadać? Nasi
lokatorowie są głusi, a ci co nie widzą
ale słyszą nie mogliby zrozumieć, o co
idzie? Nie wiedzą nawet jak się na-
zywam...
- Niech pan mówi dalej - poprosił
Adam nieśmiało.
- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki. -
Właściwie, to szkoda gadania. "Sde si
tantus amor casus cognoscere nostros..."
Skoro taka pała w was żądza pozna-
nia naszych awantur, to tylko wam
powiem, że osiadłem tu, u starego
przyja-
ciela i przeszkadzałem mu w
gospodarstwie. Z trudnością
odróżniałem konia
od krowy i musiałem w wypadkach
wątpliwych zaglądać do encyklopedii.
Powoli
jednak wielu pożytecznych nauczyłem
się rzeczy. Czuj duch, przyjaciele! Kto
to się skrada przez zarośla?
Wybiegł szybko z altany, lecz równie
szybko powrócił.
- Fałszywy alarm! To tylko ten
staruszek, co lubi niedojrzały agrest
przekrada się do ogrodu. O czym to ja
mówiłem? Aha! Że zostałem rolni-
kiem...Byłbym znacznie prędzej
skończył tę wyższą szkołę rolniczą,
gdyby
nie poezja.
- Nie może być! - zawołał Adaś
radośnie.
- Jeśli wątpisz o słowach starego
człowieka, będziesz za życia przeklęty,
a po śmierci też nie będziesz miał
spokoju. Poezja była zawsze moim nie-
szczęściem, bo ja jestem nałogowcem. W
tym domu jest wiele książek. Zanim
odkryłem niebywałe zalety krów i
baranów, grzebałem się w bibliotece, a
wy-
grzebawszy Homera, poszedłem z nim
burzyć Troję. Zawsze, od najmłodszych
lat, okazywałem zbrodnicze zdolności w
tej dziedzinie. Poezja, uważacie,
tak jest zaraźliwa jak odra. W młodości
łatwo się ją przechodzi, napisze
się kilka bałwaniastych wierszydeł, a
potem jak ręką odjął, chyba że mło-
dzian jest na amen tknięty na rozumie,
jak ów rzymski poeta, co mając lat
dziesięć zaczął składać wiersze.
Rzymska jego mama wzięła do ręki
rózgę, a
synalka na kolano i nuż go tłuc w
odwrotną stronę medalu, aby mu tą
okrężną
drogą wybić z głowy poetyczność. A ten
w ryk, ale wierszem: - "Iam iam non
faciam versus carissima mater" - Niby,
że już nigdy wierszyka nie ułoży.
Skoro jednak na starość ktoś wpadnie w
natchnione pomieszanie zmysłów, to
już po nim. Starego konia tłuc nie
wypada jak młodzieniaszka.
Rozmiłowałem
się w Homerze i postanowiłem zarobić
na nieśmiertelną chwałę. Czy słyszeli-
ście o tym szlachcicu, co przeczytawszy
"Pana Tadeusza" gromko zakrzyknął:
- "Wielka mi sztuka! Gdybym tylko miał
czas, napisałbym to samo!" - Pano-
wie! Czy będziecie w dalszym ciągu
utrzymywać ze mną stosunki
dowiedziawszy
się, że mam bzika?
- Będziemy, będziemy.
- Dowodzi to, że w was mieszka
chrześcijańskie miłosierdzie i wiele
wyro-
zumiałości dla ludzkiego kalectwa.
Adamie i ty, Wojciechu! Czy podobał się
wam list, który do was napisałem?
- Pierwsza klasa! - zakrzyknął Adam.
- Rytm był nieskazitelny - rzekł Wojtek
z powagą.
- Każdy z was dostanie wieczorem po
dwa kawałki placka - rzekł pan Rozbi-
cki rozpromieniony. - wasze znawstwo
budzi we mnie podziw i zmusza skrom-
ność moją do rumieńca. Jest mi to tym
milsze, że mój przyjaciel Medard,
świeć Panie nad jego duszą!, srodze
sobie ze mnie podkpiwał. - "Antoni! -
powiadał. - Stary koniu! Krowa zjadła
dzisiaj twoje wiersze i tak ją rozdę-
ło, że chyba zdechnie". - Uważacie?
Nazywał mnie "starym koniem", nie
wie-
dział bowiem o tym, że istnieją Pegazy,
konie skrzydlate. Przecierpiałem i
zaprzęgłem się do pługa, ale na boczku
robiłem swoje, miałem bowiem wielki
zamiar.
- Jaki? jaki? - spytał Adam gorąco.
Pan Rozbicki uczynił tajemniczą minę.
Roztropny był i nad wyraz mądry,
jak długo nie opętał go demon poezji.
Gospodarz znakomity, wzór dla całej
okolicy od razu gubił piątą klepkę, tę
najpotrzebniejszą, skoro tylko usły-
szał nawoływanie Muz: - "Antoni!
Antoni! Gdzie jesteś?" - Wtedy bieżał -
łapes - capes - z trzystrunną formingą i
śpiewał dostojnym rytmem wspaniałe
brednie: na cześć księdza proboszcza, na
imieniny pani Koszmarnieckiej, na
chwałę orki, siejby, żniw i dożynek. Nie
znał i nie uznawał innej miary
wiersza, tylko ową homerycką wedle
wzoru: - "Gniew Achillesa, potomka
Pele-
ja, opiewaj bogini..." Gdyby Homer znał
był panią Koszmarniecką, byłby Roz-
bickim. Nie miał tej radości, albowiem
szanowna ta dama, muza pana Antonie-
go, urodziła się w jakiś czas po Homerze.
Rosła sława pana Rozbickiego jak
ziemiańskie długi w Towarzystwie
Kredytowym, chociaż czasem jeden ze
słu-
chaczów mrugał do drugiego i dotykał
palcem czoła. Życie prawdziwych
poetów
zawsze ściga zawiść pospólstwa.
Wiedział o tym pan Rozbicki i gryzł się
w
głębi osierdzia; poczuł tedy powiew
szczęścia widząc uczciwe spojrzenia
dwóch młodzieńców ze szczerym
zachwytem słuchających jego poetyckiej
auto-
biografii. Postanowił, człowiek
prostoduszny otworzyć przed nimi serce
i
ukazać im jego najtajniejszą skrytkę.
- Tak! - mówił. - Wielki mam zamiar.
Panowie, tylko nikomu ani słówka!
Słyszycie? Ani rodzonemu bratu.
Prawda, nie macie braci. Przyjacielu
Woj-
ciechu! Niech się o tym nie dowie nawet
twój szanowny ojciec. Ja, mężowie
achajscy, piszę epopeję.
- Epopeję - krzyknął zduszonym
głosem Adam. - Tak, to wielka rzecz...
- Korzystam z każdej sposobności, aby
się wprawić, aby wyostrzyć pióro,
aby zawładnąć narowistym słowem. List
do was też był taką poetycką próbą.
Już zacząłem ją pisać, a jeśli bogowie
pozwolą mi dożyć skończę za lat pię-
tnaście, może dwadzieścia.
- A temat? - spytał Wojtek szeptem
spiskowca.
- Głodowce! - zawołał triumfalnie
Rozbicki. - Dziwicie się, co? Gęby
otwarte jak bramy grodu Priama, gdy
wprowadzono trojańskiego konia.
Obstu-
puerunt omne! - co się wykłada:
"Zbaraniały dwa Michały!"
Oblicze rumianego wieszcza
promieniało jak greckie słońce. Żywe,
wesołe
oczki mrugały szybko, oczarowane
zdumieniem olimpijskich młodzieńców.
Homer
klaskał przystanąwszy na elizejskiej
łące, barwiącej się asfodelami. Apollo
wołał zadowolony do Muz: - "A co, nie
mówiłem, moje panny?" - Po grecku wo-
łał, oczywiście. Mickiewicz na złotej
gwieździe siedzący, mówił do Słowac-
kiego przepływającego na chmurze: -
"Koniec z nami, panie kolego. Rozbicki
nam dojechał! Przez niego zszedłem na
<<Dziady>>!" - "Biada, biada!" - jęk-nął Słowacki i odjechał ku księżycowi,
gdzie rad przebywał.
Nakarmiwszy się zdumieniem dwóch
młodocianych prozaików wzniosły poeta,
pan Rozbicki, rad był jakby go kto
wsadził na sto skrzydlatych koni. Ponie-
waż jednak nawet Apollo schodził często
na ziemię, więc i on to uczynił,
aby tym smykom wyjaśnić, dlaczego
Głodowce nie wypadły sroce spod ogona
i
godne są stać się tematem epopei.
- Mężowie achajscy! - mówił radośnie. -
Pewny jestem, że czytając mój
list nie zrozumieliście ani w ząb
najważniejszych jego ustępów.
- Prawda! - rzekł Adam. - Napisał pan
o śmiertelnych wrogach, co na mnie
dybią...
- Otóż to, otóż to! Nie chciałem pisać
zrozumiale, bo list mógł zostać
przejęty. W tych stronach wszystko jest
możliwe, albowiem nie jesteśmy tu-
taj pewni ani dnia, ani nocy. Młodzieży,
kwiecie narodu! Nie będę ukrywał,
że los sprowadził was na ziemię płonącą,
na teren bitwy. Jeżeli jeszcze
hieny nie zjadają trupów na naszych
polach, to tylko dlatego, że na naszej
ziemi nie ma hien, a trupów jeszcze nie
ma. Uważajcie, co mówię: "jeszcze"
nie ma. Ale będą, jak były już kiedyś.
Zbladłeś, Adamie? Zbledniesz ty je-
szcze bardziej, skoro się dowiesz, że
straszne na ciebie spadło dziedzict-
wo, rzec można - przeklęte! Ziemia
dobra, las, chwalić Boga, nie najgorszy,
dom wygodny, lecz cóż z tego? Powietrze
tu jest zatrute. Morowa zaraza uno-
si się nad tą śliczną okolicą! Prawie od
lat trzystu toczy się na tej ziemi
wojna - okrutna, chytra i podstępna!
Czasem ucicha na krótko, aby znowu
rozszaleć się jak pożar. My tu od lat
trzystu śpimy w cieniu miecza, co lu-
bi żłopać krew. Chodźcie ze mną!
Pan Rozbicki podreptał szybkimi
kroczkami pomiędzy drzewa, skąd się
roz-
legły roztaczał widok. Chłopcy szli za
nim posłusznie, zdziwieni i prze-
straszeni. Wprawdzie Wojtek usiłował
się uśmiechnąć, lecz czynił to bez
wielkiej pewności, Adaś natomiast,
odurzony krwawym oparem tajemniczej
opo-
wieści tego dziwnego męża pełen był
zadumy.
- Pan Rozbicki nie chce nas przecie
wystrychnąć na dudków - myślał. -
Chyba, że tkwi w nim dwoje ludzi: jeden
poważny, co po burzach i włóczęgach
przylgnął do tej ziemi i drugi:
niefortunny poeta z osobliwą
wyobraźnią...
- Patrzcie! - mówił pan Rozbicki. -
Widzicie wodę? Śliczne jest to jezio-
rko. Połowa tej wody należy do
Głodowiec. A na drugim brzegu, wśród
drzew,
czy widzicie dom z czerwonym dachem?
Pytania były zgoła zbędne, bo wszystko
było widać wyraźnie w powietrzu
czystym i tak rozpalonym w słonecznej
poświacie, że aż drgało.
- Ten dom - mówił poeta ze zgrozą,
głosem tak okopconym, że aż ciemnym -
jest jaskinią wroga. Tam mieszka twój
wróg, Adamie! Przypatrz mu się dob-
rze, a potem spluń, najmniej trzy razy.
Dom ten od trzech wieków jest sied-
liskiem żmij. Ten, co w tym domu
umiera, przekazuje w testamencie swoją
czarną nienawiść tym, co będą żyli.
Hasłem ich jest: - "Śmierć Głodowcom"
-
"Na pohybel Głodowcom!" - "Bij, zabij
Głodowce!"
- Czemu, na Boga?!
- Zaraz się dowiesz... Między nami i
nimi nie masz zgody! Ta czysta woda,
co nieraz już zafarbowała się krwią,
rozdziela dwa zbrojne obozy, dwie
twierdze, co nie przestaną walczyć z
sobą do skończenia świata, chyba że
wszyscy wymrą przed tym ostatecznym
terminem, bo wszystko może się
zdarzyć.
Jak długo jednak żyje na świecie po
jednej stronie tej wody Gilewicz, a po
drugiej jej stronie Niemczewski...
- Niemczewski? - Zawołał Wojtek. - Ja
już gdzieś słyszałem to nazwisko.
- I ja - rzekł Adam. - Niemczewski...
Niemczewski... Nie mogę sobie przy-
pomnieć.
Pan Rozbicki spochmurniał.
- Jeśli słyszeliście o nim kiedy, to chyba
od samego diabła, bo tylko
diabli pieszczą się tym nazwiskiem.
Człowiek wymawia je jedynie w razie
gwałtownej potrzeby i nawet wtedy
wymawia je ze wstrętem, jak ja w tej
chwili.
- A czemu pan?
- Dlatego, że byłem przyjacielem twego
dobroczyńcy, Gilewicza i jadłem
jego chleb. To chyba wystarczy, abym
się stał jego towarzyszem broni i aby
jego wróg był moim wrogiem. Jestem z
natury spokojnym człowiekiem. Moim
ukochanym narzędziem jest pług i
lutnia, lecz dodałem do nich miecz. Na
wi-
dok tego domu z czerwonym dachem w
oczach robi mi się czerwono, bo mnie
krew zalewa. I ciebie też zaleje, bądź
spokojny! Dostałeś tę ziemię ze
wszystkim, co w niej tkwi. W niektórych
okolicach tryska nafta, tutaj trys-
ka krew. Nie patrz na mnie, przyjacielu,
jak na takiego, co ma pomieszane
klepki... Oho! Jedną żmiję możesz
zobaczyć od razu... Widzisz, schodzi ku
brzegowi.
Chłopcy spojrzeli gorączkowo na
daleki brzeg. Osłoniwszy ręką oczy, aby
ich nie raziło słońce ujrzeli dziewczynę,
co idąc wśród krzewów uderzała w
nie niecierpliwie szpicrutą.
- Wojtek, to chyba ona! - krzyknął
Adaś.
- Tak, ta sama... - potwierdził
przyjaciel ponuro.
- Wy... wy ją znacie? - z największym
zdumieniem zapytał pan Rozbicki.
- Chciała mnie pobić dzisiaj na
drodze...
- Ejże! - krzyknął Rozbicki z
zachwytem. - Jak to było?
Wojtek zdał mu meldunek - jak
żołnierz dowódcy - o niemiłym zajściu
na
gościńcu.
I nie pobiła cię? - pytał pan Rozbicki
łapczywie. - To dziwne! Zdaje
się, że po raz pierwszy okazała taką
powściągliwość. To niebezpieczna baba!
Zbrodnicze indywiduum...
Dowiedziawszy się, że jedziecie do
Głodowiec mogła
was zastrzelić. Ale uciekła, ha!
- Bo tata krzyknął...
- Rozumiem! A tata ma bas jak organy.
Panience poszło w pięty i zwiała!
- Co to wszystko znaczy? - zapytał
Adaś niecierpliwie.
- To znaczy, że wszystko co wam
powiedziałem jest prawdą. Odwróćmy
się,
bo nie mogę patrzeć na tę dziewicę z
piekła rodem.
Cofnęli się do zacisznej altanki, a tam
pan Rozbicki wygłosił ponurą i
krwią ociekającą balladę, chociaż
zwyczajną prozą.
- Za Jana Kazimierza, po szweckim
potopie, zdarzył się w tych stronach
niezwykły wypadek, o którym głośno
było i wtenczas, i potem. W Głodowcach
już wtedy siedzieli Gilewicze, a tam, za
wodą Niemczewscy. Ich wioska zwie
się Wiliszki. Sąsiedztwo było bliskie, bo
tylko ta woda je dzieli. Oba rody
żyły w zgodzie, prawdę bowiem mówiąc,
nie było o co się kłócić. Fortunki
były chudopacholskie i wcale nikczemne.
Więcej pito wody z tego jeziora,
niż wina burzącego krew. Ryb jedynie
nie brakło, które dzielono sprawiedli-
wie; połowę z tego, co złowił
Niemczewski oddawał Gilewiczom,
Gilewicze po
połowie dzielili się sprawiedliwie z
Niemczewskimi, granica bowiem biegła
środkiem wody i dlatego wymyślono ten
sposób podziału. O ryby byliby się
nie pokłócili, inna natomiast nadarzyła
się awantura. Młody Niemczewski,
burzliwy wyrostek postrzelił z guldynki
na swoim gruncie zająca; zając, źle
strzelony, pobiegł ostatnim tchem przez
zamarznięte jezioro i oddał ducha
na gruncie Gilewiczów. Ujrzał to młody
Gilewicz, porwał zajęcze zwłoki i
zaniósł pani matce. Niemczewscy w
krzyk: - "To nasz zając!" - "Skonał na
naszym gruncie! - zawołali Gilewicze. -
A zwierz zawsze pragnie umierać na
rodzonej ziemi. U was go postrzelili, bo
niebacznie zawałęsał się do was
przez jezioro, ale to nasza zwierzyna!" -
Przybieżał nazajutrz stary Nie-
mczewski i zaczął skakać do oczów: -
"Oddajcie, panie bracie, zająca!" -
"Jak go mam oddać, skorośmy go już
zjedli!" - zaśmiał się stary Gilewicz.
Od tego zająca się zaczęło. Prysła
sąsiedzka zgoda, a ludzie poczęli się
kwasić. Starzy patrzyli wilkiem na
starych, a młodzi spotkawszy się niespo-
dzianie wyrywali sobie dość obficie
włosy z głów. Ponieważ operację tę po-
wtarzano coraz częściej przez dwa
najmniej stulecia, musiało to zirytować
przyrodę, która pomyślała sobie tak: -
"Po co im mam dawać włosy, skoro je
sobie od razu wydrą?" - Tym należy
sobie tłumaczyć, że w obydwóch
rodzinach
coraz więcej było łysych. A wszystko
przez mizernego zająca! Czy uważacie,
jak często drobna przyczyna wielkie
robi skutki? Rzymianin mówi o tym
obra-
zowo: "Parva scintilla magnum saepe
incendium excitit", co się wykłada: -
"Mała iskierka wielki często wywołuje
pożar". - Inaczej wyglądałaby histo-
ria dwóch rodów, gdyby postrzelony
kłapouch legł na wieczny spoczynek u
Niemczewskich.
- Skąd mógł wiedzieć, że narobi
bigosu? - zaśmiał się Adaś. - Ale żeby
kłócić się o zająca. I przez tyle lat?
- Zając - opowiadał pan Rozbicki - nie
był głównym powodem. Zając zaczął
jedynie. Diabeł posłał go umyślnie, aby
rozpoczął zwadę. Awantura na wielki
kamień rozgorzała we dwa lata później,
kiedy to podsędek Herakliusz Nie-
mczewski, mając siedemdziesiąt lat zjadł
jednego wieczora czterdzieści jaj
na twardo i dwa łokcie kiełbasy. Zawsze
tyle jadał, szczególnie po postnym
dniu i nigdy mu to nie szkodziło, a nagle
zaszkodziło i oddał Bogu ducha.
Zima była sroga, więc go powieźli na
saniach na miejsce wiecznego spoczynku
do miasteczka, aby go pochować przy
kościele. Gdy przejeżdżali przez las,
ktoś strzelił. Ha! To stary Gilewicz
wybrał się na polowanie, a że niedowi-
dział przeto strzelił tak nieszczęśliwie, że
trafił w trumnę! Biegną wszys-
cy, aby straszliwego strzelca obwiesić na
suchej gałęzi, a wtem przystanęli
i wydali okrzyk zgrozy. Nieboszczyk
zaczął gwałtownie tłuc w wieko, podwa-
żył je i usiadłszy w trumnie począł wołać
wielkim głosem: - "Dawajcie mi
tego psubrata, co mnie postrzelił!" -
Nadzwyczajna zdarzyła się rzecz! Sta-
ry Gilewicz utrafił starego wroga i
oberwał mu kawałek ucha, a że
Niemczew-
ski był w letargu, pozornie martwy, więc
się obudził i darł się w niebogło-
sy. Zaczęli gonić Gilewicza, ale nie
zgonili, lecz mu śmiertelną zaprzysię-
gli zemstę, bo do nieboszczyka strzelał.
Niemczewscy poszli po sprawiedli-
wość do sądów ścigając Gilewicza. Niech
zapłaci, zbójca, za ucho, ale stary
nie chciał płacić. - "Za co? - urągał. -
Żem tego nieboszczyka do życia
przywrócił?" - Najtężsi łamali sobie
głowy, co począć z tym fantem, ale
nikt nie wiedział jaki wydać wyrok. Sam
król też nie wiedział, choć miał
głowę nie od parady, więc się tylko
śmiał. Ta sprawa wlokła się przez sto
trzy lata. Tymczasem zaś, aby o niej nie
zapomniamo, Niemczewscy spalili
Gilewiczów, a Gilewicze Niemczewskich.
Zmartwychwstały nieboszczyk i ten,
co go ustrzelił dawno już byli w grobie,
ale nowe pokolenie nie zasypywało
gruszek w popiele. Do roku 1790
Gilewicze mieli na rozkładzie dziewięciu
Niemczewskich, a Niemczewskim udało
się zakatrupić jedenastu Gilewiczów,
wobec czego krzywda jest nasza. Gdyby
była sprawiedliwość i po każdej stro-
nie równa ilość pobitych, nie można by
mieć żadnych pretensji. Dlaczego je-
dnak Gilewicze mieli być poszkodowani
o dwóch nieboszczyków?
- Ależ to straszne! - szepnął Adam.
- Cóż w tym strasznego? - spytał pan
Rozbicki. - Taka była moda i taki
był zwyczajny proceder. Dwudziestu
nieboszczyków przez lat więcej niż sto,
to znowu nie tak wiele. Dwóch na rok, to
byłoby cokolwiek za obficie i trą-
ciłoby przesadą, ale jeden na pięć lat?
Nikt zapewne nie zauważył nawet
ubytku, bo i Niemczewskich była ciżba, i
Gilewiczów był tłum, a sposobności
było co niemiara. Jedna powracała
wciąż: zawsze przy połowie ryb. Zaczęto
mniej zwracać uwagi na ryby, a więcej
na rybaków, pilnie patrząc, czy nie
udałoby się Gilewiczom potopić
Niemczewskich i vice versa. Przez posły
sta-
nął układ, aby przy połowach asystował
ksiądz, który następnie sprawiedli-
wie dzielił zdobycz.
- Czy nie można było rozgrodzić wody?
- spytał Adam.
- Może byłoby się to udało, ale cóż
stąd? W pewnej chwili więcej ryb mog-
ło znajdować się po jednej albo po
drugiej stronie. Nowa byłaby okazja. Po-
łów z księdzem był wygodniejszy. Gorzej
za to było ze zwierzem biegającym,
bo to i głupie i płoche, i granicy nie
rozpozna, więc zagrodzono ją gęstym
płotem, który został niedawno
zamieniony na drut kolczasty, a w zimie
stały
na lodzie straże, aby jaki zając tędy nie
przebiegł.
- Dziwni ludzie! - rzekł Wojtek.
- Przeczyć temu nie można, szaleństwo
wojny jednakże nie zważa na nic. W
osiemnastym wieku był taki jeden
Niemczewski, awanturnik pierwszej
wody,
który nie tylko strzegł zajęcy, ale
każdego ślimaka ze swojego sadu
malował
na niebiesko, bo taki ślimak, włóczęga
mógł przeleźć po płocie albo pod
płotem. Gdyby mu kto doniósł, że po
gruntach Gilewiczów łazi niebieski śli-
mak z jego obory, byłby im spalił dom.
Ślimaki jednak miały rozum. Siedzi
taki w skorupie, więc ma czas na
rozmyślania.
- Czemu - spytał Adam - nikt ich nie
pogodził?
- Próbowano, a jakże, próbowano! I
perswazją, i chytrością, ale nie udało
się nikomu. Zawziętość między nimi była
niepomierna. Razu jednego zdawało
się, że już, już przyszedł koniec waśni, o
czym możesz przeczytać w pamięt-
nikach Jacka Gilewicza. A było tak:
podczas wiedeńskiej wyprawy króla
Jana
widzi Gilewicz, jak w wielkim tłoku
broni się ostatkiem sił jakiś towa-
rzysz, na którym siadło dwóch
Turczynów. Natarł na nich z furią,
cudem go
obronił i skrwawionego uprowadza w
bezpieczne miejsce. - "Salwowałeś mi
wa-
szmość życie! - rzekł tamten
rozrzewniony. - Ktoś zacz?" - "Zwę się
Gile-
wicz!" - "Z Głodowiec?" - "To mnie
acan znasz? A tyś kto taki?" -
"Niemcze-
wski - zakrzyknął tamten. - Bijmy się! O
jednego z nas za wiele na tym
świecie!" - A na to Gilewicz, który był
miękkiego serca:- "To za to, żem ci
życie zratował, jeszcze na mnie
nastajesz?" - Zawstydził się
Niemczewski i
powiada: - "Dobrze! Pomsta nie zając,
nie uciecze, chyba że do Głodowiec
zabieży po lodzie, bo ją tam zjedzą..." -
Gilewicz chce iść, a tamten stąpa
za nim. - "Czego chcesz? Odczep się!" -
"Nie może to być! Muszę iść za to-
bą, bo nie chcę ci być dłużny. Może się
trafi okazja!" - Chodził za nim jak
cień, pilnował go jak rodzonego syna, aż
się wreszcie doczekał. Pod Parka-
nami rozorali Gilewiczowi piersi
jataganem, tak że omal ducha nie puścił.
Jak myślicie, kto go pielęgnował?
Niemczewski! Plastrami go obkładał,
poił
i żywił jak niańka dziecko, aż tamten
wrócił do zdrowia. - "Poniechajmy
się" - rzekł mu Gilewicz. - "Bijmy się! -
odrzekł mu Niemczewski. - Oddałem
ci życie za życie, a teraz stawajmy po
staremu!"
- I bili się? - krzyknął Adaś.
- Nawet dość zajadle, bo się tak
porąbali, że jeden skapiał z ran we dwa
tygodnie, a drugi w tydzień potem. Ci
dwaj nie są wliczeni do liczby owych
dwudziestu zakatrupionych, bo zginęli,
że tak powiem, poza konkursem, w po-
jedynku.
- Pan opowiada okropne dzieje! - mówił
Adam ze szczerym smutkiem. - I ta
nienawiść przetrwała do dnia
dzisiejszego?
- Musiała przetrwać, bo ją sobie
przekazywano testamentem. Czasem
jednak
przycichała, kiedy na kraj waliły się
nieszczęścia. To należy przyznać
sprawiedliwie. I Gilewicze, i
Niemczewscy zbyt mocno kochali
Ojczyznę, aby
ją trapić zgiełkiem swoich waśni.
Wyglądałoby tak, że pragną czynić
burdy w
domu, w którym ktoś jest ciężko chory.
Niech jednak tylko słońce zaświeci-
ło, dalejże jedni na drugich! Najsroższe
działy się historie, kiedy Gilewi-
czom po stuletnim procesie kazano
zapłacić grzywnę za podziurawioną
trumnę
owego Niemczewskiego, co udawał, że
umarł i za kawałek ucha.
- A zapłacili?
- Gilewicze!? Za kogo ty masz
Gilewiczów? A właśnie, że nie zapłacili i
nie zapłacą. Niemczewscy jeszcze w
osiemnastym wieku chodzili do
adwokatów
na narady, czy nie udałoby się wykonać
wyroku. Przedawnione, mocno przedaw-
nione, miły Adamie! W tej całej historii
to jest najweselsze, iż nikt dzi-
siaj właściwie nie wie, dlaczego obie
rodziny mają się tak serdecznie nie-
nawidzić. Wszystko się zagmatwało,
wszystko się poplątało i sto tysięcy
najsprytniejszych szatanów już tego nie
dojdzie, kto kogo skrzywdził i kto
kogo ma zniszczyć z kretesem? Gilewicz
wie o tym jedynie, że na widok Nie-
mczewskiego powinien zgrzytać zębami,
a Niemczewski ma mieć w spojrzeniu
mord, gdy ujrzy Gilewicza. W nowszych
czasach nie podpalają sobie, oczywiś-
cie, domów i nie rozwalają sobie łbów,
ale dwóch kapłanów Zeusa nie ziało
ku sobie taką wzgardliwą nienawiścią,
jak te dwa rody zieją nią do dzisiaj.
- Dlatego ta panienka...
- Dlatego, dlatego! O niczym nie wie,
ale ma to we krwi. Ona jednak to
drobiazg... Będzie gorzej, gdy na
wakacje zjadą tam młodzi rozbójnicy, a
jest ich kilku. Zdaje się, że będzie
zabawa! Tych Niemczewskich jest stano-
wczo zbyt wielu na świecie. Dlatego każę
pilnować mostów po drodze, szcze-
gólnie koło młyna, bo młyn jest ich. A
wiecie kiedy wojna, co ucichła roz-
gorzeje na nowo?
- Czyż to możliwe, żeby ta głupia wojna
rozgorzała na nowo? - spytał
Adam.
- Głupia, nie głupia, różnie można o
tym sądzić... - rzekł pan Rozbicki
niechętnie. - Ale że rozgorzeje, za to ci
ręczę! A wiesz kiedy? Kiedy nie-
świadomi rzeczy dowiedzą się o tym
wszystkim, o czym ja wiem, a co wam
opo-
wiedziałem w błyskawicznym skróceniu.
- Jakże się dowiedzą?
- Od Antoniego Rozbickiego, gdy
Antoni Rozbicki skończy swoją epopeję!
Treścią jej jest ta wojna właśnie... A co?
Zbledliście, młodziankowie? Roz-
bicki przez wiele lat wertował kroniki,
pamiętniki, odczytywał listy, akta,
pozwy i wyroki. Rozbicki zna każdy
szczegół krwawej powieści wieków.
Rozbi-
cki przekuje to wszystko w spiż wiersza.
Przelana krew nie pójdzie na mar-
ne... Oto jest moja tajemnica, którą
obiecaliście ukryć na dnie serc. Biada
ci, Ilium, grodzie Priama
Niemczewskiego.
Adaś trącił łokciem Wojtka i zapytał
uprzejmie:
- A kiedy pan skończy swoje dzieło?
- Mówiłem ci. Może za piętnaście, może
za dwadzieścia lat!
- No to mamy czas - szepnął Wojtek
nieznacznie.
- Co ty tam szepczesz? - zapytał pan
Rozbicki podejrzliwie.
- Modlę się, aby bogowie dodali panu
sił! - rzekł Adaś uroczyście.
ROZDZIAŁ PIĄTY
HANNIBAL ANTE PORTAS
- Co ty myślisz o tym wszystkim? -
zapytał Adaś Wojtka, skoro zostali sa-
mi.
- Ja myślę, że pan Rozbicki jest bardzo
miłym staruszkiem, który w poety-
ckiej imaginacji fabrykuje strachy na
Lachy. Jeżeli nawet w dawnych czasach
bili się Gilewicze z Niemczewskimi, nie
było w tym nic dziwnego. Dzisiaj te
dzikie awantury są cokolwiek
utrudnione. Powiedz mi prawdę, ostatni
z Gile-
wiczów: czy masz wolną i
nieprzymuszoną wolę pobicia jakiegoś
Niemczewskie-
go?
- Nie mam zamiaru, być może jednak,
że jakiś Niemczewski zechce pobić
mnie.
- O, co to, to nie! W tym wypadku
złoimy mu skórę. My dwaj wyglądamy
wprawdzie jako dwa gołąbki z różdżką
pokoju w dziobach, ale nie damy sobie
napluć w kaszę.
- Słusznie, bo nikt nie powiedziałby
nam "smacznego". W dramacie Szekspi-
ra powiada jeden do drugiego: -
"Grzegorzu, nie dajmy jeździć po
sobie!" -
"Oczywiście! - odrzecze drugi - bo
bylibyśmy końmi!" - Cała historia
wyglą-
da mi na farsę, ale coś w niej jednak
może tkwić bolesnego. Miłujmy przeto
spokój, ale nie dajmy się tłuc.
- Myślę, że tata też będzie tego zdania.
Łagodny to człowiek, ja zaś każ-
dej wiosny oglądam jego maczugę, czy
nie puści pędów i nie zakwitnie, ale w
sprawiedliwej wojnie może okazać się
straszny.
W tej chwili nie można było zapytać o
zdanie starego Kropki, bo umorzony
sielskim powietrzem spał mocno, a duch
jego błądził wśród pól i lasów.
Chłopcy wałęsali się po Adamowym
dziedzictwie ciekawie mu się
przyglądając.
Była to wieś, jak każda wieś, a jednak
jakaś inna. Wzniosły poeta nie mógł
wprawdzie wprowadzić żadnej odmiany
w anatomicznej budowie krów i świń,
gdyż walka z upartą przyrodą jest
trudna i o najdrobniejszą zmianę trzeba
ją prosić przez setki tysięcy lat; nie mógł
dokazać tej magicznej sztuki,
aby drzewa rosły korzeniami do góry, co
miłą rozmaitość wprowadziłoby do
krajobrazu. Wiele jednak uczynił w
granicach ludzkiej możliwości, aby z tej
wsi, którą władał jako regent w imieniu
Adasia, wypędzić banalność i staro-
modne obyczaje. Z rozmachem, godnym
podziwu, urządził swoje państwo. W
każ-
dym gospodarskim obejściu stoją jak
wiadomo: stodoły, stajnie, chlewy, kur-
niki i inne użyteczne budynki; sterczały
one i w Głodowcach, lecz - spójrz,
o przechodniu! Nad drzwiami każdego z
nich widniały wielkie tablice: "Staj-
nia", "Chlew", "Stodoła". Nikt się nie mógł pomylić. Lekkomyślna i znana z
roztargnienia świnia, rzuciwszy okiem
na napis: "Chlew" - od razu w tę
stronę kierowała swoje kroki.
Odpowiedni napis kierował głupawą
krowę do
obory, pan Rozbicki bowiem słusznie
przypuszczał, że tępe to zwierzę wlezie
kiedyś przez gapiostwo do stajni
końskiej, co mogło stać się powodem
zamie-
szania i niesnasek. Roztropny to był
wynalazek i jedynie obawie ludzi przed
wszelkim wspaniale zuchwałym
postępem należy przypisać, że go nie
naślado-
wano w okolicy. Gnuśne i mchem
obrosłe umysły śmiały twierdzić głośno,
że
najbardziej zamyślona świnia nigdy nie
wlezie do młockarni, lecz zawsze
wlezie do chlewa. Pan Rozbicki jednak
nie dowierzał świniom.
Zdumiewającą nowością w
gospodarczym jego systemie była
metoda wpływania
na naturę zwierząt łagodną perswazją i
rozszerzeniem ich horyzontów myślo-
wych. Dla każdego rodzaju wynalazł
odpowiednie hasło i złotą myśl. W stajni
i oborze wisiały kolorowe tablice,
pięknie wypisane. Prawdopodobnie ani
ko-
nie, ani krowy nie mogły ich odczytać,
lecz panu Rozbickiemu szło o to, aby
wzniosłe słowa zapadły w serce i dusze
owych mężów, co oporządzają konie i
owych niewiast, co doją krowy. Pragnął,
aby ludzie ci pamiętali, co za-
wdzięczamy miłym zwierzętom. Dlatego
w stajni napis głosił: - "Kochajmy ko-
nia, bo pracuje w znoju, a gdy zatrąbią
niesie nas do boju!" - a w krowiej:
- "Ja jestem dobra krowa i z tego wciąż
słynę, że daję: mleko, masło, ser i
cielęcinę!" - a u baranów: - "Nie lża
krzywdzić barana, o ludzie niegodni,
bez niego bowiem ludzkość byłaby bez
spodni!" - a u świń: - "Głupi ten, co
z niezdarnych naśmiewa się wieprzy, bo
czasem od człowieka ja, wieprz, jes-
tem lepszy!"
Z przykrością należy oznajmić, że
świetne te sentencje nie czyniły naj-
mniejszego wrażenia na kmiotkach, z
tego przede wszystkim powodu, że
kmiot-
kowie nie umieli czytać. Pan Rozbicki
jednakże nie tracił nadziei, że Gło-
dowce staną się bujną oazą radości na
miałkiej, szarej pustyni, że jego ko-
nie będą rozgłośnie rżały, a krowy będą
ryczały jasnym, czystym głosem, bez
tej nuty rozdzierającej melancholii, co
jest zaprawiona goryczą niezrozu-
mianych dusz. Miał on oko na wszystko i
"sięgał tam , gdzie wzrok nie się-
ga". W tym celu kazał sobie zbudować
na środku obejścia, jak gdyby wysoki
tron obracający się na wszystkie stronty
świata. Siadał na nim o świcie i
kręcąc się na swym siedzisku patrzył,
czy wszystko idzie jak w zegarku.
Wspaniały to był widok! Poznawały go
zwierzęta i poznawali go ludzie - lu-
dzie z większą trudnością, bo wlekli się
senni jeszcze, szeroko ziewając.
Pan Rozbicki snując swoją opowieść
krwawą jak świeża polędwica, zaniedbał
powiedzieć o tym, że owa głośna przez
wieki niezgoda "zbłądziła pod strze-
chy". Ci, kmiotkowie, których liczył
każdego poranka jak swoich żołnierzy,
smętni z przyrodzenia, małomówni i
łagodni, a po świecie chodzący jakoby
we
śnie, budzili się z łapczywym pośpiechem
i zaczynali dymić jak smolne po-
chodnie, gdy kto przy nich wspomniał
Wiliszki. Dziewięćdziesięciu sześciu
kmiotków z Głodowiec pałało
odwiecznym gniewem na widok
siedzących za wodą
osiemdziesięciu trzech Wiliszuków. Był
w Głodowcach jeden taki, co już miał
ze sto lat, ale i ten nie wiedział, dlaczego
Wiliszki powinny być starte z
powierzchni ziemi, spalone albo zalane
wodą. "Kartago musi być zburzona!"-
mniejsza zaś o powody. Obie wioski
rzucały na a siebie ponure spojrzenia,
czasem ciężkie słowa, często kamienie i
inne przedmioty. Jak świat światem
zawsze tu była wojna i musi trwać do
końca świata.
Wicher tej niezgody ogarnął nie tylko
obie wsie, lecz rzucił żagiew wojny
i na dwie karczmy. Bardzo brodaty
Jankiel Kokiet, karczmarz z Głodowiec,
zgrzytał zębami i groził zatratą i
urwaniem głowy pachciarzowi z
Wiliszek,
który się zwał Gedale Zadumany. Jako
ludzie rozważni, nie zbliżali się do
siebie nigdy na długość najdłuższego
nawet oręża, aby nie przerazić świata
grozą straszliwego mordu. Okropne
stałyby się rzeczy, gdyby się spotkali w
biały dzień. Spotykali się natomiast
nocą, gdy zwaśniony świat zasypiał i
zgrzytając zębami z nienawiści
wymieniali pomiędzy sobą artykuły
pierwszej
potrzeby, jako to: jajka, ser i masło,
zależnie od nadmiaru w jednej włości
i zapotrzebowania w drugiej. Nie można
jednakże wyśledzić w kronikach woj-
ny, czy prawdą jest, jak szeptano, że
wróg Gedale jest ciotecznym bratem
swojego śmiertelnego wroga, Jankiela?
-Adam i Wojtek, bystrze patrząc, doszli
sami do poznania wielu niepoję-
tych spraw toczących się po tej ziemi,
pod którą gorzał wulkan. Na wierzchu
wszystko wydawało się jasnym i
błękitnym. Lato płonęło, pyszniąc się
bogac-
twem i dosytem; zboża zaczęły się złocić
a jabłka rumienić.Ryby rzucały się
w nagrzanym stawie jak opętane.
- Ciekaw jestem - mówił Wojtek - czy
to twoja ryba, czy ich?
- Chyba moja, bo wesoła i pragnie
zobaczyć kawałek świata. A tam u nich
jakoś bardzo cicho.
- Tata mówił, że ktoś tam przyjechał
ubiegłej nocy.
- A skąd tata wie?
- Jak to skąd? Przecie wychodzi
każdego wieczora i krąży dokoła domu
przez całą noc.
- Nie może być! Czemuż na to
pozwalasz?
- A co ja mogę zrobić? - mówił Wojtek
z rozpaczą. - Prosiłem i błagałem,
ale wszystko na nic. Stróż nocny
strasznie jest temu rad, bo śpi, a tata
odprawia wartę.
- A pan Rozbicki co na to?
- Pan Rozbicki to też magik! Bardzo
jest zadowolony, że tata taki luna-
tyk, co łazi po noc. Wyobraź sobie, że
czasem do północy chodzi z nim i de-
klamuje mu swoje wiersze. Tata jest
uradowany, że ma towarzystwo...
- A wierszy słucha?
- Ej, co to, to nie... Powiada jednak, że
mu się świetnie przy tym cho-
dzi, bo pan Rozbicki jakby bił w bęben.
Mój tata maszeruje na starość wedle
antycznej stopy, heksametrem!
Posłuchaj kiedy przez otwarte okno.
Boki zry-
wać! O północy pan Rozbicki woła: -
"Panie Kropka, czuj duch! Pilnuj głowy
swojego syna... Nie wiemy ani dnia, ani
godziny!"
Jednego ranka Wojtek mrugnął na
Adasia, jakby go wzywał na rozmowę.
- Co się stało? - pytał Adaś, gdy
spotkali się w zacisznym miejscu ogro-
du.
- Może nic, a może coś. Tata opowiada,
że dzisiaj w nocy ktoś przepłynął
łódką przez wodę i wyskoczył na naszym
brzegu. Noc była ciemna, dojrzał je-
dnak zarysy trzech postaci.
- Trzech? To ciekawe... I cóż te
postacie?
- Zaczęły się skradać bardzo ostrożnie
w stronę twojego sadu. Tata byłby
ich schwytał, ale ma zadyszkę i nim
dobiegł, już ich nie było. Po chwili
słychać było tylko uderzanie wioseł o
wodę i głośny śmiech.
- Śmieli się?
- Tata mówił, że śmiech był taki cienki,
jakby się śmiała dziewczyna.
- To dziwne...
- Ej, Adasiu, nie to jest dziwne, że ktoś
tu był w nocy ani to nie jest
dziwne, że ktoś się urągliwie śmiał, ale to
jest najdziwniejsze, że ja zdo-
łałem to wszystko wyciągnąć z mego
taty. Półtorej godziny gadał po kropel-
ce, aż się wreszcie wygadał. Powiadam
ci, że tak się umęczył jak gdyby zrą-
bał las.
- Ale co to ma znaczyć? Czy zapytać
pana Rozbickiego?
- Nie zdaje mi się. Pan Rozbicki zacna
dusza, ale ma przy łóżku nabitą
strzelbę.
- Na Boga! Nie będzie przecie strzelał...
- Nie? A ja ci mówię, że będzie.
Człowieku! Od stu przeszło lat nie było
w kronikach trupa, a on musi go mieć do
poematu jak rodzynek do ciasta. O!
Pan Rozbicki jest niebezpiecznym poetą.
Neron podpalił Rzym, aby wyśpiewać
pożar, a pan Rozbicki przedziurawi
komuś brzuch, aby zobaczyć żołądek
wro-
ga. Poeta, przyjacielu, jest straszliwym i
nieobliczalnym stworzeniem, a im
gorszy poeta, tym bardziej jest zawzięty
na krwawe przeżycia. Lepiej nic
nie mówić. Patrz, o wilku mowa...
Pan Rozbicki zbliżał się ku nim
gwałtownie poruszając rękami i
mrucząc
coś niewyraźnie.
- Demon poezji go opętał - szepnął
Adaś - albo jakiś baran jest dogorywa-
jący.
- Ach, to wy... Witajcie, mężowie - rzekł
Rozbicki ciemnym głosem. - I
cóż wy na to? Przyjechali!
- Kto, proszę pana?
- Hołota, łapserdaki, kłamliwi
Kreteńczycy, kiepskie imitacje ludzi, sło-
wem tałatajstwo. Pięć sztuk... Trzech
Niemczewskich i dwóch ich niedokrew-
nych krewnych. Jeden piegowaty.
Koniec ze spokojem, z pogodą ducha,
koniec
z wszelką radością. Nie będzie można
zmrużyć oka, lecz trzeba spać z ręką
na strzelbie.
- Słyszałeś? - szepnął Wojtek.
- Proszę pana - mówił Adaś z powagą. -
Cóż z tego, że przyjechali? Bóg z
nimi!
- Pan Bóg nie bywa u Niemczewskich,
młodzieńcze! - krzyknął Rozbicki za-
perzony. - Bóg dawno ich opuścił. Diabli
rezydują u państwa Niemczewskich.
- A cóż oni nam mogą zrobić?
- Poczekaj, to się dowiesz. Dotąd
przyjeżdżało ich trzech, nie licząc tej
pannicy, która łazi po drzewach jak
małpa, pływa jak szczupak, a konno jeź-
dzi jak dżokej z krzywymi nogami. A
teraz przywędrowało ich pięciu. A nas
ilu jest? Trzech na sześcioro, bo babki
nie przydadzą się na nic.
- A tata to co? - zawołał oburzony
Wojtek.
- Prawda! Jeszcze jest pan Kropka, ale
ma zadyszkę, a w dzień śpi.
- Pan tak mówi, jak gdyby miała być
wojna...
- Aha! Wojny nie będzie, tylko zabawa
z tańcami. Trzech Niemczewskich
spierze jednego Gilewicza i jeden
Gilewicz zobaczy gwiazdy w biały dzień.
- O przepraszam! Tak łatwo to nie
pójdzie... Zresztą trzech nie będzie
napadało na jednego!
- Taki jesteś pewny?
- Jestem pewny. W jakim oni są wieku?
- Najstarszy ma piętnaście. Tak,
piętnaście, bo się narodził w tym roku,
kiedy u nas padła cholera na indyki,
więc dobrze pamiętam. Lepiej by było,
żeby ocalało dwadzieścia indyków, niż
żeby się był narodził jeden Niemczew-
ski, ale trudno, los jest głupawy i myślał,
że to na jedno wyjdzie.
Adam zaniepokoił się naprawdę.
Wprawdzie burza z piorunami, z
których,
jak z rusznic strzelali ongi Gilewicze do
Niemczewskich, dawno już wypuści-
ła z siebie ducha, lecz padają jeszcze
jakieś ostatnie krople. Niemądre
smyki z Wiliszek, opętane starym
opętaniem, gotowe uczynić jakieś
lekkomyś-
lne głupstwo i jego - który gdyby był
królem, otrzymałby w narodzie piękny
przydomek jako Adam Spokojny -
wciągnąć do irytującej gry. On nie
pragnie
żadnych wojen, gardzi nierozumną
waśnią i nie chce sporów o zajęczą
skórkę
sprzed lat trzystu. Dziedzicznych
ślimaków nie będzie malował na
niebiesko,
raczej poprosi, aby je zebrano i
zaniesiono w koszu w podarunku na
tamten
brzeg.
- Jestem Polakiem, ale kłócić się nie
będę! - rzekł twardo sam do siebie.
- Niemczewscy niczym mi nie zawinili
ani ja im. Po prostu pójdę do nich i
powiem, co o tym myślę.
Plan był wzniosły i godny wielkiego
serca, lecz dość trudny do wykonania.
Ponieważ sucha granica pomiędzy
Głodowcami i Wiliszkami zamknięta
była od
wielu lat drutem kolczastym, można się
było do Wiliszek dostać łatwo, ale
przez jezioro, że zaś tylko święty
Krzysztof, mąż olbrzymiego wzrostu,
umiał przebrnąć przez głębokie wody,
ludzie grzeszni użyją w tym celu łód-
ki. Obydwie wrogie rzeczpospolite
posiadały swoją flotę o dość mizernym
to-
nażu; były to dwa drednauty w kształcie
chwiejnych łódek o jednej parze
wioseł. Podróż w takich łódkach przez
Atlantyk mogła się nie udać, dość
sposobne były one jednak do użytku na
morzu zamkniętym, rozlewającym się
pomiędzy Głodowcami i Wiliszkami.
Łódka Gilewiczów, stary i dość
zmurszały
grat, przykuta łańcuchem do pala
mocno wbitego w ziemię, chwiała się
wśród
nadbrzeżnych trzcin. Wspaniały okrzyk
Kochanowskiego: - "Łodzi bukowa,
mor-
ska pławaczko, wychowanico Idy
wysokiej!" - potężnym wichrem głosu z
piersi
dobyty, zatopiłby to chuchro. Dwóch
młodzieńców mogła jednak przewieźć
przez wody z tym zastrzeżeniem, że
żadne towarzystwo ubezpieczeń grosza
nie
dałoby za ich życie.
Adam dawno już ją wypatrzył, a
przypomniał sobie o niej teraz, gdy
posta-
nowił popłynąć do wrogiej twierdzy z
sercem na dłoni. Wtajemniczony w cel
tej wyprawy Wojtek długo kręcił głową,
słusznie przewidując nieznośne dyp-
lomatyczne powikłania, atak
choleryczny pana Rozbickiego,
powszechny gniew
rozdrażnionego ludu, płacz głuchych
babek i dość prawdopodobny napad na
apostoła pokoju, któremu Wiliszki mogą
urządzić jeneralne kęsim zanim zdoła
wypuścić z siebie pierwsze słowo zgody
jak gołębia z klatki.
- Weźmiemy białą chorągiew! -
oznajmił Adam.
- W takim razie musisz popłynąć w
dzień, aby ją z daleka ujrzeli. A jeże-
li oni nie ujrzą, przedtem jeszcze
zobaczy ją pan Rozbicki, a on cię z mie-
jsca zastrzeli. Wczoraj rozmawiałem z
panem Rozbickim. Powiadam ci, że on
wiele na tobie buduje! On mniema, że ty
zapalisz na nowo żagiew wojny z
prostej wdzięczności wobec tego
Gilewicza, co ci zostawił majątek.
- Nie może być!
- Wiesz o tym, że ja nie łżę w zwyczajne
dni, tylko czasem w święta, a
dzisiaj jest środa. Jemu się zdaje, że
może być i zaciera ręce słodko o tym
myśląc, że je wkrótce unurza w
"zajęczej krwi Niemczewskich".
- Wszystko mi jedno! Pan Rozbicki
niech idzie sam na wojnę, ja nieodwoła-
lnie płynę jutro do Wiliszek.
- Rozkaz, admirale! Jadę z tobą...
Jedna stara cyganka wywróżyła mi kie-
dyś, że się utopię. Widzę z tego
wszystkiego, że nadchodzi moja godzina.
Rekiny będą miały ucztę!
"Rekiny" jednakże czekały na nią na
próżno, gniewnie bijąc ogonami.
Nazajutrz czarna wieść biegła z
rozwianym włosem przez Głodowce,
wołając:
- "Nieszczęście! nieszczęście! Łódka
przedziurawiona, łódka zatopiona!"
Pan Rozbicki, od samego rana jakiś
niespokojny, skoczył ze swojego tronu
jak król, któremu niespodzianie rzuciło
się coś na rozum. Gniewem krwistym
objęty, wyglądał jak krzak gorejący,
równocześnie zaś jak ryba, co na brzeg
wyrzucona otwartymi ustami chwyta
powietrze. Rzadko w kim mogły się dwa
tak
odległe porównania zmieścić w jednym
czasie. Pobiegł na brzeg i własnymi
oczami stwierdził, że łódka, w której
łonie wybito obszerną dziurę, leży
jak nieruchomy topielec na dnie wody i
że perła floty, nawa admiralska,
stanie się wkrótce siedliskiem
zuchwałych żab. Spojrzał okropnym
spojrze-
niem na drugi brzeg i pogroził mu
pięścią. Gdyby śmiertelnym promieniem
spojrzenia można było z odległości
zapalać strzechy, Wiliszki już by były w
ogniu; gdyby pięść mogła z odległości
walić mury, dom z czerwonym dachem
już by leżał w gruzach. Ponieważ pan
Rozbicki przekonał się po krótkiej
chwili, że żadna z tych katastrof na razie
się nie odbędzie, powrócił zła-
many i zarządził surowe śledztwo.
Nikt o niczym nie wiedział.
Pan Kropka jako wolontariusz, wałęsał
się wprawdzie po nocy, lecz żadnych
podejrzanych nie słyszał odgłosów. Noc
była wietrzna i wiatr wyprawiał z
wodą jakieś hałaśliwe historie,
zwyczajne jednak głosy natury w niczym
nie
przypominały uderzeń siekierą. Pan
Kropka, człowiek doświadczony,
nadmienił
wprawdzie, że do wybicia dna łodzi
wystarczyło zdecydowane uderzenie
butem,
pan Rozbicki jednak upierał się, że
zbrodni dokonano narzędziem ostrym i
siecznym.
Ku sercu Adasia, co właśnie zamyślał
pokojowe dzieło, zaczął się niezna-
cznie zbliżać gniew, jak wciąż
przybierająca woda.
- Głupcy! - rzekł do Wojtka. - Po
trzykroć głupcy!
- Nie krępuj się. Możesz powiedzieć, że
i po siedemkroć. I nie tylko głu-
pcy, ale złośliwe pawiany. Co im z tego
przyszło, że zatopili ten grat?
Uczynili to chyba ze strachu, gdyż
innego powodu nie widzę. Jest jeszcze
druga możliwość. Mogli się dowiedzieć,
że się do nich wybierasz z różczką
oliwną i w ten sposób zamknęli ci drogę.
Chcą wojny!
- W jaki sposób mogli się dowiedzieć? -
mówił Adam gorączkowo. - Rozma-
wiając o tym byliśmy przecie sami, ty nie
zdradziłeś, ja nie mówiłem niko-
mu, więc jakże? Gdzieśmy stali?
- Pod tym oknem, a okno było otwarte.
- Prawda, ale tam mieszkają trzy
babki. Gdybyś strzelił z armaty, nawet
by nie wyjrzały. Te dobre babki należy z
miejsca uniewinnić.
- W takim razie przypadek,
najnędzniejszy z przypadków! Ależ pan
Rozbicki
krzyczy! Jej!
Pan Rozbicki miotał się jak Orestes
gnany przez furie. Groził zemstą,
ogniem, potokami krwi i tym wszystkim
co huczy, płonie i zabija w rycers-
kiej epopei. Nawet w stronę pana
Kropki, którego bardzo szanował, rzucił
kilka wyrazów, nadzianych goryczą, pan
Kropka jednakże żadnych z tego nie
wyciągnął wniosków, gdyż poszedł spać.
Stara łódka zmieniona w tej chwili w
łódź podwodną, jedyną w tych stro-
nach, nie warta była takiej alteracji.
Sądząc po straszliwości gniewu tego
męża, rzuciłby się on ze skały w
przepaść, gdyby niecni Niemczewscy
jakąś
znaczniejszą wyrządzili mu pakość.
Wielkie to było szczęście, że tego nie
uczynili i że w pobliży nie było skały ani
przepaści.
Adam począł go uspokajać uprzejmymi
słowami, chcąc zaś pomazać jego obo-
lałe serce gojącym balsamem, nazwał
czyn wroga nie tylko nierozumnym, ale
zgoła haniebnym. Pan Rozbicki spojrzał
na niego bystrze i od razu znacznie
się uspokoił. Miotał się wprawdzie przez
dłuższą chwilę w sposób przeraźli-
wy, można jednak było przypuszczać, że
tygrys, co w nim zaryczał, powoli
układa się do snu. Bulgotał jeszcze od
czasu do czasu jak grzmot, co się
przetoczył przez chmurne niebo, aby
nikt nie myślał, że go tak łatwo ukoić.
- Trzeba będzie na noc spuszczać psy -
rzekł Adaś, pragnąc tygrysa zmusić
do używania ludzkiej mowy.
- Psy? - zawołał pan Rozbicki. - Ale
skąd ja wezmę psy?
- To ich tu nie ma? - zapytał Adaś
zdziwiony.
Wprawdzie nie pokazał tego po sobie,
widać jednak było, że go zaskoczył
cokolwiek mizerny stan jego żywego
dobytku.
- Jest jeden - mówił zamyślony
Rozbicki - ale już stracił głos, taki sta-
ry. Nieboszczyk nie lubił psów, bo
mordowały zające, nieboszczyk zaś miał
słabość do zajęcy. Nie do biegających,
oczywiście... To stare psisko nie
czyniło złodziejskich wypraw, bo
niewiadomo, czy na więcej lat czy pcheł,
więc się utrzymało na posadzie. Teraz
jednak musimy mieć psy! Sworę bryta-
nów, rzucających się do gardła, całą
bandę strasznych psów, wściekłych
psów! Wyborny pomysł. Trzeba będzie
poszukać w okolicy, ale na to trzeba
czasu, a żniwa niedaleko... Czekaj,
młodzieńcze! Mam myśl, mam
doskonałą
myśl!
- Jaką, proszę pana?
- To tajemnica, podstęp wojenny...
Zawierz głowie starego wojownika. Od
dzisiejszej nocy będzie nas strzegł
Cerber trzygłowy.
- Wesołe oczki "starego wojownika"
trysnęły uśmiechem; dawno już nie było
w nich śladu straszliwego gniewu, co
niedawno kąsał jego osierdzie. Pobiegł
na krótkich nóżkach, aby jak król, co z
wygnania powraca zasiąść znowu na
swoim gospodarskim tronie i pańskim
okiem tuczyć konie.
Adam i Wojtek ponure spojrzenie
rzuciwszy w stronę wody poszli wolnym
krokiem beztroskich włuczęgów ku
lasowi. Stał się on ich najmilszym zakąt-
kiem. Pod wyniosłymi drzewami ścielił
się zielony chłód; drobne, gęste
krzewy podszyły go splątaną gęstwiną,
najbujniejszą nad szmerliwym strumy-
kiem, co się sączył pracowicie w
głębokim jarze, jakby się spieszył do
mat-
ki, do wielkiej wody jeziora. Na dole
leżała cisza. "Gałęzie u góry wisiały
jak zielone, gęste, niskie chmury". Tu i
ówdzie nieśmiało odzywały się
przedziwne głosy. Krzyknął ptak, nagłą
zdięty trwogą, zatrzeszczała gałązka
tknięta płochliwą nogą zwierzęcia,
przekradającego się z łopotem serca
przez miejsca odsłonięte. Do grubego
pnia przypiął się jak pijawka, koloro-
wy dzięcioł i stukał jak gość do drzwi.
Ponieważ mu nie otworzono, więc
okrążył pień i stukał z innej strony,
jakby chciał zapytać: - "Czy robaczki
w domu?" - Wnet go ogarnęła furia i
począł dziobać drzewo z szybkim stuko-
tem.
- Czy nie uważasz - szepnął Wojtek - że
ten drab stuka wedle heksametru?
- W drugim wierszu zmącił rytm -
odrzekł cicho Adaś.
Dzięcioł poznawszy, że zdrowe drzewo
jest mało obiecującą jadłodajnią dla
głodnego obywatela lasu, machnął na nie
ogonem i przeniósł się na inne.
Miał w czym wybierać. Zmarły Gilewicz
kochał las i pan Rozbicki miłował go
poetycką duszą. Wszystko w tym
majątku było chudopacholskie, las tylko
był
wielkopański, więc jak gdyby wiedząc o
tym pysznił się i nadymał górnymi
głosami.
W wysokiej liściastej gęstwinie wiatr
buszował nieustannie, lekko chwie-
jąc czubami drzew nawet w skwarne
południe. Dopiero o gasnącej wieczornej
godzinie coś tam w górze zaczynało grać,
jak organy podczas nabożeństwa.
Jakiś ptak srebrzystym dzwonkiem
dzwonił na nieszpory, ciżba krzewów
przy-
padała do ziemi, jak modlący się ludzki
tłum, strumyczek mruczał swój pa-
cierz, a wielkie drzewa śpiewały: -
"Wszystkie nasze dzienne sprawy..."
unisono, uroczyście, szumnie. Śpiew ten
huczał potężniej, gdy przed nocą
cwałowały tabunem czarne chmury, co
wychłeptawszy wodę z morza, leciały na
dalekie ziemie. Wicher zwalisty, co je
gnał, wyjąc z uciechy, że pędzi cza-
rne, zastraszone bydło, spadał na las i
deptał po nim. Wtedy drzewa huczały
groźnie, straszliwymi głosami, i gięły
znieważone korony, aby strząsnąć na-
pastnika.
Adaś, mrówka z kamiennego mrowiska
- z wielkiego miasta, co tu, do stóp
tych olbrzymów przypadkiem
przywędrował, patrzył na las jak na
największe
cudo. Nie mógł pojąć, że ta wspaniałość,
co szczytami sięga "pod nieba em-
pirejskie", należy do niego; myślał o tym
z nieśmiałym drżeniem serca i ze
strwożoną pokorą. Zdawało mu się, że
jest "Guliwerem u olbrzymów",
pacholę-
ciem, co stanął w obliczu majestatu. A
las, wspaniały, ogromny las, ogród
boży, szumi łagodnie i sennie; blaski
słońca, co się złotymi strugami leją
przez listowie, przypominają uśmiech.
Las uśmiecha się i gada: wojsko dob-
rotliwych olbrzymów, co nikomu nie
uczynią krzywdy. Pokochał przeto ten
swój las nagłą, gorącą, namiętną
miłością. Zdawało mu się, że w jego
sercu
wyrósł las młody i bujny, zielony i
radosny. A ten wielki, stary i potężny
oczarował go, zagarnął i rozmiłował go
w sobie.
Mówił jakby w rozmarzeniu:
- Mnie nie będzie już na świecie, a ten
las będzie! Słyszysz, Wojteczku?
Wolałbym uciąć sobie rękę, niż ściąć
jedno z tych drzew. Kocham ten las...
Gdy zamknę oczy, widzę go... Słyszę go,
gdy zasypiam. Wiesz, Wojtek, jest
mi zielono w duszy.
- Myślę, że nie las jest temu winien -
rzekł Wojtek odsuwając się przezo-
rnie. - Dusza twoja mogła przybrać
barwę wnętrza głowy. Nie wrzeszcz, bo
spłoszysz wiewiórkę! Dlaczego dręczysz
zwierzęta?
- Gdzie, gdzie jest wiewiórka?
- Wcale nie widziałem wiewiórka,
chciałem jedynie otumanić twoją zemstę.
Tarzanie! Za to jednak możesz zobaczyć
człowieka na koniu. Pan Rozbicki je-
dzie w cwał przez łąkę. Czy cię to nie
zdumiewa, że koń nie ma skrzydeł?
- Już i to dobrze, że ma cztery nogi.
Czy słyszysz?
- Co mam słyszeć?
- Ten centaur w głos się śmieje... Co się
stało Homerowi?
Pan Rozbicki znajdował się w
promienistym humorze. Jechał brzegiem
lasu i
od czasu do czasu zanosił się śmiechem
tak rozgłośnym, że smutny jego ru-
mak, jasnokościsty pesymista, odwracał
głowę i patrzył na jeźdźca z wyraź-
nym niesmakiem.
- Musiało mu się zdarzyć coś wesołego -
mówił Wojtek. - Dziwnie się zmie-
nił od rana. Szalał na widok zatopionej
wielkiej armady, ale jakoś prędko
to przebolał. zawołajmy na niego, może
co powie.
- Hej, hej! - krzyknął Adaś.
Wesoły kawalerzysta najpierw się
zdumiał, potem tak zachwiał się w siod-
le, jak gdyby chciał zwrócić bachmata w
powrotnym kierunku, bachmat jednak-
że, wbrew wszelkim pozorom bardzo
silna indywidualność, sprzeciwił mu się
gwałtownie.
- Co wy tu robicie? - rzekł poeta. - Nie
oddalajcie się tak od domu, bo
licho wie, co was może spotkać w
ciemnym lesie.
- A pan dokąd tak pędzi? - spytał Adaś.
- Znakomicie pan jeździ!
- Przydałbym się pod Somosierrą, co?
Jadę tak sobie, żeby z siebie wy-
trząść złość.
- Złość? Nam się zdawało, że pan się
głośno śmieje - rzekł Adaś zdziwio-
ny.
- Ja się śmiałem? Przywidziało się
wam. To chyba ta szkapa, ale nie ja -
mówił pan Rozbicki, żywo mrugając
oczami. - Mam dużo powodów do
śmiechu!
Właśnie... Właśnie...
Gdy mu się udało przekonać
Rosynanta do ruszenia w drogę,
zachęciwszy go
do tego przeraźliwym, cienkim
krzykiem, po czym przymilnym
wołaniem: -
"Wio, kosiu, wio!" - Adaś spojrzał na
Wojtka, Wojtek zaś na Adasia.
- Wieszcz ma nieczyste sumiemie -
rzekł Adaś.
- Wieszcz, choć wieszcz, lecz coś kręci! -
zaśmiał się przyjaciel. - Ra-
duje się prywatnie, a dla "obcych ludzi
ma twarz jednakową", jak mówi jego
kolega, Słowacki. Ha! Poeci są zmienni
jak obłoki. Istnieje szkoła myśli-
cieli, która śmiało twierdzi, że brak im
piątej klepki. Zresztą dzień jest
zbyt piękny, aby się zajmować
odgadywaniem straszliwych tajemnic.
Przebrnęli przez ten dzień, jak przez
czystą, niebieską wodę, mało zwró-
ciwszy uwagę na to, że pod wieczór
pokłóciły się dwie staruszki tak gwałto-
wnie, że zdołały obudzić z głębokich
snów pana Kropkę. Jedna, która miała
dziewięćdziesiąt lat, twierdziła, że dzisiaj
jest wtorek, czemu z należytą
werwą sprzeciwiła się druga, powołując
się na większe swoje doświadczenie,
miała bowiem lat dziewięćdziesiąt trzy.
Jej zdaniem był już piątek. Pan
Kropka rozdzierającym krzykiem
oznajmił im, że naprawdę jest środa, za
co
go nazwały człowiekiem ordynarnym i
gruboskórnym, usłyszały bowiem,
jakoby
twierdził, że właśnie jest niedziela, a
przecie ludzie pracują, więc nie
może być niedziela! Przerwawszy kłótnię
zjednoczyły się w zamiarze wydarcia
błękitnych oczów pana Kropki z ich
naturalnej oprawy, co go zmusiło do sro-
motnej ucieczki pod opieką pana
Rozbickiego.
Ucieszył się pan Rozbicki jego
widokiem i zamknąwszy się z nim długo
i
tajemnie nad czymś radził.
Pan Kropka oznajmił sennemu synowi:
- Pójdę...
- Znowu tata będzie chodził całą noc.
Po co? Kiedy tata odpocznie?
- Odpoczywam! - rzekł stary z mocą.
Chodząc?
- Lubię.
- Trudno, jeżeli tata lubi, niech tata
idzie.
- Ślicznie... - rozmarzył się starty. -
Gwiazdy...
- Niech tata przynajmniej dobrze
patrzy.
- Ho, ho! - krzyknął ojciec.
- Najpierw jakieś trzy cienie, wczoraj
łódka... Nie bardzo mi się to pod-
oba.
Stary w odpowiedzi przytulił do piersi
maczugę Herkulesa i rzewnie wes-
tchnąwszy, poszedł w ciemność.
Musiało być około północy, kiedy
śpiący głęboko Wojtek poczuł mocne
szar-
pnięcie.
- To ja, Adam - szepnął mu głos nad
uchem. - Wstawaj czym prędzej...
- Co się stało, na Boga? - krzyknął
przyjaciel zduszonym głosem.
- Nic strasznego, chodź prędko...
Pękniesz ze śmiechu!
Wojtek, który się zerwał z posłania,
pomyślał z rozpaczą, że pękanie ze
śmiechu o północy jest pomysłem
stanowczo opętanym.
- Słuchaj - mówił Adaś cicho.
Wśród gwiezdnej ciszy rozlegało się
przeraźliwe ujadanie psów. Jeden
trwożył noc głębokim basem, drugi
naszczekiwał barytonem, trzeci urągał
gwiazdom głosem mocno piskliwym i
cienkim.
- One tak co pół godziny... I zawsze
wszystkie razem. Zbliż się do okna.
Widzisz co?
- Nic nie widzę.
Adam strzegąc się każdego szmeru
ostrożnie otworzył okno.
- Poczekajmy, zaraz zaczną.
Znowu ozwał się głęboki bas potężnego
jakiegoś brytana.
- Ależ to nie pies! - szepnął śmiertelnie
zdumiony Wojtek. - To tata!
- Słusznie, a ten baryton to nocny stróż.
- A ten trzeci, co tak cienko?
- Jesteś mało muzykalny. Posłuchaj...
- Pan Rozbicki! - krzyknął Wojtek. - A
im co się stało?
- Nic. Głodowce straszą zające z
Wiliszek. Ale twój tata najlepiej to ro-
bi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
STO PIORUNÓW I BARANIA KOŚĆ
Wyborny pomysł pana Rozbickiego,
aby szczekaniem zastraszyć wroga, nie
był pomysłem oryginalnym; często
używali go brudni skąpcy żałujący
ochłapów
dla psa, więc szczekali osobiście,
wzbudzając u złodziei uśmiech politowa-
nia. Pan Rozbicki nie był wprawdzie
skąpcem, lecz genialnym strategiem, ale
i jego chóralne szczekanie nie wywołało
spodziewanej grozy. Chytry wróg po-
znał się na niedołężnym szachrajstwie i
natrząsał się z niego w sposób obe-
lżywy. Pomimo czujnych straży, pomimo
zawodowej chytrości pana Kropki, zna-
leziono we dwa dni potem na ganku
domu w Głodowcach - u bram twierdzy!
-
niewielkie zawiniątko.
- Ostrożnie! - krzyknął rozdrażniony
pan Rozbicki - to może być bomba!
Adaś nie bacząc na to, że w zawiniątku
może być ukryta śmierć, kopnął je
z zuchwałą lekkomyślnością młodości.
Nic nie wystrzeliło. Chwycił je przeto
czym prędzej i rozerwał sznurki. Z
powicia kilku papierów wydobył
pokaźną
kość, do której przywiązano kartkę z
drwiącym napisem:
"Dla zmęczonych piesków!"
- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki.
Chciał powiedzieć znacznie więcej, ale
udało mu się chwycić pierwsze z
brzegu słowo i trafił na "ha"!
Nawet ta babka, co miała
dziewięćdziesiąt trzy lata, byłaby łacno
pojęła,
że wróg się z nich natrząsa.
- Alea iacta est! - krzyknął poeta
odzyskawszy głos. - Kości rzucone! -
dodał tragicznym głosem dla tych,
którzy nie byli biegli w łacinie.
Adam pomyślał, że gdyby pan Rozbicki
nie urządzał amatorskiego teatru
"pod psem", wróg nie miałby wybornej
okazji do naigrawania się. Nie chciał
tego powiedzieć dostojnemu
Homerydzie, lecz spojrzał na niego z
rozżale-
niem, wieszcz jednakże mało sobie
ważąc rozżalenie Adama usiłował
odkryć
sposoby wroga, nie mogąc pojąć jakimi
drogami to ohydne zawiniątko dostało
się na próg jego twierdzy. To było
najważniejsze w tej chwili.
- Szpiegrze tu byli! - krzyknął w srogiej
alternacji.
Nie powiedział "szpiedzy", lecz po
staropolsku: "szpiegrze".
Nie było to odkryciem nadzwyczajnym,
każdy wiedział bowiem, że tej pluga-
wej kości nie przyniosły demony, lecz
panowie Niemczewscy.
Nad Głodowcami stanęła czarna
chmura. Mroczno uczyniło się w nich i
dusz-
no. Głodowce zostały pohańbione tym
dotkliwiej, że kość była baraniego po-
chodzenia. pan Rozbicki jadł kwaśne
mleko nie jak zwykle z kartoflami, lecz
ze wstydem. Pan Kropka posępny był
jak jenerał, który przegrał bitwę. Chło-
pcy byli rozdrażnieni i smutni. Tylko
babki kłóciły się zawzięcie, a łakomy
staruszek korzystając z zamieszania
czynił wyprawy na agrest.
- Nie możemy się dać ośmieszyć - rzekł
Adaś do Wojtka. - Cała historia
zaczyna być nieznośna. Musimy się z
nimi rozmówić. Chodź ze mną!
Ukrywając się przed panem Rozbickim
poszli chyłkiem na brzeg wody, skąd
wyraźnie widać było dwór w Wiliszkach.
Na tamtej stronie pusto było i głu-
cho.
- Hop, hop! Wiliszki! - krzyknął Adam
jak mógł najdonośniej.
Nikt się nie ukazał na to wołanie.
Nabrał w płuca powietrza i zawołał raz
jeszcze, zgoła rozpaczliwie.
Nic. Cisza.
- Po wodzie głos niesie - rzekł
rozgoryczony Wojtek. - Muszą słyszeć,
ale
nie chcą. O patrz, patrz, tam na szczyt
tej skręconej jabłoni. Widzisz?
- Widzę... Ktoś siedzi na gałęzi i
ukrywa się za pniem.
- To dziewczyna - szepnął Wojtek
bystrooki.
Adam gotów był do wszystkiego.
Zwinął dłoń w trąbkę, do ust ją
przyłożyw-
szy zakrzyknął:
- Widzimy panią na drzewie! Niech się
pani odezwie!
Nikt nie odpowiedział. Wideta na
drzewie zręcznie ukryła się wśród liści.
- Wracajmy! - rzekł Adaś zduszonym
głosem.
Wojtek spojrzał na niego z troskliwą
uwagą i ujrzawszy w jego oczach łzy
szepnął gorąco:
- Nie warto, Adasiu, nie warto...
- Przykro mi - rzekł Adaś. - Co ja im
zawiniłem? Jesteś świadkiem, że
chciałem zgody... Upokorzyłem się... Ale
oni mają zawzięte serca... Czemu
jednak ta dziewczyna?
- Nie znasz kobiet - rzekł Wojtek
ponurym głosem, wyciągniętym za włosy
z
dna brzucha. - W takich sprawach
kobiety są najgorsze. Pragną widoku
krwi.
Hańba im!
Ponieważ po tak straszliwym
oskarżeniu każde następne słowo byłoby
pustym
dźwiękiem, więc zapadli w głuche
milczenie. Jedynie Wojtek, w którym
bulgo-
tał gniew jak woda w samowarze,
pragnąc rozprężyć duszę w jakimś
gwałtownym
czynie, porwał ni stąd, ni zowąd
ogromny kamień i z pasją rzucił go w
krza-
ki. Kamieniowi było wszystko jedno, lecz
zgryzionej duszy ludzkiej cokol-
wiek to ulżyło.
Rozwaga nakazywała czujność,
jednakże w masce obojętności; wszelki
czyn
nieprzemyślany i poczęty w
zdenerwowanym uniesieniu mógł się stać
wodą na
młyn Niemczewskich. Niech oni wlezą w
kabałę. Głodowce postanowiły patrzeć
i czekać. Z pilnej obserwacji
kilkudniowej stało się jasne, że wróg
wciąż
czyni tajemne wypady, zawsze w inną
stronę i zawsze udaje mu się ujść nie-
postrzeżenie. Ślady wiodły raz do lochu,
w którym przechowywano masło i
śmietanę, raz do lamusa, zapełnionego
gratami, zużytymi w gospodarskim tru-
dzie. Do domu wróg zbliżyć się nie śmiał.
- Mam takie wrażenie - rzekł Adaś do
Wojtka - że oni czegoś szukają.
- Przede wszystkim guza - odrzekł
Wojtek.
- Niewątpliwie, ale i czegoś jeszcze.
Poczynają sobie zuchwale, ale nie
czynią tego bez powodu.
Pan Rozbicki oświadczył ponuro, że
szukają śmierci. Owszem, niech szuka-
ją.
- Poczyniłem wszelkie przygotowania -
mówił uśmiechając się tajemniczo. -
Jednego poranka jeden z nich będzie
gotów!
- Co to znaczy, na Boga! - zawołał
Adaś. - Co pan zamierza?
- Iii! nie warto mówić - odrzekł pan
Rozbicki odchodząc.
- Wojtek! - mówił Adaś gorączkowo. -
Pan Rozbicki ma śmierć w oczach.
- Chyba tylko w jednym. On udaje
tylko, że taki groźny!
Nikt jednak nie zdołał przeniknąć
zamiarów pana Rozbickiego, nie było
zresztą na to czasu, drugiego lipca
bowiem zdarzył się wypadek, który
nape-
łnił Głodowce zgrozą i krzykiem. Tego
dnia rzekł rano pan Kropka do swojej
pociechy, Wojtka:
- Duszno...
- W izbie duszno! Niech tata pójdzie
przespać się na łąkę pod lasem.
- Woda...
- Co: woda? Aha, lepiej spać nad
wodą? Można i tam. Skoro zawołają na
obiad, przyjdę tatę obudzić. Do
widzenia, śpij tata zdrowo!
- Amen - rzekł pan Kropka, nie
wiadomo ściśle dlaczego tak właśnie, i
po-
szedł.
Było to ostatnie słowo, które z siebie
wydał. Poza tym słowem wszystko
inne znikło, a pan Kropka z tym
wszystkim na dodatek. Nie było pana
Kropki.
Nec locus ubi Kropka. Rozwiał się.
Przepadł. Rozpłynął się w powietrzu,
chociaż ważył dziewięćdziesiąt
kilogramów. Gdy około pierwszej
godziny, tuż
przed obiadem, Wojtek poszedł budzić
prezesa siedmiu braci śpiących, szukał
nadaremnie. Obszedł głodowiecki brzeg,
zajrzał za każdy krzak, lecz nigdzie
nie było śladu taty. W jednym miejscu,
tuż nad wodą, dokąd nie dochodziła
zagroda z kolczastego drutu, widać było
zmiętoszoną trawę, lecz i tu go nie
było. Wojtek począł biegać niespokojnie
i nawoływać, z początku cicho, po-
tem coraz głośniej, wreszcie
rozdzierająco.
- Chyba poszedł do lasu! - pocieszył się
syn lekkomyślnego ojca.
Zwołano wszystkich i przetrząśnięto
las. Ani śladu.
- Możliwe też... - zaczął pan Rozbicki,
ale nie dokończył.
- O czym pan myśli? - wrzasnął
Wojtek.
- Możliwe... że się utopił...
Wojtek zbladł i chwycił się ręką za
serce.
- Niemożliwe! - zawołał Adaś.
- Mógł we śnie wleźć do wody - mówił
pan Rozbicki.
- Szukajmy! - wołał przerażony
Wojtek.
Zdięto drzwi stodoły, szerokie jak
brama miasta Gazy, którą Samson wy-
niósł na plecach, położono je na kilku
belkach i tę tratwę spuszczono na
wodę. Dno widać było wyraźnie, woda
bowiem była czysta; można było
dostrzec
każdy na dnie kamień, trudno było
przeto nie zauważyć potężnej osoby.
Żad-
nej osoby nie było w tym czasie w głębi
wód. Nie można było w żaden sposób
powiedzieć o panu Kropce, że "przepadł
jak kamień w wodzie". Pan Kropka za-
gubił się gdzieś na lądzie.
- Może mu się coś przywidziało i
poszedł do miasteczka - mówił
zamyślony
Adaś. - Może śpi gdzieś w zbożu...
Uspokój się, Wojtek! Ojcu nic stać się
nie mogło, nie jesteśmy przecież na
pustyni.Poczekajmy do wieczora. Staru-
szek gdzieś się wyśpi i wróci.
- Daj Boże, daj Boże! - Szeptał Wojtek.
Pan Rozbicki jednakże kręcił głową.
- Jeżeli - mówił - nie powróci do
wieczora, dam znać policji.
Czekano w mrocznym milczeniu,
jedynie chłopcy nie zaprzestali
poszukiwań.
Poszli do wsi pytając każdego, azali nie
widział gdziekolwiek pana Kropki?
Nikt go jednak nie widział, więc z
ciężkim sercem wracali do domu.
- Nie wrócił? - spytał Wojtek
gorączkowo.
- Jeszcze nie! - odrzekł pan Rozbicki
ponuro.
Zmierzch się już zaczął sączyć przez
szczeliny w niebiosach, kiedy zwa-
biony niezwykłym w Głodowcach
rozruchem zjawił się tam roztropny Icek
Ko-
kiet, osobisty i zapamiętały wróg
Wiliszek. Ponieważ wiedział już o
wszyst-
kim, zjawił się przeto z rzewnymi
słowami współczucia, które wedle wszel-
kich form towarzyskich złożył jak
kwiaty na ręce Wojtka. Wojtek poczuł
jed-
nakże, że razem z uprzejmymi słowami
roztropny mąż wciska mu do ręki jakiś
zmięty papier.
- Co to jest? - zapytał Wojtek.
- To jest tajemnica - szepnął tamten
kładąc palec w okolicach gęstej bro-
dy, gdzie wedle wszelkich przypuszczeń
znajdowały się usta.
Wojtek drżąc z niepokoju i
niecierpliwości dał znak Adasiowi. Po
chwili
czytali z największym zdumieniem:
"Poufne! Tajne! Do Wojciecha Kropki!
Twój ojciec jest w niewoli!!! Pozos-
tanie w niej tak długo, jak długo nie
rozmówimy się w ważnej sprawie! Jeśli
jesteś odważny, staw się dzisiaj o
północy na brzegu. Gdy podpłynie
łódka,
powiedz hasło: - <<W Grenadzie
zaraza!>> - Łódka odpowie: - <<Śmierć
lub
zwycięstwo!>> - W łodzi będzie tylko
jeden i ty musisz być sam! Jeżeli
przyjdzie z tobą ten drugi, lub kto inny,
łódź odpłynie, a twój ojciec bę-
dzie jęczał w niewoli. Pan Rozbicki nie
śmie wiedzieć o niczym. Wierzymy
Twojemu słowu, bo nie nazywasz się
Gilewicz! Dzisiaj o północy!!! Ci, co są
Niemi".
- Złoczyńcy! - krzyknął Adaś. -
Złoczyńcy! Porywacze ojców...
Przychodzi-
ło mi to na myśl, ale sam siebie
zwymyślałem za taką myśl.
- Ale jak tata mógł... - głośno rozważał
Wojtek. - Chyba, że za mocno
spał... Adasiu, co robić? Czy powiedzieć
panu Rozbickiemu? Uspokój się,
przyjacielu, i poradź...
Ale Adaś nie chciał się uspokoić.
Wiedząc, że pan Kropka ani się nie uto-
pił, ani nie został pochłonięty przez
rozstępującą się ziemię, tę sprawę
pomijał w swoich rozognionych
rozmyślaniach. Wyrwał tajne pismo z
rąk Wojt-
ka i czytał ze zgrozą:
- "...Wierzymy twojemu słowu, bo nie
jesteś Gilewicz"... Ale ja jestem
Gilewicz i nie puszczę tego płazem! To
za ciężkie...
- Ale co robić, co robić? - pytał Wojtek
gorączkowo.
- A czy ja wiem, co robić? Najlepiej by
było wpaść tam i stłuc ich na
kwaśne jabłko.
- Nie damy rady... - jęknął Wojtek.
- Więc chyba czekać. Przecie nie będą
go tam więzili, lecz jutro wypusz-
czą.
- Pewnie, ale tymczasem pan Rozbicki
pośle po policję. Będzie brzydka
sprawa... Zrobi się niesłychana
awantura. A te małpiszony traktują to
wszy-
stko honorowo.
- Honorowo! - zaśmiał się Adaś jak
młody szatan. - Czekaj, niech pomyślę,
bo wyszedłem z siebie.
- Wyjść możesz, tylko nie odchodź za
daleko - rzekł Wojtek, który znacz-
nie pocieszony, odzyskał dobry humor. -
Pomyśl, bracie, pomyśl!
Adam wpatrywał się długo w zmierzch
opadający jak jedwabna, czarna zasło-
na i rozmyślał z wielkim natężeniem.
Wreszcie przemówił:
- Wiesz co? Idź na brzeg... Panu
Rozbickiemu nic nie powiemy i jakoś go
łagodnie ocyganimy. A pójść musisz nie
tyle po ojca, bo ojciec powróci sam,
ale aby się wreszcie dowiedzieć, czego ta
zgraja od nas żąda. Piszą, że
chcą się rozmówić "w ważnej sprawie".
Zobaczymy, jaka to "ważna sprawa".
Sam mało mów, a dużo słuchaj. Niech
się chłopaczki wygadają. Rozumiesz?
- Rozumiem doskonale. To dobra myśl!
Może się wreszcie uda skończyć tę
tragifarsę. Kto będzie rozmawiał z
panem Rozbickim?
- Chyba ty. Będziesz musiał coś
powiedzieć, ale nic nie powiedzieć, bo
pan Rozbicki, jak sam powiada, mógłby
być wujem Ulissesa.
- Będę lisem! - rzekł Wojtek.
Pan Rozbicki skrzętnie notował coś na
długich skrawkach papieru, ujrzaw-
szy jednak wchodzącego Wojtka, szybko
je nakrył obiema rękami.
- Epopeja! - pomyślał Wojtek z dość
podejrzanym szacunkiem.
- Czym ci mogę służyć, Pyladesie? -
zapytał Olimpijczyk głosem smutnym,
jak gdyby zgryziony, że musi rozmawiać
ze śmiertelnym, on, który przed
chwilą rozmawiał z bogami.
- Mam wiadomości o ojcu - mówił
Wojtek unikając jego wzroku.
- Nie może być - zawoła poeta z nagłym
ożywieniem. - Żyje?
- Dlaczego by nie miał żyć?
- Szkoda! - rzekł głucho pan Rozbicki. -
Ach, ach... młodzieńcze!... -
dodał z niezwykłą życzliwością - nie
chciałbym, abyś mnie źle zrozumiał.
Powiedziałem: "szkoda!" - myśląc, że ta
radosna wiadomość przychodzi do nas
tak późno... szkoda, żeśmy się tak
serdecznie martwili... Pojmujesz?
- Oczywiście - bąknął Wojtek, byłby
jednak dał młodą głowę za to, że pan
Rozbicki płacze nad utratą tragicznego
tematu, przekonany, że Niemczewscy
pozbawili miłego żywota pana Kropkę.
- I jakież to wiadomości? - pytał
staruszek. - Właśnie miałem zamiar na-
pisać doniesienie do posterunku policji.
- Dobre... Tata oddalił się na krótki
czas w ważnych sprawach... Nie mogę
więcej powiedzieć, bo tata pragnął
utrzymać to w tajemnicy... Mój tata w
ogóle jest dziwnym człowiekiem... Tak
sobie czasem pójdzie i nie wraca...
Takie fantazje, proszę pana...
Szczególnie latem. Pójdzie, proszę pana,
nic
nikomu nie powiedziawszy i chodzi,
chodzi...
- A potem wraca - rzekł pan Rozbicki
bystrze się w niego wpatrując.
- Oczywiście!
- A kiedy powróci?
- Pewnie jutro... Taki dziwny człowiek,
proszę pana... Czasem to mi się
chce śmiać. Więc niech pan nie woła
policji, bo i po co? Jutro w nocy tata
z pewnością wróci?
- Dlaczego w nocy?
- Przecie w dzień będzie spał, nie wie
pan?
- Więc nie będzie chodził?
- Może będzie, proszę pana. Czy ja
wiem? Tata jest oryginał.
Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w
oczy mówiąc mu spojrzeniem:
- Młodzieńcze! Łżesz na gruby kamień,
ale nie masz wprawy. Mnie nie obeł-
gasz.
Głośno zaś oznajmił:
- W takim razie wszystko w porządku.
Bądź pozdrowiony! Vale et me amantem
ama!
Wojtek przysunął jednym gwałtownym
szurgnięciem nogę do nogi, co od nie-
pamiętnych czasów jest oznaką
głębokiego szacunku i czym prędzej
"uniósł
stąd obecność swoją", jak ślicznie
śpiewają w jednej operze.
- Uwierzył? - pytał gorączkowo Adaś
stojący na czatach.
- Owinąłem go dokoła małego palca -
zaśmiał się Wojtek. - Pisał właśnie
poemat, więc był cokolwiek
nieprzytomny. Zacna dusza, ale małe
dziecko go
ocygani. Która godzina?
- Babki już przestały się kłócić.
- Aha, jakaś dziewiąta. Niedługo trzeba
będzie się położyć, bo pan Rozbi-
cki może zajść niespodzianie. Potem
wymknę się przez okno.
- Weźmiesz broń? - szepnął Adaś
ponuro.
- Jaką? - zdumiał się Wojtek. - Skąd ja
wezmę broń?
- W pokoju pana Rozbickiego jest cały
skład, ale tam trudno się dostać -
mówił zamyślony Adaś. - Coś jednak ze
sobą wziąć musisz.
- Czyż trzeba... - z powątpiewaniem
rzekł Wojtek.
- Ludzie, którzy porywają ludzi, nie są
ludźmi, którym bym wierzył - wy-
głosił Adaś nieludzki aforyzm. - Wiesz
co weźmiesz? Weźmij tę kość baranią!
Czytałem, że jest to straszna broń.
- Myślisz chyba o oślej szczęce?
- Ośla szczęka też byłaby niezgorsza,
ale ponieważ będzie ci potrzebna do
gadania, więc nie będziesz mógł użyć jej
do walki. Mówię ci, kreaturo, że w
jednej francuskiej książce morderca
zakatrupił pewną pannę baranią kością.
- Gdzie ona? - zapytał Wojtek z mocą.
- Wisi w mojej izbie na ścianie. Kość,
oczywiście, nie panna.
- Strasznie poniewierają biednego
barana po zgonie. Po cóż ją powiesiłeś?
- Aby nie zapomnieć, bo ja im to
zapamiętam. Słyszysz? Co złość ludzka
potrafi zrobić z najspokojniejszego
człowieka, jakim ja byłem!
Zaległo ponure milczenie, nad którym
obłędnym lotem latał nietopeż.
- Noc będzie ciemna - szepnął Wojtek.
- Tym lepiej.
Do północy było daleko, ukryli się
przeto w izbie zagasiwszy światło i
rozmawiali szeptem, gotowi w każdej
chwili do udawania, że zapadli w głębo-
ki sen; w domu jednak nikt się nie
poruszał prócz zegara w oddalonyn
pokoju
pana Rozbickiego, który rzadko na
niego spoglądał, używając do mierzenia
czasu niezawodnych kogutów, nie
wymagających ustawicznego nakręcania
i na-
prawy.
Drzewa za oknami zaczęły szumieć
rozgłośnie. Zdawało się, że wiatr chwie-
je nocą jak czarną wodą; powietrze stało
się ciężkie i duszne.
- Gwiazdy pogasły - szepnął Adam
spoglądając przez okno. - Zdaje się, że
chmury walą. Gdzie może być nocny
stróż?
- Pewnie w sadzie i pewnie śpi, do czego
go tata przyzwyczaił. Z tej
strony nie ma niebezpieczeństwa.
Jednego się tylko boję, aby pan Rozbicki
nie strzelił do mnie w ciemności i w ten
niewymyślny sposób pozbawił dynas-
tię Kropków ostatniego jej
przedstawiciela.
Adaś, w mroku nie widząc przyjaciela
usłyszał w jego głosie, wesoło zaba-
rwionym, starannie się ukrywającą nutę
zdenerwowania. Zapytał go po prostu:
- Wojtek, boisz się?
- Sam nie wiem - odrzekł uczciwie
Wojtek. - Jest mi jednak cokolwiek nie-
wyraźnie. Dotąd, jeśli walczyłem
kiedykolwiek, działo się to w biały dzień
i znałem twarz wroga. Ci z Wiliszek
lubują się widać w romantycznych przy-
godach i awanturują się o północy, z
hasłem i odzewem. Nie lubię takich hi-
storii. Ciemna noc jest porą spiskowców,
a tu nie ma powodów do spisku.
Przyjdź w słońcu, powiedz czego chcesz,
jaką sobie uroiłeś krzywdę i albo
podamy tobie ręce, albo pobijemy się
uczciwie. Czy słusznie mówię?
- Bardzo słusznie. Toteż ja myślę, że
gdyby sprawa toczyła się pomiędzy
samymi mężczyznami, wszystko
poszłoby gładko. Wplątała się w to
jednak ko-
bieta. "Helena Trojańska" - jakby rzekł
pan Rozbicki - i stąd ten teatr,
północ i tajemniczość. Cicho, co to?
Nasłuchiwali z zapartym oddechem.
- Nic. Szafa trzasnęła... Szafy mają
niemądre przyzwyczajenie trzaskania
wśród głuchej nocy. Ależ wiatr wyje!
Wiatr, jak gdyby czekał na sposobną
porę, rozpoczął niezwykłe harce i w
sposób zgoła nielitościwy począł
tarmosić drzewa. O szyby okna uderzały
ga-
łązki tłoczonych tuż przy domu bzów.
- Chyba będzie burza - szepnął Wojtek.
- Tego by tylko brakowało - mruknął
Adaś. - Wszystkie straszne historie w
operze odbywają się zawsze podczas
burzy. Wiesz co, Wojtek? Chyba ty już
musisz iść. Wedle moich obliczeń jest już
po jedenastej. Pamiętasz o wszys-
tkim, co ci powiedziałem? W mocy bądź
lisem, a lwem będziesz w dzień. Wzią-
łeś kość?
- Wziąłem - odrzekł Wojtek zgasłym
szeptem.
- Ja będę czuwał, oczywiście, a gdybyś
długo nie wracał, przyjdę na
brzeg. Hasło pamiętasz?
- "W Grenadzie zaraza". Gdyby
nieboszczyk szedł na spotkanie drugiego
nieboszczyka, nie wymyśliłby lepszego.
Bądź zdrów, przyjacielu! Jeśli mnie
tam utopią, każ mnie wyłowić i
pochować w poświęconej ziemi, bo
strasznie
nie lubię zimnej wody.
- Przy pierwszym podejrzanym ruchu
wal napastnika kością przez łeb. Mo-
żesz nie zabijać, ale musisz go ogłuszyć i
przynieść tutaj na plecach.
- A gdyby... - szepnął Wojtek. - ...a
gdyby to była ... ona.
- Wciąż ta dama! - rzekł Adaś głucho. -
Jej się, oczywiście, ukłonisz i
uciekaj.
-Uciec mogę, ale kłaniać się nie będę!
Otwieraj okno!
Wiatr wiał tak gwałtownie, że trzeba
było do tej zwyczajnej operacji użyć
siły.
- Wichura, nie daj, Boże! Co to się
dzieje?
- Ładny kwiat! Burza nadciąga... Ale
trudno, raz kozie śmierć! - krzyknął
Wojtek.
Wspomnienie niewinnie zamordowanej
kozy wpłynęło na niego pobudzająco, bo
uczynił kozi skok i wpadł pomiędzy bzy.
Adaś, bystrze spoglądający w zawie-
sistą ciemność, rozchwianą na wietrze,
widział przez krótką chwilę zarys
dorodnej postaci przyjaciela, wkrótce
jednak noc, rozdziawiwszy potworną
paszczę połknęła go wraz z baranią
kością.
Wojtek pilnie badając drogę znaczoną
jaśniejszymi wężykami ścieżek, prze-
kradał się jak Winnetou, szlachetny
wódz czerwonoskórych. Z daleka
widział
rozlewisko wody, nieco tylko jaśniejsze
od wiszących ponad nią mroków. Znał
dobrze drogę, stąpał przeto pewnie,
czasem jednak cofał się w nagłym zalę-
ku, zdawało mu się bowiem, że go ktoś
usiłuje uchwycić za kark zimną, wil-
gotną ręką: to nisko wiszące gałęzie
czyniły sobie takie nieprzyjemne igra-
szki. Ciemność krótkiej lipcowej nocy
podobna jest zazwyczaj do rzadko tka-
nego nie bielonego jeszcze płótna,
uprzędzonego z szarej poświaty. Ta noc
jednakże wisiała nad ziemią ciężko jak
świebodzińskie sukno. Taka była w
powietrzu duszna parność, że płucom
brakło tchu... Rzeźwość wiejąca zazwy-
czaj od wody zmieniła się w ciepły
oddech.
Stanąwszy nad brzegiem Wojtek
spojrzał wysilonym wzrokiem; woda
była w
rozruchu i w niespokojności; mocny,
natarczywy wiatr zbełtał ją i zmącił
jej cichy sen. Jeziorko burzyło się i
wyglądało jak świeżo zorana rola.
Przy brzegu słychać było mlaskanie fal
roztrącanych o szuwary.
- Długo zapewne będę czekał - pomyślał
Wojtek niechętnie.
Smutno tu było i niemiło. Niepokoje
wiatrem niesione, przyprawiły nad-
brzeżny gąszcz o trwożne dreszcze. W
lesie szuwarów jęczały jakieś nieznane
głosy i słychać było jakieś niecierpliwe
bulgotania. Czasem ptak wodny, za-
lękły rozruchem wiatru, zabuczał
żałośnie, inny zaś ostrym krzykiem jak
cienkim dziobem, uderzał w ciemność,
jakby ją chciał na wylot przewiercić.
Z daleka niósł się na wysokościach
wielki szum, jak gdyby wiatr pędził
przerażone i ciężko skrzydłami bijące
stada zbłąkanych ogromnych łabędzi. A
jeszcze dalej, dalej, gdzieś na skraju
niewidocznego krańca świata, zadud-
nił nagle głuchy, niski, potężny głos, jak
gdyby bateria ciężkich dział
przewaliła się po moście.
W tej chwili rozdarła niebo od wschodu
do zachodu niezmierna błyskawica.
Niebo pękło przez wszystką szerokość.
Zdawało się, że czarna, wichrem nape-
łniona przepaść otwarła ogniem ziejącą
paszczę, aby połknąć struchlałą i
spłaszczoną z lęku ziemię. W jaskrawym
rozbłysku Wojtek ujrzał przez moment
zrozpaczony wyraz świata: drzewa wpół
zgięte, tak jakby usiłowały paść na
kolana przed nawałnicą, stłamszoną
atramentowoczarną wodę i białe zjeżone
grzywy fal, a na drugim brzegu dom w
Wiliszkach, co przylgnął do ziemi jak-
by skulony.
Gdy pierwsza błyskawica zapalona
przez burzę jak rakieta, mająca dać has-
ło do rozpoczęcia wojny, zagasła
przeorawszy niebo, wystrzeliło pierwsze
burzące działo. Lew burzy zaryczał na
cały świat oznajmiając, że rozpoczyna
straszliwe łowy. Struchlało na ten głos
wszystko co żywe. Drzewa jękliwym
zapłakawszy szumem wparły się
korzeniami w ziemię, aby wydzierżeć
zwalisty
napór; przytuliły się do siebie mizerne
krzewiny, pokładły się oczerety ni-
kłe i bezsilne. Burza, goniąc, poczęła
miętosić nabrzmiałe chmury i szarpać
pazurem ich napuchłe cielska; z
rozdartych chmur trysnął potop wody,
jak
gdyby rzeka niebieska zerwała tamy.
Pomiędzy czarnym stropem i ziemią
wyro-
sła ściana ruchoma, okropna ściana
płaczu. Deszcz nie padał, lecz lał się
strugą. Od czasu do czasu burza
rozpalała błyskawicę, aby ujrzeć w jej
roz-
błysku, czy świat został już na śmierć
ubiczowany biczami wody, a widząc że
jeszcze trwa i jeszcze czerni się na
dolinach, wydała ryk grzmotu i biła
piorunami, aby dokończyć dzieła
zniszczenia.
Wojciech , usłyszawszy pierwsze jej
zbełtane i dudniące głosy, zachwiał
się na swojej pozycji jak żołnierz, który
waha się w sercu: czy ujść na
widok nieprzyjacielskiej nawały, czy
wytrwać i dać się zgnieść? Lecz jak
ujść? Musiałby biec przez potop i do
tego biec pod górę. Nie. Lepiej stać i
przeczekać. Może rozsierdzona
nawałnica wystrzeliwszy wszystkie
ciężkie po-
ciski szybko się przewali. Zaszył się w
gęstwinę krzewów, tuż nad samym
brzegiem, skulił się jak mógł i patrzył na
straszliwość wojującą ogniem i
wodą. Po niedługiej chwili poczuł
mokrość na całym ciele, a wkrótce
potem
zdawało mu się, że chyba dusza w nim
przemokła. Ziemia pod stopami
rozmięk-
ła i tak się opiła wody, że zaczęła
zmieniać się w grzęzawisko; zapadał w
nie po kolana, lecz bał się opuścić to
miejsce. Mógłby uciec pod wysokie
drzewa, wiedział jednakże o tym, że
pioruny, gardząc wszystkim co niskie i
płaskie zawsze biją w szczyty. Stał
nieporuszony i zalękły. Zdawało mu się,
że tucza otwiera szeroko swoje ogniste
oczy, jak gdyby chciała wypatrzeć
jego właśnie, nieznośnego śmiałka, co się
ważył wyjść ze swojej nory, aby
podglądnąć diabelski sabat. Sam, o
północy, nad brzegiem wody,
rozhuśtanej
w spienioną kipiel, zatrwożył się w
dzielnym sercu. Chwycił się rękami kur-
czowo gałęzi krzewu, wydało mu się
bowiem, że go burza oderwie od ziemi
jak
piórko i poniesie. krzyknął głośno, gdy
świat stanął w ogniu, w jadowitym,
sinym ogniu potwornej błyskawicy;
poczuł, że serce w nim zamiera: w tym
trupim świetle ujrzał na rozsrożonej
wodzie łódkę. Nie, to chyba niemożli-
we! Źle chyba widział przez mętną szybę
deszczu... Nikt by się nie ważył...
To szaleństwo, to szaleństwo...
Czyhał teraz na nową błyskawicę. Wpił
się oczami w ohydną, rozmokłą ciem-
ność, aby nie stracić ułamka sekundy na
szukanie tego miejsca, kiedy się
uczyni światłość.
Świat znowu stanął w sinoniebieskich
płomieniach.
O Boże Wszechmogący! Łódź walczy z
falami. Nie mogła odbić daleko od tam-
tego brzegu, bo usiłowała przebrnąć
przeciwko wiatrowi. W łódce ktoś jest.
Kimkolwiek jest ten człowiek, pewnym
jest, że postradał zmysły.
Wojtek rozpaczliwym ruchem
wygrzebał nogi z trzęsawiska i jakby
nieprzy-
tomny, zataczając się pod smaganiem
wichru, zbliżał się uparcie do brzegu.
Przystanął wtedy dopiero, gdy
rozpędzona fala rozbryznęła się na jego
no-
gach. I on też w tej chwili postradał
zmysły. Wszedł w wodę, aby nawet o te
dwa, trzy kroki zbliżyć się do tamtego
szaleńca i zaczął krzyczeć rozdzie-
rającym głosem:
- W Grenadzie zaraza! Wróć się! W
Grenadzie zaraza! Wracaj, wracaj, na
Boga!
Burza zapaliła nowe światło, jak gdyby
chcąc ujrzeć kto śmie swoje mizer-
ne kwilenie wplątywać w jej tysiączne
głosy.
Tamten z łodzi musiał też dojrzeć
Wojtka, gdyż niedaleko było od brzegu
do brzegu. Jeziorko było długie lecz
wąskie. Podniósł rękę, jakby dając mu
znak, że go widzi.
- Wróć się!... - krzyczał Wojtek
ostatnim, rozpaczliwym tchem. - Uto-
niesz!
Przez rzęsisty płacz ulewy, przez
rozchełstaną wodę i przez wszystkie
szumy dobiegł go głos cieniutki jak
nitka:
- Chciałam... Nie przepłynę...
Wojtkowi wydało się, że ten piorun,
który uderzył w tej chwili gdzieś w
las, uderzył wprost w jego serce.
- Dziewczyna! - pomyślał w
najgłębszym zdumieniu.
Stał po kolana w pieniącej się wodzie i
nie mógł się poruszyć. Ne wie-
dział jak długo tak sterczał, jak pal
wbity w dno. Był oszołomiony, powity
lękiem i zgrozą. Spojrzał z niemym
błaganiem w stronę szalejącego nieba,
aby rozbłysnęło. Jęknął głębokim jękiem
ujrzawszy w jaskrawym blasku, że
łódka przedziera się ku tamtemu
brzegowi. Szaleniec zawrócił.
Burza, wypuściwszy z klatki wszystkie
najsroższe diabły, pomrukiwała je-
szcze z radości, lecz już ciszej. Wojtek
szedł ostatnich z siebie dobywając
sił. Brnął przez nowo narodzone potoki,
w szybkim, brudno spienionym natło-
ku goniące do wody. Nogi ciążyły mu
ołowianym ciężarem; dreszcz nim
wstrzą-
snął. Nie mógł sobie zdać sprawy, jak
długo szedł ku domowi. Woda zalewała
mu oczy, więc zdążał niemal po omacku.
Zapukał w okno, które się natychmiast
otwarło, lecz nie mógł się wdrapać
na niewielką wysokość. Adaś wciągnął
go z największym trudem.
- O Boże! - szepnął z rozpaczą,
ujrzawszy Wojtka, tym tylko różniącego
się od topielca, że się jako tako poruszał.
- Chciałem biec do ciebie...
Nie było sposobu... Czemu nie wróciłeś
od razu?
Zaczął zrywać z niego szaty, z których
można było wyżąć pokaźnych roz-
miarów strumień, owinął go w koc i jak
niańka układał go w łóżku.
Wojtek uśmiechnął się do niego i chciał
coś powiedzieć, lecz nie mógł,
gdyż szczęki wypowiedziały mu należne
posłuszeństwo. Zdołał je wreszcie
wprowadzić w ruch właściwy i
przemówił, odnosząc równocześnie
wrażenie, że
i jego słowa ociekają wodą.
- Mówię ci... Adaś... że to dzielna
dziewczyna...
- Jaka dziewczyna? - zdumiał się
przyjaciel.
- Tej nocy nie mógł się jednakże o tym
dowiedzieć, gdyż Wojtek zasnął ze
skwapliwością, która by zaszczyt
przyniosła jęczącemu w niewoli staremu
Kropce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PAN KROPKA W KAJDANACH
Gdyby Napoleon dostrzegł był pod
Waterloo zdradziecki rów, historia poto-
czyłaby się inaczej. Wprawdzie
mordercza ta bitwa jest nieznacznym
zdarze-
niem wobec śmiertelnych zapasów
Głodowiec z Wiliszkami, bo na ich
widok
"klepsydra zadrżała w rękach Czasu" -
jednakże przeoczenie Napoleona można
przyrównać do przeoczenia pana
Kropki. Pan Kropka, szukając miłego,
cienis-
tego miejsca, w którym by nic nie
zdołało zamącić jego snu, krążył długo,
nieprzytomny cokolwiek jak lunatyk i
doszedł do zagrody z kolczastego dru-
tu. Poza nią ujrzał łakomymi oczami
malutką łączkę nad samym brzegiem.
Ostatni słup ogrodzenia wbity był tuż
przy brzegu, ponieważ jednak gorące
dni wypiły wiele wody, uczyniło się dość
szerokie przejście pomiędzy zaporą
z drutu i jeziorkiem. Krowa mogła tędy
przeleźć wygodnie, cokolwiek tylko
wypuściwszy z siebie powietrza, mógł
tedy przeleźć i pan Kropka. W ostat-
niej chwili pomyślał sennie, że nie należy
tego czynić, bo za drutem roz-
ciąga się cudza ziemia, parząca stopy.
Legł przeto na miękkiej trawie na
samej granicy. Stwierdzić należy, że
głowę ułożył z wszelką pewnością na
terenie Głodowiec.
Mickiewicz zowie sen "bratem
śmierci". Gdyby znał był pana Kropkę i
jego
sposób spania, na nic nieczuły -
nazwałby go "starszym bratem
śmierci".
Upał był tak wielki, że duch miłego pana
Kropki czym prędzej z niego wyle-
ciał i aby się orzeźwić poleciał w
chłodne, górne rejony, bodajże do stra-
toswery i postanowił długo nie powracać
do ciasnego swojego mieszkania.
Ciało, tak niegodnie porzucone, leżało w
słodkim bezwładzie, w śnie dosko-
nałym, zapamiętałym i tak twardym, że
nie zwracało najmniejszej uwagi na
roje much, co się rzuciły łakomie na
pana Kropkę, jak na olbrzymią sztukę
mięsa, na dziewięćdziesiąt kilogramów
żywej wagi. Gdyby nie jeden, lecz
siedmiu archaniołów zagrało larum,
wzywając pana Kropkę na dolinę
Józefata,
próżny byłby ich trud. Nic dziwnego
przeto, że i najście trzech diabłów i
jednej diablicy nie zostało przez niego
zauważone.
Diablica ujrzała go pierwsza i
przyzwała cichym głosem swój orszak.
Póź-
niejsze dochodzenia dowiodły, że na
czele piekielnej czeredy szła panna
Irena Niemczewska, ta sama, co na
gładkiej drodze groziła pobiciem
szlache-
tnemu Wojtkowi; za nią przekradali się
przez krzaki dwaj jej bracia i jeden
kuzyn - długonogi, wysoki dryblas.
Wedle wiadomości pana Rozbickiego,
po-
winno ich być razem sześcioro, mniemać
przeto należy, że dwóch chłopaków
poniosło w inne strony.
- Człowiek! - szepnęła Irena.
Ponieważ nie można było temu
zaprzeczyć, wszystko bowiem
przemawiało za
tym, że pan Kropka jest człowiekiem,
trzej wojownicy z Wiliszek głębokim
milczeniem oddali hołd jej bystrości i
obstąpiwszy ciało pana Kropki przy-
glądali mu się ciekawie.
- Kto to może być? - szepnął Ignaś
Niemczewski.
- Nie wygląda na włóczęgę - rzekł jego
młodszy brat. - Jakiś poczciwina,
co się zabłąkał. Niech sobie śpi...
Chodźmy, bo obiad niedługo...
- Stój! - zduszonym głosem zakrzyknęła
panienka. - Ja już gdzieś widzia-
łam tę twarz!
Zatrzymali się wszyscy okazując żywe
zainteresowanie. Irenka była wodzem
armii z Wiliszek. Zdawało się, że duch
odwiecznej zemsty ją wybrał sobie na
mieszkanie. Ociekająca krwią historia
trzech wieków w jej ręce złożyła le-
gat pognębienia ze szczętem Gilewiczów.
Duchy kilku pokoleń rozsrożonych
Niemczewskich, wskazując ją ognistymi
palcami, rzekły radośnie: - "Chłopaki
są niemrawe, ale ona wykończy ten ród
nienawistny!" - Młode pokolenie uzna-
ło bez sprzeciwu jej hetmaństwo i oddało
się pod jej komendę. Ona najlepiej
znała dzieje wielkiej waśni i dolewała
oliwy do ognia, gdy pamięć o głuchej
wojnie zdawała się przygasać.
Pochyliwszy się nad żywymi zwłokami
pana Kropki przypatrywała im się pil-
nie. Nagle usta jej zadrgały.
- Tak, to ten sam... - szepnęła groźnie.
- Kto, kto? - zapytała armia.
- Opowiadałam wam o spotkaniu na
drodze i o tym smyku, co śmiał do mnie
przemówić. To jego ojciec. Siedział na
bryczce i krzyczał.
- A teraz śpi... - bystrze zauważył kuzyn
- dryblas.
- Spać mu wolno, ale nie na naszym
gruncie! - zawołała Irenka.
Oburzenie zjawiło się na pochmurnych
obliczach. Jedynie Ignaś Niemczews-
ki, dusza sprawiedliwa, uczynił
nieśmiało uwagę:
- Jego głowa jednakże znajduje się na
terenie Głodowiec.
Panienka spojrzała na niego z
politowaniem.
- Znajdź jakiś pręt. Prędko!
- Na co pręt?
- Ja wiem na co.
Ignaś przyniósł gałąź wikliny, z której
panienka jednym ruchem zerwała
liście i ku wielkiemu ich zdumieniu
zaczęła mierzyć pana Kropkę.
- Ten człowiek - mówiła gorączkowo -
ma, na oko licząc, metr osiemdzie-
siąt wzrostu. Patrzcie, ile z tego jest na
gruncie Głodowiec? Najwyżej pół
metra, reszta leży w Wiliszkach. Jakim
prawem? Jak śmie ktoś z Głodowiec
włazić na naszą ziemię?
- Ale głowa... - rzekł Ignaś.
- Głowa takiego, co mieszka w
Głodowcach, nie jest więcej warta od
nóg.
Jędrek, biegnij po tamtych i wracaj
natychmiast.
- Co chcesz zrobić?
- To, co trzeba.
Jędrek, szybkobiegacz, pobiegł jakby
się paliło i wkrótce wrócił zdyszany
wiodąc jeszcze jednego Niemczewskiego
i jeszcze jednego kuzyna, nakrapiane-
go na obliczu. Były to niepozorne
niedorostki, wielce jednak zapalczywe i
na Głodowce zawzięte.
- Weźmiemy go do niewoli!-krzyknęła
Irenka.
Wszyscy, prócz Ignasia, pomalowali
gęby niebiańskim zachwytem. Przezorny
Ignaś czynił zastrzeżenia:
- Przecie się obudzi! Nas jest
wprawdzie sześcioro, ale tych malców
prze-
wróci jednym palcem. Ty też...
- Co ja? co znowu ja? jeśli się sam
boisz, nie bój się przynajmniej o
mnie. Los go nam zsyła w ręce, a ten mi
kracze nad głową.
- Ale co powie mama?
- Mama wyjechała, a wraca dopiero za
trzy dni.
- A wuj?
- Wuj się nie liczy. Dość gadania!
Chłopcy... za nogi tego jegomościa i
przeciągnijcie go przez granicę.
Pan Kropka westchnął mile, przyśniło
mu się bowiem, że gdzieś jedzie.
- Nie obudził się! - rzekł Ignaś ze
zdumieniem.
- Udźwigniemy go? - zapytał z
powątpiewaniem kuzyn - piegowaty.
- Spróbujmy...
Ujęli łagodnie pana Kropkę pod
ramiona i lekko unieśli, pilnie patrząc,
czy się nie obudzi z niedźwiedzim
rykiem.
- Ależ śpi! - szepnął Ignaś zdumiony.
- A może się upił?
Ponure to oszczerstwo musiało zaboleć
zacnego i znanego ze wstrzemięźli-
wości człowieka, albowiem wydał głos
podobny do bulgotania rozgniewanego
indyka.
Ogarnęło ich zdziwienie, pomieszane w
trzech czwartych z radością, gdy im
się udało ustawić pana Kropkę niemal w
pozycji pionowej. Pan Kropka, śpiąc,
stawiał niepewne kroki, podtrzymywany
ze wszech stron. Opowiada słynny pi-
sarz francuski, że w straszliwej bitwie
pod murami Kartaginy taki był na-
tłok walczących, iż trupy poległych, nie
mogąc upaść, posuwały się razem z
walczącymi. Ha! Pan Kropka zrobił taką
samą osobliwą karierę. Spał jak za-
bity, a szedł. W pewnej jednakże chwili
zamarło sześć serc, albowiem ten
dziwaczny mąż przystanął i ledwie,
ledwie otworzywszy oko (lewe) zapytał:
- To ty, Wojtek?
Musiało mu mało zależeć na
odpowiedzi, gdyż znowu słodko usnął.
Byłoby się wszystko udało doskonale,
gdyby nie drobne zdarzenie. Złośliwy
przypadek burzy często najdoskonalsze
plany. Na pestce wiśni można złamać
nogę.
Przyznajemy na podstawie pilnych i
długotrwałych spostrzeżeń, że wielkie
nawet głosy nie czyniły wrażenia na
panu Kropce, skoro zapadł w sen. Znał
je wszystkie: i ryk burzy, i łomot
piorunów, warczenie aeroplanów i
piekie-
lny pisk tramwajów na zakręcie.
Przebywając jednakże przez całe życie w
mieście, nie słyszał najprzedziwniejszych
głosów przyrody - gadającej, sze-
mrzącej, pokrzykującej i ryczącej
wszystkimi językami. Przyroda
stworzyła w
Indiach takiego ptaka, który zanosi się
obelżywym śmiechem.W awanturze z
panem Kropką zastąpiła go nasza
zwyczajna sroka, ptak przemyślny i
roztrop-
ny, poza tym posiadający instynkty
złodziejskie. Odznacza się ona niebywałą
ciekawością. Przysiadłszy na niskiej
gałęzi przyglądała się z najżywszym
zainteresowaniem dziwacznemu
pochodowi; taką wzbudził w niej
wesołość, że
się rozdarła przeraźliwym skrzekiem, do
niczego niepodobnym. Dziwaczny ten
głos zaniepokoił ducha pana Kropki;
wobec tego duch czym prędzej powrócił
do swego mieszkania, a pan Kropka
przystanął nagle i za jednym zamachem
otworzył oba oczy.
- Uwaga! - krzyknął piegowaty kuzyn.
Wojsko cofnęło się przezornie i
spojrzało ponuro na jeńca, słusznie
rozu-
miejąc, że jeniec wpadnie w gniew i
zrobi z nich bigos.
Pan Kropka rozejrzał się ze
zdziwieniem, spostrzegłszy zaś, że jest
oto-
czony, zapytał z uzasadnioną
ciekawością:
- Co to?
Armia spojrzała na Irenkę szukając u
niej rady. Panienka pobladła cokol-
wiek, lecz gotowa na śmierć oznajmiła
głosem drżącym:
- Pan spał na naszym gruncie, więc
wzięliśmy pana do niewoli...
- Nie może być! - zdumiał się jeniec.
Policzył ich dobrymi oczami i wcale
figlarnie się uśmiechnął.
- To dobrze... - rzekł i zwrócił się w
stronę Głodowiec.
- Pan jest w niewoli! -krzyknęła
cienkiem głosem Irenka. - My pana nie
puścimy!
- Ejże? - zdumiał się stary.
Spojrzał na dziewczynę, bystrze przez
chwilę patrzył w jej oczy i nagle
jasna jego twarz spochmurniała.
Wskazał ją palcem, aby żadnej nie było
po-
myłki i rzekł głucho:
- Ha! To ty?
- Co ja? - zapytała dziewczyna
nadrabiając miną.
- Chciałaś Wojtka... tego...
Ponieważ nie chciał wypowiedzieć
straszliwego wyrazu, więc ruchem jej
przypomniał, jak to chciała uderzyć
syna jego, Wojciecha.
- On na mnie napadł... - bąknęła
Irenka.
Pan Kropka łagodnie, ale niemniej
smutno pokręcił głową.
- Nie, dziecko... - rzekł. - Nie!
Dziewczyna... takie rzeczy... nieład-
nie!
Historia twierdzi, że był to jeden z
najdłuższych stylistycznych okresów
tego spartańskiego męża.
Armia słuchała go opuściwszy głowy i
zacisnąwszy usta. Jasnym było, że
przeciwko jego osiwiałej powadze nie
zdoła zdziałać wiele. Wystarczyłoby,
aby poraziwszy ich smutnym i
rozżalonym słowem okazał najmniejszą
chęć
przejścia do natarcia, a armia
umknęłaby na dawno upatrzone
pozycje. Panu
Kropce przyszła jednak do głowy (bo i
gdzieżby?) myśl niemal szatańska.
Znał z opowieści Wojtka krwawe dzieje
waśni i oto przypadkiem znalazł się w
twierdzy wroga. Należy z tego
skorzystać... Obejrzy dokładnie
nieprzyjacie-
lską siedzibę, skąd wszystkie wyprawy
wyruszają na Głodowce. Przypomniał
sobie trzy cienie, śmiechem się z niego
naigrawające wśród głuchej nocy i
przypomniał sobie zatopioną łódź. Ha!
Jeśli kiedy Adam z Wojtkiem będą mu-
sieli urządzić karną wyprawę ma
Wiliszki, on ich powiedzie.
Pomysł był tak diabelski i chytry, że
pan Kropka całkowicie otrzeźwiał.
Ku niezmiernemu zdumieniu wojsk
nieprzyjacielskich rzekł dobitnie:
- Idę z wami!
Piegowaty kuzyn otwarł usta szeroko,
choć z wdziękiem; inni patrzyli na
siebie nierozumiejąc, co skłoniło
olbrzyma do uległości.
- Nic się panu nie stanie! - powiedziała
Irenka nie mogąc ukryć radości.
Pan Kropka odwrócił się jednak od niej
i wyszukawszy spojrzeniem wojowni-
ka o smętnym obliczu, przypadkiem
Ignasia, rzekł twardo:
- Prowadź!
Pochód ruszył w milczeniu ku małemu
domkowi, w którym za czasów świetnoś-
ci mieszkał ogrodnik. Domek stał na
uboczu, w gęstwinie bzów, bujnie rozro-
słych. Wprowadzono do niego
wspaniałego jeńca, któremu Ignaś
wskazał tap-
czan. Należy przyznać czym prędzej, że
pana Kropkę traktowano z wojskowymi
honorami. Przemawiano do niego z
szacunkiem, należnym siwej głowie,
chociaż
będącej własnością wroga, czy też jego
zaufanego sprzymierzeńca.
- Niedługo przyniosą panu obiad - rzekł
Ignaś.
- Przyda się! - zaśmiał się jeniec.
- I niech pan będzie spokojny... Pan jest
tylko zakładnikiem... A syn pa-
ński zostanie zawiadomiony.
- Gdyby pan był Gilewiczem, już by
było po panu! - krzyknął niespodziewa-
nie kuzyn - piegowaty.
Pan Kropka nie przyjął jednakże tego
oświadczenia do wiadomości, albowiem
ległszy bez zapowiedzi na tapczanie,
usnął.
Wojsko wycofało się za drzwi ponuro
patrząc w przyszłość. Szczęśliwy
przypadek wydał mu w ręce ważną
osobistość, teraz jednak trzeba będzie
za-
stanowić się głęboko, co i jak czynić, aby
nie zmarnować okazji!
Wszystko było na głowie wodza
zastępu, który nie zaniedbał niczego.
Iren-
ka zamknęła drzwi domku na haczyk i
postawiła wartę, złożoną z dwóch młod-
szych braci.
- Gdyby chciał uciekać, podnieście
alarm! - rzekła głucho.
- A jeżeli nas schwyta? - zapytał
przezornie jeden ze strażników.
- Zgiń na posterunku! - powiedziała
twardo. - Ignasiu, czemu tak wykrzy-
wiasz gębę? To trudno! Potrzebny nam
był zakładnik, a ty wiesz na co, no i
mamy zakładnika. Pewnie, że lepiej było
capnąć Gilewicza,, ale lepszy ten,
niż żaden. Teraz się potargujemy, panie
Gilewicz!
- Ale czy to wszystko ma jaki sens? -
mówił Ignaś niechętnie. - Co nam
zawinił ten miły staruszek? Co on ma
wspólnego z Gilewiczami?
- Przyjaciele naszych wrogów są
naszymi wrogami - krzyknął wojownik
pie-
gowaty.
- A la gare, comme a la gare! - dodał
butnie kuzyn z cerą bez zarzutu.
- Co to znaczy?
- To znaczy: "na wojnie, jak na wojnie!
- Nie, mój kochany. To znaczy: "na
kolejowym dworcu, jak na kolejowym
dworcu!" - Chciałeś powiedzieć
zapewne: - "A la guerre, comme a la
guerre!"
- Można tak, ale można i tak - rzekł
niepewnie kuzyn bez piegów. - Iren-
ko, co teraz?
- Teraz odbędzie się narada. Za pół
godziny i tam gdzie zawsze.
W miejscu wśród gęstych zarośli, gdzie
się zawsze odbywały narady, można
się było znaleźć za pół minuty, ale w
warunkach zwyczajnych. Należało prze-
leźć tylko przez dwa płoty. Spiskowcy
jednakże i ludzie wojny nie lubią
udeptanych dróg. W obawie przed
szpiegami trzeba zaplątać ścieżki i prze-
mknąć się na miejsce zebrania lisim
sposobem. Armia z Wiliszek wybornie
by-
ła zaprawiona w tym indiańskim
procederze, toteż najpierw rozeszli się
wszyscy w różne strony udając, że się nie
znają, potem dopiero z rozmaitych
punktów poczęli zmierzać nieznacznie w
tajemny i nikomu nie znany zakątek.
Irena była tam pierwsza, aby odebrać
hasło, wyszeptane każdemu na ucho
przy
rozstaniu, inni krążyli udając, że
beztroską odbywają przechadzkę. Od
czasu
do czasu oglądał się każdy badając spod
oka, czy nie jest śledzony, skoro
zaś przekonał się, że żaden podejrzany
cień za nim nie stąpa, chytrym sko-
kiem zapadał w zarośla.
Ponieważ dwóch wojowników
pozostało na straży przy więźniu stanu,
tajne
zgromadzenie, straszliwy sejm składał
się z czworga ponurych osobników. Pa-
trzyli na siebie najpierw przez dłuższą
chwilę, aby się przekonać niezbi-
cie, że nikt się do ich grona nie dostał w
przemyślnym przebraniu. Wyszep-
tali wprawdzie hasło, lecz hasło nieraz
już bywało skradzione. Bardzo chy-
try wróg mógł zadławić gdzieś w gąszczu
i związać piegowatego kuzyna, a po-
tem łatwo zjawić się na zgromadzeniu po
dokonaniu drobnej operacji: sprys-
kawszy sobie oblicze czymś żółtym, by
tak wyglądało jak indycze jajo. Oka-
zało się jednak, że piegowaty kuzyn
zjawił się w oryginale.
Ignaś Niemczewski był chmurny w
dalszym ciągu. I w jego sercu tkwił
cierń; i on wiedział, że Gilewicze chodzą
po świecie zgoła bezprawnie,
twierdził jednak zawsze, że odwieczny
spór należy zakończyć po rycersku.
Należy po prostu wyzwać młodego, nagle
zjawionego Gilewicza na udeptaną
ziemię, na śmiertelny bój. Tym się
jednak trapił, że Gilewicz może powie-
dzieć: - "Dobrze! Ale jeżeli ty mnie
zakatrupisz, zniknie z ziemi ostatni
Gilewicz, tymczasem, jeżeli mnie się uda,
zostanie jeszcze dwóch Niemczews-
kich i jedna Niemczewska. Czy to
sprawiedliwe?" - Sprawa była zawikłana
przez najprostszą arytmetykę. Trzeba
obmyśleć co innego, a na to jeszcze
będzie czas. Tymczasem siostra urządza
lekkomyślne wyprawy i wojuje babskim
zgoła sposobem. Usidliła rozmaitymi
sposobami młodsze rodzeństwo i
kuzynów,
którzy przyjechali na wakacje i rwą się
do głośnych awantur, szczególnie
ten piegowaty. Teraz kazała wziąć w
jasyr niewinnego człowieka, który ma
dziwną skłonność do zasypiania. Co ona
teraz wymyśli?
Ujrzał, że Irenka ma na twarzy wypieki
i bardzo błyszczące ma oczy! Aha!
Będzie przemawiać.
Irenka mówiła przejmującym, lecz
ostrożnym szeptem, dobrze o tym
wiedząc,
że najtajniejsze spiski szły na marne,
gdyż wróg podsłuchiwał.
- Bracia i siostry! - brzmiała inwokacja.
Nie było wprawdzie w pobliżu żadnej
siostry, ani też innej istoty żeńs-
kiego rodzaju, najmniejszej jednak na
ten szczegół nie zwrócono uwagi. For-
ma tego uroczystego wezwania,
dramatyczna ta uwertura, z dawna była
we zwy-
czaju na znak, że nie masz w mściwej
walce żadnej różnicy pomiędzy mężem i
niewiastą, obowiązuje bowiem
"pospolite ruszenie".
Ponieważ "bracia i siostry" nastawili
ucha, tak oto wołała Pentesilea,
królowa Amazonek:
- Wiecie wszyscy, że nie ma zgody
między nami i nimi, i nigdy jej nie bę-
dzie. Przyjdzie kiedyś czas, że z
Głodowiec nie zostanie kamień na
kamie-
niu! Na to nie mamy jeszcze sił. Kiedyś
zwołamy szlachetnych Niemczewskich
z całego świata i wszystkiemu będzie
koniec! Teraz jednak musimy dokonać
ważnej rzeczy. Wiecie o tym z dziejów
rodu, że w mocy wroga znajduje się
najcenniejszy nasz klejnot, nasza
relikwia! Ten klejnot my musimy
odebrać!
- Musimy! - zduszonym głosem
zakrzyknął starszy kuzyn.
Kuzyn - piegowaty wprawdzie nie
krzyknął, lecz tak zazgrzytał zębami z
wściekłości, że panienka spojrzała na
niego z serdecznym uznaniem.
- Ponieważ mamy zakładnika, możemy
teraz stawiać żądania. Bracia i sios-
try! Ktoś z nas musi udać się do obozu
wroga i oznajmić, że go oddamy, je-
żeli wróg odda nam nasz klejnot.
Wyprawa jest niebezpieczna! Gilewicze
to
wróg podstępny i zajadły... Trzeba tam
przekraść się nocą i zachować wszys-
tkie ostrożności. Kto z nas pójdzie?
Kuzyn - dryblas spojrzał na kuzyna -
piegowatego i od razu widać było, że
żaden z nich nie ma ochoty na niepewny
hazard. Ignaś taką miał minę, jak
gdyby smutnie rozmyślał o czym innym.
Na jej ustach ukazał się drwiący
uśmiech.
- Rozumiem... - rzekła z goryczą. - Ja
pójdę, oczywiście... Jak zawsze...
Dobrze! Trzeba uprzedzić syna naszego
jeńca. Napiszę list i wyślę go tajny-
mi drogami. Ponieważ ojciec jęczy w
niewoli, więc syn będzie zapewne nasta-
wał na swego przyjaciela i skłoni go do
ustępstw. Powiedzcie mi tylko, co
byście zrobili beze mnie?
Obaj kuzyni wznieśli z zachwytem
spojrzenie ku niebu na znak, że nie
mogą
sobie nawet wyobrazić, co by zrobili?
Natomiast rozważny Ignaś rzekł cicho:
- Rób co chcesz, Irenko! Muszę cię
jednak uprzedzić, że ponieważ ty cap-
nęłaś tego staruszka, w Głodowcach
mogą capnąć ciebie. Co będzie wtedy?
- Nie bój się! - rzekła panienka
zuchwale. - Jeżeliby mnie kto śmiał za-
pytać, jakim prawem wzięliśmy do
niewoli tego starego pana, wtedy mu po-
wiem, że w roku 1786 Gilewicze trzymali
w lochu Michała Niemczewskiego.
- Nie może być! - krzyknął piegowaty z
największym oburzeniem.
- Nie słyszałem o tym - rzekł Ignaś.
Irenka nie wiedziała dobrze, jak to
było, wiedziała jedynie, że było. Mo-
żna się było o tym dowiedzieć z zapisków
jednego z Niemczewskich, który pi-
lnie notował wszystkie krzywdy, jakich
Wiliszki zaznały od Głodowiec. O
straszliwym tym zdarzeniu zanotował
sucho, słowami drżącymi z tłumionego
gniewu. Z materiałów jednakże, które
Rozbicki zgromadził do swojego dzieła,
można było tę historię odtworzyć
prawdziwie. Wyglądała ona tak:
Michał Niemczewski, wesoły hałaburda
i sejmikowicz, kupił z dziesiątych
rąk kobyłę, pochodzącą w prostej linii z
Głodowiec. Ponieważ pan Michał o
tym nie wiedział, a kobyła, choćby ją ze
skóry obdzierali, nie byłaby pis-
nęła ani słowa o swoim pochodzeniu,
więc zachowało się jej incognito. Zda-
rzyło się jednak, że starosta Sobolewski,
co miał słynne wódki, zaprosił na
chrzciny swego syna pół powiatu i pana
Michała. Rzewna uroczystość trwała
przez trzy dni, aby noworodek mógł
zapamiętać swoje chrzciny. Powracał z
nich pan Michał w kałamaszce, wielce
znużony, nie dziwota przeto, że usnął
w drodze. Kobyła była roztropna, więc
zdążała powoli ku Wiliszkom. W tym
miejscu jednakże, w którym rozwidlają
się drogi: jedna na lewo do Niemczew-
skich, druga na prawo do Gilewiczów,
przystanęła jak Herkules na rozstaj-
nych drogach. Musiała jej przypomnieć
się młodość, spędzona w Głodowcach i
taka tkliwość ją ogarnęła, że bez
długiego namysłu skręciła na prawo. A
pan
Michał spał, bo pan starosta Sobolewski
miał słynne wódki. Wybiegają Gile-
wicze patrzyć, kto zajechał pod ich dom
i oczom własnym nie wierzą: Nie-
mczewski! Najgorszy wróg sam im lezie
w ręce. Rychło poznali, że to kobyli
dowcip, mówią przeto do siebie:
- Chciałoby się go rozsiekać, ale nie
szlachecka to rzecz korzystać z ta-
kiej okazji. Wsadźmy go do loszka, niech
się wyśpi, a potem niech zdrowo
odjedzie. Jeszcze on nam wpadnie w
ręce!
Wzięli go we czterech i jak śpiące
dzieciątko zanieśli do loszku i ułoży-
li na słomie jak ulęgałkę. Przychodzą
nazajutrz z rana i wołają:
- Wyłaź wasze, darujemy cię zdrowiem!
A tamten krzyczy:
- A gdzie to ja jestem?
- W Głodowcach - odrzekli - u
Gilewiczów, ale włos ci z głowy nie spad-
nie, boś pijany przyjechał!
Musiało mu odjąć mowę od wielkiego
zdumienia, bo już nie rzekł ani słowa,
tylko zaczął jakieś ciężary walić pod
dębowe drzwi.
- Owariował - krzyknęli. - Nie może
inaczej być, jeno owariował!
Przez cztery dni przychodzili z samego
świtania, nawołując go groźnie, a
on nic, ani słowa.
- Umarł chyba... - rzekli Gilewicze nie
wiedząc co począć.
- Tymczasem w Wiliszkach nastał
koniec świata: nie ma pana Michała!
Pew-
nie go Gilewicze chyłkiem gdzieś na
drodze dopadli i zakopali w lesie.
Gwałt się zrobił okrutny, przyjechał pan
starosta Sobolewski i ksiądz pro-
boszcz, i cała okolica zwaliła się tłumem.
- Gdzie Niemczewski? - wołają.
A Gilewicze:
- Siedzi w lochu czwarty dzień!
Podniósł się straszny krzyk:
- W niewoli go trzymacie tacy i owacy?
- On sam nie chce wyjść!
Opowiedzieli jak i co, więc pan starosta
kazał siłą drzwi wyłamać. Jest,
jest Niemczewski! Nie dziw, że ani nie
wychodził, ani nie odpowiadał. W lo-
szku stały trzy beczki węgierskiego,
mocnego wina. W jednej pan Michał wy-
bił dziurę i pił, wygodnie leżąc na słomie.
Zdumieli się, bo pół beczki wy-
trąbił przez trzy i pół doby. Gilewicze
wyrywali sobie włosy z głów, ale
nie można było brać pomsty, bo go
uwieźli, a i ksiądz był przy tym. A ten
oczajdusza śpiewał sobie wesoło, leżąc
na kałamaszce.
Taka jest prawda o srogiej niewoli
Niemczewskiego u Gilewiczów. Dziejopis
z Wiliszek zełgał na wielki kamień, jak
gdyby sam się spił, a nie jego
przodek. Irenka jednak wierzyła
Niemczewskiemu, co pisał o
Niemczewskim,
dlatego pan Kropka został wzięty do
niewoli wedle wszelkiej sprawiedliwoś-
ci. Nie było czym zawracać sobie głowy,
a Ignaś martwi się zgoła niepotrze-
bnie.
Stanęło na tym, że Irenka uda się na
zuchwałą wyprawę o północy, drogą
przez jezioro, tymczasem zaś trzeba
będzie strzec jeńca, jak oka w głowie
na wypadek gdyby jej się coś
przydarzyło. List został wykoncypowany
wedle
wszelkich poleceń zawodowych
spiskowców, każdy szczegół omówiony i
wszyst-
kie polecenia zostały wydane.Pani
Niemczewska miała powrócić z Wilna
dopie-
ro za trzy dni, czasu więc było dość.
- Teraz ja pójdę nakarmić więźnia -
rzekł Ignaś.
Możesz mu dać obiad - nakazywała
Irenka - ale daj mu też kawał spleśnia-
łego chleba i dzban wody.
- Po co?
- Bo taki jest zwyczaj. O obiedzie nic
nie wiem, wiem tylko o chlebie i
wodzie.
Zdobycie obiadu dla nieprzewidzianej
w zwyczajnym programie osoby połą-
czone było z dość wielką trudnością. W
Wiliszkach nigdy się nie przelewało,
a teraz panowała w nich raczej posucha.
Pani Niemczewska, niedawno owdowia-
wszy, z niepospolitym hartem duszy
trzymała się kurczowo tego biednego ka-
wałka ziemi, który musiał wykarmić ją i
czworo dzieci. Dwoje najmłodszych,
jeszcze pędraków, uczyło się w domu,
Irenka chodziła do gimnazjum w Wilnie,
a Ignaś aż w Warszawie, tam bowiem
mógł tanio mieszkać i żywić się u sios-
try pani Niemczewskiej; synowie jej
siostry,ów kuzyn - dryblas i kuzyn -
indycze jajo, spędzali za to wakacje w
Wiliszkach.
Ignaś wiedział dobrze o zmaganiach się
dzielnej swojej matki. Często pod-
czas krótkich dni wakacji widział z
ukrycia jej głowę, opartą bezwolnie na
rękach. Zdawało mu się czasem, że z tej
pochylonej rozpaczliwie głowy kapią
wielkie łzy. Biedne, biedne matczysko...
Każdy jej dzień był czarniejszy od
tego, co szczęśliwie minął. Coś ją w
ostatnich czasach musiało mocno przy-
cisnąć, gdyż wezwała brata, pana
Osińskiego, lekarza w małym
miasteczku i
naradzała się z nim długo w nocy. Potem
wyjechała z jakimiś papierami do
Wilna, a wuj został i czeka na jej
powrót. Dobry to był i pogodny
człowiek;
matka opowiadała Ignasiowi, że wuj
Osiński jest lekarzem biedaków i
zarabia
tyle tylko, że sam nie umrze z głodu.
Musi być bardzo spracowany, bo przy-
bywszy do Wiliszek głęboko odetchnął,
jak gdyby pił słońcem zaprawione po-
wietrze. Połowę dnia spędzał nad wodą
albo patrzył na kłębienie się chmur.
- Od dwudziestu lat pierwszy raz
odpoczywam - rzekł do Ignasia. - Wiesz
co, chłopcze, ja tu chyba zostanę przez
dwa tygodnie.
Spojrzał na siostrzeńca z przestrachem,
jakby się chciał przekonać, czy
taki ogrom odpoczynku po dwudziestu
latach pracy nie wywoła zdumienia na
jego twarzy. Ignaś patrzył na niego z
rozczuleniem, gdyż niezmiernie lubił
wuja, jasną jego twarz i oczy, dlatego
takie mądre, że wiele widział nędzy,
płaczących zgryzot i konających
rozpaczy.
Wuj wałęsał się gdzieś daleko wśród
zbóż patrząc radośnie na błogosławie-
ństwo ziemi. Czasem przystawał jak
urzeczony, gdy białe, olbrzymie obłoki
piętrzyły się jedne nad drugimi, jak
gdyby budując tron dla słońca. Dziwo-
wał się złoconym blaskom na wodzie i
śledził malutkie, doskonałe aeroplany
ważek, siadających na trzcinach. Wrócił
na obiad rozpromieniony i wesoły.
Ogarnąwszy spojrzeniem młode
pokolenie, węszące z daleka woń potraw,
rzekł:
- Jeśli prawdą jest, że umiem liczyć do
sześciu, wydaje mi się, że czam-
buł nie jest w komplecie. A gdzie jeszcze
dwóch?
- Znajdą się - odpowiedziała szybko
Irenka. - Gdzieś ich poniosło.
- A czemu Ignaś taki zamyślony?
- On tak zawsze - mówiła Irenka
szczypiąc równocześnie brata w ramię.
Reszta słów utonęła w zupie jak muchy,
będące zwyczajną wiejską przypra-
wą. Kuzyn - piegowaty zjadał ją tak
rozgłośnie, że pan Osiński spojrzał za-
ciekawiony; po drodze spostrzegł, że
Ignaś ukrywa nieznacznie w kieszeni
potężny kawał razowego chleba.
Postępek ten wydał mu się zgoła
nierozumnym,
zastanowił go jednak następny. Ignaś
zręcznie chwyciwszy za kruchą nogę
upieczone zwłoki kurczaka ściągnął je
pod stół i jakieś tajemne czynił z
nimi machinacje.
- Jeżeli jest człowiekiem miłującym
ścisłość - pomyślał wuj - powinien
ściągnąć i ogórek.
Szanowny lekarz nie przewidział
jednak ilości, Ignaś bowiem usunął
sprzed
pożądliwych ludzkich oczów i łakomych
paszcz - dwa ogórki.
- On robi chyba zapasy na zimę! -
powiedział pan Osiński do swego
zdumie-
nia. - Po co mu jednak wykałaczki?
Ignaś najwyraźniej udawał tylko, że je,
co się da łatwo wykonać przez
pracowite poruszanie szczękami, lecz nie
jadł prawie nic.
- W tym coś jest! - pomyślał bystrze
pan Osiński.
I w tym także coś było, że całe
zgromadzenie miało na twarzach
wypieki.
Ściśle można je było stwierdzić jedynie
na trzech obliczach, na czwartym
bowiem, należącym do piegowatego
kuzyna, wszelkie kolory ginęły w
hreczanej
kaszy piegów. Podejrzaną była
nieobecność dwóch urwipołciów,
zjawiających
się zawsze przy stole przed wszystkimi,
podejrzany był niepokój Ignasia,
który niezgrabnie się skłoniwszy wyszedł
razem ze zwłokami kurczaka w prze-
paścistej kieszeni.
Po krótkiej chwili wpadli zdyszani
dwaj najmłodsi rzucając się na pozos-
tawione dla nich obiadowe racje,
połknęli je jak dwa młode strusie i
znowu
wybiegli. Pan Osiński pomyślał, że
gorączkowość ruchów jest u
małpoludów
zdumiewająca. Pani Niemczewska
wiedziałaby od razu, co się święci, pan
dok-
tor nie mógł tego dociec. Przestał się
przeto tym zajmować i usnął nad
książką traktującą o hodowli krów
rasowych, innej bowiem nie znalazł w
po-
bliżu.
Wieczorem duszność padła na ziemię,
ciężka i gniotąca; zewsząd buchał żar
jak z chlebnego pieca. Pan Osiński
wyszedł z domu, aby się orzeźwić lekkim
powiewem idącym znad wody. Wlokąc
się powoli obok domku ogrodnika
zauważył
w nim światło, co go zdziwiło, wiedział
bowiem, że nikt tam nie mieszka
prócz świetnego wspomnienia o
ogrodniku. Zdumienie jego zaczęło
rosnąć jak
na drożdżach, gdy ujrzał piegowatego
młodzieńca, najwyraźniej odprawiające-
go straż przy drzwiach domku. Strażnik
dostrzegłszy szanowną postać gwizd-
nął przeraźliwie, oznajmiając światu, że
został odkryty, lecz sam uciekł
przed doktorskim majestatem.
- Aha! - pomyślał wnuk Hipokratesa. -
Tu jest ukryta tajemnica.
Drzwi były zamknięte na haczyk, który
nie stanowi żadnej przeszkody dla
rozgarniętego umysłu. Doktor wszedł do
izby i szeroko otworzył oczy, ujrza-
wszy przyjemnego jegomościa,
ogryzającego bez pośpiechu kurczaka.
- Znam te zwłoki, lecz nie znam
kurożercy - rzekł lekarz sam do siebie.
Potem zadał głośne i wcale rozumne
pytanie.
- Kto pan jest i co pan tu robi?
Przyjemny jegomość mile się
uśmiechnął i rzekł zwyczajnym sobie
zwartym
stylem:
- Kropka... W niewoli...
Największy mędrzec musiałby się
zastanowić głęboko nad związkiem tych
dwóch niezmiernie od siebie odległych
słów. Pan Osiński zastanowił się rów-
nież, lecz nie zdołał ich sklecić kitem
sensu. Pomyślał przez chwilę, jako-
by jegomość chciał powiedzieć w sposób
dziwacznie wyszukany, że "znalazł
się w kropce", nie wyglądał jednak na
takiego, który czyni stylistyczne
igraszki. Najrozsądniejszą rzeczą było
powtórzenie pytania.
- Jak pan powiedział? - spytał
uprzejmie.
Człowiek z waszecia przestał się znęcać
nad mizernym kurczęciem i odrzekł
bardzo do rzeczy:
- Nazywam się Kropka!
- To wybornie - zawołał lekarz - a co
pan tu robi?
- Jestem w niewoli... Z Głodowiec...
W doktorskiej głowie, bardzo zdrowej,
chociaż pełnej wszystkich chorób
świata, zaczęło świtać.
- Pan jest z Głodowiec? Ach, to taka
awantura! I te pędraki wzięły pana
do niewoli? Niebywałe! Jak to było
możliwe?
- Spałem... Ja zawsze w dzień...
- Aha, śpi pan w dzień.
- Nocny stróż.
- Rozumiem, wszystko rozumiem,
chociaż pan przemawia stylem
niezmiernie
powściągliwym. Tego jedynie nie
rozumiem, że obudziwszy się trzech
smyków
pan nie utopił, a reszty nie wziął na
kolano i nie wykropił w sępiternę.
- Miłe dzieci - odrzekł z uśmiechem pan
Kropka. - Tylko...
- Tylko co?
- Dziewczyna... Strasznie zawzięta.
Pan Osiński znał dobrze historię waśni
i energię swojej siostrzenicy. Nie
wiedział czy ma się oburzać, czy śmiać?
Uśmiechnął się jednak, osądził bo-
wiem z rozbawionej miny pana Kropki,
że mu tą niewolą zbyt wielkiej nie
uczyniono przykrości.
- Bardzo pana przepraszam - rzekł
uprzejmie, podając mu rękę. - Dzieci są
narwane i wiele im trzeba przebaczyć.
Może pan wracać do domu, kochany pa-
nie Kropka.
- Mogę... Lubię w nocy...
- Co pan lubi?
- Chodzić...
- Aha! Może pan zajdzie na godzinkę
do mnie.
Pan Kropka chętnie dał się namówić,
gdyż bardzo mu się podobał ten nowy
znajomy. Wyszli z domku nie
zauważywszy, że z krzaków śledzi ich
sześć par
rozgorzałych oczów i nie usłyszawszy
zbolałego szeptu Irenki:
- Wuj go wypuścił... Muszę się spieszyć.
Chłopcy! Gdyby ten staruszek wy-
szedł stąd przede mną, uczyńcie
wszystko, aby szedł powoli. Niech się
tro-
chę pobłąka. Ja wyruszę za dwie
godziny.
- Burza będzie! - szepnął Ignaś.
- Wszystko mi jedno! O, wuju, wuju,
coś ty narobił!
Wuj byłby może zamordował pana
Kropkę, gdyby wiedział, że zniweczył
mis-
terne plany, ponieważ jednak nie mógł o
tym wiedzieć, ujął staruszka pod
rękę i powiódł do domu. Usiedli sobie
wygodnie, przyjazny wiodąc dyskurs,
którego dziewięć dziesiątych części
wypełniał pan Osiński, a jedną dziesią-
tą pan Kropka. Niezmiernie miło
rozmawiało się staruszkowi.
Dowiedziawszy
się, że jego wybawca " z ziemi egipskiej,
z domu niewoli" jest lekarzem,
nie omieszkał trochę na migi, a trochę
ludzką mową zawiadomić go o trapią-
cym go reumatyzmie i innych
dolegliwościach.
- Rozbierz się pan, panie Kropka! -
zawołał wesoło lekarz. - Miałem pa-
cjęta, co się zwał Średnik, nigdy jednak
nie leczyłem Kropki.
Nie zauważyli nawet jak im czas
upłynął. Noc jedna widziała, jak Irenka,
z bladym przerażemiem w oczach szła
ku zbełtanej wodzie, głucha na prośby i
zaklęcia. Ignaś chwytał się rękami za
głowę, a dwaj najmłodsi takie czynili
miny, jak gdyby mieli głucho zawyć.
Kuzyn - dryblas stąpał ponury, a kuzyn
- piegowaty miał w spojrzeniu wyraz
osłupiałego barana.
Pan Kropka podniósł się wreszcie i
chciał się żegnać. W tej chwili ryknął
wicher, a niebo zapaliło straszliwą
latarnię błyskawicy, aby spojrzeć ziemi
w spopielałą twarz.
- Na Boga! - krzyknął lekarz. - Przecie
pan teraz nie pójdzie.
Ponieważ pan Kropka, chociaż dzielny,
nie mógł nic przeciwko piorunom,
więc pozostał.
Połowę następnego dnia przedrzemał, a
połowę przewałęsał, korzystając z
wolności jako "jeniec honorowy" i
przyglądał się obozowi wroga. Armia za-
szyła się w jakieś kryjówki, albowiem
poczuła upadek ducha. Piorun nocnej
burzy trzasnął we wszystkie jej zamysły,
więc gdzieś w ukryciu gryzła swoją
rozpacz jak wojenne suchary; bała się
pokazać na oczy wujowi, który włóczył
się z jeńcem pod rękę.
Gdy zaś noc - puszysta sowa - zleciała
na świat, pan Kropka przedzierał
się przez granicę do swojego państwa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
O GĘSI, GĘSI, COŚCIE UCZYNIŁY
Wojtek krzyczał rozgłośnie przez sen i
wymachiwał rękami, jak gdyby
chciał odegnać pioruny, zbudził się
przeto zmęczony i spojrzał na pogodny
świat wzrokiem cokolwiek
nieprzytomnym. Adaś, któremu wesołe
okrzyki przy-
jaciela zmąciły sen, znajdował się w
stanie rozdrażnionego podniecenia.
Usłyszawszy, że przyjaciel powrócił do
życia z mętnej krainy snów, miał za-
miar zapytać go, co oznaczało jego
bredzenie na temat "dzielnej dziewczy-
ny". W tej chwili jednakże weszła
dziewoja służebna - "Iris, posłanka bo-
gów", w życiu cywilnym zwana "durna
Agatka" i oznajmiła rozgłośnie, że pan
Rozbicki pożąda niezwłocznego widoku
obu młodzianków. Młodziankowie
oświad-
czyli, że zanim garstka piasku przesypie
się w klepsydrze, staną przed ob-
liczem pana Rozbickiego.
- Tata nie wraca! -rzekł chmurnie
Wojtek nie zauważywszy nawet, że w
zwy-
czajnej prozie powtarza tęskne słowa
mickiewiczowskiej ballady.
Pan Rozbicki siedział wprawdzie na
starym fotelu, z którego wyłaziły kła-
ki jakby się lenił na letnią porę, gdyby
jednak spojrzał na niego człowiek
lotną obdarzony wyobraźnią, rzekłby, że
pan Rozbicki siedzi na chmurze, jak
jeden z podrzędniejszych bogów
olimpijskich, bez osobnego przydziału
czyn-
ności, lecz przeznaczony do osobistej
asysty Apollina. Milczący był i zamy-
ślony, jak gdyby ptak troski usiadł na
jego sercu. Ponieważ jednak osobiste
porozumienie się z młodzieńcami
wymagało użycia nędznej ludzkiej
mowy, pan
Rozbicki westchnął, za czym jak Homer
powiada: - "wziął słowo i rzekł":
- Krzywdzicie mnie!
Młodzieńcy spojrzeli ze zdumieniem
najpierw na siebie, potem na niego.
- My pana krzywdzimy? - zawołał
Adaś. - W jaki sposób, proszę pana?
- W sposób niegodny - mówił poeta
głosem zbolałym. - Coś się dzieje doko-
ła mnie, a ja nie wiem co. Wiliszki czynią
tajemnicze wyprawy na Głodowce i
czegoś gorliwie u nas szukają, a ja nie
wiem czego. Wy natomiast wiecie o
czymś, ale ja o tym nie wiem. Wiem
natomiast, że zaginął mój przyjaciel,
pan Kropka i wiem, że młody pan
Kropka, tu w tej chwili obecny,
wychodził
wczoraj o północy.
- Skąd pan wie? - ze strachem zapytał
Wojtek.
Pan Rozbicki uśmiechnął się drwiąco
jak szatan.
- Młodzieńcze - rzekł sucho. - Są ludzie,
którzy słyszą jak trawa rośnie.
Ja do nich należę. Więcej na ten temat
nie powiem ani słowa. Zdaje mi się
jednak, że przyjaźń co nas łączy, chociaż
tak niedawno zrodzona, daje mi
prawo wzięcia udziału w waszych
tajemnicach. Zresztą ja, nikt inny,
ponoszę
odpowiedzialność za wasze
bezpieczeństwo. A co będzie, skoro
jednemu lub
drugiemu zdarzy się nieszczęście? Co
będzie, gdy twój ojciec, Wojteczku,
stanie przede mną i powie: - "Panie
Rozbicki, co uczyniłeś z synem moim
Wo-
jciechem?
- Proszę pana, my...
-Nie mów, nie mów ani słowa! - zawołał
poeta i zakrył ręką twarz jak Ce-
zar, gdy weń godzono sztyletami.
Uszanowali obolałe jego milczenie, nie
rozumiejąc tego wybuchu rozżale-
nia. Po chwili pan Rozbicki odjąwszy
rękę od oczu położył ją na sercu, z
czego można było wywnioskować, że
jego ból jest wędrowny i atakuje coraz
to
inne organy. Podobało mu się zapewne
ciepłe miejsce w gorejącym sercu, gdyż
tam się usadowił na czas dłuższy.
Uspokojony w tym względzie pan
Rozbicki
ciemnym głosem oznajmił swoje żale.
- Odpychacie mnie od siebie, starego
człowieka. Ale, o młodzieńcy, ja nie
jestem stary! Ja nie chcę być starym!
Czy słyszycie? Ja zwracam oczy w
stronę słońca i uciekam przed osiwiałą
zimą. Chcę żyć jak najdłużej młodym,
burzliwym życiem. Tęsknię za hałasem,
za bitewną wrzawą, za zgiełkiem i
śpiewem. Ubiegłej nocy, gdy się
rozigrały pioruny, otworzyłem okno i
śmia-
łem się piorunom w twarz! Może być, że
jestem marnym poetą - o tym dopiero
potomność sprawiedliwy wyda wyrok! -
nikt jednak niech się nie waży powie-
dzieć, że jestem uschniętym badylem. Na
bogi nieśmiertelne! Chciałbym gnać,
gonić, cwałować na spienionym koniu...
Chciałbym być Farysem, za którym pę-
dzi śmierć, lecz czyż go dopędzi?
Uradowałem się, gdy was ujrzałem przy
so-
bie... Pomyślałem sobie: teraz sobie
użyjesz z mołojcami, panie Antoni, ty
trzeci mołojec! Teraz się wojna
rozkrwawi i zapłoną pożary. Eheu, me
mise-
rum! Cicho, cicho serce... Zawiodłem
się... Spiskujecie beze mnie... Pod-
czas straszliwej burzy sami czynicie
wyprawy, a pan Rozbicki niech sobie
siedzi, piernik toruński, i niech kiśnie.
Ale pan Rozbicki nie będzie kisł
i nie będzie siedział na przypiecku.
Przebaczcie mi, że płaczę... że płaczę
gorzkimi łzami...
Pan Rozbicki wcale nie płakał. Być
może, że płakało jego serce, ale tego
nie można było zobaczyć. Wspaniała
jego mowa wielkie jednakże uczyniła
wra-
żenie na młodzieńcach. Trzeba przyznać
zresztą, że wygłoszona została z po-
rywistą burzą uczucia. Pan Rozbicki był
piękny, gdy podniósłszy obie ręce
ku niebiosom wołał: - "Na bogi
nieśmiertelne!" - Stary orzeł,
wypłowiały
orzeł, ale orzeł. Chłopcy patrzyli na
niego z podziwem, jak na wielkiego
aktora, który ścigany przez nielitościwą
mojrę - przeznaczenie, za chwilę
zatopi miecz we własnym sercu i krwią
obleje ostatnie słowa: - "Tak umiera
bohater, panowie!" - Wielkie to
szczęście, że pan Rozbicki nie miał pod
rę-
ką miecza, bo byłoby się stało
nieszczęście.
Adam, porozumiawszy się wzrokiem z
serdecznie przejętym Wojtkiem, zaczął
mówić wzruszonym głosem:
- Nie wiedzieliśmy o tym wszystkim,
proszę pana... My pana bardzo kocha-
my... Istotnie, wiele wydarzyło się
historii, ale nie chcieliśmy panu mówić
o tym, bo baliśmy się...
- Czego, zacny przyjacielu?
- ...Baliśmy się, żeby pan nie wpadł w
gniew... Wtedy mogło się zdarzyć
coś strasznego... Tak, bo pan ma przy
łóżku nabitą strzelbę!
- Ha! - zdumiał się pan Rozbicki. -
Strzelbę, powiadasz? To ciekawe...
Wiele teraz rozumiem. Jeśli mnie jednak
nie zdradzicie i ja wam również
wiele wyjaśnię. Słusznie baliście się
mojej furii, gdyż wpadam w gniew łat-
wo i wtedy chyba Pallas Atene mogłaby
mnie zatrzymać chwyciwszy mnie z tyłu
za włosy, jak wiemy bowiem z Homera,
jest to jej ulubiony sposób. Co się
jednak tyczy strzelby...
Podszedł ku łóżku i wydobył z kąta
odwieczną strzelbinę.
- Ona wcale nie strzela! - rzekł
sciszonym głosem wielką zwierzając im
tajemnicę. - To stary gruchot. Gdyby z
niej wypalić, urwałaby rękę strzel-
cowi, sama zaś rozpadłaby się na
kawałki. Ta strzelba musiała być
używana
już pod Grunwaldem.
- Więc w jakim celu ona tu sterczy? -
zaśmiał się Adaś.
- Ciszej! Stoi dla postrachu. Ten, co
widzi strzelbę, nie musi o tym wie-
dzieć, że nie strzela. Strach ma wielkie
oczy. A wy myśleliście naprawdę,
że ja zdolny jestem do morderstwa?
- Istotnie - rzekł Adaś.
Wielkie szczęście napełniło zachwytem
oczy pana Rozbickiego.
- Nie mylicie się - rzekł ponuro. - Czy
powiecie mi teraz o wszystkim?
- Oczywiście. Pan Kropka jest w
niewoli.
- Przypuszczałem. Czy go zakuli w
kajdany?
- E, chyba nie!
- Nic by nie było w tym dziwnego.
Panowie Niemczewscy do wszystkiego są
zdolni. Co dalej?
Z kolei Wojtek opowiedział o liście, o
schadzce i o dziewczynie na łódce,
czemu i Adaś przysłuchiwał się uważnie.
- Tak - mówił poeta. - Kobieta dowodzi
tą hałastrą, a to się nie pierwszy
raz zdarza. Kroniki piszą, że na
początku osiemnastego wieku niejaka
Pela-
gia Niemczewska łamała w rękach
podkowy, a gdy raz z impetem dosiadła
ko-
nia, złamała mu krzyże. Ona to, baba z
piekła rodem, schwytawszy raz Niko-
dema Gilewicza, chciała go powiesić na
belce w stodole, lecz ten się dziw-
nym uratował sposobem. Gdy mu już
zakładała pętlę na szyję, ów Nikodem
nie
wiadomo czy w gorączce, czy też istotnie
ujrzał coś w stodole, zakrzyknął
przeraźliwym głosem: - "O, mysz,
mysz!" - Straszliwa kobieta uskoczyła
jak
oparzona drąc się w niebogłosy, a
Gilewicz uciekł. Od tego czasu nie wolno
było w Głodowcach chwytać myszy, co
je nazbyt rozzuchwaliło. Czy to nie
dziwne, powiedzcie: potwór, a ucieka
przed myszą! Poeta wybornie o tym mó-
wi: - "Każdy ma swoją żabę, co przed
nią ucieka, i swojego zająca, którego
się boi!" - Nie wiadomo, czego się boi ta
smarkula. Jeżeli myszy, jak jej
prababka możemy zebrać odpowiednią
trupę, wspaniały zespół i puścić na Wi-
liszki. Ale co teraz będzie? Co ty o tym
myślisz, Wojtek?
- Ja myślę, że tata zwieje.
- Byłby to z jego strony postępek nad
wyraz rozsądny. A jeżeli mu się nie
uda?
- Jeżeli tata do dzisiejszego wieczora
nie wróci, przepłynę jezioro i pó-
jdę go odbić.
- Plan ten przynosi zaszczyt twojemu
sercu, lecz nie geniuszowi wojenne-
mu. Zamiast jednego, będą mieli dwóch.
Najlepiej by było, abym ja się prze-
brał, bardzo chytrze oczywiście, i
zakradł się tam do nich od strony gości-
ńca. Co wy na to?
- Poznają, bo widzieli pana z tysiąc
razy. Nie może być inaczej, tylko ja
pójdę.
- Ani pan nie może pójść - rzekł
zamyślony Adam - ani ty, Wojtek.
Przecie
ta dziewczyna ciebie zna. Mogę pójść
tylko ja, bo mnie nikt nigdy nie wi-
dział. Jeśli mnie złapią, to się wyprę.
Zresztą, niech pan przyzna, że ta
wyprawa jest moim obowiązkiem.
-Jakie masz na to argumemty,
młodzieńcze?
- Te mam argumenty, że pan Kropka
cierpi za Gilewiczów, a ja jestem Gile-
wicz!
- Dobrze powiedziane.
- Następnie: pan Kropka przyjechał tu
ufny w bespieczeństwo, które ja po-
winienem zapewnić gościowi. Ja
odpowiadam za gościa jako przyszły
gospodarz
tej ziemi.
- Doskonale! Omnes gentes plaudite
manibus! - jak woła rzymski poeta. -
"Bijcie wszyscy rękami oklaski!" -
Zostałbyś wyróżniony nawet na naradzie
achajskich królów. Gilewiczowska głowa
i gilewiczowskie serce, panowie! Tak
będzie najlepiej. Ty tam pójdziesz
chyłkiem, a my będziemy w odwodzie.
Gdy-
byś wpadł w tarapaty, wystrzelisz z
pistoletu...
- Wystrzeliłbym, ale nie mam pistoletu
- zaśmiał się Adaś.
- Prawda! Więc krzykniesz trzy razy: -
"Rozbicki! Rozbicki! Rozbicki!" -
Trzy razy... Nie damy ci zginąć. No,
nareszcie się coś dzieje. Odmłodnia-
łem, chłopaki! Kiedy wyruszysz?
- O zmierzchu.
- Lądem, czy wodą?
- Chyba lądem, bo na wodzie mogą
mnie i usłyszeć, i zobaczyć.
- Słusznie... Czekajmy przeto wieczora.
Rad z was jestem, przyjaciele!
Podajcie mi dłonie, niech was uściskam.
Teraz idę do babińca, bo jedna z
babek wywróżyła sobie z kart, że
wyjdzie za mąż i dostała takiej gorączki,
że aż majaczy.
- Dziwny człowiek! - mówił Wojtek,
gdy pan Rozbicki podreptał na krótkich
nóżkach. - I śmieszny, i rzewny.
Straszliwy tygrys, który by nie
ukrzywdził
muchy. I stary, i młody. Zapalny jak
dach na stodole. Czupurny, a z bogami
rozmawia.
- Ogromnie go lubię - rzekł Adaś.
- A on ciebie.
- Tego nie wiem. On nie mnie lubi, lecz
tak kocha wszystko co jest gile-
wiczowskie, że lubi we mnie Gilewicza.
Czemu drapiesz się w głowę?
- Bo nie wiem co mam uczynić. Jestem
wzruszony i dobrocią pana Rozbickie-
go, że chciał osobiście iść na wyprawę po
tatę, i twoją dobrocią. Dlaczego
to ty masz się wystawiać na
niebezpieczeństwo?
-Bo to moja kolej. Przestańmy o tym
mówić, bo to rzecz załatwiona. Ze
skóry mnie tam przecie nie obedrą.
Chyłkiem przedzierając się przez
krzaki, pilnie obejrzeli miejsce, w któ-
rym można było przejść na grunty
Wiliszek. Adaś patrzył na wrogie teryto-
rium, aby nie zbłądzić w mroku. Nagle
chwycił Wojtka za rękę:
- Wojtek, patrz, patrz prędko, bo zaraz
znikną.
- Tata! - krzyknął Wojtek. - Jak Pana
Boga kocham. Tata! tata! Nie sły-
szy... Ktoś go trzyma pod rękę, ale jakiś
dorosły człowiek. O, to taka his-
toria!... To tam jest i jakieś stare
drabisko? Widzisz?
- Już nie widać, bo ich dom zakrył.
- Pilnują go - mówił Wojtek zdyszany. -
Wyprowadzili więźnia na przecha-
dzkę. Ale porachujemy my się jeszcze...
- Panowie Niemczewscy pozwolili sobie
na gwałt - rzekł Adaś pochmurnie. -
Wojtek, przysięgam ci na co tylko
zechcesz, że dzisiaj jeszcze będziesz
miał ojca w Głodowcach. A potem
pomyślimy o tym, aby swawola nie
została
bez nagrody. Ej, żeby się tak udało
capnąć tę pannicę i potrzymać o chlebie
i wodzie.
- Myszy by się też przydały w celi -
rzekł Wojtek głucho.
Długo jeszcze siedzieli, przyczajeni w
zaroślach, polując na sposobność
ujrzenia pana Kropki, lecz już go nie
ujrzeli.
Do wieczora czas im się dłużył
niepomiernie, mimo kilkakrotnych
tajemnych
narad z panem Rozbickim, który
podczas wczesnej wieczerzy, oblanej
obficie
kwaśnym mlekiem, przedziwne czynił
sztuki ze swym poważnym obliczem.
Mrugał
znacząco w ich stronę, wywracał białka
oczów i nie znacznie zgrzytał zęba-
mi, jak gdyby pragnął w Adasiu
podżegać wojenny szał. W pewnej chwili
ujął
nóż i wykonał nim kilka zagadkowych
ruchów.
- Pan Rozbicki nakazuje mi poderżnąć
komuś gardło - szepnął Adaś. - Ale
komu?
- Wszystko jedno, bylebyś poderżnął.
- Pomyślę o tym. Oho! Babki się kłucą.
Jedna z najstarszych babulek, zjadłszy
kwaśne mleko, wzięła wykałaczkę i
zaczęła jej używać wyzywająco wedle
przeznaczenia tego wytwornego
przedmio-
tu. Zuchwały, lecz bezcelowy ten gest
oburzył babkę nieco młodszą, która
wzruszyła ramionami i zachichotała
urągliwie na znak, że uważa babkę star-
szą za istotę od dawna przez przyrodę
pozbawioną zębów, a jej gest za po-
zbawiony sensu i zgoła oburzający.
Dotknięta w swej dumie babcia starsza
zrobiła kółko na czole, co wedle
powszechnej umowy wszystkich ludów
świata
ma oznaczać nieporządek we wnętrzu
głowy. Niemy ten dyskurs przeszedł
wkró-
tce w żywą wymianę wyrazów równie
dotkliwych co i piskliwych.
- Panna kpisz sobie ze mnie! - zawołała
babcia młodsza.
- Panna zaczęłaś pierwsza! - odrzekła
jej cieniutkim głosem starsza.
- Panny cicho! - wrzasnął pan Rozbicki.
- Pogódźcie się i idźcie spać!
Gdy wreszcie cichość wieczorna spadła
wraz z gęstym mrokiem na Głodowce i
na ich burzliwe sprawy, Adam uściskał
Wojtka, a pan Rozbicki uścisnął Ada-
sia.
- Może idziesz na śmierć - szepnął
poeta. - Bądź mężny!
- Nie boję się - zaśmiał się Adaś.
- Wracaj szybko, ciągnąc jakiegoś
Niemczewskiego za nogi.
- Postaram się, ale nie obiecuję. Do
widzenia!
W tym miejscu śpiewa Homer:
"...To rzekłszy, precz odejdzie; a ten
został, cały
Pogrążon w myślach, które spełnić się
nie miały.
Myślał, że gród Priama obali na pował;
Głupi! nie wiedział co mu Zeus jeszcze
knował..."
Adasiowi nie postało w głowie, by mu
mogło grozić cokolwiek. Owa strasz-
liwa olbrzymka, co łomiła podkowy i
końskie krzyże, śpi snem wieczystym
spokojnie jak dziecko, a te smyki
wojujące nie są groźne.Jest tam
wprawdzie
jakiś starszy wojownik, ale ten mu nie
zdejmie skalpu, byłoby to bowiem źle
widziane u władz, obowiązanych do
strzeżenia obywatela. Przecie to nie Dzi-
ki Zachód, lecz spokojna ziemia
Rzeczypospolitej. Przekradał się przeto
śmiało pośród gęstwiny okalającej
brzegi jeziora ku owemu granicznemu
prze-
smykowi, utworzonemu w zagrodzie
kolczastego drutu. Wśród perłowych
blasków
poświaty na niebie, dokąd nie wzniosła
się jeszcze czarna woda nocy, sre-
brzył się lśniący sierp młodziutkiego
księżyca. Niepoliczone żaby witały go
właśnie bałwochwalczym rozkwakanym
hymnem. Leciutki wiaterek krążył
wśród
szuwarów muskając ich czuby. Wieczór
był śliczny i przepojony zapachami. W
głodowieckim dworze rozbłysło światło
w jednym oknie.
- To zapewne u tej babki, co czyta
romanse - pomyślał Adam.
Na nieprzyjacielskiej ziemi nie działo
się nic podejrzanego. Nie można
było stąd dojrzeć domu, lecz każdy
głośniejszy hałas byłby przywędrował po
wodzie. Można było iść śmiało
przynajmniej aż do wyrwy, później
trzeba bę-
dzie szeroko otworzyć oczy i natężyć
słuch. Sześcioro basałyków mogło się
znajdować równocześnie w sześciu
miejscach, tym bardziej, że obawiając
się
odsieczy idącej na pomoc panu Kropce,
mogli rozstawić straże.
W tej chwili Adaś ujrzał w niepewnym
świetle zagrodę najeżoną kolcami.
- Czy to nie tragikomedia - pomyślał -
żeby dwa uczciwe rody odgradzały
się od siebie zasiekami z kolczastego
drutu? Dlatego, że Gilewicz zjadł za-
jąca Niemczewskich! Nie wiadomo czy
śmiać się, czy płakać?
Przemknął zgrabnie ponad wodą i
poczuł dreszcz, znalazłszy się na "ich"
ziemi. Taka sama ziemia jak ta jego, po
tamtej stronie; obie piją wodę z
tego samego jeziora, ten sam wiatr lata
nad jedną i nad drugą.
Przystanął nagle i zaczął nasłuchiwać.
Woda pluskała cichutko, czołgając
się jak pies przy brzegu. Czy go łudzi to
pluskanie? Nie... Słychać coś je-
szcze... Jak gdyby ktoś stąpał ostrożnie i
rozgarniał gałęzie krzewów.
Przyczaił się i wstrzymał oddech w
piersi. Ostrym spojrzeniem usiłował roz-
garnąć ciemność, czepiającą się ziemi
jak czarna, gęsta pajęczyna, lecz nie
dojrzał nikogo. Teraz jednak słyszy już
nieco wyraźniej... Tak, to ktoś
idzie w jego stronę.
- Kto to być może? Patrol - oczywiście.
Niemczewscy pilnują!
Bez szelestu uskoczył w bok, w stronę
wody i śmiertelnie przeraził kilka
żab, które zaczęły skakać w jezioro.
Przypadł do ziemi nie zważając na ob-
fitość rosy i rozpłaszczył się jako żaba
właśnie. Nieprzyjaciel może go od-
kryć wtedy tylko, gdy go dotknie nogą.
Ten ktoś ostrożnie stąpający złamał
jakąś gałązkę i przeraziwszy się za-
pewne nagłego trzasku, przystanął.
Znowu idzie... Zdąża - widać - ku wy-
rwie, ku "zielonej granicy" i tam będzie
sterczał długo w nocy. Niech sobie
sterczy jak bałwan! Adaś będzie
tymczasem już w środku twierdzy.
- Gdybym był wyszedł kwadrans
później, byliby mnie złowili - pomyślał z
uciechą.
W tej chwili serce zaczęło uderzać w
rytmie przyspieszonym. Niebezpiecze-
ństwo było tuż, tuż... Nie śmiał podnieść
głowy, pewny był jednak, że ten
ktoś znajduje się z lewej strony w
odległości dwóch, trzech kroków.
Przemy-
ka się przez gęstwinę jak Indianin,
przystaje, nasłuchuje i znowu idzie.
Adasiowi przyszło na myśl, że gdyby
niespodzianie napadł na tę nocną ma-
rę, mógłby ją schwytać i obezwładnić;
zawiódłby jeńca do Głodowiec i doko-
nano by wymiany: - "Oddajcie pana
Kropkę, oddamy pana
Niemczewskiego!" -
Pomysł był śmiały lecz ryzykowny. A
jeśli ich jest dwóch? A jeśli to dziew-
czyna? Nie będzie przecie walczył z
dziewczyną, która zresztą babskim oby-
czajem narobi piekielnego krzyku i
zwoła całą hordę, zanim będzie mógł
uciec.
Och, zaczyna być źle! Nocny Marek
idzie wprost na niego. Adaś przestał
oddychać i przylgnął do mokrej ziemi
jeszcze ściślej. Jeśli poczuje, że
wróg go nie ominie, wtedy pozostanie
mu jedno tylko: porwie się błyskawicz-
nym ruchem, wskoczy do wody i będzie
płynął ku swojemu brzegowi. Mało jest
prawdopodobne, aby wróg skoczył za
nim, zresztą z wielkiego zdumienia zba-
ranieje na dłuższy okres czasu.
Co on robi?
Aha! Rozgarnia gałęzie... Idzie... Idzie...
Przeszedł!
Adaś odetchnął. Nasłuchiwał przez
kilka minut, skoro zaś wszystkie szele-
sty umilkły, podniósł się ostrożnie i
zaczął czołgać się chyłkiem. Śmiać mu
się chciało. Niemczewski poszedł z
wizytą do Głodowiec, wobec tego
Gilewicz
zdąża z rewizytą do Wiliszek, tylko że
Gilewicz zajdzie cokolwiek dalej, bo
aż do matecznika rozsrożonych
niedźwiedzi. Niemczewskiemu tym
czasem może
się wydażyć casus pascudeus, gdyż Adaś
nie dałby za to dwóch groszy, że Wo-
jtek z panem Rozbickim czuwają w
pobliżu granicy. Gdyby się na nich na-
tknął, będzie zabawa, Wojtek bowiem z
tęsknoty za tatą naładowany jest dy-
namitem i zdolny do czynów równie
bohaterskich co straszliwych.
Którędy iść teraz?
Dom znajduje się po prawej stronie,
trzeba zatem na prawo. Przez liście
przebłyskuje migotliwe światełko jak
drżąca gwiazdka. Adaś postanowił kie-
rować się wedle niej jak żeglarz, co
przez nieznane przebiera się wody. Mu-
si zbliżyć się do domu, lecz nie zanadto.
Dobrze, że panowie Niemczewscy
oświecają mu drogę. Uprzejmi,
niezwykle uprzejmi ludzie! Gdyby o tym
wie-
dzieli stłukliby lampę.
Drogę zagrodził mu płot, mizerna
przeszkoda dla wysoko skaczącego
jelenia
i dla młodzieńca o chyżych nogach. Za
płotem majaczyły drzewa stojące w
długich szeregach.
- Sad! - pomyślał Adaś. - W sadzie są
jabłka, ale może być i pies. Wtedy
biada mnie, moim łydkom i moim
spodniom.
W sadzie jednakże spała niemrawa
cisza, psa zaś nie było na lekarstwo.
Adaś przebiegał chyłkiem od drzewa do
drzewa i po dość uciążliwym pochodzie
dotarł do furty. Przystanął w tym
miejscu i patrzył wysilonym
spojrzeniem.
Znajduje się w samym sercu Wiliszek.
Widzi wyraźnie dom i dwa oświetlone
okna, jak gdyby dom patrzył w noc
dwojgiem rozgorzałych oczów. Okrutna
ban-
da Niemczewskich, wysławszy
wywiadowców, siedzi spokojnie
wewnątrz. Dokoła
widać gospodarskie budynki, ciemne i
głuche. W jednym z nich musi się znaj-
dować nieszczęsny pan Kropka. O,
gdyby tak można zakrzyknąć: - "Tata!
Gdzie
pan siedzi?" - Pan Kropka ryknąłby jak
ranny łoś. Krzyczeć - rzecz prosta -
nie można, lecz trzeba będzie wędrować
od jednego do drugiego budynku i
zbadać wszystkie ich mroczne tajemnice.
Może w żadnym z nich nie znajdzie
pana Kropki! Jeśli można wierzyć
okropnym opowieściom imci
Rozbickiego, nie
byłoby dziwnym wcale, gdyby go
wsadzono do jakiegoś lochu pod samym
domem,
wtedy sprawa byłaby trudniejsza, jeśli
nie beznadziejna.
O taką nieludzką srogość Adaś nie
posądzał Niemczewskich. Tata znajduje
się albo w domu, albo w którymś z
budynków. Poszukiwania należy
przeprowa-
dzić metodycznie.
Tuż za płotem, w ogrodzie mocno w tej
chwili pachnącym słodką wonią ma-
ciejek bieli się niewielki domek, obrosły
bluszczami. Stoi w takim odosob-
nieniu i w takiej gęstwinie, że nadaje się
wybornie do ukrywania więźnia.
Jeżeli pan Kropka jęczy w tym cichym
domku, łatwo go będzie usłyszeć nawet
gdyby spał, Adaś bowiem słyszał nie raz
jeden jak pan Kropka, śniąc sny bu-
rzliwe, jęczał głęboko a rozgłośnie.
Zbliżył się przeto ostrożnie do domku
i zaczął nasłuchiwać. Nic nie słychać.
Jakiś ptaszek zakwilił cichutko
przez sen. Mało było prawdopodobne,
aby to pan Kropka kwilił tak rozrzew-
niająco i misternie.
Drzwi były zamknięte na haczyk, więc
wejście do domku wcale łatwe. Wzdry-
gnął się Adaś, zanim je otworzył.
Buntowała się w nim sprawiedliwa
dusza,
że zakrada się nocą i chyłkiem do
cudzego domu, nie wszedł więc, tylko
drzwi nieznacznie uchyliwszy, zawołał
przejmującym, ostrym szeptem:
- Panie Kropka! Czy jest pan tutaj?
Ponieważ pan Kropka nie
odpowiedział, przeto go tu nie było.
Trzeba było iść dalej. Adaś wkroczył
na terytorium gospodarskie i mało
widząc odkrył zmysłem powonienia, że
w najbliższym otoczeniu muszą rezydo-
wać świnie. Minął przeto ich stolicę i
uczyniwszy kilka kroków uderzył gło-
wą o jakąś ścianę. Gdyby uderzenie było
gwałtowniejsze, zapaliłoby się w
jego głowie siedem świeczek i przy ich
świetle poznałby, że nie ma tu czego
szukać, budynek bowiem przeznaczony
był na mieszkanie skrzydlatej zgrai.
Budynek taki lud nazywa kurnikiem.
Zezowaty los nie pozwolił Adasiowi na to
odkrycie.
Oszołomiony zbyt nagłym zetknięciem
się z twardą belką, chciał minąć
przeszkodę i poczuł, że coś przed nim
ustępuje; całym ciałem oparł się o
drzwi kurnika i wpadł do jego ciemnego
wnętrza. Przypadek ten przeminąłby w
dziejach nie zauważony, gdyby kurnik -
wedle jego nazwy - zamieszkiwały jak
przystało poczciwe, łagodne i mało
wojownicze kury. Kury odznaczają się
przyjaznym stosunkiem do świata. Któż
z myślicieli mógł jednakże przypuś-
cić, że w tym budynku zamieszkują gęsi?
Zdawałoby się, że gęś to jest gęś i że
szkoda każdego następnego na ten
temat słowa, chyba gdyby kto chciał
wspomnieć o półgęsku. Myliłby się tra-
gicznie, kto by tak mniemał. Ha! Gęś
jest ptakiem patetycznym. Historia pi-
sana jest gęsim piórem. Gdyby pan
Rozbicki znajdował się w pobliżu, oznaj-
miłby Adasiowi, że starożytni Grekowie
poświęcili tego ptaka Persefonie i
wielce byli w nim rozmiłowani. I o tym
też musiał wiedzieć, że wierna mał-
żonka Odyseusza, Penelopa, hodowała
na itackim dworzyszczu dwadzieścia
sztuk tego tałatajstwa; nie należy z tego
wnioskować,, że trojański bohater
lubił gęsinę. Owe gęsi Penelopy miały
stroić królewski dwór. I Rzymianie
coś sobie upatrzyli w tym rozgęganym
indywiduum. Poświęcili go Junonie, a
na Kapitolu utrzymywali "gęsiarnię". I
oto gęsi odegrały znakomitą rolę w
dziejach. Jako żywo! Gdy Brennus
chyłkiem wpadł na śpiącą Romę,
obudzone
gęsi podniosły tak przeraźliwy rwetes, że
obudziły miasto. Można sobie wy-
obrazić z jaką dziką rozkoszą
rozgromieni Gallowie piekli potem
nienawistne
gęsi na wolnym ogniu.
Rozzuchwalone tym powodzeniem
czekały przez całe wieki na sposobność
za-
dziwienia świata. Dobra okazja zdarzyła
się przed półtora tysiącem lat. Gdy
świętego Marcina obwołano biskupem,
ukrył się zatrwożony i w pokornym ser-
cu, mniemając, że nie jest godzien tak
wysokiej godności. Kryjówkę pokorne-
go biskupa wielkim i radosnym
gęganiem zdradziły gęsi. Wiele za tym
przema-
wia, że na tę intencję stało się zwyczajem
epidemiczne zjadanie gęsi w dniu
jedenastym listopada, w dniu świętego
Marcina. Byłby to dość niewdzięczny
postępek wobec ptaków, co taką
odegrały rolę, człowiek jednak okazuje
swoją
wdzięczność często w sposób
najdziwaczniejszy. Brzydki ten pomysł
musiał
zrazić skrzydlate bractwo, dzieje
bowiem już nie wspominają o ich
czynnym
współudziale w ważnych zdarzeniach.
Szczątkowa pamięć musiała jednakże
przechować się w ich głowach; jakieś
mętne wspomnienie wielkich czynów i
historycznej roli błąka się w gęsim
świecie, gdyż przy lada okazji podnoszą
wrzask piekielny w złudnej nadziei, że
może to być okazja historycznej wa-
gi.
Poznawszy te zadawnione tęsknoty
śpiące na dnie ich serc zrozumiemy, że
nagłe i zgoła nieoczekiwane wtargnięcie
Adasia do gęsiego przybytku mogło w
nich obudzić żądzę wsławienia się. Oto
się wdziera ktoś wśród głuchej nocy:
czy to Brennus przekrada się na
Kapitol?
- Gęsi, obudźcie się! - wrzasnął stary,
łykowaty gęsior. - Wróg nadcho-
dzi! Krzyczmy, wołajmy, obudźmy
Romę!
Podniósł się wrzask i trąbienie,
rozdzierający krzyk, alarm i rwetes.
Najmniej osiemdziesiąt sztuk było tej
hołoty, osiemdziesięciu członków pie-
kielnej orkiestry.
Jeżeli na takie larum obudził się Rzym,
nie należy się dziwić, że obudzi-
ły się i Wiliszki.
- Co to? - zapytała Irenka nasłuchując.
- Gęsi! - rzekł kuzyn - piegowaty z
należytym zrozumieniem rzeczy.
- Albo ktoś się zakradł, albo kuna je
morduje - zawołał kuzyn - dryblas.
- Prędko, prędko! - krzyknęła Irenka.
Nie było w domu ani pana doktora
Osińskiego, ani Ignasia. Pani
Niemczews-
ka miała powrócić z Wilna pociągiem o
pierwszej po północy, wyjechali więc
po nią na stację, aby przenocowawszy
razem w miasteczku i załatwiwszy rano
wszystkie domowe sprawunki powrócić
około południa. Rządy zdane były w ręce
regentki - panny Ireny.
Rada wojenna pod jej przewodnictwem
zajęta była właśnie roztrząsaniem sa-
mowolnego postępku wuja, który
wypuścił z niewoli pana Kropkę i
zastanawia-
ła się nad skutkami tego lekkomyślnego
kroku, gdy gęsi rozpoczęły koncert;
wobec tego radę przerwano i rzucono się
w samopięć na ratunek niewinnych
ptasząt. Kuzyn - dryblas, obdarzony
przez rozrzutną przyrodę niepospolitej
długości nogami, bieżał na czele zastępu,
za nim Irenka.
- Ktoś ucieka! - krzyknął długonogi.
Adaś, ogarnięty trwogą, rzucił się do
ucieczki na pierwszy "rozgęgany
zew", lecz zamiast uciekać w stronę
przeciwną, od domu ku polom, i dalekie
zatoczywszy koło dobiec do gościńca -
straciwszy głowę, w nagłej ucieczce
równie niezbędną jak i nogi, począł biec
w tym kierunku skąd przyszedł.Zda-
wało mu się, że jeśli dopadnie zarośli i
przebrnie przez nie, ocali się
wpław przez jezioro. Nie przypuszczał,
że wróg tak odrazu wyskoczy z domu i
do tego w przerażającej liczbie. Gdyby
był zapadł w ciemność, możeby go nie
odkryli, nie przyszło mu to jednakże na
myśl. Dzień był nieszczęśliwy.
Tamci biegli w tyralierze, aby go
otoczyć. Ponieważ oznajmiali się krzy-
kiem, nawzajem się nawołując, więc
uciekał w tę stronę, w której nikt nie
krzyczał. Przedarł się pomiędzy dwoma
berbeciami, znalazł się jednakże w
smudze światła, lejącego się z okna. I
wtedy zobaczyli go wyraźnie.
- Głodowce! - krzyknęła piskliwie
Irenka ujrzawszy uczniowskie oblecze-
nie.
Pomyślała w pierwszej chwili, że to
Wojtek, lecz ten był cokolwiek od Wo-
jtka niższy. Noc, uczniak, ucieczka -
wszystko razem to nic innego, tyl-
ko... Nie, to niesłychane!
- Bij, zabij! - wołał zdyszanym głosem
piegowaty.
Kuzyn - dryblas sadził w milczeniu
jelenimi susami. Szybko mknący cień
zaczernił się na bladobiałej ścianie domu
i buchnął w gąszcz bzów. Gwałtow-
nie roztrącone krzewy sypnęły deszczem
rosy.
Adaś czuł, że niedługo serce rozwali mu
pierś; biegł, chwytając otwartymi
ustami powietrze. Uciekał przed liczną
zgrają, ale uciekał i przed hańbą. O
rozpaczy! Dotarł do wnętrza twierdzy i
przez głupie gęsi ma dostać się w
moc wroga? Co powie Wojtek, co powie
pan Rozbicki?
- Na prawo... poza dom! - darł się
piegowaty. - Irenka! Ty z tamtej stro-
ny!
- Ach, więc i ona mnie goni.. - pomyślał
Adaś z oburzeniem. - Dziewczy-
na... Ja uciekam przed dziewczyną!
Świadomość ta dodała mu sił. Zerwał
się jak koń znagła podcięty biczem.
Jeszcze go nie mają i nie będą mieli.
Zaostrzonym słuchem łowił tupot nóg,
tyle ich jednak było, że nie mógł już
rozeznać, skąd do niego dociera.
- Tam jest płot... - pomyślał. - A za
płotem sad... Znam tę drogę...
Skulił się, jak gdyby chciał wleźć w
jamę ciemności i biegł w stronę sa-
du. W tej chwili poczuł, że ucieka po
miękkim kobiercu trawy. Ścigające
kroki szorowały po żwirze ścieżek. On
słyszał prześladowców - oni jego nie
słyszeli. Jakaś nisko zwisająca gałąź
otarła się o jego twarz i uderzyła go
w oczy. Omal nie krzyknął z bólu, lecz
zdławił w sobie krzyk.
- Widzę go! - wrzasnął milczący dotąd
kuzyn - dryblas. - Pod jodłą!
- Bij, zabij! - ryknął piegowaty.
Adaś uczynił szalony skok. Już
wiedział, że biegnie przez trawiasty ga-
zon. Ciemne szeregi drzew są już coraz
bliżej. Przed nim szarzeje jakaś
ścieżka wijąca się jak nakrapiany wąż,
za nią wątła zapora płotu, a za pło-
tem ocalenie.
- Ucieknie! - krzyknął piskliwy głos.
- Łapaj, trzymaj! - wołał piegowaty.
W tej chwili stało się to, czego nikt nie
przewidział. Gazon otoczony był
dla wątpliwej ozdoby drutem, nisko tuż
nad ziemią zwisającym, przewleczonym
przez kilkadziesiąt palików jak żelazna
nić przez drewniane igły. Adaś nie
mógł go dojrzeć. Zaczepił o drut nogą i
zwalił się w pędzie, zarywszy twa-
rzą w żwir ścieżki.
Posłyszał nad sobą zmącone, zbełtane,
splątane głosy.
- Wstawaj! - krzyknął ktoś
niecierpliwie.
Ponieważ nie wstawał, dotknęły go
jakieś ręce. Adasia przebiegł jakby
elektryczny prąd; zmógł się, zebrał w
sobie i zerwał się na nogi.
- Precz ode mnie z rękami! - zawołał
rozdrganym głosem. - Poddaję się...
Kilka par oczów świecących w
ciemności i rozelśnionych od
podniecenia,
wpiło się w niego zachłannym
spojrzeniem.
- Kto ty jesteś? - zapytała Irenka
chwytając oddech.
On wyprostował się dumnie, chociaż po
straszliwym zmęczeniu drżały pod
nim nogi i rzekł niemal uroczyście:
- Adam Gilewicz!
Zdaje się, że ich poraził tymi słowy, bo
żaden z nich nie wydał głosu.
Więc dodał drwiąco:
- A wy, którzy w pięcioro napadacie na
jednego, jesteście zapewne Nie-
mczewscy?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
DAWNIEJ W PODZIEMIACH,
TERAZ NA STRYCHU
Już: "Eos szafranoszata świat złoci
dokoła" - jak rzecze Homer i jakby z
całą pewnością rzekł pan Rozbicki,
gdyby Homer był tego zaniedbał.
Adaś spał mocno, chociaż słońce
świeciło mu prosto w twarz. Na drugim
łó-
żku usnął strażnik, kuzyn - dryblas,
odpowiedzialny za więźnia przed "try-
bunałem stanu" i przed "tajną radą
sześciu". Sen zmorzył ich obydwóch,
ubiegły bowiem wieczór, pełen grozy i
straszliwej gonitwy, znużył ich potę-
żnie.
Ponieważ nie było ani pani
Niemczewskiej, ani wuja zaprowadzono
Adasia w
milczącym triumfie do domu. Nowa jego
część przybudowana była do grubych
murów jakiegoś dawnego domostwa, co
legło w gruzach, strawione pożarem.
Ocalała z niego jak gdyby niewysoka
wieża, w której urządzono dwa pokoje
gościnne, jeden nad drugim. W jednym z
nich ulokowano więźnia. Ucieczka
stąd była niemożliwa, bo chociaż
strażnik spał, jednak drzwi w dolnym
poko-
ju były zamknięte; wyskoczenie oknem
groziło niechybnie połamaniem obu nóg,
a w bardzo szczęśliwym wypadku albo
lewej, albo prawej wedle osobistego
uznania lekkomyślnego śmiałka. Zanim
Adaś został tu wprowadzony, odbyła się
rozmowa krótka, lecz pełna
dramatycznej treści. Mówili- "a słowa
ich były
żelazne" - jak powiada słynny rzeźbiarz
i złotnik włoski Benvenuto Cellini.
- Nie macie prawa więzić mnie! -
krzyknął Adam.
- A ty miałeś prawo zakradać się nocą
na nasze terytorium? - zapytała nie
czekając odpowiedzi Irenka. - Czy
chciałeś mordować gęsi? - dodała urągli-
wie.
Adam spojrzał na nią z godnością, z
wysokiej góry, na której stał w tej
chwili jego duch i rzekł uroczyście:
- Za bardzo dbasz o gęsi. Rozumiem...
Panny w pewnym wieku nie można roz-
różnić... Zresztą mniejsza o to. Wiesz
dobrze, po co ja tu przyszedłem!
Przyszedłem upomnieć się o mojego
gościa, niecnie przez was schwytanego.
Czy masz odwagę zaprzeczyć, że pan
Kropka jest u was w niewoli?
- Pan Kropka? - zaśmiał się kuzyn -
piegowaty. - Wyborne nazwisko! Skonać
można ze śmiechu.
Adaś spojrzał na niego i mówił powoli:
- Nie wiem, co jest więcej pocieszne: czy
jedna kropka w nazwisku, czy
tysiąc kropek na twarzy?
Kuzyn - piegowaty, straszliwie
dotknięty, chciał coś rzec, ale Irenka ru-
chem ręki nakazała mu spokój. Coś tu
nie było w porządku. Pan Kropka uciekł
przecie za sprawą wuja, a Gilewicz
wyprawił się po niego. Gdzież się po-
dział pan Kropka? Jasnym jest, że jeniec
urządza jakieś wielkie krętactwo.
Ale ona to zbada.
- O tym wszystkim pomówimy jutro na
sądzie - rzekła uroczyście.
- A co teraz - spytał Adaś ironicznie.
- Teraz dasz nam słowo honoru, że nie
będziesz próbował ucieczki.
- Daję słowo honoru - odrzekł jeniec -
że skorzystam z każdej sposobnoś-
ci, aby uciec.
- Naprawdę?
- Z całą pewnością.
- A jeżeli cię zwiążemy?
- Związać mnie można w jednym tylko
wypadku: jeżeli odważy się na to pan-
na Niemczewska, gdyż kobiety, choćby
postanowiła być katem, nie dotknę i
nie będę się bronił. Każdemu innemu
jednakże rozbiję głowę jak jajko na
miękko. Więc jeśli ty chcesz mnie
związać, proszę... Oto moje ręce!
Wspaniała jego postawa i bohaterskie
zakończenie przemówienia wielkie wy-
warły wrażenie. Czterech wojowników
spojrzało na Irenkę, wielce ciekawych:
co uczyni z zuchwalcem. Na dobrą
sprawę powinna dobyć sztyletu i zatopić
go
po rękojeść w sercu tego śmiałka.
Wprawdzie Irenka nie miała sztyletu,
lecz
sponiewierany przez jeńca kuzyn -
piegowaty byłby jej chętnie pożyczył
swe-
go scyzoryka o trzech ostrzach.
Dziewczyna jednakże, ku ogólnemu
zdumieniu,
przybladła i na krótką chwilę nakryła
oczy powiekami.
- Taka okrutna, a taka ładna... -
pomyślał Adaś. Głośno zaś dodał: - Cze-
kam!
Irenka nie patrząc na niego zwróciła się
do swojego "batalionu śmierci".
- Zaprowadźcie go do wieży...mówiła
rozkazująco. - Ty będziesz go
strzegł, ale pamiętaj, że głową za niego
odpowiadasz. Nie zapomnij ani na
chwilę, że to Gilewicz!
- A gdyby chciał uciekać? - spytał
skwapliwie wyznaczony na strażnika ku-
zyn - dryblas.
- Wtedy... kula w łeb!
- Przepraszam, ale z czego? - zaśmiał
się Adaś.
Ponieważ odpowiedź byłaby
kłopotliwa, więc Irenka odwróciła się, z
pogar-
dą wzruszywszy ramionami.
Adam został otoczony jak jeleń przez
wilki i z tą śmiertelną asystą od-
prowadzony do wieży i zamknięty tam z
dryblasem. Milczeli przez długą chwi-
lę, wreszcie Adam zwrócił się do niego z
uprzejmym zapytaniem:
- Powiedz mi, przyjacielu, czy można
wyskoczyć przez to okno?
- Nie jestem twoim przyjacielem -
mruknął strażnik. - Ale skoczyć możesz.
Rano pozbieramy twoje kości i w
koszyku odniesiemy do Głodowiec.
- Bardzo ci dziękuję za przyjemne
objaśnienie. A czy nie będziesz miał
nic przeciw temu, jeśli cię w nocy uduszę
i wyjdę drzwiami?
- Spróbuj mnie udusić, ty marna
kreaturo! - rzekł dryblas chełpliwie,
stając przy nim. - Czy ci mam pokazać
moje muskuły?
- "Atletom zresztą, wiadomo, siła nie
dana jest w głowie!" - rzekł Adaś
uroczyście. - To z Homera - dodał
uprzejmie. - Jeśli mnie nie wierzysz, bę-
dziesz mógł zapytać pana Rozbickiego,
gdy z koleji capniemy ciebie.
- Capniecie mnie jak rak świśnie!
- W przyrodzie zdarzają się dziwne
fenomeny. Czy mogę położyć się spać?
- To twoje łóżko...
- Wcale wygodne więzienie. Obiecuję
ci, że u nas też dostaniesz łóżko i
ser z kminkiem na śniadanie. A czy sam
się nie położysz? Musisz być zmęczo-
ny.
- Ja nie, bo nie uciekałem jak zając!
- Ale goniłeś jak ogar.
- A u was w Głodowcach nawet psów
nie ma i sami musieliście szczekać w
naszą stronę.
- To prawda, ale szczekaliśmy dlatego,
że psy nie chciały, uważając, iż
szkoda fatygi psuć gardło na
Niemczewskich.
- Nie łżyj! U was wszystkie psy
pozdychały z głodu.
- A u was pchły je zagryzły i dlatego
zamiast psów trzymacie gęsi.
- A z ciebie nadzwyczajny bohater, co
przed gęsią uciekał!
- Ach, myślisz o swojej kuzynce?
Istotnie uciekałem przed gęsią.
- Jutro będziesz inaczej śpiewał! Damy
ci bobu!
- Czy to jedyne wasze pożywienie?
Myślałem, że jadasz też czasem siano.
Jest to ulubiona potrawa niektórych
istot głośno ryczących.
Dryblas zaczął gwałtownie szukać we
wzburzonej głowie jakiejś miażdżącej
odpowiedzi, lecz wyczerpał już wszystek
zapas obrotnego dowcipu. Rzekł tedy
groźnie:
- Nie myślę tracić czasu na gadanie z
niewolnikiem. Zresztą świeca doga-
sa!
- O! - krzyknął Adaś. - Nie masz
przypadkiem jakiego scyzoryka lub
ostre-
go gwoździa?
Strażnik spojrzał na niego
podejrzliwie.
- Na co ci tego?
- Chciałbym - mówił Adaś smętnie -
zanim światło zgaśnie, wyryć na murze
kilka słów:
- "Tutaj w niewoli u barbarzyńców
spędził jedną noc Adam Gilewicz z Gło-
dowiec!"
- Tylko "jedną noc"? - zachichotał
dryblas z naigrawaniem się. - Posie-
dzisz nieco dłużej.
- Załóżmy się o wszystkie piegi twojego
brata czy kuzyna, że dłużej to
nie potrwa. Obłąkany człowieku!
Przecie jeśli jutro nie powrócę, pan
Rozbi-
cki uczyni na was wyprawę i zmiecie z
powierzchni ziemi. Takeśmy się umówi-
li i wszystko jest przygotowane.
- Owszem! - krzyknął dryblas. - Niech
przyjdzie! Ktoś przecie będzie mu-
siał zabrać twoje zwłoki.
W tej chwili świeca zgasła, jak gdyby
zdmuchnął ją wiew śmierci.
- Nie myśl, że ja będę spał - rzekł
strażnik ostrzegawczo. - Ja oka nie
zmrużę!
- Przypuszczam. Spać mogą jedynie
ludzie, co mają czyste sumienie.
W mdłym świetle pogodnej nocy
rozebrał się i położył. Tamten usiadł na
łóżku, aż zatrzeszczało, i hałasował
umyślnie na znak, że czuwa.
- Nie dam mu rady - rozmyślał Adaś. -
Mocny musi być jak goryl. Gdyby je-
dnak usnął, mógłbym może się
wydostać.
Przyszło mu na myśl, że podarte na
pasy prześcieradło wielu już więźniom
umożliwiło ucieczkę, trzeba by jednak
nie mieć przy tej operacji towarzysza
w więziennej celi. Płótno, gwałtownie
rozdzierane, wydaje przeraźliwy głos
boleści. Głupia sytuacja! Co tam
wyprawia pan Rozbicki i Wojtek? -
myślał
Adaś mętnie. - Gdzie może być ukryty
pan Kropka? I gdzie się podział szósty
z bandy Wiliszek, bo przecie jest ich tu
sześciu. Szósty wyszedł zapewne na
zwiady i jego to musiał słyszeć nad
jeziorem, gdy się przedzierał przez
krzaki. Juto ujrzy ich w pełnym zespole.
Trzeba będzie stanąć przed nimi
hardo i śmiało. Pannicy już dzisiaj
dopiekł tak, że jej zapewne w pięty po-
szło. Wstyd, żeby dziewczyna dowodziła
watahą pięciu urwipołciów, wśród
których znajduje się taki dryblas, ten,
który go strzeże... Co on robi?
Aha! Umyślnie rozgłośnie oddycha, a
czasem zgrzyta zębami, aby go przera-
zić, małpa długoręka. Niech zgrzyta.
Wielkie znużenie powoli uśpiło Adasia,
po chwili zaś i strażnik wyciągnął
się na łożu i zachrapał. Gdyby się teraz
zjawił nieustraszony pzn Rozbicki
z Wojtkiem, jeden mógłby wynieść na
plecach więźnia, a drugi strażnika.
Raniutko wślizgnął się do więziennego
przybytku najmniejszy z Niemczews-
kich, pędrak jedenastoletni i ujrzawszy
ze zgrozą śpiącego strażnika zaczął
go tarmosić za nogę. Dryblas porwał się
przerażony i przez dłuższą chwilę
usiłował zrozumieć, gdzie jest i co się z
nim dzieje?
Odetchnął spostrzegłszy, że "więzień
stanu" śpi głęboko.
- Zdrzemnąłem się przed chwilką
dopiero - szepnął. - Słuchaj Józek, nie
mów nic Irence. Po coś przyszedł?
- Masz go za pól godziny
przyprowadzić na sąd.
- A gdzie się odbędzie sąd?
- Na strychu. Za chwilą przyniosą tu
dla was śniadanie.
- I dla niego też? - zdumiał się dryblas.
- Irenka kazała. Nikt nie chciał się na to
zgodzić, a Jędrek najwięcej,
ale ona powiedziała, że najgorszym
złoczyńcom dają jeść. Słyszałeś coś pod-
obnego? Jędrek powiedział potem, że
dobrze, ale żeby mu dać spleśniałego
chleba, bo taki chleb leży w żołądku
czasem przez kilka tygodni.
- A ona co na to?
- Ona powiedziała, że nie wypada, bo
on będzie wszędzie opowiadał, że w
Wiliszkach jedzą spleśniały chleb.
- Może to i słusznie. Zmykaj teraz, a ja
go obudzę.
Pędrak przyjrzawszy się Adasiowi
wybiegł, a dryblas krzyknął:
- Niech więzień wstaje!
Postanowił nie wznawiać wczorajszych
towarzyskich rozmówek, lecz używać
suchego, urzędowego stylu i słów
nieodzownych. Ponieważ Adaś puścił
wezwa-
nie mimo ucha, więc powtórzył rozkaz w
innej stylizacji:
- Więzień Gilewicz! Wstawać!
Dopiero gwałtowne szarpnięcie
obudziło Adasia. Spojrzał z odrobiną
zdzi-
wienia na miły pokoik zalany słońcem i
niemiłą postać zalaną gniewem.
- Dwa razy wołałem! - rzekł strażnik.
- Do trzech razy sztuka - odparł Adaś. -
Czemu mnie jednak budzisz tak
wcześnie, skoro kazałem zbudzić się o
dziewiątej? To chyba siódma dopiero?
- Ubieraj się!
- A czy buty wyczyszczone? Co za
nieporządki w tym domu! Jacy opieszali
lokaje!
Uśmiechając się zerkał równocześnie
podejrzliwie w stronę dryblasa, który
stał nad nim jak diabeł nad grzeszną
duszą. Odział się powoli, czyszcząc
zabłocone ubranie.
- Nie widzę tu nigdzie wody, jak ja się
mam umyć?
- Łzami! - krzyknął dryblas. - Może ci
przynieść kolońskiej wody? Co?
- Wątpię, aby rzecz tak wymyślna
znana była w tym zapadłym zakątku.
W tej chwili weszła figura - z czarną
maską na twarzy. Maska wycięta była
z czarnego gałganka, lecz zasłaniała
tylko górną część twarzy tak, że cały
świat mógł poznać bez wielkiego trudu
oblicze srodze piegowate. Tajemnicza
figura dźwigała ogromną tacę, a na tacy
czarny chleb, zarumienione rzodkie-
wki, złote masło, rozmaite garnuszki i
filiżanki.
- Śniadanie! - rzekła figura głosem z
brzucha.
Strażnik zwrócił się do Adasia z
rozkazem:
- Jedz prędko, bo zaraz idziemy!
Adaś był głodny, lecz spojrzał na
jedzenie z niewysłowioną pogardą; po
chwili rzekł głosem wielce poważnym:
- Nie tknę chleba w domu wroga!
- Napij się kawy - powiedziała figura
głosem z brzucha. - Irenka kazała!
- dodał głupio.
- Nie tknę kawy w domu wroga! -
powtórzył Adaś.- Panna Irena może
rozka-
zywać tobie, ale nie mnie.
Maska spojrzała na dryblasa, dryblas
zaś drapał się w głowę.
- Prosić cię nie będziemy! - rzekł. -
Sprzysiężony! Odnieś śniadanie!
Piegowaty spiskowiec wzruszył
ramionami i wyszedł z czarnym
chlebem, za-
rumienionym rzodkiewkami, ze złotym
masłem, z garnuszkami i filiżankami.
Adaś, spodziewając się, że za chwilę
rozpocznie się "uroczysta" awantura,
przybrał hardą pozę i postanowił
postępować ze wzniosłą godnością.
Wkrótce ktoś zastukał do drzwi trzy
razy.
- Idziemy! - oznajmił dryblas.
Stąpał za Adasiem kierując go głosem.
Zeszli w dół, minęli jakieś mroczne
pokoje, potem schodami wyszli na ob-
szerny, widny strych, zapełniony wielką
ilością gratów, strych jest bowiem
grobowcem wsi.
Wszyscy "sprzysiężeni" już tu byli
zebrani. Wszyscy w maskach. Ponieważ
Irenkę można było rozpoznać po kiecce,
piegowatego po piegach, a dwóch nie-
dorostków po nikczemnym jeszcze
wzroście, więc efekt ponurych larw był
dość
znikomy. Kuzyn - dryblas też otrzymał
czarne obleczenie na gębę i zasiadł
na strychowej belce. Pięć widm, pięć
upiorów siedziało w rzędzie jak czarne
ptaki na gałęzi.
- Sąd się rozpoczyna! - oznajmił
cieniutki, drżący głos. - Sądzony będzie
Adam Gilewicz z Głodowiec, dziedziczny
nasz wróg i prześladowca. Czy kto z
was jest innego zdania?
- Nikt! - krzyknęły widma.
- Odpowiedz: czy ty jesteś Adam
Gilewicz z Głodowiec?
Adaś milczał. Straszliwcy oczekiwali
przez chwilę na odpowiedź, wreszcie
maska z cienkim głosem rzekła:
- Nadaremnie się ukrywasz, my i tak
wiemy o tym! Będziesz sądzony za krew
przelaną, za czterokrotne podpalenie, za
gwałty i rozboje, za uwięzienie
jednego z naszego rodu. Przez trzysta lat
czekaliśmy na tę chwilę!
- A czy będę sądzony też i za zająca? -
zapytał Adaś z powagą.
- Za jakiego zająca? - krzyknął jeden
ze sprzysiężonych.
- Widzę, że nie znacie dziejów własnego
rodu!
Sędziowie spojrzeli na siebie przez
otwory w maskach, jak gdyby jedem
drugiego zapytywał wzrokiem, czy
więzień, przerażony widmem tortur,
nagle
nie oszalał? Zaczęli szeptać między sobą.
- Sprawa z zającem zostanie zbadana -
mówił piegowaty. - Tamte jednak są
ważniejsze. Czy będziesz odpowiadał?
- Nie!
- Dlaczego nie będziesz odpowiadał?
- Dlatego przede wszystkim, że nie
macie prawa sądzenia mnie, a następnie
dlatego, że wy widzicie moją twarz, a
swoje tchórzliwie ukryliście pod mas-
kami.
- Oto jest moja twarz! - krzyknęła
Irenka zrywając maskę. - Bracia i sio-
stry! Zdejmijcie swoje zasłony!
Dziewczyni płonęły oczy, a usta jej
drżały.
- Słuchaj - mówiła gorącym głosem. -
Nie myśl, że my żartujemy! Dostałeś
się w nasze ręce i nie wydostaniesz się z
nich tak łatwo. Możesz sobie
kpić, możesz bredzić o jakimś zającu, ale
tym się nie wykpisz. Wiesz o tym,
że jesteś Gilewicz.
- To mi zaszczyt przynosi!
- Tak? A nas napełnia wstrętem,
potomku morderców!
- Proszę się liczyć ze słowami! -
krzyknął Adaś.
Panienka porwała się z belki i
przybliżywszy się do niego gwałtownie
pa-
trzyła mu w oczy. Adaś wytrzymał to
spojrzenie i stał niewzruszony. Zdawało
mu się, że dziewczyna westchnęła, potem
powoli powróciła na miejsce.
Dłuższą chwilę trwało ciężkie
milczenie. Wreszcie Adaś zaczą mówić z
na-
mysłem i dobitnie:
- Czego wy ode mnie chcecie? Co ja
wam zawiniłem? Czy ja mordowałem
Nie-
mczewskich? Czy ja się biłem? Co was
albo mnie obchodzi, że nasze rody tłu-
kły się z sobą przez trzysta lat? Ja myślę,
że i jedni, i drudzy robili
głupio.
- Oho! - krzyknął piegowaty.
- Ażebyś wiedział! Mówię, że głupio, i
nie cofnę tego słowa. Czy waśń o
jakieś mizerne rzeczy warta była kilku
ludzkich żywotów? Czy warto było
przelewać krew przez tyle wieków i
hodować nienawiść wśród dwóch
polskich,
uczciwych rodów? Ja znam historię tej
waśni. Poszło o nic, a śmierć zbiera-
ła żniwo. Przysięgam wam, że mnie,
Gilewiczowi, wstyd jest za Gilewiczów,
ale wam, Niemczewskim, powinno być
wstyd za Niemczewskich. Gdy się
zjawiłem
w Głodowcach, powiedziałem sobie tak:
- "Dość tej niezgody! Niezgoda zawsze
gubiła Polaków. Trzeba zakończyć tę
piekielną awanturę!" - Chciałem do was
pierwszy przyjść z sercem, bo będę żył
tuż obok was, po drugiej stronie je-
ziora. Chciałem przez to jezioro
przepłynąć łódką, a coście wy wtedy
zrobi-
li? Odtrąciliście moje serce,
pogardziliście zgodą, panowie
Niemczewscy, i
zawróciliście mnie z uczciwej drogi.
- My? - pisnęła Irenka.
- A kto? Przekradliście się nocą jak
złoczyńcy na nasz brzeg i toporem
rozbiliście łódkę!
- Kłamiesz! - wrzasnął piegowaty.
- Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo!
Chodź ze mną w tej chwili, jeśli masz
odwagę, a ja ci pokażę naszą łódź, leżącą
na dnie wody. Chodźcie wszyscy!
- A ja ci mówię, że kłamiesz. To nie my
rozbiliśmy łódź.
- Więc sama zatonęła? - krzyknął Adaś
drwiąco.
Irenka podniosła rękę na znak, że
pragnie coś powiedzieć.
- Albo kłamiesz, bo wiesz o wszystkim -
mówiła dobitnie - albo ktoś cie-
bie okłamał. Waszą łódkę rozbił
własnoręcznie twój pan Rozbicki!
- Niemożliwe! - jęknął Adaś.
- Niemożliwe? Widzieliśmy to na
własne oczy. Pan Rozbicki uczynił to o
świcie, nie wiedząc, że mój brat patrzy z
ukrycia z drugiego brzegu.
- Ale w jakim celu, w jakim celu? -
pytał Adaś w rozpaczy.
- Zapytaj jego, jeśli go jeszcze
zobaczysz kiedykolwiek. Nikt nie wie, co
się ukrywa w jego czarnej duszy. Ach,
już nie krzyczysz? Wstyd cię oble-
ciał?
Adaś ciężko dyszał.
- Przysięgam wam - mówił urywanym
głosem - że o tym nie wiedziałem.
- Uwierzyłabym, gdybyś nie był
Gilewiczem - rzekła Irenka sucho.
Adaś nie powiedział nic, lecz spojrzał
na nią takim wzrokiem, że się od-
wróciła powoli.
Znowu zapanowało ciężkie milczenie.
Wszystkie serca uderzały przyspieszo-
nym, zmąconym rytmem. Niemczewscy
rozumieli, że Adaś mówi prawdę.
Wielkie
zresztą uczyniły na nich wrażenie jego
gorące słowa o zgubnej waśni. Chcie-
li go jednak pognębić. Poszeptali między
sobą i znowu piegowaty ruszył do
ataku.
- Mówisz, że chciałeś zgody, a dlaczegóż
to zakradłeś się nocą do Wili-
szek? Czemu nie przyszedłeś w dzień?
- Mówiłem wam wczoraj. Schwytaliście
pana Kropkę, a ja przyszedłem po
niego!
- Tego pana już u nas nie ma. Został
uwolniony i poszedł sobie.
- Wyście go uwolnili? - zapytał Adaś
zdumiony.
- Te rzeczy są tajemnicą.
- W takim razie wszystko jest w
porządku... Serdecznie wam dziękuję,
żeś-
cie staruszka wypuścili... To zacny
człowiek! Wobec tego nie pozostaje mi
nic innego, jak pożegnać panią i
pożegnać panów. Ponieważ sprawa
została
szczęśliwie wyjaśniona, mogę zapewne
odejść, a potem powrócić kiedyś do
was, tak jak chciałem przed tą całą
awanturą.
- Nie, panie Gilewicz! - zawołała
Irenka. - Awantura dopiero się zaczę-
ła... Tu nie idzie ani o łódź, ani o pana
Kropkę, ani o twoje szlachetne
zamiary. Możesz je zasuszyć jak kwiatki
i zachować do osobistego użytku.
- Doskonale! - zawył radośnie
piegowaty.
Adaś stropił się i spojrzał na nią
niepewnie.
- A czegóż wy jeszcze chcecie? -
zapytał.
- Słuchaj! - zaczęła Irenka gorącym,
przejmującym, lecz cichym głosem. -
Nie jesteś głupi, bo każdy Gilewicz jest
chytry i mądry jak wąż. Będziemy
mówić jasno. O tym, żeby pomiędzy
Głodowcami i Wiliszkami nastąpiła
zgoda,
nie trzeba nawet marzyć. Szkoda
gadania na ten temat. Wprzódy mi
włosy wy-
rosną na dłoni, zanim Niemczewski poda
rękę Gilewiczowi! Raczej włożyłby ją
w ogień... Na to ci przysięgnę! Ale
możemy zrobić targ.
- O serca? - spytał Adaś cicho.
- Nie! Byłby to kiepski targ, gdybyśmy
serca bohaterskie oddali za serca
robaczywe.
- Znowu zaczynasz?
- Nie, ja kończę. Potargujemy się o co
innego. Otóż: my mamy ciebie...
- Przypuśćmy! Długo mnie nie
będziecie mieli.
- O tym można by długo gadać.
Niemczewscy są zawzięci... Mamy ciebie
i
będziemy mieli, choć byśmy cię mieli
ukryć pod ziemią. Możemy cię jednak
wypuścić i możemy się zgodzić na
krótkie zawieszenie broni, zanim
wszyscy
nie dorośniemy.
- Warunki? - spytał Adaś poważnie.
Irenka zaczerpnęła oddechu, jak
śpiewaczka przed wielką arią.Poznać
było
po niej, że ma zwalić jakiś kamień z
serca. Podniosła się i zaczęła mówić
głosem nabrzmiałym od wzruszenia:
- O tym powinien z tobą mówić mój
najstarszy brat, lecz jest nieobecny.
Ponieważ jednak idzie o honor rodu,
kobieta powinna mieć ten sam obowią-
zek... Dlatego ja... Zresztą ja pierwsza
dowiedziałam się o tym ze starych
papierów... Ja...
Wzruszenie nie pozwalało jej mówić.
Adaś spojrzał na nia wzrokiem zacie-
kawionym, lecz przyjaznym. Nareszcie
dziewczyna była dziewczyną.
- Proszę mówić dalej - rzekł cicho.
- Dobrze... Wiesz pewnie o tym, że
byliśmy kilka razy na waszym brzegu...
- Wiem. Widziano was. Pan Kropka
was gonił.
- Nie udawaliśmy się tam, oczywiście,
aby kraść jabłka... Szukaliśmy...
Szukaliśmy tego, co w siedemnastym
wieku Gilewicze niecnie nam... zabrali.
- Na Boga! Co wam zabrali Gilewicze?
- Zabrali nam najdroższą rodzinną
pamiątkę. Zrobili najazd na Wiliszki i
porwali miecz. Miecz, który od wieków
przechowywany był jak świętość. Oni
musieli wiedzieć o tym... Nie porwali
niczego, tylko miecz... Ten Niemczew-
ski, który wtedy żył w tym domu, płakał.
Łzami zapisał to i nakazał bić się
do upadłego, aby odzyskać miecz...
Słyszysz?
- Słyszę - rzekł Adaś zdumiony. - Jaki
to miecz?
- Bardzo stary. Wyryty jest na nim
herb Niemczewskich i takie słowa:
"Piorun rychle zabija, ja rychlej..."
Rozumiesz teraz, czegośmy szukali?
Naszego honoru i naszej sławy. Jeżeli
nam oddasz ten miecz, będziesz wolny.
- Panno Ireno - zawołał Adam. - Tego
miecza nie ma w Głodowcach.
- O Boże! - krzyknęła dziewczynka. -
Musi być! Nie może być gdzie in-
dziej.
- Nie ma go! Szperałem po całym
domu, oglądałem wszystko, miałem w
ręku
każdą książkę i każdy oręż. Nie
widziałem tego miecza. Oddałbym go
wam w
tej chwili. Na Boga, niech pani nie
płacze... Irenko... Przysięgam pani...
- Kłamiesz! - zakrzyknął kuzyn -
dryblas.
- Milcz! - odkrzyknął mu Adaś
potężnie.
Porwali się wszyscy i otoczyli go kołem,
grożnie tocząc oczami. Nawet dwa
mizerne brzdące. Adaś cofnął się pod
komin, gotów do walki, drżącej już w
powietrzu.
- Ludzie! - wołał. - Zrozumcie: na co mi
wasz miecz? Co mi po starym ka-
wałku żelaza? Oddałbym go wam w tej
chwili, ale gdzież on jest? Szukaliście
sami, więc mi powiedzcie, gdzie ja go
mam szukać?
- My też nie wiemy! - rzekł piegowaty. -
Szukaliśmy wszędzie, lecz nie w
domu. Miecz musi być w domu.
- W domu go nie ma! - krzyczał Adaś,
rozdrażniony. - Zresztą dobrze. Wy-
puśćcie mnie, a ja będę szukał.
- Ty stąd nie wyjdziesz!
- Więc kto go znajdzie?
- Niech szuka pan Rozbicki, niech
szuka twój przyjaciel. Ty stąd nie wyj-
dziesz!
- A jeżeli dam słowo, jeżeli przysięgnę,
że wrócę i albo przyniosę miecz,
albo...
- Słowo Gilewicza nic nie znaczy - rzekł
głucho dryblas.
- Ach, ty psie! - krzyknął Adaś i rzucił
się na niego jak żbik.
Zakotłowało się na spokojnym strychu
tak, że kurz się wzbił chmurą.
W tej chwili zawołał jakiś głos ze
zdumieniem:
- Co się tu dzieje?
- Ignaś! - krzyknęła Irenka. - Prędko,
prędko na pomoc... To Gilewicz!
Właśnie kuzyn - dryblas, potężnie
rzucony, uderzył plecami o komin, a
Adaś stał, dyszący,rozgorzały i gotowy
do skoku.
- Na Boga! - dziwnym głosem zawył
Ignaś.
Adaś zwrócił się błyskawicznie w jego
stronę spodziewając się nowego na-
pastnika, lecz zdumiał się dojrzawszy
rozpromienione spojrzenie.
- Odstąpić wszyscy! - wołał Ignaś.
- Teraz Ignaś będzie walczył! -
pomyślała Irenka.
Widząc jednak, co się dzieje, wrzasnęła
cieniutko:
- To Gilewicz! To Gi-le-wicz!
Ignaś wyciągnął ręce i z głębokim
wzruszeniem na pobladłej twarzy
mówił:
- To ty... to pan... o, jak się cieszę! ...
Czy pan sobie przypomina?...
Na Wiśle... Tak niedawno? Ocaliłeś mi
życie!
- Przypominam sobie - mówił Adaś,
niepomiernie zdziwiony. - Tak, tak!
Niemczewski... A ja nie mogłem sobie
przypomnieć... Dawaj pyska, bracie!
Ignaś rzucił się w jego ramiona.
- Znowu klapa! - pisnęła Irenka z
oczami pełnymi łez.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
O BOGOWIE! HOMER SCHWYTAN
JEST ZA NOGĘ!
Pani Niemczewska zdziwiona, że żadne
z dzieci nie wyszło na jej spotka-
nie, a wysłany na ich poszukiwanie Ignaś
też się gdzieś zapodział, zaniepo-
koiła się i zaczęła nasłuchiwać. Głosy
dochodziły ze strychu; przystanęła
przeto u wylotu schodów w oczekiwaniu
na swój tatarski czambuł, co zapewne
z wrzawą i hałłakowaniem przygoni na
wieść o jej powrocie. Zdziwienie jej
wzrosło na widok dziwnego pochodu: na
czele szedł blady Ignaś, wiodąc za
rękę nieznanego jej chłopca, za nimi zaś,
jak tropiące w milczeniu wilczki,
schodzili dwaj jej młodsi synowie, dwaj
siostrzeńcy i Irenka. Dziewczyna
miała oczy załzawione.
- Co to wszystko znaczy? - zapytała
pani Niemczewska.
- Mamusiu! - wołał Ignaś - to jest
właśnie ten, co mnie wyratował z Wis-
ły!
Pani Niemczewska zwróciła się szybko
ku Adasiowi z rozrzewniającym uśmie-
chem i wyciągnęła ku niemu obie ręce.
- O drogi chłopcze - mówiła ślicznym,
miękkim jak aksamit głosem. - Po-
zwól, niech cię uściskam.
Adaś spojrzał na nią uczciwymi,
serdecznie rozradowanymi oczami. W
tej
chwili Irenka krzyknęła w najwyższej
tonacji:
- Mamusiu! Nie rób tego.. To Gilewicz!
Adaś zatrzymał się w miejscu, jakby
ten głos był tatarskim arkanem, co go
z tyłu schwycił za szyję. I pani
Niemczewska, idąca ku niemu,
zatrzymała
się, niebotycznie zdziwiona.
- Gilewicz? - zapytała cicho. - Z
Głodowiec?
- Tak, proszę pani - rzekł Adaś
czystym, donośnym głosem. - Jestem
Gile-
wicz z Głodowiec.
Pani Niemczewska przymknęła oczy i
stała w niemym, głębokim zamyśleniu.
Zdaje się, że rozmawiała z sercem.
Potem spojrzała na Adasia z
niewypowie-
dzianą tkliwością i rzekła:
- Dziwne, dziwne zrządzenie boże... Ty
wyratowałeś mego syna...
Tajemna jakaś siła pchnęła Adasia w
ramiona pani Niemczewskiej. Ona przy-
tuliła płową jego głowę do piersi i
całowała go w czoło.
- Co to, chłopcze mój, płaczesz? -
szepnęła cichutko.
- Ja nie pamiętam mojej matki - rzekł
on głosem tak cichym, że tylko ona
mogła go usłyszeć.
I tak się do niej tulił, jak gdyby był
małym, bardzo małym dzieckiem.
Drżał cały, gdy ona, rozrzewniona do
głębi, gładziła jego włosy szepcąc:
- Biedne... biedne chłopczysko.
Ignaś patrzył na tę scenę radośnie,
armia zaś w zdumionym milczeniu. Pani
Niemczewska pojęła od razu co się
święci. Nie chciała pytać o nic ani do-
chodzić, w jaki sposób Adaś znalazł się
na strychu jej domu. Na to wszystko
będzie czas. W tej chwili należy jedynie
ubezpieczyć najbliższą przyszłość.
- Irenko! - rzekła z powagą. - Czy wiesz
o tym, że ten chłopiec jest na-
szym gościem?
Irenka nie odpowiedziała.
- Niech wszyscy o tym zechcą pamiętać.
I ty, i oni! To nasz gość, który
wszedł do polskiego domu. Do polskiego
domu! - powtórzyła dobitnie. - Jak
ci na imię, drogi chłopcze?
- Adam.
- Pamiętaj, Adasiu, że mój dom jest
zawsze dla ciebie otwarty... Przyjdź
tu, ile razy zechcesz. A teraz zostań jak
długo ci się podoba.
- Ja bardzo, bardzo pani dziękuję..
Będę pamiętał, ale teraz już muszę
iść...
- Ja cię odprowadzę! - zawołał Ignaś.
Adaś ucałował ręce pani
Niemczewskiej, potem odwróciwszy się
wesoło ski-
nął ręką w stronę gromadki ustawionej
na schodach nieruchomo, jak do foto-
grafii.
- Do widzenia, Irenko! - rzekł mrużąc
łajdacko oko.
- Żegnam... - odpowiedziała dziewczyna
głosem tak suchym, że jej słowo
buchnęłoby płomieniem, gdyby do niego
przytknąć zapałkę.
Adaś wybiegł na zalany słońcem świat,
a Ignaś za nim. Ujął go pod rękę i
gadał gorączkowo:
- Strasznie się cieszę... Co?... A moja
mama morowa kobieta, nieprawda?
Możesz gwizdać na Irenkę i na nich
wszystkich! Ja nigdy nie chciałem wojny
ani nikt nie chciał, tylko ona. To bardzo
zawzięta baba. Ona ma takie zęby
jak szczupak... Ale teraz i ona się
przekona. Adasiu! Czy oni cię bardzo
męczyli?
- Ej, niebardzo - zaśmiał się Adaś. - U
was w niewoli wcale miło spędza
się czas, tylko twój kuzyn, ten dryblas,
ma ciężki dowcip. Słuchaj no, Ig-
nac! Powiedz mi z ręką na uczciwym
sercu: co to jest z tym mieczem?
Ignaś spoważniał i rzekł cicho:
- Z mieczem wszystko prawda. Nasz
miecz jest w Głodowcach... Gdyby nam
dawno go oddano, nie byłoby tej całej
awantury. Irence o to tylko idzie i
dopóty nie będzie spokoju, dopóki nie
będziemy go mieli. Adasiu! Ocaliłeś
mi życie... Zrób jeszcze jedno: oddaj
nam ten miecz!
- Na Boga! - zawołał Adaś. - Ale gdzie
on jest?
- To ty nie wiesz? Wierzę ci...
- Przysięgam ci, że nie wiem. I
przysięgam ci także, że wywrócę
Głodowce
do góry nogami, aby go odnaleźć.
Możesz o tym powiedzieć siostrze. Od
dnia
dzisiejszego będziemy szukali razem z
Wojtkiem.
- Kto to jest Wojtek?
- Ten,co cię razem ze mną wyciągnął z
wody. Syn starego Kropki, waszego
więźnia.
- Nie może być! O, jak się cieszę... To
świetnie, że pan Kropka zwiał.
Adasiu, ja muszę zobaczyć twojego
przyjaciela.
- Bardzo tanio można to urządzić, bo ta
małpa pokazuje się za darmo.
Umówili się, że każdego ranka albo
jedna, albo druga strona będzie ocze-
kiwała znaku na swoim brzegu i
rozgłośnym krzykiem umówi spotkanie.
-Teraz odwiozę cię łódką! - rzekł Ignaś.
- Rozwijaj żagle - zaśmiał się Adaś.
Z daleka już ujrzał na drugim brzegu
dwie postacie. Pan Rozbicki dreptał
po brzegu jak kwoka, co wychowała
kaczęta, a Wojtek wrósł nieruchomo w
oj-
czystą ziemię i patrzył w stronę
Wiliszek.
- Czy pan Rozbicki mnie nie zastrzeli? -
spytał Ignaś z wahaniem.
- Może by sobie pozwolił na tę drobną
przyjemność, ale nie ma z czego.
Oho! Wojtek tańczy taniec radości...
Wojtek, hop, hop!
- Kto ten drugi? - wrzasnął Wojtek.
- Niemczewski!
- Jeniec?
- Nie! Przyjaciel!
Pan Rozbicki patrzył pilnie,
nasłuchiwał zaś jeszcze pilniej.
Usłyszawszy
potworną wieść, że do brzegu płynie
Niemczewski - zdumiał się. Usłyszawszy,
że płynie jako przyjaciel - zadrżał.
Chwycił się za głowę jak gdyby chcąc
sprawdzić, czy ją ma na karku,
przekonawszy się zaś, że nie jego głowa
jest
szalona, lecz że to świat oszalał, wpadł w
gniew i zakrzyknął nad uchem Wo-
jtka:
- Mógłbym powitać trupa.. Żywego
Niemczewskiego witać nie będę!
Rzekł i szybkim krokiem oddalił się
unosząc w sercu kadź goryczy.
Ignaś powitał Wojtka z wielkim
wylaniem serdecznych słów i wkrótce
odpły-
nął.
- Wojna skończona? - pytał Wojtek
gorączkowo.
- Nie. Zawieszenie broni. Chodź
prędko, bo muszę rozmówić się z panem
Rozbickim.
- Do tego przedsięwzięcia trzeba
dwóch, a pan Rozbicki gadać z tobą nie
zechce. Zawiódł się na tobie. Czemu
przywiozłeś żywego Niemczewskiego?
- A jakiego miałem przywieźć?
- Zaduszonego albo z poderżniętą
grdyką. Młodzieńcze, bardzo boleśnie
zburzyłeś nasze różowe nadzieje! Pojęcia
nie masz, jaki pan Rozbicki jest
rozgoryczony. Przez całą noc nie spał,
wciąż mnie budził i wołał: - "Może
go tam męczą?" - Zasnął na chwilę, ale
zbudził się z krzykiem i wołał na
cały dom, że widział cię we śnie
jęczącego, bo Niemczewscy,
naśmiewając się
wbijali ci drzazgi za paznokcie. Pokaż
no palce, przyjacielu! Ale, ale...
czy wiesz, że tata powrócił?
- Wiem.
- Zwiał stamtąd z pomocą jakiegoś
starszego pana, ale byliby go znowu
złapali, bo zasadzili się nad jeziorem.
Powiada, że widział jakiegoś draba,
co przypadł do ziemi i czatował.
- Jak powiedziałeś? "Draba" widział?
- Pewnie że draba.
- Cofnij natychmiast to słowo, bo cię
uderzę kułakiem w brzuch, gdzie
jest siedlisko najdotkliwszych boleści.
Osoba, którą tata widział w prze-
smyku, należy do najwytworniejszego
towarzystwa, jest niezmiernie ceniona
przez przyjaciół i wrogów i jest chlubą
naszego stulecia. To młodzian świe-
tny, przystojny, z doskonałymi
manierami. Tata bał się tego
młodzieńca, a
ten młodzian bał się taty.
- Adasieńku - mówił Wojtek tkliwie. -
Czy nie jest ci za gorąco? Czasem
od gorąca tak się mózg zagotuje, że
człowiek bredzi. Któż to był ten mło-
dzian?
- Ja! - rzekł Adaś uroczyście. - A teraz
padnij na twarz!
- Dobrze, ale uczynię to cokolwiek
dalej, bo tu za mokro. Patrzcie, pa-
trzcie! Toście się spotkali z tatą...
Wyborna awantura! Z tego wynika, że
chodziłeś tam nadaremnie?
- Bynajmniej. Przywiozłem mnóstwo
nowin. Wszystko ci opowiem, ale przy
panu Rozbickim.
- A czemu ten Niemczewski, co cię tu
przywiózł jak łabędź Lohengrina tak
mnie ściskał?
- Jak to? Nie poznałeś go? Czy
pamiętasz jakeśmy wyciągali topielca z
Wi-
sły? To on!
- Święty Jacku, ratuj moją duszę! Nie,
to niesłychane... Prawda, że to
ten sam! Nigdy człowiek nie wie, co
wyciągnie z wody. Niemczewskiego!
Teraz
już wszystko rozumiem. Wszyscy
pisarze powinni złamać pióra, a
przypadek
powinien pisać książki. Ale teraz to pan
Rozbicki zakatrupi cię z całą pew-
nością!
Śmiejąc się, jako dwa żaki szli ku
domowi, Adaś zaś spieszył się bardzo,
głodny bowiem był potężnie. Zachłannie
wypił cały niemal dzbanek mleka, te-
go płynu było bowiem w Głodowcach
dostatek, gdyż mleko z polecenia pana
Rozbickiego stało się podstawowym
artykułem odżywczym i zjawiło się na
gło-
dowieckim stole w różnorakich
postaciach. Poeta wiedząc, że nikt inny
tylko
szlachetna koza Amaltea wykarmiła
swoim mlekiem ojca bogów i ludzi, Jowi-
sza, wielbił mleko nieśmiertelność
dające.
W tej chwili jednak nawet ono
wydałoby mu się płynem czarnym i
zawiesis-
tym jak smoła. Cały świat, oszalały i na
głowie stojący świat, przybrał ba-
rwę ponurą. Wszystko było czarne, więc
i serce pana Rozbickiego. Czarne jak
noc były jego słowa, gdy w swoim
pokoju "przyjął oficjalnie" niejakiego
Adama Gilewicza "otoczonego
Wojtkiem".
- Mów! - rzekł krótko.
Słowo to ostre jak strzała zafurczało
jak ona i wbiło się w szafę, drżąc.
Adaś opowiadał o wszystkim powoli, w
należytym porządku, barwiąc swą opo-
wieść humorem i pomazując ją
śmiechem.
- Nie widzę powodu do śmiechu! - rzekł
sucho poeta.
- Przepraszam pana - mówił Adaś. -
Istotnie... Ale w pewnym miejscu nawet
pan będzie się śmiał.
- Chyba przez łzy... Opowiadaj dalej!
Adaś zaczął historię o mieczu. Mówił
jak wygląda i jaki jest na nim na-
pis; że obiecał jego zwrot, aby zakończyć
niesławną wojnę.
- Nie masz go tutaj! - krzyknął pan
Rozbicki.
- A może jednak...
- Chłopcze! Ja wiem ile w Głodowcach
jest much; znam każdy garnek i każdy
patyk, czy myślisz, że nie wiedziałbym o
mieczu, a do tego o mieczu Nie-
mczewskich?
- Czy pan pozwoli, żebym przetrząsnął
cały dom?
- Będę szukał z tobą! Będę szukał...
Zbyt cenny to łup, ha! Ale panowie
Niemczewscy go nie dostaną. Nigdy,
przenigdy!
- Proszę pana - rzekł Adam z powagą. -
Ja obiecałem, że go zwrócę.
- Ty mogłeś obiecywać, ale ja nie
obiecałem. Co mnie obchodzą twoje
obie-
tnice?
Adaś zamyślił się.
- Zróbmy tak, proszę pana: jeżeli pan
go znajdzie, uczyni pan to, co panu
każe serce...
- Moje serce jest pełne wściekłości!
- Będę pana błagał tak długo, aż je
wzruszę.
- Śmieszny jesteś, młodzieńcze! A cóż
będzie, jeśli ty odnajdziesz to ob-
rzydliwe żelazo?
- Jeżeli ja znajdę miecz, oddam go
Niemczewskim. Przysięgam!
- Doskonale! - rzekł pan Rozbicki
czarnym głosem. - Cała rzecz w tym, że
go nie znajdziesz. Nie ma tu tego miecza
i nigdy go nie było. W papierach
nie ma o nim żadnej wzmianki... W
papierach jednak, które po mnie
pozosta-
ną, znajdzie się wzmianka o tym, że w
biały dzień widziano razem, w jednej
łódce Gilewicza z Niemczewskim. Wiesz
co zrobił dzisiaj Pan Bóg?
- Śmiem wątpić o tym czy i pan wie?
- O, ja wiem, bo to nie sztuka zgadnąć.
Pan Bóg zakrył ręką twarz!
- A ja myślę, proszę pana, że się
uśmiechnął!
- Skąd wiesz?
- Z tego samego źródła co pan.
Pan Rozbicki stropił się i spojrzał
ponuro na śmiałka, chcąc zaś zmienić
temat zagadnął z pośpiechem:
- Twoja opowieść jest bardzo
zajmująca, ale jak mogłeś zauważyć, nie
wzbudziła we mnie nadzwyczajnej
wesołości. A przecie mieliśmy się
pośmiać.
Dalej, proszę! Jeżeli mamy się śmiać, to
się śmiejmy, ha! ha! Krwawo się
śmiejmy!
- Ach, byłbym zapomniał - mówił Adaś.
- Prawda, prawda! Słuchaj Wojtek,
bo to bardzo zajmujące. Czy pan
pozwala mi powiedzieć wszystko?
- Ja nie pozwalam, ja żądam!
- Dobrze. Otóż, proszę pana, ci
Niemczewscy to marne kreatury!
- Mów dalej, mów w ten sposób dalej, a
kto wie, czy się nie uśmiechnę!
- Chcieli mnie bić!
- Opryszki! Za co?
- Gdy stałem pod nimi, zacząłem się z
nich natrząsać. Powiedziałem im: -
"Porywacze ludzi, znęcacie się nad
starcami. Hańba wam!" - Oni nic na to.
Wtedy postanowiłem im dopiec i wołam:
- "Zakradacie się nocą i niszczycie
cudzą własność! Kto porąbał naszą
łódź? Niemczewscy!" - Wtedy oni w
krzyk:
- "Kłamiesz! To nie my!" - "A kto?"
Pan Rozbicki zerwał się z krzesła, z
bladym przerażeniem na obliczu.
- Wiedzą? - krzyknął.
- Wiedzą.
- W jaki sposób?
- Widzieli z brzegu... Czy to nie
śmieszne?
Wojtek nie rozumiejąc
niespodziewanego wzruszenia pana
Rozbickiego pa-
trzył na obydwóch zbaraniałym
wzrokiem.
- Bardzo serdecznie przepraszam pana
- mówił Adaś, cokolwiek zalękły -
ale dlatego o tym mówię, aby
wszystkiego nie zwalać na
Niemczewskich. A pan
musiał mieć jakieś ważne powody...
- Miałem powody! - mówił poeta
gorąco. - Miałem powody. Usłyszałem
przy-
padkiem, że chcesz się do nich wybrać...
Zgodę zrobić... Chciałem ci prze-
szkodzić!
- Czemu, proszę pana? - zapytał Adaś
cicho. - Czy już nie dość tej kłót-
ni? A pan może zakończyć swoje dzieło
jak Mickiewicz "Pana Tadeusza" -
triumfalnie i jasnymi słowami.
Pan Rozbicki usłyszawszy, że w jego
pobliżu błąka się Mickiewicz poczuł
dreszcz. Spojrzał na Adasia spoza
okularów i rzekł z westchnieniem:
- Gdzie mnie tam do Mickiewicza!
Moja poezja to zawiązywanie rymom
ogo-
nów. Mam coś tu... tu!... (uderzył pięścią
w pierś) - ale to mało... Odejd-
źcie teraz, chłopcy. Muszę rozważyć
wszystko, bo zawikłałeś prostą sprawę.
Było dobrze, a teraz jest gorzej! Byłoby
po staremu, a ty miewasz młodzień-
cze pomysły, które mogą dać fatalne
wyniki. Bigos i tyle. Czy ty myślisz,
że sercem wszystko przemożesz?
- Tak - rzekł Adaś szybko. - Tak myślę!
- Nawet Niemczewskich?
- I Niemczewscy mają serca... Proszę
pana! Pani Niemczewska dzisiaj ra-
no...
Łzy zaszkliły się w oczach Adasia.
Otarł je szybko rękawem i wybiegł, a
Wojtek za nim - jego fidus Achates.
- Dobrze grałeś - rzekł po chwili do
Adasia. - Bardzo dobrze! Ale żeby
pan Rozbicki zatopił łódkę! To
naprawdę śmieszne...
- Pan Rozbicki, dobre chłopisko, ma tę
właściwość, że najpierw na gorąco
wszystko robi, a potem dopiero myśli.
- Jeżeli w ten sposób pisze wiersze,
literatura będzie jęczała. Dobry
staruszek, tylko łaknie wojny i krwi. Jak
myślisz, co on teraz zrobi?
- Będzie udawał sam przed sobą, że się
straszliwie gniewa. Ale to wszyst-
ko jedno, co zrobi, bo panu
Rozbickiemu bardzo łatwo można
wkraść się do
serca. To jest najgorsze, że nic nie wie o
mieczu, więc miecza pewnie nie
ma. Wojteczku! Pomożesz mi szukać?
- Nad ziemią, pod ziemią, w powietrzu i
w wodzie. Niemczewscy przeszukali
zapewne każdą piędź dokoła domu,
domu jedynie nie przeszukali. Miecz,
pew-
nie ogromny, to nie szpilka; gdyby
sterczał gdziekolwiek na widoku, byliby-
śmy go dawno spostrzegli. Obeszliśmy
wszystkie kąty, zajrzeliśmy w każdy
zakamarek. U pana Rozbickiego nie ma
go z wszelką pewnością, bo gdy zaczą-
łeś gadać o mieczu, obejrzałem każde
mordercze narzędzie wiszące na ścia-
nie. Ani śladu miecza. We dworze znamy
wszystkie pokoje.
- Czekaj no! - rzekł Adaś. - Nie
wszystkie. Nie byliśmy tam, gdzie miesz-
kają staruszki i staruszkowie.
- Prawda, ale pan Rozbicki tam bywa,
byłby znalazł. Na co zresztą babkom
miecz?
- Babki są niezbadane! Chodźmy tam.
Staruszki mieszkały w dwóch
pokojach, a staruszkowie w trzecim.
Adaś za-
pukał nieśmiało najpierw do dam, które
spojrzały na nich z podejrzliwością.
Chłopcy przywitali się z szacunkiem, po
czym Adaś oznajmił potężnym krzy-
kiem, że prosi o pozwolenie obejrzenia
pokojów.
Pachniało tutaj lawendą, macierzanką,
suszonymi grzybami, topionym wos-
kiem i mdłym kadzidłem. Jedna babcia
odmawiała różaniec, jedna czytała ga-
zetę sprzed dwóch lat, inne słodko
drzemały. Ściany były puste, a w jednym
kącie zamiast miecza sterczał okrutnie
czerwony parasol.
U starych dżentelmenów taka sama
spartańska prostota nie mogła ukryć
okropnego miecza. Szkoda było
szukania, wobec tego skłoniwszy się z
szacun-
kiem sześciu stuleciom poszukiwacze
wycofali się, zawiedzeni.
- Być może - mówił Wojtek - że miecz
zakopany jest w ziemi, być może, że
go wrzucono do jeziora. Gdzie jeszcze
można go było ukryć?
- W operze Ryszarda Wagnera miecz
wbity jest aż po rękojeść w pień ogrom-
nego drzewa; został odkryty, gdy blask
płomienia padł przypadkiem na tę
lśniącą rękojeść.
- W Głodowcach za dużo jest drzew, ale
możemy je obejrzeć. A czy nie mog-
li go wrzucić do studni? Dawni ludzie
miewali niezwykłe pomysły.
- Będziemy szukali i w studni. Ciężka
sprawa!
Znalezienie tajemniczego miecza stało
się ich upiorną troską. Chodzili
jak błędni nie wiedząc, że pan Rozbicki
patrzy na nich przez otwarte okno,
ironicznie uśmiechnięty. Niech szukają!
Daremny trud. Świetny to zresztą
temat: szukanie miecza przeklętych
wrogów! W Wiliszkach urojono sobie
jesz-
cze jedną "krzywdę", aby nie dać zasnąć
wojnie, a ten niemądry Adaś daje
się brać na plewy. Dobre chłopczysko,
tylko że ma zbyt duże serce. Będzie
teraz szukał rzeczy, której nie ma. Gdy
się wreszcie o tym przekona, wtedy
mu pan Rozbicki powie: - "A nie
znalazłeś przy sposobności kawałka
ucha
Niemczewskiego?" - Zbytnio natrząsać
się nie będzie, aby go nie rozżalić,
ale tak mu powie.
Na razie o tym wszystkim mówić nie
trzeba, bo gdy on zacznie o mieczu,
ten brzdąc gotów mówić o łódce. Jak te
szelmy mogły zobaczyć z tamtego
brzegu? Widać, że od szarego świtu stali
na czatach i muszą mieć chyba lu-
netę.
Ponieważ sprawa się wykryła, panu
Rozbickiemu przyszło na myśl, że
prawdę
mówiąc, szkoda łódki. Bohaterski czyn
spełznął na niczym, a łódka będzie
niedługo potrzebna przy połowie ryb.
Leży zatopiona tuż przy brzegu, tak że
można by ją wydobyć przy pewnym
wysiłku i załatać. Gdyby się udało w
tajnym
porozumieniu z panem Kropką urządzić
tę sprawę w nocy, gdy smyki śpią, moż-
na by nazajutrz zaprowadzić Adasia nad
wodę i rzec mu:
- Antoni Rozbicki zatopił łódź, Antoni
Rozbicki wydobył ją z otchłani je-
ziora!
Aby obejrzeć położenie jej zwłok,
podreptał nad wodę, ale nie ścieżką, bo
go modli od razu wypatrzeć, lecz
manowcami przez zarośla. Tędy
przekradali
się zawsze Niemczewscy.
W tejże chwili pan Rozbicki wydał
przeraźliwy, bolesny krzyk.
- Na Boga! Coś się stało! - krzyknął
Adaś rozmawiający z Wojtkiem w iz-
bie.
- To pan Rozbicki! Biegnijmy!
Krzyk jeszcze donioślejszy wskazał im
drogę. Gnali na przełaj jak opęta-
ni, wściekłym biegiem, pędzeni przez
przerażenie.
- Ratunku! - wołał pan Rozbicki
rozgłośnym jękiem.
- Jest nad jeziorem... wpadł do wody! -
krzyczał Adaś.
Ale pan Rozbicki nie tonął. Stał w
gęstwinie krzaków, ogromnie blady, i
zaciskał wargi jakby w nieznośnym
bólu.
- Co się stało? - wołał Adaś.
- Noga, noga! - jęczał poeta.
Chłopcy przyklękli z dwóch stron i
ujrzeli prawą nogę pana Rozbickiego
ujętą w żelazne kleszcze - łapki na lisy.
Żelaza były wcale potężne; jakaś
odwieczna, niezgrabna, ale mocna
machina, przeznaczona do
zakatrupienia
wielkiego nawet zwierza, chwyciła
nieszczęsną nogę z ohydną
gwałtownością.
Trzeba było wysilonego trudu dwóch
chłopców, aby rozewrzeć tę zardzewiałą
paszczę, mocno trzymającą niespodziany
łup. Pan Rozbicki nie mógł sam wydo-
być z niej nogi. Adaś pomógł mu lewą
ręką.
Staruszek zachwiał się, blady i bliski
omdlenia. Adaś natomiast bliski
był płaczu.
- Trzymaj z drugiej strony! - krzyknął
na Wojtka.
Zarzucili sobie na ramiona jego ręce.
- Och, och! - jęknął rozpaczliwie. -
Muszę mieć zgruchotaną nogę.
- Nie, nie! - mówił Adaś serdecznie. - O
mój drogi, o mój złoty panie!
Niech się pan trzyma. Mocniej, mocniej!
To pewno nic... Czy bardzo pana bo-
li? Ja pana poniosę.
- Dobre dziecko... - mówił cicho pan
Rozbicki. - Niech ci Bóg... och, nie
mogę stąpnąć... Co robić, co robić?
- Wojtek! - wołał Adaś, mocno
zdyszany. - Ja pana podtrzymam, a ty
bieg-
nij, zbudź tatę!
- Lecę!
Adaś, podtrzymując jedną ręką
biednego pana Rozbickiego, drugą
ocierał z
jego czoła grube krople potu,
przemawiając równocześnie serdecznie i
tkli-
wie, chociaż sam był zatrwożony.
Wkrótce przybieżał Wojtek, za nim
sadził pan Kropka. Chłopcy ujęli nie-
szczęsnego wieszcza pod ramiona. Dolną
anatomię d dźwigał tata, pilnie ba-
cząc, aby zraniona noga żadnej nie
doznała szkody i tak go zanieśli do do-
mu. Tam już się podniósł srogi lament,
babki bowiem poczęły wśród siebie
szerzyć przerażającą wiadomość, że
panu Rozbickiemu "coś" oberwało nogę
i
że biedny człowiek nie doczeka wieczora.
Wobec tego najstarsza babcia zapa-
liła gromnicę i oczekiwała na ganku
smętnego pochodu. Pan Rozbicki
spojrzał
na nią z oczywistym przerażeniem, pan
Kropka zaś huknął potężnie, aby ustą-
piła z drogi.
Noga poety przedstawiała widok
żałosny, więc Adaś zarządził energicznie
doraźne środki ratunkowe i w imieniu
nieobecnego duchem pana Rozbickiego
wydał polecenie, aby natychmiast
sprowadzono lekarza, rezydującego w
mias-
teczku.
- Osiemnaście kilometrów tam,
osiemnaście z powrotem, to długo
potrwa.
Niech pędzą na złamanie karku.
- Na nic! - zawołał niespodzianie tata.
- Co na nic? Co pan chce powiedzieć?
- Ja jego tu zaraz...
- Niech pan mówi wyraźniej!
- Nie posyłać... Doktor będzie.
- Jaki doktor? Kiedy?
- Za pół godziny! - rzekł pan Kropka z
mocą i wybiegł.
Patrzyli za nim ze zdumieniem, z
największym zaś pan Rozbicki. Pan
Kropka
wielce był szanowany za to, że nigdy nie
mówił na wiatr; na jego słowie mo-
żna było zbudować dom i dom by się nie
zawalił.
- Wojtek! - rzekł Adaś niepewnie. - co
robić?
- Skoro tata powiedział, że doktor
będzie, to doktor będzie. Nie wiem:
jak i skąd, ale będzie.
Pan Rozbicki jęknął głucho, patrząc na
obnażoną nogę, przybierającą z
nierozumnym pośpiechem zbyt pokaźne
rozmiary, bo gwałtownie puchnącą.
Adaś
uspokajał go jak mógł, Wojtkowi zaś
szepnął, aby stanął na straży przy
drzwiach, staruszki bowiem domagały
się wejścia, by odmówić modlitwę za
umierających.
- Tata wraca! - krzyknął niedługo
potem Wojtek.
- Sam?
- Nie, z jakimś panem...
Ogarnęło ich bezgraniczne zdumienie,
pan Kropka bowiem okazał się potęż-
nym czarnoksiężnikiem najwyższej
klasy. Gdyby w przeciągu pół godziny
spro-
wadził był szacha perskiego, nie mógł
ich zdumieć więcej. Wojtek puszył się
niepomiernie.
Pan doktor musiał być wesołym
człowiekiem, gdyż od czasu do czasu
zagad-
kowo się uśmiechał. Zbadał odnóże
poety i wielce go uradował
oznajmieniem,
że kość jest cała i że po upływie tygodnia
poeta będzie mógł brać udział w
zawodach skoku o tyczce. Powiedział co
należy czynić, jakich używać maści i
kordiałów. Wreszcie cisnął bąbę. Tak by
się przynajmniej zdawało, gdyż je-
dynie dynamitowa bomba, nagle między
nimi rzucona, mogła takie uczynić za-
mieszanie. Oto ni stąd, ni zowąt rzekł do
poety:
- A teraz Antoni, święty byku egipski,
przywitaj się z przyjacielem!
Pan Rozbicki zaczął mrugać oczami,
jak ten, którego z nagła, bez uprzej-
mej zapowiedzi, zdzielono ciężką pałą
przez ciemię. Wyrzucił kilkakrotnie
ramiona w górę, jakby porannej
oddawał się gimnastyce, wreszcie
wczepiwszy
się jastrzębim spojrzeniem w przemiłe
oblicze lekarza wrzasnął:
- Hiacynt, jak pragnę zbawienia!
Hiacynt Osiński...
I wraz mu się oczy zaszkliły.
- Dwadzieścia kilka lat nie widziałem
cię, rinocerosie! - mówił serdecz-
nie uradowany lekarz. - Dopiero
szanowny pan Kropka wpadł na
doskonały po-
mysł, aby mnie wezwać do przyjaciela.
Pan Rozbicki był w ósmym niebie, bo
siódme wydało mu się za niskie. Poza
nieboszczykiem Medardem Gilewiczem
nie miał serdeczniejszego przyjaciela.
Razem tłukli się po świecie, wielce się
miłując. Potem Rozbicki przepadł
jak kamień w jeziorze, a doktor
zagrzebał się w nędznej mieścinie. Cóż
za
traf! Lekarz pierwszy raz urządził sobie
wywczasy i znalazł bezcenną zgubę.
Więc ściskali sobie ręce i całowali się
rozgłośnie, niezmordowanie gadając.
Pan Rozbicki nie wiedział co począć z
radości.
- Skoro tu jesteś - wołał - już cię nie
puszczę... Za nic nie puszczę!
Ale, ale... Powiedzże mi, na Boga, skąd
się tu wziąłeś i jak cię pan Kropka
wydobył?
- Bo ja przebywam tuż obok - mówił
doktor niewinnym głosem. - Bardzo nie-
daleko...
- Gdzie, gdzie?
- W Wiliszkach, u mojej siostry
Niemczewskiej...
Pan Rozbicki chciał ryknąć, ale nie
mógł. Osłabnął i powtórzył jak echo:
- W Wiliszkach... U Niemczewskiej...
I nagle - nikogo nie uprzedziwszy -
zaczął się śmiać. Śmiał się głośno,
piskliwie, lecz tak jakoś osobliwie, że
wszyscy spojrzeli na niego ze stra-
chem.
- Antoni! - zawołał doktor. - Miej
pomiarkowanie! Mogę ci wyleczyć żołą-
dek i wątrobę, ale jeżeli ci się spodoba
zwariować, będziesz musiał jechać
do Warszawy do specjalisty.
- Skonać można! - krzyczał pan Antoni.
- W obecności doktora możesz sobie na
to pozwolić - rzekł przyjaciel. -
Jutro tu zajdę. Żegnaj, stary mandrylu.
A może nie chcesz, abym tu przy-
szedł?
Pan Rozbicki wyciągnął ku niemu ręce
w niemym błaganiu.
Stary Kropka z synem odprowadzali
doktora, Adaś zaś został przy chorym;
już mu jakoś przeszła opętana wesołość,
siedział przeto nieruchomo w głębo-
kim fotelu i ciężko nad czymś rozmyślał.
- Adasiu - zaczął cicho. - Zbliż się...
Muszę ci powiedzieć, że w tym
wszystkim jest palec boży. Wyraźnie
mówię: palec boży! Wiesz kto nastawił
te żelaza w zaroślach?
- Nie wiem, proszę pana.
- Ja! A wiesz na kogo? Na
Niemczewskich!
- Nie może być - rzekł Adaś z goryczą. -
Jak pan mógł?
Przypomniał sobie, jak po nocnej
wycieczce wroga pan Rozbicki z piekiel-
nym uśmiechem zapowiadał, że mu
obrzydzi te wizyty.
- Pytasz jak mogłem? Pasja mnie
wzięła. I oto masz! Nikt nie widział, ale
pan Bóg widział. Musiał powiedzieć
wtedy: - "Co ten starty łotr wyprawia?"
- Koniec jest ci wiadomy. Żaden
Niemczewski się nie złapał, tylko ten bał-
wan Rozbicki się złapał, a
Niemczewscy... a Niemczewscy przysłali
bałwanowi
lekarza. Adasiu, w tym jest palec boży!
Pan Bóg mnie ostrzega... Przesadzi-
łem w furii... Wiesz co, chłopcze?
Musimy rozważyć tę sprawę.
- Jaką sprawę, proszę pana?
Pan Rozbicki nakrył wstydliwie oczy
powiekami i rzekł cicho:
- Coś tam gadałeś dzisiaj rano... no... o
sercu... Właśnie, właśnie! O
sercu. O tym można by pogadać...
Niczego nie obiecuję, ale pogadać
mogę...
A Hiacynt jest bratem pani
Niemczewskiej... Palec boży! A stary
Kropka chy-
try lis...
Zapomniał zupełnie o Adasiu i długo
dziwne sam sobie opowiadał historie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ŁZA PADA NA TYGRYSIE SERCE
Antoni dnia każdego pożądliwie
wyglądał Hiacynta, Ignacy - Adama,
Adam -
Ignacego.
To jednak nie było dziwne.
Zdziwieniem musi nas napełnić
pogłoska, że
Irena oczekiwała Adama. Ułożyła sobie
w roztropnej głowie, że na nic się
nie przyda otwarty bunt przeciwko
matce, wujowi i bratu, którzy zdawali
się
zapominać o obowiązku zemsty. A Ignaś
zakochał się po prostu w tym Adasiu.
Z wysokości rozłożystej jabłoni można
ich widzieć albo siedzących w łódce,
albo odwiedzających się dziesięć razy
dziennie. Wuj łazi też każdego ranka
do Głodowiec i zamiast nasypać panu
Rozbickiemu tłuczonego szkła do wody,
leczy jego nogę. Wobec tego trzeba
zdławić płomienie, uciszyć tygrysa ze-
msty i czekać. Adaś (chociaż Gilewicz)
obiecał, że będzie szukał miecza, a
znalazłszy - odda. Ma on oczy (choć
Gilewicz!) wcale uczciwe, nawet ładne.
W ogóle jest przystojnym chłopcem.
(Kuzyn - piegowaty ani się nie umył do
niego, a gdyby się umył nawet sto razy i
wyszorował ryżową szczotką, to ta-
tarki z oblicza nie zetrze). Może zdarzyć
się raz na lat trzysta, że jako
wybryk natury narodzi się Gilewicz
sprawiedliwy...Kto wie? Kipling opowia-
dał, że zjawiła się raz na świecie biała
foka.
- Czekajmy! - mówiła Irenka do swoich
towarzyszów. - Udawajmy, że się uś-
miechamy. Jeżeli przyniesie miecz,
rozważymy co robić dalej?
Adaś jednakże nie przynosił miecza.
Irenka siedząc na drzewie lub w oknie
wieżyczki wypatrywała go bacznie.
Przychodził coraz częściej, dając przed-
tem jakieś znaki, umówione z Ignasiem.
Zaszywali się wtedy w gąszcz lub le-
żąc na trawie w sadzie cicho i długo
rozmawiali. Dałaby wiele za to, aby
się dowiedzieć o czym rozmawiają, lecz
choć łatwo mogła podsłuchać, nie
uczyniła tego nigdy, na to bowiem nie
pozwalała jej rycerskość.
Ignaś z Adasiem rozmawiali dzisiaj
bardzo długo.
- Szukałem wszędzie! - mówił Adaś. -
Przetrząsnąłem z Wojtkiem wszystkie
zakamarki. Rozstąp się ziemio! Nie ma i
nie ma.
- Nieszczęście! - szepnął Ignaś.
- Nie tracę jednak nadziei. Będę
rozkopywał ziemię i będę szukał nawet
w
lesie.
- W studni nie ma?
- Szukaliśmy w studni. Mówiłeś Irence
o wszystkim?
- Mówiłem, ale z równym powodzeniem
mogłem gadać do obrazu: nie chce słu-
chać. Opowiadałem też i mamie.
- A mama co na to?
- Mama uśmiechnęła się tylko. O
Adasiu, moja matka ma w tej chwili
więk-
sze kłopoty. Pojęcia nie masz, jaka to
cudowna kobieta - mówił gorąco. - -
Gdyby nie ona... Ale nie mówmy o tym...
- Czemu nie mamy mówić?
- Po co ci będę opowiadał o naszych
troskach? Źle jest z nami, przyjacie-
lu, bardzo źle... Matka posiwiała w
ostatnich dniach. Naradzają się z wu-
jem, naradzają i nie wiadomo, co z tego
będzie.
- To coś z Wilnem?
- Tak, z bankiem w Wilnie. Onegdaj
usłyszałem przypadkiem jak mama
powie-
działa do wuja: - "Mam dwa tygodnie
przed sobą... Po dwóch tygodniach, je-
żeli nie zapłacę nastąpi katastrofa!"
- Jezus, Maria! - zduszonym głosem
krzyknął Adaś. - Co to wszystko zna-
czy?
- Nic innego tylko to, że jesteśmy
zrujnowani. Po śmierci ojca załamało
się wszystko... Mama jest bohaterem, ale
nie mogła udźwignąć ciężaru. Za
wielu nas jest na tym malutkim kawałku
ziemi... Mama nie skarży się, nie
mówi nam o swoich zgryzotach, ale ja
widzę wszystko... Och, Adasiu! Patrzeć
nie mogę, jak to drogie moje matczysko
się męczy.
Adaś zapadł w bolesne milczenie.
- Powiedz mi - rzekł po długiej chwili -
czy w Głodowcach jest to samo?
- Gdzie tam! Twój stryj był świetnym
gospodarzem, a pan Rozbicki podobno
uciąłby sobie raczej rękę, zanim by
pożyczył od kogo dwa grosze. U was jest
znakomicie!
- Ile, mówiłeś, macie czasu?
- Dwa tygodnie... Czemu o to pytasz?
- Tak sobie... Cicho! Czy to nie Irenka?
- Irenka. Daj jej spokój, niech sobie
idzie.
- Czemu ona mnie tak nienawidzi? -
zapytał Adaś smutno.
- E, to za dużo powiedziane. Gdybyś jej
przyniósł miecz, gotowa cię uści-
skać. A z panem Kropką wczoraj nawet
rozmawiała.
- Pan Kropka tu był?
- A jakże! Bardzo się kochają z wujem i
zawsze go odprowadza, gdy wuj po-
wraca z Głodowiec. A co tam z panem
Rozbickim?
- Już zaczyna chodzić, ale wciąż jest
jakiś osowiały. Gryzie własne ser-
ce! Jest to ulubiony przysmak poetów.
- A jak to jest naprawdę z jego poezją?
- Myślę, że mu pomnika nie postawią.
Coś w tym jednak jest, coś musi być.
Szlachetna ta mania miała dziwnie
kojący wpływ na jego niespokojnego
ducha.
Opowiadał nam o swoim życiu, które
było burzliwe, a teraz pan Rozbicki bar-
dzo złagodniał. Wprawdzie rozbija
łodzie i miota pioruny, ale tylko wtedy,
gdy myśli prozą. Wobec poezji jednak
jego tygrysie serce pada na kolana i w
pokorze ją uwielbia. Jest to śmieszne, ale
jest i rozrzewniające. Poezja to
wielka rzecz, a pan Rozbicki jest jej
najpokorniejszym służką. Teraz rozmy-
śla i rozmyśla... Podejrzewam, że
rozmyśla wierszami, bo się czasem
tkliwie
uśmiecha.
Pan Rozbicki nie tylko ważył w
myślach ciężkie sprawy, lecz walczył z
du-
szą własną jak Jakub z Aniołem. Wiódł
długie rozmowy z przyjacielem dokto-
rem, często wołał Adasia i podstępnie,
klucząc jak stary zając, dowiadywał
się chyłkiem, co słychać w nieszczęsnych
Wiliszkach.
- Gdyby się ukorzyli - rzekł mu jednego
dnia - wtedy, kto wie? Można by z
nimi pogadać...
- Dlaczego mają się ukorzyć?
- Zapomniałeś? Dwóch Gilewiczów
zatłukli ponad równą liczbę.
- Już się zapewne w niebie wszyscy
pogodzili i śmieją się z nas, że my
się jeszcze kłócimy.
- Tak myślisz? A zresztą pal ich licho!
Zawzięty nie jestem. Wiele nad
tym rozmyślałem i doszedłem do
przekonania, że przeszłość, że tradycja
to
wspaniała rzecz, wielki spadek, bez
którego bylibyśmy łapserdakami. Bez
tradycji życie byłoby oczywistą nędzą.
Serce musi być związane z tym co by-
ło, co się rodziło w bólu i w męce, co
pracowało na nasze biedne żywoty.
Lecz hola! Trzeba ze świetnej
przeszłości brać to, co było istotnie
świetne
i promieniste, lecz po co z ciemnicy
wieków wynosić stare kwasy i stare na-
łogi? Burdy i zwady, warcholstwo i
wszelkie haładrała? Jak mniemasz, czy
dobrze mówię?
- Ślicznie!
- Prozą wyrażone wygląda to dość
grubo i niezdarnie, lecz gdyby to krop-
nąć heksametrem, ha!
- Niech pan kropnie!
- Kto wie, kto wie... - mówił pan
Rozbicki cały w ogniach. - Muszę ci się
przyznać, że to ty, smarkaczu, zasiałeś w
moim sercu ziarenko, z którego
wyrosły te myśli. Nie nadymaj się, bo
najgłupszy ptak przeniesie czasem w
dziobie nasienie wspaniałego drzewa,
chociaż nie wie, co niesie. Z doktorem
też godzinami gadam na ten temat, tylko
że on ma styl cokolwiek osobliwy.
Gdyśmy mówili o upartej wojnie, co
między nami goreje, on, zamiast ruszyć
poważnym argumentem i olśnić mnie,
powiada: - "Przestań wreszcie wierzgać,
stary mule, to i wojna się skończy!" -
Rozumiem, oczywiście, co chciał po-
wiedzieć, mógł to jednak powiedzieć
inaczej. Ale trudno! Nie każdemu jest
dana władza nad słowem... To nie to
samo, co zapisać środek na przeczysz-
czenie. Nawet mu to rzekłem wyraźnie.
- A cóż on na to? - zapytał Adaś z
uśmiechem.
- On? Wyrżnął mnie ręką w plecy i
polecił, żebym sobie robił okłady na
głowę, bo noga już zdrowa. Cóż jednak
czynić? Mam okropną słabość do tego
barbarzyńcy.
- On już niedługo wyjeżdża...
- Nie może być? Skąd wiesz? - krzyknął
pan Rozbicki niemal z rozpaczą.
- Ignaś Niemczewski wspominał o tym
wczoraj.
- To ty się z nim widujesz?
- Tak. To mój przyjaciel! - rzekł Adaś
śmiało.
- Niemczewski jest twoim przyjacielem,
a Osiński, brat pani Niemczews-
kiej, moim. Jeśli w niedługim czasie
piorun uderzy w ten dom, będę wie-
dział, że nim cisnął mój przyjaciel,
Medard Gilewicz.
Szanowny nieboszczyk nie miał jednak
dobrej sposobności do celnego strza-
łu piorunem, gdyż pogoda trwała
złocista i na niebie nie było chmurki.
Skąd
mógł wziąć piorun? Uspokoiło to
cokolwiek pana Rozbickiego. Zaczął już
cho-
dzić ostrożnie, wsparty na panu Kropce.
Gdy się jednak okazało, że szanowny
tata idąc zasypia i kulawy musi
prowadzić śpiącego, zamienił pana
Kropkę na
laskę. Bardzo się markocił
gospodarstwem, więc się rwał na swój
tron, na
jowiszowe siedzisko pośród podwórza,
lecz że mu było trudno wleźć na jego
wzniesienie, przeglądał gospodarskie
księgi z taką pilną uwagą, jak gdyby
miał w nich zapisane każde ziarnko
pszenicy i każdy liść drzewa.
Tego dnia nie mógł dodać do siebie
kilku mizernych cyfr, w wielkiej bo-
wiem znajdował się alternacji. Naszli go
kupcy handlujący drzewem i nama-
wiali aż do umęczenia, aby sprzedał
kawałek lasu. Po raz pierwszy w życiu
żałował, że strzelba nie jest nabita, bo z
Głodowiec wywieziono by na tacz-
kach kilka trupów. Można było
namówić pana Rozbickiego do ucięcia
sobie ku-
lawej nogi, ale gdyby najpotężniejszy
król świata padł przed nim na kolana
wołając: - "Panie Rozbicki! Drzewa,
drzewa, królestwo za jedno drzewo!" -
odesłałby go do stu trzech diabłów. Gdy
go namawiali - uśmiechał się szyde-
rczo, gdy przed nim położyli pieniądze -
zgniewał się okrutnie i wydał taki
głos jakby zawył.
- Po moim trupie, kusiciele! -
zakrzyknął.
Musieli pojąć, że to jego ostatnie słowo,
bo we wstydzie odeszli. Jeden
tylko zawrócił się od drzwi i rzekł
smutno:
- Przez trzy dni będziemy w
miasteczku!
Pan Rozbicki cisnął za nim najpierw
okropnym spojrzeniem, a zaraz potem
kałamarzem, lecz utrafił jedynie we
drzwi.
Dyszał przez cały dzień i dopiero
wydyszał się w nocy, bo zaiste ponad
miarę wali się na niego cierpień i boleści.
Omal nie złamał nogi, każą mu
sprzedawać las, Hiacynt chce odjeżdżać,
poema leży w głuchym zaniedbaniu.
Dobrze, że się zbliża Adaś... Pogada z
tym dobrym chłopcem, który ma wiele
oleju w głowie i to oleju w
najszlachetniejszym gatunku. Bardzo,
bardzo po-
kochał tego smyka. Ale co to mu jest?
Chłopiec szedł powoli, ze zwieszoną na
piersi głową, istny obraz nędzy i
siedemnastoletniej rozpaczy; był blady,
a usta jego drżały.
- Adamie! - zawołał pan Rozbicki,
umyślnie niby wesoło. - Zbliż się do
Antoniego!
Adaś usiadł w milczeniu i patrzył w
stronę Wiliszek.
- Czy pan chciał czego ode mnie?-
zapytał po chwili złamanym głosem.
Pan Rozbicki zaniepokoił się w dobrym
sercu. Nigdy jeszcze nie widział
tyle żałości w jasnych, chłopięcych
oczach.
- Co się z tobą dzieje, chłopcze? -
zapytał miękko i dziwnie serdecznie.
- Mnie? Mnie nic... Im się dzieje...
- Komu to: im?
- Niemczewskim...
- Oho! Hiacynt nic nie mówił...
- Pan doktor nie powie, ale ja wiem.
- Chłopcze! Nie igraj z kulawym
starcem. Skąd ty możesz wiedzieć, co się
wyprawia u Niemczewskich? I co nas to
obydwóch obchodzi?
- Proszę pana - rzekł Adaś z nagłym
ożywieniem. - Pan jest najlepszym
człowiekiem na świecie.
- Dotąd nie wiedziałem o tym, a teraz
nie wiem, kto mnie tak oczernił. I
co dalej?
- Czy pana naprawdę, ale tak
naprawdę nie obchodziłoby, gdyby pan
widział
jak człowiek płacze? Nie dziecko, nie
mała dziewczynka, ale dorosły czło-
wiek?
- Mam serce dość twarde, myślę
jednak, żeby mnie to cokolwiek
obeszło...
Nie znoszę łez...
- Właśnie, właśnie! A ja dzisiaj,
niedawno, przed godziną, widziałem
wie-
lkie, ciężkie łzy.
- Kto płakał? - zapytał poeta ponuro.
- Pani Niemczewska.
- Siostra Hiacynta... Wszystko jedno
zresztą... Mów dalej!
- Pan wie - mówił Adaś wzruszonym
głosem - że ja często chodzę do Wili-
szek. Poszedłem tam i dzisiaj rano. Ale
Ignasia nie było, bo pojechał na
pocztę. Nie wiedziałem o tym...
Szukałem go wszędzie, ale go nie znalaz-
łem... Myślę sobie: pewnie tkwi gdzieś w
domu - więc idę do domu. Wszedłem
w sień, a w tej sieni jest ciemno. Nie
wiedziałem, w którą stronę się zwró-
cić... Stoję przez chwilę, a wtem słyszę:
ktoś płacze... Tak głośno, tak
bardzo płacze, że się wzdrygnąłem...
Patrzę przez otwarte drzwi na prawo i
widzę, że to pani Niemczewska... Siedzi
przy stole, nad jakimiś papierami i
zanosi się głębokim szlochem... Łzy
padały na papiery... Proszę pana, ja
nie widziałem w moim życiu, żeby ktoś
tak płakał... Ja nie mogłem... Nie
mogłem słuchać. Uciekłem... O
najdroższy panie! To straszne!
- Czy jakie nieszczęście? - zapytał pan
Rozbicki bardzo cicho.
- Największe!
- Ty wiesz?
- Tak, wiem. Wiem od Ignasia. Pani
Niemczewskiej chcą zabrać ziemię.
Zdawać się mogło, że ktoś z odległości
dwóch kroków strzelił wprost w se-
rce pana Rozbickiego, tak nagle się
zachwiał.
- Chryste Panie! - krzyknął
zdławionym głosem.
Tak! To straszliwe nieszczęście. Myśli
pana Rozbickiego zaczęły łopotać,
jak spłoszone piorunem ptaki. Chcą
zabrać ziemię. Ta ziemia od kilku
wieków
była w rękach wrogów - (tfu, do licha!
nie ma żadnych wrogów!) - była w rę-
kach uczciwych polskich ludzi.
Wyżywiła kilkadziesiąt pokoleń, nie raz
je-
den oblana krwią i łzami.Sercami ją
uprawiali, a gdyby im pługa zabrakło,
oraliby ją własnym żebrem. Ci wrogowie
- (kłamstwo! nie ma żadnych wrogów!)
- gromadami ginęli na wojnie w obronie
tej ziemi, a teraz co? Została sama
kobieta nieszczęsna - (siostra Hiacynta!)
- z czworgiem dzieci i zginie z
głodu. Cieszyć się, że Niemczewscy
pójdą z torbami? Tylko zbrodniarz cie-
szyłby się w takiej chwili. Tylko głupiec i
zwierzę... Pan Rozbicki będzie
płakał. Pan Rozbicki jest uczciwym
człowiekiem, któremu pęka serce. Gryźli
się między sobą, tłukli,się między sobą
Gilewicze z Niemczewskimi - to i
cóż z tego? Nie wolno? Ale żeby
obojętnie patrzeć, jak biedną kobietę
będą
usuwali z tej ziemi, nie, tego pan
Rozbicki nie potrafi. Trzeba będzie coś
zrobić... Ale co? Naradzić się z
doktorem? Na nic. Doktor niemalże goły
chodzi, bo przez całe życie leczył
biedaków... Radźże, Panie Boże, bo panu
Rozbickiemu mąci się w głowie.
- Chłopcze! - zawołał. - Ile winni?
- Podobno sześć, czy siedem tysięcy,
dobrze nie wiem, ale coś około tego.
Pan Rozbicki opuścił ręce w desperacji.
Adasiowi zdawało się przez chwi-
lę, że widzi w jego oczach łzy. Nie
spodziewał się takiego cudownego współ-
czucia, więc rzekł cicho, ośmielony:
- Drogi panie, ratujmy ich!
- Ale jak? - krzyknął pan Rozbicki nie
swoim głosem.
- Niech pan im pożyczy...
- Nie mam! Skąd wezmę? To olbrzymia
suma...
- Niech pan coś sprzeda...
- Co mógłbym sprzedać? Konie, krowy,
barany? Może wodę? O chłopcze, chło-
pcze! Serce mi się kraje... Dusza we mnie
płacze, lecz rady nie znajdę. Bóg
mi świadkiem, że chciałbym poratować
tę nieszczęśliwą... Nawet nieboszczyk
Medard, choć Gilewicz, też by to
uczynił, lecz non possumus, non possu-
mus... Nie mogę, nie mogę! Zresztą to
wszystko twoje...
- Wcale nie moje. Pan tym
rozporządza. Gdyby ode mnie zależało,
sprzedał-
bym nawet siebie.
- Niewiele byś dostał - krzyknął pan
Rozbicki w smutnym roztargnieniu.
Adaś spojrzał na niego spod oka i rzekł
dobitnie:
- Niech pan sprzeda kawał lasu!
Poeta jęknął głucho i choć nie mógł
jeszcze stanąć na bolejącej nodze,
stanął na obydwóch. Zbliżył się do
Adasia z morderczą miną i mówił
zdławio-
nym głosem:
- Coś ty powiedział?
- Żeby pan sprzedał część lasu -
odpowiedział Adaś śmiało.
- Część lasu? A może i trumny ze
zwłokami wszystkich Gilewiczów? Las
chcesz sprzedawać?
- Czemu by nie?
- Potworze! - wrzasnął pan Rozbicki.
I tak osłabł, że padł na fotel. Dante
Alighieri powiadał o sobie, gdy zo-
stał porażony przeraźliwym widokiem: -
"I padłem jako człowiek martwy pa-
da". - Pan Rozbicki skopiował ten
upadek w najdrobniejszych szczegółach.
Dyszał ciężko i bezwiednie ocierał pot z
czoła. Już trzeci czy czwarty raz
w tym dniu dzisiejszym pękło szlachetne
jego serce; początkowo pękało nie-
znacznie, teraz się rozdarło zgoła
przeraźliwie. Słyszał jak Adaś mówi,
zdawało mu się jednak, że ktoś gada z
daleka. On żadnych innych głosów nie
słyszy, tylko rozpłakany szum lasu,
któremu grożą śmiercią, więc szlocha;
tak ciężko szlocha... zaraz! Kto to tak
szlochał niedawno?... Prawda! Pani
Niemczewska...
Pan Rozbicki chwycił się za głowę, bo i
głowa mu pęka. Serce pękło już
dawno, więc głowa rzecze: - "A cóż ja
sama będę robiła na świecie, siero-
ta?" - A ten bezczelny chłopak, co chce
ciąć las, wciąż brzęczy i brzęczy.
- Co ty tam jeszcze gadasz? - krzyknął
pan Rozbicki wrogo.
- Ja mówię, proszę pana, że jeśli my nie
poratujemy kogoś, co się znalazł
w okropnym nieszczęściu, to nam Pan
Bóg tego nie zapomni. Czemu pan tak
ża-
łuje tego lasu? Taki już jest stary, że się
niedługo sam położy... Odrośnie
nowy... Zresztą wytnie się niewiele,
odrobinę... Ja też strasznie kocham
ten las i gdyby nie to nieszczęście, niech
by sobie stał... A pan niech po-
myśli, że my odrobiną drzewa ocalimy
pięcioro nieszczęśliwych... I zie-
mię... Niech pan sobie wyobrazi, że nie
tylko pani Niemczewska płacze... A
co się dzieje z pańskim przyjacielem?
Pański przyjaciel musi być w rozpa-
czy. Czy pan to zniesie?
- Przestań, mówię ci, przestań! Po co ja
ciebie wynalazłem?
- Pan wcale tego nie żałuje - uśmiechnął
się Adan jakoby przez łzy. - Pan
wie, że pana serdecznie kocham, bo
każdy musi pana kochać. Pan chce las
za-
chować dla mnie, a ja nie chcę tego lasu.
Gdyby pan był widział łzy pani
Niemczewskiej, sprzedałby pan nawet
ten dom... Ja wiem, jakim pan jest ser-
decznym człowiekiem. Pan jest poetą, a
poeci mają miękkie serca i są wznio-
śli. Pewien wielki pisarz powiedział. że
"cały świat nie jest wart jednej
łzy dziecka", niechże drugi wielki poeta
powie:"Cały świat nie jest wart
jednej łzy kobiety!"
Pan Rozbicki patrzył w niego
otępiałym wzrokiem, jak gdyby ze
zdumieniem
przyglądał się każdemu słowu z osobna.
Musiało go zmęczyć to uporczywe pa-
trzenie, gdyż zamknął oczy i siedział
jakby zdruzgotany.
- Nic z tego nie będzie - pomyślał Adaś.
- Biedna pani Niemczewska...
Biedny Ignaś...
W tej chwili pan Rozbicki otworzył
oczy jak nagle obudzony i podniósł rę-
kę jak prorok Jeremiasz, grożący
zagładą Niniwie. Widać było, że dusza
jego
znajduje się w apokaliptycznym
rozruchu, zmąconemu oceanowi
podobna. Tysiąc
słów biegło z czeluści ku jego wargom,
lecz on je wszystkie pogardliwym ru-
chem strącał w przepaść, żadne bowiem
nie wydało mu się dość potężne. Wre-
szcie ujrzał jedno, chwycił je zębami,
rozgryzł, rozkrwawił, za czym je ci-
snął w jego głowę:
- Morderco!
Adaś przeraził się, gdyż pan Rozbicki
wyglądał niemal strasznie.
- Czemu pan tak mówi? - zapytał
cichutko.
- Mówię tak, bo będziesz winien mojej
śmierci. Mordujesz mnie!
- Ale dlaczego, proszę pana?
- Bo ja sprzedam las! Słyszysz, mały
łotrze... Ja sprzedam las!... Wolał-
bym serce... Idź, biegnij do tej swojej
Niemczewskiej i powiedz jej, że Gi-
lewicze sprzedają las! Co ty robisz? Ha!
Adaś chwycił jego rękę i ucałował ją
gorąco. Więc się pan Rozbicki zdu-
miał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
"JUŻ HEKTOR TRZĘSIKITA
SROGI MIECZ SWÓJ ŁAMIE..."
- Wojtek Kropka do mnie! - krzyknął
pan Rozbicki głosem tak ostrym, że
utrafiwszy człowieka mógłby go przebić
na wylot. - Każ zaprzęgać do brycz-
ki. Pojedziesz do miasteczka z tym
listem. W miasteczku są dwa hotele: je-
den należy do Mojżesza Pistoleta i
nazywa się "Hotel Angielski". Ten omi-
niesz i pójdziesz naprzeciwko do hotelu
"Excelsior pod Koziołkiem", który
należy do Symche Awanturnika. Tam
odnajdziesz kupców leśnych i oddasz im
ten list.
- W którym pokoju ich znajdę?
- Albo w pokoju na prawo od sieni,
albo w pokoju na lewo, w hotelu tym
bowiem są tylko dwa pokoje. Oddasz!
Potem na koń! I wracasz!
Rozkazy te, jak grad padające, olśniły
Wojtka.
- Pan mógłby być Napoleonem! -
zawołał z podziwem.
Pan Rozbicki machną ręką, wzniosłego
bowiem ducha, którego bóstwem był
nie Ares, lecz Apollo, nie nęciła kariera
pełna burz i niepokojów.
- W drogę! - rozkazał z mocą.
Wojtka już nie było. Pan Rozbicki
zdławiwszy w sobie hydrę żałości okazy-
wał światu nieczułość i skostniałą
obojętność. Owszem - będzie mówił, bo
musi, lecz będzie mówił twardo, jakby
słowa ciosał z granitu. Żadnych roz-
rzewnień! Żadnych mdłych uśmiechów i
miękkich słówek! Będzie maszyną, robo-
tem, Golemem, automatem. Jak świat
jemu, tak on światu. Sępy pożarły jego
serce. Dobrze! Doskonale! Będzie
człowiekiem bez serca. Kazali mu
sprzedać
las? Wybornie! Sprzeda las. Nikt już
nigdy nie zobaczy złotej pszczoły uś-
miechu na róży jego ust. Chciał jęknąć
na ten temat, ale nie jęknął, bo za-
cisnąwszy wargi deptał po własnym
sercu.
Na Adasia patrzył wzrokiem zimnym,
zamrożonym na igiełkę. Pan Adam Gile-
wicz, niszczyciel lasów, uśmiecha się do
niego. Zbędne umizgi, panie Gile-
wicz! Pan Rozbicki do ciebie się nie
uśmiechnie, nie było bowiem wypadku,
aby zamordowany mizdrzył się do
swojego mordercy.
Poseł wysłany, więc jedna sprawa
załatwiona; do załatwienia jest jeszcze
druga, znacznie trudniejsza. Pan
Rozbicki obmyślił ją w najdrobniejszym
szczególe, jak się obmyśla ceremonię
spotkania dwóch monarchów. Spotkanie
odbyć się musi, lecz nawet Eskimos
zamarzłby w jego atmosferze. Takie to
będzie "gorące" spotkanie. Nazajutrz po
dramatycznej rozmowie z Adasiem i
po wieczornej rozmowie z kupcami,
których Wojtek dostawił na miejsce nad
podziw sprawnie, pan Rozbicki zamknął
się na długie godziny w swoim pokoju.
- Co on tam robi? - szeptali chłopcy
niespokojnie.
Nikt nie wiedział, co on tam robi? Może
się modli... Może płacze... Może
rozmawia z duchami Gilewiczów? Gdy
jednak około południa otworzył drzwi i
stanął w nich w całym majestacie,
krzyknęły przeraźliwie dwie babki,
które
go pierwsze ujrzały. To nie pan
Rozbicki, to był ktoś inny. Z oblicza do
niego podobny, ale quantum mutatus!
O, jakże zmieniony! Świetnie ogolony,
uczesany misternie. Włosy pomazane
były czymś tłustym i wspaniale pachną-
cym. Na szyi rozłożysty biały krawat,
zwany "plastron", a w nim wpięta
szpilka w kształcie podkowy, którą by
można podkuć małego konika. Surdut
na
nim długi - (nie na koniu, u licha, tylko
na panu Rozbickim) - i czarny.
Można się w nim ukazać zarówno na
weselu, jak i na pogrzebie. Spodnie jas-
ne, znane wśród elegantów pod nazwą
"sztuczkowych". A na rękach skórkowe,
tak białe, że aż lśniące rękawiczki.
Promienie biły od świetnego dandysa.
Chociaż czuł, że chłopcy patrzą na niego
z zachwytem, przeszedł mimo to,
niewzruszony. To wszystko marność,
marność i jeszcze raz marność. Grunt -
to serce! A gdzie jest jego serce? Leży w
prochu...
Oczekiwał go przedziwny wehikuł,
zwany "linijką" - długa deska na czte-
rech kołach. Siada się na tej desce
okrakiem i pędzi w dal. Pan Rozbicki
cmoknął na konia, który obejrzał się
swoim zwyczajem i przez dłuższą chwilę
patrzył na pasażera. Głupie myśli
musiały przyjść do końskiej głowy, bo
"wzruszył ramionami", potem ruszył z
kopyta.
Pan Rozbicki pojechał do Wiliszek! Nie
chyłkiem, nie przez krzaki i wy-
rwy, nie nocą, lecz w jasny dzień, w
godowej szacie, okólną drogą przez go-
ściniec. Wejdzie przez bramę, z
podniesioną głową.
Irenka dojrzała go pierwsza i
gwizdnęła przeraźliwie, jak świstak w
gó-
rach postawiony na straży.
- Pan Rozbicki jedzie! - oznajmiła
swojej zbójeckiej kohorcie. - Jędrek,
pędź do domu! Może mama każe
zamknąć przed nim drzwi.
Zdarzenie było zgoła niesłychane.
Muzie historii rylec wypadł z ręki.
Najeźdźca jest już przed gankiem, a
drzwi przed nim nie zamknęli!... Ba!
Wuj Hiacynt wypadłszy z domu wyciąga
ramiona i woła:
- Antoni! Jak mi Bóg miły... Prędzej
bym się śmierci spodziewał!
Pan Rozbicki chciał wprawdzie
powiedzieć: - "Ja i śmierć to jedno!" -
ale
z niewiadomych powodów wcale tego nie
powiedział. Bardzo powściągliwie
przywitał się z przyjacielem i rzekł z
godnością:
- Czy pani tego domu może mi udzielić
kilku chwil rozmowy? W sprawie nie
cierpiącej zwłoki...
Pan doktor chichotał, wprędce jednak
uderzył również w ton uroczysty i
rzekł:
- Wszyscy w tym domu są na pańskie
rozkazy.
Pani Niemczewska niepomiernie była
zdumiona. Mogła się spodziewać wizyty
murzyńskiego króla, przenigdy jednak
pana Rozbickiego. Patrzyła na niego,
jak na ducha w białych rękawiczkach.
- Pani - mówił gość głosem, używanym
podczas uroczystych pogrzebów. -
Zjawiam się tutaj nie z własnej woli, lecz
przygnany przez przeznaczenie, a
palec boży wskazywał mi drogę.
- Całym sercem witam pana! -
odpowiedziała pani Niemczewska,
porażona i
przeznaczeniem, i palcem bożym.
Doktor przysłuchiwał się usiadłszy w
kącie, zdawało mu się bowiem, że
jest w teatrze.
- Zdarzyły się wypadki, o których
mówić nie będę - ciągnął pan Rozbicki.
- Jak, dlaczego, kiedy, w jaki sposób, w
jakim celu - to do sprawy nie na-
leży. Dość, że doszło do pewnych uszu, że
szanowna pani usiadła na lodzie.
- Na czym usiadłam? - z odrobiną lęku
zapytała pani Niemczewska.
- Na lodzie... Mówię pod figurą. Inny
powiedziałby: wlazła pani w kłopo-
ty. Proszę nie przeczyć, wiadomości te
bowiem są ścisłe. Obyśmy równie prę-
dko dowiadywali się o cudzym szczęściu,
jak się dowiadujemy o nieszczęściu.
- Nie rozumiem pana...
- Jest mi niewymownie przykro, jeśli
się wyrażam nie dość zrozumiale, wo-
bec tego pominę wszelkie dygresje i będę
mówił słowami suchymi, odartymi z
mięsa aż do kości. Otóż doszło do
pewnych uszu, że Wiliszkom grozi
licyta-
cja.
- O mój Boże! - szepnęła pani
Niemczewska.
- Niech pani nakaże spokój
wzburzonemu sercu. Nie przyszedłem
naigrawać
się z Wiliszek, padających w gruzy.
Zostałem upoważniony do
zawiadomienia
pani, że pewne osoby, wziąwszy pod
uwagę miłość bliźniego, choćby wroga,
potrzebę wzajemnej pomocy i inne
podobne brednie, postanowiły dać do
pani
rozporządzenia pieniądze, potrzebne do
ocalenia Wiliszek. Czy wyrażam się
dość jasno?
Pani Niemczewska otwarła oczy do
granic możliwości i patrzyła na pana
Rozbickiego jakby nie wierzyła własnym
uszom.
- Ktoś... ktoś... - szeptała - chce mnie
ratować?
- Nie inaczej. Ktoś da pani potrzebne
pieniądze. Jako pożyczkę, oczywiś-
cie! - dodał szybko. - Pożyczkę na
bardzo długie lata.
- Kto?! - krzyknęła niemal pani
Niemczewska.
- Pan Adam Gilewicz z Głodowiec -
odrzekł ponuro.
- Adaś!
- Można go i tak nazwać. Pan Gilewicz
wystąpił z tym projektem samorzut-
nie, ja zaś jestem jedynie posłem.
Pieniądze są przygotowane.
Pani Niemczewska chwyciła się rękami
za głowę.
- Jezus Maria... - mówiła gorączkowo -
Gilewicz ratuje Niemczewskich!
Panie, ja takiej ofiary przyjąć nie
mogę... Skąd? Dlaczego? Adaś... złote
chłopczysko... I to był jego pomysł?
Niech mu Bóg da wszystko najlepsze. I
panu... i panu... panie Rozbicki. Pan jest
najszlachetniejszym człowiekiem
na świecie!
- Ja?! - zawołał wielkim głosem. -
Proszę przyjąć do wiadomości, że ja
sprzeciwiałem się temu pomysłowi.
- Kłamiesz, bożku pogański! - wrzasnął
z kąta doktor. - Nie wierz mu, Zo-
siu! On by jedyną koszulę ściągnął z
grzbietu i dodałby do tych pieniędzy!
Pan Rozbicki podniósł się i rzekł sucho:
- Nie mogę wobec damy odpowiedzieć
na to oszczerstwo inaczej jak wzrusze-
niem ramion.
- A ruszaj sobie, ile chcesz! - zaśmiał się
głośno doktor. - Antoni!
Przezacna jesteś dusza. Kocham cię,
przyjacielu... A Gilewicz ci się udał!
Pan Rozbicki puścił te słowa mimo
uszu i rzekł do pani Niemczewskiej, wy-
raźnie tylko do niej:
- Szanowna pani raczy naznaczyć mi w
najbliższej przyszłości godzinę roz-
mowy w celu załatwienia spraw
formalnych. Uważam rzecz za
załatwioną. Niech
pani otrze łzy, gdyż są już całkowicie
zbędne.
- O, drogi panie! Ja muszę płakać.
Niech pana Bóg błogosławi...
Pan Rozbicki skrzywił usta, jak gdyby
poczuł w nich gorycz.
- I to dziecko, to szlachetne dziecko... -
mówiła pani Niemczewska. -
Podobno cierpiał nędzę, dlatego tak
cudzą nędzę rozumie... A Niemczewscy
kłócili się z Gilewiczami... Panie
Rozbicki, ja się będę modliła za Gilewi-
czów!
Pan Rozbicki poczuł w tej chwili, że
jego skostniałe i na lód ścięte ser-
ce zaczęło tajać, bo srogi mąż ma w
oczach jakąś ciepłą wilgoć. Taka go
wściekłość ogarnęła z tego powodu, że
zakrzyknął:
- Zegnam!
Za czym uciekł.
Do pokoju wpadła gromadka
berbeciów, ujrzawszy zaś panią
Niemczewską za-
laną łzami i stojącą bez ruchu,
zmartwjała ze zgrozy.
- Oczywiście! - zawołała Irenka. -
Ledwie się zjawił ktoś od Gilewiczów,
mama od razu płacze.
- Moje dziecko - rzekła pani
Niemczewska - zapamiętaj sobie tę
chwilę. I
to sobie zapamiętaj, że nie ma na świecie
lepszego chłopca niż Adaś Gile-
wicz i zacniejszego człowieka niż pan
Rozbicki.
- A cóż oni takiego zrobili?
- Ocalili nam życie... I mnie, i tobie, i
wam wszystkim.Niech ich Bóg
błogosławi!
Pan Rozbicki uciekał przed tym
błogosławieństwem i uciekał przed
łzami.
Zgromił swoje głupie serce i dzikimi
okrzykami popędzał rumaka, który na
te
straszliwości machał ogonem.
Przyrodzone okrucieństwo tego męża,
odegrawszy
wielką scenę, usiłowało się skurczyć i
odprężyć. Z zagniewanym zdziwieniem
zauważył on, że już nie jest taki zły.
Chyba nie ma władzy nad własnym ser-
cem! Jest mu jakoś dobrze i przyjemnie.
- To igraszka szatanów! - pomyślał
dojeżdżając do Głodowiec.
Zrzuciwszy z siebie zbroję czarnego
obleczenia odetchnął szeroko i po
długim namyśle kazał wołać Adasia.
Chłopiec zjawił się z opuszczoną na
piersi głową i nie śmiał spojrzeć na
pana Antoniego.
- Siadaj! - rzekł piekielny człowiek.
- Dziękuję panu...
- Wiesz, gdzie byłem?
- Wiem: w Wiliszkach.
- Szpiegujecie mnie?
- Nie, proszę pana... Ignaś przepłynął
przez jezioro i był tu przed pa-
nem. Ja już wszystko wiem.
- I teraz się śmiejesz? I dworujesz
sobie? I natrząsasz się ze starca?
Ha!
- Ja bym chciał upaść panu do nóg...
- Padnij na kolana przed Panem
Bogiem i błagaj Go, abyś miał co jeść na
starość. Sam jednak tego chciałeś.
Połowy lasu nie ma, panie Gilewicz!
Dob-
rze, że jakieś dwrzeko ocaleje na trumnę
dla mnie... Ale stało się! W zimie
zaczną ciąć, a my w przyszłym roku
będziemy sadzić. Gdybym do tego czasu
zszedł z tego świata, a ty nie zasadziłbyś
nowego lasu, wrócę z zaświatów i
zatruję ci życie. Lasu bez gwałtownej
potrzeby mordować nie wolno. Ja zro-
biłem, co chciałeś, teraz ty mi
przysięgnij, że nowy las wyrośnie na tej
ziemi!
- Przysięgam! Uczciwie przysięgam! -
zawołał Adaś.
- Amen!
Pan Rozbicki kazał iść precz hordzie
szatanów, którzy jako osobista gwar-
dia stali przy nim, czekając na jego
skinienie, i cokolwiek zmiękł.
- Pani Niemczewska - mówił, bardzo
jeszcze cierpko - będzie się modlić za
ciebie. Wprawdzie Pan Bóg ma co
innego do roboty, niż zajmowanie się
twoją
osobą, może jednak ta dobra kobieta
wyprosi dla ciebie odrobinę rozumu. Nie
uśmiechaj się, bo to nie pora na
uśmieszki! Zmogłeś mnie, zdeptałeś, ale
to
nic. Z tym jest gorzej, że zburzyłeś mur,
który wznosiły wieki. Pal cię li-
cho i z tym murem! Ale las, las...
- Niech pan już o tym zapomni.
- Musiałbyś mi chyba wydrzeć
osierdzie!
Nie powiedział "serce", bo Homer
mówi: - "osierdzie".
- ... Ten las, chłopcze, nie był tknięty
siekierą prawie od stu lat -
ciągnął dalej wcale łagodnym już
głosem. - Bo przed stu laty zjawił się ta-
ki sam Gilewicz, paliwoda i utracjusz
jak ty.
- Niech pan opowiada! Pan tak ślicznie
mówi...
- To nie jest najgorszy chłopak -
pomyślał pan Rozbicki. A głośno rzekł:
- Owszem, ponieważ już mi nic w życiu
nie zostało, mogę się bawić opowiada-
niami. Ten Gilewicz, jedyny zresztą na
przestrzeni wieków, musiał mieć kie-
łbie we łbie. Inni mówią o takim, że ma
w głowie zajączki, nie będziemy się
jednak kłócili o gatunek zwierza. Wariat
był - krótko mówiąc. A niech by
sobie był, lecz jego szaleństwo zniszczyło
las i dlatego został zapamiętany
i na wieki przeklęty!
- Cóż on zrobił, proszę pana, że go aż
przeklęli?
- Mówiłem ci: niszczył drzewa i
zostawił potomkom gołą ziemię. A w
jakim
celu niszczył? Słuchaj i płacz! Najpierw
sprowadził sobie za grube pienią-
dze tuzin małp i postanowił uczyć je
mówić. Założył w Głodowcach małpią
szkołę i godzinami siedząc wśród
małpiszonów gadał do nich i czekał, aby
powtórzyły jego słowa.
- I co, i co?
- Po roku zdawało mu się, że jedna
wymawia jakieś słowo, które on tylko
rozumiał i to był cały zysk. Na szczęście,
jednej nocy małpy pogadały mię-
dzy sobą własnym językiem i dały
drapaka. Zabawa była na cały powiat.
Jedy-
nego w dziejach Gilewicza nazwano
małpikrólem.
- Nadzwyczajne!
- Czekaj, to nie koniec. Małpikról
znowu wycią kawał lasu i zaczął robić
złoto z piasku, wydobywanego z jeziora.
Zbudował piece, sprowadził ogromne
miechy, spędził ludzi i smażył piasek.
Wyszedł na swoim złocie jak Zabłocki
na mydle. Znudziło mu się to wreszcie i
wymyślił inną zabawę. Aby zdumieć
Niemczewskich i przyprawić ich o
rozlanie żółci, sprowadził sto
kolorowych
papug i wypuścił je do ostatniego
kawałka lasu.
- Nie! - ryknął Adaś.
- Słowo ci daję... Sto papug! Cieszył się
podobno jak żak, ale krótko się
cieszył. Słyszałeś zapewne, że król
Henryk IV marzył o tym, aby chłop
fran-
cuski miał za jego rządów na każdą
niedzielę kurę w garnku. Mizerne to
było
marzenie wobec tego, że jednej niedzieli
każdy kmiotek w Głodowcach miał w
garnku papugę. Zjedli panu Gilewiczowi
papugi do ostatniego ogona, więc ta
nieprzytomna pała zaczął wymyślać inne
historie i wytrzebił las do ostat-
niego drzewka. Kiedy był już
zrujnowany, urządzał tańsze awantury.
Postano-
wił postawić na dachu domu
piorunochron, który coś na pół wieku
przed naro-
dzeniem tego wariata wynalazł
Beniamin Franklin; wariat zasłyszał coś
o tym
wynalazku, nie wiedział jednak ani co,
ani jak? Ktoś mu opowiadał, sam jed-
nak nie wiedział dobrze jak się łapie
pioruny. Żałosny Gilewicz założył je-
dnak piorunochron! Wynalazł wśród
gratów żelazny długi szpikulec i osadził
go na dachu. A teraz bijcie, pioruny!
Bijcie w żelazny szpikulec! A ty cze-
mu tak wybałuszyłeś oczęta?
- Jak pan powiedział? - pytał Adaś
niemal bez tchu. - Długi, żelazny
szpikulec? O Boże!
- Co się z tobą dzieje? Czy i ty, jak
tamten... zajączki...
Adaś jednak nie usłyszał, bo zerwawszy
się pognał przez dom drąc się
wniebogłosy:
- Wojtek! Na dach! Gdzie jesteś? Na
dach, na dach!
Wybiegł obudzony nagle pan Kropka,
wybiegł przerażony Wojtek, wybiegły
babki i dziadkowie wybiegli. Jedna
babunia zasłyszawszy wezwanie, aby
wła-
zić na dach, pisnęła przeraźliwie: - "Pali
się!" - więc inne rzuciły, aby
ratować dobytek i dopiero pan Rozbicki,
nadbiegłszy, zalał urojony pożar
strugą gwałtownej wymowy. Patrzał
następnie, zdumiony, jak Adaś po
drabinie
wspina się szybko na dach.
- Niepotrzebnie opowiadałem mu o
małpach... - pomyślał z niesmakiem. -
Ależ goni... A ten drugi za nim... Panie
Kropka! Szanuj pan swoje siwe wło-
sy! - zakrzyknął widząc, że tata też włazi
na drabinę.
- Na dach! - wrzasnął jednakże pan
Kropka, sam nie wiedząc czemu.
Adaś jest na dachu, syn jego Wojciech
jest na dachu, więc on nie może po-
zostać na ziemi.
Chłopcy mocowali się z jakimś
żelaziwem wetkniętym mocno pomiędzy
gonty,
lecz nie byliby dali rady, gdyby dzielny
pan Kropka nie był przylazł z po-
mocą. Potężnie splunąwszy w dłonie, ci
im daje moc i tężyznę, ujął szpiku-
lec, zaczął nim chybotać, wreszcie go
wyrwał jak ząb ze szczęki.
- Co to wszystko znaczy? wołał z dołu
pan Rozbicki. - Mało ci lasu, więc
będziesz burzył dach?
Adaś nie odpowiadał. Złaził blady,
rozgorączkowany i drżący, dźwigając z
trudem ogromne żelazo pokryte rdzą.
Zeskoczywszy na ziemię zbliżył się do
pana Rozbickiego i oznajmił radośnie:
- Miecz Niemczewskich!
- Nie może być! - zdumiał się poeta.
- Pan pamięta o układzie... mówił Adaś
zdyszany. - Gdyby go pan był odna-
lazł, miałby pan prawo postąpić wedle
swojej myśli, a ponieważ to ja...
- Pamiętam. Wprawdzie odnaleźliśmy
go obaj...
- Jak to: obaj?
- Obaj, mówię. Bo kto cię naprowadził
na ślad? Ja! Ale zrób z tym szpiku-
lcem, co zechcesz. Ja umywam ręce.
Patrzył jednak z szacunkiem na stare,
szanowne, przez czas zżarte żelazo
i z szacunkiem patrzył na Adasia,
dziwując się w duszy jego sprytowi.
- Odniesiesz im to? - zapytał.
- Tak! I to zaraz... Drogi panie,
najdroższy panie! Niech pan idzie z na-
mi.
- Po co? Aby oglądać haniebny akt
poddania?
- Nie. Aby oglądać śliczny akt zgody!
Pan swoją obecnością uświetni uro-
czystość.
- Wzięli diabli krowę, niech wezmą i
ciele - mruknął pam Rozbicki. -
Wzięli las, niech wezmą i to żelaziwo.
- Niech pan idzie z nami, niech pan
idzie!
- Dobrze! - zagrzmiał pan Antoni.
Adaś wydał jakieś tajne rozkazy,
wskutek tego Wojtek zakręcił się na pię-
cie i jakby wichr go zmiótł.
Słońce, cudownie złote i promieniste,
zatrzymało się wkrótce potem jak
ptak, co przysiadł zmęczony na dachu
niebieskim, i patrzyło na dziwny po-
chód. Szedł tedy na czele pan Antoni
Rozbicki, ulubieniec dziewięciu Muz i
jego Apollina. Za nim kroczył w
chmurze sennej powagi pan Kropka,
starszy
brat nocy, pasterz gwiazd i towarzysz
księżyca. Za nim stąpał uroczyście
Adam Gilewicz z Głodowiec, serce
gorące i czyste. Na wyciągniętych rekach
dźwigał opasłą, pychą i pierzem nadętą
poduszkę, na której ciężko leżał
miecz, co "zabija rychlej niźli piorun".
A w tylnej straży, w asyście mie-
czowi przydatny, szedł Wojciech
Kropka, co niedawno z jakiejś gonitwy
po-
wrócił, więc zdyszany był i na miłej
gębie czerwony.
Panu Rozbickiemu dziwne myśli latały
po głowie. Przypodobane być mogły do
białych gołębi. Owiał go wielki wiatr
poezji. Cóż to oni niosą tak uroczyś-
cie? Dawną chwałę. A czy ten miecz
będzie zabijał? Zaprawdę, nie będzie za-
bijał! Nie masz już wrogów, a tylko
przeciwko wrogowi zawzięte jest
okrutne
to żelazo. Położą na tym mieczu ręce i
przysięgną wiekuistą zgodę. Ha! Może
to lepsze od wojny?
- Lepsze! - pomyślał promieniście
poeta. - "Inter arma silent Musae". Mu-
zy nie znoszą wojennej wrzawy, lecz
lubują się w złotym szemraniu zbóż i w
cykaniu polnych koników.
Gdyby kto w tej chwili spojrzał bacznie
na poetę, zauważyłby snadnie, że
nie stąpa on tak jak inni, lecz co
odmierzy krok długi, zaraz po nim
jakby
krótszy czyni. Po cóż ukrywać? Pan
Rozbicki stąpał wedle miary
heksametru.
Zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy się
zbliżyli do zagrody z kolczastego
drutu. O widoku! Ktoś już zdołał
uczynić w niej szeroką bramę, z
widocznym
pośpiechem powyrywawszy pale i razem
z drutem precz je odrzuciwszy. I ten
ktoś usłał błotnistą drogę płatkami
kwiatów.
- Kiedyś stąpaliśmy po trupach, dzisiaj
stąpamy po kwiatach - pomyślał
pan Rozbicki.
Zaczęło ich ogarniać wzruszenie, gdy
zbliżyli się ku domowi z czerwonym
dachem. Cisza szła przed nimi, miękkim
pióropuszem zamiatając drogę.
- Aha! - pomyślał poeta. - Wojtek tu już
był i kazał przygotować przyję-
cie.
Albowiem Niemczewscy czekali.
Pani Niemczewska i doktor stali na
ganku, a przed nimi gromadka. Irenka,
blada jak wczesny poranek stała na
czele. Jej oczy gorzały jak węgle. Ignaś
uśmiechał się, szczęśliwy. Dwaj malcy
otwarli szeroko gęby jak młode wrób-
le. Kuzyn - dryblas wybałuszył oczęta, a
kuzyn - piegowaty tak był promien-
ny, że wśród piegów przebijała jasność.
Wszyscy odkryli głowy, do czego dał
znak - (zajrzyjcie do historii) - pan
Rozbicki. Usunął się na stronę ciągnąc
za połę pana Kropkę, dziwnie przeję-
tego, choć to był dzień.
Adaś chwiejąc się zbliżył się do Irenki i
sam nie wiedząc dlaczego to
czyni, przyklęknął na prawe kolano.
- Oto jest miecz szlachetnego rodu
Niemczewskich! - rzekł głośno. - Niech
nigdy nie czyni zła... Odnosi go Gilewicz,
aby już nigdy...
Nie mógł mówić dalej, gdyż zbytnie
wzruszenie odjęło mu głos.
Irenka patrzyła na miecz jak urzeczona
i ujęła go rękami.
A czy to pioruny i burze, czy czas
wszystko niszczący, czy też pan Krop-
ka, mocując się z mieczem na dachu, czy
wszystkie potęgi razem i każda z
osobna nadwerężyły sędziwe żelazo -
tego nikt wiedzieć nie jest w stanie. A
może w mieczu mieszka dusza? Stała się
z nim bowiem rzecz przedziwna: gdy
go Irenka podniosła z wysiłkiem obiema
rękami, miecz nagle przełamał się w
połowie.
Pan Rozbicki opowiadał potem, że
krew pociekła z miecza, ale to nie jest
pewne. Pewne jest, że pani Niemczewska
zawołała:
- To boży znak!
- Wojna skończona! - wrzasnął Ignaś i
nie myśląc wiele rzucił się w obję-
cia Adasia.
- Wojna skończona... szepnęła Irenka.
- Kochajmy się! - huknął pan Kropka
tak potężnie, że dwie młode jaskółki
wypadły z gniazda pod okapem.
Rwetes uczynił się tak wielki, jak gdyby
Gilewicze zbrojno najechali Nie-
mczewskich. Tak, tak... Serdeczny był to
najazd. Irenka powoli zbliżyła się
do Adasia i spojrzawszy mu głęboko w
oczy szepnęła tak cichutko, jak gdyby
róża szeptała do wiatru:
- Czy mi przebaczysz Adasiu?
- Irenko! - rzekł on zdławionym
głosem.
Licho wie, co ich tak pchnęło ku sobie,
że padli sobie w objęcia. Kuzyn -
dryblas twierdził, że to pan Rozbicki,
kuzyn - piegowaty dowodził, że to
pan Kropka.
Najmniejszej jednak nie ulega
wątpliwości, że pan Hiacynt zbliżył się
nieznacznie do swojego przyjaciela
Antoniego i szepnął mu do ucha:
- Nie becz, bożku pogański! Zamazałeś
sobie okulary... Patrz na tych dwo-
je jak się ściskają, aż miło spojrzeć.
Wiesz co? Moja siostra jest wdową, a
ty przez parę lat może się jeszcze nie
rozlecisz. Korzystaj z zamieszania i
uściskaj wdowę. I ożeń się, opryszku!
- Wężu kusicielu! - wrzasnął pan
Rozbicki i odskoczył. Po chwili jednak
zaczął chyłkiem spoglądać na miłą
kobietę, co miała oczy pełne
równocześnie
i radości, i łez, jak to potrafi jedynie
istota rodzaju żeńskiego.
Przez następne dni młodzież burzyła
zasieki i płoty, a pan Rozbicki zwo-
łał z Helikonu wszystkie Muzy i pisał
poema na cześć zgody i radości. Gdy
je ukończył, otarł czoło , odegnał
demona poezji i postanowił je odczytać
byle komu. Ale nikt nie miał czasu.
Każdego nosiło i roznosiło. Nieludzki
wrzask napełnił "wieś spokojną, wieś
wesołą".
Pan Rozbicki chodził jak błędny,
wreszcie udało mu się schwytać pana
Kro-
pkę wygrzewającego się na słońcu.
- Panie Kropka! - rzekł przymilnie. -
Coś panu przeczytam.
- Cóż robić...
Poeta wydobył wielki arkusz i
przewracając oczami zagrzmiał
zwalistym i
rycerskim trzynastozgłoskowcem,
którego radzi używają ci, co na polską
mowę
przekładają Homera:
"Już Hektor Trzęsikita srogi miecz
swój łamie,
Gdy nieszczęsna Kassandra chwyci go
za ramię.
Zmilknij, jęcząca damo! Na nic krzyki
twoje,
Gdy Gilewicz z Niemczewskim
zakończyli boje..."
Spojrzał na pana Kropkę i zadrżał: pan
Kropka spał!
- Zeusie, zbudź go piorunem! - wielkim
głosem modlił się pan Rozbicki.
Ale i Zeus - Kronida spał też na
chmurze i mało go obchodziło, co się
dzieje u śmiertelnych.
Więc pan Rozbicki machnął ręką i
zapytał niebiosów:
- Czy ten świat nie jest szalony?