25 Makuszynski Kornel Zlamany miecz

Kornel Makuszyński

Złamany miecz

Oficyna Wydawnicza "Graf"

Gdańsk 1990

Wydanie 1

Spis rozdziałów

Rozdział pierwszy - Dwa Ajaksy

Rozdział drugi - Adam powraca do

raju

Rozdział trzeci - Panna na kulawym

koniu

Rozdział czwarty - Krwawa opowieść

wieków

Rozdział piąty - Hannibal ante portas

Rozdział szósty - Sto piorunów i

barania kość

Rozdział siódmy - Pan Kropka w

kajdanach

Rozdział ósmy - O gęsi, gęsi, coście

uczyniły

Rozdział dziewiąty - Dawniej w

podziemiach, teraz na strychu

Rozdział dziesiąty - O bogowie! Homer

schwytan jest za nogę

Rozdział jedenasty - Łza pada na

tygrysie serce

Rozdział dwunasty - "Już Hektor

Trzęsikita srogi miecz swój łamie"

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DWA AJAKSY


Adaś Gilewicz miał szesnaście lat, poza

tym zaś nie miał niczego więcej.

Mógł jak stary grecki łapserdak,

czosnkiem pachnący filozof Bias, powie-

dzieć dumnie: - "Wszystko, co moje

noszę ze sobą!" - Jest to dewiza równie

wzniosła jak i wygodna, lecz na dłuższą

metę cokolwiek uciążliwa. Pod pogo-

dnym, wieczyście lazurowym i

ociekającym słodyczą niebem Grecji

wystarczał

skromnemu filozofowi dziurawy chiton,

sandały zaś były zbędne, wiadomo bo-

wiem, że mędrcy częściej wałęsają się po

obłokach niż po twardej ziemi.

Adasiowi potrzebny był pod chmurnym

niebem ojczystym płaszcz i potrzebne

mu

były buty o mocnym charakterze i

nieustępliwej odporności. Pospolite te

przedmioty codziennego użytku

zdobywał z największym trudem, a

zdobywszy

usiłował ich trwanie przedłużyć w

nieskończoność. Nabrał w tym kierunku

zdumiewającej wprawy i dokazywał

sztuk zgoła magicznych. Buty,

całkowicie

zrezygnowane, rozwartą gębą szerokich

dziur wołające o spoczynek wieczny,

leczył z przyrodzonej melancholii. Umiał

do tych bęcwałów i matołów od uro-

dzenia przemówić tak rzewnie, że

postanowiły służyć mu jeszcze, w

milczeniu

pijąc deszczową wodę. Żałośnie rozdarte

serce starego buta z lewej nogi

zszywał czarną nicią, a bliznę

zamazywał czernidłem. Żaden

konserwator za-

bytków, europejską nawet cieszący się

sławą, nie umiał tak znakomicie

utrzymać w całości rozlatującej się

zetlałej perskiej tkaniny, jak Adaś

swój płaszcz. Odziedziczona po

wełnistym baranie, od którego w prostej

li-

nii się wywodzi, tępota płaszcza na tym

polega, że płaszcz nie chce się

rozrastać równocześnie ze swoim

właścicielem. Stąd pochodzą zabawne

między

nimi dysproporcje. Adaś rósł szybko jak

brzoza, a płaszcz najmniejszej w

tym względzie nie wykazywał chęci.

Zatrzymał się w swoim fizycznym

rozwoju.

Zdobyty za krwawe pieniądze przed laty

nie chciał zmienić swoich wymiarów,

dlatego widok miłego Adama odzianego

w tępy płaszcz był dość groteskowy.

Rękawy sięgały zaledwie do łokci, a poły

nie sięgały kolan.

W księdze roztropnych porzekadeł stoi

napisane jak byk: - "Nie szata zdo-

bi człowieka, ale człowiek szatę". -

Niewielka to jest pociecha, zawsze je-

dnak pociecha. Starożytni bohaterowie i

mieszkańcy Olimpu wcale nie nosili

szat, a bynajmniej im to nie zaszkodziło

w rozgłośnej karierze. Dlatego w

pogodnym sercu Adama nie było

goryczy, chociaż od razu było wiadome,

że nie

on jest bohaterem znanego wiersza: -

"...wtem młodzian nieznany, dostatnio

odziany, przychodzi i pyta nieśmiele"...

"- Na świat, okutany w futra i

brnący przez błoto w lśniących

kaloszach spoglądał jasnym

spojrzeniem".

Usiłował nawet uśmiechnąć się

beztrosko, gdy z jego butów tryskała za

każ-

dym stąpnięciem perlista fontanna.

Mądry chłopak w kusym płaszczu i

butach

udających kaczki wiedział o dziwnej

właściwości wszelkiej nędzy, która czy-

ha na rozżalone łzy, a boi się pogody i

drwiącego uśmiechu. Gorycz i głuchy

żal żywią nędzę jak szakala.

Adam Gilewicz żył rok zaledwie na

słonecznym bożym świecie, gdy się Pol-

ska zmagała w wojnie bolszewickiej.

Ociekająca krwią burza przewaliła się

nad kresowym miasteczkiem, w którym

przyszedł na świat. Osobnej na to trze-

ba by księgi, w której każde słowo

podobne byłoby do łzy, aby opisać dzieje

trzech dni huczących i ryczących

gardzielami armat, trzech dni

okropnych i

dla owego miasteczka śmiertelnych.

Ciężka, nielitościwa stopa wojny

wdepta-

ła je w ziemię jak w mogiłę. Ogień

buszował po nim i pożerał zachłannie to,

co jeszcze ocalało. Śmierć niszcząca nie

zauważyła małej ludzkiej drobiny,

już samej na tym świecie. Być może, że

tygrys wojny pogardził tak mizernym

łupem. Rozrzewniły się natomiast

widokiem dziecka uczciwe ludzkie serca,

których więcej jest na świecie niż

przypuszczają czarno patrzący filozofo-

wie. Dobroć najtkliwsza wykarmiła

małego Adasia, który stał się "synem

mia-

steczka". Ksiądz proboszcz mianował się

jego opiekunem i cudownie pielęgno-

wał jego najwcześniejszą wiosnę.

Burmistrz - "ministerialna głowa" -

szukał

gorliwie krewnych dziecka i gdzieś ich

wreszcie wygrzebał - bliższych i da-

lszych - w różnych stronach Polski.

Zawdzięczając ich pomocy mógł

chłopiec,

noszący imię pierwszego człowieka, żyć

jako tako, do życia zaś zdradzał

osobliwą ochotę. Jasną duszę miał ów

Adamek i ufne serce. Tak zwana

"otwar-

ta głowa" była znakomitym dodatkiem,

wiele przeto radości i pociechy miano

z niego w szkole. Miasteczko z

burmistrzem na czele dumne było ze

swojego

wychowanka i pławiło się w różowej

nadziei, że gdy wychowanek zostanie

kie-

dyś ministrem, pan minister rozkaże

przede wszystkim wybrukować rynek,

nie-

dawno bowiem utonęła na nim pękata

krowa, która - jak wiadomo - nie jest

zwierzątkiem drobnym.

Na przyszłego dostojnika przyszły

jednak dni ponure i dość czarno zabar-

wione, kiedy źle wieść się zaczęło tym

wszystkim, co go przytulili lub z

daleka przysyłali dla niego chleb. Czasy

stały się ciężkie. Siedem krów

chudych, wylęgłych w głowie egipskiego

Faraona, przywałęsało się w nasze

strony. Krowa nie odznacza się lotną

wyobraźnią i lezie przed siebie jak

nieprzytomna, a żre po drodze wszystko,

co napotka. Jadowite, chude krowy

zjadły też i ten chleb, którym się karmił

Adaś znajdujący się w wieku nie-

pomiarkowanie łapczywym. Jeśli nie jest

oszczerstwem twierdzenie, że wróbel

zdoła zjeść tyle, ile sam waży, nie jest też

nim naukowa hipoteza, twier-

dząca z wszelkim

prawdopodobieństwem słuszności, iż

młodzian z klasy siód-

mej potrafi to samo. Wybitni

przyrodnicy zauważyli, że indywiduum

liczące

lat siedemnaście zaczyna uczuwać

nieznaczne nasycenie dopiero po

czterech

godzinach pracowitego jedzenia.

Zdrowy okaz w tym wieku, jeśli nie jest

dziwakiem lub melancholikiem, umie

zabrać się do jedzenia o każdej porze

dnia i nocy. Przysłowie o "koniu

zjedzonym z kopytami" wyrosło z pilnej

ob-

serwacji dzielnej młodzieży. Niejakiej

poprawce natomiast powinno ulec in-

ne, to mianowicie, które zdrowy apetyt

określa porównaniem: - "głodny jak

wilk". Owszem, wilki dość chętnie

oddają się rozkoszy jedzenia, daleko im

jednakże do radosnej i pełnej

entuzjazmu gorliwości uczniaka. Wilki

zostały

skrzywdzone niesłusznym

pomówieniem; wśród wilków musi

krążyć mściwe porze-

kadło: - "głodny jak uczniak z siódmej

klasy".

Imci Adam spenetrowawszy, że jakoś

chleba ubyło na świecie, szybko i roz-

sądnie pogodził się z tym stanem rzeczy.

Gdy był bardzo głodny, dokarmiał

się wyobraźnią, co jak tłusta ziemia

Chanaan rodzi najwyborniejsze owoce i

najprzedniejsze pokarmy. Można je

zrywać ile dusza zapragnie, należy

jednak

mieć w sercu pogodę, serce bowiem

ponure pozbawione jest daru wyobraźni

i

jest kalekie. Adaś coraz to częściej żywił

się urojeniem, co mu dało wpraw-

dzie lekkość umysłu, lecz zarazem

pozbawiło go dość znacznej ilości cieles-

nej powłoki. Gdyby go w owym czasie

ujrzał jeden z bohaterów Szekspira, mó-

głby mu rzec to, co powiedział chudemu

aptekarzowi: - "Idź, ubierz się w

mięso!"

- Niedługo - myślał Adam - będę chyba

kładł kamienie do każdej kieszeni,

aby mnie wiatr nie porwał.

Ponieważ musiał wywędrować z

zacnego swojego miasteczka, w którym

nie by-

ło gimnazjum, powędrował do

Warszawy. Stolica, czym innym zajęta,

nie wie-

działa nawet o tym, że wśród jej murów

żyje indyjski fakir uprawiający w

sposób zdumiewający praktyki głodowe.

Natura chciała zapewne zachować szla-

chetnego głodomora do jakichś

nieznanych celów, skoro jeszcze wałęsał

się

po świecie. Bliżsi i dalsi krewni, własną

biedą zgryzieni, chętnie odstąpi-

li młodzieńca opiece nieba. Adam

oddany w tak niezawodne ręce

uśmiechał się

w stronę wysokiego błękitu, który mu się

wydał nieco czarnym. Jest to rze-

czą godną podziwu, że najjaskrawsze

kolory gasną i rozlewają się w czerń w

oczach głodnego człowieka. Poznać

można z tego niezbicie, że marny

żołądek

posiada jakieś tajemne połączenie z

oczami, którymi przecie patrzy na świat

dusza. Rozmyślając o tym Adam

stwierdził niesłychaną rozrzutność

przyrody.

Do oznajmienia dotkliwego głodu

wystarczyłby ponury, burkliwy,

zniecierpli-

wiony głos żołądka - po cóż jeszcze ta

noc przed oczami? Nieco za wiele

tych sygnałów...

Żył jednak i postanowił dalej uprawiać

to przyjemne zajęcie. Umieranie z

głodu nie miałoby wielkiego sensu, jeśli

przy tym właściciel burkliwego żo-

łądka posiada tak znamienite zalety jak:

radosną pogodę umysłu, dzielne se-

rce, ufność w ludzką miłość i odwagę.

Tego artykułu nie brakło mu nigdy.

Odważnie patrzył w oczy ludziom i

życiu. Przebrnął przez szesnaście lat

sierocych, przebrnie i przez następne.

Nauczył się sztuki życia i zdobywał

jego łaskę nigdy nie okazując trwogi.

Przez większe i dotkliwsze niedole

przeszli ci, którzy nieraz władali

światem. Byli na nim tacy, co się żywili

odpadkami wyłowionymi w ścieku, a

potem wspinali się na ziemskie szczyty.

- Nie daj się Adamie! - mówił Adam do

Adama.

Los, widząc tą wesołą hardość, miękł

czasem w twardym sercu i odwracał

się udając, że jest niby czymś innym

zajęty. Wtedy wygłodniały młodzieniec

chwytał łapczywie jakiś okruch chleba,

wypijał jakąś parzącą wargi zupę.

Oczy nabierały blasku, a ta małpa -

żołądek, zasypiał i nie mruczał. Życie

od razu stawało się piękniejsze, słońce

bardziej złociste, a drzewa głoś-

niej szumiały. Adam rozpierał się w zbyt

ciasnym płaszczu, który trzeszczał

złowieszczo. Puszył się wtedy, jak gdyby

był czwartym w zgromadzeniu naj-

większych obżartuchów świata:

Witeliusza, Gamasza, Lukullusa.

Przesada jest

matką poezji.

Adam - uczeń pierwszorzędny -

obdarzony głową chłonną jak gąbka,

niepos-

policie zdolny i ambitny, utrzymywał się

z korepetycji. Na ratunek chłopców

biednych i pracowitych stworzył Pan

Bóg pokaźny zastęp takich, którym nie-

zbędna jest koleżeńska pomoc. Bez tego

znakomitego urządzenia skapiałaby ze

szczętem wielka ilość dorodnych, lecz

ponad miarę wygłodzonych

młodzieńców,

wśród których Adam był gwiazdą

pierwszej wielkości i pełną blasku. Do

póź-

nego wieczora krążył po wielkim

mieście, niosąc "oświaty kaganiec".

Jednego

z kolegów nauczał historii, kolega

bowiem trwał uporczywie w

przekonaniu,

że znacznie ważniejszą dla niego jest

historyczna wiadomość, kto w niedzie-

lę "zrobił bramkę z karnego", aniżeli

nierozumne postępki Cezara drącego

koty z Vercingetorixem (też imię, pożal

się Boże). Innego oświecał w tajni-

kach matematyki, nauki złośliwej, nie

pozwalającej na rozwinięcie odrobiny

fantazji i pomysłowości, a tak upartej

jak baran. Musi być tak a nie ina-

czej, bo jej się tak podoba, najmniejsze

zaś szachrajstwo zaraz się wykry-

je. Trzeciego innej nauczał mądrości,

przelewając pracowicie olej z własnej

głowy w koleżeński czerep. Był to trud

uciążliwy i wymagający bolesnej cza-

sem cierpliwości. Trzeba ją było

okazywać i w chwilach oczekiwania

nagrody

za ów trud. Budżet Adama bywał wobec

tego chwiejny i zataczał się ze środy

na piątek zgoła jak pijany. Główną w

nim pozycją była opłata za mieszkanie,

wydatki na książki i szkołę. Na dalekiej

pozycji notowane było jedzenie.

Odzienie i buty nie były wcale notowane

i zdane były na własną przemyśl-

ność, nie ma zaś na świecie przedmiotów

tępszych i głupszych niż buty. Chy-

ba kalosze. Stąd pochodził ich widok

żałosny i rozdzierający, ściślej mó-

wiąc: rozdarty.

Los, dnia jednego jakoś łaskawszy,

urządził spotkanie Adama z

młodzieńcem

w tym samym wieku i kazał im zawrzeć

przyjaźń, jak gdyby w przewidywaniu

przyszłych, bardzo zresztą

awanturniczych zdarzeń. Młodzian ów

nosił imię

Wojciech - stare, posiwiałe i porosłe

mchem odwiecznej czci. Dziwnie nato-

miast brzmiało jego nazwisko rodowe,

po dziadach i pradziadach zwał się bo-

wiem Kropka, w sumie Wojciech

Kropka. Jeżeli w poetyckim natchnieniu

przy-

równamy imię do róży, nazwisko lśniło

na niej jak kropla rosy. Było to na-

zwisko chude i zwięzłe, lecz miało w

sobie wyraz stanowczości. Kropka jest

w ortografii znakiem ważnym. Można

się wielu rzeczy spodziewać po

chwiejnym

przecinku, kropka natomiast zamyka

wszelkie gadulstwo. Wszystko zostało

po-

wiedziane. Kropka spływa ze

zmęczonego pióra, które w swoim

pracowitym po-

chodzie dobiegło do kresu myśli, jest ona

przeto znakiem zadowolonego triu-

mfu. Ciemną stroną w życiu kropki jest

fakt, ponad wszelką wątpliwość

stwierdzony, że czasem znaczy ją nie

pióro poety, lecz podstępna i chytra

mucha. Nie mamy jednakże zamiaru

wspominając o tym, dotknąć dobrej

sławy

tego nazwiska. Przeciwnie! Staraliśmy

się na wszelkie sposoby wyśledzić je-

go rodowód i triumfalny pochód w

dziejach, jednakże wyniki naszego trudu

okazały się dość mizerne. Tajemniczy

początek tego nazwiska kryje się w

mrokach dawności; trzeba by

przewertować "archiwum akt dawnych"

i bibliote-

ki Powiśla, aby go wyśledzić. Cała

trudność leży w tym, że na Powiślu, w

okolicach Solca i ulicy Dobrej nie

mogliśmy się dopytać ani o archiwa, ani

o biblioteki.

Sumiennie poszukując dotarliśmy

zaledwie do drugiego pokolenia tego

dum-

nego nazwiska, do ojca owego, z gorącą

sympatią wspomnianego Wojciecha. Pan

Kropka senior, wdowiec, mało miał

wiadomości o rodzie Kropków. Był on z

za-

wodu stróżem nocnym, strzegącym

jakichś składów nad Wisłą, co czynił od

wielu lat, odwróciwszy przyrodzony

porządek rzeczy, spał bowiem we dnie a

czuwał w nocy; w ten sposób widywał

syna rzadko kiedy przy świetle dzien-

nym. Wciąż się mijali w drodze, syn

bowiem wychodził do szkoły, gdy ojciec

powracał z posterunku. Nie wadziło to

ich wielkiej miłości i nie umniejsza-

ło serdecznej troski starego Kropki, by

młody Kropka - nadzieja rodu - uko-

ńczył szkoły. Stary Kropka wyciskał z

mroku nocy biedne grosze, za które

chciał syna wykształcić. Samotne nocne

rozmyślania i bezgłośne rozmowy z

gwiazdami uczyniły ze starego Kropki

pogodnego filozofa, miłującego dobrot-

liwe i głębokie milczenie nocy,

gardzącego zaś skołtunionym zgiełkiem

dnia.

Ponieważ wedle starego spostrzeżenia:

"noc przynosi dobrą radę", nie należy

się dziwić, że stary człowiek, znający

dzień jedynie z przygodnego widze-

nia, posiadł wszystkie mądrości rodzące

się w nocnej ciszy. Wiele przemyś-

lał krocząc powoli i spoglądając z daleka

na światła wielkiego miasta. Stał

się w ten sposób posiadaczem ciężkich

reumatyzmów, lecz zarazem niewyczer-

paną studnią rad dobrych i głębokich.

Zżyty z milczeniem, używał oszczędnie

rozlewnej ludzkiej mowy i już po dwóch,

trzech słowach stawiał kropkę stary

Kropka.

Jednego poranka, gdy się przywlókł z

nad Wisły, rzekł do niego syn jego

Wojciech:

- Tata, ja mam kolegę!

Stary Kropka nie zdumiał się tym

odkryciem, wiadomo było bowiem, że

kto

chodzi do szkoły ten ma kolegę.

- Bardzo biedny chłopiec - mówił

Wojtek Kropka.

- Zdarza się - odrzekł stary.

- Taki biedny, że nie ma gdzie spać.

- O! - zdziwił się rodzic.

- Tata w nocy nie śpi. Czy nie mógłby

on tak u nas?

- Mógłby.

- Kiedyś zapłaci, a tymczasem mnie

pomoże posprzątać mieszkanie. Czy tata

nie miałby nic przeciwko temu, aby on

się do nas sprowadził?

- Nic.

Już nazajutrz, gdy stary powrócił do

domu zastał tam Adasia wybierającego

się z jego synem do szkoły. Spojrzał na

chłopca dobrymi oczami, czerwonymi

od bezsenności, podał mu rękę i wygłosił

serdeczne przemówienie powitalne:

- Aha, jesteś...

Trzy razy dziennie dziękował Adaś

Panu Bogu, że mu dał dach nad głową,

uczyniwszy w tym celu starego Kropkę

nocnym stróżem. Nikt nikomu nie prze-

szkadzał w tym skromnym lokalu przy

ulicy Solec. Mieszkanko składało się z

obszernej izby i kuchenki, powierzone

zaś było pieczy Wojtka, stary bowiem

śpiący we dnie nie miał czasu na

gospodarskie sprawy. Kropka junior

wygrał

wielki los, znalazłszy przyjacielskiego

pomocnika w trudnym dziele utrzymy-

wania apartamentów w stanie

świetności. Został zawarty ścisły układ

przewi-

dujący sprawiedliwy podział pracy.

Ponieważ wystarczało honorowe

zapewnie-

nie lojalności, układ ten nie został

podpisany. Obowiązywał on każdą ze

stron do spełniania połączonych

czynności: kucharza, lokaja, panny

służącej

i zamiatacza podłóg. Jednego dnia

spełniał je Adam, drugiego Wojciech.

Dzień dyżurnego ministra rozpoczynał

się od uporządkowania legowisk i za-

miecenia lokalu, za czym dyżurny

minister wynosił śmiecie; biegł potem do

sklepiku na zakupno chleba naszego

powszedniego, powróciwszy zaś

nastawiał

samowar i dmuchał pracowicie w jego

komin. Okazało się, że nawet tak bałwa-

niasty zabieg można wykonać lepiej,

oparłszy się o słynne literackie wzory.

Obaj używali przy dmuchaniu w opasły

brzuch samowara metody Wojskiego,

dmą-

cego w róg myśliwski. Stary praktyk

wiedział dobrze dlaczego:

"...wzdął policzki jak banię, w oczach

krwią zabłysnął,

zasunął wpół powieki, ściągnął w głąb

pół brzucha

i do płuc wysłał z niego cały zapas

ducha..."

Takie umiejętne operowanie oddechem

znamienite dawało wyniki przy zamia-

nie sennego, wygasłego samowara w

wulkan ogniem ziejący.

Wszystko to było zaledwie wstępem do

trudów dnia. Bolesnym cierniem w ich

wieńcu było przygotowanie obiadu.

Najlepszy kucharz świata tłukłby głową

o

kuchnię nie mając odpowiednich

materiałów jadalnych, cóż mówić

dopiero o

dwóch dyletantach w wielkiej sztuce

gotowania. Zdarzało się tedy rozmaicie.

Jeśli dzień był zasobny i ociekał

tłuszczem bogactwa, chłopcy powracając

ze

szkoły kupowali smakowite rzeczy, które

można było strawić przy dobrych

chęciach i uporczywej pracy szczęk.

Pitrasili to na dychawicznej kuchence i

budzili starego Kropkę gromkim

okrzykiem zwycięstwa. Często jednak

zdarzało

się, że stary Kropka otwierał w

odpowiednim czasie jedno oko (zwykle

lewe)

i spoglądał sennie w stronę kuchni.

- Śpij tata dalej! - mówił mu wtedy syn.

Stary Kropka zamykał oko (zwykle

lewe) i zapadał w głodną nicość.

Najczęściej żywiono się w tym

szlachetnym towarzystwie posoloną,

gorącą

wodą, zaprawioną pachnącym zielem,

znanym pod nazwą kminku i chlebem,

któ-

remu przydawano ostrego smaku przez

potarcie go zjadliwym czosnkiem. Zja-

wiał się tu czasem i śledź, przedziwna

ryba, straszliwie słona pociecha

biedaków, przenikliwą wonią z daleka

się oznajmiająca. Zapach jej budził

starego Kropkę, choćby w najgłębszym

pogrążony był śnie.

Nic poza tym nie zdołało go wyrwać ze

snu przed czasem. I Adam, i Woj-

ciech mogli uczyć się głośno albo w

gwałtowny sposób roztrząsać zawiłe

sprawy. Senna obojętność ojca była

znakomitą cnotą; Kropka junior miał

wol-

ne pole nie czyniąc krzywdy śpiącemu,

należy zaś wiedzieć, że latorośl sta-

rożytnego rodu Kropków odznaczała się

nieokiełznaną wesołością. Wedle wsze-

lkich danych nie było na świecie

weselszego Wojciecha. Mogło się

zdawać, że

wyborny ten młodzian oddycha

wesołością jak powietrzem, że się nią

karmi,

wiecznie głodny i że się w nią stroi,

zawsze nędznie odziany. Taki wesoły

już się urodził. Radość miał w

niebieskich oczach, radość w uśmiechu

ust.

Odpędzał nią zgryzoty, odganiał nią

smętki, oszukiwał głód. Ponieważ Adam

-

- Ajaks pierwszy - uprawiał podobną

filozofię, więc spółka z Wojtkiem - -

Ajaksem drugim - walnych mogła

dokazać rzeczy. Przed nimi biegł

uśmiech, a

oni szli za nim. Zbyt mroczno byłoby w

świetnych apartamentach na Solcu,

gdyby te dwie radosne figury nie

napełniały ich pogodą. Stary Kropka,

czło-

wiek nocy, nie śmiał się nigdy, lecz i on

się czasem uśmiechał, albowiem

trąd azjatycki nie jest tak zaraźliwy jak

młoda radość.

Dziwił się ten i ów w szkole skąd tyle

pogody w tych dwóch łapserdakach.

Dziwił się tak długo, aż się przestawał

dziwić. Dwóch Ajaksów w butach wodę

żłopiących umiało zdobyć wszystkie

serca, uczyniwszy na nie pospolite ru-

szenie. Byli to najlepsi koledzy w

szkolnej rzeczypospolitej, często powaś-

nionej i rwącej się do zbrojnej

rozprawy. Ci dwaj pogodni chłopcy

umieli

lać oliwę na rozruszane fale namiętności

i umieli uciszać burzę zwaśnionych

zgiełków. Ponure i krwi łaknące

uczniowskie tragedie umieli rozbrajać

za-

mieniwszy je w żart. Czasem trzeba było

wytłumaczyć dobremu koledze, że

jest bałwan, a drugiemu, że jest matoł,

co powinno być dostateczną podstawą

do miłej zgody. Niezbite te prawdy,

podane w zawiesistym sosie uśmiechów i

wesołych okrzyków miały wygląd

niewinnej żartobliwości. Kochano ich

przeto

i czyniono zabiegi o ich przyjaźń.

O jak piękne i jak przyjemne byłoby

życie w rozwrzeszczanej klasie wśród

dobrych mołojców, pośród przyjaźni i

uczciwego koleżeństwa, gdyby powszed-

nie artykuły spożywcze nie były taką

muzealną rzadkością! Wojtek, silnie-

jszy i mocniej zbudowany, odznaczał się

większą wytrzymałością, misternie-

jszy nieco Adaś czarne nieraz przeżywał

godziny. Czasem, gdy się pochylił

nad książką zdawało mu się, że z jednej

księgi niewytłumaczonym sposobem

uczyniły się dwie, a czarne litery poczęły

poruszać się żywiej, coraz prę-

dzej, coraz prędzej, wreszcie figlarne

wyprawiać zaczęły skoki, jak gdyby

poważna książka stała się cyrkiem pcheł.

Wszystko się dwoi w oczach głodne-

mu człowiekowi, prócz chleba.

Ciężej im było w zimie, jak ptakom

bożym, lżej w łaskawszych porach roku,

kiedy świat jest uśmiechnięty i jakoś

bardziej łaskawy.Podczas zimowych

miesięcy przyłączał się do innych

niedostatków mróz,istota

jadowita,czasem

zaś przypominająca wściekłego

psa.Stary Kropka,"strażnik niezłomny",

powra-

cał z nocnych wacht zziębnięty na kość;

zdawało się, że przy każdym poru-

szeniu wszystkie jego członki skrzypią.

W mizernym mieszkaniu było cokol-

wiek cieplej, lecz mało było

prawdopodobne, aby w jego

temperaturze można

było hodować orchidee. Po ścianach lała

się skrzepła, biaława posoka zimy.

Mróz mazał okna chropawym wapnem

szronu. Piec, wygłodniały zwierz

domowy

zachłannie otwierał paszczę, błagając

niemo o szczapę drewna lub o kęs węg-

la. Chłopcy odziewali się drżąc

nieznośnie i zgrabiałymi rękami układali

książki. Płakać nie było warto, bo łzy

byłyby też zamarzły. Należało raczej

rozgrzać zamarznięty lecz roztropny

umysł i pobudzić go do namiętnych po-

szukiwań: gdzie i jak zdobyć odrobinę

opału?

Najprostszym sposobem, zalecanym

zresztą przez Sokratesa, byłoby poszuki-

waniem węgla u tego, który nim

handluje; ludzie ci jednakże posiadają

dzi-

waczną manię żądania pieniędzy za byle

węgiel i żadne, najbardziej kwiecis-

te namowy nie zdołały nigdy zachwiać w

nich tej uporczywej zasady. Bystry

obserwator i znawca starej Warszawy

mógł za to zauważyć, że w szerokim pro-

mieniu dokoła ulicy Solec niektóre

parkany mocno były nadwerężone.

Ścisłe i

żmudne dochodzenia dowiodłyby, że

wiele desek i patyków niepojętym

sposobem

spłonęło w zachłannej paszczy pieca

pana Kropki. Rzućmy na to "dymną

zasło-

nę"! Kto z was zna kąśliwość mrozu,

niech pierwszy rzuci w młodzieńców

węg-

lem kamiennym.

Gdy w tajemniczy sposób zahuczał

wybiedzony piec, stary Kropka otwierał

jedno oko (zwykle lewe) i mówił z

gorącym uznaniem:

- Dobrze!

Jego syn pierworodny powiadał do

towarzysza:

- Tym się pocieszam, że zacniejsze od

nas figury kradły ogień!

- Ejże? - zdumiał się Adam. - Któż

taki?

- Niejaki Prometeusz!

- Prawda, prawda... - rzekł Adam. -

Wobec tego przyznam ci się, że mam

upatrzoną deskę pierwszorzędnej

długości.

Troska opałowa kurczyła się wraz ze

zwycięskim uśmiechem słońca w stronę

zamarzłej i dygocącej ziemi. Dnia

jednego Adam mył okna, aby do

pieczary

wpuścić powódź wiosennych blasków,

Wojtek zaś szorował podłogę, co było

niewątpliwą oznaką zbliżania się

Wielkanocnych Świąt. Gdyby na świecie

nie

było kalendarza, można by wedle tego

zabiegu obliczyć wiosenne zrównanie

dnia z nocą.

Porą obłąkanie radosną, huczną i

weselną, świetną i pyszną było lato.

Stary Kropka był wyraźnie szczęśliwy

oglądając wczesne zorze poranne, chło-

pcy byli szczęśliwi mogąc zdjąć kuse,

ponad wszelką miarę sfatygowane pła-

szcze. W lecie nawet dziurawe buty nie

są zbytnią dolegliwością. Gołe palce

nóg chętnie wyzierają na piękny świat.

Przyjemniej biega się z jednego kra-

ńca miasta na drugi z korepetycją. A że

niedaleko od ulicy Solec: "płynie

Wisła, płynie, w biegu się nie wróci" -

łatwo jest skorzystać z dobrej

chwili ociekającej potem upału i

zakurzonej oddechem wielkiego miasta.

Niewiele szczupaków pływa lepiej i

zgrabniej niźli panowie Adam i Woj-

ciech. Wszystkie niedziele i święta

spędzali oni w łęgach nad rzeką przy-

glądając się błyskom na łuszczącej się

srebrzyście fali i bałwaniastym

igraszkom chmur, białych, ciężkich i

opasłych jak krowy. Od czasu do czasu

rzucali się w wodę, radosnym rykiem

strasząc senne ryby.

Tego roku zgiełkliwe życie na ojczystej

rzece zaczęło się już w począt-

kach czerwca, słońce bowiem - oko dnia

pięknego" - usiłowało nadrobić ja-

kieś zaniedbanie chłodnej wiosny i

gorąco okazywało swoją gorliwość.

Waka-

cje były jeszcze daleko, a lato kwitło już

purpurowym kwieciem.Wisła, sę-

dziwa matka rzek, niosła się rozlewnie,

nabrzmiała pychą wód. Pełno było na

obydwóch jej brzegach młodych

Polaków spragnionych chłodu.

Niezliczone gro-

mady wygrzewały się na słońcu, jak

stada fok na zacisznych legowiskach.

Adam i Wojciech powędrowali nieco w

góre rzeki, gdzie było ciszej i prze-

stronniej i rozłożyli się "obozem" wśród

zwisających nad wodą krzaków.

Krzykliwie zaprotestował przeciwko

temu jakiś zadzierżysty ptak i wyćwier-

kał w ich stronę mnóstwo obelżywych

wyrazów. Przyjęli to ze wzniosłą oboję-

tnością, patrząc rozradowanym

spojrzeniem na rozmigotaną w słońcu

rzekę, po

której snuły się brzuchate łodzie i śmigłe

kajaki, ostro prujące wodę. Po

prawej stronie, w niewielkim oddaleniu,

słychać było głośne okrzyki i roze-

śmiane rozmowy. Adam, wypłynąwszy

daleko ujrzał gromadkę chłopców

kąpiących

się tuż przy brzegu.

- Kto to obraża świat nieprzystojnym

wrzaskiem? - zapytał Wojciech.

- Jakieś patałachy - odrzekł Adam. -

Uczniaki... Boją się wody.

Przestali zwracać uwagę na gołe

towarzystwo i zajęli się sprawą

nierównie

ważniejszą, a mianowicie praniem

koszul w miękkiej wiślanej wodzie.

Rozwie-

sili je na krzakach, co uciszonego już

ptaszka przyprawiło o nowy napad

rozgłośnego gniewu. Rozdarł się

piskliwie na temat: - "Jakim prawem

przy-

chodzicie tutaj straszyć uczciwe ptaki?"

- Cicho bądź, młody idioto! - zawołał

Wojtek. - Czy nie zauważyłeś, Ada-

siu, że ptaki... Co to jest?

Nagły, zrozpaczony krzyk splątany z

wielu głosów rozległ się po prawej

stronie.

- Ratunku! Ratunku!

- Tam się coś stało - rzekł zaklętym

głosem Adaś.

- Prędko, prędko!

Zaczęli przedzierać się przez krzaki,

smagające rózgami ich nagie ciała.

Nie dobiegłszy zrozumieli co się stało.

Wzdłuż brzegu biegło pędem kilku

chłopców krzycząc przeraźliwie i

zrozpaczonym wzrokiem patrząc na

rzekę.

Bystry w tym miejscu prąd unosił

chłopca, konającymi ruchami bijącego

wodę.

Znikał pod nią i ukazywał się znowu. W

szeroko rozwartych jego oczach widać

było śmiertelne przerażenie.

- Ratunku!Ratunku! - krzyczała

gromadka.

Adaś, na przedzie biegnący, uczynił z

brzegu wspaniały skok do rzeki. Za-

nurzył się z głową, wydobył się mocnym

rzutem i płynął jak delfin w stronę

tonącego.Wrzeszczący chłopcy umilkli

jak na komędę, patrząc w niemym zdu-

mieniu na tragedię na rzece. Jeden z

nich tylko pochlipywał nerwowym pła-

czem.

- Spokojnie, spokojnie, panowie! - rzekł

zdyszanym głosem nadbiegający

Wojtek. - Mój przyjaciel da mu radę.

Mówiąc to patrzył pilnie, czy Adamowi

nie potrzeba pomocy. Uśmiechnął się

tylko, widząc jak sobie przyjaciel

poczyna. Istotnie, dla tak znakomitego

jak Adam pływaka nie było trudną

sprawą wydobycie z wody niebacznego

smyka,

który zapragnął odbyć tanią podróż do

Gdańska. Na wszelki wypadek Wojtek

wskoczył w wodę i płynął powoli w jego

stronę.

- Jak ci tam? - krzyknął.

- Pomóż! - odkrzyknął Adam.

Byłby niefortunnego topielca uratował

sam, ludzie tonący mają jednakże

dość dziwaczny zwyczaj utrudniania

pomocy swoim zbawcom. Chłopczyna

pętał

ruchy Adama i ciążył mu ponad miarę.

Ponieważ w tych zawiłych sytuacjach

towarzyskie względy nie są godne

polecenia, Adam strząsnął go z siebie i

wczepiwszy się palcami w bujne jego

owłosienie holował w stronę brzegu. Wo-

jtek przeorawszy wodę kilkoma ruchami

ramion chwycił topielca pod ręce; po-

łączonym wysiłkiem wydobyli go na

suchą i niezdradliwą ziemię.

Adaś, dysząc ciężko, wydawał urywane

rozkazy:

- Wytrząś z niego wodę!... Nic mu nie

będzie...Trochę za wiele wypił...

Wojtek, zrób mu co trzeba.

Ponieważ Wojtek wiedział, co należy

uczynić, udało się po krótkim czasie

przywieść topielca do opamiętania.

Rozszerzonymi oczami spojrzał on na

świat boży, jak gdyby bardzo zdziwiony,

że się na nim znajduje. Patrzył na

bladych swoich przyjaciół z mętną

ciekawością, jak gdyby ich ujrzał po raz

pierwszy w suchym życiu. Obejrzał

niebo, obejrzał krzaki, lecz zadrżał gwa-

łtownie spojrzawszy na rzekę.

- Jakże mu tam? - zapytał Adam.

- Lepiej niż temu, co się naprawdę

utopił - rzekł Wojtek.

Niedoszły topielec słysząc te głosy

zwrócił spojrzenie w stronę dwóch

Ajaksów. Równocześnie cała gromada

patrzyła na nich z niemym zachwytem.

- To oni cię wyratowali! - zakrzyknięto.

Wodołaz usiłował podniieść się, lecz że

mu to przyszło z trudem, więc mu

pomogli. Nogi pod nim drżały jak na

egzaminie, lecz na twarzy ukazał się

różowiutki rumieńczyk.

- To panowie mnie uratowali? - zapytał

cicho.

- Ja mniej się tym zajmowałem - rzekł

Wojtek ze śmiechem. - On ciebie wy-

ratował - mówił wskazując na Adama. -

Jemu podziękuj za to, co się stało, a

jak się stało... wiesz chyba sam.

Adaś wzruszył ramionami.

- Byłbym cię wydobył z wody bez

pomocy, ale cokolwiek byłeś uparty i

oka-

załeś mi zbytnie przywiązanie. Wstyd

mi, że musiałem narazić przyjaciela na

noszenie ciężarów. Do widzenia!

- Jeszcze chwileczkę... - mówiła ofiara

Wisły. - Jeszcze chwileczkę... Ja

muszę wiedzieć kim jesteście?

- Po co? - zaśmiał się Adam.

- Przecie ja wam zawdzięczam życie!

Drobiazg! - rzekł Wojtek. - Nie ma o

czym mówić. Adam, chodź, bo nam je-

szcze ukradną koszule. Żegnajcie

przyjaciele, a od dziś kąpcie się w balii.

Zresztą i w balii też można utonąć skoro

się kto bardzo uprze.

Topielec uczynił w ich stronę kilka

chwiejnych kroków. Był to piętnasto-

letni szczupły chłopak o jasnych oczach.

- Wcale przyjemna gęba! - pomyślał

Adam patrząc na niego z rozrzewnie-

niem.

- Nazywam się Ignacy Niemczewski -

mówił drżącym głosem. - Z piątej kla-

sy... Niech pan pozwoli, abym panu

podziękował... Z całego serca...

- Dawaj łapę, bracie! - rzekł Adam ze

śmiechem. - My jesteśmy z siód-

mej...

Tamten podał mu obie ręce, potem

niespodzianie ucałował Adama w

policzek.

- Nigdy panu tego nie zapomnę! - rzekł

ze wzruszeniem bliskim płaczu. - I

pańskiemu przyjacielowi... Niech wam

Pan Bóg...

Nie mógł dokończyć, albowiem

gromadka nagusów, przejęta do głębi

wzrusza-

jącą sceną, wrzasnęła potężnie:

- Niech żyją!

- Mamy ten zamiar! - zakrzyknął

Wojtek. - Trzymajcie się ciepło... Adaś,

jazda!

Pędem rzucili się w krzaki w tę stronę,

gdzie dwie koszule powiewały na

wietrze jak dwa sztandary.

Ptaszek pilnujący gniazda, ujrzawszy

znowu dwóch nagich drabów, obrzucił

ich stekiem obraźliwych wyrazów.

ROZDZIAŁ DRUGI

ADAM POWRACA DO RAJU


Gdy mili towarzysze powrócili dnia

jednego ze szkoły, stała się rzecz

niezwykła: stary Kropka otworzył jedno

oko(lewe) i oznajmił w przeraźliwym

streszczeniu niebywałą wiadomość:

-Policja!

Adam spojrzał na Wojciecha, Wojciech

zaś na Adama. Stary Kropka wcale nie

patrzył, zamkną już bowiem oko. Na

bliższe objaśnienie zbrojnego słowa

trzeba było czekać do wieczora, kiedy

błądzący w zaświatach duch starego

Kropki powracał do swej cielesnej

powłoki. Chłopcy oczekiwali

niecierpliwie

tej chwili. Musiało stać się coś dziwnego,

skoro stary otworzył w biały

dzień oko(lewe). Gdy przeto dostrzegli

pierwsze oznaki powrotu jego na zie-

mię, natarli na niego gwałtownie.

-Co tata mówił o policji? - pytał

Wojtek.

Stary stróż zaczął grzebać w pamięci

jak w stogu siana, a znalazłszy sło-

wo wypuścił je na świat.

- Była - rzekł z mocą.

- Policja? W jakiej sprawie? Szukają

kogo?

- Jego! - objaśnił stary, wskazując

oczami Adama.

- Mnie? Czego chcą ode mnie?

Stary wzruszył ramionami na znak, że

tajemne postępki policji nie są mu

zgoła wiadome.

- A cóż im tata powiedział?

- Nic.

Aby wydrzeć tajemnicę z łona tego

treściwego człowieka, należałoby roz-

pruć to łono i pilnie w nim szukać;

ponieważ zabieg ten był połączony z

nieznacznymi trudnościami, nie było

innej rady jak czekać.

- Bądź spokojny - mówił Wojtek do

przyjaciela. - Skoro policja weźmie ko-

go na oko, to już nie popuści. Czego

mogą chcieć od spokojnego obywatela?

Mogliby cię wprawdzie kazać zamknąć

za sam widok twojej gęby, ale przecie

to nie twoja wina, że ją masz taką a nie

inną. Adaś! Czyśmy czego nie zma-

lowali? Może to za te parkany?

- Przecie to już lato - odrzekł

zamyślony Adam.

- Bystrze to zauważyłeś. Zresztą i mnie

też by szukali, a szukają tylko

ciebie. Nie bój się, chłopie. Będę ci do

więzienia przynosił konfitury.

- Bodajbyś skapiał! - zakrzyknął Adaś.

- Pluń za siebie trzy razy.

- Zrobione. Ja wiem, że to bardzo

pomaga, ale nie wiem czy i przeciwko

sile zbrojnej. Może by lepiej wywiesić

nad drzwiami białą płachtę na znak,

że się poddajemy? O rany! Ktoś puka...

Adaś, skacz przez okno!

Adaś znieruchomiał jednakże w

bohaterskiej pozie i śmiało spojrzał w

twarz policjanta, który głosem suchym

jak pieprz i suszone grzyby oznajmił,

iż Adam Gilewicz ma się zjawić

niezwłocznie i osobiście w ważnej

sprawie w

pewnym, czcigodnie nazwanym

urzędzie.

- Nie wie pan jaka to sprawa? - spytał

Wojtek podejrzliwym głosem.

- Cywilna - odrzekła tajemniczo

władza.

- To nie za ten parkan?

- Jaki parkan? - spytał posterunkowy

łapczywie.

- Iii... Ja tak sobie tylko powiedziałem...

Bardzo panu dziękujemy.

- Trudno było znaleźć - mówiła władza.

-A ten stary, co tu śpi nie chce

gadać.

Adaś przyglądał się strapionym

wzrokiem wezwaniu, które go wołało

suchym,

urzędowym stylem, aby przybywał nie

mieszkając.

- Pójdę z tobą i będę czekał pod

drzwiami - rzekł przyjaciel Wojciech. -

- Oni najpierw grzecznie proszą, a

potem nie chcą się rozstać. Tata miał

znajomego, który dostał takie wezwanie,

poszedł i wrócił dopiero po pięciu

latach. Wiesz co? Może by tak cała klasa

poszła z nami? Trzydziestu sześciu

chłopa... To już coś jest.

Klasa byłaby chętnie wzięła udział w

wyprawie, Rzeczpospolita jednakże

wyprosiła sobie stanowczo taki tłumny

najazd na jej urzędy. Nawet Wojtka z

trudnością wpuszczono do gmachu.

Musiał długo tłumaczyć strażnikowi u

wejś-

cia, że jego przyjaciel dostaje konwulsji

w chwilach gwałtownych wzruszeń,

musi przeto być ktoś przy nim, aby go

ratować. Ku największemu zdumieniu

Wojtka, Adaś istotnie bliski był tych

bolesnych przypadłości. Gdy się uka-

zał we drzwiach, miał wypieki na twarzy

i machał rękami wedle mody wschod-

nich ludów, wydających donioślejsze

okrzyki ruchami rąk niż głosem. W

oczach miał niebotyczne zdumienie.

- Co się stało? - szepnął Wojtek

namiętnym szeptem.

- Awantura! - rzekł Adaś nie mogąc

złapać tchu. - Powiadam ci: awantura!

- Gadajże małpo zielona, bo nie

wytrzymam!

- Zemdlejesz, gdy ci powiem...

Chodźmy pod jaką studnię, bo będę

musiał

oblewać cię wodą.

Wojciech zatrzymał go za poły.

- Słuchaj, bracie - rzekł miłosiernie. -

Gdy tam wchodziłeś, miałeś pełną

ilość pięciu klepek. W tej chwili nie masz

w komplecie nawet trzech. Bę-

dziesz gadał?

- Będę, ale nie tutaj. Mówiąc o tym, co

mnie spotkało, będę musiał tań-

czyć, a tu nie można. Ty też będziesz

tańczył! Powiadam ci, że będziesz

skakał...

- Dobrze! -rzekł przyjaciel. - Chodźmy!

- Chodźmy? Nie, biegnijmy.

W Wojtku płonęła ciekawość potężnym

ogniem, który było widać przez oczy,

jak przez okna płonącego wewnątrz

domu; potężnie jednak zdołał ją przytłu-

mić i wyrwał.

- Trzeba zbudzić pana Kropkę! -

zawołał Adaś, gdy się znależli w domu.

- Zbudzić tatę? - zdumiał się Wojtek. -

O, to naprawdę gruba awantura.

Tata, tata!

Pan Kropka otworzył z niechęcią jedno

oko ( lewe ). Oba równocześnie

otworzyłby jedynie w chwili alarmu na

Sąd Ostateczny, ale i to nie jest pe-

wne.

- No? - zapytał sennie.

- Awantura! - wrzasnął jego

pierworodny.

- Panie Kropka - prosił Adaś. - Niech

się pan obudzi na chwilę i posłu-

cha.

- Mogę - rzekł pan Kropka.

Adaś mówił wzruszonym głosem:

- Moi drodzy, ja będę bogaty!

- To dobrze - jęknął stary Kropka i

chciał zasnąć, ale go Wojtek zatrzy-

mał na skraju mrocznej przepaści.

- Będę bogaty! Wojtek, słyszysz?

- Czy jesteś przy zdrowych zmysłach? -

zapytał przyjaciel, bystrze pa-

trząc.

- Owszem - krzyknął Adaś. - Panie

Kropka, czy ja mogę podskoczyć?

- Możesz - odrzekł stary z głębokim

przekonaniem.

- Zrobione... A teraz słuchajcie! Szukali

mnie długo, ale znaleźli. Nie-

dawno umarł krewny mego ojca, też

Gilewicz, a że nie miał nikogo z blis-

kich, mnie zapisał cały majątek.

- To ładnie - oświadczył stary Kropka

usiłując otworzyć nadaremnie drugie

oko.

- Tak, to bardzo ładnie! - wołał Wojtek.

- Tata, chcesz żebym podskoczył?

- Skacz! - rzekł obojętnie stary.

- Będę miał wieś - mówił Adaś

gorączkowo.

- To źle - oznajmił zaspany Kropka.

- Źle? Dlaczego źle?

- Nędza...

- Panie Kropka! Czy może być większa

nędza od tej, wśród której my żyje-

my?

- Trudno - odrzekł stary z głębokim

namysłem.

- A ziemia to jednak ziemia. I dom tam

jest, i jezioro, i konie, i krowy.

Wszystko jest. Aha! I kawałek lasu...

- Pilnują? - zapytał "strażnik

niezłomny" z błyskiem zainteresowania.

- Pewnie pilnują. Tam mieszka na

łaskawym chlebie przyjaciel tego

zacnego

człowieka, który mi zapisał majątek i on

ma być moim opiekunem aż do pełno-

letności. O tym wszystkim powiedzieli

mi w urzędzie. O Boże! Czy słyszałeś

o czymś podobnym, Wojtek, stary

drabie! Panie Kropka... Wojteczku... Nie

mieliśmy butów - będziemy mieli buty.

Nie mieliśmy co jeść - będziemy mieli

chleb z masłem. Widziałeś kiedy masło?

- Masło!... - szepnął stary w sennym

rozmarzeniu.

- A jadłeś rydze? Teraz będziesz jadł. A

gdy jakie cielę zdechnie, zrobi-

my bal! Wojtek, trzymaj mnie, bracie,

bo zemdleję. Czy ty wiesz, że musimy

tam jechać?

- Jak to: musimy? Ty musisz, ale

dlaczego: my musimy?

- Ojcze Kropka! - krzyknął Adaś. - Pan

ma syna idiotę. A cóż ty myślisz,

magocie, co ja zrobię z tym majątkiem?

Sam go zjem? Bez was? Ojciec będzie

tam odpoczywał na starość, a my przez

wakacje. Panie tata, dobrze mówię?

Stary wąsal usłyszał wśród mnogich

słów jedno tylko, to najśliczniejsze,

to cudowne i tak miękkie jak aksamit:

"odpoczywał". Otworzył powoli drugie

oko i patrzył przed siebie w jakieś

marzenie, takie rajskie, że się uśmie-

chnął. Nic nie mówił tylko patrzył i

patrzył w owo "odpoczywanie". Nie znał

tego słowa. Nie słyszał o nim nigdy

pośród niezliczonych, czarnych nocy,

siekących deszczem, kąsających

mrozem, wyziębiających człowieka aż do

osta-

tniego zakątka przerażonej duszy.

"Odpoczywanie... odpoczywanie..."

Chyba

wieczne. W ciemnym grobie. Za życia

nie wolno mu było odpocząć... A ten

smyk mówi, że odpocznie... Pięknie

mówi, choć jeszcze brzdąc. Przeto stary

Łazarz zaczyna słuchać chciwie.

- Gdyby nie wy, byłbym zginął na ulicy

albo pod mostem - mówił Adam. -

Czyście mnie pytali, ile wam zapłacę za

ten kąt? Tkwiłem tu przez całe la-

ta, zabierałem wam miejsce, kradłem

wasze ciepło. Wojtusiu! A teraz, kiedy

ja będę miał dom, ma on być tylko moim

domem? Uderz się w głowę, bo inaczej

ja cię w nią uderzę. Panie Kropka, pan

jest mądrym człowiekiem...

- Jestem! - rzekł stary z mocą.

- Niechże pan słucha: oświadczam panu

i pańskiemu niedorozwiniętemu syno-

wi, że to, co mi spadło z nieba jest w

połowie moje, a w połowie wasze... I

las, i dom, i ryby, i grzyby. Mianuję

pana gubernatorem moich zamków.

Poje-

dzie pan tam i zostanie, a my będziemy

kończyć szkoły. A nie zechcecie,

wracam w tej chwili do urzędu i

zrzekam się wszystkiego!

- Ha! - krzyknął stary Kropka.

- To pan mądrze powiedział! - rzekł

Adaś. - Wojtek, co ty na to lekko

podchowany kretynie?

Przyjaciel patrzył w niego

rozrzewnionym spojrzeniem. Zamiast

długo ga-

dać, otworzył szeroko ramiona, w które

Adam wpadł z impetem. Ściskali się i

całowali, kładąc w ten sposób

purpurowe pieczęcie na akcie unii

wieczystej.

- Dziedzicu! - zawołał Wojtek.

- Całuj psa w nos! - odrzekł mu

serdecznie dziedzic.

- Hej! - krzyknął stary.

- Co tam, panie Kropka?

- Można?

- Co czy można?

- Spać.

- Można! Niech się panu dobrze śpi, a

my tu sobie pogadamy.

Rozmawiali gorąco ściszonymi głosami

o tym wszystkim, co się wyroi w błę-

kitnej przyszłości.

Nowy dziedzic nie wiedział nic o swoich

włościach "cum gais, boris et

graniciebus" prócz tego, że leżą w

Wileńskim, skąd się zresztą wywodzili

wszyscy Gilewicze. Wkrótce jednak

dowiedział się więcej. Czcigodny

niebosz-

czyk był człowiekiem przezornym, który

wiedząc, że jego sukcesor znajduje

się w latach cielęcych, przewidział

wszystkie możliwe trudności i groźnym

głosem polecił w testamencie, aby ostatni

potomek Gilewiczów mógł łatwo ob-

jąć rodzinną schedę. Pozostali na ziemi

zaufani przyjaciele czcigodnego

nieboszczyka zakrzątnęli się żywo

dokoła tej sprawy i szybko na czyste wy-

wiedli ją wody. Należało jedynie

odnaleźć wśród trzydziestu trzech

milionów

Lechitów Adasia Gilewicza, co zostało

dość łatwo uwieńczone sukcesem. Za-

zwyczaj trudniej jest odnaleźć spadek

niż spadkobiercę. Majątek leżał na

Wileńszczyźnie, spadkobierca biegał po

Warszawie, trzeba było tylko zetknąć

spadek ze spadkobiercą, aby sprawa, ku

niebiańskiej radości czcigodnego

nieboszczyka, w całej pełni została

zakończona.

Adaś stał się ważną osobą we

wszechświecie, ten ci bowiem, o którym

nie

wiedział bury kundel począł otrzymywać

papiery i listy. Niewiele brakowało,

aby jak upojony regimentarstwem

Zagłoba zawiązał korespondencję z

potężnymi

figurami. Przeraził się cokolwiek swego

znaczenia i odetchnął wtedy dopie-

ro, gdy przestali się nim zajmować

ludzie urzędowi, a pierwszy znak dał o

sobie ów mąż nieznany, zawiadujący

jego majątkiem i mianowany przez

czcigo-

dnego nieboszczyka opiekunem Adasia.

Kim on był, tego nowy dziedzic nie

wiedział. Napisał epistołę dziwnym

stylem. Obydwa Ajaksy czytały ją z wy-

piekami na obliczach:

"Imci pana pozdrawiam, wielce mi

miły łaskawco, któren nosisz nazwisko,

co mi w głąb serca zapadło! Długo waści

szukałem, lecz nalezionyś jest wre-

szcie w wielkim mieście Warszawie, co

się nad Wisłą rozsiada. Piszę tedy co

prędzej, choć mi to z trudem przychodzi,

że Cię czekam z tęsknotą, najprzy-

jemniejszy młodzianie! Jam jest tym, co

pozostał, skoro zabrały nam bogi

tego, co ci był stryjem, wielce zacnego

Medarda. W słowie rzekł mi ostat-

nim: - <<Pomnij, kochany Antoni, ojca

chłopcu zastąpić, gdy już ja będę za

Styksem! Nie wiem, kędy on żywie, w

jakich obraca się stronach, ale szybko

go znajdzie różanopalca jutrzenka z

nieb na padół spojrzawszy!>> - Tak się

szczęśliwie też stało, za co bogom w

podzięce wołu karmnego zarzezam.

Weź-

mij przeto toboły, biodra opasaj

rzemieniem, potem zdążaj, czym

prędzej,

włości rodzinne odwiedzić! Tego zasię

nie skryję, że tu czekają wojowie z

sercem zgoła zajęczym, mnoga

tchórzliwców gromada, śmiercią Tobie

grożąca,

lubo to próżne przechwałki! Nie lża bać

się szakala, weźmij jednako oręże,

jakie tylko w zbrojowni masz je po

dziadach - pradziadach. Ja mam

mądrość

Odyssa, ty zaś mi będziesz Pellidą.

Łacno damy im radę. Diabli ich porwą z

kretesem!

Co daj, Panie Boże, amen

Antoni Rozbicki.

Postscriptum.

"Wołu żadnego nie zarżnę, bo go tu nie

ma na lekarstwo. Tak się tylko pi-

sze".

Spojrzał Adam na Wojciecha, a

Wojciech na Adama.

- Dziwny list! - rzekł "dziedzic".

- Przecie on pisze wierszami! - zawołał

Wojciech. - "Nie lża bać się sza-

kala, weźmij jednako oręże..." - Przecie

to nic innego, tylko: - "Skąd Lit-

wini wracają, z nocnej wracają

wycieczki..." W imię Ojca i Syna!

- Po katolicku brzmi jedynie

zakończenie - mówił zdumiony Adaś.

Przeczytali raz jeszcze wyraźnie

skandując.

- Groch z kapustą, a Odyseusz z

diabłem - rzekł Wojtek. - Wiesz, co ci

powiem, dziedzicu? Twój stryjaszek

długo szukał, ale dobrze znalazł. Z tego

listu sądząc, twój opiekun ma kiełbie we

łbie, więc będziecie w przyjaźni.

Swój zawsze swego znajdzie. Czym ty we

mnie rzuciłeś?

- Butem. Na razie jednym, ale mam

jeszcze drugi!

- To jest nagroda za moją serdeczną

uwagę... Dziurawy byt. Zawsze byłeś

namiętny w dyskusji. Ale słuchaj no,

bracie! Pan Antoni Rozbicki jest sta-

nowczo dziwakiem, z jego listu jednakże

można się dowiedzieć wielu pożyte-

cznych wiadomości.

- Jakich? Ja jestem jak tabaka w rogu.

- Nie ubliżaj tabace. Zostaw w spokoju

ten drugi but, bo ci nic nie po-

wiem... Otóż, co wynika z tej mętnej

homeryckiej epistoły? To przede wszys-

tkim, że pan Rozbicki czeka na ciebie z

otwartym sercem. Czeka czy nie cze-

ka?

- Owszem. Z niektórych jego słów

przebija przychylność. Co dalej?

- Dowiedziałeś się dalej niezbicie, że w

twoich włościach nie ma ani jed-

nego wołu.

- Słusznie! Pan Rozbicki napisał o tym

prozą, co dowodzi, że brak wołów

napełnia go goryczą.

- Mnie też. Wół jest stworzeniem

łagodnym i pracowitym i znakomicie

uroz-

maica smutny krajobraz. Są tam

natomiast i zające, i szakale. Rozumiem,

że

są zające, skąd jednak szakale? Gdyby

nie było zajęcy biegających po lesie,

można by je bez trudu odnaleźć w

głowie zacnego pana Rozbickiego,

objadają-

ce kapustę, lecz co mi możesz powiedzieć

o szakalach? - "Nie lża bać się

szakala!" - Czy tak napisał pan

Rozbicki?

- Człowieku! - Czy nie rozumiesz, że to

jest zwrot poetycki?

- Tak myślisz? Czemu więc ów Homer

każe ci zabrać ze sobą oręż?

- To ciekawe, to istotnie ciekawe!

- A widzisz! Gdybyś częściej ze mną

rozmawiał, wyszedłbyś na ludzi...

Ostatni raz ci powiadam: rzuć ten but!

Czy to jedyny twój oręż? Czy nie

masz innych "po dziadach i

pradziadach"! Otrzyj łzy, nie płacz...

Wiem, że

nie masz, biedaku. Z czymże ty tam

pojedziesz?

- Z tobą, z tępą piłą. Mam wrażenie, że

pan Rozbicki, pisząc ten list,

podlewał go wiśniówką.

- Twoja uwaga jest oszczerstwem. Czy

człowiek, używający ponad miarę tego

napoju mącącego zmysły, mógłby w

stanie zamroczenia tak wybornie

zachować

miarę wiersza? Przeczytaj jeszcze raz

ten wzniosły list. Poza jedynym miej-

scem, w którym zostałeś nazwany

"najprzyjemniejszym młodzianem", co

też mo-

że być tylko wybujałą poetycką

przesadą, każde w nim słowo ma

wszelkie po-

zory roztropności. I "wojowie", co dybią

na ciebie. Adamie, masz ty wrogów?

- Oprócz ciebie, żadnego.

- A jednak musisz ich mieć... Pan

Rozbicki pisze dziwaczne listy, ale pan

Rozbicki o czymś wie. Co mówiłeś?

- To nie ja mówiłem. To twój stary

zagadał przez sen.

- Niech gada, bo to jedyna jego

przyjemność... Wiesz, o czym ja myślę?

- Nie mogę tak w jednej chwili cofnąć

się w umysłowym rozwoju....

- Później cię za to kopnę, bo teraz nie

chcę sobie przerywać głębokich

dociekań... Otóż ja myślę, że z tym

spadkiem musi być jakaś awantura.

- Nie może być!

- Widzę, że cofnąłeś się w rozwoju i do

tego aż pod piec... Ten dobry

człowiek nie chciał cię zatrwożyć, ale

dlatego wzywa cię do prędkiego przy-

bycia, że tam coś nie jest w porządku.

Mógł wprawdzie o tym wszystkim napi-

sać po ludzku, ale widać, na

Wileńszczyźnie żyją jeszcze aojdowie

gadający

lotnym językiem. Ten litewski wieszcz

najwyraźniej cię ostrzega.

- Czy chcesz mnie nastraszyć?

-Ja? Przyjacielu, ja się boję sam. Nie

chce mi się tłuc głową o ścianę,

aby nie zbudzić taty, gdybym jednak

kilka razy o nią uderzył, wielkie wy-

skoczyłyby z niej myśli.

- A nie mógłbyś powiedzieć bez tej

operacji?

- Mogę, ale nie ręczę za świetność

moich myśli. Rozważmy, bogaty

Adamie:

dostajesz nagle i niespodziewanie

majątek. Czy ci się należał ten majątek?

Czy to był bliski twój krewny?

- Nie. Z tej samej rodziny, tego samego

nazwiska, ale nie bliski. Pan

Rozbicki pisze, że to był mój stryj, ale

tak nie jest. Zdaje mi się, że ma-

jątek został zapisany nie mnie, lecz

raczej mojemu nazwisku. Co z tego wy-

nika?

- Z tego wynika, że jeszcze ktoś inny

oczekiwał tej schedy; ponieważ jej

nie otrzymał, więc się rozeźlił i pragnie

urządzić ci kęsim.

- Sprawa jest prawnie całkowicie

zakończona.

- Toteż nie prawem będą cię gnębić,

lecz lewem. Pan Rozbicki nakazuje ci

przezornie, abyś się postarał o oręż.

- Będziemy się bili?

- Zdaje się, że tak. My we dnie, a mój

tata w nocy. To straszny wojownik!

Czy widziałeś pałkę mojego taty? Inni

stróże noszą rewolwery, a on tylko tę

madejową pałkę. Gdyby ją widział pan

Rozbicki, nie omieszkałby napisać: -

"Pała wielce straszliwa, sam się jej

trwoży Achilles!" - Będzie jakaś woj-

na, przyjacielu... To mnie jedynie

pociesza, że twoi wrogowie mają zajęcze

serca. Ho, ho! Ten pan Rozbicki wesoły

figlarz, ale czuję w nim wodza. Czy

mu odpiszesz?

- Oczywiście! Zaraz...

- Wiesz co? Odpisz mu tą samą modą.

- Nie dam rady, to trudno. Zresztą

gotów się obrazić...

- Obrazić, to się nie obrazi, ale jeżeli

sknocisz rytm, będzie cię uważał

za kretyna. To musi być ciekawy

człowiek!

Razem wysmażyli list wielce czołobitny,

który kłaniając się poetyckiemu

geniuszowi pana Rozbickiego upraszał

go nadobną i przeczystą prozą, aby

strzegł dziedziny, jak to dotąd czynił.

Tyle było w tym liście kadzideł, że

pan Rozbicki musiał się zaksztusić przy

jego czytaniu. Osobny ustęp poświę-

cony był tajemniczym wrogom,

nazwanym "mizerną hałastrą" i

obrzuconym sło-

wami dotkliwej pogardy. Wreszcie w

misternym zakończeniu zapowiadał

nowy

dziedzic przybycie swoje i swoich

przyjaciół, pana Kropki z synem,

nieśmia-

ło zapytując, czy znajdzie się dla

wszystkich miejsce w domu. Ostatnie

wy-

razy były ukłonem, niskim wprawdzie,

lecz pełnym spokojnej godności.

W odpowiedzi otrzymał Adaś depeszę,

w której lakońska treściwość owiana

była tchnieniem chrześcijańskiej,

radosnej pokory:

"Pastuszkowie przybywajcie -

Rozbicki"

- To jakiś nadzwyczajny egzemplarz! -

rzekł Wojciech. - A tę depeszę moż-

na odśpiewać.

- Więc jedziemy! - zakrzyknął Adaś.

- Czy wciąż jeszcze upierasz się przy

tym? Czy nie będziesz żałował?

- Wojtek! - wrzasnął Adaś. - Gdyby nie

moja zimna krew, byłbyś już tru-

pem!

- Bo ze mną to żaden kłopot - mówił

Wojtek spokojnie - ale z moim tatą

będzie nieco ambarasu. W dzień będzie

spał, a w nocy nie będzie wiedział co

począć ze sobą. Od trzydziestu lat nie

ruszał się z Warszawy. Razu jednego

wybrał się z pielgrzymką do

Częstochowy i wielka z tym była

awantura. Pró-

bował iść we dnie razem ze wszystkimi,

ale zasnął idąc. Ponieważ w ten spo-

sób nie zaszedł daleko, więc go zostawili

w polu; stary przespał cały

dzień, a potem doganiał ich w nocy. Po

drodze budził wszystkie wsie, bo

śpiewał wielkim głosem nabożne pieśni.

Ludzie wybiegali z domów, psy wyły,

koguty piały, a on nic: szedł i śpiewał.

Ja wątpię, czy mój tata jeszcze

sobie przypomina jak wygląda słońce?

Biedny starowina! Wprawdzie mało

mówi,

ja jednak rozumiem tę jego mowę.

Pojęcia nie masz, przyjacielu, jak on się

gorąco cieszy na tę wieś! Zanim zaśnie,

wykrzykuje różne słowa, a każde

jest "sielskie anielskie".

Stary Kropka istotnie zdradzał coraz

większy niepokój. Spoglądał na obu

młodzieńców natarczywym spojrzeniem

siwych oczów, jak gdyby czekał hasła.

Zadrżał wreszcie, kiedy Adam rzekł mu

uroczyście:

- Panie Kropka, za tydzień

wyjeżdżamy!

Ów chciał wydać na świat jakieś słowo,

ale mu uwięzło w gardle, było bo-

wiem zbyt wielkie, nazbyt nalane

szczęściem. Cóż czyni człowiek,

któremu

niespodziewana radość odebrała mowę?

Wydaje okrzyk rękami. Tak właśnie

uczynił staruszek. Podniósł obie ręce ku

niebu, potem czym prędzej chwycił

się nimi za głowę, posłyszał w niej

bowiem wielki szum. A po chwili poszedł

spać.

Za tydzień rozpoczynały się wakacje;

nazajutrz po ich rozpoczęciu stary

bocian i dwa młode, długonogie

bocianięta miały wyruszyć w podróż do

błęki-

tnego kraju. Czas był wielki, aby

pomyśleć o podróży. Wiadomo było, jak

odbyć, nie wiadomo jednak było: za co?

Pan Rozbicki, co wziął po Homerze

lutnię, przez roztargnienie zapewne

wieszczom właściwe, nie przysłał żad-

nych pieniędzy.

- Mógłby sprzedać krowę lub dwa

barany - zasępił się Adam.

- Nie wiadomo - pocieszył go Wojtek. -

Może w twoim majątku żywe tylko

jedno cielę i jeden niewinny baranek.

Pan Rozbicki musiałby sprzedać na

rzeź cały twój żywy inwentarz, więc nie

chciał ogołocić włości. Musimy się

tam dostać własnym przemysłem.

- Piechotą? Za daleko...

- Słusznie. Zdążylibyśmy na jesień.

Trzeba jechać koleją... Jest to jed-

nakże instytucja staromodnie

nieustępliwa, która sobie ubrdała, że nie

bę-

dzie pasażerów wozić za darmo.

Pomyślmy nad sposobem zdobycia

pieniędzy.

- Ja już myślałem i spójrz tylko na

moją głowę.

- Co się stało z twoją głową? Aha!

Widzę... Pękła. Będziesz musiał zale-

pić gliną albo odrutować ją jak garnek,

aby z niej nie wyciekła znikoma re-

szta treści. Spójrz ty jednak, wzniosły

Adamie, dokoła siebie. Co widzisz?

- Przede wszystkim małpę, niezdarnie

udającą człowieka...

- Nie mówiłem, żebyś patrzył w siebie,

tylko dokoła siebie. Co widzisz w

najbliższej okolicy?

- Piec.

- Twoja bystrość zaszczyt ci przynosi.

Piec niestety nie należy do nas i

trzeba go będzie pozostawić w spokoju.

Niedaleko pieca jednakże sterczy

szafa, co myślisz o tej szafie?

- Najgorsze rzeczy.

- Wiedziałem o tym. Na nikim nie

zostawisz suchej nitki, ja zaś wiele bu-

duję na tej szafie. Poza tym ma ona

rodzeństwo. Gdybyś nie patrzył na świat

spode łba, ujrzałbyś na nim: trzy łóżka,

stół i cztery krzesła, poza tym

poduszki, koce, garnki, konewkę,

samowar, kilka talerzy, miednicę,

dzbanek

i wazonik z pelargonią. Natęż umysł i

sprawdź bystrze, czy czego nie opuś-

ciłem.

- Opuściłeś tatę.

- Myślałem o nim, ale go jednak nie

sprzedam; to zacne ojczysko. Wszystko

inne jednakże zostanie zamienione na

złoto.

- Wojtek! Ty byś naprawdę...

- Oczywiście. Są to wprawdzie

przedmioty muzealne i historyczne,

zdobiły

bowiem przed kilku wiekami zamek

wojewody Kropki, a nie zostały kupione,

jak mówią oszczercy na Pociejowie, cóż

jednak robić? Same mahonie i palisa-

ndry, wykładane różanym drzewem...

Czy nie wiesz, jaki to styl?

- Zdaje mi się, że nalewkowski...

- Prawda, prawda! Że też ja tego nie

zauważyłem. Trzeba będzie tedy oddać

Nalewkom, co jest nalewkowskiego. Jak

myślisz? Czy te przedmioty wyrafino-

wanego zbytku w czambuł sprzedane

dowiozą nas do... Za pozwoleniem! Jak

się

nazywa twój majątek?

- Głodowce.

- O, jerum! Chuda jest to nazwa i wcale

się nie dziwię, że pan Rozbicki

miewa w Głodowcach poetyckie napady.

Więc, czy dojedziemy do Głodowiec?

- Jeżeli się nie uda dojechać do samego

końca, w każdym razie zajedziemy

dość daleko. Ale przecie tata nie pozwoli

ci sprzedać tych gratów.

- Tata? Tata nie będzie wiedział o

niczym, gdyż sprzedamy je we dnie,

trzeba go będzie tylko zdjąć z łóżka i

tymczasowo umieścić na podłodze, a

wieczorem wyjedziemy.

- Owszem, to się da zrobić. Co jednak

będzie póżniej? Przecie my obaj bę-

dziemy musieli powrócić do Warszawy?

- Słusznie, po cóż jednak do tych

zbytków? Po co nam trzy łóżka, skoro

nas będzie dwóch i po co nam w ogóle

łóżko? Łóżko jest to przedpotopowy di-

nosaurus, niezgrabny czworonóg

zawalający wytworny apartament.

Rozleniwia

człowieka i naucza go ospałości.

Będziemy sypiali na podłodze, bliżej

ziemi

dającej moc. A czy będzie nam

potrzebna szafa? Co będziemy ukrywali

w sza-

fie? Rola szafy w historii świata jest

żadna. Poza okrzykiem wielkiego

księcia Konstantego w "Kordianie": -

"Cara zamknę w szafie!" - nie ma w

dziejach śladów wybitnego znaczenia

szafy. Pereat szafa! Po polsku: do dia-

bła z szafą! Ale myślisz zapewne o

krzesłach? Znam twoje myśli!

- Cóż powiesz o krzesłach? - zaśmiał się

Adam.

- Przeczę, jakoby te indywidua

przyniosły jakąkolwiek korzyść

ludzkości.

Wschód będący kolebką cywilizacji, nie

wymyślił krzesła. Wschód siadywał

zawsze na ziemi, co mu pomagało do

głębokich rozmyślań. Ważniejsza w tym

względzie jest pozycja głowy aniżeli...

antypodów. Wyrażam krzesłu wysoką

pogardę! Nie będziemy w naszych

salonach mieli stołków, które są

rodzonymi

dziećmi stołu. Spławiwszy dzieci,

spławimy i ojca. Czy potrzebny ci będzie

stół? Kulawy koń, narowiście rozparty

na czterech nogach? Czy Konfucjusz

pisał na stole? Możesz o nim powiedzieć

najgorsze oszczerstwa, nie spluga-

wisz jednak wielkiego imienia

posądzając filozofa o posiadanie stołu.

Kładł

na kolanach deseczkę i to była cała jego

kancelaria. Mógłbym przytoczyć

wiele jeszcze argumentów przeciwko

stołowi, ale tata tak rozgłośnie chra-

pie, że sprowadza moją myśl na

manowce. Po co zresztą wiele gadać?

Sprzeda-

jemy wszystko co tu jest, razem z

pajęczyną i muchami.

Much nikt nie chciał kupić, mało sobie

z tych miłych stworzeń obiecując

pożytku, wszystkie natomiast graty

znalazły nabywców wśród sąsiadów,

dopro-

wadzonych wymową sprzedającego

Wojtka do stanu zaczadzonego

otumanienia.

Łóżko kupował nieszczęśnik, któremu

potrzebna była szafa, szafa jednak była

sierotą, a łóżka były trzy. Jedynie

niedokrwista pelargonia oddana została

na przechowanie do pewnej praczki z

tego samego domu. Tak się zdarzyło

szczęśliwie, że nabywca jednego z łóżek,

człowiek wielkiego serca, pozwolił

używać tego mebla aż do samego

wieczora, aby pan Kropka starszy nie

spędził

ostatniego dnia na kościstej podłodze.

Pan Kropka senior wsiadał do pociągu

ze strachem i z nieufnością. Zdumio-

ny był zuchwałością młodzieńców,

którzy weszli do wagonu jak gdyby

nigdy

nic. Każdy z nich dzierżył w ręku

zawiniątko z całym przenośnym

majątkiem i

ze "spyżą" na daleką drogę. Rozparli się

na ławce, jak lordowie na aksamit-

nych fotelach. Oczy im gorzały jaśniej

niż elektryczne lampy.

- O! - zawołał Wojtek ze zdziwieniem. -

Po co tata zabrał tę pałę?

Tata spojrzał na syna z jawnym

zgorszeniem. Zgorszony byłby stary

król,

gdyby go zapytano, po co wziął na

wygnanie swoje berło.

- Przyda się - mruknął stary Kropka.

- Twój tata ma słuszność! - rzekł Adam.

- Panie Kropka! Zapomnieliśmy pa-

nu powiedzieć, że tam, dokąd jedziemy

zapowiada się wojna. Pańska maczuga

może się okazać pożyteczna.

- Ejże? - Zdumiał się radośnie stary

sennik.

- Naprawdę! Ktoś tam na nas dybie.

Nie wiem kto, co i jak, ale wojna bę-

dzie.

- W dzień?

- Pewnie w dzień.

- To źle! Na nic...

- Rozumiem pana. Pan wolałby w

nocy...

Stary Kropka spojrzał z zachwytem na

swoją zamaszystą maczugę i przycis-

nął ją do piersi.

ROZDZIAŁ TRZECI

PANNA NA KULAWYM KONIU


Ze stacji kolejowej do Głodowiec

trzeba się było wlec przez osiemnaście

kilometrów wedle urzędowej miary. W

paryskim obserwatorium przechowują

wprawdzie idealny metr, ów niezmienny

i nierozciągliwy, na Wileńszczyźnie

jednakże dokładna ścisłość tej miary

ulega wahaniom. Metr w żydowskim

skle-

piku sprzedającym tkaniny i płótna, jest

zawsze cokolwiek mniejszy od pary-

skiego, za to metr drogi mierzący, jest

od niego zawsze większy. Kilometr

na całym świecie składa się z tysiąca

metrów; kilometr na tej uroczej ziemi

składa się ze ścieżek, zakrętów, wydm

piaszczystych, kawałka bitej drogi,

jeziorka po drodze, z kilku mostów,

kilku karczem, z dolinek i pagórków.

Jedziesz, jedziesz i dojechać nie możesz.

Droga wlecze się, rozciąga, wy-

dłuża, kręci i nigdy nie chce się

skończyć. Zawsze jest "daleko". Czas

pły-

nie tam jak spokojna rzeka. Po co się

spieszyć? Do śmierci? Śmierć nie za-

jąc... Zresztą i zające tamtejsze uciekają

rozważnie, z głębokim namysłem i

bynajmniej się nie spieszą, znając

zadumaną i melancholijną powolność lu-

dzi.

Osiemnaście kilometrów to potężny

kawał drogi. W zimie byłaby ona krót-

sza, bo w zimie nie ma much; w lecie

natomiast, kiedy to: "na Litwie much

dostatek", konie tracą połowę energii i

jedną trzecią fantazji na opędzanie

się od ich zuchwałej chmary, co znacznie

podróż przedłuża, lecz tym przyje-

mniejszą ją czyni. Obłęd szybkości, co

pomieszał zmysły świata nie jest tu-

taj znany. Oszalały automobilista,

przeleciawszy przez jakieś góry,

powiada

do drugiego: - "Zdaje się, żeśmy minęli

Szwajcarię!" - W tym samym czasie

spokojni tutejsi ludzie zdołają przebrnąć

piaski od jednej karczmy do dru-

giej i rzewnie wzdychając wyprzęgają

zmachane rumaki, aby im zasłużone dać

wytchnienie. Sami zaś jedzą chleb i ser.

Rzecz oczywista, że pan Rozbicki

przysłał konie na stację kolejową. "Ko-

nie" - to może za śmiało powiedziane.

Była ich wprawdzie para, lecz umysł

zbyt ścisły, zmierzywszy jednym

spojrzeniem proporcje orzekłby, że pan

Roz-

bicki przysłał po nowego dziedzica

półtora konia. Było to wielce niedobrane

stadło. Chociaż do jednej zaprzężone

bryki, różniły się: wzrostem, maścią,

siłą, temperamentem, wiekiem,

zasadami moralnymi i filozoficznym na

świat

poglądem. To tylko nie ulegało

wątpliwości, że każdy z rumaków

posiadał

cztery nogi. Jeden z nich był furiatem i

narwańcem, któremu najdziwniejsze

do głowy przychodziły pomysły. To ten

mniejszy i zdaje się młodszy. Bez

najmniejszej wątpliwości brak mu było

piątej klepki w głowie, pełnej ma-

rzeń, rojeń i burzliwych myśli. Drugi,

ten starszy, był bachmatem jasnokoś-

cistym i cokolwiek sparszywiałym.

Wyraźnie było widać, że to melancholik

i

pesymista, któremu życie mocno

obrzydło.Szedł zawsze z opuszczonym

łbem,

jak gdyby upatrywał sobie w ziemi

miejsce na grób, a dlatego tylko

utrzymy-

wał się w pozycji stojącej, że był

uwiązany do dyszla. Nie on ciągnął wóz,

lecz jego wóz popychał. Gębę miał ten

rumak przedziwnie żałosną, bez wdzię-

cznego uśmiechu. Jak zegar ruchami

wahadła, tak on machaniem ogona

dawał

znać wszystkim, że jeszcze żyje. Nikt nie

zdołał przemówić do tej mrocznej,

w bagnie zwątpienia grzęznącej duszy.

Czasem przystawał w biegu i stał dłu-

ższą chwilę zamyślony, jak gdyby

roztrząsał wielkie jakieś zagadnienie, po

chwili zaś ruszał, westchnąwszy głęboko.

Żaden woźnica nie ważył się nigdy

przerywać mu brutalnie tej chwili

serdecznej zadumy. Był to zresztą koń

ro-

zumny i biegły w rachunkach. Gdy

wsiadano do przedpotopowej bryczki,

odwra-

cał łeb i liczył, ile w nią wsiada osób.

Godził się najwyżej na cztery.

Gdyby wsiadła piąta, nie ruszyłby z

miejsca. Opuszczał łeb i stał nierucho-

mo, najtkliwszych nie słuchając

perswazji.

Obejrzał się i teraz, a policzywszy: -

"jeden stary i dwóch młodych" -

nie zgłosił sprzeciwu, tym też ujęty, że

rzuciwszy okiem na bagaże nie

przeraził się ich ogromu i ciężaru.

Poranek czysty był jak kropla rosy.

Słońce, czerwone jeszcze i ogromne,

wisiało nisko ponad ziemią. Trzej

wędrowcy patrzyli zachłannym

spojrzeniem

na prawdziwy las sosnowy, gorejący o

świcie i na łąki, dymiące jeszcze

mgłami. Stary Kropka otwierał oczy jak

najszerzej, aby nie zasnąć z miejs-

ca, wskutek czego przyglądał się cudom

przyrody wzrokiem cokolwiek wyłupia-

stym.

Woźnica odwrócił się i wskazując

biczem w stronę niebios rzekł

uprzejmie:

- Ptaszka śpiewa!

- Skowronek... - szepnął Adam.

- A skąd on wie - zapytał cicho Wojtek

- że to samica? Powiada, że "pta-

szka"...

- "Aj ty durna, durna piesa!" - odrzekł

mu przyjaciel słowami Żmudzina

Piętki z "Pana Wołodyjowskiego". - W

tych stronach ptaszek to jest "ptasz-

ka", a oko jest "oka". Tutaj mówią

ślicznie: "Oka prawa radość dawa, oka

lewa łza wylewa". Roztropni ludzie, co

słusznie gardzą zawiłościami skład-

ni.

- Aha! - zdumiał się Wojtek. - Ależ tu

ślicznie! Tata, patrz! Jezioro...

Łuszczy się w blasku jak ryba.

- Nie budź taty, bo śpi! - rzekł Adam.

- Już? - zdumiał się syn.

Stary Kropka otworzył jednak oko

(lewe), gdy koń - melancholik przystanął

w biegu z niewiadomego powodu.

- Przyjechaliśmy? - zapytał.

- Nie jeszcze.

- To można?

- Co czy można?

- Spać...

- Można, ale czy tata nie woli oglądać

ślicznej okolicy?

- Nie gadaj tyle, bo tata znowu

zasnął.Skowronki go uśpiły... A czemu to

stoimy, miły bracie? - zapytał Adam

woźnicy.

- Bo on myśli - odrzekł chłopak

wskazując ruchem głowy Rosynanta. -

Jak

pomyśli, to pójdzie.

- A czy on może długo myśleć?

- Jak czasem. Musi ma zmartwienie. O,

już się rusza!

Wojtek przyglądał się rumakom z

żywym zainteresowaniem.

- Twoja stajnia - rzekł - jest godna

największego podziwu. W Eberfeldzie

pokazywano konie, co umiały liczyć i

wyciągać pierwiastki, ale ten twój koń

jest filozofem. A wiesz, jakie on ma

zmartwienie? Ujrzał nowego pana i oga-

rnęła go rozpacz.

- Ja myślę, że co innego go zastanowiło.

Widzi ciebie na bryczce i rozmy-

śla nad własną krzywdą: dlaczego on,

stary koń ma ciągnąć młodego osła?

Przedziwnie roztropne konisko!

- Święta prawda! - zawołał chłopak na

koźle.

- Jaka prawda? - spytał Wojtek ze

zdumieniem.

- Że on taki mądry.

- Aha! A może umie czytać?

- Może i umie. Kto jego wie?

Tak sobie wdzięcznie rozmawiali, a

dzień rósł jak chleb na drożdżach i

pęczniał w złocisto - niebieską kulę. Las

szemrał, skowronki wzlatywały co-

raz wyżej, jak gdyby miały gniazdka w

niebie, konie człapały nierównym kro-

kiem.

A stary Kropka spał.

Droga wiła się jak Meander, ubywało

jej jednak bardzo powoli. Już cztery

urządzili popasy, a wciąż jeszcze było

daleko. Tu i ówdzie za zasłoną drzew

widać było: " dwór szlachecki z drzewa,

lecz podmurowany ". Bociany na łą-

kach brodząc z należytą powagą liczyły

dziobami, czy żaby w tym roku obro-

dziły.

A stary Kropka spał.

- Myślę, że już chyba dojedziemy

niedługo - rzekł Wojtek. - Trzeba będzie

obudzić tatę, bo go przecie nie będziemy

wynosili na rękach. Hej, tata!

Kropka otworzył jedno oko (lewe).

- Co się stało?

- Zbudź się tata, bo jakże będzie?

- Przyjechaliśmy?

- Jeszcze nie, ale niedługo

przyjedziemy. Niech się tata ocknie.

- Ale jak?

- Niech tata otworzy drugie oko.

- Spróbuję...

- Ale niech tata już nie zamyka.

Stary Kropka natężył ducha i spojrzał

na rozsłoneczniony świat obydwoma

oczami. Widać było, że się potężnie

zdumiał, kiedy duch jego powrócił z

mroków do siedziby ojców. Długo nie

mógł sobie zdać sprawy z tego, gdzie

jest i dlaczego cały świat się porusza.

Patrzył ze strwożoną ciekawością na

drzewa i wody, na krowy i gęsi.

- Ho, ho! - rzekł z naciskiem.

- Ślicznie, co? - zawołał Wojtek. -

Podoba ci się, tata?

- Ho, ho! - krzyknął stary Kropka z

jeszcze większym naciskiem.

W tej chwili chłopak, władca półtora

konia, odwrócił się ku nim. Wesoła

jego, jasna twarz dziwnie

spochmurniała. Bez słowa wskazał

biczem przed

siebie.

- A jemu co się stało? - zdumiał się

Adaś. - Co tam jest?

- Gadzina! - rzekł automedon ponuro. -

A szkapa okulawszy.

Chłopcy spojrzeli ciekawie, nie mogąc

zrozumieć, co ma wspólnego nieznana

bliżej gadzina z okulałą szkapą?

- Jakaś panienka - mówił cicho Adaś. -

Zdaje się, że spadła z konia.

Ładna dziewczyna, może

szesnastoletnia, wlokła się skrajem drogi

w tę

stronę, w którą oni jechali. Sądząc z

bladości twarzy, musiała być bardzo

zmęczona, a pręga na czole świadczyła o

gwałtownym zetknięciu się z ziemią,

pniem drzewa lub gałęzią. Poruszała się

z trudem, prowadząc za uzdę mocno

kulejącego konia. Nie był to rumak zbyt

świetny i łatwo można by mu zarzu-

cić ponure łgarstwo, gdyby śmiał

twierdzić, że się wywodzi z arabskiej

pus-

tyni. Więcej do twarzy byłoby mu z

broną niż z siodłem. Zmuszony do

sporto-

wych czynów, zawiódł zapewne przy

skoku i zwalił się na zbity łeb, a z nim

ładna panienka.

- Stój - zawołał Adam do woźnicy. -

Musimy jej pomóc.

- A po co? - rzekł zuchwale chłopak i

zaczął popędzać półtora konia.

- Mówię ci: stój! - wołał Adam i ułapił

chłopca za kołnierz. - Wojtek,

pobiegnij no do tej panienki, bo ja

muszę trzymać tego ananasa, aby nie

uciekł.

Wojtek wyskoczył z bryczki

wspaniałym skokiem i szybko zbliżył się

do

nieszczęścia z rozpaczą, licząc konia

jako nieszczęście a panienkę jako

rozpacz. Zerwał czapeczkę z głowy i

zarumieniwszy się, mówił szybko:

- Przepraszam panią... Panią musiało

spotkać coś złego... Może panią pod-

wieźć na bryczce, a konia uwiążemy z

tyłu. Bardzo uprzejmie prosimy panią!

Panienka zatrzymała się i spojrzała na

niego z prześlicznym uśmiechem.

- Ależ ładna! - krzyknęła dusza

Wojtka.

- Serdecznie panu dziękuję - rzekła

panienka.

- Głos jak miód! - pomyślał Wojtek.

- Zleciałam z tej bestii i muszę teraz

drałować ze dwa kilometry. A dokąd

panowie jadą?

- Niedaleko... Do Głodowiec

- Do Głodowiec? - krzyknęła panienka

dziwnym głosem.

Obejrzała się szybko i obrzuciwszy

wzrokiem stojący opodal wehikuł i dwa

niedopasowane bachmaty spytała

zmienionym głosem:

- Kto to jedzie?

- Nowy dziedzic... - odparł zdumiony

Wojtek. - I mój ojciec.

- A pan kto taki?

- Przyjaciel nowego dziedzica.

- Więc jedźcie do diabła, słyszy pan? I

nowy dziedzic, i jego przyjaciel!

- Ależ proszę pani... - jąkał się Wojtek.

- Przecie my chcieliśmy...

- Wynoś się! - krzyknęła panienka

odebrawszy mu godność "pana".

Ponieważ Wojtek wpadł w stan

odrętwienia, który nauka określa

terminem

"zbałwaniał" i zdawało się, że nie może

pojąć nagłego napadu furii w isto-

cie żeńskiego rodzaju, które zazwyczaj

odznaczają się łagodnością pełną

słodyczy, wobec tego panienka usiłowała

użyć środków gwałtownych. Podniosła

szpicrutę na wysokość szlachetnej głowy

Wojtka, a ponure to narzędzie złoś-

ci poczęło drgać jak wąż gotujący się do

skoku.

- Ho, ho! - ozwał się głos w oddali.

- To tata... - pomyślał oburzony

Wojtek. - Jeżeli ona mnie uderzy, tata

chwyci za pałę i będzie nieszczęście.

- Wynoś się głupcze! - wołała słodka

istota, kwiat ziemi zmieniony w pa-

rzącą pokrzywę... - I biegnij prędko, bo

wam konie pozdychają.

Tego było już za wiele. Dusza Wojtka

zjeżyła się ostro; stanęła dęba koń-

ską modą, lecz żaden ze znajdujących się

na miejscu akcji dwóch i pół koni

nie uczyniłby tego zgrabniej. Cofnął się

przezornie zwyczajem wojowników

łączących w sercu odwagę lwa z

chytrością lisa i zakrzyknął:

- Nasze konie mają przynajmniej po

cztery nogi, a "twój" ma trzy! A gdy-

byś sama nie była kobietą, inaczej bym

się z "tobą" rozprawił.

Słowa "twój" i "tobą" wypowiadał z trudnością, jak gdyby połykał cierń.

Było mu niezmiernie przykro, że

sponiewierano jego rycerską grzeczność;

nie

tylko sponiewierano, lecz chciano

znieważyć szpicrutą.

- Ma dość! - pomyślał z goryczą.

Panienka przypominała w tej chwili

wojownika, któremu wszystką broń z

drżącej wytrącono ręki, więc łapczywym

wzrokiem szukała dokoła siebie ka-

mienia, cegły lub innego przedmiotu

odznaczającego się ciężarem. Usta jej

drżały tak nieznośnie, że nie mogła przez

nie przepchnąć jakiegoś zabójcze-

go słowa, a mogła go dosięgnąć jedynie

słowem, gdyż cofnął się przezornie.

Zmogła się wreszcie po długiej operacji i

wykrzyknęła:

- Bałwan!

Zwinnym ruchem wiewiórki skoczyła

na siodło i nie zważając na chromanie

konia, podcięła go szpicrutą kierując go

równocześnie w stronę pola. Zdu-

miona szkapa przelazła na trzech

nogach przez przydrożny rów i

podpierając

się umiejętnie chorą nogą pobiegła.

Wojtek stał bez ruchu, patrząc przez

chwilę za tym dziwnym stworzeniem

damskiego rodzaju. Chociaż dziewczyna

nie oddaliła się zbytnio, obraz jej

nagle zatarł się w jego oczach. Oczy

Wojtka były wilgotne. Po raz pierwszy

w życiu zdarzyło mu się coś podobnego.

Na dziewczęta patrzył zawsze z po-

dziwem i rzewną tkliwością; zawsze mu

się zdawało, że są one kwiatami stro-

jącymi szarość życia. Na dziewczęcych

twarzyczkach widział zawsze albo we-

soły uśmiech malowany słonecznym

promieniem, albo cichutki, blady

smutek,

co mgiełką, ledwie widną, snuł się na

niebieskich oczach. Skąd się wzięła

taka, co go chciała sprać szpicrutą? I

dlaczego? Za co? Co jej złego uczy-

nił? Ofiarował jej pomoc, ozłoconą

uśmiechem i miękkim, dobrym słowem.

Za

to został nazwany głupcem i bałwanem i

odesłany ze swoją pomocą do diabła.

I nie tylko on sam, ale i Adaś, o którym

nigdy nie słyszała i nie widziała

nigdy, bo z tej odległości trudno go było

dojrzeć dokładnie. Niepojęte!

Zgoła niepojęte... Coś ścisnęło jego serce

tak mocno, że poczuł w nim ból.

Oczy jego napełniły się łzami...

Otarł je szybko, bo posłyszał

natarczywe wołanie. To Adaś wołał

niespoko-

jnym głosem.

Wojtek zaczął iść powoli ku bryczce.

Sprawiał takie wrażenie, jak gdyby

powracał z pogrzebu, pochowawszy

jedno piękne złudzenie. Szedł z głową

opu-

szczoną na piersi.

- Co się tam stało? - zapytał Adaś

niespokojnie. - Kto to był?

- Naczynie złości... - odrzekł Wojtek

niechętnie.

- Obraziłeś ją?

- Ja? - krzyknął Wojtek ze

zdumieniem. - Kobietę?

- A dlaczegóż podniosła szpicrutę?

- Szpicrutę podnosi się w wiadomym

celu. Wątpię o tym, czy mnie chciała

pogłaskać - mówił Wojtek udając ton

wesoły.

- Chciała cię uderzyć? - krzyknął Adaś

ze zgrozą.

- Coś w tym rodzaju... Tata, niech tata

tak na mnie nie patrzy... Nic się

nie stało... Panienka zleciała z konia i

musiała upaść na rozum... Dziwna

panienka...

- Czego ten się śmieje? - zawołał Adaś

wskazując chłopaka na koźle.

Wszyscy spojrzeli z żywym

zaciekawieniem na władcę półtora

konia.

-Młodzian uśmiechał się złośliwie i

wycedził.

- Wiadomo, gadzina...

- Jedźmy! - rzekł Wojtek. - Stało się i

nie ma o czym mówić. A ty, boża

kreaturo, przestań się śmiać, bo nie ma z

czego.

Zdawało się im, że promienisty dzień

spochmurniał, jak gdyby czad spadł

na świetny kryształ. Szkapa na trzech

nogach i panienka bez serca przepadły

za lasem, zresztą nikt nie patrzył w

tamtą stronę. Starego Kropkę sen odle-

ciał, chłopcy zaś spoglądali w mroczność

własnych serc. Zajście było niemi-

łe i jakoby złowróżbne. Źle jest, skoro

czarny kot przebiegnie drogę, zna-

cznie jest gorzej, jeśli to uczyni czarna

dziewczyna prychająca jak koncer-

towy zespół kotów.

- Kto to może być? - szepnął Adaś.

- Ktoś z okolicy - również szeptem

odpowiedział zadumany Wojtek. - Ten

małpiszon, poganiający konie, musi ją

znać, ale nie należy go o to pytać.

Wyobraź sobie, że w pierwszej chwili

uśmiechnęła się, bardzo ładnie się uś-

miechnęła. Dopiero kiedy się

dowiedziała, że w bryczce jedzie nowy

dzie-

dzic, od razu się zmieniła. Zaczęła

mówić o tobie najgorsze rzeczy...

- O mnie?

- Odsyłała nas wprawdzie do diabła

ryczałtem, ale mnie umieściła dopiero

na drugim miejscu, ciebie za to na czele

piekielnego zastępu.

- Wojtek, coś mi w głowie świta! -

szepnął Adam gorącym szeptem.

- Jesteś w piekle, więc ci się zmysły

zaostrzyły. Co ci świta?

- Czy przypominasz sobie, co pisał

Rozbicki o wrogach, którzy na mnie na-

stają?

- Homeryckim rytmem tego nie

powtórzę, ale przypominam sobie. Ach,

więc

ty myślisz?...

- Pewny jestem! To ktoś z tej bandy.

- Ależ to dziewczyna!

- Cóż z tego? Pewnie wysłana na

zwiady. Czuj duch, Wojteczku! Zbliża

się

ku nam nieszczęście.

- To my zbliżamy się do nieszczęścia.

Dobrze, że tata zabrał swoją buła-

wę... We czwórkę, bo liczę na pana

Rozbickiego damy im radę, chyba...

- Chyba że co?

- ...chyba że to same żeńskie istoty,

takie jak ta na kulawym koniu. Nie

będziemy się bili z kobietami. Niesławna

byłaby wojna... Pojęcia nie masz,

bracie, jak mnie to zgryzło, że musiałem

tej pannicy natrzeć uszu. Co się

stało? - zapytał widząc, że konie

przystanęły.

- Mostek... - odrzekł woźnica.

- Dotąd nie zatrzymywaliśmy się przed

mostkami.

- Teraz trzeba.

- Dziwna historia! - zdumiał się Adaś.

Chłopak zlazł z kozła i uważnie

obejrzał mostek nad leniwym

strumieniem.

- Można jechać - oznajmił zdziwionym

ludziom, którzy wzruszyli ramionami.

- Czy wszystkie mostki na naszej

drodze są podminowane? - zapytał Adaś.

- Zaczynam myśleć, że tak - odrzekł

Wojtek. - Patrz, ten znowu przysta-

nął. Czemu nie jedziesz?

- Znowu mostek! - ogłosił automedon.

- A ile ich będzie jeszcze?

- Trzy, ale najgorszy ten koło młyna.

- Czemu najgorszy?

- Bo tam głęboko, ale tam pilnują.

- Ten chłopczyna musi być pomylony -

rzekł Wojtek. - Czy jesteśmy w nie-

przyjacielskim kraju i to podczas

wojny?

Mostek koło młyna istotnie był

pilnowany; czuwał nad nim brodaty

dżentel-

men, spode łba patrzący na radosny

świat, co oddychał beztroską lata. Bro-

dacz dzierżył w ręku sękatą pałę, której

stary Kropka przyjrzał się z zain-

teresowaniem i cmoknął z podziwu, broń

ta bowiem wyglądała nierównie groź-

niej, niźli jego pała warszawska.

- Głodowce widać! - rzekł chłopiec

wskazując ręką.

Adaś spojrzał szybko w tę stronę.

Opodal, na niewielkim pagórku, w zaci-

szu kępy wyniosłych drzew, bielił się

dość duży dom. Szyby okien migotały

złociście w słońcu. Za domem rozsiadły

się trzy szerokie, gospodarskie za-

pewne budynki. Dalej, jak żółte wody

falowały łany zbóż, a widnokrąg zamy-

kała błękitna w tej chwili ściana lasu.

Nad tą osadą, zatopioną w rozedrga-

nej ciszy upalnego południa latały białe

gołębie, jak gdyby szukały chłodu

w błękicie.

Serce Adama zabiło szybciej. Patrzył

na cichy zakątek, który miał być je-

go, a od setek lat był siedliskiem jego

rodu. Stąd, z tego dworku, spod

cienia tych wyniosłych drzew, z tego

rozlewiska zbóż rozeszli się po szero-

kim świecie ci wszyscy, których ten kęs

ziemi nie mógłby nakarmić. Stąd się

wywodzą Gilewicze... Ród strzegł swego

gniazda przez długie wieki, uparty i

korzeniami serca głęboko wrośnięty w

ten płacheć ziemi. Może jego pradziad

siał jeszcze zboże tam pod lasem; może

sadził te wysokie drzewa? Chuda to

była ziemia i mała jej odrobina należała

do Gilewiczów, ale użyźniali ją

swoim trudem, a wreszcie swoimi

kośćmi. Jeden z nich, ten ostatni, co nie-

dawno umarł zdołał na niej wytrwać i w

serdecznej trosce, aby ktoś obcy nie

zagarnął ziemi, odnalazł jego i jego tą

gilewiczowską ziemią obdarował, by-

le Gilewicz na niej siedział i dalej ją

uprawiał. Innych z tego rodu los

poroznosił po szerokim świecie i tam ich

skazał na zatratę.

Czy Adaś jest ostatnim z rodu? Być

może, bo skądże by inaczej ten wspa-

niały dar? Chłopięca dusza poczęła się

prężyć w dumie.Skoro jest ostatnim i

dlatego z daleka przywołanym słowem

umierającego człowieka, będzie musiał

przejąć we władanie nie tylko tę ziemię,

te drzewa i twe wody, nie tylko

to, czego może dotknąć rękami, lecz i to

wszystko, czego można dotknąć je-

dynie sercem; musi wziąć w siebie to,

czym ta ziemia od wieków oddycha, a

oddycha: oparami krwi, kurzawą

spotniałego trudu, wichrem miłości i

poświę-

ceń niezliczonych. Jego ród zasadził w

tej ziemi swoją polską duszę, a z

sadzonki wyrósł dąb: trzeba się stać

jedną jego gałązką. Jego ród rosił po-

tem ziemię wyschniętą, trzeba będzie

czynić to samo i czasem zrosić ją na-

wet łzami. W tym białym domu na

wzgórku rodzili się i umierali jego

przod-

kowie. W ściany starych domów wsiąka

radość i smutek, tęsknoty i myśli jego

mieszkańców. Stary dom jest

relikwiarzem wszystkich umarłych

świętości.

Stary dom posiada własną, mądrą, jak

gdyby osiwiałą duszę, co się czasem

oznajmia stukotem lub tajemniczym

szmerem. Nie wolno obrażać duszy

rodzin-

nego domu, czcigodnej i dostojnej

duszy,myślą niską i marną, pożądaniem

mi-

zernym i pustą wrzawą nie wolno mącić

jej spokoju. Trzeba się z tym domem

związać miłością i wierną przyjaźnią.

- Nic to - myślał Adam - że nigdy go nie

widziałem i że wchodzę do niego

jak przybłęda ze świata. Nazywam się

Gilewicz, a ten dom jest ich gniazdem.

Umarły człowiek wezwał mnie do

gniazda. Gdyby tak nie było, czy

czułbym w

tej chwili tyle rozrzewnienia w sercu?

Czy czułbym tyle radości?

- O czym tak myślisz? - zapytał go

Wojciech bystrze na niego patrząc. -

Czemu jesteś taki zmieniony?

- Myślę - odpowiedział Adam cichym,

gorącym głosem - że nigdy nie widzia-

łem tego domu, nigdy nie słyszałem o

jego istnieniu, a jednak mi się zdaje,

że byłem tu już kiedyś i że wracam po

długiej podróży. Coś mi się majaczy i

coś mi się przywiduje... Wojteczku! Ja

odnoszę takie wrażenie, jak gdyby

mnie ten dom ciągnął ku sobie... Jak

gdyby ciągnęła mnie ta ziemia... Jak

gdyby drzewa wyciągały ku mnie ręce...

Dziwnie mi jest!

- Czy ci z tym źle?

- Nie! Przeciwnie... Jest mi dobrze i jest

mi jakby słodko. Tylko że ser-

ce bije we mnie za gwałtownie. Co to

wszystko znaczy? Rozumiesz, przyjacie-

lu?

- Rozumiem - odrzekł Wojtek cicho. -

To dawność cię woła.

- Dawność? Ja wiem o tym domu tyle

tylko, że od wieków należał do Gilewi-

czów. Nic więcej...

- A ty jesteś Gilewicz. Twoje serce wie

więcej o tym domu, niż twój ro-

zum. Serce jest stokroć mędrsze od

głowy. Serce jest jak wierny pies, co

pozna zapomnianą przez człowieka

drogę... Może głupio gadam, zdaje mi się

jednak, że tak jest.

- Wcale nie głupio mówisz, drogi mój

Wojteczku. Patrz, jak okna się palą!

- A wodę widzisz?

- Widzę, tuż przed domem. O, jak się

skrzy! A na drugim brzegu jakiś inny

dom. Chłopcze, co to za dom?

- Który? - zapytał szybko woźnica.

- Ten z czerwonym dachem...

Chłopak splunął z niesłychanym

rozmachem.

- Bodajby jego piorun...!

- Czyś oszalał? - krzyknął Adaś.

Zawzięty automedon wzruszył

niechętnie ramionami i jeszcze raz

splunął na

wolną okolicę, ale już bez słowa.

- Rozumiesz co z tego wszystkiego? -

spytał Wojtek.

- Niczego nie rozumiem. Panna na

kulawym koniu chce bić spokojnych

podró-

żnych, a ten młody niedźwiedź nie znosi

domów z czerwonymi dachami. Pan

Rozbicki będzie musiał wiele nam

wyjaśnić. Panie Kropka, czy pan

słyszał?

- A jakże! - odrzekł gromko "strażnik

niezłomny".

- I co pan o tym myślisz?

- Dużo.

- Ale co?

- Źle.

- Niechże tata powie, dlaczego źle? -

spytał Kropka młodszy.

- Poczekajmy! - odrzekł stary.

- To wiemy i bez taty. Czy tata nie jest

śpiący?

- Odrobinę.

- Niechże tata już nie śpi, bo niedaleko.

Melancholijny rumak raz jeden tylko

przystanął, rozważywszy jednak, że

już nie warto okazywać swoich

dziwactw, gdyż stajnia blisko ruszył po

chwi-

li. Skręcili na prawo w aleję, zasadzoną

topolami, stojącymi w nieruchomym

szyku, jak ogromni żołnierze na

baczność. Dom, który się gdzieś

zapodział

ukazał się nagle u wylotu strzelistej alei:

obszerny, szeroko rozsiadły,

ozdobiony kolumienkami u drzwi. Na

ganku mignęła jakaś kolorowa

dziewczęca

kiecka i znikła w głębi domu.

Kolorowa kiecka musiała być

mundurem straży przedniej, co

obwieściła do-

mowi wielką nowinę, kiedy bowiem

półtora konia obiegło gazon i zbliżało się

do drzwi domu, otwarły się one szeroko.

Stanął w nich człowiek niepozornej

postaci, odziany w białe, płócienne

ubranie. Twarz miał czerstwą i rumianą

jak dojrzałe jabłko, jasne, uśmiechnięte

oczy, spoglądające spoza złotych

okularów, a włosy z lekka osrebrzone.

- Pan Rozbicki! - szepnął Adam.

Ów miły człowiek położył prawą rękę

na sercu i w tej pięknej pozie, w

której rzeźbią wieszcza Adama na

pomnikach oczekiwał aż tamci wysiądą z

bryczki.

Adaś wyskoczył pierwszy i widząc, że

staruszek przyjemnie się uśmiecha

szedł ku niemu również z uśmiechem,

bardzo zresztą nieśmiałym.

- Jestem Adam Gilewicz... - przedstawił

się zrywając nakrycie z głowy.

- Witaj, witaj, nadobny młodzianie! -

cienkim głosem zakrzyknął pan Roz-

bicki.

A po chwili zwracając się do dynastii

Kropków:

- Pozdrowienie wam, o mężowie

achajscy!

ROZDZIAŁ CZWARTY

KRWAWA OPOWIEŚĆ WIEKÓW

Izby w tym domu były niskie, nagrzane

słońcem i pachnące ziołami. Pan

Rozbicki też był niski, nagrzany słońcem

i pachniał fajką. Obejrzał gości

wesołym spojrzeniem i do każdego mile

się uśmiechał, gadał przy tym nieumę-

czenie, z niezwykłą swadą i polotem.

Słowa jego były skrzydlate. Stąpając

lekko na krótkich nóżkach wodził ich po

całym domu, sennym, niezmiernie ci-

chym i przytulnym. W jednej izbie spały

książki zbite w gromadę, w innych

wisiały obrazy. Dość trudno było

rozpoznać, co każdy z nich wyobraża,

wszy-

stkie bowiem poczerniałe były od

starości, przy tym zaś niepoliczone poko-

lenia much zatarły kolorowy trud

malarza.

- To twoi przodkowie, młodzieńcze! -

rzekł pan Rozbicki.

Przy natężeniu dobrej woli i oczów

można było przypuścić, że istotnie na

czarnym płótnie wyobrażona jest ludzka

postać. Jaśniejsza plama w tym miej-

scu, w którym wedle odwiecznego

porządku rzeczy znajdować się powinna

głowa

ludzka mogła naprowadzić na myśl, że

plama wyobraża niewieści czepek; stąd

wniosek, że na jednym z obrazów

namalowana była jakaś babka.

Wzdłuż ścian rozstawione były meble

starego autoramentu, stoczone przez

czerwie i obite pasiastym, całkowicie

zblakłym materiałem. W jednym kącie

stało ogromne pudło zegara, lecz zegar

wypuścił z siebie ducha. W innym

sterczał szpinet, wdzięczne ongi

brzękadło. Na ścianie w "bawialni"

wisiała

przedziwna tkanina, dzieło pracowitych

rąk jakiejś Gilewiczowej. Wydzierga-

ła ona na niej śliczną i rzewną historię

pożegnania księcia Józefa z żoną.

To nic, że książe Józef nie miał żony.

Powinien był ją mieć. Bohater objął

ją płaczącą za szyję, jego zaś objęła

córeczka w konfederatce i tak we tro-

je płaczą boleśnie. Na to wszystko patrzy

z boku jakiś szlachcic w kontuszu

stojący pod jodłą. I niebotyczna jodła, i

szlachcic są tego samego wzrostu,

pewnie dlatego, że babci starczyło nici

na szlachcica, a na jodłę już za-

brakło. Piękna to jednak była tkanina i

bynajmniej nie zbutwiała, chociaż

tyle na niej wilgotniało łez.

Jedną z tych przytulnych izb

przeznaczono na mieszkanie nowego

dziedzica,

drugą na siedlisko Kropków. Starszy z

nich patrzył oszołomionym spojrzeniem

na łóżko, młodszy spoglądał z

zachwytem przez otwarte okno na

jezioro.

Gdy po krótkim wypoczynku

zaproszono gości na obiad, dziwne

rzeczy zaczę-

ły się dziać w tym cichym domu. Wiele

było w nim drzwi, z każdych zaś wy-

szła jakaś postać; z jakichś zakamarków

przydreptały cztery zasuszone babi-

ny i trzech uwiędłych staruszków, razem

siedmioro. Postacie zbiegły się do

stołu cichutko jak myszy. Sądząc na oko

mogły mieć w czambuł około sześciu-

set lat, najmłodsza bowiem z babulek,

bardzo jeszcze rześka i w oczach bys-

tra, liczyła lat siedemdziesiąt. Nazywano

ją "smarkulą".

- Młodzieńcze! - cienkim jak nitka

głosem oznajmił pan Rozbicki. - Te

wszystkie czcigodne osoby zostały ci

zapisane razem z tym domem. Niebosz-

czyk, twój dobrodziej żywił je łaskawym

chlebem i ty to będziesz czynił za-

pewne. To nasi rezydenci... Nie mają ani

dachu nad głową, ani nikogo na

świecie. Cóż uczynisz, o szlachetny?

- To co mój dobroczyńca - rzekł Adam

nieśmiało. - Mój chleb będzie ich

chlebem.

- Mów głośniej, Pelido, bo pięcioro z

nich nic nie słyszy, za to dwoje

niedowidzi. Albo może lepiej będzie,

abym ja im to powiedział.

Nie powiedział jednak ani słowa, tylko

szerokim ruchem ręki wskazał

strwożonej gromadce zastawiony stół.

Siedem postaci wydało z siebie siedem

różnych okrzyków i podreptało lub

posunęło się z trudem ku stołowi.

- Czemu pan im nic nie mówi? - zapytał

Adam ze zdumieniem.

- Ten symboliczny akt wystarczy -

odrzekł śmiejąc się pan Rozbicki.

Obiad był wielce spartański, trwał

jednak dość długo, rezydenci bowiem

spożywali dary boże z niesłychanym

namaszczeniem. Senny nastrój ożywił się

cokolwiek, gdy się dwie odwieczne

babiny pokłóciły i zaczęły skakać sobie

do oczów. Skakanie to było raczej

podrygiwaniem na krzesłach, niemniej

jed-

nak gwałtowność ruchów była dość

żywa. Ku największemu zdumieniu

Adama, pan

Rozbicki zabrał jednej i drugiej babinie

zakalcowaty placek podany na wety.

- To za karę! - oznajmił. - Pokłóciły się

siódmy raz w tym miesiącu. Pa-

nie Kropka! Czy pan nie byłby taki

dobry i nie został ich jenerałem? Ja sam

nie dam rady.

- Mogę! - zawołał stary.

- Trzeba pilnować, żeby towarzystwo

szło spać o zmroku i nie podpaliło

domu. Zwracam panu uwagę, że ta

babcia co siedzi przy panu lubi czytać

wie-

czorami przy świecy starożytne

romanse, przy czym zawsze zasypia, a

świecy

nie gasi. A ten jegomość namiętnie lubi

zrywać niedojrzały agrest. Na tego

trzeba mieć oko, bo się zakrada do sadu

przez dziurę w płocie.

Stary Kropka przyjrzał się pilnie

zbrodniarzowi, aby go sobie zapamiętać.

Siedmioro widm rozwiało się po

obiedzie i zniknęło w swoich komyszach,

mało uwagi poświęciwszy młodszemu

pokoleniu. Niedawno mianowany ich

jene-

rał, okazawszy niezmierny hart ducha

doszedł wreszcie do kresu wytrzymałoś-

ci i zasnął.

- Mój tata - objaśniał Wojtek pana

Rozbickiego - był przez wiele lat noc-

nym stróżem, dlatego w dzień śpi.

- Patrzcie, patrzcie! - uradował się

wesoły staruszek. - A w nocy chodzi?

Ależ to doskonale!

- Czemu, proszę pana?

- Długo by o tym gadać... To wam tylko

powiem, że człowiek, który nie lu-

bi spać w nocy, jest dla tego domu

błogosławieństwem. Czy bardzo jesteście

znużeni, młodzi ludzie? Jeśli nie,

chodźcie ze mną.

- Może ja jestem niepotrzebny - rzekł

Wojtek nieśmiało.

- Gdy idzie Orestes, niech stąpa za nim

Pylades! - zawołał pan Rozbicki.

Usiedli we trójkę w altance, ukrytej w

jaśminowym gąszczu; słodki i upoj-

ny zapach jaśminów został wkrótce

pognębiony i stłumiony przez zapach

fajki

pana Rozbickiego. Chłopcy usiedli

naprzeciwko niego pilnie się w niego

wpa-

trując; on spoglądał na nich wesoło i

życzliwie.

- Clara pacta claros faciunt amicos! -

rzekł wreszcie. - Ponieważ mamy

być przyjaciółmi, powinniśmy wiedzieć

wszystko o sobie. Ja wiem o tobie,

miły Adamie, niemal wszystko, słuszną

jest przeto sprawą, abyś i ty wie-

dział wszystko o mnie.

- Skąd pan wie o mnie? - spytał Adam.

- To żadna sztuka. Wiem, jak się

nazywasz i kim jesteś. Z mizernego two-

jego wyglądu wiem, że nie jadłeś pięć

razy dziennie, a ze stanu twoich bu-

tów równie świetne wyciągnąłem

wnioski. Oczy masz jasne, więc łatwo

można

zobaczyć przez nie twoją duszę, jak

przez okno. Nie wiem oczywiście, o

Achillesie, czy twoja pięta jest w

należytym porządku, dowiem się jednak

i

o tym, mieszka bowiem we mnie

chytrość straszliwa. Czemu się

uśmiechasz?

Powiadam ci, że umiałbym okpić

jednego Ulissesa i sześciu Greków

nowożyt-

nych. Nie trwóż się jednak, młodzianie...

Ciebie nie mam zamiaru okpić.

Wiesz o tym zapewne, że jestem twoim

opiekunem.

- Bogu za to dziękuję - rzekł gorąco

Adam.

- Widzę, że twoją piętą może się okazać

łatwowierność. Powstrzymaj się

cokolwiek w rozpędzie i nie dziękuj za

wcześnie. Będę srogim opiekunem. Za-

nim dorośniesz, będę strzegł tego domu i

tego kawałka ziemi jak tygrys. Czy

nie uważasz, że mam w sobie coś z

krwawego tygrysa?

- O nie, proszę pana!

- To dziwne. Zapowiadam ci jednak, że

do czasu pełnoletności dostaniesz

tyle tylko, abyś wyżył. Nie myśl, że to

wielki majątek. Chuda fara... Ale

żyć można i nakarmić nawet te ludzkie

cienie, które widziałeś dzisiaj przy

stole. Trzeba tylko pazurami grzebać w

tej ziemi, aby ją utrzymać. Od lat

przeszło trzystu należy ona do rodu, z

którego się wywodzisz. Jeśli jesteś

uczciwym człowiekiem, będziesz raczej

głodował, a ziemi tej nie wypuścisz.

- Tak, proszę pana!

Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w

oczy i uśmiechnął się z dziwną rzewno-

ścią.

- Wierzę ci - rzekł. - Jak długo żyję,

będę cię wspierał radą. Sprawa z

ziemią to nie przelewki ani zabawa.

Obiecałem to zresztą twojemu

dobroczyń-

cy... Obiecałem przyjacielowi

wiernemu... Bo to był mój przyjaciel...

By-

łem, dzieci moje, nędzarzem co się

włuczył po świecie, a świat jest bardzo

szeroki. Dużo by gadać... Znam głód i

pragnienie i wszystkie rozpacze. Był-

bym gdzieś przepadł, gdyby nie on, twój

dobroczyńca. Chodziliśmy kiedyś ra-

zem do szkół, potem on siadł na tej ziemi

i orał ją w krwawym trudzie, a

mnie nosiło po morzach i lądach jak

cygana. Szukałem czegoś, czego nie

umiem nazwać. Goniłem za czymś, co

wciąż ucieka. Nie rozumiecie tego, mili

Ajaksowie... Aż mnie raz spotkał ten

oracz pokorny, co serce zakopał w ro-

dzonej ziemi i powiada: - "Za czym

gonisz? Czego szukasz? Czemu gdzieś

po

wszystkich zakątkach świata mieniasz

serce na drobne? Wracaj, głupcze, do

gniazda, wracaj tam, gdzie każdy

człowiek jest potrzebny!" - Działo się to

przed dwudziestu laty... Miałem

wonczas już siwe skronie i znużoną

duszę

obieżyświata. Na bezpłodnych

wędrówkach zgubiłem uśmiech i

wszystką radość.

Serce moje było puste... Widać jednak,

że serce tak długo nie umiera, jak

długo bulgoce w nim chociaż jedna

kropelka krwi. Poczułem wtedy, że mnie

zabolało. - "Bolisz? - rzekłem. - Bolisz,

więc żyjesz!" - Zrozumiałem, bra-

ciszkowie, że serce nie lubi się wałęsać i

tęskni do domu. Pochodzić trochę

po świecie, owszem, byle w miarę, ale co

za dużo, to niezdrowo. Próbowałem

się sprzeciwiać, ale z tym indywiduum to

cokolwiek niebezpieczna zabawa, bo

się znarowi, stanie i nie zechce bić, a

wtedy, jak wiadomo, biorą zaraz z

człowieka miarę na trumnę. Uważałem,

że w niebie nie jestem oczekiwany, a w

Hadesie jeszcze nie przygotowano mi

odpowiedniego zajęcia. Wtedy

doszedłem

z sercem do porozumienia i osiadłem

tutaj. Najpierw zdawało mi się, że nie

wytrzymam, bo twój dobroczyńca jadał

na obiad kartofle z kwaśnym mlekiem, a

na wieczerzę dla rozmaitości kwaśne

mleko z kartoflami. O ostrygach nic nie

wiedział i przypuszczał, że ostryga to

afrykańska roślina. Ale jakoś przy-

wykłem. Ba! Zaczęło mi być dobrze...

Ha! Nawet utyłem... Jednego dnia za-

cząłem głośno śpiewać. Śpiewam

donośnie, ale za to nieporównanie

fałszywie.

Dwudziestego lipca 1919 roku

zaśmiałem się, bo mnie krowa kopnęła w

brzuch,

kiedy ją próbowałem wydoić. Muszę

mieć w tej okolicy łaskotki... Chłopcy -

zapytał nagle, bystrze na nich patrząc -

czy wydaję się wam śmieszny?

- O panie! - zawołali równocześnie.

- Dzięki wam, o mężowie achajscy! -

wykrzyknął wesoło. - Rozrzewniłem się

jak kto głupi.

Widać było, że tą nagle zjawioną

wesołością pokrywa wzruszenie.

- Sprytne jesteście szelmy - mówił

szybko - bo wycyganiliście ode mnie

podstępnie całkowite wyznanie

grzechów. Nie wycyganiliście? Owszem!

Patrzy-

cie we mnie tak rzewnie i z takim

zaufaniem, że dałem się zwiąć na kawał.

Zresztą "jechał was sęk!" - jak mówi

poeta. Musiałem się wygadać przed wa-

mi, bo z kim tu można gadać? Nasi

lokatorowie są głusi, a ci co nie widzą

ale słyszą nie mogliby zrozumieć, o co

idzie? Nie wiedzą nawet jak się na-

zywam...

- Niech pan mówi dalej - poprosił

Adam nieśmiało.

- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki. -

Właściwie, to szkoda gadania. "Sde si

tantus amor casus cognoscere nostros..."

Skoro taka pała w was żądza pozna-

nia naszych awantur, to tylko wam

powiem, że osiadłem tu, u starego

przyja-

ciela i przeszkadzałem mu w

gospodarstwie. Z trudnością

odróżniałem konia

od krowy i musiałem w wypadkach

wątpliwych zaglądać do encyklopedii.

Powoli

jednak wielu pożytecznych nauczyłem

się rzeczy. Czuj duch, przyjaciele! Kto

to się skrada przez zarośla?

Wybiegł szybko z altany, lecz równie

szybko powrócił.

- Fałszywy alarm! To tylko ten

staruszek, co lubi niedojrzały agrest

przekrada się do ogrodu. O czym to ja

mówiłem? Aha! Że zostałem rolni-

kiem...Byłbym znacznie prędzej

skończył tę wyższą szkołę rolniczą,

gdyby

nie poezja.

- Nie może być! - zawołał Adaś

radośnie.

- Jeśli wątpisz o słowach starego

człowieka, będziesz za życia przeklęty,

a po śmierci też nie będziesz miał

spokoju. Poezja była zawsze moim nie-

szczęściem, bo ja jestem nałogowcem. W

tym domu jest wiele książek. Zanim

odkryłem niebywałe zalety krów i

baranów, grzebałem się w bibliotece, a

wy-

grzebawszy Homera, poszedłem z nim

burzyć Troję. Zawsze, od najmłodszych

lat, okazywałem zbrodnicze zdolności w

tej dziedzinie. Poezja, uważacie,

tak jest zaraźliwa jak odra. W młodości

łatwo się ją przechodzi, napisze

się kilka bałwaniastych wierszydeł, a

potem jak ręką odjął, chyba że mło-

dzian jest na amen tknięty na rozumie,

jak ów rzymski poeta, co mając lat

dziesięć zaczął składać wiersze.

Rzymska jego mama wzięła do ręki

rózgę, a

synalka na kolano i nuż go tłuc w

odwrotną stronę medalu, aby mu tą

okrężną

drogą wybić z głowy poetyczność. A ten

w ryk, ale wierszem: - "Iam iam non

faciam versus carissima mater" - Niby,

że już nigdy wierszyka nie ułoży.

Skoro jednak na starość ktoś wpadnie w

natchnione pomieszanie zmysłów, to

już po nim. Starego konia tłuc nie

wypada jak młodzieniaszka.

Rozmiłowałem

się w Homerze i postanowiłem zarobić

na nieśmiertelną chwałę. Czy słyszeli-

ście o tym szlachcicu, co przeczytawszy

"Pana Tadeusza" gromko zakrzyknął:

- "Wielka mi sztuka! Gdybym tylko miał

czas, napisałbym to samo!" - Pano-

wie! Czy będziecie w dalszym ciągu

utrzymywać ze mną stosunki

dowiedziawszy

się, że mam bzika?

- Będziemy, będziemy.

- Dowodzi to, że w was mieszka

chrześcijańskie miłosierdzie i wiele

wyro-

zumiałości dla ludzkiego kalectwa.

Adamie i ty, Wojciechu! Czy podobał się

wam list, który do was napisałem?

- Pierwsza klasa! - zakrzyknął Adam.

- Rytm był nieskazitelny - rzekł Wojtek

z powagą.

- Każdy z was dostanie wieczorem po

dwa kawałki placka - rzekł pan Rozbi-

cki rozpromieniony. - wasze znawstwo

budzi we mnie podziw i zmusza skrom-

ność moją do rumieńca. Jest mi to tym

milsze, że mój przyjaciel Medard,

świeć Panie nad jego duszą!, srodze

sobie ze mnie podkpiwał. - "Antoni! -

powiadał. - Stary koniu! Krowa zjadła

dzisiaj twoje wiersze i tak ją rozdę-

ło, że chyba zdechnie". - Uważacie?

Nazywał mnie "starym koniem", nie

wie-

dział bowiem o tym, że istnieją Pegazy,

konie skrzydlate. Przecierpiałem i

zaprzęgłem się do pługa, ale na boczku

robiłem swoje, miałem bowiem wielki

zamiar.

- Jaki? jaki? - spytał Adam gorąco.

Pan Rozbicki uczynił tajemniczą minę.

Roztropny był i nad wyraz mądry,

jak długo nie opętał go demon poezji.

Gospodarz znakomity, wzór dla całej

okolicy od razu gubił piątą klepkę, tę

najpotrzebniejszą, skoro tylko usły-

szał nawoływanie Muz: - "Antoni!

Antoni! Gdzie jesteś?" - Wtedy bieżał -

łapes - capes - z trzystrunną formingą i

śpiewał dostojnym rytmem wspaniałe

brednie: na cześć księdza proboszcza, na

imieniny pani Koszmarnieckiej, na

chwałę orki, siejby, żniw i dożynek. Nie

znał i nie uznawał innej miary

wiersza, tylko ową homerycką wedle

wzoru: - "Gniew Achillesa, potomka

Pele-

ja, opiewaj bogini..." Gdyby Homer znał

był panią Koszmarniecką, byłby Roz-

bickim. Nie miał tej radości, albowiem

szanowna ta dama, muza pana Antonie-

go, urodziła się w jakiś czas po Homerze.

Rosła sława pana Rozbickiego jak

ziemiańskie długi w Towarzystwie

Kredytowym, chociaż czasem jeden ze

słu-

chaczów mrugał do drugiego i dotykał

palcem czoła. Życie prawdziwych

poetów

zawsze ściga zawiść pospólstwa.

Wiedział o tym pan Rozbicki i gryzł się

w

głębi osierdzia; poczuł tedy powiew

szczęścia widząc uczciwe spojrzenia

dwóch młodzieńców ze szczerym

zachwytem słuchających jego poetyckiej

auto-

biografii. Postanowił, człowiek

prostoduszny otworzyć przed nimi serce

i

ukazać im jego najtajniejszą skrytkę.

- Tak! - mówił. - Wielki mam zamiar.

Panowie, tylko nikomu ani słówka!

Słyszycie? Ani rodzonemu bratu.

Prawda, nie macie braci. Przyjacielu

Woj-

ciechu! Niech się o tym nie dowie nawet

twój szanowny ojciec. Ja, mężowie

achajscy, piszę epopeję.

- Epopeję - krzyknął zduszonym

głosem Adam. - Tak, to wielka rzecz...

- Korzystam z każdej sposobności, aby

się wprawić, aby wyostrzyć pióro,

aby zawładnąć narowistym słowem. List

do was też był taką poetycką próbą.

Już zacząłem ją pisać, a jeśli bogowie

pozwolą mi dożyć skończę za lat pię-

tnaście, może dwadzieścia.

- A temat? - spytał Wojtek szeptem

spiskowca.

- Głodowce! - zawołał triumfalnie

Rozbicki. - Dziwicie się, co? Gęby

otwarte jak bramy grodu Priama, gdy

wprowadzono trojańskiego konia.

Obstu-

puerunt omne! - co się wykłada:

"Zbaraniały dwa Michały!"

Oblicze rumianego wieszcza

promieniało jak greckie słońce. Żywe,

wesołe

oczki mrugały szybko, oczarowane

zdumieniem olimpijskich młodzieńców.

Homer

klaskał przystanąwszy na elizejskiej

łące, barwiącej się asfodelami. Apollo

wołał zadowolony do Muz: - "A co, nie

mówiłem, moje panny?" - Po grecku wo-

łał, oczywiście. Mickiewicz na złotej

gwieździe siedzący, mówił do Słowac-

kiego przepływającego na chmurze: -

"Koniec z nami, panie kolego. Rozbicki

nam dojechał! Przez niego zszedłem na

<<Dziady>>!" - "Biada, biada!" - jęk-nął Słowacki i odjechał ku księżycowi,

gdzie rad przebywał.

Nakarmiwszy się zdumieniem dwóch

młodocianych prozaików wzniosły poeta,

pan Rozbicki, rad był jakby go kto

wsadził na sto skrzydlatych koni. Ponie-

waż jednak nawet Apollo schodził często

na ziemię, więc i on to uczynił,

aby tym smykom wyjaśnić, dlaczego

Głodowce nie wypadły sroce spod ogona

i

godne są stać się tematem epopei.

- Mężowie achajscy! - mówił radośnie. -

Pewny jestem, że czytając mój

list nie zrozumieliście ani w ząb

najważniejszych jego ustępów.

- Prawda! - rzekł Adam. - Napisał pan

o śmiertelnych wrogach, co na mnie

dybią...

- Otóż to, otóż to! Nie chciałem pisać

zrozumiale, bo list mógł zostać

przejęty. W tych stronach wszystko jest

możliwe, albowiem nie jesteśmy tu-

taj pewni ani dnia, ani nocy. Młodzieży,

kwiecie narodu! Nie będę ukrywał,

że los sprowadził was na ziemię płonącą,

na teren bitwy. Jeżeli jeszcze

hieny nie zjadają trupów na naszych

polach, to tylko dlatego, że na naszej

ziemi nie ma hien, a trupów jeszcze nie

ma. Uważajcie, co mówię: "jeszcze"

nie ma. Ale będą, jak były już kiedyś.

Zbladłeś, Adamie? Zbledniesz ty je-

szcze bardziej, skoro się dowiesz, że

straszne na ciebie spadło dziedzict-

wo, rzec można - przeklęte! Ziemia

dobra, las, chwalić Boga, nie najgorszy,

dom wygodny, lecz cóż z tego? Powietrze

tu jest zatrute. Morowa zaraza uno-

si się nad tą śliczną okolicą! Prawie od

lat trzystu toczy się na tej ziemi

wojna - okrutna, chytra i podstępna!

Czasem ucicha na krótko, aby znowu

rozszaleć się jak pożar. My tu od lat

trzystu śpimy w cieniu miecza, co lu-

bi żłopać krew. Chodźcie ze mną!

Pan Rozbicki podreptał szybkimi

kroczkami pomiędzy drzewa, skąd się

roz-

legły roztaczał widok. Chłopcy szli za

nim posłusznie, zdziwieni i prze-

straszeni. Wprawdzie Wojtek usiłował

się uśmiechnąć, lecz czynił to bez

wielkiej pewności, Adaś natomiast,

odurzony krwawym oparem tajemniczej

opo-

wieści tego dziwnego męża pełen był

zadumy.

- Pan Rozbicki nie chce nas przecie

wystrychnąć na dudków - myślał. -

Chyba, że tkwi w nim dwoje ludzi: jeden

poważny, co po burzach i włóczęgach

przylgnął do tej ziemi i drugi:

niefortunny poeta z osobliwą

wyobraźnią...

- Patrzcie! - mówił pan Rozbicki. -

Widzicie wodę? Śliczne jest to jezio-

rko. Połowa tej wody należy do

Głodowiec. A na drugim brzegu, wśród

drzew,

czy widzicie dom z czerwonym dachem?

Pytania były zgoła zbędne, bo wszystko

było widać wyraźnie w powietrzu

czystym i tak rozpalonym w słonecznej

poświacie, że aż drgało.

- Ten dom - mówił poeta ze zgrozą,

głosem tak okopconym, że aż ciemnym -

jest jaskinią wroga. Tam mieszka twój

wróg, Adamie! Przypatrz mu się dob-

rze, a potem spluń, najmniej trzy razy.

Dom ten od trzech wieków jest sied-

liskiem żmij. Ten, co w tym domu

umiera, przekazuje w testamencie swoją

czarną nienawiść tym, co będą żyli.

Hasłem ich jest: - "Śmierć Głodowcom"

-

"Na pohybel Głodowcom!" - "Bij, zabij

Głodowce!"

- Czemu, na Boga?!

- Zaraz się dowiesz... Między nami i

nimi nie masz zgody! Ta czysta woda,

co nieraz już zafarbowała się krwią,

rozdziela dwa zbrojne obozy, dwie

twierdze, co nie przestaną walczyć z

sobą do skończenia świata, chyba że

wszyscy wymrą przed tym ostatecznym

terminem, bo wszystko może się

zdarzyć.

Jak długo jednak żyje na świecie po

jednej stronie tej wody Gilewicz, a po

drugiej jej stronie Niemczewski...

- Niemczewski? - Zawołał Wojtek. - Ja

już gdzieś słyszałem to nazwisko.

- I ja - rzekł Adam. - Niemczewski...

Niemczewski... Nie mogę sobie przy-

pomnieć.

Pan Rozbicki spochmurniał.

- Jeśli słyszeliście o nim kiedy, to chyba

od samego diabła, bo tylko

diabli pieszczą się tym nazwiskiem.

Człowiek wymawia je jedynie w razie

gwałtownej potrzeby i nawet wtedy

wymawia je ze wstrętem, jak ja w tej

chwili.

- A czemu pan?

- Dlatego, że byłem przyjacielem twego

dobroczyńcy, Gilewicza i jadłem

jego chleb. To chyba wystarczy, abym

się stał jego towarzyszem broni i aby

jego wróg był moim wrogiem. Jestem z

natury spokojnym człowiekiem. Moim

ukochanym narzędziem jest pług i

lutnia, lecz dodałem do nich miecz. Na

wi-

dok tego domu z czerwonym dachem w

oczach robi mi się czerwono, bo mnie

krew zalewa. I ciebie też zaleje, bądź

spokojny! Dostałeś tę ziemię ze

wszystkim, co w niej tkwi. W niektórych

okolicach tryska nafta, tutaj trys-

ka krew. Nie patrz na mnie, przyjacielu,

jak na takiego, co ma pomieszane

klepki... Oho! Jedną żmiję możesz

zobaczyć od razu... Widzisz, schodzi ku

brzegowi.

Chłopcy spojrzeli gorączkowo na

daleki brzeg. Osłoniwszy ręką oczy, aby

ich nie raziło słońce ujrzeli dziewczynę,

co idąc wśród krzewów uderzała w

nie niecierpliwie szpicrutą.

- Wojtek, to chyba ona! - krzyknął

Adaś.

- Tak, ta sama... - potwierdził

przyjaciel ponuro.

- Wy... wy ją znacie? - z największym

zdumieniem zapytał pan Rozbicki.

- Chciała mnie pobić dzisiaj na

drodze...

- Ejże! - krzyknął Rozbicki z

zachwytem. - Jak to było?

Wojtek zdał mu meldunek - jak

żołnierz dowódcy - o niemiłym zajściu

na

gościńcu.

I nie pobiła cię? - pytał pan Rozbicki

łapczywie. - To dziwne! Zdaje

się, że po raz pierwszy okazała taką

powściągliwość. To niebezpieczna baba!

Zbrodnicze indywiduum...

Dowiedziawszy się, że jedziecie do

Głodowiec mogła

was zastrzelić. Ale uciekła, ha!

- Bo tata krzyknął...

- Rozumiem! A tata ma bas jak organy.

Panience poszło w pięty i zwiała!

- Co to wszystko znaczy? - zapytał

Adaś niecierpliwie.

- To znaczy, że wszystko co wam

powiedziałem jest prawdą. Odwróćmy

się,

bo nie mogę patrzeć na tę dziewicę z

piekła rodem.

Cofnęli się do zacisznej altanki, a tam

pan Rozbicki wygłosił ponurą i

krwią ociekającą balladę, chociaż

zwyczajną prozą.

- Za Jana Kazimierza, po szweckim

potopie, zdarzył się w tych stronach

niezwykły wypadek, o którym głośno

było i wtenczas, i potem. W Głodowcach

już wtedy siedzieli Gilewicze, a tam, za

wodą Niemczewscy. Ich wioska zwie

się Wiliszki. Sąsiedztwo było bliskie, bo

tylko ta woda je dzieli. Oba rody

żyły w zgodzie, prawdę bowiem mówiąc,

nie było o co się kłócić. Fortunki

były chudopacholskie i wcale nikczemne.

Więcej pito wody z tego jeziora,

niż wina burzącego krew. Ryb jedynie

nie brakło, które dzielono sprawiedli-

wie; połowę z tego, co złowił

Niemczewski oddawał Gilewiczom,

Gilewicze po

połowie dzielili się sprawiedliwie z

Niemczewskimi, granica bowiem biegła

środkiem wody i dlatego wymyślono ten

sposób podziału. O ryby byliby się

nie pokłócili, inna natomiast nadarzyła

się awantura. Młody Niemczewski,

burzliwy wyrostek postrzelił z guldynki

na swoim gruncie zająca; zając, źle

strzelony, pobiegł ostatnim tchem przez

zamarznięte jezioro i oddał ducha

na gruncie Gilewiczów. Ujrzał to młody

Gilewicz, porwał zajęcze zwłoki i

zaniósł pani matce. Niemczewscy w

krzyk: - "To nasz zając!" - "Skonał na

naszym gruncie! - zawołali Gilewicze. -

A zwierz zawsze pragnie umierać na

rodzonej ziemi. U was go postrzelili, bo

niebacznie zawałęsał się do was

przez jezioro, ale to nasza zwierzyna!" -

Przybieżał nazajutrz stary Nie-

mczewski i zaczął skakać do oczów: -

"Oddajcie, panie bracie, zająca!" -

"Jak go mam oddać, skorośmy go już

zjedli!" - zaśmiał się stary Gilewicz.

Od tego zająca się zaczęło. Prysła

sąsiedzka zgoda, a ludzie poczęli się

kwasić. Starzy patrzyli wilkiem na

starych, a młodzi spotkawszy się niespo-

dzianie wyrywali sobie dość obficie

włosy z głów. Ponieważ operację tę po-

wtarzano coraz częściej przez dwa

najmniej stulecia, musiało to zirytować

przyrodę, która pomyślała sobie tak: -

"Po co im mam dawać włosy, skoro je

sobie od razu wydrą?" - Tym należy

sobie tłumaczyć, że w obydwóch

rodzinach

coraz więcej było łysych. A wszystko

przez mizernego zająca! Czy uważacie,

jak często drobna przyczyna wielkie

robi skutki? Rzymianin mówi o tym

obra-

zowo: "Parva scintilla magnum saepe

incendium excitit", co się wykłada: -

"Mała iskierka wielki często wywołuje

pożar". - Inaczej wyglądałaby histo-

ria dwóch rodów, gdyby postrzelony

kłapouch legł na wieczny spoczynek u

Niemczewskich.

- Skąd mógł wiedzieć, że narobi

bigosu? - zaśmiał się Adaś. - Ale żeby

kłócić się o zająca. I przez tyle lat?

- Zając - opowiadał pan Rozbicki - nie

był głównym powodem. Zając zaczął

jedynie. Diabeł posłał go umyślnie, aby

rozpoczął zwadę. Awantura na wielki

kamień rozgorzała we dwa lata później,

kiedy to podsędek Herakliusz Nie-

mczewski, mając siedemdziesiąt lat zjadł

jednego wieczora czterdzieści jaj

na twardo i dwa łokcie kiełbasy. Zawsze

tyle jadał, szczególnie po postnym

dniu i nigdy mu to nie szkodziło, a nagle

zaszkodziło i oddał Bogu ducha.

Zima była sroga, więc go powieźli na

saniach na miejsce wiecznego spoczynku

do miasteczka, aby go pochować przy

kościele. Gdy przejeżdżali przez las,

ktoś strzelił. Ha! To stary Gilewicz

wybrał się na polowanie, a że niedowi-

dział przeto strzelił tak nieszczęśliwie, że

trafił w trumnę! Biegną wszys-

cy, aby straszliwego strzelca obwiesić na

suchej gałęzi, a wtem przystanęli

i wydali okrzyk zgrozy. Nieboszczyk

zaczął gwałtownie tłuc w wieko, podwa-

żył je i usiadłszy w trumnie począł wołać

wielkim głosem: - "Dawajcie mi

tego psubrata, co mnie postrzelił!" -

Nadzwyczajna zdarzyła się rzecz! Sta-

ry Gilewicz utrafił starego wroga i

oberwał mu kawałek ucha, a że

Niemczew-

ski był w letargu, pozornie martwy, więc

się obudził i darł się w niebogło-

sy. Zaczęli gonić Gilewicza, ale nie

zgonili, lecz mu śmiertelną zaprzysię-

gli zemstę, bo do nieboszczyka strzelał.

Niemczewscy poszli po sprawiedli-

wość do sądów ścigając Gilewicza. Niech

zapłaci, zbójca, za ucho, ale stary

nie chciał płacić. - "Za co? - urągał. -

Żem tego nieboszczyka do życia

przywrócił?" - Najtężsi łamali sobie

głowy, co począć z tym fantem, ale

nikt nie wiedział jaki wydać wyrok. Sam

król też nie wiedział, choć miał

głowę nie od parady, więc się tylko

śmiał. Ta sprawa wlokła się przez sto

trzy lata. Tymczasem zaś, aby o niej nie

zapomniamo, Niemczewscy spalili

Gilewiczów, a Gilewicze Niemczewskich.

Zmartwychwstały nieboszczyk i ten,

co go ustrzelił dawno już byli w grobie,

ale nowe pokolenie nie zasypywało

gruszek w popiele. Do roku 1790

Gilewicze mieli na rozkładzie dziewięciu

Niemczewskich, a Niemczewskim udało

się zakatrupić jedenastu Gilewiczów,

wobec czego krzywda jest nasza. Gdyby

była sprawiedliwość i po każdej stro-

nie równa ilość pobitych, nie można by

mieć żadnych pretensji. Dlaczego je-

dnak Gilewicze mieli być poszkodowani

o dwóch nieboszczyków?

- Ależ to straszne! - szepnął Adam.

- Cóż w tym strasznego? - spytał pan

Rozbicki. - Taka była moda i taki

był zwyczajny proceder. Dwudziestu

nieboszczyków przez lat więcej niż sto,

to znowu nie tak wiele. Dwóch na rok, to

byłoby cokolwiek za obficie i trą-

ciłoby przesadą, ale jeden na pięć lat?

Nikt zapewne nie zauważył nawet

ubytku, bo i Niemczewskich była ciżba, i

Gilewiczów był tłum, a sposobności

było co niemiara. Jedna powracała

wciąż: zawsze przy połowie ryb. Zaczęto

mniej zwracać uwagi na ryby, a więcej

na rybaków, pilnie patrząc, czy nie

udałoby się Gilewiczom potopić

Niemczewskich i vice versa. Przez posły

sta-

nął układ, aby przy połowach asystował

ksiądz, który następnie sprawiedli-

wie dzielił zdobycz.

- Czy nie można było rozgrodzić wody?

- spytał Adam.

- Może byłoby się to udało, ale cóż

stąd? W pewnej chwili więcej ryb mog-

ło znajdować się po jednej albo po

drugiej stronie. Nowa byłaby okazja. Po-

łów z księdzem był wygodniejszy. Gorzej

za to było ze zwierzem biegającym,

bo to i głupie i płoche, i granicy nie

rozpozna, więc zagrodzono ją gęstym

płotem, który został niedawno

zamieniony na drut kolczasty, a w zimie

stały

na lodzie straże, aby jaki zając tędy nie

przebiegł.

- Dziwni ludzie! - rzekł Wojtek.

- Przeczyć temu nie można, szaleństwo

wojny jednakże nie zważa na nic. W

osiemnastym wieku był taki jeden

Niemczewski, awanturnik pierwszej

wody,

który nie tylko strzegł zajęcy, ale

każdego ślimaka ze swojego sadu

malował

na niebiesko, bo taki ślimak, włóczęga

mógł przeleźć po płocie albo pod

płotem. Gdyby mu kto doniósł, że po

gruntach Gilewiczów łazi niebieski śli-

mak z jego obory, byłby im spalił dom.

Ślimaki jednak miały rozum. Siedzi

taki w skorupie, więc ma czas na

rozmyślania.

- Czemu - spytał Adam - nikt ich nie

pogodził?

- Próbowano, a jakże, próbowano! I

perswazją, i chytrością, ale nie udało

się nikomu. Zawziętość między nimi była

niepomierna. Razu jednego zdawało

się, że już, już przyszedł koniec waśni, o

czym możesz przeczytać w pamięt-

nikach Jacka Gilewicza. A było tak:

podczas wiedeńskiej wyprawy króla

Jana

widzi Gilewicz, jak w wielkim tłoku

broni się ostatkiem sił jakiś towa-

rzysz, na którym siadło dwóch

Turczynów. Natarł na nich z furią,

cudem go

obronił i skrwawionego uprowadza w

bezpieczne miejsce. - "Salwowałeś mi

wa-

szmość życie! - rzekł tamten

rozrzewniony. - Ktoś zacz?" - "Zwę się

Gile-

wicz!" - "Z Głodowiec?" - "To mnie

acan znasz? A tyś kto taki?" -

"Niemcze-

wski - zakrzyknął tamten. - Bijmy się! O

jednego z nas za wiele na tym

świecie!" - A na to Gilewicz, który był

miękkiego serca:- "To za to, żem ci

życie zratował, jeszcze na mnie

nastajesz?" - Zawstydził się

Niemczewski i

powiada: - "Dobrze! Pomsta nie zając,

nie uciecze, chyba że do Głodowiec

zabieży po lodzie, bo ją tam zjedzą..." -

Gilewicz chce iść, a tamten stąpa

za nim. - "Czego chcesz? Odczep się!" -

"Nie może to być! Muszę iść za to-

bą, bo nie chcę ci być dłużny. Może się

trafi okazja!" - Chodził za nim jak

cień, pilnował go jak rodzonego syna, aż

się wreszcie doczekał. Pod Parka-

nami rozorali Gilewiczowi piersi

jataganem, tak że omal ducha nie puścił.

Jak myślicie, kto go pielęgnował?

Niemczewski! Plastrami go obkładał,

poił

i żywił jak niańka dziecko, aż tamten

wrócił do zdrowia. - "Poniechajmy

się" - rzekł mu Gilewicz. - "Bijmy się! -

odrzekł mu Niemczewski. - Oddałem

ci życie za życie, a teraz stawajmy po

staremu!"

- I bili się? - krzyknął Adaś.

- Nawet dość zajadle, bo się tak

porąbali, że jeden skapiał z ran we dwa

tygodnie, a drugi w tydzień potem. Ci

dwaj nie są wliczeni do liczby owych

dwudziestu zakatrupionych, bo zginęli,

że tak powiem, poza konkursem, w po-

jedynku.

- Pan opowiada okropne dzieje! - mówił

Adam ze szczerym smutkiem. - I ta

nienawiść przetrwała do dnia

dzisiejszego?

- Musiała przetrwać, bo ją sobie

przekazywano testamentem. Czasem

jednak

przycichała, kiedy na kraj waliły się

nieszczęścia. To należy przyznać

sprawiedliwie. I Gilewicze, i

Niemczewscy zbyt mocno kochali

Ojczyznę, aby

ją trapić zgiełkiem swoich waśni.

Wyglądałoby tak, że pragną czynić

burdy w

domu, w którym ktoś jest ciężko chory.

Niech jednak tylko słońce zaświeci-

ło, dalejże jedni na drugich! Najsroższe

działy się historie, kiedy Gilewi-

czom po stuletnim procesie kazano

zapłacić grzywnę za podziurawioną

trumnę

owego Niemczewskiego, co udawał, że

umarł i za kawałek ucha.

- A zapłacili?

- Gilewicze!? Za kogo ty masz

Gilewiczów? A właśnie, że nie zapłacili i

nie zapłacą. Niemczewscy jeszcze w

osiemnastym wieku chodzili do

adwokatów

na narady, czy nie udałoby się wykonać

wyroku. Przedawnione, mocno przedaw-

nione, miły Adamie! W tej całej historii

to jest najweselsze, iż nikt dzi-

siaj właściwie nie wie, dlaczego obie

rodziny mają się tak serdecznie nie-

nawidzić. Wszystko się zagmatwało,

wszystko się poplątało i sto tysięcy

najsprytniejszych szatanów już tego nie

dojdzie, kto kogo skrzywdził i kto

kogo ma zniszczyć z kretesem? Gilewicz

wie o tym jedynie, że na widok Nie-

mczewskiego powinien zgrzytać zębami,

a Niemczewski ma mieć w spojrzeniu

mord, gdy ujrzy Gilewicza. W nowszych

czasach nie podpalają sobie, oczywiś-

cie, domów i nie rozwalają sobie łbów,

ale dwóch kapłanów Zeusa nie ziało

ku sobie taką wzgardliwą nienawiścią,

jak te dwa rody zieją nią do dzisiaj.

- Dlatego ta panienka...

- Dlatego, dlatego! O niczym nie wie,

ale ma to we krwi. Ona jednak to

drobiazg... Będzie gorzej, gdy na

wakacje zjadą tam młodzi rozbójnicy, a

jest ich kilku. Zdaje się, że będzie

zabawa! Tych Niemczewskich jest stano-

wczo zbyt wielu na świecie. Dlatego każę

pilnować mostów po drodze, szcze-

gólnie koło młyna, bo młyn jest ich. A

wiecie kiedy wojna, co ucichła roz-

gorzeje na nowo?

- Czyż to możliwe, żeby ta głupia wojna

rozgorzała na nowo? - spytał

Adam.

- Głupia, nie głupia, różnie można o

tym sądzić... - rzekł pan Rozbicki

niechętnie. - Ale że rozgorzeje, za to ci

ręczę! A wiesz kiedy? Kiedy nie-

świadomi rzeczy dowiedzą się o tym

wszystkim, o czym ja wiem, a co wam

opo-

wiedziałem w błyskawicznym skróceniu.

- Jakże się dowiedzą?

- Od Antoniego Rozbickiego, gdy

Antoni Rozbicki skończy swoją epopeję!

Treścią jej jest ta wojna właśnie... A co?

Zbledliście, młodziankowie? Roz-

bicki przez wiele lat wertował kroniki,

pamiętniki, odczytywał listy, akta,

pozwy i wyroki. Rozbicki zna każdy

szczegół krwawej powieści wieków.

Rozbi-

cki przekuje to wszystko w spiż wiersza.

Przelana krew nie pójdzie na mar-

ne... Oto jest moja tajemnica, którą

obiecaliście ukryć na dnie serc. Biada

ci, Ilium, grodzie Priama

Niemczewskiego.

Adaś trącił łokciem Wojtka i zapytał

uprzejmie:

- A kiedy pan skończy swoje dzieło?

- Mówiłem ci. Może za piętnaście, może

za dwadzieścia lat!

- No to mamy czas - szepnął Wojtek

nieznacznie.

- Co ty tam szepczesz? - zapytał pan

Rozbicki podejrzliwie.

- Modlę się, aby bogowie dodali panu

sił! - rzekł Adaś uroczyście.

ROZDZIAŁ PIĄTY

HANNIBAL ANTE PORTAS


- Co ty myślisz o tym wszystkim? -

zapytał Adaś Wojtka, skoro zostali sa-

mi.

- Ja myślę, że pan Rozbicki jest bardzo

miłym staruszkiem, który w poety-

ckiej imaginacji fabrykuje strachy na

Lachy. Jeżeli nawet w dawnych czasach

bili się Gilewicze z Niemczewskimi, nie

było w tym nic dziwnego. Dzisiaj te

dzikie awantury są cokolwiek

utrudnione. Powiedz mi prawdę, ostatni

z Gile-

wiczów: czy masz wolną i

nieprzymuszoną wolę pobicia jakiegoś

Niemczewskie-

go?

- Nie mam zamiaru, być może jednak,

że jakiś Niemczewski zechce pobić

mnie.

- O, co to, to nie! W tym wypadku

złoimy mu skórę. My dwaj wyglądamy

wprawdzie jako dwa gołąbki z różdżką

pokoju w dziobach, ale nie damy sobie

napluć w kaszę.

- Słusznie, bo nikt nie powiedziałby

nam "smacznego". W dramacie Szekspi-

ra powiada jeden do drugiego: -

"Grzegorzu, nie dajmy jeździć po

sobie!" -

"Oczywiście! - odrzecze drugi - bo

bylibyśmy końmi!" - Cała historia

wyglą-

da mi na farsę, ale coś w niej jednak

może tkwić bolesnego. Miłujmy przeto

spokój, ale nie dajmy się tłuc.

- Myślę, że tata też będzie tego zdania.

Łagodny to człowiek, ja zaś każ-

dej wiosny oglądam jego maczugę, czy

nie puści pędów i nie zakwitnie, ale w

sprawiedliwej wojnie może okazać się

straszny.

W tej chwili nie można było zapytać o

zdanie starego Kropki, bo umorzony

sielskim powietrzem spał mocno, a duch

jego błądził wśród pól i lasów.

Chłopcy wałęsali się po Adamowym

dziedzictwie ciekawie mu się

przyglądając.

Była to wieś, jak każda wieś, a jednak

jakaś inna. Wzniosły poeta nie mógł

wprawdzie wprowadzić żadnej odmiany

w anatomicznej budowie krów i świń,

gdyż walka z upartą przyrodą jest

trudna i o najdrobniejszą zmianę trzeba

ją prosić przez setki tysięcy lat; nie mógł

dokazać tej magicznej sztuki,

aby drzewa rosły korzeniami do góry, co

miłą rozmaitość wprowadziłoby do

krajobrazu. Wiele jednak uczynił w

granicach ludzkiej możliwości, aby z tej

wsi, którą władał jako regent w imieniu

Adasia, wypędzić banalność i staro-

modne obyczaje. Z rozmachem, godnym

podziwu, urządził swoje państwo. W

każ-

dym gospodarskim obejściu stoją jak

wiadomo: stodoły, stajnie, chlewy, kur-

niki i inne użyteczne budynki; sterczały

one i w Głodowcach, lecz - spójrz,

o przechodniu! Nad drzwiami każdego z

nich widniały wielkie tablice: "Staj-

nia", "Chlew", "Stodoła". Nikt się nie mógł pomylić. Lekkomyślna i znana z

roztargnienia świnia, rzuciwszy okiem

na napis: "Chlew" - od razu w tę

stronę kierowała swoje kroki.

Odpowiedni napis kierował głupawą

krowę do

obory, pan Rozbicki bowiem słusznie

przypuszczał, że tępe to zwierzę wlezie

kiedyś przez gapiostwo do stajni

końskiej, co mogło stać się powodem

zamie-

szania i niesnasek. Roztropny to był

wynalazek i jedynie obawie ludzi przed

wszelkim wspaniale zuchwałym

postępem należy przypisać, że go nie

naślado-

wano w okolicy. Gnuśne i mchem

obrosłe umysły śmiały twierdzić głośno,

że

najbardziej zamyślona świnia nigdy nie

wlezie do młockarni, lecz zawsze

wlezie do chlewa. Pan Rozbicki jednak

nie dowierzał świniom.

Zdumiewającą nowością w

gospodarczym jego systemie była

metoda wpływania

na naturę zwierząt łagodną perswazją i

rozszerzeniem ich horyzontów myślo-

wych. Dla każdego rodzaju wynalazł

odpowiednie hasło i złotą myśl. W stajni

i oborze wisiały kolorowe tablice,

pięknie wypisane. Prawdopodobnie ani

ko-

nie, ani krowy nie mogły ich odczytać,

lecz panu Rozbickiemu szło o to, aby

wzniosłe słowa zapadły w serce i dusze

owych mężów, co oporządzają konie i

owych niewiast, co doją krowy. Pragnął,

aby ludzie ci pamiętali, co za-

wdzięczamy miłym zwierzętom. Dlatego

w stajni napis głosił: - "Kochajmy ko-

nia, bo pracuje w znoju, a gdy zatrąbią

niesie nas do boju!" - a w krowiej:

- "Ja jestem dobra krowa i z tego wciąż

słynę, że daję: mleko, masło, ser i

cielęcinę!" - a u baranów: - "Nie lża

krzywdzić barana, o ludzie niegodni,

bez niego bowiem ludzkość byłaby bez

spodni!" - a u świń: - "Głupi ten, co

z niezdarnych naśmiewa się wieprzy, bo

czasem od człowieka ja, wieprz, jes-

tem lepszy!"

Z przykrością należy oznajmić, że

świetne te sentencje nie czyniły naj-

mniejszego wrażenia na kmiotkach, z

tego przede wszystkim powodu, że

kmiot-

kowie nie umieli czytać. Pan Rozbicki

jednakże nie tracił nadziei, że Gło-

dowce staną się bujną oazą radości na

miałkiej, szarej pustyni, że jego ko-

nie będą rozgłośnie rżały, a krowy będą

ryczały jasnym, czystym głosem, bez

tej nuty rozdzierającej melancholii, co

jest zaprawiona goryczą niezrozu-

mianych dusz. Miał on oko na wszystko i

"sięgał tam , gdzie wzrok nie się-

ga". W tym celu kazał sobie zbudować

na środku obejścia, jak gdyby wysoki

tron obracający się na wszystkie stronty

świata. Siadał na nim o świcie i

kręcąc się na swym siedzisku patrzył,

czy wszystko idzie jak w zegarku.

Wspaniały to był widok! Poznawały go

zwierzęta i poznawali go ludzie - lu-

dzie z większą trudnością, bo wlekli się

senni jeszcze, szeroko ziewając.

Pan Rozbicki snując swoją opowieść

krwawą jak świeża polędwica, zaniedbał

powiedzieć o tym, że owa głośna przez

wieki niezgoda "zbłądziła pod strze-

chy". Ci, kmiotkowie, których liczył

każdego poranka jak swoich żołnierzy,

smętni z przyrodzenia, małomówni i

łagodni, a po świecie chodzący jakoby

we

śnie, budzili się z łapczywym pośpiechem

i zaczynali dymić jak smolne po-

chodnie, gdy kto przy nich wspomniał

Wiliszki. Dziewięćdziesięciu sześciu

kmiotków z Głodowiec pałało

odwiecznym gniewem na widok

siedzących za wodą

osiemdziesięciu trzech Wiliszuków. Był

w Głodowcach jeden taki, co już miał

ze sto lat, ale i ten nie wiedział, dlaczego

Wiliszki powinny być starte z

powierzchni ziemi, spalone albo zalane

wodą. "Kartago musi być zburzona!"-

mniejsza zaś o powody. Obie wioski

rzucały na a siebie ponure spojrzenia,

czasem ciężkie słowa, często kamienie i

inne przedmioty. Jak świat światem

zawsze tu była wojna i musi trwać do

końca świata.

Wicher tej niezgody ogarnął nie tylko

obie wsie, lecz rzucił żagiew wojny

i na dwie karczmy. Bardzo brodaty

Jankiel Kokiet, karczmarz z Głodowiec,

zgrzytał zębami i groził zatratą i

urwaniem głowy pachciarzowi z

Wiliszek,

który się zwał Gedale Zadumany. Jako

ludzie rozważni, nie zbliżali się do

siebie nigdy na długość najdłuższego

nawet oręża, aby nie przerazić świata

grozą straszliwego mordu. Okropne

stałyby się rzeczy, gdyby się spotkali w

biały dzień. Spotykali się natomiast

nocą, gdy zwaśniony świat zasypiał i

zgrzytając zębami z nienawiści

wymieniali pomiędzy sobą artykuły

pierwszej

potrzeby, jako to: jajka, ser i masło,

zależnie od nadmiaru w jednej włości

i zapotrzebowania w drugiej. Nie można

jednakże wyśledzić w kronikach woj-

ny, czy prawdą jest, jak szeptano, że

wróg Gedale jest ciotecznym bratem

swojego śmiertelnego wroga, Jankiela?

-Adam i Wojtek, bystrze patrząc, doszli

sami do poznania wielu niepoję-

tych spraw toczących się po tej ziemi,

pod którą gorzał wulkan. Na wierzchu

wszystko wydawało się jasnym i

błękitnym. Lato płonęło, pyszniąc się

bogac-

twem i dosytem; zboża zaczęły się złocić

a jabłka rumienić.Ryby rzucały się

w nagrzanym stawie jak opętane.

- Ciekaw jestem - mówił Wojtek - czy

to twoja ryba, czy ich?

- Chyba moja, bo wesoła i pragnie

zobaczyć kawałek świata. A tam u nich

jakoś bardzo cicho.

- Tata mówił, że ktoś tam przyjechał

ubiegłej nocy.

- A skąd tata wie?

- Jak to skąd? Przecie wychodzi

każdego wieczora i krąży dokoła domu

przez całą noc.

- Nie może być! Czemuż na to

pozwalasz?

- A co ja mogę zrobić? - mówił Wojtek

z rozpaczą. - Prosiłem i błagałem,

ale wszystko na nic. Stróż nocny

strasznie jest temu rad, bo śpi, a tata

odprawia wartę.

- A pan Rozbicki co na to?

- Pan Rozbicki to też magik! Bardzo

jest zadowolony, że tata taki luna-

tyk, co łazi po noc. Wyobraź sobie, że

czasem do północy chodzi z nim i de-

klamuje mu swoje wiersze. Tata jest

uradowany, że ma towarzystwo...

- A wierszy słucha?

- Ej, co to, to nie... Powiada jednak, że

mu się świetnie przy tym cho-

dzi, bo pan Rozbicki jakby bił w bęben.

Mój tata maszeruje na starość wedle

antycznej stopy, heksametrem!

Posłuchaj kiedy przez otwarte okno.

Boki zry-

wać! O północy pan Rozbicki woła: -

"Panie Kropka, czuj duch! Pilnuj głowy

swojego syna... Nie wiemy ani dnia, ani

godziny!"

Jednego ranka Wojtek mrugnął na

Adasia, jakby go wzywał na rozmowę.

- Co się stało? - pytał Adaś, gdy

spotkali się w zacisznym miejscu ogro-

du.

- Może nic, a może coś. Tata opowiada,

że dzisiaj w nocy ktoś przepłynął

łódką przez wodę i wyskoczył na naszym

brzegu. Noc była ciemna, dojrzał je-

dnak zarysy trzech postaci.

- Trzech? To ciekawe... I cóż te

postacie?

- Zaczęły się skradać bardzo ostrożnie

w stronę twojego sadu. Tata byłby

ich schwytał, ale ma zadyszkę i nim

dobiegł, już ich nie było. Po chwili

słychać było tylko uderzanie wioseł o

wodę i głośny śmiech.

- Śmieli się?

- Tata mówił, że śmiech był taki cienki,

jakby się śmiała dziewczyna.

- To dziwne...

- Ej, Adasiu, nie to jest dziwne, że ktoś

tu był w nocy ani to nie jest

dziwne, że ktoś się urągliwie śmiał, ale to

jest najdziwniejsze, że ja zdo-

łałem to wszystko wyciągnąć z mego

taty. Półtorej godziny gadał po kropel-

ce, aż się wreszcie wygadał. Powiadam

ci, że tak się umęczył jak gdyby zrą-

bał las.

- Ale co to ma znaczyć? Czy zapytać

pana Rozbickiego?

- Nie zdaje mi się. Pan Rozbicki zacna

dusza, ale ma przy łóżku nabitą

strzelbę.

- Na Boga! Nie będzie przecie strzelał...

- Nie? A ja ci mówię, że będzie.

Człowieku! Od stu przeszło lat nie było

w kronikach trupa, a on musi go mieć do

poematu jak rodzynek do ciasta. O!

Pan Rozbicki jest niebezpiecznym poetą.

Neron podpalił Rzym, aby wyśpiewać

pożar, a pan Rozbicki przedziurawi

komuś brzuch, aby zobaczyć żołądek

wro-

ga. Poeta, przyjacielu, jest straszliwym i

nieobliczalnym stworzeniem, a im

gorszy poeta, tym bardziej jest zawzięty

na krwawe przeżycia. Lepiej nic

nie mówić. Patrz, o wilku mowa...

Pan Rozbicki zbliżał się ku nim

gwałtownie poruszając rękami i

mrucząc

coś niewyraźnie.

- Demon poezji go opętał - szepnął

Adaś - albo jakiś baran jest dogorywa-

jący.

- Ach, to wy... Witajcie, mężowie - rzekł

Rozbicki ciemnym głosem. - I

cóż wy na to? Przyjechali!

- Kto, proszę pana?

- Hołota, łapserdaki, kłamliwi

Kreteńczycy, kiepskie imitacje ludzi, sło-

wem tałatajstwo. Pięć sztuk... Trzech

Niemczewskich i dwóch ich niedokrew-

nych krewnych. Jeden piegowaty.

Koniec ze spokojem, z pogodą ducha,

koniec

z wszelką radością. Nie będzie można

zmrużyć oka, lecz trzeba spać z ręką

na strzelbie.

- Słyszałeś? - szepnął Wojtek.

- Proszę pana - mówił Adaś z powagą. -

Cóż z tego, że przyjechali? Bóg z

nimi!

- Pan Bóg nie bywa u Niemczewskich,

młodzieńcze! - krzyknął Rozbicki za-

perzony. - Bóg dawno ich opuścił. Diabli

rezydują u państwa Niemczewskich.

- A cóż oni nam mogą zrobić?

- Poczekaj, to się dowiesz. Dotąd

przyjeżdżało ich trzech, nie licząc tej

pannicy, która łazi po drzewach jak

małpa, pływa jak szczupak, a konno jeź-

dzi jak dżokej z krzywymi nogami. A

teraz przywędrowało ich pięciu. A nas

ilu jest? Trzech na sześcioro, bo babki

nie przydadzą się na nic.

- A tata to co? - zawołał oburzony

Wojtek.

- Prawda! Jeszcze jest pan Kropka, ale

ma zadyszkę, a w dzień śpi.

- Pan tak mówi, jak gdyby miała być

wojna...

- Aha! Wojny nie będzie, tylko zabawa

z tańcami. Trzech Niemczewskich

spierze jednego Gilewicza i jeden

Gilewicz zobaczy gwiazdy w biały dzień.

- O przepraszam! Tak łatwo to nie

pójdzie... Zresztą trzech nie będzie

napadało na jednego!

- Taki jesteś pewny?

- Jestem pewny. W jakim oni są wieku?

- Najstarszy ma piętnaście. Tak,

piętnaście, bo się narodził w tym roku,

kiedy u nas padła cholera na indyki,

więc dobrze pamiętam. Lepiej by było,

żeby ocalało dwadzieścia indyków, niż

żeby się był narodził jeden Niemczew-

ski, ale trudno, los jest głupawy i myślał,

że to na jedno wyjdzie.

Adam zaniepokoił się naprawdę.

Wprawdzie burza z piorunami, z

których,

jak z rusznic strzelali ongi Gilewicze do

Niemczewskich, dawno już wypuści-

ła z siebie ducha, lecz padają jeszcze

jakieś ostatnie krople. Niemądre

smyki z Wiliszek, opętane starym

opętaniem, gotowe uczynić jakieś

lekkomyś-

lne głupstwo i jego - który gdyby był

królem, otrzymałby w narodzie piękny

przydomek jako Adam Spokojny -

wciągnąć do irytującej gry. On nie

pragnie

żadnych wojen, gardzi nierozumną

waśnią i nie chce sporów o zajęczą

skórkę

sprzed lat trzystu. Dziedzicznych

ślimaków nie będzie malował na

niebiesko,

raczej poprosi, aby je zebrano i

zaniesiono w koszu w podarunku na

tamten

brzeg.

- Jestem Polakiem, ale kłócić się nie

będę! - rzekł twardo sam do siebie.

- Niemczewscy niczym mi nie zawinili

ani ja im. Po prostu pójdę do nich i

powiem, co o tym myślę.

Plan był wzniosły i godny wielkiego

serca, lecz dość trudny do wykonania.

Ponieważ sucha granica pomiędzy

Głodowcami i Wiliszkami zamknięta

była od

wielu lat drutem kolczastym, można się

było do Wiliszek dostać łatwo, ale

przez jezioro, że zaś tylko święty

Krzysztof, mąż olbrzymiego wzrostu,

umiał przebrnąć przez głębokie wody,

ludzie grzeszni użyją w tym celu łód-

ki. Obydwie wrogie rzeczpospolite

posiadały swoją flotę o dość mizernym

to-

nażu; były to dwa drednauty w kształcie

chwiejnych łódek o jednej parze

wioseł. Podróż w takich łódkach przez

Atlantyk mogła się nie udać, dość

sposobne były one jednak do użytku na

morzu zamkniętym, rozlewającym się

pomiędzy Głodowcami i Wiliszkami.

Łódka Gilewiczów, stary i dość

zmurszały

grat, przykuta łańcuchem do pala

mocno wbitego w ziemię, chwiała się

wśród

nadbrzeżnych trzcin. Wspaniały okrzyk

Kochanowskiego: - "Łodzi bukowa,

mor-

ska pławaczko, wychowanico Idy

wysokiej!" - potężnym wichrem głosu z

piersi

dobyty, zatopiłby to chuchro. Dwóch

młodzieńców mogła jednak przewieźć

przez wody z tym zastrzeżeniem, że

żadne towarzystwo ubezpieczeń grosza

nie

dałoby za ich życie.

Adam dawno już ją wypatrzył, a

przypomniał sobie o niej teraz, gdy

posta-

nowił popłynąć do wrogiej twierdzy z

sercem na dłoni. Wtajemniczony w cel

tej wyprawy Wojtek długo kręcił głową,

słusznie przewidując nieznośne dyp-

lomatyczne powikłania, atak

choleryczny pana Rozbickiego,

powszechny gniew

rozdrażnionego ludu, płacz głuchych

babek i dość prawdopodobny napad na

apostoła pokoju, któremu Wiliszki mogą

urządzić jeneralne kęsim zanim zdoła

wypuścić z siebie pierwsze słowo zgody

jak gołębia z klatki.

- Weźmiemy białą chorągiew! -

oznajmił Adam.

- W takim razie musisz popłynąć w

dzień, aby ją z daleka ujrzeli. A jeże-

li oni nie ujrzą, przedtem jeszcze

zobaczy ją pan Rozbicki, a on cię z mie-

jsca zastrzeli. Wczoraj rozmawiałem z

panem Rozbickim. Powiadam ci, że on

wiele na tobie buduje! On mniema, że ty

zapalisz na nowo żagiew wojny z

prostej wdzięczności wobec tego

Gilewicza, co ci zostawił majątek.

- Nie może być!

- Wiesz o tym, że ja nie łżę w zwyczajne

dni, tylko czasem w święta, a

dzisiaj jest środa. Jemu się zdaje, że

może być i zaciera ręce słodko o tym

myśląc, że je wkrótce unurza w

"zajęczej krwi Niemczewskich".

- Wszystko mi jedno! Pan Rozbicki

niech idzie sam na wojnę, ja nieodwoła-

lnie płynę jutro do Wiliszek.

- Rozkaz, admirale! Jadę z tobą...

Jedna stara cyganka wywróżyła mi kie-

dyś, że się utopię. Widzę z tego

wszystkiego, że nadchodzi moja godzina.

Rekiny będą miały ucztę!

"Rekiny" jednakże czekały na nią na

próżno, gniewnie bijąc ogonami.

Nazajutrz czarna wieść biegła z

rozwianym włosem przez Głodowce,

wołając:

- "Nieszczęście! nieszczęście! Łódka

przedziurawiona, łódka zatopiona!"

Pan Rozbicki, od samego rana jakiś

niespokojny, skoczył ze swojego tronu

jak król, któremu niespodzianie rzuciło

się coś na rozum. Gniewem krwistym

objęty, wyglądał jak krzak gorejący,

równocześnie zaś jak ryba, co na brzeg

wyrzucona otwartymi ustami chwyta

powietrze. Rzadko w kim mogły się dwa

tak

odległe porównania zmieścić w jednym

czasie. Pobiegł na brzeg i własnymi

oczami stwierdził, że łódka, w której

łonie wybito obszerną dziurę, leży

jak nieruchomy topielec na dnie wody i

że perła floty, nawa admiralska,

stanie się wkrótce siedliskiem

zuchwałych żab. Spojrzał okropnym

spojrze-

niem na drugi brzeg i pogroził mu

pięścią. Gdyby śmiertelnym promieniem

spojrzenia można było z odległości

zapalać strzechy, Wiliszki już by były w

ogniu; gdyby pięść mogła z odległości

walić mury, dom z czerwonym dachem

już by leżał w gruzach. Ponieważ pan

Rozbicki przekonał się po krótkiej

chwili, że żadna z tych katastrof na razie

się nie odbędzie, powrócił zła-

many i zarządził surowe śledztwo.

Nikt o niczym nie wiedział.

Pan Kropka jako wolontariusz, wałęsał

się wprawdzie po nocy, lecz żadnych

podejrzanych nie słyszał odgłosów. Noc

była wietrzna i wiatr wyprawiał z

wodą jakieś hałaśliwe historie,

zwyczajne jednak głosy natury w niczym

nie

przypominały uderzeń siekierą. Pan

Kropka, człowiek doświadczony,

nadmienił

wprawdzie, że do wybicia dna łodzi

wystarczyło zdecydowane uderzenie

butem,

pan Rozbicki jednak upierał się, że

zbrodni dokonano narzędziem ostrym i

siecznym.

Ku sercu Adasia, co właśnie zamyślał

pokojowe dzieło, zaczął się niezna-

cznie zbliżać gniew, jak wciąż

przybierająca woda.

- Głupcy! - rzekł do Wojtka. - Po

trzykroć głupcy!

- Nie krępuj się. Możesz powiedzieć, że

i po siedemkroć. I nie tylko głu-

pcy, ale złośliwe pawiany. Co im z tego

przyszło, że zatopili ten grat?

Uczynili to chyba ze strachu, gdyż

innego powodu nie widzę. Jest jeszcze

druga możliwość. Mogli się dowiedzieć,

że się do nich wybierasz z różczką

oliwną i w ten sposób zamknęli ci drogę.

Chcą wojny!

- W jaki sposób mogli się dowiedzieć? -

mówił Adam gorączkowo. - Rozma-

wiając o tym byliśmy przecie sami, ty nie

zdradziłeś, ja nie mówiłem niko-

mu, więc jakże? Gdzieśmy stali?

- Pod tym oknem, a okno było otwarte.

- Prawda, ale tam mieszkają trzy

babki. Gdybyś strzelił z armaty, nawet

by nie wyjrzały. Te dobre babki należy z

miejsca uniewinnić.

- W takim razie przypadek,

najnędzniejszy z przypadków! Ależ pan

Rozbicki

krzyczy! Jej!

Pan Rozbicki miotał się jak Orestes

gnany przez furie. Groził zemstą,

ogniem, potokami krwi i tym wszystkim

co huczy, płonie i zabija w rycers-

kiej epopei. Nawet w stronę pana

Kropki, którego bardzo szanował, rzucił

kilka wyrazów, nadzianych goryczą, pan

Kropka jednakże żadnych z tego nie

wyciągnął wniosków, gdyż poszedł spać.

Stara łódka zmieniona w tej chwili w

łódź podwodną, jedyną w tych stro-

nach, nie warta była takiej alteracji.

Sądząc po straszliwości gniewu tego

męża, rzuciłby się on ze skały w

przepaść, gdyby niecni Niemczewscy

jakąś

znaczniejszą wyrządzili mu pakość.

Wielkie to było szczęście, że tego nie

uczynili i że w pobliży nie było skały ani

przepaści.

Adam począł go uspokajać uprzejmymi

słowami, chcąc zaś pomazać jego obo-

lałe serce gojącym balsamem, nazwał

czyn wroga nie tylko nierozumnym, ale

zgoła haniebnym. Pan Rozbicki spojrzał

na niego bystrze i od razu znacznie

się uspokoił. Miotał się wprawdzie przez

dłuższą chwilę w sposób przeraźli-

wy, można jednak było przypuszczać, że

tygrys, co w nim zaryczał, powoli

układa się do snu. Bulgotał jeszcze od

czasu do czasu jak grzmot, co się

przetoczył przez chmurne niebo, aby

nikt nie myślał, że go tak łatwo ukoić.

- Trzeba będzie na noc spuszczać psy -

rzekł Adaś, pragnąc tygrysa zmusić

do używania ludzkiej mowy.

- Psy? - zawołał pan Rozbicki. - Ale

skąd ja wezmę psy?

- To ich tu nie ma? - zapytał Adaś

zdziwiony.

Wprawdzie nie pokazał tego po sobie,

widać jednak było, że go zaskoczył

cokolwiek mizerny stan jego żywego

dobytku.

- Jest jeden - mówił zamyślony

Rozbicki - ale już stracił głos, taki sta-

ry. Nieboszczyk nie lubił psów, bo

mordowały zające, nieboszczyk zaś miał

słabość do zajęcy. Nie do biegających,

oczywiście... To stare psisko nie

czyniło złodziejskich wypraw, bo

niewiadomo, czy na więcej lat czy pcheł,

więc się utrzymało na posadzie. Teraz

jednak musimy mieć psy! Sworę bryta-

nów, rzucających się do gardła, całą

bandę strasznych psów, wściekłych

psów! Wyborny pomysł. Trzeba będzie

poszukać w okolicy, ale na to trzeba

czasu, a żniwa niedaleko... Czekaj,

młodzieńcze! Mam myśl, mam

doskonałą

myśl!

- Jaką, proszę pana?

- To tajemnica, podstęp wojenny...

Zawierz głowie starego wojownika. Od

dzisiejszej nocy będzie nas strzegł

Cerber trzygłowy.

- Wesołe oczki "starego wojownika"

trysnęły uśmiechem; dawno już nie było

w nich śladu straszliwego gniewu, co

niedawno kąsał jego osierdzie. Pobiegł

na krótkich nóżkach, aby jak król, co z

wygnania powraca zasiąść znowu na

swoim gospodarskim tronie i pańskim

okiem tuczyć konie.

Adam i Wojtek ponure spojrzenie

rzuciwszy w stronę wody poszli wolnym

krokiem beztroskich włuczęgów ku

lasowi. Stał się on ich najmilszym zakąt-

kiem. Pod wyniosłymi drzewami ścielił

się zielony chłód; drobne, gęste

krzewy podszyły go splątaną gęstwiną,

najbujniejszą nad szmerliwym strumy-

kiem, co się sączył pracowicie w

głębokim jarze, jakby się spieszył do

mat-

ki, do wielkiej wody jeziora. Na dole

leżała cisza. "Gałęzie u góry wisiały

jak zielone, gęste, niskie chmury". Tu i

ówdzie nieśmiało odzywały się

przedziwne głosy. Krzyknął ptak, nagłą

zdięty trwogą, zatrzeszczała gałązka

tknięta płochliwą nogą zwierzęcia,

przekradającego się z łopotem serca

przez miejsca odsłonięte. Do grubego

pnia przypiął się jak pijawka, koloro-

wy dzięcioł i stukał jak gość do drzwi.

Ponieważ mu nie otworzono, więc

okrążył pień i stukał z innej strony,

jakby chciał zapytać: - "Czy robaczki

w domu?" - Wnet go ogarnęła furia i

począł dziobać drzewo z szybkim stuko-

tem.

- Czy nie uważasz - szepnął Wojtek - że

ten drab stuka wedle heksametru?

- W drugim wierszu zmącił rytm -

odrzekł cicho Adaś.

Dzięcioł poznawszy, że zdrowe drzewo

jest mało obiecującą jadłodajnią dla

głodnego obywatela lasu, machnął na nie

ogonem i przeniósł się na inne.

Miał w czym wybierać. Zmarły Gilewicz

kochał las i pan Rozbicki miłował go

poetycką duszą. Wszystko w tym

majątku było chudopacholskie, las tylko

był

wielkopański, więc jak gdyby wiedząc o

tym pysznił się i nadymał górnymi

głosami.

W wysokiej liściastej gęstwinie wiatr

buszował nieustannie, lekko chwie-

jąc czubami drzew nawet w skwarne

południe. Dopiero o gasnącej wieczornej

godzinie coś tam w górze zaczynało grać,

jak organy podczas nabożeństwa.

Jakiś ptak srebrzystym dzwonkiem

dzwonił na nieszpory, ciżba krzewów

przy-

padała do ziemi, jak modlący się ludzki

tłum, strumyczek mruczał swój pa-

cierz, a wielkie drzewa śpiewały: -

"Wszystkie nasze dzienne sprawy..."

unisono, uroczyście, szumnie. Śpiew ten

huczał potężniej, gdy przed nocą

cwałowały tabunem czarne chmury, co

wychłeptawszy wodę z morza, leciały na

dalekie ziemie. Wicher zwalisty, co je

gnał, wyjąc z uciechy, że pędzi cza-

rne, zastraszone bydło, spadał na las i

deptał po nim. Wtedy drzewa huczały

groźnie, straszliwymi głosami, i gięły

znieważone korony, aby strząsnąć na-

pastnika.

Adaś, mrówka z kamiennego mrowiska

- z wielkiego miasta, co tu, do stóp

tych olbrzymów przypadkiem

przywędrował, patrzył na las jak na

największe

cudo. Nie mógł pojąć, że ta wspaniałość,

co szczytami sięga "pod nieba em-

pirejskie", należy do niego; myślał o tym

z nieśmiałym drżeniem serca i ze

strwożoną pokorą. Zdawało mu się, że

jest "Guliwerem u olbrzymów",

pacholę-

ciem, co stanął w obliczu majestatu. A

las, wspaniały, ogromny las, ogród

boży, szumi łagodnie i sennie; blaski

słońca, co się złotymi strugami leją

przez listowie, przypominają uśmiech.

Las uśmiecha się i gada: wojsko dob-

rotliwych olbrzymów, co nikomu nie

uczynią krzywdy. Pokochał przeto ten

swój las nagłą, gorącą, namiętną

miłością. Zdawało mu się, że w jego

sercu

wyrósł las młody i bujny, zielony i

radosny. A ten wielki, stary i potężny

oczarował go, zagarnął i rozmiłował go

w sobie.

Mówił jakby w rozmarzeniu:

- Mnie nie będzie już na świecie, a ten

las będzie! Słyszysz, Wojteczku?

Wolałbym uciąć sobie rękę, niż ściąć

jedno z tych drzew. Kocham ten las...

Gdy zamknę oczy, widzę go... Słyszę go,

gdy zasypiam. Wiesz, Wojtek, jest

mi zielono w duszy.

- Myślę, że nie las jest temu winien -

rzekł Wojtek odsuwając się przezo-

rnie. - Dusza twoja mogła przybrać

barwę wnętrza głowy. Nie wrzeszcz, bo

spłoszysz wiewiórkę! Dlaczego dręczysz

zwierzęta?

- Gdzie, gdzie jest wiewiórka?

- Wcale nie widziałem wiewiórka,

chciałem jedynie otumanić twoją zemstę.

Tarzanie! Za to jednak możesz zobaczyć

człowieka na koniu. Pan Rozbicki je-

dzie w cwał przez łąkę. Czy cię to nie

zdumiewa, że koń nie ma skrzydeł?

- Już i to dobrze, że ma cztery nogi.

Czy słyszysz?

- Co mam słyszeć?

- Ten centaur w głos się śmieje... Co się

stało Homerowi?

Pan Rozbicki znajdował się w

promienistym humorze. Jechał brzegiem

lasu i

od czasu do czasu zanosił się śmiechem

tak rozgłośnym, że smutny jego ru-

mak, jasnokościsty pesymista, odwracał

głowę i patrzył na jeźdźca z wyraź-

nym niesmakiem.

- Musiało mu się zdarzyć coś wesołego -

mówił Wojtek. - Dziwnie się zmie-

nił od rana. Szalał na widok zatopionej

wielkiej armady, ale jakoś prędko

to przebolał. zawołajmy na niego, może

co powie.

- Hej, hej! - krzyknął Adaś.

Wesoły kawalerzysta najpierw się

zdumiał, potem tak zachwiał się w siod-

le, jak gdyby chciał zwrócić bachmata w

powrotnym kierunku, bachmat jednak-

że, wbrew wszelkim pozorom bardzo

silna indywidualność, sprzeciwił mu się

gwałtownie.

- Co wy tu robicie? - rzekł poeta. - Nie

oddalajcie się tak od domu, bo

licho wie, co was może spotkać w

ciemnym lesie.

- A pan dokąd tak pędzi? - spytał Adaś.

- Znakomicie pan jeździ!

- Przydałbym się pod Somosierrą, co?

Jadę tak sobie, żeby z siebie wy-

trząść złość.

- Złość? Nam się zdawało, że pan się

głośno śmieje - rzekł Adaś zdziwio-

ny.

- Ja się śmiałem? Przywidziało się

wam. To chyba ta szkapa, ale nie ja -

mówił pan Rozbicki, żywo mrugając

oczami. - Mam dużo powodów do

śmiechu!

Właśnie... Właśnie...

Gdy mu się udało przekonać

Rosynanta do ruszenia w drogę,

zachęciwszy go

do tego przeraźliwym, cienkim

krzykiem, po czym przymilnym

wołaniem: -

"Wio, kosiu, wio!" - Adaś spojrzał na

Wojtka, Wojtek zaś na Adasia.

- Wieszcz ma nieczyste sumiemie -

rzekł Adaś.

- Wieszcz, choć wieszcz, lecz coś kręci! -

zaśmiał się przyjaciel. - Ra-

duje się prywatnie, a dla "obcych ludzi

ma twarz jednakową", jak mówi jego

kolega, Słowacki. Ha! Poeci są zmienni

jak obłoki. Istnieje szkoła myśli-

cieli, która śmiało twierdzi, że brak im

piątej klepki. Zresztą dzień jest

zbyt piękny, aby się zajmować

odgadywaniem straszliwych tajemnic.

Przebrnęli przez ten dzień, jak przez

czystą, niebieską wodę, mało zwró-

ciwszy uwagę na to, że pod wieczór

pokłóciły się dwie staruszki tak gwałto-

wnie, że zdołały obudzić z głębokich

snów pana Kropkę. Jedna, która miała

dziewięćdziesiąt lat, twierdziła, że dzisiaj

jest wtorek, czemu z należytą

werwą sprzeciwiła się druga, powołując

się na większe swoje doświadczenie,

miała bowiem lat dziewięćdziesiąt trzy.

Jej zdaniem był już piątek. Pan

Kropka rozdzierającym krzykiem

oznajmił im, że naprawdę jest środa, za

co

go nazwały człowiekiem ordynarnym i

gruboskórnym, usłyszały bowiem,

jakoby

twierdził, że właśnie jest niedziela, a

przecie ludzie pracują, więc nie

może być niedziela! Przerwawszy kłótnię

zjednoczyły się w zamiarze wydarcia

błękitnych oczów pana Kropki z ich

naturalnej oprawy, co go zmusiło do sro-

motnej ucieczki pod opieką pana

Rozbickiego.

Ucieszył się pan Rozbicki jego

widokiem i zamknąwszy się z nim długo

i

tajemnie nad czymś radził.

Pan Kropka oznajmił sennemu synowi:

- Pójdę...

- Znowu tata będzie chodził całą noc.

Po co? Kiedy tata odpocznie?

- Odpoczywam! - rzekł stary z mocą.

Chodząc?

- Lubię.

- Trudno, jeżeli tata lubi, niech tata

idzie.

- Ślicznie... - rozmarzył się starty. -

Gwiazdy...

- Niech tata przynajmniej dobrze

patrzy.

- Ho, ho! - krzyknął ojciec.

- Najpierw jakieś trzy cienie, wczoraj

łódka... Nie bardzo mi się to pod-

oba.

Stary w odpowiedzi przytulił do piersi

maczugę Herkulesa i rzewnie wes-

tchnąwszy, poszedł w ciemność.

Musiało być około północy, kiedy

śpiący głęboko Wojtek poczuł mocne

szar-

pnięcie.

- To ja, Adam - szepnął mu głos nad

uchem. - Wstawaj czym prędzej...

- Co się stało, na Boga? - krzyknął

przyjaciel zduszonym głosem.

- Nic strasznego, chodź prędko...

Pękniesz ze śmiechu!

Wojtek, który się zerwał z posłania,

pomyślał z rozpaczą, że pękanie ze

śmiechu o północy jest pomysłem

stanowczo opętanym.

- Słuchaj - mówił Adaś cicho.

Wśród gwiezdnej ciszy rozlegało się

przeraźliwe ujadanie psów. Jeden

trwożył noc głębokim basem, drugi

naszczekiwał barytonem, trzeci urągał

gwiazdom głosem mocno piskliwym i

cienkim.

- One tak co pół godziny... I zawsze

wszystkie razem. Zbliż się do okna.

Widzisz co?

- Nic nie widzę.

Adam strzegąc się każdego szmeru

ostrożnie otworzył okno.

- Poczekajmy, zaraz zaczną.

Znowu ozwał się głęboki bas potężnego

jakiegoś brytana.

- Ależ to nie pies! - szepnął śmiertelnie

zdumiony Wojtek. - To tata!

- Słusznie, a ten baryton to nocny stróż.

- A ten trzeci, co tak cienko?

- Jesteś mało muzykalny. Posłuchaj...

- Pan Rozbicki! - krzyknął Wojtek. - A

im co się stało?

- Nic. Głodowce straszą zające z

Wiliszek. Ale twój tata najlepiej to ro-

bi.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

STO PIORUNÓW I BARANIA KOŚĆ

Wyborny pomysł pana Rozbickiego,

aby szczekaniem zastraszyć wroga, nie

był pomysłem oryginalnym; często

używali go brudni skąpcy żałujący

ochłapów

dla psa, więc szczekali osobiście,

wzbudzając u złodziei uśmiech politowa-

nia. Pan Rozbicki nie był wprawdzie

skąpcem, lecz genialnym strategiem, ale

i jego chóralne szczekanie nie wywołało

spodziewanej grozy. Chytry wróg po-

znał się na niedołężnym szachrajstwie i

natrząsał się z niego w sposób obe-

lżywy. Pomimo czujnych straży, pomimo

zawodowej chytrości pana Kropki, zna-

leziono we dwa dni potem na ganku

domu w Głodowcach - u bram twierdzy!

-

niewielkie zawiniątko.

- Ostrożnie! - krzyknął rozdrażniony

pan Rozbicki - to może być bomba!

Adaś nie bacząc na to, że w zawiniątku

może być ukryta śmierć, kopnął je

z zuchwałą lekkomyślnością młodości.

Nic nie wystrzeliło. Chwycił je przeto

czym prędzej i rozerwał sznurki. Z

powicia kilku papierów wydobył

pokaźną

kość, do której przywiązano kartkę z

drwiącym napisem:

"Dla zmęczonych piesków!"

- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki.

Chciał powiedzieć znacznie więcej, ale

udało mu się chwycić pierwsze z

brzegu słowo i trafił na "ha"!

Nawet ta babka, co miała

dziewięćdziesiąt trzy lata, byłaby łacno

pojęła,

że wróg się z nich natrząsa.

- Alea iacta est! - krzyknął poeta

odzyskawszy głos. - Kości rzucone! -

dodał tragicznym głosem dla tych,

którzy nie byli biegli w łacinie.

Adam pomyślał, że gdyby pan Rozbicki

nie urządzał amatorskiego teatru

"pod psem", wróg nie miałby wybornej

okazji do naigrawania się. Nie chciał

tego powiedzieć dostojnemu

Homerydzie, lecz spojrzał na niego z

rozżale-

niem, wieszcz jednakże mało sobie

ważąc rozżalenie Adama usiłował

odkryć

sposoby wroga, nie mogąc pojąć jakimi

drogami to ohydne zawiniątko dostało

się na próg jego twierdzy. To było

najważniejsze w tej chwili.

- Szpiegrze tu byli! - krzyknął w srogiej

alternacji.

Nie powiedział "szpiedzy", lecz po

staropolsku: "szpiegrze".

Nie było to odkryciem nadzwyczajnym,

każdy wiedział bowiem, że tej pluga-

wej kości nie przyniosły demony, lecz

panowie Niemczewscy.

Nad Głodowcami stanęła czarna

chmura. Mroczno uczyniło się w nich i

dusz-

no. Głodowce zostały pohańbione tym

dotkliwiej, że kość była baraniego po-

chodzenia. pan Rozbicki jadł kwaśne

mleko nie jak zwykle z kartoflami, lecz

ze wstydem. Pan Kropka posępny był

jak jenerał, który przegrał bitwę. Chło-

pcy byli rozdrażnieni i smutni. Tylko

babki kłóciły się zawzięcie, a łakomy

staruszek korzystając z zamieszania

czynił wyprawy na agrest.

- Nie możemy się dać ośmieszyć - rzekł

Adaś do Wojtka. - Cała historia

zaczyna być nieznośna. Musimy się z

nimi rozmówić. Chodź ze mną!

Ukrywając się przed panem Rozbickim

poszli chyłkiem na brzeg wody, skąd

wyraźnie widać było dwór w Wiliszkach.

Na tamtej stronie pusto było i głu-

cho.

- Hop, hop! Wiliszki! - krzyknął Adam

jak mógł najdonośniej.

Nikt się nie ukazał na to wołanie.

Nabrał w płuca powietrza i zawołał raz

jeszcze, zgoła rozpaczliwie.

Nic. Cisza.

- Po wodzie głos niesie - rzekł

rozgoryczony Wojtek. - Muszą słyszeć,

ale

nie chcą. O patrz, patrz, tam na szczyt

tej skręconej jabłoni. Widzisz?

- Widzę... Ktoś siedzi na gałęzi i

ukrywa się za pniem.

- To dziewczyna - szepnął Wojtek

bystrooki.

Adam gotów był do wszystkiego.

Zwinął dłoń w trąbkę, do ust ją

przyłożyw-

szy zakrzyknął:

- Widzimy panią na drzewie! Niech się

pani odezwie!

Nikt nie odpowiedział. Wideta na

drzewie zręcznie ukryła się wśród liści.

- Wracajmy! - rzekł Adaś zduszonym

głosem.

Wojtek spojrzał na niego z troskliwą

uwagą i ujrzawszy w jego oczach łzy

szepnął gorąco:

- Nie warto, Adasiu, nie warto...

- Przykro mi - rzekł Adaś. - Co ja im

zawiniłem? Jesteś świadkiem, że

chciałem zgody... Upokorzyłem się... Ale

oni mają zawzięte serca... Czemu

jednak ta dziewczyna?

- Nie znasz kobiet - rzekł Wojtek

ponurym głosem, wyciągniętym za włosy

z

dna brzucha. - W takich sprawach

kobiety są najgorsze. Pragną widoku

krwi.

Hańba im!

Ponieważ po tak straszliwym

oskarżeniu każde następne słowo byłoby

pustym

dźwiękiem, więc zapadli w głuche

milczenie. Jedynie Wojtek, w którym

bulgo-

tał gniew jak woda w samowarze,

pragnąc rozprężyć duszę w jakimś

gwałtownym

czynie, porwał ni stąd, ni zowąd

ogromny kamień i z pasją rzucił go w

krza-

ki. Kamieniowi było wszystko jedno, lecz

zgryzionej duszy ludzkiej cokol-

wiek to ulżyło.

Rozwaga nakazywała czujność,

jednakże w masce obojętności; wszelki

czyn

nieprzemyślany i poczęty w

zdenerwowanym uniesieniu mógł się stać

wodą na

młyn Niemczewskich. Niech oni wlezą w

kabałę. Głodowce postanowiły patrzeć

i czekać. Z pilnej obserwacji

kilkudniowej stało się jasne, że wróg

wciąż

czyni tajemne wypady, zawsze w inną

stronę i zawsze udaje mu się ujść nie-

postrzeżenie. Ślady wiodły raz do lochu,

w którym przechowywano masło i

śmietanę, raz do lamusa, zapełnionego

gratami, zużytymi w gospodarskim tru-

dzie. Do domu wróg zbliżyć się nie śmiał.

- Mam takie wrażenie - rzekł Adaś do

Wojtka - że oni czegoś szukają.

- Przede wszystkim guza - odrzekł

Wojtek.

- Niewątpliwie, ale i czegoś jeszcze.

Poczynają sobie zuchwale, ale nie

czynią tego bez powodu.

Pan Rozbicki oświadczył ponuro, że

szukają śmierci. Owszem, niech szuka-

ją.

- Poczyniłem wszelkie przygotowania -

mówił uśmiechając się tajemniczo. -

Jednego poranka jeden z nich będzie

gotów!

- Co to znaczy, na Boga! - zawołał

Adaś. - Co pan zamierza?

- Iii! nie warto mówić - odrzekł pan

Rozbicki odchodząc.

- Wojtek! - mówił Adaś gorączkowo. -

Pan Rozbicki ma śmierć w oczach.

- Chyba tylko w jednym. On udaje

tylko, że taki groźny!

Nikt jednak nie zdołał przeniknąć

zamiarów pana Rozbickiego, nie było

zresztą na to czasu, drugiego lipca

bowiem zdarzył się wypadek, który

nape-

łnił Głodowce zgrozą i krzykiem. Tego

dnia rzekł rano pan Kropka do swojej

pociechy, Wojtka:

- Duszno...

- W izbie duszno! Niech tata pójdzie

przespać się na łąkę pod lasem.

- Woda...

- Co: woda? Aha, lepiej spać nad

wodą? Można i tam. Skoro zawołają na

obiad, przyjdę tatę obudzić. Do

widzenia, śpij tata zdrowo!

- Amen - rzekł pan Kropka, nie

wiadomo ściśle dlaczego tak właśnie, i

po-

szedł.

Było to ostatnie słowo, które z siebie

wydał. Poza tym słowem wszystko

inne znikło, a pan Kropka z tym

wszystkim na dodatek. Nie było pana

Kropki.

Nec locus ubi Kropka. Rozwiał się.

Przepadł. Rozpłynął się w powietrzu,

chociaż ważył dziewięćdziesiąt

kilogramów. Gdy około pierwszej

godziny, tuż

przed obiadem, Wojtek poszedł budzić

prezesa siedmiu braci śpiących, szukał

nadaremnie. Obszedł głodowiecki brzeg,

zajrzał za każdy krzak, lecz nigdzie

nie było śladu taty. W jednym miejscu,

tuż nad wodą, dokąd nie dochodziła

zagroda z kolczastego drutu, widać było

zmiętoszoną trawę, lecz i tu go nie

było. Wojtek począł biegać niespokojnie

i nawoływać, z początku cicho, po-

tem coraz głośniej, wreszcie

rozdzierająco.

- Chyba poszedł do lasu! - pocieszył się

syn lekkomyślnego ojca.

Zwołano wszystkich i przetrząśnięto

las. Ani śladu.

- Możliwe też... - zaczął pan Rozbicki,

ale nie dokończył.

- O czym pan myśli? - wrzasnął

Wojtek.

- Możliwe... że się utopił...

Wojtek zbladł i chwycił się ręką za

serce.

- Niemożliwe! - zawołał Adaś.

- Mógł we śnie wleźć do wody - mówił

pan Rozbicki.

- Szukajmy! - wołał przerażony

Wojtek.

Zdięto drzwi stodoły, szerokie jak

brama miasta Gazy, którą Samson wy-

niósł na plecach, położono je na kilku

belkach i tę tratwę spuszczono na

wodę. Dno widać było wyraźnie, woda

bowiem była czysta; można było

dostrzec

każdy na dnie kamień, trudno było

przeto nie zauważyć potężnej osoby.

Żad-

nej osoby nie było w tym czasie w głębi

wód. Nie można było w żaden sposób

powiedzieć o panu Kropce, że "przepadł

jak kamień w wodzie". Pan Kropka za-

gubił się gdzieś na lądzie.

- Może mu się coś przywidziało i

poszedł do miasteczka - mówił

zamyślony

Adaś. - Może śpi gdzieś w zbożu...

Uspokój się, Wojtek! Ojcu nic stać się

nie mogło, nie jesteśmy przecież na

pustyni.Poczekajmy do wieczora. Staru-

szek gdzieś się wyśpi i wróci.

- Daj Boże, daj Boże! - Szeptał Wojtek.

Pan Rozbicki jednakże kręcił głową.

- Jeżeli - mówił - nie powróci do

wieczora, dam znać policji.

Czekano w mrocznym milczeniu,

jedynie chłopcy nie zaprzestali

poszukiwań.

Poszli do wsi pytając każdego, azali nie

widział gdziekolwiek pana Kropki?

Nikt go jednak nie widział, więc z

ciężkim sercem wracali do domu.

- Nie wrócił? - spytał Wojtek

gorączkowo.

- Jeszcze nie! - odrzekł pan Rozbicki

ponuro.

Zmierzch się już zaczął sączyć przez

szczeliny w niebiosach, kiedy zwa-

biony niezwykłym w Głodowcach

rozruchem zjawił się tam roztropny Icek

Ko-

kiet, osobisty i zapamiętały wróg

Wiliszek. Ponieważ wiedział już o

wszyst-

kim, zjawił się przeto z rzewnymi

słowami współczucia, które wedle wszel-

kich form towarzyskich złożył jak

kwiaty na ręce Wojtka. Wojtek poczuł

jed-

nakże, że razem z uprzejmymi słowami

roztropny mąż wciska mu do ręki jakiś

zmięty papier.

- Co to jest? - zapytał Wojtek.

- To jest tajemnica - szepnął tamten

kładąc palec w okolicach gęstej bro-

dy, gdzie wedle wszelkich przypuszczeń

znajdowały się usta.

Wojtek drżąc z niepokoju i

niecierpliwości dał znak Adasiowi. Po

chwili

czytali z największym zdumieniem:

"Poufne! Tajne! Do Wojciecha Kropki!

Twój ojciec jest w niewoli!!! Pozos-

tanie w niej tak długo, jak długo nie

rozmówimy się w ważnej sprawie! Jeśli

jesteś odważny, staw się dzisiaj o

północy na brzegu. Gdy podpłynie

łódka,

powiedz hasło: - <<W Grenadzie

zaraza!>> - Łódka odpowie: - <<Śmierć

lub

zwycięstwo!>> - W łodzi będzie tylko

jeden i ty musisz być sam! Jeżeli

przyjdzie z tobą ten drugi, lub kto inny,

łódź odpłynie, a twój ojciec bę-

dzie jęczał w niewoli. Pan Rozbicki nie

śmie wiedzieć o niczym. Wierzymy

Twojemu słowu, bo nie nazywasz się

Gilewicz! Dzisiaj o północy!!! Ci, co są

Niemi".

- Złoczyńcy! - krzyknął Adaś. -

Złoczyńcy! Porywacze ojców...

Przychodzi-

ło mi to na myśl, ale sam siebie

zwymyślałem za taką myśl.

- Ale jak tata mógł... - głośno rozważał

Wojtek. - Chyba, że za mocno

spał... Adasiu, co robić? Czy powiedzieć

panu Rozbickiemu? Uspokój się,

przyjacielu, i poradź...

Ale Adaś nie chciał się uspokoić.

Wiedząc, że pan Kropka ani się nie uto-

pił, ani nie został pochłonięty przez

rozstępującą się ziemię, tę sprawę

pomijał w swoich rozognionych

rozmyślaniach. Wyrwał tajne pismo z

rąk Wojt-

ka i czytał ze zgrozą:

- "...Wierzymy twojemu słowu, bo nie

jesteś Gilewicz"... Ale ja jestem

Gilewicz i nie puszczę tego płazem! To

za ciężkie...

- Ale co robić, co robić? - pytał Wojtek

gorączkowo.

- A czy ja wiem, co robić? Najlepiej by

było wpaść tam i stłuc ich na

kwaśne jabłko.

- Nie damy rady... - jęknął Wojtek.

- Więc chyba czekać. Przecie nie będą

go tam więzili, lecz jutro wypusz-

czą.

- Pewnie, ale tymczasem pan Rozbicki

pośle po policję. Będzie brzydka

sprawa... Zrobi się niesłychana

awantura. A te małpiszony traktują to

wszy-

stko honorowo.

- Honorowo! - zaśmiał się Adaś jak

młody szatan. - Czekaj, niech pomyślę,

bo wyszedłem z siebie.

- Wyjść możesz, tylko nie odchodź za

daleko - rzekł Wojtek, który znacz-

nie pocieszony, odzyskał dobry humor. -

Pomyśl, bracie, pomyśl!

Adam wpatrywał się długo w zmierzch

opadający jak jedwabna, czarna zasło-

na i rozmyślał z wielkim natężeniem.

Wreszcie przemówił:

- Wiesz co? Idź na brzeg... Panu

Rozbickiemu nic nie powiemy i jakoś go

łagodnie ocyganimy. A pójść musisz nie

tyle po ojca, bo ojciec powróci sam,

ale aby się wreszcie dowiedzieć, czego ta

zgraja od nas żąda. Piszą, że

chcą się rozmówić "w ważnej sprawie".

Zobaczymy, jaka to "ważna sprawa".

Sam mało mów, a dużo słuchaj. Niech

się chłopaczki wygadają. Rozumiesz?

- Rozumiem doskonale. To dobra myśl!

Może się wreszcie uda skończyć tę

tragifarsę. Kto będzie rozmawiał z

panem Rozbickim?

- Chyba ty. Będziesz musiał coś

powiedzieć, ale nic nie powiedzieć, bo

pan Rozbicki, jak sam powiada, mógłby

być wujem Ulissesa.

- Będę lisem! - rzekł Wojtek.

Pan Rozbicki skrzętnie notował coś na

długich skrawkach papieru, ujrzaw-

szy jednak wchodzącego Wojtka, szybko

je nakrył obiema rękami.

- Epopeja! - pomyślał Wojtek z dość

podejrzanym szacunkiem.

- Czym ci mogę służyć, Pyladesie? -

zapytał Olimpijczyk głosem smutnym,

jak gdyby zgryziony, że musi rozmawiać

ze śmiertelnym, on, który przed

chwilą rozmawiał z bogami.

- Mam wiadomości o ojcu - mówił

Wojtek unikając jego wzroku.

- Nie może być - zawoła poeta z nagłym

ożywieniem. - Żyje?

- Dlaczego by nie miał żyć?

- Szkoda! - rzekł głucho pan Rozbicki. -

Ach, ach... młodzieńcze!... -

dodał z niezwykłą życzliwością - nie

chciałbym, abyś mnie źle zrozumiał.

Powiedziałem: "szkoda!" - myśląc, że ta

radosna wiadomość przychodzi do nas

tak późno... szkoda, żeśmy się tak

serdecznie martwili... Pojmujesz?

- Oczywiście - bąknął Wojtek, byłby

jednak dał młodą głowę za to, że pan

Rozbicki płacze nad utratą tragicznego

tematu, przekonany, że Niemczewscy

pozbawili miłego żywota pana Kropkę.

- I jakież to wiadomości? - pytał

staruszek. - Właśnie miałem zamiar na-

pisać doniesienie do posterunku policji.

- Dobre... Tata oddalił się na krótki

czas w ważnych sprawach... Nie mogę

więcej powiedzieć, bo tata pragnął

utrzymać to w tajemnicy... Mój tata w

ogóle jest dziwnym człowiekiem... Tak

sobie czasem pójdzie i nie wraca...

Takie fantazje, proszę pana...

Szczególnie latem. Pójdzie, proszę pana,

nic

nikomu nie powiedziawszy i chodzi,

chodzi...

- A potem wraca - rzekł pan Rozbicki

bystrze się w niego wpatrując.

- Oczywiście!

- A kiedy powróci?

- Pewnie jutro... Taki dziwny człowiek,

proszę pana... Czasem to mi się

chce śmiać. Więc niech pan nie woła

policji, bo i po co? Jutro w nocy tata

z pewnością wróci?

- Dlaczego w nocy?

- Przecie w dzień będzie spał, nie wie

pan?

- Więc nie będzie chodził?

- Może będzie, proszę pana. Czy ja

wiem? Tata jest oryginał.

Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w

oczy mówiąc mu spojrzeniem:

- Młodzieńcze! Łżesz na gruby kamień,

ale nie masz wprawy. Mnie nie obeł-

gasz.

Głośno zaś oznajmił:

- W takim razie wszystko w porządku.

Bądź pozdrowiony! Vale et me amantem

ama!

Wojtek przysunął jednym gwałtownym

szurgnięciem nogę do nogi, co od nie-

pamiętnych czasów jest oznaką

głębokiego szacunku i czym prędzej

"uniósł

stąd obecność swoją", jak ślicznie

śpiewają w jednej operze.

- Uwierzył? - pytał gorączkowo Adaś

stojący na czatach.

- Owinąłem go dokoła małego palca -

zaśmiał się Wojtek. - Pisał właśnie

poemat, więc był cokolwiek

nieprzytomny. Zacna dusza, ale małe

dziecko go

ocygani. Która godzina?

- Babki już przestały się kłócić.

- Aha, jakaś dziewiąta. Niedługo trzeba

będzie się położyć, bo pan Rozbi-

cki może zajść niespodzianie. Potem

wymknę się przez okno.

- Weźmiesz broń? - szepnął Adaś

ponuro.

- Jaką? - zdumiał się Wojtek. - Skąd ja

wezmę broń?

- W pokoju pana Rozbickiego jest cały

skład, ale tam trudno się dostać -

mówił zamyślony Adaś. - Coś jednak ze

sobą wziąć musisz.

- Czyż trzeba... - z powątpiewaniem

rzekł Wojtek.

- Ludzie, którzy porywają ludzi, nie są

ludźmi, którym bym wierzył - wy-

głosił Adaś nieludzki aforyzm. - Wiesz

co weźmiesz? Weźmij tę kość baranią!

Czytałem, że jest to straszna broń.

- Myślisz chyba o oślej szczęce?

- Ośla szczęka też byłaby niezgorsza,

ale ponieważ będzie ci potrzebna do

gadania, więc nie będziesz mógł użyć jej

do walki. Mówię ci, kreaturo, że w

jednej francuskiej książce morderca

zakatrupił pewną pannę baranią kością.

- Gdzie ona? - zapytał Wojtek z mocą.

- Wisi w mojej izbie na ścianie. Kość,

oczywiście, nie panna.

- Strasznie poniewierają biednego

barana po zgonie. Po cóż ją powiesiłeś?

- Aby nie zapomnieć, bo ja im to

zapamiętam. Słyszysz? Co złość ludzka

potrafi zrobić z najspokojniejszego

człowieka, jakim ja byłem!

Zaległo ponure milczenie, nad którym

obłędnym lotem latał nietopeż.

- Noc będzie ciemna - szepnął Wojtek.

- Tym lepiej.

Do północy było daleko, ukryli się

przeto w izbie zagasiwszy światło i

rozmawiali szeptem, gotowi w każdej

chwili do udawania, że zapadli w głębo-

ki sen; w domu jednak nikt się nie

poruszał prócz zegara w oddalonyn

pokoju

pana Rozbickiego, który rzadko na

niego spoglądał, używając do mierzenia

czasu niezawodnych kogutów, nie

wymagających ustawicznego nakręcania

i na-

prawy.

Drzewa za oknami zaczęły szumieć

rozgłośnie. Zdawało się, że wiatr chwie-

je nocą jak czarną wodą; powietrze stało

się ciężkie i duszne.

- Gwiazdy pogasły - szepnął Adam

spoglądając przez okno. - Zdaje się, że

chmury walą. Gdzie może być nocny

stróż?

- Pewnie w sadzie i pewnie śpi, do czego

go tata przyzwyczaił. Z tej

strony nie ma niebezpieczeństwa.

Jednego się tylko boję, aby pan Rozbicki

nie strzelił do mnie w ciemności i w ten

niewymyślny sposób pozbawił dynas-

tię Kropków ostatniego jej

przedstawiciela.

Adaś, w mroku nie widząc przyjaciela

usłyszał w jego głosie, wesoło zaba-

rwionym, starannie się ukrywającą nutę

zdenerwowania. Zapytał go po prostu:

- Wojtek, boisz się?

- Sam nie wiem - odrzekł uczciwie

Wojtek. - Jest mi jednak cokolwiek nie-

wyraźnie. Dotąd, jeśli walczyłem

kiedykolwiek, działo się to w biały dzień

i znałem twarz wroga. Ci z Wiliszek

lubują się widać w romantycznych przy-

godach i awanturują się o północy, z

hasłem i odzewem. Nie lubię takich hi-

storii. Ciemna noc jest porą spiskowców,

a tu nie ma powodów do spisku.

Przyjdź w słońcu, powiedz czego chcesz,

jaką sobie uroiłeś krzywdę i albo

podamy tobie ręce, albo pobijemy się

uczciwie. Czy słusznie mówię?

- Bardzo słusznie. Toteż ja myślę, że

gdyby sprawa toczyła się pomiędzy

samymi mężczyznami, wszystko

poszłoby gładko. Wplątała się w to

jednak ko-

bieta. "Helena Trojańska" - jakby rzekł

pan Rozbicki - i stąd ten teatr,

północ i tajemniczość. Cicho, co to?

Nasłuchiwali z zapartym oddechem.

- Nic. Szafa trzasnęła... Szafy mają

niemądre przyzwyczajenie trzaskania

wśród głuchej nocy. Ależ wiatr wyje!

Wiatr, jak gdyby czekał na sposobną

porę, rozpoczął niezwykłe harce i w

sposób zgoła nielitościwy począł

tarmosić drzewa. O szyby okna uderzały

ga-

łązki tłoczonych tuż przy domu bzów.

- Chyba będzie burza - szepnął Wojtek.

- Tego by tylko brakowało - mruknął

Adaś. - Wszystkie straszne historie w

operze odbywają się zawsze podczas

burzy. Wiesz co, Wojtek? Chyba ty już

musisz iść. Wedle moich obliczeń jest już

po jedenastej. Pamiętasz o wszys-

tkim, co ci powiedziałem? W mocy bądź

lisem, a lwem będziesz w dzień. Wzią-

łeś kość?

- Wziąłem - odrzekł Wojtek zgasłym

szeptem.

- Ja będę czuwał, oczywiście, a gdybyś

długo nie wracał, przyjdę na

brzeg. Hasło pamiętasz?

- "W Grenadzie zaraza". Gdyby

nieboszczyk szedł na spotkanie drugiego

nieboszczyka, nie wymyśliłby lepszego.

Bądź zdrów, przyjacielu! Jeśli mnie

tam utopią, każ mnie wyłowić i

pochować w poświęconej ziemi, bo

strasznie

nie lubię zimnej wody.

- Przy pierwszym podejrzanym ruchu

wal napastnika kością przez łeb. Mo-

żesz nie zabijać, ale musisz go ogłuszyć i

przynieść tutaj na plecach.

- A gdyby... - szepnął Wojtek. - ...a

gdyby to była ... ona.

- Wciąż ta dama! - rzekł Adaś głucho. -

Jej się, oczywiście, ukłonisz i

uciekaj.

-Uciec mogę, ale kłaniać się nie będę!

Otwieraj okno!

Wiatr wiał tak gwałtownie, że trzeba

było do tej zwyczajnej operacji użyć

siły.

- Wichura, nie daj, Boże! Co to się

dzieje?

- Ładny kwiat! Burza nadciąga... Ale

trudno, raz kozie śmierć! - krzyknął

Wojtek.

Wspomnienie niewinnie zamordowanej

kozy wpłynęło na niego pobudzająco, bo

uczynił kozi skok i wpadł pomiędzy bzy.

Adaś, bystrze spoglądający w zawie-

sistą ciemność, rozchwianą na wietrze,

widział przez krótką chwilę zarys

dorodnej postaci przyjaciela, wkrótce

jednak noc, rozdziawiwszy potworną

paszczę połknęła go wraz z baranią

kością.

Wojtek pilnie badając drogę znaczoną

jaśniejszymi wężykami ścieżek, prze-

kradał się jak Winnetou, szlachetny

wódz czerwonoskórych. Z daleka

widział

rozlewisko wody, nieco tylko jaśniejsze

od wiszących ponad nią mroków. Znał

dobrze drogę, stąpał przeto pewnie,

czasem jednak cofał się w nagłym zalę-

ku, zdawało mu się bowiem, że go ktoś

usiłuje uchwycić za kark zimną, wil-

gotną ręką: to nisko wiszące gałęzie

czyniły sobie takie nieprzyjemne igra-

szki. Ciemność krótkiej lipcowej nocy

podobna jest zazwyczaj do rzadko tka-

nego nie bielonego jeszcze płótna,

uprzędzonego z szarej poświaty. Ta noc

jednakże wisiała nad ziemią ciężko jak

świebodzińskie sukno. Taka była w

powietrzu duszna parność, że płucom

brakło tchu... Rzeźwość wiejąca zazwy-

czaj od wody zmieniła się w ciepły

oddech.

Stanąwszy nad brzegiem Wojtek

spojrzał wysilonym wzrokiem; woda

była w

rozruchu i w niespokojności; mocny,

natarczywy wiatr zbełtał ją i zmącił

jej cichy sen. Jeziorko burzyło się i

wyglądało jak świeżo zorana rola.

Przy brzegu słychać było mlaskanie fal

roztrącanych o szuwary.

- Długo zapewne będę czekał - pomyślał

Wojtek niechętnie.

Smutno tu było i niemiło. Niepokoje

wiatrem niesione, przyprawiły nad-

brzeżny gąszcz o trwożne dreszcze. W

lesie szuwarów jęczały jakieś nieznane

głosy i słychać było jakieś niecierpliwe

bulgotania. Czasem ptak wodny, za-

lękły rozruchem wiatru, zabuczał

żałośnie, inny zaś ostrym krzykiem jak

cienkim dziobem, uderzał w ciemność,

jakby ją chciał na wylot przewiercić.

Z daleka niósł się na wysokościach

wielki szum, jak gdyby wiatr pędził

przerażone i ciężko skrzydłami bijące

stada zbłąkanych ogromnych łabędzi. A

jeszcze dalej, dalej, gdzieś na skraju

niewidocznego krańca świata, zadud-

nił nagle głuchy, niski, potężny głos, jak

gdyby bateria ciężkich dział

przewaliła się po moście.

W tej chwili rozdarła niebo od wschodu

do zachodu niezmierna błyskawica.

Niebo pękło przez wszystką szerokość.

Zdawało się, że czarna, wichrem nape-

łniona przepaść otwarła ogniem ziejącą

paszczę, aby połknąć struchlałą i

spłaszczoną z lęku ziemię. W jaskrawym

rozbłysku Wojtek ujrzał przez moment

zrozpaczony wyraz świata: drzewa wpół

zgięte, tak jakby usiłowały paść na

kolana przed nawałnicą, stłamszoną

atramentowoczarną wodę i białe zjeżone

grzywy fal, a na drugim brzegu dom w

Wiliszkach, co przylgnął do ziemi jak-

by skulony.

Gdy pierwsza błyskawica zapalona

przez burzę jak rakieta, mająca dać has-

ło do rozpoczęcia wojny, zagasła

przeorawszy niebo, wystrzeliło pierwsze

burzące działo. Lew burzy zaryczał na

cały świat oznajmiając, że rozpoczyna

straszliwe łowy. Struchlało na ten głos

wszystko co żywe. Drzewa jękliwym

zapłakawszy szumem wparły się

korzeniami w ziemię, aby wydzierżeć

zwalisty

napór; przytuliły się do siebie mizerne

krzewiny, pokładły się oczerety ni-

kłe i bezsilne. Burza, goniąc, poczęła

miętosić nabrzmiałe chmury i szarpać

pazurem ich napuchłe cielska; z

rozdartych chmur trysnął potop wody,

jak

gdyby rzeka niebieska zerwała tamy.

Pomiędzy czarnym stropem i ziemią

wyro-

sła ściana ruchoma, okropna ściana

płaczu. Deszcz nie padał, lecz lał się

strugą. Od czasu do czasu burza

rozpalała błyskawicę, aby ujrzeć w jej

roz-

błysku, czy świat został już na śmierć

ubiczowany biczami wody, a widząc że

jeszcze trwa i jeszcze czerni się na

dolinach, wydała ryk grzmotu i biła

piorunami, aby dokończyć dzieła

zniszczenia.

Wojciech , usłyszawszy pierwsze jej

zbełtane i dudniące głosy, zachwiał

się na swojej pozycji jak żołnierz, który

waha się w sercu: czy ujść na

widok nieprzyjacielskiej nawały, czy

wytrwać i dać się zgnieść? Lecz jak

ujść? Musiałby biec przez potop i do

tego biec pod górę. Nie. Lepiej stać i

przeczekać. Może rozsierdzona

nawałnica wystrzeliwszy wszystkie

ciężkie po-

ciski szybko się przewali. Zaszył się w

gęstwinę krzewów, tuż nad samym

brzegiem, skulił się jak mógł i patrzył na

straszliwość wojującą ogniem i

wodą. Po niedługiej chwili poczuł

mokrość na całym ciele, a wkrótce

potem

zdawało mu się, że chyba dusza w nim

przemokła. Ziemia pod stopami

rozmięk-

ła i tak się opiła wody, że zaczęła

zmieniać się w grzęzawisko; zapadał w

nie po kolana, lecz bał się opuścić to

miejsce. Mógłby uciec pod wysokie

drzewa, wiedział jednakże o tym, że

pioruny, gardząc wszystkim co niskie i

płaskie zawsze biją w szczyty. Stał

nieporuszony i zalękły. Zdawało mu się,

że tucza otwiera szeroko swoje ogniste

oczy, jak gdyby chciała wypatrzeć

jego właśnie, nieznośnego śmiałka, co się

ważył wyjść ze swojej nory, aby

podglądnąć diabelski sabat. Sam, o

północy, nad brzegiem wody,

rozhuśtanej

w spienioną kipiel, zatrwożył się w

dzielnym sercu. Chwycił się rękami kur-

czowo gałęzi krzewu, wydało mu się

bowiem, że go burza oderwie od ziemi

jak

piórko i poniesie. krzyknął głośno, gdy

świat stanął w ogniu, w jadowitym,

sinym ogniu potwornej błyskawicy;

poczuł, że serce w nim zamiera: w tym

trupim świetle ujrzał na rozsrożonej

wodzie łódkę. Nie, to chyba niemożli-

we! Źle chyba widział przez mętną szybę

deszczu... Nikt by się nie ważył...

To szaleństwo, to szaleństwo...

Czyhał teraz na nową błyskawicę. Wpił

się oczami w ohydną, rozmokłą ciem-

ność, aby nie stracić ułamka sekundy na

szukanie tego miejsca, kiedy się

uczyni światłość.

Świat znowu stanął w sinoniebieskich

płomieniach.

O Boże Wszechmogący! Łódź walczy z

falami. Nie mogła odbić daleko od tam-

tego brzegu, bo usiłowała przebrnąć

przeciwko wiatrowi. W łódce ktoś jest.

Kimkolwiek jest ten człowiek, pewnym

jest, że postradał zmysły.

Wojtek rozpaczliwym ruchem

wygrzebał nogi z trzęsawiska i jakby

nieprzy-

tomny, zataczając się pod smaganiem

wichru, zbliżał się uparcie do brzegu.

Przystanął wtedy dopiero, gdy

rozpędzona fala rozbryznęła się na jego

no-

gach. I on też w tej chwili postradał

zmysły. Wszedł w wodę, aby nawet o te

dwa, trzy kroki zbliżyć się do tamtego

szaleńca i zaczął krzyczeć rozdzie-

rającym głosem:

- W Grenadzie zaraza! Wróć się! W

Grenadzie zaraza! Wracaj, wracaj, na

Boga!

Burza zapaliła nowe światło, jak gdyby

chcąc ujrzeć kto śmie swoje mizer-

ne kwilenie wplątywać w jej tysiączne

głosy.

Tamten z łodzi musiał też dojrzeć

Wojtka, gdyż niedaleko było od brzegu

do brzegu. Jeziorko było długie lecz

wąskie. Podniósł rękę, jakby dając mu

znak, że go widzi.

- Wróć się!... - krzyczał Wojtek

ostatnim, rozpaczliwym tchem. - Uto-

niesz!

Przez rzęsisty płacz ulewy, przez

rozchełstaną wodę i przez wszystkie

szumy dobiegł go głos cieniutki jak

nitka:

- Chciałam... Nie przepłynę...

Wojtkowi wydało się, że ten piorun,

który uderzył w tej chwili gdzieś w

las, uderzył wprost w jego serce.

- Dziewczyna! - pomyślał w

najgłębszym zdumieniu.

Stał po kolana w pieniącej się wodzie i

nie mógł się poruszyć. Ne wie-

dział jak długo tak sterczał, jak pal

wbity w dno. Był oszołomiony, powity

lękiem i zgrozą. Spojrzał z niemym

błaganiem w stronę szalejącego nieba,

aby rozbłysnęło. Jęknął głębokim jękiem

ujrzawszy w jaskrawym blasku, że

łódka przedziera się ku tamtemu

brzegowi. Szaleniec zawrócił.

Burza, wypuściwszy z klatki wszystkie

najsroższe diabły, pomrukiwała je-

szcze z radości, lecz już ciszej. Wojtek

szedł ostatnich z siebie dobywając

sił. Brnął przez nowo narodzone potoki,

w szybkim, brudno spienionym natło-

ku goniące do wody. Nogi ciążyły mu

ołowianym ciężarem; dreszcz nim

wstrzą-

snął. Nie mógł sobie zdać sprawy, jak

długo szedł ku domowi. Woda zalewała

mu oczy, więc zdążał niemal po omacku.

Zapukał w okno, które się natychmiast

otwarło, lecz nie mógł się wdrapać

na niewielką wysokość. Adaś wciągnął

go z największym trudem.

- O Boże! - szepnął z rozpaczą,

ujrzawszy Wojtka, tym tylko różniącego

się od topielca, że się jako tako poruszał.

- Chciałem biec do ciebie...

Nie było sposobu... Czemu nie wróciłeś

od razu?

Zaczął zrywać z niego szaty, z których

można było wyżąć pokaźnych roz-

miarów strumień, owinął go w koc i jak

niańka układał go w łóżku.

Wojtek uśmiechnął się do niego i chciał

coś powiedzieć, lecz nie mógł,

gdyż szczęki wypowiedziały mu należne

posłuszeństwo. Zdołał je wreszcie

wprowadzić w ruch właściwy i

przemówił, odnosząc równocześnie

wrażenie, że

i jego słowa ociekają wodą.

- Mówię ci... Adaś... że to dzielna

dziewczyna...

- Jaka dziewczyna? - zdumiał się

przyjaciel.

- Tej nocy nie mógł się jednakże o tym

dowiedzieć, gdyż Wojtek zasnął ze

skwapliwością, która by zaszczyt

przyniosła jęczącemu w niewoli staremu

Kropce.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PAN KROPKA W KAJDANACH


Gdyby Napoleon dostrzegł był pod

Waterloo zdradziecki rów, historia poto-

czyłaby się inaczej. Wprawdzie

mordercza ta bitwa jest nieznacznym

zdarze-

niem wobec śmiertelnych zapasów

Głodowiec z Wiliszkami, bo na ich

widok

"klepsydra zadrżała w rękach Czasu" -

jednakże przeoczenie Napoleona można

przyrównać do przeoczenia pana

Kropki. Pan Kropka, szukając miłego,

cienis-

tego miejsca, w którym by nic nie

zdołało zamącić jego snu, krążył długo,

nieprzytomny cokolwiek jak lunatyk i

doszedł do zagrody z kolczastego dru-

tu. Poza nią ujrzał łakomymi oczami

malutką łączkę nad samym brzegiem.

Ostatni słup ogrodzenia wbity był tuż

przy brzegu, ponieważ jednak gorące

dni wypiły wiele wody, uczyniło się dość

szerokie przejście pomiędzy zaporą

z drutu i jeziorkiem. Krowa mogła tędy

przeleźć wygodnie, cokolwiek tylko

wypuściwszy z siebie powietrza, mógł

tedy przeleźć i pan Kropka. W ostat-

niej chwili pomyślał sennie, że nie należy

tego czynić, bo za drutem roz-

ciąga się cudza ziemia, parząca stopy.

Legł przeto na miękkiej trawie na

samej granicy. Stwierdzić należy, że

głowę ułożył z wszelką pewnością na

terenie Głodowiec.

Mickiewicz zowie sen "bratem

śmierci". Gdyby znał był pana Kropkę i

jego

sposób spania, na nic nieczuły -

nazwałby go "starszym bratem

śmierci".

Upał był tak wielki, że duch miłego pana

Kropki czym prędzej z niego wyle-

ciał i aby się orzeźwić poleciał w

chłodne, górne rejony, bodajże do stra-

toswery i postanowił długo nie powracać

do ciasnego swojego mieszkania.

Ciało, tak niegodnie porzucone, leżało w

słodkim bezwładzie, w śnie dosko-

nałym, zapamiętałym i tak twardym, że

nie zwracało najmniejszej uwagi na

roje much, co się rzuciły łakomie na

pana Kropkę, jak na olbrzymią sztukę

mięsa, na dziewięćdziesiąt kilogramów

żywej wagi. Gdyby nie jeden, lecz

siedmiu archaniołów zagrało larum,

wzywając pana Kropkę na dolinę

Józefata,

próżny byłby ich trud. Nic dziwnego

przeto, że i najście trzech diabłów i

jednej diablicy nie zostało przez niego

zauważone.

Diablica ujrzała go pierwsza i

przyzwała cichym głosem swój orszak.

Póź-

niejsze dochodzenia dowiodły, że na

czele piekielnej czeredy szła panna

Irena Niemczewska, ta sama, co na

gładkiej drodze groziła pobiciem

szlache-

tnemu Wojtkowi; za nią przekradali się

przez krzaki dwaj jej bracia i jeden

kuzyn - długonogi, wysoki dryblas.

Wedle wiadomości pana Rozbickiego,

po-

winno ich być razem sześcioro, mniemać

przeto należy, że dwóch chłopaków

poniosło w inne strony.

- Człowiek! - szepnęła Irena.

Ponieważ nie można było temu

zaprzeczyć, wszystko bowiem

przemawiało za

tym, że pan Kropka jest człowiekiem,

trzej wojownicy z Wiliszek głębokim

milczeniem oddali hołd jej bystrości i

obstąpiwszy ciało pana Kropki przy-

glądali mu się ciekawie.

- Kto to może być? - szepnął Ignaś

Niemczewski.

- Nie wygląda na włóczęgę - rzekł jego

młodszy brat. - Jakiś poczciwina,

co się zabłąkał. Niech sobie śpi...

Chodźmy, bo obiad niedługo...

- Stój! - zduszonym głosem zakrzyknęła

panienka. - Ja już gdzieś widzia-

łam tę twarz!

Zatrzymali się wszyscy okazując żywe

zainteresowanie. Irenka była wodzem

armii z Wiliszek. Zdawało się, że duch

odwiecznej zemsty ją wybrał sobie na

mieszkanie. Ociekająca krwią historia

trzech wieków w jej ręce złożyła le-

gat pognębienia ze szczętem Gilewiczów.

Duchy kilku pokoleń rozsrożonych

Niemczewskich, wskazując ją ognistymi

palcami, rzekły radośnie: - "Chłopaki

są niemrawe, ale ona wykończy ten ród

nienawistny!" - Młode pokolenie uzna-

ło bez sprzeciwu jej hetmaństwo i oddało

się pod jej komendę. Ona najlepiej

znała dzieje wielkiej waśni i dolewała

oliwy do ognia, gdy pamięć o głuchej

wojnie zdawała się przygasać.

Pochyliwszy się nad żywymi zwłokami

pana Kropki przypatrywała im się pil-

nie. Nagle usta jej zadrgały.

- Tak, to ten sam... - szepnęła groźnie.

- Kto, kto? - zapytała armia.

- Opowiadałam wam o spotkaniu na

drodze i o tym smyku, co śmiał do mnie

przemówić. To jego ojciec. Siedział na

bryczce i krzyczał.

- A teraz śpi... - bystrze zauważył kuzyn

- dryblas.

- Spać mu wolno, ale nie na naszym

gruncie! - zawołała Irenka.

Oburzenie zjawiło się na pochmurnych

obliczach. Jedynie Ignaś Niemczews-

ki, dusza sprawiedliwa, uczynił

nieśmiało uwagę:

- Jego głowa jednakże znajduje się na

terenie Głodowiec.

Panienka spojrzała na niego z

politowaniem.

- Znajdź jakiś pręt. Prędko!

- Na co pręt?

- Ja wiem na co.

Ignaś przyniósł gałąź wikliny, z której

panienka jednym ruchem zerwała

liście i ku wielkiemu ich zdumieniu

zaczęła mierzyć pana Kropkę.

- Ten człowiek - mówiła gorączkowo -

ma, na oko licząc, metr osiemdzie-

siąt wzrostu. Patrzcie, ile z tego jest na

gruncie Głodowiec? Najwyżej pół

metra, reszta leży w Wiliszkach. Jakim

prawem? Jak śmie ktoś z Głodowiec

włazić na naszą ziemię?

- Ale głowa... - rzekł Ignaś.

- Głowa takiego, co mieszka w

Głodowcach, nie jest więcej warta od

nóg.

Jędrek, biegnij po tamtych i wracaj

natychmiast.

- Co chcesz zrobić?

- To, co trzeba.

Jędrek, szybkobiegacz, pobiegł jakby

się paliło i wkrótce wrócił zdyszany

wiodąc jeszcze jednego Niemczewskiego

i jeszcze jednego kuzyna, nakrapiane-

go na obliczu. Były to niepozorne

niedorostki, wielce jednak zapalczywe i

na Głodowce zawzięte.

- Weźmiemy go do niewoli!-krzyknęła

Irenka.

Wszyscy, prócz Ignasia, pomalowali

gęby niebiańskim zachwytem. Przezorny

Ignaś czynił zastrzeżenia:

- Przecie się obudzi! Nas jest

wprawdzie sześcioro, ale tych malców

prze-

wróci jednym palcem. Ty też...

- Co ja? co znowu ja? jeśli się sam

boisz, nie bój się przynajmniej o

mnie. Los go nam zsyła w ręce, a ten mi

kracze nad głową.

- Ale co powie mama?

- Mama wyjechała, a wraca dopiero za

trzy dni.

- A wuj?

- Wuj się nie liczy. Dość gadania!

Chłopcy... za nogi tego jegomościa i

przeciągnijcie go przez granicę.

Pan Kropka westchnął mile, przyśniło

mu się bowiem, że gdzieś jedzie.

- Nie obudził się! - rzekł Ignaś ze

zdumieniem.

- Udźwigniemy go? - zapytał z

powątpiewaniem kuzyn - piegowaty.

- Spróbujmy...

Ujęli łagodnie pana Kropkę pod

ramiona i lekko unieśli, pilnie patrząc,

czy się nie obudzi z niedźwiedzim

rykiem.

- Ależ śpi! - szepnął Ignaś zdumiony.

- A może się upił?

Ponure to oszczerstwo musiało zaboleć

zacnego i znanego ze wstrzemięźli-

wości człowieka, albowiem wydał głos

podobny do bulgotania rozgniewanego

indyka.

Ogarnęło ich zdziwienie, pomieszane w

trzech czwartych z radością, gdy im

się udało ustawić pana Kropkę niemal w

pozycji pionowej. Pan Kropka, śpiąc,

stawiał niepewne kroki, podtrzymywany

ze wszech stron. Opowiada słynny pi-

sarz francuski, że w straszliwej bitwie

pod murami Kartaginy taki był na-

tłok walczących, iż trupy poległych, nie

mogąc upaść, posuwały się razem z

walczącymi. Ha! Pan Kropka zrobił taką

samą osobliwą karierę. Spał jak za-

bity, a szedł. W pewnej jednakże chwili

zamarło sześć serc, albowiem ten

dziwaczny mąż przystanął i ledwie,

ledwie otworzywszy oko (lewe) zapytał:

- To ty, Wojtek?

Musiało mu mało zależeć na

odpowiedzi, gdyż znowu słodko usnął.

Byłoby się wszystko udało doskonale,

gdyby nie drobne zdarzenie. Złośliwy

przypadek burzy często najdoskonalsze

plany. Na pestce wiśni można złamać

nogę.

Przyznajemy na podstawie pilnych i

długotrwałych spostrzeżeń, że wielkie

nawet głosy nie czyniły wrażenia na

panu Kropce, skoro zapadł w sen. Znał

je wszystkie: i ryk burzy, i łomot

piorunów, warczenie aeroplanów i

piekie-

lny pisk tramwajów na zakręcie.

Przebywając jednakże przez całe życie w

mieście, nie słyszał najprzedziwniejszych

głosów przyrody - gadającej, sze-

mrzącej, pokrzykującej i ryczącej

wszystkimi językami. Przyroda

stworzyła w

Indiach takiego ptaka, który zanosi się

obelżywym śmiechem.W awanturze z

panem Kropką zastąpiła go nasza

zwyczajna sroka, ptak przemyślny i

roztrop-

ny, poza tym posiadający instynkty

złodziejskie. Odznacza się ona niebywałą

ciekawością. Przysiadłszy na niskiej

gałęzi przyglądała się z najżywszym

zainteresowaniem dziwacznemu

pochodowi; taką wzbudził w niej

wesołość, że

się rozdarła przeraźliwym skrzekiem, do

niczego niepodobnym. Dziwaczny ten

głos zaniepokoił ducha pana Kropki;

wobec tego duch czym prędzej powrócił

do swego mieszkania, a pan Kropka

przystanął nagle i za jednym zamachem

otworzył oba oczy.

- Uwaga! - krzyknął piegowaty kuzyn.

Wojsko cofnęło się przezornie i

spojrzało ponuro na jeńca, słusznie

rozu-

miejąc, że jeniec wpadnie w gniew i

zrobi z nich bigos.

Pan Kropka rozejrzał się ze

zdziwieniem, spostrzegłszy zaś, że jest

oto-

czony, zapytał z uzasadnioną

ciekawością:

- Co to?

Armia spojrzała na Irenkę szukając u

niej rady. Panienka pobladła cokol-

wiek, lecz gotowa na śmierć oznajmiła

głosem drżącym:

- Pan spał na naszym gruncie, więc

wzięliśmy pana do niewoli...

- Nie może być! - zdumiał się jeniec.

Policzył ich dobrymi oczami i wcale

figlarnie się uśmiechnął.

- To dobrze... - rzekł i zwrócił się w

stronę Głodowiec.

- Pan jest w niewoli! -krzyknęła

cienkiem głosem Irenka. - My pana nie

puścimy!

- Ejże? - zdumiał się stary.

Spojrzał na dziewczynę, bystrze przez

chwilę patrzył w jej oczy i nagle

jasna jego twarz spochmurniała.

Wskazał ją palcem, aby żadnej nie było

po-

myłki i rzekł głucho:

- Ha! To ty?

- Co ja? - zapytała dziewczyna

nadrabiając miną.

- Chciałaś Wojtka... tego...

Ponieważ nie chciał wypowiedzieć

straszliwego wyrazu, więc ruchem jej

przypomniał, jak to chciała uderzyć

syna jego, Wojciecha.

- On na mnie napadł... - bąknęła

Irenka.

Pan Kropka łagodnie, ale niemniej

smutno pokręcił głową.

- Nie, dziecko... - rzekł. - Nie!

Dziewczyna... takie rzeczy... nieład-

nie!

Historia twierdzi, że był to jeden z

najdłuższych stylistycznych okresów

tego spartańskiego męża.

Armia słuchała go opuściwszy głowy i

zacisnąwszy usta. Jasnym było, że

przeciwko jego osiwiałej powadze nie

zdoła zdziałać wiele. Wystarczyłoby,

aby poraziwszy ich smutnym i

rozżalonym słowem okazał najmniejszą

chęć

przejścia do natarcia, a armia

umknęłaby na dawno upatrzone

pozycje. Panu

Kropce przyszła jednak do głowy (bo i

gdzieżby?) myśl niemal szatańska.

Znał z opowieści Wojtka krwawe dzieje

waśni i oto przypadkiem znalazł się w

twierdzy wroga. Należy z tego

skorzystać... Obejrzy dokładnie

nieprzyjacie-

lską siedzibę, skąd wszystkie wyprawy

wyruszają na Głodowce. Przypomniał

sobie trzy cienie, śmiechem się z niego

naigrawające wśród głuchej nocy i

przypomniał sobie zatopioną łódź. Ha!

Jeśli kiedy Adam z Wojtkiem będą mu-

sieli urządzić karną wyprawę ma

Wiliszki, on ich powiedzie.

Pomysł był tak diabelski i chytry, że

pan Kropka całkowicie otrzeźwiał.

Ku niezmiernemu zdumieniu wojsk

nieprzyjacielskich rzekł dobitnie:

- Idę z wami!

Piegowaty kuzyn otwarł usta szeroko,

choć z wdziękiem; inni patrzyli na

siebie nierozumiejąc, co skłoniło

olbrzyma do uległości.

- Nic się panu nie stanie! - powiedziała

Irenka nie mogąc ukryć radości.

Pan Kropka odwrócił się jednak od niej

i wyszukawszy spojrzeniem wojowni-

ka o smętnym obliczu, przypadkiem

Ignasia, rzekł twardo:

- Prowadź!

Pochód ruszył w milczeniu ku małemu

domkowi, w którym za czasów świetnoś-

ci mieszkał ogrodnik. Domek stał na

uboczu, w gęstwinie bzów, bujnie rozro-

słych. Wprowadzono do niego

wspaniałego jeńca, któremu Ignaś

wskazał tap-

czan. Należy przyznać czym prędzej, że

pana Kropkę traktowano z wojskowymi

honorami. Przemawiano do niego z

szacunkiem, należnym siwej głowie,

chociaż

będącej własnością wroga, czy też jego

zaufanego sprzymierzeńca.

- Niedługo przyniosą panu obiad - rzekł

Ignaś.

- Przyda się! - zaśmiał się jeniec.

- I niech pan będzie spokojny... Pan jest

tylko zakładnikiem... A syn pa-

ński zostanie zawiadomiony.

- Gdyby pan był Gilewiczem, już by

było po panu! - krzyknął niespodziewa-

nie kuzyn - piegowaty.

Pan Kropka nie przyjął jednakże tego

oświadczenia do wiadomości, albowiem

ległszy bez zapowiedzi na tapczanie,

usnął.

Wojsko wycofało się za drzwi ponuro

patrząc w przyszłość. Szczęśliwy

przypadek wydał mu w ręce ważną

osobistość, teraz jednak trzeba będzie

za-

stanowić się głęboko, co i jak czynić, aby

nie zmarnować okazji!

Wszystko było na głowie wodza

zastępu, który nie zaniedbał niczego.

Iren-

ka zamknęła drzwi domku na haczyk i

postawiła wartę, złożoną z dwóch młod-

szych braci.

- Gdyby chciał uciekać, podnieście

alarm! - rzekła głucho.

- A jeżeli nas schwyta? - zapytał

przezornie jeden ze strażników.

- Zgiń na posterunku! - powiedziała

twardo. - Ignasiu, czemu tak wykrzy-

wiasz gębę? To trudno! Potrzebny nam

był zakładnik, a ty wiesz na co, no i

mamy zakładnika. Pewnie, że lepiej było

capnąć Gilewicza,, ale lepszy ten,

niż żaden. Teraz się potargujemy, panie

Gilewicz!

- Ale czy to wszystko ma jaki sens? -

mówił Ignaś niechętnie. - Co nam

zawinił ten miły staruszek? Co on ma

wspólnego z Gilewiczami?

- Przyjaciele naszych wrogów są

naszymi wrogami - krzyknął wojownik

pie-

gowaty.

- A la gare, comme a la gare! - dodał

butnie kuzyn z cerą bez zarzutu.

- Co to znaczy?

- To znaczy: "na wojnie, jak na wojnie!

- Nie, mój kochany. To znaczy: "na

kolejowym dworcu, jak na kolejowym

dworcu!" - Chciałeś powiedzieć

zapewne: - "A la guerre, comme a la

guerre!"

- Można tak, ale można i tak - rzekł

niepewnie kuzyn bez piegów. - Iren-

ko, co teraz?

- Teraz odbędzie się narada. Za pół

godziny i tam gdzie zawsze.

W miejscu wśród gęstych zarośli, gdzie

się zawsze odbywały narady, można

się było znaleźć za pół minuty, ale w

warunkach zwyczajnych. Należało prze-

leźć tylko przez dwa płoty. Spiskowcy

jednakże i ludzie wojny nie lubią

udeptanych dróg. W obawie przed

szpiegami trzeba zaplątać ścieżki i prze-

mknąć się na miejsce zebrania lisim

sposobem. Armia z Wiliszek wybornie

by-

ła zaprawiona w tym indiańskim

procederze, toteż najpierw rozeszli się

wszyscy w różne strony udając, że się nie

znają, potem dopiero z rozmaitych

punktów poczęli zmierzać nieznacznie w

tajemny i nikomu nie znany zakątek.

Irena była tam pierwsza, aby odebrać

hasło, wyszeptane każdemu na ucho

przy

rozstaniu, inni krążyli udając, że

beztroską odbywają przechadzkę. Od

czasu

do czasu oglądał się każdy badając spod

oka, czy nie jest śledzony, skoro

zaś przekonał się, że żaden podejrzany

cień za nim nie stąpa, chytrym sko-

kiem zapadał w zarośla.

Ponieważ dwóch wojowników

pozostało na straży przy więźniu stanu,

tajne

zgromadzenie, straszliwy sejm składał

się z czworga ponurych osobników. Pa-

trzyli na siebie najpierw przez dłuższą

chwilę, aby się przekonać niezbi-

cie, że nikt się do ich grona nie dostał w

przemyślnym przebraniu. Wyszep-

tali wprawdzie hasło, lecz hasło nieraz

już bywało skradzione. Bardzo chy-

try wróg mógł zadławić gdzieś w gąszczu

i związać piegowatego kuzyna, a po-

tem łatwo zjawić się na zgromadzeniu po

dokonaniu drobnej operacji: sprys-

kawszy sobie oblicze czymś żółtym, by

tak wyglądało jak indycze jajo. Oka-

zało się jednak, że piegowaty kuzyn

zjawił się w oryginale.

Ignaś Niemczewski był chmurny w

dalszym ciągu. I w jego sercu tkwił

cierń; i on wiedział, że Gilewicze chodzą

po świecie zgoła bezprawnie,

twierdził jednak zawsze, że odwieczny

spór należy zakończyć po rycersku.

Należy po prostu wyzwać młodego, nagle

zjawionego Gilewicza na udeptaną

ziemię, na śmiertelny bój. Tym się

jednak trapił, że Gilewicz może powie-

dzieć: - "Dobrze! Ale jeżeli ty mnie

zakatrupisz, zniknie z ziemi ostatni

Gilewicz, tymczasem, jeżeli mnie się uda,

zostanie jeszcze dwóch Niemczews-

kich i jedna Niemczewska. Czy to

sprawiedliwe?" - Sprawa była zawikłana

przez najprostszą arytmetykę. Trzeba

obmyśleć co innego, a na to jeszcze

będzie czas. Tymczasem siostra urządza

lekkomyślne wyprawy i wojuje babskim

zgoła sposobem. Usidliła rozmaitymi

sposobami młodsze rodzeństwo i

kuzynów,

którzy przyjechali na wakacje i rwą się

do głośnych awantur, szczególnie

ten piegowaty. Teraz kazała wziąć w

jasyr niewinnego człowieka, który ma

dziwną skłonność do zasypiania. Co ona

teraz wymyśli?

Ujrzał, że Irenka ma na twarzy wypieki

i bardzo błyszczące ma oczy! Aha!

Będzie przemawiać.

Irenka mówiła przejmującym, lecz

ostrożnym szeptem, dobrze o tym

wiedząc,

że najtajniejsze spiski szły na marne,

gdyż wróg podsłuchiwał.

- Bracia i siostry! - brzmiała inwokacja.

Nie było wprawdzie w pobliżu żadnej

siostry, ani też innej istoty żeńs-

kiego rodzaju, najmniejszej jednak na

ten szczegół nie zwrócono uwagi. For-

ma tego uroczystego wezwania,

dramatyczna ta uwertura, z dawna była

we zwy-

czaju na znak, że nie masz w mściwej

walce żadnej różnicy pomiędzy mężem i

niewiastą, obowiązuje bowiem

"pospolite ruszenie".

Ponieważ "bracia i siostry" nastawili

ucha, tak oto wołała Pentesilea,

królowa Amazonek:

- Wiecie wszyscy, że nie ma zgody

między nami i nimi, i nigdy jej nie bę-

dzie. Przyjdzie kiedyś czas, że z

Głodowiec nie zostanie kamień na

kamie-

niu! Na to nie mamy jeszcze sił. Kiedyś

zwołamy szlachetnych Niemczewskich

z całego świata i wszystkiemu będzie

koniec! Teraz jednak musimy dokonać

ważnej rzeczy. Wiecie o tym z dziejów

rodu, że w mocy wroga znajduje się

najcenniejszy nasz klejnot, nasza

relikwia! Ten klejnot my musimy

odebrać!

- Musimy! - zduszonym głosem

zakrzyknął starszy kuzyn.

Kuzyn - piegowaty wprawdzie nie

krzyknął, lecz tak zazgrzytał zębami z

wściekłości, że panienka spojrzała na

niego z serdecznym uznaniem.

- Ponieważ mamy zakładnika, możemy

teraz stawiać żądania. Bracia i sios-

try! Ktoś z nas musi udać się do obozu

wroga i oznajmić, że go oddamy, je-

żeli wróg odda nam nasz klejnot.

Wyprawa jest niebezpieczna! Gilewicze

to

wróg podstępny i zajadły... Trzeba tam

przekraść się nocą i zachować wszys-

tkie ostrożności. Kto z nas pójdzie?

Kuzyn - dryblas spojrzał na kuzyna -

piegowatego i od razu widać było, że

żaden z nich nie ma ochoty na niepewny

hazard. Ignaś taką miał minę, jak

gdyby smutnie rozmyślał o czym innym.

Na jej ustach ukazał się drwiący

uśmiech.

- Rozumiem... - rzekła z goryczą. - Ja

pójdę, oczywiście... Jak zawsze...

Dobrze! Trzeba uprzedzić syna naszego

jeńca. Napiszę list i wyślę go tajny-

mi drogami. Ponieważ ojciec jęczy w

niewoli, więc syn będzie zapewne nasta-

wał na swego przyjaciela i skłoni go do

ustępstw. Powiedzcie mi tylko, co

byście zrobili beze mnie?

Obaj kuzyni wznieśli z zachwytem

spojrzenie ku niebu na znak, że nie

mogą

sobie nawet wyobrazić, co by zrobili?

Natomiast rozważny Ignaś rzekł cicho:

- Rób co chcesz, Irenko! Muszę cię

jednak uprzedzić, że ponieważ ty cap-

nęłaś tego staruszka, w Głodowcach

mogą capnąć ciebie. Co będzie wtedy?

- Nie bój się! - rzekła panienka

zuchwale. - Jeżeliby mnie kto śmiał za-

pytać, jakim prawem wzięliśmy do

niewoli tego starego pana, wtedy mu po-

wiem, że w roku 1786 Gilewicze trzymali

w lochu Michała Niemczewskiego.

- Nie może być! - krzyknął piegowaty z

największym oburzeniem.

- Nie słyszałem o tym - rzekł Ignaś.

Irenka nie wiedziała dobrze, jak to

było, wiedziała jedynie, że było. Mo-

żna się było o tym dowiedzieć z zapisków

jednego z Niemczewskich, który pi-

lnie notował wszystkie krzywdy, jakich

Wiliszki zaznały od Głodowiec. O

straszliwym tym zdarzeniu zanotował

sucho, słowami drżącymi z tłumionego

gniewu. Z materiałów jednakże, które

Rozbicki zgromadził do swojego dzieła,

można było tę historię odtworzyć

prawdziwie. Wyglądała ona tak:

Michał Niemczewski, wesoły hałaburda

i sejmikowicz, kupił z dziesiątych

rąk kobyłę, pochodzącą w prostej linii z

Głodowiec. Ponieważ pan Michał o

tym nie wiedział, a kobyła, choćby ją ze

skóry obdzierali, nie byłaby pis-

nęła ani słowa o swoim pochodzeniu,

więc zachowało się jej incognito. Zda-

rzyło się jednak, że starosta Sobolewski,

co miał słynne wódki, zaprosił na

chrzciny swego syna pół powiatu i pana

Michała. Rzewna uroczystość trwała

przez trzy dni, aby noworodek mógł

zapamiętać swoje chrzciny. Powracał z

nich pan Michał w kałamaszce, wielce

znużony, nie dziwota przeto, że usnął

w drodze. Kobyła była roztropna, więc

zdążała powoli ku Wiliszkom. W tym

miejscu jednakże, w którym rozwidlają

się drogi: jedna na lewo do Niemczew-

skich, druga na prawo do Gilewiczów,

przystanęła jak Herkules na rozstaj-

nych drogach. Musiała jej przypomnieć

się młodość, spędzona w Głodowcach i

taka tkliwość ją ogarnęła, że bez

długiego namysłu skręciła na prawo. A

pan

Michał spał, bo pan starosta Sobolewski

miał słynne wódki. Wybiegają Gile-

wicze patrzyć, kto zajechał pod ich dom

i oczom własnym nie wierzą: Nie-

mczewski! Najgorszy wróg sam im lezie

w ręce. Rychło poznali, że to kobyli

dowcip, mówią przeto do siebie:

- Chciałoby się go rozsiekać, ale nie

szlachecka to rzecz korzystać z ta-

kiej okazji. Wsadźmy go do loszka, niech

się wyśpi, a potem niech zdrowo

odjedzie. Jeszcze on nam wpadnie w

ręce!

Wzięli go we czterech i jak śpiące

dzieciątko zanieśli do loszku i ułoży-

li na słomie jak ulęgałkę. Przychodzą

nazajutrz z rana i wołają:

- Wyłaź wasze, darujemy cię zdrowiem!

A tamten krzyczy:

- A gdzie to ja jestem?

- W Głodowcach - odrzekli - u

Gilewiczów, ale włos ci z głowy nie spad-

nie, boś pijany przyjechał!

Musiało mu odjąć mowę od wielkiego

zdumienia, bo już nie rzekł ani słowa,

tylko zaczął jakieś ciężary walić pod

dębowe drzwi.

- Owariował - krzyknęli. - Nie może

inaczej być, jeno owariował!

Przez cztery dni przychodzili z samego

świtania, nawołując go groźnie, a

on nic, ani słowa.

- Umarł chyba... - rzekli Gilewicze nie

wiedząc co począć.

- Tymczasem w Wiliszkach nastał

koniec świata: nie ma pana Michała!

Pew-

nie go Gilewicze chyłkiem gdzieś na

drodze dopadli i zakopali w lesie.

Gwałt się zrobił okrutny, przyjechał pan

starosta Sobolewski i ksiądz pro-

boszcz, i cała okolica zwaliła się tłumem.

- Gdzie Niemczewski? - wołają.

A Gilewicze:

- Siedzi w lochu czwarty dzień!

Podniósł się straszny krzyk:

- W niewoli go trzymacie tacy i owacy?

- On sam nie chce wyjść!

Opowiedzieli jak i co, więc pan starosta

kazał siłą drzwi wyłamać. Jest,

jest Niemczewski! Nie dziw, że ani nie

wychodził, ani nie odpowiadał. W lo-

szku stały trzy beczki węgierskiego,

mocnego wina. W jednej pan Michał wy-

bił dziurę i pił, wygodnie leżąc na słomie.

Zdumieli się, bo pół beczki wy-

trąbił przez trzy i pół doby. Gilewicze

wyrywali sobie włosy z głów, ale

nie można było brać pomsty, bo go

uwieźli, a i ksiądz był przy tym. A ten

oczajdusza śpiewał sobie wesoło, leżąc

na kałamaszce.

Taka jest prawda o srogiej niewoli

Niemczewskiego u Gilewiczów. Dziejopis

z Wiliszek zełgał na wielki kamień, jak

gdyby sam się spił, a nie jego

przodek. Irenka jednak wierzyła

Niemczewskiemu, co pisał o

Niemczewskim,

dlatego pan Kropka został wzięty do

niewoli wedle wszelkiej sprawiedliwoś-

ci. Nie było czym zawracać sobie głowy,

a Ignaś martwi się zgoła niepotrze-

bnie.

Stanęło na tym, że Irenka uda się na

zuchwałą wyprawę o północy, drogą

przez jezioro, tymczasem zaś trzeba

będzie strzec jeńca, jak oka w głowie

na wypadek gdyby jej się coś

przydarzyło. List został wykoncypowany

wedle

wszelkich poleceń zawodowych

spiskowców, każdy szczegół omówiony i

wszyst-

kie polecenia zostały wydane.Pani

Niemczewska miała powrócić z Wilna

dopie-

ro za trzy dni, czasu więc było dość.

- Teraz ja pójdę nakarmić więźnia -

rzekł Ignaś.

Możesz mu dać obiad - nakazywała

Irenka - ale daj mu też kawał spleśnia-

łego chleba i dzban wody.

- Po co?

- Bo taki jest zwyczaj. O obiedzie nic

nie wiem, wiem tylko o chlebie i

wodzie.

Zdobycie obiadu dla nieprzewidzianej

w zwyczajnym programie osoby połą-

czone było z dość wielką trudnością. W

Wiliszkach nigdy się nie przelewało,

a teraz panowała w nich raczej posucha.

Pani Niemczewska, niedawno owdowia-

wszy, z niepospolitym hartem duszy

trzymała się kurczowo tego biednego ka-

wałka ziemi, który musiał wykarmić ją i

czworo dzieci. Dwoje najmłodszych,

jeszcze pędraków, uczyło się w domu,

Irenka chodziła do gimnazjum w Wilnie,

a Ignaś aż w Warszawie, tam bowiem

mógł tanio mieszkać i żywić się u sios-

try pani Niemczewskiej; synowie jej

siostry,ów kuzyn - dryblas i kuzyn -

indycze jajo, spędzali za to wakacje w

Wiliszkach.

Ignaś wiedział dobrze o zmaganiach się

dzielnej swojej matki. Często pod-

czas krótkich dni wakacji widział z

ukrycia jej głowę, opartą bezwolnie na

rękach. Zdawało mu się czasem, że z tej

pochylonej rozpaczliwie głowy kapią

wielkie łzy. Biedne, biedne matczysko...

Każdy jej dzień był czarniejszy od

tego, co szczęśliwie minął. Coś ją w

ostatnich czasach musiało mocno przy-

cisnąć, gdyż wezwała brata, pana

Osińskiego, lekarza w małym

miasteczku i

naradzała się z nim długo w nocy. Potem

wyjechała z jakimiś papierami do

Wilna, a wuj został i czeka na jej

powrót. Dobry to był i pogodny

człowiek;

matka opowiadała Ignasiowi, że wuj

Osiński jest lekarzem biedaków i

zarabia

tyle tylko, że sam nie umrze z głodu.

Musi być bardzo spracowany, bo przy-

bywszy do Wiliszek głęboko odetchnął,

jak gdyby pił słońcem zaprawione po-

wietrze. Połowę dnia spędzał nad wodą

albo patrzył na kłębienie się chmur.

- Od dwudziestu lat pierwszy raz

odpoczywam - rzekł do Ignasia. - Wiesz

co, chłopcze, ja tu chyba zostanę przez

dwa tygodnie.

Spojrzał na siostrzeńca z przestrachem,

jakby się chciał przekonać, czy

taki ogrom odpoczynku po dwudziestu

latach pracy nie wywoła zdumienia na

jego twarzy. Ignaś patrzył na niego z

rozczuleniem, gdyż niezmiernie lubił

wuja, jasną jego twarz i oczy, dlatego

takie mądre, że wiele widział nędzy,

płaczących zgryzot i konających

rozpaczy.

Wuj wałęsał się gdzieś daleko wśród

zbóż patrząc radośnie na błogosławie-

ństwo ziemi. Czasem przystawał jak

urzeczony, gdy białe, olbrzymie obłoki

piętrzyły się jedne nad drugimi, jak

gdyby budując tron dla słońca. Dziwo-

wał się złoconym blaskom na wodzie i

śledził malutkie, doskonałe aeroplany

ważek, siadających na trzcinach. Wrócił

na obiad rozpromieniony i wesoły.

Ogarnąwszy spojrzeniem młode

pokolenie, węszące z daleka woń potraw,

rzekł:

- Jeśli prawdą jest, że umiem liczyć do

sześciu, wydaje mi się, że czam-

buł nie jest w komplecie. A gdzie jeszcze

dwóch?

- Znajdą się - odpowiedziała szybko

Irenka. - Gdzieś ich poniosło.

- A czemu Ignaś taki zamyślony?

- On tak zawsze - mówiła Irenka

szczypiąc równocześnie brata w ramię.

Reszta słów utonęła w zupie jak muchy,

będące zwyczajną wiejską przypra-

wą. Kuzyn - piegowaty zjadał ją tak

rozgłośnie, że pan Osiński spojrzał za-

ciekawiony; po drodze spostrzegł, że

Ignaś ukrywa nieznacznie w kieszeni

potężny kawał razowego chleba.

Postępek ten wydał mu się zgoła

nierozumnym,

zastanowił go jednak następny. Ignaś

zręcznie chwyciwszy za kruchą nogę

upieczone zwłoki kurczaka ściągnął je

pod stół i jakieś tajemne czynił z

nimi machinacje.

- Jeżeli jest człowiekiem miłującym

ścisłość - pomyślał wuj - powinien

ściągnąć i ogórek.

Szanowny lekarz nie przewidział

jednak ilości, Ignaś bowiem usunął

sprzed

pożądliwych ludzkich oczów i łakomych

paszcz - dwa ogórki.

- On robi chyba zapasy na zimę! -

powiedział pan Osiński do swego

zdumie-

nia. - Po co mu jednak wykałaczki?

Ignaś najwyraźniej udawał tylko, że je,

co się da łatwo wykonać przez

pracowite poruszanie szczękami, lecz nie

jadł prawie nic.

- W tym coś jest! - pomyślał bystrze

pan Osiński.

I w tym także coś było, że całe

zgromadzenie miało na twarzach

wypieki.

Ściśle można je było stwierdzić jedynie

na trzech obliczach, na czwartym

bowiem, należącym do piegowatego

kuzyna, wszelkie kolory ginęły w

hreczanej

kaszy piegów. Podejrzaną była

nieobecność dwóch urwipołciów,

zjawiających

się zawsze przy stole przed wszystkimi,

podejrzany był niepokój Ignasia,

który niezgrabnie się skłoniwszy wyszedł

razem ze zwłokami kurczaka w prze-

paścistej kieszeni.

Po krótkiej chwili wpadli zdyszani

dwaj najmłodsi rzucając się na pozos-

tawione dla nich obiadowe racje,

połknęli je jak dwa młode strusie i

znowu

wybiegli. Pan Osiński pomyślał, że

gorączkowość ruchów jest u

małpoludów

zdumiewająca. Pani Niemczewska

wiedziałaby od razu, co się święci, pan

dok-

tor nie mógł tego dociec. Przestał się

przeto tym zajmować i usnął nad

książką traktującą o hodowli krów

rasowych, innej bowiem nie znalazł w

po-

bliżu.

Wieczorem duszność padła na ziemię,

ciężka i gniotąca; zewsząd buchał żar

jak z chlebnego pieca. Pan Osiński

wyszedł z domu, aby się orzeźwić lekkim

powiewem idącym znad wody. Wlokąc

się powoli obok domku ogrodnika

zauważył

w nim światło, co go zdziwiło, wiedział

bowiem, że nikt tam nie mieszka

prócz świetnego wspomnienia o

ogrodniku. Zdumienie jego zaczęło

rosnąć jak

na drożdżach, gdy ujrzał piegowatego

młodzieńca, najwyraźniej odprawiające-

go straż przy drzwiach domku. Strażnik

dostrzegłszy szanowną postać gwizd-

nął przeraźliwie, oznajmiając światu, że

został odkryty, lecz sam uciekł

przed doktorskim majestatem.

- Aha! - pomyślał wnuk Hipokratesa. -

Tu jest ukryta tajemnica.

Drzwi były zamknięte na haczyk, który

nie stanowi żadnej przeszkody dla

rozgarniętego umysłu. Doktor wszedł do

izby i szeroko otworzył oczy, ujrza-

wszy przyjemnego jegomościa,

ogryzającego bez pośpiechu kurczaka.

- Znam te zwłoki, lecz nie znam

kurożercy - rzekł lekarz sam do siebie.

Potem zadał głośne i wcale rozumne

pytanie.

- Kto pan jest i co pan tu robi?

Przyjemny jegomość mile się

uśmiechnął i rzekł zwyczajnym sobie

zwartym

stylem:

- Kropka... W niewoli...

Największy mędrzec musiałby się

zastanowić głęboko nad związkiem tych

dwóch niezmiernie od siebie odległych

słów. Pan Osiński zastanowił się rów-

nież, lecz nie zdołał ich sklecić kitem

sensu. Pomyślał przez chwilę, jako-

by jegomość chciał powiedzieć w sposób

dziwacznie wyszukany, że "znalazł

się w kropce", nie wyglądał jednak na

takiego, który czyni stylistyczne

igraszki. Najrozsądniejszą rzeczą było

powtórzenie pytania.

- Jak pan powiedział? - spytał

uprzejmie.

Człowiek z waszecia przestał się znęcać

nad mizernym kurczęciem i odrzekł

bardzo do rzeczy:

- Nazywam się Kropka!

- To wybornie - zawołał lekarz - a co

pan tu robi?

- Jestem w niewoli... Z Głodowiec...

W doktorskiej głowie, bardzo zdrowej,

chociaż pełnej wszystkich chorób

świata, zaczęło świtać.

- Pan jest z Głodowiec? Ach, to taka

awantura! I te pędraki wzięły pana

do niewoli? Niebywałe! Jak to było

możliwe?

- Spałem... Ja zawsze w dzień...

- Aha, śpi pan w dzień.

- Nocny stróż.

- Rozumiem, wszystko rozumiem,

chociaż pan przemawia stylem

niezmiernie

powściągliwym. Tego jedynie nie

rozumiem, że obudziwszy się trzech

smyków

pan nie utopił, a reszty nie wziął na

kolano i nie wykropił w sępiternę.

- Miłe dzieci - odrzekł z uśmiechem pan

Kropka. - Tylko...

- Tylko co?

- Dziewczyna... Strasznie zawzięta.

Pan Osiński znał dobrze historię waśni

i energię swojej siostrzenicy. Nie

wiedział czy ma się oburzać, czy śmiać?

Uśmiechnął się jednak, osądził bo-

wiem z rozbawionej miny pana Kropki,

że mu tą niewolą zbyt wielkiej nie

uczyniono przykrości.

- Bardzo pana przepraszam - rzekł

uprzejmie, podając mu rękę. - Dzieci są

narwane i wiele im trzeba przebaczyć.

Może pan wracać do domu, kochany pa-

nie Kropka.

- Mogę... Lubię w nocy...

- Co pan lubi?

- Chodzić...

- Aha! Może pan zajdzie na godzinkę

do mnie.

Pan Kropka chętnie dał się namówić,

gdyż bardzo mu się podobał ten nowy

znajomy. Wyszli z domku nie

zauważywszy, że z krzaków śledzi ich

sześć par

rozgorzałych oczów i nie usłyszawszy

zbolałego szeptu Irenki:

- Wuj go wypuścił... Muszę się spieszyć.

Chłopcy! Gdyby ten staruszek wy-

szedł stąd przede mną, uczyńcie

wszystko, aby szedł powoli. Niech się

tro-

chę pobłąka. Ja wyruszę za dwie

godziny.

- Burza będzie! - szepnął Ignaś.

- Wszystko mi jedno! O, wuju, wuju,

coś ty narobił!

Wuj byłby może zamordował pana

Kropkę, gdyby wiedział, że zniweczył

mis-

terne plany, ponieważ jednak nie mógł o

tym wiedzieć, ujął staruszka pod

rękę i powiódł do domu. Usiedli sobie

wygodnie, przyjazny wiodąc dyskurs,

którego dziewięć dziesiątych części

wypełniał pan Osiński, a jedną dziesią-

tą pan Kropka. Niezmiernie miło

rozmawiało się staruszkowi.

Dowiedziawszy

się, że jego wybawca " z ziemi egipskiej,

z domu niewoli" jest lekarzem,

nie omieszkał trochę na migi, a trochę

ludzką mową zawiadomić go o trapią-

cym go reumatyzmie i innych

dolegliwościach.

- Rozbierz się pan, panie Kropka! -

zawołał wesoło lekarz. - Miałem pa-

cjęta, co się zwał Średnik, nigdy jednak

nie leczyłem Kropki.

Nie zauważyli nawet jak im czas

upłynął. Noc jedna widziała, jak Irenka,

z bladym przerażemiem w oczach szła

ku zbełtanej wodzie, głucha na prośby i

zaklęcia. Ignaś chwytał się rękami za

głowę, a dwaj najmłodsi takie czynili

miny, jak gdyby mieli głucho zawyć.

Kuzyn - dryblas stąpał ponury, a kuzyn

- piegowaty miał w spojrzeniu wyraz

osłupiałego barana.

Pan Kropka podniósł się wreszcie i

chciał się żegnać. W tej chwili ryknął

wicher, a niebo zapaliło straszliwą

latarnię błyskawicy, aby spojrzeć ziemi

w spopielałą twarz.

- Na Boga! - krzyknął lekarz. - Przecie

pan teraz nie pójdzie.

Ponieważ pan Kropka, chociaż dzielny,

nie mógł nic przeciwko piorunom,

więc pozostał.

Połowę następnego dnia przedrzemał, a

połowę przewałęsał, korzystając z

wolności jako "jeniec honorowy" i

przyglądał się obozowi wroga. Armia za-

szyła się w jakieś kryjówki, albowiem

poczuła upadek ducha. Piorun nocnej

burzy trzasnął we wszystkie jej zamysły,

więc gdzieś w ukryciu gryzła swoją

rozpacz jak wojenne suchary; bała się

pokazać na oczy wujowi, który włóczył

się z jeńcem pod rękę.

Gdy zaś noc - puszysta sowa - zleciała

na świat, pan Kropka przedzierał

się przez granicę do swojego państwa.

ROZDZIAŁ ÓSMY

O GĘSI, GĘSI, COŚCIE UCZYNIŁY

Wojtek krzyczał rozgłośnie przez sen i

wymachiwał rękami, jak gdyby

chciał odegnać pioruny, zbudził się

przeto zmęczony i spojrzał na pogodny

świat wzrokiem cokolwiek

nieprzytomnym. Adaś, któremu wesołe

okrzyki przy-

jaciela zmąciły sen, znajdował się w

stanie rozdrażnionego podniecenia.

Usłyszawszy, że przyjaciel powrócił do

życia z mętnej krainy snów, miał za-

miar zapytać go, co oznaczało jego

bredzenie na temat "dzielnej dziewczy-

ny". W tej chwili jednakże weszła

dziewoja służebna - "Iris, posłanka bo-

gów", w życiu cywilnym zwana "durna

Agatka" i oznajmiła rozgłośnie, że pan

Rozbicki pożąda niezwłocznego widoku

obu młodzianków. Młodziankowie

oświad-

czyli, że zanim garstka piasku przesypie

się w klepsydrze, staną przed ob-

liczem pana Rozbickiego.

- Tata nie wraca! -rzekł chmurnie

Wojtek nie zauważywszy nawet, że w

zwy-

czajnej prozie powtarza tęskne słowa

mickiewiczowskiej ballady.

Pan Rozbicki siedział wprawdzie na

starym fotelu, z którego wyłaziły kła-

ki jakby się lenił na letnią porę, gdyby

jednak spojrzał na niego człowiek

lotną obdarzony wyobraźnią, rzekłby, że

pan Rozbicki siedzi na chmurze, jak

jeden z podrzędniejszych bogów

olimpijskich, bez osobnego przydziału

czyn-

ności, lecz przeznaczony do osobistej

asysty Apollina. Milczący był i zamy-

ślony, jak gdyby ptak troski usiadł na

jego sercu. Ponieważ jednak osobiste

porozumienie się z młodzieńcami

wymagało użycia nędznej ludzkiej

mowy, pan

Rozbicki westchnął, za czym jak Homer

powiada: - "wziął słowo i rzekł":

- Krzywdzicie mnie!

Młodzieńcy spojrzeli ze zdumieniem

najpierw na siebie, potem na niego.

- My pana krzywdzimy? - zawołał

Adaś. - W jaki sposób, proszę pana?

- W sposób niegodny - mówił poeta

głosem zbolałym. - Coś się dzieje doko-

ła mnie, a ja nie wiem co. Wiliszki czynią

tajemnicze wyprawy na Głodowce i

czegoś gorliwie u nas szukają, a ja nie

wiem czego. Wy natomiast wiecie o

czymś, ale ja o tym nie wiem. Wiem

natomiast, że zaginął mój przyjaciel,

pan Kropka i wiem, że młody pan

Kropka, tu w tej chwili obecny,

wychodził

wczoraj o północy.

- Skąd pan wie? - ze strachem zapytał

Wojtek.

Pan Rozbicki uśmiechnął się drwiąco

jak szatan.

- Młodzieńcze - rzekł sucho. - Są ludzie,

którzy słyszą jak trawa rośnie.

Ja do nich należę. Więcej na ten temat

nie powiem ani słowa. Zdaje mi się

jednak, że przyjaźń co nas łączy, chociaż

tak niedawno zrodzona, daje mi

prawo wzięcia udziału w waszych

tajemnicach. Zresztą ja, nikt inny,

ponoszę

odpowiedzialność za wasze

bezpieczeństwo. A co będzie, skoro

jednemu lub

drugiemu zdarzy się nieszczęście? Co

będzie, gdy twój ojciec, Wojteczku,

stanie przede mną i powie: - "Panie

Rozbicki, co uczyniłeś z synem moim

Wo-

jciechem?

- Proszę pana, my...

-Nie mów, nie mów ani słowa! - zawołał

poeta i zakrył ręką twarz jak Ce-

zar, gdy weń godzono sztyletami.

Uszanowali obolałe jego milczenie, nie

rozumiejąc tego wybuchu rozżale-

nia. Po chwili pan Rozbicki odjąwszy

rękę od oczu położył ją na sercu, z

czego można było wywnioskować, że

jego ból jest wędrowny i atakuje coraz

to

inne organy. Podobało mu się zapewne

ciepłe miejsce w gorejącym sercu, gdyż

tam się usadowił na czas dłuższy.

Uspokojony w tym względzie pan

Rozbicki

ciemnym głosem oznajmił swoje żale.

- Odpychacie mnie od siebie, starego

człowieka. Ale, o młodzieńcy, ja nie

jestem stary! Ja nie chcę być starym!

Czy słyszycie? Ja zwracam oczy w

stronę słońca i uciekam przed osiwiałą

zimą. Chcę żyć jak najdłużej młodym,

burzliwym życiem. Tęsknię za hałasem,

za bitewną wrzawą, za zgiełkiem i

śpiewem. Ubiegłej nocy, gdy się

rozigrały pioruny, otworzyłem okno i

śmia-

łem się piorunom w twarz! Może być, że

jestem marnym poetą - o tym dopiero

potomność sprawiedliwy wyda wyrok! -

nikt jednak niech się nie waży powie-

dzieć, że jestem uschniętym badylem. Na

bogi nieśmiertelne! Chciałbym gnać,

gonić, cwałować na spienionym koniu...

Chciałbym być Farysem, za którym pę-

dzi śmierć, lecz czyż go dopędzi?

Uradowałem się, gdy was ujrzałem przy

so-

bie... Pomyślałem sobie: teraz sobie

użyjesz z mołojcami, panie Antoni, ty

trzeci mołojec! Teraz się wojna

rozkrwawi i zapłoną pożary. Eheu, me

mise-

rum! Cicho, cicho serce... Zawiodłem

się... Spiskujecie beze mnie... Pod-

czas straszliwej burzy sami czynicie

wyprawy, a pan Rozbicki niech sobie

siedzi, piernik toruński, i niech kiśnie.

Ale pan Rozbicki nie będzie kisł

i nie będzie siedział na przypiecku.

Przebaczcie mi, że płaczę... że płaczę

gorzkimi łzami...

Pan Rozbicki wcale nie płakał. Być

może, że płakało jego serce, ale tego

nie można było zobaczyć. Wspaniała

jego mowa wielkie jednakże uczyniła

wra-

żenie na młodzieńcach. Trzeba przyznać

zresztą, że wygłoszona została z po-

rywistą burzą uczucia. Pan Rozbicki był

piękny, gdy podniósłszy obie ręce

ku niebiosom wołał: - "Na bogi

nieśmiertelne!" - Stary orzeł,

wypłowiały

orzeł, ale orzeł. Chłopcy patrzyli na

niego z podziwem, jak na wielkiego

aktora, który ścigany przez nielitościwą

mojrę - przeznaczenie, za chwilę

zatopi miecz we własnym sercu i krwią

obleje ostatnie słowa: - "Tak umiera

bohater, panowie!" - Wielkie to

szczęście, że pan Rozbicki nie miał pod

rę-

ką miecza, bo byłoby się stało

nieszczęście.

Adam, porozumiawszy się wzrokiem z

serdecznie przejętym Wojtkiem, zaczął

mówić wzruszonym głosem:

- Nie wiedzieliśmy o tym wszystkim,

proszę pana... My pana bardzo kocha-

my... Istotnie, wiele wydarzyło się

historii, ale nie chcieliśmy panu mówić

o tym, bo baliśmy się...

- Czego, zacny przyjacielu?

- ...Baliśmy się, żeby pan nie wpadł w

gniew... Wtedy mogło się zdarzyć

coś strasznego... Tak, bo pan ma przy

łóżku nabitą strzelbę!

- Ha! - zdumiał się pan Rozbicki. -

Strzelbę, powiadasz? To ciekawe...

Wiele teraz rozumiem. Jeśli mnie jednak

nie zdradzicie i ja wam również

wiele wyjaśnię. Słusznie baliście się

mojej furii, gdyż wpadam w gniew łat-

wo i wtedy chyba Pallas Atene mogłaby

mnie zatrzymać chwyciwszy mnie z tyłu

za włosy, jak wiemy bowiem z Homera,

jest to jej ulubiony sposób. Co się

jednak tyczy strzelby...

Podszedł ku łóżku i wydobył z kąta

odwieczną strzelbinę.

- Ona wcale nie strzela! - rzekł

sciszonym głosem wielką zwierzając im

tajemnicę. - To stary gruchot. Gdyby z

niej wypalić, urwałaby rękę strzel-

cowi, sama zaś rozpadłaby się na

kawałki. Ta strzelba musiała być

używana

już pod Grunwaldem.

- Więc w jakim celu ona tu sterczy? -

zaśmiał się Adaś.

- Ciszej! Stoi dla postrachu. Ten, co

widzi strzelbę, nie musi o tym wie-

dzieć, że nie strzela. Strach ma wielkie

oczy. A wy myśleliście naprawdę,

że ja zdolny jestem do morderstwa?

- Istotnie - rzekł Adaś.

Wielkie szczęście napełniło zachwytem

oczy pana Rozbickiego.

- Nie mylicie się - rzekł ponuro. - Czy

powiecie mi teraz o wszystkim?

- Oczywiście. Pan Kropka jest w

niewoli.

- Przypuszczałem. Czy go zakuli w

kajdany?

- E, chyba nie!

- Nic by nie było w tym dziwnego.

Panowie Niemczewscy do wszystkiego są

zdolni. Co dalej?

Z kolei Wojtek opowiedział o liście, o

schadzce i o dziewczynie na łódce,

czemu i Adaś przysłuchiwał się uważnie.

- Tak - mówił poeta. - Kobieta dowodzi

tą hałastrą, a to się nie pierwszy

raz zdarza. Kroniki piszą, że na

początku osiemnastego wieku niejaka

Pela-

gia Niemczewska łamała w rękach

podkowy, a gdy raz z impetem dosiadła

ko-

nia, złamała mu krzyże. Ona to, baba z

piekła rodem, schwytawszy raz Niko-

dema Gilewicza, chciała go powiesić na

belce w stodole, lecz ten się dziw-

nym uratował sposobem. Gdy mu już

zakładała pętlę na szyję, ów Nikodem

nie

wiadomo czy w gorączce, czy też istotnie

ujrzał coś w stodole, zakrzyknął

przeraźliwym głosem: - "O, mysz,

mysz!" - Straszliwa kobieta uskoczyła

jak

oparzona drąc się w niebogłosy, a

Gilewicz uciekł. Od tego czasu nie wolno

było w Głodowcach chwytać myszy, co

je nazbyt rozzuchwaliło. Czy to nie

dziwne, powiedzcie: potwór, a ucieka

przed myszą! Poeta wybornie o tym mó-

wi: - "Każdy ma swoją żabę, co przed

nią ucieka, i swojego zająca, którego

się boi!" - Nie wiadomo, czego się boi ta

smarkula. Jeżeli myszy, jak jej

prababka możemy zebrać odpowiednią

trupę, wspaniały zespół i puścić na Wi-

liszki. Ale co teraz będzie? Co ty o tym

myślisz, Wojtek?

- Ja myślę, że tata zwieje.

- Byłby to z jego strony postępek nad

wyraz rozsądny. A jeżeli mu się nie

uda?

- Jeżeli tata do dzisiejszego wieczora

nie wróci, przepłynę jezioro i pó-

jdę go odbić.

- Plan ten przynosi zaszczyt twojemu

sercu, lecz nie geniuszowi wojenne-

mu. Zamiast jednego, będą mieli dwóch.

Najlepiej by było, abym ja się prze-

brał, bardzo chytrze oczywiście, i

zakradł się tam do nich od strony gości-

ńca. Co wy na to?

- Poznają, bo widzieli pana z tysiąc

razy. Nie może być inaczej, tylko ja

pójdę.

- Ani pan nie może pójść - rzekł

zamyślony Adam - ani ty, Wojtek.

Przecie

ta dziewczyna ciebie zna. Mogę pójść

tylko ja, bo mnie nikt nigdy nie wi-

dział. Jeśli mnie złapią, to się wyprę.

Zresztą, niech pan przyzna, że ta

wyprawa jest moim obowiązkiem.

-Jakie masz na to argumemty,

młodzieńcze?

- Te mam argumenty, że pan Kropka

cierpi za Gilewiczów, a ja jestem Gile-

wicz!

- Dobrze powiedziane.

- Następnie: pan Kropka przyjechał tu

ufny w bespieczeństwo, które ja po-

winienem zapewnić gościowi. Ja

odpowiadam za gościa jako przyszły

gospodarz

tej ziemi.

- Doskonale! Omnes gentes plaudite

manibus! - jak woła rzymski poeta. -

"Bijcie wszyscy rękami oklaski!" -

Zostałbyś wyróżniony nawet na naradzie

achajskich królów. Gilewiczowska głowa

i gilewiczowskie serce, panowie! Tak

będzie najlepiej. Ty tam pójdziesz

chyłkiem, a my będziemy w odwodzie.

Gdy-

byś wpadł w tarapaty, wystrzelisz z

pistoletu...

- Wystrzeliłbym, ale nie mam pistoletu

- zaśmiał się Adaś.

- Prawda! Więc krzykniesz trzy razy: -

"Rozbicki! Rozbicki! Rozbicki!" -

Trzy razy... Nie damy ci zginąć. No,

nareszcie się coś dzieje. Odmłodnia-

łem, chłopaki! Kiedy wyruszysz?

- O zmierzchu.

- Lądem, czy wodą?

- Chyba lądem, bo na wodzie mogą

mnie i usłyszeć, i zobaczyć.

- Słusznie... Czekajmy przeto wieczora.

Rad z was jestem, przyjaciele!

Podajcie mi dłonie, niech was uściskam.

Teraz idę do babińca, bo jedna z

babek wywróżyła sobie z kart, że

wyjdzie za mąż i dostała takiej gorączki,

że aż majaczy.

- Dziwny człowiek! - mówił Wojtek,

gdy pan Rozbicki podreptał na krótkich

nóżkach. - I śmieszny, i rzewny.

Straszliwy tygrys, który by nie

ukrzywdził

muchy. I stary, i młody. Zapalny jak

dach na stodole. Czupurny, a z bogami

rozmawia.

- Ogromnie go lubię - rzekł Adaś.

- A on ciebie.

- Tego nie wiem. On nie mnie lubi, lecz

tak kocha wszystko co jest gile-

wiczowskie, że lubi we mnie Gilewicza.

Czemu drapiesz się w głowę?

- Bo nie wiem co mam uczynić. Jestem

wzruszony i dobrocią pana Rozbickie-

go, że chciał osobiście iść na wyprawę po

tatę, i twoją dobrocią. Dlaczego

to ty masz się wystawiać na

niebezpieczeństwo?

-Bo to moja kolej. Przestańmy o tym

mówić, bo to rzecz załatwiona. Ze

skóry mnie tam przecie nie obedrą.

Chyłkiem przedzierając się przez

krzaki, pilnie obejrzeli miejsce, w któ-

rym można było przejść na grunty

Wiliszek. Adaś patrzył na wrogie teryto-

rium, aby nie zbłądzić w mroku. Nagle

chwycił Wojtka za rękę:

- Wojtek, patrz, patrz prędko, bo zaraz

znikną.

- Tata! - krzyknął Wojtek. - Jak Pana

Boga kocham. Tata! tata! Nie sły-

szy... Ktoś go trzyma pod rękę, ale jakiś

dorosły człowiek. O, to taka his-

toria!... To tam jest i jakieś stare

drabisko? Widzisz?

- Już nie widać, bo ich dom zakrył.

- Pilnują go - mówił Wojtek zdyszany. -

Wyprowadzili więźnia na przecha-

dzkę. Ale porachujemy my się jeszcze...

- Panowie Niemczewscy pozwolili sobie

na gwałt - rzekł Adaś pochmurnie. -

Wojtek, przysięgam ci na co tylko

zechcesz, że dzisiaj jeszcze będziesz

miał ojca w Głodowcach. A potem

pomyślimy o tym, aby swawola nie

została

bez nagrody. Ej, żeby się tak udało

capnąć tę pannicę i potrzymać o chlebie

i wodzie.

- Myszy by się też przydały w celi -

rzekł Wojtek głucho.

Długo jeszcze siedzieli, przyczajeni w

zaroślach, polując na sposobność

ujrzenia pana Kropki, lecz już go nie

ujrzeli.

Do wieczora czas im się dłużył

niepomiernie, mimo kilkakrotnych

tajemnych

narad z panem Rozbickim, który

podczas wczesnej wieczerzy, oblanej

obficie

kwaśnym mlekiem, przedziwne czynił

sztuki ze swym poważnym obliczem.

Mrugał

znacząco w ich stronę, wywracał białka

oczów i nie znacznie zgrzytał zęba-

mi, jak gdyby pragnął w Adasiu

podżegać wojenny szał. W pewnej chwili

ujął

nóż i wykonał nim kilka zagadkowych

ruchów.

- Pan Rozbicki nakazuje mi poderżnąć

komuś gardło - szepnął Adaś. - Ale

komu?

- Wszystko jedno, bylebyś poderżnął.

- Pomyślę o tym. Oho! Babki się kłucą.

Jedna z najstarszych babulek, zjadłszy

kwaśne mleko, wzięła wykałaczkę i

zaczęła jej używać wyzywająco wedle

przeznaczenia tego wytwornego

przedmio-

tu. Zuchwały, lecz bezcelowy ten gest

oburzył babkę nieco młodszą, która

wzruszyła ramionami i zachichotała

urągliwie na znak, że uważa babkę star-

szą za istotę od dawna przez przyrodę

pozbawioną zębów, a jej gest za po-

zbawiony sensu i zgoła oburzający.

Dotknięta w swej dumie babcia starsza

zrobiła kółko na czole, co wedle

powszechnej umowy wszystkich ludów

świata

ma oznaczać nieporządek we wnętrzu

głowy. Niemy ten dyskurs przeszedł

wkró-

tce w żywą wymianę wyrazów równie

dotkliwych co i piskliwych.

- Panna kpisz sobie ze mnie! - zawołała

babcia młodsza.

- Panna zaczęłaś pierwsza! - odrzekła

jej cieniutkim głosem starsza.

- Panny cicho! - wrzasnął pan Rozbicki.

- Pogódźcie się i idźcie spać!

Gdy wreszcie cichość wieczorna spadła

wraz z gęstym mrokiem na Głodowce i

na ich burzliwe sprawy, Adam uściskał

Wojtka, a pan Rozbicki uścisnął Ada-

sia.

- Może idziesz na śmierć - szepnął

poeta. - Bądź mężny!

- Nie boję się - zaśmiał się Adaś.

- Wracaj szybko, ciągnąc jakiegoś

Niemczewskiego za nogi.

- Postaram się, ale nie obiecuję. Do

widzenia!

W tym miejscu śpiewa Homer:

"...To rzekłszy, precz odejdzie; a ten

został, cały

Pogrążon w myślach, które spełnić się

nie miały.

Myślał, że gród Priama obali na pował;

Głupi! nie wiedział co mu Zeus jeszcze

knował..."

Adasiowi nie postało w głowie, by mu

mogło grozić cokolwiek. Owa strasz-

liwa olbrzymka, co łomiła podkowy i

końskie krzyże, śpi snem wieczystym

spokojnie jak dziecko, a te smyki

wojujące nie są groźne.Jest tam

wprawdzie

jakiś starszy wojownik, ale ten mu nie

zdejmie skalpu, byłoby to bowiem źle

widziane u władz, obowiązanych do

strzeżenia obywatela. Przecie to nie Dzi-

ki Zachód, lecz spokojna ziemia

Rzeczypospolitej. Przekradał się przeto

śmiało pośród gęstwiny okalającej

brzegi jeziora ku owemu granicznemu

prze-

smykowi, utworzonemu w zagrodzie

kolczastego drutu. Wśród perłowych

blasków

poświaty na niebie, dokąd nie wzniosła

się jeszcze czarna woda nocy, sre-

brzył się lśniący sierp młodziutkiego

księżyca. Niepoliczone żaby witały go

właśnie bałwochwalczym rozkwakanym

hymnem. Leciutki wiaterek krążył

wśród

szuwarów muskając ich czuby. Wieczór

był śliczny i przepojony zapachami. W

głodowieckim dworze rozbłysło światło

w jednym oknie.

- To zapewne u tej babki, co czyta

romanse - pomyślał Adam.

Na nieprzyjacielskiej ziemi nie działo

się nic podejrzanego. Nie można

było stąd dojrzeć domu, lecz każdy

głośniejszy hałas byłby przywędrował po

wodzie. Można było iść śmiało

przynajmniej aż do wyrwy, później

trzeba bę-

dzie szeroko otworzyć oczy i natężyć

słuch. Sześcioro basałyków mogło się

znajdować równocześnie w sześciu

miejscach, tym bardziej, że obawiając

się

odsieczy idącej na pomoc panu Kropce,

mogli rozstawić straże.

W tej chwili Adaś ujrzał w niepewnym

świetle zagrodę najeżoną kolcami.

- Czy to nie tragikomedia - pomyślał -

żeby dwa uczciwe rody odgradzały

się od siebie zasiekami z kolczastego

drutu? Dlatego, że Gilewicz zjadł za-

jąca Niemczewskich! Nie wiadomo czy

śmiać się, czy płakać?

Przemknął zgrabnie ponad wodą i

poczuł dreszcz, znalazłszy się na "ich"

ziemi. Taka sama ziemia jak ta jego, po

tamtej stronie; obie piją wodę z

tego samego jeziora, ten sam wiatr lata

nad jedną i nad drugą.

Przystanął nagle i zaczął nasłuchiwać.

Woda pluskała cichutko, czołgając

się jak pies przy brzegu. Czy go łudzi to

pluskanie? Nie... Słychać coś je-

szcze... Jak gdyby ktoś stąpał ostrożnie i

rozgarniał gałęzie krzewów.

Przyczaił się i wstrzymał oddech w

piersi. Ostrym spojrzeniem usiłował roz-

garnąć ciemność, czepiającą się ziemi

jak czarna, gęsta pajęczyna, lecz nie

dojrzał nikogo. Teraz jednak słyszy już

nieco wyraźniej... Tak, to ktoś

idzie w jego stronę.

- Kto to być może? Patrol - oczywiście.

Niemczewscy pilnują!

Bez szelestu uskoczył w bok, w stronę

wody i śmiertelnie przeraził kilka

żab, które zaczęły skakać w jezioro.

Przypadł do ziemi nie zważając na ob-

fitość rosy i rozpłaszczył się jako żaba

właśnie. Nieprzyjaciel może go od-

kryć wtedy tylko, gdy go dotknie nogą.

Ten ktoś ostrożnie stąpający złamał

jakąś gałązkę i przeraziwszy się za-

pewne nagłego trzasku, przystanął.

Znowu idzie... Zdąża - widać - ku wy-

rwie, ku "zielonej granicy" i tam będzie

sterczał długo w nocy. Niech sobie

sterczy jak bałwan! Adaś będzie

tymczasem już w środku twierdzy.

- Gdybym był wyszedł kwadrans

później, byliby mnie złowili - pomyślał z

uciechą.

W tej chwili serce zaczęło uderzać w

rytmie przyspieszonym. Niebezpiecze-

ństwo było tuż, tuż... Nie śmiał podnieść

głowy, pewny był jednak, że ten

ktoś znajduje się z lewej strony w

odległości dwóch, trzech kroków.

Przemy-

ka się przez gęstwinę jak Indianin,

przystaje, nasłuchuje i znowu idzie.

Adasiowi przyszło na myśl, że gdyby

niespodzianie napadł na tę nocną ma-

rę, mógłby ją schwytać i obezwładnić;

zawiódłby jeńca do Głodowiec i doko-

nano by wymiany: - "Oddajcie pana

Kropkę, oddamy pana

Niemczewskiego!" -

Pomysł był śmiały lecz ryzykowny. A

jeśli ich jest dwóch? A jeśli to dziew-

czyna? Nie będzie przecie walczył z

dziewczyną, która zresztą babskim oby-

czajem narobi piekielnego krzyku i

zwoła całą hordę, zanim będzie mógł

uciec.

Och, zaczyna być źle! Nocny Marek

idzie wprost na niego. Adaś przestał

oddychać i przylgnął do mokrej ziemi

jeszcze ściślej. Jeśli poczuje, że

wróg go nie ominie, wtedy pozostanie

mu jedno tylko: porwie się błyskawicz-

nym ruchem, wskoczy do wody i będzie

płynął ku swojemu brzegowi. Mało jest

prawdopodobne, aby wróg skoczył za

nim, zresztą z wielkiego zdumienia zba-

ranieje na dłuższy okres czasu.

Co on robi?

Aha! Rozgarnia gałęzie... Idzie... Idzie...

Przeszedł!

Adaś odetchnął. Nasłuchiwał przez

kilka minut, skoro zaś wszystkie szele-

sty umilkły, podniósł się ostrożnie i

zaczął czołgać się chyłkiem. Śmiać mu

się chciało. Niemczewski poszedł z

wizytą do Głodowiec, wobec tego

Gilewicz

zdąża z rewizytą do Wiliszek, tylko że

Gilewicz zajdzie cokolwiek dalej, bo

aż do matecznika rozsrożonych

niedźwiedzi. Niemczewskiemu tym

czasem może

się wydażyć casus pascudeus, gdyż Adaś

nie dałby za to dwóch groszy, że Wo-

jtek z panem Rozbickim czuwają w

pobliżu granicy. Gdyby się na nich na-

tknął, będzie zabawa, Wojtek bowiem z

tęsknoty za tatą naładowany jest dy-

namitem i zdolny do czynów równie

bohaterskich co straszliwych.

Którędy iść teraz?

Dom znajduje się po prawej stronie,

trzeba zatem na prawo. Przez liście

przebłyskuje migotliwe światełko jak

drżąca gwiazdka. Adaś postanowił kie-

rować się wedle niej jak żeglarz, co

przez nieznane przebiera się wody. Mu-

si zbliżyć się do domu, lecz nie zanadto.

Dobrze, że panowie Niemczewscy

oświecają mu drogę. Uprzejmi,

niezwykle uprzejmi ludzie! Gdyby o tym

wie-

dzieli stłukliby lampę.

Drogę zagrodził mu płot, mizerna

przeszkoda dla wysoko skaczącego

jelenia

i dla młodzieńca o chyżych nogach. Za

płotem majaczyły drzewa stojące w

długich szeregach.

- Sad! - pomyślał Adaś. - W sadzie są

jabłka, ale może być i pies. Wtedy

biada mnie, moim łydkom i moim

spodniom.

W sadzie jednakże spała niemrawa

cisza, psa zaś nie było na lekarstwo.

Adaś przebiegał chyłkiem od drzewa do

drzewa i po dość uciążliwym pochodzie

dotarł do furty. Przystanął w tym

miejscu i patrzył wysilonym

spojrzeniem.

Znajduje się w samym sercu Wiliszek.

Widzi wyraźnie dom i dwa oświetlone

okna, jak gdyby dom patrzył w noc

dwojgiem rozgorzałych oczów. Okrutna

ban-

da Niemczewskich, wysławszy

wywiadowców, siedzi spokojnie

wewnątrz. Dokoła

widać gospodarskie budynki, ciemne i

głuche. W jednym z nich musi się znaj-

dować nieszczęsny pan Kropka. O,

gdyby tak można zakrzyknąć: - "Tata!

Gdzie

pan siedzi?" - Pan Kropka ryknąłby jak

ranny łoś. Krzyczeć - rzecz prosta -

nie można, lecz trzeba będzie wędrować

od jednego do drugiego budynku i

zbadać wszystkie ich mroczne tajemnice.

Może w żadnym z nich nie znajdzie

pana Kropki! Jeśli można wierzyć

okropnym opowieściom imci

Rozbickiego, nie

byłoby dziwnym wcale, gdyby go

wsadzono do jakiegoś lochu pod samym

domem,

wtedy sprawa byłaby trudniejsza, jeśli

nie beznadziejna.

O taką nieludzką srogość Adaś nie

posądzał Niemczewskich. Tata znajduje

się albo w domu, albo w którymś z

budynków. Poszukiwania należy

przeprowa-

dzić metodycznie.

Tuż za płotem, w ogrodzie mocno w tej

chwili pachnącym słodką wonią ma-

ciejek bieli się niewielki domek, obrosły

bluszczami. Stoi w takim odosob-

nieniu i w takiej gęstwinie, że nadaje się

wybornie do ukrywania więźnia.

Jeżeli pan Kropka jęczy w tym cichym

domku, łatwo go będzie usłyszeć nawet

gdyby spał, Adaś bowiem słyszał nie raz

jeden jak pan Kropka, śniąc sny bu-

rzliwe, jęczał głęboko a rozgłośnie.

Zbliżył się przeto ostrożnie do domku

i zaczął nasłuchiwać. Nic nie słychać.

Jakiś ptaszek zakwilił cichutko

przez sen. Mało było prawdopodobne,

aby to pan Kropka kwilił tak rozrzew-

niająco i misternie.

Drzwi były zamknięte na haczyk, więc

wejście do domku wcale łatwe. Wzdry-

gnął się Adaś, zanim je otworzył.

Buntowała się w nim sprawiedliwa

dusza,

że zakrada się nocą i chyłkiem do

cudzego domu, nie wszedł więc, tylko

drzwi nieznacznie uchyliwszy, zawołał

przejmującym, ostrym szeptem:

- Panie Kropka! Czy jest pan tutaj?

Ponieważ pan Kropka nie

odpowiedział, przeto go tu nie było.

Trzeba było iść dalej. Adaś wkroczył

na terytorium gospodarskie i mało

widząc odkrył zmysłem powonienia, że

w najbliższym otoczeniu muszą rezydo-

wać świnie. Minął przeto ich stolicę i

uczyniwszy kilka kroków uderzył gło-

wą o jakąś ścianę. Gdyby uderzenie było

gwałtowniejsze, zapaliłoby się w

jego głowie siedem świeczek i przy ich

świetle poznałby, że nie ma tu czego

szukać, budynek bowiem przeznaczony

był na mieszkanie skrzydlatej zgrai.

Budynek taki lud nazywa kurnikiem.

Zezowaty los nie pozwolił Adasiowi na to

odkrycie.

Oszołomiony zbyt nagłym zetknięciem

się z twardą belką, chciał minąć

przeszkodę i poczuł, że coś przed nim

ustępuje; całym ciałem oparł się o

drzwi kurnika i wpadł do jego ciemnego

wnętrza. Przypadek ten przeminąłby w

dziejach nie zauważony, gdyby kurnik -

wedle jego nazwy - zamieszkiwały jak

przystało poczciwe, łagodne i mało

wojownicze kury. Kury odznaczają się

przyjaznym stosunkiem do świata. Któż

z myślicieli mógł jednakże przypuś-

cić, że w tym budynku zamieszkują gęsi?

Zdawałoby się, że gęś to jest gęś i że

szkoda każdego następnego na ten

temat słowa, chyba gdyby kto chciał

wspomnieć o półgęsku. Myliłby się tra-

gicznie, kto by tak mniemał. Ha! Gęś

jest ptakiem patetycznym. Historia pi-

sana jest gęsim piórem. Gdyby pan

Rozbicki znajdował się w pobliżu, oznaj-

miłby Adasiowi, że starożytni Grekowie

poświęcili tego ptaka Persefonie i

wielce byli w nim rozmiłowani. I o tym

też musiał wiedzieć, że wierna mał-

żonka Odyseusza, Penelopa, hodowała

na itackim dworzyszczu dwadzieścia

sztuk tego tałatajstwa; nie należy z tego

wnioskować,, że trojański bohater

lubił gęsinę. Owe gęsi Penelopy miały

stroić królewski dwór. I Rzymianie

coś sobie upatrzyli w tym rozgęganym

indywiduum. Poświęcili go Junonie, a

na Kapitolu utrzymywali "gęsiarnię". I

oto gęsi odegrały znakomitą rolę w

dziejach. Jako żywo! Gdy Brennus

chyłkiem wpadł na śpiącą Romę,

obudzone

gęsi podniosły tak przeraźliwy rwetes, że

obudziły miasto. Można sobie wy-

obrazić z jaką dziką rozkoszą

rozgromieni Gallowie piekli potem

nienawistne

gęsi na wolnym ogniu.

Rozzuchwalone tym powodzeniem

czekały przez całe wieki na sposobność

za-

dziwienia świata. Dobra okazja zdarzyła

się przed półtora tysiącem lat. Gdy

świętego Marcina obwołano biskupem,

ukrył się zatrwożony i w pokornym ser-

cu, mniemając, że nie jest godzien tak

wysokiej godności. Kryjówkę pokorne-

go biskupa wielkim i radosnym

gęganiem zdradziły gęsi. Wiele za tym

przema-

wia, że na tę intencję stało się zwyczajem

epidemiczne zjadanie gęsi w dniu

jedenastym listopada, w dniu świętego

Marcina. Byłby to dość niewdzięczny

postępek wobec ptaków, co taką

odegrały rolę, człowiek jednak okazuje

swoją

wdzięczność często w sposób

najdziwaczniejszy. Brzydki ten pomysł

musiał

zrazić skrzydlate bractwo, dzieje

bowiem już nie wspominają o ich

czynnym

współudziale w ważnych zdarzeniach.

Szczątkowa pamięć musiała jednakże

przechować się w ich głowach; jakieś

mętne wspomnienie wielkich czynów i

historycznej roli błąka się w gęsim

świecie, gdyż przy lada okazji podnoszą

wrzask piekielny w złudnej nadziei, że

może to być okazja historycznej wa-

gi.

Poznawszy te zadawnione tęsknoty

śpiące na dnie ich serc zrozumiemy, że

nagłe i zgoła nieoczekiwane wtargnięcie

Adasia do gęsiego przybytku mogło w

nich obudzić żądzę wsławienia się. Oto

się wdziera ktoś wśród głuchej nocy:

czy to Brennus przekrada się na

Kapitol?

- Gęsi, obudźcie się! - wrzasnął stary,

łykowaty gęsior. - Wróg nadcho-

dzi! Krzyczmy, wołajmy, obudźmy

Romę!

Podniósł się wrzask i trąbienie,

rozdzierający krzyk, alarm i rwetes.

Najmniej osiemdziesiąt sztuk było tej

hołoty, osiemdziesięciu członków pie-

kielnej orkiestry.

Jeżeli na takie larum obudził się Rzym,

nie należy się dziwić, że obudzi-

ły się i Wiliszki.

- Co to? - zapytała Irenka nasłuchując.

- Gęsi! - rzekł kuzyn - piegowaty z

należytym zrozumieniem rzeczy.

- Albo ktoś się zakradł, albo kuna je

morduje - zawołał kuzyn - dryblas.

- Prędko, prędko! - krzyknęła Irenka.

Nie było w domu ani pana doktora

Osińskiego, ani Ignasia. Pani

Niemczews-

ka miała powrócić z Wilna pociągiem o

pierwszej po północy, wyjechali więc

po nią na stację, aby przenocowawszy

razem w miasteczku i załatwiwszy rano

wszystkie domowe sprawunki powrócić

około południa. Rządy zdane były w ręce

regentki - panny Ireny.

Rada wojenna pod jej przewodnictwem

zajęta była właśnie roztrząsaniem sa-

mowolnego postępku wuja, który

wypuścił z niewoli pana Kropkę i

zastanawia-

ła się nad skutkami tego lekkomyślnego

kroku, gdy gęsi rozpoczęły koncert;

wobec tego radę przerwano i rzucono się

w samopięć na ratunek niewinnych

ptasząt. Kuzyn - dryblas, obdarzony

przez rozrzutną przyrodę niepospolitej

długości nogami, bieżał na czele zastępu,

za nim Irenka.

- Ktoś ucieka! - krzyknął długonogi.

Adaś, ogarnięty trwogą, rzucił się do

ucieczki na pierwszy "rozgęgany

zew", lecz zamiast uciekać w stronę

przeciwną, od domu ku polom, i dalekie

zatoczywszy koło dobiec do gościńca -

straciwszy głowę, w nagłej ucieczce

równie niezbędną jak i nogi, począł biec

w tym kierunku skąd przyszedł.Zda-

wało mu się, że jeśli dopadnie zarośli i

przebrnie przez nie, ocali się

wpław przez jezioro. Nie przypuszczał,

że wróg tak odrazu wyskoczy z domu i

do tego w przerażającej liczbie. Gdyby

był zapadł w ciemność, możeby go nie

odkryli, nie przyszło mu to jednakże na

myśl. Dzień był nieszczęśliwy.

Tamci biegli w tyralierze, aby go

otoczyć. Ponieważ oznajmiali się krzy-

kiem, nawzajem się nawołując, więc

uciekał w tę stronę, w której nikt nie

krzyczał. Przedarł się pomiędzy dwoma

berbeciami, znalazł się jednakże w

smudze światła, lejącego się z okna. I

wtedy zobaczyli go wyraźnie.

- Głodowce! - krzyknęła piskliwie

Irenka ujrzawszy uczniowskie oblecze-

nie.

Pomyślała w pierwszej chwili, że to

Wojtek, lecz ten był cokolwiek od Wo-

jtka niższy. Noc, uczniak, ucieczka -

wszystko razem to nic innego, tyl-

ko... Nie, to niesłychane!

- Bij, zabij! - wołał zdyszanym głosem

piegowaty.

Kuzyn - dryblas sadził w milczeniu

jelenimi susami. Szybko mknący cień

zaczernił się na bladobiałej ścianie domu

i buchnął w gąszcz bzów. Gwałtow-

nie roztrącone krzewy sypnęły deszczem

rosy.

Adaś czuł, że niedługo serce rozwali mu

pierś; biegł, chwytając otwartymi

ustami powietrze. Uciekał przed liczną

zgrają, ale uciekał i przed hańbą. O

rozpaczy! Dotarł do wnętrza twierdzy i

przez głupie gęsi ma dostać się w

moc wroga? Co powie Wojtek, co powie

pan Rozbicki?

- Na prawo... poza dom! - darł się

piegowaty. - Irenka! Ty z tamtej stro-

ny!

- Ach, więc i ona mnie goni.. - pomyślał

Adaś z oburzeniem. - Dziewczy-

na... Ja uciekam przed dziewczyną!

Świadomość ta dodała mu sił. Zerwał

się jak koń znagła podcięty biczem.

Jeszcze go nie mają i nie będą mieli.

Zaostrzonym słuchem łowił tupot nóg,

tyle ich jednak było, że nie mógł już

rozeznać, skąd do niego dociera.

- Tam jest płot... - pomyślał. - A za

płotem sad... Znam tę drogę...

Skulił się, jak gdyby chciał wleźć w

jamę ciemności i biegł w stronę sa-

du. W tej chwili poczuł, że ucieka po

miękkim kobiercu trawy. Ścigające

kroki szorowały po żwirze ścieżek. On

słyszał prześladowców - oni jego nie

słyszeli. Jakaś nisko zwisająca gałąź

otarła się o jego twarz i uderzyła go

w oczy. Omal nie krzyknął z bólu, lecz

zdławił w sobie krzyk.

- Widzę go! - wrzasnął milczący dotąd

kuzyn - dryblas. - Pod jodłą!

- Bij, zabij! - ryknął piegowaty.

Adaś uczynił szalony skok. Już

wiedział, że biegnie przez trawiasty ga-

zon. Ciemne szeregi drzew są już coraz

bliżej. Przed nim szarzeje jakaś

ścieżka wijąca się jak nakrapiany wąż,

za nią wątła zapora płotu, a za pło-

tem ocalenie.

- Ucieknie! - krzyknął piskliwy głos.

- Łapaj, trzymaj! - wołał piegowaty.

W tej chwili stało się to, czego nikt nie

przewidział. Gazon otoczony był

dla wątpliwej ozdoby drutem, nisko tuż

nad ziemią zwisającym, przewleczonym

przez kilkadziesiąt palików jak żelazna

nić przez drewniane igły. Adaś nie

mógł go dojrzeć. Zaczepił o drut nogą i

zwalił się w pędzie, zarywszy twa-

rzą w żwir ścieżki.

Posłyszał nad sobą zmącone, zbełtane,

splątane głosy.

- Wstawaj! - krzyknął ktoś

niecierpliwie.

Ponieważ nie wstawał, dotknęły go

jakieś ręce. Adasia przebiegł jakby

elektryczny prąd; zmógł się, zebrał w

sobie i zerwał się na nogi.

- Precz ode mnie z rękami! - zawołał

rozdrganym głosem. - Poddaję się...

Kilka par oczów świecących w

ciemności i rozelśnionych od

podniecenia,

wpiło się w niego zachłannym

spojrzeniem.

- Kto ty jesteś? - zapytała Irenka

chwytając oddech.

On wyprostował się dumnie, chociaż po

straszliwym zmęczeniu drżały pod

nim nogi i rzekł niemal uroczyście:

- Adam Gilewicz!

Zdaje się, że ich poraził tymi słowy, bo

żaden z nich nie wydał głosu.

Więc dodał drwiąco:

- A wy, którzy w pięcioro napadacie na

jednego, jesteście zapewne Nie-

mczewscy?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

DAWNIEJ W PODZIEMIACH,

TERAZ NA STRYCHU


Już: "Eos szafranoszata świat złoci

dokoła" - jak rzecze Homer i jakby z

całą pewnością rzekł pan Rozbicki,

gdyby Homer był tego zaniedbał.

Adaś spał mocno, chociaż słońce

świeciło mu prosto w twarz. Na drugim

łó-

żku usnął strażnik, kuzyn - dryblas,

odpowiedzialny za więźnia przed "try-

bunałem stanu" i przed "tajną radą

sześciu". Sen zmorzył ich obydwóch,

ubiegły bowiem wieczór, pełen grozy i

straszliwej gonitwy, znużył ich potę-

żnie.

Ponieważ nie było ani pani

Niemczewskiej, ani wuja zaprowadzono

Adasia w

milczącym triumfie do domu. Nowa jego

część przybudowana była do grubych

murów jakiegoś dawnego domostwa, co

legło w gruzach, strawione pożarem.

Ocalała z niego jak gdyby niewysoka

wieża, w której urządzono dwa pokoje

gościnne, jeden nad drugim. W jednym z

nich ulokowano więźnia. Ucieczka

stąd była niemożliwa, bo chociaż

strażnik spał, jednak drzwi w dolnym

poko-

ju były zamknięte; wyskoczenie oknem

groziło niechybnie połamaniem obu nóg,

a w bardzo szczęśliwym wypadku albo

lewej, albo prawej wedle osobistego

uznania lekkomyślnego śmiałka. Zanim

Adaś został tu wprowadzony, odbyła się

rozmowa krótka, lecz pełna

dramatycznej treści. Mówili- "a słowa

ich były

żelazne" - jak powiada słynny rzeźbiarz

i złotnik włoski Benvenuto Cellini.

- Nie macie prawa więzić mnie! -

krzyknął Adam.

- A ty miałeś prawo zakradać się nocą

na nasze terytorium? - zapytała nie

czekając odpowiedzi Irenka. - Czy

chciałeś mordować gęsi? - dodała urągli-

wie.

Adam spojrzał na nią z godnością, z

wysokiej góry, na której stał w tej

chwili jego duch i rzekł uroczyście:

- Za bardzo dbasz o gęsi. Rozumiem...

Panny w pewnym wieku nie można roz-

różnić... Zresztą mniejsza o to. Wiesz

dobrze, po co ja tu przyszedłem!

Przyszedłem upomnieć się o mojego

gościa, niecnie przez was schwytanego.

Czy masz odwagę zaprzeczyć, że pan

Kropka jest u was w niewoli?

- Pan Kropka? - zaśmiał się kuzyn -

piegowaty. - Wyborne nazwisko! Skonać

można ze śmiechu.

Adaś spojrzał na niego i mówił powoli:

- Nie wiem, co jest więcej pocieszne: czy

jedna kropka w nazwisku, czy

tysiąc kropek na twarzy?

Kuzyn - piegowaty, straszliwie

dotknięty, chciał coś rzec, ale Irenka ru-

chem ręki nakazała mu spokój. Coś tu

nie było w porządku. Pan Kropka uciekł

przecie za sprawą wuja, a Gilewicz

wyprawił się po niego. Gdzież się po-

dział pan Kropka? Jasnym jest, że jeniec

urządza jakieś wielkie krętactwo.

Ale ona to zbada.

- O tym wszystkim pomówimy jutro na

sądzie - rzekła uroczyście.

- A co teraz - spytał Adaś ironicznie.

- Teraz dasz nam słowo honoru, że nie

będziesz próbował ucieczki.

- Daję słowo honoru - odrzekł jeniec -

że skorzystam z każdej sposobnoś-

ci, aby uciec.

- Naprawdę?

- Z całą pewnością.

- A jeżeli cię zwiążemy?

- Związać mnie można w jednym tylko

wypadku: jeżeli odważy się na to pan-

na Niemczewska, gdyż kobiety, choćby

postanowiła być katem, nie dotknę i

nie będę się bronił. Każdemu innemu

jednakże rozbiję głowę jak jajko na

miękko. Więc jeśli ty chcesz mnie

związać, proszę... Oto moje ręce!

Wspaniała jego postawa i bohaterskie

zakończenie przemówienia wielkie wy-

warły wrażenie. Czterech wojowników

spojrzało na Irenkę, wielce ciekawych:

co uczyni z zuchwalcem. Na dobrą

sprawę powinna dobyć sztyletu i zatopić

go

po rękojeść w sercu tego śmiałka.

Wprawdzie Irenka nie miała sztyletu,

lecz

sponiewierany przez jeńca kuzyn -

piegowaty byłby jej chętnie pożyczył

swe-

go scyzoryka o trzech ostrzach.

Dziewczyna jednakże, ku ogólnemu

zdumieniu,

przybladła i na krótką chwilę nakryła

oczy powiekami.

- Taka okrutna, a taka ładna... -

pomyślał Adaś. Głośno zaś dodał: - Cze-

kam!

Irenka nie patrząc na niego zwróciła się

do swojego "batalionu śmierci".

- Zaprowadźcie go do wieży...mówiła

rozkazująco. - Ty będziesz go

strzegł, ale pamiętaj, że głową za niego

odpowiadasz. Nie zapomnij ani na

chwilę, że to Gilewicz!

- A gdyby chciał uciekać? - spytał

skwapliwie wyznaczony na strażnika ku-

zyn - dryblas.

- Wtedy... kula w łeb!

- Przepraszam, ale z czego? - zaśmiał

się Adaś.

Ponieważ odpowiedź byłaby

kłopotliwa, więc Irenka odwróciła się, z

pogar-

dą wzruszywszy ramionami.

Adam został otoczony jak jeleń przez

wilki i z tą śmiertelną asystą od-

prowadzony do wieży i zamknięty tam z

dryblasem. Milczeli przez długą chwi-

lę, wreszcie Adam zwrócił się do niego z

uprzejmym zapytaniem:

- Powiedz mi, przyjacielu, czy można

wyskoczyć przez to okno?

- Nie jestem twoim przyjacielem -

mruknął strażnik. - Ale skoczyć możesz.

Rano pozbieramy twoje kości i w

koszyku odniesiemy do Głodowiec.

- Bardzo ci dziękuję za przyjemne

objaśnienie. A czy nie będziesz miał

nic przeciw temu, jeśli cię w nocy uduszę

i wyjdę drzwiami?

- Spróbuj mnie udusić, ty marna

kreaturo! - rzekł dryblas chełpliwie,

stając przy nim. - Czy ci mam pokazać

moje muskuły?

- "Atletom zresztą, wiadomo, siła nie

dana jest w głowie!" - rzekł Adaś

uroczyście. - To z Homera - dodał

uprzejmie. - Jeśli mnie nie wierzysz, bę-

dziesz mógł zapytać pana Rozbickiego,

gdy z koleji capniemy ciebie.

- Capniecie mnie jak rak świśnie!

- W przyrodzie zdarzają się dziwne

fenomeny. Czy mogę położyć się spać?

- To twoje łóżko...

- Wcale wygodne więzienie. Obiecuję

ci, że u nas też dostaniesz łóżko i

ser z kminkiem na śniadanie. A czy sam

się nie położysz? Musisz być zmęczo-

ny.

- Ja nie, bo nie uciekałem jak zając!

- Ale goniłeś jak ogar.

- A u was w Głodowcach nawet psów

nie ma i sami musieliście szczekać w

naszą stronę.

- To prawda, ale szczekaliśmy dlatego,

że psy nie chciały, uważając, iż

szkoda fatygi psuć gardło na

Niemczewskich.

- Nie łżyj! U was wszystkie psy

pozdychały z głodu.

- A u was pchły je zagryzły i dlatego

zamiast psów trzymacie gęsi.

- A z ciebie nadzwyczajny bohater, co

przed gęsią uciekał!

- Ach, myślisz o swojej kuzynce?

Istotnie uciekałem przed gęsią.

- Jutro będziesz inaczej śpiewał! Damy

ci bobu!

- Czy to jedyne wasze pożywienie?

Myślałem, że jadasz też czasem siano.

Jest to ulubiona potrawa niektórych

istot głośno ryczących.

Dryblas zaczął gwałtownie szukać we

wzburzonej głowie jakiejś miażdżącej

odpowiedzi, lecz wyczerpał już wszystek

zapas obrotnego dowcipu. Rzekł tedy

groźnie:

- Nie myślę tracić czasu na gadanie z

niewolnikiem. Zresztą świeca doga-

sa!

- O! - krzyknął Adaś. - Nie masz

przypadkiem jakiego scyzoryka lub

ostre-

go gwoździa?

Strażnik spojrzał na niego

podejrzliwie.

- Na co ci tego?

- Chciałbym - mówił Adaś smętnie -

zanim światło zgaśnie, wyryć na murze

kilka słów:

- "Tutaj w niewoli u barbarzyńców

spędził jedną noc Adam Gilewicz z Gło-

dowiec!"

- Tylko "jedną noc"? - zachichotał

dryblas z naigrawaniem się. - Posie-

dzisz nieco dłużej.

- Załóżmy się o wszystkie piegi twojego

brata czy kuzyna, że dłużej to

nie potrwa. Obłąkany człowieku!

Przecie jeśli jutro nie powrócę, pan

Rozbi-

cki uczyni na was wyprawę i zmiecie z

powierzchni ziemi. Takeśmy się umówi-

li i wszystko jest przygotowane.

- Owszem! - krzyknął dryblas. - Niech

przyjdzie! Ktoś przecie będzie mu-

siał zabrać twoje zwłoki.

W tej chwili świeca zgasła, jak gdyby

zdmuchnął ją wiew śmierci.

- Nie myśl, że ja będę spał - rzekł

strażnik ostrzegawczo. - Ja oka nie

zmrużę!

- Przypuszczam. Spać mogą jedynie

ludzie, co mają czyste sumienie.

W mdłym świetle pogodnej nocy

rozebrał się i położył. Tamten usiadł na

łóżku, aż zatrzeszczało, i hałasował

umyślnie na znak, że czuwa.

- Nie dam mu rady - rozmyślał Adaś. -

Mocny musi być jak goryl. Gdyby je-

dnak usnął, mógłbym może się

wydostać.

Przyszło mu na myśl, że podarte na

pasy prześcieradło wielu już więźniom

umożliwiło ucieczkę, trzeba by jednak

nie mieć przy tej operacji towarzysza

w więziennej celi. Płótno, gwałtownie

rozdzierane, wydaje przeraźliwy głos

boleści. Głupia sytuacja! Co tam

wyprawia pan Rozbicki i Wojtek? -

myślał

Adaś mętnie. - Gdzie może być ukryty

pan Kropka? I gdzie się podział szósty

z bandy Wiliszek, bo przecie jest ich tu

sześciu. Szósty wyszedł zapewne na

zwiady i jego to musiał słyszeć nad

jeziorem, gdy się przedzierał przez

krzaki. Juto ujrzy ich w pełnym zespole.

Trzeba będzie stanąć przed nimi

hardo i śmiało. Pannicy już dzisiaj

dopiekł tak, że jej zapewne w pięty po-

szło. Wstyd, żeby dziewczyna dowodziła

watahą pięciu urwipołciów, wśród

których znajduje się taki dryblas, ten,

który go strzeże... Co on robi?

Aha! Umyślnie rozgłośnie oddycha, a

czasem zgrzyta zębami, aby go przera-

zić, małpa długoręka. Niech zgrzyta.

Wielkie znużenie powoli uśpiło Adasia,

po chwili zaś i strażnik wyciągnął

się na łożu i zachrapał. Gdyby się teraz

zjawił nieustraszony pzn Rozbicki

z Wojtkiem, jeden mógłby wynieść na

plecach więźnia, a drugi strażnika.

Raniutko wślizgnął się do więziennego

przybytku najmniejszy z Niemczews-

kich, pędrak jedenastoletni i ujrzawszy

ze zgrozą śpiącego strażnika zaczął

go tarmosić za nogę. Dryblas porwał się

przerażony i przez dłuższą chwilę

usiłował zrozumieć, gdzie jest i co się z

nim dzieje?

Odetchnął spostrzegłszy, że "więzień

stanu" śpi głęboko.

- Zdrzemnąłem się przed chwilką

dopiero - szepnął. - Słuchaj Józek, nie

mów nic Irence. Po coś przyszedł?

- Masz go za pól godziny

przyprowadzić na sąd.

- A gdzie się odbędzie sąd?

- Na strychu. Za chwilą przyniosą tu

dla was śniadanie.

- I dla niego też? - zdumiał się dryblas.

- Irenka kazała. Nikt nie chciał się na to

zgodzić, a Jędrek najwięcej,

ale ona powiedziała, że najgorszym

złoczyńcom dają jeść. Słyszałeś coś pod-

obnego? Jędrek powiedział potem, że

dobrze, ale żeby mu dać spleśniałego

chleba, bo taki chleb leży w żołądku

czasem przez kilka tygodni.

- A ona co na to?

- Ona powiedziała, że nie wypada, bo

on będzie wszędzie opowiadał, że w

Wiliszkach jedzą spleśniały chleb.

- Może to i słusznie. Zmykaj teraz, a ja

go obudzę.

Pędrak przyjrzawszy się Adasiowi

wybiegł, a dryblas krzyknął:

- Niech więzień wstaje!

Postanowił nie wznawiać wczorajszych

towarzyskich rozmówek, lecz używać

suchego, urzędowego stylu i słów

nieodzownych. Ponieważ Adaś puścił

wezwa-

nie mimo ucha, więc powtórzył rozkaz w

innej stylizacji:

- Więzień Gilewicz! Wstawać!

Dopiero gwałtowne szarpnięcie

obudziło Adasia. Spojrzał z odrobiną

zdzi-

wienia na miły pokoik zalany słońcem i

niemiłą postać zalaną gniewem.

- Dwa razy wołałem! - rzekł strażnik.

- Do trzech razy sztuka - odparł Adaś. -

Czemu mnie jednak budzisz tak

wcześnie, skoro kazałem zbudzić się o

dziewiątej? To chyba siódma dopiero?

- Ubieraj się!

- A czy buty wyczyszczone? Co za

nieporządki w tym domu! Jacy opieszali

lokaje!

Uśmiechając się zerkał równocześnie

podejrzliwie w stronę dryblasa, który

stał nad nim jak diabeł nad grzeszną

duszą. Odział się powoli, czyszcząc

zabłocone ubranie.

- Nie widzę tu nigdzie wody, jak ja się

mam umyć?

- Łzami! - krzyknął dryblas. - Może ci

przynieść kolońskiej wody? Co?

- Wątpię, aby rzecz tak wymyślna

znana była w tym zapadłym zakątku.

W tej chwili weszła figura - z czarną

maską na twarzy. Maska wycięta była

z czarnego gałganka, lecz zasłaniała

tylko górną część twarzy tak, że cały

świat mógł poznać bez wielkiego trudu

oblicze srodze piegowate. Tajemnicza

figura dźwigała ogromną tacę, a na tacy

czarny chleb, zarumienione rzodkie-

wki, złote masło, rozmaite garnuszki i

filiżanki.

- Śniadanie! - rzekła figura głosem z

brzucha.

Strażnik zwrócił się do Adasia z

rozkazem:

- Jedz prędko, bo zaraz idziemy!

Adaś był głodny, lecz spojrzał na

jedzenie z niewysłowioną pogardą; po

chwili rzekł głosem wielce poważnym:

- Nie tknę chleba w domu wroga!

- Napij się kawy - powiedziała figura

głosem z brzucha. - Irenka kazała!

- dodał głupio.

- Nie tknę kawy w domu wroga! -

powtórzył Adaś.- Panna Irena może

rozka-

zywać tobie, ale nie mnie.

Maska spojrzała na dryblasa, dryblas

zaś drapał się w głowę.

- Prosić cię nie będziemy! - rzekł. -

Sprzysiężony! Odnieś śniadanie!

Piegowaty spiskowiec wzruszył

ramionami i wyszedł z czarnym

chlebem, za-

rumienionym rzodkiewkami, ze złotym

masłem, z garnuszkami i filiżankami.

Adaś, spodziewając się, że za chwilę

rozpocznie się "uroczysta" awantura,

przybrał hardą pozę i postanowił

postępować ze wzniosłą godnością.

Wkrótce ktoś zastukał do drzwi trzy

razy.

- Idziemy! - oznajmił dryblas.

Stąpał za Adasiem kierując go głosem.

Zeszli w dół, minęli jakieś mroczne

pokoje, potem schodami wyszli na ob-

szerny, widny strych, zapełniony wielką

ilością gratów, strych jest bowiem

grobowcem wsi.

Wszyscy "sprzysiężeni" już tu byli

zebrani. Wszyscy w maskach. Ponieważ

Irenkę można było rozpoznać po kiecce,

piegowatego po piegach, a dwóch nie-

dorostków po nikczemnym jeszcze

wzroście, więc efekt ponurych larw był

dość

znikomy. Kuzyn - dryblas też otrzymał

czarne obleczenie na gębę i zasiadł

na strychowej belce. Pięć widm, pięć

upiorów siedziało w rzędzie jak czarne

ptaki na gałęzi.

- Sąd się rozpoczyna! - oznajmił

cieniutki, drżący głos. - Sądzony będzie

Adam Gilewicz z Głodowiec, dziedziczny

nasz wróg i prześladowca. Czy kto z

was jest innego zdania?

- Nikt! - krzyknęły widma.

- Odpowiedz: czy ty jesteś Adam

Gilewicz z Głodowiec?

Adaś milczał. Straszliwcy oczekiwali

przez chwilę na odpowiedź, wreszcie

maska z cienkim głosem rzekła:

- Nadaremnie się ukrywasz, my i tak

wiemy o tym! Będziesz sądzony za krew

przelaną, za czterokrotne podpalenie, za

gwałty i rozboje, za uwięzienie

jednego z naszego rodu. Przez trzysta lat

czekaliśmy na tę chwilę!

- A czy będę sądzony też i za zająca? -

zapytał Adaś z powagą.

- Za jakiego zająca? - krzyknął jeden

ze sprzysiężonych.

- Widzę, że nie znacie dziejów własnego

rodu!

Sędziowie spojrzeli na siebie przez

otwory w maskach, jak gdyby jedem

drugiego zapytywał wzrokiem, czy

więzień, przerażony widmem tortur,

nagle

nie oszalał? Zaczęli szeptać między sobą.

- Sprawa z zającem zostanie zbadana -

mówił piegowaty. - Tamte jednak są

ważniejsze. Czy będziesz odpowiadał?

- Nie!

- Dlaczego nie będziesz odpowiadał?

- Dlatego przede wszystkim, że nie

macie prawa sądzenia mnie, a następnie

dlatego, że wy widzicie moją twarz, a

swoje tchórzliwie ukryliście pod mas-

kami.

- Oto jest moja twarz! - krzyknęła

Irenka zrywając maskę. - Bracia i sio-

stry! Zdejmijcie swoje zasłony!

Dziewczyni płonęły oczy, a usta jej

drżały.

- Słuchaj - mówiła gorącym głosem. -

Nie myśl, że my żartujemy! Dostałeś

się w nasze ręce i nie wydostaniesz się z

nich tak łatwo. Możesz sobie

kpić, możesz bredzić o jakimś zającu, ale

tym się nie wykpisz. Wiesz o tym,

że jesteś Gilewicz.

- To mi zaszczyt przynosi!

- Tak? A nas napełnia wstrętem,

potomku morderców!

- Proszę się liczyć ze słowami! -

krzyknął Adaś.

Panienka porwała się z belki i

przybliżywszy się do niego gwałtownie

pa-

trzyła mu w oczy. Adaś wytrzymał to

spojrzenie i stał niewzruszony. Zdawało

mu się, że dziewczyna westchnęła, potem

powoli powróciła na miejsce.

Dłuższą chwilę trwało ciężkie

milczenie. Wreszcie Adaś zaczą mówić z

na-

mysłem i dobitnie:

- Czego wy ode mnie chcecie? Co ja

wam zawiniłem? Czy ja mordowałem

Nie-

mczewskich? Czy ja się biłem? Co was

albo mnie obchodzi, że nasze rody tłu-

kły się z sobą przez trzysta lat? Ja myślę,

że i jedni, i drudzy robili

głupio.

- Oho! - krzyknął piegowaty.

- Ażebyś wiedział! Mówię, że głupio, i

nie cofnę tego słowa. Czy waśń o

jakieś mizerne rzeczy warta była kilku

ludzkich żywotów? Czy warto było

przelewać krew przez tyle wieków i

hodować nienawiść wśród dwóch

polskich,

uczciwych rodów? Ja znam historię tej

waśni. Poszło o nic, a śmierć zbiera-

ła żniwo. Przysięgam wam, że mnie,

Gilewiczowi, wstyd jest za Gilewiczów,

ale wam, Niemczewskim, powinno być

wstyd za Niemczewskich. Gdy się

zjawiłem

w Głodowcach, powiedziałem sobie tak:

- "Dość tej niezgody! Niezgoda zawsze

gubiła Polaków. Trzeba zakończyć tę

piekielną awanturę!" - Chciałem do was

pierwszy przyjść z sercem, bo będę żył

tuż obok was, po drugiej stronie je-

ziora. Chciałem przez to jezioro

przepłynąć łódką, a coście wy wtedy

zrobi-

li? Odtrąciliście moje serce,

pogardziliście zgodą, panowie

Niemczewscy, i

zawróciliście mnie z uczciwej drogi.

- My? - pisnęła Irenka.

- A kto? Przekradliście się nocą jak

złoczyńcy na nasz brzeg i toporem

rozbiliście łódkę!

- Kłamiesz! - wrzasnął piegowaty.

- Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo!

Chodź ze mną w tej chwili, jeśli masz

odwagę, a ja ci pokażę naszą łódź, leżącą

na dnie wody. Chodźcie wszyscy!

- A ja ci mówię, że kłamiesz. To nie my

rozbiliśmy łódź.

- Więc sama zatonęła? - krzyknął Adaś

drwiąco.

Irenka podniosła rękę na znak, że

pragnie coś powiedzieć.

- Albo kłamiesz, bo wiesz o wszystkim -

mówiła dobitnie - albo ktoś cie-

bie okłamał. Waszą łódkę rozbił

własnoręcznie twój pan Rozbicki!

- Niemożliwe! - jęknął Adaś.

- Niemożliwe? Widzieliśmy to na

własne oczy. Pan Rozbicki uczynił to o

świcie, nie wiedząc, że mój brat patrzy z

ukrycia z drugiego brzegu.

- Ale w jakim celu, w jakim celu? -

pytał Adaś w rozpaczy.

- Zapytaj jego, jeśli go jeszcze

zobaczysz kiedykolwiek. Nikt nie wie, co

się ukrywa w jego czarnej duszy. Ach,

już nie krzyczysz? Wstyd cię oble-

ciał?

Adaś ciężko dyszał.

- Przysięgam wam - mówił urywanym

głosem - że o tym nie wiedziałem.

- Uwierzyłabym, gdybyś nie był

Gilewiczem - rzekła Irenka sucho.

Adaś nie powiedział nic, lecz spojrzał

na nią takim wzrokiem, że się od-

wróciła powoli.

Znowu zapanowało ciężkie milczenie.

Wszystkie serca uderzały przyspieszo-

nym, zmąconym rytmem. Niemczewscy

rozumieli, że Adaś mówi prawdę.

Wielkie

zresztą uczyniły na nich wrażenie jego

gorące słowa o zgubnej waśni. Chcie-

li go jednak pognębić. Poszeptali między

sobą i znowu piegowaty ruszył do

ataku.

- Mówisz, że chciałeś zgody, a dlaczegóż

to zakradłeś się nocą do Wili-

szek? Czemu nie przyszedłeś w dzień?

- Mówiłem wam wczoraj. Schwytaliście

pana Kropkę, a ja przyszedłem po

niego!

- Tego pana już u nas nie ma. Został

uwolniony i poszedł sobie.

- Wyście go uwolnili? - zapytał Adaś

zdumiony.

- Te rzeczy są tajemnicą.

- W takim razie wszystko jest w

porządku... Serdecznie wam dziękuję,

żeś-

cie staruszka wypuścili... To zacny

człowiek! Wobec tego nie pozostaje mi

nic innego, jak pożegnać panią i

pożegnać panów. Ponieważ sprawa

została

szczęśliwie wyjaśniona, mogę zapewne

odejść, a potem powrócić kiedyś do

was, tak jak chciałem przed tą całą

awanturą.

- Nie, panie Gilewicz! - zawołała

Irenka. - Awantura dopiero się zaczę-

ła... Tu nie idzie ani o łódź, ani o pana

Kropkę, ani o twoje szlachetne

zamiary. Możesz je zasuszyć jak kwiatki

i zachować do osobistego użytku.

- Doskonale! - zawył radośnie

piegowaty.

Adaś stropił się i spojrzał na nią

niepewnie.

- A czegóż wy jeszcze chcecie? -

zapytał.

- Słuchaj! - zaczęła Irenka gorącym,

przejmującym, lecz cichym głosem. -

Nie jesteś głupi, bo każdy Gilewicz jest

chytry i mądry jak wąż. Będziemy

mówić jasno. O tym, żeby pomiędzy

Głodowcami i Wiliszkami nastąpiła

zgoda,

nie trzeba nawet marzyć. Szkoda

gadania na ten temat. Wprzódy mi

włosy wy-

rosną na dłoni, zanim Niemczewski poda

rękę Gilewiczowi! Raczej włożyłby ją

w ogień... Na to ci przysięgnę! Ale

możemy zrobić targ.

- O serca? - spytał Adaś cicho.

- Nie! Byłby to kiepski targ, gdybyśmy

serca bohaterskie oddali za serca

robaczywe.

- Znowu zaczynasz?

- Nie, ja kończę. Potargujemy się o co

innego. Otóż: my mamy ciebie...

- Przypuśćmy! Długo mnie nie

będziecie mieli.

- O tym można by długo gadać.

Niemczewscy są zawzięci... Mamy ciebie

i

będziemy mieli, choć byśmy cię mieli

ukryć pod ziemią. Możemy cię jednak

wypuścić i możemy się zgodzić na

krótkie zawieszenie broni, zanim

wszyscy

nie dorośniemy.

- Warunki? - spytał Adaś poważnie.

Irenka zaczerpnęła oddechu, jak

śpiewaczka przed wielką arią.Poznać

było

po niej, że ma zwalić jakiś kamień z

serca. Podniosła się i zaczęła mówić

głosem nabrzmiałym od wzruszenia:

- O tym powinien z tobą mówić mój

najstarszy brat, lecz jest nieobecny.

Ponieważ jednak idzie o honor rodu,

kobieta powinna mieć ten sam obowią-

zek... Dlatego ja... Zresztą ja pierwsza

dowiedziałam się o tym ze starych

papierów... Ja...

Wzruszenie nie pozwalało jej mówić.

Adaś spojrzał na nia wzrokiem zacie-

kawionym, lecz przyjaznym. Nareszcie

dziewczyna była dziewczyną.

- Proszę mówić dalej - rzekł cicho.

- Dobrze... Wiesz pewnie o tym, że

byliśmy kilka razy na waszym brzegu...

- Wiem. Widziano was. Pan Kropka

was gonił.

- Nie udawaliśmy się tam, oczywiście,

aby kraść jabłka... Szukaliśmy...

Szukaliśmy tego, co w siedemnastym

wieku Gilewicze niecnie nam... zabrali.

- Na Boga! Co wam zabrali Gilewicze?

- Zabrali nam najdroższą rodzinną

pamiątkę. Zrobili najazd na Wiliszki i

porwali miecz. Miecz, który od wieków

przechowywany był jak świętość. Oni

musieli wiedzieć o tym... Nie porwali

niczego, tylko miecz... Ten Niemczew-

ski, który wtedy żył w tym domu, płakał.

Łzami zapisał to i nakazał bić się

do upadłego, aby odzyskać miecz...

Słyszysz?

- Słyszę - rzekł Adaś zdumiony. - Jaki

to miecz?

- Bardzo stary. Wyryty jest na nim

herb Niemczewskich i takie słowa:

"Piorun rychle zabija, ja rychlej..."

Rozumiesz teraz, czegośmy szukali?

Naszego honoru i naszej sławy. Jeżeli

nam oddasz ten miecz, będziesz wolny.

- Panno Ireno - zawołał Adam. - Tego

miecza nie ma w Głodowcach.

- O Boże! - krzyknęła dziewczynka. -

Musi być! Nie może być gdzie in-

dziej.

- Nie ma go! Szperałem po całym

domu, oglądałem wszystko, miałem w

ręku

każdą książkę i każdy oręż. Nie

widziałem tego miecza. Oddałbym go

wam w

tej chwili. Na Boga, niech pani nie

płacze... Irenko... Przysięgam pani...

- Kłamiesz! - zakrzyknął kuzyn -

dryblas.

- Milcz! - odkrzyknął mu Adaś

potężnie.

Porwali się wszyscy i otoczyli go kołem,

grożnie tocząc oczami. Nawet dwa

mizerne brzdące. Adaś cofnął się pod

komin, gotów do walki, drżącej już w

powietrzu.

- Ludzie! - wołał. - Zrozumcie: na co mi

wasz miecz? Co mi po starym ka-

wałku żelaza? Oddałbym go wam w tej

chwili, ale gdzież on jest? Szukaliście

sami, więc mi powiedzcie, gdzie ja go

mam szukać?

- My też nie wiemy! - rzekł piegowaty. -

Szukaliśmy wszędzie, lecz nie w

domu. Miecz musi być w domu.

- W domu go nie ma! - krzyczał Adaś,

rozdrażniony. - Zresztą dobrze. Wy-

puśćcie mnie, a ja będę szukał.

- Ty stąd nie wyjdziesz!

- Więc kto go znajdzie?

- Niech szuka pan Rozbicki, niech

szuka twój przyjaciel. Ty stąd nie wyj-

dziesz!

- A jeżeli dam słowo, jeżeli przysięgnę,

że wrócę i albo przyniosę miecz,

albo...

- Słowo Gilewicza nic nie znaczy - rzekł

głucho dryblas.

- Ach, ty psie! - krzyknął Adaś i rzucił

się na niego jak żbik.

Zakotłowało się na spokojnym strychu

tak, że kurz się wzbił chmurą.

W tej chwili zawołał jakiś głos ze

zdumieniem:

- Co się tu dzieje?

- Ignaś! - krzyknęła Irenka. - Prędko,

prędko na pomoc... To Gilewicz!

Właśnie kuzyn - dryblas, potężnie

rzucony, uderzył plecami o komin, a

Adaś stał, dyszący,rozgorzały i gotowy

do skoku.

- Na Boga! - dziwnym głosem zawył

Ignaś.

Adaś zwrócił się błyskawicznie w jego

stronę spodziewając się nowego na-

pastnika, lecz zdumiał się dojrzawszy

rozpromienione spojrzenie.

- Odstąpić wszyscy! - wołał Ignaś.

- Teraz Ignaś będzie walczył! -

pomyślała Irenka.

Widząc jednak, co się dzieje, wrzasnęła

cieniutko:

- To Gilewicz! To Gi-le-wicz!

Ignaś wyciągnął ręce i z głębokim

wzruszeniem na pobladłej twarzy

mówił:

- To ty... to pan... o, jak się cieszę! ...

Czy pan sobie przypomina?...

Na Wiśle... Tak niedawno? Ocaliłeś mi

życie!

- Przypominam sobie - mówił Adaś,

niepomiernie zdziwiony. - Tak, tak!

Niemczewski... A ja nie mogłem sobie

przypomnieć... Dawaj pyska, bracie!

Ignaś rzucił się w jego ramiona.

- Znowu klapa! - pisnęła Irenka z

oczami pełnymi łez.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

O BOGOWIE! HOMER SCHWYTAN

JEST ZA NOGĘ!

Pani Niemczewska zdziwiona, że żadne

z dzieci nie wyszło na jej spotka-

nie, a wysłany na ich poszukiwanie Ignaś

też się gdzieś zapodział, zaniepo-

koiła się i zaczęła nasłuchiwać. Głosy

dochodziły ze strychu; przystanęła

przeto u wylotu schodów w oczekiwaniu

na swój tatarski czambuł, co zapewne

z wrzawą i hałłakowaniem przygoni na

wieść o jej powrocie. Zdziwienie jej

wzrosło na widok dziwnego pochodu: na

czele szedł blady Ignaś, wiodąc za

rękę nieznanego jej chłopca, za nimi zaś,

jak tropiące w milczeniu wilczki,

schodzili dwaj jej młodsi synowie, dwaj

siostrzeńcy i Irenka. Dziewczyna

miała oczy załzawione.

- Co to wszystko znaczy? - zapytała

pani Niemczewska.

- Mamusiu! - wołał Ignaś - to jest

właśnie ten, co mnie wyratował z Wis-

ły!

Pani Niemczewska zwróciła się szybko

ku Adasiowi z rozrzewniającym uśmie-

chem i wyciągnęła ku niemu obie ręce.

- O drogi chłopcze - mówiła ślicznym,

miękkim jak aksamit głosem. - Po-

zwól, niech cię uściskam.

Adaś spojrzał na nią uczciwymi,

serdecznie rozradowanymi oczami. W

tej

chwili Irenka krzyknęła w najwyższej

tonacji:

- Mamusiu! Nie rób tego.. To Gilewicz!

Adaś zatrzymał się w miejscu, jakby

ten głos był tatarskim arkanem, co go

z tyłu schwycił za szyję. I pani

Niemczewska, idąca ku niemu,

zatrzymała

się, niebotycznie zdziwiona.

- Gilewicz? - zapytała cicho. - Z

Głodowiec?

- Tak, proszę pani - rzekł Adaś

czystym, donośnym głosem. - Jestem

Gile-

wicz z Głodowiec.

Pani Niemczewska przymknęła oczy i

stała w niemym, głębokim zamyśleniu.

Zdaje się, że rozmawiała z sercem.

Potem spojrzała na Adasia z

niewypowie-

dzianą tkliwością i rzekła:

- Dziwne, dziwne zrządzenie boże... Ty

wyratowałeś mego syna...

Tajemna jakaś siła pchnęła Adasia w

ramiona pani Niemczewskiej. Ona przy-

tuliła płową jego głowę do piersi i

całowała go w czoło.

- Co to, chłopcze mój, płaczesz? -

szepnęła cichutko.

- Ja nie pamiętam mojej matki - rzekł

on głosem tak cichym, że tylko ona

mogła go usłyszeć.

I tak się do niej tulił, jak gdyby był

małym, bardzo małym dzieckiem.

Drżał cały, gdy ona, rozrzewniona do

głębi, gładziła jego włosy szepcąc:

- Biedne... biedne chłopczysko.

Ignaś patrzył na tę scenę radośnie,

armia zaś w zdumionym milczeniu. Pani

Niemczewska pojęła od razu co się

święci. Nie chciała pytać o nic ani do-

chodzić, w jaki sposób Adaś znalazł się

na strychu jej domu. Na to wszystko

będzie czas. W tej chwili należy jedynie

ubezpieczyć najbliższą przyszłość.

- Irenko! - rzekła z powagą. - Czy wiesz

o tym, że ten chłopiec jest na-

szym gościem?

Irenka nie odpowiedziała.

- Niech wszyscy o tym zechcą pamiętać.

I ty, i oni! To nasz gość, który

wszedł do polskiego domu. Do polskiego

domu! - powtórzyła dobitnie. - Jak

ci na imię, drogi chłopcze?

- Adam.

- Pamiętaj, Adasiu, że mój dom jest

zawsze dla ciebie otwarty... Przyjdź

tu, ile razy zechcesz. A teraz zostań jak

długo ci się podoba.

- Ja bardzo, bardzo pani dziękuję..

Będę pamiętał, ale teraz już muszę

iść...

- Ja cię odprowadzę! - zawołał Ignaś.

Adaś ucałował ręce pani

Niemczewskiej, potem odwróciwszy się

wesoło ski-

nął ręką w stronę gromadki ustawionej

na schodach nieruchomo, jak do foto-

grafii.

- Do widzenia, Irenko! - rzekł mrużąc

łajdacko oko.

- Żegnam... - odpowiedziała dziewczyna

głosem tak suchym, że jej słowo

buchnęłoby płomieniem, gdyby do niego

przytknąć zapałkę.

Adaś wybiegł na zalany słońcem świat,

a Ignaś za nim. Ujął go pod rękę i

gadał gorączkowo:

- Strasznie się cieszę... Co?... A moja

mama morowa kobieta, nieprawda?

Możesz gwizdać na Irenkę i na nich

wszystkich! Ja nigdy nie chciałem wojny

ani nikt nie chciał, tylko ona. To bardzo

zawzięta baba. Ona ma takie zęby

jak szczupak... Ale teraz i ona się

przekona. Adasiu! Czy oni cię bardzo

męczyli?

- Ej, niebardzo - zaśmiał się Adaś. - U

was w niewoli wcale miło spędza

się czas, tylko twój kuzyn, ten dryblas,

ma ciężki dowcip. Słuchaj no, Ig-

nac! Powiedz mi z ręką na uczciwym

sercu: co to jest z tym mieczem?

Ignaś spoważniał i rzekł cicho:

- Z mieczem wszystko prawda. Nasz

miecz jest w Głodowcach... Gdyby nam

dawno go oddano, nie byłoby tej całej

awantury. Irence o to tylko idzie i

dopóty nie będzie spokoju, dopóki nie

będziemy go mieli. Adasiu! Ocaliłeś

mi życie... Zrób jeszcze jedno: oddaj

nam ten miecz!

- Na Boga! - zawołał Adaś. - Ale gdzie

on jest?

- To ty nie wiesz? Wierzę ci...

- Przysięgam ci, że nie wiem. I

przysięgam ci także, że wywrócę

Głodowce

do góry nogami, aby go odnaleźć.

Możesz o tym powiedzieć siostrze. Od

dnia

dzisiejszego będziemy szukali razem z

Wojtkiem.

- Kto to jest Wojtek?

- Ten,co cię razem ze mną wyciągnął z

wody. Syn starego Kropki, waszego

więźnia.

- Nie może być! O, jak się cieszę... To

świetnie, że pan Kropka zwiał.

Adasiu, ja muszę zobaczyć twojego

przyjaciela.

- Bardzo tanio można to urządzić, bo ta

małpa pokazuje się za darmo.

Umówili się, że każdego ranka albo

jedna, albo druga strona będzie ocze-

kiwała znaku na swoim brzegu i

rozgłośnym krzykiem umówi spotkanie.

-Teraz odwiozę cię łódką! - rzekł Ignaś.

- Rozwijaj żagle - zaśmiał się Adaś.

Z daleka już ujrzał na drugim brzegu

dwie postacie. Pan Rozbicki dreptał

po brzegu jak kwoka, co wychowała

kaczęta, a Wojtek wrósł nieruchomo w

oj-

czystą ziemię i patrzył w stronę

Wiliszek.

- Czy pan Rozbicki mnie nie zastrzeli? -

spytał Ignaś z wahaniem.

- Może by sobie pozwolił na tę drobną

przyjemność, ale nie ma z czego.

Oho! Wojtek tańczy taniec radości...

Wojtek, hop, hop!

- Kto ten drugi? - wrzasnął Wojtek.

- Niemczewski!

- Jeniec?

- Nie! Przyjaciel!

Pan Rozbicki patrzył pilnie,

nasłuchiwał zaś jeszcze pilniej.

Usłyszawszy

potworną wieść, że do brzegu płynie

Niemczewski - zdumiał się. Usłyszawszy,

że płynie jako przyjaciel - zadrżał.

Chwycił się za głowę jak gdyby chcąc

sprawdzić, czy ją ma na karku,

przekonawszy się zaś, że nie jego głowa

jest

szalona, lecz że to świat oszalał, wpadł w

gniew i zakrzyknął nad uchem Wo-

jtka:

- Mógłbym powitać trupa.. Żywego

Niemczewskiego witać nie będę!

Rzekł i szybkim krokiem oddalił się

unosząc w sercu kadź goryczy.

Ignaś powitał Wojtka z wielkim

wylaniem serdecznych słów i wkrótce

odpły-

nął.

- Wojna skończona? - pytał Wojtek

gorączkowo.

- Nie. Zawieszenie broni. Chodź

prędko, bo muszę rozmówić się z panem

Rozbickim.

- Do tego przedsięwzięcia trzeba

dwóch, a pan Rozbicki gadać z tobą nie

zechce. Zawiódł się na tobie. Czemu

przywiozłeś żywego Niemczewskiego?

- A jakiego miałem przywieźć?

- Zaduszonego albo z poderżniętą

grdyką. Młodzieńcze, bardzo boleśnie

zburzyłeś nasze różowe nadzieje! Pojęcia

nie masz, jaki pan Rozbicki jest

rozgoryczony. Przez całą noc nie spał,

wciąż mnie budził i wołał: - "Może

go tam męczą?" - Zasnął na chwilę, ale

zbudził się z krzykiem i wołał na

cały dom, że widział cię we śnie

jęczącego, bo Niemczewscy,

naśmiewając się

wbijali ci drzazgi za paznokcie. Pokaż

no palce, przyjacielu! Ale, ale...

czy wiesz, że tata powrócił?

- Wiem.

- Zwiał stamtąd z pomocą jakiegoś

starszego pana, ale byliby go znowu

złapali, bo zasadzili się nad jeziorem.

Powiada, że widział jakiegoś draba,

co przypadł do ziemi i czatował.

- Jak powiedziałeś? "Draba" widział?

- Pewnie że draba.

- Cofnij natychmiast to słowo, bo cię

uderzę kułakiem w brzuch, gdzie

jest siedlisko najdotkliwszych boleści.

Osoba, którą tata widział w prze-

smyku, należy do najwytworniejszego

towarzystwa, jest niezmiernie ceniona

przez przyjaciół i wrogów i jest chlubą

naszego stulecia. To młodzian świe-

tny, przystojny, z doskonałymi

manierami. Tata bał się tego

młodzieńca, a

ten młodzian bał się taty.

- Adasieńku - mówił Wojtek tkliwie. -

Czy nie jest ci za gorąco? Czasem

od gorąca tak się mózg zagotuje, że

człowiek bredzi. Któż to był ten mło-

dzian?

- Ja! - rzekł Adaś uroczyście. - A teraz

padnij na twarz!

- Dobrze, ale uczynię to cokolwiek

dalej, bo tu za mokro. Patrzcie, pa-

trzcie! Toście się spotkali z tatą...

Wyborna awantura! Z tego wynika, że

chodziłeś tam nadaremnie?

- Bynajmniej. Przywiozłem mnóstwo

nowin. Wszystko ci opowiem, ale przy

panu Rozbickim.

- A czemu ten Niemczewski, co cię tu

przywiózł jak łabędź Lohengrina tak

mnie ściskał?

- Jak to? Nie poznałeś go? Czy

pamiętasz jakeśmy wyciągali topielca z

Wi-

sły? To on!

- Święty Jacku, ratuj moją duszę! Nie,

to niesłychane... Prawda, że to

ten sam! Nigdy człowiek nie wie, co

wyciągnie z wody. Niemczewskiego!

Teraz

już wszystko rozumiem. Wszyscy

pisarze powinni złamać pióra, a

przypadek

powinien pisać książki. Ale teraz to pan

Rozbicki zakatrupi cię z całą pew-

nością!

Śmiejąc się, jako dwa żaki szli ku

domowi, Adaś zaś spieszył się bardzo,

głodny bowiem był potężnie. Zachłannie

wypił cały niemal dzbanek mleka, te-

go płynu było bowiem w Głodowcach

dostatek, gdyż mleko z polecenia pana

Rozbickiego stało się podstawowym

artykułem odżywczym i zjawiło się na

gło-

dowieckim stole w różnorakich

postaciach. Poeta wiedząc, że nikt inny

tylko

szlachetna koza Amaltea wykarmiła

swoim mlekiem ojca bogów i ludzi, Jowi-

sza, wielbił mleko nieśmiertelność

dające.

W tej chwili jednak nawet ono

wydałoby mu się płynem czarnym i

zawiesis-

tym jak smoła. Cały świat, oszalały i na

głowie stojący świat, przybrał ba-

rwę ponurą. Wszystko było czarne, więc

i serce pana Rozbickiego. Czarne jak

noc były jego słowa, gdy w swoim

pokoju "przyjął oficjalnie" niejakiego

Adama Gilewicza "otoczonego

Wojtkiem".

- Mów! - rzekł krótko.

Słowo to ostre jak strzała zafurczało

jak ona i wbiło się w szafę, drżąc.

Adaś opowiadał o wszystkim powoli, w

należytym porządku, barwiąc swą opo-

wieść humorem i pomazując ją

śmiechem.

- Nie widzę powodu do śmiechu! - rzekł

sucho poeta.

- Przepraszam pana - mówił Adaś. -

Istotnie... Ale w pewnym miejscu nawet

pan będzie się śmiał.

- Chyba przez łzy... Opowiadaj dalej!

Adaś zaczął historię o mieczu. Mówił

jak wygląda i jaki jest na nim na-

pis; że obiecał jego zwrot, aby zakończyć

niesławną wojnę.

- Nie masz go tutaj! - krzyknął pan

Rozbicki.

- A może jednak...

- Chłopcze! Ja wiem ile w Głodowcach

jest much; znam każdy garnek i każdy

patyk, czy myślisz, że nie wiedziałbym o

mieczu, a do tego o mieczu Nie-

mczewskich?

- Czy pan pozwoli, żebym przetrząsnął

cały dom?

- Będę szukał z tobą! Będę szukał...

Zbyt cenny to łup, ha! Ale panowie

Niemczewscy go nie dostaną. Nigdy,

przenigdy!

- Proszę pana - rzekł Adam z powagą. -

Ja obiecałem, że go zwrócę.

- Ty mogłeś obiecywać, ale ja nie

obiecałem. Co mnie obchodzą twoje

obie-

tnice?

Adaś zamyślił się.

- Zróbmy tak, proszę pana: jeżeli pan

go znajdzie, uczyni pan to, co panu

każe serce...

- Moje serce jest pełne wściekłości!

- Będę pana błagał tak długo, aż je

wzruszę.

- Śmieszny jesteś, młodzieńcze! A cóż

będzie, jeśli ty odnajdziesz to ob-

rzydliwe żelazo?

- Jeżeli ja znajdę miecz, oddam go

Niemczewskim. Przysięgam!

- Doskonale! - rzekł pan Rozbicki

czarnym głosem. - Cała rzecz w tym, że

go nie znajdziesz. Nie ma tu tego miecza

i nigdy go nie było. W papierach

nie ma o nim żadnej wzmianki... W

papierach jednak, które po mnie

pozosta-

ną, znajdzie się wzmianka o tym, że w

biały dzień widziano razem, w jednej

łódce Gilewicza z Niemczewskim. Wiesz

co zrobił dzisiaj Pan Bóg?

- Śmiem wątpić o tym czy i pan wie?

- O, ja wiem, bo to nie sztuka zgadnąć.

Pan Bóg zakrył ręką twarz!

- A ja myślę, proszę pana, że się

uśmiechnął!

- Skąd wiesz?

- Z tego samego źródła co pan.

Pan Rozbicki stropił się i spojrzał

ponuro na śmiałka, chcąc zaś zmienić

temat zagadnął z pośpiechem:

- Twoja opowieść jest bardzo

zajmująca, ale jak mogłeś zauważyć, nie

wzbudziła we mnie nadzwyczajnej

wesołości. A przecie mieliśmy się

pośmiać.

Dalej, proszę! Jeżeli mamy się śmiać, to

się śmiejmy, ha! ha! Krwawo się

śmiejmy!

- Ach, byłbym zapomniał - mówił Adaś.

- Prawda, prawda! Słuchaj Wojtek,

bo to bardzo zajmujące. Czy pan

pozwala mi powiedzieć wszystko?

- Ja nie pozwalam, ja żądam!

- Dobrze. Otóż, proszę pana, ci

Niemczewscy to marne kreatury!

- Mów dalej, mów w ten sposób dalej, a

kto wie, czy się nie uśmiechnę!

- Chcieli mnie bić!

- Opryszki! Za co?

- Gdy stałem pod nimi, zacząłem się z

nich natrząsać. Powiedziałem im: -

"Porywacze ludzi, znęcacie się nad

starcami. Hańba wam!" - Oni nic na to.

Wtedy postanowiłem im dopiec i wołam:

- "Zakradacie się nocą i niszczycie

cudzą własność! Kto porąbał naszą

łódź? Niemczewscy!" - Wtedy oni w

krzyk:

- "Kłamiesz! To nie my!" - "A kto?"

Pan Rozbicki zerwał się z krzesła, z

bladym przerażeniem na obliczu.

- Wiedzą? - krzyknął.

- Wiedzą.

- W jaki sposób?

- Widzieli z brzegu... Czy to nie

śmieszne?

Wojtek nie rozumiejąc

niespodziewanego wzruszenia pana

Rozbickiego pa-

trzył na obydwóch zbaraniałym

wzrokiem.

- Bardzo serdecznie przepraszam pana

- mówił Adaś, cokolwiek zalękły -

ale dlatego o tym mówię, aby

wszystkiego nie zwalać na

Niemczewskich. A pan

musiał mieć jakieś ważne powody...

- Miałem powody! - mówił poeta

gorąco. - Miałem powody. Usłyszałem

przy-

padkiem, że chcesz się do nich wybrać...

Zgodę zrobić... Chciałem ci prze-

szkodzić!

- Czemu, proszę pana? - zapytał Adaś

cicho. - Czy już nie dość tej kłót-

ni? A pan może zakończyć swoje dzieło

jak Mickiewicz "Pana Tadeusza" -

triumfalnie i jasnymi słowami.

Pan Rozbicki usłyszawszy, że w jego

pobliżu błąka się Mickiewicz poczuł

dreszcz. Spojrzał na Adasia spoza

okularów i rzekł z westchnieniem:

- Gdzie mnie tam do Mickiewicza!

Moja poezja to zawiązywanie rymom

ogo-

nów. Mam coś tu... tu!... (uderzył pięścią

w pierś) - ale to mało... Odejd-

źcie teraz, chłopcy. Muszę rozważyć

wszystko, bo zawikłałeś prostą sprawę.

Było dobrze, a teraz jest gorzej! Byłoby

po staremu, a ty miewasz młodzień-

cze pomysły, które mogą dać fatalne

wyniki. Bigos i tyle. Czy ty myślisz,

że sercem wszystko przemożesz?

- Tak - rzekł Adaś szybko. - Tak myślę!

- Nawet Niemczewskich?

- I Niemczewscy mają serca... Proszę

pana! Pani Niemczewska dzisiaj ra-

no...

Łzy zaszkliły się w oczach Adasia.

Otarł je szybko rękawem i wybiegł, a

Wojtek za nim - jego fidus Achates.

- Dobrze grałeś - rzekł po chwili do

Adasia. - Bardzo dobrze! Ale żeby

pan Rozbicki zatopił łódkę! To

naprawdę śmieszne...

- Pan Rozbicki, dobre chłopisko, ma tę

właściwość, że najpierw na gorąco

wszystko robi, a potem dopiero myśli.

- Jeżeli w ten sposób pisze wiersze,

literatura będzie jęczała. Dobry

staruszek, tylko łaknie wojny i krwi. Jak

myślisz, co on teraz zrobi?

- Będzie udawał sam przed sobą, że się

straszliwie gniewa. Ale to wszyst-

ko jedno, co zrobi, bo panu

Rozbickiemu bardzo łatwo można

wkraść się do

serca. To jest najgorsze, że nic nie wie o

mieczu, więc miecza pewnie nie

ma. Wojteczku! Pomożesz mi szukać?

- Nad ziemią, pod ziemią, w powietrzu i

w wodzie. Niemczewscy przeszukali

zapewne każdą piędź dokoła domu,

domu jedynie nie przeszukali. Miecz,

pew-

nie ogromny, to nie szpilka; gdyby

sterczał gdziekolwiek na widoku, byliby-

śmy go dawno spostrzegli. Obeszliśmy

wszystkie kąty, zajrzeliśmy w każdy

zakamarek. U pana Rozbickiego nie ma

go z wszelką pewnością, bo gdy zaczą-

łeś gadać o mieczu, obejrzałem każde

mordercze narzędzie wiszące na ścia-

nie. Ani śladu miecza. We dworze znamy

wszystkie pokoje.

- Czekaj no! - rzekł Adaś. - Nie

wszystkie. Nie byliśmy tam, gdzie miesz-

kają staruszki i staruszkowie.

- Prawda, ale pan Rozbicki tam bywa,

byłby znalazł. Na co zresztą babkom

miecz?

- Babki są niezbadane! Chodźmy tam.

Staruszki mieszkały w dwóch

pokojach, a staruszkowie w trzecim.

Adaś za-

pukał nieśmiało najpierw do dam, które

spojrzały na nich z podejrzliwością.

Chłopcy przywitali się z szacunkiem, po

czym Adaś oznajmił potężnym krzy-

kiem, że prosi o pozwolenie obejrzenia

pokojów.

Pachniało tutaj lawendą, macierzanką,

suszonymi grzybami, topionym wos-

kiem i mdłym kadzidłem. Jedna babcia

odmawiała różaniec, jedna czytała ga-

zetę sprzed dwóch lat, inne słodko

drzemały. Ściany były puste, a w jednym

kącie zamiast miecza sterczał okrutnie

czerwony parasol.

U starych dżentelmenów taka sama

spartańska prostota nie mogła ukryć

okropnego miecza. Szkoda było

szukania, wobec tego skłoniwszy się z

szacun-

kiem sześciu stuleciom poszukiwacze

wycofali się, zawiedzeni.

- Być może - mówił Wojtek - że miecz

zakopany jest w ziemi, być może, że

go wrzucono do jeziora. Gdzie jeszcze

można go było ukryć?

- W operze Ryszarda Wagnera miecz

wbity jest aż po rękojeść w pień ogrom-

nego drzewa; został odkryty, gdy blask

płomienia padł przypadkiem na tę

lśniącą rękojeść.

- W Głodowcach za dużo jest drzew, ale

możemy je obejrzeć. A czy nie mog-

li go wrzucić do studni? Dawni ludzie

miewali niezwykłe pomysły.

- Będziemy szukali i w studni. Ciężka

sprawa!

Znalezienie tajemniczego miecza stało

się ich upiorną troską. Chodzili

jak błędni nie wiedząc, że pan Rozbicki

patrzy na nich przez otwarte okno,

ironicznie uśmiechnięty. Niech szukają!

Daremny trud. Świetny to zresztą

temat: szukanie miecza przeklętych

wrogów! W Wiliszkach urojono sobie

jesz-

cze jedną "krzywdę", aby nie dać zasnąć

wojnie, a ten niemądry Adaś daje

się brać na plewy. Dobre chłopczysko,

tylko że ma zbyt duże serce. Będzie

teraz szukał rzeczy, której nie ma. Gdy

się wreszcie o tym przekona, wtedy

mu pan Rozbicki powie: - "A nie

znalazłeś przy sposobności kawałka

ucha

Niemczewskiego?" - Zbytnio natrząsać

się nie będzie, aby go nie rozżalić,

ale tak mu powie.

Na razie o tym wszystkim mówić nie

trzeba, bo gdy on zacznie o mieczu,

ten brzdąc gotów mówić o łódce. Jak te

szelmy mogły zobaczyć z tamtego

brzegu? Widać, że od szarego świtu stali

na czatach i muszą mieć chyba lu-

netę.

Ponieważ sprawa się wykryła, panu

Rozbickiemu przyszło na myśl, że

prawdę

mówiąc, szkoda łódki. Bohaterski czyn

spełznął na niczym, a łódka będzie

niedługo potrzebna przy połowie ryb.

Leży zatopiona tuż przy brzegu, tak że

można by ją wydobyć przy pewnym

wysiłku i załatać. Gdyby się udało w

tajnym

porozumieniu z panem Kropką urządzić

tę sprawę w nocy, gdy smyki śpią, moż-

na by nazajutrz zaprowadzić Adasia nad

wodę i rzec mu:

- Antoni Rozbicki zatopił łódź, Antoni

Rozbicki wydobył ją z otchłani je-

ziora!

Aby obejrzeć położenie jej zwłok,

podreptał nad wodę, ale nie ścieżką, bo

go modli od razu wypatrzeć, lecz

manowcami przez zarośla. Tędy

przekradali

się zawsze Niemczewscy.

W tejże chwili pan Rozbicki wydał

przeraźliwy, bolesny krzyk.

- Na Boga! Coś się stało! - krzyknął

Adaś rozmawiający z Wojtkiem w iz-

bie.

- To pan Rozbicki! Biegnijmy!

Krzyk jeszcze donioślejszy wskazał im

drogę. Gnali na przełaj jak opęta-

ni, wściekłym biegiem, pędzeni przez

przerażenie.

- Ratunku! - wołał pan Rozbicki

rozgłośnym jękiem.

- Jest nad jeziorem... wpadł do wody! -

krzyczał Adaś.

Ale pan Rozbicki nie tonął. Stał w

gęstwinie krzaków, ogromnie blady, i

zaciskał wargi jakby w nieznośnym

bólu.

- Co się stało? - wołał Adaś.

- Noga, noga! - jęczał poeta.

Chłopcy przyklękli z dwóch stron i

ujrzeli prawą nogę pana Rozbickiego

ujętą w żelazne kleszcze - łapki na lisy.

Żelaza były wcale potężne; jakaś

odwieczna, niezgrabna, ale mocna

machina, przeznaczona do

zakatrupienia

wielkiego nawet zwierza, chwyciła

nieszczęsną nogę z ohydną

gwałtownością.

Trzeba było wysilonego trudu dwóch

chłopców, aby rozewrzeć tę zardzewiałą

paszczę, mocno trzymającą niespodziany

łup. Pan Rozbicki nie mógł sam wydo-

być z niej nogi. Adaś pomógł mu lewą

ręką.

Staruszek zachwiał się, blady i bliski

omdlenia. Adaś natomiast bliski

był płaczu.

- Trzymaj z drugiej strony! - krzyknął

na Wojtka.

Zarzucili sobie na ramiona jego ręce.

- Och, och! - jęknął rozpaczliwie. -

Muszę mieć zgruchotaną nogę.

- Nie, nie! - mówił Adaś serdecznie. - O

mój drogi, o mój złoty panie!

Niech się pan trzyma. Mocniej, mocniej!

To pewno nic... Czy bardzo pana bo-

li? Ja pana poniosę.

- Dobre dziecko... - mówił cicho pan

Rozbicki. - Niech ci Bóg... och, nie

mogę stąpnąć... Co robić, co robić?

- Wojtek! - wołał Adaś, mocno

zdyszany. - Ja pana podtrzymam, a ty

bieg-

nij, zbudź tatę!

- Lecę!

Adaś, podtrzymując jedną ręką

biednego pana Rozbickiego, drugą

ocierał z

jego czoła grube krople potu,

przemawiając równocześnie serdecznie i

tkli-

wie, chociaż sam był zatrwożony.

Wkrótce przybieżał Wojtek, za nim

sadził pan Kropka. Chłopcy ujęli nie-

szczęsnego wieszcza pod ramiona. Dolną

anatomię d dźwigał tata, pilnie ba-

cząc, aby zraniona noga żadnej nie

doznała szkody i tak go zanieśli do do-

mu. Tam już się podniósł srogi lament,

babki bowiem poczęły wśród siebie

szerzyć przerażającą wiadomość, że

panu Rozbickiemu "coś" oberwało nogę

i

że biedny człowiek nie doczeka wieczora.

Wobec tego najstarsza babcia zapa-

liła gromnicę i oczekiwała na ganku

smętnego pochodu. Pan Rozbicki

spojrzał

na nią z oczywistym przerażeniem, pan

Kropka zaś huknął potężnie, aby ustą-

piła z drogi.

Noga poety przedstawiała widok

żałosny, więc Adaś zarządził energicznie

doraźne środki ratunkowe i w imieniu

nieobecnego duchem pana Rozbickiego

wydał polecenie, aby natychmiast

sprowadzono lekarza, rezydującego w

mias-

teczku.

- Osiemnaście kilometrów tam,

osiemnaście z powrotem, to długo

potrwa.

Niech pędzą na złamanie karku.

- Na nic! - zawołał niespodzianie tata.

- Co na nic? Co pan chce powiedzieć?

- Ja jego tu zaraz...

- Niech pan mówi wyraźniej!

- Nie posyłać... Doktor będzie.

- Jaki doktor? Kiedy?

- Za pół godziny! - rzekł pan Kropka z

mocą i wybiegł.

Patrzyli za nim ze zdumieniem, z

największym zaś pan Rozbicki. Pan

Kropka

wielce był szanowany za to, że nigdy nie

mówił na wiatr; na jego słowie mo-

żna było zbudować dom i dom by się nie

zawalił.

- Wojtek! - rzekł Adaś niepewnie. - co

robić?

- Skoro tata powiedział, że doktor

będzie, to doktor będzie. Nie wiem:

jak i skąd, ale będzie.

Pan Rozbicki jęknął głucho, patrząc na

obnażoną nogę, przybierającą z

nierozumnym pośpiechem zbyt pokaźne

rozmiary, bo gwałtownie puchnącą.

Adaś

uspokajał go jak mógł, Wojtkowi zaś

szepnął, aby stanął na straży przy

drzwiach, staruszki bowiem domagały

się wejścia, by odmówić modlitwę za

umierających.

- Tata wraca! - krzyknął niedługo

potem Wojtek.

- Sam?

- Nie, z jakimś panem...

Ogarnęło ich bezgraniczne zdumienie,

pan Kropka bowiem okazał się potęż-

nym czarnoksiężnikiem najwyższej

klasy. Gdyby w przeciągu pół godziny

spro-

wadził był szacha perskiego, nie mógł

ich zdumieć więcej. Wojtek puszył się

niepomiernie.

Pan doktor musiał być wesołym

człowiekiem, gdyż od czasu do czasu

zagad-

kowo się uśmiechał. Zbadał odnóże

poety i wielce go uradował

oznajmieniem,

że kość jest cała i że po upływie tygodnia

poeta będzie mógł brać udział w

zawodach skoku o tyczce. Powiedział co

należy czynić, jakich używać maści i

kordiałów. Wreszcie cisnął bąbę. Tak by

się przynajmniej zdawało, gdyż je-

dynie dynamitowa bomba, nagle między

nimi rzucona, mogła takie uczynić za-

mieszanie. Oto ni stąd, ni zowąt rzekł do

poety:

- A teraz Antoni, święty byku egipski,

przywitaj się z przyjacielem!

Pan Rozbicki zaczął mrugać oczami,

jak ten, którego z nagła, bez uprzej-

mej zapowiedzi, zdzielono ciężką pałą

przez ciemię. Wyrzucił kilkakrotnie

ramiona w górę, jakby porannej

oddawał się gimnastyce, wreszcie

wczepiwszy

się jastrzębim spojrzeniem w przemiłe

oblicze lekarza wrzasnął:

- Hiacynt, jak pragnę zbawienia!

Hiacynt Osiński...

I wraz mu się oczy zaszkliły.

- Dwadzieścia kilka lat nie widziałem

cię, rinocerosie! - mówił serdecz-

nie uradowany lekarz. - Dopiero

szanowny pan Kropka wpadł na

doskonały po-

mysł, aby mnie wezwać do przyjaciela.

Pan Rozbicki był w ósmym niebie, bo

siódme wydało mu się za niskie. Poza

nieboszczykiem Medardem Gilewiczem

nie miał serdeczniejszego przyjaciela.

Razem tłukli się po świecie, wielce się

miłując. Potem Rozbicki przepadł

jak kamień w jeziorze, a doktor

zagrzebał się w nędznej mieścinie. Cóż

za

traf! Lekarz pierwszy raz urządził sobie

wywczasy i znalazł bezcenną zgubę.

Więc ściskali sobie ręce i całowali się

rozgłośnie, niezmordowanie gadając.

Pan Rozbicki nie wiedział co począć z

radości.

- Skoro tu jesteś - wołał - już cię nie

puszczę... Za nic nie puszczę!

Ale, ale... Powiedzże mi, na Boga, skąd

się tu wziąłeś i jak cię pan Kropka

wydobył?

- Bo ja przebywam tuż obok - mówił

doktor niewinnym głosem. - Bardzo nie-

daleko...

- Gdzie, gdzie?

- W Wiliszkach, u mojej siostry

Niemczewskiej...

Pan Rozbicki chciał ryknąć, ale nie

mógł. Osłabnął i powtórzył jak echo:

- W Wiliszkach... U Niemczewskiej...

I nagle - nikogo nie uprzedziwszy -

zaczął się śmiać. Śmiał się głośno,

piskliwie, lecz tak jakoś osobliwie, że

wszyscy spojrzeli na niego ze stra-

chem.

- Antoni! - zawołał doktor. - Miej

pomiarkowanie! Mogę ci wyleczyć żołą-

dek i wątrobę, ale jeżeli ci się spodoba

zwariować, będziesz musiał jechać

do Warszawy do specjalisty.

- Skonać można! - krzyczał pan Antoni.

- W obecności doktora możesz sobie na

to pozwolić - rzekł przyjaciel. -

Jutro tu zajdę. Żegnaj, stary mandrylu.

A może nie chcesz, abym tu przy-

szedł?

Pan Rozbicki wyciągnął ku niemu ręce

w niemym błaganiu.

Stary Kropka z synem odprowadzali

doktora, Adaś zaś został przy chorym;

już mu jakoś przeszła opętana wesołość,

siedział przeto nieruchomo w głębo-

kim fotelu i ciężko nad czymś rozmyślał.

- Adasiu - zaczął cicho. - Zbliż się...

Muszę ci powiedzieć, że w tym

wszystkim jest palec boży. Wyraźnie

mówię: palec boży! Wiesz kto nastawił

te żelaza w zaroślach?

- Nie wiem, proszę pana.

- Ja! A wiesz na kogo? Na

Niemczewskich!

- Nie może być - rzekł Adaś z goryczą. -

Jak pan mógł?

Przypomniał sobie, jak po nocnej

wycieczce wroga pan Rozbicki z piekiel-

nym uśmiechem zapowiadał, że mu

obrzydzi te wizyty.

- Pytasz jak mogłem? Pasja mnie

wzięła. I oto masz! Nikt nie widział, ale

pan Bóg widział. Musiał powiedzieć

wtedy: - "Co ten starty łotr wyprawia?"

- Koniec jest ci wiadomy. Żaden

Niemczewski się nie złapał, tylko ten bał-

wan Rozbicki się złapał, a

Niemczewscy... a Niemczewscy przysłali

bałwanowi

lekarza. Adasiu, w tym jest palec boży!

Pan Bóg mnie ostrzega... Przesadzi-

łem w furii... Wiesz co, chłopcze?

Musimy rozważyć tę sprawę.

- Jaką sprawę, proszę pana?

Pan Rozbicki nakrył wstydliwie oczy

powiekami i rzekł cicho:

- Coś tam gadałeś dzisiaj rano... no... o

sercu... Właśnie, właśnie! O

sercu. O tym można by pogadać...

Niczego nie obiecuję, ale pogadać

mogę...

A Hiacynt jest bratem pani

Niemczewskiej... Palec boży! A stary

Kropka chy-

try lis...

Zapomniał zupełnie o Adasiu i długo

dziwne sam sobie opowiadał historie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ŁZA PADA NA TYGRYSIE SERCE


Antoni dnia każdego pożądliwie

wyglądał Hiacynta, Ignacy - Adama,

Adam -

Ignacego.

To jednak nie było dziwne.

Zdziwieniem musi nas napełnić

pogłoska, że

Irena oczekiwała Adama. Ułożyła sobie

w roztropnej głowie, że na nic się

nie przyda otwarty bunt przeciwko

matce, wujowi i bratu, którzy zdawali

się

zapominać o obowiązku zemsty. A Ignaś

zakochał się po prostu w tym Adasiu.

Z wysokości rozłożystej jabłoni można

ich widzieć albo siedzących w łódce,

albo odwiedzających się dziesięć razy

dziennie. Wuj łazi też każdego ranka

do Głodowiec i zamiast nasypać panu

Rozbickiemu tłuczonego szkła do wody,

leczy jego nogę. Wobec tego trzeba

zdławić płomienie, uciszyć tygrysa ze-

msty i czekać. Adaś (chociaż Gilewicz)

obiecał, że będzie szukał miecza, a

znalazłszy - odda. Ma on oczy (choć

Gilewicz!) wcale uczciwe, nawet ładne.

W ogóle jest przystojnym chłopcem.

(Kuzyn - piegowaty ani się nie umył do

niego, a gdyby się umył nawet sto razy i

wyszorował ryżową szczotką, to ta-

tarki z oblicza nie zetrze). Może zdarzyć

się raz na lat trzysta, że jako

wybryk natury narodzi się Gilewicz

sprawiedliwy...Kto wie? Kipling opowia-

dał, że zjawiła się raz na świecie biała

foka.

- Czekajmy! - mówiła Irenka do swoich

towarzyszów. - Udawajmy, że się uś-

miechamy. Jeżeli przyniesie miecz,

rozważymy co robić dalej?

Adaś jednakże nie przynosił miecza.

Irenka siedząc na drzewie lub w oknie

wieżyczki wypatrywała go bacznie.

Przychodził coraz częściej, dając przed-

tem jakieś znaki, umówione z Ignasiem.

Zaszywali się wtedy w gąszcz lub le-

żąc na trawie w sadzie cicho i długo

rozmawiali. Dałaby wiele za to, aby

się dowiedzieć o czym rozmawiają, lecz

choć łatwo mogła podsłuchać, nie

uczyniła tego nigdy, na to bowiem nie

pozwalała jej rycerskość.

Ignaś z Adasiem rozmawiali dzisiaj

bardzo długo.

- Szukałem wszędzie! - mówił Adaś. -

Przetrząsnąłem z Wojtkiem wszystkie

zakamarki. Rozstąp się ziemio! Nie ma i

nie ma.

- Nieszczęście! - szepnął Ignaś.

- Nie tracę jednak nadziei. Będę

rozkopywał ziemię i będę szukał nawet

w

lesie.

- W studni nie ma?

- Szukaliśmy w studni. Mówiłeś Irence

o wszystkim?

- Mówiłem, ale z równym powodzeniem

mogłem gadać do obrazu: nie chce słu-

chać. Opowiadałem też i mamie.

- A mama co na to?

- Mama uśmiechnęła się tylko. O

Adasiu, moja matka ma w tej chwili

więk-

sze kłopoty. Pojęcia nie masz, jaka to

cudowna kobieta - mówił gorąco. - -

Gdyby nie ona... Ale nie mówmy o tym...

- Czemu nie mamy mówić?

- Po co ci będę opowiadał o naszych

troskach? Źle jest z nami, przyjacie-

lu, bardzo źle... Matka posiwiała w

ostatnich dniach. Naradzają się z wu-

jem, naradzają i nie wiadomo, co z tego

będzie.

- To coś z Wilnem?

- Tak, z bankiem w Wilnie. Onegdaj

usłyszałem przypadkiem jak mama

powie-

działa do wuja: - "Mam dwa tygodnie

przed sobą... Po dwóch tygodniach, je-

żeli nie zapłacę nastąpi katastrofa!"

- Jezus, Maria! - zduszonym głosem

krzyknął Adaś. - Co to wszystko zna-

czy?

- Nic innego tylko to, że jesteśmy

zrujnowani. Po śmierci ojca załamało

się wszystko... Mama jest bohaterem, ale

nie mogła udźwignąć ciężaru. Za

wielu nas jest na tym malutkim kawałku

ziemi... Mama nie skarży się, nie

mówi nam o swoich zgryzotach, ale ja

widzę wszystko... Och, Adasiu! Patrzeć

nie mogę, jak to drogie moje matczysko

się męczy.

Adaś zapadł w bolesne milczenie.

- Powiedz mi - rzekł po długiej chwili -

czy w Głodowcach jest to samo?

- Gdzie tam! Twój stryj był świetnym

gospodarzem, a pan Rozbicki podobno

uciąłby sobie raczej rękę, zanim by

pożyczył od kogo dwa grosze. U was jest

znakomicie!

- Ile, mówiłeś, macie czasu?

- Dwa tygodnie... Czemu o to pytasz?

- Tak sobie... Cicho! Czy to nie Irenka?

- Irenka. Daj jej spokój, niech sobie

idzie.

- Czemu ona mnie tak nienawidzi? -

zapytał Adaś smutno.

- E, to za dużo powiedziane. Gdybyś jej

przyniósł miecz, gotowa cię uści-

skać. A z panem Kropką wczoraj nawet

rozmawiała.

- Pan Kropka tu był?

- A jakże! Bardzo się kochają z wujem i

zawsze go odprowadza, gdy wuj po-

wraca z Głodowiec. A co tam z panem

Rozbickim?

- Już zaczyna chodzić, ale wciąż jest

jakiś osowiały. Gryzie własne ser-

ce! Jest to ulubiony przysmak poetów.

- A jak to jest naprawdę z jego poezją?

- Myślę, że mu pomnika nie postawią.

Coś w tym jednak jest, coś musi być.

Szlachetna ta mania miała dziwnie

kojący wpływ na jego niespokojnego

ducha.

Opowiadał nam o swoim życiu, które

było burzliwe, a teraz pan Rozbicki bar-

dzo złagodniał. Wprawdzie rozbija

łodzie i miota pioruny, ale tylko wtedy,

gdy myśli prozą. Wobec poezji jednak

jego tygrysie serce pada na kolana i w

pokorze ją uwielbia. Jest to śmieszne, ale

jest i rozrzewniające. Poezja to

wielka rzecz, a pan Rozbicki jest jej

najpokorniejszym służką. Teraz rozmy-

śla i rozmyśla... Podejrzewam, że

rozmyśla wierszami, bo się czasem

tkliwie

uśmiecha.

Pan Rozbicki nie tylko ważył w

myślach ciężkie sprawy, lecz walczył z

du-

szą własną jak Jakub z Aniołem. Wiódł

długie rozmowy z przyjacielem dokto-

rem, często wołał Adasia i podstępnie,

klucząc jak stary zając, dowiadywał

się chyłkiem, co słychać w nieszczęsnych

Wiliszkach.

- Gdyby się ukorzyli - rzekł mu jednego

dnia - wtedy, kto wie? Można by z

nimi pogadać...

- Dlaczego mają się ukorzyć?

- Zapomniałeś? Dwóch Gilewiczów

zatłukli ponad równą liczbę.

- Już się zapewne w niebie wszyscy

pogodzili i śmieją się z nas, że my

się jeszcze kłócimy.

- Tak myślisz? A zresztą pal ich licho!

Zawzięty nie jestem. Wiele nad

tym rozmyślałem i doszedłem do

przekonania, że przeszłość, że tradycja

to

wspaniała rzecz, wielki spadek, bez

którego bylibyśmy łapserdakami. Bez

tradycji życie byłoby oczywistą nędzą.

Serce musi być związane z tym co by-

ło, co się rodziło w bólu i w męce, co

pracowało na nasze biedne żywoty.

Lecz hola! Trzeba ze świetnej

przeszłości brać to, co było istotnie

świetne

i promieniste, lecz po co z ciemnicy

wieków wynosić stare kwasy i stare na-

łogi? Burdy i zwady, warcholstwo i

wszelkie haładrała? Jak mniemasz, czy

dobrze mówię?

- Ślicznie!

- Prozą wyrażone wygląda to dość

grubo i niezdarnie, lecz gdyby to krop-

nąć heksametrem, ha!

- Niech pan kropnie!

- Kto wie, kto wie... - mówił pan

Rozbicki cały w ogniach. - Muszę ci się

przyznać, że to ty, smarkaczu, zasiałeś w

moim sercu ziarenko, z którego

wyrosły te myśli. Nie nadymaj się, bo

najgłupszy ptak przeniesie czasem w

dziobie nasienie wspaniałego drzewa,

chociaż nie wie, co niesie. Z doktorem

też godzinami gadam na ten temat, tylko

że on ma styl cokolwiek osobliwy.

Gdyśmy mówili o upartej wojnie, co

między nami goreje, on, zamiast ruszyć

poważnym argumentem i olśnić mnie,

powiada: - "Przestań wreszcie wierzgać,

stary mule, to i wojna się skończy!" -

Rozumiem, oczywiście, co chciał po-

wiedzieć, mógł to jednak powiedzieć

inaczej. Ale trudno! Nie każdemu jest

dana władza nad słowem... To nie to

samo, co zapisać środek na przeczysz-

czenie. Nawet mu to rzekłem wyraźnie.

- A cóż on na to? - zapytał Adaś z

uśmiechem.

- On? Wyrżnął mnie ręką w plecy i

polecił, żebym sobie robił okłady na

głowę, bo noga już zdrowa. Cóż jednak

czynić? Mam okropną słabość do tego

barbarzyńcy.

- On już niedługo wyjeżdża...

- Nie może być? Skąd wiesz? - krzyknął

pan Rozbicki niemal z rozpaczą.

- Ignaś Niemczewski wspominał o tym

wczoraj.

- To ty się z nim widujesz?

- Tak. To mój przyjaciel! - rzekł Adaś

śmiało.

- Niemczewski jest twoim przyjacielem,

a Osiński, brat pani Niemczews-

kiej, moim. Jeśli w niedługim czasie

piorun uderzy w ten dom, będę wie-

dział, że nim cisnął mój przyjaciel,

Medard Gilewicz.

Szanowny nieboszczyk nie miał jednak

dobrej sposobności do celnego strza-

łu piorunem, gdyż pogoda trwała

złocista i na niebie nie było chmurki.

Skąd

mógł wziąć piorun? Uspokoiło to

cokolwiek pana Rozbickiego. Zaczął już

cho-

dzić ostrożnie, wsparty na panu Kropce.

Gdy się jednak okazało, że szanowny

tata idąc zasypia i kulawy musi

prowadzić śpiącego, zamienił pana

Kropkę na

laskę. Bardzo się markocił

gospodarstwem, więc się rwał na swój

tron, na

jowiszowe siedzisko pośród podwórza,

lecz że mu było trudno wleźć na jego

wzniesienie, przeglądał gospodarskie

księgi z taką pilną uwagą, jak gdyby

miał w nich zapisane każde ziarnko

pszenicy i każdy liść drzewa.

Tego dnia nie mógł dodać do siebie

kilku mizernych cyfr, w wielkiej bo-

wiem znajdował się alternacji. Naszli go

kupcy handlujący drzewem i nama-

wiali aż do umęczenia, aby sprzedał

kawałek lasu. Po raz pierwszy w życiu

żałował, że strzelba nie jest nabita, bo z

Głodowiec wywieziono by na tacz-

kach kilka trupów. Można było

namówić pana Rozbickiego do ucięcia

sobie ku-

lawej nogi, ale gdyby najpotężniejszy

król świata padł przed nim na kolana

wołając: - "Panie Rozbicki! Drzewa,

drzewa, królestwo za jedno drzewo!" -

odesłałby go do stu trzech diabłów. Gdy

go namawiali - uśmiechał się szyde-

rczo, gdy przed nim położyli pieniądze -

zgniewał się okrutnie i wydał taki

głos jakby zawył.

- Po moim trupie, kusiciele! -

zakrzyknął.

Musieli pojąć, że to jego ostatnie słowo,

bo we wstydzie odeszli. Jeden

tylko zawrócił się od drzwi i rzekł

smutno:

- Przez trzy dni będziemy w

miasteczku!

Pan Rozbicki cisnął za nim najpierw

okropnym spojrzeniem, a zaraz potem

kałamarzem, lecz utrafił jedynie we

drzwi.

Dyszał przez cały dzień i dopiero

wydyszał się w nocy, bo zaiste ponad

miarę wali się na niego cierpień i boleści.

Omal nie złamał nogi, każą mu

sprzedawać las, Hiacynt chce odjeżdżać,

poema leży w głuchym zaniedbaniu.

Dobrze, że się zbliża Adaś... Pogada z

tym dobrym chłopcem, który ma wiele

oleju w głowie i to oleju w

najszlachetniejszym gatunku. Bardzo,

bardzo po-

kochał tego smyka. Ale co to mu jest?

Chłopiec szedł powoli, ze zwieszoną na

piersi głową, istny obraz nędzy i

siedemnastoletniej rozpaczy; był blady,

a usta jego drżały.

- Adamie! - zawołał pan Rozbicki,

umyślnie niby wesoło. - Zbliż się do

Antoniego!

Adaś usiadł w milczeniu i patrzył w

stronę Wiliszek.

- Czy pan chciał czego ode mnie?-

zapytał po chwili złamanym głosem.

Pan Rozbicki zaniepokoił się w dobrym

sercu. Nigdy jeszcze nie widział

tyle żałości w jasnych, chłopięcych

oczach.

- Co się z tobą dzieje, chłopcze? -

zapytał miękko i dziwnie serdecznie.

- Mnie? Mnie nic... Im się dzieje...

- Komu to: im?

- Niemczewskim...

- Oho! Hiacynt nic nie mówił...

- Pan doktor nie powie, ale ja wiem.

- Chłopcze! Nie igraj z kulawym

starcem. Skąd ty możesz wiedzieć, co się

wyprawia u Niemczewskich? I co nas to

obydwóch obchodzi?

- Proszę pana - rzekł Adaś z nagłym

ożywieniem. - Pan jest najlepszym

człowiekiem na świecie.

- Dotąd nie wiedziałem o tym, a teraz

nie wiem, kto mnie tak oczernił. I

co dalej?

- Czy pana naprawdę, ale tak

naprawdę nie obchodziłoby, gdyby pan

widział

jak człowiek płacze? Nie dziecko, nie

mała dziewczynka, ale dorosły czło-

wiek?

- Mam serce dość twarde, myślę

jednak, żeby mnie to cokolwiek

obeszło...

Nie znoszę łez...

- Właśnie, właśnie! A ja dzisiaj,

niedawno, przed godziną, widziałem

wie-

lkie, ciężkie łzy.

- Kto płakał? - zapytał poeta ponuro.

- Pani Niemczewska.

- Siostra Hiacynta... Wszystko jedno

zresztą... Mów dalej!

- Pan wie - mówił Adaś wzruszonym

głosem - że ja często chodzę do Wili-

szek. Poszedłem tam i dzisiaj rano. Ale

Ignasia nie było, bo pojechał na

pocztę. Nie wiedziałem o tym...

Szukałem go wszędzie, ale go nie znalaz-

łem... Myślę sobie: pewnie tkwi gdzieś w

domu - więc idę do domu. Wszedłem

w sień, a w tej sieni jest ciemno. Nie

wiedziałem, w którą stronę się zwró-

cić... Stoję przez chwilę, a wtem słyszę:

ktoś płacze... Tak głośno, tak

bardzo płacze, że się wzdrygnąłem...

Patrzę przez otwarte drzwi na prawo i

widzę, że to pani Niemczewska... Siedzi

przy stole, nad jakimiś papierami i

zanosi się głębokim szlochem... Łzy

padały na papiery... Proszę pana, ja

nie widziałem w moim życiu, żeby ktoś

tak płakał... Ja nie mogłem... Nie

mogłem słuchać. Uciekłem... O

najdroższy panie! To straszne!

- Czy jakie nieszczęście? - zapytał pan

Rozbicki bardzo cicho.

- Największe!

- Ty wiesz?

- Tak, wiem. Wiem od Ignasia. Pani

Niemczewskiej chcą zabrać ziemię.

Zdawać się mogło, że ktoś z odległości

dwóch kroków strzelił wprost w se-

rce pana Rozbickiego, tak nagle się

zachwiał.

- Chryste Panie! - krzyknął

zdławionym głosem.

Tak! To straszliwe nieszczęście. Myśli

pana Rozbickiego zaczęły łopotać,

jak spłoszone piorunem ptaki. Chcą

zabrać ziemię. Ta ziemia od kilku

wieków

była w rękach wrogów - (tfu, do licha!

nie ma żadnych wrogów!) - była w rę-

kach uczciwych polskich ludzi.

Wyżywiła kilkadziesiąt pokoleń, nie raz

je-

den oblana krwią i łzami.Sercami ją

uprawiali, a gdyby im pługa zabrakło,

oraliby ją własnym żebrem. Ci wrogowie

- (kłamstwo! nie ma żadnych wrogów!)

- gromadami ginęli na wojnie w obronie

tej ziemi, a teraz co? Została sama

kobieta nieszczęsna - (siostra Hiacynta!)

- z czworgiem dzieci i zginie z

głodu. Cieszyć się, że Niemczewscy

pójdą z torbami? Tylko zbrodniarz cie-

szyłby się w takiej chwili. Tylko głupiec i

zwierzę... Pan Rozbicki będzie

płakał. Pan Rozbicki jest uczciwym

człowiekiem, któremu pęka serce. Gryźli

się między sobą, tłukli,się między sobą

Gilewicze z Niemczewskimi - to i

cóż z tego? Nie wolno? Ale żeby

obojętnie patrzeć, jak biedną kobietę

będą

usuwali z tej ziemi, nie, tego pan

Rozbicki nie potrafi. Trzeba będzie coś

zrobić... Ale co? Naradzić się z

doktorem? Na nic. Doktor niemalże goły

chodzi, bo przez całe życie leczył

biedaków... Radźże, Panie Boże, bo panu

Rozbickiemu mąci się w głowie.

- Chłopcze! - zawołał. - Ile winni?

- Podobno sześć, czy siedem tysięcy,

dobrze nie wiem, ale coś około tego.

Pan Rozbicki opuścił ręce w desperacji.

Adasiowi zdawało się przez chwi-

lę, że widzi w jego oczach łzy. Nie

spodziewał się takiego cudownego współ-

czucia, więc rzekł cicho, ośmielony:

- Drogi panie, ratujmy ich!

- Ale jak? - krzyknął pan Rozbicki nie

swoim głosem.

- Niech pan im pożyczy...

- Nie mam! Skąd wezmę? To olbrzymia

suma...

- Niech pan coś sprzeda...

- Co mógłbym sprzedać? Konie, krowy,

barany? Może wodę? O chłopcze, chło-

pcze! Serce mi się kraje... Dusza we mnie

płacze, lecz rady nie znajdę. Bóg

mi świadkiem, że chciałbym poratować

tę nieszczęśliwą... Nawet nieboszczyk

Medard, choć Gilewicz, też by to

uczynił, lecz non possumus, non possu-

mus... Nie mogę, nie mogę! Zresztą to

wszystko twoje...

- Wcale nie moje. Pan tym

rozporządza. Gdyby ode mnie zależało,

sprzedał-

bym nawet siebie.

- Niewiele byś dostał - krzyknął pan

Rozbicki w smutnym roztargnieniu.

Adaś spojrzał na niego spod oka i rzekł

dobitnie:

- Niech pan sprzeda kawał lasu!

Poeta jęknął głucho i choć nie mógł

jeszcze stanąć na bolejącej nodze,

stanął na obydwóch. Zbliżył się do

Adasia z morderczą miną i mówił

zdławio-

nym głosem:

- Coś ty powiedział?

- Żeby pan sprzedał część lasu -

odpowiedział Adaś śmiało.

- Część lasu? A może i trumny ze

zwłokami wszystkich Gilewiczów? Las

chcesz sprzedawać?

- Czemu by nie?

- Potworze! - wrzasnął pan Rozbicki.

I tak osłabł, że padł na fotel. Dante

Alighieri powiadał o sobie, gdy zo-

stał porażony przeraźliwym widokiem: -

"I padłem jako człowiek martwy pa-

da". - Pan Rozbicki skopiował ten

upadek w najdrobniejszych szczegółach.

Dyszał ciężko i bezwiednie ocierał pot z

czoła. Już trzeci czy czwarty raz

w tym dniu dzisiejszym pękło szlachetne

jego serce; początkowo pękało nie-

znacznie, teraz się rozdarło zgoła

przeraźliwie. Słyszał jak Adaś mówi,

zdawało mu się jednak, że ktoś gada z

daleka. On żadnych innych głosów nie

słyszy, tylko rozpłakany szum lasu,

któremu grożą śmiercią, więc szlocha;

tak ciężko szlocha... zaraz! Kto to tak

szlochał niedawno?... Prawda! Pani

Niemczewska...

Pan Rozbicki chwycił się za głowę, bo i

głowa mu pęka. Serce pękło już

dawno, więc głowa rzecze: - "A cóż ja

sama będę robiła na świecie, siero-

ta?" - A ten bezczelny chłopak, co chce

ciąć las, wciąż brzęczy i brzęczy.

- Co ty tam jeszcze gadasz? - krzyknął

pan Rozbicki wrogo.

- Ja mówię, proszę pana, że jeśli my nie

poratujemy kogoś, co się znalazł

w okropnym nieszczęściu, to nam Pan

Bóg tego nie zapomni. Czemu pan tak

ża-

łuje tego lasu? Taki już jest stary, że się

niedługo sam położy... Odrośnie

nowy... Zresztą wytnie się niewiele,

odrobinę... Ja też strasznie kocham

ten las i gdyby nie to nieszczęście, niech

by sobie stał... A pan niech po-

myśli, że my odrobiną drzewa ocalimy

pięcioro nieszczęśliwych... I zie-

mię... Niech pan sobie wyobrazi, że nie

tylko pani Niemczewska płacze... A

co się dzieje z pańskim przyjacielem?

Pański przyjaciel musi być w rozpa-

czy. Czy pan to zniesie?

- Przestań, mówię ci, przestań! Po co ja

ciebie wynalazłem?

- Pan wcale tego nie żałuje - uśmiechnął

się Adan jakoby przez łzy. - Pan

wie, że pana serdecznie kocham, bo

każdy musi pana kochać. Pan chce las

za-

chować dla mnie, a ja nie chcę tego lasu.

Gdyby pan był widział łzy pani

Niemczewskiej, sprzedałby pan nawet

ten dom... Ja wiem, jakim pan jest ser-

decznym człowiekiem. Pan jest poetą, a

poeci mają miękkie serca i są wznio-

śli. Pewien wielki pisarz powiedział. że

"cały świat nie jest wart jednej

łzy dziecka", niechże drugi wielki poeta

powie:"Cały świat nie jest wart

jednej łzy kobiety!"

Pan Rozbicki patrzył w niego

otępiałym wzrokiem, jak gdyby ze

zdumieniem

przyglądał się każdemu słowu z osobna.

Musiało go zmęczyć to uporczywe pa-

trzenie, gdyż zamknął oczy i siedział

jakby zdruzgotany.

- Nic z tego nie będzie - pomyślał Adaś.

- Biedna pani Niemczewska...

Biedny Ignaś...

W tej chwili pan Rozbicki otworzył

oczy jak nagle obudzony i podniósł rę-

kę jak prorok Jeremiasz, grożący

zagładą Niniwie. Widać było, że dusza

jego

znajduje się w apokaliptycznym

rozruchu, zmąconemu oceanowi

podobna. Tysiąc

słów biegło z czeluści ku jego wargom,

lecz on je wszystkie pogardliwym ru-

chem strącał w przepaść, żadne bowiem

nie wydało mu się dość potężne. Wre-

szcie ujrzał jedno, chwycił je zębami,

rozgryzł, rozkrwawił, za czym je ci-

snął w jego głowę:

- Morderco!

Adaś przeraził się, gdyż pan Rozbicki

wyglądał niemal strasznie.

- Czemu pan tak mówi? - zapytał

cichutko.

- Mówię tak, bo będziesz winien mojej

śmierci. Mordujesz mnie!

- Ale dlaczego, proszę pana?

- Bo ja sprzedam las! Słyszysz, mały

łotrze... Ja sprzedam las!... Wolał-

bym serce... Idź, biegnij do tej swojej

Niemczewskiej i powiedz jej, że Gi-

lewicze sprzedają las! Co ty robisz? Ha!

Adaś chwycił jego rękę i ucałował ją

gorąco. Więc się pan Rozbicki zdu-

miał.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

"JUŻ HEKTOR TRZĘSIKITA

SROGI MIECZ SWÓJ ŁAMIE..."

- Wojtek Kropka do mnie! - krzyknął

pan Rozbicki głosem tak ostrym, że

utrafiwszy człowieka mógłby go przebić

na wylot. - Każ zaprzęgać do brycz-

ki. Pojedziesz do miasteczka z tym

listem. W miasteczku są dwa hotele: je-

den należy do Mojżesza Pistoleta i

nazywa się "Hotel Angielski". Ten omi-

niesz i pójdziesz naprzeciwko do hotelu

"Excelsior pod Koziołkiem", który

należy do Symche Awanturnika. Tam

odnajdziesz kupców leśnych i oddasz im

ten list.

- W którym pokoju ich znajdę?

- Albo w pokoju na prawo od sieni,

albo w pokoju na lewo, w hotelu tym

bowiem są tylko dwa pokoje. Oddasz!

Potem na koń! I wracasz!

Rozkazy te, jak grad padające, olśniły

Wojtka.

- Pan mógłby być Napoleonem! -

zawołał z podziwem.

Pan Rozbicki machną ręką, wzniosłego

bowiem ducha, którego bóstwem był

nie Ares, lecz Apollo, nie nęciła kariera

pełna burz i niepokojów.

- W drogę! - rozkazał z mocą.

Wojtka już nie było. Pan Rozbicki

zdławiwszy w sobie hydrę żałości okazy-

wał światu nieczułość i skostniałą

obojętność. Owszem - będzie mówił, bo

musi, lecz będzie mówił twardo, jakby

słowa ciosał z granitu. Żadnych roz-

rzewnień! Żadnych mdłych uśmiechów i

miękkich słówek! Będzie maszyną, robo-

tem, Golemem, automatem. Jak świat

jemu, tak on światu. Sępy pożarły jego

serce. Dobrze! Doskonale! Będzie

człowiekiem bez serca. Kazali mu

sprzedać

las? Wybornie! Sprzeda las. Nikt już

nigdy nie zobaczy złotej pszczoły uś-

miechu na róży jego ust. Chciał jęknąć

na ten temat, ale nie jęknął, bo za-

cisnąwszy wargi deptał po własnym

sercu.

Na Adasia patrzył wzrokiem zimnym,

zamrożonym na igiełkę. Pan Adam Gile-

wicz, niszczyciel lasów, uśmiecha się do

niego. Zbędne umizgi, panie Gile-

wicz! Pan Rozbicki do ciebie się nie

uśmiechnie, nie było bowiem wypadku,

aby zamordowany mizdrzył się do

swojego mordercy.

Poseł wysłany, więc jedna sprawa

załatwiona; do załatwienia jest jeszcze

druga, znacznie trudniejsza. Pan

Rozbicki obmyślił ją w najdrobniejszym

szczególe, jak się obmyśla ceremonię

spotkania dwóch monarchów. Spotkanie

odbyć się musi, lecz nawet Eskimos

zamarzłby w jego atmosferze. Takie to

będzie "gorące" spotkanie. Nazajutrz po

dramatycznej rozmowie z Adasiem i

po wieczornej rozmowie z kupcami,

których Wojtek dostawił na miejsce nad

podziw sprawnie, pan Rozbicki zamknął

się na długie godziny w swoim pokoju.

- Co on tam robi? - szeptali chłopcy

niespokojnie.

Nikt nie wiedział, co on tam robi? Może

się modli... Może płacze... Może

rozmawia z duchami Gilewiczów? Gdy

jednak około południa otworzył drzwi i

stanął w nich w całym majestacie,

krzyknęły przeraźliwie dwie babki,

które

go pierwsze ujrzały. To nie pan

Rozbicki, to był ktoś inny. Z oblicza do

niego podobny, ale quantum mutatus!

O, jakże zmieniony! Świetnie ogolony,

uczesany misternie. Włosy pomazane

były czymś tłustym i wspaniale pachną-

cym. Na szyi rozłożysty biały krawat,

zwany "plastron", a w nim wpięta

szpilka w kształcie podkowy, którą by

można podkuć małego konika. Surdut

na

nim długi - (nie na koniu, u licha, tylko

na panu Rozbickim) - i czarny.

Można się w nim ukazać zarówno na

weselu, jak i na pogrzebie. Spodnie jas-

ne, znane wśród elegantów pod nazwą

"sztuczkowych". A na rękach skórkowe,

tak białe, że aż lśniące rękawiczki.

Promienie biły od świetnego dandysa.

Chociaż czuł, że chłopcy patrzą na niego

z zachwytem, przeszedł mimo to,

niewzruszony. To wszystko marność,

marność i jeszcze raz marność. Grunt -

to serce! A gdzie jest jego serce? Leży w

prochu...

Oczekiwał go przedziwny wehikuł,

zwany "linijką" - długa deska na czte-

rech kołach. Siada się na tej desce

okrakiem i pędzi w dal. Pan Rozbicki

cmoknął na konia, który obejrzał się

swoim zwyczajem i przez dłuższą chwilę

patrzył na pasażera. Głupie myśli

musiały przyjść do końskiej głowy, bo

"wzruszył ramionami", potem ruszył z

kopyta.

Pan Rozbicki pojechał do Wiliszek! Nie

chyłkiem, nie przez krzaki i wy-

rwy, nie nocą, lecz w jasny dzień, w

godowej szacie, okólną drogą przez go-

ściniec. Wejdzie przez bramę, z

podniesioną głową.

Irenka dojrzała go pierwsza i

gwizdnęła przeraźliwie, jak świstak w

gó-

rach postawiony na straży.

- Pan Rozbicki jedzie! - oznajmiła

swojej zbójeckiej kohorcie. - Jędrek,

pędź do domu! Może mama każe

zamknąć przed nim drzwi.

Zdarzenie było zgoła niesłychane.

Muzie historii rylec wypadł z ręki.

Najeźdźca jest już przed gankiem, a

drzwi przed nim nie zamknęli!... Ba!

Wuj Hiacynt wypadłszy z domu wyciąga

ramiona i woła:

- Antoni! Jak mi Bóg miły... Prędzej

bym się śmierci spodziewał!

Pan Rozbicki chciał wprawdzie

powiedzieć: - "Ja i śmierć to jedno!" -

ale

z niewiadomych powodów wcale tego nie

powiedział. Bardzo powściągliwie

przywitał się z przyjacielem i rzekł z

godnością:

- Czy pani tego domu może mi udzielić

kilku chwil rozmowy? W sprawie nie

cierpiącej zwłoki...

Pan doktor chichotał, wprędce jednak

uderzył również w ton uroczysty i

rzekł:

- Wszyscy w tym domu są na pańskie

rozkazy.

Pani Niemczewska niepomiernie była

zdumiona. Mogła się spodziewać wizyty

murzyńskiego króla, przenigdy jednak

pana Rozbickiego. Patrzyła na niego,

jak na ducha w białych rękawiczkach.

- Pani - mówił gość głosem, używanym

podczas uroczystych pogrzebów. -

Zjawiam się tutaj nie z własnej woli, lecz

przygnany przez przeznaczenie, a

palec boży wskazywał mi drogę.

- Całym sercem witam pana! -

odpowiedziała pani Niemczewska,

porażona i

przeznaczeniem, i palcem bożym.

Doktor przysłuchiwał się usiadłszy w

kącie, zdawało mu się bowiem, że

jest w teatrze.

- Zdarzyły się wypadki, o których

mówić nie będę - ciągnął pan Rozbicki.

- Jak, dlaczego, kiedy, w jaki sposób, w

jakim celu - to do sprawy nie na-

leży. Dość, że doszło do pewnych uszu, że

szanowna pani usiadła na lodzie.

- Na czym usiadłam? - z odrobiną lęku

zapytała pani Niemczewska.

- Na lodzie... Mówię pod figurą. Inny

powiedziałby: wlazła pani w kłopo-

ty. Proszę nie przeczyć, wiadomości te

bowiem są ścisłe. Obyśmy równie prę-

dko dowiadywali się o cudzym szczęściu,

jak się dowiadujemy o nieszczęściu.

- Nie rozumiem pana...

- Jest mi niewymownie przykro, jeśli

się wyrażam nie dość zrozumiale, wo-

bec tego pominę wszelkie dygresje i będę

mówił słowami suchymi, odartymi z

mięsa aż do kości. Otóż doszło do

pewnych uszu, że Wiliszkom grozi

licyta-

cja.

- O mój Boże! - szepnęła pani

Niemczewska.

- Niech pani nakaże spokój

wzburzonemu sercu. Nie przyszedłem

naigrawać

się z Wiliszek, padających w gruzy.

Zostałem upoważniony do

zawiadomienia

pani, że pewne osoby, wziąwszy pod

uwagę miłość bliźniego, choćby wroga,

potrzebę wzajemnej pomocy i inne

podobne brednie, postanowiły dać do

pani

rozporządzenia pieniądze, potrzebne do

ocalenia Wiliszek. Czy wyrażam się

dość jasno?

Pani Niemczewska otwarła oczy do

granic możliwości i patrzyła na pana

Rozbickiego jakby nie wierzyła własnym

uszom.

- Ktoś... ktoś... - szeptała - chce mnie

ratować?

- Nie inaczej. Ktoś da pani potrzebne

pieniądze. Jako pożyczkę, oczywiś-

cie! - dodał szybko. - Pożyczkę na

bardzo długie lata.

- Kto?! - krzyknęła niemal pani

Niemczewska.

- Pan Adam Gilewicz z Głodowiec -

odrzekł ponuro.

- Adaś!

- Można go i tak nazwać. Pan Gilewicz

wystąpił z tym projektem samorzut-

nie, ja zaś jestem jedynie posłem.

Pieniądze są przygotowane.

Pani Niemczewska chwyciła się rękami

za głowę.

- Jezus Maria... - mówiła gorączkowo -

Gilewicz ratuje Niemczewskich!

Panie, ja takiej ofiary przyjąć nie

mogę... Skąd? Dlaczego? Adaś... złote

chłopczysko... I to był jego pomysł?

Niech mu Bóg da wszystko najlepsze. I

panu... i panu... panie Rozbicki. Pan jest

najszlachetniejszym człowiekiem

na świecie!

- Ja?! - zawołał wielkim głosem. -

Proszę przyjąć do wiadomości, że ja

sprzeciwiałem się temu pomysłowi.

- Kłamiesz, bożku pogański! - wrzasnął

z kąta doktor. - Nie wierz mu, Zo-

siu! On by jedyną koszulę ściągnął z

grzbietu i dodałby do tych pieniędzy!

Pan Rozbicki podniósł się i rzekł sucho:

- Nie mogę wobec damy odpowiedzieć

na to oszczerstwo inaczej jak wzrusze-

niem ramion.

- A ruszaj sobie, ile chcesz! - zaśmiał się

głośno doktor. - Antoni!

Przezacna jesteś dusza. Kocham cię,

przyjacielu... A Gilewicz ci się udał!

Pan Rozbicki puścił te słowa mimo

uszu i rzekł do pani Niemczewskiej, wy-

raźnie tylko do niej:

- Szanowna pani raczy naznaczyć mi w

najbliższej przyszłości godzinę roz-

mowy w celu załatwienia spraw

formalnych. Uważam rzecz za

załatwioną. Niech

pani otrze łzy, gdyż są już całkowicie

zbędne.

- O, drogi panie! Ja muszę płakać.

Niech pana Bóg błogosławi...

Pan Rozbicki skrzywił usta, jak gdyby

poczuł w nich gorycz.

- I to dziecko, to szlachetne dziecko... -

mówiła pani Niemczewska. -

Podobno cierpiał nędzę, dlatego tak

cudzą nędzę rozumie... A Niemczewscy

kłócili się z Gilewiczami... Panie

Rozbicki, ja się będę modliła za Gilewi-

czów!

Pan Rozbicki poczuł w tej chwili, że

jego skostniałe i na lód ścięte ser-

ce zaczęło tajać, bo srogi mąż ma w

oczach jakąś ciepłą wilgoć. Taka go

wściekłość ogarnęła z tego powodu, że

zakrzyknął:

- Zegnam!

Za czym uciekł.

Do pokoju wpadła gromadka

berbeciów, ujrzawszy zaś panią

Niemczewską za-

laną łzami i stojącą bez ruchu,

zmartwjała ze zgrozy.

- Oczywiście! - zawołała Irenka. -

Ledwie się zjawił ktoś od Gilewiczów,

mama od razu płacze.

- Moje dziecko - rzekła pani

Niemczewska - zapamiętaj sobie tę

chwilę. I

to sobie zapamiętaj, że nie ma na świecie

lepszego chłopca niż Adaś Gile-

wicz i zacniejszego człowieka niż pan

Rozbicki.

- A cóż oni takiego zrobili?

- Ocalili nam życie... I mnie, i tobie, i

wam wszystkim.Niech ich Bóg

błogosławi!

Pan Rozbicki uciekał przed tym

błogosławieństwem i uciekał przed

łzami.

Zgromił swoje głupie serce i dzikimi

okrzykami popędzał rumaka, który na

te

straszliwości machał ogonem.

Przyrodzone okrucieństwo tego męża,

odegrawszy

wielką scenę, usiłowało się skurczyć i

odprężyć. Z zagniewanym zdziwieniem

zauważył on, że już nie jest taki zły.

Chyba nie ma władzy nad własnym ser-

cem! Jest mu jakoś dobrze i przyjemnie.

- To igraszka szatanów! - pomyślał

dojeżdżając do Głodowiec.

Zrzuciwszy z siebie zbroję czarnego

obleczenia odetchnął szeroko i po

długim namyśle kazał wołać Adasia.

Chłopiec zjawił się z opuszczoną na

piersi głową i nie śmiał spojrzeć na

pana Antoniego.

- Siadaj! - rzekł piekielny człowiek.

- Dziękuję panu...

- Wiesz, gdzie byłem?

- Wiem: w Wiliszkach.

- Szpiegujecie mnie?

- Nie, proszę pana... Ignaś przepłynął

przez jezioro i był tu przed pa-

nem. Ja już wszystko wiem.

- I teraz się śmiejesz? I dworujesz

sobie? I natrząsasz się ze starca?

Ha!

- Ja bym chciał upaść panu do nóg...

- Padnij na kolana przed Panem

Bogiem i błagaj Go, abyś miał co jeść na

starość. Sam jednak tego chciałeś.

Połowy lasu nie ma, panie Gilewicz!

Dob-

rze, że jakieś dwrzeko ocaleje na trumnę

dla mnie... Ale stało się! W zimie

zaczną ciąć, a my w przyszłym roku

będziemy sadzić. Gdybym do tego czasu

zszedł z tego świata, a ty nie zasadziłbyś

nowego lasu, wrócę z zaświatów i

zatruję ci życie. Lasu bez gwałtownej

potrzeby mordować nie wolno. Ja zro-

biłem, co chciałeś, teraz ty mi

przysięgnij, że nowy las wyrośnie na tej

ziemi!

- Przysięgam! Uczciwie przysięgam! -

zawołał Adaś.

- Amen!

Pan Rozbicki kazał iść precz hordzie

szatanów, którzy jako osobista gwar-

dia stali przy nim, czekając na jego

skinienie, i cokolwiek zmiękł.

- Pani Niemczewska - mówił, bardzo

jeszcze cierpko - będzie się modlić za

ciebie. Wprawdzie Pan Bóg ma co

innego do roboty, niż zajmowanie się

twoją

osobą, może jednak ta dobra kobieta

wyprosi dla ciebie odrobinę rozumu. Nie

uśmiechaj się, bo to nie pora na

uśmieszki! Zmogłeś mnie, zdeptałeś, ale

to

nic. Z tym jest gorzej, że zburzyłeś mur,

który wznosiły wieki. Pal cię li-

cho i z tym murem! Ale las, las...

- Niech pan już o tym zapomni.

- Musiałbyś mi chyba wydrzeć

osierdzie!

Nie powiedział "serce", bo Homer

mówi: - "osierdzie".

- ... Ten las, chłopcze, nie był tknięty

siekierą prawie od stu lat -

ciągnął dalej wcale łagodnym już

głosem. - Bo przed stu laty zjawił się ta-

ki sam Gilewicz, paliwoda i utracjusz

jak ty.

- Niech pan opowiada! Pan tak ślicznie

mówi...

- To nie jest najgorszy chłopak -

pomyślał pan Rozbicki. A głośno rzekł:

- Owszem, ponieważ już mi nic w życiu

nie zostało, mogę się bawić opowiada-

niami. Ten Gilewicz, jedyny zresztą na

przestrzeni wieków, musiał mieć kie-

łbie we łbie. Inni mówią o takim, że ma

w głowie zajączki, nie będziemy się

jednak kłócili o gatunek zwierza. Wariat

był - krótko mówiąc. A niech by

sobie był, lecz jego szaleństwo zniszczyło

las i dlatego został zapamiętany

i na wieki przeklęty!

- Cóż on zrobił, proszę pana, że go aż

przeklęli?

- Mówiłem ci: niszczył drzewa i

zostawił potomkom gołą ziemię. A w

jakim

celu niszczył? Słuchaj i płacz! Najpierw

sprowadził sobie za grube pienią-

dze tuzin małp i postanowił uczyć je

mówić. Założył w Głodowcach małpią

szkołę i godzinami siedząc wśród

małpiszonów gadał do nich i czekał, aby

powtórzyły jego słowa.

- I co, i co?

- Po roku zdawało mu się, że jedna

wymawia jakieś słowo, które on tylko

rozumiał i to był cały zysk. Na szczęście,

jednej nocy małpy pogadały mię-

dzy sobą własnym językiem i dały

drapaka. Zabawa była na cały powiat.

Jedy-

nego w dziejach Gilewicza nazwano

małpikrólem.

- Nadzwyczajne!

- Czekaj, to nie koniec. Małpikról

znowu wycią kawał lasu i zaczął robić

złoto z piasku, wydobywanego z jeziora.

Zbudował piece, sprowadził ogromne

miechy, spędził ludzi i smażył piasek.

Wyszedł na swoim złocie jak Zabłocki

na mydle. Znudziło mu się to wreszcie i

wymyślił inną zabawę. Aby zdumieć

Niemczewskich i przyprawić ich o

rozlanie żółci, sprowadził sto

kolorowych

papug i wypuścił je do ostatniego

kawałka lasu.

- Nie! - ryknął Adaś.

- Słowo ci daję... Sto papug! Cieszył się

podobno jak żak, ale krótko się

cieszył. Słyszałeś zapewne, że król

Henryk IV marzył o tym, aby chłop

fran-

cuski miał za jego rządów na każdą

niedzielę kurę w garnku. Mizerne to

było

marzenie wobec tego, że jednej niedzieli

każdy kmiotek w Głodowcach miał w

garnku papugę. Zjedli panu Gilewiczowi

papugi do ostatniego ogona, więc ta

nieprzytomna pała zaczął wymyślać inne

historie i wytrzebił las do ostat-

niego drzewka. Kiedy był już

zrujnowany, urządzał tańsze awantury.

Postano-

wił postawić na dachu domu

piorunochron, który coś na pół wieku

przed naro-

dzeniem tego wariata wynalazł

Beniamin Franklin; wariat zasłyszał coś

o tym

wynalazku, nie wiedział jednak ani co,

ani jak? Ktoś mu opowiadał, sam jed-

nak nie wiedział dobrze jak się łapie

pioruny. Żałosny Gilewicz założył je-

dnak piorunochron! Wynalazł wśród

gratów żelazny długi szpikulec i osadził

go na dachu. A teraz bijcie, pioruny!

Bijcie w żelazny szpikulec! A ty cze-

mu tak wybałuszyłeś oczęta?

- Jak pan powiedział? - pytał Adaś

niemal bez tchu. - Długi, żelazny

szpikulec? O Boże!

- Co się z tobą dzieje? Czy i ty, jak

tamten... zajączki...

Adaś jednak nie usłyszał, bo zerwawszy

się pognał przez dom drąc się

wniebogłosy:

- Wojtek! Na dach! Gdzie jesteś? Na

dach, na dach!

Wybiegł obudzony nagle pan Kropka,

wybiegł przerażony Wojtek, wybiegły

babki i dziadkowie wybiegli. Jedna

babunia zasłyszawszy wezwanie, aby

wła-

zić na dach, pisnęła przeraźliwie: - "Pali

się!" - więc inne rzuciły, aby

ratować dobytek i dopiero pan Rozbicki,

nadbiegłszy, zalał urojony pożar

strugą gwałtownej wymowy. Patrzał

następnie, zdumiony, jak Adaś po

drabinie

wspina się szybko na dach.

- Niepotrzebnie opowiadałem mu o

małpach... - pomyślał z niesmakiem. -

Ależ goni... A ten drugi za nim... Panie

Kropka! Szanuj pan swoje siwe wło-

sy! - zakrzyknął widząc, że tata też włazi

na drabinę.

- Na dach! - wrzasnął jednakże pan

Kropka, sam nie wiedząc czemu.

Adaś jest na dachu, syn jego Wojciech

jest na dachu, więc on nie może po-

zostać na ziemi.

Chłopcy mocowali się z jakimś

żelaziwem wetkniętym mocno pomiędzy

gonty,

lecz nie byliby dali rady, gdyby dzielny

pan Kropka nie był przylazł z po-

mocą. Potężnie splunąwszy w dłonie, ci

im daje moc i tężyznę, ujął szpiku-

lec, zaczął nim chybotać, wreszcie go

wyrwał jak ząb ze szczęki.

- Co to wszystko znaczy? wołał z dołu

pan Rozbicki. - Mało ci lasu, więc

będziesz burzył dach?

Adaś nie odpowiadał. Złaził blady,

rozgorączkowany i drżący, dźwigając z

trudem ogromne żelazo pokryte rdzą.

Zeskoczywszy na ziemię zbliżył się do

pana Rozbickiego i oznajmił radośnie:

- Miecz Niemczewskich!

- Nie może być! - zdumiał się poeta.

- Pan pamięta o układzie... mówił Adaś

zdyszany. - Gdyby go pan był odna-

lazł, miałby pan prawo postąpić wedle

swojej myśli, a ponieważ to ja...

- Pamiętam. Wprawdzie odnaleźliśmy

go obaj...

- Jak to: obaj?

- Obaj, mówię. Bo kto cię naprowadził

na ślad? Ja! Ale zrób z tym szpiku-

lcem, co zechcesz. Ja umywam ręce.

Patrzył jednak z szacunkiem na stare,

szanowne, przez czas zżarte żelazo

i z szacunkiem patrzył na Adasia,

dziwując się w duszy jego sprytowi.

- Odniesiesz im to? - zapytał.

- Tak! I to zaraz... Drogi panie,

najdroższy panie! Niech pan idzie z na-

mi.

- Po co? Aby oglądać haniebny akt

poddania?

- Nie. Aby oglądać śliczny akt zgody!

Pan swoją obecnością uświetni uro-

czystość.

- Wzięli diabli krowę, niech wezmą i

ciele - mruknął pam Rozbicki. -

Wzięli las, niech wezmą i to żelaziwo.

- Niech pan idzie z nami, niech pan

idzie!

- Dobrze! - zagrzmiał pan Antoni.

Adaś wydał jakieś tajne rozkazy,

wskutek tego Wojtek zakręcił się na pię-

cie i jakby wichr go zmiótł.

Słońce, cudownie złote i promieniste,

zatrzymało się wkrótce potem jak

ptak, co przysiadł zmęczony na dachu

niebieskim, i patrzyło na dziwny po-

chód. Szedł tedy na czele pan Antoni

Rozbicki, ulubieniec dziewięciu Muz i

jego Apollina. Za nim kroczył w

chmurze sennej powagi pan Kropka,

starszy

brat nocy, pasterz gwiazd i towarzysz

księżyca. Za nim stąpał uroczyście

Adam Gilewicz z Głodowiec, serce

gorące i czyste. Na wyciągniętych rekach

dźwigał opasłą, pychą i pierzem nadętą

poduszkę, na której ciężko leżał

miecz, co "zabija rychlej niźli piorun".

A w tylnej straży, w asyście mie-

czowi przydatny, szedł Wojciech

Kropka, co niedawno z jakiejś gonitwy

po-

wrócił, więc zdyszany był i na miłej

gębie czerwony.

Panu Rozbickiemu dziwne myśli latały

po głowie. Przypodobane być mogły do

białych gołębi. Owiał go wielki wiatr

poezji. Cóż to oni niosą tak uroczyś-

cie? Dawną chwałę. A czy ten miecz

będzie zabijał? Zaprawdę, nie będzie za-

bijał! Nie masz już wrogów, a tylko

przeciwko wrogowi zawzięte jest

okrutne

to żelazo. Położą na tym mieczu ręce i

przysięgną wiekuistą zgodę. Ha! Może

to lepsze od wojny?

- Lepsze! - pomyślał promieniście

poeta. - "Inter arma silent Musae". Mu-

zy nie znoszą wojennej wrzawy, lecz

lubują się w złotym szemraniu zbóż i w

cykaniu polnych koników.

Gdyby kto w tej chwili spojrzał bacznie

na poetę, zauważyłby snadnie, że

nie stąpa on tak jak inni, lecz co

odmierzy krok długi, zaraz po nim

jakby

krótszy czyni. Po cóż ukrywać? Pan

Rozbicki stąpał wedle miary

heksametru.

Zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy się

zbliżyli do zagrody z kolczastego

drutu. O widoku! Ktoś już zdołał

uczynić w niej szeroką bramę, z

widocznym

pośpiechem powyrywawszy pale i razem

z drutem precz je odrzuciwszy. I ten

ktoś usłał błotnistą drogę płatkami

kwiatów.

- Kiedyś stąpaliśmy po trupach, dzisiaj

stąpamy po kwiatach - pomyślał

pan Rozbicki.

Zaczęło ich ogarniać wzruszenie, gdy

zbliżyli się ku domowi z czerwonym

dachem. Cisza szła przed nimi, miękkim

pióropuszem zamiatając drogę.

- Aha! - pomyślał poeta. - Wojtek tu już

był i kazał przygotować przyję-

cie.

Albowiem Niemczewscy czekali.

Pani Niemczewska i doktor stali na

ganku, a przed nimi gromadka. Irenka,

blada jak wczesny poranek stała na

czele. Jej oczy gorzały jak węgle. Ignaś

uśmiechał się, szczęśliwy. Dwaj malcy

otwarli szeroko gęby jak młode wrób-

le. Kuzyn - dryblas wybałuszył oczęta, a

kuzyn - piegowaty tak był promien-

ny, że wśród piegów przebijała jasność.

Wszyscy odkryli głowy, do czego dał

znak - (zajrzyjcie do historii) - pan

Rozbicki. Usunął się na stronę ciągnąc

za połę pana Kropkę, dziwnie przeję-

tego, choć to był dzień.

Adaś chwiejąc się zbliżył się do Irenki i

sam nie wiedząc dlaczego to

czyni, przyklęknął na prawe kolano.

- Oto jest miecz szlachetnego rodu

Niemczewskich! - rzekł głośno. - Niech

nigdy nie czyni zła... Odnosi go Gilewicz,

aby już nigdy...

Nie mógł mówić dalej, gdyż zbytnie

wzruszenie odjęło mu głos.

Irenka patrzyła na miecz jak urzeczona

i ujęła go rękami.

A czy to pioruny i burze, czy czas

wszystko niszczący, czy też pan Krop-

ka, mocując się z mieczem na dachu, czy

wszystkie potęgi razem i każda z

osobna nadwerężyły sędziwe żelazo -

tego nikt wiedzieć nie jest w stanie. A

może w mieczu mieszka dusza? Stała się

z nim bowiem rzecz przedziwna: gdy

go Irenka podniosła z wysiłkiem obiema

rękami, miecz nagle przełamał się w

połowie.

Pan Rozbicki opowiadał potem, że

krew pociekła z miecza, ale to nie jest

pewne. Pewne jest, że pani Niemczewska

zawołała:

- To boży znak!

- Wojna skończona! - wrzasnął Ignaś i

nie myśląc wiele rzucił się w obję-

cia Adasia.

- Wojna skończona... szepnęła Irenka.

- Kochajmy się! - huknął pan Kropka

tak potężnie, że dwie młode jaskółki

wypadły z gniazda pod okapem.

Rwetes uczynił się tak wielki, jak gdyby

Gilewicze zbrojno najechali Nie-

mczewskich. Tak, tak... Serdeczny był to

najazd. Irenka powoli zbliżyła się

do Adasia i spojrzawszy mu głęboko w

oczy szepnęła tak cichutko, jak gdyby

róża szeptała do wiatru:

- Czy mi przebaczysz Adasiu?

- Irenko! - rzekł on zdławionym

głosem.

Licho wie, co ich tak pchnęło ku sobie,

że padli sobie w objęcia. Kuzyn -

dryblas twierdził, że to pan Rozbicki,

kuzyn - piegowaty dowodził, że to

pan Kropka.

Najmniejszej jednak nie ulega

wątpliwości, że pan Hiacynt zbliżył się

nieznacznie do swojego przyjaciela

Antoniego i szepnął mu do ucha:

- Nie becz, bożku pogański! Zamazałeś

sobie okulary... Patrz na tych dwo-

je jak się ściskają, aż miło spojrzeć.

Wiesz co? Moja siostra jest wdową, a

ty przez parę lat może się jeszcze nie

rozlecisz. Korzystaj z zamieszania i

uściskaj wdowę. I ożeń się, opryszku!

- Wężu kusicielu! - wrzasnął pan

Rozbicki i odskoczył. Po chwili jednak

zaczął chyłkiem spoglądać na miłą

kobietę, co miała oczy pełne

równocześnie

i radości, i łez, jak to potrafi jedynie

istota rodzaju żeńskiego.

Przez następne dni młodzież burzyła

zasieki i płoty, a pan Rozbicki zwo-

łał z Helikonu wszystkie Muzy i pisał

poema na cześć zgody i radości. Gdy

je ukończył, otarł czoło , odegnał

demona poezji i postanowił je odczytać

byle komu. Ale nikt nie miał czasu.

Każdego nosiło i roznosiło. Nieludzki

wrzask napełnił "wieś spokojną, wieś

wesołą".

Pan Rozbicki chodził jak błędny,

wreszcie udało mu się schwytać pana

Kro-

pkę wygrzewającego się na słońcu.

- Panie Kropka! - rzekł przymilnie. -

Coś panu przeczytam.

- Cóż robić...

Poeta wydobył wielki arkusz i

przewracając oczami zagrzmiał

zwalistym i

rycerskim trzynastozgłoskowcem,

którego radzi używają ci, co na polską

mowę

przekładają Homera:

"Już Hektor Trzęsikita srogi miecz

swój łamie,

Gdy nieszczęsna Kassandra chwyci go

za ramię.

Zmilknij, jęcząca damo! Na nic krzyki

twoje,

Gdy Gilewicz z Niemczewskim

zakończyli boje..."

Spojrzał na pana Kropkę i zadrżał: pan

Kropka spał!

- Zeusie, zbudź go piorunem! - wielkim

głosem modlił się pan Rozbicki.

Ale i Zeus - Kronida spał też na

chmurze i mało go obchodziło, co się

dzieje u śmiertelnych.

Więc pan Rozbicki machnął ręką i

zapytał niebiosów:

- Czy ten świat nie jest szalony?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Makuszyński Kornel Złamany Miecz
Makuszyński Kornel Złamany miecz(1)
01 Makuszyński Kornel Połów gwiazd
Makuszynski Kornel Romantyczne i dziwne opowieści
14 Makuszyński Kornel Bezgrzeszne Lata
05 Makuszyński Kornel Zabawa w szczęście
47 Makuszyński Kornel Ze środy na piątek
Makuszynski Kornel Wyprawa pod psem(1)
Makuszynski Kornel Dziewiec kochanek kawalera Dorna
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
12 Makuszynski Kornel Piosenki zolnierskie
07 Makuszyński Kornel Awantury Arabskie
Makuszyński Kornel Niedźwiedź z dzikiej polany ( opowiadanie )
Makuszynski Kornel Piąte przez dziesiąte
Makuszynski Kornel Dusze z papieru (SCAN dal 1022)
Makuszynski Kornel Kartki z kalendarza (SCAN dal 1078)
43 Makuszyński Kornel Radosne i smutne
Makuszynski Kornel Tworcy(1)
Makuszyński Kornel List bez adresu

więcej podobnych podstron