Kornel Makuszyński
Złamany miecz
Oficyna Wydawnicza "Graf"
Gdańsk 1990
Wydanie 1
Spis rozdziałów
Rozdział pierwszy - Dwa Ajaksy
Rozdział drugi - Adam powraca do raju
Rozdział trzeci - Panna na kulawym koniu
Rozdział czwarty - Krwawa opowieść wieków
Rozdział piąty - Hannibal ante portas
Rozdział szósty - Sto piorunów i barania kość
Rozdział siódmy - Pan Kropka w kajdanach
Rozdział ósmy - O gęsi, gęsi, coście uczyniły
Rozdział dziewiąty - Dawniej w podziemiach, teraz na strychu
Rozdział dziesiąty - O bogowie! Homer schwytan jest za nogę
Rozdział jedenasty - Łza pada na tygrysie serce
Rozdział dwunasty - "Już Hektor Trzęsikita srogi miecz swój łamie"
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DWA AJAKSY
Adaś Gilewicz miał szesnaście lat, poza tym zaś nie miał niczego więcej.
Mógł jak stary grecki łapserdak, czosnkiem pachnący filozof Bias, powie-
dzieć dumnie: - "Wszystko, co moje noszę ze sobą!" - Jest to dewiza równie
wzniosła jak i wygodna, lecz na dłuższą metę cokolwiek uciążliwa. Pod pogo-
dnym, wieczyście lazurowym i ociekającym słodyczą niebem Grecji wystarczał
skromnemu filozofowi dziurawy chiton, sandały zaś były zbędne, wiadomo bo-
wiem, że mędrcy częściej wałęsają się po obłokach niż po twardej ziemi.
Adasiowi potrzebny był pod chmurnym niebem ojczystym płaszcz i potrzebne mu
były buty o mocnym charakterze i nieustępliwej odporności. Pospolite te
przedmioty codziennego użytku zdobywał z największym trudem, a zdobywszy
usiłował ich trwanie przedłużyć w nieskończoność. Nabrał w tym kierunku
zdumiewającej wprawy i dokazywał sztuk zgoła magicznych. Buty, całkowicie
zrezygnowane, rozwartą gębą szerokich dziur wołające o spoczynek wieczny,
leczył z przyrodzonej melancholii. Umiał do tych bęcwałów i matołów od uro-
dzenia przemówić tak rzewnie, że postanowiły służyć mu jeszcze, w milczeniu
pijąc deszczową wodę. Żałośnie rozdarte serce starego buta z lewej nogi
zszywał czarną nicią, a bliznę zamazywał czernidłem. Żaden konserwator za-
bytków, europejską nawet cieszący się sławą, nie umiał tak znakomicie
utrzymać w całości rozlatującej się zetlałej perskiej tkaniny, jak Adaś
swój płaszcz. Odziedziczona po wełnistym baranie, od którego w prostej li-
nii się wywodzi, tępota płaszcza na tym polega, że płaszcz nie chce się
rozrastać równocześnie ze swoim właścicielem. Stąd pochodzą zabawne między
nimi dysproporcje. Adaś rósł szybko jak brzoza, a płaszcz najmniejszej w
tym względzie nie wykazywał chęci. Zatrzymał się w swoim fizycznym rozwoju.
Zdobyty za krwawe pieniądze przed laty nie chciał zmienić swoich wymiarów,
dlatego widok miłego Adama odzianego w tępy płaszcz był dość groteskowy.
Rękawy sięgały zaledwie do łokci, a poły nie sięgały kolan.
W księdze roztropnych porzekadeł stoi napisane jak byk: - "Nie szata zdo-
bi człowieka, ale człowiek szatę". - Niewielka to jest pociecha, zawsze je-
dnak pociecha. Starożytni bohaterowie i mieszkańcy Olimpu wcale nie nosili
szat, a bynajmniej im to nie zaszkodziło w rozgłośnej karierze. Dlatego w
pogodnym sercu Adama nie było goryczy, chociaż od razu było wiadome, że nie
on jest bohaterem znanego wiersza: - "...wtem młodzian nieznany, dostatnio
odziany, przychodzi i pyta nieśmiele"... "- Na świat, okutany w futra i
brnący przez błoto w lśniących kaloszach spoglądał jasnym spojrzeniem".
Usiłował nawet uśmiechnąć się beztrosko, gdy z jego butów tryskała za każ-
dym stąpnięciem perlista fontanna. Mądry chłopak w kusym płaszczu i butach
udających kaczki wiedział o dziwnej właściwości wszelkiej nędzy, która czy-
ha na rozżalone łzy, a boi się pogody i drwiącego uśmiechu. Gorycz i głuchy
żal żywią nędzę jak szakala.
Adam Gilewicz żył rok zaledwie na słonecznym bożym świecie, gdy się Pol-
ska zmagała w wojnie bolszewickiej. Ociekająca krwią burza przewaliła się
nad kresowym miasteczkiem, w którym przyszedł na świat. Osobnej na to trze-
ba by księgi, w której każde słowo podobne byłoby do łzy, aby opisać dzieje
trzech dni huczących i ryczących gardzielami armat, trzech dni okropnych i
dla owego miasteczka śmiertelnych. Ciężka, nielitościwa stopa wojny wdepta-
ła je w ziemię jak w mogiłę. Ogień buszował po nim i pożerał zachłannie to,
co jeszcze ocalało. Śmierć niszcząca nie zauważyła małej ludzkiej drobiny,
już samej na tym świecie. Być może, że tygrys wojny pogardził tak mizernym
łupem. Rozrzewniły się natomiast widokiem dziecka uczciwe ludzkie serca,
których więcej jest na świecie niż przypuszczają czarno patrzący filozofo-
wie. Dobroć najtkliwsza wykarmiła małego Adasia, który stał się "synem mia-
steczka". Ksiądz proboszcz mianował się jego opiekunem i cudownie pielęgno-
wał jego najwcześniejszą wiosnę. Burmistrz - "ministerialna głowa" - szukał
gorliwie krewnych dziecka i gdzieś ich wreszcie wygrzebał - bliższych i da-
lszych - w różnych stronach Polski. Zawdzięczając ich pomocy mógł chłopiec,
noszący imię pierwszego człowieka, żyć jako tako, do życia zaś zdradzał
osobliwą ochotę. Jasną duszę miał ów Adamek i ufne serce. Tak zwana "otwar-
ta głowa" była znakomitym dodatkiem, wiele przeto radości i pociechy miano
z niego w szkole. Miasteczko z burmistrzem na czele dumne było ze swojego
wychowanka i pławiło się w różowej nadziei, że gdy wychowanek zostanie kie-
dyś ministrem, pan minister rozkaże przede wszystkim wybrukować rynek, nie-
dawno bowiem utonęła na nim pękata krowa, która - jak wiadomo - nie jest
zwierzątkiem drobnym.
Na przyszłego dostojnika przyszły jednak dni ponure i dość czarno zabar-
wione, kiedy źle wieść się zaczęło tym wszystkim, co go przytulili lub z
daleka przysyłali dla niego chleb. Czasy stały się ciężkie. Siedem krów
chudych, wylęgłych w głowie egipskiego Faraona, przywałęsało się w nasze
strony. Krowa nie odznacza się lotną wyobraźnią i lezie przed siebie jak
nieprzytomna, a żre po drodze wszystko, co napotka. Jadowite, chude krowy
zjadły też i ten chleb, którym się karmił Adaś znajdujący się w wieku nie-
pomiarkowanie łapczywym. Jeśli nie jest oszczerstwem twierdzenie, że wróbel
zdoła zjeść tyle, ile sam waży, nie jest też nim naukowa hipoteza, twier-
dząca z wszelkim prawdopodobieństwem słuszności, iż młodzian z klasy siód-
mej potrafi to samo. Wybitni przyrodnicy zauważyli, że indywiduum liczące
lat siedemnaście zaczyna uczuwać nieznaczne nasycenie dopiero po czterech
godzinach pracowitego jedzenia. Zdrowy okaz w tym wieku, jeśli nie jest
dziwakiem lub melancholikiem, umie zabrać się do jedzenia o każdej porze
dnia i nocy. Przysłowie o "koniu zjedzonym z kopytami" wyrosło z pilnej ob-
serwacji dzielnej młodzieży. Niejakiej poprawce natomiast powinno ulec in-
ne, to mianowicie, które zdrowy apetyt określa porównaniem: - "głodny jak
wilk". Owszem, wilki dość chętnie oddają się rozkoszy jedzenia, daleko im
jednakże do radosnej i pełnej entuzjazmu gorliwości uczniaka. Wilki zostały
skrzywdzone niesłusznym pomówieniem; wśród wilków musi krążyć mściwe porze-
kadło: - "głodny jak uczniak z siódmej klasy".
Imci Adam spenetrowawszy, że jakoś chleba ubyło na świecie, szybko i roz-
sądnie pogodził się z tym stanem rzeczy. Gdy był bardzo głodny, dokarmiał
się wyobraźnią, co jak tłusta ziemia Chanaan rodzi najwyborniejsze owoce i
najprzedniejsze pokarmy. Można je zrywać ile dusza zapragnie, należy jednak
mieć w sercu pogodę, serce bowiem ponure pozbawione jest daru wyobraźni i
jest kalekie. Adaś coraz to częściej żywił się urojeniem, co mu dało wpraw-
dzie lekkość umysłu, lecz zarazem pozbawiło go dość znacznej ilości cieles-
nej powłoki. Gdyby go w owym czasie ujrzał jeden z bohaterów Szekspira, mó-
głby mu rzec to, co powiedział chudemu aptekarzowi: - "Idź, ubierz się w
mięso!"
- Niedługo - myślał Adam - będę chyba kładł kamienie do każdej kieszeni,
aby mnie wiatr nie porwał.
Ponieważ musiał wywędrować z zacnego swojego miasteczka, w którym nie by-
ło gimnazjum, powędrował do Warszawy. Stolica, czym innym zajęta, nie wie-
działa nawet o tym, że wśród jej murów żyje indyjski fakir uprawiający w
sposób zdumiewający praktyki głodowe. Natura chciała zapewne zachować szla-
chetnego głodomora do jakichś nieznanych celów, skoro jeszcze wałęsał się
po świecie. Bliżsi i dalsi krewni, własną biedą zgryzieni, chętnie odstąpi-
li młodzieńca opiece nieba. Adam oddany w tak niezawodne ręce uśmiechał się
w stronę wysokiego błękitu, który mu się wydał nieco czarnym. Jest to rze-
czą godną podziwu, że najjaskrawsze kolory gasną i rozlewają się w czerń w
oczach głodnego człowieka. Poznać można z tego niezbicie, że marny żołądek
posiada jakieś tajemne połączenie z oczami, którymi przecie patrzy na świat
dusza. Rozmyślając o tym Adam stwierdził niesłychaną rozrzutność przyrody.
Do oznajmienia dotkliwego głodu wystarczyłby ponury, burkliwy, zniecierpli-
wiony głos żołądka - po cóż jeszcze ta noc przed oczami? Nieco za wiele
tych sygnałów...
Żył jednak i postanowił dalej uprawiać to przyjemne zajęcie. Umieranie z
głodu nie miałoby wielkiego sensu, jeśli przy tym właściciel burkliwego żo-
łądka posiada tak znamienite zalety jak: radosną pogodę umysłu, dzielne se-
rce, ufność w ludzką miłość i odwagę. Tego artykułu nie brakło mu nigdy.
Odważnie patrzył w oczy ludziom i życiu. Przebrnął przez szesnaście lat
sierocych, przebrnie i przez następne. Nauczył się sztuki życia i zdobywał
jego łaskę nigdy nie okazując trwogi. Przez większe i dotkliwsze niedole
przeszli ci, którzy nieraz władali światem. Byli na nim tacy, co się żywili
odpadkami wyłowionymi w ścieku, a potem wspinali się na ziemskie szczyty.
- Nie daj się Adamie! - mówił Adam do Adama.
Los, widząc tą wesołą hardość, miękł czasem w twardym sercu i odwracał
się udając, że jest niby czymś innym zajęty. Wtedy wygłodniały młodzieniec
chwytał łapczywie jakiś okruch chleba, wypijał jakąś parzącą wargi zupę.
Oczy nabierały blasku, a ta małpa - żołądek, zasypiał i nie mruczał. Życie
od razu stawało się piękniejsze, słońce bardziej złociste, a drzewa głoś-
niej szumiały. Adam rozpierał się w zbyt ciasnym płaszczu, który trzeszczał
złowieszczo. Puszył się wtedy, jak gdyby był czwartym w zgromadzeniu naj-
większych obżartuchów świata: Witeliusza, Gamasza, Lukullusa. Przesada jest
matką poezji.
Adam - uczeń pierwszorzędny - obdarzony głową chłonną jak gąbka, niepos-
policie zdolny i ambitny, utrzymywał się z korepetycji. Na ratunek chłopców
biednych i pracowitych stworzył Pan Bóg pokaźny zastęp takich, którym nie-
zbędna jest koleżeńska pomoc. Bez tego znakomitego urządzenia skapiałaby ze
szczętem wielka ilość dorodnych, lecz ponad miarę wygłodzonych młodzieńców,
wśród których Adam był gwiazdą pierwszej wielkości i pełną blasku. Do póź-
nego wieczora krążył po wielkim mieście, niosąc "oświaty kaganiec". Jednego
z kolegów nauczał historii, kolega bowiem trwał uporczywie w przekonaniu,
że znacznie ważniejszą dla niego jest historyczna wiadomość, kto w niedzie-
lę "zrobił bramkę z karnego", aniżeli nierozumne postępki Cezara drącego
koty z Vercingetorixem (też imię, pożal się Boże). Innego oświecał w tajni-
kach matematyki, nauki złośliwej, nie pozwalającej na rozwinięcie odrobiny
fantazji i pomysłowości, a tak upartej jak baran. Musi być tak a nie ina-
czej, bo jej się tak podoba, najmniejsze zaś szachrajstwo zaraz się wykry-
je. Trzeciego innej nauczał mądrości, przelewając pracowicie olej z własnej
głowy w koleżeński czerep. Był to trud uciążliwy i wymagający bolesnej cza-
sem cierpliwości. Trzeba ją było okazywać i w chwilach oczekiwania nagrody
za ów trud. Budżet Adama bywał wobec tego chwiejny i zataczał się ze środy
na piątek zgoła jak pijany. Główną w nim pozycją była opłata za mieszkanie,
wydatki na książki i szkołę. Na dalekiej pozycji notowane było jedzenie.
Odzienie i buty nie były wcale notowane i zdane były na własną przemyśl-
ność, nie ma zaś na świecie przedmiotów tępszych i głupszych niż buty. Chy-
ba kalosze. Stąd pochodził ich widok żałosny i rozdzierający, ściślej mó-
wiąc: rozdarty.
Los, dnia jednego jakoś łaskawszy, urządził spotkanie Adama z młodzieńcem
w tym samym wieku i kazał im zawrzeć przyjaźń, jak gdyby w przewidywaniu
przyszłych, bardzo zresztą awanturniczych zdarzeń. Młodzian ów nosił imię
Wojciech - stare, posiwiałe i porosłe mchem odwiecznej czci. Dziwnie nato-
miast brzmiało jego nazwisko rodowe, po dziadach i pradziadach zwał się bo-
wiem Kropka, w sumie Wojciech Kropka. Jeżeli w poetyckim natchnieniu przy-
równamy imię do róży, nazwisko lśniło na niej jak kropla rosy. Było to na-
zwisko chude i zwięzłe, lecz miało w sobie wyraz stanowczości. Kropka jest
w ortografii znakiem ważnym. Można się wielu rzeczy spodziewać po chwiejnym
przecinku, kropka natomiast zamyka wszelkie gadulstwo. Wszystko zostało po-
wiedziane. Kropka spływa ze zmęczonego pióra, które w swoim pracowitym po-
chodzie dobiegło do kresu myśli, jest ona przeto znakiem zadowolonego triu-
mfu. Ciemną stroną w życiu kropki jest fakt, ponad wszelką wątpliwość
stwierdzony, że czasem znaczy ją nie pióro poety, lecz podstępna i chytra
mucha. Nie mamy jednakże zamiaru wspominając o tym, dotknąć dobrej sławy
tego nazwiska. Przeciwnie! Staraliśmy się na wszelkie sposoby wyśledzić je-
go rodowód i triumfalny pochód w dziejach, jednakże wyniki naszego trudu
okazały się dość mizerne. Tajemniczy początek tego nazwiska kryje się w
mrokach dawności; trzeba by przewertować "archiwum akt dawnych" i bibliote-
ki Powiśla, aby go wyśledzić. Cała trudność leży w tym, że na Powiślu, w
okolicach Solca i ulicy Dobrej nie mogliśmy się dopytać ani o archiwa, ani
o biblioteki.
Sumiennie poszukując dotarliśmy zaledwie do drugiego pokolenia tego dum-
nego nazwiska, do ojca owego, z gorącą sympatią wspomnianego Wojciecha. Pan
Kropka senior, wdowiec, mało miał wiadomości o rodzie Kropków. Był on z za-
wodu stróżem nocnym, strzegącym jakichś składów nad Wisłą, co czynił od
wielu lat, odwróciwszy przyrodzony porządek rzeczy, spał bowiem we dnie a
czuwał w nocy; w ten sposób widywał syna rzadko kiedy przy świetle dzien-
nym. Wciąż się mijali w drodze, syn bowiem wychodził do szkoły, gdy ojciec
powracał z posterunku. Nie wadziło to ich wielkiej miłości i nie umniejsza-
ło serdecznej troski starego Kropki, by młody Kropka - nadzieja rodu - uko-
ńczył szkoły. Stary Kropka wyciskał z mroku nocy biedne grosze, za które
chciał syna wykształcić. Samotne nocne rozmyślania i bezgłośne rozmowy z
gwiazdami uczyniły ze starego Kropki pogodnego filozofa, miłującego dobrot-
liwe i głębokie milczenie nocy, gardzącego zaś skołtunionym zgiełkiem dnia.
Ponieważ wedle starego spostrzeżenia: "noc przynosi dobrą radę", nie należy
się dziwić, że stary człowiek, znający dzień jedynie z przygodnego widze-
nia, posiadł wszystkie mądrości rodzące się w nocnej ciszy. Wiele przemyś-
lał krocząc powoli i spoglądając z daleka na światła wielkiego miasta. Stał
się w ten sposób posiadaczem ciężkich reumatyzmów, lecz zarazem niewyczer-
paną studnią rad dobrych i głębokich. Zżyty z milczeniem, używał oszczędnie
rozlewnej ludzkiej mowy i już po dwóch, trzech słowach stawiał kropkę stary
Kropka.
Jednego poranka, gdy się przywlókł z nad Wisły, rzekł do niego syn jego
Wojciech:
- Tata, ja mam kolegę!
Stary Kropka nie zdumiał się tym odkryciem, wiadomo było bowiem, że kto
chodzi do szkoły ten ma kolegę.
- Bardzo biedny chłopiec - mówił Wojtek Kropka.
- Zdarza się - odrzekł stary.
- Taki biedny, że nie ma gdzie spać.
- O! - zdziwił się rodzic.
- Tata w nocy nie śpi. Czy nie mógłby on tak u nas?
- Mógłby.
- Kiedyś zapłaci, a tymczasem mnie pomoże posprzątać mieszkanie. Czy tata
nie miałby nic przeciwko temu, aby on się do nas sprowadził?
- Nic.
Już nazajutrz, gdy stary powrócił do domu zastał tam Adasia wybierającego
się z jego synem do szkoły. Spojrzał na chłopca dobrymi oczami, czerwonymi
od bezsenności, podał mu rękę i wygłosił serdeczne przemówienie powitalne:
- Aha, jesteś...
Trzy razy dziennie dziękował Adaś Panu Bogu, że mu dał dach nad głową,
uczyniwszy w tym celu starego Kropkę nocnym stróżem. Nikt nikomu nie prze-
szkadzał w tym skromnym lokalu przy ulicy Solec. Mieszkanko składało się z
obszernej izby i kuchenki, powierzone zaś było pieczy Wojtka, stary bowiem
śpiący we dnie nie miał czasu na gospodarskie sprawy. Kropka junior wygrał
wielki los, znalazłszy przyjacielskiego pomocnika w trudnym dziele utrzymy-
wania apartamentów w stanie świetności. Został zawarty ścisły układ przewi-
dujący sprawiedliwy podział pracy. Ponieważ wystarczało honorowe zapewnie-
nie lojalności, układ ten nie został podpisany. Obowiązywał on każdą ze
stron do spełniania połączonych czynności: kucharza, lokaja, panny służącej
i zamiatacza podłóg. Jednego dnia spełniał je Adam, drugiego Wojciech.
Dzień dyżurnego ministra rozpoczynał się od uporządkowania legowisk i za-
miecenia lokalu, za czym dyżurny minister wynosił śmiecie; biegł potem do
sklepiku na zakupno chleba naszego powszedniego, powróciwszy zaś nastawiał
samowar i dmuchał pracowicie w jego komin. Okazało się, że nawet tak bałwa-
niasty zabieg można wykonać lepiej, oparłszy się o słynne literackie wzory.
Obaj używali przy dmuchaniu w opasły brzuch samowara metody Wojskiego, dmą-
cego w róg myśliwski. Stary praktyk wiedział dobrze dlaczego:
"...wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął,
zasunął wpół powieki, ściągnął w głąb pół brzucha
i do płuc wysłał z niego cały zapas ducha..."
Takie umiejętne operowanie oddechem znamienite dawało wyniki przy zamia-
nie sennego, wygasłego samowara w wulkan ogniem ziejący.
Wszystko to było zaledwie wstępem do trudów dnia. Bolesnym cierniem w ich
wieńcu było przygotowanie obiadu. Najlepszy kucharz świata tłukłby głową o
kuchnię nie mając odpowiednich materiałów jadalnych, cóż mówić dopiero o
dwóch dyletantach w wielkiej sztuce gotowania. Zdarzało się tedy rozmaicie.
Jeśli dzień był zasobny i ociekał tłuszczem bogactwa, chłopcy powracając ze
szkoły kupowali smakowite rzeczy, które można było strawić przy dobrych
chęciach i uporczywej pracy szczęk. Pitrasili to na dychawicznej kuchence i
budzili starego Kropkę gromkim okrzykiem zwycięstwa. Często jednak zdarzało
się, że stary Kropka otwierał w odpowiednim czasie jedno oko (zwykle lewe)
i spoglądał sennie w stronę kuchni.
- Śpij tata dalej! - mówił mu wtedy syn.
Stary Kropka zamykał oko (zwykle lewe) i zapadał w głodną nicość.
Najczęściej żywiono się w tym szlachetnym towarzystwie posoloną, gorącą
wodą, zaprawioną pachnącym zielem, znanym pod nazwą kminku i chlebem, któ-
remu przydawano ostrego smaku przez potarcie go zjadliwym czosnkiem. Zja-
wiał się tu czasem i śledź, przedziwna ryba, straszliwie słona pociecha
biedaków, przenikliwą wonią z daleka się oznajmiająca. Zapach jej budził
starego Kropkę, choćby w najgłębszym pogrążony był śnie.
Nic poza tym nie zdołało go wyrwać ze snu przed czasem. I Adam, i Woj-
ciech mogli uczyć się głośno albo w gwałtowny sposób roztrząsać zawiłe
sprawy. Senna obojętność ojca była znakomitą cnotą; Kropka junior miał wol-
ne pole nie czyniąc krzywdy śpiącemu, należy zaś wiedzieć, że latorośl sta-
rożytnego rodu Kropków odznaczała się nieokiełznaną wesołością. Wedle wsze-
lkich danych nie było na świecie weselszego Wojciecha. Mogło się zdawać, że
wyborny ten młodzian oddycha wesołością jak powietrzem, że się nią karmi,
wiecznie głodny i że się w nią stroi, zawsze nędznie odziany. Taki wesoły
już się urodził. Radość miał w niebieskich oczach, radość w uśmiechu ust.
Odpędzał nią zgryzoty, odganiał nią smętki, oszukiwał głód. Ponieważ Adam -
- Ajaks pierwszy - uprawiał podobną filozofię, więc spółka z Wojtkiem - -
Ajaksem drugim - walnych mogła dokazać rzeczy. Przed nimi biegł uśmiech, a
oni szli za nim. Zbyt mroczno byłoby w świetnych apartamentach na Solcu,
gdyby te dwie radosne figury nie napełniały ich pogodą. Stary Kropka, czło-
wiek nocy, nie śmiał się nigdy, lecz i on się czasem uśmiechał, albowiem
trąd azjatycki nie jest tak zaraźliwy jak młoda radość.
Dziwił się ten i ów w szkole skąd tyle pogody w tych dwóch łapserdakach.
Dziwił się tak długo, aż się przestawał dziwić. Dwóch Ajaksów w butach wodę
żłopiących umiało zdobyć wszystkie serca, uczyniwszy na nie pospolite ru-
szenie. Byli to najlepsi koledzy w szkolnej rzeczypospolitej, często powaś-
nionej i rwącej się do zbrojnej rozprawy. Ci dwaj pogodni chłopcy umieli
lać oliwę na rozruszane fale namiętności i umieli uciszać burzę zwaśnionych
zgiełków. Ponure i krwi łaknące uczniowskie tragedie umieli rozbrajać za-
mieniwszy je w żart. Czasem trzeba było wytłumaczyć dobremu koledze, że
jest bałwan, a drugiemu, że jest matoł, co powinno być dostateczną podstawą
do miłej zgody. Niezbite te prawdy, podane w zawiesistym sosie uśmiechów i
wesołych okrzyków miały wygląd niewinnej żartobliwości. Kochano ich przeto
i czyniono zabiegi o ich przyjaźń.
O jak piękne i jak przyjemne byłoby życie w rozwrzeszczanej klasie wśród
dobrych mołojców, pośród przyjaźni i uczciwego koleżeństwa, gdyby powszed-
nie artykuły spożywcze nie były taką muzealną rzadkością! Wojtek, silnie-
jszy i mocniej zbudowany, odznaczał się większą wytrzymałością, misternie-
jszy nieco Adaś czarne nieraz przeżywał godziny. Czasem, gdy się pochylił
nad książką zdawało mu się, że z jednej księgi niewytłumaczonym sposobem
uczyniły się dwie, a czarne litery poczęły poruszać się żywiej, coraz prę-
dzej, coraz prędzej, wreszcie figlarne wyprawiać zaczęły skoki, jak gdyby
poważna książka stała się cyrkiem pcheł. Wszystko się dwoi w oczach głodne-
mu człowiekowi, prócz chleba.
Ciężej im było w zimie, jak ptakom bożym, lżej w łaskawszych porach roku,
kiedy świat jest uśmiechnięty i jakoś bardziej łaskawy.Podczas zimowych
miesięcy przyłączał się do innych niedostatków mróz,istota jadowita,czasem
zaś przypominająca wściekłego psa.Stary Kropka,"strażnik niezłomny", powra-
cał z nocnych wacht zziębnięty na kość; zdawało się, że przy każdym poru-
szeniu wszystkie jego członki skrzypią. W mizernym mieszkaniu było cokol-
wiek cieplej, lecz mało było prawdopodobne, aby w jego temperaturze można
było hodować orchidee. Po ścianach lała się skrzepła, biaława posoka zimy.
Mróz mazał okna chropawym wapnem szronu. Piec, wygłodniały zwierz domowy
zachłannie otwierał paszczę, błagając niemo o szczapę drewna lub o kęs węg-
la. Chłopcy odziewali się drżąc nieznośnie i zgrabiałymi rękami układali
książki. Płakać nie było warto, bo łzy byłyby też zamarzły. Należało raczej
rozgrzać zamarznięty lecz roztropny umysł i pobudzić go do namiętnych po-
szukiwań: gdzie i jak zdobyć odrobinę opału?
Najprostszym sposobem, zalecanym zresztą przez Sokratesa, byłoby poszuki-
waniem węgla u tego, który nim handluje; ludzie ci jednakże posiadają dzi-
waczną manię żądania pieniędzy za byle węgiel i żadne, najbardziej kwiecis-
te namowy nie zdołały nigdy zachwiać w nich tej uporczywej zasady. Bystry
obserwator i znawca starej Warszawy mógł za to zauważyć, że w szerokim pro-
mieniu dokoła ulicy Solec niektóre parkany mocno były nadwerężone. Ścisłe i
żmudne dochodzenia dowiodłyby, że wiele desek i patyków niepojętym sposobem
spłonęło w zachłannej paszczy pieca pana Kropki. Rzućmy na to "dymną zasło-
nę"! Kto z was zna kąśliwość mrozu, niech pierwszy rzuci w młodzieńców węg-
lem kamiennym.
Gdy w tajemniczy sposób zahuczał wybiedzony piec, stary Kropka otwierał
jedno oko (zwykle lewe) i mówił z gorącym uznaniem:
- Dobrze!
Jego syn pierworodny powiadał do towarzysza:
- Tym się pocieszam, że zacniejsze od nas figury kradły ogień!
- Ejże? - zdumiał się Adam. - Któż taki?
- Niejaki Prometeusz!
- Prawda, prawda... - rzekł Adam. - Wobec tego przyznam ci się, że mam
upatrzoną deskę pierwszorzędnej długości.
Troska opałowa kurczyła się wraz ze zwycięskim uśmiechem słońca w stronę
zamarzłej i dygocącej ziemi. Dnia jednego Adam mył okna, aby do pieczary
wpuścić powódź wiosennych blasków, Wojtek zaś szorował podłogę, co było
niewątpliwą oznaką zbliżania się Wielkanocnych Świąt. Gdyby na świecie nie
było kalendarza, można by wedle tego zabiegu obliczyć wiosenne zrównanie
dnia z nocą.
Porą obłąkanie radosną, huczną i weselną, świetną i pyszną było lato.
Stary Kropka był wyraźnie szczęśliwy oglądając wczesne zorze poranne, chło-
pcy byli szczęśliwi mogąc zdjąć kuse, ponad wszelką miarę sfatygowane pła-
szcze. W lecie nawet dziurawe buty nie są zbytnią dolegliwością. Gołe palce
nóg chętnie wyzierają na piękny świat. Przyjemniej biega się z jednego kra-
ńca miasta na drugi z korepetycją. A że niedaleko od ulicy Solec: "płynie
Wisła, płynie, w biegu się nie wróci" - łatwo jest skorzystać z dobrej
chwili ociekającej potem upału i zakurzonej oddechem wielkiego miasta.
Niewiele szczupaków pływa lepiej i zgrabniej niźli panowie Adam i Woj-
ciech. Wszystkie niedziele i święta spędzali oni w łęgach nad rzeką przy-
glądając się błyskom na łuszczącej się srebrzyście fali i bałwaniastym
igraszkom chmur, białych, ciężkich i opasłych jak krowy. Od czasu do czasu
rzucali się w wodę, radosnym rykiem strasząc senne ryby.
Tego roku zgiełkliwe życie na ojczystej rzece zaczęło się już w począt-
kach czerwca, słońce bowiem - oko dnia pięknego" - usiłowało nadrobić ja-
kieś zaniedbanie chłodnej wiosny i gorąco okazywało swoją gorliwość. Waka-
cje były jeszcze daleko, a lato kwitło już purpurowym kwieciem.Wisła, sę-
dziwa matka rzek, niosła się rozlewnie, nabrzmiała pychą wód. Pełno było na
obydwóch jej brzegach młodych Polaków spragnionych chłodu. Niezliczone gro-
mady wygrzewały się na słońcu, jak stada fok na zacisznych legowiskach.
Adam i Wojciech powędrowali nieco w góre rzeki, gdzie było ciszej i prze-
stronniej i rozłożyli się "obozem" wśród zwisających nad wodą krzaków.
Krzykliwie zaprotestował przeciwko temu jakiś zadzierżysty ptak i wyćwier-
kał w ich stronę mnóstwo obelżywych wyrazów. Przyjęli to ze wzniosłą oboję-
tnością, patrząc rozradowanym spojrzeniem na rozmigotaną w słońcu rzekę, po
której snuły się brzuchate łodzie i śmigłe kajaki, ostro prujące wodę. Po
prawej stronie, w niewielkim oddaleniu, słychać było głośne okrzyki i roze-
śmiane rozmowy. Adam, wypłynąwszy daleko ujrzał gromadkę chłopców kąpiących
się tuż przy brzegu.
- Kto to obraża świat nieprzystojnym wrzaskiem? - zapytał Wojciech.
- Jakieś patałachy - odrzekł Adam. - Uczniaki... Boją się wody.
Przestali zwracać uwagę na gołe towarzystwo i zajęli się sprawą nierównie
ważniejszą, a mianowicie praniem koszul w miękkiej wiślanej wodzie. Rozwie-
sili je na krzakach, co uciszonego już ptaszka przyprawiło o nowy napad
rozgłośnego gniewu. Rozdarł się piskliwie na temat: - "Jakim prawem przy-
chodzicie tutaj straszyć uczciwe ptaki?"
- Cicho bądź, młody idioto! - zawołał Wojtek. - Czy nie zauważyłeś, Ada-
siu, że ptaki... Co to jest?
Nagły, zrozpaczony krzyk splątany z wielu głosów rozległ się po prawej
stronie.
- Ratunku! Ratunku!
- Tam się coś stało - rzekł zaklętym głosem Adaś.
- Prędko, prędko!
Zaczęli przedzierać się przez krzaki, smagające rózgami ich nagie ciała.
Nie dobiegłszy zrozumieli co się stało. Wzdłuż brzegu biegło pędem kilku
chłopców krzycząc przeraźliwie i zrozpaczonym wzrokiem patrząc na rzekę.
Bystry w tym miejscu prąd unosił chłopca, konającymi ruchami bijącego wodę.
Znikał pod nią i ukazywał się znowu. W szeroko rozwartych jego oczach widać
było śmiertelne przerażenie.
- Ratunku!Ratunku! - krzyczała gromadka.
Adaś, na przedzie biegnący, uczynił z brzegu wspaniały skok do rzeki. Za-
nurzył się z głową, wydobył się mocnym rzutem i płynął jak delfin w stronę
tonącego.Wrzeszczący chłopcy umilkli jak na komędę, patrząc w niemym zdu-
mieniu na tragedię na rzece. Jeden z nich tylko pochlipywał nerwowym pła-
czem.
- Spokojnie, spokojnie, panowie! - rzekł zdyszanym głosem nadbiegający
Wojtek. - Mój przyjaciel da mu radę.
Mówiąc to patrzył pilnie, czy Adamowi nie potrzeba pomocy. Uśmiechnął się
tylko, widząc jak sobie przyjaciel poczyna. Istotnie, dla tak znakomitego
jak Adam pływaka nie było trudną sprawą wydobycie z wody niebacznego smyka,
który zapragnął odbyć tanią podróż do Gdańska. Na wszelki wypadek Wojtek
wskoczył w wodę i płynął powoli w jego stronę.
- Jak ci tam? - krzyknął.
- Pomóż! - odkrzyknął Adam.
Byłby niefortunnego topielca uratował sam, ludzie tonący mają jednakże
dość dziwaczny zwyczaj utrudniania pomocy swoim zbawcom. Chłopczyna pętał
ruchy Adama i ciążył mu ponad miarę. Ponieważ w tych zawiłych sytuacjach
towarzyskie względy nie są godne polecenia, Adam strząsnął go z siebie i
wczepiwszy się palcami w bujne jego owłosienie holował w stronę brzegu. Wo-
jtek przeorawszy wodę kilkoma ruchami ramion chwycił topielca pod ręce; po-
łączonym wysiłkiem wydobyli go na suchą i niezdradliwą ziemię.
Adaś, dysząc ciężko, wydawał urywane rozkazy:
- Wytrząś z niego wodę!... Nic mu nie będzie...Trochę za wiele wypił...
Wojtek, zrób mu co trzeba.
Ponieważ Wojtek wiedział, co należy uczynić, udało się po krótkim czasie
przywieść topielca do opamiętania. Rozszerzonymi oczami spojrzał on na
świat boży, jak gdyby bardzo zdziwiony, że się na nim znajduje. Patrzył na
bladych swoich przyjaciół z mętną ciekawością, jak gdyby ich ujrzał po raz
pierwszy w suchym życiu. Obejrzał niebo, obejrzał krzaki, lecz zadrżał gwa-
łtownie spojrzawszy na rzekę.
- Jakże mu tam? - zapytał Adam.
- Lepiej niż temu, co się naprawdę utopił - rzekł Wojtek.
Niedoszły topielec słysząc te głosy zwrócił spojrzenie w stronę dwóch
Ajaksów. Równocześnie cała gromada patrzyła na nich z niemym zachwytem.
- To oni cię wyratowali! - zakrzyknięto.
Wodołaz usiłował podniieść się, lecz że mu to przyszło z trudem, więc mu
pomogli. Nogi pod nim drżały jak na egzaminie, lecz na twarzy ukazał się
różowiutki rumieńczyk.
- To panowie mnie uratowali? - zapytał cicho.
- Ja mniej się tym zajmowałem - rzekł Wojtek ze śmiechem. - On ciebie wy-
ratował - mówił wskazując na Adama. - Jemu podziękuj za to, co się stało, a
jak się stało... wiesz chyba sam.
Adaś wzruszył ramionami.
- Byłbym cię wydobył z wody bez pomocy, ale cokolwiek byłeś uparty i oka-
załeś mi zbytnie przywiązanie. Wstyd mi, że musiałem narazić przyjaciela na
noszenie ciężarów. Do widzenia!
- Jeszcze chwileczkę... - mówiła ofiara Wisły. - Jeszcze chwileczkę... Ja
muszę wiedzieć kim jesteście?
- Po co? - zaśmiał się Adam.
- Przecie ja wam zawdzięczam życie!
Drobiazg! - rzekł Wojtek. - Nie ma o czym mówić. Adam, chodź, bo nam je-
szcze ukradną koszule. Żegnajcie przyjaciele, a od dziś kąpcie się w balii.
Zresztą i w balii też można utonąć skoro się kto bardzo uprze.
Topielec uczynił w ich stronę kilka chwiejnych kroków. Był to piętnasto-
letni szczupły chłopak o jasnych oczach.
- Wcale przyjemna gęba! - pomyślał Adam patrząc na niego z rozrzewnie-
niem.
- Nazywam się Ignacy Niemczewski - mówił drżącym głosem. - Z piątej kla-
sy... Niech pan pozwoli, abym panu podziękował... Z całego serca...
- Dawaj łapę, bracie! - rzekł Adam ze śmiechem. - My jesteśmy z siód-
mej...
Tamten podał mu obie ręce, potem niespodzianie ucałował Adama w policzek.
- Nigdy panu tego nie zapomnę! - rzekł ze wzruszeniem bliskim płaczu. - I
pańskiemu przyjacielowi... Niech wam Pan Bóg...
Nie mógł dokończyć, albowiem gromadka nagusów, przejęta do głębi wzrusza-
jącą sceną, wrzasnęła potężnie:
- Niech żyją!
- Mamy ten zamiar! - zakrzyknął Wojtek. - Trzymajcie się ciepło... Adaś,
jazda!
Pędem rzucili się w krzaki w tę stronę, gdzie dwie koszule powiewały na
wietrze jak dwa sztandary.
Ptaszek pilnujący gniazda, ujrzawszy znowu dwóch nagich drabów, obrzucił
ich stekiem obraźliwych wyrazów.
ROZDZIAŁ DRUGI
ADAM POWRACA DO RAJU
Gdy mili towarzysze powrócili dnia jednego ze szkoły, stała się rzecz
niezwykła: stary Kropka otworzył jedno oko(lewe) i oznajmił w przeraźliwym
streszczeniu niebywałą wiadomość:
-Policja!
Adam spojrzał na Wojciecha, Wojciech zaś na Adama. Stary Kropka wcale nie
patrzył, zamkną już bowiem oko. Na bliższe objaśnienie zbrojnego słowa
trzeba było czekać do wieczora, kiedy błądzący w zaświatach duch starego
Kropki powracał do swej cielesnej powłoki. Chłopcy oczekiwali niecierpliwie
tej chwili. Musiało stać się coś dziwnego, skoro stary otworzył w biały
dzień oko(lewe). Gdy przeto dostrzegli pierwsze oznaki powrotu jego na zie-
mię, natarli na niego gwałtownie.
-Co tata mówił o policji? - pytał Wojtek.
Stary stróż zaczął grzebać w pamięci jak w stogu siana, a znalazłszy sło-
wo wypuścił je na świat.
- Była - rzekł z mocą.
- Policja? W jakiej sprawie? Szukają kogo?
- Jego! - objaśnił stary, wskazując oczami Adama.
- Mnie? Czego chcą ode mnie?
Stary wzruszył ramionami na znak, że tajemne postępki policji nie są mu
zgoła wiadome.
- A cóż im tata powiedział?
- Nic.
Aby wydrzeć tajemnicę z łona tego treściwego człowieka, należałoby roz-
pruć to łono i pilnie w nim szukać; ponieważ zabieg ten był połączony z
nieznacznymi trudnościami, nie było innej rady jak czekać.
- Bądź spokojny - mówił Wojtek do przyjaciela. - Skoro policja weźmie ko-
go na oko, to już nie popuści. Czego mogą chcieć od spokojnego obywatela?
Mogliby cię wprawdzie kazać zamknąć za sam widok twojej gęby, ale przecie
to nie twoja wina, że ją masz taką a nie inną. Adaś! Czyśmy czego nie zma-
lowali? Może to za te parkany?
- Przecie to już lato - odrzekł zamyślony Adam.
- Bystrze to zauważyłeś. Zresztą i mnie też by szukali, a szukają tylko
ciebie. Nie bój się, chłopie. Będę ci do więzienia przynosił konfitury.
- Bodajbyś skapiał! - zakrzyknął Adaś. - Pluń za siebie trzy razy.
- Zrobione. Ja wiem, że to bardzo pomaga, ale nie wiem czy i przeciwko
sile zbrojnej. Może by lepiej wywiesić nad drzwiami białą płachtę na znak,
że się poddajemy? O rany! Ktoś puka... Adaś, skacz przez okno!
Adaś znieruchomiał jednakże w bohaterskiej pozie i śmiało spojrzał w
twarz policjanta, który głosem suchym jak pieprz i suszone grzyby oznajmił,
iż Adam Gilewicz ma się zjawić niezwłocznie i osobiście w ważnej sprawie w
pewnym, czcigodnie nazwanym urzędzie.
- Nie wie pan jaka to sprawa? - spytał Wojtek podejrzliwym głosem.
- Cywilna - odrzekła tajemniczo władza.
- To nie za ten parkan?
- Jaki parkan? - spytał posterunkowy łapczywie.
- Iii... Ja tak sobie tylko powiedziałem... Bardzo panu dziękujemy.
- Trudno było znaleźć - mówiła władza. -A ten stary, co tu śpi nie chce
gadać.
Adaś przyglądał się strapionym wzrokiem wezwaniu, które go wołało suchym,
urzędowym stylem, aby przybywał nie mieszkając.
- Pójdę z tobą i będę czekał pod drzwiami - rzekł przyjaciel Wojciech. -
- Oni najpierw grzecznie proszą, a potem nie chcą się rozstać. Tata miał
znajomego, który dostał takie wezwanie, poszedł i wrócił dopiero po pięciu
latach. Wiesz co? Może by tak cała klasa poszła z nami? Trzydziestu sześciu
chłopa... To już coś jest.
Klasa byłaby chętnie wzięła udział w wyprawie, Rzeczpospolita jednakże
wyprosiła sobie stanowczo taki tłumny najazd na jej urzędy. Nawet Wojtka z
trudnością wpuszczono do gmachu. Musiał długo tłumaczyć strażnikowi u wejś-
cia, że jego przyjaciel dostaje konwulsji w chwilach gwałtownych wzruszeń,
musi przeto być ktoś przy nim, aby go ratować. Ku największemu zdumieniu
Wojtka, Adaś istotnie bliski był tych bolesnych przypadłości. Gdy się uka-
zał we drzwiach, miał wypieki na twarzy i machał rękami wedle mody wschod-
nich ludów, wydających donioślejsze okrzyki ruchami rąk niż głosem. W
oczach miał niebotyczne zdumienie.
- Co się stało? - szepnął Wojtek namiętnym szeptem.
- Awantura! - rzekł Adaś nie mogąc złapać tchu. - Powiadam ci: awantura!
- Gadajże małpo zielona, bo nie wytrzymam!
- Zemdlejesz, gdy ci powiem... Chodźmy pod jaką studnię, bo będę musiał
oblewać cię wodą.
Wojciech zatrzymał go za poły.
- Słuchaj, bracie - rzekł miłosiernie. - Gdy tam wchodziłeś, miałeś pełną
ilość pięciu klepek. W tej chwili nie masz w komplecie nawet trzech. Bę-
dziesz gadał?
- Będę, ale nie tutaj. Mówiąc o tym, co mnie spotkało, będę musiał tań-
czyć, a tu nie można. Ty też będziesz tańczył! Powiadam ci, że będziesz
skakał...
- Dobrze! -rzekł przyjaciel. - Chodźmy!
- Chodźmy? Nie, biegnijmy.
W Wojtku płonęła ciekawość potężnym ogniem, który było widać przez oczy,
jak przez okna płonącego wewnątrz domu; potężnie jednak zdołał ją przytłu-
mić i wyrwał.
- Trzeba zbudzić pana Kropkę! - zawołał Adaś, gdy się znależli w domu.
- Zbudzić tatę? - zdumiał się Wojtek. - O, to naprawdę gruba awantura.
Tata, tata!
Pan Kropka otworzył z niechęcią jedno oko ( lewe ). Oba równocześnie
otworzyłby jedynie w chwili alarmu na Sąd Ostateczny, ale i to nie jest pe-
wne.
- No? - zapytał sennie.
- Awantura! - wrzasnął jego pierworodny.
- Panie Kropka - prosił Adaś. - Niech się pan obudzi na chwilę i posłu-
cha.
- Mogę - rzekł pan Kropka.
Adaś mówił wzruszonym głosem:
- Moi drodzy, ja będę bogaty!
- To dobrze - jęknął stary Kropka i chciał zasnąć, ale go Wojtek zatrzy-
mał na skraju mrocznej przepaści.
- Będę bogaty! Wojtek, słyszysz?
- Czy jesteś przy zdrowych zmysłach? - zapytał przyjaciel, bystrze pa-
trząc.
- Owszem - krzyknął Adaś. - Panie Kropka, czy ja mogę podskoczyć?
- Możesz - odrzekł stary z głębokim przekonaniem.
- Zrobione... A teraz słuchajcie! Szukali mnie długo, ale znaleźli. Nie-
dawno umarł krewny mego ojca, też Gilewicz, a że nie miał nikogo z blis-
kich, mnie zapisał cały majątek.
- To ładnie - oświadczył stary Kropka usiłując otworzyć nadaremnie drugie
oko.
- Tak, to bardzo ładnie! - wołał Wojtek. - Tata, chcesz żebym podskoczył?
- Skacz! - rzekł obojętnie stary.
- Będę miał wieś - mówił Adaś gorączkowo.
- To źle - oznajmił zaspany Kropka.
- Źle? Dlaczego źle?
- Nędza...
- Panie Kropka! Czy może być większa nędza od tej, wśród której my żyje-
my?
- Trudno - odrzekł stary z głębokim namysłem.
- A ziemia to jednak ziemia. I dom tam jest, i jezioro, i konie, i krowy.
Wszystko jest. Aha! I kawałek lasu...
- Pilnują? - zapytał "strażnik niezłomny" z błyskiem zainteresowania.
- Pewnie pilnują. Tam mieszka na łaskawym chlebie przyjaciel tego zacnego
człowieka, który mi zapisał majątek i on ma być moim opiekunem aż do pełno-
letności. O tym wszystkim powiedzieli mi w urzędzie. O Boże! Czy słyszałeś
o czymś podobnym, Wojtek, stary drabie! Panie Kropka... Wojteczku... Nie
mieliśmy butów - będziemy mieli buty. Nie mieliśmy co jeść - będziemy mieli
chleb z masłem. Widziałeś kiedy masło?
- Masło!... - szepnął stary w sennym rozmarzeniu.
- A jadłeś rydze? Teraz będziesz jadł. A gdy jakie cielę zdechnie, zrobi-
my bal! Wojtek, trzymaj mnie, bracie, bo zemdleję. Czy ty wiesz, że musimy
tam jechać?
- Jak to: musimy? Ty musisz, ale dlaczego: my musimy?
- Ojcze Kropka! - krzyknął Adaś. - Pan ma syna idiotę. A cóż ty myślisz,
magocie, co ja zrobię z tym majątkiem? Sam go zjem? Bez was? Ojciec będzie
tam odpoczywał na starość, a my przez wakacje. Panie tata, dobrze mówię?
Stary wąsal usłyszał wśród mnogich słów jedno tylko, to najśliczniejsze,
to cudowne i tak miękkie jak aksamit: "odpoczywał". Otworzył powoli drugie
oko i patrzył przed siebie w jakieś marzenie, takie rajskie, że się uśmie-
chnął. Nic nie mówił tylko patrzył i patrzył w owo "odpoczywanie". Nie znał
tego słowa. Nie słyszał o nim nigdy pośród niezliczonych, czarnych nocy,
siekących deszczem, kąsających mrozem, wyziębiających człowieka aż do osta-
tniego zakątka przerażonej duszy. "Odpoczywanie... odpoczywanie..." Chyba
wieczne. W ciemnym grobie. Za życia nie wolno mu było odpocząć... A ten
smyk mówi, że odpocznie... Pięknie mówi, choć jeszcze brzdąc. Przeto stary
Łazarz zaczyna słuchać chciwie.
- Gdyby nie wy, byłbym zginął na ulicy albo pod mostem - mówił Adam. -
Czyście mnie pytali, ile wam zapłacę za ten kąt? Tkwiłem tu przez całe la-
ta, zabierałem wam miejsce, kradłem wasze ciepło. Wojtusiu! A teraz, kiedy
ja będę miał dom, ma on być tylko moim domem? Uderz się w głowę, bo inaczej
ja cię w nią uderzę. Panie Kropka, pan jest mądrym człowiekiem...
- Jestem! - rzekł stary z mocą.
- Niechże pan słucha: oświadczam panu i pańskiemu niedorozwiniętemu syno-
wi, że to, co mi spadło z nieba jest w połowie moje, a w połowie wasze... I
las, i dom, i ryby, i grzyby. Mianuję pana gubernatorem moich zamków. Poje-
dzie pan tam i zostanie, a my będziemy kończyć szkoły. A nie zechcecie,
wracam w tej chwili do urzędu i zrzekam się wszystkiego!
- Ha! - krzyknął stary Kropka.
- To pan mądrze powiedział! - rzekł Adaś. - Wojtek, co ty na to lekko
podchowany kretynie?
Przyjaciel patrzył w niego rozrzewnionym spojrzeniem. Zamiast długo ga-
dać, otworzył szeroko ramiona, w które Adam wpadł z impetem. Ściskali się i
całowali, kładąc w ten sposób purpurowe pieczęcie na akcie unii wieczystej.
- Dziedzicu! - zawołał Wojtek.
- Całuj psa w nos! - odrzekł mu serdecznie dziedzic.
- Hej! - krzyknął stary.
- Co tam, panie Kropka?
- Można?
- Co czy można?
- Spać.
- Można! Niech się panu dobrze śpi, a my tu sobie pogadamy.
Rozmawiali gorąco ściszonymi głosami o tym wszystkim, co się wyroi w błę-
kitnej przyszłości.
Nowy dziedzic nie wiedział nic o swoich włościach "cum gais, boris et
graniciebus" prócz tego, że leżą w Wileńskim, skąd się zresztą wywodzili
wszyscy Gilewicze. Wkrótce jednak dowiedział się więcej. Czcigodny niebosz-
czyk był człowiekiem przezornym, który wiedząc, że jego sukcesor znajduje
się w latach cielęcych, przewidział wszystkie możliwe trudności i groźnym
głosem polecił w testamencie, aby ostatni potomek Gilewiczów mógł łatwo ob-
jąć rodzinną schedę. Pozostali na ziemi zaufani przyjaciele czcigodnego
nieboszczyka zakrzątnęli się żywo dokoła tej sprawy i szybko na czyste wy-
wiedli ją wody. Należało jedynie odnaleźć wśród trzydziestu trzech milionów
Lechitów Adasia Gilewicza, co zostało dość łatwo uwieńczone sukcesem. Za-
zwyczaj trudniej jest odnaleźć spadek niż spadkobiercę. Majątek leżał na
Wileńszczyźnie, spadkobierca biegał po Warszawie, trzeba było tylko zetknąć
spadek ze spadkobiercą, aby sprawa, ku niebiańskiej radości czcigodnego
nieboszczyka, w całej pełni została zakończona.
Adaś stał się ważną osobą we wszechświecie, ten ci bowiem, o którym nie
wiedział bury kundel począł otrzymywać papiery i listy. Niewiele brakowało,
aby jak upojony regimentarstwem Zagłoba zawiązał korespondencję z potężnymi
figurami. Przeraził się cokolwiek swego znaczenia i odetchnął wtedy dopie-
ro, gdy przestali się nim zajmować ludzie urzędowi, a pierwszy znak dał o
sobie ów mąż nieznany, zawiadujący jego majątkiem i mianowany przez czcigo-
dnego nieboszczyka opiekunem Adasia. Kim on był, tego nowy dziedzic nie
wiedział. Napisał epistołę dziwnym stylem. Obydwa Ajaksy czytały ją z wy-
piekami na obliczach:
"Imci pana pozdrawiam, wielce mi miły łaskawco, któren nosisz nazwisko,
co mi w głąb serca zapadło! Długo waści szukałem, lecz nalezionyś jest wre-
szcie w wielkim mieście Warszawie, co się nad Wisłą rozsiada. Piszę tedy co
prędzej, choć mi to z trudem przychodzi, że Cię czekam z tęsknotą, najprzy-
jemniejszy młodzianie! Jam jest tym, co pozostał, skoro zabrały nam bogi
tego, co ci był stryjem, wielce zacnego Medarda. W słowie rzekł mi ostat-
nim: - <<Pomnij, kochany Antoni, ojca chłopcu zastąpić, gdy już ja będę za
Styksem! Nie wiem, kędy on żywie, w jakich obraca się stronach, ale szybko
go znajdzie różanopalca jutrzenka z nieb na padół spojrzawszy!>> - Tak się
szczęśliwie też stało, za co bogom w podzięce wołu karmnego zarzezam. Weź-
mij przeto toboły, biodra opasaj rzemieniem, potem zdążaj, czym prędzej,
włości rodzinne odwiedzić! Tego zasię nie skryję, że tu czekają wojowie z
sercem zgoła zajęczym, mnoga tchórzliwców gromada, śmiercią Tobie grożąca,
lubo to próżne przechwałki! Nie lża bać się szakala, weźmij jednako oręże,
jakie tylko w zbrojowni masz je po dziadach - pradziadach. Ja mam mądrość
Odyssa, ty zaś mi będziesz Pellidą. Łacno damy im radę. Diabli ich porwą z
kretesem!
Co daj, Panie Boże, amen
Antoni Rozbicki.
Postscriptum.
"Wołu żadnego nie zarżnę, bo go tu nie ma na lekarstwo. Tak się tylko pi-
sze".
Spojrzał Adam na Wojciecha, a Wojciech na Adama.
- Dziwny list! - rzekł "dziedzic".
- Przecie on pisze wierszami! - zawołał Wojciech. - "Nie lża bać się sza-
kala, weźmij jednako oręże..." - Przecie to nic innego, tylko: - "Skąd Lit-
wini wracają, z nocnej wracają wycieczki..." W imię Ojca i Syna!
- Po katolicku brzmi jedynie zakończenie - mówił zdumiony Adaś.
Przeczytali raz jeszcze wyraźnie skandując.
- Groch z kapustą, a Odyseusz z diabłem - rzekł Wojtek. - Wiesz, co ci
powiem, dziedzicu? Twój stryjaszek długo szukał, ale dobrze znalazł. Z tego
listu sądząc, twój opiekun ma kiełbie we łbie, więc będziecie w przyjaźni.
Swój zawsze swego znajdzie. Czym ty we mnie rzuciłeś?
- Butem. Na razie jednym, ale mam jeszcze drugi!
- To jest nagroda za moją serdeczną uwagę... Dziurawy byt. Zawsze byłeś
namiętny w dyskusji. Ale słuchaj no, bracie! Pan Antoni Rozbicki jest sta-
nowczo dziwakiem, z jego listu jednakże można się dowiedzieć wielu pożyte-
cznych wiadomości.
- Jakich? Ja jestem jak tabaka w rogu.
- Nie ubliżaj tabace. Zostaw w spokoju ten drugi but, bo ci nic nie po-
wiem... Otóż, co wynika z tej mętnej homeryckiej epistoły? To przede wszys-
tkim, że pan Rozbicki czeka na ciebie z otwartym sercem. Czeka czy nie cze-
ka?
- Owszem. Z niektórych jego słów przebija przychylność. Co dalej?
- Dowiedziałeś się dalej niezbicie, że w twoich włościach nie ma ani jed-
nego wołu.
- Słusznie! Pan Rozbicki napisał o tym prozą, co dowodzi, że brak wołów
napełnia go goryczą.
- Mnie też. Wół jest stworzeniem łagodnym i pracowitym i znakomicie uroz-
maica smutny krajobraz. Są tam natomiast i zające, i szakale. Rozumiem, że
są zające, skąd jednak szakale? Gdyby nie było zajęcy biegających po lesie,
można by je bez trudu odnaleźć w głowie zacnego pana Rozbickiego, objadają-
ce kapustę, lecz co mi możesz powiedzieć o szakalach? - "Nie lża bać się
szakala!" - Czy tak napisał pan Rozbicki?
- Człowieku! - Czy nie rozumiesz, że to jest zwrot poetycki?
- Tak myślisz? Czemu więc ów Homer każe ci zabrać ze sobą oręż?
- To ciekawe, to istotnie ciekawe!
- A widzisz! Gdybyś częściej ze mną rozmawiał, wyszedłbyś na ludzi...
Ostatni raz ci powiadam: rzuć ten but! Czy to jedyny twój oręż? Czy nie
masz innych "po dziadach i pradziadach"! Otrzyj łzy, nie płacz... Wiem, że
nie masz, biedaku. Z czymże ty tam pojedziesz?
- Z tobą, z tępą piłą. Mam wrażenie, że pan Rozbicki, pisząc ten list,
podlewał go wiśniówką.
- Twoja uwaga jest oszczerstwem. Czy człowiek, używający ponad miarę tego
napoju mącącego zmysły, mógłby w stanie zamroczenia tak wybornie zachować
miarę wiersza? Przeczytaj jeszcze raz ten wzniosły list. Poza jedynym miej-
scem, w którym zostałeś nazwany "najprzyjemniejszym młodzianem", co też mo-
że być tylko wybujałą poetycką przesadą, każde w nim słowo ma wszelkie po-
zory roztropności. I "wojowie", co dybią na ciebie. Adamie, masz ty wrogów?
- Oprócz ciebie, żadnego.
- A jednak musisz ich mieć... Pan Rozbicki pisze dziwaczne listy, ale pan
Rozbicki o czymś wie. Co mówiłeś?
- To nie ja mówiłem. To twój stary zagadał przez sen.
- Niech gada, bo to jedyna jego przyjemność... Wiesz, o czym ja myślę?
- Nie mogę tak w jednej chwili cofnąć się w umysłowym rozwoju....
- Później cię za to kopnę, bo teraz nie chcę sobie przerywać głębokich
dociekań... Otóż ja myślę, że z tym spadkiem musi być jakaś awantura.
- Nie może być!
- Widzę, że cofnąłeś się w rozwoju i do tego aż pod piec... Ten dobry
człowiek nie chciał cię zatrwożyć, ale dlatego wzywa cię do prędkiego przy-
bycia, że tam coś nie jest w porządku. Mógł wprawdzie o tym wszystkim napi-
sać po ludzku, ale widać, na Wileńszczyźnie żyją jeszcze aojdowie gadający
lotnym językiem. Ten litewski wieszcz najwyraźniej cię ostrzega.
- Czy chcesz mnie nastraszyć?
-Ja? Przyjacielu, ja się boję sam. Nie chce mi się tłuc głową o ścianę,
aby nie zbudzić taty, gdybym jednak kilka razy o nią uderzył, wielkie wy-
skoczyłyby z niej myśli.
- A nie mógłbyś powiedzieć bez tej operacji?
- Mogę, ale nie ręczę za świetność moich myśli. Rozważmy, bogaty Adamie:
dostajesz nagle i niespodziewanie majątek. Czy ci się należał ten majątek?
Czy to był bliski twój krewny?
- Nie. Z tej samej rodziny, tego samego nazwiska, ale nie bliski. Pan
Rozbicki pisze, że to był mój stryj, ale tak nie jest. Zdaje mi się, że ma-
jątek został zapisany nie mnie, lecz raczej mojemu nazwisku. Co z tego wy-
nika?
- Z tego wynika, że jeszcze ktoś inny oczekiwał tej schedy; ponieważ jej
nie otrzymał, więc się rozeźlił i pragnie urządzić ci kęsim.
- Sprawa jest prawnie całkowicie zakończona.
- Toteż nie prawem będą cię gnębić, lecz lewem. Pan Rozbicki nakazuje ci
przezornie, abyś się postarał o oręż.
- Będziemy się bili?
- Zdaje się, że tak. My we dnie, a mój tata w nocy. To straszny wojownik!
Czy widziałeś pałkę mojego taty? Inni stróże noszą rewolwery, a on tylko tę
madejową pałkę. Gdyby ją widział pan Rozbicki, nie omieszkałby napisać: -
"Pała wielce straszliwa, sam się jej trwoży Achilles!" - Będzie jakaś woj-
na, przyjacielu... To mnie jedynie pociesza, że twoi wrogowie mają zajęcze
serca. Ho, ho! Ten pan Rozbicki wesoły figlarz, ale czuję w nim wodza. Czy
mu odpiszesz?
- Oczywiście! Zaraz...
- Wiesz co? Odpisz mu tą samą modą.
- Nie dam rady, to trudno. Zresztą gotów się obrazić...
- Obrazić, to się nie obrazi, ale jeżeli sknocisz rytm, będzie cię uważał
za kretyna. To musi być ciekawy człowiek!
Razem wysmażyli list wielce czołobitny, który kłaniając się poetyckiemu
geniuszowi pana Rozbickiego upraszał go nadobną i przeczystą prozą, aby
strzegł dziedziny, jak to dotąd czynił. Tyle było w tym liście kadzideł, że
pan Rozbicki musiał się zaksztusić przy jego czytaniu. Osobny ustęp poświę-
cony był tajemniczym wrogom, nazwanym "mizerną hałastrą" i obrzuconym sło-
wami dotkliwej pogardy. Wreszcie w misternym zakończeniu zapowiadał nowy
dziedzic przybycie swoje i swoich przyjaciół, pana Kropki z synem, nieśmia-
ło zapytując, czy znajdzie się dla wszystkich miejsce w domu. Ostatnie wy-
razy były ukłonem, niskim wprawdzie, lecz pełnym spokojnej godności.
W odpowiedzi otrzymał Adaś depeszę, w której lakońska treściwość owiana
była tchnieniem chrześcijańskiej, radosnej pokory:
"Pastuszkowie przybywajcie - Rozbicki"
- To jakiś nadzwyczajny egzemplarz! - rzekł Wojciech. - A tę depeszę moż-
na odśpiewać.
- Więc jedziemy! - zakrzyknął Adaś.
- Czy wciąż jeszcze upierasz się przy tym? Czy nie będziesz żałował?
- Wojtek! - wrzasnął Adaś. - Gdyby nie moja zimna krew, byłbyś już tru-
pem!
- Bo ze mną to żaden kłopot - mówił Wojtek spokojnie - ale z moim tatą
będzie nieco ambarasu. W dzień będzie spał, a w nocy nie będzie wiedział co
począć ze sobą. Od trzydziestu lat nie ruszał się z Warszawy. Razu jednego
wybrał się z pielgrzymką do Częstochowy i wielka z tym była awantura. Pró-
bował iść we dnie razem ze wszystkimi, ale zasnął idąc. Ponieważ w ten spo-
sób nie zaszedł daleko, więc go zostawili w polu; stary przespał cały
dzień, a potem doganiał ich w nocy. Po drodze budził wszystkie wsie, bo
śpiewał wielkim głosem nabożne pieśni. Ludzie wybiegali z domów, psy wyły,
koguty piały, a on nic: szedł i śpiewał. Ja wątpię, czy mój tata jeszcze
sobie przypomina jak wygląda słońce? Biedny starowina! Wprawdzie mało mówi,
ja jednak rozumiem tę jego mowę. Pojęcia nie masz, przyjacielu, jak on się
gorąco cieszy na tę wieś! Zanim zaśnie, wykrzykuje różne słowa, a każde
jest "sielskie anielskie".
Stary Kropka istotnie zdradzał coraz większy niepokój. Spoglądał na obu
młodzieńców natarczywym spojrzeniem siwych oczów, jak gdyby czekał hasła.
Zadrżał wreszcie, kiedy Adam rzekł mu uroczyście:
- Panie Kropka, za tydzień wyjeżdżamy!
Ów chciał wydać na świat jakieś słowo, ale mu uwięzło w gardle, było bo-
wiem zbyt wielkie, nazbyt nalane szczęściem. Cóż czyni człowiek, któremu
niespodziewana radość odebrała mowę? Wydaje okrzyk rękami. Tak właśnie
uczynił staruszek. Podniósł obie ręce ku niebu, potem czym prędzej chwycił
się nimi za głowę, posłyszał w niej bowiem wielki szum. A po chwili poszedł
spać.
Za tydzień rozpoczynały się wakacje; nazajutrz po ich rozpoczęciu stary
bocian i dwa młode, długonogie bocianięta miały wyruszyć w podróż do błęki-
tnego kraju. Czas był wielki, aby pomyśleć o podróży. Wiadomo było, jak ją
odbyć, nie wiadomo jednak było: za co? Pan Rozbicki, co wziął po Homerze
lutnię, przez roztargnienie zapewne wieszczom właściwe, nie przysłał żad-
nych pieniędzy.
- Mógłby sprzedać krowę lub dwa barany - zasępił się Adam.
- Nie wiadomo - pocieszył go Wojtek. - Może w twoim majątku żywe tylko
jedno cielę i jeden niewinny baranek. Pan Rozbicki musiałby sprzedać na
rzeź cały twój żywy inwentarz, więc nie chciał ogołocić włości. Musimy się
tam dostać własnym przemysłem.
- Piechotą? Za daleko...
- Słusznie. Zdążylibyśmy na jesień. Trzeba jechać koleją... Jest to jed-
nakże instytucja staromodnie nieustępliwa, która sobie ubrdała, że nie bę-
dzie pasażerów wozić za darmo. Pomyślmy nad sposobem zdobycia pieniędzy.
- Ja już myślałem i spójrz tylko na moją głowę.
- Co się stało z twoją głową? Aha! Widzę... Pękła. Będziesz musiał zale-
pić gliną albo odrutować ją jak garnek, aby z niej nie wyciekła znikoma re-
szta treści. Spójrz ty jednak, wzniosły Adamie, dokoła siebie. Co widzisz?
- Przede wszystkim małpę, niezdarnie udającą człowieka...
- Nie mówiłem, żebyś patrzył w siebie, tylko dokoła siebie. Co widzisz w
najbliższej okolicy?
- Piec.
- Twoja bystrość zaszczyt ci przynosi. Piec niestety nie należy do nas i
trzeba go będzie pozostawić w spokoju. Niedaleko pieca jednakże sterczy
szafa, co myślisz o tej szafie?
- Najgorsze rzeczy.
- Wiedziałem o tym. Na nikim nie zostawisz suchej nitki, ja zaś wiele bu-
duję na tej szafie. Poza tym ma ona rodzeństwo. Gdybyś nie patrzył na świat
spode łba, ujrzałbyś na nim: trzy łóżka, stół i cztery krzesła, poza tym
poduszki, koce, garnki, konewkę, samowar, kilka talerzy, miednicę, dzbanek
i wazonik z pelargonią. Natęż umysł i sprawdź bystrze, czy czego nie opuś-
ciłem.
- Opuściłeś tatę.
- Myślałem o nim, ale go jednak nie sprzedam; to zacne ojczysko. Wszystko
inne jednakże zostanie zamienione na złoto.
- Wojtek! Ty byś naprawdę...
- Oczywiście. Są to wprawdzie przedmioty muzealne i historyczne, zdobiły
bowiem przed kilku wiekami zamek wojewody Kropki, a nie zostały kupione,
jak mówią oszczercy na Pociejowie, cóż jednak robić? Same mahonie i palisa-
ndry, wykładane różanym drzewem... Czy nie wiesz, jaki to styl?
- Zdaje mi się, że nalewkowski...
- Prawda, prawda! Że też ja tego nie zauważyłem. Trzeba będzie tedy oddać
Nalewkom, co jest nalewkowskiego. Jak myślisz? Czy te przedmioty wyrafino-
wanego zbytku w czambuł sprzedane dowiozą nas do... Za pozwoleniem! Jak się
nazywa twój majątek?
- Głodowce.
- O, jerum! Chuda jest to nazwa i wcale się nie dziwię, że pan Rozbicki
miewa w Głodowcach poetyckie napady. Więc, czy dojedziemy do Głodowiec?
- Jeżeli się nie uda dojechać do samego końca, w każdym razie zajedziemy
dość daleko. Ale przecie tata nie pozwoli ci sprzedać tych gratów.
- Tata? Tata nie będzie wiedział o niczym, gdyż sprzedamy je we dnie,
trzeba go będzie tylko zdjąć z łóżka i tymczasowo umieścić na podłodze, a
wieczorem wyjedziemy.
- Owszem, to się da zrobić. Co jednak będzie póżniej? Przecie my obaj bę-
dziemy musieli powrócić do Warszawy?
- Słusznie, po cóż jednak do tych zbytków? Po co nam trzy łóżka, skoro
nas będzie dwóch i po co nam w ogóle łóżko? Łóżko jest to przedpotopowy di-
nosaurus, niezgrabny czworonóg zawalający wytworny apartament. Rozleniwia
człowieka i naucza go ospałości. Będziemy sypiali na podłodze, bliżej ziemi
dającej moc. A czy będzie nam potrzebna szafa? Co będziemy ukrywali w sza-
fie? Rola szafy w historii świata jest żadna. Poza okrzykiem wielkiego
księcia Konstantego w "Kordianie": - "Cara zamknę w szafie!" - nie ma w
dziejach śladów wybitnego znaczenia szafy. Pereat szafa! Po polsku: do dia-
bła z szafą! Ale myślisz zapewne o krzesłach? Znam twoje myśli!
- Cóż powiesz o krzesłach? - zaśmiał się Adam.
- Przeczę, jakoby te indywidua przyniosły jakąkolwiek korzyść ludzkości.
Wschód będący kolebką cywilizacji, nie wymyślił krzesła. Wschód siadywał
zawsze na ziemi, co mu pomagało do głębokich rozmyślań. Ważniejsza w tym
względzie jest pozycja głowy aniżeli... antypodów. Wyrażam krzesłu wysoką
pogardę! Nie będziemy w naszych salonach mieli stołków, które są rodzonymi
dziećmi stołu. Spławiwszy dzieci, spławimy i ojca. Czy potrzebny ci będzie
stół? Kulawy koń, narowiście rozparty na czterech nogach? Czy Konfucjusz
pisał na stole? Możesz o nim powiedzieć najgorsze oszczerstwa, nie spluga-
wisz jednak wielkiego imienia posądzając filozofa o posiadanie stołu. Kładł
na kolanach deseczkę i to była cała jego kancelaria. Mógłbym przytoczyć
wiele jeszcze argumentów przeciwko stołowi, ale tata tak rozgłośnie chra-
pie, że sprowadza moją myśl na manowce. Po co zresztą wiele gadać? Sprzeda-
jemy wszystko co tu jest, razem z pajęczyną i muchami.
Much nikt nie chciał kupić, mało sobie z tych miłych stworzeń obiecując
pożytku, wszystkie natomiast graty znalazły nabywców wśród sąsiadów, dopro-
wadzonych wymową sprzedającego Wojtka do stanu zaczadzonego otumanienia.
Łóżko kupował nieszczęśnik, któremu potrzebna była szafa, szafa jednak była
sierotą, a łóżka były trzy. Jedynie niedokrwista pelargonia oddana została
na przechowanie do pewnej praczki z tego samego domu. Tak się zdarzyło
szczęśliwie, że nabywca jednego z łóżek, człowiek wielkiego serca, pozwolił
używać tego mebla aż do samego wieczora, aby pan Kropka starszy nie spędził
ostatniego dnia na kościstej podłodze.
Pan Kropka senior wsiadał do pociągu ze strachem i z nieufnością. Zdumio-
ny był zuchwałością młodzieńców, którzy weszli do wagonu jak gdyby nigdy
nic. Każdy z nich dzierżył w ręku zawiniątko z całym przenośnym majątkiem i
ze "spyżą" na daleką drogę. Rozparli się na ławce, jak lordowie na aksamit-
nych fotelach. Oczy im gorzały jaśniej niż elektryczne lampy.
- O! - zawołał Wojtek ze zdziwieniem. - Po co tata zabrał tę pałę?
Tata spojrzał na syna z jawnym zgorszeniem. Zgorszony byłby stary król,
gdyby go zapytano, po co wziął na wygnanie swoje berło.
- Przyda się - mruknął stary Kropka.
- Twój tata ma słuszność! - rzekł Adam. - Panie Kropka! Zapomnieliśmy pa-
nu powiedzieć, że tam, dokąd jedziemy zapowiada się wojna. Pańska maczuga
może się okazać pożyteczna.
- Ejże? - Zdumiał się radośnie stary sennik.
- Naprawdę! Ktoś tam na nas dybie. Nie wiem kto, co i jak, ale wojna bę-
dzie.
- W dzień?
- Pewnie w dzień.
- To źle! Na nic...
- Rozumiem pana. Pan wolałby w nocy...
Stary Kropka spojrzał z zachwytem na swoją zamaszystą maczugę i przycis-
nął ją do piersi.
ROZDZIAŁ TRZECI
PANNA NA KULAWYM KONIU
Ze stacji kolejowej do Głodowiec trzeba się było wlec przez osiemnaście
kilometrów wedle urzędowej miary. W paryskim obserwatorium przechowują
wprawdzie idealny metr, ów niezmienny i nierozciągliwy, na Wileńszczyźnie
jednakże dokładna ścisłość tej miary ulega wahaniom. Metr w żydowskim skle-
piku sprzedającym tkaniny i płótna, jest zawsze cokolwiek mniejszy od pary-
skiego, za to metr drogi mierzący, jest od niego zawsze większy. Kilometr
na całym świecie składa się z tysiąca metrów; kilometr na tej uroczej ziemi
składa się ze ścieżek, zakrętów, wydm piaszczystych, kawałka bitej drogi,
jeziorka po drodze, z kilku mostów, kilku karczem, z dolinek i pagórków.
Jedziesz, jedziesz i dojechać nie możesz. Droga wlecze się, rozciąga, wy-
dłuża, kręci i nigdy nie chce się skończyć. Zawsze jest "daleko". Czas pły-
nie tam jak spokojna rzeka. Po co się spieszyć? Do śmierci? Śmierć nie za-
jąc... Zresztą i zające tamtejsze uciekają rozważnie, z głębokim namysłem i
bynajmniej się nie spieszą, znając zadumaną i melancholijną powolność lu-
dzi.
Osiemnaście kilometrów to potężny kawał drogi. W zimie byłaby ona krót-
sza, bo w zimie nie ma much; w lecie natomiast, kiedy to: "na Litwie much
dostatek", konie tracą połowę energii i jedną trzecią fantazji na opędzanie
się od ich zuchwałej chmary, co znacznie podróż przedłuża, lecz tym przyje-
mniejszą ją czyni. Obłęd szybkości, co pomieszał zmysły świata nie jest tu-
taj znany. Oszalały automobilista, przeleciawszy przez jakieś góry, powiada
do drugiego: - "Zdaje się, żeśmy minęli Szwajcarię!" - W tym samym czasie
spokojni tutejsi ludzie zdołają przebrnąć piaski od jednej karczmy do dru-
giej i rzewnie wzdychając wyprzęgają zmachane rumaki, aby im zasłużone dać
wytchnienie. Sami zaś jedzą chleb i ser.
Rzecz oczywista, że pan Rozbicki przysłał konie na stację kolejową. "Ko-
nie" - to może za śmiało powiedziane. Była ich wprawdzie para, lecz umysł
zbyt ścisły, zmierzywszy jednym spojrzeniem proporcje orzekłby, że pan Roz-
bicki przysłał po nowego dziedzica półtora konia. Było to wielce niedobrane
stadło. Chociaż do jednej zaprzężone bryki, różniły się: wzrostem, maścią,
siłą, temperamentem, wiekiem, zasadami moralnymi i filozoficznym na świat
poglądem. To tylko nie ulegało wątpliwości, że każdy z rumaków posiadał
cztery nogi. Jeden z nich był furiatem i narwańcem, któremu najdziwniejsze
do głowy przychodziły pomysły. To ten mniejszy i zdaje się młodszy. Bez
najmniejszej wątpliwości brak mu było piątej klepki w głowie, pełnej ma-
rzeń, rojeń i burzliwych myśli. Drugi, ten starszy, był bachmatem jasnokoś-
cistym i cokolwiek sparszywiałym. Wyraźnie było widać, że to melancholik i
pesymista, któremu życie mocno obrzydło.Szedł zawsze z opuszczonym łbem,
jak gdyby upatrywał sobie w ziemi miejsce na grób, a dlatego tylko utrzymy-
wał się w pozycji stojącej, że był uwiązany do dyszla. Nie on ciągnął wóz,
lecz jego wóz popychał. Gębę miał ten rumak przedziwnie żałosną, bez wdzię-
cznego uśmiechu. Jak zegar ruchami wahadła, tak on machaniem ogona dawał
znać wszystkim, że jeszcze żyje. Nikt nie zdołał przemówić do tej mrocznej,
w bagnie zwątpienia grzęznącej duszy. Czasem przystawał w biegu i stał dłu-
ższą chwilę zamyślony, jak gdyby roztrząsał wielkie jakieś zagadnienie, po
chwili zaś ruszał, westchnąwszy głęboko. Żaden woźnica nie ważył się nigdy
przerywać mu brutalnie tej chwili serdecznej zadumy. Był to zresztą koń ro-
zumny i biegły w rachunkach. Gdy wsiadano do przedpotopowej bryczki, odwra-
cał łeb i liczył, ile w nią wsiada osób. Godził się najwyżej na cztery.
Gdyby wsiadła piąta, nie ruszyłby z miejsca. Opuszczał łeb i stał nierucho-
mo, najtkliwszych nie słuchając perswazji.
Obejrzał się i teraz, a policzywszy: - "jeden stary i dwóch młodych" -
nie zgłosił sprzeciwu, tym też ujęty, że rzuciwszy okiem na bagaże nie
przeraził się ich ogromu i ciężaru.
Poranek czysty był jak kropla rosy. Słońce, czerwone jeszcze i ogromne,
wisiało nisko ponad ziemią. Trzej wędrowcy patrzyli zachłannym spojrzeniem
na prawdziwy las sosnowy, gorejący o świcie i na łąki, dymiące jeszcze
mgłami. Stary Kropka otwierał oczy jak najszerzej, aby nie zasnąć z miejs-
ca, wskutek czego przyglądał się cudom przyrody wzrokiem cokolwiek wyłupia-
stym.
Woźnica odwrócił się i wskazując biczem w stronę niebios rzekł uprzejmie:
- Ptaszka śpiewa!
- Skowronek... - szepnął Adam.
- A skąd on wie - zapytał cicho Wojtek - że to samica? Powiada, że "pta-
szka"...
- "Aj ty durna, durna piesa!" - odrzekł mu przyjaciel słowami Żmudzina
Piętki z "Pana Wołodyjowskiego". - W tych stronach ptaszek to jest "ptasz-
ka", a oko jest "oka". Tutaj mówią ślicznie: "Oka prawa radość dawa, oka
lewa łza wylewa". Roztropni ludzie, co słusznie gardzą zawiłościami skład-
ni.
- Aha! - zdumiał się Wojtek. - Ależ tu ślicznie! Tata, patrz! Jezioro...
Łuszczy się w blasku jak ryba.
- Nie budź taty, bo śpi! - rzekł Adam.
- Już? - zdumiał się syn.
Stary Kropka otworzył jednak oko (lewe), gdy koń - melancholik przystanął
w biegu z niewiadomego powodu.
- Przyjechaliśmy? - zapytał.
- Nie jeszcze.
- To można?
- Co czy można?
- Spać...
- Można, ale czy tata nie woli oglądać ślicznej okolicy?
- Nie gadaj tyle, bo tata znowu zasnął.Skowronki go uśpiły... A czemu to
stoimy, miły bracie? - zapytał Adam woźnicy.
- Bo on myśli - odrzekł chłopak wskazując ruchem głowy Rosynanta. - Jak
pomyśli, to pójdzie.
- A czy on może długo myśleć?
- Jak czasem. Musi ma zmartwienie. O, już się rusza!
Wojtek przyglądał się rumakom z żywym zainteresowaniem.
- Twoja stajnia - rzekł - jest godna największego podziwu. W Eberfeldzie
pokazywano konie, co umiały liczyć i wyciągać pierwiastki, ale ten twój koń
jest filozofem. A wiesz, jakie on ma zmartwienie? Ujrzał nowego pana i oga-
rnęła go rozpacz.
- Ja myślę, że co innego go zastanowiło. Widzi ciebie na bryczce i rozmy-
śla nad własną krzywdą: dlaczego on, stary koń ma ciągnąć młodego osła?
Przedziwnie roztropne konisko!
- Święta prawda! - zawołał chłopak na koźle.
- Jaka prawda? - spytał Wojtek ze zdumieniem.
- Że on taki mądry.
- Aha! A może umie czytać?
- Może i umie. Kto jego wie?
Tak sobie wdzięcznie rozmawiali, a dzień rósł jak chleb na drożdżach i
pęczniał w złocisto - niebieską kulę. Las szemrał, skowronki wzlatywały co-
raz wyżej, jak gdyby miały gniazdka w niebie, konie człapały nierównym kro-
kiem.
A stary Kropka spał.
Droga wiła się jak Meander, ubywało jej jednak bardzo powoli. Już cztery
urządzili popasy, a wciąż jeszcze było daleko. Tu i ówdzie za zasłoną drzew
widać było: " dwór szlachecki z drzewa, lecz podmurowany ". Bociany na łą-
kach brodząc z należytą powagą liczyły dziobami, czy żaby w tym roku obro-
dziły.
A stary Kropka spał.
- Myślę, że już chyba dojedziemy niedługo - rzekł Wojtek. - Trzeba będzie
obudzić tatę, bo go przecie nie będziemy wynosili na rękach. Hej, tata!
Kropka otworzył jedno oko (lewe).
- Co się stało?
- Zbudź się tata, bo jakże będzie?
- Przyjechaliśmy?
- Jeszcze nie, ale niedługo przyjedziemy. Niech się tata ocknie.
- Ale jak?
- Niech tata otworzy drugie oko.
- Spróbuję...
- Ale niech tata już nie zamyka.
Stary Kropka natężył ducha i spojrzał na rozsłoneczniony świat obydwoma
oczami. Widać było, że się potężnie zdumiał, kiedy duch jego powrócił z
mroków do siedziby ojców. Długo nie mógł sobie zdać sprawy z tego, gdzie
jest i dlaczego cały świat się porusza. Patrzył ze strwożoną ciekawością na
drzewa i wody, na krowy i gęsi.
- Ho, ho! - rzekł z naciskiem.
- Ślicznie, co? - zawołał Wojtek. - Podoba ci się, tata?
- Ho, ho! - krzyknął stary Kropka z jeszcze większym naciskiem.
W tej chwili chłopak, władca półtora konia, odwrócił się ku nim. Wesoła
jego, jasna twarz dziwnie spochmurniała. Bez słowa wskazał biczem przed
siebie.
- A jemu co się stało? - zdumiał się Adaś. - Co tam jest?
- Gadzina! - rzekł automedon ponuro. - A szkapa okulawszy.
Chłopcy spojrzeli ciekawie, nie mogąc zrozumieć, co ma wspólnego nieznana
bliżej gadzina z okulałą szkapą?
- Jakaś panienka - mówił cicho Adaś. - Zdaje się, że spadła z konia.
Ładna dziewczyna, może szesnastoletnia, wlokła się skrajem drogi w tę
stronę, w którą oni jechali. Sądząc z bladości twarzy, musiała być bardzo
zmęczona, a pręga na czole świadczyła o gwałtownym zetknięciu się z ziemią,
pniem drzewa lub gałęzią. Poruszała się z trudem, prowadząc za uzdę mocno
kulejącego konia. Nie był to rumak zbyt świetny i łatwo można by mu zarzu-
cić ponure łgarstwo, gdyby śmiał twierdzić, że się wywodzi z arabskiej pus-
tyni. Więcej do twarzy byłoby mu z broną niż z siodłem. Zmuszony do sporto-
wych czynów, zawiódł zapewne przy skoku i zwalił się na zbity łeb, a z nim
ładna panienka.
- Stój - zawołał Adam do woźnicy. - Musimy jej pomóc.
- A po co? - rzekł zuchwale chłopak i zaczął popędzać półtora konia.
- Mówię ci: stój! - wołał Adam i ułapił chłopca za kołnierz. - Wojtek,
pobiegnij no do tej panienki, bo ja muszę trzymać tego ananasa, aby nie
uciekł.
Wojtek wyskoczył z bryczki wspaniałym skokiem i szybko zbliżył się do
nieszczęścia z rozpaczą, licząc konia jako nieszczęście a panienkę jako
rozpacz. Zerwał czapeczkę z głowy i zarumieniwszy się, mówił szybko:
- Przepraszam panią... Panią musiało spotkać coś złego... Może panią pod-
wieźć na bryczce, a konia uwiążemy z tyłu. Bardzo uprzejmie prosimy panią!
Panienka zatrzymała się i spojrzała na niego z prześlicznym uśmiechem.
- Ależ ładna! - krzyknęła dusza Wojtka.
- Serdecznie panu dziękuję - rzekła panienka.
- Głos jak miód! - pomyślał Wojtek.
- Zleciałam z tej bestii i muszę teraz drałować ze dwa kilometry. A dokąd
panowie jadą?
- Niedaleko... Do Głodowiec
- Do Głodowiec? - krzyknęła panienka dziwnym głosem.
Obejrzała się szybko i obrzuciwszy wzrokiem stojący opodal wehikuł i dwa
niedopasowane bachmaty spytała zmienionym głosem:
- Kto to jedzie?
- Nowy dziedzic... - odparł zdumiony Wojtek. - I mój ojciec.
- A pan kto taki?
- Przyjaciel nowego dziedzica.
- Więc jedźcie do diabła, słyszy pan? I nowy dziedzic, i jego przyjaciel!
- Ależ proszę pani... - jąkał się Wojtek. - Przecie my chcieliśmy...
- Wynoś się! - krzyknęła panienka odebrawszy mu godność "pana".
Ponieważ Wojtek wpadł w stan odrętwienia, który nauka określa terminem
"zbałwaniał" i zdawało się, że nie może pojąć nagłego napadu furii w isto-
cie żeńskiego rodzaju, które zazwyczaj odznaczają się łagodnością pełną
słodyczy, wobec tego panienka usiłowała użyć środków gwałtownych. Podniosła
szpicrutę na wysokość szlachetnej głowy Wojtka, a ponure to narzędzie złoś-
ci poczęło drgać jak wąż gotujący się do skoku.
- Ho, ho! - ozwał się głos w oddali.
- To tata... - pomyślał oburzony Wojtek. - Jeżeli ona mnie uderzy, tata
chwyci za pałę i będzie nieszczęście.
- Wynoś się głupcze! - wołała słodka istota, kwiat ziemi zmieniony w pa-
rzącą pokrzywę... - I biegnij prędko, bo wam konie pozdychają.
Tego było już za wiele. Dusza Wojtka zjeżyła się ostro; stanęła dęba koń-
ską modą, lecz żaden ze znajdujących się na miejscu akcji dwóch i pół koni
nie uczyniłby tego zgrabniej. Cofnął się przezornie zwyczajem wojowników
łączących w sercu odwagę lwa z chytrością lisa i zakrzyknął:
- Nasze konie mają przynajmniej po cztery nogi, a "twój" ma trzy! A gdy-
byś sama nie była kobietą, inaczej bym się z "tobą" rozprawił.
Słowa "twój" i "tobą" wypowiadał z trudnością, jak gdyby połykał cierń.
Było mu niezmiernie przykro, że sponiewierano jego rycerską grzeczność; nie
tylko sponiewierano, lecz chciano znieważyć szpicrutą.
- Ma dość! - pomyślał z goryczą.
Panienka przypominała w tej chwili wojownika, któremu wszystką broń z
drżącej wytrącono ręki, więc łapczywym wzrokiem szukała dokoła siebie ka-
mienia, cegły lub innego przedmiotu odznaczającego się ciężarem. Usta jej
drżały tak nieznośnie, że nie mogła przez nie przepchnąć jakiegoś zabójcze-
go słowa, a mogła go dosięgnąć jedynie słowem, gdyż cofnął się przezornie.
Zmogła się wreszcie po długiej operacji i wykrzyknęła:
- Bałwan!
Zwinnym ruchem wiewiórki skoczyła na siodło i nie zważając na chromanie
konia, podcięła go szpicrutą kierując go równocześnie w stronę pola. Zdu-
miona szkapa przelazła na trzech nogach przez przydrożny rów i podpierając
się umiejętnie chorą nogą pobiegła.
Wojtek stał bez ruchu, patrząc przez chwilę za tym dziwnym stworzeniem
damskiego rodzaju. Chociaż dziewczyna nie oddaliła się zbytnio, obraz jej
nagle zatarł się w jego oczach. Oczy Wojtka były wilgotne. Po raz pierwszy
w życiu zdarzyło mu się coś podobnego. Na dziewczęta patrzył zawsze z po-
dziwem i rzewną tkliwością; zawsze mu się zdawało, że są one kwiatami stro-
jącymi szarość życia. Na dziewczęcych twarzyczkach widział zawsze albo we-
soły uśmiech malowany słonecznym promieniem, albo cichutki, blady smutek,
co mgiełką, ledwie widną, snuł się na niebieskich oczach. Skąd się wzięła
taka, co go chciała sprać szpicrutą? I dlaczego? Za co? Co jej złego uczy-
nił? Ofiarował jej pomoc, ozłoconą uśmiechem i miękkim, dobrym słowem. Za
to został nazwany głupcem i bałwanem i odesłany ze swoją pomocą do diabła.
I nie tylko on sam, ale i Adaś, o którym nigdy nie słyszała i nie widziała
nigdy, bo z tej odległości trudno go było dojrzeć dokładnie. Niepojęte!
Zgoła niepojęte... Coś ścisnęło jego serce tak mocno, że poczuł w nim ból.
Oczy jego napełniły się łzami...
Otarł je szybko, bo posłyszał natarczywe wołanie. To Adaś wołał niespoko-
jnym głosem.
Wojtek zaczął iść powoli ku bryczce. Sprawiał takie wrażenie, jak gdyby
powracał z pogrzebu, pochowawszy jedno piękne złudzenie. Szedł z głową opu-
szczoną na piersi.
- Co się tam stało? - zapytał Adaś niespokojnie. - Kto to był?
- Naczynie złości... - odrzekł Wojtek niechętnie.
- Obraziłeś ją?
- Ja? - krzyknął Wojtek ze zdumieniem. - Kobietę?
- A dlaczegóż podniosła szpicrutę?
- Szpicrutę podnosi się w wiadomym celu. Wątpię o tym, czy mnie chciała
pogłaskać - mówił Wojtek udając ton wesoły.
- Chciała cię uderzyć? - krzyknął Adaś ze zgrozą.
- Coś w tym rodzaju... Tata, niech tata tak na mnie nie patrzy... Nic się
nie stało... Panienka zleciała z konia i musiała upaść na rozum... Dziwna
panienka...
- Czego ten się śmieje? - zawołał Adaś wskazując chłopaka na koźle.
Wszyscy spojrzeli z żywym zaciekawieniem na władcę półtora konia.
-Młodzian uśmiechał się złośliwie i wycedził.
- Wiadomo, gadzina...
- Jedźmy! - rzekł Wojtek. - Stało się i nie ma o czym mówić. A ty, boża
kreaturo, przestań się śmiać, bo nie ma z czego.
Zdawało się im, że promienisty dzień spochmurniał, jak gdyby czad spadł
na świetny kryształ. Szkapa na trzech nogach i panienka bez serca przepadły
za lasem, zresztą nikt nie patrzył w tamtą stronę. Starego Kropkę sen odle-
ciał, chłopcy zaś spoglądali w mroczność własnych serc. Zajście było niemi-
łe i jakoby złowróżbne. Źle jest, skoro czarny kot przebiegnie drogę, zna-
cznie jest gorzej, jeśli to uczyni czarna dziewczyna prychająca jak koncer-
towy zespół kotów.
- Kto to może być? - szepnął Adaś.
- Ktoś z okolicy - również szeptem odpowiedział zadumany Wojtek. - Ten
małpiszon, poganiający konie, musi ją znać, ale nie należy go o to pytać.
Wyobraź sobie, że w pierwszej chwili uśmiechnęła się, bardzo ładnie się uś-
miechnęła. Dopiero kiedy się dowiedziała, że w bryczce jedzie nowy dzie-
dzic, od razu się zmieniła. Zaczęła mówić o tobie najgorsze rzeczy...
- O mnie?
- Odsyłała nas wprawdzie do diabła ryczałtem, ale mnie umieściła dopiero
na drugim miejscu, ciebie za to na czele piekielnego zastępu.
- Wojtek, coś mi w głowie świta! - szepnął Adam gorącym szeptem.
- Jesteś w piekle, więc ci się zmysły zaostrzyły. Co ci świta?
- Czy przypominasz sobie, co pisał Rozbicki o wrogach, którzy na mnie na-
stają?
- Homeryckim rytmem tego nie powtórzę, ale przypominam sobie. Ach, więc
ty myślisz?...
- Pewny jestem! To ktoś z tej bandy.
- Ależ to dziewczyna!
- Cóż z tego? Pewnie wysłana na zwiady. Czuj duch, Wojteczku! Zbliża się
ku nam nieszczęście.
- To my zbliżamy się do nieszczęścia. Dobrze, że tata zabrał swoją buła-
wę... We czwórkę, bo liczę na pana Rozbickiego damy im radę, chyba...
- Chyba że co?
- ...chyba że to same żeńskie istoty, takie jak ta na kulawym koniu. Nie
będziemy się bili z kobietami. Niesławna byłaby wojna... Pojęcia nie masz,
bracie, jak mnie to zgryzło, że musiałem tej pannicy natrzeć uszu. Co się
stało? - zapytał widząc, że konie przystanęły.
- Mostek... - odrzekł woźnica.
- Dotąd nie zatrzymywaliśmy się przed mostkami.
- Teraz trzeba.
- Dziwna historia! - zdumiał się Adaś.
Chłopak zlazł z kozła i uważnie obejrzał mostek nad leniwym strumieniem.
- Można jechać - oznajmił zdziwionym ludziom, którzy wzruszyli ramionami.
- Czy wszystkie mostki na naszej drodze są podminowane? - zapytał Adaś.
- Zaczynam myśleć, że tak - odrzekł Wojtek. - Patrz, ten znowu przysta-
nął. Czemu nie jedziesz?
- Znowu mostek! - ogłosił automedon.
- A ile ich będzie jeszcze?
- Trzy, ale najgorszy ten koło młyna.
- Czemu najgorszy?
- Bo tam głęboko, ale tam pilnują.
- Ten chłopczyna musi być pomylony - rzekł Wojtek. - Czy jesteśmy w nie-
przyjacielskim kraju i to podczas wojny?
Mostek koło młyna istotnie był pilnowany; czuwał nad nim brodaty dżentel-
men, spode łba patrzący na radosny świat, co oddychał beztroską lata. Bro-
dacz dzierżył w ręku sękatą pałę, której stary Kropka przyjrzał się z zain-
teresowaniem i cmoknął z podziwu, broń ta bowiem wyglądała nierównie groź-
niej, niźli jego pała warszawska.
- Głodowce widać! - rzekł chłopiec wskazując ręką.
Adaś spojrzał szybko w tę stronę. Opodal, na niewielkim pagórku, w zaci-
szu kępy wyniosłych drzew, bielił się dość duży dom. Szyby okien migotały
złociście w słońcu. Za domem rozsiadły się trzy szerokie, gospodarskie za-
pewne budynki. Dalej, jak żółte wody falowały łany zbóż, a widnokrąg zamy-
kała błękitna w tej chwili ściana lasu. Nad tą osadą, zatopioną w rozedrga-
nej ciszy upalnego południa latały białe gołębie, jak gdyby szukały chłodu
w błękicie.
Serce Adama zabiło szybciej. Patrzył na cichy zakątek, który miał być je-
go, a od setek lat był siedliskiem jego rodu. Stąd, z tego dworku, spod
cienia tych wyniosłych drzew, z tego rozlewiska zbóż rozeszli się po szero-
kim świecie ci wszyscy, których ten kęs ziemi nie mógłby nakarmić. Stąd się
wywodzą Gilewicze... Ród strzegł swego gniazda przez długie wieki, uparty i
korzeniami serca głęboko wrośnięty w ten płacheć ziemi. Może jego pradziad
siał jeszcze zboże tam pod lasem; może sadził te wysokie drzewa? Chuda to
była ziemia i mała jej odrobina należała do Gilewiczów, ale użyźniali ją
swoim trudem, a wreszcie swoimi kośćmi. Jeden z nich, ten ostatni, co nie-
dawno umarł zdołał na niej wytrwać i w serdecznej trosce, aby ktoś obcy nie
zagarnął ziemi, odnalazł jego i jego tą gilewiczowską ziemią obdarował, by-
le Gilewicz na niej siedział i dalej ją uprawiał. Innych z tego rodu los
poroznosił po szerokim świecie i tam ich skazał na zatratę.
Czy Adaś jest ostatnim z rodu? Być może, bo skądże by inaczej ten wspa-
niały dar? Chłopięca dusza poczęła się prężyć w dumie.Skoro jest ostatnim i
dlatego z daleka przywołanym słowem umierającego człowieka, będzie musiał
przejąć we władanie nie tylko tę ziemię, te drzewa i twe wody, nie tylko
to, czego może dotknąć rękami, lecz i to wszystko, czego można dotknąć je-
dynie sercem; musi wziąć w siebie to, czym ta ziemia od wieków oddycha, a
oddycha: oparami krwi, kurzawą spotniałego trudu, wichrem miłości i poświę-
ceń niezliczonych. Jego ród zasadził w tej ziemi swoją polską duszę, a z
sadzonki wyrósł dąb: trzeba się stać jedną jego gałązką. Jego ród rosił po-
tem ziemię wyschniętą, trzeba będzie czynić to samo i czasem zrosić ją na-
wet łzami. W tym białym domu na wzgórku rodzili się i umierali jego przod-
kowie. W ściany starych domów wsiąka radość i smutek, tęsknoty i myśli jego
mieszkańców. Stary dom jest relikwiarzem wszystkich umarłych świętości.
Stary dom posiada własną, mądrą, jak gdyby osiwiałą duszę, co się czasem
oznajmia stukotem lub tajemniczym szmerem. Nie wolno obrażać duszy rodzin-
nego domu, czcigodnej i dostojnej duszy,myślą niską i marną, pożądaniem mi-
zernym i pustą wrzawą nie wolno mącić jej spokoju. Trzeba się z tym domem
związać miłością i wierną przyjaźnią.
- Nic to - myślał Adam - że nigdy go nie widziałem i że wchodzę do niego
jak przybłęda ze świata. Nazywam się Gilewicz, a ten dom jest ich gniazdem.
Umarły człowiek wezwał mnie do gniazda. Gdyby tak nie było, czy czułbym w
tej chwili tyle rozrzewnienia w sercu? Czy czułbym tyle radości?
- O czym tak myślisz? - zapytał go Wojciech bystrze na niego patrząc. -
Czemu jesteś taki zmieniony?
- Myślę - odpowiedział Adam cichym, gorącym głosem - że nigdy nie widzia-
łem tego domu, nigdy nie słyszałem o jego istnieniu, a jednak mi się zdaje,
że byłem tu już kiedyś i że wracam po długiej podróży. Coś mi się majaczy i
coś mi się przywiduje... Wojteczku! Ja odnoszę takie wrażenie, jak gdyby
mnie ten dom ciągnął ku sobie... Jak gdyby ciągnęła mnie ta ziemia... Jak
gdyby drzewa wyciągały ku mnie ręce... Dziwnie mi jest!
- Czy ci z tym źle?
- Nie! Przeciwnie... Jest mi dobrze i jest mi jakby słodko. Tylko że ser-
ce bije we mnie za gwałtownie. Co to wszystko znaczy? Rozumiesz, przyjacie-
lu?
- Rozumiem - odrzekł Wojtek cicho. - To dawność cię woła.
- Dawność? Ja wiem o tym domu tyle tylko, że od wieków należał do Gilewi-
czów. Nic więcej...
- A ty jesteś Gilewicz. Twoje serce wie więcej o tym domu, niż twój ro-
zum. Serce jest stokroć mędrsze od głowy. Serce jest jak wierny pies, co
pozna zapomnianą przez człowieka drogę... Może głupio gadam, zdaje mi się
jednak, że tak jest.
- Wcale nie głupio mówisz, drogi mój Wojteczku. Patrz, jak okna się palą!
- A wodę widzisz?
- Widzę, tuż przed domem. O, jak się skrzy! A na drugim brzegu jakiś inny
dom. Chłopcze, co to za dom?
- Który? - zapytał szybko woźnica.
- Ten z czerwonym dachem...
Chłopak splunął z niesłychanym rozmachem.
- Bodajby jego piorun...!
- Czyś oszalał? - krzyknął Adaś.
Zawzięty automedon wzruszył niechętnie ramionami i jeszcze raz splunął na
wolną okolicę, ale już bez słowa.
- Rozumiesz co z tego wszystkiego? - spytał Wojtek.
- Niczego nie rozumiem. Panna na kulawym koniu chce bić spokojnych podró-
żnych, a ten młody niedźwiedź nie znosi domów z czerwonymi dachami. Pan
Rozbicki będzie musiał wiele nam wyjaśnić. Panie Kropka, czy pan słyszał?
- A jakże! - odrzekł gromko "strażnik niezłomny".
- I co pan o tym myślisz?
- Dużo.
- Ale co?
- Źle.
- Niechże tata powie, dlaczego źle? - spytał Kropka młodszy.
- Poczekajmy! - odrzekł stary.
- To wiemy i bez taty. Czy tata nie jest śpiący?
- Odrobinę.
- Niechże tata już nie śpi, bo niedaleko.
Melancholijny rumak raz jeden tylko przystanął, rozważywszy jednak, że
już nie warto okazywać swoich dziwactw, gdyż stajnia blisko ruszył po chwi-
li. Skręcili na prawo w aleję, zasadzoną topolami, stojącymi w nieruchomym
szyku, jak ogromni żołnierze na baczność. Dom, który się gdzieś zapodział
ukazał się nagle u wylotu strzelistej alei: obszerny, szeroko rozsiadły,
ozdobiony kolumienkami u drzwi. Na ganku mignęła jakaś kolorowa dziewczęca
kiecka i znikła w głębi domu.
Kolorowa kiecka musiała być mundurem straży przedniej, co obwieściła do-
mowi wielką nowinę, kiedy bowiem półtora konia obiegło gazon i zbliżało się
do drzwi domu, otwarły się one szeroko. Stanął w nich człowiek niepozornej
postaci, odziany w białe, płócienne ubranie. Twarz miał czerstwą i rumianą
jak dojrzałe jabłko, jasne, uśmiechnięte oczy, spoglądające spoza złotych
okularów, a włosy z lekka osrebrzone.
- Pan Rozbicki! - szepnął Adam.
Ów miły człowiek położył prawą rękę na sercu i w tej pięknej pozie, w
której rzeźbią wieszcza Adama na pomnikach oczekiwał aż tamci wysiądą z
bryczki.
Adaś wyskoczył pierwszy i widząc, że staruszek przyjemnie się uśmiecha
szedł ku niemu również z uśmiechem, bardzo zresztą nieśmiałym.
- Jestem Adam Gilewicz... - przedstawił się zrywając nakrycie z głowy.
- Witaj, witaj, nadobny młodzianie! - cienkim głosem zakrzyknął pan Roz-
bicki.
A po chwili zwracając się do dynastii Kropków:
- Pozdrowienie wam, o mężowie achajscy!
ROZDZIAŁ CZWARTY
KRWAWA OPOWIEŚĆ WIEKÓW
Izby w tym domu były niskie, nagrzane słońcem i pachnące ziołami. Pan
Rozbicki też był niski, nagrzany słońcem i pachniał fajką. Obejrzał gości
wesołym spojrzeniem i do każdego mile się uśmiechał, gadał przy tym nieumę-
czenie, z niezwykłą swadą i polotem. Słowa jego były skrzydlate. Stąpając
lekko na krótkich nóżkach wodził ich po całym domu, sennym, niezmiernie ci-
chym i przytulnym. W jednej izbie spały książki zbite w gromadę, w innych
wisiały obrazy. Dość trudno było rozpoznać, co każdy z nich wyobraża, wszy-
stkie bowiem poczerniałe były od starości, przy tym zaś niepoliczone poko-
lenia much zatarły kolorowy trud malarza.
- To twoi przodkowie, młodzieńcze! - rzekł pan Rozbicki.
Przy natężeniu dobrej woli i oczów można było przypuścić, że istotnie na
czarnym płótnie wyobrażona jest ludzka postać. Jaśniejsza plama w tym miej-
scu, w którym wedle odwiecznego porządku rzeczy znajdować się powinna głowa
ludzka mogła naprowadzić na myśl, że plama wyobraża niewieści czepek; stąd
wniosek, że na jednym z obrazów namalowana była jakaś babka.
Wzdłuż ścian rozstawione były meble starego autoramentu, stoczone przez
czerwie i obite pasiastym, całkowicie zblakłym materiałem. W jednym kącie
stało ogromne pudło zegara, lecz zegar wypuścił z siebie ducha. W innym
sterczał szpinet, wdzięczne ongi brzękadło. Na ścianie w "bawialni" wisiała
przedziwna tkanina, dzieło pracowitych rąk jakiejś Gilewiczowej. Wydzierga-
ła ona na niej śliczną i rzewną historię pożegnania księcia Józefa z żoną.
To nic, że książe Józef nie miał żony. Powinien był ją mieć. Bohater objął
ją płaczącą za szyję, jego zaś objęła córeczka w konfederatce i tak we tro-
je płaczą boleśnie. Na to wszystko patrzy z boku jakiś szlachcic w kontuszu
stojący pod jodłą. I niebotyczna jodła, i szlachcic są tego samego wzrostu,
pewnie dlatego, że babci starczyło nici na szlachcica, a na jodłę już za-
brakło. Piękna to jednak była tkanina i bynajmniej nie zbutwiała, chociaż
tyle na niej wilgotniało łez.
Jedną z tych przytulnych izb przeznaczono na mieszkanie nowego dziedzica,
drugą na siedlisko Kropków. Starszy z nich patrzył oszołomionym spojrzeniem
na łóżko, młodszy spoglądał z zachwytem przez otwarte okno na jezioro.
Gdy po krótkim wypoczynku zaproszono gości na obiad, dziwne rzeczy zaczę-
ły się dziać w tym cichym domu. Wiele było w nim drzwi, z każdych zaś wy-
szła jakaś postać; z jakichś zakamarków przydreptały cztery zasuszone babi-
ny i trzech uwiędłych staruszków, razem siedmioro. Postacie zbiegły się do
stołu cichutko jak myszy. Sądząc na oko mogły mieć w czambuł około sześciu-
set lat, najmłodsza bowiem z babulek, bardzo jeszcze rześka i w oczach bys-
tra, liczyła lat siedemdziesiąt. Nazywano ją "smarkulą".
- Młodzieńcze! - cienkim jak nitka głosem oznajmił pan Rozbicki. - Te
wszystkie czcigodne osoby zostały ci zapisane razem z tym domem. Niebosz-
czyk, twój dobrodziej żywił je łaskawym chlebem i ty to będziesz czynił za-
pewne. To nasi rezydenci... Nie mają ani dachu nad głową, ani nikogo na
świecie. Cóż uczynisz, o szlachetny?
- To co mój dobroczyńca - rzekł Adam nieśmiało. - Mój chleb będzie ich
chlebem.
- Mów głośniej, Pelido, bo pięcioro z nich nic nie słyszy, za to dwoje
niedowidzi. Albo może lepiej będzie, abym ja im to powiedział.
Nie powiedział jednak ani słowa, tylko szerokim ruchem ręki wskazał
strwożonej gromadce zastawiony stół. Siedem postaci wydało z siebie siedem
różnych okrzyków i podreptało lub posunęło się z trudem ku stołowi.
- Czemu pan im nic nie mówi? - zapytał Adam ze zdumieniem.
- Ten symboliczny akt wystarczy - odrzekł śmiejąc się pan Rozbicki.
Obiad był wielce spartański, trwał jednak dość długo, rezydenci bowiem
spożywali dary boże z niesłychanym namaszczeniem. Senny nastrój ożywił się
cokolwiek, gdy się dwie odwieczne babiny pokłóciły i zaczęły skakać sobie
do oczów. Skakanie to było raczej podrygiwaniem na krzesłach, niemniej jed-
nak gwałtowność ruchów była dość żywa. Ku największemu zdumieniu Adama, pan
Rozbicki zabrał jednej i drugiej babinie zakalcowaty placek podany na wety.
- To za karę! - oznajmił. - Pokłóciły się siódmy raz w tym miesiącu. Pa-
nie Kropka! Czy pan nie byłby taki dobry i nie został ich jenerałem? Ja sam
nie dam rady.
- Mogę! - zawołał stary.
- Trzeba pilnować, żeby towarzystwo szło spać o zmroku i nie podpaliło
domu. Zwracam panu uwagę, że ta babcia co siedzi przy panu lubi czytać wie-
czorami przy świecy starożytne romanse, przy czym zawsze zasypia, a świecy
nie gasi. A ten jegomość namiętnie lubi zrywać niedojrzały agrest. Na tego
trzeba mieć oko, bo się zakrada do sadu przez dziurę w płocie.
Stary Kropka przyjrzał się pilnie zbrodniarzowi, aby go sobie zapamiętać.
Siedmioro widm rozwiało się po obiedzie i zniknęło w swoich komyszach,
mało uwagi poświęciwszy młodszemu pokoleniu. Niedawno mianowany ich jene-
rał, okazawszy niezmierny hart ducha doszedł wreszcie do kresu wytrzymałoś-
ci i zasnął.
- Mój tata - objaśniał Wojtek pana Rozbickiego - był przez wiele lat noc-
nym stróżem, dlatego w dzień śpi.
- Patrzcie, patrzcie! - uradował się wesoły staruszek. - A w nocy chodzi?
Ależ to doskonale!
- Czemu, proszę pana?
- Długo by o tym gadać... To wam tylko powiem, że człowiek, który nie lu-
bi spać w nocy, jest dla tego domu błogosławieństwem. Czy bardzo jesteście
znużeni, młodzi ludzie? Jeśli nie, chodźcie ze mną.
- Może ja jestem niepotrzebny - rzekł Wojtek nieśmiało.
- Gdy idzie Orestes, niech stąpa za nim Pylades! - zawołał pan Rozbicki.
Usiedli we trójkę w altance, ukrytej w jaśminowym gąszczu; słodki i upoj-
ny zapach jaśminów został wkrótce pognębiony i stłumiony przez zapach fajki
pana Rozbickiego. Chłopcy usiedli naprzeciwko niego pilnie się w niego wpa-
trując; on spoglądał na nich wesoło i życzliwie.
- Clara pacta claros faciunt amicos! - rzekł wreszcie. - Ponieważ mamy
być przyjaciółmi, powinniśmy wiedzieć wszystko o sobie. Ja wiem o tobie,
miły Adamie, niemal wszystko, słuszną jest przeto sprawą, abyś i ty wie-
dział wszystko o mnie.
- Skąd pan wie o mnie? - spytał Adam.
- To żadna sztuka. Wiem, jak się nazywasz i kim jesteś. Z mizernego two-
jego wyglądu wiem, że nie jadłeś pięć razy dziennie, a ze stanu twoich bu-
tów równie świetne wyciągnąłem wnioski. Oczy masz jasne, więc łatwo można
zobaczyć przez nie twoją duszę, jak przez okno. Nie wiem oczywiście, o
Achillesie, czy twoja pięta jest w należytym porządku, dowiem się jednak i
o tym, mieszka bowiem we mnie chytrość straszliwa. Czemu się uśmiechasz?
Powiadam ci, że umiałbym okpić jednego Ulissesa i sześciu Greków nowożyt-
nych. Nie trwóż się jednak, młodzianie... Ciebie nie mam zamiaru okpić.
Wiesz o tym zapewne, że jestem twoim opiekunem.
- Bogu za to dziękuję - rzekł gorąco Adam.
- Widzę, że twoją piętą może się okazać łatwowierność. Powstrzymaj się
cokolwiek w rozpędzie i nie dziękuj za wcześnie. Będę srogim opiekunem. Za-
nim dorośniesz, będę strzegł tego domu i tego kawałka ziemi jak tygrys. Czy
nie uważasz, że mam w sobie coś z krwawego tygrysa?
- O nie, proszę pana!
- To dziwne. Zapowiadam ci jednak, że do czasu pełnoletności dostaniesz
tyle tylko, abyś wyżył. Nie myśl, że to wielki majątek. Chuda fara... Ale
żyć można i nakarmić nawet te ludzkie cienie, które widziałeś dzisiaj przy
stole. Trzeba tylko pazurami grzebać w tej ziemi, aby ją utrzymać. Od lat
przeszło trzystu należy ona do rodu, z którego się wywodzisz. Jeśli jesteś
uczciwym człowiekiem, będziesz raczej głodował, a ziemi tej nie wypuścisz.
- Tak, proszę pana!
Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w oczy i uśmiechnął się z dziwną rzewno-
ścią.
- Wierzę ci - rzekł. - Jak długo żyję, będę cię wspierał radą. Sprawa z
ziemią to nie przelewki ani zabawa. Obiecałem to zresztą twojemu dobroczyń-
cy... Obiecałem przyjacielowi wiernemu... Bo to był mój przyjaciel... By-
łem, dzieci moje, nędzarzem co się włuczył po świecie, a świat jest bardzo
szeroki. Dużo by gadać... Znam głód i pragnienie i wszystkie rozpacze. Był-
bym gdzieś przepadł, gdyby nie on, twój dobroczyńca. Chodziliśmy kiedyś ra-
zem do szkół, potem on siadł na tej ziemi i orał ją w krwawym trudzie, a
mnie nosiło po morzach i lądach jak cygana. Szukałem czegoś, czego nie
umiem nazwać. Goniłem za czymś, co wciąż ucieka. Nie rozumiecie tego, mili
Ajaksowie... Aż mnie raz spotkał ten oracz pokorny, co serce zakopał w ro-
dzonej ziemi i powiada: - "Za czym gonisz? Czego szukasz? Czemu gdzieś po
wszystkich zakątkach świata mieniasz serce na drobne? Wracaj, głupcze, do
gniazda, wracaj tam, gdzie każdy człowiek jest potrzebny!" - Działo się to
przed dwudziestu laty... Miałem wonczas już siwe skronie i znużoną duszę
obieżyświata. Na bezpłodnych wędrówkach zgubiłem uśmiech i wszystką radość.
Serce moje było puste... Widać jednak, że serce tak długo nie umiera, jak
długo bulgoce w nim chociaż jedna kropelka krwi. Poczułem wtedy, że mnie
zabolało. - "Bolisz? - rzekłem. - Bolisz, więc żyjesz!" - Zrozumiałem, bra-
ciszkowie, że serce nie lubi się wałęsać i tęskni do domu. Pochodzić trochę
po świecie, owszem, byle w miarę, ale co za dużo, to niezdrowo. Próbowałem
się sprzeciwiać, ale z tym indywiduum to cokolwiek niebezpieczna zabawa, bo
się znarowi, stanie i nie zechce bić, a wtedy, jak wiadomo, biorą zaraz z
człowieka miarę na trumnę. Uważałem, że w niebie nie jestem oczekiwany, a w
Hadesie jeszcze nie przygotowano mi odpowiedniego zajęcia. Wtedy doszedłem
z sercem do porozumienia i osiadłem tutaj. Najpierw zdawało mi się, że nie
wytrzymam, bo twój dobroczyńca jadał na obiad kartofle z kwaśnym mlekiem, a
na wieczerzę dla rozmaitości kwaśne mleko z kartoflami. O ostrygach nic nie
wiedział i przypuszczał, że ostryga to afrykańska roślina. Ale jakoś przy-
wykłem. Ba! Zaczęło mi być dobrze... Ha! Nawet utyłem... Jednego dnia za-
cząłem głośno śpiewać. Śpiewam donośnie, ale za to nieporównanie fałszywie.
Dwudziestego lipca 1919 roku zaśmiałem się, bo mnie krowa kopnęła w brzuch,
kiedy ją próbowałem wydoić. Muszę mieć w tej okolicy łaskotki... Chłopcy -
zapytał nagle, bystrze na nich patrząc - czy wydaję się wam śmieszny?
- O panie! - zawołali równocześnie.
- Dzięki wam, o mężowie achajscy! - wykrzyknął wesoło. - Rozrzewniłem się
jak kto głupi.
Widać było, że tą nagle zjawioną wesołością pokrywa wzruszenie.
- Sprytne jesteście szelmy - mówił szybko - bo wycyganiliście ode mnie
podstępnie całkowite wyznanie grzechów. Nie wycyganiliście? Owszem! Patrzy-
cie we mnie tak rzewnie i z takim zaufaniem, że dałem się zwiąć na kawał.
Zresztą "jechał was sęk!" - jak mówi poeta. Musiałem się wygadać przed wa-
mi, bo z kim tu można gadać? Nasi lokatorowie są głusi, a ci co nie widzą
ale słyszą nie mogliby zrozumieć, o co idzie? Nie wiedzą nawet jak się na-
zywam...
- Niech pan mówi dalej - poprosił Adam nieśmiało.
- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki. - Właściwie, to szkoda gadania. "Sde si
tantus amor casus cognoscere nostros..." Skoro taka pała w was żądza pozna-
nia naszych awantur, to tylko wam powiem, że osiadłem tu, u starego przyja-
ciela i przeszkadzałem mu w gospodarstwie. Z trudnością odróżniałem konia
od krowy i musiałem w wypadkach wątpliwych zaglądać do encyklopedii. Powoli
jednak wielu pożytecznych nauczyłem się rzeczy. Czuj duch, przyjaciele! Kto
to się skrada przez zarośla?
Wybiegł szybko z altany, lecz równie szybko powrócił.
- Fałszywy alarm! To tylko ten staruszek, co lubi niedojrzały agrest
przekrada się do ogrodu. O czym to ja mówiłem? Aha! Że zostałem rolni-
kiem...Byłbym znacznie prędzej skończył tę wyższą szkołę rolniczą, gdyby
nie poezja.
- Nie może być! - zawołał Adaś radośnie.
- Jeśli wątpisz o słowach starego człowieka, będziesz za życia przeklęty,
a po śmierci też nie będziesz miał spokoju. Poezja była zawsze moim nie-
szczęściem, bo ja jestem nałogowcem. W tym domu jest wiele książek. Zanim
odkryłem niebywałe zalety krów i baranów, grzebałem się w bibliotece, a wy-
grzebawszy Homera, poszedłem z nim burzyć Troję. Zawsze, od najmłodszych
lat, okazywałem zbrodnicze zdolności w tej dziedzinie. Poezja, uważacie,
tak jest zaraźliwa jak odra. W młodości łatwo się ją przechodzi, napisze
się kilka bałwaniastych wierszydeł, a potem jak ręką odjął, chyba że mło-
dzian jest na amen tknięty na rozumie, jak ów rzymski poeta, co mając lat
dziesięć zaczął składać wiersze. Rzymska jego mama wzięła do ręki rózgę, a
synalka na kolano i nuż go tłuc w odwrotną stronę medalu, aby mu tą okrężną
drogą wybić z głowy poetyczność. A ten w ryk, ale wierszem: - "Iam iam non
faciam versus carissima mater" - Niby, że już nigdy wierszyka nie ułoży.
Skoro jednak na starość ktoś wpadnie w natchnione pomieszanie zmysłów, to
już po nim. Starego konia tłuc nie wypada jak młodzieniaszka. Rozmiłowałem
się w Homerze i postanowiłem zarobić na nieśmiertelną chwałę. Czy słyszeli-
ście o tym szlachcicu, co przeczytawszy "Pana Tadeusza" gromko zakrzyknął:
- "Wielka mi sztuka! Gdybym tylko miał czas, napisałbym to samo!" - Pano-
wie! Czy będziecie w dalszym ciągu utrzymywać ze mną stosunki dowiedziawszy
się, że mam bzika?
- Będziemy, będziemy.
- Dowodzi to, że w was mieszka chrześcijańskie miłosierdzie i wiele wyro-
zumiałości dla ludzkiego kalectwa. Adamie i ty, Wojciechu! Czy podobał się
wam list, który do was napisałem?
- Pierwsza klasa! - zakrzyknął Adam.
- Rytm był nieskazitelny - rzekł Wojtek z powagą.
- Każdy z was dostanie wieczorem po dwa kawałki placka - rzekł pan Rozbi-
cki rozpromieniony. - wasze znawstwo budzi we mnie podziw i zmusza skrom-
ność moją do rumieńca. Jest mi to tym milsze, że mój przyjaciel Medard,
świeć Panie nad jego duszą!, srodze sobie ze mnie podkpiwał. - "Antoni! -
powiadał. - Stary koniu! Krowa zjadła dzisiaj twoje wiersze i tak ją rozdę-
ło, że chyba zdechnie". - Uważacie? Nazywał mnie "starym koniem", nie wie-
dział bowiem o tym, że istnieją Pegazy, konie skrzydlate. Przecierpiałem i
zaprzęgłem się do pługa, ale na boczku robiłem swoje, miałem bowiem wielki
zamiar.
- Jaki? jaki? - spytał Adam gorąco.
Pan Rozbicki uczynił tajemniczą minę. Roztropny był i nad wyraz mądry,
jak długo nie opętał go demon poezji. Gospodarz znakomity, wzór dla całej
okolicy od razu gubił piątą klepkę, tę najpotrzebniejszą, skoro tylko usły-
szał nawoływanie Muz: - "Antoni! Antoni! Gdzie jesteś?" - Wtedy bieżał -
łapes - capes - z trzystrunną formingą i śpiewał dostojnym rytmem wspaniałe
brednie: na cześć księdza proboszcza, na imieniny pani Koszmarnieckiej, na
chwałę orki, siejby, żniw i dożynek. Nie znał i nie uznawał innej miary
wiersza, tylko ową homerycką wedle wzoru: - "Gniew Achillesa, potomka Pele-
ja, opiewaj bogini..." Gdyby Homer znał był panią Koszmarniecką, byłby Roz-
bickim. Nie miał tej radości, albowiem szanowna ta dama, muza pana Antonie-
go, urodziła się w jakiś czas po Homerze. Rosła sława pana Rozbickiego jak
ziemiańskie długi w Towarzystwie Kredytowym, chociaż czasem jeden ze słu-
chaczów mrugał do drugiego i dotykał palcem czoła. Życie prawdziwych poetów
zawsze ściga zawiść pospólstwa. Wiedział o tym pan Rozbicki i gryzł się w
głębi osierdzia; poczuł tedy powiew szczęścia widząc uczciwe spojrzenia
dwóch młodzieńców ze szczerym zachwytem słuchających jego poetyckiej auto-
biografii. Postanowił, człowiek prostoduszny otworzyć przed nimi serce i
ukazać im jego najtajniejszą skrytkę.
- Tak! - mówił. - Wielki mam zamiar. Panowie, tylko nikomu ani słówka!
Słyszycie? Ani rodzonemu bratu. Prawda, nie macie braci. Przyjacielu Woj-
ciechu! Niech się o tym nie dowie nawet twój szanowny ojciec. Ja, mężowie
achajscy, piszę epopeję.
- Epopeję - krzyknął zduszonym głosem Adam. - Tak, to wielka rzecz...
- Korzystam z każdej sposobności, aby się wprawić, aby wyostrzyć pióro,
aby zawładnąć narowistym słowem. List do was też był taką poetycką próbą.
Już zacząłem ją pisać, a jeśli bogowie pozwolą mi dożyć skończę za lat pię-
tnaście, może dwadzieścia.
- A temat? - spytał Wojtek szeptem spiskowca.
- Głodowce! - zawołał triumfalnie Rozbicki. - Dziwicie się, co? Gęby
otwarte jak bramy grodu Priama, gdy wprowadzono trojańskiego konia. Obstu-
puerunt omne! - co się wykłada: "Zbaraniały dwa Michały!"
Oblicze rumianego wieszcza promieniało jak greckie słońce. Żywe, wesołe
oczki mrugały szybko, oczarowane zdumieniem olimpijskich młodzieńców. Homer
klaskał przystanąwszy na elizejskiej łące, barwiącej się asfodelami. Apollo
wołał zadowolony do Muz: - "A co, nie mówiłem, moje panny?" - Po grecku wo-
łał, oczywiście. Mickiewicz na złotej gwieździe siedzący, mówił do Słowac-
kiego przepływającego na chmurze: - "Koniec z nami, panie kolego. Rozbicki
nam dojechał! Przez niego zszedłem na <<Dziady>>!" - "Biada, biada!" - jęk-
nął Słowacki i odjechał ku księżycowi, gdzie rad przebywał.
Nakarmiwszy się zdumieniem dwóch młodocianych prozaików wzniosły poeta,
pan Rozbicki, rad był jakby go kto wsadził na sto skrzydlatych koni. Ponie-
waż jednak nawet Apollo schodził często na ziemię, więc i on to uczynił,
aby tym smykom wyjaśnić, dlaczego Głodowce nie wypadły sroce spod ogona i
godne są stać się tematem epopei.
- Mężowie achajscy! - mówił radośnie. - Pewny jestem, że czytając mój
list nie zrozumieliście ani w ząb najważniejszych jego ustępów.
- Prawda! - rzekł Adam. - Napisał pan o śmiertelnych wrogach, co na mnie
dybią...
- Otóż to, otóż to! Nie chciałem pisać zrozumiale, bo list mógł zostać
przejęty. W tych stronach wszystko jest możliwe, albowiem nie jesteśmy tu-
taj pewni ani dnia, ani nocy. Młodzieży, kwiecie narodu! Nie będę ukrywał,
że los sprowadził was na ziemię płonącą, na teren bitwy. Jeżeli jeszcze
hieny nie zjadają trupów na naszych polach, to tylko dlatego, że na naszej
ziemi nie ma hien, a trupów jeszcze nie ma. Uważajcie, co mówię: "jeszcze"
nie ma. Ale będą, jak były już kiedyś. Zbladłeś, Adamie? Zbledniesz ty je-
szcze bardziej, skoro się dowiesz, że straszne na ciebie spadło dziedzict-
wo, rzec można - przeklęte! Ziemia dobra, las, chwalić Boga, nie najgorszy,
dom wygodny, lecz cóż z tego? Powietrze tu jest zatrute. Morowa zaraza uno-
si się nad tą śliczną okolicą! Prawie od lat trzystu toczy się na tej ziemi
wojna - okrutna, chytra i podstępna! Czasem ucicha na krótko, aby znowu
rozszaleć się jak pożar. My tu od lat trzystu śpimy w cieniu miecza, co lu-
bi żłopać krew. Chodźcie ze mną!
Pan Rozbicki podreptał szybkimi kroczkami pomiędzy drzewa, skąd się roz-
legły roztaczał widok. Chłopcy szli za nim posłusznie, zdziwieni i prze-
straszeni. Wprawdzie Wojtek usiłował się uśmiechnąć, lecz czynił to bez
wielkiej pewności, Adaś natomiast, odurzony krwawym oparem tajemniczej opo-
wieści tego dziwnego męża pełen był zadumy.
- Pan Rozbicki nie chce nas przecie wystrychnąć na dudków - myślał. -
Chyba, że tkwi w nim dwoje ludzi: jeden poważny, co po burzach i włóczęgach
przylgnął do tej ziemi i drugi: niefortunny poeta z osobliwą wyobraźnią...
- Patrzcie! - mówił pan Rozbicki. - Widzicie wodę? Śliczne jest to jezio-
rko. Połowa tej wody należy do Głodowiec. A na drugim brzegu, wśród drzew,
czy widzicie dom z czerwonym dachem?
Pytania były zgoła zbędne, bo wszystko było widać wyraźnie w powietrzu
czystym i tak rozpalonym w słonecznej poświacie, że aż drgało.
- Ten dom - mówił poeta ze zgrozą, głosem tak okopconym, że aż ciemnym -
jest jaskinią wroga. Tam mieszka twój wróg, Adamie! Przypatrz mu się dob-
rze, a potem spluń, najmniej trzy razy. Dom ten od trzech wieków jest sied-
liskiem żmij. Ten, co w tym domu umiera, przekazuje w testamencie swoją
czarną nienawiść tym, co będą żyli. Hasłem ich jest: - "Śmierć Głodowcom" -
"Na pohybel Głodowcom!" - "Bij, zabij Głodowce!"
- Czemu, na Boga?!
- Zaraz się dowiesz... Między nami i nimi nie masz zgody! Ta czysta woda,
co nieraz już zafarbowała się krwią, rozdziela dwa zbrojne obozy, dwie
twierdze, co nie przestaną walczyć z sobą do skończenia świata, chyba że
wszyscy wymrą przed tym ostatecznym terminem, bo wszystko może się zdarzyć.
Jak długo jednak żyje na świecie po jednej stronie tej wody Gilewicz, a po
drugiej jej stronie Niemczewski...
- Niemczewski? - Zawołał Wojtek. - Ja już gdzieś słyszałem to nazwisko.
- I ja - rzekł Adam. - Niemczewski... Niemczewski... Nie mogę sobie przy-
pomnieć.
Pan Rozbicki spochmurniał.
- Jeśli słyszeliście o nim kiedy, to chyba od samego diabła, bo tylko
diabli pieszczą się tym nazwiskiem. Człowiek wymawia je jedynie w razie
gwałtownej potrzeby i nawet wtedy wymawia je ze wstrętem, jak ja w tej
chwili.
- A czemu pan?
- Dlatego, że byłem przyjacielem twego dobroczyńcy, Gilewicza i jadłem
jego chleb. To chyba wystarczy, abym się stał jego towarzyszem broni i aby
jego wróg był moim wrogiem. Jestem z natury spokojnym człowiekiem. Moim
ukochanym narzędziem jest pług i lutnia, lecz dodałem do nich miecz. Na wi-
dok tego domu z czerwonym dachem w oczach robi mi się czerwono, bo mnie
krew zalewa. I ciebie też zaleje, bądź spokojny! Dostałeś tę ziemię ze
wszystkim, co w niej tkwi. W niektórych okolicach tryska nafta, tutaj trys-
ka krew. Nie patrz na mnie, przyjacielu, jak na takiego, co ma pomieszane
klepki... Oho! Jedną żmiję możesz zobaczyć od razu... Widzisz, schodzi ku
brzegowi.
Chłopcy spojrzeli gorączkowo na daleki brzeg. Osłoniwszy ręką oczy, aby
ich nie raziło słońce ujrzeli dziewczynę, co idąc wśród krzewów uderzała w
nie niecierpliwie szpicrutą.
- Wojtek, to chyba ona! - krzyknął Adaś.
- Tak, ta sama... - potwierdził przyjaciel ponuro.
- Wy... wy ją znacie? - z największym zdumieniem zapytał pan Rozbicki.
- Chciała mnie pobić dzisiaj na drodze...
- Ejże! - krzyknął Rozbicki z zachwytem. - Jak to było?
Wojtek zdał mu meldunek - jak żołnierz dowódcy - o niemiłym zajściu na
gościńcu.
I nie pobiła cię? - pytał pan Rozbicki łapczywie. - To dziwne! Zdaje
się, że po raz pierwszy okazała taką powściągliwość. To niebezpieczna baba!
Zbrodnicze indywiduum... Dowiedziawszy się, że jedziecie do Głodowiec mogła
was zastrzelić. Ale uciekła, ha!
- Bo tata krzyknął...
- Rozumiem! A tata ma bas jak organy. Panience poszło w pięty i zwiała!
- Co to wszystko znaczy? - zapytał Adaś niecierpliwie.
- To znaczy, że wszystko co wam powiedziałem jest prawdą. Odwróćmy się,
bo nie mogę patrzeć na tę dziewicę z piekła rodem.
Cofnęli się do zacisznej altanki, a tam pan Rozbicki wygłosił ponurą i
krwią ociekającą balladę, chociaż zwyczajną prozą.
- Za Jana Kazimierza, po szweckim potopie, zdarzył się w tych stronach
niezwykły wypadek, o którym głośno było i wtenczas, i potem. W Głodowcach
już wtedy siedzieli Gilewicze, a tam, za wodą Niemczewscy. Ich wioska zwie
się Wiliszki. Sąsiedztwo było bliskie, bo tylko ta woda je dzieli. Oba rody
żyły w zgodzie, prawdę bowiem mówiąc, nie było o co się kłócić. Fortunki
były chudopacholskie i wcale nikczemne. Więcej pito wody z tego jeziora,
niż wina burzącego krew. Ryb jedynie nie brakło, które dzielono sprawiedli-
wie; połowę z tego, co złowił Niemczewski oddawał Gilewiczom, Gilewicze po
połowie dzielili się sprawiedliwie z Niemczewskimi, granica bowiem biegła
środkiem wody i dlatego wymyślono ten sposób podziału. O ryby byliby się
nie pokłócili, inna natomiast nadarzyła się awantura. Młody Niemczewski,
burzliwy wyrostek postrzelił z guldynki na swoim gruncie zająca; zając, źle
strzelony, pobiegł ostatnim tchem przez zamarznięte jezioro i oddał ducha
na gruncie Gilewiczów. Ujrzał to młody Gilewicz, porwał zajęcze zwłoki i
zaniósł pani matce. Niemczewscy w krzyk: - "To nasz zając!" - "Skonał na
naszym gruncie! - zawołali Gilewicze. - A zwierz zawsze pragnie umierać na
rodzonej ziemi. U was go postrzelili, bo niebacznie zawałęsał się do was
przez jezioro, ale to nasza zwierzyna!" - Przybieżał nazajutrz stary Nie-
mczewski i zaczął skakać do oczów: - "Oddajcie, panie bracie, zająca!" -
"Jak go mam oddać, skorośmy go już zjedli!" - zaśmiał się stary Gilewicz.
Od tego zająca się zaczęło. Prysła sąsiedzka zgoda, a ludzie poczęli się
kwasić. Starzy patrzyli wilkiem na starych, a młodzi spotkawszy się niespo-
dzianie wyrywali sobie dość obficie włosy z głów. Ponieważ operację tę po-
wtarzano coraz częściej przez dwa najmniej stulecia, musiało to zirytować
przyrodę, która pomyślała sobie tak: - "Po co im mam dawać włosy, skoro je
sobie od razu wydrą?" - Tym należy sobie tłumaczyć, że w obydwóch rodzinach
coraz więcej było łysych. A wszystko przez mizernego zająca! Czy uważacie,
jak często drobna przyczyna wielkie robi skutki? Rzymianin mówi o tym obra-
zowo: "Parva scintilla magnum saepe incendium excitit", co się wykłada: -
"Mała iskierka wielki często wywołuje pożar". - Inaczej wyglądałaby histo-
ria dwóch rodów, gdyby postrzelony kłapouch legł na wieczny spoczynek u
Niemczewskich.
- Skąd mógł wiedzieć, że narobi bigosu? - zaśmiał się Adaś. - Ale żeby
kłócić się o zająca. I przez tyle lat?
- Zając - opowiadał pan Rozbicki - nie był głównym powodem. Zając zaczął
jedynie. Diabeł posłał go umyślnie, aby rozpoczął zwadę. Awantura na wielki
kamień rozgorzała we dwa lata później, kiedy to podsędek Herakliusz Nie-
mczewski, mając siedemdziesiąt lat zjadł jednego wieczora czterdzieści jaj
na twardo i dwa łokcie kiełbasy. Zawsze tyle jadał, szczególnie po postnym
dniu i nigdy mu to nie szkodziło, a nagle zaszkodziło i oddał Bogu ducha.
Zima była sroga, więc go powieźli na saniach na miejsce wiecznego spoczynku
do miasteczka, aby go pochować przy kościele. Gdy przejeżdżali przez las,
ktoś strzelił. Ha! To stary Gilewicz wybrał się na polowanie, a że niedowi-
dział przeto strzelił tak nieszczęśliwie, że trafił w trumnę! Biegną wszys-
cy, aby straszliwego strzelca obwiesić na suchej gałęzi, a wtem przystanęli
i wydali okrzyk zgrozy. Nieboszczyk zaczął gwałtownie tłuc w wieko, podwa-
żył je i usiadłszy w trumnie począł wołać wielkim głosem: - "Dawajcie mi
tego psubrata, co mnie postrzelił!" - Nadzwyczajna zdarzyła się rzecz! Sta-
ry Gilewicz utrafił starego wroga i oberwał mu kawałek ucha, a że Niemczew-
ski był w letargu, pozornie martwy, więc się obudził i darł się w niebogło-
sy. Zaczęli gonić Gilewicza, ale nie zgonili, lecz mu śmiertelną zaprzysię-
gli zemstę, bo do nieboszczyka strzelał. Niemczewscy poszli po sprawiedli-
wość do sądów ścigając Gilewicza. Niech zapłaci, zbójca, za ucho, ale stary
nie chciał płacić. - "Za co? - urągał. - Żem tego nieboszczyka do życia
przywrócił?" - Najtężsi łamali sobie głowy, co począć z tym fantem, ale
nikt nie wiedział jaki wydać wyrok. Sam król też nie wiedział, choć miał
głowę nie od parady, więc się tylko śmiał. Ta sprawa wlokła się przez sto
trzy lata. Tymczasem zaś, aby o niej nie zapomniamo, Niemczewscy spalili
Gilewiczów, a Gilewicze Niemczewskich. Zmartwychwstały nieboszczyk i ten,
co go ustrzelił dawno już byli w grobie, ale nowe pokolenie nie zasypywało
gruszek w popiele. Do roku 1790 Gilewicze mieli na rozkładzie dziewięciu
Niemczewskich, a Niemczewskim udało się zakatrupić jedenastu Gilewiczów,
wobec czego krzywda jest nasza. Gdyby była sprawiedliwość i po każdej stro-
nie równa ilość pobitych, nie można by mieć żadnych pretensji. Dlaczego je-
dnak Gilewicze mieli być poszkodowani o dwóch nieboszczyków?
- Ależ to straszne! - szepnął Adam.
- Cóż w tym strasznego? - spytał pan Rozbicki. - Taka była moda i taki
był zwyczajny proceder. Dwudziestu nieboszczyków przez lat więcej niż sto,
to znowu nie tak wiele. Dwóch na rok, to byłoby cokolwiek za obficie i trą-
ciłoby przesadą, ale jeden na pięć lat? Nikt zapewne nie zauważył nawet
ubytku, bo i Niemczewskich była ciżba, i Gilewiczów był tłum, a sposobności
było co niemiara. Jedna powracała wciąż: zawsze przy połowie ryb. Zaczęto
mniej zwracać uwagi na ryby, a więcej na rybaków, pilnie patrząc, czy nie
udałoby się Gilewiczom potopić Niemczewskich i vice versa. Przez posły sta-
nął układ, aby przy połowach asystował ksiądz, który następnie sprawiedli-
wie dzielił zdobycz.
- Czy nie można było rozgrodzić wody? - spytał Adam.
- Może byłoby się to udało, ale cóż stąd? W pewnej chwili więcej ryb mog-
ło znajdować się po jednej albo po drugiej stronie. Nowa byłaby okazja. Po-
łów z księdzem był wygodniejszy. Gorzej za to było ze zwierzem biegającym,
bo to i głupie i płoche, i granicy nie rozpozna, więc zagrodzono ją gęstym
płotem, który został niedawno zamieniony na drut kolczasty, a w zimie stały
na lodzie straże, aby jaki zając tędy nie przebiegł.
- Dziwni ludzie! - rzekł Wojtek.
- Przeczyć temu nie można, szaleństwo wojny jednakże nie zważa na nic. W
osiemnastym wieku był taki jeden Niemczewski, awanturnik pierwszej wody,
który nie tylko strzegł zajęcy, ale każdego ślimaka ze swojego sadu malował
na niebiesko, bo taki ślimak, włóczęga mógł przeleźć po płocie albo pod
płotem. Gdyby mu kto doniósł, że po gruntach Gilewiczów łazi niebieski śli-
mak z jego obory, byłby im spalił dom. Ślimaki jednak miały rozum. Siedzi
taki w skorupie, więc ma czas na rozmyślania.
- Czemu - spytał Adam - nikt ich nie pogodził?
- Próbowano, a jakże, próbowano! I perswazją, i chytrością, ale nie udało
się nikomu. Zawziętość między nimi była niepomierna. Razu jednego zdawało
się, że już, już przyszedł koniec waśni, o czym możesz przeczytać w pamięt-
nikach Jacka Gilewicza. A było tak: podczas wiedeńskiej wyprawy króla Jana
widzi Gilewicz, jak w wielkim tłoku broni się ostatkiem sił jakiś towa-
rzysz, na którym siadło dwóch Turczynów. Natarł na nich z furią, cudem go
obronił i skrwawionego uprowadza w bezpieczne miejsce. - "Salwowałeś mi wa-
szmość życie! - rzekł tamten rozrzewniony. - Ktoś zacz?" - "Zwę się Gile-
wicz!" - "Z Głodowiec?" - "To mnie acan znasz? A tyś kto taki?" - "Niemcze-
wski - zakrzyknął tamten. - Bijmy się! O jednego z nas za wiele na tym
świecie!" - A na to Gilewicz, który był miękkiego serca:- "To za to, żem ci
życie zratował, jeszcze na mnie nastajesz?" - Zawstydził się Niemczewski i
powiada: - "Dobrze! Pomsta nie zając, nie uciecze, chyba że do Głodowiec
zabieży po lodzie, bo ją tam zjedzą..." - Gilewicz chce iść, a tamten stąpa
za nim. - "Czego chcesz? Odczep się!" - "Nie może to być! Muszę iść za to-
bą, bo nie chcę ci być dłużny. Może się trafi okazja!" - Chodził za nim jak
cień, pilnował go jak rodzonego syna, aż się wreszcie doczekał. Pod Parka-
nami rozorali Gilewiczowi piersi jataganem, tak że omal ducha nie puścił.
Jak myślicie, kto go pielęgnował? Niemczewski! Plastrami go obkładał, poił
i żywił jak niańka dziecko, aż tamten wrócił do zdrowia. - "Poniechajmy
się" - rzekł mu Gilewicz. - "Bijmy się! - odrzekł mu Niemczewski. - Oddałem
ci życie za życie, a teraz stawajmy po staremu!"
- I bili się? - krzyknął Adaś.
- Nawet dość zajadle, bo się tak porąbali, że jeden skapiał z ran we dwa
tygodnie, a drugi w tydzień potem. Ci dwaj nie są wliczeni do liczby owych
dwudziestu zakatrupionych, bo zginęli, że tak powiem, poza konkursem, w po-
jedynku.
- Pan opowiada okropne dzieje! - mówił Adam ze szczerym smutkiem. - I ta
nienawiść przetrwała do dnia dzisiejszego?
- Musiała przetrwać, bo ją sobie przekazywano testamentem. Czasem jednak
przycichała, kiedy na kraj waliły się nieszczęścia. To należy przyznać
sprawiedliwie. I Gilewicze, i Niemczewscy zbyt mocno kochali Ojczyznę, aby
ją trapić zgiełkiem swoich waśni. Wyglądałoby tak, że pragną czynić burdy w
domu, w którym ktoś jest ciężko chory. Niech jednak tylko słońce zaświeci-
ło, dalejże jedni na drugich! Najsroższe działy się historie, kiedy Gilewi-
czom po stuletnim procesie kazano zapłacić grzywnę za podziurawioną trumnę
owego Niemczewskiego, co udawał, że umarł i za kawałek ucha.
- A zapłacili?
- Gilewicze!? Za kogo ty masz Gilewiczów? A właśnie, że nie zapłacili i
nie zapłacą. Niemczewscy jeszcze w osiemnastym wieku chodzili do adwokatów
na narady, czy nie udałoby się wykonać wyroku. Przedawnione, mocno przedaw-
nione, miły Adamie! W tej całej historii to jest najweselsze, iż nikt dzi-
siaj właściwie nie wie, dlaczego obie rodziny mają się tak serdecznie nie-
nawidzić. Wszystko się zagmatwało, wszystko się poplątało i sto tysięcy
najsprytniejszych szatanów już tego nie dojdzie, kto kogo skrzywdził i kto
kogo ma zniszczyć z kretesem? Gilewicz wie o tym jedynie, że na widok Nie-
mczewskiego powinien zgrzytać zębami, a Niemczewski ma mieć w spojrzeniu
mord, gdy ujrzy Gilewicza. W nowszych czasach nie podpalają sobie, oczywiś-
cie, domów i nie rozwalają sobie łbów, ale dwóch kapłanów Zeusa nie ziało
ku sobie taką wzgardliwą nienawiścią, jak te dwa rody zieją nią do dzisiaj.
- Dlatego ta panienka...
- Dlatego, dlatego! O niczym nie wie, ale ma to we krwi. Ona jednak to
drobiazg... Będzie gorzej, gdy na wakacje zjadą tam młodzi rozbójnicy, a
jest ich kilku. Zdaje się, że będzie zabawa! Tych Niemczewskich jest stano-
wczo zbyt wielu na świecie. Dlatego każę pilnować mostów po drodze, szcze-
gólnie koło młyna, bo młyn jest ich. A wiecie kiedy wojna, co ucichła roz-
gorzeje na nowo?
- Czyż to możliwe, żeby ta głupia wojna rozgorzała na nowo? - spytał
Adam.
- Głupia, nie głupia, różnie można o tym sądzić... - rzekł pan Rozbicki
niechętnie. - Ale że rozgorzeje, za to ci ręczę! A wiesz kiedy? Kiedy nie-
świadomi rzeczy dowiedzą się o tym wszystkim, o czym ja wiem, a co wam opo-
wiedziałem w błyskawicznym skróceniu.
- Jakże się dowiedzą?
- Od Antoniego Rozbickiego, gdy Antoni Rozbicki skończy swoją epopeję!
Treścią jej jest ta wojna właśnie... A co? Zbledliście, młodziankowie? Roz-
bicki przez wiele lat wertował kroniki, pamiętniki, odczytywał listy, akta,
pozwy i wyroki. Rozbicki zna każdy szczegół krwawej powieści wieków. Rozbi-
cki przekuje to wszystko w spiż wiersza. Przelana krew nie pójdzie na mar-
ne... Oto jest moja tajemnica, którą obiecaliście ukryć na dnie serc. Biada
ci, Ilium, grodzie Priama Niemczewskiego.
Adaś trącił łokciem Wojtka i zapytał uprzejmie:
- A kiedy pan skończy swoje dzieło?
- Mówiłem ci. Może za piętnaście, może za dwadzieścia lat!
- No to mamy czas - szepnął Wojtek nieznacznie.
- Co ty tam szepczesz? - zapytał pan Rozbicki podejrzliwie.
- Modlę się, aby bogowie dodali panu sił! - rzekł Adaś uroczyście.
ROZDZIAŁ PIĄTY
HANNIBAL ANTE PORTAS
- Co ty myślisz o tym wszystkim? - zapytał Adaś Wojtka, skoro zostali sa-
mi.
- Ja myślę, że pan Rozbicki jest bardzo miłym staruszkiem, który w poety-
ckiej imaginacji fabrykuje strachy na Lachy. Jeżeli nawet w dawnych czasach
bili się Gilewicze z Niemczewskimi, nie było w tym nic dziwnego. Dzisiaj te
dzikie awantury są cokolwiek utrudnione. Powiedz mi prawdę, ostatni z Gile-
wiczów: czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę pobicia jakiegoś Niemczewskie-
go?
- Nie mam zamiaru, być może jednak, że jakiś Niemczewski zechce pobić
mnie.
- O, co to, to nie! W tym wypadku złoimy mu skórę. My dwaj wyglądamy
wprawdzie jako dwa gołąbki z różdżką pokoju w dziobach, ale nie damy sobie
napluć w kaszę.
- Słusznie, bo nikt nie powiedziałby nam "smacznego". W dramacie Szekspi-
ra powiada jeden do drugiego: - "Grzegorzu, nie dajmy jeździć po sobie!" -
"Oczywiście! - odrzecze drugi - bo bylibyśmy końmi!" - Cała historia wyglą-
da mi na farsę, ale coś w niej jednak może tkwić bolesnego. Miłujmy przeto
spokój, ale nie dajmy się tłuc.
- Myślę, że tata też będzie tego zdania. Łagodny to człowiek, ja zaś każ-
dej wiosny oglądam jego maczugę, czy nie puści pędów i nie zakwitnie, ale w
sprawiedliwej wojnie może okazać się straszny.
W tej chwili nie można było zapytać o zdanie starego Kropki, bo umorzony
sielskim powietrzem spał mocno, a duch jego błądził wśród pól i lasów.
Chłopcy wałęsali się po Adamowym dziedzictwie ciekawie mu się przyglądając.
Była to wieś, jak każda wieś, a jednak jakaś inna. Wzniosły poeta nie mógł
wprawdzie wprowadzić żadnej odmiany w anatomicznej budowie krów i świń,
gdyż walka z upartą przyrodą jest trudna i o najdrobniejszą zmianę trzeba
ją prosić przez setki tysięcy lat; nie mógł dokazać tej magicznej sztuki,
aby drzewa rosły korzeniami do góry, co miłą rozmaitość wprowadziłoby do
krajobrazu. Wiele jednak uczynił w granicach ludzkiej możliwości, aby z tej
wsi, którą władał jako regent w imieniu Adasia, wypędzić banalność i staro-
modne obyczaje. Z rozmachem, godnym podziwu, urządził swoje państwo. W każ-
dym gospodarskim obejściu stoją jak wiadomo: stodoły, stajnie, chlewy, kur-
niki i inne użyteczne budynki; sterczały one i w Głodowcach, lecz - spójrz,
o przechodniu! Nad drzwiami każdego z nich widniały wielkie tablice: "Staj-
nia", "Chlew", "Stodoła". Nikt się nie mógł pomylić. Lekkomyślna i znana z
roztargnienia świnia, rzuciwszy okiem na napis: "Chlew" - od razu w tę
stronę kierowała swoje kroki. Odpowiedni napis kierował głupawą krowę do
obory, pan Rozbicki bowiem słusznie przypuszczał, że tępe to zwierzę wlezie
kiedyś przez gapiostwo do stajni końskiej, co mogło stać się powodem zamie-
szania i niesnasek. Roztropny to był wynalazek i jedynie obawie ludzi przed
wszelkim wspaniale zuchwałym postępem należy przypisać, że go nie naślado-
wano w okolicy. Gnuśne i mchem obrosłe umysły śmiały twierdzić głośno, że
najbardziej zamyślona świnia nigdy nie wlezie do młockarni, lecz zawsze
wlezie do chlewa. Pan Rozbicki jednak nie dowierzał świniom.
Zdumiewającą nowością w gospodarczym jego systemie była metoda wpływania
na naturę zwierząt łagodną perswazją i rozszerzeniem ich horyzontów myślo-
wych. Dla każdego rodzaju wynalazł odpowiednie hasło i złotą myśl. W stajni
i oborze wisiały kolorowe tablice, pięknie wypisane. Prawdopodobnie ani ko-
nie, ani krowy nie mogły ich odczytać, lecz panu Rozbickiemu szło o to, aby
wzniosłe słowa zapadły w serce i dusze owych mężów, co oporządzają konie i
owych niewiast, co doją krowy. Pragnął, aby ludzie ci pamiętali, co za-
wdzięczamy miłym zwierzętom. Dlatego w stajni napis głosił: - "Kochajmy ko-
nia, bo pracuje w znoju, a gdy zatrąbią niesie nas do boju!" - a w krowiej:
- "Ja jestem dobra krowa i z tego wciąż słynę, że daję: mleko, masło, ser i
cielęcinę!" - a u baranów: - "Nie lża krzywdzić barana, o ludzie niegodni,
bez niego bowiem ludzkość byłaby bez spodni!" - a u świń: - "Głupi ten, co
z niezdarnych naśmiewa się wieprzy, bo czasem od człowieka ja, wieprz, jes-
tem lepszy!"
Z przykrością należy oznajmić, że świetne te sentencje nie czyniły naj-
mniejszego wrażenia na kmiotkach, z tego przede wszystkim powodu, że kmiot-
kowie nie umieli czytać. Pan Rozbicki jednakże nie tracił nadziei, że Gło-
dowce staną się bujną oazą radości na miałkiej, szarej pustyni, że jego ko-
nie będą rozgłośnie rżały, a krowy będą ryczały jasnym, czystym głosem, bez
tej nuty rozdzierającej melancholii, co jest zaprawiona goryczą niezrozu-
mianych dusz. Miał on oko na wszystko i "sięgał tam , gdzie wzrok nie się-
ga". W tym celu kazał sobie zbudować na środku obejścia, jak gdyby wysoki
tron obracający się na wszystkie stronty świata. Siadał na nim o świcie i
kręcąc się na swym siedzisku patrzył, czy wszystko idzie jak w zegarku.
Wspaniały to był widok! Poznawały go zwierzęta i poznawali go ludzie - lu-
dzie z większą trudnością, bo wlekli się senni jeszcze, szeroko ziewając.
Pan Rozbicki snując swoją opowieść krwawą jak świeża polędwica, zaniedbał
powiedzieć o tym, że owa głośna przez wieki niezgoda "zbłądziła pod strze-
chy". Ci, kmiotkowie, których liczył każdego poranka jak swoich żołnierzy,
smętni z przyrodzenia, małomówni i łagodni, a po świecie chodzący jakoby we
śnie, budzili się z łapczywym pośpiechem i zaczynali dymić jak smolne po-
chodnie, gdy kto przy nich wspomniał Wiliszki. Dziewięćdziesięciu sześciu
kmiotków z Głodowiec pałało odwiecznym gniewem na widok siedzących za wodą
osiemdziesięciu trzech Wiliszuków. Był w Głodowcach jeden taki, co już miał
ze sto lat, ale i ten nie wiedział, dlaczego Wiliszki powinny być starte z
powierzchni ziemi, spalone albo zalane wodą. "Kartago musi być zburzona!"-
mniejsza zaś o powody. Obie wioski rzucały na a siebie ponure spojrzenia,
czasem ciężkie słowa, często kamienie i inne przedmioty. Jak świat światem
zawsze tu była wojna i musi trwać do końca świata.
Wicher tej niezgody ogarnął nie tylko obie wsie, lecz rzucił żagiew wojny
i na dwie karczmy. Bardzo brodaty Jankiel Kokiet, karczmarz z Głodowiec,
zgrzytał zębami i groził zatratą i urwaniem głowy pachciarzowi z Wiliszek,
który się zwał Gedale Zadumany. Jako ludzie rozważni, nie zbliżali się do
siebie nigdy na długość najdłuższego nawet oręża, aby nie przerazić świata
grozą straszliwego mordu. Okropne stałyby się rzeczy, gdyby się spotkali w
biały dzień. Spotykali się natomiast nocą, gdy zwaśniony świat zasypiał i
zgrzytając zębami z nienawiści wymieniali pomiędzy sobą artykuły pierwszej
potrzeby, jako to: jajka, ser i masło, zależnie od nadmiaru w jednej włości
i zapotrzebowania w drugiej. Nie można jednakże wyśledzić w kronikach woj-
ny, czy prawdą jest, jak szeptano, że wróg Gedale jest ciotecznym bratem
swojego śmiertelnego wroga, Jankiela?
-Adam i Wojtek, bystrze patrząc, doszli sami do poznania wielu niepoję-
tych spraw toczących się po tej ziemi, pod którą gorzał wulkan. Na wierzchu
wszystko wydawało się jasnym i błękitnym. Lato płonęło, pyszniąc się bogac-
twem i dosytem; zboża zaczęły się złocić a jabłka rumienić.Ryby rzucały się
w nagrzanym stawie jak opętane.
- Ciekaw jestem - mówił Wojtek - czy to twoja ryba, czy ich?
- Chyba moja, bo wesoła i pragnie zobaczyć kawałek świata. A tam u nich
jakoś bardzo cicho.
- Tata mówił, że ktoś tam przyjechał ubiegłej nocy.
- A skąd tata wie?
- Jak to skąd? Przecie wychodzi każdego wieczora i krąży dokoła domu
przez całą noc.
- Nie może być! Czemuż na to pozwalasz?
- A co ja mogę zrobić? - mówił Wojtek z rozpaczą. - Prosiłem i błagałem,
ale wszystko na nic. Stróż nocny strasznie jest temu rad, bo śpi, a tata
odprawia wartę.
- A pan Rozbicki co na to?
- Pan Rozbicki to też magik! Bardzo jest zadowolony, że tata taki luna-
tyk, co łazi po noc. Wyobraź sobie, że czasem do północy chodzi z nim i de-
klamuje mu swoje wiersze. Tata jest uradowany, że ma towarzystwo...
- A wierszy słucha?
- Ej, co to, to nie... Powiada jednak, że mu się świetnie przy tym cho-
dzi, bo pan Rozbicki jakby bił w bęben. Mój tata maszeruje na starość wedle
antycznej stopy, heksametrem! Posłuchaj kiedy przez otwarte okno. Boki zry-
wać! O północy pan Rozbicki woła: - "Panie Kropka, czuj duch! Pilnuj głowy
swojego syna... Nie wiemy ani dnia, ani godziny!"
Jednego ranka Wojtek mrugnął na Adasia, jakby go wzywał na rozmowę.
- Co się stało? - pytał Adaś, gdy spotkali się w zacisznym miejscu ogro-
du.
- Może nic, a może coś. Tata opowiada, że dzisiaj w nocy ktoś przepłynął
łódką przez wodę i wyskoczył na naszym brzegu. Noc była ciemna, dojrzał je-
dnak zarysy trzech postaci.
- Trzech? To ciekawe... I cóż te postacie?
- Zaczęły się skradać bardzo ostrożnie w stronę twojego sadu. Tata byłby
ich schwytał, ale ma zadyszkę i nim dobiegł, już ich nie było. Po chwili
słychać było tylko uderzanie wioseł o wodę i głośny śmiech.
- Śmieli się?
- Tata mówił, że śmiech był taki cienki, jakby się śmiała dziewczyna.
- To dziwne...
- Ej, Adasiu, nie to jest dziwne, że ktoś tu był w nocy ani to nie jest
dziwne, że ktoś się urągliwie śmiał, ale to jest najdziwniejsze, że ja zdo-
łałem to wszystko wyciągnąć z mego taty. Półtorej godziny gadał po kropel-
ce, aż się wreszcie wygadał. Powiadam ci, że tak się umęczył jak gdyby zrą-
bał las.
- Ale co to ma znaczyć? Czy zapytać pana Rozbickiego?
- Nie zdaje mi się. Pan Rozbicki zacna dusza, ale ma przy łóżku nabitą
strzelbę.
- Na Boga! Nie będzie przecie strzelał...
- Nie? A ja ci mówię, że będzie. Człowieku! Od stu przeszło lat nie było
w kronikach trupa, a on musi go mieć do poematu jak rodzynek do ciasta. O!
Pan Rozbicki jest niebezpiecznym poetą. Neron podpalił Rzym, aby wyśpiewać
pożar, a pan Rozbicki przedziurawi komuś brzuch, aby zobaczyć żołądek wro-
ga. Poeta, przyjacielu, jest straszliwym i nieobliczalnym stworzeniem, a im
gorszy poeta, tym bardziej jest zawzięty na krwawe przeżycia. Lepiej nic
nie mówić. Patrz, o wilku mowa...
Pan Rozbicki zbliżał się ku nim gwałtownie poruszając rękami i mrucząc
coś niewyraźnie.
- Demon poezji go opętał - szepnął Adaś - albo jakiś baran jest dogorywa-
jący.
- Ach, to wy... Witajcie, mężowie - rzekł Rozbicki ciemnym głosem. - I
cóż wy na to? Przyjechali!
- Kto, proszę pana?
- Hołota, łapserdaki, kłamliwi Kreteńczycy, kiepskie imitacje ludzi, sło-
wem tałatajstwo. Pięć sztuk... Trzech Niemczewskich i dwóch ich niedokrew-
nych krewnych. Jeden piegowaty. Koniec ze spokojem, z pogodą ducha, koniec
z wszelką radością. Nie będzie można zmrużyć oka, lecz trzeba spać z ręką
na strzelbie.
- Słyszałeś? - szepnął Wojtek.
- Proszę pana - mówił Adaś z powagą. - Cóż z tego, że przyjechali? Bóg z
nimi!
- Pan Bóg nie bywa u Niemczewskich, młodzieńcze! - krzyknął Rozbicki za-
perzony. - Bóg dawno ich opuścił. Diabli rezydują u państwa Niemczewskich.
- A cóż oni nam mogą zrobić?
- Poczekaj, to się dowiesz. Dotąd przyjeżdżało ich trzech, nie licząc tej
pannicy, która łazi po drzewach jak małpa, pływa jak szczupak, a konno jeź-
dzi jak dżokej z krzywymi nogami. A teraz przywędrowało ich pięciu. A nas
ilu jest? Trzech na sześcioro, bo babki nie przydadzą się na nic.
- A tata to co? - zawołał oburzony Wojtek.
- Prawda! Jeszcze jest pan Kropka, ale ma zadyszkę, a w dzień śpi.
- Pan tak mówi, jak gdyby miała być wojna...
- Aha! Wojny nie będzie, tylko zabawa z tańcami. Trzech Niemczewskich
spierze jednego Gilewicza i jeden Gilewicz zobaczy gwiazdy w biały dzień.
- O przepraszam! Tak łatwo to nie pójdzie... Zresztą trzech nie będzie
napadało na jednego!
- Taki jesteś pewny?
- Jestem pewny. W jakim oni są wieku?
- Najstarszy ma piętnaście. Tak, piętnaście, bo się narodził w tym roku,
kiedy u nas padła cholera na indyki, więc dobrze pamiętam. Lepiej by było,
żeby ocalało dwadzieścia indyków, niż żeby się był narodził jeden Niemczew-
ski, ale trudno, los jest głupawy i myślał, że to na jedno wyjdzie.
Adam zaniepokoił się naprawdę. Wprawdzie burza z piorunami, z których,
jak z rusznic strzelali ongi Gilewicze do Niemczewskich, dawno już wypuści-
ła z siebie ducha, lecz padają jeszcze jakieś ostatnie krople. Niemądre
smyki z Wiliszek, opętane starym opętaniem, gotowe uczynić jakieś lekkomyś-
lne głupstwo i jego - który gdyby był królem, otrzymałby w narodzie piękny
przydomek jako Adam Spokojny - wciągnąć do irytującej gry. On nie pragnie
żadnych wojen, gardzi nierozumną waśnią i nie chce sporów o zajęczą skórkę
sprzed lat trzystu. Dziedzicznych ślimaków nie będzie malował na niebiesko,
raczej poprosi, aby je zebrano i zaniesiono w koszu w podarunku na tamten
brzeg.
- Jestem Polakiem, ale kłócić się nie będę! - rzekł twardo sam do siebie.
- Niemczewscy niczym mi nie zawinili ani ja im. Po prostu pójdę do nich i
powiem, co o tym myślę.
Plan był wzniosły i godny wielkiego serca, lecz dość trudny do wykonania.
Ponieważ sucha granica pomiędzy Głodowcami i Wiliszkami zamknięta była od
wielu lat drutem kolczastym, można się było do Wiliszek dostać łatwo, ale
przez jezioro, że zaś tylko święty Krzysztof, mąż olbrzymiego wzrostu,
umiał przebrnąć przez głębokie wody, ludzie grzeszni użyją w tym celu łód-
ki. Obydwie wrogie rzeczpospolite posiadały swoją flotę o dość mizernym to-
nażu; były to dwa drednauty w kształcie chwiejnych łódek o jednej parze
wioseł. Podróż w takich łódkach przez Atlantyk mogła się nie udać, dość
sposobne były one jednak do użytku na morzu zamkniętym, rozlewającym się
pomiędzy Głodowcami i Wiliszkami. Łódka Gilewiczów, stary i dość zmurszały
grat, przykuta łańcuchem do pala mocno wbitego w ziemię, chwiała się wśród
nadbrzeżnych trzcin. Wspaniały okrzyk Kochanowskiego: - "Łodzi bukowa, mor-
ska pławaczko, wychowanico Idy wysokiej!" - potężnym wichrem głosu z piersi
dobyty, zatopiłby to chuchro. Dwóch młodzieńców mogła jednak przewieźć
przez wody z tym zastrzeżeniem, że żadne towarzystwo ubezpieczeń grosza nie
dałoby za ich życie.
Adam dawno już ją wypatrzył, a przypomniał sobie o niej teraz, gdy posta-
nowił popłynąć do wrogiej twierdzy z sercem na dłoni. Wtajemniczony w cel
tej wyprawy Wojtek długo kręcił głową, słusznie przewidując nieznośne dyp-
lomatyczne powikłania, atak choleryczny pana Rozbickiego, powszechny gniew
rozdrażnionego ludu, płacz głuchych babek i dość prawdopodobny napad na
apostoła pokoju, któremu Wiliszki mogą urządzić jeneralne kęsim zanim zdoła
wypuścić z siebie pierwsze słowo zgody jak gołębia z klatki.
- Weźmiemy białą chorągiew! - oznajmił Adam.
- W takim razie musisz popłynąć w dzień, aby ją z daleka ujrzeli. A jeże-
li oni nie ujrzą, przedtem jeszcze zobaczy ją pan Rozbicki, a on cię z mie-
jsca zastrzeli. Wczoraj rozmawiałem z panem Rozbickim. Powiadam ci, że on
wiele na tobie buduje! On mniema, że ty zapalisz na nowo żagiew wojny z
prostej wdzięczności wobec tego Gilewicza, co ci zostawił majątek.
- Nie może być!
- Wiesz o tym, że ja nie łżę w zwyczajne dni, tylko czasem w święta, a
dzisiaj jest środa. Jemu się zdaje, że może być i zaciera ręce słodko o tym
myśląc, że je wkrótce unurza w "zajęczej krwi Niemczewskich".
- Wszystko mi jedno! Pan Rozbicki niech idzie sam na wojnę, ja nieodwoła-
lnie płynę jutro do Wiliszek.
- Rozkaz, admirale! Jadę z tobą... Jedna stara cyganka wywróżyła mi kie-
dyś, że się utopię. Widzę z tego wszystkiego, że nadchodzi moja godzina.
Rekiny będą miały ucztę!
"Rekiny" jednakże czekały na nią na próżno, gniewnie bijąc ogonami.
Nazajutrz czarna wieść biegła z rozwianym włosem przez Głodowce, wołając:
- "Nieszczęście! nieszczęście! Łódka przedziurawiona, łódka zatopiona!"
Pan Rozbicki, od samego rana jakiś niespokojny, skoczył ze swojego tronu
jak król, któremu niespodzianie rzuciło się coś na rozum. Gniewem krwistym
objęty, wyglądał jak krzak gorejący, równocześnie zaś jak ryba, co na brzeg
wyrzucona otwartymi ustami chwyta powietrze. Rzadko w kim mogły się dwa tak
odległe porównania zmieścić w jednym czasie. Pobiegł na brzeg i własnymi
oczami stwierdził, że łódka, w której łonie wybito obszerną dziurę, leży
jak nieruchomy topielec na dnie wody i że perła floty, nawa admiralska,
stanie się wkrótce siedliskiem zuchwałych żab. Spojrzał okropnym spojrze-
niem na drugi brzeg i pogroził mu pięścią. Gdyby śmiertelnym promieniem
spojrzenia można było z odległości zapalać strzechy, Wiliszki już by były w
ogniu; gdyby pięść mogła z odległości walić mury, dom z czerwonym dachem
już by leżał w gruzach. Ponieważ pan Rozbicki przekonał się po krótkiej
chwili, że żadna z tych katastrof na razie się nie odbędzie, powrócił zła-
many i zarządził surowe śledztwo.
Nikt o niczym nie wiedział.
Pan Kropka jako wolontariusz, wałęsał się wprawdzie po nocy, lecz żadnych
podejrzanych nie słyszał odgłosów. Noc była wietrzna i wiatr wyprawiał z
wodą jakieś hałaśliwe historie, zwyczajne jednak głosy natury w niczym nie
przypominały uderzeń siekierą. Pan Kropka, człowiek doświadczony, nadmienił
wprawdzie, że do wybicia dna łodzi wystarczyło zdecydowane uderzenie butem,
pan Rozbicki jednak upierał się, że zbrodni dokonano narzędziem ostrym i
siecznym.
Ku sercu Adasia, co właśnie zamyślał pokojowe dzieło, zaczął się niezna-
cznie zbliżać gniew, jak wciąż przybierająca woda.
- Głupcy! - rzekł do Wojtka. - Po trzykroć głupcy!
- Nie krępuj się. Możesz powiedzieć, że i po siedemkroć. I nie tylko głu-
pcy, ale złośliwe pawiany. Co im z tego przyszło, że zatopili ten grat?
Uczynili to chyba ze strachu, gdyż innego powodu nie widzę. Jest jeszcze
druga możliwość. Mogli się dowiedzieć, że się do nich wybierasz z różczką
oliwną i w ten sposób zamknęli ci drogę. Chcą wojny!
- W jaki sposób mogli się dowiedzieć? - mówił Adam gorączkowo. - Rozma-
wiając o tym byliśmy przecie sami, ty nie zdradziłeś, ja nie mówiłem niko-
mu, więc jakże? Gdzieśmy stali?
- Pod tym oknem, a okno było otwarte.
- Prawda, ale tam mieszkają trzy babki. Gdybyś strzelił z armaty, nawet
by nie wyjrzały. Te dobre babki należy z miejsca uniewinnić.
- W takim razie przypadek, najnędzniejszy z przypadków! Ależ pan Rozbicki
krzyczy! Jej!
Pan Rozbicki miotał się jak Orestes gnany przez furie. Groził zemstą,
ogniem, potokami krwi i tym wszystkim co huczy, płonie i zabija w rycers-
kiej epopei. Nawet w stronę pana Kropki, którego bardzo szanował, rzucił
kilka wyrazów, nadzianych goryczą, pan Kropka jednakże żadnych z tego nie
wyciągnął wniosków, gdyż poszedł spać.
Stara łódka zmieniona w tej chwili w łódź podwodną, jedyną w tych stro-
nach, nie warta była takiej alteracji. Sądząc po straszliwości gniewu tego
męża, rzuciłby się on ze skały w przepaść, gdyby niecni Niemczewscy jakąś
znaczniejszą wyrządzili mu pakość. Wielkie to było szczęście, że tego nie
uczynili i że w pobliży nie było skały ani przepaści.
Adam począł go uspokajać uprzejmymi słowami, chcąc zaś pomazać jego obo-
lałe serce gojącym balsamem, nazwał czyn wroga nie tylko nierozumnym, ale
zgoła haniebnym. Pan Rozbicki spojrzał na niego bystrze i od razu znacznie
się uspokoił. Miotał się wprawdzie przez dłuższą chwilę w sposób przeraźli-
wy, można jednak było przypuszczać, że tygrys, co w nim zaryczał, powoli
układa się do snu. Bulgotał jeszcze od czasu do czasu jak grzmot, co się
przetoczył przez chmurne niebo, aby nikt nie myślał, że go tak łatwo ukoić.
- Trzeba będzie na noc spuszczać psy - rzekł Adaś, pragnąc tygrysa zmusić
do używania ludzkiej mowy.
- Psy? - zawołał pan Rozbicki. - Ale skąd ja wezmę psy?
- To ich tu nie ma? - zapytał Adaś zdziwiony.
Wprawdzie nie pokazał tego po sobie, widać jednak było, że go zaskoczył
cokolwiek mizerny stan jego żywego dobytku.
- Jest jeden - mówił zamyślony Rozbicki - ale już stracił głos, taki sta-
ry. Nieboszczyk nie lubił psów, bo mordowały zające, nieboszczyk zaś miał
słabość do zajęcy. Nie do biegających, oczywiście... To stare psisko nie
czyniło złodziejskich wypraw, bo niewiadomo, czy na więcej lat czy pcheł,
więc się utrzymało na posadzie. Teraz jednak musimy mieć psy! Sworę bryta-
nów, rzucających się do gardła, całą bandę strasznych psów, wściekłych
psów! Wyborny pomysł. Trzeba będzie poszukać w okolicy, ale na to trzeba
czasu, a żniwa niedaleko... Czekaj, młodzieńcze! Mam myśl, mam doskonałą
myśl!
- Jaką, proszę pana?
- To tajemnica, podstęp wojenny... Zawierz głowie starego wojownika. Od
dzisiejszej nocy będzie nas strzegł Cerber trzygłowy.
- Wesołe oczki "starego wojownika" trysnęły uśmiechem; dawno już nie było
w nich śladu straszliwego gniewu, co niedawno kąsał jego osierdzie. Pobiegł
na krótkich nóżkach, aby jak król, co z wygnania powraca zasiąść znowu na
swoim gospodarskim tronie i pańskim okiem tuczyć konie.
Adam i Wojtek ponure spojrzenie rzuciwszy w stronę wody poszli wolnym
krokiem beztroskich włuczęgów ku lasowi. Stał się on ich najmilszym zakąt-
kiem. Pod wyniosłymi drzewami ścielił się zielony chłód; drobne, gęste
krzewy podszyły go splątaną gęstwiną, najbujniejszą nad szmerliwym strumy-
kiem, co się sączył pracowicie w głębokim jarze, jakby się spieszył do mat-
ki, do wielkiej wody jeziora. Na dole leżała cisza. "Gałęzie u góry wisiały
jak zielone, gęste, niskie chmury". Tu i ówdzie nieśmiało odzywały się
przedziwne głosy. Krzyknął ptak, nagłą zdięty trwogą, zatrzeszczała gałązka
tknięta płochliwą nogą zwierzęcia, przekradającego się z łopotem serca
przez miejsca odsłonięte. Do grubego pnia przypiął się jak pijawka, koloro-
wy dzięcioł i stukał jak gość do drzwi. Ponieważ mu nie otworzono, więc
okrążył pień i stukał z innej strony, jakby chciał zapytać: - "Czy robaczki
w domu?" - Wnet go ogarnęła furia i począł dziobać drzewo z szybkim stuko-
tem.
- Czy nie uważasz - szepnął Wojtek - że ten drab stuka wedle heksametru?
- W drugim wierszu zmącił rytm - odrzekł cicho Adaś.
Dzięcioł poznawszy, że zdrowe drzewo jest mało obiecującą jadłodajnią dla
głodnego obywatela lasu, machnął na nie ogonem i przeniósł się na inne.
Miał w czym wybierać. Zmarły Gilewicz kochał las i pan Rozbicki miłował go
poetycką duszą. Wszystko w tym majątku było chudopacholskie, las tylko był
wielkopański, więc jak gdyby wiedząc o tym pysznił się i nadymał górnymi
głosami.
W wysokiej liściastej gęstwinie wiatr buszował nieustannie, lekko chwie-
jąc czubami drzew nawet w skwarne południe. Dopiero o gasnącej wieczornej
godzinie coś tam w górze zaczynało grać, jak organy podczas nabożeństwa.
Jakiś ptak srebrzystym dzwonkiem dzwonił na nieszpory, ciżba krzewów przy-
padała do ziemi, jak modlący się ludzki tłum, strumyczek mruczał swój pa-
cierz, a wielkie drzewa śpiewały: - "Wszystkie nasze dzienne sprawy..."
unisono, uroczyście, szumnie. Śpiew ten huczał potężniej, gdy przed nocą
cwałowały tabunem czarne chmury, co wychłeptawszy wodę z morza, leciały na
dalekie ziemie. Wicher zwalisty, co je gnał, wyjąc z uciechy, że pędzi cza-
rne, zastraszone bydło, spadał na las i deptał po nim. Wtedy drzewa huczały
groźnie, straszliwymi głosami, i gięły znieważone korony, aby strząsnąć na-
pastnika.
Adaś, mrówka z kamiennego mrowiska - z wielkiego miasta, co tu, do stóp
tych olbrzymów przypadkiem przywędrował, patrzył na las jak na największe
cudo. Nie mógł pojąć, że ta wspaniałość, co szczytami sięga "pod nieba em-
pirejskie", należy do niego; myślał o tym z nieśmiałym drżeniem serca i ze
strwożoną pokorą. Zdawało mu się, że jest "Guliwerem u olbrzymów", pacholę-
ciem, co stanął w obliczu majestatu. A las, wspaniały, ogromny las, ogród
boży, szumi łagodnie i sennie; blaski słońca, co się złotymi strugami leją
przez listowie, przypominają uśmiech. Las uśmiecha się i gada: wojsko dob-
rotliwych olbrzymów, co nikomu nie uczynią krzywdy. Pokochał przeto ten
swój las nagłą, gorącą, namiętną miłością. Zdawało mu się, że w jego sercu
wyrósł las młody i bujny, zielony i radosny. A ten wielki, stary i potężny
oczarował go, zagarnął i rozmiłował go w sobie.
Mówił jakby w rozmarzeniu:
- Mnie nie będzie już na świecie, a ten las będzie! Słyszysz, Wojteczku?
Wolałbym uciąć sobie rękę, niż ściąć jedno z tych drzew. Kocham ten las...
Gdy zamknę oczy, widzę go... Słyszę go, gdy zasypiam. Wiesz, Wojtek, jest
mi zielono w duszy.
- Myślę, że nie las jest temu winien - rzekł Wojtek odsuwając się przezo-
rnie. - Dusza twoja mogła przybrać barwę wnętrza głowy. Nie wrzeszcz, bo
spłoszysz wiewiórkę! Dlaczego dręczysz zwierzęta?
- Gdzie, gdzie jest wiewiórka?
- Wcale nie widziałem wiewiórka, chciałem jedynie otumanić twoją zemstę.
Tarzanie! Za to jednak możesz zobaczyć człowieka na koniu. Pan Rozbicki je-
dzie w cwał przez łąkę. Czy cię to nie zdumiewa, że koń nie ma skrzydeł?
- Już i to dobrze, że ma cztery nogi. Czy słyszysz?
- Co mam słyszeć?
- Ten centaur w głos się śmieje... Co się stało Homerowi?
Pan Rozbicki znajdował się w promienistym humorze. Jechał brzegiem lasu i
od czasu do czasu zanosił się śmiechem tak rozgłośnym, że smutny jego ru-
mak, jasnokościsty pesymista, odwracał głowę i patrzył na jeźdźca z wyraź-
nym niesmakiem.
- Musiało mu się zdarzyć coś wesołego - mówił Wojtek. - Dziwnie się zmie-
nił od rana. Szalał na widok zatopionej wielkiej armady, ale jakoś prędko
to przebolał. zawołajmy na niego, może co powie.
- Hej, hej! - krzyknął Adaś.
Wesoły kawalerzysta najpierw się zdumiał, potem tak zachwiał się w siod-
le, jak gdyby chciał zwrócić bachmata w powrotnym kierunku, bachmat jednak-
że, wbrew wszelkim pozorom bardzo silna indywidualność, sprzeciwił mu się
gwałtownie.
- Co wy tu robicie? - rzekł poeta. - Nie oddalajcie się tak od domu, bo
licho wie, co was może spotkać w ciemnym lesie.
- A pan dokąd tak pędzi? - spytał Adaś. - Znakomicie pan jeździ!
- Przydałbym się pod Somosierrą, co? Jadę tak sobie, żeby z siebie wy-
trząść złość.
- Złość? Nam się zdawało, że pan się głośno śmieje - rzekł Adaś zdziwio-
ny.
- Ja się śmiałem? Przywidziało się wam. To chyba ta szkapa, ale nie ja -
mówił pan Rozbicki, żywo mrugając oczami. - Mam dużo powodów do śmiechu!
Właśnie... Właśnie...
Gdy mu się udało przekonać Rosynanta do ruszenia w drogę, zachęciwszy go
do tego przeraźliwym, cienkim krzykiem, po czym przymilnym wołaniem: -
"Wio, kosiu, wio!" - Adaś spojrzał na Wojtka, Wojtek zaś na Adasia.
- Wieszcz ma nieczyste sumiemie - rzekł Adaś.
- Wieszcz, choć wieszcz, lecz coś kręci! - zaśmiał się przyjaciel. - Ra-
duje się prywatnie, a dla "obcych ludzi ma twarz jednakową", jak mówi jego
kolega, Słowacki. Ha! Poeci są zmienni jak obłoki. Istnieje szkoła myśli-
cieli, która śmiało twierdzi, że brak im piątej klepki. Zresztą dzień jest
zbyt piękny, aby się zajmować odgadywaniem straszliwych tajemnic.
Przebrnęli przez ten dzień, jak przez czystą, niebieską wodę, mało zwró-
ciwszy uwagę na to, że pod wieczór pokłóciły się dwie staruszki tak gwałto-
wnie, że zdołały obudzić z głębokich snów pana Kropkę. Jedna, która miała
dziewięćdziesiąt lat, twierdziła, że dzisiaj jest wtorek, czemu z należytą
werwą sprzeciwiła się druga, powołując się na większe swoje doświadczenie,
miała bowiem lat dziewięćdziesiąt trzy. Jej zdaniem był już piątek. Pan
Kropka rozdzierającym krzykiem oznajmił im, że naprawdę jest środa, za co
go nazwały człowiekiem ordynarnym i gruboskórnym, usłyszały bowiem, jakoby
twierdził, że właśnie jest niedziela, a przecie ludzie pracują, więc nie
może być niedziela! Przerwawszy kłótnię zjednoczyły się w zamiarze wydarcia
błękitnych oczów pana Kropki z ich naturalnej oprawy, co go zmusiło do sro-
motnej ucieczki pod opieką pana Rozbickiego.
Ucieszył się pan Rozbicki jego widokiem i zamknąwszy się z nim długo i
tajemnie nad czymś radził.
Pan Kropka oznajmił sennemu synowi:
- Pójdę...
- Znowu tata będzie chodził całą noc. Po co? Kiedy tata odpocznie?
- Odpoczywam! - rzekł stary z mocą.
Chodząc?
- Lubię.
- Trudno, jeżeli tata lubi, niech tata idzie.
- Ślicznie... - rozmarzył się starty. - Gwiazdy...
- Niech tata przynajmniej dobrze patrzy.
- Ho, ho! - krzyknął ojciec.
- Najpierw jakieś trzy cienie, wczoraj łódka... Nie bardzo mi się to pod-
oba.
Stary w odpowiedzi przytulił do piersi maczugę Herkulesa i rzewnie wes-
tchnąwszy, poszedł w ciemność.
Musiało być około północy, kiedy śpiący głęboko Wojtek poczuł mocne szar-
pnięcie.
- To ja, Adam - szepnął mu głos nad uchem. - Wstawaj czym prędzej...
- Co się stało, na Boga? - krzyknął przyjaciel zduszonym głosem.
- Nic strasznego, chodź prędko... Pękniesz ze śmiechu!
Wojtek, który się zerwał z posłania, pomyślał z rozpaczą, że pękanie ze
śmiechu o północy jest pomysłem stanowczo opętanym.
- Słuchaj - mówił Adaś cicho.
Wśród gwiezdnej ciszy rozlegało się przeraźliwe ujadanie psów. Jeden
trwożył noc głębokim basem, drugi naszczekiwał barytonem, trzeci urągał
gwiazdom głosem mocno piskliwym i cienkim.
- One tak co pół godziny... I zawsze wszystkie razem. Zbliż się do okna.
Widzisz co?
- Nic nie widzę.
Adam strzegąc się każdego szmeru ostrożnie otworzył okno.
- Poczekajmy, zaraz zaczną.
Znowu ozwał się głęboki bas potężnego jakiegoś brytana.
- Ależ to nie pies! - szepnął śmiertelnie zdumiony Wojtek. - To tata!
- Słusznie, a ten baryton to nocny stróż.
- A ten trzeci, co tak cienko?
- Jesteś mało muzykalny. Posłuchaj...
- Pan Rozbicki! - krzyknął Wojtek. - A im co się stało?
- Nic. Głodowce straszą zające z Wiliszek. Ale twój tata najlepiej to ro-
bi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
STO PIORUNÓW I BARANIA KOŚĆ
Wyborny pomysł pana Rozbickiego, aby szczekaniem zastraszyć wroga, nie
był pomysłem oryginalnym; często używali go brudni skąpcy żałujący ochłapów
dla psa, więc szczekali osobiście, wzbudzając u złodziei uśmiech politowa-
nia. Pan Rozbicki nie był wprawdzie skąpcem, lecz genialnym strategiem, ale
i jego chóralne szczekanie nie wywołało spodziewanej grozy. Chytry wróg po-
znał się na niedołężnym szachrajstwie i natrząsał się z niego w sposób obe-
lżywy. Pomimo czujnych straży, pomimo zawodowej chytrości pana Kropki, zna-
leziono we dwa dni potem na ganku domu w Głodowcach - u bram twierdzy! -
niewielkie zawiniątko.
- Ostrożnie! - krzyknął rozdrażniony pan Rozbicki - to może być bomba!
Adaś nie bacząc na to, że w zawiniątku może być ukryta śmierć, kopnął je
z zuchwałą lekkomyślnością młodości. Nic nie wystrzeliło. Chwycił je przeto
czym prędzej i rozerwał sznurki. Z powicia kilku papierów wydobył pokaźną
kość, do której przywiązano kartkę z drwiącym napisem:
"Dla zmęczonych piesków!"
- Ha! - zakrzyknął pan Rozbicki.
Chciał powiedzieć znacznie więcej, ale udało mu się chwycić pierwsze z
brzegu słowo i trafił na "ha"!
Nawet ta babka, co miała dziewięćdziesiąt trzy lata, byłaby łacno pojęła,
że wróg się z nich natrząsa.
- Alea iacta est! - krzyknął poeta odzyskawszy głos. - Kości rzucone! -
dodał tragicznym głosem dla tych, którzy nie byli biegli w łacinie.
Adam pomyślał, że gdyby pan Rozbicki nie urządzał amatorskiego teatru
"pod psem", wróg nie miałby wybornej okazji do naigrawania się. Nie chciał
tego powiedzieć dostojnemu Homerydzie, lecz spojrzał na niego z rozżale-
niem, wieszcz jednakże mało sobie ważąc rozżalenie Adama usiłował odkryć
sposoby wroga, nie mogąc pojąć jakimi drogami to ohydne zawiniątko dostało
się na próg jego twierdzy. To było najważniejsze w tej chwili.
- Szpiegrze tu byli! - krzyknął w srogiej alternacji.
Nie powiedział "szpiedzy", lecz po staropolsku: "szpiegrze".
Nie było to odkryciem nadzwyczajnym, każdy wiedział bowiem, że tej pluga-
wej kości nie przyniosły demony, lecz panowie Niemczewscy.
Nad Głodowcami stanęła czarna chmura. Mroczno uczyniło się w nich i dusz-
no. Głodowce zostały pohańbione tym dotkliwiej, że kość była baraniego po-
chodzenia. pan Rozbicki jadł kwaśne mleko nie jak zwykle z kartoflami, lecz
ze wstydem. Pan Kropka posępny był jak jenerał, który przegrał bitwę. Chło-
pcy byli rozdrażnieni i smutni. Tylko babki kłóciły się zawzięcie, a łakomy
staruszek korzystając z zamieszania czynił wyprawy na agrest.
- Nie możemy się dać ośmieszyć - rzekł Adaś do Wojtka. - Cała historia
zaczyna być nieznośna. Musimy się z nimi rozmówić. Chodź ze mną!
Ukrywając się przed panem Rozbickim poszli chyłkiem na brzeg wody, skąd
wyraźnie widać było dwór w Wiliszkach. Na tamtej stronie pusto było i głu-
cho.
- Hop, hop! Wiliszki! - krzyknął Adam jak mógł najdonośniej.
Nikt się nie ukazał na to wołanie.
Nabrał w płuca powietrza i zawołał raz jeszcze, zgoła rozpaczliwie.
Nic. Cisza.
- Po wodzie głos niesie - rzekł rozgoryczony Wojtek. - Muszą słyszeć, ale
nie chcą. O patrz, patrz, tam na szczyt tej skręconej jabłoni. Widzisz?
- Widzę... Ktoś siedzi na gałęzi i ukrywa się za pniem.
- To dziewczyna - szepnął Wojtek bystrooki.
Adam gotów był do wszystkiego. Zwinął dłoń w trąbkę, do ust ją przyłożyw-
szy zakrzyknął:
- Widzimy panią na drzewie! Niech się pani odezwie!
Nikt nie odpowiedział. Wideta na drzewie zręcznie ukryła się wśród liści.
- Wracajmy! - rzekł Adaś zduszonym głosem.
Wojtek spojrzał na niego z troskliwą uwagą i ujrzawszy w jego oczach łzy
szepnął gorąco:
- Nie warto, Adasiu, nie warto...
- Przykro mi - rzekł Adaś. - Co ja im zawiniłem? Jesteś świadkiem, że
chciałem zgody... Upokorzyłem się... Ale oni mają zawzięte serca... Czemu
jednak ta dziewczyna?
- Nie znasz kobiet - rzekł Wojtek ponurym głosem, wyciągniętym za włosy z
dna brzucha. - W takich sprawach kobiety są najgorsze. Pragną widoku krwi.
Hańba im!
Ponieważ po tak straszliwym oskarżeniu każde następne słowo byłoby pustym
dźwiękiem, więc zapadli w głuche milczenie. Jedynie Wojtek, w którym bulgo-
tał gniew jak woda w samowarze, pragnąc rozprężyć duszę w jakimś gwałtownym
czynie, porwał ni stąd, ni zowąd ogromny kamień i z pasją rzucił go w krza-
ki. Kamieniowi było wszystko jedno, lecz zgryzionej duszy ludzkiej cokol-
wiek to ulżyło.
Rozwaga nakazywała czujność, jednakże w masce obojętności; wszelki czyn
nieprzemyślany i poczęty w zdenerwowanym uniesieniu mógł się stać wodą na
młyn Niemczewskich. Niech oni wlezą w kabałę. Głodowce postanowiły patrzeć
i czekać. Z pilnej obserwacji kilkudniowej stało się jasne, że wróg wciąż
czyni tajemne wypady, zawsze w inną stronę i zawsze udaje mu się ujść nie-
postrzeżenie. Ślady wiodły raz do lochu, w którym przechowywano masło i
śmietanę, raz do lamusa, zapełnionego gratami, zużytymi w gospodarskim tru-
dzie. Do domu wróg zbliżyć się nie śmiał.
- Mam takie wrażenie - rzekł Adaś do Wojtka - że oni czegoś szukają.
- Przede wszystkim guza - odrzekł Wojtek.
- Niewątpliwie, ale i czegoś jeszcze. Poczynają sobie zuchwale, ale nie
czynią tego bez powodu.
Pan Rozbicki oświadczył ponuro, że szukają śmierci. Owszem, niech szuka-
ją.
- Poczyniłem wszelkie przygotowania - mówił uśmiechając się tajemniczo. -
Jednego poranka jeden z nich będzie gotów!
- Co to znaczy, na Boga! - zawołał Adaś. - Co pan zamierza?
- Iii! nie warto mówić - odrzekł pan Rozbicki odchodząc.
- Wojtek! - mówił Adaś gorączkowo. - Pan Rozbicki ma śmierć w oczach.
- Chyba tylko w jednym. On udaje tylko, że taki groźny!
Nikt jednak nie zdołał przeniknąć zamiarów pana Rozbickiego, nie było
zresztą na to czasu, drugiego lipca bowiem zdarzył się wypadek, który nape-
łnił Głodowce zgrozą i krzykiem. Tego dnia rzekł rano pan Kropka do swojej
pociechy, Wojtka:
- Duszno...
- W izbie duszno! Niech tata pójdzie przespać się na łąkę pod lasem.
- Woda...
- Co: woda? Aha, lepiej spać nad wodą? Można i tam. Skoro zawołają na
obiad, przyjdę tatę obudzić. Do widzenia, śpij tata zdrowo!
- Amen - rzekł pan Kropka, nie wiadomo ściśle dlaczego tak właśnie, i po-
szedł.
Było to ostatnie słowo, które z siebie wydał. Poza tym słowem wszystko
inne znikło, a pan Kropka z tym wszystkim na dodatek. Nie było pana Kropki.
Nec locus ubi Kropka. Rozwiał się. Przepadł. Rozpłynął się w powietrzu,
chociaż ważył dziewięćdziesiąt kilogramów. Gdy około pierwszej godziny, tuż
przed obiadem, Wojtek poszedł budzić prezesa siedmiu braci śpiących, szukał
nadaremnie. Obszedł głodowiecki brzeg, zajrzał za każdy krzak, lecz nigdzie
nie było śladu taty. W jednym miejscu, tuż nad wodą, dokąd nie dochodziła
zagroda z kolczastego drutu, widać było zmiętoszoną trawę, lecz i tu go nie
było. Wojtek począł biegać niespokojnie i nawoływać, z początku cicho, po-
tem coraz głośniej, wreszcie rozdzierająco.
- Chyba poszedł do lasu! - pocieszył się syn lekkomyślnego ojca.
Zwołano wszystkich i przetrząśnięto las. Ani śladu.
- Możliwe też... - zaczął pan Rozbicki, ale nie dokończył.
- O czym pan myśli? - wrzasnął Wojtek.
- Możliwe... że się utopił...
Wojtek zbladł i chwycił się ręką za serce.
- Niemożliwe! - zawołał Adaś.
- Mógł we śnie wleźć do wody - mówił pan Rozbicki.
- Szukajmy! - wołał przerażony Wojtek.
Zdięto drzwi stodoły, szerokie jak brama miasta Gazy, którą Samson wy-
niósł na plecach, położono je na kilku belkach i tę tratwę spuszczono na
wodę. Dno widać było wyraźnie, woda bowiem była czysta; można było dostrzec
każdy na dnie kamień, trudno było przeto nie zauważyć potężnej osoby. Żad-
nej osoby nie było w tym czasie w głębi wód. Nie można było w żaden sposób
powiedzieć o panu Kropce, że "przepadł jak kamień w wodzie". Pan Kropka za-
gubił się gdzieś na lądzie.
- Może mu się coś przywidziało i poszedł do miasteczka - mówił zamyślony
Adaś. - Może śpi gdzieś w zbożu... Uspokój się, Wojtek! Ojcu nic stać się
nie mogło, nie jesteśmy przecież na pustyni.Poczekajmy do wieczora. Staru-
szek gdzieś się wyśpi i wróci.
- Daj Boże, daj Boże! - Szeptał Wojtek.
Pan Rozbicki jednakże kręcił głową.
- Jeżeli - mówił - nie powróci do wieczora, dam znać policji.
Czekano w mrocznym milczeniu, jedynie chłopcy nie zaprzestali poszukiwań.
Poszli do wsi pytając każdego, azali nie widział gdziekolwiek pana Kropki?
Nikt go jednak nie widział, więc z ciężkim sercem wracali do domu.
- Nie wrócił? - spytał Wojtek gorączkowo.
- Jeszcze nie! - odrzekł pan Rozbicki ponuro.
Zmierzch się już zaczął sączyć przez szczeliny w niebiosach, kiedy zwa-
biony niezwykłym w Głodowcach rozruchem zjawił się tam roztropny Icek Ko-
kiet, osobisty i zapamiętały wróg Wiliszek. Ponieważ wiedział już o wszyst-
kim, zjawił się przeto z rzewnymi słowami współczucia, które wedle wszel-
kich form towarzyskich złożył jak kwiaty na ręce Wojtka. Wojtek poczuł jed-
nakże, że razem z uprzejmymi słowami roztropny mąż wciska mu do ręki jakiś
zmięty papier.
- Co to jest? - zapytał Wojtek.
- To jest tajemnica - szepnął tamten kładąc palec w okolicach gęstej bro-
dy, gdzie wedle wszelkich przypuszczeń znajdowały się usta.
Wojtek drżąc z niepokoju i niecierpliwości dał znak Adasiowi. Po chwili
czytali z największym zdumieniem:
"Poufne! Tajne! Do Wojciecha Kropki! Twój ojciec jest w niewoli!!! Pozos-
tanie w niej tak długo, jak długo nie rozmówimy się w ważnej sprawie! Jeśli
jesteś odważny, staw się dzisiaj o północy na brzegu. Gdy podpłynie łódka,
powiedz hasło: - <<W Grenadzie zaraza!>> - Łódka odpowie: - <<Śmierć lub
zwycięstwo!>> - W łodzi będzie tylko jeden i ty musisz być sam! Jeżeli
przyjdzie z tobą ten drugi, lub kto inny, łódź odpłynie, a twój ojciec bę-
dzie jęczał w niewoli. Pan Rozbicki nie śmie wiedzieć o niczym. Wierzymy
Twojemu słowu, bo nie nazywasz się Gilewicz! Dzisiaj o północy!!! Ci, co są
Niemi".
- Złoczyńcy! - krzyknął Adaś. - Złoczyńcy! Porywacze ojców... Przychodzi-
ło mi to na myśl, ale sam siebie zwymyślałem za taką myśl.
- Ale jak tata mógł... - głośno rozważał Wojtek. - Chyba, że za mocno
spał... Adasiu, co robić? Czy powiedzieć panu Rozbickiemu? Uspokój się,
przyjacielu, i poradź...
Ale Adaś nie chciał się uspokoić. Wiedząc, że pan Kropka ani się nie uto-
pił, ani nie został pochłonięty przez rozstępującą się ziemię, tę sprawę
pomijał w swoich rozognionych rozmyślaniach. Wyrwał tajne pismo z rąk Wojt-
ka i czytał ze zgrozą:
- "...Wierzymy twojemu słowu, bo nie jesteś Gilewicz"... Ale ja jestem
Gilewicz i nie puszczę tego płazem! To za ciężkie...
- Ale co robić, co robić? - pytał Wojtek gorączkowo.
- A czy ja wiem, co robić? Najlepiej by było wpaść tam i stłuc ich na
kwaśne jabłko.
- Nie damy rady... - jęknął Wojtek.
- Więc chyba czekać. Przecie nie będą go tam więzili, lecz jutro wypusz-
czą.
- Pewnie, ale tymczasem pan Rozbicki pośle po policję. Będzie brzydka
sprawa... Zrobi się niesłychana awantura. A te małpiszony traktują to wszy-
stko honorowo.
- Honorowo! - zaśmiał się Adaś jak młody szatan. - Czekaj, niech pomyślę,
bo wyszedłem z siebie.
- Wyjść możesz, tylko nie odchodź za daleko - rzekł Wojtek, który znacz-
nie pocieszony, odzyskał dobry humor. - Pomyśl, bracie, pomyśl!
Adam wpatrywał się długo w zmierzch opadający jak jedwabna, czarna zasło-
na i rozmyślał z wielkim natężeniem. Wreszcie przemówił:
- Wiesz co? Idź na brzeg... Panu Rozbickiemu nic nie powiemy i jakoś go
łagodnie ocyganimy. A pójść musisz nie tyle po ojca, bo ojciec powróci sam,
ale aby się wreszcie dowiedzieć, czego ta zgraja od nas żąda. Piszą, że
chcą się rozmówić "w ważnej sprawie". Zobaczymy, jaka to "ważna sprawa".
Sam mało mów, a dużo słuchaj. Niech się chłopaczki wygadają. Rozumiesz?
- Rozumiem doskonale. To dobra myśl! Może się wreszcie uda skończyć tę
tragifarsę. Kto będzie rozmawiał z panem Rozbickim?
- Chyba ty. Będziesz musiał coś powiedzieć, ale nic nie powiedzieć, bo
pan Rozbicki, jak sam powiada, mógłby być wujem Ulissesa.
- Będę lisem! - rzekł Wojtek.
Pan Rozbicki skrzętnie notował coś na długich skrawkach papieru, ujrzaw-
szy jednak wchodzącego Wojtka, szybko je nakrył obiema rękami.
- Epopeja! - pomyślał Wojtek z dość podejrzanym szacunkiem.
- Czym ci mogę służyć, Pyladesie? - zapytał Olimpijczyk głosem smutnym,
jak gdyby zgryziony, że musi rozmawiać ze śmiertelnym, on, który przed
chwilą rozmawiał z bogami.
- Mam wiadomości o ojcu - mówił Wojtek unikając jego wzroku.
- Nie może być - zawoła poeta z nagłym ożywieniem. - Żyje?
- Dlaczego by nie miał żyć?
- Szkoda! - rzekł głucho pan Rozbicki. - Ach, ach... młodzieńcze!... -
dodał z niezwykłą życzliwością - nie chciałbym, abyś mnie źle zrozumiał.
Powiedziałem: "szkoda!" - myśląc, że ta radosna wiadomość przychodzi do nas
tak późno... szkoda, żeśmy się tak serdecznie martwili... Pojmujesz?
- Oczywiście - bąknął Wojtek, byłby jednak dał młodą głowę za to, że pan
Rozbicki płacze nad utratą tragicznego tematu, przekonany, że Niemczewscy
pozbawili miłego żywota pana Kropkę.
- I jakież to wiadomości? - pytał staruszek. - Właśnie miałem zamiar na-
pisać doniesienie do posterunku policji.
- Dobre... Tata oddalił się na krótki czas w ważnych sprawach... Nie mogę
więcej powiedzieć, bo tata pragnął utrzymać to w tajemnicy... Mój tata w
ogóle jest dziwnym człowiekiem... Tak sobie czasem pójdzie i nie wraca...
Takie fantazje, proszę pana... Szczególnie latem. Pójdzie, proszę pana, nic
nikomu nie powiedziawszy i chodzi, chodzi...
- A potem wraca - rzekł pan Rozbicki bystrze się w niego wpatrując.
- Oczywiście!
- A kiedy powróci?
- Pewnie jutro... Taki dziwny człowiek, proszę pana... Czasem to mi się
chce śmiać. Więc niech pan nie woła policji, bo i po co? Jutro w nocy tata
z pewnością wróci?
- Dlaczego w nocy?
- Przecie w dzień będzie spał, nie wie pan?
- Więc nie będzie chodził?
- Może będzie, proszę pana. Czy ja wiem? Tata jest oryginał.
Pan Rozbicki spojrzał mu głęboko w oczy mówiąc mu spojrzeniem:
- Młodzieńcze! Łżesz na gruby kamień, ale nie masz wprawy. Mnie nie obeł-
gasz.
Głośno zaś oznajmił:
- W takim razie wszystko w porządku. Bądź pozdrowiony! Vale et me amantem
ama!
Wojtek przysunął jednym gwałtownym szurgnięciem nogę do nogi, co od nie-
pamiętnych czasów jest oznaką głębokiego szacunku i czym prędzej "uniósł
stąd obecność swoją", jak ślicznie śpiewają w jednej operze.
- Uwierzył? - pytał gorączkowo Adaś stojący na czatach.
- Owinąłem go dokoła małego palca - zaśmiał się Wojtek. - Pisał właśnie
poemat, więc był cokolwiek nieprzytomny. Zacna dusza, ale małe dziecko go
ocygani. Która godzina?
- Babki już przestały się kłócić.
- Aha, jakaś dziewiąta. Niedługo trzeba będzie się położyć, bo pan Rozbi-
cki może zajść niespodzianie. Potem wymknę się przez okno.
- Weźmiesz broń? - szepnął Adaś ponuro.
- Jaką? - zdumiał się Wojtek. - Skąd ja wezmę broń?
- W pokoju pana Rozbickiego jest cały skład, ale tam trudno się dostać -
mówił zamyślony Adaś. - Coś jednak ze sobą wziąć musisz.
- Czyż trzeba... - z powątpiewaniem rzekł Wojtek.
- Ludzie, którzy porywają ludzi, nie są ludźmi, którym bym wierzył - wy-
głosił Adaś nieludzki aforyzm. - Wiesz co weźmiesz? Weźmij tę kość baranią!
Czytałem, że jest to straszna broń.
- Myślisz chyba o oślej szczęce?
- Ośla szczęka też byłaby niezgorsza, ale ponieważ będzie ci potrzebna do
gadania, więc nie będziesz mógł użyć jej do walki. Mówię ci, kreaturo, że w
jednej francuskiej książce morderca zakatrupił pewną pannę baranią kością.
- Gdzie ona? - zapytał Wojtek z mocą.
- Wisi w mojej izbie na ścianie. Kość, oczywiście, nie panna.
- Strasznie poniewierają biednego barana po zgonie. Po cóż ją powiesiłeś?
- Aby nie zapomnieć, bo ja im to zapamiętam. Słyszysz? Co złość ludzka
potrafi zrobić z najspokojniejszego człowieka, jakim ja byłem!
Zaległo ponure milczenie, nad którym obłędnym lotem latał nietopeż.
- Noc będzie ciemna - szepnął Wojtek.
- Tym lepiej.
Do północy było daleko, ukryli się przeto w izbie zagasiwszy światło i
rozmawiali szeptem, gotowi w każdej chwili do udawania, że zapadli w głębo-
ki sen; w domu jednak nikt się nie poruszał prócz zegara w oddalonyn pokoju
pana Rozbickiego, który rzadko na niego spoglądał, używając do mierzenia
czasu niezawodnych kogutów, nie wymagających ustawicznego nakręcania i na-
prawy.
Drzewa za oknami zaczęły szumieć rozgłośnie. Zdawało się, że wiatr chwie-
je nocą jak czarną wodą; powietrze stało się ciężkie i duszne.
- Gwiazdy pogasły - szepnął Adam spoglądając przez okno. - Zdaje się, że
chmury walą. Gdzie może być nocny stróż?
- Pewnie w sadzie i pewnie śpi, do czego go tata przyzwyczaił. Z tej
strony nie ma niebezpieczeństwa. Jednego się tylko boję, aby pan Rozbicki
nie strzelił do mnie w ciemności i w ten niewymyślny sposób pozbawił dynas-
tię Kropków ostatniego jej przedstawiciela.
Adaś, w mroku nie widząc przyjaciela usłyszał w jego głosie, wesoło zaba-
rwionym, starannie się ukrywającą nutę zdenerwowania. Zapytał go po prostu:
- Wojtek, boisz się?
- Sam nie wiem - odrzekł uczciwie Wojtek. - Jest mi jednak cokolwiek nie-
wyraźnie. Dotąd, jeśli walczyłem kiedykolwiek, działo się to w biały dzień
i znałem twarz wroga. Ci z Wiliszek lubują się widać w romantycznych przy-
godach i awanturują się o północy, z hasłem i odzewem. Nie lubię takich hi-
storii. Ciemna noc jest porą spiskowców, a tu nie ma powodów do spisku.
Przyjdź w słońcu, powiedz czego chcesz, jaką sobie uroiłeś krzywdę i albo
podamy tobie ręce, albo pobijemy się uczciwie. Czy słusznie mówię?
- Bardzo słusznie. Toteż ja myślę, że gdyby sprawa toczyła się pomiędzy
samymi mężczyznami, wszystko poszłoby gładko. Wplątała się w to jednak ko-
bieta. "Helena Trojańska" - jakby rzekł pan Rozbicki - i stąd ten teatr,
północ i tajemniczość. Cicho, co to?
Nasłuchiwali z zapartym oddechem.
- Nic. Szafa trzasnęła... Szafy mają niemądre przyzwyczajenie trzaskania
wśród głuchej nocy. Ależ wiatr wyje!
Wiatr, jak gdyby czekał na sposobną porę, rozpoczął niezwykłe harce i w
sposób zgoła nielitościwy począł tarmosić drzewa. O szyby okna uderzały ga-
łązki tłoczonych tuż przy domu bzów.
- Chyba będzie burza - szepnął Wojtek.
- Tego by tylko brakowało - mruknął Adaś. - Wszystkie straszne historie w
operze odbywają się zawsze podczas burzy. Wiesz co, Wojtek? Chyba ty już
musisz iść. Wedle moich obliczeń jest już po jedenastej. Pamiętasz o wszys-
tkim, co ci powiedziałem? W mocy bądź lisem, a lwem będziesz w dzień. Wzią-
łeś kość?
- Wziąłem - odrzekł Wojtek zgasłym szeptem.
- Ja będę czuwał, oczywiście, a gdybyś długo nie wracał, przyjdę na
brzeg. Hasło pamiętasz?
- "W Grenadzie zaraza". Gdyby nieboszczyk szedł na spotkanie drugiego
nieboszczyka, nie wymyśliłby lepszego. Bądź zdrów, przyjacielu! Jeśli mnie
tam utopią, każ mnie wyłowić i pochować w poświęconej ziemi, bo strasznie
nie lubię zimnej wody.
- Przy pierwszym podejrzanym ruchu wal napastnika kością przez łeb. Mo-
żesz nie zabijać, ale musisz go ogłuszyć i przynieść tutaj na plecach.
- A gdyby... - szepnął Wojtek. - ...a gdyby to była ... ona.
- Wciąż ta dama! - rzekł Adaś głucho. - Jej się, oczywiście, ukłonisz i
uciekaj.
-Uciec mogę, ale kłaniać się nie będę! Otwieraj okno!
Wiatr wiał tak gwałtownie, że trzeba było do tej zwyczajnej operacji użyć
siły.
- Wichura, nie daj, Boże! Co to się dzieje?
- Ładny kwiat! Burza nadciąga... Ale trudno, raz kozie śmierć! - krzyknął
Wojtek.
Wspomnienie niewinnie zamordowanej kozy wpłynęło na niego pobudzająco, bo
uczynił kozi skok i wpadł pomiędzy bzy. Adaś, bystrze spoglądający w zawie-
sistą ciemność, rozchwianą na wietrze, widział przez krótką chwilę zarys
dorodnej postaci przyjaciela, wkrótce jednak noc, rozdziawiwszy potworną
paszczę połknęła go wraz z baranią kością.
Wojtek pilnie badając drogę znaczoną jaśniejszymi wężykami ścieżek, prze-
kradał się jak Winnetou, szlachetny wódz czerwonoskórych. Z daleka widział
rozlewisko wody, nieco tylko jaśniejsze od wiszących ponad nią mroków. Znał
dobrze drogę, stąpał przeto pewnie, czasem jednak cofał się w nagłym zalę-
ku, zdawało mu się bowiem, że go ktoś usiłuje uchwycić za kark zimną, wil-
gotną ręką: to nisko wiszące gałęzie czyniły sobie takie nieprzyjemne igra-
szki. Ciemność krótkiej lipcowej nocy podobna jest zazwyczaj do rzadko tka-
nego nie bielonego jeszcze płótna, uprzędzonego z szarej poświaty. Ta noc
jednakże wisiała nad ziemią ciężko jak świebodzińskie sukno. Taka była w
powietrzu duszna parność, że płucom brakło tchu... Rzeźwość wiejąca zazwy-
czaj od wody zmieniła się w ciepły oddech.
Stanąwszy nad brzegiem Wojtek spojrzał wysilonym wzrokiem; woda była w
rozruchu i w niespokojności; mocny, natarczywy wiatr zbełtał ją i zmącił
jej cichy sen. Jeziorko burzyło się i wyglądało jak świeżo zorana rola.
Przy brzegu słychać było mlaskanie fal roztrącanych o szuwary.
- Długo zapewne będę czekał - pomyślał Wojtek niechętnie.
Smutno tu było i niemiło. Niepokoje wiatrem niesione, przyprawiły nad-
brzeżny gąszcz o trwożne dreszcze. W lesie szuwarów jęczały jakieś nieznane
głosy i słychać było jakieś niecierpliwe bulgotania. Czasem ptak wodny, za-
lękły rozruchem wiatru, zabuczał żałośnie, inny zaś ostrym krzykiem jak
cienkim dziobem, uderzał w ciemność, jakby ją chciał na wylot przewiercić.
Z daleka niósł się na wysokościach wielki szum, jak gdyby wiatr pędził
przerażone i ciężko skrzydłami bijące stada zbłąkanych ogromnych łabędzi. A
jeszcze dalej, dalej, gdzieś na skraju niewidocznego krańca świata, zadud-
nił nagle głuchy, niski, potężny głos, jak gdyby bateria ciężkich dział
przewaliła się po moście.
W tej chwili rozdarła niebo od wschodu do zachodu niezmierna błyskawica.
Niebo pękło przez wszystką szerokość. Zdawało się, że czarna, wichrem nape-
łniona przepaść otwarła ogniem ziejącą paszczę, aby połknąć struchlałą i
spłaszczoną z lęku ziemię. W jaskrawym rozbłysku Wojtek ujrzał przez moment
zrozpaczony wyraz świata: drzewa wpół zgięte, tak jakby usiłowały paść na
kolana przed nawałnicą, stłamszoną atramentowoczarną wodę i białe zjeżone
grzywy fal, a na drugim brzegu dom w Wiliszkach, co przylgnął do ziemi jak-
by skulony.
Gdy pierwsza błyskawica zapalona przez burzę jak rakieta, mająca dać has-
ło do rozpoczęcia wojny, zagasła przeorawszy niebo, wystrzeliło pierwsze
burzące działo. Lew burzy zaryczał na cały świat oznajmiając, że rozpoczyna
straszliwe łowy. Struchlało na ten głos wszystko co żywe. Drzewa jękliwym
zapłakawszy szumem wparły się korzeniami w ziemię, aby wydzierżeć zwalisty
napór; przytuliły się do siebie mizerne krzewiny, pokładły się oczerety ni-
kłe i bezsilne. Burza, goniąc, poczęła miętosić nabrzmiałe chmury i szarpać
pazurem ich napuchłe cielska; z rozdartych chmur trysnął potop wody, jak
gdyby rzeka niebieska zerwała tamy. Pomiędzy czarnym stropem i ziemią wyro-
sła ściana ruchoma, okropna ściana płaczu. Deszcz nie padał, lecz lał się
strugą. Od czasu do czasu burza rozpalała błyskawicę, aby ujrzeć w jej roz-
błysku, czy świat został już na śmierć ubiczowany biczami wody, a widząc że
jeszcze trwa i jeszcze czerni się na dolinach, wydała ryk grzmotu i biła
piorunami, aby dokończyć dzieła zniszczenia.
Wojciech , usłyszawszy pierwsze jej zbełtane i dudniące głosy, zachwiał
się na swojej pozycji jak żołnierz, który waha się w sercu: czy ujść na
widok nieprzyjacielskiej nawały, czy wytrwać i dać się zgnieść? Lecz jak
ujść? Musiałby biec przez potop i do tego biec pod górę. Nie. Lepiej stać i
przeczekać. Może rozsierdzona nawałnica wystrzeliwszy wszystkie ciężkie po-
ciski szybko się przewali. Zaszył się w gęstwinę krzewów, tuż nad samym
brzegiem, skulił się jak mógł i patrzył na straszliwość wojującą ogniem i
wodą. Po niedługiej chwili poczuł mokrość na całym ciele, a wkrótce potem
zdawało mu się, że chyba dusza w nim przemokła. Ziemia pod stopami rozmięk-
ła i tak się opiła wody, że zaczęła zmieniać się w grzęzawisko; zapadał w
nie po kolana, lecz bał się opuścić to miejsce. Mógłby uciec pod wysokie
drzewa, wiedział jednakże o tym, że pioruny, gardząc wszystkim co niskie i
płaskie zawsze biją w szczyty. Stał nieporuszony i zalękły. Zdawało mu się,
że tucza otwiera szeroko swoje ogniste oczy, jak gdyby chciała wypatrzeć
jego właśnie, nieznośnego śmiałka, co się ważył wyjść ze swojej nory, aby
podglądnąć diabelski sabat. Sam, o północy, nad brzegiem wody, rozhuśtanej
w spienioną kipiel, zatrwożył się w dzielnym sercu. Chwycił się rękami kur-
czowo gałęzi krzewu, wydało mu się bowiem, że go burza oderwie od ziemi jak
piórko i poniesie. krzyknął głośno, gdy świat stanął w ogniu, w jadowitym,
sinym ogniu potwornej błyskawicy; poczuł, że serce w nim zamiera: w tym
trupim świetle ujrzał na rozsrożonej wodzie łódkę. Nie, to chyba niemożli-
we! Źle chyba widział przez mętną szybę deszczu... Nikt by się nie ważył...
To szaleństwo, to szaleństwo...
Czyhał teraz na nową błyskawicę. Wpił się oczami w ohydną, rozmokłą ciem-
ność, aby nie stracić ułamka sekundy na szukanie tego miejsca, kiedy się
uczyni światłość.
Świat znowu stanął w sinoniebieskich płomieniach.
O Boże Wszechmogący! Łódź walczy z falami. Nie mogła odbić daleko od tam-
tego brzegu, bo usiłowała przebrnąć przeciwko wiatrowi. W łódce ktoś jest.
Kimkolwiek jest ten człowiek, pewnym jest, że postradał zmysły.
Wojtek rozpaczliwym ruchem wygrzebał nogi z trzęsawiska i jakby nieprzy-
tomny, zataczając się pod smaganiem wichru, zbliżał się uparcie do brzegu.
Przystanął wtedy dopiero, gdy rozpędzona fala rozbryznęła się na jego no-
gach. I on też w tej chwili postradał zmysły. Wszedł w wodę, aby nawet o te
dwa, trzy kroki zbliżyć się do tamtego szaleńca i zaczął krzyczeć rozdzie-
rającym głosem:
- W Grenadzie zaraza! Wróć się! W Grenadzie zaraza! Wracaj, wracaj, na
Boga!
Burza zapaliła nowe światło, jak gdyby chcąc ujrzeć kto śmie swoje mizer-
ne kwilenie wplątywać w jej tysiączne głosy.
Tamten z łodzi musiał też dojrzeć Wojtka, gdyż niedaleko było od brzegu
do brzegu. Jeziorko było długie lecz wąskie. Podniósł rękę, jakby dając mu
znak, że go widzi.
- Wróć się!... - krzyczał Wojtek ostatnim, rozpaczliwym tchem. - Uto-
niesz!
Przez rzęsisty płacz ulewy, przez rozchełstaną wodę i przez wszystkie
szumy dobiegł go głos cieniutki jak nitka:
- Chciałam... Nie przepłynę...
Wojtkowi wydało się, że ten piorun, który uderzył w tej chwili gdzieś w
las, uderzył wprost w jego serce.
- Dziewczyna! - pomyślał w najgłębszym zdumieniu.
Stał po kolana w pieniącej się wodzie i nie mógł się poruszyć. Ne wie-
dział jak długo tak sterczał, jak pal wbity w dno. Był oszołomiony, powity
lękiem i zgrozą. Spojrzał z niemym błaganiem w stronę szalejącego nieba,
aby rozbłysnęło. Jęknął głębokim jękiem ujrzawszy w jaskrawym blasku, że
łódka przedziera się ku tamtemu brzegowi. Szaleniec zawrócił.
Burza, wypuściwszy z klatki wszystkie najsroższe diabły, pomrukiwała je-
szcze z radości, lecz już ciszej. Wojtek szedł ostatnich z siebie dobywając
sił. Brnął przez nowo narodzone potoki, w szybkim, brudno spienionym natło-
ku goniące do wody. Nogi ciążyły mu ołowianym ciężarem; dreszcz nim wstrzą-
snął. Nie mógł sobie zdać sprawy, jak długo szedł ku domowi. Woda zalewała
mu oczy, więc zdążał niemal po omacku.
Zapukał w okno, które się natychmiast otwarło, lecz nie mógł się wdrapać
na niewielką wysokość. Adaś wciągnął go z największym trudem.
- O Boże! - szepnął z rozpaczą, ujrzawszy Wojtka, tym tylko różniącego
się od topielca, że się jako tako poruszał. - Chciałem biec do ciebie...
Nie było sposobu... Czemu nie wróciłeś od razu?
Zaczął zrywać z niego szaty, z których można było wyżąć pokaźnych roz-
miarów strumień, owinął go w koc i jak niańka układał go w łóżku.
Wojtek uśmiechnął się do niego i chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł,
gdyż szczęki wypowiedziały mu należne posłuszeństwo. Zdołał je wreszcie
wprowadzić w ruch właściwy i przemówił, odnosząc równocześnie wrażenie, że
i jego słowa ociekają wodą.
- Mówię ci... Adaś... że to dzielna dziewczyna...
- Jaka dziewczyna? - zdumiał się przyjaciel.
- Tej nocy nie mógł się jednakże o tym dowiedzieć, gdyż Wojtek zasnął ze
skwapliwością, która by zaszczyt przyniosła jęczącemu w niewoli staremu
Kropce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PAN KROPKA W KAJDANACH
Gdyby Napoleon dostrzegł był pod Waterloo zdradziecki rów, historia poto-
czyłaby się inaczej. Wprawdzie mordercza ta bitwa jest nieznacznym zdarze-
niem wobec śmiertelnych zapasów Głodowiec z Wiliszkami, bo na ich widok
"klepsydra zadrżała w rękach Czasu" - jednakże przeoczenie Napoleona można
przyrównać do przeoczenia pana Kropki. Pan Kropka, szukając miłego, cienis-
tego miejsca, w którym by nic nie zdołało zamącić jego snu, krążył długo,
nieprzytomny cokolwiek jak lunatyk i doszedł do zagrody z kolczastego dru-
tu. Poza nią ujrzał łakomymi oczami malutką łączkę nad samym brzegiem.
Ostatni słup ogrodzenia wbity był tuż przy brzegu, ponieważ jednak gorące
dni wypiły wiele wody, uczyniło się dość szerokie przejście pomiędzy zaporą
z drutu i jeziorkiem. Krowa mogła tędy przeleźć wygodnie, cokolwiek tylko
wypuściwszy z siebie powietrza, mógł tedy przeleźć i pan Kropka. W ostat-
niej chwili pomyślał sennie, że nie należy tego czynić, bo za drutem roz-
ciąga się cudza ziemia, parząca stopy. Legł przeto na miękkiej trawie na
samej granicy. Stwierdzić należy, że głowę ułożył z wszelką pewnością na
terenie Głodowiec.
Mickiewicz zowie sen "bratem śmierci". Gdyby znał był pana Kropkę i jego
sposób spania, na nic nieczuły - nazwałby go "starszym bratem śmierci".
Upał był tak wielki, że duch miłego pana Kropki czym prędzej z niego wyle-
ciał i aby się orzeźwić poleciał w chłodne, górne rejony, bodajże do stra-
toswery i postanowił długo nie powracać do ciasnego swojego mieszkania.
Ciało, tak niegodnie porzucone, leżało w słodkim bezwładzie, w śnie dosko-
nałym, zapamiętałym i tak twardym, że nie zwracało najmniejszej uwagi na
roje much, co się rzuciły łakomie na pana Kropkę, jak na olbrzymią sztukę
mięsa, na dziewięćdziesiąt kilogramów żywej wagi. Gdyby nie jeden, lecz
siedmiu archaniołów zagrało larum, wzywając pana Kropkę na dolinę Józefata,
próżny byłby ich trud. Nic dziwnego przeto, że i najście trzech diabłów i
jednej diablicy nie zostało przez niego zauważone.
Diablica ujrzała go pierwsza i przyzwała cichym głosem swój orszak. Póź-
niejsze dochodzenia dowiodły, że na czele piekielnej czeredy szła panna
Irena Niemczewska, ta sama, co na gładkiej drodze groziła pobiciem szlache-
tnemu Wojtkowi; za nią przekradali się przez krzaki dwaj jej bracia i jeden
kuzyn - długonogi, wysoki dryblas. Wedle wiadomości pana Rozbickiego, po-
winno ich być razem sześcioro, mniemać przeto należy, że dwóch chłopaków
poniosło w inne strony.
- Człowiek! - szepnęła Irena.
Ponieważ nie można było temu zaprzeczyć, wszystko bowiem przemawiało za
tym, że pan Kropka jest człowiekiem, trzej wojownicy z Wiliszek głębokim
milczeniem oddali hołd jej bystrości i obstąpiwszy ciało pana Kropki przy-
glądali mu się ciekawie.
- Kto to może być? - szepnął Ignaś Niemczewski.
- Nie wygląda na włóczęgę - rzekł jego młodszy brat. - Jakiś poczciwina,
co się zabłąkał. Niech sobie śpi... Chodźmy, bo obiad niedługo...
- Stój! - zduszonym głosem zakrzyknęła panienka. - Ja już gdzieś widzia-
łam tę twarz!
Zatrzymali się wszyscy okazując żywe zainteresowanie. Irenka była wodzem
armii z Wiliszek. Zdawało się, że duch odwiecznej zemsty ją wybrał sobie na
mieszkanie. Ociekająca krwią historia trzech wieków w jej ręce złożyła le-
gat pognębienia ze szczętem Gilewiczów. Duchy kilku pokoleń rozsrożonych
Niemczewskich, wskazując ją ognistymi palcami, rzekły radośnie: - "Chłopaki
są niemrawe, ale ona wykończy ten ród nienawistny!" - Młode pokolenie uzna-
ło bez sprzeciwu jej hetmaństwo i oddało się pod jej komendę. Ona najlepiej
znała dzieje wielkiej waśni i dolewała oliwy do ognia, gdy pamięć o głuchej
wojnie zdawała się przygasać.
Pochyliwszy się nad żywymi zwłokami pana Kropki przypatrywała im się pil-
nie. Nagle usta jej zadrgały.
- Tak, to ten sam... - szepnęła groźnie.
- Kto, kto? - zapytała armia.
- Opowiadałam wam o spotkaniu na drodze i o tym smyku, co śmiał do mnie
przemówić. To jego ojciec. Siedział na bryczce i krzyczał.
- A teraz śpi... - bystrze zauważył kuzyn - dryblas.
- Spać mu wolno, ale nie na naszym gruncie! - zawołała Irenka.
Oburzenie zjawiło się na pochmurnych obliczach. Jedynie Ignaś Niemczews-
ki, dusza sprawiedliwa, uczynił nieśmiało uwagę:
- Jego głowa jednakże znajduje się na terenie Głodowiec.
Panienka spojrzała na niego z politowaniem.
- Znajdź jakiś pręt. Prędko!
- Na co pręt?
- Ja wiem na co.
Ignaś przyniósł gałąź wikliny, z której panienka jednym ruchem zerwała
liście i ku wielkiemu ich zdumieniu zaczęła mierzyć pana Kropkę.
- Ten człowiek - mówiła gorączkowo - ma, na oko licząc, metr osiemdzie-
siąt wzrostu. Patrzcie, ile z tego jest na gruncie Głodowiec? Najwyżej pół
metra, reszta leży w Wiliszkach. Jakim prawem? Jak śmie ktoś z Głodowiec
włazić na naszą ziemię?
- Ale głowa... - rzekł Ignaś.
- Głowa takiego, co mieszka w Głodowcach, nie jest więcej warta od nóg.
Jędrek, biegnij po tamtych i wracaj natychmiast.
- Co chcesz zrobić?
- To, co trzeba.
Jędrek, szybkobiegacz, pobiegł jakby się paliło i wkrótce wrócił zdyszany
wiodąc jeszcze jednego Niemczewskiego i jeszcze jednego kuzyna, nakrapiane-
go na obliczu. Były to niepozorne niedorostki, wielce jednak zapalczywe i
na Głodowce zawzięte.
- Weźmiemy go do niewoli!-krzyknęła Irenka.
Wszyscy, prócz Ignasia, pomalowali gęby niebiańskim zachwytem. Przezorny
Ignaś czynił zastrzeżenia:
- Przecie się obudzi! Nas jest wprawdzie sześcioro, ale tych malców prze-
wróci jednym palcem. Ty też...
- Co ja? co znowu ja? jeśli się sam boisz, nie bój się przynajmniej o
mnie. Los go nam zsyła w ręce, a ten mi kracze nad głową.
- Ale co powie mama?
- Mama wyjechała, a wraca dopiero za trzy dni.
- A wuj?
- Wuj się nie liczy. Dość gadania! Chłopcy... za nogi tego jegomościa i
przeciągnijcie go przez granicę.
Pan Kropka westchnął mile, przyśniło mu się bowiem, że gdzieś jedzie.
- Nie obudził się! - rzekł Ignaś ze zdumieniem.
- Udźwigniemy go? - zapytał z powątpiewaniem kuzyn - piegowaty.
- Spróbujmy...
Ujęli łagodnie pana Kropkę pod ramiona i lekko unieśli, pilnie patrząc,
czy się nie obudzi z niedźwiedzim rykiem.
- Ależ śpi! - szepnął Ignaś zdumiony.
- A może się upił?
Ponure to oszczerstwo musiało zaboleć zacnego i znanego ze wstrzemięźli-
wości człowieka, albowiem wydał głos podobny do bulgotania rozgniewanego
indyka.
Ogarnęło ich zdziwienie, pomieszane w trzech czwartych z radością, gdy im
się udało ustawić pana Kropkę niemal w pozycji pionowej. Pan Kropka, śpiąc,
stawiał niepewne kroki, podtrzymywany ze wszech stron. Opowiada słynny pi-
sarz francuski, że w straszliwej bitwie pod murami Kartaginy taki był na-
tłok walczących, iż trupy poległych, nie mogąc upaść, posuwały się razem z
walczącymi. Ha! Pan Kropka zrobił taką samą osobliwą karierę. Spał jak za-
bity, a szedł. W pewnej jednakże chwili zamarło sześć serc, albowiem ten
dziwaczny mąż przystanął i ledwie, ledwie otworzywszy oko (lewe) zapytał:
- To ty, Wojtek?
Musiało mu mało zależeć na odpowiedzi, gdyż znowu słodko usnął.
Byłoby się wszystko udało doskonale, gdyby nie drobne zdarzenie. Złośliwy
przypadek burzy często najdoskonalsze plany. Na pestce wiśni można złamać
nogę.
Przyznajemy na podstawie pilnych i długotrwałych spostrzeżeń, że wielkie
nawet głosy nie czyniły wrażenia na panu Kropce, skoro zapadł w sen. Znał
je wszystkie: i ryk burzy, i łomot piorunów, warczenie aeroplanów i piekie-
lny pisk tramwajów na zakręcie. Przebywając jednakże przez całe życie w
mieście, nie słyszał najprzedziwniejszych głosów przyrody - gadającej, sze-
mrzącej, pokrzykującej i ryczącej wszystkimi językami. Przyroda stworzyła w
Indiach takiego ptaka, który zanosi się obelżywym śmiechem.W awanturze z
panem Kropką zastąpiła go nasza zwyczajna sroka, ptak przemyślny i roztrop-
ny, poza tym posiadający instynkty złodziejskie. Odznacza się ona niebywałą
ciekawością. Przysiadłszy na niskiej gałęzi przyglądała się z najżywszym
zainteresowaniem dziwacznemu pochodowi; taką wzbudził w niej wesołość, że
się rozdarła przeraźliwym skrzekiem, do niczego niepodobnym. Dziwaczny ten
głos zaniepokoił ducha pana Kropki; wobec tego duch czym prędzej powrócił
do swego mieszkania, a pan Kropka przystanął nagle i za jednym zamachem
otworzył oba oczy.
- Uwaga! - krzyknął piegowaty kuzyn.
Wojsko cofnęło się przezornie i spojrzało ponuro na jeńca, słusznie rozu-
miejąc, że jeniec wpadnie w gniew i zrobi z nich bigos.
Pan Kropka rozejrzał się ze zdziwieniem, spostrzegłszy zaś, że jest oto-
czony, zapytał z uzasadnioną ciekawością:
- Co to?
Armia spojrzała na Irenkę szukając u niej rady. Panienka pobladła cokol-
wiek, lecz gotowa na śmierć oznajmiła głosem drżącym:
- Pan spał na naszym gruncie, więc wzięliśmy pana do niewoli...
- Nie może być! - zdumiał się jeniec.
Policzył ich dobrymi oczami i wcale figlarnie się uśmiechnął.
- To dobrze... - rzekł i zwrócił się w stronę Głodowiec.
- Pan jest w niewoli! -krzyknęła cienkiem głosem Irenka. - My pana nie
puścimy!
- Ejże? - zdumiał się stary.
Spojrzał na dziewczynę, bystrze przez chwilę patrzył w jej oczy i nagle
jasna jego twarz spochmurniała. Wskazał ją palcem, aby żadnej nie było po-
myłki i rzekł głucho:
- Ha! To ty?
- Co ja? - zapytała dziewczyna nadrabiając miną.
- Chciałaś Wojtka... tego...
Ponieważ nie chciał wypowiedzieć straszliwego wyrazu, więc ruchem jej
przypomniał, jak to chciała uderzyć syna jego, Wojciecha.
- On na mnie napadł... - bąknęła Irenka.
Pan Kropka łagodnie, ale niemniej smutno pokręcił głową.
- Nie, dziecko... - rzekł. - Nie! Dziewczyna... takie rzeczy... nieład-
nie!
Historia twierdzi, że był to jeden z najdłuższych stylistycznych okresów
tego spartańskiego męża.
Armia słuchała go opuściwszy głowy i zacisnąwszy usta. Jasnym było, że
przeciwko jego osiwiałej powadze nie zdoła zdziałać wiele. Wystarczyłoby,
aby poraziwszy ich smutnym i rozżalonym słowem okazał najmniejszą chęć
przejścia do natarcia, a armia umknęłaby na dawno upatrzone pozycje. Panu
Kropce przyszła jednak do głowy (bo i gdzieżby?) myśl niemal szatańska.
Znał z opowieści Wojtka krwawe dzieje waśni i oto przypadkiem znalazł się w
twierdzy wroga. Należy z tego skorzystać... Obejrzy dokładnie nieprzyjacie-
lską siedzibę, skąd wszystkie wyprawy wyruszają na Głodowce. Przypomniał
sobie trzy cienie, śmiechem się z niego naigrawające wśród głuchej nocy i
przypomniał sobie zatopioną łódź. Ha! Jeśli kiedy Adam z Wojtkiem będą mu-
sieli urządzić karną wyprawę ma Wiliszki, on ich powiedzie.
Pomysł był tak diabelski i chytry, że pan Kropka całkowicie otrzeźwiał.
Ku niezmiernemu zdumieniu wojsk nieprzyjacielskich rzekł dobitnie:
- Idę z wami!
Piegowaty kuzyn otwarł usta szeroko, choć z wdziękiem; inni patrzyli na
siebie nierozumiejąc, co skłoniło olbrzyma do uległości.
- Nic się panu nie stanie! - powiedziała Irenka nie mogąc ukryć radości.
Pan Kropka odwrócił się jednak od niej i wyszukawszy spojrzeniem wojowni-
ka o smętnym obliczu, przypadkiem Ignasia, rzekł twardo:
- Prowadź!
Pochód ruszył w milczeniu ku małemu domkowi, w którym za czasów świetnoś-
ci mieszkał ogrodnik. Domek stał na uboczu, w gęstwinie bzów, bujnie rozro-
słych. Wprowadzono do niego wspaniałego jeńca, któremu Ignaś wskazał tap-
czan. Należy przyznać czym prędzej, że pana Kropkę traktowano z wojskowymi
honorami. Przemawiano do niego z szacunkiem, należnym siwej głowie, chociaż
będącej własnością wroga, czy też jego zaufanego sprzymierzeńca.
- Niedługo przyniosą panu obiad - rzekł Ignaś.
- Przyda się! - zaśmiał się jeniec.
- I niech pan będzie spokojny... Pan jest tylko zakładnikiem... A syn pa-
ński zostanie zawiadomiony.
- Gdyby pan był Gilewiczem, już by było po panu! - krzyknął niespodziewa-
nie kuzyn - piegowaty.
Pan Kropka nie przyjął jednakże tego oświadczenia do wiadomości, albowiem
ległszy bez zapowiedzi na tapczanie, usnął.
Wojsko wycofało się za drzwi ponuro patrząc w przyszłość. Szczęśliwy
przypadek wydał mu w ręce ważną osobistość, teraz jednak trzeba będzie za-
stanowić się głęboko, co i jak czynić, aby nie zmarnować okazji!
Wszystko było na głowie wodza zastępu, który nie zaniedbał niczego. Iren-
ka zamknęła drzwi domku na haczyk i postawiła wartę, złożoną z dwóch młod-
szych braci.
- Gdyby chciał uciekać, podnieście alarm! - rzekła głucho.
- A jeżeli nas schwyta? - zapytał przezornie jeden ze strażników.
- Zgiń na posterunku! - powiedziała twardo. - Ignasiu, czemu tak wykrzy-
wiasz gębę? To trudno! Potrzebny nam był zakładnik, a ty wiesz na co, no i
mamy zakładnika. Pewnie, że lepiej było capnąć Gilewicza,, ale lepszy ten,
niż żaden. Teraz się potargujemy, panie Gilewicz!
- Ale czy to wszystko ma jaki sens? - mówił Ignaś niechętnie. - Co nam
zawinił ten miły staruszek? Co on ma wspólnego z Gilewiczami?
- Przyjaciele naszych wrogów są naszymi wrogami - krzyknął wojownik pie-
gowaty.
- A la gare, comme a la gare! - dodał butnie kuzyn z cerą bez zarzutu.
- Co to znaczy?
- To znaczy: "na wojnie, jak na wojnie!
- Nie, mój kochany. To znaczy: "na kolejowym dworcu, jak na kolejowym
dworcu!" - Chciałeś powiedzieć zapewne: - "A la guerre, comme a la guerre!"
- Można tak, ale można i tak - rzekł niepewnie kuzyn bez piegów. - Iren-
ko, co teraz?
- Teraz odbędzie się narada. Za pół godziny i tam gdzie zawsze.
W miejscu wśród gęstych zarośli, gdzie się zawsze odbywały narady, można
się było znaleźć za pół minuty, ale w warunkach zwyczajnych. Należało prze-
leźć tylko przez dwa płoty. Spiskowcy jednakże i ludzie wojny nie lubią
udeptanych dróg. W obawie przed szpiegami trzeba zaplątać ścieżki i prze-
mknąć się na miejsce zebrania lisim sposobem. Armia z Wiliszek wybornie by-
ła zaprawiona w tym indiańskim procederze, toteż najpierw rozeszli się
wszyscy w różne strony udając, że się nie znają, potem dopiero z rozmaitych
punktów poczęli zmierzać nieznacznie w tajemny i nikomu nie znany zakątek.
Irena była tam pierwsza, aby odebrać hasło, wyszeptane każdemu na ucho przy
rozstaniu, inni krążyli udając, że beztroską odbywają przechadzkę. Od czasu
do czasu oglądał się każdy badając spod oka, czy nie jest śledzony, skoro
zaś przekonał się, że żaden podejrzany cień za nim nie stąpa, chytrym sko-
kiem zapadał w zarośla.
Ponieważ dwóch wojowników pozostało na straży przy więźniu stanu, tajne
zgromadzenie, straszliwy sejm składał się z czworga ponurych osobników. Pa-
trzyli na siebie najpierw przez dłuższą chwilę, aby się przekonać niezbi-
cie, że nikt się do ich grona nie dostał w przemyślnym przebraniu. Wyszep-
tali wprawdzie hasło, lecz hasło nieraz już bywało skradzione. Bardzo chy-
try wróg mógł zadławić gdzieś w gąszczu i związać piegowatego kuzyna, a po-
tem łatwo zjawić się na zgromadzeniu po dokonaniu drobnej operacji: sprys-
kawszy sobie oblicze czymś żółtym, by tak wyglądało jak indycze jajo. Oka-
zało się jednak, że piegowaty kuzyn zjawił się w oryginale.
Ignaś Niemczewski był chmurny w dalszym ciągu. I w jego sercu tkwił
cierń; i on wiedział, że Gilewicze chodzą po świecie zgoła bezprawnie,
twierdził jednak zawsze, że odwieczny spór należy zakończyć po rycersku.
Należy po prostu wyzwać młodego, nagle zjawionego Gilewicza na udeptaną
ziemię, na śmiertelny bój. Tym się jednak trapił, że Gilewicz może powie-
dzieć: - "Dobrze! Ale jeżeli ty mnie zakatrupisz, zniknie z ziemi ostatni
Gilewicz, tymczasem, jeżeli mnie się uda, zostanie jeszcze dwóch Niemczews-
kich i jedna Niemczewska. Czy to sprawiedliwe?" - Sprawa była zawikłana
przez najprostszą arytmetykę. Trzeba obmyśleć co innego, a na to jeszcze
będzie czas. Tymczasem siostra urządza lekkomyślne wyprawy i wojuje babskim
zgoła sposobem. Usidliła rozmaitymi sposobami młodsze rodzeństwo i kuzynów,
którzy przyjechali na wakacje i rwą się do głośnych awantur, szczególnie
ten piegowaty. Teraz kazała wziąć w jasyr niewinnego człowieka, który ma
dziwną skłonność do zasypiania. Co ona teraz wymyśli?
Ujrzał, że Irenka ma na twarzy wypieki i bardzo błyszczące ma oczy! Aha!
Będzie przemawiać.
Irenka mówiła przejmującym, lecz ostrożnym szeptem, dobrze o tym wiedząc,
że najtajniejsze spiski szły na marne, gdyż wróg podsłuchiwał.
- Bracia i siostry! - brzmiała inwokacja.
Nie było wprawdzie w pobliżu żadnej siostry, ani też innej istoty żeńs-
kiego rodzaju, najmniejszej jednak na ten szczegół nie zwrócono uwagi. For-
ma tego uroczystego wezwania, dramatyczna ta uwertura, z dawna była we zwy-
czaju na znak, że nie masz w mściwej walce żadnej różnicy pomiędzy mężem i
niewiastą, obowiązuje bowiem "pospolite ruszenie".
Ponieważ "bracia i siostry" nastawili ucha, tak oto wołała Pentesilea,
królowa Amazonek:
- Wiecie wszyscy, że nie ma zgody między nami i nimi, i nigdy jej nie bę-
dzie. Przyjdzie kiedyś czas, że z Głodowiec nie zostanie kamień na kamie-
niu! Na to nie mamy jeszcze sił. Kiedyś zwołamy szlachetnych Niemczewskich
z całego świata i wszystkiemu będzie koniec! Teraz jednak musimy dokonać
ważnej rzeczy. Wiecie o tym z dziejów rodu, że w mocy wroga znajduje się
najcenniejszy nasz klejnot, nasza relikwia! Ten klejnot my musimy odebrać!
- Musimy! - zduszonym głosem zakrzyknął starszy kuzyn.
Kuzyn - piegowaty wprawdzie nie krzyknął, lecz tak zazgrzytał zębami z
wściekłości, że panienka spojrzała na niego z serdecznym uznaniem.
- Ponieważ mamy zakładnika, możemy teraz stawiać żądania. Bracia i sios-
try! Ktoś z nas musi udać się do obozu wroga i oznajmić, że go oddamy, je-
żeli wróg odda nam nasz klejnot. Wyprawa jest niebezpieczna! Gilewicze to
wróg podstępny i zajadły... Trzeba tam przekraść się nocą i zachować wszys-
tkie ostrożności. Kto z nas pójdzie?
Kuzyn - dryblas spojrzał na kuzyna - piegowatego i od razu widać było, że
żaden z nich nie ma ochoty na niepewny hazard. Ignaś taką miał minę, jak
gdyby smutnie rozmyślał o czym innym.
Na jej ustach ukazał się drwiący uśmiech.
- Rozumiem... - rzekła z goryczą. - Ja pójdę, oczywiście... Jak zawsze...
Dobrze! Trzeba uprzedzić syna naszego jeńca. Napiszę list i wyślę go tajny-
mi drogami. Ponieważ ojciec jęczy w niewoli, więc syn będzie zapewne nasta-
wał na swego przyjaciela i skłoni go do ustępstw. Powiedzcie mi tylko, co
byście zrobili beze mnie?
Obaj kuzyni wznieśli z zachwytem spojrzenie ku niebu na znak, że nie mogą
sobie nawet wyobrazić, co by zrobili? Natomiast rozważny Ignaś rzekł cicho:
- Rób co chcesz, Irenko! Muszę cię jednak uprzedzić, że ponieważ ty cap-
nęłaś tego staruszka, w Głodowcach mogą capnąć ciebie. Co będzie wtedy?
- Nie bój się! - rzekła panienka zuchwale. - Jeżeliby mnie kto śmiał za-
pytać, jakim prawem wzięliśmy do niewoli tego starego pana, wtedy mu po-
wiem, że w roku 1786 Gilewicze trzymali w lochu Michała Niemczewskiego.
- Nie może być! - krzyknął piegowaty z największym oburzeniem.
- Nie słyszałem o tym - rzekł Ignaś.
Irenka nie wiedziała dobrze, jak to było, wiedziała jedynie, że było. Mo-
żna się było o tym dowiedzieć z zapisków jednego z Niemczewskich, który pi-
lnie notował wszystkie krzywdy, jakich Wiliszki zaznały od Głodowiec. O
straszliwym tym zdarzeniu zanotował sucho, słowami drżącymi z tłumionego
gniewu. Z materiałów jednakże, które Rozbicki zgromadził do swojego dzieła,
można było tę historię odtworzyć prawdziwie. Wyglądała ona tak:
Michał Niemczewski, wesoły hałaburda i sejmikowicz, kupił z dziesiątych
rąk kobyłę, pochodzącą w prostej linii z Głodowiec. Ponieważ pan Michał o
tym nie wiedział, a kobyła, choćby ją ze skóry obdzierali, nie byłaby pis-
nęła ani słowa o swoim pochodzeniu, więc zachowało się jej incognito. Zda-
rzyło się jednak, że starosta Sobolewski, co miał słynne wódki, zaprosił na
chrzciny swego syna pół powiatu i pana Michała. Rzewna uroczystość trwała
przez trzy dni, aby noworodek mógł zapamiętać swoje chrzciny. Powracał z
nich pan Michał w kałamaszce, wielce znużony, nie dziwota przeto, że usnął
w drodze. Kobyła była roztropna, więc zdążała powoli ku Wiliszkom. W tym
miejscu jednakże, w którym rozwidlają się drogi: jedna na lewo do Niemczew-
skich, druga na prawo do Gilewiczów, przystanęła jak Herkules na rozstaj-
nych drogach. Musiała jej przypomnieć się młodość, spędzona w Głodowcach i
taka tkliwość ją ogarnęła, że bez długiego namysłu skręciła na prawo. A pan
Michał spał, bo pan starosta Sobolewski miał słynne wódki. Wybiegają Gile-
wicze patrzyć, kto zajechał pod ich dom i oczom własnym nie wierzą: Nie-
mczewski! Najgorszy wróg sam im lezie w ręce. Rychło poznali, że to kobyli
dowcip, mówią przeto do siebie:
- Chciałoby się go rozsiekać, ale nie szlachecka to rzecz korzystać z ta-
kiej okazji. Wsadźmy go do loszka, niech się wyśpi, a potem niech zdrowo
odjedzie. Jeszcze on nam wpadnie w ręce!
Wzięli go we czterech i jak śpiące dzieciątko zanieśli do loszku i ułoży-
li na słomie jak ulęgałkę. Przychodzą nazajutrz z rana i wołają:
- Wyłaź wasze, darujemy cię zdrowiem!
A tamten krzyczy:
- A gdzie to ja jestem?
- W Głodowcach - odrzekli - u Gilewiczów, ale włos ci z głowy nie spad-
nie, boś pijany przyjechał!
Musiało mu odjąć mowę od wielkiego zdumienia, bo już nie rzekł ani słowa,
tylko zaczął jakieś ciężary walić pod dębowe drzwi.
- Owariował - krzyknęli. - Nie może inaczej być, jeno owariował!
Przez cztery dni przychodzili z samego świtania, nawołując go groźnie, a
on nic, ani słowa.
- Umarł chyba... - rzekli Gilewicze nie wiedząc co począć.
- Tymczasem w Wiliszkach nastał koniec świata: nie ma pana Michała! Pew-
nie go Gilewicze chyłkiem gdzieś na drodze dopadli i zakopali w lesie.
Gwałt się zrobił okrutny, przyjechał pan starosta Sobolewski i ksiądz pro-
boszcz, i cała okolica zwaliła się tłumem.
- Gdzie Niemczewski? - wołają.
A Gilewicze:
- Siedzi w lochu czwarty dzień!
Podniósł się straszny krzyk:
- W niewoli go trzymacie tacy i owacy?
- On sam nie chce wyjść!
Opowiedzieli jak i co, więc pan starosta kazał siłą drzwi wyłamać. Jest,
jest Niemczewski! Nie dziw, że ani nie wychodził, ani nie odpowiadał. W lo-
szku stały trzy beczki węgierskiego, mocnego wina. W jednej pan Michał wy-
bił dziurę i pił, wygodnie leżąc na słomie. Zdumieli się, bo pół beczki wy-
trąbił przez trzy i pół doby. Gilewicze wyrywali sobie włosy z głów, ale
nie można było brać pomsty, bo go uwieźli, a i ksiądz był przy tym. A ten
oczajdusza śpiewał sobie wesoło, leżąc na kałamaszce.
Taka jest prawda o srogiej niewoli Niemczewskiego u Gilewiczów. Dziejopis
z Wiliszek zełgał na wielki kamień, jak gdyby sam się spił, a nie jego
przodek. Irenka jednak wierzyła Niemczewskiemu, co pisał o Niemczewskim,
dlatego pan Kropka został wzięty do niewoli wedle wszelkiej sprawiedliwoś-
ci. Nie było czym zawracać sobie głowy, a Ignaś martwi się zgoła niepotrze-
bnie.
Stanęło na tym, że Irenka uda się na zuchwałą wyprawę o północy, drogą
przez jezioro, tymczasem zaś trzeba będzie strzec jeńca, jak oka w głowie
na wypadek gdyby jej się coś przydarzyło. List został wykoncypowany wedle
wszelkich poleceń zawodowych spiskowców, każdy szczegół omówiony i wszyst-
kie polecenia zostały wydane.Pani Niemczewska miała powrócić z Wilna dopie-
ro za trzy dni, czasu więc było dość.
- Teraz ja pójdę nakarmić więźnia - rzekł Ignaś.
Możesz mu dać obiad - nakazywała Irenka - ale daj mu też kawał spleśnia-
łego chleba i dzban wody.
- Po co?
- Bo taki jest zwyczaj. O obiedzie nic nie wiem, wiem tylko o chlebie i
wodzie.
Zdobycie obiadu dla nieprzewidzianej w zwyczajnym programie osoby połą-
czone było z dość wielką trudnością. W Wiliszkach nigdy się nie przelewało,
a teraz panowała w nich raczej posucha. Pani Niemczewska, niedawno owdowia-
wszy, z niepospolitym hartem duszy trzymała się kurczowo tego biednego ka-
wałka ziemi, który musiał wykarmić ją i czworo dzieci. Dwoje najmłodszych,
jeszcze pędraków, uczyło się w domu, Irenka chodziła do gimnazjum w Wilnie,
a Ignaś aż w Warszawie, tam bowiem mógł tanio mieszkać i żywić się u sios-
try pani Niemczewskiej; synowie jej siostry,ów kuzyn - dryblas i kuzyn -
indycze jajo, spędzali za to wakacje w Wiliszkach.
Ignaś wiedział dobrze o zmaganiach się dzielnej swojej matki. Często pod-
czas krótkich dni wakacji widział z ukrycia jej głowę, opartą bezwolnie na
rękach. Zdawało mu się czasem, że z tej pochylonej rozpaczliwie głowy kapią
wielkie łzy. Biedne, biedne matczysko... Każdy jej dzień był czarniejszy od
tego, co szczęśliwie minął. Coś ją w ostatnich czasach musiało mocno przy-
cisnąć, gdyż wezwała brata, pana Osińskiego, lekarza w małym miasteczku i
naradzała się z nim długo w nocy. Potem wyjechała z jakimiś papierami do
Wilna, a wuj został i czeka na jej powrót. Dobry to był i pogodny człowiek;
matka opowiadała Ignasiowi, że wuj Osiński jest lekarzem biedaków i zarabia
tyle tylko, że sam nie umrze z głodu. Musi być bardzo spracowany, bo przy-
bywszy do Wiliszek głęboko odetchnął, jak gdyby pił słońcem zaprawione po-
wietrze. Połowę dnia spędzał nad wodą albo patrzył na kłębienie się chmur.
- Od dwudziestu lat pierwszy raz odpoczywam - rzekł do Ignasia. - Wiesz
co, chłopcze, ja tu chyba zostanę przez dwa tygodnie.
Spojrzał na siostrzeńca z przestrachem, jakby się chciał przekonać, czy
taki ogrom odpoczynku po dwudziestu latach pracy nie wywoła zdumienia na
jego twarzy. Ignaś patrzył na niego z rozczuleniem, gdyż niezmiernie lubił
wuja, jasną jego twarz i oczy, dlatego takie mądre, że wiele widział nędzy,
płaczących zgryzot i konających rozpaczy.
Wuj wałęsał się gdzieś daleko wśród zbóż patrząc radośnie na błogosławie-
ństwo ziemi. Czasem przystawał jak urzeczony, gdy białe, olbrzymie obłoki
piętrzyły się jedne nad drugimi, jak gdyby budując tron dla słońca. Dziwo-
wał się złoconym blaskom na wodzie i śledził malutkie, doskonałe aeroplany
ważek, siadających na trzcinach. Wrócił na obiad rozpromieniony i wesoły.
Ogarnąwszy spojrzeniem młode pokolenie, węszące z daleka woń potraw,
rzekł:
- Jeśli prawdą jest, że umiem liczyć do sześciu, wydaje mi się, że czam-
buł nie jest w komplecie. A gdzie jeszcze dwóch?
- Znajdą się - odpowiedziała szybko Irenka. - Gdzieś ich poniosło.
- A czemu Ignaś taki zamyślony?
- On tak zawsze - mówiła Irenka szczypiąc równocześnie brata w ramię.
Reszta słów utonęła w zupie jak muchy, będące zwyczajną wiejską przypra-
wą. Kuzyn - piegowaty zjadał ją tak rozgłośnie, że pan Osiński spojrzał za-
ciekawiony; po drodze spostrzegł, że Ignaś ukrywa nieznacznie w kieszeni
potężny kawał razowego chleba. Postępek ten wydał mu się zgoła nierozumnym,
zastanowił go jednak następny. Ignaś zręcznie chwyciwszy za kruchą nogę
upieczone zwłoki kurczaka ściągnął je pod stół i jakieś tajemne czynił z
nimi machinacje.
- Jeżeli jest człowiekiem miłującym ścisłość - pomyślał wuj - powinien
ściągnąć i ogórek.
Szanowny lekarz nie przewidział jednak ilości, Ignaś bowiem usunął sprzed
pożądliwych ludzkich oczów i łakomych paszcz - dwa ogórki.
- On robi chyba zapasy na zimę! - powiedział pan Osiński do swego zdumie-
nia. - Po co mu jednak wykałaczki?
Ignaś najwyraźniej udawał tylko, że je, co się da łatwo wykonać przez
pracowite poruszanie szczękami, lecz nie jadł prawie nic.
- W tym coś jest! - pomyślał bystrze pan Osiński.
I w tym także coś było, że całe zgromadzenie miało na twarzach wypieki.
Ściśle można je było stwierdzić jedynie na trzech obliczach, na czwartym
bowiem, należącym do piegowatego kuzyna, wszelkie kolory ginęły w hreczanej
kaszy piegów. Podejrzaną była nieobecność dwóch urwipołciów, zjawiających
się zawsze przy stole przed wszystkimi, podejrzany był niepokój Ignasia,
który niezgrabnie się skłoniwszy wyszedł razem ze zwłokami kurczaka w prze-
paścistej kieszeni.
Po krótkiej chwili wpadli zdyszani dwaj najmłodsi rzucając się na pozos-
tawione dla nich obiadowe racje, połknęli je jak dwa młode strusie i znowu
wybiegli. Pan Osiński pomyślał, że gorączkowość ruchów jest u małpoludów
zdumiewająca. Pani Niemczewska wiedziałaby od razu, co się święci, pan dok-
tor nie mógł tego dociec. Przestał się przeto tym zajmować i usnął nad
książką traktującą o hodowli krów rasowych, innej bowiem nie znalazł w po-
bliżu.
Wieczorem duszność padła na ziemię, ciężka i gniotąca; zewsząd buchał żar
jak z chlebnego pieca. Pan Osiński wyszedł z domu, aby się orzeźwić lekkim
powiewem idącym znad wody. Wlokąc się powoli obok domku ogrodnika zauważył
w nim światło, co go zdziwiło, wiedział bowiem, że nikt tam nie mieszka
prócz świetnego wspomnienia o ogrodniku. Zdumienie jego zaczęło rosnąć jak
na drożdżach, gdy ujrzał piegowatego młodzieńca, najwyraźniej odprawiające-
go straż przy drzwiach domku. Strażnik dostrzegłszy szanowną postać gwizd-
nął przeraźliwie, oznajmiając światu, że został odkryty, lecz sam uciekł
przed doktorskim majestatem.
- Aha! - pomyślał wnuk Hipokratesa. - Tu jest ukryta tajemnica.
Drzwi były zamknięte na haczyk, który nie stanowi żadnej przeszkody dla
rozgarniętego umysłu. Doktor wszedł do izby i szeroko otworzył oczy, ujrza-
wszy przyjemnego jegomościa, ogryzającego bez pośpiechu kurczaka.
- Znam te zwłoki, lecz nie znam kurożercy - rzekł lekarz sam do siebie.
Potem zadał głośne i wcale rozumne pytanie.
- Kto pan jest i co pan tu robi?
Przyjemny jegomość mile się uśmiechnął i rzekł zwyczajnym sobie zwartym
stylem:
- Kropka... W niewoli...
Największy mędrzec musiałby się zastanowić głęboko nad związkiem tych
dwóch niezmiernie od siebie odległych słów. Pan Osiński zastanowił się rów-
nież, lecz nie zdołał ich sklecić kitem sensu. Pomyślał przez chwilę, jako-
by jegomość chciał powiedzieć w sposób dziwacznie wyszukany, że "znalazł
się w kropce", nie wyglądał jednak na takiego, który czyni stylistyczne
igraszki. Najrozsądniejszą rzeczą było powtórzenie pytania.
- Jak pan powiedział? - spytał uprzejmie.
Człowiek z waszecia przestał się znęcać nad mizernym kurczęciem i odrzekł
bardzo do rzeczy:
- Nazywam się Kropka!
- To wybornie - zawołał lekarz - a co pan tu robi?
- Jestem w niewoli... Z Głodowiec...
W doktorskiej głowie, bardzo zdrowej, chociaż pełnej wszystkich chorób
świata, zaczęło świtać.
- Pan jest z Głodowiec? Ach, to taka awantura! I te pędraki wzięły pana
do niewoli? Niebywałe! Jak to było możliwe?
- Spałem... Ja zawsze w dzień...
- Aha, śpi pan w dzień.
- Nocny stróż.
- Rozumiem, wszystko rozumiem, chociaż pan przemawia stylem niezmiernie
powściągliwym. Tego jedynie nie rozumiem, że obudziwszy się trzech smyków
pan nie utopił, a reszty nie wziął na kolano i nie wykropił w sępiternę.
- Miłe dzieci - odrzekł z uśmiechem pan Kropka. - Tylko...
- Tylko co?
- Dziewczyna... Strasznie zawzięta.
Pan Osiński znał dobrze historię waśni i energię swojej siostrzenicy. Nie
wiedział czy ma się oburzać, czy śmiać? Uśmiechnął się jednak, osądził bo-
wiem z rozbawionej miny pana Kropki, że mu tą niewolą zbyt wielkiej nie
uczyniono przykrości.
- Bardzo pana przepraszam - rzekł uprzejmie, podając mu rękę. - Dzieci są
narwane i wiele im trzeba przebaczyć. Może pan wracać do domu, kochany pa-
nie Kropka.
- Mogę... Lubię w nocy...
- Co pan lubi?
- Chodzić...
- Aha! Może pan zajdzie na godzinkę do mnie.
Pan Kropka chętnie dał się namówić, gdyż bardzo mu się podobał ten nowy
znajomy. Wyszli z domku nie zauważywszy, że z krzaków śledzi ich sześć par
rozgorzałych oczów i nie usłyszawszy zbolałego szeptu Irenki:
- Wuj go wypuścił... Muszę się spieszyć. Chłopcy! Gdyby ten staruszek wy-
szedł stąd przede mną, uczyńcie wszystko, aby szedł powoli. Niech się tro-
chę pobłąka. Ja wyruszę za dwie godziny.
- Burza będzie! - szepnął Ignaś.
- Wszystko mi jedno! O, wuju, wuju, coś ty narobił!
Wuj byłby może zamordował pana Kropkę, gdyby wiedział, że zniweczył mis-
terne plany, ponieważ jednak nie mógł o tym wiedzieć, ujął staruszka pod
rękę i powiódł do domu. Usiedli sobie wygodnie, przyjazny wiodąc dyskurs,
którego dziewięć dziesiątych części wypełniał pan Osiński, a jedną dziesią-
tą pan Kropka. Niezmiernie miło rozmawiało się staruszkowi. Dowiedziawszy
się, że jego wybawca " z ziemi egipskiej, z domu niewoli" jest lekarzem,
nie omieszkał trochę na migi, a trochę ludzką mową zawiadomić go o trapią-
cym go reumatyzmie i innych dolegliwościach.
- Rozbierz się pan, panie Kropka! - zawołał wesoło lekarz. - Miałem pa-
cjęta, co się zwał Średnik, nigdy jednak nie leczyłem Kropki.
Nie zauważyli nawet jak im czas upłynął. Noc jedna widziała, jak Irenka,
z bladym przerażemiem w oczach szła ku zbełtanej wodzie, głucha na prośby i
zaklęcia. Ignaś chwytał się rękami za głowę, a dwaj najmłodsi takie czynili
miny, jak gdyby mieli głucho zawyć. Kuzyn - dryblas stąpał ponury, a kuzyn
- piegowaty miał w spojrzeniu wyraz osłupiałego barana.
Pan Kropka podniósł się wreszcie i chciał się żegnać. W tej chwili ryknął
wicher, a niebo zapaliło straszliwą latarnię błyskawicy, aby spojrzeć ziemi
w spopielałą twarz.
- Na Boga! - krzyknął lekarz. - Przecie pan teraz nie pójdzie.
Ponieważ pan Kropka, chociaż dzielny, nie mógł nic przeciwko piorunom,
więc pozostał.
Połowę następnego dnia przedrzemał, a połowę przewałęsał, korzystając z
wolności jako "jeniec honorowy" i przyglądał się obozowi wroga. Armia za-
szyła się w jakieś kryjówki, albowiem poczuła upadek ducha. Piorun nocnej
burzy trzasnął we wszystkie jej zamysły, więc gdzieś w ukryciu gryzła swoją
rozpacz jak wojenne suchary; bała się pokazać na oczy wujowi, który włóczył
się z jeńcem pod rękę.
Gdy zaś noc - puszysta sowa - zleciała na świat, pan Kropka przedzierał
się przez granicę do swojego państwa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
O GĘSI, GĘSI, COŚCIE UCZYNIŁY
Wojtek krzyczał rozgłośnie przez sen i wymachiwał rękami, jak gdyby
chciał odegnać pioruny, zbudził się przeto zmęczony i spojrzał na pogodny
świat wzrokiem cokolwiek nieprzytomnym. Adaś, któremu wesołe okrzyki przy-
jaciela zmąciły sen, znajdował się w stanie rozdrażnionego podniecenia.
Usłyszawszy, że przyjaciel powrócił do życia z mętnej krainy snów, miał za-
miar zapytać go, co oznaczało jego bredzenie na temat "dzielnej dziewczy-
ny". W tej chwili jednakże weszła dziewoja służebna - "Iris, posłanka bo-
gów", w życiu cywilnym zwana "durna Agatka" i oznajmiła rozgłośnie, że pan
Rozbicki pożąda niezwłocznego widoku obu młodzianków. Młodziankowie oświad-
czyli, że zanim garstka piasku przesypie się w klepsydrze, staną przed ob-
liczem pana Rozbickiego.
- Tata nie wraca! -rzekł chmurnie Wojtek nie zauważywszy nawet, że w zwy-
czajnej prozie powtarza tęskne słowa mickiewiczowskiej ballady.
Pan Rozbicki siedział wprawdzie na starym fotelu, z którego wyłaziły kła-
ki jakby się lenił na letnią porę, gdyby jednak spojrzał na niego człowiek
lotną obdarzony wyobraźnią, rzekłby, że pan Rozbicki siedzi na chmurze, jak
jeden z podrzędniejszych bogów olimpijskich, bez osobnego przydziału czyn-
ności, lecz przeznaczony do osobistej asysty Apollina. Milczący był i zamy-
ślony, jak gdyby ptak troski usiadł na jego sercu. Ponieważ jednak osobiste
porozumienie się z młodzieńcami wymagało użycia nędznej ludzkiej mowy, pan
Rozbicki westchnął, za czym jak Homer powiada: - "wziął słowo i rzekł":
- Krzywdzicie mnie!
Młodzieńcy spojrzeli ze zdumieniem najpierw na siebie, potem na niego.
- My pana krzywdzimy? - zawołał Adaś. - W jaki sposób, proszę pana?
- W sposób niegodny - mówił poeta głosem zbolałym. - Coś się dzieje doko-
ła mnie, a ja nie wiem co. Wiliszki czynią tajemnicze wyprawy na Głodowce i
czegoś gorliwie u nas szukają, a ja nie wiem czego. Wy natomiast wiecie o
czymś, ale ja o tym nie wiem. Wiem natomiast, że zaginął mój przyjaciel,
pan Kropka i wiem, że młody pan Kropka, tu w tej chwili obecny, wychodził
wczoraj o północy.
- Skąd pan wie? - ze strachem zapytał Wojtek.
Pan Rozbicki uśmiechnął się drwiąco jak szatan.
- Młodzieńcze - rzekł sucho. - Są ludzie, którzy słyszą jak trawa rośnie.
Ja do nich należę. Więcej na ten temat nie powiem ani słowa. Zdaje mi się
jednak, że przyjaźń co nas łączy, chociaż tak niedawno zrodzona, daje mi
prawo wzięcia udziału w waszych tajemnicach. Zresztą ja, nikt inny, ponoszę
odpowiedzialność za wasze bezpieczeństwo. A co będzie, skoro jednemu lub
drugiemu zdarzy się nieszczęście? Co będzie, gdy twój ojciec, Wojteczku,
stanie przede mną i powie: - "Panie Rozbicki, co uczyniłeś z synem moim Wo-
jciechem?
- Proszę pana, my...
-Nie mów, nie mów ani słowa! - zawołał poeta i zakrył ręką twarz jak Ce-
zar, gdy weń godzono sztyletami.
Uszanowali obolałe jego milczenie, nie rozumiejąc tego wybuchu rozżale-
nia. Po chwili pan Rozbicki odjąwszy rękę od oczu położył ją na sercu, z
czego można było wywnioskować, że jego ból jest wędrowny i atakuje coraz to
inne organy. Podobało mu się zapewne ciepłe miejsce w gorejącym sercu, gdyż
tam się usadowił na czas dłuższy. Uspokojony w tym względzie pan Rozbicki
ciemnym głosem oznajmił swoje żale.
- Odpychacie mnie od siebie, starego człowieka. Ale, o młodzieńcy, ja nie
jestem stary! Ja nie chcę być starym! Czy słyszycie? Ja zwracam oczy w
stronę słońca i uciekam przed osiwiałą zimą. Chcę żyć jak najdłużej młodym,
burzliwym życiem. Tęsknię za hałasem, za bitewną wrzawą, za zgiełkiem i
śpiewem. Ubiegłej nocy, gdy się rozigrały pioruny, otworzyłem okno i śmia-
łem się piorunom w twarz! Może być, że jestem marnym poetą - o tym dopiero
potomność sprawiedliwy wyda wyrok! - nikt jednak niech się nie waży powie-
dzieć, że jestem uschniętym badylem. Na bogi nieśmiertelne! Chciałbym gnać,
gonić, cwałować na spienionym koniu... Chciałbym być Farysem, za którym pę-
dzi śmierć, lecz czyż go dopędzi? Uradowałem się, gdy was ujrzałem przy so-
bie... Pomyślałem sobie: teraz sobie użyjesz z mołojcami, panie Antoni, ty
trzeci mołojec! Teraz się wojna rozkrwawi i zapłoną pożary. Eheu, me mise-
rum! Cicho, cicho serce... Zawiodłem się... Spiskujecie beze mnie... Pod-
czas straszliwej burzy sami czynicie wyprawy, a pan Rozbicki niech sobie
siedzi, piernik toruński, i niech kiśnie. Ale pan Rozbicki nie będzie kisł
i nie będzie siedział na przypiecku. Przebaczcie mi, że płaczę... że płaczę
gorzkimi łzami...
Pan Rozbicki wcale nie płakał. Być może, że płakało jego serce, ale tego
nie można było zobaczyć. Wspaniała jego mowa wielkie jednakże uczyniła wra-
żenie na młodzieńcach. Trzeba przyznać zresztą, że wygłoszona została z po-
rywistą burzą uczucia. Pan Rozbicki był piękny, gdy podniósłszy obie ręce
ku niebiosom wołał: - "Na bogi nieśmiertelne!" - Stary orzeł, wypłowiały
orzeł, ale orzeł. Chłopcy patrzyli na niego z podziwem, jak na wielkiego
aktora, który ścigany przez nielitościwą mojrę - przeznaczenie, za chwilę
zatopi miecz we własnym sercu i krwią obleje ostatnie słowa: - "Tak umiera
bohater, panowie!" - Wielkie to szczęście, że pan Rozbicki nie miał pod rę-
ką miecza, bo byłoby się stało nieszczęście.
Adam, porozumiawszy się wzrokiem z serdecznie przejętym Wojtkiem, zaczął
mówić wzruszonym głosem:
- Nie wiedzieliśmy o tym wszystkim, proszę pana... My pana bardzo kocha-
my... Istotnie, wiele wydarzyło się historii, ale nie chcieliśmy panu mówić
o tym, bo baliśmy się...
- Czego, zacny przyjacielu?
- ...Baliśmy się, żeby pan nie wpadł w gniew... Wtedy mogło się zdarzyć
coś strasznego... Tak, bo pan ma przy łóżku nabitą strzelbę!
- Ha! - zdumiał się pan Rozbicki. - Strzelbę, powiadasz? To ciekawe...
Wiele teraz rozumiem. Jeśli mnie jednak nie zdradzicie i ja wam również
wiele wyjaśnię. Słusznie baliście się mojej furii, gdyż wpadam w gniew łat-
wo i wtedy chyba Pallas Atene mogłaby mnie zatrzymać chwyciwszy mnie z tyłu
za włosy, jak wiemy bowiem z Homera, jest to jej ulubiony sposób. Co się
jednak tyczy strzelby...
Podszedł ku łóżku i wydobył z kąta odwieczną strzelbinę.
- Ona wcale nie strzela! - rzekł sciszonym głosem wielką zwierzając im
tajemnicę. - To stary gruchot. Gdyby z niej wypalić, urwałaby rękę strzel-
cowi, sama zaś rozpadłaby się na kawałki. Ta strzelba musiała być używana
już pod Grunwaldem.
- Więc w jakim celu ona tu sterczy? - zaśmiał się Adaś.
- Ciszej! Stoi dla postrachu. Ten, co widzi strzelbę, nie musi o tym wie-
dzieć, że nie strzela. Strach ma wielkie oczy. A wy myśleliście naprawdę,
że ja zdolny jestem do morderstwa?
- Istotnie - rzekł Adaś.
Wielkie szczęście napełniło zachwytem oczy pana Rozbickiego.
- Nie mylicie się - rzekł ponuro. - Czy powiecie mi teraz o wszystkim?
- Oczywiście. Pan Kropka jest w niewoli.
- Przypuszczałem. Czy go zakuli w kajdany?
- E, chyba nie!
- Nic by nie było w tym dziwnego. Panowie Niemczewscy do wszystkiego są
zdolni. Co dalej?
Z kolei Wojtek opowiedział o liście, o schadzce i o dziewczynie na łódce,
czemu i Adaś przysłuchiwał się uważnie.
- Tak - mówił poeta. - Kobieta dowodzi tą hałastrą, a to się nie pierwszy
raz zdarza. Kroniki piszą, że na początku osiemnastego wieku niejaka Pela-
gia Niemczewska łamała w rękach podkowy, a gdy raz z impetem dosiadła ko-
nia, złamała mu krzyże. Ona to, baba z piekła rodem, schwytawszy raz Niko-
dema Gilewicza, chciała go powiesić na belce w stodole, lecz ten się dziw-
nym uratował sposobem. Gdy mu już zakładała pętlę na szyję, ów Nikodem nie
wiadomo czy w gorączce, czy też istotnie ujrzał coś w stodole, zakrzyknął
przeraźliwym głosem: - "O, mysz, mysz!" - Straszliwa kobieta uskoczyła jak
oparzona drąc się w niebogłosy, a Gilewicz uciekł. Od tego czasu nie wolno
było w Głodowcach chwytać myszy, co je nazbyt rozzuchwaliło. Czy to nie
dziwne, powiedzcie: potwór, a ucieka przed myszą! Poeta wybornie o tym mó-
wi: - "Każdy ma swoją żabę, co przed nią ucieka, i swojego zająca, którego
się boi!" - Nie wiadomo, czego się boi ta smarkula. Jeżeli myszy, jak jej
prababka możemy zebrać odpowiednią trupę, wspaniały zespół i puścić na Wi-
liszki. Ale co teraz będzie? Co ty o tym myślisz, Wojtek?
- Ja myślę, że tata zwieje.
- Byłby to z jego strony postępek nad wyraz rozsądny. A jeżeli mu się nie
uda?
- Jeżeli tata do dzisiejszego wieczora nie wróci, przepłynę jezioro i pó-
jdę go odbić.
- Plan ten przynosi zaszczyt twojemu sercu, lecz nie geniuszowi wojenne-
mu. Zamiast jednego, będą mieli dwóch. Najlepiej by było, abym ja się prze-
brał, bardzo chytrze oczywiście, i zakradł się tam do nich od strony gości-
ńca. Co wy na to?
- Poznają, bo widzieli pana z tysiąc razy. Nie może być inaczej, tylko ja
pójdę.
- Ani pan nie może pójść - rzekł zamyślony Adam - ani ty, Wojtek. Przecie
ta dziewczyna ciebie zna. Mogę pójść tylko ja, bo mnie nikt nigdy nie wi-
dział. Jeśli mnie złapią, to się wyprę. Zresztą, niech pan przyzna, że ta
wyprawa jest moim obowiązkiem.
-Jakie masz na to argumemty, młodzieńcze?
- Te mam argumenty, że pan Kropka cierpi za Gilewiczów, a ja jestem Gile-
wicz!
- Dobrze powiedziane.
- Następnie: pan Kropka przyjechał tu ufny w bespieczeństwo, które ja po-
winienem zapewnić gościowi. Ja odpowiadam za gościa jako przyszły gospodarz
tej ziemi.
- Doskonale! Omnes gentes plaudite manibus! - jak woła rzymski poeta. -
"Bijcie wszyscy rękami oklaski!" - Zostałbyś wyróżniony nawet na naradzie
achajskich królów. Gilewiczowska głowa i gilewiczowskie serce, panowie! Tak
będzie najlepiej. Ty tam pójdziesz chyłkiem, a my będziemy w odwodzie. Gdy-
byś wpadł w tarapaty, wystrzelisz z pistoletu...
- Wystrzeliłbym, ale nie mam pistoletu - zaśmiał się Adaś.
- Prawda! Więc krzykniesz trzy razy: - "Rozbicki! Rozbicki! Rozbicki!" -
Trzy razy... Nie damy ci zginąć. No, nareszcie się coś dzieje. Odmłodnia-
łem, chłopaki! Kiedy wyruszysz?
- O zmierzchu.
- Lądem, czy wodą?
- Chyba lądem, bo na wodzie mogą mnie i usłyszeć, i zobaczyć.
- Słusznie... Czekajmy przeto wieczora. Rad z was jestem, przyjaciele!
Podajcie mi dłonie, niech was uściskam. Teraz idę do babińca, bo jedna z
babek wywróżyła sobie z kart, że wyjdzie za mąż i dostała takiej gorączki,
że aż majaczy.
- Dziwny człowiek! - mówił Wojtek, gdy pan Rozbicki podreptał na krótkich
nóżkach. - I śmieszny, i rzewny. Straszliwy tygrys, który by nie ukrzywdził
muchy. I stary, i młody. Zapalny jak dach na stodole. Czupurny, a z bogami
rozmawia.
- Ogromnie go lubię - rzekł Adaś.
- A on ciebie.
- Tego nie wiem. On nie mnie lubi, lecz tak kocha wszystko co jest gile-
wiczowskie, że lubi we mnie Gilewicza. Czemu drapiesz się w głowę?
- Bo nie wiem co mam uczynić. Jestem wzruszony i dobrocią pana Rozbickie-
go, że chciał osobiście iść na wyprawę po tatę, i twoją dobrocią. Dlaczego
to ty masz się wystawiać na niebezpieczeństwo?
-Bo to moja kolej. Przestańmy o tym mówić, bo to rzecz załatwiona. Ze
skóry mnie tam przecie nie obedrą.
Chyłkiem przedzierając się przez krzaki, pilnie obejrzeli miejsce, w któ-
rym można było przejść na grunty Wiliszek. Adaś patrzył na wrogie teryto-
rium, aby nie zbłądzić w mroku. Nagle chwycił Wojtka za rękę:
- Wojtek, patrz, patrz prędko, bo zaraz znikną.
- Tata! - krzyknął Wojtek. - Jak Pana Boga kocham. Tata! tata! Nie sły-
szy... Ktoś go trzyma pod rękę, ale jakiś dorosły człowiek. O, to taka his-
toria!... To tam jest i jakieś stare drabisko? Widzisz?
- Już nie widać, bo ich dom zakrył.
- Pilnują go - mówił Wojtek zdyszany. - Wyprowadzili więźnia na przecha-
dzkę. Ale porachujemy my się jeszcze...
- Panowie Niemczewscy pozwolili sobie na gwałt - rzekł Adaś pochmurnie. -
Wojtek, przysięgam ci na co tylko zechcesz, że dzisiaj jeszcze będziesz
miał ojca w Głodowcach. A potem pomyślimy o tym, aby swawola nie została
bez nagrody. Ej, żeby się tak udało capnąć tę pannicę i potrzymać o chlebie
i wodzie.
- Myszy by się też przydały w celi - rzekł Wojtek głucho.
Długo jeszcze siedzieli, przyczajeni w zaroślach, polując na sposobność
ujrzenia pana Kropki, lecz już go nie ujrzeli.
Do wieczora czas im się dłużył niepomiernie, mimo kilkakrotnych tajemnych
narad z panem Rozbickim, który podczas wczesnej wieczerzy, oblanej obficie
kwaśnym mlekiem, przedziwne czynił sztuki ze swym poważnym obliczem. Mrugał
znacząco w ich stronę, wywracał białka oczów i nie znacznie zgrzytał zęba-
mi, jak gdyby pragnął w Adasiu podżegać wojenny szał. W pewnej chwili ujął
nóż i wykonał nim kilka zagadkowych ruchów.
- Pan Rozbicki nakazuje mi poderżnąć komuś gardło - szepnął Adaś. - Ale
komu?
- Wszystko jedno, bylebyś poderżnął.
- Pomyślę o tym. Oho! Babki się kłucą.
Jedna z najstarszych babulek, zjadłszy kwaśne mleko, wzięła wykałaczkę i
zaczęła jej używać wyzywająco wedle przeznaczenia tego wytwornego przedmio-
tu. Zuchwały, lecz bezcelowy ten gest oburzył babkę nieco młodszą, która
wzruszyła ramionami i zachichotała urągliwie na znak, że uważa babkę star-
szą za istotę od dawna przez przyrodę pozbawioną zębów, a jej gest za po-
zbawiony sensu i zgoła oburzający. Dotknięta w swej dumie babcia starsza
zrobiła kółko na czole, co wedle powszechnej umowy wszystkich ludów świata
ma oznaczać nieporządek we wnętrzu głowy. Niemy ten dyskurs przeszedł wkró-
tce w żywą wymianę wyrazów równie dotkliwych co i piskliwych.
- Panna kpisz sobie ze mnie! - zawołała babcia młodsza.
- Panna zaczęłaś pierwsza! - odrzekła jej cieniutkim głosem starsza.
- Panny cicho! - wrzasnął pan Rozbicki. - Pogódźcie się i idźcie spać!
Gdy wreszcie cichość wieczorna spadła wraz z gęstym mrokiem na Głodowce i
na ich burzliwe sprawy, Adam uściskał Wojtka, a pan Rozbicki uścisnął Ada-
sia.
- Może idziesz na śmierć - szepnął poeta. - Bądź mężny!
- Nie boję się - zaśmiał się Adaś.
- Wracaj szybko, ciągnąc jakiegoś Niemczewskiego za nogi.
- Postaram się, ale nie obiecuję. Do widzenia!
W tym miejscu śpiewa Homer:
"...To rzekłszy, precz odejdzie; a ten został, cały
Pogrążon w myślach, które spełnić się nie miały.
Myślał, że gród Priama obali na pował;
Głupi! nie wiedział co mu Zeus jeszcze knował..."
Adasiowi nie postało w głowie, by mu mogło grozić cokolwiek. Owa strasz-
liwa olbrzymka, co łomiła podkowy i końskie krzyże, śpi snem wieczystym
spokojnie jak dziecko, a te smyki wojujące nie są groźne.Jest tam wprawdzie
jakiś starszy wojownik, ale ten mu nie zdejmie skalpu, byłoby to bowiem źle
widziane u władz, obowiązanych do strzeżenia obywatela. Przecie to nie Dzi-
ki Zachód, lecz spokojna ziemia Rzeczypospolitej. Przekradał się przeto
śmiało pośród gęstwiny okalającej brzegi jeziora ku owemu granicznemu prze-
smykowi, utworzonemu w zagrodzie kolczastego drutu. Wśród perłowych blasków
poświaty na niebie, dokąd nie wzniosła się jeszcze czarna woda nocy, sre-
brzył się lśniący sierp młodziutkiego księżyca. Niepoliczone żaby witały go
właśnie bałwochwalczym rozkwakanym hymnem. Leciutki wiaterek krążył wśród
szuwarów muskając ich czuby. Wieczór był śliczny i przepojony zapachami. W
głodowieckim dworze rozbłysło światło w jednym oknie.
- To zapewne u tej babki, co czyta romanse - pomyślał Adam.
Na nieprzyjacielskiej ziemi nie działo się nic podejrzanego. Nie można
było stąd dojrzeć domu, lecz każdy głośniejszy hałas byłby przywędrował po
wodzie. Można było iść śmiało przynajmniej aż do wyrwy, później trzeba bę-
dzie szeroko otworzyć oczy i natężyć słuch. Sześcioro basałyków mogło się
znajdować równocześnie w sześciu miejscach, tym bardziej, że obawiając się
odsieczy idącej na pomoc panu Kropce, mogli rozstawić straże.
W tej chwili Adaś ujrzał w niepewnym świetle zagrodę najeżoną kolcami.
- Czy to nie tragikomedia - pomyślał - żeby dwa uczciwe rody odgradzały
się od siebie zasiekami z kolczastego drutu? Dlatego, że Gilewicz zjadł za-
jąca Niemczewskich! Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać?
Przemknął zgrabnie ponad wodą i poczuł dreszcz, znalazłszy się na "ich"
ziemi. Taka sama ziemia jak ta jego, po tamtej stronie; obie piją wodę z
tego samego jeziora, ten sam wiatr lata nad jedną i nad drugą.
Przystanął nagle i zaczął nasłuchiwać. Woda pluskała cichutko, czołgając
się jak pies przy brzegu. Czy go łudzi to pluskanie? Nie... Słychać coś je-
szcze... Jak gdyby ktoś stąpał ostrożnie i rozgarniał gałęzie krzewów.
Przyczaił się i wstrzymał oddech w piersi. Ostrym spojrzeniem usiłował roz-
garnąć ciemność, czepiającą się ziemi jak czarna, gęsta pajęczyna, lecz nie
dojrzał nikogo. Teraz jednak słyszy już nieco wyraźniej... Tak, to ktoś
idzie w jego stronę.
- Kto to być może? Patrol - oczywiście. Niemczewscy pilnują!
Bez szelestu uskoczył w bok, w stronę wody i śmiertelnie przeraził kilka
żab, które zaczęły skakać w jezioro. Przypadł do ziemi nie zważając na ob-
fitość rosy i rozpłaszczył się jako żaba właśnie. Nieprzyjaciel może go od-
kryć wtedy tylko, gdy go dotknie nogą.
Ten ktoś ostrożnie stąpający złamał jakąś gałązkę i przeraziwszy się za-
pewne nagłego trzasku, przystanął. Znowu idzie... Zdąża - widać - ku wy-
rwie, ku "zielonej granicy" i tam będzie sterczał długo w nocy. Niech sobie
sterczy jak bałwan! Adaś będzie tymczasem już w środku twierdzy.
- Gdybym był wyszedł kwadrans później, byliby mnie złowili - pomyślał z
uciechą.
W tej chwili serce zaczęło uderzać w rytmie przyspieszonym. Niebezpiecze-
ństwo było tuż, tuż... Nie śmiał podnieść głowy, pewny był jednak, że ten
ktoś znajduje się z lewej strony w odległości dwóch, trzech kroków. Przemy-
ka się przez gęstwinę jak Indianin, przystaje, nasłuchuje i znowu idzie.
Adasiowi przyszło na myśl, że gdyby niespodzianie napadł na tę nocną ma-
rę, mógłby ją schwytać i obezwładnić; zawiódłby jeńca do Głodowiec i doko-
nano by wymiany: - "Oddajcie pana Kropkę, oddamy pana Niemczewskiego!" -
Pomysł był śmiały lecz ryzykowny. A jeśli ich jest dwóch? A jeśli to dziew-
czyna? Nie będzie przecie walczył z dziewczyną, która zresztą babskim oby-
czajem narobi piekielnego krzyku i zwoła całą hordę, zanim będzie mógł
uciec.
Och, zaczyna być źle! Nocny Marek idzie wprost na niego. Adaś przestał
oddychać i przylgnął do mokrej ziemi jeszcze ściślej. Jeśli poczuje, że
wróg go nie ominie, wtedy pozostanie mu jedno tylko: porwie się błyskawicz-
nym ruchem, wskoczy do wody i będzie płynął ku swojemu brzegowi. Mało jest
prawdopodobne, aby wróg skoczył za nim, zresztą z wielkiego zdumienia zba-
ranieje na dłuższy okres czasu.
Co on robi?
Aha! Rozgarnia gałęzie... Idzie... Idzie... Przeszedł!
Adaś odetchnął. Nasłuchiwał przez kilka minut, skoro zaś wszystkie szele-
sty umilkły, podniósł się ostrożnie i zaczął czołgać się chyłkiem. Śmiać mu
się chciało. Niemczewski poszedł z wizytą do Głodowiec, wobec tego Gilewicz
zdąża z rewizytą do Wiliszek, tylko że Gilewicz zajdzie cokolwiek dalej, bo
aż do matecznika rozsrożonych niedźwiedzi. Niemczewskiemu tym czasem może
się wydażyć casus pascudeus, gdyż Adaś nie dałby za to dwóch groszy, że Wo-
jtek z panem Rozbickim czuwają w pobliżu granicy. Gdyby się na nich na-
tknął, będzie zabawa, Wojtek bowiem z tęsknoty za tatą naładowany jest dy-
namitem i zdolny do czynów równie bohaterskich co straszliwych.
Którędy iść teraz?
Dom znajduje się po prawej stronie, trzeba zatem na prawo. Przez liście
przebłyskuje migotliwe światełko jak drżąca gwiazdka. Adaś postanowił kie-
rować się wedle niej jak żeglarz, co przez nieznane przebiera się wody. Mu-
si zbliżyć się do domu, lecz nie zanadto. Dobrze, że panowie Niemczewscy
oświecają mu drogę. Uprzejmi, niezwykle uprzejmi ludzie! Gdyby o tym wie-
dzieli stłukliby lampę.
Drogę zagrodził mu płot, mizerna przeszkoda dla wysoko skaczącego jelenia
i dla młodzieńca o chyżych nogach. Za płotem majaczyły drzewa stojące w
długich szeregach.
- Sad! - pomyślał Adaś. - W sadzie są jabłka, ale może być i pies. Wtedy
biada mnie, moim łydkom i moim spodniom.
W sadzie jednakże spała niemrawa cisza, psa zaś nie było na lekarstwo.
Adaś przebiegał chyłkiem od drzewa do drzewa i po dość uciążliwym pochodzie
dotarł do furty. Przystanął w tym miejscu i patrzył wysilonym spojrzeniem.
Znajduje się w samym sercu Wiliszek. Widzi wyraźnie dom i dwa oświetlone
okna, jak gdyby dom patrzył w noc dwojgiem rozgorzałych oczów. Okrutna ban-
da Niemczewskich, wysławszy wywiadowców, siedzi spokojnie wewnątrz. Dokoła
widać gospodarskie budynki, ciemne i głuche. W jednym z nich musi się znaj-
dować nieszczęsny pan Kropka. O, gdyby tak można zakrzyknąć: - "Tata! Gdzie
pan siedzi?" - Pan Kropka ryknąłby jak ranny łoś. Krzyczeć - rzecz prosta -
nie można, lecz trzeba będzie wędrować od jednego do drugiego budynku i
zbadać wszystkie ich mroczne tajemnice. Może w żadnym z nich nie znajdzie
pana Kropki! Jeśli można wierzyć okropnym opowieściom imci Rozbickiego, nie
byłoby dziwnym wcale, gdyby go wsadzono do jakiegoś lochu pod samym domem,
wtedy sprawa byłaby trudniejsza, jeśli nie beznadziejna.
O taką nieludzką srogość Adaś nie posądzał Niemczewskich. Tata znajduje
się albo w domu, albo w którymś z budynków. Poszukiwania należy przeprowa-
dzić metodycznie.
Tuż za płotem, w ogrodzie mocno w tej chwili pachnącym słodką wonią ma-
ciejek bieli się niewielki domek, obrosły bluszczami. Stoi w takim odosob-
nieniu i w takiej gęstwinie, że nadaje się wybornie do ukrywania więźnia.
Jeżeli pan Kropka jęczy w tym cichym domku, łatwo go będzie usłyszeć nawet
gdyby spał, Adaś bowiem słyszał nie raz jeden jak pan Kropka, śniąc sny bu-
rzliwe, jęczał głęboko a rozgłośnie. Zbliżył się przeto ostrożnie do domku
i zaczął nasłuchiwać. Nic nie słychać. Jakiś ptaszek zakwilił cichutko
przez sen. Mało było prawdopodobne, aby to pan Kropka kwilił tak rozrzew-
niająco i misternie.
Drzwi były zamknięte na haczyk, więc wejście do domku wcale łatwe. Wzdry-
gnął się Adaś, zanim je otworzył. Buntowała się w nim sprawiedliwa dusza,
że zakrada się nocą i chyłkiem do cudzego domu, nie wszedł więc, tylko
drzwi nieznacznie uchyliwszy, zawołał przejmującym, ostrym szeptem:
- Panie Kropka! Czy jest pan tutaj?
Ponieważ pan Kropka nie odpowiedział, przeto go tu nie było.
Trzeba było iść dalej. Adaś wkroczył na terytorium gospodarskie i mało
widząc odkrył zmysłem powonienia, że w najbliższym otoczeniu muszą rezydo-
wać świnie. Minął przeto ich stolicę i uczyniwszy kilka kroków uderzył gło-
wą o jakąś ścianę. Gdyby uderzenie było gwałtowniejsze, zapaliłoby się w
jego głowie siedem świeczek i przy ich świetle poznałby, że nie ma tu czego
szukać, budynek bowiem przeznaczony był na mieszkanie skrzydlatej zgrai.
Budynek taki lud nazywa kurnikiem. Zezowaty los nie pozwolił Adasiowi na to
odkrycie.
Oszołomiony zbyt nagłym zetknięciem się z twardą belką, chciał minąć
przeszkodę i poczuł, że coś przed nim ustępuje; całym ciałem oparł się o
drzwi kurnika i wpadł do jego ciemnego wnętrza. Przypadek ten przeminąłby w
dziejach nie zauważony, gdyby kurnik - wedle jego nazwy - zamieszkiwały jak
przystało poczciwe, łagodne i mało wojownicze kury. Kury odznaczają się
przyjaznym stosunkiem do świata. Któż z myślicieli mógł jednakże przypuś-
cić, że w tym budynku zamieszkują gęsi?
Zdawałoby się, że gęś to jest gęś i że szkoda każdego następnego na ten
temat słowa, chyba gdyby kto chciał wspomnieć o półgęsku. Myliłby się tra-
gicznie, kto by tak mniemał. Ha! Gęś jest ptakiem patetycznym. Historia pi-
sana jest gęsim piórem. Gdyby pan Rozbicki znajdował się w pobliżu, oznaj-
miłby Adasiowi, że starożytni Grekowie poświęcili tego ptaka Persefonie i
wielce byli w nim rozmiłowani. I o tym też musiał wiedzieć, że wierna mał-
żonka Odyseusza, Penelopa, hodowała na itackim dworzyszczu dwadzieścia
sztuk tego tałatajstwa; nie należy z tego wnioskować,, że trojański bohater
lubił gęsinę. Owe gęsi Penelopy miały stroić królewski dwór. I Rzymianie
coś sobie upatrzyli w tym rozgęganym indywiduum. Poświęcili go Junonie, a
na Kapitolu utrzymywali "gęsiarnię". I oto gęsi odegrały znakomitą rolę w
dziejach. Jako żywo! Gdy Brennus chyłkiem wpadł na śpiącą Romę, obudzone
gęsi podniosły tak przeraźliwy rwetes, że obudziły miasto. Można sobie wy-
obrazić z jaką dziką rozkoszą rozgromieni Gallowie piekli potem nienawistne
gęsi na wolnym ogniu.
Rozzuchwalone tym powodzeniem czekały przez całe wieki na sposobność za-
dziwienia świata. Dobra okazja zdarzyła się przed półtora tysiącem lat. Gdy
świętego Marcina obwołano biskupem, ukrył się zatrwożony i w pokornym ser-
cu, mniemając, że nie jest godzien tak wysokiej godności. Kryjówkę pokorne-
go biskupa wielkim i radosnym gęganiem zdradziły gęsi. Wiele za tym przema-
wia, że na tę intencję stało się zwyczajem epidemiczne zjadanie gęsi w dniu
jedenastym listopada, w dniu świętego Marcina. Byłby to dość niewdzięczny
postępek wobec ptaków, co taką odegrały rolę, człowiek jednak okazuje swoją
wdzięczność często w sposób najdziwaczniejszy. Brzydki ten pomysł musiał
zrazić skrzydlate bractwo, dzieje bowiem już nie wspominają o ich czynnym
współudziale w ważnych zdarzeniach. Szczątkowa pamięć musiała jednakże
przechować się w ich głowach; jakieś mętne wspomnienie wielkich czynów i
historycznej roli błąka się w gęsim świecie, gdyż przy lada okazji podnoszą
wrzask piekielny w złudnej nadziei, że może to być okazja historycznej wa-
gi.
Poznawszy te zadawnione tęsknoty śpiące na dnie ich serc zrozumiemy, że
nagłe i zgoła nieoczekiwane wtargnięcie Adasia do gęsiego przybytku mogło w
nich obudzić żądzę wsławienia się. Oto się wdziera ktoś wśród głuchej nocy:
czy to Brennus przekrada się na Kapitol?
- Gęsi, obudźcie się! - wrzasnął stary, łykowaty gęsior. - Wróg nadcho-
dzi! Krzyczmy, wołajmy, obudźmy Romę!
Podniósł się wrzask i trąbienie, rozdzierający krzyk, alarm i rwetes.
Najmniej osiemdziesiąt sztuk było tej hołoty, osiemdziesięciu członków pie-
kielnej orkiestry.
Jeżeli na takie larum obudził się Rzym, nie należy się dziwić, że obudzi-
ły się i Wiliszki.
- Co to? - zapytała Irenka nasłuchując.
- Gęsi! - rzekł kuzyn - piegowaty z należytym zrozumieniem rzeczy.
- Albo ktoś się zakradł, albo kuna je morduje - zawołał kuzyn - dryblas.
- Prędko, prędko! - krzyknęła Irenka.
Nie było w domu ani pana doktora Osińskiego, ani Ignasia. Pani Niemczews-
ka miała powrócić z Wilna pociągiem o pierwszej po północy, wyjechali więc
po nią na stację, aby przenocowawszy razem w miasteczku i załatwiwszy rano
wszystkie domowe sprawunki powrócić około południa. Rządy zdane były w ręce
regentki - panny Ireny.
Rada wojenna pod jej przewodnictwem zajęta była właśnie roztrząsaniem sa-
mowolnego postępku wuja, który wypuścił z niewoli pana Kropkę i zastanawia-
ła się nad skutkami tego lekkomyślnego kroku, gdy gęsi rozpoczęły koncert;
wobec tego radę przerwano i rzucono się w samopięć na ratunek niewinnych
ptasząt. Kuzyn - dryblas, obdarzony przez rozrzutną przyrodę niepospolitej
długości nogami, bieżał na czele zastępu, za nim Irenka.
- Ktoś ucieka! - krzyknął długonogi.
Adaś, ogarnięty trwogą, rzucił się do ucieczki na pierwszy "rozgęgany
zew", lecz zamiast uciekać w stronę przeciwną, od domu ku polom, i dalekie
zatoczywszy koło dobiec do gościńca - straciwszy głowę, w nagłej ucieczce
równie niezbędną jak i nogi, począł biec w tym kierunku skąd przyszedł.Zda-
wało mu się, że jeśli dopadnie zarośli i przebrnie przez nie, ocali się
wpław przez jezioro. Nie przypuszczał, że wróg tak odrazu wyskoczy z domu i
do tego w przerażającej liczbie. Gdyby był zapadł w ciemność, możeby go nie
odkryli, nie przyszło mu to jednakże na myśl. Dzień był nieszczęśliwy.
Tamci biegli w tyralierze, aby go otoczyć. Ponieważ oznajmiali się krzy-
kiem, nawzajem się nawołując, więc uciekał w tę stronę, w której nikt nie
krzyczał. Przedarł się pomiędzy dwoma berbeciami, znalazł się jednakże w
smudze światła, lejącego się z okna. I wtedy zobaczyli go wyraźnie.
- Głodowce! - krzyknęła piskliwie Irenka ujrzawszy uczniowskie oblecze-
nie.
Pomyślała w pierwszej chwili, że to Wojtek, lecz ten był cokolwiek od Wo-
jtka niższy. Noc, uczniak, ucieczka - wszystko razem to nic innego, tyl-
ko... Nie, to niesłychane!
- Bij, zabij! - wołał zdyszanym głosem piegowaty.
Kuzyn - dryblas sadził w milczeniu jelenimi susami. Szybko mknący cień
zaczernił się na bladobiałej ścianie domu i buchnął w gąszcz bzów. Gwałtow-
nie roztrącone krzewy sypnęły deszczem rosy.
Adaś czuł, że niedługo serce rozwali mu pierś; biegł, chwytając otwartymi
ustami powietrze. Uciekał przed liczną zgrają, ale uciekał i przed hańbą. O
rozpaczy! Dotarł do wnętrza twierdzy i przez głupie gęsi ma dostać się w
moc wroga? Co powie Wojtek, co powie pan Rozbicki?
- Na prawo... poza dom! - darł się piegowaty. - Irenka! Ty z tamtej stro-
ny!
- Ach, więc i ona mnie goni.. - pomyślał Adaś z oburzeniem. - Dziewczy-
na... Ja uciekam przed dziewczyną!
Świadomość ta dodała mu sił. Zerwał się jak koń znagła podcięty biczem.
Jeszcze go nie mają i nie będą mieli. Zaostrzonym słuchem łowił tupot nóg,
tyle ich jednak było, że nie mógł już rozeznać, skąd do niego dociera.
- Tam jest płot... - pomyślał. - A za płotem sad... Znam tę drogę...
Skulił się, jak gdyby chciał wleźć w jamę ciemności i biegł w stronę sa-
du. W tej chwili poczuł, że ucieka po miękkim kobiercu trawy. Ścigające
kroki szorowały po żwirze ścieżek. On słyszał prześladowców - oni jego nie
słyszeli. Jakaś nisko zwisająca gałąź otarła się o jego twarz i uderzyła go
w oczy. Omal nie krzyknął z bólu, lecz zdławił w sobie krzyk.
- Widzę go! - wrzasnął milczący dotąd kuzyn - dryblas. - Pod jodłą!
- Bij, zabij! - ryknął piegowaty.
Adaś uczynił szalony skok. Już wiedział, że biegnie przez trawiasty ga-
zon. Ciemne szeregi drzew są już coraz bliżej. Przed nim szarzeje jakaś
ścieżka wijąca się jak nakrapiany wąż, za nią wątła zapora płotu, a za pło-
tem ocalenie.
- Ucieknie! - krzyknął piskliwy głos.
- Łapaj, trzymaj! - wołał piegowaty.
W tej chwili stało się to, czego nikt nie przewidział. Gazon otoczony był
dla wątpliwej ozdoby drutem, nisko tuż nad ziemią zwisającym, przewleczonym
przez kilkadziesiąt palików jak żelazna nić przez drewniane igły. Adaś nie
mógł go dojrzeć. Zaczepił o drut nogą i zwalił się w pędzie, zarywszy twa-
rzą w żwir ścieżki.
Posłyszał nad sobą zmącone, zbełtane, splątane głosy.
- Wstawaj! - krzyknął ktoś niecierpliwie.
Ponieważ nie wstawał, dotknęły go jakieś ręce. Adasia przebiegł jakby
elektryczny prąd; zmógł się, zebrał w sobie i zerwał się na nogi.
- Precz ode mnie z rękami! - zawołał rozdrganym głosem. - Poddaję się...
Kilka par oczów świecących w ciemności i rozelśnionych od podniecenia,
wpiło się w niego zachłannym spojrzeniem.
- Kto ty jesteś? - zapytała Irenka chwytając oddech.
On wyprostował się dumnie, chociaż po straszliwym zmęczeniu drżały pod
nim nogi i rzekł niemal uroczyście:
- Adam Gilewicz!
Zdaje się, że ich poraził tymi słowy, bo żaden z nich nie wydał głosu.
Więc dodał drwiąco:
- A wy, którzy w pięcioro napadacie na jednego, jesteście zapewne Nie-
mczewscy?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
DAWNIEJ W PODZIEMIACH, TERAZ NA STRYCHU
Już: "Eos szafranoszata świat złoci dokoła" - jak rzecze Homer i jakby z
całą pewnością rzekł pan Rozbicki, gdyby Homer był tego zaniedbał.
Adaś spał mocno, chociaż słońce świeciło mu prosto w twarz. Na drugim łó-
żku usnął strażnik, kuzyn - dryblas, odpowiedzialny za więźnia przed "try-
bunałem stanu" i przed "tajną radą sześciu". Sen zmorzył ich obydwóch,
ubiegły bowiem wieczór, pełen grozy i straszliwej gonitwy, znużył ich potę-
żnie.
Ponieważ nie było ani pani Niemczewskiej, ani wuja zaprowadzono Adasia w
milczącym triumfie do domu. Nowa jego część przybudowana była do grubych
murów jakiegoś dawnego domostwa, co legło w gruzach, strawione pożarem.
Ocalała z niego jak gdyby niewysoka wieża, w której urządzono dwa pokoje
gościnne, jeden nad drugim. W jednym z nich ulokowano więźnia. Ucieczka
stąd była niemożliwa, bo chociaż strażnik spał, jednak drzwi w dolnym poko-
ju były zamknięte; wyskoczenie oknem groziło niechybnie połamaniem obu nóg,
a w bardzo szczęśliwym wypadku albo lewej, albo prawej wedle osobistego
uznania lekkomyślnego śmiałka. Zanim Adaś został tu wprowadzony, odbyła się
rozmowa krótka, lecz pełna dramatycznej treści. Mówili- "a słowa ich były
żelazne" - jak powiada słynny rzeźbiarz i złotnik włoski Benvenuto Cellini.
- Nie macie prawa więzić mnie! - krzyknął Adam.
- A ty miałeś prawo zakradać się nocą na nasze terytorium? - zapytała nie
czekając odpowiedzi Irenka. - Czy chciałeś mordować gęsi? - dodała urągli-
wie.
Adam spojrzał na nią z godnością, z wysokiej góry, na której stał w tej
chwili jego duch i rzekł uroczyście:
- Za bardzo dbasz o gęsi. Rozumiem... Panny w pewnym wieku nie można roz-
różnić... Zresztą mniejsza o to. Wiesz dobrze, po co ja tu przyszedłem!
Przyszedłem upomnieć się o mojego gościa, niecnie przez was schwytanego.
Czy masz odwagę zaprzeczyć, że pan Kropka jest u was w niewoli?
- Pan Kropka? - zaśmiał się kuzyn - piegowaty. - Wyborne nazwisko! Skonać
można ze śmiechu.
Adaś spojrzał na niego i mówił powoli:
- Nie wiem, co jest więcej pocieszne: czy jedna kropka w nazwisku, czy
tysiąc kropek na twarzy?
Kuzyn - piegowaty, straszliwie dotknięty, chciał coś rzec, ale Irenka ru-
chem ręki nakazała mu spokój. Coś tu nie było w porządku. Pan Kropka uciekł
przecie za sprawą wuja, a Gilewicz wyprawił się po niego. Gdzież się po-
dział pan Kropka? Jasnym jest, że jeniec urządza jakieś wielkie krętactwo.
Ale ona to zbada.
- O tym wszystkim pomówimy jutro na sądzie - rzekła uroczyście.
- A co teraz - spytał Adaś ironicznie.
- Teraz dasz nam słowo honoru, że nie będziesz próbował ucieczki.
- Daję słowo honoru - odrzekł jeniec - że skorzystam z każdej sposobnoś-
ci, aby uciec.
- Naprawdę?
- Z całą pewnością.
- A jeżeli cię zwiążemy?
- Związać mnie można w jednym tylko wypadku: jeżeli odważy się na to pan-
na Niemczewska, gdyż kobiety, choćby postanowiła być katem, nie dotknę i
nie będę się bronił. Każdemu innemu jednakże rozbiję głowę jak jajko na
miękko. Więc jeśli ty chcesz mnie związać, proszę... Oto moje ręce!
Wspaniała jego postawa i bohaterskie zakończenie przemówienia wielkie wy-
warły wrażenie. Czterech wojowników spojrzało na Irenkę, wielce ciekawych:
co uczyni z zuchwalcem. Na dobrą sprawę powinna dobyć sztyletu i zatopić go
po rękojeść w sercu tego śmiałka. Wprawdzie Irenka nie miała sztyletu, lecz
sponiewierany przez jeńca kuzyn - piegowaty byłby jej chętnie pożyczył swe-
go scyzoryka o trzech ostrzach. Dziewczyna jednakże, ku ogólnemu zdumieniu,
przybladła i na krótką chwilę nakryła oczy powiekami.
- Taka okrutna, a taka ładna... - pomyślał Adaś. Głośno zaś dodał: - Cze-
kam!
Irenka nie patrząc na niego zwróciła się do swojego "batalionu śmierci".
- Zaprowadźcie go do wieży...mówiła rozkazująco. - Ty będziesz go
strzegł, ale pamiętaj, że głową za niego odpowiadasz. Nie zapomnij ani na
chwilę, że to Gilewicz!
- A gdyby chciał uciekać? - spytał skwapliwie wyznaczony na strażnika ku-
zyn - dryblas.
- Wtedy... kula w łeb!
- Przepraszam, ale z czego? - zaśmiał się Adaś.
Ponieważ odpowiedź byłaby kłopotliwa, więc Irenka odwróciła się, z pogar-
dą wzruszywszy ramionami.
Adam został otoczony jak jeleń przez wilki i z tą śmiertelną asystą od-
prowadzony do wieży i zamknięty tam z dryblasem. Milczeli przez długą chwi-
lę, wreszcie Adam zwrócił się do niego z uprzejmym zapytaniem:
- Powiedz mi, przyjacielu, czy można wyskoczyć przez to okno?
- Nie jestem twoim przyjacielem - mruknął strażnik. - Ale skoczyć możesz.
Rano pozbieramy twoje kości i w koszyku odniesiemy do Głodowiec.
- Bardzo ci dziękuję za przyjemne objaśnienie. A czy nie będziesz miał
nic przeciw temu, jeśli cię w nocy uduszę i wyjdę drzwiami?
- Spróbuj mnie udusić, ty marna kreaturo! - rzekł dryblas chełpliwie,
stając przy nim. - Czy ci mam pokazać moje muskuły?
- "Atletom zresztą, wiadomo, siła nie dana jest w głowie!" - rzekł Adaś
uroczyście. - To z Homera - dodał uprzejmie. - Jeśli mnie nie wierzysz, bę-
dziesz mógł zapytać pana Rozbickiego, gdy z koleji capniemy ciebie.
- Capniecie mnie jak rak świśnie!
- W przyrodzie zdarzają się dziwne fenomeny. Czy mogę położyć się spać?
- To twoje łóżko...
- Wcale wygodne więzienie. Obiecuję ci, że u nas też dostaniesz łóżko i
ser z kminkiem na śniadanie. A czy sam się nie położysz? Musisz być zmęczo-
ny.
- Ja nie, bo nie uciekałem jak zając!
- Ale goniłeś jak ogar.
- A u was w Głodowcach nawet psów nie ma i sami musieliście szczekać w
naszą stronę.
- To prawda, ale szczekaliśmy dlatego, że psy nie chciały, uważając, iż
szkoda fatygi psuć gardło na Niemczewskich.
- Nie łżyj! U was wszystkie psy pozdychały z głodu.
- A u was pchły je zagryzły i dlatego zamiast psów trzymacie gęsi.
- A z ciebie nadzwyczajny bohater, co przed gęsią uciekał!
- Ach, myślisz o swojej kuzynce? Istotnie uciekałem przed gęsią.
- Jutro będziesz inaczej śpiewał! Damy ci bobu!
- Czy to jedyne wasze pożywienie? Myślałem, że jadasz też czasem siano.
Jest to ulubiona potrawa niektórych istot głośno ryczących.
Dryblas zaczął gwałtownie szukać we wzburzonej głowie jakiejś miażdżącej
odpowiedzi, lecz wyczerpał już wszystek zapas obrotnego dowcipu. Rzekł tedy
groźnie:
- Nie myślę tracić czasu na gadanie z niewolnikiem. Zresztą świeca doga-
sa!
- O! - krzyknął Adaś. - Nie masz przypadkiem jakiego scyzoryka lub ostre-
go gwoździa?
Strażnik spojrzał na niego podejrzliwie.
- Na co ci tego?
- Chciałbym - mówił Adaś smętnie - zanim światło zgaśnie, wyryć na murze
kilka słów:
- "Tutaj w niewoli u barbarzyńców spędził jedną noc Adam Gilewicz z Gło-
dowiec!"
- Tylko "jedną noc"? - zachichotał dryblas z naigrawaniem się. - Posie-
dzisz nieco dłużej.
- Załóżmy się o wszystkie piegi twojego brata czy kuzyna, że dłużej to
nie potrwa. Obłąkany człowieku! Przecie jeśli jutro nie powrócę, pan Rozbi-
cki uczyni na was wyprawę i zmiecie z powierzchni ziemi. Takeśmy się umówi-
li i wszystko jest przygotowane.
- Owszem! - krzyknął dryblas. - Niech przyjdzie! Ktoś przecie będzie mu-
siał zabrać twoje zwłoki.
W tej chwili świeca zgasła, jak gdyby zdmuchnął ją wiew śmierci.
- Nie myśl, że ja będę spał - rzekł strażnik ostrzegawczo. - Ja oka nie
zmrużę!
- Przypuszczam. Spać mogą jedynie ludzie, co mają czyste sumienie.
W mdłym świetle pogodnej nocy rozebrał się i położył. Tamten usiadł na
łóżku, aż zatrzeszczało, i hałasował umyślnie na znak, że czuwa.
- Nie dam mu rady - rozmyślał Adaś. - Mocny musi być jak goryl. Gdyby je-
dnak usnął, mógłbym może się wydostać.
Przyszło mu na myśl, że podarte na pasy prześcieradło wielu już więźniom
umożliwiło ucieczkę, trzeba by jednak nie mieć przy tej operacji towarzysza
w więziennej celi. Płótno, gwałtownie rozdzierane, wydaje przeraźliwy głos
boleści. Głupia sytuacja! Co tam wyprawia pan Rozbicki i Wojtek? - myślał
Adaś mętnie. - Gdzie może być ukryty pan Kropka? I gdzie się podział szósty
z bandy Wiliszek, bo przecie jest ich tu sześciu. Szósty wyszedł zapewne na
zwiady i jego to musiał słyszeć nad jeziorem, gdy się przedzierał przez
krzaki. Juto ujrzy ich w pełnym zespole. Trzeba będzie stanąć przed nimi
hardo i śmiało. Pannicy już dzisiaj dopiekł tak, że jej zapewne w pięty po-
szło. Wstyd, żeby dziewczyna dowodziła watahą pięciu urwipołciów, wśród
których znajduje się taki dryblas, ten, który go strzeże... Co on robi?
Aha! Umyślnie rozgłośnie oddycha, a czasem zgrzyta zębami, aby go przera-
zić, małpa długoręka. Niech zgrzyta.
Wielkie znużenie powoli uśpiło Adasia, po chwili zaś i strażnik wyciągnął
się na łożu i zachrapał. Gdyby się teraz zjawił nieustraszony pzn Rozbicki
z Wojtkiem, jeden mógłby wynieść na plecach więźnia, a drugi strażnika.
Raniutko wślizgnął się do więziennego przybytku najmniejszy z Niemczews-
kich, pędrak jedenastoletni i ujrzawszy ze zgrozą śpiącego strażnika zaczął
go tarmosić za nogę. Dryblas porwał się przerażony i przez dłuższą chwilę
usiłował zrozumieć, gdzie jest i co się z nim dzieje?
Odetchnął spostrzegłszy, że "więzień stanu" śpi głęboko.
- Zdrzemnąłem się przed chwilką dopiero - szepnął. - Słuchaj Józek, nie
mów nic Irence. Po coś przyszedł?
- Masz go za pól godziny przyprowadzić na sąd.
- A gdzie się odbędzie sąd?
- Na strychu. Za chwilą przyniosą tu dla was śniadanie.
- I dla niego też? - zdumiał się dryblas.
- Irenka kazała. Nikt nie chciał się na to zgodzić, a Jędrek najwięcej,
ale ona powiedziała, że najgorszym złoczyńcom dają jeść. Słyszałeś coś pod-
obnego? Jędrek powiedział potem, że dobrze, ale żeby mu dać spleśniałego
chleba, bo taki chleb leży w żołądku czasem przez kilka tygodni.
- A ona co na to?
- Ona powiedziała, że nie wypada, bo on będzie wszędzie opowiadał, że w
Wiliszkach jedzą spleśniały chleb.
- Może to i słusznie. Zmykaj teraz, a ja go obudzę.
Pędrak przyjrzawszy się Adasiowi wybiegł, a dryblas krzyknął:
- Niech więzień wstaje!
Postanowił nie wznawiać wczorajszych towarzyskich rozmówek, lecz używać
suchego, urzędowego stylu i słów nieodzownych. Ponieważ Adaś puścił wezwa-
nie mimo ucha, więc powtórzył rozkaz w innej stylizacji:
- Więzień Gilewicz! Wstawać!
Dopiero gwałtowne szarpnięcie obudziło Adasia. Spojrzał z odrobiną zdzi-
wienia na miły pokoik zalany słońcem i niemiłą postać zalaną gniewem.
- Dwa razy wołałem! - rzekł strażnik.
- Do trzech razy sztuka - odparł Adaś. - Czemu mnie jednak budzisz tak
wcześnie, skoro kazałem zbudzić się o dziewiątej? To chyba siódma dopiero?
- Ubieraj się!
- A czy buty wyczyszczone? Co za nieporządki w tym domu! Jacy opieszali
lokaje!
Uśmiechając się zerkał równocześnie podejrzliwie w stronę dryblasa, który
stał nad nim jak diabeł nad grzeszną duszą. Odział się powoli, czyszcząc
zabłocone ubranie.
- Nie widzę tu nigdzie wody, jak ja się mam umyć?
- Łzami! - krzyknął dryblas. - Może ci przynieść kolońskiej wody? Co?
- Wątpię, aby rzecz tak wymyślna znana była w tym zapadłym zakątku.
W tej chwili weszła figura - z czarną maską na twarzy. Maska wycięta była
z czarnego gałganka, lecz zasłaniała tylko górną część twarzy tak, że cały
świat mógł poznać bez wielkiego trudu oblicze srodze piegowate. Tajemnicza
figura dźwigała ogromną tacę, a na tacy czarny chleb, zarumienione rzodkie-
wki, złote masło, rozmaite garnuszki i filiżanki.
- Śniadanie! - rzekła figura głosem z brzucha.
Strażnik zwrócił się do Adasia z rozkazem:
- Jedz prędko, bo zaraz idziemy!
Adaś był głodny, lecz spojrzał na jedzenie z niewysłowioną pogardą; po
chwili rzekł głosem wielce poważnym:
- Nie tknę chleba w domu wroga!
- Napij się kawy - powiedziała figura głosem z brzucha. - Irenka kazała!
- dodał głupio.
- Nie tknę kawy w domu wroga! - powtórzył Adaś.- Panna Irena może rozka-
zywać tobie, ale nie mnie.
Maska spojrzała na dryblasa, dryblas zaś drapał się w głowę.
- Prosić cię nie będziemy! - rzekł. - Sprzysiężony! Odnieś śniadanie!
Piegowaty spiskowiec wzruszył ramionami i wyszedł z czarnym chlebem, za-
rumienionym rzodkiewkami, ze złotym masłem, z garnuszkami i filiżankami.
Adaś, spodziewając się, że za chwilę rozpocznie się "uroczysta" awantura,
przybrał hardą pozę i postanowił postępować ze wzniosłą godnością.
Wkrótce ktoś zastukał do drzwi trzy razy.
- Idziemy! - oznajmił dryblas.
Stąpał za Adasiem kierując go głosem.
Zeszli w dół, minęli jakieś mroczne pokoje, potem schodami wyszli na ob-
szerny, widny strych, zapełniony wielką ilością gratów, strych jest bowiem
grobowcem wsi.
Wszyscy "sprzysiężeni" już tu byli zebrani. Wszyscy w maskach. Ponieważ
Irenkę można było rozpoznać po kiecce, piegowatego po piegach, a dwóch nie-
dorostków po nikczemnym jeszcze wzroście, więc efekt ponurych larw był dość
znikomy. Kuzyn - dryblas też otrzymał czarne obleczenie na gębę i zasiadł
na strychowej belce. Pięć widm, pięć upiorów siedziało w rzędzie jak czarne
ptaki na gałęzi.
- Sąd się rozpoczyna! - oznajmił cieniutki, drżący głos. - Sądzony będzie
Adam Gilewicz z Głodowiec, dziedziczny nasz wróg i prześladowca. Czy kto z
was jest innego zdania?
- Nikt! - krzyknęły widma.
- Odpowiedz: czy ty jesteś Adam Gilewicz z Głodowiec?
Adaś milczał. Straszliwcy oczekiwali przez chwilę na odpowiedź, wreszcie
maska z cienkim głosem rzekła:
- Nadaremnie się ukrywasz, my i tak wiemy o tym! Będziesz sądzony za krew
przelaną, za czterokrotne podpalenie, za gwałty i rozboje, za uwięzienie
jednego z naszego rodu. Przez trzysta lat czekaliśmy na tę chwilę!
- A czy będę sądzony też i za zająca? - zapytał Adaś z powagą.
- Za jakiego zająca? - krzyknął jeden ze sprzysiężonych.
- Widzę, że nie znacie dziejów własnego rodu!
Sędziowie spojrzeli na siebie przez otwory w maskach, jak gdyby jedem
drugiego zapytywał wzrokiem, czy więzień, przerażony widmem tortur, nagle
nie oszalał? Zaczęli szeptać między sobą.
- Sprawa z zającem zostanie zbadana - mówił piegowaty. - Tamte jednak są
ważniejsze. Czy będziesz odpowiadał?
- Nie!
- Dlaczego nie będziesz odpowiadał?
- Dlatego przede wszystkim, że nie macie prawa sądzenia mnie, a następnie
dlatego, że wy widzicie moją twarz, a swoje tchórzliwie ukryliście pod mas-
kami.
- Oto jest moja twarz! - krzyknęła Irenka zrywając maskę. - Bracia i sio-
stry! Zdejmijcie swoje zasłony!
Dziewczyni płonęły oczy, a usta jej drżały.
- Słuchaj - mówiła gorącym głosem. - Nie myśl, że my żartujemy! Dostałeś
się w nasze ręce i nie wydostaniesz się z nich tak łatwo. Możesz sobie
kpić, możesz bredzić o jakimś zającu, ale tym się nie wykpisz. Wiesz o tym,
że jesteś Gilewicz.
- To mi zaszczyt przynosi!
- Tak? A nas napełnia wstrętem, potomku morderców!
- Proszę się liczyć ze słowami! - krzyknął Adaś.
Panienka porwała się z belki i przybliżywszy się do niego gwałtownie pa-
trzyła mu w oczy. Adaś wytrzymał to spojrzenie i stał niewzruszony. Zdawało
mu się, że dziewczyna westchnęła, potem powoli powróciła na miejsce.
Dłuższą chwilę trwało ciężkie milczenie. Wreszcie Adaś zaczą mówić z na-
mysłem i dobitnie:
- Czego wy ode mnie chcecie? Co ja wam zawiniłem? Czy ja mordowałem Nie-
mczewskich? Czy ja się biłem? Co was albo mnie obchodzi, że nasze rody tłu-
kły się z sobą przez trzysta lat? Ja myślę, że i jedni, i drudzy robili
głupio.
- Oho! - krzyknął piegowaty.
- Ażebyś wiedział! Mówię, że głupio, i nie cofnę tego słowa. Czy waśń o
jakieś mizerne rzeczy warta była kilku ludzkich żywotów? Czy warto było
przelewać krew przez tyle wieków i hodować nienawiść wśród dwóch polskich,
uczciwych rodów? Ja znam historię tej waśni. Poszło o nic, a śmierć zbiera-
ła żniwo. Przysięgam wam, że mnie, Gilewiczowi, wstyd jest za Gilewiczów,
ale wam, Niemczewskim, powinno być wstyd za Niemczewskich. Gdy się zjawiłem
w Głodowcach, powiedziałem sobie tak: - "Dość tej niezgody! Niezgoda zawsze
gubiła Polaków. Trzeba zakończyć tę piekielną awanturę!" - Chciałem do was
pierwszy przyjść z sercem, bo będę żył tuż obok was, po drugiej stronie je-
ziora. Chciałem przez to jezioro przepłynąć łódką, a coście wy wtedy zrobi-
li? Odtrąciliście moje serce, pogardziliście zgodą, panowie Niemczewscy, i
zawróciliście mnie z uczciwej drogi.
- My? - pisnęła Irenka.
- A kto? Przekradliście się nocą jak złoczyńcy na nasz brzeg i toporem
rozbiliście łódkę!
- Kłamiesz! - wrzasnął piegowaty.
- Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo! Chodź ze mną w tej chwili, jeśli masz
odwagę, a ja ci pokażę naszą łódź, leżącą na dnie wody. Chodźcie wszyscy!
- A ja ci mówię, że kłamiesz. To nie my rozbiliśmy łódź.
- Więc sama zatonęła? - krzyknął Adaś drwiąco.
Irenka podniosła rękę na znak, że pragnie coś powiedzieć.
- Albo kłamiesz, bo wiesz o wszystkim - mówiła dobitnie - albo ktoś cie-
bie okłamał. Waszą łódkę rozbił własnoręcznie twój pan Rozbicki!
- Niemożliwe! - jęknął Adaś.
- Niemożliwe? Widzieliśmy to na własne oczy. Pan Rozbicki uczynił to o
świcie, nie wiedząc, że mój brat patrzy z ukrycia z drugiego brzegu.
- Ale w jakim celu, w jakim celu? - pytał Adaś w rozpaczy.
- Zapytaj jego, jeśli go jeszcze zobaczysz kiedykolwiek. Nikt nie wie, co
się ukrywa w jego czarnej duszy. Ach, już nie krzyczysz? Wstyd cię oble-
ciał?
Adaś ciężko dyszał.
- Przysięgam wam - mówił urywanym głosem - że o tym nie wiedziałem.
- Uwierzyłabym, gdybyś nie był Gilewiczem - rzekła Irenka sucho.
Adaś nie powiedział nic, lecz spojrzał na nią takim wzrokiem, że się od-
wróciła powoli.
Znowu zapanowało ciężkie milczenie. Wszystkie serca uderzały przyspieszo-
nym, zmąconym rytmem. Niemczewscy rozumieli, że Adaś mówi prawdę. Wielkie
zresztą uczyniły na nich wrażenie jego gorące słowa o zgubnej waśni. Chcie-
li go jednak pognębić. Poszeptali między sobą i znowu piegowaty ruszył do
ataku.
- Mówisz, że chciałeś zgody, a dlaczegóż to zakradłeś się nocą do Wili-
szek? Czemu nie przyszedłeś w dzień?
- Mówiłem wam wczoraj. Schwytaliście pana Kropkę, a ja przyszedłem po
niego!
- Tego pana już u nas nie ma. Został uwolniony i poszedł sobie.
- Wyście go uwolnili? - zapytał Adaś zdumiony.
- Te rzeczy są tajemnicą.
- W takim razie wszystko jest w porządku... Serdecznie wam dziękuję, żeś-
cie staruszka wypuścili... To zacny człowiek! Wobec tego nie pozostaje mi
nic innego, jak pożegnać panią i pożegnać panów. Ponieważ sprawa została
szczęśliwie wyjaśniona, mogę zapewne odejść, a potem powrócić kiedyś do
was, tak jak chciałem przed tą całą awanturą.
- Nie, panie Gilewicz! - zawołała Irenka. - Awantura dopiero się zaczę-
ła... Tu nie idzie ani o łódź, ani o pana Kropkę, ani o twoje szlachetne
zamiary. Możesz je zasuszyć jak kwiatki i zachować do osobistego użytku.
- Doskonale! - zawył radośnie piegowaty.
Adaś stropił się i spojrzał na nią niepewnie.
- A czegóż wy jeszcze chcecie? - zapytał.
- Słuchaj! - zaczęła Irenka gorącym, przejmującym, lecz cichym głosem. -
Nie jesteś głupi, bo każdy Gilewicz jest chytry i mądry jak wąż. Będziemy
mówić jasno. O tym, żeby pomiędzy Głodowcami i Wiliszkami nastąpiła zgoda,
nie trzeba nawet marzyć. Szkoda gadania na ten temat. Wprzódy mi włosy wy-
rosną na dłoni, zanim Niemczewski poda rękę Gilewiczowi! Raczej włożyłby ją
w ogień... Na to ci przysięgnę! Ale możemy zrobić targ.
- O serca? - spytał Adaś cicho.
- Nie! Byłby to kiepski targ, gdybyśmy serca bohaterskie oddali za serca
robaczywe.
- Znowu zaczynasz?
- Nie, ja kończę. Potargujemy się o co innego. Otóż: my mamy ciebie...
- Przypuśćmy! Długo mnie nie będziecie mieli.
- O tym można by długo gadać. Niemczewscy są zawzięci... Mamy ciebie i
będziemy mieli, choć byśmy cię mieli ukryć pod ziemią. Możemy cię jednak
wypuścić i możemy się zgodzić na krótkie zawieszenie broni, zanim wszyscy
nie dorośniemy.
- Warunki? - spytał Adaś poważnie.
Irenka zaczerpnęła oddechu, jak śpiewaczka przed wielką arią.Poznać było
po niej, że ma zwalić jakiś kamień z serca. Podniosła się i zaczęła mówić
głosem nabrzmiałym od wzruszenia:
- O tym powinien z tobą mówić mój najstarszy brat, lecz jest nieobecny.
Ponieważ jednak idzie o honor rodu, kobieta powinna mieć ten sam obowią-
zek... Dlatego ja... Zresztą ja pierwsza dowiedziałam się o tym ze starych
papierów... Ja...
Wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Adaś spojrzał na nia wzrokiem zacie-
kawionym, lecz przyjaznym. Nareszcie dziewczyna była dziewczyną.
- Proszę mówić dalej - rzekł cicho.
- Dobrze... Wiesz pewnie o tym, że byliśmy kilka razy na waszym brzegu...
- Wiem. Widziano was. Pan Kropka was gonił.
- Nie udawaliśmy się tam, oczywiście, aby kraść jabłka... Szukaliśmy...
Szukaliśmy tego, co w siedemnastym wieku Gilewicze niecnie nam... zabrali.
- Na Boga! Co wam zabrali Gilewicze?
- Zabrali nam najdroższą rodzinną pamiątkę. Zrobili najazd na Wiliszki i
porwali miecz. Miecz, który od wieków przechowywany był jak świętość. Oni
musieli wiedzieć o tym... Nie porwali niczego, tylko miecz... Ten Niemczew-
ski, który wtedy żył w tym domu, płakał. Łzami zapisał to i nakazał bić się
do upadłego, aby odzyskać miecz... Słyszysz?
- Słyszę - rzekł Adaś zdumiony. - Jaki to miecz?
- Bardzo stary. Wyryty jest na nim herb Niemczewskich i takie słowa:
"Piorun rychle zabija, ja rychlej..." Rozumiesz teraz, czegośmy szukali?
Naszego honoru i naszej sławy. Jeżeli nam oddasz ten miecz, będziesz wolny.
- Panno Ireno - zawołał Adam. - Tego miecza nie ma w Głodowcach.
- O Boże! - krzyknęła dziewczynka. - Musi być! Nie może być gdzie in-
dziej.
- Nie ma go! Szperałem po całym domu, oglądałem wszystko, miałem w ręku
każdą książkę i każdy oręż. Nie widziałem tego miecza. Oddałbym go wam w
tej chwili. Na Boga, niech pani nie płacze... Irenko... Przysięgam pani...
- Kłamiesz! - zakrzyknął kuzyn - dryblas.
- Milcz! - odkrzyknął mu Adaś potężnie.
Porwali się wszyscy i otoczyli go kołem, grożnie tocząc oczami. Nawet dwa
mizerne brzdące. Adaś cofnął się pod komin, gotów do walki, drżącej już w
powietrzu.
- Ludzie! - wołał. - Zrozumcie: na co mi wasz miecz? Co mi po starym ka-
wałku żelaza? Oddałbym go wam w tej chwili, ale gdzież on jest? Szukaliście
sami, więc mi powiedzcie, gdzie ja go mam szukać?
- My też nie wiemy! - rzekł piegowaty. - Szukaliśmy wszędzie, lecz nie w
domu. Miecz musi być w domu.
- W domu go nie ma! - krzyczał Adaś, rozdrażniony. - Zresztą dobrze. Wy-
puśćcie mnie, a ja będę szukał.
- Ty stąd nie wyjdziesz!
- Więc kto go znajdzie?
- Niech szuka pan Rozbicki, niech szuka twój przyjaciel. Ty stąd nie wyj-
dziesz!
- A jeżeli dam słowo, jeżeli przysięgnę, że wrócę i albo przyniosę miecz,
albo...
- Słowo Gilewicza nic nie znaczy - rzekł głucho dryblas.
- Ach, ty psie! - krzyknął Adaś i rzucił się na niego jak żbik.
Zakotłowało się na spokojnym strychu tak, że kurz się wzbił chmurą.
W tej chwili zawołał jakiś głos ze zdumieniem:
- Co się tu dzieje?
- Ignaś! - krzyknęła Irenka. - Prędko, prędko na pomoc... To Gilewicz!
Właśnie kuzyn - dryblas, potężnie rzucony, uderzył plecami o komin, a
Adaś stał, dyszący,rozgorzały i gotowy do skoku.
- Na Boga! - dziwnym głosem zawył Ignaś.
Adaś zwrócił się błyskawicznie w jego stronę spodziewając się nowego na-
pastnika, lecz zdumiał się dojrzawszy rozpromienione spojrzenie.
- Odstąpić wszyscy! - wołał Ignaś.
- Teraz Ignaś będzie walczył! - pomyślała Irenka.
Widząc jednak, co się dzieje, wrzasnęła cieniutko:
- To Gilewicz! To Gi-le-wicz!
Ignaś wyciągnął ręce i z głębokim wzruszeniem na pobladłej twarzy mówił:
- To ty... to pan... o, jak się cieszę! ... Czy pan sobie przypomina?...
Na Wiśle... Tak niedawno? Ocaliłeś mi życie!
- Przypominam sobie - mówił Adaś, niepomiernie zdziwiony. - Tak, tak!
Niemczewski... A ja nie mogłem sobie przypomnieć... Dawaj pyska, bracie!
Ignaś rzucił się w jego ramiona.
- Znowu klapa! - pisnęła Irenka z oczami pełnymi łez.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
O BOGOWIE! HOMER SCHWYTAN JEST ZA NOGĘ!
Pani Niemczewska zdziwiona, że żadne z dzieci nie wyszło na jej spotka-
nie, a wysłany na ich poszukiwanie Ignaś też się gdzieś zapodział, zaniepo-
koiła się i zaczęła nasłuchiwać. Głosy dochodziły ze strychu; przystanęła
przeto u wylotu schodów w oczekiwaniu na swój tatarski czambuł, co zapewne
z wrzawą i hałłakowaniem przygoni na wieść o jej powrocie. Zdziwienie jej
wzrosło na widok dziwnego pochodu: na czele szedł blady Ignaś, wiodąc za
rękę nieznanego jej chłopca, za nimi zaś, jak tropiące w milczeniu wilczki,
schodzili dwaj jej młodsi synowie, dwaj siostrzeńcy i Irenka. Dziewczyna
miała oczy załzawione.
- Co to wszystko znaczy? - zapytała pani Niemczewska.
- Mamusiu! - wołał Ignaś - to jest właśnie ten, co mnie wyratował z Wis-
ły!
Pani Niemczewska zwróciła się szybko ku Adasiowi z rozrzewniającym uśmie-
chem i wyciągnęła ku niemu obie ręce.
- O drogi chłopcze - mówiła ślicznym, miękkim jak aksamit głosem. - Po-
zwól, niech cię uściskam.
Adaś spojrzał na nią uczciwymi, serdecznie rozradowanymi oczami. W tej
chwili Irenka krzyknęła w najwyższej tonacji:
- Mamusiu! Nie rób tego.. To Gilewicz!
Adaś zatrzymał się w miejscu, jakby ten głos był tatarskim arkanem, co go
z tyłu schwycił za szyję. I pani Niemczewska, idąca ku niemu, zatrzymała
się, niebotycznie zdziwiona.
- Gilewicz? - zapytała cicho. - Z Głodowiec?
- Tak, proszę pani - rzekł Adaś czystym, donośnym głosem. - Jestem Gile-
wicz z Głodowiec.
Pani Niemczewska przymknęła oczy i stała w niemym, głębokim zamyśleniu.
Zdaje się, że rozmawiała z sercem. Potem spojrzała na Adasia z niewypowie-
dzianą tkliwością i rzekła:
- Dziwne, dziwne zrządzenie boże... Ty wyratowałeś mego syna...
Tajemna jakaś siła pchnęła Adasia w ramiona pani Niemczewskiej. Ona przy-
tuliła płową jego głowę do piersi i całowała go w czoło.
- Co to, chłopcze mój, płaczesz? - szepnęła cichutko.
- Ja nie pamiętam mojej matki - rzekł on głosem tak cichym, że tylko ona
mogła go usłyszeć.
I tak się do niej tulił, jak gdyby był małym, bardzo małym dzieckiem.
Drżał cały, gdy ona, rozrzewniona do głębi, gładziła jego włosy szepcąc:
- Biedne... biedne chłopczysko.
Ignaś patrzył na tę scenę radośnie, armia zaś w zdumionym milczeniu. Pani
Niemczewska pojęła od razu co się święci. Nie chciała pytać o nic ani do-
chodzić, w jaki sposób Adaś znalazł się na strychu jej domu. Na to wszystko
będzie czas. W tej chwili należy jedynie ubezpieczyć najbliższą przyszłość.
- Irenko! - rzekła z powagą. - Czy wiesz o tym, że ten chłopiec jest na-
szym gościem?
Irenka nie odpowiedziała.
- Niech wszyscy o tym zechcą pamiętać. I ty, i oni! To nasz gość, który
wszedł do polskiego domu. Do polskiego domu! - powtórzyła dobitnie. - Jak
ci na imię, drogi chłopcze?
- Adam.
- Pamiętaj, Adasiu, że mój dom jest zawsze dla ciebie otwarty... Przyjdź
tu, ile razy zechcesz. A teraz zostań jak długo ci się podoba.
- Ja bardzo, bardzo pani dziękuję.. Będę pamiętał, ale teraz już muszę
iść...
- Ja cię odprowadzę! - zawołał Ignaś.
Adaś ucałował ręce pani Niemczewskiej, potem odwróciwszy się wesoło ski-
nął ręką w stronę gromadki ustawionej na schodach nieruchomo, jak do foto-
grafii.
- Do widzenia, Irenko! - rzekł mrużąc łajdacko oko.
- Żegnam... - odpowiedziała dziewczyna głosem tak suchym, że jej słowo
buchnęłoby płomieniem, gdyby do niego przytknąć zapałkę.
Adaś wybiegł na zalany słońcem świat, a Ignaś za nim. Ujął go pod rękę i
gadał gorączkowo:
- Strasznie się cieszę... Co?... A moja mama morowa kobieta, nieprawda?
Możesz gwizdać na Irenkę i na nich wszystkich! Ja nigdy nie chciałem wojny
ani nikt nie chciał, tylko ona. To bardzo zawzięta baba. Ona ma takie zęby
jak szczupak... Ale teraz i ona się przekona. Adasiu! Czy oni cię bardzo
męczyli?
- Ej, niebardzo - zaśmiał się Adaś. - U was w niewoli wcale miło spędza
się czas, tylko twój kuzyn, ten dryblas, ma ciężki dowcip. Słuchaj no, Ig-
nac! Powiedz mi z ręką na uczciwym sercu: co to jest z tym mieczem?
Ignaś spoważniał i rzekł cicho:
- Z mieczem wszystko prawda. Nasz miecz jest w Głodowcach... Gdyby nam
dawno go oddano, nie byłoby tej całej awantury. Irence o to tylko idzie i
dopóty nie będzie spokoju, dopóki nie będziemy go mieli. Adasiu! Ocaliłeś
mi życie... Zrób jeszcze jedno: oddaj nam ten miecz!
- Na Boga! - zawołał Adaś. - Ale gdzie on jest?
- To ty nie wiesz? Wierzę ci...
- Przysięgam ci, że nie wiem. I przysięgam ci także, że wywrócę Głodowce
do góry nogami, aby go odnaleźć. Możesz o tym powiedzieć siostrze. Od dnia
dzisiejszego będziemy szukali razem z Wojtkiem.
- Kto to jest Wojtek?
- Ten,co cię razem ze mną wyciągnął z wody. Syn starego Kropki, waszego
więźnia.
- Nie może być! O, jak się cieszę... To świetnie, że pan Kropka zwiał.
Adasiu, ja muszę zobaczyć twojego przyjaciela.
- Bardzo tanio można to urządzić, bo ta małpa pokazuje się za darmo.
Umówili się, że każdego ranka albo jedna, albo druga strona będzie ocze-
kiwała znaku na swoim brzegu i rozgłośnym krzykiem umówi spotkanie.
-Teraz odwiozę cię łódką! - rzekł Ignaś.
- Rozwijaj żagle - zaśmiał się Adaś.
Z daleka już ujrzał na drugim brzegu dwie postacie. Pan Rozbicki dreptał
po brzegu jak kwoka, co wychowała kaczęta, a Wojtek wrósł nieruchomo w oj-
czystą ziemię i patrzył w stronę Wiliszek.
- Czy pan Rozbicki mnie nie zastrzeli? - spytał Ignaś z wahaniem.
- Może by sobie pozwolił na tę drobną przyjemność, ale nie ma z czego.
Oho! Wojtek tańczy taniec radości... Wojtek, hop, hop!
- Kto ten drugi? - wrzasnął Wojtek.
- Niemczewski!
- Jeniec?
- Nie! Przyjaciel!
Pan Rozbicki patrzył pilnie, nasłuchiwał zaś jeszcze pilniej. Usłyszawszy
potworną wieść, że do brzegu płynie Niemczewski - zdumiał się. Usłyszawszy,
że płynie jako przyjaciel - zadrżał. Chwycił się za głowę jak gdyby chcąc
sprawdzić, czy ją ma na karku, przekonawszy się zaś, że nie jego głowa jest
szalona, lecz że to świat oszalał, wpadł w gniew i zakrzyknął nad uchem Wo-
jtka:
- Mógłbym powitać trupa.. Żywego Niemczewskiego witać nie będę!
Rzekł i szybkim krokiem oddalił się unosząc w sercu kadź goryczy.
Ignaś powitał Wojtka z wielkim wylaniem serdecznych słów i wkrótce odpły-
nął.
- Wojna skończona? - pytał Wojtek gorączkowo.
- Nie. Zawieszenie broni. Chodź prędko, bo muszę rozmówić się z panem
Rozbickim.
- Do tego przedsięwzięcia trzeba dwóch, a pan Rozbicki gadać z tobą nie
zechce. Zawiódł się na tobie. Czemu przywiozłeś żywego Niemczewskiego?
- A jakiego miałem przywieźć?
- Zaduszonego albo z poderżniętą grdyką. Młodzieńcze, bardzo boleśnie
zburzyłeś nasze różowe nadzieje! Pojęcia nie masz, jaki pan Rozbicki jest
rozgoryczony. Przez całą noc nie spał, wciąż mnie budził i wołał: - "Może
go tam męczą?" - Zasnął na chwilę, ale zbudził się z krzykiem i wołał na
cały dom, że widział cię we śnie jęczącego, bo Niemczewscy, naśmiewając się
wbijali ci drzazgi za paznokcie. Pokaż no palce, przyjacielu! Ale, ale...
czy wiesz, że tata powrócił?
- Wiem.
- Zwiał stamtąd z pomocą jakiegoś starszego pana, ale byliby go znowu
złapali, bo zasadzili się nad jeziorem. Powiada, że widział jakiegoś draba,
co przypadł do ziemi i czatował.
- Jak powiedziałeś? "Draba" widział?
- Pewnie że draba.
- Cofnij natychmiast to słowo, bo cię uderzę kułakiem w brzuch, gdzie
jest siedlisko najdotkliwszych boleści. Osoba, którą tata widział w prze-
smyku, należy do najwytworniejszego towarzystwa, jest niezmiernie ceniona
przez przyjaciół i wrogów i jest chlubą naszego stulecia. To młodzian świe-
tny, przystojny, z doskonałymi manierami. Tata bał się tego młodzieńca, a
ten młodzian bał się taty.
- Adasieńku - mówił Wojtek tkliwie. - Czy nie jest ci za gorąco? Czasem
od gorąca tak się mózg zagotuje, że człowiek bredzi. Któż to był ten mło-
dzian?
- Ja! - rzekł Adaś uroczyście. - A teraz padnij na twarz!
- Dobrze, ale uczynię to cokolwiek dalej, bo tu za mokro. Patrzcie, pa-
trzcie! Toście się spotkali z tatą... Wyborna awantura! Z tego wynika, że
chodziłeś tam nadaremnie?
- Bynajmniej. Przywiozłem mnóstwo nowin. Wszystko ci opowiem, ale przy
panu Rozbickim.
- A czemu ten Niemczewski, co cię tu przywiózł jak łabędź Lohengrina tak
mnie ściskał?
- Jak to? Nie poznałeś go? Czy pamiętasz jakeśmy wyciągali topielca z Wi-
sły? To on!
- Święty Jacku, ratuj moją duszę! Nie, to niesłychane... Prawda, że to
ten sam! Nigdy człowiek nie wie, co wyciągnie z wody. Niemczewskiego! Teraz
już wszystko rozumiem. Wszyscy pisarze powinni złamać pióra, a przypadek
powinien pisać książki. Ale teraz to pan Rozbicki zakatrupi cię z całą pew-
nością!
Śmiejąc się, jako dwa żaki szli ku domowi, Adaś zaś spieszył się bardzo,
głodny bowiem był potężnie. Zachłannie wypił cały niemal dzbanek mleka, te-
go płynu było bowiem w Głodowcach dostatek, gdyż mleko z polecenia pana
Rozbickiego stało się podstawowym artykułem odżywczym i zjawiło się na gło-
dowieckim stole w różnorakich postaciach. Poeta wiedząc, że nikt inny tylko
szlachetna koza Amaltea wykarmiła swoim mlekiem ojca bogów i ludzi, Jowi-
sza, wielbił mleko nieśmiertelność dające.
W tej chwili jednak nawet ono wydałoby mu się płynem czarnym i zawiesis-
tym jak smoła. Cały świat, oszalały i na głowie stojący świat, przybrał ba-
rwę ponurą. Wszystko było czarne, więc i serce pana Rozbickiego. Czarne jak
noc były jego słowa, gdy w swoim pokoju "przyjął oficjalnie" niejakiego
Adama Gilewicza "otoczonego Wojtkiem".
- Mów! - rzekł krótko.
Słowo to ostre jak strzała zafurczało jak ona i wbiło się w szafę, drżąc.
Adaś opowiadał o wszystkim powoli, w należytym porządku, barwiąc swą opo-
wieść humorem i pomazując ją śmiechem.
- Nie widzę powodu do śmiechu! - rzekł sucho poeta.
- Przepraszam pana - mówił Adaś. - Istotnie... Ale w pewnym miejscu nawet
pan będzie się śmiał.
- Chyba przez łzy... Opowiadaj dalej!
Adaś zaczął historię o mieczu. Mówił jak wygląda i jaki jest na nim na-
pis; że obiecał jego zwrot, aby zakończyć niesławną wojnę.
- Nie masz go tutaj! - krzyknął pan Rozbicki.
- A może jednak...
- Chłopcze! Ja wiem ile w Głodowcach jest much; znam każdy garnek i każdy
patyk, czy myślisz, że nie wiedziałbym o mieczu, a do tego o mieczu Nie-
mczewskich?
- Czy pan pozwoli, żebym przetrząsnął cały dom?
- Będę szukał z tobą! Będę szukał... Zbyt cenny to łup, ha! Ale panowie
Niemczewscy go nie dostaną. Nigdy, przenigdy!
- Proszę pana - rzekł Adam z powagą. - Ja obiecałem, że go zwrócę.
- Ty mogłeś obiecywać, ale ja nie obiecałem. Co mnie obchodzą twoje obie-
tnice?
Adaś zamyślił się.
- Zróbmy tak, proszę pana: jeżeli pan go znajdzie, uczyni pan to, co panu
każe serce...
- Moje serce jest pełne wściekłości!
- Będę pana błagał tak długo, aż je wzruszę.
- Śmieszny jesteś, młodzieńcze! A cóż będzie, jeśli ty odnajdziesz to ob-
rzydliwe żelazo?
- Jeżeli ja znajdę miecz, oddam go Niemczewskim. Przysięgam!
- Doskonale! - rzekł pan Rozbicki czarnym głosem. - Cała rzecz w tym, że
go nie znajdziesz. Nie ma tu tego miecza i nigdy go nie było. W papierach
nie ma o nim żadnej wzmianki... W papierach jednak, które po mnie pozosta-
ną, znajdzie się wzmianka o tym, że w biały dzień widziano razem, w jednej
łódce Gilewicza z Niemczewskim. Wiesz co zrobił dzisiaj Pan Bóg?
- Śmiem wątpić o tym czy i pan wie?
- O, ja wiem, bo to nie sztuka zgadnąć. Pan Bóg zakrył ręką twarz!
- A ja myślę, proszę pana, że się uśmiechnął!
- Skąd wiesz?
- Z tego samego źródła co pan.
Pan Rozbicki stropił się i spojrzał ponuro na śmiałka, chcąc zaś zmienić
temat zagadnął z pośpiechem:
- Twoja opowieść jest bardzo zajmująca, ale jak mogłeś zauważyć, nie
wzbudziła we mnie nadzwyczajnej wesołości. A przecie mieliśmy się pośmiać.
Dalej, proszę! Jeżeli mamy się śmiać, to się śmiejmy, ha! ha! Krwawo się
śmiejmy!
- Ach, byłbym zapomniał - mówił Adaś. - Prawda, prawda! Słuchaj Wojtek,
bo to bardzo zajmujące. Czy pan pozwala mi powiedzieć wszystko?
- Ja nie pozwalam, ja żądam!
- Dobrze. Otóż, proszę pana, ci Niemczewscy to marne kreatury!
- Mów dalej, mów w ten sposób dalej, a kto wie, czy się nie uśmiechnę!
- Chcieli mnie bić!
- Opryszki! Za co?
- Gdy stałem pod nimi, zacząłem się z nich natrząsać. Powiedziałem im: -
"Porywacze ludzi, znęcacie się nad starcami. Hańba wam!" - Oni nic na to.
Wtedy postanowiłem im dopiec i wołam: - "Zakradacie się nocą i niszczycie
cudzą własność! Kto porąbał naszą łódź? Niemczewscy!" - Wtedy oni w krzyk:
- "Kłamiesz! To nie my!" - "A kto?"
Pan Rozbicki zerwał się z krzesła, z bladym przerażeniem na obliczu.
- Wiedzą? - krzyknął.
- Wiedzą.
- W jaki sposób?
- Widzieli z brzegu... Czy to nie śmieszne?
Wojtek nie rozumiejąc niespodziewanego wzruszenia pana Rozbickiego pa-
trzył na obydwóch zbaraniałym wzrokiem.
- Bardzo serdecznie przepraszam pana - mówił Adaś, cokolwiek zalękły -
ale dlatego o tym mówię, aby wszystkiego nie zwalać na Niemczewskich. A pan
musiał mieć jakieś ważne powody...
- Miałem powody! - mówił poeta gorąco. - Miałem powody. Usłyszałem przy-
padkiem, że chcesz się do nich wybrać... Zgodę zrobić... Chciałem ci prze-
szkodzić!
- Czemu, proszę pana? - zapytał Adaś cicho. - Czy już nie dość tej kłót-
ni? A pan może zakończyć swoje dzieło jak Mickiewicz "Pana Tadeusza" -
triumfalnie i jasnymi słowami.
Pan Rozbicki usłyszawszy, że w jego pobliżu błąka się Mickiewicz poczuł
dreszcz. Spojrzał na Adasia spoza okularów i rzekł z westchnieniem:
- Gdzie mnie tam do Mickiewicza! Moja poezja to zawiązywanie rymom ogo-
nów. Mam coś tu... tu!... (uderzył pięścią w pierś) - ale to mało... Odejd-
źcie teraz, chłopcy. Muszę rozważyć wszystko, bo zawikłałeś prostą sprawę.
Było dobrze, a teraz jest gorzej! Byłoby po staremu, a ty miewasz młodzień-
cze pomysły, które mogą dać fatalne wyniki. Bigos i tyle. Czy ty myślisz,
że sercem wszystko przemożesz?
- Tak - rzekł Adaś szybko. - Tak myślę!
- Nawet Niemczewskich?
- I Niemczewscy mają serca... Proszę pana! Pani Niemczewska dzisiaj ra-
no...
Łzy zaszkliły się w oczach Adasia. Otarł je szybko rękawem i wybiegł, a
Wojtek za nim - jego fidus Achates.
- Dobrze grałeś - rzekł po chwili do Adasia. - Bardzo dobrze! Ale żeby
pan Rozbicki zatopił łódkę! To naprawdę śmieszne...
- Pan Rozbicki, dobre chłopisko, ma tę właściwość, że najpierw na gorąco
wszystko robi, a potem dopiero myśli.
- Jeżeli w ten sposób pisze wiersze, literatura będzie jęczała. Dobry
staruszek, tylko łaknie wojny i krwi. Jak myślisz, co on teraz zrobi?
- Będzie udawał sam przed sobą, że się straszliwie gniewa. Ale to wszyst-
ko jedno, co zrobi, bo panu Rozbickiemu bardzo łatwo można wkraść się do
serca. To jest najgorsze, że nic nie wie o mieczu, więc miecza pewnie nie
ma. Wojteczku! Pomożesz mi szukać?
- Nad ziemią, pod ziemią, w powietrzu i w wodzie. Niemczewscy przeszukali
zapewne każdą piędź dokoła domu, domu jedynie nie przeszukali. Miecz, pew-
nie ogromny, to nie szpilka; gdyby sterczał gdziekolwiek na widoku, byliby-
śmy go dawno spostrzegli. Obeszliśmy wszystkie kąty, zajrzeliśmy w każdy
zakamarek. U pana Rozbickiego nie ma go z wszelką pewnością, bo gdy zaczą-
łeś gadać o mieczu, obejrzałem każde mordercze narzędzie wiszące na ścia-
nie. Ani śladu miecza. We dworze znamy wszystkie pokoje.
- Czekaj no! - rzekł Adaś. - Nie wszystkie. Nie byliśmy tam, gdzie miesz-
kają staruszki i staruszkowie.
- Prawda, ale pan Rozbicki tam bywa, byłby znalazł. Na co zresztą babkom
miecz?
- Babki są niezbadane! Chodźmy tam.
Staruszki mieszkały w dwóch pokojach, a staruszkowie w trzecim. Adaś za-
pukał nieśmiało najpierw do dam, które spojrzały na nich z podejrzliwością.
Chłopcy przywitali się z szacunkiem, po czym Adaś oznajmił potężnym krzy-
kiem, że prosi o pozwolenie obejrzenia pokojów.
Pachniało tutaj lawendą, macierzanką, suszonymi grzybami, topionym wos-
kiem i mdłym kadzidłem. Jedna babcia odmawiała różaniec, jedna czytała ga-
zetę sprzed dwóch lat, inne słodko drzemały. Ściany były puste, a w jednym
kącie zamiast miecza sterczał okrutnie czerwony parasol.
U starych dżentelmenów taka sama spartańska prostota nie mogła ukryć
okropnego miecza. Szkoda było szukania, wobec tego skłoniwszy się z szacun-
kiem sześciu stuleciom poszukiwacze wycofali się, zawiedzeni.
- Być może - mówił Wojtek - że miecz zakopany jest w ziemi, być może, że
go wrzucono do jeziora. Gdzie jeszcze można go było ukryć?
- W operze Ryszarda Wagnera miecz wbity jest aż po rękojeść w pień ogrom-
nego drzewa; został odkryty, gdy blask płomienia padł przypadkiem na tę
lśniącą rękojeść.
- W Głodowcach za dużo jest drzew, ale możemy je obejrzeć. A czy nie mog-
li go wrzucić do studni? Dawni ludzie miewali niezwykłe pomysły.
- Będziemy szukali i w studni. Ciężka sprawa!
Znalezienie tajemniczego miecza stało się ich upiorną troską. Chodzili
jak błędni nie wiedząc, że pan Rozbicki patrzy na nich przez otwarte okno,
ironicznie uśmiechnięty. Niech szukają! Daremny trud. Świetny to zresztą
temat: szukanie miecza przeklętych wrogów! W Wiliszkach urojono sobie jesz-
cze jedną "krzywdę", aby nie dać zasnąć wojnie, a ten niemądry Adaś daje
się brać na plewy. Dobre chłopczysko, tylko że ma zbyt duże serce. Będzie
teraz szukał rzeczy, której nie ma. Gdy się wreszcie o tym przekona, wtedy
mu pan Rozbicki powie: - "A nie znalazłeś przy sposobności kawałka ucha
Niemczewskiego?" - Zbytnio natrząsać się nie będzie, aby go nie rozżalić,
ale tak mu powie.
Na razie o tym wszystkim mówić nie trzeba, bo gdy on zacznie o mieczu,
ten brzdąc gotów mówić o łódce. Jak te szelmy mogły zobaczyć z tamtego
brzegu? Widać, że od szarego świtu stali na czatach i muszą mieć chyba lu-
netę.
Ponieważ sprawa się wykryła, panu Rozbickiemu przyszło na myśl, że prawdę
mówiąc, szkoda łódki. Bohaterski czyn spełznął na niczym, a łódka będzie
niedługo potrzebna przy połowie ryb. Leży zatopiona tuż przy brzegu, tak że
można by ją wydobyć przy pewnym wysiłku i załatać. Gdyby się udało w tajnym
porozumieniu z panem Kropką urządzić tę sprawę w nocy, gdy smyki śpią, moż-
na by nazajutrz zaprowadzić Adasia nad wodę i rzec mu:
- Antoni Rozbicki zatopił łódź, Antoni Rozbicki wydobył ją z otchłani je-
ziora!
Aby obejrzeć położenie jej zwłok, podreptał nad wodę, ale nie ścieżką, bo
go modli od razu wypatrzeć, lecz manowcami przez zarośla. Tędy przekradali
się zawsze Niemczewscy.
W tejże chwili pan Rozbicki wydał przeraźliwy, bolesny krzyk.
- Na Boga! Coś się stało! - krzyknął Adaś rozmawiający z Wojtkiem w iz-
bie.
- To pan Rozbicki! Biegnijmy!
Krzyk jeszcze donioślejszy wskazał im drogę. Gnali na przełaj jak opęta-
ni, wściekłym biegiem, pędzeni przez przerażenie.
- Ratunku! - wołał pan Rozbicki rozgłośnym jękiem.
- Jest nad jeziorem... wpadł do wody! - krzyczał Adaś.
Ale pan Rozbicki nie tonął. Stał w gęstwinie krzaków, ogromnie blady, i
zaciskał wargi jakby w nieznośnym bólu.
- Co się stało? - wołał Adaś.
- Noga, noga! - jęczał poeta.
Chłopcy przyklękli z dwóch stron i ujrzeli prawą nogę pana Rozbickiego
ujętą w żelazne kleszcze - łapki na lisy. Żelaza były wcale potężne; jakaś
odwieczna, niezgrabna, ale mocna machina, przeznaczona do zakatrupienia
wielkiego nawet zwierza, chwyciła nieszczęsną nogę z ohydną gwałtownością.
Trzeba było wysilonego trudu dwóch chłopców, aby rozewrzeć tę zardzewiałą
paszczę, mocno trzymającą niespodziany łup. Pan Rozbicki nie mógł sam wydo-
być z niej nogi. Adaś pomógł mu lewą ręką.
Staruszek zachwiał się, blady i bliski omdlenia. Adaś natomiast bliski
był płaczu.
- Trzymaj z drugiej strony! - krzyknął na Wojtka.
Zarzucili sobie na ramiona jego ręce.
- Och, och! - jęknął rozpaczliwie. - Muszę mieć zgruchotaną nogę.
- Nie, nie! - mówił Adaś serdecznie. - O mój drogi, o mój złoty panie!
Niech się pan trzyma. Mocniej, mocniej! To pewno nic... Czy bardzo pana bo-
li? Ja pana poniosę.
- Dobre dziecko... - mówił cicho pan Rozbicki. - Niech ci Bóg... och, nie
mogę stąpnąć... Co robić, co robić?
- Wojtek! - wołał Adaś, mocno zdyszany. - Ja pana podtrzymam, a ty bieg-
nij, zbudź tatę!
- Lecę!
Adaś, podtrzymując jedną ręką biednego pana Rozbickiego, drugą ocierał z
jego czoła grube krople potu, przemawiając równocześnie serdecznie i tkli-
wie, chociaż sam był zatrwożony.
Wkrótce przybieżał Wojtek, za nim sadził pan Kropka. Chłopcy ujęli nie-
szczęsnego wieszcza pod ramiona. Dolną anatomię d dźwigał tata, pilnie ba-
cząc, aby zraniona noga żadnej nie doznała szkody i tak go zanieśli do do-
mu. Tam już się podniósł srogi lament, babki bowiem poczęły wśród siebie
szerzyć przerażającą wiadomość, że panu Rozbickiemu "coś" oberwało nogę i
że biedny człowiek nie doczeka wieczora. Wobec tego najstarsza babcia zapa-
liła gromnicę i oczekiwała na ganku smętnego pochodu. Pan Rozbicki spojrzał
na nią z oczywistym przerażeniem, pan Kropka zaś huknął potężnie, aby ustą-
piła z drogi.
Noga poety przedstawiała widok żałosny, więc Adaś zarządził energicznie
doraźne środki ratunkowe i w imieniu nieobecnego duchem pana Rozbickiego
wydał polecenie, aby natychmiast sprowadzono lekarza, rezydującego w mias-
teczku.
- Osiemnaście kilometrów tam, osiemnaście z powrotem, to długo potrwa.
Niech pędzą na złamanie karku.
- Na nic! - zawołał niespodzianie tata.
- Co na nic? Co pan chce powiedzieć?
- Ja jego tu zaraz...
- Niech pan mówi wyraźniej!
- Nie posyłać... Doktor będzie.
- Jaki doktor? Kiedy?
- Za pół godziny! - rzekł pan Kropka z mocą i wybiegł.
Patrzyli za nim ze zdumieniem, z największym zaś pan Rozbicki. Pan Kropka
wielce był szanowany za to, że nigdy nie mówił na wiatr; na jego słowie mo-
żna było zbudować dom i dom by się nie zawalił.
- Wojtek! - rzekł Adaś niepewnie. - co robić?
- Skoro tata powiedział, że doktor będzie, to doktor będzie. Nie wiem:
jak i skąd, ale będzie.
Pan Rozbicki jęknął głucho, patrząc na obnażoną nogę, przybierającą z
nierozumnym pośpiechem zbyt pokaźne rozmiary, bo gwałtownie puchnącą. Adaś
uspokajał go jak mógł, Wojtkowi zaś szepnął, aby stanął na straży przy
drzwiach, staruszki bowiem domagały się wejścia, by odmówić modlitwę za
umierających.
- Tata wraca! - krzyknął niedługo potem Wojtek.
- Sam?
- Nie, z jakimś panem...
Ogarnęło ich bezgraniczne zdumienie, pan Kropka bowiem okazał się potęż-
nym czarnoksiężnikiem najwyższej klasy. Gdyby w przeciągu pół godziny spro-
wadził był szacha perskiego, nie mógł ich zdumieć więcej. Wojtek puszył się
niepomiernie.
Pan doktor musiał być wesołym człowiekiem, gdyż od czasu do czasu zagad-
kowo się uśmiechał. Zbadał odnóże poety i wielce go uradował oznajmieniem,
że kość jest cała i że po upływie tygodnia poeta będzie mógł brać udział w
zawodach skoku o tyczce. Powiedział co należy czynić, jakich używać maści i
kordiałów. Wreszcie cisnął bąbę. Tak by się przynajmniej zdawało, gdyż je-
dynie dynamitowa bomba, nagle między nimi rzucona, mogła takie uczynić za-
mieszanie. Oto ni stąd, ni zowąt rzekł do poety:
- A teraz Antoni, święty byku egipski, przywitaj się z przyjacielem!
Pan Rozbicki zaczął mrugać oczami, jak ten, którego z nagła, bez uprzej-
mej zapowiedzi, zdzielono ciężką pałą przez ciemię. Wyrzucił kilkakrotnie
ramiona w górę, jakby porannej oddawał się gimnastyce, wreszcie wczepiwszy
się jastrzębim spojrzeniem w przemiłe oblicze lekarza wrzasnął:
- Hiacynt, jak pragnę zbawienia! Hiacynt Osiński...
I wraz mu się oczy zaszkliły.
- Dwadzieścia kilka lat nie widziałem cię, rinocerosie! - mówił serdecz-
nie uradowany lekarz. - Dopiero szanowny pan Kropka wpadł na doskonały po-
mysł, aby mnie wezwać do przyjaciela.
Pan Rozbicki był w ósmym niebie, bo siódme wydało mu się za niskie. Poza
nieboszczykiem Medardem Gilewiczem nie miał serdeczniejszego przyjaciela.
Razem tłukli się po świecie, wielce się miłując. Potem Rozbicki przepadł
jak kamień w jeziorze, a doktor zagrzebał się w nędznej mieścinie. Cóż za
traf! Lekarz pierwszy raz urządził sobie wywczasy i znalazł bezcenną zgubę.
Więc ściskali sobie ręce i całowali się rozgłośnie, niezmordowanie gadając.
Pan Rozbicki nie wiedział co począć z radości.
- Skoro tu jesteś - wołał - już cię nie puszczę... Za nic nie puszczę!
Ale, ale... Powiedzże mi, na Boga, skąd się tu wziąłeś i jak cię pan Kropka
wydobył?
- Bo ja przebywam tuż obok - mówił doktor niewinnym głosem. - Bardzo nie-
daleko...
- Gdzie, gdzie?
- W Wiliszkach, u mojej siostry Niemczewskiej...
Pan Rozbicki chciał ryknąć, ale nie mógł. Osłabnął i powtórzył jak echo:
- W Wiliszkach... U Niemczewskiej...
I nagle - nikogo nie uprzedziwszy - zaczął się śmiać. Śmiał się głośno,
piskliwie, lecz tak jakoś osobliwie, że wszyscy spojrzeli na niego ze stra-
chem.
- Antoni! - zawołał doktor. - Miej pomiarkowanie! Mogę ci wyleczyć żołą-
dek i wątrobę, ale jeżeli ci się spodoba zwariować, będziesz musiał jechać
do Warszawy do specjalisty.
- Skonać można! - krzyczał pan Antoni.
- W obecności doktora możesz sobie na to pozwolić - rzekł przyjaciel. -
Jutro tu zajdę. Żegnaj, stary mandrylu. A może nie chcesz, abym tu przy-
szedł?
Pan Rozbicki wyciągnął ku niemu ręce w niemym błaganiu.
Stary Kropka z synem odprowadzali doktora, Adaś zaś został przy chorym;
już mu jakoś przeszła opętana wesołość, siedział przeto nieruchomo w głębo-
kim fotelu i ciężko nad czymś rozmyślał.
- Adasiu - zaczął cicho. - Zbliż się... Muszę ci powiedzieć, że w tym
wszystkim jest palec boży. Wyraźnie mówię: palec boży! Wiesz kto nastawił
te żelaza w zaroślach?
- Nie wiem, proszę pana.
- Ja! A wiesz na kogo? Na Niemczewskich!
- Nie może być - rzekł Adaś z goryczą. - Jak pan mógł?
Przypomniał sobie, jak po nocnej wycieczce wroga pan Rozbicki z piekiel-
nym uśmiechem zapowiadał, że mu obrzydzi te wizyty.
- Pytasz jak mogłem? Pasja mnie wzięła. I oto masz! Nikt nie widział, ale
pan Bóg widział. Musiał powiedzieć wtedy: - "Co ten starty łotr wyprawia?"
- Koniec jest ci wiadomy. Żaden Niemczewski się nie złapał, tylko ten bał-
wan Rozbicki się złapał, a Niemczewscy... a Niemczewscy przysłali bałwanowi
lekarza. Adasiu, w tym jest palec boży! Pan Bóg mnie ostrzega... Przesadzi-
łem w furii... Wiesz co, chłopcze? Musimy rozważyć tę sprawę.
- Jaką sprawę, proszę pana?
Pan Rozbicki nakrył wstydliwie oczy powiekami i rzekł cicho:
- Coś tam gadałeś dzisiaj rano... no... o sercu... Właśnie, właśnie! O
sercu. O tym można by pogadać... Niczego nie obiecuję, ale pogadać mogę...
A Hiacynt jest bratem pani Niemczewskiej... Palec boży! A stary Kropka chy-
try lis...
Zapomniał zupełnie o Adasiu i długo dziwne sam sobie opowiadał historie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ŁZA PADA NA TYGRYSIE SERCE
Antoni dnia każdego pożądliwie wyglądał Hiacynta, Ignacy - Adama, Adam -
Ignacego.
To jednak nie było dziwne. Zdziwieniem musi nas napełnić pogłoska, że
Irena oczekiwała Adama. Ułożyła sobie w roztropnej głowie, że na nic się
nie przyda otwarty bunt przeciwko matce, wujowi i bratu, którzy zdawali się
zapominać o obowiązku zemsty. A Ignaś zakochał się po prostu w tym Adasiu.
Z wysokości rozłożystej jabłoni można ich widzieć albo siedzących w łódce,
albo odwiedzających się dziesięć razy dziennie. Wuj łazi też każdego ranka
do Głodowiec i zamiast nasypać panu Rozbickiemu tłuczonego szkła do wody,
leczy jego nogę. Wobec tego trzeba zdławić płomienie, uciszyć tygrysa ze-
msty i czekać. Adaś (chociaż Gilewicz) obiecał, że będzie szukał miecza, a
znalazłszy - odda. Ma on oczy (choć Gilewicz!) wcale uczciwe, nawet ładne.
W ogóle jest przystojnym chłopcem. (Kuzyn - piegowaty ani się nie umył do
niego, a gdyby się umył nawet sto razy i wyszorował ryżową szczotką, to ta-
tarki z oblicza nie zetrze). Może zdarzyć się raz na lat trzysta, że jako
wybryk natury narodzi się Gilewicz sprawiedliwy...Kto wie? Kipling opowia-
dał, że zjawiła się raz na świecie biała foka.
- Czekajmy! - mówiła Irenka do swoich towarzyszów. - Udawajmy, że się uś-
miechamy. Jeżeli przyniesie miecz, rozważymy co robić dalej?
Adaś jednakże nie przynosił miecza. Irenka siedząc na drzewie lub w oknie
wieżyczki wypatrywała go bacznie. Przychodził coraz częściej, dając przed-
tem jakieś znaki, umówione z Ignasiem. Zaszywali się wtedy w gąszcz lub le-
żąc na trawie w sadzie cicho i długo rozmawiali. Dałaby wiele za to, aby
się dowiedzieć o czym rozmawiają, lecz choć łatwo mogła podsłuchać, nie
uczyniła tego nigdy, na to bowiem nie pozwalała jej rycerskość.
Ignaś z Adasiem rozmawiali dzisiaj bardzo długo.
- Szukałem wszędzie! - mówił Adaś. - Przetrząsnąłem z Wojtkiem wszystkie
zakamarki. Rozstąp się ziemio! Nie ma i nie ma.
- Nieszczęście! - szepnął Ignaś.
- Nie tracę jednak nadziei. Będę rozkopywał ziemię i będę szukał nawet w
lesie.
- W studni nie ma?
- Szukaliśmy w studni. Mówiłeś Irence o wszystkim?
- Mówiłem, ale z równym powodzeniem mogłem gadać do obrazu: nie chce słu-
chać. Opowiadałem też i mamie.
- A mama co na to?
- Mama uśmiechnęła się tylko. O Adasiu, moja matka ma w tej chwili więk-
sze kłopoty. Pojęcia nie masz, jaka to cudowna kobieta - mówił gorąco. - -
Gdyby nie ona... Ale nie mówmy o tym...
- Czemu nie mamy mówić?
- Po co ci będę opowiadał o naszych troskach? Źle jest z nami, przyjacie-
lu, bardzo źle... Matka posiwiała w ostatnich dniach. Naradzają się z wu-
jem, naradzają i nie wiadomo, co z tego będzie.
- To coś z Wilnem?
- Tak, z bankiem w Wilnie. Onegdaj usłyszałem przypadkiem jak mama powie-
działa do wuja: - "Mam dwa tygodnie przed sobą... Po dwóch tygodniach, je-
żeli nie zapłacę nastąpi katastrofa!"
- Jezus, Maria! - zduszonym głosem krzyknął Adaś. - Co to wszystko zna-
czy?
- Nic innego tylko to, że jesteśmy zrujnowani. Po śmierci ojca załamało
się wszystko... Mama jest bohaterem, ale nie mogła udźwignąć ciężaru. Za
wielu nas jest na tym malutkim kawałku ziemi... Mama nie skarży się, nie
mówi nam o swoich zgryzotach, ale ja widzę wszystko... Och, Adasiu! Patrzeć
nie mogę, jak to drogie moje matczysko się męczy.
Adaś zapadł w bolesne milczenie.
- Powiedz mi - rzekł po długiej chwili - czy w Głodowcach jest to samo?
- Gdzie tam! Twój stryj był świetnym gospodarzem, a pan Rozbicki podobno
uciąłby sobie raczej rękę, zanim by pożyczył od kogo dwa grosze. U was jest
znakomicie!
- Ile, mówiłeś, macie czasu?
- Dwa tygodnie... Czemu o to pytasz?
- Tak sobie... Cicho! Czy to nie Irenka?
- Irenka. Daj jej spokój, niech sobie idzie.
- Czemu ona mnie tak nienawidzi? - zapytał Adaś smutno.
- E, to za dużo powiedziane. Gdybyś jej przyniósł miecz, gotowa cię uści-
skać. A z panem Kropką wczoraj nawet rozmawiała.
- Pan Kropka tu był?
- A jakże! Bardzo się kochają z wujem i zawsze go odprowadza, gdy wuj po-
wraca z Głodowiec. A co tam z panem Rozbickim?
- Już zaczyna chodzić, ale wciąż jest jakiś osowiały. Gryzie własne ser-
ce! Jest to ulubiony przysmak poetów.
- A jak to jest naprawdę z jego poezją?
- Myślę, że mu pomnika nie postawią. Coś w tym jednak jest, coś musi być.
Szlachetna ta mania miała dziwnie kojący wpływ na jego niespokojnego ducha.
Opowiadał nam o swoim życiu, które było burzliwe, a teraz pan Rozbicki bar-
dzo złagodniał. Wprawdzie rozbija łodzie i miota pioruny, ale tylko wtedy,
gdy myśli prozą. Wobec poezji jednak jego tygrysie serce pada na kolana i w
pokorze ją uwielbia. Jest to śmieszne, ale jest i rozrzewniające. Poezja to
wielka rzecz, a pan Rozbicki jest jej najpokorniejszym służką. Teraz rozmy-
śla i rozmyśla... Podejrzewam, że rozmyśla wierszami, bo się czasem tkliwie
uśmiecha.
Pan Rozbicki nie tylko ważył w myślach ciężkie sprawy, lecz walczył z du-
szą własną jak Jakub z Aniołem. Wiódł długie rozmowy z przyjacielem dokto-
rem, często wołał Adasia i podstępnie, klucząc jak stary zając, dowiadywał
się chyłkiem, co słychać w nieszczęsnych Wiliszkach.
- Gdyby się ukorzyli - rzekł mu jednego dnia - wtedy, kto wie? Można by z
nimi pogadać...
- Dlaczego mają się ukorzyć?
- Zapomniałeś? Dwóch Gilewiczów zatłukli ponad równą liczbę.
- Już się zapewne w niebie wszyscy pogodzili i śmieją się z nas, że my
się jeszcze kłócimy.
- Tak myślisz? A zresztą pal ich licho! Zawzięty nie jestem. Wiele nad
tym rozmyślałem i doszedłem do przekonania, że przeszłość, że tradycja to
wspaniała rzecz, wielki spadek, bez którego bylibyśmy łapserdakami. Bez
tradycji życie byłoby oczywistą nędzą. Serce musi być związane z tym co by-
ło, co się rodziło w bólu i w męce, co pracowało na nasze biedne żywoty.
Lecz hola! Trzeba ze świetnej przeszłości brać to, co było istotnie świetne
i promieniste, lecz po co z ciemnicy wieków wynosić stare kwasy i stare na-
łogi? Burdy i zwady, warcholstwo i wszelkie haładrała? Jak mniemasz, czy
dobrze mówię?
- Ślicznie!
- Prozą wyrażone wygląda to dość grubo i niezdarnie, lecz gdyby to krop-
nąć heksametrem, ha!
- Niech pan kropnie!
- Kto wie, kto wie... - mówił pan Rozbicki cały w ogniach. - Muszę ci się
przyznać, że to ty, smarkaczu, zasiałeś w moim sercu ziarenko, z którego
wyrosły te myśli. Nie nadymaj się, bo najgłupszy ptak przeniesie czasem w
dziobie nasienie wspaniałego drzewa, chociaż nie wie, co niesie. Z doktorem
też godzinami gadam na ten temat, tylko że on ma styl cokolwiek osobliwy.
Gdyśmy mówili o upartej wojnie, co między nami goreje, on, zamiast ruszyć
poważnym argumentem i olśnić mnie, powiada: - "Przestań wreszcie wierzgać,
stary mule, to i wojna się skończy!" - Rozumiem, oczywiście, co chciał po-
wiedzieć, mógł to jednak powiedzieć inaczej. Ale trudno! Nie każdemu jest
dana władza nad słowem... To nie to samo, co zapisać środek na przeczysz-
czenie. Nawet mu to rzekłem wyraźnie.
- A cóż on na to? - zapytał Adaś z uśmiechem.
- On? Wyrżnął mnie ręką w plecy i polecił, żebym sobie robił okłady na
głowę, bo noga już zdrowa. Cóż jednak czynić? Mam okropną słabość do tego
barbarzyńcy.
- On już niedługo wyjeżdża...
- Nie może być? Skąd wiesz? - krzyknął pan Rozbicki niemal z rozpaczą.
- Ignaś Niemczewski wspominał o tym wczoraj.
- To ty się z nim widujesz?
- Tak. To mój przyjaciel! - rzekł Adaś śmiało.
- Niemczewski jest twoim przyjacielem, a Osiński, brat pani Niemczews-
kiej, moim. Jeśli w niedługim czasie piorun uderzy w ten dom, będę wie-
dział, że nim cisnął mój przyjaciel, Medard Gilewicz.
Szanowny nieboszczyk nie miał jednak dobrej sposobności do celnego strza-
łu piorunem, gdyż pogoda trwała złocista i na niebie nie było chmurki. Skąd
mógł wziąć piorun? Uspokoiło to cokolwiek pana Rozbickiego. Zaczął już cho-
dzić ostrożnie, wsparty na panu Kropce. Gdy się jednak okazało, że szanowny
tata idąc zasypia i kulawy musi prowadzić śpiącego, zamienił pana Kropkę na
laskę. Bardzo się markocił gospodarstwem, więc się rwał na swój tron, na
jowiszowe siedzisko pośród podwórza, lecz że mu było trudno wleźć na jego
wzniesienie, przeglądał gospodarskie księgi z taką pilną uwagą, jak gdyby
miał w nich zapisane każde ziarnko pszenicy i każdy liść drzewa.
Tego dnia nie mógł dodać do siebie kilku mizernych cyfr, w wielkiej bo-
wiem znajdował się alternacji. Naszli go kupcy handlujący drzewem i nama-
wiali aż do umęczenia, aby sprzedał kawałek lasu. Po raz pierwszy w życiu
żałował, że strzelba nie jest nabita, bo z Głodowiec wywieziono by na tacz-
kach kilka trupów. Można było namówić pana Rozbickiego do ucięcia sobie ku-
lawej nogi, ale gdyby najpotężniejszy król świata padł przed nim na kolana
wołając: - "Panie Rozbicki! Drzewa, drzewa, królestwo za jedno drzewo!" -
odesłałby go do stu trzech diabłów. Gdy go namawiali - uśmiechał się szyde-
rczo, gdy przed nim położyli pieniądze - zgniewał się okrutnie i wydał taki
głos jakby zawył.
- Po moim trupie, kusiciele! - zakrzyknął.
Musieli pojąć, że to jego ostatnie słowo, bo we wstydzie odeszli. Jeden
tylko zawrócił się od drzwi i rzekł smutno:
- Przez trzy dni będziemy w miasteczku!
Pan Rozbicki cisnął za nim najpierw okropnym spojrzeniem, a zaraz potem
kałamarzem, lecz utrafił jedynie we drzwi.
Dyszał przez cały dzień i dopiero wydyszał się w nocy, bo zaiste ponad
miarę wali się na niego cierpień i boleści. Omal nie złamał nogi, każą mu
sprzedawać las, Hiacynt chce odjeżdżać, poema leży w głuchym zaniedbaniu.
Dobrze, że się zbliża Adaś... Pogada z tym dobrym chłopcem, który ma wiele
oleju w głowie i to oleju w najszlachetniejszym gatunku. Bardzo, bardzo po-
kochał tego smyka. Ale co to mu jest?
Chłopiec szedł powoli, ze zwieszoną na piersi głową, istny obraz nędzy i
siedemnastoletniej rozpaczy; był blady, a usta jego drżały.
- Adamie! - zawołał pan Rozbicki, umyślnie niby wesoło. - Zbliż się do
Antoniego!
Adaś usiadł w milczeniu i patrzył w stronę Wiliszek.
- Czy pan chciał czego ode mnie?- zapytał po chwili złamanym głosem.
Pan Rozbicki zaniepokoił się w dobrym sercu. Nigdy jeszcze nie widział
tyle żałości w jasnych, chłopięcych oczach.
- Co się z tobą dzieje, chłopcze? - zapytał miękko i dziwnie serdecznie.
- Mnie? Mnie nic... Im się dzieje...
- Komu to: im?
- Niemczewskim...
- Oho! Hiacynt nic nie mówił...
- Pan doktor nie powie, ale ja wiem.
- Chłopcze! Nie igraj z kulawym starcem. Skąd ty możesz wiedzieć, co się
wyprawia u Niemczewskich? I co nas to obydwóch obchodzi?
- Proszę pana - rzekł Adaś z nagłym ożywieniem. - Pan jest najlepszym
człowiekiem na świecie.
- Dotąd nie wiedziałem o tym, a teraz nie wiem, kto mnie tak oczernił. I
co dalej?
- Czy pana naprawdę, ale tak naprawdę nie obchodziłoby, gdyby pan widział
jak człowiek płacze? Nie dziecko, nie mała dziewczynka, ale dorosły czło-
wiek?
- Mam serce dość twarde, myślę jednak, żeby mnie to cokolwiek obeszło...
Nie znoszę łez...
- Właśnie, właśnie! A ja dzisiaj, niedawno, przed godziną, widziałem wie-
lkie, ciężkie łzy.
- Kto płakał? - zapytał poeta ponuro.
- Pani Niemczewska.
- Siostra Hiacynta... Wszystko jedno zresztą... Mów dalej!
- Pan wie - mówił Adaś wzruszonym głosem - że ja często chodzę do Wili-
szek. Poszedłem tam i dzisiaj rano. Ale Ignasia nie było, bo pojechał na
pocztę. Nie wiedziałem o tym... Szukałem go wszędzie, ale go nie znalaz-
łem... Myślę sobie: pewnie tkwi gdzieś w domu - więc idę do domu. Wszedłem
w sień, a w tej sieni jest ciemno. Nie wiedziałem, w którą stronę się zwró-
cić... Stoję przez chwilę, a wtem słyszę: ktoś płacze... Tak głośno, tak
bardzo płacze, że się wzdrygnąłem... Patrzę przez otwarte drzwi na prawo i
widzę, że to pani Niemczewska... Siedzi przy stole, nad jakimiś papierami i
zanosi się głębokim szlochem... Łzy padały na papiery... Proszę pana, ja
nie widziałem w moim życiu, żeby ktoś tak płakał... Ja nie mogłem... Nie
mogłem słuchać. Uciekłem... O najdroższy panie! To straszne!
- Czy jakie nieszczęście? - zapytał pan Rozbicki bardzo cicho.
- Największe!
- Ty wiesz?
- Tak, wiem. Wiem od Ignasia. Pani Niemczewskiej chcą zabrać ziemię.
Zdawać się mogło, że ktoś z odległości dwóch kroków strzelił wprost w se-
rce pana Rozbickiego, tak nagle się zachwiał.
- Chryste Panie! - krzyknął zdławionym głosem.
Tak! To straszliwe nieszczęście. Myśli pana Rozbickiego zaczęły łopotać,
jak spłoszone piorunem ptaki. Chcą zabrać ziemię. Ta ziemia od kilku wieków
była w rękach wrogów - (tfu, do licha! nie ma żadnych wrogów!) - była w rę-
kach uczciwych polskich ludzi. Wyżywiła kilkadziesiąt pokoleń, nie raz je-
den oblana krwią i łzami.Sercami ją uprawiali, a gdyby im pługa zabrakło,
oraliby ją własnym żebrem. Ci wrogowie - (kłamstwo! nie ma żadnych wrogów!)
- gromadami ginęli na wojnie w obronie tej ziemi, a teraz co? Została sama
kobieta nieszczęsna - (siostra Hiacynta!) - z czworgiem dzieci i zginie z
głodu. Cieszyć się, że Niemczewscy pójdą z torbami? Tylko zbrodniarz cie-
szyłby się w takiej chwili. Tylko głupiec i zwierzę... Pan Rozbicki będzie
płakał. Pan Rozbicki jest uczciwym człowiekiem, któremu pęka serce. Gryźli
się między sobą, tłukli,się między sobą Gilewicze z Niemczewskimi - to i
cóż z tego? Nie wolno? Ale żeby obojętnie patrzeć, jak biedną kobietę będą
usuwali z tej ziemi, nie, tego pan Rozbicki nie potrafi. Trzeba będzie coś
zrobić... Ale co? Naradzić się z doktorem? Na nic. Doktor niemalże goły
chodzi, bo przez całe życie leczył biedaków... Radźże, Panie Boże, bo panu
Rozbickiemu mąci się w głowie.
- Chłopcze! - zawołał. - Ile winni?
- Podobno sześć, czy siedem tysięcy, dobrze nie wiem, ale coś około tego.
Pan Rozbicki opuścił ręce w desperacji. Adasiowi zdawało się przez chwi-
lę, że widzi w jego oczach łzy. Nie spodziewał się takiego cudownego współ-
czucia, więc rzekł cicho, ośmielony:
- Drogi panie, ratujmy ich!
- Ale jak? - krzyknął pan Rozbicki nie swoim głosem.
- Niech pan im pożyczy...
- Nie mam! Skąd wezmę? To olbrzymia suma...
- Niech pan coś sprzeda...
- Co mógłbym sprzedać? Konie, krowy, barany? Może wodę? O chłopcze, chło-
pcze! Serce mi się kraje... Dusza we mnie płacze, lecz rady nie znajdę. Bóg
mi świadkiem, że chciałbym poratować tę nieszczęśliwą... Nawet nieboszczyk
Medard, choć Gilewicz, też by to uczynił, lecz non possumus, non possu-
mus... Nie mogę, nie mogę! Zresztą to wszystko twoje...
- Wcale nie moje. Pan tym rozporządza. Gdyby ode mnie zależało, sprzedał-
bym nawet siebie.
- Niewiele byś dostał - krzyknął pan Rozbicki w smutnym roztargnieniu.
Adaś spojrzał na niego spod oka i rzekł dobitnie:
- Niech pan sprzeda kawał lasu!
Poeta jęknął głucho i choć nie mógł jeszcze stanąć na bolejącej nodze,
stanął na obydwóch. Zbliżył się do Adasia z morderczą miną i mówił zdławio-
nym głosem:
- Coś ty powiedział?
- Żeby pan sprzedał część lasu - odpowiedział Adaś śmiało.
- Część lasu? A może i trumny ze zwłokami wszystkich Gilewiczów? Las
chcesz sprzedawać?
- Czemu by nie?
- Potworze! - wrzasnął pan Rozbicki.
I tak osłabł, że padł na fotel. Dante Alighieri powiadał o sobie, gdy zo-
stał porażony przeraźliwym widokiem: - "I padłem jako człowiek martwy pa-
da". - Pan Rozbicki skopiował ten upadek w najdrobniejszych szczegółach.
Dyszał ciężko i bezwiednie ocierał pot z czoła. Już trzeci czy czwarty raz
w tym dniu dzisiejszym pękło szlachetne jego serce; początkowo pękało nie-
znacznie, teraz się rozdarło zgoła przeraźliwie. Słyszał jak Adaś mówi,
zdawało mu się jednak, że ktoś gada z daleka. On żadnych innych głosów nie
słyszy, tylko rozpłakany szum lasu, któremu grożą śmiercią, więc szlocha;
tak ciężko szlocha... zaraz! Kto to tak szlochał niedawno?... Prawda! Pani
Niemczewska...
Pan Rozbicki chwycił się za głowę, bo i głowa mu pęka. Serce pękło już
dawno, więc głowa rzecze: - "A cóż ja sama będę robiła na świecie, siero-
ta?" - A ten bezczelny chłopak, co chce ciąć las, wciąż brzęczy i brzęczy.
- Co ty tam jeszcze gadasz? - krzyknął pan Rozbicki wrogo.
- Ja mówię, proszę pana, że jeśli my nie poratujemy kogoś, co się znalazł
w okropnym nieszczęściu, to nam Pan Bóg tego nie zapomni. Czemu pan tak ża-
łuje tego lasu? Taki już jest stary, że się niedługo sam położy... Odrośnie
nowy... Zresztą wytnie się niewiele, odrobinę... Ja też strasznie kocham
ten las i gdyby nie to nieszczęście, niech by sobie stał... A pan niech po-
myśli, że my odrobiną drzewa ocalimy pięcioro nieszczęśliwych... I zie-
mię... Niech pan sobie wyobrazi, że nie tylko pani Niemczewska płacze... A
co się dzieje z pańskim przyjacielem? Pański przyjaciel musi być w rozpa-
czy. Czy pan to zniesie?
- Przestań, mówię ci, przestań! Po co ja ciebie wynalazłem?
- Pan wcale tego nie żałuje - uśmiechnął się Adan jakoby przez łzy. - Pan
wie, że pana serdecznie kocham, bo każdy musi pana kochać. Pan chce las za-
chować dla mnie, a ja nie chcę tego lasu. Gdyby pan był widział łzy pani
Niemczewskiej, sprzedałby pan nawet ten dom... Ja wiem, jakim pan jest ser-
decznym człowiekiem. Pan jest poetą, a poeci mają miękkie serca i są wznio-
śli. Pewien wielki pisarz powiedział. że "cały świat nie jest wart jednej
łzy dziecka", niechże drugi wielki poeta powie:"Cały świat nie jest wart
jednej łzy kobiety!"
Pan Rozbicki patrzył w niego otępiałym wzrokiem, jak gdyby ze zdumieniem
przyglądał się każdemu słowu z osobna. Musiało go zmęczyć to uporczywe pa-
trzenie, gdyż zamknął oczy i siedział jakby zdruzgotany.
- Nic z tego nie będzie - pomyślał Adaś. - Biedna pani Niemczewska...
Biedny Ignaś...
W tej chwili pan Rozbicki otworzył oczy jak nagle obudzony i podniósł rę-
kę jak prorok Jeremiasz, grożący zagładą Niniwie. Widać było, że dusza jego
znajduje się w apokaliptycznym rozruchu, zmąconemu oceanowi podobna. Tysiąc
słów biegło z czeluści ku jego wargom, lecz on je wszystkie pogardliwym ru-
chem strącał w przepaść, żadne bowiem nie wydało mu się dość potężne. Wre-
szcie ujrzał jedno, chwycił je zębami, rozgryzł, rozkrwawił, za czym je ci-
snął w jego głowę:
- Morderco!
Adaś przeraził się, gdyż pan Rozbicki wyglądał niemal strasznie.
- Czemu pan tak mówi? - zapytał cichutko.
- Mówię tak, bo będziesz winien mojej śmierci. Mordujesz mnie!
- Ale dlaczego, proszę pana?
- Bo ja sprzedam las! Słyszysz, mały łotrze... Ja sprzedam las!... Wolał-
bym serce... Idź, biegnij do tej swojej Niemczewskiej i powiedz jej, że Gi-
lewicze sprzedają las! Co ty robisz? Ha!
Adaś chwycił jego rękę i ucałował ją gorąco. Więc się pan Rozbicki zdu-
miał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
"JUŻ HEKTOR TRZĘSIKITA SROGI MIECZ SWÓJ ŁAMIE..."
- Wojtek Kropka do mnie! - krzyknął pan Rozbicki głosem tak ostrym, że
utrafiwszy człowieka mógłby go przebić na wylot. - Każ zaprzęgać do brycz-
ki. Pojedziesz do miasteczka z tym listem. W miasteczku są dwa hotele: je-
den należy do Mojżesza Pistoleta i nazywa się "Hotel Angielski". Ten omi-
niesz i pójdziesz naprzeciwko do hotelu "Excelsior pod Koziołkiem", który
należy do Symche Awanturnika. Tam odnajdziesz kupców leśnych i oddasz im
ten list.
- W którym pokoju ich znajdę?
- Albo w pokoju na prawo od sieni, albo w pokoju na lewo, w hotelu tym
bowiem są tylko dwa pokoje. Oddasz! Potem na koń! I wracasz!
Rozkazy te, jak grad padające, olśniły Wojtka.
- Pan mógłby być Napoleonem! - zawołał z podziwem.
Pan Rozbicki machną ręką, wzniosłego bowiem ducha, którego bóstwem był
nie Ares, lecz Apollo, nie nęciła kariera pełna burz i niepokojów.
- W drogę! - rozkazał z mocą.
Wojtka już nie było. Pan Rozbicki zdławiwszy w sobie hydrę żałości okazy-
wał światu nieczułość i skostniałą obojętność. Owszem - będzie mówił, bo
musi, lecz będzie mówił twardo, jakby słowa ciosał z granitu. Żadnych roz-
rzewnień! Żadnych mdłych uśmiechów i miękkich słówek! Będzie maszyną, robo-
tem, Golemem, automatem. Jak świat jemu, tak on światu. Sępy pożarły jego
serce. Dobrze! Doskonale! Będzie człowiekiem bez serca. Kazali mu sprzedać
las? Wybornie! Sprzeda las. Nikt już nigdy nie zobaczy złotej pszczoły uś-
miechu na róży jego ust. Chciał jęknąć na ten temat, ale nie jęknął, bo za-
cisnąwszy wargi deptał po własnym sercu.
Na Adasia patrzył wzrokiem zimnym, zamrożonym na igiełkę. Pan Adam Gile-
wicz, niszczyciel lasów, uśmiecha się do niego. Zbędne umizgi, panie Gile-
wicz! Pan Rozbicki do ciebie się nie uśmiechnie, nie było bowiem wypadku,
aby zamordowany mizdrzył się do swojego mordercy.
Poseł wysłany, więc jedna sprawa załatwiona; do załatwienia jest jeszcze
druga, znacznie trudniejsza. Pan Rozbicki obmyślił ją w najdrobniejszym
szczególe, jak się obmyśla ceremonię spotkania dwóch monarchów. Spotkanie
odbyć się musi, lecz nawet Eskimos zamarzłby w jego atmosferze. Takie to
będzie "gorące" spotkanie. Nazajutrz po dramatycznej rozmowie z Adasiem i
po wieczornej rozmowie z kupcami, których Wojtek dostawił na miejsce nad
podziw sprawnie, pan Rozbicki zamknął się na długie godziny w swoim pokoju.
- Co on tam robi? - szeptali chłopcy niespokojnie.
Nikt nie wiedział, co on tam robi? Może się modli... Może płacze... Może
rozmawia z duchami Gilewiczów? Gdy jednak około południa otworzył drzwi i
stanął w nich w całym majestacie, krzyknęły przeraźliwie dwie babki, które
go pierwsze ujrzały. To nie pan Rozbicki, to był ktoś inny. Z oblicza do
niego podobny, ale quantum mutatus! O, jakże zmieniony! Świetnie ogolony,
uczesany misternie. Włosy pomazane były czymś tłustym i wspaniale pachną-
cym. Na szyi rozłożysty biały krawat, zwany "plastron", a w nim wpięta
szpilka w kształcie podkowy, którą by można podkuć małego konika. Surdut na
nim długi - (nie na koniu, u licha, tylko na panu Rozbickim) - i czarny.
Można się w nim ukazać zarówno na weselu, jak i na pogrzebie. Spodnie jas-
ne, znane wśród elegantów pod nazwą "sztuczkowych". A na rękach skórkowe,
tak białe, że aż lśniące rękawiczki. Promienie biły od świetnego dandysa.
Chociaż czuł, że chłopcy patrzą na niego z zachwytem, przeszedł mimo to,
niewzruszony. To wszystko marność, marność i jeszcze raz marność. Grunt -
to serce! A gdzie jest jego serce? Leży w prochu...
Oczekiwał go przedziwny wehikuł, zwany "linijką" - długa deska na czte-
rech kołach. Siada się na tej desce okrakiem i pędzi w dal. Pan Rozbicki
cmoknął na konia, który obejrzał się swoim zwyczajem i przez dłuższą chwilę
patrzył na pasażera. Głupie myśli musiały przyjść do końskiej głowy, bo
"wzruszył ramionami", potem ruszył z kopyta.
Pan Rozbicki pojechał do Wiliszek! Nie chyłkiem, nie przez krzaki i wy-
rwy, nie nocą, lecz w jasny dzień, w godowej szacie, okólną drogą przez go-
ściniec. Wejdzie przez bramę, z podniesioną głową.
Irenka dojrzała go pierwsza i gwizdnęła przeraźliwie, jak świstak w gó-
rach postawiony na straży.
- Pan Rozbicki jedzie! - oznajmiła swojej zbójeckiej kohorcie. - Jędrek,
pędź do domu! Może mama każe zamknąć przed nim drzwi.
Zdarzenie było zgoła niesłychane. Muzie historii rylec wypadł z ręki.
Najeźdźca jest już przed gankiem, a drzwi przed nim nie zamknęli!... Ba!
Wuj Hiacynt wypadłszy z domu wyciąga ramiona i woła:
- Antoni! Jak mi Bóg miły... Prędzej bym się śmierci spodziewał!
Pan Rozbicki chciał wprawdzie powiedzieć: - "Ja i śmierć to jedno!" - ale
z niewiadomych powodów wcale tego nie powiedział. Bardzo powściągliwie
przywitał się z przyjacielem i rzekł z godnością:
- Czy pani tego domu może mi udzielić kilku chwil rozmowy? W sprawie nie
cierpiącej zwłoki...
Pan doktor chichotał, wprędce jednak uderzył również w ton uroczysty i
rzekł:
- Wszyscy w tym domu są na pańskie rozkazy.
Pani Niemczewska niepomiernie była zdumiona. Mogła się spodziewać wizyty
murzyńskiego króla, przenigdy jednak pana Rozbickiego. Patrzyła na niego,
jak na ducha w białych rękawiczkach.
- Pani - mówił gość głosem, używanym podczas uroczystych pogrzebów. -
Zjawiam się tutaj nie z własnej woli, lecz przygnany przez przeznaczenie, a
palec boży wskazywał mi drogę.
- Całym sercem witam pana! - odpowiedziała pani Niemczewska, porażona i
przeznaczeniem, i palcem bożym.
Doktor przysłuchiwał się usiadłszy w kącie, zdawało mu się bowiem, że
jest w teatrze.
- Zdarzyły się wypadki, o których mówić nie będę - ciągnął pan Rozbicki.
- Jak, dlaczego, kiedy, w jaki sposób, w jakim celu - to do sprawy nie na-
leży. Dość, że doszło do pewnych uszu, że szanowna pani usiadła na lodzie.
- Na czym usiadłam? - z odrobiną lęku zapytała pani Niemczewska.
- Na lodzie... Mówię pod figurą. Inny powiedziałby: wlazła pani w kłopo-
ty. Proszę nie przeczyć, wiadomości te bowiem są ścisłe. Obyśmy równie prę-
dko dowiadywali się o cudzym szczęściu, jak się dowiadujemy o nieszczęściu.
- Nie rozumiem pana...
- Jest mi niewymownie przykro, jeśli się wyrażam nie dość zrozumiale, wo-
bec tego pominę wszelkie dygresje i będę mówił słowami suchymi, odartymi z
mięsa aż do kości. Otóż doszło do pewnych uszu, że Wiliszkom grozi licyta-
cja.
- O mój Boże! - szepnęła pani Niemczewska.
- Niech pani nakaże spokój wzburzonemu sercu. Nie przyszedłem naigrawać
się z Wiliszek, padających w gruzy. Zostałem upoważniony do zawiadomienia
pani, że pewne osoby, wziąwszy pod uwagę miłość bliźniego, choćby wroga,
potrzebę wzajemnej pomocy i inne podobne brednie, postanowiły dać do pani
rozporządzenia pieniądze, potrzebne do ocalenia Wiliszek. Czy wyrażam się
dość jasno?
Pani Niemczewska otwarła oczy do granic możliwości i patrzyła na pana
Rozbickiego jakby nie wierzyła własnym uszom.
- Ktoś... ktoś... - szeptała - chce mnie ratować?
- Nie inaczej. Ktoś da pani potrzebne pieniądze. Jako pożyczkę, oczywiś-
cie! - dodał szybko. - Pożyczkę na bardzo długie lata.
- Kto?! - krzyknęła niemal pani Niemczewska.
- Pan Adam Gilewicz z Głodowiec - odrzekł ponuro.
- Adaś!
- Można go i tak nazwać. Pan Gilewicz wystąpił z tym projektem samorzut-
nie, ja zaś jestem jedynie posłem. Pieniądze są przygotowane.
Pani Niemczewska chwyciła się rękami za głowę.
- Jezus Maria... - mówiła gorączkowo - Gilewicz ratuje Niemczewskich!
Panie, ja takiej ofiary przyjąć nie mogę... Skąd? Dlaczego? Adaś... złote
chłopczysko... I to był jego pomysł? Niech mu Bóg da wszystko najlepsze. I
panu... i panu... panie Rozbicki. Pan jest najszlachetniejszym człowiekiem
na świecie!
- Ja?! - zawołał wielkim głosem. - Proszę przyjąć do wiadomości, że ja
sprzeciwiałem się temu pomysłowi.
- Kłamiesz, bożku pogański! - wrzasnął z kąta doktor. - Nie wierz mu, Zo-
siu! On by jedyną koszulę ściągnął z grzbietu i dodałby do tych pieniędzy!
Pan Rozbicki podniósł się i rzekł sucho:
- Nie mogę wobec damy odpowiedzieć na to oszczerstwo inaczej jak wzrusze-
niem ramion.
- A ruszaj sobie, ile chcesz! - zaśmiał się głośno doktor. - Antoni!
Przezacna jesteś dusza. Kocham cię, przyjacielu... A Gilewicz ci się udał!
Pan Rozbicki puścił te słowa mimo uszu i rzekł do pani Niemczewskiej, wy-
raźnie tylko do niej:
- Szanowna pani raczy naznaczyć mi w najbliższej przyszłości godzinę roz-
mowy w celu załatwienia spraw formalnych. Uważam rzecz za załatwioną. Niech
pani otrze łzy, gdyż są już całkowicie zbędne.
- O, drogi panie! Ja muszę płakać. Niech pana Bóg błogosławi...
Pan Rozbicki skrzywił usta, jak gdyby poczuł w nich gorycz.
- I to dziecko, to szlachetne dziecko... - mówiła pani Niemczewska. -
Podobno cierpiał nędzę, dlatego tak cudzą nędzę rozumie... A Niemczewscy
kłócili się z Gilewiczami... Panie Rozbicki, ja się będę modliła za Gilewi-
czów!
Pan Rozbicki poczuł w tej chwili, że jego skostniałe i na lód ścięte ser-
ce zaczęło tajać, bo srogi mąż ma w oczach jakąś ciepłą wilgoć. Taka go
wściekłość ogarnęła z tego powodu, że zakrzyknął:
- Zegnam!
Za czym uciekł.
Do pokoju wpadła gromadka berbeciów, ujrzawszy zaś panią Niemczewską za-
laną łzami i stojącą bez ruchu, zmartwjała ze zgrozy.
- Oczywiście! - zawołała Irenka. - Ledwie się zjawił ktoś od Gilewiczów,
mama od razu płacze.
- Moje dziecko - rzekła pani Niemczewska - zapamiętaj sobie tę chwilę. I
to sobie zapamiętaj, że nie ma na świecie lepszego chłopca niż Adaś Gile-
wicz i zacniejszego człowieka niż pan Rozbicki.
- A cóż oni takiego zrobili?
- Ocalili nam życie... I mnie, i tobie, i wam wszystkim.Niech ich Bóg
błogosławi!
Pan Rozbicki uciekał przed tym błogosławieństwem i uciekał przed łzami.
Zgromił swoje głupie serce i dzikimi okrzykami popędzał rumaka, który na te
straszliwości machał ogonem. Przyrodzone okrucieństwo tego męża, odegrawszy
wielką scenę, usiłowało się skurczyć i odprężyć. Z zagniewanym zdziwieniem
zauważył on, że już nie jest taki zły. Chyba nie ma władzy nad własnym ser-
cem! Jest mu jakoś dobrze i przyjemnie.
- To igraszka szatanów! - pomyślał dojeżdżając do Głodowiec.
Zrzuciwszy z siebie zbroję czarnego obleczenia odetchnął szeroko i po
długim namyśle kazał wołać Adasia.
Chłopiec zjawił się z opuszczoną na piersi głową i nie śmiał spojrzeć na
pana Antoniego.
- Siadaj! - rzekł piekielny człowiek.
- Dziękuję panu...
- Wiesz, gdzie byłem?
- Wiem: w Wiliszkach.
- Szpiegujecie mnie?
- Nie, proszę pana... Ignaś przepłynął przez jezioro i był tu przed pa-
nem. Ja już wszystko wiem.
- I teraz się śmiejesz? I dworujesz sobie? I natrząsasz się ze starca?
Ha!
- Ja bym chciał upaść panu do nóg...
- Padnij na kolana przed Panem Bogiem i błagaj Go, abyś miał co jeść na
starość. Sam jednak tego chciałeś. Połowy lasu nie ma, panie Gilewicz! Dob-
rze, że jakieś dwrzeko ocaleje na trumnę dla mnie... Ale stało się! W zimie
zaczną ciąć, a my w przyszłym roku będziemy sadzić. Gdybym do tego czasu
zszedł z tego świata, a ty nie zasadziłbyś nowego lasu, wrócę z zaświatów i
zatruję ci życie. Lasu bez gwałtownej potrzeby mordować nie wolno. Ja zro-
biłem, co chciałeś, teraz ty mi przysięgnij, że nowy las wyrośnie na tej
ziemi!
- Przysięgam! Uczciwie przysięgam! - zawołał Adaś.
- Amen!
Pan Rozbicki kazał iść precz hordzie szatanów, którzy jako osobista gwar-
dia stali przy nim, czekając na jego skinienie, i cokolwiek zmiękł.
- Pani Niemczewska - mówił, bardzo jeszcze cierpko - będzie się modlić za
ciebie. Wprawdzie Pan Bóg ma co innego do roboty, niż zajmowanie się twoją
osobą, może jednak ta dobra kobieta wyprosi dla ciebie odrobinę rozumu. Nie
uśmiechaj się, bo to nie pora na uśmieszki! Zmogłeś mnie, zdeptałeś, ale to
nic. Z tym jest gorzej, że zburzyłeś mur, który wznosiły wieki. Pal cię li-
cho i z tym murem! Ale las, las...
- Niech pan już o tym zapomni.
- Musiałbyś mi chyba wydrzeć osierdzie!
Nie powiedział "serce", bo Homer mówi: - "osierdzie".
- ... Ten las, chłopcze, nie był tknięty siekierą prawie od stu lat -
ciągnął dalej wcale łagodnym już głosem. - Bo przed stu laty zjawił się ta-
ki sam Gilewicz, paliwoda i utracjusz jak ty.
- Niech pan opowiada! Pan tak ślicznie mówi...
- To nie jest najgorszy chłopak - pomyślał pan Rozbicki. A głośno rzekł:
- Owszem, ponieważ już mi nic w życiu nie zostało, mogę się bawić opowiada-
niami. Ten Gilewicz, jedyny zresztą na przestrzeni wieków, musiał mieć kie-
łbie we łbie. Inni mówią o takim, że ma w głowie zajączki, nie będziemy się
jednak kłócili o gatunek zwierza. Wariat był - krótko mówiąc. A niech by
sobie był, lecz jego szaleństwo zniszczyło las i dlatego został zapamiętany
i na wieki przeklęty!
- Cóż on zrobił, proszę pana, że go aż przeklęli?
- Mówiłem ci: niszczył drzewa i zostawił potomkom gołą ziemię. A w jakim
celu niszczył? Słuchaj i płacz! Najpierw sprowadził sobie za grube pienią-
dze tuzin małp i postanowił uczyć je mówić. Założył w Głodowcach małpią
szkołę i godzinami siedząc wśród małpiszonów gadał do nich i czekał, aby
powtórzyły jego słowa.
- I co, i co?
- Po roku zdawało mu się, że jedna wymawia jakieś słowo, które on tylko
rozumiał i to był cały zysk. Na szczęście, jednej nocy małpy pogadały mię-
dzy sobą własnym językiem i dały drapaka. Zabawa była na cały powiat. Jedy-
nego w dziejach Gilewicza nazwano małpikrólem.
- Nadzwyczajne!
- Czekaj, to nie koniec. Małpikról znowu wycią kawał lasu i zaczął robić
złoto z piasku, wydobywanego z jeziora. Zbudował piece, sprowadził ogromne
miechy, spędził ludzi i smażył piasek. Wyszedł na swoim złocie jak Zabłocki
na mydle. Znudziło mu się to wreszcie i wymyślił inną zabawę. Aby zdumieć
Niemczewskich i przyprawić ich o rozlanie żółci, sprowadził sto kolorowych
papug i wypuścił je do ostatniego kawałka lasu.
- Nie! - ryknął Adaś.
- Słowo ci daję... Sto papug! Cieszył się podobno jak żak, ale krótko się
cieszył. Słyszałeś zapewne, że król Henryk IV marzył o tym, aby chłop fran-
cuski miał za jego rządów na każdą niedzielę kurę w garnku. Mizerne to było
marzenie wobec tego, że jednej niedzieli każdy kmiotek w Głodowcach miał w
garnku papugę. Zjedli panu Gilewiczowi papugi do ostatniego ogona, więc ta
nieprzytomna pała zaczął wymyślać inne historie i wytrzebił las do ostat-
niego drzewka. Kiedy był już zrujnowany, urządzał tańsze awantury. Postano-
wił postawić na dachu domu piorunochron, który coś na pół wieku przed naro-
dzeniem tego wariata wynalazł Beniamin Franklin; wariat zasłyszał coś o tym
wynalazku, nie wiedział jednak ani co, ani jak? Ktoś mu opowiadał, sam jed-
nak nie wiedział dobrze jak się łapie pioruny. Żałosny Gilewicz założył je-
dnak piorunochron! Wynalazł wśród gratów żelazny długi szpikulec i osadził
go na dachu. A teraz bijcie, pioruny! Bijcie w żelazny szpikulec! A ty cze-
mu tak wybałuszyłeś oczęta?
- Jak pan powiedział? - pytał Adaś niemal bez tchu. - Długi, żelazny
szpikulec? O Boże!
- Co się z tobą dzieje? Czy i ty, jak tamten... zajączki...
Adaś jednak nie usłyszał, bo zerwawszy się pognał przez dom drąc się
wniebogłosy:
- Wojtek! Na dach! Gdzie jesteś? Na dach, na dach!
Wybiegł obudzony nagle pan Kropka, wybiegł przerażony Wojtek, wybiegły
babki i dziadkowie wybiegli. Jedna babunia zasłyszawszy wezwanie, aby wła-
zić na dach, pisnęła przeraźliwie: - "Pali się!" - więc inne rzuciły, aby
ratować dobytek i dopiero pan Rozbicki, nadbiegłszy, zalał urojony pożar
strugą gwałtownej wymowy. Patrzał następnie, zdumiony, jak Adaś po drabinie
wspina się szybko na dach.
- Niepotrzebnie opowiadałem mu o małpach... - pomyślał z niesmakiem. -
Ależ goni... A ten drugi za nim... Panie Kropka! Szanuj pan swoje siwe wło-
sy! - zakrzyknął widząc, że tata też włazi na drabinę.
- Na dach! - wrzasnął jednakże pan Kropka, sam nie wiedząc czemu.
Adaś jest na dachu, syn jego Wojciech jest na dachu, więc on nie może po-
zostać na ziemi.
Chłopcy mocowali się z jakimś żelaziwem wetkniętym mocno pomiędzy gonty,
lecz nie byliby dali rady, gdyby dzielny pan Kropka nie był przylazł z po-
mocą. Potężnie splunąwszy w dłonie, ci im daje moc i tężyznę, ujął szpiku-
lec, zaczął nim chybotać, wreszcie go wyrwał jak ząb ze szczęki.
- Co to wszystko znaczy? wołał z dołu pan Rozbicki. - Mało ci lasu, więc
będziesz burzył dach?
Adaś nie odpowiadał. Złaził blady, rozgorączkowany i drżący, dźwigając z
trudem ogromne żelazo pokryte rdzą. Zeskoczywszy na ziemię zbliżył się do
pana Rozbickiego i oznajmił radośnie:
- Miecz Niemczewskich!
- Nie może być! - zdumiał się poeta.
- Pan pamięta o układzie... mówił Adaś zdyszany. - Gdyby go pan był odna-
lazł, miałby pan prawo postąpić wedle swojej myśli, a ponieważ to ja...
- Pamiętam. Wprawdzie odnaleźliśmy go obaj...
- Jak to: obaj?
- Obaj, mówię. Bo kto cię naprowadził na ślad? Ja! Ale zrób z tym szpiku-
lcem, co zechcesz. Ja umywam ręce.
Patrzył jednak z szacunkiem na stare, szanowne, przez czas zżarte żelazo
i z szacunkiem patrzył na Adasia, dziwując się w duszy jego sprytowi.
- Odniesiesz im to? - zapytał.
- Tak! I to zaraz... Drogi panie, najdroższy panie! Niech pan idzie z na-
mi.
- Po co? Aby oglądać haniebny akt poddania?
- Nie. Aby oglądać śliczny akt zgody! Pan swoją obecnością uświetni uro-
czystość.
- Wzięli diabli krowę, niech wezmą i ciele - mruknął pam Rozbicki. -
Wzięli las, niech wezmą i to żelaziwo.
- Niech pan idzie z nami, niech pan idzie!
- Dobrze! - zagrzmiał pan Antoni.
Adaś wydał jakieś tajne rozkazy, wskutek tego Wojtek zakręcił się na pię-
cie i jakby wichr go zmiótł.
Słońce, cudownie złote i promieniste, zatrzymało się wkrótce potem jak
ptak, co przysiadł zmęczony na dachu niebieskim, i patrzyło na dziwny po-
chód. Szedł tedy na czele pan Antoni Rozbicki, ulubieniec dziewięciu Muz i
jego Apollina. Za nim kroczył w chmurze sennej powagi pan Kropka, starszy
brat nocy, pasterz gwiazd i towarzysz księżyca. Za nim stąpał uroczyście
Adam Gilewicz z Głodowiec, serce gorące i czyste. Na wyciągniętych rekach
dźwigał opasłą, pychą i pierzem nadętą poduszkę, na której ciężko leżał
miecz, co "zabija rychlej niźli piorun". A w tylnej straży, w asyście mie-
czowi przydatny, szedł Wojciech Kropka, co niedawno z jakiejś gonitwy po-
wrócił, więc zdyszany był i na miłej gębie czerwony.
Panu Rozbickiemu dziwne myśli latały po głowie. Przypodobane być mogły do
białych gołębi. Owiał go wielki wiatr poezji. Cóż to oni niosą tak uroczyś-
cie? Dawną chwałę. A czy ten miecz będzie zabijał? Zaprawdę, nie będzie za-
bijał! Nie masz już wrogów, a tylko przeciwko wrogowi zawzięte jest okrutne
to żelazo. Położą na tym mieczu ręce i przysięgną wiekuistą zgodę. Ha! Może
to lepsze od wojny?
- Lepsze! - pomyślał promieniście poeta. - "Inter arma silent Musae". Mu-
zy nie znoszą wojennej wrzawy, lecz lubują się w złotym szemraniu zbóż i w
cykaniu polnych koników.
Gdyby kto w tej chwili spojrzał bacznie na poetę, zauważyłby snadnie, że
nie stąpa on tak jak inni, lecz co odmierzy krok długi, zaraz po nim jakby
krótszy czyni. Po cóż ukrywać? Pan Rozbicki stąpał wedle miary heksametru.
Zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy się zbliżyli do zagrody z kolczastego
drutu. O widoku! Ktoś już zdołał uczynić w niej szeroką bramę, z widocznym
pośpiechem powyrywawszy pale i razem z drutem precz je odrzuciwszy. I ten
ktoś usłał błotnistą drogę płatkami kwiatów.
- Kiedyś stąpaliśmy po trupach, dzisiaj stąpamy po kwiatach - pomyślał
pan Rozbicki.
Zaczęło ich ogarniać wzruszenie, gdy zbliżyli się ku domowi z czerwonym
dachem. Cisza szła przed nimi, miękkim pióropuszem zamiatając drogę.
- Aha! - pomyślał poeta. - Wojtek tu już był i kazał przygotować przyję-
cie.
Albowiem Niemczewscy czekali.
Pani Niemczewska i doktor stali na ganku, a przed nimi gromadka. Irenka,
blada jak wczesny poranek stała na czele. Jej oczy gorzały jak węgle. Ignaś
uśmiechał się, szczęśliwy. Dwaj malcy otwarli szeroko gęby jak młode wrób-
le. Kuzyn - dryblas wybałuszył oczęta, a kuzyn - piegowaty tak był promien-
ny, że wśród piegów przebijała jasność.
Wszyscy odkryli głowy, do czego dał znak - (zajrzyjcie do historii) - pan
Rozbicki. Usunął się na stronę ciągnąc za połę pana Kropkę, dziwnie przeję-
tego, choć to był dzień.
Adaś chwiejąc się zbliżył się do Irenki i sam nie wiedząc dlaczego to
czyni, przyklęknął na prawe kolano.
- Oto jest miecz szlachetnego rodu Niemczewskich! - rzekł głośno. - Niech
nigdy nie czyni zła... Odnosi go Gilewicz, aby już nigdy...
Nie mógł mówić dalej, gdyż zbytnie wzruszenie odjęło mu głos.
Irenka patrzyła na miecz jak urzeczona i ujęła go rękami.
A czy to pioruny i burze, czy czas wszystko niszczący, czy też pan Krop-
ka, mocując się z mieczem na dachu, czy wszystkie potęgi razem i każda z
osobna nadwerężyły sędziwe żelazo - tego nikt wiedzieć nie jest w stanie. A
może w mieczu mieszka dusza? Stała się z nim bowiem rzecz przedziwna: gdy
go Irenka podniosła z wysiłkiem obiema rękami, miecz nagle przełamał się w
połowie.
Pan Rozbicki opowiadał potem, że krew pociekła z miecza, ale to nie jest
pewne. Pewne jest, że pani Niemczewska zawołała:
- To boży znak!
- Wojna skończona! - wrzasnął Ignaś i nie myśląc wiele rzucił się w obję-
cia Adasia.
- Wojna skończona... szepnęła Irenka.
- Kochajmy się! - huknął pan Kropka tak potężnie, że dwie młode jaskółki
wypadły z gniazda pod okapem.
Rwetes uczynił się tak wielki, jak gdyby Gilewicze zbrojno najechali Nie-
mczewskich. Tak, tak... Serdeczny był to najazd. Irenka powoli zbliżyła się
do Adasia i spojrzawszy mu głęboko w oczy szepnęła tak cichutko, jak gdyby
róża szeptała do wiatru:
- Czy mi przebaczysz Adasiu?
- Irenko! - rzekł on zdławionym głosem.
Licho wie, co ich tak pchnęło ku sobie, że padli sobie w objęcia. Kuzyn -
dryblas twierdził, że to pan Rozbicki, kuzyn - piegowaty dowodził, że to
pan Kropka.
Najmniejszej jednak nie ulega wątpliwości, że pan Hiacynt zbliżył się
nieznacznie do swojego przyjaciela Antoniego i szepnął mu do ucha:
- Nie becz, bożku pogański! Zamazałeś sobie okulary... Patrz na tych dwo-
je jak się ściskają, aż miło spojrzeć. Wiesz co? Moja siostra jest wdową, a
ty przez parę lat może się jeszcze nie rozlecisz. Korzystaj z zamieszania i
uściskaj wdowę. I ożeń się, opryszku!
- Wężu kusicielu! - wrzasnął pan Rozbicki i odskoczył. Po chwili jednak
zaczął chyłkiem spoglądać na miłą kobietę, co miała oczy pełne równocześnie
i radości, i łez, jak to potrafi jedynie istota rodzaju żeńskiego.
Przez następne dni młodzież burzyła zasieki i płoty, a pan Rozbicki zwo-
łał z Helikonu wszystkie Muzy i pisał poema na cześć zgody i radości. Gdy
je ukończył, otarł czoło , odegnał demona poezji i postanowił je odczytać
byle komu. Ale nikt nie miał czasu. Każdego nosiło i roznosiło. Nieludzki
wrzask napełnił "wieś spokojną, wieś wesołą".
Pan Rozbicki chodził jak błędny, wreszcie udało mu się schwytać pana Kro-
pkę wygrzewającego się na słońcu.
- Panie Kropka! - rzekł przymilnie. - Coś panu przeczytam.
- Cóż robić...
Poeta wydobył wielki arkusz i przewracając oczami zagrzmiał zwalistym i
rycerskim trzynastozgłoskowcem, którego radzi używają ci, co na polską mowę
przekładają Homera:
"Już Hektor Trzęsikita srogi miecz swój łamie,
Gdy nieszczęsna Kassandra chwyci go za ramię.
Zmilknij, jęcząca damo! Na nic krzyki twoje,
Gdy Gilewicz z Niemczewskim zakończyli boje..."
Spojrzał na pana Kropkę i zadrżał: pan Kropka spał!
- Zeusie, zbudź go piorunem! - wielkim głosem modlił się pan Rozbicki.
Ale i Zeus - Kronida spał też na chmurze i mało go obchodziło, co się
dzieje u śmiertelnych.
Więc pan Rozbicki machnął ręką i zapytał niebiosów:
- Czy ten świat nie jest szalony?