William Blake
Poezje wybrane
przełożył i opracował Zygmunt Kubiak
Jeśli niektóre z najpiękniejszych liryków Williama Blake’a wydają się nam wierszami dziecięcymi, wrażenie to nie jest ani złudne, ani sprzeczne z intencją tego wielkiego poety. Wezwanie: „Miej serce i patrzaj w serce!” znane jest nam dobrze z Romantyczności Adama Mickiewicza. To zaś odzyskiwanie serca, serdecznego widzenia świata, było w owej epoce nieraz pojmowane jako odzyskiwanie dziecięctwa.
Drugi obok Blake’a inaugurator romantyzmu w literaturze angielskiej, William Wordsworth, napisze na progu XIX wieku słynną Odę o przeczuciach nieśmiertelności czerpanych ze wspomnień o wczesnym dzieciństwie, w której czytamy o tym, jak światło dzieciństwa mrocznieje w późniejszych latach ludzkiego życia:
W dzieciństwie — wszędzie wokół nas — niebiosa!
Zmrok się więzienia zaczyna zamykać
W chłopięcych latach.
Lecz chłopiec widzi światło, wie, skąd ono wnika
Do jego świata.
Młodzieniec coraz dalej od pory zarania
Musi wędrować. Lecz wielbi Przyrodę.
Niejedna jeszcze chwila mu odsłania
Tamtą, jakby ze snu, urodę.
Dopiero w wieku męskim patrzymy, jak ona
Zamiera, w blade światło wszystkich dni wtopiona.
W Pieśniach niewinności (1789) Blake roztacza obraz świata dziecięcego, niekiedy dotkniętego tchnieniem smutku (jak w finale wiersza Zieleń pełna ech), ale pięknego i błogiego. Odwołuje się też do tego, co o dziecięctwie mówi Ewangelia i zapowiadające ją proroctwo Izajasza. Baranek, o którym czytamy w utworach angielskiego poety, to Agnus Dei, Chrystus, który rzekł (Mt 19, 14): „Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie”. Niejeden wiersz każe nam myśleć o Izajaszowej Księdze (11,6): „Będzie mieszkał wilk z jagnięciem, a pard z koźlęciem legać będzie; cielę i lew, i owca pospołu mieszkać będą, a dziecię małe będzie je prowadzić”. W kilka łat potem zaś Blake do pierwszego zbioru dodał drugi cykl liryków, Pieśni doświadczenia (1794), nie mniej związany z Biblią obu Testamentów, z tym, co Izajasz i Ewangelia mówią o cierpieniu i z tym, co święty Paweł powiada o niejasności tego świata, w którym wszystko widzimy „w zwierciadle, zagadkowo” (1 Kor 13, 12); trzeba tu sobie wyobrazić antyczne zwierciadło metalowe.
Łącząc oba cykle w jeden zbiór Pieśni niewinności i doświadczenia, poeta postawił dwa zwierciadła, jasne i ciemne, jedno naprzeciw drugiego. Ani dziecięctwo nie unicestwia doświadczenia, ani też doświadczenie nie wymazuje radości dziecięctwa. Trwają naprzeciw siebie i przeglądają się w sobie nawzajem: dwa oblicza świata, w którym człowiek żyje. W swoim największym arcydziele poetyckim Blake je tylko ukazuje, nie szuka rozwiązania tej zagadkowej sprzeczności.
Wyrazem zaś szukania rozwiązania są jego poematy, które nazywa „księgami proroczymi”. Jednocześnie z Pieśniami niewinności powstaje Księga Thel, w której Córa Serafinów wpatruje się w niepokojącą przyrodę. Stan niepełności ludzkiej wiedzy poeta stara się przekroczyć mocą wyobraźni, „Boskiej Wizji”, jak ją często będzie nazywał. W serii poematów o kosmosie, zaczętej Pierwszą księgą Urizena (1794), dzieje wszechświata przedstawione są jako historia walk kosmicznych, szczególną zaś rolę w kształtowaniu świata, w jakim ludzie żyją, przypisuje się Urizenowi, zimnemu rozumowi. Poeta pragnie przeciwstawić się Johnowi Milionowi, autorowi Raju utraconego, którego uważa za wyraziciela Urizena, podczas gdy on, William Blake, chce być nade wszystko wieszczem—Losa, czyli wyobraźni, ..Boskiej Wizji”, wspierającej w świecie wolność i dobro.
Warto w tym miejscu na chwilę odejść od dzieła Williama Blake’a i sięgnąć do Wyznań świętego Augustyna, gdzie w VII księdze mówi się wiele o problematyce wyobraźni. Termin łaciński imaginatio (od słowa imago, „obraz”), którego przekładem jest nasza „wyobraźnia”, istnieje w łacinie klasycznej, postaugustowskiej (u Pliniusza Młodszego i Tacyta), szczególną zaś uwagę skupił na nim autor Wyznań. Opowiadając o swojej wędrówce intelektualnej, wspomina, jakimi drogami wiodła go niegdyś wyobraźnia (Wyznania, VII 5): „Przed oczyma ducha stawiałem sobie całe stworzenie — zarówno to, co możemy zobaczyć: ziemię, morze, powietrze, gwiazdy, drzewa i żywe istoty śmiertelne, jak i to, czego ujrzeć nic można: utwierdzenie nieba w górze, wszystkich aniołów, wszystkie duchowe byty nieba. Lecz także te byty, jakby były ciałami, umieszczała w takich a takich miejscach moja wyobraźnia. Całe Twoje stworzenie wyobraziłem sobie jako wielką masę składającą się z różnych rodzajów ciał — niektóre z nich rzeczywiście były ciałami, a niektóre tylko w mojej wyobraźni zastępowały byty duchowe”.
Święty Augustyn w okresie, który wspomina, ulegał jeszcze wpływowi doktryn gnostyckich, a zwłaszcza koncepcjom Manesa (215–277), reformatora antycznej religii perskiej, założyciela sekty manichejskiej. Jest rzeczą godną uwagi to, że treść kosmicznego mitu zawartego w „księgach proroczych” Blake’a w wielkim stopniu odtwarza głoszoną w starożytności przez manichejczyków teorię o ukształtowaniu widzialnego świata przez czynnik zła, któremu się przeciwstawia czynnik dobra. Być może dotykamy tu stałej tendencji wyobraźni ludzkiej i obserwujemy drogę, na jaką wkracza ona wtedy, gdy zaufała sobie i uznała siebie za źródło prawdy. Święty Augustyn, jak wspomina (Wyznania, V 10), w swoim okresie manichejskim uważał zło za substancję: „za olbrzymią, bezkształtną, wstrętną masę materii, która mogła mieć postać stałą — wtedy manichejczycy nazywali ją ziemią — albo rozrzedzoną i ulotną, jak powietrze. Według ich wyobrażeń zło w tej drugiej postaci jest złowrogą myślą przenikającą ziemię. A ponieważ nawet ta odrobina pobożności, jaka była we mnie, uniemożliwiała mi przyjęcie mniemania, jakoby Bóg, dobrym będąc, stworzyć mógł jakąkolwiek naturę złą, wyobrażałem sobie, że przeciwstawiają się sobie nawzajem dwie masy materii, przy czym obie są nieskończone, lecz zła w mniejszym, a dobra w większym stopniu”.
Nieustanna walka kłębiąca się w kosmicznym micie Blake’a, przypominając fantazje manichejskie, jest też nieraz bliska temu, co antyczna mitologia grecka opowiadała o bezlitosnych zmaganiach różnych pokoleń bogów. Rola siły, zarówno w dziejach wszechświata, jak i w życiu ludzkim, była przez antyczną myśl i sztukę grecką wyraziście uwydatniana. Iliada jest wielkim poematem o sile. Kiedy zaś w jednym z Hymnów homeryckich bogini Demeter, skrzywdzona przez Olimpijczyków, siedzi u studni w Eleuzis jako znękana stara kobieta, córki króla Keleosa mówią do niej {Do Demeter, 147–148):
Każdy dar bogów, matko, choćby nie był miły,
Trzeba przyjąć. Bo więcej, niż my, mają siły.
Ajschylos jednak w pieśni chóru w Orestei (Agamemnon, 176–183) daje wyraz innej teologii, powiadając o Zeusie:
On powiódł ludzi
Drogą ku mądrości.
Mocno utwierdził prawo:
Przez cierpienie wiedza.
Zamiast snu kapią w sercu
Krople pamiętnego bólu.
Mądrość nawiedza i tych,
Którzy jej nie chcą.
Nieodparta to łaska
Bóstw u wzniosłego steru.
Jest więc coś, co góruje mad siłą. O tym mówi najwięcej Biblia, której William Blake nigdy nie przestał czytać, Biblia nieraz ukazująca względność wszelkiej siły wobec bytu nieskończonego, na przykład wtedy, gdy prorok Eliasz po pokonaniu proroków Baala idzie w góry (3 Kr 19, 8–13): zrywa się wicher, w którym góry drżą i skały się kruszą. „Nie w tym wichrze .Pan.” — Potem wszystko dookoła kołysze się w trzęsieniu ziemi. „Nie w tym trzęsieniu Pan.” — Potem wybucha ogień wielki. „Nie w ogniu Pan.” — „A po ogniu tchnienie cichego powiewu. Gdy Eliasz je usłyszał, zakrył twarz płaszczem, a wyszedłszy stanął u wrót jaskini. A oto głos do niego przemówił: Co tu czynisz, Eliaszu?” — Zawarte jest tu chyba pouczenie, że w nieskończoności łoskot gromu nie jest bardziej słyszalny, niż najcichszy powiew wiatru.
Napełniając „księgi prorocze” burzliwym wirem kosmicznej walki, Blake nie przestaje tęsknić do tej duchowej ciszy, o której śpiewa król Dawid (Ps 41, 2–3): „Jako pragnie jeleń do źródeł wodnych, tak pragnie dusza moja do Ciebie, Boże. Pragnęła dusza moja do Boga mocnego, żywego: Kiedyż przyjdę, a okażę się przed obliczem Bożym?” Angielski poeta tę tęsknotę do spokoju, do czegoś, co w samym środku mrocznego wiru byłoby strefą jasności, wypowiada w swojej nieporównanej liryce, z którą się bynajmniej nie pożegnał po skomponowaniu największego arcydzieła. Pieśni niewinności i doświadczenia. Przechowane w notatnikach późniejsze wiersze siłą sztuki dorównują owemu arcydziełu. Odnajdujemy w mich właściwą wielkim artystom świadomość,
że każda strofa prawdziwego wiersza jest dziwnym zwycięstwem nad niewyrażalnością, tak trafnie określoną już w liryku zaczętym od słów „Nigdy nie pragnij wypowiedzieć” (ok. 1793). Słynny wiersz Rousseau, Voltaire, możecie szydzić (ok. 1800–1803) jest wyznaniem wierności dla tradycji biblijnej:
Atomy mędrców, Newtonowe
Cząsteczki światła — piaskiem wszystkie
Nadmorskim są, gdzie Izraela
Przybytki jarzą się świetliste.
Wśród utworów przepisanych na czysto w notatniku około roku 1803 czytamy wspaniale Wróżby niewinności, które chyba jeszcze dobitniej niż „księgi prorocze” obrazują dramatyczny splot powszechnej zależności’ wzajemnej najróżniejszych elementów świata. W tej samej grupie wierszy przechował się sen o Kryształowej Matce i Kraina snów, która jest niezwykłym nad niewyrażalnością zwycięstwem. Prowadzi nas ów wiersz z powrotem do Pieśni niewinności i doświadczenia.
W największym arcydziele bowiem przechowuje się, jak można sądzić, esencja poezji Williama Blake’a. Rozległe jego poematy zasługują na drobiazgową egzegezę, ale to, co zawarł w tamtych Pieśniach, gdzie nie szukał żadnych teorii ani rozwiązania intelektualnych zagadek, lecz tylko postawił dwa zwierciadła, jedno naprzeciw drugiego, jest czymś więcej: można by rzec, iż ta poezja, której żaden badacz nie zdołał wymierzyć krytycznej sprawiedliwości, zasługuje na nasze milczenie. Nie próbujmy jej komentować. Wczytując się w nią, a krytycznym sądem jedynie krążąc wokół niej, zwróćmy uwagę na przykład na to, że w tym zbiorze przejawia się jedno z doświadczeń znamiennych dla owej epoki, kontrast egzystencji wiejskiej i życia w mieście kształtującego się przemysłu. W gwarnym i stłoczonym Londynie, otoczonym jednak gajami i sadami, Blake od dzieciństwa znał i miasto, i wieś. Odczuje owo przeciwieństwo równie silnie, jak to później będzie udziałem, na brukach tej samej metropolii, Cypriana Norwida, żałującego „wsi białej atłasem kwiatów jabłoni”:
Na śliskim bruku w Londynie,
W mgle, podksiężycowej, białej,
Niejedna postać cię minie,
Lecz ty ją. wspomnisz, struchlały…
Podobnie widzi miasto angielski poeta (Londyn w Pieśniach doświadczenia):
W kamiennym mieście, gdzie Tamizę
Także spętano pośród krat,
Na każdej ludzkiej twarzy widzę
Słabości i cierpienia znak.
Nie patrzy na wielkie miasto z dala, lecz żyje w nim, jak my żyjemy. Stanowi to też jedną z różnic między nim a większością innych poetów angielskiego romantyzmu, którego William Blake jest głównym obok Williama Wordswortha inauguratorem.
Osobliwym trafem angielski i polski przełom romantyczny są podobne do siebie przez to, że każdy z nich miał dwie, niezależne od siebie, inauguracje. U progu polskiego romantyzmu stoją dwa wielkie teksty: Ballady i romanse (1822) Adama Mickiewicza i Maria (1825) Antoniego Malczewskiego, dzieła bardzo odmienne, zapowiadające rozmaitość tonu tej naszej nowej literatury. Inauguracjami angielskiego romantyzmu są również dwie, powstałe niezależnie, zupełnie osobno, kreacje: Pieśni niewinności i dośwadczenia (1789–1794) Williama Blake’a i Ballady liryczne (1798) Williama Wordswortha i Samuela Coleridge’a. Dzieło Mickiewicza i dzieło Wordswortha (bo on był głównym autorem zbioru) miały od razu wywrzeć duży wpływ na literaturę swych narodów; utwór Malczewskiego i cykl wierszy Blake’a miały długo pozostać niemal nieznane.
Obrazy jawiące się w Wordsworthowskich Balladach lirycznych są dalekie od „kamiennego miasta”, po którym chodził, ciągle pamiętający o „zieleni pełnej ech”, Blake. Fabuły ballad Wordswortha rozgrywają się wśród zieleni albo na bezkresnym polu obsypanym śniegiem. Ale i temu poecie nie jest obca gorycz doświadczenia.
W należącym do Ballad lirycznych poemacie: Wiersze napisane w górach, w odległości kilku mil od Opactwa Tintern, podczas powtórnych odwiedzin brzegów rzeki Wye 13 lipca 1798 roku opowiada on, jak piękność przyrody łagodzi tę gorycz, obiecując głębsze wtajemniczenie.
Ufam,
Że temu źródłu dar jeszcze cenniejszy
Zawdzięczam: nastrój ten błogosławiony,
Gdy tajemnicy brzemię i gdy ciężar
Dotkliwy świata niezrozumiałego
Stają się lżejsze; tę pogodę błogą,
Kiedy wewnętrzny spokój nas prowadzi
Aż tam, gdzie tchnienie i krwi pulsowanie
Zdają się niemal zamierać: gdy ciało
Śpi, czuwającą stajemy się duszą.
Wtedy oczyma, potęgą harmonii,
Mocą radości uspokojonymi,
Patrzymy w samo życie rzeczy.
Gorycz doświadczenia pozostanie w romantycznej poezji angielskiej, jak i polskiej, jako jej ciemna strona. Będzie obecna w wielu wierszach Coleridge’a, w monologu Byronowskiego Manfreda i cierpkiej ironii Korsarza i Don Juana, w ostatnich słowach niedokończonego poematu Shelleya, Triumf życia: „Więc czym jest życie?”, jak też w słynnej przypowieści, zawartej w liście (1818) Johna Keatsa do Johna Hamiltona Reynoldsa, o życiu ludzkim jako rozległym domostwie, w którym się przechodzi z komnaty do komnaty, aż do tej, gdzie „po wszystkich stronach otwierają się liczne drzwi, wszystkie ciemne, wszystkie do ciemnych wiodące korytarzy”, i w Keatsowej Odzie do melancholii:
Melancholia, jak wróżka spowita w welony,
Nie rozpoznana, w samym pałacu wesela
Króluje. Tylko temu, kto umie na ziemi
Pożywać chleb radości słońcem wyzłocony,
Ona wiedzy o smutku swej mocy udziela,
By między trofeami jej został chmurnemi.
W polskim romantyzmie smutkowi i niepokojowi Blake’owskich Pieśni doświadczenia zdaje się szczególnie pokrewnie wtórować Maria Malczewskiego, zwłaszcza to, co na progu pieśni II mówi tajemniczy przybysz, pacholę, może z Ziemi Świętej wędrujące, o gorzkich pokarmach ziemskich:
…świata jadłem gorzkie, zatrute kołacze —
To mnie ciężko na sercu, i ja sobie płaczę.
A kiedy się rozśmieję — to jak za pokutę;
A kiedy będę śpiewał — to na smutną nutę;
Bo w mojej zwiędłej twarzy zamieszkała bladość,
Bo w mej zdziczałej duszy wypleniono radość…
Radość jednak zostaje i u Malczewskiego, w piękności jego stepowych krajobrazów. Tak też u Blake’a. Pieśni niewinności i doświadczenia są chyba większym triumfem „wyobraźni, Boskiej Wizji”, którą wielbił, niźli wszystkie jego „księgi prorocze”. Jest to poezja zachwytu i trwogi, i westchnienia, o którym czytamy też w późniejszym, wspomnianym już wierszu Nigdy nie pragnij wypowiedzieć. Poezja zaiste skrzydlata, natchniona, nacechowana tą królewską prostotą, którą się radujemy także w utworach z notatników, jak w zachwycającym Poranku (ok. 1800–1803):
Mieczów i włóczni wojna
Błogosławiona rosą
W mgłę się rozwiewa lekka.
Już słońce, wyzwolone
Miłującymi łzami,
Nad ziemię się unosi.
Poezja niewinności nie gaśnie w cieniu doświadczenia, a zarazem ten cień w arcydziele Williama Blake’a trwa; towarzysząc jasności, czyni ją rzeczywistszą, bardziej nieuległą wobec możliwości rozczarowania, głębszą, głębiej zakorzenioną w zagadkowym świecie. Tchnienie smutku muska też krajobrazy niewinności, w krajobrazach zaś doświadczenia piękność co chwila rozbłyska, otwierając prześwit, jakieś pocieszenie, czułość, przeczucie jasności. Dwa zwierciadła, postawione naprzeciw siebie, odbijają się w nieskończoność.
Zygmunt Kubiak
Pamięci! Roziskrzony
Przywołaj blask, te pieśni
Dawne! Niech wiatr łagodny
Do boru je zaniesie,
Nad potok — w jego wodę
Zanurzę obie ręce:
Miłosnych snów urodę
Wyłowię, zjawy piękne.
Tam, gdzie śpiewają wilgi,
Śnić będę, śnić srebrzyście.
Potem wszystko umilknie,
Ściemnieją drzewa, liście.
Samotna dla mnie ścieżka
W mroku przez puste pola;
Tam tylko ona mieszka:
Milcząca Melancholia.
Ty, z włosami ciężkimi od rosy, co patrzysz
Przez jasne okna świtu na ziemię, o Władco
Wiosny, i na tę naszą u zachodu wyspę
Spojrzyj. Ona wszechgłosów powita cię śpiewem.
Od wzgórz do wzgórz wieść biegnie; jakże się radują
Doliny! Wszystkie oczy z tęsknotą szukają
Twoich jasnych namiotów. O, przybądź! Niech święte
Stopy twoje przebiegną przez naszą krainę.
Znad tamtych wzgórz u wschodu przyjdź! Niech wiatr znad łąki
Ucałuje twe szaty wonne. Rozsiej perły
Na smutnej ziemi, która w samotności płacze.
Oddechu twych wieczorów pragniemy i świtów.
Ujmij tę ziemię w piękne swe dłonie, jej nagość
Okryj pocałunkami. Swą własną koroną
Ozłoć jej głowę, która chyli się omdlała.
Ona przecież dla ciebie zaplotła warkocze.
Ty, który w mocy nasze nawiedzasz doliny,
Poskrom konie, ujarzmij płomienie, którymi
Zieją wielkie ich nozdrza! Nieraz, Władco lata,
Już rozpinałeś złoty namiot, pod dębami
Spałeś naszymi, gdyśmy z radością widzieli
Rudy blask twego ciała i łan włosów płowych.
W najgłębszym cieniu boru słyszeliśmy nieraz
Twój głos, kiedy południe na płonącym wozie
Jedzie w głębokim niebie. U naszych strumieni,
W dolinach wymoszczonych mchem, na brzegu rzeki
Rozgościsz się. Odrzucisz jedwabiste szaty,
Aby w wodę zanurzyć się jasną. Te łąki
Kochają ciebie, Lato, w twojej złotej dumie.
Nasi pieśniarze, srebrne trącający struny,
Sławni są, a młodzieńcy śmielsi są niż chłopcy
Z południa; w wirze tańca nasze panny piękne
Jak żadne; ani pieśni, ni gęśli nam nie brak,
Ni błogich ech, ni jasnych jak niebo potoków,
Ni wieńców — przeciw twoim upałom — z wawrzynu.
Obarczony brzemieniem plonów, obryzgany
Krwią winorośli, Władco Jesieni, mej chaty
Nie omijaj! W jej chłodnym możesz usiąść cieniu
I śpiewać pieśń rozgłośną do wtóru mej fletni
Pasterskiej. Wszystkie córki roku będą tańczyć!
Pieśń ogorzałą śpiewaj owoców i kwiatów.
„Gdy przed słońcem kwiat, w pąku zamknięty, odsłania
Piękność, miłość przenika, jak dreszcz, jogo żyły;
Kwiaty czoło poranku wieńczą; i spływają.
Jaśniejąc, po cichego wieczoru policzkach,
Aż syte lato śpiewa, śpiewa — gdy kaskadą
Spada deszcz kwiatów z białych jak pierze obłoków.
Duchy przestworza karmią się wonią owoców;
Radość na lekkich skrzydłach wzbija się nad zieleń
Ogrodów albo kryje się wśród drzew, śpiewając.”
Tak ten wesoły mocarz śpiewał w mojej chacie,
A potem się przepasał i odszedł za wzgórza
Opustoszałe. Złote pozostawił brzemię.
Zarygluj, Władco Zimy, diamentowe wrota.
Północ jest twoja. Tam jest ciemne twe zamczysko
Na głębokich oparte posadach. Żelaznym
Wozem nie wstrząsaj jego dachu, nie łam słupów.
On nie słyszy. Nad strasznie rozwartą przepaścią
Głucho dudniąc przejeżdża. Burze — rozpętano.
Stalowymi uzbroił je grotami. Oto
Wznosi berło nad ziemię. Nie śmiem nawet spojrzeć
Potwór, którego skóra tak ciasno przywiera
Do mocnych kości, teraz nad jękiem skał kroczy.
W ciszy wszystko poraża, wyciąga dłoń, zdziera
Z ziemi szatę zieleni, mrozi kruche życie.
i zasiada na skałach nadmorskich. Żeglarze
Próżno wołają. Biedni! Będą się zmagali
Z burzami — aż się niebo uśmiechnie, aż potwór,
Wyjąc, umknie do jaskiń pod górami Hekli.
Jasnowłosy aniele wieczoru, gdy słońce
Za wielkimi górami usypia, pochodnię
Zapal miłości twojej. O ty, uwieńczona
Promieniami, uśmiechnij się nad naszym łożem,
Uśmiechnij się do naszej miłości. Gdy zsuwasz
Ciemne kotary nieba, rozsiej srebrną rosę
Na wszystkie kwiaty, które pochylają głowy,
Bo czas już zasnąć. Niechaj i ten wiatr z zachodu
Uśnie nad uciszonym jeziorem. Milczeniem
Niech przemawiają oczy twe błyszczące. Srebrem
Zmyj tę szarość dokoła nas!… I już odchodzisz —
Zbyt rychło, o, zbyt rychło! I już wilki wyją,
Ślepia lwów wybłyskują spod ciemności boru.
Lecz wełnę naszych jagniąt w tej porze okrywa
Twa święta rosa. Chciej je chronić swoją mocą.
O święta, w biel najczystszą odziana, złociste
Otwórz podwoje nieba, ukaż się nad nami!
Przebudź świt, który nazbyt długo w niebie drzemie.
Niech z komnat wschodu nowe się rozjarzy światło!
I przynieś nam poranną, jak miód słodką, rosę.
Powitaj, jasna, słońce, które jak myśliwy
Wcześnie do wielkich budzi się łowów. O, wbiegnij
Na wzgórza odzianymi w koturny stopami!
Brutusa dzieci, w bój idące! Wasze
Okrzyki dudnią jak grom nad polami
Gnający chmury ku Francji, dławiący
Słońce w posępnym mroku, a tak groźny
Jak purpurowy rozbłysk burz, jak ogień,
Który narody całe niszczy w gniewie!
Wasi przodkowie w trojańskiej pożogi —
Jak lwy z legowisk, przebudzone burzą,
Ogniem płonącym jak ich ślepia — wyszli
Rozgrzani walką, Greków obryzgani
Krwią, w potrzaskanych hełmach; potem łodzie
Niosły ich, wichrem po morzu miotane.
Mocnym zastępem na skały Albionu
Weszli, by ziemię twardą ucałować.
„Bądź naszą matką, naszych dzieci matką —
Mówili. — Naszym grobem bądź, mogiłą
Pradawnej Troi, aby z niej powstały
Miasta i trony, i groza orężna.”
Tłumnie wychodzą z okrętów. Olbrzymie
Pośród wzgórz głosy. Wielcy Oceanu
Synowie biegną z jam i pieczar: dzicy,
Nadzy, ryczący jak lwy, z maczugami
W rękach; jak dębów bór, zwarci; miotają
Ogromne głazy, rąbią toporami.
Nasi ojcowie idą w bój, gdy dzikie
Bestie, jak łoskot ognia, naprzód pędzą:
Tak lasy huczą płonące, gdy piorun,
Burzą zażartą przyniesiony, dotknie
Wybrzeży borem porosłych; i z nieba
Ogień się leje w szalejące morze.
Dymiące drzewa upadły na ziemię
Odarte z liści! Jakże często burzom,
Wyjącym ponad nimi, urągały!
Ojcowie, potem oblani, na włóczniach
Oparci, patrzą na skrwawione ciała,
Na straszne twarze w konaniu zakrzepłe.
Brutus przemówił, natchniony. Ojcowie
W ciszy słuchali — na smutnym wybrzeżu.
O, słów Brutusa słuchajcie: „Nade mną
Toczy się oto wielka fala czasu,
Serce przyszłością jest brzemienne: będą
Synowie wasi władali morzami.
Z wschodu na zachód rozpostrą się mocne
Ich skrzydła; gniazdo ich będzie wśród morza;
Jak orły będą wędrować za łupem;
Głód nie uciśnie piskląt. Oto miasta
Śpiewają, wszystkie śmieją się doliny:
Ich płodne łona nabrzmiały plonami.
Synowie z tronów powstają w radości
I przepasują się do walki; wcześniej
Od błysku świtu miecze ich zabłysną,
Wieczór usłyszy ich zwycięskie pieśni;
Warownie wzniosą na skałach; ich córki
Wśród migoczących włóczni będą śpiewać.
Wolność stać będzie na skałach Albionu
Modrymi patrząc na morze oczyma;
Albo, wędrując pośród fal spienionych,
Włócznię ku ziemiom dalekim wyciągnie;
I orłowymi skrzydłami otuli
Ten brzeg albioński, wszystkie jego rody”.
Walter
Panie Tomaszu Dagworth, zapłakałem,
Gdym myślał o tych, którzy dziś polegną.
Tomasz Dagworth
Mój mężny panie Walterze, my także
Możemy polec.
Walter
Wiem. To ciepłe ciało,
Gdy legnie, musi zgnić, ciężkim milczeniem
I niepamięcią przytłoczone. W dymie
Grodów płonących mieszka śmierć. I w ciszy,
W nocy, gdy ludzie śpią, przychodzi. W miastach,
Obwarowanych mocno, iluż teraz,
Jęcząc, przewraca się na łożu, z śmiercią
Rozmawia, twarde jej słyszy wołanie!
Iluż przez ciemność kroczy! Nad kotarą
Ich łoża groza zawisła, zagłada
U drzwi się czai. Jak wielu śpi w ziemi
Pod zwałem prochu, kamieni: spokojnie
Śpią, gdy ich dusze wysoko, na chmurach
Wędrują, aby już nigdy nie umrzeć.
Śmierć, choć ją skrzydła anielskie przynoszą,
Straszna jest. Jakże więc straszne jest pole
Śmierci — gdzie ona strop niebios rozszczepia
I do wrót piekła kołacze!
Panie Tomaszu, smutny kraj ta Francja!
Tu nawet niebo w słońcu tak jest blade
.Tak twarz człowieka, który kona, wątłym
Płomykiem świecy oświetlona. Smutek
Gniecie mi serce, gdy myślę, że dzisiaj
Tysiące muszą polec!
Tomasz Dagworth
Dusz tysiące
Wyjdą z więzienia, by się wznieść do nieba,
Na owe pola, gdzie pieśni zwycięstwa
I palm gałązki; gdzie radość i miłość,
I pokój błogi pośród chmur błękitnych
Śpiewają, kwiaty rzucają — w niebiosach
Rozkwitłe — na stół uczty roziskrzonej.
Jak ciżmy, na swe stopy wzuj nadzieję
Płomienną, odziej się w strój gotowości.
Biesiada w jasnym niebie już gotowa:
Nieśmiertelności kwiaty się rozwarły.
Ci, którzy walczą, niech walczą niezłomnie,
A ci, co padną, w zwycięstwie powstaną.
Walter
Pole płonące wojną jakże często
Widziałem, twardy szczęk słyszałem mieczy!
Lecz nigdy, aż do tego dnia pod Cressy,
Taki ból duszy mojej nie przeniknął.
Zda mi się: jestem w ogromnej kostnicy
Zatrutej grozą ciał gnijących. Straszne,
Zda mi się, słyszę wycie śmierci. Czarna
Z jej kłów krew ścieka kroplami. A przecież
Tego potwora nigdy się nie bałem!
Ale ci ludzie, którzy dziś polegną…
Tomasz Dagworth
Panie Walterze, widzisz — ja też płaczę…
Potem wojenne niech zadźwięczą surmy!
Walczyć i płakać będę — dla ojczyzny;
Płakać i krzyczeć będę — dla wolności.
Wojna straszliwa śmiać się będzie, krzyczeć,
Błyszcząc kroplami łez; a krew popłynie
Jak te strumienie naszych łąk: spokojne.
Cicho szemrzące płyną wśród kamyków
I błogie życie ojczyźnie oddają;
Zieleń okryje jej radosne wzgórza i pełne śpiewu będą jej okręty,
Pełne muzyki strun i fletów. Zmilknie
Huk armat. Mrocznej, przeraźliwej wojny
Nie będzie więcej.
Walter
Więc grajcie, trąby! Bijcie, bębny! Krwawe
Niech zbroszą błękit nad nami proporce!
Oto miecz — niechże on odpocznie wtedy,
Gdy pieśń triumfalna nad nami zadzwoni
Zwycięstwa — albo na tym polu legnę.
Już mnie smutkowi pozostawcie!
W tej samotności cicho zginę
I wtedy tylko duchem będę,
Gdy zżuję tę znikomą glinę.
Jeśli się potem ktoś zabłąka
W bezdrożną moich borów ciszę,
W mroku zobaczy cień mój, w szumie
Wiatru me słowa będzie słyszeć.
Czy orzeł wie, co się kryje w głębinie,
Czy będziesz kreta o to pytał?
Czy zamieszka mądrość w różdżce srebrzystej?
Miłość w złotej czarze rozkwita?
Córy Serafinów prowadziły swoje słoneczne stada —
Wszystkie oprócz najmłodszej: ona, blada, szukała tajemnego przestworza,
Aby zniknąć, jak piękność poranna, ze świata swych dni śmiertelnych.
Nad brzegiem rzeki Adony słychać jej głos łagodny —
Lament cichy spada na ziemię jak rosa świtu:
„O, życie wiosny naszej! Czemu więdnie lotos tej wody?
Dzieci wiosny czemu więdną, tak prędko? Po to żyją, by uśmiechnąć się i zginąć?
Ach, Thel jest jak tęcza nad rzeką, jak rozwiewająca się chmura,
Jak obraz odbity w zwierciadle, jak cienie błędne na wodzie,
Jak sny niemowląt, jak uśmiech na ustach dziecięcych,
Jak głos gołębicy, jak dzień, co przemija, jak dźwięki w przestworzu.
O, gdybym legła łagodnie, gdyby głowa moja spoczęła,
Gdybym śniła łagodny sen śmierci i usłyszała we śnie
Głos tego, co chodzi po ścieżkach ogrodu w godzinie wieczornej”.
Konwalia, swe tchnienie kryjąca w trawie niskiej,
Odpowiedziała ślicznej Panience, mówiąc: „Jam ziele wodne,
Ja jestem bardzo mała, lubię mieszkać w niskich dolinach,
Tak wiotka, że motyl złocisty ledwie zdoła przysiąść na mej głowie.
Jednak mam odwiedziny niebiańskie — Ten, co wszystko wita swym uśmiechem,
Zstępuje w dolinę — co ranka pochyla dłoń nade mną.
Mówi: «Raduj się, trawo niska, kwiecie konwalii nowo narodzony,
Łagodna mieszkanko milczących bezdroży, najcichszych strumieni,
Ty będziesz w światło odziana, karmiona manną świtu,
Aż letni żar roztopi cię pośród strumieni i źródeł,
Abyś rozkwitła w dolinach wieczystych». Czemuż więc Thel się skarży?
Czemuż wzdycha smutno władczyni dolin Har?”
Tak powiedziała i przez łzy uśmiechnęła się — potem opadła
W swój relikwiarz srebrzysty.
Thel odrzekła: „Maleńka Dziewico spokojnej doliny,
Ty udzielasz darów tym, co prosić nie mogą,
Niemym, nadmiernie znużonym;
Jagnię niewinne karmi się twym oddechem, chłonie woń twoich mlecznych szat,
Zrywa twe kwiaty, gdy się do niego uśmiechasz,
Ociera swój pyszczek łagodny ze wszystkich plam zarazy.
Twoje wino oczyszcza złoty miód, twa woń,
Którą rozsiewasz po wszystkich łodygach wschodzącej trawy,
Ożywia mlekodajną krowę, oswaja ziejącego ogniem rumaka.
Lecz Thel jest jak chmura wiotka, podpalona wschodzącym słońcem:
Znikam z mego perłowego tronu i któż moje miejsce odnajdzie?”
„Królowo dolin — rzekła Konwalia — zapytaj czułą Chmurę,
A odpowie ci, dlaczego błyszczy na porannym niebie,
Dlaczego rozsiewa swą świetlistą piękność wśród wilgotnego przestworza.
Zstąp, Chmurko, pochyl się przed oczyma Thel”.
Zstąpiła Chmura — i Konwalia schyliła głowę cichą,
Aby rozważać swe sprawy rozliczne wśród trawy zielonej.
„Chmurko — rzekła Dziewica — wzywam cię, byś mi powiedziała,
Dlaczego się nie skarżysz, choć rozwiewasz się w ciągu jednej godziny.
Potem szukamy cię i już nie znajdujemy. Ach, Thel jest podobna do ciebie.
Ja też przemijam, lecz się skarżę — i nikt nie słyszy mego głosu”.
Chmura ukazała swą złotą głowę, wyłoniła się jej postać świetlista,
Unosząc się i błyszcząc w przestworzu przed obliczem Thel.
„O Dziewico, czy nie wiesz, że nasze rumaki poją się u złocistych źródeł,
Gdzie Luvah odnawia swe konie? Patrzysz na moją młodość
I lękasz się, że skoro znikam i już mnie nie widać,
Nic nie zostaje? Wiedz o tym, Dziewico, że kiedy odchodzę,
Odchodzę ku życiu dziesięciokrotnemu, ku miłości, ku
pokojowi, ku zachwyceniom świętym.
Zstępując niewidzialna, opieram lekkie skrzydła na balsamicznych kwiatach.
Proszę jasnooką rosę, by przyjęła mnie pod swój namiot błyszczący.
Płacząca dziewica, drżąc, klęka przed wschodzącym słońcem,
Aż unosimy się związane wstęgą złotą i już nigdy się nie rozstajemy,
Lecz kroczymy tak zjednoczone, niosąc pokarm dla wszystkich wiotkich kwiatów.”
„Naprawdę tak jest, Chmurko? Lękam się, że nie jestem podobna do ciebie.
Ja kroczę przez doliny Har, wącham kwiaty najbardziej błogiej woni,
Lecz nie niosę pokarmu kwiatom; słyszę świergocące ptaki,
Lecz nie karmię świergocących ptaków; same fruną szukając pożywienia.
I Thel już nie raduje się nimi, bo więdnę już i znikam.
I wszyscy powiedzą: «Bez pożytku żyła ta świetlista panienka —
Lub może żyła tylko po to, by po śmierci być pokarmem robaków?»”
Chmura wsparła się na swym powietrznym tronie i tak odrzekła:
„Jeśli więc będziesz pokarmem robaków, Dziewicoz przestworza,
Jakże wielki twój pożytek, jak wielkie błogosławieństwo! Wszystko, co żyje,
Nie żyje samotnie, nie żyje tylko dla siebie. Nic lękaj się, ja wywołam
Słabego robaka z niskiego legowiska — i ty jego głos usłyszysz.
Przyjdź, robaku milczącej doliny, ku swej zadumanej królowej”.
Powstał bezsilny robak, usiadł na liściu Konwalii,
A Chmura jasna popłynęła dalej, by znaleźć towarzyszkę w dolinie.
A Thel zdumiona patrzyła na Robaka leżącego wśród rosy.
„Jesteś Robakiem? Obrazie słabości, czy jesteś tylko Robakiem?
Zdajesz mi się niemowlęciem spowitym w liście Konwalii.
Ach, nie płacz, słaby głosiku, nie umiesz mówić, ale łkać potrafisz.
Czy to jest Robak? Widzę, jak leżysz, bezsilny i nagi, płacząc —
I nikt nie odpowie, nikt cię nie pocieszy uśmiechem matczynym”.
Gruda Gliny usłyszała głos Robaka i uniosła głowę pełną litości:
Pochyliła się nad dzieckiem płaczącym i jej życie rozlało się wokół
Mleczną słodyczą. Potem w Thel utkwiła oczy pokorne.
„O, Piękności dolin Mar! Nie żyjemy dla samych siebie.
Widzisz mnie jako istotę najlichszą — i taką jestem naprawdę.
Moje łono jest chłodne, moje łono jest mroczne w swej głębi.
Lecz Ten, który kocha pokornych, oliwę swą wylewa na mą głowę
I całuje mnie, i wiąże wstęgi swych zaślubin na mej piersi,
I powiada: «Tyś matką mych dzieci, jam ciebie ukochał
I dałem ci wieniec, którego już nikt nie odbierze».
Lecz czemu tak jest, Panienko, nie wiem i wiedzieć nie mogę;
Rozważani to i nie mogę tego pojąć. A jednak żyję i kocham”.
Córka Piękności otarła łzy litosne białym welonem i rzekła:
„Ja nie wiedziałam o tym — i dlatego łkałam tak gorzko.
Że Bóg miłuje Robaka, wiedziałam — że karze okrutną stopę,
Która umyślnie miażdży jego kształt bezbronny; lecz że go karmi czule
Mlekiem i oliwą — tego nie wiedziałam nigdy — i przeto płakałam gorzko.
I skarżyłam się wśród błogiego przestworza, że więdnąć muszę,
Że muszę lec w twoim zimnym łożu — i porzucić mój los świetlisty”.
„Królowo dolin — rzekła macierzyńska Glina — usłyszałam twoje westchnienia.
Wszystkie twe jęki płynęły nad moim dachem, przywołałam je ku sobie.
Czy wejdziesz, o Królowo, do mego domu? Dane jest ci wejść i wrócić.
Niczego się nie lękaj, wejdź swą stopą dziewiczą”.
Straszliwy Odźwierny wrót wieczystych rozwarł północną bramę.
Thel weszła i ujrzała tajemnice nieznanego kraju.
Ujrzała łoża umarłych i miejsca, gdzie włókniste korzenie
Każdego serca na ziemi zapuszczają głęboko swe zawsze niespokojne sploty:
Kraj smutku i łez, gdzie nigdy nie widziano uśmiechu.
Szła przez kraj chmur, wśród dolin mrocznych, słuchając jęków i lamentu.
Często nad jakimś grobem okrytym rosą
Stała w milczeniu, przysłuchując się głosom z ziemi,
Aż doszła do własnej mogiły i tam usiadła,
I usłyszała te słowa bólu z pustej czeluści:
„Dlaczego ucho nie może się zamknąć wobec własnej zagłady?
Albo błyszczące oko wobec trucizny uśmiechu?
Dlaczego powieki najeżone są obnażonymi strzałami,
Gdzie tysiąc wojowników leży zaczajonych w zasadzce?
Dlaczego oko darów i łask zsyłające owoce i monety złote?
Dlaczego język nasycony miodem od każdego wiatru?
Dlaczego ucho wir łapczywie wciągający stworzenia?
Dlaczego nozdrza, szeroko rozwarte, chłoną grozę, drżąc z przerażenia?
Dlaczego pełne czaru wędzidło dla młodego, płonącego chłopca?
Dlaczego kurtyna ciała nad łożem naszego pożądania?”
I powstała Dziewica, i z krzykiem strasznym
Uciekała, uciekała z powrotem, aż dotarła do dolin Har.
[1789]
Grając na flecie — tam, gdzie nad doliną
Góry się wznoszą dzikie i ogromne —
Grając melodie błogie, zobaczyłem
Dziecko na chmurze. I powiada do mnie:
„Pieśń o Baranku zagraj mi, pasterzu!”
Najmilsza była mi piosenka taka.
„Jeszcze raz, grajku, tę melodię zagraj!”
Więc znów zagrałem. On, słuchając, płakał.
„Teraz ją odłóż, tę fujarkę błogą.
Tę samą radość zaśpiewaj słowami”.
Więc zaśpiewałem słowami. On słuchał
I płakał, jakże szczęśliwymi łzami.
„A teraz usiądź i zapisz te słowa,
Ażeby w księdze twojej każdy człowiek
Mógł je odnaleźć”. — I zniknął z mych oczu.
A tuż przede mną szumiało sitowie.
Z zerwanej trzciny uczyniłem pióro.
Wodą przejrzystą, co w strumieniu świeci,
Takie w mej księdze zapisałem słowa,
Aby ucieszyć nimi wszystkie dzieci.
Kiedyś usnuło się widzenie
W mym śnie dziecięcym — przez Anioły
Strzeżonym — że zbłąkana mrówka
Nie mogła w borze znaleźć drogi.
Znękana, osaczona nocą,
Którędy ma wędrować, nie wie.
Przez gąszcz gałązek, igieł, trawy
Idąc, mówiła tak do siebie:
„Pewnie się moje dzieci smucą,
Pewnie się trapią ojca troską;
Wciąż wypatrują, czy nie idę,
A potem znowu płaczą gorzko”.
Żal mi jej było. Ale nagle
Widzę, że świetlik się wynurza
I rzecze: „Jakaż to istota,
Płacząc, nocnego woła stróża?
Przyszedłem, żeby ci poświecić.
Tam żuk odbywa wachtę swoją.
Słyszysz, jak brzęczy? Za tym głosem
Pójdziesz, niczego się nie bojąc”.
Proroczo zapatrzony
W przyszłość, w czasu otchłanie
(O, wyryj to głęboko!),
Wiem, że ziemia powstanie
Ze snu, by szukać Stwórcy
Łagodnego. Zielenią
Okryją się pustynie,
W ogrody się przemienia.
Oto w takiej krainie,
Gdzie wieczne lato pała,
Siedmioletnia dziewczynka,
Lika, w lesie leżała,
Pod wysokim leżała,
Pod rozśpiewanym drzewem:
Aż tu przywędrowała
Za dzikich ptaków śpiewem.
„Przyjdź tu do mnie, śnie błogi,
Pod zielone gałęzie!
Ojciec, matka — czy wiedzą,
Gdzie ich Lika spać będzie?
Zbłąkana w wielkim lesie,
Zbłąkana w dzikim borze!
Kiedy rodzice płaczą,
Jakże Lika spać może?
Gdy matkę serce boli,
Niechże się zbudzi Lika!
Gdy matka śpi, i Lika
Spokojna jest i cicha.
O, groźna, groźna nocy!
Niech nad puszczą uśpioną
Gdy ja zamykam oczy —
Twoje gwiazdy zapłoną”.
A kiedy spała Lika,
Z ciemnej lasu gęstwiny
Wychodziły zwierzęta,
Zbliżały się, łasiły.
Nawet lew, król, się zbliżył
I patrzył na nią niemy.
Potem wokół niej krążył
Na uświęconej ziemi.
Lamparty i tygrysy
Dokoła tan zaplotły.
A stary lew nad Liką
Swój łeb pochylił złoty.
I polizał jej szyję,
I łzy na Liki głowę
Z jego płonących ślepi
Spłynęły rubinowe.
A stara lwica na niej
Rozluźniła odzienie.
Potem nagą zaniosła
Pod swej pieczary cienie.
Biedni rodzice Liki
Szli całą noc w rozpaczy
Przez pustkowie łez pełne,
Przez dzikie jary, lasy.
W takiej rozpaczy, jakiej
Nawet jęk nie wypowie,
Trzymając się za ręce
Szli i szli przez pustkowie.
Pośród głębokich cieni
Przez siedem nocy spali.
A w snach widzieli Likę,
Jak błąka się i żali.
Szła blada przez bezdroża,
Bezsilna, wygłodzona.
Potykała się, krzycząc,
Wyciągała ramiona.
Mówi matka, z majaków
Zbudzona nocy ciemnej:
„Już dalej iść nie mogę.
Już nie ma życia we mnie”.
Więc on ją niósł; i w gorzkim
Bólu, smutku szedł dalej.
Nagle widzą: przed nimi
Lew na drodze się czai.
O, nie było ucieczki!
Na ziemię ich powalił,
Groźnie wokół nich krążył.
Z trwogą w sercu czekali.
A on się zbliżył do nich
I węszył; i po chwili
Zaczął lizać ich ręce.
Jakże się zadziwili!
Patrzyli teraz pełni
Nie trwogi, lecz dziwoty.
I oto widzą Ducha
Zbrojnego w oręż złoty.
Na głowie miał koronę,
A z ramion spływał miękki
Złocistych włosów strumień.
Rozwiały się ich lęki.
Powiedział: „Pójdźcie za mną.
Niech smutek was nie gnębi.
Albowiem śpi dzieweczka
W mego pałacu głębi”.
Więc poszli za tą zjawą,
Co płonie, a nie znika.
Ujrzeli: wśród tygrysów
Spokojnie spała Lika.
Na zawsze tam zostali
I nigdy nie odejdą.
W tym jarze ani wilka,
Ni lwa się nie ulękną.
Baranku, kto cię stworzył?
Czy wiesz, kto ciebie stworzył?
Dał życie, dał i trawę
Na łące u strumienia,
Z najmiększej, błogiej wełny
Nie skąpił ci odzienia,
Dał ci głos jasny, miły,
By łąki się cieszyły —
Baranku, kto cię stworzył?
Czy wiesz, kto ciebie stworzył?
Wiec powiem ci, baranku,
Więc wszystko ci opowiem:
On przyjął twoje imię,
Barankiem zwał się białym.
Łagodny jest i cichy,
Dziecięciem stał się małym.
Ja dziecię, ty baranek,
Zwaniśmy Jego mianem.
Niech On cię błogosławi!
Niech On cię błogosławi!
Wróblu wesoły!
Ten półrozwity
Szczęśliwy pąk
Widzi: jak strzała
Szybki, kołyski
Szukasz mych rąk.
Miły, najmilszy!
Słyszy wśród liści
Szczęśliwy kwiat,
Że na mej piersi,
Miły, najmilszy,
Drżysz, płaczesz tak!
Oto słońce się budzi,
Rozwesela niebiosa.
Dzwoneczkami witana
Przychodzi do nas wiosna.
Oto skowronki, drozdy,
Miłośnicy zarośli,
Zagłuszają dzwoneczki.
Radość wszędzie się głosi.
Wszyscy będą widzieli
Naszą radość w zieleni
Pełnej ech, pełnej pieśni.
Jan od swej głowy siwej
Śmiechem troskę odgoni.
Gwarzą starcy pod dębem.
„Tak bawiono się ongi —
Powiadają — w tych naszych
Pięknych latach minionych,
Gdyśmy chłopcami byli.
Igraliśmy jak oni!
Wtedy wszyscy widzieli
Naszą radość w zieleni
Pełnej ech, pełnej pieśni”.
Już się dzieci zmęczyły.
Słońce za bór zapada.
Skończyły się zabawy,
Skończyła się i radość.
Do kolan matek biegną
Siostrzyczki, braciszkowie,
Jak te ptaki do gniazda,
Jak te ptaki w dąbrowie.
Już nikt się nie weseli,
Już nie ma tej zieleni
Pełnej ech, pełnej pieśni.
O, Dobroć, Litość, Pokój, Miłość! — do nich
Modlą się wszyscy, kiedy ból ich łamie.
Wszyscy te cztery błogie uwielbiają
Moce pełnymi wdzięczności słowami.
Albowiem Dobroć, Litość, Pokój, Miłość
To Bóg, co wiedzie nas po wielkim świecie.
Ta sama Dobroć, Litość, Pokój, Miłość
To człowiek, Jego miłowane dziecię.
Albowiem Dobroć ma serce człowiecze
I Litość ludzkim wzrokiem na nas patrzy.
Miłość to ludzka forma boskiej siły,
Pokój w człowiecze jest odziany szaty.
Więc każdy człowiek w każdym kraju świata,
Gdy czuje, że swej męce nie podoła,
Do czterech mocy najbardziej kochanych,
Do ludzkiej formy boskiej siły woła.
We wszystkich trzeba tę siłę miłować,
Czy są to Turcy, Żydzi, czy poganie —
Bo tam, gdzie Dobroć, Miłość, Litość mieszka,
Tam najwyższego Boga przebywanie.
Kiedy matka umarła, jeszcze mej piosenki
„O–jej!” nie potrafiłem wyćwierkać. Do pracy
Ojciec sprzedał mnie. Byłem wtedy tak maleńki.
Teraz czarne kominy czyszczę i śpię w sadzy.
Jest taki mały Tomek, co pomocy wołał,
Gdy mu piękne ścinali włosy nożycami.
„Nie płacz, Tomku! — powiadam. — Kiedy głowa goła,
Już nigdy czarna sadza twych włosów nie splami”.
Ucichł. I w nocy taki mu sen się wymarzył,
Jakiego nikt nie widział za ludzkiej pamięci:
Że wszyscy, ilu tylko było kominiarzy,
W ponurych trumnach czarnych leżeli zamknięci.
I przyszedł złoty Anioł z kluczem złotym w dłoni,
I otworzył je (takie było to widzenie),
I wszyscy wyszli z trumien — Anioł nie zabronił,
Lecz wszystkich na otwarte wypuścił przestrzenie,
By pluskali się w rzekach, by w słońcu się grzeli,
A potem na obłokach wznieśli się do nieba.
„Żeby w Bogu mieć Ojca, żeby się weselić,
Bądź dobry! — mówił Anioł. — Tylko tego trzeba”.
Zbudził się Tomek. Torby chwytamy i miotły.
Mróz, wiatr na dworze. W sercu Tomka cisza błoga.
Raźnym krokiem do zwykłej idziemy roboty.
Kto czyni swą powinność, nie wie, co to trwoga.
„Jak ja się zwę?
Świt zrodził mnie.”
Więc jakim wołać cię imieniem?
„Szczęśliwa ja!
Któż imię zna?”
Radość jest twoim przeznaczeniem.
Tak piękna trwasz.
Ty radość znasz.
Radości nazwę cię imieniem.
Dzwoni — wśród ech
Mej pieśni — śmiech.
Radość jest twoim przeznaczeniem.
Błogie jest życie pasterza: wędruje
Od rosy świtu aż po zmierzchu cienie;
Zawsze wędruje tam, gdzie jego owce;
Na jego wargach zawsze dziękczynienie.
Słyszy niewinne jagnięcia wołanie,
Słyszy, jak jego matka odpowiada.
Czuwa nad nimi, kiedy są spokojne:
Gdy pasterz blisko, spokojne są stada.
Słońce padło za góry,
Hesperus zalśnił jasno,
Ptaki w gniazdach się skryły.
Czy znajdę moje gniazdo?
Z wielkiej nieba altany
Księżyc z uśmiechem patrzy
Na te ucichłe w dole
Łąki, gaje i lasy.
Dobranoc, łąki, gaje!
Tu się tak radowały
Jagnięta. Teraz przyszedł
Aniołów orszak biały.
I chociaż ich światłości
Nie dojrzą oczy ludzi,
Każdy kwiat, każde ziele
Do tych łask się przebudzi.
Każde wypatrzą gniazdo,
Gdzie tulą się pisklęta.
O dzikich bestiach z boru
Ich dobroć też pamięta.
Jeżeli zwierzę nie śpi,
Jeśli skomli i płacze,
Rosą snu je skrapiają,
Stawiają przy nim straże.
Kiedy wilkami wściekła
Żądza mordu owłada,
Płacze Anioł nad nimi,
Odgania je od stada.
Gdy widzi martwe jagnię
W rozlanej krwi, w żałości,
Ostrożnie w nowe światy
Jego tchnienie przenosi.
Tam lwa czerwone oczy
Blaskiem łez się zazłocą,
Gdy zamruczy do siebie,
Obok jagniąt przechodząc:
„Jego zdrowiem — udręka,
A gniew — Jego dobrocią
Na zawsze są wygnane,
Na zawsze — Jego mocą.
Już przy tobie, baranku,
Spocząć i zasnąć mogę.
On twoje nosił imię,
Wybierzmy Jego drogę.
Obmyta w wodzie życia
Ta moja grzywa płowa
Jako złoto zabłyśnie,
Gdy będę stad pilnował”.
Słodkie sny, czułością swych cieni
Maleńkiego kołyszcie głowę!
Słodkie sny z tych błogich strumieni,
Gdzie promienie śpią księżycowe!
Słodkie sny, z puchu, z pajęczyny
Uwijcie dla niego koronę,
Skrzydłami osłońcie cichymi
Kołyskę, Anioły łagodne.
Słodkie pośród nocy uśmiechy,
Całonocne uśmiechów czuwanie —
Przed wami smutki się rozpierzchły.
Nad moim jaśniejcie kochaniem.
Najcichsze, gołębie westchnienia —
Niech się nad nim cisza rozpostrze
Ta najcichsza, gołębia, senna,
Słodkie tchnienia, uśmiechy słodsze.
Usnęło, uśmiecha się wszystko,
Co napełnia przestrzenie świata.
Spij błogo, szczęśliwie! Tu blisko,
Blisko — będę nad tobą płakać.
W twej, maleńki, twarzy, jak w niebie
Obraz widzę umiłowany.
Tak leżał, podobny do ciebie,
Stwórca niegdyś, płacząc nad nami —
I nad nami, i nad wszystkimi.
Był dzieckiem. Możesz Go zobaczyć
Zawsze. On wargami boskimi
Uśmiecha się teraz i patrzy
Na wszystkich — i na ciebie, na mnie.
On jako dziecko do nas przyszedł.
Uśmiech dziecka to o Nim pamięć:
Niebu, ziemi przynosi ciszę.
„Ojcze! Ojcze! Dokąd odchodzisz?
Nie opuszczaj mnie, zostań ze mną.
Przemów do mnie, o, przemów, ojcze!
Jak tu strasznie wokół, jak ciemno!”
Ciemna noc, nie było tam ojca
Nigdzie, chłopiec mokry od rosy
Płakał, a z ziemi się wznosiła
Gęsta mgła nad ciernie i wrzosy.
Mały chłopiec płakał, za światłem
Wędrownym szedł przez wrzosowisko.
Lecz jako ojciec się ukazał
W bieli Bóg, co zawsze jest blisko.
Ucałował go, do strapionej
Jego matki powiódł za rękę.
Jakże go szukała, przez drogi
Błądząc puste, głuche, dalekie.
Kiedy w zieleni dźwięczą głosy dzieci, śmiechem
Kiedy dzwonią wzgórz stoki,
Takie ciche w mej piersi, takie ciche serce,
Taki spokój głęboki.
„Już do domu, dzieci! Bo słońce już zapada
I wieczór łąki rosi.
Już koniec zabawy! Póki świt się nie zbudzi,
Ta noc nam sen przynosi”.
„O, nie! Jeszcze igrajmy! Jeszcze dzień na niebie
I ptaki się weselą.
O, nie! Nie zaśniemy, dopóki tamte wzgórza
Jaśnieją owiec bielą”.
„Więc się bawcie! Wrócicie do domu, gdy światło,
Gdy dzień zgaśnie nad nami”.
I skakały maleństwa, śmiały się, krzyczały.
Wzgórza brzmiały echami.
Było to w Wielki Czwartek. Niewinne twarzyczki, świeżo umyte, błyszczały.
Szły dzieci parami, w czerwieni, w niebieskości, w zieleni.
Siwi preceptorzy szli przodem, z powagą swych lasek jak śnieg białych.
I pod wysoką kopułę Świętego Pawła jak fale Tamizy wpłynęli.
Jakże mnogą wydawały się rzeszą te z naszego Londynu pąki rozkwitające!
W stłoczonych stadkach, świeciły jasnością, która tylko w takich oczach płonie.
Był tam rozgwar ciżby — ale to ciżba jagniąt. Tysiące
Małych chłopców i dziewczynek wznoszących niewinne dłonie.
Jak wicher, zrywa się pieśń i bije aż w nieba progi,
Jak łoskot gromu — lecz jakże melodyjny! — jak głos, co w samym niebie woła.
Niżej od dzieci siedzieli starcy, mądrzy przewodnicy ubogich.
O, czcijcie miłosierdzie, byście snadź drzwi nie zamknęli przed krokami Anioła.
Czy mogę widzieć ból innego
I sam nie smucić się? Czy dłoni
Pomocnej mogę mu nie podać,
Widząc innego w smutnej doli?
Czy patrząc, jak łzy płyną, mogę
Powiedzieć, że to łzy nie moje?
Czy ojciec, kiedy jego dziecko
Płacze, nie pragnie go ukoić?
Czy matka może być spokojna,
Kiedy na swego dziecka twarzy
Zobaczy bladość trwogi? Nigdy!
To nigdy się nie może zdarzyć!
A pomyśl: Ten, co się uśmiecha
Do wszystkich — kiedy wron maleńkie
Widzi kłopoty, szarych ptaków
Ból i niedolę, dziecka mękę —
Czy On nie siada przy tym gnieździe,
Litością krzepiąc serce ptaka?
Czy On nie siada przy kołysce,
By razem z chorym dzieckiem płakać?
Czy naszych łez On nie ociera
I o poranku, i wieczorze?
Czy się odwraca od nich? Nigdy:
To nigdy zdarzyć się nie może!
Wszystkich obdarza swą radością;
On przecież stał się pośród dzieci
Dzieckiem; i mężem jest boleści;
On też się smuci, też się męczy.
Nie myśl, że możesz choćby westchnąć,
By nie był Stwórca tuż przy tobie,
Lub wylać jedną łzę; On zawsze
Z tobą jest w smutku i w żałobie.
On swą radością nas obdarza,
Żebyśmy smutki pożegnali;
Póki nie minie ból, tuż przy nas
Siedzi i płacze razem z nami.
Na flecie graj!
Oto flet milknie.
Ukochał ptak
Każdą dnia chwilę.
Słowika śpiew
W zieleni, w ciszy.
Skowronka głos —
Niebo go słyszy.
Wesoło powitamy ten nadchodzący rok!
Więc jesteś tu,
Chłopcze radosny?
Więc jesteś tu,
Dziewczynko cicha?
Już pieje kur
I wasz śmiech dzwoni.
Piękny to wtór,
Radość piękniejsza.
Wesoło powitamy ten nadchodzący rok!
Baranku mój,
Jestem przy tobie.
Me czoło, skroń
Liżesz łagodnie.
Pogłaskać chcę
Twą wełnę miękką —
Pogłaskać tak —
Najczulszą ręką.
Wesoło powitamy ten nadchodzący rok!
Wyjść letnim rankiem z domu,
Gdy pełne ptaków drzewa,
Myśliwskie rogi grają.
Skowronek w głębi nieba —
O, błoga to wspólnota!
Letnim rankiem do szkoły
Wędrować — to nie radość.
Siedzieć w ławce i patrzeć
W twarz preceptora bladą —
To smutek i zgryzota.
Bezsilna moja głowa
Opada na kolana.
Nie pocieszy mnie księga
Ani wiedzy altana
Zimnym zmoczona deszczem.
Ptak żyjący radością —
Czy śpiewa w klatki prętach?
A jeśli skrzydła dziecka
Wiotkie niewola spęta,
Czy rozpostrą się jeszcze?
Ach, ojcze, matko! Jeśli
Pąki, kwiaty się starga,
Jeśli na pierwszych wiosny
Nadziejach ręka twarda
Utrapień się zaciska,
Czy lato będzie złote?
Czy owoce dojrzeją?
Jakież plony zbierzemy
Do spichrzów, gdy jesienią
Dmą ponure wichrzyska?
Teraz, kiedy się śmieje każde ziele w lesie
I jasnym śmiechem pluszcze ten strumień przejrzysty,
I śmieją się obłoki, i echo, co niesie
Naszą wesołość w bory, nie milknąc wśród liści,
Gdy piękne nad pięknymi śmieją się łąkami
Drzewa, gdy w polu śmieje się i świerszcz, i zając,
Gdy Marysia, Emilka i Zuzia głosami
Jak dzwoneczki: „Hej! hej” — i znów: „Hej! hej!”, wołają,
Gdy ptaki, wielobarwni ci duszkowie leśni
Śmieją się, gdy orzechów pełno i czereśni,
Przyjdźcie, by się weselić, biesiadę ze mną dzielić,
Śmiać się jak ja: „Hej! hej!” —• ‘te same śpiewać pieśni.
Matka mnie urodziła w gorejącym lecie
I jestem czarny, ale ma dusza jest biała.
Białe jak biały Anioł jest angielskie dziecię,
A ja czarny, jak gdyby odarty ze światła.
Pod rozłożystym drzewem matka mnie uczyła
Biorąc mnie na kolana, zanim się rozpalił
Upał dnia. Wiele razy tak do mnie mówiła,
Całując mnie i ręką coś wskazując w dali:
„Patrz w tę stronę, gdzie wschodzi słońce. Tam przebywa
Pan Bóg. I z Jego woli to światło się budzi:
Dla kwiatów, drzew i zwierząt, i dla nas prawdziwa
Pociecha rzeźwych świtów i radość południ.
Tylko na krótką chwilę przyjęła nas ziemia,
Byśmy się blask miłości znosić nauczyli.
Te czarne ciała bowiem, twarz od słońca ciemna
To tylko chmura, gaju cień, mieszkanie chwili.
Kiedy się nauczymy znosić żar, zawoła
Do nas On: «Wyjdźcie z gaju, tu, w jasność złotego
Przybytku, jak baranki igrajcie dokoła!»
Chmur czarnych już niczyje oczy nie dostrzegą”.
Tak mi mówiła matka, gdy mnie całowała,
I tak do angielskiego mówię przyjaciela:
Gdy mnie czarna opuści chmura, jego — biała,
Gdy będziemy bawili się, pełni wesela,
Od upału osłonię go, kroplami rosy
Orzeźwię; obok mojej spocznie jego głowa
Na ojcowskich kolanach; jego srebrne włosy
Pogłaszczę; i on wtedy będzie mnie miłował.
Przyjdź tu, Młodości, przyjdź!
Oto nowy wstaje poranek,
Obraz prawdy dotąd nie znanej.
Wątpienie i chmury rozumu,
Dysputy dla uciechy tłumu —
Oto się rozwiały. Szaleństwo to bór ciemny,
To labirynt obłędnie splątanych korzeni.
Jak wielu tam upadło! O co dbać powinni,
Nic wiedzą; w mroku o kości się potykają
Umarłych w tej pustyni.
I choć sami drogi nie znają,
Chcą, żeby za nimi szli inni.
Słuchajcie! Własną mową
O tym, co jest, co było i co będzie, śpiewa
Poeta: on na nowo
Powtarza Święte Słowo,
Co niegdyś wędrowało — tam, gdzie szumią drzewa
Przedwieczne — płacząc łzami
Wieczornej rosy, duszę wzywając upadłą,
By znowu nad gwiazdami,
Gwiezdnymi biegunami
Panując, dawne światło odzyskała, światło!
„O, żebyś ty powstała,
Podźwignęła się, Ziemio, z trawy, gdzie łzy płyną!
Oto noc już omdlała.
Nowego świtu chwała
Budzi się nad skłębioną ciemnych snów gęstwiną.
Nie odchodź między cienie!
Dlaczego pragniesz uciec ode mnie? Dlaczego?
To pełne gwiazd sklepienie,
Ta łąka, gdzie strumienie
Świecą — to ci jest dane aż do dnia nowego”.
Uniosła głowę, senna,
Z ciemności, co straszliwym otacza ją kołem.
Zgasła jej światłość dzienna.
Trwa tylko noc kamienna!
Włosy Ziemi pokryte rozpaczy popiołem.
„Na łące, jak w więzieniu.
Gwiezdna Zazdrość spogląda na me legowisko.
W chłodzie, w siwiźnie, w cieniu,
Płacząca w przerażeniu,
Słyszę głos Ojca dawnych ludzi — tu, tak blisko.
Jak twarda, jak surowa
Twoja władza, Rodzicu ludzi i ich bytu!
Czy ich rozkosz — w okowach
Nocy — może miłować,
Może zrodzić dziewice młodości i świtu?
Gdy kwiatów przyjdzie pora,
Czy wiosna ma ukrywać swą radość, te kwiaty?
Czy rolnik, aby orać,
Musi czekać wieczora?
Czy siewca tylko w nocy rzuca siew bogaty?
Niech się skończy ta męka!
Zdejmij ten łańcuch, który tak mrozi, tak boli,
Taki ciężki — nie pęka!
Straszna, wieczna udręka,
Że Miłość wolna musi się poddać niewoli”.
„Miłość nie szuka nigdy siebie
Ani o siebie ma staranie;
Miłowanemu tworzy niebo
I tam, gdzie piekieł są otchłanie”.
Tę pieśń śpiewała gruda gliny
Deptana bydła racicami;
Lecz ze strumienia kamyk mały
Tymi zaćwierkał jej słowami:
„Jedynie siebie miłość szuka;
Dla swego szczęścia i rozkoszy
Miłowanego spętać pragnie;
Wbrew niebu mury piekieł wznosi”.
Czy to nie zgroza — w bogatym,
Żyznym kraju widzieć dzieci,
Które zimna lichwy ręka
Strąca na samo dno nędzy?
Czy ich płacz jest dla nas pieśnią?
Może to pieśń, z bólu niema.
Bezdomne i głodne dzieci —
Oto jest niedoli ziemia.
Nad nią nigdy się nie budzi
Dzień, jej pola nie orane,
Jej ścieżki cierniem zarosłe:
Wiecznej zimy królowanie.
Bo gdyby wschodziło słońce,
Gdyby padał deszcz, ubogich,
Głodnych nie byłoby dzieci,
Nie byłoby nędzy, trwogi.
Czarnulek — gdzie biel śniegu szeroko rozlana —
Ćwierka piskliwym głosem to żałosne swoje
„O–jej! o–jej” — „Gdzie twoi rodzice?” — „Oboje
Poszli teraz się modlić, jak każdego rana.
Ponieważ weseliłem się na wrzosowisku,
Ponieważ uśmiechałem się wśród lodów zimy,
Jak na śmierć mnie płachtami okryli zgrzebnymi
I nauczyli jęków bólu i ucisku.
Ponieważ wiedzą, że ja śmiać się, tańczyć wolę,
Myślą, że nie skrzywdzili mnie. Każdego rana
Będą wysławiać Pana, Króla i Kapłana,
Którzy stworzyli dla nas to niebo, niedolę”.
Kiedy w zieleni dźwięczą. głosy dzieci, szepty
Kiedy się snują w jarze,
Blednę, sinieję: to z mej młodości minionej
Wraca cień dawnych zdarzeń.
Już do domu, dzieci! Bo słońce już zapada
I wieczór łąki rosi.
Wasza wiosna się trwoni i dzień w zabawie,
Zima i noc w ciemności.
Ty chora jesteś, różo!
Robak, co w nocy leci
Niewidzialny — w ciemności,
W wichurze i zamieci.
Nawiedził twego łoża
Purpurowe wesele
I jego mroczna miłość
Twoje życie spopieli.
Twoją zabawę,
Łątko maleńka,
Ma nieostrożna
Zniszczyła ręka.
Lecz przecież jestem
Podobny tobie.
Czymże się różni
Od łątki człowiek?
Ja także tańczę.
Śpiew na mych wargach.
Aż ślepa ręka
Me życie starga.
Jeżeli życiem
Myśl jest i tchnieniem,
Jeśli brak myśli
Jest śmierci cieniem.
To łątką jestem
Szczęśliwą teraz —
Teraz, gdy żyję —
I gdy umieram.
Sen śniłem. Cóż on znaczyć może?
W tym śnie królową byłem młodą.
Wiódł mnie za rękę dobry Anioł.
Za smutek dobroć jest nagrodą.
Płakałem całe dnie i noce.
On łzy ocierał dobrą ręką.
Płakałem dnie i noce, w sercu
Tęsknotę kryjąc przed nim piękną.
Więc on rozpostarł skrzydła białe
I zniknął. Nowy świt zapłonął.
Nie płacząc już, obwarowałem
Mą trwogę — mieczów, tarcz osłoną.
A potem Anioł przyszedł znowu.
Ja zbrojny byłem, on daremnie
Przyszedł. Już posiwiała głowa.
Młodość odeszła między cienie.
Tygrysie! Łuną dzikiej mocy
W ogromnych świecisz borach nocy!
Twą przeraźliwą piękność jakież
Stworzyły ręce, jakież oczy?
W jakich głębinach czy niebiosach
Zażegła się twych ślepi siła?
Jaka ją burza tu przyniosła?
Jaka ją śmiałość pochwyciła?
Czyja to sztuka, czyje dzieło,
Potworne mięśni twoich sploty?
Kiedy twe serce bić zaczęło,
Jakie tam pracowały młoty?
Jakie prężyły się powrozy?
Jakie tam piece ogniem ziały,
Gdy mózg śmiertelnej pełen grozy
Straszliwe palce kształtowały?
Włócznie z gwiazd kiedy spadły Bożych
I płacz gwiaździsty skrzył się w niebie,
Czy On polubił cię? On stworzył
Jagnię! Czy stworzył także ciebie?
Tygrysie! Łuną dzikiej mocy
W ogromnych świecisz borach nocy!
Tę straszną piękność jakież śmiały
Kształtować ręce, jakież oczy?
Jakiego nigdy tu nie oglądali
Ludzie, kwiat piękny był mi darowany.
Ale nie wziąłem go, poszedłem dalej,
„Mam — powiedziałem — piękny krzew różany”.
A kiedy w tamte, gdzie kwitnie krzew, strony
Wróciłem, czule wodę mu przynosząc,
On się odwracał, jakby obrażony,
I kolce tylko były mą rozkoszą.
O, utrudzony Czasem, ty jedyny
Kwiecie słoneczny! Liczysz słońca kroki,
Tęskniąc do owej złocistej krainy,
Gdzie spokój czeka wędrowców głęboki,
Gdzie Młodość ogniem pragnienia spalona
I Panna blada w śnieżystych całunach
Powstają z grobów i wznoszą ramiona;
Gdzie ty się wznosisz w tęsknocie jak łuna.
Róża kolcami kłuje, gdy się zbliżasz do niej.
Mała owca, strwożona, rogami się broni.
I tylko ona, lilia, białą głowę pochyla.
Żaden cierń, groźba jasnej nic skala piękności.
O, jakże się zadziwiłem
Wchodząc do Ogrodu Miłości:
Kaplicę zbudowano tam, gdzie niegdyś
W zieleni igrałem beztroski.
Jej wrota mocno zamknięte.
„Nie będziesz!” wypisane na wrotach.
Spojrzałem na Ogród, który zawsze
Barwami tyloma migotał.
Tam, gdzie się niegdyś szło po kwiatach,
Teraz ciężkie kamienie nad grobami.
Kapłani w czarnych szatach szli, by radość oplatać
I tęsknotę moją cierniami.
Matko, chłód moje ciało w kościele przenika.
W gospodzie się cieszymy syci i ogrzani.
A zresztą wiem, do czego ma dusza przywykła —
Czy te nawyki w niebie nie zdadzą się na nic?
Gdyby piwo dawali w kościele i ogień
Rozpalili przyjemny, pociechę dla duszy,
To niechbym raz się znalazł za kościoła progiem,
Już bym się nigdy stamtąd ni na krok nie ruszył.
Proboszcz mógłby nauczać nas i śpiewać z nami,
Szczęśliwymi jak ptaki w upragnionej wiośnie.
Sąsiadka (jej powagę chwali się) rózgami
Już nie biłaby dzieci piszczących żałośnie.
Pan Bóg, jak ojciec ciesząc się, że widzi wokół
Tyle, jak On, szczęśliwych, roześmianych twarzy,
Już i Beczce, i nawet Diabłu dałby pokój.
Może nawet nakarmi go, szatą obdarzy?
W kamiennym mieście, gdzie Tamizę
Także spętano pośród krat,
Na każdej ludzkiej twarzy widzę
Słabości i cierpienia znak.
I w każdym ludzkim krzyku, w każdej
Dziecięcej trwodze dźwięczy głos
Kajdan przez umysł wykuwanych,
Żelaznych kajdan groźna moc.
Kiedy kominiarz głośno krzyczy,
Ciemne kościoła mury drżą,
A zbiedzonego szloch żołnierza
Z murów pałacu spływa krwią.
Ale najbardziej o północy:
Gdy młoda ladacznica klnie,
Łzy w oczach dziecka, ślubne wieńce
Poraża jej zatruty gniew.
Gdybyśmy kogoś nie czynili
Biednym, nie byłoby Litości;
I Dobroć znikłaby ze świata
Pośród powszechnej szczęśliwości.
Wzajemna trwoga tworzy pokój,
Dopóki samolubna miłość
Nie wzrośnie; potem okrucieństwo
Triumfuje zdradą, swoją siłą.
Zasiada pośród trwogi świętej,
Kiedy się łzami wilży ziemia
Przeobfitymi. I Pokora
U jego stóp się zakorzenia,
Aby ponury cień roztoczyć
Nad jego głową: tajemnicę;
I tajemnicą tą się pasą
Muchy i śliskie gąsienice.
Dojrzewa z tego owoc złudy,
Rumiany, miły dla wejrzenia;
Już i kruk gniazdo sobie uwił
W osłonie najgłębszego cienia.
I żaden z bogów ziemi, morza,
Gdzie rośnie takie drzewo, nie wie;
Długo szukali go daremnie.
Ono się w ludzkim mózgu krzewi.
Szlochała matka, płakał ojciec,
Kiedy samotny i bezradny
Jak diablik w chmurze, z tą fujarką
W ręce, skoczyłem w przepaść świata.
Szamocząc się w ramionach ojca,
Okrutne pieluch rwąc kajdany,
Cichłem, kiedy na piersiach matki
Bezsłowny smutek mnie oplatał.
Gniewałem się na przyjaciela.
Wyznałem to. Zawziętość pierzchła.
Gniewałem się na wroga, milcząc.
Zawziętość rosła w głębi serca.
I w wielkim lęku ją skrapiałem
Własnymi — dniem i nocą — łzami;
I uśmiechami ogrzewałem
I przebiegłymi podstępami.
Rosła i rosła, dniem i nocą.
Aż jabłko urodziła jasne.
I wróg zobaczył, jak świeciło;
A wiedział, że jest moje własne.
Do mego zakradł się ogrodu,
Gdy noc rozwiesza ciemne płachty.
Rankiem z radością zobaczyłem:
Wróg u stóp drzewa leżał martwy.
„Innych, jak siebie, nie kocha
Nikt; ani, jak siebie, nie czci;
Ani człowiecza nie pozna
Myśl większej od siebie rzeczy.
Jakże mogę więcej kochać
Ciebie, ojcze, albo innych?
Kocham was, jak ten ptak mały
Dziobiący chleb, okruszyny”.
Kapłan, który tam przechodził,
Słyszał, co ten chłopiec głosi.
Jakże się wtedy przeraził!
Prowadzi go, pełen zgrozy.
Potem, stanąwszy wysoko,
Przemawiał przed mnogą rzeszą:
„On pragnąłby tajemnicę
Rozumem zbadać najgłębszą”.
Chłopiec płakał, nikt nie słyszał.
Próżno rodzice płakali.
Ludzie zdjęli z niego szaty
I łańcuchem go spętali,
I spalili tam, gdzie wielu
Już przed nim pochłonął płomień.
Próżno rodzice płakali.
Czy tak się dzieje w Albionie?
W Złotym Wieku, gdy ludzie
Nie znają mrozów zimy,
Młodzieniec i dziewczyna
Promieniami złotymi
Oszołomieni, nadzy, kąpią się w jasności.
Oto pełni czułości,
Gdy noc blednie nad ranem,
Spotkali się w ogrodzie.
A światło nieskalane
Powoli rozsuwało kurtynę ciemności.
Oto leżą na trawie.
Słońce u wschodu świeci.
Nikt obcy się nie zbliża.
Rodzice — tak dalecy.
Wokół pustka. Dziewczyna wyzbyła się trwogi.
Uściskami znużeni,
Znowu spotkać się mieli,
Gdy głębie się kołyszą,
Gdy księżyc noc rozbieli,
Gdy płacze tułacz, z długiej wracający drogi.
Powróciła do ojca
Dziewczyna pełna światła.
Z oczu pełnych miłości
Niby z księgi odgadła
To, co jak grom runęło na nią. A on patrzy
I mówi: „Blada, słaba!
Do ojca swego przemów!
Widzę tę straszną trwogę,
Widzę tę troskę niemą.
Ona tak targa siwych włosów moich kwiaty”
Co rodzi się z ludzkiego łona,
Będzie przykryte gliny warstwą,
Aby w wolności się odrodzić.
Cóż mnie i tobie, o niewiasto?
Z Wstydu i Dumy się poczęły
Płcie — o poranku urodzone,
Wieczorem zmarłe. Moc Dobroci
Zmieniła w sen, co było zgonem.
Potem trudziły się, płakały.
Matko śmiertelna! Okrucieństwem
Lepisz me serce, oczy, uszy
Z nieczułej gliny, łez przekleństwem
Ułudnych! Ty mnie śmiertelnemu
Wydałaś życiu. Wolność jasną
Rozwarła dla mnie śmierć Jezusa.
Cóż mnie i tobie, o niewiasto?
O mocy zagarniętej przez pradawnego Kapłana,
Kiedy Wieczni religią jego wzgardzili
I dali mu na północy miejsce
Mroczne, cieniste, puste, samotne.
Wieczni! Wasz głos z radością słyszę.
Dyktujcie słowa uskrzydlone, bez trwogi
Odsłaniajcie ciemne wizje męki.
Oto cień grozy się wzniósł
Pośród Wieczności! Nieznany, bezpłodny,
Zamknięty w sobie, wszystko odpychający. Jakiż Demon
Tę wstrętną pustkę ukształtował,
Próżnię, która przeraża duszę? Niektórzy powiadali:
„To Urizen”. Lecz nieznana, odosobniona,
Zaczajona, tajemna, mroczna moc się kryła.
Czasy po czasach rozdzielił, przestrzeń
Wymierzył za przestrzenią w dziewięciokrotnej ciemności,
Niewidzialny, nieznany. Zmiany się pojawiły
Jak odosobnione góry, roztrącone gwałtownie
Czarnymi zamętu wichrami.
Albowiem bitwy toczył przeraźliwe
W niewidzialnej wojnie ze zrodzonymi
Z porzuconej przez niego puszczy
Kształtami bestii, ptaków, ryb, wężów, żywiołów,
Ogni, wichrów, oparów i chmur.
Mroczny krzątał się w milczącym działaniu.
Niewidzialny w udręce namiętności,
W działaniu nieznanym, straszliwym,
W siebie samego wpatrujący się cień,
Olbrzymimi pochłonięty trudami.
Lecz Wieczni bory jego rozległe dostrzegli.
Przez wieki wieków leżał zamknięty, nieznany,
W głębinie zaczajony; wszyscy omijają
Skamieniały ten, ohydny chaos.
Zimną grozę swoją niemy, mroczny Urizen
Przygotowywał; miriady jego gromów
W ponurych, jak do walki, szeregach przez straszliwy
Rozbiegają się świat; turkot jego kół,
Jak morze wzdęte wichrem, rozbrzmiewa w jego chmurach
I na jego wzgórzach przygniecionych zwałami śniegu,
Na mroźnych, chłostanych gradem górach; krzyk zgrozy
Nieraz daje się słyszeć, podobny gromom jesiennym,
Ilekroć się chmura nad żniwami rozżarzy.
Ziemi nie było ani kul przyciągania.
Wola Nieśmiertelnego rozprzestrzeniała
Albo ścieśniała wszystkie jego giętkie zmysły,
Śmierci nie było; wieczne krzewiło się życie.
Głos trąby niebiosa przebudził;
I szeroko rozpostarte chmury krwi
Toczyły się wokół skał Urizena zamglonych.
Takie nosił imię ten samotny w Bezmiarze.
Ostry trąby dźwięk. I oto miriady z Wieczności
Stają w ordynku nad szarymi pustyniami
Pełnymi teraz chmur, ciemności, fal,
Które mozolnie, krętymi drogami się toczyły.
I słowa wypowiedział wyraźne, a huczały
Jak grom nad wierzchołkami jego gór:
„Z głębi mrocznej samotności, z wiecznego
Gniazda w łonie mej świętości,
Ukryty, odosobniony pośród zamysłów surowych,
Przeznaczony dla dni przyszłości,
Szukałem radości bez bólu,
Trwałości bez rozchwiania.
Dlaczego umrzeć chcecie, Wieczni?
Czemu w nie gasnącym żyjecie palenisku?
Najpierw z ogniem się zmagałem — i w głębię
Wtłoczyłem go, w świat wewnętrzny,
Pustkę bezmierną, dziką, ciemną, bezdenną,
Gdzie niczego nie było, Natury rozległe łono.
I wsparty na samym sobie, nad próżnią rozpostarty
Ja jeden, właśnie ja! — wichry bezlitosne
Spętałem; lecz gęstniejąc w kaskady
Spadają nieustannie. Silny, odepchnąłem
Fale szerokie — i powstał nad wodami
Świat mocnego utwierdzenia.
Ja tu samotny w księgach wykutych z metalu
Zapisałem tajemnice mądrości,
Tajemnice mrocznej kontemplacji
Walkami, zmaganiami
Z przeraźliwymi, z Grzechu zrodzonymi potworami,
Mieszkającymi w łonach wszystkich,
Siedmioma grzechami śmiertelnymi duszy.
Oto rozsuwam moją ciemność, oto na tej skale
Ręką mocną kładę tę Księgę
W spiżu wiecznym wykutą, w odosobnieniu moim napisaną:
Prawa pokoju, miłości, jedności,
Litości, współczucia, przebaczenia.
Niechaj każdy jeden wybierze przybytek,
Odwieczny swój dom bezmierny,
Jedno przykazanie, radość jedną, tęsknotę jedną,
Jedną klątwę, jedno brzemię, jedną miarę,
Jednego Króla, jednego Boga, jedno Prawo”.
Głos umilkł. Widzieli bladą jego twarz,
Jak się z ciemności wynurzała, jego rękę
Na skale wieczności zdejmującą klamry
Z Księgi spiżowej. Wściekłość zatrzęsła silnymi.
Wściekłość, furia, oburzenie
W lawinach ognia, krwi i żółci,
W wirach siarkowego dymu.
I olbrzymie kształty energii,
Wszystkie siedmiorakie grzechy śmiertelne duszy
W ożywionych pojawiły się tworach,
W płomieniach wiecznego gniewu.
Rozpadając się, ciemniejąc, wybuchając gromami,
Strasznym wstrząsem rozdarta
Wieczność rozprysnęła się szeroko,
Na wszystkie strony daleko się tocząc;
Wzdęta w góry na wszystkie strony olbrzymie,
Odchodziła, odchodziła, odchodziła,
Zostawiając pogruchotane szczątki życia,
Urwiste, groźne skały — a w środku był bezmierny
Ocean pustki bezdennej.
Płomienie z łopotem przebiegały po niebiosach
W wichurze, w ulewach krwi;
Nad mrocznymi Urizena pustyniami
Płomienie przez pustkę ;jak deszcz spadały
Na zastępy Urizena, które on sam zrodził.
Nie dadzą światła te płomienie: wszędzie ciemność
W pożodze furii wiecznej.
W męce, wśród płomieni nie gasnących
Ku pustyniom i skałom biegł gniewny,
Aby się tam ukryć; ale nie znalazł schronienia;
Więc z uporem rył góry i wzgórza swą mocą,
Piętrzył je w trudzie nieustannym,
Wyjąc głucho, w bólu, w szaleństwie,
Długo, długo wśród płomieni się mozoląc,
Aż siwy się stał, wiekiem zgarbiony, sędziwy
W rozpaczy i cieniu śmierci.
Strop rozległy, kamienny
Dokoła siebie ukształtował, jak łono,
Gdzie tysiące rzek w żyłach krwi
Spływa po zboczach fiór, aby uśmierzać
Wieczne ognie, co się rozprzestrzeniały
Od Wiecznych; i jak czarna kula
Oglądana przez synów Wieczności stojących
Na wybrzeżu bezmiernego Oceanu,
Jak ludzkie, w piersi bijące, szamoczące się serce
Świat przestronny Urizena się wyłonił.
A Los wokół ciemnej kuli Urizena
Z polecenia Wiecznych krążył, czaił się, aby uwięzić
I odosobnić to mroczne oddzielenie,
Od którego Wieczność tak była daleka,
Jak daleko gwiazdy są od ziemi.
Płakał, szlochał Los, krążąc wokół ciemnego Demona
I przeklinając swą dolę; bo Urizen w udręce
Oderwany był od jego boku;
I tylko pustka dla stóp Losa bezdenna,
Ogień wściekle płonący — jego dom.
W kamiennym śnie Urizen spoczywał,
Nie władnący sobą, oderwany od Wieczności.
Mówili Wieczni: „Cóż to jest? Śmierć.
Urizen to bryła gliny”.
Los wył w osłupieniu i rozpaczy,
Szlochał, płakał, jęczał,
Dopóki oderwanie nie zostanie uleczone.
Ale nic zabliźniło się Urizenowe oderwanie.
Zimny, bezkształtny, ciało albo glina,
Miotając się wśród przeraźliwych przemian,
W nocy bez snów leżał.
Wreszcie Los płomienie swoje rozniecił, przerażony
Bezkształtną, niezmierną śmiercią.
Jakże się Los zadziwił
Grzechotem kości
I tym wznoszącym się, dyszącym siarką,
Udręczonym Nieśmiertelnym, który tak się srożył
W wirach, we wrzącej smole
Pod gniewnymi rękami Losa.
Uczynił Los sieci i pęta,
Aby je zarzucić na wszystkie strony.
Trwożnie się wpatrywał
W mroczne przemiany; i każdą z nich pętał
Okowami z żelaza i spiżu.
A takie były przemiany Urizena:
Wieki po wiekach nad nim się toczyły;
W kamiennym śnie wieki nad nim się toczyły,
Jak rumowisko ciemne, wielkie, zmienne,
Huczące wstrząsami ziemi, posępnych pełne płomieni.
Wieki toczyły się po wiekach w upiornej,
Mdłej udręce; a krążąc wokół Urizena
W wirach ciemności Prorok wieczny jęczał,
Młotem okowy żelazne umacniając,
Lejąc roztopione żelazo, rozdzielając
Noc ową straszną na warty.
I Urizen (tak imię jego wieczne dźwięczy)
Płodną rozkosz swoją coraz głębiej mroczył
W ciemności tajemnej, ukrywając w topieli
Wrzącej siarki swoje rojenia.
Prorok wieczny napełnił ciemne miechy,
Odmówił spoczynku obcęgom, a młotowi
Nieustannie bić kazał, coraz to nowe wykuwając łańcuchy,
Ogniwami piętnując godziny, dnie, lata.
Z wiecznego umysłu, uwięzionego, poczęły się toczyć
Fale wzburzone zażartego gniewu,
Siarka spieniona gęstą wznosiła się nawałą,
Aż w jezioro zastygła jasne, roziskrzone,
Białe jak na zimnych górach śnieg.
Zapomnienie, niemotę, konieczność
Łańcuchami umysłu spętane
Jak zacieśniającymi się okowami lodu,
Rozbite, oderwane od Wieczności,
Los kuł na kowadłach żelaznych
I rozpalał piece, i lał strumienie
Roztopionego żelaza, roztopionego spiżu.
Miotał się Nieśmiertelny w łańcuchach,
Dysząc boleśnie, nie mogąc znieść tej męki,
Aż wreszcie pułap, jak dzikiej puszczy strop,
Zamknął w okręgu źródło jego myśli.
W strasznym, pełnym majaków śnie,
Niby w mocno spojonych łańcuchach piekielnych,
Wielki Kościec, skręcony w męce
Pośród szalejących wichrów, wypuszczał pędy, bolesne
Żebra, sklepioną pieczarę;
Kości materii zamarzały
Nad ścięgnami jego uradowań.
I pierwszy przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
Z jam jego potężnego Kośćca
Opadła, ze zgrozą, czerwona,
Rozżarzona Kula, głęboko opadła,
Zapadła w Otchłań:
Dysząc, zasklepiając się, drżąc.
Wysnuwały się miriady gałęzi
Z jego twardych kości.
I drugi przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
Obłąkany trwogą
Krzepki jego umysł wypuścił gałęzie
Wokół gałęzi jego serca
Wysoko, w dwóch małych kręgach,
I utwierdził je w dwóch małych jaskiniach,
Troskliwie ukrywając je przed wichrem;
Oczy jego przezierały głębię.
I trzeci przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
Zaczęły się męki nadziei.
W ciężkim bólu, miotając się, zmagając
Dwoje Uszu w ciasnych zwojach
Spod kręgów jego widzenia
Wyrastało ku górze pokrętnie i kamieniało
W miarę, jak rosło. I czwarty minął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
W upiornej, mdłej męce,
Kołysząc się w wichrze,
Dwa Nozdrza nad głębią się pochyliły.
I piąty przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
W upiornej, mdłej męce
Wśród jego żeber się rozszerzała
Głodna, ziejąca Jaskinia;
Z niej Gardło jego, jak kanał, się wysnuło;
I, jak płomień szkarłatny, Język
Łaknienia i głodu się pojawił.
I szósty przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
Dysząc gniewem, dławiąc się męką
Prawe Ramię wyciągnął ku północy,
Lewe ku południowi,
Rozprzestrzeniając się w udręce bezdennej,
A jego stopy Otchłań dolną deptały
W dreszczu, wyciu, niedoli.
I siódmy przeminął Wiek,
Stan posępnego cierpienia.
W przerażeniu Los od swego oderwał się dzieła;
Wielki młot wypadł z jego rąk.
Ognie swoje widząc ze zgrozą,
Silne członki ich ukrył w dymie;
Bo pośród wszystkich gromów zniszczenia,
Pośród chrzęstu, łoskotu, jęków
Nieśmiertelny przetrwał łańcuchy,
Choć śmiertelnym był spętany snem.
Wszystkie miriady Wieczności,
Cała mądrość i radość życia
Wokół niego toczą się jak morze
Oprócz tego, co jego małe kręgi widzenia
Stopniowo odsłaniają.
I oto wieczne jego życie
Jako sen wymazane.
Zadrżał wieczny Prorok, jeden cios
Od północy swej do południa wymierzył.
Miechy i młot już milczą.
Drętwota milczenia głos Losa proroczy
Spętała; zimna samotność, ciemna pustka
Wokół wiecznego Proroka i Urizena się zamknęła.
Wieki po wiekach nad nimi się toczyły,
Odciętymi od życia i światła, zamarzłymi
W potworne kształty kalectwa.
Los pozwolił swym płomieniom przygasnąć;
Potem za siebie obejrzał się z niecierpliwą tęsknotą,
Ale przestrzeń, nie podzielona istnieniem,
Lękiem duszę jego poraziła.
Płakał Los ocieniony żałobą,
A łono jego drżało trzęsieniami ziemi;
Zobaczył Urizena śmiertelnie czarnego,
Łańcuchami spętanego; i Litość się poczęła —
W niepokoju ciągle rozszczepiającym,
Bo Litość rozszczepia duszę
W bólach, wieczność po wieczności,
Życie kaskadami spływało z jego urwisk.
Próżnia skupiła fluid w mięśnie
Rozbiegające się szeroko w łonie nocy
I ostała się kula krwi
Drżąca nad Próżnią.
Tak wieczny Prorok był podzielony
Przed śmiertelnym wizerunkiem Urizena;
W zmiennych bowiem chmurach i ciemności,
Pośród mroźnej nocy w dole
Otchłań Losa rozciągała się w bezmiar;
I raz widzialne, raz zacienione,
Oczom Wiecznych wizje odległe
Mrocznego rozdzielenia się jawiły;
Jak lunety odkrywają światy
W bezkresnej Otchłani przestrzeni,
Tak rozszerzające się oczy Nieśmiertelnych
Dostrzegały ciemne wizje Losa,
A kula krwi żywota unosiła się drżąc.
Kula życia drżała
Wypuszczając korzenie
Włókniste, wijące się w wichrze,
Włókna krwi, mleka i łez
W bólach, wieczność po wieczności.
Wreszcie we łzy i wołania wcielona
Postać niewieścia, drżąca i blada
Przed twarzą Losa pełną śmierci się kołysze.
Cała zatrzęsła się Wieczność
Na widok pierwszej niewieściej postaci, oddzielonej,
Bladej jak śnieżna chmura,
Kołyszącej się przed obliczem Losa.
Zadziwienie, niemota, lęk, osłupienie
Skamieniają wiekuiste miriady
Wobec pierwszej niewieściej postaci, oddzielonej.
Litością ją nazwawszy, umknęły.
„Rozpostrzyjcie nad nimi namiot, mocne zasłony,
Niechaj sznury i kołki próżnię spętają, zamkną,
118 Aby Wieczni już nigdy ich nie oglądali”.
Poczęli więc tkać kotary ciemności,
Wielkie postawili wokół Próżni słupy,
A do słupów przytwierdzili haki złote;
W nieskończonym mozole Wieczni
Zasłonę tkali; i nazwali ją Wiedzą.
Lecz Los ujrzał Niewiastę, ulitował się nad nią;
Objął ją, płakała, stroniła;
W przewrotnej, okrutnej rozkoszy
Uciekała z jego ramion, on szedł ciągle za nią.
Zadrżała Wieczność, gdy ujrzeli,
Jak człowiek płodzi podobieństwo swoje
Ze swego własnego oddzielonego wizerunku.
Czas przemijał; Wieczni
Zaczęli rozpinać namiot;
Lecz oto Enitharmon, omdlewając,
Pojęła, że w jej łonie zagnieździł się Robak.
Bezradny leżał Robak
W drżącym łonie,
Czekając na kształt i istnienie.
Przez cały dzień Robak spoczywał na jej piersiach;
Przez całą noc w głębi jej łona
Robak spoczywał, aż się rozrósł w węża.
Groźnie sycząc, grożąc jadem
Lędźwie Enitharmon oplatał.
Ciasno się zwijając w łonie Enitharmon
Wąż rósł, zrzucał łuski;
Wśród przenikliwych bólów syk węża powoli
W przeraźliwy krzyk się przemieniał;
Wiele cierpień, straszliwych skurczów,
Wiele kształtów ryb, ptaków i bestii
Wydało z siebie Postać Dziecięcą,
Gdzie niegdyś Robak był.
Wieczni już namiot rozpięli
Przestraszeni tymi wizjami mrocznymi,
Kiedy Enitharmon jęcząc
Porodziła Dziecię płci męskiej.
Ostry krzyk rozdarł Wieczność,
Nagły, dławiący skurcz,
Gdy urodził się Cień Człowieczy.
Ryjąc ziemię, torując sobie drogę nieodparcie,
Wyjąc, Dziecię wśród gorejących płomieni
Wynurzało się z Enitharmon.
Wieczni zamknęli namiot;
Utwierdzili kołki, sznury rozciągnęli —
Dzieło na wieczność.
Już nigdy więcej Los nie ujrzał Wieczności.
Wziął Dziecię na ręce,
W zdrojach smutku je skąpał,
Oddał je Enitharmon.
Nazwali Dziecię Ork; rosło
Karmione mlekiem Enitharmon.
Los ją przebudził. O, smutku, o, bólu!
Oto zacieśniający się pas oplótł
Jego łono. Łkając,
Rozerwało pas na dwie części;
Lecz oto inny pas uciskał
Jego łono. Łkając,
Znowu go rozerwało. I znowu
Inny pas je uciska.
Za dnia się pas kształtował,
Nocą na dwie części się rozpadał.
A one, padając na skałę,
Stawały się łańcuchem żelaznym,
Jednym łańcuchem o mocnych ogniwach.
Na szczyt góry powiedli Orka.
Jakże Enitharmon płakała!
Przykuli młode jego ciało do skały
Łańcuchem Zazdrości
Pod pełnym śmierci cieniem Urizena.
Głos dziecka usłyszał umarły
I powoli budził się ze snu;
Wszystkie twory usłyszały głos dziecka
I powoli budziły się do życia.
A Urizen, gnany wściekłym głodem,
Drażniony wonnymi tchnieniami Natury,
Przeszukiwał swoje pieczary.
Przygotował miarę i ołowiankę,
Aby rozdzielić Otchłań rozwierającą się w dole;
Wytyczył linie rozdzielenia.
Ukształtował wagę
I ciężkie odważniki,
Ukształtował kwadrant ze spiżu
I złote kompasy.
Troskliwie badał Otchłań;
I zasadził ogród drzew rodzących owoce.
Tymczasem Los obwarował Enitharmon
Płomieniami Proroctwa
Przed wzrokiem Urizena i Orka.
I zrodziła ona ród Olbrzymów.
Urizen przeszukiwał pieczary,
Góry, bagna, pustynie,
Kulą ognia oświetlając sobie drogę,
Wędrówkę przeraźliwą, dręczony
Okrutnymi ogromami, kształtami życia
Na opuszczonych górach.
Mrowił się świat istnościami ogromnymi,
Przerażającymi, ułudnymi, pełznącymi
Cząstkami życia, podobieństwami
Stóp, rąk, głów,
Serc, oczu; płynęły łzy, zażarte
Potworności straszliwe, łaknące krwi.
Jakże smucił się Urizen widząc
Te wieczne twory swoje,
Synów i córki niedoli pośród gór,
Słysząc ich płacz i lament. Najpierw Tiriel,
Własnym istnieniem zadziwiony,
Niby człowiek zrodzony z chmury, się ukazał;
Oto Utha, z wód się wynurzając, szlocha;
Grodna z głębi ziemi się wyrywa, wyje,
Jakże zadziwiony; niebo rozległe trzeszczy
Jak ziemia wypalona żarem słońca — i oto Fuzon
Płomieniem się rozjarzył,
On, pierwszy z jego tworów, ostatni urodzony.
Podobnie wszyscy inni wieczni synowie
Przed Urizenem się jawili; córki — spośród traw i trzody,
Spośród potworów i robaków pełzających w jamach.
W ciemności zamknięty swemu rodowi się przypatrywał,
A jego dusza omdlewała! Przeklinał
I synów, i córki; widział bowiem,
Że ani ciało, ani duch przestrzegać nie mogą
Żelaznych jego praw choćby przez jedną chwilę.
Widział bowiem, że życie śmiercią żyje:
Wół jęczy w rzeźni,
Pies u wrót domu, gdy wiatr zimny dmie;
Zapłakał — i nazwał to Litością,
A jego łzy na wszystkie strony poniósł wiatr.
Zimny, kroczył wysoko ponad ich miastami
We łzach, smutku, bólu;
A dokądkolwiek szedł w niedoli
Przez niebiosa sędziwe,
Cień zimny płynął za nim zawsze,
Do pajęczyny tkanej przez pająka podobny,
Wilgotny, zimny, mglisty,
Wyłaniający się z jego zbolałej duszy,
Rozszczepiający kamienne niebiosów więzienie
Wszędzie tam, gdzie ponad miastami
Urizen w smutku kroczył.
I wreszcie Pajęczyna ciemna i zimna
Z Urizenowego smutku
Wszystkie udręczone żywioiy oplotła.
A owa Sieć Pajęcza to Niewiasta w zarodku.
Nic, nawet skrzydła ognia, nie mogło rozerwać
Owej sieci — tak mocne jej sznury,
Tak ciasne sploty, tak zwikłane,
Jak zwikłane są zwoje człowieczego mózgu.
I Wszyscy ją Siecią Religii nazwali.
Wtedy mieszkańcy owych miast
Czuli, że ich mięśnie w szpik się przemieniają;
I twardniejące kości się poczęły
W gwałtownych bólach i udrękach,
Drgając, trzeszcząc, rozrastając się
Na wszystkie strony; aż zmysły, osłabione,
Rzuciły się do ucieczki w głąb, aby być jak najdalej
Od mrocznej sieci zarazy.
A wtedy oczy, odwracające się, zacienione,
Już nie rozpoznawały troskliwie utkanej obłudy;
Strugi mułu na ich niebie,
Scalone ścieśniającym się postrzeganiem,
Jawiły się jako powietrze przejrzyste; oczy ich bowiem
Tak małe się stały jak ludzkie oczy;
I oto oni, kurcząc się, pełzając,
Byli już teraz tworami wysokimi tylko na siedem stóp.
Przez sześć dni tak umykali od istnienia,
A siódmego dnia już spoczęli
I błogosławili siódmy dzień w swej mdłej nadziei,
I zapomnieli już o życiu wiecznym.
A trzydzieści ich miast podzielonych
Na kształt ludzkiego serca.
Już nie mogli wznosić się swobodnie
Pośród próżni bezmiernej, lecz do ziemi przykuci
Zacieśniającym się postrzeganiem
Żyli przez ileś lat,
A potem ciało chore zostawiali
Łapczywym szczękom ciemności.
I płakały ich dzieci, budowały
Grobowce w miejscach odludnych;
I ogłaszały prawa roztropności, nazywając je
Wiecznymi prawami Boga.
I trzydzieści miast przetrwało,
Słonymi wodami otoczonych, zwanych teraz
Afryką; ich miano było niegdyś: Egipt.
Inni synowie Urizena
Widzieli, jak ich bracia się kurczą
Pod Urizenową Siecią.
Na nic się zdały namowy;
Uszy mieszkańców bowiem
Ogłuszone były i zimne,
A ich oczy nie dostrzegały
Braci z innych miast.
Wtedy Fuzon zwołał
Wszystkie pozostałe dzieci Urizena.
T opuścili chwiejącą siq ziemię;
Egiptem ją nazwali; i odeszli.
A słony Ocean toczy się zamknięty.
[1794]
Nigdy nie pragnij wypowiedzieć —
Bo nie ma dla niej słów — miłości.
Czy powiew z łąki chwycisz w dłonie?
On niewidzialny jest, bezgłośny.
Wypowiedziałem miłość moją,
Wszystko, co w sobie kryła dusza.
Jakże się zatrwożyła miłość!
I oto mnie opuszcza.
Kiedy ode mnie już odbiegła,
Ktoś szedł — jak niepochwytne cienie,
Tak niewidzialnie szedł, bezgłośnie,
I uniósł ją westchnieniem.
[ok. 1793]
Dobrymi rządzą sądy ludzi; żaden
O swoich własnych myślach nie pamięta;
Lecz doświadczenie wreszcie ich nauczy
Duszki i elfy chwytać w sieć i pętać.
Wtedy Łotr warczy jak pies, a Obłudnik
Jak szakal wyje. Gdy zacni druhowie
Odkryją karty, wtedy się poznaje,
Czym od orłowych różne pióra sowie.
[ok. 1793]
W borze śpiew,
Pośród liści,
Leśnego kwiatu
Cichy:
„Spałem wśród ciemnej,
Milczącej nocy:
Straszne, lecz dobre
To ziemi łono.
Wzeszedłem rankiem
Mokry od rosy:
Szukałem szczęścia;
Lecz mną wzgardzono”.
[ok. 1793]
Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie — nieskończoność czasu.
Czerwonogardły gil, zamknięty
W klatce, wściekłością niebios sięga.
Pod gołębnikiem, gdzie się tłoczą
Gołębie, piekieł drży potęga.
Pies u wrót pana zagłodzony
To dla monarchii pewna klęska.
Krwi ludzkiej głośno się domaga
Niema bitego konia męka.
Wydziera jedno włókno z mózgu
Każdy szczutego pisk szaraka.
Jeden Cherubin milknie w niebie,
Gdy ktoś przestrzelił skrzydło ptaka.
Zza gór się słońce wznosi blade,
Gdy wściekły kogut: walki czeka.
Każdy ryk lwa i skowyt wilka
Wywleka jakąś duszę z piekła.
Ludzkiej przed smutkiem strzegą duszy
Jelenie, błądząc w lasach, piękne.
Krzywda baranka niszczy zgodę;
Lecz on przebacza swą udrękę.
Gacek o zmierzchu — on wyfrunął
Z umysłu, co nie wierzy w Boga.
Krzyk sowy o północy głosi,
Jaka jest niedowiarka trwoga.
Nie będą ludzie kochać tego,
Przez kogo cierpi mała wrona.
Ten, kto rozgniewał wołu, nigdy
Nie dotknie niewieściego łona.
Psotnik, co zabił muchę, pozna,
Jak groźny bywa gniew pająka.
Ten, kto się znęca nad chrabąszczem,
W bezmiernej nocy się zabłąka.
Liszka na liściu przypomina
Twej matki bóle i uciski.
Ćmy ni motyla nie zabijaj,
Dzień Sądu bowiem jest już bliski.
Kto szkoli konia w walce, będzie
Przez śniegów pustkę szedł bezpłodną.
Przytul psa dziada, kota wdowy,
Gdy chcesz, by dobrze ci się wiodło.
Komar, brzęczący śpiewką lata,
Z Obmowy czerpie jad szkaradny.
Z brudnego potu stóp Zawiści —
Wężowe się mieszają jady.
Trucizna w żądle pszczoły skryta —
Artysty gniew, zawistny, blady.
Książęce szaty, płachty dziada —
Grzyby na worach złych bogaczy.
Prawda głoszona w złym zamiarze
Najbardziej wszelką prawdę paczy.
Dla radowania się i bólu
Człowiek urodził się na ziemi.
Jeśli to rozumiemy dobrze,
Bezpiecznie przez ten świat idziemy.
Radość i ból — dla boskiej duszy
Z nich dwóch splecione jest odzienie.
Jedwabną nicią radość biegnie
Pod każdym jękiem i cierpieniem.
Dziecko to więcej niż pieluchy;
Wszędzie tam, gdzie są ludzkie kraje,
Ręce się rodzą — i narzędzia;
To każdy oracz rozpoznaje.
I każda łza z każdego oka
Dziecięciem staje się w wieczności,
By, ukojona przez świetliste
Panny, powrócić do radości.
Szczekanie, skowyt, wycie — fala,
Która w niebiosów brzeg łomocze.
Dziecko, pod rózgą płacząc, żłobi
Znak zemsty w śmierci i pomroce.
Łachmany dziada, gdy się wzniosą
W przestworze, niebo drą na strzępy.
Złocistą słońca twarz wykrzywia
Zbrojnej przemocy upór tępy.
Grosz dziada więcej wart niż złoto,
Co w afrykańskich skarbcach drzemie.
Miedziak z węzełka wyrobnika
Kupi i sprzeda skąpca ziemie.
A jeśli ma z wysoka pomoc,
Kupi i sprzeda całe plemię.
Ten, kto wyśmiewa wiarę dziecka,
Będzie wyśmiany w dniach starości.
Temu, kto uczy dziecko wątpić,
Zgnilizna grobu strawi kości.
Kto wiarę dziecka czci, pokona
Śmierci i piekieł moc w wieczności.
Owoce czasów dwóch: sędziwych
Sąd starców i zabawki dzieci.
Sędzia, gdy wierzy w swą przebiegłość,
Nie znajdzie trafnej odpowiedzi.
Blask Wiedzy gasi, kto wątpieniu
Jakąś odpowiedź dać się stara.
Najgorsza, jaką świat pamięta,
Trucizna z laurów szła Cezara.
Nic rodu ludzi nie spotwarza
Tak, jak żelaznej połysk broni.
Kiedy klejnoty pług ozdobią,
Złość głowę przed Sztukami skłoni.
Piosenką świerszcza jest głos tego,
Kto się przed trafnym sądem cola.
Z orłowej mili, z cala mrówki
Chroma się śmieje filozofia.
Temu, kto wątpi w to, co widzi,
Nikt żadnej wiary nie uprosi.
Gdyby zwątpiło słońce, księżyc?
Przecież, zagasłyby w ciemności.
Namiętność dobra — gdy nią władasz,
A nie, gdy ona włada tobą.
Ladacznic wrzask, swawola graczy
W monarchii kończy się żałobą.
Całun dla Anglii ladacznice
Tkają swą wrzawą obłąkańczą.
Zgranego jęk, szulera „wiwat!”
Przed katafalkiem Anglii tańczą.
Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Każdego ranka, każdej nocy
Dla szczęśliwości ktoś się rodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności.
W kłamstwo wikłamy się, gdy okiem,
A nie przez oko spoglądamy.
Bo noc zrodziła je, gdy dusza
Spała wieńczona promieniami.
Biedne, żyjące w nocy dusze
Boga w światłości rozpoznają.
Lecz Postać Ludzką On objawia
Tym, co w królestwach dnia mieszkają.
[ok. 3800—18031
On: Gdzie twoje gniazdo teraz? Jakie
Do snu kołyszą cię gałęzie?
Powiedz mi, piękna, powiedz, miła!
Przecież kochają ciebie wszędzie.
Ona: W dali samotne stoi drzewo —
Tam żyję i za tobą tęsknię.
Świt pije moje łzy, wieczorny
Wiatr moją skargę w bory niesie.
On: A cóż ja oprócz smutku znałem?
Tyś dni słonecznych promień złoty.
W borze przez cały dzień płakałem
I noc słyszała płacz samotny.
Ona: Więc ty naprawdę za mną tęsknisz
Więc ja ci jestem aż tak droga?
Kochanku mój i przyjacielu!
O, gdzież jest teraz ból i trwoga?
On: Wznieśmy się na radości skrzydłach
Aż tam, gdzie jest mój dom, wysoko
Ciche schronienie twoje, bliskie
Liściom i kwiatom, i obłokom.
[Ok. 1800–1803]
Dziewczyna mnie chwyciła w borze,
Kiedy tańczyłem (któż mi odda
Tę chwilę?) i zamknęła w klatce
Kluczykiem, który był ze złota.
A klatka była kryształowa,
Zdobiona złotem i perłami.
Wewnątrz na świat się otwierała
I na maleńką noc z gwiazdami.
Tam inną Anglię zobaczyłem
I Londyn z jego Parlamentem,
Inną Tamizę, inne wzgórza,
Inne też Błonia uśmiechnięte.
Taką, jak ona, zobaczyłem
Pannę: jak piękna i jak złudna!
Jedna się w drugiej zawierała.
Było ich trzy. Przedziwne cuda!
I jakiż uśmiech! Trzy uśmiechy,
Trzy mnie płomienie ogarnęły.
Pocałowałem ją. I oto
Trzy pocałunki warg dotknęły.
Chciałem najgłębszą chwycić postać.
Niech nie ucieka, wiotka, płocha!
I kryształową roztrzaskałem
Klatkę: jak dziecko, które szlocha
Zbłąkane, jak kobieta w borze
Ogromnym smutna, tak płakałem.
Tam, gdzie zewnętrzne jest przestworze,
Swój ból wichrowi oddawałem.
[Ok. 1800–1803]
Przebudź się, przebudź się, maleńki!
Ty byłeś matki skarb jedyny.
Dlaczego, w śnie się tuląc, płaczesz?
Twój ojciec budzi cię, nikt inny.
„O, jakaż jest ta snów kraina?
Jakie tam rzeki? .Takie skały?
Ojcze, ja matkę zobaczyłem
U jasnych wód, wśród lilii białych.
Pośród baranków, w biel odziana,
Z Tomaszem wędrowała błogo.
Szczęśliwy byłem, teraz płaczę.
Kiedyż tą samą wrócę drogą?”
Synku, od zmroku aż do świtu
Też szedłem przez te ścieżki śnione.
Lecz choć spokojne były wody,
Nie mogłem przejść na drugą stronę.
„O, czemuż, ojcze, tu żyjemy,
W krainie lęku, nieufności?
Piękna kraina snów jest wyżej,
Niż się poranna gwiazda złoci”.
[Ok. 1800–1803]
Jest uśmiech miłowania;
Uśmiech ułudnej myśli;
Uśmiech uśmiechów — oba
W nim się witają w ciszy.
Spojrzenie nienawiści;
I spojrzenie pogardy;
I jest spojrzenie spojrzeń —
Znak w pamięci niestarty:
Wnika do szpiku kości,
Tkwi w żyłach, w serca sednie.
Żaden go nie pokona
Uśmiech — tylko ten jeden,
Co świta nam raz tylko
Między naszą kołyską
A grobem. Gdy zaświeci —
Już rozumiemy wszystko.
[ok. 1800–1803]
Rousseau, Voltaire, możecie szydzić,
Możecie szydzić, ile chcecie!
Na wiatr rzucacie słowa, piasek.
Wiatr je z powrotem w twarz wam miecie.
Piasek oślepia wzrok szyderców.
Każde ziarenko tego piasku
Ciągle na Pańskich ścieżkach błyszczy,
W klejnot zmienione w boskim blasku.
Atomy mędrców, Newtonowe
Cząsteczki światła — piaskiem wszystkie
Nadmorskim są, gdzie Izraela
Przybytki jarzą się świetliste.
[Ok. 1800–1803]
Przejdę przez Wrota Gniewu,
U kresu dnia odnajdę
Ścieżkę, co na mnie czeka.
Błoga mnie łaska wiedzie,
Westchnieniem witam, skruchą
Tej nowej brzask światłości.
Mieczów i włóczni wojna
Błogosławiona rosą
W mgłę się rozwiewa lekka.
Już słońce, wyzwolone
Miłującymi łzami,
Nad ziemię się unosi.
[Ok. 1800–1803]
Czy kiedykolwiek Jego stopy
Przez zieleń naszych pastwisk szły?
Baranek Boży czy nawiedził
Tę ziemię za pradawnych dni?
Czy Jego oczu blask się przedarł
Przez tę na wzgórzach naszych mgłę?
Gdzież Jeruzalem jest? Tu wiecznie
Szatańskich młynów praca wre.
Przynieś mi strzały mej tęsknoty,
Przynieś mi włócznię, przynieś łuk!
Przegonię chmury! Rydwan złoty,
Płonąc, łomocze w twardy bruk.
Z tej walki duchów nie ucieknę,
Miecz nie wypadnie z moich rąk,
Aż Jeruzalem zbudujemy
Pośród zielonych Anglii łąk.
William Blake urodził się 28 listopada 1757 roku jako drugi syn Jamesa Blake’a, rodem z Irlandii, zamożnego pończosznika (hosier) londyńskiego, mającego dom i sklep przy Broad Street, czyli w jednej z najruchliwszych części ówczesnego Londynu — Londynu, który był, oczywiście, znacznie mniej rozległy, niż jest dziś. W zasięgu przechadzek dostępnych nawet dla małego chłopca mieszkającego w gwarnej i zatłoczonej dzielnicy handlowej znajdowały się wtedy (pochłonięte w ciągu następnego stulecia przez rozrastające się miasto) — wyścielone łanami zbóż i ocienione drzewami odbijającymi się w licznych sadzawkach, pełne krętych ścieżek pośród gajów i chat — okolice podlondynskie.
James Blake był dysydentem, nieufnym wobec Kościoła anglikańskiego; interesował się pismami teozofa szwedzkiego, Emanuela Swedenborga (1688–1772). Syna jednak ochrzcił w anglikańskim kościele Świętego Jakuba przy Piccadilly Circus. Chłopiec nie chodził do żadnej publicznej szkoły, jego nauczycielką była matka. Dom rodzinny przy Broad Street pozostanie w jego pamięci jako azyl spokoju i ciepła. Od wczesnego chłopięctwa William wiele czytał, poznawał Biblię, Szekspira, Miltona, Ben Jonsona. Rychło skusiły go studia językowe, uczył się francuskiego, włoskiego, łaciny, greckiego, hebrajskiego.
Jeśli mamy wierzyć temu, co podaje Alexander Gilchrist w słynnej książce Life of William Blake (1863), chłopiec od dziecięcych lat żył nie tylko w swoim domu i w rodzinnym mieście, lecz także w świecie niezwykłych wizji. W wieku lat ośmiu albo dziesięciu, jak potem wspominał, podczas przechadzki miał pierwszą wizję: ujrzał na drzewie anioły, skrzydła jaśniały wśród gałęzi. Gdy opowiedział to w domu, ojciec chciał mu przetrzepać skórę za kłamstwo, osłoniła go matka. Innego dnia, czytamy u Gilchrista, w domu Blake’ów gościł podróżnik prawiący wielkie dziwy o mieście ujrzanym w dalekim kraju. — „Pan to miasto nazywa wspaniałym? — zawołał wtedy mały William. — Ja wspaniałym nazwałbym tylko takie miasto, w którym domy byłyby ze złota, bruki ze srebra, bramy zaś iskrzyłyby się drogimi kamieniami.” — Słysząc takie wypowiedzi małego chłopca, rodzice i inni dorośli byli wielce zadziwieni.
William bardzo lubił odwiedzać sklepy licznych w Londynie rytowników i oglądać stare i nowe sztychy. Zaczął się uczyć sztuki rysunku. Chciał zostać czeladnikiem któregoś ze znanych rytowników. Ojciec zaprowadził go do niejakiego Williama Rylanda, chłopiec jednak po ujrzeniu go powiedział, że nie będzie u niego pracował, gdyż dostrzega w nim piętno szubienicy; w dwanaście lat później Rylanda, według okrutnego obyczaju ówczesnego, powieszono za fałszerstwo. William został czeladnikiem Jamesa Basire’a przy Great Queen Street, pracującego dla Stowarzyszenia Miłośników Starożytności (Society of Antiquaries). Przygotowywał się do zawodu, który nie tylko odpowiadał jego upodobaniom, ale miał mu też zapewnić materialne podstawy egzystencji. Zarówno bowiem sztychy, jak i rytowane ilustracje do książek, były wówczas, przed nastaniem techniki reprodukcji, pilnie poszukiwane przez licznych w Londynie ludzi zainteresowanych zabytkami sztuki. U Basire’a William pracował przez siedem lat. Wśród innych zadań powierzono mu wykonywanie sztychów rzeźb i nagrobków znajdujących się w średniowiecznych kościołach, zwłaszcza zaś w Opactwie Westminsterskim; nabyte wówczas upodobanie do sztuki gotyckiej William Blake miał zachować i wtedy, gdy stał się niezależnym rzemieślnikiem.
Ukończywszy terminowanie u Basire’a, młodzieniec w wieku dwudziestu jeden lat został przyjęty do świeżo powstałej, w londyńskim pałacu Somerset House, uczelni artystycznej, Royal Academy. Były to dla niego cenne studia, chociaż raziła go konwencjonalność panujących w tej szkole gustów. W roku 1782 poślubił Catherine Boucher, córkę ogrodnika, której cnoty i zalety charakteru będą sławili biografowie poety. Zamieszkał z żoną w dzielnicy Leicester Fields, gdzie jako sąsiadów mieli sporo ludzi z kręgów sztuki i nauki, między innymi słynnego malarza Joshuę Reynoldsa, znakomitego chirurga Johna Huntera i wdowę po wielkim artyście, panią Jane Hogarth. W roku 1783 dwoje przyjaciół Williama, znakomity rysownik John Flaxman (pamiętany dziś przede wszystkim jako niezwykły ilustrator eposów Homera) i entuzjastka poezji, pani Harriet Mathew, postanowili opublikować pierwszy zbiór jego wierszy. William Blake bowiem już od dawna pisał. Był to dla niego drugi, obok sztuki rysunku, sposób utrwalania tego, co sobie wyobraził. Debiutancki tomik, który się ukazał staraniem życzliwych ludzi, opatrzony był tylko inicjałami autora: Poetical Sketches by W.D. — Szkice poetyckie pióra W.B. Zawarte w nim wiersze, jak też cykl scen dramatycznych King Edward the Third (Król Edward III), są bliskie stylowi ówczesnej poezji europejskiej (a był to okres neoklasycyzmu), ale dostrzegamy w nich nieraz przebłyski i obietnice późniejszej wielkiej twórczości poety.
Był już ceniony w salonach literackich, ale swoim porachunkom z ówczesnym środowiskiem londyńskim dal wyraz w fantastyczno–satyrycznej opowieści An Island in the Moon — Wyspa na księżycu (1783 albo 1784), która będzie opublikowana dopiero w XX wieku. Przeniósłszy się z dzielnicy Leicester Fields z powrotem na Broad Street (gdzie sklep pończoszniczy pozostawiony przez zmarłego ojca prowadził starszy brat Williama, James), założył przy tej ulicy razem z dawnym kolegą terminatorem, Jamesem Parkerem, sklep ze sztychami. Spółka ta będzie trwała do roku 1788; w tym roku Blake’owie przeprowadzili się na pobliską Poland Street. Był to okres, w którym William ukształtował koncepcję nowego, niezwykłego sposobu publikowania odtąd wszystkich swoich dzieł poetyckich: nie drukowania ich, ale rękodzielniczego sporządzania osobliwych książek będących jakby nawrotem do iluminowanych manuskryptów średniowiecznych. W książkach tych, odbijanych i kolorowanych własnoręcznie przez artystę, i sprzedawanych kręgom wybranych nabywców, teksty — bliżej, niż to zazwyczaj w jakichkolwiek ilustrowanych książkach się dzieje — kojarzyły się w jedną całość ze sztychami. Tak wydał w roku 1789 pierwsze swoje arcydzieło poetyckie, zbiór liryków, Songs of Innocence (Pieśni niewinności) oraz poemat The Book of Thel (Księgą Thel), najwcześniej opublikowany utwór z rozległego potem cyklu „ksiąg proroczych”.
Pod wpływem przyjaźni z dwoma angielskimi entuzjastami rewolucji francuskiej, Williamem Godwinem i Thomasem Paine’m, poeta żarliwie interesował się wydarzeniami we Francji. Do dziś jednak zagadką pozostał pisany przez niego około 1791 roku poemat, także z serii „ksiąg proroczych”, The French Revolution, A Poem in Seven Books (Rewolucja francuska, poemat w siedmiu księgach): przechowała się dla potomności tylko pierwsza jego księga, w szpaltach drukarskich; opublikowano ją dopiero w roku 1913. Nie wiemy, czy poeta nie napisał dalszego ciągu, czy może zniszczył swoje dzieło, odstręczony groźnym obrotem francuskich wydarzeń. Bliskie jednak koncepcjom rewolucyjnym idee znajdziemy w niektórych aforyzmach prozaicznego traktatu The Marriage of Heaven and Hell (Zaślubiny nieba i piekła), który Blake opublikował w 1790 roku. Entuzjazmem zaś dla rewolucji amerykańskiej tchnie poemat America, a Prophecy (Ameryka, proroctwo), wydany przez poetę w 1793 roku.
W tym roku Blake’owie znowu zmienili mieszkanie, osiedlili się w dzielnicy Lambeth. Tu, w roku 1794, William dodał do Pieśni niewinności nowy cykl liryków, Songs of Experience (Pieśni doświadczenia), i opublikował obie serie w jednej książce, noszącej tytuł Songs of Innocence and of Erperience shewing the Two Contrary States of the Ihiman Soid (Pieśni niewinności i doświadczenia, ukazujące dwa przeciwne sobie siany ludzkiej duszy). Tak powstało jedno z największych arcydzieł poezji angielskiej i europejskiej, a zarazem jedna z najpiękniej — w całych dziejach piśmiennictwa — wydanych książek; podziwiamy ją dziś w pieczołowitych reprintach angielskich. Układ sztychów towarzyszących wierszom poeta będzie zmieniał kilkakrotnie, do roku 1815. Znane są dziś na świecie dwadzieścia cztery egzemplarze oryginalne tego dzieła.
W Lambeth Blake’owie mieszkali w jednopiętrowym domu ocienionym winoroślami, rośliną, która odtąd miała snuć się na wielu sztychach Williama. Był to jak gdyby wstęp do najbardziej wiejskiego okresu jego życia. W roku 1800 powędrowali do Felpham w hrabstwie Sussex, do posiadłości zamożnego literata–dyletanta, Williama Hayleya; artysta miał wykonywać prace zamawiane przez patrona: najpierw portret Williama Cowpera do pisanej przez Hayleya biografii tego poety, potem zaś ilustracje do wierszy Hayleya. Obcowanie jednak dwóch pisarzy okazało się trudne. W roku 1803 Blake’owie wrócili do Londynu. Odtąd przez kilkanaście lat mieszkali przy ulicy South Molton, w odległości mniej więcej mili angielskiej od domu przy Broad Street, gdzie William się urodził.
Przez wszystkie lata owych, niezbyt dalekich, wędrówek William Blake tworzył swoje sztychy, tak sławne dziś, będące ważnym elementem sztuki europejskiej, swoiste, od razu rozpoznawalne. Wymieńmy tu słynne ilustracje do poematu Edwarda Younga, znanego u nas z przekładu Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, Noce. Jednocześnie zaś pracował nad rozległym cyklem „ksiąg proroczych”, Prophetic Books, jak nazywał swe wizyjne poematy. Pisane są one stylem o tonacji sakralnej (wzorowanym na stylu biblijnym, a także na Pieśniach Osjana Jamesa Macphersona), nierymowanym wierszem wolnym, przeważnie mającym postać długich wersetów. Formie tej przypisane jest, we wstępie do poematu Jerusalem, duże znaczenie: „…uważałem monotonną kadencję, uwolnioną od jarzma rymu, taką, jaką się posługiwali Szekspir, Milton i wszyscy inni twórcy angielskiego wiersza białego, za istotny i niepozbywalny element poezji. Niebawem jednak odkryłem, że dla prawdziwego głosiciela monotonia taka jest nie tylko kłopotliwa, lecz jest jarzmem równie ciężkim jak rym. Urozmaicałem więc każdą linijkę wiersza — zarówno pod względem kadencji, jak i pod względem ilości sylab. Każde słowo i każda litera zostały zbadane i umieszczone we właściwym miejscu. Rytmy groźne przeznaczono dla fragmentów groźnych, łagodne i błogie — dla opisów łagodnych i błogich, prozaiczne zaś rytmy — dla fragmentów poślednich; wszystkie one są w swoich miejscach konieczne”.
Treść „ksiąg proroczych” jest do pewnego stopnia zapowiedziana już we wczesnych odach, jakie czytamy w tomiku Szkiców poetyckich: opiewane w tych utworach pory roku przedstawione są jako czterej potężni władcy o wyraźnie zarysowanych konturach; dostrzega się więc już tu dążność do personifikacji, do pojmowania zjawisk świata jako przejawu działania sił określonych imionami i wyposażonych w cechy swoiste. Dążność ta połączyła się z teoriami filozoficznymi i teozoficznymi. Około roku 1788 powstały cykle aforystycznych notatek Blake’a na marginesie lektury Aforyzmów o człowieku mistyka i poety, Johanna Kaspara Lavatera (1741–1801), i „Mądrości Aniołów dotyczącej boskiej miłości i boskiej mądrości pióra wspomnianego już tu Emanuela Swedenborga; urzeczenie szwedzkim myślicielem William odziedziczył po ojcu. Z tych impulsów i z własnych medytacji i wizji poeta wysnuwa „księgi prorocze”, których szereg zaczyna się od wymienionej już Księgi Thel i powstałego, być może, w tym samym 1789 roku poematu Tiriel. Po zagadkowej Rewolucji francuskiej rok 1793 przynosi The Visions of the Daughters of Albion (Wizje cór Albionu) i wspomnianą wyżej Amerykę.
Około roku 1794 wizja kosmiczna, do jakiej zmierzały te poematy, uzyskała dokładniej określone kontury. Od tego roku powstają i są rytowane „księgi prorocze” stanowiące ściślejszą serię, mają zaś one zawrzeć obraz dotychczasowych dziejów świata i wszechświata, jak też wskazania moralne. Ich bohaterami są postacie symbolizujące wielkie siły kosmiczne, najważniejsze role odgrywają wśród nich cztery postacie, ukazane już przedtem w Szkicach poetyckich jako demony pór roku? lato to, Los (anagram łacińskiego słowa sol, „słońce”), czyli wyobraźnia; zima to Urizen, czyli rozum; wiosna to Luvah, czyli namiętności; jesień to Tharmas, czyli cielesność. Główne poematy owej serii wizji kosmicznych to: The First Book oj Urizen — Pierwsza księga Urizena (1794), The Book of Ahania — Księga Ahanii (1795), The Book of Los — Księga Losa (1795), następnie olbrzymi — podzielony na dziewięć ksiąg, określonych jako dziewięć „nocy” — poemat Vala (1795–1804). W późniejszych „księgach proroczych”, w poematach Milton (1804–1808) i Jerusalem (1804–1820) szczególnie ważną rolę odgrywa wykład koncepcji moralnych, jak również polemiki artystyczne i filozoficzne.
W roku 1809 William otworzył dla publiczności londyńskiej wystawę swoich sztychów, przeważnie barwnych. Przechował się napisany przez artystę Katalog opisowy (A Descriptive Catalogue) owej „wystawy Blake’a pod numerem 28 na rogu Broad Street i Golden Square”. Katalog jest napisany prozą o konsystencji niemal poetyckiej; można w nim przeczytać, jakie zadania wyznaczał Blake uprawianej przez siebie sztuce rytowniczej.
„Właściwy naszym czasom zwyczaj odróżniania malarstwa od rytownictwa — pisze on w komentarzu do swego sztychu przedstawiającego biblijną Rut — wynika z nieznajomości sztuki. Zalety obrazu są takie same, jak zalety sztychu. Pacykarz pacykuje ryciny; ten zaś, kto rytuje ryciny, rytuje obrazy. Jedyną różnicą między kartonami Rafaela a jego freskami i obrazami jest to, że freski i obrazy są bardziej wykończone. Niegdyś, kiedy pan B. [Blake] malował farbami olejnymi, pokazano jego obrazy wybranym malarzom i znawcom, ci zaś orzekli, że są to bardzo piękne ryciny na płótnie, ale nie obrazy; tak samo jednak oceniali oni obrazy Rafaela. Pan B., wbrew intencjom tych znawców, u—znał to za największą pochwałę. Jeśli istota obrazu polega na zatracaniu i zacieraniu konturów, pan B. nigdy aż tak nie oszaleje, żeby miał tworzyć obrazy. Taką właśnie sztuką zatracania konturów jest sztuka Wenecjan i Flamandów; zaciera ona wszelki charakter, a pozostawia tylko to, co niektórzy ludzie nazywają ekspresją. Ale błędne jest to pojęcie ekspresji. Ekspresja bez charakteru, jako jej oparcia, istnieć nie może, ani charakter zaś, ani ekspresja nie mogą istnieć bez mocnych i wyraźnych konturów. […] Oto wielka, złota reguła tak w sztuce, jak i w życiu: że im wyraźniejsza, im ostrzejsza i bardziej sztywna jest linia odgraniczająca, tym doskonalsze jest dzieło sztuki; im wiotsza, im mniej ostra owa linia, tym większy jest to dowód marnego naśladownictwa, plagiatorstwa i pacykarstwa.” Jako mistrzów „ostrej linii” Blake wymieniał Rafaela, Michała Anioła i Dürera; jako artystów „zacierających kontury” — Correggia i Rembrandta.
W roku 1821 Blake’owie jeszcze raz się przeprowadzili. Przenieśli się do nowego mieszkania londyńskiego przy Fountain Court. Późny okres życia upłynął im niemal w biedzie, którą jednak Catherine cierpliwie znosiła. Oprócz „ksiąg proroczych” William w latach wędrówek i u schyłku życia pisał też niekiedy wierszo liryczne, niezwykłej piękności, których jednak nie komponował w cykle i nie publikował; są one skarbem przechowanym w notatnikach. Wydawał i ilustrował wizyjne poematy, do których przywiązywał większą wagę. Były one w jego intencji orężem walki przeciw niektórym elementom literackiej tradycji Europy. Jako wyraz jego skrajnych dążeń i ostrych, chyba dalekich od sprawiedliwości sądów można zacytować tę oto inwektywę przeciw poetom klasycznym, napisaną około 1820 roku:
„Prawda święta oznajmiła, że Grecja i Rzym, tak jak Babilon i Egipt, bynajmniej nie są rodzicami sztuk i nauk, jak to sobie wyobrażają, lecz raczej są niszczycielami wszelkiej sztuki. Homer, Wergiliusz i Owidiusz potwierdzają tę opinię i skłaniają nas do złożenia hołdu Słowu Bożemu, jedynemu w starożytności światłu nie wypaczonemu przez wojnę. Wergiliusz w Eneidzie, w VI księdze, w. 848, powiada: «Niech inni studiują sztukę, Rzym ma coś lepszego do roboty, mianowicie wojnę i panowanie». Rzym i Grecja połknęły sztukę i zniszczyły ją; państwo wojenne nigdy nie stworzy sztuki. Będzie ono rabować i grabić, i gromadzić, tłumaczyć, kopiować, kupować, sprzedawać, krytykować, ale nie będzie tworzyć. Sztuka grecka to forma matematyczna, gotycka zaś jest formą żywą. Forma matematyczna jest wieczna w rozumującej pamięci, żywa zaś forma jest wiecznym istnieniem”.
Ale poematy, wydawane w małej liczbie egzemplarzy, znane były tylko przyjaciołom. Głos Williama Blake’a, jednego z geniuszów literatury angielskiej, nie docierał do ówczesnego środowiska literackiego. Inni wielcy poeci tej epoki, William Wordsworth i Samuel Coleridge, niemal nie wiedzieli o istnieniu samotnika z Fountain Court. Ten jednak pracował bez znużenia, nieco podobnie jak nasz Cyprian Norwid. Właśnie w ostatnim swoim mieszkaniu wykończył ilustracje do Księgi Hioba, które są dziś najsłynniejszą jego pracą rytowniczą. Powstał też wówczas przejmujący fragment dramatyczny, The Ghost of Abel — Duch Abla (1822), zamierzony jako polemika z Kainem George’a Byrona. W lapidarnym wstępie do tego utworu poeta jeszcze raz streścił swoje pojmowanie sztuki: „Natura nie ma konturów, lecz ma je wyobraźnia. Natura nie ma melodii, lecz ma ją wyobraźnia. Niczego nadnaturalnego nie ma w naturze, toteż rozpada się ona; wyobraźnia jest wiecznością”.
Umierając 12 sierpnia 1827 roku, William Blake, jak podkreślają biografowie, nie zostawił po sobie żadnego materialnego dobytku, ale też nikomu żadnych pieniędzy nie był winien. Pochowano go na cmentarzu w
Bunhill Fields w nie oznaczonym grobie. Catherine przeżyła go o cztery lata, oczekując, jak powiadają świadkowie, na połączenie z Williamem. Dziś miano Williama Blake’a jest w panteonie największych poetów angielskich i europejskich. Jego dzieło poetyckie jest troskliwie gromadzone i publikowane (kolejne edycje Geoffreya Keynesa, Oxford University Press, 1966–1972, na których opiera się niniejszy przekład), jak też analizowane w niezliczonych esejach krytycznych.
Pierwsze wydanie mojego przekładu ukazało się w roku 1972 w „Bibliotece Poetów” Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Zygmunt Kubiak
WIERSZE
Ze „Szkiców poetyckich” (Poetical Sketches)
Piosenka (Song)
Do Wiosny (To Spring)
Do Lata (To Summer)
Do Jesieni (To Autumn)
Do Zimy (To Winter)
Do Gwiazdy Wieczornej (To the Evening Star)
Do Jutrzenki (To Morning)
Pieśń minstrela z poematu dramatycznego „Król Edward III”
Dialog z poematu dramatycznego „Król Edward III”
Z opowieści „Wyspa na księżycu”
[Pieśń panny Gittipin] Leave, o leave me to my sorrows
Z „ksiąg proroczych” (Prophetic Books)
KSIĘGA THEL (THE BOOK OF THEL)
PIEŚNI NIEWINNOŚCI (SONGS OF INNOCENCE)
Wstęp (Introduction)
Sen (A Dream)
Dziewczynka zabłąkana (T7ie Little Girl Lost)
Dziewczynka odnaleziona (The Little Girl Found)
Baranek (The Lamb)
Kwiat (The Blossom)
Zieleń pełna ech (The Ecchoing Green)
Boski wizerunek (The Diuine Image)
Kominiarczyk (The Chimney Swecper)
Radość dziecięca (Infant Joy)
Pasterz (The Shepherd)
Noc (Night)
Kołysanka (A Cradle Song)
Chłopiec zabłąkany (The Little Boy Lost)
Chłopiec odnaleziony (The Little Boy Found)
Śpiew piastunki (Nurse’s Song)
Wielki Czwartek (Holy Thursday)
O smutku innego (On Another’s Sorrow)
Wiosna (Spring)
Mały uczeń (The School Boy)
Pieśń roześmiana (Laughing Song)
Murzynek (The Little Black Boy)
Głos dawnego poety (The Voice of the Ancient Bard)
PIEŚNI DOŚWIADCZENIA (SONGS OF EXPERIENCE)
Wstęp (Introduction)
Odpowiedź ziemi (Earih’s Answar)
Gruda i kamyk (The Clod and the Pebble)
Wielki Czwartek (Holy Thursday)
Kominiarczyk (The Chimney Sweeper)
Śpiew piastunki ((Nurse’s Song)
Chora róża (A Sick Rosę)
Łątka (The Fly)
Anioł (The Angel)
Tygrys (The Tyger)
Mój krzew różany (My Pretty Rose Tree)
Słonecznik (Ah! Sun–Flower)
Lilia (The Lilly)
Ogród miłości (The Garden of Love)
Mały włóczęga (The Little Vagabond)
Londyn (London)
Ludzka abstrakcja (The Human Abstract)
Smutek dziecięcy (Infant Sorrow)
Zatrute drzewo (A Poison .Tree)
Chłopiec zabłąkany (A Little Boy Lost)
Dziewczynka zabłąkana (A Little Girl Lost)
Do Tirzy (To Tirzah)
Z „ksiąg proroczych”
PIERWSZA KSIĘGA URIZENA (THE FIRST BOOK OF URIZEN)
Wiersze z notatników
* * * Never pain to tell thy love
Motto „Pieśni niewinności i doświadczenia” (Motto to the „Songs of Innocence and Experience”)
* * * As I wander’d the forest
Wróżby niewinności (Auguries of Innocence)
Ptaki (The Birds)
Kryształowa klatka (The Crystal Cabinet)
Kraina snów (The Land of Dreams)
Uśmiech (The Smile)
* * * Mock on, mock on, Voltairu, Rousseau
Poranek (Morning)
Z poematu „Milton”
[Pieśń] And did those feet in ancient time
* Utwór dodany do Pieśni doświadczenia prawdopodobnie około 1801 roku.
* W przekładzie przyjmuję wcześniejszą wersję ostatniej linijki: Ile took her with a sigh. Późniejsza wersja: O, was no deny.