ALFRED HITCHCOCK
MROCZNE SEKRETY
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Wersja polska: KRYSTYNA BOGLAR
SIEDMIORÓG
ROZDZIAŁ 1
Trup na wystawie
— Będziesz tu długo sterczał? — zniecierpliwił się Pete, gdy Bob prawie przytknął nos do wystawowej szyby.
— Mało się znam na sztuce abstrakcyjnej, ale... to coś...
Pete Crenshaw uniósł wzrok do nieba. Wiedział, że jego przyjaciel bywa uparty jak osioł. Kiedy się czymś naprawdę zainteresuje, może wykopywać ważne informacje, przez całą noc nie odrywając się od Internetu. Ale ta galeria, jakich wiele w artystycznej dzielnicy Rocky Beach, była najnudniejszym miejscem pod słońcem. Za dużą szybą wystawową stały oparte na stelażach trzy potężne rozmiarami obrazy. Ba, żeby płótna nazwać „obrazami”, trzeba by doprawdy wiele samozaparcia. Żadnych kółek i zawijasów w rodzaju Miró, zniekształconych nosów i podbródków Picassa ani kolorów Andy Warhola. Tylko równiutkie, jak spod linijki, kwadraciki w kolorach czerwieni, zieleni, błękitu...
— Bob, do diabła, odczep się wreszcie. Jupiter czeka na nas w Kwaterze Głównej!
Ale Andrews ani myślał odstąpić. Przeciwnie. Prawie przysiadł, z przekrzywioną głową.
— Widzisz to samo co ja?
Pete miał szczerą ochotę trzepnąć go w ucho.
— Widzę. Z lewej obraz w kolorowe kwadraciki. Z przewagą żółtych.
— Nie to! — Bob palcem pukał w szybę. — Niżej. Pete, ja nie żartuję, tam...
Crenshawa zastanowił ton głosu. Bob prawie piszczał. Pete przykucnął koło kolegi i zaniemówił na dłuższą chwilę.
— To tam... no...gi. Ludzkie nogi! One leżą!
Bob przełknął ślinę. Skinął głową.
— Leżą. Ale jakoś tak... nienaturalnie. Jedna w samej skarpetce. To znaczy... stopa w samej skarpetce. Na drugiej jest but. Męski.
— A gdzie reszta człowieka? — Pete podskakiwał, to znów przykucał, chcąc zobaczyć jak najwięcej. Ale rozmiary obrazów uniemożliwiały dokładniejszą lustrację.
— Zwisa — mruknął Bob, wstając. — Zwisa tam do środka. Z podestu, na którym ustawiono sztalugi. — Co robimy?
Pete przestał skakać. I tak nie dało to żadnego rezultatu. Podszedł do szklanych drzwi i szarpnął klamkę.
— Nic z tego. Wisi tabliczka: „Zamknięte”. Do tego dziś jest sobota, godzina piętnasta trzydzieści i nikt tej galerii nie otworzy przed poniedziałkiem.
Bob pokiwał głową.
— Napisane, że jest czynna od jedenastej do osiemnastej. Zaśmierdnie.
— Co? — Pete nie zawsze rozumiał skróty myślowe, którymi hojnie posługiwał się Andrews.
— Trup. Zacznie śmierdzieć. Jest prawie dziewięćdziesiąt stopni w skali Fahrenheita. A do poniedziałki meteorolodzy nie przewidują ochłodzenia. Ani gradobicia.
Pete rozejrzał się dookoła. Ani żywego ducha. Zupełnie jakby mieszkańcy dzielnicy wyjechali, uciekając w popłochu przed ogłupiającym upałem.
— To co robimy? Trzeba zawiadomić Jupitera. Masz komórkę?
Bob sięgnął do kieszeni.
— Nic z tego. Bateria się wyczerpała. Zawsze mi to robią, kiedy potrzebuję na gwałt łączności.
Pete wzruszył ramionami. Nie cierpiał tej całej oszalałej techniki. Nie miał samochodu, telefonu komórkowego ani własnego komputera. Za to dysponował całą gamą tenisowych rakiet, desek surfingowych i hantli do ćwiczeń. Ważne było sprawne ciało. I sportowy wygląd. To przyciągało dziewczyny.
— Bierz rower i jedź do Kwatery Głównej.
— A ty?
— Spróbuję odnaleźć Rebeccę. Choć to może potrwać. O tej porze siedzi pewnie w klubie „Oasis”. I pociąga tequilę z cytryną.
— Po co ci Rebecca? O ile dobrze pamiętam, rozstaliście się jakieś pół roku temu. Podobno na zawsze. — Bob podszedł do roweru opartego o latarnię.
Pete głęboko westchnął.
— Bob, może nie pamiętasz, ale Rebecca jest malarką. Studiuje w Leo Bing Center, filii uniwersytetu. Jej rocznik wystawiał prace w Southern Hill Gallery. Na pewno zna tę wystawę. I obrazy. Czegoś się dowiem.
— Ale nie piśniesz ani słowa o nogach człowieka?
— Nie pisnę. Choć może powinniśmy zawiadomić Mata Wilsona z posterunku policji w Rocky Beach.
Bob o mało co nie spadł z roweru.
— Ani się waż! To mój trup! To jest... nasz! Tylko Trzej Detektywi mogą wyjaśnić tę zbrodnię. Bo sam widzisz, że noga się nie rusza. Od dziesięciu minut. Ta druga bez buta także. Jakby była z drewna... zaraz, Pete, a może to jest manekin? Ktoś zrobił głupi dowcip właścicielowi galerii przed zamknięciem sklepu?
Pete pokręcił głową.
— Nie sądzę. Manekinom na ogół nie wkłada się skarpetek. Szczególnie dziurawych. Bo nasza noga ma dziurę na pięcie!
Bob z obłędem w oku odjechał, pedałując z całych sił. To był powód, by zacząć nowe śledztwo. Od ostatniego upłynął już spory szmat czasu.
W Kwaterze Głównej, czyli starej przyczepie kempingowej stojącej na terenie składu złomu, Bob relacjonował Jupiterowi zdarzenie:
— ... i Pete pojechał do baru „Oasis” szukać Rebeki.
Jupiter Jones zgrzytnął zębami. Ze wszystkich dziewczyn Crenshawa właśnie Rebeki najbardziej nie znosił.
— Pewnie już leży pod stołem. Nie rozumiem, jak można się tak uzależnić od alkoholu.
Bob włączył komputer. Szukał wykazów galerii i ich adresów.
— Dziewczyna jest piekielnie zdolna. Znawcy twierdzą, że wybije się do pierwszej dziesiątki. I dostanie stypendium z bostońskiego muzeum.
— O ile meksykański alkohol nie zamuli jej szarych komórek.
— Jupiter Jones wstrząsnął się, jakby mówił 0 groźnej kobrze. — Myślisz, że ona zna tych od żółto-niebiesko-czerwonych kwadracików?
— Podobno. Bingo! — wrzasnął, powiększając obraz na ekranie. — Jest! Modern Art Gallery. Własność Olivii Richardson.
Jupiter zmarszczył brwi.
— Richardson? Znane nazwisko. Facet jest prawnikiem. Ma największą kancelarię adwokacką w Santa Monica. Sprawdź.
Bob postukał w klawisze. Kliknął myszą.
— Zgadza się. Fred Richardson. Jego żona, Olivia, jest właścicielką nie tylko galerii w Rocky Beach. Także w San Francisco i Nowym Jorku. Pracują dla niej marszandzi z Londynu, Paryża i Sankt Petersburga.
Drzwi Kwatery Głównej otwarły się z trzaskiem.
— Coś mam! — Pete dyszał jak po olimpijskim biegu na czterysta metrów przez płotki.
— My też — wymruczał Jupiter. — Mów.
Pete usiadł z rozmachem na zdezelowanej kanapie, zapominając 0 wyłażących z niej sprężynach. Jęknął, przesunął się na środek i rozpoczął relację.
— Jest tak: Rebecca zna właścicielkę...
— Olivię Richardson.
Pete nie zdziwił się. Wiedział, że Bob nie traci czasu.
— Właśnie. Baba jest straszną piekielnicą i wszyscy się jej boją. Jednocześnie, to ważne, uchodzi za najelegantszą, najprzystojniejszą czterdziestolatkę od San Francisco po...
— San Diego! — dokończyli pozostali, doskonale znając powiedzonko Pete’a. — I co dalej?
— Olivia handluje sztuką przez duże „S”. Skupuje obrazy znanych mistrzów z aukcji w Sotheby’s i Christie’s.
Jupiter Jones ssał wargę. Zawsze tak robił, gdy intensywnie myślał.
— To dlaczego ma na wystawie trzy knoty złożone, jak mówicie, wyłącznie z kolorowych kwadracików, jeden przy drugim?
Pete zmieszał się. Zapomniał 0 to zapytać lekko już „rozmiękłą” Rebeccę.
— Nie wiem. Nie znam się na malarstwie. Na siatkówce, boksie, rugby... co chcecie. Ale te bohomazy...
— Ja się nimi zajmę — rozstrzygnął Bob. — Mam wolny wstęp do wszystkich bibliotek. Nie od parady pracuję dla nich w piątki i świątki. Katalogi Miejskiej Biblioteki w Rocky Beach nie mają dla mnie tajemnic. Ostatnio otworzyli wielki dział sztuki nowoczesnej.
— OK. — Jupiter Jones potrząsnął głową. — A co z trupem?
W niedzielę po południu nieboszczyk nadal tkwił na podeście. To znaczy jego widoczna część. Chłopcy specjalnie przyjechali, by sprawdzić.
— Dziura w skarpetce jakby zmieniła kolor — Bob odwrócił się ze szczerym wstrętem — chyba trzeba jednak zawiadomić posterunek.
Jupiter Jones gorączkowo myślał. Jeśli zawiadomią sierżanta, to trup przestanie być ich osobistą własnością, a stanie się częścią pewnie jak zawsze nieudolnego policyjnego śledztwa. Jeśli tego nie zrobią, w końcu nie muszą się przyznać, że cokolwiek dostrzegli za szybą wystawową, to w poniedziałek nie złapią tropu. Nikt ich nie dopuści do tajemniczych zwłok. Bo niby dlaczego?
— Pojedziemy do Mata Wilsona. I zgłosimy zabójstwo. Tylko wtedy zdobędziemy prawo do zajęcia się, tym... w skarpetce — powiedział.
Pete zamachał rękami.
— Oddasz glinom taką fajną sprawę? Spaprzą, a i tak nie znajdą zbrodniarza.
— A może nikt go nie zabił? — zaczął powątpiewać pragmatyczny Andrews.
— To znaczy co? Tak sobie leży bez ruchu? Odpoczywa po wyczerpującym meczu z Dodgersami? — Crenshaw nie ustępował.
— Mógł umrzeć. Zwyczajnie. Na zawał. Po obejrzeniu tych bohomazów...
Jupiter aż otworzył usta. — Nie pomyślałem.
— Bo zawsze wietrzysz zbrodnię. — Bob uciekł wzrokiem od nienaturalnie wykręconej stopy.
Pete uderzył się, dłońmi w uda.
— Zmarł na zawał, zanim zdjął but, czy zrobił to już po śmierci?
Bob spuścił głowę. Musiał uznać rację.
— Fakt. Dość to wszystko nieprawdopodobne. Jedźmy.
Stary ford Jupitera jak zawsze nie chciał zapalić. Udało się, dopiero za trzecim podejściem. Samochód zgrzytnął, warknął i ruszył wolno bulwarem Sunset Beach.
Na posterunku, jak to w świętą niedzielę nie było nikogo. Drzwi zamknięte na głucho, przez zakratowane okno widać było tylko kilka zdechłych much na kamiennym parapecie.
— Co robimy? Mat nie znosi, jak się, go niepokoi w dni wolne od pracy.
— Mam go w nosie! — warknął Jupiter. — To nie jest jakaś meksykańska sjesta, tylko normalny dzień normalnego miasta w stanie Kalifornia.
— Ale Mat nie jest normalnym policjantem, tylko humorzastym gburem, którego burmistrz trzyma na stołku dlatego, że ma trzy lata do emerytury — odparł Pete. — Może lepiej zawiadomić konstabla Lawsona?
— George pewnie siedzi na rybach. Zawsze przy takiej pogodzie poluje z kutra na marliny.
Jupiter nie znosił niezdecydowania.
— Orzeł czy reszka? Włamiemy się do galerii albo dzwonimy do Mata.
Moneta spadla na bruk, odbiła się i legła reszką do góry.
— A jednak telefon do Wilsona! Bob, choć raz masz naładowaną komórkę?
Andrews sięgnął do kieszeni. Za chwilę wystukiwał numer domowy sierżanta. Znali go wszyscy w miasteczku. I parę przecznic dalej. Zgłosiła się, pani Wilson.
— Co? Zabójstwo? Robicie sobie głupie dowcipy?
— Nie, szanowna pani. Trup jest... jakby tu rzec, prawie jak żywy. Gdyby nie był tak śmiertelnie martwy!
— Męża nie ma...
— To znaczy, że pije... przepraszam, że siedzi w knajpie „Rudego Joe”?
— Możliwe. — Głos pani Wilson miał lodowate brzmienie. Ale przecież wszyscy znali skłonności sierżanta do kilku zimnych piw.
Andrews wyłączył komórkę.
— Jedziemy do portu!
U „Rudego Joe” dym wisiał w powietrzu niczym zasłona z mgieł. Tyle że śmierdział kubańskimi cygarami z przemytu. Przy kontuarze jak z kowbojskich filmów starego Forda kłębił się tłum mężczyzn o zaczerwienionych twarzach. Nie było wśród nich sierżanta Wilsona.
— Jest tam — Bob wskazał palcem — siedzi sam przy stoliku. Pete westchnął. Znał życie.
— Pusty kufel i siedem podstawek. To znaczy, że wlał w siebie już osiem bomb. Nieźle, jak na tę porę. Co robimy?
Jupiter zagryzł usta i ruszył w ciemność sali. Stanął przed Matem na szeroko rozstawionych nogach, jakby oczekując na nieuchronny cios.
— W tym rzecz, panie Wilson — powiedział wolno i wyraźnie — że ma pan trupa.
Mat prztyknął palcem w rondo przepoconej czapki. Zjechała mu na tył głowy.
— Wynocha, detektywi z piekła rodem! Z wami zawsze są kłopoty!
— To pan będzie miał kłopot, jeśli nie ruszy się stąd! — wrzasnął Pete, napinając mięśnie ramion. — Mamy dzwonić do koronera?
Wilson poczerwieniał. Wydawało się, że za moment eksploduje z hukiem.
— Naprawdę, jest nieboszczyk na wystawie galerii Olivii Richardson! — Bob czuł, jak mu miękną nogi. Zawsze się bał Mata. A co dopiero Mata po ośmiu holenderskich grolschach? — Jeśli pan to zlekceważy, Fred Richardson zrobi z pana sałatkę jarzynową! Nawet burmistrz nie pomoże!
Mat zbladł jak obrus, nad którym siedział. Chyba coś z przemowy Boba dotarło, bo wyjął z kieszeni munduru dużą chustkę i otarł czoło. Jego niebieskie oczy z czerwonymi żyłkami nabrały blasku.
— Cholerni detektywi! — wymruczał. Ale już nie parskał ogniem. Można rzec, wielkie cielsko Mata skurczyło się, niczym przekłuty balonik. — Gdzie ta galeria?
— Przy Sunset Beach. Zawieziemy pana, bo...
Mat skinął głową. Był już wyraźnie pogodzony z losem. A Trzech Detektywów znał od niemowlęctwa. I wiedział, że nie robią głupich dowcipów, jeśli nie muszą. Skądinąd trup u Olivii Richardson to nie przelewki! Wielka dama z wielkiego świata, do którego Matowi równie daleko jak na pokład jachtu milionera. Starał się iść możliwie prosto. Za barem skręcił w zielone drzwi.
— Ja zaraz... — wymamrotał.
Na zewnątrz chłopcy z ulgą odetchnęli morskim powietrzem. Z doków nie dochodziły żadne niemiłe zapachy, a lekka bryza znad Pacyfiku chłodziła spocone czoła.
— Wyjdzie jakby nigdy nic! — odezwał się z pewnym podziwem Pete. — Trzeźwy i uczesany z przedziałkiem.
— Musi przedtem wsadzić łeb pod kran z dobrze zimną wodą! — warknął Bob Andrews. — Jak ja nie lubię...
Mat Wilson ukazał się w całej krasie.
— Dobra, siadam z przodu. Co to za gruchot? Nie macie prawa poruszać się, czymś takim po moim mieście! Jutro zabiorę, wam kartę wozu!
Jupiter zgrzytnął zębami, włączając silnik. Na szczęście od razu zapalił.
— Jutro będzie futro. A dziś nieboszczyk na wystawie — odparł z godnością.
Aż do samej galerii sierżant nie odezwał się słowem.
— No... ktoś tam leży — zawyrokował, przykucając z trudem. — Zemdlał?
— Od wczoraj? — zaczął Bob, ale zamilkł kopnięty przez Crenshawa.
Mat chyba nie dosłyszał.
— Nawet jeśli zemdlał, trzeba otworzyć galerię. Chce pan zadzwonić do Richardsonów?
Sierżant wziął głęboki oddech. Już nikt, nawet najgorszy wróg, nie poznałby, że pił cokolwiek tego popołudnia.
— Do komendy! — rzucił ostro. — Szybko!
— Ale my z panem! — Jupiter wystartował niczym rajdowiec.
Mat obrzucił go nienawistnym spojrzeniem.
— Do czasu. Aż sprawdzimy, kto zacz leży na wystawie. Potem wara od śledztwa!
Jupiter Jones uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że i tak nie odstąpią od dziury w skarpetce. Czy się, to Wilsonowi podoba, czy nie. Byle złapać pierwszy trop. A potem... policja jak zawsze zostanie w tyle.
ROZDZIAŁ 2
Co detektywi znaleźli w bucie?
Wezwany przez szefa konstabl George Lawson nie krył rozczarowania.
— Przez te cholerne telefony komórkowe wyciągają człowieka nawet z wanny! — jęczał niezadowolony.
Mat Wilson usiłował się skontaktować z rezydencją Richardsonów.
— Jak to nie ma? — warczał. — Gdzie? W Nowym Jorku? Oboje? A kto ma klucz do galerii malarstwa przy Sunset Beach? Administrator? — rzucił słuchawkę, jakby była grzechotnikiem. — Lawson! Skocz do Brandona Clarke’a, weź klucze, faceta za kark i masz na to trzy minuty!
— A radiowóz? Nie ma go na podjeździe.
Jupiter Jones wziął George’a pod ramię, skinąwszy na Pete’a i Boba. Kiedy wyszli przed komendę, szepnął:
— Radiowóz stoi pod knajpą „Rudego Joe”. Na razie zawieziemy pana naszym wozem. W porządku?
Lawson poprawił czapkę.
— W porządku. Macie zamiar wsadzać nos w nie swoje sprawy?
— Mamy taki zamiar — odparł ciepło Bob.
— Tak tylko pytam. — Lawson usiadł z przodu. — Naprawdę trup jest na wystawie?
Nie odezwali się. Administrator mieszkał w odległej dzielnicy, a jego telefon nie odpowiadał.
Dwie godziny później elegancki w każdym calu Brandon Clarke, mrucząc pod nosem, otwierał drzwi galerii.
— Stop! — powiedział przytomnie Lawson, widząc, że mężczyzna rusza w kierunku podestu. — Stop! Nie wolno zacierać śladów! Wszyscy zostają przy drzwiach!
Pete mrugnął na Jupitera. Porozumiewali się bez słów. Wolniutko obeszli wystawę, by stanąć plecami do szyby. Tymczasem Lawson obmacywał leżącego. Był to niewysoki typ z orlim nosem i ciemnymi włosami. Ani Latynos, ani Afroamerykanin. Biały, skromnie ubrany, w dżinsach i bawełnianej koszulce z napisem: „I love you, Clementine”.
— Koszulka z ostatniego tygodnia — zanotował Bob w swoim grubym notesie. — Wirus pojawił się w komputerach raptem dwa tygodnie temu.
Lawson odwrócił głowę mężczyzny.
— Cholera! — mruknął. — Nie zemdlał. Ani nie umarł na gruźlicę.
— Jasne! — stwierdził filozoficznie Jupiter Jones. — Z taką śliczną, równiutką dziurką na środku czoła? Co za precyzja!
— Strzał z bliska — mruczał konstabl. — Stójcie tam i się nie ruszajcie! — zagroził, widząc, że Pete postawił nogę na podeście. — Zatelefonuję do Mata. I po techników. Niech nikt nie wchodzi i nie wychodzi! — warknął do pobladłego jak ściana Brandona Clarke’a. — A wy odpowiadacie głową!
Jupiter Jones poczekał, aż George dodzwoni się, gdzie trzeba.
— Bob — szepnął cichutko. — Do wozu i wróć na jednej nodze z dwiema pęsetami i aparatem do mikrozdjęć. Już!
Bob o nic nie pytał. Kopnął się na zewnątrz, omijając szerokim łukiem rozmawiającego przez telefon Lawsona. Ale konstabl z przejęcia nie zauważyłby słonia, gdyby takowy przez przypadek przysiadł na progu galerii.
Pete, niepomny na zalecenia policji, jednak dość ostrożnie podczołgał się do porzuconego buta ofiary.
— Masz rację — skinął głową — też to zauważyłem. Wkładka na wysokości obcasa jest odklejona. I wyraźnie wypuczona.
Bob pojawił się cicho, jak duch. Ostrożnie, nie dotykając obcasa pęsetą, nieco podważył przepoconą skórzaną wkładkę. Drugą pęsetą, trzymaną w dwóch palcach, wolniutko wyciągnął złożony we czworo kawałek papieru.
— Banknot — wymruczał. — Nie znam tej waluty. Sprawdzę potem. Jest tylko połowa. — Aparat cicho pstryknął. Błysnął flesz. — Wkładam z powrotem.
— Dobra robota! — Jupiter odetchnął z ulgą. Na ulicy Lawson kończył kolejną rozmowę. Widać nie chciał być podsłuchiwany przez cztery postronne osoby. — Kończ!
Andrews delikatnie wsunął kawałek banknotu na dawne miejsce. Wiedział, że nie wolno zostawiać własnych odcisków palców. To byłaby kompromitacja niegodna Trzeciego Detektywa.
— Pieniądz nie był przecięty równo. Tylko w ząbki.
— Stara sztuczka. Drugą połowę zapewne ma odbiorca jakiejś tajemnicy. Ktoś, kto miał się spotkać z denatem. I nie zdążył...
— Zdążył — stwierdził Jupiter, odsuwając się na bezpieczną odległość. George właśnie wracał. — Dlatego denat zdjął but.
— Lub mu go zdjęto — wtrącił Pete.
— Właśnie. Spotkanie odbyło się w tej galerii. Nie wiadomo tylko kiedy. I czy morderca wcześniej znał ofiarę.
— Najpóźniej w sobotę — powiedział Bob, zmieniając aparat.
— Nie przyjadą! — warknął Lawson wyraźnie wściekły.
— Kto?
— Technicy. Instytut zamknięty, telefon Sanchez nie odpowiada.
— Zostawicie trupa w galerii? — wrzasnął milczący dotąd Clarke. — Państwo Richardson...
— Richardsonowie nie mają tu nic do powiedzenia — wystękał George. — Zawiadomiłem koronera. Kazał zrobić dokumentację fotograficzną i zabrać zwłoki do kostnicy. Technicy pojawią się jutro. Wracamy na posterunek. Klucze do galerii rekwiruję...
— Ale to mój obowiązek! — bronił się Clarke, pocierając ładnie przystrzyżony siwy wąs. — Państwo Richardsonowie...
— Już mówiłem! — wrzasnął Lawson. — Do wozu!
— Po co? — zainteresował się Bob.
— Bo nie mam aparatu fotograficznego! — warknął policjant. — Nie sądziłem, że będzie potrzebny.
— Żaden problem — uśmiechnął się pogodnie Jupiter Jones. — My zawsze wszystko mamy pod ręką. Bob Andrews jest znakomitym fotografikiem. Dobrze pan o tym wie, Lawson. Zdobył parę nagród w konkursie „Mój aparat i ja”.
— Nnno nie wiem... — George był podejrzliwy. I bardzo słusznie. Znał Trzech Detektywów jak trzy złe szelągi. Ale równocześnie okropnie mu się nie chciało wracać do Mata Wilsona. — Zgoda. Ale będziecie musieli oddać negatyw policji.
— Naturalnie, panie władzo. — Pete był samą słodyczą. — To się samo przez się rozumie. Po wywołaniu.
— Przed.
— Nic z tego — wzruszył ramionami Bob. — W środku jest superczuły film o granulacie do szóstej potęgi i pięciozakresowym systemie Stul. Rozumie pan? Tylko w moim laboratorium da się go wywołać.
Pete o mało nie parsknął śmiechem. Jupiter stał z kamienną twarzą, z trudem zachowując powagę.
— Już dobrze. Zrób te zdjęcia, bo zaraz przyjedzie koroner. On też nie lubi, jak mu się psuje popołudniową drzemkę.
Bob, starając się nie wchodzić butami tam, gdzie nie trzeba, błyskał fleszem, uwidoczniając wszystkie szczegóły. Także leżący na podeście but.
— Może pan sprawdzi mu kieszenie? — odezwał się surowo Jupiter.
Lawson skinął głową.
— Jasne. Nic. Żadnych dokumentów. Tylko ten świstek! — Trzymał w palcach kawałek tekturki z nadrukiem.
— Proszę tu położyć — komenderował Bob — zrobię zdjęcie.
— Po co? Zabiorę do dokumentacji — bronił się Lawson.
Jupiter położył mu łagodnie dłoń na ramieniu.
— Konstablu, takie są procedury sądowe. W razie procesu prokurator może zarzucić policji zaniedbania.
Lawson zgrzytnął zębami. Na sennym Sunset Beach słychać już było szelest opon samochodowych. Za chwilę trzasnęły drzwiczki. Bob w ostatniej sekundzie zrobił zdjęcie tekturki.
— Co jest? — odezwał się huczący bas koronera Jerry’ego Bullita.
— Trup z dziurą w czole — zaraportował Lawson.
— A ci, co tu robią? — Serdelkowaty palec wskazywał chłopców.
— Myśmy go odkryli — włączył się Jupiter. — Zauważyliśmy z ulicy. I zawiadomiliśmy policję. Jesteśmy detektywami...
Czarne jak smoła brwi koronera podjechały aż do nasady włosów.
— Kim, proszę?
— Oto nasza wizytówka! — Bob podał mały kartonik z nadrukiem. Wyglądał tak:
TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ? ? ?
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja . . . . . . . . . . . . . Bob Andrews
|
Koroner nie chciał tracić czasu. Właśnie pod galerię podjechał wóz do przewożenia zwłok. Dwaj mężczyźni z noszami i czarnym plastikowym workiem zapinanym na zamek błyskawiczny stanęli w drzwiach. Na widok Bullita zatrzymali się.
— Dokumentacja zrobiona? — warknął Jerry basem.
— Tttak — zająknął się spanikowany konstabl. — Tak jest!
— To do roboty, chłopcy! A wy — palec wskazywał detektywów — do domu! Jak będziecie potrzebni, to was wezwę. Z rodzicami!
Bullit pochylił się nad zwłokami. Fachowym okiem ogarnął ziemistą twarz i występujące już plamy opadowe.
— Sekcję przeprowadzi doktor Lopez. Jutro. Teraz faceta do lodówki! Biegiem! Ma pan radiowóz, konstablu?
Lawson zmieszał się.
— Nie.
— Proszę do mojego samochodu. Pan, panie administratorze, zajrzy jutro do mojego biura. Ale nie przed lunchem. Jasne? Klucze do galerii będą w moim biurku! — wyszedł, ciągnąc za sobą lekko opierającego się Lawsona.
Jupiter Jones z satysfakcją patrzył, jak nieszczęsny George daje się upchnąć do wozu koronera.
— Ale fajnie! — roześmiał się szczerze. — Zostaliśmy sami, z najważniejszą rolką filmu. Bob, co to miało znaczyć? Ten superczuły o granulacie do szóstej potęgi i pięciozakresowym... czym?
— Systemem Stul! — Pete ryknął śmiechem.
Bob wzruszył ramionami.
— Nie ma czegoś takiego. Ale najważniejsze, że biedny George uwierzył. Tylko to mi przyszło do głowy...
— Genialne! — Jupiter włączył bieg. — Nie spaprzesz tych odbitek?
— W życiu! — Bob walnął się pięścią we własną pierś, aż zadudniło. — W życiu! Będą gotowe przed wieczorem.
I były. W Kwaterze Głównej panowało niezwykle podniecenie. Bob przeszukiwał Internet w pościgu za niewielkim kawałkiem banknotu trzymanego przez denata pod skórzaną wkładką buta.
— Co to może być? Nie jest dolarem, to jasne. Ale też żadną z walut europejskich.
— Chiny? Hongkong?
— Też nie. — Bob klikał myszą, starając się wydobyć wiedzę z serwera światowych giełd. — Chyba Azja. Jakiś Uzbekistan czy Turkmenistan...
Pete wpatrywał się jak sroka w kość w zdjęcie kawałka tekturki znalezionej u denata w tylnej kieszeni spodni.
— To mi wygląda na kawałek biletu lotniczego.
Jupiter Jones ucieszył się.
— No, to wiele tłumaczy. Jeśli rozszyfrujemy numer lotu, to go mamy, panowie! Dowiemy się, skąd przyleciał...
— Niekoniecznie, Jupe. Mógł mieć przesiadkę w każdym europejskim państwie. Mam! — wrzasnął Bob. — Ten banknot, a raczej jego ząbkowana połowa, pochodzi z Armenii.
Pete jęknął.
— Gdzieś w Azji? Moja wiedza geograficzna całkiem wywietrzała po skończeniu szkoły.
— Może nigdy jej nie miałeś? Nieprawda, Bob? — Jupiter Jones lubił czasem naśmiewać się z Crenshawa. Cóż, Pete nigdy nie przykładał się do nauki. Wolał sport. A z klasy do klasy przechodził, bo był niekoronowanym królem w drużynie koszykówki. Nikt tak jak Pete nie wrzucał podkręconych piłek do kosza. Potrafił to zrobić z polowy boiska.
Bob nie tracił czasu na zbędne pogaduszki. Zajrzał Crenshawowi przez ramię.
— Kawałek tekturki to część karty wstępu do samolotu. Air France Ground Services. Gość przyleciał z Paryża. Numer lotu siedemset trzydzieści dziewięć. Numer miejsca trzydzieści A.
Jupiter Jones zamyślił się głęboko.
— Znam takiego jednego na lotnisku w Los Angeles.
— Znajdzie ci faceta z listy pasażerów? — zainteresował się Crenshaw. — A jeśli lądował w San Francisco?
Jupiter ssał wargę.
— Decyduje numer lotu. I data. Jaka jest data, Bob?
— Piątkowa. Gość przyleciał w przeddzień własnej śmierci. Bo chyba zginął w sobotę. Muszę to wszystko sprawdzić. Dziś nie da rady.
Jupiter kręcił głową.
— Nie mamy aż tyle czasu. Policja już pewnie wie więcej. Chyba że Sanchez jeszcze nie dojechała z ekipą do galerii...
Pete zerwał się z kanapy.
— Jedziemy sprawdzić!
Jupiter miał nieszczęśliwą minę.
— Nie mogę. Za godzinę przywiozą rzeczy z aukcji. Obiecałem ciotce Matyldzie, że pomogę przy rozładunku ciężarówek. Wuj Tytus ostatnio narzekał na ból w barku...
— Ja też nie mogę — usprawiedliwiał się Bob. — Obiecałem ojcu, że zrobię mu dokumentację do artykułu o wpływie pól naftowych w Ellwood na roślinność pasa nadbrzeżnego. Musi go oddać do redakcji pojutrze. I chciałbym jeszcze sprawdzić parę osób związanych z handlem sztuką.
— Wspólników Olivii Richardson?
— Nie wiem, czy są wspólnikami. Raczej dostawcami. Może wśród nich znajdę nazwisko nieboszczyka?
— A co on mógł dostarczać z Armenii? — wzruszył ramionami Pete. — Tam pewnie bieda aż piszczy...
— Chyba się mylisz — Bob zbieral zdjęcia do koperty. — To ładny, górzysty kraj o bogatej kulturze. Starszej od naszej. Przeszukam archiwa biblioteki publicznej. Cześć, do jutra!
Pete też zmierzał w kierunku drzwi.
— Wezmę rower i podjadę na Sunset Beach. Może Sanchez da się złapać na uśmiech numer trzy?
Jupiter Jones skrzywił usta.
— Gdyby doña Sanchez wyglądała jak kobieta... kto wie...
Ale nie wyglądała. Sto pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu i sto siedemdziesiąt w obwodzie bioder. Do tego czarny wąs nad górną wargą. I nieznośny charakter.
Pete zatrzymał rower dwieście metrów od galerii, przy słupku koło sklepu z farbami. Z daleka już zauważył trzy wozy parkujące przy krawężniku. Dwa z nich znał. Należały do ekipy dochodzeniowej Instytutu Kryminalnego Policji w Rocky Beach. Trzeci był solidnie zakurzoną maszyną terenową, jakich używa się przy jeździe przez pustynię. Miał rejestrację Los Angeles. I w środku najwyraźniej kulił się jakiś gość. Pete sprawnie zanotował numer wozu. Przechodząc obok, potknął się niezdarnie i uchwycił drzwiczek, odzyskując równowagę. To wystarczyło, by zobaczyć, że mężczyzna w ciemnych okularach jest rudym blondynem o nalanej twarzy, z czterdziestką piątką pod uchyloną marynarką. Crenshaw nie był pewien typu broni, ale sposób, w jaki typ trzymał łapę, wskazywał na „Szybkiego Billa”.
— Sorry — wymruczał Pete z krzywym uśmiechem. Ale mężczyzna ani drgnął. Musiał mieć naprawdę mocne nerwy.
Ekipa wyraźnie zbierała się do odjazdu. Pete uśmiechnął się do Sanchez, ale nie wywołało to pożądanego skutku. Meksykanka poganiała resztę ekipy.
— Szybciej, Harry, zamkniesz galerię i zawieziesz materiał do laboratorium. Ma być gotowy na wczoraj. Koroner wścieka się jak wszyscy diabli!
Pete przystopował. Udawał wielkie zainteresowanie obrazami widocznymi przez kryształowo czystą szybę. Kiedy odjechała Sanchez, ruszył i wóz terenowy. Na ulicy zrobiło się pusto, jeśli nie liczyć samochodu Harry’ego.
— Cześć! — powiedział Pete, wyciągając dłoń. — Znamy się z treningu w Hali Nickleby’ego. Pamiętasz?
Harry otarł pot z czoła. Upał narastał.
— Tak, poznaję. Ostatnio, niestety, rzadko grywam.
— I mięśnie ci wiotczeją! — Crenshaw klepnął go po ramieniu. — Przyjdź dzisiaj. Gramy z tymi przygłupami z Północy. Skopiemy im tyłki tak, że popamiętają!
Harry walczył z kluczami. Skomplikowany zamek nie chciał dać się zamknąć.
— Pomogę ci — Pete zrobił tajemniczy ruch dłonią i klucz zaskoczył z cichym trzaskiem.
— Mógłbyś być włamywaczem! — roześmiał się Harry.
— Do galerii z takimi knotami? — prychnął Pete. — Co mi po obrazie złożonym z równych kwadracików? A w ogóle... co tu robiliście?
Harry dźwignął pudło z chodnika.
— Był trup. Ktoś rąbnął faceta. Zdarzyło się to w dzień świąteczny, więc my dopiero dziś...
— Znaleźliście coś? — Pete pomógł Harry’emu wrzucić torbę do bagażnika.
— Coś się znalazło. Ale wcześniej ludzie z komisariatu zatarli wiele śladów. Jakiś adidas na podeście...
Pete poczuł gęsią skórkę. Przypomniał sobie, jak sam wlazł lewym adidasem, gdzie nie trzeba.
— Ale kim był nieboszczyk?
Harry mościł się za kierownicą.
— Jeszcze nie wiemy. Na pewno cudzoziemiec. Sądząc z typu obuwia, dość zresztą zniszczonego, ktoś zza dawnej żelaznej kurtyny.
— Rosjanin?
— Raczej człowiek z Kaukazu. Dżinsy są klasyczną podróbką z azjatyckich bazarów. Tylko koszulka nowiutka. Zbadaliśmy już rano, jak tylko doktor Lopez oddał zwłoki po sekcji. Interesuje cię to?
— Jeszcze jak! — Pete aż podskoczył. — Zawsze czytuję kronikę kryminalną w lokalnej prasie. To co, nie przyjdziesz pograć?
Harry zapuścił silnik.
— Niestety. Musicie tym razem wygrać beze mnie. Szefowa przegania nas jak konie wyścigowe przed wyjściem na tor! Cześć, stary!
Pete uniósł dłoń w geście pożegnania. Niewiele się dowiedział od Harry’ego. Ale zawsze coś.
ROZDZIAŁ 3
Skąd się wziął Indianin na taśmie filmowej?
Wieczorem w Kwaterze Głównej znów się spotkali. Jupiter Jones miał tryumfującą minę.
— Wiem, jak się nazywają zwłoki.
— Skąd? — Bob wertował swój gruby notes. Było w nim wiele informacji, ale tej najważniejszej nie zdobył.
— Od zaufanego człowieka na lotnisku w Los Angeles. Pracuje w wieży kontrolnej. Bardzo się wzbraniał, bo listy pasażerów są zastrzeżone, ale jest mi, biedak, winien przysługę...
— Był dzieckiem adoptowanym, a ty znalazłeś jego prawdziwą mamusię-milionerkę?
Jupiter rozparł się wygodnie. Jego prawa dłoń automatycznie sięgała po chipsy z cebulą. Mógł zjeść całą paczkę na jedno posiedzenie. Nic dziwnego, że czasem nazywano go tłuścioszkiem, czego szczerze nienawidził.
— Nie. Ale ktoś mu kiedyś podwędził klucz do schowka na rzeczy. A ja wydedukowałem, kto to mógł być. I zgadzało się!
— Powiesz w końcu, jak się nazywał denat?
— Aks Wokdas — przeliterował Jupiter, bardzo uważając, by się nie pomylić w spółgłoskach.
— Jak? — wrzasnęli jednocześnie pozostali.
— Aks Wokdas. Obywatel Armenii. Nigdy wcześniej nie był w Stanach. Urząd Imigracyjny nic do niego nie ma. Interpol też nie.
— Skąd wiesz? — Bob o mało się nie rozpłakał. To on był najdoskonalszym z dokumentalistów.
— Przez przypadek — przyznał się Jones. — Policja z Rocky Beach też już sprawdziła lotniska. George Lawson był akurat w sali przylotów. Ten, jak mu tam... Aks przyleciał z Paryża do Nowego Jorku. Od razu przesiadł się w Delta Lines. I wylądował w piątek o ósmej rano. Na Sunset Beach musiał pojawić się około trzynastej...
— Raptem czterdzieści osiem godzin przed nami! — jęknął Crenshaw.
— To ci dopiero! — Bob przecierał okulary. — Moglibyśmy, przez przypadek, być świadkami zbrodni! Chcecie coś więcej wiedzieć o banknocie z buta? Pieniądz nazywa się lari. Armenia to południowo-zachodnia część Zakaukazia. Stolica Erewan. Rzeki: Eufrat, Tygrys, Kura...
— Zlituj się, Bob! — jęknął Pete. — Nie wybieramy się tam! Przynajmniej nie dziś. Tygrysy i Kury? Istne zoo.
Jupiter nagle podniósł dłoń. Zastygł w tym geście na co najmniej pół minuty.
— Do diabła! — wymruczał. — Kamera!
Pete otworzył usta. Chwilę trwało, zanim je zamknął.
— Jaka... kamera?
Jupiter Jones marszczył z wysiłku czoło. Widać było, że intensywnie myśli.
— W galerii. Kątem oka dostrzegłem kamerę pod sufitem. Taką, jakie instaluje się w supermarketach, by obserwować złodziei. Taśmy z kamery mają kody czasowe. To znaczy, rejestrują dokładnie nie tylko obraz wnętrza, ale godziny i minuty. Jeśli kamera pracowała w sobotę, to na filmie znajdzie się nie tylko ofiara, ale i...
— Morderca! — wyszeptał wstrząśnięty do żywego Bob.
Pete z podziwem pokręcił głową. Sam nie dostrzegł żadnego „technicznego oka”. Wtedy, w galerii, myślał wyłącznie o nodze w skarpetce.
— Że też zauważyłeś ten szczegół!
Jupiter kręcił w palcach długopis.
— Nie wiem tylko, czy działała. Ale po co instalować drogi sprzęt, jeśli nie ma się zamiaru z niego korzystać? Na biednego nie trafiło. Majątek Richardsonów ocenia się na kilkadziesiąt milionów.
Andrews pokiwał głową.
— Wąsata Sanchez na pewno nie przeoczyła kamery. Jak ją znam, zmiotła nawet zeszłoroczne pająki. Jest fachowcem pierwszej klasy. Ale nie puści pary z ust. Nie dowiemy się od niej, co było na filmie. Nawet jeśli tam nic nie było.
Jupiter rozłożył dłonie.
— Od niej się nie dowiemy. Ani od koronera. Naszą jedyną bazą informacyjną może być wyłącznie Lawson. O ile... my go czymś zaskoczymy.
— To znaczy?
— Musimy zdobyć informację, której jeszcze nie ma policja. I wymienić na film z kamery. George będzie chciał się popisać...
Crenshaw wzruszył ramionami.
— Szkopuł w tym, że niczego takiego nie mamy.
Jupiter Jones nie rezygnował. Ich plan to maksimum informacji przy minimalnych środkach. Nie dysponowali przecież całą tą techniczną infrastrukturą policyjną. Trzy sprawne mózgi kontra laboratoria, chemia, tajne akta i łatwy dostęp do wszystkich zamkniętych na głucho miejsc. Ale od czego spryt?
— Coś mi się zdaje, że będziesz musiał, Pete, pogadać z Rebeccą, zanim jej szare komórki całkiem rozmiękną. Niech ci powie, kto jest autorem obrazów na wystawie. Tych z kwadracikami. I co wie o Olivii Richardson.
— Wie tyle, co inni. — Pete lekko się wzbraniał. Rebeccą był zauroczony całych pięć miesięcy. Ale to było dawno i nieprawda. Do dziś nie może znieść zapachu meksykańskiej tequili, którą raczyła się w nadmiarze piękność z malarskiej bohemy.
— Może wiedzieć coś więcej. Światek artystyczny wcale nie jest tak szczelny, jak zdaje się nam, maluczkim. Olivia może mieć wiele sekretów, szczególnie gdy dotyczy to transakcji finansowych. Kancelaria adwokacka jej męża jest dla nas miejscem niedostępnym niczym Fort Knox. Może Rebecca zna plotki środowiskowe, o których milczą kroniki kryminalne? Może wie coś, o czym nie śniło się Matowi Wilsonowi?
Bob z przejęciem kiwał głową.
— Jupiter ma rację, Pete. W komputerze są tylko dane podstawowe. Na stronie internetowej nie znalazłem żadnych innych wiadomości prócz znanych już z miejskiej biblioteki.
Crenshaw uniósł wzrok do nieba.
— Dobrze, już dobrze. Pójdę do niej. Ale na uczelnię. Zanim rozpłynie się w barze „Oasis”.
Przez cały wtorek pracowali oddzielnie. Jupiter Jones pomagał przy rozładunku secesyjnych rzeźb z ogrodów należących do hotelu „Mission Inn” w Riverside. Wszędzie robiono porządki, wymieniając co się da na nowocześniejsze formy. Stare figury faunów i elfów lądowały później w przydomowych ogródkach mieszkańców Rocky Beach.
— Możesz wziąć sobie tego starca z fujarką — powiedział wuj Tytus, przyglądając się brodatej twarzy wykutej z fałszywego marmuru.
Jupiter grzecznie podziękował.
— Nam wystarczy Kaczor Donald z Disneylandu. W jego dziobie przechowujemy ważne wieści. I klucz do Kwatery Głównej. Nie wiesz, wuju, kto tu się zna na nowoczesnym malarstwie?
— Od obrazów ze wschodami i zachodami słońca specjalistką jest Fanny Brown. Ta staruszka, która mieszka koło piekarni. — Wuj dźwignął ostatniego z rzymskich cesarzy. — Ale malarstwo nowoczesne? Nie, nie znam nikogo takiego.
— Tak myślałem.
Bob z wypiekami na twarzy przygalopował do Kwatery Głównej. Było już dobrze po siódmej, choć słońce stało jeszcze wysoko.
— Wiem! — wrzasnął od progu.
Jupiter o mały włos nie zakrztusił się solonymi orzeszkami.
— Co?
— Wiem wszystko o taśmie z kamery!
Zgrzyt roweru o żwir zwiastował równoczesne przybycie Crenshawa.
— Zaczekaj z tymi rewelacjami. Jest Pete.
A potem popłynęły opowieści, od których włos jeżył się na głowie.
— I okazało się — raportował Bob — że zabójca był w masce. To znaczy, miał na głowie maskę wodza Komanczów. Z wielkim indiańskim pióropuszem!
Jupe spojrzał na Pete’a.
— Zwariowałeś? Nie wystarczała mu dynia jak ze święta Halloween? Po co pióropusz? Nie zdjął tego przebrania ani na chwilę?
— Zdjął — wysapał Andrews.
— I?
— I pod pióropuszem miał... kominiarkę!
— Gębę w czarnej pończosze? — wrzasnął Jupiter strasznym głosem. — Przy stu stopniach Fahrenheita? Po co aż tyle zabezpieczeń?
Tego nie wiedział nikt.
Rewelacje, których dostarczył Crenshaw, też były niezgorszego gatunku. Rebecca, poruszona zbrodnią w galerii, o której mówiły już miejscowe radio i lokalna stacja telewizyjna, puściła farbę.
— Ona twierdzi, że Olivia Richardson była niegdyś zamieszana w wielką aferę. Chodziło o rabunek dzieł sztuki, wartości około dwustu milionów dolarów, z bostońskiego muzeum Isabelli Stewart Gardner...
— Wiem! — Bob trzepnął się w czoło. — Pamiętam. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym!
— Tak. Rebecca jest na liście przyszłych stypendystów tego muzeum. Stąd jej informacje.
— Chcesz powiedzieć, że Olivia Richardson rąbnęła dwieście milionów? — zachłysnął się Jupiter.
— Nie — pokręcił głową Crenshaw. — Była tylko zamieszana. Jak dalece — nie wiadomo. Jej wspaniały mąż, Fred Richardson, postawił na nogi całą swoją kancelarię prawniczą, żeby ją wybielić. Nikt na dobrą sprawę nie wie do dziś, czy Olivia przehandlowała któreś z ukradzionych płócien, czy puściła je na „czarny rynek” za ciężką forsę. Mogła być tylko pośredniczką. Sędzia John Donovan umorzył sprawę z braku dowodów.
— To cholernie dobry adwokat — potwierdził Bob — i wszędzie ma chody. No, swoich ludzi.
— Nieważne — upierał się Pete. — Coś tu jednak śmierdzi. Może część tej kolekcji Isabelli Stewart Gardner powędrowała przez Armenię?
Jupiter Jones skrzywił wargi.
— Nie sądzę. Nie ten kierunek. Czarny rynek sztuki kwitnie w wielu krajach. Ale największe szanse na sprzedaż dzieł muzealnych są w Ameryce.
— I w Japonii — dorzucił Andrews. — Ostatnio japońskie banki namiętnie inwestują w dzieła sztuki. Przejrzałem kupno-sprzedaż przez Internet. W ciągu ostatniego roku przerzucono legalnie z Europy do Japonii trzy Gauguiny, cztery Matisse’y i dwa płótna van Gogha. Wystarczy.
— Jest coś jeszcze — Pete miał tajemniczą minę.
— Gadaj, bo czas ucieka! — zrzędził Jupiter.
— Nazwisko Richardson padło też w innej, dawniejszej sprawie. Z amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej ukradziono „Gwiazdę Indii”...
— Co?
— Największy szafir świata.
Jupe i Bob w osłupieniu wpatrywali się w Crenshawa.
— Chcesz powiedzieć, że Olivia nosi na szyi tę gwiazdę... jak jej tam...
— „Gwiazdę Indii”? Nie, nie nosi. Ale z całą pewnością szafir wrócił do maharadży Radżastanu. Skąd pochodził. Uważany był w Indiach za świętość. I nagle maharadża przestał się o niego upominać! Rebecca nie zna szczegółów. Opowiadała mi to wszystko podczas lunchu w kampusie uniwersyteckim.
— Ktoś to słyszał oprócz ciebie? — zaniepokoił się Jupiter. Pete wzruszył ramionami.
— Wszyscy. No ci, którzy z nami byli. Inni też.
I dlatego, gdy następnego dnia policja znalazła zwłoki dziewczyny bez dokumentów, Pierwszy Detektyw już wiedział.
— Rebecca.
Bob odwrócił się, przestraszony.
— Co?
— Posłuchaj, co pisze dzisiejsza prasa: „W kampusie uniwersyteckim odkryto zwłoki młodej studentki. Została zasztyletowana w jednej z ogrodowych alejek. Policja podejrzewa, że mordercą mógł być chłopak dziewczyny, z którym chciała zerwać...”
— Przecież nie nasz Pete — Bob miał nieszczęśliwą minę.
Jupiter gryzł ciasteczka podane przez ciotkę Matyldę.
— Pete może mieć kłopoty. Jeśli to naprawdę Rebecca.
Godzinę później już nie było żadnych wątpliwości. Kanał czwarty lokalnej telewizji pokazał zdjęcie nieboszczki.
— Ona — wymruczał Jupiter z pełnymi ustami.
— No tak — Bobem wstrząsały dreszcze. Siedzieli obaj przed kuchennym telewizorem, mając za plecami ciotkę Matyldę, walczącą z odkurzaczem w saloniku.
— Znaliście ją? — zdziwiła się, wyłączając maszynę.
— My nie. Ale Pete Crenshaw całkiem dobrze.
— Będzie miał kłopoty? To co tu jeszcze robicie? — rzekła surowo. — Dzwońcie do Crenshawów! Ale już! Przyjaciela nie zostawia się w trudnych chwilach.
Jupe zawisł na telefonie.
— Nikogo.
Bob czuł suchość w ustach.
— To jeszcze nic złego. Papa Crenshaw pracuje w wytwórni filmowej Universal. Mama pewnie na zakupach. A Pete...
Właśnie. Gdzie był Pete?
O pierwszej obaj detektywi stawili się na posterunku Mata Wilsona.
— Jazda stąd! — huknął sierżant, gdy tylko wychylili głowy zza framugi. — I bez was mam dość kłopotów! Trup za trupem, a nijak ich powiązać się nie da!
— A jeśli... — Jupiter Jones nie dał się zastraszyć. — A jeśli powiemy panu, że obie sprawy można powiązać?
Mat Wilson otarł pot z szyi.
— To co?
— Chcemy tylko tyle, żeby pan pomógł nam znaleźć Crenshawa.
— Tego waszego, pożal się Boże, drugiego detektywa?
— Tak. Przepadł jak kamień w wodę. Nie zostawił wiadomości w dziobie Kaczora Donalda — plątał się Bob — ani nie namalował kredą strzałek...
Mat Wilson czerwieniał niczym dojrzewająca w słońcu truskawka.
— Co mi tu... o Kaczorze Donaldzie, kiedy mam...
George Lawson wpadł jak burza. Zdyszany, ledwie był w stanie wydobyć słowa:
— Sierżancie, jest trzeci nieboszczyk! — Chłopcy zbledli jak ściana. Zanim Lawson znów otworzył usta, upłynęły chyba wieki. — Administrator. Brandon Clarke. Zamordowany w galerii!
Mat Wilson huknął pięścią w biurko.
— Nie gadajcie głupot, konstablu! Klucze do galerii są u koronera!
George usiadł z rozmachem na skrzypiącym krześle. Widać było, że sprawy, ich tempo, zaczynają go przerastać.
— Musiały być gdzieś zapasowe. Koroner jest już na miejscu. Także Sanchez z ekipą.
Jupiter Jones mrugnął na Boba. Wycofali się bezszmerowo.
— Jedziemy do galerii, Bob. Natychmiast!
— A Pete?
Silnik forda krztusił się i parskał. Trwało to chwilę, więc obaj policjanci wyprzedzili ich radiowozem o dobre parę ulic.
— Pete na pewno się odezwie. Nie jest głupi. Wie, że koroner dojdzie do prawdy o nim i Rebecce. W przypadku morderstwa nie da się ukryć nawet starego romansu. Cały wydział malarstwa znał Crenshawa. No, jeśli się nie znajdzie do wieczora, znaczy, że mu się coś przytrafiło.
Przy sennym zazwyczaj Sunset Beach aż się roiło od samochodów.
— Zaparkujemy trochę dalej — powiedział Jupiter Jones — weź aparat.
— Tak jest! — Bob zatrzasnął drzwiczki. Nagle przytrzymał Jupitera za łokieć. — Spójrz tam! — palcem wskazał ścianę domu sąsiadującego z galerią. — Zielona kreda! To wiadomość od Pete’a.
Istotnie. Na jasnym tynku wyraźnie odcinały się trzy litery i dwie cyfry.
— BKA 22. Numer samochodu? — zastanowił się Jupiter.
— To rejestracja z Los Angeles. Pete zostawił wiadomość. Albo widział... zaraz! — Bob nerwowo wertował swój notes. — No tak! Pete już poprzednio zauważył przed galerią samochód z takim numerem. Podał mi go, mówiąc, że jakiś rudawy blondyn z czterdziestką piątką za paskiem obserwował ekipę Sanchez. To znaczy...
— Że znów tu był. Albo że... uprowadzili Crenshawa!
Bob czuł, jak mu miękną nogi. Był detektywem, lubił nim być, ale siedząc przy komputerze lub wertując książki w bibliotece miejskiej. Nie zaś w pogoni za kidnaperami i mordercami!
— Jupe, czy ty się nie... boisz?
Pierwszy Detektyw nigdy, przenigdy nie przyznałby się do prawdy. Czuł się okropnie. Bał się o przyjaciela, ale wiedział, że musi działać. Natychmiast.
— Wszystko będzie dobrze, Bob. Naprawdę. Teraz chodźmy posłuchać, o czym mówią w galerii.
Zanim zdążyli zrobić dwa kroki, z szumem opon zajechał przed galerię samochód, o którym można by powiedzieć, że kosztuje tyle, ile wynosi roczny dochód ciotki Matyldy i wuja Tytusa. — Ford mondeo futura! — wyjęczał Jupiter Jones w zachwycie. — Co za wóz!
Kobieta, która z niego wysiadła, też musiała kosztować sporo. To znaczy jej paryskie ciuchy z firmy Chanel. Szybkim krokiem przeszła ulicę, znikając we wnętrzu galerii.
— To pewnie sławna Olivia Richardson — powiedział Bob.
— Tak. I dlatego biegiem, Bob! Teraz będzie dopiero zamieszanie!
I było.
Olivia Richardson obrzuciła wnętrze ostrym spojrzeniem. Jej piękna twarz była zimną, kamienną maską.
— Co się tu dzieje, panowie?
— Prowadzimy śledztwo — odparł sucho koroner Bullit.
— Gdzie administrator? Kto panów tu wpuścił?
Sanchez kończyła właśnie zbieranie odcisków palców. Jej kwadratowa sylwetka ledwie mieściła się pomiędzy podestem a sztalugami, na których stały obrazy.
— Administrator leży w głębi — odburknęła zimno. Jej czarny wąs zjeżył się, niczym szczotka do zębów.
— Chcę z nim porozmawiać! — Olivia dłonią odsunęła bryłę Mata Wilsona, jakby był nędznym pyłkiem.
— Będzie trudno — warknął sierżant. — Całkiem nie mówi. Ma na czole dziurkę.
— Co?
— Dziurkę. Mówię przecież jasno i wyraźnie. Od kuli. I proszę mi się tu nie szarogęsić. Nikt obcy nie ma teraz prawa wstępu! Jasne?
Olivia wydawała się zaskoczona. Jej brwi, wyskubane w wąską linijkę, podjechały do góry.
— Jestem właścicielką galerii. Nazywam się Richardson. Mój mąż...
— Może sobie pani być i prezydentem. Ale mojego śledztwa nikt mi nie będzie utrudniał. Czy to jasne?
Piękna kobieta była jednym wielkim znakiem zapytania. Nikt nigdy nie odważył się mówić do niej tym tonem. Na szczęście włączył się koroner.
— Proszę przyjąć do wiadomości, pani Richardson, że galeria jest miejscem, gdzie popełniono już dwa morderstwa.
— Jak to: dwa? — wyjąkała zdumiona. W jednej chwili twarz jej zmieniła się nie do poznania. Była o dziesięć lat starsza.
— Tak. Pierwszym był niejaki Aks Wokdas. Znała go pani?
— Nnnie.
— Ormianin.
— Co robił w mojej galerii... Ormianin?
— Leżał. I nie żył. Z kulą w środku czoła. A teraz zabito Brandona Clarke’a. Zechce pani złożyć zeznania w moim biurze?
Olivia Richardson zwiotczała.
— Wykluczone. Bez męża... on jest adwokatem.
Koroner nie miał już więcej nic do roboty. Resztą musi się zająć policja.
— Znam Freda. Zatelefonujemy do niego. Jeśli jest w domu. — Ujął ramię chwiejącej się piękności, wyprowadzając ją na ulicę. Za chwilę, opony należące do forda mondeo futura zaszurały po asfalcie.
— I co teraz? — wymruczał Bob.
— Teraz dowiemy się, czy włożono nową taśmę do kamery. Czy zrobił to Clarke i dlatego musiał zginąć?
George Lawson czuł się piątym kołem u wozu. Tylu kręciło się tu fachowców. Stał pod ścianą, gapiąc się na wynoszących czarny plastikowy worek z byłym administratorem dóbr Richardsonów w środku.
— Co pan myśli, George? — Jupiter Jones wpatrywał się w konstabla z nadzieją. — Będzie na filmie ten sam indiański pióropusz?
Lawson wzruszył ramionami.
— Problem w tym, że nie znaleźliśmy taśmy. Albo jej nie założono po śmierci Ormianina, albo ktoś ją przed nami zabrał.
— Morderca? — wyszeptał Bob.
— Morderca — potwierdził Lawson. I zaraz poczuł się dowartościowany.
ROZDZIAŁ 4
Gdzie jest Pete?
Do piątej po południu Pete nie dał znaku życia. Telefon domowy też milczał jak zaklęty.
— Dzwonimy do Universalu? Do ojca Crenshawa?
Jupiter potrząsnął głową.
— Jeszcze nie. Po co straszyć rodziców. Może Pete zadzwoni na twoją komórkę.
Bob zamachał dłońmi.
— Z czego? On nawet nie zna mojego numeru!
Jupiter Jones zamyślił się głęboko.
— Zna. To znaczy ma świstek papieru z numerem twojej komórki. Sam mu ją włożyłem do kieszeni w dżinsach. Tam, gdzie trzyma zieloną kredę. Jeśli zostawił znak na murze, to pewnie zauważył tę karteczkę. Do licha, jest przecież detektywem!
Zgrzyt opon samochodowych sprowadził nową nadzieję. Niestety był to tylko konstabl Lawson. Chłopcy wyskoczyli z przyczepy.
— Wie pan coś o Crenshawie?
— Nie. A zaginął?
Jupiter westchnął. Czegoż można się spodziewać po sennej policji z małego miasteczka na Zachodnim Wybrzeżu.
— Ma pan do nas interes?
— Ja nie. Ale Mat Wilson. I chyba koroner. Pojedziecie dobrowolnie?
Jupiter Jones wyciągnął przed siebie dłonie.
— Woli nas pan zakuć w kajdanki?
Lawson skrzywił się.
— No... nie mam akurat kajdanków...
Bob zajrzał do notesu.
— Co pan wie o samochodzie z rejestracją Los Angeles BKA 22?
Policjant jęknął bezgłośnie.
— Nic nie wiem. To ważne? Jedźmy, bo mi Mat urwie głowę!
— Z głową czy bez, jest pan i tak najlepszym gliną w mieście. — Jupiter mościł się na tylnym siedzeniu radiowozu. — Chodź, Bob.
Koroner Jerry Bullit wyglądał jak byk tuż przed szarżą na toreadora. Warczał na wszystko i wszystkich. W ciasnym komisariacie siedzieli już stłoczeni niczym sardynki w puszce wszyscy związani bezpośrednio i pośrednio ze zbrodniami. Obok nieskazitelnie eleganckiej Olivii stał sztywno jej mąż Fred Richardson. Mężczyzna miał powyżej sześćdziesiątki, siwe rzadkie włosy zaczesane do przodu i lekki tik lewego oka, co powodowało, iż nikt nie wiedział, na kogo w danej chwili znany adwokat patrzy. Być może na sali sądowej dawało to Richardsonowi pewną przewagę nad prokuratorem. Tutaj, na komisariacie policji, sprawa nie była już tak jednoznaczna.
— To wy pierwsi znaleźliście trupa? — spytał Bullit nieco zbyt głośno.
— My — odparł Jupiter. — To znaczy Pete i Bob. Ale w trojkę zawiadomiliśmy policję.
Przesłuchanie trwało długo i było drobiazgowo protokołowane. Bob pomału zasypiał, gdy nagle coś ożywiło jego pamięć. Mat Wilson huknął znad biurka:
— Kto jeszcze ma klucze do galerii przy Sunset Beach?
Richardson zacisnął wargi.
— My. I nasz świętej pamięci administrator Brandon Clarke.
— Kto jeszcze? Proszę mówić prawdę! Policja i tak odkryje każdy fałsz!
— Wypraszam sobie podobne insynuacje! — zaprotestował adwokat. — To niedopuszczalne! Ja...
Koroner podniósł dłoń.
— Spokojnie. Brandona Clarke’a zamordowano w środku. Nikt nie wyłamał zamka ani nie użył wytrychu. Wtedy klucze były już u mnie w biurku. Państwo macie drugie i...
Olivia szarpnęła zapięcie torebki. Jednej z tych z jaszczurczej skory. Z furią wysypała całą zawartość na biurko Wilsona. Ale kluczy nie było. Pośród drobiazgów w rodzaju złotej zapalniczki, szylkretowej puderniczki i kilku szminek znalazł się mały, oprawny w srebro notesik, który, jak to czasem bywa, otworzył się na pierwszej stronie. Bob łypnął okiem i zamarł. Drobne literki składały się na nazwisko: Jamaz Aziz, Crescent Avenue 635 i numer samochodu BKA 22.
Jupiter też to dostrzegł. Wymienili z Bobem spojrzenia. Andrews szybko przepisał dane do swego kalendarza.
— Nie wiem, gdzie są moje klucze! — Pani Richardson chyba mówiła prawdę. Jej zdumienie nie było udawane. Adwokat zmarszczył brwi.
— Spokojnie, Olivio. Kiedy je widziałaś ostatni raz? Spróbuj sobie przypomnieć, kochanie.
Kobieta przesunęła dłonią po czole. Zabrzęczało parę bransolet.
— Wczoraj jeszcze je miałam. Po południu spotkałam się ze znajomym. Wystawiam jego prace...
— Nazwisko? — łagodnie spytał Bullit.
— Jamaz Aziz. Pracuję z nim od wielu lat...
Bullit wertował grubą teczkę. Chwilę trwało, zanim odnalazł poszukiwany dokument.
— Zgadza się. Jamaz Aziz. Amerykanin libańskiego pochodzenia. Malarz i handlarz dziełami sztuki. Nienotowany. Potem już więcej nie widziała pani kluczy do galerii? Są dość specyficzne. To jakiś skomplikowany zamek?
— Tak — potwierdził Fred Richardson — galeria jest wysoko ubezpieczona. Woleliśmy nie kusić licha. To jeden z tych elektronicznych zamków trudnych do otwarcia.
Zabrzęczał telefon komórkowy. Adwokat złapał się za kieszeń.
— Nie, to nie mój! — odetchnął.
Dopiero po paru sekundach Bob Andrews zrozumiał, że to dzwoni aparat w jego wewnętrznej kieszeni.
— Ja... zaraz... przepraszam! — Wyskoczył na korytarz, gdzie sprzątaczka szurała mokrą szczotką na długim kiju. — Tak? — rzucił do słuchawki.
— BKA 22 — usłyszał pośród szumu.
— To ty, Pete?
— Dom gdzieś na północy. Ruina. Piwnica albo studnia. Wieźli mnie w kierunku Rocha Lago. Około sześciu mil na północ i... — połączenie przerwało się. Ale Bob był już całkowicie pewien.
— Porwano go i jest więziony. To Pete — mruknął Jupiterowi do ucha, gdy wrócił na salę. — Jest w pułapce.
Jupiter Jones głęboko odetchnął. Skoro Crenshaw zadzwonił, to znaczy, że żyje. Reszta się nie liczy. Znajdą go. Muszą.
Z komendy wyszli dość późno. Koroner spisywał dane osobowe do siódmego pokolenia. O Crenshawie musieli zełgać, że gra mecz koszykówki z Rocky Beach Północ.
— Co robimy? — denerwował się Bob. — Powtórzyłem ci dokładnie słowo w słowo, co mówił Pete.
— W porządku. Dzwonimy do rodziców, żeby się nie niepokoili, bo mamy trudne, nocne detektywistyczne zadanie. Są do tego przyzwyczajeni. Twoi także. Ciotka Matylda widziała, jak wyjeżdżaliśmy radiowozem. Uwierzy we wszystko. Tylko zatankuję paliwo i w drogę. Gdzie to jest?
— Wiem. Rocha Lago. Na północ.
Za cyplem, z którego widać statki na redzie, skręcili w szosę 6a. Jechali najpierw wśród gęstej zabudowy, potem wzgórzami porośniętymi ostrokrzewami. Za placem do gry w rugby teren zmienił się. Pojawiły się opuszczone doki, resztki kutrów dawno temu wyciągniętych na brzeg i mnóstwo starego żelastwa.
— W lewo. — Bob miał doskonałą mapę skopiowaną nielegalnie w wojskowej bibliotece. Należała niegdyś do struktur Lockheed Aircraft Corporation rozlokowanych na wschód od Burbank.
— Są dwie ruiny. Jedna stara, druga nowa — powiedział Jupe.
— To jeszcze nie te. Do Rocha Lago mamy stąd sześć, siedem mil. Wjedź w wąską drogę żwirową. Prowadzi skrótem na północ.
Jupiter wykonał zadanie bez szemrania. Kiedy Bob pilotował, można było prowadzić wóz z zamkniętymi oczyma. Oprócz wojskowej mapy miał niezwykłą intuicję. Nie mylił się nigdy. No, prawie nigdy.
— Jak sądzisz, kim jest porywacz? Jamazem Azizem? Numer jego wozu zgadza się z tym, co nasmarował Pete na murze przy galerii. Zbieg okoliczności?
Bob pokręcił głową. Równocześnie penetrował teren przez solidną lornetkę.
— Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Sprawdzę tego Aziza. Może znajdę więcej niż tylko fakt, że nie był karany. Teraz prosto, Jupe.
Jakiś czas jechali w milczeniu.
— Zrekapitulujmy całą sprawę — odezwał się Jones. — W sobotę jest trup Aksa Wokdasa z dziurą w czole i skarpetce. Potem ktoś w alejce zasztyletował Bogu ducha winną Rebeccę. Następnie do galerii wchodzi administrator Clarke i zostaje zastrzelony...
— Zapomniałeś dodać, że pierwszego zabójstwa dokonał facet w czarnej kominiarce, na której dodatkowo miał maskę Indianina, z pióropuszem.
— Kompletne kretyństwo — zezłościł się Jones — potem już nic nie wiadomo. Była kaseta z filmem, czy jej nie było. Od administratora niczego się, niestety, już nie dowiemy. Biedak marznie w kostnicy. Bob, widzisz to samo co ja?
Andrews nic nie odpowiedział. Jak urzeczony wpatrywał się w dziwne zjawisko, które nie było fatamorganą. Na dużej polanie, otoczonej wzgórzami i naturalną zaporą z gęstych kaktusów, paliły się trzy ogniska, wokół których, jak na starych filmach z Dzikiego Zachodu, podrygiwały w rytualnym tańcu gromady Komanczów. Kobiety i mężczyźni odziani w skóry z postrzępionymi frędzlami, z piórami we włosach i z mokasynami na nogach pląsali w takt bębnów i piszczałek.
— To nie do wiary — szepnął Bob. — Co się tu dzieje? Indianie zbiegli z rezerwatu w Hoopa Valley? Będą maszerować na Waszyngton, by bronić praw do ziemi przodków?
Jupiter zahamował, wyłączając silnik.
— Może to pogrzeb wodza z plemienia Zuwi? Mieszkają co prawda nieco dalej, ale kto wie? Co robią czerwonoskórzy sześć mil od granic Rocky Beach siódmego października o dziesiątej wieczorem w dwutysięcznym roku? Może to jednak fatamorgana?
Ruszyli bliżej, by się przyjrzeć niespotykanemu zjawisku. Jakiś mężczyzna z twarzą w kolorowych pasach i dzidą w dłoni zajrzał przez uchylone okno samochodu.
— Wy na piknik? Dlaczego nie przebrani?
Bob przełknął ślinę. Facet mówił normalną angielszczyzną z akcentem typowym dla mieszkańców Miasta Aniołów. Na pewno nie był Indianinem.
— Za późno dostaliśmy zawiadomienie — bąknął.
— W wypożyczalni zabrakło kostiumów — dorzucił Jupiter Jones.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Na pikniku Komanczów zawsze się przebieramy. O tym śpiewają wszystkie wróble w Los Angeles. Klub Komanczów tym się chlubi, że wszystko jest jak dawniej. Wysiadajcie. Jakieś indiańskie ciuchy znajdą się w wigwamie trzech squaw. Tam, w lewo od ogniska. No, na co czekacie? Ale wałówkę przywieźliście, mam nadzieję?
Bob gramolił się niezdarnie.
— Jasne — wycedził — ozorki w galarecie i tort porzeczkowy.
Umalowana twarz wyraźnie pojaśniała.
— To fantastycznie!
Jupiter Jones w osłupieniu spoglądał na tańczące wokół ogniska postacie, do których dołączył ich całkiem nowy znajomy.
— O jakich ozorkach mówiłeś, Bob? Jeśli jest coś do zjedzenia w moim starym fordzie, to tylko zapasowa opona!
Bob ładował do plecaczka nóż traperski i zwój liny. Cienkiej, ale bardzo wytrzymałej. Także lornetę z noktowizorem. Ich najnowszą zdobycz.
— A co miałem powiedzieć? — mruknął. — Że nic nie wiedzieliśmy o pikniku Komanczów, bo szukamy zapyziałej ruiny, w której jacyś gangsterzy uwięzili Drugiego Detektywa?
Jupiter Jones ssał wargę.
— W porządku, Bob. Teraz udamy się do wigwamu. Musimy zdobyć przebrania, żeby łatwiej się poruszać na tym terenie. Zobacz, tu wszyscy mają gęby w niebiesko-czerwone paski.
— I pióropusze — dorzucił Bob sucho.
Jupiter spojrzał na niego z uznaniem.
— Tak jest, Bob. Pióropusze. Jak ten zabójca na taśmie filmowej w galerii. Mógł mieć coś wspólnego z Klubem Komanczów. To są zwykli obywatele Miasta Aniołów. Bawią się po godzinach pracy. Wśród nich może być nasz morderca. Dlatego nie powinniśmy się odróżniać od całej rozbawionej reszty.
W wigwamie siedziały trzy squaw, czyli opalone na brąz dziewczyny. W krótkich skórzanych spódniczkach i opaskach na czarnych perukach. Każda z nich miała kolorowe piórka i długie sznury koralików. Tylko kufle piwa w ich dłoniach były nieco zbyt nowoczesne.
— Szkoda, że nie ma Pete’a — westchnął Bob, nieśmiało stawiając kroki. — On by wiedział, co mówić.
Ale Pete okazałby się mało przydatny. Na widok dwóch chłopaków w dżinsach i koszulkach dziewczyny zerwały się na równe nogi, wydając przy tym okrzyki, jakie słyszało się w tych stronach, gdy prawdziwi Komancze ruszali na wojenne ścieżki. Jupiter i Bob w jednej sekundzie zostali związani niczym barany i poprowadzeni do wbitego w ziemię słupa.
— Chcą nas oskalpować? — przeraził się Bob. — Są zalane w pestkę!
— Możliwe. Módl się do indiańskiego boga Kurumy. Tylko on może nam pomóc.
Bębny dudniły, ogniska strzelały iskrami, podnieceni alkoholem fałszywi Komancze tańczyli jak w transie. Dziewczyny gdzieś zniknęły.
— Możesz ruszać dłonią? — wyszeptał Bob. Nie widział Jupitera. Czuł tylko za plecami jego głośny oddech.
— Mogę. Co mam robić?
— Sięgnąć po nóż do mojej lewej kieszeni. A potem przeciąć linkę. Na szczęście nie jest zbyt gruba.
Po dwóch długich minutach udało się. Byli wolni.
— Wiejemy?
— Musimy jakoś zdobyć przebrania. Jupe, pilnuj wejścia do wigwamu. Na razie jest pusty.
Czas płynął tak wolno, że Jupiter Jones czuł mrowienie w karku i przyspieszone bicie serca. Nie chciał za żadne skarby znów dostać się w łapy indiańskich squaw o morderczych instynktach. Wreszcie Bob wychynął, trzymając pod pachą spore zawiniątko.
— Do samochodu! — wyszeptał.
Przedzierali się przez kłujące zarośla. Stary ford stal tam, gdzie go zostawili.
— Stój!
— Co?
— Ktoś jest w środku.
Istotnie. Jakaś indiańska para zajęła tylne siedzenia.
— Że też zachciało im się amorów! — warknął wściekły Jupiter.
— Trudno. Pójdziemy pieszo. Wkładaj perukę. I kurtkę z frędzelkami.
Dobrze, że w pobliżu nie było lustra. Ale na widok Jupitera w peruce z warkoczami i orlim piórem nad czołem Bob chwycił się za brzuch.
— Wyglądasz jak stara indiańska niańka!
Jones przyjrzał się przyjacielowi i gruchnął śmiechem. Bob w kolorowej opończy i pióropuszu wodza też nie wyglądał lepiej. I jeszcze te zjeżdżające na czubek nosa okularki.
— Dobra — wysapał. — Masz jakieś mazidło do twarzy?
Andrews skinął głową.
— Ale tylko niebieskie. Pomaluję ci czoło i nos.
Byłoby naprawdę zabawnie, gdyby nie czekający gdzieś w ruinach porwany Pete.
— Umiesz jeszcze się czołgać? — Jupiter opadł na czworaki. — W końcu uczyli nas tego na zajęciach terenowych. Pamiętasz szkołę?
Bob pamiętał. Nie cierpiał tych zajęć w plenerze. Ich druh skautowski przepędzał całą klasę przez pustynię pokrytą suchymi porostami wśród kłujących kaktusów i odłamków skał. Wracali sponiewierani, zlani potem, z jedną myślą przewodnią kołaczącą wśród parujących szarych komórek: zabić druha! Natychmiast!
— Pamiętam. Zawsze rozcinałem sobie kolano w tym samym miejscu. Ale umiejętność bezgłośnego przemieszczania się wśród suchych gałązek pozostała mi do dziś.
Jupiter wyjął lornetkę. Dokładnie obejrzał okolicę.
— Dobrze, że mamy noktowizor. Widzę jakieś zabudowania na północnym wschodzie. Idziemy!
Rozległo się ciche popiskiwanie.
— Moja komórka! — Bob przystanął. Zanim odnalazł telefon w fałdach niecodziennego stroju, potrwało chwilę. — Tu Bob.
— I co? Pete? — niecierpliwił się Jupiter.
— Tak. Sprytny chłopak. Walnął w łeb jednego z tych, co go pilnowali. Wykorzystał jego komórkę. Jest za wzgórzem. Trzecia ruina. Tylko nie może wyjść.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Idziemy, szkoda czasu!
ROZDZIAŁ 5
Co detektywi znaleźli w czarnej aktówce?
Pół godziny później chłopcy dostrzegli zrujnowany dom ze spalonym kominem i bramą wiszącą na dwóch złamanych zawiasach. Jupiter przyjrzał się dojściu, posługując się noktowizorem.
— Wygląda, jakby nikogo nie było.
— To może być pułapka. Co proponujesz?
— Zostaniesz tutaj — Jupiter opadł na czworaki — z noktowizorem. Będziesz cały czas mnie pilotował. Gdybym długo nie wracał albo wzywał pomocy, zawiadomisz Mata.
— W porządku.
Jupiter Jones nie przyznałby się nawet ciotce Matyldzie, jak bardzo kołacze mu serce i szumi w uszach. Wiedział, co to strach. I wiedział także, że musi go opanować. Wolno podczołgał się do bramy. Skrzypnęła przeraźliwie, gdy ją mijał. Był to dźwięk, jaki wydają zapewne duchy o północy na cmentarzu. Poczuł, jak mu się marszczy skóra na karku, a nogi przypominają ołowiane kolumny. Wziął głęboki oddech. To zawsze pomagało. Uniósł nieco głowę. W zasięgu wzroku miał małe patio, gruz ze zniszczonej wybuchem ściany i pustkę, z której wiało nie tylko grozą. Także wilgocią i stęchlizną. Podczołgał się, nad samą krawędź.
— Pete?
Z dołu dobiegło jakieś ochryple stęknięcie.
— Jupe? Dobrze, że jesteście. Czy Bob ma linę?
Jupiter Jones przestał się wreszcie trząść. Strach odleciał wraz ze znajomym, choć zduszonym głosem.
— Tak. Zostawiłem go na czatach. Jesteś sam?
— Nie. Mam tu faceta, który myślał, że mnie upilnuje bez problemów. Biedny osiłek. Dałem mu dwa razy w zęby. Chwilowo go zamroczyło. Ale jestem zbyt głęboko, żebym wylazł o własnych siłach. Wezwij Boba.
Jupiter Jones gwizdnął trzy razy na palcach. Ich znak od szkolnych czasów. Tak gwiżdże jastrząb kołujący nad pustynią.
Bob przygalopował natychmiast.
— Lina. Pete jest na dole. Rzuć. My staniemy za tą resztką komina. Mam nadzieję, że wytrzyma.
Bob fachowo wiązał węzły.
— Pete, wyłaź!
Crenshaw dziękował indiańskim bogom, że żyłka sportowa utrzymywała jego ciało we względnej gibkości. Tylko wytrenowanym mięśniom zawdzięczał opuszczenie głębokiej piwnicy o gładkich, stromych ścianach. Gdy jego głowa ukazała się ponad krawędzią, Bob odetchnął z ulgą.
— Jesteś cały?
— Ja tak. Gorzej z tym na dole. Potrwa jakiś czas, zanim znów oprzytomnieje.
— Czy to przestępstwo?
— Tylko w pięćdziesięciu stanach Ameryki — mruknął Pete, przełażąc przez krawędź. — A poza tym... pokój na ziemi wszystkim ludziom dobrej woli. I kobietom także. Co wam się stało? W życiu nie widziałem tak pokolorowanych gąb! Byliście na indiańskich tańcach?
Bob wycofywał się rakiem. Brama znów skrzypnęła.
— Wszystko ci wyjaśnimy później. Ci, co cię porwali, pewnie wrócą. Choćby po tego kolesia. Czy to ten ryży z samochodu BKA 22? Wiemy, że właścicielem auta jest niejaki Jamaz Aziz. Ale pierwsze słyszę, żeby Libańczyk był rudy.
— To nie rudy. Tylko osiłek z dziwnym akcentem. Tam na dole jest przejście. W ogóle to tajemnicze miejsce.
Jupiter Jones zapadł w krzaki, nie bacząc, że kolce kaktusa ranią mu dłoń.
— Cisza na planie. Jedzie samochód.
Schowali się tak dobrze, jakby naprawdę ich przodkowie mieli w sobie krew Komanczów. Wstrzymali oddechy. Auto telepało się po wykrotach. Tuż przed bramą wyhamowało. Wysiadł mężczyzna zajmujący miejsce pasażera.
— Alex! — zawołał półgłosem.
Jedyną odpowiedzią było skrzypienie wyłamanych zawiasów.
Mężczyzna siedzący za kierownicą zaklął. Otworzył drzwiczki, gramoląc się na zewnątrz. Gdyby nie lorneta z noktowizorem, Jupiter nie dostrzegłby twarzy.
— To rudy — szepnął.
— Alex! — wrzasnął typ w jasnej koszuli.
— Coś się musiało stać — powiedział ryży, podciągając spodnie.
Obaj wolno ruszyli przed siebie, w stronę rudery. Gdy zniknęli za załomem, Jupiter Jones podczołgał się do samochodu.
— Ta sama terenówka — zamruczał. Jego wzrok zatrzymał się na grubej aktówce leżącej na tylnym siedzeniu. Jeden ruch i czarna teczka przeleciała łukiem.
— Spadamy! — Pete porwał łup.
Uciekali wśród kaktusów i ostrokrzewu, nie zwracając uwagi na kolce. Jupiter sapał, podtrzymując perukę. Musieli jak najszybciej dostać się na polanę, gdzie został ford i było mnóstwo pijanych ludzi, wśród których najłatwiej się skryć.
Ogniska dalej strzelały iskrami, bębny waliły wściekle, a podochocony piwem tłum Indian szalał w najlepsze. Wigwam był, na szczęście, pusty. Zza płótna namiotu Trzej Detektywi obserwowali, co się dzieje na szosie. Nie trwało długo, a wóz terenowy BKA 22 przemknął z szybkością ponaddźwiękową, kierując się w stronę Los Angeles.
— Odjechali — odetchnął Pete — ciekawe, czy wyciągnęli Alexa. Pewnie nie mieli sprzętu. Facet dostał dwa sierpowe w szczękę. Musiałem.
— W porządku, Pete — uśmiechnął się Bob, rozciągając niebieskie policzki. — Porywając ciebie, wypowiedzieli nam wojnę. Co mnie interesuje, to to, czy Jamaz był w samochodzie.
— Było zbyt ciemno — sumitował się Jupiter. — Nawet przy użyciu noktowizora trudno rozpoznać Libańczyka. A ja przecież nie wiem, jak wygląda. Czas wracać.
— I dokładnie obejrzeć zawartość teczki. — Bob gramolił się z obszernego poncho. — Jupe, zdejmij perukę. Ciuchy trzeba tu zostawić. Radzę nie wchodzić do środka, bo trzy indiańskie squaw czekają na ofiary.
Dotarli do forda bez przeszkód. Na szczęście para, która zajmowała tylne siedzenia, gdzieś zniknęła. Został po niej kubek po kawie i skórki od banana.
Do Rocky Beach dotarli dobrze po północy.
— Do jutra. Przejrzę te papiery — Jupiter odjechał, machając dłonią. Do domu wkradał się na palcach, licząc, że domownicy dawno już śpią. Pomylił się. Światło zapaliło się nagle i to, co ujrzał, mogło go przyprawić o palpitacje. Na środku kuchni stała ciotka w nocnej koszuli, wrzeszcząc jakby ją zarzynano. Wuj Tytus wyskoczył z łóżka, rzucając się na pomoc.
— Co się stało? — Jupiter czuł, jak mu serce łomocze.
— To ty? Jezus, Maria, wyglądasz jak upiór! — ciotka przestała wrzeszczeć, zamieniając się w pobladły słup soli.
Wuj podszedł, mrużąc oczy.
— Wyglądasz, Jupiterze, jak niebieska zjawa. Dlaczego masz nos i policzki umazane farbą?
Jupiter skruszony opuścił głowę. Na śmierć zapomniał o indiańskich malunkach.
— Przepraszam, nie chciałem cioci przestraszyć. Ale byliśmy na pikniku Klubu Komanczów. To taka organizacja... tańczą wokół ognisk...
Ciotka wciąż trzymała się za serce.
— Ty mnie kiedyś doprowadzisz do nagłego zgonu! — wysapała, odwracając się na pięcie. — I jeszcze to wezwanie do koronera? Co tym razem nabroiliście?
Jupiter usiłował mokrą ścierką zetrzeć farbę z twarzy. Schodziła z trudem, pozostawiając błękitny cień.
— To nie my — westchnął. — Jeden trup na wystawie galerii, drugi w żywopłocie koło kampusu, trzeci — wyliczał na palcach — trup w głębi galerii. W sam raz sprawa dla Trzech Detektywów.
Ciotka i wuj tylko pokiwali głowami.
— Będziesz się tłumaczył koronerowi. — Ciotka podciągnęła fałdy koszuli. — I pamiętaj: za kłamstwo grozi piekło. Jak za kradzież!
Następnego dnia w Kwaterze Głównej chłopcy przeglądali, papierek po papierku, wyjęte z tajemniczej teczki dokumenty. Z reguły były to rachunki na bardzo duże sumy w prawie wszystkich najważniejszych walutach świata.
— Trzeba by księgowego! — mruknął Pete.
Bob oderwał wzrok od kolumny cyfr.
— Żaden problem. Kumpel taty z redakcji jest biegłym sądowym. W księgowości. Ale na razie musimy się sami zorientować, o co tu chodzi.
— O zakupy. Czegoś. — Jupiter kręcił głową.
— Czego? — denerwował się Crenshaw. — Broni? Narkotyków?
Bob wzruszył ramionami.
— Art-Europa. To na pewno handel dziełami sztuki. Coś się wyjaśnia. Faceci mają związek z galerią Olivii Richardson. Niewykluczone, że ona stoi za tym wszystkim.
Jupiter skubał wargę.
— Wyglądała na szczerze zdziwioną, gdy weszła do galerii pełnej policji i ludzi Sanchez.
— Mogła zręcznie udawać. Kobiety to umieją — powiedział Bob.
Pete roześmiał się szczerze.
— Widzę, że znasz się na kobietach!
Jupiter też skrzywił usta.
— Był wściekły, gdy te wczorajsze indiańskie squaw przywiązały nas do słupa.
— Nie lubię przemocy. — Bob podniósł do oczu mały kartonik. — A to co?
Zdjęcie przedstawiało trzy obrazy na sztalugach. Dokładnie takie, jak te z wystawy galerii przy Sunset Beach.
— Nasze kolorowe kwadraciki. Wciąż nie wiemy, kto jest autorem tych... sorry, bohomazów! I dlaczego ich zdjęcie znalazło się w aktówce rudzielca?
— Muszą być ważne. Mogą stać się kluczem do sprawy. — Jupiter marszczył czoło. — Szkoda, że Rebecca...
Pete rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu.
— Ona nie była niczemu winna — wyszeptał. — Co najwyżej wiedziała za dużo.
— Albo mówiła za dużo — wtrącił Bob. — Ktoś niepowołany podsłuchał i...
Jupiter Jones oparł się plecami o ścianę.
— Mam nieodparte wrażenie, że Rebecca wiedziała dużo więcej, niż powiedziała.
— O Olivii Richardson?
— Może... Pete, nie obraź się, ale czy nie należałoby przetrząsnąć pokoju Rebeki w kampusie?
Crenshaw rozłożył dłonie.
— Tak się składa, że mam klucz. Nie oddałem go, bo... — umilkł. — Nieważne. Czuję się odpowiedzialny za to, co spotkało dziewczynę. Tak. Chcę tam pójść. I odkryć mordercę. Była zwariowaną, ale dobrą duszą. Jestem jej to winien.
Wejście do uniwersyteckiego kampusu nie przedstawiało większych trudności. Domy, rozrzucone na szesnastu hektarach najlepszego gruntu, chowały się w krzewach hibiskusa, datury o białych zwisających kielichach i czerwonawej manzanity. W tym sielskim krajobrazie kłębił się tłum studentów różnych wydziałów i specjalności. I przeróżnych kolorów skóry. Rebecca mieszkała w niskim, parterowym budynku, który kiedyś, w zamierzchłych czasach, był kotłownią. Dziś, przystosowany do potrzeb studentek Akademii Sztuki, został podzielony na segmenty. Przeważnie dwuosobowe, ze wspólną łazienką.
Pete rozejrzał się uważnie.
— Rebecca mieszkała sama. Judith, mulatka z Rio de Janeiro, wyprowadziła się pół roku temu.
— Nie mogła wytrzymać z alkoholiczką? — Nadął się Bob.
Pete zagryzł usta.
— Ona nie była alkoholiczką. Jeszcze nie — powiedział sucho. — Ale miała po temu zadatki. Ostatnio coś ją wyraźnie gryzło.
— Sumienie? — spytał Jupiter, zaglądając przez okno sięgające chodnika. — Pete... spójrz...
Crenshaw pochylił się. Przez szybę widać było wnętrze pokoju. Żaluzje nie były zaciągnięte. Tapczan z masą kolorowych poduszek, regał na książki i... przewrócony stół.
— Wchodzimy! — mruknął zaniepokojony. — Tylko uważajcie! Ktoś tu już był przed nami.
Klucz gładko obrócił się w zamku. Na progu zamarli. Wnętrze wyglądało jak po przejściu huraganu Molly. Na podłodze leżały rozpryśnięte odłamki szkła, piękny błękitny wazon rozleciał się na trzy kawałki, a z szuflad wyrzucono wszystkie papiery.
— Ktoś czegoś szukał — stwierdził Bob filozoficznie. — Przed czy po zabójstwie dziewczyny?
— Po. — Jupiter ostrożnie postawił stopę między rozrzuconymi albumami. — Gdyby ten Pearl Harbor zrobiono przed, byłyby ślady sprzątania. Rebecca nie zostawiłaby leżącego krzesła na drodze do łazienki. Pamiętajcie, że zaraz po morderstwie była tu ekipa Sanchez. Jest dokumentacja.
— Dobrze to wydedukowałeś — pochwalił Pete. — Ale ja muszę wejść dalej. Nawet gdybym przy okazji zatarł nowe ślady.
— Myślisz o czymś konkretnym? — zainteresował się Bob, podnosząc aparat do oka. — Zaczekaj chwilę, zrobię parę zdjęć. Także dla policji. Być może staną się naszą kartą przetargową w grze z Matem Wilsonem.
Flesz błysnął kilkakrotnie. Jupiter walczył z żaluzją. Nie chciał, by ich ktoś z zewnątrz zobaczył.
— Musimy sprawdzić, czy bałagan zrobiono także w łazience i kuchni. Bob, idź z Crenshawem.
Pete zręcznie omijał porozrzucane papiery. Pochylił się tylko na widok kupki zdjęć. Leżały na stosiku, a każde z nich przedarte było na pół.
— To Rebecca. Tu, w domu i w klubie. Ale to nie jest wnętrze „Oasis”. Jakiś dystyngowany lokal. Tyle że... ktoś, kto jej towarzyszył, został, jakby tu rzec... oddarty.
Bob przykucnął.
— Widać, że komuś zależało, by się nie znaleźć na wspólnym z nią zdjęciu. To wyjątkowo ładna dziewczyna.
Pete westchnął.
— Miała olbrzymie czarne oczy. I rzęsy do polowy policzków.
Jupiter wyraźnie się śpieszył.
— Tempo, panowie! Tu chodzi o morderstwo!
W kuchni wszystko lśniło, jakby nikt nigdy nie używał kubków i talerzy. Ani skrawka suchej skórki lub obierków po ogórkach. Kubeł na śmieci pusty.
— Zastanawiające. — Bob poprawił opadające na nos okulary. — Umył szklanki, by nie zostawić odcisków palców? Ale kieliszki do wina stoją w zlewozmywaku.
Pete sprawdzał łazienkę. Nic. Ręczniki suche, mydło w płynie, szampony i kosmetyki od dawna nieużywane. Nagle coś zwróciło jego uwagę. U dołu lustra zajmującego pół ściany ktoś napisał coś szminką. A raczej wąską konturówką.
— Bob! — zawołał. — Chodź tu z aparatem.
Andrews dobrze się musiał natrudzić, by zrobić zdjęcie z dna wanny.
— Co to za litery? FAG. Jakiś skrót?
— Jeszcze nie wiem — mruknął Jupiter, stając w drzwiach. — Ale się dowiem. Dziewczyna wyraźnie zostawiła jakiś znak. Komu? Testament nieboszczki? Pete, czy ona wiedziała, kim jesteś?
Crenshaw zmarszczył czoło.
— W jakim sensie? Rebecca wiedziała, że współpracuję z ojcem w studiu filmowym Universal.
— Nie o to pytam. Czy wiedziała, że jesteś detektywem?
Pete rozglądał się po łazience.
— Nie — odparł po chwili. — Nie sądzę. Ale inni wiedzieli.
— Kto?
Crenshaw zajrzał za zasłonę prysznica.
— Jej koledzy z wydziału sztuki. John Herby, Daniel Green... no, cała jej paczka. Razem chodziliśmy do dyskoteki, do baru... nic tu więcej nie ma. Wróćmy do pokoju.
Jupiter Jones usiadł w fotelu.
— Chyba niczego nie znalazł — wymruczał — i to go tak wkurzyło, że porozbijał szkło. Szkoda tego wazonu. Był chyba wiele wart.
— Chińska porcelana. Bardzo stara — Pete obracał w dłoni podstawę. Nagle coś brzdęknęło i ze środka skorupy wypadł kluczyk.
— No, no — ucieszył się Bob — jak to możliwe, że nie wyleciał wcześniej?
Pete zajrzał do środka.
— Zaczepił się o dziurę. Wazon miał ucho. Odpadło jako pierwsze. A kluczyk zatrzymał się w otworze. Ciekawe, do której szuflady pasuje?
— Do żadnej — zawyrokował Jupiter. — Szafy mają przesuwane drzwi, a komódka jest bez dziurek do klucza. On nie nadaje się do niczego w tym pokoju. Może być przydatny do sejfu, schowka...
— Banku lub depozytu — dorzucił Bob. — Jednym słowem do kilku tysięcy małych otworków w promieniu paru kilometrów. Jak dobrze pójdzie. Bo może nadawać się także do tych w Nowym Jorku, na wyspach Bahama lub Honolulu.
— Albo w Armenii! — roześmiał się Pete. — Jeszcze raz przejrzę tę sporą kupkę podartych zdjęć. To chyba jeden z tropów.
Ponad godzinę próbowali dopasować puzzle. Nic z nich nie wychodziło. Ten, kto poodrywał fragmenty, wiedział dobrze, co robi. Zlikwidował jedyny ślad, który mógłby zainteresować policję.
ROZDZIAŁ 6
Kim był Tobias Winchester?
— Idziemy. Nic tu po nas — Pete zawiesił wzrok na płótnie zdobiącym jedną ze ścian. — To najlepszy obraz Rebeki — powiedział ze smutkiem. — Dostała za niego nagrodę kolegium artystycznego. Nazwała go: Człowiek przykucnięty.
Istotnie. Na tle ciemnego, prawie grudniowego pejzażu, gdzieś z północnych krain, przycupnęła sylwetka człowieka. Kucał, wygrzebując coś ze śniegu lub zmarzniętej ziemi.
— Wygląda jak dziobiąca kura — wzruszył ramionami Jupiter Jones. — Nie znam się na sztuce. Ale nie powiesiłbym tego nad łóżkiem. Działa przygnębiająco.
Bob skierował się ku drzwiom. I wtedy poruszyła się klamka. Ktoś, kto stał na korytarzu, próbował otworzyć drzwi. Jupiter położył palec na ustach. Zatrzymał się w pół kroku. Reszta też znieruchomiała. Czekali, co się wydarzy. Klamka znów się poruszyła. Słychać było, jak ktoś próbuje otworzyć zamek wytrychem. Pete bezgłośnie wycofał się do łazienki. Za nim, niczym Indianie ze szczepu Komanczów, Jupiter Jones wraz z Bobem. Stali za uchylonym skrzydłem, wpatrując się w drzwi jak kobra przed atakiem na królika.
Szpara poszerzyła się. Czyjaś dłoń ostrożnie dotknęła futryny. Przestrzeń zwiększała się z sekundy na sekundę. Bob stał jak sparaliżowany. Bezsensownie oblizywał suche wargi.
Twarz, która się ukazała, była tak czarna, jak to tylko możliwe. Zanim mężczyzna wszedł do środka, chwilę wsłuchiwał się w ciszę. Pete przestał na moment oddychać. Jupiter Jones czuł mrowienie w uszach, ale ani drgnął. Spojrzeli tylko na siebie porozumiewawczo. Nikt nie znał Murzyna w dżinsowych spodniach, kwiecistej koszuli i sznurach korali na muskularnej piersi. Osobnik uspokoił się. Wszedł, ostrożnie stawiając stopy. Przykucnął w miejscu, gdzie leżał stos podartych zdjęć. Chwycił je i zaczął upychać po kieszeniach. Kiedy, przekonany o całkowitej bezkarności, odwrócił się, Pete zaatakował.
— Co? Kto? — wrzasnął nastolatek uchwycony w żelaznego „podwójnego nelsona”. Jego szerokie usta rozwarły się w niemym krzyku, a barki zwiotczały.
— Bob, linka! — Pete wytężył wszystkie siły. — Jupe, przytrzymaj mu nogi.
Jupiter, sapiąc, próbował uchwycić oba adidasy, co nie było wcale rzeczą łatwą. Facet miał stopy tak duże, że spokojnie można je było porównać do desek surfingowych.
Bob sprawnie pętał ręce, narzekając na liczbę złotych bransoletek.
— Cały sklep jubilerski! Pewnie dopiero co obrabował!
— Fałszywe — mruknął Pete. — Dobrze.
Po trzech minutach włamywacz był spętany jak baleron. Cały czas coś mamrotał przez zaciśnięte wargi.
— No — odezwał się Jupiter, ocierając czoło. Spocił się niczym hipopotam. — Kim jesteś, złodziejaszku?
Czarne oczy zezowały.
— A wy? Miało tu nikogo nie być!
— Kto tak powiedział? — Bob wyciągnął swój gruby notes.
— Rudy. Ma na imię Fritz.
Pete usiadł wygodnie w fotelu, masując przeguby rąk.
— Kazał ci tu przyjść?
— Jasne — Murzyn w uśmiechu odsłonił dziąsła. — Dał mi pięćdziesiątaka. Miałem zwinąć fotki.
— Tylko tyle? — dopytywał się Bob. — Jak się nazywasz?
— Mowgli — roześmiał się czarnoskóry.
Jupiter Jones czasami nie znał się na żartach.
— Też to czytałem. Księga dżungli była lekturą szkolną. Jak ci na imię?
— Nie wasz interes!
— Nasz — odparł sucho Bob. — Jesteśmy detektywami. Współpracujemy z sierżantem Wilsonem z posterunku policji w Rocky Beach, a teraz także z koronerem Bullitem.
— Koronerem? — Czarny osobnik wyraźnie się przestraszył. — Co ma koroner do zwykłego włamania! To było tylko włamanie, no nie?
— I morderstwo — spokojnie powiedział Jupiter. Chciało mu się pić, ale nie mógł tracić czasu. Ktoś, kto wynajął Mowgliego, mógł obserwować kampus.
Z czarnej twarzy zmiotło uśmiech. Zszarzała.
— Nic mi nie mówił. Rudy wystawił mnie policji?
— Tak jakby — Bob zachował niefrasobliwy ton. Już wiedział, że wyciągnie z faceta wszystko, co tylko zechce. Za złudną obietnicę wolności i bezkarności.
Jupiter Jones ssał wargę, myśląc dość precyzyjnie.
— Zdaje mi się, że zadano ci pytanie? — pochylił głowę nad nieszczęśnikiem.
— Tobi. To znaczy... Tobias Winchester.
— Ładnie. Łatwo zapamiętać. Winchestery już wyszły z mody na Dzikim Zachodzie, ale zawsze to broń... historyczna!
— Puśćcie mnie. Nic nie zrobiłem.
— Tylko napchałeś kieszenie cudzymi zdjęciami. Po co?
Tobi powoli tracił dobry humor.
— Nie wiem. Rudy Fritz kazał mi drzwi otworzyć wytrychem i pozabierać stąd wszystkie fotki. Wszystkie!
— Gdzie mieliście się spotkać? — Bob zapisywał odpowiedzi czarnym długopisem. Innych kolorów nie uznawał.
Tobi jęknął.
— On mi flaki wypruje, jak powiem.
— Nie wypruje. Powiesz, że żadnych zdjęć już nie było. Że ktoś je wcześniej pozbierał. I zrobił przy tym cholerny bałagan. Rozumiesz, Mowgli?
Tobi skinął głową.
— Tak powiem. Mam być o szóstej w barze „Oasis”.
Pete pokręcił głową.
— Znów ten bar! Kim naprawdę jest rudy Fritz?
Tobias Winchester wydął grube wargi.
— No... jednym z szefów.
— Szefów... czego? — dopytywał się Jupiter. — Banku, korporacji, oczyszczalni ścieków?
Tobi zachichotał.
— Żartujesz? To szef gangu.
— Jeździ terenówką o numerach BKA 22?
Czarne oblicze pojaśniało.
— Wiecie? Cholera, to już mogę kopać grób! Rudy musi mieć te fotki. Był na nich ktoś... no, kogo być nie powinno.
Jupiter wypuścił powietrze z płuc.
— No, to rudy ma konkurenta! Widziałeś zdjęcia? Już wcześniej ktoś je porozdzierał. I część zostawił na podłodze. Wiesz, Tobiaszu, co to znaczy?
Błyskające przerażeniem białka świadczyły, że Winchester nie kojarzy.
— To znaczy — Bob podniósł palec — że ktoś chciał, by rudy Fritz wiedział, że osoba ze zdjęcia jest doskonale znana konkurencji! Ten, kto poobdzierał fragmenty fotek, jest prawdopodobnie szantażystą!
Tobi mrugał, ale nic nie rozumiał.
— Puśćcie mnie. Policja nic do mnie nie ma. Ani koroner. Nikogo nie zabiłem...
— Mam taką nadzieję — odparł surowo Jupiter. — Puścimy cię, ale pod warunkiem.
— Jakim? — Nadzieja wstąpiła na czarne oblicze.
— Że powiesz rudemu Fritzowi to, co uzgodniliśmy: nie było żadnych zdjęć. Ani w ogóle nikogo.
— Was też nie widziałem?
— A widziałeś? — zdziwił się szczerze Pete.
— No... nie. Nie było fotek. Nikogo. Bałagan taki, jak po trzęsieniu ziemi. Skorupy, potłuczone lampy...
Crenshaw sprawnie rozwiązywał gordyjskie sploty. Były to najprawdziwsze węzły marynarskie, których nauczył się, żeglując z ojcem po zatoce.
— Spadaj! Ale pamiętaj... będziesz cały czas pod naszą obserwacją. Jedno głupie słowo i... — dłoń Pete’a dotknęła gardła. — Nie zapominaj, że właścicielkę tej chaty znaleziono martwą. A policja poszukuje mordercy. I znajdzie. Ciebie zresztą też. Wcześniej czy później.
Tobias Winchester zniknął jak duch.
— Coś się wyjaśnia — mruczał Jupiter Jones, obracając w palcach zloty kluczyk — ale schody dopiero się zaczęły. Wiemy, że komuś bardzo zależy, by jego twarzy nie kojarzono z Rebeccą. Kto to może być, Pete?
Crenshaw wzruszył ramionami.
— Naprawdę nie wiem. Mogę pogadać z chłopakami z paczki. Ale Rebecca była niespokojnym duchem. I miała mnóstwo sekretów. Jak to dziewczyna...
— A przyjaciółki?
— Nie znam. Prócz tej, z którą mieszkała. Tyle że Judith, ta mulatka z Rio, dawno się wyprowadziła.
— Dlaczego?
— Wiecznie brakowało jej forsy. Studia są dość drogie. Rebecca też miała problemy. Jakoś... zdobywała forsę...
— Pete, każda rzecz może mieć ogromne znaczenie.
— Wiem. No... raz powiedziała, że jej sponsor chce się wycofać.
— Sponsor? — Ołówek Boba zawisł w powietrzu. — Prywatne stypendium?
— Tak jakby. Nie zwróciłem na to uwagi. Rebecca była już... trochę zamroczona. Wypiła zbyt wiele.
— Może to właśnie sponsor był na zdjęciach? A teraz boi się, by go nie powiązano z zamordowaniem dziewczyny...
Jupiter poszedł do kuchni po wodę. Pił, aż mu ciekło po brodzie. Sprawa się komplikowała.
— Nie wiemy, co znaczą litery: FAG. Wiadomość, którą zostawiła? Kto może jeszcze coś wiedzieć o jej ostatnich dniach?
— John Herby i Daniel Green — westchnął Pete. — Z nimi była w przyjaźni najdłużej.
— Z tobą także! — Bob czasem bywał bezwzględny. Szczególnie gdy dotyczyło to męsko-damskich spraw przyjaciela.
— Z nimi się tylko przyjaźniła. Wiem na pewno.
— Nie znasz sponsora? Nie domyślasz się?
Crenshaw przesunął dłonią po twarzy.
— Był sekretem Rebeki. To wszystko.
John Herby i Daniel Green kończyli piwo w barze „Oasis”, kiedy dotarli tam Trzej Detektywi.
— Cześć! — powiedział Pete. — To są moi kumple. Zajmujemy się trochę sprawą morderstw w galerii Olivii Richardson.
Daniel otarł usta.
— Tak myśleliśmy. Koroner przesłuchiwał wszystkich przyjaciół Rebeki.
— Z jakim skutkiem? — Bob poprawił okulary.
— Z żadnym — wzruszył ramionami John. Był przystojnym blondynem o dziewczęcej urodzie. — Wiemy, co robiła w pracowni, na uczelni, tu w barze. Ale nikt nie znał jej życia prywatnego. Poza tobą... Pete.
Crenshaw spuścił wzrok.
— Zerwaliśmy pół roku temu. A właściwie Rebecca zerwała. Chyba pojawił się ktoś inny. Taka już była.
Daniel bez słowa poklepał go po ramieniu.
— Wiem. I nikt cię o morderstwo nie posądza. Ale koroner pytał o wszystkich. Musiałem...
— W porządku — odezwał się zamyślony Jupiter Jones. — Chcemy was zapytać nie tyle o Rebeccę, ile o obrazy...
— Malarstwo? To domena Johna.
Bob wyjął z teczki zdjęcie zrobione przez szybę galerii przy Sunset Beach. Widniały na nim trzy sztalugi z opartymi o nie obrazami. Kwadraciki, równe co do centymetra, wypełniały całą powierzchnię płócien. Różniły się tylko układem kolorów.
— Kto to namalował?
John Herby wybuchnął śmiechem.
— Te bohomazy? Naprawdę stały na wystawie u Olivii? Nie do wiary! Widocznie lansuje jakiegoś przystojniaka. A tam, na podeście, co to?
— Pierwszy trup — odparł z westchnieniem Bob. — Sfotografowaliśmy dla policji. Nieboszczyk nazywał się Aks Wokdas. Mówi wam to coś?
Obaj zaprzeczyli. I chyba szczerze.
— Więc nie znacie autora tych kwadracików?
Daniel zmrużył oczy.
— Coś mi świta. Wiesz, Herby, widziałem coś podobnego w katalogu ostatniej aukcji w Nowym Jorku. Autorem był chyba jakiś Libańczyk...
— Jamaz Aziz! — wykrzyknął Pete.
Green skinął głową.
— Tak. Teraz sobie przypominam. Ale nikt na aukcji tego obrazu nie kupił. Nie było chętnych.
— Knot?
— To się zdarza. Szczególnie gdy dotyczy nowicjuszy w zawodzie. Olivii widać szalenie zależało na promowaniu Libańczyka.
— Masz ten katalog?
Daniel skinął głową.
— Jeśli posiedzicie tu jeszcze pięć minut, to przyniosę. Zaraz wrócę.
Jupiter Jones czuł, że sprawa się gmatwa. Zbyt wiele niewiadomych. Co ma wspólnego Rebecca z fałszywymi Indianami z Klubu Komanczów? Kim jest rudy Fritz? I facet o imieniu Alex znokautowany przez Crenshawa w tajemniczych ruinach? Dlaczego Olivia Richardson z takim uporem lansuje bohomazy Libańczyka Jamaza Aziza? W porządku, przyznała, że jest jej wieloletnim współpracownikiem. Ale czy sponsoruje się każdego tylko dlatego, że pomaga pomnażać zyski? Była czy też nie było drugiej kasety z filmem rejestrującym wnętrze galerii? A jeśli była, to kto ją wyjął? Czy mordercą Brandona Clarke’a był ten sam człowiek, który zabił Aksa Wokdasa? I po co Ormianin chował w bucie artystycznie wystrzyżoną połówkę banknotu? Z kim się spotkał w galerii i kto go wpuścił?
Daniel Green rzucił na stolik gruby katalog nowojorskiej firmy handlującej sztuką. Bob, śliniąc palec, przeszukiwał setkę stron.
— Nie ma! — zawiedziony podniósł wzrok.
— Niemożliwe! — rzucił Green. — Daj, sam sprawdzę.
Na pięćdziesiątej drugiej stronie widniała piękna, starannie wycięta dziura.
— Tu był obraz! Cuda się dzieją. Ktoś wyciął.
— Kto? I dlaczego? — zamruczał Jupiter. — Oto jeszcze jedna zagadka. Czy to twój album?
— Nie. — Daniel pokręcił głową. — Należał do Rebeki. Pożyczyła mi go. I kwadraciki były tu, zanim... zanim...
— Zanim ją zasztyletowano? — Bob bywał czasem bezwzględny.
— Tak. Katalog zostawiłem w uczelnianej bibliotece. Inni też chcieli zobaczyć, czym się najlepiej handluje.
Pete przetarł zmęczoną twarz. Wspomnienie dziewczyny, której już nie było wśród żywych, sprawiało mu ból.
— Wszystko się plącze — wymruczał. — Ale nie spocznę, zanim nie znajdę mordercy Rebeki. Możecie mi wierzyć!
— Jamaz Aziz wcale nie mieszka przy Crescent Avenue 635 — powiedział Bob, odstawiając rower.
W Kwaterze Głównej siedzieli już Pete, Jupiter Jones i mały, gruby mężczyzna z cienkim wąsikiem.
— To pan Kazimuro — Crenshaw dokonał prezentacji — pracuje jako księgowy w Universalu. Zgodził się przejrzeć papiery z czarnej teczki rudego Fritza.
Bob uderzył się w czoło. Zupełnie zapomniał, że podjął się załatwienia tej sprawy.
— W porządku — uspokoił go Jupe — pan Kazimuro już wie.
— Fałszerstwa — wymruczał Chińczyk. — Fałszerstwa na wielką skalę. Ktoś pierze pieniądze, przepuszczając spore kwoty przez spółkę Art-Europa. Lokują je później w banku na Kajmanach...
— Gdzie?
— Na Kajmanach. To bardzo dobre miejsce dla wszelkiej maści gangów, mafii i nielegalnych korporacji handlujących narkotykami czy bronią.
Chłopcy spojrzeli po sobie ze grozą.
— A konkretnie? Bo widzi pan... nas chwilowo interesują tylko trzy morderstwa związane z galerią sztuki Olivii. A te papiery...
Chińczyk ruszył wąsem.
— Nie wiem, czy któreś z kont należy do słynnej pani Richardson. Będzie to trudne do udowodnienia. Spółka Art-Europa ma wielu akcjonariuszy. Ale pakiet większościowy posiadają panowie Fred Coleman z Los Angeles, Aks Wokdas z Paryża i George Clarke z Nowego Jorku.
— Clarke? Tak się nazywał drugi trup! — wrzasnął Bob. — Brandon Clarke! Administrator Richardsonów.
Chińczyk złożył ręce na piersiach.
— To panowie jesteście słynnymi detektywami! Ja tylko się znam na księgowości.
Jupiter marszczył czoło. Był tuż-tuż od rozwiązania jednej z dziesiątków łamigłówek, które zaprzątały mu umysł od początku śledztwa.
— Fred, Aks i George. Mam!
— Co? — przestraszył się Bob. Twarz Jupitera była purpurowa. Wyglądał, jakby za chwilę miał eksplodować.
— FAG! Pamiętacie napis na lustrze w łazience? U Rebeki?
Bob rzucił się do koperty ze zdjęciami.
— Fakt! — wykrzyknął tryumfalnie. — FAG!
Gruby Chińczyk podniósł się z jedynego całego krzesła.
— Nic tu po mnie. Papiery są tylko częścią dużego archiwum. Ale i tak warte miliony...
— Bardzo dziękujemy — Crenshaw ściskał drobne paluszki Chińczyka — gdyby jeszcze coś...
— Jestem do usług.
Po wyjściu księgowego Bob trzepnął się w głowę.
— Przez to wszystko zapomniałem wam powiedzieć, że Jamaz Aziz...
— ... nie mieszka przy Crescent Avenue 635 — wpadł mu w słowo Jupiter. — Pamiętam. Pod tym adresem zarejestrowano terenówkę BKA 22. A kto tam mieszka?
— Fritz Longman. A razem z nim... jak myślicie, kto?
— Królewna Śnieżka! — zdenerwował się Pete, pakując papiery do czarnej aktówki.
— Nie. Ani żaden z siedmiu krasnoludków. Tylko niejaki Alex Fogg. Służący.
— Przynajmniej wiem, kogo rąbnąłem w łeb. W tych ciemnościach, jakie zalegały starą piwnicę... cieszę się, że przeżył.
— Tak. Chodzi z obandażowaną głową. Widziałem na własne oczy.
Crenshaw zastygł zdumiony.
— Nie skaleczyłem go. To były prawe sierpowe. W szczękę.
— Spoko! — odezwał się Jupe. — Pewnie spadł, zanim wydostał się z pułapki. Nie jest, widocznie, tak sprawny fizycznie jak ty, Pete. Panowie, wiem, co teraz zrobimy!
ROZDZIAŁ 7
Pułapka za pięćdziesiąt tysięcy
Ogłoszenie ukazało się w „Los Angeles Sun” w poniedziałek rano. I brzmiało nad wyraz tajemniczo: Czarna teczka z rachunkami spółki Art-Europa, znaleziona w kanionie Rocha Lago, do odebrania pod numerem...
— Podałem numer komórki, bo nie chcę, by zbrodniarze znali numer Kwatery Głównej — mamrotał Bob, wpatrując się w telefon leżący na biurku. Wszyscy czekali, czy zadzwoni. I kiedy.
Po godzinie mieli dość.
— Może to nie był dobry pomysł, ale... — Pete przerwał. Dźwięk, jaki się rozległ, miał ton złowieszczy.
Bob nacisnął OK.
— Tak?
Przez moment panowała kompletna cisza. Potem zaszemrało:
— My w sprawie teczki.
— My, to kto? — przytomnie zapytał Andrews.
— Właściciele.
Bob spojrzał na Jupitera.
— Niech coś więcej powie — wyszeptał Jones — nie oddamy zguby każdemu, kto się zgłosi.
— Proszę podać nazwisko — Bob pospiesznie przełykał ślinę. — Każdy może zatelefonować, przedstawiając się jako właściciel.
Znów zapadła cisza. Ale nie wyłączono telefonu. Wyglądało to tak, jakby ktoś po drugiej stronie gwałtownie uzgadniał z pozostałymi, co ma mówić.
— Chcemy się spotkać.
— Dobra. Gdzie? Trzeba będzie udowodnić...
— Wiem! — wrzasnął dość niegrzecznie rozmówca. — Kontrakt z Art-Europa wystarczy?
— Tak.
Znowu zapadła cisza, a po niej odezwał się głos z wyraźnym niemieckim akcentem:
— Czego żądacie w zamian?
— Forsy — zaszemrał Jupiter. — Inaczej nie będziemy wiarygodni.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów — strzelił Bob.
Pete aż zakrył dłońmi oczy. Taka kupa forsy za parę kartek papieru? W głowie mu się to nie mieściło. I dlatego o mały włos nie zemdlał, usłyszawszy:
— Zgoda. Dostaniemy teczkę, podacie numer konta w banku, a my przelejemy nagrodę za znaleźne.
— Odwrotnie! — zdenerwował się Bob. On jeden zdawał sobie sprawę z finansowych subtelności. — Zobaczycie teczkę, przelejecie szmal i dostaniecie papiery.
— OK. Jutro o dwunastej w klubie „Oasis”.
Bob cały spocony wyłączył telefon. Jego oczy miały wielkość cynowych talerzy ciotki Matyldy.
— O rany! Ale wpadliśmy! Nikt z nas przecież nie ma konta w banku!
— Może mój tato? — Pete chwycił hantle. Zawsze gdy był zdenerwowany, poprawiał sobie nastrój, ćwicząc.
— Nie — Jupiter kręcił głową — nie wciągamy w to rodziców. Już czas, żeby firma detektywistyczna założyła własne konto.
— Jak? — Bob rozłożył ręce. — W ciągu doby?
— Twierdzą, że w Ameryce wszystko jest możliwe — sapnął Pierwszy Detektyw.
Niestety. Vanessa od ukończenia szkoły pracowała w szóstym oddziale Credit Banku. Miała biurko w przeszklonej hali na pierwszym piętrze i doniczkę z kwitnącym kaktusem obok komputera. Wizyta szkolnych kolegów wcale jej nie zdziwiła.
— Hej, co z wami! — zawołała wesoło. Pete puścił swój najczarowniejszy uśmiech. — Numer sześć, o ile pamiętam.
— Co? — Bob ściskał pod pachą czarną teczkę.
— Uśmiech numer sześć. Crenshaw posługiwał się całą tabelą. Znam ją od lat. A tak naprawdę, o co chodzi?
Jupiter Jones wiedział, że nie uda się utrzymać całej tajemnicy.
— O konto.
— Bankowe? Chcecie założyć konto?
— Na firmę detektywistyczną. — Bob poprawiał okulary. Wciąż mu zjeżdżały na czubek nosa.
Vanessa nie zdziwiła się. Już w szkole znani byli ze swych umiejętności dedukowania.
— Biuro jest zarejestrowane?
Przecząco pokręcili głowami. Pete postanowił pójść na całość.
— Słuchaj, nie chcemy nikogo oszukiwać. Ale jutro o dwunastej ważny klient chce przelać na nasze konto pięćdziesiąt tysięcy. Co robić?
Dziewczyna bez słowa zaczęła stukać w klawisze komputera.
— Można zrobić tylko jedno. To skomplikowana procedura, więc nie będę wam tłumaczyła. Skutek będzie taki: na wasze trzy nazwiska i numery polis ubezpieczeniowych wystawię kwit. Jeśli nadejdzie przelew elektroniczny z innego banku, zaczniecie załatwiać konto. Ale nie ma mowy o żadnej firmie, bo takowa nie istnieje. Rozumiecie?
— Ale — zaczął nerwowo Bob — klient pozna nasze nazwiska?
— Oczywiście. Innej drogi nie ma. Trzeba było wcześniej myśleć.
Wychodzili w nie najlepszych humorach.
— Odpada — westchnął Jupiter — nie podamy mordercom naszych nazwisk. To tak, jakbyśmy im powiedzieli: czwarty, piąty i szósty trup mają imiona Bob, Jupe, Pete.
— A gdyby — Bob tarł nos, aż stał się czerwoną truskawką — podać nazwisko... aspiranta Lawsona?
Pete roześmiał się szczerze.
— Chcesz dofinansować posterunek policji w Rocky Beach? To już lepiej przelać forsę na konto koronera Bullita! Ubawi się jak mrówka! A nas wsadzi do ciupy na siedemdziesiąt pięć lat.
— To co robimy? — Bob o mało nie płakał. Wizja tylu tysięcy dolarów rozmywała się we mgle. A mogliby skompletować potrzebny sprzęt, zarejestrować firmę i jeszcze kupić nowego forda dla Jupitera. No, lekko używanego...
— Nic — powiedział ponuro Pierwszy Detektyw. — Trzeba puścić śledztwo na żywioł.
Wieczorem, w czasie kolacji, pochłaniając duszoną kurę w potrawce, Jupiter Jones kątem oka zerkał w telewizor. Właśnie rozpoczęły się wiadomości lokalne.
— Tym to się powodzi. — Wuj Tytus dołożył sobie brokułów. — Widzisz, Matyldo, czym zajmuje się wielki świat?
— To tylko bal charytatywny — ciotka wzruszyła ramionami — na rzecz Indian w rezerwacie. Nareszcie sobie przypomnieli, że wśród nas żyją w biedzie pierwsi mieszkańcy Kalifornii!
Jupiter Jones przestał żuć. Na ekranie pojawił się grubas w indiańskim poncho i z pióropuszem na głowie. Facet miał piegowatą, bardzo białą skórę i niebieskie oczy.
— My, członkowie Klubu Komanczów, zapraszamy wszystkich chętnych do udziału w balu charytatywnym na rzecz naszych Drogich Braci z rezerwatu Zuwi — patetycznie uniósł dłoń. Tak zapewne, owym słynnym: „Howgh”, pozdrawiał wódz Białe Skrzydło swoich poddanych. Bagatela, że dwieście lat temu, kiedy wozy pierwszych białych osadników przekroczyły pasmo gór Mount Whitney. — Zapraszamy tych, którzy nie poskąpią datków! — Indiańskie pióra kołysały się nad kartoflanym noskiem.
Wuj prychnął, o mały włos nie wypluwszy kęsa.
— To ci dopiero kino! Ten facet z Klubu Komanczów to znany w mieście handlarz starzyzną. Niezbyt uczciwy na dodatek.
— Skąd wiesz? — zainteresowała się ciotka Matylda.
— Wiem i już. Kiedyś sprzedał cudze meble na aukcji. O mały włos sam ich nie kupiłem. Potem się okazało, że ukradli transport podrabianych chippendali razem z ciężarówką. Ich szefem jest Niemiec. Nazywa się Fritz Longman. Paskudny, rudy typ.
Jupiter Jones omal nie wpadł pod stół.
— Fritz Longman? Ma związek z Klubem Komanczów? Wuj jest pewien?
— Oczywiście. Miałem z nim do czynienia. Konkurencja to podstawa amerykańskiego handlu i usług. Ale uczciwa!
Jupiter sprzątnął z talerza ostatni kawałek, a potem podszedł do telefonu.
— Pete? Idziemy na ubaw. Nie domagaj się szczegółów. Klub Komanczów ogłosił bal charytatywny na rzecz Indian z rezerwatu Zuwi. Ich szefem jest rudy Fritz. Skąd wiem? Z telewizora!
Od rana w Kwaterze Głównej trwała gorączkowa narada. Żaden z Trzech Detektywów nie miał właściwej wizji. Śledztwo się rozpadało na kilkanaście tropów — wątków, które w żaden żywy sposób nie chciały się ułożyć w całość. Logiczną, sensowną całość. Ale te same problemy miała policja, bo konstabl Lawson, na pytanie Jupitera o postępy w wykryciu sprawcy morderstw, tylko machał dłonią.
— Kto idzie do baru „Oasis”? — spytał retorycznie Bob.
— Pete nie może. Znają go. Ja pójdę — zadecydował ponuro Jupiter. — Bob, będziesz mnie ubezpieczał.
— To znaczy? — zdumiał się Crenshaw. — Ubezpieczać można, jeśli się ma broń. Najlepiej maszynową.
Jupe potarł czoło. Październikowy upał znów dawał się we znaki.
— Bob będzie niósł teczkę. Ja pójdę z gołymi rękami.
— A jak cię porwą? — Pete miał jak najgorsze przeczucia. — Mnie capnęli tylko dlatego, że plątałem się w pobliżu. Rudy Fritz uznał, że niepotrzebnie „węszę”.
— W barze będzie kupa ludzi — Jupiter Jones zlekceważył niebezpieczeństwo. Za chińskiego boga nie przyznałby się nikomu, że strach zżera mu duszę. — W razie czego Bob zadzwoni po Mata Wilsona.
Ale wszystko potoczyło się całkiem inaczej. Zupełnie jak w gangsterskim filmie produkcji Universalu. Gdy Jupiter, mając za plecami sapiącego z przerażenia Boba, stanął w drzwiach baru „Oasis”, jego oczom ukazała się mrożąca krew w żyłach scena: oto rudy Fritz Longman wstawał od stolika blady niczym ściana, z przyłożonym do pleców... pistoletem. Ten, który trzymał łapę na spuście, był eleganckim w każdym calu mężczyzną o trzydniowym, ładnie utrzymanym zaroście. Jego krzaczaste brwi i wąski nos ani drgnęły, gdy łagodnym głosem sączył:
— Do samochodu. I nie próbuj sztuczek. Trzy stoliki dalej siedzi ktoś, kto ma nieco większy kaliber pod serwetą.
— Ale dlaczego? Co zrobiłem, George?
— Straciłeś cenne dane. I rozum. Teraz jakiś dupek-szantażysta ma wgląd w nasze konto na Kajmanach. Jesteś trupem, Fritz. Wychodzimy!
I wyszli. Na ulicy, nieco dalej, stało zaparkowane auto ford mondeo futura. W kolorze dojrzałej oliwki.
Bob oblizał suche usta. Na szczęście teczkę miał za plecami. Wychodzący nie mogli jej dostrzec.
— I co teraz, Jupe?
Jones odetchnął głęboko. Strach spadł mu z barków z hukiem i aż dziw, że jego ciężar nie rozkruszył podłogi.
— Powiedział do elegancika „George”? No, to mamy nową osobę w dramacie. George Clarke. Brat zabitego administratora. A samochód... poznajesz go?
Bob pomału wracał do rzeczywistości.
— Tak. Do galerii przyjechała nim Olivia Richardson. Ta sama rejestracja. Nie mają innych wozów?
Jupiter usiadł przy stoliku.
— Napijesz się coli? Zadzwoń po Crenshawa. Powiedz, że droga wolna. Teraz obmyślimy nasz udział w balu charytatywnym ku czci Indian.
— Co mamy tak naprawdę? — pytał Pete, gdy godzinę później wszyscy popijali orzeźwiający sok. Bar pomału pustoszał. Tłoczno zrobi się dopiero wieczorem, gdy ściągną tłumy studentów z pobliskiego kampusu.
— Mamy jednego z głównych podejrzanych. Jednego z FAG-u. Wiemy, jak wygląda George Clarke. Zważywszy, że Aks nie żyje, został nam do rozszyfrowania tylko tajemniczy Fred Coleman. Bob, sprawdziłeś w komputerze?
Andrews skinął głową.
— Jasne. Natychmiast. Colemanów jest kilkunastu. W tym ani jeden nie nosi imienia Fred.
— Trzeba będzie dostać się do danych policyjnych. Także koronera.
Bob pokiwał głową.
— Wiem. Ale to potrwa. Może prościej przez Lawsona? Dać mu tę teczkę. Nam już nie jest potrzebna. Coś za coś?
Jupiter Jones zmarszczył brwi.
— Tak. Można. Sądzę, że spółka Art-Europa pozmieniała już wszystkie swoje konta. Przelali pieniądze z Kajmanów na Seszele. Albo gdzie indziej.
— A co z balem na rzecz Indian? Czy ten wątek jeszcze ma sens?
Jupiter machnął mu przed nosem porannym wydaniem „Rocky Beach Morning”.
— Przeczytaj.
Bob poprawił okulary.
— Jak się dowiedzieliśmy bal charytatywny Klubu Komanczów zyskał poparcie miejscowego biznesu, a także najznakomitszych polityków i ludzi kultury. Wobec ogromnego zainteresowania tą inicjatywą, słynny adwokat Fred Richardson z małżonką Olivią wydaje przyjęcie w salonach swojej rezydencji w Malibu. Koszt udziału w raucie wynosi pięćset dolarów, a dochód w całości przeznaczony będzie na rozbudowę nowego ujęcia wody dla rezerwatu...
Pete roześmiał się szczerze.
— Pięć stów za marne kanapki z ogórkiem i rzeżuchą? Kto przyjdzie?
— Elity Rocky Beach i my — odparł spokojnie Jupiter. — MY!
Bob o mało nie połknął plastikowej rurki, przez którą wciągał już drugą porcję soku z mango.
— Skąd weźmiemy tysiąc pięćset dolarów na wstęp?
Jupiter zachichotał.
— Wcale nie mam zamiaru płacić za wstęp na basen w rezydencji Richardsonów. Jeszcze na tym zarobimy!
— Jak?
— Nie możemy tam pójść w charakterze gości. Ale w przebraniu kelnerów? Wiesz, która firma wynajmuje ludzi do pracy przy tego typu party?
Pete zerwał się z krzesła.
— Nie wiem. Ale zaraz się dowiem. Betty Trapler mi powie! Pracuje w agencji zajmującej się organizowaniem przyjęć dla bogaczy.
— Ta brunetka, którą puściłeś kantem rok temu?
Pete ukazał zęby w uśmiechu.
— Przyjaźnimy się dalej. Moje dziewczyny nie strzelają do mnie zza węgla. Nigdy.
Zakręcił się na pięcie, znikając w drzwiach. Bob spojrzał na Jupitera. Ten wzruszył ramionami.
— Zgubią go kiedyś te baby. Ale... ileż im zawdzięczamy? Pomyśl: Betty, Vanessa, Rebecca...
— Zgoda, Jupe. Ale dlaczego właściwie mamy kelnerować u Richardsonów?
Jupiter poprosił o jeszcze jedną colę.
— Bo tylko w ten sposób możemy się dostać do głównego legowiska lwa. A raczej... lwicy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że za tym wszystkim, łącznie z morderstwami, kryje się piękna Olivia. Pomyśl, zna wszystkich bohaterów dramatu: Jamaza Aziza, Brandona Clarke’a, Aksa Wokdasa...
— Chyba go nie znała. Kiedy zobaczyła zwłoki...
— Był jednym z trzech akcjonariuszy Art-Europa. To firma, z którą handluje od zarania dziejów. Może go nie widziała, bo pracował w Europie. Ale nazwisko musiała znać. A trzy obrazy dla galerii kto nabazgrał? Te kwadraciki? Jamaz Aziz! Założę się, że ona wie, gdzie jest trzeci: Fred Coleman. Tylko spenetrowanie rezydencji może nam odpowiedzieć na główne pytanie: dlaczego musiała zginąć Rebecca? Jakiś ślad! Choć najmniejszy! Na pewno mają w domu komputer z danymi. Zajmiesz się nim!
Bob przełknął ślinę.
— W normalnej sytuacji nie byłoby to możliwe. Ale w rezydencji będzie mnóstwo ludzi... może się udać.
ROZDZIAŁ 8
Co się zdarzyło w willi Richardsonów?
O piątej po południu wszystko już było wiadome. Betty Trapier nie tylko uściskała Crenshawa na powitanie, ale dała mu pełną listę osób zakwalifikowanych do prac pomocniczych w rezydencji. Wcale się nie zdziwiła, gdy jej ekschłopak poprosił o wykreślenie dwóch kuchcików i speca od układania owoców.
— Zamiast nich wpisz nasze nazwiska. Zrozum, jesteśmy chwilowo bez forsy.
— Nie zrobicie jakiegoś głupstwa? Chodzi o moją głowę.
— Wiesz, Betty, że jestem człowiekiem godnym zaufania... — Uśmiech numer dwa w zupełności wystarczył.
— W porządku. Macie się stawić za dwie godziny. Przefaksuję listę do administratora Richardsonów.
— Przecież go zamordowano! W galerii.
Betty Trapler zmarszczyła nosek. Jej długie, sztuczne rzęsy zatrzepotały.
— Wiem. To straszne. Ale mają nowego. Brat ofiary. Nazywa się George Clarke. Elegancki facet. Z klasą.
— I z czterdziestką piątką pod pachą! — wymruczał Crenshaw. — Dzięki, Betty. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Może umówimy się kiedyś? Lubisz whisky?
— Moje popiersie stoi we wszystkich szkockich gorzelniach!
Tuż przed ósmą byli gotowi. Agencja dostarczyła białe kitle dla podkuchennych, czapki oraz twarzowy mundurek, w którym Pete wyglądał jak boy hotelu „Carlton”. Najdroższego w Los Angeles.
— Najważniejsze to spenetrować willę. Szukamy wszystkiego, co się kojarzy ze śledztwem. Wszystkiego — podkreślił Jupiter, nakładając śnieżnobiałą czapę, która oparła mu się na uszach.
Bob stłumił chichot. Sam nie wyglądał lepiej. Kiedy bus agencyjny minął elektroniczne bramki rezydencji, Trzej Detektywi unieśli kciuki w górę. Dla nich zaczęła się ekscytująca przygoda.
Tuż przy wejściu stał George Clarke, który wszystkim kierował.
— Nie potrzeba nam podkuchennych — palcem wskazał na Jupitera — ty będziesz rozstawiał drinki.
— Tak jest! — odparł wesoło Pierwszy Detektyw. I choć nigdy nie trzymał w ręku tacy z więcej niż trzema filiżankami — jego optymizm spodobał się administratorowi.
— A ten — wskazał Boba — do układania owoców! Już!
Andrews odetchnął. Strasznie się bał, że jako kuchcik utknie gdzieś przy obieraniu jarzyn. Układanie owoców było pracą artystyczno-koncepcyjną. A ta odpowiadała mu jak mało co.
— W piramidę Cheopsa czy systemem włoskim w allegretto? — spytał bezczelnie.
Clarke osłupiał.
— Ma być ładnie — wyjąkał speszony. — Widzę, że znasz się na robocie! Idź do dużego patio. Tam znajdziesz patery i skrzynki z owocami. Jazda!
Bob o mały włos nie parsknął śmiechem. Tę piramidę egipskiego faraona wymyślił na poczekaniu. Co zaś do allegretta... był to wyłącznie termin muzyczny oznaczający średnio szybkie tempo. Ale czy George Clarke mógł się w tym połapać?
Układanie owoców okazało się pracą miłą i niezbyt frustrującą. Dawało pole inwencji twórczej i pozwalało na krótkie wypady w odleglejsze części domu. Bob w przerwie między jedną paterą a drugą, zwieńczoną kiścią czarnych winogron, poznawał topografię, nie rozstając się z notesem. Niosąc artystycznie skomponowany kosz do głównego salonu, o mało nie wpadł na grupę ochroniarzy. Wraz z nimi, ku swojemu przerażeniu, dostrzegł potężną sylwetkę Mata Wilsona. — No, gdyby mnie rozpoznał, podniósłby krzyk! — Teraz nie żałował, że biała czapa przykrywa mu nieomal czubek nosa. Wyminął ludzi w czarnych uniformach, pokrzykując dla kurażu:
— Uwaga, idzie się!
Olivia Richardson siedziała w swoim buduarze przy ogromnym trójskrzydłowym lustrze, malując zawzięcie czoło i policzki perłowym podkładem. Właśnie miała nanieść gąbeczką cień rumieńca, gdy za oknem wychodzącym na ogród dostrzegła uśmiechniętą twarz przystojnego młodzika z bukietem białych lilii w dłoniach.
— Co pan tu robi?! — zawołała zdumiona.
— Piękny bukiet dla przepięknej pani — szarmancko schylił się Pete. Zastosował uśmiech numer sześć. Zawsze działał na kobiety powyżej czterdziestki.
Olivia przyjrzała się z uznaniem smukłej sylwetce chłopaka.
— Zanieś do salonu — powiedziała uprzejmie. — I pamiętaj, że nie zagląda się do kobiecej sypialni bez zaproszenia...
Pete miał minę małego pieska, który niechcący zrobił kałużę na dywanie i okropnie się tego wstydzi.
— Najmocniej przepraszam... ale pani uroda...
Zniknął tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając Olivię w nastroju najlepszym z możliwych. To wszelako, co zobaczył, dało mu sporo do myślenia. Na biureczku, tuż pod oknem, leżał gruby tom w złoconej oprawie, spięty maleńkim zamkiem. A w zameczku tkwił złoty kluczyk. Wypisz, wymaluj taki sam jak ten, który znaleźli w pokoju Rebeki. Ten, który wypadł z rozbitego wazonu.
— O tym nie pomyślałem! — szepnął, wstawiając bukiet do wazonu. — Pamiętnik! Pamiętnik kobiety opisującej dzień po dniu swoje stany psychiczne, uczucia nią miotające, o których bałaby się wspomnieć nawet własnemu psychoanalitykowi. Intymne rozmowy z samą sobą. Stąd klucz. — Rebecca też musiała mieć pamiętnik. Może podobny? Kto go zabrał i kiedy? Policja, robiąc dochodzenia po zbrodni? Czy też wcześniej stał się łupem mordercy?
Same niewiadome!
Jupiter Jones z podziwem przyglądał się barmanom mieszającym trunki. Byli niczym kuglarze, ludzie z cyrku żonglujący butelkami, w których lśniły płyny o najróżniejszych kolorach.
Czy ja to udźwignę? Nie wywalę kryształowych kieliszków na perskie dywany?
— Te koktajle podaj paniom — pouczył go jeden z barmanów. Mężczyznom margaritę. Kiedy pojawi się pan domu, to znaczy mecenas Richardson, podrzuć mu tequilę. Z cytryną i solą. Nie zapomnisz?
Jupiter skinął głową.
— Nigdy w życiu!
Goście pomału zaczęli napływać. Każdy trzymał w dłoni, na widoku, garść studolarowych banknotów. Wśród błysków fleszy wrzucali je do stojącej pomiędzy rozsuniętymi drzwiami wielkiej szklanej urny. Śmiali się przy tym i żartowali.
— Trzymaj forsę przez minutę! Inaczej nie dostrzeże jej czwarty program CNN!
Jupiter dwoił się i troił. I, o dziwo, wcale się nie mylił. Gdy już wszyscy trzymali kieliszki w dłoni, mecenas rozpoczął mowę. Jak każdy prawnik, wygłaszał słowa powiązane w pęczki, które na dobrą sprawę nic nie znaczyły. Pierwszy Detektyw zaczął się chyłkiem wycofywać z salonu. O wiele bardziej interesował go gabinet położony w tylnej części domu. Żeby się tam dostać, musiał przejść przez patio. Pierwszą napotkaną osobą był Bob.
— Pst!
Andrews uniósł czapę, by przejrzeć na oczy.
— Jupe? Wiem, gdzie jest gabinet!
— Ja też. Zrzuć ten strój. A raczej schowaj pod skrzynkę. Ja też zostawię fartuch. Dobrze, że pomyśleliśmy o muszkach. Wyglądamy prawie jak goście.
Bob zmrużył oczy. Spodnie Jupitera opadały i musiał je wciąż podciągać. Za to marynarka wuja Tytusa leżała całkiem dobrze.
— No... smokingów nie mamy.
Ktoś zajrzał do patia. Niestety, był to George Lawson.
— A wy tu co? Mat o tym wie?
Bob uśmiechnął się promiennie.
— Dorabiamy. Każdemu zależy na paru dolarach. I pan, i Mat też nie jesteście tu za darmo.
George ściągnął usta.
— No... — zaczął ugodowo.
Jupiter Jones kuł żelazo, póki gorące.
— Mamy coś dla policji — wyszeptał. — Dokumenty szajki gangsterów powiązanych z morderstwem Aksa Wokdasa. Wydruki bankowe.
Lawson dostatecznie długo pracował w policji, by nie doceniać dowodów. Ale znał trojkę detektywów.
— Za co?
— Odholuje nas pan pod gabinet pana domu. I przez moment nie wpuści nikogo do środka.
Lawson żachnął się.
— Zwariowaliście? Nawet nie wiem, czy mają tu jakiś gabinet.
— Wiemy, gdzie jest. — Bob otarł ręce. — No co? Usługa za usługę. Powie pan szefom i koronerowi, że sam znalazł papiery. Awans murowany!
Lawson zmiękł.
— Dobra — skinął na ochroniarza w czarnym uniformie. — Derek, jak Richardson przestanie przemawiać, daj cynk przez radio.
— OK — znudzony leniwie żuł gumę.
W dwie minuty dotarli do dębowych drzwi. Na szczęście nie miały szyfrowego zamka, tylko tkwiący w zamku klucz. Chłopcy weszli na palcach, zostawiając przerażonego George’a na czatach. W środku unosił się ledwie wyczuwalny zapach drogich cygar. Ściany gabinetu wypełniały regały pełne prawniczych dzieł w skórzanych okładkach. Olbrzymie mahoniowe biurko lśniło politurą. Ani papierka, ani skoroszytu.
— Komputer — mruknął Bob — jeśli jest dostęp... — Klikał myszą, stukając w klawisze. — Wszedłem. Nie było zabezpieczającego hasła? Widać nie ma tu ważnych plików. Czego szukamy?
— Spółki Art-Europa. Chcę wiedzieć, kim jest tajemniczy Fred Coleman.
Jupiter Jones węszył po pokoju niczym pies gończy. Wiedział, że mają najwyżej parę minut. Uwagę jego przykuł stolik, na którym leżał zwykły album ze zdjęciami. I to był strzał w dziesiątkę. Na przedostatniej stronie, pod paryską wieżą Eiffla stali uśmiechnięci George Clarke, Olivia Richardson i mężczyzna w ciemnych okularach.
— Są! Aks Wokdas, George Clarke i... Fred Coleman? — wyszeptał przez zaciśnięte wargi Jupiter. — Czyżby Olivia używała nazwiska Coleman?
George Lawson wsunął głowę.
— Zwiewajcie, już!
Bob nie ruszał się, wpatrzony w ekran.
— Bob! Spadamy!
— Nooo... to możliwe — mruczał Andrews wstrząśnięty. — Wiem, co mogą oznaczać kwadraciki z obrazów w galerii Olivii Richardson!
Trzej Detektywi odpoczywali w Kwaterze Głównej. Bob w fotelu przy komputerze, Jupiter rozwalony na zielonej kanapie, a Pete, wyciągnąwszy nogi, oparł stopy o framugę okna. Po ciężkiej pracy w rezydencji Richardsonów sączyli wolno colę z puszki.
— Nóg nie czuję — żalił się Jupiter Jones. — Ale zdobyliśmy nieco danych, choć wymagają sprawdzenia. Bo czy to możliwe, że piękna pani ukrywa się pod nazwiskiem Fred Coleman?
— To proste — wzruszył ramionami Bob. — Nie chciała narażać na szwank kancelarii męża. Jako Fred Coleman prowadzi gangsterskie sprawy, jako Richardson jest szanowaną właścicielką modnej galerii sztuki i filantropką. A tak między nami... Coleman to jej panieńskie nazwisko!
— Skąd wiesz? — zdziwił się Crenshaw.
— Znalazłem jej dossier w bibliotece. W dziale historii sztuki nowoczesnej. Olivia Coleman-Richardson od lat prowadzi rozległe interesy. Zakupiła dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku obraz Picassa. Sama prowizja, którą za to wzięła, wystarczyłaby na rok dobrego życia.
— Przez spółkę Art-Europa?
— Nie. — Bob otarł usta. — Oficjalnie pracuje innym systemem. Jej ludzie obstawiają aukcje w Europie. Wszystko legalnie. Natomiast obaj nieboszczycy i George Clarke działali metodą gangsterską. Pracowali dotąd na zamówienie.
— To znaczy? — Jupiter z jękiem odwrócił się na bok. Bolały go nadgarstki i przedramiona od dźwigania tac z alkoholem.
— Obrazy wystawione w galerii, te bohomazy, są niczym innym jak książką zamówień...
— Co? — nie zrozumiał Pete.
— Zaraz wam wytłumaczę. Kod dostępu do pewnego pliku w komputerze Richardsonów pozwolił mi na krótki wgląd w system. To bardzo prosty i czytelny zapis. I bezpieczny. Za pomocą kolorowych kwadracików.
— Zwariowałeś? Odbiło ci?
— Nie. Przyznaję, sam bym na to nigdy nie wpadł. Każdy kolor oznacza literę alfabetu. Albo zbitkę spółgłosek i samogłosek. W komputerze willi w Malibu jest pełna rozpiska. Szkoda, że nie mogłem tych danych skopiować. Faktem jest, że operując kwadracikami, można w pewnym miejscu obrazu — to jest wcześniej ustalone — przekazać pisemną informację. Na przykład: van Gogh Słoneczniki!
Jupiter próbował zwlec się z kanapy. Wystająca sprężyna od dawna uwierała go w okolicę nerek.
— Chcesz powiedzieć, że Olivia zleca Jamazowi Azizowi namalowanie obrazu złożonego z kwadracików, będącego zamówieniem dla złodziei: ukradnijcie Słoneczniki van Gogha z muzeum paryskiego, bo mam kupca?
— Tak. Dokładnie. Dalej sprawą zajmują się, być może, rudy Fritz i Alex.
— A potem cała operacja, gdziekolwiek się odbywa, idzie przez tajne konta Art-Europa do banku na Kajmanach?
— Albo na Seszelach. Ciekawe, czy Mat Wilson się w tym połapie — mruknął Bob. — W końcu dałem Lawsonowi nam już niepotrzebne wydruki bankowe z czarnej teczki.
Jupiter Jones obrócił się z jękiem. Sprężyna była nie do zniesienia.
— Trzeba połapać te wszystkie pchły. Na razie rozjaśnił się tylko obraz finansów. Wiemy już, kto, gdzie i kiedy obraca gotówką. Ale wciąż nie mamy pojęcia, dlaczego zginęły trzy osoby! W tym dwoje najważniejszych udziałowców spółki! Jedno mi wciąż nie daje spokoju... ten mężczyzna ze zdjęcia pod wieżą Eiffla nie był podobny do nieboszczyka Aksa Wokdasa. Albo to nie był Ormianin...
— Albo ten, co zginął, nie był Wokdasem? Gmatwasz, Jupe.
— Rebecca też mogła być zamieszana w ich ciemne interesy — westchnął Pete. — Znała się nieźle na sztuce. I wiedziała, co to FAG! Zostawiła informację na lustrze. Dam jedną głowę, jaką mam, że to była informacja! Dziewczyna się bała. To wiadomość dla policji. Albo dla mnie.
Bob gryzł długopis.
— Ja to rozszyfruję, panowie. Tylko potrzebuję więcej czasu. Muszę wrzucić do komputera dane, które pamiętam z pliku Richardsonowej. Kod literowo-kwadracikowy sam mi wypluje rozwiązanie. Albo nie jestem najlepszym hakerem od San Francisco...
— Po San Diego! — dokończył Crenshaw.
Minęły trzy długie dni, zanim znów coś się zdarzyło. Telefon w Kwaterze Głównej zadzwonił i po chwili zadudnił ponury glos sierżanta Mata Wilsona:
— Przyłaźcie na komendę! Już!
— Co się stało? — zaczął ugodowo Jupiter, ale dudniący bas nie zamierzał odpowiedzieć.
— Słyszałeś, co mówiłem? Już! Wszyscy!
Na posterunku, oprócz Mata i konstabla Lawsona, siedział nie kto inny, jak śmiertelnie wystraszony Tobias Winchester. Na widok detektywów podskoczył.
— To oni!
Sierżant zmrużył zaczerwienione oczy. Od dawna nie spał, zmagając się ze śledztwem przypominającym gęstą mgłę nad oceanem.
— Znacie go? — palcem wskazał spoconego Murzyna.
Trzej Detektywi spojrzeli po sobie. Kłamstwo ma krótkie nogi i nie warto ryzykować. Tyle wiedzieli od dawna.
— Tak. Włamał się do mieszkania Rebeki. Związaliśmy go, ale okazało się, że niczego nie ukradł. Musieliśmy go puścić.
George Lawson uniósł wzrok w górę.
— Dlaczego nie zawiadomiliście policji?
Jupiter Jones odzyskał już spokój ducha.
— Przecież mówię: niczego nie ukradł.
Mat otarł twarz z potu. W powietrzu unosiła się ciężka woń kurzu i dawno niewietrzonego pomieszczenia. Muchy głośno brzęczały, obijając się o zakratowane okno.
— Kto wam pozwolił wejść do mieszkania denatki?
Pete czuł, jak narasta w nim zimna wściekłość.
— To była kiedyś moja dziewczyna! — wybuchnął. — I miałem klucz. Sama mi go dała.
George aż uniósł się z krzesła.
— Ty ją zabiłeś? Z zazdrości?
Pytanie by to tak głupie, że nawet Mat skrzywił usta.
— Lawson, nie szalej! — zadudnił. — Wiemy, że to nie on zabił Rebeccę. Sprawdzone, zatopione. Co znaleźliście w mieszkaniu dziewczyny, co mogła przeoczyć ekipa?
— Podarte fotografie! — szybko rzucił Bob.
— Nie — sprostował Wilson. — One nie były podarte... tylko pooddzierane. Tak?
— Tak — przyznał Jupiter.
— I ten tu, niejaki Tobias Winchester, chciał je wynieść?
Pete postanowił przerwać przesłuchanie. Nie czuł się niczemu winien.
— Możliwe. W końcu po coś tam przyszedł. Ale nam nie powiedział.
Mat skinął głową. A potem dziko wrzasnął:
— Lawson! Zamknąć gnojka! Będzie siedział o chlebie i wodzie, dopóki nie powie, kto go tam posłał!
Tobias Winchester otarł nos dłonią. Jego liczne złote bransolety zadźwięczały.
— Ale ja powiem, panie władzo! Wszystko powiem jak na świętej spowiedzi! Niejaki Alex obiecał, że da mi kilka setek za dostarczenie zdjęć z chaty tej cizi. No... nieboszczki. Miałem zabrać wszystkie fotki. Z albumów też.
Jupiter nudził się śmiertelnie. On znał już te wszystkie tajemnice. Zdziwił się tylko, że Tobias oszczędza rudego Fritza. Może po scenie w barze „Oasis” rudy stracił stanowisko?
— Kim jest Alex? — George stukał ołówkiem w kartkę papieru.
— Taki jeden. Pracował u Niemca. Fritza Longmana. Teraz ma własny biznes.
— Fritz? Longman? Ten od... Towarzystwa Przyjaciół Komanczów? — zdziwił się Mat. — Co mają Indianie... zaraz! — ryknął. — To on mógł w przebraniu zabić Aksa Wokdasa! Na filmie z kamery wyraźnie widać osobnika w indiańskim pióropuszu! To mógł być on!
— Albo Alex — wymruczał Jupiter Jones — albo każdy z tysięcy przebierańców z wigwamów w Rocha Lago.
— To jest myśl — powiedział nieco później Crenshaw, wpatrując się w obrazy na wystawie galerii przy Sunset Beach. Podjechali tam z Jupiterem, bo w Kwaterze Głównej nie dało się wytrzymać. Oszalały Bob walił w klawisze komputera, szurał myszą i klął jak szewc. Najlepszy haker pod błękitnym niebem Kalifornii przetwarzał tysiące danych, by wyłuskać tę jedną jedyną informację, która uśmierzy wszystkie bóle świata.
— Zejdźcie mi z drogi! — warczał. — Wynocha!
Obrazy wyglądały podobnie, ale uważny Jupiter, mając zdjęcia pierwotnej ekspozycji, rychło zauważył różnicę.
— Jest dziś inny. Trzeci od lewej. Ma sześć kwadracików żółtych.
Pete westchnął.
— Jamaz Aziz pracuje bez wytchnienia. Co dziś za dzień?
— Czwartek. Dlaczego pytasz? — Jupe wracał do forda. Zaparkował go tuż pod latarnią.
— Sabat czarownic. Dziś znów Komancze szaleją na swojej polanie. Warto by się tam wybrać.
Jupiter wzdrygnął się.
— Nie! Jeszcze mam w pamięci te trzy squaw, które nas przywiązały do pala. Gdyby nie nóż w kieszeni Boba... kto wie, co by się z nami stało!
Pete miał dość dyskusji. Chciał działać.
— Jupe, chciałbym dokładniej spenetrować stare ruiny. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że trzeba to zrobić. Tam musi być coś jeszcze.
— Co?
— Faceci nie wieźliby mnie tyle mil, gdyby nie był to znany im kierunek. Od początku prześladuje mnie myśl, że coś przeoczyłem.
— Może to rzeczywiście ich kryjówka? — Jupe pomału dawał się przekonać, choć śmieszyły go indiańskie tańce podtatusiałych facetów z młodymi dziewczynami. Te hektolitry piwa, ogniska i wigwamy miały być reakcją na codzienny stres piekarzy, lekarzy i hydraulików?
— Właśnie. Odniosłem wrażenie, że piwnica to nie jedyne znane im miejsce. Być może są tam inne ukryte pomieszczenia. Co myślisz o tym? Ja bym sprawdził, zanim zrobi to George Lawson.
Jupiter skrzywił usta, ale nie mógł odmówić racji.
— Dobrze. Pojedziemy do Rocha Lago. Ale nie każ mi się ubierać w indiański pióropusz.
— Musimy. Nasza obecność w dżinsach i koszulkach kibiców Dodgersów stanie się podejrzana. Wiem, gdzie Towarzystwo Przyjaciół Komanczów wypożycza stroje.
Dwie godziny później, z twarzami pomalowanymi żółtą i niebieską farbą, zaparkowali na skraju polany wśród setek innych starych wozów. „Parkingowy” indiańskiej społeczności przywitał ich gromkim: „Howgh”!
— Macie piwo?
— Pełen bagażnik — gładko skłamał Pete. — Dokąd zanieść skrzynki?
— Tam. Do wigwamu pod orłem. Howgh! — Odszedł, kołysząc się w biodrach. Jego wielki, biały brzuch telepał się pod cienkim skórzanym serdakiem.
— Że też im się chce! — warknął Jupiter, wkładając czarną perukę z orlim piórem.
Pete był o wiele bardziej wyrozumiały.
— Co ci to przeszkadza! Facet jest pewnie właścicielem sklepiku z żarówkami. Cały dzień siedzi, obsługując nudziarzy. Tutaj czuje się panem polany. Ma władzę. I wygląda inaczej. Własna gęba nie przypomina tej z łazienkowego lustra.
Jupiter Jones uważnie rozglądał się dookoła. Szukał terenówki o znanym numerze rejestracyjnym BKA 22. Ale pomiędzy półciężarówkami, których było najwięcej, nie dostrzegł tej, którą nie tak dawno porwano i wywieziono Crenshawa.
— Znów musimy się przedzierać przez klujące chaszcze — syknął, ruszając. — Masz noktowizor?
— Mam wszystko. Dopełzniemy do pierwszych zabudowań. Tam poczekamy, aż zapadnie ciemność. Jesteś głodny?
— Zawsze jestem głodny — wyjęczał Jupiter — ciotka Matylda twierdzi, że to choroba dziedziczna. I nie ma na nią lekarstwa.
Pete wyjął z plecaka torbę chipsów.
— Z cebulą.
Chrupali, nic nie mówiąc. Powietrze łagodniało. Zza wzgórz otaczających dolinę porośniętą kaktusami nadciągały chmury, przysłaniając różową poświatę. Zrobiło się ciemniej i chłodniej. — Jeszcze pół godziny — zaszemrał Pete, unosząc głowę. — Coś jedzie.
Istotnie. Drogą pełną kurzu ciągnęły dwa samochody, podskakując na wykrotach.
— Nasza terenówka. — Jupiter przyłożył lornetkę do oczu. — Ciekawe, kto prowadzi.
— Patrz, gdzie zaparkują. I ile osób wysiądzie.
Samochody zwolniły. Dwa metry od urwanej bramy światła reflektorów zgasły.
— Wychodzi Clarke — mruczał Jupiter, manipulując noktowizorem. — I osiłek ostrzyżony na łyso. Nie widzę rudego.
Pete zaczął się czołgać. Cicho niczym nocny ptak ruszający na łowy.
— Możliwe, że to Alex. Pokaż! Tak, to on. Ten, któremu dołożyłem w piwnicy. Jedno, co mnie zastanowiło, to jego dziwny akcent... Kto jest w drugim aucie?
— Nie wiem. Jeszcze nikt z niego nie wysiadł. Zaczekaj, Pete. Nie podchodź zbyt blisko. Drzwi się otwierają... o, jasny gwint!
— Co? — wyszeptał Crenshaw, nieruchomiejąc.
— Mają kogoś związanego. W worku na głowie. Z drugiego wozu wysiada Indianin. To znaczy facet w stroju indiańskim. Z pióropuszem na głowie.
Pete znów ruszył wolniutko.
— Jupe, czołgaj się tuż za mną. I nie rób, na Boga Ojca, hałasu. Musimy zobaczyć, co się będzie działo.
A działo się wiele. Indianin w pióropuszu popychał człowieka w worku. Ten ostatni miał związane dłonie i kostki stóp. Tak niegdyś Komancze krępowali „Białe twarze”, wiodąc je na śmierć.
— Pete, stój! — zaszemrał Jupiter. — Ludzie z pierwszego samochodu coś wynoszą.
— Co?
— Dwie płaszczyzny obciągnięte płótnem. Wyglądają jak obrazy.
Crenshaw rozpłaszczył się, głowę ukrył w kolczastych krzewach.
— A nie mówiłem? Kryjówka! Muszą tu mieć swoje magazyny.
Jupiter bezszelestnie podczołgał się do przyjaciela. Oddychał ciężko.
— W tych ruinach? Tam musi być straszna wilgoć. Sam wiesz, jak było w studni.
Teraz, już gołym okiem, dokładnie widzieli, co dzieje się przed bramą. Ludzie z samochodów zachowywali się racjonalnie. Bez zbytecznych komend porozumiewali za pomocą gestów.
— Clarke dowodzi. Silniejszy Alex przenosi ciężary. Do ruiny z białego klinkieru.
Pete westchnął cicho.
— Coś mi się wydaje, że gruzowiskiem jest tylko z zewnątrz. Patrz, faceta w worku prowadzą na brzeg kanionu i...
Padł strzał z broni krótkiej. Potem drugi. Obaj chłopcy zamarli ze zgrozy.
— Boże, oni go zabili! — Jupiter zakrył oczy dłońmi.
Pete pochylił się nad przyjacielem.
— Jupe, nic nie mogliśmy zrobić. Nie mamy broni. Nawet starego winchestera. Uspokój się. Masz telefon komórkowy Boba?
— Mam — Jupiter drżącymi dłońmi obmacywał kieszeń w skórzanej kamizelce. — Dzwonić na policję?
Pete potrząsnął głową.
— Jeszcze nie. Poczekamy, aż odjadą. Ty zostaniesz tutaj. Z telefonem. Ja spróbuję spenetrować drugie domostwo. Zobaczyć, co przywieźli. I kogo zabili.
Jupiter Jones nie protestował. To miało sens. Crenshaw jest sprawniejszy fizycznie. Jeśli nie wróci za pół godziny, telefon na komisariat w Rocky Beach załatwi potrzebną pomoc.
Indianin wrócił, repetując broń. Usiadł spokojnie za kierownicą i czekał. Dwaj pozostali nadeszli niebawem. Z pustymi rękami. Za chwilę oba wozy włączyły silniki, wykręciły na nierównej powierzchni, zabuksowały w głębokim żwirze i wzięły kurs na polanę Komanczów.
— Idę! — szepnął Pete. — Nie ruszaj się stąd.
Crenshaw jednym skokiem pokonał pustą, piaszczystą drogę. Podszedł do spękanej ściany, stąpając ostrożnie. Tuż za gruzowiskiem dostrzegł sprytnie ukryte boczne wejście. Wsunął się, dotykając suchego tynku. Za futryną, która kiedyś była oknem, jego palce natrafiły na zimną stal. Zaświecił latarkę. Przed sobą miał solidną płytę. — Kasa pancerna, nie drzwi! — zamruczał. Dostrzegł zamek, a tuż obok biały plastikowy prostokąt, od którego biegły w gorę dwa druty: czerwony i żółty. Pułapka! — pomyślał przytomnie. — Ładunek wybuchowy! Dla każdego, kto nieopatrznie poruszy stalową płytę.
Wracał po własnych śladach. Przez skrzypiącą bramę przecisnął się do pierwszej ruiny. Za studnią, tuż nad urwiskiem, zaczepione o zdrewniały korzeń leżało ciało. Worek zsunął się z głowy. W świetle latarki dostrzegł rude włosy mężczyzny. I precyzyjną dziurkę na środku czoła.
— Fritz Longman! — wyszeptał wstrząśnięty. — Gang najwyraźniej wpadł w popłoch. Zaczynają się sami eliminować!
Policja przyjechała grubo po północy. Wraz z nimi brygada pirotechników. Jupiter Jones dokładnie wyjaśnił Matowi Wilsonowi, co znaleźli w ruinach. Wcześniej, przez telefon komórkowy, donieśli tylko o zbrodni i materiale wybuchowym. Bateria była nieomal na wyczerpaniu.
— Niech pan posłucha, sierżancie — głos Jupitera podniósł się do niebezpiecznej wysokości — wejście jest zabezpieczone drutami połączonymi z ładunkiem o nieznanej sile. Najprawdopodobniej strzeże składu skradzionych obrazów. Faceci mają powiązania z Olivią Richardson. To wszystko.
Pete z noktowizorem przy oczach obserwował poczynania ekipy rozbrajającej ładunek. Obaj leżeli teraz na wzgórzu, w gąszczu ostrokrzewu.
— I tak jutro wezwie nas koroner.
— To będzie jutro. Nie chcę, by mnie przesłuchiwał ktoś taki jak Lawson. Co robią?
— Dwóch ładuje rudego do czarnego worka. Gang wpadł w panikę. Popsuliśmy im interesy.
— To nie my. Sami sobie popsuli. Jeden z nich, powiedzmy główny szef, chce przejąć cały majątek grupy. Dotąd się nim dzielili. Teraz mu przeszło. Albo... jej!
— Morderca w indiańskim pióropuszu był na pewno mężczyzną. Jakiś egzekutor? Działa na zlecenie pięknej pani? Jupe, nie chciałbyś tam zajrzeć? Do tej kryjówki?
— Chciałbym. Ale lepiej nie pokazywać się Wilsonowi na oczy. Kto wie, czy nie wsadziłby nas do ciupy. Jak Winchestera. On najpierw działa, a potem myśli.
— O ile w ogóle myśli. Już rozbroili ładunek. Ci pirotechnicy.
Z białej ruiny, z jej tajemniczego podziemia wynoszono duże, osłonięte styropianem przedmioty.
— Obrazy. Dam głowę, że skradzione. Jak te zrabowane z bostońskiego muzeum Isabelli Stewart Gardner. Stąd zapewne rozwożono je do przyszłych właścicieli, inkasując milionowe sumy na konta Art-Europa.
O pierwszej w nocy było po wszystkim. Wozy policyjne odjechały, konwojowane przez trzech uzbrojonych po zęby motocyklistów.
— Spływamy — powiedział Jupiter. — Dobrze, że uprzedziłem ciotkę o późnym powrocie do domu.
— Ja też. — Pete składał sprzęt do plecaka. — Wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Bez nas policja byłaby ślepa i głucha.
Następnego dnia prasa, radio i telewizja prześcigały się w sensacyjnych informacjach. Jupiter Jones spał w najlepsze, gdy obudził go telefon od Boba.
— Obudź się! Odkryto „dziuplę”, w której złodzieje przechowywali dzieła sztuki! Na czwartym kanale Mat Wilson opisuje, jak policja wpadła na trop gangu!
Jupiter zachichotał.
— To my z Crenshawem zadzwoniliśmy na posterunek w Rocky Beach. Siedzieliśmy w wąwozie do pierwszej w nocy. Znalazłeś coś?
— A jak myślisz? — głos Boba brzmiał radośnie. — Wszedłem do komputera Richardsonów. Ta Olivia... mówię ci...
Ciotka Matylda brutalnie przerwała rozmowę.
— Jupiterze! Wujowi trzeba pomóc! Zaraz ciężarówki przywiozą metalowy złom. Trzeba go rozładować.
— Spotkamy się w Kwaterze Głównej po obiedzie — stęknął Jupiter — przyjedź i zawiadom Crenshawa.
— Aresztowano Olivię! — wrzasnął Pete, wpadając jak bomba do przyczepy.
Bob oderwał wzrok od ekranu.
— Tak myślałem. Włamałem się nie tylko do komputera Richardsonowej, ale także przejrzałem pliki Art-Europa! Mówię ci, jedno wielkie bagno!
— Zaczekaj z rewelacjami na Jupitera. Już skończyli rozładunek. Ja byłem w pobliżu galerii. Policja i koroner zamknęli lokal na siedem spustów. I postawili posterunkowego. Ale wciąż nie wiedzą, jak powiązać morderstwa z przemytem. Włącz telewizor. Zaraz będzie dziennik na lokalnej stacji.
Miła buzia słodkiej blondynki miała dziś surowy wygląd.
— Jak państwo wiedzą, policja w nocy aresztowała Olivię Richardson. Jej mąż, znany adwokat, wystąpił już o zwolnienie za kaucją pół miliona dolarów. Jest oskarżona o nielegalny handel dziełami sztuki skradzionymi w trzech europejskich muzeach i u dwóch amerykańskich kolekcjonerów. Mecenas Fred Richardson z kancelarii Richardson and Joyce...
— Ciekawe, czy ją wybroni...
— Ciii... — Pete przysiadł na fotelu. Prezenterka mówiła dalej:
— ... twierdzi, że żona padła ofiarą oszustów i choć współpracowała ze spółką Art-Europa, to o kradzieży dzieł sztuki nie miała pojęcia. Według jej wstępnych zeznań winnymi rabunków byli nieżyjący już administrator Brandon Clarke i gangster, niejaki Fritz Longman. Zabity w kanionie niedaleko Rocha Lago. W ruinach starej osady znajdowało się, dobrze ukryte i zabezpieczone ładunkami wybuchowymi, „centrum dowodzenia” szajki. Tam też, w przystosowanych podziemiach, przechowywano cenne obrazy...
Jupiter Jones cicho przycupnął na kanapie.
— No, to policja jest do przodu. Dziwne, że nikt z posterunku nie zadzwonił. Mogliby choć podziękować.
— Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, zanim Mat Wilson wypluje z siebie słowa: dzięki wam, detektywi! — Pete jak zwykle był sceptyczny.
Jupiter też nie okazywał radości.
— Co cię gnębi? — spytał Bob.
— Wiele szczegółów się nie zgadza. W ogóle w śledztwie więcej jest dziur niż sera.
— Co masz na myśli?
Jupiter Jones skubał wargę.
— Kawałek poząbkowanego banknotu nieboszczyka Aksa Wokdasa, kluczyk do skarbu czy też pamiętnika Rebeki, Indianin w pióropuszu, który nigdy nie odsłania twarzy... mało?
Bob poskrobał się w zmierzwioną czuprynę.
— Wiem coś, czego wy jeszcze nie...
Pete wyciągnął nogi. Sięgały progu.
— Bob! — jęknął. — Mów, co wiesz. Po kolei. Jupe ma rację, że nic się tu nie wiąże w całość, poza aferą z obrazami.
Andrews włączył komputer.
— Spółka Art-Europa ma swoją główną siedzibę w Los Angeles. Ale Olivia Richardson wynajęła dla Alexa Fogga willę w Santa Monica. Przy Nautica Road 764.
Jupiter przestał obgryzać paznokieć.
— Jeszcze jedna dziupla? Miejsce schadzek pięknej pani?
Pete wzruszył ramionami.
— Nonsens! Nie wynajęłaby chaty dla osiłka Alexa! Gangster doniósłby natychmiast swoim mocodawcom. Pracował dla Fritza i George’a Clarke’a. Ale on mi się nie podoba. Pamiętajcie, że byłem z nim w starej ruinie. Facet nie jest przygłupem, za jakiego go uważają. Alex Fogg? Czy to prawdziwe nazwisko? I ten dziwny akcent...
Jupiter westchnął.
— Nie zostaje nam nic innego, jak udać się do Santa Monica. Trzeba się tej willi przyjrzeć. Bo policja, jak mniemam, nic o niej nie wie.
— Skąd ma niby wiedzieć! — żachnął się Bob. — Rachunki płaci Olivia z prywatnego konta. Wiem, bo się włamałem. Policji tego zrobić nie wolno. To co? Jedziemy?
Niestety. Telefon od koronera położył kres zamierzeniom całej trójki. Wzywał ich do swego biura na przesłuchanie.
— Co mówimy? — Bob wyłączył ekran.
— Wszystko, co już wiedzą. Nic, czego nie wiedzą.
Koroner Jerry Bullit miotał się od ściany do ściany, wypuszczając od czasu do czasu kłąb dymu z hawańskiego cygara.
— Dam głowę, że z przemytu. Z Kuby — warknął Pete, śmiertelny wróg wszelkich używek.
— Skąd wiedzieliście, że gangsterzy mają kryjówkę w Rocha Lago?
Jupiter zdziwił się nieszczerze.
— Jesteśmy detektywami. Przecież pan o tym wie. Współpracujemy z policją. Jak należy.
Koroner był wściekły. Nie mógł lub nie potrafił powiązać morderstw z kradzieżami. Zdecydował się na aresztowanie Olivii Richardson, nie mając zgody sędziego. Brak mu było podstawowych danych. Śledztwo w sprawie zabójców utknęło w martwym punkcie.
— Będziecie gadać albo zamknę was... — zahuczał i urwał.
— Nie zamknie nas pan, bo to by była największa kompromitacja pańskiego biura! — zawołał Bob, poprawiając okulary.
— Panią Richardson też wypuści pan za kaucją — mruknął Jupiter Jones. — Mecenas, jak zawsze, zrobi wszystko, by wyciągnąć żonę. Już wydał oświadczenie dla mediów. Trąbią o tym od samego rana.
Koroner Bullit zgniótł cygaro obok popielniczki.
— To co mam robić? — zajęczał.
— Znaleźć zabójcę Aksa Wokdasa — poradził Pete. — I wyjaśnić znaczenie kawałka banknotu schowanego pod wkładką jego buta. Kto miał pozostałą część?
Bullit zwalił się na fotel. Zasłonił dłonią oczy.
— To też wiecie? To też?
Droga do Santa Monica była samą przyjemnością. Gdy zjechali z autostrady na szosę numer jeden, oczom ich ukazały się urwiste brzegi porośnięte szorstką trawą, łagodne fale oceanu rozbijające się o skały i dziesiątki mniejszych lub większych jachtów uwijających się po zatoce. Słońce grzało, ale już nie tak mocno. Indian summer miało się ku końcowi. Lekka bryza chłodziła czoła.
— Gdzie będzie Nautica Road? — Jupiter hamował przed skrzyżowaniem.
Bob pochylony nad mapą wodził po niej palcem.
— W lewo do ronda, a potem bulwarem aż do Muzeum Morskiego.
Wjechali uliczką, mając po obu stronach tłumy plażowiczów, rozbrykane psy i dzieci bawiące się piłką. Bob wciąż pilnował cienkiej linii wiodącej do ujścia kanionu. — Teraz w prawo, w tę alejkę. Trochę pod górę. Teraz uważaj, zwolnij. Tutaj.
Jupiter Jones zaparkował forda pod zwisającymi pnączami żakarandy. Kiedy wysiedli, uderzył ich w nozdrza zapach cierpki, a jednocześnie słodki.
— Tu jest wspaniałe powietrze — Bob pociągnął nosem. Stali przed furtką ukrytą w zieleni. — Co robimy?
Pete wyjął torbę. Miał w niej stos rupieci, linę, haki, brzęczące żelastwa przydatne do wszystkiego i komplet wytrychów. Używał ich rzadko, ale bywały pomocą wręcz nieocenioną.
Willa pod numerem siedemset sześćdziesiątym czwartym przypominała raczej domek ogrodnika niż wytworną rezydencję eleganckiej damy. Ogród, widoczny przez rzadkie sztachety ogrodzenia, wydawał się zapuszczony, łącznie z dawno niestrzyżonym trawnikiem.
— Chyba nikogo nie ma. — Bob, jak zawsze, gdy robili coś nielegalnego, czuł mrowienie w karku.
Pete jednym ruchem otworzył furtkę.
— Do środka, szybko, i schowajcie się za domem. Chodzi o to, by nikt z ulicy nas nie zauważył.
Jupiter Jones przypadł do tylnej okiennicy. Drewniane deseczki niezbyt dokładnie skrywały wnętrze.
— Duży salon — powiedział. — Jest także wejście od kuchni.
Pete już je otworzył. I pierwszy wsunął się, przylepiony do ściany. Czekał, czy nie zadziała alarm. Lub czy z fotela nie podniesie się ktoś z pistoletem maszynowym w dłoni.
— Nikogo! — sapnął. — Bob, Jupe, możecie wejść.
W obszernym pomieszczeniu czuć było stęchlizną. Fotele i kanapy obite szarym aksamitem nosiły liczne ślady po rozlanych napojach.
— Chyba tu sobie urządzała libacje z przyjaciółmi! — powiedział z przekąsem Bob.
Jupiter Jones założył rękawiczki. Sztuka po sztuce przeglądał przedmioty ustawione na biurku, komodzie i kominku. Zaglądał pod obrazy, szukając sejfu.
— Nic nie ma. A u ciebie, Bob?
Z kuchni dochodziły odgłosy przestawianych garnków i talerzy.
— Też nic. Są puszki z kawą i cukrem, ale mocno zakurzone. Gdzie Pete?
Crenshaw penetrował pomieszczenia na piętrze. Dwie sypialnie z tapczanami przykrytymi poplamionymi kapami, foteliki, na ścianach prymitywne widoczki z zatoki. I szafy w ścianach całkowicie puste.
— Sejfu nie ma. To w ogóle nie wygląda na mieszkanie kobiety. I bardzo dawno tu nikt nie był. Idę do łazienki.
A tam czekała niespodzianka. Pete otworzył szafkę obok lustra i zagwizdał w szczerym zdumieniu.
— Chłopaki, chodźcie, zaraz!
Bob z Jupiterem przygalopowali schodami.
— Co jest?
— Arsenał. Peruki, sztuczne wąsy, sztuczne rzęsy...
Bob przełknął ślinę.
— Kobiety lubią takie rzeczy. Łatwiej włożyć perukę niż iść do fryzjera. Każda aktorka tak postępuje...
— Przylepiają sztuczną brodę?! — wrzasnął Crenshaw, trzymając w palcach coś, co od biedy mogło wyglądać jak zarost stuletniego starca, który nie golił się nigdy w życiu.
Jupiter Jones skubał wargę.
— Słuchajcie, tu nie pomieszkuje Olivia. Tylko całkiem kto inny. Ktoś, komu potrzebny jest od czasu do czasu kamuflaż. Przebiera się, by nie zostać rozpoznanym. Nie znaleźliście jakichś zdjęć?
Potrząsnęli głowami. Niczego takiego w pustym domu nie było.
Bob dotknął ręczników.
— Używane. Ale suche. Pete, włóż tę szklankę do plastikowego woreczka. Wyraźnie widać na niej odciski mokrych niegdyś palców. Mogą się okazać kluczem do zagadki. Nic więcej nie ma.
Zeszli na parter. Penetrując schowek pod schodami, Jupiter za górą środków czystości, mopów i starego typu odkurzacza dostrzegł coś, co nie pasowało do tego wnętrza.
— Walizka!
Bob przykucnął, uważnie się przyglądając. Metalowy neseser miał wiele skomplikowanych zamków. — A jeśli tam są materiały wybuchowe?
Crenshaw skinął głową.
— Też o tym pomyślałem. Ciężka.
— Może być załadowana bronią. Karabiny, granaty... — wyliczał Jupiter. — Tak czy owak nie zostawię jej tutaj. Nie chcę, żeby komuś coś się stało tylko dlatego, że baliśmy się ruszyć cudzą własność. Oddamy, jeśli okaże się, że zawiera tylko brudną bawełnianą bieliznę.
Opuszczali willę lekko podekscytowani. Uliczka była pusta, nawet nie zaszczekał pies. Sąsiedzi chyba pracowali, bo wszystkie okiennice okolicznych domów zamknięte były na głucho. Waliza, dość zniszczona licznymi podróżami, spoczęła w bagażniku forda. Kiedy odjeżdżali, zza zakrętu wyłonił się patrolowy wóz policyjny z dwoma konstablami w środku. Obaj byli całkowicie pochłonięci pożeraniem ogromnych big maców z serem i sałatą. Nie zobaczyliby nawet niedźwiedzia, gdyby takowy raczył przechadzać się wąskim chodnikiem Nautica Road.
— Do wytwórni! — powiedział Crenshaw, ładując się na tylne siedzenie.
Bob zdziwiony odwrócił głowę.
— Dokąd?
— Do studia filmowego Universal. Doszedłem do wniosku, że nie powinniśmy sami manipulować przy zamkach tej walizki. Potrzebny jest specjalista.
— Ktoś, kto się zna na elektronice? — Jupiter dostrzegł zalety tej propozycji. Byli detektywami, nie samobójcami.
— Nie tylko. Zamki mogą być od wewnątrz zabezpieczone plastikiem. Na przykład takim semteksem. Używają go terroryści. Na lotniskach. Nie brzęczy w bramkach i nie wykryje się go, prześwietlając bagaż. Wolę dmuchać na zimne. W Universalu pracuje Max. Przyjaciel ojca. Jest najlepszym pirotechnikiem w zespole.
Gruby i sympatyczny Max roześmiał się na widok Trzech Detektywów taszczących połyskującą walizę.
— Łupy wojenne? — spytał.
— Coś w tym rodzaju — powiedział Pete — chciałbym, żebyś sprawdził zamki. Mogą być niebezpieczne.
Błękitne oczy Maksa pociemniały.
— Twój ojciec — zaczął, ale zaraz machnął dłonią. Straszenie Pete’a ojcem nie miało sensu. — Daj mi to. Sami poczekajcie w sali projekcyjnej. Tej walizy nie otworzę wśród ludzi. Mamy tu specjalne miejsce dla filmowych pirotechników. — To mówiąc, zniknął za rogiem.
— Wyleci w powietrze czy nie? — zastanawiał się Jupiter. Wołałbym wiedzieć, co tam było.
— Ja też — stwierdził Crenshaw. — Zjemy hamburgera?
— A masz forsę? — zmartwił się Bob, wywracając kieszenie. — Bo ja nie.
— Forsy nie mam, ale kredyt w bufecie tak. Ojciec zapłaci. Tu wszyscy go znają. Mnie także.
Zajęci oblizywaniem palców po tłustych frytkach, nawet nie usłyszeli kroków Maksa.
— No, gratuluję, panowie — powiedział sucho. — Obrabowaliście bank?
Jupiter Jones aż otworzył usta.
— Co?
— Forsa, panowie detektywi. Żadnego plastiku ani innego ładunku wybuchowego. Tylko kupa różnej forsy.
Pete roześmiał się do rozpuku.
— Ale heca! Porwaliśmy gangsterom gotówkę?
— I to jaką! — Max ledwie uchylił wieko. — Będzie z pół miliona. W paru walutach świata. A na dodatek papiery wartościowe warte drugie tyle. Na okaziciela. Co z tym zrobicie?
— Oddamy koronerowi! — walnął się w piersi Jupiter Jones. — Jesteśmy detektywami, nie rabusiami! Przeczyta pan o tym w prasie!
Max poklepał go po ramieniu.
— Znam was. Chodząca uczciwość. Ale uważajcie, chłopcy, gangi zazwyczaj dopadają tych, którzy weszli im w drogę. Wy weszliście...
— Wdepnęliśmy — westchnął Bob. — Taka praca. Gdzie z tym?
— Do Kwatery Głównej! — zadecydował Jupe. — Przejrzymy dokładnie. Może w walizce uda się znaleźć jakieś ślady, wskazówki...
Nikt nigdy nie wpatrywał się w stos zielonych banknotów równie uważnie co trójka detektywów.
— Z wierzchu są dolary. Głębiej marki niemieckie, szwajcarskie franki i... spójrzcie tylko! — Bob aż kwiczał z przejęcia. — Ząbkowana połówka armeńskiego lari! Taka sama jak ta, którą miał w bucie nieboszczyk Aks Wokdas!
Jupiter Jones był nie tyle zafascynowany ilością gotówki, ile odkryciem drugiego dna. Tak, walizka była zbyt gruba.
— Proponuję wyjąć forsę, poukładać w kupki, przeliczyć co do grosza i zrobić specjalny protokół, który wszyscy podpiszemy. To ważne dla koronera, a może nawet dla sędziego? Kogo wyznaczyli do rozprawy przeciwko Olivii Richardson?
Bob oderwał się od liczenia banknotów. Zerknął do porannej prasy.
— Sędzia John Donovan. Obrońcą jest naturalnie mąż Olivii i ludzie z jego kancelarii. Prokurator... zaraz... Clive Oldman. Stary kumpel Richardsona! Sędzia może sobie nie poradzić...
— Skoro i oskarżyciel, i obrońca są kumplami z pola golfowego? — westchnął Jupe. — Ale pech! — Scyzoryk zazgrzytał o metalowy brzeg walizki.
— Jupe, nie psuj jej! — zawołał Bob. — To dowód rzeczowy!
Jupiter Jones obmacywał brzegi pustego już wnętrza. Ostrożnie podważył od spodu. Pete podtrzymał wieko. Plastikowa nasadka odskoczyła z trzaskiem. Obaj spojrzeli po sobie.
— Widzisz to samo, co ja? Bob, spójrz...
Trzy głowy pochyliły się nad drugim dnem walizki. W przegródkach leżały równo: austriacki Glock z tłumikiem, trzy paszporty, każdy z innego kraju, lecz wszystkie z tą samą fotografią. I tym samym nazwiskiem: Fred Coleman.
— Jak to? — Bob osłupiał.
— Nic z tego nie rozumiem! — jęknął Crenshaw.
— A ja tak — odparł cicho Jupiter Jones. — Już wiem, co się stało w galerii przy Sunset Beach!
Wstępne przesłuchanie w sprawie Olivii Richardson, jeszcze bez ławy przysięgłych, miało się odbyć w bocznej sali sądu rejonowego. Pięknej pani zarzucano jedynie czynny udział w przemycie, ukrywaniu i sprzedaży kradzionych obrazów. W tym portretu van Gogha i martwej natury Vermeera znalezionych wśród innych w kazamatach starej ruiny w Rocha Lago. Sprawy morderstw, jako niewykrytej i niepowiązanej z przemytem, nie wstawiono do aktu procesowego. Zajmowali się nimi jak dotychczas koroner Jerry Bullit i posterunek policji w Rocky Beach.
Mecenas Richardson był dobrej myśli. W wieczornym programie telewizyjnym czwartego kanału NBS mówił o pełnym uniewinnieniu żony, zwalając winę na, jak się eufemistycznie wyraził, nierzetelnych wspólników i nieżyjących ludzi z Art-Europa. I wszystko, najprawdopodobniej, ułożyłoby się po jego myśli, gdyby nie...
— Wysoki sądzie — zaczął rozgorączkowany koroner Bullit, burząc porządek spraw — wobec zaistniałych nowych dowodów proszę o odroczenie dzisiejszej sesji...
Sędzia naciągnął spadającą perukę. Było mu w niej gorąco i marzył tylko o szybkim załatwieniu sprawy. Z Fredem Richardsonem grywał w golfa trzy razy w tygodniu. Z koronerem Bullitem różnili się w poglądach na udział demokratów w Kongresie.
— Trzeba było wcześniej! — zagrzmiał, ale umilkł, spoglądając na woźnego sądowego kładącego metalową walizkę na sędziowskim podium. — Co... co to?
— Dowody! — pisnął Bob Andrews siedzący w drugiej ławce obok pozostałych detektywów. — Znaleźliśmy je...
Sędzia spurpurowiał. Pół miliona w walucie Stanów Zjednoczonych i części Europy robiło piorunujące wrażenie.
— Kim jest ten chłopak?
Koroner Bullit zbliżył się, szepcząc coś półgłosem. Sędzia z niedowierzaniem kręcił głową.
— Zarządzam godzinną przerwę! — walnął młotkiem, aż iskry poszły. — To... to nie do wiary! — Machnął sędziowską togą, wskazując palcem gabinet. — Cała trójka do mnie!
Godzina nie wystarczyła, by dokonać wszystkich procesowych wskazań. Odkrycie chłopców burzyło cały dotychczasowy porządek. Zarządzono coś niesłychanego: rewizję w paru najbardziej szacownych instytucjach w mieście. Znalezione dowody przywieziono zaś policyjnym radiowozem na sygnale. Dziennikarze telewizyjni, radiowi i prasowi byli kompletnie zdezorientowani. Nikt niczego nie rozumiał. Sędzia Donovan wyrywał sobie włosy z głowy.
— Jak długo żyję, nikt mnie tak nie zadziwił! — wrzasnął, wskazując na Jupitera. — Musisz zeznawać!
— Z przyjemnością — odparł Pierwszy Detektyw. — W końcu to my rozwikłaliśmy zagadkę czterech trupów!
— Częściowo dedukując — poprawił go Pete. — Ale nasze podejrzenia sprawdziły się. W całej rozciągłości!
— Działaliście nielegalnie! — warknął Donovan.
— Tak. Czasami. Ale z pożytkiem dla prawdy.
Po dwóch dniach sala główna pękała w szwach. Całe miasto chciało uczestniczyć w największej aferze ostatnich lat. Ciotka Matylda z wujem Tytusem siedzieli w pierwszym rzędzie. Tak jak rodzice Crenshawa i Andrewsa.
— Nie denerwuj się, Matyldo — szeptał wuj Tytus, gładząc żonę po zaciśniętych dłoniach. — Jupe sobie poradzi.
— ... będziesz mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę! — sapał woźny, trzymając Biblię w drżących dłoniach.
I zaczęła się opowieść o tym, jak Trzej Detektywi dostrzegli na wystawie galerii przy Sunset Beach nogę w dziurawej skarpetce.
— ... ale to nie był Aks Wokdas! — oznajmił Jupiter.
— Nie? A kto? — sędzia miał wypieki.
— Jakiś cudzoziemiec przebywający w Ameryce nielegalnie. Za niewielką opłatę zgodził się grać rolę kogoś innego. Zaopatrzony w dokumenty Ormianina udał się na spotkanie z mordercą...
— Nie wiedział, że zostanie zgładzony! — stęknął sędzia.
— Nie. Ale ten, kto go tam wysłał, wiedział, co robi. Od dawna już w gangu dochodziło do niesnasek. Zbyt duże pieniądze zawróciły im w głowach. Szef całej organizacji...
— To szefowa! — przerwał prokurator.
— Cicho! — huknął młotkiem spocony Donovan. — Mów dalej.
— ... nie panował już nad wspólnikami żądnymi pieniędzy i krwi. Więc postanowił działać.
— Jak?
Jupiter Jones sięgnął do notatek Boba.
— Chciał usunąć wspólników ze spółki Art-Europa. Najpierw Ormianina Wokdasa, który pracował w Europie. Nie znał go. Nie wiedział, jak wygląda. Kiedy dostał cynk, że Wokdas przyjechał i chce się spotkać w galerii, uznał to za znakomity pretekst. Obaj mieli podzielony banknot — armeńskie lari — na znak, że są tymi, za których się podają.
— A prawdziwy Aks?
— Był tu. W Stanach. Pod fałszywym nazwiskiem. Przeczuwał, co się święci.
— A zatem szef sądził, że zabił Wokdasa?
— Tak. Szef był w przebraniu Indianina i nie zapomniał o czarnej pończosze na twarz, sfilmowała go kamera. Nie pomyślał o niej. I to był pierwszy błąd.
— Dlaczego?
— Bo zabójcę rozpoznał Brandon Clarke. Administrator Richardsonów i brat George’a. Trzeciego wspólnika Art-Europa. Rozpoznał go na filmie z kamery po... dłoni, w której trzymał pistolet.
— Sprzeciw! — warknął prokurator Oldman. — Nie znam sprawy.
Sędzia uderzył młotkiem.
— Dowód będzie do wglądu w salce projekcyjnej. Bez udziału dziennikarzy.
— Jak to? — rozległy się głosy z sali. — Opinia społeczna ma prawo wiedzieć, czy zabójca miał... jakiś tatuaż?
— Wszystko w swoim czasie! — porykiwał Donovan. — I żadnych pytań, bo każę opróżnić salę!
Groźba pomogła. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
— Po czym Clarke rozpoznał zabójcę, powiem później — zapewnił Jupiter. — Sam to wiem dopiero od wczoraj.
— I dlatego Brandon Clarke też musiał zginać?
— Tak. — Jupiter Jones zerknął do notesu. — Zaczął mordercę szantażować. To był jego błąd.
Sala zaszumiała i ucichła.
— A Rebecca? — zapytał sędzia, ocierając spocony nos.
Jupiter zaciął usta. Było mu trudno mówić o dziewczynie z uwagi na uczucia, jakie niegdyś żywił do niej Pete.
— Rebecca za dużo wiedziała.
— Kim była dla mordercy?
— Jego... utrzymanką — wymruczał, rzucając na Crenshawa przepraszające spojrzenie. — Rebecca studiowała malarstwo, ale nie miała dość pieniędzy na czesne. Mężczyzna, który zaproponował jej pomoc materialną, uzależnił ją od siebie tak bardzo, że zaczęła popadać w alkoholizm. Nie potrafiła się wyrwać z zaklętego kręgu. Kiedy wreszcie zorientowała się, kim jest ów człowiek, postanowiła zerwać.
— Nie można zerwać z mężczyzną, o którym się wie, że zabił — westchnął sędzia.
— Zginęła, bo za dużo wiedziała. Jej dom został całkowicie ogołocony z fotografii, na których byli razem. Ale znów nie on to zrobił. Nie zdążył.
— A kto?
— Następny wspólnik. Wynajął jednego ze swoich ludzi. Rudego Fritza Longmana. Cały łańcuszek złodziejaszków. Wszystko po to, by znów miał kto szantażować szefa. Kiedy tam weszliśmy, znaleźliśmy kluczyk. Dopiero wczoraj odkryto w biurze mordercy pamiętnik Rebeki. A kluczyk przeoczyła nawet policja...
Stojący w drzwiach Mat Wilson sapnął z wściekłości. Znów trojka dzieciaków, jak ich w duchu nazywał, postawiła posterunek w Rocky Beach pod pręgierzem!
— Co dalej? — Sędzia napił się wody. A miał taką ochotę na zimne piwo.
— Szajka musiała działać niezależnie od niesnasek. Zamówione i ukradzione dzieła sztuki docierały do Ameryki. Gang, wykorzystując Klub Przyjaciół Komanczów...
— Co takiego? — Sędzia drapał się pod peruką.
— Legalnie działająca organizacja. Ma na celu przybliżenie obywatelom życia dawnych Indian — wtrącił prokurator sucho. Zbierają się raz w tygodniu na polanie w Rocha Lago. Tańczą, piją piwo... policja nie ma z nimi żadnych kłopotów.
Sędzia w przekrzywionej peruce wyglądał jak wielki mors leżący na śliskich kamieniach. I chyba tak się czuł.
— Mów dalej, Jupiterze.
— Gangsterzy przywdziewali stroje Indian, a potem bez przeszkód zapełniali lub opróżniali swój magazyn w starej ruinie. Stąd strój indiański mordercy na taśmie z kamery. Przygotowywał się do drogi. Ten strój, o ile mi wiadomo, został znaleziony podczas rewizji w biurze.
— Tak! — zawołał prokurator. — Ale to poszlaka!
Sala zawrzała. Dziennikarze błyskali fleszami, kamery cicho szumiały.
— Art-Europa składała się z trzech wspólników — kontynuował Jupiter spokojnie. — W skrócie: FAG. Byli to Fred Coleman, Aks Wokdas i George Clarke. Ci ostatni za wszelką cenę chcieli się pozbyć Colemana. Zawężał ich pole działania. Był...
— Chyba była? — wtrącił niecierpliwie prokurator. — Fred Coleman to według policji Olivia Alfreda Richardson. Z domu Coleman.
Jupiter Jones uśmiechnął się z wyższością.
— Tak też myśleliśmy. Pani Olivia została wmanewrowana w całe to oszustwo. Prowadzone za jej plecami od lat...
— Co to znaczy?
— Wpuszczona w maliny, mówiąc prościej. Nie była szefową przestępczej grupy.
— Tylko kto? KTO, u diabła? — wrzasnęła reporterka z czwartego kanału NBS.
— Spokojnie — Jupiter Jones napił się wody mineralnej. Jemu też było gorąco. Ale nie mógł skracać zeznań składanych pod przysięgą. — Dojdziemy i do tego. Na razie ginie czwarty człowiek. Fritz Longman. Goryl, a raczej ochroniarz ludzi z Art-Europa. Bezwzględnie podporządkowany Aksowi Wokdasowi. Zostaje zastrzelony na naszych oczach w Rocha Lago.
— Dlaczego?
— Bo... ukradliśmy z jego samochodu dokumentację finansową spółki. Przejrzeliśmy komputerowe wydruki nielegalnych przelewów do banku na Kajmanach. Tę dokumentację przekazaliśmy policji...
— Policjanci twierdzą, że sami ją znaleźli! — warknął prokurator.
Jupiter Jones uśmiechnął się szeroko.
— Proszę przesłuchać konstabla Lawsona. Czasem mówi prawdę.
— Widzieliście moment zabójstwa? — Sędzia prawie leżał na tomach akt.
— Tak. Ze wzgórza.
— Sprzeciw! — prokurator ział ogniem. — To było w nocy! Nie mogli niczego dostrzec z takiej odległości.
Jupiter Jones znów się uśmiechnął.
— Jesteśmy detektywami. Mamy niezły sprzęt. Także noktowizor. Ale nie mamy broni. Dlatego z telefonu komórkowego zawiadomiliśmy policję. Trzeba przyznać, że się nie ociągali.
— Wróćmy. — Sędzia bezceremonialnie drapał się pod peruką. — Jeśli pierwsza ofiara nie była Aksem Wokdasem, to kto nim jest?
— Dobre pytanie! — ucieszył się Jupiter. — Prawdziwy Ormianin ukrywa się pod nazwiskiem... Alex Fogg. I gra rolę przynieś-podaj. Mieszkał razem z nieboszczykiem Fritzem Longmanem. Przy Crescent Avenue 635. Jeździ terenówką z numerem BKA 22.
— Został zatrzymany — wtrącił koroner Bullit. — Wczoraj rano.
— Jaką rolę odgrywał w szajce Libańczyk Jamaz Aziz?
— Kluczową. Malował bohoma... przepraszam, obrazy złożone z kolorowych kwadracików. W górnym lub dolnym rogu układały się w ciąg umownych liter. Były nazwą obrazu i nazwiskiem malarza, którego dzieło należało ukraść na zamówienie klienta. Dokładna dokumentacja kwadratów-liter została rozszyfrowana przez Boba Andrewsa. To komputerowy geniusz!
Sala znów zawrzała. Dziennikarze stukali w laptopy.
— Więc Olivia Richardson jest niewinna? Dlatego nie ma jej na sali? — brodaty reporter Art of America miał wątpliwości. Mówi się, że była kiedyś zamieszana w rabunek dzieł z Muzeum Isabelli Stewart Gardner...
Jupiter czuł zmęczenie. Dobiegała trzecia godzina zeznań. Ale za nic w świecie nie zamieniłby swego obecnego miejsca na kąpiel w basenie i lody pistacjowe.
— Wpuścił ją w maliny główny sprawca tego wszystkiego. I morderca czterech osób.
— Kto? — zawyła sala.
— Kto? Jeszcze nie kojarzycie? — Jupiter miał wrażenie, że za chwilę eksploduje. — Bo my, Trzej Detektywi...
— Stop! — ryknął sędzia Donovan. — Zapominasz, młody człowieku, że zeznajesz pod przysięgą! Proszę bez ubocznych wątków... ten, tego...
Jupiter zerknął na wuja Tytusa. Ten podniósł kciuk do góry.
— W walizce odnalezionej przez nas w jednym z zakamuflowanych miejsc znaleźliśmy pół miliona w różnej walucie, akcje warte drugie tyle, pistolet, z którego strzelał morderca, sztylet, którym zabił Rebeccę, i trzy paszporty: wenezuelski, kolumbijski i brazylijski. Twarz na zdjęciach jest ta sama. I nazwisko: Fred Coleman. Oczywiście dokumenty są fałszywe.
— Jak ów osobnik, morderca czterech osób, nazywa się naprawdę?
Jupiter Jones spojrzał po sali. Było tak cicho, że można by usłyszeć szelest ćmy.
— To mecenas Fred Richardson.
Ciotka Matylda już po raz trzeci smażyła naleśniki. Zebrani w jej domu goście jedli, aż trzęsły im się uszy.
— Jak wyście na to wszystko wpadli? — nie mógł się nadziwić papa Crenshaw.
— Jak to detektywi. — Pete obficie posypywał jabłka cukrem.
— Myślenie ma przyszłość — cieszył się Bob. — Myślenie i komputeryzacja. Jedno wychodzi z drugiego.
— Trzeba dedukować — powiedział skromnie Jupiter. — A my to umiemy.
— I wydostawać się z pułapek! — wtrącił Pete. — Warto mieć mięśnie niczym stal!
— Nie wspomnieliście w sądzie, że złoczyńcy porwali Pete’a. — Mama Crenshaw rozłożyła ręce. — Dlaczego?
— Detektywów się nie porywa! — odparł Pete. — Tak jak nigdy nie naprawia się rolls-royce’ów. Bo się nie psują! Sami się ładujemy w kłopoty. Taki zawód.
Jupiter zamyślił się nad kubkiem kawy.
— Nie powiedziałem jeszcze, dlaczego Brandon Clarke rozpoznał na filmowej taśmie Richardsona.
— Właśnie. — Papa Crenshaw nałożył szósty naleśnik. — Co z tą dłonią pana mecenasa?
— Brak małego palca u lewej ręki. Pan mecenas jest mańkutem. Strzelał z lewej. Sanchez to zauważyła, ale Mat Wilson zbagatelizował.
Ciotka Matylda wniosła półmisek z nową porcją smakołyków.
— Jupe więcej nie dostanie. Zjadł... osiem!
— To nie jest dawka śmiertelna, ciociu. Przecież święcimy tryumf Trzech Detektywów.
— Odkryliście prawdę — papa Andrews pękał z dumy.
— Wiecie, co o tym mówił Alfred Hitchcock? Prawda jest tylko niewykrytym kłamstwem! — podsumował Bob.
Za oknami zachodziło słońce.
***
E-book
pobrany z
Serwisu Internetowego Przygody Trzech Detektywów:
strona: www.ptd.yoyo.pl
e-mail: detektywi@gmail.com