Antoni Słonimski
Droga
na Wschód
i
inne wiersze
Gdańsk MCMLXXXV
W ostatnim, nie dokończonym już felietonie Oczarowania, pisał Antoni Słonimski o wrażeniu, jakiego doznał po wyjściu przód czasem z seansu filmowego (film był amerykański). O wrażeniu nieobcym mu, jak się okaże, wrażeniu zagubienia: „Gdzie jestem? Co to za miasto?”
„Dopiero w Alejach Ujazdowskich, w cieniu pachnących już lip, depcząc płyty kamienne chodnika zrytego kulami w powstaniu warszawskim, odnalazłem się, jak ktoś zbudzony w podróży, w pokoju hotelowym, wreszcie odnajduje okna na właściwej ścianie, przebiega pamięcią wszystkie ostatnie wydarzenia paru ostatnicli dni, aby zorientować się, gdzie się obudził. Pamięć cyrklem wykreśla miejsce na mapie okrętowej o”
Tragiczny w skutkach wypadek urwał ten ostatni z przeznaczonych do druku tekst w momencie wymownym d na wieczność pozostawił w niedokończeniu ostatnie zdanie, ostatnią myśl. Możemy jedynie domyślać się, że ostatnim słowem, zaczętym a nie dokończonym, był „okrąg”. Figura doskonała. Symbol początku i końca, pełni, Boga. Figura święta.
Może i przesadnie doszukujemy się w „ostatnich słowach” wielkich ludzi symboli, kluczy, znaków Przeznaczenia. Wszelako nasze intencje są znacznie skromniejsze. Stwierdzamy najzwyczajniej, że ostatnie z zanotowanych wrażeń — zagubienie — prześladowało Słonimskiego często. Nie bez powodu. Coraz trudniej w ostatnich latach życia było mu odnajdywać się w naszej rzeczywistości.
Coraz częściej pojawiało się pytanie: „Gdzie jestem”? I nie w Słonimskim była przyczyna trudności z odnajdywaniem się. Była poza nim. Bo przecież, powróciwszy na krótko do Warszawy w 1945 roku, zbudzony w hotelu tak samo przed świtem, rozpoznawał w lot swój kraj:
Pierwszej nocy w Warszawie w „Hotelu Centralnym”
Na zapoconych szybach świt się już był rozlał malinowy,
Gdy mnie obudził sąsiad chrapiący na sienniku obok.
Huknął gdzieś od Grójeckiej strzał karabinowy,
Pijany gość pod oknem krzyczał, że jest majorem.
K… twoja — krzyczał — k… twoja mać… Byłem w ojczyźnie.
(Podróż)
I tak weszliśmy w jeden z najważniejszych wymiarów poezji Słonirnskiego (a dla nas najważniejszy). W wymiar identyfikacji i samoidentyfikacji, ujęty, gdy się patrzy na tq twórczość z punktu widzenia skończonej całości, w siatkę binarnych napięć pomiędzy „miejscem” i „drogą”, domem i podróżą, osiadłością i wędrowaniem, ojczyzną i wygnaństwem. Każdą z tych niejednoznacznych par tworzą przeciwstawne bieguny, przyciągające do siebie, obiecujące, kuszące swoimi możliwościami. W różnych okresach życia i twórczości poety miały one niejednakowe dlań wartości. Jak różne są wartości marzenia i — doświadczenia, wyobrażenia i — jawy, tak różni się np. smak i znaczenie „powrotu do źródeł” w młodości i w wieku matuzalemowym.
Jest więc wpierw chęć wyrwania się „stąd”; zobaczenia”, sprawdzenia, dotknięcia świata w jego źródłowej przeszłości, odmienności, egzotyce. To młodzieńczy pęd podróży, który gdzieś z czasem się wyhamowuje. Trywialnie mówiąc, „potrzeba” została „zaspokojona”. Zaczyna się ruch wartościowo odwrotny. Ze świata, z podróży, z oddalenia rośnie wartość tego, co „tam” zostało. Domu, stałości. Zwykła funkcja oddalenia: czego nie ma obok, ku temu się myśli. I tak w tej twórczości właśnie jest: wiersze „miejscowe” wylatują „w świat”, wiersze „ze świata” usychają z tęsknoty za „domem”.
Jesteśmy jeszcze w sferze psychologii uczuć, a to w przypadku Słonimskiego nie wystarcza. Do zarysowanych tu biegunów i napięć podłączają się i historia, i kultura, i także ideologia. Podstawowa (dla naszego zbioru) opozycja między „domem” i „podróżą” obrasta muszlami nowych znaczeń, a każdy wybór czyni nieobojętnym dla osobistych kolei losu poety. Tym bardziej, że zwykle wybierał w niezgodzie z powszechnymi gustami, a wedle własnego przekonania, co wybierać niezależnie od okoliczności należy. Niezależnie, a nawet — wbrew okolicznościom:
Że się me serce byle czym przeczula
I że mam w słowach pasję oczywistą,
W monarchii będę rewolucjonistą,
A w republice będę wielbił króla.
(Bunt)
Musiał wiec tym samym popadać w konflikty z panującymi porządkami, systemami, ideologiami. No i popadał. Lata trzydzieste zagęściły atmosferę wokół — jakże polskiego! — dylematu, gdzie być: tu czy na obczyźnie. Lata wojny gwałtownie zachwiały obrazem przebiegów aktu wyboru. Element dobrowolność! wyboru konieczny po to, aby on w ogóle był wyborem, został bowiem wyrugowany przez przymus. Tak topos podróży w poezji Słonimskiego (już topos!, a więc kategorie kultury) z konieczności zamienia się w topos wygnania. Cc najbardziej tragiczne — wygnania bezpowrotnego. Bo czyż można powrócić na Atlantydę? A jednak — dla Słonimskiego — powrót jest koniecznością. To daje wyobrażenie o stopniu komplikacji związanych z kolejnym wyborem. Powrócić bowiem można, ale do kraju zupełnie innego. Jak? W worze pokutnym, w łachmanie Syna Marnotrawnego, w zanadrzu chowając nieśmiałe usprawiedliwienie, że się przecież było „wygnańcem bez winy”. A potem — podjąć trud odnajdywania się w nowej rzeczywistości. „Jak ktoś zbudzony w podróży, w pokoju hotelowym”…
Wyborem „wierszy z motywem podróży” Słonimskiego chcielibyśmy „zdokumentować” ów podstawowy dylemat czy opozycję. Oczywista: każdy wybór, każdy pojedynczy punkt widzenia, stwarza niebezpieczeństwo spłaszczenia obrazu danej poezji. Ale też każdy stwarza okazję bliższego obcowania z tą poezją, prywatniejszcgo. Jest jakby czytaniem z lupą, odnajdywaniem gubionych na ogół detali.
Gromadząc „wiersze podróżne” wzięliśmy pod uwagę tylko te, w których pojawił się, choćby nawet incydentalnie, motyw morski. To oczywiście koncesja na rzecz serii, w jakiej się niniejszy wybór ukazuje. Dopowiedzieć jednakże trzeba, że gdyby nie owo kryterium morskie, wybór „wierszy podróżnych” Słonimskiego obejmowałby bez mała połowę jego twórczości poetyckiej. To zarazem mówi, jak olbrzymią rolę w tej poezji pełnił „topos wędrowca”. Żywimy przekonanie, że przez okrojenie morskim kryterium selekcji, nie został zachwiany obraz przetworzeń i wcieleń tego toposu, jego reprezentatywności znaczeniowej. Chcielibyśmy tylko dodać, że, aby proporcje nie zostały zachwiane, kryterium „morskości” stosowane było nieortodoksyjnie. To nie są tylko wiersze morskie — trafiły tu również utwory pozbawione morskich akcentów, ale dla „mapy podróży” Słonimskiego, dokumentacyjnie chociażby, ważne. Bo gdyby — z drugiej strony — trzymać się ściśle formuły „morskości”, czyli wierszy „o morzu” — zbiorek uszczupliłby się do kilkunastu utworów. Słonimski nie ma właściwie wierszy „o” morzu. Ma za to dużo „morzem pisanych”, morzem poprzerastanych, dla których morze okazało się potrzebne lub — nieuniknione.
Nie stworzył Słonimski — w sumie —— własnej wizji morza. Pewnie ani myślał o tym. Wolno zaryzykować stwierdzenie, że nie wylało się ono z brzegów zakreślonych mu przez kulturę. Polską kulturę. Nie ukazało się oczom Słonimskiego w swojej naturalnej okazałości żywiołu. Nie wyszło poza „stereotyp morza”, nie rozsadziło sobą metaforyki zwapniałej przez wieki. I w tym właśnie Słonimski też jest prawdziwie, nieodwracalnie polskim poetą. Należy w każdym razie do większości spośród tych, co potrącali o morze: nie dla niego „jako takiego”.
Co zatem mimo wszystko wyróżnia Słonimskiego? Jeśli nawet — po pierwsze — morze było dla Słonimskiego, kupiecko mówiąc, dostawcą surowca metaforycznego, dostawcą surowych bursztynów, on w swojej „szlifierni” —wyrabiał z nich istne precjoza. Łatwo poznać rękę mistrza. I nie to wyróżnia Słonimskiego — po drugie — że sięgał do zasobów metaforyki morskiej, kiedy zdawała mu się potrzebna, ani nawet to, że zdawała mu się tak nader często, ale — że sięgał bez ceremonii i nabożeństwa. Rzec by można, iż morze „samo w sobie” Słonimskiego nie interesowało, jak nie może interesować racjonalisty nieokiełznany żywioł. Okiełznywanie zaś go — tak. „Zaprzęgał” więc morze, by „pracowało” dla jego liryki dokładnie tak, jak sobie tego życzył. I morze w tej poezji pracowało jak woda we młynie.
Był rzecznikiem opanowywania i podporządkowywania sobie żywiołów: „Szukaj słów, co ujarzmią rozpętane moce”. Był bowiem świadkiem rozpętania różnych mocy technicznych i psychicznych. Uwolnienia żywiołów, przynoszących milionom cierpienia i śmierć. Wątłym piórem poety próbował stawiać im tamy.
Pójdźmy obecnie stronami wyboru — przyjrzyjmy mu się z bliska.
Wybór nasz otwieramy wierszem Pogodzenie z parnasistowskiego zbioru Sonetów (1918); tytułem z wiciu powodów paradoksalnym. (W pierwotnej redakcji miał on tytuł nie mniej paradoksalny: Znużenie.) Znużenie? Pogodzenie? Na początku drogi twórczej? Przystałyby raczej sędziwemu wiekowi. Sęk w tym, że w sędziwym wieku skreślił autor wiersz Niepogodzony… „Niepogodzony z bezsensem istnienia”. Które z tych wyznań brać serio? Odpowiedź prosta: ostatnie. Jak milo kto, był poetą wieczyście niepogodzonym; nie tylko z ,,bezsensem istnienia” (bo któż to ma czelność z bezsensem się godzić?), „z krzywdą i zdrada, lękiem i cierpieniem”. Należał do zastępu tych, co
Duchom podobni, dzwoniąc łańcuchami,
Przenikają przez mury nowych Elsinorów,
Aby zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem.
(Niepogodzony…)
A Pogodzenie — obrócić w żart. Bo jest w istocie żartem–pułapką parnasisty, który dystansuje się od Danta zwać go miarkowanym, siebie — żywiołowym, a na domiar pogodzonym i znużonym.
Jedyny to wiersz ze zbioru Sonetów, musi więc nam wystarczyć za całość. Przeniknęła doń atmosfera pierwszych dni odzyskanej wolności. Euforii, zrzucania ze sztuki posłanniczych szat. Atmosfera uchwycona w słynnym dwuwierszu z Czarnej wiosny:
Ojczyzna moja wolna, wolna…
Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.
Atmosfera oddana dosadnym zdaniem w jednym z felietonów (1973): „Wychowany \v tradycji niepodległościowej, przyjąłem powstanie Polski jako happy–ond pięknej książki dla młodzieży”. Rzecz naturalna, że z książek dla młodzieży szybko się wyrasta. Toteż i Słonimski wyrastał z naiwnych fascynacji tłumem, proklamacji powszechnego braterstwa ludów zamiast patriotyzmu i tym podobnych złudzeń, kończących się rozczarowaniami. Choć — po latach wspominał: „wiele w tych rozczarowaniach było przesady i niecierpliwości. Myślę zwłaszcza o naiwnym radykalizmie i prowokacyjnym proklamowaniu antypatriotyzmu”. (Zwykle u nas zrzucanie Konradowego płaszcza okazuje się przedwczesne…) Było w tym też wiele z ruchu wahadła: z przesady w przesadę. Z jednej skrajności w drugą, z euforii w rozczarowania. Miotania się wśród sprzecznych uczuć. W stwierdzeniach tych nie ma krzty przygany: bo i dlaczegóż to młodość miałaby być stateczna?
Powróćmy jeszcze na moment do Czarnej wiosny. Czytamy tam:
Ja, com żył zawsze jeno echem,
Na wpół ukryty w cieniu krat,
Oddechem
I serca głodem chłonę świat.
To jeszcze niczego nam nie wyjaśnia; jedynie stwierdza nieprzewalczoną żądzę poznawania Świata. W płaszczyźnie życiowej zaowocuje ona licznymi podróżami. W płaszczyźnie sztuki — zwierciadlanie — wierszami o bynajmniej nie jednoznacznym wydźwięku.
Jest więc najpierw — zrozumiała, jak mówiliśmy — chęć: odmienić „szary życia ekran”, rzucić nań „świeży motyw”. Wystarczy w tym stanie ducha właściwie drobnostka, przelotne spojrzenie na dworzec, by myśli pobiegły po szynach: „Grodno, Białystok, Kalkuta”. I dalej:
I widzę żagle napięte
I wiatru czuję powiewy…
Parowiec „Lux ex Oriente”,
A nad nim niebo i mewy.
(Dworzec warszawski)
Na razie jest to jeszcze marzenie, podróż imaginacyjna. Ale już za parę lat tęskniący do świateł Wschodu warszawski przechodzień będzie miał sposobność imaginację podróży wymienić na rzeczywistość, i zapisać tę wymianę. Powstanie w ten sposób Droga na Wschód (1924).
Marzenie a rzeczywistość. Czyżby znowu miało dojść do kolizji świata i jego wyimaginowanej wizji? Nie uprzedzajmy faktów; coś z tego da się jednak wyczytać już wcześniej, z wierszy zebranych w Godzinie poezji (1923). Wzięliśmy z niej dziewięć wierszy: od Krzyża Południowego do Johna Smith. Wiersze o bardzo różnych nastrojach i stylach. Kontynuują one linię melodyczną marzenia o podróży, ale już „z tamtej strony”, z perspektywy podróży:
Gnany tęsknotą, głodem, pragnieniem,
Wyszedłem śmiało z krainy cieni,
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
I nagle oto: Wenecja, Florencja i Rzym, i Neapol,
I wszystkie cuda tej ziemi.
(Neapol)
Wspaniałe, fascynujące zachwycenia. „Serce mam zbite szczęściem jak plac tenisowy” (Capri). A w chwilę potem:
Nie pomogą podróże, dalekie odjazdy —
Wszędzie jest jedno słońce i księżyc i gwiazdy.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
I od ziemi, co stygnie, do gwiazd, które gasną,
Jednakowo mi wszędzie, i pusto, i ciasno.
(Powrót)
A więc znowu ze skrajności w skrajność. Nowe rozczarowanie — tym razem do „cudów świata”, które nie są tak odległe lichocie zakątka, z którego się wyszło i jednak chce tam zawsze powracać. Uciekać od świata, który takim znowu cudem nic jest (Vox Humana, Negatyw). A gdyby się zdarzyło, nie daj Boże, umrzeć gdzieś daleko:
Dobrzy ludzie, zabierzcie mnie w strony rodzinne,
Jeśli mi przyjdzie umrzeć na słodkiej obczyźnie.
(List z podróży)
(Znamienne, że w wierszu Na śmierć Conrada, jednego z najbliższych mu duchowo pisarzy, także wzywał: „Nie grzebcie Go w Westminsterze”; „Nie leżeć Mu w hrabstwie Kent | Ani w Londynie” — oddajcie ciało jego morzu — jego właściwej ojczyźnie.)
W zakończeniu Godziny poezji pojawia się obszar jeszcze wolny od podłości. Gdzie stopa ludzka nie pozostawia śladów, morze. Pojawia się przeświadczenie, że stamtąd, z wysokości i głębokości nieboskłonu, można jeszcze pewną ręką oddzielać dobro od zła (John Smith). Tak dla nas rozpoczyna się Słonimskiego watek „ojczyzny ludzi”, wspólnoty ponad etnicznymi granicami, rozwijany w późniejszych tomach i znaczony takimi wierszami, jak Dialog o miłości ojczyzny, czy Ten jest z ojczyzny mojej. Przysporzyły one Słonimskiemu wiele kłopotów, bynajmniej nie estetycznych. Na podstawie tych i innych tekstów, jak wspominał w felietonie Szuflada, „zostałem napiętnowany straszliwym mianem kosmopolity”. I swoim zwyczajem dodawał, że jest w tym część prawdy. „Co więcej, jestem mniej kosmopolitą, niż bym chciał, bo zbyt mnie zawsze pasjonowały, pochłaniały, dręczyły nasze sprawy lokalne, zaściankowe”.
Dodatkowym czynnikiem potęgującym te kłopoty okazało się jego pochodzenie. Pochodził z rodziny z dziada pradziada spolonizowanych Żydów, wielce zasłużonych dla polskiej kultury i nauki. To wystarczyło różnym tropicielom „mieszanych” rodowodów i „miazmatów”, by go ścigać niemal do ostatnich lat życia i zmuszać do „żenującego wykazywania się polskością”.
Droga na Wschód (1924). Przedrukowujemy ją w całości. Jest poetyckim zapisem rzeczywistej podróży Słonimskiego do Palestyny i Egiptu w 1923 roku. Ale była to w równym stopniu podróż symboliczna, podróż–ponowienie mitu. prawzoru, skonkretyzowanego w idei ex Oriente lux. „Podejmując charakterystyczny dla literatury temat egzotycznych podróży — pisze Alina Kowalczykowa — ostentacyjnie nawiązał także do form wiersza romantycznego. Lecz nie tylko do form. Powoływał się na romantyczny rodowód ideowy, głosząc hasła humanistyczne, przenosząc ideały braterstwa narodów nad wąsko rozumiany patriotyzm. Kochać jednakowo wszystkich ludzi, czuć się obywatelem Europy, sentymentem wspomnień być powiązanym z krajem ojczystym — oto propozycja Słonimskiego. Poglądy takie prowadziły go już wówczas do pacyfizmu, choć w latach dwudziestych było to stanowisko raczej niepopularne”. W latach późniejszych stało się jeszcze bardziej niepopularne i stało się. źródłem nowych kłopotów autora, znowu politycznej natury.
Zdecydowanie nowych treści do „wzorca podróży” Droga na Wschód nie wnosi. Po połowie obecne są w niej oczarowania i rozczarowania. Może tylko mocniej zabrzmi przywiązanie do rodzinnego miasta (w rozmowie z Żydem gdzieś u Jaffskiej Bramy):
Ja jestem trochę słaby. Jak ja się. poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda.
To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
(Rozmowa z rodakiem)
Może tylko bardziej udosłowni się gorycz powrotu i „bycia Polakiem” wśród Polaków, której jednak nie oddałoby się za żadne słodycze.
Że nikt mnie tutaj szyderczo nie pytał
o krew moją i dziadów, którymi się szczycę,
i że w dzieciństwa mego wracam okolicę,
I że mnie w Polsce nikt nie będzie witał,
I że na gorycz moją nic już nie pomoże —
Smutno mi, Boże!
(Smutno mi, Boże)
„Kanon wiersza podróżnego” utrwala się w dalszych tomach Słonimskiego: Z dalekiej podróży (1926) i Okno bez krat (1935), z zawartymi tam wierszami z pobytu w Brazylii i — w Związku Radzieckim. Obie zresztą wyprawy skwitowane zostały również tomami reportaży: Pod zwrotnikami (1925) i Moja podróż do Rosji (1932). Osobisty „głód świata” został jak gdyby zaspokojony. Marzy się prosty posiłek:
Ach, jakże mi obrzydły wszystkie restauracje,
Kelnerzy i hotele, i whisky z syfonem.
Chcę dzbanek z zimnym mlekiem dostać na kolację.
Mamo! Daj mi na obiad rosół z makaronem!
(Menu)
Kończyły się względnie jasne lata dwudzieste. Żegnał je Słonimski, jak w Czarnej wiośnie i Audiencji, pacyfistycznym poematem Oko za oko (1928). Antywojenne akcenty rozbrzmiały jeszcze głośniej w Oknie bez krat. Do poezji Słonimskiego wdzierała się. publicystyka (Palenie zboża, Gratis pro Deo, Dokument epoki). Wiersze istotnie „dokumentowały epokę”:
Hopsa! Hokej na lodzie. Berlin — Manitoba.
Druciana maska bramkarza base–ballu.
Pogrzeb królowej Pipy i dworska żałoba.
„Romani!” — ryczy tłusty błazen z Kapitolu.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Nowy pancernik wypływa ze stoczni.
Zboże się pali, kawa w morze leci.
W przyszłości, gdy się obraz taki uwidoczni,
Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw.
(Dokument epoki)
W tym stanie świata motyw podróży odsunął się na dalszy plan. Wprawdzie Okno bez krat zawiera garść refleksji z pobytu w ZSRR (wiersze Moskwa, Rozmowa z komsomołką, Rosjanka, Białe noce, Hamletyzm), nie one jednak stanowią wiązadła tomu. A mogłyby. Słonimski pojechał do ZSRR nie tylko dlatego, że taka ówcześnie panowała wśród artystów moda (jak wcześniej na egzotyzm), ale i na przekór panującej ideologii, a zwłaszcza podnoszącym się europejskim nacjonalizmom. Demonstracyjnie szukał tam odtrutki na faszyzm. Trudno po tej garści wierszy sądzić, czy znalazł. Więcej mówi Moja podróż do Rosji. Nie zaakceptował bez zastrzeżeń tamtejszej rzeczywistości. Ale też i nie podzielał antysowieckich fobii, które zresztą u innych wydrwiwał wierszem (np. Protokół) i prozą (np. Kronika tygodniowa z 25 czerwca 1939). Ów „kurs na lewo” Słonimskiego, nietrudno zgadnąć, popularności mu nie przysporzył, przyczynił się natomiast do nagonki nań w przededniu wybuchu wojny. Atakowany był przez endecję (za Dwie ojczyzny) i przez koła wojskowe (za Audiencję z 1923 roku, jakoby osłabiającą morale żołnierza w 1939). Gdyby nie wojna, znalazłby się w Berezie… Bardziej zrozumiały na tym tle staje się przytaczany już wiersz Smutno mi, Boże; wręcz desperacko zaś zabrzmi list poetycki Do przyjaciół w Anglii, którym zamykamy dowojenną twórczość poetycką Słonimskiego:
Dziś, wyznać muszę choć to niełatwo przychodzi
W mieście moim rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
(Do przyjaciół w Anglii)
Dlatego też, mimo doznanych krzywd i upokorzeń, decyzja jest dla Słonimskiego jedna: zostaje.
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico!
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą.
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.
(tamże)
W cieniu tych spraw, jak się rzekło, ewoluował wzorzec „wiersza podróżnego”. Sygnalizowaliśmy już obsesyjną wręcz powtarzalność trójmotywu: podróż–sen–przebudzenie. Zwłaszcza motywu przebudzenia, powrotu do przytomności i pierwszego odruchu — orientacji: gdzie jestem? Widać wspólne to ludziom i przemożne, rzec by można instynktowne, uczucie: po pierwsze rozpoznać, gdzie się jest. A podróż — w tym układzie — jest stanem wytracenia z normalności zasiedzenia, w której człowiek czuje się pewnie, Można temu dać imię patriotyzmu. Z całą pewnością z pojęciem tym koresponduje.
Ale pojawia się w wierszu podróżnym i inna refleksja. Oto, że wędrowanie jest koniecznością, jest cząstką losu człowieka, jeśli nie losem całym. Zauważmy, że to jeszcze nie wygnanie, które również bierze się z konieczności, choć bynajmniej nie w filozoficznych kategoriach. Słonimskiego wiersze z morzem i podróżą nabierają znamion symboli. Obrazek przeradza się w emblemat, a opowieść — w przypowieść. Bo był to również czas mrocznych morskich przypowieści. I w metaforyce morskiej (u Czechowicza, później u Baczyńskiego) wyrażał się niepokój ostatnich przedwojennych lat. Tak też należy odczytywać Słonimskiego Przypowieść (1937) o rozbitkach, o zbudowanym z resztek okrętu domu, nocnym nasłuchiwaniu, „jak trzeszczą deski, wiązania” tego domu z okrętu i okrętu z domu. który, skrzypiąc wiązaniami, sposobi się do dalszej żeglugi. Z własnej woli? Z przeznaczenia?
Wrzesień 1939 Słonimskiego „wiersze podróżne” przekształca w „wiersze wygnańcze”. Motywy wygnania i tułaczki (rzadko podróży) będą odtąd obecne do końca tej poezji (Stąd bliżej, Ahaswer, Wygnańcy). Słonimski uchodzi z kraju (przez nieszczęsne Zaleszczyki, czego nie omieszka podkreślić w Ahaswerze) do Francji, a po jej klęsce do Anglii, gdzie przebywa aż do powrotu do kraju w 1951 roku. Wiersze wygnańcze nie są tylko jeremiadami, rejestrującymi niezawinione krzywdy. Jest w nich wiele krytycyzmu wobec współbraci–emigrantów (Ahaswer, Braciom emigrantom, 11.XI.1943). I także — samokrytycyzmu i samooskarżeń („zbieg”, „dezerter”) Będzie ich więcej w wierszach spod znaku Syna Marnotrawnego, wierszy około myśli powrotu do kraju.
Powrót do kraju jawi się niemożliwością, bo tego kraju przecież już nie ma (Atlantyda), a jednak — wiemy już — powrót jest koniecznością. Powtarzają się w wierszach londyńskich wizje tego powrotu. Pierwszego spotkania:
,,Po coś wrócił? Tu źle.” „Ja wiedziałem,
Lecz nic było dla mnie ukojenia,
Zostawiłem tu wszystko, co miałem,
Nasze wspólne młodzieńcze marzenia.”
(Liryka)
Pierwszego w ojczyźnie snu:
Uśniesz z angielską książką do poduszki.
I tak spać będziesz szczęśliwie i błogo,
Wolny od żalu i tęsknot trucizny.
Aby wstać rankiem, uczyć się na nowo
Trudnej, surowej, nieznanej ojczyzny.
(Pierwszy sen)
Przepowiadania sobie motywacji powrotu:
Za młodością uroczą, co mija powoli,
Oddala się, mgłą kryje, zapada w głębiny,
Za tym krajem tęsknimy — wygnańcy bez winy.
(Wygnańcy)
Czy aby na pewno „bez winy” i grzechu? Czy aby nie trzeba wracać via konfesjonał? Okazało, że trzeba przynajmniej przyznać się do błędów:
Pójdź za tą pieśnią, która błądziła
Przez mgły polskiego ćwierćwiecza.
Łamiąc się z sobą, nim zwyciężyła
Sprawa człowiecza.
Bo pieśń, choć nieba sięgnie wyniosła,
Gdy samej sobie zaczyna kłamać,
Trzeba, jak rękę, co się źle zrosła,
Na nowo łamać.
(Do czytelnika)
Z czasem miało się okazać, że i takie wyznanie winy i ,,łamanie pieśni” nie wystarcza. Trzeba znów się było bronić i znów odwoływać do różnych instancji:
Innym spiż, marmur i wieczność,
A myśmy ludzie śmiertelni,
Lecz wiem, że w moją serdeczność
Uwierzy przyszły czytelnik.
Tę rangę może wyznaczy
Potomność, może ją przyzna.
A błędy? Błędy wybaczy
Socjalistyczna ojczyzna.
(Do krytyka)
Socjalistyczna ojczyzna to przebaczała i nagradzała, to znowu przypominała i karciła… Tak właśnie było w marcu 1968 roku. W nie opublikowanym w swoim czasie, a dopiero pośmiertnie, felietonie, wobec brutalnych napaści po ,,wypadkach marcowych” Słonimski pisał:
,,W ostatnich miesiącach nazwano mnie antysemity, kosmopolita, syjonistą i rewizjonistą. Nie są to określenia specjalnie obraźliwe, ale nieco zaciemniające sprawę, która przedstawia się znacznie prościej. Jestem pisarzem polskim. Jestem Polakiem i to Polakiem maniakalnym, zażartym i pieniackim. Użeram się o sprawy mego kraju od lat kilkudziesięciu w każdej nieomal linijce wiersza, prozy i dialogu scenicznego. Wchodziłem z tego powodu w liczne kontrowersje z różnymi ustrojami i rządami. Gdy po przyjeździe z Anglii pytano mnie, czy wróciłem już do kraju na dobre — odpowiedziałem, że na dobre i na złe. Wróciłem, bo nie wyobrażam sobie pełnego życia w oderwaniu od własnego kraju”.
Smutne, że taką deklarację Słonimski w ogóle musiał napisać. Jeszcze smutniejsze — że jej za życia opublikować nie mógł, choć udało mu się opublikować inną, cytowaną już Szufladę, w której między innymi pisał: ,,Wręczono mi wręcz zaproszenie do publicznej ekspiacji. Ofiarowano mi rolę skruszonego grzesznika, zaproszono na estradę, abym odśpiewał Bogurodzicę i Rotę, albo przynajmniej odtańczył kujawiaka. Ponieważ tego rodzaju repertuar nie bardzo mi odpowiadał, z zaproszenia nie skorzystałem”.
Powiedzieć jednak za Słonimskim krótko, że był pisarzem polskim, to jakby za mało. Był pisarzem krytycznie polskim. Wiedział, czym to grozi (por. wiersz Poetom). Dlatego popadał w różnorakie konflikty. Nie był nigdy w konflikcie z ojczyzną. Bywał w konfliktach z jej przymiotnikami. I z uzurpatorami do jedynych i obowiązujących wykładni brzmienia słowa „patriotyzm”. Obyśmy mogli na tym raz na zawsze zamknąć tę żenującą sprawę.
Po powrocie do kraju Słonimski już nie napisał wielu wierszy. Opublikował dwa tomy: Wiersze 1946–1957 oraz Nowe wiersze 1958–1963. Ponadto garść rozproszonych po czasopismach z lat siedemdziesiątych, częściowo zebranych w tomie 138 wierszy (1973). Stąd też niewiele utworów z tego okresu znalazło się w naszym wyborze. Dosłownie sześć, od Podróży do Adresu. Niewiele też mówią o Słonimskim tych lat. Dopowiedzieć więc należy, że od „nowych wierszy” (1964) przenikał do tej poezji, czasem sarkastyczny jak w Exegi, duch żegnania się ze światem. Był to dlań czas testamentalny, ale przecież nie wycofywania się w zacisze. Przeciwnie: stała obecność, przytomność. W przekonaniu, że jest się — z wieku i skłonności — predestynowanym do obrony wartości uznanych za przestarzałe, słów odstawionych do lamusa (Lamus). Pełnił więc Słonimski — by tak rzec — rolę weredycznego strażnika wartości. Słynną „obroną wiersza” czy „obroną księżyca” bronił prawa do jasności wypowiedzi i prawa do prywatności. Nie zrezygnował nigdy z prawa do nazywania rzeczy po imieniu, pisał: „Zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie” (Odszczepieniec). Jeszcze raz to prawo potwierdził w parafrazie z Szekspira (Hamlet, Akt III. Scena I.), jednym z ostatnich swoich utworów:
[…] odejść w samotność,
Wybrać banicję do kraju ułudy
I w książkach szukać, czego zbrakło w życiu?
Nie. To za mało, to nie zaspokoi
Takich jak my, już przeżartych chorobą
Pieniactwa, pasją dochodzenia racji.
Wiec być czy nie być? Być. Trzeba być wszędzie,
Gdzie pokrzywdzony zmaga się z bezprawiem,
Gdzie możny głodem niszczy swych poddanych.
Gdzie walczą — walczyć po stronie honoru,
Nie wyrzekając się czujnej rozwagi
Ani porywów gorącego serca,
Bo chyba tylko to nam da w nagrodę
Śmierć bez rozpaczy, sen bez niepokojów.
Antoni Słonimski, po wypadku samochodowym, zmarł 4 lipca 1976 roku. Umierał w czasie dla siebie i takich jak on nieprzychylnym. Po serii protestów przeciwko poprawkom konstytucyjnym. Po wypadkach w Radomiu i Ursusie. Po przygrywce do dni naszych. Opłakiwał wierszem śmierć Conrada, Żeromskiego, Majakowskiego, Struga, Lechonia… W 1976 roku nikt wierszem jego śmierci nie uczcił. I tylko „Płomyk” zamieścił jeden jedyny Jego wiersz…
Wybór nasz zamykamy wierszem Adres, jak słynne „pisz na Berdyczów”:
I zaadresuj: Warszawa. Jesień.
I datę postaw: listopad czy wrzesień.
List dojdzie.
Dojdzie. Trafi. Otworzy nam drzwi…
16 X 83
Podstawę niniejszego wyboru stanowi tom: Antoni Słonimski, Poezje zebrane, wyd. II, Warszawa 1970.
Dante, kiedy go zwiodła wędrówka ponura,
Przed Beatryczą swoją uginał kolana
I na jego obliczu miłość miarkowana
Wykwitała jak zorzy porannej purpura.
Mnie zasię innym sercem obdarza natura:
Oczy me chmura kryje jak krwawiąca rana,
Miłość moja jak gwiazdy jest niepowstrzymana.
Z nieszczęścia się zrodziła siła mego pióra!
Ani się staram w burzach kierować uczenie,
Jak okręt w falach wrogich bezsilnie się pienię,
Miłość los mi odebrał, dłonie skuł niewolą…
A życie czasem rzuca jak arkan znużenie,
W cichy port mnie przywodzi, modry jak spojrzenie,
Które mnie godzi z życiem i godzi z niedolą.
Jak dziwne dręczą mnie troski,
Doprawdy nie umiem orzec,
Gdy czasem na Marszałkowskiej
Spojrzę w przelocie na dworzec.
I potem, potem czas długi
Tęskne wzbudzają porywy
Dymu wlokące się smugi
I gwizdek lokomotywy.
Na szarym życia ekranie
Świeży pojawia się motyw:
Daleki gwizd lokomotyw
I ciężkie maszyn sapanie.
W uszach znajoma nam nuta
Głosem odzywa się dzwonu:
„Grodno, Białystok, Kalkuta,
— A potem stukot wagonu.
I spojrzę jeszcze na dworzec,
I wsuwam na oczy melon,
I marzy mi się twój welon,
Jak biały ślubny proporzec.
I widzę żagle napięte,
I wiatru czuję powiewy…
Parowiec „Lux ex Oriente”,
A nad nim niebo i mewy.
Powietrze czyste i zdrowe…
Niebo podobne do dzwonu…
A pod nim morze Cejlonu,
Jak perły szaroróżowe.
Za łodzią z szumem się wiją
Leciutkie na wodzie wiry,
A z lądu falą aż biją
Ciepłe i wonne zefiry.
Warszawo! grodzie rodzinny,
Tak jak i Or–Ot cię cenię,
Lecz jakże się stajesz inny
I milszy przez oddalenie.
Przybiegła do mnie drżąc i pyta w niepokoju:
— Ty śpisz? Czy słyszysz? — Rzekłem: — Słyszę. —
Lampionów chińskich rząd nad wodą się kołysze
I żab ogromny chór rozlega się w pokoju.
Na chłodną biel poduszki księżyca pada światło,
Przedsennych spraw przeminął ciężar w mózgu.
W szumie bijących fal o stopy moje bluzgu,
To wszystko lekko tak, tak mi przychodzi łatwo.
Zakryj, o luba, biel twej nogi obnażonej.
Odsuwam duszność ścian, już pokój nie wystarcza.
W niewolę wzięła mnie księżyca blada tarcza
I szkocki dziki traf sukienki twej zielonej.
Nie zbliżaj do mych ust mokrego twego ciała.
Kolumny białych nóg oddechem pachną morza,
Już się to stało raz! Już kiedyś takeś stała.
O wodo zimna, przyjdź w gorąco mego łoża!
Jeszcze w podmiejskim marzyłem ogrodzie,
Białe łabędzie gdym karmił chlebem,
O roztańczonej i słonej wodzie,
Co szumi w pędzie pod czystym niebem.
W czerwcowe rano, w wonnym upale
Znów się nurzałem w cichym zamęcie,
Gdy mi twe pierwsze dało objęcie
Łzy twej smak słony i krwi twej fale.
Nie budź mię wcale. Nie budź, niech chlusta
Potok wezbrany. Usnę bez słowa.
Tak bardzo znowu boli mię głowa.
Słono mi w ustach, pełne mam usta!
Bądź zdrowa!
Nieprawdą jest, że piłem w portowej szynkowni.
Kłamałem, kiedym mówił, że Bóg na mnie woła.
Nie szedłem nigdy nocą w blasku smolnych głowni
I nie spotkałem nigdy diabła ni anioła.
Kochać długo, zbyt silnie nie jest w mojej mocy.
Nienawidzić nie umiem — przyznaję otwarcie.
Nie przepłakałem nigdy jeszcze całej nocy
Ani życia na jednej nie stawiałem karcie.
Nigdy nie miałem w ręku kielicha z goryczą
I nikt do serca prosto mi nie wbijał noża,
Lecz zasłuchany w słowa melodię zwodniczą
Zabłądziłem w pustynne dalekie bezdroża.
Oderwany od życia, życiem zachłyśnięty,
Niebiosa wiążę z ziemią kłamliwymi słowy
I dźwigam ciężar wielki, a tak niepojęty,
Zimny, obcy, daleki, jak Krzyż Południowy.
Przez osiem lat, obumarły na pół,
Błądziłem ulicami wciąż tymi samymi —
I nagle oto: Wenecja, Florencja i Rzym, i Neapol,
I wszystkie cuda tej ziemi.
Ach, gdzie się podział smutny wędrowiec,
Co jedną wciąż błądził ulicą?
O szóstej rano biały parowiec
Serce mi podniósł z kotwicą.
Gnany tęsknotą, głodem, pragnieniem,
Wyszedłem śmiało z krainy cieni,
I zabiło mnie słońce gorącym promieniem,
I przykryło płachtami zieleni.
Trzy dni na Capri — o, wszak to niedużo.
Lecz jak się długo można bawić różą?
Wyspa mi więdnie jak kwiat pod nogami,
Chociaż słońce zachodzi, lecz ciągle jest z nami.
Jak jaskółka na chwilę zanurza się w wodę
I znów na niebie ranną zwiastuje pogodę.
Wysokie ściany wyspy z chropawej bibuły
Kloszem wonnym przykryte kwiatowej kopuły.
Jak bukiet, aby nie zwiądł, zanurzona w fali —
Bóg na nią pryska rosą ustami z opali.
Na szosie wóz turkocze, zaprzężony w osła,
Na trawie pod hotelem leżą mokre wiosła.
Sucho trzeszczy pod nogą elastyczna deska,
Łódka w słońcu jest biała, a w cieniu niebieska.
Róże, osty, cygara i okręt pocztowy —
Serce mam zbite szczęściem jak plac tenisowy.
Nie pomogą podróże, dalekie odjazdy —
Wszędzie jest jedno słońce i księżyc, i gwiazdy.
Wszędzie roślinność korzeniami swymi
Szatę zieloną, barwę i woń czerpie z ziemi.
Trójżaglowych okrętów maszty trzeszczą suche:
Wszystkie morza szeleszczą, a lądy są głuche.
Gwiazdy wszędzie są zimne, a słońca są znojne.
Trawy miękko omdlałe, sny drzew niespokojne.
I od ziemi, co stygnie, do gwiazd, które gasną,
Jednakowo mi wszędzie, i pusto, i ciasno.
Piskliwy, mętny gwar podnosi się, urasta.
Brzęczą wachlarze strun, sto pytań — odpowiedzi.
Nagle jak ptaków krzyk, jak chmurna noc pierzasta
Wznosi się groźny szum, ze skóry, z drzewa, z miedzi,
To wiolonczela łka i lśniąca politura,
Rozdrgana jak dysk, gra brązową światła tęczą,
Uderza w nagły płacz i pęka ciemna chmura.
Dudniący bęben zmilkł, klarnety cicho jęczą.
I jak po burzy głos, nieśmiały świergot ptaka,
Łkająca ludzka pierś, od ziemi niskiej, z dołu,
Mozolnie wznosi się w dźwięczący głos śpiewaka,
Zanim mu zdławi krtań olbrzymia dłoń żywiołu.
Poprzez potoki wód podmywające skały,
Szumiące w gąszczu traw, bijące falą gwarną
Prześwieca cichy zgrzyt, jak pierwszy błysk nieśmiały,
Zrodzony z tarcia drzew pierwotną ręką czarną.
I wśród ryczących fal, gdzie tysiąc drzew się gmatwa,
Pośród splątanych lian, złamanych, zbitych w tłoku.
Płonące kępy mchu omija zwinna tratwa
I płynie znowu głos nad ciemnią wód potoku.
Znad czarnych smolnych pni wyrasta w niebo nagle
Strzelistej jodły maszt i baldachimy płótna.
Przeciw prądowi wód z wiatrami sprzęgłe żagle
W tryumfie wiodą łódź i woda płynie smutna.
Lecz wstaje nagle świst, szarpiące pękły harfy
I huk miedzianych trąb potęgą wichru dyszy.
Napięte żagle wiatr na czarne szarpie szarfy,
Okręt zalewa toń, i tonie w mrocznej ciszy.
I znowu, znowu z wód, gdzie — jak rycerze — kraby
W błękicie chińskich blach, w śmiertelnej ciszy leżą,
Jak widmo płynie z dna okrętu kadłub słaby,
W bulgocie srebrnych kul piosenką dźwięczy świeżą.
I oto chwyta w lot piorunów warkocz złoty,
Anteny gibka stal błękit jak igłą zszywa.
Nabrzmiały żywioł pękł, wbity na pal prostoty,
I spływa w senny szmer melodia chmur straszliwa.
Zapach błękitnych sfer ponad muzykę wzrasta,
Śpiewak zwyciężył już orkiestry gwar stokrotny,
Jak wodospady spadł szum olbrzymiego miasta
I człowiek znowu łka, wśród mroku gwiazd samotny.
Nie patrz za mną, gdy zsunę się w wodę jak nurek.
I kiedy wsiąknę w ciemne mistyczne zwierciadła —
Chorych perełek mały czarny sznurek
Boleśnie wyrwę i rzucę na biel prześcieradła,
Pokażę ci na piersi małą czarną rankę,
Gdy pod twe okno zawiedzie mnie droga świecąca.
Stojąc uśmiechasz się do mnie, śpiąca,
I jak przed słońcem zasuniesz firankę.
Zasuń żaluzje — niech to, co się stanie,
Opowie ci szum konchy i słony smak perły —
Nie patrz, gdy będę zsuwał się w otchłanie:
Czeka mnie tam berło!
Wszystko, co białe, będzie czarne,
Wszystko, co czarne, będzie białe.
Muśliny drżące i nieśmiałe
Znad łoża rękami odgarnę.
Parami wyjdą sny korowodem
Straszliwym.
Pożegnaj mnie krzykiem
Lub jednym, jedynym
Westchnieniem żywym.
Nocą na białym niebie czarne bryły gwiazd
Nie wabią. Łukowe lampy jako luna
Oczarowały i prowadzą nas
Na plac, gdzie jarmark czarną bije łuną.
W noc białą jak twe piersi — gęste, ciemne światło
Sączy się smugą lepką, jak skrwawiona wata,
Tam! Razem z bladą wielkogłową dziatwą
Wsiądę na Lewiatana, co w karuzeli lata.
Pośród piany wełnistej popłynę w zaułek,
Gdzie w samym sercu podmorskiego targu,
Jak gwóźdź wbijając berło w zgniły kiosk z deszczułek,
Zbudzę tego, co czeka na mnie, śpiąc w letargu.
Cyklista malowany blaszane rzucił szyldy,
Zielonooki bankier, kupiec pierwszej gildy —
Czekają na cię, tchórzu! Czemu ich unikasz?
Wybełkocz w sennych ust lenistwie,
Ty, co oczami w przyszłość wnikasz —
„Czy wróci piękny brunet?” — „co myśli sklepikarz?” —
„I kto wieczorną porą będzie w towarzystwie?”
Z jarmarku gwaru, gdzie krzyczą papugi
W tatuowanych rękach marynarzy,
Na trotuarach, dachach już płynie korowód.
Obudź się! Spisz za długo, zwal drewniane wieko —
Tysiąc szpilek cię kłuje jak stunogi owad,
Zdrętwiały czarne nogi w matowych trykotach:
Wyciągnij je, wyprostuj — musisz iść daleko.
Twój portret malowany już wisi na płotach.
W bibuły fioletach, jak z dna morskiego krzaki,
Wykwita kwiat.
Zerwij go! Zaduś nogą,
Zwiń się jak cięciwa
I skocz! A z tobą cała reszta zakochanych
Potoczy się, koziołkując i kłębiąc,
Do złotych słupów i chorągiewek porozwieszanych,
Gdzie malowane ptaki
W żarze atramentowych lamp rozkołysanych
Wylecą na kształt gołębic!
W sam środek morza,
W girlandach sztucznych róż,
Któreśmy rozpięli,
W odbite, przekręcone dno czarnego łoża,
Gdzie nęka mnie bladość pościeli,
Uderz, wbij nóż!
Niech się roztańczą trapezy!
Arlekin śpiący i somnambulik
Zwieszą do dołu z huśtawki
Głowy ubrane w fezy i będą klaskać w dłonie.
Niech zwariowany kulig smaga malowane konie,
Z ochrypłym krzykiem zamienia armaty na ławki,
Na krzesła — mitraliezy —
Bo wszystkie miejsca sprzedane!
Patrzcie! W zakrzepłą ranę zanurzam dłonie.
Angielskie spodnie, utytłane gruzem,
Wiedeńskie kapelusze i krawaty z Francji,
Od plam tłuste, chodzące luzem,
O, cześć wam, resztki elegancji!
Za mną, topielcy nocy!
Odepchnijmy kurzu dywany puszyste,
Gdzie błyszczy «wi?zda i świt blady —
Odbije, się ręką od. twojej piersi parzystej,
I jazda! Jak z procy!
Z drewnianej balustrady
Rozbujać noc do góry!
Rozbujać z całej siły!
I znów opadać z wolna i frunąć z piersią pustą —
W huśtawce lej straszliwej żeby się przekręciły —
Noce pobladły, a dnie przykryły czarną chustą.
Z pudełka z chińskiej laki
Dzień wyjmę, i bezkarne
Wysuną się majaki:
Wszystko, co białe, będzie czarne.
Nad miastem okrakiem, jak nogi pająka składane,
Rozłożę statyw
I w szumie magnezji
Zdejmę ogromny negatyw.
W codzienny cień zmienią się dzienne chmury,
Tętniąca poetyczność — w tętent poezji,
A tuman murów — w tum ponury.
Sny wyzwolone i spokojne
Parami wyjdą z łoża kotar —
Ostatni raz już dzień mnie otarł
Z wszystkiego, co dostojne.
Oto jest lampa, co potrafi
Tchnąć grozę w mrok mych nocy
I zżółkłej fotografii
Dać kontur mocy,
I z wszystkich gestów, dni zatrzymywanych,
Niedopowiedzianych słów
Siłą jednego dotknięcia
Puści mnie, jak film,
Prześwietli mnie jak radość i rzuci falą
W wir świata, w objęcia obszarów,
Gdzie w świecących dalach
Pokaże okrutną bladość wniebowzięcia.
Jeśli przyjdzie mi umrzeć pośród włoskich alej,
W cieniu czarnych cyprysów i cmentarnych tui,
Odwieźcie mnie, zabierzcie jak można najdalej.
Mantua obca. Nie chcę umierać w Genui.
Nie leżeć mi w winnicach, tam niebo zbyt czyste.
Tam jak korzeń cyprysu ciało w ziemię wrasta —
Oddajcie mnie pod niebo ojczyste i dżdżyste,
Zagrzebcie pod trotuar w samym środku miasta.
Wśród rur, drutów i zwoi elektrycznych kabli,
Wśród rojowiska szczurów niechaj znajdę leże,
Niech się kręci nade mną i wyje młyn diabli,
Niech mnie szarga i depcze milionowe zwierzę.
Bielą kości, przekroję tłumu fale płynne,
Jako szkielet okrętu wyschły na mieliźnie —
Dobrzy ludzie, zabierzcie mnie w strony rodzinne,
Jeśli mi przyjdzie umrzeć na słodkiej obczyźnie
Gdy piach suchy wybrzeża wiatr w przelocie ruszy,
Tęskne w niebo się kręcą wirujące lejki,
Tak samo, kiedy miłość nam serce poruszy,
Słowo z ust się ulatnia jak wonne olejki.
O, cóż nam broni frunąć w błękit zapomnienia,
Oderwać się jak oddech i cisnąć niebiosom,
Zamiast badać z uporem blady kontur cienia,
Serce oddając nocy zatrwożonym glosom.
Myśli! Czemu otwierasz mi oczy przemocą
Na horyzonty mgliste, których wzrok nie zmierzy,
Że wstępuję na górę, pełen lęku, nocą,
I ziemi śpiącej słucham sam z wysokiej wieży.
Czemu mnie, myśli, twoje oślepiły blaski,
I ciemny kontur lądu równo mnie zachwyca,
Gdym jest jak morze śpiące, co w pełni księżyca
Posłusznie płynie za nim i wraca na piaski.
Uliczny brodaty morderca,
O białych pocących się dłoniach,
Szpilka dosięga do serca
l wącha krew jak amoniak.
Stoi przy oknie i bosy
Słucha szelestu ulicy,
W lepiącej się śliskiej miednicy
Krew z ręki otrząsa i włosy.
Wąsów szczecina obwisła
Drży mu, gdy zamarł i zbladł,
Jak stare chińskie malowidło
Sprzed sześciu tysięcy lat.
Kobiety z rysunków Larsena,
Słodka Candido Shawa,
Jutro on znów, jak syrena,
W mrok będzie wabić i wołać.
Dziewczęta o bladych ustach
Żółte pogaszą abażury
I jak służące w ciężkich chustkach,
Drżeć będą nocą na podwórzu.
O wielki, potężny Boże!
Daj mi być Johnem Smith.
Opływać dalekie morza
I marynarska czapka
Pozdrawiać różowy świt.
Pozwól mi w wolnej przestrzeni
Gościnny omijać brzeg,
Ciche odkrywać przystanie
I delty nieznanych rzek.
Daj mi się w słońcu opalić —
Pokażę Ci wtedy, co umiem,
Złych będę ścigał z wiatrami po fali,
A dobrych i śmiałych
Częstował rumem.
Ziemia jak zalotnica sprzed oczu umyka,
Szczytami drzew potrząsa, błyska jezior okiem.
Biegnie z pękiem zieleni, a gdy mnie spotyka,
Wonie łąk w twarz mi ciska i ucieka bokiem.
Albo nagle łagodnie opada w doliny
I faluje wzgórzami jak pełnym westchnieniem.
Jak warkocze rozrzuca oliwne gęstwiny.
Błękitną rzeką goni jak szybkim spojrzeniem.
Aż wreszcie staje naga i posępnym szczytem,
Górami jak piersiami drogę mi zasłania
Ku morzu, co w oddali łączy się z błękitem
Jako dwa serca pełne wielkiego kochania.
Pachną mocno po deszczu krzaki bzu i morwy,
Wiatr niebo oczyścił do dna.
Na chorągwi zielonej trzepoczą się orły
Na Piazza delia Liberta.
Kiedy do morza wolno w swym płaszczu z purpury
Majestatycznie schodzi dzień,
Na skruszałe od słońca i wichru marmury
Zmierzch rzuca błękitny swój cień.
Brzeg wieczorem lampami błyszczy rozkwiecony,
Na niebie sto gwiaździstych flag.
A na morzu, gdzie światłem nie sięgną lampiony,
Noc ciemna wyrasta jak krzak.
Gdy w Trieście nad morzem piją czarną kawą,
Żółte dno filiżanki pachnie jak banany,
Sine liny okrętów są jak wonne liany —
I całą już zamorską przeżywam wyprawą.
Lądy się rozstąpiły i morza rozprysły,
Gdy zechcę, jestem w sercu afrykańskiej ziemi,
Drugą półkulą widzę oczami chciwymi.
Zawsze idą przede mną moje lotne zmysły.
Tak samo za Twym bladym, jedynym rumieńce)
Potrafiłem z krwią Twoją do serca przeniknąć,
Zanim mi będzie wolno w Twym sercu zakwitnąć,
Laurowym albo ślubnym, lub żałobnym wieńcem
Jak serce, co krew gęstą w arterie pompuje —
Tłok huczącej maszyny karmi nas i poi,
Podrzuca nas do nieba albo nas tratuje;
W olbrzymim gmachu Lloydu jest tysiąc pokoi.
Wypisują codziennie litry atramentu
W białych salach, ogromnych, cisi urzędnicy;
Czasem któryś podniesie głowę znad stronicy
I krzyknie dźwięczną nazwę wielkiego okrętu.
O Boże! Na tym świecie czyż jestem czym innym,
Jak tylko słowem dźwięcznym, które nic nie zmienia?
Nadaję nazwy rzeczom przelotnym i płynnym,
Którym może nie trzeba żadnego imienia.
Wśród ludzi i wśród lasów, gdzie żyją zwierzęta,
Wśród miast, maszyn, okrętów, obrazów i pieśni
Nagle ten zimny wieczór, pełen rudej pleśni
Zatoka ta ramieniem skal nagich zamknięta
I morze to czerwone, i potężna góra,
Wszystko brzmi jak wydana nagle tajemnica,
Że ziemia jest tak samo planetą jak Uran
I że jest siostrą Marsa i matką Księżyca.
Nie wiem nawet, co to są za drzewa,
Ale kwitną i pachną wspaniale.
Jakże można tak rosnąć na skale,
Gdy i wicher, i morze się gniewa?
Jeszcze mógłbym zrozumieć, że rosną
Ale skąd są te kwiaty tak cudne?
Prawda, że to nad morzem i wiosną,
Ale jednak to musi być trudne.
Gdy nie ma wiatru, morze jest dobre do jazdy:
Nie kołysze okrętem i odbija gwiazdy.
Ale gdy wicher przyjdzie na morskie odmęty,
Burzy, podjudza fale i topi okręty.
Jak grzywy, fal się trzyma, do pędu przynagla
I powiewa sztandarem zerwanego żagla.
Tyżeś tak na mnie spadla jako wicher zbrojny,
Żem był jak morze ciemny, zły i niespokojny.
Dzisiaj wichry minęły i cisza nade mną,
Jasne morze gwiazdami błyszczy nocą ciemną.
Chociaż ciche tak samo — niczego nie żąda.
Choć śpi serce — lecz niebo w nim się nie przegląda.
Zmęczona lotem jaskółka, co to jest okręt — nie wie,
Choć ledwie dyszy, boi się usiąść na statku,
Nisko frunie nad morzem błękitnym i gładkim,
Wreszcie siada na maszcie jak na zwykłym drzewie.
Gładzi swój biały brzuszek, granatowe piórka,
A drobne jej serduszko bije bardzo szybko;
Myśli pewnie, że lepiej jest być małą rybką
Lub nad morzem przepływać jak chmurka.
Ach, mój Boże! My wszyscy jak ptak na okręcie
Płyniemy i nie wiemy dokąd ani po co.
W dzień każą nam się trudzić i biegać w zamęcie,
A ziemia z nami płynie, gdy zaśniemy nocą.
Najpiękniejsze w podróży całej są odjazdy
Jak milknąca muzyka w oddali, gdy zgasną
Senne gwary wybrzeża na morzu tak jasno,
Że, zda się, w dzień na niebie czystym widzę gwiazdy!
Rozfalowana woda, jak błękitna róża,
Otwiera ciche fale na przejście okrętu,
Który się białą piersią aż do dna zanurza,
A masztami dotyka szczytu firmamentu.
Tak jasno wkoło, widno, czysto i szeroko,
Woda do góry mocno jak westchnienie rośnie,
Zda się, krew jako morze faluje głęboko,
Rwie się jak koń, jak rumak pulsuje radośnie.
Ach, jeśli miłość ziemska to siła wieczysta,
Co nas rodzi jak ziemia ł pochłania w końcu,
Jest moc inna, co ziemię popycha ku słońcu,
Miłość wielka jak morze i jak morze czysta!
Jak niecierpliwą ręką łaknący kochanek
Zrywa szaty wiążące okrutną biel ciała,
Tak ja biegnę do okna, gdy zaświta ranek,
By ujrzeć Grecję, która ze snu wstała.
O, unurzać się w piaskach i białych kamieniach,
Niechaj ciało ma zapach spalonej słodyczy,
A gdy się serce skręci jako liść w płomieniach —
Wejść rozpaloną stopą w morze, aż zasyczy.
Gdybym chciał do Paryża znów powrócić teraz,
To chyba po to, żeby zobaczyć uliczki
I Ogród Luksemburski, poprzez który nieraz
Przebiegały twe małe, dziecinne trzewiczki.
Ani mnie nęcą Luwru ponure budynki,
Ani Trianon pod miastem ukryte w pobliżu —
Ale ten bruk, na którym jak inne dziewczynki
Biegałaś i bawiłaś się w wielkim Paryżu.
Gdyby na Wschód daleki mnie droga poniosła —
Jedno marzenie tylko tą podróż uświetnia:
Ujrzeć ziemię, na której się stałaś dorosła,
I miasto, w którym żyłaś siedemnastoletnia!
W Kairze o dziewiątej jeszcze zbyt gorąco,
Poseł francuski prosi więc na obiad późno —
Liliana kładzie suknię powiewną i luźną,
Wygląda bardzo smutno i bardzo marząco.
W ręku wachlarz z piór strusich i wiązka konwalii,
Ciało białe i suknia błyszczy jak ze srebra,
W Port Saidzie podobno znów panuje febra,
Zimą pewnie przyjedzie do nas książę Walii.
Taras biały, glicynie, gwiezdne niebo Wschodu,
Fontanna o księżycu śpiewa szklanym brzękiem,
Żwir szeleści jak perły na ścieżkach ogrodu,
Mułła w meczecie modli się gardłowym jękiem.
Za ogrodem, gdzie kończy się szpaler pachnący,
Czarny, smukły, klęczący na tle srebrnych ruin,
O wolność swojej ziemi modli się Bedmn,
Po trzykroć pada piersią na piasek gorący.
— Mój drogi — prosiłaś cicho,
Patrząc się w oczy nieśmiele —
Będziemy żyli ze sobą
Naprawdę jak przyjaciele.
Lecz przyjaźń taka na pewno
Skończy się później czy prędzej,
Bo cóż mi to za przyjaciel,
Co nie pożycza pieniędzy?
I musi wracać do domu,
Gdy bije dziesiąta godzina.
I cóż mi to za przyjaciel,
Który nie pije wina?
I cóż mi to za przyjaciel,
Co nie wychodzi bez matki,
Ma wachlarz, pióra na głowie
I jada tylko pomadki?
I cóż mi po przyjacielu,
Który ma parę warkoczy
I ma najsłodsze usta
I najpiękniejsze oczy?
Rozmowa z rodakiem
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
— Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
— Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko stoi tam jeszcze tam książę Poniatowski.
— Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło…
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
Snop świetlisty rozświeca wodę, co się pieni.
I przed błyskiem parowca zimnym, elektrycznym,
Roztrzepotane fale w przestrachu panicznym
Uciekają w głąb czarnej, szumiącej przestrzeni.
Pęki lamp rozżarzonych są jak kwiaty białe,
Żarówka — to pręciki, liść — to abażury,
Wszystkie gwiazdy wytęża niebo oniemiałe,
Widząc światło piękniejsze od świateł natury.
Nie ogrzeję ci serca, ale je oziębię,
Jeżeli je złożysz ufnie w me ręce drapieżne.
Jestem jak promień zimny, co rozświeca głębie,
Drogi świata pustynne i morza bezbrzeżne.
Ręce mam opalone, czuć je końskim potem:
Dwadzieścia kilometrów jechałem galopem.
Upał jest wielki, więc w hotelu, nago,
Gliniane dzbany wody wylewam na ciało.
Siedzę długo o zmierzchu na kamiennym dachu,
Nim kładę się do łóżka pod biały baldachim.
W srebrnych lichtarzach świece poprzez biały muślin
Z obu stron mrużą żółte oczy do snu.
I dzień — zanim zgaśnie — jak ptak się trzepoce,
Jak brzęk harfy arabskiej, co dźwięczy wśród nocy.
Cisza płynie w przestworzu,
Morze coraz ciemniejsze,
Gwiazdki, nawet najmniejsze,
Odbijają się w morzu.
Ośmielone milczeniem,
Rozpalone tą ciszą,
Drżą leciutko i wiszą
Ponad wody złocieniem.
Ale tak są malutkie,
Wyglądają tak blado,
Że ze wstydu i smutku
Na dno morza się kładą.
Oto oliwne wzgórze i grecki monastyr.
Minaret i kopuły bardzo rozłożyste,
Kwadraty żółtych domów jak miodowy plaster.
Wszystko ostre i małe, wyraźne i czyste.
Dolina Józafata, białe, suche pole —
A tam w kotlinie, gdzie jest błękitnie i cicho,
Nieruchomo, głęboko leży w samym dole
Morze Martwe i duszne, złociste Jerycho.
To drzewo, które widzisz, to jest drzewo Judy.
A to są jeszcze rzymskie — te wielkie kamienie.
A tam, gdzie jest na drodze krzak jałowca rudy,
Tam się Chrystus pokazał świętej Magdalenie.
Widzisz ten sznur powozów, samochodów, karet?
Białą drogą wśród pyłu pobożni turyści
Jada tam, gdzie daleko wśród palmowych liści
Śpi gliniane, malutkie miasteczko Nazaret.
A w tym dzikim ogródku — tutaj jest najlepiej,
Przesiaduję tu często i odchodzę z żalem:
Trawy pachną w południe, gdy sen oczy zlepi,
Jak na wsi w Polsce, muchy brzęczą w Jeruzalem.
O, gdyby przez Twe oczy, jak przez morskie fale,
Miłość moja przepłynąć mogła jak okręty,
Już dawno bym pełnymi żaglami zuchwale
Do Twego serca dobił, jak do Ziemi Świętej.
Gdy na niebie zabłyśniesz mi gwiazdą poranną,
W błękicie i na ziemi, i w sercu jest cicho.
Tyś doliną Saronu i różą Jerycho,
Tyś jest mój śnieżny Liban, ciemnowłosa panno.
Rzuciłbym, jak Judei piaski i pustynie,
Smutne kraje północy i czarnoziem żyzny.
Oddam morze, by tonąć w Twych oczu głębinie,
Za jeden pocałunek oddam dwie ojczyzny.
A może lepiej zginąć w biegu maratońskim,
Nim się ostatnie słowo „Zwycięstwo” wymówi?
Lub może serce uśpić tu, na Morzu Jońskim,
Aby je zbudzić w złocistej Peruwii?
Czyliż daleka podróż i zwiedzane kraje
Nic są podobne do głodu miłości?
Ciekawość — oto siła, która nas oddaje
Żądzom — a żądza znowu pcha ku ciekawości.
Ileż sekretów słodkich miłość w sobie chowa!
Ileż piękności ziemia ukrywa zazdrosna!
Z samego serca morza wołani ci: „Bądź zdrowa!”
Tu jest bardzo gorąco. W Warszawie jest wiosna.
Burza idzie przed nami. Automobil mokry
Błyszczy czarnym lakierem, którym deszcz go pokrył.
Krople rosy na palmach, cień głęboki w prerii,
Przejeżdżamy przez wielką, duszną oranżerię.
Tutaj jeszcze jest słońce — tam już cień głęboki.
W Galilejskim Jeziorze kłębią się obłoki.
W zbożu stoją żniwiarze przybrani w burnusy,
Na niebie sinym żółto kwitnące kaktusy.
Szare kołki namiotów angielskich żołnierzy.
Tutaj kiedyś był obóz: w środku jeszcze leży
Biała deska z napisem: „Oki Watson’s Scotch Whisky”,
Mokry papier kodaka, czerwony i śliski.
Kiedy tylko otworzę oczy, to Cię widzę.
Włochy, Grecja i Egipt — to wszystko daremne.
Całemu światu dzisiaj przyznać się nie wstydzę
Piękniejsze są Twe oczy, usta, włosy ciemne.
Czasami, upojone błękitem przeźroczy,
Błądząc okiem po morzu słodkim i po niebie,
Zapominam o wszystkim i zamykam oczy,
A kiedy zamknę oczy — znowu widzę Ciebie.
Ptaszek, mały jak motyl, fruwa nad jeziorem.
Śpiewa o tym, że wszystko na świecie pozorem.
Szybki sokół podobny jest czasem do mewy,
Ścieżka często wygląda z góry jak cień drzewa.
Żmija wygląda jak uschnięty patyk,
A kłujące kaktusy to wcale nie kwiaty.
Niebo gwiaździste w górze i jezioro gładkie —
To dwie niebieskie, bardzo niebezpieczne siatki.
Księżyc, co w błocie czarnym odbija się złotem,
Jest zaczajonym, rudym, czyhającym kotem.
Okręt także jest Arab: ma komin jak czerwony fez
I cieszy się bardzo, że wyszedł z nudnego Suezu.
Kołysać się może głęboko, przewalać z boku na bok,
Pod nim jest morze soczyste, jak łąka głęboka.
Wszystkimi turbinami ryczy, że jest bardzo zdrowy,
Jak na zielonej trawie czarna damasceńska krowa.
Że z podróży dalekiej do ojczyzny płynę
I że się serce z piersi wyrywa bezradne,
I że mnie czeka niebo ojczyzny mej sine,
Że już gwiazd nie zobaczę, co błyszczą jak żadne,
Że mnie szelestem tkliwym żegna ciche morze —
Smutno mi, Boże!
Dzikie nade mną płyną na północ łabędzie,
Lecz znów przyfruną nad morze, gdy zechcą.
Że tam się urodziłem, gdzie przyjąć mnie nie chcą.
Że kraj ojczysty kiedyś był piękny w legendzie.
Że mnie przeklina język, w którym tworzę —
Smutno mi, Boże!
Że nikt mnie tutaj szyderczo nie pytał
O krew moją i dziadów, którymi się szczycę,
I że w dzieciństwa mego wracam okolicę,
I że mnie w Polsce nikt nie będzie witał,
I że na gorycz moją nic już nie pomoże —
Smutno mi, Boże!
Że jest tam w kraju ktoś, kto tylko lubi,
Że dla najlepszych ledwo jestem obojętny
I że mnie pali ten ogień namiętny,
Że mam żarliwą miłość, co mnie gubi,
Do ziemi, której serce zapomnieć nie może —
Smutno mi, Boża!
Naftowa lampa. Cygaro w ustach.
Cisza w pokoju. Zza palisady
Rży niespokojnie pstrokaty mustang,
Dzwonią cykady.
Księżyc oświeca srebrzyste cedry,
Młody myśliwy, gniewem natchniony,
Jedzie galopem jak anioł prerii
Brzegiem Leony.
W hamaku śpiąca blada Luiza
Budzi się, patrzy między parowy,
Widzi na wzgórzu w blasku księżyca
Jeźdźca bez głowy.
O świcie ze snu zrywa się świecące
I budzi czarne ptaki na drzewach krzyczące.
Pnie się do góry szybko i chmury rozpycha
W środku nieba, zdyszane, w południe oddycha.
Oświeca każdą słomkę, drzewo i źdźbło trawy.
Wzrok jasny wbija w ziemię, ostry i ciekawy.
I patrzy się tak długo. Każdy szuka cienia,
Nikt nie może wytrzymać takiego spojrzenia.
A kiedy całą ziemię przejrzy i zawstydzi,
Odwraca się, udaje, że już nic nie widzi.
I na wieże meczetu, wysoko wzniesione,
Rzuca jeszcze spojrzenie od gniewu czerwone.
Chowa się za horyzont i tam długo stoi.
Aż ochłonie zupełnie, aż się uspokoi.
I chociaż cała dzienna już skończona praca,
Zakrada się ostrożnie i cichutko wraca.
I patrzy się na ziemię przez szparkę księżyca,
Oczy mruży jak gwiazdy, nocą się zachwyca.
Piękne ręce załamał mistrz do żalu skłonny…
Zwiodły go liczne próby i ścisłe prawidła.
W mediolańskiej kaplicy bledną malowidła,
Barbarzyńcy zburzyli księcia pomnik konny.
Otwartymi oknami zmierzch nadchodzi wonny.
W kącie, w mroku pracowni, pająk, snując sidła.
Zakurzonej machiny połamane skrzydła
Łączy z głową młodzieńca o ustach Madonny.
„Kamień, w wodę rzucony, wywołuje kręgi.
Głos jest falą powietrza.” (Z Leonarda księgi
Werset, pismem odwrotnym nakreślone wiersze.)
I myśl jest falą, którą słowo trąca pierwsze…
Nieskończoność — płynąca w kręgi coraz szersze,
Czoła nasze owiewa oddechem potęgi.
Studnie kamienne, dzbany, wino i sorbety,
Wzgórza cedrowe, figi, pachnące doliny,
Pałasze i pantofle, morwy i cytryny,
Korale Askalonu, Jaffy minarety,
Monastyry, haremy, wielbłądy i owce,
Ciemne twarze i róże, wersety Koranu,
Modlitwy muezina, gwiżdżące parowce,
Bzy tureckie i czarni kupcy z Teheranu…
Próżno modlą się oczy i szaleją zmysły,
Nie nasze to są trudy i nie nasza praca,
Jednakowo nad Nilem czy nad brzegiem Wisły
Ból nam serce otwiera i miłość przywraca,
Więc wszystkie dźwięki, wonie i zapachy Wschodu,
Dnia senne czary białe i nocy zadumę
Oddam za jedną pustą aleję ogrodu,
Za jeden dzień wiosenny w obumarłym Fiume.
Dwa słońca na błękitnych i morskich bezbrzeżach
Jak dwaj świetni królowie w złocistych pancerzach
Idą ku sobie zbrojnie.
Aż tam, gdzie się morze i błękit dotyka,
Kiedy się tarcza z tarczą złocistą spotyka,
Giną we krwi dostojnej.
Wtedy budzi się księżyc, blady i srebrzysty,
Rozpina drżące struny i na wodzie czystej
Cicho łka nad głębiną.
Aż się morze i niebo w drżącym blasku pełni
Jako źrenica łzami, gwiazdami wypełni,
Które o świcie spłyną.
Pamiętam, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem,
Świat był bardzo ogromny i bardzo był obcy.
Patrzyłem się na życie ciekawie, z radością
I rosłem upojony tej ziemi wielkością.
Gdy wróciłem niedawno z dalekiej podróży,
Świat mi się bardzo zmniejszył i stał się nieduży.
Gdy byłem małym chłopcem, nie znałem cierpienia,
Miałem serce spokojne i czyste marzenia.
Ale im bardziej rosłem i im dłużej żyłem,
Tym częściej byłem smutny, bardziej się martwiłem.
Dzisiaj wiem, jak się skończy ta gra nierozumna:
Smutek — większy od serca, świat — niniejszy niż trumna.
Hans Wurzel czeka zaniepokojony
Na okręt, który płynie z Kobe do Londynu.
Branchi Amado wraca do Lizbony,
Signora Petti jedzie do Charbinu.
Edwina do Kairu wysłali lekarze,
Kicardo Ratti wraca z Ukrainy.
Jaffrys ma w Neapolu ładunek chininy,
Panna Lewis ma ojca na Madagaskarze.
Płynie tysiąc okrętów poprzez wszystkie morza.
Sto tysięcy wagonów dudni w ciągłym biegu.
Ze spokojnego domu wygnał ludzi pożar;
Błądzą nadzy po polach, szukają noclegu.
Ścigają się, mijają. Elektryczne fale
Przenoszą ich okrzyki, pytania daremne.
Szukają się po drogach i gubią wzajemnie.
Czekają, śpią i błądzą, i krążą ospale.
Nagle — przychodzi chwila nieproszonej ciszy.
Pośpiech i cel podróży wydaje się mglisty,
I świat staje się szary jak na mętnej kliszy;
Pociągi się spóźniają, nie przychodzą listy.
W wagonie dygocącym, niewyspany chory,
Widzę, jak pociąg wpada w jakiś pusty dworzec,
Gdzie czeka ktoś, kto ręką gasi semafory
I w mroku ranka czarny rozwija proporzec.
Kiedy się pierwsze światło elektryczne złączy
Z bladą zielenią nieba w brylantowe linie,
Z balkonu patrzę na dół, gdzie chwieją się pinie
Wśród morza palm i wiatrem kołysanych pnączy.
Zapach gorzkich goździków, woń męskiej perfumy,
Szary popiół cygara i wiatr, który chłodzi
I przynosi znad morza głos pełen zadumy,
Cichy turkot, pukanie motorowej łodzi.
Czego pragnę? Dlaczego mi niebo przysłania
Obłok smutku, co zawsze ponade mną płynie?
Dlaczego nie potrafię znaleźć porównania,
Nie umiem nazwać szczęścia, dopóki nie minie?
Nie kładźcie Go w trumnę drewnianą
Nie zaśnie snem sprawiedliwym:
Bo trumna jak okręt zbryzgany pianą
Zaskrzypi drzewem płaczliwym.
Gdy wichru zerwie się pęd,
Niech okręt z Nim odpłynie:
Nie leżeć Mu w hrabstwie Kent
Ani w Londynie.
Nie grzebcie Go w Westminsterze,
Nie owijajcie w całuny,
Odpłyńcie na ciche wybrzeże,
Na turkusowe laguny,
Gdzie słońce czarno–ogniste
Zielonym przebiega polem,
A palm pióropusze strzeliste
Nad białym drzemią atolem.
Na wyspy dalekie odpłyńcie,
W marynarską ubierzcie Go kurtę
I w żaglowe płótno owińcie —
Potem rzućcie go prosto za burtę,
Bo tam — w kraju dalekiej tęsknoty,
Modrymi szklistymi falami
Odda Mu wszystkie pieszczoty
Morze płaczące perłami.
Nad cichym, sennym morzeni mgła gęsta się włóczy
I spada niska, ciężka, jak dymy z ogniska.
Okręt, jak koń zbłąkany nocą wśród pastwiska,
Rży żałośnie. Dzwon jęczy i syrena huczy.
Zatopiony, zgubiony w mlecznobiałej tuczy,
Latarni słabym światłem na próżno rozbłyska;
Kiedy wzrok nasz bezsilny nic nie widzi z bliska,
Ucho szelesty chwytać najcichsze się uczy.
Jam jest jako ten okręt i serce me słucha,
Czy we mgle nie zadzwoni głos podobny brzmieniem,
Przepojony tym samym lękiem i cierpieniem.
Zanim wchłonie mnie czasu wieczna ciemność głucha,
Co uspokoi serce i uciszy ducha,
Płynę, wołam wśród nocy i przemijam cieniem.
Przybysz
Jestem obcym człowiekiem.
Przybywam z mórz dalekich,
Pragnę odnaleźć grób matki
I dom, gdzie zamknęła powieki.
Gospodarz
Spocznij, przybyszu,
Wnet ci opowiem
Wszystko, w drzew rozłożystych ciszy
Będziemy długo gwarzyć
O przeszłości,
Wichry jeszcze bowiem
Nie rozdarły,
Nie roztrwoniły pamiątek.
Wiem, gdzie spoczywa każdy szczątek
Kości wszystkich umarłych.
Przybysz
Na nic mi wasze muzea
I święte ogrójce.
Pokaz mi miejsce, w którym spoczęła
Matka i ojciec.
Gospodarz
A czy nie zechcesz się napić powietrza,
Które wchłaniały ich płuca?
Przybysz
Wchłaniałem głęboko powietrze,
Gdy mi je ocean wrzucał.
Gospodarz
A czyż nie zechcesz przemierzyć krokami
Tych pól, które twoi rodzice
Krwawymi znaczyli łzami
W niewoli dnie?
Przybysz
Nie.
Gospodarz
Więc świat jest taki ogromny,
Że mogłeś to wszystko zapomnieć?
Przybysz
Nie świat jest taki olbrzymi,
Ale mała jest ziemia
Taka czy inna, a imię
W niczym tego nie zmienia.
Ten kawał lądu ponury
Był rafą, na której zginął
Okręt mojego ojca,
Zanim do brzegu dopłynął.
Kraj ten na mapach
To grudka ziemi.
Wierzaj: inny ma zapach
Ocean niźli czarnoziem.
Gospodarz
W wielkich podróżach
Duch twój się znużył,
Roztopiłeś w morzu
Serce
Aż do kącika ostatniego,
Gdzie drzemie
Malutkie, ciepłe poczucie własności
I pamięć o ziemi.
Widziałeś wszystko,
Świat przemierzyłęś
Daremnie.
Biedniejszy jesteś,
Mniej masz ode mnie.
Uczucie jak światło —
Gdy jest skupione, to płonie,
Ale rozprasza się łatwo
Po ziemi i oceanie.
Trzeba kraj własny
Ukochać godnie,
Aby jak płomień jasny
Zapłonąć, jak pochodnia.
Przybysz
Morza głębokie,
Ciche przystanie,
Białe mielizny,
Góry wysokie,
Wyspy nieznane —
Moje ojczyzny.
Miłość jak słońce
Wszystko rozświeca
I pieści fale
Rękami matki.
Krok nieulękły
Trzeba ukochać,
Dudniące echo,
Ziemię okrągłą,
Huczące w ruchu
Wielkie odjazdy,
By nabrać oddechu, który w płomień
Rozdmucha
Żarzące się ledwo gwiazdy.
Gospodarz
A przecież wiem,
Że gdyby wróg dziś
Stopą gniewną
Dusił ojczyznę,
Stanąłbyś pierwszy
I piersią nagą
Zasłonił, obronił
Tę ziemię
Przed gwałtem
I przed zniewagą.
Przybysz
Nie broniłbym
Wcale.
Śmiechu są warte wojny,
Zabójcą bywa każdy,
Który jest zbrojny.
Sercem człowieczym
Sprawuję wartę;
Nie broni się prawdy
Mieczem.
Czemu nie pójdziesz do Chin,
Do Industanu,
Gdzie setki milionów
Jęczy w kajdanach?
Czemu nie spłynie
Twa krew w Arabii,
Czemu nie krwawi
W Dublinie?
Cała ziemia to żerowisko,
Gdzie mocny słabego uciska.
Zabicie człowieka to mord;
Zabicie miliona
To jest czyn święty.
Omija port
Pirata czółno zlęknione;
Ale nieustraszona
Jest armada
Wojennych okrętów.
Nie żryjcie się jak sępy,
Kiedy was gwizdek przynagla
Do masztu, do pompy, do żagla!
Rzucacie się z gniewnym okrzykiem
Jeden przeciw drugiemu,
A ziemia jak okręt bez sternika
Zatacza się po pijanemu.
Gospodarz
I ja też czuję pogardę
Dla wojny,
Ale jestem bezradny —
Pierwotne to jest uczucie,
Stadne;
Gdy razem są ludzie,
Życie mniej twarde
I sen spokojny.
Ojczyzną, sercem, rodziną
Trzeba się bronić od samotności:
Jesteśmy małą kruszyną
W wirach nieskończoności.
Bracia i syn, i żona,
I matka kochająca,
I mowa ojców pieszczona,
Złotodzwoniąca nam w uszach od dziecka,
Twarda i czuła —
W niebo wzniesiona
Święta statua —
Nasza ucieczka!
Kiedy w dalekiej stronie
Wśród obcych rękę ktoś poda
I krzyknie po polsku: „Rodak!” —
Czy serce
Nie poruszy się i nie zmięknie
W tym dźwięku?
Przybysz
O tak, i ja mam rodaków,
Niejedną siostrę i brata;
Związały nas wichry jesieni
I żary lata.
Czasem po jednym spojrzeniu
Poznajemy się wśród odmętów,
Banderami z dalekich okrętów
Pozdrawiamy się,
Bracia i siostry wielkiego świata.
Źrenice mamy świecące jak lustro,
Gdy się ku niebu zatoczy,
Oczy spokojne jak usta,
Usta spokojne jak oczy.
Gdy przyjdzie długo czekać
Wśród ciszy na wodach,
Aby wiatr przywiał,
Aby się zbudził ten lotny żywioł
I okręt, który umiera,
Ożywił i w żagle przyodział,
Gdy nagle nadleci nareszcie —
Czy to uczucie znasz,
Gdy okręt w dreszczu oddechu nabiera
I trzeszczy maszt?
Ach, czy nie czujesz słonego powiewu,
Który owiewa ci skroń?
Dosyć rozmowy i gniewu,
Piersi przygotuj do śpiewu
I podaj mi dłoń.
Czego pożądasz?
Czego ci trzeba?
W oczy zagląda głęboka woda
Złotem meduzy,
Wysoko z nieba
Jak lutnie muzy
Wiatrem nas głaszcze
Słodka pogoda.
Rozpina płaszcze,
Rozrywa bluzy
Swoboda!
Wejdźmy na maszty i reje,
Tam bliżej nieba.
Patrzaj, już dnieje.
We krwi oparach
Już widać ląd,
Najwyższy czas!
Latem, gdy przez otwarte żaluzje w pomroku
Księżyca chłodny strumień przepływał nad głową,
Na fotelu, pod lampą okrągłą gazową,
Pani w bufiastej sukni z czterdziestego roku
Przerzucała ryciny modnego dziennika.
Oto księżniczki Windsor rysy jak kamea,
Oto powstanie w Indiach, nowy krój stanika,
Zniknięcie Livingstone’a i podróż Stanleya.
Jakże ten świat jest wielki, jak ciągle urasta,
Jak miło myśleć o tym teraz, gdy bez szmeru
Płonie lampa gazowa, z niskiego parteru
Gdy słychać gwar wieczorny cichnącego miasta.
O, jakże była inna ta noc nad Tamizą
I ta noc afrykańska na gwiaździstej rzece,
Pod namiotem płóciennym, przed pustą walizą,
Kiedy Stanley ogryzał dymiącą psią pieczeń.
Wy, co spokojnie śpicie w własnych starych domach,
Pomyślcie czasem o nas — zanim sen was zmorzy.
Tyle tylko nam trzeba — zgubionym w ogromach,
Nam, którzy drżą na rzekach i czekają zorzy.
W obcym francuskim mieście
Pijesz wino czerwone z karafki,
Ciche morze oczy twe pieści,
Domki małe jak białe zabawki.
Jesteście tam na południu razem,
Tam są twoje suknie, których nie znam,
Ręce, które całowałem tyle razy,
I pewnie u kapelusza woalka rzewna.
Za długo już, moja jedyna…
Pomyśl — trzy lata krążę
Po hotelach i morskich głębinach
I wiem, że uciec nie zdążę.
Zabrałaś mi całą duszę.
Przyznaję to cicho ze łzami.
Tam daleko chcę cię wzruszyć
Tymi drukowanymi literami.
Przeczytasz to, co piszę,
W obcym mieście przy jakimś stole.
I dlaczego mnie to pociesza,
Że i ciebie to także zaboli?
My, co pijemy wódkę, likiery i piwo
I w dusznych knajpach ciężkie zjadamy obiady
Albo lekkie francuskie sałaty z oliwą,
Sosy angielskie ostre, sery, marmolady —
Skryci w duszących cygar i fajek obłoku,
Za dziecinną przeszłością tęsknimy z daleka,
Za prostą zimną szklanką surowego mleka,
Za pieczywem chrupiącym w dziewięćsetnym roku.
Ach, jakże mi obrzydły wszystkie restauracje,
Kelnerzy i hotele, i whisky z syfonem.
Chcę .dzbanek z zimnym mlekiem dostać na kolację.
Mamo! Daj mi na obiad rosół z makaronem!
Z jadłospisu wszechświata już wszystko wybrałem,
Znam wszystkie smaki zbytku, przepychu i nędzy;
Jeszcze zimnego mleka szklankę wypić chciałem,
Ale mi właśnie na to zabrakło pieniędzy.
Na niebie jest wiele gwiazd,
Których nikt nie przeliczy.
Na ziemi jest wiele miast,
A w każdym wiele goryczy.
Idę prosto przed siebie.
Ach, gdzież jest koniec i kres?
Gwiazdy liczę na niebie
Oczami pełnymi łez.
Osiemdziesiąt dni po Atlantyku
Płynąłeś samotny, wyniosły,
A twe żeglarskie rzemiosło
Zmieniło w stokrotne wiosło
Niezmordowaną rękę.
Żagle zszarpane jak chmury,
Liny rozmiękłe,
Słone wichury
Ścigałeś gniewnym okrzykiem,
A wodne góry, morskie otchłanie
Olbrzymim łykiem
Z bulgotem wściekłym
Próżno miotały twój szkuner,
Allanie!
Osiemdziesiąt dni na Atlantyku
Męczył cię chłód i upał;
Ręce zgrabiałe i sine
Próżno rozwiązać chciały
Supeł
Mokrego sznuru.
Aż po olbrzymiej morza pochyłości,
Przez otchłanie wzburzone
Kryjące dno
Opłynąłeś newyorski posąg Wolności
Trzykrotnie,
Allanie Gerbault!
Na pokład, co pianą się okrył,
Wyszedłeś obdarty i bosy,
A wiatr nad tobą cwałował,
Całował
Mokre twe włosy.
Duma jak wicher piersi rozpiera,
A biedny żagiel uszyty z worków
Szumi, trzepoce na cześć bohatera,
Jak chorągiew u bramy New Yorku.
Towarzyszu z Brazylii, który w porcie Santos
Wrzucasz do morza worki pachnącego ziarna,
Powiedz swym plantatorom, kupcom, fabrykantom,
Że nam potrzebna wonna kawa czarna.
Towarzyszu z Nevady i bracie z Formozy!
Czemu do ognia rzucasz kosz za koszem pełny?
Towarzyszu, czy słyszysz? Gdy nadejdą mrozy,
Zimno nam będzie bez twojej bawełny.
Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz,
To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba.
Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz.
Daj chleba.
Mówią nam: z każdym rokiem ziemia coraz płodnie}
Obradza. Pięć milionów niepotrzebnych buszli.
A nam co dzień już słabiej i co dzień jest duszniej,
Choć nam mówca wiecowy mądrze udowodni,
Że to lepiej dla świata, gdy jesteśmy głodni.
Stojąc przed oknem redakcji dziennika
Czytamy: zboże palą, naftą leją żyto —
I ciepły zapach chleba przez okno przenika,
I odurza nas kawa wonią smakowitą.
Towarzyszu drukarzu! Zbuntuj się, nie drukuj
O tych rzuconych w morze całych tonach żarcia.
Takiej jałmużny prosi i takiego wsparcia
Twój brat opuchły z głodu, leżący na bruku.
Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino,
Któż by nosił na głowie chustki perkalowe?
Nie kłamie film z Marlena. Prawdę mówi kino,
Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe.
Nasze panny jak perły rodzi piana morska
Albo jak te syreny srebrną szumią łuską,
I serca im, jak tobie, nie biją pod bluzką,
Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska.
Milczeliśmy tam, zasłuchani
W wiecznie szumiące, chłodne morze,
Patrząc na Szwecję z brzegów Danii
Na zamku Kronborg w Elsinorze.
Cóż znaczą wszystkie barwne flagi,
Spichrze bogate i towary,
Kupiecka mądrość Kopenhagi
Wobec tej dźwięcznej nazwy starej?
Dzikie łabędzie na jeziorze
i zimny wiatr od brzegów Skanii —
Tak kiedyś było w mojej Danii
W prawdziwej Danii, w Elsinorze.
Ja już od dawna niani receptę,
Jak dać potężne brzmienie strofom:
Wystarczy mówić choćby szeptem
W propagandowy gigantofon.
A ja mam mocny oddech w płucach,
Spróbujcie: dajcie mi Jerycho,
A mury miasta w pył rozrzucę.
Lecz przyznani: wolę mówić cicho.
Chcę was przepoić waszym smutkiem
I w smutku pomoc chcę okazać.
Lekkie to będą słowa, krótkie,
Więc proszę za mną tak powtarzać:
Jakież są, ziemio, twoje upojenia,
Czy odwar ziół pachnących, który myśli mroczy?
Czy tahitańska fala, co jak grom się toczy?
Czy sen — kraina błękitnego cienia?
Czy łódź we mgle płynąca stoi,
Czy prąd ją znosi, czy płyniemy?
Jedno nas tylko niepokoi,
To jedno tylko wiedzieć chcemy,
To jedno tylko nas upoi!
Liczymy fale, dni młodości,
A podmuch słony oczy łzawi,
Czekamy wiatru, co nas zbawi,
Wiatru — oddechu z ust ludzkości.
Płyniemy w mgłach, we mgłach samotni,
Świt chłodny ze snu nas obudził.
Jak nad wzburzonym morzem lotnik.
Sercem modlimy się do ludzi.
Monice Żeromskiej
Wiatr świszczał tu jak na pustyni,
W piaszczystych wydmach smętnie śpiewał.
A dzisiaj w polskim porcie w Gdyni
Huczą okręty, jęczy lewar.
W ubogim kręgu tej zatoki,
Gdzie szumiał wiatr i morze mgliste,
Miasto, port nowy, nowe doki
I poświęcenia uroczyste.
Nad brzegiem morza msza poranna.
Pośród ministrów, dygnitarzy
Szpalerem polskich marynarzy
Idzie dziewczyna. Młoda panna.
Kwiaty ma w ręku, oczy mruży,
Gdy działa w porcie grzmią na wiwat.
Kto to? Pytają się niektórzy,
Jak ta dziewczyna się nazywa?
Ale ją poznał wiatr od morza.
Targa jej włosy, ręce pieści
Jak kartką książki zaszeleścił
I ścichł, i do nóg się położył.
Okręt dalekobieżny, przez gniewny ocean płynący,
Solą morską jak siwym zarostem okryty,
Burze zwyciężył, aż wreszcie jękliwym drzewem trzeszczący
Wpłynął pod nieba pogodne błękity.
Sterując do brzegów dalekiej ojczyzny,
Dosięgnął lądu. I tutaj zatonął na piasku mielizny.
I wyszli ludzie na brzeg, i wyciągnęli na piasek
Rozbite szczątki okrętu.
Siekiery, młoty i piły wżarły się w kadłub
I z masztów strzelistych i z desek,
Wodą słoną jak łzami przeżartych,
Z masztów, na których morskie siadały ptaki,
Z desek, w które ocean bił falą gniewną,
Pobudowali przyziemne baraki
Z piasku i drewna.
Zostali przecież niektórzy,
Co nocą nie mogli spać,
Szumiały im fale dalekiej podróży
I barak jak okręt zaczynał się chwiać.
I w deski pokryte rdzą pluskiew,
I w okna zabite na krzyż
Pukała fala cichym pluskiem,
Jak gdyby pytała: „Czy śpisz?”
I wychodzili przed dom,
I nieobecni w ojczyźnie
W nadmorskich krzakach, wiklinach,
Morza nie widząc w ciemności,
Wiatr tylko czując na ustach,
Grom tylko słysząc daleki
Fali cichnącej na martwej mieliźnie,
O czym dumali w bezsennych godzinach?
Oto wypływa z morza mrocznego
Okręt o masztach jak krzyże,
O masztach w kształcie szubienic,
Na masztach tych towarzysze
W górę podnoszą ramiona.
Wciąż nowe zjawiają się cienie,
Wołają, lecz głosy ich giną.
Żagiel się w sztandar rozwinął
I okręt jak miasto rodzinne,
Okręt jak miasto szumiący
Rozpada się, składa w znajome ulice,
I słychać łoskot zamkniętych bram.
I okrzyk słychać pod szubienicą
Zawsze, zawsze ten sam.
Lepiej już chórem śpiewać piosenki,
Gdy w letni wieczór gra harmonijka,
Lepiej już razem w gwarze codziennym
Niż tak nocami, nie mogąc spać,
Słuchać, jak trzeszczą deski, wiązania,
Niż tak wychodzić nocą przed dom,
Tęsknić w ojczyźnie
Do morza, do fali cichnącej jak grom
Na ciemnej przybrzeżnej mieliźnie.
W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych — wzgarda i ślina,
Gdy ich na kaźń prowadzą.
W twojej ojczyźnie gdyś hołdy składał —
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony.
W ojczyźnie twojej do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.
W twojej ojczyźnie sławnych portrety,
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.
Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna.
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?
Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii
Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.
W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,
Sos miętowy podają do zimnego mięsa.
Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy
Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,
A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku
Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?
Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,
Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.
Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,
Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,
Po niebieskim globusie plamą atramentu
Płynąć, jak płynie Nike na przodzie okrętu,
Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.
Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,
Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku
Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.
Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,
Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.
Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach.
Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.
Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość — krajem.
Od którego się różnię mową, obyczajem.
Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,
Podniecony przestrzenią i zaciekawiony
Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,
Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.
Kiedyś w domu rodzinnym pr/y lampie gazowej
Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,
Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,
O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.
Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,
W mieście moim rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,
Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,
Jak służąca o kradzież w domu posądzona,
Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.
Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,
Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?
Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna
Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,
Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna,
Lato bujne, upalne i zima surowsza.
Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,
Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,
Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy
W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.
Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej
Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,
Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,
Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.
Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami
Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.
Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków
Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków,
Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,
Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,
Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą,
Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,
Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,
Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?
Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie
I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości
Stawał się tylko narzędziem, a celem
Było zdobycie władzy pośród możnych świata,
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico!
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce nie zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.
Gdy zgaśnie pożar słońca i opadnie dym,
Zapadamy w noc czarną, jak w głębinę wody.
Ciemnymi ulicami wielkie samochody,
Jak ryby głębinowe, płyną w świetle mdłym.
Tylko noc jest prawdziwa. Nieprawdziwy dzień.
Złudne są wszystkie sprawy, co w świetle dnia płyną.
Dopiero noc otwartą wabiąca głębiną
Przywraca nas do życia, gdy pogrąża w cień.
Każdy, który się zrodzi w nocnej ciszy, dźwięk
Może nagle wyrosnąć i wybuchnąć łkaniem.
Nocy każdej ogromnym budzi nas wołaniem
Z piersi miasta wydarty pełen bólu jęk.
Słuchaj pieśni tych syren, co wabią nas z dna,
Głośnym łkaniem anioły budząc pod gwiazdami,
Nad męką świata płaczą i płaczą nad nami,
Którzy w trwodze czekają jasnej złudy dnia.
Czy w Tuluzie, w Ankarze,
Czy na Węgrzech, w Dakarze,
Czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej,
Czy tu w wielkim Londynie,
Fala niesie nas, płynie —
Coraz dalej od drogi powrotnej.
O co my tak walczymy,
Za czym my tak tęsknimy?
Jakież skarby nain wielkie odjęto?
Nie o sławę, bogactwo
Całe nasze tułactwo,
Lecz o sprawę i większą, i świętą.
Nie o władzę nad światem,
Ale o to, by latem
Z książka usiąść pod starym jaworem,
Słuchać wiejskich pogwarów,
I brzęczących komarów,
Koni rżących na łąkach wieczorem.
Nie — by rządzić innymi,
Lecz by w domu z swoimi
Sprawiedliwie przełamać się chlebem.
Wyjść na drogę i czyste
Witać niebo gwiaździste,
I spokojnie móc spać pod tym niebem.
Znów popatrzeć przez okno
Na kasztany, co mokną,
Od dżdżu mokrym przyglądać się listkom.
Iść aleją, przystawać,
Dawne ścieżki poznawać.
To niewiele, a przecież to wszystko.
Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,
Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie.
Lecz ja, wybaczcie, bracia, pragnę Polski słabej,
Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie,
Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty,
Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty,
Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem
I gdzie granica wita tylko drogowskazem.
Do ciebie mówię, synu smutny pokolenia,
Któryś utracił wszystko — nie stracił imienia,
Niosąc w kraje dalekie za cały rynsztunek
Łzy najbliższych i obcych podziw i szacunek.
Porwany zdarzeń bystrych niewstrzymanym biegiem,
Falą losu rzucony, dziś nad szkockim brzegiem
Patrzysz w dal mglistą. Ręce na broni oparte,
A myśli twe jak morze wracają uparte.
Chociaż zmienne, lecz prądem wciąż jednakim gnane,
Jak to morze zamglone, gniewem sfalowane.
Widziałeś słabość pysznych — ludzi słabych siłę,
Na twoich oczach kraje jak drzewa przegniłe
Padały podważone mocą lub podstępem,
I dziś jak Prometeusz, który gadał z sępem,
Tak mówisz do przeszłości, co gryzie twe wnętrze,
Co szarpie cię i rani uczucia najświętsze,
I przeklinasz tę przeszłość, i ją błogosławisz,
I, zatruty myślami, gorycz własną trawisz.
Widziałeś malownicze miast wielkich ruiny,
Sekrety ulic ziemi wydarte z głębiny,
Arterie rur skręcone i gazu fontanny,
Syfony światła białe, syczące, gdyś ranny
Padł pod murem i czarna huczała ci sfera,
Z której jak zbuntowane hufce Lucyfera
Strącane gniewnym mieczem Archanioła
Spadały samoloty, ogniem pisząc koła.
Niż to miasto i ogień, co z niego wybucha,
Straszniejsze było przecież Kolizeum ducha.
Jak te wieże, jak gmachy pociskiem zburzone,
Widziałeś myśli puste wnętrze ujawnione,
Poznałeś praw kłamliwość i fałszywość miary,
Wiarę z uczuć odartą i serca bez wiary,
Synów zbrodnią pijanych i matki nieczułe.
Próżno! Boga szukając patrzał na Kopułę,
Aby ujrzeć na świętym miejscu Namiestnika,
Pod białym baldachimem, biurko urzędnika.
Widziałeś naród kupców pod murami Troi,
Męstwo bez pióropusza i bez złotej zbroi,
Londyńskie i warszawskie widziałeś ulice,
Widziałeś, jak przekreśla przestrzeń i granice
Samolot, co nad ziemskie unosząc się złudy
Ponad głowami państw zbratane łączy ludy.
Widziałeś tyle, tyle przecierpiałeś znoju,
Że choć przyjdzie nareszcie godzina pokoju,
Nie zaznasz już wytchnienia, nie odnajdziesz marzeń.
W mdłym powietrzu codziennych dawnych spraw i zdarzeń
Pustką będzie jałową powszedni dzień szary.
Tobie trzeba przyszłości innej, innej miary,
Bo znienawidzisz siebie, przeklniesz rany własne,
Ze wstrętem na dom patrząc i na ściany ciasne,
Nawet na miecz żołnierski, co przyniósł ci chwałę.
Tobie będą potrzebne wtedy myśli śmiałe.
Jak krew burzą z podmorskiej wyrwany głębiny
Uschłoby serce moje na Florydy piasku.
Wolę mój Londyn ciemny od Ameryk blasku.
Mrok jest oczom przyjazny, a sercu — ruiny.
Tutaj zegar te same wydzwania godziny
I kiedy noc jest w Polsce, i tu nie ma brzasku.
Deszcz jesienny za oknem szumi po warszawsku,
I dlatego zrozumiesz te proste przyczyny:
Gdy na niebie wieczornym tu gwiazda zaświeci,
Wiem, że się w nią wpatrują naszych bliskich oczy.
Tam sama mgła krajobraz otula i mroczy —
Gwiazda i mgła srebrzysta minionych stuleci —
Tu mewa znad Bałtyku czasem w locie zboczy.
Stąd bliżej. Stąd — jak mewa — westchnienie doleci.
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią opływa naród czeski.
Bratem się czuje Jugosłowianina.
Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad pobite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy.
Ten — który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem
Gdy naród grecki z głodu obumiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
Ja już tej wojny nie wygram,
Serca nie wyrwę już z kleszczy,
Uciekam — zbieg i emigrant,
Jak uciekałem z Zaleszczyk.
Uciekam drogą zawiłą,
Od własnych uciekam wspomnień,
Jak ten, co siadł nad mogiłą
I szuka gwiazd nieprzytomnie.
Skulony, skryty w fotelu,
Czujny dezerter ze świata,
W małym londyńskim hotelu
Węzły gordyjskie rozplatam.
Patrząc w popioły wygasłe,
Pledem okryty jak chustą —
Strudzony biegiem Ahaswer,
Owijam, otulam się pustką.
Czarną krwią zaciemnione, wściekłe, huczące, ogromne
Morze cię pochłonęło głębią swą nieprzeniknioną,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.
Próżno zdradne syreny wabią was w głąb oceanu,
Jękiem trwożnym nocami budzą, wzywają do drogi.
Dokąd płynąć nam każą głosy przeszłości żałobne?
Nie ma dla nas powrotu, kresu wędrówki Odysa,
Chyba śmierć jest powrotem. Trzeba by nam jako Chejron,
Który, choć nieśmiertelny — śmierć chciał wybłagać u Zeusa,
Idąc drogą nieznaną wrócić w krainy znajome.
Bracie, odwróć twe oczy, odwróć od wysp zatopionych,
Jeden świat jest i ludzie wszędzie są braćmi twoimi.
Dawnej żeby nie stracić, nowej nam trzeba ojczyzny.
Morze jej nie pochłonie, bo ona ponad wichrami,
Większa niźli cesarstwa, większa niż rzeczpospolita,
Bratnią krwią okupiona — Ziemia miłością podbita.
Niechaj Febus ognisty złoci jednakim promieniem
Pracę zgodną i przyjaźń. Kiedy zaś księżyc wypłynie,
Między jawą i snami wpół zawieszeni marzeniem,
Wracać, wracać będziemy, w głębie zanurzać się mroczne,
Kędy światło niebieskie siły już nie ma przeniknąć,
Własnym blaskiem wiec każdy kształt musi świecić w ciemności.
Tam cię znowu odnajdą, drżący od świateł tajemnych,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.
Wiem, piechotą będę szedł ze stacji,
Choćby ciemnym to było wieczorem.
Zbłądzić trudno, kolejowym torem
I na lewo od dwu drzew akacji.
Kwiat tytoniu w ciemności pachnący,
Miodny zapach końskiego nawozu
I daleko gdzieś gwizd parowozu
Długi, smętny, tęskliwie cichnący.
Tak jak nieraz to już było we śnie,
Poznam głos twój, gdy zapytasz: „Kto tu?”
I za gardło uchwyci boleśnie
Strach i rozpacz, i szczęście powrotu.
„Kto to?” — spytasz. Powiem: „Ja — Antoni,
Tutaj jestem”. Jeszcze krok, pół kroku.
I dłoń drżącą poczuję na skroni.
I usłyszę bicie serca w mroku.
„Nie myślałem, że cię tak przestraszę!
Nie pal światła, stójmy tak, w ciemności.
Po co patrzeć w oczy już nie nasze,
Kiedy serca biją jak w młodości?”
„Po coś wrócił? Tu źle.” „Ja wiedziałem,
Lecz nie było dla mnie ukojenia.
Zostawiłem tu wszystko, co miałem,
Nasze wspólne młodzieńcze marzenia.”
Jak wędrowiec zbłąkany, strudzony podróżą,
Krokiem każdym do własnej zbliża się mogiły,
Tak my podejmujemy złudny i zawiły
Rachunek myśli, które nasze serca nużą.
Wątłe są nasze czyny, kiedy myśli służą,
Ale gniew i namiętność dodaje im siły.
Mocne są ręce ludzkie, szybkie, kiedy burzą
To, nad czym inne ręce kiedyś się trudziły.
Tak już od wieków ziarnom daje plon stokrotny
Zemsta, a żądza daje wzrok bystry, krok lotny,
A nienawiść pożarem narody ogarnia.
Diogenesowa tobie do ręki latarnia,
Zejdź z drogi, gdy jazgotem ją napełnia psiarnia,
Bo jeśli ufasz myśli — musisz iść samotny.
Czy z życzliwości kraju i dostatku,
W modnym ubraniu z angielskiego kortu,
Z walizą w ręku wysiądziesz ze statku
I nogą tracisz rumowiska portu,
Idąc ostrożnie po znajomym błocie,
Aby świecących nie zbrudzić trzewików,
Zdziwisz się może tej szarej brzydocie
Domów bez okien, ulic bez pomników.
Pejzaż z wagonu ubogi i piaski
I smutne, ciemne miejskie kamienice.
Domki niziutkie na rogu Puławskiej,
Bruki nierówne i wąskie ulice.
Gdy wreszcie stare swe odnajdziesz kąty
Lub mały, ciemny pokój hotelowy,
Zaparzysz czajnik z herbatą o piątej,
Angielskie słowo wtrącisz do rozmowy.
Na śnieg popatrzysz, co ulice bieli,
I papierosa z dna blaszanej puszki
Wypalisz jeszcze, i w zimnej pościeli
Uśniesz z angielską książką do poduszki.
I tak spać będziesz szczęśliwie i błogo,
Wolny od żalu i tęsknot trucizny,
Aby wstać rankiem, uczyć się na nowo
Trudnej, surowej, nieznanej ojczyzny.
Czemu ci na obczyźnie i smutno, i nudno?
Mówisz: „Tęsknię do kraju.” — Do kraju nietrudno,
Trudniej, mój przyjacielu, do młodości wrócić
I cieszyć się młodzieńczo, i młodzieńczo smucić.
Nie za Polską daleką wypłakujesz oczy,
Tęsknić każe po sobie inny kraj uroczy,
Kraj, co noce pogłębia i rozjaśnia świty,
Mokrą farbą poranne maluje błękity,
Gdzie łubiny się żółcą, zachody płomienia,
Gdzie zieleń jest zielona, a czerwień — czerwienią.
Gdzie lepiej smakowała niż nektary z nieba
Jajecznica i kromka rumianego chleba,
Gdzie woda była mokra, łza miała smak soli.
Za młodością uroczą, co mija powoli,
Oddala się, mgłą kryje, zapada w głębiny,
Za tym krajem tęsknimy — wygnańcy bez winy.
Pierwszej nocy w Warszawie w „Hotelu Centralnym”
Na zapoconych szybach świt się już był rozlał malinowy,
Gdy mnie obudził sąsiad chrapiący na sienniku obok.
Huknął gdzieś od Grójeckiej strzał karabinowy,
Pijany gość pod oknem krzyczał, że jest majorem.
K… twoja — krzyczał — k… twoja mać…
Byłem w ojczyźnie.
Zimno tak pod oknem stać. Ubrałem się szybko,
Nie myjąc się, nie ogolony, macając tchórzliwie
Portfel na piersiach, z londyńską identity card,
Wyszedłem, gnany tęsknotą i ciekawością
Na miasto, w którym przeżyłem ogromny sen młodości.
Wrócił sen i trwał. Tak samo jak wtedy
W ciemnej ulicy furmanki zaturkotały po bruku.
Młodzieniec w długich butach przed wejściem do „Astorii”
Bełkotał: lubelsko–żydowsko–żymirsko–szeptycki…
Samolot z Hendon skreślał ćwierćwiecze historii,
By wylądować ze mną w ojczyźnie mojej azjopoetyckiej,
Sercu drogiej. I tak oto spotkałem
Młodość straconą i miasto, którego już nie ma.
Szedłem śladami ulic. Na środku Traugutta
Nóg moich czepiały się osty i rozrosłe zioła,
Dziką łąką przeszedłem na piętro do „Turka”,
gdzie przy stole okrągłym zmarli przyjaciele
Nie dostrzegali moich rozpaczliwych gestów,
Kiedy głosu nie mogłem dobyć i krzyknąć, że jestem.
Tylko kelner mnie poznał (bo takie jest prawo snu):
„Oczom własnym nie wierzę — pan redaktor tu?”
„Z Londynu” — chciałem powiedzieć, ale się zląkłem, że minie sen.
Sen trwał. Poznałem drzewko uschniętej akacji,
Szyby zbite i ciemne wagony na stacji.
Noc podstępnie ukryła wnętrza wypalonych domów:
Rwą serca te widma ulic, kłamliwe fasady.
I Ciebie ciemność złudna ukryła tak samo
I skronie wygładziła, i łez starła ślady,
Gdym setny raz „dobranoc” mówił Ci pod bramą.
Rozstąpiły się z szumem czarne wody Lety,
Wiatr ciepły bił i targał Twą suknię niemodną,
Wirowała gwiazdami noc jak sen poety.
Falą bujną przypływu wszystko, co dawno już zmarło,
Wraca, jak ja wróciłem, jak pies, co się odnalazł,
Skacze na mnie, uderza, łzami dławi gardło.
Uciekać trzeba raczej niż dać się obudzić.
Nie ma drogi ucieczki. Nie ma ucieczki od ludzi.
Z Hendon do Croydon leciałem dwadzieścia pięć lat.
I znów patrzę w kominek płonący w domu na Hannover Terrace,
Gdzie starzec umierający pisze ręką ognistą
Mane, Tekel, Fares na kłębowisku dymu,
Co wyszedł z pieców w Belsen i z krematorii
I rozrósł się grzybem chmur kumulusowych
Nad istniejącym niegdyś miastem Hiroszima.
Wpółobrócony stojąc na weneckich schodach,
Na których marmur wbiega szeleszcząca piana
(Wenecję zwłaszcza bardzo ci polecam,
Bo to i Tomasz Mann, i Szekspir razem),
Przed Tintoretta wstrzymaj się obrazem
I zamyślone oczy przerzuć w stronę Swanna,
I tak stronica, co przed chwilą pusta,
Zaczerni się literą, aż niespodziewana
Owionie cię melodia Vmteuila z Prousta,
Zapach ostryg paryskich i kawy Floriana.
A jeśli nie dość będzie człowieczeństwa,
Zamknij to zdanie rzymskich cegieł łukiem,
Za Norwidowym idąc rozstrzelonym drukiem
Z architektury przejdź do społeczeństwa.
I tak się zwiążesz z przeszłością i losem,
Że przetrwasz chwilę, jak echo za głosem.
Echo minęło. Cóż zostanie?
Zostanie po mnie para butów,
Które wykonał mistrz nie lada,
Niejaki Codner Coombs and Dobbie,
Dwadzieścia jeden Jermyn Street,
J długo jeszcze mój zegarek
Wydzwaniać będzie swe tik–tak,
Bo trwalszy jest szwajcarski werk
Niż mego serca wątły wrak,
Dogasający już ogarek.
Szlafrok kupiony w Tel–Avivie,
Koszule z Tokio, garnitury,
Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie
I zapisuję wszystko w darze
Młodym warszawskim lowelasom.
Niech mnie odnajdą na bazarze
Braci Różyckich. Gdy sen głuchy
I wieczna mnie ogarnie mgła,
Niech po Warszawie moje ciuchy
Połażą jeszcze rok czy dwa.
Jak zapóźniony gość w hotelu
Opustoszałym po sezonie,
Błądzę po pustych korytarzach,
W jadalni piszę na serwetkach
Esy–floresy, inicjały,
Przyjaciół przypominam twarze,
Co mnie tak nagle opuścili,
Wychodzę sam na pustą plażę;
Morze i niebo wciąż błękitne,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
Gdy do pokoju wchodzę, morze
Szumi, gdy tylko drzwi otworzę.
Pełno tu wspomnieli i pamiątek.
Patrząc na domki secesyjne,
Nucę niemądre, melodyjne
Piosenki naszych dni młodości,
Wspominam słowa, których wątek
Przerwała burza. Już na zawsze.
Nie mogę pojąć jak rozrzutnik,
Kiedy roztrwoni już majątek,
Gdzie się podziały wszystkie lata,
Których mi dziś tak brak okrutnie.
Nie wierzę lustrom arii twarzom
M j1 cli rówieśników postarzałych,
Wychodzę sam na pusta plażę;
Niebo i morze wciąż b3ęl:itnc,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
W Londynie na Bessborough Gardens
Powiedział nagle:
„Może to pani zaraz zabrać ze stołu.”
(Była to pusta filiżanka,
Talerz z resztkami bekonu,
Marmolady trochę i grzanka.)
Na pustyni stole
Wygładził arkusz papieru
Wahając się długo,
Wpół po francusku,
Na wpół po polsku myśląc
Pierwsze słowo nakreślił:
THE.
Gdy napisał te
Litery trzy
(Czyta się ti, ejdż, i),
Ominął gąszcz
Ojczystych Ę, Ą, SZ, CZ,
Ominął brzeg płaski
Rzeki niegłębokiej
I wypłynął na ocean szeroki
Mowy anglosaskiej,
Tam gdzie się jawią
Te litery trzy:
THE.
Przez mleczne mgły
Sączy się wątły brzask
Na Barkley Bank
I policjanta kask.
W kominku ogień trzaska,
Dickciis, Mark Twain.
Fajka. Dzwoni Big Ben.
Spokojny sen.
A tam była Wołogda,
Żytomierz i Czernihów,
I matka plącząca po cichu,
I carski pod drzwiami żołnierz.
Ale nie cisza, nie mgła, tylko wicher
Mógł zelżyć ten ból i ten ciężar,
Co serce dławił.
Jest takie angielskie przysłowie:
Podróżować to znaczy zwyciężać.
Zwyciężać to znaczy wybawić.
I popłynął morza ogromem
Wyzwolony z pęt,
I nie powrócił nigdy do własnego domu,
Bo nie był domem
Jego dom w hrabstwie Kent.
Na pokładzie, owici w kckony jedwabiu,
Ciemni, z plamami różowych pięt,
Marząc Mekki dalekie,
Gdy płynęli wieczni pielgrzymi
Przez czarną, gwiaździstą noc,
I ja słyszałem, jak Lord Jim,
Głos, który kusił: „Skocz!”
Colosseum
Tu próżno by szukać rymu.
Ten widok brzydzi.
Colosseum, Majdanek Rzymu.
Pierwsi chrześcijanie Żydzi.
Campidoglio
Nowoczesny był Rzym Etrusków,
Nowoczesny był Rzym Augustów,
Nowoczesna Villa Borghese,
Kościół Santi Apostoli,
Palazzo Chigi, Farnese,
Nowoczesne są domy Parioli,
Campidoglio, Senatario,
Tu tradycji idąc śladem
Michał Anioł i Aureliusz
Połączyli się historii
Nieskażonym rytmem, ładem.
Europa
Kompleks dzieciństwa, libido.
Pluszowy Wagon Lit,
Którym rodzice jechali na Lidc.
Loteria fantowa Straży Pożarnej,
Wokulski na roku ulicy Browarnej,
Pierwsze statki parowe na Wiśle.
Sierpniowe powietrze drży.
Tak je malował Sisley.
Europo! Czy cię zdobędzie
Byk, czy deszcz złoty,
Zostaniesz tylko w legendzie,
W piosnce Heloty.
Wenecja
Kolega mój z Unesco,
Profesor Branca (następny dom
Za Casa d’Oro),
Zaprosił mnie na wyspę,
Wyspę zieloną i niebieską,
San Giorgio Maggiore.
Wjechałem na szczyt dzwonnicy
Windą błyskawiczną.
Windziarzem był bosy zakonnik.
Drzwi otworzyły się automatycznie
I po niebie rozwianych chmur,
Po niebie Tiepola i Carpaccła,
Płynęli mechaniczni anieli
I biły dzwony elektryczne.
Tak się niewiara łączy z wiarą
I budzi zjawy historyczne,
Ołtarze, gdzie przed Matką Boską
Klęczy emigrant z twarzą z wcsku,
Wiara maluje twarze ciemne
Świętych z witraży i mozaik.
Tu wszystko proste, choć nadziemne
A obok w mrocznym labiryncie
Profan zbłąkany, laik,
Pyta:
Gdzie tu jest wyjście?
Gdzie USCITA?
Tu wyjść jest wiele.
Laguna, niebo albo Piazza,
Gdzie pośród mrowia
Zamożnych Niemców, smutnych Słowian,
Gdy u Floriana kawę piję,
Myślą do naszych trosk powracam,
Napiszę wiersza strofę jedną.
I tym żyję.
Nie pisz do mnie na adres Maxima
Ani Cafe Deux Magots,
Gdzie na pluszowej kanapce
Z Verlaine’em siadywał Rimbaud.
Już ich tam nic ma.
Nie pisz do mnie na Chelsea,
Bo na willi, gdzie mieszkał Sidney Webb,
Wisi kartka z napisem „To let”,
A w domu Wellsa
Antykwariusz ma sklep.
Nie szukaj mnie w Hollywoodzie
Ani w Columbia Broadcasting System
Czy w snobistycznym Albany,
Bo wróci list ten:
Adresat nieznany.
Inne mi dano miejsce pobytu.
Przepisz pożółkłe litery
Z pism zeszłowiecznych zeszytu
I zaadresuj: Warszawa. Jesień.
I datę postaw: listopad czy wrzesień.
List dojdzie.
Wstęp
Pogodzenie (Sonety)
Dworzec warszawski (Parada)
Krew i woda (Godzina poezji)
Krzyż Południowy (Godzina poezji)
Neapol (Godzina poezji)
Capri (Godzina poezji)
Powrót (Godzina poezji)
Vox humana (Godzina poezji)
Negatyw (Godzina poezji)
List z podróży (Godzina poezji)
Myśl (Godzina poezji)
John Smith (Godzina poezji)
Miłość i podróż (Droga na Wschód)
Piazza (Droga na Wschód)
Wieńce (Droga na Wschód)
Lloyd (Droga na Wschód)
Ziemia (Droga na Wschód)
Drzewa nieznane (Droga na Wschód)
Wiatr i morze (Droga na Wschód)
Jaskółka (Droga na Wschód)
Miłość ziemska i niebiańska (Droga na Wschód)
Grecja (Droga na Wschód)
Paryż (Droga na Wschód)
Orient (Droga na Wschód)
O pewnym przyjacielu (Droga na Wschód)
Rozmowa z rodakiem (Droga na Wschód)
Światło (Droga na Wschód)
Wieczór w Tyberiadzie (Droga na Wschód)
Gwiazdy (Droga na Wschód)
Jeruzalem (Droga na Wschód)
O róży jerychońskiej (Droga na Wschód)
Pozdrowienie (Droga na Wschód)
Kodak (Droga na Wschód)
Oczy (Droga na Wschód)
Pozory (Droga na Wschód)
Okręt (Droga na Wschód)
Smutno mi, Boże (Droga na Wschód)
Hamak (Droga na Wschód)
Praca słońca (Droga na Wschód)
Leonardo
Fiume (Droga na Wschód)
Dwa słońca (Droga na Wschód)
Smutek i świat (Z dalekiej podróży)
Ostatnia podróż (Z dalekiej podróży)
Flamengo (Z dalekiej podróży)
Na śmierć Conrada (Z dalekiej podróży)
Mgła na morzu (Z dalekiej podróży)
Dialog o miłości ojczyzny (Z dalekiej podróży)
Stanley (Z dalekiej podróży)
List (Z dalekiej podróży)
Menu (Z dalekiej podróży)
W drodze (Z dalekiej podróży)
Oda o Allanie Gerbault (Z dalekiej podróży)
Palenie zboża (Okno bez krat)
Rozmowa z komsomołką (Okno bez krat)
Prawdziwa Dania (Okno bez krat)
Recepta (Wiersze 1924–1939)
Wiatr od morza (Wiersze 1924–1939)
Przypowieść (Wiersze 1924–1939)
Dwie ojczyzny (Wiersze 1924–1939)
Do przyjaciół w Anglii (Wiersze 1924–1939)
Syreny (Alarm)
Wszystko (Alarm)
O Polsce słabej (Alarm)
Na szkockim brzegu (Alarm)
Stąd bliżej (Wiersze londyńskie)
Ten jest z ojczyzny mojej (Wiersze londyńskie)
Ahaswer (Wiersze londyńskie)
Atlantyda (Wiersze londyńskie)
Liryka (Wiersze londyńskie)
Wędrowiec (Wiersze londyńskie)
Pierwszy sen (Wiersze londyńskie)
Wygnańcy (Wiersze londyńskie)
Podróż (Wiersze 1946–1957)
Exegi monumentum (Nowe wiersze 1958–1963)
Nad morzem (Nowe wiersze 1958–1963)
Conrad (Nowe wiersze 1958–1963)
Notatki włoskie (Nowe wiersze 1958–1963)
Adres (Nowe wiersze 1958–1963)