Antoni Słonimski
Nowe wiersze
1959
Poezja to dzwon
Rozkołysany szeroko.
Męski, spiżowy ton.
Vivos voco,
Mortuos plango,
Fulgura irango.
Niegdyś
Na każdym dzwonie
Ten napis wił się dokoła
I dziś nie kłamie,
Gdy bije dzwon.
Żywych woła,
Umarłych płacze,
Pioruny łamie.
Samoloty drżą na uwięzi,
Nim się rozpędzą na smudze asfaltu,
I po godzinach wytężonej męki,
Jak zmęczone ptaki
Wracają kołując miłośnie,
Hamują pęd i w paru podskokach
Zamierają w rzecz, w przedmiot,
W bezruch oczekiwania
Na nowe trąby srebrne motorów
Wzywające do zmartwychpowstania.
Jak królowa mrówek, Atta Cephalotes,
Po godach podniebnych
Nożycami z chityny obcina swe skrzydła,
Aby już więcej nie wracać w niebieskie,
W pachnące niebo i już tylko tęsknić,
Oślepła w ciepłej głębinie mrowiska;
Tak my z lamp katodowych miliona połączeń
Mózg budujemy, mistrze cybernetyk,
Aby wyzwolić się z sił atawizmu,
Z tej dżungli ludzkiej krwi nieczystej,
Co pchnąć nas może w każdej chwili
W obłęd lub miłość, w zbrodnie
Lub poezję.
Miliony lat starsze od nas błonkoskrzydłe,
Odwieczne ludy braci naszych mrówek,
Gdzie wszelka wiedza stała się dziedziczna,
One zdradziły nam cel i porządek
Życia na ziemi.
Jak ptak złapany w pudło ciemnego pokoju
Nie umie znaleźć otwartego okna,
Tak my, zamknięci w więzieniu mrowiska,
Szukamy drogi wiodącej w niebieskie,
W pachnące niebo.
Odzyskujemy skrzydła na tę chwilę jedną,
Gdy jak królowa mrówek, Atta Cephalotes,
Płyniemy w błękit, który nas oślepia,
I jak liść bezwolny
Tęsknie kołując spadamy na wrogą nam ziemię.
Niedoskonałe twarze mej młodości
Odchodzą w przeszłość i odbite w wodzie
Obrazy, falą zmącone, porywa
Wszystko pochłaniająca wieczna rzeka czasu.
Myślę o tobie, synku mych przyjaciół.
Dwójką zamiast jedynki znaczyć będziesz datę
W nowym stuleciu, w roku dwutysięcznym.
Ta przestrzeń straszna, co mnie od dnia tego dzieli,
Ciemność nie do przebycia, być może dla ciebie
Będzie porankiem dnia sprawiedliwszego.
Cóż mnie jednak obchodzi historia tych sekund,
Paru chwil, w dziejach tajemniczej sprawy
Ewolucji gatunku, wznoszenia, upadku
Istot do mnie podobnych, zwanych Homo Sapiens.
Jak film puszczony szybko, migną jakieś miasta,
Dźwignięte, znów zburzone i znowu wzniesione.
Czy zwiędnie drzewo wątłej gałązki oliwnej,
Czy się rozrośnie w gaj wiecznie zielony,
Czy też przysypie popiół, pył radioaktywny,
Śmiałe marzenia, dumne sny człowiecze?
Nigdy, nigdy, nigdy nie poznam tej prawdy,
A przecież myślą chciałbym przeniknąć tę ciemność,
Czarną toń aksamitną rzeki snu wiecznego,
Co mnie od świata twego i mojego dzieli,
Bo świat twój będzie moim także, w malutkim ułamku,
W tej cząstce drobnej wzruszenia czy myśli,
Która zostanie po mnie gdzieś w nikłym wspomnieniu,
Kiedy krzywdy i kłamstwa, które mnie dziś gubią,
Ustąpią w mrok wstydliwie i syna Klimeny
Nowy Herakles zwolni z oków i łańcuchów.
Tylko myśl ludzka wolna i nieustraszona
Usprawiedliwić zdoła trwanie żerowiska,
Które zowie się światem. Cóż by za sens bowiem
Miały miliony stworzeń, co poprzez millenia
Wzrastały i padały gnane wieczną żądzą,
W straszliwym marnotrawstwie upartej przyrody,
Która gnój żywych nerwów, strachu i udręki
Płodzi i niszczy, by z gnilnych podłoży
Mógł wreszcie kwiat wyrosnąć piękności nieziemskiej,
Kwiat myśli ludzkiej, wolnej i nieustraszonej.
Tylko ona nas może wyswobodzić z więzów,
Ocalić ród wybrany, gdy na przekór bogom
Prawdziwy Prometeusz zejdzie z gór Kaukazu.
Leciałem naprzeciw wschodzącemu słońcu.
Godziny skracały się jak cień poranka.
Tym lotem jak ręką objąłem pół globu
W ostatnim pożegnalnym uścisku.
Motory hucząc pożerały przestrzeń,
Spod kłębowiska chmur wyłonił się brzeg
Pustynnej, kamiennej krainy,
Rude, zastygłe koleiny,
Łożyska wyschniętych rzek.
Wszystko przeminie, jak przemija zieleń
U bramy perskich ruin i syryjskich skał.
Na wymarłe Eridu wapienne ulice
Upiorne światło leją fałszywe księżyce,
I na ziemi rzuconej w niewstrzymany bieg
Zostanie kamień tylko. A pośród kamieni
Łożyska wyschniętych rzek.
Szybko cofnięta taśma dyktafonu
Słów naszych szyk umowny rzuca w nieistnienie,
W galopujący bełkot. Gdy patrzę na smugę
Świateł i cieni nie widząc ekranu,
Niepogodzony z bezsensem istnienia,
Czy zdołam znaleźć jeden punkt, z którego
Można by obraz i dźwięk chwycić pełny?
Niepogodzony z bezsensem istnienia
Myślą jak gniewną falą przypływu o brzegi
Biję skał czarnych mgławic Andromedy.
Niepogodzony z bezsensem istnienia,
Szukam twych oczu i ciepła twej ręki,
Aby cię chwycić. Wydrzeć ze wspomnienia
Na moją stronę. Jeszcze stronę moją.
Nie było między nami żadnej tajemnicy,
A teraz próżno wzywam cię wśród nocy,
Niepogodzony z bezsensem istnienia.
Choćbym zdołał pochwycić wszystkie pozaziemskie
Fale, obrazy, słowa, melodie i znaki,
Co przenikają mury jak duch Króla Ojca,
Prostodusznym Bernardo będę, nie Hamletem,
Który umiał odczytać wezwanie zza świata.
Cóż odnajdziemy zawieszeni w środku,
Pomiędzy mikro– a makro–kosmosem,
Zbrojni w trzy zmysły w klatce trzech wymiarów?
Niepogodzeni z bezsensem istnienia,
Z krzywdą i zdradą, lękiem i cierpieniem,
Duchom podobni dzwoniąc łańcuchami,
Przenikamy przez mury nowych Elsinorów,
Aby zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem,
Straszyć warty królewskie i przemijać cieniem.
Nie dla nas Plazy, Waldorf–Astorie,
Nasza ojczyzna parafiańszczyzna,
Czerwona cegła budki dróżnika,
Bizancjum koszar mikołajewskich,
Czworaki dworskie nisko przysiadłe,
Jak gdyby chciały zmylić historią,
Która spisując cyfry przepadłe
Czerwoną kreską bilans zamyka.
Bzy i kasztany ścianą za oknem,
Kubeł blaszany, z którego chlust
Spada wieczorem błękitną smugą
Bratkom kwitnącym prosto do ust.
Księżyc i żaby. W dobrym fotelu,
Co się starzeje jak nasz rówieśnik,
Siadłbyś wieczorem.
Dałbym ci książkę starą, dziecinną,
W szarej okładce miejskiej czytelni.
Kto długo nocą wiosenną nie śpi,
Okna otwiera w dusznym hotelu,
W tej starej książce młodość odnajdzie
Jak płatek róży i znajdzie sen.
Za długo oczy, serce twe nużył
Pejzaż nieludzki, obraz nie nasz.
Są jeszcze przecież mroczne podwórza,
Gdzie się o zmierzchu z ruin wynurza
Czas rozpoznany, jak z fotografii
Wyblakła, szczupła uczniowska twarz.
Czekały w Parku znajome drzewa,
Letnie wieczory i na Krakowskim
Niebieskie szybki starej latarni,
W liściach na skwerku, gdzie Matki Boskiej
W złotej koronie posąg się czerni.
Gdy niebo obce, świat naruszony
Nieziemską łuną barwi obłoki,
Gdy słychać pierwsze pomruki gromu,
Jak ten, co trwożnie przyśpiesza kroku,
Aby przed burzą zdążyć do domu,
Ukryć się trzeba wśród rzeczy bliskich,
Drzew, ulic, mebli, ruin i mroku,
Jak wśród przyjaciół, najbliższych krewnych.
Młodość porywa, trawi gorączką,
A wiek przybliża, schyla ku ziemi,
W której spoczniemy uspokojeni.
O, jakże mogłeś skokiem szalonym
W new–yorskich ulic runąć kaniony,
Ty staromiejski — z czterdziestu pięter!
Lotem podniebnym, o, jakżeś mógł
Tak trzasnąć głową w new–yorski bruk,
Jak pięścią gniewną.
półobrócony stojąc na weneckich
schodach,
Na których marmur wbiega szeleszcząca piana
(Wenecję zwłaszcza bardzo ci polecam,
Bo to i Tomasz Mann, i Szekspir razem),
Przed Tintoretta wstrzymaj się obrazem
I zamyślone oczy przerzuć w stronę Swanna,
I tak stronica, co przed chwilą pusta,
Zaczerni się literą, aż niespodziewana
Owionie cię melodia Vinteuila z Prousta,
Zapach ostryg paryskich i kawy Floriana.
A jeśli nie dość będzie człowieczeństwa,
Zamknij to zdanie rzymskich cegieł łukiem,
Za norwidowym idąc rozstrzelonym drukiem
Z architektury przejdź do społeczeństwa.
I tak się zwiążesz z przeszłością i losem,
Że przetrwasz chwilę, jak echo za głosem.
Echo minęło. Cóż zostanie?
Zostanie po mnie para butów,
Które wykonał mistrz nie lada,
Niejaki Codner Coombs and Dobbie,
Dwadzieścia jeden Jermyn Street,
I długo jeszcze mój zegarek
Wydzwaniać będzie swe tik–tak,
Bo trwalszy jest szwajcarski werk
Niż mego serca wątły wrak,
Dogasający już ogarek.
Szlafrok kupiony w Tel–Avivie,
Koszule z Tokio, garnitury,
Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie
I zapisuję wszystko w darze
Młodym warszawskim lowelasom.
Niech mnie odnajdą na bazarze
Braci Różyckich. Gdy sen głuchy
I wieczna mnie ogarnie mgła,
Niech po Warszawie moje ciuchy
Połażą jeszcze rok czy dwa.
Kłamstwo — żywioł piąty
(Tak nazwał je Leonardo)
Kroplą farby drukarskiej
Spłynęło z dziennika szpalty
Na blachy dachów i ulic asfalty.
Pozornie nic się nie zmieniło.
Tylko skrzywiła się twarz urzędnika.
Tylko sam siedzę przy stoliku
I widzę schody bez poręczy,
Które prowadzą do nikąd.
Struna trącona nie dźwięczy.
Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!
— Jakże mi wstać? I dokąd iść z mogiły?
Zimny mój całun, czecheł, gzło,
Grobowy strój przegniły.
Któż mnie zechce wziąć w ramiona,
Gdym już była pogrzebiona?
Cóż mi z mocy twej i łaski,
Łaska trwoży, moc zasmuca.
Nie cieszy blask, co cień rzuca,
Gdy wiem, jakie cień rzuca blaski;
I z tą prawdą żywot długi
Jakże przetrwać, aby w końcu
Znów umierać po raz drugi?
— Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!
— Jakże możesz kogoś, panie,
Skazywać na zmartwychwstanie,
Kogoś, kto już poznał sekret,
Ten, o którym tylko wie kret,
Ziemny gad, szczur, pająk, korzeń,
Co czerpie sok z martwych stworzeń,
Kogoś, kto z otwartym okiem,
Tak jak ja na dnie głębokiem
Widział, widział…
Pozwól skryć się w ciszę ciemną,
Gdym znalazła już tę przystań.
Albo zejdź tu, umrzyj ze mną
I zmartwychwstań!
Po dniach utrapień, zgiełku, wrzawy,
Kiedy wytchnienia przyjdzie chwila,
Gdy głowa sennie się pochyla
I w ciszy płynie czas łaskawy,
Kiedy się pióro chwieje w dłoni,
Bezwolne nad stronicą czystą,
Gdy srebrna cisza w uszach dzwoni,
Wsłuchaj się w ciszę tę srebrzystą.
Bo nie w zwycięstwach pyrrusowych,
Triumfach, klęskach i zmaganiu
Odnajdziesz prawdy głos surowy,
Ale w tej ciszy i w słuchaniu.
Jak ktoś, co wstrzymał się przed progiem,
Nim zrobił pierwszy krok w nieznane;
Zapomnij rany otrzymane,
Pojednaj się z wczorajszym wrogiem,
Rzuć pychę, która w bezsenności
Groźnym rozrasta się koszmarem,
A spokój smutki twe uprości,
Właściwą im przywróci miarę.
,,… Would you come to us?
What is that ieeling that you have
about that ugly city of yours?”
o mnie z tym miastem łączy?
Rzecz mała.
Śliwki i jabłka
Z jesiennym zapaszkiem,
Uczniowska czapka,
Co w deszcz pachniała
Lakierowanym daszkiem.
Nawet kapusty oddech zły
Z piwnic zakratowanych ust,
Stukot dorożki, błoto, mgły,
Woda kwiatowa pierwszych bóstw.
Zapach młodości to klej
Książek z czytelni,
Wiatrów wiosennych longplay
I księżyc w pełni.
Próżno szukać egzotyk
Na wszystkich mapach.
Mocniejszy młodości dotyk.
Słuch, zapach.
Waga dzisiejszych spraw,
Urok minionych chwil.
And that is quite enough,
And that is what I feel.
Plunąć by na to wszystko i zatrzasnąć drzwi
Od tych cholernych naszych heroicznych czasów.
Szkoda może ostatnich już pogodnych dni
Mazurskich jezior, Obór, nieborowskich lasów.
Niemęska to jest sprawa schodzić z pola bitw,
Lecz chciałoby się wytchnąć, odejść choć na chwilkę
Od politycznej giełdy, klik, mafii i sitw,
I na stronie sam z sobą poszeptać jak Rilke
Albo pisać mistyczne, skandynawskie nudy,
Że chłop, że Bóg, że kosmos huczy w liściach drzew,
Cóż, kiedy mam alergię taką do obłudy,
Że cholera mnie bierze, zalewa mnie krew,
Gdy czary rzuca na biedną Tytanie Oberon,
Gdy nie spędzony kijem ze sceny Tartuffe!
Świat ginie! — krzyczą tchórze, więc kto jeszcze żyw,
Na pożar Rzymu lutnię ma stroić jak Neron?
Gdy argentyński klerk, paryski odszedł mistrz,
A bigot, przyszły wódz, czeka u drzwi ambasad,
Chwal ludzką myśl, obrońco kartezjańskich zasad,
A głupstwo, fałsz i mit szyderczym piórem niszcz!
Słownik naszej młodości, mowa lat dojrzałych
To stryszek, gdzie wśród kurzu, na stosach rupieci,
Wśród gratów i pamiątek minionych stuleci
Leżą słowa zniszczone o barwach spłowiałych.
„Pług i miecz” rdzą pokryty już nie zda się na nic,
Nie zaorze straconych „rubieży” i granic.
Zwodzi mądrość ludowa i prawdy odwieczne.
„Królestwem Morfeusza” włada barbiturat,
Przysłowia sens straciły, bo właśnie akurat
„Piąte koło u wozu” stało się konieczne.
Lew „gniewny król pustyni” to tchórzliwa owca
Wobec czołgu. Antyczna czym jest „siła gromu”,
„Piorunów tysiąc” wobec energii atomu,
„Orla lotów potęga” wobec odrzutowca?
Są słowa, co umarły, jak wszystko śmiertelne,
Inne nam splugawiono, z pamięci wydarto.
Patrz, jak szuler zagrywa sfałszowaną kartą
Kryjąc gestem sakralnym oszustwa bezczelne.
Ach, wrócić do lamusa, wrócić na poddasze.
Wydobyć z zapomnienia, ze stosu starzyzny
Poczciwe słowa „prawość” i „miłość ojczyzny”.
Pozostać w słowach dawnych, bo to słowa nasze,
Jak w ubraniach ubogich, czystych, choć niemodnych.
Kto chce, niech rzuca garścią w alchemiczne tygle
Słowa pstre lub układa semantyczne figle.
Jałowa to potrawa dla naszych ust głodnych.
Przyjaciel zakochanych, poetów towarzysz,
Rozjaśnia noce nasze wiernie od stuleci.
Z tobą jest, który kochasz, z tobą, który marzysz.
Któż ma bronić księżyca, jeśli nie poeci?
Niech płynie we śnie srebrnym. Czyż ziemi nie starczy
Na wieczny trud Syzyfa i rozpacz Antygon,
Że trzeba tej strzelniczej, pozaziemskiej tarczy,
Co niebo zmienia w rakiet kosmicznych poligon?
Chciwy pożeracz trupów zwierzęcych, chutliwy
Morderca i niszczyciel płodny bez rachunku,
Wiedziony przez natury dwa imperatywy:
Obronę własnej skóry i ciągłość gatunku,
Już rośnie, już się zbroi astralny bohater,
Co Marę Imberium, ciche Marę Tenebrarum,
Dolinę Herodota i Tychona krater
Napełni bólem ludzkim i ziemskim koszmarem.
Prawo moralne we mnie, a niebo gwiaździste
Nade mną. Cóż, gdy prawo przemocą hańbione.
Niech więc krążą księżyce w biegu nie zmienione
I niech przynajmniej niebo pozostanie czyste.
Jak zapóźniony gość w hotelu
Opustoszałym po sezonie,
Błądzę po pustych korytarzach,
W jadalni piszę na serwetkach
Esy—floresy, inicjały,
Przyjaciół przypominam twarze,
Co mnie tak nagle opuścili,
Wychodzę sam na pustą plażę;
Morze i niebo wciąż błękitne,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
Gdy do pokoju wchodzę, morze
Szumi, gdy tylko drzwi otworzę.
Pełno tu wspomnień i pamiątek.
Patrząc na domki secesyjne,
Nucę niemądre, melodyjne
Piosenki naszych dni młodości,
Wspominam słowa, których wątek
Przerwała burza. Już na zawsze.
Nie mogę pojąć jak rozrzutnik,
Kiedy roztrwoni już majątek,
Gdzie się podziały wszystkie lata,
Których mi dziś tak brak okrutnie.
Nie wierzę lustrom ani twarzom
Mych rówieśników postarzałych,
Wychodzę sam na pustą plażę;
Niebo i morze wciąż błękitne,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
W Londynie na Bessborough Gardens
Powiedział nagle:
„Może to Pani zaraz zabrać ze stołu”.
(Była to pusta filiżanka,
Talerz z resztkami bekonu,
Marmolady trochę i grzanka.)
Na pustym stole
Wygładził arkusz papieru
Wahając się długo,
Wpół po francusku,
Na wpół po polsku myśląc
Pierwsze słowo nakreślił:
THE.
Gdy napisał te
Litery trzy
(Czyta się ti, ejdż, i),
Ominął gąszcz
Ojczystych Ę, Ą, SZ, CZ,
Ominął brzeg płaski
Rzeki niegłębokiej
I wypłynął na ocean szeroki
Mowy anglosaskiej,
Tam gdzie się jawią
Te litery trzy:
THE.
Przez mleczne mgły
Sączy się wątły brzask
Na Barkley Bank
I policjanta kask.
W kominku ogień trzaska.
Dickens, Mark Twain.
Fajka. Dzwoni Big Ben.
Spokojny sen.
A tam była Wołogda,
Żytomierz i Czernichów,
I matka płacząca po cichu,
I carski pod drzwiami żołnierz.
Ale nie cisza, nie mgła, tylko wicher
Mógł zelżyć ten ból i ten ciężar,
Co serce dławił.
Jest takie angielskie przysłowie:
Podróżować to znaczy zwyciężać.
Zwyciężyć to znaczy wybawić.
I popłynął morza ogromem
Wyzwolony z pęt,
I nie powrócił nigdy do własnego domu,
Bo nie był domem
Jego dom w hrabstwie Kent.
Na pokładzie owici w kokony jedwabiu,
Ciemni z plamami różowych pięt
Marząc Mekki dalekie,
Gdy płynęli wieczni pielgrzymi
Przez czarną, gwiaździstą noc
I ja słyszałem jak lord Jim
Głos, który kusił: „Skocz!”
1958 — 1959