Antoni Słonimski
Torpeda czasu
Nieraz Już szukałem sposobu przedstawienia życiorysu Science–Fiction i zawsze okazywało się, że czysto literackie kryteria nie wystarczają. Może należałoby opisać jej koleje językiem rozumiejącym światłego psychologa, który bez skandalizowania, ale i bez czułostkowości ukazuje to, co się w XIX wieku nazywało upadkiem porządnej kobiety.
Historia literatury, podobnie jak kronika towarzyska, pewne sprawy okrywa dokładnym milczeniem. W wielkiej „Literary History of the United States” (Mc Millan Company, New York, 1515 stron, 59 autorów, 6 redaktorów) — której ostatnie, z 1964 roku wydanie, leży na moim biurku — na próżno by szukać w rzeczowym indeksie hasła „Science–Fiction”. W spisie omawianych autorów (56 szpalt najdrobniejszej czcionki) nie ma ani jednego nazwiska pisarza tego gatunku — z wyjątkiem H. G. Wellsa, zacytowanego zresztą w związku z jego „pozafantastyczną” działalnością. Są jednak w tym tomie wymienieni pisarze i pisarki, których oprócz historyka ze stopniem uniwersyteckim nie zna nikt — postaci czwartorzędne, ale z „dobrego towarzystwa”.
Zarazem obecności Science–Fiction na rynku książkowym USA nie dostrzec niepodobna. Książki te wychodzą masowymi nakładami, w takiej ilości, że wszystkich nie przeczyta nawet maniak rakietowy, zaprzysiężony gwiazdoman. Należy do nich doliczyć dwakroć tyle utworów w magazynach i publikacjach specjalnych. Piszą te utwory setki ludzi, setki mózgów wytłaczają z siebie do ostatniego atomu pomysłowość, kulminującą w stwarzaniu wizji najbardziej groteskowych, szokujących, dramatycznych — czy sama liczba w tym trudzie mrówczym zaangażowanych nie powinna gwarantować, że choć część owych dzieł godna jest wstępu do „Literary History of the United States”? Byłożby milczenie jej tylko wynikiem uniwersyteckiego zarozumialstwa, lekceważącej nonszalancji profesjonałów, kiperstwa akademickiego, zakamieniałego w konserwatyzmie, ślepego na wartości gatunku, który jest — jak głoszą jego wyznawcy — solą nowoczesności, prawdziwym lustrem przemian naszego świata?
Obawiam się, że nie problem „zlokalizowania winy” należy badać, lecz tylko w miarę pouczających, w miarę żałosnych losów owej literackiej istoty, co — choćby w dziełach Wellsa — tak świetnie się przecież; na przełomie wieku, zapowiadała.
Otóż zdarzyło się ze Science–Fiction — nie w jednym miejscu i czasie, lecz to klęski nie umniejsza — szereg niedobrych rzeczy, które jej życie złamały. Ona sama nie bardzo nawet, zauważmy, zdaje sobie z nich sprawę — tym gorzej dla niej.
Zapadła mianowicie — prawie już u początków — na dwuznaczną rozrywkowość, a gdy zaczęła się podobać, dostała olbrzymich nakładów; powodzenie zaszkodziło jej reputacji, lecz brnęła dalej — puściła się z powieścią kryminalną, aż wreszcie wylądowała w brukowych magazynach, gdyż okazała się niezwykle „chodliwym” towarem.
Aby — przed zstąpieniem, w ślad za Science–Fiction, do podejrzanych jej przybytków — jeszcze przez chwilę ogarnąć rzecz z ptasiej perspektywy, to, w jaki sposób poszczególne gatunki literackie zdobywają sobie rangę w hierarchii całej literatury, jest, przyznajmy, sprawą tyleż ciekawą, co niejasną. Kiedyś powieść była rodzajem literackim o wiele „gorszym” od poezji i na miano „epiki” mógł sobie zasłużyć poemat, ale nie jakaś historia, opisująca prozą perypetie codzienności. Dramat, dzięki dobremu greckiemu pochodzeniu, jako szlachetnie urodzony, nigdy nie grał roli arrywisty — lecz na przykładzie powieści daje się badać kariera, wychodząca z nizin, pniecie się wzwyż, które własnym, olbrzymim wysiłkiem zdobywa sobie wreszcie szacunek powszechny. Gdy jednak koryta poszczególnych gatunków w ocenie społecznej definitywnie zastygną, utwór, powstający wewnątrz jednego z nich, jeśli to jest gatunek choć trochę podejrzanej konduity, nie może nobilitować niczego prócz siebie. Innymi słowy: „Zbrodnia i kara” nie jest uważana za znakomitą powieść kryminalną, ponieważ ramy naszej klasyfikacji takiego ustalenia nie dopuszczają. Dostojewski w obrębie „powieściowej kryminalistyki” się nie zmieścił, przekroczył granicę — lecz uczynił to we własnym, a nie gatunku imieniu. Gdy zatem „gatunkowo” utwór nawet daje się zaklasyfikować do „kryminałów”, jak książki Chestertona, ale gdy zarazem go cenimy, natychmiastową decyzją konstatuje się, że „kryminalność” jego (albo w innym wypadku, „romansowość”) jest tylko PRETEKSTEM, udaniem autorskim, dowodem pisarskiego wyrafinowania subtelnego, lecz nie — rozpusty. W ten sposób gatunek nadal zachowuje znamiona podejrzanego prowadzenia się, a książkę ocalamy dla „prawdziwej literatury”. I wilk jest syty, i owca cała.
Z biegiem czasu jednak przekroczyć — książce najlepszej nawet — granicę gatunkowego getta staje się coraz trudniej. Wspomnieliśmy „Zbrodnię i karę”, przypomnijmy więc sobie postać występującej w niej Soni, prostytutki o sercu czystym i szlachetnej duszy; skądinąd jednak dobrze wiadomo, że klienci podobnych osób nie w takich kontaktują się z nimi sytuacjach, które sprzyjałyby wyjawieniu wyższych walorów duszy i serca, a bardzo trudno wykryć w kimś lub w czymś to, czego się nie szuka. Zresztą — trudno i darmo — wykonywanie każdej profesji ma swoje konsekwencje nieuchronne; zachować — jak Sonia — czystość wewnętrzną nie tylko łatwo nie jest, ale zakrawa to — niestety — na niemożliwość prawie, ponieważ każdy staje się w końcu taki, jak ci, z którymi przestaje. Rozpoczynają się wszak procesy przystosowania nieuchronne, na których służbę idą umiejętności skądinąd dobrze urodzone, cenne, jak bystrość, inteligencja, wdzięk, talent podobania się — to wszystko, w co była Science–Fiction od urodzenia bogato wyposażona. Lekko przejaskrawiając powiemy, że rozrywkowość gatunku jest szczególnym rodzajem służby, takim, w którym ten, kto rozrywki dostarcza, ją ma przede wszystkim sprezentować odbiorcy, a nie siebie, nie swoją osobowość, bo ta się nie liczy. A przecież sztuka do tego właśnie się sprowadza, i tym jest szlachetniejsza, w im jawniejszym stopniu artysta staje przed nami, jako pewien człowiek niepowtarzalny, który to i w taki sposób ma nam do powiedzenia, że go w tym nikt nie zastąpi; dojść ma do kontaktu najbardziej osobistego, intymnego nawet, ale na poziomie, który wszelką uległość, płaskie schlebianie gustom wyklucza. Stajemy się powiernikami prawd autorskiego przeżycia, które utwór nam komunikuje w największym zaufaniu, w sekrecie nieomal — a nie nabywcami towaru z metra i sztuki.
Mówiliśmy już mimochodem o dwuznaczności, jaka cechuje pozycję Science–Fiction, ponieważ nie jest tak, jakoby się ona dokładnie w ten sam sposób wulgarny puszczała, tak się z żadnymi względami nie liczyła, takim przepojona bezwstydem działała, jak, powiedzmy, powieścidła pornograficzne lub „czarne” powieści kryminalne. Była to istota dobrze urodzona przecież, z rodziców pełnych uczoności i fantazji, o rodowodzie, sięgającym klechd, mitów, baśni, a zarazem — racjonalności encyklopedystów i empiryczności filozofów angielskich, dysponowała też błyskotliwością dyskursywną, umiała być poważna lub drwiąca — i stała — tak przynajmniej można było sądzić — przed zgoła olśniewającą karierą. Mogła wszak pójść racą w górę, ku elitarnym wyżynom wtajemniczania w najgłębsze problemy nauki i filozofii człowieka, w — jakże doniosłą dzisiaj — moralną problematykę technologii działającej, mogłyby się wewnątrz niej toczyć olbrzymie dyskusje o prawdy trwałe naszego rodzaju, mogłyby tam powstawać całe metafizyki, w przyszłość skierowane, a przeszłość odzwierciedlające. Wszystko to być mogło, ale nie stało się, gdy każdy omal z talentów, każda z cnót w powiciu już była lekko zaznaczona piętnem potencjalnego przynajmniej nadpsucia — czy upadku po prostu.
Najpierw — naturalnie — należałoby powiedzieć wiele o przyczynach ekonomicznych, którym w sposób wyłączny (jak można by mniemać) nieszczęsna Sonia Dostojewskiego zawdzięczała swoje zejście na ulicę. Lecz zauważmy trochę marginesowo, ale doprawdy nie cynicznie, że ekonomia ekonomią, a gdyby nie walory pewne, na ulicy właśnie popłatne, żałosna ta, w dół schodząca kariera w zarodku okazałby się niemożliwą, gdyż taki na przykład garb zmusiłby Sonię do zachowania cnoty nie tylko duchowej. Otóż Science–Fiction objawiła się światu nie tylko inteligencją obdarzona przeszywającą, ale i urodą, dosyć, dodajmy, łatwą, a przynajmniej nie aż tak trudną, żeby nie mogła liczyć na odbiór masowy. Przyczyny popularności bywają rozmaite — niekiedy są tylko rezultatem posłusznego nakazom mody snobizmu — dotyczy to, po części przynajmniej, zgody, z lekka zrezygnowanej, szerokich kręgów odbiorczych na malarstwo abstrakcyjne. O ileż jednak wygodniej jest, kiedy można — występując w szanownej roli konesera sztuk — zarazem i modzie hołdować snobistycznej, i sobie w cichości ducha dogadzać — przed aktami naturalistycznej szkoły, które tak umieją urozmaicać przeżycia odbiorcze, jak tego żaden akt Picassa nie uczyni. Są to sprawy drażliwe trochę, zapewne, lecz trudno je przemilczeć. Rolę reklamującą seksu odgrywała — w początkach drogi życiowej Science–Fiction — przygoda, zawsze w niej obecna. Gdyż jako awanturnicze i przygodowe, sensacyjne nawet, można było odbierać wszystkie bez mała powieści Wellsa. Można było zamykać oczy na ich filozoficzną, scjentystyczną problematykę, a przecież stać się pilnym, z uszami czerwonymi, czytelnikiem „Wojny światów” czy „Wyspy doktora Moreau”. A jeśli moje wywody wydają się naciągane, oto dowód, którym się legitymują: powieści Wellsa wychodzą w USA — w tych samych seriach, w jakich „szeregowa” S–F się pojawia, ale wychodzą tak tylko jego fantastyczne książki. I podobnie z Poego, powiedzmy, „wydłubuje się” to, co będzie pasowało do zbiorów „Horror–Stories”, albowiem GATUNEK zdominował autorów, podporządkował ich sobie, szczelnie otorbił, tak, że co za jego granicę „wystaje”, ulega amputacji. A przecież dla każdego czytelnika Wellsa czy Poego jasne jest, że się ich książki liczą jako pewna myślowa, pojęciowa całość, lecz prawa gatunku okazały się silniejsze od wewnętrznej mocy spójnej utworów nawet pisarzy tej miary. Więc „łatwiejszej” urodzie zawdzięczać musi Wells to, że część jego książek prowadzi skarlały tryb życia wewnątrz kolorowych okładek, „wessana” w głąb Science–Fiction, więc ulega dzieło autorskie rozdarciu, które wyobrazić sobie możemy, myśląc, jakby się Tomasz Mann prezentował, „rozbity” na utwory „O hochsztaplerach”, „O lekarzach” czy „O muzykach”.
Swoistość wszakże Science–Fiction nie tylko rzeczą możliwą, ale i konieczną uczyniła — w trakcie jej „ubrukowienia” — zachowanie znamion niektórych dobrego urodzenia, przynajmniej na czas wcale długi. Literatura rozrywkowa ma swoje piętra, jak Stevensonowskie, gdzie myślenie jeszcze jest dopuszczalne, ale ma i takie, ujednoznacznione w tandetności, gdzie tylko wysługiwać się może, tylko łechtliwą daje przyjemność, nic w zamian — to znaczy wysiłku czytelniczego, domyślności intelektualnej, czy wręcz „próby serca” — nie wymagając. Na owym poziomie ułatwień maksymalnych stanowi już tylko surogat przeżyć albo nieosiągalnych, albo zgoła — przez konwencje społeczne — zakazanych. Jako podobny czynnik zastępczy jeszcze najniewinniejsza jest angielska postać powieści kryminalnej — która z życia detektywa i zbrodniarza czyni rozgrywkę szachową po prostu, więc wciągającą grę intelektualną, opatrzoną surowymi regułami. W swojej „czarnej”, amerykańskiej mutacji zaspokaja już apetyty sadystyczne i masochistyczne, a w na poły pornograficznych romansidłach, w owych „łóżkowcach”, które mają swe wcielenia „detektywistyczne”, „towarzyskie”, „historyczne”, zaspokaja zastępczo seksualne marzenia. Science–Fiction długo, należy przyznać, przed aż takim sprostytuowaniem się broniła. Była przygodą ludzi myślących, więc choć trochę myślącego też wymagała czytelnika. Lecz działała, o czym nie wolno zapominać, pod stałą presją czynników ekonomicznych. Skoro wytwórcy towaru muszą jak najwięcej produkować, pierwszym obowiązkiem odbiorcy, iście obywatelskim, jest konsumpcja najżarłoczniejsza z możliwych. Tak więc — w wypadku literatury totalnie skomercjalizowanej, jaką przedstawia S–F w Stanach — o wszystkich tych procesach, które powodują powolne „dojrzewanie” książki w kontaktach z czytelnikami, o tych procesach naturalnych selekcji, co odsiewają w ciągu lat tylko pozycje najbardziej wartościowe — nawet pomyśleć niepodobna. Wszystko, co się pisze i drukuje, stanowi zjawisko efemeryczne, publiczność, odpowiednią tresurą wdrożona, przerzuca w podmiejskich pociągach kartki barwnych magazynów, wyrzuca je i wyciąga ręce automatycznym już gestem — po nowe wydania. Któż wdaje się — z klientów Soni — w długie z nią, nocne rozmowy, kto bada niepokoje jej serca i ducha cierpienia? Gdyby sama spowiadać się z nich próbowała, rychło by wystraszyła tylko wszystkich i zamiast żyć w pohańbieniu, z głodu by umarła. Science–Fiction musi obecnie to produkować, czego od niej oczekują, a oczekują tego, co skwapliwie rzuca na rynek — oto zamknięty krąg procesów utowarowienia literatury.
Jak wiadomo, nie ma zwyczaju mieszania skarpetek ze swetrami i krawatami — każdy gatunek towaru ma w sklepie własną szufladę. Prawdziwej literatury aż tak się nie szufladkuje. „Faust” nie stoi na półce pod hasłem „Czarownice, Diabły, Romanse Łóżkowe” ani „Pan Tadeusz” pod napisem „Awantury w domach jednorodzinnych”. Trzeba pierwszego szukać pod „Goethe”, drugiego pod „Mickiewicz”. Do takiej indywidualizacji S—F dawno już straciła prawo. Jest ona raczej jak swetry sprzedawana — osobną szufladkę wypełniają utwory „Science Fantasy”, osobną — „Space–Opera”, inną — „Horror–Stories”, „Aliens” i tak dalej. Każdy autor ulega więc poszatkowaniu nawet wewnątrz gatunku albo się sam po prostu aż tak specjalizuje, by wszystkimi książkami zmieścić się w obrębie jednej szuflady.
Prawa fizyki nie działają na terenie literatury w sensie dosłownym, lecz można mówić o pewnych ich odpowiednikach. A więc prawo wielkiej liczby, które w fizyce uśrednia, w literaturze — przyćmiewa, poszarza. Odłamek bursztynu, położony na czarnym aksamicie, to obiekt godny uwagi; sto miliardów takich odłamków to tylko olbrzymia kupa mętnożółtawego szkliwa, przywodząca na myśl nie tyle klejnoty, ile rozjechany traktorem ładunek butelek po piwie. Wszelka oryginalność, wyjątkowość, niezwykłość zostaje liczbą wygaszona, ulega w tłoku totalnej inflacji, nieznośny nadmiar sprawia, że nawet brylanty upodobniają się do szkła tłuczonego — czego wymagać od książek, które tylko rzadko są do brylantów podobne? Jakież z kolei reakcje budzi w autorach sytuacja tak nieznośnej stadności? Wysiłek wybicia się za wszelką cenę prowadzi do eksploatowania tematów coraz mniej liczącego się z klasycznym „savoir vivre” gatunku. Nie wiem, kto pierwszy z autorów pojął, że od skafandra jest nagość, od rakiety — łóżko w niej — do sprzedania łatwiejsze. Był to zaiste odkrywca „à rebours”. Otwieram wrześniowy numer (1964 rok) „Fiction” — francuskiej mutacji amerykańskiego „The Magasine of Fantasy and Science–Fiction”. Pozycja pierwsza: „Poświęcenie humanoida” — nieziemska cywilizacja z popsutym regulatorem klimatu po to angażuje do jego naprawy młodego Ziemianina, żeby znalazł w muzeum zamrożoną osiemnastoletnią dziewczynę z 1852 roku i mógł ją pomału wprowadzać w sprawy płci. Pozycja druga: „Czarna magia” — zamknięci w popsutym statku kosmicznym, naprawić go nie mogąc, uczeni ziemscy za pomocą „czarnej magii” wzywają diabła, który wprawdzie umożliwia im powrót na Ziemię, ale średniowieczną, ze stosami Inkwizycji płonącymi. Trzecia: „Raport o zachowaniu się seksualnym mieszkańców Arktura 10”. A więc po to, żeby ktoś mógł z kimś do łóżka pójść, uruchamia się rakiety, mózgi elektronowe, kosmosy i całą resztę. Seks zwyciężył nie tylko przygodę intelektualną — razem z nią znikł z kartek Science—Fiction nieodłączny od niej — jak się zdawało — racjonalizm. Diabły, demony, wampiry nie są już podawane w nowej wersji „elektronowych mózgów” — one wróciły dosłownie i tylko posługują się takimi aparatami, dbając o „nowoczesność”. Tak nacisk konkurencji, który gdzie indziej przetwarza się w selekcję odsiewającą, prowadzi do „erotycznego i racjonalnego” odhamowania.
Lojalność każe przyznać, że seksu jako przyprawy używają autorzy raczej pośledni. W Science–Fiction zachodzi niewątpliwie znaczny rozrzut talentów i należałoby spytać, czy całe przyrównanie, na którym zbudowaliśmy nasz osąd, nie jest tym samym, czym byłoby oskarżanie Balzaków i Dostojewskich za przestępstwa popełnione przez czwartorzędnych pismaków? Jednakże osobliwością gatunku tak zamkniętego jest to właśnie, że się w nim utwory o bardzo różnej wadze artystycznej definitywnie rozwarstwić nie mogą. Jak wiadomo, jest nie do pomyślenia, żeby ten sam literacki periodyk publikował obok siebie Elliota i Courts–Mahlerową. Natomiast utwory najgorszych i najlepszych „fantastów” tkwią obok siebie między tymi samymi kolorowymi okładkami i wychodzą w tych samych seriach „pocketów”. Na kimś, kto się z podobnym sąsiedztwem styka po raz pierwszy, robi ono wrażenie raczej osłupiające. Lecz to właśnie przekonuje nas, że wszystkie takie utwory łączą się w dziwacznie „uśredniającym” pokrewieństwie, które sprawia, że najlepsi oceniani są poniżej, najgorsi zaś — powyżej własnych walorów, ponieważ poszczególne indywidualności autorskie zostały zdominowane przez fantastyczną konwencję. W każdym razie średni czytelnik, ten, co od opowieści wizjonerskich, rzadkich, lecz przecież istniejących, bez mrugnięcia oka przechodzi do bzdur, w których prymitywizm narracji walczy o lepsze z nonsensownością intrygi, wydaje się osobą w najwyższym stopniu zagadkową. Mimo woli znów na myśl ciśnie się paralela upadku, ponieważ zapity awanturnik, zataczający się w stronę domu publicznego, i wykwintny arystokrata, który bawi u kurtyzany wspaniałej, szukają przeżyć raczej podobnych. Z tej strony oglądana dwuznaczność gatunku, co miał być aż ciężki od problemów, obnaża się szczególnie jaskrawym sposobem. Niektórzy „zwolennicy z zastrzeżeniami” uważają Science–Fiction za rodzaj zbeletryzowanego eseju, w którym przygodowa forma jest lukrem, osładzającym treść intelektualną niezliczonego mnóstwa hipotez, rozbitych na partie dialogowe i odautorskie komentarze. Lecz owa treść intelektualna — bez względu na jej jakość, z reguły choć trochę wątpliwą — nigdy nie jest wchłonięta artystycznie przez narrację, ale tkwi w niej, jak balast, z grubsza tylko opakowany schematyzmem wykładów i rozmów. Bardzo charakterystyczną, jak sądzę, jest próba poddania utworu kompresji dla sumiennego streszczenia; w wypadkach dzieł wybitnych każde streszczenie jest względem oryginału bezradne, do śmieszności nawet („Doktor Faustus” T. Manna; „Jeden kompozytor dostał za młodu syfilisa, i dlatego najpierw komponował, a potem zwariował”). Tymczasem utwory S–F można streszczać bardzo skutecznie, czego skutkiem pośrednim są zjawiska typu „gorączki złota”: każdy utwór, stający się sukcesem oryginalności, w rodzaju „The Puppet Masters” Heinleina, natychmiast pociąga naśladowców, których stada rozdeptują temat do niemożliwości, przy czym, co nas tu najbardziej interesuje, nie tylko siebie kompromitują, ale po części i wzorzec, ponieważ w ich wersjach koncepcja książki wiodącej zostaje obnażona i zredukowana do akcyjnego szkieletu, objawiając tym wszystkie swoje słabości. Nie jest możliwe analogiczne eksploatowanie jakiegoś Faulknera czy Kafki. W wypadkach obu tych autorów utwory, dziełem ich inspirowane, wyraźnie rozpadają się na bezwartościowe, minoderyjne manieryzmy i na takie, które własną mają już autonomię, z pierwowzorem bardzo luźno związaną.
Drugim „prawem fizycznym” w wersji literackiej jest bezwładność. Tematycznie tkwi S–F w XXX, narracyjnie w XIX wieku. Używa przedtołstojowskiej psychologii oraz klasycznych schematów akcji — klasycznych, też w dziewiętnastowiecznym rozumieniu, ponieważ to wtedy stworzono model mechaniczny zjawisk i deterministyczne powiązanie przyczyn ze skutkami. Science–Fiction ma być wysforowana awangardowo, jako czołówka współczesności, zarazem jednak, czerpiąc ze skarbnicy gotowych form, żyjąc na artystyczny kredyt „zwykłej”, ale starawej literatury, jest zacofana i zgoła konserwatywna. Może jeszcze najlepsza jest Science–Fiction wydrwiwająca samą siebie, lecz znów, aby ocenić takie utwory, trzeba znać niezliczone ilości wyszydzanych — nawet dla pamfletu okazuje się tedy odniesieniem nie tyle świat realny, ile gatunkowe getto. Nie ma wyjścia na świat z półświatka. Science Fiction jest zarazem niedojrzała wewnętrznie i przedwcześnie opancerzona mechanicznym zawodowstwem, jak puszczalska, która udaje więcej doświadczenia, niż go ma w samej rzeczy, której nie tylko cnota, ale i dorosłość jest pozorem, udaniem czasem cynicznym, a czasem — przyznajmy — dość rozpaczliwym.
Powiedzmy dla lojalności, że większość utworów „zwykłej” prozy amerykańskiej to czułostkowe romanse kuchenne, co się w Cadillakach dzieją, których autorzy ustępują szeregowcom S–F inteligencją i wiedzą. Lecz taka jest trochę zabawna, a trochę szydliwa paradoksalność sytuacji, że każdy, kto startuje książką w konkurencji „współczesnej”, niejako z góry opatrzony zostaje przywilejem „buławy w tornistrze”. Nie wiadomo, jak daleko zajdzie swoją książką, ale zasadniczo nikt i nic mu nie broni, by dostał się, może po latach, w obręb światowej czołówki pisarskiej. Oto sytuacja otwarta, w przeciwieństwie do zamkniętego getta S–F, gdyż w nim startując, można tylko dolary takie same zarobić, jak w każdym innym fachu, ale nie sławę taką samą, bo pozbawioną piętna drugorzędności. Nie jest Science–Fiction zwykłą ulicznicą, bo, nie pozbawiona wdzięku, bystrości, dowcipu, zachowuje się wcale przykładnie, jak wysokiej klasy „call–girl”, która przybywa, ubrana przez najmodniejszych krawców, i potrafi przy koktajlach nawet o filozofii porozmawiać, gdyż tego wymaga jej status ekskluzywny. Lecz doskonale wiadomo, że nie o żadną tam filozofię chodzi, że się z nią na serio spraw, decydujących o być albo nie być naszego rodzaju, nie będzie w cztery oczy omawiało, bo nie po to została wezwana. Przeciw niczemu nas ona nie zbuntuje, do niczego nie namówi, inaczej, niż „call–girl”, nie wzruszy, a chociaż przyjechała w lśniącej maszynie i tak samo wytworna w niej odjedzie, dojrzawszy na rogu którąś ze swoich pośledniejszych koleżanek, które ani mają na zachowanie pozorów, ani dbają o nie, poczuje może przeszywającą iskrę żalu za owym rajem utraconym pełnego odwagi, wyzywającego świat, naiwnego swojego dziewictwa, które już tylko wspomnieniem się stało, przeszłością nie do odzyskania, ponieważ w literaturze, jak w życiu, zachodzą procesy nieodwracalne.
Dlatego może sobie literatura bez określeń dodatkowych na to wszystko pozwalać, czego w jej dwuznacznej sytuacji S–F robić nie śmie; poczynając od tego, że literatura waży się problemy stawiać i pytania nawet takie zadawać, na które nie ma odpowiedzi (Science–Fiction tak nie postępuje), a na tym kończąc, że tylko literatura — jak wielka dama— dzięki pozycji nieposzlakowanej może nieraz i mocnego użyć słowa, co dla osoby w położeniu eksponowanym byłoby zgubne. Jakoż nikt słów takich w S–F nie znajdzie, choćby nie wiedzieć jak szukał.
Książka, którą tym — może zaskakującym czytelnika? — wstępem poprzedzam, powstała właśnie w najpierwszych, młodzieńczych, dziewiczych latach życia Science–Fiction. Napisał ją młodzieniec 28–letni, wyszła, kiedy miałem dwa lata, nie muszę więc wyjaśniać, czemu jej wtedy nie przeczytałem. Jakże zdumiewającą świeżością, zapewne naiwną, ale urzekającą tym właśnie, odcina się od wielkiego, przybrudzonego tła współczesnej nam, sprofesjonalizowanej fantastyki! Widać z niej, jak bardzo wszystko było jeszcze w owym zaraniu możliwe, jak nic nie zdeterminowane — była to przygoda myśli po prostu, nie wiedząca nic o istnieniu notowań jej giełdowych na księgarskich rynkach. Gdy miałem — gimnazjalista — lat czternaście czy szesnaście, znałem Słonimskiego z „Wiadomości Literackich” jako następcę Prusa w kronikach tygodniowych, a bodaj w 1939 czytałem — w odcinku — jego „Dwa końce świata”, powieść fantastyczną, nic o tym nie wiedząc, że kilkanaście lat wcześniej napisał „Torpedę czasu”. Powiadano o Słonimskim, także na łamach „Wiadomości”, że jest nie tylko wyznawcą, ale i uczniem Wellsa; gdy pominąć sprawy sądów, w eseistyce jego czy kronikach wygłaszanych, nie byłbym gotów podpisać się pod tym poglądem. Jako autor „Torpedy” okazał się, co dużo mówić, antyutopistą, jednym z pierwszych chyba, ponieważ w dosyć (co się tyczy „dekoracji”) konformistycznej formie zawiera ta książka treść wysoce nonkonformistyczną. W Wellsie funkcjonowała właśnie osobliwa mieszanina racjonalizmu i utopii, raz pierwsza, jak w „Wojnie światów”, raz druga, np. w „Ludzie jak bogowie”, brała górę. Natomiast ukryte żądła „Torpedy” są do końca, konsekwentnie, czysto racjonalistyczne. A przy tym nie jest ona wyrazem jakowegoś rozczarowania tylko naturą niedobrą człowieka i świata, wyrazem owej histerycznej chęci oszkalowania marzeń, co się w realizacjach wywichnęły, jak to bywa z „czarnymi antyutopiami” rozmaitych Orwellów. Jest ona zadziwiająco spokojna, rzeczowa, skromna zwłaszcza, i przedstawia nam — na pierwszy rzut oka przynajmniej — kolejny, po Wellsowskim, wariant „wehikułu czasu”, to jest podróży pod prąd wydarzeń. Lecz znów zbieżność jest tylko szczątkowa, wziął Słonimski tylko ramę, tylko klocki startowe od wielkiego poprzednika, ponieważ niczego nie chciał — w przód patrząc — wyprorokować, a jedynie po Wolterowsku opowiedział nam historię, która do tego się sprowadza, że próba — środkami instrumentalnymi podjęta — zmiany łożyska historycznego rozwoju, uszczęśliwienia ludzkości dzięki zastosowaniu wynalazków niewymownie potężnych, jest w zarodku już skazana na zagładę. Można, owszem, do jednych nieszczęść — takimi sposoby — nie dopuścić, lecz wyprodukuje się równocześnie — a niechcący — tyleż albo i więcej jeszcze nieszczęść i cierpień ludzkich, trochę innego, lecz pokrewnego rodzaju. Wydawać by się mogło, że książka ta, głosząc niejako program „niemożności melioryzowania”, jest pesymistyczna. To nieprawda, jest tylko mądra, ponieważ wskazuje, jakimi sposobami NIE podobna osiągnąć wysokich celów. Wyprawa profesora Panktona przedstawia typ przygody według „pętli czasowej” (działanie w czasie narodziny bohaterów poprzedzającym), którym S–F posługiwała się niezliczoną ilość razy. Nigdy jednak — rzecz ciekawa i godna zastanowienia — dla celów zbliżonych do tych, jakie przyświecały Słonimskiemu. Powiadam, że to jest zastanowienia godne, bo zaciekłość wytłaczania z każdego tematu maksimum kombinatorycznych możliwości jest pierwszą regułę autorów—zawodowców. Dlaczego więc pominęli wersję, którą przynosi „Torpeda czasu”? Otóż wiem, dlaczego. Wyrosła z pragmatyzmu Science–Fiction amerykańska była najpierw zajęta apologetyką działania, po czym zeszła do bieguna przeciwnego, głosząc horrory apokalipsy maszynowej. Nigdy jednak w amerykańskich głowach niestety nie postało, że działanie może być NAWET JAKO APOKALIPSA nieskuteczne. Dlatego w utworach jej każde zadanie postawione jest rozwiązywane u końca, choćby kosztowało to i życie całej ludzkości. Tego, jak tani jest ów demonizm i jak mało ma z historiozofią realną wspólnego, Science–Fiction uświadomić sobie nie może. Nawiasem mówiąc, rezygnacja z badania zjawisk ponad — czy pozainstrumentalnych mści się szerokim wachlarzem konsekwencji, tak np. dla tej samej przyczyny wszystkie roboty i zastępy całe genialnych elektrycznych mózgów, co ją zaludniają, nie tylko genialne nie są, ale nie ukazują się nam w ogóle w żadnych psychologicznych aspektach egzystencjalnego funkcjonowania, a musiałaby się przecież narodzić jakaś ich „metafizyka”, gdyby naprawdę stać się miały „osobowościami”. Lecz S–F oślepła na taką problematykę, bo motorów zjawisk szuka zawsze w instrumentach raczej aniżeli w ludziach, w tym, co technologiczne, a nie w tym, co psychologiczne bądź socjalne, i co bieg historii wyznacza. Technologie i ich płody na jej kartach raz wspomagają człowieka, raz przeciw niemu występują, ale nie są oceniane z zewnątrz, z dystansu antropologicznego (a wszelkie próby wejścia w ów obszar kończą się żałosnymi karykaturami, zupełnym „spłyciarstwem”, wreszcie — ckliwością tak naiwną, podszytą takimi odwołaniami umysłowo bezbronnymi do politeizmów jakowychś, że aż strach bierze.
Warto zauważyć, że „Torpeda czasu” jest wyraźnym argumentem przeciwko tezom tych, co chcieli — w swoim czasie — widzieć w Słonimskim posłusznego ucznia Wellsa, szczególnie tego nurtu książek wielkiego Anglika, który stanowi apologię wszechmożliwości działania instrumentalnego. Przecież ta książka jest owego nurtu, w najszerszym z możliwych, bo do historii ludzkiej przyłożonym zastosowaniu, przekreśleniem, jest wyzwaniem rzuconym mu — z pozycji racjonalizmu, który nie tyle działanie kompromituje, ile naiwność lub wręcz głupotę owo działanie uruchamiającą.
Zapewne, poza ową historiozoficzną i ogólną postawą, przynosi „Torpeda czasu” wiele elementów przygody po prostu, w stanie nieskażonym jeszcze, bo, jak się powiedziało, dziewiczym omal — młodości fantastycznego gatunku. W tej, aby tak rzec, wynalazczo—fantazjującej warstwie, jest też „Torpeda” miejscami nieco anachroniczna (nie inaczej zresztą, niż liczne maszyny i balony latające Wellsa), lecz anachronizm ów ma właśnie swoisty wdzięk, podobnie jak wizje optymistyczno–inżynieryjne niektórych ilustratorów Vernego czy Wellsa z końca ubiegłego wieku. I wreszcie — rzecz tyleż ciekawa, co raczej rzadka — jest to książka tym mniej oryginalna, tym bardziej stereotypowa, jako historia opowiedziana, w im mniejszych badać ją fragmentach, im bliżej podchodzić ku jej powierzchni opisującej, oddalając się od całościowego punktu widzenia autorskiego, od owych pozycji, z których ją pisano. W Science–Fiction bowiem współczesnej spotykamy sytuację dokładnie odwrotną: tam pozycja ogólna, koncepcja generalna, jako postawa rozumiejąca i wartościująca jest autorowi dana, wzięta z którejś tam ręki, jest martwą, sztywną kukłą, wypchanym trupem, a właściwie dziesiątą wodą po tym, co z filozoficznych nurtów ostatnich dwu stuleci pomieszało się z myśleniem obiegowym; więc wszystko, co w państwie idei jej funkcjonuje, jest wersją prymitywną — wszystkiego: psychoanalizy, antropologii, religiologii, filozofii człowieka. Natomiast w detalu, w szczególe mechanizmu narracyjnego działa S–F wcale sprawnie, tu przejawia się dodatnio rezultat długotrwałej i zaciekłej konkurencji pisarskiej; stolarka przygodowo–awanturnicza musi być uczciwa, bo na każdej fuszerce redaktor się pozna i wrzuci maszynopis do kosza. Oczywiście są sytuacje S–F schematyczne, ale schematy są współczesne — inaczej w tej książce. Schematyczność jej postaci ma swój wdzięk — z dziewiętnastego wieku rodem, wynikający z umowy między autorem a czytelnikami, co się już przeżyła; profesor musi być w miarę właśnie sędziwy, reporter — przebojowy i po amerykańsku zawadiacki, ale zarazem byznesem podszyty, dziewica — wprost cudowna i w najwyższym stopniu niewinna. Książka tedy w warstwie takich wątków literackich trochę zwietrzała, ale uczyniła to z wdziękiem, z gracją, która ma w sobie coś zarazem anachronicznie bawiącego i poważnie wzruszającego, ponieważ wszystko tam bardzo solennie, uczciwie, do końca przemyślane. Takie choćby imię bohaterki, Haydnèe, toż to wprost fenomenalna rekapitulacja, to wprost symbol całego rozdziału pewnych form romansowych, pewnych konwencji, które na myśl przywodzą de l’Isle Adama (też się fantastyką zajmował i niejaki renesans przeżywa dzisiaj w swojej ojczyźnie!) i jeszcze bardziej historycznych autorów; umowność pisarstwa owego taka była czcigodna, że dzisiaj, gdy ostatni dech życia się z niej ulotnił, nie rozpadła się w proch — ponieważ ocaliła ją — na innym niejako planie, skądinąd przychodząca siła: owa wiara czy powaga autorska, rzetelność dziewiętnastowiecznych, miazmatami nowoczesności nie przeżartych sceptycznie twórców, co narodzinom ich bohaterów patronowała. W zawiły sposób usiłuję dotrzeć do sedna zjawiska, którego dobrze nie rozumiem, bo nie łatwo jest ustalić, czemu szanowne konwencje pisarskie, co początek swój w XIX miały wieku, potrafią — starzejąc się na naszych oczach — zachowywać szczególną godność, którą można by ludzką nazwać po prostu, podczas kiedy współczesne, sprzed kilku czy kilkunastu lat, poddawane pod naciskiem masowej produkcji przyspieszonemu przejrzewaniu, wraz z aktualnością mody panującej tracą wszystkie punkty oparcia i czeka je los magazynów Science–Fiction w kolorowo lśniących okładkach, takich samych jak barwne i błyszczące opakowania innych towarów, co lądują na śmietniku, skoro konsumpcja się już skończyła. Przypuszczam, że na rynku amerykańskim źle by „Torpedę czasu” przyjęto, i to nie tyle przez jej niejaką, w warstwie „wynalazczej” zlokalizowaną anachroniczność, ile przez to, że nie spełnia ona jednego z najbardziej fundamentalnych kryteriów każdej „story”. Taka „story” MUSI bowiem koniecznie stanowić beletryzację pewnego POMYSŁU, natomiast „Torpeda czasu” zamiast niego prezentuje nam MYŚL pewną — a jedno nie jest z drugim tożsame. Nie ma „pomysłu” w książce, która nie jest ani apologią, ani apokalipsą działania, ponieważ odnosząc się doń z dystansującej odległości, wykazuje jego DAREMNOŚĆ — w historiozoficznie umotywowanej sytuacji. Należy tedy sądzić, że uległaby „Torpeda” w rywalizacji — produktom fachowej, zawodowo sprawnej Science–Fiction — ale chyba nie muszę wyjaśniać, co taki sąd znaczy.
Kraków, lipiec 1966
STANISŁAW LEM
George Hersey był młodym, lecz nad wyraz ambitnym dziennikarzem. Jako główny filar „Radio–Tel–News” cieszył się wielkim zaufaniem redaktora, nic więc dziwnego, iż bez trudności otrzymał dwutygodniowy urlop na wyjazd do rodzinnego miasta Olsten.
Hersey po wyjściu z redakcji, pogwizdując modnego hinduskiego tatlera, spakował podróżną walizeczkę i wsiadł do kabiny małego pneulota. Motor, poruszany powietrzem, miał go w niespełna godzinę przenieść na drugą stronę kontynentu amerykańskiego, do ojczystych brzegów Pacyfiku, w malownicze okolice Olsten, miasta, mieszczącego się w pobliżu dawnego San Francisco.
Gdyby George Hersey podróżował normalną linią pasażerską, z pewnością najspokojniej w świecie spędziłby swój urlop w domu, blagując bliższej i dalszej rodzinie i romansując z młodymi kuzynkami. Los jednak chciał inaczej. Mniej więcej w połowie zamierzonej podróży aparat Herseya na skutek nieuwagi młodego pilota zaczepił lewym skrzydłem o wielki pasażerski sterowiec „Tokio–New–York Line” i, koziołkując w powietrzu, spadł w gęste zarośla prywatnego ogrodu w uniwersyteckim mieście Yersey City. Dzięki tej drobnej katastrofie współpracownik „Radio” ujrzał na własne oczy, uzbrojone w wielkie okulary, rzeczy tak dziwne i niewiarogodne, iż żadne z jego łgarstw dziennikarskich nie mogło się nawet równać z tą niesamowitą rzeczywistością.
Ogłuszony uderzeniem o ziemię i podrapany, gdy wygramolił się spod automatycznych błon ratunkowych i otrzepał zbrudzone ubranie, począł rozglądać się po ogrodzie, który, niestety jednak, wydawał się najzupełniej nie zaludnionny. Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków po ścieżce wysypanej żwirem, ujrzał wreszcie coś w rodzaju wielkiego hangaru, przykrytego bujnie rosnącymi akacjami.
— Jest tam kto, u licha! — krzyknął, powoli zbliżając się do szopy. Nikt jednak nie odpowiadał, mimo iż Hersey słyszał najwyraźniej głos ludzki i szum jakiejś maszyny. Obszedł hangar dokoła i znalazł wreszcie małe metalowe drzwiczki. Pchnął je i zajrzał do środka. Hangar był najzupełniej pusty. „Psiakość, musiało mi się coś przekręcić w głowie, lękam się, czy to nie jest wstrząs mózgu. Przysiągłbym, że słyszałem tu przed chwilą głos ludzki” — pomyślał Hersey. W tej chwili znów uszu jego doleciał szum i ciche trzaskanie iskier elektrycznych. Stojąc w otwartych drzwiach, wyjrzał na zewnątrz — wokół jednak było najzupełniej pusto. Kiedy odwrócił głowę, zobaczył z najwyższym zdumieniem, iż w środku szopy w srebrnym przezroczystym kloszu siedział jakiś starszy mężczyzna, otoczony stosami przyrządów naukowych, retort i maszyn. Hersey zaklął. „Wytoczę fabryce błon ratunkowych proces o odszkodowanie; mam najwyraźniej halucynacje i jestem niezdolny do pracy zarobkowej!” Tymczasem mężczyzna, siedzący w tajemniczym kloszu, poruszył się, wstał, wyszedł zza przezroczystej ściany i zbliżył się do Herseya.
— Do stu par diabłów! Czy pan nie słyszał, że wołałem pomocy! — krzyczał dziennikarz, wściekły na siebie i na nieznanego, spokojnie zachowującego się dżentelmena. — Spadłem z moim aparatem i omal się nie zabiłem. Widocznie mieszkają tu ludzie dzicy, którzy nie okazują pomocy w nieszczęściu!
— Pan wybaczy, młody człowieku, ale nie mogłem słyszeć pańskiego wołania, ponieważ mnie tu wcale nie było.
Hersey nie był jeszcze pewny, czy ma do czynienia z człowiekiem, czy też z widmem, ale cynizm nieznajomego poruszył go mocno.
— Słyszałem najwyraźniej głos pański, a zresztą widziałem nawet…
— Coś pan widział? — przerwał mu szorstko nieznajomy.
— Widziałem, a raczej nie widziałem pana i znowu go widziałem, i nie wiem nic zresztą, co się ze mną dzieje… Proszę o szklankę wody. — Hersey poczuł w tej chwili, że musi być jednak poważnie zraniony. Przed oczami migały mu się białe płatki, poczuł duszność i nagle osunął się na ziemię.
Gdy przyszedł do przytomności i otworzył oczy, ujrzał nad sobą niebo gwiaździste. Była już noc. Leżał w hamaku przed werandą jakiegoś domu, głowę miał owiązaną, otulony był pledem, a obok na trzcinowym fotelu siedziała jakaś młoda kobieta. Było mu dobrze i ciepło, i nie miał ochoty do rozmowy. Wiedział zresztą wszystko. Spadł z aparatu, potłukł się, miał jakieś przywidzenia, zemdlał, a teraz jest już lepiej i znajduje się pod opieką ludzi życzliwych.
Gdy trwał w tym stanie na wpół błogiego snu i wypoczynku, doszedł do niego głos ludzi rozmawiających na werandzie. Otworzył lekko oczy; nic jednak, prócz dwu ogników palących się cygar, nie mógł dostrzec w mroku oszklonej werandy. Pierwsze już słowa rozbudziły go do reszty. W miarę tego, co słyszał, poczuł się gorzej — wróciło znów koszmarne uczucie, którego doznał przed omdleniem — po chwili jednak zdrowy instynkt rasy anglosaskiej i ciekawość dziennikarza otrzeźwiły go zupełnie.
„Zdaje mi się, że nie zmarnowałem urlopu. Wpadłem najwidoczniej na ślad niezmiernie ciekawej afery. Ci ludzie sądzą, że odkryłem ich sekret, chodzi tu o jakieś prace naukowe, które na razie trzymają w tajemnicy. Będę kpem, jeśli »Radio–Tel« nie otrzyma ode mnie jutro rewelacyjnej sensacji.” Hersey udawał, że śpi, i łowił czujnym uchem przyciszoną rozmowę dwu uczonych.
— Nieszczęście polega na tym, że nie jestem jeszcze zupełnie gotów. Gdyby wszystko było skończone, moglibyśmy w każdej chwili uciec tam, gdzie nas żaden człowiek współczesny nie zobaczy.
— Mam wrażenie, że niepokoisz się zbytecznie. Nic nie mógł widzieć, a gdyby nawet widział, nic z tego nie zrozumie i nikt mu nie uwierzy.
— Niestety, wystarczy tu najlżejsza aluzja. Pomyśl, że wszyscy moi szanowni koledzy i tak już włażą mi na pięty, a opinia może się zainteresować człowiekiem, który rozporządza prawie całym, istniejącym na świecie, zapasem monitu. Gdyby nie te przeklęte dzienniki, skończyłbym już wszystko od miesiąca. Pomyśl, co by się działo, gdyby prasa wiedziała choć jedną setną z tego, co tu zamierzamy.
„Prasa już wie — pomyślał Hersey — połowę, jeszcze chwileczka cierpliwości, a dowie się reszty.’’
Niestety, w tej chwili obaj ukryci w ciemności ludzie poruszyli się. Jeden z nich wszedł do pokoju i zapalił światło. Hersey poznał w nim tajemniczego pana z hangaru. Drugi, znacznie młodszy, wyglądał na lat trzydzieści; był to smukły i elegancki mężczyzna, o twarzy bladej i nerwowej. Obaj pochylili się nad biurkiem, wreszcie młody mężczyzna wstał, uścisnął rękę uczonego i wyszedł na werandę.
— Do widzenia, profesorze!
W tej chwili młoda kobieta, siedząca przy hamaku Herseya, wstała i podała rękę młodzieńcowi.
— Nie zostanie pan z nami na herbacie, panie Toln? — spytała, a w głosie jej dźwięczała nuta żalu.
— Niestety, z prawdziwym smutkiem odchodzę, ale musimy pracować nad naszym wielkim dziełem. Do jutra, profesorze. Do jutra, panno Haydnèe.
Gdy Toln zniknął w ciemnościach ogrodu, człowiek nazwany profesorem, stanął we drzwiach werandy i wypowiedział te znamienne słowa, które Herseya poruszyły do głębi:
— Jutro… kto wie, czy nie po raz ostatni wypowiadamy te słowa „Dziś” i „Jutro”.
Hersey na noc został przeniesiony do czystego białego pokoiku. Udawał wciąż jeszcze śpiącego lub nieprzytomnego, aby zyskać na czasie i obmyśleć plan działania. Gdy został sam w pokoju, wstał cichutko z łóżka i podszedł do drzwi… Dom cały pogrążony był we śnie. Hersey próbował wydostać się z pokoju, drzwi jednak od zewnątrz zamknięte były na klucz. Pozostawało tylko okno. Podniecony ciekawością, postanowił dotrzeć do tajemniczego hangaru i przyjrzeć się przyrządom tam nagromadzonym. Otworzył okno i, cicho jak kot, czepiając się rynny i dachu werandy, zesunął się do ogrodu.
Księżyc przyświecał jasno, więc bez trudu dotarł przez dzikie chwasty kopru i kwiatów tytoniowych do hangaru.
Hangar był otwarty. Lśniące szklane i srebrne retorty, stosy elektryczne i dziwaczne metalowe formy, przypominające kraby lub też zbroje chińskie — przybierały w ciemności kształty groźne i niesamowite. Potarł zapałkę i przy nikłym blasku zobaczył na małym taborecie leżącą książkę. Była to historia rewolucji francuskiej. W tej chwili hangar cały rozbłysnął ostrym światłem elektrycznym. Hersey ujrzał z przerażeniem tuż przed sobą profesora.
— Jesteś pan nędznym szpiegiem i przypłacisz to życiem — powiedział cicho profesor. Jeśli pan ruszy się choć na krok, zastrzelę pana na miejscu! — Trzymając ciągle broń wymierzoną w piersi Herseya, doszedł do stojącego w kącie telefonu i powiedział cicho parę słów.
— Panie — odezwał się wreszcie Hersey — nie zamierzam panu szkodzić, ale śmierć moja pociągnęłaby za sobą wydanie pańskiego wynalazku i rozgłoszenie tajemnicy. Jestem reporterem „Radio–Tel” i redakcja moja jest dokładnie powiadomiona o mojej tu bytności. Wypadek z samolotem był umyślnie zainscenizowany. Jeśli rano nie wyślę swego raportu, po pół godzinie zjedzie tu ośmiu reporterów i detektywów prywatnych. Opinia i tak jest poruszona pańską tajemniczą pracą. Proponuję panu układ kompromisowy, który by zapewnił mi pierwsze wiadomości, a panu umożliwił dokończenie pracy…
Profesor milczał groźnie.
Po chwili drzwi hangaru otworzyły się i wszedł młody człowiek, w którym Hersey poznał Tolna.
Profesor, widać, mocno był zmieszany repliką Herseya. Kłamstwa jego poczytywał za prawdę.
Po wejściu Tolna zamknął drzwi hangaru na klucz i kazał usiąść Herseyowi na szezlongu. Pociągnął Tolna w głąb budynku, gdzie naradzali się przez chwilę.
— Jeśli zobowiąże się pan wysłać depeszę uspokajającą do swej redakcji i pozostawi nam pan dzień jutrzejszy do pracy, dostanie pan pięć tysięcy dolarów i żadna krzywda pana nie spotka. W przeciwnym razie… — tu stary profesor urwał i spojrzał pytająco na Tolna.
— W przeciwnym razie — rzekł energicznie młody uczony — dostanie pan kulę w łeb, a pańscy towarzysze jutro zostaną wystrzelani w tym ogrodzie i wiele czasu upłynie, nim się o tym ktoś dowie.
Ambicja Herseya była podrażniona do żywego.
— A więc strzelaj pan — rzekł wstając. — Na propozycję pieniężną, czynioną reporterowi „Radio–Tel”, jest tylko jedna odpowiedź. Ale jeśli redakcja moja nie otrzyma jutro depeszy, wszyscy wiedzieć będą, iż człowiek, który w tajemniczy sposób rozporządza całym zapasem monitu, jest zabójcą… Jutro na pański park rzuci się cała flotylla powietrzna, a pan stanie przed sądem prezydenta indo–amerykańskiej rzeczypospolitej!
Słowo „monit” podziałało na obu uczonych w sposób miażdżący.
— Jakie są pańskie warunki? — spytał Toln.
— Przede wszystkim musicie mi panowie objaśnić, na czym polega wasz wynalazek. Poza tym muszą panowie zobowiązać się do utrzymania tajemnicy przed wszystkimi ajencjami, dopóki ,,Radio–Tel” nie ogłosi wszystkich szczegółów. Ja w zamian za to obowiązuję się słowem dżentelmena umożliwić wam skończenie prac w tajemnicy, o ile, oczywiście, wynalazek wasz nie jest wymierzony przeciw władzom Indo–Ameryki.
Hersey czuł, iż obaj uczeni łatwowiernie wpadli mu w ręce i że jest na drodze do odkrycia rzeczy sensacyjnej.
„Mój kolega Bools pęknie z zazdrości” — myślał, siadając z powrotem na szezlongu.
— Drogi panie! — odezwał się po dłuższym milczeniu profesor. — Jak brzmi pańskie nazwisko?
— Hersey, George Hersey.
— A więc, panie Hersey! Wynalazek mój nie jest wymierzony przeciw jakimkolwiek rządom świata, niemniej jednak zmieni ład panujący na ziemi i cały dotychczasowy bieg życia ludzkiego. Jeśli los zetknął nas w okolicznościach tak niezwykłych, przez samo posiadanie tajemnicy stajesz się wspólnikiem naszego przedsięwzięcia.
Zjawiska, które kiedyś nazywano spirytyzmem, dematerializacją i telepatią, były niczym innym, jak nieświadomą i nie ujętą w karby wiedzy ścisłej wędrówką w czasie i przestrzeni. Cuda fakirów indyjskich, tysiączne doświadczenia oszustów i dyletantów były jak igranie z prądem elektrycznym przez ludzi, którzy nie znali naukowych właściwości i zasad elektromechaniki. Istnieją siły w przyrodzie, które nie dają się ująć naszymi zmysłami i dopiero doskonalsza od nas maszyna potrafi je określić. Siły te istnieją także w każdym z nas, ale działają przypadkowo, dopóki umysł ludzki nie znajdzie drogi właściwej do ich ujarzmienia. Nauka dzisiejsza ma pełnię środków — podkreślam to — ma pełnię środków, które pozwalają na świadome kierowanie energią składu i rozkładu. Przez dwieście lat uczeni świata posuwali się w swej mozolnej pracy naprzód, aż wreszcie dziś, w roku 2123, możemy powiedzieć śmiało, iż nie ma dla nas tajemnic w świecie dematerializacji. Świat, zajęty skrzętnym zbieraniem ścisłych danych, nie potrafił wybiec natchnieniem naprzód i ująć syntetycznie pracy pokoleń minionych. Dzięki epokowej pracy profesora Sorauda oraz dzięki własnym długoletnim wysiłkom i doświadczeniom nad nowo wynalezioną energią monitu, udało mi się skonstruować tę oto maszynę, która nam pozwoli przenosić się w czasie, jak w przestrzeni. Niestety, zapas tej energii jest tak niewielki, iż wyklucza wszelkie większe eksperymenty lub poprawki. Albo nasza niezwykła podróż do kraju przeszłości uda się, i dokonamy największego czynu ludzkości, albo rozpłyniemy się w nicość i przestaniemy istnieć.
— Przepraszam najmocniej — wtrącił Hersey. — Nie wszystko rozumiem. Twierdzi pan, iż maszyna ta służy do podróżowania w czasie, a więc przy jej pomocy może pan poznać przyszłość świata. W takim razie może pan posunąć się o parę tygodni naprzód i zobaczy pan już rezultaty swej podróży w przyszłość…
— Niestety, podróżowanie w przyszłość jest wykluczone. Przyszłość jest to coś, co jeszcze nie istnieje. Torpeda czasu może się tylko przenieść w przeszłość — to znaczy tam, gdzie wszystko było i trwać będzie dla nas nadal, gdy potrafimy zrównać się z danym momentem w czasie i przestrzeni. Ostatnie lata poświęciłem pracy nad możliwością elastycznego związania się z momentem dematerializacji dla ewentualnego powrotu do miejsca i czasu wyruszenia.
Cisza zaległa hangar. Przez małe okienka zaglądał do wnętrza świt i blade postacie dwu uczonych na tle nieznanych maszyn rysowały się upiornie. Hersey był zaniepokojony. To, co opowiadał profesor, było tak jaskrawe i nieprawdopodobne, iż redakcja „Radio–Tel”‘ wyśmiałaby go niewątpliwie, gdyby zechciał opublikować to odkrycie. Albo profesor Pankton próbował go oszukać, albo też miał do czynienia z szaleńcem.
— Jaki jest cel pańskiej podróży? W jaką epokę pragnie się pan przenieść? — spytał wreszcie.
— Po wielu rozważaniach doszedłem do przekonania, iż podróż ta powinna mieć charakter korekty, retuszu. Jak pisarz, pracujący nad powieścią, wraca do pierwszych rozdziałów książki, aby poprawić błędy, które fatalnie się odbijają na konstrukcji dzieła — tak ja zamierzam sprostować i uszlachetnić pewne karty w dziejach cywilizacji. Największą klęską czasów naszych jest powolne wymieranie ludzkości. Miasto uniwersyteckie Yersey, które liczyło jeszcze temu lat czterdzieści przeszło sto tysięcy słuchaczów, ma obecnie zaledwie dwadzieścia tysięcy studentów. Dzisiaj widzimy, że prace uczonych naszych, zakreślone na setki pokoleń, prace nad zwalczeniem śmierci, nie mogą dojść do zwycięskiego końca na skutek zbyt nikłej ilości ludzi nauki. Nie potrzeba nam węgla, bo umiemy go tworzyć w dowolnej ilości, nie potrzeba nam energii świetlnej, ponieważ źródła astralne są niewyczerpane, ale potrzeba nam najświetniejszych, najkosztowniejszych przyrządów, jakie istnieją na świecie — trzeba nam mózgów twórczych i trzeba nam niezmiernie rzadkiej i cennej energii zapału i braterstwa.
Przyczyną wymierania ludzkości i barbarzyństwa, panującego tak długo na ziemi, był okres wojen światowych — wielki łańcuch zbrodni i upadku, ciągnący się od czasów Napoleona poprzez wojnę europejską i późniejsze walki amerykańsko–europejskie, aż do ostatniej wielkiej wojny Wschodu z Zachodem.
Zwracam uwagę, że czyn mój zburzy w znacznej mierze obraz świata dzisiejszego — przez usunięcie wojen tego okresu stworzymy niejako inny, nowy świat. Nie waham się jednak ani chwili, ale jak gracz, który uczynił fałszywe posunięcie, skazany jest na przegraną — tak i my, aby nie przegrać, musimy się cofnąć, a kto wie, czy nie wygramy wtedy wielkiej bitwy, którą człowiek toczy z naturą o swą nieśmiertelność…
Los nam pana zsyła, panie Hersey. Noce i dnie rozważamy z moim przyjacielem szansę i racje naszej podróży, ale do dziś dnia pełni jesteśmy niepokoju. Zbyt ciężko jest jednak człowiekowi oderwać się od swej epoki i zbyt odpowiedzialną wzięliśmy na siebie rolę. Niechże pan, jako człowiek świeży i bezstronny, rozetnie nasze wątpliwości. Mój przyjacielu — ten oto człowiek niech zdecyduje, co mamy czynić.
— Naprzód! Zawsze naprzód! Choćby to miało być podróżą w tył — oto moja zasada, panowie! Ruszamy jutro, a ja, jeśli pozwolicie, z wami! — wykrzyknął rozentuzjazmowany Hersey.
W tej chwili ktoś zapukał do hangaru. Profesor uchylił drzwi i po chwili między trzema mężczyznami stanęła młoda kobieta w białej letniej sukni.
— Haydnèe — rzekł profesor. — Oto przedstawiam ci pana Herseya, nowego członka naszej wyprawy.
— Bardzo mi miło — rzekła młoda panna, podając rękę. — Byłam zaniepokojona, słysząc tu głosy ludzkie o tak wczesnej porze. Czemu nie podniesiecie żaluzyj. Już jest rano. — Haydnèe otworzyła drzwi hangaru i podniosła zasłony. Potok letniego słońca wtargnął do wnętrza.
— Proszę panów na śniadanie. Kawa już czeka na stole.
Całe towarzystwo wyszło do ogrodu, nad którego zielenią poranek rozpiął błękit nieba czysty i świeży. Hersey mrużył oczy oślepione słońcem.
Wachmistrz Rochambleau z pierwszego pułku gwardii narodowej, opatrzony listami do burmistrza osady Verminac, spieszył się bardzo, aby zdążyć przed nocą do celu swej podróży.
Mimo wczesnej wiosny dzień był duszny i goracy. Rochambleau pocił się więc i stękał, przynaglając dychawicznego konia do biegu.
Właśnie mijał kępę drzew przydrożnych, od których zaczynała się boczna droga do Verminac, gdy stanął przed nim dziwacznie przebrany pieszy mężczyzna.
— Zatrzymajcie się, obywatelu — rzekł łamaną francuszczyzną. — Czy daleko stąd będzie do Paryża?
Rochambleau wstrzymał konia. Cudzoziemiec, wyglądający na księdza w spodniach, wzbudził jego podejrzenie. Kraj cały roił się od szpiegów angielskich, a gardłowy akcent cudzoziemca, przybranego w śmieszny czarny surducik, był dostatecznym powodem do ostrożności.
— Do Paryża? Jeśli myślisz iść pieszo, nie zajdziesz wcześniej, jak za dwa dni — rzekł obojętnie wachmistrz, odwodząc nieznacznie kurek pistoletu.
— Czy moglibyście mi powiedzieć, jak się nazywa osada, którą widać z tego wzgórza?
— Mogę was tam zaprowadzić, nawet gdybyście sobie tego nie życzyli.
— Dziękuję bardzo — rzekł cudzoziemiec, uchylając kapelusza o kwadratowej formie — chciałbym tylko wiedzieć nazwę.
— Ręce do góry! — krzyknął Rochambleau, wyciągając błyskawicznie pistolet.
Wtedy to zaszła rzecz dziwna, której wachmistrz gwardii narodowej nie umiał sobie w żaden sposób wytłumaczyć. Cudzoziemiec potrząsnął małą szklaną pałeczką, którą trzymał w ręku jak laskę, i Rochambleau poczuł nagle, że ciało jego przeszedł gorący dreszcz, który objął go długo trwającą falą i unieruchomił na siodle. Widział wszystko, słyszał, mógł nawet kląć w duchu, ale nie sposób było wykonać nawet najmniejszego poruszenia.
Anglik wyjął mu ze skórzanej torby papiery i listy, tyczące się mobilizacji koni w osadzie Verminac, i nie spiesząc się, zniknął w pobliskich zaroślach. Koń, zarówno jak jeździec znieruchomieli na długo. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a wachmistrz z wyciągniętą ręką, uzbrojoną w pistolet, stał wśród zapylonej drogi, oświetlony czerwonym światłem zachodu. Z bocznej drogi wyjechał mały wózek, zaprzężony w muła. Na stosie jarzyn siedział stary wieśniak z małą dziewczynką. Jechali oni prosto na Rochambleau, aż nagle wieśniak krzyknął, wstrzymał wóz i podniósł obie ręce do góry. Przez długą chwilę stali tak naprzeciw siebie, aż wreszcie wieśniak zaczął jękliwym głosem się tłumaczyć:
— Panie oficerze. Bóg mi świadkiem, że nie ma na tym wózku nic, prócz jarzyn, które mam dostarczyć opatowi z Champillon.
Wachmistrz omal nie oszalał ze złości. Oczy nabiegły mu krwią, nie mógł jednak w żaden sposób poruszyć się lub odezwać jednym słowem. Wieśniak zaczął patrzeć na niego z coraz większym lękiem. Nagle przeżegnał się, zdarł konia, zakręcił na miejscu i zniknął na bocznej drodze.
Słońce skryło się już za horyzont i blady tuman mgły spłynął na zielone łąki i szare zarośla, gdy wreszcie wachmistrz uczuł, iż fala nieruchomości spływa z niego powoli. Opuścił wyciągniętą rękę, mógł poruszać głową i tułowiem. Wreszcie koń drgnął pod nim, zarżał i zatrząsł się całą skórą. Rochambleau przetarł oczy, poprawił się na siodle i zamyślił. „Do stu par diabłów, gdyby nie to, że od rana nie miałem kropli wina w ustach, przysiągłbym, że jestem pijany!” Kości go bolały, był zbity i zmęczony. Ruszył powoli naprzód. Niezbyt precyzyjny, nawet w normalnych warunkach, mózg wachmistrza kawalerii próżno starał się rozwiązać męczącą go zagadkę.
Noc już zapadła, gdy wreszcie znalazł się na rynku w Verminac. Stanął przed jasno oświetloną oberżą, zlazł z konia i kazał sobie podać wina. Wychylił duszkiem ze dwie kwarty i dawny animusz wrócił mu powoli. Obok przy drewnianym stole siedziała cała gromada zamożnych wieśniaków. Rochambleau przysiadł się do nich i kazał posłać po burmistrza.
Burmistrz nie bardzo dowierzał jego mętnemu opowiadaniu, tłumacząc, że sen najlepiej mu zrobi. Uważał go najwidoczniej za pijanego. Dopiero gdy sam podpił sobie niezgorzej, przyszedł do przekonania, iż wachmistrz padł ofiarą mesmeryzmu. Najwidoczniej cudzoziemiec był hipnotyzerem i uśpił wachmistrza. Rozmowa zeszła na tematy fantastyczne. Mówiło się dużo o strachach, wilkołakach i tajemniczych przygodach, które spotykały zwykle opowiadającego lub jego najbliższą rodzinę. Dopiero świt, zaglądający przez małe okienka oberży, wypłoszył pijaków. Rochambleau odpiął pas i ładownice, ściągnął z niemałym trudem ciężkie buty z cholewami i zasnął snem kamiennym na słomie w alkierzu.
Tymczasem Verminac wrzało. Pastuch, pasący krowy na drodze do szosy państwowej, zaalarmował władze municypalne: na małym wzgórzu, otoczonym gęsto rosnącymi krzakami jałowca, uwijali się mali, czarno ubrani cudzoziemcy. Ustawiali oni z metalowych prętów jakieś drabinki i wiązadła. Cale wzgórze zasłane było szaro–zielonymi płachtami, a w promieniu paruset metrów dokoła unosił się ckliwy, słodkawy zapach, który nie pozwalał zbliżyć się ciekawym. Rozeszła się pogłoska, że to Anglicy trują bydło i konie. Wieśniacy, uzbrojeni w widły i stare pałasze, hałaśliwą gromadą ruszyli ku wzgórzu.
Rochambleau, obudzony przez burmistrza, przybył na pole walki, gdy zwycięstwo zdawało się już przechylać na stronę mieszkańców Verminaka. Anglicy nie posiadali widać broni palnej, bo ani jeden strzał nie padł dotąd ze wzgórza. Paru tęgich parobków podbiegło z widłami do spokojnie stojącego małego, czarno ubranego człowieka. I wtedy to znów zaszedł fakt, który zmroził krew patrzących. Czterej mocni ludzie, uzbrojeni w widły, unieśli się lekko nad ziemię, jak lalki papierowe, porwane przez wicher, i kołując śmiesznie, upadli o paręset metrów od fatalnego wzgórza. Tłum runął w panicznej ucieczce. Po paru minutach nie było już nikogo, nie wyłączając parobków, którzy widać nie uszkodzeni w swej podróży powietrznej, zmykali co sił w stronę miasta.
Na wzgórzu wrzała dalej skrzętna praca, w której udział brali trzej mężczyźni i jedna kobieta.
— Drogi profesorze — odezwał się Toln. — Ten mały incydent może popsuć czystość i precyzję naszych operacji. Na pewno jutro będziemy już mieli cały batalion wojska na karku, a wtedy nie wystarczą te dziecinne środki.
— Ależ panowie — przerwał Hersey — jeden gram monitu wystarczy, aby wysadzić w powietrze całą tę mieścinę.
— Monitu? — spytała Haydnèe. — Zamierzacie niszczyć i mordować tych biednych ludzi? Czyż nie wystarczy przestrach, który wywołują nasze maszyny?
— Lękam się, że nie wystarczy — rzekł ze smutkiem Toln. — Nie są to Murzyni ani ludzie średniowiecza. Nie zapominajcie, że to Francuzi — najwaleczniejszy naród europejski, że to są ludzie, których brawura i dzielność oślepia. Z trwogą myślę o tym, że jak ćmy na światło, będą się oni rzucali uparcie na nasze fale i kryształy monitowe.
— Nie mam najmniejszej obawy — przerwał im Pankton. — Nim zgromadzą siły zaczepne, nas już tu nie będzie. Jeśli przestaniecie filozofować, a weźmiecie się do pracy, nasze pneuloty niebawem będą zmontowane i zdolne do użytku. I tak jesteśmy spóźnieni o rok bez mała.
Istotnie, w wyliczeniach profesora Panktona była pewna nieścisłość, którą spowodowało nieprzewidziane obciążenie „Torpedy Czasu”. Obecność Herseya pochłonęła nieco większy, niż obliczano, procent energii dematerializującej, tak że lądowanie nastąpiło zamiast w roku 1795 w kwietniu 1796. Minimalna ta różnica w olbrzymiej podróży, nie trwającej zresztą ani chwili, pokrzyżowała ściśle obliczone plany Panktona. Toln, jako historyk i jedyny znawca epoki napoleońskiej, wybrał datę: 1795 rok, jako najodpowiedniejszą do urzeczywistnienia ich pracy. Chwila, gdy Napoleon — główny doradca Robespierra — stracił z jego upadkiem wszystkie wpływy, nadawała się doskonale do utrwalenia republiki demokratycznej i unicestwienia wojen. Teraz, niestety, było już za późno. W czasie gdy gromadka uczonych zajęta była montowaniem potężnych i nieomylnych maszyn, Napoleon Bonaparte na czele czterdziestu tysięcy ludzi spadł jak piorun na armię austriacką i pod Montenotte zmusił ją do panicznego odwrotu. Były to owe upajające dni kwietniowe, gdy pierwszy konsul niestrudzonymi marszami roznosił po ziemi włoskiej chwałę sztandarów francuskich. W parę dni zaledwie rozgromił armię sardyńską i zmusił ją do odwrotu w stronę Turynu. Błyskawicznym uderzeniem w krótkiej i gwałtownej bitwie pod Dego zrywa komunikację między armią sardyńską i austriacką. Droga do Mediolanu jest otwarta. Zaledwie dziesięć dni trwa ta gwałtowna kampania, jak burza wiosenna, i oto już w połowie kwietnia Napoleon jest panem Italii.
Zamiast lekkimi i zręcznymi posunięciami obalić przyszłego cesarza Francuzów i złamać jego karierę w samym jej początku — Pankton musiał wskutek swej pomyłki, zwyciężyć armię francuską i pokonać wrogów. Pankton, jako człowiek genialny, znał wartość geniuszu ludzkiego i pewien był, że rewolucja francuska, gdyby nie potężna indywidualność Bonapartego, utrwaliłaby się na długo i posunęła ideę demokratyzmu o parę wieków naprzód.
Nie lękał się więc dzielności i brawury narodu, ale liczył się poważnie z genialnością pierwszego konsula. Mimo iż ekspedycja uczonych uzbrojona była w maszyny, mogące znieść z powierzchni ziemi wszystkie armie świata, Pankton miał utrudnione niezmiernie zadanie koniecznością działania ukrytego. Lękał się otwartymi wystąpieniami zwichrzyć dzieje tej epoki. Znajomość historii i wyczerpujące dzieła profesora Tolna o wojnach napoleońskich z pierwszym czynem ekspedycji traciły całą swoją wartość. Bieg zdarzeń, lekko tylko zmącony, kształtował się najzupełniej inaczej i przeszłość, znana im z podręczników szkolnych, stawała się nową, inną przeszłością, niosącą groźne niespodzianki lub błogosławiony pokój — przyszłym nieznanym pokoleniom.
Aparaty były już prawie zmontowane i Pankton zawezwał wszystkich, nie wyłączając Haydnèe, na naradę wojenną. Profesor nigdy jeszcze w życiu nie uczynił niczego bez aprobaty swojej córki. Pozornie nie zwracał uwagi na jej zdanie, ale gdy Haydnèe powiedziała na coś, że jest nieładne — Pankton przyznawał jej zawsze słuszność. Uczony kierował się innymi zasadami, niż jego córka. Istniały dla niego tylko rzeczy logiczne i nielogiczne, sprawiedliwe i niesprawiedliwe — Haydnèe zaś dzieliła świat cały na rzeczy piękne i brzydkie. Zawsze jednak w końcu to, co Haydnèe nazwała brzydkim, okazywało się także nielogicznym lub niesprawiedliwym.
Pierwszy przemówił Toln.
— Sądzę — rzekł zwracając się do Panktona — iż ekspedycja nasza powinna ulec poważnej zmianie. Dziś już nie zdołamy nieznacznie i z ukrycia kierować Europą. Wichura wojenna rozszalała się na dobre i musielibyśmy użyć siły, aby ją stłumić. Jest to przeciwne naszym zasadom. Uważam, że powinniśmy zrezygnować z chirurgicznego niejako zlikwidowania wojen, a zacząć cichą i ukrytą pracę nad podniesieniem nauki i posunięciem wiedzy ludzkiej. Obowiązkiem naszym jest oddać tej epoce plon naszych trudów i oszczędzić w ten sposób ludzkości parę wieków wytężonej pracy. Przekazać wszystko, co wiemy, w formie dzieł i skonstruowanych przyrządów, wrócić do swojej epoki, nie naruszając już zbytnio porządku naturalnego.
— Mój kochany — rzekł Pankton — jak widzę, żal ci pracy całego życia. Bronisz wojen napoleońskich — gdyż po ich zniszczeniu wielotomowe twoje dzieła stałyby się fantastycznymi opowieściami. Awansujesz z historyka na świetnego powieściopisarza. Wielotomowa „Historia wojen”, której piękny egzemplarz leży tu przed nami, będzie, jako dzieło naukowe, stekiem kłamstw, ale krytyka zachwycać się będzie polotem i pięknem tej opowieści. Zrozum jednak, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa my w tej formie już nigdy egzystować nie będziemy. Zmieniony bieg świata może nie dopuścić wcale do twego urodzenia. Nie zapominaj, że jesteśmy obecnie tym, co dawniej nazywano „duchami”, i gdy energia monitalna się wyczerpie, i będziemy zmuszeni do zmaterializowania się w naszej epoce, możemy w ogóle przestać istnieć, a w każdym razie zajdą w nas kolosalne zmiany. Obecnie jesteśmy poza czasem i materią świata i nie wypada, aby ambicja zawodowa wpływała na czyny „duchów”! Muszę cię pocieszyć, iż poza tym egzemplarzem cały nakład twej książki przestanie istnieć — bo gdybyś nawet istniał, i jaźń twoja wielkiej nie uległa zmianie, nie pisałbyś historii wojen, których nie było.
— Panowie — wtrącił Hersey — łeb mnie jeszcze boli od niedawnego rozbicia, i chociaż dzieli mnie od tego wypadku prawie czterysta lat, w głowie mi się kręci, gdy słucham pańskich wywodów. Postanówmy prędzej, co mamy czynić, gdyż lada chwila zwalą się na nas żołnierze tej antycznej epoki.
— A więc, dżentelmeni! — rzekł Pankton. — Uważam karty za rzucone i musimy pokonać armie walczące. Nie mamy prawa w jakiejkolwiek formie oddawać pracy i wynalazków ludziom tej epoki. Wytwór genialności ludzkiej tylko w rękach sprawiedliwych i mądrych daje skutki błogosławione. Widzieliśmy w czasie wojen ostatnich, a choćby jeszcze w dawnych bojach europejskich, co uczynili tyrani i zbrodniarze z dzieła uczonych. Egipt pod tym względem wyższy był od naszej cywilizacji — nauka tam była tajemnicą kapłanów i nie dawano jej do rąk prostakom. Aeroplan, wynaleziony niegdyś do przenoszenia ludzi, przenosił śmierć i zagładę. Wiemy, co czyniły promienie azotu — i gazy trujące, i nie możemy dziś uzbrajać ciemnych ludzi w tak miażdżące środki orężne. Wszak prawda, Haydnèe, iż byłoby błędem dopuścić do tego wielkiego rozlewu krwi, dopuścić do wojen, które możemy powstrzymać?
Haydnèe nie odpowiadała. Profesor nigdy już się nie dowiedział, czy byłoby to bardzo pięknie, czy też szkaradnie, w tej samej bowiem chwili, gdy padło jego ostatnie słowo, na pobliskim wzgórzu stanęło paru ludzi. Toln wyjął szkła i począł się im przyglądać, gdy nagle rozległ się huk i granat zarył się u stoku wzgórza. Gromadka uczonych z pośpiechem ładowała wszystkie przyrządy i maszyny do gotowych do frunięcia pneulotów. Drugi granat trafił jeszcze bliżej i osypał ziemią Tolna, nim jednak wybuchnął trzeci, cztery pneuloty — jak stado dziwacznych ptaków — zerwało się z zielonego wzgórza i roztopiło w błękicie nieba.
Gdy cztery małe punkciki, wirujące na wysokości trzech tysięcy metrów, przelatywały nad północną Lombardią w okolicach Lago Maggiore, serce młodej Amerykanki zabiło silniej, niż motor pneumatyczny. Jeden bowiem z aparatów nagle zakołował w powietrzu i jak liść strącony z drzewa zsuwał się nisko do samej powierzchni jeziora. Haydnèe widziała, że błony ratunkowe nie są rozwinięte i pewna była, że stało się nieszczęście. Samolot jednak podniósł się nagle i znów przodując małej eskadrze powietrznej poszybował równo i spokojnie. Był to rekonesans — wywiad Panktona, który szukał dogodnego miejsca do wylądowania. Haydnèe uspokoiła się, ale w kąciku serca zostało trochę niepokoju, widząc bowiem spadający samolot, nie pomyślała o swoim ojcu, a zatrwożyła się o kogoś innego, kto powinien być dla niej zupełnie obojętny.
Powietrze było czyste i pachnące na wysokościach, ale była to inna atmosfera i wiatr miał oddech gwałtowniejszy, i ziemia zielona, w dole śpiąca, świeższe, bardziej soczyste zdawała się mieć barwy. Nigdzie nie dostrzegała czarnych oczu szybów węglowych, wielkich, potwornych lewarów, doków i kominów, nad jeziorem nie było ani śladu chmur pyłu węglowego — jeden tylko bladoróżowy obłok, jak płatek róży, przesłaniał jezioro ciemnoniebieskie i pomarszczone, jak wstążka mory jedwabnej.
Haydnèe nie brała czynnego udziału w pracach swego ojca — nauka była jej obca, wychowała się bowiem z dala od jego laboratorium w Aensing Garden–City, w cichej szkole, gdzie czas jej spływał na czytaniu książek i grze w tenisa. W tych czasach nie obciążano dziewcząt balastem wiedzy ścisłej i modne było wychowanie kobiet w duchu nauk humanistycznych — dlatego, być może, widząc ziemię tak pustą i malowniczą, nie czuła surowej obcości tego pejzażu. Była to dla niej słodka ojczyzna Giotta i Leopardi’ego, Danta i Leonarda i z rozkoszą śledziła bujne grupy drzew i winnice, rozłożone na łagodnych stokach.
Hersey natomiast patrząc na ziemię tak różną od tej, którą przywykł od młodości oglądać z lotu ptaka, czuł lęk pewien i niesamowite wrażenie błądzenia po innej planecie. Pankton patrzył zaś na pejzaż włoski pod bardzo realnym kątem widzenia — szukał tylko miejsca dostatecznie odludnego do lądowania. Toln wreszcie wcale nie patrzał na malowniczą ziemię, a oczy utkwił w jednym małym szarym punkciku, który szybował wysoko ponad jego głową. Wiedział dobrze, że gdyby ten szary, ledwo widoczny punkt rozpłynął się i zniknął, byłoby mu pusto na świecie, bez względu na to, w jakim by się to działo stuleciu i w jakiej stronie świata. Szary ten punkcik miał w środku białą plamkę: była to letnia sukienka panny Haydnèe. Kiedy rozważał nad tym, w jak wielkich obszarach czasu i przestrzeni przyszło mu się zanurzyć i jak serce jego równo i spokojnie bije, gdy widzi nad sobą ową maleńką, szarą plamkę na błękicie nieba — dzwonek aparatu cicho zadźwięczał, sygnalizując lądowanie. Samolot Panktona był już nisko nad ziemią. Toln zatrzymał silnik i łagodnie opadł na małą łączkę przy brzegu cichego jeziora.
Zaledwie zdążyli wysiąść z samolotów i ukryć je w zaroślach przybrzeżnych, spostrzegli, że nie są sami. W pobliskich krzakach spało paru żołnierzy francuskich — prawdopodobnie maruderów armii napoleońskiej. Jeden z nich bosy, wąsaty drab, w podartym mundurze, leżał nieco na uboczu i tego właśnie Pankton postanowił wybadać. Nie chodziło bynajmniej o układ wojsk i pozycję wroga, to bowiem mogli znaleźć w każdym podręczniku — ale istniała kwestia co do czasu. Profesor Pankton na podstawie papierów, zabranych wachmistrzowi Rochambleau, wiedział, że jest początek kwietnia, ale daty dokładnej określić nie mógł, ponieważ na rozkazie mobilizacji koni była data wydania rozkazu, a nie wiadomo, jak długo wachmistrz jechał z tym zleceniem.
Gdy Toln unieruchomił promieniami monitowymi grupę śpiących maruderów, Pankton obudził obdartego wiarusa i zadał mu parę pytań.
— Czy była już bitwa pod Lodi?
— A skąd pan wie, że w ogóle miała być bitwa pod Lodi? — odrzekł przestraszony żołnierz. Nie mógł on przypomnieć sobie daty i dlatego Pankton starał się zorientować w czasie innymi metodami. — Pod Lodi dziś rano dopiero miał stanąć nasz batalion, i sądzę, że właśnie dochodzą do miasteczka, a my tam zdążymy przed nocą.
Wiedzieli już wszystko. Armia austriacka broniła Mediolanu. Teraz prawdopodobnie zaczęła się bitwa, a po południu most na rzece Adda zostanie zdobyty przez Francuzów, prowadzonych do ataku przez samego wodza. Pankton wolał czekać na zajęcie Mediolanu. Po rozbiciu armii austriackiej miałby do sparaliżowania tylko wojska francuskie, obecnie zaś musiałby pokonać obie strony walczące. Haydnèe jednak nie pozwoliła mu zwlekać.
— Nie możemy dopuścić, aby dziś zabito parę tysięcy ludzi. Musimy temu zapobiec.
— A więc w drogę — rzekł profesor i mała flotylla z cichym furkotem poderwała się z zarośli przybrzeżnych. I oto za chwilę już, frunąc na wschód od jeziora Como nad małą rzeczką Addą, ujrzeli pod sobą dym armat i kolumny wojsk, posuwające się jak kolorowe gąsienice na zielonej murawie.
Był to moment groźny dla pierwszego konsula. Armia jego strudzona i źle opatrzona, zdawało się, nie wytrzyma uderzenia świeżych sił austriackich. Wysłana do ataku kawaleria rozbiła się o krwawy mur bagnetów, i zdziesiątkowana, wracała, siejąc popłoch w szeregach. Z trzydziestu paru dział sześć było już nie do użytku.
Jedyna droga do zwycięstwa prowadziła przez wąski, wysoki most na rzece Adda. Przyczółek mostowy broniony był przez dywizję piechoty austriackiej i baterię dział. Na próżno pułkownik Bertier prowadził brawurowym atakiem gwardię; nie wytrzymała ona ognia i wróciła w rozsypce. Deszcz ołowiu spadał na bataliony francuskie, próbujące przedrzeć się na drugą stronę rzeki. Wtedy to Napoleon sam z chorągwią w ręku poprowadził żołnierzy. Ryk entuzjazmu wyrwał się z piersi trzech tysięcy ludzi. Ruszyli jak lawina. Zwycięstwo było pewne (i spełniło się według dzieł profesora Tolna). Ale zaszła wtedy rzecz groźna i jednocześnie śmieszna.
Pankton rzucił z samolotu, ukrytego wysoko w błękicie, mały pakiecik, owinięty w szary papier.
Pakiecik ten upadł na sam środek mostu, między walczące armie. I nagle działa umilkły, strzały karabinowe z jednostajnego gruchotu przeszły w pojedyncze trzaskania — wreszcie cisza zapanowała na polu bitwy. Żołnierze nie szli naprzód. Stanęli na swoich miejscach, niektórzy z nich usiedli. Paru grenadierów, idących na przedzie ataku francuskiego, wyciągnęło się leniwie na moście. Bonaparte stał chwilę z chorągwią w ręku. Krzyknął parę razy gniewnie; nagle ziewnął głośno i oparł się o balustradę mostu. Chorągiew zwiesił nad wodą jak wędkę i sennym okiem śledził migoczące w słońcu fale rzeki.
Kawaleria, stojąca w rezerwie, pozłaziła z koni i leniwie wyciągała znużone kości na świeżej murawie.
Toln, obserwując pole bitwy przez szkła przybliżające, widział grupę żołnierzy francuskich na lewym skrzydle austriackim. Sparli się oni bagnetami i rąbiąc i kłując, starali się przebić przez przeważające siły wroga. Nagle jeden z żołnierzy, który trzymał już bagnet na piersi oficera austriackiego, ziewnął, popatrzył tępo dokoła i usiadł w kucki obok zabitego konia. Piechur z zamierzoną do uderzenia szablą pokręcił nią w powietrzu, przyjrzał się ostrzu pod słońce i zaczął ją mechanicznie i bezmyślnie czyścić o połę munduru. Paru kawalerzystów austriackich, pędzących galopem w stronę rzeki, stanęło nieruchomo. Konie spokojnie zaczęły szczypać trawę, a jeźdźcy rzucili na ziemię broń i ciężkie hełmy metalowe. Bonaparte stał przy barierze mostu, po chwili wyciągnął się na deskach drewnianych, gorących od słońca, przysłonił twarz chorągwią, aby go słońce nie paliło, i wachlując się sztandarem, opędzał muchy, brzęczące mu nieznośnie nad głową.
Był to błyskawiczny skutek gazów, wywołujących znudzenie. Gazy te, stosowane w epoce Panktona w szpitalach dla furiatów, doskonale nadały się do uśmierzenia boju. Żołnierze, leżący w okopach po obu stronach rzeki, byli tak znudzeni, że nie chciało im się nawet pociągnąć za cyngiel karabinu. Wódz armii austriackiej, który przed chwilą jeszcze krzyczał zachrypniętym głosem na żołnierzy, leżał do góry brzuchem i śledził płynące powoli po niebie obłoki. Jakiś żołnierz francuski, widząc leżącą manierkę wódki, sięgnął po nią, ale wypił zaledwie parę łyków, gdy, znudzony, rzucił ją do wody. Dwu saperów austriackich zbliżyło się do zabitego oficera francuskiego. Próbowali ściągnąć mu piękne lakierowane buty, gdy objęła ich nieprzezwyciężona nuda i zasnęli trzymając do połowy ściągnięte obuwie.
Nagle zza pobliskiego wzgórza wyłonił się silny oddział konnicy austriackiej. Był to pułk jazdy barona Hutta, który miał za zadanie oskrzydlić lewe skrzydło Francuzów. Pędzili wyciągniętym kłusem, połyskując w kurzawie pyłu lancami i ostrzami szabel. Pankton, szybując nisko ponad polem bitwy, zrzucił jeszcze jeden mały pakiecik i szwadrony zwolniły biegu.
Mężne i sprężyste postacie żołnierzy, ich ruchy pełne energii — stały się ślamazarne i powolne. Dawka widać była zbyt silna, gdyż cały pułk zwalił się z koni. Żołnierze spali tam, gdzie upadli.
Bitwa była zlikwidowana, ale nie ostatecznie. Narkotyk działał niezbyt długo i spodziewać się należało, iż za parę godzin się skończy. Pankton, chcąc zyskać na czasie, rozrzucił jeszcze parę gramów gazu nasennego. Obie armie spały teraz, oddychając równo i miarowo. Wtedy to spostrzegli uczeni, jak jeden z żołnierzy francuskich biegał przerażony po dziwnym pobojowisku i starał się rozbudzić śpiących rycerzy. Żołnierz ten był ranny w twarz i nos cały miał obandażowany. Widać bandaż osłabił lub powstrzymał zupełnie działanie gazu usypiającego. Obłąkany żołnierz nadawał grozę śpiącej nieruchomo armii. Pankton rzucił mu pod nogi całą dawkę chlorometu i żołnierz runął na ziemię. Cisza zapanowała nad brzegami Addy. Psy tylko z pobliskich wiosek wyły przeciągle.
Kiedy uczeni znaleźli się razem, aby obmyślić metody działania na przyszłość, Pankton ukrył twarz w dłonie i po długim milczeniu podniósł zasępione oczy na swych towarzyszy.
— Boję się — wyrzekł ponuro — boję się, że siejąc pokój, zasiejemy nieszczęście.
— Czego się pan obawia, kochany profesorze — wtrącił wesoły Hersey, wymachując szablą ułańską, którą ściągnął któremuś ze śpiących żołnierzy. — Możemy rozbić w puch nie tylko armię napoleońską, ale wszystkie wojska, istniejące na ziemi od początku świata.
— Boję się — skończył profesor — masowej psychozy. Możemy przypuszczać, iż ludzie ci, spotykając się z tak niezrozumiałymi zdarzeniami — oszaleją. Żołnierz francuski, który nie zasnął i biegał po pobojowisku, przejął mnie trwogą. Zbyt wiele myśli poświęciłem samym trudnościom naukowym i nie zastanowiłem się dostatecznie, jak ten wynalazek będzie działał na ludzi. Co czuć będą i myśleć żołnierze tych armii, gdy się obudzą z niewytłumaczonego snu? Zamiast demokratycznego i pokojowo usposobionego społeczeństwa wychować możemy pokolenie szaleńców — lub fanatyków, drżących z zabobonnej trwogi.
— Pomyślałam o tym od razu — rzekła Haydnèe. — Czy nie sądzisz, ojcze, iż powinniśmy działać z ukrycia i sposobami najzupełniej prostymi. Znając cały przebieg wydarzeń, nie trudno nam będzie nic prawie nie znaczącymi posunięciami udaremnić wszelkie zamachy na wolność i życie ludzi.
— Z pierwszym naszym czynem dzieje świata stały się już nam nie znane. Bitwa pod Addą nie odbyła się — i pani to jest wina. Żałowała pani życia tych paru tysięcy!
Haydnèe zasępiła się — bolał ją gorzki ton historyka. Nie wiedziała, że przez te słowa przebijała miłość uczonego do swojej pracy. Toln, mimo całej wielkości wydarzeń, nie umiał powstrzymać rozgoryczenia, iż praca jego, której tam, w innym świecie, poświęcił młodość — poszła na marne. Jego wspaniałe opisy bitew, nieomylna analiza poszczególnych wydarzeń i głęboka, prawdziwa psychologia ludzi działających — wszystko to może stało się nonsensem i fantazją.
— I tak prędzej czy później — przerwał Pankton — dzieje świata zmieniłyby się przez naszą, nawet najdrobniejszą interwencję. Nie ma czego żałować. Ocaliliśmy wiele istnień ludzkich i pomyśleć musimy o ostrożnym działaniu na przyszłość.
— Mam doskonały plan — rzekł Hersey. — Znajdziemy sobie jakiś bezludny kawałek lądu lub też lepiej jeszcze wysepkę. Tam się zakonspirujemy i działać będziemy niewidzialnie jak deus ex machina. Tu prztyczek, tam małe kopnięcie, i klapsami będziemy uczyli ludzi pokoju. Po pewnym czasie, gdy się przekonają, że próby wojenne są bolesne, przestaną jak pieski, które się bije za nieporządek w mieszkaniu.
Haydnèe roześmiała się — aczkolwiek wcale jej się śmiać nie chciała Zrobiła to przez przekorę kobiecą. Wiedziała, że Toln nie lubi Herseya i odwrotnie. Śmiech jej wywarł pożądany skutek. Toln zasępił się jeszcze bardziej, wreszcie rzekł z udanym spokojem do Panktona:
— Chodźmy, profesorze, musimy pomówić serio, a tutaj jest za wesoło. — Kiedy odeszli na stronę, Haydnèe nie spojrzała nawet na Herseya, który błaznował przed nią, przybrany w czako ułańskie.
Pankton z Tolnem zgodzili się przede wszystkim co do jednego — armie nie powinny się obudzić obok siebie.
— Gdy noc nadejdzie, rozdzielimy wojska — proponował Toln — i pozostawimy obu stronom iluzję zwycięstwa.
Posunąć wojsko nie było jednak łatwo. Obaj uczeni pod osłoną nocy, posiłkując się pędem powietrza z maszyny Laferna, długo pracowali, nim się udało rozepchnąć śpiących pokotem żołnierzy. Zdmuchnęli oni najpierw most ostrożnie, aby nikt nie wpadł do wody. Potem, frunąc nisko, pędem powietrza przesunęli obie armie o parę kilometrów. Siła prądu powietrznego, wytwarzanego w tubie Laferna, była dość potężna, ale dużo czasu zajęła ostrożność i dbałość o zdrowie śpiących.
Tymczasem Haydnèe z Herseyem błądziła po pobojowisku i opatrywała rannych. Bitwa nie trwała długo, było jednak kilkudziesięciu zabitych i przeszło stu rannych. Utrudzeni niezmiernie, zebrali się wszyscy razem nad brzegiem rzeczki i posilali prowiantami, zabranymi z taborów. Zmuszeni byli właściwie żyć z rabunku i kradzieży. — Profesor zapomniał bowiem o pewnej drobnostce, która stawiała ich poza prawem i czyniła z nich przestępców. Nie mieli pieniędzy. Mogli produkować złoto, ale na to nie było czasu i możności. Żartując wesoło na ten temat, pociągali nieźle ze szklanek wino, skradzione gdzieś przez Herseya, gdy świt począł rozsuwać szare zasłony mgieł nad rzeką.
Po naradzie z Tolnem Pankton wpadł na bardzo prosty i skuteczny sposób uniemożliwienia bitwy. Już w wieku dwudziestym znane były sposoby wysadzania min saperskich z odległości i rozkładania dynamitu przy pomocy fal elektrycznych. Wystarczało więc tylko rozesłać w promieniu kilkunastu kilometrów fale elektromoniczne i wszelka amunicja stawała się niezdolna do użytku. Po paru minutach, gdy aparaty zostały wprowadzone w ruch — usłyszeli głuche wybuchy po obu stronach walczących niedawno armii. Wszystkie działa austriackie i francuskie, jak również i broń palna, były zdemolowane.
Słońce wstało już nad jeziorem Como, gdy gazy, wywołujące znudzenie, przestały działać na żołnierzy obu wojsk. Obserwując z wysokiego lotu, widzieli uczeni, jak w obu armiach powstał jednocześnie popłoch.
Niepomny wydarzeń dnia poprzedniego Bonaparte, ocknąwszy się o parę kilometrów od rzeki Addy, pewny był, iż uległ kontuzji na moście i wojska jego zmuszone były do odwrotu. Wobec nagłej klęski wysadzenia przez szpiegów austriackich całego zapasu amunicji, nie pozostawało nic innego, jak tylko cofnąć się jak najszybciej, aby uniknąć pogromu. Zdezorganizowana armia pod jego silną dłonią we wzorowym porządku poczęła się cofać w stronę Lago Maggiore.
Mniej więcej to samo zaszło w obozie austriackim, i oto dwa wojska cofały się pośpiesznie, uchodząc przed uciekającym nieprzyjacielem.
Hersey nie mógł się powstrzymać od głośnych objawów zachwytu i trząsł się z radości tak mocno, iż omal znów nie uległ katastrofie lotniczej. Pankton, zachęcony powodzeniem, rozesłał fale elektromoniczne w kierunku Mediolanu, gdzie posuwała się armia Jouberta, i w kierunku granicy włoskiej, skąd nadejść miały posiłki austriackie. Wojna na razie była zlikwidowana. Włochy wolne i oczyszczone z zaborczych wojsk Austrii, a Bonaparte zachwiany mocno w oczach swoich protektorów w Konwencie.
Niewytłumaczona jego klęska nie dawała mu jednak spokoju. Nie mógł zrozumieć również faktu cofnięcia się wojsk austriacko–sardyńskich i nie wykorzystania zwycięstwa przez wroga. W ministerium wojny w Wiedniu tłumaczono sobie początkowo odwrót zwycięskiego wodza Francuzów jako skutek intrygi politycznej w Paryżu, gdy jednak obie strony przez szpiegów i emisariuszy dowiedziały się o faktycznym stanie rzeczy — niepokój objął całą środkową Europę. Uczeni francuscy i austriaccy zgodzili się jednocześnie, iż wybuch amunicji był spowodowany jakimś zaburzeniem atmosferycznym lub wadliwym składem chemicznym prochu — tłum jednak począł tworzyć na ten temat przeróżne legendy i zabobony. Żołnierze obu armii znad Addy opowiadali dziwy o jakichś wielkich ptakach i aniołach ognistych. Mimo ateizmu, modnego wśród jakobinów i karmanjolczyków, lud Paryża wierzył, iż Bóg zszedł z mieczem płonącym i rozdzielił wojska walczące. Wielkie procesje religijne zapełniły drogi Francji i Włoch. Po paru tygodniach jednak minęło to, jak wszystko mija w zmiennych uczuciach tłumu — pozostał tylko jeden fakt niezbity: kariera Napoleona skończyła się we Francji. Nazwano go „Wodzem bez prochu”, a piosenki paryskie opowiadały o tym, jak się przeląkł sam siebie i uciekał w nocy. Zjawiły się karykatury, na których Bonaparte przedstawiony był jako małe dziecko — wysadzane przez niańkę Austrię — opatrzone podpisem „wysadzanie amunicji”.
Próżno Józefina de Beauharnais stroiła się w najmodniejsze suknie, próżno uśmiechała się prosząco do pana Barrasa, członka Dyrektoriatu Wykonawczego. Napoleon był ośmieszony i nic mu w Paryżu pomóc nie mogło do odzyskania stanowiska — tylko czas i zapomnienie.
Wielka dama nie opuściła jednak swego biednego ośmieszonego bohatera, i mały żaglowiec dnia 14 czerwca, odpływający z Marsylii do Ajacco, uwiózł młodych małżonków, szczęśliwych nawet, iż udało im się uniknąć sądu wojennego i oskarżeń o zdradę Republiki.
Tymczasem państwa Europy, nie mogące się pogodzić z istnieniem rewolucyjnej Francji, podburzane przez emigrantów francuskich, Burbonów, i wspierane przez rząd angielski, szykowały nową armię do podboju niesfornego kraju. Gdy w Lipsku na konferencji wojennej król pruski zgłosił swój akces zbrojny, wojna z Francją stała się rzeczą pewną,
Bonaparte patrzał się na to okiem obojętnym, i wieści, dochodzące do Ajacco o wielkiej armii, posuwającej się na Paryż, nie wytrącały go z błogiego spokoju, jakiego zażywał przy boku młodej, pięknej żony. W małym domku, położonym nad jedną z najpiękniejszych zatok na świecie, w ogródku pełnym kwiatówf spędzał wieczory, grając w szachy z miejscowym lekarzem. Józefina, przywykła do życia wielkiego Paryża, tęskniła czasem za miastem wielkich intryg i wielkich wydarzeń, wszelkie jednak próby wskrzeszenia zapału i projekty powrotu do Francji rozbijały się o brak wiary i zniechęcenie jej męża. W tajemnicy przed nim pisywała listy do Carnota i do członków Dyrektoriatu Wykonawczego. Próżno przypominała zasługę zdobycia Tulonu, próżno przypominała dzień trzynasty vendemiaire roku trzeciego Republiki, w którym to armaty generała Bonaparte na placu przed Tuileries ocaliły Konwencję.
Kiedyś pocztylion, rankiem przejeżdżający przed domem Bonapartego, rzucił mu pismo — którego już sama pieczęć przejęła dreszczem byłego wodza. Był to list od Barrasa do Józefiny. Napoleon rozerwał gorączkowo kopertę. List jednak zawierał tylko parę komplementów i zapewnień o przyjaźni. Co do Bonapartego, nic na razie uczynić nie mógł. Radził czekać.
Napoleon kryjąc ten list za plecami wszedł do gotowalni swej żony. Józefina przed małą owalną toaletką, zastawioną flakonami wody pachnącej i modnej lawendy, rozkręcała ciemne papiloty. Słońce przeglądało przez małe muślinowe zazdrostki i rozświeciło gładkie parkiety pokoju. Napoleon przygarnął ją do siebie ramieniem i usiadł na poręczy krzesła. Pokazał list. Józefina przebiegła okiem pismo i opuściła głowę w milczeniu.
— Więc ciągle jeszcze myślisz o tym? — spytał Bonaparte. — Wiem, że marnujesz przy mnie życie. Pozostaw mnie swemu losowi i wróć tam, gdzie cię urodzenie i uroda powołują. Świat jest dla ciebie otwarty, po co masz wiązać młode życie z losem śmiesznego wygnańca.
Józefina podniosła głowę i podała mu usta. Całując go widziała nad sobą jego zimne i stalowe oczy, zalane łzami.
Niebawem zapomniano o wojnie i protekcji, i o Paryżu — margrabia Dechalons zaprosił bowiem państwo Bonaparte na polowanie w góry do pięknej swej posiadłości, gdzie wielki generał zastrzelił aż cztery króliki i lisa.
Bonaparte, jako republikanin, bywał niechętnie w domu margrabiego. Na wielki bal, wydany w karnawale, przyszedł jednak, ulegając prośbom Józefiny. Stary lekarz pan Brenaux, przyjaciel ojca Napoleona, spotkał go tam nie bez zdziwienia.
— Cóż robić, ojcze Brenaux, my rządzimy światem, a nami rządzą kobiety — rzekł Bonaparte, przechodząc do obficie zastawionego bufetu.
Do ciemnej, niskiej izdebki, którą zamieszkiwał gorący patriota i wielki organizator wojsk republikańskich Carnot, wszedł jakiś starszy mężczyzna, trzymając pod połą płaszcza ukryte spore zawiniątko.
— Jeżeli twój wynalazek okaże się blagą — rzekł Carnot — wsadzę cię do więzienia. Kradnąc bowiem mój czas, okradasz Francję.
Pyszałkowate te słowa wiele jednak miały w sobie racji. Armie sprzymierzone posuwały się do granic Republiki, a wśród chaosu i popłochu jeden Carnot pracował energicznie nad stworzeniem obrony kraju.
— Panie — rzekł stary człowiek łamaną francuszczyzną — jeśli okaże się to fałszem, możesz mnie rozstrzelać jeszcze dzisiaj.
Obaj mężczyźni wyszli z brudnej sionki, gdzie suszyła się bielizna, i wsiedli do oczekującej karety. Jadąc przez cały Paryż do fortyfikacji wschodnich — mieli możność zaobserwować niezwykły ruch gorączkowy, wywołany przez powszechną mobilizację. Carnot wezwał do wojska wszystkich mężczyzn od siedemnastego roku życia do lat pięćdziesięciu.
— To niepotrzebne, wystarczy parę armat i kilkudziesięciu ludzi — rzekł starzec, gdy już wysiedli przy małym forcie, położonym na brzegu Sekwany. Carnot zbliżył się do wachmistrza, stojącego przed prochownią, i po chwili w towarzystwie paru żołnierzy udali się poza wał obronny na pusty plac, służący mieszkańcom tej dzielnicy za śmietnik. Stała tam stara, na wpół zdemolowana armata, którą kanonier nabił starannie.
— Zechciejcie, panowie, sprawdzić, czy nie ma żadnego połączenia między armią a moją maszyną. — Carnot zbadał, czy nie ma gdzie zakopanego lub ukrytego lontu, kazał skopać grunt dookoła, wreszcie przesunąć armatę o parę metrów.
— Wszystko w porządku, może pan zaczynać.
Stary mężczyzna pokręcił coś przy swej niewielkiej maszynie i począł się oddalać wzdłuż wału fortecznego. Gdy był już o dobre paręset metrów, Carnot mruknął do stojącego obok wachmistrza: — Podejdź no bliżej do tego draba, bo gotów nam umknąć. — Tymczasem nieznajomy podniósł rękę do góry. Był to znak, że mają się oddalić nieco od armaty. Po chwili starzec, stojący daleko opuścił rękę, i w tym samym momencie działo wypaliło. Carnot i żołnierze podbiegli do zdemolowanej armaty. Wynalazek tajemniczego cudzoziemca wprawił w zdumienie wielkiego wodza republikańskiego.
— Czy mógłbyś również wywołać wybuch amunicji lub zapasu prochu na większą odległość?
— Tak jest, panie.
Carnot rozkazał żołnierzom, aby wynieśli z prochowni dwie baryłki prochu i ustawili je na wale. Cudzoziemiec polecił im, aby przenieśli za wał i ukryli obie beczułki w małym lasku o dobre paręset metrów od fosy. Kiedy żołnierze wrócili, starzec puścił korbę swej maszyny i w tym samym momencie olbrzymi snop iskier i płomieni wystrzelił z pobliskiego lasu.
Carnot zwołał żołnierzy, którzy byli świadkami tych eksperymentów i nakazał im pod groźbą gilotyny absolutne milczenie.
— Wiele żądasz za swój wynalazek? — spytał, gdy już siedzieli w zamkniętej karecie.
— Wynalazku tego nie sprzedam, mogę go tylko ofiarować Republice, nawet nie Republice, mogę ten wynalazek ofiarować tobie, Carnot, jeżeli się zgodzisz na moje żądania.
Ponieważ kareta jechała gwarnymi, pełnymi wojska i furgonów ulicami Paryża, Carnot rozkazał woźnicy, aby skręcił do Lasku Bulońskiego. Tam obaj mężczyźni wysiedli i poczęli się przechadzać w cienistej alei kasztanów.
— Mów — rzekł krótko Carnot.
— Jestem Szwajcarem, nazwisko moje Pankton. Pracowałem nad tym dziełem wiele lat mojego życia. Tajemnica polega na wytwarzaniu fal elektrycznych, które tworzą piorun. Tam, gdzie skieruję wylot mej maszyny, wybucha iskra, która, o ile trafia na materiał palny albo na proch, wywołuje pożar lub wybuch.
W kwietniu podczas walk generała Bonaparte z armią austriacką, ukryty nad rzeką Addą, wypróbowałem po raz pierwszy moją maszynę i rozbroiłem oba wojska.
— Jakie są twoje żądania?
— Absolutne posłuszeństwo. Nie przyjdzie ci to z trudnością, jestem bowiem, jak i ty, gorącym republikaninem i patriotą.. Dzięki mojej maszynie możemy owładnąć światem. Żadna armia bez broni palnej nie pokona jednej dywizji, uzbrojonej w działa. Ty mi dasz ludzi — a ja dam wiedzę. Nie pragnę opanować świata, aby nim rządzić, ale pragnę wprowadzić sprawiedliwość i umożliwić wszystkim ludziom na świecie pracę i pokój. Wojny staną się niemożliwością. Ideały republikańskiej Francji narzucimy światu bez rozlewu krwi. Jeśli zaręczysz mi słowem demokraty, iż od tych zasad nigdy nie odstąpisz i ambicja osobista ani miłość do kobiety nigdy cię nie zaślepi — przyjmę twoją dłoń i walczyć będziemy wspólnie. Ja jestem stary — mogę umrzeć, a wtedy wynalazek poszedłby ze mną do grobu. Ty będziesz moim spadkobiercą. Carnot uścisnął rękę starca.
— Pokój, pokój na ziemi, i wszyscy ludzie wolni, równi i szczęśliwi. — Jakby w odpowiedzi na ten wybuch radości dzwony w kościołach paryskich zaczęły wydzwaniać Anioł Pański. Zmierzch letni zapadał już w pachnących zielenią alejach, gdy stanęli w bramach wielkiego miasta. Na niebie, na wschodniej stronie widać było łuny miasteczek i wsi, palonych przez zwycięską armię koaliantów.
— Jutro — rzekł Carnot — jutro o świcie wyruszamy na spotkanie wroga. Chodź ze mną, nie rozstaniemy się tej nocy.
Wódz armii francuskiej jeszcze nocą wydał rozkazy. O świcie cztery dywizje miały wyruszyć w kierunku Compiègne. Wszystko było gotowe do wymarszu. Carnot z cudzoziemcem spędzili całą noc w małej winiarni na przedmieściu Paryża, kreśląc wspaniałe plany zawładnięcia światem. Carnot, który nigdy nie pijał wina, upił się prawie tej nocy. Chwilami myślał z lękiem, że padł ofiarą złudzenia lub hipnozy, ale cudzoziemiec w winiarni jeszcze wyjął swoją maszynę i karabin jakiegoś żołnierza, stojący spokojnie pod oknem, wypalił za wolą starca. Carnot schował wystrzeloną pakułę jak talizman i dotykał często, aby się przekonać, że nie śpi. A jednak zasnął na chwilę przed samym świtem. Wino i emocje dnia zrobiły swoje. Spał może wszystkiego pół godziny. Ale, gdy się obudził, trwoga oblała go zimnym potem. Starca ani jego maszyny nie było! Carnot wybiegł na ulicę.
Było godzina piąta rano. Ulice były puste. Tylko sprzedawcy mleka z okolic Paryża na rogach ulic opowiadali małym grupkom ludzi o zniszczeniu wsi okolicznych. Wódz Francuzów najętym fiakrem pędził za rogatki miasta. Dognał wreszcie mały oddział wojska — pokazał swoją wstęgę konsula i na zabranym jakiemuś wachmistrzowi koniu pogalopował dalej. Pewien był teraz, że padł ofiarą oszustwa. Kto wie, zdąży może powstrzymać ruch wojska i wrócić do pierwotnego, tak głęboko obmyślonego planu obrony Paryża?
Łudził się na próżno. Parę kilometrów od miasta słychać było huk armat, wskazujący na to, że bitwa już się rozpoczęła. Niebawem, gdy przejechał wzgórze i winnicę Bastogne, oczom jego ukazał się wspaniały i groźny obraz wielkiej bitwy. Austriacy i Niemcy, którzy rozłożyli się wielkim obozem o kilkanaście kilometrów od miasta, parli teraz żelaznym łańcuchem na cztery szczupłe dywizje francuskie. Scherer, były głównodowodzący armii włoskiej, wykonał ściśle rozkaz Carnota. Nie widząc nigdzie dyktatora i śląc co chwila gońców do głównej kwatery, ustępował z zajętych nocą pozycji. Carnot zlazł z konia i zmieszał się z tłumem cofających się bezładnie żołnierzy.
— Czemu się cofamy? — spytał jednego z oficerów.
— Carnot zdradził — odparł oficer nie patrząc nawet na cywilnie ubranego wodza. Rumieniec hańby i wstydu piekł policzki Carnota.
Carnot zdradził! Tak, wielki demokrata i trzeźwy żołnierz upił się, jak uczeń z akademii, i zgubił armię i swój naród! Cała młodość nienaganna, długie lata marzeń w ubóstwie i żarliwej pracy — wszystko to poszło na marne. Nie pozostaje nic innego, jak tylko przedrzeć się na front armii i zginąć.
Przedzierał się więc przez tłumy uciekinierów, podrapany i popychany, w podartym ubraniu, aż wtłoczył się wreszcie w szeregi dzielnie broniących odwrotu strzelców Jouberta. Stanął na przewróconym dziale.
— Żołnierze! — krzyknął. — To ja, wódz wasz, stoję przed wami.
W szeregach poznano go. Szmer przeszedł przez tłum wojska, ale szmer wrogi. — Zdrajca! — krzyknął ktoś piskliwym głosem. Parę rąk wyciągnęło się ku niemu. I wtem stał się cud. Armaty austriackie zmilkły. Po chwili szereg straszliwych eksplozji, jak grad piorunów, wstrząsnął powietrzem. Na tyłach armii sprzymierzonej, w rezerwach i w obozach z amunicją zrywały się do nieba czarne, wielkie słupy dymu i ognia.
Armia wroga zakołysała się i runęła w panicznym popłochu. Armaty francuskie goniły deszczem ołowiu odchodzące pułki. Ani jeden strzał nie padał na to w odpowiedzi. Karabiny austriackie milczały. Carnot, blady ze wzruszenia, dopadł do sztabu Scherera. Należało ścigać wroga i rozbić doszczętnie. We drzwiach namiotu spotkał go Joubert.
— Jestem starym żołnierzem, ale nic z tego nie rozumiem, to przechodzi moją imaginację. Prawda, że to jest zwycięstwo, ale ja przywykłem zwyciężać bronią, nie podstępem. W każdym razie przyjmij pan moją gratulację.
Scherer, widząc Carnota, wybuchnął entuzjazmem.
— Wierzyłem do ostatniej chwili! To pan sam byłeś tam, na tyłach wroga! Do stu piorunów, oto jest robota!
Carnot zwołał naradę wojenną. Trzeba było czym prędzej ścigać nieprzyjaciela i wykorzystać sytuację. Gdy zajęci byli rozważaniem najbliższych posunięć, adiutant sztabowy zakomunikował, że jakiś starzec pragnie widzieć Carnota — nazywa się Pankton.
— Wpuście go do mnie — rzekł dowódca. Po chwili Pankton znalazł się w namiocie wodza.
— Niech pan każe zaprzestać ognia — rzekł zimno do Carnota.
— To niemożliwe, musimy wykorzystać zwycięstwo.
— Jeśli za dwie minuty armaty nie zamilkną, cała amunicja francuska wyleci w powietrze.
— Aresztuję pana — rzekł Carnot. Dwu oficerów stanęło po bokach Panktona.
— Gdzie jest pańskie słowo, obywatelu Carnot?
Wódz armii zamyślił się. Po chwili poprosił generałów, aby opuścili namiot. Joubert i Scherer wyszli zdziwieni i zaciekawieni.
— Każ pan powstrzymać pościg — rozkazał Pankton, gdy znaleźli się sami.
— Ależ panie — wybuchnął wódz naczelny — pomyśl, co powie wojsko, co powiedzą oficerowie, co wreszcie pomyślą sobie generałowie mojego sztabu? Odebrać nieprzyjacielowi całą amunicję, a potem pozwolić mu spokojnie odejść? Zresztą dla samej idei demokratyzacji, dla republiki świata musimy to uczynić, aby raz na zawsze zetrzeć z powierzchni ziemi reakcję monarchizmu i siły przemocy. Starcze! Czy nie upaja cię słowo zwycięstwo? Czy nie czujesz potęgi, jaka się mieści w tym okrzyku „Naprzód”?!
Poprowadzimy razem sztandary republikańskie na Kolonię i Berlin, na Turyn, Wiedeń, Mołdawię! Wskrzesimy Polskę, obalimy Rosję i godła wolności ludzkiej zatkniemy od kopuł Kremlu aż po Westminster. Upokorzymy Anglię. Na gruzach starego świata staniemy, jak zwycięzcy, dyktując prawa.
— Każ pan powstrzymać pościg — powtórzył Pankton.
— Czy twoje serce nie drży na odgłos werblów? Czy nie upaja cię stuk miliona nóg, czy nie czujesz rozkoszy, jaką daje zwycięstwo?
— Wczoraj jeszcze rozmawiał pan ze mną jak człowiek rozumny i spokojny — przerwał mu profesor. — Już krew cię zaślepiła, już kolorowe łachmany chorągiewek zakręciły ci w głowie. Zaiste, w każdym człowieku mieszka zwierzę, które nierozumnym rykiem zagłusza słowa serca. Cóż mi ty bredzisz o orłach i zwycięstwach? Czy wy wszyscy, którzy tyle mówicie o bohaterskich walkach, przyglądaliście się kiedy żołnierzowi konającemu z rozwalonym brzuchem? Wy, którzy od dzieciństwa marzycie o szarżach ułańskich, czy widzieliście obcięte ręce i cuchnące rany? Byłeś na stu pobojowiskach, ale oczy miałeś zaślepione krwią i nie widziałeś męki ludzkiej. Przez całe pokolenia wmawiacie małym dzieciom i niedorostkom, że jest rzeczą świętą mordowanie człowieka! Twoje zwycięstwo nie tylko pozbawi najdroższego skarbu — życia — tysiące ciemnych i niewinnych ludzi, ale pokryje żałobą całe prowincje — sprowadzi głód i choroby na pobite i zwycięskie państwa.
Wojna jest hańbą ludzkości. Mówię to do ciebie, demokrato Carnot. Mówię do ciebie, panie prezydencie kraju! Mówię do was, lordowie Anglii, i do was, członkowie parlamentów świata! W imię jakich to korzyści ośmielacie się rozkazywać ludziom, aby sobie odbierali życie? Budżety wszystkich państw świata obciążone są potwornymi sumami wydatków na armię i zbrojenie. Za połowę tych pieniędzy usunięto by z powierzchni ziemi głód i nędzę. Wy, ojcowie rodzin, którzy od najmłodszych lat pozwalacie się bawić dzieciom szabelką drewnianą, czyż nie widzicie, że szabla ta wyrasta z dziecinnej zabawki na narzędzie zbrodni w rękach waszych synów! Poicie młodzież lekturą wojenną. Autorzy książek dla młodzieży przemilczają i ukrywają pod górą pusto brzmiących słów ohydę i hańbę zabijania. I oto powstają pokolenia żądne uciech i rozpusty. Zbyt wiele krwi wytoczyliście z ran, i świat osłabiony i blady, pożerany jest przez najstraszniejszą chorobę, przez szarą, dławiącą nudę!
Pankton trząsł się z oburzenia. Wyszedł z namiotu Carnota i przedzierając się przez tłumy obozujących żołnierzy dotarł do małej szopy stolarza na przedmieściu, gdzie wśród trocin i słomy ukrył swój miniaturowy pneulot. Był tak wzburzony, że nie zwracając uwagi na zdziwienie i przestrach małego pastucha wsiadł do samolotu i frunął prosto w niebo.
Carnot zawiódł go. Rozmawiając z wielkim demokratą, mimo jego rażącej Panktona ciemnoty, miał wrażenie, iż jest to człowiek prawy i sprawiedliwy. Przymierze z ludźmi tej epoki zdawało się nie do przyjęcia. Pankton poczuł się samotnym i zapragnął czym prędzej spotkać się z małą gromadką swych przyjaciół. Jednostajny szmer motoru i wiatr, owiewający czoło na wyżynach, uspokoiły starego uczonego.
Zgodnie z projektem Herseya cała ekspedycja urządziła sobie siedzibę i stały punkt oparcia na jednej z wysepek koło Majorki na Morzu Śródziemnym.
Z miejsca tego można było w pół godziny lądować we Francji lub Hiszpanii. Wysepka była bardzo górzysta i prawie nie zamieszkała. W samym środku leżała niewielka kotlina i małe jeziorko. Wyfruwać jednak i lądować można było tylko nocą, aby nie budzić popłochu wśród paru rodzin rybackich, zamieszkujących wschodni brzeg wyspy. Pankton urządził nie bez trudu małe laboratorium i rodzaj hangaru dla ukrywania samolotów. Szybując teraz na wysokości paru tysięcy metrów nad południową Hiszpanią i Morzem Śródziemnym, oczekiwał zmroku i sygnału świetlnego, który by mu pozwolił wylądować. Morze pociemniało — na niebie błysnęły pierwsze gwiazdy. Kołując, jak wielki ptak, nad Majorką, profesor próżno oczekiwał światła z kotliny wysepki.
Zniżył lot — dotykał niemal fal cichego morza, ale ciemność nie pozwoliła mu dostrzec zarysów lądu. Wzniósł się na wysokość paruset metrów — wreszcie, gdy już akumulator bliski był wyczerpania, dostrzegł przez szkła bladozielone światło sygnałowej latarni. Cóż mogło wywołać takie opóźnienie? Według umowy Hersey miał o zmroku zapalać latarnię elektryczną, a teraz było już dobrze po północy.
Pankton w małej kotlince zastał tylko Tolna i Haydnèe. Siedzieli przy ognisku, odwróceni do siebie plecami. Oboje trzymali książki, wątpliwe jednak było, aby mogli czytać zwróceni tyłem do światła.
— Gdzie jest Hersey?
Haydnèe zerwała się, słysząc głos ojca.
— Ach, ojcze, dobrze żeś powrócił, byłam taka sama. Niepokoiłam się bardzo.
— Przecież był z tobą Toln.
— Pan Toln jest ciągle zajęty czytaniem książek. Nie ma do kogo ust otworzyć, a Hersey frunął wczoraj wieczorem i jeszcze nie wrócił. Ponieważ nie było cię długo, uradziliśmy, aby pan Hersey wziął aparat, trochę przyrządów i pojechał sprawdzić, czy ci nic nie grozi.
— Bardzo źle się stało — rzekł Pankton do Tolna, siadając przy ognisku. — Hersey może jeszcze wdać się w jaką awanturę i narobić niepotrzebnego zamieszania. W którą stronę poleciał?
— W stronę Paryża, ale miał wrócić tej samej nocy. Lękam się, że zbudziła się w nim pasja amerykańskiego reportera. Jest to najniebezpieczniejszy gatunek poszukiwaczy sensacji.
— Tak — odrzekł Pankton — gotów jest, aby dostarczyć sensacji swemu dziennikowi, rozdmuchać nową wojnę światową. — Pankton mówił to na wpół żartem, nie przypuszczając nawet, jak bliski jest prawdy.
Wszystko to stało się właściwie z powodu jednej butelki starego wina burgundzkiego. Wśród paru flaszek, które Hersey ściągnął na pobojowisku pod Addą, znalazła się jedna butelka godnego i starego trunku.
Młody dziennikarz zawsze miał słabość do alkoholu, a w kraju jego używanie trunków było surowo wzbronione. Nudząc się na małej wysepce i oczekując na powrót profesora, pociągał z flaszek, aż skosztował burgunda. Ogromnie mu trafił do smaku ten gatunek wina. Gdy już wypił całą butelkę, poczuł w sobie dziwną fantazję i wiele energii. Zaczął od mówienia przesadnych komplementów pannie Haydnèe i całowania jej rączek, wreszcie postanowił, że jedzie na pomoc profesorowi. Haydnèe nie protestowała przeciw temu, niepokoiła się bowiem o ojca, a Toln w ogóle zdawał się nie spostrzegać obecności Herseya, więc nieobecność jego tym bardziej go wzruszać nie mogła.
Młody dziennikarz naładował na samolot mnóstwo paczek, akumulatorów, wziął baterię fal unieruchamiających, parę gramów monitu i frunął pełen najfantastyczniejszych planów. Wyobrażał sobie, jak uratuje profesora od niechybnej śmierci i przywiezie go pannie Haydnèe, która wzruszona odzyskaniem ojca zarzuci mu ręce na szyję i okryje pocałunkami.
„Zawsze miałem szczęście do kobiet — pomyślał, przelatując nad Sycylią. — Maszynistka z »Radio–Tel«, panna Yorks, drażniła mnie tylko, kokietując Boolsa. A zresztą wszystkie maszynistki z całej redakcji nie są warte jednego bucika panny Haydnèe!”
— Hipp, hipp, hurra! — krzyknął w porywie entuzjazmu, wrzucając pół grama monitu do morza i zatapiając w ten sposób miasto i port w Brindisi. Hersey bowiem mylił się sądząc, że płynie ponad Hiszpanią i lada chwila zobaczy światła południowych portów francuskich. Pod wpływem alkoholu niezbyt świetny lotnik — o czym mieliśmy już możność się przekonać — zgubił drogę i z całą wściekłą szybkością pneulotu mijał półwysep włoski, Morze Jońskie i archipelag Grecki. Na wysokości miasta Canea, na Krecie, zaniepokojony, zawrócił aparat na południe i po godzinie wylądował na lądzie afrykańskim nie opodal Aleksandrii, sądząc, że widzi pod sobą latarnie morskie w Bordeaux.
Rozświetlił reflektorem znaczną przestrzeń dokoła i, nie widząc nigdzie żywej duszy, opuścił się na wydmę piaszczystą nad brzegiem morza.
— Trzeba odpocząć troszkę, bo jest za gorąco — mruknął, zsiadając z samolotu. Wyjął z kabiny ostatnie flaszki wina i począł się rzeźwić. Upał był istotnie niezwykły, nic więc dziwnego, że Hersey miał wielkie pragnienie. Jeśli jednak nie wypił drugiej butelki do dna, to tylko dlatego, że ogarnęła go nagle senność. Gdy już zasypiał, zdawało mu się, że widzi nad sobą palmę.
— Francja to jest piękny kraj — wybełkotał — mają boskie wino i do tego rosną tu palmy, o czym zwykle się zapomina.
O ile sen zastał go w niezmiernie miłym usposobieniu, o tyle przebudzenie było nieprzyjemne. Obudził się z silnym bólem głowy. Słońce stało już wysoko i piekło niemiłosiernie. Hersey przetarł oczy. Wkoło niego rozciągała się piaszczysta pustynia, usiana kępami palm i kaktusów. „Wylądowałem w Hiszpanii — pomyślał. — Trzeba się stąd wynosić, bo gotów mnie tu ktoś zaczepić, a wtedy musiałbym zburzyć ten malowniczy krajobraz!” Gdy nachylił się nad samolotem i począł pompować pneumatyczny motor, nagle silne uderzenie obaliło go na ziemię.
Silnik, nie ochładzany i rozgrzewany przez parę godzin promieniami tropikalnego słońca, nie wytrzymał ciśnienia i przy próbie pompowania rozsadził cały samolot.
Dziennikarz oprzytomniał zupełnie. Mimo gorąca zimny pot wystąpił mu na czoło. Zmuszony był teraz do wędrowania pieszo w kraju obcym i nieznanym, nie mając sposobu do przedostania się na wyspę, gdzie oczekiwano go już od dawna. Mimo przyrządów, które cudem jakimś wyjął jeszcze wczoraj z kabiny wraz z flaszkami wina, był on narażony na tysiączne niebezpieczeństwa. Paczka z monitem, którą po pijanemu podłożył sobie pod głowę, rozgrzana było od słońca i mogła lada chwila wybuchnąć. Hersey drżącymi rękami zasypał ją piaskiem, pozbierał ocalałe przybory i siadł pod palmą, pogrążony w czarnych i posępnych rozważaniach.
W tejże chwili dostrzegł z przerażeniem, że z pobliskiej oazy wypada oddział jeźdźców w białych płaszczach i burnusach. Nie namyślając się wiele Hersey wygrzebał paczkę monitu, wyjął nabój, nacisnął małą sprężynkę i cisnął kulkę wybuchową, możliwie najdalej. Sam upadł twarzą na piasek. Pocisk, rzucony zbyt wcześnie, nie uczynił krzywdy jeźdźcom, wyrwał jednak potężny słup ziemi i parę palm daktylowych z korzeniami. Jeźdźcy stanęli jak wryci. Jeden z nich, bogato ubrany, widać nie znający strachu, podjechał bliżej, aby sprawdzić, co wywołało ten potężny wybuch.
Młody dziennikarz był już panem sytuacji. Wyjął rurkę szklaną i puścił prąd unieruchamiający na Araba. Towarzysze jego widząc, jak skamieniał nad rozpadliną, poczęli go wzywać do powrotu. Przerażeni wreszcie jego nieruchomością, pierzchnęli w popłochu.
Hersey do wieczora przesiedział w cieniu palm. Nie mógł odejść zbyt daleko, przyrządy bowiem i maszyny były zbyt ciężkie — nie wiedział zresztą, w którą stronę się udać. Pomyślał, iż mógłby z łatwością dać znać o sobie przy pomocy telegrafu bez drutu. Niestety, młody dziennikarz, który korzystał przez całe życie z dobrodziejstw techniki i kultury, nie miał pojęcia o konstrukcji radiotelefonu; posiadając pod ręką wszystkie konieczne elementy, nie umiał dać sobie z tym rady.
Próżno wywoływał w pamięci ogólny wygląd maszyny nadawczej, która stała na dachu redakcji „Tel–News”. Trzeba było postawić antenę, to jedno wiedział, ale to było zbyt mało, żeby się porozumieć z Panktonem. Nie mógł zasnąć ani na chwilę, wino się już wyczerpało, ale pragnienie, głód i bezsenność dały mu się tak we znaki, iż wreszcie nad ranem z rurką szklaną i monitem w ręku zasnął.
Tymczasem Arabowie, przerażeni wybuchem, wrócili do Aleksandrii i z opowiadań ich marynarze angielskiego żaglowca „Trawer” wywnioskowali zupełnie logicznie, iż wybuch ten mógł być spowodowany strzałem działa morskiego. Patrol marynarzy, który udał się dla zlustrowania wybrzeża, zbudził bezceremonialnie śpiącego Herseya.
— Co pan tu robi sam na wybrzeżu? — spytał zdziwiony obecnością Europejczyka dowódca patrolu porucznik Higs. Hersey, słysząc rodzinną mowę angielską, wzruszył się i nadzieja wstąpiła w jego serce.
Wymyślił na poczekaniu jakąś fantastyczną historię rozbicia się na brzegu Hiszpanii. Hersey bowiem nie był zbyt tęgi w naukach historii i geografii, i obecność Arabów i Mameluków nie wytrąciła go z przekonania, że się znajduje na lądzie Europy.
— Jak to Hiszpanii? — spytał marynarz. — Czy pan nie wie, że znajdujemy się w Afryce, opodal miasta Aleksandrii?
— Ależ oczywiście, wiem o tym — blagował przestraszony Hersey — ale widzi pan, panie generale, ja ciągle myślę o Hiszpanii, gdzie pragnąłbym się dostać, i stąd ta pomyłka.
„Ładna sytuacja — pomyślał przy tym — albo ten jegomość mnie oszukuje, albo istotnie zajechałem aż do Afryki i nigdy się stąd nie wydostanę”.
Hersey blagował dalej, że został porwany przez korsarzy, że jest wielkim uczonym i podróż swoją przedsięwziął w celach naukowych. Obiecywał złote góry oficerowi marynarki, jeśli mu pomoże dostać się na Majorkę. Porucznik Higs nie dowierzał dziwnie ubranemu cudzoziemcowi i przystąpił do rewizji jego bagażu. Tajemnicze szczątki zepsutego pneulotu, rurki szklane, stosy elektryczne, wreszcie paczki monitu podsyciły jeszcze jego podejrzliwość. W rezultacie Hersey został aresztowany i, wbrew protestom, umieszczony na statku „Trawer”, który za parę dni miał odpłynąć przez Gibraltar do Anglii.
Dziennikarz nie tracił nadziei i szukał tylko sposobności do wydostania swoich przyrządów, które, opieczętowane, spoczywały w kamerze bagażowej. „Trawer” w ostatniej chwili dostał rozkaz, aby wraz z dwoma innymi statkami wojennymi stanął na wysokości portu Marsylii, gdzie admirał Nelson koncentrował flotę do walki z republikanami. Hersey dowiedział się, że wojna rozgorzała na nowo, że wojska Carnota pobiły dotkliwie armię sprzymierzoną i że Francuzi posuwają się na Kolonię. Były to wiadomości nie wróżące nic dobrego. Hersey począł się lękać, iż Pankton zginął lub zaszło jakieś nieszczęście, w przeciwnym bowiem razie profesor nigdy by nie dopuścił do wojny. Wiadomości te poczęły się sprawdzać. Marynarze statków spotykanych opowiadali o jakichś tajemniczych przyrządach, którymi operowali Francuzi w bitwie pod Compiègne. Obecnie jednak ponieśli oni klęskę pod Kolonią i wojska prusko–angielskie posuwają się znowu pod Paryż. Znaczyło to niewątpliwie, iż Pankton porzucił Francuzów lub też zginął. Jeśli profesor zginął wraz ze swoimi maszynami, on tylko, Hersey, mógł zapanować nad światem. Toln bowiem nie posiadał żadnych przyrządów.
Niepokój i chęć czynu poczęły nurtować Herseya. Po pierwsze zginiecie profesora uniemożliwiło powrót do własnej epoki. Wszyscy troje skazani byli na życie wśród obcych i barbarzyńskich czasów. Nie pozostawało więc nic innego, jak urządzić sobie to życie najznośniej. Hersey czekał więc cierpliwie na sposobność dostania się do swego bezcennego bagażu.
Wtedy to zaszedł wypadek, którego nie przewidział. Rano do „Trawera” zbliżyły się cztery wielkie wojenne okręty. Kapitanowie tych statków zeszli się na wspólną naradę na pokładzie „Trawera”. Rezultatem tej narady było to, że po godzinie przeniesiono wszystkich chorych i więźniów na pokład sąsiedniego okrętu „Multhon” i „Trawer” wraz z trzema statkami wyruszył w okolicę Genui, gdzie wrzała wielka bitwa morska. Wraz z „Trawerem” popłynęły także wszystkie przyrządy, mogące zapewnić dziennikarzowi panowanie nad światem. Próżno Hersey dopominał się natarczywie o swój bagaż, błagał oficerów i marynarzy. „Trawer” z rozwiniętymi żaglami zniknął za horyzontem.
Bitwa była wygrana. Po dwóch dniach „Multhon” otrzymał rozkaz wyruszenia do Marsylii, którą zajęła marynarka angielska. Wtedy to Hersey począł błagać oficera marynarki, mającego dozór nad więźniami, o rozmowę z kapitanem. Dziennikarz uważany był na okręcie za nieco pomylonego, nieszkodliwego dziwaka, ale ponieważ nie miał żadnych papierów i legitymacji, a zeznania jego były nader sprzeczne i fantastyczne, trzymany był pod dozorem.
Kapitan siedział przy śniadaniu i zapijał gęsto w towarzystwie pierwszego oficera, gdy wprowadzono Herseya.
„Wszystko przez te przeklęte trunki — pomyślał Hersey patrząc na pękate flaszki, zdobiące stół okrętowy. — Historia moja byłaby piękną reklamą dla bostońskiego towarzystwa anty alkoholicznego.
— Czego pan sobie życzy? — spytał kapitan odgryzając wielki kawał szynki.
Hersey w długim przemówieniu wyjaśnił kapitanowi, że jest w posiadaniu machin i przyrządów, które mogą zapewnić rasie anglosaskiej panowanie nad światem. Opowiedział mu o wszystkich wynalazkach i ulepszeniach, które uczynić jest w stanie, jeżeli pozwolą mu odzyskać bagaż uwięziony na okręcie „Trawer”.
— To może pan jesteś tym wynalazcą, co to wysadza amunicję na odległość? — spytał kapitan ze śmiechem. — Zaręczam ci, że podobne sztuki mogą się zdarzyć tylko na lądzie, gdzie dowódcami są uczeni panowie ze szkoły wojennej. Prędzej zobaczę węża morskiego, niżeli się to kiedy wydarzy w mojej obecności. — Kapitan był sceptykiem i nie dawał wiary wszystkim opowieściom o unieruchamianiu ludzi i wysadzaniu prochu. W czasie wojny z Murzynami nasłuchał się także różnych baśni o tym, jak czarni usypiają wrogów, nigdy jednak nie zasnął w czasie walki, i lekceważył sobie fantazję i rzeczy nadprzyrodzone. Hersey opisywał wszystkie cuda techniki, które mógł stworzyć na poczekaniu, od pierwotnej ma szyny parowej aż do pneulotów — ku wyraźnej uciesze kapitana. W rzeczywistości Hersey nie potrafiłby skonstruować najzwyklejszego tłoku parowego, gdyż nigdy przedmiotom tym nie poświęcał swej uwagi. Kapitan wreszcie się zniecierpliwił.
— Odprowadźcie tego idiotę, bo mnie nudzi — rzekł do pierwszego oficera wstając od stołu.
Hersey zacisnął pięści ze złości i nagle przyszła mu olśniewająca myśl do głowy. Dotknął bowiem ręką automatycznego pistoletu, który wsunął do kieszeni przed wyjazdem z wyspy. Miał jeszcze przy sobie wieczne pióro. Począł przetrząsać kieszenie i znalazł zegarek i zapalniczkę do papierosów.
— Jeszcze sekunda! — wykrzyknął. — Oto małe próbki, które raczcie obejrzeć. Piórem tym może pan pisać bez atramentu i nigdy się nie wyczerpie. I oto wieczna zapalniczka, zastępująca zapałki… przepraszam, przestarzałą hubkę i krzesiwo — to mówiąc, otworzył zapalniczkę, która się, jak to często się zdarza, nie zapaliła. Kapitan parsknął śmiechem. Oficer tymczasem spróbował pisać wiecznym piórem i ku jego zdziwieniu — pióro metalowe pisało bez inkaustu.
— Niech pan spojrzy, kapitanie, zdaje się, że ten szaleniec ma istotnie trochę racji. — Kapitan przyglądał się z uwagą, jak oficer czystym i równym pismem zapisuje wielki arkusz papieru. — Musi tu być zręcznie ukryty rezerwuar z atramentem, a metalowe pióro na pewno trwalsze jest od gęsiego. — Tymczasem Hersey zapalił wreszcie swoją zapalniczkę i z dumą demonstrował ją kapitanowi.
— To jeszcze nie wszystko — rzekł wyjmując pistolet automatyczny systemu „Dawidson i Ska”. Broń ta, nabijana malutkimi ładunkami monitu, mogła dać około trzystu strzałów bez ładowania.
Hersey błogosławił głupotę marynarza, który rewidując kieszenie, zostawił małe, nie znane mu kawałki metalu, rurki i patyczki.
— A oto — krzyknął wreszcie — rzecz najniezwyklejsza! Przyszłość przestała być tajemnicą — w tej oto książce macie zarys całych przyszłych dziejów ludzkości, nie wyłączając teraźniejszości i dni najbliższych — to mówiąc rzucił na stół małe kieszonkowe wydanie historii średniowiecznej. To bowiem, co w szkołach dzisiejszych nazywamy historią nowożytną, za czasów Herseya było średniowieczem i nie ma powodu wątpić, iż czasy nasze staną się również kiedyś historią starożytną.
Kapitan z uwagą zaczął przeglądać książkę, wydaną w języku angielskim przez firmę „Pershy” w Bruklinie w r. 2101. Po dłuższej chwili podniósł głowę i rzekł:
— Panie poruczniku, mamy do czynienia z niewątpliwie genialnym wynalazcą, który widać wskutek wytężenia umysłu dostał obłędu. Dzieło to nosi datę roku dwutysięcznego i pełne jest dziecinnych kłamstw i fantazji. W każdym razie obowiązkiem naszym jest zwrócić temu dżentelmenowi jego bagaż i odstawić go do Londynu, gdzie przed Królewską Akademią Nauk zademonstruje swoje wynalazki.
Paryż był pozbawiony żywności. Oblężenie trwało już parę tygodni, a wódz naczelny Car—not więcej dbał o zapasy amunicji, niż o jedzenie dla ludności. Nie myślał o tym, że głód może nie pozwolić komu umrzeć za Ojczyznę. Armia zresztą była zaprowiantowana dostatnio i wszyscy mężczyźni Paryża zaciągali się do szeregów, aby narażając się na kule wroga, zdobyć łyżkę strawy żołnierskiej.
Kobiety i dzieci cierpiały przy tym najwięcej. We wszystkich opisach wojen zdarzają się takie suche, proste zdania jak to: „Głód dawał się we znaki ludności”.
Trudno jest patrzyć suchymi oczami na klęski, jakie składają się na tę szarą prawdę historyczną.
Koalicja, pobita pod Compiègne, cofnęła swoje pozbawione amunicji wojska i na granicy Moguncji, zasilona nową rezerwą pruską i angielską, przyjęła walną bitwę.
Armia francuska została oskrzydlona i zmuszona do odwrotu. Austriacy zadali dotkliwą klęskę dywizji generała Dechampsa nad Marną i Carnot postanowił zebrać resztę sił i bronić do upadłego stolicy.
Wódz francuski rozesłał na wszystkie strony szpiegów, aby znaleźli Panktona. Przyprowadzano mu co pewien czas starców podobnych z wyglądu do profesora lub wynalazców, których odkrycia okazywały się bezwartościowe. Tymczasem ludność głośno domagała się poddania miasta. Sztab francuski wiedział, że lada dzień nadciągną wojska rosyjskie i Paryż zostanie zdobyty.
Carnot zdawał się wyczekiwać cudu. Pankton jednak się nie zjawiał. Rozgoryczony chwiejnym demokratyzmem Carnota, profesor wrócił na wyspę, gdzie dowiedział się o zniknięciu Herseya. Próżno przez parę dni wyczekiwano powrotu dziennikarza. Zdawało się prawie pewne, że Hersey, nie umiejąc kierować pneulotem, wpadł w morze i utonął. Pankton przebolałby prędzej śmierć tego młodzieńca, niźli stratę znacznej części przyrządów i mechanizmów bezcennych, które Hersey wziął z sobą, spiesząc na pomoc profesorowi. Okazało się, iż brak jest w pierwszym rzędzie akumulatorów niepotrzebnie wziętych przez Herseya, bez których wszystkie prawie potężne machiny były nędznym stosem stali i żelaza.
Aby zbudować je na nowo, trzeba było wielkiej ilości precyzyjnych przyrządów i wielkiego laboratorium, o skonstruowaniu którego marzyć nawet nie można było na małej wysepce w epoce napoleońskiej.
Skromną ilością monitu i fal, wywołujących eksplozję, należało teraz kierować nieomylnie. Pozostał jeszcze zapas energii torpedy czasu, ale siła ta była nienaruszalna i nadawała się tylko do dematerializacji, koniecznej do powrotu.
Pankton parokrotnie lądował we Francji w poszukiwaniu Herseya. Pod osłoną nocy zapuszczał się pod Paryż i znał całą sytuację strategiczną. Wiedział, że Paryż zostanie lada dzień zdobyty i że należało temu przeciwdziałać.
Pewnego dnia Haydnèe, Toln i Pankton wyruszyli razem. Po zaginięciu Herseya postanowili się nie rozłączać i działać wspólnie. Eskapada ta jednak wymagała wielu trudów. Uradzono, iż pierwszy wyląduje nocą Toln i jako najlepiej władający językiem francuskim, wynajmie szopę z placem, gdzie by można było ukryć pneuloty. Przy pomocy telefonu bez drutu mieli się porozumieć co do miejsca lądowania pozostałych pneulotów.
Pankton musiał dni parę poświęcić na zrobienie potrzebnej ilości złota. Toln, uzbrojony w fale unieruchamiające i armatkę dynamiczną, wyfrunął o zmierzchu w kierunku Paryża. Około dziesiątej wieczór Haydnèe otrzymała już od niego wiadomość o szczęśliwym wylądowaniu. Toln znajdował się w środku Paryża. Malutki samolot ulokował w bramie zburzonego pałacu.
Od tej chwili nie było już wiadomości. Haydnèe noc całą siedziała nad małym, skórzanym pudełkiem, mieszczącym radiotelefon. Oczy jej zachodziły łzami od wpatrywania się w błyszczącą metalową strzałkę, która ani drgnęła aż do świtu. Łez tych nazbierało się tak wiele, iż rankiem Haydnèe płakała cichutko. Około dziesiątej aparat począł dzwonić: Toln donosił, że wszystko jest jak najlepiej. Wyspał się, a teraz zamierza zakrzątnąć się koło wynajęcia jakiejś ustronnej budowli. Aparat odbiorczy i nadawczy był tak niewielki, iż Toln mógł rozmawiać doskonale w każdej sytuacji. Niewielkie pudełeczko ulokowane miał w torbie podróżnej, przewieszonej na pasku. Mikrofon umieścił sobie pod kapeluszem, zakrywającym uszy. Ubranie francuskie, które Pankton przywiózł z jednej ze swoich wypraw na kontynent, nie leżało świetnie — młody historyk wyglądał jednak, jak zwykle człowiek z ludu.
Haydnèe dzień cały spędziła przy aparacie, podczas gdy profesor przygotowywał wszystko do rychłego odlotu.
Toln połączył oba aparaty tak, że Haydnèe mogła słyszeć względnie wyraźnie, co się dzieje wokoło i zupełnie dobrze śledzić rozmowy Tolna. Od czasu do czasu, gdy młody historyk był sam, komunikował o swoich zabiegach. Haydnèe słyszała wyraźnie, jak Toln rozmawia z jakąś kobietą o—ostatnich wypadkach wojennych. Wydało jej się, że ta kobieta musi być bardzo przystojna i młoda, i smuciło ją, że Toln rozmawia z nią tak grzecznie. W rzeczywistości była to stara przekupka jarzyn, gadatliwa baba, która nie miała na swym straganie ani jednego kartofla i wymyślała ordynarnie na rząd Carnota. Gdy epitety przekupki stawały się zbyt dosadne, Toln dyskretnie rozłączał radiotelefon. Haydnèe słyszała stuk kół na ulicach Paryża — urwane wyrazy, okrzyki, a nawet wystrzały armatnie, gdy Toln zbliżył się do krańców miasta. Po paru chwilach historyk zadzwonił, prosząc o rozmowę. Był sam na małej uliczce w dzielnicy Clichy. Pytał się, czy wszystko na wyspie jest w porządku i jak spała panna Haydnèe. Zamierzał teraz udać się do jakiegoś jubilera, aby wymienić złote sztaby na niezbędne pieniądze. Spodziewał się, że nocą będą się mogli połączyć. Po niejakim czasie Haydnèe, która nie odchodziła od aparatu, usłyszała głos Tolna:
— Czy pan nie nabędzie kilograma złota?
— Niech pan pokaże — odrzekł jakiś obcy niski głos.
Nastąpiła mała przerwa.
— Skąd pan to ma? — pytał jubiler.
— To jest rzeczą drugorzędną, najważniejsze jest to, że nie mam pieniędzy i sprzedam panu tanio — odpowiedział Toln.
— Obywatel Carnot nakazał sekwestr złota na potrzeby Republiki, wiem o tym z dobrego źródła. Rozkaz ten będzie lada moment ogłoszony. Rozumie pan sam, że obecnie kupowanie złota, jest czynnością nieco ryzykowną. Niech pan zresztą poczeka, muszę się naradzić z żoną.
Haydnèe dała sygnał rozmowy. Ton jubilera wydał jej się podejrzany. Pewna była, że grozi jakieś niebezpieczeństwo.
— Niech pani będzie zupełnie spokojna — odpowiedział Toln — jubiler na pewno kupi, a zresztą nic mi nie może zrobić.
W tej samej chwili Haydnèe usłyszała głosy paru mężczyzn i hałas.
— Co to? — spytała z przestrachem.
— Nic, głupstwo, zaraz się z nim załatwię — odpowiedział Toln.
Rozmowa z Haydnèe toczyła się po angielsku. Trzej żołnierze z milicji ludowej, sprowadzeni przez jubilera dla zrewidowania podejrzanego cudzoziemca, słysząc, że mówi on sam do siebie po angielsku, uważali to za jeszcze jeden powód do interwencji.
— Pańskie papiery? — spytał sierżant.
W tym samym niemal momencie Haydnèe usłyszała charakterystyczny trzask elektryczności i szum fal unieruchamiających.
— Panno Haydnèe, czy pani jest jeszcze? — mówił Toln głośno. — Co mam z nimi zrobić? Niech się pani spyta ojca, czy można jubilerowi zabrać potrzebne pieniądze i pozostawić w zamian sztabę złota. Nie wiem, czy to będzie postępek godny dżentelmena?
Kto wie, czy Haydnèe w innych warunkach nie odradziłaby tej przymusowej zamiany, myśląc o tym jednak, że jej przyjaciel narazi się na ponowne niebezpieczeństwo przy próbach sprzedania złota, odpowiedziała prędko:
— Niech pan weźmie wszystkie pieniądze, jakie są, i zostawi złoto.
Słyszała teraz, jak Toln brzęczy wyjętymi z kieszeni jubilera kluczami, otwiera kasę i wreszcie doszedł ją brzęk złota, przesypywanego z ręki do ręki.
— Jak na początek to nieźle — rzekł Toln. — Jesteśmy teraz zamożni i możemy sobie kupić willę w Garten Pleas nad morzem. Dziwne jest nieco, że nasza tak bardzo etyczna i humanitarna ekspedycja uciekać się musi do kradzieży.
Toln, zdobywszy pieniądze, wynajął wielką murowaną szopę obok teatru Feydeau. Dawniej przechowywano tam dekoracje, obecnie jednak teatr był nieczynny i młody historyk, tłumacząc, że dom jego zburzono w czasie ostatniego bombardowania, bez trudności objął w posiadanie spory opustoszały plac i budynek.
Aczkolwiek pneuloty były niewielkie i miały lądować wśród nocy — Toln zachował wszelkie ostrożności, aby nic nie zwróciło uwagi sąsiadów. Nie dawał sygnałów świetlnych, tylko przy pomocy radiotelefonu, mapy terenu i busoli kierował małą eskadrą, krążącą wysoko nad Paryżem.
W tej samej godzinie w sali Konwencji, w małym budynku przy ulicy Saint Honoré, obywatele Tallien, Carnot, Lucien Bonaparte i Camil Jourdain starali się kierować obroną stolicy.
Sytuacja była tragiczna; prócz wroga zewnętrznego w samym Paryżu poczynała podnosić głowę reakcja i zwolennicy Burbonów. Klub „Clichy”, salony rojalistów i zgromadzenia w Palais Royale coraz natarczywiej domagały się poddania miasta. Konwencja wiedziała już o wylądowaniu anglo–rosyjskich wojsk, które miały wesprzeć wojska księcia brunświckiego, walczącego z armią Sambre–Meuse. Nie ulegało wątpliwości, iż generał Hoche, dowodzący tą armią, nie wytrzyma nacisku, i cała siła koalicji znajdzie się pod murami Paryża. Zajść mogła tylko jedna ewentualność — stolica mogła paść wcześniej bez udziału Rosjan. Wojska księcia Yorku i księcia Saxe–Teschen były i tak dostatecznie silne, aby przełamać opór Francuzów.
Carnot przemawiał długo i gorąco. Wobec miażdżących cyfr patriotyzm jego brzmiał pusto i tragicznie. Konwencja wysłuchała przemówienia w ciszy — potem uchwalono większością paru głosów obronę miasta. Uchwała ta nie tchnęła zapałem i entuzjazmem. Zgromadzenie było przemęczone pracą, i hasło „do ostatniej kropli krwi”! dźwięczało w mrocznej sali bardzo anemicznie.
Gdy zgromadzeni mieli się już rozejść, woźny Konwencji zakomunikował, że obywatel Pankton prosi o posłuchanie w nader ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie.
Carnot za dźwięk tego nazwiska zadrżał. Kazał natychmiast wprowadzić proszącego o posłuchanie. Na salę wszedł stary siwy człowiek — stanął na wzniesieniu, przeznaczonym dla mówców, i rzekł suchym i donośnym głosem:
— Obywatele! Jestem uczonym i wynalazcą. Machina moja oddała już usługi Francji. To ja, a nie kto inny, wysadziłem w powietrze całą amunicję i wszystkie działa armii austriackiej, posuwającej się po raz pierwszy pod Paryż. Wzywam obywatela Carnota, aby poświadczył prawdę słów moich.
— Poświadczam — rzekł cicho Carnot, wstając ze swego miejsca.
— Paryż padnie — ciągnął dalej Pankton. — Republika będzie się musiała ukorzyć przed siłą zaborców, ale ja jestem w stanie nie tylko ocalić miasto i kraj cały, ale uczynić was, Francuzi, panami kontynentu i morza. Czas nagli. Mamy obecnie godzinę drugą po północy i minut dwadzieścia. Za dziesięć minut — punkt o w pół do trzeciej — wysadzę w powietrze działa niemieckie, ostrzeliwujące stolicę od strony Sablons. Będziecie mieli oczywisty dowód mej potęgi. W zamian za to żądam absolutnej władzy nad Rzeczpospolitą francuską. Jestem demokratą; najlepszy tego dowód, że wam ofiarowuję moją potęgę, a nie wojskom wroga. Nie żądam zaszczytów ani pieniędzy, te bowiem łacniej bym zdobył w obozie koalicji, ale żądam sprawiedliwości, równości i braterstwa. Państwa świata rządzone były dotąd przez dziedzicznie obciążonych umysłowo tyranów albo przez ambitnych i chciwych władzy parweniuszów. Energia, urodzenie lub dzielność wynosiły ludzi na tron. Teraz oto po raz pierwszy niech krajem kieruje zimny i spokojny umysł uczonego. Daję wam pięć minut czasu do namysłu. Kiedy murami tymi wstrząśnie pierwszy wybuch wysadzonych w powietrze dział wroga, dacie mi odpowiedź. Raz już zawierzyłem znajdującemu się między wami wodzowi, ale zaślepienie Carnota ściągnęło nieszczęście na Francję. Teraz zawierzam wam, wybrańcy narodu, i pewny jestem, że zgodzimy się zawsze, ilekroć będzie chodziło o dobro waszego ludu i o dobro całego świata.
Pankton skończył. Cisza zaległa salę Konwencji. Na sąsiedniej wieży kościoła zegar wybił godzinę drugą i pół — w tej samej chwili daleki, potężny wybuch zadzwonił szybami gmachu. Zebrani zerwali się z miejsca.
— Niech żyje prezydent Konwencji Pankton! — krzyknął Jourdain.
— Obywatele! któż nam zaręczy, że to nie nasze działa wyleciały w powietrze albo że to wróg wysadził mury miasta?! — krzyczał Tallien.
— A więc za mną! — krzyknął Pankton. — Na mury Paryża! Tam zobaczycie w promieniach wschodzącego słońca wielkie i wspaniałe widowisko.
Entuzjazm porwał Konwencję. Carnot dał sygnał alarmu. Gdy już znaleźli się na przednich posterunkach, adiutanci głównego wodza roznosili naglące rozkazy. Cała załoga miasta stanęła pod bronią. Senni i głodni żołnierze, klnąc głośno, wyłazili z lepianek i namiotów, pewni, że to nagły nocny atak nieprzyjaciela. W obozie wroga było jednak cicho. Świt jeszcze nie rozproszył cieni, kiedy mała grupka członków Konwencji, stojąc na murach portu 30 prairiala, ujrzała wybuchający w mrokach nocy wielki słup ognia. To artyleria Korsakowa i księcia Teschen wylatywała w powietrze. Huk potworny zatrząsł miastem. Słupy ognia zapalały się coraz to w innych stronach miasta. Wśród wielkich wybuchów płomieni można było dostrzec na tle nocy uwijające się małe, śmieszne postacie żołnierzy niemieckich i angielskich. Na dany znak armaty Hocha poczęły ostrzeliwać obóz nieprzyjacielski. Ani jeden wystrzał nie padł w odpowiedzi. Rano dnia 14 lipca wschodzące słońce oświetliło opustoszały plac boju. Armie sprzymierzone cofały się pospiesznie, pozostawiając na placu rannych i zabitych. Rewolucja francuska została po raz drugi ocalona przez wielkiego Amerykanina.
— Jest pani teraz prawie królewną i powinienem właściwie przyklęknąć — mówił wesoło Toln, siadając w stylowym fotelu Ludwika XVI w wielkiej sali pałacu Tuileries.
Istotnie, niewiele brakowało, aby panna Haydnèe miała prawa do tego tytułu. Rok minął już od czasu ocalenia Paryża, a pięć miesięcy z górą od uroczystego momentu obrania Panktona prezydentem Republiki Francuskiej.
Wielki uczony wiedział dobrze, że lud zmęczony ciągłymi zmianami rządu, rewolucją i wojną, tęsknił do władzy. Napoleon nie istniał, należało więc, aby go ktoś rozumny i silny zastąpił. Nie schlebiało to stanowisko ambicji Panktona, ale przyjął je jako najwygodniejsze i najbardziej celowe. Niczym były wszystkie kulturalne poczynania, narzucone Rosji przez cesarza Piotra Wielkiego wobec dobrodziejstw, jakie spłynęły na Europę za panowania Panktona.
Niestety, przyznać musimy, iż wielki postęp nauki i techniki niewiele wpłynął na bieg życia i na szczęście ludzkości. Pankton zakładał szkoły i akademie, warsztaty i laboratoria, uczył współczesnych fizyki, chemii, astronomii i matematyki. Starał się usilnie rozwiązać zagadnienie wytwórczości i podziału, ale musiał to wszystko wprowadzać powoli i ostrożnie, narody tej epoki były bowiem zbyt ciemne i przesądne.
Nie mógł i nie chciał dawać współczesnym wszystkich ostatecznych zdobyczy naukowych. Zaczął od kształcenia medyków i podnoszenia poziomu higienicznego czasów, w których nie znano bakteriologii i suchotników leczono puszczaniem krwi. Ale zarówno jak Piotr Wielki — Pankton kapitulować musiał co krok przed konserwatyzmem i ciemnotą.
W rozmowach z Fultonem, pierwszym konstruktorem okrętu parowego, podsunął mu ideę turbiny i udoskonalił system jego maszyn — niemniej pierwszy statek, puszczony na Sekwanę, został rozbity i spalony przez chłopów. Szpitale, w których stosowano nowożytną terapię, zostały wyklęte przez księży.
Paryż, a właściwie pewne ciasne sfery stolicy zdawały sobie sprawę z wielkości poczynań nowego władcy, ale lud wiejski, podburzany przez duchowieństwo, które Pankton zwalczał, podnosił się przeciw prezydentowi. Zbyt wielka przepaść dzieliła umysł Panktona od ludzi ciemnych i nie mógł on pojąć, że nie każdy człowiek musi przyznać słuszność logicznemu i sprawiedliwemu sądowi. Wielki uczony nie chciał wiedzieć, iż ludziom tej epoki, którzy mieli iść za Bonapartem i umierać na lądach całej ziemi w obronie jego sławy, potrzebna była wiara.
Prezydent, który nie chciał wyzyskiwać swych zwycięstw, narzucający przymusowo naukę dzieciom i dorosłym, wprowadzający nowe wynalazki i potępiający księży, nie dawał żadnego ujścia dynamice narodu — pragnącego zwycięstw i chwały, burzy i wojny.
Pankton nie mógł w krótkim czasie postawić laboratorium, zdatnego do produkowania energii monitu i naładowania akumulatorów, dających mu władzę fizyczną nad światem, jednak musiał to uczynić, gdyż w razie nowej wojny środki jego już były nie wystarczające. Nie chciał dawać ludzkości wynalazków łatwo dostępnych, a służących do zbrodni. Mógł bez trudu uzbroić całą armię w karabiny automatyczne, dynamit i gazy trujące, ale zdobyczy tych już by nie potrafił wyrwać z rąk wojska — były bowiem zbyt proste i zrozumiałe nawet dla ludzi z końca osiemnastego wieku. Należało, idąc śladem kapłanów egipskich, wiedzę istotną ukryć przed okiem profanów i dlatego to właśnie w tajemnicy budował z trudem laboratorium, pełne dziwnych przyrządów, których nie rozumieli mechanicy i rzemieślnicy, sprowadzeni z całego kraju do Tuilerijskich ogrodów. Haydnèe i Toln pomagali mu w trudnej pracy rządzenia krajem, ale przeciw tym trzem związanym tajemnicą ludziom z dalekiej przyszłości coraz więcej się podnosiło wrogów.
Z Bretanii, z odległych zakątków departamentu Finistere, dochodziły wieści o jakimś kaznodziei, który porwał lud swoją wymową i podburzał przeciw Panktonowi. W Morlaix rybacy zburzyli ratusz i zabili lekarzy, ordynujących w świeżo założonym szpitalu. Donoszono coraz o nowych gwałtach nad przedstawicielami władzy. Ksiądz Grellon, jak mówiono, podjudzał tłumy wiejskie do opanowania Paryża i obalenia potęgi nowego władcy — antychrysta.
Z dalekich okolic przychodziły do niego pielgrzymki z krzyżami i chorągwiami. Grellon był wszędzie. Nauczał i organizował. Sam będąc ascetą wymagał także od innych wyrzeczenia się dóbr ziemskich i zdobyczy wiedzy. Względny dobrobyt kraju zdawał się sprzyjać jego działalności. Wieśniacy i mieszczanie nie potrzebowali się troszczyć o chleb, którego było za panowania amerykańskiego uczonego dość dla wszystkich. Potrzebna im była strawa duchowa i rozpęd, dozwalający wyładować nadmiar impetu, zrodzonego w krwawym tyglu wielkiej rewolucji.
Ideały etyczne, oparte na prawach logiki i sprawiedliwości, nie przemawiały do nich — co nas dziwić nie powinno, gdy zważymy, że o sto lat z górą później kulturalne Niemcy i kulturalna Francja mordowały się przez osiem lat wbrew najprostszym zasadom rozumu. Burza, gotująca się w dalekich lasach Bretanii, nie niepokoiła jeszcze Paryża i Pankton wraz z córką swoją i Tolnem, pełen zapału i radości, pracował nad podniesieniem dobrobytu świata…
W ogrodach Tuileries spędzali oni razem wieczory na pogawędkach i marzeniach, niepomni dalekich wrogów i bliskich zawistnych przyjaciół; Carnot jako maniak republikanizmu nie mógł bowiem zgodzić się wbrew pozorom na panowanie Panktona. Rozum mówił mu, iż dobro płynie z poczynań i zamierzeń prezydenta, ale ambicja i upór jątrzyły w nim nienawiść do „szlachetnego tyrana”. Jak wielu ludzi, którzy lwią część życia złożyli jednej idei lub doktrynie, nie mógł zburzyć gmachu z takim mozołem wystawionego i wyrzec się dobrowolnie swych błędów. Carnot wolał, aby zły i głupi lud rządził się sam, niźliby krajem kierować miał dobrze i rozumnie jeden uzurpator.
Haydnèe siedziała w otwartym oknie salonu. Z roztargnieniem patrzała na ogród pięknie utrzymany, na rude klomby i wdzięczne fontanny. Wszystkie przygody ostatniego roku, całe życie w tak dziwnym i odmiennym świecie wydawało się młodej Amerykance snem, z którego lada chwila winna się obudzić. Znajome jej twarze ojca i Tolna unosiły się wśród tych marzeń jak przypomnienie jawy — dziwniejszej jeszcze od snu. Myślała właśnie o Herseyu i o tym, że może za mało zrobiono, żeby go odszukać. Wydało się jej, że śmierć młodego dziennikarza musiała być rozpaczliwa. Jakże gorzko byłoby jej samej wśród tych obcych i drapieżnych ludzi, gdyby nie obecność ojca. Umrzeć samotnie i nie móc uścisnąć ręki człowieka bliskiego — człowieka stamtąd — wśród wrogich i tajemniczych istot z tej dalekiej przeszłości, to koszmar straszliwy, który prześladował ją w snach. Nic więc dziwnego, że uśmiech rozjaśnił twarz Haydnèe, gdy Toln wszedł do salonu.
— Przynoszę niewesołe wiadomości Jaśnie Oświeconej Pani. Przesadzaliśmy w naszych sądach co do ciemnoty współczesnych ludzi. Niech pani sobie wyobrazi, że uczeni angielscy wpadli na ślad naszych promieni wybuchowych. Emigranci francuscy powracający z Londynu, opowiadają o licznych próbach wysadzania na odległość, które przedsięwzięła londyńska Akademia Nauk.
— To straszne — rzekła Haydnèe — ci ludzie mogą się stać silniejsi od nas.
— Nie lękam się Anglików. Nim zdążą wypróbować swoje fale, jeśli istotnie wpadli na trop naszego wynalazku, my, posiadając pneuloty, możemy w przeciągu paru godzin wysadzić w powietrze cały ich zapas prochu.
— Niewątpliwie, ale smuci mnie, iż pociągnęłoby to za sobą nawet ofiary i klęski. Przy tym niech pan sobie przypomni, co mówił ojciec o nikłych zapasach energii monitu…
— Jeżeli mam mówić szczerze — odpowiedział Toln — istnieje tylko jedno przypuszczenie — Anglicy znaleźli akumulatory Herseya i przypadkowo odkryli ich potężną siłę. Możliwym jest także…
— Wiem, co pan chce powiedzieć — przerwała Haydnèe — ale to jest nie do pomyślenia. Więc pan może przypuszczać, że Hersey żyje i zdradza nas?
— Czy ja wiem — rzekł Toln — myślę, że najlepiej byłoby to sprawdzić na miejscu. Ponieważ jednak profesor nie może opuścić stolicy i zniknąć z pałacu, więc ja prawdopodobnie dziś w nocy polecę do Anglii.
Hersey jak i my jest Anglosasem. Kto wie, czy instynkt rasy i nacjonalizmu nie kieruje jego szaleńczymi krokami. Nacjonalizm nie zaślepił nas, którzy obejmujemy okiem szeroki świat i dobro wszystkich ludzi — Hersey nie był uczonym i udział jego w naszej ekspedycji jest zupełnie przypadkowy. O tym nie powinniśmy zapominać.
— Niech pan mi powie wszystko. Czy Hersey żyje na pewno? Nie da pan wiary, jak bym się czuła szczęśliwa, gdyby się to okazało prawdą.
— Jeżeli żyje, jest naszym wrogiem…
— Jeżeli żyje, jest naszym sprzymierzeńcem — odpowiedziała Haydnèe wstając. — Panie Toln, niech mi pan zrobi tę wielką łaskę i zabierze mnie z sobą.
— Jeżeli ojciec pani zgodzi się, nie mam nic przeciwko wspólnej podróży — rzekł Toln, żegnając pannę Haydnèe.
Młody historyk wyszedł z pałacu smutny i niespokojny. Losy nowej republiki i widmo wojny nie martwiły go wcale — nękała go wielka, wciąż rosnąca miłość do córki profesora i brak nadziei osiągnięcia uczuć wzajemnych.
„Czyżby kochała Herseya?” — myślał, sam w to nie wierząc, ale drżąc z tajonego niepokoju. Nigdy ani jednym słowem nie wspomniał o swej miłości, maskując żywsze uczucie pozorną szorstkością. Wszyscy troje byli w tej oddalonej epoce, jak na wyspie bezludnej, i Toln wiedział na pewno, że serce Haydnèe należeć mogło tylko do jednego z nich — do Herseya albo do niego. Haydnèe pokochać nie mogła kogoś innego, urodzonego w tej barbarzyńskiej, odległej przeszłości. Pewność ta krępowała każde słowo i czyn Tolna. Zdawało mu się, że wyzyskuje swoje położenie i przysięgał sobie po stokroć, że nie okaże nigdy pierwszy żywszego uczucia. Kosztowało go to wiele nocy nieprzespanych i wiele godzin męki.
Gdy był z dala od Haydnèe, tłum na ulicach Paryża napawał go niesamowitym lękiem. Nie miał jak Pankton władczego ducha i wiary w wielkość czynów, które się spełniały. Z dala od szarych oczu Amerykanki opuszczała go sztuczna brawura i energia przejęta od Panktona — smutny był i samotny, tak straszliwie samotny, że ciemne jego męskie oczy napełniały się nieraz łzami. Idąc teraz przez bulwary, wśród małych śmiesznych domków i ludzi dziwacznie przybranych, myślał o swym dzieciństwie, o parku w Pensylwanii, o cichym szesnastym piętrze drapacza nieba w Bostonie, o swoich latach szkolnych i kolegach. Wspomnienia te nie dawały mu pociechy. Było to coś bezpowrotnego, utraconego na zawsze — i dalekiego bardziej jeszcze od tłumu, który go teraz otaczał.
Pankton zgodził się na podróż do Anglii — zalecając wielką ostrożność i ciągły Radio–Telefoniczny kontakt z Paryżem. Wieczorem, gdy mechanicy pracujący w ogrodzie odeszli do domów — Pankton własnoręcznie wysunął z ukrycia aparat, sprawdził jego motor, naładował zbiorniki i nie bez wzruszenia patrzał na tę ostatnią pozostałą i funkcjonującą maszynę z dobrych czasów młodości.
Toln i Haydnèe postanowili jednak nie jechać pneulotem. Po pierwsze należało oszczędzać energii monitu, po drugie zaś konieczność ukrywania aparatu i niebezpieczeństwo stąd płynące zwiększały się przy podróży do wrogiej i gęsto zaludnionej Anglii.
Pojechali więc dyliżansem do Dieppe i jak w starej powieści, zatrzymywali się w oberżach, pili wino i kłócili się z pocztylionami. Pankton kazał im wystawić paszporty angielskie i na małym żaglowcu przepłynęli kanał, jako para angielska, powracająca z podróży poślubnej. Sytuacja ta i ciągle wynikające drobne nieporozumienia w gospodach krępowały Tolna, czuł się jednak spokojny, podróżując z Haydnèe. Sama droga pochłaniała ich uwagę i przyznać musieli, iż podróż dyliżansem i żaglowcem pozwala lepiej poznać kraje zwiedzane, niż lot powietrzny lub kolej elektryczna.
Po przybyciu do Londynu Toln rzucił się w wir życia politycznego i naukowego i starał się wszelkimi sposobami trafić na ślad Herseya lub jego maszyn. Dzięki świetnej znajomości epoki i języka nie zwracał niczyich podejrzeń i jako uczony angielski Wiliam Morton odwiedzał wszystkie koła i zebrania naukowe. Haydnèe nie towarzyszyła mu w tych wędrówkach. Dzień cały spędzała w mrocznym pałacu obok Cowen–Garden, czekając na powrót Tolna, który w sposób suchy i lakoniczny zdawał jej relację ze swoich poszukiwań.
Pewnego poranku, przechadzając się po Hayde–Parku z ulubioną małą książeczką, zawierającą wybór dzieł Byrona, siadła na drewnianej ławeczce nad wodą, patrząc na dzieci, karmiące łabędzie, gdy uwagę jej zwrócił śliczny siedmioletni chłopczyk w czarnym aksamitnym ubranku. Piastunka, dostatnio ubrana, prowadziła go za rękę, a lokaj w bogatej liberii szedł z szacunkiem za nimi. Chłopczyk przystanął nad wodą i rzucał kruszyny chleba łabędziom. Malec ten żywo przypomniał jej pewną miniaturę, wiszącą w jej pokoju w Yersey. Porównała w myśli datę urodzenia wielkiego poety z datą owego dnia i z bijącym sercem zbliżyła się do chłopczyka.
— Jak masz na imię, mój mały? — spytała, gładząc chłopca po głowie. Czerwono oprawna w safian książeczka upadła jej przy tym na żwir alei.
Chłopczyk podniósł książkę, spojrzał na Haydnèe wielkimi pięknymi oczami i rzekł z godnością:
— Jestem Jerzy lord Byron.
Haydnèe długo gładziła śliczne loki wielkiego poety, przyciskając do piersi wybór jego poezji, aż wreszcie rozgniewana piastunka pociągnęła za sobą zdziwionego malca.
Tymczasem Toln otrzymał pewne informacje, które go zaciekawiły. Rozmawiając przygodnie z dwoma inżynierami wojskowymi, dowiedział się o jakiejś próbie maszyny na polu ćwiczeń koło Woolwich, inżynierowie nic jednak dokładnego powiedzieć nie mogli, wiedzieli tylko, iż pp. Hersey i Wright mają za dni parę konferencję w klubie technicznym przy Akademii Nauk, na której ma być, w charakterze słuchacza, sam wielki i wszechmogący Pitt.
Toln natychmiast udał się do gmachu Akademii i dowiedział się o terminie konferencji. Toln bez wielkich trudności dowiedział się również o adresie wynalazców Wrighta i Herseya. Zakomunikował natychmiast przy pomocy radiotelefonu o swoim odkryciu Panktonowi i udał się pod wskazanym adresem. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu ujrzał, że dom ten jest strzeżony przez wojsko. Toln postanowił postawić wszystko na jedną kartę i zobaczyć się z dziennikarzem. Wierzył, że jeśli Hersey ich zdradził, wzruszy się przecież, widząc człowieka swej epoki, i ulegnie rozkazom Panktona.
Sierżantowi, strzegącemu bramy, dał kartę ze swoim nazwiskiem i kazał ją natychmiast wręczyć „wynalazcy”. Sierżant wrócił po chwili w towarzystwie oficera, który zażądał od historyka jego papierów i legitymacji. Toln, zmieszany, oświadczył, że nie ma żadnych papierów i pragnie tylko dwa słowa zamienić z Herseyem. Oficer rozkazał go zrewidować żołnierzom.
— Czynię to z rozkazu gospodarza tego domu, który zabronił wpuszczać do siebie kogokolwiek bez rewizji.
— A więc zdradził naprawdę — pomyślał Toln. Należało uciec się do siły. Mając przy sobie aparat, wywołujący znieruchomienie, uczony łudził się, iż potrafi dostać się wbrew przeszkodom i rozmówić się w cztery oczy ze zdrajcą. Zaledwie jednak spróbował sięgnąć po rurkę szklaną, wysyłającą fale, gdy żołnierze rzucili się na niego i skrępowali mu ręce.
W tej samej chwili wszedł mały, chudy garbus, przybrany w biały żabot i perukę.
— Próbował wyjąć pistolety, to jakiś niebezpieczny ptaszek — rzekł oficer, salutując.
Garbus przystąpił do skrępowanego Tolna i począł mu przerzucać w kieszeniach. Wyjął pistolet automatyczny — i obejrzał ze zdziwieniem. Wziął do ręki rurkę szklaną, odłożył ją ostrożnie i rzekł:
— Ten ptaszek miał niebezpieczniejsze żądła, niż wam się to wydawało. Odprowadźcie go do więzienia i strzeżcie jak oka w głowie.
— Panie — rzekł Toln — pozwól mi się zobaczyć z uczonym Herseyem. Nie żywię złych zamiarów. Oddaj mu przynajmniej kartę z moim nazwiskiem.
— Wszystko, co tu się dzieje, dzieje się za wolą pana Herseya, którego jestem niegodnym pomocnikiem i asystentem. Odwiedzę cię dziś jeszcze w więzieniu i wtedy pomówimy — odpowiedział garbus.
Gdy patrol wyprowadził Tolna na ulicę, młody historyk obejrzał się raz jeszcze i zdawało mu się, że dostrzegł w jednym z okien Herseya, wykonywującego jakieś dziwne ruchy.
Carton Wright, uczony i filozof angielski, mieścił w niepozornej swej postaci wielki rozum i genialną przebiegłość.
Hersey w czasie swej podróży morskiej na „Multhonie” niestety, próbował raz, i to niefortunnie, zrobić użytek ze swego pistoletu automatycznego. Kapitan, zaciekawiony wynalazkami, które demonstrował dziennikarz, widząc jednocześnie, że są one groźne w użyciu, rozkazał przyaresztować i opieczętować bagaż Herseya, znajdujący się na „Trawerze”, i uwięzić tajemniczego uczonego. Po dostawieniu więźnia do Londynu, przekazał jego bagaż komorze celnej, gdzie zdarzył się zagadkowy wypadek unieruchomienia. Ekspertem w badaniu tej sprawy mianowany został właśnie uczony Carton Wright. Badając uwięzionego Herseya i jego bagaż, doszedł do przekonania, iż wpadł na drogę do wielkiej kariery. Z niesłychaną ostrożnością i przebiegłością począł sondować młodego dziennikarza, który stracił najzupełniej głowę. Ostrożnie i podejrzliwie badał znalezione na pokładzie „Multhona” przyrządy. Wyniki swych badań trzymał w jak najściślejszej tajemnicy.
Hersey aresztowany jako na wpół obłąkany i niebezpieczny wynalazca, znajdował się pod ścisłym dozorem Wrighta, który nie przebierając w środkach i uciekając się nawet do głodzenia i straszenia torturami, starał się wydobyć ze zrozpaczonego dziennikarza sekret obchodzenia się z tajemniczymi maszynami. Wright, ostrożny aż do absurdu, nie pozwalał Herseyowi dotknąć żadnej z maszyn, a przy próbowaniu posiłkował się zwykle pracą cudzą, nie chcąc się narazić na ewentualne niebezpieczeństwo.
Hersey nie otrzymywał żadnych wiadomości ze świata i lękał się, że Pankton nie żyje. Garbus utrzymywał go w tym przekonaniu węsząc jakiś groźny i sensacyjny związek między wielkim prezydentem Francuzów a tajemniczym więźniem. Nie mógł jednak opanować wszystkich przyrządów Herseya, nie rozumiejąc przyczyn i skutków praw radioaktywnych i monitalnych. Hersey sam niewiele więcej wiedział od niego i próżno wściekły garbus zamęczał go pytaniami i badaniami. Niemniej Wright wiedział, co należało uczynić, aby wywołać wybuch na odległość. Posiłkować się radiotelefonem nie umiał, nie mogąc przeniknąć konstrukcji tego przyrządu, to samo tyczyło się fal unieruchamiających. Faktem jednak było, że epokowy wynalazek Fracuzów, który uniemożliwiał wojnę z Panktonem, znajdował się w ręku Anglii, marzącej wciąż o odwecie i obaleniu władcy, który światu całemu narzucał demokratyczne prawa, O pochodzeniu i rodzinie Herseya Wright nic nie mógł się dowiedzieć i Toln był w jego ręku pierwszą nicią do rozwiązania tej zagadki. Przebiegły garbus nie mógł jednak przewidzieć, że Toln zostanie oswobodzony i że mały aparat, który znalazł w jego kieszeni, przywoła pomoc groźnego i wielkiego wroga. Toln miał przy sobie stale aparat radiotelefoniczny — doniósł on przy jego pomocy Panktonowi o odkryciu śladu Herseya. W momencie krytycznym nie miał czasu użyć radiotelefonu, ale Pankton, połączony z aparatem Tolna, słyszał obce głosy Wrighta i jego pomocników, gdy tylko otworzyli skrzynkę telefonu. Pankton zmiarkował od razu, iż Tolna spotkało nieszczęście i z rozmowy Anglików dowiedział się o aresztowaniu młodego historyka. Prawdopodobnie Pankton dowiedziałby się i wielu innych, ciekawych rzeczy, tyczących się zniknięcia Herseya, gdyby nie to, że Wright, zniechęcony niezrozumiałą konstrukcją aparatu, zamknął telefon do żelaznej szafy, mieszczącej wszystkie wynalazki niezbadane.
Pankton czym prędzej skomunikował się z Haydnèe i zapowiedział swój natychmiastowy przyjazd.
Nie było to jednak łatwe do wykonania. Z prowincji dochodziły coraz groźniejsze pomruki reakcji, z drugiej zaś strony klub jakobinów burzył się przeciw władzy Panktona.
Dnia poprzedniego Pankton przedstawił Zgromadzeniu konieczność interwencji zbrojnej przeciw Anglii, która nie chciała przyjąć postulatów Wielkiej Rewolucji.
— Gdy równość zapanowała u nas, mamyż patrzeć spokojnie, jak w krajach sąsiednich gnębią lud i uciskają klasę pracującą. Czy wszyscy ludzie na świecie nie są braćmi? Nie możemy się w pełni radować naszą wolnością, póki nie zaleje ona, jak wielki potok wiosenny, całej ziemi, i nie zmyje hańby gwałtu i tyranii! Oto Rosja gnębi powstanie dzielnych Polaków, Prusy zbroją się przeciw Austrii i mała gromadka ludzi, stojących na czele państw, wydziera sobie zaszczyty i przywileje, szafując krwią swoich obywateli. Francja zasłoni własną piersią narody walczące i wytrąci im gniewną broń z ręki.
Tak mówił Pankton do Zgromadzenia i entuzjazm, z jakim przyjęto to przemówienie, rokował jak najlepsze nadzieje. Na mównicę wstąpił Isnard, który stał na czele klubu jakobinów.
— Obywatele! — zaczął Isnard, zwracając się do „Góry” Zgromadzenia. — Obywatel prezydent żąda od nas wojny i zaręcza nam, iż tą drogą świat uzyska pokój. Nie zapominajcie, że Ludwik XVI również został nazwany Odnowicielem wolności francuskiej, aby niebawem zdradzić lud. Obywatel Pankton jest uczonym fizykiem i dzięki jego wynalazkom państwo francuskie zyskało potęgę — ale pytam się was, co otrzymał naród? Wolność? Była już z nami, gdyśmy burzyli Bastylię! Równość? Była już wtedy, gdy obywatel Guadet zniósł tytuł królewski. Braterstwo? Czyż było kiedy większe braterstwo, nad to, które łączyło nas, biednych i głodnych, idących z gołymi rękami na Wersal?! Gdzie wtedy znajdował się nasz prezydent? Nie było go wśród ludu, dziesiątkowanego kulami szwajcarów królewskich, nie było go na barykadach. Nie stał on w czasie rewolucji przy boku narodu i w czasie pokoju był od nas daleki. Spójrzcie na białe jego ręce! Czyż to są ręce, które trzymały młot lub lemiesz? Francuzi! — strzeżcie się platonicznych przyjaciół ludu, zdradzą was! Uczeni i poeci stali zawsze przy boku możnowładców. Zimni egoiści, oddani swej pracy i marzeniom, nie znają tej litości i miłości bezbrzeżnej dla cierpień narodu, która rozrywała serce Dantona!
Co Pankton uczynił dla ludu? Wprowadził maszyny parowe, które odbierają pracę tysiącom robotników, żyjących teraz z jałmużny. Rządzi krajem, jak gdyby wykonywał ciekawy eksperyment naukowy, kraje nożem chirurgicznym żywe ciało narodu, aby zdobyć sekret panowania. Nie chcemy wojny nawet przeciw wojnie! Zbyt nam samym daleko jest do szczęśliwości powszechnej i dobrobytu, abyśmy mieli nieść je naszym wrogom.
Przemówienia Isnarda, trwającego przeszło godzinę, Zgromadzenie wysłuchało w milczeniu. Pankton czuł, iż demagogiczny mówca podkopał zaufanie, które zdobył z takim trudem. Pankton nie był mówcą. Wracając do pałacu, myślał z rozgoryczeniem, że prawda kryje się tak głęboko w jego czynach i słowach, iż nawet najlepsi i sprawiedliwi zdają się jej nie dostrzegać. Czymże są wszystkie mądre reformy i cała wiedza wobec iskry bożej, którą mówca rozpala w płomień i zagrzewa tłum do najbardziej szalonych czynów?
Na domiar złego ksiądz Grellon, podburzający ludność wiejską, zdołał zgromadzić czterdziestotysięczną armię, która w imię Boga i króla posuwała się pod Paryż, aby obalić Antychrysta–Panktona.
Stary uczony z nadejściem zmroku wyfrunął z ogrodów Tuileries i szybując wysoko nad Paryżem kierował się w stronę Anglii. Widział z wysoka na polu Marsowym tłum ludzi. Czarne gromadki stapiały się z sobą, jak kulki żywego srebra. Sumienie kazało mu zostać w Paryżu i obronić ten naród przed wrogiem niesnasek i anarchii — nie mógł jednak pozostawić swej córki i Tolna w odmęcie wielkiego Londynu. Przyznać musiał w myśli rację mówcy Isnardowi, iż tłum pospolity nie jest mu tak bliski, jak Dantonowi. Pomyślał, że jednak rządzić powinni właśnie ludzie nie zaślepieni ani miłością, ani nienawiścią do ludu.
Pragnienia jego i myśli dalekie były od Francji, republiki i sprawiedliwości doczesnej. Wszystko to, co czynił, służyć miało wielkiej przyszłości — olbrzymiej walce człowieka ze śmiercią, która rozegrać się miała w czasach równie prawie odległych od tej epoki, jak jego młodość.
Stuk radiotelefonu przerwał bieg rozważań Panktona. Haydnèe dopominała się pomocy. Sama w wielkim i mrocznym domu nad Tamizą, czekała z niecierpliwością na ojca. Wierzyła, że Pankton wyrwie Tolna z więzienia, w myślach jej bowiem Pankton był wszechmogący. Stary uczony, kierując się jej wskazówkami, wylądował na pustym dziedzińcu i wszedł do ciemnej sieni pałacu, gdzie Haydnèe rzuciła mu się na szyję.
Na szczęście Toln przed pójściem do Herseya zakomunikował Panktonowi adres domniemanego mieszkania dziennikarza i na samopiszącej płycie radiotelefonu adres ten był zastenografowany.
Bez trudu dom ten odnaleziono, ale okazało się, że Carton Wright w swej przebiegłości już ich wyprzedził. Wright rozumował logicznie. Faktem było, iż obserwowany Hersey należy do gatunku czy też klanu potężnych, tajemniczych osób, do których zaliczał też prezydenta Francji. Zjawienie się Tolna wskazywało na to, iż ślad Herseya został odnaleziony i mogli mu przyjść z pomocą lada chwila ludzie potężniejsi, przed którymi nie umiałby się obronić. Uwięziwszy Tolna ukrył natychmiast Herseya i wszelkie ślady jego pobytu. Na skutek tego Pankton zastał na wskazanym miejscu dom pusty i niezamieszkały. Potężny wszechwiedzący uczony i prezydent Francji okazał się zupełnie bezbronny. Mimo łez Haydnèe nie pozostawało nic innego, jak wrócić do Paryża. Można było zrobić jeszcze jedno — dowiedzieć się, w jakim więzieniu został zamknięty Toln i zdobyć to więzienie. Ale to wymagało wiele czasu. Jedna noc wystarczyć na to nie mogła, a ranek musiał już zastać Panktona w Paryżu, inaczej bowiem tajemnicze jego zniknięcie powiększyłoby tylko niebezpieczeństwa, jakie groziły wolności Republiki.
Po wielu łzach i prośbach Pankton zgodził się wreszcie zostawić Haydnèe w Londynie. Mieli się stale komunikować i przy pierwszej możliwości uwolnienia Tolna Pankton obiecał przyfrunąć natychmiast.
Haydnèe, uzbrojona w fale unieruchamiające i broń automatyczną, od samego ranka wyruszyła na poszukiwanie Tolna. Nie chcąc wzbudzić podejrzeń, dopytywała się o swego służącego, który został aresztowany dnia poprzedniego. Dopytywała się wszystkich straży więziennych, podając rysopis Tolna, nigdzie jednak nie widziano podobnego więźnia.
Tymczasem Carton Wright rozwijał swoje wielkie i z dawna przygotowane plany. Po długiej naradzie nocnej, która odbyła się w pałacu Pitta, rankiem Carton w towarzystwie paru otulonych w płaszcze ludzi, odbił od brzegów Anglii, kierując się w stronę Calais. Jednocześnie wszystkie okręty wojenne angielskie skierowały się ku wybrzeżom Francji. W parę dni później, które Haydnèe spędziła na bezowocnych poszukiwaniach, a Pankton na uśmierzaniu gwałtownie powstającego klubu jakobinów — grom z jasnego nieba uderzył w Republikę francuską.
Z dawna przygotowany zamach oszołomił swą gwałtownością nawet Panktona.
Twierdze Dieppe, Calais i Tulon zostały wysadzone w powietrze. Brest i Nantes były w ręku Anglików. Trzydzieści tysięcy żołnierzy angielskich wylądowało i posuwało się na Paryż, niszcząc wszystko po drodze. Na ulicach stolicy ukazały się odezwy w języku francuskim, podpisane przez Pitta. Głosił on, iż sekret wysadzenia w powietrze amunicji znajduje się w jego ręku, wraz z innymi straszliwymi maszynami, które mogą w dni parę całą Francję zburzyć do szczętu. Ogłaszał przywrócenie na tron królewski księcia Orleańskiego i rozkaz uwięzienia Panktona. Za głowę prezydenta wyznaczona była olbrzymia nagroda. Pitt przeliczył się jednak. Naród francuski, który w czasie pokoju burzył się przeciw swemu władcy, teraz, w obliczu wroga stanął przy boku prezydenta.
Pankton był jednak do głębi wstrząśnięty i zatrwożony. Anglicy posiadali wynalazki jego epoki i szansę były mniej więcej równe — stwarzało to konieczność krwawej wojny. Nie mógł już tylko rozbroić wroga — musiał go teraz pokonać. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi musiało ponieść śmierć z ręki tego, który się łudził, iż powstrzyma wojny i klęski siłą swego rozumu.
Profesor obliczył swoje siły — miał jedną wielką przewagę, mógł wysadzić w powietrze amunicję angielską szybciej, niźli Pitt przypuszczał; nie rozwiązywało to jednak kwestii, gdyż przy pierwszym spotkaniu orężnym Anglicy potrafią wysadzić w powietrze zapasy amunicji francuskiej. Wojnę musiał rozstrzygnąć otwarty bój na bagnety. Walka taka była stokroć wstrętniejsza i bardziej zwierzęca od wszystkich okropności wojen napoleońskich. Usunięcie broni palnej czyniło tylko wojnę dłuższą i rozbudzało jeszcze większe zezwierzęcenie wśród armii. Gdybyż posiadali jeszcze zapas gazów usypiających lub silne fale powietrzne! Wszystkie te przyrządy, bez akumulatorów, które zabrał pijany Hersey, były bezwartościowymi gratami.
Wrogowie także nie byli zbyt pewni siebie. Pitt w długich naradach z Cartonem Wrightem doszedł do przekonania, że tylko anarchia w kraju i szybki wszechstronny atak mogą pomóc w ich przedsięwzięciu. Nie byli bowiem pewni, czy Pankton nie rozporządza jeszcze jakimiś innymi wynalazkami, które mogą na nich ściągnąć klęskę.
Haydnèe pełna niepokoju na wieść o wypadkach wojennych — nie wiedziała, czy wracać do kraju i stanąć przy boku ojca, czy też szukać dalej Tolna. Och, jakże się czuła obco wśród średniowiecznych murów starego Londynu. Ludzie, powozy, domy, ubiory i zwyczaje, znane jej z książek i filmów historycznych, wkraczały w jej życie i myśli. Musiała się dostosować do otoczenia i lękała się zdradzić czymkolwiek — od jej bowiem odwagi zależało uwolnienie Tolna. Wspomniała film historyczny Griffitha, który podobno zaraz po rewolucji odtworzył obraz tej epoki w kinematografie. Negatyw filmu, przechowany aż do jej czasów, upajał wszystkich świeżością i wdziękiem, z jakim wielki Amerykanin przedstawił dzieje dwu sierot, porwanych w wir wielkiej burzy dziejowej. Czuła się teraz siostrą małej Amerykanki Liliany Gish i jak ona z trudnością powstrzymywała łzy, biegnąc samotna po placach i ulicach Londynu. Zwróciła się o poradę do adwokata, pana Dadsona. Mając złota pod dostatkiem, opłaciła go sowicie — nie mogła się jednak zdradzać, że szuka Tolna.
Dowiedziała się jedynie, gdzie ukrywają więźniów specjalnie strzeżonych. Postanowiła zaryzykować wszystko na jedną kartę i uwolnić młodego uczonego. Zajęta poszukiwaniem i obmyślaniem środków ratunku, nie miała czasu pomyśleć nad tym, że coś więcej, prócz czasu urodzenia, łączyło ją z Tolnem.
I tak wracać do Paryża było teraz niepodobna. Kanał pilnie był strzeżony, a wybrzeże francuskie okupowane przez Anglików i trudno było przedrzeć się przez obie walczące armie. Pankton porozumiewał się z córką przez radiotelefon i kategorycznie zabronił jej opuszczać Londyn.
Haydnèe posiadała fale unieruchamiające i uzbrojona w dwie szklane rurki, pojechała późnym wieczorem do więzienia Windsorskiego, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa więziono Tolna. Plan jej polegał na tym, aby między jedną zmianą warty a drugą przetrząsnąć całe więzienie, unieruchomiwszy poprzednio straż i dozorców. Córka profesora Panktona nie posiadała zbyt wiele odwagi i przyznać musimy, iż najwięcej lękała się w tej ekspedycji — szczurów i ciemności. Zaopatrzona w pistolet automatyczny i dwie rurki szklane, krążyła, pełna lęku, koło bramy więziennej, czekając chwili dogodnej.
Z początku wszystko szło jak najlepiej. Żołnierze, stojący przed bramą, znieruchomieli wzorowo. Haydnèe dostała się do wnętrza fortecy. Unieszkodliwiła wartownika, krążącego po murach, i teraz dopiero zawahała się trwożnie. Gdzie szukać Tolna? W ogromnym labiryncie — jak w przeciągu paru godzin odnaleźć właściwą celę? Dostała się na szczęście do kancelarii więziennej. Przy świetle wielkiego kandelabra siedział tam dyżurny kancelista. Haydnèe wymierzyła mu prosto w piersi lufę pistoletu i rozkazała prowadzić się do celi Tolna.
Młody kancelista zarówno był zaskoczony tą napaścią, jak i pięknością tajemniczej młodej kobiety, która wśród nocy przedarła się do wnętrza fortu. Haydnèe trzymając w ręku kandelabr, szła za nim przez ciemne, wilgotne korytarze.
Na zakręcie spotkali się oko w oko z dozorcą więziennym, lustrującym cele. Kancelista posłyszał cichy szum i z najwyższym przerażeniem ujrzał, iż dozorca zamarł bez ruchu z pękiem kluczy w wyciągniętej dłoni. Otarli się omal o niego i przeszli do niższej kondygnacji fortu, gdzie w specjalnej celi więziony był Toln. Haydnèe, przechodząc koło dozorcy, wyrwała mu z rąk pęk kluczy. Kiedy stanęli obok ciężko okutych drzwi, serce jej zabiło mocno.
Próbowała otworzyć zamek, ale drżące ręce odmawiały posłuszeństwa. Nie mogła dobrać odpowiedniego klucza i przez chwilę zapomniała o obecności kancelisty, co miało fatalne następstwa.
Urzędnik więzienny zorientował się w końcu, że to, co czyni, narazi go na śmierć niechybną: dopomagał nieznanej kobiecie do uwolnienia najpilniej strzeżonego więźnia. Widząc, że Haydnèe nie zwraca na niego uwagi, rzucił się na nią z tyłu, obalił na ziemię i wyrwał z jej rąk pistolet. Rurka szklana, którą Amerykanka trzymała w ręku, potoczyła się i stłukła w kącie korytarza. Haydnèe, czując na gardle silne ręce wroga, wytężyła wszystkie siły, aby się wyrwać z tego śmiertelnego uścisku.
Słabnąc już i tracąc przytomność, ujrzała, jak powoli uchylają się drzwi celi. W ostatniej bowiem chwili zdążyła przekręcić klucz w zamku.
Była ocalona.
Lecz jakże przeraziła się, gdy zamiast znajomej, kochanej twarzy Tolna, ujrzała we drzwiach brodatego mężczyznę. Nieznajomy słabo oświetlony leżącym i dogasającym na ziemi kandelabrem — cicho, jak widmo, pochylił się nad leżącymi i chwycił pistolet, odrzucony w czasie walki.
Trzymając broń w ręku puścił się jak szalony i znikł w ciemnym korytarzu.
— Pomocy! — krzyknęła Haydnèe ostatkiem sił i straciła na chwilę przytomność. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała nad sobą ciekawą twarz swego wroga. Działo się coś, co było straszniejsze od śmierci. Kancelista szukał wargami jej ust i wpił się pocałunkiem w jej białą, obnażoną szyję.
Tymczasem brodaty i wycieńczony więzień, biegnąc po korytarzu, natknął się na dozorcę stojącego nieruchomo w słabo oświetlonym korytarzu. Przyczaił się i wymierzył z pistoletu. Kiedy już miał pociągnąć za cyngiel, wzrok jego padł na broń, którą miał w ręku. Więzień zadrżał. Poznał pistolet automatyczny. Spojrzał uważniej na nieruchomo stojącego dozorcę i z krzykiem rzucił się na pomoc Haydnèe. Rękojeścią broni uderzył w głowę zrywającego się na jego spotkanie mężczyznę i dopadł nóg bezwładnie leżącej, omdlałej kobiety.
— Haydnèe — szeptał — mała moja, kochana, spojrzyj na mnie, to ja, otwórz oczy.
Amerykanka spojrzała wreszcie na niego, ale lęk malował się na jej twarzy. Broda i długa niedola zmieniły Tolna; powoli jednak oczy Haydnèe przywykły do ciemności rozróżniły przecież twarz ukochaną i z cichym płaczem objęła go za szyję. Uniósł ją do góry i sam słaby, zataczając się, prowadził troskliwie.
Niebezpieczeństwo było jednak wielkie. Nie posiadali innej broni, prócz pistoletu automatycznego. Gdyby w drodze powrotnej natknęli się na patrol żołnierzy, wszystko byłoby stracone.
Doszli do pustej kancelarii więziennej. Teraz prowadziła Haydnèe, która znała już dalszą drogę. Po chwili znaleźli się na podwórzu fortecy. Nad głowami ich błysnęło czyste rozgwieżdżone niebo. Cicho, skradając się, dotarli do drzwi fortu.
— Kto idzie? — zabrzmiał nagle głos żołnierza, patrolującego po zewnętrznej stronie bramy. Haydnèe i Toln zamarli i przylepieni do cienistej strony muru słyszeli przez długą chwilę tylko bicie własnych serc i kroki zbliżającego się żołnierza.
„Wszystko stracone — pomyślał Toln. — Jeśli nas spostrzegą, zbiegnie się tu cała załoga fortu, a wtedy ją czeka los równie okrutny, jakiego już doświadczyłem.”
Na myśl tę krew mu poczęła bić w skroniach. Podniósł do góry pistolet i mierząc wprost w piersi wychylającego się z mroku żołnierza — wypalił.
Rozległ się cichy trzask eksplodującego naboju i żołnierz padł bez życia. Lęk zdusił ich oboje. Trzymając się za ręce, drżeli w cieniu starego muru fortecy. Wreszcie, mijając lękliwie jak konie spłoszone ciało zabitego, dobiegli do bramy i minęli znieruchomiałą wartę, stojącą od zewnątrz więzienia.
Nareszcie byli wolni.
Londyn daleki, ciemny i ponury, ukrył ich w labiryncie uliczek i zaułków. Po długim błądzeniu dotarli wreszcie do pałacu Haydnèe. W mrocznej, pustej komnacie zasiedli bez słowa przy jasno się żarzącym kominku. Toln był głodny i z chciwością rzucił się na jedzenie. Chwilami, widząc twarz jego obrośniętą i łachmany na ciele, Haydnèe nie mogła opanować w sobie uczucia obcości i grozy.
O, gdybyż ją wreszcie przestał dusić, jak zmora, ten sen okropny — ta epoka cienista i tajemnicza jak dno studni — ci ludzie, ubiory, domy — ciągły widok nędzy i krwi. Siedząc oto przy jasno palącym się kominku, myślała o białych pałacach Kalifornii, o placach sportowych, różach i samolotach, drżących jak ważki na czystym błękicie. Toln stał opodal milczący, i gdy Haydnèe spojrzała na niego w przelocie, ujrzała dwie łzy płynące po jego bladej, wycieńczonej twarzy. Toln wyczuł obcość i smutek, dzielący ich w tej chwili, i wolność, którą odzyskał, straciła cały swój urok. Jak gdyby szukając pomocy, uścisnął dłoń panny Haydnèe.
— Musimy odnaleźć Herseya — rzekła ona, wstając od kominka.
Dużo bardzo zgryzot i utrapień płynie ze słów, wywołanych nic nie znaczącym zmieszaniem lub też błahym przypadkiem. Ludzie, którzy się kochają, a nie są pewni wzajemności, z podejrzliwością szaleńców widzą w każdym geście i słowie dowody swych podejrzeń. Toln, który wyczuł obcość, dzielącą ich w tej chwili — nie pomyślał, iż należało się przede wszystkim przebrać i wykąpać, a słysząc teraz nazwisko Herseya, nabrał gorzkiej pewności, że Haydnèe go nie kochała nigdy i nigdy nie pokocha.
Plany wyjazdu, konieczność przedostania się do Francji, wojna i wreszcie niepokój o Panktona, zaabsorbowały Tolna i Haydnèe przez dzień następny. Pod wieczór, dzięki zapasom złota, które miała Haydnèe, udało się zdobyć papiery, potrzebne do przekroczenia granicy, i nazajutrz raniutko wyruszyli dyliżansem do Folkstonu, skąd przez Dieppe mieli się przemknąć do Francji.
Toln figurował w papierach jako służący młodej lady, co go obowiązywało do odpowiedniego stroju i niewygodnego siedzenia na koźle dyliżansu. Na krótkich postojach wspominali swoją pierwszą podróż w te strony.
Morze, mewy, żagle i ostry zapach wiatru upajały Tolna. Wieczorem, stojąc w przystani wśród sieci i lin, patrząc na zachodzące słońce, myślał z goryczą o swej samotności, jakiej żaden jeszcze człowiek na świecie nie doświadczył. Port cały pełen był żołnierzy i marynarzy, historyk zaniepokoił się więc o Haydnèe, która sama czekała w oberży. Pogodzony w tej chwili ze swoim nieszczęściem i samotnością, z rozrzewnieniem braterskim myślał o swej małej, słodkiej towarzyszce. Wspomniał ocalenie i ucieczkę z więzienia i przyszło mu na myśl, że ona może doznawać, podobnie jak on, trwogi i samotności. Tego wieczoru jedli kolację w oberży portowej, gdzie zapach siana, ryb morskich, oliwy i wina mocną rześkością bił do głowy. Przy tym samym stole, w ciepłym świetle kominka, który rzucał czerwone refleksy na białe obrusy i talerze, siedziała para młodych Anglików. Patrzyli na siebie rozkochanymi oczami, pieścili się każdym słowem i spojrzeniem, wreszcie poczęli się całować ustami mokrymi od wina. Haydnèe zmieszana odbiegła od kolacji i ukryła się w swoim pokoju.
Nie mogąc zasnąć patrzyła przez małe, okrągłe szybki na ciemne morze i na brzeg, oświetlony skąpo latarniami. Pod oknem na małej ławeczce siedział przed oberżą Toln. Widziała z góry szczupłe, jego plecy i głowę, spuszczoną na piersi. Wydało się jej, że płacz wstrząsa nim i wzruszona zawołała cichutko:
— Niech pan przyjdzie do mnie na górę. Jest mi bardzo smutno.
I ona także przed chwilą myślała o ucieczce z więzienia, o trwodze, którą przeżyła, gdy Tolna uwięziono. Daleka była od czasów swoich, od ojca i rodziny. W najdziwaczniejszych warunkach patrzała na zmianę historii świata. Wiedziała, że tam, za morzem, ojciec jej walczy o wolność świata i szczęśliwość ludzi, a przecież najbardziej na świecie wzruszało ją to w tej chwili, że pewien młody szczupły mężczyzna siedzi na zimnie i płacze.
Toln, jeśli chodzi o prawdę, nie płakał wcale — było mu tylko troszkę zimno. Słysząc głos Haydnèe, podniósł głowę i w mroku w górze ujrzał niewyraźnie twarz ukochanej. Doznał podobnego wrażenia, jak niegdyś nad Lago di Corno, gdy widział nad sobą szary punkcik samolotu.
Wszedł na górę po trzeszczących, drewnianych schodach i pełen nagłej wiary, miłości i nadziei, objął ją ramionami. Haydnèe pocałowała go dziecinnie i prędziutko w usta i ukryła na chwilkę głowę na jego piersi, zapominając o wszystkich niepokojach, o czasie i przestrzeni.
Nazajutrz rano popłynęli przez morze i słodkie brzegi Francji przyjęły ich słoneczną, czystą pogodą, jak parę prawdziwych kochanków. W Dieppe, gdzie najęli dyliżans, aby się dostać do Paryża, dowiedzieli się, że stolica została zdobyta przez wojska angielskie. Był to grom z jasnego nieba. Nie wiedzieli teraz, co począć. Haydnèe próżno starała się nawiązać kontakt z Panktonem. Aparat milczał. Postanowili więc za wszelką cenę przedostać się do Paryża, aby na miejscu dowiedzieć się wszystkiego. Osoba tak znakomita, jak prezydent republiki, nie mogła zginąć bez śladu. Prawda, choćby najgorsza, lepsza była od tej niepewności, która szarpała im nerwy.
Zdobycie Paryża i upadek Rzeczypospolitej francuskiej spowodował Pankton i o tym wiedzieli wszyscy, zarówno Francuzi, jak i Anglicy. Pitt i Carton Wright nie spodziewali się, iż tak szybko zdołają osiągnąć świetne zwycięstwo. Gdy pierwsze oddziały wojska zbliżały się pod mury stolicy — cała amunicja angielska miała być wysadzona w powietrze. Pankton nastawił swoje aparaty — ani jedna eksplozja jednak nie wstrząsnęła powietrzem. W tej samej zaś chwili wybuchnęły wszystkie zapasy prochu, nagromadzone w okopach obronnych i w fortach Paryża. Pankton liczył na to, że przy pomocy pneulotu wysadzi amunicję angielską i spowoduje popłoch w wojsku wroga. Tymczasem Carton Wright był przezorniejszy. Proch angielski nie wybuchnął z bardzo prostej przyczyny. Armia angielska nie miała wcale amunicji. Carton, wiedząc, jak deprymujące wrażenie robiły na wojsku maszyny Panktona, postawił sobie za cel rozstrzygnąć wojnę przy pomocy bagnetów, odbierając wrogom inicjatywę działania.
Wojska angielskie poprowadzone do ataku nie znalazły prawie zupełnie oporu wśród przerażonych i zdezorientowanych żołnierzy francuskich. Obrońcy Paryża, widząc za sobą wybuchy prochu i wylatujące w powietrze działa, z drugiej zaś strony, nie mogąc się doczekać efektu maszyn Panktona na armii oblegającej, ulegli nagłej panice.
Wśród tłumu uciekających żołnierzy, w strzelaninie i bitwie ulicznej, Pankton zdołał jeszcze dotrzeć do pałacu w Tuileries, aby zniszczyć wszystkie papiery i wynalazki, które w ręku przebiegłego wroga mogły się stać nieszczęściem ludzkości. Drżącymi rękami tłukł retorty i rozbijał przyrządy, z takim trudem skonstruowane. W kominku na wielkich polanach drzewa płonęły książki i notatki. Gdy wyszedł z pałacu, aby ocalić swój ukryty samolot, żołnierze angielscy byli już na dziedzińcu. Pankton dobiegł do zarośli ogrodu, wyciągnął pneulot i zaledwie zdążył ulokować tam najniezbędniejsze przyrządy, w ostatniej chwili spakowane, gdy dwu żołnierzy szkockich wybiegło spoza węgła pałacu, kierując się w stronę starego uczonego. Na szczęście Carton Wright odebrał amunicję swej armii, gdyż inaczej z pewnością wielki twórca nowej historii świata zginąłby od kul żołnierzy szkockich. Kiedy żołnierze byli już o parę kroków — Pankton, zdjęty nagłym przerażeniem, wyjął z kieszeni automatyczny pistolet i dał parę strzałów w ich stronę. Obaj żołnierze upadli. Jeden z nich, ranny, próbował się podźwignąć; Pankton widział, jak z jego piersi sączy się krwawa lepka struga na żwir alei. Drżąc cały, puścił w ruch śmigło samolotu i wzbijając się prawie pionowo do nieba długo miał jeszcze przed oczami krew zabitego przez siebie człowieka.
Z wysokości przeszło dwu tysięcy metrów patrzał on teraz na Paryż, przysnuty oparem dymów palonych i burzonych pałaców. Widział pod sobą małe rojowisko, gdzie śmierć szalała i zgładzała ze świata drobne istotki, z których przecież każda była najświetniejszym i najdoskonalszym tworem natury.
Pankton wirując spiesznie wśród lekkich białych obłoków z goryczą myślał o nieudanych zamiarach i ciężkich chwilach, które czekały małą, rozproszoną gromadkę jego przyjaciół. Jak teraz odnaleźć Haydnèe i Tolna? Z trwogą wspomniał trudności, które trzeba będzie przezwyciężyć, aby stworzyć warunki potrzebne do powrotnej dematerializacji. O niczym innym nie marzył w tej chwili, jak tylko o powrocie do swojej epoki i do swojej pracy. Okazało się, iż bieglej znał prawa, rządzące molekułami i elektronami, od praw natury ludzkiej. Nagle poczuł, że tętno motoru słabnie. Energia monitu była na wyczerpaniu. Samolot spadał jak liść ku ziemi, przykrytej chmurami. Wydało się staremu uczonemu, że to serce jego, ciężkie od goryczy, ciągnie go tak do ziemi, której pragnął narzucić swoją twórczą wolę — do ziemi, która silniejsza od najlotniejszych myśli człowieka, zwycięży w końcu wszystko, co jest zaprzeczeniem spokoju: życie, geniusz ludzi i walkę z naturą.
Paryż, zdobyty przez Anglików, nie ukorzył się łatwo. Lud pod przewodnictwem Isnarda wystąpił do walki ulicznej, która pochłonęła wiele ofiar i przeciągnęła się do nocy. Ciemności dopiero opustoszyły barykady i rozłączyły walczących. Noc całą krążyły po ciemnych ulicach patrole, a w obozie angielskim Pitt wraz z Cartonem Wrightem gorączkowo opracowywali plan zawładnięcia krajem i uśmierzenia obrońców.
Na razie armia angielska była bez amunicji, ale przezorny Carton, na wypadek zwycięstwa, przygotował już wielkie ładunki prochu i nabojów, które miały być dostarczone do Dieppe jeszcze tej nocy. Natychmiast po zajęciu miasta Pitt wysłał silny korpus kawalerii w kierunku Evreut, aby powstrzymać armię księdza Grellon, posuwającą się od północy na Paryż. Rokowania, które próbował nawiązać z rojalistami, spełzły na niczym — Grellon bowiem walczący pod sztandarem Jeanne d’Arc, odrzucił przymierze ofiarowane mu przez Anglików.
Armia rojalistów tymczasem zniknęła niespodzianie. Próżno Pitt wysyłał rekonesanse i szpiegów w czasie pochodu na Paryż — czterdzieści tysięcy ludzi, maszerujących od północy na stolicę, zapadło się nagle jakby pod ziemię.
Grellon bowiem rozumował jak najlogiczniej. Posunął się udanym manewrem na północ, jak gdyby próbował przeszkodzić wylądowaniu wojsk angielskich — po czym rozbiwszy się na małe odziały, z całą możliwą szybkością przerzucił się na południe, okrążając Paryż. Gdyby Paryż został obroniony, nagłe jego zjawienie się na tyłach wojsk angielskich zmiażdżyłoby wroga; gdyby zaś Paryż został zdobyty — czego Grellon sobie życzył najbardziej — niespodzianym atakiem od wschodu i południa zaskoczyłby zwycięzców i zdobyłby miasto, oszczędzając sobie konieczności bratobójczej walki z pokonanymi już republikanami. Plan powiódł mu się znakomicie. Pomysł ten poddał mu pewien młody oficer artylerii, niejaki Bonaparte, który na wieść o wojnie z Anglią i kontrrewolucji przybył z Korsyki i zaciągnął się do szeregów rojalistów. Dobry strategik skompromitował się jednak przy pierwszym spotkaniu z Anglikami.
Napoleon miał żonę i dziecko i nie odznaczał się ślepą brawurą i nierozumieniem niebezpieczeństwa, czyli tak zwaną odwagą. Kto wie, jeszcze rok, dwa lata temu, może i on dokazałby cudów męstwa — ciche życie domowe w Ajacco odebrało mu jednak ten nierozumny impet, który jest konieczny na wojnie. Przy pierwszym starciu w okolicach Nevers Napoleon prowadził baterię armat na stanowisko, gdy zza lesistego wzgórza wysunął się silny oddział kawalerii angielskiej. Trzeba było natychmiast przyjąć nacierającego wroga salwą armatnią — i tak by uczynił każdy młody oficer, o jakim takim wyrobieniu wojennym. Napoleon jednak pomyślał, widząc nacierającego wroga, że może zginąć, i to go omal nie zgubiło. Patrząc na błyszczące z daleka lance i obłok kurzu przybliżający się z błyskawiczną szybkością — Bonaparte roztkliwił się nad możliwością swej śmierci. Przyszły mu do głowy myśli zwykłe i ludzkie. Widział oto swego małego synka i Józefinę, opłakującą śmierć młodego męża; pomyślał o tym, że nic właściwie nie uczynił, aby zabezpieczyć byt ukochanych istot. Ta jedna chwila rozsądnych myśli opóźniła wydanie rozkazu. Gdy bateria stanęła, kanonierzy nabili działa i wyrychtowali je na wroga — kawaleria angielska siedziała już na karku artylerzystów. Napoleon zakręcił się na miejscu, spiął konia ostrogą i pomknął w kierunku obozu francuskiego, czyli mówiąc po prostu — uciekł.
Epizod ten zaszkodził mu niewątpliwie w dalszej karierze wojennej. Grellon przydzielił go do swego sztabu, gdzie wespół z generałem Neyem obmyślał kampanię, lecz nie brał w niej żywego udziału. Na czele wojsk stanął sam osobiście ksiądz Grellon i w czarnej sutannie konno prowadził pułki do ataku.
Napoleon wstydził się troszkę, iż tak rychło zdradził Republikę i przystał do rojalistów; gdzie zresztą wskutek przykrego incydentu zamkniętą miał drogę do wielkiej kariery. Pomimo to jednak na radzie wojennej Grellon jemu powierzył opracowanie planu zdobycia stolicy. Świetnie obmyślony atak pod Melun omal nie zakończył się klęską z winy samego Grellona, który zabobonnie zwlekał z wydaniem bitwy, nie chcąc przelewać krwi w dzień święta Matki Boskiej. Anglicy, korzystając z tej zwłoki, zdołali sprowadzić część amunicji. O ostatecznym zwycięstwie Francuzów zdecydowało nagłe powstanie ludności Paryża, która z Carnotem na czele zaatakowała armię księcia Yorku i odciągnęła w ten sposób część sił nieprzyjacielskich.
Grellon wjechał do Paryża na wzór triumfatorów rzymskich, prowadząc przed sobą jeńców i zdobycz wojenną. Zdawało się, iż monarchia zostanie przywrócona do dawnej potęgi, gdy zaszedł fakt nieprzewidziany i brzemienny w doniosłe następstwa. Gdy ksiądz Grellon na czele Wandejczyków stanął przed kościołem Notre–Dame i zszedł z konia, aby modlitwą podziękować za zwycięstwo, z tłumu wyrwał się jakiś ubogo ubrany człowiek i ciosem sztyletu pozbawił go życia. Szwadron honorowy, otaczający wodza rojalistów, rozsiekał szablami mężnego republikanina. Był to Carnot, który widząc w osobie księdza Grellona główną siłę rojalizmu, położył swe życie w ofierze republice. Fakt ten był przyczyną straszliwego zamieszania, nieładu i walki bratobójczej, która szarpała Paryż przez parę tygodni.
Haydnèe i Toln przybyli do stolicy nazajutrz po zabójstwie Grellona. Próżno dopytywali się o byłego prezydenta Francji. Zarówno rojaliści, którzy podejrzewali Panktona o kierowanie buntem, jak i republikanie szukali profesora bezskutecznie. Rojaliści tymczasem na wzór gallijskiego wodza Brennusa, który Rzym zdobył, ale nie chcąc w walce ulicznej sił stracić, ustąpił przed Kamillusem, opuścili Paryż, grupując swe siły na południe od Nevers.
Próżno Toln szukał profesora Panktona, próżno również szukał oczu i ust Haydnèe, która stroniła od niego i dnie całe łzami się zalewała. Wyznała mu w końcu, iż w sercu jej teraz nie ma miejsca na inne uczucia, prócz tęsknoty i niepokoju. Aparat radiotelefonu milczał jak zaklęty; Ż długich wycieczek po mieście wracali smutni i zmęczeni do swego małego hoteliku w dzielnicy łacińskiej. Haydnèe, nerwowa i wycieńczona, w każdym człowieku spotkanym poznawała Panktona. Razu jednego, widząc w przelocie jakiegoś starca, jadącego na wozie, przez cały Paryż w najętym ekwipażu goniła za biednym wieśniakiem, podobnym nieco do jej ojca.
Pewnej niedzieli, gdy przechodzili mimo jarmarku ludowego w Clichy, na ziemi pełnej konfetti, skórek pomarańczowych, kwiatów i śmieci, Toln spostrzegł coś, co go przejęło do głębi. Wśród kurzu ulicznego pod nogą zobaczył błonę fotograficzną aparatu systemu „Miting”, rozmiary 9 x 12. Błona ta była wywołana i utrwalona, a przedstawiała rosłego sierżanta gwardii narodowej i młodą kobietę. Aparat ten musiał być własnością Panktona; on to bowiem jedynie mógł zrobić i wywołać zdjęcie. Przebiegając: wśród bud jarmarcznych, namiotów sztukmistrzów, strzelnic i karuzeli — Toln nagle przeczytał szyld, ogłaszający momentalne i podobne portrety, wykonywane przez profesora malarstwa Juliusza Lapari. Obok szyldu, przybite’ gwoździkami wisiały zdjęcia fotograficzne. Buda jednak była pusta i na razie dowiedzieć się nie mogli, kim jest tajemniczy malarz, który zdobył sztukę fotografowania i aparat Panktona, Haydnèe nie uspokoiła się, aż odszukała stróża i zamiatacza jarmarku. Ci jednak nic konkretnego powiedzieć o malarzu nie mogli. Nie znal’ i jego adresu, wiedzieli tylko, że w przyszłą niedzielę będzie tu robił dalej swoje portrety, które cieszą się wielkim powodzeniem wśród artystów i wykwintnej publiczności.
Toln i Haydnèe przeprowadzili się do Clichy i dnie całe krążyli wokół bud i namiotów jarmarcznych. Wreszcie nadeszła upragniona niedziela. Jak na złość tego dnia niebo się zachmurzyło i zdawało się, że zabawy ludowe zostaną odłożone. Po południu szczęśliwie się rozpogodziło i słońce zalało kolorowe festony, chorągiewki i barwny tłum, cisnący się do wejścia foire’u. Haydnèe i Toln uradzili, iż wejdą do wnętrza budy fotografa, każą zrobić sobie portret i nie zdradzając się, wybadają pana Lapari, skąd ma aparat i kto go nauczył sztuki fotograficznej. Gdy przecisnęli się do wnętrza budynku, Haydnèe pełna jakiejś nieokreślonej nadziei, kazała Tolnowi zaczekać, a sama, zasłonięta po oczy woalem, stanęła przed tajemniczym malarzem.
Mimo siwej brody, którą sobie Pankton zapuścił, Haydnèe poznała go w tej chwili i z trudem powstrzymała się od uściśnięcia i ucałowania swego biednego kochanego ojca. Pankton cichym głosem poprosił ją, aby zdjęła welon, gdyż trudno mu będzie uchwycić podobieństwo. Haydnèe zażądała aby zrobił portret z twarzą zasłoniętą i siadła na niskim fotelu, naprzeciw obiektywu fotograficznego. Gdy Pankton zasłonił się czarną płachtą i sprawdzał na matówce ostrość, Haydnèe zdjęła welon i posłała mu całusa. Stary profesor, widząc jak mała, odwrócona figurka w lustrze matówki przesyła mu pocałunek — odrzucił płachtę i spojrzał na swój model.
— Haydnèe!
— Ojcze! — krzyknęła i podbiegła do niego prędko, okrywając pocałunkami jego siwą głowę.
Dnia tego profesor Lapari nie robił więcej zdjęć. Buda została zamknięta, a mała szczęśliwa gromadka ludzi wymknęła się z gwaru jarmarcznego i w cichym pokoiku hotelowym słuchała ze łzami wzruszenia historii niedoli wielkiego uczonego amerykańskiego i byłego prezydenta Francji.
Pankton opowiadał, jak po zajęciu Paryża wyfrunął z pałacu, jak potem na skutek wyczerpania się akumulatorów spadł i potłukł samolot. Poza papierami i przyrządami, które ocalały, został mu tylko aparat fotograficzny, przewieszony przez ramię. Szczęśliwie szkło obiektywu nie zbiło się i Pankton, pozbawiony środków egzystencji, wpadł na pomysł robienia zdjęć na jarmarkach. Gdy wyczerpał mu się zapas błon, począł sam robić klisze szklane i w ten sposób przetrwał ostatnie parę tygodni. Sytuacja ta nie pozbawiona była pewnej dozy ironii. Człowiek, który posiadał wiedzę i siłę wystarczającą do podbicia całego świata, nie umarł z głodu tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi, który mu kazał w chwili ucieczki zabrać w ostatnim momencie niepotrzebny na pozór aparat fotograficzny.
Pankton bał się, że zostanie odkryty, a zarówno republikanie, jak i rojaliści obeszliby się z nim surowo. Pisma demokratyczne pełne były oskarżeń pod adresem byłego prezydenta. Posądzany był o zdradę, a tajemnicze jego zniknięcie powiększało winę w oczach tymczasowych komitetów.
Zdjęcia jego uważane były za portrety malowane i ludzie prości zachwycali się precyzją i świetnością jego pracy. Bojąc się zbytniego rozgłosu, Pankton zamierzał właśnie wymknąć się z Paryża, gdy oto ostatniej niedzieli spotkał Tolna i Haydnèe.
Dnia tego długo siedzieli razem obmyślając plany dalszego życia, gdy głośne krzyki i wrzask, dochodzący z ulicy, przerwał im rozmowę. Tłum ludzi przewalał się przez gwarną ulicę Saint–Martin. Na przedzie szedł jakiś człowiek, trzymając w ręku włócznię, na której krwawiła się obcięta głowa. Odkryto właśnie spisek rojalistyczny i jeden ze stronników księcia Orleanu został zamordowany przez tłum jakobinów. Haydnèe patrząc na dzikie spocone twarze kobiet i mężczyzn, na krew spływającą po bruku, odwróciła ze wstrętem oczy i ze szlochem rzuciła się na piersi Panktona.
— Ach, ojcze, wróćmy do naszych czasów, porzućmy tę straszliwą epokę i tych okropnych ludzi.
Pankton podzielał pragnienie swej córki. Czuł się już starym i zmęczyły go potworne zmagania się z dzikimi instynktami tłumu. W cichości ducha marzył już tylko o jednym. Ach, znaleźć się znowu w Jersey–City w cichym ogrodzie i w swojej pracowni. Przyglądać się rankiem stadom małych pneulotów i wielkim okrętom powietrznym, płynącym po bladym błękicie, jak ryby w czystej wodzie morza. Oddychać spokojnym bezpieczeństwem — rozmawiać z uczonymi, przechadzając się wśród róż i roślin egzotycznych.
Jak stary wygnaniec, który marzył o tym, aby umrzeć w ojczyźnie, tak i on z trwogą myślał o śmierci na tej obcej, barbarzyńskiej ziemi.
Wszystko przemawiało za powrotem. Obecnie, nie posiadając przyrządów, akumulatorów i machin, bezbronni niewiele mogli wpłynąć na bieg . wydarzeń. Zapas energii dematerializującej Pankton zdołał ocalić, potrzeba było jednak jeszcze bardzo wielu przyrządów, pracy i czasu, aby móc myśleć poważnie o powrocie. Uradzili więc, iż zaczną od fabrykowania złota, co było teraz możliwe, dzięki pomocy Tolna i zapasowi pieniędzy. Toln miał bowiem parę sztab złotych, które Pankton dał mu na wyjazd do Anglii. Za to postanowili wynająć jakiś ustronny domek na prowincji, zakupić potrzebne materiały i wyprodukować ilość złota, dostateczną do wybudowania laboratorium. Dnia tego Haydnèe, Toln i Pankton zasnęli, marząc słodko o wielkich równinach Kalifornii. Wspaniałe miasta, wielkie okręty i latające machiny przymilały się we śnie, jak malutkie, ciche wspomnienia słodkiego dzieciństwa.
Hersey, doprowadzony do ostateczności, wrzał gniewem. Miesiące całe mijały, jak uwięziony w prywatnym domu na małej, odludnej uliczce czekał na chwilę sposobną do ucieczki. Carton Wright dostarczał mu dość pożywienia, aby nie umarł z głodu, otaczał go jednak ścisłym dozorem i wciąż jeszcze próbował wydobyć z niego tajemnicę przyrządów, zamkniętych w żelaznej szafie. Dziennikarz próżno wysilał cały swój spryt i pomysłowość. Kraty w oknie i sztaby przy drzwiach silniejsze były od jego inwencji.
Udało mu się wreszcie ukraść pogrzebacz żelazny i przez dwa tygodnie wiercił pod łóżkiem dziurę w murze, łudząc się nadzieją przedostania się do sąsiedniej posesji. Podkop został wykryty. Hersey groził samobójstwem. Niefortunna ta groźba odebrała mu samotność. Carton Wright umieścił w pokoju dziennikarza niejakiego Johna Colly, siłacza cyrkowego, ponurego olbrzyma, który śledził każdy ruch Herseya.
John, nudząc się w zamknięciu, urozmaicał sobie czas szturchaniem i potrącaniem dziennikarza. A jednak nadzieja powoli poczęła wstępować w serce Herseya. Obecność Johna Colly zmniejszała czujność Wrigtha i drzwi nieraz przez długie godziny pozostawały otwarte. Pewnej nocy Hersey położył się do łóżka, drżąc z tajonej emocji. Siłacz zapomniał drzwi zamknąć i przygotowywał się powoli do snu. Należało więc tylko zaczekać, aż Colly uśnie, i cicho wymknąć się z pokoju.
Hersey leżał z otwartymi oczami i udawał regularny oddech człowieka śpiącego. Około drugiej w nocy zdecydował się wreszcie posunąć w kierunku drzwi. Krok każdy trwał wieki. Jeszcze chwila i dosięgnie ręką klamki. Wtedy nagle usłyszał rubaszny śmiech siłacza. Colly stał za nim. Wywiązała się krótka walka w ciemności i Hersey, zbity i pokrwawiony, dowlókł się ledwo do łóżka.
Od tego dnia dziennikarz wodził za olbrzymem okiem czujnym i jedna myśl pożerała go nieustannie: Zemścić się! We śnie widział z lubością powalonego bezbronnego przeciwnika. Rozważał szansę walki. Wiedział o miażdżącej sile Johna, ale jedna rzecz go zastanowiła. Colly, bijąc się z nim w nocy lub uderzając go przygodnie w dzień, nie wymierzał nigdy prawidłowych ciosów bokserskich.
Jak olśnienie, przyszła do głowy Herseyowi myśl. Siłacz nie ma pojęcia o boksie, nie może znać bowiem tej sztuki, która powstała dopiero w wieku dziewiętnastym. Siła olbrzyma, nie poparta umiejętnością, przestawała być tak groźna.
Hersey wybrał dzień i postanowił wydać walną bitwę. Rozmyślnie uplanował to spotkanie na środę. Dnia tego bowiem przychodził zwykle rano Wright. Gdyby więc pokonał Johna, mógłby również wywrzeć słodką zemstę na głównym swym wrogu.
Raniutko, gdy John myjąc się pochylił nad miską, Hersey zaszedł go z boku i wymierzył mu tęgi cios w szczękę. Siłacz oszołomiony uderzeniem i nagłością napadu zatoczył się. Hersey ponowił ciosy. Kręcąc się w koło olbrzyma, zadawał błyskawiczne uderzenia „cross”, których Colly nie umiał odparować.
Unikając rąk siłacza, atakował go nieustannie. Colly rzucał się całym ciałem na małego, zwinnego dziennikarza, zaślepiony gniewem i padał jak długi na ziemię. Siła olbrzyma była jednak nie do zwalczenia. Hersey czuł, jak mu słabną i mdleją ręce od ciągłych uderzeń. Dostał jeden tylko przypadkowy cios, ale omal nie runął na ziemię.
John zachęcony nacierał teraz na Herseya. Zbliżył się z wyciągniętymi nad głową rękami, gdy Hersey przysiadł nagle i wyprysnął jak struna żelazna, uderzając obu pięściami pod brodę olbrzyma.
Colly runął na ziemię.
Tysiąc lat, które dzieliły obu tych zapaśników, nie zmieniły w niczym pierwotnego zapamiętania i okrucieństwa. Hersey pastwił się teraz nad nieprzytomnym siłaczem. Wytrząsnął mu kieszenie. Znalazł tam długi nóż składany, klucz od drzwi i sporą sumę pieniędzy, wszystko to schował starannie. W tej chwili usłyszał stukanie do drzwi.
— Colly, otwórz! — wołał głos za drzwiami.
— W tej chwili — mruknął Hersey, udając gruby głos siłacza, i przekręcił klucz w zamku.
Carton Wrigth wszedł do pokoju i w tej samej chwili leżał rozciągnięty jednym uderzeniem. Hersey usiadł mu na piersiach i dusząc go za gardło, począł przetrząsać wszystkie kieszenie. Garbus wił się jak wąż, gryzł, kopał i pluł w twarz dziennikarza, wreszcie osłabł pod żelaznym uściskiem i omdlał. Hersey drżącymi rękami wydobył klucz i otworzył szafę żelazną. Na szczęście, zrozpaczony, kiedyś próbował oszukać Wrighta i obiecał mu pokazać tajemnicę przyrządów i rurek szklanych. Wright kazał wnieść szafę żelazną do pokoju dziennikarza, gdzie odbyć się miały próby. Nie pozwolił mu jednak wziąć do rąk żadnego mechanizmu, a objaśnienia Herseya były niewystarczające. Dzięki tym okolicznościom młody dziennikarz w jednej chwili z bezbronnego więźnia wyrósł na najpotężniejszego człowieka epoki.
Rurki szklane z falami unieruchamiającymi, pistolety automatyczne i fale wywołujące wybuch prochu, pozwalały mu teraz potykać się z całą armią lądową i morską Wielkiej Brytanii. Hersey w szafie żelaznej odnalazł również odebrane Tolnowi aparaty i radiotelefon.
Już po paru dniach cała Anglia wrzała z niepokoju. Legendy krążyły o jakimś tajemniczym cudzoziemcu, ubranym w żółty płaszcz (był to płaszcz, zabrany garbusowi). Nieuchwytny złoczyńca wysadzał w powietrze arsenały, unieruchamiał ludzi i okradał magazyny.
Hersey bawił się po królewsku. Przebiegał ulice Londynu, płatając tysiące złośliwych figlów. Pewnego popołudnia młody dziennikarz nie mając pieniędzy wszedł do winiarni, unieruchomił wszystkich obecnych, nie wyłączając właściciela, i popił sobie niezgorzej. Potrącając zamarłych w bezruchu pijaków, wśród gęstego dymu, w różowym humorze wyszedł na ulicę Tomstreet.
Środkiem jezdni sunął właśnie orszak ślubny. Panowie przybrani w bogate kapelusze z piórami i peruki, damy w powłóczystych krynolinach wyglądały z lektyk lub też sunęły obok panów, jak pstro umalowane kukły. Hersey potrząsnął szklaną rurką i oto cała ulica wraz ze ślubnym orszakiem znieruchomiała. Pękając ze śmiechu odszukał pana młodego, przeniósł go z trudem na trotuar. Na jego miejscu postawił brudnego gałganiarza, siedzącego pod bramą domu. Początkowo chciał nawet zamienić ubranie tym dwu gentelmenom, nie starczyło mu jednak zapału. Poprzestał tylko na tym, iż ustawił gałganiarza obok panny młodej, i okrył go bogatym płaszczem narzeczonego. Przewijając się ostrożnie między tym śpiącym orszakiem kolorowych lalek, aby nie przewrócić której zabawki, ujrzał w zielonym małym okienku bladą twarz i wielkie, przestraszone oczy jakiegoś dziecka.
Dnia tego Hersey zapragnął iluminacji. Siedząc z flaszką wina nad Tamizą nastawił aparat i wysadził w powietrze wielki arsenał marynarki. Snopy iskier na niebie i wielki pożar zabawiły go na chwilę, ale posmutniał nagle wspomniawszy swoją samotność. Haydnèe, Toln i Pankton nie żyją już pewnie. Został sam, potężny jednocześnie i słaby — nie wiedział bowiem, jak wykorzystać posiadaną siłę. Próbował bez skutku aparatu radiotelefonicznego; nikt nie odpowiadał.
Znudziło go ciągłe noszenie ze sobą ciężkiego zawiniątka z wszystkimi przyrządami. Czas już był najwyższy wynaleźć sobie jakieś miłe schronienie i zacząć żyć normalnie. Nie miał ambicji reformatorskich ani politycznych, postanowił więc zebrać wielkie ilości złota, co przy posiadaniu fal unieruchamiających nie było trudne — i zakosztować wszelkich rozkoszy tej sprzedajnej, arystokratycznej epoki. Najlepiej nadawał się do tego Paryż, siedlisko wszelkiej rozkoszy. Ciągnęło go tam również pragnienie odszukania śladów i nadzieja odnalezienia kogoś z ludzi jego czasów. Kto wie, może Haydnèe ocalała i żyje samotnie? Nazajutrz wczesnym rankiem udał się na stację dyliżansów i po trzech dniach podróży stanął w Paryżu.
Karierę swą we Francji zaczął od grabieży. Zgromadził wielki zapas złota, wynajął elegancki pałacyk koło Palais Royal, kupił konie, ekwipaż i bawił się beztrosko.
Paryż w tym czasie uspokoił się znacznie. Aczkolwiek republikanie doszli do władzy po ostatecznym zwycięstwie nad armią Grellona, znoszono pomału wszystkie, zbyt radykalne prawa dawnej Konwencji. Lud zgłodniały był spokoju. Dynamika rasy wyczerpała się dostatecznie.
Nigdzie Hersey natrafić nie mógł na ślad najmniejszy gromadki swoich przyjaciół. Rozpytując się o byłego prezydenta słyszał wciąż jedną i tę samą opinię. Pankton zdradził Francję i odprzedał Anglikom swoje wynalazki. Ogólnie mniemano, iż były prezydent odebrał sobie życie. Nie mógł zginąć z rąk angielskich, Pitt bowiem nie wyznaczałby nagrody za jego odnalezienie, gdyby zaś żył, nie zjawiłby się również w Paryżu teraz, gdy wrogie mu stronnictwo Isnarda przyszło do władzy. Hersey przypuszczał, iż mogło zajść okrutne nieporozumienie. Okoliczności bowiem przemawiały za tym, że to on wydał Anglikom przyrządy Panktona i nauczył Wrighta wysadzania amunicji na odległość.
Jeżeli Pankton zginął, gdzie była Haydnèe i Toln? Wszędzie, co rok niemal, odnajdywał ślady rządów Panktona. Póki wielki uczony, rządząc Francją, starał się narzucić mądre reformy, technikę, naukę i zdobycze wiedzy medycznej, spotykał się z oporem, a nawet z wrogością. Teraz zbawienny wpływ jego rządów opromieniał republikę. Pisano i wydawano dzieła. Uczeni, których Pankton inspirował, wpadli na właściwą drogę. Bakteriologia została stworzona przez lekarza francuskiego Nolense. Fulton udoskonalił kocioł parowy i wybudowano pierwszą linię kolejową. Próby ze statkiem parowym dały jak najlepsze wyniki.
Hersey zrozumiał, że największą zasługą, jaką można wyrządzić ludzkości, jest nie reformowanie życia zbiorowego i narzucanie nowych form społecznych choćby najbardziej słusznych, ale właśnie wzbogacanie wiedzy ludzkiej i doskonalenie człowieka. W społeczeństwie ludzi rozumujących logicznie łatwiej jest o poczucie słuszności i sprawiedliwości niźli wśród barbarzyńców.
Mimo drapieżnej walki o byt, która się toczy równie zaciekle wśród Papuasów, jak i mieszkańców Paryża, Francuz ma tę przewagę nad ludźmi pierwotnymi, że może zrozumieć i uznać za słuszne więcej, niźli czarnoskóry. To już jest wiele. Najgroźniejsi bowiem są na świecie ludzie, którzy nie rozumieją. Hersey nie zajmował się nigdy nauką i, jak wiemy, nie miał zamiłowań społecznych, bliższy był jednak prawdy, niż wielki Pankton. Idąc za biegiem swych myśli młody dziennikarz postanowił podzielić się swoją wiedzą ze współczesnymi uczonymi. Przypomniał sobie kurs szkolny i najrozmaitsze formuły matematyczne, prawa fizyczne i chaotyczne wiadomości z wszelkich dziedzin życia przesyłał w formie listów do wybitniejszych profesorów Sorbony. Widziany kiedyś w muzeum rower potrafił od—rysować z pamięci dokładnie i oto po paru tygodniach dowiedział się, iż przyrząd ten będzie demonstrowany publicznie. Bawiło go to jednak niedługo. Znudziły go zarówno przygody z kobietami paryskimi, używanie bogactw, picie wina, jak i obserwowanie fenomenów średniowiecznych. Hersey nie był zbytnio przeczulony i nie odczuwał otoczenia swego tak koszmarnie, jak Haydnèe lub Toln, ale po prostu tęsknił za swoją epoką jak Europejczyk, pracujący wśród Murzynów na Borneo, tęskni za krajem rodzinnym.
Powoli, z biegiem czasu młody i zdrowy jego organizm przyzwyczaił się do formy nowego życia i coraz mniej odczuwał przepaść lat, dzielącą go od otoczenia. Występując w Paryżu pod nazwiskiem hrabiego d’Englemont, nawiązał liczne stosunki i dzięki swej kradzieżą zdobytej fortunie, bywał w najlepszych towarzystwach. Pewnej niedzieli, gdy w salonach pani du Bernelle zabawiał się plotkami nie gorzej od przeciętnego dandy paryskiego, do salonu wszedł człowiek, który go zmroził dreszczem przerażenia.
Bankier Wastman nie poznawał widocznie Herseya. Parę tygodni temu młody dziennikarz potrzebując większej sumy pieniędzy zaryzykował najście na kantor tegoż bankiera i przy pomocy rurki szklanej objął w posiadanie całą zawartość kasy towarzystwa „Wastman et Croyen”. Aczkolwiek Hersey przy tego rodzaju wizytach zabezpieczał się od ewentualnego poznania przez użycie maski — badawcze spojrzenie bankiera stropiło go i wyszedł wcześnie z salonu pani du Bernelle w niezbyt świetnym humorze.
Policja już dawno łamała sobie głowę nad odkryciem tajemniczego złodzieja i sposobem unieruchamiania ofiar. Uczeni francuscy badali niejednokrotnie poszkodowanych. Przyrodnik pewien napisał nawet w tej sprawie artykuł, tłumacząc to zjawisko siłą wzroku złoczyńcy. Podawał jako analogię niezdolność obrony i znieruchomienie, któremu podlegają małe ptaki napadane przez węża.
Hersey jadąc do domu miał wrażenie, iż powóz jego jest śledzony i to mu jeszcze pogorszyło humor. Wróciwszy do domu wyjął z szafy wszystkie cuda techniki i postanowił je ukryć starannie. Otwierając pudełko z radiotelefonem spostrzegł, iż igła drży lekko i sygnalizuje działanie aparatu. Dławiąc się od wzruszenia przyłożył do uszu słuchawkę i usłyszał szmery jakieś i głos ludzki. Trwało to chwilę jedną, po czym wszystko zamarło.
Najwidoczniej ocalał na świecie drugi aparat — niestety był w ręku ludzi, nie umiejących się z nim obchodzić, gdyż na wszelkie dzwonki i sygnały rozmowy odpowiadało głuche milczenie. A jednak aparat działał przed chwilą! Mógł więc ktoś przypadkowo przesunąć strzałkę lub, co było również możliwe, Haydnèe albo Toln trzymali aparat zamknięty w ukryciu i czasem tylko otwierali skrzynkę.
Od dnia tego Hersey godziny całe spędzał przy aparacie. Zasypiał nawet ze słuchawkami przy uszach. Wreszcie dnia pewnego znów usłyszał szmer i sygnał działania przyrządu.
Początkowo do uszu jego dochodziły tylko mętne, nieokreślone hałasy, gdy nagle ostro i wyraźnie zadźwięczał głos ludzki:
— Marie, oddaj mi drucik!
— Pocałuj mnie w nos! — odpowiedział na to jakiś inny dźwięczny głosik. Po czym zapanowało milczenie, aż wreszcie padły słowa:
— Stary idzie, zamykaj skrzynię!
Na tym skończyło się wszystko. Hersey przez parę dni następnych nie zdejmował słuchawek, ale nawet szmer najmniejszy nie dobiegł jego uszu. Próżno łamał sobie głowę nad tym, kto mówił, kim był ów stary i w jakiej stronie świata znajduje się aparat. Nie wychodził prawie z domu; jedzenie kazał sobie przynosić do pokoju i dzień cały siedział pochylony nad aparatem. Aż wreszcie pewnego poranku wskazówka znów zadrżała. Hersey bliski był omdlenia — pierwsze słowo, które usłyszał, zbiło go z nóg.
— Haydnèe! Haydnèe! — wołał ktoś. — Bateria numer siedem zamknięta była w tej skrzyni. Ktoś musiał tu grzebać! — Hersey poznał głos Panktona.
— Lękam się, że to mały Ludwik dobrał się do tej skrzyni i bawił się bateriami. Dzięki Bogu, że nie były naładowane, bo mógłby się zdarzyć wypadek. — Teraz mówiła Haydnèe.
— Hallo! — krzyczał Hersey. — Hallo! To ja mówię — Hersey! Odezwijcie się, do diabła!
— Jest, znalazłem! — odpowiedział na to głos Panktona i aparat umilkł.
— Ach, niech cię diabli porwą! — wściekał się Hersey.
Istotnie sytuacja była nad wyraz denerwująca. Słyszał co pewien czas głosy swych przyjaciół, wielekroć otwierano skrzynię — nikomu jednak nie wpadło do głowy sprawdzić, czy się aparat radiotelefonu nie odzywa.
Najwidoczniej nie czekali na rozmowę, a jego, Herseya, uważali za umarłego lub, co gorzej, za zdrajcę.
A przecież w końcu miał nadzieję, że ktoś z małej gromadki oddzieli się — i wtedy aparat radiotelefonu będzie obserwowany. Wiedział, że przy wszelkich rozstaniach utrzymywali jego przyjaciele stały kontakt, i na tym opierał swą nadzieję, nie wiedząc niestety o tym, że było to niemożliwością, gdyż Haydnèe, Toln i Pankton posiadali wszyscy razem już tylko jeden aparat telefoniczny.
Tymczasem w małej wiosce Brangarne odgrywał się ostatni akt tragicznej w swej beznadziejności wyprawy uczonych amerykańskich.
Pankton, opanowany już jedną tylko obłędną myślą powrotu, z energią, którą daje śmierć przeczuwana, w małym leśnym domu budował, składał i montował torpedę czasu. W przeciągu paru tygodni dokonał więcej, niż w innych warunkach przez lata całe. Zadanie jednak było nierównie łatwiejsze. Pankton jeszcze przed wyruszeniem rozwiązał zagadnienie elastycznego związania się z momentem dematerializacji. Należało więc stworzyć tylko warunki, konieczne do zdematerializowania ciała, a droga powrotna z symetryczną dokładnością zostałaby natychmiast przebyta.
Energii monitu, potrzebnej do tego celu, została jeszcze ilość wystarczająca dzięki żelaznej rezerwie, z którą Pankton nie rozłączał się nigdy. Mała ta, szara paczka, owinięta suknem, zawierała w sobie najfantastyczniejsze możliwości.
Główna trudność polegała na zmontowaniu pola grawitacji oraz silnych baterii, izolowanych w absolutnej próżni. Przyrządy naukowe trzeba było robić własnymi rękami. Każdy zwój drutów, tafla szklana, każda niemal śrubka wymagała godzin żmudnej pracy.
Przeszkadzał jeszcze w pracy niepokój i konieczność ukrywania się. Pankton wynajął mały domek, rodzaj leśniczówki, odległej od wsi, gdzie przy pomocy Tolna zbudował szopę drewnianą. Robota, prowadzona w lesie, i tajemniczy wygląd osób, zamieszkujących ustronie, wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie wśród chłopów i drwali okolicznych.
Pankton zmuszony był rozebrać jeden z dwu pozostałych aparatów radiotelefonicznych, aby zdobyć potrzebne druty i kontakty. Od czasu do czasu Toln lub Pankton udawali się do pobliskiej wioski po produkty. Dnie mijały, wypełnione gorączkową pracą. Jak tonący, który walcząc ze śmiercią stara się wszelkimi siłami wydobyć na powierzchnię wody, tak oni pochłonięci byli jedną tylko pasją wyrwania się z ciemnej przeszłości.
Pewnego wieczoru Pankton oznajmił z nie—tajoną radością, że wystarczy jeszcze jeden tydzień usilnej pracy, a torpeda będzie gotowa. Toln i Haydnèe doznali jednakowego uczucia niespodziewanego smutku. Dopóki życie pełne było niebezpieczeństw, pracowali z zapałem, teraz jednak pomyśleli, że wszystko skończyło się i oboje poczuli nieokreślone niebezpieczeństwo powrotu. Toln i Haydnèe wstydzili się nawet myśleć o tym wyraźnie, ale życie w ich czasach nie nęciło już tak, jak dawniej. Był to bowiem wielki wstrząs, który mógł ich rozłączyć lub zmienić myśli i uczucia, teraz tak bliskie. Bieg dziejów zmieniony ukształtował nowy, nieznany obraz świata, a miejsca ich na ziemi i role mogły się najzupełniej przeobrazić. Było im dobrze ze sobą tu, w tej leśnej chatce. Ręce ich przy pracy łączyły się serdecznym uściskiem, a wieczorami, siedząc na progu domu, wśród ciszy leśnej, kłonili ku sobie głowy w słodkim zmęczeniu. Nie myśleli o niczym. Serca i głowy, do niedawna pełne zapału, myśli i uczuć gwałtownych, wypełniły się spokojem szczęśliwej miłości.
A teraz znów mieli rzucać wszystko i płynąć w tajemniczą i dziwacznie zmienioną przyszłość?
Zapał Panktona, długie wysiłki i niedawna żarliwa chęć powrotu nie pozwalały na otwarte wyznanie, ale oboje pragnęli teraz po prostu zostać w tej leśnej pustelni i zapomnieć o wszystkim.
Torpeda była już niemal gotowa; brakowało tylko paru drobnych części, gdy zaszedł zgoła nieoczekiwany wypadek. Pankton bawiąc w Brangarne został aresztowany przez miejscowego sierżanta policji.
Nagrody wyznaczone za odnalezienie byłego prezydenta, rysopis i dokładne dane, tyczące się osoby Panktona, odniosły wreszcie skutek. Isnard rozesłał do wszystkich prowincji rozkaz odnalezienia oskarżonego o zdradę prezydenta, a tajemnicza gromadka, ukryta w lesie, intrygowała już od dawna posterunek policyjny. Pankton wyszedł rankiem do wioski, do miejscowego kowala, który wykończyć miał kratę metalową potrzebną do konstrukcji torpedy i nie wrócił tego dnia. Późną nocą, gdy zaniepokojony Toln miał już wyruszyć do wioski, aby dowiedzieć się, co zaszło — usłyszeli nagle gwałtowne kołatanie do drzwi. Haydnèe z łuczywem w ręku wyszła przed dom i potknęła się o ciało zemdlonego Panktona. Pokrwawiony, w podartej odzieży, uciekł on z odwachu i ledwie żywy dobiegł do domu. Miał na szczęście przy sobie pilnik, pożyczony od kowala, przepiłował więc kratę i po krótkiej walce z wartownikiem zdołał zbiec. Kiedy przyszedł do przytomności, kazał natychmiast zabarykadować dom i wyszukać pistolety. Noc całą do świtu czuwali wszyscy troje, czekając z bronią w ręku na pościg. Istotnie, gdy tylko świtać zaczęło, nadjechali dwaj policjanci i paru chłopów, uzbrojonych w pałasze i pistolety. Pierwsze strzały zmusiły pościg do cofnięcia. Automatyczne pistolety i wybuchające kule przeraziły napastników, którzy wrócili do Brangarne po posiłki.
Sytuacja była rozpaczliwa. Musieli porzucić całą pracę z trudem takim dokonaną i schronić się w lesie lub też walczyć z przeważającymi siłami policji i wojska.
Pankton wybrał to drugie. Postanowił bronić się do ostatka i przez ten czas wykończyć ostatecznie torpedę czasu. Już po paru godzinach z pobliskich zarośli wysunęła się gromadka chłopów i kilkudziesięciu żołnierzy. Haydnèe i Toln mieli za zadanie powstrzymywać oblegających tak długo, aż torpeda będzie skończona. Wymagało to co najmniej dwu dni pracy, nadzieja więc była znikoma. Pankton, podniecony i niespokojny, mylił się w pracy — spoglądał co chwila przez małe, nie oszklone okienko na żołnierzy, ostrzeliwujących dom, drżąc ze strachu, aby która kula nie uszkodziła torpedy. Żołnierze jednak ostrzeliwali przeważnie okna, z których padały wystrzały obrońców. Wszelkie próby atakowania domu spełzły na niczym wobec miażdżącej chłopów i żołnierzy siły wybuchów monitu.
Noc całą polana dookoła chaty oświetlona była światłem elektrycznym, oślepiającym i przerażającym swą nieznaną potęgą.
Niezwykłość tego zjawiska rozproszyła zabobonnych chłopów — żołnierze wytrwali jednak, a nawet o świcie próbowali posunąć się nagłym wypadem pod dom. Torpeda była prawie gotowa — gdy oto stało się nieszczęście. Kula karabinowa rozerwała kauczuk i uszkodziła małą śrubkę torpedy.
Nieznaczne na pozór uszkodzenie było straszliwą katastrofą wobec niemożności zdobycia kauczuku i trudności zrobienia w tych warunkach śrubki. Pankton poczuł, że ziemia osuwa mu się pod nogami. Nie było ratunku. Nagie, jak olśnienie, wpadła mu do głowy mysi. Istniał jeden jeszcze aparat radiotelefoniczny — tam znajdzie nowy kauczuk — ażeby zaś zdobyć śrubkę, wystarczało rozebrać jeden z dwu pozostałych pistoletów automatycznych. Kiedy nachylił się nad skrzynią z rupieciami i wyjął z pudła aparat telefonu, z najwyższym zdumieniem ujrzał, że wskazówka się porusza. Aparat był czynny!
— Hallo! — krzyknął Pankton. — Kto mówi?
— George Hersey, współpracownik „Radio–Tel–News!” — brzmiała odpowiedź.
Pankton zachwiał się na nogach.
— A więc pan żyje? — spytał.
— Nie. Umieram z ciekawości, gdzie wszyscy jesteście. Drogi, kochany profesorze, nareszcie słyszę twój głos! Czy nie można prosić do telefonu panny Haydnèe?
— Panie! — krzyczał Pankton. — Jeśli nie jesteś halucynacją, duchem lub głosem zza świata, przybywaj pan natychmiast do nas! Jesteśmy w straszliwym niebezpieczeństwie! Osada Brangarna, o cztery kilometry od Sekwany, stamtąd udasz się pan do lasu opactwa, gdzie jesteśmy oblegani przez chłopów i wojsko. Na litość boską, weź pan z sobą troszkę kauczuku!
Telefon przestał działać. Pankton próbował ponowić rozmowę, lecz nikt nie odpowiadał. Przez chwilę nie był pewny, czy nie uległ złudzeniu. Potem ogarnęły Panktona najczarniejsze myśli. A jeśli Hersey zdradził ich i teraz znów wyda w ręce Anglii? Anglicy, aby dostać się do osady Brangarn, musieliby wypowiedzieć wojnę Francji. Było to niebezpieczeństwo dalekie,, mniej groźne, od bliskiego niebezpieczeństwa utraty torpedy lub życia. A może Hersey pospieszy im na ratunek? Pełen wątpliwości postanowił nie zdradzać tej tajemnicy i z zapałem przystąpił do naprawiania uszkodzeń w torpedzie.
Tymczasem nadeszła noc i położyła kres uciążliwej walce. Toln, Pankton i Haydnèe, niewyspani i wycieńczeni do ostatnich granic, pełnili straż kolejno. Z nadejściem świtu wojsko ponowiło atak. Parę wybuchów monitu rozproszyło atakujących. Pankton rozebrał radiotelefon i przy pomocy znalezionego tam materiału kończył torpedę. Za parę godzin będą ocaleni. Torpeda przeniesie ich daleko od niebezpieczeństw tej barbarzyńskiej epoki. Pankton, zajęty montowaniem ostatnich izolacji, usłyszał nagle za sobą głos Tolna:
— Profesorze! Jesteśmy zgubieni.
Toln, blady jak śmierć, pokazywał swój pistolet automatyczny.
— Mamy jeszcze trzy naboje.
Jak gdyby w odpowiedzi na to usłyszeli gwałtowną strzelanie i ujrzeli tłum żołnierzy wybiegający z zarośli. Toln wystrzelił ostatnie ładunki i rzucił pistolet na ziemię. Żołnierze byli już pod oknami. Ciężkie uderzenia kolb rozwaliły drzwi. W okienku hangaru ujrzeli bagnety. W tej chwili zapanowała na zewnątrz przeraźliwa cisza. Haydnèe, Pankton i Toln stali drżąc w milczeniu. Wreszcie profesor odważył się wyjrzeć przez okno i ujrzał radosny i wspaniały widok. Cały tłum oblegających był unieruchomiony.
W pośrodku, z rurką szklaną, stał wesoło uśmiechnięty Hersey.
— Jesteśmy ocaleni! — krzyknęła Haydnèe. — Mówiłam zawsze, że on nas nie mógł zdradzić. Drogi, poczciwy chłopiec!
Pankton i Toln wybiegli przed dom i rzucili się na szyję dziennikarzowi.
Hersey jednak nie odpowiedział uściskiem na uścisk, nie odezwał się ani jednym słowem, nie zmienił nawet wyrazu twarzy.
Młody dziennikarz w zapale walki, przez nieostrożne manipulowanie rurką szklaną, unieruchomił wszystkich dokoła, nie wyłączając siebie samego. Toln przeniósł go do wnętrza chaty, gdzie po specjalnych masażach i zabiegach powoli Hersey odzyskał zdolność mowy i ruchu. Niewiele z tego było pociechy, gdyż, jak się okazało, dziennikarz był mocno podekscytowany alkoholem, czyli mówiąc po prostu — pijany.
— Trzeci dzwonek! Za chwilę ruszamy! — wołał Pankton, wychodząc przed chatę.
Hersey, któremu przeszło znieruchomienie i pijaństwo, opowiadał wesoło o swych straszliwych przygodach, ale Toln i Haydnèe, siedząc na małej drewnianej ławeczce przed domem, niewiele słyszeli z opowiadań dziennikarza. Oboje zamyśleni i smutni, gonili okiem po niebie, po okolicznych bujnych zaroślach, gdzie wśród pęków ziół wystrzelały malownicze grupy drzew rozłożystych. Zachód nadawał przejrzystość i zwiewność wszystkim barwom i ziemia, na której przeżyli tyle utrapień, cierpień i radości, zdawała się ich żegnać teraz pełnym słodyczy pozdrowieniem.
— Pozwól, ojcze — rzekła Haydnèe — musimy pożegnać ten świat, który opuszczamy.
— Pójdziemy zobaczyć jeszcze rzekę — szepnął Toln. — Czy pamiętasz? Tam, wśród dzikiego sitowia, siadywaliśmy czasem po pracy i było tak cicho, jak nigdzie na świecie.
Toln i Haydnèe oddalili się powoli w głąb lasku, gdzie za małą polanką toczyła senny bieg Loirea.
Pankton tymczasem puścił w ruch baterie elektryczne. Trzask iskier, fioletowe snopy światła rozświetliły radośnie wnętrze hangaru. Radość opanowała starego uczonego. Obraz ten przypomniał mu najmilsze czasy jego życia. Oto za chwilę zapadną wszyscy w sen, który ich ciemną, tajemniczą drogą przeprowadzi do dawnego otoczenia, w kraj porzuconej przeszłości. Wspomniał całą wyprawę, niepowodzenia, trudy i bezowocność wszystkiego, co tu czynił.
On, który pragnął uszlachetnić barbarzyńską przeszłość, usunąć z powierzchni ziemi wojny i poprowadzić armię ludzkości czystą, prostą drogą na wielką wojnę ze śmiercią — nic nie zdziałał, a jednak szedł radośnie na spotkanie zgonu, znużony i opętany jedynym pragnieniem powrotu i śmierci w swojej ojczyźnie i w swojej epoce. Pomyślał, że dobrze jest umrzeć, gdy się długo walczyło. Że śmierć nie jest tragedią, gdy zamyka wielką wędrówkę i ciężkie zmaganie się z życiem. Kto wie, może śmierć jest dobrodziejstwem człowieka? Kto wie, może należy tylko żyć szlachetnie i szeroko, a śmierć będzie równie dobra jak życie? Zamiast reform społecznych i kuszenia się o kierowanie narodami, może lepiej uszlachetniać ludzi, a wtedy życie będzie wyższe i szlachetniejsze?
Pełen myśli różnorodnych i zwątpień, Pankton wyszedł przed dom i zawołał Haydnèe.
Córki jego ani Tolna nigdzie nie było w pobliżu. Profesor poszedł ich śladem nad rzekę i długo bardzo nie wracał. Zniecierpliwiony Hersey chciał już iść za nim, gdy Pankton wrócił wreszcie.
— Prąd puszczony, najwyższy czas, abyśmy przystąpili do dematerializacji.
— A gdzie jest Haydnèe i Toln? — spytał Hersey.
— Oni już nie wrócą — rzekł Pankton, blady i wzruszony. — Miłość ich zatrzymuje — boją się przyszłości. Siadaj pan w tej chwili! Maszyna jest puszczona w ruch!
Hersey wskoczył do torpedy. Głos Panktona brzmiał tak gniewnie i rozkazująco, iż lękał się pytać dalej. Profesor, groźnie zmarszczony, przypomniał mu żywo pierwsze spotkanie z uczonym w pustym ogrodzie w Jersey–City. Jak gdyby we wspomnieniu zamajaczyły mu przed oczami kępy drzew tego ogrodu, dzikie akacje i hangar. W tej chwili poczuł, że się rozpływa, i stracił przytomność.
Haydnèe i Toln istotnie nie wrócili już nigdy. Kiedy torpeda czasu odpływała, stali oboje nad brzegiem Loire’y, w świetle księżyca, złączeni uściskiem.
Przytuleni do siebie, nie czuli pustki chłodnego wieczoru. Toln pochylił się i złożył pocałunek na bladych usteczkach Haydnèe. Nie chcieli wracać do swoich czasów dalekich. Lękali się oboje, że nie odnajdą się w wirze tamtego, zmienionego świata. Kto wie, może małe usta Haydnèe miałyby inny zarys, może jej szare oczy straciłyby złote płomyki, rozświetlające źrenice, może jej prosty nosek byłby inny, a serce nie tak czułe? W zmienionym obrazie ziemi może i jego ciemne, łagodne oczy zmieniłyby barwę? Ręce ich splotły się w serdecznym uścisku i nie czuli się samotni na tym pustym, dzikim brzegu rzeki wśród obcego, tajemniczego świata. Rozgarniając sitowie, szli razem w ciemną, nieznaną przestrzeń, rozświetloną srebrnym blaskiem księżyca, jasnością, która im serca i oczy podnosiła ku niebu, każąc patrzeć na gwiazdy, we wszystkich wiekach niezmienne i jasne, jak miłość.
Hersey obudził się równie nagle, jak zapadł w sen. Chata leśna, torpeda i Pankton — zniknęło mu to wszystko z oczu i gdy rozejrzał się wkoło, ujrzał znajomy już ogród w Jersey–City, gdzie spadł tak nieszczęśliwie z pneulotu.
Panktona nie było przy nim ani też jakichkolwiek szczątków maszyny czasu. W pobliżu stał hangar, ocieniony wielkimi kępami akacji, a w oddali świeciła w słońcu biała wieża uniwersytetu. Dziennikarz wszedł do hangaru i zawołał Panktona. Głuche milczenie było mu odpowiedzią. Skierował niecierpliwe kroki ku pobliskim zabudowaniom, gdzie mieściło się mieszkanie profesora. Dom był niezamieszkały.
— Psiakość! — zaklął dziennikarz — na świecie zaszły szalone zmiany i lękam się, że nie odnajdę tak łatwo redakcji „Radio–Tel”. — Niepokoiła go najbardziej nieobecność profesora. Widocznie zmieniony bieg świata przerzucił Panktona w inne okolice kraju, a kto wie, może w ogóle zmieniło go nie do poznania. W tej chwili Hersey przypomniał sobie pewien szczegół, który rozjaśnił mu tajemnicę zniknięcia profesora.
Pankton opowiadał mu kiedyś, że dziadek jego, Mr. Beniamin Pankton, poznał się ze swą późniejszą żoną na wystawie pamiątek napoleońskich. Wobec tego, że wojen napoleońskich nie było, nie było również wystawy pamiątek, dziadek więc jego i babka nie poznali się nigdy i Pankton wcale się nie urodził. Wielki nieistniejący uczony z chwilą powrotnej dematerializacji rozpłynął się i obrócił w nicość.
„Kto wie — pomyślał — może ja sam wyglądam zupełnie inaczej i jestem zupełnie kimś innym, niż mi się to wydaje? Sprawy te są tak skomplikowane, że lepiej się nad nimi nie zastanawiać.”
Hersey idąc powoli drogą wiodącą mimo ogrodu uniwersyteckiego, doszedł do małej stacji automobilowej Jersey–Oaks.
W ciasnej poczekalni wisiał wielki kalendarz reklamowy „Tokio–Line”. „Mamy dziś czwartego sierpnia — a więc wszystko w porządku; mimo poważnej podróży, którą odbyłem, nie spóźniłem się do redakcji. Urlop mój jeszcze się nie skończył.”
Hersey usiadł przed domem, czekając na automobil, który go miał odwieźć do najbliższej stacji elektrycznej.
W myśli począł układać relacje dla „Radio–Tel” i opis swej niewiarogodnej podróży. Po chwili namysłu musiał się wyrzec tych zamiarów. Żaden poważny dziennik nie opublikowałby takiego artykułu. Hersey ze smutkiem pomyślał, że ekspedycja Panktona była najzupełniej bezpożyteczna. Ludzkość nie odniosła żadnych korzyści.