Slonimski Antoni Moja podroz do Rosji

Antoni Słonimski




Moja podróż do Rosji





W Wagonie


Dzień wlecze się powoli. Dopiero pod wieczór będziemy na granicy sowieckiej. Nie mogę czytać ani spać. Gdy wreszcie po przedwyjezdnej bieganinie przyszedł ściśle na zegarku oznaczony czas odejścia pociągu, gdy zostałem sam w przedziale kolejowym, ogarnęło mnie silne wzruszenie. Czy ta doba podróży przeniesie nas do kraju najbardziej różnego od reszty obcego nam świata, do ziemi obiecanej, do ojczyzny wszystkich ludzi pracy, twórczości i sprawiedliwości? Jakie będą twarze ludzi po tamtej stronie granicy, jakie będą ich oczy? Czy będą to twarze zdrowo uśmiechniętych robotników, budujących dla siebie fabryki Magnitogorska, czy zmęczone i wylęknione oczy ludzi stojących od świtu w ogonkach po chleb, sól czy naftę? Prócz bagażu, leżącego w siatce wagonu, bierzemy przecież ze sobą ogromny bagaż wiadomości o Rosji. Czy oblepieni jesteśmy kłamstwami prasy burżuazyjnej, czy też może okłamani przez propagandę sowiecką? Czy z tej podróży zdołamy wynieść jakaś prawdę istotną? Czy potrafimy zrozumieć, co czują tam ludzie, którzy rządzą, i co czują ludzie rządzeni? Kto wie zresztą, czy pytania, które sobie tutaj zadajemy, nie stracą swego znaczenia w Rosji i czy ich miejsca nie zajmą inne niepokoje? Czy jadę do kraju czerwonego terroru, czy do państwa żywego socjalizmu, o którym przecież każdy z nas marzył od dziecka? Kto wie, może za parę godzin znajdę się po drugiej stronie, gdzie wszystko jest jasne i zrozumiałe, gdzie zaczyna się kształtować naukowa organizacja życia! Powietrze takiego kraju musi być upajające. Męczy niemożność urobienia sobie, wypracowania obrazu, który nas czeka, a jest to cechą natury ludzkiej, że wychodzimy naprzeciw nieznanego z niepokojem. Przychodzą kolejno coraz gwałtowniejsze fale sceptycyzmu i entuzjazmu. I już nie jestem sam w przedziale. Jest nas trzech. Po prawej mojej stronie zasiadł, nogę na nogę założywszy, Sceptyk o bacznym i przenikliwym spojrzeniu. Pan ten ma w sobie coś nieprzyjemnego, ale nie można mu odmówić inteligentnego wyrazu twarzy. Po lewej stronie siedzi Entuzjasta. Już teraz przylgnął twarzą do szyby i wygląda z niecierpliwością nocy, za którą przyjdzie nowy dzień za granicą świata przeszłości. Wybaczcie, że ci dwaj będą nam towarzyszyli przez cały czas wycieczki do Rosji sowieckiej i że od czasu do czasu będą się wtrącali do rozmowy o tym, co zobaczyłem w najdalszej, najciekawszej i najtrudniejszej podróży życia.



Za czerwoną bramą


Pociąg sapiąc, pewnie z emocji, której i ja podlegam, przejeżdża przez czerwoną bramę graniczną, ozdobioną emblematami władzy sowieckiej. Na bramie wśród sierpów i młotów widnieją napisy witające proletariat całego świata. Ten łuk powitalny po obu swych stronach ma ogromne zasieki drutu kolczastego. Nie jest tu tak łatwo wejść na to powitalne zaproszenie, a jeszcze trudniej, zdaje się, wyjść bez pożegnania. Jedziemy już po ziemi sowieckiej, za kilkanaście minut staniemy na stacji Niegoriełoje. Pejzaż niczym nie zdradza różnicy ustrojów państw sąsiadujących. Ta sama rzeczka, która wylała po stronie polskiej, i tu zatopiła niskie łąki i nieużytki. Wyglądam ciekawie pierwszych domów i osad ludzkich. Znajdują się tu pewnie jakieś pokazowe kołchozy, jakieś domy nowo wybudowane, dźwignięte wysoko. Nie. Nie ma tu żadnej propagandy. Pod laskiem drzemie parę niskich chałup. Nic na pokaz. Jak gdyby tylko więcej nieużytków i ani śladu bydła na polach. Przez ostatnią godziną obserwowałem umyślnie pejzaż naszych biednych kresów. Nie ulega wątpliwości, że tam więcej było terenów obsianych i więcej krów i koni. Było też więcej płotów. Tu ziemia nie jest podzielona na szachownice drobnych prywatnych własności. Rozciąga się przed oczami daleka i niczym nie ujęta ani nie obsiana.

Do pociągu weszło dwu żołnierzy straży granicznej. Na karabinach mają bagnety. Przechodzą przez korytarz, zaglądając do wszystkich przedziałów. Wysiadamy z wagonu i wchodzimy do budynku stacyjnego. Rzeczy niesie nosilszczik. Proletariusz, w państwie rządzonym przez proletariat, niesie mój kuferek. Człowiek ten jest gospodarzem swego kraju. Ja jestem gościem, nic więc dziwnego, że gospodarz pomaga gościowi. Transakcja ta kosztuje wszystkiego 50 kopiejek. Nie ma napiwków. Tyle wynosi taksa. Ale zwyczaj ten istnieje tylko na granicy, na innych dworcach we wnętrzu kraju napiwki są bardzo chętnie widziane. Tak samo daje się napiwki w restauracjach, hotelach i teatrach. Wysokość tych napiwków jest bardzo względna. Rubel sowiecki, kupiony poza granicami Rosji, kosztuje dwadzieścia parę groszy polskich. Natomiast oficjalny kurs, po którym cudzoziemiec zmuszony jest zmieniać walutę na terenie Rosji, wynosi przeszło cztery złote polskie za jednego rubla. Gdy się daje napiwki w rublach, spotyka się z nienawistnym spojrzeniem obdarowanego. Gdy pierwszy raz dałem w szatni szwajcarowi 40 kopiejek, czyli przeszło złoty pięćdziesiąt, spojrzał na mnie z wrogością. Zrozumiałem to, gdy spostrzegłem, że tubylcy dają rubla napiwku. Od tego czasu dawałem 10 centów amerykańskich, co mnie kosztowało 90 groszy a dla portiera stanowiło około 3 rubli. Obaj byliśmy bardzo zadowoleni. Tragarz na stacji nie bierze napiwków, gdyż jest to w zgodzie ze sposobem traktowania cudzoziemców. Olbrzymia większość przyjezdnych przesuwa się przez Rosję utorowanym i obstawionym szlakiem podróży, wyreżyserowanym przez biuro turystyczne, czyli tzw. Inturist. Są to przeważnie wycieczki, które za z góry opłaconą sumę mają wszystko, od hotelu począwszy, a skończywszy na biletach teatralnych. Cudzoziemiec, który przyjeżdża sam, jest osobą bardziej kłopotliwą, i tym się może tłumaczy pewna konsternacja poselstwa sowieckiego w Warszawie, gdy zamiast spodziewanej wycieczki literatów ja sam w końcu zgłosiłem się po wizę. Wycieczkę oprowadza się według z góry oznaczonego programu, wypełnia się jej cały czas pobytu; daje to większą ekonomię sił potrzebnych, powiedzmy, do pilnowania bezpieczeństwa przyjezdnych.

Jedzie ze mną właśnie taka wycieczka amerykańska pierwszej klasy i jedna wycieczka trzeciej klasy. Po dość szczegółowej i długotrwałej rewizji spotykamy się wszyscy w wagonie restauracyjnym Niegoriełoje–Moskwa. Do wycieczki pierwszej klasy należy paru bogatych przemysłowców z Ameryki. Wiezie ich już od granicy przydzielony tłumacz. Amerykanie maja miny bohaterów i zdobywców. Pewnie przyjechali się przekonać, dlaczego to właściwie ich biznesy zaczęły iść gorzej i jaki ma to związek z kryzysem światowym, a jaki z dumpingiem sowieckim. Są, zdaje się, bardzo dumni z własnej odwagi. O wiele sympatyczniej przedstawia się wycieczka ich własnych pewnie robotników, z Buffalo czy Detroit, którzy za uciułane oszczędności przyjechali popatrzeć na kraj dyktatury proletariackiej. Przy stolikach siada również paru Rosjan. Maja wygląd robociarzy, którzy wracają z pracy nie przebrani ani nie umyci. Są bardzo obdarci i dość brudni. To pierwsi nie umundurowani obywatele Rosji, jakich widzę. Patrzę się więc na nich z ciekawością. Bardzo mi się podoba, że ci robociarze siedzą tak swobodnie w wagonie restauracyjnym pierwszej klasy. Nawiązują rozmowę z Amerykanami. Porozumiewają się łamanym językiem niemieckim. Znajduje się jakaś dziewczyna, która zna język rosyjski, pewnie Żydówka z Nowego Jorku. Nastrój jest przyjazny i ożywiony.

Tymczasem przynoszą mi pół kurczęcia, które sobie zamówiłem za cenę 8 rubli, czyli żywych 36 złotych. Jest to jakieś stare ptaszysko, mrożone i obsmażone nieładnie pachnącą fryturą. Podobne rzeczy podają i przy innych stołach. Rozmowa się jakoś urywa. Słychać brzęk odkładanych noży i widelców. Tak. Nie ma wątpliwości. W najbardziej demokratycznym kraju Europy, we Francji, nie wpuszczono by do wagonu restauracyjnego brudnego robociarza, ale każdy robociarz wyrzuciłby za okno brata proletariusza, który ośmieliłby się podać mu tak brudno przyrządzoną potrawę. Rozmowa przycichła. Między wzniosły nastrój bratania się proletariatu Ameryki i Rosji wkradł się ckliwy zapach nieświeżego jedzenia. Akcent przyziemny i trywialny. Już się coś popsuło. Od stołów fabrykantów amerykańskich pada jakiś żart, który robotnicy z Detroit przyjmują z wybuchem śmiechu. Widocznie któryś z wyzyskiwaczy kapitalistycznych ma poczucie humoru. Nie idzie to po linii materialistycznego ujmowania dziejów. Nie wiem, czy uświadomiony proletariat powinien się śmiać z żartów klasy wyzyskującej. Tuż obok mnie siedzi robotnik amerykański, który się nie śmieje. Co więcej, je z zaparciem się siebie jakąś ciemnoszarą potrawę, o której nie umiałby powiedzieć, czy jest zupą czy kotletem. Umysł tego człowieka panuje nad jego żołądkiem. Podoba mi się ten człowiek. Ma charakter.

Dzień jest pogodny. Od rana świeci słońce, męczące dla oczu zaczerwienionych z bezsenności. Pociąg przyjeżdża na stację moskiewską punktualnie co do minuty. Na dworcu podchodzi do mnie jakiś pan o ciemnej gruzińskiej cerze. Trzyma w ręku numer Wiadomości Literackich z moją fotografią. Jest to przedstawiciel „Woksu”, czyli „Wsiesojuznowo Obszczestwa Kulturnoj Swiazi z Zagranicej”. Czeka również przedstawiciel poselstwa polskiego w Moskwie. Do wspaniałego lincolna „Woksu” siada ze mną również mała ruda osóbka. Jest to towarzyszka Bronstejn. Moja tłumaczka. Wyjaśniam, że tłumaczka jest mi niepotrzebna, gdyż znam język rosyjski. Otrzymuję odpowiedź, że w takim razie towarzyszka moja będzie mi służyła za przewodnika po Moskwie. Ponieważ widzę, że sprawa jest z góry przesądzona, przystaję chętnie. Pędzimy ostro przez zatłoczone ulice. Chodniki są przepełnione. Tłumy ludzi przelewają się aż na jezdnię, tak że co chwila mam wrażenie, że kogoś przejedziemy. Tłum jest ubrany mniej niż ubogo. Kobiety maja na głowach chustki, mężczyźni czapki. Przejeżdżamy całe miasto. Nie ma tu ludności przedmieść ani śródmieścia. Taki sam ubogi tłum kłębi się na krańcach miasta co i na placu Czerwonym. Przed sklepami stoją długie ogonki. Wreszcie udaje mi się odczytać szyld jednego z takich sklepików. To Bułocznaja. Ogonki po chleb. Przyznam się, że nie wierzyłem, aby w Rosji po 15 latach od rewolucji nie było dosyć chleba. Samochód musi stanąć na rogu koło jakiegoś wielkiego budującego się domu. Siedzący przy mnie Entuzjasta wychyla się z samochodu i liczy piętra. Będzie coś koło dziesięciu. Obok stoi maszyna do asfaltowania jezdni. Wre praca. Oddychamy razem z Entuzjastą miłym zapachem smoły. W tej chwili trąca mnie w bok siedzący obok Sceptyk. Z miejsca, w którym stoimy, widać ogonek, a raczej część ogonka, bo reszta zepchnięta jest w bramę domu. Sceptyk objaśnia mnie, że pewnie na podwórzu stoi reszta ogonka. Powiada, że jest to sposób walki z ogonkami czysto propagandowo optyczny. Uważam to przypuszczenie za nie sprawdzone. W ogóle nie ma co gadać z tym panem. Po prostu nie wyspał się i jest głodny. Jak się wykąpie, ogoli i zje śniadanie, to pogadamy.

Z tym wykąpaniem się jest gorzej, bo w hotelu dla cudzoziemców, gdzie mi zarezerwowano pokój, nie ma pokoju z łazienką. To znaczy, owszem, jest, ale za 15 dolarów dziennie. Trzeba więc wziąć prysznic we wspólnej umywalni. Pokoik, który dostaję za cenę 5 dolarów, umeblowany jest w sposób dość dziwny. Nie ma szafy na rzeczy, ale jest za to empirowa oszklona szafka na bibeloty. Stoją aż dwie kanapki i parę stylowych foteli. Na każdym meblu wisi karteczka z numerem. Być może są to jakieś antyki z muzeum albo ze zbiorów państwowych.

Na dole w hotelu dostaję śniadanie złożone z bardzo złej herbaty, masła zmieszanego z margaryną, kawałka wędzonej ryby i ciemnego chleba. Czekam jeszcze parę minut i zjawia się mój anioł stróż. Jedziemy z towarzyszką Bronstejn do „Woksu”, aby złożyć tam wizytę oficjalną i uzgodnić plan zwiedzania miasta. „Woks” z wielką kurtuazją ofiarowuje mi się dopomóc we wszystkim. Zasiadamy przy stole w parę osób. Jest tam przedstawiciel sekcji literatury i bardzo miła starsza pani, referentka spraw szkolnictwa i wychowania. Plan obejmuje po parę obiektów dziennie. Na dziś nie da się już więcej zrobić, jak chyba zobaczyć któryś z nowych domów kolektywnych i wieczorem pójść do teatru lub do kina.



Dom kolektywny


Idziemy piechota do domu „Narkomfinu”. Jest to wspaniała budowla w stylu Corbusiera, wybudowana przez architekta Ginsburga. Przed domem wydeptana łączka i parę drzewek. Budynek przypomina wielki okręt. Na każdym piętrze okna pokoi wychodzą na szeroki pomost spacerowy. Olbrzymie okna obliczone są na maksimum światła i powietrza. Dom ten ma kolektywną kuchnie, pralnie i sale klubowe. Wszyscy lokatorzy tego domu mieszkają tak samo i jedzą to samo ze wspólnej kuchni. Wchodzimy do wnętrza, ale widzę, że Entuzjasta został przed domem, oglądając z zadowoleniem fasadę. Natomiast Sceptyk prowadzi mnie do wielkich okien, obliczonych na maksimum światła, i zapytuje, czy nie mógłbym objaśnić, dlaczego w tych wielkich oknach jest tyle brudu? Sceptyk powiada, że jedno zwyczajne czyste okno dałoby więcej światła. Pyta mnie również, czemu w ciepły wiosenny dzień wszystkie okna w gmachu są szczelnie pozamykane. Powiada, że to pewnie uświadomieni proletariusze boją się przeciągów.

Zaglądamy do jednego z mieszkań. Pokój zapełniony mnóstwem gratów mieszczańskich. Jakieś stare kanapy i etażerki, łóżka i parawany. Spodziewałem się zastać tu prostotę wnętrza. Wydać by się mogło, że jeśli nie sam ustrój społeczny, to przynajmniej styl budowli narzucać powinien pewną celowość w urządzaniu mieszkań. Czym to objaśnić? Czyżby głód mieszczańskiego zbytku był tak silny, że robotnicy w nowych domach otaczają się niepotrzebnymi rupieciami, tworzącymi nastrój przedwojennego wnętrza? Są to pewne pragnienia, które się muszą wyżyć.

A może wynika to z braku wytwórni mebli nowoczesnych i z bardzo rozwiniętego handlu starzyzną? Niewiele można kupić za ruble sowieckie, a zawsze zabawniej trzymać w domu kanapę niż papierowe pieniądze.

Schodzimy do suteren, do kuchni kolektywnej. Jest godzina czwarta po południu. Pora obiadu. Przed okienkiem kuchni stoi ogonek mieszkańców domu. Wydają im zupę, jakąś wodnistą kartoflankę, i po kawałku ryby. Ryba ta cuchnie tak niewątpliwie, że trudno oddychać. Towarzyszka Bronstejn proponuje, czy nie zechciałbym spróbować jedzenia. Udaję, że nie słyszę, i pytam, co znaczy skrót „Narkomfin” i jakiej branży robotnicy mieszkają w tym nowo wybudowanym domu. Okazuje się, że to nie robotnicy, ale urzędnicy jakiegoś wydziału finansowego.

— Czy pan widzi — powiada do mnie, gdy już jesteśmy znowu przed domem — że w każdym oknie jest doniczka z kwiatkiem?

Nie bardzo widzę te doniczki, bo szyby są zbyt brudne. Zły jestem, bo chciałem zobaczyć dom robotników, a nie buchalterów, i drażni mnie, że każdy kwiatek, który stoi na oknie lub na stole w mieszkaniu sowieckim, urasta do wielkości baobabu. Rozglądam się przed domem. Mój przyjaciel Entuzjasta nie czekał widać i poszedł spać do hotelu. Cóż robić, entuzjazm jest uczuciem bardzo męczącym.

— Tak — powiadam, aby sobie trochę ulżyć — takiego domu nie widziałem nigdzie w Europie.

Myślę w tej chwili o całych dzielnicach wspaniałych robotniczych domów w Wiedniu, które wybudowano bez wielkich haseł i rewolucji. Nasza realna towarzyszka przyjmuje ironiczny komplement z wyraźnym zadowoleniem. Patrzę na nią spod oka. Czy taka sprytna jesteś, czy po prostu mam do czynienia z bardzo dziecinną i naiwną bidulką? Zaczynam podejrzewać, że nawet słynne GPU jest też bardzo przereklamowane. Wracamy do domu, a stary drań Sceptyk nie tylko siada ze mną do samochodu, ale po prostu włazi na moje miejsce.



Wieczór w kinie


W największym kinie moskiewskim w gmachu dawnego cesarskiego konserwatorium wyświetlają film Putiowka w żizń. Obraz ten idzie od szeregu miesięcy. W ogóle produkcja sowiecka nie wystarcza i na całą Moskwę są teraz do obejrzenia tylko dwa filmy. Drugim filmem jest obraz na tle strajków niemieckich Niech żyje Moskva! Filmów europejskich ani amerykańskich nie ma. Jest to wynik braku walut zagranicznych. Szkoda dolarów na sprowadzanie Chevaliera, gdy tak potrzeba maszyn i speców. Oczywiście, jest to też usprawiedliwione względami politycznymi. Władzy sowieckiej chodzi o izolację od wpływów Zachodu. Film, który głodnemu i obdartemu widzowi nie tylko mówi o zbytku gwiazd filmowych i wampów w piżamach, ale który prowadzi go na ulice wielkich metropolii i pokazuje warunki życia pracującego robotnika amerykańskiego, może mieć wpływ destrukcyjny. Wzbroniona jest tu „anarchia” filmów Réné Claira, a biedny lumpenproletariusz Charlie Chaplin mógłby tu najzupełniej niespodziewanie wzbudzić nie tylko wesołość, ale i zazdrość w widzach, którzy często nie mają nawet śmiesznych i za dużych butów Chaplina. W społeczeństwie pracy przymusowej, świętej i czczonej, nie ma miejsca dla samotnego włóczęgi. Aby być ścisłym, muszę zaznaczyć, że widziałem tu jeden niemy film z Olgą Czechową w kinie na placu Arbackim. Obraz jest spreparowany napisami i służy do ukazania upadku i zgnilizny obyczajów mieszczańskich. Jeśli się u nas bardzo dużo kłamie o Sowietach, to przyznać trzeba, że kłamstwa te są obustronne. Brak filmów zagranicznych, brak prasy burżuazyjnej i monopol, który posiada państwo na udzielanie wszelkich wiadomości, wytwarzają zgodną opinię Rosjan o nędzy i terrorze panujących w krajach kapitalistycznych. Widok dobrze odżywionych i ubranych cudzoziemców, speców i turystów tłumacza pewnie ich przynależnością do klas uprzywilejowanych.

Szerokie, piękne i zbytkowne kuluary konserwatorium są przepełnione. Tłum się przechadza. Długimi szeregami idą mężczyźni, trzymając pod rękę dziewczyny. W marynarskich trykotach, w czapkach cyklistowskich, przeważnie bez kołnierzyków, marynarek, a czasem i bez butów. Ma to w sobie swoiste piękno. Te wielkie sale o lustrach w ramach złoconych, te poczekalnie, dawniej dostępne jedynie dla możnych i bogatych, otworzyły się dla całej biedoty i nędzy miejskiej. Tłum jest tu u siebie. Głodny wzruszeń, które daje sztuka, przynosi w zamian swój szczery entuzjazm i prawdziwą żądzę doskonalenia się. Dawniej po tych posadzkach przechadzały się wyfioczone damy i obwieszeni orderami oficerowie. Było tu targowisko próżności. Damy przyglądały się przez lorgnon toaletom, a panowie obnosili swe insygnia władzy, demonstrując brylanty swych żon jak trofea. Tłum, który defiluje przede mną, nie po to przyszedł. A jednak kto wie? Może i tu jest jakaś parada toalet? Gdy zaczynam pod tym kątem obserwować przechadzające się pary, nabieram wątpliwości. Oto idzie jakiś Kałmuk w liliowej rubaszce i fantazyjnym kapeluszu panama. Kobieta w starym kapeluszu, ozdobnym w kwiatki, owoce, motylki, wstążki i piórka, podstarzałe widmo z umalowaną twarzą, patrzy ze śmieszną wyższością na otyłą damę w męskim szynelu. Oto widać jakiegoś wychudłego urzędniczynę w starannie wyprasowanych białych płóciennych spodniach, stukającego drewnianymi trepkami. Kobiety, które mają pończochy, patrzą z pewnego rodzaju dumną śmiałością na te, które mają tylko skarpetki. Kobiety bez skarpetek patrzą ironicznie na wyskarpetkowane. Patrzą ironicznie, ale patrzą. Gdzieniegdzie w tłumie kroczy dumnie chłop w skórzanej kurtce albo dandys współczesnej Moskwy — krasnoarmiejec. Czyżby się tak niewiele zmieniło? Po kuluarach konserwatorium promenują się stare instynkty, odarte z zewnętrznej świetności.

Przy drzwiach prowadzących do sali stoją dwa biusty, Bacha i Beethovena. Jakiś wyrostek próbuje przeczytać swemu towarzyszowi nazwiska wyryte łacińskimi literami. Wreszcie woła obcą przechodzącą dziewczynę:

— Te, przeczytaj…

Dziewczyna nie tylko przeczytała, ale i objaśnia chłopców, kim byli wielcy muzycy. Małego wykładu słucha już kilkanaście osób. Jesteśmy w kraju, gdzie panuje prawdziwy głód wiedzy, gdzie słowo jest chlebem, gdzie mówią więcej, niż jedzą i piją. Film Putiowka w żizń jest też wykładem dydaktycznym. Jest to historia nawracania biezprizornych, zdziczałych dzieci, których bandy do niedawna były postrachem ludności miast. Film pokazuje nie tylko sposoby wychowywania opuszczonych dzieci, ale jest też agitacją za wytężoną pracą brygad komsomolców i poglądową lekcją szkodliwości pijaństwa, lenistwa i anarchii w życiu zbiorowym. Obraz zrobiono znakomicie pod względem technicznym, aczkolwiek jako dźwiękowiec często zawodzi. Film jest bardzo piękny i mądrze przeprowadzony. Strona wychowawcza ani na chwilę nie ciąży nad dynamiką akcji. W tego rodzaju pracy artystycznej Rosjanie wydają się mistrzami. Rosja jest przecież krajem aktorów i reżyserów. Trzeba to wiedzieć i pamiętać o tym nie tylko w teatrze, ale i w życiu politycznym, gdzie niestety, te cechy narodowe nabierają często znamion kabotyństwa. Namiętność do wykazania się, przemawiania, ekshibicjonizmu psychicznego, spowiedzi i pozerstwa spotyka się tu na każdym kroku. Mam wrażenie, że mądra władza sowiecka nieraz potrafi te właściwości wyzyskać dla celów cywilizowania kraju. W tym filmie jak w każdej publikacji sowieckiej praca jest apoteozowana. Ma się wrażenie, jakby nie było tu cichej i spokojnej pracy w laboratoriach czy fabrykach, ale jakaś praca wśród czerwonych transparentów na arenach oświetlonych reflektorami.

Godne podziwu są metody działania na tłum i pomysłowość w wynajdowaniu nowych zastrzyków zapału. Tego dnia w kinie widziałem, a raczej słyszałem mocny wyraz celowości tych wysiłków. W pewnym momencie, gdy na ekranie rozgrywa się walka komsomolców z pijanymi szkodnikami, gdy dzielni młodzi robotnicy rozbijają bufet z wódka, nagle gdzieś w kacie rozlega się huk. Po zapaleniu światła okazało się, że to dwóch młodzieńców rozbiło wielką butlę wódki pod wpływem agitacji filmu, na który pewnie przyszli z nadzieją urżnięcia się po kinie. Gdybym sam tego nie widział, uważałbym to za naiwna opowiastkę propagandową. Widzi się przecież tu wiele rzeczy prostych i naiwnych, które budzą sympatię. Oczywiście, nie można na ten temat rozmawiać ze Sceptykiem, bo ta bestia, gdyśmy wracali z kina, umyślnie przystawała i przyglądała się pijanym leżącym w poprzek ulicy. Z takich ludzi leżących na chodniku nic tu sobie nie robią. Tłum okrąża ich po prostu jak mrówki, które omijają spotkany na swej drodze patyk. Milicjant patrzy na to obojętnie.



Co jest w dawnych sklepach?


Gdy rankiem wymykam się z hotelu przed godziną umówioną na oficjalne zwiedzanie, przypominam sobie, że przed wyjazdem myślałem często o dawnych sklepach i wielkich magazynach. Co się tam teraz mieści? Nie ma, przecież handlu prywatnego, a państwo nie może prowadzić tylu magazynów. Czyżby tam ludzie mieszkali? Czyż można, mieszkać w oknie u Szczerbińskiego? Muszą chyba zasłaniać te okna i cały dzień siedzieć w mroku. Już po przejściu paru ulic znajduję na to pytanie dość znamienną odpowiedź. W magazynach i sklepach po prostu mieszczą się urzędy. Za wielkimi szybami siedzą urzędnicy i przykładają stempelki do spiętrzonych stosów papierów. Przepisują kawałki, wkładają w teczki, rejestrują, kopiują, spinają spinaczami. Zamiast wędlin, butów, zegarków, kapeluszy męskich i wystaw konfekcji widzi się twarze wysuszone jak wędliny, plecy zgarbione nad aktami, całe tłumy urzędników, bo i tu jest wieczne przeludnienie. Tak. To fakt, który się da łatwo wytłumaczyć. Zniesienie handlu prywatnego i kontrola państwa nad każdym szczegółem życia obywatela musiały zatrudnić setki tysięcy i miliony tych, którzy nie produkują, nie handlują, ale agitują, pilnują, organizują i prowadzą kontrolę, aby nie handlowano. W niektórych sklepach mieszczą się teraz kooperatywy lub magazyny rządowe. Na wystawach widzi się często napisy: „Butów nie ma”. Okna wystawowe zarzucone są jakimiś słoiczkami i paczuszkami. Nieraz leżą na oknach sztuczne, zrobione z drewna rekwizyty. W sklepie państwowym, w jakimś „Mostorgu” do handlu mięsem i wędlinami, widziałem na oknie wystawowym drewniane szynki i salcesony pomalowane dość realistycznie. Przed sklepem z ubraniami stoi tłum w ogonku. Na stronie widać jakaś kobiecinę, która beczy. Opowiada coś, żywo gestykulując, ale nie rozumiem ani słowa. Pytam jakiegoś wyrostka, co się tu stało.

— To Tatarka — odpowiada — sprzedali jej papierowe ubranie dla męża. Głupia. Myślała, że za 20 rubli dostanie z sukna.

W tych wszystkich sklepach trzeba mieć pajok, sprzedają tylko na kartki. W handlu wolnym ceny są znacznie większe i towarów jest bardzo niewiele. Widzi się kramy ze sznurowadłami i tekturowymi szachownicami. Bez kartek można kupić w sklepach rządowych książki, antyki, różne używane sprzęty domowe, papierosy i gazety. Jest jednak sklep „Torgsin”, gdzie mieszkaniec Moskwy może wejść w każdej chwili bez żadnych kartek i kupić zarówno amerykańskie konserwy z ananasa, kiełbasę, masło, jak i jedwabne pończochy. Ale tylko za złoto lub dolary. Sklepy takie to wielkie magnesy, które wyciągają ostatnie złote opiłki pochowane na czarną godzinę. Rząd potrzebuje walut; przy pomocy tej przynęty wyławia ją z wygłodzonych obywateli. Sklep taki wygląda jak koszmarna gablotka z panoptikum. Jak miraż oazy na pustyni. I u nas przed Hirszfeldem zatrzymują się ludzie głodni, pożerając wzrokiem białe majonezy i złote banany. Ale ostatecznie w Polsce, gdy człowiek głodny zarobi złotówkę, może zjeść kawał chleba białego z prawdziwym masłem i prawdziwą kiełbasą. Tu trzeba mieć walutę, a waluty kupić w Rosji nie można. Łatwiej ubogiemu przejść przez ucho igielne niż przez drzwi „Torgsinu”.

Gdy wraca się nad ranem, w ubraniu wieczorowym, z jakiegoś przyjęcia czy knajpy i spotyka się robotników idących do pracy, z uczuciem zawstydzenia podnosimy kołnierze, aby zakryć biały gors koszuli. Tu w Moskwie sowieckiej doznaję często podobnego uczucia zażenowania. Dla mnie, gdy mam walutę zagraniczną, znajdzie się w tym głodnym kraju masło, którego nie dostaje robotnik, i jajka, których nie dostają dzieci.

Pamiętam niedawno widziana scenę w Warszawie. Policjant zatrzymał jakiegoś obrosłego brudem obdartusa z baraków, bez koszuli pod poszarpaną marynarką, i zabronił mu przejść ulicę Mazowiecką:

— To ty nie wiesz, cholero, że masz Solcem iść, a nie pchać się tu pryncypialną ulicą!

Oczyszczanie ulic z niemiłego oczom turysty widoku jest również stosowane w kraju zwycięskiego proletariatu. Widziałem identyczną scenę dn. 22 maja br. przed hotelem Metropol na placu Teatralnym. Przed werandą kawiarni hotelowej, jedynej zresztą kawiarni moskiewskiej, przystanęło paru bosych i oblepionych błotem, straszliwie wyniszczonych ludzi. Tych wynędzniałych proletariuszy przepędził policjant, krzycząc, że tędy przechodzić nie wolno, i każąc im iść najpierw do ciężkiej cholery, a potem niżej położonymi ulicami wzdłuż rzeki Moskwy. Obserwowałem niejednokrotnie, że władze sowieckie starają się drogę i miejsca postoju turystów zagranicznych oczyszczać z niemiłych widoków. Starają się, ale niezbyt gorliwie. Myliłby się ktoś sądząc, że w Rosji panuje jakaś zupełnie sprawna reżyseria czy organizacja życia. Mam wrażenie, że nawet terror w stosunku do przestępców politycznych jest stosowany z okrucieństwem, ale i z dużą dozą niechlujności oraz przypadkowości.

Jedynym miejscem miasta prawdziwie pokazowym jest plac Czerwony, najładniejszy chyba plac na świecie. Mury Kremla oświetlone są nocą silnymi reflektorami. Niezwykłego uroku dodaje Krasnej Płoszczadi wypukłość terenu. Idąc od strony ulicy Twerskiej, widzi się wielkiej piękności cerkiew Wasilewską jak gdyby wyłaniającą się z morza. Zza wypukłości placu wystają tylko wschodnie turbany kolorowych kopuł bizantyjskich. Z okien mego pokoju mam piękny widok na tę cerkiew i na Kreml od strony rzeki. Słyszę u siebie nocą dzwony Kremla wybijające co kwadrans jękliwą melodię.

Nocy tej długo nie mogę zasnąć. Budzi mnie pierwszy brzask. Staję przy oknie. Nic jeszcze nie wiem. Nie silę się objąć rozumem tego małego wycinka życia, z którym się zetknąłem. Czeka mnie wiele wrażeń. Parę dni w Moskwie to przecież zaledwie pierwszy krok w tę dżunglę miejską pełna uroku, dzikości i melancholii. Nie próbuję rozumować. Na razie działa tylko moja wrażliwość.


Słyszysz za oknem szelest bosych stóp?

Płyną, jak widma, głowy w białych chustkach.

Idą mosty budować na zgliszczach i pustkach,

Strzeliste wieże, sieci dróg.


Nad rzeką Moskwą różowieje świt.

Błyszczy się fala. Wiatr dmie coraz chłodniej.

I na dachy cerkiewne i nad Kremla szczyt

Wschodzi znojny, upalny, żółty smutek wschodni.



Cudzoziemcy w Moskwie


W holu hotelowym wiszą dwa kolorowe afisze, ścisk mówiąc, dwa ręcznie wykonane napisy:

Join the 35 day Arctic Cruise on the „Malygin”, Travel Caravan de Luxe to Middle Asia.

Te nęcące propozycje maja na celu wyciśnięcie z turystów dolarów, tak potrzebnych rządowi sowieckiemu. Pompa wysysająca dolary działa tu bardzo sprawnie. Za zmianę pokoju w hotelu liczą 2 dolary, za kąpiel dolara, a gdy kiedyś wieczorem musiałem skorzystać z auta hotelowego, aby zdążyć na wieczór poezji Pasternaka do Domu Uczonych, zapłaciłem za kurs w jedną stronę trzy dolary. 26 złotych za pięć minut jazdy samochodem to cena nieco przesadna. Tramwaje są tak przepełnione, że zdobywa się je szturmem, a przestrzenie w Moskwie są duże i czasem trzeba dobrych parę kilometrów iść piechotą. Traci się przez to wiele czasu. Dzięki wyjątkowej uprzejmości „Woksu” i poselstwa polskiego często miałem do dyspozycji samochód. Auto, które przez pierwszy tydzień obwoziło mnie po Moskwie, należało do „Inturista”. Był to wspaniały lincoln. Jak mnie poinformowała moja przewodniczka, przed pewnym czasem sprowadzono dla „Inturista” 50 nowych lincolnów— Sądzę, że byłoby demokratyczniesze i rozsądniejsze — a na pewno tańsze — sprowadzenie 200 fordów.

W drogich restauracjach dla cudzoziemców ludność miejscowa prawie nie bywa. Niektóre potrawy są tylko za walutę. Gdy w restauracji hotelu Metropol zamówiłem omlet z dwu jajek i szklankę mleka, kelner przeprosił mnie i powiedział, że za ruble sowieckie nie może mi dać ani jajek ani mleka. Widocznie na skutek dobrego akcentu rosyjskiego wziął mnie za Rosjanina. Wytłumaczyłem, że płace w walucie. Zapłaciłem za szklankę mleka 25 centów, czyli przeszło dwa złote.

— Czemu to — spytałem — nabiał sprzedajecie tylko za dolary?

— Gdybyśmy sprzedawali za ruble — odpowiedział — mielibyśmy tu ogonek, a to jest przecież restauracja dla cudzoziemców.

W wielkiej luksusowo urządzonej sali zajęte były dwa czy trzy stoliki. Stanęły mi przed oczami ruchliwe, ogromne tłumy, dzień cały, do późnej nocy zaludniające wszystkie ulice Moskwy. Tłumaczono mi ten wielki ruch pieszy nie tylko brakiem lokomocji, ale również ustawicznym poszukiwaniem czegoś do kupienia. Nie bardzo mogłem zrozumieć, czemu to ludzie, którzy zarabiają po paręset rubli miesięcznie i tak źle się odżywiają, me zapełniają tych luksusowych sal, gdzie za parę rubli można dostać kawałek mięsa czy porcję drobiu. Zrozumiałem to później, trafiwszy przypadkowo na dość burzliwą scenę przed hotelem „Nowaja Moskowskaja”. Wracając z teatru dosłyszałem urywek rozmowy, który mnie zainteresował. Jakiś normalnie, to znaczy źle, ubrany robotnik chciał wejść do restauracji hotelowej. Portier sprzeciwiał się temu z całą stanowczością.

— Ja czlien sojuza, jestem członkiem związku, jestem w przejeździe, nie róbcie głupich historii!

— Nie wolno — tłumaczył portier — wy jesteście, towarzyszu, pijany, tu pijanych się nie puszcza.

— Ty draniu — krzyczał robotnik — ty przed rewolucją tak samo stałeś przed „Jarem” i nie wpuszczałeś proletariuszy! Ja nie jestem pijany, ale głodny! Zawezwij dyżurnego administratora.

Dyżurny administrator zjawił się sam. Wytłumaczył uprzejmie robotnikowi, że jest zbyt brudno ubrany. Wytłumaczył mu, że Rosja potrzebuje walut, że zależy jej bardzo na ruchu turystycznym, że turyści źle się mogą czuć w warunkach, do których nie są przyzwyczajeni, i że towarzystwo brudno ubranych robotników w sali restauracyjnej daje zły efekt propagandowy. Nie wiem, czy poskutkowała ta logicznie zresztą skonstruowana prelekcja na temat racjonalnej eksploatacji turystyki, czy może to, że dyżurny administrator hotelu jest zwykle członkiem GPU, dość, że robotnik odszedł bez słowa i bez kolacji.

Turyści albo służą do zdobywania waluty, albo też, jeśli jest to ktoś znaczniejszy, a zwłaszcza dziennikarz czy pisarz, podlegają specyficznej opiece i agitacji propagandowej. Takich cudzoziemców, nie znających języka i nie mających żadnego zrozumienia dla psychiki Rosjanina, obwozi się po paru pokazowych obiektach.

Cudzoziemcy, a zwłaszcza Anglosasi, traktują często Rosję jak kraj egzotyczny. Wielu rzeczy nie rozumieją. Wydaje się im, że Rosjanin, z którym rozmawiają, albo jest zupełnie takim samym jak oni człowiekiem Zachodu, albo też, że to jakiś japoński samuraj, który gdy sam zostaje w domu, zdejmuje europejskie ubranie i przebiera się w czerwone kimono.

Cechą Anglosasów, bardzo zresztą ludzką, jest ufność. Anglik czy Amerykanin wierzy. Czy mówią mu o zdobyczach społecznych, czy o odżywianiu dzieci, czy wreszcie podają cyfry, Anglosas wyjmuje notatnik, powiada Well i zapisuje, co mu podyktowano. Jest to materiał, z którego potem wyciąga wnioski. Byli w Rosji ludzie, którzy umieją patrzeć. Ale byli to przeważnie pisarze, którzy w swoich krajach zaangażowali się już jako komuniści. Trudno jest wymagać, aby na skutek pobytu w Rosji przebudowali swój pogląd na świat. Jest to oczywiście możliwe, zdarzyło się z Istratim, ale wymaga to prawie bohaterstwa. Ludzie przecież widzą lepiej to, co chcą widzieć, niż to, co jest im niewygodne. Zwłaszcza jeśli to niewygodne wymaga pewnego trudu, jeśli trzeba tego szukać i znać przy tym jeżyk dla Europejczyków dość trudny, choćby przez sam niełaciński alfabet. Toteż pisarz komunizujący wyjeżdża zwykle z Rosji ze szczerym uczuciem afirmacji. Pokazują mu wycinki filmu i inspirują objaśnieniami, jak tendencyjnymi napisami w obrazie propagandowym.

Zachodzi tu jeszcze jedna komplikacja psychologiczna. Marksizm apeluje do rozumu. Pisarz rozumowo przekonany o słuszności tej doktryny, człowiek pragnący w swoim kraju, w Europie czy Ameryce, dokonać przewrotu społecznego i zaprowadzić dyktaturę proletariatu niechętnie mówić będzie o ujemnych stronach życia w Sowietach, wierząc, że zło panujące w Rosji jest winą nie zmiany ustroju, ale materiału ludzkiego, co zresztą w znacznej części wydaje mi się słuszne i co jest powodem tej ciężkiej i tragicznej sytuacji, w jakiej znalazł się rząd sowiecki, próbując narzucić socjalizm stu sześćdziesięciu milionom prostych ludzi w szóstej części globu ziemskiego.



Jajka, których nie było


Zdarzyło mi się właśnie z wycieczką anglosaską zwiedzać ochronki i przedszkola przy fabryce „Krasnyj Bogatyr”. Pokazano nam o paręset metrów od zabudowań fabrycznych drewniane, czysto utrzymane domki. Oprowadzały nas dwie panienki z „Inturista” i młody człowiek ubrany bardzo przyzwoicie. Zarówno strój, jak i okulary amerykańskie ufnie usposabiały całą wycieczkę do młodego człowieka, mówiącego zupełnie biegle po angielsku. Ten nasz przewodnik przypominał mi afrykańskich myśliwych, którzy przebierają się za strusie, przyczepiają sobie pióra i w ten sposób podchodzą stado ptaków. Tu zdarzył się fakt dość błahy, ale znamienny dla łatwowierności, a raczej bezbronności cudzoziemców.

W dużej i widnej sali stoły nakryte były do obiadu. Nasz przewodnik wygłaszał właśnie mały odczyt na temat racjonalnego odżywiania dzieci. Trudności aprowizacyjne, jak twierdzi, nie dają się we znaki dzieciom. Dzieci otrzymują w tym przedszkolu po dwieście gramów masła tygodniowo i po dwa jajka dziennie. Czy to prawda? Szukam oczami Sceptyka, ale ten wścibski jegomość wszedł już przez otwarte drzwi do znajdującej się obok kuchni, gdzie zagadnął dość bezceremonialnie jedną z dziewczyn:

— Czy dzisiaj dzieci dostaną po dwa jajka?

Nic wiem, czy dziewczyna wzięła nas za oprowadzających, a nie za oprowadzanych, czy też po prostu była głupia, dość że odpowiedź brzmiała niespodziewanie:

— Odkuda jajca! (Co znaczy po polsku, ze dzieci jajek nie dostają).

To samo okazało się z masłem. Sceptyk teraz zaczął mnie nudzić pytaniami, czy w „racjonalnym” odżywianiu bierze się też pod uwagę owoce, i przypomniał z dokuczliwa pedanterią, że nawet w restauracjach dla cudzoziemców nie można za dolary dostać ćwiartki cytryny. W tym czasie przewodnik „Inturista” z całą brawurową beztroską wygłaszał dalej swoje przemówienie. Straciłem wiarę w rzetelność tego rodzaju informacji. Nie było mi żal dzieci, dość zresztą zdrowo wyglądających, ale raczej tych paru starszych Anglików, należących do wycieczki pedagogów londyńskich, którzy grzecznie potakiwali siwymi głowami. Jeden z nich powiedział sakramentalnie Well i pewnie zapisał w notesie te dwa nie istniejące jajka.



Mieszkania moskiewskie


Przypuszczam, że członkowie wycieczek zagranicznych w podobny sposób zwiedzają domy i kluby robotnicze, szpitale, sądy czy urzędy, to znaczy te miejsca, gdzie można znaleźć pewien przekrój życia codziennego jednostki w Sowietach. Pewien jestem, że większość cudzoziemców zwiedza domy wypoczynkowe dla robotników, ale nie wiem, czy który zszedł do suteren, przeznaczonych na mieszkania robotnicze w Leningradzie. Wlazłem kiedyś w taki labirynt piwnic, zastawionych pryczami, i wydało mi się to podobniejsze do koszar, a raczej nawet do lepianek w okopach niż do ludzkiego mieszkania. Wlazłem tam pod pretekstem szukania jakiegoś robotnika–cudzoziemca, którego nazwisko oczywiście zmyśliłem.

Aby obejrzeć przeciętne mieszkanie w Moskwie, znalazłem dość prosty sposób. Niezbyt przekonany paroma pokazowymi domami robotniczymi, wziąłem numer gazety i wyszukałem dwa ogłoszenia. Wypisałem sobie adres jakiegoś pana, który chce sprzedać lornetkę. Ale obejrzeć tylko mieszkanie człowieka, który wyzbywa się ostatniej lornetki, nie byłoby niezgodne z rzetelna metodą przyrodniczą. Człowiek, który sprzedaje, może być w specjalnie niekorzystnych warunkach materialnych. Wziąłem więc z gazety drugi adres, kogoś, kto chce kupić płyty gramofonowe. Temu z pewnością powodzi się lepiej. Człowiek z lornetką mieszkał w małym piętrowym domku przy ulicy Sadowniczeskoj. Na bramie widniał spis lokatorów mieszkania nr l:

Kowalew 1 raz dzwonić

Bałuszenko 2 razy

Anichin 3 „ „

Hirszberg 4 „ „

Baljanow 5 „ „

Szupin 6 „ „

Swoboriew 7 „ „

O oznaczonej godzinie zadzwoniłem sześć razy; otworzył mi młody chłopak lat szesnastu, syn pana Szupina. Przeszedłem przez korytarzyk, zastawiony koszami i walizkami jak przedział trzeciej klasy w przepełnionym pociągu. W pokoju, gdzie miał się odbyć akt wymiany lornetki teatralnej na kilkadziesiąt rubli sowieckich, mieszkało z pewnością z pięć osób, a było obecnych dwu mężczyzn i jedna kobieta. Takie mieszkanie, poprzedzielane parawanami i szafami, znamy przecież dość dobrze z powieści i sztuk rosyjskich. Nie ma tu co opisywać. Chciałem jednak sam stwierdzić, czy w Moskwie nic się pod tym względem nie zmieniło. Na kuchniach stoi po osiem prymusów, w całym domu jest zaduch, kanalizacja źle działa. Nie kupiłem lornetki, choć bardzo mi było żal pana Szupina i jego wychudłego syna. Transakcja ta dla cudzoziemca wobec oficjalnego kursu rubla byłaby zbyt kosztowna.

Dość podobne wnętrze spenetrowałem u amatora płyt gramofonowych. Znalazłem się tam zresztą w dość głupiej sytuacji, bo nie przygotowałem się na rozmowę i nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdy mnie spytano, jakie płyty gramofonowe mam na sprzedaż, czemu ich nie przyniosłem i czy jestem Rosjaninem. Wyplątałem się tłumacząc, że źle zrozumiałem ogłoszenie, że nie chcę sprzedać, ale właśnie kupić. Później nieraz jeszcze stwierdziłem, że przeciętny mieszkaniec Moskwy czy Leningradu gnieździ się w dalszym ciągu w komunalnych kwartirach, gdzie swąd istotny i moralny, wzajemne szpiegowanie, ciasnota i brak samotności, kwasy i intrygi są czymś bardziej może uciążliwym od panującego głodu.

To wszystko prawda, ale prawdą jest również, że Rosja pod wieloma względami już dzisiaj przoduje cywilizowanemu światu. Spotkać tu można fragmenty najzupełniej wykończone i mądrze związane z budującym się gmachem socjalizmu. Przeciera się przez mgłę widok pełen uroku. Gdy staje się przed takim obrazem, nabiera się wiary, że wysiłek i cierpienia tycli ogromnych mas ludzkich nie idą na marne. Przychodzi fala optymizmu. Nędza nie wydaje się uciążliwa, jeśli każdy dzień przynosi nowe emocje i nadzieje. Poczucie konstruktywnej i celowej pracy, świadomość ważności i godności codziennych wysiłków jest silnym narkotykiem.



Dworiec truda”


Oto bardzo piękne popołudnie, które spędziłem w towarzystwie mego przyjaciela Entuzjasty. Tym razem Sceptyk został w domu. Dzień był pachnący świeża zielenią i wiosennym deszczem.

Zwiedzaliśmy „Dwonec Truda”, w którym mieści się wzorowy zakład opieki nad matką i dzieckiem. Tu matka znajduje opiekę już od pierwszych miesięcy ciąży. Tu odbywa się poród i wychowuje się dziecko do trzeciego roku życia. Nie donoszone dzieci, pielęgnowane w specjalnych warunkach, rozwijają się normalnie. Dziecko od pierwszych tygodni życia wychowuje się kolektywnie, je, bawi się i uczy w gromadzie. W każdym pokoju dziecinnym znajduje się instrument muzyczny, aby dziecko oswajało się z dźwiękiem harmonijnym. Kolory zabawek, ścian czy obrazków są kolorami zasadniczymi. Dzieci nie bawią się ani zabawkami, ani obrazkami wyobrażającymi przedmioty nierealne lub zwierzęta, których nie spotykałyby w życiu. Wychowawcy nie chcą widać budzić tęsknot trudnych do zaspokojenia. W każdym pokoju dziecinnym wiszą portrety Lenina albo Stalina. Święta rewolucji obchodzone są radośnie: dzieci dostają wtedy lepsze jedzenie i czerwone chorągiewki. Od pierwszych kroków uczy się je poczucia klasowego. Zastępowanie ikon i świętych obrazków portretami polityków wydaje mi się trochę niebezpieczne. Święci pańscy nie ulegali tak szybkim upadkom jak Trocki. Dziecko wychowane w kulcie Stalina może w przyszłości, za rządów choćby Woroszyłowa, być traktowane jako obciążone nastrojami opozycji albo nawet kontrrewolucji.

Po zakładzie oprowadza mnie miła lekarka o mądrych niebieskich oczach, sądząc z nazwiska Miller, Niemka z pochodzenia. Pokazuje mi, jak dziecko liczące sobie rok i dziesięć miesięcy po umyciu rączek trafia do szafki ze swoim ręcznikiem. Na niziutkich wieszakach umieszczone są obrazki kolorowe. Tak malutka osóbka wie już, że czerwony kogucik oznacza jej łóżeczko i jej ręczniczek… Robi to trochę wrażenie doświadczeń z rybami w akwarium. Jest coś przerażającego, że można kierować już tak młodą istotą, że instynkty i odruchy są tak nieomylne jak czyny uśpionych na seansach.

Dzieci wychowywane są podług najnowszych metod, i Bertrand Russell z żywą satysfakcją oglądałby ten wielki kompleks ogrodów i zabudowań. Dzieci nie są ani karane, ani straszone. Pielęgniarkom nie wolno mieć sympatii osobistych i jeśli zostanie zauważona specjalna czułość pielęgniarki dla jakiegoś dzieciaka, przenosi się ją na inny oddział.

W zakładzie jest około dwustu miejsc. Dostaje się tu niezmiernie nikły procent dzieci rodzących się w trzymilionowej Moskwie. Olbrzymia większość dzieci wałęsa się po podwórzach, pije wodę z kałuż ulicznych, dzień cały, zwłaszcza latem, spędza na brudnej ulicy, bo w przepełnionych mieszkaniach nie ma powietrza ani miejsca na zabawę. Widziałem zupełnie małe dzieci na ulicy bardzo późnym wieczorem. Kontrast między wychowaniem ulicznym a „Dworcom Truda” jest większy niż między dawną szkołą paziów a żydowskim chederem. Jakie dzieci przyjmowane są do tego sanktuarium? Kto tu ma pierwszeństwo? Czy te dzieci, którym jest najgorzej, czy te matki, które są najbardziej opuszczone i godne opieki? Nie. Dzieci przyjmowane są na podstawie tabelki hierarchicznej, z którą często się można spotkać w Sowietach. Naczelna lekarka objaśnia mnie, że pierwszeństwo mają dzieci gepistów, krasnoarmiejców, robotników fabrycznych należących do partii. Potem idą robotnicy niepartyjni, pracownicy umysłowi i tak w dół aż do liszeńców, czyli ludzi pozbawionych praw. Oczywiście, niższe stopnie tej drabinki hierarchicznej mają już tylko prawa czysto teoretyczne.

Znajdują się tu prawie wyłącznie dzieci sfer rządzących i uprzywilejowanych. Ludzie władzy korzystają z wszystkich udogodnień. Władza jest przecież jedyna w Rosji organizacją zwartą i silną.

Ale czy władza w Rosji mniej demoralizuje ludzi rządzących niż w krajach kapitalistycznych? Czy przewrót proletariacki wniósł ze sobą atmosferę zdrową i wolna od bakterii zakażających organizmy starych ustrojów? Cały świat jest dzisiaj chory. Ale wydaje mi się, że nasz kryzys i nasze dolegliwości można porównać do cierpienia na własnych betach, ze szklanką herbaty na nocnym stoliku i starym romansem pod poduszką. Łykamy różne świństwa, które nam zapisują znachorzy, i przewracamy się z lewego boku na prawy. Tu, w Rosji, chory leży na stole operacyjnym. Podlega zabiegom chirurgicznym bez znieczulenia. Jeśli zabieg się uda, przyniesie on światu prawdziwe zdrowie i nowe nieobliczalne siły. Ale czy ta bolesna i krwawa operacja odbywa się z konieczną precyzją i w atmosferze wolnej od bakterii, wydaje mi się może najważniejszym i najciekawszym pytaniem.



Mikroby GPU


Można było myśleć, że przewrót komunistyczny wniesie ze sobą atmosferę czystości i zaufania, że hasła, którymi żyje Rosja, po raz pierwszy w dziejach świata wzbudzi zbiorowe uczucia pozytywne. Niestety, skłonny jestem przypuszczać, że w Rosji nie ma świadomej woli pracujące go ludu. Jest natomiast władza, która twardą ręką, tępiąc wszelki najdrobniejszy sprzeciw, siłą narzuca nowy ustrój. Dzień jest długi. Robotnik stojący przy maszynie nie może żyć przez 8 godzin, przez tydzień, miesiąc, rok, a nawet lat kilkanaście samym entuzjazmem. Rząd nie tylko agituje i podnieca do pracy, ale i pilnuje obywatela. Ciągłe czistki partyjne, procesy o sabotaż, krwawe egzekucje i nieustanna szpiegostwo to odwrotna karta tego wychowania zbiorowego. Ponieważ władza jest zorganizowana mocniej od innych dziedzin życia, można przypuścić, że ogólny efekt wychowawczy jest raczej ujemny. Nie trzeba również zapominać, że szerokie masy patrzą co dzień na klasę rządzącą i że poczucie nierówności społecznej jest bardzo ostro zarysowane. Można wmawiać obywatelowi, że wspaniałe samochody, którymi jeździ towarzysz Woroszyłow, należą równie do wodza armii jak i do każdego obywatela. Ale trudno, aby; obywatel pamiętał o tym, gdy przyczepiony do tramwaju wraca po pracy do domu, trzymając się zmęczoną ręką mokrego od deszczu bufora. Parę razy, gdy wyjeżdżałem autem za miasto, słyszałem wrogie okrzyki, a raz wielki kawał blachy wpadł przez otwarte okno samochodu.

W tego rodzaju wycieczkach zwykle w pewnej odległości towarzyszy nam auto GPU. Samochód poselstwa polskiego ma zawsze taką honorową straż. Czasem jest to bardzo pożyteczne, kiedyś nawet gepiści wyciągnęli polski samochód z błota na jakiejś bardzo rozmokłej drodze. W warunkach monotonnego i codziennego szpiegowania wytwarza się zabawa sportowa, której głównie podlegają szoferzy poselstwa. Czasem szofer ku wielkiej swojej radości zdoła przy sprzyjających warunkach oderwać się od towarzystwa szpiegującego wozu. Gdzieś na jakimś zakręcie da gazu i bocznymi ulicami umknie gepistom, którzy smutni i markotni krążą od policjanta do policjanta, wyszukując ukochanej biało–czerwonej chorągiewki. Dzień cały siedzą te draby w samochodzie przed poselstwem i opowiadają sobie stare kawały albo plotki o innych szpiclach. Czasem, gdy nudny i znudzony korpus dyplomatyczny w ładny dzień wyjeżdża za miasto na piknik, zjeżdżają się również w swoich autach gepiści i o paręset kroków, w lesie albo przy szosie, dłubią w nosie i grają w durnia specjalną sowiecką talią kart bezbożnych. Kiedyś na takim pikniku zostało trochę prowiantów i któryś z dyplomatów chciał poczęstować nimi przyglądających się z daleka łakomie szpiclów. Zaniechano jednak poczęstunku, gdyż mogło to stać się przyczyną prowokacji. Chytry gepista, zjadłszy za dużo, mógłby potem donieść, że usiłowano go otruć.

Łażą te stare wałkonie po mieście, włóczą się za człowiekiem, przerywają rozmowy telefoniczne i biorą za to grube pensje. Ile razy dzwoniłem z hotelu do poselstwa polskiego, musiałem się łączyć dwa razy. Trzeba było czekać, aż telefonistka zawezwie specjalistę–wałkonia rozumiejącego po polsku. Jeśli się w czasie rozmowy przejdzie niespodziewanie na francuski, wałkoń–szpicel jęczy w telefon i w końcu przerywa rozmowę, aby zawezwać kolegę władającego językiem francuskim. W bardzo głupim wywiadzie Ludwiga ze Stalinem był jeden moment dość pikantny, którego Ludwig nie umiał wyzyskać. Ludwig zadał Stalinowi parę oszałamiających pytań w rodzaju: Gdzie jest pańska fajka?” i „Czy wierzy pan w przeznaczenie?”. Spytał go również nie wiadomo czemu o jezuitów. Stalin odpowiedział, że nie pochwala metod jezuitów, gdyż ich podstawową metodą jest szpiegostwo. Np. szpiegostwo w internacie: o 9.00 rano dzwonią na śniadanie, uczniowie udają się do refektarza, a po powrocie do swych izb widzą, że podczas tego wszystkiego ich kuferki, wszystkie ich rzeczy, zostały przewrócone do góry nogami… Cóż jest dobrego w tym systemie?”.

Gdyby Ludwig miał trochę przytomności umysłu, dodał by: Istotnie, nie widzę niczego dobrego w tym systemie, bo w czasie, gdy ja rozmawiam z panem na Kremlu, pańscy jezuici przewracają mi w hotelu wszystkie rzeczy w walizkach”.

Agenci GPU są wszędzie. Zarządzający w hotelu, portier, kelner, służący, wszystkie panienki w barkach dla cudzoziemców są na służbie szpiegowskiej. Pokojówki i tancerki kokietują przyjezdnych, ale wdają się w romanse dopiero wtedy, kiedy dostaną rozkaz od swej władzy. Łączą w ten sposób dwa bardzo świetlane i wzniosłe zawody szpiegostwo z prostytucją. Nie trzeba sobie wyobrażać, aby gepiści byli jakimiś romantycznymi ludźmi podziemia. Pod ziemią mają tylko piwnice do doraźnych egzekucji. Krążą po świecie i często odznaczają się bardzo wykwintnymi manierami. Poznałem takiego wybitnego przedstawiciela GPU od spraw sztuki i teatru. W kołach dyplomatycznych nazywają go baronem, co przyjmuje chętnie, gdyż istotnie tytuł ten kiedyś posiadał w dawnych czasach, gdy służył jeszcze w carskiej ochranie. Jegomość ten, bardzo przystojny i arystokratyczny w manierach, musi mieć nadtalent szpiegowski, jeśli bolszewicy w jakimś dramatycznym spięciu parominutowej rozmowy odesłali go prosto spod ściany na wysokie stanowisko rządowe. Na dansingu Bolszaja Moskowskąja widziałem cudnej urody aktorkę dramatyczną, Wagrine, w towarzystwie okazałego i dobrze odżywionego draba w wojskowym frenczu. Był to również wybitny gepista, człowiek o wielkich podobno wpływach i znaczeniu. Nieustanny festiwal, coś w rodzaju corsa karnawałowego szpiclów, odbywa się co dzień na drodze do posiadłości Stalina. Miejscowość Górki, połączona z Moskwa wspaniała szosa asfaltowa, roi się od szpiegów na rowerach i motocyklach oraz biednych początkujących szpiclów, chodzących jeszcze na piechotę.

W każdym kraju wałęsają się te zdemoralizowane durnie, podglądają przez dziurki od klucza, jak ktoś zdejmuje kalesony, i co miesiąc z kas państwowych przynoszą do domu ciężko zapracowane pensje. Ale nigdzie chyba nie ma ich tylu co w Rosji i nigdzie chyba nie są tak faworyzowani i tak nabrzmiali dumą i ważnością swej państwowej roli.

To zresztą, że szpiegują zagranicznych dyplomatów, ostatecznie nie jest niczym dziwnym. Dyplomacja robi mniej więcej to samo, tylko na sposób za to ordery, a niewygodnych szpiclów likwiduje się bez sądu, czasem nawet po obustronnym porozumieniu dwóch szpiegujących się państw. Mniej mają oni z życia i więcej chcą sobie użyć, póki są przy żłobie. Mówił mi pewien sympatyczny dyplomata, że gdy przyjechał do Rosji, na stacji czekało już dwu szpiegów. Miałem mu ochotę powiedzieć, że jest to zupełnie naturalna kurtuazja i że gdy ja przyjadę, będzie pewnie na mnie czekało dwu poetów. Jest więcej niż prawdopodobne, że nie tylko poeci zajmowali się moim przyjazdem do Sowietów, ale ostatecznie nie krępowano mnie i umiałem sobie dać radę z niepożądaną opieką. Ciekawość w stosunku do mojej osoby nieraz wyrażała się dość groteskowo. Kiedyś, jadąc przez Moskwę w towarzystwie mojej „przewodniczki”, spotkałem pewnego Anglika, którego poznałem w swoim hotelu; gdy zatrzymałem auto i wyszedłem, żeby dowiedzieć się od niego, co porabia i czemu zmienił hotel, moja towarzyszka była bardzo zaniepokojona. Po moim powrocie do samochodu, spytała się z dziecinna gwałtownością:

— O czym pan mówił z tym panem?

Popatrzyłem jej długo w oczy i odpowiedziałem ze smutkiem:

— Mówiliśmy o bardzo ciekawych rzeczach, ale niestety, nie mogę pani powiedzieć, o czym, bo to sekret.

Biedna towarzyszka Bronstejn musiała źle spać tej nocy.



Park kultury i otdycha”


Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino,

Któż by nosił na głowie chustki perkalowe?

Nie kłamie film z Marlena. Prawdę mówi kino,

Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe.


Chodzą lekko i dłoni nie maja tak ciemnych,

Gdzieżby tam łapcie albo też brudne paznokcie?

Nie mają nóg stwardniałych na robotach ziemnych.

Ani rąk popękanych, urobionych po łokcie.


Nasze panny jak perły rodzi piana morska,

Albo jak te syreny srebrną szumią łuską,

I serca im jak tobie nie biją pod bluzką,

Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska.


Towarzyszka Zina, o której napisałem ten niewinny wierszyk, istnieje naprawdę. Ma czerwone pyzate policzki, nie jest bardzo zgrabna, ale oczy jej są pełne blasku. W jednym z pawilonów Parku Kultury i Otdycha objaśniała wycieczce młodzieży wzrost uprzemysłowienia Związku Rad. Długą tyką pokazywała na mapie czerwone gwiazdy miast sowieckich. Mówiła z zapałem. I o dziwo, gdy przyszła druga grupa zwiedzających, i trzecia grupa, towarzyszka Zina nie straciła ani pół tonu, ani jednej wibracji w głosie. Mówiła wciąż to samo z tym samym wzruszeniem. Gdy umilkła, zatrzymałem się w pustym chwilowo pawilonie i poprosiłem o parę wyjaśnień. I jeszcze raz śpiewnym głosem, upojona, wypowiedziała swą małą tyradę. Rozmawiałem z nią potem całe pół godziny. Stanęliśmy przed pawilonem. Pogoda była piękna. W dole wzdłuż całego parku wiła się rzeka Moskwa pełna łódek i kajaków.

Był to dzień otdycha. Nie ma w Sowietach dni w tygodniu, są tylko daty. Każdy szósty dzień jest dniem odpoczynku. Oczywiście, nie dla wszystkich, gdyż różne fabryki i instytucje maja swoje dni pracy, i często dzień świąteczny żony jest dniem pracy męża. Towarzyszka Zina pytała się mnie o zagranicę. Widziała jakiś film amerykański i wcale się jej nie podobał. Ta dziewczyna nie myśli cały dzień, jakby skopiować model od Lucyny, i głównym jej zmartwieniem nie jest, że jakaś Pindzia ma modniejsze futro. Powaga stosunku do życia, zrozumienie walki o socjalizm i brak obłudy seksualnej — wszystko to nadaje młodzieży szlachetność i zupełnie swoisty wdzięk. Nie ma w Rosji hołoty młodzieńczej, zapełniającej dansingi, plotkującej i grającej w brydża. Te kategorie, które się już znudziły w świecie kapitalistycznym, tu w ogóle nie istnieją.

Jak bawi się ta młodzież? W „Parku Kultury i Otdycha”, w ogrodzie zabaw publicznych próżno by szukać bud jarmarcznych i głupich atrakcji, jakich pełno jest w naszych lunaparkach czy Magic–City. Nie ma aparatów do wróżenia przyszłości, automatów z pornograficznymi fotografiami ani loteryjek, na których wygrywa się gliniane świnki. Są natomiast wielkie czytelnie, pokoje do gry w szachy, koncerty na powietrzu, sale odczytowe i zbiorowe tańce, prowadzone przez specjalnych instruktorów. Latem grają tu najlepsze teatry stolicy. Jest nawet jedno koło szczęścia, coś w rodzaju loteryjki, ale fantami są tylko książki.

Ten kult dla nauki i pęd do kształcenia się są najsympatyczniejszymi może objawami nowego życia Rosji. Wystarczy posłuchać choćby radia sowieckiego, aby odczuć powagę różniącą Rosję od lekkomyślnej Europy. Wiedeń nadaje walce. Londyn — jazz z „Savoyu”. Paryż — piosenki Chevaliera, cała Europa w radio śpiewa i tańczy. Tu ciągle uczą. Wystarczy usiąść w parku na ławce, aby w letnim zmierzchu usłyszeć z jakiegoś gigantofonu słowa: Chemia organiczna jest chemia związków węgla”…

Sceptyk powiada, że gdy się już nauczą chemii, to wtedy będą śpiewali i zapragną tańczyć. Na razie tłum w parku robi wrażenie młodych kleryków na wycieczce podmiejskiej. Snują się z powagą i godnością, którą zwykle daje młodzieży wiara i surowość obyczajów.

Jest tu parę miejsc o dość konserwatywnym charakterze. Wielkie koło z fruwającymi w powietrzu wagonikami, parę strzelnic, w których strzela się do wyciętych z deski podobizn popów, burżujów z cygarami w zębach albo żołnierzy w obcych uniformach. Przyznać trzeba, że przy tych strzelnicach tłok jest największy.

Gdy Entuzjasta rozmawiał z Ziną i zwiedzał czytelnie, Sceptyk znalazł jakiś bardzo dziwny ogonek prowadzący donikąd. Przed małym mostkiem nad strumykiem stało może ze sto osób w ogonku. Pytaliśmy się paru ludzi, o co tu chodzi, ale nikt z czekających nie wiedział. U nas wystarczy, gdy parę osób zacznie się patrzeć bez powodu w górę, aby zebrał się tłum na ulicy. Widocznie w Rosji wystarcza, gdy dwie osoby staną za sobą, żeby się utworzył ogonek. Sceptyk powiada, że jest to ogonek dla przyzwyczajonych do stania i że kierownictwo parku chce stworzyć warunki, do których przywykła publiczność moskiewska. Powiada on również, że może tu chodzić o racjonalny trening. Są ludzie, którzy nie wyobrażają sobie życia bez ogonków. Spotkałem takiego w pewnym naszym urzędzie. Był to bardzo surowy woźny, który gdy chciałem kupić jakieś znaczki stemplowe, rzekł:

— Niech pan stanie w ogonku.

— Kiedy nie ma żadnego ogonka — odpowiedziałem, rozglądając się po pustej sali.

— To musi pan zaczekać, aż będzie ogonek i stanąć w ogonku.

Był to urodzony kolektywista. Sądzę, że w Rosji doszedłby do wielkich wpływów i znaczenia.

W głównej alei „Parku Kultury” stoją szeregiem biusty udarników, tzn. robotników, którzy odznaczyli się wydajnością pracy przy planie pięcioletnim. Aleja Udarników przypomina galerie portretów rycerskich albo berlińska Siegiesallee z Tiergartenu. Jest tu w Rosji nowe szlachectwo pracy i możliwe, że za lat kilkadziesiąt potomkowie ślusarza Czerkiesowa, odznaczonego Orderem Lenina, promenować się będą po „Parku Kultury” z uczuciem dość arystokratycznej dumy.

Na końcu alei Udarników znajduje się okrągła przestrzeń podzielona na dwie części. Nazywa się to Wspólna Platforma. Jest to ładny i prosty sposób łączenia ludzi, którzy przyszli samotnie i chcą spędzić dzień albo wieczór razem. Stają tu dziewczyny szukające chłopców, a po drugiej stronie chłopcy, którzy przyszli sami. Zamiast dawać ogłoszenia do kurierka, że przystojny blondyn szuka fertycznej brunetki albo że rudy i błękitnooki szuka muzykalnej szatynki, zamiast ogłaszać, że będzie się czekało przed pomnikiem Chopina z różą w zębach, tu ludzie po prostu uśmiechają się do siebie i porozumiewają się od razu.

Znajomość zawarta na podstawie powierzchowności może się utrwalić lub rozchwiać po godzinie. Ma to swoją smutna stronę. Widziałem dwie krostowate i koślawe dziewczyny stojące bardzo długo bez skutku, jak gdyby skazano je na jakiś okrutny pręgierz osamotnienia.



ZAGS


Swoboda kojarzenia się i rozłączania wnosi niewątpliwie uzdrowienie do stosunków seksualnych. Spędziłem parę godzin w „Zagsie”. Skrót ten oznacza instytucję do rejestracji małżeństw i udzielania rozwodów. Pokoik, w którym siedzi jedna panienka przy małym stoliczku, przypomina salon dentysty. Zniszczone secesyjne mebelki, jakaś oszklona biblioteczka, obrazek przedstawiający księżyc, łódeczkę i zameczek. Obok jest poczekalnia, w której wiszą duże kolorowe afisze objaśniające cele, środki i skutki życia płciowego. Osoby obu płci, które tu czekają parę mim wchodzą już uświadomione płciowo do pokoju, gdzie podlegają zarejestrowaniu, po czym mogą wyjść i swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych wiadomości.

Była godzina dwunasta. Zegar stojący w kącie wybił sześć razy, a wskazówki stały na godzinie pół do czwartej. Z własnym więc zegarkiem w ręku obliczałem, jak długo w Rosji sowieckiej trwa ślub i jak długo rozwód. Pierwszym interesantem był malarz pokojowy. Dostał rozwód w dwie minuty trzydzieści sekund. Nie był to jednak czas rekordowy, gdyż później jakiś zakatarzony młodzieniec w skórzanej kurtce osiągnął w świetnej formie rozwód w dwie minuty piętnaście. Jegomość ten, jak zeznał, brał ślub cztery razy, a ostatni dwa miesiące temu. Następna para spotkała się z poważnymi przeszkodami. Chodziło tu o brak metryki panny młodej. O ile nie omyliło mnie wrażenie, coś było istotnie nie w porządku z pochodzeniem dziewczyny. Sposób jej zachowania się, ruchy i wymowa wskazywały na środowisko burżuazyjne. Urzędniczka nie chciała uznać za wystarczające świadectwo z biura, w którym panna młoda pracowała jako maszynistka.

Po tej młodej parze, lękliwej i niepewnej, brał ślub 22–letni szofer z 18–letnią robotnica fabryczną. Ci czuli się jak u siebie w domu. Wieroczka, miła blondynka o szarych oczach, czekała przy biurku, bo Borys telefonował w kacie pokoju do jakiegoś Saszy i zapraszał go na wieczór, ale Sasza robił trudności. Wyszli po akcie rejestracji trzymając się pod ręce. Nie było ani welonów, ani drużek, ani karety. Sprawy tego rodzaju traktowane są z cała naturalnością i na pewno szofer Boria, mimo że nie rozesłał specjalnych ogłoszeń na welinie, że spędzi tę noc z .żoną swą Wieroczka, nie będzie przez to mniej szczęśliwy, a nawet mniej wierny. Panna młoda nie płakała, ale wesoło uśmiechnięta wsiadła do ciężarówki, która oboje tu zajechali pewnie po drodze do fabryki.

Młodzież, która nie zna kategorii przedrewolucyjnych, czuje się w Rosji dobrze. Niewiele trzeba jej do życia i mało ma pokus. Widziałem na drodze pięknie nazwanej Szosą Entuzjastów kolumnę komsomolców, pracującą przy ustawianiu słupów telegraficznych. Pracowali bawiąc się i śmiejąc. Piękną tą drogą prowadzono kiedyś skazańców na Sybir. Jest tu koło małego stawu miejsce, w którym zesłanych żegnały rodziny. Dalej już nie było wolno iść z partią. Teraz budują tu domy robotnicze i stadiony sportowe. Entuzjasta na tej Szosie Entuzjastów czuł się jak u siebie w domu i nawet pogwizdywał dubinuszkę. Sceptyk zwrócił mu uwagę, że fałszuje, a potem zaczął się go wypytywać, czy nie wiadomo mu którędy prowadzi droga na Wyspy Sołowieckie i czy teraz rodziny zesłanych mogą, a zwłaszcza czy chcą, odprowadzać więźniów. Co do radosnej twórczości i wesołej pracy młodzieży Sceptyk także miał coś niecoś do powiedzenia. Jest on zdania, że jeden flegmatyczny Niemiec zrobiłby więcej przez dzień niż pięciu komsomolców przez tydzień. Podobnego zresztą zdania było dwu robotników amerykańskich, sympatyków komunizmu, z którymi zwiedzałem wielka pokazową fabrykę kaloszy. Jeden z tych robotników, Polak amerykański, słabo zresztą już władający językiem polskim, pracował również przy wyrobie kaloszy i znał się świetnie na produkcji.

— Panie — powiedział do mnie — oni tu się chwalą, że nie ma bezrobocia. Nie dziwnego, jeśli pracę jednego robotnika wykonywa dziesięciu ludzi. Czy pan nie widzi, że w tej fabryce jest tłok? Przecież tu ludzie sobie przeszkadzają!



Wyrzuceni na zakręcie


W fabryce tej panuje nastrój dość swobodny. Robotnice chodzą po salach, rozmawiają, śmieją się. Nikt się nie boi, że za byle opieszałość straci posadę. Na skutek tej zbytniej nieco swobody wprowadzono w ostatnich czasach w większości fabryk sowieckich pracę na akord. Szerokie masy nie bardzo więc czują celowość i wagę tempa rozbudowy przemysłowej i nie wystarcza samo uświadomienie, jeśli, jak widzimy, potrzebny jest jeszcze stary kapitalistyczny bicz do poganiania, nieśmiertelny pieniądz. Mało można dostać w wolnym handlu za pieniądze sowieckie, ale zawsze wydatniejsza praca podnosi nieco stopę życiową. Niewiele się tu widzi starych twarzy. Wszędzie przeważa element młodszy, może z tej samej przyczyny, dla której w wojsku nie widzi się starych podporuczników. Robociarze awansują i wielu dawnych robotników przedrewolucyjnych nie zajmuje się już produkowaniem kaloszy, ale siedzi na wyższych urzędach i robi politykę. Jest wielkie zapotrzebowanie na stuprocentowych przedwojennych proletariuszy. Towar ten stoi wysoko na giełdzie sowieckiej. Starzy wodzowie i młodzież ideowa to cała siła Sowietów. Zarówno członkowie partii, jak i brygady komsomolców nie pracują na akord. Jest to element naprawdę wierzący. Dziewczyny w czerwonych chustach na głowach co jest niejako uniformem komsomolców — przejmują się gorąco każdym hasłem rządowym.

Praca nie kończy się dla nich z wyjściem z fabryki. Wałcza oni na najcięższych odcinkach frontu, jak żołnierze słuchają ślepo rozkazów, cierpią niewygody, podlegają ostrej dyscyplinie, przerzucani są z jednego końca Rosji na drugi. Jeśli jakie wojsko ma sens, to chyba ta armia pracy. Jeśli się już zmusza ludzi, to lepiej ich chyba zmuszać do budowania szos czy fabryk niż do przekłuwania ludzi bagnetem albo też do zdychania na drutach kolczastych. Młodzież pracuje nie dla zarobku. Motorem, który ich porusza, jest wiara. Wierzą ślepo w kanony wiary marksowskiej, ale i oni są kuszeni przez szatana zwątpienia. Często synod kremlowski każe przeklinać wczoraj czczone bóstwa i modlić się do złego ducha. Tragedie, które wynikają na tym tle, są najzupełniej nowym motywem psychologicznym, godnym zastanowienia.

Rząd sowiecki jest bardzo elastyczny w swoich posunięciach, w ciągłym wysiłku myślowym szuka wyjść z trudnych sytuacji. Przy takich nawrotach zdarza się, że olbrzymie masy młodzieży zostają wyrzucone na zakręcie. Nowa polityka ekonomiczna, czyli nowy „Nep”, wprowadzony częściowo na skutek rosnących trudności aprowizacyjnych, zaskoczył młodzież i wykoleił ją ideowo. Przez ostatnie lata brygady komsomolców szły na wieś agitować przeciw wolnemu handlowi i gospodarce niekolektywnej. Co musi czuć taki chłopiec, ślepo wierzący w głoszone przez siebie hasła, gdy nagle pewnego dnia dekretem z Moskwy burzy się całą jego pracę i wysiłek paroletni? Chłop, któremu tłumaczył szkodliwość prywatnego handlu, teraz z uśmiechem wyższości siada na wózek i jedzie na targ. Znalazł odpowiedź na dialektykę marksowską komsomolca! Teraz on ma rację. Żywioły reakcyjne są pod opieką władzy, a wierny i żarliwy marksista jest piętnowany jako szkodnik. To, co wczoraj jeszcze było zbrodnia przeciw socjalizmowi, dzisiaj jest nie tylko tolerowane, ale faworyzowane. Odwołuje się brygady komsomolców, którzy wracają posłuszni jeszcze, ale już wyleczeni z entuzjazmu. Podobny stan musi budzić rozgoryczenie. Żołnierz, któremu kazano jednego dnia łupić Niemców, a drugiego bronić tych samych Niemców przed Turkami, dostawał tylko szablę w garść. Komsomolec dostaje argumenty, jego bronią jest dialektyka, a broń te rząd wytraca mu nie nowym rozumowaniem, ale nie motywowanym oschłym rozkazem. Cóż on ma zrobić z tymi słowami, które mu wrosły w umysł? Do czego mogą służyć te wszystkie wyostrzone i nieodparcie uszeregowane argumenty, wypracowane przez lata pracy agitacyjnej w kontakcie z żywym materiałem ludzkim? Mniej odporny młodzieniec zasępia się, traci wiarę w nieomylność rządu i popada w kacerstwo marksowskie.



Kreml


Do Kremla niełatwo się dostać. Grupę zwiedzających liczą parę razy przed brama. Musimy czekać na jakieś formalności i wreszcie, konwojowani przez agentów, wchodzimy za mur tej świątyni władzy. Nie wolno brać ze sobą aparatów fotograficznych. Panuje tu nastrój czujności i poszanowania. Jest cicho i bardzo czysto. O ile wiadomo, Rosjan tu nie wpuszczają. Zarówno cerkwie, jak i muzeum dawnych carów dostępne są tylko dla cudzoziemców. Za murami muzeum, gdzieś w jakichś pokojach, może za tymi żółtymi storami, urzędują proletariusze z Centralnego Komitetu. To połączenie muzeum i najwyższej władzy przypomina Watykan.

Zwiedzałem Kreml w towarzystwie wycieczki amerykańskiej. Amerykanie oddychali tu pełna piersią. Nareszcie wiedzieli, po co przyjechali do Rosji. Oglądali brylanty korony carskiej, niemal włazili do karet dworskich z czasów Piotra Wielkiego, wytrzeszczali oczy na szyte perłami stroje dostojników synodu. Największe powodzenie miała gablotka, w której wystawiono siodełko tureckiej roboty, ofiarowane przez sułtana Katarzynie Wielkiej. Mnie osobiście zastanowiło, jak malutka była ta poduszeczka atłasowa w złotej kulbace, na której siadywała największa pupa świata.

Przyznam jednak, że Kreml mnie nudził. Nigdy nie miałem zapału do zwiedzania muzeów i gdy przeczytałem, że w Hiszpanii w czasie rewolucji spalono parę obiektów do oglądania, miałem lekkie uczucie ulgi. Najciekawszym eksponatem Kremla była dla mnie ścienna gazeta personelu, wywieszona na dole w westybulu. Tego rodzaju gazety spotkać można w każdym urzędzie, w klubie robotniczym, fabryce, szkole czy koszarach. Podczas gdy Amerykanie oglądali berła i kołyski dawnych carów, przepisałem sobie z tej gazety, wydawanej przez stróżów, woźnych i kustoszów, parę wzmianek dających posmak nowego życia rosyjskiego.

Najpikantniejszą rubryką gazety ściennej były „Sny”. Anonimowy autor w satyrycznym ujęciu poddawał krytyce prawomyślność swych towarzyszy. Wśród paru niewinnych złośliwości w rodzaju: Towarzyszowi G… śniło się, że w czasie gdy pali papierosy w ubikacji, miotły same zamiatają, była wzmianka podkreślona czerwonym atramentem: Towarzysz Ak… jest widocznie lunatykiem, gdyż w nocy łazi po Krasnej Płoszczadi i rozmawia po francusku ze swoją mamusią”. Po paru tygodniach pobytu w Rosji, gdy znalazłem w notesie tę przepisaną złośliwostkę, odczułem jej dość drapieżny posmak. Być może był to niewinny żarcik, ale równie dobrze można sobie wyobrazić, że taki żart może mieć w konsekwencji wydalenie pracownika, który ukrył swoje burżuazyjne pochodzenie. W kraju, gdzie żyje się słowem, odpowiedzialność za słowo jest ogromna. Znane mi są wypadki popadania w niełaskę, wyrzucania ze związków, ba, nawet sądu za parę zdań wygłoszonych w publicznej dyskusji. Czytałem kiedyś w piśmie polskim, wychodzącym w Rosji, list pewnego pisarza–komunisty, który spowiadał się ze swych błędów, prostował swe mylne poglądy, przepraszał za omyłkę i obiecywał poprawę. Przypominało to nieco heretyków spowiadających się przed świętą Inkwizycją. Pisarz ten, któremu zarzucono zbyt nacjonalistyczne podejście do sztuki, uczynił to, co czyni ogromna większość oskarżonych o odchylenia opozycyjne, tzn. raskajalsia. To cerkiewne słowo, bardzo popularne w Rosji, oznacza lojalne przyznanie się do błędu. Wyznanie własnej winy mogłoby wzbudzać nawet szacunek, gdyby nie to, że za niewycofanie się z błędu grozi w Rosji ciężka odpowiedzialność życiowa. Jedynym prawodawca i panem życia czy śmierci jest państwo, a państwo w Rosji ciągle jeszcze znajduje się w stanie walki. W tych warunkach, gdzie za niebaczne słowo można stracić pajok, ludzie trzy razy się namyślają, nim coś publicznie powiedzą. Częściej jeszcze idą po drodze najłatwiejszej i najniebezpieczniejszej, tzn. w ogóle nie myślą, ale wygłaszają obowiązujące formuły i konwencjonalne proletariackie ogólniki. I to jest odwrotna strona tego medalu za entuzjazm, którym obdarzamy młodzież sowiecka.



Muzeum rewolucji


Obywatel sowiecki czuje strach nie tylko przed własną władzą. Dla umocnienia solidarności klasowej rząd posługuje się widmami przeszłości. Ślady caratu nie są wymazane. Zbrodnie białych z wojny domowej, straszak wojny interwencyjnej i wszystkie inne niebezpieczeństwa czyhające na proletariat rosyjski przemawiają bardzo wymownie z każdego eksponatu Muzeum Rewolucji. Muzeum mieści się w pięknym starym pałacu, w dawnym Klubie Angielskim. W kilkunastu salach zobrazowany jest wyzwoleńczy ruch proletariatu rosyjskiego od buntów Pugaczowa aż do rewolucji październikowej. Obok sali poświęconej dekabrystom znaleźć można sporo pamiątek polskich z roku 1831. Rewolucja 1905 r. ma całą salę, sporo jest tam materiału dotyczącego Warszawy. Poza materiałem historycznym, ilustrującym każdy z etapów walk rewolucyjnych, pracę bolszewików na emigracji, wszystkie zjazdy międzynarodówki, walki miedzy mienszewikami a bolszewikami, poza materiałem anegdotycznym z życia Lenina czy Plechanowa jest w muzeum bardzo wiele agitacji i propagandy politycznej. Wszystko, co ma na celu okazanie grozy i zohydzenie caratu czy kleru, przemawia bardzo mocno do wyobraźni i uczuć widza. Natomiast nie bardzo przekonywające w formie i wyrazie są kpiny z demokracji europejskiej. Francuz, Niemiec czy Anglik to zawsze ten sam gruby bankier z cygarem w gębie, siedzący na worku złota. Polak z afiszów wojny polsko–bolszewickiej przedstawiony jest zawsze w kontuszu, z długimi wąsami i szabelką w ręku. Widziałem tam parę karykatur Piłsudskiego, właściwie dość dobrodusznych i nadających się do warszawskiego „Cyrulika”. W całej drobiazgowo przedstawionej historii rewolucji brak jest zupełny tylko jednego działacza. Po działalności Trockiego nie zostało nawet śladu. Wśród setek portretów, biustów i fotografii nie ma ani jednej podobizny byłego wodza armii. Uderzyło mnie to już po zwiedzeniu para sal i postanowiłem sprawdzić, czy istotnie ta małostkowość w zwalczaniu pokonanego dawno przeciwnika politycznego jest aż tak groteskowa.

— Gdzie tu jest sala Trockiego? — spytałem towarzyszki, oprowadzającej mnie po muzeum — Czy nie ma tu jego portretu?

— A po co panu Trocki? Zresztą, proszę bardzo, jeśli panu zależy na zobaczeniu fotografii Trockiego, to nic łatwiejszego.

Towarzyszka Bronstejn była jednak bardzo zmieszana moim pragnieniem popatrzenia w oczy Trackiemu. Po kilkunastu minutach szukania zaprowadziła mnie z tryumfalną miną do fotografii zbiorowej. Była to grupa paru działaczy bolszewickich w formacie pocztówkowym.

— Trzeci od prawej — objaśniła mnie — to Trocki.

Znowu byłem zdziwiony naiwnością mojej przewodniczki. Było w tym coś rozbrajającego. Mogła mi przecież w jakiś inteligentniejszy sposób wytłumaczyć podobny sposób walki z opozycją.

— Tak — powiedziałem — więc jednak jest tu fotografia Trockiego, a mnie okłamano i mówiono, że Trockiego w Muzeum Rewolucji nie ma.


*


W jednej z sal znalazłem stary sztandar z polskim napisem Za naszą i waszą wolność. Wracając przez ulicę Twerską do hotelu, długo miałem jeszcze przed oczami ten czerwony transparent. Próbowałem wydobyć z siebie wzruszenie powtarzając to słowo, tak niegdyś upajające. Nie. Słowo wolność nie ma już w sobie patosu. To tylko eksponat muzealny. Może za bardzo przywiązywaliśmy się do tego hasła, które ma coraz mniejsze znaczenie w świecie trudnych i ważnych przeobrażeń. A jednak coś z tego słowa jeszcze zostało, jest w nim jeszcze coś niepokojącego.



Muzea


Muzea sztuki w Sowietach są przepełnione. Galeria Tretiakowska czy Galeria Sztuki Zagranicznej (dawne Muzeum Szczukina) pełne są wycieczek szkolnych i robotniczych. Obrazy nic stanowią przedmiotu kontemplacji. Potrzebne są raczej jak wypchane ptaki w szkole przy wykładzie zoologii. Przysłuchiwałem się takim wykładom w wielu muzeach. Praca oprowadzaczy ułatwiona jest zresztą napisami, które każdą salę i każdego malarza oświetlają z punktu materializmu dziejowego.

Istnieje cała specjalna sztuka muzealna, wielu specjalistów pracuje nad tym, aby jak najbardziej celowo i konsekwentnie wyzyskać malarstwo dla uświadomienia klasowego i kierować uczuciami zwiedzających Ten marksizm, gwałtem wpychany do muzeów, dla nas, ludzi podlegających innym prawom grawitacji, wydaje się czymś bardzo ciężkim, niezdarnym, a czasem wręcz komicznym.

Galeria Tretiakowska podzielona jest na sale: feudalizmu, pańszczyzny, wpływów rosnącego w znaczenie mieszczaństwa, rozwoju przemysłu, narodowego inteligenckiego liberalizmu. Są tam uwzględnione nawet dość drobne odchylenia polityczno–społeczne. Oczywiście, obrazy, sama ich wartość i faktura malarska mają niewiele wspólnego z materialistycznymi napisami. Układ tematyczny odgrywa tu znaczną rolę. Na przykład w sali pańszczyzny i chłopskiej nędzy zebrane są przeważnie portrety myśliwskie. Panowie z dubeltówkami i psami u nóg. Oprowadzacz w sali tej mówił: Wot riebiata, tak żyli sobie panowie obszarnicy, gdy klasa włościańska jęczała pod knutem”.

W dawnej Galerii Szczukina znalazłem parę napisów bardzo delikatnie i wzruszająco oświetlających malarstwo francuskie. W żaden sposób nie mogę zrozumieć niektórych subtelnych odcieni. Na przykład Sala gnijącego kapitalizmu: Renoir, Degas”. Albo „Sztuka plutokracji: Moreau”. Nie wiem również, dlaczego Cezanne zaliczony jest do sztuki „epoki wielkiego przemysłu i w takim razie, co wielki kolorysta ma wspólnego ze swoją epoką. W sali poświeconej Gauguinowi znalazłem parę napisów, które sobie odnotowałem. Pytanie dla zwiedzających: czy w sztuce Gauguina przedstawiona jest imperialistyczna polityka kolonialna Francji?”. Niestety, malarz nie daje na to pytanie odpowiedzi, a jego obrazy mówią tylko o tym, jak kolorowy proletariat na wyspach Pacyfiku leży w fioletowym cieniu kobaltowych palm i je cynobrem i ochrą nakrapiane ryby.

Naciąganie marksistowskie nie zawsze przecież skutkuje. Nieraz widziałem, jak młodzież z najwyższym zainteresowaniem przystawała przed malarstwem gnijącego feudalizmu i pożerała oczami śliczne różowe pupki z obrazów François Boucher. Ogromnym powodzeniem cieszą się nie tylko sceny mieszczańskie Pierowa, ale również imperialistyczne carskie wojny, malowane przez Wereszczagina, albo też wspaniałe bohomazy Siemiradzkiego, obrazujące poniżenie proletariatu greckiego, zmuszonego do obrzucania wieńcami z róż przedstawicieli klas posiadających. Słynny obraz Riepina użyto do bardzo naciągniętej wolty. Iwan Groźny, zabijający syna, ma według napisu obrazować ustrój carski, zabijający swych najlepszych synów. Na dowód czego obok osobno powiększonej głowy zabitego wisi portret Garszina, który zmarł w obłędzie i który jakoby ma być podobny do syna cara. Niestety, wszystko tu jest prócz podobieństwa i nie wydaje mi się, aby Riepin w ogóle miał coś podobnego na myśli. Przed bardzo mdłym oleodrukiem, przedstawiającym młodą śliczną damę w powozie, z parasolką w ręku i z pieskiem na kolanach, stanął jakiś młody robotnik i długo patrzył oczami pełnymi nie tajonego zachwytu. Takich kobiet nie widzi się teraz w Rosji. Portrety dawnych poetycznych piękności muszą działać na młodego widza sowieckiego jakimś nieziemskim czarem. Cała galeria mówi o barwności dawnego życia, kusi słodyczą barw, pięknem kobiet, i młody robotnik po wyjściu z „Tretiakowki” na brudną i biedna ulicę Moskwy więcej może pamięta oczami niż mu zdołano wytłumaczyć agitacyjnym słowem. Może dlatego wszystkie wycieczki, które widziałem w muzeach, szły tak ostrym tempem przez sale, jakby oprowadzacze nie chcieli im pokazać malarstwa, lecz tylko raz jeszcze mówić na temat walki klasowej, o czym równie dobrze mogliby opowiadać pod gołym niebem albo w klubie robotniczym.

Jeśli chodzi o taką rewię przeszłości plastycznej, to bardziej wrażliwemu widzowi nasunąć ona może myśli dość sprzeczne z tendencją organizatorów muzeów. Widzi się tu znakomite obrazy, powstałe w czasach ucisku i niewoli, w czasach pańszczyzny i klerykalizmu, a po tym wszystkim na końcu wchodzi się do sali malarstwa sowieckiego, do sal sztuki wyzwolonego proletariatu, gdzie wiszą współczesne sowieckie pokraczne bohomazy w stylu niemieckiego ekspresjonizmu. Malarstwo w dzisiejszej Rosji mało jest warte i znacznie polityczniej byłoby nie umieszczać tych kiczów w Galerii Tretiakowskiej i nie ozdabiać ich tak patetycznymi napisami. Nie wyobrażam sobie, żeby tę nieudolną propagandę w muzeach robili ludzie inteligentni i pomysłowi. Prawdopodobnie kierują tym, jak w większości instytucji sowieckich, dawni robotnicy, tzn., co tu dużo gadać, ludzie prymitywni. Widziałem parę galerii w Leningradzie zręczniej i dowcipniej podanych pod względem agitacyjnym. Tam czuć było rękę fachowca, ale i tam robota była dość niechlujna. Chciałoby się dać parę rad tym zacietrzewionym marksistom. Niestety, są oni zbyt zarozumiali. Rosja jest to niejako Związek Rad udzielanych przez cudzoziemców w sprawach technicznych. Jeśli chodzi o zdolność rozumowania, to przeciętny bolszewik uważa całą resztę ludzi na świecie za embriony. Człowiek u nich zaczyna się od marksisty. Gdy trzeba naprawić traktor, który zepsuje russkij czełowiek, to zagraniczny embrion jest uznawany. We wszystkich innych kwestiach komuniści mają absolutna przewagę, bo wiedzą wszystko, wszystko rozumieją i nie mają żadnych wątpliwości.

Muzea w obecnym stanie nie mają sensu właśnie z punktu widzenia marksizmu. Obrazy powinny być oceniane od ich istotnej strony, tj. faktury malarskiej. Albo też powinny stanowić część muzeum ogólnego. Można by sobie wyobrazić muzeum w duchu bolszewickim, łączące eksponaty z dziedziny przemysłu, narzędzi, architektury i sztuki. W takim zbiorowym muzeum historii cywilizacji i pracy ludzkiej można by przy obrazach Velezqueza pokazać prawdziwe koronki hiszpańskie i objaśnić, wiele dziewcząt pracowało i psuło oczy dla jednej dekoracyjnej kryzy koronkowej. Nie odbierając piękna sztuce, można by dać prawdziwe tło epoki. W sali Gauguina, zamiast głupich pytań, pokazać cykl fotografii ilustrujących degenerację rasy krajowców pod wpływem alkoholu i wyzysku prywatnych eksploratorów. Więcej rozmachu i więcej śmiałości — albo też odseparować malarstwo od marksizmu, co byłoby może najprostsze i najrozsądniejsze.

Żadna ekwilibrystyka dialektyczna nic nie poradzi, że malarstwo w czasach tyranii władzy świeckiej i kościelnej w epoce odrodzenia stało wyżej niż w kraju rządzonym przez zwycięski i wolny proletariat. Nie jest to żadnym oskarżeniem nowego ustroju, i zachłanność propagandystów i teoretyków rosyjskich ma w sobie coś z infantylizmu czy wschodniej megalomanii.

Malarstwo stalugowe w Rosji sowieckiej zdaje się zanikać. W Moskwie widziałem wystawę obrazów i była to bodaj jedyna wystawa na trzymilionowe miasto. Grupa malarzy przywiozła z Arktyki kilkadziesiąt płócien o poziomie naszej .Zachęty. Widocznie jest tam już za zimno, żeby malować, ale po co się w takim razie upierać? Malarze pracują tylko na zamówienia rządowe i przeważna cześć artystów ma zajęcie jedynie przy robocie afiszów, transparentów, wykresów i fotomontaży propagandowych. Takie fotomontaże są dla mnie nic bardzo przekonywające; są to raczej fotoszantaże, przedstawiające uśmiechniętych robotników i robotnice na traktorach. Wśród parusel fotografii propagandowego albumu S.S.R.R. na strojce widzi się same wesołe twarze. Po obejrzeniu stu uśmiechniętych twarzy czytelnik zasępia się. Znacznie lepiej przedstawiają się plansze propagandowe w muzeach antyreligijnych czy wręcz znakomite pod względem plastycznym eksponaty w Domu Chłopa.



Teatr


Jest jednak dziedzina, w której nawet malarstwo sowieckie stoi na niezwykle wysokim poziomie. Myślę tu o teatrze. Takiego teatru nie ma żaden naród. Wydawać by się mogło, że scena pociągnęła do siebie wszystko, co jest w Rosji najbardziej utalentowane i pomysłowe. Dzień cały spędzałem na mieście, oglądając instytucje i rozmawiając z ludźmi, a wieczorem prawie co dzień byłem w teatrze.

Bilet w pierwszych rzędach kosztuje od dziesięciu do czternastu rubli. Najtańsze miejsca na galerii kosztują dwa ruble. Przeciętny czytelnik bardzo się dziwi, że w Rosji są bilety kolejowe pierwszej i drugiej klasy, że kto ma pieniądze, ten siedzi w pierwszych rzędach na operze, lepiej jest ubrany i odżywiony. Z komunizmem jest trochę jak z teorią względności. Laicy wyobrażają sobie, że podług teorii względności wszystko jest względne i że w Rosji sowieckiej panuje komunizm. Tzw. urawniłowka jest starym i przebrzmiałym hasłem narodowego komunizmu. Rozpiętość plac w Sowietach jest większa niż w Europie. Robotnik niewykwalifikowany zarabia do stu rubli, inżynier do trzech tysięcy. Trzeba ciągle pamiętać, że Sowiety dopiero starają się wprowadzić socjalizm. Praca jest wynagradzana według ważności jej dla państwa. Związki robotnicze i inne organizacje korzystają w teatrach z ulg. Dzieje się tak zresztą i u nas. Bilety ulgowe kosztują pół ceny nominalnej, więc zniżka jest nawet mniejsza, bo u nas związki robotnicze dostają często teatr za 30% kompletu.

Teatr grał zawsze wielką rolę w życiu Moskwy. Dziś jest on bodaj jedyną prawdziwą atrakcją w mieście o małej liczbie kinematografów, w mieście pozbawionym kawiarni i zakładów rozrywkowych. Teatr dostarcza nie tylko strawy duchowej, ale i pożywienia dla ciała. Bufety teatralne, z których można korzystać jedynie po wykupieniu biletu, są w stałym oblężeniu. Przyszedłem kiedyś do Teatru im. Wachtangowa o pół godziny za wcześnie i zastałem już tłok przy bufecie. W Rosji mało jest okazji do kupienia czegoś w wolnym handlu. Pieniądz wart jest niewiele, a w bufecie teatralnym można dostać kawał chleba z kawiorem za rubla. Tu handel nie szuka klienta, nie kusi go reklamą na każdym rogu ulicy, lecz przeciwnie, odbiorca szuka tych szparek, przez które przecieka upragniony towar. Nie wiem, czemu przypisać, że bufety teatralne lepiej są zaopatrzone niż niejedna kooperatywa, ale mam wrażenie, że stan ten wpływa w znacznym stopniu na frekwencję publiczności. Może to stary system Armii Zbawienia? Dać trochę zupy i słowo Boże? Teatr jest bowiem instytucją wychowawczą, i na stronę propagandową zwraca się tu baczną uwagę. Sztuki autorów współczesnych odznaczają się prymitywizmem i nudzą ciągłym apoteozowaniu régime’u sowieckiego. Są to przeważnie patriotyczne szmiry w rodzaju Obrony Częstochowy, tylko że rolę Szwedów grają wrogowie proletariatu, a ksiądz Kordecki ma skórzaną bluzę i wygłasza kazania marksistowskie. Od czasu do czasu znajdzie się sztuka uczciwiej i bardziej zajmująco oświetlająca zagadnienia nowego życia sowieckiego. Nawet najsłabsze sztuki grane są jednak tak znakomicie, że nieraz siedziałem na lichym dramidle oczarowany i dopiero po przyjściu wieczorem do hotelu, jak po przebudzeniu się ze snu hipnotycznego, uświadamiałem sobie, że mi pokazano zupełne głupstwo. Cudak, Chleb, Strach, Przez krew, najczęściej grane dzisiaj sztuki rosyjskie, należą do tej kategorii.

Najbardziej może zajmujący jest Strach, aczkolwiek autor wygrywa za łatwo sprawę, rozdzielając słuszność w sposób zbyt stronniczy. Wszystkie postacie dodatnie są pochodzenia proletariackiego, a jedyny nawrócony inteligent, pierwszy maż Wali, jest z urodzenia synem chłopskim. Walia, to burżujka i wobec tego jako rzeźbiarka jest wyzuta z talentu. Myślę, że sztuka byłaby bardziej zajmująca, gdyby Walia miała talent. Konflikt profesora Borodina jest zakończony sielanką w GPU. Dawni autorzy rosyjscy nie odważyliby się przedstawić ochrany carskiej z taką słodyczą i takim uznaniem. Autor jest zdania, że nauka powinna dzisiaj być na usługach polityki i o ile się nie mylę, utożsamia naukę z twórczością. Gdyby bohaterem Strachu był ostrożny i sceptyczny Koch, lękam się, że skończyłby pod ścianą. Twórczość może nie znosić kontroli sił partyjnych i wglądu niecierpliwych i podejrzliwych proletariuszy. Ostrożność uczonego może być poczytana za sabotaż, a sceptycyzm za destrukcję.

Ze sztuki tej wynosi się wrażenie, że atmosfera pracy naukowej jest w Rosji nieznośna, co nie wydaje mi się prawdą. Utwór ten, mówiący o nieufności, jaką ma proletariat do ludzi pochodzenia burżuazyjnego, już się zestarzał. Nieufność tę wpajano długo i tkwi ona w szerokich masach, ale jedna z ostatnich mów Stalina zaznaczyła zmianę kursu. Potrzeba speców jest tak ogromna, że fachowców rosyjskich bez względu na ich pochodzenie zaprasza się i nawet kokietuje. Prześladowaniom może podlegać liszeniec czy jakiś były burżuj, niepotrzebny lub łatwy do zastąpienia, ale nie fachowiec, inżynier lub uczony. Na argumenty takich sztuk Sowiety same dają odpowiedź, zmieniając po paru miesiącach kurs polityki. Sztuki w Rosji starzeją się i więdną szybko. Bardzo jest charakterystyczne, że stale w repertuarze utrzymują się dramaty Ostrowskiego czy Czechowa, że grany jest Tołstoj i Dostojewski, a żadna ze sztuk bolszewickich nie wraca na afisz.

Wspaniałe przedstawienie, może jedno z najlepszych, jakie widziałem w życiu, to było właśnie Zmartwychwstanie Tołstoja, znakomicie przerobione na scenę (wchodząc do teatru w Rosji, Sceptyka zawsze oddawałem razem z kapeluszem do kontramarkarni). Opisowość w Znmrhwchwstaniu zastąpiona jest przez konferansjera. Po skończonym akcie przed kurtyna staje Kaczałow i opowiada, co się przez ten czas stało z Katiuszą Masłową. Co więcej, wchodzi często na scenę. Zjawia się zwyczajnie, ubrany w dzisiejszy strój, staje na boku sceny i opowiada o myślach osób działających. Dialog się przerywa. Kaczałow wydobywa myśli bohaterów, oskarża ich i broni, wskazuje na względność, jaka panuje między czynami i słowami ludzi a ich myślami. Czyni to wrażenie wręcz przejmujące. Fragmenty opisowe, wygłaszane przed kurtyną najpiękniejszym chyba językiem na świecie, przejmują nas dreszczem jak muzyka. Mowa rosyjska w ustach aktorek brzmi — po cóż tu szukać określeń brzmi pięknie. Nie wiem, czy nie popadam w przesadę, ale wydaje mi się, że w każdym teatrze rosyjskim co druga aktorka gra jak Duse albo Bergner, że aktor występujący w roli epizodycznej mógłby zagrać Hamleta jak Moissi, gdyby mu tylko pozwolono. Gdy się pozna teatr rosyjski, rozumie się tę pasję, jaką miała zawsze publiczność moskiewska, stojąca całymi nocami przed kasami teatru.

Na sztukach dawnego repertuaru widzi się nieco inną publiczność. W pierwszych rzędach ci sami turyści, gepiści czy uprzywilejowani robociarze, ale gdzieś w ostatnich rzędach na galerii i paradyzie, widzi się typowe twarze niedobitków inteligencji rosyjskiej. Panów w binoklach na sznurku, z siwymi bródkami, w podniszczonych marynarkach z alpagi albo czesuczy. W foyer przechadzają się paniusie i panienki w starych, niemodnych sukienczynach. O, rzewne sukienki dawnej inteligencji rosyjskiej, przemyślnym staraniem zachowane przy życiu bluzeczki, w których chodziły matki mizernych i wychudłych panienek! Wieleż starań trzeba było, aby ten czarny szal mógł jeszcze otulić wąskie ramiona! Ale nie popadajmy w zbytni liryzm. Jest w tym przecież coś odpychającego. To drapieżne poczucie własności, to przywiązanie do łachów, które odebrać można tylko razem z życiem, ta miłość do broszki, kanapy czy serwety, większa i gorętsza niż miłość do ludzi, przeraża raczej niż zasmuca.

Reakcje publiczności są na ogół dość inteligentne. Policzek, który otrzymuje książę Wołkowski w pięknej przeróbce Oskorblionnych i poniżonnych, odzywa się echem oklasków na sali. Ale są to oklaski państwowotwórcze i dozwoleno cenzuroju. Oklasków buntowniczych, przebiegających dreszczem przez teatr, w Rosji się nie słyszy. Odbiera to wiele czaru sztuce scenicznej. Teatr sowiecki nie wytworzył swego bohatera. Szlachetny młodzieniec z Dickensa to zgniły burżuj. Klasy posiadające propagowały dawniej poszanowanie dla władzy, religii czy pieniądza, ale literatura była od tego przymusu wolna. Literatura była w opozycji i z tego buntu czerpała soki żywotne. Element walki, tak konieczny dla pisarstwa, zastępuje tu powszechne zarówno w powieści, jak i w sztuce dramatycznej zwalczanie i wyszydzanie dawnej inteligencji i burżuazji. Prawie w każdej powieści sowieckiej spotyka się typ zgniłego inteligenta, przedstawiony z ogromną wnikliwością i znajomością psychologiczną, wynikającą może po prostu z tego, że większość pisarzy należy właśnie do dawnej inteligencji Natomiast postacie pozytywne — pełni zapału i wierności komsomolcy — błądzą po kartach książek jak anemiczne cienie.



Hamlet”


Problemat zgniłego inteligenta spodziewałem się ujrzeć również w Hamlecie. Idąc do teatru im. Wachtangowa domyślałem się już, że pokażą nam niezdolność do czynu, wynikająca z nadmiaru myśli paraliżujących energię. Wyobraziłem sobie takiego bolszewickiego księcia z Elsinoru i zawiodłem się. Teatr poszedł dalej. Historia Hamleta jest zwykłą walką o władzę. Hamleta gra komik, tęgi i barczysty byczek, Ofelia nie jest obłąkana, ale się po prostu urżnęła. Wielkiego monologu Hamleta nie ma. Jest on rozbity na dialog między Hamletem a Horacym. Duch ojca nie istnieje, to Hamlet za pomocą starego garnka udaje głos ducha, aby pozyskać sobie straż zamkową. Jeśli na Oskorblionnych i poniżonnych byłem w nastroju hamletycznym, to na Hamlecie byłem oskorblionnyj i poniżonnyj. Przedstawienie irytowało mnie, a mimo wszystko byłem zachwycony. Forma teatralna zwyciężała, każde podniesienie kurtyny okazywało tyle pomysłowości i kipiącego talentu, że w końcu, a raczej już w połowie sztuki, stało mi się obojętne, że nie jestem na Hamlecie, ale na sztuce trochę tylko podobnej. Konsul angielski, z którym jadłem śniadanie w Leningradzie, nazwał to przedstawienie ohydą, a o reżyserze powiedział: He is wild. Co więcej, gdy miałem okazję rozmawiać z Arkadjewem, szefem departamentu sztuki w Komisariacie Oświecenia, spotkałem się ze strony tego wysoce inteligentnego i bystrego urzędnika z ostrą krytyką nowej inscenizacji Hamleta. Starałem się przekonać Arkadjewa o wartościach teatralnych tego znakomitego spektaklu, ale był nieubłagany. Na szczęście dla teatru przedstawienie Hamleta nie było omyłką polityczną i niczym nie kolidowało z obowiązującą generalną linią. Był to spór natury czysto estetycznej. Spory tego rodzaju są tak rzadkie w dzisiejszej Rosji, że tym sobie można wytłumaczyć niezwykłe zainteresowanie się sztuką i to że tak wybitny działacz jak Arkadjew, który jest czymś w rodzaju naszego księdza Żongołłowicza, dyskutował ze mną u siebie w biurze przez dobre pół godziny na temat celowości wprowadzenia żywych koni na scenę.

Niektóre sceny Hamleta zostaną mi na zawsze w pamięci. Zwłaszcza czerwony, nie kończący się tren króla, powiewający i trzepoczący w powietrzu, wypełniający całą scenę, gdy król ucieka w popłochu z przedstawienia, na którym zobrazowano jego zbrodnię. Uczta w Elsinorze, kuplety pijanej i płaczącej Ofelii, scena, w której król pozuje malarzowi, i parę innych jeszcze obrazów, których Szekspir nie przewidział, usprawiedliwiły wiele niepotrzebnych brutalności.

W Moskwie miałem czasem chęć stanąć jak w latach młodzieńczych pod teatrem i czekać, aż wyjdą aktorzy. Miałem ochotę popatrzyć z bliska na wolną od szminki bladą twarz Elanskiej, chwycić w świetle lamp ulicznych błysk jej poważnych oczu, iść za nią przez Moskwę aż pod bramę jej domu, aby zachować wspomnienie ojej piękności, aby je umiejscowić w realnym i zwykłym świecie, w jakimś smutnym i obojętnym domu, gdzie mieszka i żyje naprawdę.



Sąd nad Oborinem


Wszystkie wieczory spędziłem w teatrze, na koncertach albo na recytacjach literackich, których odbywa się tu sporo. Byłem na wieczorze poezji Pasternaka, najlepszego dziś poety Rosji. Poezja Pasternaka nie jest dostępna i łatwo zrozumiała dla szerszej publiczności. Popularność poety jest przez to większa w środowisku literackim niż u władz. Wieczór jego odbył się w Domu Uczonych i zgromadził około dwustu osób. Dom Uczonych jest bardzo pięknie i wygodnie urządzony. Na szerokich tapczanach i kanapach siedzą i leżą ludzie z książkami, w pokoju do gry młode panienki pochylają jasne głowy nad szachownicami, broniąc się przed podstępnymi atakami starych szachistów, siwych panów, popijających wieczystą herbatę.

Pasternak ma piękny zwyczaj śpiewania swych wierszy. Jest to młody mężczyzna o ślicznym uśmiechu i bardzo zaniedbanej fryzurze. Nie chciał już więcej czytać, ale zmuszano go oklaskami. Tłumaczył się, że jest zmęczony, bo dziś się właśnie przeprowadzał. Powiedział, że ma teraz własny bardzo ładny pokój. Gdyby podał adres, sądzę, że połowa słuchaczek jego wieczoru stanęłaby jeszcze tej nocy w ogonku przed bramą poety.

Dom Uczonych zaprosił Pasternaka na wieczór poezji, a Dom Pisarzy w parę dni później urządził u siebie koncert Oborina. Po koncercie miałem zamiar iść spać normalnie do hotelu, ale okazało się, że najciekawsza część wieczoru dopiero się zaczyna. Oborin grał pięknie Chopina, i na temat jego wykonania odbyła się dyskusja publiczna, tzw. osużdienje Oborina. Pierwszy mówił gruby Żyd, znany krytyk muzyczny. Było to fachowe i dość nudne rozważanie techniki fortepianowej młodego i wielce utalentowanego pianisty, który przez cały czas dyskusji siedział na scenie, śledząc z pewnym niepokojem niebieskimi, lirycznymi oczami twarze publiczności. Nie bez lekkiego przestrachu patrzył na młodego krasnoarmiejca, który wyszedł na estradę, aby zaprotestować przeciw nadmiarowi liryzmu w muzyce. „Chopin nas rozrzewnia, a my nie chcemy, aby proletariat rozrzewniano” — powiedział na zakończenie i dostał huczne brawa.

W Domu Pisarza, gdzie grał Oborin, była w tym czasie wystawa trzech popularnych karykaturzystów, którzy wspólnie opracowują swe rysunki. Są to przeważnie satyry niełatwe do zrozumienia dla cudzoziemca, ilustrujące dość intymne spory między organizacjami artystycznymi, jak na przykład walkę RAPPa ze Związkiem Pisarzy. Nie wiem, co oznacza skrót RAPP, ale słowo rab dość dobrze zdaje się oznaczać stosunek tej organizacji do rządu. Wyrwałem się z tą uwagą przed młodym człowiekiem, który mnie po wystawie oprowadzał, żart ten nie spotkał się jednak z aprobatą. Skrótów jest w Rosji tyle, że przydałby się specjalny słownik. Jest jakaś instytucja, która się nazywa „Sowmordal” i oznacza to coś morskawo i dalniawo, a brzmi dosyć blisko i lądowo.



Loteria


Zarówno na koncertach, jak i w teatrze spotkać się można z pomysłową loterią. Aktorzy w kostiumach schodzą do publiczności i sprzedają bilety loteryjne. Kupiłem taki bilet od jednej z niewolnic królewny Turandot. Sceptyk, który nie chodzi ze mną do teatru, nie chciał słuchać moich opowiadań o sztuce, bo powiada, że to zawsze było w Rosji, ale rzucił się na bilet i oświadczył, że ma on dla niego specjalny smaczek. Zmusił mnie nawet, żebym sobie przepisał tekst biletu. Los kosztował rubla, a wygrane były następujące:

Pierwsza wygrana i wielkie premium: „Sześciotygodniowy wyjazd za granicę”.

Dalej: „Motocykl z koszykiem.

Maszyna do szycia.

Dwa marynarkowe garnitury męskie do zamiany na suknie kobiece.

Rower”.

Było tam jeszcze dużo różnych fantów. Bilet, obiecujący jako wielki los wyjazd za granicę, jest istotnie ogromnie wymownym obrazem tęsknot i nastrojów rosyjskich. Nigdy nie mogłem się dowiedzieć, czemu tak trudno jest się wydostać z Rosji, czemu paszport zagraniczny jest niedostępnym marzeniem. W każdym razie efekt takiego losu loteryjnego musi być propagandowo fatalny. Prawdę powiedziawszy i w Polsce mamy w ostatnich czasach podobne stosunki, bo cena czterystu złotych większości śmiertelnikom uniemożliwia wyjazd, ale Polska nie wydaje milionów dolarów na propagandę zagraniczną i nie chce przekonać całego świata, że tylko rządy piłsudczyków mogą zbawić ludzkość. Polska nie reklamuje się jako jedyny kraj sprawiedliwości i nie namawia wszystkich państw świata, aby siłą i krwawym przewrotem wprowadziły rządy Prystora na całej kuli ziemskiej. Cóż ma pomyśleć robotnik zagraniczny, któremu mówi się, że w Rosji jest tak świetnie i który dowiaduje się, że z Rosji nie można wyjechać, że Rosjan nie wypuszcza się za granicę? Trudno jest wyjechać do Europy, ale podróżować po Rosji jest czasem bardzo łatwo. W czasie mego pobytu w Moskwie oddziały GPU okrążyły pewnego dnia jeden z dworców kolejowych i wszystkich śpiących tam bezdomnych zwagonowano i wysłano w tiepłuszkach na Ural. Prawdopodobnie dostaną tam pracę i będzie się im może lepiej spało niż na kamiennej podłodze dworca. Może państwo ma rację, tak postępując, ale również ma rację człowiek porwany nocą i wywożony na drugi koniec Rosji. Ma rację taki człowiek, gdy przeklina państwo i władzę. Ta racja jednostki coraz mniej ma na świecie posłuchu i znaczenia. Ale nie jest to błaha racja.

Głosy pojedynczych ludzi, przeklinających swoje rządy, rosną w sile. Słuchajmy tych głosów, kto wie, czy nie są one ważniejsze od najpiękniejszych haseł, kto wie, czy nie mają one ostatecznej słuszności, gdy wołają o prawo życia, o szansę dla wszystkich bez względu na to, do jakiej kto należy klasy, narodu czy pokolenia.



Białe noce


Został tu zapach starych czasów.

Tu w krześle, wsparty o poduszki,

Bezsenną spędzał noc Niekrasow,

Tam pod oknami chodził Puszkin.


Miedziany Jeździec zamarł w skoku.

Cicho jest bardzo. Szumi Newa,

I w letnim parku, o letnim zmroku,

Owiewa wiatr kwitnące drzewa.


Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,

Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,

Gdzie przy kominku staroświeckim

Czytał Borysa Godunowa.


Ta sama rzeka, noc ta sama,

Żale, nadzieje i pragnienia.

Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,

Dzwoni samotny krok Adama.


Noc spływa jasna, dzień w pomroce.

Co dniem, a co jest nocą złudną

Odróżnić nawet, poznać trudno,

Gdy przyjdą pierwsze białe noce.


Miasto nie kryje się w ciemności,

W mgle białej drzemie, w mlecznej dali,

Jak ktoś, kto nocą świecę pali,

Bojąc się duchów i przeszłości.



Petersburg


Turysta, który w piękny dzień wiosenny jedzie przez miasto, uderzony jest dziś jeszcze jego pięknością. Mimo zniszczenia, mimo nie odnawianych domów i wytłuczonych szyb, mimo szarego, ubogiego tłumu został w Leningradzie rozmach epoki Piotra Wielkiego i jego paru piatiletek. Jadąc Newskim Prospektem, który się dziś nazywa Prospiekt 25 Oktiabria, szeroką europejską ulica, mijamy stare empirowe pałace oklejone czerwonymi sowieckimi transparentami. Skręcamy w Nadbiereżną. Po drugiej stronie niskiego brzegu Newy, jak na starych sztychach, rysują się delikatne sylwetki pałacu Akademii Nauk, Akademii Sztuk Pięknych i Muzeum Nauk Przyrodniczych. Mieszkam przy starej uliczce, w dawnym osobniaku jakiegoś radcy carskiego. Mieści się tu od strony ulicy Krasnoj lokal delegacji polskiej do rewindykacji zabytków i dzieł sztuki. Jestem gościem kierownika tej delegacji prof. Bańkowskiego. Wysokie ogromne pokoje, widok na rzekę, staroświeckie umeblowanie domu, atmosfera przeszłości i zainteresowań historycznych, którą wprowadza w rozmowach mój miły gospodarz, wszystko to działa kojąco i tchnie spokojem, tak mi potrzebnym po paru tygodniach pobytu w Moskwie. Gdy wyglądam na małe podwóreczko, pachnące kotami czy myszami, gdy wychodzę na brukowaną uliczkę, poddaję się temu uczuciu dawności i przypomina mi się dzieciństwo, spędzone u dziadka przy ulicy Królewskiej. Siadam nad rzeką na małym bulwarze i uśmiecham się na wspomnienie nocy, którą spędziłem w slipingu pociągu Krasnaja Strieła. Wspomnienie tej nocy nie licuje z nastrojem staroświecczyzny, jakim owiał mnie ranek w Leningradzie. Była to noc w rodzaju nocy Moranda.

W Rosji sowieckiej istnieje zwyczaj, że w przedziale slipingu umieszcza się podróżnych bez względu na płeć. Spałem tej nocy w jednym przedziale z kobietą i to z cudzoziemką, która była przejęta tą sytuacją nie pozbawioną dramatyczności. Ponieważ jestem człowiekiem dyskretnym i dżentelmenem, więc nie podam ani nazwiska, ani narodowości tej niegdyś młodej osoby, jakby ją określił Dickens. Czcigodna staruszka była bardzo zażenowana, ale i bardzo zalotna. Miałem zamiar zwierzyć się jej, że jestem pederastą i kocham się w konduktorze pociągu, ale wybrałem rzecz prostszą i łatwiejsza: położyłem się od razu spać i spałem snem kamiennym do samego Leningradu.

Znałem nieco dawny Petersburg i teraz, błądząc po mieście, przypominam sobie niektóre ulice i nie bez wzruszenia wchodzę do Ermitażu. Niewiele się tu zmieniło, tylko zamiast woźnych w mundurach dyżurują w salach kobieciny w czerwonych chustkach. W górnych pokojach muzeum udziela mi informacji jakiś staruszek, mówiący po francusku i angielsku, wysuszony i wymizerowany. Zwiedzam Ermitaż, muzeum sztuki rosyjskiej, muzeum przyrodnicze, przez pierwsze dni zachowuję się jak w normalnym mieście, a przecież na każdym kroku spoza zabytków przeszłości wygląda jakiś niepokojący szczegół, jakiś sygnał czasu, który zmienił istotę tego miasta, nie burząc jego zewnętrzności.



Rozmowa z bratem


W Petersburgu byłem w pierwszym roku wojny. Wracałem z Francji przez Anglię i Norwegię. W drodze do Warszawy zatrzymałem się parę dni, aby odwiedzić stryja i braci stryjecznych. Stryj mój spędził młodość w Rosji, ożenił się z Rosjanką, siostrą prof. Wengierowa, i synowie jego są najzupełniej zniszczeni. Jeden z nich, Michał, jest pisarzem sowieckim i mieszka teraz w Leningradzie. Jest to pisarz utalentowany i wpływowy. Zajmuje nie byle jakie stanowisko w Sowietach. Jest prezesem związku pisarzy. Widziałem go dwa razy w życiu i prawie się nie znamy. Trzy lata temu był parę godzin w Warszawie w przejeździe do Paryża. Oczekiwałem go na dworcu i z trudem udało mi się go namówić, aby wyszedł z pociągu i choć okiem rzucił na miasto. Był bardzo zalękniony. Wyobrażał sobie pewnie, że w Polsce panuje biały terror, że po wyjściu z pociągu może być narażony na przykrości i niebezpieczeństwa. W Paryżu, jak mi mówiła siostra stryjeczna, która tam mieszka od rewolucji i jest emigrantką, Michał nie widział się ani z nią, ani nawet z matką. Nie chciał zobaczyć własnej siostry, pewnie dlatego że pisuje do pisma Milukowa. Nie byłem pewien, czy Michał zechce się spotkać ze mną na terenie sowieckim. W pierwszych dniach pobytu odnalazłem go przypadkowo w Moskwie, gdzie bawił w sprawach związku pisarzy. Michał obiecał mi telefonicznie, że przyjedzie do mnie zaraz do hotelu. Przyszedł po godzinie.

Podajemy sobie ręce i nawet całujemy się. Michał ma miłą powierzchowność, jest szczupły i wysoki. Prowadzę go do siebie do pokoju. Rozmowa od pierwszych słów zaczyna być istotna i ważna. Mówimy o Rosji, o komunizmie i o zadaniach pisarza. Michał jest marksistą i agituje mnie. Przystępuje do mnie jak do obiektu, jak do zagadnienia, które ma rozwiązać. Mówi dużo o tym, jak źle i ciężko ludziom jest w Europie i jak wiele nadziei i wiary mają tu w Rosji. Mówi o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym, że pisarz, który służy idei żywej i jest jej pożyteczny, osiąga pełnię życia. Patrzę w jego duże piwne oczy, patrzę na jego nerwową twarz i myślę sobie, że przecież to nie są oczy człowieka szczęśliwego. Mówimy o ciężkich ofiarach, jakie ponosi naród rosyjski dla sprawy komunizmu, o poświęceniu obecnego pokolenia dla dobrobytu przyszłych pokoleń.

— Czy nie jest to właściwie rodzajem imperializmu? Jeśli się poświęca jedno pokolenie dla szczęścia przyszłego pokolenia, równie dobrze można to samo zrobić nie w czasie, a w przestrzeni i wyrżnąć Serbów dla szczęścia Bułgarów?

Nie podoba mu się ten argument. Nazywa to mdłym humanitaryzmem.

— Ludzie i tak cierpią. Są ludzie, którzy nie mogą czekać. Im prędzej przyjdzie przewrót, tym lepiej dla ludzkości.

Wyrażam obawę, że to są tylko przewidywania, a życie setek tysięcy czy milionów ludzi nie jest błahą stawką!

— Takie pudełko zapałek jest pożyteczną rzeczą — powiadam — ale jeśli mi kto powie, że kosztuje ono tysiąc dolarów, nazwę to idiotyzmem. Gdy zwiedzam wasz dom robotniczy, zadaję sobie pytanie: wiele to kosztowało? Cena wydaje mi się niewspółmiernie wysoka w stosunku do osiągniętej zdobyczy. Po piętnastu latach od rewolucji stoją u was ogonki po chleb, sól i naftę. Doprowadzony do rozpaczy proletariat, poruszany uczuciem zemsty, nie wydaje mi się dość precyzyjnym i odpowiednim narzędziem do wprowadzania nowych form życia. Sprzymierzeńcem waszym jest kryzys, bezrobocie, głód, niesprawiedliwość, anarchia i wojna. Polityka wasza zmierza do pogłębiania tych klęsk. Każda zamknięta fabryka, każdy robotnik, który nie ma chleba w Europie, cieszy was i raduje.

— To jest zwyczajny oportunizm. Teraz jest czas walki. Twoje argumenty są pożyteczne dla klasy posiadającej, a szkodliwe dla proletariatu. W tej walce nie ma stanowisk pośrednich — odpowiada Michał, i atmosfera robi się kłopotliwa. Milczymy przez chwilę. Michał patrzy na zegarek i zbiera się do odejścia. W pokoju robi się ciemno. Słychać wycie wiatru. Stajemy przed oknem. Nad rzeką Moskwa i nad wieżycami Kremla wisi czarna chmura. Za chwilę spadnie ulewa. Już deszcz siecze wzburzona od wiatru rzekę.

— Nie masz palta, nie możesz teraz wyjść — mówię, i nagle atmosfera się odpręża. Łączy nas coś rodzinnego i bliskiego. Oczy Michała są przecież podobne do oczu mego najstarszego brata Adama. Michał siada na kanapie. Każę przynieść herbaty i długo, cały wieczór rozmawiamy o literaturze i naszych wspomnieniach z dzieciństwa. Mówimy o Conradzie i Prouście. O tym, że literatura pasjonuje nas wtedy, gdy stara się być próbą objęcia psychologii człowieka, że kto wie, czy nie budujemy drogi dla przyszłej psychologii, bez której wszystkie sprawy społeczne są jeszcze szukaniem po omacku. Wreszcie żegnamy się i umawiamy na spotkanie w Leningradzie.

Wspominam sobie teraz naszą moskiewską rozmowę, idąc do Michała na ulicę Marata.



Patrzenie w oczy


Brat mój stryjeczny ma w Leningradzie dwa pokoje. To znaczy ma jeden, w którym mieszka razem z młodą żoną, dentystka, i drugi mały pokoik, w którym pracuje. Jest to luksusowe mieszkanie, ale nie trzeba zapominać, że Michał, jak już powiedziałem, jest prezesem związku pisarzy. Nasze drugie spotkanie ma, niestety, charakter zupełnie zdawkowy. Michał za parę dni wyjeżdża i jest zajęty. Nie bardzo wie, co ze mną zrobić. Dostaję od niego parę książek i żegnamy się. Sam fakt, że Michał przyjmuje mnie w domu i widuje się ze mną, dowodzi ważności stanowiska, jakie zajmuje w Rosji. Przeciętny śmiertelnik bałby się widywać z krewnym cudzoziemcem. Naraża to na poważne nieraz przykrości ze strony wszechobecnej i wszechmogącej GPU.

Dlatego też z wielką ostrożnością zabieram się do wypełnienia prośby, jaką mnie obarczono. Mam odnaleźć pewną osobę, która opuściła rodzinę i mieszka w Leningradzie. Proszono mnie, abym, jeśli to możliwe, dowiedział się, czy żyje i jak żyje. Ta młoda osoba jest komunistką. Poznałem ją kiedyś w Warszawie. Pamiętam, z jaką pogardą wyrażała się o burżuazyjnym życiu, jak lekceważąco traktowała podobnych mi literatów, niezależnych czy tylko lewicowych. Znała już Rosję rewolucyjną z dzieciństwa i w małym ogródku, gdzie piliśmy herbatę, mówiła z płomiennym zapałem o pięknie życia w Sowietach. Użyłem całego sprytu, którego nauczyła mnie lektura Conan Doyle’a i Wallace’a, aby dotrzeć do niej bez towarzystwa agentów GPU. Zmieniałem parę razy tramwaje, siedziałem na ławce w pustym parku, kluczyłem i krążyłem zanim wszedłem na wiadoma ulicę. Spotkałem ją przed domem. Wychodziła z koszykiem na targ. Przestraszyła się na mój widok, a potem ucieszyła. Zaprowadziła mnie na górę. W domu tym była kiedyś winda. Teraz jest tylko pusty szyb. Tu kiedyś, objaśniała, były lustra i kwiaty w westybulu. Teraz dom ten robi wrażenie obdrapanej nory. Pokój, do którego wchodzę, ma cztery łóżka. Piąte rozstawia się na noc. Normalna komunalna kwartira. Patrzę w oczy kobiety. Po cóż właściwie przyjechałem do Rosji, jak nie po to, aby tak móc wziąć człowieka pod brodę i z bliska popatrzeć w oczy? Nie znam się na ekonomii ani na przemyśle. Niewiele mi powie nowo wybudowana fabryka, bez względu na to, czy stoi w Mościcach, czy w Magnitogorsku. Interesuje mnie człowiek, bo jestem przecież czymś w rodzaju speca od spraw ludzkich.

Ta kobieta, która siedzi teraz przede mną na tapczanie pokrytym starym pledem, przy brudnym oknie, w atmosferze przesiąkniętej tłustym i dusznym zapachem brudu w kuchni, ta kobieta, która jest o połowę chudsza niż wtedy, gdy ją w Polsce widziałem po raz ostatni, jest nieszczęśliwa. Zaczyna od razu i po prostu mówić o tym, jak jej się źle powodzi. Nie może dostać odpowiedniej pracy, bo nie ma obywatelstwa sowieckiego. Wielką przeszkodą jest to, że były jej mąż, z którym dawno zerwała, jest dzisiaj oficerem polskim. Nie może tego zataić, bo za to grozi poważna odpowiedzialność. W głosie jej jest coś żałośliwe pokornego. Mówi o tym, że dzieciom jej siostry, u której mieszka, jest dobrze, bo dostają jeść w szkole. Praca, jaką może tu znaleźć, jest bardzo źle wynagradzana. Można zarobić kilkadziesiąt rubli, a funt masła w wolnym handlu kosztuje około czterdziestu rubli. Prosi o pomoc z kraju, o parę dolarów, za które można tu w „Torgsinie” kupić produktów. Ta burżuazyjna zgniła Polska” nie wydaje się jej czymś wrogim teraz, gdy jest już w kraju swych marzeń, w Sowietach. Smutny jest obraz tego zgaszonego entuzjazmu, tej wstydliwej pokory i wpływu niestrawnych zup na poglądy społeczne. Odchodzę z uczuciem zażenowania, maskowanego pośpiechem. Na odchodnym proponuję pomoc pieniężną, niewielka pożyczkę. To wszystko, co mogę zrobić. Może się gdzie spotkamy? Tak. Z pewnością się jeszcze spotkamy. Wsiewo dobrawo. I wam wsiewo dobrawo.



Caveant consules!


Pan konsul Strzembosz zaprosił mnie dzisiaj na śniadanie. Konsulat umeblowany jest antykami. Pan konsul zbiera antyki. Wszyscy cudzoziemcy mieszkający w Rosji sowieckiej kolekcjonują antyki. W Moskwie byłem kiedyś po południu w wielkiej antykwarni, gdzie spotkałem niemal cały korpus dyplomatyczny i konsularny. Był to prawdziwy five, tylko zamiast herbaty krążyły puste, ale bardzo cenne filiżanki. Wszystkie gmachy poselstw umeblowane są pięknie sprzętami, dywanami i obrazami z dawnych pałaców carskich czy też osobniaków arystokracji rosyjskiej. Jeśli chodzi o Polaków, mają oni do tego kupowania za bezcen dzieł sztuki prawa historyczne. Wywieziono z Polski kiedyś bardzo dużo dzieł sztuki, i jest w tym pewna sprawiedliwość, że nasi urzędnicy odkupują to, co rosyjscy urzędnicy brali sobie za darmo. Ale ostatecznie są to historyczne porachunki pp. urzędników.

Przy stole mówi się tylko o antykach. Już pierwszego dnia mego przyjazdu miałem szczęście mówić o antykach z panem konsulem Strzemboszem. Na śniadaniu jest konsul Wielkiej Brytanii, radca ambasady francuskiej z Moskwy, konsul Włoch i konsul Szwecji. Przy kawie rozmowa zaczyna dotykać spraw bardziej życiowych. Mówi się o tym, jak Rosjanie są źle ubrani i jak brudno jest w Leningradzie. Żaden z pp. konsulów nie zna języka rosyjskiego. Od tego są urzędnicy konsulów. Pan konsul Strzembosz opowiada nieskazitelną francuszczyzną o dziwnych zwyczajach ludu polskiego. O tym, że chłopi całowali go w rękę i przychodzili do dworu prosić o prawo zawarcia związków małżeńskich. N’est pas, c’est drôle? Konsul włoski rozmawia z konsulem angielskim o polityce.

— Tylko dyktatura może obronić Europę przed komunizmem. Tylko faszyzm. Rządy demokratyczne i wszystkie parlamentaryzmy prowadzą do komunizmu.

Konsul angielski poczerwieniał. Mówi jednak spokojnie:

— U nas w Anglii nie ma faszyzmu ani dyktatury i bynajmniej nie obawiamy się komunizmu. To samo jest w demokratycznej Francji. Zresztą — dodaje po pauzie — może my nie mniej obawiamy się komunizmu niż faszyzmu i leczyć się na komunizm faszyzmem to prawie to samo, co zastrzykiwać malarię choremu umysłowo.

Jest to powiedziane w charakterze żartu. Konsul podkreśla głośnym śmiechem, ale konsul włoski widać nie lubi żartów tego rodzaju.

Pragnę się dowiedzieć od konsula angielskiego, co widział w Leningradzie Bernard Shaw. Był tu jeden dzień, objechał miasto i zwiedził muzeum antyreligijne w Isaakijewskim soborze. Konsul angielski mówi o tym bardzo cichym głosem, jakby zwierzał się z jakiegoś nieszczęścia, które go spotkało w najbliższej rodzinie. Co Shaw widział w Moskwie i w Leningradzie, wybadałem dość dokładnie. Sądzę, że wielki pisarz mógłby, nie wyjeżdżając z Kensington, mówić o Rosji dokładnie to samo, a nawet gdyby mu na tym zależało, mógłby powiedzieć rzeczy znacznie mądrzejsze. W każdym razie opinia Shawa o Rosji nie ma, śmiem to twierdzić, prawie żadnego związku z jego pobytem w Sowietach, bo Shaw w Rosji nie widział nic istotnego. Podjąłbym się przez sześć dni obwozić cudzoziemca po Polsce i pokazać mu rzeczy niezmiernie efektowne. Mógłby z takiej wycieczki wynieść wrażenie nie tylko dobrobytu, ale wręcz luksusu. Można by pokazać nowe dzielnice, których parę ma Warszawa, a których wcale nie ma Moskwa, można by go zawieźć do szkoły im. Batorego, do Ministerstwa Oświecenia, do instytutu wychowania fizycznego. Pokazać sierociniec we Lwowie, zakład dla dzieci w Kobiernicy pod Bielskiem, Gdynię, Mościce i diabli wiedzą co, powiedzieć, że to wszystko robi państwo, które od stu lat było dewastowane i teraz boryka się z trudnościami gospodarczymi. Cudzoziemiec rozpłakałby się z rozczulenia. Podjąłbym się również pokazać jakiemuś Kischowi taka Warszawę i taki Żyrardów, że zbladłaby przy tym najbardziej jaskrawa nędza portowych dzielnic Nowego Jorku. Jestem człowiekiem dość sceptycznym, zwłaszcza jeśli chodzi o statystyki i propagandę.

Niezręczność tej urzędowej propagandy sowieckiej jest równoważona przez naiwność, z jaką inspirują przyjezdnego pisarza akredytowani przy rządzie sowieckim wrogowie komunizmu, pp. dyplomaci i konsulowie, którzy strzegą, popijając szampana, wielkich ideałów demokracji i monarchii.



Muzeum antyreligijne


W przechadzkach po Leningradzie wyniosła kopuła Isaakijewskawo Sobora jest mi czymś w rodzaju latarni morskiej. Widać ją z daleka, a ulica Krasnaja, na której mieszkam, jest o parę kroków od tej cerkwi, zamienionej dziś na muzeum antyreligijne. Widząc wchodzącą do cerkwi wycieczkę, wszedłem także, bo lubię oglądać muzea rosyjskie w towarzystwie tubylców. Reakcje oprowadzanych ciekawsze są często od eksponatów. W mauzoleum Lenina w Moskwie widziałem scenę niezapomnianą. Stary chłop w łapciach na nogach, w zgrzebnej koszuli, gdy wreszcie dopchał się w ogonku do marmurowych drzwi mauzoleum, zdjął czapkę, przyklęknął na jedno kolano i przeżegnał się.

Czyż to nie jakiś fetyszyzm? Mumia Lenina robi wrażenie raczej przykre. Woskowa maska pod szkłem ma w sobie coś z panoptikum czy też gablotek medycznych. Umarli w Rosji, choćby najlepiej zabalsamowani, podobni są do trupów burżuazyjnych. Ludzie żywi różnią się bardziej.

Jest rzeczą zadziwiającą, jak szybko została zlikwidowana tysiące lat licząca tradycja religijna. Wszystkim, którzy mówią o rzeczach wiecznych i niezmiennych w naturze człowieka, poleciłbym zająć się nieco tym zwycięstwem bolszewików nad cerkwią, a nawet nad samą potrzebą wiary. Cerkiew w Rosji jest tak zimna po piętnastu latach rewolucji jak Akropol ateński. Można je zwiedzać, ale modlić się tam już nie można. Bolszewicy niezwykle mądrze obalili instytucję cerkwi, nie tworząc nowych męczenników, a gnębiąc podatkami popów i ich klientów. Pop jest uważany za czastnika, za prywatnego przedsiębiorcę i musi opłacać rujnujące podatki. Tak samo wierzący chłop musi tyle płacić za prawo modlenia się, że w końcu zaczyna przeklinać popa i cerkiew. Ludzi wierzących uderzono nie tylko w głowę, ale i w brzuch, i mam wrażenie, że ten drugi cios był niebezpieczniejszy.

W Isakijewskom soborze zobrazowana jest historia kultów religijnych. Stoją tu rzędem bożki murzyńskie, poczwarne maszkary, totemy, stuczłonkie posągi ze Wschodu, bohomazy religijne. Ma to na celu obudzenie w zwiedzającym nie tylko obrzydzenia, ale i wesołości. Patrzcie, do czego modlili się ludzie. W tej galerii zdetronizowanych bóstw nie brak również Egiptu i Grecji. Pośród masek szamanów stoi biały, nieskazitelny, czysty i wyniosły Apollo Belwederski. Nie ma w nim nic śmiesznego ani odrażającego, wprost przeciwnie, jest tak piękny, że ma się ochotę przystanąć chwilkę i pomodlić się do tej harmonii bezbłędnej.

Wielkie zainteresowanie młodzieży budzi trumna, w której obnażone są swiatyja moszczi jakiegoś zakonnika. Z trumny tej lała się kiedyś dwa razy do roku krew i chłopi mdleli z przerażenia, a gdy przychodzili na chwilę do przytomności, to chyba po to, aby rzucić ostatni grosz na tacę cerkiewną. Teraz można się dokładnie przyjrzeć małej blaszanej miseczce, z której za pomocą ukrytej pompki dokonywano tego głośnego na całą Rosję cudu. Z innych eksponatów bardzo ładny jest oleodruk wyobrażający Aleksandra III, niesionego do nieba przez stadko aniołów. Anioły niosą również i jego żonę Marię Fiodorownę, która jeszcze była zdrowa i żywa, gdy umarł Aleksander. Widocznie niosą ją tylko na chwilę dla towarzystwa i zaraz odniosą z powrotem do Carskiego Sioła.

Widziałem w Leningradzie rzecz ciekawszą niż cerkiew przerobiona na muzeum antyreligijne. Widziałem czynny i otwarty kościół katolicki. I to nie gdzieś na krańcach miasta, ale w samym centrum, tuż przy Newskim Prospekcie. Gdy wszedłem do kościoła św. Katarzyny, ksiądz Francuz odprawiał nieszpory. W wielkim kościele było pusto i chłodno. Gdzieś przy bocznym ołtarzu klęczało kilkanaście kobiet. Nie było ani jednego mężczyzny. Jękliwy śpiew kobiet modlących się dzisiaj w czerwonym Leningradzie czynił wrażenie czegoś tak spóźnionego jak widok strzelca z łukiem w Lasku Bulońskim.

Któregoś dnia nad rzeka Newą spotkałem obraz jeszcze zupełniejszego osamotnienia. Był to pogrzeb religijny. Szedł koń ciągnący biały wózek z trumną przybraną starą kapą cerkiewną. Niebo było całe w płomieniach zachodu i letni wieczór spływał cieniem na bulwary nadrzeczne. Na tle pustej ulicy, ogromnego nieba i spokojnej rzeki szedł za trumną jeden tylko mały człowieczek w za krótkich spodenkach. Szedł kurczowo trzymając się trumny i nie wiadomo było, czy nie ma dosyć siły, aby iść sam, czy też pomaga ciągnąć trumnę wychudłej siwej szkapie. Patrzyłem za nim długo, aż zniknął na zakręcie Nabiereżnoj. Nie wiem, czemu wyobraziłem sobie, że ten mały samotny człowieczek nocą będzie kopał łopatą grób na cmentarzu, sam przysypie trumnę i rankiem, bardziej jeszcze samotny, wróci tą samą nadrzeczną drogą.

Piękna Newa, brudne jej dopływy, Fontanka i Mojka, a wreszcie przeczuwalna bliska obecność morza dodają miastu uroku. Czepia się brzegów rzeki, zaczaja się w starych murach. Stoi tu przy ulicy Plechanowa dom oznaczony numerem 37, gdzie mieszkali jednocześnie Mickiewicz i Gogol. Dawniej nazywała się ta ulica Kazańska, a za czasów pobytu Adama w Petersburgu nosiła nazwę Mieszczańskiej. Można odnaleźć dom Trubeckich i dom Golicyna, gdzie schodzili się poeci. Można by odnaleźć miejsce, z którego Puszkin, wracając od Trubeckich, patrzył na Jeźdźca Miedzianego. Małym stateczkiem kursującym po Newie dojechałem do Striełki, gdzie Puszkin padł w pojedynku.

Pierwsze dni czerwca to początek białych nocy. Już teraz noc jest tak widna, że mimo braku księżyca i pochmurnego nieba o godzinie jedenastej wieczorem czytam w pokoju przy oknie. Białe noce przeszkadzają mi spać. Wstaję, ubieram się i wychodzę nad brzeg rzeki. Trudno by mi było opowiedzieć, po co to robię, jaki ma sens chodzenie po pustej ulicy nocą i liczenie sylab. Są to moje prywatne sprawy.



Czarny władca


Dziś od rana miasto jest poruszone. Przed hotelem Astoria stoi kordon żołnierzy. Nie wolno wejść do hotelu, wpuszczają tylko cudzoziemców. Nad hotelem powiewa czerwona chorągiew sowiecka i zielony sztandar Hedżasu. Emir Feisal odwiedza Leningrad. Codziennie po południu przychodzę do tego hotelu, bo jest to jedyne miejsce w Leningradzie, gdzie można dostać trochę kawy. Płaci się w walucie, kawa jest podła, ale zawsze w ten sposób zaspokaja się nałóg kawiarniany. Kawę podaje mi ładna i dystyngowana kelnerka. Gdy wdaję się z nią w rozmowę i gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, ożywia się:

— Pan jest Polakiem? I ja jestem Polką. Nazywam się hrabianka Tarnowska, mój dziadek Tarnowski był polskij korol.

Połykam razem z kawą tego nieznanego króla polskiego. Jestem grzeczny i nawet udaję, że byłem bardzo przywiązany do świętej pamięci króla Tarnowskiego. Po co odbierać złudzenia?

W Astorii przygotowują bankiet dla prawdziwego króla. Bankiet królewski z szampanem i muzyką. W menu bankietu są nawet truskawki, sprowadzane chyba z Krymu, bo w Leningradzie na początku czerwca nie ma żadnych owoców. Feisala przyjmowano z wielkim ceremoniałem w Moskwie i tu powtarzają się te same błazeństwa. Przy bankiecie wygłaszają mowy na cześć Hedżasu, a emir z kieliszkiem szampana w ręku wstaje i odpowiada. Mówi guru–buru i cmoka tłustymi wargami, co zdaje się wyrażać sympatię Jego Królewskiej Mości do bolszewizmu. Feisal być czarna człowiek i ona pewnie nie wiedzieć, że bolszewicy robić królom kaj–kaj.

Ciekawe jest, jak się zapatruje na te ceremonie bankietowe ulica leningradzka? Przed hotelem stoi tłum złożony przeważnie z dzieci i młodzieży. Wyczekują ukazania się czarnego władcy. Ale nie ma ani wrogości, ani — co wydawałoby się naturalniejsze — wesołości. Imponująca jest powaga, z jaka bolszewicy odstawiają dworski ceremoniał. Albo to istotnie naród genialnych aktorów, albo też po prostu troszkę smakują sami w przyjęciach, festynach i balach. W Moskwie Rosjanie bywają chętnie na wszystkich przyjęciach korpusu dyplomatycznego, a na zaproszeniu, które dostałem od narodnowo komissara po inostrannym diełam i W.M. Kreslinskoj na przyjęcie w osobniakie NKID, wyraźnie było napisane kostjum wieczernij. I wszyscy poważni rewolucjoniści poprzebierali się w białe gorsy na cześć czarnego króla. Ja osobiście nie mogłem pójść na to moskiewskie powitanie Feisala z tej prostej przyczyny, że me miałem ze sobą fraka ani smokinga.

Stroje pani Łunaczarskiej, szampan i limuzyny, fraki i brylanty, jakie widzi się u dyplomatów sowieckich za granicą, jak również małpowanie ceremoniałów dworskich to jakieś chorobliwe głupstwa, których nie jestem w stanie zrozumieć. Czy bezrobotny niemiecki, widząc posła sowieckiego jadącego packardem przez ulice Berlina we fraku i w cylindrze, ma poczucie wspólności z przedstawicielem zwycięskiego proletariatu? Czy to dodaje prestige’u komunistom, czy może przeciwnie, osłabia prestige sowiecki? Bolszewicy trochę za łatwo pozwolili sobie narzucić formy dyplomacji europejskiej, a nawet, co tu gadać, obserwują je z wyraźną satysfakcją. Żona Łunaczarskiego ma salony umeblowane carskimi antykami i słynna jest ze wspaniałej kolekcji biżuterii. Sam Łunaczarski mieszka w jednym pokoiku i gdy interpelowano go o te zbytki żony, tłumaczył, że ona ma artystyczna naturę i lubi się otaczać pięknymi rzeczami. Inny mają smaczek takie słowa, póki towarzysz Łunaczarski jest przy władzy, i nieco innym smak mają takie wyjaśnienia udzielane przed sądem. Gdzież się zaczyna proces korupcji, jeśli nie w tej starczej słabości do młodych kobiet? Znamy te artystyczne natury. To samo mówią fabrykanci o swych żonach, które musza mieć futro za sto tysięcy, bo maja poczucie piękna i delikatne zdrowie.

Dnia tego wyjeżdżam z powrotem do Moskwy i tym samym pociągiem jedzie emir Feisal. Ulice od hotelu Astoria aż do dworca obstawione są szpalerem żołnierzy i marynarzy. Ponieważ jadę na dworzec autem, opatrzonym w chorągiewkę konsulatu, policja przepuszcza nas przez puste ulice, wyczekujące przejazdu Feisala. Na jakimś rogu tłum bierze nas pewnie za dworzan króla Hedżasu albo za samego króla, bo słychać parę wiwatów. Mam ochotę wychylić się z zamkniętego auta i podziękować w imieniu władcy życzliwej królom ulicy leningradzkiej. Dojeżdżamy do dworca, ale tam sytuacja przedstawia się gorzej. To już po prostu pułapka. Auto otwiera nam jakiś wyższy oficer sowiecki. Dworzec cały jest zamknięty dla publiczności, ale nas wpuszczają. Nie tylko możemy przejść przez wyczyszczone i puste sale dworca, ale musimy przedefilować przed kordonem marynarzy prezentujących broń. O paręset kroków idzie za nami Feisal ze świtą. Drepczemy prędziutko z prof. Bańkowskim. Dźwigam swoją walizkę i nie podnoszę oczu. Chrzęst prezentowanej broni i okrzyki oficerów, pusty, rzęsiście oświetlony peron i nasze dwie małe zadyszane figurki, wszystko to wygląda na inscenizację snu. Wreszcie spoceni dochodzimy do wagonu. Umieszczam walizki i staję przy oknie. Tuż przed sobą widzę twarze marynarzy zwróconych przepisowo w stronę, z której nadchodzi Jego Królewska Wysokość i Czarność. Twarze marynarzy są bezczelnie poważne. Żeby się drań choć jeden uśmiechnął! Król widocznie wszedł do wagonu, bo żołnierze przestali patrzeć w lewo. No, teraz myślę sobie. Jeden z marynarzy spotkał się z moim wzrokiem. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo. Uśmiechnął się. Na szczęście, bo inaczej przez cała noc me zmrużyłbym oka.



Przyjęcie w WOKS’ie


Wyjeżdżam z Leningradu, bo muszę być w Moskwie dnia 5 czerwca. Wieczorem poselstwo polskie wydaje przyjęcie, na które zaproszono wszystkich wybitniejszych pisarzy sowieckich. Prawie wszystkich poznałem już na przyjęciu w „Woks’ie”. Raz już spotkaliśmy się oficjalnie, a teraz będzie to niejako rewizyta, nie pozbawiona znaczenia, gdyż od czasu, jak istnieją polskie placówki dyplomatyczne w Sowietach, po raz pierwszy rosyjscy literaci będą gośćmi poselstwa.

Przyjęcie w „Woks’ie” odbyło się bardzo, a nawet za bardzo ceremonialnie. Posadzono mnie za długim stołem obok prezesa tej instytucji, Piętrowa. Z drugiej strony siedział jakiś sowiecki bubek z tamtejszego MSZ, który bawił mnie rozmową w stylu przyjętym przez wszystkich urzędników dyplomatycznych, to znaczy ględził. Entuzjasta uśmiechał się do tego ględzenia, ale Sceptyk kopał mnie pod stołem. Stół miał również swój szary koniec, gdzie siedzieli literaci: Selwinski, Wsiewołod Iwanów, Wiera Inber, Pasternak, Lidin, Leonów, Żarów, Tretjakow. Zbliżenie z tymi pisarzami było nieco utrudnione odległością i towarzystwem urzędników, urzędniczaków, urzędniczyków, urzędniczków i urzędniczorów zasiadłych przy stole zastawionym winami krymskimi, kanapkami z kawiorem i ciastkami. Nuda wiała przez całą długość białego obrusa.

Czytelnik może sobie pomyśleć, że to nie bardzo ładnie mówić tak z przekąsem o tych przekąskach. Patrzcie, przyjmowali go tam, wozili samochodami, a on zaglądał do kuchni, podglądał i teraz jeszcze wykpiwa gościnność. Jest to sprawa warta wyjaśnienia. Sowiety do siebie jak do ojczyzny zapraszają wszystkich ludzi pracy. Gdzież pisarz ma się czuć bardziej u siebie niż w tym kraju, który nie uznaje, przynajmniej teoretycznie, żadnych różnic rasowych ani patriotyzmów lokalnych? Nie ma tu miejsca ani powodu do kurtuazji i czczych form. Nie przyjeżdża się do Rosji, aby wymieniać bilety wizytowe i wdzięczyć się z urzędnikami. Ludzie, którzy głoszą hasła zbrojnej rewolucji i niejednokrotnie odgrażają się, że wyrwą z korzeniami chwasty w rodzaju inteligencji libralnej, socjalistów czy innych demokratów, nie mogą być tak delikatni, aby wymagać od pisarza uprzejmości przeszkadzającej w patrzeniu i ocenie form życia, które przecież bolszewicy chcą narzucić całemu światu. Sposób, w jaki opiekował się mną „Woks”, był tak diablo wykwintny, że mocno zirytowany wyrwałem się z urzędniczenia i paplania przy stole, aby pomówić z moimi kolegami pisarzami. Zaledwie zdołałem zamienić parę słów z Pasternakiem i Selwinskim, gdy młody urzędnik zapowiedział część koncertową. Przeszliśmy do sali, gdzie na estradzie popisywała się jakaś urzędowa skrzypaczka. Potem wysoka i chuda dziewczyna odśpiewała bardzo silnym, jak zauważył Entuzjasta, i niewyszkolonym, jak zauważył Sceptyk, głosem parę urzędniczych pieśni. Na szczęście na tym skończyły się te imieniny u babci–rewolucji i do głosu przeszli poeci.

Pierwszy Selwinski wyrecytował parę mocnych choć bombastycznych wierszy, opartych na onomatopejach, czyli powiedzmy po prostu, dźwiękowców. Zalatywało jeszcze starą poezją futuryzmu i formalizmu rewolucyjnego.

Znacznie przyjemniejsza była Wiera Inber, dowcipna i zręczna. Małe jej wiersze przypominały strofy Pawlikowskiej, tylko tematem nie była tu ani zazdrość, ani miłość, ale plan pięcioletni i eksport sowiecki. Po niej wyszedł na estradę ulubieniec publiczności, poeta–komsomolec Żarów, który odczytał długą bajkę z niezbyt przyjemnymi dowcipami na temat zmarłego tragicznie świetnego poety, Majakowskiego. Na sali siedział wśród słuchaczy spadkobierca wielkiej poezji rosyjskiej, Pasternak. Gdy komsomolec zszedł nagrodzony oklaskami, krzyknąłem nazwisko Pasternaka. Odezwało się parę jeszcze głosów. Urzędniczyk, bardzo zmieszany, objaśnił zebranych, że Pasternak nie był wymieniony tylko przez omyłkę i że oczywiście za chwilę odczyta parę wierszy. Pasternak odczytał jeden wiersz i na tym miała się skończyć audycja poetycka. Pasternak jednak zażądał dość kategorycznie, abym i ja odczytał jakiś wiersz.

— Nie mam ze sobą ani jednej książki — tłumaczyłem i poza tym nie rozumiecie języka, tak że zostanie tylko efekt dźwiękowy.

— To nie jest tak mało, dźwięk ma też swoje znaczenie powiedział Pasternak tonem dającym do zrozumienia, że on się i tak pozna na wartości wiersza.

Ponieważ nie miałem książek, więc przeczytałem wiersz napisany już w Moskwie; wiersz ten podobał się pod względem dźwiękowym, a zwłaszcza życzliwie przyjęte były słowa końcowe o Magnitogorsku.

Selwinski jako specjalista od muzycznych wartości wiersza zagadnął mnie jeszcze przy wyjściu. Przed domem „Woks’u” asfaltowano ulicę. W miłym zapachu smoły przystanęliśmy na chwilkę. Powiedziałem mu pierwszy czterowiersz sonetu Mickiewicza:

Już wstążką pawilonu wiatr zaledwie muśnie, Cichemi gra piersiami rozjaśniona woda, Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda, Zbudzi się, aby westchnąć i znów cicho uśnie”…

Selwinski poczuł wagę i kolor, poznał się na tej białości sylab, bo cmoknął jak znawca, jak kiper, któremu dano skosztować nowego gatunku wina.



W poselstwie polskim


Na przyjęciu w poselstwie polskim spotkaliśmy się już zbratani winem poezji i paroma kieliszkami wódki. Wódka bardzo ułatwia zbliżenie. Pamiętam, jak w Warszawie na przyjęciu dla Majakowskiego Boy popijał z ogromnym Majakowskim. Boy mrugał do niego okiem, a Majakowski uśmiechał się. Majakowski nie znał żadnego języka poza rosyjskim, a Boy zna wszystkie z wyjątkiem rosyjskiego, więc mogli albo pocierać się nosami i poklepywać po łopatkach, albo się uśmiechać. Ma to swoje znaczenie, mimo że świat nie przywiązuje dostatecznej wagi do uśmiechu poetów.

W poselstwie polskim przy suto zastawionych stołach tłoczno jest jak przy bufecie teatralnym. Najlepiej się pije z Leonowem. Nie mówię tu o piciu w dosłownym znaczeniu, bo dużo pić nie lubię, myślę raczej o tym rodzaju obcowania podtrzymywanym ogniem alkoholu, o tej ochocie do okazywania sobie sympatii, jaką daje parę kieliszków. Leonów wygląda jak młody Jack London. Zjeździł całą Rosję i zna Zachód. O Europie wyraża się jednak z przekąsem.

— Mnie od was potrzeba dwu rzeczy: patefonu i leiki. Na resztę gwiżdżę.

Nie mam ani gramofonu ani aparatu fotograficznego przy sobie, więc nie mogę zadość uczynić tym niezbyt wygórowanym żądaniom. Aparatu fotograficznego nie mam, ale nie na wiele przydałby mi się w Rosji; oprowadzacze „Inturista” wręczali przy mnie wycieczkowiczom amerykańskim karteczkę z wyszczególnionymi obiektami, których nie wolno fotografować. Były tam wymienione dworce kolejowe, gmachy rządowe, a nawet plac Czerwony i Kreml.

Leonów był we Włoszech. Zabrał go tam Górki. Nie mogę się dowiedzieć, czemu właśnie Górki stale mieszka we Włoszech, a tylko czasami przyjeżdża do swej ukochanej Rosji. Jeśli chodzi o klimat, to Kaukaz albo Krym różnią się od Capri mniej niż faszyzm od komunizmu.

Wśród pisarzy zebranych w poselstwie odróżnić można jednym rzutem oka tych, co byli za granicą. Ubrani są normalnie. Mają normalne koszule i garnitury. Reszta przypomina prawdziwych poetów z dawnych czasów. Mają za długie włosy i za krótkie spodnie, to znaczy wyglądają jak Lechoń w czasach „Pikadora”. Jeden tylko baron Steiger jest w smokingu, który temu gepiście jeszcze pewnie pozostał z carskich czasów. Jest to dość ciekawe, skąd wybitni komuniści, a dawni proletariusze biorą swe fraki czy smokingi. Czy szyją je krawcy miejscowi, czy też sprowadza się fraczki od Poole’a z Londynu?

W rozmowach z pisarzami najbardziej interesuje mnie, co koledzy rosyjscy wiedzą o zagranicy. Już po paru zdaniach widać, jak obie strony obełgiwane są przez swoją prasę. Jest tylko ta różnica między nami, że ja wiem, iż nasza prasa brukowa łże o Rosji, a oni wierzą we wszystko, co napisze „Prawda” albo „Izwiestja”. Gazet zagranicznych w Rosji nie ma. Rząd nie wpuszcza żadnych pism z wyjątkiem komunistycznej „L’Humanite”. Po piętnastu latach czytania „Prawdy” czytelnik jest już tak załgany, że traci krytycyzm. Widziałem w Domu Pisarza stół prasy europejskiej. Przypominało to szkółkę anglikańską, gdzie dzieciom daje się do czytania tylko słowo Boże.

Siedzieliśmy w kąciku na kanapie z paru pisarzami i widzę wyraźnie, że swoboda, z jaką mówię o łgarstwach naszej prasy brukowej, robi wielkie wrażenie. Moi rosyjscy koledzy patrzą na mnie z niedowierzaniem i jakby z odcieniem zazdrości. Bo oto pozwalam sobie nie tylko wymyślać na prasę, ale i na wiele innych rzeczy, które zdarzają się w moim kraju. Dzieje się to w gmachu poselstwa i w obecności urzędników dyplomatycznych. Mam wrażenie, że koledzy moi z Rosji, gdybym ich upił i czmychnął z nimi do ogródka, nasobaczyliby na Kreml z rozkoszą, jaką daje rozwiązanie kompleksu i wyładowanie utajonych sił. Prawo do szkalowania własnego kraju, z którego tak pięknie korzystali Gogol i Dicknes, Bernard Shaw i Wolter, jest prawem, którego niezdrowo pozbawiać jest pisarzy. Koledzy rosyjscy są bardzo skrępowani w rozmowie. Po dwu minutach intymnej pogawędki zjawia się z uśmiechem jakiś słodki urzędniczak albo nadęty urzędniczor i wtrąca swoje trzy grosze. Był tam jeden taki, co specjalnie pilnował, aby który z pisarzy w rozmowie ze mną nie zachybotał się na chwilę w marksizmie. Wtrącał się do rozmowy, ustawiał pisarza pionowo, podpierał go paru marksistowskimi słupkami i odchodził pilnować, czy inny poeta nie wypadł z klasowego siedzenia. To pilnowanie artystów i pisarzy znam już z konkursu chopinowskiego w Warszawie. Młodych muzyków otaczano taką opieką, że nie wolno im było bez asysty urzędnika rozmawiać z cudzoziemcem. Mówię z Leonowem o trudnościach, jakie ma pisarz, o poczuciu odpowiedzialności, o tym wreszcie, że łatwo być pisarzem–komunistą w Rosji, ale nieco trudniej jest nim być w Europie.

— Ja to rozumiem — powiada Leonów. — Być komunistą w Polsce — to wymaga bohaterstwa. Jest to droga męczeńska. Wiem, że u was pisarzowi–komuniście grozi więzienie albo i śmierć, ale tym wznioślejsza jest tak niebezpieczna walka.

— Sądzę, że informacje pana nie są zupełne — odpowiedziałem. — Jeśli chodzi specjalnie o pisarzy–komunistów, nie cierpią oni w tym stopniu, jak sobie wyobrażacie. Może pan tu w Moskwie spotkać znanego poetę komunistycznego, który wyjechał za legalnym, a nawet ulgowym paszportem do Rosji, mimo iż ma sprawę sądową. Paru naszych poetów i pisarzy komunizujących, których nazwiska otaczane są w Rosji nimbem niemal męczeństwa, widuję codziennie w kawiarni warszawskiej. Zaręczam panu, że są oni ubrani i odżywieni nie gorzej od waszych najwyższych dostojników mieszkających na Kremlu.

Rozmowie przysłuchuje się ironicznie uśmiechnięty urzędniczak sowiecki.

— Przyzna pan jednak — wtrąca się do rozmowy — że konfiskuje się u was książki i pisma komunistyczne.

— Tak jest. Nie bardzo jednak rozumiem stosunek pana do tej sprawy. Jeżeli Polskę uważacie za kraj, w którym panuje dyktatura, w takim razie powinniście pochwalać metody stosowane wobec literatury i prasy, gdyż są to własne wasze metody. Mam jednak wyrażenie, iż chodzi wam tylko o to, że pałka, którą wy bijecie po głowie, jest różdżką czarodziejską, a kij, którym bije wasz przeciwnik, jest zbójecką buławą. Trudno będzie się nam porozumieć. Z pewnością nie zechce pan uznać, na przekór całej waszej prasie i opinii, że panują u nas rządy liberalne, a przecież tylko w tym wypadku miałby pan prawo potępiania konfiskat. Jeśli chodzi o literaturę i wolność prasy, jestem jej zwolennikiem w każdym ustroju, i urzędnik cenzurujący pisarza jest mi wrogi zarówno u nas, jak i w Rosji.

— Zapomina pan — mówi poważnie Leonów — że u nas w Rosji pisarze godzą się na ten stan rzeczy. Że ta cenzura jest raczej wspólną pracą, że pisarz chce uzgadniać swoją działalność z potrzebami państwa. Nie cenzuruje nas wrogi urzędnik, ale towarzysz partyjny.

Takie postawienie kwestii jest bardzo istotne, ale utrudnia nam rozmowę. Zwracam uwagę, że należałoby wysłuchać opinii tych, którzy nie godzą się na cenzurę partyjną twórczości, i że głos tych ludzi jest tu najważniejszy. Spotykałem się z takimi głosami w Rosji. Wiem, jak rzeczy wyglądają naprawdę.



Gosizdat


Jedynym wydawca jest państwo. Książkę można wydać tylko w „Gosizdatie”. Od decyzji urzędnika zależy, czy książka się ukaże. Co więcej, ponieważ w Rosji panuje głód papieru, od decyzji urzędnika, zależy, jaki będzie nakład książki. Powieść, która uzyska opinię państwowotwórczej i pożytecznej z punktu widzenia generalnej linii polityki, otrzymuje duży przydział papieru i osiąga nakład stu lubo dwustu tysięcy. Powieść oryginalna, ale niepolityczna, prawie nie istnieje. Chodzi więc tylko o stopień jej użyteczności. Zdarza się jednak często, przy elastyczności polityki sowieckiej, że pewne tematy są niespodzianie skazane na niepopularność. Przeciwnie, zjawia się zapotrzebowanie na dzieła literackie zachęcające do szybszego tempa zasiewów, jak to się zdarzyło wiosną tego roku. Pisarz nie zawsze jest pewien, czy praca włożona w książkę opłaci się. Wytwarza to dość niebezpieczny stan poszukiwania tematów popularnych. Wiadomo mi, że niektórzy pisarze przychodzą wprost do „Gosizdatu” i poddają cenzurze swoje projekty. Dopiero po uzyskaniu aprobaty urzędnika kontynuuj ą pracę.

Może ktoś na to powiedzieć, że podobny stan rzeczy panuje również w krajach kapitalistycznych, że tam autor też szuka tematu popularnego i że również idzie za modą.

Prawdą jest również, że pisarz niewygodny klasie posiadającej bywa zwalczany. Jest tu jednak mała różnica. Choćby ta, że wiemy o tych pisarzach niewygodnych i czytamy ich. W Rosji po prostu nie istnieją. Warto wspomnieć również o jeszcze innym fakcie. Książki pisarzy sowieckich, tłumaczone na języki europejskie, są to przeważnie utwory tzw. poputczikow, czyli pisarzy idących w życzliwym dystansie od komunizmu. Księgarnie rosyjskie zawalone są masami autorów prawie w Europie nie znanych i trudnych do przetłumaczenia, na skutek ich czysto partyjnej, lokalnej i utylitarnej działalności. Zdarzają się przecież dość zabawne paradoksy. Wydawnictwo państwowe poza propagandą ma także na celu interes handlowy. Chodzi również o zarobek. Nie można więc negować zapotrzebowań rynku. Dowiadywałem się w „Gosizdatie” o nakłady różnych książek i nie bez zdziwienia dowiedziałem się, że ogromnym pokupem cieszy się powieść kryminalna. Przekłady Wallacea znaleźć można w każdej czytelni.

Kiedyś przysiadłem na skwerku moskiewskim obok jakiejś komsomołki w czerwonej chustce. Entuzjasta bardzo życzliwym okiem patrzył na tę dziewczynę, która pewnie po wyjściu z fabryki z książką w ręku samotnie siedziała w ogrodzie. Sceptyk, który zawsze lubi wszystko wiedzieć dokładnie, zerknął okiem na książkę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że był to stary poczciwy Dumas, Wicehrabia de Bragelonne albo Dwadzieścia lat później. O czym więc marzyła ta dziewczyna w letnie popołudnie? Lękam się, że marzenia jej były skierowane w stronę pięknych przedstawicieli klasy posiadającej, ozdobionych jedwabnymi wąsikami i uzbrojonych w białą broń epoki feudalnej. Cóż robić? Potrzeba bajki i oderwania się od rzeczywistości jest starym nałogiem. Opowiadano mi fakt dość żywo ilustrujący to poszukiwanie nowych, a raczej bardzo już dawnych emocji.

Do Moskwy przyjechał teatr prowincjonalny, który miał w repertuarze starą farsę węgierską Dobrze skrojony frak. Stało się to oczywiście na skutek niedopatrzenia cenzury prowincjonalnej. Głupie farsidło zdobyło tak wielkie powodzenie w Moskwie, że policja musiała najpierw rozpędzać tłumy przed teatrem, a nazajutrz rozpędzić aktorów. Wyobrażam sobie, jak silne wrażenie musiała robić sztuka, w której nic się nie mówi o walce klasowej, sabotażu i piatiletce.

Publiczność łaknąca farsy salonowej, dziewczyna czytająca Dumasa są to objawy nie pozbawione znaczenia, gdyż przypominają nam o prawach kontrastu i reakcjach, które muszą się budzić. Kto wie, czy przyszłe pokolenie rosyjskie, wychowywane w dyscyplinie partyjnej i w ślepym posłuszeństwie wobec wymagań rządu, nie wniesie pierwiastków buntu i sprzeciwu. Wychowanie klasztorne rodzi często ateuszów. Wszelki przymus wywołuje reakcję. Rozmawiałem w Rosji z dyrektorami teatrów, reżyserami filmowymi, z pisarzami i ludźmi nauki. Wszyscy oni robią dzisiaj wrażenie koni zaprzęgniętych do ciężkiego wozu. Na oczach mają jak konie coś w rodzaju zasłon, nie pozwalających spojrzeć ani w lewo, ani w prawo. Podobny stan rzeczy nie może się długo utrzymać. Sprzeczny jest nie tylko z potrzebą opozycji i krytyki, ale co ważniejsze, z pragnieniem ulepszania. Wydaje mi się, że do tego rodzaju twórczości zbiorowej potrzebna jest atmosfera ufności. Gdzie jak gdzie, ale właśnie w Sowietach pisarz powinien mieć silną potrzebę mówienia prawdy, namiętną chęć wytykania błędów i głupstw, prawdziwego współdziałania w budowie nowego życia i nigdzie nie jest to tak trudne, a nawet niemożliwe. Gdy mówiłem z pisarzami, odpowiadali mi zawsze, że samokrytyka istnieje w Sowietach, że jest żywa i czujna, albo też odpowiadali, że mają zupełne zaufanie do polityki rządu i że nie czują żadnej potrzeby walki. Niestety, nie mogę dać temu wiary. Miedzy polityką państwa a pracą pisarza czy artysty stoi urzędnik i to urzędnik wyposażony we władzę i tak złośliwy jak bakterie w czasie ciężkiej epidemii.

Wychwalanie własnego państwa jest typowe dla młodych i niewyżytych szowinizmów. Bernard Shaw może sobie pozwolić na to, aby stale poza granicami swego kraju nazywać Anglików narodem głupców, co zresztą wzbudza w nas uczucie sympatii i dla pisarza, i dla jego narodu. W Rosji naiwne samochwalstwo jest cechą niemal powszechną. Podawano mi na przykład ogromne liczby nakładów książek, ale wcale nie większe od nakładów przedrewolucyjnych. Mówiono mi o ogromnych bibliotekach przekładów z literatur obcych, przemilczając, że przeważająca liczba tych tłumaczeń wyszła przed wojną i że obecnie tłumaczy się bardzo niewiele. Z autorów obcych największym powodzeniem cieszy się w sferach literackich John dos Passos. Paru pisarzy powiedziało mi, że jest to ich ulubiony autor. Stawiają go wyżej od Sinclaira i Dreisera. Nie wiem, czemu przypisać popularność Passosa w Rosji. Być może gra tu rolę fragmentaryzm jego techniki, kolektywne ujmowanie życia i to, że bohaterem nie jest człowiek, ale środowisko. Proust jest tłumaczony, a raczej zaczęto go tłumaczyć i wydawnictwo utknęło na paru tomikach. Conrad, Wells, Russell, Huxley są prawie nie znani i to właśnie w sferach literackich. Dość zabawny charakter ma wielka popularność Shawa jako przyjaciela Sowietów. Po jego enuncjacjach na temat Rosji jest on wychwalany i czczony przez prasę, ale żadna z jego sztuk nie jest grana. Mówi się, że największy dramaturg świata jest przyjacielem bolszewików, ale sztuki jego, widać, uważane są za wrogie bolszewizmowi, bo się ich w Rosji nie pokazuje.

O samej produkcji książki przez „Gosizdat” słyszałem wiele dobrego. Książka dociera do wszystkich najdalszych punktów Rosji. Organizacja oparta jest na czytelniach robotniczych i klubach. Książka nie jest przeznaczona dla jednostki i stosunkowo mało ludzi w Rosji kupuje ją na własność. Cały nakład zostaje rozdzielony między zrzeszonych odbiorców, tak że często po wyjściu książki prywatny czytelnik w księgarni w Moskwie nie może dostać egzemplarza, gdy tysiące tomów idą na Syberię albo na Ukrainę. Autor faworyzowany przez „Gosizdat” zarabia dużo. Za arkusz druku dostaje około czterystu rubli, a suma ta rośnie w zależności od wysokości nakładu. Również honoraria w prasie sowieckiej są dość wysokie.

Prasa jednak mało korzysta z literatury. Każdy, kto czytuje „lzwiestja” albo nawet „Czerwoną Moskwę, wie, że nie ma tam prawie zupełnie beletrystyki ani felietonu. Na pierwszej stronie zjawia się od czasu do czasu urzędowy wiersz Demjana Biednawo, o którym mówią, że jest to samyj bogatyj czełowiek w Rossiji. Gazeta nie pomieszcza wypadków ani opisów zbrodni. Rubryka sadowa ogranicza się tylko do wielkich procesów. W całości numer pisma sowieckiego przypomina raczej poważny biuletyn jakiegoś towarzystwa przemysłowego. Miejsce, które u nas zajmuje skandal, polityka, teatr i reklama, tam wypełnione jest sprawozdaniami z frontu przemysłowego. Zamiast aktorek lub morderców na pierwszych kolumnach widzi się portrety udarnikow, nowych bohaterów pracy. Każdy numer pisma nafaszerowany jest cytatami z Lenina i Stalina. Głód na nowe cytaty jest tak wielki, że cytowane są czasem pojedyncze słowa, jak np. Naprzód! jak powiedział tow. Lenin” albo „Nie ulegniemy! jak powiedział tow. Kalinin”. Cytaty często są opatrzone cyframi i numerami tomów, stron i wierszy, co pogłębia jeszcze podobieństwo do wersetów z Biblii. Jak dalece dogmatycznie traktowane są słowa Lenina, dowodzi fakt, że w polemice wystarczy znaleźć cytat z Lenina sprzeczny ze zdaniem przeciwnika, aby tym samym zakończyć dyskusją. Dlatego uczony w piśmie jest zawsze zwycięzcą.

Z każdego numeru pisma sowieckiego bije przecież powaga i wysiłek pokolenia budującego i walczącego. Nie trzeba zapominać, że w Rosji ludzie przeważnie wierzą w to, co robią. U nas w Europie zawiera się pakty, w które się nie wierzy, dziennikarz bez wiary napada i bez wiary wychwala. Nie wierząc gani i nie wierząc piętnuje. Kupiec robi transakcje, w które nie wierzy, bankier nie wierzy w pieniądz, a dyskonter w weksle, urzędnik nie wierzy w celowość swego urzędowania, a robotnik w sens i trwałość swej pracy. Sad wydaje wyroki nie wierząc w ich skuteczność. Wiara w socjalizm, którą żyje proletariat rosyjski, kryje w sobie wiele niebezpieczeństw i jest przyczyną wielu niesprawiedliwości. A przecież ten budujący się socjalizm stanowi cały urok i piękno życia nowej Rosji.



Rozmowa z Pudowkinem


W dawnej restauracji „Jar” jest teraz wytwórnia kinematograficzna. Gdy zajeżdżamy, przed dom wysypuje się tłum statystów. Widocznie jest przerwa w zdjęciach. Mam się tu spotkać z Pudowkinem, największym reżyserem sowieckim, z genialnym twórcą Burzy nad Azją. Pudowkin kreci teraz nowy film pt. Tieplochod Piatiletka. Film dzieje się w Rosji i tłum stojący przed wytwórnią jest ucharakteryzowany właśnie na tłum moskiewski. Statyści stoją na ulicy i łatwo można porównać, jak wygląda prawdziwy tłum i jak wyglądają pokazowe manekiny robotników sowieckich. Statyści ucharakteryzowani są na dobrze ubranych. Wszyscy maja czapki i bluzy robotnicze, większość ma długie buty. Stoją przypudrowani na fioletowo w słońcu ulicy moskiewskiej, a obok stoi prawdziwy tłum ludzi bosych, brudnych i oberwanych i przygląda się statystom. Te dwa tłumy można by użyć za reklamę piatiletki. Nad jednym tłumem wywiesić napis: Przed użyciem, a nad drugim tłumem ślicznie ubranym: Po użyciu.

Dowiaduję się, że Pudowkin wyjechał już do domu i że tam na mnie czeka. Nie bez ciekawości pukam do dość odrapanych drzwi. Nie zanosi się na to, żeby mieszkanie wielkiego reżysera miało oranżerię i basen. Nie prowadzi mnie przez amfiladę pokoi wygalonowany lokaj. Otwiera mi drzwi sam gospodarz. Pokoik, nie oddzielony od klatki schodowej niczym prócz drzwi, podzielony jest drewnianym przepierzeniem. Pudowkin ma twarz pełną ekspresji. Znamy go zresztą z filmu Żywy trup, w którym grał w Berlinie. Sposób wyrażania się wielkiego reżysera przypomina rzucanie ręcznych granatów. Słowa pędzą ze świstem i wybuchają przy końcu zdania. Opowiada mi treść swego nowego filmu, ale prosi o dyskrecję, bo wiele jeszcze może ulec zmianie. Dlaczego mi wiec o tym mówi? Prawdopodobnie dlatego, że nie może mówić o czym innym. Pyta mnie o kino polskie, jakie są nasze filmy? W pewnym miejscu braknie mi dość ostrego i dosadnego rosyjskiego słowa. Nie pamiętam, czy chodziło o słowo „szmira” czy o słowo „tandeta”.

— Niech pan mówi po polsku — wtrąca z uśmiechem Pudowkin. Okazuje się, że zna on świetnie język polski, bo spędził parę lat w obozie jeńców, w jednym baraku z Polakami. Przypomina mi to pozdrowienia, które przywiozłem dla niego z Warszawy. Wieloletni towarzysz jego z obozu jeńców, inżynier Raue, którego poznałem w pewnym bardzo zaprzyjaźnionym domu w Warszawie, polecił mi, jeśli znajdę gdzie w Rosji Pudię, serdecznie go pozdrowić. Dawny jeniec Pudowkin jest dziś jednym z największych artystów współczesnych. Mówi mi o metodzie i środkach swej pracy. Musi fabułę sam przebudować i nagiąć do wizji czysto plastycznych. Scenariusz może mu dać tylko temat i podnietę. Rząd sowiecki nie skąpi pieniędzy na film. Nakręcanie Burzy nad Azją kosztowało olbrzymie sumy, a praca łącznie z montażem trwała prawie cały rok. Mówimy po polsku, ale krępuje mnie to ze względu na asystującego nam operatora, który pewnie nie rozumie. Proszę go więc o wybaczenie.

— Może pan mówić, bo ja w Polsce urodzony — odzywa się po polsku. — Proszę pana, czy w Warszawie są jeszcze biała kawa i „ciastki”? A restauracja Lijewskiego otwarta?

Okazuje się, że znakomity operator jest synem jakiegoś urzędnika czy może policjanta rosyjskiego z Warszawy i że tam się urodził i spędził dzieciństwo.

Pudowkin wiele pracy poświęca teraz stronie dźwiękowej filmu. Nie uważa obecnego poziomu udźwiękowienia filmów rosyjskich za wystarczający. Żegnam się i wychodzę z uczuciem podziwu dla wielkiego reżysera. Bije od niego rozmach, talent i zadowolenie z pracy. Przy wyjściu operator zagaduje mnie raz jeszcze:

— A sznycle wiedeńskie jest? A panienki w alei chodzą?

Uspokajam go, że nic się u nas na szczęście nie zmieniło pod względem sznycli, choć, niestety, prócz sznycli niewiele w ogóle mamy.

Spotkanie z Pudowkinem było pełne wdzięku. Rozmowy podobne są, niestety, dość rzadkie w Sowietach. Przeważnie bolszewicy mają dziecinny zwyczaj wychwalania wszystkiego co sowieckie i nawet przypisywania sobie rzeczy nie istniejących albo też istniejących już od dawna. Dama, oprowadzająca mnie przez pierwsze dni pobytu w Moskwie, była pod tym względem wielce zachłanna. Kiedyś przejeżdżałem z towarzyszką Bronstejn koło Oktiabrskawo wokzała i spytałem, co to za gmach.

— To jeden z naszych dworców kolejowych.

— Imponująca budowla — powiedziałem — można wam powinszować. Czy dużo podobnych dworców wybudowaliście w Rosji?

Wiedziałem dobrze, że mówimy o starym dworcu z czasów carskich. Miałem nadzieję, że towarzyszka Bronstejn lojalnie wytłumaczy mi, że dworzec ten nie jest zasługą obecnego ustroju. Diabła tam! Połknęła ten dworzec i wszystkie inne dworce moskiewskie. Podrażniony nieco tym żarłocznym apetytem, spytałem ze wschodnią chytrością, czy bolszewicy wybudowali kolej przez całą Rosję i czy można przejechać koleją całą Syberię aż do Pacyfiku.

— Oczywiście — odpowiedziała z dumą — mamy bezpośrednie połączenie Moskwy w Władywostokiem, a obecnie wybudowaliśmy słynną linię kolejową „Turksib”.

Linię tę istotnie wybudowali bolszewicy, ale kolej transsyberyjska jest dostatecznie znana sprzed rewolucji i nie było powodu przemilczać, że wybudował ja rząd carski. Są to, oczywiście, drobne naiwnostki, ale obrazują one cały urzędowy ton propagandy sowieckiej.

Mam wrażenie, że gdybym się spytał, jak długo istnieje zorza polarna, próbowano by mi wmówić, że jest to zdobycz zwycięskiej rewolucji październikowej.



Dlaczego nie piszę o piatiletce?


Czytelnik może być zdziwiony, że pisze o wszystkim, tylko nie o tym, co na zewnątrz reklamowane jest jako rzecz najważniejsza, tzn. o piatiletce. Nie mówię nic o bawełnie sowieckiej zagrażającej Stanom Zjednoczonym, nie opisuję Magnitogorsków. Stalingradów, Dnieprostrojów itd. Ale przecież to wszystko, co mógłbym napisać na temat uprzemysłowienia Rosji, byłoby z konieczności czerpane z drugiej ręki, i taki elaborat kompilacyjny na temat kolektywizacji wsi, handlu sowieckiego albo znaczenia „Turksibu” nie przedstawiałby wartości dla czytelnika. Podziwiam beztroskę literatów, którzy wpadają w łatwą kokieterię operowania danymi statystycznymi i niedokładnie im znanymi faktami. Gdybym chciał uczciwie oświetlić sama tylko sprawę nafty sowieckiej, musiałbym poświęcić temu całą piatiletkę mego życia, a nie mam pewności, czy do tego czasu nafta w ogóle nie stanie się czymś nieznaczącym i mało ważnym. Myślę, że w oczach ludzkich odbijają się traktory, i nafta, i sól. Same fabryki i maszyny nie są w Rosji niczym nowym. Nie ma tam ani w części tej twórczej pracy techniki, jaka jest w Niemczech albo Ameryce. Maszyny są sprowadzane z Ameryki. Kierują nimi amerykańscy spece. Nawet chluba Sowietów, Dnieprostroj, jest dziełem Amerykanina Coopera. Piatiletek technicznych na świecie było wiele. Tempo „rozbudowy” przemysłowej Rosji było już podobno przed wojną ogromne, a Stany Zjednoczone, reprezentowane w 1900 r. na wszechświatowej wystawie w Paryżu przez wigwamy ze skór, po latach czternastu były największą potęgą przemysłowa świata. Rosja w technice nie jest twórcza. Chwalebny pęd cywilizacyjny nie wsławił się wielkimi zdobyczami. Na razie chodzi o to, żeby dogonić Zachód, korzystając ze zdobyczy Zachodu. Jakie będą skutki tego uprzemysłowienia szóstej części świata, trudno mi jest wyrokować, a nawet wróżyć. Parę dni temu zwrócił się do mnie pewien dziennikarz łódzki z prośba o wywiad. Gdy tłumaczyłem mu, że wszystko, co wiem o Rosji, piszę w swoich artykułach i nie mam nic prywatnie do wyjawienia, zwierzył mi się, że chodzi mu o syntezę. Kazałem mu przyjść za dwadzieścia lat, ale mam wrażenie, że wtedy naznaczę mu nowych lat czterdzieści. Mnie przede wszystkim i jedynie interesuje, jak eksperymenty sowieckie odbijają się na człowieku. Nigdy w dziejach świata nie umieszczono człowieka w takiej temperaturze i pod takim ciśnieniem, i dlatego ciekawe są tu nawet kalectwa psychiczne. Przemysł sam w sobie nie jest tu ani twórczy, ani interesujący.

Zajmująca jest tylko sprawa, przez kogo i dla kogo jest budowany, bo takie same budynki fabryczne, jakie buduje teraz Rosja, stoją o paręset kilometrów na zachód, w Niemczech, puste i bezczynne. Ponieważ bardzo mnie obchodzi, z jakich części składa się człowiek w Rosji, jak się go montuje, oliwi i odżywia, jak ta maszyna myśli i jak się czuje, wolę mówić z tokarzem niż oglądać z Niemiec sprowadzoną tokarnię. Dlatego, gdy mi proponowano zwiedzenie wystawy traktorów fabrykacji sowieckiej, wolałem pójść do sądu i przysłuchiwać się sprawom przed trybunałem wymierzającym doraźną sprawiedliwość.



Sąd


Każde miasto ma miejsca, gdzie najłatwiej jest podejrzeć prawdę, są szpary pozwalające przeniknąć przez mury ponurych domów, ukrywających w ciasnych klatkach cierpienia i nadzieje ludzkie. Sąd jest właśnie takim miejscem ogromnie cennym dla obserwatora. Po raz pierwszy do sadu na moje żądanie zaprowadziła mnie towarzyszka Bronstejn. Zaglądaliśmy do paru sal, aż wreszcie moja opiekunka wybrała jakiś odpowiedni proces. Była to sprawa mieszkaniowa. Podobno osiemdziesiąt procent spraw w Moskwie są to sprawy o eksmisję i zatargi na tle współżycia ludzi w jednym pokoju czy też paru rodzin w jednym mieszkaniu.

W Sowietach są adwokaci zawodowi. Oskarżony zawraca się do związku i związek wyznacza obrońcę. Jest to więc rodzaj obrony z urzędu. Podobny stan rzeczy wydaje mi się bardziej moralny od panującego u nas. Wielki defraudant ma u nas zawsze wielkiego adwokata, wielki złodziej jeszcze większego obrońcę. Pieniądze zdobyta oszustwem lub zbrodnią idą często na to, aby sąd dzięki krętactwom biegłego obrońcy nie mógł sobie wyrobić prawdziwego obrazu przestępstwa. Przy systemie obrony z urzędu, zwłaszcza w sprawach cywilnych, obie strony mają te same szansę. Można dostać adwokata idiotę albo znakomitego obrońcę.

Jest to coś w rodzaju losowania i myślę, że przypadek jest moralniejszy od wpływu pieniądza na wymiar sprawiedliwości. Pytam się towarzyszki Bronstejn, co się dzieje, gdy oskarżony zwraca się do związku obrońców i prosi o jakiegoś specjalnego adwokata.

— Oczywiście, może to uzyskać, ale to są adwokaci bardziej wzięci, i związek bierze za nich większe honoraria.

Znaczy to po prostu, że nic się prawie nie zmieniło. Kto ma więcej pieniędzy w Rosji sowieckiej, ten ma korzystniejszy dla siebie wymiar sprawiedliwości, o ile oczywiście dobry adwokat może coś poradzić. No tak. Ale przecież wyroki w sprawie krzywd i niesprawiedliwości, jakich doznaje człowiek, padają nie z ust urzędników zależnych od władzy, nie z ust rutynistów sędziów, ale z ust towarzyszy proletariackich. Sędziami wówczas będziem my!. Lud sam siebie sadzi. Tylko że ten lud nie jest czymś jednolitym i że nie każdy obywatel jest równy w obliczu prawa. W sądzie sowieckim można się spotkać z wiele znaczącą egidą: Sąd służy obronie interesów proletariatu. Temida sowiecka nie jest ślepa. Ma ona otwarte jedno oko. Oko lewe. Pochodzenie klasowe stron ma wpływ na wyrok sądu. Jak dawniej zeznanie generała w orderach więcej moralnie znaczyło od zeznania chłopa czy robotnika, tak dziś świadek lub nawet oskarżony czy skarżący, gdy staje przed sądem z książeczką sojuza, śmiało patrzy w oczy sądzących towarzyszy.

Siadam w sali sądowej możliwie blisko stołu sędziowskiego i słucham uważnie. Sprawa toczy się o to, że w pokoju mieszka trzech mężczyzn. Jeden z nich występuje z powództwem. Żąda usunięcia młodego, chudego człowieka o zaczerwienionych oczach. Oskarża go o palenie światła w nocy, o krzyki, o to, że rozmawia sam ze sobą. Chudy młodzieniec mówi słabym głosem. Ledwie mogę go dosłyszeć. Tłumaczy, że przygotowuje się do egzaminów uniwersytetu wieczornego, a w dzień pracuje w fabryce. Przedstawia jakieś papiery. Po obu stronach występują adwokaci. Dwaj starsi już panowie, z których jeden jest w drewnianych trepkach na bosych nogach. Sąd składa się z trzech osób. Przewodniczącym jest Żyd w binoklach, typowy student przedwojenny w rubaszce. Po lewej stronie siedzi kobieta, jakaś robotnica fabryczna w czerwonej chustce na głowie, po prawej — drab z kałmucką twarzą. Na sali panuje zaduch i nuda. Sprawa nerwowej choroby jednego z sublokatorów nie jest w ogóle rozpatrywana. Gdyby nawet uznano to cierpienie, cóż by z tego wynikło? Miejsc w szpitalach dla nerwowych nie ma. Mówiono mi, że wszystkie zakłady są przepełnione i że pobyt tam jest gorszy niż w najstraszliwszym więzieniu. Badanie chorych w Rosji zawsze było taktowane przez władze dość niechlujnie. Ja osobiście, gdy stawałem z poboru do wojska rosyjskiego, byłem jako krótkowzroczny odesłany na badanie do szpitala rządowego. Kazano mi tam leżeć w łóżku obok chorych na tyfus. Próżno tłumaczyłem, że nic mi nie jest i prosiłem dyżurnego feldfebla sanitarnego, aby mi pozwolił wstać.

— Izwoltie, ja tolko blizorukij.

— Ty swołocz, leżi.

To było wszystko, co mogłem usłyszeć. Sądzę, że niewiele się pod tym względem w Rosji zmieniło. Prosiłem parę razy o pozwolenie zwiedzenia moskiewskich szpitali, ale zwodzono mnie obietnicami. Znalazłem w końcu w Moskwie jakąś dzielnicową lecznicę dla przychodzących chorych i wlazłem tam bezceremonialnie. Zapachniało mi od razu dawnym brudem rosyjskim, karbolem i onuczkami. W szafkach z narzędziami szyby były potłuczone i we wszystkich kątach pokoju leżały owinięte w gazety paczki, miotły, kubły i jakieś stare graty. W jednym kącie pokoju okulista sprawdzał wzrok za pomocą tablic z literami, a o parę kroków w drugim kącie siedzieli ludzie z wrzodami i jakaś kobiecina z chorym dzieckiem.

Wydawać by się mogło, że chory nerwowo młodzieniec nie powinien zostać w jednym pokoju z ludźmi zdrowymi, ale sąd po krótkiej naradzie wydaje wyrok pozwalający pozostać w pokoju choremu młodzieńcowi. Jest to proste umycie rąk. Sąd nie może nic pomóc żadnej ze stron. Sprawiedliwość jest tu bezradna jak lekarz u nędzarza chorego na gruźlicę. Lekarz mówi wtedy: musi się pan dobrze odżywiać. Tu sąd radzi lokatorom, aby próbowali żyć w zgodzie.

Sad nie robi wrażenia instytucji ożywionej nowych duchem. Nie ma tu tchnienia świeżości nowych form życia. Po brudnym gmachu włóczą się zastraszone chłopki z dziećmi przy piersiach, na ławkach w korytarzach wysiadują całymi godzinami jacyś senni ludzie. W ciasnych pokoikach ślęczą urzędnicy sadowi zarzuceni stosami papierów. Ma się wrażenie, że człowiek zagnany w tę pułapkę sądową jest tak samo bezradny i zdany na łaskę urzędników jak dawniej, a może nawet bardziej niż w sadach carskich. Czas czekających nie ma tu dla nikogo znaczenia. Kłopoty czy cierpienia jednostki nie mają prawdziwej wagi. Jest w tym bagatelizowanie spraw doczesnych wobec wielkich nadziei budowania sprawiedliwości powszechnej. A może tylko brak zdolności ujmowania życia w ramy konstrukcji, brak zdolności organizacyjnych, bez których socjalizm może być równie nieznośny jak monarchia? W instytucjach sowieckich nie ma już gorączki pierwszych dni burzenia starego ładu, ale trudno mi dostrzec gorączkę budowania. Braki, które pomniejszają biologiczną wartość życia ludzkiego, uważa się tu już za zło konieczne. Z równą biernością czeka w korytarzu sądowym chłop, który przyjechał z zapadłej prowincji, jak inteligent w ogonku po naftę.

Na temat sądów rosyjskich słyszałem wiele rzeczy ponurych i okrutnych. Nie piszę o rozstrzeliwaniu ludzi bez sądu, o masowych egzekucjach dokonywanych przez jakiegoś zboczeńca seksualnego, o nagrodach, które wyznaczone są dla konwojentów na wyspach Sołowieckich. Opowiadano mi, że żołnierz za zabicie zbiega otrzymuje tam dziesięć rubli nagrody. Można sobie wyobrazić, jakie moralne skutki ma takie premiowanie zabójstwa. Nie piszę o tych wszystkich sprawach, jak o faktach, gdyż są to nie sprawdzone pogłoski, mimo że to, co widziałem w Sowietach, usprawiedliwiałoby wiarę w możliwość takiego okrucieństwa. Nie trzeba się zakradać do podziemi domu na Łubiance, aby spotkać się z twardym, mściwym wyrazem oczu człowieka sprawującego władzę. Kat z czereznyczajki był upiorem rewolucji. Teraz upiorem jest znudzony urzędnik.

Widziałem takiego sędziego z papierosem w ustach na sprawie bandyckiej. Znając już drogę do sadu, wybrałem się tam sam i trafiłem na rozprawę przeciw trzem młodym chłopcom oskarżonym o napad na kułaka. Sala, w której odbywała się rozprawa, miała wygląd bardzo swoisty. Na czymś w rodzaju estrady stał fortepian. Na ścianach wisiały portrety Lenina i Stalina. Sala była ozdobiona czerwonymi afiszami, festonami z czerwonej bibułki i lampionami. Widocznie wieczorem służyła za pokój klubowy albo też były to resztki po jakimś partyjnym zebraniu. Zarówno sędzia, jak oskarżeni i konwój palili papierosy. Żołnierze z bagnetami dozorujący oskarżonych skręcali sobie papierosy, używając zamiast bibułki kartek książki.

Sprawa była prosta. Dwóch chłopaków złapano na gorącym uczynku. Przyszli nocą do zamożnego chłopa i ograbili go. Zamożność tego chłopa była dość rzewna. Zabrali mu paczkę herbaty sowieckiej, parę bonów i kilkanaście rubli papierowych. Sprawa była prosta, jeśli chodzi o dwu, których złapali. Trzeci twierdził, że był przypadkowo przed chałupą i że nie ma nic wspólnego z bandytami. Był jednak obcy we wsi i obecność jego wydała się podejrzana. Wszystkich trzech skazano jednakowo. Po dwa lata więzienia, czyli domu przymusowej pracy. Sędzia z wyraźną niechęcią przysłuchiwał się uwagom adwokata próbującego wyodrębnić sprawę trzeciego oskarżonego. Był wyraźnie znudzony i zły na obrońcę. Po co to komplikować? W sprawie tej, kiedy na zapytanie sędziego jeden z oskarżonych odpowiedział, że przez ostatnie miesiące nigdzie nie pracował, sędzia ożywił się i rzekł energicznie:

— A czy wiecie, że już to jest przestępstwem?

Praca jest legitymacją wszędzie, nawet przed sądem. W samym wymiarze kary wzięto również pod uwagę pochodzenie klasowe stron. Oskarżeni byli z pochodzenia proletariuszami. Napadnięty był znienawidzonym kułakiem. Jak mi mówiono, w wypadkach napadów na instytucje sowieckie stosuje się zawsze karę śmierci. Każda sprawa wchodząca w zakres przestępstwa politycznego ma ciężki i poważny charakter. Znane są wszystkim liczne procesy o sabotaż, wytaczane inżynierom i specom. Wymiar kary w przestępstwach kryminalnych jest bardzo łagodny w porównaniu z przestępstwami politycznymi. Motywy ideowe nie są okolicznością łagodzącą, wręcz przeciwnie, stanowią najgroźniejsze oskarżenie. Sądy sowieckie są łagodne wobec urodzonych przestępców. Wobec ludzi urodzonych w środowisku burżuazyjnym są nieubłagane. Przestępstwo wobec państwa jest dowodem nieuleczalnej zbrodniczości. Miałoby się ochotę popatrzeć z bliska w zimne, niebieskie oczy takich sędziów z Łubianki. Czy w oczach tych jest sama tylko nienawiść i okrucieństwo? Nie. Być może jest tam jeszcze niecierpliwość wobec przeszkód stawianych na drodze socjalizmu, gniew wobec szkodnictwa niebezpiecznego w tak ważnej i trudnej dobie budowania nowego ulepszonego życia. Chociaż prawdopodobniejsze jest, że uczucia te żywią ludzie tworzący nowy ład i rządzący Rosją, a nie urzędnicy, którzy traktują sąd i egzekucję jak swój chleb codzienny. W oczach tych sędziów, lękam się, znaleźć można nie okrucieństwo zwierzęce, ale coś gorszego: człowieczą nudę.

Poczucie bezpieczeństwa, tak potrzebne dla rozwoju duchowego jednostki, istnieje w Sowietach w małym stopniu. Wzajemne, ustawiczne szpiegowanie się wnosi atmosferę nieufności wobec najbliższych ludzi. Przy tak niechlujnym aparacie sadowym i wyrokach administracyjnych każdy donos ma w sobie niebezpieczeństwo ostateczne. Spotkałem się ze zdaniem, że w Rosji boją się tylko ludzie, którzy nie maja czystego sumienia. Takie wyjaśnienie nie bardzo uspokaja. Tam gdzie jedyna zorganizowaną potęga, sprawna i czujną, jest GPU, chaos panujący w innych dziedzinach życia naraża na wieczne niepokoje i niebezpieczeństwa. Nie wiem, czy uczucie głodu jest straszniejsze od uczucia strachu. Przed uczuciem strachu ratuje nas brak wyobraźni i niechęć myślenia o niebezpieczeństwach, które czekają na nas i które sami zwiększamy własną wolą lub biernością. Za sceną naszego życia pracuje ukryta w kulisach wielka fabryka cierpień, które nas pewnego dnia nawiedzą. W czasie pracy naszej, zabawy czy odpoczynku pełną parą pracują fabryki, gromadząc gaz trujący dla naszych płuc i kule śmiertelne dla naszego ciała. Wśród wielu niebezpieczeństw, na które jesteśmy narażeni, żyjemy trochę jak lunatycy na gzymsach domu.

Rosjanie żyją w strachu przed własną władzą. Prócz niebezpieczeństw wojny, mniej groźnej dla ogromnych przestrzeni Rosji niż dla naszych stłoczonych w Europie miast, prócz niebezpieczeństwa głodu, ciągle jeszcze aktualnego w Rosji, żyją Rosjanie w ustawicznej, codziennej czujności. Żyją trochę jak żołnierze w okopach poza linią ognia, niepewni jednak, czy noc nie przeniesie ich na pierwsze pozycje. Każdy dzwonek rozdzierający nocną ciszę może zwiastować rewizję i aresztowanie. Każde nieostrożne zdanie może być przyczyna dochodzenia. Człowiek zły ma środki, których dostarcza mu panujący w kraju terror. Narazić się komuś znaczy czasem to samo co narazić się państwu, bo aparat karzący działa za naciśnięciem byle sprężyny. Z drugiej zaś strony zrównanie poziomu życia osłabia niebezpieczeństwo. Niewiele może stracić człowiek, który nic nie ma. Wyroki śmierci stosuje się w Rosji przeważnie w sprawach większego rezonansu i wobec ludzi na wybitniejszych stanowiskach. Zesłanie na wyspy Sołowieckie jest postrachem dla wielu, ale najpopularniejszy jest w Sowietach lęk o utratę pożywienia. Na skutek donosu czy jakiejś drobnej winy państwo może odebrać pajok. Państwo może dać obywatelowi wołczij bilet, może go zepchnąć w szeregi liszeńców. Państwo jest jedynym rozdzielcą pracy i pożywienia i dlatego przestępstwo wobec państwa ma skutki fatalne. Dolę takich liszeńców łagodzi nie dość sprężysta organizacja życia państwowego i ogromne rozmiary kraju. Wystarczy czasem wyjechać do innego miasta, aby korzystać tam z wszelkich przywilejów proletariusza. W krajach kapitalistycznych człowiek zrujnowany, staczając się do domu noclegowego, traci we własnym moralnym poczuciu. Do wszelkich innych strapień dochodzi jeszcze ciężar poniżenia. W Sowietach profesor uniwersytetu, wyrzucony z uczelni i związku jako podejrzany o sabotaż, może w szczęśliwym wypadku dostać się do fabryki w Magnitogorsku albo gdzieś na Syberii i awansować w ten sposób na najzaszczytniejsze miejsce fabrycznego proletariusza, dzięki czemu może mieć znowu władzę nad innymi profesorami. Jest to coś w rodzaju prawdziwych montagnes russes. W paru sztukach sowieckich spotkałem się z takim typem proletariusza ukrywającego swe pochodzenie.

W Sowietach niemożliwa jest do pomyślenia burza, jaka wybuchła z powodu sprawy Sacco i Vanzettiego, niemożliwy jest nawet rezonans morderstwa Matteotiego. Opinia nie jest zdolna do żadnych odruchów z wielu przyczyn. Przede wszystkim państwo ma monopol na dostarczanie wiadomości. Nie ma ani prasy opozycyjnej, ani niezależnej. Krzywda dokonana na jednostce przeważnie nie dochodzi do wiadomości ogółu. Odpowiedzialność za wszelkie wystąpienia przeciw sądom jest zbyt wielka, a nade wszystko ludzie są zbyt wymęczeni i zobojętniali na cudze nieszczęścia. Skazany niewinnie nie ma w Sowietach żadnej nadziei, że śmierć jego wywoła poruszanie czy protesty. Obojętność ta jest nieznośnym ciężarem. Sądzę, że trzeba będzie długich jeszcze lat, aby w Rosji wróciło poszanowanie dla życia jednostki i groza wobec dokonywanej krzywdy. A przecież tam właśnie, w kraju budującym nowe życie zbiorowe i oskarżającym zgniły kapitalizm świata, pragnąłem bardziej niż gdziekolwiek zobaczyć żywe, namiętne pragnienie sprawiedliwości. Przez długie dni prześladowało mnie w Moskwie wspomnienie oczu, które widziałem w Muzeum Rewolucji na fotografii z czasów głodu 1922 r. Były to oczy chłopa i chłopki skazanych na rozstrzelanie za zbrodnię ludożerstwa. Oczy te miały wyraz zupełnego spokoju i błogości.



Parada


Przejazd przez plac Czerwony jest zamknięty. Wpuszczają tylko za biletami, bo na placu odbywa się wielka parada „Fizkultury”. Wszystkie organizacje sportowe i przysposobienia wojskowego przedefilują przed Kremlem. W czasie mego pobytu w Moskwie w przeciągu paru tygodni plac Czerwony był zamknięty trzy razy. Z powodu pogrzebu wybitnego komunisty, z okazji defilady straży ogniowej i parady gimnastycznej. Trzeba wiedzieć, że zamknięcie komunikacji z Zainoskworeczjem i nieprzepuszczanie przez plac Czerwony wywołują wielkie zamieszanie w mieście. Samochody muszą nadkładać parę kilometrów drogi.

Przedzieram się przez tłum i okazuję bilet upoważniający do zajęcia miejsca na trybunach. Przy rogu ulicy jest wielki ścisk i konni policjanci nacierają na tłoczących się. Jakiś stary brodiaga, ledwie umknąwszy spod konia, klnie z cała wspaniałą, odwieczną, tradycyjną, rosyjską potoczystością. Od setek lat narastały te soczyste słowa jak słoje drzewne. Nikt nie umie przeklinać jak Rosjanie i jeśli przeklinanie przynosi człowiekowi ulgę, to obywatele sowieccy wiele mogą przetrzymać mając taką pociechę i osłodę swoich cierpień.

Wynieść ranę tłuczoną spod kopyt koni policji rosyjskiej w dzisiejszej Moskwie nie byłoby rzeczą zaszczytną. Korzystając z chwilowego uspokojenia mieszkańców stolicy żądnych sensacji, przedzieram się przez kordon i znajduję swoje miejsce na trybunie Cały plac zajęty jest przez organizacje sportowe. Dzień jest chłodny, więc chłopcy i dziewczęta w krótkich gimnastycznych spodenkach ziębną i trzęsą się wyraźnie. Czekamy dobre pół godziny na początek defilady. Nagle rozlega się szmer i spada deszcz oklasków. Za trybunami dla publiczności, pod murami Kremla idą w asyście zziajanych i spoconych gepistów Stalin i Woroszyłow.

Stalin jest w długim płaszczu, Woroszyłow w mundurze wojskowym. Przechodzą szybkim krokiem za trybunami. Nikt się ich z tamtej strony nie spodziewał. Publiczność podnosi się, odwraca głowy. To niespodziane wyjście i ten krok szybki znamy już z dawnych czasów rosyjskich. Tak przemierzali ulice Warszawy carscy gubernatorzy. Nim się kto mógł zorientować. Stalin stał już w przygotowanej dla niego loży honorowej. Z mojego miejsca widzę wyraźnie grupkę najwyższych dygnitarzy sowieckich. Pan w czapce sportowej, o twarzy zoranej i ciemnej, ozdobionej wąsami i bardzo jasnymi oczami to Gorki. Rozmawia z Woroszyłowem i obaj się uśmiechają.

Stalina widzę po raz pierwszy. Oglądałem tylko z daleka jego rezydencję w Gorkach, otoczoną ogromnym czerwonym murem ukrywającym cały kompleks budynków. Mieszka on tam w idealnych warunkach kulturalnych i stołuje się wraz z wszystkimi dostojnikami w specjalnej kuchni dietetycznej. W najgorszych czasach aprowizacyjnych na stole w Gorkach jest wszystko, ale ten dobrobyt upozorowano przepisami lekarskimi. Stalin jest pod opieką lekarza, który mu przepisał dwa razy dziennie befsztyk z polędwicy, trzy razy dziennie świeże jarzyny, masło i jajka. Wszystko to przed użyciem wstrząsnąć i trzymać w miejscu ciemnym i ukrytym przed oczami głodujących obywateli. Mimo pogłosek o chorobie dyktator Rosji wygląda jak byk. Jest rosły, tęgi i ciemny na twarzy. Wreszcie zaczyna się defilada. Przemaszerować ma osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Idą drużyny fabryk traktorów, fabryk kaloszy, fabryk włókienniczych i warsztatów kolejowych. Materiał ludzki jest lichy. Mężczyźni o zapadłych klatkach piersiowych, kobiety o krótkich nogach i wydatnych biustach. Mało się widzi ładnych nóg, ramion i twarzy. Idą źle i nie w krok. Każda drużyna niesie swoją chorągiew, bogato haftowaną emblematami sowieckimi i napisami. Kostiumy są najróżniejszych kolorów i nie ma ani jeden drużyny, w której by wszyscy mieli jednakowe, niebieskie czy czerwone, porteczki. W szeregach widzi się nawet po prostu ludzi w gaciach, a przynajmniej połowa defiladujacych jest bosa.

Ale oto obraz się zmienia; na plac wychodzą drużyny karnie zwarte, bijące mocno rytm nogami, ubrane w kolory ujednostajnione. To robotnicy fabryk broni i amunicji. I znowu przewala się ubogi uszeregowany tłum, aby tym większy był kontrast dla drużyny GPU albo szkoły lotniczej. Wszystko, co ma związek z wojskiem, władzą albo przeszkoleniem wojskowym, jest sprawniejsze, lepiej ubrane i odżywione. Na wzniesieniu stoi komendant przeszkolenia wojskowego, który przyjmuje defiladę. Widzę tylko jego rękę wzniesioną do góry gestem pozdrowienia. Ręka ta jest biała jak papier. Po godzinie defilady chyba wszystka już krew ściekła z tej wzniesionej ręki i rozlała się na czerwonych transparentach, sztandarach i chorągwiach, wypełniających plac Czerwony.



Armia


Nie trzeba defilady, aby rozpoznać w wielkim mrowisku Moskwy okazy silniejsze i lepiej wyposażone. Szynele wojskowe nie maja dziur, przez które mróz syberyjski gryzie ciało. Buty wojskowe nie przepuszczają śniegu ani błota jesieni. Nie przeżyłem jednego dnia w Moskwie, abym nie spotkał oddziału maszerujących żołnierzy, abym widział niebo wolne od huczących nad miastem samolotów. Nieraz w środku miasta, wśród aut, dorożek i tramwajów przeciął mi drogę czarny, opancerzony tank. Obserwator z Marsa, patrząc na narody zamieszkujące Ziemię, mógłby nas porównać do jelonków albo krabów morskich. Na słabych nóżkach toczą się wątłe odwłoki, uzbrojone w ogromne i nieproporcjonalne kleszcze. Silne, celowe, zwinne jest tylko to, co służy do walki i zabijania.

Na szosie pod Moskwą obserwowałem przed fabryką grupę robotników wypoczywających w czasie przerwy obiadowej. Zmęczeni ludzie podźwignęli się i stłoczyli na skraju drogi, aby patrzeć na maszerujący oddział GPU. Tłum oberwańców fabrycznych, utytłanych gliną i wapnem patrzył z niemą zazdrością i łapczywym podziwem na czerwonych żołnierzy, rozpartych na kulbakach i brzękających szablami. Wojsko w Sowietach reprezentuje romantyzm wygodniejszy, lepiej odżywiany i na świeżym powietrzu. Sowiety dla powiększenia tempa pracy w fabrykach wprowadziły metodę rozrywek sportowych. Postarano się wyzyskać ów zapał, który porywa publiczność i bohaterów boisk i stadionów. Skierować namiętność rywalizacji w kierunku pracy produktywnej. Próby te nie powiodły się w ciemnych, zadymionych fabrykach, gdzie musiano wprowadzić pracę na akord, natomiast w wojsku konkurencja miedzy pułkami, brygadami i dywizjami dała wyniki znakomite.

Łatwiej jest widać rozbudzić ambicję siły i sprawności niż nieefektownej użyteczności. Armia musi mieć wodza. Kult jednostki i uwielbienia dla ukochanego dowódcy, potrzeba bohatera narodowego, wszystko to czyni postać Woroszyłowa niezmiernie popularną, ale ta popularność żołnierza w kraju budującego się socjalizmu, popularność daleko wybiegająca poza armię nie budzi myśli pogodnych. Widziałem w Leningradzie sztukę w teatrze żołnierskim, w której samo wymówienie nazwiska wodza wywoływało entuzjazm sali. W filmie sowieckim Niech żyje Moskwa! jest scena, w której załoga okrętu rąbie i niszczy wszystko na pokładzie i w kabinach, aby dostarczyć maszynom paliwa. Wszystko, co może służyć za opał, marynarze rzucają do pieca. Ale gdy bohater filmu ocala w ostatniej chwili portret Woroszyłowa, sala kinematografu trzęsie się od oklasków.

Socjalizm prześlizgnął się po stalowych hełmach żołnierzy rosyjskich, naznaczył je czerwoną gwiazdą, ale w niczym nie zmienił oblicza armii. Nie ma złotych szlifów, akselbantów i pióropuszy, ale tych ozdób wyrzekły się wszystkie wojska epoki szarych mundurów, szarych gazów trujących i szarej śmierci. Armia w Sowietach jest ogromnym spasionym pasożytem na ciele ubogiego narodu. Większość soków żywotnych idzie na wykarmienie tej elity fizycznej. Mundur krasnoarmiejca to niemal czerwone obcasy u trzewików czy szpada rycerska u boku. Dostać się do armii może tylko obywatel dobrze urodzony, tzn. proletariusz z pochodzenia.

Armia wychowuje pewien typ człowieka. Człowieka przyszłości. A wychowanie nowego człowieka jest równie przynajmniej ważne jak wybudowanie nowej fabryki. Czy nie należy walczyć o to, aby produkując coraz lepsze maszyny, ulepszać również ludzi, którym te maszyny mają służyć? Gdy się buduje nowa fabrykę w Rosji, najpierw kładzie się fundamenty, a zaraz potem buduje się wieżę strażniczą dla żołnierzy z GPU, aby dozorowali teren budowy otoczony drutem kolczastym. Poza czerwoną armią są przecież jeszcze specjalne wojska GPU z własna kawalerią i artylerią, z tankami i aeroplanami. Sto tysięcy tych żołnierzy–żandarmów o specjalnym przeznaczeniu dozorowania ludności cywilnej i ciągłe gorączkowe uprawianie terroru jako metoda rządzenia mogą przynieść więcej szkody w wychowaniu nowego człowieka, niż pożytku przyniesie wybudowanie Dnieprostroju albo wprowadzenie traktorów w kolektywach. Szkodliwość władzy paruset tysięcy prywatnych agentów GPU może być większa od pożytku powstania Magnitogorska. Zło wynikające z braku opinii i wolności słowa może być większe niż pożytek z nowej linii kolejowej. Czy ludzie, których codziennie widzę tu, na ulicach Moskwy, są nowymi ludźmi nadchodzącej epoki? Co wnoszą oni do dorobku świata? Czy poczucie kolektywizmu i konstrukcji opłaca się wpajać za pomocą terroru i ślepej wiary w doktrynę?

Ostatniego dnia mego pobytu w Moskwie, gdy zamknąłem walizę i wyszedłem z hotelu, aby parę godzin dzielących mnie od wyjazdu wypełnić włóczęgą po mieście, zamyśliłem się nad tym pytaniem, które i teraz nie daje mi spokoju.



Ostatnia noc


Czy to, co odczuwam w Rosji, jest weltschmerzem „zgniłego inteligenta” i „mdłego humanitarysty, czy może jest wrażeniem człowieka wolnego, patrzącego nie bez poczucia zdrowego humoru na patetyczny kraj wielkich haseł, wielkiego blefu, wielkiego ucisku i wielkiej nędzy? Doskonale zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności za każde słowo napisane dzisiaj o Rosji sowieckiej i mógłbym nie wyciągać żadnych wniosków z mojej podróży, zadowalając się możliwie obiektywnym opisem. A przecież, gdy siadam już do wagonu, nie mogę długo zasnąć i w drodze powrotnej do kraju trapi mnie gorączkowa potrzeba rachunku sumienia.

Co odpowiem na proste pytanie: jak jest w Rosji? Nie, nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Nie mam odwagi sądzenia. Mogę się jeszcze tylko wyspowiadać z tych wątpliwości i niepokojów, które nawiedzają mnie teraz, gdy jedna noc dzieli mnie od powrotu. W przedziale pociągu znów siedzą ze mną moi dwaj towarzysze, Sceptyk i Entuzjasta.

— W dzisiejszej nierównowadze świata — powiada Entuzjasta — istnienie Sowietów jest nadzieją dla wszystkich krzywdzonych i wyzyskiwanych. Komunizm jest rosnącą w znaczenie siłą i jedyną wiarą. Lęk przed rewolucją proletariacką, który czują wszystkie rekiny kapitalizmu i wszyscy ciemięzcy i eksploatatorzy klasy pracującej, jest nam potrzebny, i dobrze jest, że ta groźba rośnie, potężnieje z każdym dniem.

— To jest słuszne — odpowiada Sceptyk — ale czy nie rodzi się na świecie nowy lęk przed namiętnym fanatyzmem klasowym? Bolszewizm wyzwala nienawiść, a drapieżność klas posiadających postarała się to, aby zmagazynować jak najwięcej tej nienawiści.

— Być może w dążeniach rewolucyjnych jest uczucie zemsty i nienawiść, ale gdyby wyrzec się dynamiki tych uczuć, nie byłoby postępu, nie byłoby rewolucji francuskiej. Rewolucja jest wybawieniem dla wszystkich doprowadzonych do rozpaczy. Rewolucja to burza, która odświeża powietrze, a dzisiaj trudno już jest oddychać w Europie. Co mają robić ludzie, którzy już nie mogą czekać?

Sceptyk nie odpowiada na to. Patrzy na mnie nie bez melancholii i wiem, co oznacza to spojrzenie. Przypomina mi świeże, orzeźwiające powietrze biurokratyzmu sowieckiego i nowej burżuazji. Przez przedział wagonu defiluje stutysięczna armia GPU, pędzą automobile z dostojnikami sowieckimi. Widzę twarze sędziów i urzędników. Widzę długie ogonki ludzi stojących przed piekarniami. Widzę oczy niespokojne, zmęczone i oczy fanatyczne. Tak. Lecz tamci ludzie w Rosji żyją źle, ale żyją nadzieją przyszłości. A czym ma żyć człowiek pozbawiony chleba i pracy w Europie? Całą treścią jego życia jest wiara w rewolucję. I to jest prawda, której trudno jest przeciwstawić słowa zimnego rozumowania.

Więc co czynić? Czy mógłbym z całym poczuciem odpowiedzialności namawiać do przewrotu i wzywać ciemny proletariat wsi i wynędzniałych robotników fabrycznych do krwawej walki? W imię czego? Czy w imię zdobyczy, które osiągnął po piętnastu latach cierpień i walki proletariat rosyjski? Nie. Poziom życia jednostki pracującej jest dziś jeszcze w Europie znacznie wyższy niż w Sowietach. Na to jest za wcześnie, trzeba by przynajmniej poczekać na zrealizowanie planów sowieckich. Kto wie? Gdy Rosji uda się stworzyć potężne państwo socjalistyczne, siła agitacyjna tego osiągnięcia będzie tak wielka, że usunie potrzebę rewolucji politycznej i stworzy bez przelewu krwi wszechświatową rewolucja gospodarczą. Bo cóż by znaczył przewrót komunistyczny w ubogiej Polsce? Skąd zaczerpnąć tej odwagi i wiary, która by kazała pełnym głosem nawoływać ludzi do śmierci na barykadach, do zdychania na drutach kolczastych? Przecież rewolucja to nie tylko tłum ze sztandarami, idący ze śpiewem przez miasto, to śmierć setek tysięcy i zburzenie kraju. Trzeba przecież pomyśleć o tym, że miasta zmienia się w rumowiska, a mieszkańcy miast w szczury żywiące się odpadkami i kryjące się po norach! Można się spodziewać, że po piętnastu latach podobnych cierpień poziom życia będzie zaledwie taki jak w Sowietach dzisiejszych lub nawet gorszy, jeśli się zważy bogactwa Rosji i ubóstwo Polski.

Czyż znaczy to, abyśmy mieli wyrzec się wiary w socjalizm? Nie. Wolno nam wierzyć, że decydującą rolę gra tutaj materiał ludzki. Gdyby przewrót społeczny przyszedł nie w słowiańskiej Rosji, ale w Anglii, jak to sobie zresztą wyobrażał Marks, kto wie, czy już dziś nie mielibyśmy socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Świata.

— Musimy zmienić role, bo ja teraz staję się Sceptykiem rzekł Entuzjasta. — Jakich sił zamierzasz użyć, aby nawet w najbardziej ludzkim społeczeństwie bez przelewu krwi osiągnąć ogólną zgodę na rozbrojenie, zrezygnowanie z nacjonalizmu i wyrzeczenie się dóbr i własności prywatnej? Wobec tych spraw jesteś bezsilny. Więc jakie są twoje zadania? Co możesz zdziałać?

— Nie tylko wśród tych, co nie mogą czekać, są ludzie gotowi oddać życie za pomniejszenie krzywd, za nowy sprawiedliwszy ład społeczny. Jeśli natura ludzka jest taka, jeśli muszą przyjść rewolucje i tylko tym starym barbarzyńskim pługiem można orać ziemię pod nowy zasiew, i my przy tym będziemy. Bez oślepiającej, żarliwej wiary, bez entuzjazmu, który przysłania dwoistość i względność rzeczy ludzkich, będziemy bronili od pohańbienia wartości, bez których żyć na świecie nie warto. Zrobimy wszystko, aby przyszła rewolucja nie była tak krwawa i barbarzyńska jak dawne rewolucje. Będziemy bronili prostego pojęcia dobroci i wyrozumiałości, będziemy walczyli o wartość tych słów, które rewolucja niecierpliwa ręką wykreśliła ze swego słownika. Będziemy bronili sceptycyzmu, bez którego nie ma prawdziwej twórczości i który chroni nas przed fanatyzmem. Będziemy bronili prawa do życia jednostki i wiele możemy zrobić, aby osłabić uczucie zemsty, aby zwiększyć celowość. Wasza namiętność nie dba o krew przelana w bezmyślnym okrucieństwie. We wszystkich dążeniach i planach rewolucyjnych — czyż jest jedna myśl o tym, aby uczynić rewolucję mniej ślepą i straszną?

Między entuzjazmem a sceptycyzmem jest poza wszystkim różnica wieku. Nam, starszym, którzy przeżyli wojnę, ciężej będzie znieść rewolucję, nam tchórzom, ciężej będzie patrzeć na krew, która was nie przeraża. A przecież zrobimy wszystko, aby w zamęcie rewolucji tropić i unieszkodliwiać bestię ludzką, pławiącą się we krwi i w zniszczeniu, aby zachować czystość powietrza, bez której okrutne rany nie goją się, lecz ropieją. Iść będziemy za nienawiścią ludzką krok w krok i nazywać ją będziemy po imieniu zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Tak. Można nam zarzucić, że nie jesteśmy dosyć niecierpliwi, że pragniemy czasu i swobody, ale ten czas i ta swoboda to jedyna możliwość myślenia. Myślenia, które jest często męką nie mniejszą od wszystkich innych mąk świata.

Świt już zagląda przez okno wagonu. Ostatnia noc spędzona na terenie Sowietów staje się jakaś nocą Walpurgii. W majaczeniu sennym stają przede mną wszystkie zmory i widma tysięcznych cierpień i mąk przepełniających oba światy. Świat, który porzucam, i ten, do którego wracam. Nad wszystkim dominuje uczucie bezradności i smutek. Drapieżne szpony wynędzniałych z głodu wyciągają się żebrząc nie o chleb, ale o słowo. Oczy sybirskich ludożerców i niespokojne oczy robotników europejskich, pozbawionych pracy, żądają słowa. Jakiegoś słowa nadziei, jakiegoś czynu wiary, jakiegoś dowodu miłości.



Powrót


Zatrzymujemy się na ostatniej stacji przed granica polska. Niegoriełoje. Za dwadzieścia minut pociąg przewiezie nas na terytorium starej Europy. Przechadzam się po peronie. Przed jednym z wagonów stoi konduktor rosyjski i krzyczy. Woła do kogoś czy do czegoś ukrytego pod wagonem. Wreszcie włazi pod wagon. O kilkadziesiąt kroków ode mnie spod kół pociągu wybiega coś w rodzaju szczura wielkich rozmiarów. Przykucnął o parę kroków od wagonu i czeka w natężeniu i czujnej uwadze. Oczy ma wlepione tylko w konduktora. Na mnie nie patrzy. To biezprizoruyj. Nie wiem, wiele lat może mieć ten chłopiec czy mężczyzna. Jest wzrostu ośmioletniego dziecka, ale ta resztka twarzy, którą dostrzec mogę pod brudem i ropiejącą syfilityczną raną nosa, czyni wrażenie starca. Paznokcie u nóg ma zwinięte jak tasiemki. Ręce, twarz i nogi koloru tłustej ziemi. Konduktor nagłym szybkim ruchem podskoczył w jego stronę. Chłopiec krzyknął i uciekł pod wagon. Nie był to krzyk. Raczej pisk szczura. Nie mogą zapomnieć tego pisku, w którym nie było nic ludzkiego. Nigdy już nie zapomnę.

I oto przejeżdżamy znowu przez wielką bramę pozdrawiającą wszystkich proletariuszy świata. Jeszcze parę minut w wagonie — i wysiadam na granicy polskiej. Trudno nie przyznać, że doznają uczucia ulgi. Następuje jakieś odprężenie psychiczne po tych paru tygodniach napięcia. Na granicy sowieckiej rewidowano mój bagaż bardzo długo i uważnie. Nie robiono jednak rewizji osobistej i wszystkie moje notatki, o które się trochę bałem, mam bezpieczne w kieszeni. Idę do sali bufetowej i jem. Dawno już nie smakowały mi tak chleb i masło, mięso i kawa. Mimo to z trudnością kończę obiad, może odzwyczaiłem się, a może to wspomnienie o tym pisku szczurzym odbiera mi możność jedzenia. Późnym wieczorem jestem w Warszawie. W ciepły wieczór czerwcowy wychodzę na miasto oświetlone neonowymi reklamami. Tragarz niesie mi walizkę i gdy przystajemy przed dworcem w oczekiwaniu na taksówkę, wdaję się z nim w rozmowę. Mam jakąś niewytłumaczalną chęć powiedzenia mu, że wracam z Rosji.

— No, jak tam jest?

W tym cichym, dyskretnym pytaniu jest wiele ufności, tej specyficznej ufności, którą mają ludzie z proletariatu w stosunku do towarzyszy partyjnych. Przyznaję, że ta atmosfera wspólności smakuje mi, mam ochotę powiedzieć mu coś, co by nas bardziej jeszcze zbliżyło, a w jego zbiedzonych oczach czytam odpowiedź, której by chciał ode mnie. Wiem, pewien jestem, że gdybym mu powiedział: „Dobrze tam jest towarzyszu”, poniósłby moją walizkę lekko i szybko do taksówki i uśmiechnąłby się na pożegnanie. Wreszcie powiadam:

— Trudno tak powiedzieć w paru słowach. I źle i dobrze.

Teraz wiem, co myśli o mnie tragarz niosący moją walizkę. Myśli o mnie jak o wrogu. Nie ma stanowisk pośrednich. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Z uczuciem dławiącej samotności jadę przez miasto.



Od wydawcy


Prezentowany tekst miał swój pierwodruk w Wiadomościach Literackich w roku 1932 w numerach 27–35 (numer 34 nie ukazał się). Kolejne numery zawierały po kilka rozdziałów — impresji opatrywanych tytułem zbiorczym: w nrze 27 Pierwsze spojrzenie (rozdziały: W wagonie; Za czerwoną bramą; Dom kolektywny; Wieczór w kinie i Co jest w dawnych sklepach?); w nrze 28 Turyści i gepiści (Cudzoziemcy w Moskwie; Jajka, których nie było; Mieszkania moskiewskie; „Dworiec truda”: Mikroby GPU); w nrze 29 Młodzież w Sowietach („Park kultury i otdycha”; Zags; Wyrzuceni na zakręcie; Kreml; Muzeum rewolucji); w nrze 30 Sztuka (Muzea; Teatr; „Hamlet”: Sąd nad Oborinem: Loteria); w nrze 31 Leningrad (Białe noce; Petersburg; Rozmowa z bratem; Patrzenie w oczy; Caveant consules!; Muzeum anty religijne; Czarny władca); w nrze 32 Rozmowy z pisarzami (Przyjęcie w WOKS’ie; W poselstwie polskim; Gosizdat); w w nrze 33 Sędziowie i sądzeni (Rozmowa z Pudowkinem; „Dlaczego nie piszę o piatiletce; Sąd) a w nrze 35 pod tytułem Militaryzm, czyli noc ostatnia zawarto: Parada; Armia; Ostatnia noc; Powrót.

Tekst został oparty na wydaniu książkowym Towarzystwa Wydawniczego Rój z 1932 roku. Wprowadzone zmiany polegały na uwspółcześnieniu ortografii.

Antoni Słommski spisywał swoje wrażenia z podróży na gorąco” w 1932 roku. Dziś niektóre jego sądy mogą się nam wydawać naiwne Nie należy jednak zapominać o tym, ze autor opisywał tylko to co udało mu się zobaczyć podczas podroży, reżyserowanej przez sowieckich urzędników Większość przeprowadzanych z Rosjanami rozmów toczyła się albo w obecności politruka, albo jego rozmówcami byli ludzie pokroju komsomołki Ziny. Tylko w nielicznych przypadkach autorowi udawało się wydostać spod kontroli oficjalnych „przewodników” i zamienić parę zdań ze zwykłymi obywatelami. Trzeba także pamiętać o tym, że autor oglądał Moskwę i Leningrad jeszcze przed wielkimi czystkami.

O odbiorze tej książki w Rosji świadczy zapis w Kronikach tygodniowych, jaki ukazał się w Wiadomościach Literackich nrze 50 z 9.12.1934 roku Słonimski pisał: Od czasu książki Moja podróż do Rosji” jestem na czarnej liście sowieckich urzędników. Proszą co pewien czas wszystkich literatów i karmią kawiorem a ja za karę muszę siedzieć w domu.

O tym jaki był później stosunek Antoniego Słonimskiego do rzeczywistości sowieckiej najlepiej świadczą jego Kroniki tygodniowe z końca lat trzydziestych, szczególnie te, pisane po czystkach stalinowskich 1936 roku, publikowane na łamach Wiadomości Literackich. Autor zawarł w nich krytykę obu zagrażających Polsce i światu totalitaryzmów: sowieckiego i niemieckiego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moja podróż do Rosji Antoni Słonimski
Moja wymarzona podróż do Żychlina
D19230999 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 19 listopada 1923 r w sprawie djet przy podróżach sł
Podroze do wnetrza siebie
Podroze Do Wnetrza Siebie Fragment Pd
Illustrowany przewodnik w podróży do Krynicy
Moja autocharakterystyka - do przerobienia
63 S Goszcyński, Dziennik podróży do Tatrów
a MOJA SCIAGA DO Wojciechowsiego sciaga-sformułowanie pierwszej zasady dynamiki Newtona, Egzamin
podroz do ziemi swietej neapolu Nieznany
Linux Kernel Podróż do wnętrza systemu cz 1
Rozkład jazdy podróżujących do nieba, Dokumenty(3)
Zwrot ws katastrofy Tu 154M Pismo Seremeta do Rosji
podroze do wnetrza siebie
moja inzynieria do jagielly, WSTĘP DO INŻYNIERII FINANSOWEJ


więcej podobnych podstron