Moja wymarzona podróż do Żychlina
Będąc w domu i przyglądając się amarantowo-żółtemu abażurwi na różowym żyrandolu, ujrzałem nierozgarniętego chrząszcza i jego małżonkę z niedorozwiniętą żuchwą. Zrzedła mi mina, gdy dostrzegłem, iż chrząszcz pełł mrozoodporną chustę dla swej oblubienicy. Przeraziłem się i postanowiłem opuścić moją chromoaluminiową chatę, udając się do Żychlina. Jadąc na rowerze ugrzęzłem w grząskim nawozie i poczułem lekki dyskomfort, zwłaszcza, że moje parapsychologiczne majtki zaczęły wżynać mi się w żyć. Ale to był tylko błahy problem. Porwali mnie nikaraguańscy Nikaraguańczycy z Nikaragui oraz paru Bhutańczyków, którzy wyrażali postkomunistyczne poglądy i lubili koparkospycharki. Ich przywódzca, siedemdziesięciosiedmioipółletni staruszek, niemający problemów z trzustką i woreczkiem żółciowym, przykazał, aby wrzucili mnie do kotła. Mała hunwejbinka, przechodząc nieopodal chwyciła jednokadłubowy statek podwodny z jednoskrzydłowymi drzwiami i wahadłowymi oknami oraz jednospadowym dachem, rzuciwszy go we moją stronę, uciekła w pośpiechu. Potym wydarzeniu stałem się przywódcą z krzywym rewolwerem.