background image

Antoni Słonimski 

 
 
 

Moja podró

ż do Rosji 

 

 

background image

W

 

W

AGONIE

 

 
Dzień wlecze się powoli. Dopiero pod wieczór będziemy na granicy sowieckiej. Nie mogę 

czytać  ani  spać.  Gdy  wreszcie  po  przedwyjezdnej  bieganinie  przyszedł  ściśle  na  zegarku 
oznaczony czas odejścia pociągu, gdy zostałem sam w przedziale kolejowym, ogarnęło mnie 
silne wzruszenie. Czy ta doba podróży przeniesie nas do kraju najbardziej różnego od reszty 
obcego  nam  świata,  do  ziemi  obiecanej,  do  ojczyzny  wszystkich  ludzi  pracy,  twórczości  i 
sprawiedliwości? Jakie będą twarze ludzi po tamtej stronie granicy, jakie będą ich oczy? Czy 
będą  to  twarze  zdrowo  uśmiechniętych  robotników,  budujących  dla  siebie  fabryki 
Magnitogorska,  czy  zmęczone  i  wylęknione  oczy  ludzi  stojących  od  świtu  w  ogonkach  po 
chleb,  sól  czy  naftę?  Prócz  bagażu,  leżącego  w  siatce  wagonu,  bierzemy  przecież  ze  sobą 
ogromny bagaż wiadomości o Rosji. Czy oblepieni jesteśmy kłamstwami prasy burżuazyjnej, 
czy też może okłamani przez propagandę sowiecką? Czy z tej podróży zdołamy wynieść jakaś 
prawdę  istotną?  Czy  potrafimy  zrozumieć,  co  czują  tam  ludzie,  którzy  rządzą,  i  co  czują 
ludzie  rządzeni?  Kto  wie  zresztą,  czy  pytania,  które  sobie  tutaj  zadajemy,  nie  stracą  swego 
znaczenia w Rosji i czy ich miejsca nie zajmą inne niepokoje? Czy jadę do kraju czerwonego 
terroru,  czy  do  państwa  żywego  socjalizmu,  o  którym  przecież  każdy  z  nas  marzył  od 
dziecka? Kto wie, może za parę godzin znajdę się po drugiej stronie, gdzie wszystko jest jasne 
i  zrozumiałe,  gdzie  zaczyna  się  kształtować  naukowa  organizacja  życia!  Powietrze  takiego 
kraju  musi  być  upajające.  Męczy  niemożność  urobienia  sobie,  wypracowania  obrazu,  który 
nas  czeka,  a  jest  to  cechą  natury  ludzkiej,  że  wychodzimy  naprzeciw  nieznanego  z 
niepokojem.  Przychodzą  kolejno  coraz  gwałtowniejsze  fale  sceptycyzmu  i  entuzjazmu.  I  już 
nie  jestem  sam  w  przedziale.  Jest  nas  trzech.  Po  prawej  mojej  stronie  zasiadł,  nogę  na  nogę 
założywszy,  Sceptyk  o  bacznym  i  przenikliwym  spojrzeniu.  Pan  ten  ma  w  sobie  coś 
nieprzyjemnego, ale nie można mu odmówić inteligentnego wyrazu twarzy. Po lewej stronie 
siedzi Entuzjasta. Już teraz przylgnął twarzą do szyby i wygląda z niecierpliwością nocy, za 
którą  przyjdzie  nowy  dzień  za  granicą  świata  przeszłości.  Wybaczcie,  że  ci  dwaj  będą  nam 
towarzyszyli  przez  cały  czas  wycieczki  do  Rosji  sowieckiej  i  że  od  czasu  do  czasu  będą  się 
wtrącali  do  rozmowy  o  tym,  co  zobaczyłem  w  najdalszej,  najciekawszej  i  najtrudniejszej 
podróży życia. 

background image

Z

A CZERWON

Ą BRAMĄ

 

 
Pociąg  sapiąc,  pewnie  z  emocji,  której  i  ja  podlegam,  przejeżdża  przez  czerwoną  bramę 

graniczną,  ozdobioną  emblematami  władzy  sowieckiej.  Na  bramie  wśród  sierpów  i  młotów 
widnieją napisy witające proletariat całego świata. Ten łuk powitalny po obu swych stronach 
ma  ogromne  zasieki  drutu  kolczastego.  Nie  jest  tu  tak  łatwo  wejść  na  to  powitalne 
zaproszenie,  a  jeszcze  trudniej,  zdaje  się,  wyjść  bez  pożegnania.  Jedziemy  już  po  ziemi 
sowieckiej,  za  kilkanaście  minut  staniemy  na  stacji  Niegoriełoje.  Pejzaż  niczym  nie  zdradza 
różnicy ustrojów państw sąsiadujących. Ta sama rzeczka, która wylała po stronie polskiej, i tu 
zatopiła  niskie  łąki  i  nieużytki.  Wyglądam  ciekawie  pierwszych  domów  i  osad  ludzkich. 
Znajdują  się  tu  pewnie  jakieś  pokazowe  kołchozy,  jakieś  domy  nowo  wybudowane, 
dźwignięte  wysoko.  Nie.  Nie  ma  tu  żadnej  propagandy.  Pod  laskiem  drzemie  parę  niskich 
chałup. Nic na pokaz. Jak gdyby tylko więcej nieużytków i ani śladu bydła na polach. Przez 
ostatnią  godziną  obserwowałem  umyślnie  pejzaż  naszych  biednych  kresów.  Nie  ulega 
wątpliwości,  że  tam  więcej  było  terenów  obsianych  i  więcej  krów  i  koni.  Było  też  więcej 
płotów.  Tu  ziemia  nie  jest  podzielona  na  szachownice  drobnych  prywatnych  własności. 
Rozciąga się przed oczami daleka i niczym nie ujęta ani nie obsiana. 

Do  pociągu  weszło  dwu  żołnierzy  straży  granicznej.  Na  karabinach  mają  bagnety. 

Przechodzą  przez  korytarz,  zaglądając  do  wszystkich  przedziałów.  Wysiadamy  z  wagonu  i 
wchodzimy  do  budynku  stacyjnego.  Rzeczy  niesie  nosilszczik.  Proletariusz,  w  państwie 
rządzonym przez proletariat, niesie mój kuferek. Człowiek ten jest gospodarzem swego kraju. 
Ja jestem gościem, nic więc dziwnego, że gospodarz pomaga gościowi. Transakcja ta kosztuje 
wszystkiego  50  kopiejek.  Nie  ma  napiwków.  Tyle  wynosi  taksa.  Ale  zwyczaj  ten  istnieje 
tylko na granicy, na innych dworcach we wnętrzu kraju napiwki są bardzo chętnie widziane. 
Tak samo daje się napiwki w restauracjach, hotelach i teatrach. Wysokość tych napiwków jest 
bardzo względna. Rubel  sowiecki, kupiony poza  granicami Rosji, kosztuje dwadzieścia parę 
groszy  polskich.  Natomiast  oficjalny  kurs,  po  którym  cudzoziemiec  zmuszony  jest  zmieniać 
walutę  na  terenie  Rosji,  wynosi  przeszło  cztery  złote  polskie  za  jednego  rubla.  Gdy  się  daje 
napiwki w rublach, spotyka się z nienawistnym spojrzeniem obdarowanego. Gdy pierwszy raz 
dałem w szatni szwajcarowi 40 kopiejek, czyli przeszło złoty pięćdziesiąt, spojrzał na mnie z 
wrogością. Zrozumiałem to, gdy spostrzegłem, że tubylcy dają rubla napiwku. Od tego czasu 
dawałem  10  centów  amerykańskich,  co  mnie  kosztowało  90  groszy  a  dla  portiera  stanowiło 
około 3 rubli. Obaj byliśmy bardzo zadowoleni. Tragarz na stacji nie bierze napiwków, gdyż 
jest  to  w  zgodzie  ze  sposobem  traktowania  cudzoziemców.  Olbrzymia  większość 
przyjezdnych  przesuwa  się  przez  Rosję  utorowanym  i  obstawionym  szlakiem  podróży, 
wyreżyserowanym  przez  biuro  turystyczne,  czyli  tzw.  Inturist.  Są  to  przeważnie  wycieczki, 
które  za  z  góry  opłaconą  sumę  mają  wszystko,  od  hotelu  począwszy,  a  skończywszy  na 
biletach  teatralnych.  Cudzoziemiec,  który  przyjeżdża  sam,  jest  osobą  bardziej  kłopotliwą,  i 
tym  się  może  tłumaczy  pewna  konsternacja  poselstwa  sowieckiego  w  Warszawie,  gdy 
zamiast spodziewanej wycieczki literatów ja sam w końcu zgłosiłem się po wizę. Wycieczkę 
oprowadza się według z góry oznaczonego programu, wypełnia się jej cały czas pobytu; daje 
to  większą  ekonomię  sił  potrzebnych,  powiedzmy,  do  pilnowania  bezpieczeństwa 
przyjezdnych. 

Jedzie  ze  mną  właśnie  taka  wycieczka  amerykańska  pierwszej  klasy  i  jedna  wycieczka 

trzeciej klasy. Po dość szczegółowej i długotrwałej rewizji spotykamy się wszyscy w wagonie 
restauracyjnym  Niegoriełoje–Moskwa.  Do  wycieczki  pierwszej  klasy  należy  paru  bogatych 
przemysłowców  z  Ameryki.  Wiezie  ich  już  od  granicy  przydzielony  tłumacz.  Amerykanie 
maja miny bohaterów i zdobywców. Pewnie przyjechali się przekonać, dlaczego to właściwie 
ich  biznesy  zaczęły  iść  gorzej  i  jaki  ma  to  związek  z  kryzysem  światowym,  a  jaki  z 

background image

dumpingiem  sowieckim.  Są,  zdaje  się,  bardzo  dumni  z  własnej  odwagi.  O  wiele 
sympatyczniej  przedstawia  się  wycieczka  ich  własnych  pewnie  robotników,  z  Buffalo  czy 
Detroit,  którzy  za  uciułane  oszczędności  przyjechali  popatrzeć  na  kraj  dyktatury 
proletariackiej.  Przy  stolikach  siada  również  paru  Rosjan.  Maja  wygląd  robociarzy,  którzy 
wracają z pracy nie przebrani ani nie umyci. Są bardzo obdarci i dość brudni. To pierwsi nie 
umundurowani obywatele Rosji, jakich widzę. Patrzę się więc na nich z ciekawością. Bardzo 
mi  się  podoba,  że  ci  robociarze  siedzą  tak  swobodnie  w  wagonie  restauracyjnym  pierwszej 
klasy.  Nawiązują  rozmowę  z  Amerykanami.  Porozumiewają  się  łamanym  językiem 
niemieckim.  Znajduje  się  jakaś  dziewczyna,  która  zna  język  rosyjski,  pewnie  Żydówka  z 
Nowego Jorku. Nastrój jest przyjazny i ożywiony. 

Tymczasem  przynoszą  mi  pół  kurczęcia,  które  sobie  zamówiłem  za  cenę  8  rubli,  czyli 

ż

ywych  36  złotych.  Jest  to  jakieś  stare  ptaszysko,  mrożone  i  obsmażone  nieładnie  pachnącą 

fryturą.  Podobne  rzeczy  podają  i  przy  innych  stołach.  Rozmowa  się  jakoś  urywa.  Słychać 
brzęk  odkładanych  noży  i  widelców.  Tak.  Nie  ma  wątpliwości.  W  najbardziej 
demokratycznym  kraju  Europy,  we  Francji,  nie  wpuszczono  by  do  wagonu  restauracyjnego 
brudnego  robociarza,  ale  każdy  robociarz  wyrzuciłby  za  okno  brata  proletariusza,  który 
ośmieliłby  się  podać  mu  tak  brudno  przyrządzoną  potrawę.  Rozmowa  przycichła.  Między 
wzniosły  nastrój  bratania  się  proletariatu  Ameryki  i  Rosji  wkradł  się  ckliwy  zapach 
nieświeżego  jedzenia.  Akcent  przyziemny  i  trywialny.  Już  się  coś  popsuło.  Od  stołów 
fabrykantów amerykańskich pada jakiś żart, który robotnicy z Detroit przyjmują z wybuchem 
ś

miechu. Widocznie któryś z wyzyskiwaczy kapitalistycznych ma poczucie humoru. Nie idzie 

to  po  linii  materialistycznego  ujmowania  dziejów.  Nie  wiem,  czy  uświadomiony  proletariat 
powinien się śmiać z żartów klasy wyzyskującej. Tuż obok mnie siedzi robotnik amerykański, 
który się nie śmieje. Co więcej, je z zaparciem się siebie jakąś ciemnoszarą potrawę, o której 
nie  umiałby  powiedzieć,  czy  jest  zupą  czy  kotletem.  Umysł  tego  człowieka  panuje  nad  jego 
ż

ołądkiem. Podoba mi się ten człowiek. Ma charakter. 

Dzień  jest  pogodny.  Od  rana  świeci  słońce,  męczące  dla  oczu  zaczerwienionych  z 

bezsenności. Pociąg przyjeżdża na stację moskiewską punktualnie co do minuty. Na dworcu 
podchodzi  do  mnie  jakiś  pan  o  ciemnej  gruzińskiej  cerze.  Trzyma  w  ręku  numer 
„Wiadomości  Literackich”  z  moją  fotografią.  Jest  to  przedstawiciel  „Woksu”,  czyli 
„Wsiesojuznowo Obszczestwa Kulturnoj Swiazi z Zagranicej”. Czeka również przedstawiciel 
poselstwa  polskiego  w  Moskwie.  Do  wspaniałego  lincolna  „Woksu”  siada  ze  mną  również 
mała ruda osóbka. Jest to towarzyszka Bronstejn. Moja tłumaczka. Wyjaśniam, że tłumaczka 
jest  mi  niepotrzebna,  gdyż  znam  język  rosyjski.  Otrzymuję  odpowiedź,  że  w  takim  razie 
towarzyszka moja będzie mi służyła za przewodnika po Moskwie. Ponieważ widzę, że sprawa 
jest z góry przesądzona, przystaję chętnie. Pędzimy ostro przez zatłoczone ulice. Chodniki są 
przepełnione.  Tłumy  ludzi  przelewają  się  aż  na  jezdnię,  tak  że  co  chwila  mam  wrażenie,  że 
kogoś  przejedziemy.  Tłum  jest  ubrany  mniej  niż  ubogo.  Kobiety  maja  na  głowach  chustki, 
mężczyźni czapki. Przejeżdżamy całe miasto. Nie ma tu ludności przedmieść ani śródmieścia. 
Taki sam ubogi tłum kłębi się na krańcach miasta co i na placu Czerwonym. Przed sklepami 
stoją  długie  ogonki.  Wreszcie  udaje  mi  się  odczytać  szyld  jednego  z  takich  sklepików.  To 
„Bułocznaja”. Ogonki po chleb. Przyznam się, że nie wierzyłem, aby w Rosji po 15 latach od 
rewolucji  nie  było  dosyć  chleba.  Samochód  musi  stanąć  na  rogu  koło  jakiegoś  wielkiego 
budującego się domu. Siedzący przy mnie Entuzjasta wychyla się z samochodu i liczy piętra. 
Będzie  coś  koło  dziesięciu.  Obok  stoi  maszyna  do  asfaltowania  jezdni.  Wre  praca. 
Oddychamy  razem  z  Entuzjastą  miłym  zapachem  smoły.  W  tej  chwili  trąca  mnie  w  bok 
siedzący obok Sceptyk. Z miejsca, w którym stoimy, widać ogonek, a raczej część ogonka, bo 
reszta  zepchnięta  jest  w  bramę  domu.  Sceptyk  objaśnia  mnie,  że  pewnie  na  podwórzu  stoi 
reszta ogonka. Powiada, że jest to sposób walki z ogonkami czysto propagandowo optyczny. 

background image

Uważam  to  przypuszczenie  za  nie  sprawdzone.  W  ogóle  nie  ma  co  gadać  z  tym  panem.  Po 
prostu nie wyspał się i jest głodny. Jak się wykąpie, ogoli i zje śniadanie, to pogadamy. 

Z  tym  wykąpaniem  się  jest  gorzej,  bo  w  hotelu  dla  cudzoziemców,  gdzie  mi 

zarezerwowano pokój, nie ma pokoju z łazienką. To znaczy, owszem, jest, ale za 15 dolarów 
dziennie. Trzeba więc wziąć prysznic we wspólnej umywalni. Pokoik, który dostaję za cenę 5 
dolarów,  umeblowany  jest  w  sposób  dość  dziwny.  Nie  ma  szafy  na  rzeczy,  ale  jest  za  to 
empirowa  oszklona  szafka  na  bibeloty.  Stoją  aż  dwie  kanapki  i  parę  stylowych  foteli.  Na 
każdym  meblu  wisi  karteczka  z  numerem.  Być  może  są  to  jakieś  antyki  z  muzeum  albo  ze 
zbiorów państwowych. 

Na  dole  w  hotelu  dostaję  śniadanie  złożone  z  bardzo  złej  herbaty,  masła  zmieszanego  z 

margaryną,  kawałka  wędzonej  ryby  i  ciemnego  chleba.  Czekam  jeszcze  parę  minut  i  zjawia 
się  mój  anioł  stróż.  Jedziemy  z  towarzyszką  Bronstejn  do  „Woksu”,  aby  złożyć  tam  wizytę 
oficjalną  i  uzgodnić  plan  zwiedzania  miasta.  „Woks”  z  wielką  kurtuazją  ofiarowuje  mi  się 
dopomóc  we  wszystkim.  Zasiadamy  przy  stole  w  parę  osób.  Jest  tam  przedstawiciel  sekcji 
literatury  i  bardzo  miła  starsza  pani,  referentka  spraw  szkolnictwa  i  wychowania.  Plan 
obejmuje po parę obiektów dziennie. Na dziś nie da się już więcej zrobić, jak chyba zobaczyć 
któryś z nowych domów kolektywnych i wieczorem pójść do teatru lub do kina. 

background image

D

OM KOLEKTYWNY

 

 
Idziemy piechota do domu „Narkomfinu”. Jest to wspaniała budowla  w stylu Corbusiera, 

wybudowana  przez  architekta  Ginsburga.  Przed  domem  wydeptana  łączka  i  parę  drzewek. 
Budynek  przypomina  wielki  okręt.  Na  każdym  piętrze  okna  pokoi  wychodzą  na  szeroki 
pomost spacerowy. Olbrzymie okna obliczone są na maksimum światła i powietrza. Dom ten 
ma kolektywną kuchnie, pralnie i sale klubowe. Wszyscy lokatorzy tego domu mieszkają tak 
samo  i  jedzą  to  samo  ze  wspólnej  kuchni.  Wchodzimy  do  wnętrza,  ale  widzę,  że  Entuzjasta 
został przed domem, oglądając z zadowoleniem fasadę. Natomiast Sceptyk prowadzi mnie do 
wielkich  okien,  obliczonych  na  maksimum  światła,  i  zapytuje,  czy  nie  mógłbym  objaśnić, 
dlaczego  w  tych  wielkich  oknach  jest  tyle  brudu?  Sceptyk  powiada,  że  jedno  zwyczajne 
czyste  okno  dałoby  więcej  światła.  Pyta  mnie  również,  czemu  w  ciepły  wiosenny  dzień 
wszystkie  okna  w  gmachu  są  szczelnie  pozamykane.  Powiada,  że  to  pewnie  uświadomieni 
proletariusze boją się przeciągów. 

Zaglądamy  do  jednego  z  mieszkań.  Pokój  zapełniony  mnóstwem  gratów  mieszczańskich. 

Jakieś stare kanapy i etażerki, łóżka i parawany. Spodziewałem się zastać tu prostotę wnętrza. 
Wydać by się mogło, że jeśli nie sam ustrój społeczny, to przynajmniej styl budowli narzucać 
powinien  pewną  celowość  w  urządzaniu  mieszkań.  Czym  to  objaśnić?  Czyżby  głód 
mieszczańskiego  zbytku  był  tak  silny,  że  robotnicy  w  nowych  domach  otaczają  się 
niepotrzebnymi  rupieciami,  tworzącymi  nastrój  przedwojennego  wnętrza?  Są  to  pewne 
pragnienia, które się muszą wyżyć. 

A może wynika to z braku wytwórni mebli nowoczesnych i z bardzo rozwiniętego handlu 

starzyzną?  Niewiele  można  kupić  za  ruble  sowieckie,  a  zawsze  zabawniej  trzymać  w  domu 
kanapę niż papierowe pieniądze. 

Schodzimy  do  suteren,  do  kuchni  kolektywnej.  Jest  godzina  czwarta  po  południu.  Pora 

obiadu.  Przed  okienkiem  kuchni  stoi  ogonek  mieszkańców  domu.  Wydają  im  zupę,  jakąś 
wodnistą  kartoflankę,  i  po  kawałku  ryby.  Ryba  ta  cuchnie  tak  niewątpliwie,  że  trudno 
oddychać.  Towarzyszka  Bronstejn  proponuje,  czy  nie  zechciałbym  spróbować  jedzenia. 
Udaję,  że  nie  słyszę,  i  pytam,  co  znaczy  skrót  „Narkomfin”  i  jakiej  branży  robotnicy 
mieszkają w tym nowo wybudowanym domu. Okazuje się, że to nie robotnicy, ale urzędnicy 
jakiegoś wydziału finansowego. 

— Czy  pan  widzi  —  powiada  do  mnie,  gdy  już  jesteśmy  znowu  przed  domem  —  że  w 

każdym oknie jest doniczka z kwiatkiem? 

Nie bardzo widzę te doniczki, bo szyby są zbyt brudne. Zły jestem, bo chciałem zobaczyć 

dom robotników, a nie buchalterów, i drażni mnie, że każdy kwiatek, który stoi na oknie lub 
na stole w mieszkaniu sowieckim, urasta do wielkości baobabu. Rozglądam się przed domem. 
Mój przyjaciel Entuzjasta nie czekał widać i poszedł spać do hotelu. Cóż robić, entuzjazm jest 
uczuciem bardzo męczącym. 

— Tak  —  powiadam,  aby  sobie  trochę  ulżyć  —  takiego  domu  nie  widziałem  nigdzie  w 

Europie. 

Myślę  w  tej  chwili  o  całych  dzielnicach  wspaniałych  robotniczych  domów  w  Wiedniu, 

które  wybudowano  bez  wielkich  haseł  i  rewolucji.  Nasza  realna  towarzyszka  przyjmuje 
ironiczny komplement z wyraźnym zadowoleniem. Patrzę na nią spod oka. Czy taka sprytna 
jesteś,  czy  po  prostu  mam  do  czynienia  z  bardzo  dziecinną  i  naiwną  bidulką?  Zaczynam 
podejrzewać,  że  nawet  słynne  GPU  jest  też  bardzo  przereklamowane.  Wracamy  do  domu,  a 
stary drań Sceptyk nie tylko siada ze mną do samochodu, ale po prostu włazi na moje miejsce. 

background image

W

IECZÓR W KINIE

 

 
W  największym  kinie  moskiewskim  w  gmachu  dawnego  cesarskiego  konserwatorium 

wyświetlają  film  Putiowka  w  żizń.  Obraz  ten  idzie  od  szeregu  miesięcy.  W  ogóle  produkcja 
sowiecka  nie  wystarcza  i  na  całą  Moskwę  są  teraz  do  obejrzenia  tylko  dwa  filmy.  Drugim 
filmem  jest  obraz  na  tle  strajków  niemieckich  Niech  żyje  Moskva!  Filmów  europejskich  ani 
amerykańskich  nie  ma.  Jest  to  wynik  braku  walut  zagranicznych.  Szkoda  dolarów  na 
sprowadzanie  Chevaliera,  gdy  tak  potrzeba  maszyn  i  speców.  Oczywiście,  jest  to  też 
usprawiedliwione  względami  politycznymi.  Władzy  sowieckiej  chodzi  o  izolację  od 
wpływów  Zachodu.  Film,  który  głodnemu  i  obdartemu  widzowi  nie  tylko  mówi  o  zbytku 
gwiazd filmowych i wampów w piżamach, ale który prowadzi go na ulice wielkich metropolii 
i  pokazuje  warunki  życia  pracującego  robotnika  amerykańskiego,  może  mieć  wpływ 
destrukcyjny.  Wzbroniona  jest  tu  „anarchia”  filmów  Réné  Claira,  a  biedny 
lumpenproletariusz  Charlie  Chaplin  mógłby  tu  najzupełniej  niespodziewanie  wzbudzić  nie 
tylko  wesołość,  ale  i  zazdrość  w  widzach,  którzy  często  nie  mają  nawet  śmiesznych  i  za 
dużych  butów  Chaplina.  W  społeczeństwie  pracy  przymusowej,  świętej  i  czczonej,  nie  ma 
miejsca dla samotnego  włóczęgi. Aby być ścisłym, muszę zaznaczyć, że widziałem tu jeden 
niemy film z Olgą Czechową w kinie na placu Arbackim. Obraz jest spreparowany napisami i 
służy do ukazania upadku i zgnilizny obyczajów mieszczańskich. Jeśli się u nas bardzo dużo 
kłamie  o  Sowietach,  to  przyznać  trzeba,  że  kłamstwa  te  są  obustronne.  Brak  filmów 
zagranicznych,  brak  prasy  burżuazyjnej  i  monopol,  który  posiada  państwo  na  udzielanie 
wszelkich  wiadomości,  wytwarzają  zgodną  opinię  Rosjan  o  nędzy  i  terrorze  panujących  w 
krajach  kapitalistycznych.  Widok  dobrze  odżywionych  i  ubranych  cudzoziemców,  speców  i 
turystów tłumacza pewnie ich przynależnością do klas uprzywilejowanych. 

Szerokie,  piękne  i  zbytkowne  kuluary  konserwatorium  są  przepełnione.  Tłum  się 

przechadza.  Długimi  szeregami  idą  mężczyźni,  trzymając  pod  rękę  dziewczyny.  W 
marynarskich  trykotach,  w  czapkach  cyklistowskich,  przeważnie  bez  kołnierzyków, 
marynarek, a czasem i bez butów. Ma to w sobie swoiste piękno. Te wielkie sale o lustrach w 
ramach  złoconych,  te  poczekalnie,  dawniej  dostępne  jedynie  dla  możnych  i  bogatych, 
otworzyły  się  dla  całej  biedoty  i  nędzy  miejskiej.  Tłum  jest  tu  u  siebie.  Głodny  wzruszeń, 
które daje sztuka, przynosi w zamian swój szczery entuzjazm i prawdziwą żądzę doskonalenia 
się.  Dawniej  po  tych  posadzkach  przechadzały  się  wyfioczone  damy  i  obwieszeni  orderami 
oficerowie.  Było  tu  targowisko  próżności.  Damy  przyglądały  się  przez  lorgnon  toaletom,  a 
panowie  obnosili  swe  insygnia  władzy,  demonstrując  brylanty  swych  żon  jak  trofea.  Tłum, 
który defiluje przede mną, nie po to przyszedł. A jednak kto wie? Może i tu jest jakaś parada 
toalet?  Gdy  zaczynam  pod  tym  kątem  obserwować  przechadzające  się  pary,  nabieram 
wątpliwości.  Oto  idzie  jakiś  Kałmuk  w  liliowej  rubaszce  i  fantazyjnym  kapeluszu  panama. 
Kobieta  w  starym  kapeluszu,  ozdobnym  w  kwiatki,  owoce,  motylki,  wstążki  i  piórka, 
podstarzałe  widmo  z  umalowaną  twarzą,  patrzy  ze  śmieszną  wyższością  na  otyłą  damę  w 
męskim  szynelu.  Oto  widać  jakiegoś  wychudłego  urzędniczynę  w  starannie  wyprasowanych 
białych  płóciennych  spodniach,  stukającego  drewnianymi  trepkami.  Kobiety,  które  mają 
pończochy,  patrzą  z  pewnego  rodzaju  dumną  śmiałością  na  te,  które  mają  tylko  skarpetki. 
Kobiety  bez  skarpetek  patrzą  ironicznie  na  wyskarpetkowane.  Patrzą  ironicznie,  ale  patrzą. 
Gdzieniegdzie  w  tłumie  kroczy  dumnie  chłop  w  skórzanej  kurtce  albo  dandys  współczesnej 
Moskwy — krasnoarmiejec. Czyżby się tak niewiele zmieniło? Po kuluarach konserwatorium 
promenują się stare instynkty, odarte z zewnętrznej świetności. 

Przy drzwiach prowadzących do sali stoją dwa biusty, Bacha i Beethovena. Jakiś wyrostek 

próbuje przeczytać swemu towarzyszowi nazwiska wyryte łacińskimi literami. Wreszcie woła 
obcą przechodzącą dziewczynę: 

background image

— Te, przeczytaj… 
Dziewczyna  nie  tylko  przeczytała,  ale  i  objaśnia  chłopców,  kim  byli  wielcy  muzycy. 

Małego wykładu słucha już kilkanaście osób. Jesteśmy w kraju, gdzie panuje prawdziwy głód 
wiedzy, gdzie słowo jest chlebem, gdzie mówią więcej, niż jedzą i piją. Film Putiowka w żizń 
jest  też  wykładem  dydaktycznym.  Jest  to  historia  nawracania  biezprizornych,  zdziczałych 
dzieci, których bandy do niedawna były postrachem ludności miast. Film pokazuje nie tylko 
sposoby wychowywania opuszczonych dzieci, ale jest też agitacją za wytężoną pracą brygad 
komsomolców  i  poglądową  lekcją  szkodliwości  pijaństwa,  lenistwa  i  anarchii  w  życiu 
zbiorowym.  Obraz  zrobiono  znakomicie  pod  względem  technicznym,  aczkolwiek  jako 
dźwiękowiec  często  zawodzi.  Film  jest  bardzo  piękny  i  mądrze  przeprowadzony.  Strona 
wychowawcza ani na chwilę nie ciąży nad dynamiką akcji. W tego rodzaju pracy artystycznej 
Rosjanie  wydają  się  mistrzami.  Rosja  jest  przecież  krajem  aktorów  i  reżyserów.  Trzeba  to 
wiedzieć  i  pamiętać  o  tym  nie  tylko  w  teatrze,  ale  i  w  życiu  politycznym,  gdzie  niestety,  te 
cechy  narodowe  nabierają  często  znamion  kabotyństwa.  Namiętność  do  wykazania  się, 
przemawiania,  ekshibicjonizmu  psychicznego,  spowiedzi  i  pozerstwa  spotyka  się  tu  na 
każdym  kroku.  Mam  wrażenie,  że  mądra  władza  sowiecka  nieraz  potrafi  te  właściwości 
wyzyskać  dla  celów  cywilizowania  kraju.  W  tym  filmie  jak  w  każdej  publikacji  sowieckiej 
praca  jest  apoteozowana.  Ma  się  wrażenie,  jakby  nie  było  tu  cichej  i  spokojnej  pracy  w 
laboratoriach  czy  fabrykach,  ale  jakaś  praca  wśród  czerwonych  transparentów  na  arenach 
oświetlonych reflektorami. 

Godne  podziwu  są  metody  działania  na  tłum  i  pomysłowość  w  wynajdowaniu  nowych 

zastrzyków zapału. Tego dnia w kinie widziałem, a raczej słyszałem mocny wyraz celowości 
tych  wysiłków.  W  pewnym  momencie,  gdy  na  ekranie  rozgrywa  się  walka  komsomolców  z 
pijanymi szkodnikami, gdy dzielni młodzi robotnicy rozbijają bufet z wódka, nagle gdzieś w 
kacie  rozlega  się  huk.  Po  zapaleniu  światła  okazało  się,  że  to  dwóch  młodzieńców  rozbiło 
wielką butlę wódki pod wpływem agitacji filmu, na który pewnie przyszli z nadzieją urżnięcia 
się  po  kinie.  Gdybym  sam  tego  nie  widział,  uważałbym  to  za  naiwna  opowiastkę 
propagandową. Widzi się przecież tu wiele rzeczy prostych i naiwnych, które budzą sympatię. 
Oczywiście, nie można na ten temat rozmawiać ze Sceptykiem, bo ta bestia, gdyśmy wracali z 
kina, umyślnie przystawała i przyglądała się pijanym leżącym w poprzek ulicy. Z takich ludzi 
leżących  na  chodniku  nic  tu  sobie  nie  robią.  Tłum  okrąża  ich  po  prostu  jak  mrówki,  które 
omijają spotkany na swej drodze patyk. Milicjant patrzy na to obojętnie. 

background image

C

O JEST W DAWNYCH SKLEPACH

 
Gdy  rankiem  wymykam  się  z  hotelu  przed  godziną  umówioną  na  oficjalne  zwiedzanie, 

przypominam  sobie,  że  przed  wyjazdem  myślałem  często  o  dawnych  sklepach  i  wielkich 
magazynach.  Co  się  tam  teraz  mieści?  Nie  ma,  przecież  handlu  prywatnego,  a  państwo  nie 
może  prowadzić  tylu  magazynów.  Czyżby  tam  ludzie  mieszkali?  Czyż  można,  mieszkać  w 
oknie u Szczerbińskiego? Muszą chyba zasłaniać te okna i cały dzień siedzieć w mroku. Już 
po  przejściu  paru  ulic  znajduję  na  to  pytanie  dość  znamienną  odpowiedź.  W  magazynach  i 
sklepach po prostu mieszczą się urzędy. Za wielkimi szybami siedzą urzędnicy i przykładają 
stempelki do spiętrzonych stosów papierów. Przepisują kawałki, wkładają w teczki, rejestrują, 
kopiują, spinają spinaczami. Zamiast wędlin, butów, zegarków, kapeluszy męskich i wystaw 
konfekcji  widzi  się  twarze  wysuszone  jak  wędliny,  plecy  zgarbione  nad  aktami,  całe  tłumy 
urzędników, bo i tu jest wieczne przeludnienie. Tak. To fakt, który się da łatwo wytłumaczyć. 
Zniesienie  handlu  prywatnego  i  kontrola  państwa  nad  każdym  szczegółem  życia  obywatela 
musiały zatrudnić setki tysięcy i miliony tych, którzy nie produkują, nie handlują, ale agitują, 
pilnują,  organizują  i  prowadzą  kontrolę,  aby  nie  handlowano.  W  niektórych  sklepach 
mieszczą  się  teraz  kooperatywy  lub  magazyny  rządowe.  Na  wystawach  widzi  się  często 
napisy:  „Butów  nie  ma”.  Okna  wystawowe  zarzucone  są  jakimiś  słoiczkami  i  paczuszkami. 
Nieraz  leżą  na  oknach  sztuczne,  zrobione  z  drewna  rekwizyty.  W  sklepie  państwowym,  w 
jakimś  „Mostorgu”  do  handlu  mięsem  i  wędlinami,  widziałem  na  oknie  wystawowym 
drewniane szynki i salcesony pomalowane dość realistycznie. Przed sklepem z ubraniami stoi 
tłum  w  ogonku.  Na  stronie  widać  jakaś  kobiecinę,  która  beczy.  Opowiada  coś,  żywo 
gestykulując, ale nie rozumiem ani słowa. Pytam jakiegoś wyrostka, co się tu stało. 

— To Tatarka — odpowiada — sprzedali jej papierowe ubranie dla męża. Głupia. Myślała, 

ż

e za 20 rubli dostanie z sukna. 

W  tych  wszystkich  sklepach  trzeba  mieć  pajok,  sprzedają  tylko  na  kartki.  W  handlu 

wolnym  ceny  są  znacznie  większe  i  towarów  jest  bardzo  niewiele.  Widzi  się  kramy  ze 
sznurowadłami  i  tekturowymi  szachownicami.  Bez  kartek  można  kupić  w  sklepach 
rządowych  książki,  antyki,  różne  używane  sprzęty  domowe,  papierosy  i  gazety.  Jest  jednak 
sklep „Torgsin”, gdzie mieszkaniec Moskwy może wejść w każdej chwili bez żadnych kartek 
i  kupić  zarówno  amerykańskie  konserwy  z  ananasa,  kiełbasę,  masło,  jak  i  jedwabne 
pończochy.  Ale  tylko  za  złoto lub  dolary.  Sklepy  takie  to  wielkie  magnesy,  które  wyciągają 
ostatnie  złote  opiłki  pochowane  na  czarną  godzinę.  Rząd  potrzebuje  walut;  przy  pomocy  tej 
przynęty wyławia ją z wygłodzonych obywateli. Sklep taki wygląda jak koszmarna gablotka z 
panoptikum.  Jak  miraż  oazy  na  pustyni.  I  u  nas  przed  Hirszfeldem  zatrzymują  się  ludzie 
głodni,  pożerając  wzrokiem  białe  majonezy  i  złote  banany.  Ale  ostatecznie  w  Polsce,  gdy 
człowiek głodny zarobi złotówkę, może zjeść kawał chleba białego z prawdziwym masłem i 
prawdziwą  kiełbasą.  Tu  trzeba  mieć  walutę,  a  waluty  kupić  w  Rosji  nie  można.  Łatwiej 
ubogiemu przejść przez ucho igielne niż przez drzwi „Torgsinu”. 

Gdy  wraca  się  nad  ranem,  w  ubraniu  wieczorowym,  z  jakiegoś  przyjęcia  czy  knajpy  i 

spotyka się robotników idących do pracy, z uczuciem zawstydzenia podnosimy kołnierze, aby 
zakryć  biały  gors  koszuli.  Tu  w  Moskwie  sowieckiej  doznaję  często  podobnego  uczucia 
zażenowania.  Dla  mnie,  gdy  mam  walutę  zagraniczną,  znajdzie  się  w  tym  głodnym  kraju 
masło, którego nie dostaje robotnik, i jajka, których nie dostają dzieci. 

Pamiętam niedawno widziana scenę w Warszawie. Policjant zatrzymał jakiegoś obrosłego 

brudem  obdartusa  z  baraków,  bez  koszuli  pod  poszarpaną  marynarką,  i  zabronił  mu  przejść 
ulicę Mazowiecką: 

— To ty nie wiesz, cholero, że masz Solcem iść, a nie pchać się tu pryncypialną ulicą! 

background image

Oczyszczanie  ulic  z  niemiłego  oczom  turysty  widoku  jest  również  stosowane  w  kraju 

zwycięskiego  proletariatu.  Widziałem  identyczną  scenę  dn.  22  maja  br.  przed  hotelem 
Metropol  na  placu  Teatralnym.  Przed  werandą  kawiarni  hotelowej,  jedynej  zresztą  kawiarni 
moskiewskiej,  przystanęło  paru  bosych  i  oblepionych  błotem,  straszliwie  wyniszczonych 
ludzi.  Tych  wynędzniałych  proletariuszy  przepędził  policjant,  krzycząc,  że  tędy  przechodzić 
nie  wolno,  i  każąc  im  iść  najpierw  do  ciężkiej  cholery,  a  potem  niżej  położonymi  ulicami 
wzdłuż rzeki Moskwy. Obserwowałem niejednokrotnie, że władze sowieckie starają się drogę 
i  miejsca  postoju  turystów  zagranicznych  oczyszczać  z  niemiłych  widoków.  Starają  się,  ale 
niezbyt gorliwie. Myliłby się ktoś sądząc, że w Rosji panuje jakaś zupełnie sprawna reżyseria 
czy  organizacja  życia.  Mam  wrażenie,  że  nawet  terror  w  stosunku  do  przestępców 
politycznych  jest  stosowany  z  okrucieństwem,  ale  i  z  dużą  dozą  niechlujności  oraz 
przypadkowości. 

Jedynym  miejscem  miasta  prawdziwie  pokazowym  jest  plac  Czerwony,  najładniejszy 

chyba  plac  na  świecie.  Mury  Kremla  oświetlone  są  nocą  silnymi  reflektorami.  Niezwykłego 
uroku  dodaje  „Krasnej  Płoszczadi”  wypukłość  terenu.  Idąc  od  strony  ulicy  Twerskiej,  widzi 
się  wielkiej  piękności  cerkiew  Wasilewską  jak  gdyby  wyłaniającą  się  z  morza.  Zza 
wypukłości placu wystają tylko wschodnie turbany kolorowych kopuł bizantyjskich. Z okien 
mego  pokoju  mam  piękny  widok  na  tę  cerkiew  i  na  Kreml  od  strony  rzeki.  Słyszę  u  siebie 
nocą dzwony Kremla wybijające co kwadrans jękliwą melodię. 

Nocy  tej  długo  nie  mogę  zasnąć.  Budzi  mnie  pierwszy  brzask.  Staję  przy  oknie.  Nic 

jeszcze  nie  wiem.  Nie  silę  się  objąć  rozumem  tego  małego  wycinka  życia,  z  którym  się 
zetknąłem.  Czeka  mnie  wiele  wrażeń.  Parę  dni  w  Moskwie  to  przecież  zaledwie  pierwszy 
krok w tę dżunglę miejską pełna uroku, dzikości i melancholii. Nie próbuję rozumować.  Na 
razie działa tylko moja wrażliwość. 

 

Słyszysz za oknem szelest bosych stóp? 
Płyną, jak widma, głowy w białych chustkach. 
Idą mosty budować na zgliszczach i pustkach, 
Strzeliste wieże, sieci dróg. 

 

Nad rzeką Moskwą różowieje świt. 
Błyszczy się fala. Wiatr dmie coraz chłodniej. 
I na dachy cerkiewne i nad Kremla szczyt 
Wschodzi znojny, upalny, żółty smutek wschodni. 

background image

C

UDZOZIEMCY W 

M

OSKWIE

 

 
W  holu  hotelowym  wiszą  dwa  kolorowe  afisze,  ścisk  mówiąc,  dwa  ręcznie  wykonane 

napisy: 

Join the 35 day Arctic Cruise on the „Malygin”, Travel Caravan de Luxe to Middle Asia. 
Te  nęcące  propozycje  maja  na  celu  wyciśnięcie  z  turystów  dolarów,  tak  potrzebnych 

rządowi  sowieckiemu.  Pompa  wysysająca  dolary  działa  tu  bardzo  sprawnie.  Za  zmianę 
pokoju  w  hotelu  liczą  2  dolary,  za  kąpiel  dolara,  a  gdy  kiedyś  wieczorem  musiałem 
skorzystać z auta hotelowego, aby zdążyć na wieczór poezji Pasternaka do Domu Uczonych, 
zapłaciłem za kurs w jedną stronę trzy dolary. 26 złotych za pięć minut jazdy samochodem to 
cena  nieco  przesadna.  Tramwaje  są  tak  przepełnione,  że  zdobywa  się  je  szturmem,  a 
przestrzenie w Moskwie są duże i czasem trzeba dobrych parę kilometrów iść piechotą. Traci 
się  przez  to  wiele  czasu.  Dzięki  wyjątkowej  uprzejmości  „Woksu”  i  poselstwa  polskiego 
często  miałem  do  dyspozycji  samochód.  Auto,  które  przez  pierwszy  tydzień  obwoziło  mnie 
po Moskwie, należało do „Inturista”. Był to wspaniały lincoln. Jak mnie poinformowała moja 
przewodniczka, przed pewnym czasem sprowadzono dla „Inturista” 50 nowych lincolnów— 
Sądzę,  że  byłoby  demokratyczniesze  i  rozsądniejsze  —  a  na  pewno  tańsze  —  sprowadzenie 
200 fordów. 

W drogich restauracjach dla cudzoziemców ludność miejscowa prawie nie bywa. Niektóre 

potrawy są tylko za walutę. Gdy w restauracji hotelu Metropol zamówiłem omlet z dwu jajek 
i szklankę mleka, kelner przeprosił mnie i powiedział, że za ruble sowieckie nie może mi dać 
ani  jajek  ani  mleka.  Widocznie  na  skutek  dobrego  akcentu  rosyjskiego  wziął  mnie  za 
Rosjanina.  Wytłumaczyłem,  że  płace  w  walucie.  Zapłaciłem  za  szklankę  mleka  25  centów, 
czyli przeszło dwa złote. 

— Czemu to — spytałem — nabiał sprzedajecie tylko za dolary? 
— Gdybyśmy  sprzedawali  za  ruble  —  odpowiedział  —  mielibyśmy  tu  ogonek,  a  to  jest 

przecież restauracja dla cudzoziemców. 

W  wielkiej  luksusowo  urządzonej  sali  zajęte  były  dwa  czy  trzy  stoliki.  Stanęły  mi  przed 

oczami  ruchliwe,  ogromne  tłumy,  dzień  cały,  do  późnej  nocy  zaludniające  wszystkie  ulice 
Moskwy.  Tłumaczono  mi  ten  wielki  ruch  pieszy  nie  tylko  brakiem  lokomocji,  ale  również 
ustawicznym  poszukiwaniem  czegoś  do  kupienia.  Nie  bardzo  mogłem  zrozumieć,  czemu  to 
ludzie,  którzy  zarabiają  po  paręset  rubli  miesięcznie  i  tak  źle  się  odżywiają,  me  zapełniają 
tych  luksusowych  sal,  gdzie  za  parę  rubli  można  dostać  kawałek  mięsa  czy  porcję  drobiu. 
Zrozumiałem  to  później,  trafiwszy  przypadkowo  na  dość  burzliwą  scenę  przed  hotelem 
„Nowaja  Moskowskaja”.  Wracając  z  teatru  dosłyszałem  urywek  rozmowy,  który  mnie 
zainteresował.  Jakiś  normalnie,  to  znaczy  źle,  ubrany  robotnik  chciał  wejść  do  restauracji 
hotelowej. Portier sprzeciwiał się temu z całą stanowczością. 

— Ja  czlien  sojuza,  jestem  członkiem  związku,  jestem  w  przejeździe,  nie  róbcie  głupich 

historii! 

— Nie wolno — tłumaczył portier — wy jesteście, towarzyszu, pijany, tu pijanych się nie 

puszcza. 

— Ty draniu —  krzyczał robotnik — ty  przed rewolucją tak samo stałeś  przed „Jarem” i 

nie  wpuszczałeś  proletariuszy!  Ja  nie  jestem  pijany,  ale  głodny!  Zawezwij  dyżurnego 
administratora. 

Dyżurny  administrator  zjawił  się  sam.  Wytłumaczył  uprzejmie  robotnikowi,  że  jest  zbyt 

brudno  ubrany.  Wytłumaczył  mu,  że  Rosja  potrzebuje  walut,  że  zależy  jej  bardzo  na  ruchu 
turystycznym, że turyści źle się mogą czuć w warunkach, do których nie są przyzwyczajeni, i 
ż

e  towarzystwo  brudno  ubranych  robotników  w  sali  restauracyjnej  daje  zły  efekt 

propagandowy. Nie wiem, czy poskutkowała ta logicznie zresztą skonstruowana prelekcja na 

background image

temat  racjonalnej  eksploatacji  turystyki,  czy  może  to,  że  dyżurny  administrator  hotelu  jest 
zwykle członkiem GPU, dość, że robotnik odszedł bez słowa i bez kolacji. 

Turyści  albo  służą  do  zdobywania  waluty,  albo  też,  jeśli  jest  to  ktoś  znaczniejszy,  a 

zwłaszcza  dziennikarz  czy  pisarz,  podlegają  specyficznej  opiece  i  agitacji  propagandowej. 
Takich  cudzoziemców,  nie  znających  języka  i  nie  mających  żadnego  zrozumienia  dla 
psychiki Rosjanina, obwozi się po paru pokazowych obiektach. 

Cudzoziemcy,  a  zwłaszcza  Anglosasi,  traktują  często  Rosję  jak  kraj  egzotyczny.  Wielu 

rzeczy  nie  rozumieją.  Wydaje  się  im,  że  Rosjanin,  z  którym  rozmawiają,  albo  jest  zupełnie 
takim samym jak oni człowiekiem Zachodu, albo też, że to jakiś japoński samuraj, który gdy 
sam zostaje w domu, zdejmuje europejskie ubranie i przebiera się w czerwone kimono. 

Cechą  Anglosasów,  bardzo  zresztą  ludzką,  jest  ufność.  Anglik  czy  Amerykanin  wierzy. 

Czy  mówią  mu  o  zdobyczach  społecznych,  czy  o  odżywianiu  dzieci,  czy  wreszcie  podają 
cyfry,  Anglosas  wyjmuje  notatnik,  powiada  Well  i  zapisuje,  co  mu  podyktowano.  Jest  to 
materiał,  z  którego  potem  wyciąga  wnioski.  Byli  w  Rosji  ludzie,  którzy  umieją  patrzeć.  Ale 
byli  to  przeważnie  pisarze,  którzy  w  swoich  krajach  zaangażowali  się  już  jako  komuniści. 
Trudno jest wymagać, aby na skutek pobytu w Rosji przebudowali swój pogląd na świat. Jest 
to  oczywiście  możliwe,  zdarzyło  się  z  Istratim,  ale  wymaga  to  prawie  bohaterstwa.  Ludzie 
przecież  widzą  lepiej  to,  co  chcą  widzieć,  niż  to,  co  jest  im  niewygodne.  Zwłaszcza  jeśli  to 
niewygodne  wymaga  pewnego  trudu,  jeśli  trzeba  tego  szukać  i  znać  przy  tym  jeżyk  dla 
Europejczyków dość trudny, choćby przez sam niełaciński alfabet. Toteż pisarz komunizujący 
wyjeżdża  zwykle  z  Rosji  ze  szczerym  uczuciem  afirmacji.  Pokazują  mu  wycinki  filmu  i 
inspirują objaśnieniami, jak tendencyjnymi napisami w obrazie propagandowym. 

Zachodzi  tu  jeszcze  jedna  komplikacja  psychologiczna.  Marksizm  apeluje  do  rozumu. 

Pisarz rozumowo przekonany o słuszności tej doktryny, człowiek pragnący w swoim kraju, w 
Europie  czy  Ameryce,  dokonać  przewrotu  społecznego  i  zaprowadzić  dyktaturę  proletariatu 
niechętnie mówić będzie o ujemnych stronach życia w Sowietach, wierząc, że zło panujące w 
Rosji  jest  winą  nie  zmiany  ustroju,  ale  materiału  ludzkiego,  co  zresztą  w  znacznej  części 
wydaje mi się słuszne i co jest powodem tej ciężkiej i tragicznej sytuacji, w jakiej znalazł się 
rząd  sowiecki,  próbując  narzucić  socjalizm  stu  sześćdziesięciu  milionom  prostych  ludzi  w 
szóstej części globu ziemskiego. 

background image

J

AJKA

,

 KTÓRYCH NIE BYŁO

 

 
Zdarzyło  mi  się  właśnie  z  wycieczką  anglosaską  zwiedzać  ochronki  i  przedszkola  przy 

fabryce  „Krasnyj  Bogatyr”.  Pokazano  nam  o  paręset  metrów  od  zabudowań  fabrycznych 
drewniane,  czysto  utrzymane  domki.  Oprowadzały  nas  dwie  panienki  z  „Inturista”  i  młody 
człowiek  ubrany  bardzo  przyzwoicie.  Zarówno  strój,  jak  i  okulary  amerykańskie  ufnie 
usposabiały całą wycieczkę do młodego człowieka, mówiącego zupełnie biegle po angielsku. 
Ten  nasz  przewodnik  przypominał  mi  afrykańskich  myśliwych,  którzy  przebierają  się  za 
strusie, przyczepiają sobie pióra i w ten sposób podchodzą stado ptaków. Tu zdarzył się fakt 
dość błahy, ale znamienny dla łatwowierności, a raczej bezbronności cudzoziemców. 

W  dużej  i  widnej  sali  stoły  nakryte  były  do  obiadu.  Nasz  przewodnik  wygłaszał  właśnie 

mały odczyt na temat racjonalnego odżywiania dzieci. Trudności aprowizacyjne, jak twierdzi, 
nie  dają  się  we  znaki  dzieciom.  Dzieci  otrzymują  w  tym  przedszkolu  po  dwieście  gramów 
masła tygodniowo i po dwa jajka dziennie. Czy to prawda? Szukam oczami Sceptyka, ale ten 
wścibski  jegomość  wszedł  już  przez  otwarte  drzwi  do  znajdującej  się  obok  kuchni,  gdzie 
zagadnął dość bezceremonialnie jedną z dziewczyn: 

— Czy dzisiaj dzieci dostaną po dwa jajka? 
Nic wiem,  czy dziewczyna wzięła nas za oprowadzających, a nie za oprowadzanych,  czy 

też po prostu była głupia, dość że odpowiedź brzmiała niespodziewanie: 

— Odkuda jajca! (Co znaczy po polsku, ze dzieci jajek nie dostają). 
To  samo  okazało  się  z  masłem.  Sceptyk  teraz  zaczął  mnie  nudzić  pytaniami,  czy  w 

„racjonalnym”  odżywianiu  bierze  się  też  pod  uwagę  owoce,  i  przypomniał  z  dokuczliwa 
pedanterią, że nawet w restauracjach dla cudzoziemców nie można za dolary dostać ćwiartki 
cytryny.  W  tym  czasie  przewodnik  „Inturista”  z  całą  brawurową  beztroską  wygłaszał  dalej 
swoje  przemówienie.  Straciłem  wiarę  w  rzetelność  tego  rodzaju  informacji.  Nie  było  mi  żal 
dzieci,  dość  zresztą  zdrowo  wyglądających,  ale  raczej  tych  paru  starszych  Anglików, 
należących  do  wycieczki  pedagogów  londyńskich,  którzy  grzecznie  potakiwali  siwymi 
głowami. Jeden z nich powiedział sakramentalnie Well i pewnie zapisał w notesie te dwa nie 
istniejące jajka. 

background image

M

IESZKANIA MOSKIEWSKIE

 

 
Przypuszczam,  że  członkowie  wycieczek  zagranicznych  w  podobny  sposób  zwiedzają 

domy i kluby robotnicze, szpitale, sądy czy urzędy, to znaczy te miejsca, gdzie można znaleźć 
pewien  przekrój  życia  codziennego  jednostki  w  Sowietach.  Pewien  jestem,  że  większość 
cudzoziemców zwiedza domy wypoczynkowe dla robotników, ale nie wiem, czy który zszedł 
do suteren, przeznaczonych na mieszkania robotnicze w Leningradzie. Wlazłem kiedyś w taki 
labirynt piwnic, zastawionych pryczami, i wydało mi się to podobniejsze do koszar, a raczej 
nawet  do  lepianek  w  okopach  niż  do  ludzkiego  mieszkania.  Wlazłem  tam  pod  pretekstem 
szukania jakiegoś robotnika–cudzoziemca, którego nazwisko oczywiście zmyśliłem. 

Aby  obejrzeć  przeciętne  mieszkanie  w  Moskwie,  znalazłem  dość  prosty  sposób.  Niezbyt 

przekonany paroma pokazowymi domami robotniczymi, wziąłem numer gazety i wyszukałem 
dwa  ogłoszenia.  Wypisałem  sobie  adres  jakiegoś  pana,  który  chce  sprzedać  lornetkę.  Ale 
obejrzeć  tylko  mieszkanie  człowieka,  który  wyzbywa  się  ostatniej  lornetki,  nie  byłoby 
niezgodne z rzetelna metodą przyrodniczą. Człowiek, który sprzedaje, może być w specjalnie 
niekorzystnych warunkach materialnych. Wziąłem więc z gazety drugi adres, kogoś, kto chce 
kupić  płyty  gramofonowe.  Temu  z  pewnością  powodzi  się  lepiej.  Człowiek  z  lornetką 
mieszkał  w  małym  piętrowym  domku  przy  ulicy  Sadowniczeskoj.  Na  bramie  widniał  spis 
lokatorów mieszkania nr l: 

Kowalew 

1 raz dzwonić 

Bałuszenko 

2 razy  „ 

Anichin 

3  „   „ 

Hirszberg 

4  „   „ 

Baljanow 

5  „   „ 

Szupin 

6  „   „ 

Swoboriew 

7  „   „ 

O oznaczonej godzinie zadzwoniłem sześć razy; otworzył mi młody chłopak lat szesnastu, 

syn  pana  Szupina.  Przeszedłem  przez  korytarzyk,  zastawiony  koszami  i  walizkami  jak 
przedział  trzeciej  klasy  w  przepełnionym  pociągu.  W  pokoju,  gdzie  miał  się  odbyć  akt 
wymiany  lornetki  teatralnej  na  kilkadziesiąt  rubli  sowieckich,  mieszkało  z  pewnością  z  pięć 
osób,  a  było  obecnych  dwu  mężczyzn  i  jedna  kobieta.  Takie  mieszkanie,  poprzedzielane 
parawanami i szafami, znamy przecież dość dobrze z powieści i sztuk rosyjskich. Nie ma tu 
co opisywać. Chciałem jednak sam stwierdzić, czy w Moskwie nic się pod tym względem nie 
zmieniło. Na kuchniach stoi po osiem prymusów, w całym domu jest zaduch, kanalizacja źle 
działa. Nie kupiłem lornetki, choć bardzo mi było żal pana Szupina i jego wychudłego syna. 
Transakcja ta dla cudzoziemca wobec oficjalnego kursu rubla byłaby zbyt kosztowna. 

Dość podobne wnętrze spenetrowałem u amatora płyt gramofonowych. Znalazłem się tam 

zresztą  w  dość  głupiej  sytuacji,  bo  nie  przygotowałem  się  na  rozmowę  i  nie  wiedziałem,  co 
odpowiedzieć, gdy mnie spytano, jakie płyty gramofonowe mam na sprzedaż, czemu ich nie 
przyniosłem  i  czy  jestem  Rosjaninem.  Wyplątałem  się  tłumacząc,  że  źle  zrozumiałem 
ogłoszenie,  że  nie  chcę  sprzedać,  ale  właśnie  kupić.  Później  nieraz  jeszcze  stwierdziłem,  że 
przeciętny  mieszkaniec  Moskwy  czy  Leningradu  gnieździ  się  w  dalszym  ciągu  w 
komunalnych  kwartirach,  gdzie  swąd  istotny  i  moralny,  wzajemne  szpiegowanie,  ciasnota  i 
brak samotności, kwasy i intrygi są czymś bardziej może uciążliwym od panującego głodu. 

To wszystko prawda, ale prawdą jest również, że Rosja pod wieloma względami już dzisiaj 

przoduje  cywilizowanemu  światu.  Spotkać  tu  można  fragmenty  najzupełniej  wykończone  i 
mądrze związane z budującym się gmachem socjalizmu. Przeciera się przez mgłę widok pełen 
uroku.  Gdy  staje  się  przed  takim  obrazem,  nabiera  się  wiary,  że  wysiłek  i  cierpienia  tycli 
ogromnych mas ludzkich nie idą na marne. Przychodzi fala optymizmu. Nędza nie wydaje się 

background image

uciążliwa,  jeśli  każdy  dzień  przynosi  nowe  emocje  i  nadzieje.  Poczucie  konstruktywnej  i 
celowej  pracy,  świadomość  ważności  i  godności  codziennych  wysiłków  jest  silnym 
narkotykiem. 

background image

„D

WORIEC TRUDA

” 

 
Oto  bardzo  piękne  popołudnie,  które  spędziłem  w  towarzystwie  mego  przyjaciela 

Entuzjasty.  Tym  razem  Sceptyk  został  w  domu.  Dzień  był  pachnący  świeża  zielenią  i 
wiosennym deszczem. 

Zwiedzaliśmy „Dwonec Truda”, w którym mieści się wzorowy zakład opieki nad matką i 

dzieckiem. Tu matka znajduje opiekę już od pierwszych miesięcy ciąży. Tu odbywa się poród 
i  wychowuje  się  dziecko  do  trzeciego  roku  życia.  Nie  donoszone  dzieci,  pielęgnowane  w 
specjalnych  warunkach,  rozwijają  się  normalnie.  Dziecko  od  pierwszych  tygodni  życia 
wychowuje się kolektywnie, je, bawi się i uczy w gromadzie. W każdym pokoju dziecinnym 
znajduje  się  instrument  muzyczny,  aby  dziecko  oswajało  się  z  dźwiękiem  harmonijnym. 
Kolory  zabawek,  ścian  czy  obrazków  są  kolorami  zasadniczymi.  Dzieci  nie  bawią  się  ani 
zabawkami,  ani  obrazkami  wyobrażającymi  przedmioty  nierealne  lub  zwierzęta,  których  nie 
spotykałyby w życiu. Wychowawcy nie chcą widać budzić tęsknot trudnych do zaspokojenia. 
W  każdym  pokoju  dziecinnym  wiszą  portrety  Lenina  albo  Stalina.  Święta  rewolucji 
obchodzone  są  radośnie:  dzieci  dostają  wtedy  lepsze  jedzenie  i  czerwone  chorągiewki.  Od 
pierwszych kroków uczy się je poczucia klasowego. Zastępowanie ikon i świętych obrazków 
portretami  polityków  wydaje  mi  się  trochę  niebezpieczne.  Święci  pańscy  nie  ulegali  tak 
szybkim upadkom jak Trocki. Dziecko wychowane w kulcie Stalina może w przyszłości, za 
rządów choćby Woroszyłowa, być traktowane jako obciążone nastrojami opozycji albo nawet 
kontrrewolucji. 

Po  zakładzie  oprowadza  mnie  miła  lekarka  o  mądrych  niebieskich  oczach,  sądząc  z 

nazwiska Miller, Niemka z pochodzenia. Pokazuje mi, jak dziecko liczące sobie rok i dziesięć 
miesięcy  po  umyciu  rączek  trafia  do  szafki  ze  swoim  ręcznikiem.  Na  niziutkich  wieszakach 
umieszczone są obrazki kolorowe. Tak malutka osóbka wie już, że czerwony kogucik oznacza 
jej  łóżeczko  i  jej  ręczniczek…  Robi  to  trochę  wrażenie  doświadczeń  z  rybami  w  akwarium. 
Jest coś przerażającego, że można kierować już tak młodą istotą, że instynkty i odruchy są tak 
nieomylne jak czyny uśpionych na seansach. 

Dzieci  wychowywane  są  podług  najnowszych  metod,  i  Bertrand  Russell  z  żywą 

satysfakcją  oglądałby  ten  wielki  kompleks  ogrodów  i  zabudowań.  Dzieci  nie  są  ani  karane, 
ani  straszone.  Pielęgniarkom  nie  wolno  mieć  sympatii  osobistych  i  jeśli  zostanie  zauważona 
specjalna czułość pielęgniarki dla jakiegoś dzieciaka, przenosi się ją na inny oddział. 

W  zakładzie  jest  około  dwustu  miejsc.  Dostaje  się  tu  niezmiernie  nikły  procent  dzieci 

rodzących  się  w  trzymilionowej  Moskwie.  Olbrzymia  większość  dzieci  wałęsa  się  po 
podwórzach,  pije  wodę  z  kałuż  ulicznych,  dzień  cały,  zwłaszcza  latem,  spędza  na  brudnej 
ulicy,  bo  w  przepełnionych  mieszkaniach  nie  ma  powietrza  ani  miejsca  na  zabawę. 
Widziałem  zupełnie  małe  dzieci  na  ulicy  bardzo  późnym  wieczorem.  Kontrast  między 
wychowaniem ulicznym a „Dworcom Truda” jest większy niż między dawną szkołą paziów a 
ż

ydowskim  chederem.  Jakie  dzieci  przyjmowane  są  do  tego  sanktuarium?  Kto  tu  ma 

pierwszeństwo?  Czy  te  dzieci,  którym  jest  najgorzej,  czy  te  matki,  które  są  najbardziej 
opuszczone i godne opieki? Nie. Dzieci przyjmowane są na podstawie tabelki hierarchicznej, 
z  którą  często  się  można  spotkać  w  Sowietach.  Naczelna  lekarka  objaśnia  mnie,  że 
pierwszeństwo  mają  dzieci  gepistów,  krasnoarmiejców,  robotników  fabrycznych  należących 
do partii. Potem idą robotnicy niepartyjni, pracownicy umysłowi i tak w dół aż do liszeńców, 
czyli  ludzi  pozbawionych  praw.  Oczywiście,  niższe  stopnie  tej  drabinki  hierarchicznej  mają 
już tylko prawa czysto teoretyczne. 

Znajdują  się  tu  prawie  wyłącznie  dzieci  sfer  rządzących  i  uprzywilejowanych.  Ludzie 

władzy korzystają z wszystkich udogodnień. Władza jest przecież jedyna w Rosji organizacją 
zwartą i silną. 

background image

Ale  czy  władza  w  Rosji  mniej  demoralizuje  ludzi  rządzących  niż  w  krajach 

kapitalistycznych?  Czy  przewrót  proletariacki  wniósł  ze  sobą  atmosferę  zdrową  i  wolna  od 
bakterii zakażających organizmy starych ustrojów? Cały świat jest dzisiaj chory. Ale wydaje 
mi  się,  że  nasz  kryzys  i  nasze  dolegliwości  można  porównać  do  cierpienia  na  własnych 
betach,  ze  szklanką  herbaty  na  nocnym  stoliku  i  starym  romansem  pod  poduszką.  Łykamy 
różne  świństwa,  które  nam  zapisują  znachorzy,  i  przewracamy  się  z  lewego  boku  na  prawy. 
Tu,  w  Rosji,  chory  leży  na  stole  operacyjnym.  Podlega  zabiegom  chirurgicznym  bez 
znieczulenia.  Jeśli  zabieg  się  uda,  przyniesie  on  światu  prawdziwe  zdrowie  i  nowe 
nieobliczalne siły. Ale czy ta bolesna i krwawa operacja odbywa się z konieczną precyzją i w 
atmosferze  wolnej  od  bakterii,  wydaje  mi  się  może  najważniejszym  i  najciekawszym 
pytaniem. 

background image

M

IKROBY 

GPU 

 
Można  było  myśleć,  że  przewrót  komunistyczny  wniesie  ze  sobą  atmosferę  czystości  i 

zaufania, że hasła, którymi żyje Rosja, po raz pierwszy w dziejach świata wzbudzi zbiorowe 
uczucia  pozytywne.  Niestety,  skłonny  jestem  przypuszczać,  że  w  Rosji  nie  ma  świadomej 
woli  pracujące  go  ludu.  Jest  natomiast  władza,  która  twardą  ręką,  tępiąc  wszelki 
najdrobniejszy  sprzeciw,  siłą  narzuca  nowy  ustrój.  Dzień  jest  długi.  Robotnik  stojący  przy 
maszynie  nie  może  żyć  przez  8  godzin,  przez  tydzień,  miesiąc,  rok,  a  nawet  lat  kilkanaście 
samym  entuzjazmem.  Rząd  nie  tylko  agituje  i  podnieca  do  pracy,  ale  i  pilnuje  obywatela. 
Ciągłe  czistki  partyjne,  procesy  o  sabotaż,  krwawe  egzekucje  i  nieustanna  szpiegostwo  to 
odwrotna karta tego wychowania zbiorowego. Ponieważ władza jest zorganizowana mocniej 
od  innych  dziedzin  życia,  można  przypuścić,  że  ogólny  efekt  wychowawczy  jest  raczej 
ujemny. Nie trzeba również zapominać, że szerokie masy patrzą co dzień na klasę rządzącą i 
ż

e  poczucie  nierówności  społecznej  jest  bardzo  ostro  zarysowane.  Można  wmawiać 

obywatelowi, że wspaniałe samochody, którymi jeździ towarzysz Woroszyłow, należą równie 
do wodza armii jak i do każdego obywatela. Ale  trudno, aby; obywatel pamiętał o tym,  gdy 
przyczepiony  do  tramwaju  wraca  po  pracy  do  domu,  trzymając  się  zmęczoną  ręką  mokrego 
od deszczu bufora. Parę razy, gdy wyjeżdżałem autem za miasto, słyszałem wrogie okrzyki, a 
raz wielki kawał blachy wpadł przez otwarte okno samochodu. 

W  tego  rodzaju  wycieczkach  zwykle  w  pewnej  odległości  towarzyszy  nam  auto  GPU. 

Samochód  poselstwa  polskiego  ma  zawsze  taką  honorową  straż.  Czasem  jest  to  bardzo 
pożyteczne,  kiedyś  nawet  gepiści  wyciągnęli  polski  samochód  z  błota  na  jakiejś  bardzo 
rozmokłej  drodze.  W  warunkach  monotonnego  i  codziennego  szpiegowania  wytwarza  się 
zabawa  sportowa,  której  głównie  podlegają  szoferzy  poselstwa.  Czasem  szofer  ku  wielkiej 
swojej  radości  zdoła  przy  sprzyjających  warunkach  oderwać  się  od  towarzystwa 
szpiegującego wozu. Gdzieś na jakimś zakręcie da gazu i bocznymi ulicami umknie gepistom
którzy  smutni  i  markotni  krążą  od  policjanta  do  policjanta,  wyszukując  ukochanej  biało–
czerwonej  chorągiewki.  Dzień  cały  siedzą  te  draby  w  samochodzie  przed  poselstwem  i 
opowiadają sobie stare kawały albo plotki o innych szpiclach. Czasem, gdy nudny i znudzony 
korpus dyplomatyczny w ładny dzień wyjeżdża za miasto na piknik, zjeżdżają się również w 
swoich autach gepiści i o paręset kroków, w lesie albo przy szosie, dłubią w nosie i grają w 
durnia  specjalną  sowiecką  talią  kart  bezbożnych.  Kiedyś  na  takim  pikniku  zostało  trochę 
prowiantów  i  któryś  z  dyplomatów  chciał  poczęstować  nimi  przyglądających  się  z  daleka 
łakomie  szpiclów.  Zaniechano  jednak  poczęstunku,  gdyż  mogło  to  stać  się  przyczyną 
prowokacji. Chytry gepista, zjadłszy za dużo, mógłby potem donieść, że usiłowano go otruć. 

Łażą  te  stare  wałkonie  po  mieście,  włóczą  się  za  człowiekiem,  przerywają  rozmowy 

telefoniczne i biorą za to grube pensje.  Ile razy dzwoniłem z hotelu do poselstwa polskiego, 
musiałem  się  łączyć  dwa  razy.  Trzeba  było  czekać,  aż  telefonistka  zawezwie  specjalistę–
wałkonia rozumiejącego po polsku. Jeśli się w czasie rozmowy przejdzie niespodziewanie na 
francuski,  wałkoń–szpicel  jęczy  w  telefon  i  w  końcu  przerywa  rozmowę,  aby  zawezwać 
kolegę władającego językiem francuskim. W bardzo głupim wywiadzie Ludwiga ze Stalinem 
był  jeden  moment  dość  pikantny,  którego  Ludwig  nie  umiał  wyzyskać.  Ludwig  zadał 
Stalinowi  parę  oszałamiających  pytań  w  rodzaju:  „Gdzie  jest  pańska  fajka?”  i  „Czy  wierzy 
pan  w  przeznaczenie?”.  Spytał  go  również  nie  wiadomo  czemu  o  jezuitów.  Stalin 
odpowiedział,  że  nie  pochwala  metod  jezuitów,  gdyż  ich  podstawową  metodą  jest 
szpiegostwo.  „Np.  szpiegostwo  w  internacie:  o  9.00  rano  dzwonią  na  śniadanie,  uczniowie 
udają się do refektarza, a po powrocie do swych izb widzą, że podczas tego wszystkiego ich 
kuferki, wszystkie ich rzeczy, zostały przewrócone do góry nogami… Cóż jest dobrego w tym 
systemie?”. 

background image

Gdyby  Ludwig  miał  trochę  przytomności  umysłu,  dodał  by:  „Istotnie,  nie  widzę  niczego 

dobrego w tym systemie, bo w czasie, gdy ja rozmawiam z panem na Kremlu, pańscy jezuici 
przewracają mi w hotelu wszystkie rzeczy w walizkach”. 

Agenci  GPU  są  wszędzie.  Zarządzający  w  hotelu,  portier,  kelner,  służący,  wszystkie 

panienki  w  barkach  dla  cudzoziemców  są  na  służbie  szpiegowskiej.  Pokojówki  i  tancerki 
kokietują  przyjezdnych,  ale  wdają  się  w  romanse  dopiero  wtedy,  kiedy  dostaną  rozkaz  od 
swej  władzy.  Łączą  w  ten  sposób  dwa  bardzo  świetlane  i  wzniosłe  zawody  szpiegostwo  z 
prostytucją.  Nie  trzeba  sobie  wyobrażać,  aby  gepiści  byli  jakimiś  romantycznymi  ludźmi 
podziemia. Pod ziemią mają tylko piwnice do doraźnych egzekucji. Krążą po świecie i często 
odznaczają się bardzo wykwintnymi manierami. Poznałem takiego wybitnego przedstawiciela 
GPU  od  spraw  sztuki  i  teatru.  W  kołach  dyplomatycznych  nazywają  go  baronem,  co 
przyjmuje  chętnie,  gdyż  istotnie  tytuł  ten  kiedyś  posiadał  w  dawnych  czasach,  gdy  służył 
jeszcze w carskiej ochranie. Jegomość ten, bardzo przystojny i arystokratyczny w manierach, 
musi  mieć  nadtalent  szpiegowski,  jeśli  bolszewicy  w  jakimś  dramatycznym  spięciu 
parominutowej rozmowy odesłali go prosto spod ściany na wysokie stanowisko rządowe. Na 
dansingu „Bolszaja Moskowskąja” widziałem cudnej urody aktorkę dramatyczną, Wagrine, w 
towarzystwie okazałego i dobrze odżywionego draba w wojskowym frenczu. Był to również 
wybitny  gepista,  człowiek  o  wielkich  podobno  wpływach  i  znaczeniu.  Nieustanny  festiwal, 
coś w rodzaju corsa karnawałowego szpiclów, odbywa się co dzień na drodze do posiadłości 
Stalina.  Miejscowość  Górki,  połączona  z  Moskwa  wspaniała  szosa  asfaltowa,  roi  się  od 
szpiegów  na  rowerach  i  motocyklach  oraz  biednych  początkujących  szpiclów,  chodzących 
jeszcze na piechotę. 

W  każdym  kraju  wałęsają  się  te  zdemoralizowane  durnie,  podglądają  przez  dziurki  od 

klucza,  jak  ktoś  zdejmuje  kalesony,  i  co  miesiąc  z  kas  państwowych  przynoszą  do  domu 
ciężko zapracowane pensje. Ale nigdzie chyba nie ma ich tylu co w Rosji i nigdzie chyba nie 
są tak faworyzowani i tak nabrzmiali dumą i ważnością swej państwowej roli. 

To zresztą, że szpiegują zagranicznych dyplomatów, ostatecznie nie jest niczym dziwnym. 

Dyplomacja  robi  mniej  więcej  to  samo,  tylko  na  sposób  za  to  ordery,  a  niewygodnych 
szpiclów  likwiduje  się  bez  sądu,  czasem  nawet  po  obustronnym  porozumieniu  dwóch 
szpiegujących  się  państw.  Mniej  mają  oni  z  życia  i  więcej  chcą  sobie  użyć,  póki  są  przy 
ż

łobie.  Mówił  mi  pewien  sympatyczny  dyplomata,  że  gdy  przyjechał  do  Rosji,  na  stacji 

czekało  już  dwu  szpiegów.  Miałem  mu  ochotę  powiedzieć,  że  jest  to  zupełnie  naturalna 
kurtuazja  i  że  gdy  ja  przyjadę,  będzie  pewnie  na  mnie  czekało  dwu  poetów.  Jest  więcej  niż 
prawdopodobne,  że  nie  tylko  poeci  zajmowali  się  moim  przyjazdem  do  Sowietów,  ale 
ostatecznie nie krępowano mnie i umiałem sobie dać radę z niepożądaną  opieką. Ciekawość 
w  stosunku  do  mojej  osoby  nieraz  wyrażała  się  dość  groteskowo.  Kiedyś,  jadąc  przez 
Moskwę  w  towarzystwie  mojej  „przewodniczki”,  spotkałem  pewnego  Anglika,  którego 
poznałem w swoim hotelu; gdy zatrzymałem auto i wyszedłem, żeby dowiedzieć się od niego, 
co  porabia  i  czemu  zmienił  hotel,  moja  towarzyszka  była  bardzo  zaniepokojona.  Po  moim 
powrocie do samochodu, spytała się z dziecinna gwałtownością: 

— O czym pan mówił z tym panem? 
Popatrzyłem jej długo w oczy i odpowiedziałem ze smutkiem: 
— Mówiliśmy  o  bardzo  ciekawych  rzeczach,  ale  niestety,  nie  mogę  pani  powiedzieć,  o 

czym, bo to sekret. 

Biedna towarzyszka Bronstejn musiała źle spać tej nocy. 

background image

„P

ARK KULTURY I OTDYCHA

” 

 

Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino, 
Któż by nosił na głowie chustki perkalowe? 
Nie kłamie film z Marlena. Prawdę mówi kino, 
Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe. 

 

Chodzą lekko i dłoni nie maja tak ciemnych, 
Gdzieżby tam łapcie albo też brudne paznokcie? 
Nie mają nóg stwardniałych na robotach ziemnych. 
Ani rąk popękanych, urobionych po łokcie. 

 

Nasze panny jak perły rodzi piana morska, 
Albo jak te syreny srebrną szumią łuską, 
I serca im jak tobie nie biją pod bluzką, 
Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska. 

 
Towarzyszka  Zina,  o  której  napisałem  ten  niewinny  wierszyk,  istnieje  naprawdę.  Ma 

czerwone pyzate policzki, nie jest bardzo zgrabna, ale oczy jej są pełne blasku. W jednym z 
pawilonów 

Parku 

Kultury 

Otdycha 

objaśniała 

wycieczce 

młodzieży 

wzrost 

uprzemysłowienia  Związku  Rad.  Długą  tyką  pokazywała  na  mapie  czerwone  gwiazdy  miast 
sowieckich. Mówiła z zapałem. I o dziwo, gdy przyszła druga grupa zwiedzających, i trzecia 
grupa, towarzyszka Zina nie straciła ani pół tonu, ani jednej wibracji w głosie. Mówiła wciąż 
to  samo  z  tym  samym  wzruszeniem.  Gdy  umilkła,  zatrzymałem  się  w  pustym  chwilowo 
pawilonie  i  poprosiłem  o  parę  wyjaśnień.  I  jeszcze  raz  śpiewnym  głosem,  upojona, 
wypowiedziała  swą  małą  tyradę.  Rozmawiałem  z  nią  potem  całe  pół  godziny.  Stanęliśmy 
przed  pawilonem.  Pogoda  była  piękna.  W  dole  wzdłuż  całego  parku  wiła  się  rzeka  Moskwa 
pełna łódek i kajaków. 

Był  to  dzień  otdycha.  Nie  ma  w  Sowietach  dni  w  tygodniu,  są  tylko  daty.  Każdy  szósty 

dzień jest dniem odpoczynku. Oczywiście, nie dla wszystkich, gdyż różne fabryki i instytucje 
maja  swoje  dni  pracy,  i  często  dzień  świąteczny  żony  jest  dniem  pracy  męża.  Towarzyszka 
Zina pytała się mnie o zagranicę. Widziała jakiś film amerykański i wcale się jej nie podobał. 
Ta  dziewczyna  nie  myśli  cały  dzień,  jakby  skopiować  model  od  Lucyny,  i  głównym  jej 
zmartwieniem  nie  jest,  że  jakaś  Pindzia  ma  modniejsze  futro.  Powaga  stosunku  do  życia, 
zrozumienie  walki  o  socjalizm  i  brak  obłudy  seksualnej  —  wszystko  to  nadaje  młodzieży 
szlachetność  i  zupełnie  swoisty  wdzięk.  Nie  ma  w  Rosji  hołoty  młodzieńczej,  zapełniającej 
dansingi,  plotkującej  i  grającej  w  brydża.  Te  kategorie,  które  się  już  znudziły  w  świecie 
kapitalistycznym, tu w ogóle nie istnieją. 

Jak  bawi  się  ta  młodzież?  W  „Parku  Kultury  i  Otdycha”,  w  ogrodzie  zabaw  publicznych 

próżno  by  szukać  bud  jarmarcznych  i  głupich  atrakcji,  jakich  pełno  jest  w  naszych 
lunaparkach  czy  Magic–City.  Nie  ma  aparatów  do  wróżenia  przyszłości,  automatów  z 
pornograficznymi  fotografiami  ani  loteryjek,  na  których  wygrywa  się  gliniane  świnki.  Są 
natomiast wielkie czytelnie, pokoje do gry w szachy, koncerty na powietrzu, sale odczytowe i 
zbiorowe tańce, prowadzone przez specjalnych instruktorów.  Latem grają tu najlepsze teatry 
stolicy. Jest nawet jedno koło szczęścia, coś w rodzaju loteryjki, ale fantami są tylko książki. 

Ten  kult  dla  nauki  i  pęd  do  kształcenia  się  są  najsympatyczniejszymi  może  objawami 

nowego  życia  Rosji.  Wystarczy  posłuchać  choćby  radia  sowieckiego,  aby  odczuć  powagę 
różniącą Rosję od lekkomyślnej Europy. Wiedeń nadaje walce.  Londyn  — jazz z „Savoyu”. 
Paryż — piosenki Chevaliera, cała Europa w radio śpiewa i tańczy. Tu ciągle uczą. Wystarczy 

background image

usiąść  w  parku  na  ławce,  aby  w  letnim  zmierzchu  usłyszeć  z  jakiegoś  gigantofonu  słowa: 
„Chemia organiczna jest chemia związków węgla”… 

Sceptyk powiada, że gdy się już nauczą chemii, to wtedy będą śpiewali i zapragną tańczyć. 

Na razie tłum w parku robi wrażenie młodych kleryków na wycieczce podmiejskiej. Snują się 
z powagą i godnością, którą zwykle daje młodzieży wiara i surowość obyczajów. 

Jest  tu  parę  miejsc  o  dość  konserwatywnym  charakterze.  Wielkie  koło  z  fruwającymi  w 

powietrzu  wagonikami,  parę  strzelnic,  w  których  strzela  się  do  wyciętych  z  deski  podobizn 
popów, burżujów z cygarami w zębach albo żołnierzy w obcych uniformach. Przyznać trzeba, 
ż

e przy tych strzelnicach tłok jest największy. 

Gdy  Entuzjasta  rozmawiał  z  Ziną  i  zwiedzał  czytelnie,  Sceptyk  znalazł  jakiś  bardzo 

dziwny ogonek prowadzący donikąd. Przed małym mostkiem nad strumykiem stało może ze 
sto  osób  w  ogonku.  Pytaliśmy  się  paru  ludzi,  o  co  tu  chodzi,  ale  nikt  z  czekających  nie 
wiedział. U nas wystarczy, gdy parę osób zacznie się patrzeć bez powodu w górę, aby zebrał 
się  tłum  na  ulicy.  Widocznie  w  Rosji  wystarcza,  gdy  dwie  osoby  staną  za  sobą,  żeby  się 
utworzył  ogonek.  Sceptyk  powiada,  że  jest  to  ogonek  dla  przyzwyczajonych  do  stania  i  że 
kierownictwo parku chce stworzyć warunki, do których przywykła publiczność moskiewska. 
Powiada  on  również,  że  może  tu  chodzić  o  racjonalny  trening.  Są  ludzie,  którzy  nie 
wyobrażają sobie życia bez ogonków. Spotkałem takiego w pewnym naszym urzędzie. Był to 
bardzo surowy woźny, który gdy chciałem kupić jakieś znaczki stemplowe, rzekł: 

— Niech pan stanie w ogonku. 
— Kiedy nie ma żadnego ogonka — odpowiedziałem, rozglądając się po pustej sali. 
— To musi pan zaczekać, aż będzie ogonek i stanąć w ogonku. 
Był  to  urodzony  kolektywista.  Sądzę,  że  w  Rosji  doszedłby  do  wielkich  wpływów  i 

znaczenia. 

W głównej alei „Parku Kultury” stoją szeregiem biusty udarników, tzn. robotników, którzy 

odznaczyli  się  wydajnością  pracy  przy  planie  pięcioletnim.  Aleja  Udarników  przypomina 
galerie  portretów  rycerskich  albo  berlińska  Siegiesallee  z  Tiergartenu.  Jest  tu  w  Rosji  nowe 
szlachectwo  pracy  i  możliwe,  że  za  lat  kilkadziesiąt  potomkowie  ślusarza  Czerkiesowa, 
odznaczonego  Orderem  Lenina,  promenować  się  będą  po  „Parku  Kultury”  z  uczuciem  dość 
arystokratycznej dumy. 

Na  końcu  alei  Udarników  znajduje  się  okrągła  przestrzeń  podzielona  na  dwie  części. 

Nazywa się to Wspólna Platforma. Jest to ładny i prosty sposób łączenia ludzi, którzy przyszli 
samotnie i chcą spędzić dzień albo wieczór razem. Stają tu dziewczyny szukające chłopców, a 
po  drugiej  stronie  chłopcy,  którzy  przyszli  sami.  Zamiast  dawać  ogłoszenia  do  kurierka,  że 
przystojny  blondyn  szuka  fertycznej  brunetki  albo  że  rudy  i  błękitnooki  szuka  muzykalnej 
szatynki, zamiast ogłaszać, że będzie się czekało przed pomnikiem Chopina z różą w zębach, 
tu ludzie po prostu uśmiechają się do siebie i porozumiewają się od razu. 

Znajomość  zawarta  na  podstawie  powierzchowności  może  się  utrwalić  lub  rozchwiać  po 

godzinie.  Ma  to  swoją  smutna  stronę.  Widziałem  dwie  krostowate  i  koślawe  dziewczyny 
stojące bardzo długo bez skutku, jak gdyby skazano je na jakiś okrutny pręgierz osamotnienia. 

background image

ZAGS 

 
Swoboda  kojarzenia  się  i  rozłączania  wnosi  niewątpliwie  uzdrowienie  do  stosunków 

seksualnych.  Spędziłem  parę  godzin  w  „Zagsie”.  Skrót  ten  oznacza  instytucję  do  rejestracji 
małżeństw  i  udzielania  rozwodów.  Pokoik,  w  którym  siedzi  jedna  panienka  przy  małym 
stoliczku,  przypomina  salon  dentysty.  Zniszczone  secesyjne  mebelki,  jakaś  oszklona 
biblioteczka,  obrazek  przedstawiający  księżyc,  łódeczkę  i  zameczek.  Obok  jest  poczekalnia, 
w której wiszą duże kolorowe afisze objaśniające cele, środki i skutki życia płciowego. Osoby 
obu  płci,  które  tu  czekają  parę  mim  wchodzą  już  uświadomione  płciowo  do  pokoju,  gdzie 
podlegają zarejestrowaniu, po czym mogą wyjść i swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych 
wiadomości. 

Była  godzina  dwunasta.  Zegar  stojący  w  kącie  wybił  sześć  razy,  a  wskazówki  stały  na 

godzinie  pół  do  czwartej.  Z  własnym  więc  zegarkiem  w  ręku  obliczałem,  jak  długo  w  Rosji 
sowieckiej  trwa  ślub  i  jak  długo  rozwód.  Pierwszym  interesantem  był  malarz  pokojowy. 
Dostał  rozwód  w  dwie  minuty  trzydzieści  sekund.  Nie  był  to  jednak  czas  rekordowy,  gdyż 
później jakiś zakatarzony młodzieniec w skórzanej kurtce osiągnął w świetnej formie rozwód 
w  dwie  minuty  piętnaście.  Jegomość  ten,  jak  zeznał,  brał  ślub  cztery  razy,  a  ostatni  dwa 
miesiące  temu.  Następna  para  spotkała  się  z  poważnymi  przeszkodami.  Chodziło  tu  o  brak 
metryki panny młodej. O ile nie omyliło mnie wrażenie, coś było istotnie nie w „porządku” z 
pochodzeniem  dziewczyny.  Sposób  jej  zachowania  się,  ruchy  i  wymowa  wskazywały  na 
ś

rodowisko burżuazyjne. Urzędniczka nie chciała uznać za wystarczające świadectwo z biura, 

w którym panna młoda pracowała jako maszynistka. 

Po  tej  młodej  parze,  lękliwej  i  niepewnej,  brał  ślub  22–letni  szofer  z  18–letnią  robotnica 

fabryczną.  Ci  czuli  się  jak  u  siebie  w  domu.  Wieroczka,  miła  blondynka  o  szarych  oczach, 
czekała przy biurku, bo Borys telefonował w kacie pokoju do jakiegoś Saszy i zapraszał go na 
wieczór, ale Sasza robił trudności. Wyszli po akcie rejestracji trzymając się pod ręce. Nie było 
ani welonów, ani drużek, ani karety. Sprawy tego rodzaju traktowane są z cała naturalnością i 
na  pewno  szofer  Boria,  mimo  że  nie  rozesłał  specjalnych  ogłoszeń  na  welinie,  że  spędzi  tę 
noc  z  .żoną  swą  Wieroczka,  nie  będzie  przez  to  mniej  szczęśliwy,  a  nawet  mniej  wierny. 
Panna  młoda  nie  płakała,  ale  wesoło  uśmiechnięta  wsiadła  do  ciężarówki,  która  oboje  tu 
zajechali pewnie po drodze do fabryki. 

Młodzież, która nie zna kategorii przedrewolucyjnych, czuje się w Rosji dobrze. Niewiele 

trzeba  jej  do  życia  i  mało  ma  pokus.  Widziałem  na  drodze  pięknie  nazwanej  Szosą 
Entuzjastów  kolumnę  komsomolców,  pracującą  przy  ustawianiu  słupów  telegraficznych. 
Pracowali bawiąc się i śmiejąc. Piękną tą drogą prowadzono kiedyś skazańców na Sybir. Jest 
tu koło małego stawu miejsce, w którym zesłanych żegnały rodziny. Dalej już nie było wolno 
iść  z  partią.  Teraz  budują  tu  domy  robotnicze  i  stadiony  sportowe.  Entuzjasta  na  tej  Szosie 
Entuzjastów czuł się jak u siebie w domu i nawet pogwizdywał dubinuszkę. Sceptyk zwrócił 
mu  uwagę,  że  fałszuje,  a  potem  zaczął  się  go  wypytywać,  czy  nie  wiadomo  mu  którędy 
prowadzi droga na Wyspy Sołowieckie i czy teraz rodziny zesłanych mogą, a zwłaszcza czy 
chcą, odprowadzać więźniów. Co do radosnej twórczości i wesołej pracy młodzieży Sceptyk 
także  miał  coś  niecoś  do  powiedzenia.  Jest  on  zdania,  że  jeden  flegmatyczny  Niemiec 
zrobiłby  więcej  przez  dzień  niż  pięciu  komsomolców  przez  tydzień.  Podobnego  zresztą 
zdania było dwu robotników amerykańskich, sympatyków komunizmu, z którymi zwiedzałem 
wielka pokazową fabrykę kaloszy. Jeden z tych robotników, Polak amerykański, słabo zresztą 
już władający językiem  polskim, pracował również przy wyrobie kaloszy i znał się świetnie 
na produkcji. 

background image

— Panie — powiedział do mnie — oni tu się chwalą, że nie ma bezrobocia. Nie dziwnego, 

jeśli pracę jednego robotnika wykonywa dziesięciu ludzi. Czy pan nie widzi, że w tej fabryce 
jest tłok? Przecież tu ludzie sobie przeszkadzają! 

background image

W

YRZUCENI NA ZAKR

ĘCIE

 

 
W  fabryce  tej  panuje  nastrój  dość  swobodny.  Robotnice  chodzą  po  salach,  rozmawiają, 

ś

mieją się. Nikt się nie boi, że za byle opieszałość straci posadę. Na skutek tej zbytniej nieco 

swobody wprowadzono w ostatnich czasach w większości fabryk sowieckich pracę na akord. 
Szerokie masy nie bardzo więc czują celowość i wagę tempa rozbudowy przemysłowej i nie 
wystarcza  samo  uświadomienie,  jeśli,  jak  widzimy,  potrzebny  jest  jeszcze  stary 
kapitalistyczny  bicz  do  poganiania,  nieśmiertelny  pieniądz.  Mało  można  dostać  w  wolnym 
handlu za pieniądze sowieckie, ale zawsze wydatniejsza praca podnosi nieco stopę życiową. 
Niewiele się tu widzi starych twarzy. Wszędzie przeważa element młodszy, może z tej samej 
przyczyny, dla której w wojsku nie widzi się starych podporuczników. Robociarze awansują i 
wielu dawnych robotników przedrewolucyjnych nie zajmuje się już produkowaniem kaloszy, 
ale  siedzi  na  wyższych  urzędach  i  robi  politykę.  Jest  wielkie  zapotrzebowanie  na 
stuprocentowych  przedwojennych  proletariuszy.  Towar  ten  stoi  wysoko  na  giełdzie 
sowieckiej. Starzy wodzowie i młodzież ideowa to cała siła Sowietów. Zarówno członkowie 
partii, jak i brygady komsomolców nie pracują na akord. Jest to element naprawdę wierzący. 
Dziewczyny w czerwonych chustach na głowach co jest niejako uniformem komsomolców — 
przejmują się gorąco każdym hasłem rządowym. 

Praca nie kończy się dla nich z wyjściem z fabryki. Wałcza oni na najcięższych odcinkach 

frontu,  jak  żołnierze  słuchają  ślepo  rozkazów,  cierpią  niewygody,  podlegają  ostrej 
dyscyplinie,  przerzucani  są  z  jednego  końca  Rosji  na  drugi.  Jeśli  jakie  wojsko  ma  sens,  to 
chyba  ta  armia  pracy.  Jeśli  się  już  zmusza  ludzi,  to  lepiej  ich  chyba  zmuszać  do  budowania 
szos  czy  fabryk  niż  do  przekłuwania  ludzi  bagnetem  albo  też  do  zdychania  na  drutach 
kolczastych.  Młodzież  pracuje  nie  dla  zarobku.  Motorem,  który  ich  porusza,  jest  wiara. 
Wierzą  ślepo  w  kanony  wiary  marksowskiej,  ale  i  oni  są  kuszeni  przez  szatana  zwątpienia. 
Często  synod  kremlowski  każe  przeklinać  wczoraj  czczone  bóstwa  i  modlić  się  do  złego 
ducha.  Tragedie,  które  wynikają  na  tym  tle,  są  najzupełniej  nowym  motywem 
psychologicznym, godnym zastanowienia. 

Rząd  sowiecki  jest  bardzo  elastyczny  w  swoich  posunięciach,  w  ciągłym  wysiłku 

myślowym  szuka  wyjść  z  trudnych  sytuacji.  Przy  takich  nawrotach  zdarza  się,  że  olbrzymie 
masy  młodzieży  zostają  wyrzucone  na  zakręcie.  Nowa  polityka  ekonomiczna,  czyli  nowy 
„Nep”,  wprowadzony  częściowo  na  skutek  rosnących  trudności  aprowizacyjnych,  zaskoczył 
młodzież  i  wykoleił  ją  ideowo.  Przez  ostatnie  lata  brygady  komsomolców  szły  na  wieś 
agitować  przeciw  wolnemu  handlowi  i  gospodarce  niekolektywnej.  Co  musi  czuć  taki 
chłopiec, ślepo wierzący w głoszone przez siebie hasła, gdy nagle pewnego dnia dekretem z 
Moskwy burzy się całą jego pracę i wysiłek paroletni? Chłop, któremu tłumaczył szkodliwość 
prywatnego  handlu,  teraz  z  uśmiechem  wyższości  siada  na  wózek  i  jedzie  na  targ.  Znalazł 
odpowiedź na dialektykę marksowską komsomolca! Teraz on ma rację. Żywioły reakcyjne są 
pod  opieką  władzy,  a  wierny  i  żarliwy  marksista  jest  piętnowany  jako  szkodnik.  To,  co 
wczoraj  jeszcze  było  zbrodnia  przeciw  socjalizmowi,  dzisiaj  jest  nie  tylko  tolerowane,  ale 
faworyzowane.  Odwołuje  się  brygady  komsomolców,  którzy  wracają  posłuszni  jeszcze,  ale 
już  wyleczeni  z  entuzjazmu.  Podobny  stan  musi  budzić  rozgoryczenie.  Żołnierz,  któremu 
kazano  jednego  dnia  łupić  Niemców,  a  drugiego  bronić  tych  samych  Niemców  przed 
Turkami,  dostawał  tylko  szablę  w  garść.  Komsomolec  dostaje  argumenty,  jego  bronią  jest 
dialektyka,  a  broń  te  rząd  wytraca  mu  nie  nowym  rozumowaniem,  ale  nie  motywowanym 
oschłym rozkazem. Cóż on ma zrobić z tymi słowami, które mu wrosły w umysł? Do czego 
mogą  służyć  te  wszystkie  wyostrzone  i  nieodparcie  uszeregowane  argumenty,  wypracowane 
przez  lata  pracy  agitacyjnej  w  kontakcie  z  żywym  materiałem  ludzkim?  Mniej  odporny 
młodzieniec zasępia się, traci wiarę w nieomylność rządu i popada w kacerstwo marksowskie. 

background image

K

REML

 

 
Do Kremla niełatwo się dostać. Grupę zwiedzających liczą parę razy przed brama. Musimy 

czekać na jakieś formalności i wreszcie, konwojowani przez agentów, wchodzimy za mur tej 
ś

wiątyni  władzy.  Nie  wolno  brać  ze  sobą  aparatów  fotograficznych.  Panuje  tu  nastrój 

czujności  i  poszanowania.  Jest  cicho  i  bardzo  czysto.  O  ile  wiadomo,  Rosjan  tu  nie 
wpuszczają.  Zarówno  cerkwie,  jak  i  muzeum  dawnych  carów  dostępne  są  tylko  dla 
cudzoziemców.  Za  murami  muzeum,  gdzieś  w  jakichś  pokojach,  może  za  tymi  żółtymi 
storami, urzędują proletariusze z Centralnego Komitetu. To połączenie muzeum i najwyższej 
władzy przypomina Watykan. 

Zwiedzałem  Kreml  w  towarzystwie  wycieczki  amerykańskiej.  Amerykanie  oddychali  tu 

pełna  piersią.  Nareszcie  wiedzieli,  po  co  przyjechali  do  Rosji.  Oglądali  brylanty  korony 
carskiej, niemal włazili do karet dworskich z czasów Piotra Wielkiego, wytrzeszczali oczy na 
szyte  perłami  stroje  dostojników  synodu.  Największe  powodzenie  miała  gablotka,  w  której 
wystawiono  siodełko  tureckiej  roboty,  ofiarowane  przez  sułtana  Katarzynie  Wielkiej.  Mnie 
osobiście zastanowiło, jak malutka była ta poduszeczka atłasowa w złotej kulbace, na której 
siadywała największa pupa świata. 

Przyznam jednak, że Kreml mnie nudził. Nigdy nie miałem zapału do zwiedzania muzeów 

i  gdy  przeczytałem,  że  w  Hiszpanii  w  czasie  rewolucji  spalono  parę  obiektów  do  oglądania, 
miałem  lekkie  uczucie  ulgi.  Najciekawszym  eksponatem  Kremla  była  dla  mnie  „ścienna 
gazeta” personelu, wywieszona na dole w westybulu. Tego rodzaju gazety spotkać można w 
każdym  urzędzie,  w  klubie  robotniczym,  fabryce,  szkole  czy  koszarach.  Podczas  gdy 
Amerykanie  oglądali  berła  i  kołyski  dawnych  carów,  przepisałem  sobie  z  tej  gazety, 
wydawanej  przez  stróżów,  woźnych  i  kustoszów,  parę  wzmianek  dających  posmak  nowego 
ż

ycia rosyjskiego. 

Najpikantniejszą  rubryką  gazety  ściennej  były  „Sny”.  Anonimowy  autor  w  satyrycznym 

ujęciu  poddawał  krytyce  prawomyślność  swych  towarzyszy.  Wśród  paru  niewinnych 
złośliwości  w  rodzaju:  „Towarzyszowi  G…  śniło  się,  że  w  czasie  gdy  pali  papierosy  w 
ubikacji,  miotły  same  zamiatają”,  była  wzmianka  podkreślona  czerwonym  atramentem: 
„Towarzysz  Ak…  jest  widocznie  lunatykiem,  gdyż  w  nocy  łazi  po  Krasnej  Płoszczadi  i 
rozmawia  po  francusku  ze  swoją  mamusią”.  Po  paru  tygodniach  pobytu  w  Rosji,  gdy 
znalazłem  w  notesie  tę  przepisaną  złośliwostkę,  odczułem  jej  dość  drapieżny  posmak.  Być 
może  był  to  niewinny  żarcik,  ale  równie  dobrze  można  sobie  wyobrazić,  że  taki  żart  może 
mieć w konsekwencji wydalenie pracownika, który ukrył swoje burżuazyjne pochodzenie. W 
kraju, gdzie żyje się słowem, odpowiedzialność za słowo jest ogromna. Znane mi są wypadki 
popadania w niełaskę, wyrzucania ze związków, ba, nawet sądu za parę zdań wygłoszonych 
w  publicznej  dyskusji.  Czytałem  kiedyś  w  piśmie  polskim,  wychodzącym  w  Rosji,  list 
pewnego  pisarza–komunisty,  który  spowiadał  się  ze  swych  błędów,  prostował  swe  mylne 
poglądy,  przepraszał  za  omyłkę  i  obiecywał  poprawę.  Przypominało  to  nieco  heretyków 
spowiadających  się  przed  świętą  Inkwizycją.  Pisarz  ten,  któremu  zarzucono  zbyt 
nacjonalistyczne podejście do sztuki, uczynił to, co czyni ogromna większość oskarżonych o 
odchylenia  opozycyjne,  tzn.  raskajalsia.  To  cerkiewne  słowo,  bardzo  popularne  w  Rosji, 
oznacza  lojalne  przyznanie  się  do  błędu.  Wyznanie  własnej  winy  mogłoby  wzbudzać  nawet 
szacunek, gdyby nie to, że za niewycofanie się z błędu grozi w Rosji ciężka odpowiedzialność 
ż

yciowa.  Jedynym  prawodawca  i  panem  życia  czy  śmierci  jest  państwo,  a  państwo  w  Rosji 

ciągle  jeszcze  znajduje  się  w  stanie  walki.  W  tych  warunkach,  gdzie  za  niebaczne  słowo 
można  stracić  pajok,  ludzie  trzy  razy  się  namyślają,  nim  coś  publicznie  powiedzą.  Częściej 
jeszcze  idą  po  drodze  najłatwiejszej  i  najniebezpieczniejszej,  tzn.  w  ogóle  nie  myślą,  ale 

background image

wygłaszają  obowiązujące  formuły  i  konwencjonalne  proletariackie  ogólniki.  I  to  jest 
odwrotna strona tego medalu za entuzjazm, którym obdarzamy młodzież sowiecka. 

background image

M

UZEUM REWOLUCJI

 

 
Obywatel  sowiecki  czuje  strach  nie  tylko  przed  własną  władzą.  Dla  umocnienia 

solidarności klasowej rząd posługuje się widmami przeszłości. Ślady caratu nie są wymazane. 
Zbrodnie  „białych”  z  wojny  domowej,  straszak  wojny  interwencyjnej  i  wszystkie  inne 
niebezpieczeństwa  czyhające  na  proletariat  rosyjski  przemawiają  bardzo  wymownie  z 
każdego  eksponatu  Muzeum  Rewolucji.  Muzeum  mieści  się  w  pięknym  starym  pałacu,  w 
dawnym  Klubie  Angielskim.  W  kilkunastu  salach  zobrazowany  jest  wyzwoleńczy  ruch 
proletariatu  rosyjskiego  od  buntów  Pugaczowa  aż  do  rewolucji  październikowej.  Obok  sali 
poświęconej  dekabrystom  znaleźć  można  sporo  pamiątek  polskich  z  roku  1831.  Rewolucja 
1905  r.  ma  całą  salę,  sporo  jest  tam  materiału  dotyczącego  Warszawy.  Poza  materiałem 
historycznym,  ilustrującym  każdy  z  etapów  walk  rewolucyjnych,  pracę  bolszewików  na 
emigracji, wszystkie zjazdy międzynarodówki, walki miedzy mienszewikami a bolszewikami, 
poza materiałem anegdotycznym z życia Lenina czy Plechanowa jest w muzeum bardzo wiele 
agitacji  i  propagandy  politycznej.  Wszystko,  co  ma  na  celu  okazanie  grozy  i  zohydzenie 
caratu czy kleru, przemawia bardzo mocno do wyobraźni i uczuć widza. Natomiast nie bardzo 
przekonywające w formie i wyrazie są kpiny z demokracji europejskiej. Francuz, Niemiec czy 
Anglik to zawsze ten sam gruby bankier z cygarem w gębie, siedzący na worku złota. Polak z 
afiszów  wojny  polsko–bolszewickiej  przedstawiony  jest  zawsze  w  kontuszu,  z  długimi 
wąsami  i  szabelką  w  ręku.  Widziałem  tam  parę  karykatur  Piłsudskiego,  właściwie  dość 
dobrodusznych  i  nadających  się  do  warszawskiego  „Cyrulika”.  W  całej  drobiazgowo 
przedstawionej  historii  rewolucji  brak  jest  zupełny  tylko  jednego  działacza.  Po  działalności 
Trockiego  nie  zostało  nawet  śladu.  Wśród  setek  portretów,  biustów  i  fotografii  nie  ma  ani 
jednej  podobizny  byłego  wodza  armii.  Uderzyło  mnie  to  już  po  zwiedzeniu  para  sal  i 
postanowiłem  sprawdzić,  czy  istotnie  ta  małostkowość  w  zwalczaniu  pokonanego  dawno 
przeciwnika politycznego jest aż tak groteskowa. 

— Gdzie  tu  jest  sala  Trockiego?  —  spytałem  towarzyszki,  oprowadzającej  mnie  po 

muzeum — Czy nie ma tu jego portretu? 

— A po co panu Trocki? Zresztą, proszę bardzo, jeśli panu zależy na zobaczeniu fotografii 

Trockiego, to nic łatwiejszego. 

Towarzyszka  Bronstejn  była  jednak  bardzo  zmieszana  moim  pragnieniem  popatrzenia  w 

oczy  Trackiemu.  Po  kilkunastu  minutach  szukania  zaprowadziła  mnie  z  tryumfalną  miną  do 
fotografii zbiorowej. Była to grupa paru działaczy bolszewickich w formacie pocztówkowym. 

— Trzeci od prawej — objaśniła mnie — to Trocki. 
Znowu byłem zdziwiony naiwnością mojej przewodniczki. Było w tym coś rozbrajającego. 

Mogła  mi  przecież  w  jakiś  inteligentniejszy  sposób  wytłumaczyć  podobny  sposób  walki  z 
opozycją. 

— Tak  —  powiedziałem  —  więc  jednak  jest  tu  fotografia  Trockiego,  a  mnie  okłamano  i 

mówiono, że Trockiego w Muzeum Rewolucji nie ma. 

 

 
W  jednej  z  sal  znalazłem  stary  sztandar  z  polskim  napisem  Za  naszą  i  waszą  wolność

Wracając  przez  ulicę  Twerską  do  hotelu,  długo  miałem  jeszcze  przed  oczami  ten  czerwony 
transparent.  Próbowałem  wydobyć  z  siebie  wzruszenie  powtarzając  to  słowo,  tak  niegdyś 
upajające. Nie. Słowo wolność nie ma już w sobie patosu. To tylko eksponat muzealny. Może 
za bardzo przywiązywaliśmy się do tego hasła, które ma coraz mniejsze znaczenie w świecie 

background image

trudnych  i  ważnych  przeobrażeń.  A  jednak  coś  z  tego  słowa  jeszcze  zostało,  jest  w  nim 
jeszcze coś niepokojącego. 

background image

M

UZEA

 

 
Muzea  sztuki  w  Sowietach  są  przepełnione.  Galeria  Tretiakowska  czy  Galeria  Sztuki 

Zagranicznej  (dawne  Muzeum  Szczukina)  pełne  są  wycieczek  szkolnych  i  robotniczych. 
Obrazy  nic  stanowią  przedmiotu  kontemplacji.  Potrzebne  są  raczej  jak  wypchane  ptaki  w 
szkole  przy  wykładzie  zoologii.  Przysłuchiwałem  się  takim  wykładom  w  wielu  muzeach. 
Praca  oprowadzaczy  ułatwiona  jest  zresztą  napisami,  które  każdą  salę  i  każdego  malarza 
oświetlają z punktu materializmu dziejowego. 

Istnieje  cała  specjalna  sztuka  muzealna,  wielu  specjalistów  pracuje  nad  tym,  aby  jak 

najbardziej  celowo  i  konsekwentnie  wyzyskać  malarstwo  dla  uświadomienia  klasowego  i 
kierować  uczuciami  zwiedzających  Ten  marksizm,  gwałtem  wpychany  do  muzeów,  dla  nas, 
ludzi  podlegających  innym  prawom  grawitacji,  wydaje  się  czymś  bardzo  ciężkim, 
niezdarnym, a czasem wręcz komicznym. 

Galeria  Tretiakowska  podzielona  jest  na  sale:  feudalizmu,  pańszczyzny,  wpływów 

rosnącego  w  znaczenie  mieszczaństwa,  rozwoju  przemysłu,  narodowego  inteligenckiego 
liberalizmu.  Są  tam  uwzględnione  nawet  dość  drobne  odchylenia  polityczno–społeczne. 
Oczywiście,  obrazy,  sama  ich  wartość  i  faktura  malarska  mają  niewiele  wspólnego  z 
materialistycznymi napisami. Układ tematyczny odgrywa tu znaczną rolę. Na przykład w sali 
„pańszczyzny  i  chłopskiej  nędzy”  zebrane  są  przeważnie  portrety  myśliwskie.  Panowie  z 
dubeltówkami  i  psami  u  nóg.  Oprowadzacz  w  sali  tej  mówił:  „Wot  riebiata,  tak  żyli  sobie 
panowie obszarnicy, gdy klasa włościańska jęczała pod knutem”. 

W  dawnej  Galerii  Szczukina  znalazłem  parę  napisów  bardzo  delikatnie  i  wzruszająco 

oświetlających  malarstwo  francuskie.  W  żaden  sposób  nie  mogę  zrozumieć  niektórych 
subtelnych odcieni. Na przykład „Sala gnijącego kapitalizmu: Renoir, Degas”. Albo „Sztuka 
plutokracji:  Moreau”.  Nie  wiem  również,  dlaczego  Cezanne  zaliczony  jest  do  sztuki  „epoki 
wielkiego przemysłu” i w takim razie, co wielki kolorysta ma wspólnego ze swoją epoką. W 
sali poświeconej Gauguinowi znalazłem parę napisów, które sobie odnotowałem. „Pytanie dla 
zwiedzających:  czy  w  sztuce  Gauguina  przedstawiona  jest  imperialistyczna  polityka 
kolonialna  Francji?”.  Niestety,  malarz  nie  daje  na  to  pytanie  odpowiedzi,  a  jego  obrazy 
mówią tylko o tym, jak kolorowy proletariat na wyspach Pacyfiku leży w fioletowym cieniu 
kobaltowych palm i je cynobrem i ochrą nakrapiane ryby. 

Naciąganie marksistowskie nie zawsze przecież skutkuje. Nieraz widziałem, jak młodzież 

z  najwyższym  zainteresowaniem  przystawała  przed  malarstwem  gnijącego  feudalizmu  i 
pożerała  oczami  śliczne  różowe  pupki  z  obrazów  François  Boucher.  Ogromnym 
powodzeniem cieszą się nie tylko sceny mieszczańskie Pierowa, ale również imperialistyczne 
carskie  wojny,  malowane  przez  Wereszczagina,  albo  też  wspaniałe  bohomazy 
Siemiradzkiego,  obrazujące  poniżenie  proletariatu  greckiego,  zmuszonego  do  obrzucania 
wieńcami  z  róż  przedstawicieli  klas  posiadających.  Słynny  obraz  Riepina  użyto  do  bardzo 
naciągniętej wolty. Iwan Groźny, zabijający syna, ma według napisu obrazować ustrój carski, 
zabijający  swych  najlepszych  synów.  Na  dowód  czego  obok  osobno  powiększonej  głowy 
zabitego  wisi  portret  Garszina,  który  zmarł  w  obłędzie  i  który  jakoby  ma  być  podobny  do 
syna  cara.  Niestety,  wszystko  tu  jest  prócz  podobieństwa  i  nie  wydaje  mi  się,  aby  Riepin  w 
ogóle  miał  coś  podobnego  na  myśli.  Przed  bardzo  mdłym  oleodrukiem,  przedstawiającym 
młodą  śliczną  damę  w  powozie,  z  parasolką  w  ręku  i  z  pieskiem  na  kolanach,  stanął  jakiś 
młody  robotnik  i  długo  patrzył  oczami  pełnymi  nie  tajonego  zachwytu.  Takich  kobiet  nie 
widzi się teraz w Rosji. Portrety dawnych poetycznych piękności muszą działać na młodego 
widza  sowieckiego  jakimś  nieziemskim  czarem.  Cała  galeria  mówi  o  barwności  dawnego 
ż

ycia, kusi słodyczą barw, pięknem kobiet, i młody  robotnik po wyjściu z „Tretiakowki” na 

brudną  i  biedna  ulicę  Moskwy  więcej  może  pamięta  oczami  niż  mu  zdołano  wytłumaczyć 

background image

agitacyjnym  słowem.  Może  dlatego  wszystkie  wycieczki,  które  widziałem  w  muzeach,  szły 
tak  ostrym  tempem  przez  sale,  jakby  oprowadzacze  nie  chcieli  im  pokazać  malarstwa,  lecz 
tylko raz jeszcze mówić na temat walki klasowej, o czym równie dobrze mogliby opowiadać 
pod gołym niebem albo w klubie robotniczym. 

Jeśli chodzi o taką rewię przeszłości plastycznej, to bardziej wrażliwemu widzowi nasunąć 

ona może myśli dość sprzeczne z tendencją organizatorów muzeów. Widzi się tu znakomite 
obrazy, powstałe w czasach ucisku i niewoli, w czasach pańszczyzny i klerykalizmu, a po tym 
wszystkim na końcu wchodzi się do sali malarstwa sowieckiego, do sal sztuki wyzwolonego 
proletariatu,  gdzie  wiszą  współczesne  sowieckie  pokraczne  bohomazy  w  stylu  niemieckiego 
ekspresjonizmu. Malarstwo w dzisiejszej Rosji mało jest warte i znacznie polityczniej byłoby 
nie  umieszczać  tych  kiczów  w  Galerii  Tretiakowskiej  i  nie  ozdabiać  ich  tak  patetycznymi 
napisami.  Nie  wyobrażam  sobie,  żeby  tę  nieudolną  propagandę  w  muzeach  robili  ludzie 
inteligentni  i  pomysłowi.  Prawdopodobnie  kierują  tym,  jak  w  większości  instytucji 
sowieckich,  dawni  robotnicy,  tzn.,  co  tu  dużo  gadać,  ludzie  prymitywni.  Widziałem  parę 
galerii  w  Leningradzie  zręczniej  i  dowcipniej  podanych  pod  względem  agitacyjnym.  Tam 
czuć  było  rękę  fachowca,  ale  i  tam  robota  była  dość  niechlujna.  Chciałoby  się  dać  parę  rad 
tym  zacietrzewionym  marksistom.  Niestety,  są  oni  zbyt  zarozumiali.  Rosja  jest  to  niejako 
„Związek  Rad  udzielanych  przez  cudzoziemców  w  sprawach  technicznych”.  Jeśli  chodzi  o 
zdolność  rozumowania,  to  przeciętny  bolszewik  uważa  całą  resztę  ludzi  na  świecie  za 
embriony.  Człowiek  u  nich  zaczyna  się  od  marksisty.  Gdy  trzeba  naprawić  traktor,  który 
zepsuje  russkij  czełowiek,  to  zagraniczny  embrion  jest  uznawany.  We  wszystkich  innych 
kwestiach komuniści mają absolutna przewagę, bo wiedzą wszystko, wszystko rozumieją i nie 
mają żadnych wątpliwości. 

Muzea  w  obecnym  stanie  nie  mają  sensu  właśnie  z  punktu  widzenia  marksizmu.  Obrazy 

powinny  być  oceniane  od  ich  istotnej  strony,  tj.  faktury  malarskiej.  Albo  też  powinny 
stanowić  część  muzeum  ogólnego.  Można  by  sobie  wyobrazić  muzeum  w  duchu 
bolszewickim,  łączące  eksponaty  z  dziedziny  przemysłu,  narzędzi,  architektury  i  sztuki.  W 
takim  zbiorowym  muzeum  historii  cywilizacji  i  pracy  ludzkiej  można  by  przy  obrazach 
Velezqueza pokazać prawdziwe koronki hiszpańskie i objaśnić, wiele dziewcząt pracowało i 
psuło  oczy  dla  jednej  dekoracyjnej  kryzy  koronkowej.  Nie  odbierając  piękna  sztuce,  można 
by dać prawdziwe tło epoki. W sali Gauguina, zamiast głupich pytań, pokazać cykl fotografii 
ilustrujących  degenerację  rasy  krajowców  pod  wpływem  alkoholu  i  wyzysku  prywatnych 
eksploratorów.  Więcej  rozmachu  i  więcej  śmiałości  —  albo  też  odseparować  malarstwo  od 
marksizmu, co byłoby może najprostsze i najrozsądniejsze. 

Ż

adna ekwilibrystyka dialektyczna nic nie poradzi, że malarstwo w czasach tyranii władzy 

ś

wieckiej i kościelnej w epoce odrodzenia stało wyżej niż w kraju rządzonym przez zwycięski 

i  wolny  proletariat.  Nie  jest  to  żadnym  oskarżeniem  nowego  ustroju,  i  zachłanność 
propagandystów  i  teoretyków  rosyjskich  ma  w  sobie  coś  z  infantylizmu  czy  wschodniej 
megalomanii. 

Malarstwo  stalugowe  w  Rosji  sowieckiej  zdaje  się  zanikać.  W  Moskwie  widziałem 

wystawę  obrazów  i  była  to  bodaj  jedyna  wystawa  na  trzymilionowe  miasto.  Grupa  malarzy 
przywiozła  z  Arktyki  kilkadziesiąt  płócien  o  poziomie  naszej  .Zachęty”.  Widocznie  jest  tam 
już za  zimno, żeby  malować,  ale  po  co  się  w  takim  razie  upierać?  Malarze  pracują  tylko  na 
zamówienia  rządowe  i  przeważna  cześć  artystów  ma  zajęcie  jedynie  przy  robocie  afiszów, 
transparentów, wykresów i fotomontaży propagandowych. Takie fotomontaże są dla mnie nic 
bardzo  przekonywające;  są  to  raczej  fotoszantaże,  przedstawiające  uśmiechniętych 
robotników  i  robotnice  na  traktorach.  Wśród  parusel  fotografii  propagandowego  albumu 
S.S.R.R.  na  strojce  widzi  się  same  wesołe  twarze.  Po  obejrzeniu  stu  uśmiechniętych  twarzy 
czytelnik  zasępia  się.  Znacznie  lepiej  przedstawiają  się  plansze  propagandowe  w  muzeach 
antyreligijnych czy wręcz znakomite pod względem plastycznym eksponaty w Domu Chłopa. 

background image

T

EATR

 

 
Jest  jednak  dziedzina,  w  której  nawet  malarstwo  sowieckie  stoi  na  niezwykle  wysokim 

poziomie. Myślę tu o teatrze. Takiego teatru nie ma żaden naród. Wydawać by się mogło, że 
scena pociągnęła do siebie wszystko, co jest w Rosji najbardziej utalentowane i pomysłowe. 
Dzień cały spędzałem na mieście, oglądając instytucje i rozmawiając z ludźmi, a wieczorem 
prawie co dzień byłem w teatrze. 

Bilet  w  pierwszych  rzędach  kosztuje  od  dziesięciu  do  czternastu  rubli.  Najtańsze  miejsca 

na  galerii  kosztują  dwa  ruble.  Przeciętny  czytelnik  bardzo  się  dziwi,  że  w  Rosji  są  bilety 
kolejowe pierwszej i drugiej klasy, że kto ma pieniądze, ten siedzi w pierwszych rzędach na 
operze, lepiej jest ubrany  i odżywiony.  Z komunizmem jest trochę jak z teorią względności. 
Laicy  wyobrażają  sobie,  że  podług  teorii  względności  wszystko  jest  względne  i  że  w  Rosji 
sowieckiej  panuje  komunizm.  Tzw.  urawniłowka  jest  starym  i  przebrzmiałym  hasłem 
narodowego komunizmu. Rozpiętość plac w Sowietach jest większa niż w Europie. Robotnik 
niewykwalifikowany zarabia do stu rubli, inżynier do trzech tysięcy. Trzeba ciągle pamiętać, 
ż

e  Sowiety  dopiero  starają  się  wprowadzić  socjalizm.  Praca  jest  wynagradzana  według 

ważności jej dla państwa. Związki robotnicze i inne organizacje korzystają w teatrach z ulg. 
Dzieje  się  tak  zresztą  i  u  nas.  Bilety  ulgowe  kosztują  pół  ceny  nominalnej,  więc  zniżka  jest 
nawet mniejsza, bo u nas związki robotnicze dostają często teatr za 30% kompletu. 

Teatr  grał  zawsze  wielką  rolę  w  życiu  Moskwy.  Dziś  jest  on  bodaj  jedyną  prawdziwą 

atrakcją  w  mieście  o  małej  liczbie  kinematografów,  w  mieście  pozbawionym  kawiarni  i 
zakładów  rozrywkowych.  Teatr  dostarcza  nie  tylko  strawy  duchowej,  ale  i  pożywienia  dla 
ciała. Bufety teatralne, z których można korzystać jedynie po wykupieniu biletu, są w stałym 
oblężeniu.  Przyszedłem  kiedyś  do  Teatru  im.  Wachtangowa  o  pół  godziny  za  wcześnie  i 
zastałem  już  tłok  przy  bufecie.  W  Rosji  mało  jest  okazji  do  kupienia  czegoś  w  wolnym 
handlu.  Pieniądz  wart  jest  niewiele,  a  w  bufecie  teatralnym  można  dostać  kawał  chleba  z 
kawiorem  za  rubla.  Tu  handel  nie  szuka  klienta,  nie  kusi  go  reklamą  na  każdym  rogu  ulicy, 
lecz  przeciwnie,  odbiorca  szuka  tych  szparek,  przez  które  przecieka  upragniony  towar.  Nie 
wiem,  czemu  przypisać,  że  bufety  teatralne  lepiej  są  zaopatrzone  niż  niejedna  kooperatywa, 
ale  mam  wrażenie,  że  stan  ten  wpływa  w  znacznym  stopniu  na  frekwencję  publiczności. 
Może  to  stary  system  Armii  Zbawienia?  Dać  trochę  zupy  i  słowo  Boże?  Teatr  jest  bowiem 
instytucją  wychowawczą,  i  na  stronę  propagandową  zwraca  się  tu  baczną  uwagę.  Sztuki 
autorów  współczesnych  odznaczają  się  prymitywizmem  i  nudzą  ciągłym  apoteozowaniu 
régime’u sowieckiego. Są to przeważnie patriotyczne szmiry w rodzaju Obrony Częstochowy
tylko  że  rolę  Szwedów  grają  wrogowie  proletariatu,  a  ksiądz  Kordecki  ma  skórzaną  bluzę  i 
wygłasza kazania marksistowskie. Od czasu do czasu znajdzie się sztuka uczciwiej i bardziej 
zajmująco  oświetlająca  zagadnienia  nowego  życia  sowieckiego.  Nawet  najsłabsze  sztuki 
grane  są  jednak  tak  znakomicie,  że  nieraz  siedziałem  na  lichym  dramidle  oczarowany  i 
dopiero  po  przyjściu  wieczorem  do  hotelu,  jak  po  przebudzeniu  się  ze  snu  hipnotycznego, 
uświadamiałem sobie, że mi pokazano zupełne głupstwo. Cudak, Chleb, Strach, Przez krew
najczęściej grane dzisiaj sztuki rosyjskie, należą do tej kategorii. 

Najbardziej  może  zajmujący  jest  Strach,  aczkolwiek  autor  wygrywa  za  łatwo  sprawę, 

rozdzielając słuszność w sposób zbyt stronniczy. Wszystkie postacie dodatnie są pochodzenia 
proletariackiego, a jedyny nawrócony inteligent, pierwszy maż Wali, jest z urodzenia synem 
chłopskim. Walia, to burżujka i wobec tego jako  rzeźbiarka jest wyzuta z talentu. Myślę, że 
sztuka byłaby bardziej zajmująca, gdyby Walia miała talent. Konflikt profesora Borodina jest 
zakończony sielanką w GPU. Dawni autorzy rosyjscy nie odważyliby się przedstawić ochrany 
carskiej z taką słodyczą i takim uznaniem. Autor jest zdania, że nauka powinna dzisiaj być na 
usługach  polityki  i  o  ile  się  nie  mylę,  utożsamia  naukę  z  twórczością.  Gdyby  bohaterem 

background image

Strachu  był  ostrożny  i  sceptyczny  Koch,  lękam  się,  że  skończyłby  pod  ścianą.  Twórczość 
może nie znosić kontroli sił partyjnych i wglądu niecierpliwych i podejrzliwych proletariuszy. 
Ostrożność uczonego może być poczytana za sabotaż, a sceptycyzm za destrukcję. 

Ze sztuki tej wynosi się wrażenie, że atmosfera pracy naukowej jest w Rosji nieznośna, co 

nie  wydaje  mi  się  prawdą.  Utwór  ten,  mówiący  o  nieufności,  jaką  ma  proletariat  do  ludzi 
pochodzenia  burżuazyjnego,  już  się  zestarzał.  Nieufność  tę  wpajano  długo  i  tkwi  ona  w 
szerokich  masach,  ale  jedna  z  ostatnich  mów  Stalina  zaznaczyła  zmianę  kursu.  Potrzeba 
speców jest tak ogromna, że fachowców rosyjskich bez względu na ich pochodzenie zaprasza 
się  i  nawet  kokietuje.  Prześladowaniom  może  podlegać  liszeniec  czy  jakiś  były  burżuj, 
niepotrzebny lub łatwy do zastąpienia, ale nie fachowiec, inżynier lub uczony. Na argumenty 
takich  sztuk  Sowiety  same  dają  odpowiedź,  zmieniając  po  paru  miesiącach  kurs  polityki. 
Sztuki  w  Rosji  starzeją  się  i  więdną  szybko.  Bardzo  jest  charakterystyczne,  że  stale  w 
repertuarze  utrzymują  się  dramaty  Ostrowskiego  czy  Czechowa,  że  grany  jest  Tołstoj  i 
Dostojewski, a żadna ze sztuk bolszewickich nie wraca na afisz. 

Wspaniałe  przedstawienie,  może  jedno  z  najlepszych,  jakie  widziałem  w  życiu,  to  było 

właśnie Zmartwychwstanie Tołstoja, znakomicie przerobione na scenę (wchodząc do teatru w 
Rosji,  Sceptyka  zawsze  oddawałem  razem  z  kapeluszem  do  kontramarkarni).  Opisowość  w 
Znmrhwchwstaniu  zastąpiona  jest  przez  konferansjera.  Po  skończonym  akcie  przed  kurtyna 
staje  Kaczałow  i  opowiada,  co  się  przez  ten  czas  stało  z  Katiuszą  Masłową.  Co  więcej, 
wchodzi  często  na  scenę.  Zjawia  się  zwyczajnie,  ubrany  w  dzisiejszy  strój,  staje  na  boku 
sceny  i  opowiada  o  myślach  osób  działających.  Dialog  się  przerywa.  Kaczałow  wydobywa 
myśli bohaterów, oskarża ich i broni, wskazuje na względność, jaka panuje między czynami i 
słowami  ludzi  a  ich  myślami.  Czyni  to  wrażenie  wręcz  przejmujące.  Fragmenty  opisowe, 
wygłaszane  przed  kurtyną  najpiękniejszym  chyba  językiem  na  świecie,  przejmują  nas 
dreszczem jak muzyka. Mowa rosyjska w ustach aktorek brzmi — po cóż tu szukać określeń 
brzmi  pięknie.  Nie  wiem,  czy  nie  popadam  w  przesadę,  ale  wydaje  mi  się,  że  w  każdym 
teatrze  rosyjskim  co  druga  aktorka  gra  jak  Duse  albo  Bergner,  że  aktor  występujący  w  roli 
epizodycznej mógłby zagrać Hamleta jak Moissi, gdyby mu tylko pozwolono. Gdy się pozna 
teatr  rosyjski,  rozumie  się  tę  pasję,  jaką  miała  zawsze  publiczność  moskiewska,  stojąca 
całymi nocami przed kasami teatru. 

Na sztukach dawnego repertuaru widzi się nieco inną publiczność. W pierwszych rzędach 

ci  sami  turyści,  gepiści  czy  uprzywilejowani  robociarze,  ale  gdzieś  w  ostatnich  rzędach  na 
galerii  i  paradyzie,  widzi  się  typowe  twarze  niedobitków  inteligencji  rosyjskiej.  Panów  w 
binoklach  na  sznurku,  z  siwymi  bródkami,  w  podniszczonych  marynarkach  z  alpagi  albo 
czesuczy.  W  foyer  przechadzają  się  paniusie  i  panienki  w  starych,  niemodnych 
sukienczynach.  O,  rzewne  sukienki  dawnej  inteligencji  rosyjskiej,  przemyślnym  staraniem 
zachowane  przy  życiu  bluzeczki,  w  których  chodziły  matki  mizernych  i  wychudłych 
panienek! Wieleż starań trzeba było, aby ten czarny szal mógł jeszcze otulić wąskie ramiona! 
Ale  nie  popadajmy  w  zbytni  liryzm.  Jest  w  tym  przecież  coś  odpychającego.  To  drapieżne 
poczucie własności, to przywiązanie do łachów, które odebrać można tylko razem z życiem, 
ta  miłość  do  broszki,  kanapy  czy  serwety,  większa  i  gorętsza  niż  miłość  do  ludzi,  przeraża 
raczej niż zasmuca. 

Reakcje  publiczności  są  na  ogół  dość  inteligentne.  Policzek,  który  otrzymuje  książę 

Wołkowski w pięknej przeróbce Oskorblionnych i poniżonnych, odzywa się echem oklasków 
na  sali.  Ale  są  to  oklaski  państwowotwórcze  i  dozwoleno  cenzuroju.  Oklasków 
buntowniczych,  przebiegających  dreszczem  przez  teatr,  w  Rosji  się  nie  słyszy.  Odbiera  to 
wiele  czaru  sztuce  scenicznej.  Teatr  sowiecki  nie  wytworzył  swego  bohatera.  Szlachetny 
młodzieniec  z  Dickensa  to  zgniły  burżuj.  Klasy  posiadające  propagowały  dawniej 
poszanowanie  dla  władzy,  religii  czy  pieniądza,  ale  literatura  była  od  tego  przymusu  wolna. 
Literatura  była  w  opozycji  i  z  tego  buntu  czerpała  soki  żywotne.  Element  walki,  tak 

background image

konieczny  dla  pisarstwa,  zastępuje  tu  powszechne  zarówno  w  powieści,  jak  i  w  sztuce 
dramatycznej  zwalczanie  i  wyszydzanie  dawnej  inteligencji  i  burżuazji.  Prawie  w  każdej 
powieści  sowieckiej  spotyka  się  typ  zgniłego  inteligenta,  przedstawiony  z  ogromną 
wnikliwością i znajomością psychologiczną, wynikającą może po prostu z tego, że większość 
pisarzy należy właśnie do dawnej inteligencji Natomiast postacie pozytywne — pełni zapału i 
wierności komsomolcy — błądzą po kartach książek jak anemiczne cienie. 

background image

„H

AMLET

” 

 
Problemat  zgniłego  inteligenta  spodziewałem  się  ujrzeć  również  w  Hamlecie.  Idąc  do 

teatru  im.  Wachtangowa  domyślałem  się  już,  że  pokażą  nam  niezdolność  do  czynu, 
wynikająca  z  nadmiaru  myśli  paraliżujących  energię.  Wyobraziłem  sobie  takiego 
bolszewickiego księcia z Elsinoru i zawiodłem się. Teatr poszedł dalej. Historia Hamleta jest 
zwykłą walką o władzę. Hamleta gra komik, tęgi i barczysty byczek, Ofelia nie jest obłąkana, 
ale  się  po  prostu  urżnęła.  Wielkiego  monologu  Hamleta  nie  ma.  Jest  on  rozbity  na  dialog 
między  Hamletem  a  Horacym.  Duch  ojca  nie  istnieje,  to  Hamlet  za  pomocą  starego  garnka 
udaje głos ducha, aby pozyskać sobie straż zamkową. Jeśli na Oskorblionnych i poniżonnych 
byłem  w  nastroju  hamletycznym,  to  na  Hamlecie  byłem  oskorblionnyj  i  poniżonnyj
Przedstawienie  irytowało  mnie,  a  mimo  wszystko  byłem  zachwycony.  Forma  teatralna 
zwyciężała, każde podniesienie kurtyny okazywało tyle pomysłowości i kipiącego talentu, że 
w końcu, a raczej już w połowie sztuki, stało mi się obojętne, że nie jestem na Hamlecie, ale 
na sztuce trochę tylko podobnej. Konsul angielski, z którym jadłem śniadanie w Leningradzie, 
nazwał to przedstawienie ohydą, a o reżyserze powiedział: He is wild. Co więcej, gdy miałem 
okazję  rozmawiać  z  Arkadjewem,  szefem  departamentu  sztuki  w  Komisariacie  Oświecenia, 
spotkałem  się  ze  strony  tego  wysoce  inteligentnego  i  bystrego  urzędnika  z  ostrą  krytyką 
nowej  inscenizacji  Hamleta.  Starałem  się  przekonać  Arkadjewa  o  wartościach  teatralnych 
tego  znakomitego  spektaklu,  ale  był  nieubłagany.  Na  szczęście  dla  teatru  przedstawienie 
Hamleta  nie  było  omyłką  polityczną  i  niczym  nie  kolidowało  z  obowiązującą  „generalną 
linią”. Był to spór natury  czysto estetycznej. Spory tego rodzaju są tak rzadkie w dzisiejszej 
Rosji,  że  tym  sobie  można  wytłumaczyć  niezwykłe  zainteresowanie  się  sztuką  i  to  że  tak 
wybitny działacz jak Arkadjew, który jest czymś w rodzaju naszego księdza Żongołłowicza, 
dyskutował  ze  mną  u  siebie  w  biurze  przez  dobre  pół  godziny  na  temat  celowości 
wprowadzenia żywych koni na scenę. 

Niektóre  sceny  Hamleta  zostaną  mi  na  zawsze  w  pamięci.  Zwłaszcza  czerwony,  nie 

kończący  się  tren  króla,  powiewający  i  trzepoczący  w  powietrzu,  wypełniający  całą  scenę, 
gdy król ucieka w popłochu z przedstawienia, na którym zobrazowano jego zbrodnię. Uczta w 
Elsinorze,  kuplety  pijanej  i  płaczącej  Ofelii,  scena,  w  której  król  pozuje  malarzowi,  i  parę 
innych  jeszcze  obrazów,  których  Szekspir  nie  przewidział,  usprawiedliwiły  wiele 
niepotrzebnych brutalności. 

W Moskwie miałem czasem chęć stanąć jak w latach młodzieńczych pod teatrem i czekać, 

aż  wyjdą  aktorzy.  Miałem  ochotę  popatrzyć  z  bliska  na  wolną  od  szminki  bladą  twarz 
Elanskiej,  chwycić  w  świetle  lamp  ulicznych  błysk  jej  poważnych  oczu,  iść  za  nią  przez 
Moskwę  aż  pod  bramę  jej  domu,  aby  zachować  wspomnienie  ojej  piękności,  aby  je 
umiejscowić  w  realnym  i  zwykłym  świecie,  w  jakimś  smutnym  i  obojętnym  domu,  gdzie 
mieszka i żyje naprawdę. 

background image

S

ĄD NAD 

O

BORINEM

 

 
Wszystkie  wieczory  spędziłem  w  teatrze,  na  koncertach  albo  na  recytacjach  literackich, 

których odbywa się tu sporo. Byłem na wieczorze poezji Pasternaka, najlepszego dziś poety 
Rosji.  Poezja  Pasternaka  nie  jest  dostępna  i  łatwo  zrozumiała  dla  szerszej  publiczności. 
Popularność poety jest przez to większa w środowisku literackim niż u władz. Wieczór jego 
odbył  się  w  Domu  Uczonych  i  zgromadził  około  dwustu  osób.  Dom  Uczonych  jest  bardzo 
pięknie  i  wygodnie  urządzony.  Na  szerokich  tapczanach  i  kanapach  siedzą  i  leżą  ludzie  z 
książkami,  w  pokoju  do  gry  młode  panienki  pochylają  jasne  głowy  nad  szachownicami, 
broniąc  się  przed  podstępnymi  atakami  starych  szachistów,  siwych  panów,  popijających 
wieczystą herbatę. 

Pasternak  ma  piękny  zwyczaj  śpiewania  swych  wierszy.  Jest  to  młody  mężczyzna  o 

ś

licznym uśmiechu i bardzo zaniedbanej fryzurze. Nie chciał już więcej czytać, ale zmuszano 

go  oklaskami.  Tłumaczył  się,  że  jest  zmęczony,  bo  dziś  się  właśnie  przeprowadzał. 
Powiedział,  że  ma  teraz  własny  bardzo  ładny  pokój.  Gdyby  podał  adres,  sądzę,  że  połowa 
słuchaczek jego wieczoru stanęłaby jeszcze tej nocy w ogonku przed bramą poety. 

Dom Uczonych zaprosił Pasternaka na wieczór poezji, a Dom Pisarzy w parę dni później 

urządził u siebie koncert Oborina. Po koncercie miałem zamiar iść spać normalnie do hotelu, 
ale  okazało  się,  że  najciekawsza  część  wieczoru  dopiero  się  zaczyna.  Oborin  grał  pięknie 
Chopina, i na temat jego wykonania odbyła się dyskusja publiczna, tzw. osużdienje Oborina. 
Pierwszy  mówił  gruby  Żyd,  znany  krytyk  muzyczny.  Było  to  fachowe  i  dość  nudne 
rozważanie  techniki  fortepianowej  młodego  i  wielce  utalentowanego  pianisty,  który  przez 
cały czas dyskusji siedział na scenie, śledząc z pewnym niepokojem niebieskimi, lirycznymi 
oczami  twarze  publiczności.  Nie  bez  lekkiego  przestrachu  patrzył  na  młodego 
krasnoarmiejca, który wyszedł na estradę, aby zaprotestować przeciw nadmiarowi liryzmu w 
muzyce.  „Chopin  nas  rozrzewnia,  a  my  nie  chcemy,  aby  proletariat  rozrzewniano”  — 
powiedział na zakończenie i dostał huczne brawa. 

W  Domu  Pisarza,  gdzie  grał  Oborin,  była  w  tym  czasie  wystawa  trzech  popularnych 

karykaturzystów, którzy wspólnie opracowują swe rysunki. Są to przeważnie satyry niełatwe 
do  zrozumienia  dla  cudzoziemca,  ilustrujące  dość  intymne  spory  między  organizacjami 
artystycznymi, jak na przykład walkę RAPP’a ze Związkiem Pisarzy. Nie wiem, co oznacza 
skrót RAPP, ale słowo rab dość dobrze zdaje się oznaczać stosunek tej organizacji do rządu. 
Wyrwałem się z tą uwagą przed młodym człowiekiem, który mnie po wystawie oprowadzał, 
ż

art  ten  nie  spotkał  się  jednak  z  aprobatą.  Skrótów  jest  w  Rosji  tyle,  że  przydałby  się 

specjalny  słownik.  Jest  jakaś  instytucja,  która  się  nazywa  „Sowmordal”  i  oznacza  to  coś 
morskawo i dalniawo, a brzmi dosyć blisko i lądowo. 

background image

L

OTERIA

 

 
Zarówno na koncertach, jak i w teatrze spotkać się można z pomysłową loterią. Aktorzy w 

kostiumach schodzą do publiczności i sprzedają bilety loteryjne. Kupiłem taki bilet od jednej 
z niewolnic królewny Turandot. Sceptyk, który nie chodzi ze mną do teatru, nie chciał słuchać 
moich  opowiadań  o  sztuce,  bo  powiada,  że  to  zawsze  było  w  Rosji,  ale  rzucił  się  na  bilet  i 
oświadczył,  że  ma  on  dla  niego  specjalny  smaczek.  Zmusił  mnie  nawet,  żebym  sobie 
przepisał tekst biletu. Los kosztował rubla, a wygrane były następujące: 

Pierwsza wygrana i wielkie premium: „Sześciotygodniowy wyjazd za granicę”. 
Dalej: „Motocykl z koszykiem. 
Maszyna do szycia. 
Dwa marynarkowe garnitury męskie do zamiany na suknie kobiece. 
Rower”. 
Było  tam  jeszcze  dużo  różnych  fantów.  Bilet,  obiecujący  jako  wielki  los  wyjazd  za 

granicę, jest istotnie ogromnie wymownym obrazem tęsknot i nastrojów rosyjskich. Nigdy nie 
mogłem  się  dowiedzieć,  czemu  tak  trudno  jest  się  wydostać  z  Rosji,  czemu  paszport 
zagraniczny  jest  niedostępnym  marzeniem.  W  każdym  razie  efekt  takiego  losu  loteryjnego 
musi  być  propagandowo  fatalny.  Prawdę  powiedziawszy  i  w  Polsce  mamy  w  ostatnich 
czasach podobne stosunki, bo cena czterystu złotych większości śmiertelnikom uniemożliwia 
wyjazd,  ale  Polska  nie  wydaje  milionów  dolarów  na  propagandę  zagraniczną  i  nie  chce 
przekonać  całego  świata,  że  tylko  rządy  piłsudczyków  mogą  zbawić  ludzkość.  Polska  nie 
reklamuje się jako jedyny kraj sprawiedliwości i nie namawia wszystkich państw świata, aby 
siłą  i  krwawym  przewrotem  wprowadziły  rządy  Prystora  na  całej  kuli  ziemskiej.  Cóż  ma 
pomyśleć  robotnik  zagraniczny,  któremu  mówi  się,  że  w  Rosji  jest  tak  świetnie  i  który 
dowiaduje  się,  że  z  Rosji  nie  można  wyjechać,  że  Rosjan  nie  wypuszcza  się  za  granicę? 
Trudno  jest  wyjechać  do  Europy,  ale  podróżować  po  Rosji  jest  czasem  bardzo  łatwo.  W 
czasie  mego  pobytu  w  Moskwie  oddziały  GPU  okrążyły  pewnego  dnia  jeden  z  dworców 
kolejowych i wszystkich śpiących tam bezdomnych zwagonowano i wysłano w tiepłuszkach 
na  Ural.  Prawdopodobnie  dostaną  tam  pracę  i  będzie  się  im  może  lepiej  spało  niż  na 
kamiennej  podłodze  dworca.  Może  państwo  ma  rację,  tak  postępując,  ale  również  ma  rację 
człowiek  porwany  nocą  i  wywożony  na  drugi  koniec  Rosji.  Ma  rację  taki  człowiek,  gdy 
przeklina  państwo  i  władzę.  Ta  racja  jednostki  coraz  mniej  ma  na  świecie  posłuchu  i 
znaczenia. Ale nie jest to błaha racja. 

Głosy  pojedynczych  ludzi,  przeklinających  swoje  rządy,  rosną  w  sile.  Słuchajmy  tych 

głosów, kto wie, czy nie są one ważniejsze od najpiękniejszych haseł, kto wie, czy nie mają 
one ostatecznej słuszności, gdy wołają o prawo życia, o szansę dla wszystkich bez względu na 
to, do jakiej kto należy klasy, narodu czy pokolenia. 

background image

B

IAŁE NOCE

 

 

Został tu zapach starych czasów. 
Tu w krześle, wsparty o poduszki, 
Bezsenną spędzał noc Niekrasow, 
Tam pod oknami chodził Puszkin. 

 

Miedziany Jeździec zamarł w skoku. 
Cicho jest bardzo. Szumi Newa, 
I w letnim parku, o letnim zmroku, 
Owiewa wiatr kwitnące drzewa. 

 

Stoi tu jeszcze dom Trubeckich, 
Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa, 

Gdzie przy kominku staroświeckim 
Czytał Borysa Godunowa. 
 

Ta sama rzeka, noc ta sama, 
Ż

ale, nadzieje i pragnienia. 

Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach, 
Dzwoni samotny krok Adama. 

 

Noc spływa jasna, dzień w pomroce. 
Co dniem, a co jest nocą złudną 
Odróżnić nawet, poznać trudno, 
Gdy przyjdą pierwsze białe noce. 
 
Miasto nie kryje się w ciemności, 
W mgle białej drzemie, w mlecznej dali, 
Jak ktoś, kto nocą świecę pali, 
Bojąc się duchów i przeszłości. 

background image

P

ETERSBURG

 

 
Turysta,  który  w  piękny  dzień  wiosenny  jedzie  przez  miasto,  uderzony  jest  dziś  jeszcze 

jego  pięknością.  Mimo  zniszczenia,  mimo  nie  odnawianych  domów  i  wytłuczonych  szyb, 
mimo szarego, ubogiego tłumu został w Leningradzie rozmach epoki Piotra Wielkiego i jego 
paru  piatiletek.  Jadąc  Newskim  Prospektem,  który  się  dziś  nazywa  Prospiekt  25  Oktiabria, 
szeroką  europejską  ulica,  mijamy  stare  empirowe  pałace  oklejone  czerwonymi  sowieckimi 
transparentami.  Skręcamy  w  Nadbiereżną.  Po  drugiej  stronie  niskiego  brzegu  Newy,  jak  na 
starych  sztychach,  rysują  się  delikatne  sylwetki  pałacu  Akademii  Nauk,  Akademii  Sztuk 
Pięknych  i  Muzeum  Nauk  Przyrodniczych.  Mieszkam  przy  starej  uliczce,  w  dawnym 
osobniaku  jakiegoś  radcy  carskiego.  Mieści  się  tu  od  strony  ulicy  Krasnoj  lokal  delegacji 
polskiej  do  rewindykacji  zabytków  i  dzieł  sztuki.  Jestem  gościem  kierownika  tej  delegacji 
prof. Bańkowskiego. Wysokie ogromne pokoje, widok na rzekę, staroświeckie umeblowanie 
domu, atmosfera przeszłości i zainteresowań historycznych, którą wprowadza w rozmowach 
mój miły gospodarz, wszystko to działa kojąco i tchnie spokojem, tak mi potrzebnym po paru 
tygodniach pobytu w Moskwie. Gdy wyglądam na małe podwóreczko, pachnące kotami czy 
myszami,  gdy  wychodzę  na  brukowaną  uliczkę,  poddaję  się  temu  uczuciu  dawności  i 
przypomina  mi  się  dzieciństwo,  spędzone  u  dziadka  przy  ulicy  Królewskiej.  Siadam  nad 
rzeką na małym bulwarze i uśmiecham się na wspomnienie nocy, którą spędziłem w slipingu 
pociągu  „Krasnaja  Strieła”.  Wspomnienie  tej  nocy  nie  licuje  z  nastrojem  staroświecczyzny, 
jakim owiał mnie ranek w Leningradzie. Była to noc w rodzaju nocy Moranda. 

W  Rosji  sowieckiej  istnieje  zwyczaj,  że  w  przedziale  slipingu  umieszcza  się  podróżnych 

bez  względu  na  płeć.  Spałem  tej  nocy  w  jednym  przedziale  z  kobietą  i  to  z  cudzoziemką, 
która była przejęta tą sytuacją nie pozbawioną dramatyczności. Ponieważ jestem człowiekiem 
dyskretnym  i  dżentelmenem,  więc  nie  podam  ani  nazwiska,  ani  narodowości  tej  „niegdyś 
młodej osoby”, jakby ją określił Dickens. Czcigodna staruszka była bardzo zażenowana, ale i 
bardzo  zalotna.  Miałem  zamiar  zwierzyć  się  jej,  że  jestem  pederastą  i  kocham  się  w 
konduktorze pociągu, ale wybrałem rzecz prostszą i łatwiejsza: położyłem się od razu spać i 
spałem snem kamiennym do samego Leningradu. 

Znałem  nieco  dawny  Petersburg  i  teraz,  błądząc po  mieście,  przypominam  sobie  niektóre 

ulice  i  nie  bez  wzruszenia  wchodzę  do  Ermitażu.  Niewiele  się  tu  zmieniło,  tylko  zamiast 
woźnych  w  mundurach  dyżurują  w  salach  kobieciny  w  czerwonych  chustkach.  W  górnych 
pokojach  muzeum  udziela  mi  informacji  jakiś  staruszek,  mówiący  po  francusku  i  angielsku, 
wysuszony  i  wymizerowany.  Zwiedzam  Ermitaż,  muzeum  sztuki  rosyjskiej,  muzeum 
przyrodnicze,  przez  pierwsze  dni  zachowuję  się  jak  w  normalnym  mieście,  a  przecież  na 
każdym kroku spoza zabytków przeszłości wygląda jakiś niepokojący szczegół, jakiś sygnał 
czasu, który zmienił istotę tego miasta, nie burząc jego zewnętrzności. 

background image

R

OZMOWA Z BRATEM

 

 
W  Petersburgu  byłem  w  pierwszym  roku  wojny.  Wracałem  z  Francji  przez  Anglię  i 

Norwegię.  W  drodze  do  Warszawy  zatrzymałem  się  parę  dni,  aby  odwiedzić  stryja  i  braci 
stryjecznych.  Stryj  mój  spędził  młodość  w  Rosji,  ożenił  się  z  Rosjanką,  siostrą  prof. 
Wengierowa,  i  synowie  jego  są  najzupełniej  zniszczeni.  Jeden  z  nich,  Michał,  jest  pisarzem 
sowieckim i mieszka teraz w Leningradzie. Jest to pisarz utalentowany i wpływowy. Zajmuje 
nie  byle  jakie  stanowisko  w  Sowietach.  Jest  prezesem  związku  pisarzy.  Widziałem  go  dwa 
razy  w  życiu  i  prawie  się  nie  znamy.  Trzy  lata  temu  był  parę  godzin  w  Warszawie  w 
przejeździe do Paryża. Oczekiwałem go na dworcu i z trudem udało mi się go namówić, aby 
wyszedł  z  pociągu  i  choć  okiem  rzucił  na  miasto.  Był  bardzo  zalękniony.  Wyobrażał  sobie 
pewnie,  że  w  Polsce  panuje  biały  terror,  że  po  wyjściu  z  pociągu  może  być  narażony  na 
przykrości  i  niebezpieczeństwa.  W  Paryżu,  jak  mi  mówiła  siostra  stryjeczna,  która  tam 
mieszka od rewolucji i jest emigrantką, Michał nie widział się ani z nią,  ani nawet z matką. 
Nie chciał zobaczyć własnej siostry, pewnie dlatego że pisuje do pisma Milukowa. Nie byłem 
pewien,  czy  Michał  zechce  się  spotkać  ze  mną  na  terenie  sowieckim.  W  pierwszych  dniach 
pobytu  odnalazłem  go  przypadkowo  w  Moskwie,  gdzie  bawił  w  sprawach  związku  pisarzy. 
Michał  obiecał  mi  telefonicznie,  że  przyjedzie  do  mnie  zaraz  do  hotelu.  Przyszedł  po 
godzinie. 

Podajemy  sobie  ręce  i  nawet  całujemy  się.  Michał  ma  miłą  powierzchowność,  jest 

szczupły i wysoki. Prowadzę go do siebie do pokoju. Rozmowa od pierwszych słów zaczyna 
być  istotna  i  ważna.  Mówimy  o  Rosji,  o  komunizmie  i  o  zadaniach  pisarza.  Michał  jest 
marksistą  i  agituje  mnie.  Przystępuje  do  mnie  jak  do  obiektu,  jak  do  zagadnienia,  które  ma 
rozwiązać.  Mówi  dużo  o  tym,  jak  źle  i  ciężko  ludziom  jest  w  Europie  i  jak  wiele  nadziei  i 
wiary mają tu w Rosji. Mówi o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym, że pisarz, który służy 
idei żywej i jest jej pożyteczny, osiąga pełnię życia. Patrzę w jego duże piwne oczy, patrzę na 
jego  nerwową  twarz  i  myślę  sobie,  że  przecież  to  nie  są  oczy  człowieka  szczęśliwego. 
Mówimy  o  ciężkich  ofiarach,  jakie  ponosi  naród  rosyjski  dla  sprawy  komunizmu,  o 
poświęceniu obecnego pokolenia dla dobrobytu przyszłych pokoleń. 

— Czy  nie  jest  to  właściwie  rodzajem  imperializmu?  Jeśli  się  poświęca  jedno  pokolenie 

dla  szczęścia  przyszłego  pokolenia,  równie  dobrze  można  to  samo  zrobić  nie  w  czasie,  a  w 
przestrzeni i wyrżnąć Serbów dla szczęścia Bułgarów? 

Nie podoba mu się ten argument. Nazywa to mdłym humanitaryzmem. 
— Ludzie i tak cierpią. Są ludzie, którzy nie mogą czekać. Im prędzej przyjdzie przewrót, 

tym lepiej dla ludzkości. 

Wyrażam obawę, że to są tylko przewidywania,  a życie setek tysięcy  czy milionów ludzi 

nie jest błahą stawką! 

— Takie  pudełko  zapałek  jest  pożyteczną  rzeczą  —  powiadam  —  ale  jeśli  mi  kto  powie, 

ż

e kosztuje ono tysiąc dolarów, nazwę to idiotyzmem. Gdy zwiedzam wasz dom robotniczy, 

zadaję  sobie  pytanie:  wiele  to  kosztowało?  Cena  wydaje  mi  się  niewspółmiernie  wysoka  w 
stosunku  do  osiągniętej  zdobyczy.  Po  piętnastu  latach  od  rewolucji  stoją  u  was  ogonki  po 
chleb,  sól  i  naftę.  Doprowadzony  do  rozpaczy  proletariat,  poruszany  uczuciem  zemsty,  nie 
wydaje mi się dość precyzyjnym i odpowiednim narzędziem do wprowadzania nowych form 
ż

ycia. Sprzymierzeńcem waszym jest kryzys, bezrobocie, głód, niesprawiedliwość, anarchia i 

wojna.  Polityka  wasza  zmierza  do  pogłębiania  tych  klęsk.  Każda  zamknięta  fabryka,  każdy 
robotnik, który nie ma chleba w Europie, cieszy was i raduje. 

— To  jest  zwyczajny  oportunizm.  Teraz  jest  czas  walki.  Twoje  argumenty  są  pożyteczne 

dla klasy posiadającej, a szkodliwe dla proletariatu. W tej walce nie ma stanowisk pośrednich 
— odpowiada Michał, i atmosfera robi się kłopotliwa. Milczymy przez chwilę. Michał patrzy 

background image

na zegarek i zbiera się do odejścia. W pokoju robi się ciemno. Słychać wycie wiatru. Stajemy 
przed  oknem.  Nad  rzeką  Moskwa  i  nad  wieżycami  Kremla  wisi  czarna  chmura.  Za  chwilę 
spadnie ulewa. Już deszcz siecze wzburzona od wiatru rzekę. 

— Nie masz palta, nie możesz teraz wyjść — mówię, i nagle atmosfera się odpręża. Łączy 

nas coś rodzinnego i bliskiego. Oczy Michała są przecież podobne do oczu mego najstarszego 
brata  Adama.  Michał  siada  na  kanapie.  Każę  przynieść  herbaty  i  długo,  cały  wieczór 
rozmawiamy  o  literaturze  i  naszych  wspomnieniach  z  dzieciństwa.  Mówimy  o  Conradzie  i 
Prouście.  O  tym,  że  literatura  pasjonuje  nas  wtedy,  gdy  stara  się  być  próbą  objęcia 
psychologii  człowieka,  że  kto  wie,  czy  nie  budujemy  drogi  dla  przyszłej  psychologii,  bez 
której wszystkie sprawy społeczne są jeszcze szukaniem po omacku. Wreszcie żegnamy się i 
umawiamy na spotkanie w Leningradzie. 

Wspominam sobie teraz naszą moskiewską rozmowę, idąc do Michała na ulicę Marata. 

background image

P

ATRZENIE W OCZY

 

 
Brat  mój  stryjeczny  ma  w  Leningradzie  dwa  pokoje.  To  znaczy  ma  jeden,  w  którym 

mieszka  razem  z  młodą  żoną,  dentystka,  i  drugi  mały  pokoik,  w  którym  pracuje.  Jest  to 
luksusowe  mieszkanie,  ale  nie  trzeba  zapominać,  że  Michał,  jak  już  powiedziałem,  jest 
prezesem  związku  pisarzy.  Nasze  drugie  spotkanie  ma,  niestety,  charakter  zupełnie 
zdawkowy.  Michał  za  parę  dni  wyjeżdża  i  jest  zajęty.  Nie  bardzo  wie,  co  ze  mną  zrobić. 
Dostaję od niego parę książek i żegnamy się. Sam fakt, że Michał przyjmuje mnie w domu i 
widuje  się  ze  mną,  dowodzi  ważności  stanowiska,  jakie  zajmuje  w  Rosji.  Przeciętny 
ś

miertelnik  bałby  się  widywać  z  krewnym  cudzoziemcem.  Naraża  to  na  poważne  nieraz 

przykrości ze strony wszechobecnej i wszechmogącej GPU. 

Dlatego  też  z  wielką  ostrożnością  zabieram  się  do  wypełnienia  prośby,  jaką  mnie 

obarczono.  Mam  odnaleźć  pewną  osobę,  która  opuściła  rodzinę  i  mieszka  w  Leningradzie. 
Proszono  mnie,  abym,  jeśli  to  możliwe,  dowiedział  się,  czy  żyje  i  jak  żyje.  Ta  młoda  osoba 
jest komunistką. Poznałem ją kiedyś w Warszawie. Pamiętam, z jaką pogardą wyrażała się o 
burżuazyjnym  życiu,  jak  lekceważąco  traktowała  podobnych  mi  literatów,  niezależnych  czy 
tylko  lewicowych.  Znała  już  Rosję  rewolucyjną  z  dzieciństwa  i  w  małym  ogródku,  gdzie 
piliśmy herbatę, mówiła z płomiennym zapałem o pięknie życia w Sowietach. Użyłem całego 
sprytu,  którego  nauczyła  mnie  lektura  Conan  Doyle’a  i  Wallace’a,  aby  dotrzeć  do  niej  bez 
towarzystwa agentów GPU. Zmieniałem parę razy tramwaje, siedziałem  na ławce w pustym 
parku, kluczyłem i krążyłem zanim wszedłem na wiadoma ulicę. Spotkałem ją przed domem. 
Wychodziła  z  koszykiem  na  targ.  Przestraszyła  się  na  mój  widok,  a  potem  ucieszyła. 
Zaprowadziła mnie na górę. W domu tym była kiedyś winda. Teraz jest tylko pusty szyb. Tu 
kiedyś, objaśniała, były lustra i kwiaty w westybulu. Teraz dom ten robi wrażenie obdrapanej 
nory.  Pokój,  do  którego  wchodzę,  ma  cztery  łóżka.  Piąte  rozstawia  się  na  noc.  Normalna 
komunalna kwartira. Patrzę w oczy kobiety. Po cóż właściwie przyjechałem do Rosji, jak nie 
po to, aby tak móc wziąć człowieka pod brodę i z bliska popatrzeć w oczy? Nie znam się na 
ekonomii ani na przemyśle. Niewiele mi powie nowo wybudowana fabryka, bez względu na 
to, czy stoi w Mościcach, czy w Magnitogorsku. Interesuje mnie człowiek, bo jestem przecież 
czymś w rodzaju speca od spraw ludzkich. 

Ta  kobieta,  która  siedzi  teraz  przede  mną  na  tapczanie  pokrytym  starym  pledem,  przy 

brudnym oknie, w atmosferze przesiąkniętej tłustym i dusznym zapachem brudu w kuchni, ta 
kobieta, która jest o połowę chudsza niż wtedy, gdy ją w Polsce widziałem po raz ostatni, jest 
nieszczęśliwa. Zaczyna  od razu i po prostu mówić o tym, jak jej się źle  powodzi. Nie może 
dostać odpowiedniej pracy, bo nie ma obywatelstwa sowieckiego. Wielką przeszkodą jest to, 
ż

e były jej mąż, z którym dawno zerwała, jest dzisiaj oficerem polskim. Nie może tego zataić, 

bo za to grozi poważna odpowiedzialność. W głosie jej jest coś żałośliwe pokornego. Mówi o 
tym,  że  dzieciom  jej  siostry,  u  której  mieszka,  jest  dobrze,  bo  dostają  jeść  w  szkole.  Praca, 
jaką może tu znaleźć, jest bardzo źle wynagradzana. Można zarobić kilkadziesiąt rubli, a funt 
masła  w  wolnym  handlu  kosztuje  około  czterdziestu  rubli.  Prosi  o  pomoc  z  kraju,  o  parę 
dolarów, za które można tu w „Torgsinie” kupić produktów. Ta „burżuazyjna zgniła Polska” 
nie  wydaje  się  jej  czymś  wrogim  teraz,  gdy  jest  już  w  kraju  swych  marzeń,  w  Sowietach. 
Smutny jest obraz tego zgaszonego entuzjazmu, tej wstydliwej pokory i wpływu niestrawnych 
zup  na  poglądy  społeczne.  Odchodzę  z  uczuciem  zażenowania,  maskowanego  pośpiechem. 
Na  odchodnym  proponuję  pomoc  pieniężną,  niewielka  pożyczkę.  To  wszystko,  co  mogę 
zrobić. Może się gdzie spotkamy? Tak. Z pewnością się jeszcze spotkamy. Wsiewo dobrawo. 
I wam wsiewo dobrawo

background image

C

AVEANT CONSULES

 
Pan  konsul  Strzembosz  zaprosił  mnie  dzisiaj  na  śniadanie.  Konsulat  umeblowany  jest 

antykami.  Pan  konsul  zbiera  antyki.  Wszyscy  cudzoziemcy  mieszkający  w  Rosji  sowieckiej 
kolekcjonują  antyki.  W  Moskwie  byłem  kiedyś  po  południu  w  wielkiej  antykwarni,  gdzie 
spotkałem  niemal  cały  korpus  dyplomatyczny  i  konsularny.  Był  to  prawdziwy  five,  tylko 
zamiast  herbaty  krążyły  puste,  ale  bardzo  cenne  filiżanki.  Wszystkie  gmachy  poselstw 
umeblowane są pięknie sprzętami, dywanami i obrazami z dawnych pałaców carskich czy też 
osobniaków  arystokracji  rosyjskiej.  Jeśli  chodzi  o  Polaków,  mają  oni  do  tego  kupowania  za 
bezcen dzieł sztuki prawa historyczne. Wywieziono z Polski kiedyś bardzo dużo dzieł sztuki, 
i jest w tym pewna sprawiedliwość, że nasi urzędnicy odkupują to, co rosyjscy urzędnicy brali 
sobie za darmo. Ale ostatecznie są to historyczne porachunki pp. urzędników. 

Przy  stole  mówi  się  tylko  o  antykach.  Już  pierwszego  dnia  mego  przyjazdu  miałem 

szczęście  mówić  o  antykach  z  panem  konsulem  Strzemboszem.  Na  śniadaniu  jest  konsul 
Wielkiej  Brytanii,  radca  ambasady  francuskiej  z  Moskwy,  konsul  Włoch  i  konsul  Szwecji. 
Przy  kawie  rozmowa  zaczyna  dotykać  spraw  bardziej  życiowych.  Mówi  się  o  tym,  jak 
Rosjanie są źle ubrani i jak brudno jest w Leningradzie. Żaden z pp. konsulów nie zna języka 
rosyjskiego. Od tego są urzędnicy konsulów. Pan konsul Strzembosz opowiada nieskazitelną 
francuszczyzną o dziwnych zwyczajach ludu polskiego. O tym, że chłopi całowali go w rękę i 
przychodzili  do  dworu  prosić  o  prawo  zawarcia  związków  małżeńskich.  N’est  pas,  c’est 
drôle?
 Konsul włoski rozmawia z konsulem angielskim o polityce. 

— Tylko  dyktatura  może  obronić  Europę  przed  komunizmem.  Tylko  faszyzm.  Rządy 

demokratyczne i wszystkie parlamentaryzmy prowadzą do komunizmu. 

Konsul angielski poczerwieniał. Mówi jednak spokojnie: 
— U  nas  w  Anglii  nie  ma  faszyzmu  ani  dyktatury  i  bynajmniej  nie  obawiamy  się 

komunizmu.  To  samo  jest  w  demokratycznej  Francji.  Zresztą  —  dodaje  po  pauzie  —  może 
my nie mniej obawiamy się komunizmu niż faszyzmu i leczyć się na komunizm faszyzmem 
to prawie to samo, co zastrzykiwać malarię choremu umysłowo. 

Jest to powiedziane w charakterze żartu. Konsul podkreśla głośnym śmiechem, ale konsul 

włoski widać nie lubi żartów tego rodzaju. 

Pragnę się dowiedzieć od konsula angielskiego, co widział w Leningradzie Bernard Shaw. 

Był  tu  jeden  dzień,  objechał  miasto  i  zwiedził  muzeum  antyreligijne  w  Isaakijewskim 
soborze. Konsul angielski mówi o tym bardzo cichym  głosem, jakby zwierzał się z jakiegoś 
nieszczęścia,  które  go  spotkało  w  najbliższej  rodzinie.  Co  Shaw  widział  w  Moskwie  i  w 
Leningradzie, wybadałem dość dokładnie. Sądzę, że wielki pisarz mógłby, nie wyjeżdżając z 
Kensington,  mówić  o  Rosji  dokładnie  to  samo,  a  nawet  gdyby  mu  na  tym  zależało,  mógłby 
powiedzieć  rzeczy  znacznie  mądrzejsze.  W  każdym  razie  opinia  Shawa  o  Rosji  nie  ma, 
ś

miem to twierdzić, prawie żadnego związku z jego pobytem w Sowietach, bo Shaw w Rosji 

nie  widział  nic  istotnego.  Podjąłbym  się  przez  sześć  dni  obwozić  cudzoziemca  po  Polsce  i 
pokazać mu rzeczy niezmiernie efektowne. Mógłby z takiej wycieczki wynieść wrażenie nie 
tylko  dobrobytu,  ale  wręcz  luksusu.  Można  by  pokazać  nowe  dzielnice,  których  parę  ma 
Warszawa,  a  których  wcale  nie  ma  Moskwa,  można  by  go  zawieźć  do  szkoły  im.  Batorego, 
do  Ministerstwa  Oświecenia,  do  instytutu  wychowania  fizycznego.  Pokazać  sierociniec  we 
Lwowie, zakład dla dzieci w Kobiernicy pod Bielskiem, Gdynię, Mościce i diabli wiedzą co, 
powiedzieć, że to wszystko robi państwo, które od stu lat było dewastowane i teraz boryka się 
z  trudnościami  gospodarczymi.  Cudzoziemiec  rozpłakałby  się  z  rozczulenia.  Podjąłbym  się 
również pokazać jakiemuś Kischowi taka Warszawę i taki  Żyrardów, że  zbladłaby przy tym 
najbardziej  jaskrawa  nędza  portowych  dzielnic  Nowego  Jorku.  Jestem  człowiekiem  dość 
sceptycznym, zwłaszcza jeśli chodzi o statystyki i propagandę. 

background image

Niezręczność  tej  urzędowej  propagandy  sowieckiej  jest  równoważona  przez  naiwność,  z 

jaką  inspirują  przyjezdnego  pisarza  akredytowani  przy  rządzie  sowieckim  wrogowie 
komunizmu,  pp.  dyplomaci  i  konsulowie,  którzy  strzegą,  popijając  szampana,  wielkich 
ideałów demokracji i monarchii. 

background image

M

UZEUM ANTYRELIGIJNE

 

 
W przechadzkach po Leningradzie wyniosła kopuła Isaakijewskawo Sobora jest mi czymś 

w  rodzaju  latarni  morskiej.  Widać  ją  z  daleka,  a  ulica  Krasnaja,  na  której  mieszkam,  jest  o 
parę kroków od tej cerkwi, zamienionej dziś na muzeum antyreligijne. Widząc wchodzącą do 
cerkwi  wycieczkę,  wszedłem  także,  bo  lubię  oglądać  muzea  rosyjskie  w  towarzystwie 
tubylców.  Reakcje  oprowadzanych  ciekawsze  są  często  od  eksponatów.  W  mauzoleum 
Lenina  w  Moskwie  widziałem  scenę  niezapomnianą.  Stary  chłop  w  łapciach  na  nogach,  w 
zgrzebnej  koszuli,  gdy  wreszcie  dopchał  się  w  ogonku  do  marmurowych  drzwi  mauzoleum, 
zdjął czapkę, przyklęknął na jedno kolano i przeżegnał się. 

Czyż  to  nie  jakiś  fetyszyzm?  Mumia  Lenina  robi  wrażenie  raczej  przykre.  Woskowa 

maska  pod  szkłem  ma  w  sobie  coś  z  panoptikum  czy  też  gablotek  medycznych.  Umarli  w 
Rosji,  choćby  najlepiej  zabalsamowani,  podobni  są  do  trupów  burżuazyjnych.  Ludzie  żywi 
różnią się bardziej. 

Jest  rzeczą  zadziwiającą,  jak  szybko  została  zlikwidowana  tysiące  lat  licząca  tradycja 

religijna.  Wszystkim,  którzy  mówią  o  rzeczach  wiecznych  i  niezmiennych  w  naturze 
człowieka,  poleciłbym  zająć  się  nieco  tym  zwycięstwem  bolszewików  nad  cerkwią,  a  nawet 
nad  samą  potrzebą  wiary.  Cerkiew  w  Rosji  jest  tak  zimna  po  piętnastu  latach  rewolucji  jak 
Akropol  ateński.  Można  je  zwiedzać,  ale  modlić  się  tam  już  nie  można.  Bolszewicy 
niezwykle  mądrze  obalili  instytucję  cerkwi,  nie  tworząc  nowych  męczenników,  a  gnębiąc 
podatkami  popów  i  ich  klientów.  Pop  jest  uważany  za  czastnika,  za  prywatnego 
przedsiębiorcę i musi opłacać rujnujące podatki. Tak samo wierzący chłop musi tyle płacić za 
prawo  modlenia  się,  że  w  końcu  zaczyna  przeklinać  popa  i  cerkiew.  Ludzi  wierzących 
uderzono  nie  tylko  w  głowę,  ale  i  w  brzuch,  i  mam  wrażenie,  że  ten  drugi  cios  był 
niebezpieczniejszy. 

W  Isakijewskom  soborze  zobrazowana  jest  historia  kultów  religijnych.  Stoją  tu  rzędem 

bożki murzyńskie, poczwarne maszkary, totemy, stuczłonkie posągi ze  Wschodu, bohomazy 
religijne.  Ma  to  na  celu  obudzenie  w  zwiedzającym  nie  tylko  obrzydzenia,  ale  i  wesołości. 
Patrzcie, do czego modlili się ludzie. W tej galerii zdetronizowanych bóstw nie brak również 
Egiptu  i  Grecji.  Pośród  masek  szamanów  stoi  biały,  nieskazitelny,  czysty  i  wyniosły  Apollo 
Belwederski.  Nie  ma  w  nim  nic  śmiesznego  ani  odrażającego,  wprost  przeciwnie,  jest  tak 
piękny, że ma się ochotę przystanąć chwilkę i pomodlić się do tej harmonii bezbłędnej. 

Wielkie  zainteresowanie  młodzieży  budzi  trumna,  w  której  obnażone  są  swiatyja  moszczi 

jakiegoś  zakonnika.  Z  trumny  tej  lała  się  kiedyś  dwa  razy  do  roku  krew  i  chłopi  mdleli  z 
przerażenia, a gdy przychodzili na chwilę do przytomności, to chyba po to, aby rzucić ostatni 
grosz  na  tacę  cerkiewną.  Teraz  można  się  dokładnie  przyjrzeć  małej  blaszanej  miseczce,  z 
której  za  pomocą  ukrytej  pompki  dokonywano  tego  głośnego  na  całą  Rosję  cudu.  Z  innych 
eksponatów  bardzo  ładny  jest  oleodruk  wyobrażający  Aleksandra  III,  niesionego  do  nieba 
przez stadko aniołów. Anioły niosą również i jego żonę Marię Fiodorownę, która jeszcze była 
zdrowa i żywa, gdy umarł Aleksander. Widocznie niosą ją tylko na chwilę dla towarzystwa i 
zaraz odniosą z powrotem do Carskiego Sioła. 

Widziałem  w  Leningradzie  rzecz  ciekawszą  niż  cerkiew  przerobiona  na  muzeum 

antyreligijne.  Widziałem  czynny  i  otwarty  kościół  katolicki.  I  to  nie  gdzieś  na  krańcach 
miasta, ale w samym centrum, tuż przy Newskim Prospekcie. Gdy wszedłem do kościoła św. 
Katarzyny,  ksiądz  Francuz  odprawiał  nieszpory.  W  wielkim  kościele  było  pusto  i  chłodno. 
Gdzieś  przy  bocznym  ołtarzu  klęczało  kilkanaście  kobiet.  Nie  było  ani  jednego  mężczyzny. 
Jękliwy  śpiew  kobiet  modlących  się  dzisiaj  w  czerwonym  Leningradzie  czynił  wrażenie 
czegoś tak spóźnionego jak widok strzelca z łukiem w Lasku Bulońskim. 

background image

Któregoś dnia nad rzeka Newą spotkałem obraz jeszcze zupełniejszego osamotnienia. Był 

to  pogrzeb  religijny.  Szedł  koń  ciągnący  biały  wózek  z  trumną  przybraną  starą  kapą 
cerkiewną.  Niebo  było  całe  w  płomieniach  zachodu  i  letni  wieczór  spływał  cieniem  na 
bulwary nadrzeczne. Na  tle pustej ulicy, ogromnego nieba i spokojnej rzeki szedł za trumną 
jeden  tylko  mały  człowieczek  w  za  krótkich  spodenkach.  Szedł  kurczowo  trzymając  się 
trumny  i  nie  wiadomo  było,  czy  nie  ma  dosyć  siły,  aby  iść  sam,  czy  też  pomaga  ciągnąć 
trumnę wychudłej siwej szkapie. Patrzyłem za nim długo, aż zniknął na zakręcie Nabiereżnoj. 
Nie  wiem,  czemu  wyobraziłem  sobie,  że  ten  mały  samotny  człowieczek  nocą  będzie  kopał 
łopatą grób na cmentarzu, sam przysypie trumnę i rankiem, bardziej jeszcze samotny, wróci tą 
samą nadrzeczną drogą. 

Piękna  Newa,  brudne  jej  dopływy,  Fontanka  i  Mojka,  a  wreszcie  przeczuwalna  bliska 

obecność  morza  dodają  miastu  uroku.  Czepia  się  brzegów  rzeki,  zaczaja  się  w  starych 
murach.  Stoi  tu  przy  ulicy  Plechanowa  dom  oznaczony  numerem  37,  gdzie  mieszkali 
jednocześnie  Mickiewicz  i  Gogol.  Dawniej  nazywała  się  ta  ulica  Kazańska,  a  za  czasów 
pobytu Adama w Petersburgu nosiła nazwę Mieszczańskiej. Można odnaleźć dom Trubeckich 
i  dom  Golicyna,  gdzie  schodzili  się  poeci.  Można  by  odnaleźć  miejsce,  z  którego  Puszkin, 
wracając od Trubeckich, patrzył na Jeźdźca Miedzianego. Małym stateczkiem kursującym po 
Newie dojechałem do Striełki, gdzie Puszkin padł w pojedynku. 

Pierwsze  dni  czerwca  to  początek  białych  nocy.  Już  teraz  noc  jest  tak  widna,  że  mimo 

braku księżyca i pochmurnego nieba o godzinie jedenastej wieczorem czytam w pokoju przy 
oknie.  Białe  noce  przeszkadzają  mi  spać.  Wstaję,  ubieram  się  i  wychodzę  nad  brzeg  rzeki. 
Trudno by mi było opowiedzieć, po co to robię, jaki ma sens chodzenie po pustej ulicy nocą i 
liczenie sylab. Są to moje prywatne sprawy. 

background image

C

ZARNY WŁADCA

 

 
Dziś  od  rana  miasto  jest  poruszone.  Przed  hotelem  Astoria  stoi  kordon  żołnierzy.  Nie 

wolno  wejść  do  hotelu,  wpuszczają  tylko  cudzoziemców.  Nad  hotelem  powiewa  czerwona 
chorągiew sowiecka i zielony sztandar Hedżasu. Emir Feisal odwiedza Leningrad. Codziennie 
po  południu  przychodzę  do  tego  hotelu,  bo  jest  to  jedyne  miejsce  w  Leningradzie,  gdzie 
można  dostać  trochę  kawy.  Płaci  się  w  walucie,  kawa  jest  podła,  ale  zawsze  w  ten  sposób 
zaspokaja się nałóg kawiarniany. Kawę podaje mi ładna i dystyngowana kelnerka. Gdy wdaję 
się z nią w rozmowę i gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, ożywia się: 

— Pan jest Polakiem? I ja jestem Polką. Nazywam się hrabianka Tarnowska, mój dziadek 

Tarnowski był polskij korol

Połykam razem z kawą tego nieznanego króla polskiego. Jestem grzeczny i nawet udaję, że 

byłem  bardzo  przywiązany  do  świętej  pamięci  króla  Tarnowskiego.  Po  co  odbierać 
złudzenia? 

W Astorii przygotowują bankiet dla prawdziwego króla. Bankiet królewski z szampanem i 

muzyką.  W  menu  bankietu  są  nawet  truskawki,  sprowadzane  chyba  z  Krymu,  bo  w 
Leningradzie na początku czerwca nie ma żadnych owoców. Feisala przyjmowano z wielkim 
ceremoniałem w Moskwie i tu powtarzają się te same błazeństwa. Przy bankiecie wygłaszają 
mowy  na  cześć  Hedżasu,  a  emir  z  kieliszkiem  szampana  w  ręku  wstaje  i  odpowiada.  Mówi 
guru–buru i cmoka tłustymi wargami, co zdaje się wyrażać sympatię Jego Królewskiej Mości 
do bolszewizmu. Feisal być czarna człowiek i ona pewnie nie wiedzieć, że bolszewicy robić 
królom kaj–kaj. 

Ciekawe  jest,  jak  się  zapatruje  na  te  ceremonie  bankietowe  ulica  leningradzka?  Przed 

hotelem stoi tłum złożony przeważnie z dzieci i młodzieży. Wyczekują ukazania się czarnego 
władcy.  Ale  nie  ma  ani  wrogości,  ani  —  co  wydawałoby  się  naturalniejsze  —  wesołości. 
Imponująca  jest  powaga,  z  jaka  bolszewicy  odstawiają  dworski  ceremoniał.  Albo  to  istotnie 
naród genialnych aktorów, albo też po prostu troszkę smakują sami w przyjęciach, festynach i 
balach.  W  Moskwie  Rosjanie  bywają  chętnie  na  wszystkich  przyjęciach  korpusu 
dyplomatycznego, a na zaproszeniu, które dostałem od narodnowo komissara po inostrannym 
diełam i W.M. Kreslinskoj
 na przyjęcie w osobniakie NKID, wyraźnie było napisane kostjum 
wieczernij
.  I  wszyscy  poważni  rewolucjoniści  poprzebierali  się  w  białe  gorsy  na  cześć 
czarnego  króla.  Ja  osobiście  nie  mogłem  pójść  na  to  moskiewskie  powitanie  Feisala  z  tej 
prostej przyczyny, że me miałem ze sobą fraka ani smokinga. 

Stroje  pani  Łunaczarskiej,  szampan  i  limuzyny,  fraki  i  brylanty,  jakie  widzi  się  u 

dyplomatów  sowieckich  za  granicą,  jak  również  małpowanie  ceremoniałów  dworskich  to 
jakieś  chorobliwe  głupstwa,  których  nie  jestem  w  stanie  zrozumieć.  Czy  bezrobotny 
niemiecki,  widząc  posła  sowieckiego  jadącego  packardem  przez  ulice  Berlina  we  fraku  i  w 
cylindrze,  ma  poczucie  wspólności  z  przedstawicielem  zwycięskiego  proletariatu?  Czy  to 
dodaje prestige’u komunistom, czy może przeciwnie, osłabia prestige sowiecki? Bolszewicy 
trochę za łatwo pozwolili sobie narzucić formy dyplomacji europejskiej, a nawet, co tu gadać, 
obserwują  je  z  wyraźną  satysfakcją.  Żona  Łunaczarskiego  ma  salony  umeblowane  carskimi 
antykami  i  słynna  jest  ze  wspaniałej  kolekcji  biżuterii.  Sam  Łunaczarski  mieszka  w  jednym 
pokoiku  i  gdy  interpelowano  go  o  te  zbytki  żony,  tłumaczył,  że  ona  ma artystyczna  naturę  i 
lubi  się  otaczać  pięknymi  rzeczami.  Inny  mają  smaczek  takie  słowa,  póki  towarzysz 
Łunaczarski  jest  przy  władzy,  i  nieco  innym  smak  mają  takie  wyjaśnienia  udzielane  przed 
sądem.  Gdzież  się  zaczyna  proces  korupcji,  jeśli  nie  w  tej  starczej  słabości  do  młodych 
kobiet?  Znamy  te  artystyczne  natury.  To  samo  mówią  fabrykanci  o  swych  żonach,  które 
musza mieć futro za sto tysięcy, bo maja poczucie piękna i delikatne zdrowie. 

background image

Dnia tego wyjeżdżam z powrotem do Moskwy i tym samym pociągiem jedzie emir Feisal. 

Ulice  od  hotelu  Astoria  aż  do  dworca  obstawione  są  szpalerem  żołnierzy  i  marynarzy. 
Ponieważ jadę na dworzec autem, opatrzonym w chorągiewkę konsulatu, policja przepuszcza 
nas przez puste ulice, wyczekujące przejazdu Feisala. Na jakimś rogu tłum bierze nas pewnie 
za  dworzan  króla  Hedżasu  albo  za  samego  króla,  bo  słychać  parę  wiwatów.  Mam  ochotę 
wychylić  się  z  zamkniętego  auta  i  podziękować  w  imieniu  władcy  życzliwej  królom  ulicy 
leningradzkiej.  Dojeżdżamy  do  dworca,  ale  tam  sytuacja  przedstawia  się  gorzej.  To  już  po 
prostu pułapka. Auto otwiera nam jakiś wyższy oficer sowiecki. Dworzec cały jest zamknięty 
dla publiczności, ale nas wpuszczają. Nie tylko możemy przejść przez wyczyszczone i puste 
sale  dworca,  ale  musimy  przedefilować  przed  kordonem  marynarzy  prezentujących  broń.  O 
paręset  kroków  idzie  za  nami  Feisal  ze  świtą.  Drepczemy  prędziutko  z  prof.  Bańkowskim. 
Dźwigam  swoją  walizkę  i  nie  podnoszę  oczu.  Chrzęst  prezentowanej  broni  i  okrzyki 
oficerów, pusty, rzęsiście oświetlony peron i nasze dwie małe zadyszane figurki, wszystko to 
wygląda na inscenizację snu. Wreszcie spoceni dochodzimy do wagonu. Umieszczam walizki 
i staję przy oknie. Tuż przed sobą widzę twarze marynarzy zwróconych przepisowo w stronę, 
z  której  nadchodzi  Jego  Królewska  Wysokość  i  Czarność.  Twarze  marynarzy  są  bezczelnie 
poważne.  Żeby  się  drań  choć  jeden  uśmiechnął!  Król  widocznie  wszedł  do  wagonu,  bo 
ż

ołnierze  przestali  patrzeć  w  lewo.  No,  teraz  myślę  sobie.  Jeden  z  marynarzy  spotkał  się  z 

moim wzrokiem. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo. Uśmiechnął się. Na szczęście, bo 
inaczej przez cała noc me zmrużyłbym oka. 

background image

P

RZYJ

ĘCIE W 

WOKS’

IE

 

 
Wyjeżdżam  z  Leningradu,  bo  muszę  być  w  Moskwie  dnia  5  czerwca.  Wieczorem 

poselstwo  polskie  wydaje  przyjęcie,  na  które  zaproszono  wszystkich  wybitniejszych  pisarzy 
sowieckich. Prawie wszystkich poznałem już na przyjęciu w „Woks’ie”. Raz już spotkaliśmy 
się  oficjalnie,  a  teraz  będzie  to  niejako  rewizyta,  nie  pozbawiona  znaczenia,  gdyż  od  czasu, 
jak  istnieją  polskie  placówki  dyplomatyczne  w  Sowietach,  po  raz  pierwszy  rosyjscy  literaci 
będą gośćmi poselstwa. 

Przyjęcie  w  „Woks’ie”  odbyło  się  bardzo,  a  nawet  za  bardzo  ceremonialnie.  Posadzono 

mnie  za  długim  stołem  obok  prezesa  tej  instytucji,  Piętrowa.  Z  drugiej  strony  siedział  jakiś 
sowiecki  bubek  z  tamtejszego  MSZ,  który  bawił  mnie  rozmową  w  stylu  przyjętym  przez 
wszystkich urzędników dyplomatycznych, to znaczy ględził. Entuzjasta uśmiechał się do tego 
ględzenia,  ale  Sceptyk  kopał  mnie  pod  stołem.  Stół  miał  również  swój  szary  koniec,  gdzie 
siedzieli  literaci:  Selwinski,  Wsiewołod  Iwanów,  Wiera  Inber,  Pasternak,  Lidin,  Leonów, 
Ż

arów,  Tretjakow.  Zbliżenie  z  tymi  pisarzami  było  nieco  utrudnione  odległością  i 

towarzystwem  urzędników,  urzędniczaków,  urzędniczyków,  urzędniczków  i  urzędniczorów 
zasiadłych  przy  stole  zastawionym  winami  krymskimi,  kanapkami  z  kawiorem  i  ciastkami. 
Nuda wiała przez całą długość białego obrusa. 

Czytelnik  może  sobie  pomyśleć,  że  to  nie  bardzo  ładnie  mówić  tak  z  przekąsem  o  tych 

przekąskach.  Patrzcie,  przyjmowali  go  tam,  wozili  samochodami,  a  on  zaglądał  do  kuchni, 
podglądał i teraz jeszcze wykpiwa gościnność. Jest to sprawa warta wyjaśnienia. Sowiety do 
siebie jak do ojczyzny zapraszają wszystkich ludzi pracy. Gdzież pisarz ma się czuć bardziej 
u  siebie  niż  w  tym  kraju,  który  nie  uznaje,  przynajmniej  teoretycznie,  żadnych  różnic 
rasowych ani patriotyzmów lokalnych? Nie ma tu miejsca ani powodu do kurtuazji i czczych 
form.  Nie  przyjeżdża  się  do  Rosji,  aby  wymieniać  bilety  wizytowe  i  wdzięczyć  się  z 
urzędnikami.  Ludzie,  którzy  głoszą  hasła  zbrojnej  rewolucji  i  niejednokrotnie  odgrażają  się, 
ż

e  wyrwą  z  korzeniami  chwasty  w  rodzaju  inteligencji  libralnej,  socjalistów  czy  innych 

demokratów,  nie  mogą  być  tak  delikatni,  aby  wymagać  od  pisarza  uprzejmości 
przeszkadzającej  w  patrzeniu  i  ocenie  form  życia,  które  przecież  bolszewicy  chcą  narzucić 
całemu  światu.  Sposób,  w  jaki  opiekował  się  mną  „Woks”,  był  tak  diablo  wykwintny,  że 
mocno zirytowany wyrwałem się z urzędniczenia i paplania przy stole, aby pomówić z moimi 
kolegami pisarzami. Zaledwie zdołałem zamienić parę słów z Pasternakiem i Selwinskim, gdy 
młody  urzędnik  zapowiedział  część  koncertową.  Przeszliśmy  do  sali,  gdzie  na  estradzie 
popisywała  się  jakaś  urzędowa  skrzypaczka.  Potem  wysoka  i  chuda  dziewczyna  odśpiewała 
bardzo  silnym,  jak  zauważył  Entuzjasta,  i  niewyszkolonym,  jak  zauważył  Sceptyk,  głosem 
parę urzędniczych pieśni. Na szczęście na tym skończyły się te imieniny u babci–rewolucji i 
do głosu przeszli poeci. 

Pierwszy  Selwinski  wyrecytował  parę  mocnych  choć  bombastycznych  wierszy,  opartych 

na  onomatopejach,  czyli  powiedzmy  po  prostu,  dźwiękowców.  Zalatywało  jeszcze  starą 
poezją futuryzmu i formalizmu rewolucyjnego. 

Znacznie  przyjemniejsza  była  Wiera  Inber,  dowcipna  i  zręczna.  Małe  jej  wiersze 

przypominały  strofy  Pawlikowskiej,  tylko  tematem  nie  była  tu  ani  zazdrość,  ani  miłość,  ale 
plan pięcioletni i eksport sowiecki. Po niej wyszedł na estradę ulubieniec publiczności, poeta–
komsomolec Żarów, który odczytał długą bajkę  z niezbyt przyjemnymi dowcipami na temat 
zmarłego  tragicznie  świetnego  poety,  Majakowskiego.  Na  sali  siedział  wśród  słuchaczy 
spadkobierca  wielkiej  poezji  rosyjskiej,  Pasternak.  Gdy  komsomolec  zszedł  nagrodzony 
oklaskami,  krzyknąłem  nazwisko  Pasternaka.  Odezwało  się  parę  jeszcze  głosów. 
Urzędniczyk,  bardzo  zmieszany,  objaśnił  zebranych,  że  Pasternak  nie  był  wymieniony  tylko 
przez  omyłkę  i  że  oczywiście  za  chwilę  odczyta  parę  wierszy.  Pasternak  odczytał  jeden 

background image

wiersz  i  na  tym  miała  się  skończyć  audycja  poetycka.  Pasternak  jednak  zażądał  dość 
kategorycznie, abym i ja odczytał jakiś wiersz. 

— Nie mam ze sobą ani jednej książki — tłumaczyłem i poza tym nie rozumiecie języka, 

tak że zostanie tylko efekt dźwiękowy. 

— To  nie  jest  tak  mało,  dźwięk  ma  też  swoje  znaczenie  powiedział  Pasternak  tonem 

dającym do zrozumienia, że on się i tak pozna na wartości wiersza. 

Ponieważ nie miałem książek, więc przeczytałem wiersz napisany już w Moskwie; wiersz 

ten  podobał  się  pod  względem  dźwiękowym,  a  zwłaszcza  życzliwie  przyjęte  były  słowa 
końcowe o Magnitogorsku. 

Selwinski  jako  specjalista  od  muzycznych  wartości  wiersza  zagadnął  mnie  jeszcze  przy 

wyjściu. Przed domem „Woks’u” asfaltowano ulicę. W miłym zapachu smoły przystanęliśmy 
na chwilkę. Powiedziałem mu pierwszy czterowiersz sonetu Mickiewicza: 

„Już  wstążką  pawilonu  wiatr  zaledwie  muśnie,  Cichemi  gra  piersiami  rozjaśniona  woda, 

Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda, Zbudzi się, aby westchnąć i znów cicho uśnie”… 

Selwinski poczuł wagę i kolor, poznał się na tej białości sylab, bo cmoknął jak znawca, jak 

kiper, któremu dano skosztować nowego gatunku wina. 

background image

W

 POSELSTWIE POLSKIM

 

 
Na  przyjęciu  w  poselstwie  polskim  spotkaliśmy  się  już  zbratani  winem  poezji  i  paroma 

kieliszkami  wódki.  Wódka  bardzo  ułatwia  zbliżenie.  Pamiętam,  jak  w  Warszawie  na 
przyjęciu dla Majakowskiego Boy popijał z ogromnym Majakowskim. Boy mrugał do niego 
okiem, a Majakowski uśmiechał się. Majakowski nie znał żadnego języka poza rosyjskim, a 
Boy  zna  wszystkie  z  wyjątkiem  rosyjskiego,  więc  mogli  albo  pocierać  się  nosami  i 
poklepywać  po  łopatkach,  albo  się  uśmiechać.  Ma  to  swoje  znaczenie,  mimo  że  świat  nie 
przywiązuje dostatecznej wagi do uśmiechu poetów. 

W  poselstwie  polskim  przy  suto  zastawionych  stołach  tłoczno  jest  jak  przy  bufecie 

teatralnym. Najlepiej się pije z Leonowem. Nie mówię tu o piciu w dosłownym znaczeniu, bo 
dużo  pić  nie  lubię,  myślę  raczej  o  tym  rodzaju  obcowania  podtrzymywanym  ogniem 
alkoholu,  o  tej  ochocie  do  okazywania  sobie  sympatii,  jaką  daje  parę  kieliszków.  Leonów 
wygląda  jak  młody  Jack  London.  Zjeździł  całą  Rosję  i  zna  Zachód.  O  Europie  wyraża  się 
jednak z przekąsem. 

— Mnie od was potrzeba dwu rzeczy: patefonu i leiki. Na resztę gwiżdżę. 
Nie  mam  ani  gramofonu  ani  aparatu  fotograficznego  przy  sobie,  więc  nie  mogę  zadość 

uczynić  tym  niezbyt  wygórowanym  żądaniom.  Aparatu  fotograficznego  nie  mam,  ale  nie  na 
wiele  przydałby  mi  się  w  Rosji;  oprowadzacze  „Inturista”  wręczali  przy  mnie 
wycieczkowiczom  amerykańskim  karteczkę  z  wyszczególnionymi  obiektami,  których  nie 
wolno fotografować. Były tam wymienione dworce kolejowe, gmachy rządowe, a nawet plac 
Czerwony i Kreml. 

Leonów był we Włoszech. Zabrał go tam Górki. Nie mogę się dowiedzieć, czemu właśnie 

Górki stale mieszka we Włoszech, a tylko czasami przyjeżdża do swej ukochanej Rosji. Jeśli 
chodzi o klimat, to Kaukaz albo Krym różnią się od Capri mniej niż faszyzm od komunizmu. 

Wśród pisarzy zebranych w poselstwie odróżnić można jednym rzutem oka tych, co byli za 

granicą.  Ubrani  są  normalnie.  Mają  normalne  koszule  i  garnitury.  Reszta  przypomina 
prawdziwych  poetów  z  dawnych  czasów.  Mają  za  długie  włosy  i  za  krótkie  spodnie,  to 
znaczy  wyglądają  jak  Lechoń  w  czasach  „Pikadora”.  Jeden  tylko  baron  Steiger  jest  w 
smokingu,  który  temu  gepiście  jeszcze  pewnie  pozostał  z  carskich  czasów.  Jest  to  dość 
ciekawe,  skąd  wybitni  komuniści,  a  dawni  proletariusze  biorą  swe  fraki  czy  smokingi.  Czy 
szyją je krawcy miejscowi, czy też sprowadza się fraczki od Poole’a z Londynu? 

W  rozmowach  z  pisarzami  najbardziej  interesuje  mnie,  co  koledzy  rosyjscy  wiedzą  o 

zagranicy. Już po paru zdaniach widać, jak obie strony obełgiwane są przez swoją prasę. Jest 
tylko ta różnica między nami, że ja wiem, iż nasza prasa brukowa łże o Rosji, a oni wierzą we 
wszystko, co napisze „Prawda” albo „Izwiestja”. Gazet zagranicznych w Rosji nie ma. Rząd 
nie wpuszcza żadnych pism z wyjątkiem komunistycznej „L’Humanite”.  Po piętnastu latach 
czytania  „Prawdy”  czytelnik  jest  już  tak  załgany,  że  traci  krytycyzm.  Widziałem  w  Domu 
Pisarza stół prasy europejskiej. Przypominało to szkółkę anglikańską, gdzie dzieciom daje się 
do czytania tylko słowo Boże. 

Siedzieliśmy w kąciku na kanapie z paru pisarzami i widzę wyraźnie, że swoboda, z jaką 

mówię  o  łgarstwach  naszej  prasy  brukowej,  robi  wielkie  wrażenie.  Moi  rosyjscy  koledzy 
patrzą na mnie z niedowierzaniem i jakby z odcieniem zazdrości. Bo oto pozwalam sobie nie 
tylko  wymyślać  na  prasę,  ale  i  na  wiele  innych  rzeczy,  które  zdarzają  się  w  moim  kraju. 
Dzieje  się  to  w  gmachu  poselstwa  i  w  obecności  urzędników  dyplomatycznych.  Mam 
wrażenie,  że  koledzy  moi  z  Rosji,  gdybym  ich  upił  i  czmychnął  z  nimi  do  ogródka, 
nasobaczyliby  na  Kreml  z  rozkoszą,  jaką  daje  rozwiązanie  kompleksu  i  wyładowanie 
utajonych sił. Prawo do szkalowania własnego kraju, z którego tak pięknie korzystali Gogol i 
Dicknes,  Bernard  Shaw  i  Wolter,  jest  prawem,  którego  niezdrowo  pozbawiać  jest  pisarzy. 

background image

Koledzy rosyjscy są bardzo skrępowani w rozmowie. Po dwu minutach intymnej pogawędki 
zjawia się z uśmiechem jakiś słodki urzędniczak albo nadęty urzędniczor i wtrąca swoje trzy 
grosze.  Był  tam  jeden  taki,  co  specjalnie  pilnował,  aby  który  z  pisarzy  w  rozmowie  ze  mną 
nie  zachybotał  się  na  chwilę  w  marksizmie.  Wtrącał  się  do  rozmowy,  ustawiał  pisarza 
pionowo, podpierał go paru marksistowskimi słupkami i odchodził pilnować, czy inny poeta 
nie  wypadł  z  klasowego  siedzenia.  To  pilnowanie  artystów  i  pisarzy  znam  już  z  konkursu 
chopinowskiego  w  Warszawie.  Młodych  muzyków  otaczano  taką  opieką,  że  nie  wolno  im 
było bez asysty urzędnika rozmawiać z cudzoziemcem. Mówię z Leonowem o trudnościach, 
jakie  ma  pisarz,  o  poczuciu  odpowiedzialności,  o  tym  wreszcie,  że  łatwo  być  pisarzem–
komunistą w Rosji, ale nieco trudniej jest nim być w Europie. 

— Ja  to  rozumiem  —  powiada  Leonów.  —  Być  komunistą  w  Polsce  —  to  wymaga 

bohaterstwa. Jest to droga męczeńska. Wiem, że u was pisarzowi–komuniście grozi więzienie 
albo i śmierć, ale tym wznioślejsza jest tak niebezpieczna walka. 

— Sądzę, że informacje pana nie są zupełne — odpowiedziałem. — Jeśli chodzi specjalnie 

o pisarzy–komunistów, nie cierpią oni w tym stopniu, jak sobie wyobrażacie. Może pan tu w 
Moskwie  spotkać  znanego  poetę  komunistycznego,  który  wyjechał  za  legalnym,  a  nawet 
ulgowym  paszportem  do  Rosji,  mimo  iż  ma  sprawę  sądową.  Paru  naszych  poetów  i  pisarzy 
komunizujących, których nazwiska otaczane są w Rosji nimbem niemal męczeństwa, widuję 
codziennie w kawiarni warszawskiej. Zaręczam panu, że są oni ubrani i odżywieni nie gorzej 
od waszych najwyższych dostojników mieszkających na Kremlu. 

Rozmowie przysłuchuje się ironicznie uśmiechnięty urzędniczak sowiecki. 
— Przyzna  pan  jednak  —  wtrąca  się  do  rozmowy  —  że  konfiskuje  się  u  was  książki  i 

pisma komunistyczne. 

— Tak  jest.  Nie  bardzo  jednak  rozumiem  stosunek  pana  do  tej  sprawy.  Jeżeli  Polskę 

uważacie  za  kraj,  w  którym  panuje  dyktatura,  w  takim  razie  powinniście pochwalać  metody 
stosowane wobec literatury i prasy, gdyż są to własne wasze metody. Mam jednak wyrażenie, 
iż chodzi wam tylko o to, że pałka, którą wy bijecie po głowie, jest różdżką czarodziejską, a 
kij, którym bije wasz przeciwnik, jest zbójecką buławą. Trudno będzie się nam porozumieć. Z 
pewnością nie zechce pan uznać, na przekór całej waszej prasie i opinii, że panują u nas rządy 
liberalne,  a  przecież  tylko  w  tym  wypadku  miałby  pan  prawo  potępiania  konfiskat.  Jeśli 
chodzi  o  literaturę  i  wolność  prasy,  jestem  jej  zwolennikiem  w  każdym  ustroju,  i  urzędnik 
cenzurujący pisarza jest mi wrogi zarówno u nas, jak i w Rosji. 

— Zapomina pan — mówi poważnie Leonów — że u nas w Rosji pisarze godzą się na ten 

stan  rzeczy.  Że  ta  cenzura  jest  raczej  wspólną  pracą,  że  pisarz  chce  uzgadniać  swoją 
działalność z potrzebami państwa. Nie cenzuruje nas wrogi urzędnik, ale towarzysz partyjny. 

Takie postawienie kwestii jest bardzo istotne, ale utrudnia nam rozmowę. Zwracam uwagę, 

ż

e należałoby wysłuchać opinii tych, którzy nie godzą się na cenzurę partyjną twórczości, i że 

głos  tych  ludzi  jest  tu  najważniejszy.  Spotykałem  się  z  takimi  głosami  w  Rosji.  Wiem,  jak 
rzeczy wyglądają naprawdę. 

background image

G

OSIZDAT

 

 
Jedynym wydawca jest państwo. Książkę można wydać tylko w „Gosizdatie”. Od decyzji 

urzędnika zależy, czy książka się ukaże. Co więcej, ponieważ w Rosji panuje głód papieru, od 
decyzji  urzędnika,  zależy,  jaki  będzie  nakład  książki.  Powieść,  która  uzyska  opinię 
państwowotwórczej i pożytecznej z punktu widzenia generalnej linii polityki, otrzymuje duży 
przydział  papieru  i  osiąga  nakład  stu  lubo  dwustu  tysięcy.  Powieść  oryginalna,  ale 
niepolityczna,  prawie  nie  istnieje.  Chodzi  więc  tylko  o  stopień  jej  użyteczności.  Zdarza  się 
jednak  często,  przy  elastyczności  polityki  sowieckiej,  że  pewne  tematy  są  niespodzianie 
skazane  na  niepopularność.  Przeciwnie,  zjawia  się  zapotrzebowanie  na  dzieła  literackie 
zachęcające  do  szybszego  tempa  zasiewów,  jak  to  się  zdarzyło  wiosną  tego  roku.  Pisarz  nie 
zawsze jest pewien, czy praca włożona w książkę opłaci się. Wytwarza to dość niebezpieczny 
stan  poszukiwania  tematów  popularnych.  Wiadomo  mi,  że  niektórzy  pisarze  przychodzą 
wprost  do  „Gosizdatu”  i  poddają  cenzurze  swoje  projekty.  Dopiero  po  uzyskaniu  aprobaty 
urzędnika kontynuuj ą pracę. 

Może  ktoś  na  to  powiedzieć,  że  podobny  stan  rzeczy  panuje  również  w  krajach 

kapitalistycznych, że tam autor też szuka tematu popularnego i że również idzie za modą. 

Prawdą  jest  również,  że  pisarz  niewygodny  klasie  posiadającej  bywa  zwalczany.  Jest  tu 

jednak mała różnica. Choćby ta, że wiemy o tych pisarzach niewygodnych i czytamy ich. W 
Rosji  po  prostu  nie  istnieją.  Warto  wspomnieć  również  o  jeszcze  innym  fakcie.  Książki 
pisarzy  sowieckich,  tłumaczone  na  języki  europejskie,  są  to  przeważnie  utwory  tzw. 
poputczikow,  czyli  pisarzy  idących  w  życzliwym  dystansie  od  komunizmu.  Księgarnie 
rosyjskie  zawalone  są  masami  autorów  prawie  w  Europie  nie  znanych  i  trudnych  do 
przetłumaczenia,  na  skutek  ich  czysto  partyjnej,  lokalnej  i  utylitarnej  działalności.  Zdarzają 
się  przecież  dość  zabawne  paradoksy.  Wydawnictwo  państwowe  poza  propagandą  ma  także 
na  celu  interes  handlowy.  Chodzi  również  o  zarobek.  Nie  można  więc  negować 
zapotrzebowań rynku. Dowiadywałem się w „Gosizdatie” o nakłady różnych książek i nie bez 
zdziwienia  dowiedziałem  się,  że  ogromnym  pokupem  cieszy  się  powieść  kryminalna. 
Przekłady Wallace’a znaleźć można w każdej czytelni. 

Kiedyś  przysiadłem  na  skwerku  moskiewskim  obok  jakiejś  komsomołki  w  czerwonej 

chustce.  Entuzjasta  bardzo  życzliwym  okiem  patrzył  na  tę  dziewczynę,  która  pewnie  po 
wyjściu z fabryki z książką w ręku samotnie siedziała w ogrodzie. Sceptyk, który zawsze lubi 
wszystko wiedzieć dokładnie, zerknął okiem na książkę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, 
ż

e był to stary poczciwy Dumas, Wicehrabia de Bragelonne albo Dwadzieścia lat później. O 

czym  więc  marzyła  ta  dziewczyna  w  letnie  popołudnie?  Lękam  się,  że  marzenia  jej  były 
skierowane  w  stronę  pięknych  przedstawicieli  klasy  posiadającej,  ozdobionych  jedwabnymi 
wąsikami i uzbrojonych w białą broń epoki feudalnej. Cóż robić? Potrzeba bajki i oderwania 
się  od  rzeczywistości  jest  starym  nałogiem.  Opowiadano  mi  fakt  dość  żywo  ilustrujący  to 
poszukiwanie nowych, a raczej bardzo już dawnych emocji. 

Do  Moskwy  przyjechał  teatr  prowincjonalny,  który  miał  w  repertuarze  starą  farsę 

węgierską  Dobrze  skrojony  frak.  Stało  się  to  oczywiście  na  skutek  niedopatrzenia  cenzury 
prowincjonalnej.  Głupie  farsidło  zdobyło  tak  wielkie  powodzenie  w  Moskwie,  że  policja 
musiała najpierw rozpędzać tłumy przed teatrem, a nazajutrz rozpędzić aktorów. Wyobrażam 
sobie,  jak  silne  wrażenie  musiała  robić  sztuka,  w  której  nic  się  nie  mówi  o  walce  klasowej, 
sabotażu i piatiletce

Publiczność  łaknąca  farsy  salonowej,  dziewczyna  czytająca  Dumasa  są  to  objawy  nie 

pozbawione znaczenia, gdyż przypominają nam o prawach kontrastu i reakcjach, które muszą 
się budzić. Kto wie, czy przyszłe pokolenie rosyjskie, wychowywane w dyscyplinie partyjnej 
i  w  ślepym  posłuszeństwie  wobec  wymagań  rządu,  nie  wniesie  pierwiastków  buntu  i 

background image

sprzeciwu.  Wychowanie  klasztorne  rodzi  często  ateuszów.  Wszelki  przymus  wywołuje 
reakcję.  Rozmawiałem  w  Rosji  z  dyrektorami  teatrów,  reżyserami  filmowymi,  z  pisarzami  i 
ludźmi nauki. Wszyscy oni robią dzisiaj wrażenie koni zaprzęgniętych do ciężkiego wozu. Na 
oczach  mają  jak  konie  coś  w  rodzaju  zasłon,  nie  pozwalających  spojrzeć  ani  w  lewo,  ani  w 
prawo. Podobny stan rzeczy nie może się długo utrzymać. Sprzeczny jest nie tylko z potrzebą 
opozycji  i  krytyki,  ale  co  ważniejsze,  z  pragnieniem  ulepszania.  Wydaje  mi  się,  że  do  tego 
rodzaju twórczości zbiorowej potrzebna jest atmosfera ufności. Gdzie jak gdzie, ale właśnie w 
Sowietach  pisarz  powinien  mieć  silną  potrzebę  mówienia  prawdy,  namiętną  chęć  wytykania 
błędów i głupstw, prawdziwego współdziałania w budowie nowego życia i nigdzie nie jest to 
tak  trudne,  a  nawet  niemożliwe.  Gdy  mówiłem  z  pisarzami,  odpowiadali  mi  zawsze,  że 
samokrytyka  istnieje  w  Sowietach,  że  jest  żywa  i  czujna,  albo  też  odpowiadali,  że  mają 
zupełne  zaufanie  do  polityki  rządu  i  że  nie  czują  żadnej  potrzeby  walki.  Niestety,  nie  mogę 
dać  temu  wiary.  Miedzy  polityką  państwa  a  pracą  pisarza  czy  artysty  stoi  urzędnik  i  to 
urzędnik wyposażony we władzę i tak złośliwy jak bakterie w czasie ciężkiej epidemii. 

Wychwalanie  własnego  państwa  jest  typowe  dla  młodych  i  niewyżytych  szowinizmów. 

Bernard  Shaw  może  sobie  pozwolić  na  to,  aby  stale  poza  granicami  swego  kraju  nazywać 
Anglików  narodem  głupców,  co  zresztą  wzbudza  w  nas  uczucie  sympatii  i  dla  pisarza,  i  dla 
jego narodu. W Rosji naiwne samochwalstwo jest cechą niemal powszechną. Podawano mi na 
przykład  ogromne  liczby  nakładów  książek,  ale  wcale  nie  większe  od  nakładów 
przedrewolucyjnych.  Mówiono  mi  o  ogromnych  bibliotekach  przekładów  z  literatur  obcych, 
przemilczając,  że  przeważająca  liczba  tych  tłumaczeń  wyszła  przed  wojną  i  że  obecnie 
tłumaczy  się  bardzo  niewiele.  Z  autorów  obcych  największym  powodzeniem  cieszy  się  w 
sferach  literackich  John  dos  Passos.  Paru  pisarzy  powiedziało  mi,  że  jest  to  ich  ulubiony 
autor.  Stawiają  go  wyżej  od  Sinclaira  i  Dreisera.  Nie  wiem,  czemu  przypisać  popularność 
Passosa w Rosji. Być może gra tu rolę fragmentaryzm jego techniki, kolektywne ujmowanie 
ż

ycia  i  to,  że  bohaterem  nie  jest  człowiek,  ale  środowisko.  Proust  jest  tłumaczony,  a  raczej 

zaczęto  go  tłumaczyć  i  wydawnictwo  utknęło  na  paru  tomikach.  Conrad,  Wells,  Russell, 
Huxley  są  prawie  nie  znani  i  to  właśnie  w  sferach  literackich.  Dość  zabawny  charakter  ma 
wielka  popularność  Shawa  jako  przyjaciela  Sowietów.  Po  jego  enuncjacjach  na  temat  Rosji 
jest on wychwalany i czczony przez prasę, ale żadna z jego sztuk nie jest grana. Mówi się, że 
największy dramaturg świata jest przyjacielem bolszewików, ale sztuki jego, widać, uważane 
są za wrogie bolszewizmowi, bo się ich w Rosji nie pokazuje. 

O samej produkcji książki przez „Gosizdat” słyszałem wiele dobrego. Książka dociera do 

wszystkich najdalszych punktów Rosji. Organizacja oparta jest na czytelniach robotniczych i 
klubach. Książka nie jest przeznaczona dla jednostki i stosunkowo mało ludzi w Rosji kupuje 
ją na własność. Cały nakład zostaje rozdzielony między zrzeszonych odbiorców, tak że często 
po wyjściu książki prywatny czytelnik w księgarni w Moskwie nie może dostać egzemplarza, 
gdy  tysiące  tomów  idą  na  Syberię  albo  na  Ukrainę.  Autor  faworyzowany  przez  „Gosizdat” 
zarabia dużo. Za arkusz druku dostaje około czterystu rubli, a suma ta rośnie w zależności od 
wysokości nakładu. Również honoraria w prasie sowieckiej są dość wysokie. 

Prasa  jednak  mało  korzysta  z  literatury.  Każdy,  kto  czytuje  „lzwiestja”  albo  nawet 

„Czerwoną  Moskwę”,  wie,  że  nie  ma  tam  prawie  zupełnie  beletrystyki  ani  felietonu.  Na 
pierwszej  stronie  zjawia  się  od  czasu  do  czasu  urzędowy  wiersz  Demjana  Biednawo,  o 
którym  mówią,  że  jest  to  samyj  bogatyj  czełowiek  w  Rossiji.  Gazeta  nie  pomieszcza 
wypadków ani opisów zbrodni. Rubryka sadowa ogranicza się tylko do wielkich procesów. W 
całości numer pisma sowieckiego przypomina raczej poważny biuletyn jakiegoś towarzystwa 
przemysłowego.  Miejsce,  które  u  nas  zajmuje  skandal,  polityka,  teatr  i  reklama,  tam 
wypełnione jest sprawozdaniami z frontu przemysłowego. Zamiast aktorek lub morderców na 
pierwszych kolumnach widzi się portrety udarnikow, nowych bohaterów pracy. Każdy numer 
pisma nafaszerowany jest cytatami z Lenina i Stalina. Głód na nowe cytaty jest tak wielki, że 

background image

cytowane  są  czasem  pojedyncze  słowa,  jak  np.  „Naprzód!  jak  powiedział  tow.  Lenin”  albo 
„Nie  ulegniemy!  jak  powiedział  tow.  Kalinin”.  Cytaty  często  są  opatrzone  cyframi  i 
numerami  tomów,  stron  i  wierszy,  co  pogłębia  jeszcze  podobieństwo  do  wersetów  z  Biblii
Jak dalece dogmatycznie traktowane są słowa Lenina, dowodzi fakt, że w polemice wystarczy 
znaleźć  cytat  z  Lenina  sprzeczny  ze  zdaniem  przeciwnika,  aby  tym  samym  zakończyć 
dyskusją. Dlatego uczony w piśmie jest zawsze zwycięzcą. 

Z  każdego  numeru  pisma  sowieckiego  bije  przecież  powaga  i  wysiłek  pokolenia 

budującego  i  walczącego.  Nie  trzeba  zapominać,  że  w  Rosji  ludzie  przeważnie  wierzą  w  to, 
co  robią.  U  nas  w  Europie  zawiera  się  pakty,  w  które  się  nie  wierzy,  dziennikarz  bez  wiary 
napada i bez wiary wychwala. Nie wierząc gani i nie wierząc piętnuje. Kupiec robi transakcje, 
w które nie wierzy, bankier nie wierzy w pieniądz, a dyskonter w weksle, urzędnik nie wierzy 
w celowość swego urzędowania, a robotnik w sens i trwałość swej pracy. Sad wydaje wyroki 
nie  wierząc  w  ich  skuteczność.  Wiara  w  socjalizm,  którą  żyje  proletariat  rosyjski,  kryje  w 
sobie  wiele  niebezpieczeństw  i  jest  przyczyną  wielu  niesprawiedliwości.  A  przecież  ten 
budujący się socjalizm stanowi cały urok i piękno życia nowej Rosji. 

background image

R

OZMOWA Z 

P

UDOWKINEM

 

 
W  dawnej  restauracji  „Jar”  jest  teraz  wytwórnia  kinematograficzna.  Gdy  zajeżdżamy, 

przed  dom  wysypuje  się  tłum  statystów.  Widocznie  jest  przerwa  w  zdjęciach.  Mam  się  tu 
spotkać  z  Pudowkinem,  największym  reżyserem  sowieckim,  z  genialnym  twórcą  Burzy  nad 
Azją
. Pudowkin kreci teraz nowy film pt. Tieplochod Piatiletka. Film dzieje się w Rosji i tłum 
stojący  przed wytwórnią jest ucharakteryzowany  właśnie na tłum moskiewski. Statyści stoją 
na  ulicy  i  łatwo  można  porównać,  jak  wygląda  prawdziwy  tłum  i  jak  wyglądają  pokazowe 
manekiny  robotników  sowieckich.  Statyści  ucharakteryzowani  są  na  dobrze  ubranych. 
Wszyscy maja czapki i bluzy robotnicze, większość ma długie buty. Stoją przypudrowani na 
fioletowo w słońcu ulicy moskiewskiej, a obok stoi prawdziwy tłum ludzi bosych, brudnych i 
oberwanych  i  przygląda  się  statystom.  Te  dwa  tłumy  można  by  użyć  za  reklamę  piatiletki
Nad jednym tłumem wywiesić napis: Przed użyciem, a nad drugim tłumem ślicznie ubranym: 
Po użyciu

Dowiaduję  się,  że  Pudowkin  wyjechał  już  do  domu  i  że  tam  na  mnie  czeka.  Nie  bez 

ciekawości  pukam  do  dość  odrapanych  drzwi.  Nie  zanosi  się  na  to,  żeby  mieszkanie 
wielkiego  reżysera  miało  oranżerię  i  basen.  Nie  prowadzi  mnie  przez  amfiladę  pokoi 
wygalonowany  lokaj.  Otwiera  mi  drzwi  sam  gospodarz.  Pokoik,  nie  oddzielony  od  klatki 
schodowej  niczym  prócz  drzwi,  podzielony  jest  drewnianym  przepierzeniem.  Pudowkin  ma 
twarz pełną ekspresji. Znamy go zresztą z filmu Żywy trup, w którym grał w Berlinie. Sposób 
wyrażania  się  wielkiego  reżysera  przypomina  rzucanie  ręcznych  granatów.  Słowa  pędzą  ze 
ś

wistem i wybuchają przy końcu zdania. Opowiada mi treść swego nowego filmu, ale prosi o 

dyskrecję,  bo  wiele  jeszcze  może  ulec  zmianie.  Dlaczego  mi  wiec  o  tym  mówi? 
Prawdopodobnie dlatego, że nie może mówić o czym innym. Pyta mnie o kino polskie, jakie 
są nasze filmy? W pewnym miejscu braknie mi dość ostrego i dosadnego rosyjskiego słowa. 
Nie pamiętam, czy chodziło o słowo „szmira” czy o słowo „tandeta”. 

— Niech pan mówi po polsku — wtrąca z uśmiechem Pudowkin. Okazuje się, że zna on 

ś

wietnie  język  polski,  bo  spędził  parę  lat  w  obozie  jeńców,  w  jednym  baraku  z  Polakami. 

Przypomina  mi  to  pozdrowienia,  które  przywiozłem  dla  niego  z  Warszawy.  Wieloletni 
towarzysz  jego  z  obozu  jeńców,  inżynier  Raue,  którego  poznałem  w  pewnym  bardzo 
zaprzyjaźnionym  domu  w  Warszawie,  polecił  mi,  jeśli  znajdę  gdzie  w  Rosji  „Pudię”, 
serdecznie go pozdrowić. Dawny jeniec Pudowkin jest dziś jednym z największych artystów 
współczesnych. Mówi mi o metodzie i środkach swej pracy. Musi fabułę sam przebudować i 
nagiąć  do  wizji  czysto  plastycznych.  Scenariusz  może  mu  dać  tylko  temat  i  podnietę.  Rząd 
sowiecki  nie  skąpi  pieniędzy  na  film.  Nakręcanie  Burzy  nad  Azją  kosztowało  olbrzymie 
sumy,  a  praca  łącznie  z  montażem  trwała  prawie  cały  rok.  Mówimy  po  polsku,  ale  krępuje 
mnie to ze względu na asystującego nam operatora, który pewnie nie rozumie. Proszę go więc 
o wybaczenie. 

— Może pan mówić, bo ja w Polsce urodzony  — odzywa się po polsku. — Proszę pana, 

czy w Warszawie są jeszcze biała kawa i „ciastki”? A restauracja Lijewskiego otwarta? 

Okazuje  się,  że  znakomity  operator  jest  synem  jakiegoś  urzędnika  czy  może  policjanta 

rosyjskiego z Warszawy i że tam się urodził i spędził dzieciństwo. 

Pudowkin  wiele  pracy  poświęca  teraz  stronie  dźwiękowej  filmu.  Nie  uważa  obecnego 

poziomu  udźwiękowienia  filmów  rosyjskich  za  wystarczający.  Żegnam  się  i  wychodzę  z 
uczuciem  podziwu  dla  wielkiego  reżysera.  Bije  od  niego  rozmach,  talent  i  zadowolenie  z 
pracy. Przy wyjściu operator zagaduje mnie raz jeszcze: 

— A sznycle wiedeńskie jest’? A panienki w alei chodzą? 
Uspokajam  go,  że  nic  się  u  nas  na  szczęście  nie  zmieniło  pod  względem  sznycli,  choć, 

niestety, prócz sznycli niewiele w ogóle mamy. 

background image

Spotkanie  z  Pudowkinem  było  pełne  wdzięku.  Rozmowy  podobne  są,  niestety,  dość 

rzadkie  w  Sowietach.  Przeważnie  bolszewicy  mają  dziecinny  zwyczaj  wychwalania 
wszystkiego  co  sowieckie  i  nawet  przypisywania  sobie  rzeczy  nie  istniejących  albo  też 
istniejących  już  od  dawna.  Dama,  „oprowadzająca”  mnie  przez  pierwsze  dni  pobytu  w 
Moskwie,  była  pod  tym  względem  wielce  zachłanna.  Kiedyś  przejeżdżałem  z  towarzyszką 
Bronstejn koło „Oktiabrskawo wokzała” i spytałem, co to za gmach. 

— To jeden z naszych dworców kolejowych. 
— Imponująca  budowla  —  powiedziałem  —  można  wam  powinszować.  Czy  dużo 

podobnych dworców wybudowaliście w Rosji? 

Wiedziałem dobrze, że mówimy o starym dworcu z czasów carskich. Miałem nadzieję, że 

towarzyszka  Bronstejn  lojalnie  wytłumaczy  mi,  że  dworzec  ten  nie  jest  zasługą  obecnego 
ustroju. Diabła tam! Połknęła ten dworzec i wszystkie inne dworce moskiewskie. Podrażniony 
nieco  tym  żarłocznym  apetytem,  spytałem  ze  wschodnią  chytrością,  czy  bolszewicy 
wybudowali  kolej  przez  całą  Rosję  i  czy  można  przejechać  koleją  całą  Syberię  aż  do 
Pacyfiku. 

— Oczywiście  —  odpowiedziała  z  dumą  —  mamy  bezpośrednie  połączenie  Moskwy  w 

Władywostokiem, a obecnie wybudowaliśmy słynną linię kolejową „Turksib”. 

Linię tę istotnie wybudowali bolszewicy, ale kolej transsyberyjska jest dostatecznie znana 

sprzed  rewolucji  i  nie  było  powodu  przemilczać,  że  wybudował  ja  rząd  carski.  Są  to, 
oczywiście, drobne naiwnostki, ale obrazują one cały urzędowy ton propagandy sowieckiej. 

Mam  wrażenie,  że  gdybym  się  spytał,  jak  długo  istnieje  zorza  polarna,  próbowano  by  mi 

wmówić, że jest to zdobycz zwycięskiej rewolucji październikowej. 

background image

D

LACZEGO NIE PISZ

Ę O PIATILETCE

 
Czytelnik  może  być  zdziwiony,  że  pisze  o  wszystkim,  tylko  nie  o  tym,  co  na  zewnątrz 

reklamowane  jest  jako  rzecz  najważniejsza,  tzn.  o  piatiletce.  Nie  mówię  nic  o  bawełnie 
sowieckiej  zagrażającej  Stanom  Zjednoczonym,  nie  opisuję  Magnitogorsków.  Stalingradów, 
Dnieprostrojów  itd.  Ale  przecież  to  wszystko,  co  mógłbym  napisać  na  temat 
uprzemysłowienia  Rosji,  byłoby  z  konieczności  czerpane  z  drugiej  ręki,  i  taki  elaborat 
kompilacyjny na temat kolektywizacji wsi, handlu sowieckiego albo znaczenia „Turksibu” nie 
przedstawiałby  wartości  dla  czytelnika.  Podziwiam  beztroskę  literatów,  którzy  wpadają  w 
łatwą  kokieterię  operowania  danymi  statystycznymi  i  niedokładnie  im  znanymi  faktami. 
Gdybym chciał uczciwie oświetlić sama tylko sprawę nafty sowieckiej, musiałbym poświęcić 
temu  całą  piatiletkę  mego  życia,  a  nie  mam  pewności,  czy  do  tego  czasu  nafta  w  ogóle  nie 
stanie  się  czymś  nieznaczącym  i  mało  ważnym.  Myślę,  że  w  oczach  ludzkich  odbijają  się 
traktory, i nafta, i sól. Same fabryki i maszyny nie są w Rosji niczym nowym. Nie ma tam ani 
w  części  tej  twórczej  pracy  techniki,  jaka  jest  w  Niemczech  albo  Ameryce.  Maszyny  są 
sprowadzane  z  Ameryki.  Kierują  nimi  amerykańscy  spece.  Nawet  chluba  Sowietów, 
Dnieprostroj,  jest  dziełem  Amerykanina  Coopera.  Piatiletek  technicznych  na  świecie  było 
wiele.  Tempo  „rozbudowy”  przemysłowej  Rosji  było  już  podobno  przed  wojną  ogromne,  a 
Stany Zjednoczone, reprezentowane w 1900 r. na wszechświatowej wystawie w Paryżu przez 
wigwamy ze skór, po latach czternastu były największą potęgą przemysłowa świata. Rosja w 
technice nie jest twórcza. Chwalebny pęd cywilizacyjny nie wsławił się wielkimi zdobyczami. 
Na  razie  chodzi  o  to,  żeby  dogonić  Zachód,  korzystając  ze  zdobyczy  Zachodu.  Jakie  będą 
skutki  tego  uprzemysłowienia  szóstej  części  świata,  trudno  mi  jest  wyrokować,  a  nawet 
wróżyć.  Parę  dni  temu  zwrócił  się  do  mnie  pewien  dziennikarz  łódzki  z  prośba  o  wywiad. 
Gdy  tłumaczyłem  mu,  że  wszystko,  co  wiem  o  Rosji,  piszę  w  swoich  artykułach  i  nie  mam 
nic prywatnie do wyjawienia, zwierzył mi się, że chodzi mu o syntezę. Kazałem mu przyjść 
za dwadzieścia lat, ale mam wrażenie, że wtedy naznaczę mu nowych lat czterdzieści. Mnie 
przede wszystkim i jedynie interesuje, jak eksperymenty sowieckie odbijają się na człowieku. 
Nigdy  w  dziejach  świata  nie  umieszczono  człowieka  w  takiej  temperaturze  i  pod  takim 
ciśnieniem, i dlatego ciekawe są tu nawet kalectwa psychiczne. Przemysł sam w sobie nie jest 
tu ani twórczy, ani interesujący. 

Zajmująca jest tylko sprawa, przez kogo i dla kogo jest budowany, bo takie same budynki 

fabryczne,  jakie  buduje  teraz  Rosja,  stoją  o  paręset  kilometrów  na  zachód,  w  Niemczech, 
puste  i  bezczynne.  Ponieważ  bardzo  mnie  obchodzi,  z  jakich  części  składa  się  człowiek  w 
Rosji, jak się go montuje, oliwi i odżywia, jak ta maszyna myśli i jak się czuje, wolę mówić z 
tokarzem  niż  oglądać  z  Niemiec  sprowadzoną  tokarnię.  Dlatego,  gdy  mi  proponowano 
zwiedzenie wystawy traktorów fabrykacji sowieckiej, wolałem pójść do sądu i przysłuchiwać 
się sprawom przed trybunałem wymierzającym doraźną sprawiedliwość. 

background image

S

ĄD

 

 
Każde  miasto  ma  miejsca,  gdzie  najłatwiej  jest  podejrzeć  prawdę,  są  szpary  pozwalające 

przeniknąć  przez  mury  ponurych  domów,  ukrywających  w  ciasnych  klatkach  cierpienia  i 
nadzieje ludzkie. Sąd jest właśnie takim miejscem ogromnie cennym dla obserwatora. Po raz 
pierwszy  do  sadu  na  moje  żądanie  zaprowadziła  mnie  towarzyszka  Bronstejn.  Zaglądaliśmy 
do  paru  sal,  aż  wreszcie  moja  opiekunka  wybrała  jakiś  odpowiedni  proces.  Była  to  sprawa 
mieszkaniowa.  Podobno  osiemdziesiąt  procent  spraw  w  Moskwie  są  to  sprawy  o  eksmisję  i 
zatargi na tle współżycia ludzi w jednym pokoju czy też paru rodzin w jednym mieszkaniu. 

W  Sowietach  są  adwokaci  zawodowi.  Oskarżony  zawraca  się  do  związku  i  związek 

wyznacza obrońcę. Jest to więc rodzaj obrony z urzędu. Podobny stan  rzeczy  wydaje mi się 
bardziej  moralny  od  panującego  u  nas.  Wielki  defraudant  ma  u  nas  zawsze  wielkiego 
adwokata,  wielki  złodziej  jeszcze  większego  obrońcę.  Pieniądze  zdobyta  oszustwem  lub 
zbrodnią  idą  często  na  to,  aby  sąd  dzięki  krętactwom  biegłego  obrońcy  nie  mógł  sobie 
wyrobić  prawdziwego  obrazu  przestępstwa.  Przy  systemie  obrony  z  urzędu,  zwłaszcza  w 
sprawach  cywilnych,  obie  strony  mają  te  same  szansę.  Można  dostać  adwokata  idiotę  albo 
znakomitego obrońcę. 

Jest  to  coś  w  rodzaju  losowania  i  myślę,  że  przypadek  jest  moralniejszy  od  wpływu 

pieniądza  na  wymiar  sprawiedliwości.  Pytam  się  towarzyszki  Bronstejn,  co  się  dzieje,  gdy 
oskarżony zwraca się do związku obrońców i prosi o jakiegoś specjalnego adwokata. 

— Oczywiście,  może  to  uzyskać,  ale  to  są  adwokaci  bardziej  wzięci,  i  związek  bierze  za 

nich większe honoraria. 

Znaczy  to  po  prostu,  że  nic  się  prawie  nie  zmieniło.  Kto  ma  więcej  pieniędzy  w  Rosji 

sowieckiej,  ten  ma  korzystniejszy  dla  siebie  „wymiar  sprawiedliwości”,  o  ile  oczywiście 
dobry  adwokat  może  coś  poradzić.  No  tak.  Ale  przecież  wyroki  w  sprawie  krzywd  i 
niesprawiedliwości,  jakich  doznaje  człowiek,  padają  nie  z  ust  urzędników  zależnych  od 
władzy,  nie  z  ust  rutynistów  sędziów,  ale  z  ust  towarzyszy  proletariackich.  „Sędziami 
wówczas będziem my!”. Lud sam siebie sadzi. Tylko że ten lud nie jest czymś jednolitym i że 
nie  każdy  obywatel  jest  równy  w  obliczu  prawa.  W  sądzie  sowieckim  można  się  spotkać  z 
wiele  znaczącą  egidą:  „Sąd  służy  obronie  interesów  proletariatu”.  Temida  sowiecka  nie  jest 
ś

lepa. Ma ona otwarte jedno oko. Oko lewe. Pochodzenie klasowe stron ma wpływ na wyrok 

sądu. Jak dawniej zeznanie generała w orderach więcej moralnie znaczyło od zeznania chłopa 
czy  robotnika,  tak  dziś  świadek  lub  nawet  oskarżony  czy  skarżący,  gdy  staje  przed  sądem  z 
książeczką sojuza, śmiało patrzy w oczy sądzących towarzyszy. 

Siadam  w  sali  sądowej  możliwie  blisko  stołu  sędziowskiego  i  słucham  uważnie.  Sprawa 

toczy się o to, że w pokoju mieszka trzech mężczyzn. Jeden z nich występuje z powództwem. 
Żą

da  usunięcia  młodego,  chudego  człowieka  o  zaczerwienionych  oczach.  Oskarża  go  o 

palenie  światła  w  nocy,  o  krzyki,  o  to,  że  rozmawia  sam  ze  sobą.  Chudy  młodzieniec  mówi 
słabym  głosem.  Ledwie  mogę  go  dosłyszeć.  Tłumaczy,  że  przygotowuje  się  do  egzaminów 
uniwersytetu  wieczornego,  a  w  dzień  pracuje  w  fabryce.  Przedstawia  jakieś  papiery.  Po  obu 
stronach  występują  adwokaci.  Dwaj  starsi  już  panowie,  z  których  jeden  jest  w  drewnianych 
trepkach  na  bosych  nogach.  Sąd  składa  się  z  trzech  osób.  Przewodniczącym  jest  Żyd  w 
binoklach,  typowy  student  przedwojenny  w  rubaszce.  Po  lewej  stronie  siedzi  kobieta,  jakaś 
robotnica  fabryczna  w  czerwonej  chustce  na  głowie,  po  prawej  —  drab  z  kałmucką  twarzą. 
Na sali panuje zaduch i  nuda. Sprawa nerwowej  choroby jednego z sublokatorów nie jest w 
ogóle  rozpatrywana.  Gdyby  nawet  uznano  to  cierpienie,  cóż  by  z  tego  wynikło?  Miejsc  w 
szpitalach  dla  nerwowych  nie  ma.  Mówiono  mi,  że  wszystkie  zakłady  są  przepełnione  i  że 
pobyt  tam  jest  gorszy  niż  w  najstraszliwszym  więzieniu.  Badanie  chorych  w  Rosji  zawsze 
było  taktowane  przez  władze  dość  niechlujnie.  Ja  osobiście,  gdy  stawałem  z  poboru  do 

background image

wojska rosyjskiego, byłem jako krótkowzroczny odesłany na badanie do szpitala rządowego. 
Kazano mi tam leżeć w łóżku obok chorych na tyfus. Próżno tłumaczyłem, że nic mi nie jest i 
prosiłem dyżurnego feldfebla sanitarnego, aby mi pozwolił wstać. 

— Izwoltie, ja tolko blizorukij
— Ty swołocz, leżi
To było wszystko, co mogłem usłyszeć. Sądzę, że niewiele się pod tym względem w Rosji 

zmieniło. Prosiłem parę  razy o pozwolenie zwiedzenia moskiewskich szpitali, ale zwodzono 
mnie  obietnicami.  Znalazłem  w  końcu  w  Moskwie  jakąś  dzielnicową  lecznicę  dla 
przychodzących  chorych  i  wlazłem  tam  bezceremonialnie.  Zapachniało  mi  od  razu  dawnym 
brudem rosyjskim, karbolem i onuczkami. W szafkach z narzędziami szyby były potłuczone i 
we  wszystkich  kątach  pokoju  leżały  owinięte  w  gazety  paczki,  miotły,  kubły  i  jakieś  stare 
graty. W jednym kącie pokoju okulista sprawdzał wzrok za pomocą tablic z literami, a o parę 
kroków w drugim kącie siedzieli ludzie z wrzodami i jakaś kobiecina z chorym dzieckiem. 

Wydawać  by  się  mogło,  że  chory  nerwowo  młodzieniec  nie  powinien  zostać  w  jednym 

pokoju z ludźmi zdrowymi, ale sąd po krótkiej naradzie wydaje wyrok pozwalający pozostać 
w pokoju choremu młodzieńcowi. Jest to proste umycie rąk. Sąd nie może nic pomóc żadnej 
ze  stron.  Sprawiedliwość  jest  tu  bezradna  jak  lekarz  u  nędzarza  chorego  na  gruźlicę.  Lekarz 
mówi  wtedy:  musi  się  pan  dobrze  odżywiać.  Tu  sąd  radzi  lokatorom,  aby  próbowali  żyć  w 
zgodzie. 

Sad nie robi wrażenia instytucji ożywionej nowych duchem. Nie ma tu tchnienia świeżości 

nowych  form  życia.  Po  brudnym  gmachu  włóczą  się  zastraszone  chłopki  z  dziećmi  przy 
piersiach,  na  ławkach  w  korytarzach  wysiadują  całymi  godzinami  jacyś  senni  ludzie.  W 
ciasnych pokoikach ślęczą urzędnicy sadowi zarzuceni stosami papierów. Ma się wrażenie, że 
człowiek zagnany w tę pułapkę sądową jest tak samo bezradny i zdany na łaskę urzędników 
jak  dawniej,  a  może  nawet  bardziej  niż  w  sadach  carskich.  Czas  czekających  nie  ma  tu  dla 
nikogo  znaczenia.  Kłopoty  czy  cierpienia  jednostki  nie  mają  prawdziwej  wagi.  Jest  w  tym 
bagatelizowanie  spraw  doczesnych  wobec  wielkich  nadziei  budowania  sprawiedliwości 
powszechnej.  A  może  tylko  brak  zdolności  ujmowania  życia  w  ramy  konstrukcji,  brak 
zdolności organizacyjnych, bez których socjalizm może być równie nieznośny jak monarchia? 
W  instytucjach  sowieckich  nie  ma  już  gorączki  pierwszych  dni  burzenia  starego  ładu,  ale 
trudno mi dostrzec gorączkę budowania. Braki, które pomniejszają biologiczną wartość życia 
ludzkiego, uważa się tu już za zło konieczne. Z równą biernością czeka w korytarzu sądowym 
chłop, który przyjechał z zapadłej prowincji, jak inteligent w ogonku po naftę. 

Na  temat  sądów  rosyjskich  słyszałem  wiele  rzeczy  ponurych  i  okrutnych.  Nie  piszę  o 

rozstrzeliwaniu  ludzi  bez  sądu,  o  masowych  egzekucjach  dokonywanych  przez  jakiegoś 
zboczeńca  seksualnego,  o  nagrodach,  które  wyznaczone  są  dla  konwojentów  na  wyspach 
Sołowieckich.  Opowiadano  mi,  że  żołnierz  za  zabicie  zbiega  otrzymuje  tam  dziesięć  rubli 
nagrody. Można sobie wyobrazić, jakie moralne skutki ma takie premiowanie zabójstwa. Nie 
piszę o tych wszystkich sprawach, jak o faktach, gdyż są to nie sprawdzone pogłoski, mimo 
ż

e  to,  co  widziałem  w  Sowietach,  usprawiedliwiałoby  wiarę  w  możliwość  takiego 

okrucieństwa.  Nie  trzeba  się  zakradać  do  podziemi  domu  na  Łubiance,  aby  spotkać  się  z 
twardym, mściwym wyrazem oczu człowieka sprawującego władzę. Kat z czereznyczajki był 
upiorem rewolucji. Teraz upiorem jest znudzony urzędnik. 

Widziałem  takiego  sędziego  z  papierosem  w  ustach  na  sprawie  bandyckiej.  Znając  już 

drogę  do  sadu,  wybrałem  się  tam  sam  i  trafiłem  na  rozprawę  przeciw  trzem  młodym 
chłopcom  oskarżonym  o  napad  na  „kułaka”.  Sala,  w  której  odbywała  się  rozprawa,  miała 
wygląd  bardzo  swoisty.  Na  czymś  w  rodzaju  estrady  stał  fortepian.  Na  ścianach  wisiały 
portrety  Lenina  i  Stalina.  Sala  była  ozdobiona  czerwonymi  afiszami,  festonami  z  czerwonej 
bibułki i lampionami. Widocznie wieczorem służyła za pokój klubowy albo też były to resztki 
po  jakimś  partyjnym  zebraniu.  Zarówno  sędzia,  jak  oskarżeni  i  konwój  palili  papierosy. 

background image

Ż

ołnierze  z  bagnetami  dozorujący  oskarżonych  skręcali  sobie  papierosy,  używając  zamiast 

bibułki kartek książki. 

Sprawa  była  prosta.  Dwóch  chłopaków  złapano  na  gorącym  uczynku.  Przyszli  nocą  do 

zamożnego chłopa i ograbili go. Zamożność tego chłopa była dość rzewna. Zabrali mu paczkę 
herbaty  sowieckiej,  parę  bonów  i  kilkanaście  rubli  papierowych.  Sprawa  była  prosta,  jeśli 
chodzi o dwu, których złapali. Trzeci twierdził, że był przypadkowo przed chałupą i że nie ma 
nic wspólnego z bandytami. Był jednak obcy we wsi i obecność jego wydała się podejrzana. 
Wszystkich  trzech  skazano  jednakowo.  Po  dwa  lata  więzienia,  czyli  domu  przymusowej 
pracy.  Sędzia  z  wyraźną  niechęcią  przysłuchiwał  się  uwagom  adwokata  próbującego 
wyodrębnić sprawę trzeciego oskarżonego. Był wyraźnie znudzony i zły na obrońcę. Po co to 
komplikować? W sprawie tej, kiedy na zapytanie sędziego jeden z oskarżonych odpowiedział, 
ż

e przez ostatnie miesiące nigdzie nie pracował, sędzia ożywił się i rzekł energicznie: 

— A czy wiecie, że już to jest przestępstwem? 
Praca  jest  legitymacją  wszędzie,  nawet  przed  sądem.  W  samym  wymiarze  kary  wzięto 

również  pod  uwagę  pochodzenie  klasowe  stron.  Oskarżeni  byli  z  pochodzenia 
proletariuszami.  Napadnięty  był  znienawidzonym  „kułakiem”.  Jak  mi  mówiono,  w 
wypadkach  napadów  na  instytucje  sowieckie  stosuje  się  zawsze  karę  śmierci.  Każda  sprawa 
wchodząca  w  zakres  przestępstwa  politycznego  ma  ciężki  i  poważny  charakter.  Znane  są 
wszystkim  liczne  procesy  o  sabotaż,  wytaczane  inżynierom  i  specom.  Wymiar  kary  w 
przestępstwach  kryminalnych  jest  bardzo  łagodny  w  porównaniu  z  przestępstwami 
politycznymi.  Motywy  ideowe  nie  są  okolicznością  łagodzącą,  wręcz  przeciwnie,  stanowią 
najgroźniejsze  oskarżenie.  Sądy  sowieckie  są  łagodne  wobec  urodzonych  przestępców. 
Wobec  ludzi  urodzonych  w  środowisku  burżuazyjnym  są  nieubłagane.  Przestępstwo  wobec 
państwa jest dowodem nieuleczalnej zbrodniczości. Miałoby się ochotę popatrzeć z bliska w 
zimne,  niebieskie  oczy  takich  sędziów  z  Łubianki.  Czy  w  oczach  tych  jest  sama  tylko 
nienawiść  i  okrucieństwo?  Nie.  Być  może  jest  tam  jeszcze  niecierpliwość  wobec  przeszkód 
stawianych na drodze socjalizmu, gniew wobec szkodnictwa niebezpiecznego w tak ważnej i 
trudnej  dobie  budowania  nowego  ulepszonego  życia.  Chociaż  prawdopodobniejsze  jest,  że 
uczucia te żywią ludzie tworzący nowy ład i rządzący Rosją, a nie urzędnicy, którzy traktują 
sąd i egzekucję jak swój chleb codzienny. W oczach tych sędziów, lękam się, znaleźć można 
nie okrucieństwo zwierzęce, ale coś gorszego: człowieczą nudę. 

Poczucie  bezpieczeństwa,  tak  potrzebne  dla  rozwoju  duchowego  jednostki,  istnieje  w 

Sowietach  w  małym  stopniu.  Wzajemne,  ustawiczne  szpiegowanie  się  wnosi  atmosferę 
nieufności  wobec  najbliższych  ludzi.  Przy  tak  niechlujnym  aparacie  sadowym  i  wyrokach 
administracyjnych każdy donos ma  w sobie niebezpieczeństwo ostateczne. Spotkałem się ze 
zdaniem,  że  w  Rosji  boją  się  tylko  ludzie,  którzy  nie  maja  czystego  sumienia.  Takie 
wyjaśnienie nie bardzo uspokaja. Tam gdzie jedyna zorganizowaną potęga, sprawna i czujną, 
jest  GPU,  chaos  panujący  w  innych  dziedzinach  życia  naraża  na  wieczne  niepokoje  i 
niebezpieczeństwa. Nie wiem, czy uczucie głodu jest straszniejsze od uczucia strachu. Przed 
uczuciem strachu ratuje nas brak wyobraźni i niechęć myślenia o niebezpieczeństwach, które 
czekają na nas i które sami zwiększamy własną wolą lub biernością. Za sceną naszego życia 
pracuje  ukryta  w  kulisach  wielka  fabryka  cierpień,  które  nas  pewnego  dnia  nawiedzą.  W 
czasie  pracy  naszej,  zabawy  czy  odpoczynku  pełną  parą  pracują  fabryki,  gromadząc  gaz 
trujący dla naszych płuc i kule śmiertelne dla naszego ciała. Wśród wielu niebezpieczeństw, 
na które jesteśmy narażeni, żyjemy trochę jak lunatycy na gzymsach domu. 

Rosjanie  żyją  w  strachu  przed  własną  władzą.  Prócz  niebezpieczeństw  wojny,  mniej 

groźnej dla ogromnych przestrzeni Rosji niż dla naszych stłoczonych w Europie miast, prócz 
niebezpieczeństwa  głodu,  ciągle  jeszcze  aktualnego  w  Rosji,  żyją  Rosjanie  w  ustawicznej, 
codziennej czujności. Żyją trochę jak żołnierze w okopach poza linią ognia, niepewni jednak, 
czy  noc  nie  przeniesie  ich  na  pierwsze  pozycje.  Każdy  dzwonek  rozdzierający  nocną  ciszę 

background image

może  zwiastować  rewizję  i  aresztowanie.  Każde  nieostrożne  zdanie  może  być  przyczyna 
dochodzenia. Człowiek zły ma środki, których dostarcza mu panujący w kraju terror. Narazić 
się  komuś  znaczy  czasem  to  samo  co  narazić  się  państwu,  bo  aparat  karzący  działa  za 
naciśnięciem  byle  sprężyny.  Z  drugiej  zaś  strony  zrównanie  poziomu  życia  osłabia 
niebezpieczeństwo. Niewiele może stracić człowiek, który nic nie ma. Wyroki śmierci stosuje 
się  w  Rosji  przeważnie  w  sprawach  większego  rezonansu  i  wobec  ludzi  na  wybitniejszych 
stanowiskach.  Zesłanie  na  wyspy  Sołowieckie  jest  postrachem  dla  wielu,  ale 
najpopularniejszy  jest  w  Sowietach  lęk  o  utratę  pożywienia.  Na  skutek  donosu  czy  jakiejś 
drobnej  winy  państwo  może  odebrać  pajok.  Państwo  może  dać  obywatelowi  wołczij  bilet
może go zepchnąć w szeregi liszeńców. Państwo jest jedynym rozdzielcą pracy i pożywienia i 
dlatego  przestępstwo  wobec  państwa  ma  skutki  fatalne.  Dolę  takich  liszeńców  łagodzi  nie 
dość sprężysta organizacja życia państwowego i ogromne rozmiary kraju. Wystarczy czasem 
wyjechać  do  innego  miasta,  aby  korzystać  tam  z  wszelkich  przywilejów  proletariusza.  W 
krajach kapitalistycznych człowiek zrujnowany, staczając się do domu noclegowego, traci we 
własnym  moralnym  poczuciu.  Do  wszelkich  innych  strapień  dochodzi  jeszcze  ciężar 
poniżenia.  W  Sowietach  profesor  uniwersytetu,  wyrzucony  z  uczelni  i  związku  jako 
podejrzany o sabotaż, może w szczęśliwym wypadku dostać się do fabryki w Magnitogorsku 
albo gdzieś na Syberii i awansować w ten sposób na najzaszczytniejsze miejsce fabrycznego 
proletariusza, dzięki czemu może mieć znowu władzę nad innymi profesorami. Jest to coś w 
rodzaju prawdziwych  montagnes russes. W paru sztukach sowieckich spotkałem się z takim 
typem proletariusza ukrywającego swe pochodzenie. 

W  Sowietach  niemożliwa  jest  do  pomyślenia  burza,  jaka  wybuchła  z  powodu  sprawy 

Sacco i Vanzettiego, niemożliwy jest nawet rezonans morderstwa Matteotiego. Opinia nie jest 
zdolna  do  żadnych  odruchów  z  wielu  przyczyn.  Przede  wszystkim  państwo  ma  monopol  na 
dostarczanie wiadomości. Nie ma ani prasy opozycyjnej, ani niezależnej. Krzywda dokonana 
na  jednostce  przeważnie  nie  dochodzi  do  wiadomości  ogółu.  Odpowiedzialność  za  wszelkie 
wystąpienia  przeciw  sądom  jest  zbyt  wielka,  a  nade  wszystko  ludzie  są  zbyt  wymęczeni  i 
zobojętniali na cudze nieszczęścia. Skazany niewinnie nie ma w Sowietach żadnej nadziei, że 
ś

mierć jego wywoła poruszanie czy protesty. Obojętność ta jest nieznośnym ciężarem. Sądzę, 

ż

e trzeba będzie długich jeszcze lat, aby w Rosji wróciło poszanowanie dla życia jednostki i 

groza wobec dokonywanej krzywdy. A przecież tam właśnie, w kraju budującym nowe życie 
zbiorowe  i  oskarżającym  zgniły  kapitalizm  świata,  pragnąłem  bardziej  niż  gdziekolwiek 
zobaczyć żywe, namiętne pragnienie sprawiedliwości. Przez długie dni prześladowało mnie w 
Moskwie  wspomnienie  oczu,  które  widziałem  w  Muzeum  Rewolucji  na  fotografii  z  czasów 
głodu  1922  r.  Były  to  oczy  chłopa  i  chłopki  skazanych  na  rozstrzelanie  za  zbrodnię 
ludożerstwa. Oczy te miały wyraz zupełnego spokoju i błogości. 

background image

P

ARADA

 

 
Przejazd  przez  plac  Czerwony  jest  zamknięty.  Wpuszczają  tylko  za  biletami,  bo  na  placu 

odbywa  się  wielka  parada  „Fizkultury”.  Wszystkie  organizacje  sportowe  i  przysposobienia 
wojskowego  przedefilują  przed  Kremlem.  W  czasie  mego  pobytu  w  Moskwie  w  przeciągu 
paru  tygodni  plac  Czerwony  był  zamknięty  trzy  razy.  Z  powodu  pogrzebu  wybitnego 
komunisty,  z  okazji  defilady  straży  ogniowej  i  parady  gimnastycznej.  Trzeba  wiedzieć,  że 
zamknięcie  komunikacji  z  Zainoskworeczjem  i  nieprzepuszczanie  przez  plac  Czerwony 
wywołują  wielkie  zamieszanie  w  mieście.  Samochody  muszą  nadkładać  parę  kilometrów 
drogi. 

Przedzieram się przez tłum i okazuję bilet upoważniający do zajęcia miejsca na trybunach. 

Przy  rogu  ulicy  jest  wielki  ścisk  i  konni  policjanci  nacierają  na  tłoczących  się.  Jakiś  stary 
brodiaga,  ledwie  umknąwszy  spod  konia,  klnie  z  cała  wspaniałą,  odwieczną,  tradycyjną, 
rosyjską potoczystością.  Od setek lat narastały te soczyste słowa jak słoje drzewne. Nikt nie 
umie  przeklinać  jak  Rosjanie  i  jeśli  przeklinanie  przynosi  człowiekowi  ulgę,  to  obywatele 
sowieccy wiele mogą przetrzymać mając taką pociechę i osłodę swoich cierpień. 

Wynieść ranę tłuczoną spod kopyt koni policji rosyjskiej w dzisiejszej Moskwie nie byłoby 

rzeczą  zaszczytną.  Korzystając  z  chwilowego  uspokojenia  mieszkańców  stolicy  żądnych 
sensacji, przedzieram się przez kordon i znajduję swoje miejsce na trybunie Cały plac zajęty 
jest  przez  organizacje  sportowe.  Dzień  jest  chłodny,  więc  chłopcy  i  dziewczęta  w  krótkich 
gimnastycznych  spodenkach  ziębną  i  trzęsą  się  wyraźnie.  Czekamy  dobre  pół  godziny  na 
początek  defilady.  Nagle  rozlega  się  szmer  i  spada  deszcz  oklasków.  Za  trybunami  dla 
publiczności,  pod  murami  Kremla  idą  w  asyście  zziajanych  i  spoconych  gepistów  Stalin  i 
Woroszyłow. 

Stalin jest w długim płaszczu, Woroszyłow w mundurze wojskowym. Przechodzą szybkim 

krokiem za trybunami.  Nikt się ich z tamtej strony nie spodziewał. Publiczność podnosi się, 
odwraca  głowy.  To  niespodziane  wyjście  i  ten  krok  szybki  znamy  już  z  dawnych  czasów 
rosyjskich.  Tak  przemierzali  ulice  Warszawy  carscy  gubernatorzy.  Nim  się  kto  mógł 
zorientować.  Stalin  stał  już  w  przygotowanej  dla  niego  loży  honorowej.  Z  mojego  miejsca 
widzę  wyraźnie  grupkę  najwyższych  dygnitarzy  sowieckich.  Pan  w  czapce  sportowej,  o 
twarzy zoranej i ciemnej, ozdobionej wąsami i bardzo jasnymi oczami to Gorki. Rozmawia z 
Woroszyłowem i obaj się uśmiechają. 

Stalina  widzę  po  raz  pierwszy.  Oglądałem  tylko  z  daleka  jego  rezydencję  w  Gorkach, 

otoczoną ogromnym czerwonym murem ukrywającym cały kompleks budynków. Mieszka on 
tam  w  idealnych  warunkach  kulturalnych  i  stołuje  się  wraz  z  wszystkimi  dostojnikami  w 
specjalnej kuchni dietetycznej. W najgorszych  czasach aprowizacyjnych na stole w Gorkach 
jest  wszystko,  ale  ten  dobrobyt  upozorowano  przepisami  lekarskimi.  Stalin  jest  pod  opieką 
lekarza, który mu przepisał dwa razy dziennie befsztyk z polędwicy, trzy razy dziennie świeże 
jarzyny, masło i jajka. Wszystko to przed użyciem wstrząsnąć i trzymać w miejscu ciemnym i 
ukrytym  przed  oczami  głodujących  obywateli.  Mimo  pogłosek  o  chorobie  dyktator  Rosji 
wygląda  jak  byk.  Jest  rosły,  tęgi  i  ciemny  na  twarzy.  Wreszcie  zaczyna  się  defilada. 
Przemaszerować  ma  osiemdziesiąt  tysięcy  ludzi.  Idą  drużyny  fabryk  traktorów,  fabryk 
kaloszy,  fabryk  włókienniczych  i  warsztatów  kolejowych.  Materiał  ludzki  jest  lichy. 
Mężczyźni  o  zapadłych  klatkach  piersiowych,  kobiety  o  krótkich  nogach  i  wydatnych 
biustach. Mało się widzi ładnych nóg, ramion i twarzy.  Idą źle i nie w krok. Każda drużyna 
niesie swoją chorągiew, bogato haftowaną emblematami sowieckimi i napisami. Kostiumy są 
najróżniejszych  kolorów  i  nie  ma  ani  jeden  drużyny,  w  której  by  wszyscy  mieli  jednakowe, 
niebieskie czy czerwone, porteczki. W szeregach widzi się nawet po prostu ludzi w gaciach, a 
przynajmniej połowa defiladujacych jest bosa. 

background image

Ale  oto  obraz  się  zmienia;  na  plac  wychodzą  drużyny  karnie  zwarte,  bijące  mocno  rytm 

nogami,  ubrane  w  kolory  ujednostajnione.  To  robotnicy  fabryk  broni  i  amunicji.  I  znowu 
przewala się ubogi uszeregowany tłum, aby tym większy był kontrast dla drużyny GPU albo 
szkoły  lotniczej.  Wszystko,  co  ma  związek  z  wojskiem,  władzą  albo  przeszkoleniem 
wojskowym,  jest  sprawniejsze,  lepiej  ubrane  i  odżywione.  Na  wzniesieniu  stoi  komendant 
przeszkolenia  wojskowego,  który  przyjmuje  defiladę.  Widzę  tylko  jego  rękę  wzniesioną  do 
góry gestem pozdrowienia. Ręka ta jest biała jak papier. Po godzinie defilady chyba wszystka 
już krew ściekła z tej wzniesionej ręki i rozlała się na czerwonych transparentach, sztandarach 
i chorągwiach, wypełniających plac Czerwony. 

background image

A

RMIA

 

 
Nie trzeba defilady, aby rozpoznać w wielkim mrowisku Moskwy okazy silniejsze i lepiej 

wyposażone.  Szynele  wojskowe  nie  maja  dziur,  przez  które  mróz  syberyjski  gryzie  ciało. 
Buty  wojskowe  nie  przepuszczają  śniegu  ani  błota  jesieni.  Nie  przeżyłem  jednego  dnia  w 
Moskwie, abym nie spotkał oddziału maszerujących żołnierzy, abym widział niebo wolne od 
huczących nad miastem samolotów. Nieraz w środku miasta, wśród aut, dorożek i tramwajów 
przeciął  mi  drogę  czarny,  opancerzony  tank.  Obserwator  z  Marsa,  patrząc  na  narody 
zamieszkujące Ziemię, mógłby nas porównać do jelonków albo krabów morskich. Na słabych 
nóżkach  toczą  się  wątłe  odwłoki,  uzbrojone  w  ogromne  i  nieproporcjonalne  kleszcze.  Silne, 
celowe, zwinne jest tylko to, co służy do walki i zabijania. 

Na szosie pod Moskwą obserwowałem przed fabryką grupę robotników wypoczywających 

w czasie przerwy obiadowej. Zmęczeni ludzie podźwignęli się i stłoczyli na skraju drogi, aby 
patrzeć  na  maszerujący  oddział  GPU.  Tłum  oberwańców  fabrycznych,  utytłanych  gliną  i 
wapnem  patrzył  z  niemą  zazdrością  i  łapczywym  podziwem  na  czerwonych  żołnierzy, 
rozpartych  na  kulbakach  i  brzękających  szablami.  Wojsko  w  Sowietach  reprezentuje 
romantyzm  wygodniejszy,  lepiej  odżywiany  i  na  świeżym  powietrzu.  Sowiety  dla 
powiększenia  tempa  pracy  w  fabrykach  wprowadziły  metodę  rozrywek  sportowych. 
Postarano  się  wyzyskać  ów  zapał,  który  porywa  publiczność  i  bohaterów  boisk  i  stadionów. 
Skierować namiętność rywalizacji w kierunku pracy produktywnej. Próby te nie powiodły się 
w ciemnych, zadymionych fabrykach,  gdzie musiano wprowadzić pracę  na akord, natomiast 
w wojsku konkurencja miedzy pułkami, brygadami i dywizjami dała wyniki znakomite. 

Łatwiej  jest  widać  rozbudzić  ambicję  siły  i  sprawności  niż  nieefektownej  użyteczności. 

Armia  musi  mieć  wodza.  Kult  jednostki  i  uwielbienia  dla  ukochanego  dowódcy,  potrzeba 
bohatera  narodowego,  wszystko  to  czyni  postać  Woroszyłowa  niezmiernie  popularną,  ale  ta 
popularność  żołnierza  w  kraju  budującego  się  socjalizmu,  popularność  daleko  wybiegająca 
poza  armię  nie  budzi  myśli  pogodnych.  Widziałem  w  Leningradzie  sztukę  w  teatrze 
ż

ołnierskim,  w  której  samo  wymówienie  nazwiska  wodza  wywoływało  entuzjazm  sali.  W 

filmie  sowieckim  Niech  żyje  Moskwa!  jest  scena,  w  której  załoga  okrętu  rąbie  i  niszczy 
wszystko  na  pokładzie  i  w  kabinach,  aby  dostarczyć  maszynom  paliwa.  Wszystko,  co  może 
służyć  za  opał,  marynarze  rzucają  do  pieca.  Ale  gdy  bohater  filmu  ocala  w  ostatniej  chwili 
portret Woroszyłowa, sala kinematografu trzęsie się od oklasków. 

Socjalizm  prześlizgnął  się  po  stalowych  hełmach  żołnierzy  rosyjskich,  naznaczył  je 

czerwoną  gwiazdą,  ale  w  niczym  nie  zmienił  oblicza  armii.  Nie  ma  złotych  szlifów, 
akselbantów  i  pióropuszy,  ale  tych  ozdób  wyrzekły  się  wszystkie  wojska  epoki  szarych 
mundurów,  szarych  gazów  trujących  i  szarej  śmierci.  Armia  w  Sowietach  jest  ogromnym 
spasionym  pasożytem  na  ciele  ubogiego  narodu.  Większość  soków  żywotnych  idzie  na 
wykarmienie  tej  elity  fizycznej.  Mundur  krasnoarmiejca  to  niemal  czerwone  obcasy  u 
trzewików  czy  szpada  rycerska  u  boku.  Dostać  się  do  armii  może  tylko  obywatel  dobrze 
urodzony, tzn. proletariusz z pochodzenia. 

Armia  wychowuje  pewien  typ  człowieka.  Człowieka  przyszłości.  A  wychowanie  nowego 

człowieka  jest  równie  przynajmniej  ważne  jak  wybudowanie  nowej  fabryki.  Czy  nie  należy 
walczyć  o  to,  aby  produkując  coraz  lepsze  maszyny,  ulepszać  również  ludzi,  którym  te 
maszyny  mają  służyć?  Gdy  się  buduje  nowa  fabrykę  w  Rosji,  najpierw  kładzie  się 
fundamenty, a zaraz potem buduje się wieżę strażniczą dla żołnierzy z GPU, aby dozorowali 
teren  budowy  otoczony  drutem  kolczastym.  Poza  czerwoną  armią  są  przecież  jeszcze 
specjalne  wojska  GPU  z  własna  kawalerią  i  artylerią,  z  tankami  i  aeroplanami.  Sto  tysięcy 
tych  żołnierzy–żandarmów  o  specjalnym  przeznaczeniu  dozorowania  ludności  cywilnej  i 
ciągłe  gorączkowe  uprawianie  terroru  jako  metoda  rządzenia  mogą  przynieść  więcej  szkody 

background image

w  wychowaniu  nowego  człowieka,  niż  pożytku  przyniesie  wybudowanie  Dnieprostroju  albo 
wprowadzenie  traktorów  w  kolektywach.  Szkodliwość  władzy  paruset  tysięcy  prywatnych 
agentów  GPU  może  być  większa  od  pożytku  powstania  Magnitogorska.  Zło  wynikające  z 
braku  opinii  i  wolności  słowa  może  być  większe  niż  pożytek  z  nowej  linii  kolejowej.  Czy 
ludzie,  których  codziennie  widzę  tu,  na  ulicach  Moskwy,  są  nowymi  ludźmi  nadchodzącej 
epoki? Co  wnoszą  oni  do  dorobku  świata?  Czy  poczucie  kolektywizmu  i  konstrukcji  opłaca 
się wpajać za pomocą terroru i ślepej wiary w doktrynę? 

Ostatniego  dnia  mego  pobytu  w  Moskwie,  gdy  zamknąłem  walizę  i  wyszedłem  z  hotelu, 

aby parę godzin dzielących mnie od wyjazdu wypełnić włóczęgą po mieście, zamyśliłem się 
nad tym pytaniem, które i teraz nie daje mi spokoju. 

background image

O

STATNIA NOC

 

 
Czy  to,  co  odczuwam  w  Rosji,  jest  weltschmerzem  „zgniłego  inteligenta”  i  „mdłego 

humanitarysty”,  czy  może  jest  wrażeniem  człowieka  wolnego,  patrzącego  nie  bez  poczucia 
zdrowego  humoru  na  patetyczny  kraj  wielkich  haseł,  wielkiego  blefu,  wielkiego  ucisku  i 
wielkiej nędzy? Doskonale zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności za każde słowo napisane 
dzisiaj  o  Rosji  sowieckiej  i  mógłbym  nie  wyciągać  żadnych  wniosków  z  mojej  podróży, 
zadowalając się możliwie obiektywnym opisem. A przecież, gdy siadam już do wagonu, nie 
mogę długo zasnąć i w drodze powrotnej do kraju trapi mnie gorączkowa potrzeba rachunku 
sumienia. 

Co  odpowiem  na  proste  pytanie:  jak  jest  w  Rosji?  Nie,  nie  mogę  na  to  pytanie 

odpowiedzieć.  Nie  mam  odwagi  sądzenia.  Mogę  się  jeszcze  tylko  wyspowiadać  z  tych 
wątpliwości  i  niepokojów,  które  nawiedzają  mnie  teraz,  gdy  jedna  noc  dzieli  mnie  od 
powrotu.  W  przedziale  pociągu  znów  siedzą  ze  mną  moi  dwaj  towarzysze,  Sceptyk  i 
Entuzjasta. 

— W dzisiejszej nierównowadze świata — powiada Entuzjasta — istnienie Sowietów jest 

nadzieją  dla  wszystkich  krzywdzonych  i  wyzyskiwanych.  Komunizm  jest  rosnącą  w 
znaczenie siłą i jedyną wiarą. Lęk przed rewolucją proletariacką, który czują wszystkie rekiny 
kapitalizmu  i  wszyscy  ciemięzcy  i  eksploatatorzy  klasy  pracującej,  jest  nam  potrzebny,  i 
dobrze jest, że ta groźba rośnie, potężnieje z każdym dniem. 

— To  jest  słuszne  —  odpowiada  Sceptyk  —  ale  czy  nie  rodzi  się  na  świecie  nowy  lęk 

przed  namiętnym  fanatyzmem  klasowym?  Bolszewizm  wyzwala  nienawiść,  a  drapieżność 
klas posiadających postarała się to, aby zmagazynować jak najwięcej tej nienawiści. 

— Być  może  w  dążeniach  rewolucyjnych  jest  uczucie  zemsty  i  nienawiść,  ale  gdyby 

wyrzec  się  dynamiki  tych  uczuć,  nie  byłoby  postępu,  nie  byłoby  rewolucji  francuskiej. 
Rewolucja  jest  wybawieniem  dla  wszystkich  doprowadzonych  do  rozpaczy.  Rewolucja  to 
burza, która odświeża powietrze, a dzisiaj trudno już jest oddychać w Europie. Co mają robić 
ludzie, którzy już nie mogą czekać? 

Sceptyk  nie  odpowiada  na  to.  Patrzy  na  mnie  nie  bez  melancholii  i  wiem,  co  oznacza  to 

spojrzenie.  Przypomina  mi  świeże,  orzeźwiające  powietrze  biurokratyzmu  sowieckiego  i 
nowej burżuazji. Przez przedział wagonu defiluje stutysięczna armia GPU, pędzą automobile 
z dostojnikami sowieckimi. Widzę twarze sędziów i urzędników. Widzę długie ogonki ludzi 
stojących  przed  piekarniami.  Widzę  oczy  niespokojne,  zmęczone  i  oczy  fanatyczne.  Tak. 
Lecz  tamci  ludzie  w  Rosji  żyją  źle,  ale  żyją  nadzieją  przyszłości.  A  czym  ma  żyć  człowiek 
pozbawiony chleba i pracy w Europie? Całą treścią jego życia jest wiara w rewolucję. I to jest 
prawda, której trudno jest przeciwstawić słowa zimnego rozumowania. 

Więc  co  czynić?  Czy  mógłbym  z  całym  poczuciem  odpowiedzialności  namawiać  do 

przewrotu  i  wzywać  ciemny  proletariat  wsi  i  wynędzniałych  robotników  fabrycznych  do 
krwawej  walki?  W  imię  czego?  Czy  w  imię  zdobyczy,  które  osiągnął  po  piętnastu  latach 
cierpień i walki proletariat rosyjski? Nie. Poziom życia jednostki pracującej jest dziś jeszcze 
w Europie znacznie wyższy niż w Sowietach. Na to jest za wcześnie, trzeba by przynajmniej 
poczekać na zrealizowanie planów sowieckich. Kto wie? Gdy Rosji uda się stworzyć potężne 
państwo socjalistyczne, siła agitacyjna tego osiągnięcia będzie tak wielka, że usunie potrzebę 
rewolucji  politycznej  i  stworzy  bez  przelewu  krwi  wszechświatową  rewolucja  gospodarczą. 
Bo cóż by znaczył przewrót komunistyczny w ubogiej Polsce? Skąd zaczerpnąć tej odwagi i 
wiary,  która  by  kazała  pełnym  głosem  nawoływać  ludzi  do  śmierci  na  barykadach,  do 
zdychania na drutach kolczastych? Przecież rewolucja to nie tylko tłum ze sztandarami, idący 
ze śpiewem przez miasto, to śmierć setek tysięcy i zburzenie kraju. Trzeba przecież pomyśleć 
o  tym,  że  miasta  zmienia  się  w  rumowiska,  a  mieszkańcy  miast  w  szczury  żywiące  się 

background image

odpadkami i kryjące się po norach! Można się spodziewać, że po piętnastu latach podobnych 
cierpień  poziom  życia  będzie  zaledwie  taki  jak  w  Sowietach  dzisiejszych  lub  nawet  gorszy, 
jeśli się zważy bogactwa Rosji i ubóstwo Polski. 

Czyż znaczy to, abyśmy mieli wyrzec się wiary w socjalizm? Nie. Wolno nam wierzyć, że 

decydującą  rolę  gra  tutaj  materiał  ludzki.  Gdyby  przewrót  społeczny  przyszedł  nie  w 
słowiańskiej Rosji, ale w Anglii, jak to sobie zresztą wyobrażał Marks, kto wie, czy już dziś 
nie mielibyśmy socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Świata. 

— Musimy  zmienić  role,  bo  ja  teraz  staję  się  Sceptykiem  rzekł  Entuzjasta.  —  Jakich  sił 

zamierzasz  użyć,  aby  nawet  w  najbardziej  ludzkim  społeczeństwie  bez  przelewu  krwi 
osiągnąć ogólną zgodę na rozbrojenie, zrezygnowanie z nacjonalizmu i wyrzeczenie się dóbr i 
własności  prywatnej?  Wobec  tych  spraw  jesteś  bezsilny.  Więc  jakie  są  twoje  zadania?  Co 
możesz zdziałać? 

— Nie  tylko  wśród  tych,  co  nie  mogą  czekać,  są  ludzie  gotowi  oddać  życie  za 

pomniejszenie  krzywd,  za  nowy  sprawiedliwszy  ład  społeczny.  Jeśli  natura  ludzka  jest  taka, 
jeśli muszą przyjść rewolucje i tylko tym starym barbarzyńskim pługiem można orać ziemię 
pod nowy zasiew, i my przy tym będziemy. Bez oślepiającej, żarliwej wiary, bez entuzjazmu, 
który  przysłania  dwoistość  i  względność  rzeczy  ludzkich,  będziemy  bronili  od  pohańbienia 
wartości,  bez  których  żyć  na  świecie  nie  warto.  Zrobimy  wszystko,  aby  przyszła  rewolucja 
nie była tak krwawa i barbarzyńska jak dawne rewolucje. Będziemy bronili prostego pojęcia 
dobroci  i  wyrozumiałości,  będziemy  walczyli  o  wartość  tych  słów,  które  rewolucja 
niecierpliwa ręką wykreśliła ze swego słownika. Będziemy bronili sceptycyzmu, bez którego 
nie ma prawdziwej twórczości i który chroni nas przed fanatyzmem. Będziemy bronili prawa 
do  życia  jednostki  i  wiele  możemy  zrobić,  aby  osłabić  uczucie  zemsty,  aby  zwiększyć 
celowość.  Wasza  namiętność  nie  dba  o  krew  przelana  w  bezmyślnym  okrucieństwie.  We 
wszystkich  dążeniach  i  planach  rewolucyjnych  —  czyż  jest  jedna  myśl  o  tym,  aby  uczynić 
rewolucję mniej ślepą i straszną? 

Między entuzjazmem a sceptycyzmem jest poza wszystkim różnica wieku. Nam, starszym, 

którzy przeżyli wojnę, ciężej będzie znieść rewolucję, nam tchórzom, ciężej będzie patrzeć na 
krew, która was nie przeraża. A przecież zrobimy wszystko, aby w zamęcie rewolucji tropić i 
unieszkodliwiać bestię ludzką, pławiącą się we krwi i w zniszczeniu, aby zachować czystość 
powietrza,  bez  której  okrutne  rany  nie  goją  się,  lecz  ropieją.  Iść  będziemy  za  nienawiścią 
ludzką  krok  w  krok  i  nazywać  ją  będziemy  po  imieniu  zarówno  po  jednej,  jak  i  po  drugiej 
stronie. Tak. Można nam zarzucić, że nie jesteśmy dosyć niecierpliwi, że pragniemy  czasu i 
swobody, ale ten czas i ta swoboda to jedyna możliwość myślenia. Myślenia, które jest często 
męką nie mniejszą od wszystkich innych mąk świata. 

Ś

wit już zagląda przez okno wagonu. Ostatnia noc spędzona na terenie Sowietów staje się 

jakaś  nocą  Walpurgii.  W  majaczeniu  sennym  stają  przede  mną  wszystkie  zmory  i  widma 
tysięcznych  cierpień  i  mąk  przepełniających  oba  światy.  Świat,  który  porzucam,  i  ten,  do 
którego  wracam.  Nad  wszystkim  dominuje  uczucie  bezradności  i  smutek.  Drapieżne  szpony 
wynędzniałych  z  głodu  wyciągają  się  żebrząc  nie  o  chleb,  ale  o  słowo.  Oczy  sybirskich 
ludożerców i niespokojne oczy robotników europejskich, pozbawionych pracy, żądają słowa. 
Jakiegoś słowa nadziei, jakiegoś czynu wiary, jakiegoś dowodu miłości. 

background image

P

OWRÓT

 

 
Zatrzymujemy  się  na  ostatniej  stacji  przed  granica  polska.  Niegoriełoje.  Za  dwadzieścia 

minut pociąg przewiezie nas na terytorium starej Europy. Przechadzam się po peronie. Przed 
jednym z wagonów stoi konduktor rosyjski i krzyczy. Woła do kogoś czy do czegoś ukrytego 
pod wagonem. Wreszcie włazi pod wagon. O kilkadziesiąt kroków ode mnie spod kół pociągu 
wybiega coś w rodzaju szczura wielkich rozmiarów. Przykucnął o parę kroków od wagonu i 
czeka  w  natężeniu  i  czujnej  uwadze.  Oczy  ma  wlepione  tylko  w  konduktora.  Na  mnie  nie 
patrzy.  To  biezprizoruyj.  Nie  wiem,  wiele  lat  może  mieć  ten  chłopiec  czy  mężczyzna.  Jest 
wzrostu  ośmioletniego  dziecka,  ale  ta  resztka  twarzy,  którą  dostrzec  mogę  pod  brudem  i 
ropiejącą  syfilityczną  raną  nosa,  czyni  wrażenie  starca.  Paznokcie  u  nóg  ma  zwinięte  jak 
tasiemki.  Ręce,  twarz  i  nogi  koloru  tłustej  ziemi.  Konduktor  nagłym  szybkim  ruchem 
podskoczył  w  jego  stronę.  Chłopiec  krzyknął  i  uciekł  pod  wagon.  Nie  był  to  krzyk.  Raczej 
pisk szczura. Nie mogą zapomnieć tego pisku, w którym nie było nic ludzkiego. Nigdy już nie 
zapomnę. 

I  oto  przejeżdżamy  znowu  przez  wielką  bramę  pozdrawiającą  wszystkich  proletariuszy 

ś

wiata.  Jeszcze  parę  minut  w  wagonie  —  i  wysiadam  na  granicy  polskiej.  Trudno  nie 

przyznać,  że  doznają  uczucia  ulgi.  Następuje  jakieś  odprężenie  psychiczne  po  tych  paru 
tygodniach napięcia. Na  granicy sowieckiej rewidowano mój bagaż bardzo długo i uważnie. 
Nie robiono jednak rewizji osobistej i wszystkie moje notatki, o które się trochę bałem, mam 
bezpieczne w kieszeni. Idę do sali bufetowej i jem. Dawno już nie smakowały mi tak chleb i 
masło, mięso i kawa. Mimo to z trudnością kończę obiad, może odzwyczaiłem się, a może to 
wspomnienie  o  tym  pisku  szczurzym  odbiera  mi  możność  jedzenia.  Późnym  wieczorem 
jestem  w  Warszawie.  W  ciepły  wieczór  czerwcowy  wychodzę  na  miasto  oświetlone 
neonowymi  reklamami.  Tragarz  niesie  mi  walizkę  i  gdy  przystajemy  przed  dworcem  w 
oczekiwaniu  na  taksówkę,  wdaję  się  z  nim  w  rozmowę.  Mam  jakąś  niewytłumaczalną  chęć 
powiedzenia mu, że wracam z Rosji. 

— No, jak tam jest? 
W tym cichym, dyskretnym pytaniu jest wiele ufności, tej specyficznej ufności, którą mają 

ludzie  z  proletariatu  w  stosunku  do  towarzyszy  partyjnych.  Przyznaję,  że  ta  atmosfera 
wspólności smakuje mi, mam ochotę powiedzieć mu coś, co by nas bardziej jeszcze zbliżyło, 
a  w  jego  zbiedzonych  oczach  czytam  odpowiedź,  której  by  chciał  ode  mnie.  Wiem,  pewien 
jestem,  że  gdybym  mu  powiedział:  „Dobrze  tam  jest  towarzyszu”,  poniósłby  moją  walizkę 
lekko i szybko do taksówki i uśmiechnąłby się na pożegnanie. Wreszcie powiadam: 

— Trudno tak powiedzieć w paru słowach. I źle i dobrze. 
Teraz wiem, co myśli o mnie tragarz niosący moją walizkę. Myśli o mnie jak o wrogu. Nie 

ma stanowisk pośrednich. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Z uczuciem dławiącej samotności 
jadę przez miasto. 

background image

O

D WYDAWCY

 

 
Prezentowany tekst miał swój pierwodruk w „Wiadomościach Literackich” w roku 1932 w 

numerach 27–35 (numer 34 nie ukazał się). Kolejne numery zawierały po kilka rozdziałów — 
impresji  opatrywanych  tytułem  zbiorczym:  w  nrze  27  Pierwsze  spojrzenie  (rozdziały:  
wagonie;  Za  czerwoną  bramą;  Dom  kolektywny;  Wieczór  w  kinie  i  Co  jest  w  dawnych 
sklepach?
);  w  nrze  28  Tury

ści i gepiści (Cudzoziemcy w  Moskwie;  Jajka, których nie było; 

Mieszkania  moskiewskie;  „Dworiec  truda”:  Mikroby  GPU);  w  nrze  29  Młodzie

ż  w 

Sowietach  („Park  kultury  i  otdycha”;  Zags;  Wyrzuceni  na  zakręcie;  Kreml;  Muzeum 
rewolucji
); w nrze 30 Sztuka (Muzea; Teatr; „Hamlet”: Sąd nad Oborinem: Loteria); w nrze 
31  Leningrad  (Białe  noce;  Petersburg;  Rozmowa  z  bratem;  Patrzenie  w  oczy;  Caveant 
consules!;  Muzeum  anty  religijne;  Czarny  władca
);  w  nrze  32  Rozmowy  z  pisarzami 
(Przyjęcie  w  WOKS’ie;  W  poselstwie  polskim;  Gosizdat);  w  w  nrze  33  S

ędziowie  i  sądzeni 

(Rozmowa  z  Pudowkinem;  „Dlaczego  nie  piszę  o  piatiletce”;  Sąd)  a  w  nrze  35  pod  tytułem 
Militaryzm, czyli noc ostatnia zawarto: Parada; Armia; Ostatnia noc; Powrót

Tekst  został  oparty  na  wydaniu  książkowym  Towarzystwa  Wydawniczego  Rój  z  1932 

roku. Wprowadzone zmiany polegały na uwspółcześnieniu ortografii. 

Antoni  Słommski  spisywał  swoje  wrażenia  z  podróży  „na  gorąco”  w  1932  roku.  Dziś 

niektóre  jego  sądy  mogą  się  nam  wydawać  naiwne  Nie  należy  jednak  zapominać  o  tym,  ze 
autor  opisywał  tylko  to  co  udało  mu  się  zobaczyć  podczas  podroży,  reżyserowanej  przez 
sowieckich urzędników  Większość przeprowadzanych z Rosjanami rozmów toczyła się  albo 
w obecności politruka, albo jego rozmówcami byli ludzie pokroju komsomołki Ziny. Tylko w 
nielicznych  przypadkach  autorowi  udawało  się  wydostać  spod  kontroli  oficjalnych 
„przewodników”  i  zamienić  parę  zdań  ze  zwykłymi  obywatelami.  Trzeba  także  pamiętać  o 
tym, że autor oglądał Moskwę i Leningrad jeszcze przed wielkimi czystkami. 

O odbiorze tej książki w Rosji świadczy zapis w Kronikach tygodniowych, jaki ukazał się 

w „Wiadomościach Literackich” nrze 50 z 9.12.1934 roku Słonimski pisał: Od czasu książki 
„Moja  podróż  do  Rosji”  jestem  na  czarnej  liście  sowieckich  urzędników.  Proszą  co  pewien 
czas wszystkich literatów i karmią kawiorem a ja za karę muszę siedzieć w domu.
 

O  tym  jaki  był  później  stosunek  Antoniego  Słonimskiego  do  rzeczywistości  sowieckiej 

najlepiej świadczą jego Kroniki tygodniowe z końca lat trzydziestych, szczególnie te, pisane 
po  czystkach  stalinowskich  1936  roku,  publikowane  na  łamach  „Wiadomości  Literackich”. 
Autor zawarł w nich krytykę obu zagrażających Polsce i światu totalitaryzmów: sowieckiego i 
niemieckiego.