Antoni Słonimski
Moja podró
ż do Rosji
W
W
AGONIE
Dzień wlecze się powoli. Dopiero pod wieczór będziemy na granicy sowieckiej. Nie mogę
czytać ani spać. Gdy wreszcie po przedwyjezdnej bieganinie przyszedł ściśle na zegarku
oznaczony czas odejścia pociągu, gdy zostałem sam w przedziale kolejowym, ogarnęło mnie
silne wzruszenie. Czy ta doba podróży przeniesie nas do kraju najbardziej różnego od reszty
obcego nam świata, do ziemi obiecanej, do ojczyzny wszystkich ludzi pracy, twórczości i
sprawiedliwości? Jakie będą twarze ludzi po tamtej stronie granicy, jakie będą ich oczy? Czy
będą to twarze zdrowo uśmiechniętych robotników, budujących dla siebie fabryki
Magnitogorska, czy zmęczone i wylęknione oczy ludzi stojących od świtu w ogonkach po
chleb, sól czy naftę? Prócz bagażu, leżącego w siatce wagonu, bierzemy przecież ze sobą
ogromny bagaż wiadomości o Rosji. Czy oblepieni jesteśmy kłamstwami prasy burżuazyjnej,
czy też może okłamani przez propagandę sowiecką? Czy z tej podróży zdołamy wynieść jakaś
prawdę istotną? Czy potrafimy zrozumieć, co czują tam ludzie, którzy rządzą, i co czują
ludzie rządzeni? Kto wie zresztą, czy pytania, które sobie tutaj zadajemy, nie stracą swego
znaczenia w Rosji i czy ich miejsca nie zajmą inne niepokoje? Czy jadę do kraju czerwonego
terroru, czy do państwa żywego socjalizmu, o którym przecież każdy z nas marzył od
dziecka? Kto wie, może za parę godzin znajdę się po drugiej stronie, gdzie wszystko jest jasne
i zrozumiałe, gdzie zaczyna się kształtować naukowa organizacja życia! Powietrze takiego
kraju musi być upajające. Męczy niemożność urobienia sobie, wypracowania obrazu, który
nas czeka, a jest to cechą natury ludzkiej, że wychodzimy naprzeciw nieznanego z
niepokojem. Przychodzą kolejno coraz gwałtowniejsze fale sceptycyzmu i entuzjazmu. I już
nie jestem sam w przedziale. Jest nas trzech. Po prawej mojej stronie zasiadł, nogę na nogę
założywszy, Sceptyk o bacznym i przenikliwym spojrzeniu. Pan ten ma w sobie coś
nieprzyjemnego, ale nie można mu odmówić inteligentnego wyrazu twarzy. Po lewej stronie
siedzi Entuzjasta. Już teraz przylgnął twarzą do szyby i wygląda z niecierpliwością nocy, za
którą przyjdzie nowy dzień za granicą świata przeszłości. Wybaczcie, że ci dwaj będą nam
towarzyszyli przez cały czas wycieczki do Rosji sowieckiej i że od czasu do czasu będą się
wtrącali do rozmowy o tym, co zobaczyłem w najdalszej, najciekawszej i najtrudniejszej
podróży życia.
Z
A CZERWON
Ą BRAMĄ
Pociąg sapiąc, pewnie z emocji, której i ja podlegam, przejeżdża przez czerwoną bramę
graniczną, ozdobioną emblematami władzy sowieckiej. Na bramie wśród sierpów i młotów
widnieją napisy witające proletariat całego świata. Ten łuk powitalny po obu swych stronach
ma ogromne zasieki drutu kolczastego. Nie jest tu tak łatwo wejść na to powitalne
zaproszenie, a jeszcze trudniej, zdaje się, wyjść bez pożegnania. Jedziemy już po ziemi
sowieckiej, za kilkanaście minut staniemy na stacji Niegoriełoje. Pejzaż niczym nie zdradza
różnicy ustrojów państw sąsiadujących. Ta sama rzeczka, która wylała po stronie polskiej, i tu
zatopiła niskie łąki i nieużytki. Wyglądam ciekawie pierwszych domów i osad ludzkich.
Znajdują się tu pewnie jakieś pokazowe kołchozy, jakieś domy nowo wybudowane,
dźwignięte wysoko. Nie. Nie ma tu żadnej propagandy. Pod laskiem drzemie parę niskich
chałup. Nic na pokaz. Jak gdyby tylko więcej nieużytków i ani śladu bydła na polach. Przez
ostatnią godziną obserwowałem umyślnie pejzaż naszych biednych kresów. Nie ulega
wątpliwości, że tam więcej było terenów obsianych i więcej krów i koni. Było też więcej
płotów. Tu ziemia nie jest podzielona na szachownice drobnych prywatnych własności.
Rozciąga się przed oczami daleka i niczym nie ujęta ani nie obsiana.
Do pociągu weszło dwu żołnierzy straży granicznej. Na karabinach mają bagnety.
Przechodzą przez korytarz, zaglądając do wszystkich przedziałów. Wysiadamy z wagonu i
wchodzimy do budynku stacyjnego. Rzeczy niesie nosilszczik. Proletariusz, w państwie
rządzonym przez proletariat, niesie mój kuferek. Człowiek ten jest gospodarzem swego kraju.
Ja jestem gościem, nic więc dziwnego, że gospodarz pomaga gościowi. Transakcja ta kosztuje
wszystkiego 50 kopiejek. Nie ma napiwków. Tyle wynosi taksa. Ale zwyczaj ten istnieje
tylko na granicy, na innych dworcach we wnętrzu kraju napiwki są bardzo chętnie widziane.
Tak samo daje się napiwki w restauracjach, hotelach i teatrach. Wysokość tych napiwków jest
bardzo względna. Rubel sowiecki, kupiony poza granicami Rosji, kosztuje dwadzieścia parę
groszy polskich. Natomiast oficjalny kurs, po którym cudzoziemiec zmuszony jest zmieniać
walutę na terenie Rosji, wynosi przeszło cztery złote polskie za jednego rubla. Gdy się daje
napiwki w rublach, spotyka się z nienawistnym spojrzeniem obdarowanego. Gdy pierwszy raz
dałem w szatni szwajcarowi 40 kopiejek, czyli przeszło złoty pięćdziesiąt, spojrzał na mnie z
wrogością. Zrozumiałem to, gdy spostrzegłem, że tubylcy dają rubla napiwku. Od tego czasu
dawałem 10 centów amerykańskich, co mnie kosztowało 90 groszy a dla portiera stanowiło
około 3 rubli. Obaj byliśmy bardzo zadowoleni. Tragarz na stacji nie bierze napiwków, gdyż
jest to w zgodzie ze sposobem traktowania cudzoziemców. Olbrzymia większość
przyjezdnych przesuwa się przez Rosję utorowanym i obstawionym szlakiem podróży,
wyreżyserowanym przez biuro turystyczne, czyli tzw. Inturist. Są to przeważnie wycieczki,
które za z góry opłaconą sumę mają wszystko, od hotelu począwszy, a skończywszy na
biletach teatralnych. Cudzoziemiec, który przyjeżdża sam, jest osobą bardziej kłopotliwą, i
tym się może tłumaczy pewna konsternacja poselstwa sowieckiego w Warszawie, gdy
zamiast spodziewanej wycieczki literatów ja sam w końcu zgłosiłem się po wizę. Wycieczkę
oprowadza się według z góry oznaczonego programu, wypełnia się jej cały czas pobytu; daje
to większą ekonomię sił potrzebnych, powiedzmy, do pilnowania bezpieczeństwa
przyjezdnych.
Jedzie ze mną właśnie taka wycieczka amerykańska pierwszej klasy i jedna wycieczka
trzeciej klasy. Po dość szczegółowej i długotrwałej rewizji spotykamy się wszyscy w wagonie
restauracyjnym Niegoriełoje–Moskwa. Do wycieczki pierwszej klasy należy paru bogatych
przemysłowców z Ameryki. Wiezie ich już od granicy przydzielony tłumacz. Amerykanie
maja miny bohaterów i zdobywców. Pewnie przyjechali się przekonać, dlaczego to właściwie
ich biznesy zaczęły iść gorzej i jaki ma to związek z kryzysem światowym, a jaki z
dumpingiem sowieckim. Są, zdaje się, bardzo dumni z własnej odwagi. O wiele
sympatyczniej przedstawia się wycieczka ich własnych pewnie robotników, z Buffalo czy
Detroit, którzy za uciułane oszczędności przyjechali popatrzeć na kraj dyktatury
proletariackiej. Przy stolikach siada również paru Rosjan. Maja wygląd robociarzy, którzy
wracają z pracy nie przebrani ani nie umyci. Są bardzo obdarci i dość brudni. To pierwsi nie
umundurowani obywatele Rosji, jakich widzę. Patrzę się więc na nich z ciekawością. Bardzo
mi się podoba, że ci robociarze siedzą tak swobodnie w wagonie restauracyjnym pierwszej
klasy. Nawiązują rozmowę z Amerykanami. Porozumiewają się łamanym językiem
niemieckim. Znajduje się jakaś dziewczyna, która zna język rosyjski, pewnie Żydówka z
Nowego Jorku. Nastrój jest przyjazny i ożywiony.
Tymczasem przynoszą mi pół kurczęcia, które sobie zamówiłem za cenę 8 rubli, czyli
ż
ywych 36 złotych. Jest to jakieś stare ptaszysko, mrożone i obsmażone nieładnie pachnącą
fryturą. Podobne rzeczy podają i przy innych stołach. Rozmowa się jakoś urywa. Słychać
brzęk odkładanych noży i widelców. Tak. Nie ma wątpliwości. W najbardziej
demokratycznym kraju Europy, we Francji, nie wpuszczono by do wagonu restauracyjnego
brudnego robociarza, ale każdy robociarz wyrzuciłby za okno brata proletariusza, który
ośmieliłby się podać mu tak brudno przyrządzoną potrawę. Rozmowa przycichła. Między
wzniosły nastrój bratania się proletariatu Ameryki i Rosji wkradł się ckliwy zapach
nieświeżego jedzenia. Akcent przyziemny i trywialny. Już się coś popsuło. Od stołów
fabrykantów amerykańskich pada jakiś żart, który robotnicy z Detroit przyjmują z wybuchem
ś
miechu. Widocznie któryś z wyzyskiwaczy kapitalistycznych ma poczucie humoru. Nie idzie
to po linii materialistycznego ujmowania dziejów. Nie wiem, czy uświadomiony proletariat
powinien się śmiać z żartów klasy wyzyskującej. Tuż obok mnie siedzi robotnik amerykański,
który się nie śmieje. Co więcej, je z zaparciem się siebie jakąś ciemnoszarą potrawę, o której
nie umiałby powiedzieć, czy jest zupą czy kotletem. Umysł tego człowieka panuje nad jego
ż
ołądkiem. Podoba mi się ten człowiek. Ma charakter.
Dzień jest pogodny. Od rana świeci słońce, męczące dla oczu zaczerwienionych z
bezsenności. Pociąg przyjeżdża na stację moskiewską punktualnie co do minuty. Na dworcu
podchodzi do mnie jakiś pan o ciemnej gruzińskiej cerze. Trzyma w ręku numer
„Wiadomości Literackich” z moją fotografią. Jest to przedstawiciel „Woksu”, czyli
„Wsiesojuznowo Obszczestwa Kulturnoj Swiazi z Zagranicej”. Czeka również przedstawiciel
poselstwa polskiego w Moskwie. Do wspaniałego lincolna „Woksu” siada ze mną również
mała ruda osóbka. Jest to towarzyszka Bronstejn. Moja tłumaczka. Wyjaśniam, że tłumaczka
jest mi niepotrzebna, gdyż znam język rosyjski. Otrzymuję odpowiedź, że w takim razie
towarzyszka moja będzie mi służyła za przewodnika po Moskwie. Ponieważ widzę, że sprawa
jest z góry przesądzona, przystaję chętnie. Pędzimy ostro przez zatłoczone ulice. Chodniki są
przepełnione. Tłumy ludzi przelewają się aż na jezdnię, tak że co chwila mam wrażenie, że
kogoś przejedziemy. Tłum jest ubrany mniej niż ubogo. Kobiety maja na głowach chustki,
mężczyźni czapki. Przejeżdżamy całe miasto. Nie ma tu ludności przedmieść ani śródmieścia.
Taki sam ubogi tłum kłębi się na krańcach miasta co i na placu Czerwonym. Przed sklepami
stoją długie ogonki. Wreszcie udaje mi się odczytać szyld jednego z takich sklepików. To
„Bułocznaja”. Ogonki po chleb. Przyznam się, że nie wierzyłem, aby w Rosji po 15 latach od
rewolucji nie było dosyć chleba. Samochód musi stanąć na rogu koło jakiegoś wielkiego
budującego się domu. Siedzący przy mnie Entuzjasta wychyla się z samochodu i liczy piętra.
Będzie coś koło dziesięciu. Obok stoi maszyna do asfaltowania jezdni. Wre praca.
Oddychamy razem z Entuzjastą miłym zapachem smoły. W tej chwili trąca mnie w bok
siedzący obok Sceptyk. Z miejsca, w którym stoimy, widać ogonek, a raczej część ogonka, bo
reszta zepchnięta jest w bramę domu. Sceptyk objaśnia mnie, że pewnie na podwórzu stoi
reszta ogonka. Powiada, że jest to sposób walki z ogonkami czysto propagandowo optyczny.
Uważam to przypuszczenie za nie sprawdzone. W ogóle nie ma co gadać z tym panem. Po
prostu nie wyspał się i jest głodny. Jak się wykąpie, ogoli i zje śniadanie, to pogadamy.
Z tym wykąpaniem się jest gorzej, bo w hotelu dla cudzoziemców, gdzie mi
zarezerwowano pokój, nie ma pokoju z łazienką. To znaczy, owszem, jest, ale za 15 dolarów
dziennie. Trzeba więc wziąć prysznic we wspólnej umywalni. Pokoik, który dostaję za cenę 5
dolarów, umeblowany jest w sposób dość dziwny. Nie ma szafy na rzeczy, ale jest za to
empirowa oszklona szafka na bibeloty. Stoją aż dwie kanapki i parę stylowych foteli. Na
każdym meblu wisi karteczka z numerem. Być może są to jakieś antyki z muzeum albo ze
zbiorów państwowych.
Na dole w hotelu dostaję śniadanie złożone z bardzo złej herbaty, masła zmieszanego z
margaryną, kawałka wędzonej ryby i ciemnego chleba. Czekam jeszcze parę minut i zjawia
się mój anioł stróż. Jedziemy z towarzyszką Bronstejn do „Woksu”, aby złożyć tam wizytę
oficjalną i uzgodnić plan zwiedzania miasta. „Woks” z wielką kurtuazją ofiarowuje mi się
dopomóc we wszystkim. Zasiadamy przy stole w parę osób. Jest tam przedstawiciel sekcji
literatury i bardzo miła starsza pani, referentka spraw szkolnictwa i wychowania. Plan
obejmuje po parę obiektów dziennie. Na dziś nie da się już więcej zrobić, jak chyba zobaczyć
któryś z nowych domów kolektywnych i wieczorem pójść do teatru lub do kina.
D
OM KOLEKTYWNY
Idziemy piechota do domu „Narkomfinu”. Jest to wspaniała budowla w stylu Corbusiera,
wybudowana przez architekta Ginsburga. Przed domem wydeptana łączka i parę drzewek.
Budynek przypomina wielki okręt. Na każdym piętrze okna pokoi wychodzą na szeroki
pomost spacerowy. Olbrzymie okna obliczone są na maksimum światła i powietrza. Dom ten
ma kolektywną kuchnie, pralnie i sale klubowe. Wszyscy lokatorzy tego domu mieszkają tak
samo i jedzą to samo ze wspólnej kuchni. Wchodzimy do wnętrza, ale widzę, że Entuzjasta
został przed domem, oglądając z zadowoleniem fasadę. Natomiast Sceptyk prowadzi mnie do
wielkich okien, obliczonych na maksimum światła, i zapytuje, czy nie mógłbym objaśnić,
dlaczego w tych wielkich oknach jest tyle brudu? Sceptyk powiada, że jedno zwyczajne
czyste okno dałoby więcej światła. Pyta mnie również, czemu w ciepły wiosenny dzień
wszystkie okna w gmachu są szczelnie pozamykane. Powiada, że to pewnie uświadomieni
proletariusze boją się przeciągów.
Zaglądamy do jednego z mieszkań. Pokój zapełniony mnóstwem gratów mieszczańskich.
Jakieś stare kanapy i etażerki, łóżka i parawany. Spodziewałem się zastać tu prostotę wnętrza.
Wydać by się mogło, że jeśli nie sam ustrój społeczny, to przynajmniej styl budowli narzucać
powinien pewną celowość w urządzaniu mieszkań. Czym to objaśnić? Czyżby głód
mieszczańskiego zbytku był tak silny, że robotnicy w nowych domach otaczają się
niepotrzebnymi rupieciami, tworzącymi nastrój przedwojennego wnętrza? Są to pewne
pragnienia, które się muszą wyżyć.
A może wynika to z braku wytwórni mebli nowoczesnych i z bardzo rozwiniętego handlu
starzyzną? Niewiele można kupić za ruble sowieckie, a zawsze zabawniej trzymać w domu
kanapę niż papierowe pieniądze.
Schodzimy do suteren, do kuchni kolektywnej. Jest godzina czwarta po południu. Pora
obiadu. Przed okienkiem kuchni stoi ogonek mieszkańców domu. Wydają im zupę, jakąś
wodnistą kartoflankę, i po kawałku ryby. Ryba ta cuchnie tak niewątpliwie, że trudno
oddychać. Towarzyszka Bronstejn proponuje, czy nie zechciałbym spróbować jedzenia.
Udaję, że nie słyszę, i pytam, co znaczy skrót „Narkomfin” i jakiej branży robotnicy
mieszkają w tym nowo wybudowanym domu. Okazuje się, że to nie robotnicy, ale urzędnicy
jakiegoś wydziału finansowego.
— Czy pan widzi — powiada do mnie, gdy już jesteśmy znowu przed domem — że w
każdym oknie jest doniczka z kwiatkiem?
Nie bardzo widzę te doniczki, bo szyby są zbyt brudne. Zły jestem, bo chciałem zobaczyć
dom robotników, a nie buchalterów, i drażni mnie, że każdy kwiatek, który stoi na oknie lub
na stole w mieszkaniu sowieckim, urasta do wielkości baobabu. Rozglądam się przed domem.
Mój przyjaciel Entuzjasta nie czekał widać i poszedł spać do hotelu. Cóż robić, entuzjazm jest
uczuciem bardzo męczącym.
— Tak — powiadam, aby sobie trochę ulżyć — takiego domu nie widziałem nigdzie w
Europie.
Myślę w tej chwili o całych dzielnicach wspaniałych robotniczych domów w Wiedniu,
które wybudowano bez wielkich haseł i rewolucji. Nasza realna towarzyszka przyjmuje
ironiczny komplement z wyraźnym zadowoleniem. Patrzę na nią spod oka. Czy taka sprytna
jesteś, czy po prostu mam do czynienia z bardzo dziecinną i naiwną bidulką? Zaczynam
podejrzewać, że nawet słynne GPU jest też bardzo przereklamowane. Wracamy do domu, a
stary drań Sceptyk nie tylko siada ze mną do samochodu, ale po prostu włazi na moje miejsce.
W
IECZÓR W KINIE
W największym kinie moskiewskim w gmachu dawnego cesarskiego konserwatorium
wyświetlają film Putiowka w żizń. Obraz ten idzie od szeregu miesięcy. W ogóle produkcja
sowiecka nie wystarcza i na całą Moskwę są teraz do obejrzenia tylko dwa filmy. Drugim
filmem jest obraz na tle strajków niemieckich Niech żyje Moskva! Filmów europejskich ani
amerykańskich nie ma. Jest to wynik braku walut zagranicznych. Szkoda dolarów na
sprowadzanie Chevaliera, gdy tak potrzeba maszyn i speców. Oczywiście, jest to też
usprawiedliwione względami politycznymi. Władzy sowieckiej chodzi o izolację od
wpływów Zachodu. Film, który głodnemu i obdartemu widzowi nie tylko mówi o zbytku
gwiazd filmowych i wampów w piżamach, ale który prowadzi go na ulice wielkich metropolii
i pokazuje warunki życia pracującego robotnika amerykańskiego, może mieć wpływ
destrukcyjny. Wzbroniona jest tu „anarchia” filmów Réné Claira, a biedny
lumpenproletariusz Charlie Chaplin mógłby tu najzupełniej niespodziewanie wzbudzić nie
tylko wesołość, ale i zazdrość w widzach, którzy często nie mają nawet śmiesznych i za
dużych butów Chaplina. W społeczeństwie pracy przymusowej, świętej i czczonej, nie ma
miejsca dla samotnego włóczęgi. Aby być ścisłym, muszę zaznaczyć, że widziałem tu jeden
niemy film z Olgą Czechową w kinie na placu Arbackim. Obraz jest spreparowany napisami i
służy do ukazania upadku i zgnilizny obyczajów mieszczańskich. Jeśli się u nas bardzo dużo
kłamie o Sowietach, to przyznać trzeba, że kłamstwa te są obustronne. Brak filmów
zagranicznych, brak prasy burżuazyjnej i monopol, który posiada państwo na udzielanie
wszelkich wiadomości, wytwarzają zgodną opinię Rosjan o nędzy i terrorze panujących w
krajach kapitalistycznych. Widok dobrze odżywionych i ubranych cudzoziemców, speców i
turystów tłumacza pewnie ich przynależnością do klas uprzywilejowanych.
Szerokie, piękne i zbytkowne kuluary konserwatorium są przepełnione. Tłum się
przechadza. Długimi szeregami idą mężczyźni, trzymając pod rękę dziewczyny. W
marynarskich trykotach, w czapkach cyklistowskich, przeważnie bez kołnierzyków,
marynarek, a czasem i bez butów. Ma to w sobie swoiste piękno. Te wielkie sale o lustrach w
ramach złoconych, te poczekalnie, dawniej dostępne jedynie dla możnych i bogatych,
otworzyły się dla całej biedoty i nędzy miejskiej. Tłum jest tu u siebie. Głodny wzruszeń,
które daje sztuka, przynosi w zamian swój szczery entuzjazm i prawdziwą żądzę doskonalenia
się. Dawniej po tych posadzkach przechadzały się wyfioczone damy i obwieszeni orderami
oficerowie. Było tu targowisko próżności. Damy przyglądały się przez lorgnon toaletom, a
panowie obnosili swe insygnia władzy, demonstrując brylanty swych żon jak trofea. Tłum,
który defiluje przede mną, nie po to przyszedł. A jednak kto wie? Może i tu jest jakaś parada
toalet? Gdy zaczynam pod tym kątem obserwować przechadzające się pary, nabieram
wątpliwości. Oto idzie jakiś Kałmuk w liliowej rubaszce i fantazyjnym kapeluszu panama.
Kobieta w starym kapeluszu, ozdobnym w kwiatki, owoce, motylki, wstążki i piórka,
podstarzałe widmo z umalowaną twarzą, patrzy ze śmieszną wyższością na otyłą damę w
męskim szynelu. Oto widać jakiegoś wychudłego urzędniczynę w starannie wyprasowanych
białych płóciennych spodniach, stukającego drewnianymi trepkami. Kobiety, które mają
pończochy, patrzą z pewnego rodzaju dumną śmiałością na te, które mają tylko skarpetki.
Kobiety bez skarpetek patrzą ironicznie na wyskarpetkowane. Patrzą ironicznie, ale patrzą.
Gdzieniegdzie w tłumie kroczy dumnie chłop w skórzanej kurtce albo dandys współczesnej
Moskwy — krasnoarmiejec. Czyżby się tak niewiele zmieniło? Po kuluarach konserwatorium
promenują się stare instynkty, odarte z zewnętrznej świetności.
Przy drzwiach prowadzących do sali stoją dwa biusty, Bacha i Beethovena. Jakiś wyrostek
próbuje przeczytać swemu towarzyszowi nazwiska wyryte łacińskimi literami. Wreszcie woła
obcą przechodzącą dziewczynę:
— Te, przeczytaj…
Dziewczyna nie tylko przeczytała, ale i objaśnia chłopców, kim byli wielcy muzycy.
Małego wykładu słucha już kilkanaście osób. Jesteśmy w kraju, gdzie panuje prawdziwy głód
wiedzy, gdzie słowo jest chlebem, gdzie mówią więcej, niż jedzą i piją. Film Putiowka w żizń
jest też wykładem dydaktycznym. Jest to historia nawracania biezprizornych, zdziczałych
dzieci, których bandy do niedawna były postrachem ludności miast. Film pokazuje nie tylko
sposoby wychowywania opuszczonych dzieci, ale jest też agitacją za wytężoną pracą brygad
komsomolców i poglądową lekcją szkodliwości pijaństwa, lenistwa i anarchii w życiu
zbiorowym. Obraz zrobiono znakomicie pod względem technicznym, aczkolwiek jako
dźwiękowiec często zawodzi. Film jest bardzo piękny i mądrze przeprowadzony. Strona
wychowawcza ani na chwilę nie ciąży nad dynamiką akcji. W tego rodzaju pracy artystycznej
Rosjanie wydają się mistrzami. Rosja jest przecież krajem aktorów i reżyserów. Trzeba to
wiedzieć i pamiętać o tym nie tylko w teatrze, ale i w życiu politycznym, gdzie niestety, te
cechy narodowe nabierają często znamion kabotyństwa. Namiętność do wykazania się,
przemawiania, ekshibicjonizmu psychicznego, spowiedzi i pozerstwa spotyka się tu na
każdym kroku. Mam wrażenie, że mądra władza sowiecka nieraz potrafi te właściwości
wyzyskać dla celów cywilizowania kraju. W tym filmie jak w każdej publikacji sowieckiej
praca jest apoteozowana. Ma się wrażenie, jakby nie było tu cichej i spokojnej pracy w
laboratoriach czy fabrykach, ale jakaś praca wśród czerwonych transparentów na arenach
oświetlonych reflektorami.
Godne podziwu są metody działania na tłum i pomysłowość w wynajdowaniu nowych
zastrzyków zapału. Tego dnia w kinie widziałem, a raczej słyszałem mocny wyraz celowości
tych wysiłków. W pewnym momencie, gdy na ekranie rozgrywa się walka komsomolców z
pijanymi szkodnikami, gdy dzielni młodzi robotnicy rozbijają bufet z wódka, nagle gdzieś w
kacie rozlega się huk. Po zapaleniu światła okazało się, że to dwóch młodzieńców rozbiło
wielką butlę wódki pod wpływem agitacji filmu, na który pewnie przyszli z nadzieją urżnięcia
się po kinie. Gdybym sam tego nie widział, uważałbym to za naiwna opowiastkę
propagandową. Widzi się przecież tu wiele rzeczy prostych i naiwnych, które budzą sympatię.
Oczywiście, nie można na ten temat rozmawiać ze Sceptykiem, bo ta bestia, gdyśmy wracali z
kina, umyślnie przystawała i przyglądała się pijanym leżącym w poprzek ulicy. Z takich ludzi
leżących na chodniku nic tu sobie nie robią. Tłum okrąża ich po prostu jak mrówki, które
omijają spotkany na swej drodze patyk. Milicjant patrzy na to obojętnie.
C
O JEST W DAWNYCH SKLEPACH
?
Gdy rankiem wymykam się z hotelu przed godziną umówioną na oficjalne zwiedzanie,
przypominam sobie, że przed wyjazdem myślałem często o dawnych sklepach i wielkich
magazynach. Co się tam teraz mieści? Nie ma, przecież handlu prywatnego, a państwo nie
może prowadzić tylu magazynów. Czyżby tam ludzie mieszkali? Czyż można, mieszkać w
oknie u Szczerbińskiego? Muszą chyba zasłaniać te okna i cały dzień siedzieć w mroku. Już
po przejściu paru ulic znajduję na to pytanie dość znamienną odpowiedź. W magazynach i
sklepach po prostu mieszczą się urzędy. Za wielkimi szybami siedzą urzędnicy i przykładają
stempelki do spiętrzonych stosów papierów. Przepisują kawałki, wkładają w teczki, rejestrują,
kopiują, spinają spinaczami. Zamiast wędlin, butów, zegarków, kapeluszy męskich i wystaw
konfekcji widzi się twarze wysuszone jak wędliny, plecy zgarbione nad aktami, całe tłumy
urzędników, bo i tu jest wieczne przeludnienie. Tak. To fakt, który się da łatwo wytłumaczyć.
Zniesienie handlu prywatnego i kontrola państwa nad każdym szczegółem życia obywatela
musiały zatrudnić setki tysięcy i miliony tych, którzy nie produkują, nie handlują, ale agitują,
pilnują, organizują i prowadzą kontrolę, aby nie handlowano. W niektórych sklepach
mieszczą się teraz kooperatywy lub magazyny rządowe. Na wystawach widzi się często
napisy: „Butów nie ma”. Okna wystawowe zarzucone są jakimiś słoiczkami i paczuszkami.
Nieraz leżą na oknach sztuczne, zrobione z drewna rekwizyty. W sklepie państwowym, w
jakimś „Mostorgu” do handlu mięsem i wędlinami, widziałem na oknie wystawowym
drewniane szynki i salcesony pomalowane dość realistycznie. Przed sklepem z ubraniami stoi
tłum w ogonku. Na stronie widać jakaś kobiecinę, która beczy. Opowiada coś, żywo
gestykulując, ale nie rozumiem ani słowa. Pytam jakiegoś wyrostka, co się tu stało.
— To Tatarka — odpowiada — sprzedali jej papierowe ubranie dla męża. Głupia. Myślała,
ż
e za 20 rubli dostanie z sukna.
W tych wszystkich sklepach trzeba mieć pajok, sprzedają tylko na kartki. W handlu
wolnym ceny są znacznie większe i towarów jest bardzo niewiele. Widzi się kramy ze
sznurowadłami i tekturowymi szachownicami. Bez kartek można kupić w sklepach
rządowych książki, antyki, różne używane sprzęty domowe, papierosy i gazety. Jest jednak
sklep „Torgsin”, gdzie mieszkaniec Moskwy może wejść w każdej chwili bez żadnych kartek
i kupić zarówno amerykańskie konserwy z ananasa, kiełbasę, masło, jak i jedwabne
pończochy. Ale tylko za złoto lub dolary. Sklepy takie to wielkie magnesy, które wyciągają
ostatnie złote opiłki pochowane na czarną godzinę. Rząd potrzebuje walut; przy pomocy tej
przynęty wyławia ją z wygłodzonych obywateli. Sklep taki wygląda jak koszmarna gablotka z
panoptikum. Jak miraż oazy na pustyni. I u nas przed Hirszfeldem zatrzymują się ludzie
głodni, pożerając wzrokiem białe majonezy i złote banany. Ale ostatecznie w Polsce, gdy
człowiek głodny zarobi złotówkę, może zjeść kawał chleba białego z prawdziwym masłem i
prawdziwą kiełbasą. Tu trzeba mieć walutę, a waluty kupić w Rosji nie można. Łatwiej
ubogiemu przejść przez ucho igielne niż przez drzwi „Torgsinu”.
Gdy wraca się nad ranem, w ubraniu wieczorowym, z jakiegoś przyjęcia czy knajpy i
spotyka się robotników idących do pracy, z uczuciem zawstydzenia podnosimy kołnierze, aby
zakryć biały gors koszuli. Tu w Moskwie sowieckiej doznaję często podobnego uczucia
zażenowania. Dla mnie, gdy mam walutę zagraniczną, znajdzie się w tym głodnym kraju
masło, którego nie dostaje robotnik, i jajka, których nie dostają dzieci.
Pamiętam niedawno widziana scenę w Warszawie. Policjant zatrzymał jakiegoś obrosłego
brudem obdartusa z baraków, bez koszuli pod poszarpaną marynarką, i zabronił mu przejść
ulicę Mazowiecką:
— To ty nie wiesz, cholero, że masz Solcem iść, a nie pchać się tu pryncypialną ulicą!
Oczyszczanie ulic z niemiłego oczom turysty widoku jest również stosowane w kraju
zwycięskiego proletariatu. Widziałem identyczną scenę dn. 22 maja br. przed hotelem
Metropol na placu Teatralnym. Przed werandą kawiarni hotelowej, jedynej zresztą kawiarni
moskiewskiej, przystanęło paru bosych i oblepionych błotem, straszliwie wyniszczonych
ludzi. Tych wynędzniałych proletariuszy przepędził policjant, krzycząc, że tędy przechodzić
nie wolno, i każąc im iść najpierw do ciężkiej cholery, a potem niżej położonymi ulicami
wzdłuż rzeki Moskwy. Obserwowałem niejednokrotnie, że władze sowieckie starają się drogę
i miejsca postoju turystów zagranicznych oczyszczać z niemiłych widoków. Starają się, ale
niezbyt gorliwie. Myliłby się ktoś sądząc, że w Rosji panuje jakaś zupełnie sprawna reżyseria
czy organizacja życia. Mam wrażenie, że nawet terror w stosunku do przestępców
politycznych jest stosowany z okrucieństwem, ale i z dużą dozą niechlujności oraz
przypadkowości.
Jedynym miejscem miasta prawdziwie pokazowym jest plac Czerwony, najładniejszy
chyba plac na świecie. Mury Kremla oświetlone są nocą silnymi reflektorami. Niezwykłego
uroku dodaje „Krasnej Płoszczadi” wypukłość terenu. Idąc od strony ulicy Twerskiej, widzi
się wielkiej piękności cerkiew Wasilewską jak gdyby wyłaniającą się z morza. Zza
wypukłości placu wystają tylko wschodnie turbany kolorowych kopuł bizantyjskich. Z okien
mego pokoju mam piękny widok na tę cerkiew i na Kreml od strony rzeki. Słyszę u siebie
nocą dzwony Kremla wybijające co kwadrans jękliwą melodię.
Nocy tej długo nie mogę zasnąć. Budzi mnie pierwszy brzask. Staję przy oknie. Nic
jeszcze nie wiem. Nie silę się objąć rozumem tego małego wycinka życia, z którym się
zetknąłem. Czeka mnie wiele wrażeń. Parę dni w Moskwie to przecież zaledwie pierwszy
krok w tę dżunglę miejską pełna uroku, dzikości i melancholii. Nie próbuję rozumować. Na
razie działa tylko moja wrażliwość.
Słyszysz za oknem szelest bosych stóp?
Płyną, jak widma, głowy w białych chustkach.
Idą mosty budować na zgliszczach i pustkach,
Strzeliste wieże, sieci dróg.
Nad rzeką Moskwą różowieje świt.
Błyszczy się fala. Wiatr dmie coraz chłodniej.
I na dachy cerkiewne i nad Kremla szczyt
Wschodzi znojny, upalny, żółty smutek wschodni.
C
UDZOZIEMCY W
M
OSKWIE
W holu hotelowym wiszą dwa kolorowe afisze, ścisk mówiąc, dwa ręcznie wykonane
napisy:
Join the 35 day Arctic Cruise on the „Malygin”, Travel Caravan de Luxe to Middle Asia.
Te nęcące propozycje maja na celu wyciśnięcie z turystów dolarów, tak potrzebnych
rządowi sowieckiemu. Pompa wysysająca dolary działa tu bardzo sprawnie. Za zmianę
pokoju w hotelu liczą 2 dolary, za kąpiel dolara, a gdy kiedyś wieczorem musiałem
skorzystać z auta hotelowego, aby zdążyć na wieczór poezji Pasternaka do Domu Uczonych,
zapłaciłem za kurs w jedną stronę trzy dolary. 26 złotych za pięć minut jazdy samochodem to
cena nieco przesadna. Tramwaje są tak przepełnione, że zdobywa się je szturmem, a
przestrzenie w Moskwie są duże i czasem trzeba dobrych parę kilometrów iść piechotą. Traci
się przez to wiele czasu. Dzięki wyjątkowej uprzejmości „Woksu” i poselstwa polskiego
często miałem do dyspozycji samochód. Auto, które przez pierwszy tydzień obwoziło mnie
po Moskwie, należało do „Inturista”. Był to wspaniały lincoln. Jak mnie poinformowała moja
przewodniczka, przed pewnym czasem sprowadzono dla „Inturista” 50 nowych lincolnów—
Sądzę, że byłoby demokratyczniesze i rozsądniejsze — a na pewno tańsze — sprowadzenie
200 fordów.
W drogich restauracjach dla cudzoziemców ludność miejscowa prawie nie bywa. Niektóre
potrawy są tylko za walutę. Gdy w restauracji hotelu Metropol zamówiłem omlet z dwu jajek
i szklankę mleka, kelner przeprosił mnie i powiedział, że za ruble sowieckie nie może mi dać
ani jajek ani mleka. Widocznie na skutek dobrego akcentu rosyjskiego wziął mnie za
Rosjanina. Wytłumaczyłem, że płace w walucie. Zapłaciłem za szklankę mleka 25 centów,
czyli przeszło dwa złote.
— Czemu to — spytałem — nabiał sprzedajecie tylko za dolary?
— Gdybyśmy sprzedawali za ruble — odpowiedział — mielibyśmy tu ogonek, a to jest
przecież restauracja dla cudzoziemców.
W wielkiej luksusowo urządzonej sali zajęte były dwa czy trzy stoliki. Stanęły mi przed
oczami ruchliwe, ogromne tłumy, dzień cały, do późnej nocy zaludniające wszystkie ulice
Moskwy. Tłumaczono mi ten wielki ruch pieszy nie tylko brakiem lokomocji, ale również
ustawicznym poszukiwaniem czegoś do kupienia. Nie bardzo mogłem zrozumieć, czemu to
ludzie, którzy zarabiają po paręset rubli miesięcznie i tak źle się odżywiają, me zapełniają
tych luksusowych sal, gdzie za parę rubli można dostać kawałek mięsa czy porcję drobiu.
Zrozumiałem to później, trafiwszy przypadkowo na dość burzliwą scenę przed hotelem
„Nowaja Moskowskaja”. Wracając z teatru dosłyszałem urywek rozmowy, który mnie
zainteresował. Jakiś normalnie, to znaczy źle, ubrany robotnik chciał wejść do restauracji
hotelowej. Portier sprzeciwiał się temu z całą stanowczością.
— Ja czlien sojuza, jestem członkiem związku, jestem w przejeździe, nie róbcie głupich
historii!
— Nie wolno — tłumaczył portier — wy jesteście, towarzyszu, pijany, tu pijanych się nie
puszcza.
— Ty draniu — krzyczał robotnik — ty przed rewolucją tak samo stałeś przed „Jarem” i
nie wpuszczałeś proletariuszy! Ja nie jestem pijany, ale głodny! Zawezwij dyżurnego
administratora.
Dyżurny administrator zjawił się sam. Wytłumaczył uprzejmie robotnikowi, że jest zbyt
brudno ubrany. Wytłumaczył mu, że Rosja potrzebuje walut, że zależy jej bardzo na ruchu
turystycznym, że turyści źle się mogą czuć w warunkach, do których nie są przyzwyczajeni, i
ż
e towarzystwo brudno ubranych robotników w sali restauracyjnej daje zły efekt
propagandowy. Nie wiem, czy poskutkowała ta logicznie zresztą skonstruowana prelekcja na
temat racjonalnej eksploatacji turystyki, czy może to, że dyżurny administrator hotelu jest
zwykle członkiem GPU, dość, że robotnik odszedł bez słowa i bez kolacji.
Turyści albo służą do zdobywania waluty, albo też, jeśli jest to ktoś znaczniejszy, a
zwłaszcza dziennikarz czy pisarz, podlegają specyficznej opiece i agitacji propagandowej.
Takich cudzoziemców, nie znających języka i nie mających żadnego zrozumienia dla
psychiki Rosjanina, obwozi się po paru pokazowych obiektach.
Cudzoziemcy, a zwłaszcza Anglosasi, traktują często Rosję jak kraj egzotyczny. Wielu
rzeczy nie rozumieją. Wydaje się im, że Rosjanin, z którym rozmawiają, albo jest zupełnie
takim samym jak oni człowiekiem Zachodu, albo też, że to jakiś japoński samuraj, który gdy
sam zostaje w domu, zdejmuje europejskie ubranie i przebiera się w czerwone kimono.
Cechą Anglosasów, bardzo zresztą ludzką, jest ufność. Anglik czy Amerykanin wierzy.
Czy mówią mu o zdobyczach społecznych, czy o odżywianiu dzieci, czy wreszcie podają
cyfry, Anglosas wyjmuje notatnik, powiada Well i zapisuje, co mu podyktowano. Jest to
materiał, z którego potem wyciąga wnioski. Byli w Rosji ludzie, którzy umieją patrzeć. Ale
byli to przeważnie pisarze, którzy w swoich krajach zaangażowali się już jako komuniści.
Trudno jest wymagać, aby na skutek pobytu w Rosji przebudowali swój pogląd na świat. Jest
to oczywiście możliwe, zdarzyło się z Istratim, ale wymaga to prawie bohaterstwa. Ludzie
przecież widzą lepiej to, co chcą widzieć, niż to, co jest im niewygodne. Zwłaszcza jeśli to
niewygodne wymaga pewnego trudu, jeśli trzeba tego szukać i znać przy tym jeżyk dla
Europejczyków dość trudny, choćby przez sam niełaciński alfabet. Toteż pisarz komunizujący
wyjeżdża zwykle z Rosji ze szczerym uczuciem afirmacji. Pokazują mu wycinki filmu i
inspirują objaśnieniami, jak tendencyjnymi napisami w obrazie propagandowym.
Zachodzi tu jeszcze jedna komplikacja psychologiczna. Marksizm apeluje do rozumu.
Pisarz rozumowo przekonany o słuszności tej doktryny, człowiek pragnący w swoim kraju, w
Europie czy Ameryce, dokonać przewrotu społecznego i zaprowadzić dyktaturę proletariatu
niechętnie mówić będzie o ujemnych stronach życia w Sowietach, wierząc, że zło panujące w
Rosji jest winą nie zmiany ustroju, ale materiału ludzkiego, co zresztą w znacznej części
wydaje mi się słuszne i co jest powodem tej ciężkiej i tragicznej sytuacji, w jakiej znalazł się
rząd sowiecki, próbując narzucić socjalizm stu sześćdziesięciu milionom prostych ludzi w
szóstej części globu ziemskiego.
J
AJKA
,
KTÓRYCH NIE BYŁO
Zdarzyło mi się właśnie z wycieczką anglosaską zwiedzać ochronki i przedszkola przy
fabryce „Krasnyj Bogatyr”. Pokazano nam o paręset metrów od zabudowań fabrycznych
drewniane, czysto utrzymane domki. Oprowadzały nas dwie panienki z „Inturista” i młody
człowiek ubrany bardzo przyzwoicie. Zarówno strój, jak i okulary amerykańskie ufnie
usposabiały całą wycieczkę do młodego człowieka, mówiącego zupełnie biegle po angielsku.
Ten nasz przewodnik przypominał mi afrykańskich myśliwych, którzy przebierają się za
strusie, przyczepiają sobie pióra i w ten sposób podchodzą stado ptaków. Tu zdarzył się fakt
dość błahy, ale znamienny dla łatwowierności, a raczej bezbronności cudzoziemców.
W dużej i widnej sali stoły nakryte były do obiadu. Nasz przewodnik wygłaszał właśnie
mały odczyt na temat racjonalnego odżywiania dzieci. Trudności aprowizacyjne, jak twierdzi,
nie dają się we znaki dzieciom. Dzieci otrzymują w tym przedszkolu po dwieście gramów
masła tygodniowo i po dwa jajka dziennie. Czy to prawda? Szukam oczami Sceptyka, ale ten
wścibski jegomość wszedł już przez otwarte drzwi do znajdującej się obok kuchni, gdzie
zagadnął dość bezceremonialnie jedną z dziewczyn:
— Czy dzisiaj dzieci dostaną po dwa jajka?
Nic wiem, czy dziewczyna wzięła nas za oprowadzających, a nie za oprowadzanych, czy
też po prostu była głupia, dość że odpowiedź brzmiała niespodziewanie:
— Odkuda jajca! (Co znaczy po polsku, ze dzieci jajek nie dostają).
To samo okazało się z masłem. Sceptyk teraz zaczął mnie nudzić pytaniami, czy w
„racjonalnym” odżywianiu bierze się też pod uwagę owoce, i przypomniał z dokuczliwa
pedanterią, że nawet w restauracjach dla cudzoziemców nie można za dolary dostać ćwiartki
cytryny. W tym czasie przewodnik „Inturista” z całą brawurową beztroską wygłaszał dalej
swoje przemówienie. Straciłem wiarę w rzetelność tego rodzaju informacji. Nie było mi żal
dzieci, dość zresztą zdrowo wyglądających, ale raczej tych paru starszych Anglików,
należących do wycieczki pedagogów londyńskich, którzy grzecznie potakiwali siwymi
głowami. Jeden z nich powiedział sakramentalnie Well i pewnie zapisał w notesie te dwa nie
istniejące jajka.
M
IESZKANIA MOSKIEWSKIE
Przypuszczam, że członkowie wycieczek zagranicznych w podobny sposób zwiedzają
domy i kluby robotnicze, szpitale, sądy czy urzędy, to znaczy te miejsca, gdzie można znaleźć
pewien przekrój życia codziennego jednostki w Sowietach. Pewien jestem, że większość
cudzoziemców zwiedza domy wypoczynkowe dla robotników, ale nie wiem, czy który zszedł
do suteren, przeznaczonych na mieszkania robotnicze w Leningradzie. Wlazłem kiedyś w taki
labirynt piwnic, zastawionych pryczami, i wydało mi się to podobniejsze do koszar, a raczej
nawet do lepianek w okopach niż do ludzkiego mieszkania. Wlazłem tam pod pretekstem
szukania jakiegoś robotnika–cudzoziemca, którego nazwisko oczywiście zmyśliłem.
Aby obejrzeć przeciętne mieszkanie w Moskwie, znalazłem dość prosty sposób. Niezbyt
przekonany paroma pokazowymi domami robotniczymi, wziąłem numer gazety i wyszukałem
dwa ogłoszenia. Wypisałem sobie adres jakiegoś pana, który chce sprzedać lornetkę. Ale
obejrzeć tylko mieszkanie człowieka, który wyzbywa się ostatniej lornetki, nie byłoby
niezgodne z rzetelna metodą przyrodniczą. Człowiek, który sprzedaje, może być w specjalnie
niekorzystnych warunkach materialnych. Wziąłem więc z gazety drugi adres, kogoś, kto chce
kupić płyty gramofonowe. Temu z pewnością powodzi się lepiej. Człowiek z lornetką
mieszkał w małym piętrowym domku przy ulicy Sadowniczeskoj. Na bramie widniał spis
lokatorów mieszkania nr l:
Kowalew
1 raz dzwonić
Bałuszenko
2 razy „
Anichin
3 „ „
Hirszberg
4 „ „
Baljanow
5 „ „
Szupin
6 „ „
Swoboriew
7 „ „
O oznaczonej godzinie zadzwoniłem sześć razy; otworzył mi młody chłopak lat szesnastu,
syn pana Szupina. Przeszedłem przez korytarzyk, zastawiony koszami i walizkami jak
przedział trzeciej klasy w przepełnionym pociągu. W pokoju, gdzie miał się odbyć akt
wymiany lornetki teatralnej na kilkadziesiąt rubli sowieckich, mieszkało z pewnością z pięć
osób, a było obecnych dwu mężczyzn i jedna kobieta. Takie mieszkanie, poprzedzielane
parawanami i szafami, znamy przecież dość dobrze z powieści i sztuk rosyjskich. Nie ma tu
co opisywać. Chciałem jednak sam stwierdzić, czy w Moskwie nic się pod tym względem nie
zmieniło. Na kuchniach stoi po osiem prymusów, w całym domu jest zaduch, kanalizacja źle
działa. Nie kupiłem lornetki, choć bardzo mi było żal pana Szupina i jego wychudłego syna.
Transakcja ta dla cudzoziemca wobec oficjalnego kursu rubla byłaby zbyt kosztowna.
Dość podobne wnętrze spenetrowałem u amatora płyt gramofonowych. Znalazłem się tam
zresztą w dość głupiej sytuacji, bo nie przygotowałem się na rozmowę i nie wiedziałem, co
odpowiedzieć, gdy mnie spytano, jakie płyty gramofonowe mam na sprzedaż, czemu ich nie
przyniosłem i czy jestem Rosjaninem. Wyplątałem się tłumacząc, że źle zrozumiałem
ogłoszenie, że nie chcę sprzedać, ale właśnie kupić. Później nieraz jeszcze stwierdziłem, że
przeciętny mieszkaniec Moskwy czy Leningradu gnieździ się w dalszym ciągu w
komunalnych kwartirach, gdzie swąd istotny i moralny, wzajemne szpiegowanie, ciasnota i
brak samotności, kwasy i intrygi są czymś bardziej może uciążliwym od panującego głodu.
To wszystko prawda, ale prawdą jest również, że Rosja pod wieloma względami już dzisiaj
przoduje cywilizowanemu światu. Spotkać tu można fragmenty najzupełniej wykończone i
mądrze związane z budującym się gmachem socjalizmu. Przeciera się przez mgłę widok pełen
uroku. Gdy staje się przed takim obrazem, nabiera się wiary, że wysiłek i cierpienia tycli
ogromnych mas ludzkich nie idą na marne. Przychodzi fala optymizmu. Nędza nie wydaje się
uciążliwa, jeśli każdy dzień przynosi nowe emocje i nadzieje. Poczucie konstruktywnej i
celowej pracy, świadomość ważności i godności codziennych wysiłków jest silnym
narkotykiem.
„D
WORIEC TRUDA
”
Oto bardzo piękne popołudnie, które spędziłem w towarzystwie mego przyjaciela
Entuzjasty. Tym razem Sceptyk został w domu. Dzień był pachnący świeża zielenią i
wiosennym deszczem.
Zwiedzaliśmy „Dwonec Truda”, w którym mieści się wzorowy zakład opieki nad matką i
dzieckiem. Tu matka znajduje opiekę już od pierwszych miesięcy ciąży. Tu odbywa się poród
i wychowuje się dziecko do trzeciego roku życia. Nie donoszone dzieci, pielęgnowane w
specjalnych warunkach, rozwijają się normalnie. Dziecko od pierwszych tygodni życia
wychowuje się kolektywnie, je, bawi się i uczy w gromadzie. W każdym pokoju dziecinnym
znajduje się instrument muzyczny, aby dziecko oswajało się z dźwiękiem harmonijnym.
Kolory zabawek, ścian czy obrazków są kolorami zasadniczymi. Dzieci nie bawią się ani
zabawkami, ani obrazkami wyobrażającymi przedmioty nierealne lub zwierzęta, których nie
spotykałyby w życiu. Wychowawcy nie chcą widać budzić tęsknot trudnych do zaspokojenia.
W każdym pokoju dziecinnym wiszą portrety Lenina albo Stalina. Święta rewolucji
obchodzone są radośnie: dzieci dostają wtedy lepsze jedzenie i czerwone chorągiewki. Od
pierwszych kroków uczy się je poczucia klasowego. Zastępowanie ikon i świętych obrazków
portretami polityków wydaje mi się trochę niebezpieczne. Święci pańscy nie ulegali tak
szybkim upadkom jak Trocki. Dziecko wychowane w kulcie Stalina może w przyszłości, za
rządów choćby Woroszyłowa, być traktowane jako obciążone nastrojami opozycji albo nawet
kontrrewolucji.
Po zakładzie oprowadza mnie miła lekarka o mądrych niebieskich oczach, sądząc z
nazwiska Miller, Niemka z pochodzenia. Pokazuje mi, jak dziecko liczące sobie rok i dziesięć
miesięcy po umyciu rączek trafia do szafki ze swoim ręcznikiem. Na niziutkich wieszakach
umieszczone są obrazki kolorowe. Tak malutka osóbka wie już, że czerwony kogucik oznacza
jej łóżeczko i jej ręczniczek… Robi to trochę wrażenie doświadczeń z rybami w akwarium.
Jest coś przerażającego, że można kierować już tak młodą istotą, że instynkty i odruchy są tak
nieomylne jak czyny uśpionych na seansach.
Dzieci wychowywane są podług najnowszych metod, i Bertrand Russell z żywą
satysfakcją oglądałby ten wielki kompleks ogrodów i zabudowań. Dzieci nie są ani karane,
ani straszone. Pielęgniarkom nie wolno mieć sympatii osobistych i jeśli zostanie zauważona
specjalna czułość pielęgniarki dla jakiegoś dzieciaka, przenosi się ją na inny oddział.
W zakładzie jest około dwustu miejsc. Dostaje się tu niezmiernie nikły procent dzieci
rodzących się w trzymilionowej Moskwie. Olbrzymia większość dzieci wałęsa się po
podwórzach, pije wodę z kałuż ulicznych, dzień cały, zwłaszcza latem, spędza na brudnej
ulicy, bo w przepełnionych mieszkaniach nie ma powietrza ani miejsca na zabawę.
Widziałem zupełnie małe dzieci na ulicy bardzo późnym wieczorem. Kontrast między
wychowaniem ulicznym a „Dworcom Truda” jest większy niż między dawną szkołą paziów a
ż
ydowskim chederem. Jakie dzieci przyjmowane są do tego sanktuarium? Kto tu ma
pierwszeństwo? Czy te dzieci, którym jest najgorzej, czy te matki, które są najbardziej
opuszczone i godne opieki? Nie. Dzieci przyjmowane są na podstawie tabelki hierarchicznej,
z którą często się można spotkać w Sowietach. Naczelna lekarka objaśnia mnie, że
pierwszeństwo mają dzieci gepistów, krasnoarmiejców, robotników fabrycznych należących
do partii. Potem idą robotnicy niepartyjni, pracownicy umysłowi i tak w dół aż do liszeńców,
czyli ludzi pozbawionych praw. Oczywiście, niższe stopnie tej drabinki hierarchicznej mają
już tylko prawa czysto teoretyczne.
Znajdują się tu prawie wyłącznie dzieci sfer rządzących i uprzywilejowanych. Ludzie
władzy korzystają z wszystkich udogodnień. Władza jest przecież jedyna w Rosji organizacją
zwartą i silną.
Ale czy władza w Rosji mniej demoralizuje ludzi rządzących niż w krajach
kapitalistycznych? Czy przewrót proletariacki wniósł ze sobą atmosferę zdrową i wolna od
bakterii zakażających organizmy starych ustrojów? Cały świat jest dzisiaj chory. Ale wydaje
mi się, że nasz kryzys i nasze dolegliwości można porównać do cierpienia na własnych
betach, ze szklanką herbaty na nocnym stoliku i starym romansem pod poduszką. Łykamy
różne świństwa, które nam zapisują znachorzy, i przewracamy się z lewego boku na prawy.
Tu, w Rosji, chory leży na stole operacyjnym. Podlega zabiegom chirurgicznym bez
znieczulenia. Jeśli zabieg się uda, przyniesie on światu prawdziwe zdrowie i nowe
nieobliczalne siły. Ale czy ta bolesna i krwawa operacja odbywa się z konieczną precyzją i w
atmosferze wolnej od bakterii, wydaje mi się może najważniejszym i najciekawszym
pytaniem.
M
IKROBY
GPU
Można było myśleć, że przewrót komunistyczny wniesie ze sobą atmosferę czystości i
zaufania, że hasła, którymi żyje Rosja, po raz pierwszy w dziejach świata wzbudzi zbiorowe
uczucia pozytywne. Niestety, skłonny jestem przypuszczać, że w Rosji nie ma świadomej
woli pracujące go ludu. Jest natomiast władza, która twardą ręką, tępiąc wszelki
najdrobniejszy sprzeciw, siłą narzuca nowy ustrój. Dzień jest długi. Robotnik stojący przy
maszynie nie może żyć przez 8 godzin, przez tydzień, miesiąc, rok, a nawet lat kilkanaście
samym entuzjazmem. Rząd nie tylko agituje i podnieca do pracy, ale i pilnuje obywatela.
Ciągłe czistki partyjne, procesy o sabotaż, krwawe egzekucje i nieustanna szpiegostwo to
odwrotna karta tego wychowania zbiorowego. Ponieważ władza jest zorganizowana mocniej
od innych dziedzin życia, można przypuścić, że ogólny efekt wychowawczy jest raczej
ujemny. Nie trzeba również zapominać, że szerokie masy patrzą co dzień na klasę rządzącą i
ż
e poczucie nierówności społecznej jest bardzo ostro zarysowane. Można wmawiać
obywatelowi, że wspaniałe samochody, którymi jeździ towarzysz Woroszyłow, należą równie
do wodza armii jak i do każdego obywatela. Ale trudno, aby; obywatel pamiętał o tym, gdy
przyczepiony do tramwaju wraca po pracy do domu, trzymając się zmęczoną ręką mokrego
od deszczu bufora. Parę razy, gdy wyjeżdżałem autem za miasto, słyszałem wrogie okrzyki, a
raz wielki kawał blachy wpadł przez otwarte okno samochodu.
W tego rodzaju wycieczkach zwykle w pewnej odległości towarzyszy nam auto GPU.
Samochód poselstwa polskiego ma zawsze taką honorową straż. Czasem jest to bardzo
pożyteczne, kiedyś nawet gepiści wyciągnęli polski samochód z błota na jakiejś bardzo
rozmokłej drodze. W warunkach monotonnego i codziennego szpiegowania wytwarza się
zabawa sportowa, której głównie podlegają szoferzy poselstwa. Czasem szofer ku wielkiej
swojej radości zdoła przy sprzyjających warunkach oderwać się od towarzystwa
szpiegującego wozu. Gdzieś na jakimś zakręcie da gazu i bocznymi ulicami umknie gepistom,
którzy smutni i markotni krążą od policjanta do policjanta, wyszukując ukochanej biało–
czerwonej chorągiewki. Dzień cały siedzą te draby w samochodzie przed poselstwem i
opowiadają sobie stare kawały albo plotki o innych szpiclach. Czasem, gdy nudny i znudzony
korpus dyplomatyczny w ładny dzień wyjeżdża za miasto na piknik, zjeżdżają się również w
swoich autach gepiści i o paręset kroków, w lesie albo przy szosie, dłubią w nosie i grają w
durnia specjalną sowiecką talią kart bezbożnych. Kiedyś na takim pikniku zostało trochę
prowiantów i któryś z dyplomatów chciał poczęstować nimi przyglądających się z daleka
łakomie szpiclów. Zaniechano jednak poczęstunku, gdyż mogło to stać się przyczyną
prowokacji. Chytry gepista, zjadłszy za dużo, mógłby potem donieść, że usiłowano go otruć.
Łażą te stare wałkonie po mieście, włóczą się za człowiekiem, przerywają rozmowy
telefoniczne i biorą za to grube pensje. Ile razy dzwoniłem z hotelu do poselstwa polskiego,
musiałem się łączyć dwa razy. Trzeba było czekać, aż telefonistka zawezwie specjalistę–
wałkonia rozumiejącego po polsku. Jeśli się w czasie rozmowy przejdzie niespodziewanie na
francuski, wałkoń–szpicel jęczy w telefon i w końcu przerywa rozmowę, aby zawezwać
kolegę władającego językiem francuskim. W bardzo głupim wywiadzie Ludwiga ze Stalinem
był jeden moment dość pikantny, którego Ludwig nie umiał wyzyskać. Ludwig zadał
Stalinowi parę oszałamiających pytań w rodzaju: „Gdzie jest pańska fajka?” i „Czy wierzy
pan w przeznaczenie?”. Spytał go również nie wiadomo czemu o jezuitów. Stalin
odpowiedział, że nie pochwala metod jezuitów, gdyż ich podstawową metodą jest
szpiegostwo. „Np. szpiegostwo w internacie: o 9.00 rano dzwonią na śniadanie, uczniowie
udają się do refektarza, a po powrocie do swych izb widzą, że podczas tego wszystkiego ich
kuferki, wszystkie ich rzeczy, zostały przewrócone do góry nogami… Cóż jest dobrego w tym
systemie?”.
Gdyby Ludwig miał trochę przytomności umysłu, dodał by: „Istotnie, nie widzę niczego
dobrego w tym systemie, bo w czasie, gdy ja rozmawiam z panem na Kremlu, pańscy jezuici
przewracają mi w hotelu wszystkie rzeczy w walizkach”.
Agenci GPU są wszędzie. Zarządzający w hotelu, portier, kelner, służący, wszystkie
panienki w barkach dla cudzoziemców są na służbie szpiegowskiej. Pokojówki i tancerki
kokietują przyjezdnych, ale wdają się w romanse dopiero wtedy, kiedy dostaną rozkaz od
swej władzy. Łączą w ten sposób dwa bardzo świetlane i wzniosłe zawody szpiegostwo z
prostytucją. Nie trzeba sobie wyobrażać, aby gepiści byli jakimiś romantycznymi ludźmi
podziemia. Pod ziemią mają tylko piwnice do doraźnych egzekucji. Krążą po świecie i często
odznaczają się bardzo wykwintnymi manierami. Poznałem takiego wybitnego przedstawiciela
GPU od spraw sztuki i teatru. W kołach dyplomatycznych nazywają go baronem, co
przyjmuje chętnie, gdyż istotnie tytuł ten kiedyś posiadał w dawnych czasach, gdy służył
jeszcze w carskiej ochranie. Jegomość ten, bardzo przystojny i arystokratyczny w manierach,
musi mieć nadtalent szpiegowski, jeśli bolszewicy w jakimś dramatycznym spięciu
parominutowej rozmowy odesłali go prosto spod ściany na wysokie stanowisko rządowe. Na
dansingu „Bolszaja Moskowskąja” widziałem cudnej urody aktorkę dramatyczną, Wagrine, w
towarzystwie okazałego i dobrze odżywionego draba w wojskowym frenczu. Był to również
wybitny gepista, człowiek o wielkich podobno wpływach i znaczeniu. Nieustanny festiwal,
coś w rodzaju corsa karnawałowego szpiclów, odbywa się co dzień na drodze do posiadłości
Stalina. Miejscowość Górki, połączona z Moskwa wspaniała szosa asfaltowa, roi się od
szpiegów na rowerach i motocyklach oraz biednych początkujących szpiclów, chodzących
jeszcze na piechotę.
W każdym kraju wałęsają się te zdemoralizowane durnie, podglądają przez dziurki od
klucza, jak ktoś zdejmuje kalesony, i co miesiąc z kas państwowych przynoszą do domu
ciężko zapracowane pensje. Ale nigdzie chyba nie ma ich tylu co w Rosji i nigdzie chyba nie
są tak faworyzowani i tak nabrzmiali dumą i ważnością swej państwowej roli.
To zresztą, że szpiegują zagranicznych dyplomatów, ostatecznie nie jest niczym dziwnym.
Dyplomacja robi mniej więcej to samo, tylko na sposób za to ordery, a niewygodnych
szpiclów likwiduje się bez sądu, czasem nawet po obustronnym porozumieniu dwóch
szpiegujących się państw. Mniej mają oni z życia i więcej chcą sobie użyć, póki są przy
ż
łobie. Mówił mi pewien sympatyczny dyplomata, że gdy przyjechał do Rosji, na stacji
czekało już dwu szpiegów. Miałem mu ochotę powiedzieć, że jest to zupełnie naturalna
kurtuazja i że gdy ja przyjadę, będzie pewnie na mnie czekało dwu poetów. Jest więcej niż
prawdopodobne, że nie tylko poeci zajmowali się moim przyjazdem do Sowietów, ale
ostatecznie nie krępowano mnie i umiałem sobie dać radę z niepożądaną opieką. Ciekawość
w stosunku do mojej osoby nieraz wyrażała się dość groteskowo. Kiedyś, jadąc przez
Moskwę w towarzystwie mojej „przewodniczki”, spotkałem pewnego Anglika, którego
poznałem w swoim hotelu; gdy zatrzymałem auto i wyszedłem, żeby dowiedzieć się od niego,
co porabia i czemu zmienił hotel, moja towarzyszka była bardzo zaniepokojona. Po moim
powrocie do samochodu, spytała się z dziecinna gwałtownością:
— O czym pan mówił z tym panem?
Popatrzyłem jej długo w oczy i odpowiedziałem ze smutkiem:
— Mówiliśmy o bardzo ciekawych rzeczach, ale niestety, nie mogę pani powiedzieć, o
czym, bo to sekret.
Biedna towarzyszka Bronstejn musiała źle spać tej nocy.
„P
ARK KULTURY I OTDYCHA
”
Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino,
Któż by nosił na głowie chustki perkalowe?
Nie kłamie film z Marlena. Prawdę mówi kino,
Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe.
Chodzą lekko i dłoni nie maja tak ciemnych,
Gdzieżby tam łapcie albo też brudne paznokcie?
Nie mają nóg stwardniałych na robotach ziemnych.
Ani rąk popękanych, urobionych po łokcie.
Nasze panny jak perły rodzi piana morska,
Albo jak te syreny srebrną szumią łuską,
I serca im jak tobie nie biją pod bluzką,
Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska.
Towarzyszka Zina, o której napisałem ten niewinny wierszyk, istnieje naprawdę. Ma
czerwone pyzate policzki, nie jest bardzo zgrabna, ale oczy jej są pełne blasku. W jednym z
pawilonów
Parku
Kultury
i
Otdycha
objaśniała
wycieczce
młodzieży
wzrost
uprzemysłowienia Związku Rad. Długą tyką pokazywała na mapie czerwone gwiazdy miast
sowieckich. Mówiła z zapałem. I o dziwo, gdy przyszła druga grupa zwiedzających, i trzecia
grupa, towarzyszka Zina nie straciła ani pół tonu, ani jednej wibracji w głosie. Mówiła wciąż
to samo z tym samym wzruszeniem. Gdy umilkła, zatrzymałem się w pustym chwilowo
pawilonie i poprosiłem o parę wyjaśnień. I jeszcze raz śpiewnym głosem, upojona,
wypowiedziała swą małą tyradę. Rozmawiałem z nią potem całe pół godziny. Stanęliśmy
przed pawilonem. Pogoda była piękna. W dole wzdłuż całego parku wiła się rzeka Moskwa
pełna łódek i kajaków.
Był to dzień otdycha. Nie ma w Sowietach dni w tygodniu, są tylko daty. Każdy szósty
dzień jest dniem odpoczynku. Oczywiście, nie dla wszystkich, gdyż różne fabryki i instytucje
maja swoje dni pracy, i często dzień świąteczny żony jest dniem pracy męża. Towarzyszka
Zina pytała się mnie o zagranicę. Widziała jakiś film amerykański i wcale się jej nie podobał.
Ta dziewczyna nie myśli cały dzień, jakby skopiować model od Lucyny, i głównym jej
zmartwieniem nie jest, że jakaś Pindzia ma modniejsze futro. Powaga stosunku do życia,
zrozumienie walki o socjalizm i brak obłudy seksualnej — wszystko to nadaje młodzieży
szlachetność i zupełnie swoisty wdzięk. Nie ma w Rosji hołoty młodzieńczej, zapełniającej
dansingi, plotkującej i grającej w brydża. Te kategorie, które się już znudziły w świecie
kapitalistycznym, tu w ogóle nie istnieją.
Jak bawi się ta młodzież? W „Parku Kultury i Otdycha”, w ogrodzie zabaw publicznych
próżno by szukać bud jarmarcznych i głupich atrakcji, jakich pełno jest w naszych
lunaparkach czy Magic–City. Nie ma aparatów do wróżenia przyszłości, automatów z
pornograficznymi fotografiami ani loteryjek, na których wygrywa się gliniane świnki. Są
natomiast wielkie czytelnie, pokoje do gry w szachy, koncerty na powietrzu, sale odczytowe i
zbiorowe tańce, prowadzone przez specjalnych instruktorów. Latem grają tu najlepsze teatry
stolicy. Jest nawet jedno koło szczęścia, coś w rodzaju loteryjki, ale fantami są tylko książki.
Ten kult dla nauki i pęd do kształcenia się są najsympatyczniejszymi może objawami
nowego życia Rosji. Wystarczy posłuchać choćby radia sowieckiego, aby odczuć powagę
różniącą Rosję od lekkomyślnej Europy. Wiedeń nadaje walce. Londyn — jazz z „Savoyu”.
Paryż — piosenki Chevaliera, cała Europa w radio śpiewa i tańczy. Tu ciągle uczą. Wystarczy
usiąść w parku na ławce, aby w letnim zmierzchu usłyszeć z jakiegoś gigantofonu słowa:
„Chemia organiczna jest chemia związków węgla”…
Sceptyk powiada, że gdy się już nauczą chemii, to wtedy będą śpiewali i zapragną tańczyć.
Na razie tłum w parku robi wrażenie młodych kleryków na wycieczce podmiejskiej. Snują się
z powagą i godnością, którą zwykle daje młodzieży wiara i surowość obyczajów.
Jest tu parę miejsc o dość konserwatywnym charakterze. Wielkie koło z fruwającymi w
powietrzu wagonikami, parę strzelnic, w których strzela się do wyciętych z deski podobizn
popów, burżujów z cygarami w zębach albo żołnierzy w obcych uniformach. Przyznać trzeba,
ż
e przy tych strzelnicach tłok jest największy.
Gdy Entuzjasta rozmawiał z Ziną i zwiedzał czytelnie, Sceptyk znalazł jakiś bardzo
dziwny ogonek prowadzący donikąd. Przed małym mostkiem nad strumykiem stało może ze
sto osób w ogonku. Pytaliśmy się paru ludzi, o co tu chodzi, ale nikt z czekających nie
wiedział. U nas wystarczy, gdy parę osób zacznie się patrzeć bez powodu w górę, aby zebrał
się tłum na ulicy. Widocznie w Rosji wystarcza, gdy dwie osoby staną za sobą, żeby się
utworzył ogonek. Sceptyk powiada, że jest to ogonek dla przyzwyczajonych do stania i że
kierownictwo parku chce stworzyć warunki, do których przywykła publiczność moskiewska.
Powiada on również, że może tu chodzić o racjonalny trening. Są ludzie, którzy nie
wyobrażają sobie życia bez ogonków. Spotkałem takiego w pewnym naszym urzędzie. Był to
bardzo surowy woźny, który gdy chciałem kupić jakieś znaczki stemplowe, rzekł:
— Niech pan stanie w ogonku.
— Kiedy nie ma żadnego ogonka — odpowiedziałem, rozglądając się po pustej sali.
— To musi pan zaczekać, aż będzie ogonek i stanąć w ogonku.
Był to urodzony kolektywista. Sądzę, że w Rosji doszedłby do wielkich wpływów i
znaczenia.
W głównej alei „Parku Kultury” stoją szeregiem biusty udarników, tzn. robotników, którzy
odznaczyli się wydajnością pracy przy planie pięcioletnim. Aleja Udarników przypomina
galerie portretów rycerskich albo berlińska Siegiesallee z Tiergartenu. Jest tu w Rosji nowe
szlachectwo pracy i możliwe, że za lat kilkadziesiąt potomkowie ślusarza Czerkiesowa,
odznaczonego Orderem Lenina, promenować się będą po „Parku Kultury” z uczuciem dość
arystokratycznej dumy.
Na końcu alei Udarników znajduje się okrągła przestrzeń podzielona na dwie części.
Nazywa się to Wspólna Platforma. Jest to ładny i prosty sposób łączenia ludzi, którzy przyszli
samotnie i chcą spędzić dzień albo wieczór razem. Stają tu dziewczyny szukające chłopców, a
po drugiej stronie chłopcy, którzy przyszli sami. Zamiast dawać ogłoszenia do kurierka, że
przystojny blondyn szuka fertycznej brunetki albo że rudy i błękitnooki szuka muzykalnej
szatynki, zamiast ogłaszać, że będzie się czekało przed pomnikiem Chopina z różą w zębach,
tu ludzie po prostu uśmiechają się do siebie i porozumiewają się od razu.
Znajomość zawarta na podstawie powierzchowności może się utrwalić lub rozchwiać po
godzinie. Ma to swoją smutna stronę. Widziałem dwie krostowate i koślawe dziewczyny
stojące bardzo długo bez skutku, jak gdyby skazano je na jakiś okrutny pręgierz osamotnienia.
ZAGS
Swoboda kojarzenia się i rozłączania wnosi niewątpliwie uzdrowienie do stosunków
seksualnych. Spędziłem parę godzin w „Zagsie”. Skrót ten oznacza instytucję do rejestracji
małżeństw i udzielania rozwodów. Pokoik, w którym siedzi jedna panienka przy małym
stoliczku, przypomina salon dentysty. Zniszczone secesyjne mebelki, jakaś oszklona
biblioteczka, obrazek przedstawiający księżyc, łódeczkę i zameczek. Obok jest poczekalnia,
w której wiszą duże kolorowe afisze objaśniające cele, środki i skutki życia płciowego. Osoby
obu płci, które tu czekają parę mim wchodzą już uświadomione płciowo do pokoju, gdzie
podlegają zarejestrowaniu, po czym mogą wyjść i swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych
wiadomości.
Była godzina dwunasta. Zegar stojący w kącie wybił sześć razy, a wskazówki stały na
godzinie pół do czwartej. Z własnym więc zegarkiem w ręku obliczałem, jak długo w Rosji
sowieckiej trwa ślub i jak długo rozwód. Pierwszym interesantem był malarz pokojowy.
Dostał rozwód w dwie minuty trzydzieści sekund. Nie był to jednak czas rekordowy, gdyż
później jakiś zakatarzony młodzieniec w skórzanej kurtce osiągnął w świetnej formie rozwód
w dwie minuty piętnaście. Jegomość ten, jak zeznał, brał ślub cztery razy, a ostatni dwa
miesiące temu. Następna para spotkała się z poważnymi przeszkodami. Chodziło tu o brak
metryki panny młodej. O ile nie omyliło mnie wrażenie, coś było istotnie nie w „porządku” z
pochodzeniem dziewczyny. Sposób jej zachowania się, ruchy i wymowa wskazywały na
ś
rodowisko burżuazyjne. Urzędniczka nie chciała uznać za wystarczające świadectwo z biura,
w którym panna młoda pracowała jako maszynistka.
Po tej młodej parze, lękliwej i niepewnej, brał ślub 22–letni szofer z 18–letnią robotnica
fabryczną. Ci czuli się jak u siebie w domu. Wieroczka, miła blondynka o szarych oczach,
czekała przy biurku, bo Borys telefonował w kacie pokoju do jakiegoś Saszy i zapraszał go na
wieczór, ale Sasza robił trudności. Wyszli po akcie rejestracji trzymając się pod ręce. Nie było
ani welonów, ani drużek, ani karety. Sprawy tego rodzaju traktowane są z cała naturalnością i
na pewno szofer Boria, mimo że nie rozesłał specjalnych ogłoszeń na welinie, że spędzi tę
noc z .żoną swą Wieroczka, nie będzie przez to mniej szczęśliwy, a nawet mniej wierny.
Panna młoda nie płakała, ale wesoło uśmiechnięta wsiadła do ciężarówki, która oboje tu
zajechali pewnie po drodze do fabryki.
Młodzież, która nie zna kategorii przedrewolucyjnych, czuje się w Rosji dobrze. Niewiele
trzeba jej do życia i mało ma pokus. Widziałem na drodze pięknie nazwanej Szosą
Entuzjastów kolumnę komsomolców, pracującą przy ustawianiu słupów telegraficznych.
Pracowali bawiąc się i śmiejąc. Piękną tą drogą prowadzono kiedyś skazańców na Sybir. Jest
tu koło małego stawu miejsce, w którym zesłanych żegnały rodziny. Dalej już nie było wolno
iść z partią. Teraz budują tu domy robotnicze i stadiony sportowe. Entuzjasta na tej Szosie
Entuzjastów czuł się jak u siebie w domu i nawet pogwizdywał dubinuszkę. Sceptyk zwrócił
mu uwagę, że fałszuje, a potem zaczął się go wypytywać, czy nie wiadomo mu którędy
prowadzi droga na Wyspy Sołowieckie i czy teraz rodziny zesłanych mogą, a zwłaszcza czy
chcą, odprowadzać więźniów. Co do radosnej twórczości i wesołej pracy młodzieży Sceptyk
także miał coś niecoś do powiedzenia. Jest on zdania, że jeden flegmatyczny Niemiec
zrobiłby więcej przez dzień niż pięciu komsomolców przez tydzień. Podobnego zresztą
zdania było dwu robotników amerykańskich, sympatyków komunizmu, z którymi zwiedzałem
wielka pokazową fabrykę kaloszy. Jeden z tych robotników, Polak amerykański, słabo zresztą
już władający językiem polskim, pracował również przy wyrobie kaloszy i znał się świetnie
na produkcji.
— Panie — powiedział do mnie — oni tu się chwalą, że nie ma bezrobocia. Nie dziwnego,
jeśli pracę jednego robotnika wykonywa dziesięciu ludzi. Czy pan nie widzi, że w tej fabryce
jest tłok? Przecież tu ludzie sobie przeszkadzają!
W
YRZUCENI NA ZAKR
ĘCIE
W fabryce tej panuje nastrój dość swobodny. Robotnice chodzą po salach, rozmawiają,
ś
mieją się. Nikt się nie boi, że za byle opieszałość straci posadę. Na skutek tej zbytniej nieco
swobody wprowadzono w ostatnich czasach w większości fabryk sowieckich pracę na akord.
Szerokie masy nie bardzo więc czują celowość i wagę tempa rozbudowy przemysłowej i nie
wystarcza samo uświadomienie, jeśli, jak widzimy, potrzebny jest jeszcze stary
kapitalistyczny bicz do poganiania, nieśmiertelny pieniądz. Mało można dostać w wolnym
handlu za pieniądze sowieckie, ale zawsze wydatniejsza praca podnosi nieco stopę życiową.
Niewiele się tu widzi starych twarzy. Wszędzie przeważa element młodszy, może z tej samej
przyczyny, dla której w wojsku nie widzi się starych podporuczników. Robociarze awansują i
wielu dawnych robotników przedrewolucyjnych nie zajmuje się już produkowaniem kaloszy,
ale siedzi na wyższych urzędach i robi politykę. Jest wielkie zapotrzebowanie na
stuprocentowych przedwojennych proletariuszy. Towar ten stoi wysoko na giełdzie
sowieckiej. Starzy wodzowie i młodzież ideowa to cała siła Sowietów. Zarówno członkowie
partii, jak i brygady komsomolców nie pracują na akord. Jest to element naprawdę wierzący.
Dziewczyny w czerwonych chustach na głowach co jest niejako uniformem komsomolców —
przejmują się gorąco każdym hasłem rządowym.
Praca nie kończy się dla nich z wyjściem z fabryki. Wałcza oni na najcięższych odcinkach
frontu, jak żołnierze słuchają ślepo rozkazów, cierpią niewygody, podlegają ostrej
dyscyplinie, przerzucani są z jednego końca Rosji na drugi. Jeśli jakie wojsko ma sens, to
chyba ta armia pracy. Jeśli się już zmusza ludzi, to lepiej ich chyba zmuszać do budowania
szos czy fabryk niż do przekłuwania ludzi bagnetem albo też do zdychania na drutach
kolczastych. Młodzież pracuje nie dla zarobku. Motorem, który ich porusza, jest wiara.
Wierzą ślepo w kanony wiary marksowskiej, ale i oni są kuszeni przez szatana zwątpienia.
Często synod kremlowski każe przeklinać wczoraj czczone bóstwa i modlić się do złego
ducha. Tragedie, które wynikają na tym tle, są najzupełniej nowym motywem
psychologicznym, godnym zastanowienia.
Rząd sowiecki jest bardzo elastyczny w swoich posunięciach, w ciągłym wysiłku
myślowym szuka wyjść z trudnych sytuacji. Przy takich nawrotach zdarza się, że olbrzymie
masy młodzieży zostają wyrzucone na zakręcie. Nowa polityka ekonomiczna, czyli nowy
„Nep”, wprowadzony częściowo na skutek rosnących trudności aprowizacyjnych, zaskoczył
młodzież i wykoleił ją ideowo. Przez ostatnie lata brygady komsomolców szły na wieś
agitować przeciw wolnemu handlowi i gospodarce niekolektywnej. Co musi czuć taki
chłopiec, ślepo wierzący w głoszone przez siebie hasła, gdy nagle pewnego dnia dekretem z
Moskwy burzy się całą jego pracę i wysiłek paroletni? Chłop, któremu tłumaczył szkodliwość
prywatnego handlu, teraz z uśmiechem wyższości siada na wózek i jedzie na targ. Znalazł
odpowiedź na dialektykę marksowską komsomolca! Teraz on ma rację. Żywioły reakcyjne są
pod opieką władzy, a wierny i żarliwy marksista jest piętnowany jako szkodnik. To, co
wczoraj jeszcze było zbrodnia przeciw socjalizmowi, dzisiaj jest nie tylko tolerowane, ale
faworyzowane. Odwołuje się brygady komsomolców, którzy wracają posłuszni jeszcze, ale
już wyleczeni z entuzjazmu. Podobny stan musi budzić rozgoryczenie. Żołnierz, któremu
kazano jednego dnia łupić Niemców, a drugiego bronić tych samych Niemców przed
Turkami, dostawał tylko szablę w garść. Komsomolec dostaje argumenty, jego bronią jest
dialektyka, a broń te rząd wytraca mu nie nowym rozumowaniem, ale nie motywowanym
oschłym rozkazem. Cóż on ma zrobić z tymi słowami, które mu wrosły w umysł? Do czego
mogą służyć te wszystkie wyostrzone i nieodparcie uszeregowane argumenty, wypracowane
przez lata pracy agitacyjnej w kontakcie z żywym materiałem ludzkim? Mniej odporny
młodzieniec zasępia się, traci wiarę w nieomylność rządu i popada w kacerstwo marksowskie.
K
REML
Do Kremla niełatwo się dostać. Grupę zwiedzających liczą parę razy przed brama. Musimy
czekać na jakieś formalności i wreszcie, konwojowani przez agentów, wchodzimy za mur tej
ś
wiątyni władzy. Nie wolno brać ze sobą aparatów fotograficznych. Panuje tu nastrój
czujności i poszanowania. Jest cicho i bardzo czysto. O ile wiadomo, Rosjan tu nie
wpuszczają. Zarówno cerkwie, jak i muzeum dawnych carów dostępne są tylko dla
cudzoziemców. Za murami muzeum, gdzieś w jakichś pokojach, może za tymi żółtymi
storami, urzędują proletariusze z Centralnego Komitetu. To połączenie muzeum i najwyższej
władzy przypomina Watykan.
Zwiedzałem Kreml w towarzystwie wycieczki amerykańskiej. Amerykanie oddychali tu
pełna piersią. Nareszcie wiedzieli, po co przyjechali do Rosji. Oglądali brylanty korony
carskiej, niemal włazili do karet dworskich z czasów Piotra Wielkiego, wytrzeszczali oczy na
szyte perłami stroje dostojników synodu. Największe powodzenie miała gablotka, w której
wystawiono siodełko tureckiej roboty, ofiarowane przez sułtana Katarzynie Wielkiej. Mnie
osobiście zastanowiło, jak malutka była ta poduszeczka atłasowa w złotej kulbace, na której
siadywała największa pupa świata.
Przyznam jednak, że Kreml mnie nudził. Nigdy nie miałem zapału do zwiedzania muzeów
i gdy przeczytałem, że w Hiszpanii w czasie rewolucji spalono parę obiektów do oglądania,
miałem lekkie uczucie ulgi. Najciekawszym eksponatem Kremla była dla mnie „ścienna
gazeta” personelu, wywieszona na dole w westybulu. Tego rodzaju gazety spotkać można w
każdym urzędzie, w klubie robotniczym, fabryce, szkole czy koszarach. Podczas gdy
Amerykanie oglądali berła i kołyski dawnych carów, przepisałem sobie z tej gazety,
wydawanej przez stróżów, woźnych i kustoszów, parę wzmianek dających posmak nowego
ż
ycia rosyjskiego.
Najpikantniejszą rubryką gazety ściennej były „Sny”. Anonimowy autor w satyrycznym
ujęciu poddawał krytyce prawomyślność swych towarzyszy. Wśród paru niewinnych
złośliwości w rodzaju: „Towarzyszowi G… śniło się, że w czasie gdy pali papierosy w
ubikacji, miotły same zamiatają”, była wzmianka podkreślona czerwonym atramentem:
„Towarzysz Ak… jest widocznie lunatykiem, gdyż w nocy łazi po Krasnej Płoszczadi i
rozmawia po francusku ze swoją mamusią”. Po paru tygodniach pobytu w Rosji, gdy
znalazłem w notesie tę przepisaną złośliwostkę, odczułem jej dość drapieżny posmak. Być
może był to niewinny żarcik, ale równie dobrze można sobie wyobrazić, że taki żart może
mieć w konsekwencji wydalenie pracownika, który ukrył swoje burżuazyjne pochodzenie. W
kraju, gdzie żyje się słowem, odpowiedzialność za słowo jest ogromna. Znane mi są wypadki
popadania w niełaskę, wyrzucania ze związków, ba, nawet sądu za parę zdań wygłoszonych
w publicznej dyskusji. Czytałem kiedyś w piśmie polskim, wychodzącym w Rosji, list
pewnego pisarza–komunisty, który spowiadał się ze swych błędów, prostował swe mylne
poglądy, przepraszał za omyłkę i obiecywał poprawę. Przypominało to nieco heretyków
spowiadających się przed świętą Inkwizycją. Pisarz ten, któremu zarzucono zbyt
nacjonalistyczne podejście do sztuki, uczynił to, co czyni ogromna większość oskarżonych o
odchylenia opozycyjne, tzn. raskajalsia. To cerkiewne słowo, bardzo popularne w Rosji,
oznacza lojalne przyznanie się do błędu. Wyznanie własnej winy mogłoby wzbudzać nawet
szacunek, gdyby nie to, że za niewycofanie się z błędu grozi w Rosji ciężka odpowiedzialność
ż
yciowa. Jedynym prawodawca i panem życia czy śmierci jest państwo, a państwo w Rosji
ciągle jeszcze znajduje się w stanie walki. W tych warunkach, gdzie za niebaczne słowo
można stracić pajok, ludzie trzy razy się namyślają, nim coś publicznie powiedzą. Częściej
jeszcze idą po drodze najłatwiejszej i najniebezpieczniejszej, tzn. w ogóle nie myślą, ale
wygłaszają obowiązujące formuły i konwencjonalne proletariackie ogólniki. I to jest
odwrotna strona tego medalu za entuzjazm, którym obdarzamy młodzież sowiecka.
M
UZEUM REWOLUCJI
Obywatel sowiecki czuje strach nie tylko przed własną władzą. Dla umocnienia
solidarności klasowej rząd posługuje się widmami przeszłości. Ślady caratu nie są wymazane.
Zbrodnie „białych” z wojny domowej, straszak wojny interwencyjnej i wszystkie inne
niebezpieczeństwa czyhające na proletariat rosyjski przemawiają bardzo wymownie z
każdego eksponatu Muzeum Rewolucji. Muzeum mieści się w pięknym starym pałacu, w
dawnym Klubie Angielskim. W kilkunastu salach zobrazowany jest wyzwoleńczy ruch
proletariatu rosyjskiego od buntów Pugaczowa aż do rewolucji październikowej. Obok sali
poświęconej dekabrystom znaleźć można sporo pamiątek polskich z roku 1831. Rewolucja
1905 r. ma całą salę, sporo jest tam materiału dotyczącego Warszawy. Poza materiałem
historycznym, ilustrującym każdy z etapów walk rewolucyjnych, pracę bolszewików na
emigracji, wszystkie zjazdy międzynarodówki, walki miedzy mienszewikami a bolszewikami,
poza materiałem anegdotycznym z życia Lenina czy Plechanowa jest w muzeum bardzo wiele
agitacji i propagandy politycznej. Wszystko, co ma na celu okazanie grozy i zohydzenie
caratu czy kleru, przemawia bardzo mocno do wyobraźni i uczuć widza. Natomiast nie bardzo
przekonywające w formie i wyrazie są kpiny z demokracji europejskiej. Francuz, Niemiec czy
Anglik to zawsze ten sam gruby bankier z cygarem w gębie, siedzący na worku złota. Polak z
afiszów wojny polsko–bolszewickiej przedstawiony jest zawsze w kontuszu, z długimi
wąsami i szabelką w ręku. Widziałem tam parę karykatur Piłsudskiego, właściwie dość
dobrodusznych i nadających się do warszawskiego „Cyrulika”. W całej drobiazgowo
przedstawionej historii rewolucji brak jest zupełny tylko jednego działacza. Po działalności
Trockiego nie zostało nawet śladu. Wśród setek portretów, biustów i fotografii nie ma ani
jednej podobizny byłego wodza armii. Uderzyło mnie to już po zwiedzeniu para sal i
postanowiłem sprawdzić, czy istotnie ta małostkowość w zwalczaniu pokonanego dawno
przeciwnika politycznego jest aż tak groteskowa.
— Gdzie tu jest sala Trockiego? — spytałem towarzyszki, oprowadzającej mnie po
muzeum — Czy nie ma tu jego portretu?
— A po co panu Trocki? Zresztą, proszę bardzo, jeśli panu zależy na zobaczeniu fotografii
Trockiego, to nic łatwiejszego.
Towarzyszka Bronstejn była jednak bardzo zmieszana moim pragnieniem popatrzenia w
oczy Trackiemu. Po kilkunastu minutach szukania zaprowadziła mnie z tryumfalną miną do
fotografii zbiorowej. Była to grupa paru działaczy bolszewickich w formacie pocztówkowym.
— Trzeci od prawej — objaśniła mnie — to Trocki.
Znowu byłem zdziwiony naiwnością mojej przewodniczki. Było w tym coś rozbrajającego.
Mogła mi przecież w jakiś inteligentniejszy sposób wytłumaczyć podobny sposób walki z
opozycją.
— Tak — powiedziałem — więc jednak jest tu fotografia Trockiego, a mnie okłamano i
mówiono, że Trockiego w Muzeum Rewolucji nie ma.
*
W jednej z sal znalazłem stary sztandar z polskim napisem Za naszą i waszą wolność.
Wracając przez ulicę Twerską do hotelu, długo miałem jeszcze przed oczami ten czerwony
transparent. Próbowałem wydobyć z siebie wzruszenie powtarzając to słowo, tak niegdyś
upajające. Nie. Słowo wolność nie ma już w sobie patosu. To tylko eksponat muzealny. Może
za bardzo przywiązywaliśmy się do tego hasła, które ma coraz mniejsze znaczenie w świecie
trudnych i ważnych przeobrażeń. A jednak coś z tego słowa jeszcze zostało, jest w nim
jeszcze coś niepokojącego.
M
UZEA
Muzea sztuki w Sowietach są przepełnione. Galeria Tretiakowska czy Galeria Sztuki
Zagranicznej (dawne Muzeum Szczukina) pełne są wycieczek szkolnych i robotniczych.
Obrazy nic stanowią przedmiotu kontemplacji. Potrzebne są raczej jak wypchane ptaki w
szkole przy wykładzie zoologii. Przysłuchiwałem się takim wykładom w wielu muzeach.
Praca oprowadzaczy ułatwiona jest zresztą napisami, które każdą salę i każdego malarza
oświetlają z punktu materializmu dziejowego.
Istnieje cała specjalna sztuka muzealna, wielu specjalistów pracuje nad tym, aby jak
najbardziej celowo i konsekwentnie wyzyskać malarstwo dla uświadomienia klasowego i
kierować uczuciami zwiedzających Ten marksizm, gwałtem wpychany do muzeów, dla nas,
ludzi podlegających innym prawom grawitacji, wydaje się czymś bardzo ciężkim,
niezdarnym, a czasem wręcz komicznym.
Galeria Tretiakowska podzielona jest na sale: feudalizmu, pańszczyzny, wpływów
rosnącego w znaczenie mieszczaństwa, rozwoju przemysłu, narodowego inteligenckiego
liberalizmu. Są tam uwzględnione nawet dość drobne odchylenia polityczno–społeczne.
Oczywiście, obrazy, sama ich wartość i faktura malarska mają niewiele wspólnego z
materialistycznymi napisami. Układ tematyczny odgrywa tu znaczną rolę. Na przykład w sali
„pańszczyzny i chłopskiej nędzy” zebrane są przeważnie portrety myśliwskie. Panowie z
dubeltówkami i psami u nóg. Oprowadzacz w sali tej mówił: „Wot riebiata, tak żyli sobie
panowie obszarnicy, gdy klasa włościańska jęczała pod knutem”.
W dawnej Galerii Szczukina znalazłem parę napisów bardzo delikatnie i wzruszająco
oświetlających malarstwo francuskie. W żaden sposób nie mogę zrozumieć niektórych
subtelnych odcieni. Na przykład „Sala gnijącego kapitalizmu: Renoir, Degas”. Albo „Sztuka
plutokracji: Moreau”. Nie wiem również, dlaczego Cezanne zaliczony jest do sztuki „epoki
wielkiego przemysłu” i w takim razie, co wielki kolorysta ma wspólnego ze swoją epoką. W
sali poświeconej Gauguinowi znalazłem parę napisów, które sobie odnotowałem. „Pytanie dla
zwiedzających: czy w sztuce Gauguina przedstawiona jest imperialistyczna polityka
kolonialna Francji?”. Niestety, malarz nie daje na to pytanie odpowiedzi, a jego obrazy
mówią tylko o tym, jak kolorowy proletariat na wyspach Pacyfiku leży w fioletowym cieniu
kobaltowych palm i je cynobrem i ochrą nakrapiane ryby.
Naciąganie marksistowskie nie zawsze przecież skutkuje. Nieraz widziałem, jak młodzież
z najwyższym zainteresowaniem przystawała przed malarstwem gnijącego feudalizmu i
pożerała oczami śliczne różowe pupki z obrazów François Boucher. Ogromnym
powodzeniem cieszą się nie tylko sceny mieszczańskie Pierowa, ale również imperialistyczne
carskie wojny, malowane przez Wereszczagina, albo też wspaniałe bohomazy
Siemiradzkiego, obrazujące poniżenie proletariatu greckiego, zmuszonego do obrzucania
wieńcami z róż przedstawicieli klas posiadających. Słynny obraz Riepina użyto do bardzo
naciągniętej wolty. Iwan Groźny, zabijający syna, ma według napisu obrazować ustrój carski,
zabijający swych najlepszych synów. Na dowód czego obok osobno powiększonej głowy
zabitego wisi portret Garszina, który zmarł w obłędzie i który jakoby ma być podobny do
syna cara. Niestety, wszystko tu jest prócz podobieństwa i nie wydaje mi się, aby Riepin w
ogóle miał coś podobnego na myśli. Przed bardzo mdłym oleodrukiem, przedstawiającym
młodą śliczną damę w powozie, z parasolką w ręku i z pieskiem na kolanach, stanął jakiś
młody robotnik i długo patrzył oczami pełnymi nie tajonego zachwytu. Takich kobiet nie
widzi się teraz w Rosji. Portrety dawnych poetycznych piękności muszą działać na młodego
widza sowieckiego jakimś nieziemskim czarem. Cała galeria mówi o barwności dawnego
ż
ycia, kusi słodyczą barw, pięknem kobiet, i młody robotnik po wyjściu z „Tretiakowki” na
brudną i biedna ulicę Moskwy więcej może pamięta oczami niż mu zdołano wytłumaczyć
agitacyjnym słowem. Może dlatego wszystkie wycieczki, które widziałem w muzeach, szły
tak ostrym tempem przez sale, jakby oprowadzacze nie chcieli im pokazać malarstwa, lecz
tylko raz jeszcze mówić na temat walki klasowej, o czym równie dobrze mogliby opowiadać
pod gołym niebem albo w klubie robotniczym.
Jeśli chodzi o taką rewię przeszłości plastycznej, to bardziej wrażliwemu widzowi nasunąć
ona może myśli dość sprzeczne z tendencją organizatorów muzeów. Widzi się tu znakomite
obrazy, powstałe w czasach ucisku i niewoli, w czasach pańszczyzny i klerykalizmu, a po tym
wszystkim na końcu wchodzi się do sali malarstwa sowieckiego, do sal sztuki wyzwolonego
proletariatu, gdzie wiszą współczesne sowieckie pokraczne bohomazy w stylu niemieckiego
ekspresjonizmu. Malarstwo w dzisiejszej Rosji mało jest warte i znacznie polityczniej byłoby
nie umieszczać tych kiczów w Galerii Tretiakowskiej i nie ozdabiać ich tak patetycznymi
napisami. Nie wyobrażam sobie, żeby tę nieudolną propagandę w muzeach robili ludzie
inteligentni i pomysłowi. Prawdopodobnie kierują tym, jak w większości instytucji
sowieckich, dawni robotnicy, tzn., co tu dużo gadać, ludzie prymitywni. Widziałem parę
galerii w Leningradzie zręczniej i dowcipniej podanych pod względem agitacyjnym. Tam
czuć było rękę fachowca, ale i tam robota była dość niechlujna. Chciałoby się dać parę rad
tym zacietrzewionym marksistom. Niestety, są oni zbyt zarozumiali. Rosja jest to niejako
„Związek Rad udzielanych przez cudzoziemców w sprawach technicznych”. Jeśli chodzi o
zdolność rozumowania, to przeciętny bolszewik uważa całą resztę ludzi na świecie za
embriony. Człowiek u nich zaczyna się od marksisty. Gdy trzeba naprawić traktor, który
zepsuje russkij czełowiek, to zagraniczny embrion jest uznawany. We wszystkich innych
kwestiach komuniści mają absolutna przewagę, bo wiedzą wszystko, wszystko rozumieją i nie
mają żadnych wątpliwości.
Muzea w obecnym stanie nie mają sensu właśnie z punktu widzenia marksizmu. Obrazy
powinny być oceniane od ich istotnej strony, tj. faktury malarskiej. Albo też powinny
stanowić część muzeum ogólnego. Można by sobie wyobrazić muzeum w duchu
bolszewickim, łączące eksponaty z dziedziny przemysłu, narzędzi, architektury i sztuki. W
takim zbiorowym muzeum historii cywilizacji i pracy ludzkiej można by przy obrazach
Velezqueza pokazać prawdziwe koronki hiszpańskie i objaśnić, wiele dziewcząt pracowało i
psuło oczy dla jednej dekoracyjnej kryzy koronkowej. Nie odbierając piękna sztuce, można
by dać prawdziwe tło epoki. W sali Gauguina, zamiast głupich pytań, pokazać cykl fotografii
ilustrujących degenerację rasy krajowców pod wpływem alkoholu i wyzysku prywatnych
eksploratorów. Więcej rozmachu i więcej śmiałości — albo też odseparować malarstwo od
marksizmu, co byłoby może najprostsze i najrozsądniejsze.
Ż
adna ekwilibrystyka dialektyczna nic nie poradzi, że malarstwo w czasach tyranii władzy
ś
wieckiej i kościelnej w epoce odrodzenia stało wyżej niż w kraju rządzonym przez zwycięski
i wolny proletariat. Nie jest to żadnym oskarżeniem nowego ustroju, i zachłanność
propagandystów i teoretyków rosyjskich ma w sobie coś z infantylizmu czy wschodniej
megalomanii.
Malarstwo stalugowe w Rosji sowieckiej zdaje się zanikać. W Moskwie widziałem
wystawę obrazów i była to bodaj jedyna wystawa na trzymilionowe miasto. Grupa malarzy
przywiozła z Arktyki kilkadziesiąt płócien o poziomie naszej .Zachęty”. Widocznie jest tam
już za zimno, żeby malować, ale po co się w takim razie upierać? Malarze pracują tylko na
zamówienia rządowe i przeważna cześć artystów ma zajęcie jedynie przy robocie afiszów,
transparentów, wykresów i fotomontaży propagandowych. Takie fotomontaże są dla mnie nic
bardzo przekonywające; są to raczej fotoszantaże, przedstawiające uśmiechniętych
robotników i robotnice na traktorach. Wśród parusel fotografii propagandowego albumu
S.S.R.R. na strojce widzi się same wesołe twarze. Po obejrzeniu stu uśmiechniętych twarzy
czytelnik zasępia się. Znacznie lepiej przedstawiają się plansze propagandowe w muzeach
antyreligijnych czy wręcz znakomite pod względem plastycznym eksponaty w Domu Chłopa.
T
EATR
Jest jednak dziedzina, w której nawet malarstwo sowieckie stoi na niezwykle wysokim
poziomie. Myślę tu o teatrze. Takiego teatru nie ma żaden naród. Wydawać by się mogło, że
scena pociągnęła do siebie wszystko, co jest w Rosji najbardziej utalentowane i pomysłowe.
Dzień cały spędzałem na mieście, oglądając instytucje i rozmawiając z ludźmi, a wieczorem
prawie co dzień byłem w teatrze.
Bilet w pierwszych rzędach kosztuje od dziesięciu do czternastu rubli. Najtańsze miejsca
na galerii kosztują dwa ruble. Przeciętny czytelnik bardzo się dziwi, że w Rosji są bilety
kolejowe pierwszej i drugiej klasy, że kto ma pieniądze, ten siedzi w pierwszych rzędach na
operze, lepiej jest ubrany i odżywiony. Z komunizmem jest trochę jak z teorią względności.
Laicy wyobrażają sobie, że podług teorii względności wszystko jest względne i że w Rosji
sowieckiej panuje komunizm. Tzw. urawniłowka jest starym i przebrzmiałym hasłem
narodowego komunizmu. Rozpiętość plac w Sowietach jest większa niż w Europie. Robotnik
niewykwalifikowany zarabia do stu rubli, inżynier do trzech tysięcy. Trzeba ciągle pamiętać,
ż
e Sowiety dopiero starają się wprowadzić socjalizm. Praca jest wynagradzana według
ważności jej dla państwa. Związki robotnicze i inne organizacje korzystają w teatrach z ulg.
Dzieje się tak zresztą i u nas. Bilety ulgowe kosztują pół ceny nominalnej, więc zniżka jest
nawet mniejsza, bo u nas związki robotnicze dostają często teatr za 30% kompletu.
Teatr grał zawsze wielką rolę w życiu Moskwy. Dziś jest on bodaj jedyną prawdziwą
atrakcją w mieście o małej liczbie kinematografów, w mieście pozbawionym kawiarni i
zakładów rozrywkowych. Teatr dostarcza nie tylko strawy duchowej, ale i pożywienia dla
ciała. Bufety teatralne, z których można korzystać jedynie po wykupieniu biletu, są w stałym
oblężeniu. Przyszedłem kiedyś do Teatru im. Wachtangowa o pół godziny za wcześnie i
zastałem już tłok przy bufecie. W Rosji mało jest okazji do kupienia czegoś w wolnym
handlu. Pieniądz wart jest niewiele, a w bufecie teatralnym można dostać kawał chleba z
kawiorem za rubla. Tu handel nie szuka klienta, nie kusi go reklamą na każdym rogu ulicy,
lecz przeciwnie, odbiorca szuka tych szparek, przez które przecieka upragniony towar. Nie
wiem, czemu przypisać, że bufety teatralne lepiej są zaopatrzone niż niejedna kooperatywa,
ale mam wrażenie, że stan ten wpływa w znacznym stopniu na frekwencję publiczności.
Może to stary system Armii Zbawienia? Dać trochę zupy i słowo Boże? Teatr jest bowiem
instytucją wychowawczą, i na stronę propagandową zwraca się tu baczną uwagę. Sztuki
autorów współczesnych odznaczają się prymitywizmem i nudzą ciągłym apoteozowaniu
régime’u sowieckiego. Są to przeważnie patriotyczne szmiry w rodzaju Obrony Częstochowy,
tylko że rolę Szwedów grają wrogowie proletariatu, a ksiądz Kordecki ma skórzaną bluzę i
wygłasza kazania marksistowskie. Od czasu do czasu znajdzie się sztuka uczciwiej i bardziej
zajmująco oświetlająca zagadnienia nowego życia sowieckiego. Nawet najsłabsze sztuki
grane są jednak tak znakomicie, że nieraz siedziałem na lichym dramidle oczarowany i
dopiero po przyjściu wieczorem do hotelu, jak po przebudzeniu się ze snu hipnotycznego,
uświadamiałem sobie, że mi pokazano zupełne głupstwo. Cudak, Chleb, Strach, Przez krew,
najczęściej grane dzisiaj sztuki rosyjskie, należą do tej kategorii.
Najbardziej może zajmujący jest Strach, aczkolwiek autor wygrywa za łatwo sprawę,
rozdzielając słuszność w sposób zbyt stronniczy. Wszystkie postacie dodatnie są pochodzenia
proletariackiego, a jedyny nawrócony inteligent, pierwszy maż Wali, jest z urodzenia synem
chłopskim. Walia, to burżujka i wobec tego jako rzeźbiarka jest wyzuta z talentu. Myślę, że
sztuka byłaby bardziej zajmująca, gdyby Walia miała talent. Konflikt profesora Borodina jest
zakończony sielanką w GPU. Dawni autorzy rosyjscy nie odważyliby się przedstawić ochrany
carskiej z taką słodyczą i takim uznaniem. Autor jest zdania, że nauka powinna dzisiaj być na
usługach polityki i o ile się nie mylę, utożsamia naukę z twórczością. Gdyby bohaterem
Strachu był ostrożny i sceptyczny Koch, lękam się, że skończyłby pod ścianą. Twórczość
może nie znosić kontroli sił partyjnych i wglądu niecierpliwych i podejrzliwych proletariuszy.
Ostrożność uczonego może być poczytana za sabotaż, a sceptycyzm za destrukcję.
Ze sztuki tej wynosi się wrażenie, że atmosfera pracy naukowej jest w Rosji nieznośna, co
nie wydaje mi się prawdą. Utwór ten, mówiący o nieufności, jaką ma proletariat do ludzi
pochodzenia burżuazyjnego, już się zestarzał. Nieufność tę wpajano długo i tkwi ona w
szerokich masach, ale jedna z ostatnich mów Stalina zaznaczyła zmianę kursu. Potrzeba
speców jest tak ogromna, że fachowców rosyjskich bez względu na ich pochodzenie zaprasza
się i nawet kokietuje. Prześladowaniom może podlegać liszeniec czy jakiś były burżuj,
niepotrzebny lub łatwy do zastąpienia, ale nie fachowiec, inżynier lub uczony. Na argumenty
takich sztuk Sowiety same dają odpowiedź, zmieniając po paru miesiącach kurs polityki.
Sztuki w Rosji starzeją się i więdną szybko. Bardzo jest charakterystyczne, że stale w
repertuarze utrzymują się dramaty Ostrowskiego czy Czechowa, że grany jest Tołstoj i
Dostojewski, a żadna ze sztuk bolszewickich nie wraca na afisz.
Wspaniałe przedstawienie, może jedno z najlepszych, jakie widziałem w życiu, to było
właśnie Zmartwychwstanie Tołstoja, znakomicie przerobione na scenę (wchodząc do teatru w
Rosji, Sceptyka zawsze oddawałem razem z kapeluszem do kontramarkarni). Opisowość w
Znmrhwchwstaniu zastąpiona jest przez konferansjera. Po skończonym akcie przed kurtyna
staje Kaczałow i opowiada, co się przez ten czas stało z Katiuszą Masłową. Co więcej,
wchodzi często na scenę. Zjawia się zwyczajnie, ubrany w dzisiejszy strój, staje na boku
sceny i opowiada o myślach osób działających. Dialog się przerywa. Kaczałow wydobywa
myśli bohaterów, oskarża ich i broni, wskazuje na względność, jaka panuje między czynami i
słowami ludzi a ich myślami. Czyni to wrażenie wręcz przejmujące. Fragmenty opisowe,
wygłaszane przed kurtyną najpiękniejszym chyba językiem na świecie, przejmują nas
dreszczem jak muzyka. Mowa rosyjska w ustach aktorek brzmi — po cóż tu szukać określeń
brzmi pięknie. Nie wiem, czy nie popadam w przesadę, ale wydaje mi się, że w każdym
teatrze rosyjskim co druga aktorka gra jak Duse albo Bergner, że aktor występujący w roli
epizodycznej mógłby zagrać Hamleta jak Moissi, gdyby mu tylko pozwolono. Gdy się pozna
teatr rosyjski, rozumie się tę pasję, jaką miała zawsze publiczność moskiewska, stojąca
całymi nocami przed kasami teatru.
Na sztukach dawnego repertuaru widzi się nieco inną publiczność. W pierwszych rzędach
ci sami turyści, gepiści czy uprzywilejowani robociarze, ale gdzieś w ostatnich rzędach na
galerii i paradyzie, widzi się typowe twarze niedobitków inteligencji rosyjskiej. Panów w
binoklach na sznurku, z siwymi bródkami, w podniszczonych marynarkach z alpagi albo
czesuczy. W foyer przechadzają się paniusie i panienki w starych, niemodnych
sukienczynach. O, rzewne sukienki dawnej inteligencji rosyjskiej, przemyślnym staraniem
zachowane przy życiu bluzeczki, w których chodziły matki mizernych i wychudłych
panienek! Wieleż starań trzeba było, aby ten czarny szal mógł jeszcze otulić wąskie ramiona!
Ale nie popadajmy w zbytni liryzm. Jest w tym przecież coś odpychającego. To drapieżne
poczucie własności, to przywiązanie do łachów, które odebrać można tylko razem z życiem,
ta miłość do broszki, kanapy czy serwety, większa i gorętsza niż miłość do ludzi, przeraża
raczej niż zasmuca.
Reakcje publiczności są na ogół dość inteligentne. Policzek, który otrzymuje książę
Wołkowski w pięknej przeróbce Oskorblionnych i poniżonnych, odzywa się echem oklasków
na sali. Ale są to oklaski państwowotwórcze i dozwoleno cenzuroju. Oklasków
buntowniczych, przebiegających dreszczem przez teatr, w Rosji się nie słyszy. Odbiera to
wiele czaru sztuce scenicznej. Teatr sowiecki nie wytworzył swego bohatera. Szlachetny
młodzieniec z Dickensa to zgniły burżuj. Klasy posiadające propagowały dawniej
poszanowanie dla władzy, religii czy pieniądza, ale literatura była od tego przymusu wolna.
Literatura była w opozycji i z tego buntu czerpała soki żywotne. Element walki, tak
konieczny dla pisarstwa, zastępuje tu powszechne zarówno w powieści, jak i w sztuce
dramatycznej zwalczanie i wyszydzanie dawnej inteligencji i burżuazji. Prawie w każdej
powieści sowieckiej spotyka się typ zgniłego inteligenta, przedstawiony z ogromną
wnikliwością i znajomością psychologiczną, wynikającą może po prostu z tego, że większość
pisarzy należy właśnie do dawnej inteligencji Natomiast postacie pozytywne — pełni zapału i
wierności komsomolcy — błądzą po kartach książek jak anemiczne cienie.
„H
AMLET
”
Problemat zgniłego inteligenta spodziewałem się ujrzeć również w Hamlecie. Idąc do
teatru im. Wachtangowa domyślałem się już, że pokażą nam niezdolność do czynu,
wynikająca z nadmiaru myśli paraliżujących energię. Wyobraziłem sobie takiego
bolszewickiego księcia z Elsinoru i zawiodłem się. Teatr poszedł dalej. Historia Hamleta jest
zwykłą walką o władzę. Hamleta gra komik, tęgi i barczysty byczek, Ofelia nie jest obłąkana,
ale się po prostu urżnęła. Wielkiego monologu Hamleta nie ma. Jest on rozbity na dialog
między Hamletem a Horacym. Duch ojca nie istnieje, to Hamlet za pomocą starego garnka
udaje głos ducha, aby pozyskać sobie straż zamkową. Jeśli na Oskorblionnych i poniżonnych
byłem w nastroju hamletycznym, to na Hamlecie byłem oskorblionnyj i poniżonnyj.
Przedstawienie irytowało mnie, a mimo wszystko byłem zachwycony. Forma teatralna
zwyciężała, każde podniesienie kurtyny okazywało tyle pomysłowości i kipiącego talentu, że
w końcu, a raczej już w połowie sztuki, stało mi się obojętne, że nie jestem na Hamlecie, ale
na sztuce trochę tylko podobnej. Konsul angielski, z którym jadłem śniadanie w Leningradzie,
nazwał to przedstawienie ohydą, a o reżyserze powiedział: He is wild. Co więcej, gdy miałem
okazję rozmawiać z Arkadjewem, szefem departamentu sztuki w Komisariacie Oświecenia,
spotkałem się ze strony tego wysoce inteligentnego i bystrego urzędnika z ostrą krytyką
nowej inscenizacji Hamleta. Starałem się przekonać Arkadjewa o wartościach teatralnych
tego znakomitego spektaklu, ale był nieubłagany. Na szczęście dla teatru przedstawienie
Hamleta nie było omyłką polityczną i niczym nie kolidowało z obowiązującą „generalną
linią”. Był to spór natury czysto estetycznej. Spory tego rodzaju są tak rzadkie w dzisiejszej
Rosji, że tym sobie można wytłumaczyć niezwykłe zainteresowanie się sztuką i to że tak
wybitny działacz jak Arkadjew, który jest czymś w rodzaju naszego księdza Żongołłowicza,
dyskutował ze mną u siebie w biurze przez dobre pół godziny na temat celowości
wprowadzenia żywych koni na scenę.
Niektóre sceny Hamleta zostaną mi na zawsze w pamięci. Zwłaszcza czerwony, nie
kończący się tren króla, powiewający i trzepoczący w powietrzu, wypełniający całą scenę,
gdy król ucieka w popłochu z przedstawienia, na którym zobrazowano jego zbrodnię. Uczta w
Elsinorze, kuplety pijanej i płaczącej Ofelii, scena, w której król pozuje malarzowi, i parę
innych jeszcze obrazów, których Szekspir nie przewidział, usprawiedliwiły wiele
niepotrzebnych brutalności.
W Moskwie miałem czasem chęć stanąć jak w latach młodzieńczych pod teatrem i czekać,
aż wyjdą aktorzy. Miałem ochotę popatrzyć z bliska na wolną od szminki bladą twarz
Elanskiej, chwycić w świetle lamp ulicznych błysk jej poważnych oczu, iść za nią przez
Moskwę aż pod bramę jej domu, aby zachować wspomnienie ojej piękności, aby je
umiejscowić w realnym i zwykłym świecie, w jakimś smutnym i obojętnym domu, gdzie
mieszka i żyje naprawdę.
S
ĄD NAD
O
BORINEM
Wszystkie wieczory spędziłem w teatrze, na koncertach albo na recytacjach literackich,
których odbywa się tu sporo. Byłem na wieczorze poezji Pasternaka, najlepszego dziś poety
Rosji. Poezja Pasternaka nie jest dostępna i łatwo zrozumiała dla szerszej publiczności.
Popularność poety jest przez to większa w środowisku literackim niż u władz. Wieczór jego
odbył się w Domu Uczonych i zgromadził około dwustu osób. Dom Uczonych jest bardzo
pięknie i wygodnie urządzony. Na szerokich tapczanach i kanapach siedzą i leżą ludzie z
książkami, w pokoju do gry młode panienki pochylają jasne głowy nad szachownicami,
broniąc się przed podstępnymi atakami starych szachistów, siwych panów, popijających
wieczystą herbatę.
Pasternak ma piękny zwyczaj śpiewania swych wierszy. Jest to młody mężczyzna o
ś
licznym uśmiechu i bardzo zaniedbanej fryzurze. Nie chciał już więcej czytać, ale zmuszano
go oklaskami. Tłumaczył się, że jest zmęczony, bo dziś się właśnie przeprowadzał.
Powiedział, że ma teraz własny bardzo ładny pokój. Gdyby podał adres, sądzę, że połowa
słuchaczek jego wieczoru stanęłaby jeszcze tej nocy w ogonku przed bramą poety.
Dom Uczonych zaprosił Pasternaka na wieczór poezji, a Dom Pisarzy w parę dni później
urządził u siebie koncert Oborina. Po koncercie miałem zamiar iść spać normalnie do hotelu,
ale okazało się, że najciekawsza część wieczoru dopiero się zaczyna. Oborin grał pięknie
Chopina, i na temat jego wykonania odbyła się dyskusja publiczna, tzw. osużdienje Oborina.
Pierwszy mówił gruby Żyd, znany krytyk muzyczny. Było to fachowe i dość nudne
rozważanie techniki fortepianowej młodego i wielce utalentowanego pianisty, który przez
cały czas dyskusji siedział na scenie, śledząc z pewnym niepokojem niebieskimi, lirycznymi
oczami twarze publiczności. Nie bez lekkiego przestrachu patrzył na młodego
krasnoarmiejca, który wyszedł na estradę, aby zaprotestować przeciw nadmiarowi liryzmu w
muzyce. „Chopin nas rozrzewnia, a my nie chcemy, aby proletariat rozrzewniano” —
powiedział na zakończenie i dostał huczne brawa.
W Domu Pisarza, gdzie grał Oborin, była w tym czasie wystawa trzech popularnych
karykaturzystów, którzy wspólnie opracowują swe rysunki. Są to przeważnie satyry niełatwe
do zrozumienia dla cudzoziemca, ilustrujące dość intymne spory między organizacjami
artystycznymi, jak na przykład walkę RAPP’a ze Związkiem Pisarzy. Nie wiem, co oznacza
skrót RAPP, ale słowo rab dość dobrze zdaje się oznaczać stosunek tej organizacji do rządu.
Wyrwałem się z tą uwagą przed młodym człowiekiem, który mnie po wystawie oprowadzał,
ż
art ten nie spotkał się jednak z aprobatą. Skrótów jest w Rosji tyle, że przydałby się
specjalny słownik. Jest jakaś instytucja, która się nazywa „Sowmordal” i oznacza to coś
morskawo i dalniawo, a brzmi dosyć blisko i lądowo.
L
OTERIA
Zarówno na koncertach, jak i w teatrze spotkać się można z pomysłową loterią. Aktorzy w
kostiumach schodzą do publiczności i sprzedają bilety loteryjne. Kupiłem taki bilet od jednej
z niewolnic królewny Turandot. Sceptyk, który nie chodzi ze mną do teatru, nie chciał słuchać
moich opowiadań o sztuce, bo powiada, że to zawsze było w Rosji, ale rzucił się na bilet i
oświadczył, że ma on dla niego specjalny smaczek. Zmusił mnie nawet, żebym sobie
przepisał tekst biletu. Los kosztował rubla, a wygrane były następujące:
Pierwsza wygrana i wielkie premium: „Sześciotygodniowy wyjazd za granicę”.
Dalej: „Motocykl z koszykiem.
Maszyna do szycia.
Dwa marynarkowe garnitury męskie do zamiany na suknie kobiece.
Rower”.
Było tam jeszcze dużo różnych fantów. Bilet, obiecujący jako wielki los wyjazd za
granicę, jest istotnie ogromnie wymownym obrazem tęsknot i nastrojów rosyjskich. Nigdy nie
mogłem się dowiedzieć, czemu tak trudno jest się wydostać z Rosji, czemu paszport
zagraniczny jest niedostępnym marzeniem. W każdym razie efekt takiego losu loteryjnego
musi być propagandowo fatalny. Prawdę powiedziawszy i w Polsce mamy w ostatnich
czasach podobne stosunki, bo cena czterystu złotych większości śmiertelnikom uniemożliwia
wyjazd, ale Polska nie wydaje milionów dolarów na propagandę zagraniczną i nie chce
przekonać całego świata, że tylko rządy piłsudczyków mogą zbawić ludzkość. Polska nie
reklamuje się jako jedyny kraj sprawiedliwości i nie namawia wszystkich państw świata, aby
siłą i krwawym przewrotem wprowadziły rządy Prystora na całej kuli ziemskiej. Cóż ma
pomyśleć robotnik zagraniczny, któremu mówi się, że w Rosji jest tak świetnie i który
dowiaduje się, że z Rosji nie można wyjechać, że Rosjan nie wypuszcza się za granicę?
Trudno jest wyjechać do Europy, ale podróżować po Rosji jest czasem bardzo łatwo. W
czasie mego pobytu w Moskwie oddziały GPU okrążyły pewnego dnia jeden z dworców
kolejowych i wszystkich śpiących tam bezdomnych zwagonowano i wysłano w tiepłuszkach
na Ural. Prawdopodobnie dostaną tam pracę i będzie się im może lepiej spało niż na
kamiennej podłodze dworca. Może państwo ma rację, tak postępując, ale również ma rację
człowiek porwany nocą i wywożony na drugi koniec Rosji. Ma rację taki człowiek, gdy
przeklina państwo i władzę. Ta racja jednostki coraz mniej ma na świecie posłuchu i
znaczenia. Ale nie jest to błaha racja.
Głosy pojedynczych ludzi, przeklinających swoje rządy, rosną w sile. Słuchajmy tych
głosów, kto wie, czy nie są one ważniejsze od najpiękniejszych haseł, kto wie, czy nie mają
one ostatecznej słuszności, gdy wołają o prawo życia, o szansę dla wszystkich bez względu na
to, do jakiej kto należy klasy, narodu czy pokolenia.
B
IAŁE NOCE
Został tu zapach starych czasów.
Tu w krześle, wsparty o poduszki,
Bezsenną spędzał noc Niekrasow,
Tam pod oknami chodził Puszkin.
Miedziany Jeździec zamarł w skoku.
Cicho jest bardzo. Szumi Newa,
I w letnim parku, o letnim zmroku,
Owiewa wiatr kwitnące drzewa.
Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,
Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,
Gdzie przy kominku staroświeckim
Czytał Borysa Godunowa.
Ta sama rzeka, noc ta sama,
Ż
ale, nadzieje i pragnienia.
Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,
Dzwoni samotny krok Adama.
Noc spływa jasna, dzień w pomroce.
Co dniem, a co jest nocą złudną
Odróżnić nawet, poznać trudno,
Gdy przyjdą pierwsze białe noce.
Miasto nie kryje się w ciemności,
W mgle białej drzemie, w mlecznej dali,
Jak ktoś, kto nocą świecę pali,
Bojąc się duchów i przeszłości.
P
ETERSBURG
Turysta, który w piękny dzień wiosenny jedzie przez miasto, uderzony jest dziś jeszcze
jego pięknością. Mimo zniszczenia, mimo nie odnawianych domów i wytłuczonych szyb,
mimo szarego, ubogiego tłumu został w Leningradzie rozmach epoki Piotra Wielkiego i jego
paru piatiletek. Jadąc Newskim Prospektem, który się dziś nazywa Prospiekt 25 Oktiabria,
szeroką europejską ulica, mijamy stare empirowe pałace oklejone czerwonymi sowieckimi
transparentami. Skręcamy w Nadbiereżną. Po drugiej stronie niskiego brzegu Newy, jak na
starych sztychach, rysują się delikatne sylwetki pałacu Akademii Nauk, Akademii Sztuk
Pięknych i Muzeum Nauk Przyrodniczych. Mieszkam przy starej uliczce, w dawnym
osobniaku jakiegoś radcy carskiego. Mieści się tu od strony ulicy Krasnoj lokal delegacji
polskiej do rewindykacji zabytków i dzieł sztuki. Jestem gościem kierownika tej delegacji
prof. Bańkowskiego. Wysokie ogromne pokoje, widok na rzekę, staroświeckie umeblowanie
domu, atmosfera przeszłości i zainteresowań historycznych, którą wprowadza w rozmowach
mój miły gospodarz, wszystko to działa kojąco i tchnie spokojem, tak mi potrzebnym po paru
tygodniach pobytu w Moskwie. Gdy wyglądam na małe podwóreczko, pachnące kotami czy
myszami, gdy wychodzę na brukowaną uliczkę, poddaję się temu uczuciu dawności i
przypomina mi się dzieciństwo, spędzone u dziadka przy ulicy Królewskiej. Siadam nad
rzeką na małym bulwarze i uśmiecham się na wspomnienie nocy, którą spędziłem w slipingu
pociągu „Krasnaja Strieła”. Wspomnienie tej nocy nie licuje z nastrojem staroświecczyzny,
jakim owiał mnie ranek w Leningradzie. Była to noc w rodzaju nocy Moranda.
W Rosji sowieckiej istnieje zwyczaj, że w przedziale slipingu umieszcza się podróżnych
bez względu na płeć. Spałem tej nocy w jednym przedziale z kobietą i to z cudzoziemką,
która była przejęta tą sytuacją nie pozbawioną dramatyczności. Ponieważ jestem człowiekiem
dyskretnym i dżentelmenem, więc nie podam ani nazwiska, ani narodowości tej „niegdyś
młodej osoby”, jakby ją określił Dickens. Czcigodna staruszka była bardzo zażenowana, ale i
bardzo zalotna. Miałem zamiar zwierzyć się jej, że jestem pederastą i kocham się w
konduktorze pociągu, ale wybrałem rzecz prostszą i łatwiejsza: położyłem się od razu spać i
spałem snem kamiennym do samego Leningradu.
Znałem nieco dawny Petersburg i teraz, błądząc po mieście, przypominam sobie niektóre
ulice i nie bez wzruszenia wchodzę do Ermitażu. Niewiele się tu zmieniło, tylko zamiast
woźnych w mundurach dyżurują w salach kobieciny w czerwonych chustkach. W górnych
pokojach muzeum udziela mi informacji jakiś staruszek, mówiący po francusku i angielsku,
wysuszony i wymizerowany. Zwiedzam Ermitaż, muzeum sztuki rosyjskiej, muzeum
przyrodnicze, przez pierwsze dni zachowuję się jak w normalnym mieście, a przecież na
każdym kroku spoza zabytków przeszłości wygląda jakiś niepokojący szczegół, jakiś sygnał
czasu, który zmienił istotę tego miasta, nie burząc jego zewnętrzności.
R
OZMOWA Z BRATEM
W Petersburgu byłem w pierwszym roku wojny. Wracałem z Francji przez Anglię i
Norwegię. W drodze do Warszawy zatrzymałem się parę dni, aby odwiedzić stryja i braci
stryjecznych. Stryj mój spędził młodość w Rosji, ożenił się z Rosjanką, siostrą prof.
Wengierowa, i synowie jego są najzupełniej zniszczeni. Jeden z nich, Michał, jest pisarzem
sowieckim i mieszka teraz w Leningradzie. Jest to pisarz utalentowany i wpływowy. Zajmuje
nie byle jakie stanowisko w Sowietach. Jest prezesem związku pisarzy. Widziałem go dwa
razy w życiu i prawie się nie znamy. Trzy lata temu był parę godzin w Warszawie w
przejeździe do Paryża. Oczekiwałem go na dworcu i z trudem udało mi się go namówić, aby
wyszedł z pociągu i choć okiem rzucił na miasto. Był bardzo zalękniony. Wyobrażał sobie
pewnie, że w Polsce panuje biały terror, że po wyjściu z pociągu może być narażony na
przykrości i niebezpieczeństwa. W Paryżu, jak mi mówiła siostra stryjeczna, która tam
mieszka od rewolucji i jest emigrantką, Michał nie widział się ani z nią, ani nawet z matką.
Nie chciał zobaczyć własnej siostry, pewnie dlatego że pisuje do pisma Milukowa. Nie byłem
pewien, czy Michał zechce się spotkać ze mną na terenie sowieckim. W pierwszych dniach
pobytu odnalazłem go przypadkowo w Moskwie, gdzie bawił w sprawach związku pisarzy.
Michał obiecał mi telefonicznie, że przyjedzie do mnie zaraz do hotelu. Przyszedł po
godzinie.
Podajemy sobie ręce i nawet całujemy się. Michał ma miłą powierzchowność, jest
szczupły i wysoki. Prowadzę go do siebie do pokoju. Rozmowa od pierwszych słów zaczyna
być istotna i ważna. Mówimy o Rosji, o komunizmie i o zadaniach pisarza. Michał jest
marksistą i agituje mnie. Przystępuje do mnie jak do obiektu, jak do zagadnienia, które ma
rozwiązać. Mówi dużo o tym, jak źle i ciężko ludziom jest w Europie i jak wiele nadziei i
wiary mają tu w Rosji. Mówi o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym, że pisarz, który służy
idei żywej i jest jej pożyteczny, osiąga pełnię życia. Patrzę w jego duże piwne oczy, patrzę na
jego nerwową twarz i myślę sobie, że przecież to nie są oczy człowieka szczęśliwego.
Mówimy o ciężkich ofiarach, jakie ponosi naród rosyjski dla sprawy komunizmu, o
poświęceniu obecnego pokolenia dla dobrobytu przyszłych pokoleń.
— Czy nie jest to właściwie rodzajem imperializmu? Jeśli się poświęca jedno pokolenie
dla szczęścia przyszłego pokolenia, równie dobrze można to samo zrobić nie w czasie, a w
przestrzeni i wyrżnąć Serbów dla szczęścia Bułgarów?
Nie podoba mu się ten argument. Nazywa to mdłym humanitaryzmem.
— Ludzie i tak cierpią. Są ludzie, którzy nie mogą czekać. Im prędzej przyjdzie przewrót,
tym lepiej dla ludzkości.
Wyrażam obawę, że to są tylko przewidywania, a życie setek tysięcy czy milionów ludzi
nie jest błahą stawką!
— Takie pudełko zapałek jest pożyteczną rzeczą — powiadam — ale jeśli mi kto powie,
ż
e kosztuje ono tysiąc dolarów, nazwę to idiotyzmem. Gdy zwiedzam wasz dom robotniczy,
zadaję sobie pytanie: wiele to kosztowało? Cena wydaje mi się niewspółmiernie wysoka w
stosunku do osiągniętej zdobyczy. Po piętnastu latach od rewolucji stoją u was ogonki po
chleb, sól i naftę. Doprowadzony do rozpaczy proletariat, poruszany uczuciem zemsty, nie
wydaje mi się dość precyzyjnym i odpowiednim narzędziem do wprowadzania nowych form
ż
ycia. Sprzymierzeńcem waszym jest kryzys, bezrobocie, głód, niesprawiedliwość, anarchia i
wojna. Polityka wasza zmierza do pogłębiania tych klęsk. Każda zamknięta fabryka, każdy
robotnik, który nie ma chleba w Europie, cieszy was i raduje.
— To jest zwyczajny oportunizm. Teraz jest czas walki. Twoje argumenty są pożyteczne
dla klasy posiadającej, a szkodliwe dla proletariatu. W tej walce nie ma stanowisk pośrednich
— odpowiada Michał, i atmosfera robi się kłopotliwa. Milczymy przez chwilę. Michał patrzy
na zegarek i zbiera się do odejścia. W pokoju robi się ciemno. Słychać wycie wiatru. Stajemy
przed oknem. Nad rzeką Moskwa i nad wieżycami Kremla wisi czarna chmura. Za chwilę
spadnie ulewa. Już deszcz siecze wzburzona od wiatru rzekę.
— Nie masz palta, nie możesz teraz wyjść — mówię, i nagle atmosfera się odpręża. Łączy
nas coś rodzinnego i bliskiego. Oczy Michała są przecież podobne do oczu mego najstarszego
brata Adama. Michał siada na kanapie. Każę przynieść herbaty i długo, cały wieczór
rozmawiamy o literaturze i naszych wspomnieniach z dzieciństwa. Mówimy o Conradzie i
Prouście. O tym, że literatura pasjonuje nas wtedy, gdy stara się być próbą objęcia
psychologii człowieka, że kto wie, czy nie budujemy drogi dla przyszłej psychologii, bez
której wszystkie sprawy społeczne są jeszcze szukaniem po omacku. Wreszcie żegnamy się i
umawiamy na spotkanie w Leningradzie.
Wspominam sobie teraz naszą moskiewską rozmowę, idąc do Michała na ulicę Marata.
P
ATRZENIE W OCZY
Brat mój stryjeczny ma w Leningradzie dwa pokoje. To znaczy ma jeden, w którym
mieszka razem z młodą żoną, dentystka, i drugi mały pokoik, w którym pracuje. Jest to
luksusowe mieszkanie, ale nie trzeba zapominać, że Michał, jak już powiedziałem, jest
prezesem związku pisarzy. Nasze drugie spotkanie ma, niestety, charakter zupełnie
zdawkowy. Michał za parę dni wyjeżdża i jest zajęty. Nie bardzo wie, co ze mną zrobić.
Dostaję od niego parę książek i żegnamy się. Sam fakt, że Michał przyjmuje mnie w domu i
widuje się ze mną, dowodzi ważności stanowiska, jakie zajmuje w Rosji. Przeciętny
ś
miertelnik bałby się widywać z krewnym cudzoziemcem. Naraża to na poważne nieraz
przykrości ze strony wszechobecnej i wszechmogącej GPU.
Dlatego też z wielką ostrożnością zabieram się do wypełnienia prośby, jaką mnie
obarczono. Mam odnaleźć pewną osobę, która opuściła rodzinę i mieszka w Leningradzie.
Proszono mnie, abym, jeśli to możliwe, dowiedział się, czy żyje i jak żyje. Ta młoda osoba
jest komunistką. Poznałem ją kiedyś w Warszawie. Pamiętam, z jaką pogardą wyrażała się o
burżuazyjnym życiu, jak lekceważąco traktowała podobnych mi literatów, niezależnych czy
tylko lewicowych. Znała już Rosję rewolucyjną z dzieciństwa i w małym ogródku, gdzie
piliśmy herbatę, mówiła z płomiennym zapałem o pięknie życia w Sowietach. Użyłem całego
sprytu, którego nauczyła mnie lektura Conan Doyle’a i Wallace’a, aby dotrzeć do niej bez
towarzystwa agentów GPU. Zmieniałem parę razy tramwaje, siedziałem na ławce w pustym
parku, kluczyłem i krążyłem zanim wszedłem na wiadoma ulicę. Spotkałem ją przed domem.
Wychodziła z koszykiem na targ. Przestraszyła się na mój widok, a potem ucieszyła.
Zaprowadziła mnie na górę. W domu tym była kiedyś winda. Teraz jest tylko pusty szyb. Tu
kiedyś, objaśniała, były lustra i kwiaty w westybulu. Teraz dom ten robi wrażenie obdrapanej
nory. Pokój, do którego wchodzę, ma cztery łóżka. Piąte rozstawia się na noc. Normalna
komunalna kwartira. Patrzę w oczy kobiety. Po cóż właściwie przyjechałem do Rosji, jak nie
po to, aby tak móc wziąć człowieka pod brodę i z bliska popatrzeć w oczy? Nie znam się na
ekonomii ani na przemyśle. Niewiele mi powie nowo wybudowana fabryka, bez względu na
to, czy stoi w Mościcach, czy w Magnitogorsku. Interesuje mnie człowiek, bo jestem przecież
czymś w rodzaju speca od spraw ludzkich.
Ta kobieta, która siedzi teraz przede mną na tapczanie pokrytym starym pledem, przy
brudnym oknie, w atmosferze przesiąkniętej tłustym i dusznym zapachem brudu w kuchni, ta
kobieta, która jest o połowę chudsza niż wtedy, gdy ją w Polsce widziałem po raz ostatni, jest
nieszczęśliwa. Zaczyna od razu i po prostu mówić o tym, jak jej się źle powodzi. Nie może
dostać odpowiedniej pracy, bo nie ma obywatelstwa sowieckiego. Wielką przeszkodą jest to,
ż
e były jej mąż, z którym dawno zerwała, jest dzisiaj oficerem polskim. Nie może tego zataić,
bo za to grozi poważna odpowiedzialność. W głosie jej jest coś żałośliwe pokornego. Mówi o
tym, że dzieciom jej siostry, u której mieszka, jest dobrze, bo dostają jeść w szkole. Praca,
jaką może tu znaleźć, jest bardzo źle wynagradzana. Można zarobić kilkadziesiąt rubli, a funt
masła w wolnym handlu kosztuje około czterdziestu rubli. Prosi o pomoc z kraju, o parę
dolarów, za które można tu w „Torgsinie” kupić produktów. Ta „burżuazyjna zgniła Polska”
nie wydaje się jej czymś wrogim teraz, gdy jest już w kraju swych marzeń, w Sowietach.
Smutny jest obraz tego zgaszonego entuzjazmu, tej wstydliwej pokory i wpływu niestrawnych
zup na poglądy społeczne. Odchodzę z uczuciem zażenowania, maskowanego pośpiechem.
Na odchodnym proponuję pomoc pieniężną, niewielka pożyczkę. To wszystko, co mogę
zrobić. Może się gdzie spotkamy? Tak. Z pewnością się jeszcze spotkamy. Wsiewo dobrawo.
I wam wsiewo dobrawo.
C
AVEANT CONSULES
!
Pan konsul Strzembosz zaprosił mnie dzisiaj na śniadanie. Konsulat umeblowany jest
antykami. Pan konsul zbiera antyki. Wszyscy cudzoziemcy mieszkający w Rosji sowieckiej
kolekcjonują antyki. W Moskwie byłem kiedyś po południu w wielkiej antykwarni, gdzie
spotkałem niemal cały korpus dyplomatyczny i konsularny. Był to prawdziwy five, tylko
zamiast herbaty krążyły puste, ale bardzo cenne filiżanki. Wszystkie gmachy poselstw
umeblowane są pięknie sprzętami, dywanami i obrazami z dawnych pałaców carskich czy też
osobniaków arystokracji rosyjskiej. Jeśli chodzi o Polaków, mają oni do tego kupowania za
bezcen dzieł sztuki prawa historyczne. Wywieziono z Polski kiedyś bardzo dużo dzieł sztuki,
i jest w tym pewna sprawiedliwość, że nasi urzędnicy odkupują to, co rosyjscy urzędnicy brali
sobie za darmo. Ale ostatecznie są to historyczne porachunki pp. urzędników.
Przy stole mówi się tylko o antykach. Już pierwszego dnia mego przyjazdu miałem
szczęście mówić o antykach z panem konsulem Strzemboszem. Na śniadaniu jest konsul
Wielkiej Brytanii, radca ambasady francuskiej z Moskwy, konsul Włoch i konsul Szwecji.
Przy kawie rozmowa zaczyna dotykać spraw bardziej życiowych. Mówi się o tym, jak
Rosjanie są źle ubrani i jak brudno jest w Leningradzie. Żaden z pp. konsulów nie zna języka
rosyjskiego. Od tego są urzędnicy konsulów. Pan konsul Strzembosz opowiada nieskazitelną
francuszczyzną o dziwnych zwyczajach ludu polskiego. O tym, że chłopi całowali go w rękę i
przychodzili do dworu prosić o prawo zawarcia związków małżeńskich. N’est pas, c’est
drôle? Konsul włoski rozmawia z konsulem angielskim o polityce.
— Tylko dyktatura może obronić Europę przed komunizmem. Tylko faszyzm. Rządy
demokratyczne i wszystkie parlamentaryzmy prowadzą do komunizmu.
Konsul angielski poczerwieniał. Mówi jednak spokojnie:
— U nas w Anglii nie ma faszyzmu ani dyktatury i bynajmniej nie obawiamy się
komunizmu. To samo jest w demokratycznej Francji. Zresztą — dodaje po pauzie — może
my nie mniej obawiamy się komunizmu niż faszyzmu i leczyć się na komunizm faszyzmem
to prawie to samo, co zastrzykiwać malarię choremu umysłowo.
Jest to powiedziane w charakterze żartu. Konsul podkreśla głośnym śmiechem, ale konsul
włoski widać nie lubi żartów tego rodzaju.
Pragnę się dowiedzieć od konsula angielskiego, co widział w Leningradzie Bernard Shaw.
Był tu jeden dzień, objechał miasto i zwiedził muzeum antyreligijne w Isaakijewskim
soborze. Konsul angielski mówi o tym bardzo cichym głosem, jakby zwierzał się z jakiegoś
nieszczęścia, które go spotkało w najbliższej rodzinie. Co Shaw widział w Moskwie i w
Leningradzie, wybadałem dość dokładnie. Sądzę, że wielki pisarz mógłby, nie wyjeżdżając z
Kensington, mówić o Rosji dokładnie to samo, a nawet gdyby mu na tym zależało, mógłby
powiedzieć rzeczy znacznie mądrzejsze. W każdym razie opinia Shawa o Rosji nie ma,
ś
miem to twierdzić, prawie żadnego związku z jego pobytem w Sowietach, bo Shaw w Rosji
nie widział nic istotnego. Podjąłbym się przez sześć dni obwozić cudzoziemca po Polsce i
pokazać mu rzeczy niezmiernie efektowne. Mógłby z takiej wycieczki wynieść wrażenie nie
tylko dobrobytu, ale wręcz luksusu. Można by pokazać nowe dzielnice, których parę ma
Warszawa, a których wcale nie ma Moskwa, można by go zawieźć do szkoły im. Batorego,
do Ministerstwa Oświecenia, do instytutu wychowania fizycznego. Pokazać sierociniec we
Lwowie, zakład dla dzieci w Kobiernicy pod Bielskiem, Gdynię, Mościce i diabli wiedzą co,
powiedzieć, że to wszystko robi państwo, które od stu lat było dewastowane i teraz boryka się
z trudnościami gospodarczymi. Cudzoziemiec rozpłakałby się z rozczulenia. Podjąłbym się
również pokazać jakiemuś Kischowi taka Warszawę i taki Żyrardów, że zbladłaby przy tym
najbardziej jaskrawa nędza portowych dzielnic Nowego Jorku. Jestem człowiekiem dość
sceptycznym, zwłaszcza jeśli chodzi o statystyki i propagandę.
Niezręczność tej urzędowej propagandy sowieckiej jest równoważona przez naiwność, z
jaką inspirują przyjezdnego pisarza akredytowani przy rządzie sowieckim wrogowie
komunizmu, pp. dyplomaci i konsulowie, którzy strzegą, popijając szampana, wielkich
ideałów demokracji i monarchii.
M
UZEUM ANTYRELIGIJNE
W przechadzkach po Leningradzie wyniosła kopuła Isaakijewskawo Sobora jest mi czymś
w rodzaju latarni morskiej. Widać ją z daleka, a ulica Krasnaja, na której mieszkam, jest o
parę kroków od tej cerkwi, zamienionej dziś na muzeum antyreligijne. Widząc wchodzącą do
cerkwi wycieczkę, wszedłem także, bo lubię oglądać muzea rosyjskie w towarzystwie
tubylców. Reakcje oprowadzanych ciekawsze są często od eksponatów. W mauzoleum
Lenina w Moskwie widziałem scenę niezapomnianą. Stary chłop w łapciach na nogach, w
zgrzebnej koszuli, gdy wreszcie dopchał się w ogonku do marmurowych drzwi mauzoleum,
zdjął czapkę, przyklęknął na jedno kolano i przeżegnał się.
Czyż to nie jakiś fetyszyzm? Mumia Lenina robi wrażenie raczej przykre. Woskowa
maska pod szkłem ma w sobie coś z panoptikum czy też gablotek medycznych. Umarli w
Rosji, choćby najlepiej zabalsamowani, podobni są do trupów burżuazyjnych. Ludzie żywi
różnią się bardziej.
Jest rzeczą zadziwiającą, jak szybko została zlikwidowana tysiące lat licząca tradycja
religijna. Wszystkim, którzy mówią o rzeczach wiecznych i niezmiennych w naturze
człowieka, poleciłbym zająć się nieco tym zwycięstwem bolszewików nad cerkwią, a nawet
nad samą potrzebą wiary. Cerkiew w Rosji jest tak zimna po piętnastu latach rewolucji jak
Akropol ateński. Można je zwiedzać, ale modlić się tam już nie można. Bolszewicy
niezwykle mądrze obalili instytucję cerkwi, nie tworząc nowych męczenników, a gnębiąc
podatkami popów i ich klientów. Pop jest uważany za czastnika, za prywatnego
przedsiębiorcę i musi opłacać rujnujące podatki. Tak samo wierzący chłop musi tyle płacić za
prawo modlenia się, że w końcu zaczyna przeklinać popa i cerkiew. Ludzi wierzących
uderzono nie tylko w głowę, ale i w brzuch, i mam wrażenie, że ten drugi cios był
niebezpieczniejszy.
W Isakijewskom soborze zobrazowana jest historia kultów religijnych. Stoją tu rzędem
bożki murzyńskie, poczwarne maszkary, totemy, stuczłonkie posągi ze Wschodu, bohomazy
religijne. Ma to na celu obudzenie w zwiedzającym nie tylko obrzydzenia, ale i wesołości.
Patrzcie, do czego modlili się ludzie. W tej galerii zdetronizowanych bóstw nie brak również
Egiptu i Grecji. Pośród masek szamanów stoi biały, nieskazitelny, czysty i wyniosły Apollo
Belwederski. Nie ma w nim nic śmiesznego ani odrażającego, wprost przeciwnie, jest tak
piękny, że ma się ochotę przystanąć chwilkę i pomodlić się do tej harmonii bezbłędnej.
Wielkie zainteresowanie młodzieży budzi trumna, w której obnażone są swiatyja moszczi
jakiegoś zakonnika. Z trumny tej lała się kiedyś dwa razy do roku krew i chłopi mdleli z
przerażenia, a gdy przychodzili na chwilę do przytomności, to chyba po to, aby rzucić ostatni
grosz na tacę cerkiewną. Teraz można się dokładnie przyjrzeć małej blaszanej miseczce, z
której za pomocą ukrytej pompki dokonywano tego głośnego na całą Rosję cudu. Z innych
eksponatów bardzo ładny jest oleodruk wyobrażający Aleksandra III, niesionego do nieba
przez stadko aniołów. Anioły niosą również i jego żonę Marię Fiodorownę, która jeszcze była
zdrowa i żywa, gdy umarł Aleksander. Widocznie niosą ją tylko na chwilę dla towarzystwa i
zaraz odniosą z powrotem do Carskiego Sioła.
Widziałem w Leningradzie rzecz ciekawszą niż cerkiew przerobiona na muzeum
antyreligijne. Widziałem czynny i otwarty kościół katolicki. I to nie gdzieś na krańcach
miasta, ale w samym centrum, tuż przy Newskim Prospekcie. Gdy wszedłem do kościoła św.
Katarzyny, ksiądz Francuz odprawiał nieszpory. W wielkim kościele było pusto i chłodno.
Gdzieś przy bocznym ołtarzu klęczało kilkanaście kobiet. Nie było ani jednego mężczyzny.
Jękliwy śpiew kobiet modlących się dzisiaj w czerwonym Leningradzie czynił wrażenie
czegoś tak spóźnionego jak widok strzelca z łukiem w Lasku Bulońskim.
Któregoś dnia nad rzeka Newą spotkałem obraz jeszcze zupełniejszego osamotnienia. Był
to pogrzeb religijny. Szedł koń ciągnący biały wózek z trumną przybraną starą kapą
cerkiewną. Niebo było całe w płomieniach zachodu i letni wieczór spływał cieniem na
bulwary nadrzeczne. Na tle pustej ulicy, ogromnego nieba i spokojnej rzeki szedł za trumną
jeden tylko mały człowieczek w za krótkich spodenkach. Szedł kurczowo trzymając się
trumny i nie wiadomo było, czy nie ma dosyć siły, aby iść sam, czy też pomaga ciągnąć
trumnę wychudłej siwej szkapie. Patrzyłem za nim długo, aż zniknął na zakręcie Nabiereżnoj.
Nie wiem, czemu wyobraziłem sobie, że ten mały samotny człowieczek nocą będzie kopał
łopatą grób na cmentarzu, sam przysypie trumnę i rankiem, bardziej jeszcze samotny, wróci tą
samą nadrzeczną drogą.
Piękna Newa, brudne jej dopływy, Fontanka i Mojka, a wreszcie przeczuwalna bliska
obecność morza dodają miastu uroku. Czepia się brzegów rzeki, zaczaja się w starych
murach. Stoi tu przy ulicy Plechanowa dom oznaczony numerem 37, gdzie mieszkali
jednocześnie Mickiewicz i Gogol. Dawniej nazywała się ta ulica Kazańska, a za czasów
pobytu Adama w Petersburgu nosiła nazwę Mieszczańskiej. Można odnaleźć dom Trubeckich
i dom Golicyna, gdzie schodzili się poeci. Można by odnaleźć miejsce, z którego Puszkin,
wracając od Trubeckich, patrzył na Jeźdźca Miedzianego. Małym stateczkiem kursującym po
Newie dojechałem do Striełki, gdzie Puszkin padł w pojedynku.
Pierwsze dni czerwca to początek białych nocy. Już teraz noc jest tak widna, że mimo
braku księżyca i pochmurnego nieba o godzinie jedenastej wieczorem czytam w pokoju przy
oknie. Białe noce przeszkadzają mi spać. Wstaję, ubieram się i wychodzę nad brzeg rzeki.
Trudno by mi było opowiedzieć, po co to robię, jaki ma sens chodzenie po pustej ulicy nocą i
liczenie sylab. Są to moje prywatne sprawy.
C
ZARNY WŁADCA
Dziś od rana miasto jest poruszone. Przed hotelem Astoria stoi kordon żołnierzy. Nie
wolno wejść do hotelu, wpuszczają tylko cudzoziemców. Nad hotelem powiewa czerwona
chorągiew sowiecka i zielony sztandar Hedżasu. Emir Feisal odwiedza Leningrad. Codziennie
po południu przychodzę do tego hotelu, bo jest to jedyne miejsce w Leningradzie, gdzie
można dostać trochę kawy. Płaci się w walucie, kawa jest podła, ale zawsze w ten sposób
zaspokaja się nałóg kawiarniany. Kawę podaje mi ładna i dystyngowana kelnerka. Gdy wdaję
się z nią w rozmowę i gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, ożywia się:
— Pan jest Polakiem? I ja jestem Polką. Nazywam się hrabianka Tarnowska, mój dziadek
Tarnowski był polskij korol.
Połykam razem z kawą tego nieznanego króla polskiego. Jestem grzeczny i nawet udaję, że
byłem bardzo przywiązany do świętej pamięci króla Tarnowskiego. Po co odbierać
złudzenia?
W Astorii przygotowują bankiet dla prawdziwego króla. Bankiet królewski z szampanem i
muzyką. W menu bankietu są nawet truskawki, sprowadzane chyba z Krymu, bo w
Leningradzie na początku czerwca nie ma żadnych owoców. Feisala przyjmowano z wielkim
ceremoniałem w Moskwie i tu powtarzają się te same błazeństwa. Przy bankiecie wygłaszają
mowy na cześć Hedżasu, a emir z kieliszkiem szampana w ręku wstaje i odpowiada. Mówi
guru–buru i cmoka tłustymi wargami, co zdaje się wyrażać sympatię Jego Królewskiej Mości
do bolszewizmu. Feisal być czarna człowiek i ona pewnie nie wiedzieć, że bolszewicy robić
królom kaj–kaj.
Ciekawe jest, jak się zapatruje na te ceremonie bankietowe ulica leningradzka? Przed
hotelem stoi tłum złożony przeważnie z dzieci i młodzieży. Wyczekują ukazania się czarnego
władcy. Ale nie ma ani wrogości, ani — co wydawałoby się naturalniejsze — wesołości.
Imponująca jest powaga, z jaka bolszewicy odstawiają dworski ceremoniał. Albo to istotnie
naród genialnych aktorów, albo też po prostu troszkę smakują sami w przyjęciach, festynach i
balach. W Moskwie Rosjanie bywają chętnie na wszystkich przyjęciach korpusu
dyplomatycznego, a na zaproszeniu, które dostałem od narodnowo komissara po inostrannym
diełam i W.M. Kreslinskoj na przyjęcie w osobniakie NKID, wyraźnie było napisane kostjum
wieczernij. I wszyscy poważni rewolucjoniści poprzebierali się w białe gorsy na cześć
czarnego króla. Ja osobiście nie mogłem pójść na to moskiewskie powitanie Feisala z tej
prostej przyczyny, że me miałem ze sobą fraka ani smokinga.
Stroje pani Łunaczarskiej, szampan i limuzyny, fraki i brylanty, jakie widzi się u
dyplomatów sowieckich za granicą, jak również małpowanie ceremoniałów dworskich to
jakieś chorobliwe głupstwa, których nie jestem w stanie zrozumieć. Czy bezrobotny
niemiecki, widząc posła sowieckiego jadącego packardem przez ulice Berlina we fraku i w
cylindrze, ma poczucie wspólności z przedstawicielem zwycięskiego proletariatu? Czy to
dodaje prestige’u komunistom, czy może przeciwnie, osłabia prestige sowiecki? Bolszewicy
trochę za łatwo pozwolili sobie narzucić formy dyplomacji europejskiej, a nawet, co tu gadać,
obserwują je z wyraźną satysfakcją. Żona Łunaczarskiego ma salony umeblowane carskimi
antykami i słynna jest ze wspaniałej kolekcji biżuterii. Sam Łunaczarski mieszka w jednym
pokoiku i gdy interpelowano go o te zbytki żony, tłumaczył, że ona ma artystyczna naturę i
lubi się otaczać pięknymi rzeczami. Inny mają smaczek takie słowa, póki towarzysz
Łunaczarski jest przy władzy, i nieco innym smak mają takie wyjaśnienia udzielane przed
sądem. Gdzież się zaczyna proces korupcji, jeśli nie w tej starczej słabości do młodych
kobiet? Znamy te artystyczne natury. To samo mówią fabrykanci o swych żonach, które
musza mieć futro za sto tysięcy, bo maja poczucie piękna i delikatne zdrowie.
Dnia tego wyjeżdżam z powrotem do Moskwy i tym samym pociągiem jedzie emir Feisal.
Ulice od hotelu Astoria aż do dworca obstawione są szpalerem żołnierzy i marynarzy.
Ponieważ jadę na dworzec autem, opatrzonym w chorągiewkę konsulatu, policja przepuszcza
nas przez puste ulice, wyczekujące przejazdu Feisala. Na jakimś rogu tłum bierze nas pewnie
za dworzan króla Hedżasu albo za samego króla, bo słychać parę wiwatów. Mam ochotę
wychylić się z zamkniętego auta i podziękować w imieniu władcy życzliwej królom ulicy
leningradzkiej. Dojeżdżamy do dworca, ale tam sytuacja przedstawia się gorzej. To już po
prostu pułapka. Auto otwiera nam jakiś wyższy oficer sowiecki. Dworzec cały jest zamknięty
dla publiczności, ale nas wpuszczają. Nie tylko możemy przejść przez wyczyszczone i puste
sale dworca, ale musimy przedefilować przed kordonem marynarzy prezentujących broń. O
paręset kroków idzie za nami Feisal ze świtą. Drepczemy prędziutko z prof. Bańkowskim.
Dźwigam swoją walizkę i nie podnoszę oczu. Chrzęst prezentowanej broni i okrzyki
oficerów, pusty, rzęsiście oświetlony peron i nasze dwie małe zadyszane figurki, wszystko to
wygląda na inscenizację snu. Wreszcie spoceni dochodzimy do wagonu. Umieszczam walizki
i staję przy oknie. Tuż przed sobą widzę twarze marynarzy zwróconych przepisowo w stronę,
z której nadchodzi Jego Królewska Wysokość i Czarność. Twarze marynarzy są bezczelnie
poważne. Żeby się drań choć jeden uśmiechnął! Król widocznie wszedł do wagonu, bo
ż
ołnierze przestali patrzeć w lewo. No, teraz myślę sobie. Jeden z marynarzy spotkał się z
moim wzrokiem. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo. Uśmiechnął się. Na szczęście, bo
inaczej przez cała noc me zmrużyłbym oka.
P
RZYJ
ĘCIE W
WOKS’
IE
Wyjeżdżam z Leningradu, bo muszę być w Moskwie dnia 5 czerwca. Wieczorem
poselstwo polskie wydaje przyjęcie, na które zaproszono wszystkich wybitniejszych pisarzy
sowieckich. Prawie wszystkich poznałem już na przyjęciu w „Woks’ie”. Raz już spotkaliśmy
się oficjalnie, a teraz będzie to niejako rewizyta, nie pozbawiona znaczenia, gdyż od czasu,
jak istnieją polskie placówki dyplomatyczne w Sowietach, po raz pierwszy rosyjscy literaci
będą gośćmi poselstwa.
Przyjęcie w „Woks’ie” odbyło się bardzo, a nawet za bardzo ceremonialnie. Posadzono
mnie za długim stołem obok prezesa tej instytucji, Piętrowa. Z drugiej strony siedział jakiś
sowiecki bubek z tamtejszego MSZ, który bawił mnie rozmową w stylu przyjętym przez
wszystkich urzędników dyplomatycznych, to znaczy ględził. Entuzjasta uśmiechał się do tego
ględzenia, ale Sceptyk kopał mnie pod stołem. Stół miał również swój szary koniec, gdzie
siedzieli literaci: Selwinski, Wsiewołod Iwanów, Wiera Inber, Pasternak, Lidin, Leonów,
Ż
arów, Tretjakow. Zbliżenie z tymi pisarzami było nieco utrudnione odległością i
towarzystwem urzędników, urzędniczaków, urzędniczyków, urzędniczków i urzędniczorów
zasiadłych przy stole zastawionym winami krymskimi, kanapkami z kawiorem i ciastkami.
Nuda wiała przez całą długość białego obrusa.
Czytelnik może sobie pomyśleć, że to nie bardzo ładnie mówić tak z przekąsem o tych
przekąskach. Patrzcie, przyjmowali go tam, wozili samochodami, a on zaglądał do kuchni,
podglądał i teraz jeszcze wykpiwa gościnność. Jest to sprawa warta wyjaśnienia. Sowiety do
siebie jak do ojczyzny zapraszają wszystkich ludzi pracy. Gdzież pisarz ma się czuć bardziej
u siebie niż w tym kraju, który nie uznaje, przynajmniej teoretycznie, żadnych różnic
rasowych ani patriotyzmów lokalnych? Nie ma tu miejsca ani powodu do kurtuazji i czczych
form. Nie przyjeżdża się do Rosji, aby wymieniać bilety wizytowe i wdzięczyć się z
urzędnikami. Ludzie, którzy głoszą hasła zbrojnej rewolucji i niejednokrotnie odgrażają się,
ż
e wyrwą z korzeniami chwasty w rodzaju inteligencji libralnej, socjalistów czy innych
demokratów, nie mogą być tak delikatni, aby wymagać od pisarza uprzejmości
przeszkadzającej w patrzeniu i ocenie form życia, które przecież bolszewicy chcą narzucić
całemu światu. Sposób, w jaki opiekował się mną „Woks”, był tak diablo wykwintny, że
mocno zirytowany wyrwałem się z urzędniczenia i paplania przy stole, aby pomówić z moimi
kolegami pisarzami. Zaledwie zdołałem zamienić parę słów z Pasternakiem i Selwinskim, gdy
młody urzędnik zapowiedział część koncertową. Przeszliśmy do sali, gdzie na estradzie
popisywała się jakaś urzędowa skrzypaczka. Potem wysoka i chuda dziewczyna odśpiewała
bardzo silnym, jak zauważył Entuzjasta, i niewyszkolonym, jak zauważył Sceptyk, głosem
parę urzędniczych pieśni. Na szczęście na tym skończyły się te imieniny u babci–rewolucji i
do głosu przeszli poeci.
Pierwszy Selwinski wyrecytował parę mocnych choć bombastycznych wierszy, opartych
na onomatopejach, czyli powiedzmy po prostu, dźwiękowców. Zalatywało jeszcze starą
poezją futuryzmu i formalizmu rewolucyjnego.
Znacznie przyjemniejsza była Wiera Inber, dowcipna i zręczna. Małe jej wiersze
przypominały strofy Pawlikowskiej, tylko tematem nie była tu ani zazdrość, ani miłość, ale
plan pięcioletni i eksport sowiecki. Po niej wyszedł na estradę ulubieniec publiczności, poeta–
komsomolec Żarów, który odczytał długą bajkę z niezbyt przyjemnymi dowcipami na temat
zmarłego tragicznie świetnego poety, Majakowskiego. Na sali siedział wśród słuchaczy
spadkobierca wielkiej poezji rosyjskiej, Pasternak. Gdy komsomolec zszedł nagrodzony
oklaskami, krzyknąłem nazwisko Pasternaka. Odezwało się parę jeszcze głosów.
Urzędniczyk, bardzo zmieszany, objaśnił zebranych, że Pasternak nie był wymieniony tylko
przez omyłkę i że oczywiście za chwilę odczyta parę wierszy. Pasternak odczytał jeden
wiersz i na tym miała się skończyć audycja poetycka. Pasternak jednak zażądał dość
kategorycznie, abym i ja odczytał jakiś wiersz.
— Nie mam ze sobą ani jednej książki — tłumaczyłem i poza tym nie rozumiecie języka,
tak że zostanie tylko efekt dźwiękowy.
— To nie jest tak mało, dźwięk ma też swoje znaczenie powiedział Pasternak tonem
dającym do zrozumienia, że on się i tak pozna na wartości wiersza.
Ponieważ nie miałem książek, więc przeczytałem wiersz napisany już w Moskwie; wiersz
ten podobał się pod względem dźwiękowym, a zwłaszcza życzliwie przyjęte były słowa
końcowe o Magnitogorsku.
Selwinski jako specjalista od muzycznych wartości wiersza zagadnął mnie jeszcze przy
wyjściu. Przed domem „Woks’u” asfaltowano ulicę. W miłym zapachu smoły przystanęliśmy
na chwilkę. Powiedziałem mu pierwszy czterowiersz sonetu Mickiewicza:
„Już wstążką pawilonu wiatr zaledwie muśnie, Cichemi gra piersiami rozjaśniona woda,
Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda, Zbudzi się, aby westchnąć i znów cicho uśnie”…
Selwinski poczuł wagę i kolor, poznał się na tej białości sylab, bo cmoknął jak znawca, jak
kiper, któremu dano skosztować nowego gatunku wina.
W
POSELSTWIE POLSKIM
Na przyjęciu w poselstwie polskim spotkaliśmy się już zbratani winem poezji i paroma
kieliszkami wódki. Wódka bardzo ułatwia zbliżenie. Pamiętam, jak w Warszawie na
przyjęciu dla Majakowskiego Boy popijał z ogromnym Majakowskim. Boy mrugał do niego
okiem, a Majakowski uśmiechał się. Majakowski nie znał żadnego języka poza rosyjskim, a
Boy zna wszystkie z wyjątkiem rosyjskiego, więc mogli albo pocierać się nosami i
poklepywać po łopatkach, albo się uśmiechać. Ma to swoje znaczenie, mimo że świat nie
przywiązuje dostatecznej wagi do uśmiechu poetów.
W poselstwie polskim przy suto zastawionych stołach tłoczno jest jak przy bufecie
teatralnym. Najlepiej się pije z Leonowem. Nie mówię tu o piciu w dosłownym znaczeniu, bo
dużo pić nie lubię, myślę raczej o tym rodzaju obcowania podtrzymywanym ogniem
alkoholu, o tej ochocie do okazywania sobie sympatii, jaką daje parę kieliszków. Leonów
wygląda jak młody Jack London. Zjeździł całą Rosję i zna Zachód. O Europie wyraża się
jednak z przekąsem.
— Mnie od was potrzeba dwu rzeczy: patefonu i leiki. Na resztę gwiżdżę.
Nie mam ani gramofonu ani aparatu fotograficznego przy sobie, więc nie mogę zadość
uczynić tym niezbyt wygórowanym żądaniom. Aparatu fotograficznego nie mam, ale nie na
wiele przydałby mi się w Rosji; oprowadzacze „Inturista” wręczali przy mnie
wycieczkowiczom amerykańskim karteczkę z wyszczególnionymi obiektami, których nie
wolno fotografować. Były tam wymienione dworce kolejowe, gmachy rządowe, a nawet plac
Czerwony i Kreml.
Leonów był we Włoszech. Zabrał go tam Górki. Nie mogę się dowiedzieć, czemu właśnie
Górki stale mieszka we Włoszech, a tylko czasami przyjeżdża do swej ukochanej Rosji. Jeśli
chodzi o klimat, to Kaukaz albo Krym różnią się od Capri mniej niż faszyzm od komunizmu.
Wśród pisarzy zebranych w poselstwie odróżnić można jednym rzutem oka tych, co byli za
granicą. Ubrani są normalnie. Mają normalne koszule i garnitury. Reszta przypomina
prawdziwych poetów z dawnych czasów. Mają za długie włosy i za krótkie spodnie, to
znaczy wyglądają jak Lechoń w czasach „Pikadora”. Jeden tylko baron Steiger jest w
smokingu, który temu gepiście jeszcze pewnie pozostał z carskich czasów. Jest to dość
ciekawe, skąd wybitni komuniści, a dawni proletariusze biorą swe fraki czy smokingi. Czy
szyją je krawcy miejscowi, czy też sprowadza się fraczki od Poole’a z Londynu?
W rozmowach z pisarzami najbardziej interesuje mnie, co koledzy rosyjscy wiedzą o
zagranicy. Już po paru zdaniach widać, jak obie strony obełgiwane są przez swoją prasę. Jest
tylko ta różnica między nami, że ja wiem, iż nasza prasa brukowa łże o Rosji, a oni wierzą we
wszystko, co napisze „Prawda” albo „Izwiestja”. Gazet zagranicznych w Rosji nie ma. Rząd
nie wpuszcza żadnych pism z wyjątkiem komunistycznej „L’Humanite”. Po piętnastu latach
czytania „Prawdy” czytelnik jest już tak załgany, że traci krytycyzm. Widziałem w Domu
Pisarza stół prasy europejskiej. Przypominało to szkółkę anglikańską, gdzie dzieciom daje się
do czytania tylko słowo Boże.
Siedzieliśmy w kąciku na kanapie z paru pisarzami i widzę wyraźnie, że swoboda, z jaką
mówię o łgarstwach naszej prasy brukowej, robi wielkie wrażenie. Moi rosyjscy koledzy
patrzą na mnie z niedowierzaniem i jakby z odcieniem zazdrości. Bo oto pozwalam sobie nie
tylko wymyślać na prasę, ale i na wiele innych rzeczy, które zdarzają się w moim kraju.
Dzieje się to w gmachu poselstwa i w obecności urzędników dyplomatycznych. Mam
wrażenie, że koledzy moi z Rosji, gdybym ich upił i czmychnął z nimi do ogródka,
nasobaczyliby na Kreml z rozkoszą, jaką daje rozwiązanie kompleksu i wyładowanie
utajonych sił. Prawo do szkalowania własnego kraju, z którego tak pięknie korzystali Gogol i
Dicknes, Bernard Shaw i Wolter, jest prawem, którego niezdrowo pozbawiać jest pisarzy.
Koledzy rosyjscy są bardzo skrępowani w rozmowie. Po dwu minutach intymnej pogawędki
zjawia się z uśmiechem jakiś słodki urzędniczak albo nadęty urzędniczor i wtrąca swoje trzy
grosze. Był tam jeden taki, co specjalnie pilnował, aby który z pisarzy w rozmowie ze mną
nie zachybotał się na chwilę w marksizmie. Wtrącał się do rozmowy, ustawiał pisarza
pionowo, podpierał go paru marksistowskimi słupkami i odchodził pilnować, czy inny poeta
nie wypadł z klasowego siedzenia. To pilnowanie artystów i pisarzy znam już z konkursu
chopinowskiego w Warszawie. Młodych muzyków otaczano taką opieką, że nie wolno im
było bez asysty urzędnika rozmawiać z cudzoziemcem. Mówię z Leonowem o trudnościach,
jakie ma pisarz, o poczuciu odpowiedzialności, o tym wreszcie, że łatwo być pisarzem–
komunistą w Rosji, ale nieco trudniej jest nim być w Europie.
— Ja to rozumiem — powiada Leonów. — Być komunistą w Polsce — to wymaga
bohaterstwa. Jest to droga męczeńska. Wiem, że u was pisarzowi–komuniście grozi więzienie
albo i śmierć, ale tym wznioślejsza jest tak niebezpieczna walka.
— Sądzę, że informacje pana nie są zupełne — odpowiedziałem. — Jeśli chodzi specjalnie
o pisarzy–komunistów, nie cierpią oni w tym stopniu, jak sobie wyobrażacie. Może pan tu w
Moskwie spotkać znanego poetę komunistycznego, który wyjechał za legalnym, a nawet
ulgowym paszportem do Rosji, mimo iż ma sprawę sądową. Paru naszych poetów i pisarzy
komunizujących, których nazwiska otaczane są w Rosji nimbem niemal męczeństwa, widuję
codziennie w kawiarni warszawskiej. Zaręczam panu, że są oni ubrani i odżywieni nie gorzej
od waszych najwyższych dostojników mieszkających na Kremlu.
Rozmowie przysłuchuje się ironicznie uśmiechnięty urzędniczak sowiecki.
— Przyzna pan jednak — wtrąca się do rozmowy — że konfiskuje się u was książki i
pisma komunistyczne.
— Tak jest. Nie bardzo jednak rozumiem stosunek pana do tej sprawy. Jeżeli Polskę
uważacie za kraj, w którym panuje dyktatura, w takim razie powinniście pochwalać metody
stosowane wobec literatury i prasy, gdyż są to własne wasze metody. Mam jednak wyrażenie,
iż chodzi wam tylko o to, że pałka, którą wy bijecie po głowie, jest różdżką czarodziejską, a
kij, którym bije wasz przeciwnik, jest zbójecką buławą. Trudno będzie się nam porozumieć. Z
pewnością nie zechce pan uznać, na przekór całej waszej prasie i opinii, że panują u nas rządy
liberalne, a przecież tylko w tym wypadku miałby pan prawo potępiania konfiskat. Jeśli
chodzi o literaturę i wolność prasy, jestem jej zwolennikiem w każdym ustroju, i urzędnik
cenzurujący pisarza jest mi wrogi zarówno u nas, jak i w Rosji.
— Zapomina pan — mówi poważnie Leonów — że u nas w Rosji pisarze godzą się na ten
stan rzeczy. Że ta cenzura jest raczej wspólną pracą, że pisarz chce uzgadniać swoją
działalność z potrzebami państwa. Nie cenzuruje nas wrogi urzędnik, ale towarzysz partyjny.
Takie postawienie kwestii jest bardzo istotne, ale utrudnia nam rozmowę. Zwracam uwagę,
ż
e należałoby wysłuchać opinii tych, którzy nie godzą się na cenzurę partyjną twórczości, i że
głos tych ludzi jest tu najważniejszy. Spotykałem się z takimi głosami w Rosji. Wiem, jak
rzeczy wyglądają naprawdę.
G
OSIZDAT
Jedynym wydawca jest państwo. Książkę można wydać tylko w „Gosizdatie”. Od decyzji
urzędnika zależy, czy książka się ukaże. Co więcej, ponieważ w Rosji panuje głód papieru, od
decyzji urzędnika, zależy, jaki będzie nakład książki. Powieść, która uzyska opinię
państwowotwórczej i pożytecznej z punktu widzenia generalnej linii polityki, otrzymuje duży
przydział papieru i osiąga nakład stu lubo dwustu tysięcy. Powieść oryginalna, ale
niepolityczna, prawie nie istnieje. Chodzi więc tylko o stopień jej użyteczności. Zdarza się
jednak często, przy elastyczności polityki sowieckiej, że pewne tematy są niespodzianie
skazane na niepopularność. Przeciwnie, zjawia się zapotrzebowanie na dzieła literackie
zachęcające do szybszego tempa zasiewów, jak to się zdarzyło wiosną tego roku. Pisarz nie
zawsze jest pewien, czy praca włożona w książkę opłaci się. Wytwarza to dość niebezpieczny
stan poszukiwania tematów popularnych. Wiadomo mi, że niektórzy pisarze przychodzą
wprost do „Gosizdatu” i poddają cenzurze swoje projekty. Dopiero po uzyskaniu aprobaty
urzędnika kontynuuj ą pracę.
Może ktoś na to powiedzieć, że podobny stan rzeczy panuje również w krajach
kapitalistycznych, że tam autor też szuka tematu popularnego i że również idzie za modą.
Prawdą jest również, że pisarz niewygodny klasie posiadającej bywa zwalczany. Jest tu
jednak mała różnica. Choćby ta, że wiemy o tych pisarzach niewygodnych i czytamy ich. W
Rosji po prostu nie istnieją. Warto wspomnieć również o jeszcze innym fakcie. Książki
pisarzy sowieckich, tłumaczone na języki europejskie, są to przeważnie utwory tzw.
poputczikow, czyli pisarzy idących w życzliwym dystansie od komunizmu. Księgarnie
rosyjskie zawalone są masami autorów prawie w Europie nie znanych i trudnych do
przetłumaczenia, na skutek ich czysto partyjnej, lokalnej i utylitarnej działalności. Zdarzają
się przecież dość zabawne paradoksy. Wydawnictwo państwowe poza propagandą ma także
na celu interes handlowy. Chodzi również o zarobek. Nie można więc negować
zapotrzebowań rynku. Dowiadywałem się w „Gosizdatie” o nakłady różnych książek i nie bez
zdziwienia dowiedziałem się, że ogromnym pokupem cieszy się powieść kryminalna.
Przekłady Wallace’a znaleźć można w każdej czytelni.
Kiedyś przysiadłem na skwerku moskiewskim obok jakiejś komsomołki w czerwonej
chustce. Entuzjasta bardzo życzliwym okiem patrzył na tę dziewczynę, która pewnie po
wyjściu z fabryki z książką w ręku samotnie siedziała w ogrodzie. Sceptyk, który zawsze lubi
wszystko wiedzieć dokładnie, zerknął okiem na książkę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości,
ż
e był to stary poczciwy Dumas, Wicehrabia de Bragelonne albo Dwadzieścia lat później. O
czym więc marzyła ta dziewczyna w letnie popołudnie? Lękam się, że marzenia jej były
skierowane w stronę pięknych przedstawicieli klasy posiadającej, ozdobionych jedwabnymi
wąsikami i uzbrojonych w białą broń epoki feudalnej. Cóż robić? Potrzeba bajki i oderwania
się od rzeczywistości jest starym nałogiem. Opowiadano mi fakt dość żywo ilustrujący to
poszukiwanie nowych, a raczej bardzo już dawnych emocji.
Do Moskwy przyjechał teatr prowincjonalny, który miał w repertuarze starą farsę
węgierską Dobrze skrojony frak. Stało się to oczywiście na skutek niedopatrzenia cenzury
prowincjonalnej. Głupie farsidło zdobyło tak wielkie powodzenie w Moskwie, że policja
musiała najpierw rozpędzać tłumy przed teatrem, a nazajutrz rozpędzić aktorów. Wyobrażam
sobie, jak silne wrażenie musiała robić sztuka, w której nic się nie mówi o walce klasowej,
sabotażu i piatiletce.
Publiczność łaknąca farsy salonowej, dziewczyna czytająca Dumasa są to objawy nie
pozbawione znaczenia, gdyż przypominają nam o prawach kontrastu i reakcjach, które muszą
się budzić. Kto wie, czy przyszłe pokolenie rosyjskie, wychowywane w dyscyplinie partyjnej
i w ślepym posłuszeństwie wobec wymagań rządu, nie wniesie pierwiastków buntu i
sprzeciwu. Wychowanie klasztorne rodzi często ateuszów. Wszelki przymus wywołuje
reakcję. Rozmawiałem w Rosji z dyrektorami teatrów, reżyserami filmowymi, z pisarzami i
ludźmi nauki. Wszyscy oni robią dzisiaj wrażenie koni zaprzęgniętych do ciężkiego wozu. Na
oczach mają jak konie coś w rodzaju zasłon, nie pozwalających spojrzeć ani w lewo, ani w
prawo. Podobny stan rzeczy nie może się długo utrzymać. Sprzeczny jest nie tylko z potrzebą
opozycji i krytyki, ale co ważniejsze, z pragnieniem ulepszania. Wydaje mi się, że do tego
rodzaju twórczości zbiorowej potrzebna jest atmosfera ufności. Gdzie jak gdzie, ale właśnie w
Sowietach pisarz powinien mieć silną potrzebę mówienia prawdy, namiętną chęć wytykania
błędów i głupstw, prawdziwego współdziałania w budowie nowego życia i nigdzie nie jest to
tak trudne, a nawet niemożliwe. Gdy mówiłem z pisarzami, odpowiadali mi zawsze, że
samokrytyka istnieje w Sowietach, że jest żywa i czujna, albo też odpowiadali, że mają
zupełne zaufanie do polityki rządu i że nie czują żadnej potrzeby walki. Niestety, nie mogę
dać temu wiary. Miedzy polityką państwa a pracą pisarza czy artysty stoi urzędnik i to
urzędnik wyposażony we władzę i tak złośliwy jak bakterie w czasie ciężkiej epidemii.
Wychwalanie własnego państwa jest typowe dla młodych i niewyżytych szowinizmów.
Bernard Shaw może sobie pozwolić na to, aby stale poza granicami swego kraju nazywać
Anglików narodem głupców, co zresztą wzbudza w nas uczucie sympatii i dla pisarza, i dla
jego narodu. W Rosji naiwne samochwalstwo jest cechą niemal powszechną. Podawano mi na
przykład ogromne liczby nakładów książek, ale wcale nie większe od nakładów
przedrewolucyjnych. Mówiono mi o ogromnych bibliotekach przekładów z literatur obcych,
przemilczając, że przeważająca liczba tych tłumaczeń wyszła przed wojną i że obecnie
tłumaczy się bardzo niewiele. Z autorów obcych największym powodzeniem cieszy się w
sferach literackich John dos Passos. Paru pisarzy powiedziało mi, że jest to ich ulubiony
autor. Stawiają go wyżej od Sinclaira i Dreisera. Nie wiem, czemu przypisać popularność
Passosa w Rosji. Być może gra tu rolę fragmentaryzm jego techniki, kolektywne ujmowanie
ż
ycia i to, że bohaterem nie jest człowiek, ale środowisko. Proust jest tłumaczony, a raczej
zaczęto go tłumaczyć i wydawnictwo utknęło na paru tomikach. Conrad, Wells, Russell,
Huxley są prawie nie znani i to właśnie w sferach literackich. Dość zabawny charakter ma
wielka popularność Shawa jako przyjaciela Sowietów. Po jego enuncjacjach na temat Rosji
jest on wychwalany i czczony przez prasę, ale żadna z jego sztuk nie jest grana. Mówi się, że
największy dramaturg świata jest przyjacielem bolszewików, ale sztuki jego, widać, uważane
są za wrogie bolszewizmowi, bo się ich w Rosji nie pokazuje.
O samej produkcji książki przez „Gosizdat” słyszałem wiele dobrego. Książka dociera do
wszystkich najdalszych punktów Rosji. Organizacja oparta jest na czytelniach robotniczych i
klubach. Książka nie jest przeznaczona dla jednostki i stosunkowo mało ludzi w Rosji kupuje
ją na własność. Cały nakład zostaje rozdzielony między zrzeszonych odbiorców, tak że często
po wyjściu książki prywatny czytelnik w księgarni w Moskwie nie może dostać egzemplarza,
gdy tysiące tomów idą na Syberię albo na Ukrainę. Autor faworyzowany przez „Gosizdat”
zarabia dużo. Za arkusz druku dostaje około czterystu rubli, a suma ta rośnie w zależności od
wysokości nakładu. Również honoraria w prasie sowieckiej są dość wysokie.
Prasa jednak mało korzysta z literatury. Każdy, kto czytuje „lzwiestja” albo nawet
„Czerwoną Moskwę”, wie, że nie ma tam prawie zupełnie beletrystyki ani felietonu. Na
pierwszej stronie zjawia się od czasu do czasu urzędowy wiersz Demjana Biednawo, o
którym mówią, że jest to samyj bogatyj czełowiek w Rossiji. Gazeta nie pomieszcza
wypadków ani opisów zbrodni. Rubryka sadowa ogranicza się tylko do wielkich procesów. W
całości numer pisma sowieckiego przypomina raczej poważny biuletyn jakiegoś towarzystwa
przemysłowego. Miejsce, które u nas zajmuje skandal, polityka, teatr i reklama, tam
wypełnione jest sprawozdaniami z frontu przemysłowego. Zamiast aktorek lub morderców na
pierwszych kolumnach widzi się portrety udarnikow, nowych bohaterów pracy. Każdy numer
pisma nafaszerowany jest cytatami z Lenina i Stalina. Głód na nowe cytaty jest tak wielki, że
cytowane są czasem pojedyncze słowa, jak np. „Naprzód! jak powiedział tow. Lenin” albo
„Nie ulegniemy! jak powiedział tow. Kalinin”. Cytaty często są opatrzone cyframi i
numerami tomów, stron i wierszy, co pogłębia jeszcze podobieństwo do wersetów z Biblii.
Jak dalece dogmatycznie traktowane są słowa Lenina, dowodzi fakt, że w polemice wystarczy
znaleźć cytat z Lenina sprzeczny ze zdaniem przeciwnika, aby tym samym zakończyć
dyskusją. Dlatego uczony w piśmie jest zawsze zwycięzcą.
Z każdego numeru pisma sowieckiego bije przecież powaga i wysiłek pokolenia
budującego i walczącego. Nie trzeba zapominać, że w Rosji ludzie przeważnie wierzą w to,
co robią. U nas w Europie zawiera się pakty, w które się nie wierzy, dziennikarz bez wiary
napada i bez wiary wychwala. Nie wierząc gani i nie wierząc piętnuje. Kupiec robi transakcje,
w które nie wierzy, bankier nie wierzy w pieniądz, a dyskonter w weksle, urzędnik nie wierzy
w celowość swego urzędowania, a robotnik w sens i trwałość swej pracy. Sad wydaje wyroki
nie wierząc w ich skuteczność. Wiara w socjalizm, którą żyje proletariat rosyjski, kryje w
sobie wiele niebezpieczeństw i jest przyczyną wielu niesprawiedliwości. A przecież ten
budujący się socjalizm stanowi cały urok i piękno życia nowej Rosji.
R
OZMOWA Z
P
UDOWKINEM
W dawnej restauracji „Jar” jest teraz wytwórnia kinematograficzna. Gdy zajeżdżamy,
przed dom wysypuje się tłum statystów. Widocznie jest przerwa w zdjęciach. Mam się tu
spotkać z Pudowkinem, największym reżyserem sowieckim, z genialnym twórcą Burzy nad
Azją. Pudowkin kreci teraz nowy film pt. Tieplochod Piatiletka. Film dzieje się w Rosji i tłum
stojący przed wytwórnią jest ucharakteryzowany właśnie na tłum moskiewski. Statyści stoją
na ulicy i łatwo można porównać, jak wygląda prawdziwy tłum i jak wyglądają pokazowe
manekiny robotników sowieckich. Statyści ucharakteryzowani są na dobrze ubranych.
Wszyscy maja czapki i bluzy robotnicze, większość ma długie buty. Stoją przypudrowani na
fioletowo w słońcu ulicy moskiewskiej, a obok stoi prawdziwy tłum ludzi bosych, brudnych i
oberwanych i przygląda się statystom. Te dwa tłumy można by użyć za reklamę piatiletki.
Nad jednym tłumem wywiesić napis: Przed użyciem, a nad drugim tłumem ślicznie ubranym:
Po użyciu.
Dowiaduję się, że Pudowkin wyjechał już do domu i że tam na mnie czeka. Nie bez
ciekawości pukam do dość odrapanych drzwi. Nie zanosi się na to, żeby mieszkanie
wielkiego reżysera miało oranżerię i basen. Nie prowadzi mnie przez amfiladę pokoi
wygalonowany lokaj. Otwiera mi drzwi sam gospodarz. Pokoik, nie oddzielony od klatki
schodowej niczym prócz drzwi, podzielony jest drewnianym przepierzeniem. Pudowkin ma
twarz pełną ekspresji. Znamy go zresztą z filmu Żywy trup, w którym grał w Berlinie. Sposób
wyrażania się wielkiego reżysera przypomina rzucanie ręcznych granatów. Słowa pędzą ze
ś
wistem i wybuchają przy końcu zdania. Opowiada mi treść swego nowego filmu, ale prosi o
dyskrecję, bo wiele jeszcze może ulec zmianie. Dlaczego mi wiec o tym mówi?
Prawdopodobnie dlatego, że nie może mówić o czym innym. Pyta mnie o kino polskie, jakie
są nasze filmy? W pewnym miejscu braknie mi dość ostrego i dosadnego rosyjskiego słowa.
Nie pamiętam, czy chodziło o słowo „szmira” czy o słowo „tandeta”.
— Niech pan mówi po polsku — wtrąca z uśmiechem Pudowkin. Okazuje się, że zna on
ś
wietnie język polski, bo spędził parę lat w obozie jeńców, w jednym baraku z Polakami.
Przypomina mi to pozdrowienia, które przywiozłem dla niego z Warszawy. Wieloletni
towarzysz jego z obozu jeńców, inżynier Raue, którego poznałem w pewnym bardzo
zaprzyjaźnionym domu w Warszawie, polecił mi, jeśli znajdę gdzie w Rosji „Pudię”,
serdecznie go pozdrowić. Dawny jeniec Pudowkin jest dziś jednym z największych artystów
współczesnych. Mówi mi o metodzie i środkach swej pracy. Musi fabułę sam przebudować i
nagiąć do wizji czysto plastycznych. Scenariusz może mu dać tylko temat i podnietę. Rząd
sowiecki nie skąpi pieniędzy na film. Nakręcanie Burzy nad Azją kosztowało olbrzymie
sumy, a praca łącznie z montażem trwała prawie cały rok. Mówimy po polsku, ale krępuje
mnie to ze względu na asystującego nam operatora, który pewnie nie rozumie. Proszę go więc
o wybaczenie.
— Może pan mówić, bo ja w Polsce urodzony — odzywa się po polsku. — Proszę pana,
czy w Warszawie są jeszcze biała kawa i „ciastki”? A restauracja Lijewskiego otwarta?
Okazuje się, że znakomity operator jest synem jakiegoś urzędnika czy może policjanta
rosyjskiego z Warszawy i że tam się urodził i spędził dzieciństwo.
Pudowkin wiele pracy poświęca teraz stronie dźwiękowej filmu. Nie uważa obecnego
poziomu udźwiękowienia filmów rosyjskich za wystarczający. Żegnam się i wychodzę z
uczuciem podziwu dla wielkiego reżysera. Bije od niego rozmach, talent i zadowolenie z
pracy. Przy wyjściu operator zagaduje mnie raz jeszcze:
— A sznycle wiedeńskie jest’? A panienki w alei chodzą?
Uspokajam go, że nic się u nas na szczęście nie zmieniło pod względem sznycli, choć,
niestety, prócz sznycli niewiele w ogóle mamy.
Spotkanie z Pudowkinem było pełne wdzięku. Rozmowy podobne są, niestety, dość
rzadkie w Sowietach. Przeważnie bolszewicy mają dziecinny zwyczaj wychwalania
wszystkiego co sowieckie i nawet przypisywania sobie rzeczy nie istniejących albo też
istniejących już od dawna. Dama, „oprowadzająca” mnie przez pierwsze dni pobytu w
Moskwie, była pod tym względem wielce zachłanna. Kiedyś przejeżdżałem z towarzyszką
Bronstejn koło „Oktiabrskawo wokzała” i spytałem, co to za gmach.
— To jeden z naszych dworców kolejowych.
— Imponująca budowla — powiedziałem — można wam powinszować. Czy dużo
podobnych dworców wybudowaliście w Rosji?
Wiedziałem dobrze, że mówimy o starym dworcu z czasów carskich. Miałem nadzieję, że
towarzyszka Bronstejn lojalnie wytłumaczy mi, że dworzec ten nie jest zasługą obecnego
ustroju. Diabła tam! Połknęła ten dworzec i wszystkie inne dworce moskiewskie. Podrażniony
nieco tym żarłocznym apetytem, spytałem ze wschodnią chytrością, czy bolszewicy
wybudowali kolej przez całą Rosję i czy można przejechać koleją całą Syberię aż do
Pacyfiku.
— Oczywiście — odpowiedziała z dumą — mamy bezpośrednie połączenie Moskwy w
Władywostokiem, a obecnie wybudowaliśmy słynną linię kolejową „Turksib”.
Linię tę istotnie wybudowali bolszewicy, ale kolej transsyberyjska jest dostatecznie znana
sprzed rewolucji i nie było powodu przemilczać, że wybudował ja rząd carski. Są to,
oczywiście, drobne naiwnostki, ale obrazują one cały urzędowy ton propagandy sowieckiej.
Mam wrażenie, że gdybym się spytał, jak długo istnieje zorza polarna, próbowano by mi
wmówić, że jest to zdobycz zwycięskiej rewolucji październikowej.
D
LACZEGO NIE PISZ
Ę O PIATILETCE
?
Czytelnik może być zdziwiony, że pisze o wszystkim, tylko nie o tym, co na zewnątrz
reklamowane jest jako rzecz najważniejsza, tzn. o piatiletce. Nie mówię nic o bawełnie
sowieckiej zagrażającej Stanom Zjednoczonym, nie opisuję Magnitogorsków. Stalingradów,
Dnieprostrojów itd. Ale przecież to wszystko, co mógłbym napisać na temat
uprzemysłowienia Rosji, byłoby z konieczności czerpane z drugiej ręki, i taki elaborat
kompilacyjny na temat kolektywizacji wsi, handlu sowieckiego albo znaczenia „Turksibu” nie
przedstawiałby wartości dla czytelnika. Podziwiam beztroskę literatów, którzy wpadają w
łatwą kokieterię operowania danymi statystycznymi i niedokładnie im znanymi faktami.
Gdybym chciał uczciwie oświetlić sama tylko sprawę nafty sowieckiej, musiałbym poświęcić
temu całą piatiletkę mego życia, a nie mam pewności, czy do tego czasu nafta w ogóle nie
stanie się czymś nieznaczącym i mało ważnym. Myślę, że w oczach ludzkich odbijają się
traktory, i nafta, i sól. Same fabryki i maszyny nie są w Rosji niczym nowym. Nie ma tam ani
w części tej twórczej pracy techniki, jaka jest w Niemczech albo Ameryce. Maszyny są
sprowadzane z Ameryki. Kierują nimi amerykańscy spece. Nawet chluba Sowietów,
Dnieprostroj, jest dziełem Amerykanina Coopera. Piatiletek technicznych na świecie było
wiele. Tempo „rozbudowy” przemysłowej Rosji było już podobno przed wojną ogromne, a
Stany Zjednoczone, reprezentowane w 1900 r. na wszechświatowej wystawie w Paryżu przez
wigwamy ze skór, po latach czternastu były największą potęgą przemysłowa świata. Rosja w
technice nie jest twórcza. Chwalebny pęd cywilizacyjny nie wsławił się wielkimi zdobyczami.
Na razie chodzi o to, żeby dogonić Zachód, korzystając ze zdobyczy Zachodu. Jakie będą
skutki tego uprzemysłowienia szóstej części świata, trudno mi jest wyrokować, a nawet
wróżyć. Parę dni temu zwrócił się do mnie pewien dziennikarz łódzki z prośba o wywiad.
Gdy tłumaczyłem mu, że wszystko, co wiem o Rosji, piszę w swoich artykułach i nie mam
nic prywatnie do wyjawienia, zwierzył mi się, że chodzi mu o syntezę. Kazałem mu przyjść
za dwadzieścia lat, ale mam wrażenie, że wtedy naznaczę mu nowych lat czterdzieści. Mnie
przede wszystkim i jedynie interesuje, jak eksperymenty sowieckie odbijają się na człowieku.
Nigdy w dziejach świata nie umieszczono człowieka w takiej temperaturze i pod takim
ciśnieniem, i dlatego ciekawe są tu nawet kalectwa psychiczne. Przemysł sam w sobie nie jest
tu ani twórczy, ani interesujący.
Zajmująca jest tylko sprawa, przez kogo i dla kogo jest budowany, bo takie same budynki
fabryczne, jakie buduje teraz Rosja, stoją o paręset kilometrów na zachód, w Niemczech,
puste i bezczynne. Ponieważ bardzo mnie obchodzi, z jakich części składa się człowiek w
Rosji, jak się go montuje, oliwi i odżywia, jak ta maszyna myśli i jak się czuje, wolę mówić z
tokarzem niż oglądać z Niemiec sprowadzoną tokarnię. Dlatego, gdy mi proponowano
zwiedzenie wystawy traktorów fabrykacji sowieckiej, wolałem pójść do sądu i przysłuchiwać
się sprawom przed trybunałem wymierzającym doraźną sprawiedliwość.
S
ĄD
Każde miasto ma miejsca, gdzie najłatwiej jest podejrzeć prawdę, są szpary pozwalające
przeniknąć przez mury ponurych domów, ukrywających w ciasnych klatkach cierpienia i
nadzieje ludzkie. Sąd jest właśnie takim miejscem ogromnie cennym dla obserwatora. Po raz
pierwszy do sadu na moje żądanie zaprowadziła mnie towarzyszka Bronstejn. Zaglądaliśmy
do paru sal, aż wreszcie moja opiekunka wybrała jakiś odpowiedni proces. Była to sprawa
mieszkaniowa. Podobno osiemdziesiąt procent spraw w Moskwie są to sprawy o eksmisję i
zatargi na tle współżycia ludzi w jednym pokoju czy też paru rodzin w jednym mieszkaniu.
W Sowietach są adwokaci zawodowi. Oskarżony zawraca się do związku i związek
wyznacza obrońcę. Jest to więc rodzaj obrony z urzędu. Podobny stan rzeczy wydaje mi się
bardziej moralny od panującego u nas. Wielki defraudant ma u nas zawsze wielkiego
adwokata, wielki złodziej jeszcze większego obrońcę. Pieniądze zdobyta oszustwem lub
zbrodnią idą często na to, aby sąd dzięki krętactwom biegłego obrońcy nie mógł sobie
wyrobić prawdziwego obrazu przestępstwa. Przy systemie obrony z urzędu, zwłaszcza w
sprawach cywilnych, obie strony mają te same szansę. Można dostać adwokata idiotę albo
znakomitego obrońcę.
Jest to coś w rodzaju losowania i myślę, że przypadek jest moralniejszy od wpływu
pieniądza na wymiar sprawiedliwości. Pytam się towarzyszki Bronstejn, co się dzieje, gdy
oskarżony zwraca się do związku obrońców i prosi o jakiegoś specjalnego adwokata.
— Oczywiście, może to uzyskać, ale to są adwokaci bardziej wzięci, i związek bierze za
nich większe honoraria.
Znaczy to po prostu, że nic się prawie nie zmieniło. Kto ma więcej pieniędzy w Rosji
sowieckiej, ten ma korzystniejszy dla siebie „wymiar sprawiedliwości”, o ile oczywiście
dobry adwokat może coś poradzić. No tak. Ale przecież wyroki w sprawie krzywd i
niesprawiedliwości, jakich doznaje człowiek, padają nie z ust urzędników zależnych od
władzy, nie z ust rutynistów sędziów, ale z ust towarzyszy proletariackich. „Sędziami
wówczas będziem my!”. Lud sam siebie sadzi. Tylko że ten lud nie jest czymś jednolitym i że
nie każdy obywatel jest równy w obliczu prawa. W sądzie sowieckim można się spotkać z
wiele znaczącą egidą: „Sąd służy obronie interesów proletariatu”. Temida sowiecka nie jest
ś
lepa. Ma ona otwarte jedno oko. Oko lewe. Pochodzenie klasowe stron ma wpływ na wyrok
sądu. Jak dawniej zeznanie generała w orderach więcej moralnie znaczyło od zeznania chłopa
czy robotnika, tak dziś świadek lub nawet oskarżony czy skarżący, gdy staje przed sądem z
książeczką sojuza, śmiało patrzy w oczy sądzących towarzyszy.
Siadam w sali sądowej możliwie blisko stołu sędziowskiego i słucham uważnie. Sprawa
toczy się o to, że w pokoju mieszka trzech mężczyzn. Jeden z nich występuje z powództwem.
Żą
da usunięcia młodego, chudego człowieka o zaczerwienionych oczach. Oskarża go o
palenie światła w nocy, o krzyki, o to, że rozmawia sam ze sobą. Chudy młodzieniec mówi
słabym głosem. Ledwie mogę go dosłyszeć. Tłumaczy, że przygotowuje się do egzaminów
uniwersytetu wieczornego, a w dzień pracuje w fabryce. Przedstawia jakieś papiery. Po obu
stronach występują adwokaci. Dwaj starsi już panowie, z których jeden jest w drewnianych
trepkach na bosych nogach. Sąd składa się z trzech osób. Przewodniczącym jest Żyd w
binoklach, typowy student przedwojenny w rubaszce. Po lewej stronie siedzi kobieta, jakaś
robotnica fabryczna w czerwonej chustce na głowie, po prawej — drab z kałmucką twarzą.
Na sali panuje zaduch i nuda. Sprawa nerwowej choroby jednego z sublokatorów nie jest w
ogóle rozpatrywana. Gdyby nawet uznano to cierpienie, cóż by z tego wynikło? Miejsc w
szpitalach dla nerwowych nie ma. Mówiono mi, że wszystkie zakłady są przepełnione i że
pobyt tam jest gorszy niż w najstraszliwszym więzieniu. Badanie chorych w Rosji zawsze
było taktowane przez władze dość niechlujnie. Ja osobiście, gdy stawałem z poboru do
wojska rosyjskiego, byłem jako krótkowzroczny odesłany na badanie do szpitala rządowego.
Kazano mi tam leżeć w łóżku obok chorych na tyfus. Próżno tłumaczyłem, że nic mi nie jest i
prosiłem dyżurnego feldfebla sanitarnego, aby mi pozwolił wstać.
— Izwoltie, ja tolko blizorukij.
— Ty swołocz, leżi.
To było wszystko, co mogłem usłyszeć. Sądzę, że niewiele się pod tym względem w Rosji
zmieniło. Prosiłem parę razy o pozwolenie zwiedzenia moskiewskich szpitali, ale zwodzono
mnie obietnicami. Znalazłem w końcu w Moskwie jakąś dzielnicową lecznicę dla
przychodzących chorych i wlazłem tam bezceremonialnie. Zapachniało mi od razu dawnym
brudem rosyjskim, karbolem i onuczkami. W szafkach z narzędziami szyby były potłuczone i
we wszystkich kątach pokoju leżały owinięte w gazety paczki, miotły, kubły i jakieś stare
graty. W jednym kącie pokoju okulista sprawdzał wzrok za pomocą tablic z literami, a o parę
kroków w drugim kącie siedzieli ludzie z wrzodami i jakaś kobiecina z chorym dzieckiem.
Wydawać by się mogło, że chory nerwowo młodzieniec nie powinien zostać w jednym
pokoju z ludźmi zdrowymi, ale sąd po krótkiej naradzie wydaje wyrok pozwalający pozostać
w pokoju choremu młodzieńcowi. Jest to proste umycie rąk. Sąd nie może nic pomóc żadnej
ze stron. Sprawiedliwość jest tu bezradna jak lekarz u nędzarza chorego na gruźlicę. Lekarz
mówi wtedy: musi się pan dobrze odżywiać. Tu sąd radzi lokatorom, aby próbowali żyć w
zgodzie.
Sad nie robi wrażenia instytucji ożywionej nowych duchem. Nie ma tu tchnienia świeżości
nowych form życia. Po brudnym gmachu włóczą się zastraszone chłopki z dziećmi przy
piersiach, na ławkach w korytarzach wysiadują całymi godzinami jacyś senni ludzie. W
ciasnych pokoikach ślęczą urzędnicy sadowi zarzuceni stosami papierów. Ma się wrażenie, że
człowiek zagnany w tę pułapkę sądową jest tak samo bezradny i zdany na łaskę urzędników
jak dawniej, a może nawet bardziej niż w sadach carskich. Czas czekających nie ma tu dla
nikogo znaczenia. Kłopoty czy cierpienia jednostki nie mają prawdziwej wagi. Jest w tym
bagatelizowanie spraw doczesnych wobec wielkich nadziei budowania sprawiedliwości
powszechnej. A może tylko brak zdolności ujmowania życia w ramy konstrukcji, brak
zdolności organizacyjnych, bez których socjalizm może być równie nieznośny jak monarchia?
W instytucjach sowieckich nie ma już gorączki pierwszych dni burzenia starego ładu, ale
trudno mi dostrzec gorączkę budowania. Braki, które pomniejszają biologiczną wartość życia
ludzkiego, uważa się tu już za zło konieczne. Z równą biernością czeka w korytarzu sądowym
chłop, który przyjechał z zapadłej prowincji, jak inteligent w ogonku po naftę.
Na temat sądów rosyjskich słyszałem wiele rzeczy ponurych i okrutnych. Nie piszę o
rozstrzeliwaniu ludzi bez sądu, o masowych egzekucjach dokonywanych przez jakiegoś
zboczeńca seksualnego, o nagrodach, które wyznaczone są dla konwojentów na wyspach
Sołowieckich. Opowiadano mi, że żołnierz za zabicie zbiega otrzymuje tam dziesięć rubli
nagrody. Można sobie wyobrazić, jakie moralne skutki ma takie premiowanie zabójstwa. Nie
piszę o tych wszystkich sprawach, jak o faktach, gdyż są to nie sprawdzone pogłoski, mimo
ż
e to, co widziałem w Sowietach, usprawiedliwiałoby wiarę w możliwość takiego
okrucieństwa. Nie trzeba się zakradać do podziemi domu na Łubiance, aby spotkać się z
twardym, mściwym wyrazem oczu człowieka sprawującego władzę. Kat z czereznyczajki był
upiorem rewolucji. Teraz upiorem jest znudzony urzędnik.
Widziałem takiego sędziego z papierosem w ustach na sprawie bandyckiej. Znając już
drogę do sadu, wybrałem się tam sam i trafiłem na rozprawę przeciw trzem młodym
chłopcom oskarżonym o napad na „kułaka”. Sala, w której odbywała się rozprawa, miała
wygląd bardzo swoisty. Na czymś w rodzaju estrady stał fortepian. Na ścianach wisiały
portrety Lenina i Stalina. Sala była ozdobiona czerwonymi afiszami, festonami z czerwonej
bibułki i lampionami. Widocznie wieczorem służyła za pokój klubowy albo też były to resztki
po jakimś partyjnym zebraniu. Zarówno sędzia, jak oskarżeni i konwój palili papierosy.
Ż
ołnierze z bagnetami dozorujący oskarżonych skręcali sobie papierosy, używając zamiast
bibułki kartek książki.
Sprawa była prosta. Dwóch chłopaków złapano na gorącym uczynku. Przyszli nocą do
zamożnego chłopa i ograbili go. Zamożność tego chłopa była dość rzewna. Zabrali mu paczkę
herbaty sowieckiej, parę bonów i kilkanaście rubli papierowych. Sprawa była prosta, jeśli
chodzi o dwu, których złapali. Trzeci twierdził, że był przypadkowo przed chałupą i że nie ma
nic wspólnego z bandytami. Był jednak obcy we wsi i obecność jego wydała się podejrzana.
Wszystkich trzech skazano jednakowo. Po dwa lata więzienia, czyli domu przymusowej
pracy. Sędzia z wyraźną niechęcią przysłuchiwał się uwagom adwokata próbującego
wyodrębnić sprawę trzeciego oskarżonego. Był wyraźnie znudzony i zły na obrońcę. Po co to
komplikować? W sprawie tej, kiedy na zapytanie sędziego jeden z oskarżonych odpowiedział,
ż
e przez ostatnie miesiące nigdzie nie pracował, sędzia ożywił się i rzekł energicznie:
— A czy wiecie, że już to jest przestępstwem?
Praca jest legitymacją wszędzie, nawet przed sądem. W samym wymiarze kary wzięto
również pod uwagę pochodzenie klasowe stron. Oskarżeni byli z pochodzenia
proletariuszami. Napadnięty był znienawidzonym „kułakiem”. Jak mi mówiono, w
wypadkach napadów na instytucje sowieckie stosuje się zawsze karę śmierci. Każda sprawa
wchodząca w zakres przestępstwa politycznego ma ciężki i poważny charakter. Znane są
wszystkim liczne procesy o sabotaż, wytaczane inżynierom i specom. Wymiar kary w
przestępstwach kryminalnych jest bardzo łagodny w porównaniu z przestępstwami
politycznymi. Motywy ideowe nie są okolicznością łagodzącą, wręcz przeciwnie, stanowią
najgroźniejsze oskarżenie. Sądy sowieckie są łagodne wobec urodzonych przestępców.
Wobec ludzi urodzonych w środowisku burżuazyjnym są nieubłagane. Przestępstwo wobec
państwa jest dowodem nieuleczalnej zbrodniczości. Miałoby się ochotę popatrzeć z bliska w
zimne, niebieskie oczy takich sędziów z Łubianki. Czy w oczach tych jest sama tylko
nienawiść i okrucieństwo? Nie. Być może jest tam jeszcze niecierpliwość wobec przeszkód
stawianych na drodze socjalizmu, gniew wobec szkodnictwa niebezpiecznego w tak ważnej i
trudnej dobie budowania nowego ulepszonego życia. Chociaż prawdopodobniejsze jest, że
uczucia te żywią ludzie tworzący nowy ład i rządzący Rosją, a nie urzędnicy, którzy traktują
sąd i egzekucję jak swój chleb codzienny. W oczach tych sędziów, lękam się, znaleźć można
nie okrucieństwo zwierzęce, ale coś gorszego: człowieczą nudę.
Poczucie bezpieczeństwa, tak potrzebne dla rozwoju duchowego jednostki, istnieje w
Sowietach w małym stopniu. Wzajemne, ustawiczne szpiegowanie się wnosi atmosferę
nieufności wobec najbliższych ludzi. Przy tak niechlujnym aparacie sadowym i wyrokach
administracyjnych każdy donos ma w sobie niebezpieczeństwo ostateczne. Spotkałem się ze
zdaniem, że w Rosji boją się tylko ludzie, którzy nie maja czystego sumienia. Takie
wyjaśnienie nie bardzo uspokaja. Tam gdzie jedyna zorganizowaną potęga, sprawna i czujną,
jest GPU, chaos panujący w innych dziedzinach życia naraża na wieczne niepokoje i
niebezpieczeństwa. Nie wiem, czy uczucie głodu jest straszniejsze od uczucia strachu. Przed
uczuciem strachu ratuje nas brak wyobraźni i niechęć myślenia o niebezpieczeństwach, które
czekają na nas i które sami zwiększamy własną wolą lub biernością. Za sceną naszego życia
pracuje ukryta w kulisach wielka fabryka cierpień, które nas pewnego dnia nawiedzą. W
czasie pracy naszej, zabawy czy odpoczynku pełną parą pracują fabryki, gromadząc gaz
trujący dla naszych płuc i kule śmiertelne dla naszego ciała. Wśród wielu niebezpieczeństw,
na które jesteśmy narażeni, żyjemy trochę jak lunatycy na gzymsach domu.
Rosjanie żyją w strachu przed własną władzą. Prócz niebezpieczeństw wojny, mniej
groźnej dla ogromnych przestrzeni Rosji niż dla naszych stłoczonych w Europie miast, prócz
niebezpieczeństwa głodu, ciągle jeszcze aktualnego w Rosji, żyją Rosjanie w ustawicznej,
codziennej czujności. Żyją trochę jak żołnierze w okopach poza linią ognia, niepewni jednak,
czy noc nie przeniesie ich na pierwsze pozycje. Każdy dzwonek rozdzierający nocną ciszę
może zwiastować rewizję i aresztowanie. Każde nieostrożne zdanie może być przyczyna
dochodzenia. Człowiek zły ma środki, których dostarcza mu panujący w kraju terror. Narazić
się komuś znaczy czasem to samo co narazić się państwu, bo aparat karzący działa za
naciśnięciem byle sprężyny. Z drugiej zaś strony zrównanie poziomu życia osłabia
niebezpieczeństwo. Niewiele może stracić człowiek, który nic nie ma. Wyroki śmierci stosuje
się w Rosji przeważnie w sprawach większego rezonansu i wobec ludzi na wybitniejszych
stanowiskach. Zesłanie na wyspy Sołowieckie jest postrachem dla wielu, ale
najpopularniejszy jest w Sowietach lęk o utratę pożywienia. Na skutek donosu czy jakiejś
drobnej winy państwo może odebrać pajok. Państwo może dać obywatelowi wołczij bilet,
może go zepchnąć w szeregi liszeńców. Państwo jest jedynym rozdzielcą pracy i pożywienia i
dlatego przestępstwo wobec państwa ma skutki fatalne. Dolę takich liszeńców łagodzi nie
dość sprężysta organizacja życia państwowego i ogromne rozmiary kraju. Wystarczy czasem
wyjechać do innego miasta, aby korzystać tam z wszelkich przywilejów proletariusza. W
krajach kapitalistycznych człowiek zrujnowany, staczając się do domu noclegowego, traci we
własnym moralnym poczuciu. Do wszelkich innych strapień dochodzi jeszcze ciężar
poniżenia. W Sowietach profesor uniwersytetu, wyrzucony z uczelni i związku jako
podejrzany o sabotaż, może w szczęśliwym wypadku dostać się do fabryki w Magnitogorsku
albo gdzieś na Syberii i awansować w ten sposób na najzaszczytniejsze miejsce fabrycznego
proletariusza, dzięki czemu może mieć znowu władzę nad innymi profesorami. Jest to coś w
rodzaju prawdziwych montagnes russes. W paru sztukach sowieckich spotkałem się z takim
typem proletariusza ukrywającego swe pochodzenie.
W Sowietach niemożliwa jest do pomyślenia burza, jaka wybuchła z powodu sprawy
Sacco i Vanzettiego, niemożliwy jest nawet rezonans morderstwa Matteotiego. Opinia nie jest
zdolna do żadnych odruchów z wielu przyczyn. Przede wszystkim państwo ma monopol na
dostarczanie wiadomości. Nie ma ani prasy opozycyjnej, ani niezależnej. Krzywda dokonana
na jednostce przeważnie nie dochodzi do wiadomości ogółu. Odpowiedzialność za wszelkie
wystąpienia przeciw sądom jest zbyt wielka, a nade wszystko ludzie są zbyt wymęczeni i
zobojętniali na cudze nieszczęścia. Skazany niewinnie nie ma w Sowietach żadnej nadziei, że
ś
mierć jego wywoła poruszanie czy protesty. Obojętność ta jest nieznośnym ciężarem. Sądzę,
ż
e trzeba będzie długich jeszcze lat, aby w Rosji wróciło poszanowanie dla życia jednostki i
groza wobec dokonywanej krzywdy. A przecież tam właśnie, w kraju budującym nowe życie
zbiorowe i oskarżającym zgniły kapitalizm świata, pragnąłem bardziej niż gdziekolwiek
zobaczyć żywe, namiętne pragnienie sprawiedliwości. Przez długie dni prześladowało mnie w
Moskwie wspomnienie oczu, które widziałem w Muzeum Rewolucji na fotografii z czasów
głodu 1922 r. Były to oczy chłopa i chłopki skazanych na rozstrzelanie za zbrodnię
ludożerstwa. Oczy te miały wyraz zupełnego spokoju i błogości.
P
ARADA
Przejazd przez plac Czerwony jest zamknięty. Wpuszczają tylko za biletami, bo na placu
odbywa się wielka parada „Fizkultury”. Wszystkie organizacje sportowe i przysposobienia
wojskowego przedefilują przed Kremlem. W czasie mego pobytu w Moskwie w przeciągu
paru tygodni plac Czerwony był zamknięty trzy razy. Z powodu pogrzebu wybitnego
komunisty, z okazji defilady straży ogniowej i parady gimnastycznej. Trzeba wiedzieć, że
zamknięcie komunikacji z Zainoskworeczjem i nieprzepuszczanie przez plac Czerwony
wywołują wielkie zamieszanie w mieście. Samochody muszą nadkładać parę kilometrów
drogi.
Przedzieram się przez tłum i okazuję bilet upoważniający do zajęcia miejsca na trybunach.
Przy rogu ulicy jest wielki ścisk i konni policjanci nacierają na tłoczących się. Jakiś stary
brodiaga, ledwie umknąwszy spod konia, klnie z cała wspaniałą, odwieczną, tradycyjną,
rosyjską potoczystością. Od setek lat narastały te soczyste słowa jak słoje drzewne. Nikt nie
umie przeklinać jak Rosjanie i jeśli przeklinanie przynosi człowiekowi ulgę, to obywatele
sowieccy wiele mogą przetrzymać mając taką pociechę i osłodę swoich cierpień.
Wynieść ranę tłuczoną spod kopyt koni policji rosyjskiej w dzisiejszej Moskwie nie byłoby
rzeczą zaszczytną. Korzystając z chwilowego uspokojenia mieszkańców stolicy żądnych
sensacji, przedzieram się przez kordon i znajduję swoje miejsce na trybunie Cały plac zajęty
jest przez organizacje sportowe. Dzień jest chłodny, więc chłopcy i dziewczęta w krótkich
gimnastycznych spodenkach ziębną i trzęsą się wyraźnie. Czekamy dobre pół godziny na
początek defilady. Nagle rozlega się szmer i spada deszcz oklasków. Za trybunami dla
publiczności, pod murami Kremla idą w asyście zziajanych i spoconych gepistów Stalin i
Woroszyłow.
Stalin jest w długim płaszczu, Woroszyłow w mundurze wojskowym. Przechodzą szybkim
krokiem za trybunami. Nikt się ich z tamtej strony nie spodziewał. Publiczność podnosi się,
odwraca głowy. To niespodziane wyjście i ten krok szybki znamy już z dawnych czasów
rosyjskich. Tak przemierzali ulice Warszawy carscy gubernatorzy. Nim się kto mógł
zorientować. Stalin stał już w przygotowanej dla niego loży honorowej. Z mojego miejsca
widzę wyraźnie grupkę najwyższych dygnitarzy sowieckich. Pan w czapce sportowej, o
twarzy zoranej i ciemnej, ozdobionej wąsami i bardzo jasnymi oczami to Gorki. Rozmawia z
Woroszyłowem i obaj się uśmiechają.
Stalina widzę po raz pierwszy. Oglądałem tylko z daleka jego rezydencję w Gorkach,
otoczoną ogromnym czerwonym murem ukrywającym cały kompleks budynków. Mieszka on
tam w idealnych warunkach kulturalnych i stołuje się wraz z wszystkimi dostojnikami w
specjalnej kuchni dietetycznej. W najgorszych czasach aprowizacyjnych na stole w Gorkach
jest wszystko, ale ten dobrobyt upozorowano przepisami lekarskimi. Stalin jest pod opieką
lekarza, który mu przepisał dwa razy dziennie befsztyk z polędwicy, trzy razy dziennie świeże
jarzyny, masło i jajka. Wszystko to przed użyciem wstrząsnąć i trzymać w miejscu ciemnym i
ukrytym przed oczami głodujących obywateli. Mimo pogłosek o chorobie dyktator Rosji
wygląda jak byk. Jest rosły, tęgi i ciemny na twarzy. Wreszcie zaczyna się defilada.
Przemaszerować ma osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Idą drużyny fabryk traktorów, fabryk
kaloszy, fabryk włókienniczych i warsztatów kolejowych. Materiał ludzki jest lichy.
Mężczyźni o zapadłych klatkach piersiowych, kobiety o krótkich nogach i wydatnych
biustach. Mało się widzi ładnych nóg, ramion i twarzy. Idą źle i nie w krok. Każda drużyna
niesie swoją chorągiew, bogato haftowaną emblematami sowieckimi i napisami. Kostiumy są
najróżniejszych kolorów i nie ma ani jeden drużyny, w której by wszyscy mieli jednakowe,
niebieskie czy czerwone, porteczki. W szeregach widzi się nawet po prostu ludzi w gaciach, a
przynajmniej połowa defiladujacych jest bosa.
Ale oto obraz się zmienia; na plac wychodzą drużyny karnie zwarte, bijące mocno rytm
nogami, ubrane w kolory ujednostajnione. To robotnicy fabryk broni i amunicji. I znowu
przewala się ubogi uszeregowany tłum, aby tym większy był kontrast dla drużyny GPU albo
szkoły lotniczej. Wszystko, co ma związek z wojskiem, władzą albo przeszkoleniem
wojskowym, jest sprawniejsze, lepiej ubrane i odżywione. Na wzniesieniu stoi komendant
przeszkolenia wojskowego, który przyjmuje defiladę. Widzę tylko jego rękę wzniesioną do
góry gestem pozdrowienia. Ręka ta jest biała jak papier. Po godzinie defilady chyba wszystka
już krew ściekła z tej wzniesionej ręki i rozlała się na czerwonych transparentach, sztandarach
i chorągwiach, wypełniających plac Czerwony.
A
RMIA
Nie trzeba defilady, aby rozpoznać w wielkim mrowisku Moskwy okazy silniejsze i lepiej
wyposażone. Szynele wojskowe nie maja dziur, przez które mróz syberyjski gryzie ciało.
Buty wojskowe nie przepuszczają śniegu ani błota jesieni. Nie przeżyłem jednego dnia w
Moskwie, abym nie spotkał oddziału maszerujących żołnierzy, abym widział niebo wolne od
huczących nad miastem samolotów. Nieraz w środku miasta, wśród aut, dorożek i tramwajów
przeciął mi drogę czarny, opancerzony tank. Obserwator z Marsa, patrząc na narody
zamieszkujące Ziemię, mógłby nas porównać do jelonków albo krabów morskich. Na słabych
nóżkach toczą się wątłe odwłoki, uzbrojone w ogromne i nieproporcjonalne kleszcze. Silne,
celowe, zwinne jest tylko to, co służy do walki i zabijania.
Na szosie pod Moskwą obserwowałem przed fabryką grupę robotników wypoczywających
w czasie przerwy obiadowej. Zmęczeni ludzie podźwignęli się i stłoczyli na skraju drogi, aby
patrzeć na maszerujący oddział GPU. Tłum oberwańców fabrycznych, utytłanych gliną i
wapnem patrzył z niemą zazdrością i łapczywym podziwem na czerwonych żołnierzy,
rozpartych na kulbakach i brzękających szablami. Wojsko w Sowietach reprezentuje
romantyzm wygodniejszy, lepiej odżywiany i na świeżym powietrzu. Sowiety dla
powiększenia tempa pracy w fabrykach wprowadziły metodę rozrywek sportowych.
Postarano się wyzyskać ów zapał, który porywa publiczność i bohaterów boisk i stadionów.
Skierować namiętność rywalizacji w kierunku pracy produktywnej. Próby te nie powiodły się
w ciemnych, zadymionych fabrykach, gdzie musiano wprowadzić pracę na akord, natomiast
w wojsku konkurencja miedzy pułkami, brygadami i dywizjami dała wyniki znakomite.
Łatwiej jest widać rozbudzić ambicję siły i sprawności niż nieefektownej użyteczności.
Armia musi mieć wodza. Kult jednostki i uwielbienia dla ukochanego dowódcy, potrzeba
bohatera narodowego, wszystko to czyni postać Woroszyłowa niezmiernie popularną, ale ta
popularność żołnierza w kraju budującego się socjalizmu, popularność daleko wybiegająca
poza armię nie budzi myśli pogodnych. Widziałem w Leningradzie sztukę w teatrze
ż
ołnierskim, w której samo wymówienie nazwiska wodza wywoływało entuzjazm sali. W
filmie sowieckim Niech żyje Moskwa! jest scena, w której załoga okrętu rąbie i niszczy
wszystko na pokładzie i w kabinach, aby dostarczyć maszynom paliwa. Wszystko, co może
służyć za opał, marynarze rzucają do pieca. Ale gdy bohater filmu ocala w ostatniej chwili
portret Woroszyłowa, sala kinematografu trzęsie się od oklasków.
Socjalizm prześlizgnął się po stalowych hełmach żołnierzy rosyjskich, naznaczył je
czerwoną gwiazdą, ale w niczym nie zmienił oblicza armii. Nie ma złotych szlifów,
akselbantów i pióropuszy, ale tych ozdób wyrzekły się wszystkie wojska epoki szarych
mundurów, szarych gazów trujących i szarej śmierci. Armia w Sowietach jest ogromnym
spasionym pasożytem na ciele ubogiego narodu. Większość soków żywotnych idzie na
wykarmienie tej elity fizycznej. Mundur krasnoarmiejca to niemal czerwone obcasy u
trzewików czy szpada rycerska u boku. Dostać się do armii może tylko obywatel dobrze
urodzony, tzn. proletariusz z pochodzenia.
Armia wychowuje pewien typ człowieka. Człowieka przyszłości. A wychowanie nowego
człowieka jest równie przynajmniej ważne jak wybudowanie nowej fabryki. Czy nie należy
walczyć o to, aby produkując coraz lepsze maszyny, ulepszać również ludzi, którym te
maszyny mają służyć? Gdy się buduje nowa fabrykę w Rosji, najpierw kładzie się
fundamenty, a zaraz potem buduje się wieżę strażniczą dla żołnierzy z GPU, aby dozorowali
teren budowy otoczony drutem kolczastym. Poza czerwoną armią są przecież jeszcze
specjalne wojska GPU z własna kawalerią i artylerią, z tankami i aeroplanami. Sto tysięcy
tych żołnierzy–żandarmów o specjalnym przeznaczeniu dozorowania ludności cywilnej i
ciągłe gorączkowe uprawianie terroru jako metoda rządzenia mogą przynieść więcej szkody
w wychowaniu nowego człowieka, niż pożytku przyniesie wybudowanie Dnieprostroju albo
wprowadzenie traktorów w kolektywach. Szkodliwość władzy paruset tysięcy prywatnych
agentów GPU może być większa od pożytku powstania Magnitogorska. Zło wynikające z
braku opinii i wolności słowa może być większe niż pożytek z nowej linii kolejowej. Czy
ludzie, których codziennie widzę tu, na ulicach Moskwy, są nowymi ludźmi nadchodzącej
epoki? Co wnoszą oni do dorobku świata? Czy poczucie kolektywizmu i konstrukcji opłaca
się wpajać za pomocą terroru i ślepej wiary w doktrynę?
Ostatniego dnia mego pobytu w Moskwie, gdy zamknąłem walizę i wyszedłem z hotelu,
aby parę godzin dzielących mnie od wyjazdu wypełnić włóczęgą po mieście, zamyśliłem się
nad tym pytaniem, które i teraz nie daje mi spokoju.
O
STATNIA NOC
Czy to, co odczuwam w Rosji, jest weltschmerzem „zgniłego inteligenta” i „mdłego
humanitarysty”, czy może jest wrażeniem człowieka wolnego, patrzącego nie bez poczucia
zdrowego humoru na patetyczny kraj wielkich haseł, wielkiego blefu, wielkiego ucisku i
wielkiej nędzy? Doskonale zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności za każde słowo napisane
dzisiaj o Rosji sowieckiej i mógłbym nie wyciągać żadnych wniosków z mojej podróży,
zadowalając się możliwie obiektywnym opisem. A przecież, gdy siadam już do wagonu, nie
mogę długo zasnąć i w drodze powrotnej do kraju trapi mnie gorączkowa potrzeba rachunku
sumienia.
Co odpowiem na proste pytanie: jak jest w Rosji? Nie, nie mogę na to pytanie
odpowiedzieć. Nie mam odwagi sądzenia. Mogę się jeszcze tylko wyspowiadać z tych
wątpliwości i niepokojów, które nawiedzają mnie teraz, gdy jedna noc dzieli mnie od
powrotu. W przedziale pociągu znów siedzą ze mną moi dwaj towarzysze, Sceptyk i
Entuzjasta.
— W dzisiejszej nierównowadze świata — powiada Entuzjasta — istnienie Sowietów jest
nadzieją dla wszystkich krzywdzonych i wyzyskiwanych. Komunizm jest rosnącą w
znaczenie siłą i jedyną wiarą. Lęk przed rewolucją proletariacką, który czują wszystkie rekiny
kapitalizmu i wszyscy ciemięzcy i eksploatatorzy klasy pracującej, jest nam potrzebny, i
dobrze jest, że ta groźba rośnie, potężnieje z każdym dniem.
— To jest słuszne — odpowiada Sceptyk — ale czy nie rodzi się na świecie nowy lęk
przed namiętnym fanatyzmem klasowym? Bolszewizm wyzwala nienawiść, a drapieżność
klas posiadających postarała się to, aby zmagazynować jak najwięcej tej nienawiści.
— Być może w dążeniach rewolucyjnych jest uczucie zemsty i nienawiść, ale gdyby
wyrzec się dynamiki tych uczuć, nie byłoby postępu, nie byłoby rewolucji francuskiej.
Rewolucja jest wybawieniem dla wszystkich doprowadzonych do rozpaczy. Rewolucja to
burza, która odświeża powietrze, a dzisiaj trudno już jest oddychać w Europie. Co mają robić
ludzie, którzy już nie mogą czekać?
Sceptyk nie odpowiada na to. Patrzy na mnie nie bez melancholii i wiem, co oznacza to
spojrzenie. Przypomina mi świeże, orzeźwiające powietrze biurokratyzmu sowieckiego i
nowej burżuazji. Przez przedział wagonu defiluje stutysięczna armia GPU, pędzą automobile
z dostojnikami sowieckimi. Widzę twarze sędziów i urzędników. Widzę długie ogonki ludzi
stojących przed piekarniami. Widzę oczy niespokojne, zmęczone i oczy fanatyczne. Tak.
Lecz tamci ludzie w Rosji żyją źle, ale żyją nadzieją przyszłości. A czym ma żyć człowiek
pozbawiony chleba i pracy w Europie? Całą treścią jego życia jest wiara w rewolucję. I to jest
prawda, której trudno jest przeciwstawić słowa zimnego rozumowania.
Więc co czynić? Czy mógłbym z całym poczuciem odpowiedzialności namawiać do
przewrotu i wzywać ciemny proletariat wsi i wynędzniałych robotników fabrycznych do
krwawej walki? W imię czego? Czy w imię zdobyczy, które osiągnął po piętnastu latach
cierpień i walki proletariat rosyjski? Nie. Poziom życia jednostki pracującej jest dziś jeszcze
w Europie znacznie wyższy niż w Sowietach. Na to jest za wcześnie, trzeba by przynajmniej
poczekać na zrealizowanie planów sowieckich. Kto wie? Gdy Rosji uda się stworzyć potężne
państwo socjalistyczne, siła agitacyjna tego osiągnięcia będzie tak wielka, że usunie potrzebę
rewolucji politycznej i stworzy bez przelewu krwi wszechświatową rewolucja gospodarczą.
Bo cóż by znaczył przewrót komunistyczny w ubogiej Polsce? Skąd zaczerpnąć tej odwagi i
wiary, która by kazała pełnym głosem nawoływać ludzi do śmierci na barykadach, do
zdychania na drutach kolczastych? Przecież rewolucja to nie tylko tłum ze sztandarami, idący
ze śpiewem przez miasto, to śmierć setek tysięcy i zburzenie kraju. Trzeba przecież pomyśleć
o tym, że miasta zmienia się w rumowiska, a mieszkańcy miast w szczury żywiące się
odpadkami i kryjące się po norach! Można się spodziewać, że po piętnastu latach podobnych
cierpień poziom życia będzie zaledwie taki jak w Sowietach dzisiejszych lub nawet gorszy,
jeśli się zważy bogactwa Rosji i ubóstwo Polski.
Czyż znaczy to, abyśmy mieli wyrzec się wiary w socjalizm? Nie. Wolno nam wierzyć, że
decydującą rolę gra tutaj materiał ludzki. Gdyby przewrót społeczny przyszedł nie w
słowiańskiej Rosji, ale w Anglii, jak to sobie zresztą wyobrażał Marks, kto wie, czy już dziś
nie mielibyśmy socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Świata.
— Musimy zmienić role, bo ja teraz staję się Sceptykiem rzekł Entuzjasta. — Jakich sił
zamierzasz użyć, aby nawet w najbardziej ludzkim społeczeństwie bez przelewu krwi
osiągnąć ogólną zgodę na rozbrojenie, zrezygnowanie z nacjonalizmu i wyrzeczenie się dóbr i
własności prywatnej? Wobec tych spraw jesteś bezsilny. Więc jakie są twoje zadania? Co
możesz zdziałać?
— Nie tylko wśród tych, co nie mogą czekać, są ludzie gotowi oddać życie za
pomniejszenie krzywd, za nowy sprawiedliwszy ład społeczny. Jeśli natura ludzka jest taka,
jeśli muszą przyjść rewolucje i tylko tym starym barbarzyńskim pługiem można orać ziemię
pod nowy zasiew, i my przy tym będziemy. Bez oślepiającej, żarliwej wiary, bez entuzjazmu,
który przysłania dwoistość i względność rzeczy ludzkich, będziemy bronili od pohańbienia
wartości, bez których żyć na świecie nie warto. Zrobimy wszystko, aby przyszła rewolucja
nie była tak krwawa i barbarzyńska jak dawne rewolucje. Będziemy bronili prostego pojęcia
dobroci i wyrozumiałości, będziemy walczyli o wartość tych słów, które rewolucja
niecierpliwa ręką wykreśliła ze swego słownika. Będziemy bronili sceptycyzmu, bez którego
nie ma prawdziwej twórczości i który chroni nas przed fanatyzmem. Będziemy bronili prawa
do życia jednostki i wiele możemy zrobić, aby osłabić uczucie zemsty, aby zwiększyć
celowość. Wasza namiętność nie dba o krew przelana w bezmyślnym okrucieństwie. We
wszystkich dążeniach i planach rewolucyjnych — czyż jest jedna myśl o tym, aby uczynić
rewolucję mniej ślepą i straszną?
Między entuzjazmem a sceptycyzmem jest poza wszystkim różnica wieku. Nam, starszym,
którzy przeżyli wojnę, ciężej będzie znieść rewolucję, nam tchórzom, ciężej będzie patrzeć na
krew, która was nie przeraża. A przecież zrobimy wszystko, aby w zamęcie rewolucji tropić i
unieszkodliwiać bestię ludzką, pławiącą się we krwi i w zniszczeniu, aby zachować czystość
powietrza, bez której okrutne rany nie goją się, lecz ropieją. Iść będziemy za nienawiścią
ludzką krok w krok i nazywać ją będziemy po imieniu zarówno po jednej, jak i po drugiej
stronie. Tak. Można nam zarzucić, że nie jesteśmy dosyć niecierpliwi, że pragniemy czasu i
swobody, ale ten czas i ta swoboda to jedyna możliwość myślenia. Myślenia, które jest często
męką nie mniejszą od wszystkich innych mąk świata.
Ś
wit już zagląda przez okno wagonu. Ostatnia noc spędzona na terenie Sowietów staje się
jakaś nocą Walpurgii. W majaczeniu sennym stają przede mną wszystkie zmory i widma
tysięcznych cierpień i mąk przepełniających oba światy. Świat, który porzucam, i ten, do
którego wracam. Nad wszystkim dominuje uczucie bezradności i smutek. Drapieżne szpony
wynędzniałych z głodu wyciągają się żebrząc nie o chleb, ale o słowo. Oczy sybirskich
ludożerców i niespokojne oczy robotników europejskich, pozbawionych pracy, żądają słowa.
Jakiegoś słowa nadziei, jakiegoś czynu wiary, jakiegoś dowodu miłości.
P
OWRÓT
Zatrzymujemy się na ostatniej stacji przed granica polska. Niegoriełoje. Za dwadzieścia
minut pociąg przewiezie nas na terytorium starej Europy. Przechadzam się po peronie. Przed
jednym z wagonów stoi konduktor rosyjski i krzyczy. Woła do kogoś czy do czegoś ukrytego
pod wagonem. Wreszcie włazi pod wagon. O kilkadziesiąt kroków ode mnie spod kół pociągu
wybiega coś w rodzaju szczura wielkich rozmiarów. Przykucnął o parę kroków od wagonu i
czeka w natężeniu i czujnej uwadze. Oczy ma wlepione tylko w konduktora. Na mnie nie
patrzy. To biezprizoruyj. Nie wiem, wiele lat może mieć ten chłopiec czy mężczyzna. Jest
wzrostu ośmioletniego dziecka, ale ta resztka twarzy, którą dostrzec mogę pod brudem i
ropiejącą syfilityczną raną nosa, czyni wrażenie starca. Paznokcie u nóg ma zwinięte jak
tasiemki. Ręce, twarz i nogi koloru tłustej ziemi. Konduktor nagłym szybkim ruchem
podskoczył w jego stronę. Chłopiec krzyknął i uciekł pod wagon. Nie był to krzyk. Raczej
pisk szczura. Nie mogą zapomnieć tego pisku, w którym nie było nic ludzkiego. Nigdy już nie
zapomnę.
I oto przejeżdżamy znowu przez wielką bramę pozdrawiającą wszystkich proletariuszy
ś
wiata. Jeszcze parę minut w wagonie — i wysiadam na granicy polskiej. Trudno nie
przyznać, że doznają uczucia ulgi. Następuje jakieś odprężenie psychiczne po tych paru
tygodniach napięcia. Na granicy sowieckiej rewidowano mój bagaż bardzo długo i uważnie.
Nie robiono jednak rewizji osobistej i wszystkie moje notatki, o które się trochę bałem, mam
bezpieczne w kieszeni. Idę do sali bufetowej i jem. Dawno już nie smakowały mi tak chleb i
masło, mięso i kawa. Mimo to z trudnością kończę obiad, może odzwyczaiłem się, a może to
wspomnienie o tym pisku szczurzym odbiera mi możność jedzenia. Późnym wieczorem
jestem w Warszawie. W ciepły wieczór czerwcowy wychodzę na miasto oświetlone
neonowymi reklamami. Tragarz niesie mi walizkę i gdy przystajemy przed dworcem w
oczekiwaniu na taksówkę, wdaję się z nim w rozmowę. Mam jakąś niewytłumaczalną chęć
powiedzenia mu, że wracam z Rosji.
— No, jak tam jest?
W tym cichym, dyskretnym pytaniu jest wiele ufności, tej specyficznej ufności, którą mają
ludzie z proletariatu w stosunku do towarzyszy partyjnych. Przyznaję, że ta atmosfera
wspólności smakuje mi, mam ochotę powiedzieć mu coś, co by nas bardziej jeszcze zbliżyło,
a w jego zbiedzonych oczach czytam odpowiedź, której by chciał ode mnie. Wiem, pewien
jestem, że gdybym mu powiedział: „Dobrze tam jest towarzyszu”, poniósłby moją walizkę
lekko i szybko do taksówki i uśmiechnąłby się na pożegnanie. Wreszcie powiadam:
— Trudno tak powiedzieć w paru słowach. I źle i dobrze.
Teraz wiem, co myśli o mnie tragarz niosący moją walizkę. Myśli o mnie jak o wrogu. Nie
ma stanowisk pośrednich. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Z uczuciem dławiącej samotności
jadę przez miasto.
O
D WYDAWCY
Prezentowany tekst miał swój pierwodruk w „Wiadomościach Literackich” w roku 1932 w
numerach 27–35 (numer 34 nie ukazał się). Kolejne numery zawierały po kilka rozdziałów —
impresji opatrywanych tytułem zbiorczym: w nrze 27 Pierwsze spojrzenie (rozdziały: W
wagonie; Za czerwoną bramą; Dom kolektywny; Wieczór w kinie i Co jest w dawnych
sklepach?); w nrze 28 Tury
ści i gepiści (Cudzoziemcy w Moskwie; Jajka, których nie było;
Mieszkania moskiewskie; „Dworiec truda”: Mikroby GPU); w nrze 29 Młodzie
ż w
Sowietach („Park kultury i otdycha”; Zags; Wyrzuceni na zakręcie; Kreml; Muzeum
rewolucji); w nrze 30 Sztuka (Muzea; Teatr; „Hamlet”: Sąd nad Oborinem: Loteria); w nrze
31 Leningrad (Białe noce; Petersburg; Rozmowa z bratem; Patrzenie w oczy; Caveant
consules!; Muzeum anty religijne; Czarny władca); w nrze 32 Rozmowy z pisarzami
(Przyjęcie w WOKS’ie; W poselstwie polskim; Gosizdat); w w nrze 33 S
ędziowie i sądzeni
(Rozmowa z Pudowkinem; „Dlaczego nie piszę o piatiletce”; Sąd) a w nrze 35 pod tytułem
Militaryzm, czyli noc ostatnia zawarto: Parada; Armia; Ostatnia noc; Powrót.
Tekst został oparty na wydaniu książkowym Towarzystwa Wydawniczego Rój z 1932
roku. Wprowadzone zmiany polegały na uwspółcześnieniu ortografii.
Antoni Słommski spisywał swoje wrażenia z podróży „na gorąco” w 1932 roku. Dziś
niektóre jego sądy mogą się nam wydawać naiwne Nie należy jednak zapominać o tym, ze
autor opisywał tylko to co udało mu się zobaczyć podczas podroży, reżyserowanej przez
sowieckich urzędników Większość przeprowadzanych z Rosjanami rozmów toczyła się albo
w obecności politruka, albo jego rozmówcami byli ludzie pokroju komsomołki Ziny. Tylko w
nielicznych przypadkach autorowi udawało się wydostać spod kontroli oficjalnych
„przewodników” i zamienić parę zdań ze zwykłymi obywatelami. Trzeba także pamiętać o
tym, że autor oglądał Moskwę i Leningrad jeszcze przed wielkimi czystkami.
O odbiorze tej książki w Rosji świadczy zapis w Kronikach tygodniowych, jaki ukazał się
w „Wiadomościach Literackich” nrze 50 z 9.12.1934 roku Słonimski pisał: Od czasu książki
„Moja podróż do Rosji” jestem na czarnej liście sowieckich urzędników. Proszą co pewien
czas wszystkich literatów i karmią kawiorem a ja za karę muszę siedzieć w domu.
O tym jaki był później stosunek Antoniego Słonimskiego do rzeczywistości sowieckiej
najlepiej świadczą jego Kroniki tygodniowe z końca lat trzydziestych, szczególnie te, pisane
po czystkach stalinowskich 1936 roku, publikowane na łamach „Wiadomości Literackich”.
Autor zawarł w nich krytykę obu zagrażających Polsce i światu totalitaryzmów: sowieckiego i
niemieckiego.