Antoni Słonimski
Obecność
Felietony 1971–1972
Po oczarowaniach prozą Conrada, Tomasza Manna, Prousta, po wędrówkach w ciemnych labiryntach Kafki wracałem i wracam do Prusa, jak po egzotycznych podróżach wraca się do domu. „Lalka” istotnie była naszą domową, powieścią. Ignacy Baliński mówi w swoich wspomnieniach, że gdy wyszła „Lalka”, w postaci doktora Szumana rozpoznano słynnego z dowcipu doktora Słonimskiego. Ojciec mój przyjaźnił się z Prusem i Prus u nas bywał. Pamiętam niewysokiego pana w ciemnych okularach, co w owych czasach nie było tak jak dziś powszechne. Kiedyś gdy przyszedł i ojca nie zastał, dał mi książką i, powiedział: „Niech to kawaler odda panu doktorowi”. Była to moja pierwsza i jedyna rozmowa z Prusem. Jak widzimy — dość jednostronna. Prusa już wtedy czytałem. Gdy miałem lat piętnaście, światopogląd mój nie różnił się od postawy ideowej Ignacego Rzeckiego. Jak on wierzyłem w Boga i w Napoleona z lekką przewagą na korzyść tego ostatniego. Snułem marzenia daleko idących zmian na mapie Europy i mógłbym za pamiętnikiem starego subiekta powtórzyć: „Gdybym to ja był Panem Bogiem, ale co tam marzyć o tym!” W miarą lat pogłębiał się mój stosunek do wielkiego pisarza mojej młodości. Gdy zacząłem pisać felietony, nazwałem je na cześć Prusa ambitnie „Kronikami Tygodniowymi”.
W dwudziestolecie śmierci Prusa, a więc w 1932 roku, „Wiadomości Literackie”, redagowane przez Grydzewskiego, wydały bogaty numer specjalny. W numerze tym znaleźć można m. in. nazwiska Jana Lechonia, Janusza Korczaka, Jana Parandowskiego, Ireny Krzywickiej, Zofii Nałkowskiej, Juliusza Kleinera, Józefa Wittlina, Antoniego Słonimskiego.
Oto, co wtedy pisałem w tym numerze: „Koledzy moi mówią tu o jego wielkich dziełach, ja pragnę pomówić o szarej, cotygodniowej działalności Prusa, o »użeraniu się« z głupotą i złością ludzką, o nie/mordowanej służbie społecznej, od której nie odrywały go najwyższe loty twórcze.
Wiem, że działo się to wszystko w mrocznych czasach carskiej niewoli, ale Prus pogodą swego serca rozjaśniał noce i dnie warszawskie. Być może, dlatego dziś czytając Prusa mam uparte przekonanie, że wtedy było zawsze pogodnie, deszcz nie padał, a serdelki, o których Prus często wspomina, lepszy miały smak niż dzisiaj (bo miały). Sprawdzam datę czytanej »Kroniki«, gdyż spotykam dobrze znajome nasze aktualne sprawy Polski niepodległej. Gdy Prus mówi o konieczności tworzenia bibliotek gminnych i miejskich, o potrzebie szkół rzemieślniczych, o zwalczaniu gruźlicy, o obłudzie szowinistów nawołujących do bicia Żydów i sprowadzających do własnych fabryk Niemców, gdy nawołuje do tworzenia bibliotek szpitalnych, gdy wyszydza skłonność do blichtru i fałszywej elegancji — i wszystko to właściwie można by przedrukować prawie bez zmian w dwadzieścia lat po jego śmierci.
Wiemy, że bez społecznej działalności pisarzy świat trwałby w martwocie. Dlatego dziś Prus jest nam bliższy i droższy od pięknoduchów młodopolskich. Większy był pisząc o potrzebie kanalizacji w białych dworkach z kolumienkami od głosicieli nietykalności tych dworków.
Była w tym pisarzu jakaś żarliwa troska o człowieka przyszłości, był jednym z wielkich wychowawców, mądrym i cierpliwym nauczycielem i nie jego to wina, że miał gnuśnych i leniwych uczniów. Czyż możemy wiedzieć, które ze słów jego przerodziły się w cegłę i budulec, a które rozjaśniły tylko na chwilę serca czytelników? Słowa rozrastają się albo martwieją. A czy dzisiaj znamy moc i zasięg słów, z których budujemy nasze książki i nasze życie? Pisarze umierają i zmartwychwstają nie raz jeden. Wracają jak słowa o zmienionym brzmieniu, mimo to przecież przekazywanie pokoleniom wieści o ludziach, którzy odeszli, a którzy byli nam bliscy, ma swoją mądrość.”
Oto jak zakończyłem mój felieton pisany w 1932 r.:
„Halo! Czy słyszycie? Powtórzcie znowu za lat pięćdziesiąt, że był taki pisarz Prus, któregośmy czcili i podziwiali. Jesteśmy pewni, że przeczytacie jego książki z zadowoleniem. Nie było w nich kłamstwa. Było dużo serca i prawdy. Tu mówi rok 1932. Halo! Rozmowa skończona? Skończona. Proszę się rozłączyć.”
A ja się nie rozłączyłem. I oto dobry los po latach czterdziestu słowa mojej młodzieńczej czci dla Bolesława Prusa pozwolił mi przekazać wam osobiście.
Młody uczony winien być ośmielany do atakowania prawd uznanych. Tak określa wychowanie naukowców Julian Huxley. Pamiętam, jakie wrażenie w młodości wywarł na mnie „Katechizm rewolucjonisty” G. B. Shawa, z jakim radosnym podnieceniem wychodziłem z jego obrazoburczych sztuk lub z jaką uwagą pochylałem głowę nad stronicami małych tomików „Thinker’s Library”, wczytując się w eseje Bertranda Russella.
Pierwsze przygody intelektualne, namiętnej spory i radosne odrywanie wspólnych obszarów myśli, długie nocne spacery po mrocznych ulicach Warszawy, rozświetlonych obrazami młodzieńczej imaginacji, to nie było wszystko. Cechą młodych umysłów jest obrona prawd! niepopularnych, ale ten okres buntowniczego sprzeciwu, niezgody na martwe formy tradycji łączyłem już wtedy z podziwem dla patriotycznej poezji romantycznej. Niezapomnianym przeżyciem była dla mnie „Dziadów” część trzecia, żywą radością były i są dla mnie ulubione kartki „Pana Tadeusza”.
Nie zawsze te nurty łączyły się harmonijnie Ale wspominam jako wartości, które mnie niej zdradziły i które są mi dziś drogie; ciekawość| i chłonność intelektualną oraz przywiązanie do wszystkiego, co piękne i szlachetne w naszej historii i literaturze.
W latach mojej młodości spór między Kościołem katolickim a postępową inteligencją polską przybierał nieraz charakter otwartego konfliktu. Kościół uważany był za podporę kapitalizmu i nieraz, przypomnieć mi to wypada, dawałem wyraz moim poglądom laicystycznym, zwłaszcza w dyskusjach obyczajowych i społecznych.
Watykan jak bastion zamknięty bramą spiżową separował się całkowicie od zmieniającego się świata. Z tych pozycji napisana niedawno bardzo inteligentna książka Tadeusza Brezy „Spiżowa brama” ukazała się, jakby dla ironii, niemal w przeddzień otwarcia się tej bramy i zaskakujących śmiałością reform wprowadzonych przez Jana XXIII. Watykan niemal do połowy dwudziestego wieku bronił się przed otwarciem swojej bramy spiżowej. Ale za bramą czas toczył się wartko. Szybki rozwój cywilizacji technicznej, a zwłaszcza powstanie środków masowego zniszczenia, stworzyły sytuację wymagającą przystosowania się człowieka do nowych warunków życia na ziemi. Na to zagadnienie ekologiczne nieraz zwracała uwagę elita uczonych, pisarzy i publicystów, w licznych wypowiedziach poprzedzających koniec drugiej wojny światowej i omawiających konieczność unifikacji i naukowej organizacji świata.
Można by zarzucić encyklice „Populorum progressio” pewną deklaratywność, ale te same zarzuty postawić by trzeba wszystkim „Deklaracjom Praw Człowieka” i „Celom wojny”, propagowanym przez ugrupowania postępowe.
Czytając piękny tekst „Populorum progressło” nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że niektóre sformułowania są mi znane i specjalnie bliskie. H. G. Wells w orędziu wygłoszonym na zebraniu British Association w 1942 roku mówił: „… my, pracownicy umysłowi, musimy zdecydować się, czy mamy stać się czymś w rodzaju niewolników greckich wykonujących rozkazy naszych panów gangsterów i spekulantów, czy też zajmiemy należne nam miejsce w budowie nowego świata”. W encyklice, w paragrafie 83 czytamy dopełnienie tego wezwania: „Zwracamy się do wszystkich ludzi dobrej woli świadomych tego, że przez rozwój wiedzie droga do pokoju. Delegaci do instytucji międzynarodowych, mężowie stanu, publicyści, wychowawcy, wy wszyscy — każdy na swoim miejscu — jesteście budowniczymi nowego świata”.
Na tym samym posiedzeniu British Association mówił znakomity biolog Joseph Needham: „Otaczają nas dziś nie tylko zastępy tych świadków w procesie czasu, ale idą ku nam z tamtego krańca świata mężowie starożytni, mężowie innej barwy skóry, bracia z krwi naszej składający świadectwo prawdzie o solidarności ludzi”.
W paragrafie 17 encykliki czytamy: „Jako spadkobiercy przeszłych pokoleń i korzystający z pracy nam współczesnych, mamy zobowiązania wobec wszystkich i nie mogą nas nie obchodzić ci, którzy po nas przyjdą rozszerzyć krąg rodziny ludzkiej”.
Podobnych, a nawet bliższych jeszcze sformułowań znaleźć by można wiele w „Populorum progressio” oraz w pismach dawnych i dzisiejszych agnostyków czy heretyków. Skąd to zbliżenie? Nie należy bowiem zapominać, iż jest ono obustronne. Upajanie się rozkwitem wiedzy przyrodniczej i cywilizacji technicznej oraz pewnego rodzaju arogancja naukowa typowa dla początków naszego wieku mija i nawet powoduje, jak wszelkie samoupojenie, reakcje pesymistyczne. Biologia ukazała niepojęty uniwersalizm i dynamikę komórki, tego budulca życia organicznego. Niepokój wzbudziło odkrycie gigantycznych obiektów kosmicznych i świat mimo, a raczej na skutek pojawienia się nowych technologii staje się coraz bardziej groźnymi tajemniczy. Wydaje mi się jednak, że to, co zbliża dziś Kościół i postępową myśl laicką, nie rodzi się z koncepcji światopoglądowych, a raczej ze wzmożonego poczucia odpowiedzialności za człowieczeństwo zagrożone dziś w samym swoim istnieniu.
Jako początkujący młody poeta spotykałem jego przyjaciół, przyjaźniłem się z jego modelami. Gdy córkę Wyspiańskiego, piękną panią Chmurską, poznałem u Kadenów w Rabce, nie bez wzruszenia uświadomiłem sobie, że zostałem przedstawiony dziewczynce przy piersi znanej mi z pastelu jej ojca. Mieszkanie Boyów na Smolnej, a potem na Krakowskim zdobił malowany przez Wyspiańskiego portret pani domu. Siadywałem tam na meblach przez Wyspiańskiego projektowanych. Bardzo były niewygodne. Opowiadał Boy, że gdy skarżyli się na to, że krzesełka są wąskie i zbyt spadziste, Wyspiański powiedział: „To umyślnie, żeby goście za długo nie siedzieli”. Ale siadywaliśmy tam i długo, i często.
Wszystko to wydaje się tak bliskie, ale jakże odległe. Ale to nie tylko czas oddzielił Wyspiańskiego od mojego pokolenia. Pochodził on z innego romantycznego kraju uniesień i egzaltacji narodowych, nie przeszedł jak Żeromski od walk o niepodległość do problematyki zwykłego dnia codziennego w wolnej Polsce. Autor „Przedwiośnia” był naszym niemal rówieśnikiem — Wyspiański wywodził się z rodu wieszczów. Grały tu również rolę względy i opory natury formalnej, tak egzażerowane w młodości. Wersyfikacja Wyspiańskiego była dla nas zbyt młodopolska. Oto, co pisałem w latach trzydziestych: „Poza »Weselem«, gdzie najzwyczajniejsza mowa przetopiła się właśnie w najwznioślejszą poezję — często zawodzi górnolotność słownictwa. W »Wyzwoleniu« nie ma słów szeregowców. Słowo zaczyna się od rangi generała. Na jednej stronicy »Wyzwolenia« można naliczyć pięćdziesiąt słów o najwyższej pozycji towarzyskiej: Śmierć, Wolność, Czyn, Zemsta, Bóg, Miłość, Nienawiść”.
Podobnie żartobliwie odczytywaliśmy niektóre aspekty polityczne. W roku 1930 pisałem o „Legionie”: „To, co mówi Rapsod, brzmi dzisiaj po prostu jak Pierwsza Brygada. I on był w legionach, i on mówi, że nie chce uznania i że rzucił na stos… Gdy Wyspiański pisał »Legion«, poetyczny był dla niego sam fakt, że stary lazzarone był legionistą. Dziś wiemy, że nawet mecenas Breiter był w legionach i w tych lepszych, którym się powiodło… Dziś za wielu mamy legionistów, nie jesteśmy skłonni do odgrzebywania tych, którzy się nam już nie należą”.
Teatr Wyspiańskiego podlegał fluktuacjom gustów poetyckich, a historia ostatnich lat kilkudziesięciu coraz nowe stawiała mu pytania. Dziś ulegając modzie udziwniania ambitni odtwórcy stary, w ich mniemaniu, towar w nowym nam podają opakowaniu. Reżyser własną indywidualnością przykrywając osobowość autora odbiera dziełom dawnym wartość dokumentu czasu, „Wesele” wyrwane z epoki i uwspółcześnione staje się po prostu bezsensem. W braku wielkiego współczesnego repertuaru nagina się dawną literaturę do wymagań doraźnych. Warto naszym udziwniaczom przypomnieć skromnie wartości znaczeniowe, jakie kryją się w słowach: interpretacja i interpolacja. Pierwsze pochodzi od interpretari — wyjaśniać, tłumaczyć, a drugie od interpolare — przekształcać fałszywie przy pomocy wstawek. Ulegając pasji uwspółcześniania można by nie tylko sztuki, ale i obrazy Wyspiańskiego, w zależności od mody, przemalowywać na abstrakcję lub pop–art. Na szczęście dobry pan Lorentz nigdy by na to nie pozwolił. Wydaje mi się, że czytelnik wielkiej literatury powinien ją w przeszłości swego kraju odnajdywać w kształtach nieodmienionych. Gdy obrotowa scena czasu na nowo stawia przed nami obrazy przeszłości, ważne jest, abyśmy z tego spotkania sami przejęli to, co nas wzrusza, to, co nas łączy, i to, co nas obowiązuje.
Daleko idąca dowolność i niefrasobliwość w przywoływaniu zdarzeń okresu przedwojennego wymaga paru słów uwagi. W numerze 24 „Tygodnika Powszechnego” pan Tadeusz Żychiewicz tak kończy swe słuszne i sympatyczne skądinąd wywody:
„Wertując kiedyś roczniki przedwojennych czasopism literackich, natrafiłem w jednym z numerów na opis takiej sytuacji:
Bodaj czy nie w stolicy wystawiono nowy dramat bardzo modnego autora. Recenzję z premiery pisał — o ile pamiętam — sam Słonimski. Recenzja była krótka, lecz mordercza, zaś złośliwym gwoździem do trumny wystawionego dramatu był passus o brzmieniu następującym: »Nowa sztuka naszego Mistrza jest jak rokokowy nocniczek: śliczne to, finezyjne i fikuśne, ale wysiedzieć na tym niepodobna«. Ponoć Słonimski zawsze twierdził, że Mistrz spłodził niesłychaną chałę; Mistrz zaś twierdził, że Słonimski cierpi na ostre ataki sklerotyczne. Jednakowoż — o dziwo! — żyli w zgodzie i bardzo się lubili. Bo można żyć po ludzku — i bardzo różnić się w opiniach.
Zadumałem się nad starą gazetą. Mój Boże, dziś nie tak…
A jak?
Moi ormiańscy po kądzieli przodkowie mieli i takie mądre porzekadło: »Konia temu, kto mówi prawdę; aby powiedział i uciekł«.
Ba! Ale kto mi da konia?”
Kto da konia? Ja. Konia z historii teatru i znajomości prasy literackiej dwudziestolecia. Tekst powyższy jest całkowitą fikcją, okraszoną zniekształconym żartem z mojej pisanej w 1934 roku recenzji. Chodziło nie o dramat, lecz o sztuką komediopisarza francuskiego Devala, z którym nie mogłem żyć w zgodzie z tej prostej przyczyny, że Deval dawno już nie żył. Nie dopuszczam również myśli, aby nieboszczyk Deval mógł pomawiać o sklerozę trzydziestoparoletniego nie znanego mu Polaka. Są to nieścisłości bałamutne, ale dość nieszkodliwe. Zdarzają się deformacje poważniejsze, aczkolwiek nie pozbawione elementów wesołości. W numerze 1 „Miesięcznika Literackiego” nasz znakomity poeta, Jarosław Iwaszkiewicz, skarży się, iż był w owych czasach przedwojennego dwudziestolecia cierpiącym „brzydkim kaczątkiem”. Czyżby? Gdy myślą wracam do tych dawnych czasów, widzę obraz nieco odmienny, widzę „brzydkie kaczątko” jako Króla Mody na balu w Hotelu Europejskim. „Kaczątko” jadąc na placówkę dyplomatyczną do Kopenhagi zabrało ze sobą własną służbę, szofera i kucharza. Byłem tam gościnnie przez „Kaczątko” przyjmowany, jak również częstym gościem bywałem w majątku „Kaczątka” na Stawisku. Pisze Iwaszkiewicz, że gdy przyjechał do Warszawy, nie mógł rozwinąć skrzydeł. „… nie pasowałem ani do Lechonia, ani do Słonimskiego, ani do Tuwima, byli to ludzie bardzo utalentowani, bardzo inteligentni, jednak zajęci swoim małym podwórkiem”. Nie wiem, czemu to my byliśmy winni, że „Kaczątku” wtedy „łabędzie skrzydła nie chciały rosnąć”. Dziś, gdy mu te skrzydła wyrosły, gdy formatem swoim „Kaczątko” wyszło z ram ornitologii, z wielu spraw jedną chcą przypomnieć. Na tym pogardzanym „małym podwórku” przez lat bez mała dwadzieścia upominałem się o wiele spraw niełatwych i niepopularnych, atakując i będąc napadanym. Szerokim horyzontom „rozwiniętych łabędzich skrzydeł” pozwolę sobie przeciwstawić te sprawy drobne, ale może zbyt łatwo dziś lekceważone.
Poruszam te sprawy, gdyż mój były przyjaciel coraz częściej ostatnio popada w „Młyn nad Utratą” — pamięci i chowa się za „Czerwone tarcze”.
W tym samym numerze „Miesięcznika Literackiego” znalazłem wspomnienia Jerzego Putramenta. Parokrotnie próbowałem je doczytać do końca, ale obraz cierpień, krzywd i prześladowań, jakim podlegał ten wybitny działacz i prozaik, za każdą kolejną próbą zaciemniał moje oczy łzami, tak iż dokładną lekturę odkładam do czasów mniej emocjonalnych.
Co pewien czas budzi się w naszej publicystyce troska o przywrócenie słowom ich prawdziwego znaczenia. Ostatnio w paru tygodnikach rozważano różne aspekty słowa „zaangażowanie”. Słowo to w czasach mojej młodości w powszechnym było użyciu, zwłaszcza w sferach teatralnych. W kawiarni Bliklego czy może Żmijewskiego na Krakowskim Przedmieściu siadywali aktorzy czekając na zaangażowanie. Przed nowym sezonem trzeba było zdobyć nowe engagement lub zatwierdzić dawne. Czekali więc na dyrektorów czy reżyserów przy stolikach kawiarnianych w pozach malowniczych i wyrażających ich emploi, rodzaj aktorstwa. Bohater dramatyczny, zbrojny w czarny fontaź, palił nerwowo papierosa, komik w kraciastej marynarce uśmiechał się przymilnie. Amantki sączyły przez słomkę mazagran, kokieteryjnie odsłaniając rąbek jedwabnej halki. Od sezonu nowa przychodziła dyrekcja, inny repertuar, ale role raz utrwalone obowiązywały. Amant był amantem, komik komikiem. Wyjątek stanowiły „pierwsze naiwne”, które czasem zmuszano do przesunięcia się w kierunku matek czy postaci charakterystycznych. Aktor zaangażowany dostawał rolę, uczył się, słuchał reżysera i grał. Gdy następowały zmiany w dyrekcji, aktor dostawał nowy tekst, uczył się go na pamięć i wygłaszał. Jednym słowem, wszystko tak samo jak dzisiaj. Słowo „zaangażować” nie miało ani znaczenia pejoratywnego, ani pochlebnego. Określało po prostu umowę obustronną.
Inaczej w literaturze. Angażować się znaczyło zawsze deklarować swą postawę, działać, brać odpowiedzialność. Dziś lękam się, że oba te znaczenia zlepiają się, mieszają i słowo to coraz częściej oznacza pewien rodzaj usług literacko–publicystycznych.
Może istotnie warto przypomnieć, że prawdziwą siłę społeczną ma angażowanie się jako czynność niezależna, jako wynik wrażliwości na sprawy nie swoje, ogólnonarodowe, moralne. Wrażliwość ta zanika, maleje wraz ze wzrostem ośmielonego okrucieństwa. Któż by się dzisiaj przejmował sprawą Dreyfusa? Obojętności i dobrze rozważonej ostrożności uczą nas ulice wielkich miast niebezpieczniejsze od kniei. Dziś w epoce mass production zbrodni, Macbetha można by nazwać dramatem chałupnika. Wielcy moraliści stają się niewygodni, a więc niemodni. Niechęć przeciwstawia się okrucieństwu, kłamstwu czy niesprawiedliwości, budzi zniecierpliwienie wobec tych nielicznych, którzy kreślą słowa ogniste na ścianach domu ucisku i hańby. Pisarze od literatury zaangażowanej odchodzą w różnoraki sposób. Jedni czynią to zgrabnie, kroczkiem powabnym, inni potykając się, klucząc. Cofają się w ukłonach, wracają do wcześniejszych rozdziałów historii, unikając aluzji czy zbyt drażliwych analogii. Są i tacy, którzy z zewnętrznej autentycznej potrzeby schodzą w mrok podświadomości, w krainę skojarzeń dowolnych, a więc rozgrzeszających.
Nie bądźmy niesprawiedliwi. Są pisarze, którzy dość mają odwagi, aby zejść w pieklą choćby krąg pierwszy, ale których predylekcje pisarskie i rodzaj wyobraźni kierują ku innym przeznaczeniom.
Proust angażował się osobiście, w znaczeniu towarzyskim, broniąc Dreyfusa, ale nie dał nam żadnego obrazu, który miałby siłę przetrwania w naszej pamięci. Wśród ulubionych kart jego prozy nie znalazłem ani jednej poświęconej sprawie tak ważnej w jego życiu. Wyobraźnia pisarska i celność słowa ma bowiem tę irracjonalną siłę przetrwania, której nie sprosta zwykła deklaratywność. Z całej twórczości Zoli „The Oxford Dictionary of Quotations” podaje tylko jedno słowo: J’accuse. Rozwiewa się w naszej pamięci wiele spraw politycznych i obyczajowych gromadzonych w pisarstwie Dostojewskiego, ale wracają siłą niezmożonej aktualności jego „Wspomnienia z domu umarłych”. A długi niski drewniany budynek, w którym Rogożyn zamordował Anastazję Pietrownę, rozrasta się w nie kończące się amfilady „Zamku” Kafki. Pisarz ma czasem prawo, nawet wbrew conradowskim kodeksom honoru, odejść, odwrócić się od aktualności, ale budzą wstręt ci, którzy z wygodnych pozycji z wyrachowanym lekceważeniem traktują pisarzy walczących i prześladowanych. Nikt by nie wymagał od Edgara Allana Poe, aby interesował się powstaniem listopadowym i tragiczną walką Polaków gdzieś w dalekiej Europie. A jednak ku memu zdziwieniu w dwutomowym amerykańskim wydaniu listów Edgara Poe znalazłem list, osobliwą prośbę: an appointment (if possible) in the Polish Army. List adresowany jest: „To Colonel Sylvamus Thager” a datowany „March 10th 1831”. W tej próbie E. A. Poe udziału w powstaniu listopadowym zastanawia odrębność i dystans pisarstwa amerykańskiego z tym wszystkim, co wtedy działo się w Polsce, a co wyrażał rówieśnik Poego Maurycy Mochnacki. Wrażliwość sumienia, obowiązek obrony ciemiężonych spowodował, to warte przypomnienia, spotkanie pisarzy dwu odległych światów — to zaangażowanie osobliwe i wzruszające.
Zakaz palenia różne ma gradacje. Od surowego „Palenie wzbronione”, „Prosimy zgasić papierosy i zapiąć pasy” poprzez grzeczne, coraz częściej spotykane w taksówkach „Proszę nie palić” aż po elegancką reklamę angielską: No smoking even Abdullah. Tak to niepalący pragną oddzielić się od palaczy. Szkodliwość palenia stwierdzono ponad wszelką wątpliwość. Co więcej, tak zwane „palenie bierne”, czyli wdychanie zadymionego powietrza okazuje się niemal równie niezdrowe.
Kupiłem sobie tabliczkę z napisem „Proszę nie palić” i umieściłem ją w moim pokoju na widocznym miejscu. Pewna młoda polonistka, która przyszła do mnie po informacje potrzebne jej do magisterskiej pracy o grupie „Skamandra”, nim zadała mi pierwsze pytanie, już zdążyła zapalić papierosa. Gdy zwróciłem jej uwagę na zakaz palenia — powiedziała z przekąsem: „Czytałam niemal wszystko, co pan napisał, i nie przypuszczałam, że się pan zrobi taki nietolerancyjny”. Zastanowiła mnie ta uwaga. Bo jak to właściwie jest z tą tolerancją? Choćby na przykładzie palenia. Nie jest to sprawa prosta. Morfinista czy kokainista sobie tylko szkodzi. Nie przyjdzie do mnie i nie zastrzyknie mi morfiny. Robienie zastrzyków stosuje się w krajach cywilizowanych tylko wobec prawdziwych chorych. Palacze są bezkarni i obraźliwi. Zmuszają nas do sytuacji, która im daje zadowolenie, a nam przynosi szkodę. Gdyby ryba protestowała przeciw zatruwaniu rzek cyjankiem potasu — powiedziano by jej, że jest nietolerancyjna. Ponieważ ryby głosu nie mają, czuję się niejako w obowiązku wyręczyć je w tej dyskusji. Tolerancja w danym wypadku polega, wydaje mi się, na kompromisie. Dawniej tak właśnie było. Każda większa cukiernia czy kawiarnia miała osobną palarnię. U Loursa w pierwszej sali nie wolno było palić. Przywołany w pamięci widok tej sali przynosi mi wspomnienie dość charakterystyczne dla tych odległych czasów. Pewnego dnia Wieniawa zawiadomił nas, że Komendant będzie z córkami nazajutrz w południe u Loursa. Czekaliśmy tam z Lechoniem już od rana, bo wielki był wtedy w naszej grupie snobizm na Piłsudskiego. Gdy Komendant przyszedł, siadł w pierwszej sali i zapalił papierosa, podszedł do niego kelner i powiedział surowo: „Tu się nie pali”. Wieniawa i Sławek z jeżyli się gniewnie, ale Piłsudski szybko zgasił papierosa. Gdy wspominam tę scenę, nie bez melancholii myślę sobie: „Nie ma już dzisiaj takich kelnerów”.
Apel młodej polonistki do mojej przeszłości jako do weterana walk o powszechną tolerancję zmusił mnie do poważniejszego rozpatrzenia obecnych moich możliwości i obowiązków. Czy jestem wciąż jeszcze obrońcą tolerancji, liberałem w dawnym znaczeniu? Definicja tego słowa różna bywała w przeszłości. Dziś w nowym słowniku wyrazów obcych (a raczej coraz bardziej obcych) jest następująca: „Liberalizm — system poglądów burżuazyjnych. Z łaciny liberalis — wolnościowy”. Następne hasło to „liberia — mundur dla służby”. Oczywiście wolę to hasło pierwsze, ale nie bez pewnych zastrzeżeń. Wydaje mi się dziś liberalizm czymś zbyt bliskim niesprzeciwiania się złu. Postawą nieco zbyt wygodną, pozą nie pozbawioną łatwej wyniosłości. Przypomina mi powiedzenie Stiepana Trofimowicza, bohatera „Biesów”: „Mais entre nous soit dit, taki człowiek, który ma grać rolę niemego wyrzutu sumienia, nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko wylegiwać się”. Inną receptę daje Mereżkowski mówiąc o pewnym urzędniku synodu, który lubił rozprawiać o stosunku do władzy: „Ażeby cię niedźwiedź nie dotknął, musisz położyć się i udawać zmarłego, nie oddychać, nie ruszać się. Niedźwiedź obwącha cię i odejdzie. To samo z władzą: powinieneś poddać się, upokorzyć aż do śmierci, tak ażebyś sam się poczuł nieboszczykiem w trumnie leżącym. Wtedy władza przestanie być straszna, rozbroi się”. Dobry to może przepis dla urzędnika synodu z czasów carskich czy dla bohatera „Biesów”, ale wylegiwanie się i rola niemego wyrzutu sumienia nie bardzo odpowiada memu temperamentowi. Nigdy nie byłem również zachwycony receptą angielskiego liberalizmu. Zawsze się przy tej okazji wspomina z dumą słynny „Grillion dining club”, w którym przy jednym stole spotykali się beztrosko przeciwnicy polityczni. Gladstone z Disraelim czy Asquith z Balfourem. Lękam się, że nad tym stołem biesiadnym unosiły się ciężkie opary obłudy. Tolerancja nie może wyczerpywać się w biernym uznawaniu establishment lub prowadzić do frustracji w społeczeństwach bogatych.
Muszę tu raz wreszcie wyjaśnić zadawnione nieporozumienie. Byłem i jestem nietolerancyjny. Jako zawodowy pieniacz, nonkonformista i nałogowy malkontent sprzeciwiam się zatruwaniu ryb cyjankiem potasu, a nas tytoniem, fenolem, sloganami.
Zbyt łatwo, bez sprzeciwu, przyjmujemy zestawy słów kalekie, nietrafne, a często wręcz fałszywie służące swemu przeznaczeniu. Od dawna już drażniło mnie wyrażenie „socjalizm z ludzką twarzą”. Czemu tylko z twarzą? A co z resztą ciała, z torsem, zadem, lędźwiami, z pazurami? Obraz ten od początku skojarzył mi się ze sfinksem, z potężnym drapieżcą, który oparł się tysiącleciom, tylko z lekka właśnie twarz mając uszkodzoną.
Podobnie sprzeciw we mnie budzi rozpętana, niemal ogólnonarodowa dyskusja na temat „Chochołów”. I tu nie wchodzę w meritum sprawy, ale nie godzę się na fałszywe użycie symbolu. „Chochoł” według Doroszewskiego to: „Słomiane okrycie roślin na zimę dla ochrony od mrozu”, a więc coś pozytywnego, przyjaznego, co więcej, jest to słowo, które utrwalił Wyspiański, które ma prawo obywatelstwa w kręgu naszej tradycji literackiej. Czemu nagle stało się synonimem łobuza, grandziarza, nieroba, chuligana? Przecież chochoł chroni to, co chętnie niszczy chuligan. Czarem poezji utrwalony stoi chochoł za oknem izby weselnej. Przecież to Rachel i poeta zapraszają chochoła na Wesele:
Patrz pan różę na ogrodzie,
owitą w chochoł ze słomy…
A dalej:
Zaproście tu na Wesele
wszystkie dziwy, kwiaty, trawy,
pioruny, brzęczenia, śpiewy…
Poeta
I chochoła!
I oto biednego chochoła spod tej „chaty rozśpiewanej” przeniesiono pod budkę z piwem czyniąc go sprawcą wszystkich nieszczęść narodowych.
Zaprosili go Rachel i Poeta, wygnała go kiedyś z izby weselnej mała Isia, a obecnie pomstuje cała nasza prasa. Gdy wspominam „Wesele”, trudno mi czasem oprzeć się wzruszeniu, że to wszystko, tak przysłonięte już poetycką mgłą oddalenia, tak bliskie jest memu pokoleniu. Bardzo niedawno pewna urocza pani, krewna Tetmajerów, powiedziała do mnie nagle w rozmowie: „Miałam właśnie list od cioci Isi z Londynu”. Ciocia Isia od lat kilkudziesięciu mieszka już w Anglii. Spotykałem w młodości paru uczestników „Wesela” i mam, oczywiście, niczym nie uzasadnione poczucie osobistej znajomości z bronowickim chochołem.
Wydaje mi się, że warto by to słowo wrócić poezji, bo przecież nie brak w naszej mowie różnych słów brzydkich i dosadnych, określających potępionych tak jednogłośnie kudłatych „kolesiów”. Z pogardliwym znaczeniem słowa „koleś” też jakoś trudno się pogodzić. Koleś to przecież także kolega, to przyjaciel, powiernik, towarzysz. Czemu odzierać to słowo z uroku, jaki ma młodzieńcza bezinteresowna przyjaźń męska? Główny zarzut, jaki się tym chłopcom stawia, to cynizm. Podobno bardzo są cyniczni, i to od rana do wieczora. Może tak jest w istocie, bo mówią o tym w prasie ludzie, którzy się bardzo dobrze, i to z dokładnością co do minuty, znają na cynizmie. Wróćmy tym chłopcom prawo do butelki piwa i poszukajmy innych przyczyn naszych niedomagań. A chochoły chrońmy, bo ich funkcja jest bardzo istotna. Bronią róże przed mroźnymi podmuchami północy, aby mogły kiedyś znów zakwitnąć. Ja osobiście w chochołach odnajduję wiele elementów nadziei.
W numerze świątecznym roku 1970 „Twórczość” pomieściła fragment prozy markiza de Sade. Znalazły się w tym tekście, chyba po raz pierwszy, słowa tak bluźniercze wydrukowane w języku polskim. Był to nietakt czy niedopatrzenie, zasłużonego skądinąd, czasopisma. Nie o bluźnierstwach jednak pragnę mówić, bo to nie moja domena, ale o innych aspektach recepcji pism Sade’a, gdyż w numerze czerwcowym „Twórczość” powraca do Sade’a relacjonując dyskusję, która rozwinęła się na łamach „Neues Forum”. W tej dyskusji już nie o nietakt chodzi, ale o świadome zaciemnianie faktów. Pisarstwo Sade’a sprowadza się do wartości dokumentu epoki, co jest niewątpliwą, acz cząstkową prawdą. Gorzej, gdy wpływ Sade’a ogranicza się wyłącznie do zagadnienia pornografii. Specyfiką Sade’a jest pochwała, a nawet wręcz apologia okrucieństwa seksualnego. Na łamach „Neues Forum” jakiś dziwny pastor Helmut Gollwitzer, profesor teologii protestanckiej na uniwersytecie zachodnioberlińskim, charakteryzując Sade’a broni prawa publikacji pornograficznych. Sadyzm nie jest pornografią. Jest zboczeniem, i to przeważnie zboczeniem zbrodniczym.
Na przykładzie stosunku do pism Sade’a da się zaobserwować osobliwych obrońców swobody wypowiedzi. Ci, którzy milcząc przyjmowali Liczne objawy nietolerancji, tu okazują wzniosły nonkonformizm. Jeśli nie daje się nam innych wartości — zostawcie nam przynajmniej Sade’a. Można by równie dobrze powiedzieć: jeśli nie możemy podawać w naszej stołówce grzybów prawdziwych — dajcie nam przynajmniej muchomory. Bo ładne. Powoływanie się na łączność z kulturą europejską właśnie wobec tej nowalijki zachodniej, którą jest Sade–redivivus, budzi pewne niepokoje. Nie bez znaczenia jest bowiem fakt naruszenia proporcji w kategoriach dopuszczalnych i tych, które są eliminowane. Redaktor „Twórczości” niedawno na łamach „Miesięcznika Literackiego” lekceważąco potraktował ostatniego laureata Nobla, określając jego pisarstwo jako „manię prześladowczą” (!). Łaskawszy się okazał dla manii prześladowczej markiza.
Nie przekonują mnie argumenty, że Schopenhauera można równie oskarżać o zbrodnie hitleryzmu. Korelacja między lekturą Sade’a a licznymi zbrodniami seksualnymi jest bezpośrednia. Parę lat temu w Anglii Moors murders, łan Brady i Myra Hindley, mordowali dzieci nagrywając na taśmę ich jęki śmiertelne i błagania o litość. Oto, co o tym procesie pisała Pamela Hansford–Johnson w książce „On iniquity” („O nieprawości”): Ian Brady’s bookshelves contained the work of De Sade and other sadomasochistic literature. There is a direct correlation with sadistic pornography in this case. I am surę that Brady and Hindley were affected by what they lead*. Emlyn Williams w książce pt. „Beyond Belief” („Poza granicą wiary”) powiada: Brady was certainly an admirer of de Sade. He gave him a gospel smoothing to guote*.
Prasa i opinia brytyjska wskazywała niejednokrotnie na niebezpieczeństwo wpływu Sade’a. Nie ma to wiele wspólnego z modą na seksualizm, — wręcz przeciwnie, większa swoboda erotyczna dać może upust instynktom, które przesadnie hamowane wyradzają się często w formy niebezpieczne, a nawet zbrodnicze. W „Neues Forum” niejaka pani J. Fuerstaner pisze: „…bez Sade’a nie byłoby Byrona, Wilde’a, d’Annunzia i Baudelaire’a”. D’Annunzia ostatecznie mógłbym darować, ale bez Byrona naprawdę mogłoby nie być Mickiewicza, a Mickiewicza nie chcę zawdzięczać markizowi de Sade. Takie nieodpowiedzialne bajdurzenie można prowadzić dalej. Stanisław Lem w swojej znakomitej książce „Fantastyka i futurologia” przypomina nowelkę Bradbury’ego, w której mowa jest o tym, jak przed wiekami łowca tyranozaurów „zdeptał motyla i parę kwiatków, powodując owym mikroskopijnym uczynkiem takie perturbacje kazualnych łańcuchów w milionlecia idących, że za powrotem wyjawia się, iż inna jest niż poprzednio — ortografia angielskiego języka…” Można tak gdybać w nieskończoność. Nie wiemy i wiedzieć nie możemy, co działoby się w literaturze, gdyby markiz de Sade nie istniał. Natomiast mamy pewne podstawy przypuszczać, że nie przestałoby istnieć troje dzieci zamordowanych przez lana Brady.
Można zastanawiać się, jak to czyni Lem, czy „metafizyka de Sade’a jest tylko epistemiczna: albowiem on za przeciwnika bierze sobie nie ontyczne, to jest ostatnie i denne jakości samego bytu, lecz tylko — jakości kultury…” Trochę to dla mnie za skomplikowane. Ponieważ jestem prymitywem z epoki słowa ciosanego i polowania na tyranozaury, po prostu proponuję, aby w czasach wzmożonego okrucieństwa i powszechnej obojętności wobec czynów zbrodniczych nie dodawać autorytetu apologetom gwałtu.
Co rano na miasto wychodzą usypiacze. Sceptyczni, łagodnie uśmiechnięci, zadowoleni z siebie ci niezadowoleni z innych, którzy mają szkodliwe złudzenia i nieznośną konieczność działania — choć przecież wiadomo, że nic się nie może zmienić, a niepohamowana potrzeba aktywności im, usypiaczom, może tylko zmącić spokój. — Niesłusznie krytykuje pan cyników — powiedział mi niedawno pewien okazowy usypiacz. — Wolę cynika niż fanatyka. Z cynikiem można się dogadać, a wierzący pana wykończy bez chwili wahania. Fouche lepszy będzie zawsze od Robespierre’a. Fouche był cynik, konformista i karierowicz, ale skończył okres krwawego terroru. Irytują mnie takie pouczenia. Dlaczego każą nam wciąż wybierać między złym i gorszym? Między Fouche a terrorem? Wydaje mi się, że bardziej aktualny jest dzisiaj wybór między fuszerem a fachowcem.
Usypiacze w środowisku literackim mają jeszcze inne, dość brzydkie, wcielenia. Jest to cmokierstwo wobec wyrafinowania i udziwniania połączone z uśmiechem wzgardy wobec tak zwanych moralistów. Po markizie de Sade, przyszła moda na Celine’a. Panowie Sygor i Szaryński bagatelizują „Bagatelles pour un massacre”, skłonni darować utalentowanemu pisarzowi każdą zdradę i podłość. Słusznie polemizował z tym Józef Hen, a w „Polityce” ukazał się bardzo rozsądny list Kazimierza Koźniewskiego. Tezę o nieważności moralnej postawy życiowej pisarza w nadziei przyszłych wyroków historii Literatury podchwycił skwapliwie pewien pisarz bezpośrednio tym zainteresowany. Wydaje mi się, że w tej sprawie drażliwej każdy wypadek należałoby rozważać osobno. Można by zaproponować taki kompromis: wybaczać, gdy wielkość pisarza jest niewątpliwa, a świństewka wątpliwe. Trudniej wybaczyć, gdy wielkość pisarza jest dość wątpliwa, a świństwa niewątpliwe. Zresztą nie o wybaczenie czy karą tu chodzi, ale o wagę kryteriów moralnych obowiązujących w czasie i miejscu akcji naszego przydługiego dramatu historycznego. Ta więź moralna, cierpliwość, upór i żarliwość w odbudowywaniu niszczonej kultury, w przekazywaniu jej pokoleniom, ocaliła Polskę jako naród. Nie wolno zapominać o dziewiętnastowiecznych pisarzach, anonimowych działaczach, nauczycielach, bibliotekarzach, o odwadze i zwykłej ludzkiej uczciwości, która przeciwstawiała się egoizmowi ugodowców rezygnujących z niepodległości. Gdy wspominam wiszący w gabinecie mego ojca portret Tytusa Chałubińskiego, pamiętam i o tym, że jak Titus Flavius Vespasianus nie mógł on zapobiec zniszczeniu Pompei i Herkulanum, ale ludzie formacji Chałubińskiego zdolni byli po stuletniej niewoli odbudować niepodległe państwo polskie. Dwa nurty, praca organiczna i konspiracja niepodległościowa, nie przeczyły sobie, ale się moralnie uzupełniały. Gdy już wspominam gabinet mego ojca, wolno mi przypomnieć, że o tym „gabinecie doktora S.” pisał
Sławek w swoich wspomnieniach, bo tam schodzili się również pepesowcy i bywał Piłsudski. Trzeba na przekór usypiaczom wciąż wracać do tradycji inteligencji polskiej, bo jest w tym nie tylko gorycz, ale promyk nadziei. Na przekór złym wyrokom losu, zawsze część naszej kultury daje się ocalić. Czytelnikom zgnębionym lekturą kolejnego Machejka, upartą trwałością drętwej mowy, chciałbym ku pokrzepieniu serc przypomnieć, że w porównaniu do pierwszego okresu literatury powojennej, a zwłaszcza do przekazywania jej młodzieży, nastąpiły zmiany niebagatelne. W roku 1953 wydano w nakładzie łącznym stu czterdziestu tysięcy drugie wydanie „Zarysu literatury polskiej” obejmujące lata 1918–1950. Gdyby się ówczesny młodzieniec chciał czegoś dowiedzieć o Andrzejewskim, Gałczyńskim, Iwaszkiewiczu, Newerlym, Leśmianie, Pawlikowskiej, Parandowskjm, Rudnickim czy Zegadłowiczu — toby się nie dowiedział, bo tych pisarzy tam nawet z nazwiska nie wymieniono! Gdyby ówczesny młodzieniec szukając dalej wziął do rąk „Wypisy polskie” z roku 1953, wydanie trzecie — nakład sto osiemdziesiąt tysięcy egzemplarzy — prędko by mu z rąk owa księga wypadła, bo nie znalazłby tam Berenta, Dąbrowskiej, Boya–Żeleńskiego, Wyspiańskiego. Mówiłem wtedy o tych podręcznikach na zebraniu ZLP. Pisałem o tym w „Życiu Warszawy”, rozpocząłem niemałą drakę niemal zaraz po powrocie do kraju, zmaglowali mnie za to trochę, ale podręczników wyżej wspomnianych nie ma, a ja jestem. Przypominam to naszym zawodowym usypiaczom jako dowód, że warto się użerać.
„Trybuna Ludu” z 21 sierpnia 1971 w artykule „Komu służą te fałszerstwa?” słusznie wykpiwa głupstwa niektórych podręczników i encyklopedii krajów zachodnich. H. J. Sokalski cytuje dziełko wydane w Szwecji, z którego dowiadujemy się, że w Polsce „często jeszcze zobaczyć można dzieci szkolne idące do i ze szkoły z krową”. Myślą, że i u nas, w interesie ogólnym i dla zdrowia moralnego, warto wyśmiać i przepędzić niejedną, do niedawna świętą krowę zalegającą drogę do szkoły. W tym samym artykule „Trybuny Ludu” znajdujemy apel UNESCO, który zaleca „rządom państw członkowskich zrewidowanie oraz ulepszenie historii i geografii zgodnie z zasadami i w duchu konstytucji tej organizacji”. Jako kierownikowi sekcji literatury, a potem jako delegatowi Polski do UNESCO udało mi się sprostować parę encyklopedycznych nieścisłości i wprowadzić pewne uzupełnienia do haseł Polsce poświęconych.
Wszyscy zmęczeni jesteśmy niedomówieniami i aluzyjnością. Są sprawy, o których trzeba mówić u siebie w domu pełnym głosem, zwłaszcza że na obecnym etapie naszej informacji niektóre „tabu magiczne” czasów niedawnych nabrały już na szczęście aspektu humorystycznego. Pewien miesięcznik rozrywkowy przed paru laty podał w krzyżówce pionowo: „tytuł wiersza”, a poziomo „nazwisko autora”. Łatwo odgadłem, że chodziło o wiersz „Żal” i o nazwisko „Antoni Słonimski”. Próżno w następnym numerze miesięcznika szukałem rozwiązania krzyżówki. Rozwiązania nie było. W międzyczasie wpadłem w okres moich kolejnych błędów i wypaczeń i jakiś gorliwiec wolał nie wymieniać mego nazwiska ani pionowo, ani poziomo. Ale „Żal” został. Tyle tylko, że ci, co krzyżówkę rozwiązali, nie dostali obiecanego jako nagrodę radia „Szarotka”. Czasem to asekuranctwo przybierało poważniejsze formy chorobowe. W pewnym calendarium rocznicowym nazwisko moje ulotniło się tak całkowicie, że okazało się, iż między rokiem 1956 a 1959 w ogóle nikt nie był prezesem Związku Literatów Polskich. Otrzymałem wtedy śliczny bilecik od znakomitego naszego filozofa, profesora Tadeusza Kotarbińskiego. Prosił mnie, abym się tym nieistnieniem nie przejmował, gdyż „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym, przysługuje bowiem także Bogu i Sprawiedliwości”. Przepraszam za tę wypowiedź heretycką przesłaną do organu zbliżonego do krakowskiej kurii biskupiej, ale wszyscy nas ostatnio bardzo namawiają na śmiałe i szczere wypowiedzi, więc liczę na względy. Zwłaszcza, że nie o żarty mi chodzi, ale naprawdę o niebagatelną sprawę informacji, dokumentacji, gromadzenia faktów i autentyzm wypowiedzi. Ustalmy stan rzeczy, a potem możemy się spierać o interpretacją. Świat nie jest czarno–biały. Ani tak czarny jak obrazy muzealne, ani tak wybielony jak posągi antyczne. Marks zachwycał się rzeźbą grecką, a jeśli Hegel pisał kiedyś o tej rzeźbie: „Nic piękniejszego nie widziano i nigdy się nie zobaczy”, to jego dobre prawo, ale my wiemy, że to, co on uważał za rzeźbą grecką, to były przeważnie kopie z czasów rzymskich. Nie wiedziano wtedy, że oryginalne rzeźby greckie były malowane. „Nierzadko posągi miały nie tylko czerwone wargi, ale i świecące oczy ze sztucznych kamieni i sztuczne rzęsy…” (C. W. Ceram). Podobniejsze więc były do figur woskowych Madame Tussaud niż do przysłowiowej bieli posągów. Eksperci z londyńskiego National Gallery zdjęli z Rubensa od stuleci nakładane żółtawe werniksy i przywrócili mu całą soczystość barw. Po odnowieniu Veronese’a po raz pierwszy naprawdę zobaczyliśmy słynną veit veronese. Otaczają nas złudzenia zaciemniające rzeczywistość, mechanicznie powtarzane kanony, doraźnie raz użyte, a potem utrwalone w szkołach i encyklopediach. Jeśli szaleństwem jest zatruwanie powietrza i zanieczyszczanie wody, równym chyba szaleństwem jest zaśmiecanie źródeł wiedzy. W interesie wszystkich zainteresowanych należy uszanować prawo do obiektywnych informacji.
Parę tygodni temu dostałem zaproszenie na wieczór poświęcony pamięci Jana Lechonia, urządzony staraniem Towarzystwa Przyjaciół Warszawy w małej salce przy Stowarzyszeniu Muzyków. Była więc i przyjaźń dla Warszawy, i muzyka, tylko literatów nie było. Ani wśród organizatorów, ani wśród publiczności. Po prostu dwóch młodych aktorów i jeden muzyk upodobali sobie poezję Lechonia i w różnych stowarzyszeniach gościnnie recytują jego wiersze.
Na widowni przeważali starsi panowie o nieco podniszczonej elegancji. Jeszcze kapelusz od Scotta, ale wstążka nieco już przepocona, jeszcze parasol z bambusową rączką, ale kołnierzyk dobrze skrojonej koszuli z lekka przetarty. Trochę przygodnej i domowej publiczności i kilkanaście par młodzieży płci trudnej do określenia. Przyszliśmy nieco spóźnieni. Ledwo zajęliśmy miejsca, na małą estradkę wszedł dość korpulentny jegomość w szarym garniturze i powiedział: „To mój pech. Tylko mnie się takie rzeczy zdarzają. Przepraszam, że państwo musieli czekać przed drzwiami, ale zapomniałem, że osoba, która ma dozór, jest na chorobie i sam musiałem do niej latać po klucz. Przepraszam”. Zszedł z estradki, na którą teraz weszło trzech młodych ludzi w strojach młodzieżowych. W tym wypadku surduty długie, kołnierze i fryzury z czasów Księstwa Warszawskiego stroiły ich odpowiednio i przyjaźnie. Stanęli milcząc, trzymając w dół opuszczone czerwone goździki o długich łodygach. Jeden z nich siadł do fortepianu. Ale nie grał. Mocował się dłuższą chwilę z instrumentem. Okazało się, że fortepian jest zamknięty. Na estradkę wszedł znów jegomość w szarym garniturze i powiedział: „No tak. To jest najgorszy dzień w moim życiu. Wolałbym nie żyć! Ona fortepian też zamknęła i zabrała kluczyk. Mam tu parę, może który pasuje”. Wyjął pęk kluczy i zaczął próbować. ,,Czekaj pan — odezwał się jakiś pan z publiczności — ja mam jakieś dwa małe kluczyki”. Nie pasowały. Jeszcze ktoś próbował, wiercił, podważał scyzorykiem. Estradka zaroiła się od ludzi. „Może da się otworzyć ten drugi” — odezwała się jakaś pani. Na estradce istotnie stały dwa fortepiany i okazało się, że ten drugi nie był zamknięty. Rozbawiona sala odkrycie to nagrodziła oklaskami. Przez cały ten czas dwaj młodzi aktorzy stali nieporuszeni. Nieobecni. Wreszcie pianista uderzył w klawiaturę. Zdawać by się mogło, że całe dokładnie przemyślane wejście, rytuał żałobnego wieczoru, powaga i skupienie rozbiło się o groteskową trywialność. Ze współczuciem patrzyłem na dwu recytatorów. Gdy muzyka ucichła, jeden z nich zaczął mówić. I oto powoli wracało, narastało naruszone skupienie. Młodzi aktorzy zwyciężyli. Mówili wiersze Lechonia przeplatając je jakby rozmową, cytatami z pamiętnika poety. Piękne wiersze i nieprawdziwy pamiętnik pisany w smutnym hotelowym pokoju emigranta. Niesprawiedliwy w ocenie ludzi. Bo cóż by mógł powiedzieć o moralnej postawie Kmicica ktoś, kto przeczytał tylko połowę książki i zostawił jej bohatera przy boku Radziwiłła. Pamiętnik pełen snobizmu, chęci utrwalenia swojej pozycji towarzyskiej, pragnień, które były obsesją znakomitego poety, biednego chłopca z Przyrynku. W małej salce wsłuchanej w poezję ja jeden, który te wszystkie wiersze umiem na pamięć, który o Leszku wiem niemal wszystko, czuję wzruszenie i radość. Nie mogę się jednocześnie opędzić od myśli, jak by ten wieczór przyjął Lechoń, adorator ceremoniału i solennej poprawności. Jakże to, Leszku, twój wieczór bez ministra i bez prezesów, bez przemówień i splendoru, nawet bez kolegów pisarzy? Taki wieczór byłby nieznośnym, okrutnym przeżyciem dla jego wstrętu do pospolitości, dla jego dumy i poczucia hierarchii. Dwaj młodzi chłopcy, dwa czerwone goździki i jeszcze przed chwilą rozchichotana salka przygodnych słuchaczy. I zwycięstwo. Pełne zwycięstwo jego poezji. Nie tylko polszczyzny bogatej rytmem bezbłędnym, melodią frazy poetyckiej, ale zwycięstwo słowa poety patrioty obejmującego braterstwem wszystkich złączonych krzywdą dziejów, gdyż jak mówi Camus: „Ci, dla których ani Bóg, ani historia nie są wytchnieniem, skazują się na życie dla tych, którym jak im żyć trudno: dla upokorzonych”. Tak więc wbrew emigracji i samobójstwu wraca Lechoń żywy do utęsknionej Warszawy. W małej salce, wśród słuchaczy przygodnych, odnosi sukces piękniejszy od bezdusznych akademii, teatralnych celebracji tych paru, którzy u siebie w kraju fałszywą grą pozorów udają, że żyją naprawdę i że naprawdę piszą.
KTT polemizując ze mną na łamach dodatku do „Życia Warszawy” (,,Życie i Nowoczesność”) wyraził ubolewanie z powodu mego odejścia od zasad liberalnego racjonalizmu. W odpowiedzi przesłałem krótką odpowiedź. Oto pełny tekst:
„Nie bez wzruszenia przeczytałem w czwartkowym dodatku »Życia Warszawy« pochlebne uwagi na temat mojej dawnej postawy i żale na temat mego obecnego braku tolerancji. Przyjemnie jest znaleźć nagle własne nazwisko, wydrukowane w tak poczytnym piśmie. Oceniam w pełni troskę Sz. Panów, ale przez ostatnie lata odszedłem tak daleko od liberalnego racjonalizmu, że już chyba nie da rady zawrócić. Dziękuję więc KTT za mdłe słowa, ale poprawy nie obiecuję.”
Ponieważ ostatnio poprzypinano mi tyle etykietek, że już nie mieszczą się na piersi i zdobią różne części mego ciała, postanowiłem wypełnić ankietę personalną i wyjaśnić parę nieporozumień. Racjonalizmu wymagam od władzy, nie od pisarzy. Pisarz ma prawo być irracjonalny. Wolałbym, aby władza była bardziej liberalna od pisarzy. Pisarze mają prawo do nietolerancji, pieniactwa, namiętności i pasji oraz osobistych animozji. Znalazłem gdzieś takie oto zdanie Helvetiusa i zapisałem sobie w notesiku: „Człowiek pozbawiony namiętności nie jest zdolny do takiego napięcia uwagi, z którym wiąże się sąd wyższej miary”. Jeśli zaś ciekawy polemista chciałby wytropić i określić moje przekonania polityczne, mogę mu tylko poddać parę sugestii. Byłem piłsudczykiem, ale po sprawie Brześcia występowałem przeciw sanacji na łamach „Robotnika”, organu Polskiej Partii Socjalistycznej. Na emigracji w pierwszym okresie paryskim drukowałem w tygodniku „Robotnik” redagowanym przez posła Liebermana. Nie należałem nigdy do żadnej partii. Współpracowałem stale tylko z „Wiadomościami Literackimi”, pismem równie jak „Tygodnik Powszechny” liberalnym, a czasem równie zbyt liberalnym. Było to oczywiście w sytuacjach pozwalających na swobodny wybór. I jeszcze jedno. W paru moich biografiach uparcie powtarza się, że w młodości studiowałem malarstwo w Monachium. W Monachium byłem dwa dni i nie studiowałem tam malarstwa. Po sprostowaniu tych paru nieścisłości, słów parę poświęcić pragnę powszechnej manii przypinania ludziom etykietek. Zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, którym zarzuca się różne rodzaje odchyleń. Jeśli już mamy nosić etykietki, to proponuję, aby były z datami ważności, jak lekarstwo. Na przykład: „Uwaga, ważne tylko od marca” albo „tylko w czasie października”. Albo „tylko po grudniu”. Miesiące w historii naszej odgrywają niemałą rolę. Chyba żaden inny naród nie ma tylu miesięcy na własność. Jest więc „polski wrzesień”, „polski październik”, „polski grudzień”, „polski sierpień”, „styczeń” czy „listopad”.
Kłopotliwe są etykietki z odchyleniami, ale osobiście bardziej jeszcze nie lubię tej „z wrogich pozycji”. Gdy krytyka jest słuszna, ale niewygodna, gdy trudno znaleźć kontrargument, zawsze pozostaje jeszcze droga, nieoceniona, kochana etykietka: „krytykanctwo z wrogich pozycji”. Ale kto decyduje o tym, że pozycja jest wroga? W dyskusji, jak w każdej uczciwej grze, muszą być jakieś ustalone prawidła przestrzegane przez obie strony. Niełatwo grać w karty z kimś, kto w czasie gry, gdy mu to wygodne, kartę najniższą podnosi do rangi najwyższej, to znaczy dwójkę mianuje asem. Prócz dat, etykietki, które nam przypinają, należy uzupełnić wskazaniami praktycznymi. Na niektórych powinno być ostrzeżenie „trucizna”, na innych „trzymać w miejscu chłodnym” albo „wstrząsnąć przed użyciem”. Na mojej etykietce wolałbym już nie mieć „trzymać w miejscu chłodnym”, bo już byłem.
Gdy świat cały debatuje nad losem dolara, nie bez smutku pomyślałem o spadku naszej waluty pisarskiej, o zniżce jedynej wartości, którą posiadamy, o inflacji słowa. Nie chodzi o głoszoną przez McLuhana supremację znaku i degradację słowa jako przekazu, ale po prostu o nieudolność w posługiwaniu się mową ludzką, o styl zły naszej publicystyka, co, jak ostrzega Mann, często bywa zapowiedzią złych czynów. Jeśli myślimy poważnie o naprawie naszego życia, zacząć musimy od przywrócenia słowom należnej im rangi. Zbyt długo odbiorców naszej prasy, radia i telewizji wtłaczano w dychotomię całkowitego fałszu i bezbłędnej słuszności, na jaką dowolnie świat podzielono. Zbyt długo panował wszechwładny Niechlujny Analfabeta, a Alfabeta Chlujny nawet w mowie potocznej nie zdołał się utrwalić. Bezprawia i Nadużycia nie zrównoważyło „Prawo i Życie”. Prócz tych przeciwstawności klasycznych nękały nas nudziarstwa okraszone kwiatkami i machejkami stylu. Zapisywałem sobie niektóre smaczniejsze powiedzonka. Pewien działacz ludowy ostrzegał, że są tacy, co: „… w dymach bijących z wojny izraelsko–arabskiej chcą uwędzić swoje półgęski ideowe”. Nagromadziło się sporo takich potworków metaforycznych. Powstały słowa, które nic nie znaczą, i słowa, które mogą znaczyć wszystko. Gdy sklep nie dawał zysku, mówiło się, że to z powodu trudności obiektywnych. Sklep Wokulskiego przynosił zyski, bo widać nie miał trudności subiektywnych, czyli po prostu miał dobrych subiektów. Dawnym słowom nadaje się mylące znaczenie, co nieraz budzić może złudne nadzieje. W „Trybunie Ludu” z dnia 5 września 1971 znalazłem fascynujący tytuł „Każdy może być ajentem”. Czytałem z rosnącym zaciekawieniem: „Ten sezon był dla nich pechowy. »Srodowisko«, jak sami siebie nazywają, zostało skompromitowane. Miejmy nadzieję, że tegoroczne wnioski, które między innymi doprowadziły już do licznych zmian personalnych na stanowiskach i do rozstania się w trybie przyśpieszonym z kilkoma ajentami, będą przestrogą na przyszłość”. Sensacyjna wiadomość! Niestety rozczarowałem się czytając dalej, chodziło bowiem o ajentów, ale gastronomicznych, o tak zwanych „ajentów obcego obiadu”. Słowa mylą, łudzą, ale nade wszystko nudzą. Jeśli mają działać wychowawczo, muszą interesować i co niemniej ważne, budzić zaufanie. Wtedy tylko można mieć nadzieję, że odniosą skutek. I to nie na pewno. Z licznych ankiet socjologicznych wynika, że na Zachodzie największą popularnością w prasie cieszą się wśród młodzieży wiadomości sportowe i horoskopy astrologiczne. Te ostatnie zwłaszcza wśród dziewcząt. Zaledwie dwa procent czytających o sporcie sport uprawia, a wśród czytelniczek horoskopów trzydzieści pięć procent wierzy w astrologię, a tylko trzy procent stosuje się do jej wskazań. A przecież niebo gwiaździste i ruchy planet nie nakazują, nie nawołują do przekroczenia planu. Łatwiej gwiazd słuchać niż gazet.
Trudna jest droga między perswazją a skutecznym słów działaniem. Tradycje słowa mówionego zanikają, zabrakło znakomitych causeurów, nie ma wielkich mówców, słynnych obrońców sądowych, trybunów parlamentarnych. Niewielu już pamięta przemówienia Smiarowskiego w sądzie lub Daszyńskiego w Sejmie. W dyskusjach zwycięża najkrzykliwszy, który jak ciężarówka na szosie wymusza pierwszeństwo. W teatrze sztukę pięknego mówienia niszczą dziwactwa inscenizatorów. Nie dano naszemu pokoleniu wielkich powieściopisarzy. Gdzież są te młodzieńcze noce, nie kończące się dyskusje nad książką, wiersze deklamowane na studenckich wieczorynkach i estradach koncertowych? Sztukę epistolarną zabił wynalazek Bella i panna de Lespinasse nie pisze listów, ale godzinami rozmawia przez telefon z panem d’Alembert. Trudno się dziwić, że młodzież od słowa drukowanego stroni i pobrzękując gitarą odchodzi w krainę udźwiękowionej nudy. Tak więc kraj nasz to nie chata rozśpiewana, a rozśpiewana chała. Rewaluacja słowa nie może polegać tylko na wyrugowaniu „upiorów bielizny” czy „półgęsków ideowych”. Nie wystarczy wylać do zlewu te ciągłe „dzieci wylewane z wodą”, które potem krzyczą „król jest nagi”, przegnać „pana Jourdain” i last not least odwieczne sapienti sat, bowiem nie banał jest groźny czy słowo spaskudzone, ale brak zaufania do słów sensownych i obietnic, które nieraz już budziły nadzieje.
Na razie pozbyć by się warto informatorów troskliwych, wciąż i wszędzie odnajdujących niebezpiecznych wrogów i tym usprawiedliwiających własne bezpieczne istnienie. Usunąć fałszerzy słów, utrudniających próby dialogu między kierownictwem a społeczeństwem, zawodowych pośredników, których jedyną kwalifikacją jest monotonny ciąg kompromitacji i dawno już stracone zaufanie środowiska.
Jako młody poeta, autor „Wieży Babel”, malowałem obrazy świata odmienionego jednością ludzką, która siłom cywilizacji kazała służyć nie zagładzie, ale dobru powszechnemu. W „Dwu końcach świata” dość wróżebnie opisałem przygody jedynego mieszkańca zburzonej i opuszczonej Warszawy, ściganego przez wrogie siły totalne.
Niestety łatwiej sprawdzają się złe wróżby. Ale w obu wypadkach fantazja moja nie wybiegała nigdy zbyt daleko i ten świat nadchodzący wciąż jeszcze był moim światem. Nie przypuszczałem, że na własne oczy zobaczę ludzi spacerujących po księżycu i siebie samego: na ekranie telewizora. O istocie zmian stanowią nie tylko ważne i wielkie sprawy, które wkroczyły w nasze życie, ale również niepozorne rzeczy drobne, które odeszły, rozwiały się w zapomnieniu. Budzi się więc czasem chęć mówienia nie o gromach dziejowych, burzach i huraganach historii, ale o niegdysiejszych śniegach. Przychodzi ochota wypisania Epitafium Rzeczy Zmarłych Śmiercią Naturalną.
Nie ma kleksów, bo prawie już nie ma piór, stalówek i atramentu. Więc jak tu w kajecie zrobić „żyda” długopisem? Zmarł Pan Kleks jak ów chłopczyk, o którym kiedyś rzewnie w „Naszym Przeglądzie” napisano: „… powiększył grono aniołków wyznania mojżeszowego”. Pióra wieczne nie były tak wieczne, jak im się wydawało, a zwycięski długopis też długo pisać nie będzie. Zgasły filujące lampy naftowe wybuchając ostatnimi płomykami dokoła brenerów jak słońce w czasie protuberancji. Koszulka gazowa okazała się dla lamp i latarń gazowych koszulką śmiertelną. Gdy pokazują Telewizyjny Kurier Warszawski, niemądrze brzmi na taśmę nagrane wołanie gazeciarza „Kur… Warszawski…” Bo już od dawna nie ma ani „Kurierów Warszawskich”, ani gazeciarzy. Rwący prąd czasu porwał nie tylko bezbronne martwe przedmioty, ale popłynęły z nim mopsy i białe szpice popularne w czasach, gdy była moda na tuberozy i likiery Baczewskiego. Trudniej nam wspominać czas przeszły niż dawniejszym pokoleniom zamkniętym w jednym cyklu historycznym. Najtrudniej nam, mieszkańcom miast zburzonych. Proust mógł wyjść ze swego sanktuarium i pojechać na Champs Elysées, aby sprawdzić pejzaż dawnych swych zabaw z małą Benardaky. Mógł posłać do Ritza po piwo z lodu i przynoszono mu zawsze to samo piwo, równie dobre i równie zimne. Mógł wreszcie znów pojechać do Combray i zjeść choćby cały tuzin swoich „magdalenek”. Nasz warszawski rodak nie może pójść do Herbsta po funt rozmaitości ani po kajzerki do Nadświdrzańskiej, bo nie ma naszych wędlin i naszego pieczywa. Cóż zostało? Idąc szlakiem codziennych spacerów mego ojca odnajdę zaledwie w paru domach znajome secesyjne ozdoby nad zniszczoną bramą, tekturą załatane okna o proporcjach dawnej mieszczańskiej wygody i parę płyt chodnika zrytych kulami. Gdybym chciał przypomnieć sobie, odróżnić schody mego mieszkania na Niecałej pod numerem szóstym od schodów spod numeru czwartego, co dręczy mnie uporczywie w snach, nie odnajdę domów mego dzieciństwa, bo na ulicy bardzo już Niecałej został tylko dom jeden i nie mój. Śni mi się często to półpiętro i drzwi na podeście opatrzone szyldzikiem „Ciechanów — sztuczne pióra i kwiaty”, ale dalsze dziesięć stopni wzwyż nie zawiodą mnie do mego pokoju dziecinnego, lecz w półmrok rupieciarni, pamięci zatłoczonej meblami różnych moich późniejszych mieszkań.
A więc z żalem wspominam zarówno domy zniszczone, jak i zapomniane stalówki, piórniki, gumki z myszką, zielone botanierki i pajacyka na sznurku, który zachował tradycyjny kształt pana Pantalone z commedii dell’arte. Wyparły go z dziecięcych pokoi armaty i czołgi; z plastyku. Mile wspominam nawet pejzażyk w bambusowej ramce, życzliwy kicz, błogi balsam na rany zadane programową brzydotą pop–artu. Zamilkły okrzyki podwórzowych sprzedawców, ucichły dawne głosy ulicy, stukot kopyt końskich, srebrne dzwonienie sanek. Ciszę wieczorną pożarły telewizory i stujęzyczna wrzawa radia.
W kraju, gdzie ciągłość kultury i obyczajów zrywana była częściej i boleśniej niż w innych szczęśliwszych państwach Europy, z westchnieniem żalu rozstajemy się z każdą, choćby błahą i drobną cząstką naszej młodości.
Pamięci Pawła Jasienicy
Porządki przedświąteczne objęły również mój pokój i szufladę biurka. Znalazłem tam rozpoczęte i nieskończone polemiki, sprostowania, szczątki artykułów, notatki z roku 1968. Wszystko chaotyczne, nieprzekonywujące, zaprawione żalem i goryczą. Przeczytałem je teraz spokojnie i krytycznie. Wspomniałem piękne powiedzenie Strawińskiego z jego eseju „O poetyce muzyki”: „Lawa osiąga kształt dopiero, gdy zastygnie”.
Ponieważ ostygła już lawa mego rozżalenia, zapragnąłem upomnieć się o moje dobre prawo do obrony i rzeczowo odpowiedzieć na stawiane mi wtedy niektóre oskarżenia i pytania.
Na podstawie tekstów, pisanych bez mała pół wieku temu, zostałem napiętnowany straszliwym mianem kosmopolity. Miało jednak to oskarżenie pewien akcent dżentelmenerii. Mówca przyznał, że nie wie, jaki jest dziś mój stosunek do polskości, i że ja sam tylko mogę to określić. Wręczono mi wręcz zaproszenie do publicznej ekspiacji. Ofiarowano mi rolę skruszonego grzesznika, zaproszono na estradę, abym odśpiewał „Bogurodzicę” i „Rotę” albo przynajmniej odtańczył kujawiaka. Ponieważ tego rodzaju repertuar nie bardzo mi odpowiadał, z zaproszenia nie skorzystałem. Dziś osoba, która mi to pytanie zadała, nie reprezentuje władzy. Dziś mogę odpowiedzieć bez uniżoności i żenującego wykazywania się polskością. Mogę odpowiedzieć poważnie, to znaczy uprzejmie. Mogę już swobodnie powołać się na związki z kulturą ojczystą. W roku 1826, jeszcze przed powstaniem listopadowym, mój pradziad, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, wprowadzony tam przez Staszica, zaproszony został do akademii berlińskiej. Oto co o tej propozycji pisał: …”Niech mi wolno będzie tylko wspomnieć, że kiedy po odkryciu mego wynalazku byłem mianowany i wzywany do udania się za granicę, gdzie mi przyrzeczone sowite nagrody i polepszenie losu, nie chciałem przypuścić myśli opuszczenia mego rodzinnego kraju, owszem, powiem tu nawet, że uniesiony, że tak rzekę, szlachetną dumą, miałem nadzieję, iż mnie Bóg dozwoli cokolwiek sławy, a stąd powiększyć chwałę imieniowi rodaków, na których ziemi powziąłem życie”. Za książką Szymona Łastika cytuje to Jarosław Iwaszkiewicz („Rozmowy o książkach”, str. 59). Bardzo przy tej okazji pochlebnie wyraził się o stylu i polszczyźnie mego pradziada podkreślając subtelne rozróżnienie słów: „sława” i „chwała”. Oparłem się wtedy pokusie powoływania się na moich przodków. Byłby to bowiem chwyt niegodny. Podkreślam to dziś z całym naciskiem, że gdybym był potomkiem żydowskich bankierów czy śmieciarzy równie dobrze miałbym prawo uważać się za Polaka, jak mój ówczesny adwersarz. Ponieważ każdy jest trochę snobem na temat tradycji rodzinnych, wolą oczywiście, że mój pradziad, dziad, ojciec, brat i bratanek byli i są ludźmi nauki, niż gdyby mieli sprzedawać szelki. Mogą z całym spokojem memu rozmówcy zaręczyć, że jestem Polakiem, ale również niestety muszę przyznać, że nie mylił się, gdy nazwał mnie kosmopolitą. Co więcej, jestem mniej kosmopolitą, niż bym chciał, bo zbyt mnie zawsze pasjonowały, pochłaniały, dręczyły nasze sprawy lokalne, zaściankowe. Wychowany w tradycji niepodległościowej, przyjąłem powstanie Polski jako happy–end pięknej książki dla młodzieży. Naturalną konsekwencją było rozczarowanie, które przyniosły pierwsze lata wolności skonfrontowane z młodzieńczym wyidealizowanym jej obrazem. Później przekonałem się, jak wiele w tych rozczarowaniach było przesady i niecierpliwości. Myślę zwłaszcza o naiwnym radykalizmie i prowokacyjnym proklamowaniu antypatriotyzmu.
O sprawach poczucia narodowego i ogólnoludzkiego pisałem obszerniej w „Nowej Polsce”, miesięczniku, który w czasie wojny redagowałem w Londynie. W artykule tym przypomniałem słowa Mickiewicza: „Kto mówi o interesach jednego tylko narodu, jest nieprzyjacielem wolności”. W przypisach do tego artykułu przedrukowanego w „Jednej stronie medalu”, zgodnie z modą, dodałem cytat z Levi–Straussa: „Ani jednostka nie jest sama w swej grupie, ani żadne społeczeństwo nie jest samotne wśród innych społeczeństw. Tym bardziej człowiek nie jest sam we wszechświecie. Tęcza kultur ludzkich rozpadnie się ostatecznie w pustkę, którą wytworzy nowe szaleństwo. Dopóki jesteśmy i póki świat istnieje, ten nikły łuk, który nas łączy z nieosiągalnym, będzie trwał, wskazując drogę obrony przed niewolą” („Tristes Tropiques”). Los tak chciał, że w tym łuku tęczy połączenie dwu kolorów wzrusza mnie bardziej niż barwy inne. Utrwala dumę lub potęguje gorycz i sprzeciw. Mówią o tym niechętnie i pewnie bym to wyznanie pominął, gdyby nie porządki świąteczne i stare papiery znalezione w szufladzie. Na tym drobnym epizodzie sprawę zamykam. Wraz z szufladą.
Nie jestem człowiekiem tchórzliwym, ale są sytuacje, w których przystępuję do pisania nie bez dreszczyku lęku. Wiem, że to, co napiszę, urazić może wielu ludzi dobrej woli, zdolnych i sympatycznych. Nawet paru przyjaciół. Ale nie wolno w sprawach zasadniczych ulegać presji środowiska. Już raz w życiu powodowany lękiem przed wyrokiem opinii popełniłem niesmaczne głupstwo. Będąc przeciwnikiem pojedynków — pojedynkowałem się i niechcący zraniłem przeciwnika. W życiu codziennym w drobnych sprawach brak odwagi zastępuje nam nieoceniony sprzymierzeniec towarzyski, jakim jest obłuda. Co robić, gdy stary przyjaciel lat dziecinnych czyta ci dziecinny i bardzo niedobry utwór poetycki? Co robić? Kłamać. Zwyczajnie i po prostu łgać w żywe oczy. Czasem można się uciec do wykrętu, nie chwalić utworu, ale powiedzieć na przykład, że jest „ciekawy” albo „zaskakujący”. Surowym moralistom polecam zwłaszcza słowo „zaskakujący”, bo przecież istotnie zostaliśmy zaskoczeni. Nieźle jest również w milczeniu uścisnąć rękę. Zdarzają się jednak ludzie nieubłagani. Mój przyjaciel Jan Lechoń w podobnych sytuacjach okazywał szaleńczą odwagę. Pewien poczciwy nudziarz przy stoliku w „Ziemiańskiej” pokazał mu fotografię swojej narzeczonej. Lechoń wziął fotografię do ręki, popatrzał uważnie i oddał mówiąc: „bardzo brzydka”.
Postanowiłem zrobić coś podobnego. Sztukę współczesną, plastykę, teatr, poezję i film oddaję wam mówiąc śmiało i wprost: „Bardzo brzydka”. W atmosferze snobistycznego cmokierstwa rozwielmożniła się pretensjonalna bzdura. Co najgorsze, zajęła miejsce normalnej sztuki tradycyjnej, wypiera ją albo fałszuje. Repertuar scen eksperymentalnych króluje w „Teatrze Narodowym”, który już choćby z racji swej nazwy powinien służyć przekazywaniu kultury narodowej w formie nieskażonej i możliwie najbliższej intencji autora. Te same obowiązki wobec arcydzieł naszej literatury mają radio i telewizja. Co wie o dziełach przeszłości widz, który ogląda w telewizji wydziwaczone „Wesele”, a w teatrze „Kordiana”, „Nieboską”, „Beniowskiego” czy „Fausta”? Co ma sądzić o literaturze śledząc na ekranie telewizji „Kurkę wodną” Witkacego? Moderniści epatowali kiedyś filistrów, awangarda szokowała „strasznych mieszczan w strasznych mieszkaniach”. Ale dawno już nie ma mieszczan, a jeśli chodzi o „straszne mieszkania”, to przeciętny widz myśli z podziwem o ich metrażu, a malarz z zazdrością o ich secesyjnych umeblowaniach obecnie cieszących się modą światową. Kogo więc i po co epatować? Krzyk „moderny” naruszający spokój „sytego burżuja” jest śmiesznym anachronizmem. „Kurka wodna” pokazana milionom w telewizji nie obrażała widza mniej wykształconego, bo ten po paru minutach, stwierdziwszy, że to nie Kobra, zamykał aparat. Obrazą była dla inteligenta, przeciętnego inżyniera, doktora, nauczyciela, dla całej masy przyzwoitych odbiorców literatury wykształconych na klasykach, na tysiącletniej tradycji kultury europejskiej. „Faust” Szajny i „Kurka wodna” będą na miejscu w teatrze eksperymentalnym. „Ubu Roi” nie jest grywany na scenie „Komedii Francuskiej”. Przywrócenie porządku wyjdzie na dobre i „Teatrowi Narodowemu”, i poszukiwaczom nowych udziwnień, bo będą mieli czemu się przeciwstawiać. Zapytał mnie niedawno pewien srodze zagniewany młody technik, dlaczego pokazuje się Horodniczego w podartych portkach, dlaczego akcja odbywa się na śmietnisku, dlaczego i po co stara baba wysiaduje na śmieciach, dlaczego Hanuszkiewicz pokazuje się z laseczką, a Stanisław August z filiżaneczką, kto to jest ten, co jedzie do góry, czy Wernyhora jest Szelą, a Szela Wernyhorą i dlaczego Wajda lubuje się w obrzydliwościach, a Grotowski pokazuje wymyślne plugastwa. Krzyczał na mnie bardzo długo, aż mu powiedziałem: …idź pan do Puzyny, bo ja nie wiem. Sam nawet wziąłem książkę Puzyny, bo to krytyk poważny, wrażliwy i oczytany. Wzruszyły mnie jego starania, aby coś przekazać z seansu Grotowskiego. Starał się, ale nie dał rady. Absolutna dowolność tej obsesyjnej szarpaniny nie da się, jak widać, przekazać kodem informacyjnym obowiązującym w naszym układzie słonecznym. Już na pierwszej stronie książki Puzyny znalazłem zdanie: „…kluczem od szafy dość przecież trudno otworzyć lodówkę”. Ponieważ na ogół lodówek nie otwiera się kluczem, pomyślałem, że może mądry pan Puzyna niepotrzebnie się stara otwierać szafy pełne gratów i puste lodówki. Ale młody technik wciąż na mnie krzyczał, że w muzyce, w poezji i w malarstwie to samo, że wszędzie stawia się na wrzask, szok i brzydotę, że jeżeli pan Andy Warhol wystawi w „Tate Gallery” pięćdziesiąt puszek „Campbell’s Tomato Soup”, to trudno to połknąć, zwłaszcza gdy się nie posiada klucza ani do lodówki, ani do otwierania puszek. Krzyczał, że awangardziści są bezlitośnie pozbawieni humoru i że monopol awangardy byłby infernalnym wymysłem Beliala. Uspokoiłem go, że ci, co piszą o Głupich Sprawach dla Głupich Czytelników, gorsi są od najnudniejszych niezrozumialców, że pojawią się nowi dobrzy pisarze, że wyszła piękna książka Konwickiego i nowy tom Herberta, że Szymborska znów ogłosiła trzy znakomite wiersze i że to, co pisze o literaturze nadobowiązkowej, jest też prześliczne i też jest poezją, bo poezja nie polega na ilości sylab ani na rymach czy braku rymów i znaków przestankowych. Że wymagania prozy bardziej są surowe od dowolności collage’ów poetyckich i że taki zlepek typograficznie przeskładany na zwykłe zdania prozy, opatrzony przecinkami i kropkami często staje się zawstydzająco ubogi, banalny lub wręcz głupi. Myślę, że warto bronić atrakcyjności wiersza. Celnego rymu, melodyjnego rytmu, pełnej frazy poetyckiej. Można bronić ciągłości tradycyjnej i można ją wzbogacać. Pięknie o tym mówi Ezra Pound: „Gdybym mógł Yeatsa wsadzić na galopującego konia, dałbym nowy rytm poezji angielskiej”.
Niedawno w „Herald Tribune” ukazał się wywiad z W. H. Audenem, który mówiąc o powinnościach pisarza kończy swe uwagi cytatą z mądrego doktora Johnsona: „Właściwym sensem pisania jest uczynić życie czytelnika bogatszym i pogodniejszym lub choćby tylko łatwiejszym do zniesienia”. Niełatwo jest nasze życie uczynić pogodniejszym lub choćby znośniejszym, ale nie wolno pisarzowi tego posłannictwa lekceważyć.
Gustav Jahoda, profesor psychologii w Glasgow, podaje fakt godny zastanowienia, twierdzi on, iż: „W społeczeństwach przedpiśmiennych przesądne wierzenia stanowią integralną część całościowego poglądu na świat, prawie każdy wierzy w prawie wszystko”. Nie jesteśmy jak widać społeczeństwem przedpiśmiennym, bo u nas zupełnie odwrotnie: prawie każdy nie wierzy w prawie wszystko. Kult cwaniactwa i owo odwieczne „bujać to my, ale nie nas” jest gorzką mądrością tak zwanego rodaka warszawskiego i przybiera coraz to nowe formy. Jednym z najbardziej melancholijnych dowcipów ostatnich czasów jest relacja ucznia z lekcji, na której nauczycielka mówiła, że Fenicjanie robili szkło z piasku. „To nie jej wina. Ona tak musi, bo inaczej wyleliby ją z posady.” Notowałem już tę cechę nieodrodną w moich kronikach przedwojennych. Fryzjer, któremu czytając gazetę powiedziałem, że Briand umarł, zareagował bezbłędnie po warszawsku: „Tak. Nakradł się, nakradł i umarł”. Niewielkie przyniósł nam profity ten sceptycyzm warszawskiej ulicy, bo naród, który ją zaludnia, łączy z kultem cwaniactwa ofiarność i odwagę niespotykaną w innych krajach naszego kontynentu. Mówi się teraz i pisze o kulturze pracy, wraca do rangi prakseologa Kotarbińskiego. Słowo „Naprawa” króluje na szpaltach gazet i z tych papierowych cokołów patronuje naszym dziennikarskim moralistom przybranym w nowe ubranka. Obok słowa „Naprawa” zjawiło się słowo „Grypa”. I tak powstała znów „grypa, która szaleje w Naprawie”.
Z całym szacunkiem trzeba odnotować ofiarność lekarzy, pielęgniarek, aptekarzy, co więcej, wszystkich ludzi pracy, którzy zastępowali chorych kolegów w ciepłowni, wodociągach, elektrowni, piekarniach, sklepach. Przy maszynach i kierownicach samochodów. Wobec tak ofiarnej, godnej szacunku postawy ludności warszawskiej przestraszył mnie jeden mały, głupi, ale dość koszmarny epizodzik. Każdy z nas jeździ „na łebka”. Nie udawajmy. Gdy nam się spieszy, a nie ma wolnej taksówki, ulegamy pokusie. Ulega też pokusie zarobienia kilkunastu złotych kierowca, obarczony rodziną. Ale są granice tej cichej umowy, których przekraczać nie wolno. W czasie nasilenia epidemii grypy stałem w ogonku do taksówek. Na postój podjechała wolno karetka pogotowia. Kierowca kokieteryjnie przystanął po drugiej stronie ulicy. Zawrócił i znów przedefilował przed czekającymi na taksówkę. Z ogonka wyskoczył jakiś jegomość i wsiadł do karetki. Popatrzałem na twarze pozostałych w ogonku. Były obojętne. Normalka. Wreszcie jakaś pani odezwała się: „Ja bym tam nie wsiadła. Można się zarazić”. Na to odpowiedziała inna pani: „Nie o to chodzi. Tak nie powinno być”. Wtedy już odezwało się parę głosów: „To skandal”. „Ciężko chorzy czekają godzinami na karetkę pogotowia”. Trochę mi ulżyło. Jednak odezwało się poczucie więzi społecznej, zwykłej ludzkiej litości nad tymi, którzy przy łożu chorego wyczekują na zbawczą karetkę pogotowia. Poruszeni jedną trafną uwagą warszawiacy zareagowali ostro na egoizm faceta, który poderwał karetkę, i na cwaniactwo pracownika pogotowia, który poderwał frajera. Grypa była wyzwaniem rzuconym ludności Warszawy, na które to wyzwanie przedstawiciele wszystkich zawodów odpowiedzieli solidarnym zbiorowym wysiłkiem.
Aby stworzyć tę reakcję łańcuchową, pobudzić zbiorowość, potrzebny jest zapał w obu znaczeniach tego słowa. Potrzebne są już nie słowa, ale czyny dowodzące, że cwaniactwo nie wystarczy, że arena działań to niekoniecznie Bazar braci Różańskich czy dawny Kercelak. Że nie zda się na nic zwalanie wszystkiego na niemożność. Od nas samych zależy, czy ulegniemy jałowemu cwaniactwu i marazmowi, czy okres podatny wyzyskamy na rozbudzenie i utrwalenie sił społecznych.
Parę lat temu Artur Rubinstein występując przed warszawską telewizją dziękował za gorące przyjęcie i trochę skarżył się na dokuczliwość zbieraczy autografów. Ponieważ przez parę ostatnich lat czytelnicy naszej prasy i słuchacze radia mogli zapomnieć, kto to jest Artur Rubinstein, przypominam, że jest to najwybitniejszy polski pianista i że sporo szczegółów o nim można znaleźć w książce S. Hentowej („Artur Rubinstein”, Wsiesojuznoje izdatielstwo, Moskwa 1971). Otóż na tą uwagę Artura o natręctwie łowców autografów zareplikowała jego żona mówiąc: „Nie udawaj, Artur, bo bardzo lubisz, jak cię proszą o autografy i wywiady”. Święte słowa. Nie wierzę artystom, gdy narzekają na zbytnią popularność.
Każdy felietonista lub stały współpracownik jakiejś rubryki dostaje sporo listów. Dla pisarza życzliwy oddźwięk i przyjazne listy są najpiękniejszym honorarium autorskim. Po artykule pt. „Szuflada” wiele miałem listów i telefonów bardzo serdecznych i przyjaznych. Aż wreszcie zepsuty powodzeniem „naciołem się”, jak mówią warszawiacy. Dzwonił ktoś do mnie i powiedział: „Ja w sprawie pańskiego felietonu »Szuflada«.” „Dziękuję bardzo” — szybko odpowiedziałem. „Nie ma pan za co dziękować — odpowiedział głos w telefonie — bo chciałem panu tylko powiedzieć, że przekręcił pan imię Łastika, bo on nie żaden Szymon, ale Salomon”. Podziękowałem już ciszej i skromniej i przy okazji bardzo przepraszam znanego publicystę za ten błąd. Każdego to spotkać może. Moje nazwisko też często piszą niezbyt dokładnie. Od kilkunastu lat Departament Służby Telekomunikacyjnej przy Ministerstwie Łączności systematycznie, z uporem przysyła mi rachunki na nazwisko Antoniego Słominskiego, osobnika mi nie znanego, którego żona musi często korzystać z telefonu, bo rachunki są dość słone. Niedawno, gdy w telewizji Gustaw Holoubek pięknie odczytał mój wiersz „Zegar”, otrzymałem parę listów. W jednym z nich autor zwierza się, że już w dzieciństwie umiał na pamięć mój wiersz „Ta, co nie zginęła”. Jest to bardzo ładny wiersz patriotyczny, ale niestety nie mój, tylko Edwarda Słońskiego.
Są jednak czasem listy i przesyłki bardziej kłopotliwe. Dostałem kiedyś paczkę pocztową, w której znalazłem tom moich „Wierszy zebranych” oraz prośbę o autograf i odesłanie tomu pod załączony adres. Parę tygodni zwlekałem, aż wreszcie podpisałem książkę, zapakowałem, obwiązałem sznurkiem (jak się okazało nieprzepisowo), przepakowałem i nadałem nie bez trudu jako przesyłkę poleconą. Ale bywa jeszcze gorzej. Nie znana mi dama z prowincji, niczym nie upoważniona, przysłała mi swoją sztukę. Maszynopis oprawny w grubą tekturę. Bardzo ciężka paczka. Tym razem prośba o ocenę. Co z tym robić? Próbowałem przeczytać, ale diablo nudne. Czy mam w ogóle prawo ganić czy chwalić? Mogę tą damę z prowincji zniechęcić do pisania albo, co gorsza, zachęcić. Odłożyłem manuskrypt gdzieś na dno szafy. Po pewnym czasie otrzymałem list przynaglający, wreszcie list z żądaniem odesłania egzemplarza sztuki w przeciągu dwu tygodni pod rygorem sądowym. To już mnie wyprowadziło z równowagi. Jakim prawem ta nie znana mi osoba każe mi latać na pocztę, stać w ogonku, i to jeszcze w czasie epidemii grypy, płacić za przesyłkę, i grozi mi sprawą sądową? Ale zrobiłem to wszystko. Odesłałem sztukę i dołączyłem notatkę, że podziwiam arogancję tej pani, bo to chyba ja miałbym raczej prawo grozić sądem za stratę czasu, mitręgę i koszta przesyłki. Odetchnąłem z ulgą. Hę, hę — jak powiada mój kolega Kisiel. Po paru dniach otrzymałem list z zawiadomieniem, że jeśli w ciągu 14 dni nie cofnę słowa „arogancja”, sprawa zostanie oddana do sądu. Gdy piszą te słowa, nie upłynęło jeszcze dni czternaście, żyję więc pod grozą kary sądowej, ale słowa „arogancja” nie cofam.
Mam nadzieję, że porywcza dama opamięta się i przy Nowym Roku wybaczy mi popełnione zbrodnie. Na moje usprawiedliwienie przypominam, że jestem, jak powiada Dickens, „człowiekiem niegdyś młodym” oraz że nie mam sekretarki ani samochodu. Niech to powyższe usprawiedliwi mnie również przed wszystkimi, którzy przysłali mi listy życzliwe i życzenia noworoczne, a którym zbiorowo na tym miejscu bardzo serdecznie dziękuję.
Księżyc przestał działać na wyobraźnię. Kawał pumeksu, gruz wulkaniczny bez śladu życia. Nawet pozycja Księżyca w poezji i piosence spadła. Okradło go z tajemniczości paru młodych Amerykanów, którzy po nim spacerowali dowcipkując niefrasobliwie. Przyznam się, że gdy teraz, wzrok podnoszę do nieba i okiem rzucę na Księżyc, odczuwam coś w rodzaju pobłażliwej poufałości nie pozbawionej pewnego lekceważenia. Mars niestety również przyniósł nam rozczarowanie. Nie wiemy jeszcze nic pewnego, ale ciche marzenie, że odnajdziemy tam istoty rozumne, rozwiało się ostatecznie. A przecież myśląc o życiu we wszechświecie mało interesujemy się istnieniem bakterii, mchów czy porostów. Chcielibyśmy odnaleźć w szumie informacyjnym fal radiowych płynących z kosmosu jakiś kod stwierdzający istnienie wyższej cywilizacji. Marzy nam się, że jak w ostatnim akcie „Świętoszka” zjawi się w domu Orgona wysłannik księcia, który zdemaskuje Tartufe’a, ba, wszystkich Tartufe’ów świata! Przydałby się taki starszy brat w istnieniu, który by nam pomógł przezwyciężyć marazm i tchnął energię w działanie ludzi dobrej woli. Niestety uczeni fachowcy i nasz nieoceniony Lem obliczyli pesymistycznie kazualność i probabilistykę takiego spotkania. Na razie wysyłamy już satelity, aby krążyły wciąż jeszcze po orbicie Marsa — Boga Wojny i Merkurego — Boga Złodziei.
Nie należy jednak lekceważyć pogardzanych najprymitywniejszych form życia czy to na Marsie, Jowiszu, czy na planetach innych galaktyk. Ponieważ mam stosunki rodzinne z „Laboratoire Genetique” w Gif sur Yvette, mogą was zapewnić, że komórka (cellula) mchu czy porostu nie różni się niczym od komórki serca czy mózgu człowieka współczesnego. A z każdej niewinnej celluli diabli wiedzą, jakie draństwo może się rozbudować, co łatwo dziś stwierdzić, gdy się po świecie rozejrzymy. Jeśli w naszym układzie planetarnym znajdą się zalążki życia, ważne będzie stwierdzić, czy to początki, czy też resztki zakończonego cyklu. Trudność porozumienia się z jakąś cywilizacją techniczną w kosmosie polega bowiem również i na krótkości każdego cyklu rozwoju. Gdyby ktoś do nas telefonował dwa miliony lat temu przez parę tysięcy lat co parę minut, miałby wszelkie prawo przypuszczać, że nas nigdy w domu nie ma. Nie pocieszajmy się krótkotrwałością naszej cywilizacji, bo nim ona zaginie, to, co dziś produkujemy, znacznie wcześniej diabły wezmą. Gdy czytam rozważania futurologów na temat roku dwutysięcznego, widzę, jak te diabełki, które dziś mają po trzy, cztery latka, a już zaczynają myśleć matematycznie, po dojściu do pełnoletności podłączone do komputerów wydźwigną się na takie wyżyny intelektualne, że cała nasza twórczość wyda im się bełkotem prymitywnych plemion. Wszystkie zarozumiałe non omnis moriar i exegi monumentum aere perennius rozwieją się, nim z czarnej otchłani kosmosu głos jakiś do nas doleci.
Jesteśmy sami i tylko od nas zależy, co z nami będzie. Tak myślałem do wczoraj. Na szczęście przy porządkowaniu biblioteki wpadła mi w rękę mała broszura wydana w 1951 roku przez „Książkę i Wiedzę”. Jest to praca S. Waldgarda pod tytułem „Życie we wszechświecie”. Znalazłem tam wywód prosty, logiczny i pocieszający. Cytuję ten fragment dosłownie:
„Na planetach stają się możliwe procesy chemiczne i powstają chemiczne związki między substancjami. Zjawiska chemiczne przygotowują dalszy, niezwykle ważny etap rozwoju materii — powstanie życia, czyli jakościową przemianę materii nieożywionej w żywą. Potem rozpoczyna się już stopniowy rozwój życia — a więc świata roślinnego i zwierzęcego; powstają żywe istoty o coraz bardziej złożonej i doskonałej budowie. To zaś z kolei stwarza podstawy do drugiego równie ważnego jakościowego skoku naprzód — do powstania człowieka”.
Odetchnąłem z ulgą.
Odmienne dzieje państwowe inne nadają znaczenie słowom wywodzącym się z tego samego rodowodu. Słowo „kompromis” w Anglii nie ma znaczenia pejoratywnego. U nas kompromisowiec to prawie świnia.
Przypomnieć warto, że dziś, gdy zajaśniała możliwość odnowy, łatwiej nam mówić o rozsądnych kompromisach niż dawniej, gdy za prawo działania nieraz godziliśmy się na dość daleko idące ustępstwa. Mało kto wtedy zdołał ocalić biel niewinności, chyba że zręcznie, według zasad eudajmonizmu trzymał się ustronia, nie bacząc na to, co dzieje się w kulturze własnego kraju. Trzeba było płacić, ale znaliśmy cenę, której przekroczyć nie było wolno. Dziś, gdy wzrasta zaufanie do nowego kierownictwa, szkoda byłoby zmarnować szansę porozumienia między władzą a środowiskiem twórczym. Byłoby rzeczą niepoważną udawać, że w tej dziedzinie nie ma konfliktów, i równie niepoważną, że żaden kompromis nie jest możliwy. Kompromis we właściwym sensie tego słowa nie tylko jest możliwy, ale jest konieczny, jeśli się żywi troskę o rozwój naszej kultury.
Warto do dyskusji literackich wprowadzić nieco więcej szczerości. Klimat pracy twórczej to delikatna materia. Czas już skończyć z cyklem produkcyjnym, który zamraża dzieła literackie na rok czy półtora. Cykl produkcyjny ulepszyć trzeba nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Niedobrze, gdy piszący wpatrzony jest wyłącznie w swego szefa, to znaczy redaktora czy wydawcę, a redaktor liczy się tylko z opinią wyższych szefów. W ten sposób publiczność wystawiona jest do wiatru, a brak rywalizacji o pozyskanie względów czytelnika nie ożywia ambicji pisarskiej. Warto przypomnieć, że zła propaganda gorsza jest od braku propagandy i że nie jest konieczne demonstrowanie nam wciąż tych samych nudnych apologetów wszystkich kolejnych etapów naszego życia kulturalnego.
Margaret Mead opowiada, że gdy po badaniach antropologicznych na Wyspach Admiralskich powróciła tam po paru latach przywożąc kilka egzemplarzy swojej książki, krajowcy wpadli w entuzjazm, gdy zauważyli, że egzemplarze są identyczne. „To cud — krzyczeli. — One są wszystkie takie same!” Nasi krajowcy, jak ich znam, wolą większą rozmaitość książek. Pozory jedności, brak zdrowej polaryzacji szkodzi, a nie pomaga. Lepszy jest otwarty i szczery oponent od zawsze gotowego do usług podskakiwacza.
Kompromis w dyskusji literackiej musi polegać na prawie do obrony w warunkach równości obywatelskiej. Mówiąc o kompromisach i swobodzie jednostki warto zarysować tej swobody granice. Thomas Merton w znakomitym eseju „Czy przetrwamy nihilizm” („Tematy” 1968) cytuje Camusa: „…mniemał, że prawdziwa godność człowieka nakazuje mu odrzucić dobrowolnie każdy system, który z władzy państwa, pieniądza lub broni czyni wartości absolutne, wartości same w sobie”. Na to Merton, rozważając miltonowskie pojęcie wolności, przypomina: „Koncepcja wolności wymagająca, aby każdy za wszelką ceną był panem samego siebie, by nikt inny nie mógł za innych zmieniać postanowienia — to koncepcja, która prowadzi do ślepego poddania się gwałtowi, a w końcu do dobrowolnego samounicestwienia”.
Nie zapominajmy, że i Camus broniąc prawa do samotności odżegnywał się jednak od roli „Filozofa absurdu” i przeciwstawiał się nihilizmowi. Pisarz ma prawo do egocentryzmu. Znam i lubią paru egocentryków. Mniej mi smakują ci, którzy twierdzą, że ponieważ świat jest bez sensu, wiać pisać trzeba też bez sensu. Najmniej mi się podobają pisarze pozbawieni wszelkiego instynktu społecznego.
Z uznaniem przyjmiemy zmianę stylu w stosunkach władzy ze społeczeństwem oraz poważne rozmowy nowego ministra kultury z wybitniejszymi twórcami. Myślę, że byłoby pożądane organizowanie choćby raz w miesiącu konferencji informacyjnej i odwoławczej między czynnymi wybitniejszymi pisarzami różnych poglądów a przedstawicielami władzy. Mogłoby to oszczędzić wielu nieporozumień oraz umożliwić kontrolę środków masowego przekazu, które nie odpowiadają prawdziwej hierarchii literackiej i mijają się często z zainteresowaniem odbiorcy. Sądzę, że wiele spraw praktycznych mogłoby stać się przedmiotem spokojnej, poważnej dyskusji na zbliżającym się Zjeździe Związku Literatów Polskich.
„Kronika Hellstroema”, amerykański film kolorowy, otwiera przed nami świat niewidzialny dotąd, oszałamiający bogactwem barwy i kształtu. Prowadzi nas w ten świat dzisiejsza technika filmowa. Od dawna już rzeźba i malarstwo nie mają monopolu na odtwarzanie natury. Kiedyś przybysze z innych miast zamawiali okna we Florencji, żeby zobaczyć odsłonięcie rzeźby Michała Anioła. Dziś płótna zdobywców „Prix de Rome” zawalają jeszcze ściany muzealne, ale z wyjątkiem królowej angielskiej nikt już nie zamawia „olejnych portretów ręcznie malowanych”, a oryginały dawnych mistrzów służą do lokaty finansowej, spekulacji i fałszerstw. Głód wizualny zaspokaja aż nadto codzienna porcja oglądanych w pismach fotografii, nie mówiąc już o reprodukcjach, filmach i telewizji.
Skończyłem Akademię Sztuk Pięknych, znam; się trochę na technice, odnawiałem ornamenta na belkowaniu u Baryczków, więc nikt mi nie wmówi, że różnica między oryginałem Utrilla a reprodukcją warta jest pół miliona dolarów.. Malarstwo znalazło się w impasie i nie wiadomo, co robić z dawnym sposobem nauczania. Profesor robi korektę adeptowi akademii, a adept ma go w nosie, bo choć nie umie poprawnie narysować aktu, zdobył już nagrodę na jakimś Biennale, gdzie wystawił miskę klozetową opryskaną na zielono. Nie tylko nauczanie malarstwa stało się anachronizmem, ale podobnie mija się ze współczesnością krytyka artystyczna. Pisze się zawiłe dysertacje o sympatycznym dziwaku, który przez kilkadziesiąt lat przestawia kilkanaście kolorowych kwadratów, a zdawkowym frazesem załatwia się erupcję, dynamikę niezwykłą, którą rozporządza plastyk dzisiejszy od czasu, gdy paletę zmienił na kamerę. Krytycy sztuki z zasady pomijają milczeniem scenografię w telewizji. Za świetnie przez Hanuszkiewicza wyreżyserowanego „Pana Tadeusza” gotów byłem darować mu ran parę, które zadał w teatrze Krasińskiemu i Słowackiemu, ale telewizyjna brzydota scenografii mickiewiczowskiego arcydzieła wstrzymała mnie od tego gestu rozgrzeszenia. Kolor w filmie ratuje częściowo różne wajdalizmy, ale po raz pierwszy chyba w naszej kinematografii stał się ważnym sprzymierzeńcem znakomitych filmów Kutza.
Oczarował nas kiedyś kolorem Antonioni w swoim „Powiększeniu”. Hellstroem to również „Powiększenie”, ale wydobywające obrazy z głębi świata niedostępnego gołym oczom. Mikrofotografia i zdjęcia z kosmosu ustawiają nas między mikro– a makrokosmosem wciąż jeszcze zamkniętych, jak w dziecięcym pokoju w małej klateczce naszych trzech wymiarów. Myśląc kategoriami epok warto pamiętać, że epoka mezozoiczna trwała około stu milionów lat, w porównaniu więc do olbrzymich gadów tej epoki, czas człowieka jest dopiero rozpoczęty. Jeans porównuje nasz stan do paromiesięcznego dziecka w kołysce, które rozróżnia już niektóre przedmioty w najbliższym otoczeniu, ale nie rozumie ich przeznaczenia. Dziecko to, nim dojdzie do pełnoletności, to znaczy za kilkadziesiąt milionów lat, o ile przedtem nie wysadzi świata w powietrze, zmieni jeszcze wiele razy i siebie, i świat. Tej wielkiej serii przygód człowieka dano nam obejrzeć malutki pierwszy odcinek. Nie powiem, żeby był specjalnie zachęcający.
W „Kronice Hellstroema” „wizja” oszałamia bogactwem, ale „fonia” razi ubóstwem filozoficznym tego owadziego katastrofizmu. W epoce zagrożenia całego życia organicznego na planecie, której największym wrogiem okazał się człowiek, niełatwo nas przestraszyć mrówką. Był taki profesor niemiecki Wilhelm Dilthey, który w dziewiętnastym wieku wymyślił powiedzonko: „Przyrodę wyjaśniamy, człowieka rozumiemy”. Nic nie wyjaśniliśmy i mało co rozumiemy. Trudno dziś historię oddzielić od przyrody .i nawet imperium in imperia Spinozy uległo likwidacji, czego życzymy wszystkim imperializmem.
Pan Hellstroem straszy nas żywotnością i zdolnością przetrwania, jaką owady wykazują już od milionów lat. Były przed nami i będą po nas. Ale owady to mucha w każdym tego słowa znaczeniu wobec skorupiaków. Nim zjawiły się owady, już małże i głowonogi sprawnie działały od dwustu milionów lat. A małże i skorupiaki mucha wobec czcigodnej staruszki gąbki, która liczy sobie 540 milionów lat i daj jej Boże drugie tyle. Być może gąbka nas przetrwa. Mamy większe zmartwienia — jak kiedyś mówiło się w sferach kupieckich.
Jako old boy, a zwłaszcza jako widz chętny programów sportowych w telewizji, pozwolę sobie na parę uwag aktualnych. Transmisje sportowe, a zwłaszcza futbol, ta pasja ogólnonarodowa, popularnością biją na głowę wszystkie inne programy telewizyjne, teatralne, filmowe czy publicystyczne. Sport podlega prawom widowiska. Audytorium trzeba trzymać w napięciu. Skandalem jest podawanie przed meczem wyniku spotkania. Podobno bileterka na jakimś filmie detektywnym w kinie amerykańskim, gdzie daje się napiwki, gościowi, który napiwku odmówił, przez zemstę powiedziała: „doktor zabił”. Spiker naszej telewizji któregoś dnia zapowiedział na początku programu: „Mam dla naszych widzów bardzo dobrą wiadomość z hokejowego meczu Związek Radziecki — Polska”. Ta dobra wiadomość polegała na tym, że przegraliśmy 9:3. Tego rodzaju uwaga była nie tylko niedopuszczalna, bo budziła złudne nadzieje, ale okazała przykry kompleks niższości. Jeśli się pisze, że Polak zajął dobre miejsce szesnaste, a nasze panie „bardzo pomyślnie uplasowały się na dwudziestym dziewiątym miejscu”, to oczywiście potem po uzyskaniu złotego medalu przez Fortunę już braknie słów i epitetów. Warto by również zwrócić uwagę naszym spikerom, że nie mówi się „około trzy metry”, a „około trzech metrów”. Na szczęście najlepszy z naszych sprawozdawców, Bohdan Tomaszewski, nie tylko wie dużo, ale i umie o sporcie mówić.
Zmęczony, udręczony ciągłym przegrywaniem naszych sportowców, potknięciami i upadkami moich faworytów w jeździe figurowej na lodzie, kontuzjami i pechem polskiej drużyny, po skoku Fortuny uległem ogólnonarodowej euforii. Ale chyba nie tylko ze względu na sukces prestiżowy. Nie zapominajmy o pięknie. Skok Fortuny miał urodę umiejętności połączonej z brawurą i odwagą młodzieńczą. Wśród wielu dyscyplin sportowych niestety nie wszystkie urzekają estetycznie. Nie brak popisów wręcz brzydkich. Rzut kulą pań to konkurencja skazana na brzydotę, bo waga ciała odgrywa tu rolę niemal decydującą. Olimpijskie popisy biathlonistów są chyba nieporozumieniem. Duch olimpiady nie towarzyszy tym zaciekłym biegom połączonym ze strzelaniem. Mimo zmęczenia drżącymi palcami zawodnik strzela, aby trafić, aby coś wyimaginowanego tarczą strzelniczą — zabić. Widowiska olimpijskie nie powinny przywoływać wyobraźni obrazów wojennych. Skok, bieg, rzut dyskiem czy oszczepem, slalom, maraton nie pachną krwią. Czy nie warto by wyrzec się tych manewrów wojennych na rzecz niesłusznie zaniechanej konkurencji olimpijskich w sztuce? Mieliśmy w tych konkurencjach wcale niezłe wyniki. Jak wśród laureatów nagrody Nobla widnieją tylko dwa nazwiska, i to właśnie polskich pisarzy, zapominać nie należy, że w olimpijskich konkurencjach artystycznych mamy sporo nazwisk artystów polskich. Złote medale zdobyli: J. Klukowski, Kazimierz Wierzyński i Zbigniew Turski, srebrny Janina Konarska–Słonimska i brązowy Jan Parandowski.
Nie trzeba eliminować ze sportu elementów piękna i zabawy. Sport jest zabawą, a według Erica Haffera zabawa przed pracą była pierwszą potrzebą ludzką. Delfiny, które mają znacznie większą pojemność mózgu od człowieka, wcale dobrze bawią się w morzu i mimo podszeptów ewolucji nie dały się nabrać i nie wyszły na ląd jak my i inne nierozumne ssaki.
Zarzucano mi nieraz, że jestem przeciwnikiem sportu. Nic podobnego. Nieraz zwracałem tylko uwagę na dysproporcje w finansowaniu imprez, na zbytnie ekscytowanie się prasy, ale waga społeczna sportu wzrasta dziś zwłaszcza poważnie wobec grozy alkoholizmu i trucia się młodzieży tytoniem. Sport odciąga od wódki, ale niestety tylko zawodników. Kibiców podnieca do picia i palenia, ale wolę stawiać na młodzież niż na kibiców, i to nie tylko w dziedzinie sportu.
Piętnuje się często bezmyślne marnotrawstwo w dziedzinie produkcji dorobku materialnego. Rdzewieją kosztowne maszyny, niszczeją nie odnawiane domy, marnują się cenne surowce. Ale zawsze pamiętać również trzeba o ochronie dóbr kultury. Różne są formy wandalizmu. Prymitywny chuligan odbija nosy pomnikom. Jednostki ambitniejsze usadawiają się na zdewastowanych cokołach. Jest to proceder niemal powszechny i niemal powszechna jest niechęć do wypaczania dzieł naszej literatury narodowej. Z satysfakcją konstatujemy, że nastąpiło ostatnio pewne otrzeźwienie w pobłażliwej jak dotąd prasie i nowe reżyserskie wyczyny w Teatrze Narodowym rozgniewały nawet tak spokojnych i rzeczowych recenzentów jak August Grodzicki. Ale nasi udziwniacze działają jak szatany. Nawet piosenkom dawnym nie przepuszczą., Pokazali w telewizji, że produkty ery burżuazyjnej można dziś tolerować tylko z parodystycznym dystansem. Czy rzeczywiście świetne teksty Boya, Tuwima, Hemara, melodie do dziś popularne, wymagają karkołomnych deformacji? Ładną liryczną piosenkę „Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic” śpiewał w telewizji zwyrodniały morderca zamknięty w klatce! Proponuję parę innych unowocześnień: można by zamiast „Gdy w ogrodzie botanicznym zakwitną bzy”, że to zbyt ckliwe, śpiewać „Gdy w oddziale chirurgicznym zarosną szwy”. Nowocześniejsze. Z krzepą. Stosunek do tradycji przybiera u nas czasem formy dość nieoczekiwane. W rozrywkowych widowiskach pokazuje się rozbawionych tancerzy w mundurach podchorążych z 1831 roku. Wydaje się nam, że wspomnienia nocy listopadowej nie są najtaktowniejszym pretekstem do figlów i hołubców tanecznych.
Osobliwy jest również nasz stosunek do niezbyt dawnej przeszłości. Cytuje się wiele powiedzeń, niemal przysłów, nie wiedząc, czyjego są autorstwa. Przychodzą do mnie czasem młodzi poloniści, którzy piszą prace ograniczone do jednej postaci czy jednego zagadnienia, a nie mają pojęcia o całokształcie stosunków kulturalnych dwudziestoletniego niepodległego bytu, bo historia tych czasów nie została napisana, a sięganie do materiałów coraz trudniejsze. Pewien młody badacz teatru ode mnie się dopiero dowiedział, że Stefan Jaracz na swój jubileusz grał w Teatrze Wielkim trzy akty z trzech sztuk, których akcja rozgrywa się w dworze szlacheckim („Zemsta”, „Turoń”, „Rodzina”). Roczniki „Wiadomości Literackich” niszczeją w bibliotekach, kruszą się w rękach stronice wyślizgane palcami. Coraz mniej pątników dociera do zasypanych gruzem wykopalisk „ery sanacyjnej”. A przecież piętnaście wielkich tomów tego wydawnictwa to wartości nie tylko archiwalne. Z wszystkich czasopism tego okresu jest to najpełniejszy zbiór faktów, opinii, polemik, nie mówiąc już o walorach artystycznych drukowanych tam poezji, prozy i krytyki. Nie chodzi tylko o utrwalenie tych tomów na taśmie mikrofilmu, choć i to jest ważne, ale można by pomyśleć o szeroko zakrojonym compendium, które by przekazało czytelnikowi dzisiejszemu te wartości, które pozostały żywe. Już w pierwszych paru rocznikach znajdzie czytelnik okazałe, z wielką starannością przygotowane przez Grydzewskiego numery specjalne poświęcone Kasprowiczowi, Słowackiemu, Staffowi, Wyspiańskiemu, Liebertowi, Micińskiemu, Przybyszewskiemu, Sienkiewiczowi, Prusowi, Żeromskiemu. Podaję tylko część nazwisk w porządku dyktowanym rocznicami lub śmiercią pisarzy. Czyż nie zaciekawiłoby czytelnika dzisiejszego, co o tych autorach pisali Boy, Lechoń, Dąbrowska, Kaden, Irzykowski, Borowy, Tuwim, Kleiner, Ujejski, Parandowski, Nałkowska, Broniewski, Nowaczyński czy Stawar? Znów podaję tu kilkanaście nazwisk tylko przykładowo, bo każdy niemal numer pisma jest ozdobiony świetnymi nazwiskami tej epoki. Eklektyzm, z którym, jako człowiek stronniczy i uparty w poglądach, walczyłem nieraz z Grydzewskim, okazał się na dalszą metę zbawienny. Można w tym piśmie na jednej stronie znaleźć Goetla i Czuchnowskiego, a jeśli chodzi o dystans pokoleń obok Aleksandra Swiętochowskiego — Zbyszka Uniłowskiego. Oceniamy to dzisiaj, ale i ja miałem swoje racje, zwłaszcza w ostatnich przedwojennych latach, gdy narastały nastroje faszyzujące i eklektyzm stawał się barwą ochronną i zbyt łatwo mógł być poczytany za oznakę kapitulacji.
Dziś, gdy wydaje się pisarzy młodego pokolenia, poetów prawicowych ugrupowań, którzy walczyli w powstaniu warszawskim, warto chyba również przybliżyć współczesności dorobek „Wiadomości Literackich”, wiernych tradycji postępowej inteligencji polskiej. Czas obecny sprzyjać powinien tym zamysłom.
Mówiono nam często, że musimy być zaangażowani, że musimy dotrzymywać kroku, smagać biczem satyry oraz nawiązywać do tradycji narodowej. Ponieważ jestem stale zaangażowany, ostatnio nawet próbowałem dotrzymać kroku oraz trochę smagałem, więc obecnie nawiązuję.
Z książki radzieckiego pisarza W. J. Gołanta dowiadujemy się, że to nie my byliśmy odkrywcami nieznanych lądów, ale nas odkrywano. Czarni władcy Afryki już w zamierzchłej przeszłości organizowali wyprawy na kontynent europejski. Ibrahim Ibn Jakub w roku 966 naszej ery odkrył Polskę, to znaczy tysiąc lat wcześniej niż my Egipt, i chwalił bogactwo naszej ziemi, obfitość mięsa, miodu i ryb. Jakoś to niemiło, niezręcznie być odkrywanym. Wiek dziewiętnasty przyzwyczaił nas do roli dumnych zdobywców. Mapa Afryki miała jeszcze do niedawna zaznaczone błękitem kolonie brytyjskie, żółtym kolorem niemieckie i zielonym włoskie. A teraz trzeba na nowo uczyć się geografii.
Były wielkie podróże, wyprawy, ekspedycje i odkrycia. Dziś zostały nam odkrycia małe, codzienne, ale czasem bardzo pouczające. Z perspektywy lat wyraźniejsze się stają różnice między frontem i zapleczem. Konflikty, których nam los nie oszczędził, zerwały niejedną maseczkę, bo, jak to od tysiąca lat wiedzą autorzy teatralni, póki nie ma konfliktu, wszyscy są czarusiami, a dopiero w ogniu sporów dzielą się na aniołów i świnie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Opowiadał kiedyś Awerczenko, jak obserwował przez okno osobliwą scenę rozgrywającą się u sąsiada. Przy stole pan domu zasiadł do herbaty. ,,Ukrop! — krzyknął.— Wrzątek! Chcecie, żebym się poparzył? Prosiłem, żeby nie dawać takiej gorącej herbaty.” Żona starała się go uspokoić. „No to spróbuj — wołał. — Spróbuj, czy to można pić.” Żona wypiła i powiedziała: — „Normalna gorąca herbata”.— „Kłamiesz! — krzyczał pan domu. — Niech moja córka Natasza poświadczy, kto ma rację.” — Natasza spróbowała i powiedziała, że herbata jest ciepła. — „Jesteście w zmowie! Niech kucharka tu przyjdzie i bezstronnie osądzi.” — Kucharka przyszła, spróbowała. — „No cóż, wystygła, mogą zagrzać”. Pan domu dalej wrzeszczał i nie przestawał się awanturować, więc nie wytrzymałem — powiada Awerczenko — i poszedłem do sąsiadów. — „Po co te spory? Przecież państwo wszyscy mieliście rację. Herbata była bardzo gorąca, potem tylko gorąca, potem letnia i w końcu zupełnie wystygła.” — Zapanowała złowróżbna cisza, po czym pan domu, żona, córka i kucharka w pełnej zgodzie zaczęli mnie besztać. „A pan tu co? — Widzicie go — przez okno podgląda.” — „Mądrala, do cudzego domu przychodzi i poucza. A won! Bo poślemy po stójkowego!” Tak często bywa tym, co z innej patrzą perspektywy i głoszą prawdy obiektywne, ale kłopotliwe. Scena z herbatą przypomina mi niektóre nasze spory domowe. Koledzy sobie wymyślają, wytykają błędy przeszłości, czy herbata była wrzątkiem, czy w ogóle pić ją należało, kto ją pił i kiedy zupełnie wystygła. Wciąż o temperaturze, ale trochę za mało, że ta herbata to była przeważnie lura i że od początku więcej należało mieć troski o jakość. Na środowisko literackie warto by spojrzeć z punktu widzenia tej szklanki herbaty. Nie pomogą tłumaczenia, że terefere, eciepecie, że każdy miał rację, bo każdy działał na innym etapie i ten, co na wrzątku, i ten, co na początku, i ten, co letnią literaturę, i ten, co cały czas lurę. A poza koteriami, sitwami, klubami zręcznisiów, stolikami tej czy innej kawiarni czy redakcji, nie mieszcząc się w fałszywej hierarchii ustalonej funkcjami, a nie charakterem i talentem, piszą dziś w Polsce dobrzy poeci dawnej i nowej generacji, młodzi prozaicy o poważnych możliwościach, felietoniści z fajerem, świetne chłopaki w kabaretach. I wcale nie należy ich zaganiać do tej samej szklanki herbaty.
Zjawił się ostatnio teatrzyk, który mówiąc w kategoriach herbaty: It is not my cup of tea. Zaczęło się gwałtownie, żeby zabronić, żeby zamknąć. Tylko nie to. Zamykanie i zabranianie to wątpliwy proceder. Dziś jego, jutro mnie. Niech sobie tę herbatę piją ci, co nawarzyli. Prostować należy fakty.
O poglądach można i trzeba dyskutować. Wielką cenę w dyskusji mają odkrywcy, o których mówiliśmy na początku. Patrzeć bowiem potrafią bez uprzedzenia, na świeżo, przez szkła niezaciemnione przyzwyczajeniem, które jest mordercą słów. Przestajemy widzieć patrząc zbyt długo. Slogany, nazwy i tytuły to słowa, które oderwały się od funkcji. Mamy „Życie Literackie”, „Kulturę” i „Literaturę”. „Kultura” mało ma wspólnego z „Literaturą”, a „Literatura” z „Kulturą”, a wszystkie razem niewiele wspólnego z „Życiem Literackim”. A „Tygodnik Powszechny” nic już nie ma wspólnego z powszechnością. Spróbujcie kupić.
Nam, którzy objęci jesteśmy udręką bezsenności, znane są podstępy nieubłaganie wolno płynącego czasu. Proust wspomina światło widoczne przez szparę w drzwiach korytarza, które okazuje się nie zapowiedzią poranka, ale nie zgaszoną jeszcze nocną lampą gazową. Podobne okrucieństwa nadziei sprawia nie nakręcony zegarek. Po zażyciu proszka zasypiam i budzę się wśród nocy. Patrzę na rozświetloną tarczę — trzecia piętnaście. Zasnąłem po dwunastej, a więc zaledwie trzy godziny. Nagle zdarza się rzecz niecodzienna, niezwykła, budząca nadzieję, że nie obudziłem się tak wcześnie, sen trwał dłużej. Zegarek stoi. Tak, z pewnością. Mały pręcik sekundnika przerwał swój mrówczy, bezszelestny, cierpliwy bieg okrężny. Nakręcam zegarynkę. Czekam na wyrok. Może już jest szósta rano, może przynajmniej piąta? Słyszę miękki kobiecy głos: „Trzecia dwadzieścia sześć. Trzecia dwadzieścia sześć. Trzecia dwadzieścia siedem”. Wyrok okazał się okrutny: zegarek stanął zaledwie kilkanaście minut temu. Jakże rzadko nawiedza nas traf życzliwy i niespodziana pomoc przypadku. Oto zasypiam i po męczących koszmarnych szamotaniach sennych budzę się, sięgam po buteleczkę Mogadonu, aby wziąć drugi proszek i nagle spostrzegam na stoliku nocnym biały krążek lekarstwa. Zasnąłem bez proszka. Ten przygotowany do zażycia, ten prawnie przez lekarza dozwolony, będzie pierwszym, mam więc rezerwę, obronę przed udręką, drugi proszek jeszcze nie tknięty.
Odzwyczaiłem się od barbituratów, nie biorę już Tuinalu. Biorę Mogadon lub Doriden. Noc nieprzespana gorsza jest od tych leków uspokajających, a jedynym lekarstwem na bezsenność jest uspokojenie. Ale jak obronić się echom minionego dnia, myślom natrętnym brzęczącym nad uchem jak komar, który cichnie tylko po to, aby ukłuć. To ukłucie to zastrzyk, który deformuje, wypacza rzeczywistość. Drobne kłopoty normalnego dnia ośmielone nocą puchną, rosną, zagradzają drogę prowadzącą do krainy snu. Opryskliwa odpowiedź dana natrętowi wraca w todze surowego sędziego. Już jest niemal podłością. Drobny wykręt wraca awansowany na karygodne kłamstwo, niezręczny argument w dyskusji wraca, aby dręczyć podsuwając trafniejsze, celniejsze riposty.
Lepiej już zapalić lampę, przegnać te rozzuchwalone zjawy i wziąć do rąk którąś z przygotowanych na noc książek. Musi to być książka lekka i miękka, łagodnie wiodąca nas przez szpalery liter w pachnącą, cienistą zieleń dzieciństwa. Ale nie ma takich książek. W każdej, już na pierwszej stronie, znajdzie się słowo–asocjacja, które jak postronek, jak rzemień uprzęży ściągnie nas do ziemi. Bezpieczniejsze są stare roczniki pism ilustrowanych: „Kłosy”, „Wędrowiec”. Nie, to za bliskie. Wolę od lat składane numery „The Illustrated London News”. Można tam zaszyć się w odmęt odległych spraw, ludzi i lądów. Można tam wybrać sobie żywot i epokę dowolną, uciec od siebie i w przebraniu przekraść się przez granicę bezsenności. Jaki wiek? Chyba epoka wiktoriańska. Niezły byłby na przykład taki „Sir George Henry Smith F. R. A. 1840–1938. Eton. Oxford. Liczne podróże. Słynna kolekcja motyli. London. Albany”. Niemal sto lat wspaniałych angielskich breakfastów ze sporą domieszką bezmyślności potrzebnej do przygody dnia i spokojnej nocy. Ale najpewniej od razu dotrzeć do działu rozgrywek szachowych. Tu nie dosięgną nas przegnane zmory dnia. Bronią nas królowe, wieże, laufry i skoczki. Nienaruszalna ilość pól szachowych i niekwestionowane prawa posunięć. Gdy śledzimy bieg gry: 30… RxPch! 31. KxR, Q–B4 i czytamy — „White resignes” — budzi się sprzeciw: White never lesignes! Przestawiamy dowolnie jedną czy dwie figury i próbujemy wygrać tę przegraną partię. I wtedy zdarza się, że zabłąkani wśród pól szachownicy, na którymś z czarnych kwadratów zapadamy miękko w głąb aksamitną upragnionego snu. W książce, w historii trudno tak zmienić bieg akcji, aby nie być pokonanym. Żądamy happy–endów! Wyrzućcie z domu książki, które się źle kończą! Nasze pokolenie ma prawo stawiać takie żądania. Ale nie łudźmy się. Nie ma ucieczki. Tylko Matka Chemia dzisiejszej nocy może mi przyjść z pomocą. Kładę na nocnym stoliku drugi proszek Mogadonu i sięgam po książkę. Jest to „Rzeczpospolita Obojga Narodów”. Przerzucałem karty tej okrutnej książki i oto na stronie białej, przed ostatnim rozdziałem „Naród bez króla”, pod wierszem umieszczonym tam jako motto nie bez zdziwienia odnajduję drobnym petitem wypisane moje nazwisko. Jakaś fala ciepła popłynęła z tej białej stronicy książki. Niespodziewany znak z drugiej strony nocy, przypomnienie o czymś, co łączy i pomaga istnieć. Wracają w pamięci twarze przyjaciół i tych, którzy odeszli, których nie ma, i tych bliższych obecnych, o tyle lat młodszych ode mnie. Książka wydaje się mniej gorzka i mniej czuję się samotny, gdy na zmęczone oczy wreszcie spływa dobrotliwy powiew snu.
Kłopotliwa to sprawa oglądać się za siebie, sprawdzać z przeszłością, spisywać inwentarz i nad własnym dorobkiem pisarskim wywieszać kartkę z napisem: „Remanent”. Z książek i pism, ze stosów zaczernionego papieru, z polemik walk publicystycznych, medytacji i osądów wyłania się szydercza twarz Ben Akiby. — To wszystko już było. I to, co piszesz teraz, i to, co pisałeś kiedyś — mówi zgrzytliwy starzec. — I nie ty jeden. Cóż wynikło z rzetelności czy nawet zawziętości, z pieniactwa, dochodzenia racji? Gmachy wypełnione książkami, piramidy tomów ostrzegających, pouczających, ośmieszających wojnę i totalizm rozsypały się pod kopnięciem żołnierskiego hitlerowskiego buta. Ale nawet bez przemocy hordy najeźdźców, bez palenia książek i całych bibliotek, dzień powszedni jest pobojowiskiem naszych racji, dowodzeń, dociekań. Przegrywamy w walkach na słowo.
Szukamy pociechy wierząc w sprawiedliwe jutro. Ale co z naszej pisaniny przetrwa próbą czasu? W numerze 3 miesięcznika „Odra”, w którym znajdujemy piękny esej Zbigniewa Herberta „Sprawa Samos”, pewien młody poeta stwierdza melancholijnie: „… Nic po mnie nie zostanie oprócz kilku wierszy”. O młodzieńczy optymizmie! Kilka wierszy to dużo. To bardzo dużo.
Być może z moich tomów wierszy i prozy pozostanie tylko kilkanaście linijek listu nigdzie nie opublikowanego, który przecież coś spowodował i stał się jakimś precedensem. Z kilkudziesięciu tomów dzieł Voltaire’a, z osiemnastu tysięcy jego listów pozostała jedna krótka opowiastka. Z kilkudziesięciu tomów napisanych przez Benjamina Constanta został jeden tomik „Adolf” i wpływ tej psychologicznej opowieści trudno porównywać z dziełkiem innego Adolfa, który emocjonalnym bełkotem i wrzaskiem koszarowym zagłuszył całe pokolenia pisarzy i filozofów niemieckich. Ale nie zapominajmy, że już dziś nasza cywilizacja nie może spłonąć jak biblioteka aleksandryjska.
Ze wszystkich dość zawiłych definicji słowa ,,cywilizacja”, które nagromadził F. Braudel w swojej książce ,,Historia i trwanie”, najchętniej wybrałbym trzeźwą definicję Margaret Mead, którą cytuję nie po raz pierwszy. Powiada ta sympatyczna Pani: „Cywilizacja jest tym, czego człowiek już nie będzie mógł zapomnieć”. Nasuwa się jednak niepokojąca myśl, że to, co my nazywamy cywilizacją, może być dla najbliższych już pokoleń odległym archetypem, mitem bezużytecznym. Kto nasze książki będzie czytał? Czy za lat sto w ogóle ludzie będą czytać? R.W. Sarnoff, specjalista od maszyn matematycznych, powiada: „Wprowadzenie do szkolnictwa komputerów było wydarzeniem równie doniosłym, jak przed wiekami wprowadzenie podręczników”.
Biologia, fizjologia, elektronika dobierają się do naszej świadomości i podświadomości skróconą drogą bodźców informacyjnych. Grozi nam nadmiar osiągnięć technicznych, ale równie możliwy jest, po serii kataklizmów światowych, nawrót do całkowitego barbarzyństwa. Najmniej prawdopodobne jest przetrwanie obecnego cyklu historycznego. Futurologia jest jeszcze w powijakach, a raczej jest powijakiem okrywającym niebezpiecznego oseska ludzkiego. Jedyną nadzieją są delfiny. Dziś już umieją naśladować niektóre dźwięki naszej mowy i wszelkie są dane ku temu, że za lat sto będą już umiały czytać. Zaczną od Kraszewskiego i powoli dojdą do Witkacego. I w ten sposób wyrażenie ad usum delphini nabierze nowego sensu.
Na tę natrętnie wracającą myśl o bezużyteczności naszego sprzeciwiania się złu zacytować warto Bertranda Russella, który przypomina, że opór przeciw wrogim siłom trwać powinien permanentnie, gdyż mimo stałych porażek, jakie ponosimy, niespodzianie zdarzyć się może czas sprzyjający rozsądkowi. Po prostu trzeba być w grze. Pierwszym warunkiem wygrania na loterii jest posiadanie losu. Każdy „statystyczny Polak”, czy chce, czy nie chce, udział bierze w codziennej loterii nieszczęść. Od przysłowiowej cegły z dachu, wypadku samochodowego, pożaru aż do spraw o znaczeniu ogólnonarodowym. Trzeba więc grać na loterii, aby dać przypadkom jakąś szansę pozytywną. Grając rozsądnie, małymi stawkami, możemy czasem coś niecoś wygrać. Nie Wielki Los, ale choćby małą poprawę losu.
Gdy kiedyś po sutej libacji wychodziliśmy od przyjaciół, Wieniawa wygłosił te pamiętne słowa: „Uwaga, żarty się skończyły, zaczynają się schody”. Wspominam to powiedzenie, ilekroć przeglądając nasze tygodniki natrafię na wiadomości medyczne. Uodporniony na wszelkie głupstwa i banały dziennikarskie, gotów jestem z całą powagą czytać o nowych osiągnięciach medycyny. Tu żarty się kończą, bo chodzi o sprawy najbliższe. Nie o enigmatycznego wroga z innej części świata, ale o wroga, który usadowił się w głównej części naszego ciała. Cóż, kiedy te lektury, a nawet rozmowy z lekarzami wiele przynoszą sprzeczności.
W moim dzieciństwie za najsurowszą dietę uważało się bulion i jajeczko na miękko. Trucizna, jak mi powiedział pewien internista. W domu mego ojca, który był lekarzem, nie jadano surowych pomidorów. Ostatnie lata przyniosły rewelacje na temat szkodliwości masła, cukru i węglowodanów. A przecież do niedawna leczono nas potężnymi zastrzykami glukozy. Znajomy lekarz zapewnił mnie, że glukoza to nie to samo co cukier, a gdy go zapytałem, dlaczego przestano stosować te zastrzyki, zaczął bardzo chwalić festiwal filmów angielskich. Z węglowodanami też sprawa niełatwa. Kardiolog w Londynie powiedział mi: jak najmniej chleba, kartofli i kaszy. Spytałem niewinnie, czy ryż jest również niewskazany. Kardiolog zapewnił mnie, że to taki sam wstrętny węglowodan jak mąka. Zaaplikowałem mu wtedy zastrzyk statystyczny. Czemu narody odżywiające się ryżem, a więc Chińczycy i Japończycy, odporniejsi są na choroby wieńcowe? Drugi zastrzyk statystyczny dałem mu z włoskiego makaronu. Znów to samo. Włosi odżywiają się głównie węglowodanami w najgorszej formie mącznych makaronów i wykazują statystycznie mniejszą skłonność do chorób wieńcowych niż inne narody europejskie. Lekarz powiedział mi, że makaron jest niedobry, ale że Włosi smażą wszystko na oliwie. Zauważyłem skromnie, że makaronu się nie smaży. Ten sam kardiolog londyński badał mnie pełną godzinę i nie zauważył, że mam żółtaczkę. Widać myślał, że wszyscy Polacy są żółci.
„Żyjmy dłużej” w nrze 3 donosi: „Grupa australijskich lekarzy przygotowała dla Światowej Organizacji Zdrowia raport o stanie zdrowia 1500 osób żyjących w specjalnych warunkach na zachodniej wyżynie Nowej Gwinei. Sprawa jest o tyle interesująca, że tamtejsi mieszkańcy żyją przeważnie ziemniakami, które stanowią 94 proc. ich dziennego pożywienia. Jak twierdzą uczeni lekarze, dzięki tej diecie schorzenia naczyniowo–sercowe są w Nowej Gwinei prawie zupełnie nieznane”. Już od paru lat odmawiam sobie kartofelków smażonych, gotowanych, w mundurkach i bez, a dranie na wyżynie Nowej Gwinei zajadają ziemniaczki i nic. A może są zdrowi nie na skutek tej diety a mimo? Trzeba by zbadać wszystkie korelacje, pomieszkać trochę na Nowej Gwinei i kto wie, czy nie okazałoby się wtedy, że od zachwalanych kartofelków ważniejsza jest dziedziczność i praca na powietrzu. Po przeczytaniu tego artykuliku do zalecanej przez lekarza kiełbasy ze smażoną cebulką dodałem sobie dwie porcje ziemniaczków. Smażona cebula i kiełbasa to nie żart. Lekarz w Londynie tłumaczył mi, że smażona cebula działa na krew podobnie jak heparyna, a białko mięsne w moim wieku bardzo jest wskazane. Lepsze to — powiedział — niż trucie się kaszką na wodzie lub objadanie owocami, które też właściwie są nędzną formą niepotrzebnych węglowodanów. Zalecił mi zastępczo po pół kilo witaminy C dwa razy dziennie. Po powrocie do Warszawy dowiedziałem się, że witamina C już niemodna i że mam jeść masło ze względu na oczy, bo cholesterol w zeszłą środę odwołano. Okazało się również, że przy antybiotykach już nie podaje się jednocześnie witamin, bo witaminy służą zarówno chętnie człowiekowi jak i bakteriom.
Ale nie tylko w kardiologii panują osobliwe sprzeczności. Pewien niepokój budzą również badania naszych psychologów. Modna jest jak wiadomo metoda testów. Pytałem znajomego lekarza, czy często zmienia się testy. Czy aby nie obowiązują, jak receptura w barach mlecznych, te same testy we wszystkich państwowych klinikach? Przecież ludzie, którzy korzystają z porady psychiatrycznej, to często maniacy, recydywiści i hipochondrycy, którzy ubóstwiają się leczyć. Taki pacjent zawodowy może już znać na pamięć testy, które mu demonstrują!
Cóż wtedy warta jest diagnoza? Przypomina mi to bezmyślną systematyczność, którą okazali Niemcy w czasie wojny. Zrzucali na teren Anglii spadochroniarzy. Wszystko było przemyślane i precyzyjnie wykonane. Byli to młodzi Niemcy, którzy przed wojną studiowali na uczelniach angielskich. Marynarki mieli od Harrodsa, świetnie podrobione papiery osobiste i neseserki. Otóż neseserki były standardowe! Po prostu takie same dla każdego spadochroniarza. Gdy jednego takiego Anglicy złapali, to każdy następny posiadacz standardowej walizeczki długo mógł się tłumaczyć i w angielskich kalesonach, z angielskimi kajdankami na rączkach wędrował do angielskiej ciupy. Wszystko to dowodzi, że trzeba się bronić przeciw rutyniarstwu, przeciw modom panującym w lecznictwie, i że nie należy brać zupełnie na serio tego, co się czyta w naszych tygodnikach o medycynie.
Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Natura ciągnie wilka do lasu. Nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las. Najgłupsze z tego sekwensu jest twierdzenie o niezniszczalności lasu, bo nas jest coraz więcej, a lasów coraz mniej. Pragnę jednak zająć się na razie pierwszą z tych prawd wątpliwych od wieków głoszonych, i pomówić o sile przyzwyczajenia, zwłaszcza w naszej literackiej profesji. Siła nawyku jest w pisarstwie przekleństwem, naporem stałym, któremu pisarz musi się opierać. Pisanie to ciągła, czujna obrona przed gotowym, grzecznym, natrętnym frazesem, słówkiem, które naprasza się pod pióro. Pisanie polega na selekcji, na przedzieraniu się przez wzory gotowe, aby dotrzeć do słów, które nam, pozornie choćby, na chwilę dają ułudę nowości. Powiedział kiedyś Żeromski, gdy mowa była o rozpanoszonym grafomaństwie, że pisarz pisze z przykrością, a grafoman z przyjemnością.
Trudno czasem walczyć z przyzwyczajeniem i możemy tu przypomnieć osobliwe fakty stwierdzające niepojętą siłę nawyku. Wiele było dyskusji na temat tytułu słynnej powieści Wiktora Hugo „Les Miserables”. Przekład „Nędznicy” jest oczywistym nonsensem. Już lepsze byłoby „Nędzarze”, choć też jest to słowo nieadekwatne. Mimo długich dyskusji i znakomitych racji wielu filologów tytuł „Nędznicy” pozostał i niezwalczony trwa na pierwszej stronie tomu. Długo nie mogłem się oprzeć urokowi wielkiego monologu Hamleta w przekładzie Paszkowskiego. Nie znałem oryginału. Język angielski nie był wtedy w modzie. Pamiętam, że gdy przyjechał Chesterton, na bankiecie Pen–Clubu jedyny bodaj Wacław Borowy mógł rozmawiać ze znakomitym pisarzem. Zadziwiła mnie wtedy bezbłędna reakcja Lechonia na dowcipy Chestertona. Lechoń nie umiał po angielsku, ale sekret tych reakcji okazał się zabawny. Przejmował żarty Chestertona rykoszetem. Obserwował bacznie Borowego, gdy Borowy się uśmiechnął, Lechoń wybuchał śmiechem. Były oczywiście zawsze damy z towarzystwa, które znały świetnie i francuski, i angielski, ale o jednej takiej, którą protegowano do UNESCO, mój były szef Sir Julian Huxley powiedział: „Mniej ważne jest, jak ona mówi. Ważniejsze, co mówi”. Od tych dawnych czasów wiele się zmieniło i język angielski dziś stał się w Polsce bardziej popularny niż francuski, a plejada naszych wybitnych tłumaczy powiększyła się o takie znakomitości jak Krystyna Tarnowska, Anna Trzeciakowska czy Bronisław Zieliński. Jak wiadomo, wielu dawnych tłumaczy Szekspira nie znało angielskiego i Kasprowicz, jak twierdzi fama, nie tylko Szekspira, ale całą antologię poezji angielskiej tłumaczył z niemieckiego. Sporo było takich, którzy tłumaczyli Szekspira z trzech języków: z niemieckiego, rosyjskiego i paszkowskiego. Mimo że sam przetłumaczyłem Hamletowski monolog, nie bez trudu wyswobodziłem się z sugestywności tłumaczenia Paszkowskiego, choć wiedziałem, jak wiele tam nieodczytań tekstu, a nawet nonsensów. Już parę pierwszych linijek budzi poważne wątpliwości. Oto przykład: … The slings and arrows of outrageous fortune, orto take arms against a sea of troubles. Paszkowski tłumaczy: ,,Znosić pociski zawistnego losu, czy też stawiwszy czoła morzu nędzy przez opór wybrnąć z niego?”
Czemuż to fortuna ma być zawistna? Outrageous znaczyć może fortunę krzywdzącą, wrogą, haniebną, ale nie ma to nic wspólnego z zawiścią (envy, jealousy). „Stawiać czoło morzu nędzy” to obraz niedołężny, bo stawiać czoło jakiemukolwiek morzu jest pozycją dość niewygodną, a słowo troubles oznacza strapienia, kłopoty i nie ma nic wspólnego ze słowem „nędza”, które wprowadza mylący akcent społeczny. „Przez opór wybrnąć z niego” — to po prostu bardzo niedobre.
Podobne przyzwyczajenie broni wciąż jeszcze Puszkinowskiego „Jeźdźca miedzianego”, gdy chodzi tu oczywiście o brąz lub spiż. Dość zabawnym przykładem siły przyzwyczajenia jest „Klub Pickwicka” tłumaczony kiedyś przez Włodzimierza Górskiego. Ubóstwiam tę książkę i przyznam się, że właśnie ten przekład lubię. A przecież nie bardzo rozumiemy, czemu Sam Weller stale tam nazywa Pana Pickwicka „gubernatorem”. ,,Governor” to w tym wypadku po prostu „szef”, a jeśli to brzmi zbyt współcześnie, to choćby „jegomość”, „jaśnie pan”. Cóż zrobić, jeśli polubiłem nawet tego „gubernatora” i wydaje się ten epitet zabawnym? Tak jak polubiłem starą okładkę „Puncha” i byłem obrażony, gdy to czcigodne, ale dość właściwie nudne pismo uwspółcześniło się graficznie. Są więc przeinaczenia błahe i nieszkodliwe, które zdobyły sobie prawo obywatelstwa w naszym języku, ale są poważniejsze, wynikające z potrzeby ustalenia pewnych wartości, niezrywania z ciągłością tradycji, przyzwyczajenia uświęcone przydatnością społeczną, godne szacunku. Niestety mnożą się również przyzwyczajenia złe. Nie wolno się przyzwyczajać do tego, że wszystko jest albo zupełnie białe, albo zupełnie czarne, że przeciwnik nie może mieć nigdy racji, że wszystko, co nowe, to niedobre, albo że wszystko, co nowe, to dobre. A nade wszystko brzydkie jest i społecznie szkodliwe przyzwyczajenie, że nie warto się wychylać, że nic zdziałać nie można, głupie nasze rodzime, zadawnione, że „jakoś to będzie”.
„Żywot Osterwy” Józefa Szczublewskiego, świetna historia życia znakomitego aktora i obraz teatru w dwudziestoleciu międzywojennym, to dla mnie lektura pasjonująca, bo przecież to cała młodość i teatr, i przyjaciele, i kontrowersje, sukcesy i porażki. Jak to wszystko uporządkować? Jak ten czas miniony oznaczyć? Dwa okresy mego życia przedzielone jedenastoma latami przebytymi w Anglii to dwa lustra, w których wzajem odbijają się realia obu tych epok. Czy tamto było snem, czy dzień dzisiejszy jest złudą? Powtarzają się nawet imiona. Gdy mówię do żony o Leszku, ona oczywiście myśli, że mówię o Lechoniu. Gdy mówi mi o Kaziu, muszę pytać, czy myśli o Wierzyńskim, czy o Brandysie. Czy mi się śni, że piszę do „Tygodnika Powszechnego”, czy też złudzeniem były „Wiadomości Literackie”?
Spróbujmy uszeregować wspomnienia o Osterwie i „Reducie” chronologią. Osterwa dla nas, uczniaków, bardziej był „Tajemniczym Dżemsem” Miraude’a niż „Orlątkiem” w rostandowskim kiczu. W „Orlęciu” porywał nas Frenkiel jako napoleoński wiarus Flambeau, bo wszyscy byliśmy w szkole bonapartystami. Już w parą lat później, gdy niedawni napoleonidzi przerodzili się w snobów anglofilów, Osterwa urzekał nas swoją elegancją. Buty „Vera”, szare getry, fraki od Zaremby. Stał się bożyszczem młodych snobów. Nie należy lekceważyć snobizmu, bo to też bodziec społeczny. Dziś gwiazdor teatru lub filmu ubiorem upodabnia się do kolesia spod budki z piwem. O tym równaniu w dół pisze słusznie K. T. Toeplitz podając przykład zasypania skromnego basenu, który założył w ogródku jakiś człowiek pracy. Kazano zasypać basen jako objaw luksusu „gorszący społecznie”. Nie gorszy więc społecznie ,,odrapana rudera”, typowa dla okolic podwarszawskich, ale schludny ogródek czy basen pływacki! Warto zanotować, że świat teatru dla młodych ludzi mego pokolenia był jak dla londyńczyków St. James’s Club. Był to świat najpiękniejszych, najelegantszych kobiet i gentlemanów o nienagannych strojach. Marzenia o tym świecie pobudzały młodzieńcze ambicje literackie.
Pierwsze osobiste kontakty z Osterwą to już czasy „Pikadora”. Opisuje Szczublewski, jak razem z Lulkiem Schillerem pikadorczycy przyszli na wesoło do „Reduty”, która obchodziła swoje dwulecie. „Lulek szedł na przedzie dźwigając tryumfalnie oszkloną gablotę z afiszem Teatru Rozmaitości, którą właśnie urwał ze ściany pod filarami. Za nim sunął chwiejnym krokiem Antoni Słonimski. Wściekał się Lorentowicz, gdy ujrzał satyryka nie oszczędzającego jego godnej osoby i krzyknął na całą salę: — Albo wyjdzie Słonimski, albo światło każę zgasić! W konsternacji szybko padł rozkaz Osterwy: — Wyjdzie Reduta. I wyszła. Osterwa pierwszy.” Do tej historii malowniczej dodać mogę jeszcze mały epizodzik. Gdyśmy do „Reduty” wchodzili z Lulkiem i Lechoniem, dołączył się do nas jakiś pijany kolejarz. Lechoń tłumaczył mu grzecznie, że tam jest teatr i że rocznica Pikadora. — „Może być nawet stulecie Pikadora, a ja tam wejdę, bo tam jest bufet.”
Kontakty z „Redutą” polegały nie tylko na wzajemnej sympatii i zabawie. Warto odnotować pewien okres współpracy grupy Skamandra z redutowcami. I tu zaznaczyć muszę, iż mając podziw i przyjaźń do Osterwy, na „Redutę” od początku patrzyłem dość krytycznym okiem. Demonem tego teatralnego klasztoru był Limanowski. Geolog, mistyk, teatrolog wychowany na Stanisławskim i modnym „przeżywaniu”. Oto, co pisał o nim Schiller: „Limanowski uchodził w kołach teatralnych za stuprocentowego dyletanta… na mentalność jego złożyły się wpływy lektury ezoterycznej… Stąd i zowąd połapane wiadomości z religiologii i etnologii oraz swoiście naciągane teorie polskich mesjanistów” (Szczublewski, str. 165).
Byłem kiedyś w „Reducie” na komentowanym czytaniu sztuki. Limanowski objaśniał, co znaczy dość niespodziewane w tekście słowo: „krowa”. — „No cóż, krowa to znaczy mleko — mleko to znaczy matka — matka to znaczy ziemia.” Sekretarka zwróciła uwagę, że to błąd w przepisywaniu i że ma być nie „krowa”, ale „królowa”, Limanowski ciągnął spokojnie dalej. „No cóż, królowa to znaczy matka, matka to znaczy mleko, mleko to znaczy ziemia, ziemia to znaczy królowa.” Na próbach z „Dziadów”, pisze sam Limanowski, „mieliśmy garnuszki pełne ziarna czy miseczki i świecę”. „Mieliśmy kontakt ze zbożem i z umarłymi.” Z tych głupstw mistycznych rodziły się niestety dramaty tak prawdziwe jak samobójstwo Poremby — brata Stefana Jaracza.
Już dużo później, w 1934, Osterwa grał w Krakowie moją „Rodzinę”. Dostałem depeszę: „Antonio. Gram Rodzinę. Nowa metoda improwizacyjna. Trzy próby. Juliusz”. Oddepeszowałem: „Stara szmira prowincjonalna. Minimum piętnaście prób. Antonio”. Sztuka, jak cytuje Szczublewski, „była jedną z kasowych podpór sezonu” (str. 393). Uroczy aktor, świetny reżyser Juliusz Osterwa popadł w polską chorobę „Króla Ducha”. Nadawał sobie tę koronę nie tylko Słowacki czy później Matejko, ale nie brakło również mniejszego formatu królewiąt. Z „Reduty” zostało tylko mętne wspomnienie, ale Osterwa siłą swego talentu pozostał na zawsze w historii polskiego teatru. Przykład „Reduty” i wybujałych ambicji mętnego mistycyzmu powinien być ostrzeżeniem dla niektórych dzisiejszych aktorów znakomitych i reformatorów niewydarzonych.
Wspominając poetów emigracji wojennej mówić mi wypadnie głównie o poetach grupy „Skamandra”, tak bowiem się złożyło, że to pokolenie poetów, już dojrzałych i popularnych, w roku wojny znalazło się poza granicami kraju. Była w tym spora doza przypadku i mylnym byłby sąd, że pomogły nam jakieś przywileje czy zasoby materialne. Luźne powiązania polityczne z dniem wybuchu wojny przestały obowiązywać. Tuwim, Grydzewski, redaktor „Wiadomości Literackich”, i ja, po licznych tarapatach, znaleźliśmy się bez grosza na granicy rumuńskiej. Mimo daremnych prób dostania się do czynnej służby, pocieszałem się złudzeniem działania po drugiej stronie Wisły. Parę dni później niestety widzieliśmy, jaki jest prawdziwy przebieg wojny. Mało szans mając na przetrwanie pod okupacją hitlerowską wybraliśmy emigrację. Wierzyński przepychał się za armią w cudzym samochodzie. Baliński końmi jechał z Krzemieńca, Pawlikowska niemal cudem połączyła się z mężem lotnikiem, który był ewakuowany do Rumunii. Lechoń był na placówce dyplomatycznej w Paryżu. Paru poetów zbliżonych do skamandrytów znalazło się w armii, w oflagach bądź w Związku Radzieckim. Janta uciekł z niewoli i walczył na froncie zachodnim. Jerzy Paczkowski, odznaczony pośmiertnie Victoria Cross, zginął śmiercią męczeńską we Francji.
Nie znaczy to, że w kraju okupowanym zabrakło poetów. Miejsce nasze zajęli poeci najmłodszej generacji, grupa walcząca nie tylko słowem, pisarze, którzy padli z bronią w ręku. Było wśród nich paru rokujących najlepsze nadzieje i tacy jak Baczyński, który już szczycić się mógł poważnym dorobkiem poetyckim.
Los jednak chciał, że na emigracji, na pierwszym wieczorze autorskim, w opromienionych tradycją murach Biblioteki Polskiej w Paryżu, wystąpili razem wszyscy niemal poeci „Skamandra”. To miejsce predysponowało niejako, nadawało ton ówczesnej poetyce. Kazało nam, ambitnym wzorem wielkiej emigracji, uderzać w liryczne struny tęsknoty za ojczyzną, choć Bogiem a prawdą jeszcze czasu na tę tęsknotę nie było, a przyszłość zapowiadała się dość optymistycznie. Liczyliśmy na Francję, Anglię, Amerykę. Byliśmy bezpieczni, broniła nas linia Maginota, która okazała się niestety raczej linią Imażinota, jeszcze jednym gorzkim złudzeniem tej wojny. Dopiero upadek Paryża i ucieczka na małym frachtowcu do Anglii pogrążyła nas w mroku prawdziwie nieprzeniknionej nocy emigracyjnej. Po upadku Francji Tuwim, Lechoń, Wierzyński i Wittlin dostali się do Brazylii, skąd przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Niemal w ostatniej chwili z Francji rozprężonej, wrogiej cudzoziemcom, z Francji, do której od tamtych czasów straciłem wiele sympatii, wydostałem się do Anglii, którą pokochałem i którą po jedenastu latach tam przeżytych uznać jestem gotów za drugą ojczyznę, Lechoń popełnił samobójstwo w New Yorku, Pawlikowska zmarła pod koniec wojny w smutnym mieście Manchester. Wierzyński zmarł na serce w Londynie.
W miarę lat i trosk życia na obczyźnie, tymczasowości wszelkich poczynań, pogłębiał się nurt nostalgiczny i coraz głośniej dochodził do głosu gniew przeciw zbrodniom okupantów. Nie mogliśmy się oderwać myślą i wyobraźnią od tragedii rozgrywającej się w kraju. Wyszliśmy z jednego domu. Pokolenie nasze wychowane w tradycji walk niepodległościowych przywitało powstanie wolnego państwa polskiego jak szczęśliwe zakończenie pięknej powieści dla młodzieży.
Aby przywołać ten czas, pozwolę sobie zacytować parę luźnych strof mego poematu: „Popiół i wiatr”:
Ach, jakże mi nie mówić o tych dniach radości,
O tej chmurnej jesieni, gdy w szumiącym wietrze
Szedł nad miastem rodzinnym pierwszy wiew wolności,
Kiedyśmy pełną piersią pili to powietrze,
Nocą w ciemnych Alejach stłoczeni szpalerem,
Czekając, aż zapłonie świt nad Belwederem.
Na Krakowskim, w kawiarni, w zadymionej sali,
Na estradce niewielkiej, codziennie wieczorem
Jacyś młodzi poeci wiersze swe czytali
I uciszał się nagle tłum „Pod Pikadorem”,
I szumiały Muz skrzydła w małej kawiarence,
Gdy Lechoń kartkę z wierszem w drżącej trzymał ręce.
Pamiętam dzień premiery. Widzę przed oczyma
Całą zgodną Warszawę w jednej małej salce.
W czerwonej wchodzi sukni wyniosła Sulima,
Strug siedzi z Nowaczyńskim, Berent przy Messalce.
Dzwoniąc szablą od progu idzie piękny Bolek,
Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek.
Czas był piękny i piękni byli w Polsce ludzie.
Jeszcze stała nad nami mgła romantyczności.
Słabi, ale radośni, jak po wielkim trudzie
Nieśmiałym szliśmy krokiem po drodze wolności,
Lecz mieliśmy odwagę i kark mieli twardy,
Nim w błoto nie zepchnęły nas czasy pogardy.
Jeszcze Nike zwycięska łazienkowskim parkiem
Szła szeleszcząc skrzydłami wśród jesiennych krzaków.
Jeszcze się nie roiło wrzaskliwym jarmarkiem
Kunktatorów, statystów, lizusów, cwaniaków.
Jeszcze się przed cenzorskim nie trzęsły obliczem
Łazienkowskie satyry śpiewając z Kudliczem.
Jak z dawnej fotografii patrzą na mnie twarze
Szczupłe, drobne i sutym nie zarosłe życiem.
Tych oczu i tych wspomnień nic już nie wymaże,
Choć jak w wodzie wzburzonej zmąconym odbiciem
Czas ten obraz rozwieje, splącze i wykrzywi —
Tam żyjemy, w tych wierszach młodzieńczych prawdziwi.
Wojna 39 roku rozbiła nas i rozrzuciła po świecie. Niektórzy wrócili do domu. Inni zostali na obczyźnie. Nieszczęścia narodowe rozdzielały nas i łączyły.
Poetą można być tylko we własnym języku. Pięknie o tym mówił Mickiewicz: „Niepodobieństwem jest wypowiedzieć słowa twórcze nie znając tajemnic języka. Wszystkie te trudności poznałem, za każdym skinieniem mej myśli czuję ciężar łańcucha”.
Dziś, gdy poeci emigracji wojennej wracają rytmem polskich swych strof do ojczyzny, jest moim obowiązkiem przypomnieć, że zmarli moi przyjaciele wierni byli temu przykazaniu, które pozostawił nam Stefan Żeromski: „Tylko poezja polska nie opuści cię, nie zdradzi i nie znieważy, żołnierzu, ona jedna nie zlęknie się twych snów i twych czynów”.
Zwierzył mi się mój młodszy kolega Andrzej Dobosz, że w czasie studiów uniwersyteckich, gdy w literaturze panowały produkcyjniaki, a w malarstwie socrealizm, najmniej komunikatywne utwory awangardowe miały smak owocu zakazanego i przyjmowano je bezkrytycznie i radośnie jak gryps do celi więziennej przemycony z dalekiego świata. Moda przyjęła się, choć zwłaszcza u nas jest to moda niebezpieczna, bo zbyt wygodna. Niekomunikatywność służy niestety obu stronom: zarówno tej, która niechętnie widzi poezję wkraczającą na teren problematyki moralnej, jak i grafomanii zwolnionej z wszelkich rygorów rzemiosła.
Różne są stopnie odwagi, ale wydaje mi się, że niemałej trzeba śmiałości, aby zaatakować papierowe tygrysy i święte krowy tak przydatnej konwencji. Od czasów pięknej książki Żeromskiego „Snobizm i postęp” można by zaryzykować uwagę, że postęp wzmógł snobizm. Do mętniactwa sztuki dołączyło się mętniactwo krytyki. W recenzjach zalęgły się nowe słowa i terminy naukowe. „Cechy symulatywne wariantów semiotycznych”, „strukturalne odwzorcowania”, „parametry aksjologiczne”. Wyrażenia podobne mają prawo obywatelstwa w naukowych pracach językoznawców, ale w recenzji z tomiku wierszy w tygodniku literackim budzą litość i grozę. Ośmielają zaciemniaczy tekstów i zniechęcają malejącą gromadkę czytelników poezji. Nie moja to sprawa rozprawiać się z semiotyczną koncepcją teorii sztuki. Niech sobie z nimi radzi nasz supercomputer Lem, który już dał zdrową kontrę modnym tezom de Saussure’a. Osobiście nie ufam panom, którzy rozcinają każdy włosek na dwoje, a gdy tak spreparowanym pędzlem sami zaczynają malować, prezentują kicze. Gdy Andre Breton nawoływał poetów do „bezsensu”, było to jego dobre czy złe prawo pisarza. Gorzej, gdy ta wątpliwa doktryna znajduje zaplecze naukowe. Roland Barthes poważnie odrzuca wszelką odpowiedzialność literatury za formowanie świata. „Pragnie, by krytyka — podobnie jak literatura — nie miały sensu” (K. Zalewski, „Teksty”, str. 180).
Głosiciele „bezsensu” są z zasady śmiertelnie poważni. Zawsze mnie to zastanawiało, czemu nie interesują się nonsensem w jedynej dziedzinie, gdzie nonsens się sprawdza, to jest w domenie humoru. Tam sprawdzian jest niezawodny. Gdy pure–nonsens nie śmieszy, nie ocali go żadna historiozofia. Jako jeden z weteranów tego rodzaju pisarstwa muszę stwierdzić, że chodzi tu o cechy humoru bardzo specyficzne i trudne do zdefiniowania zarówno w twórczości, jak i w percepcji, są bowiem czytelnicy inteligentni, ale absolutnie niewrażliwi na tę piękną sztuką operowania tekstem. Współpracowaliśmy zgodnie z Tuwimem pisząc „W Oparach Absurdu”, „Pracowitą Pszczółkę” i liczne dodatki pism codziennych i tygodników. Współpraca z innymi, skądinąd dowcipnymi pisarzami, nam się nie udawała. Lechoń popadł w niedopuszczalny w tym fachu grzech satyry. Bruno Winawer w dydaktykę. Krótki okres współdziałania z Witkacym był zgodny („Lakmusowy papierek” i mój wiersz „Hipon”). Bezbłędnym odbiorcą i działaczem był Mrozek, nim osiągnął mistrzostwo i rozgłos europejski.
Nikt tu nie może rościć sobie praw do prekursorstwa. Oczywistym głupstwem są wszelkie spory o pierwszeństwo w literaturze, gdyż wszystko, co zamyślimy, kiedyś i gdzieś się już objawiło, a rotacja czasu przybliża nam lub oddala kierunki niemodne. Pogardzana „secesja” swym tryumfalnym nawrotem przypomniała to prawo cykliczne swym dawnym dufnym szydercom.
Modny obecnie banał świadomy, „platitude” Ionesco (na temat gotowania jajka) wymyśliliśmy z Tuwimem pięćdziesiąt lat temu podając przepis na wrzucanie listu do skrzynki oraz sposób picia wody przy pomocy szklanki. I cóż z tego? Niedawno ktoś mi z podnieceniem tłumaczył, że kiedy w Europie o niczym nie mieli pojęcia, Witkacy już przewidział Chińczyków. Przewidział ten problem również Wilhelm drugi zwany Wilusiem.
Lesław Eustachiewicz słusznie przypomina dwie wypowiedzi teoretyczne: „Wychodząc z teatru człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny, niezgłębiony urok, charakterystyczny dla marzeń sennych, nie dający się z niczym porównać”. A oto inna cytata: „Wszystko może się wydarzyć, wszystko jest możliwe i prawdopodobne. Czas i miejsce nie istnieją. Na błahej podstawie rzeczywistości fantazja snuje i tka nowe wzory: mieszaninę wspomnień, przeżyć, swobodnych pomysłów, nonsensów i improwizacji. Osoby rozdwajają się, podwajają, są dublowane, roztapiają się, zgęszczają i jednoczą.”
Pierwsza cytata to Witkacy z roku 1919, druga to Strindberg z roku 1901. To, co napisał osiemnaście lat wcześniej od Witkacego znakomity pisarz skandynawski, ani nie umniejsza, ani nie wywyższa Witkacego. Tekst Strindberga czyta się dziś jak komentarz do sztuk Gombrowicza, któremu to również nie pomaga ani szkodzi. Powinowactwa z przeszłością są oczywistą koniecznością. Utwór literacki winien się łączyć z tym, co już napisane, i od puścizny tradycyjnej różnić. Ci, co odkrywać chcą wszystko na nowo, nie widzą nic, a ci, którzy zbytnio sens zaciemniają, przeważnie mało mają do powiedzenia. Słusznie powiada Lem: „Należy pamiętać, że ten, kto przekazuje chaos, nie przekazuje nic”. Im to mamy do zawdzięczenia klęskę urodzaju rodzimej grafomanii. W jednym z ostatnich swoich esejów autor „Doliny Issy” przychodzi mi w sukurs: „Słonimski całkiem słusznie ostrzegał przed modnym awangardowym bełkotem, który piszących kapłanów sztuki coraz bardziej wyobcowywał” („Prywatne obowiązki”, str. 85). To wyobcowanie jest w moim odczuciu przewiną główną.
Film i teatr stosują terapię wstrząsów, coraz trywialniej naśladując orgiastyczne widowiska starego Rzymu. Znudziły się pokazy sodomii, nim Rzym upadł. Nie lękajcie się papierowych tygrysów, zaufajcie własnemu rozsądkowi i przyrodzonej ludzkiej potrzebie wzruszeń! I jeszcze jedno. Nie stać nas na zrywanie więzi z tradycją, a burzenie pomników kultury narodowej nam właśnie najbardziej zagraża, bo sprzyja niwelacji gruntu pod place budowy owych gmachów dominacji i pychy, o których pisał Mochnacki.
Jest czas wakacji i w mieście wyludnionym miło przechodzić ulicami nie potrącany przez przechodniów, nie ogłuszany hałasem samochodów, nie zatruwany spalinami. W Botanicznym Ogrodzie ławki są puste. Wchodząc tu rankiem w dzień powszedni wiem, że bądę mógł samotnie przemierzyć dobrze mi znajome alejki i ścieżki. Idąc od wejścia w kierunku Alej Ujazdowskich mniej zwracam uwagi na piękne drzewa i egzotyczne krzewy i nachylam się często nad roślinami wodnymi i roślinami mokrych łąk. Odczytuję wypisane na poszarzałych tabliczkach nazwy łacińskie, i przez to już niemal piękne, i polskie, prawie zawsze brzydkie i odstręczające. Paprocie okazują się prastarymi mieszkańcami naszego globu, ale do łacińskich nazw rodowych dodawano, jak znaki szczególne w paszporcie, ułomne nazwy w rodzaju: ,,Nosecznica samcza”. Obok egzotyczny przybysz z Himalajów nazwany pięknie „impatiens glaudulifera royle” po polsku napiętnowany został nazwą „niecierpek szorstki”. Nie wiem, kto wymyślił owe wszystkie: „tawuła kutnerowata”, „szczotlicha siwa”, „przegorzan lepki”, „naradka rojnikowata” lub „knieć błotna”. Nie są to nazwy ludowe, bo to, co na wsi nazywa się ładnie „lwi pyszczek”, tu okazuje się „wyżlinem większym”. Rozbieżność między nazwą a przymiotnikiem zdradza nieautentyczne pochodzenie. Nie może być „nasięźrzał pospolity”, bo już samo imię jest zbyt niepospolite. Wszystkie te nazwy, pewnie z całym naukowym usprawiedliwieniem, wymyślali zasłużeni botanicy, ale piękne rośliny zbyt często brzydko zostały ochrzczone.
Mam nawyk czytania i to, że pochylam się nad tymi tabliczkami, nie wynika z chęci pogłębienia mojej wiedzy botanicznej, ale z nierozumnej potrzeby odczytywania napisów. Podobnie nie mogę zasnąć, nim oczu nie zmęczę jakąkolwiek lekturą. Kiedyś w podróży poślubnej, gdy znaleźliśmy się w Kornwalii w Forey, w pokoju hotelowym bez książek i gazet, Janka dała mi do czytania napis na pudełku zapałek, a ja się odwdzięczyłem proponując jej jako lekturę etykietkę na butelce wody mineralnej. Zwalczam więc nałóg odczytywania wszystkiego, co napisane, lepiej bowiem patrzyć na te krzewy, trawy i kwiaty niż zaśmiecać pamięć ich nieprzydatnymi imionami. Dopiero odchodząc z niskich mokradeł sztucznych i miniaturowych wydm nadmorskich, które nigdy ze sobą w naturze nie sąsiadują, dopiero po drugiej stronie głównej alei ozdobionej pięknymi lilakami, które my z uporem nazywać będziemy bzem, w czworoboku rosarium spotykam pierwszy polski napis pełen uroku i osobistych powiązań. Oto przede mną piękna „Róża drobnokwiatowa Jundziłła”. Czyżby to był gość z majątku Jaszuny? Dóbr dziedzicznych Jundziłłów i Balińskich, rodzinnych stron mego przyjaciela, znakomitego poety Stanisława Balińskiego?
Tu, w rosarium, barwy i kształty róż sztamowych i rozłożystych nie przeczą słowom, a zapach delikatny przywodzi pamięć czasów odległych i miejsc znajomych. W „Przewodniku po Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego” „Rosarium” nazywa się „różanką”, co uważam za niekonieczne i niezbyt szczęśliwe spolszczenie. Słuszna natomiast wydaje mi się korektura „róż herbacianych” na „róże herbatne” (rosa thea). Przewodnik starannie opracowany przez W. Gajewskiego i L. Karpowiczową próbuje przekazać uroki kolorystyczne róż. Są więc róże „ciemnołososiowe”, „łososiowożółte”, „pomarańczoworóżowe”, „karmazynowoczerwone”, „złelonobiaławe”, „koralowoczerwone”, „złotożółte”, „pomarańczowożółte”, „miedzianożółte”. Rozbraja bezradność tych prób. Tryumfują nazwy związane z miejscem i czasem. Miejscem jest Europa. Czasem: „La belle epoque”, „Clara Rammerstoop”, „Mary Hart”, „Wiener Charme”, „Prince de Luxembourg”, „Crimson Glory”, „Contessa de Sastrago”, „Golden Showers” roztaczały swe uroki w kryształach paryskiego Ritza, berlińskiego Adlonu czy londyńskiego Savoyu. Zdobiły urocze ogródki angielskich domków, pielęgnowane przez amatorów–hodowców, roztaczały swe uroki w parkach i na tarasach pałacowych. Spotkały się dzisiaj na skrawku ziemi warszawskiej, stłoczone razem, ale wciąż piękne, troskliwie pielęgnowane przez zasłużonych pracowników Ogrodu Botanicznego.
Sztachety ogrodu zamykają cały mikrokosmos życia naszej stolicy. Są tu zapachy traw i bylin stepowych, smutne drzewa północy i bujna flora naszych łąk, pól i lasów, zadziwiająca swą siłą przetrwania. Nie brak, jak niemal wszędzie, śladów martyrologii narodowej, pracy organicznej, zniszczeń wojennych i troskliwej odbudowy.
Przy wejściu wita nas tablica z napisem: „Pamięci odnowicieli Ogrodu Botanicznego po zniszczeniach I i II wojny światowej profesorów Zygmunta Wóycickiego, Bolesława Hryniewieckiego, Romana Kobendzy”. W głębi ogrodu w okrągłym otoku ceglanej ruinki słabo czytelna płyta przypomina przechodniom: „W tym miejscu dnia 3 maja 1792 r. złożono kamień węgielny pod budowę Świątyni Opatrzności. Sejm Czteroletni pragnąc uczcić uchwalenie Konstytucji 3–go maja postanowił wybudować tę świątynię. Plan budowy opracowali najwybitniejsi architekci ówcześni Dominik Merlini i Jakub Kubicki… Zachowane do dziś ruiny zapoczątkowanej budowli były w latach niewoli miejscem patriotycznych manifestacji”. Wychodząc z tego mikrokosmosu naszych dziejów widzimy przed sobą fasadę Obserwatorium Astronomicznego, skąd mądry pan profesor Zonn ma piękny widok na kwiaty i gwiazdy. Badać może tajemnice kosmosu i śledzić, sztachetami zamknięty, warszawski mikrokosmos.
Każdy z nas ma trudności z wypełnieniem ankiety. Trudności to wyrażenie zbyt łagodne, gdyż prawidłowe wypełnienie kwestionariusza jest właściwie niewykonalne. Jeśli kto twierdzi, że wypełnił prawdziwie i pełnie kwestionariusz paszportowy, to kłamie. Na pewno urzędnik skoryguje go i słusznie. Bo albo nie wpisze, jak miała z domu matka żony, myśląc, że jak jedzie sam, to matka żony nieważna, albo wpisze wszystkich krewnych, których ma za granicą, choć nie wie, czy się któremuś właśnie nie urodziło dziecko albo nawet bliźniaki. Jak na małym skrawku rubryki pomieścić, kiedy i jakie kraje zagraniczne odwiedzałem, gdy byłem prawie wszędzie z wyjątkiem Australii i bieguna południowego? Nie napiszę gdzie, bo nie mam dość miejsca i nie napiszę kiedy, bo nie pamiętam. W dowodzie osobistym powiedziano, że nie mam „cech szczególnych”. Zawsze, gdy to wpisuję do kwestionariusza paszportowego, mam poczucie poniżenia. Nie jest łatwo pisarzowi pogodzić się brakiem cech szczególnych, zwłaszcza na wynos. W rubryce „gdzie pracuję” zmuszają mnie do całkowitego mijania się z prawdą. Muszę napisać, że w Związku Literatów Polskich, gdzie nigdy nie pracowałem, bo nawet prezesurę Związku, którą piastowałem od 1956 do 1959 roku, nie mogę nazwać pracą. Skłamię nawet, jeśli napiszę, że pracuję w domu, bo jako nałogowy poeta–recydywista pracuję na ulicy, w ogrodzie, w kawiarni, w autobusie i w pokoju kąpielowym.
Aby otrzymać honorarium za tak zwane „spotkanie autorskie”, trzeba wypełnić stek formularzy, co zwykle zajmuje niemal tyle czasu, co odpowiadanie na znacznie rozsądniejsze pytania audytorium. Nieufność do statystyk opartych na kolekcjonowaniu formularzy dręczy mnie zwłaszcza w stosunku do „spotkań autorskich”. Słowo pisarz oznacza dla szerszej publiczności „dobry pisarz”. Niestety przeważna część pisarzy to są pisarze niedobrzy. Znaczna część zawodowych literatów–prelegentów odwala tygodniowo po kilka takich występów. Spotkania gromadzą czasem po kilkanaście osób. Ale w statystyce wygląda to imponująco. Tysiąc! Dwa tysiące spotkań! Fundusze na kulturę odfajkowano, a wydać je trzeba, bo na rok następny zmniejszą dotację. Tak to ankiety wspomagają statystykę, a statystyka nas okłamuje. Jedna jest tylko rubryka w ankiecie, którą całkowicie aprobuję: „Niepotrzebne wykreślić”. Oczywiście ankiety.
Brak zaufania do tych kwestionariuszy rodzi mój sceptycyzm w stosunku do wszelkich testów i statystyk. H. I. Eysenck podaje wzór Mandsleya: kwestionariusz lekarski do niedawna jeszcze stosowany, który decydował o stanie psychicznym pacjenta. Trudno coś z niego wywnioskować, tyle tam pytań dających możność nieścisłych odpowiedzi, natomiast jeśliby chodziło nie o zdrowie psychiczne, a o chorobę wieńcową, myślę, że każdy kardiolog zainteresowałby się pytaniami: 1) Czy miewasz zawroty głowy? 2) Czy miewasz palpitacje lub gwałtowne bicie serca? 14) Czy łatwo się irytujesz? 21) Czy miewasz bóle w okolicy serca? 23) Czy niepokoisz się stanem swego zdrowia? 25) Czy pocisz się nadmiernie bez fizycznego wysiłku? 32) Czy cierpisz na bezsenność? 33) Czy brak ci czasem tchu, chociaż nie wykonałeś żadnej ciężkiej pracy? Pacjenta, który by na te pytania odpowiedział twierdząco, należałoby natychmiast położyć na oddziale kardiologicznym.
H. I. Eysenck pociesza nas, że nastąpiła wyraźna poprawa w stawianiu pytań ankietowych i w odczytywaniu odpowiedzi. Podaje przykład badań statystycznych na temat recydywizmu, czyli częstych powrotów do więzienia. Naczelnik więzienia w Alcatraz chlubił się, że w jego więzieniu recydywizm został zlikwidowany i Alcatraz ma najniższy procent powtórnie uwięzionych. Autor spokojnie wyjaśnia ten sukces więzienniczy. Alcatraz przeznaczone jest dla skazanych na śmierć lub dożywotnie więzienie, a tacy oczywiście mniej mają okazji do popełnienia nowych przestępstw i powrotu za kratki.
Są pytania ankietowe, na które nikt nie odpowiada negatywnie. Eysenck podaje taki przykład: „W pewnym znanym eksperymencie postawiono pytanie: »Czy masz większe poczucie humoru niż przeciętne?«” 98 procent oczywiście odpowiedziało pozytywnie. Mam pełny szacunek dla pozostałych dwu procent. Są pytania bezwartościowe i są wręcz głupie. W „Przekroju” w „Psychozabawie” punkt czwarty zadaje pytanie: „Czy często oglądasz mecze w telewizji nie tyle dla emocji sportowych, co dla rozrywki?” A czy emocja sportowa nie jest rozrywką i czy rozrywka nie polega właśnie na emocji? Mniejsza, gdy te głupie pytania stawia się tam, gdzie chodzi o zabawą. Gorzej, gdy to się dzieje w nauce. W tegorocznych pytaniach maturalnych, jak podaje J. Borowska w „Trybunie Ludu”, było takie: „Wykaż, że współczesna literatura polska (okresu międzywojennego i powojennego) potwierdza słowa Wł. Broniewskiego: »Człowiek jest dobry, mądry, spokojny — pola chce orać pięknie i żyźnie«… Jedna z uczennic napisała, że literatura współczesna nie potwierdza słów poety. Słusznie konkluduje autorka artykułu, że uczennica formalnie powinna dostać stopień niedostateczny. „Na szczęście nauczyciele uznali jej pracę za doskonałą”. Pocieszający jest fakt, że znalazło się paru rozsądnych nauczycieli, którzy oczekują od młodzieży samodzielności myślenia, i z lekka zasmuca fakt, że tę samodzielność okazała tylko jedna uczennica.
Mylą się w naszym życiu dwa pojęcia: zdrowy rozsądek, którego jako racjonalista bronię, oraz trzeźwa praktyczność, której nie ufam. Jest jeszcze czynnik trzeci, któremu pozostaję wierny. Romantyzm, optymizm, wiara w człowieka, zapał, bez którego życie ma wszelkie znamiona bytu jałowego. To, co ponad przywarami zwierzęcego stada jest jak materia lotna; związek ze światem, poczucie odpowiedzialności, które nie da się uciszyć ani zepchnąć na grządki wolterowskiego ogródka w Ferney.
O wygodach i obowiązkach przebywania na wieży z kości słoniowej mądrze mówi Panofsky w „Lekcji humanisty”, pięknym szkicu Joanny Guze: „Obserwator może tylko podnieść alarm. Żeby zaś mógł przynajmniej tyle uczynić, musi trwać na posterunku w swej wieży”. Trzeba by dodać, że aby ten alarm nie był fałszywy, aby umiał dostrzec zło, często musi ze swej wieży schodzić między ludzi. Praktyczniej jest oczywiście zamknąć się w byle pokoiku własnej wygody i nie za często wyglądać przez okno. Ten kult sprytu i praktyczności dziwne ostatnio przybiera formy i osobliwych znajduje apologetów. Łączy się zgodnie z „demaskatorstwem” i wyszydzaniem pięknych kart historii. „Popioły” Wajdy to obraz nędznych łachudrów, kondotierów, straceńców. „Warszawiankę” w telewizji odarto z poetyckiego słowa, pokazano z tanim realizmem na zasadzie „panowie w stolicy palili cygara”. Wiarus brnął przez błoto, padał, ba, nawet zażywał tabakę. Zabrakło dramatycznego efektu „Warszawianki” — wejścia Wiarusa, bo Wiarus od początku był wszechobecny. W zamian za to pokazano nam, jak pada trupem. Oczywiście, gdyby to reżyserował Wajda, pokazano by nam jeszcze, jak tego trupa myją.
Do apologetów realizmu, trzeźwości, praktyczności dołączył się ostatnio niezmordowany mistrz reportażu i reklamy, imponujący żywotnością Melchior Wańkowicz. Słyszałem jego „gawędę” w telewizji, z której dowiedziałem się wielu nowych dla mnie rzeczy. Za przykład praktyczności i realizmu Melchior Wańkowicz w lipcu 1972 roku przedstawił nam Czechosłowację. Opowiadał o swoich dawnych peregrynacjach po Zaolziu. Muszę przyznać, że nie zrozumiałem tej lekcji. Pamiętam natomiast ponury dzień 30 września 1938 roku, gdy „przedstawiciele czterech wielkich mocarstw na konferencji w Monachium doszli do pełnego porozumienia i pomyślnie załatwili sprawę Czechosłowacji”. Tak brzmiał komunikat oficjalny, który nam odczytano ze sceny na premierze molierowskiego „Świętoszka”. Nie bez pikanterii był fakt, że wiadomość o tym triumfie trzeźwej i praktycznej polityki odczytał aktor grający w sztuce rolę lokaja pana Tartufe’a.
Drugą rewelacją gawędy był stosunek Anglików do powstania warszawskiego. Twierdził pan Melchior, że pod zdawkowymi wyrazami współczucia dla „nieszczęśliwych bohaterskich Polaków” jego czujne ucho reportera dosłyszało śmieszek, kpinkę z polskiej głupoty. Nie wiem, z kim pan Wańkowicz wtedy rozmawiał. Sądząc z jego dzieł rozmawiał o wszystkim z wszystkimi reprezentując pełną talię poglądów, zręcznie nimi grając. Pamiętam wiele kreacji Wańkowicza, nieraz się z nim sprzeczałem i w tej sprawie zgodzić mi się trudno. Cyniczne powiedzenie Anglika, który jakoby radził, aby sprzymierzać się zawsze z silniejszym, nie bardzo mi pasują do roli Anglii wobec Niemiec i Francji i do samotnej walki z Hitlerem, którą Brytyjczycy prowadzili. Byłem w Anglii w czasie battle of Britain, podziwiałem determinację, zapał i wiarę tego „narodu kupców”. Romantyzm ocalił Anglię, trzeźwy realizm omal jej nie zgubił. Profesor L. Namier, jeden z najwybitniejszych historyków angielskich, urodzony w Chrzanowie, z którym z tego właśnie powodu dość często się w czasie wojny widywałem, mówił mi wiele o wyjątkowej głupocie polityki trzeźwego realizmu, tego balance of power, który nakazywał popierać państwo pobite przeciw państwom zwycięskim i który skłonił rządy Wielkiej Brytanii do popierania Hitlera w obawie przed Francją. Gdyby nie romantyzm, Anglia przegrałaby wojnę. Gdyby nie romantyzm, nie byłoby Państwa Polskiego, gdyby nie romantyzm, nie odbudowano by Warszawy. Jeśli cechą Polaków jest romantyzm, budować można w Polsce tylko socjalizm romantyczny.
Karol Irzykowski napisał kiedyś, że „każde czasy są przełomowe”. Zależy, co się nazywa przełomem. Dla urzędnika monarchii austriacko–węgierskiej mógł być przełomem fakt obniżenia pensji emerytalnej albo zwyżka cen anyżówki. Dopiero w dwudziestym wieku skończył się względnie miarowy cykl rozwoju cywilizacji technicznej i nagle, w tempie przyspieszonym, zaczęły się pojawiać zachwycające wynalazki, wspaniałe osiągnięcia. Coraz wspanialsze i coraz straszniejsze! Szybkość przemian triady: Przeszłość, Teraźniejszość, Przyszłość okazała nam naprawdę groźną przełomowość lat, w których żyjemy. Jeszcze wszystko być może. Nie jest to więc kataklizm, ale właśnie przełom. Ludzkość zdolna do wyprodukowania wszelkich dóbr w ilościach nieograniczonych i do urzeczywistnienia utopii wiernie towarzyszącej historii rodzaju ludzkiego, jest również zdolna w ułamku sekundy zniszczyć nie tylko siebie samą, ale całe życie organiczne naszej planety. Trzecią możliwością jest anty–utopia, nihilacja jednostki, zagłada wszelkiej indywidualności, koszarowy koszmar, który nam prorokują już za lat dwanaście.
„Future Shock”, jak to określił Alvin Toffer, stał się głównym tematem rozważań ludzi myślących. Zatroskano się o lekceważoną humanistykę, bez której piękna Urania przerodzić się może w Harpię. Przywraca się więc rangę literaturze malującej wizje przyszłego szczęśliwszego świata.
I oto zarysowały się sojusze, o których już pisałem na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w ankiecie na temat „Populorum progressio”. Zwracałem wtedy uwagę na podobieństwa orędzia Jana XXIII i apelu wygłoszonego przez H. G. Wellsa w 1942 roku na posiedzeniu British Associacion. O nieprzypadkowych sojuszach polskiej inteligencji z etyką chrześcijańską wiele dowiedzieć się może czytelnik z interesującej książki Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych”.
Jaka jest droga ratunku, gdzie szukać możliwości ocalenia? Wydawać by się mogło, że taką możliwość dać nam może: odrodzenie moralne, planowanie globalne i rozwój wiedzy. Mamy w dziedzinie moralnej nieprzemijające wartości chrześcijaństwa, mamy zarysy planowania i mamy rozwój nauk ścisłych. Te trzy elementy musiałyby się przenikać i wzajemnie uzupełniać; nie możemy przecież oddawać prawa dysponowania zdobyczami wiedzy jednemu tylko narodowi czy kontynentowi, nie możemy dozwolić, aby nauka działała pod kontrolą gangsterów czy fanatyków. Uczonych musi obowiązywać planowanie globalne, a planowanie takie nie może być sprzeczne ani z nauką, ani z moralnym prawem jednostki. Łatwo wyrażać takie dezyderaty! Trudniej wykonać. W czasie walk francuskich w cyrku, pamiętam, jakiś kibic krzyknął: Te, połóż go! Życzenie dość kłopotliwe, gdy przeciwnik ma dwieście dwadzieścia kilo żywej wagi. Pierwszy z postulatów wydaje się sprawą kluczową. Bez wstrząsu moralnego, bez norm etycznych obowiązujących jednostkę, diabli wezmą nasze wszystkie poczynania. Porywacze samolotów, szantażyści igrający życiem niewinnych ludzi, obłędne walki religijne na ulicach irlandzkich, zamachy na lotniska, niszczenie dzieł sztuki, wreszcie surowość niezmienna i naruszanie prawa — nie da się to wszystko opanować li tylko zakazami. Dziś sfrustrowany czy wręcz maniakalny osobnik operuje bombą plastykową, ale wiemy, jak szybko rozwija się chałupnictwo niszczycieli. Za lat parę niewielka grupka przestępcza operować już może bronią atomową.
Piętnujemy działania antypolskie, antysemickie, antyamerykańskie, antyirlandzkie czy antybrytyjskie. Warto by do naszego słownictwa wprowadzić termin bardziej ogólny: działania antyplanetarne.
Ludzkość przypomina biednego, brudnego, małego Davida Copperfielda, stojącego bezradnie przed obliczem surowej swej ciotki Miss Betsy Trotwood. Jaka będzie jego przyszłość? Jaki czeka go los? Czy stanie się wyrzutkiem społecznym, zbrodniarzem operującym w cuchnących dokach Tamizy i zginie śmiercią gwałtowną, czy też wyrośnie na szlachetnego, pięknego młodzieńca, bohatera ulubionych naszych powieści i zamieszka w ślicznym domku otoczonym uroczym ogródkiem? Na szczęście ciotka Trotwood miała sporą dozę tego, co nazywamy common sense. Przywołała do pomocy pana Babley, zwanego Dickiem, nieszkodliwego pomyleńca. „Oto masz przed sobą młodego Davida Copperfielda i pytam ciebie, co powinnam z nim zrobić?” Hm, mruknął Dick, co zrobić? Po zastanowieniu, które wzbudziło w nim nagłą decyzję, powiedział szybko i zdecydowanie: „Co bym z nim zrobił? Wymyłbym go”. Ciotka Trotwood z uznaniem przyjęła tę decyzję i kazała służącej przygotować kąpiel. Po czym oczywiście David został nakarmiony, ubrany i oddany do szkoły.
Przydałaby się nam dziś taka Miss Trotwood. Każdy z nas marzył, aby wreszcie władcy świata zasiedli spokojnie przy jednym stole, i powodowani troską o nasz los i kierowani gospodarczym zdrowym rozsądkiem, uporządkowali tak potencjalnie bogatą i tak przerażająco biedną naszą małą planetę. Ludzkość, jak mały David, przede wszystkim powinna być umyta i oczyszczona, w wielu znaczeniach tego słowa, nakarmiona i wykształcona.
Miss Trotwood miała jeszcze jedną cechę dodatnią; przepędzała kijem osły niszczące jej trawniki. Dziś z pewnością przepędziłaby osłów niszczących nie tylko trawę, ale wodą i powietrze. Nieszkodliwy pomyleniec Mr. Dick bawił się lepieniem latawców. My bawimy się budową atomowych rakiet międzykontynentalnych.
W poprzednim felietonie broniłem romantyzmu. Dziś bronię zdrowego rozsądku. Niestety, zarówno romantyzm, jak i zdrowy rozsądek niełatwo dochodzi do głosu. Miss Trotwood znaleźć możemy wciąż jeszcze tylko na kartach pięknej powieści Dickensa.
Ukazał się miesięcznik literacki młodych „Nowy Wyraz”. Są to przeważnie stare wyrazy powtarzane po parę razy. Już na pierwszej stronie, w pierwszym zdaniu, czytelnik znajduje rewelację na temat „profilu rodzącego się mimo trudności administracyjnych pisma”. Wydaje mi się, że rodzić się profilem nie jest zbyt wygodnie. Rekomendowałbym raczej głową lub przynajmniej en face. W ogóle profil mi nie wystarcza. Wolę patrzeć prosto w oczy.
Czy potrzebne są „Nowe Wyrazy”? Czy nie warto by raczej przywrócić trochę sensu starym słowom sprostytuowanym przez żurnalistykę i wyświechtanym przez grafomanów? Nudzi mnie młoda poezja, wiersze strukturalne, poezja lingwistyczna, mało mnie obchodzi, kto więcej używa rzeczowników, a kto zaimków, a czytelnicy dawno przestali się interesować całkowicie dowolnie spisywanymi skojarzeniami. Jest to rodzaj barów samoobsługowych. Sami piszą, sami siebie czytają i sami narzekają na jakość potraw.
W pierwszym numerze „Nowego Wyrazu”, poza rozsądnym esejem T. Burka nie znalazłem nic godnego uwagi i już odłożyć chciałem ten zeszyt, gdy oczy zmęczone śledzeniem zawijasów poetyckich natrafiły na czytelne, uczciwe znaczki cyfr. To już coś realnego. Nareszcie konkret, któremu warto się przyjrzeć. W ankiecie, którą przeprowadził wśród młodych poetów Jan Marszałek, znalazłem poparty cyframi istotnie prawdziwy „nowy wyraz”. Wyraz najwyższego oburzenia na warunki bytowe młodych poetów. Cóż się okazuje? Mieszkamy w kraju, gdzie młody poeta, który już zdążył mieć żonę i dzieci woła: „Nawet gdybym wypluł płuca, nie utrzymam się z poezji”. Horrendum! Cytujemy: „W zeszłym roku za zbiór wierszy otrzymałem około dwudziestu tysięcy. Za wiersze opublikowane w czasopismach literackich 2.800 zł. Z radia otrzymałem dwa razy po tysiąc dwieście złotych. Razem dwadzieścia pięć tysięcy dwieście złotych”. A więc przeszło dwa tysiące miesięcznie, co stanowi więcej, niż zarabia asystent politechniki, młody lekarz czy starsza pielęgniarka, ale istotnie wyżyć z tego niełatwo. Tylko jedno małe pytanie. Kto, gdzie i kiedy żył z pisania wierszy? Przypominam sobie nazwiska paru wcale niezłych poetów, którzy nie wstydzili się pracy. Któryś z nich był nauczycielem w Kownie. Jeden z poetów współczesnych T. S. Eliot był urzędnikiem bankowym. Carl Sandburg był czyścicielem butów, a Leśmian rejentem.
Z poezji wyżyć trudno choćby dlatego, że poezja nie jest pracą. Jest przygodą, błogosławieństwem, przekleństwem lub chorobą młodzieńczą, na którą czasem niestety chorujemy całe życie.
Cyframi również operuje autor ankiety podając liczbę literatów: „Wydaje się, że nie mamy w Polsce zbyt wielu pisarzy ani literatów: ZLP liczy sobie obecnie niewiele ponad tysiąc członków. Czy to jest dużo, jak na cieszący się tradycją kulturalną naród liczący sobie ponad trzydzieści milionów ludzi i ponad dziesięć milionów w Polonii?” Jak widzimy, chodzi o prosty zabieg, aby ilość przechodziła w jakość, co w literaturze nie zawsze się sprawdza.
Podając liczbę członków ZLP redakcja dodaje, że ,,tylko około 50 proc. członków ZLP czynnych jest jeszcze zawodowo”. A kto to sprawdził? Przez ile lat Proust był czynny zawodowo? Jak długo Joyce pisał „Ulissesa”? Czy Kafka był członkiem Związku Literatów? W jakich kategoriach żyją członkowie i komentatorzy tej niewesołej ankiety? Ankieta to niewesoła, bo okazuje nie tylko fałszywe pojęcia o własnym zawodzie, ale również nieudolność formułowania myśli, a często bezmyślność całkowitą. Rozwesela nieco ten mroczny wizerunek wzajemne opluwanie się i oskarżanie o kumoterstwo, lizusostwo oraz groźby, że ,,w razie zrobienia kariery wszystkie szykany odbije sobie z nawiązką”. Redakcja w komentarzu do ankiety kończy: „Tekst traktujemy jako zaproszenie do dyskusji”.
Nie podjąłbym tej dyskusji, gdyby nie głębokie przekonanie, że ankieta jest krzywdząca, że maluje środowisko młodych pisarzy nieprawdziwie. Dowiadujemy się bowiem z marginesowej uwagi autora ankiety, że chodzi tu o członków „Koła Młodych” i członków ZLP!
A więc ta dość koszmarna ankieta nie obciąża środowiska młodych pisarzy i poetów spoza kręgu opieki związkowej. Obciąża odpowiedzialnością wieloletnich rygorystycznych opiekunów tego „Koła”. Towarzyszy tym działaniom „wychowawczym” osobliwa polityka wydawnicza. Najpoważniejszego dziś miesięcznika w Polsce, świetnie redagowanej „Więzi”, drukuje się znacznie mniej niż tego „Nowego Wyrazu”.
Smutno się robi, gdy się porówna nakład tego niepotrzebnego pisma z nakładem tak wartościowej publikacji jak „Teksty”. „Nowy Wyraz” ma nakład dziesięciokrotnie większy. „Nowy Wyraz” 8.000 (osiem tysięcy), „Teksty” 800 (osiemset). Smutno się robi, gdy się porówna ten „Nowy Wyraz” z atmosferą pism i klubów, którym patronowali laureaci tegorocznych nagród państwowych, uczeni i ludzie tej miary, co Maria Ossowska, Tadeusz Kotarbiński i Edward Lipiński.
„Trybuna Ludu” z dn. 8 sierpnia przypomniała słowa Marii Ossowskiej: „Przez dyskusję, a nie przez formułowanie bezapelacyjnych nakazów albo zakazów kształci się — jak myślę — świadomość moralna”.
Gdy jako dziesięcioletni uczeń wyjeżdżałem na wakacje letnie, rok był dziesiątą częścią mego życia, a dziesięć tygodni spędzonych na wsi to był ogromny okres czasu, nasycony odkryciami i emocjami, niemal cała epoka. Dziś takie parę tygodni to drobny odcinek, wypełniony aż nadto dobrze znaną treścią, czterotysięczna bez mała część życia. Zatrzymaliśmy w pamięci drobne szczegóły dzieciństwa, a dziś w czwartek nie możemy sobie przypomnieć, co w środę było na obiad. Roztargniony profesor z powieści Verne’a miał po prostu sklerozę i nasze igraszki pamięci są również jej wynikłem. Być może jednak, zdarzenia dzieciństwa dokładniej zostały zakodowane i utrwalone w magazynie pamięci, bo związane były z biologicznym nakazem przetrwania. Jest to mój prywatny domysł przyrodniczy, ale wolę to skromne przypuszczenie od mętnych i modnych metafizycznych rozważań nad zagadką czasu i względnością trwania i przemijania. Skromniej niż współcześni nam poeci pisali o tym starorzymscy władcy. Nie bez melancholii pisze w „Rozmyślaniach” Marek Aureliusz: „Spójrz na przykład na czasy Wespazjana. Ujrzysz tam owe sprawy, ludzi żeniących się, wychowujących dzieci, chorych, umierających, toczących wojny, ucztujących, haniebnie aroganckich, podejrzliwych, spiskujących, życzących innym śmierci, narzekających na swoje czasy, kochających, gromadzących bogactwa, żądnych władzy konsularnej, królewskiej wszechmocy. Cóż, życie tych ludzi skończyło się. Przejdź teraz do czasów Trajana. Znów wszystko to samo”. (Księga IV. Przekład Jana Kempki.)
Egzystencjaliści wyrzekają się Historii. Dawniej nazywano ją Mistrzynią Życia. Kontynuator Tacyta — Ammianus Marcellinus, jeden z najznakomitszych historyków rzymskich napisał trzydzieści jeden tomów, z których trzynaście zaginęło. Dziś nie trzeba stuleci, wojen i upadku imperiów. Nasze pokolenie obserwować może, jak łatwo pamięć historyczna zanika lub zniekształca zdarzenia jeszcze nam bliskie „Seneka uważał przeszłość za czas, nad którym człowiek władny jest panować, ponieważ mógł go przywołać z pamięci… Przeszłość liczyła się na równi z teraźniejszością, gdyż obie pozwalały rzłowiekowi zapamiętać szlachetne dokonania i dobre uczynki” (Remy Saiselin, „Tematy” nr 26).
Można mieć pewne wątpliwości co do skutków nauk etycznych Seneki, gdy się zważy, że był on wychowawcą Nerona, a ten pupil chwały mu nie przysporzył. Myślę jednak, iż miał rację kojarząc przeszłość z teraźniejszością i że niestety zapominają o tym często ci, którzy piętnując innych wymazują z pamięci całe okresy własnego życia. Pamięć ich przypomina kamieniarską siatkę, która przepuszcza tylko gruz pewnego kalibru, odrzucając kamienie większe. Taka pamięć selektywna jest przyrządem wygodnym i prostym w użyciu. Działa niemal automatycznie.
Czasem przypisuje się czyny nie popełnione nie żyjącym już pisarzom. Zmylony tym obrazem przyszły historyk łagodniej oceni tych, którzy na łagodność nie zawsze zasługiwali. Jest to zamazywanie przeszłości w kolorach barwy ochronnej. Pamięć selektywna w tym wypadku uporczywie trzyma się wygodnej fikcji. Są jeszcze ci, którzy dzisiaj bezpiecznie, bo z daleka, mówią prawdą o przeszłości. Słusznie. O błędach mówić trzeba głośno i bez osłonek. Tych obowiązuje tylko rzecz drobna: gramatyka. Właściwe posługiwanie się zaimkiem i czasownikiem osobowym w czasie przeszłym, dokonanym i niedokonanym.
Wróciłem do Polski z własnej woli, aby dzielić los swego narodu i w miarę możności pisać i drukować. Przyznaję, że w pierwszym okresie, ulegając nakazom, napisałem parą głupstw, bo trochę w nie wierzyłem, a trochę wydawały mi się koniecznością nie do ominięcia. Dość szybko wszedłem jednak w liczne kontrowersje na temat obowiązków pisarza. Niedawno pewien interesujący pisarz i znakomity tłumacz na łamach poważnego miesięcznika zagranicznego nagle zmienił się w małe dziecko z dużą czarną brodą i naiwnie szuka odpowiedzi na pytanie, co skłaniało innych pisarzy do kompromisów i uległości. Nie sposób oprzeć się chęci przypomnienia, że on sam kiedyś należał do stawiających żądania. Jest to zjawisko znane klasycznej socjologii. Maurice Halbwachs w „Społecznych ramach pamięci” mówi o dziecku, ,,które w nowym otoczeniu od razu straciło zdolność przypominania sobie, czym się zajmowało…” Nasze dziecko zapomniało o tym trochę za szybko. Przypomniało mi jegomościa, który skarżył się lekarzowi: „Panie doktorze, ja tracę pamięć”. „Od kiedy?” — zapytał lekarz. „Co od kiedy?” — spytał pacjent.
W jednym z ostatnich numerów „Tekstów” znajdujemy wiele cennego materiału. Znakomity felieton Tomasza Burka pt. „Teoria literatury Bohdana Czeszki” oraz interesujące wypowiedzi Żółkiewskiego. Mnie osobiście najbardziej zajął esej Henryka Markiewicza „Jak zrobiony był Beniaminek”, gdyż mówi o sprawach bliskich mi i, jak sądzę, wciąż aktualnych.
Autor „Pałuby” opętany był nienawiścią do Boya. Markiewicz demaskuje perfidię Irzykowskiego, który zarzuca Boyowi nie dość klerkowski stosunek do literatury, a sam posługuje się najordynarniejszymi chwytami brukowej żurnalistyki. Markiewicz przytacza różne opinie o tej brzydkiej książce, szkoda jednak, że pomija argumenty tak bezsporne, jak odpowiedź samego Boya, którego — sądzę — warto dopuścić do głosu. Tu już nie chodzi o zarzuty natury klerkowskiej, ale o zmyślenia i jawną demagogię. Irzykowski przedstawia się jako sumienny krytyk, na dowód czego wspomina, że gdy kiedyś pomylił jakiś tytuł powieści Żeromskiego — przyznał się! „Chętnie to prostuję, nie mam dzieł Żeromskiego w domu i nie miałem czasu pytać znawców ani pójść do biblioteki”. Boy komentuje to wyznanie: „Chętnie prostuję! Poszedłby do biblioteki, gdyby miał czas! Czy to nie jest wzór sumiennego krytyka? Przypadkowo niemal równocześnie pojawił się artykulik Irzykowskiego informujący o najnowszej literaturze polskiej, a przeznaczony do niemieckiego czasopisma. W artykule tym przeczytałem o sobie, że przetłumaczyłem około dwustu tomów arcydzieł literatury francuskiej; po czym p. Irzykowski dodaje, jako jedyną informację o mnie: «Jako twórca samodzielny wystąpił tylko raz, przed 25 laty, kiedy napisał kilkanaście frywolnych piosenek kabaretowych». Ano cóż, pomyślałem: pewnie znów nie miał czasu pójść do biblioteki ani spytać znawców; ujął mi ze dwadzieścia pięć moich własnych książek, ale za to sto tomów przekładów dodał. Rzetelny człowiek. Ale tego p. Irzykowski nie sprostował…”
Oto parę innych przykładów z odpowiedzi Boya udzielonej Irzykowskiemu („Wiadomości Literackie” z dn. 2 lipca 1933): „Boy o Freudzie nie wspomina i nie lubi o nim wspominać: konkurencja zanadto się narzuca”. — „Konkurencja! O Koperniku też dość rzadko wspominam, też konkurencja” — mówi Boy. A dalej: „Gdzie Boy był wtedy, kiedy na Tretiaka urządzono wielką nagonkę za ujemną ocenę charakteru Słowackiego?” — „Pan Irzykowski wiedziałby doskonale, gdyby chciał, że wtedy siedziałem w szpitalu i w książkach lekarskich i nie śniło mi się, że będę kiedyś literatem”. Oto inny przykład metody klerkowskiej Irzykowskiego: „Przechodzień Katerwy dlatego też nie znalazł oddźwięku w Warszawie, tu gdzie Boy czuje się najwięcej u siebie”. Boy na to odpowiada: „Otóż faktem jest, że o ile sztuka p. Katerwy była w istocie bezwartościowa, o tyle miała ona w Warszawie nie tylko oddźwięk, ale grana była przeszło trzysta razy, no i że mnie w ogóle przy tym w Warszawie nie było”.
„Beniaminek” roi się od tego rodzaju zmyśleń i świadomych przekręceń. Niezbyt ładnym chwytem było również przypisywanie Boyowi fortuny, którą jakoby zrobił na „Bibliotece Boya”, w której, jak wiadomo, topił wszystko, co posiadał i co miała jego żona. Warto sięgnąć do odpowiedzi Boya, aby odnaleźć rodowód niechęci Irzykowskiego do „talentyzmu” w poezji. Pisze Irzykowski o sobie („Walka o treść”): ,,… w tym okresie odmówiono mi również talentu poetyckiego — dlatego także z pojęciem talentu jestem na stopie wojennej”. Boya zainteresowały te próby poetyckie swego pogromcy i znalazł w „Życiu Krakowskim” z tego okresu taką oto perełkę:
„Ej łubko ma /Trzewiczki zzuj/ i cicho sza/ W koszulce stój.” Jak widzimy, nie tylko Boy był autorem frywolnych wierszyków.
Słusznie Markiewicz przypomniał sprawę „Beniaminka”, dziwna była bowiem absolutna głuchota krytyków na te wszystkie przekręcenia i zmyślenia. „Pałuba” nie miała takiego uznania jak ten paszkwil. Tłumaczy to może poniekąd przedwojenny sojusz sanacyjno–endecki, kokietowanie przez ówczesne władze elementów faszyzujących i rosnąca w związku z tym niechęć do postępowych tradycji inteligencji polskiej, której Boy był przedstawicielem.
Refreny historii przywróciły Irzykowskiemu popularność, stał się patronem i „Beniaminkiem” pewnego znanego nam typu psychicznego. Dlatego warto było sprawę „Beniaminka” przypomnieć. Oczywiście nie jestem w tym sporze bezstronny, bo Irzykowski nie tylko Boya, ale i mnie zwalczał. Pocieszam się, że nie znosił również Moliera.
P.S. W 25 numerze pisma „Student” poeta Ryszard Krynicki skarży się, że na podstawie wypowiedzi członków Koła Młodych przy warszawskim oddziale ZLP niesłusznie zaatakowałem całe środowisko młodych poetów:
„… Antoni Słonimski tendencyjnie wykorzystuje te żenujące i żałosne wypowiedzi jako argument przeciw całej młodej poezji. Dziwię się temu uogólnieniu, bo jest ono fałszywe…” Otóż wprost przeciwnie, krytykując wypowiedzi „Koła Młodych” napisałem: „Nie podjąłbym tej dyskusji, gdyby nie głębokie przekonanie, że ankieta ta jest krzywdząca, że maluje środowiska młodych pisarzy nieprawdziwie”. A dalej: „A więc ta dość koszmarna ankieta nie obciąża środowiska młodych pisarzy i poetów spoza kręgu opieki związkowej”.
Ryszard Krynicki opublikował parę interesujących wierszy, jest niewątpliwie poetą obiecującym. Ale z tymi młodymi zawsze jest kłopot. Jak już umie pisać, to nie umie czytać!
Gdzież są te czasy, gdy ręka sięgająca kałamarza zwalniała pośpiech pisania, gdy cisza za oknami sprzyjała zamyśleniu? I wtedy nie byliśmy sami, i wtedy świat znajdował do nas drogę, ale więcej było czasu na przyswojenie sobie nowych myśli i droga ta znaczona była niespiesznym kartkowaniem książki.
Dziś włączeni jesteśmy w jakąś gigantyczną sieć informacyjno–szokową. Mieszkanie nasze przez okno telewizora napastują dramaty cudze i okrucieństwa popełniane na wszystkich kontynentach świata. Jesteśmy wszędzie. To, co głosił McLuhan, stało się prawdą dnia codziennego. Środek przekazu sam stał się przekazem. „Więź” w numerze ósmym przypomina zdanie C. G. Junga: „Każdy Rzymianin otoczony był niewolnikami. Niewolnik i jego psychika opanowali Rzym i każdy Rzymianin stał się wewnętrznie, i oczywiście bezwiednie, niewolnikiem. Ponieważ żył stale w atmosferze niewolnictwa, podświadomie zaraził się tą psychiką”. I tak jest obecnie, ale z tą różnicą, że wzrosła siła wpływów, a zdolność oporu osłabła. Z niepokojącą łatwością przyswajamy sobie zło, które nam świat narzuca. Uznajemy za normalne rzeczy nienormalne i głęboko niemoralne, bo nasz system obronny już nie nadąża i nie starcza nam czasu na przesiew, selekcję, przemyślenie.
Któryś z polityków chińskich podobno wyraził żal, iż armie japońskie zbyt szybko opuściły Chiny, bo gdyby Japończycy dłużej pozostali, musieliby ulec o tyle starszej i wyższej cywilizacji Chin. Teza o zwycięskiej zawsze wyższej cywilizacji należy już, wydaje mi się, wyłącznie do historii starożytnej. Stało się coś przeciwnego. Narody pozornie cywilizowane, jak to widzieliśmy na przykładzie Niemiec hitlerowskich, podjęły tradycje barbarzyńskie w skali nie znanej czasom nowożytnym. Wiele lat po wojnie, nie wstrzymany rozwój środków masowej informacji poddał nas wpływom filmu i telewizji: brutalności ł okrucieństwa, które niestety człowiek łatwiej sobie przyswaja niż dobro.
Jesteśmy wszędzie, więc za wszystko jesteśmy odpowiedzialni. Nonsensem jest mówienie o nieingerencji pisarza w sprawy obcego państwa, bo cały glob stał się dziś jednym wspólnym domem.
To, co się stało na Igrzyskach Olimpijskich, stało się więc w naszym domu. Piękna idea jednoczenia narodów rozpoczęła się obłudnym widowiskiem wykluczenia drużyny rodezyjskiej. Oburzamy się słusznie na apartheid, ale w tej sprawie moralne prawa Ugandy, która wyrzuciła ze swego kraju Azjatów, wydają się nam co najmniej wątpliwe. Zwalczamy rasizm. Czy antysemityzm nie jest rasizmem? Czy wszystkie państwa, które podpisały Kartę Narodów Zjednoczonych, stosują się do nakazów tej Karty? Olimpiada monachijska rozpoczęta obłudą zakończyła się morderstwem i masakrą. Bolejemy, że polityka i fanatyzm wdarły się na teren pięknej zabawy w jedność. Wdarły się już dawno. To, co tak spektakularnie rozegrało się w Monachium, nie jest przecież niczym nowym. Każdy dzień przynosi nam wiadomości o zbrodniach silnych i bezradności słabych.
Jaka jest wobec nowej cywilizacji technicznej rola pisarza? Czy ma możność wyłączyć się z tej sieci cały świat obejmującej? Wydaje się, że stara zasada angielska, że moralność uprawiać trzeba przede wszystkim u siebie w domu, nie wystarcza. Bronić trzeba jej wszędzie. Jak jej bronić? Starajmy się, aby głos naszego sprzeciwu docierał tam, gdzie jest zagrożona.
Niewiele możemy zdziałać, ale nigdy nie jesteśmy całkowicie bezbronni, gdyż różną można walczyć bronią. Pisarz ma prawo do milczenia. Jednego mu tylko nie wolno. Sprzymierzać się z bezprawiem i okrucieństwem.
W znakomitej książce Aleksandra Krawczuka „Ród Konstantyna” znalazłem parę uwag, które nawiązują bezpośrednio do teraźniejszości. „Za królowę umiejętności uchodziła wtedy retoryka, czyli sztuka krasomówstwa”. „Każda epoka ma swoją umiłowaną, snobistyczną dyscyplinę. Kto wie, jak nasi potomni oceniać będą płody krytyków literackich i eseistów, tak modne obecnie i wychwalane. Kto wie, czy nie powiedzą, że traktaty te są równie nienaturalne, zimne, powierzchowne i wręcz nieczytelne, jak mowy antycznych retorów”. Warto zaznaczyć, że autor książki sam jest stylistą nieefektownym, ale znakomitym.
Jeśli retorycy kwiecistością mowy kryli brak myśli — dzisiejsi krytycy i lingwiści swoją myśl zaciemniają mową nieskładną i pretensjonalną. Jeden z działaczy na tym polu, Edward Balcerzan, broni naukowców przed szydercami i aby uprzedzić ciosy, wykpiwa prześmiewców. Czyni to jednak w sposób zdradzający kompletny brak poczucia humoru. Powiada, że dla szydercy „inwarianta” kojarzy się z wariatem, a „kod” z kotem, którego p. Balcerzan — nie wiem czemu — nazywa „sympatycznym i jakże swojskim (?) obiektem”. Ten zabieg p. Balcerzana przypomina reżysera filmowego nieostrożnie odsłaniającego przed widzem smutny, gipsowy kicz, który ma świadczyć o talencie rzeźbiarskim bohatera filmu. Lepiej się w takich sytuacjach nie odsłaniać.
Przyjęło się u nas, że daltoniści piszą o kolorach. Stawar, przy całej swej sumienności, nie napisał dobrej książki o Boyu, bo krytyk całkowicie pozbawiony poczucia humoru książki o Boyu nie może napisać. Irzykowski, który też nadmiarem dowcipu nie grzeszył, miał za złe Molierowi, że wyszydzając lekarzy działał przeciw nauce. Molier kpiąc z pigularzy i konowałów, którzy wierzyli tylko w wapory i lewatywy, ręce myli dopiero po operacji i krew puszczali gruźlikom — nie kpił z nauki, ale drogę torował prawdziwej empirycznej wiedzy medycznej propagując tezy Harveya o krążeniu krwi. I tu dochodzimy do istotnych przyczyn nieporozumienia. Pan Balcerzan nie broni nauki, bo to, co nauką nazywa, nauką nie jest. Gdy zmęczeni mętniactwem dzisiejszych kokietów „semantycznej struktury kanałów wiodących”, którzy przyczynkarstwo kreują do rangi wartościującej, weźmiemy do ręki niełatwą zresztą książkę Lema „Filozofia przypadku”, gotowi jesteśmy jego wnikliwym szyderstwom przypisać rangę molierowską.
Powiada Lem: „…nic takiego jak «oderwana semantyka» dzieła — t j. odseparowana od jego artystycznej oceny — nie istnieje. Powiedzieć, że istnieją dzieła o dużym ładunku semantycznym — kiepskie, to tyle co powiedzieć, że istnieją dobre złe książki”. W nowych świetnych przypisach do „Dialogów” przypomina Lem, że „…systemy badane przez lingwistów nie są systemami…”
O humorze piszą ludzie bez humoru, o nauce — pseudonaukowcy, a o poezji krytycy, którzy jej nie lubią.
Pisząc to wszystko popełniam nieostrożność narażając się potężnemu klanowi awangardzistów i magów polonistyki. Kpiny z krytyków mszczą się na pisarzu, ale per saldo mnie się to osobiście opłaca, bo jestem — czym się szczycę — nie tylko poetą, ale i humorystą. Zyskuję trochę zabawy, a tracę niewiele, bo i tak moja poetyka nie jest tam w ogóle notowana, a ja nie pretendowałem nigdy do grona „dumnych i niezrozumiałych”.
Pamiętam, że gdy przed wojną powstała faszyzująca organizacja „Ozon” — Mackiewicz w „Słowie Wileńskim” zgłaszając swój akces ubolewał, że statut tej organizacji krzywdzi ludzi tak wartościowych, jak wileński profesor Rose i Antoni Słonimski, którzy z racji swego pochodzenia do „Ozonu” nie będą mogli należeć. Odpisałam mu wtedy, że nie jest to największa przykrość, jaka by mnie mogła spotkać. Znacznie byłoby gorzej, gdybym do „Ozonu” musiał należeć.
Powodzeniem na rynku księgarskim cieszą się wydawnictwa mówiące nam o „Życiu codziennym Etrusków”, „Życiu codziennym w XIX wieku” czy „Życiu codziennym w średniowiecznym Krakowie”. Jest w tym jakaś nostalgia do dawnych dobrych czasów. Nie dla wszystkich one były dobre. Ale i dzisiaj świat dzieli się na sytych i głodujących; nie wracajmy więc do banalnych przykładów niesprawiedliwości społecznych, bo wszyscy chcemy poprawy bytu ludzkiego. Chodzi tu raczej o konkretne szczegóły tego „Życia codziennego”, warunki, w których żył pracujący rzemieślnik, mieszczanin, urzędnik. Przyznaję, że gdy biorę tego rodzaju publikację do ręki, szukam rozdziału na temat jedzenia. I znów nie delektują się w opisach uczt wystawnych, obiadów podawanych w pałacach, dworach polskich czy domach zamożnych mieszczan. Słynne menu Balzaka wydaje mi się anegdotą, nie wierzę, że może człowiek zjeść na jednym posiedzeniu takie ilości zup, mięsa, drobiu, dziczyzny, owoców i deserów. Interesują mnie w „Życiu codziennym” właśnie sprawy codzienne, te pozycje, które zna mój smak i które pamięć zachowała. Świetnie się jadało u Krzemińskiego, Simona i Steckiego, Langnera — nie mówiąc już o „Europejskim”, „Oazie” czy „Bristolu”. Ale i to pomińmy, jadali tam ludzie dobrze sytuowani. Zejdźmy do niższej kategorii, do barów i małych knajpek, czyli mordowni. Za pięćdziesiąt groszy mógł tam akademik, profesor czy robotnik zjeść znakomicie, a pieczywo dawano za darmo. I to jakie pieczywo!
I oto doszliśmy do tematu, który mi leży nie tylko na sercu, ale na wątrobie i na żołądku.
Z książki Antoniny Jelicz „Życie codzienne w średniowiecznym Krakowie” dowiadujemy się, że „średniowieczny krakowianin miał do wyboru aż 9 rodzajów chleba i ciast, nie licząc odmian pomniejszych”. Było więc: „…pieczywo żytnie, a więc chleb zwyczajny, zapewne dość ciemny, chleb czarny — niger, biały albus, suchary zwane binarice czy biscoptum. Pieczywo pszenne obejmowało bułki, obarzanki, precle, rogaliki, placki smażone na oleju czy pieczone. Dodatkiem do nich był mak lub ser. Nadto każdy klasztor specjalizował się jakimś rodzajem pieczywa, które w dniu swego patrona rozdawał ludności. Były takie chleby św. Agaty czy św. Mikołaja. Natomiast trudno ustalić, z jakich przyczyn pieczywo średniowieczne miało czasami kształt genitaliów”.
Mało nam z tych wspaniałych tradycji piekarniczych zostało. Pieczywo zmarniało, a kształt genitaliów przeniósł się na ekrany filmowe, gdzie seks stał się chlebem powszednim. Z książki p. Antoniny Jelicz dowiadujemy się, że przedział klasowy nie miał wpływu na jakość pieczywa. „O wybrednym smaku ówczesnych świadczy fakt, że królowa Jadwiga i jej dworki nie chciały kiedyś w podróży jeść pieczywa domowego i musiano kupować dla nich pszenny chleb w Opatowcu”. Nie wyobrażam sobie, aby nasze dworki wolały bułkę wrocławską i blade, miękkie kajzerki, czyli tak zwaną „zgagę w kawałku”, od „Clix crackers” Burtona z PKO. Ale nie tylko za czasów królowej Jadwigi lud miał chleb dobrze wypieczony i chrupiące kajzerki czy rogaliki. W każdej warszawskiej „Nadświdrzańskiej” podawano koszyczek z paroma gatunkami znakomitego pieczywa. Kiedyś — pamiętam — w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, gdy wszystko było zamknięte, poszliśmy na kolację z Lulkiem Schillerem i Jerzym Leszczyńskim do żydowskiej restauracji Hirszfelda na Bielańską. Jerzy Leszczyński zwrócił uwagę kelnerowi, że podał pieczywo czerstwe. Kelner spojrzał na niego z bezmiernym politowaniem, puknął się palcem w czoło i powiedział tylko jedno słowo: „Święta…” Jako komentarz dorzucił łaskawie: „Boże Narodzenie. Świeże pan możesz dostać tylko bajgełe”. Te bajgełe też były niczego.
Nie mam awersji do coca–coli, na którą w minionym okresie tak złorzeczono, i myślę, że słusznie się ją wprowadziło, bo może zmniejszy trochę ilość konsumowanego alkoholu. Podobno na przyszły rok mają znów zacząć w „Delikatesach” sprzedaż stonki ziemniaczanej. Kto chce, niech kupuje. Ale na razie chciałoby się, aby „Życie codzienne współczesnego warszawiaka” nie było życiem o wodzie i chlebie. A jeśli już, to daj nam Boże wodę bez fenolu i chleb jak w średniowiecznym Krakowie.
Każde otwarcie nowej wystawy Muzeum Narodowego jest nie tylko zdarzeniem artystycznym, ale i towarzyskim. Nie ma spotkań na premierach teatralnych, bo premier jest parę i zaproszonych rozdziela się na różne grupy i kategorie. Na otwarciu wystawy spotyka się cała inteligencja warszawska i sale Muzeum Narodowego zmieniają się w salon warszawski. Dzięki niespożytej energii profesora Lorentza mieliśmy znów święto artystyczne, jakim było otwarcie „Galerii Szuki Współczesnej”. „Młoda Polska” przypomniała nam tak świetnych malarzy, jak: Wyspiański, Malczewski, Wyczółkowski, Pankiewicz, Mehoffer, Wojtkiewicz i wielu innych. Nowo otwarta wystawa przybliża nas o jedno pokolenie do formistów, grupy „Rytm”, grupy „Szkoły Sztuk Pięknych”, „Bloku” czy „Artesu”. Bogato reprezentowani są „kapiści” i grafika „Rytu”. Wystawa obrazuje bogactwo malarstwa ostatniego okresu i jego kryzys. Do pewnego miejsca partycypujemy w odtwarzaniu natury w jej różnorodnym i indywidualnym widzeniu i deformacji, ale mamy przedmiot odnośny dla wspólnej konfrontacji, pokarm dla asocjacji; gdy zaczyna się abstrakt, czujemy się po prostu wyrzuceni za drzwi. Są to obrazy, jak i wiele współczesnych wierszy, które mogły powstać wszędzie i nigdzie. Dziękujmy Bogu, że łowcy bizonów z jaskini w Lascaux nie byli abstrakcjonistami! Co by z nich zostało? Tłusta plama na kamiennej ścianie. Nie mielibyśmy pięknych scen polowania, utrwalonego ruchu łowców i sylwetek zaginionych zwierząt.
Zmienia się nasz stosunek do zadań muzealnych i zmienia się charakter nauczania. Pamiętam czasy warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, gdy mieściła się jeszcze na Hożej w secesyjnym budyneczku, pamiętam szerokie korytarze Akademii na Powiślu, pracownie paryskie czy muzeum Glasgow School of Art, gdzie dominował słynny C. R. Mackintosh, propagator pogardzanej do niedawna i znów modnej secesji. Pamiętam młodzież tych szkół, która nosiła jeszcze bródki, jak dziś je znów nosi. Trwał jeszcze wtedy autorytet profesora, mistrza wobec czeladnika. Dziś profesor ma często kompleks niższości wobec uczniów, bo nie wie, czego ma ich właściwie uczyć, a w wyścigu oryginalności wygrywa udziwnianie, a traci naturalna i przyrodzona człowiekowi dążność do doskonalenia uprawianego zawodu.
Powstają coraz to nowe gatunki awangardowe. Dominuje sztuka plastyczna istniejąca na zasadzie nominacji. Cegła na ulicy jest cegłą, trzy krzesła w jadalni to tylko krzesła, wieszak i palto na nim wiszące, o ile stoi w przedpokoju, jest tylko wieszakiem; gdy znajdzie się na wystawie sztuki konceptualnej, staje się eksponatem. Staje się dziełem sztuki przez nominację. Proponuję do licznych już nazw kierunków awangardowych termin „nominatyzm” lub „dekretyzm”. Całe ogromne kolumny pism zapełniają rozważania nad „dziełami”, które nie obchodzą nikogo, bo nie istnieją.
Dobrym pomysłem dyrektora Lorentza było zaopatrzenie nowo otwartej Galerii Sztuki Współczesnej w salę pokazów filmowych. Film jest sztuką wizualną i domeną znakomitych osiągnięć plastycznych. Dość wspomnieć Antonioniego „Powiększenie”, filmy Lenicy, Borowczyka, Hellstroema, a zwłaszcza piękny, poetycki, głęboko wzruszający film Tadeusza Konwickiego „Jak daleko stąd, jak blisko”. Konwicki dzięki współpracy z operatorem Jahodą dał polskiej kinematografii dzieło o nieprzemijających wartościach malarskich. Nie koniec na tym. Dał przykład artystycznej dokumentacji czasów dzisiejszych i dni odchodzących. Jest tam ślub unicki, cmentarz żydowski, procesja Bożego Ciała, pochód pierwszomajowy. Warto by w Galerii Sztuki Współczesnej dawać stale regularne pokazy filmowe i rozpocząć je od pięknego filmu Tadeusza Konwickiego.
Zaproponowano mi krótki wywiad telewizyjny. Ustaliliśmy spotkanie na pewną środę, na godzinę szóstą. W poniedziałek telefon: „Czy możemy ze względów technicznych przyjść pół godziny wcześniej?” Wyraziłem zgodę. W środę rano telefon: „Czy możemy przyjść za miesiąc? Również ze względów technicznych”. Wyraziłem oczywiście zgodę, ale ponieważ miesiąc już upłynął, postanowiłem dłużej nie czekać i ujawniam treść wywiadu na łamach „Dialogu”, gdyż zarówno zapytanie, jak i przygotowana przeze mnie odpowiedź zawiera myśli poczciwe i pożyteczne. Pytanie jest proste: „Wiemy, czego państwo oczekuje od literatury; chcielibyśmy wiedzieć, czego pisarze oczekują od państwa”.
Czego oczekujemy? Chyba nie tak wiele. Zacznijmy, niemal tradycyjnie, cytatą z Conrada. Conrad, Proust, Camus, Dostojewski i Mann są chyba dziś najczęściej cytowanymi pisarzami, co chlubnie świadczy o powadze problematyki moralnej w literaturze. O tych, którzy chcą świat naprawić, tak pisze Conrad: „Przemawiają oni autorytatywnie do naszego zdrowego rozsądku, naszej inteligencji, naszego pragnienia spokoju czy też niepokoju, nierzadko do naszych przesądów, czasem do naszych obaw, często do naszego egoizmu — ale zawsze do naszej łatwowierności”. („Murzyn z załogi Narcyza”)
Ponieważ należę nałogowo do tych świat naprawiających, tego, co mówię, nie kieruję do naiwności odbiorcy czy jego „łatwowierności”, a właśnie do „łatwości” pozostania „wiernym” pewnym nakazom. Ponieważ mam mówić o teatrze i telewizji, spróbuję przykładowo ograniczyć się do dwudziestu trzech centymetrów ekranu. Na ekranie telewizyjnym panują wszechwładnie transmisje sportowe, a zwłaszcza futbol, ta ogólnonarodowa bezkrwawa corrida, która bije na głowę wszystkie nasze programy literackie, publicystyczne, teatralne i nawet filmowe.
Sport jest współzawodnictwem, podlega więc prawom rywalizacji. Musi trzymać widza w napięciu. Niepowodzenie rozgorycza, a nawet czasem zwiększa spożycie alkoholu, ale za to sukces wprowadza naród w euforię. Sam podlegam tym emocjom, zastanawiam się więc nad samym sobą. Co budzi te emocje?
Myślę, że w tym radosnym podnieceniu niemałą gra rolę odnalezione, potwierdzone poczucie wspólnoty i solidarności. Powstaje jakaś więź łącząca ludzi różnych sfer i różnych formacji. Rozpadają się zapory obcości, każdy z każdym mówi o tym samym, niemal tymi samymi słowami, nie z przymusu, ale z nieodpartej potrzeby. Nareszcie temat nie kontrowersyjny! Coś, co przełamuje alienacje, leczy tę chorobę naszego stulecia.
I sprawa druga. Odnalezione kryteria. Hierarchia ustanowiona nie modą, koniunkturą, zawiścią, tchórzostwem czy nakazem. W sporcie decydują metry i sekundy. Pierwszy na taśmie jest pierwszym na taśmie. Gol jest faktem dokonanym. Kwestie sporne rozstrzyga film zwolniony lub fotokomórka. Emocji sportowych nie zaciemnia brak skali wartościowania utrudniający odbiór sztuki nowoczesnej. W sporcie obowiązują normy zdefiniowane. Obowiązują prawa równego startu. Dystans jest oznaczony. Biegacz nie stanie do konkurencji z przeciwnikiem, któremu nie pozwolono wyjść na bieżnię, bo takie zwycięstwo nie da mu poczucia dumy. Bokser nie będzie się bił z przeciwnikiem, któremu dano prawo walczyć tylko jedną ręką. Nawet drobna nadwaga jest niedopuszczalna. Obowiązuje prawo wyboru i specjalności, oszczepnikowi nikt nie każe biegać w sztafecie, a dyskobolom skakać przez plotki. Dlaczego o tym wszystkim mówię? Dlatego, że siłę zwalczania alienacji, moc łączenia ludzi wspólną więzią, ustalenie kryteriów sprawiedliwych — wszystko to obowiązuje nie tylko w sporcie. Obowiązuje również w teatrze i literaturze. A raczej powinno obowiązywać również w teatrze i literaturze. Dziękuję państwu.
Towarzystwa asekuracyjne oceniają bezpieczeństwo współczesnej komunikacji w następującej kolejności: okręt, pociąg, samolot, samochód. Wobec tego przekorna istota ludzka redukuje do minimum okręty pasażerskie i zapełnia lądy świata samochodami. Truje nas spalinami i naraża na wypadki większą przynoszące rocznie ilość zabitych i rannych niż niejedna wojna. Nie dla bezpieczeństwa wybieram zawsze, gdy mam prawo wyboru, okręt, ale dlatego, że lubię. Przez Atlantyk przepływałem „Mosellą”, „Piłsudskim”, „Queen Elisabeth”, „Rotterdamem”, „Augustusem” i „Andesem”. Navigare necesse est, vivere non est necesse. A najlepiej i vivere, i navigare.
Okręt jest jak dotąd najdoskonalszym środkiem pokonywania przestrzeni, kieruje się również moralnością wyższej miary niż prawa lądowe. Na sygnał „Człowiek za burtą” zatrzymują się największe okręty. Na lądzie wobec człowieka za burtą przechodzimy spokojnie do porządku, a raczej nieporządku, dziennego. Nawet podział na klasy na okręcie pozbawiony jest lądowej obłudy. Po prostu napis głosi First class only, bez dodatkowych tłumaczeń o konieczności dialektycznej, historycznej czy taktycznej. Prawidłowe funkcjonowanie życia okrętowego zapewnia zdrowy doping konkurencji. Pociąg Warszawa Gł. idący do Mławy ma zapewniony demoralizujący monopol. Gdyby na tej linii powstały konkurencyjne koleje, trzeba by powstawiać szyby, oczyścić ubikacje i ukrócić chuliganerię w obawie, aby pasażerowie nie woleli jeździć do Mławy „Canadian Railway”, ,,American Express” czy „Wagons–Lits”.
Podróż przestała być przygodą krajoznawczą. Nie odkrywa, ale potwierdza. Obrazy pokrywają się ze wspomnieniem, wpisują się na właściwym miejscu, wypełniają zaprojektowaną rubrykę. Potwierdza się smak kawy i sandwicza z szynką w paryskim bistrze. Wiem, jak będzie w new–yorskim drugstorze, i wiem, jak będzie na „Batorym” smakować pierwsze, przedwieczorne whisky, gdy sunąc Kanałem Kilońskim w łagodnym blasku zachodzącego słońca usłyszę melodyjny sygnał oznajmiający, że nadszedł oczekiwany czas obiadu. Wyznać muszę, że od pewnego czasu zachody słońca na morzu nie są w stanie oderwać mego wzroku od pięknie uszeregowanych obietnic menu okrętowego.
Podróż oddziela nas od natury, przestaje być przygodą krajoznawczą. W podróżach przygodą jest konfrontacja własnych poglądów z odmiennym świata widzeniem, przygodą było spotkanie dawnych przyjaciół w porcie Tilbury. Przygodą była rozmowa z Czesławem, z Leszkiem, z Piotrem. Coraz mniej mi potrzeba ładnych widoków, a w książkach nie szukam „pięknej prozy” i „płynnej narracji”, ale bystrej obserwacji i humoru — tych enzymów prozy intelektualnej. Już coraz mniej mam ochoty przyglądać się drzewom rosnącym w republice berneńskiej ani wracać do cierpliwym piórem przekazanych tych drzew wizerunków.
Oczywiście wolę wciąż jeszcze „niespiesznego przechodnia” od „niecierpliwego pasażera”, który zajął jego miejsce. Pośpiech wyklucza kontemplacje. Szybciej, mocniej, głośniej — to slogany o przydatności handlowej. I pod tym względem uznać trzeba wyższość okrętu nad drapieżnym pożeraczem czasu — samolotem.
Sześć godzin różniące czas między kontynentami dodawano nam na „Batorym” taktownie, małymi dawkami, przez pełnych uroku dni jedenaście. W drodze powrotnej samolot odebrał mi brutalnie pół dnia, wyrwał mnie z atlantyckiego poranku i rzucił w noc paryską. Wylecieliśmy o dziesiątej rano z New Yorku, a już o pierwszej po południu promienie słońca na chmurach niespodzianie różowiły się, budząc niepokój podobny do lęku ptaków w czasie zaćmienia słońca. Niełatwo tracimy związek z naturalnym biegiem czasu. W, moim wieku już nie można być astronautą. Nawet błyskawiczna winda hotelowa była mi wrogiem, bo nie unosiła mnie do góry, ale strzelała moim ciałem.
W New Yorku do mego pokoju na trzydziestym ósmym piętrze, pewnie tą samą windą, dostała się mucha. Jak ja widać nie nawykła do zbyt szybkiej zmiany wysokości, siostra–mucha poruszała się niemrawo i niespokojnie. Równie niemrawe i niespokojne były moje myśli, gdy wciąż jeszcze kołysany wspomnieniem okrętu próbowałem zasnąć, a pode mną kłębił się, huczał i dudnił New York.
Ostatni raz byłem w New Yorku kilkanaście lat temu. Nie zmieniła się w zarysie ogólnym imponująca bryła Manhattanu, ale wzbogaciła się o dwa piękne gmachy. Trade–buildings i wklęsłe, o lustrzanych szybach wieżowce koło Rockefeller Center. Omal nie napisałem „drapacze chmur”. Drapanie określa ruch określony, a nowoczesna architektura amerykańska jest zwarta, statyczna i chmur nie drapie, ale nad nie wyrasta, zwłaszcza gdy chmury te pod postacią smogu opadają na ulice.
Po trzech tygodniach pobytu w New Yorku śmieszne byłoby kusić się o jakieś uogólnienia. Tyle widziałem co siostra–mucha, którą zostawiłem, na trzydziestym ósmym piętrze mego hotelu.
Automatyzacja, elektronika, komputery, tworzywa sztuczne — wszystkiego tego w takim nasileniu nie było jeszcze przed kilkunastu laty. Ilość i różnorodność produktów, rzeczy, żywności, ta era of plenty oszałamia przybysza, ale nie zaspokaja widać tubylców, bo w tym najbogatszym mieście świata półmilionowa armia narkomanów atakuje co noc Manhattan. Czy to jest świat, który nas czeka? Czy to świat Jacques Monoda? Czy istotnie ewolucja była nie doskonaleniem się, ale jednym pasmem klęsk gatunku, który próbując wszelkich mutacji usiłował dostosować się i przetrwać? Czyżby prawdziwym celem natury była niezmienność? W książce „Chance and Necessity” Monod wyszydza Koestlera „The Roots of Coincidence” i élan vital Bergsona. Monod, laureat Nobla w dziedzinie biochemii operuje materiałem naukowym, który trudno odeprzeć laikowi, ale instynktownie jestem zawsze po stronie poszukiwaczy sensu istnienia ludzkiego.
Zaproszony przez „Institute of International Education” miałem okazję do spotkań z profesorami i uczniami. Tezy Monoda chętniej przyjmowane były przez elewów niż przez wykładowców. New York mówił do mnie wieloma jeszcze głosami. Szukałem w tych głosach mojego miejsca na ziemi. Płynne, bezbłędnie sformułowane truizmy wygłaszali w telewizji obaj kandydaci na prezydenta. Ścierały się nie tylko różnice światopoglądów, ale interesy ugrupowań społecznych, naprzeciw mego hotelu wiatr powiewał szpalerem chorągwi zdobiących siedzibę Narodów Zjednoczonych łączących, jak powiedział pewien wielki pisarz, nie ludzi, ale rządy. New York przemawiał do mnie głosem rozsądku i krzykiem młodych poszukiwaczy doktryn ekstremistycznych. Mówił też do mnie językiem przeszłości, wspomnieniami dawnych lat.
Późnym wieczorem dzwonił telefon: — ,,Tu Wilno.” (Czesław) „Tu mówi Lwów” (Wittlin). „Tu Warszawa” — dawna nasza wspólna kochana Warszawa. Nieskończone nocne rodaków rozmowy, huk samochodów, zaduch spalin, brak tlenu, brak tchu. Przeliczyłem się z siłami. Skróciłem pobyt o tydzień i jak przedtem wypełniałem w wyobraźni kolejne rubryki wymarzonej podróży, teraz z upragnieniem obliczałem etapy powrotu. Samolot. Francja. Znów samolot. Okęcie. Przyjaciele. Czy będą? (Byli.) Wreszcie dom. Listy, pisma z dwu miesięcy. Własny tapczan. Ulga. Spokój dobrnięcia do celu. Sen. Ale poślizg czasu niósł mnie wciąż dalej i głębiej. Powrót prawdziwy to powrót do dzieciństwa. Byłem znów na Niecałej, gdzie z Piotrem bawiliśmy się ołowianymi żołnierzykami i czytali „Austryjaków w Warszawie”. Byłem znów w gabinecie ojca, gdzie nad ceratową kanapką wisiał portret doktora Chałubińskiego. I nagle wszystko stało się proste i jasne, a ojciec jak kiedyś znów trzymał mnie za rękę i obaj wsłuchiwaliśmy się czujnie w dobiegający z ulicy stukot kopyt końskich bijących kłusem w kostki drewnianej jezdni.
W obecnej dyskusji na temat poezji współczesnej przeoczono, wydaje mi się, pewien fakt nie bez znaczenia. Poezja od tysięcy lat była mówiona, recytowana. Rym, rytm, fraza poetycka ułatwiała zapamiętanie i powtarzanie wiersza. Gdyby nie heksametr — Homer nie dotrwałby do naszych czasów. Miłośnicy poezji umieli na pamięć wiersze swych ulubionych poetów. Deklamowano Horacego i Heinego, Ronsarda i Rimbauda, Byrona i Mickiewicza. „Oda do młodości” była równie popularna, jak w pół wieku później „Statek pijany”. Celem poezji jest, jak chce T. S. Eliot, dostarczanie przyjemności. I oto nagle, po dwu tysiącach lat, odebrano czytelnikom tę dodatkową przyjemność, jaką jest przywoływanie z pamięci strof ulubionego wiersza. Zjawiają się wiersze, których nie sposób zapamiętać ani recytować, chyba na oficjalnych konkursach, gdzie w jury zasiadają niemal wyłącznie „awangardziści”.
Ryszardowi Matuszewskiemu spór z awangardą przypomina walki krytyków warszawskich z romantykami. Nic fałszywego. Romantycy porwali naród, a krzywiła się na nich tylko grupa warszawskich krytyków. Dziś awangardę popiera grupa krytyków, a krzywi się na nią naród. Gdy „Życie Literackie” kiedyś nazwało mnie Koźmianem, gdyż jak on przeciwstawiał się romantykom, ja spieram się z awangardzistami, zadepeszowałem: „Zgadzam się na Koźmiana. Stop. Depeszujcie, kto jest Mickiewiczem”.
Niezbyt trafne również wydaje mi się porównanie dzisiejszych literackich nonkonformistów do Don Kichotów, błędnych, samotnych rycerzy. Dziwni to błędni rycerze. Odznaczeni nagrodami, honorami i tytułami, panują w pełnej glorii na targowisku mody. Raczej za Don Kichotów uznać by trzeba tych nielicznych, którzy bronią więzi z tradycją narodową i którzy swobodę wypowiedzi widzieć by chcieli nie tylko w formalnych dowolnościach. Terror nowoczesności doprowadził do tego, że redaktorzy pism. drukują wiersze, których nie rozumieją. Nie mimo ich niezrozumiałości, ale właśnie dlatego, że są niezrozumiałe. Pisanie enigmatyczne, ciemne, nieczytelne wygodne jest dla obu stron. Łatwiej je pisać i łatwiej drukować.
Należy upominać się o swobodę całkowitą dla wszelkich prób nowatorskich, ale nie można godzić się na panowanie niepodzielne nowatorów, choćby z tego względu, że wszelkie awangardy, jak wiadomo, odznaczają się brakiem tolerancji.
Powiada Matuszewski, że w połowie dziewiętnastego wieku szczytów poezji nie wyznaczał „ani zacny Asnyk, ani zasłużona Konopnicka, ale ciemny i zawiły Norwid”. Ale tego „ciemnego” Norwida moi rówieśnicy deklamowali z zapałem i recytowali z pamięci, a dziś wśród czytającej poezję inteligencji nie spotkałem dotąd nikogo, kto by umiał na pamięć choćby jeden wiersz awangardy. Oczywiście nie jest to jedyne kryterium wartości, ale w pewnym stopniu tłumaczy niechęć czytelników do niekomunikatywności.
Nie mamy dziś wielkich poetów, nie pogardzajmy więc poezją niższego lotu, ale czytelną i bliską troskom i nadziejom narodu. Współczesny świat bije w nas sloganami z siłą zwielokrotnioną przez środki masowego przekazu. Pisarze mówią do siebie lub do ciasnego grona krytyków, udają filozofów — nie będąc filozofami, kokietują naukowością — nie będąc uczonymi lub ukrywają swą niemoc w semantycznych igraszkach. W epoce zmierzchu imperium rzymskiego pisywano wiersze o kształtach graficznych dzbana lub liry. Puste to były dzbany i głuche liry. Chciałbym stanąć w obronie tych czytelników, od których poezja się odwróciła, a którzy chcą wierszy podatnych do mówienia. Choćby szeptem.
Świat jest szalony. Bezrozumne są wszystkie nasze poczynania. Życie jest „opowieścią idioty, pełną furii i krzyku, który nic nie oznacza”, O szaleństwie świata mówili już poeci od wieków. Ludzi obłąkanych zakuwano łańcuchami lub czczono jak świętych. Dziś, gdy bardziej niż kiedyś to szaleństwo staje się groźnym i powszechnym, niejaki pan R. S. Laing, bożyszcze campusów studenckich, jeździ po Stanach Zjednoczonych propagując prawo do obłędu jako ,.najzupełniej racjonalną obronę jednostki przed szaleństwem ogólnym”. Można by zauważyć, że ogół ma również prawo do bezpieczeństwa, a prawo to wyraźnie koliduje z puszczaniem wariatów na miasto. Dość już kłopotów z narkomanami, aby nam jeszcze dodawał furiatów.
O ileż szlachetniej i mądrzej mówi o problemach chorób umysłowych polski psychiatra profesor Antoni Kępiński w swojej pięknej książce „Schizofrenia”, którą dedykuje: „Tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, a których często nazywamy schizofrenikami”. Prof. Kępiński porusza pasjonujące zagadnienie korelacji między schizofrenią a twórczością literacką. Wiemy, że Gerard de Nerval, prekursor surrealizmu, niemal całe życie cierpiał na schizofrenię. Prof. Kępiński przypomina klinicznego schizofrenika Fryderyka Hölderlina. „Finnegans Wake” Joyce’a zalicza do utworów nieczytelnych. Przypomina wypadki dysocjacji, czyli rozkojarzenia, neomorfizmy wyrazowe, neologizmy, kryptologizmy typowe dla schizofreników, a często spotykane u pisarzy. Podaje na przykład tak trafne neologizmy chorych jak „głębnia”, „słusznia” czy „liczbon”. Cytuje określenie H. Moriera ,,1’estetique pseudodementielle”; składnia zostaje rozbita, dochodzi do dysolucji zdania, pojawiają się neologizmy, a w piśmie często znikają znaki przestankowe, które są „semaforami logiki”. Morier przy okazji cytuje A. Bretona „Niepokalane poczęcie”, w którym autor naśladuje „lingwistyczny obłęd chorych psychicznie i ich autentyczne myśli”. Od siebie dodaje prof. Kępiński: „Można snuć analogie między stylem takich utworów, jak poezje Mirona Białoszewskiego a schizofrenią”. Przytacza rozmowę z chorą, która zapytana „gdzie pani dziś była?” odpowiada: „Miałam, ale nie byłam… Pytali się mnie, żeby poszła i dzisiaj do opydy optry… a mnie też tam.”
Proszę sobie nie wyobrażać, że cytaty te mają służyć jako argument przeciw temu, co się nazywa „mową podświadomości” — ma ona liczne obciążenia, ale pewne cechy schizofreniczne mogą nawet literaturę wzbogacać. Wiemy, że lucidum intervallum przynieść może olśniewające osiągnięcia twórcze. Mówią o tym książki medyków i pisarzy, a w „Doktorze Faustusie” Manna znajdujemy obu tych dyscyplin połączenie. Trzeba mieć pełne zrozumienie i współczucie dla schizofreników i nie odbierać uznania i szacunku pisarzom tym cierpieniem dotkniętym.
Gorzej jest ze schizofrenią na innych terenach działalności ludzkiej, zwłaszcza tam, gdzie spokój i bezpieczeństwo życia może być zagrożone. Motorniczego tramwaju, kierowcę autobusu, kapitana okrętu badamy, czy nie jest daltonistą, czy ma obowiązującą szybkość refleksu, czy nie cierpi na chorobę przestrzeni lub wręcz schizofrenię. Niestety, te badania możliwe są tam, gdzie istnieją testy i kryteria, nie dadzą się jednak zastosować do wielkich przywódców w rodzaju Hitlera i jemu pokrewnych duchem i metodą. Japończyk, który strzela do pielgrzymów z Porto Rico, aby dać wyraz swej solidarności z Palestyńczykami jest groźnym przykładem dysocjacji. Porywacze samolotów okazują się przeważnie osobnikami maniakalnymi, co stwierdzić można tylko post factum, trudno bowiem nie tylko rewidować pasażerów, ale i poddawać ich na lotnisku badaniom psychicznym. Czy nie należałoby jednak badać tych wszystkich, którzy zajmują stanowiska decydujące o naszym zbiorowym bezpieczeństwie? Przyglądajmy się uważnie ich poczynaniom! Niech będzie przestrogą słynna historia generała Potiorka, który w pierwszej wojnie światowej dowodząc dywizją zajmował się badaniem ciężaru gatunkowego żołnierzy armii austriackiej. W tym celu wsadzał żołnierza w pełnym uniformie do beczki z wodą. Gdy zainteresował się ciężarem gatunkowym oficerów sztabowych i zaczął ich również wsadzać do beczek z wodą, przebadano generała i okazało się, że od dawna cierpi na dementia praecox, co nie przeszkadzało mu dowodzić dywizją, gdyż kryteria w tej dziedzinie są płynne i nieustalone. Możemy czytać wiersze schizofreników, ale nie obdarzajmy ich władzą wsadzania nas do beczki z wodą.
Kanadyjski kwartalnik „Mosaic” połowę ostatniego numeru poświęca pięćdziesięcioleciu „Ulissesa” Joyce’a. Pierwsze wydanie książkowe ukazało się bowiem w Paryżu i Londynie w 1922 roku. Mam zaszczyt od początku istnienia, to znaczy od lat sześciu, należeć do „Advisory Board” tego wydawnictwa, gdzie koleguję z paroma profesorami amerykańskimi i angielskimi. Przyznać muszę, że udział mój w tym gronie ma charakter całkowicie formalny i niewiele miałem okazji przysłużyć się „Mosaic’owi”. Obecnie pragnę się poprawić i sygnalizuję, że numer następny poświęcony będzie tematowi „The Eastern European Imagination in Literature”. Artykuły w przekładzie angielskim lub francuskim przesyłać trzeba pod adresem: „Mosaic”, Box 2 The Uniyersity of Manitoba, Winnipeg R3T 2N2, Canada. Oczywiście nie odpowiadam za rezultat.
Ostatni numer liczący sobie stron 240 podaje wiele informacji, które powinny zainteresować polskich czytelników „Ulissesa”, to znaczy co najmniej czterdzieści tysięcy osób, bo taki był nakład polskiego przekładu. Lękam się jednak, że autorzy artykułów tego wydania „Mosaic’u” przewyższają liczebnie czytelników polskich, to znaczy takich, którzy „Ulissesa” przeczytali naprawdę, a nie szukali w nim tylko paru scen erotycznych, jak uczniak, który przegląda cały tom encyklopedii, aby znaleźć jedno słowo na literę „D”. Czterdzieści tysięcy egzemplarzy „Ulissesa” w Polsce to kwiatek do kożucha, ale do kożucha, którego nie ma. Mimo mego podziwu dla tytanicznego uporu i pracy Macieja Słomczyńskiego, sądzę jednak, że należało wydać „Ulissesa” w ilości nieco skromniejszej, a drukowanie nieudanego przekładu Lewis Carrolla w stu tysiącach egzemplarzy trudno uznać za rzecz normalną, zwłaszcza gdy tyle mamy zaległości nie tylko w przekładach literatur obcych, ale w naszej klasyce i nauce, gdy nie wydano dotąd historyków tej miary, co Bobrzyński, Kalinka, Koźmian czy Askenazy.
Numer ,,Mosaic’u” otwiera studium Williama York Tindala, który przypomina, jak to pan Foster Damon w roku 1929 odkrył, że główny bohater powieści Bloom to Chrystus. W roku 1930 Stuart Gilbert stwierdził, że Bloom jest Ulissesem. Po czym stwierdzano, że Bloom ma wiele łączności z Hamletem, Don Giovannim i Dantem. On sam, p. Tindal, odkrył wreszcie, że Bloom jest Mojżeszem. Po tym wstępie miałem dosyć Tindala, Blooma i Joyce’a na następne lat pięćdziesiąt.
Przyszedł do mnie niedawno przyjaciel, którego również „Ulisses” zdenerwował i bardzo na mnie nakrzyczał. — „Więc jedni mi wmawiają, że Joyce to geniusz, a inni, bardzo inteligentni ludzie, że to chłam, bujda i bzdura. Jedni mówią o »Weselu« Wajdy, że piękne, a inni, że kłamstwo i sadystyczny kicz. Jeden pisze, że Wajda nie miał żadnej koncepcji, inny, że miał za dużo. Kisiel chwali Irzykowskiego, a pan się go ciągle czepia. Co wy w tych gazetach wypisujecie! Przecież ktoś za to musi być odpowiedzialny.” Powiedziałem, że to chyba dobrze, że są różne opinie, że to zdrowsze niż uzgodnione chóralne peany i koszarowe ćwiczenia: „ W lewo zwrot, w prawo zwrot. Stój! Padnij!” — „No dobrze — powiedział mój przyjaciel — ale ja chcę wiarogodnej informacji. Wiać co ja właściwie o tym »Ulissesie« czy o »Weselu« mam myśleć?” — „No właśnie masz myśleć.” „Ale to przecież zależy częściowo od tego, co wy napiszecie!” „No właśnie — odpowiedziałem. — Częściowo.”
Trzeba stosować samoobronę, aby za bardzo na nas nie wpływano. Nie dajmy się zastraszyć. Na przykład dziś rano z trudem opanowałem panikę, gdy przeczytałem mocną rzecz, którą p. Gottesman napisał w „Literaturze”: „Wbrew dość powszechnemu sądowi polityka światowa dawno przestała być żeglowaniem po zupełnie nieznanych wodach i oceanach”. Przestała, a ja nie zauważyłem. Tego samego dnia też było o żeglowaniu w innej gazecie. W artykule „Spikerzy” p. Ryszard Kosiński napisał o spikerach: „Trudny to i odpowiedzialny posterunek. Ważny jak przewodnik po ciężkich szlakach górskich czy holownik prowadzący statek do nieznanego portu”. Z tym holownikiem to chyba trochę p. Kosiński przeholował. Jeśli okazuje się, że nawet spiker, który czyta z kartki tekst, zaprowadzić nas może do nieznanego portu, to proszę się nie czepiać ani Joyce’a, ani Tindala, ani Damona i Gilberta. Ani mnie. Odpowiadam tylko za to, co sam napisałem, no i czasem za to, czego nie napisałem.
W Pałacu Kultury otwarto wystawę zorganizowaną przez Stołeczny Komitet Przeciwalkoholowy. Dla kogo? Pijany nie pójdzie, a niepijącego nic ta wystawa nie obchodzi. Podobnie rzecz się ma z tym, co teraz piszę. Niedawno na zebraniu jury pewnej nagrody przez pół godziny wszyscy obecni chwalili jednego kandydata. Zapytałem w końcu, czy jest jaki kontrkandydat. Okazało się, że nie ma. Po co więc przekonywać już przekonanych? A jednak wystawę zorganizowano słusznie i temu, co piszę, też chciałbym przydać pewną użyteczność. Na wystawę prowadzą młodzież. I mnie o młodzież chodzi. Młodzież jest podatna na wpływy starszych, ó czym mówi „John Barleycorn” Londona, oraz na szczęście ulega snobizmom.
Zamiast bezradnego biadolenia na alkoholizm, którego ani wystawami, ani felietonami nie zwalczymy, warto pomówić nie o piciu, ale o paru picia rodzajach i sposobach.
Czym innym jest popijanie, picie, upijanie się, chlanie, żłopanie, zalewanie się. Chodzi więc, którą z tych powyżej wymienionych czynności należy popierać. Osobiście jestem zwolennikiem popijania. Jako angloman ich metodę picia już wiele lat temu uznałem za słuszną. Znany nam z „Klubu Pickwicka” Mr. Stiggins nie bez racji stwierdził, że świat pełen jest ohydy, ale jeśli jest jakaś rzecz mniej wstrętna od innych, jest nią płyn zwany rumem. („The liquor called rum”.) „Gorący, mój drogi młody przyjacielu, z trzema kawałkami cukru.” Czerwononosy Mr. Stiggins miał rację, gdy pochwalał napój, który trzeba preparować ł który się małymi łykami popija. Ważna tu jest technika, uwaga, pewna celebracja, która wyklucza chlanie, żłopanie i zalewanie się.
Niektórzy zamiast papierosów zalecają palenie fajki, która również wymaga pewnych zabiegów i zaspokaja odruchy warunkowe. „Przekrój” ma nawet specjalną rubrykę: „Fajka mniej szkodzi”. Otóż jest to twierdzenie bałamutne. Zależy jak komu. W artykule o „Biernym paleniu” „Reader Digest” ostrzega, że dym fajki jest dla otoczenia, a zwłaszcza dla niepalących, więc na nikotynę mniej uodpornionych, wyjątkowo szkodliwy. Tu wkraczamy w dziedzinę rozważań moralnych. Pijący zatruwa tylko siebie. Nie wlewa we mnie alkoholu przemocą. Palacz zmusza do wchłaniania dymu, który jemu sprawia przyjemność, a niepalącemu i szkodzi, i sprawia przykrość. Pijaków należy izolować, gdy są niebezpieczni dla otoczenia. Palaczy nie izolować tylko na specjalne życzenie niepalących.
Ale wróćmy do alkoholu, a raczej właśnie nie wracajmy zbyt często. Najrozsądniejsze picie to raz czy dwa razy dziennie, jeśli już ktoś musi, po małym kieliszku. Starszym ludziom wolno dwa trzy razy dziennie po dużym. Myślą tu o sobie, ale nie godzę się na wybór dokonany przez Mr. Stiggłnsa. Wolę whisky. Pewien wybitny kardiolog udzielił mi w tym pełnej aprobaty. Bertrand Russell ostatnie piętnaście lat życia wypijał trzy setki dziennie i w ten sposób dożył setki. Niewiele osiągnąć możemy w zwalczaniu przyczyn alkoholizmu. Możemy dawać przykład, propagować sposób i obyczaj oraz, co nie jest bez znaczenia, możemy utrudniać.
Dziennikarz angielski David D. Tennant podaje dość szczegółowo informacje o tym, jak w różnych krajach utrudnia się pijaństwo. Podróżny, który wybiera się do Indii, musi mieć na paszporcie specjalny stempel: „Okaziciel niniejszego dokumentu upoważniony jest do konsumpcji alkoholu”. W hotelu w Bombaju, opowiada Tennant, aby wypić jedno whisky, musiał się trzykrotnie legitymować. Indie są, jak wiadomo, krajem pod tym względem wyjątkowym. W Australii w Sydney bary zamyka się wieczorem między szóstą trzydzieści a siódmą trzydzieści, żeby pijak miał szansę zjeść w domu kolację. W Adelaidzie po godzinie ósmej nie wolno podawać alkoholu. Kelnerzy zabierają kieliszki ze stołów i podają wino w porcelanowych naczyniach. Tak zresztą było i u nas, w „Oazie” na dole w restauracji piło się w filiżankach, a na górze na dancingu zakaz nie obowiązywał. Są kraje, gdzie w barach podają piwo lub wino, a mocniejsze trunki tylko w pokojach hotelowych. W Szwecji w niektórych lokalach podają alkohol tylko temu, co zamawia pełne danie restauracyjne, to znaczy odwrotnie niż u nas, gdzie coś do zjedzenia można dostać tylko, gdy się zamówi wódkę. Ponieważ w Polsce picie whisky jest zbyt kosztowne, można by na zasadzie „gin and tonic” wódkę rozcieńczać wodą, ale i to jest niestety niewykonalne. Nasza woda nie nadaje się do picia. Cóż więc zostaje? Pić mniej, rzadziej, nie na pusty żołądek, na wesoło, a nie na ambicjonalną zgrywę. Tak piją gentlemani. Może to zachęci naszych młodych snobów. Mieszkałem jedenaście lat w Anglii i tylko raz widziałem w hotelu „Esplanada” trzech nie ogolonych pijanych facetów, którzy rozrabiali na całego bijąc gości i lustra. Byli to trzej marynarze, Polak, Łotysz i Amerykanin.
Zbyt daleko posunięte zakazy doprowadziłyby u nas tylko do większej produkcji bimbru. Całkowity zakaz byłby zbrodnią. Gdyby nie wolno było we Francji pić kawy, nie mielibyśmy Balzaka. Gdybyśmy nie znali wina, nie byłoby może cywilizacji śródziemnomorskiej. Ale nie byłoby jej również, gdybyśmy nie znali umiaru. Wzorów tego umiaru trudno by szukać w sąsiedztwie najbliższym czy w naszej szlacheckiej przeszłości. Sam widziałem, jak Maurycy Potocki, właściciel Jabłonny, chlał wódę. Trzysta lat wcześniej Wacław Potocki przestrzegał go wcale ładnym, choć nie lingwistycznym wierszem:
Niech każdy zna i swoje, i winną naturę,
A wedle niej do zdrowia przybiera mezurę.
,,Puszczyku!
Zgrałeś się przy zielonym
stoliku”
(Akt II scena 7)
Nie miałem zamiaru pisać o „Weselu” bo mam nadciśnienie i doktor mi polecił, abym unikał irytacji. Powiedziałem mu, że to niewykonalne, bo ja z tego żyję. Irytacja jest głównym źródłem moich dochodów. Drugą przyczyną tej recenzji było, jak się mówi, mnóstwo listów od czytelników. To mnóstwo to po prawdzie cztery listy. Ale im uległem.
W krwawym filmie Andrzeja Wajdy dwa są grzechy główne, dwa popełniono tu przestępstwa. Prawdę historyczną zlekceważono, poezję zmasakrowano. Sen Wyspiańskiego o Polsce wolnej, żal do współczesnych, ból, sarkazm, ten porachunek poetycki z własnym pokoleniem Wajda przetłumaczył na język filmu, a raczej na wrzask i bełkot. Inteligencję tych czasów przedstawił nam jako bandę niezdolnych do czynu kabotynów, którym w pijackim zamęcie coś tam we łbach się majaczyło. Kazał nam zapomnieć, że z tego środowiska, z tej ziemi już za lat trzynaście wyszli pierwsi od lat polscy żołnierze.
Niechęć swoją do romantycznych kart naszej historii wyraził już Wajda w „Popiołach” Żeromskiego. Już nam pokazał, że napoleonidzi, którzy nieśli do Polski sztandary wolności i hasła rewolucji francuskiej, to były żałosne łachudry, kondotierzy spraw przegranych, niepochowane trupy ziemi jałowej.
W tendencjach „Wesela” dopatrzono się lęku szlachty przed rzezią chłopską. Pisze K. T. Toeplitz: „W interpretacji Wajdy pojawia się — być może nie w pełni uświadomiona —sugestia, że być może niepodegłościowe szlachty i inteligencji, choć niekonsekwentne i lunatyczne, zrodziło się jednak pod wpływem lęku przed buntem ludowym”. Warto przypomnieć, że pierwsi polscy żołnierze szli z Krakowa na Kielce nie ze strachu przed Szelą. Nie z obszarnikami ich łączono, ale z Polską Partią Socjalistyczną. Warto przypomnieć Witosa i Rataja i to, że nie zabrakło chłopa polskiego ani pod Tobrukiem, ani na gruzach Berlina. Wydaje mi się, że Wajda uczepił się tak upiornego widma Szeli, bo w tych odrąbanych głowach, w kurzu krwi bratniej i w krwi kurzej, widział możność zadziałania szokiem, co uważał pewnie za jedyną szansę zainteresowania odbiorców, tam gdzie szok, seks i brutalność są atrybutami sukcesu. Ambitny Wajda chciał zrobić z „Wesela” film światowy. Potrzeba mu było krwi i Cepelii, i aby dla tych dwu elementów miejsca starczyło, poobcinał kosą chłopską najpiękniejsze strofy naszej poezji narodowej. Wszystkie niemal delikatne dialogi „Wesela” zagłuszył muzyką taneczną i wrzaskiem pijanej czeredy. Wyspiański nieomylnym instynktem teatralnym sceny swego dramatu umieszcza obok izby weselnej. Pisze wyraźnie w pierwszych słowach „Wesela”: ,,Noc listopadowa; w chacie, w świetlicy. Izba wybielona siwo, prawie błękitna, jednym szarawym tonem półbłękitu obejmująca i sprzęty, i ludzi, którzy się przez nią przesuną. Przez drzwi otwarte z boku, ku sieni, słychać huczne weselisko”. Wyspiański opisuje z całą wzruszającą dokładnością ten pokój, w którym przeżył sen „Wesela”. Pisze, gdzie kołyska i pośpione dzieci, gdzie wisi „fotografia Matejkowskiego Wernyhory”.
Wajda wyprowadzając „Wesele” z ograniczonych konwencji i możliwości teatralnych mógł pokazać obie izby, mógł pokazać i taniec, i sad, i chochoły, i Wernyhorę tak, jak go widział Wyspiański, ale nie wolno było tekstu, słów dialogu, strof, na których wyrosła miłość paru pokoleń do poezji, poświęcić dla nużącego efektu filmowego, banału hałaśliwego tańca i „realistycznej” wrzawy, przez którą czasem tylko udawało się przebić słowom Wyspiańskiego. Wtedy na krótko Wyspiański zwyciężał Wajdę. Chwilami w pięknych sekwensach pejzażu lub niektórych partiach dialogu wydawało się, że zwycięstwo Wyspiańskiego się utrwala, gdy znów przesadne delektowanie się okrucieństwem albo wymyślona bzdura przywracała uczucie niesmaku. Czyż nie było wymyśloną bzdurą pokazywanie kosy Czepca pod gardłem poety? Film nie musi trywializować. Niedomówienia działają pewniej od łopatologii. Nie trzeba nam było ani Kozaków, ani austriackich żołnierzy.
To, co Wyspiański musnął piórem, Wajda przywalił łopatą i kosą. Reżyser ma prawo do śmiałych poczynań, ale ta śmiałość rozgoryczyła tych, co na „Weselu” wyrośli, a tym, co „Wesela” nie znali, dał trudnego do odczytania chłopskiego thrillera, „Hitchcocka à la paysanne”. Nigdy nie byłem głosicielem hasła: „Ale świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były”. Sam niemało w życiu naszargałem i nie jestem lękliwy, ale tych słów z tekstu „Wesela” nie ośmieliłbym się wykreślić.
Eric Haffer mniema, że pierwszą potrzebą człowieka była nie praca, lecz zabawa. Zależy, co się nazywa pracą. Przed małżeństwem wynajmowałem kiedyś tak zwany „umeblowany pokój przy rodzinie”. W tej rodzinie było dwóch chłopców, którzy grali w futbol na korytarzu, traktując drzwi do mego pokoju jako bramkę. Ktoś ich zapytał, czy nie przeszkadzają mi w pracy. Młodszy odpowiedział: „Kiedy pan Słonimski nie pracuje. On albo śpi, albo pisze”. Właściwie miał sporo racji. Życie tak dziwnie mi się ułożyło, że pisanie było dla mnie zawsze walką, zabawą, grą, nałogiem, a niepisanie przy dłuższym okresie przykrością powodującą uczucie frustracji. Więc wciąż jeszcze „śpię albo piszę”. Może jedynie tylko trochę gorzej. Oczywiście myślę o spaniu. Racja przyrodnicza Erica Haffera polega na trudności rozgraniczenia, czym była praca człowieka pierwotnego, a czym była zabawa. Bardzo to zależy do klimatu i epoki. Polowanie i rybołówstwo bywa dziś zabawą i może tak było w początkach życia naszego gatunku w bogatym otoczeniu naturalnym. Zbieranie owoców mogło wtedy nie wymagać specjalnego wysiłku.
Niedawno pewien świetny aktor i uroczy człowiek opowiadał w radio o swoim dzieciństwie. Gdy ja w jego wieku siedziałem pięć godzin w klasie, w zaduchu kilkudziesięciu nie domytych kolegów, on pasał krowy i z pełnym zrozumieniem czytał Sienkiewicza, Żeromskiego i Mickiewicza. Ja męczyłem się nad zadaniami, których nie rozumiałem. Nienawidziłem zwłaszcza cyklistów, którzy krążyli wokół wypełniających się i opróżniających basenów, pociągów, których nie rozumiałem. Nienawidziłem zwłaszcza „B” i „C”. Nie znosiłem Mickiewicza, bo kazano mi się go uczyć na pamięć, a „z wież Alpuhary” był tylko w mojej wyobraźni enigmatycznym „zwierzęciem”. Nikt mnie nie pytał, czy rozumiem, co czytałem.
Wiele lat temu Jerzy Stempowski napisał śliczny esej o powrocie do cywilizacji pasterskiej. Sielanka pasterska, nieodłączny atrybut poezji osiemnastowiecznej, obrazy Arkadii tej z Peloponezu i tej spod Nieborowa założonej przez Helenę Radziwiłłową bliższe są wymarzonej utopii wellsowskiej niż zatłoczone, zatrute spalinami bogate metropolie świata współczesnego. Ale od cywilizacji technicznej nie ma odwrotu. Narzekając na zło, którego nam cywilizacja nie skąpi, zapominamy o dobrych jej stronach. Znam ludzi, którzy z dumą oznajmiają, że nie patrzą na telewizję. Jeśli kto nie ma innych powodów do samozadowolenia i ten jest dobry. Ja patrzę na telewizję i uważam ją za jeden z cudów obiecywanych nam przez futurologów mego dzieciństwa: Jules Verne’a, Bellamy’ego, Wellsa. Nie wiem, czy Eric Haffer ma rację, iż głównym przeznaczeniem człowieka jest zabawa, ale z pewnością stwierdzić możemy, że czy w pracy, czy w zabawie człowiek jest istotą należącą do gatunku stworzeń stadnych. Ma również pewną cechę towarzyszącą mu od zarania dziejów. Potrzebę doskonalenia. Zdobywczość wobec natury i wytrwałość w walce z przeciwnościami. Ostatnie pół wieku to wielka feeria, wspaniały przegląd zdobyczy ludzkich, niestety często przeciw ludziom skierowanych. Telewizja bywa zła i dobra, słuszna i niesłuszna, hałaśliwa, niepotrzebna, kształcąca lub demoralizująca, podobnie jak nasze spotkania, dyskusje, zebrania czy rozmowy. Nie na wszystkie tematy musimy rozmawiać, nic nas nie zmusza do wysłuchiwania głupstw. Wymknąć się telewizji łatwiej niż uciec od nudnych czy niemądrych ludzi. Wystarczy jedno przyciśnięcie palca, a drażniący nas obraz maleje, szybko zmienia się w czarny kwadracik i znika. Ten zabieg trudniejszy jest do wykonania, gdy chodzi o ludzi.
Telewizja nie rywalizuje z książką, ale powoduje wzrost poczytności, co stwierdzono we wszystkich krajach, a porównanie oryginału z przeróbką telewizyjną kształci krytycyzm. Dla publicysty telewizja jest narzędziem badawczym, jak dla doktora wziernik, rentgen, termometr i sprawdzian ciśnienia. Wszystko to samo można powiedzieć o prasie w naszym kraju, kto stale pisze, ten musi czytać.
Telewizja broni nas od samotności. Jednym przyciśnięciem palca w szarej ścianie samotnego pokoju otworzyć możemy okno, przez które wejdzie do naszego domu drugi człowiek. Mówi do nas, nie zgadzamy się z nim lub zgadzamy. Ale już nie jesteśmy sami. Przez okno telewizji widzimy świat, oglądamy sztuki i filmy, zaproszeni do opery, jak z wygodnej loży, słuchamy najświetniejszych śpiewaków Europy, obserwujemy zmagania sportowe lepiej niż królowa Elżbieta na kortach Wimbledonu.
Wszystko to przywykliśmy nazywać gumą do żucia, ułatwioną bezmyślną konsumpcją, co słusznie piętnuje Kisiel. Słuszność Kisiela jest niewątpliwa, jeśli chodzi o zagapioną w telewizor młodzież, a zwłaszcza dzieci. Jest jednak prawdą częściową. Dla ludzi, którzy zeszli ze sceny życia, dla samotnych, starych, zapomnianych, opuszczonych, radio i telewizja są pięknym miłosiernym darem duchów opiekuńczych.
O radiu będzie w następnym felietonie i nawet pochlebniej niż o telewizji. Oczywiście z powodów najzupełniej osobistych.
Wyższość radia nad telewizją polega przede wszystkim na bogactwie programów. Od piątej rano do późnej nocy można nie słuchać radia na trzech programach.
Radio nie operuje okrucieństwem, gdyż słowo najbardziej jaskrawe i brutalne nie działa tak deprymująco jak autentyczny widok trupów, zniszczeń i obraz krwawych walk pokazywanych niemal co dzień w telewizji. Nawet młodzieżowe programy przyrodnicze nie wolne są od scen obrzydliwego wzajemnego pożerania się wszystkich stworów natury. Gdy ukazały się na ekranie dwa węże, synek moich przyjaciół powiedział nie bez podniecenia: „Zaraz jeden drugiego połknie”. Nie mylił się młodociany znawca życia.
Innym podlega prawom radio i telewizja, jeśli chodzi o konserwację. Zepsute radio to zwyczajne pudełko. Zepsuty telewizor to chore zwierzę w domu. Radio bardziej rygorystycznie stosuje się do programu i wiadomo, że w porze oznaczonej usłyszymy program zapowiedziany. W telewizji różnie bywa. Kiedyś zgodnie z programem otworzyłem telewizor, ciekaw, co z „Warszawianki” Wyspiańskiego zrobi reżyser Goliński. Zobaczyłem na ekranie kosze pełne kapusty. Pomyślałem sobie, że to ostra alegoria, że głowy kapuściane, warchoły nieodpowiedzialne. Pokazało się parą furmanek; Wciąż jeszcze tylko trochę się dziwiłem. Furmanki, podwody, wiadomo, wojna, pewnie zaraz będzie wojsko. Nagle ukazał się na ekranie samochód. Pomyślałem, że reżyser zbyt już śmiało sobie poczyna. Samochód w 1831 roku! To już więcej niż inscenizacje pani Zamków. Okazało się, że wbrew programowi był to nie zakończony jeszcze zapóźniony i trwający nie o swojej godzinie reportaż wiejski Kubery. Uspokoiłem się, ale nie na długo. Gdy kiedyś otworzyłem telewizor na ważne międzynarodowe spotkanie piłkarskie, mimo iż mecz już się zaczął, na małym ekranie trwała wciąż jeszcze rozmowa z niezbyt atrakcyjnym pisarzem, który wysławiając się nie bez trudu chciał nas przekonać o głębi własnych przeżyć. A minuty płynęły. Powoli mobilizowała się nienawiść kibiców całej Polski, rosła jak groźna chmura, z której gdyby piorun strzelił, spaliłby i mówcę, i jego interlokutora.
Telewizyjne sprawozdania spotkań piłkarskich polegają głównie na tym, że spiker wykrzykuje nazwiska piłkarzy. Gdy chodzi o naszych, to nikomu to niepotrzebne, bo widzimy, że Lubański ma piłkę i że podaje ją do Szołtysika. Jeśli chodzi o piłkarzy zagranicznych, mało nas obchodzi nazwisko piłkarza, któremu owładnięci szowinistycznym szałem życzymy, żeby się potknął, przewrócił i złamał nogę. Zwykle mecze oglądam zamykając głos i komentarza słucham z radia, zwłaszcza gdy komentatorem jest Tomaszewski.
Mały japoński tranzystorek stoi na moim stoliku nocnym. Gdy budzę się ze snu, co niestety często mi się zdarza, otwieram radio i błądzą po uciszonej, mniej zatłoczonej skali fal krótkich i ultrakrótkich. Słychać sygnały statków z dalekich mórz, rozmowy krótkofalowców, stacje w dzień nieuchwytne, nadawane w językach egzotycznych. Wczesnym rankiem przestrzeń radiowa zaludnia się. Pierwszy odzywa się zawsze zwycięski bohaterski baryton. Słucham przez chwilę bezbłędnej oksfordzkiej wymowy spikera BBC, omijam dziwne, jak przez robota wygłaszane, komunikaty radia Tirana, aby wreszcie doczekać naszej zapowiedzi pogody. We dnie panuje tłok w eterze i głośniejsze stacje wymuszają pierwszeństwo jak ciężarówka na szosie albo Adam Ważyk w rozmowie.
Zasada, że lepsze jest wrogiem dobrego, potwierdza się dobitnie w radiu. Gdy złapie się wreszcie słabo nadawaną stację i chce się poprawić słyszalność, już tej fali tego dnia nie odnajdziemy. Przez dzień cały słodkim głosikiem spikierki różnych stacji mówią najgorsze rzeczy o swoich sąsiednich krajach. Ale jednym drobnym przesunięciem cieniutkiej linijki wskaźnika uciec możemy z tej stujęzycznej wrzawy w utajony tuż obok czysty nurt muzyki przemawiającej w języku życzliwym dla wszystkich ludzi ziemi.
Jeśli telewizja jest pociechą opuszczonych, to radio, dodać trzeba, jest wiernym towarzyszem nie tylko samotnych, ale najuboższych. Dla ociemniałych jest całym światem. Ma to i stronę smutną. Niewidoma bohaterka Dickensowskiego „Świerszcza za kominem”, Bertha Plummer, mogła wierzyć, że świat jest dobry. Nie było jeszcze wtedy radia.
W lutowym numerze miesięcznika „Poezja” ukazał się artykuł Adama Hanuszkiewicza pt. „Drabina”. Nie sposób zwykłemu śmiertelnikowi bez zawrotu głowy wejść na szczyt tej drabiny. Stojąc na niższych szczeblach przyziemnego rozeznania dowiadujemy się od Hanuszkiewicza, że Szekspir nie był pisarzem, ale „scenarzystą”. Są tam jakieś słowa, ale nie ma to większego znaczenia. Ot, po prostu, do mieszkania Szekspira w Stratfordzie na Henley Street nocą ktoś się zakradł i wpisał do jego „scenariusza” różne hocki–klocki w rodzaju monologu Hamleta.
Autor „Drabiny” uważa, że utwory Słowackiego, Krasińskiego, Wyspiańskiego nie nadają się do grania. Prosta z tego decyzja. Nie nadają się? To nie grać! Tylko kto ma decydować, co się nadaje? Hanuszkiewicz godzi się na pewien kompromis. Ostatecznie, sztuki te można grać, jeśli on je przerobi, potraktuje jako ramę, którą sobą wypełni. Prostaczek stojący na niższych szczeblach drabiny ma ochotę zapytać, czemu więc znakomity aktor sam sztuk nie pisze?
Jeśli słowa mają znaczenie pomniejsze, to przecież i o „scenariusz” nietrudno! Fabuła wielu arcydzieł daje się sprowadzić do prostego szablonu, treść można znaleźć w każdej niemal wzmiance rubryki kryminalnej czy obyczajowej. Kiedyś na warszawskich występach Barbary Jefford można było za złoty osiemdziesiąt nabyć program „Pagartu” i znaleźć tam gotowe wzory arcydzieł szekspirowskich. O „Romeo i Julii’ program powiada: „Julia w noc księżycową odkrywa Romeo pod swym balkonem. Ponieważ okrutny los nie pozwala jej wyjść za mąż za Romeo, wypija truciznę i umiera”. „Otello” opowiedziany jest równie szczegółowo: „Desdemona błaga senat o pozwolenie towarzyszenia ukochanemu mężowi Otello na Cypr. W chwili gdy układa się do snu, zazdrosny Otello dusi ją”. Czy to nie wystarcza? Resztę zrobi reżyser.
Z wyżyn „Drabiny” Hanuszkiewicza osobliwy roztacza się widok na historię literatury i teatru. Słowa, idee, konflikty, charaktery ludzkie nie autorzy tworzyli, ale inscenizatorzy. Dowiadujemy się, że „autorami teatru polskiego w latach dwudziestych byli Schiller, Osterwa i Horzyca. A nie Rostworowski, Jasnorzewska–Pawlikowska i Cwojdziński”. Schiller, Osterwa i Horzyca pracowali często razem i nie zawsze łatwo ich wyodrębnić, zwłaszcza Horzycę. Ale czemu tylko oni? Był również teatr Jaracza, Adwentowicza, Zelwerowicza, Węgierki i dziesiątki różnych scen polskich wystawiały nie tylko Cwojdzińskłego, ale również Mickiewicza i Żeromskiego, Wyspiańskiego i Słowackiego, Norwida i Shawa, Sofoklesa i Witkacego. Reżyser, aktor, inscenizator to odtwórcy. Twórcą jest autor. Postać Tartufe’a powołał do życia nie aktor–Molier, ale Molier–pisarz. Szekspir mógł być miernym aktorem, ale był wielkim poetą.
Od Sofoklesa po Becketta twórcami byli pisarze. Twórcy dajemy niekwestionowane prawo do eksperymentu, odtwórcę niech ogranicza takt i szacunek dla autora. Biblioteka klasyków nic może być bankiem przeszczepów stosowanych doraźnie. Istotnie, w Anglii przerabiają Szekspira najdziwaczniej. Sam już widziałem Hamleta we fraku, nago i na trapezie. Ale Anglicy mają go u siebie w domu na co dzień. Gdy Laurence Olivier postanowił Hamleta przekazać szerokim masom, uczynił to w filmie z całą skromnością, powagą i poszanowaniem tekstu. I tu przychodzimy do sprawy dość zasadniczej. Nie zgadzam się z „Drabiną” Hanuszkiewicza. W moim poczuciu społecznym jesteśmy świadkami zjawiska nowego i obowiązującego. Powstały potężne środki masowego przekazu. Telewizja i film. Miliony mieszkańców naszego kraju dorastają, dosięgają poziomu, który pozwala na partycypację w dorobku kultury światowej i trzeba im ten proces ułatwić, a nie utrudniać egocentrycznym udziwnianiem arcydzieł literatury. Nowy odbiorca powinien znać treść autentyczną utworu choćby po to, aby syn rozmawiając z ojcem nie mieszał Wernyhory z Wajdelotą, a Wajdeloty z Wajdą. Choćby po to, aby wiedział, że warszawski „Faust” to koszmar Szajny, a nie dramat Goethego.
Powtarzam. Nie jestem przeciwnikiem najśmielszych przeróbek sztuk Szekspira czy Goethego, ale kwestionuję prawo pierwszeństwa przyznane eksperymentatorom. A może konwencje dawnej poetyki sprzeczne są z wymaganiami telewizji? Nic podobnego. Pokonał już tę trudność sam Adam Hanuszkiewicz, gdy taktownie ustępując miejsca Większemu Adamowi, dał nam pięknego „Pana Tadeusza”.
Jeśli chodzi o repertuar i specyfikę polską, to przypominać trzeba prawdę wciąż w naszym życiu aktualną, że nie wolno nam lekkomyślnie odrywać się od dramatu i poezji romantycznej.
Niechętnie daję się wciągać w polemiki osobiste i sprostowania, gdyż są u nas niestety rewiry chronione, odbywa się więc ta gra we własnym i dość ograniczonym kółku. Nie odpowiadałbyś więc na list podpisany przez doktora Marcinkowskiego, ale dr Marcinkowski wystąpił „za komitet” i we wstępie zaznacza, że przemawia „imieniem Prezydium Krakowskiego Aktywu Przeciwalkoholowego”.
Postawiony przed osąd publiczny wobec tak poważnego gremium, ze skruchą muszę się wytłumaczyć z paru żartów i przyznać do paru grzechów. Ale również sprostować pewne nieścisłości i zwrócić uwagę na zasadniczy aspekt sprawy, który jest u nas częstym, historycznie niemal tradycyjnym wyborem między złem większym a złem mniejszym. Po pierwsze, niestety, już w pierwszym zdaniu epitet „niepijący” w zastosowaniu do mnie jest nieścisły, bo sam się przecież przyznaję do „popijania z umiarem’. Wzruszyła mnie bardzo troska dra Marcinkowskiego o dobre imię Bertranda Russella, którego dyskretnie nazywa „Lordem R.”. Mogę uspokoić cały „Komitet” i osobiście dra Marcinkowskiego, że znakomity uczony i pisarz, którego miałem zaszczyt znać osobiście, nie jest w Anglii uważany za wzór cnót wstrzemięźliwości, i to nie tylko jeśli chodzi o whisky. Chętnie przyznaję, że był to wypadek wyjątkowy i że nie każdy, który pije trzy setki dziennie dożyje setki. Niedelikatność, którą popełniłem wobec ,,Lorda R.”, wynika z mojej nieopanowanej i nie zawsze stosownej chęci wypowiadania się w sposób żartobliwy. Niemniej trudno w Anglii kogoś, kto pije parę whisky dziennie, nazwać alkoholikiem, a pewien premier angielski W. Ch., jak mi wiadomo, dochodził do litra nie tracąc powszechnego szacunku. Jest to sprawa temperamentu i odporności osobistej i nie zmienia faktu ogólnego, że sposób picia jest z pewnością w Anglii bardziej cywilizowany i mniej szkodliwy. Jeśli chodzi o mnie osobiście, to autorytetowi prof. Buge z roku 1885 mogę przeciwstawić znanego kardiologa sir Johna Parkinsona, który parę lat temu zapewnił mnie, że „brandy is good for you”. Prawdopodobnie nie odmawiał sobie samemu. Doktor Marcinkowski niesłusznie zarzuca mi, że propaguję alkoholizm. Licząc się z faktem picia wódki jako ze zjawiskiem nieodwracalnym, powodowany zmysłem realizmu, proponuję zło mniejsze. Ograniczenia i utrudnienia ze strony dystrybutora oraz sposobu picia bardziej stosowne dla społeczeństwa współczesnego.
Życie niemal co dzień zmusza nas do wyboru. W programie telewizyjnym, w restauracji, na zebraniu. I zawsze nieodmiennie ten sam smutny refren. Wyboru musimy dokonać między złem mniejszym a większym. Nie ma dobrych sznycli po wiedeńsku. Są żylaste i obrosłe garnirowaną bułką albo zupełnie niejadalne. Może więc wybrać sztukę mięsa? Nie ma tej dawnej, wielkiej, poprzerastanej bryły kruchego jak pasztet mięsa. Możemy liczyć na włóknisty niezgryżliwy ochłap. Może więc zły sznycel będzie jednak lepszy od złej sztuki mięsa? A może sztuka na drugim programie będzie lepsza od idiotycznej telewizyjnej zgrywy zatytułowanej „Pojedynek”, gdzie dwu dorosłych panów szyje sobie spodnie, skacze na trampolinie i montuje zlew? Ostatecznie możemy zrezygnować z obu programów i zamknąć telewizor. Do restauracji możemy nie chodzić i jakoś wyżywić się sposobami domowymi. Ale są okresy życiowe, w których, jeśli chcemy działać, musimy się zdecydować na przykry, a czasem nawet dramatyczny wybór między złym i niedobrym.
Są ludzie, którzy nie chcą podejmować podobnych decyzji. Dobre ich prawo wybrać banicję do krain ułudy i ogłosić swą nieobecność w ojczyźnie. Cóż, kiedy zawsze jakoś tak dziwnie się dzieje, że ci, co mówią: „wszystko albo nic”, wybierają w końcu wszystko, i to w najgorszym wydaniu.
Całe życie wtrącałem się w nie swoje sprawy, bo mam taką naturę. Nawet z tego powodu niechętnie chodzę do teatru, bo muszę siedzieć cicho i nie wypada mi się wtrącać do tego, co na scenie mówią. Alkoholizm w Polsce zwalczać trzeba wszystkimi sposobami. Podałem parę prób przykładowych wcale według mego mniemania niegłupich. Za formę żartobliwą przepraszam i zapewniam o moim pełnym szacunku dla doktora Marcinkowskiego i całego Prezydium Krakowskiego Aktywu Przeciwalkoholowego, którego zdrowie piję podwójną whisky.
Gdzież są te łąki i te trzciny,
Te mokre trawy, bujne chwasty?
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty
Był rokiem pięknej koniczyny.
Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —
I mech zielony na tej ławce.
Wilgoć radosna, szczodrobliwa
Rosnąć kazała każdej trawce.
Staw zmalał bardzo, już jest słaby,
Ledwo się trzciny w nim zamoczą,
Młode zostały tylko żaby —
Jak rechotały, tak rechoczą.
Ubogi las łysiną świeci,
Pola zorane w bruzdy troską.
Jak cię postarzył, moja wiosko,
Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.
Gdzież są twe wody i twe deszcze?
Wiatry cię suszą, słońce złoci.
Może w mych oczach tylko jeszcze
Zostało trochę tej wilgoci.
Tak w roku 1933, a więc dokładnie czterdzieści lat temu, wspominałem scenerię dzieciństwa i wczesnej młodości. Nakładane na siebie wspomnienia tworzą jak gdyby stopnie, po których zejść można w czas miniony. Cień księżyca na tarczy słonecznej wywołuje zjawisko protuberancji, ujawnia koroną płomieni normalnie niedostrzegalnych. Widzimy tę koroną, ale patrzymy na nią z ziemi okrytej mrokiem zaćmienia. Poczucie gęstniejącego mroku jest ceną, którą płacimy za tę krótką erupcję gorącego, żywego wspomnienia młodości.
Chronologia rymowanego zapisu nietrudna jest do odtworzenia. Mając lat trzydzieści siedem maluję krajobraz, który utrwalił się w pamięci szesnastoletniego chłopca. Wracam z tej wycieczki zasmucony zmianami, jakie tam zastałem. Niedawno w 1973 roku przypadkiem znów znalazłem się w tej samej okolicy. Las nie świeci łysiną, bo wycięty, pola zabudowane, stawu nie ma, więc i żaby nie rechoczą. Wioskę i folwark przy garbarni braci Raabe, gdzie spędzałem wszystkie szkolne wakacje, pożarło miasto, a raczej tak przygnębiająca zaniedbaniem brzydota podmiejska. W porównaniu z nie tynkowanymi domkami bez stylu i nawet koligacji architektonicznych, jakże pięknie świeciła niebieskimi ścianami i burą strzechą słomianą szeroko rozbudowana karczma na czternastej wiorście od Warszawy przy szosie modlińskiej.
Przyjaciel ojca, Jakub Raabe, zaproponował, abym wakacje spędzał nie w pensjonatach skolimowskich, ale na prawdziwej wsi w Łomiankach. Byłem wtedy dość blady i mizerny, gdyż we wczesnym dzieciństwie nie bawiłem się w Ogrodzie Saskim czy Łazienkach, ale godzinami klęczałem w kościele Świętego Antoniego przy ulicy Senatorskiej. Nasza służąca Klimcia, którą wysyłano ze mną na spacer, jako bigotka, bardziej dbała o moje życie pozagrobowe niż o cerę w życiu doczesnym. Wychowanie domowe polegało poza tym na lekturze dość chaotycznej książek z wypożyczalni. Ojciec interesował się moją lekturą, a nawet czasem za bardzo, bo wykradał mi powieści Verne’a, Gąsiorowskiego czy Przyborowskiego, które to książki ja mu z gabinetu lekarskiego z powrotem wykradałem.
Gdy Jakub Raabe zdecydował, że zabiera mnie do Łomianek, ojciec odwiózł mnie dorożką na ulicę Dziką, do wielkiego domu z rozległym podwórzem, gdzie mieścił się kantor firmy Raabe i warszawskie ich mieszkanie. Był to dawny pałac z początków wieku dziewiętnastego, gdy ta część miasta była jeszcze dzielnicą arystokratyczną. Za mego dzieciństwa gnieździła się tam biedota żydowska i gdy wjeżdżaliśmy dwukonnym powozem na ulicę Dziką, widok ten budził zainteresowanie przechodniów nie mniejsze niż splendor karocy jakiegoś potentata, który sto lat wcześniej wjeżdżał na teren ubogich wiosek podmiejskich przy drodze do Ujazdowa, gdzie obecnie mieszkam.
Do Łomianek jechało się na Buraków i Młociny. Od czerwca do września braliśmy udział w życiu folwarku. Wiem do dziś, jak piękne jest i trudne zharmonizowanie ruchów przy zwykłym koszeniu trawy, jak męczy parę godzin podnoszenia widłami snopków zboża czy siana. Chłonęliśmy wszystkie radości obcowania z naturą.
Gdy nadchodzi wiosna, wracają niezapomniane wspomnienia uroków wiejskich. Świeża zieleń traw, kolory pierwszych motyli trzepoczących się w siatce, złowionych w słonecznym pyle leśnej polany, śliska chityna wonnicy piżmowej na liściach wierzby, zapach stajni i bzów. Czemu ta wilgoć radosna, szczodrobliwa staje się tak upragniona?
Stłoczeni w kurzu i brudzie miejskim, depcząc rozpalone asfalty ulic oddalamy się od wszystkiego, co wilgotne, bujne, rosnące, i schodzimy kamiennymi schodami lat w oschłość i suchość, które są przeciwstawieniem młodości. I pocieszmy się, że dopóki ta oschłość nie objęła naszych serc, jeszcze jesteśmy młodzi.
Nie bez zdziwienia niedawno przeczytałem w gazecie, że ,,zmarł twórca »Warszawianki«”. Wydała mi się ta wiadomość nieco spóźniona, gdyż jak wiadomo Wyspiański zmarł w 1907 roku. Mowa była o założycielu klubu sportowego „Warszawianka”. Zastanowiła mnie dwuznaczność pewnych wyrażeń. Nie tylko to, że dla mego pokolenia „Warszawianka”, i to w cudzysłowie, to utwór Wyspiańskiego, ale również osobliwe użyte słowo „twórca”. Chyba właściwsze byłoby założyciel lub organizator? 18 kwietnia w dzienniku stołecznym znalazłem dużymi literami wybity tytuł: „Sen o Szpadzie”. I znów chodziło nie o piękną prozą Żeromskiego, a o turniej szermierczy. To samo pismo w tym samym numerze na pierwszej stronie umieściło wielki napis: „Czas do odzyskania”. Czyżby arcydzieło Prousta „À la recherche du temps perdu” było tematem artykułu organu partii? „Czas do odzyskania”, jak się. okazało, to hasło słusznej ochrony czasu marnowanego przez biurokrację. Akcję tę oczywiście poprzeć należy, ale zmylony klimatem tych słów poczułem się nagle wyobcowany, osamotniony w moich skojarzeniach i dawnym słów rozumieniu.
Po śmierci Picassa przeczytałem, że ten wielki malarz był również „wielkim humanistą”. Słowo humanista dodaje się dziś do tytułów wyższej rangi jak niegdyś na liście do właściciela Pipidówki pisało się „Jaśnie Oświecony”. Można powiedzieć o Picassie, że był geniuszem, demonem, rewolucjonistą i burzycielem, ale dlaczego ten namiętny wielbiciel okrucieństwa i krwi rozlewanej na wszystkich arenach w nieludzkiej, bestialskiej walce byków, nazywany jest „humanistą”? Chyba dlatego, że to słowo umarło, zmartwiało, stało się tytułem jak „pan radca” czy „pan dyrektor”. Słowa umierają i rodzą się. „Maska gazowa”, ten osobliwy rekwizyt drugiej wojny światowej, dla mego ojca oznaczałby dwa jednoznaczne pojęcia. „Maska” kojarzyła się tylko z maskaradą, balem maskowym w Teatrze Wielkim. „Gazowa” była tylko lampa.
Jeśli walczymy o ochronę czasu, o czystość ubikacji, warto się upomnieć nie tylko o czystość języka, ale zwrócić słowom ich prawdziwe, nieprzedawnione obywatelstwo i uszanować historyczne parantele.
Można by do grzechów głównych dnia powszechnego biurokracji, brudu, niechlujstwa i niepunktualności, która niszczy nie tylko czas, ale i nasze nerwy, dołączyć również niegrzeczność, opryskliwość i przysłowiowe polskie pieniactwo.
Ponieważ mówiąc o różnych picia sposobach objawiłem już moją anglomanię, pragnę w obronie nerwów zaproponować rodakom pewien zwyczaj, który jest cenną zdobyczą mieszkańców Wielkiej Brytanii. Otóż proponuję, aby nie każde zdanie zaczynać od przeczenia. Słowo „nie” jest często wyżyciem się, przerzuceniem własnego niezadowolenia i własnej frustracji na przygodnego rozmówcę. Anglicy, jeśli nie zgadzają się z czyimś zdaniem, zaczynają odpowiedź od wyrażenia zgody. Jeśli na przykład ktoś będzie się upierał, że wodospad Niagara znajduje się w Ameryce Południowej, dobrze wychowany Anglik odpowie: „Oczywiście, ma pan całkowitą rację, ale wydaje mi się, że ostatnio zgodnie z obserwacjami niektórych podróżników, wodospad ten został przeniesiony do Ameryki Północnej”.
Jestem anglofilem i również, do czego się nieraz przyznawałem, snobem naukowym. Otóż chciałbym przypomnieć, że używanie słowa „nie” jest rodzajem małej agresji i jak każdy objaw agresji wywołuje u napastowanego dodatkowe wydzielanie się adrenaliny, hormonu zwężającego naczynia krwionośne, a to dla ludzi sercowych w starszym wieku jest wysoce szkodliwe.
Jeśli wam ktoś powie, że to, co pisze X, jest brednią, nie mówcie „nie”, tylko powiedzcie: „tak, ale Y chyba pisze jeszcze głupiej”, i mały kryzys już zostaje zażegnany! Jeśli wam powie znajomy, że Z ma ,,kiełbie we łbie”, nie sprzeczajcie się, że to nie są kiełbie, a płotki, bo jest to szczegół niewart konfliktu.
Miałem przyjaciela, Polaka, w Paryżu, który pewnej pani, do której bez skutku się zalecał, powiedział w końcu: „na nie to ja mam ładniejsze”.
Nie szafujmy na co dzień zbyt często tym słówkiem przeczącym. Słowo „nie” warto zachować na użytek sytuacji i spraw ważniejszych.
* Na .półce I.B. znajdowały się dzieła de Sade’a i inne dzieła literatury sadomasochistycznej. W tym wypadku istnieje bezpośredni związek z sadystyczną pornografią. Nie wątpię, że na Brady’ego i Hindley wywarła wpływ ich lektura.
* ) Brady był niewątpliwie wielbicielem de Sade’a. Cytował go jak gdyby Ewangelię.