Antoni Słonimski
Poezje zebrane
Czytelnik
Warszawa, 1946
Nad cichym, sennym morzem mgła gęsta się włóczy,
I spada niska, ciężka, jak dymy z ogniska,
Okręt, jak koń zbłąkany nocą wśród pastwiska,
Rży żałośnie. Dzwon jęczy i syrena huczy.
Zatopiony, zagubiony, w mlecznobiałej tuczy,
Latarni słabym światłem na próżno rozbłyska;
Kiedy wzrok nasz bezsilny nic nie widzi z bliska,
Ucho szelesty chwytać najcichsze się uczy.
Jam jest jako ten okręt i serce me słucha,
Czy we mgle nie zadzwoni głos podobny brzmieniem,
przepojony tym samym lękiem i cierpieniem.
Zanim wchłonie mnie czasu wieczna ciemność głucha,
Co uspokoi serce i uciszy ducha,
Płynę, wołam wśród nocy i przemijam cieniem.
Jeśli Cię Michał Anioł porówna do słońca
A siebie do blednącej upodobnił łuny,
Jeśli Cię boski Ronsard wysławiał bez końca,
Niezmordowaną ręką w złote bijąc struny,
Jeśli Cię już nazwano słońcem, różą wonną
Jeśli Cię porównano do dźwięcznej lutni
Ja dla Ciebie, o Mario Wiktorio Colonno
Biegnę wyżej i nazwę Cię smutniej!
Tyś jest jak miasto wielkie i krzykliwe,
Gdzie się stu czartów śmieje —— płacze stu aniołów
Oczy Twe są ogromne, czyste i żarliwe,
Jak dwie wieże podniebne strzelistych kościołów.
Nie obejmę Cię wielkiej, a jako cień lotnej
Choćbym rozpiął ramiona i natężył siły
I pragnę — wciąż samotny, Ciebie — wciąż samotnej
Ciebie, lutni mej, róży, gwiazdy i mogiły.
Jak marmur bity dłutem brzmi słowo Carrara,
Roma — jak dzwon bazylik, a amor po włosku —
To dwie sylaby słodko ulepione z wosku…
Lecz mnie smakuje bardziej pospolita gwara.
Podbijam świat niedźwięczną, szorstką mową,
Syn rasy stokroć starszej niż Porta Romana,
I z gorzkich ust otwartych jako rana —
Jak płacz, jak jęk, jak głaz brzmi każde moje słowo.
I poufałą dłoń opieram o zwaliska,
Jak Dawid żądny sam mocować się z olbrzymem.
Nad miasto wznoszę się, pod niebo, co się błyska,
Jak dzikiej kaczki krzyk, lecącej ponad Rzymem.
Z pustyni, gdzie pragnienia mękę, żar cierpiałem,
Na piaszczystych gościńcach zabłąkany sam,
O utęsknione miasto, nagle cię ujrzałem —
Świt był i gwiazdy bJadły, gdym stanął u bram.
Jak gołąb w szumie ostrych białych piór i skrzydeł
Opadłem lekko w chłodu marmurowy mrok,
Po nocach czarnych, dusznych od żaru mamideł,
Dzwoniło serce, głucho dzwonił krok.
A gdy słońce w południe z niebieskiej półkuli
Prażyło, z ust spękanych wysysając krew,
Znalazłem basen senny, gdzie lapis lazuli
Drzemało jak kamienny śpiew.
Barwy sinej jak wody nie zaczerpną dłonie,
Białych kamiennych torsów nie różowi pąs —
Jakże rozpędzić w galop marmurowe konie,
Jakże całować brąz?
Kolumny i arkady znalazłem w tym mieście,
Kapitele, plafony silniejsze niż czas —
Lecz jak drzewo nie schyli się nigdy w szeleście
Kamień i głaz.
Przez miasto chłodu dumne, nad wszystko bogatsze,
Przedarłem się, choć ciało tężało wśród brył —
O zachodzie na krańcu stanąłem i patrzę
Bez sił.
Rozpościera się morze jako okrzyk szczery,
W opustoszałym porcie naga masztu żerdź
Czeka, aż na niej czarne rozwinie bandery
Śmierć.
W małym, zielonym weneckim hotelu,
Pod beczką, na której siedział amor z żółtej blachy,
Zaproszony przygodnie, na obcym weselu
Piłem zdrowie i krzykiem zagłuszałem strach.
W sali już podawano na srebrnych talerzach
Ościste morskie ryby smażone w oliwie,
Gdy zaczęła się owa gonitwa po wieżach,
Po balkonach, piwnicach, nierozumna straszliwie,
Tuż za oknami, na mokrych lagunach,
Ujrzałem niebo gwiazdami przekręcone na opak;
Panna młoda w welonach biegła jak w całunach,
Gdy na schodach gaz zgasił kędzierzawy chłopak.
Na próżno się w pokoju zlękniony ukryłem —
Weroniko! twych woalów biała, zimna chusta
Goniła mnie zbyt długo, aż ją poplamiłem,
Pokrwawione me nagle przykładając usta.
Twarz moja krwią odbita na białych ręcznikach
Majaczyła w półmroku jak stugłowy pas.
Jeden ślad został na bieli stanika,
Jak znak serca krwawiący, jak czerwony as.
Na chustach Weroniki karminowa twarz
Zdawała śmiać się ze mnie białymi zębami,
Kiedy stromą uliczką, chwiejnymi krokami
Szedłem, bity przez gawiedź, popychany przez straż.
Semiramidy wonne ogrody,
Pachących pnączów gorący park —
Próżno szukałem chwili ochłody
W błękitnym cieniu strzelistych ark.
W winnicach roje puszystych liszek
Struny jedwabiu ciągną jak tren.
W cichym poświście opadłych szyszek
Otula palmy upalny sen.
Bladych glicynij senny proporzec
Słodko się zwiesza z drapieżnych skał,
Kaktus spęczniały jak nosorożec
Wypuszcza kwiaty jak pęki strzał.
Rozmigotane w błękitnym pyle
Paprocie senne w słonecznej mgle
Trąciły w locie skrzydła motyle,
I ogród westchnął, zbudzony w śnie.
Czerwony motyl żałobnym cieniem
Opada cicho na leśny mech.
Owiń mi szyję białym ramieniem ——
Omdlewa serce, zamiera dech.
Szum przejmujący przebiegł gęstwinę,
Wilgotny pyszczek otrząsa kret.
Noc dmucha w księżyc jak w okarynę,
Pod białym niebem zadzwonił flet.
W miłosnych pieśni wieczornych lęku,
W srebrnym lamencie słowiczych skarg
Brakuje jeszcze jednego dźwięku:
Cichego jęku złączonych warg.
Dwa słońca na błękitnych i morskich bezbrzeżach
Jak dwaj świetni królowie w złocistych pancerzach
Idą ku sobie zbrojnie.
Aż tam, gdzie się morze i błękit dotyka,
Kiedy się tarcza z tarczą złocistą spotyka,
Giną we krwi dostojnej.
Wtedy budzi się księżyc, blady i srebrzysty,
Rozpina drżące struny i na wodzie czystej
Cicho łka nad głębiną.
Aż się morze i niebo w drżącym blasku pełni,
Jako źrenica łzami, gwiazdami wypełni,
Które o świcie spłyną.
Na niebie jest wiele gwiazd,
Których nikt nie przeliczy.
Na ziemi jest wiele miast,
A w każdym wiele goryczy.
Idę prosto przed siebie.
Ach, gdzież jest koniec i kres?
Gwiazdy liczę na niebie
Oczami pełnymi łez.
Ręce mam opalone, czuć je końskim potem;
Dwadzieścia kilometrów jechałem galopem.
Upał jest wielki więc w hotelu, nago,
Gliniane dzbany wody wylewam na ciało.
Siedzę długo o zmierzchu na kamiennym dachu,
Nim kładę się do łóżka pod biały baldachim.
W srebrnych lichtarzach świece poprzez biały muślin
Z obu stron mrużą żółte oczy do snu.
I dzień — zanim zagaśnie — jak ptak się trzepoce,
Jak brzęk harfy arabskiej, co dźwięczy wśród nocy.
Kiedy się pierwsze światło elektryczne złączy
Z bladą zielenią nieba w brylantowe linie,
Z balkonu patrzę na dół, gdzie chwieją się pinie
Wśród morza palm i wiatrem kołysanych pnączy.
Zapach gorzkich migdałów, woń męskiej perfumy,
Szary popiół cygara i wiatr, który chłodzi
I przynosi znad morza głos pełen zadumy,
Cichy turkot, pukanie motorowej łodzi.
Czego pragnę? Dlaczego mi niebo przysłania
Obłok smutku, co zawsze ponade mną płynie?
Dlaczego nie potrafię znaleźć porównania,
Nie umiem nazwać szczęścia, dopóki nie minie?
Oto oliwne wzgórze i grecki monastyr.
Minaret i kopuły bardzo rozłożyste,
Kwadraty żółtych domów jak miodowy plaster.
Wszystko ostre i małe, wyraźne i czyste.
Dolina Jozafata, białe, suche pole —
A tam w kotlinie, gdzie jest błękitnie i cicho,
nieruchomo, głęboko leży w samym dole
Morze Martwe i duszne, złociste Jerycho.
To drzewo, które widzisz, to jest drzewo Judy.
A to są jeszcze rzymskie — te wielkie kamienie.
A tam, gdzie jest na drodze krzak jałowca rudy,
Tam się Chrystus pokazał świętej Magdalenie.
Widzisz ten sznur powozów, samochodów, karet?
Białą drogą wśród pyłu pobożni turyści
Jadą tam, gdzie daleko wśród palmowych liści
Śpi gliniane, malutkie miasteczko Nazaret.
A w tym dzikim ogródku — tutaj jest najlepiej,
Przesiaduję tu często i odchodzę z żalem:
Trawy pachną w południe, gdy sen oczy zlepi,
Jak na wsi w Polsce, muchy brzęczą w Jeruzalem.
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
— Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
— Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko stoi tam jeszcze tam książę Poniatowski.
— Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło…
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
Kiedy tylko otworzę oczy, to Cię widzę.
Włochy, Grecja i Egipt — to wszystko daremne.
Całemu światu dzisiaj przyznać się nie wstydzę —
Piękniejsze są twe oczy, usta, włosy ciemne.
Czasami, upojony błękitem przeźroczy,
Błądząc okiem po morzu słodkim i po niebie,
Zapominam o wszystkim i zamykam oczy,
A kiedy zamknę oczy — znowu widzę Ciebie.
W obcym francuskim mieście
Pijesz wino czerwone z karafki,
Ciche morze oczy twe pieści,
Domki małe jak białe zabawki.
Jesteście tam na południu razem,
Tam są twoje suknie, których nie znam,
Ręce, które całowałem tyle razy,
I pewnie u kapelusza woalka rzewna.
Za długo już, moja jedyna…
Pomyśl — trzy lata krążę
Po hotelach i morskich głębinach
I wiem, że uciec nie zdążę.
Zabrałaś mi całą duszę.
Przyznaję to cicho ze łzami.
Tam daleko chcę cię wzruszyć
Tymi drukowanymi literami.
Przeczytasz to, co piszę,
W obcym mieście przy jakimś stole.
I dlaczego mnie to pociesza,
Że i ciebie to także zaboli?
W pyłach gwiezdnych na szklanej utrwalonych szybie,
Gdzie chmurą gęstą Mleczna znaczyła się Droga,
Mgławicę Andromedy na diapozytywie.
W kensingtońskim muzeum czy pamiętasz, droga?
Nie wiem, czy to był wielki Obłok Magellana,
Czy też gwiazdy wplecione w Warkocz Bereniki,
O srebrzyste na kliszy świecące punkciki
Odbiły się twe złote oczy, ukochana.
Na szklanej mapie nieba twych brwi czarne łuki
Przekreśliły mgławice pozagalaktyczne.
Gdyśmy wyszli, pamiętasz, światło elektryczne
O zmierzchu już, złociło deszczem zmyte bruki.
W ciepły wieczór londyński, milcząc, zamyśleni,
Kiedy spłynęła ciemna noc nad Kensingtonem,
Szliśmy bardziej niż kiedy bliscy i wzruszeni,
Gwiazd prawdziwych szukając na niebie zamglonym.
Pamięta nasze młode ręce
Stolika marmurowy blat,
Gdym dłoń na twojej dłoni kładł
W tej staroświeckiej cukierence.
Złocony napis. Okno niskie.
R było w słowie TORTY brak.
YT OT czytaliśmy wspak.
O, rzewne yt ot, sercu bliskie.
Popatrz w młodości cień ginący,
Czyż nie wdaje Ci się stąd,
Jak odwróconych liter rząd.
Bez sensu, śmieszny, wzruszający?
— Mój drogi — prosiłaś cicho,
Patrząc się w oczy nieśmiele —
Będziemy żyli ze sobą
Naprawdę jak przyjaciele,
Lecz przyjaźń taka na pewno
Skończy się później czy prędzej,
Bo cóż mi to za przyjaciel,
Co nie pożycza pieniędzy?
I musi wracać do domu,
Gdy bije dziesiąta godziną,
I cóż mi to za przyjaciel,
Który nie pije wina?
I cóż mi to za przyjaciel,
Co nie wychodzi bez matki,
Ma wachlarz, pióra na głowie
I jada tylko pomadki?
I cóż mi po przyjacielu,
Który ma parę warkoczy
I ma najsłodsze usta
I najpiękniejsze oczy?
Gdy Cię spotkałem raz pierwszy
Mokre pachniały kasztany
Zbyt długo w oczy patrzyłaś
Ogromnie byłem zmieszany
Pod mokre płoty gałęzi
Szedłem za Tobą krok w krok
Serce me trzymał w uwięzi
Twój fiołkowy wzrok
Dawno zużyte słowa
Wróciły do mnie znów
I zrozumiałem od nowa
Znaczenie prostych słów
I tak się jakoś stało
Że bez tak pachniał — jak bez
I słowo „pachnieć” — pachniało
I łzy były pełne łez.
Tęsknota, słowo zużyte
Otwarło mi swoją dal
Jak różne są rzeczy ukryte
W króciutkim wyrazie: „żal”…
I ja czasu naszej rozłąki
Nie zmarnowałem.
Zwiedziłem dawne wybrzeża, skały, ciemne łąki,
Rąk Twoich wszędzie szukałem.
Och, jak daleko były ukryte.
Gubiły się nieraz przez trzysta pokoleń,
Odnajdowałem je wśród Amuzalów,
Kolcem strzały przeszyte
Uprawiające pole,
Tkające maty, rzeźbiące ością,
Karmiące konie Wandalów —
Wszędzie już gibkość
Łączyły z lekkością.
Aż wreszcie śledząc przodków Twoich szereg.
Wśród Bengalów z plemienia Juangu
Znalazłem ślad ostatni:
Rękę jednego z braci czterech
Z jaskini w Tampu.
Z wybrzeża Peru przyszły do Bengalii,
Ale już szukać trudno było dalej.
Całowałem je szorstkie, jeszcze grube,
W hebanie ledwo kształt znaczony.
Ręce Twoje wtedy wrogie były moim dłoniom,
Niosły im zgubę.
Ostrą miotające bronią
Ręce przybyszów z kraju Azteków,
Młodsze od moich rąk o tysiące wieków.
Walczyły nasze dłonie na wyspie piaszczystej,
Którą już dawno morze pochłonęło,
A teraz, gdy lat więcej niż gwiazd przeminęło.
Złączyły się, zmęczone, w miłości wieczystej.
Hans Wurzel czeka zaniepokojony
Na okręt, który płynie z Kobe do Londynu.
Branchi Amado wraca do Lizbony,
Singora Petti jedzie do Charbinu.
Edwina do Kairu wysłali lekarze,
Riccardo Ratti wraca z Ukrainy.
Jaffrys ma w Neapolu ładunek chininy,
Panna Lewis ma ojca na Madagaskarze.
Płynie tysiąc okrętów poprzez wszystkie morza.
Sto tysięcy wagonów dudni w ciągłym biegu.
Ze spokojnego domu wygnał ludzi pożar;
Błądzą nadzy po polach, szukają noclegu.
Ścigają się, mijają. Elektryczne fale
Przenoszą ich okrzyki, pytania daremne.
Szukają się po drogach i gubią wzajemnie.
Czekają, śpią i błądzą, i krążą ospale.
Nagle — przychodzi chwila nieproszonej ciszy.
Pośpiech i cel podróży wydaje się mglisty,
I świat staje się szary jak na mętnej kliszy;
Pociągi się spóźniają, nie przychodzą listy.
W wagonie dygocącym, niewyspany, chory,
Widzę, jak pociąg wpada w jakiś pusty dworzec,
Gdzie czeka ktoś, kto ręka gasi semafory
I w mroku ranka czarny rozwija proporzec.
Latem, gdy przez otwarte żaluzje w pomroku
Księżyca chłodny strumień przepływał nad głową,
Na fotelu, pod lampą okrągłą gazową,
Pani w bufiastej sukni z czterdziestego roku
Przerzucała ryciny młodego dziennika.
Oto księżniczki Windsor rysy jak kamea,
Oto powstanie w Indiach, nowy krój stanika,
Zniknięcie Livingstone’a i podróż Stanleya.
Jakże ten świat jest wielki, jak ciągle urasta,
Jak miło myśleć o tym teraz, gdy bez szmeru
Płonie lampa gazowa, z niskiego parteru
Gdy słychać gwar wieczorny cichnącego miasta.
O, jakże była inna ta noc nad Tamizą
I ta noc afrykańska w gwieździstej rzece,
Pod namiotem północnym, przez pustą walizą,
Kiedy Stanley ogryzał dymiącą psią pieczeń.
Wy, co spokojnie śpicie w własnych starych domach,
Pomyślcie czasem o nas — zanim sen was zmorzy.
Tyle tylko nam trzeba — zgubionym w ogromach,
Nam, którzy drżą na rzekach i czekają zorzy.
Naftowa lampa. Cygaro w ustach.
Cisza w pokoju. Zza palisady
Rży niespokojnie pstrokaty mustang.
Dzwonią cykady.
Księżyc oświeca srebrzyste cedry,
Młody myśliwy, gniewem natchniony,
Jedzie galopem jak anioł prerii
Brzegiem Leony.
W hamaku śpiąca blada Luiza
Budzi się, patrzy między parowy,
Widzi na wzgórzu w blasku księżyca
Jeźdźca bez głowy.
Wśród ludzi i wśród lasów, gdzie żyją zwierzęta
Wśród miast, maszyn, okrętów, obrazów i pieśni
Nagle ten zimny wieczór, pełen rudej pleśni.
Zatoka ta ramieniem skał nagich zamknięta
I morze to czerwone, i potężna góra,
Wszystko to czerwone jak wydana nagle tajemnica,
Że Ziemia jest tak samo planetą jak Uran
I że jest siostrą Marsa i matką Księżyca.
Jeszcze pamiętam z kart „Iliady”,
Gdy dzieckiem, blady, w cieniu drzew,
Pallady
Skrzydeł na czole czułem wiew…
Jeszcze pamiętam, wtedy rosła
Żądza, burząca we mnie krew,
Wyniosła
Jako Achilla boski gniew.
Kryła się we mnie długo siła,
Która wybuchła piekłem mąk,
O miła!
Gdyś mnie owiła wieńcem rąk.
W długie, pamiętam, wtedy noce,
Gdy mnie ponosił pragnień lot,
W pomroce
Z pastuszej fletni kułem grot!
W zimne, żelazne klamry formy
Zakułem wrzący patos, pęd
Reformy,
Co oswobadza dłonie z pęt!
I dzisiaj oto w mym patosie
Ta siła dźwięczy w słowach mych,
W mym głosie —
Jak nieodparty, nagły sztych!
Są słowa ostre jako rapier,
Co gdy na karty padną, w mig
Drą papier
I same w ustach rodzą krzyk!
Poeci! Bądźcie jak ci mówce,
Którzy na krwawy wiedli łów
Swe hufce
Płomienną żagwią wielkich słów.
Z czasów francuskiej republiki
Dantona wam ukażę wzór,
Co łyk
Mieszczańskie wiódł w tuilerski dwór!
O Polsko! Jak Carducci — Włochom,
Chciałbym, na przekór twoim łzom
Z antyczną siłą rzucić grom!
Mieć słowa Marka Antoniusza,
Który, Cezara jawiąc trup,
Przydusza
Całe pospólstwo do swych stóp!
Mieć jego głos, gdy krzyknął: — Wara! —
I gdy nad bladą, zwisła skroń
Cezara
Targaną gniewem wznosił dłoń!
Zawiła i niespokojna
Jest moja mowa.
Po wielkiej wojnie
Piszę te słowa.
Śpiewacy, poeci ulicy,
Czy rany już zabliźnione?
Do was się zwracam, muzycy,
Gdzie wasze marsze natchnione?
Czym się wykażesz, o bando,
Przed potomnością gniewną?
Stekiem murzyńskich nut, jazzbandem,
Stukiem drewna o drewno.
Pokazałbym wam cudem,
Jak jeszcze jeden protest,
Od Litwy pól do Wogezów
Jazzbandy drewnianych kul
Szczudeł, protez.
Choćby w najszerszym rozdzwonione kręgu
Brzęczały skrzydła komarów,
Choćby ich milion —
Nie wydadzą jęku.
Pieśni zgłuszona tupotem,
Z czerwonych kart historii
Nad ciemnią wód srebrzystym lotem
Zabłyśnij w glorii.
Dzisiaj w moczarach błędnie połyska
Jak kwiat paproci,
Jutro swym żarem osuszy bagniska.
Wybuchnie Wojną Dobroci.
Przepali światła fatalizm
Łza — i obmyje firmamenty,
I jak święty talizman ocali
Sentymentalizm.
Wróćcie, pasterze wygnani,
Dafnis i Chloe, Manon, Ninette!
Niech w rumowiskach fabrycznej sali
Kołuje i dzwoni flet.
Gdzież było miejsce w ogromnym gniewie,
Wśród huku dział, w armatnim mięsie,
Dla ciebie, Agnieszko i malutki Davy,
Dla ciebie, stary Dickensie?
Któż mógł usłyszeć w hałasach
Przez drutów, okopów linie
Płacz wzgardzonego Ruy Blasa
I Pawła, i Wirginię?
Wypełniła się wielka cysterna
Łzami,
Ale je wchłonie ziemia miłosierna
Dobrymi czarnymi ustami.
Przebiegnie po świeżej zieleni
Dreszcz
I z szumem łzy na ziemię
Spadną jak deszcz.
Pod słoną ulewą wysoką,
Dreszczem objęci,
Odetchniemy, westchniemy głęboko,
Spłakani i uśmiechnięci.
Turkot bateryj. Ciężkie tanki
Przez Paryż suną. W jasne słońce
Aeroplany suną drżące
Jak górna nuta „Marsylianki”.
Szkocki regiment zmienia wartę.
Sztandary! Stój! Prezentuj broń!
Brytyjski lew nad Covent Garden.
Sam książę Walii chyli skroń.
Brzęczy szablami włoski dwór,
Orkiestra hymn zaczyna:
Wśród złota, piór na via Cavour
Il Re e la Regina.
Jak trąby złote na pustyni,
Melodia ostra srebrem gra:
„Evviva d’Annunzio e Mussolini,
Evviva nostra libertà!”
Suną dostojne wieńce z blachy,
W powietrzu ważą się zapachy,
Pachnące pęki macierzanki
Płyną z melodią „Marsylianki”,
Co rośnie, dzwoni, goni wzwyż.
Prezydent Francji zgiął kolana
I w aureoli dnia złotego
Włoska królowa zapłakana
Składa żołnierski prosty krzyż
Na grób żołnierza nieznanego.
Spod góry kwiatów, wieńców, wstęg
Ktoś się podźwiga, słychać jęk:
Nieznany żołnierz wstał ze snu,
Wonnego w piersi nabrał tchu:
„Mój komendancie, już po wojnie:
Po co mnie wzywasz do apelu,
Pozwól mi teraz spać spokojnie,
Monarcho, przyjacielu.
Z cichego nie rusz mnie ukrycia,
Spojrzyj na pierś mą krwią ociekłą,
Wydam ci za to sekret życia:
Jest piekło.
I szept wypłynął z ust skrwawionych:
„Nagi z mogilnej wstaję pościeli,
Mówię wam, władcy miast rozgwieżdżonych —
Jest piekło dla dręczycieli!
I niebo dla umęczonych!”
Czarną trumnę drewnianą złożyli do ziemi,
Lecz ziemia jest przejrzysta, a trumna jest szklana,
I zawsze patrzeć na nas będzie krew przelana —
Oczami czerwonymi.
I nie ucichną usta przywalone gliną,
I szumieć będą w wichrach chorągwie cmentarne,
Aż wychylimy do dna puchary ofiarne
Krwi nie zmienionej w wino.
Piskliwy, mętny gwar podnosi się, urasta.
Brzęczą wachlarze strun, sto pytań, odpowiedzi.
Nagle jak ptaków krzyk, jak chmurna noc pierzasta
Wznosi się groźny szum, ze skóry, z drzewa, z miedzi.
To wiolonczela łka i lśniąca politura,
Rozdrgana jako dysk brązową światła tęczą,
Uderza w nagły płacz i pęka ciemna chmura.
Dudniący bęben zmilkł, klarnety cicho jęczą.
Jako po burzy głos wśród drzew skrytego ptaka,
Łkająca ludzka pierś, od ziemi niskiej z dołu,
Nieśmiało wznosi się w dźwięczący głos śpiewaka,
Ale mu dławi krtań olbrzymia dłoń żywiołu.
Poprzez potoki wód podmywające skały,
Szumiące w gąszczu traw, bijące falą gwarną
Prześwieca cichy zgrzyt jak pierwszy błysk nieśmiały,
Zrodzony z tarcia drzew pierwotną ręką czarną.
I wśród ryczących fal, gdzie tysiąc drzew się gmatwa,
Pośród splątanych lian złamanych, zbitych w tłoku,
Płynące kępy mchu omija zwinna tratwa
I płynie znowu głos nad ciemnią wód potoku.
Znad czarnych smolnych pni wyrasta w niebo nagle
Strzelistej jodły maszt i baldachimy płótna,
Przeciw prądowi wód z wiatrami sprzęgle żagle
W triumfie wiodą łódź i woda płynie smutna.
Lecz wstaje nagle świt, szarpiące pękły harfy,
I huk miedzianych trąb potęgą wichru dyszy.
Napięte żagle wiatr na czarne szarpie szarfy,
Okręt zalewa toń i tonie w mrocznej ciszy.
I znowu, znowu z wód, gdzie jak rycerze — kraby
W błękicie chińskich blach, w śmiertelnej ciszy leżą,
Jak widmo płynie z dna okrętu kadłub słaby,
W bulgocie srebrnych kul piosenką dźwięczy świeżą.
I oto chwyta w lot piorunów warkocz złoty
Anteny gibka stal, błękit jak igła zszywa.
Nabrzmiały żywioł pękł wbity na pal prostoty
I spływa w senny szmer melodia chmur straszliwa.
Zapach błękitnych sfer ponad muzykę wzrasta,
Śpiewak zwycięża już orkiestry gwar stokrotny,
Jak wodospady spadł szum olbrzymiego miasta
I człowiek znowu łka wśród mroku gwiazd samotny.
Złoty banan, pachnąca waniliowa liana,
Magnolie i opuncje nęcą słodką wonią.
Ale najgłębszy cień jest pod dziką jabłonią,
Ale najmocniej pachnie jabłoń zakazana.
Tu, na podszyciu suchym paproci i wrzosów,
Pośród pni spływających z nieba jak meduzy,
Pod konarami drzewa, co żywiczne guzy,
Jak rany krwią, okrywa mchem pachnących włosów,
W cieniu liści zwróconych ku ziemi jak miecze,
W grzybnym zapachu rosy, w rzeźwym dreszczu chłodu,
W tym najciemniejszym miejscu rajskiego ogrodu
Spłynęły na Adama łzy —i sny człowiecze.
Ujrzał węża i Ewę jabłko zrywającą.
Miąższ owocu napełnił mu słodyczą usta
I pod zasłoną mleczną na dół spływającą
Wyrosła przed oczami jego ziemia pusta.
Przez jego sny jak piorun przebiegł miecz anioła,
Rozkosz jak krew wytrysła z wargi wiecznie głodnej.
I poczuł mękę pracy na ziemi niepłodnej
I trwogę gwiazd umarłych krążących dokoła.
Rozkosz i ból rozcięły jak miecz obosieczny
Ciszę serca — a myśli na skrzydłach cyklonu
Zmiotły świątynię boga ł kolumny tronu.
Życie przywiało burzę, a śmierć pokój wieczny.
I wtedy czując Adam, że sen niecierpliwy
Spłynie rychło i rzuci go na los już znany,
Obudził się i dźwignął, senny i leniwy,
I gniewną ręką owoc zerwał zakazany.
Cóż by się z wami stało, nierozumne drzewa?
Tartak by was pochłonął i pociął na deski,
I tyle by z was było. Lecz w ziemi litewskiej
Razem z wami żył człowiek, który o was śpiewał.
Po zaściankach na Litwie różni Mickiewicze
Żyliby zwykłą pracą przykładnych Polaków.
Cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze?
Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?
Po zaułkach wileńskich bracia filomaci
Przeminęliby nikłym, niepowrotnym cieniem.
Dzisiaj szukamy imion i serc tych postaci,
Które w historii On podmalował wzruszeniem.
Krzyk obłąkanej żony uszy mu rozdzierał
I nie przestało krwawić przez złe, długie lata
Serce, które miłości na przestrzał otwierał,
Serce, które jak gąbka piło gorycz świata.
Rozpinał swe ramiona nad ziemią ojczystą,
Płonął i w groźne urastał modlitwy
Albo w tchnieniu tęsknoty przejrzyście i czysto
Cierpliwym piórem pisał krajobrazy Litwy.
Z miliona martwych liter, z książek rozmaitych,
Słów, co przez wargi szmerem płyną jednostajnym,
Nagle przy jego słowach, z pozoru zwyczajnych,
Czemu me serce staje jak zegar rozbity?
Tyś mnie najpiękniejszymi przykuł łańcuchami,
Tyś dla mnie słowo pierwsze, pierwszy człowiek, Adam!
Tyżeś mnie wyrwał z ziemi, uskrzydlił słowami,
I dumny jestem z mowy, którą i ja władam.
Żem już umaczał dłonie w Twoich słów potoku,
W wielkiej czystej miłości, w czystej wielkiej mowie,
Błogosławię dziś całe stujęzyczne mrowie,
Zbudzone ludy ziemi wychodzące z mroku.
Ty, któryś w słowach krwiste tunele otwierał
I któryś wrzącą ławę przesączał przez wargi,
Gdy Cię na nędzny barłóg rzuciła cholera,
Jakieś miał troski w oczach? Jakie w sercu skargi?
Żyłeś wśród wiecznej męki i kochałeś wiele,
I na nas część Twej wielkiej miłości spłynęła.
Wiem, komu oddać miłość, wszystkie ziemskie dzieła,
Wiem, że w szczęściu ludzkości wszystkie nasze cele,
Razem, młodzi przyjaciele!
Więc, młody przyjacielu, nim cię zapał rączy
Porwie do walki z światem, klęknij na tym grobie,
Wiedz, że On się zza grobu z twoją wiarą łączy,
Że On na łożu śmierci myślą był przy tobie.
Po latach, które miną, gdy już będziesz duża,
Gdy po świecie zmienionym będziesz chodzić sama,
W jakiś jesienny jęknie Zamku brama,
Wejdą ludzie i staną na środku podwórza.
I sądzić będą czyny, gniew miarkując święty,
Nowe prawa ogłoszą, zburzą stare gmachy,
Ściany ze szkła zbudują i gwiaździste dachy,
Ale Twój dom zostanie na zawsze nietknięty.
Nie zmieni się ten fotel ani stare biurko,
Cień rąk nad białą kartą papieru zostanie
I Cień Ojca ogromny, rosnący na ścianie,
Kiedy w nocy pochylał się nad śpiącą córką.
Na czole Twym jak gwiazda świeci pocałunek
Ust Jego, co ku Tobie schylały się nisko.
W jakikolwiek dom wejdziesz, gdy szepną nazwisko,
We wszystkich oczach błyśnie miłość i szacunek.
Utul Twoje łzy, Anno — ucichnij, Moniko,
Nie płakać Wam już dłużej w dostojnej żałobie,
Choć umarł Mąż i Ojciec, lecz został na grobie
Wiatr, który nas owiewa rosnącą muzyką.
Zgasnąć chciałbym po prostu jak ta świeca nikła,
Co przed ołtarzem wszystka się spala do końca;
Niechaj śmierć przyjdzie prosta jako zachód słońca,
Do nieba prowadząca, a z życia wynikła.
Jako tarcza księżyca do ruchu przywykła,
Błądząca po błękitach, nocą wracająca,
Lub jak róża w ogrodach jesienią więdnąca,
Tak niech płynie me życie, a śmierć będzie zwykła.
Alem jest jako lampa zapalona nocą,
Gdy ktoś puka do okna, gdy do drzwi łomocą,
Gdy w pobliżu ktoś krzyknie cierpiący lub chory —
Zapalam się i gasnę, nim przyjdzie świt skory.
I tylko czasem — w letnie, pachnące wieczory —
Blade ćmy o me serce skrzydłami trzepocą.
To nieprawda, że latem pachną hiacynty —
Najpiękniej pachną w zimie, w imieniny matki,
Wtulone między torty słodkie i pomadki,
Na oknie, na tle szyby siwo zamarzniętej.
Czasem, gdy lat minionych odkręcą się wiry,
Przynoszą nam znów ciche żagle zapomnienia
Najsłodsze piramidy i cukrowe liry,
Wonie świeże jak ziemia w pierwszy dzień stworzenia.
Gdy wspomnienie dzieciństwa bladą rosą pryśnie,
Powracają na chwilę w te dni bezpowrotne,
Zakwitają na nowo w jesieni wilgotnej
Bardzo gorzkie migdały — bardzo słodkie wiśnie.
Ja już od dawna mam receptę,
Jak dać potężne brzmienie strofom,
Wystarcza mówić choćby szeptem
W rewolucyjny gigantofon.
A ja mam mocny oddech w płucach,
Spróbujcie: dajcie mi Jerycho,
A mury miasta w pył rozrzucę.
Lecz przyznam: wolę mówić cicho.
Pochylmy głowy, patrzmy blisko.
Czego ja od was chcę, panowie?
Chcę wam powiedzieć: wszystko — wszystko,
Co tylko zdołam zamknąć w słowie.
Chcę was przepoić waszym smutkiem
I w smutku pomoc chcę okazać.
Lekkie to będą słowa, krótkie,
Więc proszę za mną tak powtarzać:
Jakież są, ziemio, twoje upojenia?
Czy odwar ziół pachnących, który myśli mroczy?
Czy tahitańska fala, co jak grom się toczy?
Czy sen — kraina błękitnego cienia
Jedno nas tylko niepokoi,
To jedno tylko wiedzieć chcemy,
Czy łódź we mgle płynąca stoi
Czy prąd ją znosi, czy płyniemy?
Liczymy fale, dni młodości,
A podmuch słony oczy łzawi,
Czekamy wiatru, co nas zbawi,
Wiatru — oddechu z ust ludzkości.
Płyniemy w mgłach, we mgłach samotni.
Świt chłodny ze snu nas obudził.
Jak nad wzburzonym morzem lotnik,
Sercem modlimy się do ludzi.
Już dobre słowa wszystkie
Zepsuto i zużyto,
Więc będzie ze słów pospolitych
Ten wieniec uwity
Jak z szarych listków.
Zdarzenia wielkiej miary
Przyniosły owe dni,
Kiedy rzucono sztandary
Na grób „soldat inconnu”.
Złote lwy Persji, słońca Japonii i trójkolorowe z Italii,
Francuskie, rosyjskie i polskie, i gwiazdy z drugiej półkuli,
Dumne szumiące chorągwie, sczerniałe w dymach batalii,
Z trzaskiem na ziemię rzucili, oręż na lemiesz przekuli.
Świat cały potem to widział odbite na srebrnym ekranie,
Świat cały sobie naznaczył jedno ogromne spotkanie
I gorączkową naradę, co zrobić ze swoją wolnością.
Na placach się nocą snuli, pijani i błędni jak w snach,
W ogrodach iluminacji, bezsenni gorączką radości,
Zaczęli wielki, do nieba aż sięgający budować gmach.
Trzysta milionów Chińczyków i trzysta milionów Malajów
Niosąc ciężary truchcikiem biegło.
Piasek Sahary zmieniono na cegły
I z niego powstał fundament.
Z dna oceanu na szczyt Himalajów
Wyrosły stalowe przęsła —
Ziemia się w biegu zatrzęsła
I zadrżał firmament.
Całe Tatry i Alpy, i Pireneje, i Apeniny
Przejeżdżają ze świstem powietrzem na żelaznych wózkach.
Na linach stalowych bloki je ciągną z głębiny,
Świder parowy do Kordylierów już przywarł.
Jękiem dzwoniącym napełnia Atlantyk,
Nad którym ręce załamuje lewar
Czarny na niebie blednącym.
Pyłem pokryte okręty
Napełniły przystanie lamentem,
Jęczą portowe drągi,
Nagi szkielet rusztowań oblepiły cementem,
Parowiec świsnął,
Zawyły syreny,
Dzwonią turbiny,
Z głębiny
Wybłysnął
Reflektor i oślepił bezsilny firmament.
Rosną architrawy szeregiem
I kolumnady się wiją ślimakiem.
Lasy zmieniły się w tratwy.
Tartaki je krają jak tasak
I portowi cieśle w Nagasaki
Robią z nich kije, deski, balustrady.
Wydźwiga się kolos wysoko,
Dojrzewa, pęka jak pąk,
Już, już dotyka niebios.
Na próżno się kapryśne rokoko
Naprasza —
Do nieba dosięgnie gotyk,
Jak bezlitosny dotyk
Rąk
Niewiernego Tomasza,
I stało się to w sześćdziesiąty szósty
Rok
Budowy, gdy na dwutysięcznej kondygnacji
Urządzony był przez trusty
Five o’clock
U.S.A. konsolidacji
Zaczęło się to w wieczór upalny
Wśród robotników z kopalni
I rozbijaczy kamienia,
I bladych Czechów, pracujących w giserniach.
Gdzie duch boży jak wielka kropla oliwy
Kapnął
I wybuchnął w postaci płomienia.
„Czyście wszyscy pomarli? — krzyczał telefon —
Halo. Czy to ty, John?
To mówię ja. Tom, Harry, Charlie.”
Imiona jak jęki biegały po tłumie,
Nagie ramiona czepiały się w pasji.
„Ściszcie przeklęty hałas,
Czy mnie nikt nie rozumie?”
Nikt ciebie już nie rozumie i nikt ciebie już nie słyszy.
Na próżno chwytasz z obłędem za piersi swych towarzyszy.
Tumult się wzmaga i sroży,
Tłum jak wilk dziki, spuszczony z obroży,
Zawył i zmilkł.
„Gdzieżeś? Odezwij się” — słabo i miękko
Płakały kobiety, czepiając się nagich nóg męskich,
A oni bełkotali coś z najwyższą męką
I odpychali ręką jak gdyby z nieba spadające klęski.
Pokazywałem ci wtedy ręce skaleczone,
Mówiłem: „Patrz, krew się toczy.”
A ty miałaś usta zębami rozjaśnione
I nierozumne oczy.
Pojąłem, że słowa nie już nie znaczą,
Gesty zawodzą i znaki.
Na niebie stada oszalałe warczą
Aeroplanów, krążących jak ptaki.
„O, stój! Bo nas tłum rozdzieli,
Przewali się między nami.”
I tłum runął —
I zamajaczyłaś mi w oddali
Białymi rękami
Ostatni raz.
Wtedy to on, główny budowniczy,
Wlazł, wdarł się na trybunę,
Krzyczał przerażony.
Chciał mówić do tłumu,
Ale jak ptak strącony sfrunął,
Porwał go wir bezrozumu.
Przedarł się wtedy z ulicy
Przez tłumu odmęty
Do żelaznej hali
Górniczej kapeli,
Gdzie stali
Zwarci muzycy
Wsparci o lśniące chłodem w mroku instrumenty.
A fala dzika tłumu w żelazną butę.
Za nim przewala się, przenika.
I goni znów.
Krzyknął: „Jeśli nie rozumieją słów,
Muzyka ich uspokoi, muzyka!”
I chwyta w dłoń batutę;
„Marsza! Rytm straszliwy
Tłum rozpędzony zatrzyma
I zawrze w klamry dojrzałe
Harmonii.”
I pękły trąby, puzony,
Ze stu instrumentów głos goni, i tony skłócone
Zbiły się oszalałe
W zgiełkliwy świst kakofonii.
I wtedy już ze szczytu Wieży Babel
Zerwał się i spadł z błękitu,
Jak wąż nad miastem pasmem się wijąc dokoła,
Elektryczny kabel,
Trącony złotą nogą Archanioła.
Runął tum, w gruz się rozwalił,
W milion ark z czerwonej cegły,
Kurzem czerwonym się jak słup zapalił —
I małe czarne tłumy się rozbiegły,
I znów się krzątali od nowa,
I Bóg im powrócił mowę.
Ale nie wszystkich odstąpił
Przeklęty duch boży
I w piersi mej wątłej
Jak lew się sroży.
Obcy, samotny wśród ludzi stoję,
Ziemia mnie nudzi,
A nieba krąg mnie przestrasza
I boję się własnych rąk,
Rąk
Niewiernego Tomasza.
Człowiek uderzony w nos
Widzi milion gwiazd,
Tyle, co astronom przez teleskop.
Każdy z was niechaj dookoła miasta
Gwiaździsty zbuduje okop
I modli się do tych gwiazd
Jak Eklezjasta.
Jeśli jesteście bici,
Milczcie przynajmniej.
Może was to nasyci,
Co syci najmniej.
Zginęły słowa,
Ich dźwięk zawodzi,
Oto nadchodzi
Nowa epoka
Samotnych ludzi.
Zgaś elektryczność
I otwórz okno,
Na dworze jest ślicznie
I drzewa mokną.
O, moja przyjaciółko,
Jak w gęstym złotym trunku,
Połączmy ręce wraz
W uścisku, w pocałunku
Starych, znużonych ras.
Skądże to idziesz, miły poeto?
Znam twe zwyczaje, lubisz na brzeżku
Nad rzeką usiąść, Wisłą czy Letą,
Wracać o zmierzchu.
Patrzeć na piasek pofalowany,
Na dno, gdzie rosną wodne rośliny,
Lecz dzisiaj z rzecznej wypłynął piany
Topielec siny.
Lubisz wieczorem patrzeć w ogniska,
Gdy drzewo pęka liściem paproci,
Lecz ogień dymi, iskrami ciska,
Cyfrą się złoci.
Dokąd odejdziesz sam nocą ciemną?
Chmurzy się niebo, droga niełatwa.
Ja cię wysłucham, więc zostań ze mną,
Zbłądzisz bez światła.
Bawmy się, pijmy, bracie wędrowny,
Kiedy cię późno zastała noc tu.
Cóż, kiedy wino, burgund szacowny,
Ma cierpkość octu.
Towarzyszu z Brazylii, który w porcie Santos
Wrzucasz do morza worki pachnącego ziarna,
Powiedz swym plantatorom, kupcom, fabrykantom,
Że nam potrzebna wonna kawa czarna.
Towarzyszu z Nevady i bracie z Formozy!
Czemu do ognia rzucasz kosz za koszem pełny?
Towarzyszu, czy słyszysz? Gdy nadejdą mrozy,
Zimno nam będzie bez twojej bawełny.
Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz,
To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba.
Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz.
Daj chleba.
Mówią nam: z każdym rokiem ziemia coraz płodniej
Obradza. Pięć milionów niepotrzebnych buszli.
A nam co dzień już słabiej i co dzień jest duszniej,
Choć nam mówca wiecowy mądrze udowodni,
Że to lepiej dla świata, gdy jesteśmy głodni.
Stojąc przed oknem redakcji dziennika,
Czytamy: zboże palą, naftą leją żyto —
I ciepły zapach chleba przez okno przenika,
I odurza nas kawa wonią smakowitą.
Towarzyszu drukarzu! Zbuntuj się, nie drukuj
O tych rzuconych w morze całych tonach żarcia
Takiej jałmużny prosi i takiego wsparcia
Twój brat opuchły z głodu, leżący na bruku.
Matko Europo!— Jeśli, syn twój, który
Ust nie umie zaciskać grymasem wrogości,
Jeżeli smutny tylko jest, a nie ponury,
Nie ucz go, matko, słownictwa miłości.
Jeżeli syn twój, szuka ciepła bratnich dłoni,
Jeśli mściwość, mu obca, krzywdy zapomina,
Niechaj dziecinną rękę zaprawia do broni
Albo też, matko, przeklnij tego syna.
Naucz go, matko, umierać z zachwytem,
Niechaj podrasta w chmurze krwistego wyziewa,
Aby gdy westchnie kiedyś ciężko iperytem,
Tryumfalnego me przerywał śpiewu.
Matko Europo! Jeśli syn twój spyta,
Jaki plon mu szykujesz za trudy żywota,
Na okolicę wskaż mu, co armatą zryta,
I pokaż nań kałużę pełną krwi i błota.
Matko Europo! Jeśli syn twój nie wie,
Gdzie dom postawić i nad jakim brzegiem,
Pokaż mu dół wapienny i krzyże szeregiem
Rosnące bujnie jak drzewo przy drzewie.
Całą noc w trzeciej klasie w gorącym zaduchu.
Pociąg dudni, kołysze i z brzękiem się toczy,
Gdy zwolni, szarpnie nagle, ockniesz się w bezruchu,
Otworzysz nieprzytomne i czerwone oczy.
W nocnej ciszy czy słyszysz szum w lokomotywie?
Para syczy jak w domu maszynka gazowa.
Dzieciństwo. Szary ranek. Od snu ciężka głowa
Do wygrzanej poduszki tuli się leniwie.
Spałeś długo? Zasnąłeś ledwo przed godziną.
Przecierasz palcem szybę i patrzysz na stację.
Naftowa lampa w oknie. Noc. Kwitną akacje.
Słychać stuk telegrafu. Jakieś słowa płyną.
W korytarzu na skrzynce chrapie żołnierz młody
Wykrzywiając twarz tłustą niemrawym uśmiechem.
Zmęczony bezsennością, łapczywym oddechem
W sleepingu starzec wdycha woń kolońskiej wody.
Jakże różne paczuszki poskładane czule
Wiezie każdy z podróżnych. Nadzieje, cierpienia,.
Kufry wspomnień i twardą do trumny koszulę.
Pociąg szarpnął i ruszył. Westchnął ze zmęczenia.
I znów niesiemy, hucząc na ostrych zakrętach,
Tajemnicę krwi własnej i mroki przyszłości.
Pełni żalu i pragnień i szarpiąc się w pętach.
Dokąd? W samotność. Skąd? Ze samotności.
O wysiąść mi na cichej, nienazwanej stacji,
Wyjść z wagonu ukradkiem, rozpłynąć się w cieniach.
Iść powoli aleją kwitnących akacji
Donikąd się nie spiesząc, drogą bez znaczenia.
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Wystarczy tylko zamknąć oczy,
A już prześliźnie się jak żmija
Lub wielkim czarnym skokiem skoczy.
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Spać? Może marzyć? Czyż nie jest szlachetniej
Snem tylko nazwać nasze marne życie,
Złudnym marzeniem? W cichy wieczór letni
Gdy blade gwiazdy błysną na błękicie,
Gdy powtórzone srebrem w morzu się rozpalą,
Rozmawiać ze wspomnieniem, jak Tetyda z falą?
Czyż wytłumaczyć można kolorami
Związek uczuć i myśli, całą ich zawiłość,
Nieporadnymi czyż można słowami
Obudzić przeszłość, jak się budzi miłość?
Jeden ułamek senny i odprysk marzenia
Gdybyś zapragnął przeżyć razem ze mną do dna,
Musiałbyś wiedzieć wszystko, wszystko czuć to samo
I znać historię każdego westchnienia.
Pomyśl i słuchaj, patrz, czyż to podobna
Opisać słońce, gdy złocistą plamą
Przesącza się przez liście drżącą smugą cienia?
Wybierz dzień najpiękniejszy z minionej młodości,
Przez to wspomnienie przesącz powolutku
Melodię wiersza, aż na dnie czułości
Zostanie ci na sercu wonny osad smutku.
Nie. Potrzebne do tego są ćwierć, pół ćwierci słowa.
Czarne klawisze, których nie zna mowa.
Więc spać i marzyć. Zatrzasnąć jak wieko
Własny świat myśli i wyrzec się męki
Uczuć zlepionych w nieporadne dźwięki.
Życia jak miasta słuchać, co szumi za rzeką.
Więc marzyć. Spać. A może jest jednak szlachetniej
Walczyć i słowem gniewnym rzucać jak pociskiem,
I być tą gwiazdą raczej, która w wieczór letni
Nie świeci, ale niebo przekreśla swym błyskiem.
Gwiaździstą piersią wsparta na firance,
Noc do pokoju zagląda gorąca.
Świeca się pali. Goździk biały w szklance.
Książka pożółkła i pleśnią pachnąca.
Furmanka czasem zadudni po bruku.
Wysoko w górze jastrząb krzyknie czasem.
Żyd karczmarz zasnął za brudnym szynkwasem,
Leda z łabędziem na oleodruku.
Przepłyń Dunajcem przez leśne kaniony
I łagodnymi zejdź na dół wzgórzami,
W blasku księżyca, nim zaśniesz zmęczony,
Cygan na skrzypcach zagra pod oknami.
I czegóż więcej sercu twemu trzeba?
Nie myśl. Nie słuchaj. Zamknij czujne oczy.
To nic, że księżyc jak kula się toczy,
Skacze po wzgórzach brunatnego nieba.
Nim grom zahuczy i nim wicher gwizdnie,
Zostań w tym domu lub idź swoją drogą.
Mów szeptem. Ciszej! Wiem. Nie umiesz błogo,
Z spokojnym sercem spać w ojczyźnie.
Słowo i pustka, w której się umiera,
I znów jedno słowo, i pustka straszliwa,
I wielki bełkot świata, co wzbiera
Jak fala.
Pauza śmiertelna, nieżywa,
I słowo, które ocala.
Na czoło, na włosy zlepione,
Na przekrwione od, bezsenności powieki
Jedno muśnięcie dłoni.
I szklanka zimna, co o zęby dzwoni,
Ta szklanka wody, którą zemdlonemu
Wynoszą z apteki.
I uśmiech, uśmiech daleki
Przesłany samotnemu.
I słowa kłamliwe, mile,
I włosy siwe na skroni
Młodzieńczą gładzone dłonią.
I wszystko, co jest liche
I marne, i cierpiące,
To — serce świata. Wątłe, ciche,
Ledwo bijące.
Nie wiem, czy piersiom Twoim zabrakło paliwa
I wystygł kocioł kipiącej Twej pasji,
Że leżysz cieńmy jak lokomotywa,
Zimna, zepchnięta za nasyp.
Nie wiem, jaka to była udręka,
Możeś nie wiedział sam, co dolega,
I serce stanęło jak zegar,
Którego już nikt nie nakręcał.
Wciąż w pędzie całą parą, w metalicznej burzy
Dalekobieżny, huczący, i Ty musiałeś ulec,
I szarpiąc serce, nie mogąc już dłużej,
Pociągnąłeś ostatni hamulec.
Nie dla gestu ani deklamacji,
Nie przychodzę zawodzie Te Deum.
Dosyć będzie żałobnych oracyj
Na Kremlu w mauzoleum.
Lecz gdy wielki meteor już nie świeci,
Gdy zagaśnie, gdy wryje się w piach,
My krążąc jeszcze — obcy i dalecy —
Pozdrawiamy Cię światłami w mgłach.
Słyszysz za oknem szelest bosych nóg?
Płyną jak widma głowy w białych chustkach.
Idą mosty budować na zgliszczach i pustkach,
Strzeliste wieże, sieci dróg.
Nad rzeką Moskwą różowieje świt.
Błyszczy się fala. Wstaje dzień pogodny.
I nad dachy cerkiewne, i nad Kremlu szczyt
Wschodzi znojny, upalny, żółty smutek wschodni.
Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino,
Któż by nosił na głowie chustki perkalowe?
Nie kłamie film z Martena. Prawdę mówi kino,
Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe.
Chodzą lekko i dłoni nie mają tak ciemnych,
Gdzieżby tam łapcie albo też brudne paznokcie?
Nie mają stóp stwardniałych na robotach ziemnych
Ani stóp popękanych, urobionych po łokcie.
Nasze panny jak perły rodzi piana morska
Albo jak te syreny srebrną szumią łaską
I serca im jak tobie, nie biją pod bluzką,
Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska.
Został tu zapach starych czasów,
Tu w krześle, wsparty o poduszki,
Bezsenną spędzał noc Niekrasow,
Tam pod oknami chodził Puszkin.
Miedziany Jeździec zamarł w skoku,
Cicho jest bardzo. Szumi Newa
I w Letnim Parku, w letnim zmroku,
Owiewa wiatr kwitnące drzewa.
Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,
Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,
Gdzie przy kominku staroświeckim
Czytał „Borysa Godunowa”.
Ta sama rzeka, noc ta sama,
Żale, nadzieje i pragnienia,
Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,
Dzwoni samotny krok Adama.
Noc spływa jasna, dzień w pomroce,
Co dniem, a co jest nocą złudną,
Odróżnić nawet, poznać trudno,
Gdy przyjdą pierwsze białe noce.
Miasto nie kryje się w ciemności,
W mgle białej drzemią, w mlecznej dali,
Jak ktoś, kto nocą świecę pali,
Bojąc się duchów i przeszłości.
Długo patrzałem w ciemne oczy mego brata,
W oczy znajome, choć na obcej twarzy,
Gdy mówił, gdy ostrożnie każde słowo ważył.
W Leningradzie na smutnej ulicy Marata.
Michał, syn cioci Fanny i stryja Ludwika,
Imiona, które budzą smak dzieciństwa rzewny,
Surowo i poważnie dyskusję zamyka.
To przecież brat stryjeczny. Bardzo bliski krewny.
Magnitogorsk i Ural. Z nami albo przeciw.
Stalin i partia. Ciągły trud, niezmierny.
Plan pięcioletni. Jako pięcioletnie dzieci
Pisywaliśmy listy. Michał jest mizerny.
Blask młodych oczu przeczy przedwczesnej siwiźnie.
Spokojny, lecz namiętny i wierny swej pracy,
Służysz i pragniesz wiernie służyć swej ojczyźnie,
Mówisz: „Dobranoc, książę” — „Dobranoc, Horacy”.
Jakież wtedy dni były prześliczne,
Jakież słońce miało wtedy blaski!
Nocą w mgle przez latarnie uliczne
Pachniał bzami młody Ogród Saski.
Zegar dźwięcznie godziny wybija.
Ciepłe skrzypią ma posadzce deski.
Brat na skrzypcach gra „Ave, Maryja”;
Tak u ojca było na Królewskiej.
Przyjaciele i plany i spiski.
Może los na hamburskiej loterii.
Ktoś najbliższy i jeszcze ktoś bliski.
Bal. Tombola. Wiadomość z Syberii.
A gdyś nocą wracał od pacjenta,
Ta Warszawa, ta sama, zła, szara…
Po co pyta? Któż dzisiaj pamięta,
Że to była i miłość, i wiara?
Drzemiesz w kuchni. Zwyczaj ulubiony.
Na kuferku, owinięty pledem.
Pled pamiętam. Kuferek zielony.
Miałeś wtedy lat trzydzieści siedem.
I tak żyłeś moje mając lata.
Znam i zapach, i kolor przeszłości.
Cóż zmieniło dzisiaj obraz świata?
Jakie troski i jakie radości?
Połączyły się tylko inaczej
Wciąż te same znajome ci słowa.
przecież dobrze wiedziałeś, co znaczy
Słowa „maska” i lampa „gazowa”.
Szereg liter się łączy, rozdziela
W słowa — groźby i w słowa — zagadki.
Z katapulty hydroplan wystrzela,
Motorami huczą awiomatki.
Przeszły lata i dnie, i godziny.
Czyjeś dłonie kurtynę podniosły.
Otworzyły się ciemne szczeliny,
Zwiędły słowa, a nowe wyrosły.
Okrutniejsze czy może łaskawsze,
Jakie jeszcze przyjdą dźwięki inne?
Zanim skończy się to, co jest płynne,
Zanim usta się zamkną na zawsze.
Nie wołaj mnie. Przestań. Nie trzeba.
Wróć do pokoju. Zamknij drzwi.
Z konającego spływa nieba
Słońce. Ogromna kropla krwi.
Muszę tu jeszcze stać na chłodzie,
Aż mnie obejmie dreszcz i mrok.
Muszę tu stać. Ktoś jest w ogrodzie.
Słyszę westchnienie, szept i krok.
Odejdź od okna. Nie płacz, miła.
Muszę tu stać, aż wzejdzie nów.
Dawna to sprawa i zawiłą,
I nie ma na to żadnych słów.
Woła mnie, wzywa cichym śpiewem
Spoza gałęzi jak zza krat,
Nabrzmiały łzami, drżący gniewem
Mój własny głos sprzed wielu lat.
W puszce z ołowiu zostaną konserwy.
Śliska błona filmowa. Dziennik „Paramountu”.
Skok z piętnastego piętra. Nowy tank. Manewry.
Prawdziwy trup Chińczyka z mandżurskiego frontu.
Hopsa! Hokej na lodzie. Berlin—Manitoba.
Druciana maska bramkarza base–ballu.
Pogrzeb królowej Pipy i dworska żałoba.
„Romani!” — ryczy tłusty błazen z Kapitolu.
Girlsy z białym niedźwiedziem tańczą na Alasce.
Mister Dupson przeskoczył przez pięć beczek z winem.
Cała rodzina, nawet niania w masce.
Trzyletni chłopczyk — a już z karabinem.
Nowy pancernik wypływa ze stoczni.
Zboże się pali, kawa w morze leci.
W przyszłości, gdy się obraz taki uwidoczni,
Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw.
Pod nami w ziemi jest piekło,
Gdzie ciała elementarne
Palą i kłębią się czarne
Masą ognistą i ciekłą.
Straszniejsze niż wrzący tygiel
Jest jądro ziemi, gdzie spręża
Się ołów, żelazo i nikiel
W ogromny, umarły ciężar.
W ciśnieniu tej barysfery
Jakież są izotopy?
Erby, Cyrkony, Fosfory,
Fluory, Terby, Europy.
Straszliwe imiona duchów,
Co znaczy każde z tych imion?
Czy cierpią w odwiecznym bezruchu
Skand, Siarka, Cer i Antymon?
Niektóre z nich są przeklęte,
Zamarłe w żelazny sen,
A inne są w niebo wzięte,
W niebieski wodór i tlen.
Jak się zakończy ta historia?
Pod piaskiem suchym czy pod gliną,
Czy też się skończy w prosektorium
Do żył wstrzykniętą formaliną?
Tak czy inaczej, ten grunt grząski
Jakimś pochłonie nas sposobem.
Zawrzemy czułe, wieczne związki,
Chemiczne związki z własnym grobem.
Z krwi Izaaka, Abrahama,
Judy, Jakuba i Arama,
Żary, Tamary i Rachaby,
Jessego, Ruty i Dawida,
Z Booza, króla Salomona,
Achima, Azy i Amona,
Z krwi Ezechiasza i Matana
(Jakże wymienić mężów trzystu,
A nie pominąć krwi niczyjej?)
Zrodził się Józef, mąż Maryi,
Z której się zrodził Jezus Chrystus.
Z pokoleń czarnych, trwożnych Żydów,
Gniewnych, ponurych, zabobonnych,
Z Judei dzikiej i skalistej
Do Galilei winnic wonnych
Zstąpił Żyd wielki, ręką czystą
Swych przodków łańcuch czarny skruszył,
Obalił Judę, Izaaka,
Odmienił serca i poruszył,
I sam czerwoną krwią zapłakał.
Tu się urywa długa lista,
Tutaj się kończy święty diariusz.
Gdzie dziś ten pierwszy proletariusz,
Ten rewolucjonista?
Gdzież są te łąki i te trzciny,
Te mokre trawy, bujne chwasty?
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty
Był rokiem pięknej koniczyny.
Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —
I mech zielony na tej ławce.
Wilgoć radosna, szczodrobliwa
Rosnąć kazała każdej trawce.
Staw zmalał bardzo, już jest słaby,
Ledwo się trzciny w nim zamoczą,
Młode zostały tylko żaby —
Jak rechotały, tak rechoczą.
Ubogi las łysiną świeci,
Pola zorane w bruzdy troską.
Jak cię postarzył, moja wiosko,
Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.
Gdzież są twe wody i twe deszcze?
Wiatry cię suszą, słońce złoci.
Może w mych oczach tylko jeszcze
Zostało trochę twej wilgoci.
Nimfo blada, Ofelio, wierna moja Tesso,
Uśpiona woni fiołków i chłodem eteru,
Zbudź się w noc księżycową i zapytaj, gdzie są
Bracia twoi i siostry z rodziny Sangerów.
Sami teraz jesteśmy na okrutnym świecie.
Jak spiskowcy, nocami do katakumb sennych
Schodzimy, aby szeptem modlić się w sekrecie
Do dwu ramion strąconych i skrzydeł kamiennych
Do skały księżycowej w blasku Mony Lizy,
Do cezury dzielącej wiersz milczenia Styksem,
Do strun czterech, onyksu i mgieł znad Tamizy,
Do uśmiechu, co zamarł pod starym werniksem.
Otoś głowę pachnącą o me ramię wsparła
I po trudach dnia, słowach i myślach kłamliwych,
Znowu razem w ciemnościach zbawieni od żywych
Błądzimy, Tesso moja, Ofelia umarła.
Przed krzywdą fircyk się zasłoni
Wawrzynu listkiem,
Gdzie trzeba, nisko się Ukłoni
Chłystek przed chłystkiem.
Jeżeli który papier czerni —
Pochlebstwo pisze
Lub donos o tym, co niewierni
Knują hołysze.
Z ran, które targał pazur lwi,
Zostały blizny.
I śpi Ojczyzna, gdy lew śpi
U stóp Ojczyzny.
Patrz, jak ucieka z twarzy krew,
Jaka jest blada we śnie.
Już jej nie zbudzi gniewny lew
Rycząc boleśnie.
W wszystkich stolicach świata, na wszystkich stadionach
Na placach i boiskach mrowie ludzkich głów.
Patrz, jak młode do góry podnoszą ramiona,
Patrz na usta spragnione melodii i słów.
Porwij ich słowem, nasyć, gdy czekają głodni,
Gdy chcą pieśni jak wichru z tryumfalnych ark.
Ale jakich słów trzeba i jakiej melodii,
Aby hymnem buchnęła z dygoczących warg?
Naszych słów im nie trzeba, bo wrogie i obce,
Nie ma w nich rytmu, który gniewnie burzy krew.
Naszych wierszy nie będą czytali ci chłopcy.
Poeto, niepotrzebny gdzie płynie twój śpiew?
Pieśń twoja płynie w pustkę, rozpływa się w ciszy,
Z kart nierozciętej książki nie wybiega w świat.
Smutnych twoich i trudnych słów nie chce, nie słyszy
Ten, który kraty wznosi, i ten spoza krat.
Dumnie patrząc na miasta zdobytego gruzy,
Z krótkim mieczem skrwawionym, z pustego dziedzińca
Wszedł w dom Archimedesa rzymski barbarzyńca,
Gdy legion Marcellusa zdobył Syrakuzy.
Półnagi, dysząc ciężko w zakurzonym kasku,
Stanął chłonąc nozdrzami nową krew i zbrodnię.
„Noli turbare circulos meos” — łagodnie
Rzekł Archimedes, koła rysując na piasku.
Na średnicę i koło, i trójkąt wpisany
Pobiegła krew strumieniem żywym, ciemnym znakiem.
Archimedesie, broń się przed żołdakiem!
Archimedesie dzisiaj zamordowany!
Krew wsiąkła w piasek, ale duch Twój żyje.
Nieprawda. I duch ginie. Gdzież zostaną ślady?
W marmurach Twego domu gniazda wiją żmije.
Wiatr koła kręci z piasku na gruzach Hellady.
„Gdybym był wichrem, w gniewnym porywie
Jak cyklon spadłbym, gdzie wrogów armia,
A Twoje czoło owiewał tkliwie,
O Passionaria!
Gdybym był burzą, krwawym pożarem,
Stałbym jak piorun, kula ognista,
Jak czarna tarcza nad Alkazarem” —
Rzekł komunista.
„Niech się żrą gniewne psy między sobą,
Nie opłakujmy śmierci człowieka,
Płacz nad Wenecją, płacz nad Kordobą,
Żałuj El Greca.
Wara, psy wściekłe, od kolumn złotych
Nad wasze sprawy ważniejsza czysta
Ta linia, którą wspina się gotyk” —
Odrzekł artysta.
O mój artysto, i w ludzkim ciele
Odnajdziesz łuki i architrawy,
Skrzydła aniołów i kapitele,
I ołtarz krwawy.
Spod znaku krzyża czy znak młota
Ciało młodzieńcze, kulą rozdarte,
Od pysznych domów, świątyń ze złota
Więcej łez warte.
Ty, któryś pierwszy umiał
Głowę odrzucić w tył,
By sięgnąć oczami błękitu,
Mój bracie z Broken Hill,
Synu paleolitu,
Przed mroczną stojąc jaskinią
Z krzemienną dzidą,
Czyś drżał, gdyś ujrzał nad pustynią
Gwiazdy na niebie Rodezji?
Pierwszy antropoido,
Ojcze poezji.
Serce zwierzęce strułeś niepokojem.
To ty mi każesz słabe wznosić ręce,
Gdy przed mroczną życia jaskinią
Pod niebem gwiaździstym stoję.
Już chyba tylko pierwszy ciepły wiatr.
Już chyba tylko odtajała ziemia,
Już chyba tylko te kwietniowe chmury
I pierwsze listki nieśmiałej zieleni,
Już chyba tylko te wiosenne burze,
Pierwsze pioruny, pierwsze łuki tęczy,
Nieba pełne kałuże i połysk błękitny
Na czarnej ziemi leżących kamieni,
Już chyba tylko te odwieczne siły
Zdolne są wyrwać z mojej piersi słowo,
Co rozśpiewane wylata do ludzi.
Tak pierwszy dzień wiosenny serce moje budzi,
Aby je pierwsza noc wiosny zamknęła na nowo.
I trudno nawet, oczy rękami zakrywszy,
Serce koić dalekiej ojczyzny widokiem,
Jak ten — ode mnie po stokroć szczęśliwszy,
Bo obcym z własnej ziemi wygnany wyrokiem.
Pytasz, czemu wierszy nie piszę,
Chociaż piszą inni poeci?
Jak na przestrzał dwu okien, na przestrzał stuleci
Pędzi wiatr, świszczę wicher i płomień kołysze.
Wątły płomyk pod osłoną dłoni
Jakże nieść takim wichrom naprzeciw?
Czyż ten płomień Zdławiony osłoni
Krew różowa, co w palcach się świeci?
Trzeba by się wyrwać z kręgu oczu
Łzą zasnutych i płonących gniewem,
Stanąć sobie gdzieś tam na uboczu,
Nad strumieniem jakimś czy pod drzewem,
W siebie się napatrzyć, w swoją młodość,
W szum krwi własnej wsłuchać się tajemny,
Cichym śpiewem, pochyleniem nad wodą
Płynąć w blasku jak obłok nadziemny.
A ja, błędny śpiewak podwórzowy,
Własnych cierpień i stróż, i stręczyciel,
Błądzę, szukam, czekam na to słowo,
Którym kiedyś świat wstrząsnął Zbawiciel.
W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych — wzgarda i ślina,
Gdy ich na kaźń prowadzą.
W twojej ojczyźnie gdyś hołdy składał —
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony.
W ojczyźnie twojej do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.
W twojej ojczyźnie sławnych portrety,
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.
Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?
Okręt dalekobieżny, przez gniewny ocean płynący,
Solą morską jak siwym zarostem okryty,
Burze zwyciężył, aż wreszcie jękliwym drzewem trzeszczący
Wpłynął pod nieba pogodne błękity.
Sterując do brzegów dalekiej ojczyzny,
Dosięgnął lądu. I tutaj zatonął na piasku mielizny.
I wyszli ludzie na brzeg, i wyciągnęli na piasek
Rozbite szczątki okrętu.
Siekiery, młoty i piły wżarły się w kadłub
I z masztów strzelistych i z desek,
Wodą słoną jak łzami przeżartych,
Z masztów, na których morskie siadały ptaki,
Z desek, w które ocean bił falą gniewną,
Pobudowali przyziemne baraki
Z piasku i drewna.
Zostali przecież niektórzy,
Co nocą nie mogli spać,
Szumiały im fale dalekiej podróży
I barak jak okręt zaczynał się chwiać.
I w deski pokryte rdzą pluskiew,
I w okna zabite na krzyż
Pukała fala cichym pluskiem,
Jak gdyby pytała: „Czy śpisz?”
I wychodzili przed dom,
I nieobecni w ojczyźnie
W nadmorskich krzakach, wiklinach,
Morza nie widząc w ciemności,
Wiatr tylko czując na ustach,
Grom tylko słysząc daleki
Fali cichnącej na martwej mieliźnie,
O czym dumali w bezsennych godzinach?
Oto wypływa z morza mrocznego
Okręt o masztach jak krzyże,
O masztach w kształcie szubienic,
Na masztach tych towarzysze
W górę podnoszą ramiona.
Wciąż nowe zjawiają się cienie,
Wołają, lecz głosy ich giną,
Żagiel się w sztandar rozwinął
I okręt jak miasto rodzinne,
Okręt jak miasto szumiący
Rozpada się, składa w znajome ulice,
I słychać łoskot zamkniętych bram.
I okrzyk słychać pod szubienicą
Zawsze, zawsze ten sam.
Lepiej już chórem śpiewać piosenki,
Gdy w letni wieczór gra harmonijka,
Lepiej już razem w gwarze codziennym
Niż tak nocami, nie mogąc spać,
Słuchać, jak trzeszczą deski, wiązania,
Niż tak wychodzić nocą przed dom,
Tęsknić w ojczyźnie
Do morza, do fali cichnącej jak grom
Na ciemnej przybrzeżnej mieliźnie.
Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii
Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.
W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,
Sos miętowy podają do zimnego mięsa.
Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy
Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,
A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku
Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?
Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,
Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.
Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,
Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,
Po niebieskim globusie plamą atramentu
Płynąć, jak płynie Nike na przedzie okrętu,
Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.
Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,
Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku
Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.
Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,
Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.
Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach
Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.
Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość — krajem,
Od którego się różnie mową, obyczajem.
Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,
Podniecony przestrzenią i zaciekawiony,
Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,
Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.
Kiedyś w domu rodzinnym przy lampie gazowej
Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,
Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,
O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.
Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,
W mieście moim. rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,
Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,
Jak służąca o kradzież w domu posądzona,
Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.
Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,
Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?
Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna
Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,
Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna.
Lato bujne, upalne i zima surowsza.
Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,
Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,
Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy
W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.
Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej
Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,
Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,
Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.
Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami
Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.
Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków,
Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków.
Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,
Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,
Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą:
Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,
Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,
Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?
Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie
I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości
Stawał się tylko narzędziem, a celem
Było zdobycie władzy pośród możnych świata,
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.
Wrzesień 1938
Siła cierpliwej i wątłej rośliny,
Jak ampelopsis, co się pnie po murze,
Duch mój tak wspina się po klawiaturze,
Po czterech czarnych stopniach liter mej maszyny.
Nigdy nie dając soczystego grona
I całą moc swą czerpiąc z marnej, miejskiej ziemi,
Do czego dążysz, pniesz się siećmi chwytliwemi,
Roślino nierozumna, roślino szalona?
Niepokój, co gorącą, bezsenną godziną
Zatruwa spokój serca i rośnie pragnieniem,
I mnie tak każe wspinać się westchnieniem,
Kwitnąć słowami, więdnąć jak pnące się wino.
Młodością swą zieloną aż po zżółkła starość
Trwamy w tej wiecznej walce z kamieniem ponurym,
By jak najdłużej sobą zakryć jego szarość
I otwarłszy ramiona zginąć pod tym murem.
„Uwaga! Uwaga! Przeszedł!
Koma trzy!”
Ktoś biegnie po schodach.
Trzasnęły gdzieś drzwi.
Ze zgiełku i wrzawy
Dźwięk jeden wybucha i rośnie,
Kołuje jękliwie,
Głos syren — w oktawy
Opada — i wznosi się jęk:
„Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”
I cisza.
Gdzieś z góry
Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.
I pękł
Głucho w głąb.
Raz, dwa, trzy.
Seria bomb.
To gdzieś dalej.
Pewnie Praga.
A teraz bliżej, jeszcze bliżej.
Tuż, tuż.
Krzyk jak strzęp krwawy.
I cisza, cisza, która się wzmaga.
„Uwaga! Uwaga!
Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!”
Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
Ten alarm trwa.
Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!
Niech gra
Orkiestra marsza pod Wagram,
Spod Jeny.
Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony, armaty i tanki,
Niech buchnie,
Niech trwa
W płomieniu świętym „Marsylianki!”
Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła,
Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,
Kiedy na Paryż ciemny spada sen,
Któż mi tak nagle nasłuchiwać każe?
Któż to mnie budzi i woła?
Słyszę szum nocnych nalotów.
Płyną nad miastem. To nie samoloty,
Płyną zburzone kościoły,
Ogrody zmienione na cmentarze,
Ruiny, gruzy, zwaliska,
Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,
Traugutta i Świętokrzyska,
Niecała i Nowy Świat.
I płynie miasto na skrzydłach sławy,
I spada kamieniem na serce. Do dna.
Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy
Niech trwa!
Wołam Cię głosem nabrzmiałym łzami
Przez radio Paryż, radio Toulouse,
Dumna Warszawo, zryta kulami,
Zżarta pożarem, zwalona w gruz.
O, jak surowo w dymów pomroce
Patrzysz oczami wybitych szyb.
I wiem, już nigdy warszawskie noce
Nie wrócą dla nas zapachem lip.
I nigdy z sercem wiernym i czystym
Już nie zapukam do Twoich wrót,
Bo znajdę tylko w miecie ojczystym
Kamień i wzgardę, gruzy i chłód.
Chociaż się zrosną Twoich ruin blizny
I z krwi obeschnie ulic Twych bruk,
Lecz słońce rzuci cień od Ojczyzny,
Cień, co się mrocznie ściele u nóg.
Patrz, jak opada na Paryż szary.
Gdy już w tym cieniu przyszło nam żyć,
Gdy noc uliczne uciszy gwary,
O czym tu dumać i o czym śnić?
O jakże sercu są bliskie
Historią spiętrzone mury,
Małe uliczki paryskie:
Piosenki architektury.
Wystarczy spocząć gdzieś w bistrze,
Siądzie przy tobie swoboda,
I wiatr ci jak kelner poda
Poezji strofy najczystsze.
Choć wiosna tkliwie okrywa
Paryż zielenią i złotem,
Choć miasto wznosi, porywa
Ulic strzelistych wylotem,
Na próżno czaruje mnie falą
Sekwany, co szumi zamglona
Wstęgą, co lekko wzniesiona
Łączy Concorde z Etoilą.
Próżno rysunek misterny
W złoto i błękit zanurza —
Przywlókł się tu za mną wierny
Mrok warszawskiego podwórza.
Jak pies u nogi waruje
I mroczne ślepia podnosi.
Czego tak wciąż wypatruje
I o co bezradnie tak prosi?
Nie wiem, czy kiedy powrócę,
Kogo przywitam, pożegnam.
Lecz ciebie już nie porzucę,
Lecz ciebie już nie odegnam.
Skamlesz u nóg po cichutku,
Jak pies podnosisz wzrok łzawy.
Nie bój się, wierny mój smutku.
Ja nie zapomnę Warszawy.
Nad szarą Sekwaną,
W Paryżu, o zmierzchu,
Blady księżyc stanął,
Srebrzy się po zmierzchu.
Schyla się i z bliska
Na Sekwanę drżącą
Srebrem żywym ciska,
W wodę ciemniejącą.
Drzewa, co już kwitną,
Pogładził i znika
Za wyspą błękitną
Świętego Ludwika.
I ja co dzień we śnie,
W tę samą godzinę,
Jak on, jednocześnie
Po dwóch niebach płynę.
Tutaj chłodnym spiżem,
A tam raną krwawą:
Srebrem nad Paryżem
I krwią nad Warszawą.
Wiejska biedota bezrolna,
Co śpi pod polną mogiłą,
Ci, co walczyli o wolność,
Której w ojczyźnie nie było.
Z Bema, z Grochowa i z Wolskiej
Bracia, co padli krwią zlani,
Ci, co walczyli za Polskę
Choć Polska nie była dla nich —
Nie usną snem sprawiedliwych,
Ukołysali legendą,
I z mogił powstaną — żywi,
I oni sądzić nas będą.
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Zwłaszcza pod wieczór, gdy złoto nieba
Biorą za tło.
A przecież teraz wspominać muszę,
Niemal co dzień,
Polnej topoli, wierzby czy gruszy
Przydrożny pień.
Uczył mnie tego, trafiał wierszami
W serce do dna
Ten, co się teraz modli za nami
Z Place de 1’Alma.
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Gdy je okryje letnia ulewa
Srebrzystą mgłą.
Lecz nie wiedziałem, co najważniejsze,
Ach, uczeń zły! —
Francuskie drzewa, choć najpiękniejsze,
To drzewa z mgły.
A nam potrzebny las, który śpiewa,
Szumiący bór.
Konar prawdziwy twardego drzewa
I mocny sznur.
Daj nam broń ostrą.
Strzałom dodaj chyżości,
A sercom męstwa.
Francjo, siostro
Wolności
Zwycięska!
Krokom daj rytm stalowy,
A pięści twardej jak taran
Daj gniew
I niech nam szumi nad głową
Chorągwi naszych amarant
I sztandar trójkolorowy.
Daj nam Twój Paryż ciemny,
Jak kirem spowity troską
Daj nam serca Twojego łoskot
Podziemny.
Znajdziesz nas głuchych i ślepych
Na wszystko, co nie jest z krwi, z trudu.
Nie dla nas burbońskie lilie,
Bogactwo Twoje i przepych.
Daj nam gniew Twego ludu,
Gniew, który burzył Bastylie.
Chociaż padamy z nóg,
Choć w marszu krwawią się stopy,
Siłą brzmi głos nasz chóralny:
Na niebie wolnej Europy
Wzniesiemy, Francjo, Twój Łuk
Triumfalny.
Wasze są węże i żmije,
Kły ostre i ciepła krew,
A dla nas drogi niczyje
I głogu kwitnący krzew.
Wasza jest wściekłość i pycha,
Nienawiść ślepa i wrzask,
A naszą sprawą noc cicha
I świecy złocisty blask.
Wasz świat się wspiera na mieczu,
Co bije promieniem złym,
A nasza sprawa — pod wieczór
Jałowcem pachnący dym.
Runą świątynie wroga,
Pychą dźwignięte wzwyż —
Zostanie biały krzak głogu
I u rozstajnych dróg krzyż.
Umarło miasto światła, Pola Elizejskie
Mrok żałobnym, ogromnym całunem okrywa.
Choćbyś wszystkie rozpalił blaski wielkomiejskie,
Ciemność, która tu rządzi, to ciemność prawdziwa.
Naga dziewka paryska w frygijskim kołpaku
Już nie roztańczy miasta w dniu czternastym lipca,
Próżno tłum czekać będzie tanecznego znaku;
Strzaskały się klawisze, pękły struny w skrzypcach.
Kiedyś, głucho milczący, ciemny tłum paryski
Stanie na placu hańby pod łukiem niewoli,
Aż na asfalcie ulic od czarnej krwi śliskim
Wybuchnie gniewny taniec Carmagnoli.
Lecz nim dzień taki przyjdzie, nim przyjdzie nareszcie
Dzień, o którym pieśń marzy jako o dniu sławy,
Wstydząc się dumnych gruzów i ruin Warszawy,
W Paryżu kryć się będziesz jak we wrogim mieście.
Wspominać będziesz przeszłość wśród grona rodaków —
Ach, te wspomnienia wszystkie znam, słowo po słowie —
Tak nas dziwnie los złączył, że w francuskiej mowie
Wieść będziesz musiał nocne rozmowy Polaków.
Mój przyjacielu, śpiewać nie próbuj piosenki,
Urwiesz wpół taktu, bo płacz ci skoczy do gardła.
Książkę najmilszą weźmiesz i wypuścisz z ręki
Bo książka będzie jak I pieśń —— umarła.
Poznasz, co to są nieba okrutne wyroki,
Co to jest gorycz wspomnień i marzeń daremność
Z światła wolności wchodząc do nas w mroki
Stąpaj ostrożnie. Daj dłoń. Znam tę ciemność
Przez mury, ściany warowne i dachy
Duch Króla—Ojca oblepiony błotem,
Szkielet w pancerzu z zardzewiałej blachy,
Straszy nocami grobowym bełkotem.
Śpij, stary królu. Zbrodnie Elsinoru
W sercu Hamleta nie obudzą gniewu;
Gdy wróg u progu królewskiego dworu,
Innego sercom naszym trzeba śpiewu.
Niebo nas co dzień gniewnym budzi gromem,
A z ziemi piorun do góry wystrzela.
Spojrzyj, jak w chmurach skłębionych nad domem
Kaliban pada pod ciosem Ariela.
Dziś, kiedy niebo ostatniej ojczyzny
Szumi pożarem powietrznych okrętów —
Duchu pomniejszy, kielichem trucizny
Kupiłeś prawo twych nocnych lamentów.
Śpij, stary królu. Gdy się los przeważy,
Nie odepniemy już od ramion skrzydeł.
Przyjdź wtedy, wołaj do zamkowej straży
O glejt dla duchów twoich i straszydeł.
Wprowadź je wszystkie w zamek, do teatru,
Sypiąc popiołem na ziemię zbrodniczą,
Truchła śmiertelne niech w podmuchach wiatru
Krążą jak kruki, niech nad nami krzyczą.
Budź nas co nocy twym grobowym śpiewem,
Jak do wrót zamku bij w nasze sumienia,
Byśmy pomścili twoje krzywdy gniewem.
Gniewem lub wielką ciszą zapomnienia.
Gdy zgaśnie pożar słońca i opadnie dym,
Zapadamy w noc czarną, jak w głębinę wody.
Ciemnymi ulicami wielkie samochody,
Jak ryby głębinowe, płyną w świetle mdłym.
Tylko noc jest prawdziwa. Nieprawdziwy dzień.
Złudne są wszystkie sprawy, co w świetle dnia płyną.
Dopiero noc otwartą wabiąca głębiną
Przywraca nas do życia, gdy pogrąża w cień.
Każdy, który się zrodzi w nocnej ciszy, dźwięk
Może nagle wyrosnąć i wybuchnąć łkaniem.
Nocy każdej ogromnym budzi nas wołaniem
Z piersi miasta wydarty pełen bólu jęk.
Słuchaj pieśni tych syren, co wabia nas z dna,
Głośnym łkaniem anioły budząc pod gwiazdami,
Nad męką świata płaczą i płaczą nad nami,
Którzy w trwodze czekają jasnej złudy dnia.
Czy w Tuluzie, w Ankarze,
Czy na Węgrzech, w Dakarze,
Czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej,
Czy tu w wielkim Londynie,
Fala niesie nas, płynie —
Coraz dalej od drogi powrotnej.
O co my tak walczymy,
Za czymż my tak tęsknimy?
Jakież skarby nam wielkie odjęto?
Nie o sławę, bogactwo
Całe nasze tułactwo,
Lecz o sprawę i większą, i świętą.
Nie o władzę nad światem,
Ale o tu, by latem
Z książką usiąść pod starym jaworem,
Słuchać wiejskich pogwarów
I brzęczących komarów,
Koni rżących na łąkach wieczorem.
Nie — by rządzić innymi,
Lecz by w domu z swoimi
Sprawiedliwie przełamać się chlebem.
Wyjść na drogę i czyste
Witać niebo gwiaździste
I spokojnie móc spać pod tym niebem.
Znów popatrzeć przez okno
Na kasztany, co mokną,
Od dżdżu mokrym przyglądać się listkom.
Iść aleją, przystawać,
Dawne ścieżki poznawać.
To niewiele, a przecież to wszystko.
Na mokrych błyśnie asfaltach
Poranek niebieską smugą…
Na miasto wyjdziesz bez palta
I w niebo popatrzysz długo.
I gdy zawieje łagodny,
Ciepły, wiosenny wiatr pierwszy,
Wiem, że poczujesz się głodny
Nowych melodii i wierszy.
Chcesz, bym rękami obiema
Uniósł cię lekko nad ziemią…
Bracie, tych słów ja już nie mam.
Wszystkie wymarły jesienią.
Lecz jeśli, bracie mój, w nocy
Budzisz się potem oblany,
Jeśli ci serce łomoce
I głową bijesz o ściany,
Jeśli myśl każda cię dręczy,
Wspomnienie bólem nabrzmiewa,
A zegar, co głucho dźwięczy,
Jak dzwony cmentarne śpiewa,
Jeśli w malignie bezsennej
Wciąż jedną odbywasz drogę,
Wiedz, że tej nocy wiosennej
I ja też zasnąć nie mogę.
Gdy się ta droga zasnuwa
Mrokiem i mgłą, i żałobą,
To wiedz, że nie śpię, że czuwam.
Pamiętaj, że jestem z tobą.
Wyszła dziewczyna nocą przed próg,
Owiał ją ciepły wiatr wiosny,
Włosy potargał, rzucił do nóg
Uschniętą gałązkę sosny.
Wyszła dziewczyna w wiejący mrok,
Na piersi obciąga chustkę
I słucha wiatru, podnosząc wzrok
Na nieba bezgwiezdną pustkę.
Wyszedł robotnik cicho przed dom.
Wiatr sypnął piaskiem i kurzem.
Oczy wyciera, broniąc się łzom,
I wolno wznosi ku górze.
Stoi plecami wsparty o mur
W wiatru gorących podmuchach,
Goniąc oczami gniewny pęd chmur,
Zastygł w milczeniu i słucha.
Powoli każda brama i sień
Czerni się tłumem milczącym.
I stoi w mroku przy cieniu cień
W wiosennym wietrze gorącym.
Dziewczyna mówi; „Ty wrócisz, wiem,
W sławie i w blasku, i w mocy.
To wszystko było tylko złym snem.”
I usta podaje nocy.
Robotnik mówi: „Nadleć i grzmij
Ogniem, piorunem, co błyska.
Choćby w me piersi i w dom mój bij!”
I gniewnie pięści zaciska.
A między tłumem przeszedł jak duch
Szept, co wtóruje tym głosom:
„Uciszcie serca, natężcie słuch
I zaufajcie niebiosom.”
(fragmenty)
Wy, którzy jeszcze Ją widzicie z bliska,
Wy, którzy jeszcze czujecie na twarzy
Rozmokłą w deszczu woń pogorzeliska,
Bijącą z gruzów domowych ołtarzy,
Wy, co z Warszawy imieniem łączycie
Obrazy bólu pełne i ogromne,
Wy, niech mi wolno wierzyć, wybaczycie,
Że Ją wam dzisiaj młodzieńczą przypomnę.
Wiem, że w historii tej nieraz wypadnie
Rwący się wątek dobrotliwie śledzić,
Bo płacz ze śmiechem łączę nieporadnie,
Jak ktoś, kto naraz wszystko chce powiedzieć.
Strach nam pod ziemią ukrywać się każe,
Lecz strach nie mija, kiedy dzień odsłania
Jakże zmienione nasze szare twarze
W krzywym zwierciadle wojny i wygnania.
Do Rosji mroźnej czy Ameryk obu
Rozwiał nas wszystkich wiatr po wielkim świecie.
Łzą i uśmiechem wierni aż do grobu,
O przyjaciele, wy mnie zrozumiecie…
Nie dla nas idzie i nie nam się zmienia
Świat w piorunowych gromach i burz świstach.
Nam pozostały już tylko wspomnienia
Albo westchnienia w beznadziejnych listach.
Gdy dziejów dramat rozgrywa się oto
W ciemnych arenach od łez i krwi śliskich,
Oczy odwracam z najczulszą tęsknotą
Do rzeczy małych, dawnych, sercu bliskich.
Zadudniła po bruku drynda jednokonna,
I cisza. Wieczór ciepły. Tramwaj huczy, dzwoni.
A znad Wisły, ze stacji Most — Wawer — Jabłonna
Słychać, jak gwiżdże kolej. Ktoś gra na harmonii,
Czeremchy pachną mocno. Znad wiślanej łachy
Wszedł księżyc i posrebrzył staromiejskie dachy.
Stańmy chwilę na moście. Tędy zawsze z bratem
Biegliśmy do kąpieli. Ten sam zapach wody.
A na róg do cukierni, tuż za Mariensztatem,
Już z tobą, moja miła, chodziłem na lody,
A na Zamkowym placu w innej cukierence —
Pamiętasz? — całowałem pierwszy raz twe ręce.
Szumiał wiosną wiatr ciepły, a gdy lody prysły,
Szliśmy patrzeć na wody wzburzone i rwące.
Żółta, gliniasta fala zbuntowanej Wisły
Niosła wyspy zielone, wyspy pływające.
Wierna rzeko domowa, strumieniu urody,
Ach, jakże nas zdradziły twe szerokie wody.
Nie szumiałaś wezbrana falami jak gniewem,
Kiedy żołnierz się cofał za armią rozbitą.
Pod gorącym wrześniowym nienawistnym niebem
Pastuch przepędzał krowy przez twoje koryto.
Nie było ciebie gniewnej i w w ody obfitej —
Tej jesieni ostatniej w Rzeczypospolitej.
Podróżny, do Warszawy jadąc z strony praskiej,
Nie wpada wprost ze dworca w samo centrum miasta,
Nie świecą mu neonów kolorowe blaski,
Lecz za to miasto przed nim powoli wyrasta,
Cichsze, ciemniejsze nieco, nie tak hałaśliwe,
Lecz za to bardziej swojskie i bardziej prawdziwe.
Drynda Zjazdem pod górę wlecze się ospale.
Po lewej w dole puste śpią targowe kramy,
Po prawej Zamek spada do Wisły wspaniale,
A Kolumna Zygmunta w środku panoramy
Oddziela noc zapadłą już na Starym Mieście
Od blasku, którym świeci Krakowskie Przedmieście.
Muzyczka bije z barów, tango czy sztajerek,
Tłum sunie po chodnikach, szumi falą zwartą,
A po obydwóch stronach domów ciemnych szereg,
A przed każdym przystanąć i podumać warto,
Bo każda cegła, z których taki dom się składa,
O jakichś własnych naszych sprawach opowiada.
Było trochę prawdziwych, piękniejszych pamiątek,
Któreśmy utracili przez opór szaleńczy —
Ale z tego szaleństwa zrodził się początek,
A koniec — koniec dzieło to chwałą uwieńczy.
Tak sobie dzisiaj oto w ogromnym Londynie
O naszej i o waszej rozmyślam ruinie.
Urocze pałacyki londyńskie Adama
W gruzach leżą jak domy zburzone w Warszawie
(Adam, słynny architekt, jemu panorama
Londyńska winna wiele — rzec by można prawie,
Ze stolicę wysp, lądów i zamorskich krain
Adam kiedyś zbudował, a dziś burzy Kain).
Odbuduje się Londyn, Warszawa podźwignie.
Przyjdzie pora na gruzach pomniki postawić.
Chociaż zgasną pożary, lecz żar nie wystygnie
I długo nas ten ogień będzie jeszcze trawie.
Ufajmy, że zło Wszelkie aż do dna wypali,
A to, co było godne, od gniewu ocali.
Nie wiem, kogo Warszawa przeklnie czy zapomni,
Lecz w sercu długo jego zachowa jednego.
Nie giną bez pamięci tak jak on niezłomni.
Stanie kiedyś w Warszawie pomnik Starzyńskiego,
Który wiernie stolicy jak nikt inny służył,
Dumnie ją rozbudował — jeszcze dumniej zburzył.
Wjeżdżamy przez Krakowskie w kraj wspomnień uroczy,
Znowu witam Warszawę, dawną, miłą, starą.
Zapomnijmy o wszystkim i zamknijmy oczy —
Jedź, stara dryndo, tocz się, warszawska landaro!
Wszystko jest tak, jak było na tym bożym świecie.
Ot, z podróży wracamy z snów na własne śmiecie.
Jak my kiedyś wrócimy? Którymi drogami?
Jedni śmiało, gromadnie, przyjdą z bronią w ręku,
Inni wrócą samotnie, drżącymi rękami
Serce ściskając pełne radości i lęku,
I z uśmiechem nieśmiałym, z pochyloną głową,
Czekać będą na bratnie powitania słowo.
Czy twarz twoja, mój bracie, zszarzała cierpieniem,
Czy usta twe zacięte goryczą i wzgardą,
Rozchylą się, rozjaśnią serdecznym wzruszeniem?
A może patrzeć będziesz spokojnie i twardo,
Obcy, zamknięty w swoich wspomnieniach i dumie,
Jak ten, co milczeć woli, bo kłamać nie umie.
Każdy z nas o tej chwili myśli i rozważa,
Jak to będzie i kogo z najbliższych odszuka,
A może nawet mogił śladu i cmentarza
Nie znajdzie, a gdy do drzwi rodzinnych zapuka,
Obcy ludzie otworzą, przypatrzą się z bliska,
Pomyślą — nie, nie wiedzą, nie znają nazwiska.
Przez Krakowskie Przedmieście leniwym truchcikiem
Jadąc musisz przystanąć i pochylić głowy
Przed jednym, niezbyt pięknym właściwie pomnikiem,
Gdzie Mickiewicz, jak pewien określił wojskowy,
Przyjmuje defiladę codzienną Polaków,
Stojąc w pozycji „spocznij” z ręką na temblaku.
Stolica się nie szczyci przeszłością ojczyzny,
To nie Kraków, gdzie kamień każdy to pamiątka.
U nas na Świętokrzyskiej, gdzieś w składzie starzyzny,
Znajdzie się czasem książka, rycina, pieczątka,
Portret Bacciarellego, obraz Canaletta,
Lecz reszta w antykwarniach to sama tandeta.
W oknie fałszywy ryngraf, kindżał autentyczny,
Zniszczone książki szkolne i modne powieści.
Odnalazłem tam kiedyś napis lakoniczny,
Co w paru słowach całe nasze dzieje mieści,
Pod starym pięknym sztychem koślawe litery:
„Okazyjne — Kościuszek skacze do Estery.”
Na pomnikach wyniosłych stoją po Warszawie
Wielkości w brąz lub marmur ubrane przed laty,
Lecz jeśli żywej jakiejś chcesz się przyjrzeć sławie,
To znajdziesz ją w kawiarni —, marmurowe blaty
Cokołami są dla tych czcigodnych popiersi;
Tak się z plebsem mieszają w narodzie najpierwsi.
Różne były kawiarnie modne i cukiernie,
W każdej epoce w innym jakimś pokoiku
Perorował warszawski apostoł i wiernie
Gromadził swych wyznawców przy wspólnym stoliku.
Przy pół czarnej, wśród dymu, w palcie, w kapeluszu,
Gadał, bzdurzył, kpił, szydził, pełen animuszu.
Nie każdy już pamięta, czym był Semadeni…
Zaniedbując pacjentów — wiem, że „Pod Filary”
Biegł mój ojciec, gdzie razem siedzieli stłoczeni
Rapacki, Roland, Frenkiel i Leszczyński stary,
Malarz Lenz, czasem zajrzał Lasocki ogromny
Albo szczupły Franc Fiszer, młody, cichy, skromny.
Ojciec mój szanowany był „Pod Filarami”
(Każdy stary warszawiak go ode mnie woli),
Żyła kiedyś Warszawa jego dowcipami
W dawnych czasach poczciwych moskiewskiej niewoli.
Piękny profil miał młody pan doktor Słonimski,
Mniej może katolicki — ale bardziej rzymski.
Pustymi ulicami przechodzę szczęśliwy
Przez Warszawę gorącą, niedzielnie omdlałą.
W popołudniu czerwcowym płynie żałośliwy
Gdzieś z daleka litanii śpiew. To Boże Ciało.
W pustej „Ziemiańskiej” kelner leniwie się włóczy
I Fiszer osowiały, fajkę czyszcząc, mruczy.
Był na świetnym obiedzie i jeszcze wspomina
Każdy szczegół kolejno. Śledziki z śmietaną,
Majonezy, pieczarki i klopsiki z lina.
Lecz zapomniał — o wstydzie! — jaką zupę dano.
Grzybową czy szczawiową? Coś się pokręciło…
Wreszcie krzyknął do siebie: „Wiem, zupy nie było!”
Wyszedł z ulgą z cukierni. Mazowiecką kroczy,
Spotkał kogoś — spojrzeniem jak biczem go zdzielił
I mruknął, zza binokli złe wlepiając oczy:
„Ten bydlak mi się w nocy dziś przyśnić ośmielił,
Cóż za bezczelność, nietakt nie do darowania,
Wkraczać w dziedzinę cudzych snów bez zapytania.”
Franc Fiszer, trochę żarłok t trochę gaduła,
Opryskliwy jest nieco, kiedy dobrze nie zje,
Lecz zawsze ten warszawski pyszny Gargantua
Cięty był i dowcipny, czuły na poezję.
Jeśli Bóg humor ceni, to w niebie Franciszek
Co dzień zupę ma dobrą i pełny kieliszek.
Patrz, Franciszku! Już w złotym pyle popołudnia
Płynie zmierzch, gwiazdy srebrne na niebie rozpala,
Westchnieniami, szeptami ulice zaludnia,
Słodki zapach akacyj przywiewa gdzieś z dala.
Już w Alejach grą świateł i splątanych cieni
Elektryczne latarnie błyszczą wśród zieleni.
Oczy nasze spragnione są światła neonów,
Neonów zapomnianych i wystaw sklepowych,
Okien płonących nocą, otwartych balkonów
I latarni wśród liści blasków brylantowych.
Chociaż to nie tak dawno, dopiero od roku,
Przywykliśmy się w miastach snuć jak widma w mroku.
A przecież dziś, strąceni do krainy cieni,
Sięgamy głębiej wzrokiem i widzimy lepiej,
Niż wtedy gdyśmy nocą i światłem szaleni
W blasku miasta ogromnym błądzili jak ślepi.
Noce warszawskie! Szumne, jasne, hałaśliwe!
I chłodne świty blade, poranki trwożliwe.
Księżyc jeszcze nie poddał swojej srebrzystości,
Jeszcze trwa sierpem ostrym wcięty w niebo ciemne.
Przecierany chmurami na nieba wklęsłości,
Nie da Się zetrzeć, zepchnąć i straże nadziemne
Sprawuje, gdy już z nieba ogromnych obszarów
Chmury niosą purpurę słonecznych pożarów,
Wiatr zerwał się i niesie gazety podarte.
Jak duchy w pustce ulic płyną miejskie śmieci.
Już ranek. Niebo modre, zielenią przetarte,
Łagodne, czyste, blade — a jeszcze się świeci
Czerwony neon knajpy, obcy i rażący,
Jak zmarnowanej nocy wyrzut gorejący.
Jedzie pustą ulicą, wolno, krok za krokiem,
Chłop na furze i w chustce skulona dziewczyna.
Tu jeszcze mrok odnajdziesz. Tu spotkasz się z mrokiem.
Bo w tych oczach tkwi zimna podmiejska noc sina.
Jedzie miastem chłop polski, żeby wóz ziemniaków
Za garstkę soli sprzedać ku chwale Polaków.
„Byczo, wodzu kochany! Jazda do ŤBristoluť.
Albo wiecie co, wodzu? Na Gnojną do Joska,
Za miasto do «Sielanki»!” A za miastem w polu
Wlecze się szarą miedzą szara polska troska.
A w „Sielance” koniaczek — daszkiem po pół szklanki.
My jesteśmy Słowianie, lubimy sielanki.
Zamyślony, bezwiednie z Niecałej ulicy
Skręcam w bramę znajomą. Wejdźmy choć na chwilę,
Bo tu na drugim piętrze starej kamienicy
Zostawiłem rzecz drobną. Było tego tyle,
Ile się w piersi ludzkiej pomieści z łatwością:
Małe serce dziecinne bijące miłością.
Katarynka w podwórzu gra wiedeńskie walce.
Złote słońce czerwcowe już łagodniej grzeje,
Tylko patrzeć, za chwilę, jak u Prusa w „Lalce”,
Izabela powozem wyjedzie w Aleje.
Ktoś przez lufcik wyrzucił kopiejkę w papierku,
Spadła w gęste bzów kiście, co kwitną na skwerku.
W saloniku, jak dawniej, pluszowe krzesełka
Secesyjnie wygięte w dziewięćsetne lata,
Poczciwych lamp naftowych zakopcone szkiełka,
A na stole w jadalni ogromna cerata.
Okna już nieco zżółkła przykryte firanką,
Najzwyklejsze na świecie warszawskie mieszkanko.
Zwyczajnie było może, lecz tylko z pozoru.
W istocie w tym mieszkaniu dziwne było życie:
W ceratowej kanapie czarnego koloru
Mieszkał chciwy Kanapon, a zaś po suficie
Biegał mały pan Pimper, zręcznie się przemykał,
Lecz gdym oczy podnosił, to natychmiast znikał.
Chociaż umiał się schować, umknąć lub zeskoczyć,
Ojciec widział go zawsze. Mnie się nie szczęściło.
Starałem się go szybkim spojrzeniem zaskoczyć,
Nagle wznosiłem oczy — lecz już go nie było.
Kanapon kradł przedmioty, zwłaszcza scyzoryki,
I chował je w kanapę albo w foteliki.
Bracia Polatkiewicze w przedpokoju stali.
Siedmiu różnej wielkości, każdy z czarnym wąsem.
Ojciec z nimi rozmawiał — nie odpowiadali.
Matka o tych rozmowach mówiła z przekąsem.
Gdym brał udział w dyskusjach z Polatkiewiczami —
„Zwariowali” — krzyczała i trzaskała drzwiami.
Czasem zmierzchem zimowym w przedwieczornej porze
Gdy ojciec ostatniego przyjmował pacjenta.
W kuchni wielkiej, ogromnej, jak na wsi we dworze,
Czekałem w niepewności, czy o mnie pamięta.
Pamiętał. I siedzieliśmy, w ogień wsłuchani,
Na zielonym kuferku Klimci albo Frani.
W środku w kuferku Frani, kiedy się otwierał,
Przyklejone obrazki oglądałem święte.
Lecz był tam również Nogi — japoński generał.
Dziś mi się to wydaje trochę niepojęte,
Lecz wtedy tę rycinę dosyć niebanalną,
Tę jedną uważałem za rzecz naturalną.
U nas, chłopców, Japonia w wielkiej była modzie.
Czytaliśmy o wojnie z żywym serca biciem,
A gdy pokój zawarto na Dalekim Wschodzie,
Ojciec rzekł, że to „pokój z japońskim obiciem”.
Żarcik ten mnie powiedział i obu służącym
I wyszedł do cukierni w cylindrze błyszczącym.
W poczekalni na dole, rudawy, brodaty,
Siedział u ojca lichwiarz, czekając cierpliwie,
Ażeby go pomęczyć sprawą prolongaty,
Jakimś wekslem czy żyrem, chociaż już właściwie
Dawno wszystko odebrał, co miał na procencie,
Ale się przyzwyczaił. Lubił to zajęcie.
Sam nie wiedząc przychodził już nie po należność,
Lecz na rozmowy z ojcem, rozmowy, od których
Złagodniał, stracił swoją lichwiarską drapieżność,
I w oczach jego, dawniej ostrych i ponurych,
Igrały nowe blaski nagłej wesołości,
Bo Żyd stary do świata nabrał ciekawości.
Czytywał w poczekalni podróż Livingstone’a;
Chodził do bioskopu — jak na kapociarza
Dziwny dosyć tryb życia. Przyszła kiedyś żona:
„Pan doktor go zmarnował, to jest Cień lichwiarza,
On skapcaniał do reszty, on już nie pożycza,
Czy pan wie, co on robi? Czyta Sienkiewicza…”
Za trumną mego ojca w żałobnym orszaku,
Aż pod sam mur Powązek, w tłumie, popychany,
Wśród darmowych pacjentów, biednych i żebraków,
Wlókł się ten stary lichwiarz — lichwiarz zmarnowany,
I został ku czci ojca, jak dowód prawdziwy,
Gdzieś pod murem cmentarza ten kwiat osobliwy.
Kiedyś, gdy siostra odrę miała czy tez różę,
Oddano mnie na parę tygodni do dziadka.
Miałem tam być przez miesiąc, lecz zostałem dłużej.
Prawie rok przemieszkałem, nim się w końcu matka,
Gdzieś między rautem, balem, koncertem, kościołem,
Spostrzegła przerażona, że z domu zniknąłem.
U dziadka było cicho. Ogród za oknami.
Zegar srebrzystym dźwiękiem godziny wybija.
Tylko czasem o zmierzchu coś płacze za drzwiami,
To stryj Józef na skrzypcach gra „Ave Maryja”.
Rękę bladą, przejrzystą — niemal już stuletni
Starzec kładł mi na czoło w taki wieczór letni.
Przepłynął przez ocean ogromny — wiek cały.
Zrozumiał gwiazd koleje i czasu rachunek.
Znad ksiąg starych do nieba podnosił wzrok śmiały,
Do dna chciwymi usty wysączył ten trunek,
Co uśpił go łagodnie, gdy jednym westchnieniem
Pożegnał świat i białym rozpłynął się cieniem.
Sam jeden byłem przy nim, gdy zasnął snem wiecznym.
I sam byłem w pokoju, gdy kres kładąc męce,
Żegnając mnie ostatnim uściskiem serdecznym,
Syn jego umarł, rękę trzymając w mej ręce.
I choć wtem, że gdy przyjdzie ostatnia godzina,
Nie będę miał tej wiernej, młodej ręki syna —
Ty, ojcze, dłoń mi podasz. Wiem, że spotkam ciebie
Na polach elizejskich pod gwiazd blaskiem drżącym.
Na kuferku zielonym — i on będzie w niebie —
Siądziemy ręka w rękę w uścisku gorącym
I osądzisz łaskawie wszystkie dobre czyny,
A błędy mi wybaczysz i rozgrzeszysz winy.
Matka nocą wracała z fantowej loterii,
Perfumami pachniało pudło czekolady.
U ojca w gabinecie jakiś gość z Syberii;
Ciche kroki za drzwiami, szepty i narady…
Inne nas czasem nagle budziły alarmy.
Stróż w gaciach i w kożuchu, a za nim żandarmy.
Gruchnął gdzieś na ulicy strzał rewolwerowy,
Zadudniły po bruku kopyta czerkieskie…
Krzyk urwany i cisza. Łomot nóg miarowy…
Niespokojny sen miało to miasto królewskie.
Tak bezduszne pozornie, wesołe, pogodne,
Ale niepokonane i wolności głodne.
Spod cylindrów, falbanek, turniur i mantylek
Nagle gniewnie wyjrzała twarz, która przeraża.
I gdy tłum, niemy, ciemny, na ulice wyległ,
Patrz: podźwignięty twardą dłonią robociarza,
Sztandar czerwony wolno ponad tłum wyrasta,
I płynie śpiew posępny. Prawdziwy głos miasta.
Krwawi w naszej historii to miasto Okrzei
Czerwienią swych sztandarów, świeci krwią Montwiłła.
Padły trony i miasta — Ona bez nadziei,
Ona jedna, Warszawa, Niemcom się broniła.
Choć spalona, zburzona, chociaż w gruzach legła,
Ale trwa, wierzy, czeka — sercem niepodległa.
Ach, jakże mi nie mówić o tych dniach radości,
O tej chmurnej jesieni, gdy w szumiącym wietrze
Szedł nad miastem rodzinnym pierwszy wiew wolności,
Kiedyśmy pełną piersią pili to powietrze,
Nocą w ciemnych Alejach stłoczeni szpalerem,
Czekając, aż zapłonie świt nad Belwederem.
Jakże ciebie przywitać, radosną swobodo?
I czym uczcić najpiękniej? Chyba tym uśmiechem
I młodzieńczej poezji burzliwej urodą,
Co szła śpiewem przez miasto i wracała echem.
Witaliśmy wolności naszej dni najpierwsze,
Pijąc przez całe noce, a w dzień pisząc wiersze.
Na Krakowskim, w kawiarni, w zadymionej sali,
Na estradce niewielkiej, codziennie wieczorem
Jacyś młodzi poeci wiersze swe czytali
I uciszał się nagle tłum „Pod Pikadorem”,
I szumiały muz skrzydła w małej kawiarence,
Gdy Lechoń kartkę z wierszem w drżącej trzymał ręce.
Julku miły i Leszku drogi, Jarosławie,
Kaziu — wszystkich najczulej przyzywam z imienia,
Płynęliśmy w płomieniach po gorącej lawie,
Która stygła powoli w kamień zapomnienia.
Dziś wyzuci z ojczyzny, po świecie rozwiani,
Jakżeśmy znowu gorzko i mocno związani.
Pamiętam dzień premiery. Widzę przed oczyma
Całą zgodną Warszawę w jednej małej salce.
W czerwonej wchodzi sukni wyniosła Sulima.
Strug siedzi z Nowaczyńskim, Berent przy Messalce.
Dzwoniąc szablą od progu idzie piękny Bolek,
Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek.
Było to, Leszku, temu lat dwadzieścia z górą.
Pamiętasz, kiedyś tylko znał mój pseudonim —
„Czy pan Prorok? — spytałeś. — Jestem Pawie Pióro”.
Ale tego wieczora wyszedłeś z Antonim.
I z Prorokiem chodziło już to Pióro Pawie
Dwadzieścia lat szczęśliwych po młodej Warszawie.
W chwilach ciężkich, niedobrych lub bardzo przyjemnych
Zbiegaliśmy się razem jak członkowie sekty,
Niosąc wiersze i troski, po tych schodach ciemnych
Na górę do redakcji, gdzie robił korekty
Leporello sukcesów, powiernik sekretów,
Doradca i reżyser, przyjaciel poetów.
Jak z dawnej fotografii patrzą na mnie twarze
Szczupłe, drobne i sutym nie zarosło życiem.
Tych oczu i tych wspomnień nic już nie wymaże,
Choć jak w wodzie wzburzonej zmąconym odbiciem
Czas ten obraz rozwieje, splącze i wykrzywi —
Tam żyjemy, w tych wierszach młodzieńczych, prawdziwi.
Pod drzewami szumiących warszawskich ogrodów
Sączyliśmy krew młodą w poezji szaleństwa.
Tej jesieni, co wiosną była dla narodów,
W pierwszy miesiąc miodowy z wolnością małżeństwa
Tej naszej rówieśnicy, co kwitnąc urodą
W dwudziestym roku życia umarła tak młodo.
Czas był piękny i piękni byli w Polsce ludzie.
Jeszcze stała nad nami mgła romantyczności.
Słabi, ale radośni, jak po wielkim trądzie,
Nieśmiałym szliśmy krokiem po drodze wolności,
Lecz mieliśmy odwagę i kark mieli twardy,
Nim w błoto nie zepchnęły nas czasy pogardy.
Jeszcze Nike zwycięska łazienkowskim parkiem
Szła szeleszcząc skrzydłami wśród jesiennych krzaków.
Jeszcze się nie roiło wrzaskliwym jarmarkiem
Kunktatorów, statystów, lizusów, cwaniaków.
Jeszcze się przed cenzorskim nie trzęsły obliczem
Łazienkowskie satyry śpiewając z Kudliczem;
Jak szybko się historii odwróciła karta!
Jeszcze wczoraj Warszawę Moskal dobroczyńca
Obdarzał knutem z ręki carskiego bękarta,
A już dzisiaj na plecach Żyda, Ukraińca
Świszczę nasza rodzima pałka mocarstwowa
Nie gorzej niż nahajka w ręku Suworowa.
Ach, czyś nigdy nie płakał, słuchając tych zwrotek
O żołnierzu—tułaczu, co gnany zamiecią
Szedł o głodzie do Polski? Czyś w kurzu bibliotek
Zostawił „Tadeusza” i „Dziadów” część trzecią?
Czyś już o tym zapomniał, że w młodości lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Nie dlatego dotykam tej bolesnej rany,
Aby przeszłość osądzać, Bóg widzi, że winy
Odcierpiał już po stokroć lud ukrzyżowany…
Lecz gdy znowu na światło wyjdziemy z głębiny,
Przysięgnij na tę mękę, na łzy, na ten cmentarz,
Ze teraz nie zapomnisz. Że teraz spamiętasz.
Wrócić znów na Żurawią. Narbutta, na Smolną!
Na Krakowskie do Boyów zajść na pogawędkę,
Pogadać mową własną, umowną, swawolną,
Myśl posłuszną ubierać w słowa giętkie, prędkie!
Gdy dom Boyów wspominam w najczulszej przyjaźni,
Pierwszą rzecz, którą czuję, to jest zapach łaźni.
Bo na dole w tym domu z dzieciństwa znajome
Mieściły się kąpiele l łaźnia Fajansa.
Wchodziło się w oparach przez schody dość strome
Do mieszkania, gdzie zwykle sobotnie seansa
Gromadziły przyjaciół, pisarzy, aktorów
W gwarze rozmów i żartów, dyskusji i sporów.
W korytarzu ogromna stoi ciężka paka
I pod ścianą w jadalni — skrzynia wpółotwarta.
W nich dobytek domowy: przekłady Balzaka,
Diderota, Pascala, Moliera, Descartes’a.
„Słówka” cienkie i grube, „Porachunki” Fredry,
Książki, od których w Polsce trzęsły się katedry.
Tu najbliższa rodzina: „Ojciec Goriot” stary,
„Kuzynek Pons” poczciwy i „Kuzynka Bietka”.
Romans czuły z Odettą, flirt z „Panią Bovary”.
Samych tylko przekładów była z górą setka.
Tak wyglądało z bliska, głupio przyczepione
Do wielkiej pracy Boya, ożycie ułatwione”.
Ze ścian patrzy. Witkacy — demon zakopiański.
Przy oknie wisi rzewny portret pani Zosi.
Tak ją widział, z tym lokiem na czole, Wyspiański.
I taką ją w „Weselu”: drużba w taniec prosi
I porywa jak piórko lekką i panieńską
Panią Zofię Boyową, de domo Pareńską.
Właśnie wszedł Staś Baliński. Torcik pralinowy
Zostawił w przedpokoju, bo jutro niedziela
I z Antonim na obiad jedzie do Podkowy.
Górka tłumaczy komuś, że w czasach Popiela
Żyła jeszcze wśród ludu tradycja attycka.
„A z kim żyła?” — spytała Irena Krzywicka.
Fiszer głośno o starym słudze opowiada,
Który tańcząc kozaka „skacze wściekle w górę,
A potem niesłychanie powoli opada”…
Rozejrzał się, skończywszy tę wspaniałą bzdurę,
Poprawił się w kanapie i w milczeniu głuchym
Sam jeden porykuje, trzęsąc wielkim brzuchem.
Tylko Boy mu wtóruje. W dobrym jest humorze.
Zaśmiał się, nagle ucichł i pełen rozpaczy
Głowę nisko pochylił i westchnął: „Mój Boże.”
Kto zna Boya, wie dobrze, ze to nic nie znaczy.
Taką już ma naturę, że w momencik krótki
Z rozpaczy wpada w radość, aż radości w smutki.
Lilka przyszła z uroczym swych wierszy tomikiem
I martwi się o tatkę, czyli o Kossaka,
Który dziś kiszkę jedząc połknął ją z patykiem,
Wszyscy ją pocieszają, że niemądra taka,
Ze to głupstwo. — „Być może, że to minie po dniu,
Ale to już jest drugi patyk w tym tygodniu.”
…Zdarła czasu zasłonę ręka tajemnicza,
Odsłoniła ten obraz, znów jesteśmy razem.
Widzę w śniegu za oknem pomnik Mickiewicza
I gdy chciwie wzrok poję tym miłym obrazem,
Rozwiewa się i ginie z oczu wyobraźni
W szarej mgle zapomnienia i w oparach łaźni.
W szelkach i półkoszulku na twarde poduchy
Zwalił się stróż pijany. Chrapie spod kurierka,
Którym twarz sobie przykrył, bo w pokoju muchy.
Fotografia Smosarskiej w ramie od lusterka,
Scyzoryk poczerniały na stole, serdelek,
Brzytwa i parę pustych od piwa butelek.
Mokry, szary poranek leniwie obnaża
Zarysy miasta mgliste na niebie blednącym.
Świt. Przed otwartą bramą stanął wóz śmieciarza.
Wionęła woń zgniliśmy ostrym smrodem mdlącym,
Ciężko waląc butami w mrocznej ulic pustce,
Idzie posterunkowy z prostytutką w chustce.
Zza węgła wypłoszone rogówki niemrawym
Kłusem przebiegły, szczute przez nocną obławę.
Któraś zaklęła słowem soczyście plugawym
I tym słowem poranek przywitał Warszawę.
Gwizdem syren fabrycznych, wrzaskiem prostytutek
Budzi się dzień warszawski i warszawski smutek.
Już z Puławskiej i z Woli na miasto wylęga,
Sunie pod parkanami mroczny ludzki szereg.
Domyślasz się go raczej, gdy uszu dobiega
Bosych kroków szelestem i brzękiem manierek.
Gdzieś zawył pies bezdomny, nim go złapał hycel.
Na rogu stoi alfons, a na drugim szpicel.
Porzuć na chwilę złudne śródmieścia bogactwo
Zajrzyj w tę suterenę wilgotną i czarną,
Gdzie się dzieci warszawskie gnieżdżą jak robactwo.
Zejdą na Gęsią, na Bródno lub w dół przez Browarną
W głębie ciemne, smrodliwe ludzkiego śmietnika,
W tę przepaść, którą Judym znał i znał Baryka.
Bezrobotne, bezdomne wyrostki, nędzarze,
Tłum cuchnący, zmarniały miasta pomiot wszawy —
To oni śpią w ogrodach zmienionych w cmentarze.
To oni, właśnie oni bronili Warszawy,
Gdy tamci… Gdy my wreszcie tak samośmy zbiegli…
I czegóż tak bronili, i za co polegli?
Jeśli tych dzielnic hańby pioruny armatnie
Nie rozniosły i bomby nie zżarły ogniste,
To niech te mury zwalą nasze ręce bratnie,
Gdy czas przyjdzie wysoko pod niebo gwiaździste,
Na wolności prawdziwej jawny znak widomy,
Dumnym łukiem strzelistym Szklane dźwignąć Domy.
I taką cię pamiętam, szara, robotnicza
Warszawo pracy głodnej i śmierci ofiarnej.
Bo jeśli blask i cienie twojego oblicza
Rysować mam prawdziwie — niech nie zbraknie czarnej
Barwy twojej ponurej, gdy w oczach wyrasta
Obraz inny i gorzki — obraz złego miasta.
A przecież nawet takiej dziś się nie ośmielę
Obrzucić buntu wzgardą i gniewnym przekleństwem.
Bo widzę cię tlejącą w zgliszczach i popiele
Ogniem świętym — zbawioną na wieki męczeństwem,
Połączoną braterstwem, bólem zjednoczoną,
Życie moje i młodość — Warszawę straconą.
I jakżeż w to uwierzyć? Jak się z tym pogodzić,
Że został tylko popiół, zgliszcza i świst wiatru…
Że już nigdy nie będę spokojnie przechodzić
Koło domu mojego, Zamku, czy Teatru?
Nawet tego nie mogę: Jak syn marnotrawny
Wrócić i czoło skłonić na domu próg dawny.
Zawsze odnajdę drzewa i kwiaty i zioła,
I topole szumiące, i polne ścieżyny.
Nikt mi tych grusz na miedzy odebrać nie zdoła,
Odnajdę łąki bujne i żółte łubiny,
I wiatry porywiste, pachnące i mocne,
I szare nasze wody, i niebo północne.
Lecz biada tym, co serce zostawili w mieście,
Biada tym, którzy czołem do ruin przywarli.
Już nie ma tego miasta. A choć wrócą wreszcie,
Snuć się będą wśród żywych jak ludzie umarli
Albo błądzić jak ślepcy, targani udręką,
Wśród murów, których nie ma, z wyciągniętą ręką.
W ciemnych tajgach sybirskich, w kraju wiecznych mrozów,
Czy w upałach pustynnych, czy w śniegu północy,
Czy za drutem kolczastym niemieckich obozów —
Jak wam się Ona, bracia, musi śnić po nocy,
Jeśli tu w domu cichym pośród dobrych ludzi
Dni zatruwa wspomnieniem, a nocą mnie budzi.
Przysłaniał mi ją Paryż wszystkimi czarami,
Magią światła złotego, różowym obłokiem,
Owiewał mnie wonnymi ciepłymi wiatrami,
Ogłuszał ulic gwarem, bulwarów urokiem
I spłynął w niepamięci, jak w odbiciu wody
Przepływa srebrny obłok nieziemskiej urody.
Patrz. Za oknem angielska zieleń niezwalczona
Trwa lekko przysypana szronem jak siwizną.
Kwitną grudniowe róże. A przestrzeń zamglona
Cierpliwie co dzień uczy tęsknić za ojczyzną.
A wszak nieraz marzyłem właśnie, jak o raju,
O Anglii, kiedy trudno żyć mi było w kraju.
Znają dobrze z widzenia w Aylesbury na rynku
Cudzoziemca, co wszystkie kupuje gazety.
I wiedzą prości ludzie, tutaj w małym Tringu,
Że ten pokój na piętrze to pokój poety,
Co znalazł dach nad głową, chleb, uśmiech i ciszę.
Że ten pan to jest Polak i że książki pisze.
Ciąży pochmurne niebo zimowe jak ołów
Nad starymi domami małego miasteczka.
A wiatr przynosi zapach dymu i popiołów.
Wiej, wietrze! Może zbierze się chociaż garsteczka,
Choć tyle, by starczyło go do ust przycisnąć,
Nim w cztery strony świata zdążysz ten proch cisnąć.
Wiem, że to wiatrów sprawa popioły rozwiewać,
I twoja sprawa, wichrze, rozniecać pożary,
W kwitnących drzewach wiosny szumieć, łkać i śpiewać,
A jesienią drzew łamać umarłe konary.
Kiedy wyjesz za oknem, skamlesz nocą ciemną,
Wiem, czego chcesz ode mnie, o czym mówisz ze mną.
Nie zagłuszysz mnie wyciem gniewnego chaosu,
Nie utulą mnie do snu twe pieśni zwodnicze.
Przedrę się przez tę wrzawę łzami mego głosu,
Srogi wichrze stuleci — ja ciebie przekrzyczę!
Choćbyś chciał całą siłę przeciw nam obrócić,
Tych popiołów nie zdołasz po świecie rozrzucić.
Z pożaru mego miasta, bólu i udręki
Rośnie siła ogromna, co toruje drogi,
Moc, co oręż wytrąca z gniewnej ludzkiej ręki.
I nawet ta opowieść, i ten rym ubogi
Ozdobi się w przyszłości jakimś listkiem sławy,
Choć dlatego, że sercem bliski był Warszawy.
Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,
Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie.
Lecz ja, wybaczcie bracia, pragnę Polski słabej,
Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie,
Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty,
Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty,
— Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem
I gdzie granica wita tylko drogowskazem.
Do ciebie mówię, synu smutny pokolenia,
Któryś utracił wszystko — nie stracił imienia,
Niosąc w kraje dalekie za cały rynsztunek
Łzy najbliższych i obcych podziw i szacunek.
Porwany zdarzeń bystrych niewstrzymanym biegiem,
Falą losu rzucony, dziś nad szkockim brzegiem
Patrzysz w dal mglistą. Ręce na broni oparte,
A myśli twe jak morze wracają uparte,
Chociaż zmienne, lecz prądem wciąż jednakim gnane,
Jak to morze zamglone, gniewem sfalowane.
Widziałeś słabość pysznych — ludzi słabych siłę,
Na twoich oczach kraje jak drzewa przegniłe
Padały podważone mocą lub podstępem,
I dziś jak Prometeusz, który gadał z sępem,
Tak mówisz do przeszłości, co gryzie twe wnętrze,
Co szarpie cię i rani uczucia najświętsze,
I przeklinasz tę przeszłość, i ją błogosławisz,
I, zatruty myślami, gorycz własną trawisz.
Widziałeś malownicze miast wielkich ruiny,
Sekrety ulic ziemi wydarte z głębiny,
Arterie rur skręcone i gazu fontanny,
Syfony światła białe, syczące, gdyś ranny
Padł pod murem i czarna huczała ci sfera,
Z której jak zbuntowane hufce Lucyfera
Strącane gniewnym mieczem Archanioła
Spadały samoloty, ogniem pisząc koła.
Niż to miasto i ogień, co z niego wybucha,
Straszniejsze było przecież Kolizeum ducha.
Jak te wieże, jak gmachy pociskiem zburzone,
Widziałeś myśli puste wnętrze ujawnione,
Poznałeś praw kłamliwość i fałszywość miary,
Wiarę z uczuć odartą i serca bez wiary,
Dzieci zbrodnią pijane i matki nieczułe.
Próżnoś Boga szukając patrzał na Kopułę,
Aby ujrzeć na świętym miejscu Namiestnika,
Pod białym baldachimem, biurko urzędnika.
Widziałeś naród kupców pod murami Troi,
Męstwo bez pióropusza i bez złotej zbroi,
Londyńskie ł warszawskie .widziałeś ulice,
Widziałeś, jak przekreśla przestrzeń i granice
Samolot, co nad ziemskie unosząc się złudy
Ponad głowami państw zbratane łączy ludy.
Widziałeś tyle, tyle przecierpiałeś znoju,
Że choć przyjdzie nareszcie godzina pokoju,
Nie zaznasz już wytchnienia, nie odnajdziesz marzeń.
W mdłym powietrzu codziennych dawnych spraw i zdarzeń
Pustką będzie jałową powszedni dzień szary.
Tobie trzeba przyszłości innej, innej miary,
Bo znienawidzisz siebie, przeklniesz rany własne,
Ze wstrętem na dom patrząc i na ściany ciasne,
Nawet na miecz żołnierski, co przyniósł ci chwałę.
Tobie będą potrzebne wtedy myśli śmiałe.
Może tymi słowami młodość ci przypomnę?
Pamiętasz, jak szumiały te skrzydła ogromne?
Nie daj ich sobie złamać, rozwiń je w wolności,
Obrońco uciśnionych, rycerzu miłości.
Jak krzew burzą z podmorskiej wyrwany głębiny
Uschłoby serce moje na Florydy piasku.
Wolę mój Londyn ciemny od Ameryk blasku.
Mrok jest oczom przyjazny, a sercu — ruiny.
Tutaj zegar te same wydzwania godziny
I kiedy noc jest w Polsce i tu nie ma brzasku.
Wiesz, jaką wzgardę żywię dla tłumów poklasku,
I dlatego zrozumiesz te proste przyczyny:
Gdy na niebie wieczornym tu gwiazda zaświeci,
Wiem, że się w nią wpatrują naszych bliskich oczy.
Ta sama mgła krajobraz otula i mroczy —
Gwiazda i mgła srebrzysta minionych stuleci —
Tu mewa znad Bałtyku czasem w locie zboczy.
Stąd bliżej. Stąd, jak mewa, westchnienie — doleci.
Ciemność, co nad wodami .była, dziś zwycięsko
Wróciła i znów na dnie oceanu ciemnym
Płyniemy w mroku ulic, oddychając ciężko,
Niesieni falą strachu jak prądem tajemnym.
Żelazne dinozaury ryją w piaskach Libii,
Biegną chrzęszcząc jak żuki w pancerzach z chityny.
2 wód wyłażą na lądy ciała mdłych amfibii,
A stada ichtiozaurów z przejrzystej głębiny
Wyciągają zielone wężów giętkie szyje.
Wróciliśmy do jaskiń. W pierwszym chłodzie nocnym
Zapalamy ogniska w głębi pieczar mrocznych.
Skuleni w krwawym blasku, co od ognia bije,
Słuchamy szumu wielkich gado—ptaków głodnych,
Które w blasku księżyca na chmurach pogodnych
Przypływają nad miasto jak nad żerowisko
I jęczące płaczliwie zniżają się nisko.
Biją łukiem pociski z nadbrzeżnych baterii,
Lądując precyzyjnie w punkcie oznaczonym.
Bombowce — ciałka ledwo widocznych bakterii,
Płyną w polu widzenia niebem zarażonym.
Małpolud skośnooki w masce gazoszczelnej,
Zbrojny w miotacze ognia, w piorun kulomiotu.
Frunie szybciej niż wicher w maszynie piekielnej.
Nie wytraciły ciebie ognie boże i potopy,
Naturo gniewna, oto bogatsza niż wprzódy,
Niepowstrzymana idziesz polami Europy,
Budzisz w cmentarzach śpiące człekokształtne ludy.
Wykopaliska suche w ciało obrastają,
Wydąwigają się z iłu, w którym spały lata,
Suną wielkim pochodem i w ciszy przystają
Duchy zwierząt w dolinie świętej Jozafata.
Płoną Pompeje w wieńcu ogrodów oliwnych,
Gniewny bełkot dobiega z kotła wrzącej ziemi.
Giganty i Demony ciał radioaktywnych
Zbudziły się zaklęciem tajemnej alchemii.
Kurtynę chmur rozdziera grom, w iskrowym skoku
Uderza w nieba strop — wulkanów odblask rudy.
To twoja moc i amfiteatr twój, Proroku.
Wstań, zbudź się, gniewny lwie, lwie z pokolenia Judy,
Niech nowy Bóg oddzieli światło od ciemności,
Łagodną wznosząc dłoń uciszy gniew żywiołów.
O ziemio srebrnych łąk, skąpana w zieloności,
Wsłuchana w cichy szept modlących się aniołów.
Gdy jak czarną żałobną opaskę z ramienia,
Z okien zerwą wojenne kiry zaciemnienia
I światła, jak więźniowie z bram rozbitej turmy,
Runą w miasta ulice, a zwycięskie surmy
Zagrają z wież wysokich i kościelne dzwony
Walić będą, bić, jęczeć, jakby spiż szalony
Chciał się zerwać ze szczytu strzelistej dzwonnicy
I potoczyć się z tłumem po gwarnej ulicy,
Gdy się miasto rozszumi, rozfaluje hymnem,
Gdy neony jak duchy migotaniem zimnym
Wbiegną w ciemne litery i szyldy ożywią,
Gdy cisi się ośmielą, nieśmiali roztkliwią,
Przycisną się do piersi i wybuchną szlochem,
Możni zejdą łaskawie bratać się z motłochem
I gdy ruszy przez miasto pochód gwarny, strojny,
Radować się tą wieścią, że już nie ma wojny,
Że Bóg nam dał zwycięstwo — gdy się tłum potoczy,
Nie mieszaj się z tym tłumem. Ręką zakryj oczy
I chociaż łzę poczujesz, co spływa po dłoni,
Rękę drugą zaciśnij na żołnierskiej broni,
A serce jak dłoń ściśnij — nasyć je cierpieniem,
Abyś się nie dał złamać serdecznym znużeniem.
Patrz. Inny pochód idzie miasta ulicami,
Niebem płynie jak chmura i krwawymi łzami
Pada na tę sztandarów rewię uroczystą,
Na odświętne mundury; i tą krwią błotnistą
Upodabnia się pochód, co zamarł w bezruchu,
Do ciągnących po niebie widziadeł i duchów.
To nie zjawy pomarłych i pomordowanych,
Zagłodzonych, dręczonych, żywcem pogrzebanych,
To nie tylko najbliższych twoich widma blade,
Lecz duchy całych ludów zdanych na zagładę.
Więcej ich już na niebie niźli nas na ziemi
I choć mówić nie mogą ustami czarnymi,
Cieniem się krwawym kładą na światła jaskrawe,
Na oświetlony Londyn, na jasną Warszawę,
Przez te dzwony, sztandary, mundury i blaski
Idzie cień. Janusz Korczak, ten lekarz warszawski.
Prowadzi poprzez getto dzieci z sierocińca,
Dwoje ich wziął na ręce i wyszedł z dziedzińca.
Jak ten, co na Golgotę krzyż dźwigał mozolnie,
Idzie na miejsce kaźni. Idzie dobrowolnie.
Wracaj — wracaj z uporem do miejsc egzekucji,
Ucz się imion — żołnierzu przyszłej rewolucji,
Imion tych, którzy kiedyś wstaną nieśmiertelni
Z grobów Wawra i z piasków palmirskich cegielni.
Nie o katach pamiętaj ani o mordercach,
Ale o tych nad miarę umęczonych sercach.
Nie płacz nad ruinami, ale policz, który
Mur jeszcze runąć musi, jakie zburzyć mury.
Nie statuę zwycięstwa czy sztandar pierwszeństwa,
Ale dźwignij zhańbiony łachman człowieczeństwa
I podnieś go wysoko — niechaj płynie górą
Ta chorągiew, na której nakreślisz purpurą
Serce — ten znak bolesny — emblemat ubogi —
Gdy pójdziesz świat budować, nowe mościć drogi.
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią spływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłowanina,
Norwegiem, gdy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad pobite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy.
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem —
Gdy naród grecki z głodu obumiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
Zatęsknicie jeszcze, zatęsknicie
Do Oxfordu, Bedfordu, Londynu.
Z ciężkim sercem, daleką wspomnicie
Rzekę w Perth i las Aberdeenu.
Gdy nasyci się tęsknota żywa
Do skrwawionej, najmilszej ojczyzny,
Przyjdzie inny, bolesny, wstydliwszy
Żal na zawsze straconej obczyzny.
Kensingtony, Finchleye, Hyde–Parki,
Regent Streety, Hampsteady, Victorie
Porwie czasu prąd zdradny i wartki,
Rzuci gdzieś w zapomnienie, w historię.
Opowiadać będziecie młodzieży
O Tudorach, Warwickach i Yorkach —
Starcy, bracia pomarłych żołnierzy,
Highlanderzy w mazowieckich dworkach.
A gdy czasem mgła wieczorna spłynie,
Gdzieś przed domem, na ławce w ogródku,
Pogwarzymy razem o Londynie
Po angielsku i po cichutku.
Przeszłość drapuje, twoją postać,
Czar opromienia twoje pióro.
Jakże się będzie trudno rozstać
Z poetyczności srebrną chmurą,
Którą wypiłeś wraz z oddechem
Z londyńskich mgieł, poeto blady.
Gdy błądzisz sam dawnymi ślady,
Twe kroki wtórnym dźwięczą echem.
Jakże się będzie rozstać trudno
Z poetyczności chmurą srebrną.
Z cierpieniem, które w pieśń podniebną
Przemienisz sztuką swoją złudną.
Gdy przejdzie wiatr, co będzie chłostać,
Rozpędzać srebrnych mgieł obłoki,
Wrócić nie mogąc — nie chcąc zostać —
Dokąd skierujesz swoje kroki?
Pod jakim niebem, jaką tęczą
I w jakim skryjesz się obłoku?
W londyńskich ulic szarym mroku
Jak głucho nasze kroki dźwięczą.
Ja już tej wojny nie wygram,
Serca nie wyrwę już z kleszczy,
Uciekam — zbieg i emigrant,
Jak uciekałem z Zaleszczyk.
Uciekam drogą zawiłą,
Od własnych uciekam wspomnień,
Jak ten, co siadł nad mogiłą
I szuka gwiazd nieprzytomnie.
Skulony, skryty w fotelu,
Czujny dezerter ze świata,
W małym londyńskim hotelu
Węzły gordyjskie rozplatam.
Patrząc w popioły wygasłe,
Pledem okryty jak chustą —
Strudzony biegiem Ahaswer,
Owijam, otulam się pustką.
Daj mi nową, grubą książkę snów,
Daj mi nową butelkę ze snami,
Daj mi szarfę białą opatrunku,
Bo gdy zasnąć nie mogłem dziś znów,
Nie starczyło i szarfy, i trunku.
Daj mi książkę, w której sen jak rym
Z każdej karty przechodzi na kartę,
Bandaż długi, bym owijał nim
Rany w mojej pamięci otwarte.
Snów mi trzeba i zatraty w snach,
Snów ogromnych jak warowne mury,
Poprzez które nie przeskoczy strach,
Pod którymi nie przemkną się szczury.
Daj mi senną, długą, złotą nić,
Abym z dna mógł się odbić jak nurek,
Kiedy zacznę strasznie znowu śnić
Wśród warszawskich piwnic i podwórek.
Zagubiony w księżycowym kurzu,
Przytulony do twych zimnych nóg,
Na warszawskim znajomym podwórzu.
Rzuć ml linę długą, abym mógł
Na londyńskie powrócić pięterko.
Daj mi wrócić i odbić się z dna,
A do ręki daj srebrne lusterko,
Żebym poznał, ze to jeszcze ja.
Wypełzamy — pluskwy spod ram
Za obrazem skryci na ścianie,
Aby spijać po ciemku krew z ran
I znów kryć się, gdy przyjdzie świtanie.
Jakiż może być robaczy bunt?
Chyba ten, że za krew, co się leje,
Rząd angielski, zamiast płacić funt,
Pełną winien wypłacać gwineję.
Nie potrzeba nam obcych bóstw
Ani wzoru niepolskich postaci.
Co nas żywi? Krew naszych sióstr.
Co nas karmi? Krew naszych braci.
Wczoraj było Polaków londyńskich zebranie.
Gdy zasiedli w mundurach ozdobionych suto,
Wstał szybko Prezes łzawy, żalów Egzekutor,
I szepnął: „Proszę uczcić zmarłych przez powstanie.”
I pomyślałem sobie — stojąc gdzieś przy ścianie —
Ze nad nami jest chmura, co piorunem świeci.
Nie minutą milczenia, lecz wrzawą stuleci
Trzeba nam się o Twoje modlić zmiłowanie.
I pomyślałem jeszcze: daj nam kiedyś, Panie,
Jeśli już musi nadejść ten mrok krwawej nocy,
Walczyć nie przeciw obcej, lecz własnej przemocy,
Kiedy lud gniewny uczci zmarłych przez POWSTANIE.
Antyczni, nadzy i ogromni,
Zastygli w krzyk kamiennych warg,
Których na łukach tryumfalnych ark
Ustawią kiedyś w rząd potomni,
Bohaterowie wielkich dni,
Na tle chorągwi i barykad,
Antyczni, nadzy i ogromni,
O których co dzień komunikat
Podawał światu rapsod nowy,
O was historia nie zapomni
I narodowy rzuci pieśniarz
Ziarno męczeńskiej waszej krwi
I posiew cierpień
I uniesień
Na nowy Sierpień,
Nowy Wrzesień,
Na nowych dni sześćdziesiąt trzy.
O was historia nie zapomni,
Lecz któż na grobach będzie siadał
Tych, którzy trwożni i bezdomni
Padali mrowiem niezliczonym,
Któż się o milion ten upomni?
I jaki pieśniarz będzie składał
Słowa gorące i szalone
O tych, co w cieniu waszej glorii,
Bez narkotyku wielkich czynów
Konali w męce dla wawrzynów,
Co wasze skronie ozdobiły,
Rzucając pomiot ciał swych zgniłych
W dymiący, krwawy gnój historii?
Dla was pieśń moja i łzy moje,
Zwyczajni, prości, nieogromni.
Kiedy na zgliszcza wróci życie,
Na narodowy święty grób,
Gdy kości będą zbierać z szańca,
Aby z nich dźwignąć pomnik sławy,
Niech na cmentarnej będzie płycie
Ten napis prosty, napis krwawy:
Tu leży Trup
Nieznanego Mieszkańca
Warszawy
Ledwie słowo, jak nas rozpłomienia,
Lica w ogniu, serce mocniej bije.
Czemu wzrusza sam już dźwięk imienia?
Liberté, liberté chérie —
Miłość budzi czułe zasmucenia,
Młodość czar niejeden w sobie kryje,
Ty jak dreszcz przebiegasz pokolenia,
Liberté, liberté chérie —
Krew w nas burzy żar twojego tchnienia,
Głos w historii bębny werblem bije,
Imię twoje z wichru i z płomienia,
Liberté, liberté chérie —
Cóż nam dajesz w zamian za cierpienia
I za krew, co śladem twym się wije,
Że idziemy z tobą w śmierć bez drżenia,
Liberté, liberté chérie —
W letni mglisty poranek o wschodzie
W młode ręce wzięliśmy wiosła.
Czy pamiętasz, jak cicho te łodzie,
Jak łagodnie rzeka je niosła?
Dziś wspominam z obrazem tej rzeki
Mgły wznoszące się, czerwień wschodu
I horyzont upojnie daleki,
I drażniący, rześki wiew chłodu.
I wspominam do dzisiaj w zachwycie
Brzeg młodości we mgle ginący,
Gdy nas porwał i poniósł przez życie
Prąd burzliwy, wartko płynący.
I dziś niosą nas te prądy rwące,
Rwące serce zmęczone w biegu,
Gdy na skronie nasze siwiejące
Opada mrok drugiego brzegu.
Wiem, piechotą będę szedł ze stacji,
Choćby ciemnym to było wieczorem.
Zbłądzić trudno, kolejowym torem
I na lewo od dwu drzew akacji.
Kwiat tytoniu w ciemności pachnący,
Miodny zapach końskiego nawozu
I daleko gdzieś gwizd parowozu
Długi, smętny, tęskliwie cichnący.
Tak jak nieraz to już było we śnie,
Poznam głos twój, gdy zapytasz: „Kto tu?”
I za gardło uchwyci boleśnie
Strach i rozpacz, i szczęście powrotu.
„Kto to?” — spytasz. Powiem: „Ja — Antoni,
Tutaj jestem”. Jeszcze krok, pół kroku.
I dłoń drżącą poczuję na skroni.
I usłyszę bicie serca w mroku.
„Nie myślałem, że cię tak przestraszę!
Nie pal światła, stójmy tak, w ciemności.
Po co patrzeć w oczy już nie nasze,
Kiedy serca biją jak w młodości?”
„Po coś wrócił? Tu źle”. „Ja wiedziałem,
Lecz nie było dla mnie ukojenia,
Zostawiłem tu wszystko, co miałem,
Nasze wspólne młodzieńcze marzenia”.
Z gruzów podźwigną się domy
I stanie bank gotycki,
I świątynia żelbetonowa.
Ale jak odbudować słowa,
Ale jak dźwignie się mowa —
I wieża, i schron poetycki?
Zbombardowano ją straszliwiej
Niż Rotterdam i Warszawę.
Słowa, sylaby, litery,
Monstra kalekie, chimery
Podrywające się do lotu,
Bakterie semantycznej ropy,
Robactwem czcionek rozsypane,
W ziemię wdeptane butem,
Kto zbierze na polach Europy,
W jaki piec rzuci, w jaką hutę
I jakim żarem przetopi?
Ziewasz, gdy słyszysz
Słowa: Wolność, La Liberté, Freedom.
Wytarły się w długim użyciu
Stare monety.
Ale powiedz te słowa Żydom,
Polakom, szepnij Norwegom,
Krzyknij je przez sztachety,
Przez drutów kolczaste zasieki,
Gdy idą skuci w szeregu,
A zadrżą szeregi, zadzwonią łańcuchy,
Oczy zapłoną gorączką nadziei,
Oczy świecące, krążące jak duchy,
Jak duchy w cmentarnej zawiei.
Ukołysani dziewiętnastym wiekiem,
Zawierzyliśmy słowom,
Półprawdom półbogów,
Ze trzeba miłować wrogów,
Że człowiek jest aż człowiekiem.
Lecz tam, gdzie słowo przez opar mglisty
Przedrze się iskrą, przerodzi w znak,
W rachunek ścisły
Czasów i miar i wag,
W retorcie alchemisty
Co czyta Faust nowy,
Odwieczny mag?
Wstrzymaj się, wstrzymaj, badaczu szalony,
Przed drzwiami laboratorii.
Czy widzisz? Małpolud uskrzydlony
Krwią maże karty historii.
Twoje wykrada sekrety,
Twoją myślą i twoim natchnieniem
Ujarzmia ziemię.
Jak dziś miasta
Jutro
Zetrze z map naszej planety
Kraje i kontynenty.
Zbuntujcie się, zbuntujcie, badacze szaleni,
Obłąkani docenci.
W czyje ręce oddaliście dynamit?
Jak kapłani egipscy, jak święci
Zejdźcie w podziemia piramid.
Niech się zbliżą ludy tej ziemi,
Wierzące i bezorężne,
Niech je zbliżą skrzydłami białymi
Płatowce dalekosiężne.
Niech się uczą ludzie w przyjaznej dobroci
Czytać w oczach i czytać w uśmiechu,
Zanim milion huczących obrotów,
Sto tysięcy mechanicznych koni,
Zadyszanych, sprężonych w pośpiechu,
Zawierzycie jednej ludzkiej
Dłoni.
O jakiż świat modlić się nam trzeba,
Nam, targanym klęską,
Nam, którzyśmy śmierć ziemską
Wynieśli pod stropy nieba?
Zmiłuj się, Panie, nad nami,
Nie karz surowo.
Uskrzydlij nas, podnieś słowami,
Przywróć nam słowo.
Jedna niech będzie miara,
Jak sylab jednaki rząd.
Niech wiara znaczy znów — wiara,
A błąd niech oznacza błąd.
Dla możnych i dla skrzywdzonych
Jednaki niech będzie sąd.
Przywróć nam słowo natchnione,
Przywróć nam wieżę i schron.
A kiedy w skokach szalonych
Nieznany odkryje ląd,
Niech będzie błogosławione,
Choć gorzki przyniesie plon.
Czy to był dramat, czy też farsa,
Historia temu nada imię.
Rzecz miała miejsce w Hiroszimie,
Gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa.
Kto bohaterem? Sztuką złudną
Do jakiej autor zszedł głębiny?
Głos jakiś słychać zza kurtyny,
Czy płacz, czy śmiech — odróżnić trudno.
Biada tym, którzy w naród patrzą, nie w emblemat,
I widowisk nie czynią ze swojej rozpaczy,
I w ojczyźnie coś więcej widzą niźli temat.
Biada im, jeśli myślą i myślą inaczej.
Biada tym, którzy gminnych niepomni prawideł,
Kramów swoich nie chwalą ani sztuk nie czynią.
I na sprzedaż jarmarcznych nie niosą świecideł.
Dalecy ich nie dojrzą, a bliscy obwinia.
Biada tym, którzy nie chcą na co dzień jak słudzy
Stroić cudzej wygody w romantyczne płaszcze,
Bo jedni ich odtrąca, nie pojmą ich drudzy.
Biada tym, którym nigdzie żaden tłum nie klaszcze.
Biada tym, co ze wzgardą nie zżyci za młodu
Uczą się jej dopiero, brzemię czasów trudnych
Dźwigając w samotności, z dala od narodu,
Pośród wrogów podstępnych, przyjaciół obłudnych.
Nie tam granica polska leży,
Gdzie kurhan świeci czerepami,
Gdzie panów wielkich i rycerzy
Blachy rozpadłe rdza przeżarła.
Granica leży między nami,
Krzywda ją kreśli opłotkami,
I tak się Polska nam przedarła:
Po jednej stronie w Salomei
Śnie srebrnym śpiąca czy umarła,
W zieleń księżyca roztopiona,
Cieniem błądząca po alei —
Po drugiej stronie gdzieś z ugorów,
Jak wilk, co kłami sięga gardła,
Czai się krzywda rozwścieczona
I w księżycową zieleń dworów
Pochodnie krwawe gniewnie ciska.
— Która ci droższa, która bliska?
Z tobą, gromado, ciżbo szara!
Brzydoto gorzka, biedo rzewna,
Z tobą, gdy wreszcie wstajesz gniewna
Przeciwko Mgłom i Snom, i Marom,
Co jak cmentarne, gnilne larwy
Na uroczyskach opuszczonych
Z księżyca srebrne kradną farby
I krew spijają z ciał strudzonych.
Za duchów pychę, żywych grabież,
Z tobą, gromado pokrzywdzonych,
Weź moje serce, całe zabierz!
To nic, że w żalu i rozterce
Wciąż dalej będę bez nadziei
Samotnie błądził po alei,
Czekając, aż się świt przejawi.
Granica przeszła przez me serce,
A że rozdarte, więc się krwawi.
Czarną krwią zaciemnione, wściekłe, huczące, ogromne
Morze cię pochłonęło głębią swą nieprzeniknioną,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.
Próżno zdradne syreny wabią was w głąb oceanu,
Jękiem trwożnym nocami budzą, wzywają do drogi.
Dokąd płynąć nam każą głosy przeszłości żałobne?
Nie ma dla nas powrotu, kresu wędrówki Odysa,
Chyba śmierć jest powrotem. Trzeba by nam jako Chejron,
Który, choć nieśmiertelny — śmierć chciał wybłagać u Zeusa,
Idąc drogą nieznaną wrócić w krainy znajome.
Bracie, odwróć twe oczy, odwróć od wysp zatopionych,
Jeden świat jest i ludzie wszędzie są braćmi twoimi.
Dawnej żeby nie stracić, nowej nam trzeba ojczyzny.
Morze jej nie pochłonie, bo ona ponad wichrami,
Większa niźli cesarstwa, większa niż rzeczpospolita,
Bratnią krwią okupiona — Ziemia miłością podbita.
Niechaj Febus ognisty złoci jednakim promieniem
Pracę zgodną i przyjaźń. Kiedy zaś księżyc wypłynie,
Między jawą i snami wpół zawieszeni marzeniem,
Wracać, wracać będziemy, w głębie zanurzać się mroczne,
Kędy światło niebieskie siły już nie ma przeniknąć,
Własnym blaskiem wiec każdy kształt musi świecić w ciemności.
Tam cię znowu odnajdę, drżący od świateł tajemnych,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.