Slonimski Antoni Zalatwione odmownie II

Antoni Słonimski




Załatwione odmownie


Seria druga
Felietony, konfrontacje, polemiki i fraszki
Okładkę projektował AUTOR

Felietony 1962–1964


Technika podawania dowcipu ma swoje fachowe sekrety. Często zdarza się nawet bardzo doświadczonym aktorom, że ten sam dowcip serwowany ze sceny raz wywołuje huragan śmiechu i rzęsiste brawka, a innym razem zaledwie nikły szmerek. Aktorzy nie lubią dowcipów na szmerek. Pamiętam, jak wściekał się Jaracz, gdy grając w mojej komedii Rodzina, podając murowany dowcip dostawał zamiast zwykłych braw ten przysłowiowy szmerek. — Cholerna publiczność! — urągał. Ale doszliśmy w końcu, że to nie publiczność winna. Zawodziła czasem tego znakomitego aktora technika podawania dowcipu. Otóż istnieją powiedzenia, które składają się jak gdyby z dwu członów śmieszności. Pierwsza część zdania jest zabawna, a w drugiej pada nieoczekiwana pointa. Taki dowcip trzeba powiedzieć na jednym oddechu. Zdarza się bowiem często, że śmiech powstały po pierwszej części zdania zagłusza właściwą pointę. A więc winę ponosi nie zła publiczność, ale to, że publiczność jest właśnie za dobra, zbyt chwytliwa.

Mało było takich specjalistów w podawaniu dowcipu, jak Jaracz. Mógł z nim konkurować Maszyński, nie mówiąc o starych majstrach, jak Frenkiel czy Kamiński. I dziś mamy niezłych. Kazio Rudzki nie zepsuje dowcipu. Albo Dymsza. Wielką klasę pokazał Siemion, jako aktor charakterystyczny, i ślicznie umie podawać swoje wiersze satyryczne Załucki. Są majstry w opowiadaniu żartów, ale jest również, niestety, plemię dość liczne, tak zwanych morderców point.

Plemię to działa w sposób podstępny i zorganizowany. W każdym towarzystwie mają swego wysłannika, który czujnie reaguje na każdą próbę opowiedzenia dowcipu. Najpowszechniejsze jest psucie pointy. Gdy opowiadający zbliża się do końca anegdotki i już ma nastąpić pointa — morderca nagle wykrzykuje: — To nie tak! Przedtem opowiadałeś inaczej! To nie był Żyd, ale stary Ormianin! — Albo: — To nie chodziło o kaczkę pieczoną, tylko o gęś. — Zaczyna się mała kłótnia, w której gaśnie rozpoczęty w dobrym czasie dowcip i powtórzony już na zimno, robi oczywistą klapę. Czasem bezczelny morderca point nawet nie fatyguje się pieniaczyć, tylko po prostu w samym środku opowiadania wstaje i powiada: — Przepraszam, że ci przerywam, ale znam ten dowcip, a poza tym muszę iść do ubikacji. — Oczywiście, świnia, nie zna dowcipu i wcale nie musi, tylko chce.

Prócz takich drani od antyrozmowy, co prują dowcipy „na chama”, są też aniołki towarzyskie, humoryści–samobójcy, niewinni czarodzieje od psucia dowcipu. Ci przynajmniej psują sami sobie, plączą się, zapominają w środku i wreszcie zapewniają, że to było bardzo komiczne i że jak ktoś im to opowiadał, to pękali ze śmiechu. Wielkim majstrem od psucia dowcipów był mój przyjaciel Kazio Wierzyński. Kiedyś Leśmian opowiadał Francowi Fiszerowi o swoich szalonych wyczynach miłosnych z jakąś dziewczyną, która, jak się okazało, była telefonistką. Fiszer odpowiedział: — Wierzę, że to była dziewczyna, wierzę w twoje sukcesy, ale nie wierzę, że to była telefonistka, bo kiedyś był zdolny do takich wyczynów, nie było jeszcze na świecie telefonów. — Otóż Kazio Wierzyński tak opowiadał ten dowcip: — Pewien pan spotkał na ulicy artystkę… — Artystkę? Że niby co? Że nie było teatrów? Facet pierwszym zdaniem rozłożył się całkowicie. Cierpliwie czekałem, aż dojdzie do pointy. Spojrzał na mnie przerażonym okiem i powiedział: — To jakoś było inaczej. Powiedz, Antoni, jak to było. — Powiedziałem mu, że nie przejmuję zabagnionych interesów.

Ostatnio mało się u nas opowiada dowcipów, a jeśli już, to tylko i wyłącznie dowcipy niecenzuralne. Przyczyna jest prosta. Cenzuralne się sprzedaje. Czasem nawet po parę razy.


Z ulgą i uznaniem stwierdzić możemy, że z naszej publicystyki zostały wyeliminowane psy. Psy znikły. Ogary poszły w las i nie wróciły. Nie spotyka się już w polemikach „łańcuchowych psów” ani „wściekłych psów”, psów płatnych ani podstępnych. Gorzej jest z lisami. Lisy wciąż jeszcze kryją się w gąszczu słów, w jamach czy norach stylistycznych i wyłażą od czasu do czasu na szpalty pism. Są to przeważnie „szczwane lisy” lub „lisy przebiegłe”. Niedawno zwrócono mi uwagę, że pewien wrogi nam polityk nazwany został w tym samym zdaniu szczwanym lisem i zdziecinniałym starcem. Coś tu nie klapuje. Szczwany starzec to jeszcze nieźle, ale zdziecinniały lis to jakoś głupio. Zdarzają się nieporozumienia jeszcze poważniejsze. O innym polityku napisano, że jest to „stary lis, kuty na cztery łapy”. Pomieszano tu konia kutego na cztery kopyta z kotem, który spada na cztery łapy, i z lisem, który zwykle jest stary, nie ma kopyt oraz rzadko spada.

Są zwroty stylistyczne i banalne powiedzonka, których już używać nie wolno. Ja osobiście bardzo nie lubię „wylewania dziecka razem z kąpielą”. Po pierwsze, nie z kąpielą, lecz z wodą, po drugie, jeżeli dziecko się kąpie w wannie, to należałoby mówić o spuszczeniu dziecka razem z wodą, a to obraz nieładny i brzmi nieprzyjemnie. Uważam również za bezczelność powoływanie się na bajkę Andersena o dziecku, które krzyknęło, że król jest nagi. Wylałbym to dziecko razem z kąpielą. Nie znoszę facetów, którzy dla barwności stylu używają słów cudzoziemskich w rodzaju sapienti sat albo, jeszcze gorzej, zmory publicystycznej, słynnego Last not least, którego to powiedzonka używają ludzie, którzy nawet nie przypuszczają, jak to się naprawdę po angielsku wymawia. Nawet ja sam nie wiem, mimo że próbowałem.

Literatura i dziennikarstwo nie mają monopolu na banał i wszelkiego rodzaju cliche. W malarstwie prześladowały nas przez długi okres czasu arlekiny, skrzypce i jabłka, nieodłączne od ekspresjonizmu i początków impresjonizmu francuskiego. Przedtem dominowały, i w niektórych narodach wciąż jeszcze dominują, niedźwiadki na polance leśnej. U nas panował długie lata ułan z dziewczyną. Kiedy był wielki popyt na te ułany, Wojtek Kossak malował dwa rodzaje. Ułan z dziewczyną na tle krajobrazu i ta sama para na tle mgły. Ten drugi rodzaj był o sto złotych tańszy, bo mgłę prędzej się maluje niż pejzaż.

Film przedwojenny miał swoje niezachwiane kanony. Wiadomo było, że czarny charakter musi mieć baczki i wąsiki. Dziś sprawy się skomplikowały, ale niestety, najlepsi nasi reżyserzy wpadają w manieryzmy i posługują się banalnymi chwytami. Powinno być milicyjnie zakazane pokazywanie gołębi krążących w słońcu, kry ruszającej na rzece, domków z kart, desek zbijanych na krzyż. Pół biedy, gdy to zrobi czasem reżyser tak znakomity jak Wajda, gorzej, gdy inni naśladują te wajdalizmy, a raczej wandalizmy.

Język polityków oczyszcza się ze sloganów i natrętnych zwrotów stylistycznych i powinno to być przykładem dla naszej prasy. Są zwroty i wyrażenia, bez których początkowo trudno się obyć, ale człowiek łatwo się przyzwyczaja do wszystkiego. Dawno już temu, w latach dwudziestych, w prasie warszawskiej ogłoszono konkurs na zmianę słowa „szlagier”. Istotnie brzydkie to, ale powszechnie wtedy przyjęte, słowo zastąpiono „przebojem”. „Przebój” wydawał się dziwolągiem językowym i gotów byłem się wtedy założyć, że nigdy się nie przyjmie, ale już po roku słowo „szlagier” wydało mi się obce, zaś „przebój” zdobył prawo obywatelstwa w mowie potocznej.

Podobnie bywa ze zmianami nazw ulic, placów i miast. Początkowo zmiany te rażą i szokują, ale powoli ucho się przyzwyczaja. Osobiście nie jestem zwolennikiem takich zbyt częstych zmian, ale w tym konkretnym wypadku myślę, że dobrze się stało, iż to wszechobecne do niedawna słowo „szlagier” poszło w zapomnienie.


Miałem już w życiu sporo spotkań z czytelnikami czy wieczorów autorskich. Zawsze mniej więcej powtarza się to samo. Po odczytaniu wierszy czy prozy następuje ambarasująca cisza, zanim pierwszy słuchacz odważy się zadać pytanie. Potem już idzie jak z płatka. Pytania są przeważnie te same. W Tokio, w Londynie, czy w Skierniewicach. Bez pudła. Zawsze się znajdzie facet czy paniusia, która z wieloznacznym uśmiechem spyta: — Czy pan pisze wiersze piórem, czy na maszynie? — Z telewizją się oswoili, na loty kosmiczne — nie reagują — są już zblazowani, a poczciwa, stara maszyna do pisania wciąż jeszcze wywołuje ironiczne uśmiechy. Odpowiadam zawsze na złość, że piszę na maszynie, choć to nieprawda, bo wierszy w ogóle nie piszę, raczej zapisuję na różnych skrawkach papieru. Pamiętam, jakie zdziwienie wzbudził we mnie kiedyś wstęp Kasprowicza do Księgi ubogich, gdzie autor zwierzał się, że wiersze jego nie powstają przy biurku, lecz na samotnych spacerach.

Wydaje mi się, że poeci zawsze pisali w samotności, bo proces pisania wiersza związany jest z głośnym mówieniem, a mówić głośno do siebie przy ludziach — trochę głupio i niegrzecznie. Chyba, że kto wstydu nie ma. A propos wstydu, dowiedziałem się z radiowej prelekcji jednego z młodszych poetów, że grupa „Skamandra” nie miała wstydliwości uczuć, która cechuje jakoby poetów młodszej generacji. I słusznie. Ci młodsi mają rację, uczucie zazdrości to rzecz, której wstydzić się należy. Inny młody–starszawy krytyk dowodził, że choć prekursorzy nowych kierunków sami często nie osiągają wybitnych wyników indywidualnych, są jednak podłożem, użyźniają grunt pod przyszłe zdobycze. Istotnie, nawet niektórzy zapach mają podobny.

Istnieje coś w rodzaju typowości zebrań literackich i nie trzeba powoływać się na dzieła Hubibeya czy Stocksa o psychologii zbiorowej, aby to stwierdzić. Na każdym spotkaniu autorskim ktoś zawsze zapyta o tę nieszczęsną maszynę do pisania i zawsze znajdzie się facet, który zada tak zwane pytanie—referat. Wstaje taki i powiada: — Czy nie uważa prelegent, że to i to, bo ja uważam, że to i tamto. — I o tamtym mówi przez dwadzieścia minut. Jeśli nie wierzycie w regularność i typowość tego rodzaju faktów, spróbujcie prostego eksperymentu. Żegnając wieczorem paru przyjaciół mówimy: — Warn dobrze, pójdziecie do domu i położycie się spać… — Zawsze ktoś się zapyta: — A ty? — Ja — odpowiadamy — muszę się jeszcze rozebrać… — I eksperyment naukowy udany, i żarcik dobry, bo sugeruje, że jesteś człowiekiem kulturalnym, a przyjaciele chamy i prymitywy, co w butach włażą do łóżka. Eksperyment uda się zawsze pod warunkiem, że będzie więcej niż trzy osoby i że obecni nie słyszeli już tego żarciku.

Spotkania z czytelnikami opłacają się przynajmniej jednej stronie, to znaczy autorowi, o ile oczywiście spotkanie jest płatne. Nie bardzo natomiast widzę sens w spotkaniach pisarzy z przyjezdnymi pisarzami. Odbywa się to zwykle przy tak zwanej „lampce wina”, to znaczy, że w czasie gdy cywilizowany człowiek pije herbatę, daje mu się słodkie, białe wino, jabłka, wodę sodową i papierosy z munsztukami. Na tak zwanej lampce wina można od biedy podejść do pisarza–cudzoziemca i zamienić z nim parę uwag na temat pogody, można zapewnić go, że koniecznie powinien zobaczyć Kraków oraz wyrazić nadzieję, że pisarz następnym razem przyjedzie na dłużej, nie tylko na dwa dni, przejazdem. Gorzej jest na tak zwanych bankietach.

Pamiętam, jak kiedyś Boy skarżył się na spotkania z pisarzami na bankietach PEN–klubowych. — Spotkałem się — mówił — z Chestertonem. Siedziałem na bankiecie przy Maryłce Sobańskiej. Byłem na spotkaniu z Duhamelem. Był bankiet. Siedziałem przy Marylce Sobańskiej. Spotkałem się z Tomaszem Mannem. Na bankiecie siedziałem przy Marylce Sobańskiej. — Marylka Sobańska, starsza, bardzo miła pani, tak zwana ciocia Zeppelin, mówiła językami i była „bardzo dobrze”, ale żeby z nią porozmawiać, nie trzeba było sprowadzać z Anglii Chestertona.


Obserwuję nie bez współczucia, jak nasi publicyści, felietoniści i inni literaci kręcą się bezradnie w poszukiwaniu tematu. Muszą pisać, aby żyć. Pozornie nic w tym niezwykłego. Ale oni, biedni, muszą pisać co tydzień!

Niewielu jest dziś pisarzy, którzy by mogli żyć spokojnie z książek, pisarzy, którym sukces czy utrwalone stanowisko w literaturze pozwala na luksus wyzwolenia się z pracy zarobkowej. Ludzie w Polsce chcą czytać, książki idą, ale wydanie książki, czyli tajemniczy cykl produkcyjny, trwa od pięciu do piętnastu miesięcy. Osobliwością naszą, fenomenem w innych krajach niespotykanym, jest prawo Radia do wykorzystywania bezpłatnie każdego utworu literackiego ogłoszonego drukiem. Dodać trzeba, że panuje u nas osobliwa „urawniłowka”. Początkujący grafoman z prowincji dostaje za linijkę wiersza tyle samo, co zasłużony i popularny poeta. Nomina sunt odiosa.

Co prawda, piszemy nie tylko dla pieniędzy i każdemu, kto twierdzi inaczej, powiem, że łże. Mickiewicz nie dla pieniędzy pisał Pana Tadeusza, a Kochanowski nie z chęci zysku składał swoje rymy. Nawet Wańkowicz pisze nie tylko dla pieniędzy. Każdy z nas myśli sobie, że jak idzie ulicą, to ludzie na niego zwracają uwagę, i że Historia zachowa się tak samo.

Brak pieniędzy bywa bodźcem niebłahym. Dostojewski zaczął pisać Idiotę, bo nie miał grosza przy duszy, a wydawca nie chciał dać zaliczki bez nadesłania pierwszych stron rękopisu. Zaczął więc pisać sam nie wiedząc, co dalej będzie.

Przykład z Idiotą tyczy się oczywiście tylko Dostojewskich, a nie idiotów. Bodźcem do pisania może być również nieszczęśliwa miłość, jak to widzimy na przykładzie Maryli, ale nie wydaje mi się, aby państwo wobec pisarzy mogło stosować metody braku gotówki i braku wzajemności.

Ponieważ cykl produkcyjny tygodników i miesięczników jest u nas nielichy, więc biedny felietonista musi na parę tygodni z góry przewidzieć, co można będzie napisać, a że lista tematów przypomina kartę restauracyjną, z której kelner powykreślał co smaczniejsze wybrane już potrawy, pozostawiając tylko schaboszczaka, więc o czym tu pisać na warszawskim bruku? Poważniejsi literaci obnażają przed nami swoje libido i kolor kalesonów, a zawodowi felietoniści chwytają się tematów murowanych w rodzaju: „O potrzebie kolejek wąskotorowych, tam gdzie nie ma miejsca na szerokotorowe” albo: „O potrzebie upowszechniania kultury wśród ludzi niekulturalnych i przeciwnie”. Gdy biorę do ręki nasze tygodniki literackie, patrzę z podziwem na tę zbiorową gimnastykę na lodzie, którą uprawiają moi koledzy. Wszystko już było, więc co tu można jeszcze wymyślić? Podobnych uczuć podziwu doznaję, gdy śledzę kolejne nagłówki reklamujące każdy nowy numer „Przekroju”. Mam czasem ochotę pomóc biednemu Eilemu. A może by taki nagłówek: „Ten numer jest jak długi fioletowy most. Dlaczego fioletowy? Nie wiemy. Przepraszamy. Dziękujemy.”

Okres świąt, a zwłaszcza Nowy Rok powoduje konieczność wzmożenia wysiłków tematycznych. Jakie by tu wymyślić niebanalne życzenia noworoczne? Prasa zapełnia się życzeniami, wypowiedziami, wywiadami. Ambitniejsze tygodniki próbują poważnej, szeroko zakreślonej dyskusji na temata zasadnicze. Cóż, kiedy już wszyscy współpracownicy po kilkadziesiąt razy wypowiedzieli się na temata zasadnicze i wcale nie okazują ochoty wychylać się z czymś nowym.

Redaktor pisma w tym okresie przedświątecznym przypomina mi sprzedawcę ryb, którego kiedyś widziałem w Halach Mirowskich. Było to w dzień wigilijny dobrze już pod wieczór, a w blaszanym basenie zostało jeszcze sporo ryb nie sprzedanych. Nikt się nie kwapił, bo ryby były śnięte. Sprzedawca zanurzył czerwoną z mrozu rękę w basenie, rozbełtał wodę tak, że biedne śnięte ryby zaczęły krążyć, i wykrzykiwał: — Aleście się rozigrali! — Że niby takie żywe. A one biedne wypływały do góry brzuchami. Ale nie martwcie się. I tak je kupili i zjedli.


Istnieją wydawnictwa bogate w personel, biurka i maszyny do pisania, które w przestronnych lokalach produkują regularnie grube zeszyty, urodzone i przeznaczone do kosza do śmieci. Każdy z nas dostaje pocztą takie powielane albo drukowane propagandowe biuletyny informujące nas w nieznanym nam języku o nic nas nie obchodzących sprawach nie znanego nam kraju.

Wielkie mocarstwa wydają wielkie i bogato ilustrowane miesięczniki propagandowe. Z przyjemnością przeglądam „Amerykę”, czasopismo rządowe, drukowane w Stanach Zjednoczonych. Świetny papier i znakomite fotografie kolorowe, interesujące teksty, wszystko zdawałoby się w porządeczku. Gdy się przegląda. Gorzej troszkę, gdy się zacznie czytać. W ostatnim numerze „Ameryki” zainteresowały mnie „Wypowiedzi o Sztuce”. Znalazłem tam myśli niezwykle głębokie, wypowiedziane jednak w sposób nieco zawiły. Oto parę przykładów: „Pisarz bowiem tworzy w samotności, a gdy jest poważnym pisarzem, stale spogląda w twarz wieczności lub jej zaprzeczenia. Ernest Hemingway.” Nie wiem, czy powinien pisarz patrzeć stale w twarz zaprzeczenia, ale czasem powinien popatrzeć na to, co napisał. Znajdujemy tam również wypowiedź tenora Jana Peerce, który stwierdza: „Jedynym powodem, dla którego artysta występuje publicznie, jest pragnienie wyrażenia czegoś, co w nim tkwi, stanowiąc jego własny sposób wypowiedzenia się, niemożność zaś takiego uzewnętrznienia się mogłaby wywołać osobistą tragedię.” No dobrze. A co z forsą?

Pozwolę sobie również zwrócić uwagę na wypowiedź artysty malarza Friedela Dzubas. Oto, co Dzubas pisze: „Serce zamiera i rozwój staje w miejscu (?) w chwili, gdy poszukiwanie niewiadomej staje się świadomym odruchem.” Znamy takich Dzubasów. Ale posłuchajmy, co jeszcze artysta malarz Dzubas ma do powiedzenia:

„…Powodzenie, jakie odniosło się w przeszłości, powinno pozostać za nami natychmiast po jego osiągnięciu, a laury sztuki to nie te, na których można spocząć.” Wiadomo. Te, na których można spocząć, to zupełnie inne laury. Wcale nawet niepodobne.

W tym samym numerze „Ameryki” znajdujemy długi artykuł pt. J. G. Cozzens Pisarz rozczarowany. Jest to pisarz istotnie bardzo rozczarowany, gdyż, jak się dowiadujemy, „dokonuje przeglądu sfer uczucia i miłości macierzyńskiej, fizycznej, małżeńskiej, synowskiej, braterskiej, duchowej i wyraża przekonanie, że miłość podobnie jak młodość jest nałogiem, rodzajem słabości, która może mieć pewne przyjemne przejawy, ale pozbawia człowieka jego władz umysłowych i często przyprawia o szaleństwo.” Ciężkie musiał mieć facet życie rodzinne. O parę linijek dalej znajdujemy ciekawą definicję pisarstwa: „Twórczość pisarza polega na łączeniu wyrazów celem wywołania pewnego określonego efektu artystycznego.” Bardzo słuszna uwaga, szkoda tylko, że to łączenie wyrazów odbywa się na tak znakomitym kredowym papierze.

Pismo „Ameryka” dostaję gratis i franco. Jak wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ale przecież ja o zębach nic nie mówię, tylko o języku.


Przeglądając na nowo Niemcewicza Pamiętniki czasów moich, natknąłem się na zdanie, które kazało mi zamknąć książkę i zamyślić się dłużej. W tych znakomitych pamiętnikach, obejmujących przeszło pół wieku życia i świat niemal cały, opisuje Niemcewicz swą podróż do Ameryki, która trwała dni osiemdziesiąt jeden. My tę przestrzeń załatwiamy w osiem godzin.

Sprawy, o których Niemcewicz pisze, są wciąż żywe, ludzie sportretowani — bliscy i niemal współcześni; mówią tym samym językiem, te same ich obowiązują prawa moralne i gdy Kościuszko rozmawia z Jeffersonem, gdy odwiedza Washingtona w Mount Vernon, spotykają się ludzie tej samej formacji historycznej.

Jakże od tych czasów świat zmalał i jak jednocześnie się zróżnicował! W czasach mojej młodości podróże były jeszcze prawdziwymi podróżami i gdy ktoś wyjeżdżał do Paryża, to przyjaciele żegnali go uroczyście, a „Kurier Warszawski” czy „Czas” krakowski z pietyzmem drukował jego listy z podróży. Nawet wyjazd do Piotrkowa był nie lada przedsięwzięciem, i pamiętam, że gdy matka moja miała jechać do cioci Sobieszczańskiej, już poprzedniego dnia służący sprowadzał dorożkę i mama jechała na Nowogrodzką do cioci Zosi, żeby rano być bliżej dworca kolei Warszawsko–Wiedeńskiej. Pierwsza moja podróż do Brazylii trwała dni trzydzieści. Za to formalności wizowo–paszportowo–celne nie trwały nawet minuty, w ogóle nie istniały. Miałem paszport i wizę, chciałem to komuś pokazać, ale chętnych nie było.

Prasa donosi, że osiągnięto nowe fantastyczne wyniki w przyśpieszeniu podróży samolotowych. Aparaty „hiperdźwiękowe” tę przestrzeń, którą pokonał Niemcewicz w dni osiemdziesiąt, pokonywać będą już niedługo w osiemdziesiąt minut. Samolot szybszy od dźwięku, to znaczy samolot wyprzedzający słowa. Bardzo to niebezpieczna zasada. Może lepiej byłoby, gdyby najpierw były słowa, bo gdy pierwsze będą samoloty, to łatwo może się zdarzyć, że w ogóle nie będzie o czym gadać. Na razie my pożeramy przestrzeń. Uważajmy, żeby nas przestrzeń nie pożarła.

W obliczu tego niebezpieczeństwa liczne są i wciąż ponawiane próby porozumienia międzynarodowego. Czasem trochę osobliwe w formie. Niedawno Francja, jako gest przyjaźni, posłała do Ameryki Giocondę Leonarda da Vinci. No, dobrze. Ale pierwsza najprostsza myśl, jaka przychodzi do głowy, to to, że Gioconda była Włoszką i Włochem był Leonardo. Więc chyba chodzi o przyjaźń włosko—amerykańską? Niemieccy biegacze polskie mają nazwiska, polscy — niemieckie, a w rugby amerykańskim co drugi nazywa się Kowalski. Dzieła sztuki padają od stuleci pastwą kradzieży. Nakradł się Napoleon, nakradli Anglicy. Niedawno czytałem wzmiankę, że w muzeum przyrodniczym w Chicago uczony szwedzki odnalazł wazy greckie pochodzenia egipskiego, które w Chicago leżały kilkadziesiąt lat niezidentyfikowane. Wydawać by się mogło, że narody się do siebie zbliżają, a sztuka staje się coraz bardziej wspólną, ogólnoludzką wartością. Przecież faktem jest, że najlepszą kolekcję impresjonistów francuskich ma Związek Radziecki, a najpiękniejsze freski egipskie British Museum. A jednak coś tu nie sztymuje. Jakoś to lepiej sztymowało, gdy Niemcewicz jechał osiemdziesiąt dni do Ameryki, a moja mama dwa dni jechała do cioci Sobieszczańskiej do Piotrkowa.


Pamiętniki Aktorów” polskich z końca minionego wieku i początku wieku dwudziestego budzić muszą dziś i Współczucie, i zazdrość. Cóż za nędza! Bez grosza przy duszy, w wiatrem podszytych ubrankach, na głodno grali w szopach i stodołach po dwie lub trzy premiery tygodniowo. Ale jednocześnie cóż za ekspansja, jaka okazja wspaniała do wygrania się. Młody aktor był Hamletem w Koninie, Ryszardem Trzecim w Mławie, Otellem w Sieradzu, a dziś siedzi z Otkiem w Spatifie. Zagra dwa razy albo raz do roku, co mu starczy na wódkę do połowy miesiąca, a na drugą połowę wódki zarabia chałturą, filmem albo telewizją. Oczywiście, jeśli umie śpiewać, tańczyć i wygłupiać się telewizyjnie. Choć i o ten zarobek coraz trudniej, bo dawniej były prowincjonalne czy stołeczne trupy teatralne, dziś telewizja ma swoje własne trupy. Trupy autentyczne z tak zwanych filmów demaskatorskich. Ostatnio w telewizji, w krótkich przerwach między szczebiotem dla dzieci i sportem, pokazują nam ciała, zwłoki i trupy z wszystkich części świata i wszystkich wojen, powstań, rebelii i katastrof. Jaki jest sens wychowawczy demonstrowania tych okropności wizualnych? U Szekspira też są trupy, ale przynajmniej te trupy przez cztery akty chodzą i mówią różne piękne rzeczy i dopiero w piątym akcie stają się trupami.

Pamiętniki aktorów mówią nam o czasach nie tak dawnych. Opowiadał mi nieraz Stefan Jaracz o swoich młodzieńczych wędrówkach po prowincji, gdy Teatr Polski w Warszawie miał już scenę obrotową, a w Siedlcach grało się jeszcze w szopie strażackiej przy świeczkach. Grał tam starego Moora w Zbójcach. Schillera. Scena miała przedstawiać las. Była więc płachta z wymalowanymi drzewami, a na przodzie sceny inspicjent poustawiał parę skrzynek drewnianych, które imitować miały pieńki drzew. Były świeżo malowane na brązowo, więc gdy Jaracz w majestatycznej białej szacie siadł na jednym z tych pieńków, utytłał się dość brzydko. Gdy padły słowa: „Wyprowadźcie starca w głąb lasu”, i Jaracz wstał, i odwrócił się od widowni, ktoś krzyknął z galerii: — Już nie trzeba.

Okazji do kawałów teatralnych było co niemiara, wiele do dziś dnia krąży anegdotek o gafach i wsypach. Ale nawet znacznie później w warunkach o wiele normalniejszych, po kilkudziesięciu próbach, przy sprawnej organizacji zdarzały się na scenie incydenty nieoczekiwane. Pamiętam, na jakimś przedstawieniu szekspirowskim za wcześnie wszedł na scenę kapitan okrętu i powiedział: „Panie, okręt już gotów do drogi!” Kotarbiński, który grał króla, podrapał się frasobliwie po brodzie i rzekł: „Bardzo dobrze, mój synu, ale my tu mamy jeszcze ze sobą do pogadania”. Kapitan wyszedł, ale, co gorsza, wcale już nie wrócił. Kotarbiński, aby ocalić sytuację, pod koniec aktu popatrzył nagle w stronę kulis i powiedział: „Ktoś tam na mnie kiwa. Zdaje się, że to kapitan mojego okrętu, więc chodźmy, panowie.” Opowiadał mi również Jaracz, że we Lwowie, gdy grano Kościuszką pod Racławicami, na statystów brano andrusów z Łyczakowa. Część z nich grała żołnierzy moskiewskich, a część polskich. Kiedyś na scenie wynikła draka na serio i Moskale zaczęli wygrywać. Trzeba było spuścić kurtynę, żeby uniknąć jeszcze jednej klęski narodowej.

Były to czasy, gdy do teatru szli prosto z ulicy zbuntowani młodzieńcy i ze szkół uciekali romantyczni synowie obywatelscy. Gdyby już wtedy wymagano od adeptów matury i kilkuletnich studiów, kto wie, czy scenie polskiej nie zabrakłoby Kamińskiego, Junoszy czy Węgrzyna. „Nie matura, lecz chęć szezera zrobi z ciebie bohatera.” To hasło w teatrze opłacało się kiedyś sowicie. Czasy się zmieniły. Dziś wymaga się dużo, ale mało daje się aktorowi. Miesiącami czekać musi na rolę w teatrze, w filmie nie gra, ale jest krajany i sklejany po kawałku przez reżysera, a w telewizji, pozbawiony prawa do telerekordingu, umiera z tremy, poci się ze strachu i z gorąca i sypie się. A jak się już zupełnie rozsypie, może nawet czasem liczyć na emeryturę. Lękam się, że pamiętniki aktorów, dziś pisane, nie wzbudzą już w nikim uczucia zazdrości.


W „Nowej Kulturze” ktoś niezdarny i anonimowy wystąpił przeciw mnie w obronie T. Różewicza. Głównym argumentem niezdarnego było, że nie mam prawa krytykować utworu, któremu krytyka literacka przyznała zgodnie wysoką rangę artystyczną.

Odkąd to panowie awangardziści powołują się na uznanie krytyki? Trochę to tak, jakby heretyk i skandalista tłumaczył się, że jego utwór jest dozwolony przez cenzurę i otrzymał imprimatur Kościoła. Nowatorom bardziej jest do twarzy, gdy skarżą się na brak uznania, niż gdy chwalą się nagrodami państwowymi. Na jakąż to krytykę literacką powołuje się ten niezdarny z „Nowej Kultury”? Gdzież są ci krytycy, których czyta inteligencja dzisiejsza? Smażą się we własnym sosie małe sitwy i kliczki polonistyczne. Nie jestem w swojej opinii odosobniony, podobnie myśli wielu, ale nie każdemu się chce wchodzić w konflikt z mętniakami, którzy solidarnie rzucają się na każdego, kto wytknie im to mętniactwo, bo ono warunkuje ich istnienie. Pozwolę sobie przykładowo podać parę fragmentów listu, który właśnie otrzymałem od bardzo wybitnego profesora uniwersytetu. (Nazwisko znane redakcji.) Pisze do mnie: „Nie mogłem sobie odmówić przyjemności odczytania Pańskiego felietonu ze „Szpilek” zespołowi mego seminarium polonistycznego na Uniwersytecie Warszawskim. Studenci również mieli satysfakcję słuchając zwięzłych, prostych, naturalnych i dlatego celnych Pańskich sformułowań o dzisiejszej publicystyce i polonistyce. Była to również krótka pokazowa lekcja porządnego pisania po polsku. Sztuki rzetelnego stylu literackiego… Tak jest, jak Pan pisze. Żaden szanujący swój czas człowiek nie może już czytać zarówno mętnych liryk współczesnych, jak i mętniejszych jeszcze, załganych w bełkocie i bladze zawijasów stylistycznych renomowanych i utytułowanych krytyków dzisiejszych…”

I jeszcze jedno. Wszystko, co w „Nowej Kulturze” napisał niezdarny, mniej lub bardziej mija się z prawdą. Zarzuca mi, że nie uznaję jakoby „teatru absurdu”. Nie wiem, co to jest „teatr absurdu”, ale jestem od początku entuzjastą Mrożka. Nie uznaję jakoby Biało—szewskiego. O pierwszym tomie tego poety wyrażałem się bardzo życzliwie. Nie uznaję jakoby malarstwa abstrakcyjnego. Jeszcze w roku 1955 razem z Sandauerem występowałem w obronie tego malarstwa. Prawdą jest, że nie uznaję złego malarstwa abstrakcyjnego i nie uznaję monopolu abstrakcji. Jedna pozycja tylko w artykule niezdarnego jest prawdziwa. Nie uznaję poezji p. Grochowiaka i nie uznaję terroru udziwniaczy.

Cmokierstwo awangardowe doprowadziło do zaniku wszelkich kryteriów. Wyścig udziwniania dopchnął tak dobrze zapowiadającego się poetę, jak Białoszewski, do nieartykułowanych bełkotów. Drukuje się wszystko, co może się wylegitymować brakiem sensu. „2ycie Warszawy” podało niedawno dość typowy i charakterystyczny fakcik. „Do literackiego dodatku «Nadbrzeże poetów» ktoś wysłał cykl sonetów. Jako człowiek pedantyczny na osobnej kartce załączył spis tytułów: Odbicie, Zwrot, Pojedynek, Kotwica, Noc, Cisza, Mgła, Przybycie, Sen. Autor ciekaw był, czy te sonety wydrukują. Wydrukowali. W całości. Ów spisik tytułów. Jako supernowoczesny wiersz.”

Tendencja do udziwniania jest chyba bardziej zrozumiała w bogatych i znudzonych burżuazyjnych środowiskach zachodnich. U nas nie trzeba za bardzo udziwniać… Uwaga niezdarnego, że „zdrowy rozsądek w rzeczach sztuki zbyt często podszeptuje nie lada głupstwo”, to bardzo niebezpieczna sugestia. Ja nikogo nie namawiam. Ale radzę jednak trzymać się skromnych resztek zdrowego rozsądku, bo brak zdrowego rozsądku doprowadza właśnie do pisania takich głupstw, jakie w „Nowej Kulturze” napisał ktoś niezdarny i anonimowy.


Każdy z nas, chcąc czy nie chcąc,. bierze udział w wielkiej loterii nieszczęść. Jesteśmy na różnych ponurych listach wypadków samochodowych, lotniczych i kolejowych, uwzględniono łaskawie naszą osobę w statystykach przyszłych zachorowań, pożarów, kradzieży. Logika nakazuje, aby temu w jakiś sposób przeciwdziałać. To znaczy, brać udział w loterii pozytywnej. Dać szansę losowi, aby nas mógł obdarzyć czymś przyjemnym. Możemy jednak stwierdzić z całą stanowczością, że niepodobna wygrać na loterii, jeśli się na niej nie gra.

A więc trzeba grać. No dobrze, jakby powiedział Szekspir, ale w loterii nieszczęść bierzemy udział, nic za to nie płacąc, a za udział w loterii klasycznej czy różnych totolotkach musimy bulić forsę. Czy to się opłaca? Tracić małe sumki, ale stale, aby może nigdy nie wygrać większej sumy? A nadzieja to pies? — jakby powiedział Chesterton.

Trzeba płacić za prawo do marzeń — jakby powiedział Majakowski. Oczywiście chytrzy ludzie opracowali bardzo dokładnie, co warto płacić w stosunku do tego, co można osiągnąć, i w towarzystwach asekuracyjnych pracują specjaliści matematycy, którzy kalkulują interes zaasekurowanego i asekuracji. Przed wojną krążyli po domach ajenci asekuracyjni, zawodowi kusiciele. Był u mnie kiedyś jeden taki. Facet absolutnie genialny. Proponował mi asekurację od wypadku. — Wyobraź pan sobie, panie Słonimski, pan tracisz nogę. Dostaje pan za to dwadzieścia tysięcy dolarów! A teraz wyobraź pan sobie, że pan traci obie nogi. Jak panu się wydaje? Wiele pan dostaje? Czterdzieści tysięcy? Nie. Pan dostaje pięćdziesiąt tysięcy dolarów. — Ta premia za drugą nogę to był mocny chwyt. Zacząłem patrzeć z niechęcią na własne nogi. Oparłem się jednak temu demonowi. Zemściłem się. Wyszukałem w rubryce asekuracyjnej najtańszą stawkę asekuracyjną. Była to asekuracja od gradobicia dla kogoś, kto nie ma majątku ziemskiego.

Niedawno był u mnie bardzo dystyngowany pan od asekuracji. Nie kusił mnie żadnymi dolarami, bo transakcje odbywają się w naszych poczciwych złotych polskich. Zostawił mi tylko małą książeczkę zatytułowaną: Nie zwlekaj, ubezpiecz swoje mieszkanie. Przeczytałem, co następuje:

Spadek na ulicę z okna czy balkonu doniczki z kwiatami jest niejednokrotnie przyczyną wypadku i związanych z nim kłopotów materialnych dla właściciela mieszkania. Na pozór sprawa drobna, a jednak w następstwach może spowodować wydatki związane z uregulowaniem pretensji tego, komu wyrządziliśmy krzywdę materialną lub moralną.”

Przeczytałem, ale nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia z tej prostej przyczyny, że mieszkam na parterze. Trochę mnie tylko zastanowiło, jaką krzywdę moralną może spowodować spadek doniczki z kwiatem.

Bardziej już zastanawiający jest paragraf czwarty, w którym powiedziano: że: „PZU wypłaca również odszkodowanie za szkody powstałe w ubezpieczonych przedmiotach wskutek akcji ratowniczej, jak również za przedmioty zaginione w czasie tej akcji, z wyłączeniem gotówki, papierów wartościowych, biżuterii, zegarków i dokumentów.” To znaczy, bracie, że jeśli masz w domu pieniądze albo biżuterię, to nie wpuszczaj do domu żadnej akcji ratowniczej, bo mogą wszystko zabrać, a na asekurację nie licz. Równie niejasny jest paragraf, który mówi: „Niektóre osoby, licząc się wyłącznie z możliwością włamania, deklarują zbyt niskie sumy, wychodząc z założenia, że wszystkiego z mieszkania nie ukradną.” (?) Oczywiście chodzi tu o włamywaczy. Jak wiadomo w ustroju kapitalistycznym i złodziej ma prawo się asekurować, ale nie wydaje się to właściwe w naszej rzeczywistości. My mamy od tego asekuranctwo.


Jestem snobem i nie mogę się oprzeć pokusom przyjęć dyplomatycznych. Trzymając w ręku szklankę whisky lub sherry człowiek stoi przez dwie godziny, zjada co pewien czas małą kanapeczkę nie wiadomo z czym i rozmawia nie wiadomo z kim. Jest ścisk, więc trzeba się przepychać, ażeby dobrnąć do kogoś znajomego czy bardziej interesującego, ale zawsze się znów natrafia na faceta, który też krąży ze szklanką whisky w ręku, z którym właśnie przed chwilą zamieniliśmy parę głębokich uwag na temat Ionesco albo Unesco. Nawet mnie się to już znudziło i niechętnie bywam na cocktailach. Co innego zaproszenie na obiad, czyli „diner". Przy stole zastawionym pięknym srebrem, w blasku świec, na siedząco mogę wytrzymać najgłupsze rozmowy.

Przyznam się nawet, że wolę te głupie rozmowy od za bardzo mądrych. Zwłaszcza przy jedzeniu. Do wyszukanych potraw i dobrych roczników wina pasują rozmowy niewyszukane. Na menu powinno być napisane: Shrimps, Liebfraumilch 1951, Smali talks. (Rozmowa o niczym, czyli tak zwane duperelki.) Dopiero przy kawie i koniaku (albo „Drambuie”) rozmowy o przewadze cywilizacji technicznej nad humanistyką bądź parę uwag na temat wielkiego nudziarza Saint–John Perse’a, który przy pomocy pretensjonalnego i uporczywego nudziarstwa dochrapał się nagrody Nobla.

Nie należy jednak nie doceniać naszych rozmówców ze świata dyplomatycznego. Już parę razy się naciąłem. Siedziałem kiedyś przy stole obok cholernie oczytanej damy, przed którą ze względu na prestiż narodowy musiałem przez dwie godziny udawać, że czytałem trylogię Durrella. Kiedyś na premierze Wandy Norwida siedziałem przy panu Savery, który był przed wojną kilkanaście lat konsulem brytyjskim w Warszawie. Spytał mnie, dlaczego opuszczono piątą odsłonę. Nie bardzo pamiętałem, co tam było w tej odsłonie, i żeby jakoś wybrnąć z sytuacji, powiedziałem, że pewnie ze względu na trudności inscenizacyjne. — Kiedy to jest ta sama dekoracja co w odsłonie czwartej — powiedział niedobry pan konsul. Bardzo to był miły gentleman, ale od tego czasu unikałem go na premierach teatralnych.

Na obiadach i lunchach przy każdym nakryciu Jest karteczka z nazwiskiem, więc każdy wie, kogo mu dano za sąsiada. Kiedyś na jakimś przyjęciu przed wojną posadzono mnie koło mera miasta Rio de Janeiro. Prezydentem Warszawy był wtedy inżynier Słomiński. Dopiero w połowie obiadu spostrzegłem z przerażeniem, że na mojej karteczce to właśnie nazwisko było starannie wykaligrafowane. Zrozumiałem, dlaczego mój sąsiad od pół godziny zabawia mnie rozmową o wodociągach i metodach palenia śmieci. Co gorsza, podobno prezydent Słomiński obraził się, że go posadzono koło jakiegoś mniej ważnego dyplomaty brazylijskiego, który cały czas zanudzał go rozmową o literaturze. Na jakimś przyjęciu w Glasgow przegadałem cały wieczór po angielsku z Polakiem, który myślał, że jestem Walijczykiem. (Nigdy mi się to więcej w życiu nie zdarzyło.) Ja go brałem za Szkota.

Na ogół ludzie dyplomacji mówią pięknie językami i w Anglii najzdolniejszy młody polityk, jeśli zatrąca cockneyem, ma drogę kariery dyplomatycznej zamkniętą. Można więc sobie wyobrazić, jakim szokiem było dla ambasadora Wielkiej Brytanii spotkanie z prezydentem Polski Wojciechowskim, który jako zecer kilkanaście lat przepracował w Anglii i mówił najczystszą ludową gwarą londyńską. Gdy ambasador wręczając listy uwierzytelniające wygłosił przemówienie — odpowiedział mu prezydent Polski mniej więcej w ten sposób: — Byczo, brachu, żeś tu się do nas zwalił. Będziem się kupy trzymać. Cześć!

Czy dyplomaci mówią cockneyem czy Kings English, grunt, żeby ze sobą mówili. Póki siedzą przy stole i gadają, jest nadzieja, że się dogadają. Dlatego popieram spotkania, kontakty i rozmowy o pokoju, zwłaszcza gdy się toczą w pokoju jadalnym.


Nareszcie skończyły się wakacje i można będzie trochę odsapnąć, nic bowiem tak nie męczy jak odpoczywanie.

Wyjazd na odpoczynek zaczyna się zwykle od męczącego kupowania slipingów lub miejscówek i biletów, od męczarni pakowania się, męki uganiania się za taksówką, od niekończącej się nocy w pociągu i udręki łapania znów taksówki. Pamiętam, kiedyś, po takiej nieprzespanej nocy przyjechałem do bardzo znanego uzdrowiska. Goniąc ostatkiem sił, dobrnąłem wreszcie do Nowego Domu Zdrojowego, gdzie pokazałem moje skierowanie i spytałem, czy mogę dostać śniadanie. Facet w recepcji powiedział mi krótko: — Nie. Musi pan najpierw pójść do kwaterunku, który otwierają za godzinę w Starym Domu Zdrojowym. Dopiero z tym kwaterunkiem możemy panu wydać śniadanie. — Po czym dodał z chytrą miną: — Skąd ja wiem, czy panu dadzą do nas skierowanie? — Sprytna sztuka. Przejrzał mnie na wylot. Przyjechałem tu specjalnie slipingiem z Warszawy, żeby wyłudzić bułkę i szklankę kawy zbożowej. Zjem, dam drapaka i tyle mnie będą widzieli.

Zacząłem pertraktacje. — Czy mogę osobno zapłacić za śniadanie? — U nas nie przyjmuje się żadnych nadpłat. Pierwsza rzecz, musi pan mieć meldunek. — Powiedziałem mu, że słyszałem o tym, że krew do badań pobiera się na czczo, ale pierwszy raz słyszę, że trzeba się na czczo meldować. Dowcip mój nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Poszedłem naprzeciwko do knajpy, gdzie nie było mleka ani kawy, ale był salceson, ciastka i sałatka śledziowa.

Po dokonaniu wszystkich formalności przeczekałem cztery godziny, bo pokój jeszcze był zajęty, wreszcie po bardzo niedobrym obiedzie położyłem się, żeby się przespać, ale okazało się, że w łóżku jest materac, który był jak Galia, a jak wiadomo, Galia est omnis divisa in partes tres, czyli składał się z trzech części, co nie ułatwia spania. Za oknem i za drzwiami ryczało radio, a ja zadumałem się gorzko i rozżaliłem nad sobą. Zamiast leżeć na tym madejowym łożu w małej klitce bez zasłon u okien i smażyć się we wrzasku radiowym, mógłbym teraz u siebie w domu, wypoczęty, w dużym, czystym pokoju na materacu angielskim Danlopillo, po dobrym obiadku, bo pani Słonimska karmi mnie nie najgorzej, z telefonem pod bokiem i biblioteką dość zasobną i wielojęzyczną, zaoszczędziwszy paręset złotych na slipingu i bilecie, zażywać w pełni rozkoszy domowych pieleszy. Wyjazd na odpoczynek jest typowym równaniem w dół, zamianą na gorsze i z ulgą wspominam dziś, że już na ten rok odwaliłem wszystkie domy wczasowe, twórcze i orbisowe.

Ludzie niechętnie przyznają się do porażek. Napisałem kiedyś za ponurych czasów „Qui Pro Quo” monolog dla Dymszy. Taki chłopak, co to wrócił z wakacji i opowiada, że byczo było. — Tonąłem — powiada — takie bąbelki leciały mi z ust. Byczo było. Krosty miałem. Robaki mnie pogryzły. Byczo było. Pożar był. Całe pół willi się spaliło. Babcia nogę złamała. Byczo było. — Kiedy się teraz po wakacjach znów spotykamy jako wolni ludzie na tarasie kawiarni u Marca albo w PlW–ie i znajomi mówią mi, że byli nad morzem, w górach, w Bułgarii, Rumunii czy Jastarni i mówią, że byczo było — ja wiem, jak było naprawdę.


Dadaizm, futuryzm, abstrakcjonizm i wszelkie najśmielsze próby formalistyczne, od super metaloplastyki do neopointylizmu, nareszcie po długich latach porażek osiągnęły ostatnio nieliche zwycięstwo, opanowując prawie całkowicie naszą kronikę telewizyjną. Cóż bowiem widzimy na telewizyjnym obrazku?

Przynajmniej połowa programu wypełniona jest przez kręcące się kółka, walce i tłoki. Pokazują nam duże koła i małe kółka. Duże śruby i małe śrubki. Dźwigi i deski, pasy transmisyjne i tokarki. Jednym słowem, pokazują nam fabryki i maszyny. A dla laika każda maszyna jest podobna do maszyny, a każda fabryka to po prostu jakaś fabryka. Ludzie bywają różni, ale maszyny są do siebie podobne, zwłaszcza gdy się nie ma pojęcia, do czego służą, i nikt nie próbuje nawet objaśnić, co one robią. My widzimy tylko, że się kręcą i w głowach nam się kręci od tych kół, kółek i kółeczek. Muzyka gra skoczne melodie, a na ekranie telewizora pokazują nam masową produkcję butelek i mamy istotnie wrażenie, że nas nabijają w butelkę. Dla odmiany pokazują spławianie drzew. Ale to tylko od święta. Na co dzień wyłącznie kółka.

Gdyby ktoś z sensem objaśniał, na czym polega proces produkcyjny, i w interesujący sposób zilustrował to zdjęciami filmowymi, to można by obejrzeć nawet reportaż z fabryki brenerów do lamp naftowych. Ale kronika telewizyjna puszcza te fragmenty maszyn i pomieszczeń fabrycznych, aby zbyć, aby odmarkować, aby było wiadomo, że telewizja interesuje się produkcją. Nie bacząc na to, że widz przez to coraz mniej interesuje się telewizją. Tak wygląda strona wizualna. Jest to jakaś kondensacja metaloplastyki z Legerem. Są tacy, co to lubią, ale nie każdy chce to na stałe mieć u siebie w domu. Jeśli idzie o teksty, to spikerów naszych, zwłaszcza przy relacjach z meczów międzypaństwowych, ogarnia dzikie podniecenie. Wpadają w surrealistyczny bełkot, dadaizm i typowy automatyzm Bretona. Przez czterdzieści minut spiker wykrzykuje w różnej kolejności następujące słowa: „Brychta. Poprzeczka. Poślizło. Jest. Nie. Proszę państwa. Nasi chłopcy. Poślizło. Brychta. Poprzeczka. Brychta”. Bardzo ładne! Można by to nawet wydrukować we „Współczesności”.

Tak to doktryny awangardowe, które od lat pięćdziesięciu jakoś miejsca sobie znaleźć nie mogą, teraz na starość znalazły azyl w naszej telewizji. Pokazuje się nam na zmianę, jak maszyna zastępuje człowieka, a potem człowieka, który upodabnia się do maszyny czy przyrządu. Przyrządu kopiącego piłkę albo kręcącego kółko roweru. Najpierw maszynki do golenia, a potem golenie do pedałowania.

Bardzo lubię sport, ale wolałbym więcej spokoju i rzeczowości w sprawozdaniach radiowych i telewizyjnych. Okrzyki entuzjazmu i rozpaczy, podniecenia i gniewu, przerywane lirycznymi opisami natury, mogą zniechęcić najwierniejszych amatorów widowisk sportowych. Dało się to odczuć zwłaszcza w czasie Wyścigu Pokoju. Pięknie pomyślana impreza zmienia się u nas w Wyścig Niepokoju o los naszych kolarzy. Mało zostaje z ogólnych pokojowych tendencji wyścigu, a niezdrowe podniecenie rozbudza najzwyklejszy szowinizm. Parę milionów Polaków patrzy z nienawiścią na Bogu ducha winnego Belga czy Rumuna i modli się, żeby złamał nogę albo przynajmniej rower. A kiedy szał minie wstydzą się, że byli tacy niedobrzy.


Dowolność sądów wygłaszanych na temat sztuki jest zjawiskiem nie tylko męczącym, ale i niebezpiecznym dla spokoju rodzinnego i stosunków towarzyskich. Jedna narzeczona mówi o ostatnim filmie: — Coś pięknego — a druga narzeczona mówi: — Ohyda. — Jeden przyjaciel mówi: — Uroczy film — a drugi mówi: — Dno. — Tak samo piszą. O tej samej powieści czytam w recenzji jednego krytyka, że „druga część nie dotrzymuje obietnic autora, nowe wątki nie łączą się z poprzednimi i obserwujemy spadek napięcia”. A drugi krytyk, jakby nigdy nic, pisze sobie: „…w drugiej części autor zaskakuje nas zupełnie nowymi efektami, co znakomicie podnosi walor i napięcie narracji.”

W nauce tego nie ma. Tu są jakieś kryteria. Tu można czegoś dowieść. Tezy Newtona czy Keplera nie były oparte na prywatnej animozji czy przypadkowym widzimisię. Kepler zainteresował się astronomią, bo w jego czasach modne było niebo, co prawda nie ze względu na astronomię, ale na astrologię. Sam nawet zajmował się stawianiem horoskopów i, oczywiście, jest kwestią przypadku, że określił znakomicie charakter Wallensteina i przewidział dokładnie datę jego śmierci. Jego tezy naukowe i przewidywania nie miały tej precyzji co jego horoskopy, ale to tylko dlatego, żeby zmylić i żeby uczeni nie popadli w zbytnią megalomanię. W nauce jest bowiem jak w pokerze. Żeby gracz nie miał ostatecznej pewności wygranej, od najwyższego pokera lepsza jest czwórka siódemek. Najświetniej pomyślaną tezę naukową może rozłożyć marny, nieznośny fakcik, który nie chce się w tej tezie zmieścić. Poważna jest jednak różnica między sztuką a nauką, bo ostatecznie facet bez cenzusu naukowego, prywatny ignorant z ulicy, nie będzie zabierał głosu i decydował w dyskusji habilitacyjnej. A o literaturze gada i, co gorsza, pisze kto i co chce.

Artysta ma prawo mieć obsesje i nawet daje to czasem świetne wyniki. Ale co zrobić z profesorkiem czy dyrektorkiem instytucji literackiej, który ma jakieś osobliwe zahamowania czy kompleksiki i wydaje mu się, że przez pedantyczne pomijanie czyjegoś nazwiska wykastruje je z literatury. A przecież takim jak on płacą właśnie za to, żeby byli obiektywni. Inny mętniak nazywa Boya „szerzycielem tandety”, a inny, który chwali różne miernotki, nagle ugryzie w nogę Brandysa czy Rudnickiego. Najpopularniejszą metodą niszczenia pisarza jest naciąganie cytat i przypisywanie krytykowanemu autorowi słów i opinii, których nigdy nie wypowiadał. Znana jest również metoda „sic! sic!” To bardzo proste. Bierze się byle zdanie, na przykład: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie”, i przyprawia paru wykrzyknikami i znakami zapytania. Wygląda to bardzo przekonywająco: „Litwo (?) ojczyzno (!) moja, ty jesteś jak zdrowie (?)”, albo: „Być (sic!) albo nie być (sic! sic!).” Utwór tak „osikany” absolutnie już nie nadaje się do użycia.

Bardzo nas męczył ten brak kryteriów i ta dowolność sądów i opinii o różnych kolegach, ale teraz, dzięki nagrodom Ministerstwa Kultury i Sztuki, nareszcie pewien ład zapanował. Już wiemy, że Breza i Różewicz to pierwszorzędni pisarze. Żukrowski należy do drugorzędnych, a Grochowiak jest trzeciorzędnym poetą. Breza dostał za listy z Kuby i za porachunki z panem Bogiem, bo wiadomo, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Ten ład artystyczny trochę komplikuje to, że Balicki dostał nagrodę pierwszego stopnia za Teatr Polski. Z tą decyzją trudno się pogodzić. Ale ostatecznie paru chłopaków załapało po kilkadziesiąt tysięcy. Niech im będzie. Brzydko tylko, że pominięto Przybosia, mimo że się ostatnio tak zatroskał o chłopów i robotników, którym ponoć tylko brak znaków przestankowych uniemożliwia rozumienie wierszy awangardowych. Co by szkodziło takiemu Białoszewskiemu dodać parę przecinków? Ale samymi przecinkami sprawy się nie załatwi. Ja bym paru młodym poetom radził stosowanie myślnika, a paruset innym poradziłbym tylko jeden znak przestankowy, żeby przestali pisać.


Istnieją nałogi wstydliwe, okryte pogardą, nawet karalne, prześladowane przez prawo i opinię. Czy kto się łatwo przyzna, że jest sadystą, kokainistą, masochistą czy morfinistą? A przecież kokainistą czy morfinista tylko sobie szkodzi. Z sadystą czy masochistą sprawa wygląda trochę gorzej, ale w końcu rzecz przeważnie polega na obustronnej umowie finansowej albo wzajemnej skłonności i dotyczy tylko zainteresowanych. Pijak jest klęską o charakterze społecznym i wiele się o nim pisze, ale i on, jeśli tylko pije, a nie rozrabia i ludzi nie napastuje, szkodzi sobie samemu. Ale jest, proszę państwa, nałóg dość obrzydliwy, który polega na tym, że się cuchnie i ten swąd, i smród narzuca innym. Nałóg, polegający na zatruwaniu powietrza w sposób nonszalancki i nie liczący się z niczym. Przychodzi do was do domu facet, wypala przez wieczór kilkadziesiąt smrodliwych papierosów i uważa to za rzecz naturalną. A naturalnej rzeczy, jak pójście do klozetu, wstydzi się aniołek i mówi, że idzie „umyć ręce do telefonu”. Jeśli się jest zaproszonym do palących i spędzi się parę godzin w pokoju z paroma innymi cuchnącymi, człowiek sam zupełnie niewinnie staje się cuchnącym, a przecież przez fakt spędzenia paru godzin z morfinistami nikt nie staje się przez to morfinistą, bo nawet nie wie, czy oni się morfinizują, kokainizują, czy są to po prostu mili i weseli faceci.

I jeszcze jedna sprawa niebagatelna. Alkohol szkodzi temu, który pije, i to niekoniecznie, bo kardiolodzy nawet polecają picie koniaku lub whisky, tytoń natomiast szkodzi każdemu. I temu, co pali, i temu, co jest zmuszony wdychać ten fetor. Jeśli zły los każe wam grać w bridża w niedużym pokoju z czterema graczami i paroma namiętnymi kibicami, jesteście ugotowani na dobre, a raczej uwędzeni. Jeśli każdy z graczy wypali przez wieczór dwadzieścia papierosów, to, chcąc nie chcąc, musicie połknąć sporą część dymu ze stu papierosów nie mając przy tym ani przyjemności, ani ulgi, którą daje palaczom zaspokajanie ich nałogu. Pamiętać przy tym trzeba, że to nie tylko sprawa mniejszej czy większej przykrości, jaką jest oddychanie powietrzem cuchnącym, ale jest to sprawa waszego zdrowia. O szkodliwości tytoniu dowiedzieć się możecie już nie tylko z humorystycznego monologu Czechowa, ale z raportów brytyjskiej królewskiej „Academy of Science” i specjalnych komisji, które nie dały się sterroryzować przez wielkie koncerny tytoniowe i w swych raportach ogłosiły dane wskazujące bezspornie na związek zachodzący między chorobą raka płuc i paleniem tytoniu. Zwłaszcza papierosów.

Właściwie, o co mi chodzi? O wasze zdrówko? Pies z wami tańcował. Chodzi mi o chamstwo. O chamstwo, jakim jest ostentacyjne, publiczne uleganie brzydkiemu i szkodliwemu dla wszystkich nałogowi. Sam paliłem lat kilkadziesiąt i wiem, że odzwyczaić się nie jest łatwo. Jeśli się nie jest tytanem silnej woli i, jak ja, nie umie od palenia odzwyczaić, niech się przynajmniej jeden z drugim wstydzi. Niech się cuchnący wstydzą, że cuchną, niech się zbierają w katakumbach, w spelunkach, jak palacze opium, i jeśli mi dmuchają w nos dymem wiedząc, że to szkodzi memu zdrowiu, niech nie udają, że mi dobrze życzą. Są nałogowcy umiarkowani, tacy, co to zapalą sobie parę razy przez wieczór. Wstydliwie. Można mieć dla nich pewne współczucie, ale obrzydliwi są ci niepohamowani, nieprzytomni, może dlatego, że obrzydliwą wydaje się nam każda namiętność, której już nie podzielamy.

Powstają nowe kryteria śmieszności. Na pewnym drobnym odcinku rolę tę spełniła kiedyś moja komedia Murzyn warszawski, a ostatnio parę uwag na temat bełkotu poetyckiego. Redaktorzy pism przestają już drukować wiersze tylko dlatego, że ich nie rozumieją, a zaczynają niektóre drukować, mimo że ich nie rozumieją. A to jest niebłaha różnica. Może by teraz zrobić kampanię przeciw bezwstydnemu paleniu? Wprowadzić nowe kryterium wstydu. Niech ci, co cuchną, zaczną się wstydzić. Może co niektóry zawstydzi się naprawdę i rzuci palenie? No dobrze. Ale są tacy, którzy wiedzą, że sobie szkodzą, martwią się, wstydzą, ale palą, bo mają słaby charakter. Co zrobić z takimi? Ostatecznie nie powinni się tak bardzo przejmować, zwłaszcza w epoce bomby wodorowej. Ostatecznie tak mało jest przyjemności, więc czy warto odmawiać sobie dobrego papierosa? Z tym rakiem płuc to też sprawa nie całkiem wyjaśniona. Są przecież lekarze, którzy nie zabraniają palenia. Znam nawet jednego lekarza na Pradze, który za sto złotych pozwala palić dziennie pięćdziesiąt papierosów.


Jestem człowiekiem punktualnym. Jak się umawiam, to przychodzę na czas. I przez to jestem zawsze bity i szarpany, bo muszę czekać, a takie bite pół godziny czekania to szarpanina nerwowa. Co więcej, ja sam staję się niepunktualny, bo przez faceta, który się spóźnił, nie mogę stawić się na następne spotkanie, i tak do zamknięcia bramy.

Czekanie czy też zwykłe zabijanie czasu wymaga nie byle pomysłowości. Tylko tępak i gnojek pozbawiony nerwów może na przykład w pociągu spać albo czytać książkę. Ja osobiście mam naturę czynną, zawsze więc wyglądam przez okno, oczywiście, jeśli to podróż dzienna. Osobom nerwowym polecam bardzo liczenie krów. W polskim pejzażu jest to zajęcie niekłopotliwe. Gdy ktoś jest bardziej wymagający, może liczyć krowy tylko łaciate albo białe konie. Budzi to w człowieku zdrowy instynkt sportowy. Czy zdołam do Koluszek naliczyć sto koni albo dwieście krów? Na piętnaście minut przed stacją mam już osiemdziesiąt trzy konie, a tu, jak na złość, wszystko zmotoryzowane albo widoku nie ma i z dzikim podnieceniem penetruję rodzinny krajobraz. Wytrawny zabijacz czasu powstrzymuje się od częstego patrzenia na zegarek. To bardzo zawodne. Jedzie człowiek, zdawałoby się, już pół dnia: i bułkę z szynką się zjadło, i kawę z termosa wypiło, wreszcie patrzy człowiek na zegarek w przekonaniu, że tam zobaczy Bóg wie co, a tymczasem minęło od wyjazdu czterdzieści minut. Czytałem gdzieś o bardzo pożytecznym projekcie stworzenia czegoś w rodzaju banku czasu. Masz, bracie, wolny czas — odkładasz sobie kwadransik na czarną godzinę, to znaczy na wtedy, gdy spieszysz się cholernie i nie możesz złapać taksówki. Niektórzy, zwłaszcza ci, co trochę przesiedzieli w ciupie, mogliby dojść do poważnych fortun w „czasozapasach”. (Ładne słówko, prawie tak ładne jak „pracogodzina”.) Mogliby nawet handlować takim zaoszczędzonym czasem. („Odstąpię dobę albo parę dób za pokój z niekrępującym wejściem.”) Wiemy już przecież, że czas jest pojęciem względnym. Czas to pieniądz, a pieniądz, jak wiadomo, też rzecz względna. Pewien znajomy, astrofizyk, tłumaczył mi niedawno, że facet wystrzelony w przestrzeń kosmiczną ma więcej od nas pieniędzy, bo ma więcej czasu, ponieważ zegar w konstelacji Omegi wolniej idzie niż nasze Omegi. Kto wie, może naprawdę będzie można gromadzić zapasy czasu i dysponować nim dowolnie? A czasu tego będzie coraz więcej, bo automatyzacja wyzwala nas z przekleństwa pracy, a medycyna przedłuża przekleństwo życia. Żadnej pracy i dużo forsy to wcale ładina perspektywa. Co prawda i bez tego obiecują nam, że za dwadzieścia lat tramwaje będą za darmo, ale wiem już, jak to będzie. Owszem, będą za darmo, tylko że już tramwajów nie będzie.

Warto jednak już dziś pomyśleć, jak się zatrudni obywateli naszego państwa w tych przyszłych czasach w czas bogatych. Żeby sobie dać radę z tym nadmiarem, trzeba będzie przede wszystkim pozmieniać wszystkie slogany i przysłowia. W domach, biurach i fabrykach trzeba będzie wywieszać napisy: „Pracującemu zabieraj czas.” „Nie szkoda czasu ani atłasu.” „Nie kończ spraw i nie żegnaj.” „Zawracaj mi czas!” Nadmiar czasu sprzyja rozwojowi tak zwanych hobby. W sztuce miejsce konsumpcji zajmie produkcja. Już dziś więcej ludzi pisze książki, niż je czyta, a co dopiero będzie za lat sto! Tak samo z malarstwem. Automatyzm i abstrakcjonizm razem to duża rzecz. Ponieważ socjologowie, a właściwie jeden mój znajomy, twierdzą, że bezczynność masowa może spowodować ciężkie schorzenia psychiczne, więc już lepiej zgodzić się na ten zalew sztuk pięknych. Już dziś trzeba agitować naszych wieśniaków, aby, gdy roboty w polu będą skończone, a raczej, gdy roboty skończą swe zajęcia w polu, zabierali się żywo do artyzmu. Jak teraz o tym nie pomyślimy, to nas, jak zawsze, inni ubiegną. Czytałem, że w Ameryce była taka babcia Mozes, która miała sto cztery lata i malowała prześliczne landszafty. A co to, czy my gorsi? Trzeba by na wiejskich chatach powywieszać transparenty: „Ona mogła i ty Mozes”.

Wszystko to są marzenia przyszłości. Na razie, niestety, wciąż jeszcze czasu mało, więc i mało pieniędzy. Ostatnio kazano mi cofnąć zegarek o godzinę. Pożyczyłem tę godzinę diabli wiedzą komu i pewien jestem, że mi ją zwrócą w najmniej odpowiedniej chwili.


Warto by raz załatwić odmownie kogoś naprawdę ważnego. Cóż to za sztuka dać kopniaka paru grafomanom, biurokratom, bałaganiarzom czy niedołęgom? Są w Polsce ludzie naprawdę potężni. Wszechobecni i wszechmocni. Niezwalczeni. Takim jest Pan Czesio. Pan Czesio włada Polską.

Spotkać go można wszędzie. W slipingu ma najlepszy przedział i konduktor nie patrzy w ogóle na innych pasażerów. Wpatrzony jest w oczy Pana Czesia. Pan Czesio nie ma bagażu ani nawet walizki. Pan Czesio ma teczkę. Teczka jest tarczą dzisiejszych rycerzy. W szatniach wszystkich hoteli w całym kraju leżą teczki ponumerowane kredą. Co Pan Czesio ma w teczce? Pan Czesio ma różową piżamę, skarpetki zapasowe, krawat z komisu. Czasem parę formularzy, jakąś pieczątkę i butelkę eksportowej.

U fryzjera Pan Czesio siada poza kolejką. — To stały gość, zamówił godzinę — tłumaczy fryzjer. Wokół fotela, na którym zasiadł Pan Czesio, uwija się cały personel. Rękę ozdobioną grubym złotym sygnetem trzyma Pan Czesio w miseczce ciepłej wody, a manicurzystka chichocze przymilnie, gdy Pan Czesio coś jej burknie namydłoną gębą. Strzyżonko, ogolonko, masażyk i wszystkie zdrobniałe rzeczy, które kosztują grubo, są na usługi Pana Czesia. My, biedne łachudry, płacimy parę złotych i wymykamy się z fryzjerskiego zakładu. Pan Czesio rezyduje tam godzinami. Czasem płaci słony rachunek i rozdaje sute napiwki, a czasem konferuje z kierownikiem. Są na ty. Coś mu załatwia, obiecuje, wysłuchuje i protekcjonalnie kiwa głową.

W restauracji ma zawsze stolik. Zamówiony. Jeżeli przypadek dał ci tego samego kelnera, który usługuje przy stoliku Pana Czesia, leżysz, bracie. Możesz machać obiema rękami, kucać na podłodze i wskakiwać na krzesło, on nic nie widzi, bo wpatrzony jest czujnie w błękitne oczy Pana Czesia. Będziesz czekał pół godziny na butelkę wody mineralnej, bo kelner mrozi czystą eksportową dla Pana Czesia. Lata co chwila do kuchni dla Pana Czesia. Białego pieczywa nie ma. Dla ciebie. Dla Pana Czesia są nawet bułeczki. Pan Czesio ma zawsze pokój w hotelu. Gdy zjawia się w hallu, senni portierzy i obrażone na cały świat urzędniczki w recepcji ożywiają się radośnie. Okazuje się, że winda wcale nie jest zepsuta.

Jaki jest sekret powodzenia, znaczenia, potęgi Pana Czesia? Pan Czesio nie pracuje. On załatwia. W instytucjach, w których urzędnicy udają, że pracują, a administracja udaje, że im płaci, Pan Czesio jest koniecznością. On jeden chce, a więc może coś załatwić. Jego zarobek jest autentyczny, więc autentyczne są jego zainteresowania. Nie znajdziecie go na żadnej siatce płac, na żadnym etacie. Pan Czesio to pośrednik, kombinator, macher. Jest czymś w rodzaju enzymu, plemnika, bodźca. Jest Harun al.–Raszydem i Rotszyldem. Daje zarobić kelnerom, portierom, konduktorom, kierowcom, fryzjerom. Puszcza w ruch forsę. Powiększa obieg monetarny.

Przeciętny facet u nas nie dba o drobne zarobki. Siedzi w kiosku z gazetami i mówi: — Nie ma. — Pismo, o które pytasz, leży jak wół w kiosku, ale sprzedawca mówi: — Nie ma. — Bo czy warto się fatygować dla paru groszy? Spytałem kiedyś w kiosku „Ruchu”: — Czy są ameby? — Sprzedawca nie zainteresował się nawet odrobinkę. Powiedział spokojnie: — Nie ma. — Szofer nie lubi małego kursu, Każdy czeka cudu. Że przyjdzie facet, da pięćset złotych za „Ekspresiaka” i nie weźmie reszty. Albo każe się zawieźć do Radomia i z powrotem. Pan Czesio w części spełnia te marzenia. Czekają na niego wszędzie. Poznają go nieomylnie. Przy nim można naprawdę zarobić.

Nie opowiadajcie mi o dyrektorach, kierownikach, ministrach, radach gospodarczych. Władza jest w ręku Pana Czesia.


Sztuka prowadzenia dyskusji upada. Spory i polemiki, w których niegdyś niejeden młody pisarz zdobywał ostrogi, upodobniły się dzisiaj do uczniowskiego przedrzeźniania. Dyskutował Prus z Sienkiewiczem. Spory ze sobą wiedli: Świętochowski, Nałkowski czy Krzywicki. Polemizował Witkiewicz z profesorem Struve. Pamiętamy dyskusje Brzozowskiego, Boya, Irzykowskiego.

Spór, który rozpoczął Przyboś swoim kolejnym orędziem do młodych poetów, lekceważących przybosiową poetykę, zamienił się w parodię. Nie bez zdumienia czytaliśmy wywody na temat piękna i brzydoty w literaturze, kłótnie o to, co może być tematem poezji i czy można pisać o pisuarach, czy tylko o wschodach słońca. Na orędzie Przybosia odpowiedział mętnym wierszem pan Grochowiak, z przyjemnością natomiast przeczytałem odpowiedź zadzierzystego pana Iredyńskiego, który zabawnym i z dobrej szkoły wywodzącym się utworem dowiódł, że prawdziwy wiersz można napisać o wszystkim. Nawet o Przybosiu. Różni bywają dyskutanci. Najbardziej męczący jest pieniacz i mętniak. Facet tak nabredzi, naprzekręca, nabzdurzy, że aby to wszystko wyprowadzić na czyste wody, trzeba by pięć razy tyle papieru zaczernić. Niebłahą przeszkodą w prowadzeniu dzisiaj dyskusji jest koszmar cyklu produkcyjnego. Jeśli ktoś w maju zełgał albo coś pomylił w takiej „Twórczości”, to odpowiedź może się ukazać w numerze sierpniowym, który wychodzi w połowie września. Nikt już nie pamięta, o co szło, i trzeba by wszystko powtarzać od początku. Polemiki, zresztą, czytają ludzie dość chętnie, jeśli są cięte i żywe. Lubią poczytać sobie, jak ten X. załatwił tego N., albo jak Z. zrobił na szaro tego Y. Czytelnicy lubią, jak sobie literaci wymyślają. Natomiast jest faktem powszechnie znanym, że artykułów dyskusyjnych na temata poezji nowoczesnej i recenzji z licznych tego rodzaju publikacji nie czyta absolutnie nikt prócz bezpośrednio zainteresowanych. Cała ta zabawa odbywa się w pustce. Czyta autor i paru jego kolegów, może czasem Trznadel przeczyta, co napisał Wyka, albo Bieńkowski, co napisał Błoński, czy Błoński przeczyta, co napisała Danek, i na tym się zamyka to kredowe koło. Koło, bo wszystko to się odbywa na zasadzie dookoła Wojtek, a kredowe, bo na kredyt i bez pokrycia.

Niestety, dzieje się to nie tylko u nas. W jednym z ostatnich numerów literackiego miesięcznika angielskiego znalazłem dość gorzką wypowiedź znakomitego krytyka Herberta Reada: „Poeta staje się postacią anachroniczną. Nie ma on nawet dzisiaj atrakcyjności clowna. Czyta go coraz to mniejsza grupka kolegów–poetów, a Rada Kultury i BBC obdarzy go czasem listkiem sztucznego wawrzynu.”

Niemałą winę ponosi polityka literackiej „spalonej ziemi”, niwelowania wszelkich wartości, zaśmiecania szpalt bełkotem i blagą grafomańską, proceder uprawiany u nas przez redaktorów pism, krytyków i polonistów, którzy doprowadzili do całkowitej inflacji słowa. Jakże możliwa jest w tych warunkach prawdziwa dyskusja? Gdy Boy polemizował na temat Fredry czy Mickiewicza, czytała go z pasją cała polska inteligencja. Kogo dziś obchodzi spór między Przybosiem i Grochowiakiem? Pozostaje więc zamiast dyskusji — demagogia. Demagog to taki, co zakrzykuje sloganami, a przyciśnięty do muru ucieka przez lufcik. Byłem kiedyś świadkiem osobliwej dyskusji. Krytykowano architekta, który zapomniał zaprojektować okien w całym jednym bloku. Na zarzut, że zbudowano dom, w którym nie ma ani jednego okna, architekt zawołał z oburzeniem: — To kłamstwo! W lewej suterenie jest lufcik! — Uważajcie na takich zręcznisiów, bo taki zręczniś odnajdzie w poważnych i słusznych zarzutach jakąś jedną drobną nieścisłość, taki lufcik, przez który postara się wam wyśliznąć. Ale nam lufcik nie wystarcza. Nam potrzeba okien.


Z trudem i z niechęcią daję się wciągnąć w średnią fikcję powieściową, chętniej sięgam do książek popularnonaukowych i pamiętników. Zainteresowanie nauką jest w naszych czasach oczywiste i zrozumiałe. Ostatnio przed astrofizykę wysuwa się biologia i biochemia z tej chyba przyczyny, że kosmos możemy tylko badać, a na mikrokosmos możemy wpływać, a może z tej przyczyny, że mój bratanek jest biochemikiem. Zresztą mniejsza o to. Nie lubię, gdy literaci piszą o nauce, nawet gdy ja sam to robię. Bardzo słusznie Lem przestrzegał przed tym bełkotem pseudonaukowym, który rozpętał się ostatnio na temat teorii informacji i cybernetyki. Pomówmy raczej o pamiętnikarstwie.

Dawni pamiętnikarze odznaczali się skromnością i rzeczowością, której, niestety, brak naszym literatkom i grafomankom opisującym głównie własne sukcesy erotyczne. Wszystkie one były za pan brat z wielkimi pisarzami, o ile, oczywiście, z braćmi takie rzeczy się robi. Przeczytałem ostatnio po raz drugi nowo wydane pamiętniki Odyńca. Cóż za urocza lektura! W tych Listach z podróży znaleźć można i atmosferę, i anegdotę, i wiele obserwacji, i opinii dziś na nowo aktualnych. Oto, co na przykład Adam Mickiewicz myślał o „Delikatesach”: „…najsmutniejszym symptomem moralnego i umysłowego usposobienia mieszkańców jakiego miasta jest prosperujący w nim stan handlu wykwintnych zamorskich delikatesów, w czym się razem i materialny sybarytyzm, i płoche marnotrawstwo objawia” (str. 192).

Bo i rzeczywiście. Można bez trudu dostać w Warszawie „Tio Pepe, The Sherry of Spain” albo „Courvoisier V.S.O.P.” czy „Hennessy”, ale o papierze toaletowym mowy nie ma, a raczej mówi się stale.

W pamiętnikach Odyńca bardzo wzruszający jest jego nabożny stosunek do wszystkiego, co Adam zrobił lub powiedział, trochę mnie tylko bawi, że wszyscy tam ciągle zalewają się łzami. Proszę posłuchać: „…Adam podziękował im przecudną, jak mówią, improwizacją, która wszystkich, i w końcu jego samego, do rzewnych łez poruszyła” (str. 41). „…Nie mogłem się powstrzymać od łez, a i on sam szlochał” (str. 42). „…Grono bliższych przyjaciół, zawiadomionych o odjeździe, we łzach otoczyło Adama” (str. 48). „Mógłbym się skąpać we łzach, które wylewałem czytając poezję i romanse” (str. 246). „…Wrażenia obcego miasta tak go mocno wzruszyły, że się łzami rzewnymi rozpłakał” (str. 269). I tak co parę stron to Adam, to Odyniec płaczą, łzami się zalewają. Wielcy to byli ludzie, ale straszne beksy. Widok obcego miasta, sztuka w teatrze, nowy wiersz przeczytają i zaraz w ryk. Za to, gdy my czytamy pamiętniki dziś pisane, to nam się na płacz zbiera.

W prozie i poezji dziewiętnastowiecznej łzy i płacz często występują, bo był to wiek sentymentalizmu, czytelnik nie łez się wstydził, ale nieczułości. Dziś moda na zimnego drania. Współcześni wstydzą się liryzmu. A gdy taki mocny drań pochlipie sobie nawet, to trudno go na tym przyłapać, bo płacze tylko po ciemku. W kinie. Na najgłupszych filmach.


Uleganie terrorowi opinii, konformizm, owczy pęd, tyrania słowa są to pojęcia znane i nieraz były tematem rozważań literackich i badań psychologicznych. Po raz pierwszy jednak chyba doświadczeń nad terrorem opinii dokonano w warunkach niejako laboratoryjnych.

Profesor Max Hammerton z uniwersytetu w Cambridge na łamach tygodnika „The Listener” opowiada o jednym takim doświadczeniu, które wydaje mi się wyjątkowo interesujące.

Zebranej przy jednym stole grupie dwudziestu pięciu osób pokazano dwie tablice. Na każdej narysowane były trzy linie, z których jedna była na obu tablicach identyczna co do długości i grubości, pozostałe zaś wyraźnie się między sobą różniły. Uczestnicy eksperymentu pokazywali kolejno tę linię, która według nich jest identyczna na obu tablicach. Pokazywali wbrew oczywistości linię fałszywą. Ostatni z uczestników, dwudziesty piąty, po pewnym wahaniu, wskazywał przeważnie również na tę linię fałszywą. Dlaczego ostatni się wahał? Ponieważ on jeden był przedmiotem testu, on jeden nie wiedział, że wszyscy inni uczestnicy eksperymentu, na życzenie profesora, umyślnie pokazywali linię fałszywą, aby w ten sposób wypróbować siłę, z jaką wyraźnie błędny osąd może większość narzucić jednostce. Próbę tę powtarzano wiele razy. Okazało się, że w siedemdziesięciu wypadkach na sto niewtajemniczony, samotny ulegał presji opinii. Profesor Hammerton dokonał pewnej modyfikacji. Wśród dwudziestu czterech wtajemniczonych jednemu, powiedzmy, dziesiątemu czy piętnastemu, pozwolił wskazać na właściwą linijkę. Wtedy ostatni, ośmielony tym faktem, do końca upierał się przy oczywistej prawdzie!

Profesor Hammerton zastanawia się, czy pozycja wielu pisarzy i poetów nie jest wynikiem takiego terroru opinii. Powiada on: „Wychodzi tomik wierszy, które są pretensjonalnym bełkotem. Paru krytyków dopatruje się w nich bliżej nie sprecyzowanej głębi, dołączają się inni krytycy, którzy nie ufają własnemu gustowi i lękają się przyznać, że nie potrafią dostrzec tych wartości. W ten sposób angażują kapitał swej reputacji, który to kapitał trudno już bez strat wycofać. W ten sposób rodzi się grupa wywierająca nacisk na opinię. Nacisk ten potęgują jeszcze obelgi wobec tych, którzy ośmielają mu się przeciwstawić.” Cóż to wszystko nam przypomina? Już prawie czterdzieści lat temu Stefan Żeromski pisał to samo o naszych grafomaństwach futurystycznych i bredniach awangardowych: „Ludzie rozumni i rozsądni lękać się będą podniesienia głosu z protestem, aby nie ulec posądzeniu o przestarzałość, niemodność, konserwatyzm — będą w milczeniu potakiwali — aby mieć święty spokój — i w ten sposób ta najnędzniejsza z form naśladownictwa stanie się przez czas pewien panią na targowisku mody.”

Eksperyment prof. Maxa Hammertona to jeszcze jeden argument za swobodą dyskusji. Nie ogranicza się ten przykład tylko do gustów literackich i jest w tym doświadczeniu spora doza optymizmu. Jeżeli jeden głos odważnego sprzeciwu może ośmielić do ocalenia prawdy oczywistej, to znaczy, że nikomu nie wolno rezygnować z prawa i obowiązku obrony spraw w jego mniemaniu słusznych. Może słuszność być po stronie większości, może ten jeden werysta mylić się, ale w ogólnym bilansie społecznym opłaca się dać mu prawo głosu. Powiada profesor Hammerton: „Nie zawsze prawda zwycięża, ale trzeba dać jej szansę.”


Dwie były rzeczy, których się w młodości wstydziłem. Tego, że byłem młody, i tego, że byłem poetą. Udawałem starszego. Mówiłem grubym głosem i próbowałem, bez większego sukcesu, zapuścić sobie wąsy. Gdy mnie kto pytał, czym się zajmuję, jąkałem się, czerwieniłem i oświadczałem, że jestem dziennikarzem. Wydawało mi się, że to brzmi jakoś przyzwoiciej.

Bo i rzeczywiście. Czym się tu chwalić? Żeby być poetą, nie trzeba nic umieć. To samo, żeby być młodym. W innych fachach młodość nie jest żadną rekomendacją i raczej pogarsza sprawę. Nikt się nie będzie chwalił, że jest młodym zdunem czy początkującym szlifierzem diamentów. Moda na młodość jest w ogóle dość nowym wynalazkiem. Zarówno w polityce, jak w sztuce pojawiły się na początku naszego wieku ugrupowania bojowe. Były to awangardy artystyczne i polityczne. W polityce dość żałośnie skończyły się owe falangi, hufce młodych faszystów, hitlerjugend i tym podobne. Przyszedł wiek rozczarowań i modny stał się młody człowiek obrażony na życie, zły, nawet wściekły. Angry young man. Niedawno w londyńskim „Punchu” widziałem ładny rysuneczek: rozmawia ze sobą dwu młodych brodatych obdartusów i jeden z nich pyta: — Zapomniałem, dlaczego właściwie jesteśmy tacy wściekli?

Przyznać trzeba, że powodów do niezadowolenia jest nawet parę, ale nie mają na to monopolu ludzie młodzi. W Polsce od dawna panuje kult wieszczów, zawód poety wysoko jest notowany. Poeci nie odwzajemniają się pogardzanym tłumom. Nie lubią zniżać się do poziomu ulic. Ten wzgardliwy stosunek do odbiorcy jest wynalazkiem naszego wieku. Odróżnić tu należy poezję trudną od spekulacji na niezrozumialstwo. Wielcy artyści przeważnie odznaczali się skromnością i poczciwie odnosili się do wymagań klienta. W korespondencji Dürera zachował się list, w którym znakomity malarz tłumaczy się przed jakimś mieszczaninem, że użył najlepszych farb i wymalował całą postać świętego i sześć aniołków; wszystko, jak było uzgodnione.

Przecenianie zawodu poety łączy się z dość irytującą pogardą dla pracy dziennikarzy czy reportażystów. Zdarzyła się u nas ostatnio dość gorsząca sprawa. Jeden z tak zwanych „zawodowych młodych poetów” wziął pomysł, fabułę i drobne nawet szczegóły z reportażu swego kolegi, napisał sztukę i podpisał ją swoim nazwiskiem. Wszystkie szczegóły tej brzydkiej afery podała „Polityka”. Jest dla mnie rzeczą interesującą nie sam fakt, ale reakcja na to zdarzenie paru literatów i krytyków. Znaleźli się obrońcy. I to jest zrozumiałe. Ostatecznie każdej sprawy należy bronić, jeśli się wierzy, że komuś dzieje się krzywda. Chodzi mi jednak o rodzaj argumentacji. Otóż obrońcy z pogardliwą wyższością potraktowali pracę reportażysty, przeciwstawiając ją twórczym osiągnięciom poety. Mniejsza o to, że poeta zły, a reportażysta dobry.

Pamiętam, jak kiedyś Tuwim, oburzony na to, że aresztowano żonę naszego przyjaciela poety, napisał list do gazet pt. Wara od żon poetów! Powiedziałem mu, że to głupi list. Bo niby, że żonę prozaika można, żonę architekta można, tylko żony poetów mają być nietykalne? Zgodził się ze mną, bo to był dobry chłopak. Powiedział, że przerobi ten list, ale tak długo przerabiał, że w międzyczasie żonę poety wypuścili z ciupy.


Gdy byłem ostatnio przez dwa tygodnie więźniem „Orbisu” w Krynicy, chroniąc się przed niepogodą w pokoiku pensjonatowym, godzinami słuchałem radia. Brzęczał, huczał i śpiewał cały skłócony świat. Spikerki wszystkich stacji europejskich i zamorskich podawały mi komunikaty i ostatnie wiadomości. Wszystkie mówiły przymilnie, głosiki miały niewinne, tchnące szczerością i szlachetnością, ale ponieważ wiadomości te były z zasady sprzeczne, oczywistą jest rzeczą, że znaczna część tych szlachetnych głosików łgała w zwykły i ordynarny sposób.

W radiu niełatwo się rozeznać, z kim się ma przyjemność. Słucham komunikatu angielskiego. Coś tu nie klapuje. Okazuje się, że to mówiła radiostacja jugosłowiańska. Przekręcam gałkę i odnajduję komunikat rosyjski. To Londyn mówi po rosyjsku. Teraz jakieś piosenki francuskie. Co to może być? To Moskwa. Albo znów jazz amerykański nagrany z taśmy. Czekam końca, aby dowiedzieć się, że to Ankara, Budapeszt albo Monte Carlo. A w polskim radiu podobnie jak w tym z Monte Carlo. Wszystko jest: i czerwone, i czarne, i parzyste, i nieparzyste.

Czasem człowiek przedrze się przez chiński mur trzasków i buczenia i złapie coś względnie interesującego. Ale ponieważ odbiór jest zły — kusi, żeby poszukać trochę i pomanewrować przedziałką. No i serwus. Już się więcej tej stacji nie odnajdzie albo jak się odnajdzie, to odbiór jest gorszy niż początkowo. Tak to lepsze jest wrogiem dobrego. Nawet w radiu.

Specjalnością polskiego radia są zawodzenia miłosne, czyli wydawanie dźwięków przypominających wycie rur kanalizacyjnych. Są to konkursy na polską piosenkę i produkcje laureatów. Druga specjalność to pogadanki dla rolników wygłaszane w czasie, gdy rolników nie ma w domu. Poza tym dużo miejsca w programach zajmują pretensjonalne wiersze, pretensjonalnie wygłaszane, oraz różnego rodzaju bezpretensjonalne opowieści życiowe o charakterze matysiakowatym.

Słuchałem niedawno opowieści pt.: Stara Jadziowa szuka okularów… (Jadziowa? To znaczy żona Jadzia?) „Stara Jadziowa szuka okularów: — A gdzież to une te łokulary się podzieli? Miałam je na nosie, kiedym skarpetki Frankowe cerowała, a tero mi się psie wiary zapodzieli. A bez łokularów nijakiego rozeznania człowiek ni mo. — (Głos komentatora) …Stara Jadziowa szuka okularów, bo bez nich nie widzi, dostrzec nie może naszej rzeczywistości i przemian starego w nowe. (Słychać pukanie do drzwi i szczekanie pieska.) Jadziowa: — A cichoj, Azorek. Cichoj. Kto tam? — (Głos) — Swój. Jestem kolegą Franka. Przyszedłem, aby wam pomóc odnaleźć okulary. Oto one. Trzeba, żeby młodsi pomagali starszym. — (Komentator) Stara Jadziowa znalazła swoje okulary. Może dalej cerować Frankowe skarpetki. — (Muzyka. Chór męski: OOOooo. Muzyka. Coraz potężniejsza. Cisza). Głos: — Nadaliśmy słuchowisko Jarobińskiej–Kupczyńskiej według noweli Wyprztyckiej—Maciuniowej. Występowali: W roli Jadziowej — Ewa Rupczynowska–Poglondowska, w roli kolegi Franka — Zdzisław Pastyszyński, głos pieska — Janusz Dardzikowski. Komentator — Ryszard Malinowicz. Efekty dźwiękowe: Mieczysław Rozdziałowicz. Realizacja akustyczna: Kazimierz Szydełkowski. Kostiumy: Jadwiga Szydełkowska–Rupczyszyńska. Reżyseria Franciszka Maciubdzińskiego. Pomocnik reżysera: Roman Wykrztusiński.”

Proszę zwrócić uwagę na fakt, że autorki nasze i pracownice radia mają zwykle po dwa nazwiska. Wszystko to, żeby było dłużej. Wzruszająca jest również dbałość naszego radia o prawo autorskie, staranność wymieniania wszystkich pracowników, autorów i wykonawców. Gorzej jest z płaceniem. Wymyślili u nas jakieś „małe prawa autorskie”, to znaczy, że za utwory drobniejsze, jeśli były już drukowane, nasze radio mało płaci. Albo w ogóle nie płaci. To samo telewizja. Na ekranach telewizyjnych, gdy odbiór nawala, zjawia się napis: „Prosimy nie regulować.” A my przeciwnie — prosilibyśmy, żeby regulować. Oczywiście honoraria.


Żyjemy w złudnym mniemaniu o własnym znaczeniu i popularności. Gdy wychodzimy na ulice warszawskie, gdy wchodzimy do kawiarni czy restauracji, oczekujemy oznak zainteresowania i sympatii. A życie czasami otrzeźwia nas w sposób brutalny. Niedawno zgłosiłem się do pewnej instytucji i gdy sekretarce wymieniłem swoje nazwisko, spytała mnie: — A wy, towarzyszu, od kogo? — Jak to od kogo? To nawet nie mogę być od siebie samego? „Okropa”, jak mówił pewien mój znajomy malarz.

Cóż, podobne ciosy nie oszczędzają nawet najznakomitszych. Pamiętam, jak kiedyś Artur Rubinstein musiał coś na gwałt załatwić przed wyjazdem i towarzyszyłem mu w jego wędrówkach po kancelariach ministerialnych. Wreszcie dobrnęliśmy do właściwego urzędnika. Bardzo był surowy. Zwróciłem skromnie uwagę, że to chodzi o Rubinsteina, więc może by jednak uwzględnił wyjątkowość sytuacji. Urzędnik rozpromienił się. — No, oczywiście. Dla pana Rubinsteina wszystko się załatwi. To wielka dla mnie przyjemność poznać takiego genialnego szachistę. — Okazuje się, że każdy ma swojego Rubinsteina. Opowiadał mi Artur, że w Mexico City sprawa wygląda jeszcze prościej. Podobno uważają tam każdego Polaka za Rubinsteina. Była tam z występami Ida Rubinstein. Grają często utwory Antoniego Rubinsteina. Artur Rubinstein jest najpopularniejszym wirtuozem. Największy sklep kosmetyczny należy do Heleny Rubinstein. Właścicielem jedynej restauracji koszernej jest Marek Rubinstein. Więc każdy Polak jest Rubinsteinem, a każdy Rubinstein jest Polakiem. Jest w tym część prawdy, ale nie jest to prawda całkowita. U nas w stolicy jeszcze jako tako. Coś niecoś tam o nas wiedzą. Gorzej na prowincji. Byłem kiedyś w Krynicy, w czasie gdy obchodzono uroczystą akademię. Miejscowy dygnitarz wygłosił przemówienie i zapowiedział udział autorów i wykonawców części artystycznej. Wszystko miał spisane na karteczce, ale i tak męczył się bardzo. „W akademii dzisiejszej wystąpi poeta Władysław Bronikowiecki. Utwory Szołochopina odegra Stefania Czarna Stefańska.” (Że niby są dwie. Biała i czarna. Ale że akademia żałobna, więc grać będzie ta czarna.) „Do prezydium powołuje doktora Antoniego Słowienickiego.” (To ja.) Mimo tej zapowiedzi bardzo to był udany i przyjemny wieczór. Dygnitarz krynicki nazwał mnie doktorem, bo to było w Galicji, a tam każdy musi być albo doktor, albo radca. Przed wojną w kawiarni Ziemiańskiej Albrecht mówił do mnie panie „dyredaktorze”, co było bardzo zaszczytną mieszanką dyrektora i redaktora. Tytułomania jest u nas tak zakorzeniona, że kiedyś, w czasie wycieczki, na „Batorym” mówiono do mnie panie literacie. Redaktor, dyrektor, mistrz, doktor i profesor już byli obsadzeni, a zostawić faceta w ogóle bez tytułu, i do tego na środku morza, jakoś nie wypadało.

Tytułują nas i owszem, czasem w gazecie nawet pochwalą, ale nie poddawajmy się złudzeniu. Byle pętak pracujący w filmie czy telewizji dystansuje nas na każdym kroku. On jest królem knajpy, kawiarni i ulicy. To on zbiera wszystkie spojrzenia i uśmiechy. Choć czasem i nam coś kapnie. Parę dni temu miałem takie zdarzenie. Dzień był pogodny, wiosnę czuć było w powietrzu, ubrałem się szybko i w radosnym nastroju wyszedłem w Aleje. Szły jakieś dwie panie. Uśmiechnęły się do mnie. Widać czytują, wiedzą. Nie jest tak źle w tej Warszawie. A po tym jakiś pan się uśmiechnął. A potem dwie panienki zachichotały. Widać czytują „Szpilki”. Coś mnie jednak zastanowiło, uśmiechają się do mnie, ale jednocześnie patrzą mi pod nogi. Prosta rzecz. Włożyłem jeden but żółty, a drugi czarny. Nie ulegajmy złudzeniom.


Dużo się teraz mówi o supremacji technologii nad humanistyką i że to niedobrze. W dyskusjach nad reformą szkolnictwa poruszano ten ważny problem, podkreślano fakt niebłahy, że technika nie tylko dominuje w programach szkolnych, ale w życiu codziennym. W czasach samochodów, samolotów, radia, telewizji, filmu, bomb wodorowych i sputników śmieszne byłyby wszelkie próby ograniczania zainteresowań młodzieży w zakresie techniki i wiedzy ścisłej, ale na pewno prawdą jest, że trzeba w tym zachować pewien umiar. W końcu przecież samochód i samolot służą do tego, aby dokądś jechać, film i telewizja, żeby coś oglądać, a radio — żeby czegoś słuchać.

Mówi się o tym, że szkoła powinna być również szkołą charakterów i nie powinna wyrzekać się obowiązku utrzymywania ciągłości kulturalnej pokoleń. Ma to pewne znaczenie, że gdy ojciec cytuje Wallenroda, syn ma pewność, że to nie chodzi o Waldorffa, a gdy mówi się o Odprawie posłów greckich, synalek ani przez chwilę nie przypuszcza, że ojciec myli Grecję z Albanią. Właśnie te dwa utwory nasi „iblowcy” próbowali ostatnio usunąć z programów szkolnych, ale na szczęście ten wallenrodyzm literacki spotkał się z odprawą.

Myślę, że w wychowaniu osiemnasto– i dziewiętnastowiecznym słusznie zwracano uwagę na kształcenie oka i ucha, na umiejętność patrzenia i słuchania. Muzyka i malarstwo były niezbędną częścią wykształcenia. Podziwiamy dzisiaj rysunki pisarzy dziewiętnastowiecznych. Świetnie rysował Goethe, Thackeray, Puszkin, Teophil Gautier, a ilustracje Gogola do Martwych dusz nie mają cech pracy amatora. Niestety, dziś uczeń w szkole lekceważy muzykę i malarstwo, niechętnie sięga do klasyków. Szkoła mało dba o jego charakter i pojęcia moralne, natomiast faszeruje biednego uczniaka ogromną ilością wiadomości zupełnie niepotrzebnych i niezupełnie ścisłych. W związku z dyskusją na temat reformy szkolnej zainteresowałem się paru podręcznikami. Niestrudzony profesor Falski zwrócił mi uwagę na podręcznik geografii dla klasy VII wydany przez PZWS, gdzie znajdujemy trzy stroniczki poświęcone Ameryce. W rozdziale zatytułowanym Prerie USA czytamy:

Rolnictwo podlega w Ameryce kryzysom goispodarczym. Kiedy ceny zboża spadają, drobni farmerzy porzucają swe gospodarstwa, a ziemia zmienia się często w nieużyteczny ugór: w tym samym czasie wielcy farmerzy zwalniają z pracy robotników rolnych.”

Relacja słuszna, ale może trochę za surowa i za skąpa. Znacznie więcej za to dowiadujemy się o „uchu gołębia”. W podręczniku zoologii na klasę VII znajdujemy wręcz rewelacyjne fakty i bardzo ciekawe spostrzeżenia. Czytamy tam: „Ciało gołębia pokryte jest piórami.” Jest to tylko śmiały obraz ogólny, nieco dalej przechodzimy do opisów bardziej szczegółowych.

Ucho gołębia: Otwór uszny za okiem prowadzi do krótkiego kanału zewnętrznego. Ucho zewnętrzne jest oddzielone od ucha środkowego błoną bębenkową. Ucho środkowe połączone jest z gardzielą kanałem. Przylega ono do ucha wewnętrznego. W uchu wewnętrznym rozgałęzia się nerw słuchowy przylegający do wewnętrznej błony bębenkowej oraz znajduje się w nim narząd równowagi.”

Przydałby się taki narząd równowagi tym, co ten podręcznik układali. Nie mam pewności, czy uczeń klasy VII, to znaczy chłopiec trzynastoletni, musi mieć tak dokładne wiadomości o uchu gołębia. Choć, przyznać trzeba, że jeśli los zdarzy i dziecię zostanie weterynarzem–ornitologiem, to wtedy, oczywiście, jak znalazł.


Zdecydowano ostatnio, że literatura nie ma wielkiego znaczenia. Że ważne są tylko środki szerokiego oddziaływania, czyli „Mass Media Comunication”. Mówiąc po prostu film, radio, telewizja. Dzięki Bogu. Może nam dadzą trochę spokoju. Będziemy mogli sobie pisać różne śliczne rzeczy, gdzieś na boczku, bez zawracania głowy.

Boję się jednak, że nie będzie to tak proste. Słowo ma siłę cholerną. Zanim przekaże się je środkom szerokiego oddziaływania, musi przecież powstać, musi się narodzić. Celnie użyte — wywiera wpływ przemożny. Kiedyś w dzieciństwie przeczytałem wierszyk dla dzieci, który do dziś pamiętam i którego wpływ na moje życie z pewnością nie był mniejszy od wielkich przykazań filozoficzno–moralnych. Było to małe arcydzieło na temat jedzenia zupy:


Przedtem był zdrowy, wesół i tłusty,

Pięć dni chorował, umarł na szósty,

Bo nie usłuchał przestróg mamusi,

Kto nie je zupy, ten umrzeć musi!


Zwłaszcza ostatnia linijka jest po prostu nieodparta w swym imperatywie. Jaka w tym siła i sugestywność! Takie słowa zawsze będą potrzebne. To samo tyczy się bajeczek. Bajeczki były potrzebne i będą potrzebne. W czasach feudalnych opowiadano śliczne historyjki o królach i wodzach. Burżuazja miała swoją ulubioną historyjkę o koniku polnym i mrówce. Obrzydliwe to wierszydło propagowało skrzętną pracę i oszczędzanie, co było wtedy nakazem moralności bankierskiej. Oczywiście, to oszczędzanie nie obowiązywało samych bankierów. Wierszyk ten jednak nie przekonał mnie nigdy i nabrałem wstrętu do mrówek i mrowiska, a tym większej sympatii do koników polnych. Oczywiście bajeczka ta była w sprzeczności z nakazami Kościoła i z obowiązkiem przychodzenia z pomocą biednym i nieszczęśliwym. Kościół również miał bardzo wiele swoich bajeczek. Na temat miłosierdzia i różnych grzechów, które pod inną szerokością geograficzną były cnotami. Niełatwo było pogodzić nakazy okrucieństwa bajeczek feudalnych i rycerskich z miłosierdziem Kościoła, a nakazy miłosierdzia z obrzydliwą reprymendą, którą mrówki wygłaszały do biednych koników polnych.

Z bajeczek religijnych bardzo mętna jest historyjka o świętym Janie Kantym. Po przeczytaniu tej historyjki nabrałem nieufności do innych, być może zupełnie poczciwych i zasłużonych świętych i patronów. Oto co mówi ta bajeczka: „Napadnięty przez rozbójników oddał im wszystko, ale gdy już odeszli, przypomniał sobie, że ma jeszcze parę sztuk złota zaszytych w ubraniu, wrócił więc i prosząc o przebaczenie wręczył je złoczyńcom.” No i co było dalej? Można łatwo przypuścić, że zbóje za te pieniądze upili się, zgwałcili parę kobiet i zarżnęli paru mężczyzn, a jeśli nie, to w każdym razie ta przygoda zachęciła ich do uprawiania rozbojów. W ogóle dziwny jest trochę ten Jan Kanty, który zaszywa w kantach ubrania złoto. Może od tego pochodzi: „robić kanty”?

Dalsze ciągi bajeczek zwykle bywają niebezpieczne. Mank Twain opowiada, że bajeczka o piesku, który przyprowadził do lekarza drugiego pieska z chorą łapką, jest nie skończona. Po paru dniach — powiada Twain — te dwa pieski przyprowadziły cztery chore pieski, a po tygodniu te cztery przyprowadziły osiem i po miesiącu przyszło paręset psów, i ponieważ lekarz nie mógł opatrzeć wszystkich tych chorych łapek — psy zagryzły lekarza. Lękam się, że bajeczki tak potrzebne we wszystkich epokach i dziś będą poszukiwane. Gdyby się tak uważniej rozejrzeć wokół, niejedną byśmy taką bajeczkę dla grzecznych dzieci znaleźli w różnych dzisiejszych doktrynach filozoficznych i moralnych.

Ktoś powiedział, że ludzie, którzy wierzą w bajeczki, to znaczy fideiści, są z natury rzeczy albo nieuczciwi, albo nieinteligentni. Jest to bardzo proste i słuszne rozumowanie. Jeśli ktoś uczciwy jest fideistą — to znaczy, że jest nieinteligentny. Jeśli ktoś inteligentny jest fideistą — to znaczy, że jest nieuczciwy. Jeśli ktoś uczciwy wierzy w bajeczki, nie musi być zbyt mądry, jeśli ktoś mądry wierzy w bajeczki, nie musi być zbyt uczciwy.


W świecie szerokich przemian dokumentacja jest nakazem rozsądku. Żyją obok siebie u nas pokolenia mówiące innym niemal językiem. Czytając książki inne odbierają obrazy, odmienne znajdują analogie. Zawsze trochę tak było, ale stan obecny jest wyjątkowy, nie tylko ze względu na zmiany, które czas przynosi, ale i na bardzo istotne różnice narzucone przez zawrotny postęp techniki i nowe formy życia społecznego. Trzeba więc dokumentować naszą przeszłość wczorajszą i przedwczorajszą, póki czas, dopóki obejmują ją jeszcze żywym okiem ludzie w pełni sił działający i wiarygodni.

Już dziś młody reżyser, który myśli o filmowaniu Przedwiośnia, nie wie, jak wyglądało miasteczko żydowskie, nie wie, jak wyglądał zamożny dwór wiejski, nie wie, jak wyglądały ulice warszawskie, po których chodził Baryka kłócąc się z Gajowcem o to, jaka ma być nowa Polska. Dochodzi do tego, że młodzi moi koledzy nie wiedzą, co to była „Adria”. Ręce opadają! Pojęcia nie mają o dobrej kuchni. Współczesny Francuz wie, co to jest „Canard roti”, jak wiedział o tym ksiądz Coignard trzysta lat temu. U nas facet kupi mrożonkę w „Samie” i myśli, że wie, co jadł imć pan Rożenek.

Są słuszne pomysły w dziedzinie dokumentowania i są wyjątkowo głupie. Niedawno zwrócono się do mnie, żebym wziął udział w filmie dokumentalnym o cukierni „Mała Ziemiańska”, która to cukiernia kiedyś w dwudziestoleciu była miejscem spotkań literatów, malarzy i aktorów. Ponury pomysł. Paru starszych panów ma udawać, że są tymi samymi osobami działającymi kiedyś w minionym czasie. Taki prou—stawski baron Charlus na dworcu kolejowym. W sztucznie odtworzonym wnętrzu mają siedzieć przy stolikach ludzie, którzy naprawdę nigdy z sobą nie siadali.

Byłaby to jeszcze jedna próba pomylenia hierarchii oraz fałszowania prawdziwego układu sił i znaczenia osób działających w dwudziestoleciu. Z każdym rokiem pogłębia się ignorancja i osłabia więź kulturalną z bezpośrednią naszą przeszłością, a bez takiej ciągłości mało warte są wszelkie próby awangardowe i nowatorskie. Coraz mniej młodych czyta pisma Boya. Nie dlatego, że są dziś nieczytelne, ale po prostu, że ich nie ma na rynku. Wydawanie pism Boya wlecze się w sposób gorszący. Los ten sipotkał nie tylko Boya, sporo innych utworów zostało okrojonych lub w ogóle przepadło i są pisarze, których czytelnik dzisiejszy zna tylko z profilu albo w ogóle z tyłu. Oczywiście te krzywdzące deformacje nie grożą awangardzistom, którzy nigdy nie napisali nic odważnego, ani askepistom zawodowym czy mętniakom.

Dobrze jest, gdy młodzi ludzie nastawieni są obrazoburczo. Zarówno w sztuce, jak i w nauce. Powiedział kiedyś znakomity biolog angielski Joseph Needham, że wychowanie uczonego polegać powinno na ośmielaniu go do atakowania prawd uznanych. U nas zbyt długo polegało ono na onieśmielaniu. Ale trzeba również pamiętać, że nie należy młodych ośmielać do atakowania prawd nieznanych. Zawsze bowiem lepiej wiedzieć, co się zwalcza.

Pewien niegrzeczny synek moich cierpliwych przyjaciół zapytał się kiedyś, co to jest „lcpa”. Przechodziliśmy właśnie koło sklepu z butami „Antylopa” i malec, który wiedział już, oczywiście, co to jest „anty”, zainteresował się „łapą”. Spytał się również kiedyś, co to jest „cypować”. Chodziło, oczywiście, o słowo „antycypować”. Lękam się, że niedawna przeszłość jest dla wielu naszych młodych pisarzy takim „cypowaniem lopy”.


Kiedyś przed wojną napisałem pijacki monolog dla aktora Orwida; było tam o tym, jak to on z koleżką poszedł do kina i pokazywali akurat nadprogram: „Piłowanie drzewa na Huculszczyźnie”.

Piłowali, piłowali i nie mogli jakoś przepiłować, więc powiadam do kolegi, chodźmy na jednego do Wróbla i wrócimy, jak już przepiłują. Zjedliśmy flaczki, coś niecoś się przetrąciło, po jakiejś półtorej godziny wracamy do kina, a tu wciąż jeszcze piłowanie drzewa na Huculszczyźnie.”

Wracali tak co dwie godziny i oczywiście trafiali już na następny program.

Przypomina mi się to piłowanie, gdy patrzę ostatnio na naszą telewizję. Tylko to, co wtedy stanowiło nadprogram, u nas w telewizji jest całym programem. Najgorsza propaganda to propaganda nudna! Jeszcze może gorsza propaganda to propaganda natrętna. Faktem jest, że nasz przemysł się rozwija, faktem jest, że się buduje domy, zakłada szyny kolejowe i wydobywa węgiel. Ale trzeba to umieć pokazać! Nie wolno zapominać, że maszyny są do siebie podobne, nie wolno zanudzać widokiem kręcących się kółek, monotonią sypiących się brył węgla czy przysłowiowego już odlewania stali. Jedynym urozmaiceniem tych telewizyjnych produkcyjniaków jest pokazywanie przyjęć urządzanych przez prowincjonalne wielkości urzędnicze. Żeby się choć raz pomylili i pokazali przyjmowanie stali i odlewanie urzędników — przynajmniej byłaby zabawa.

Żeby zareklamować to, co jest prawdziwą naszą zdobyczą i osiągnięciem w rozbudowie przemysłu czy szkolnictwa, trzeba mieć pomysł, a jest to zadanie artystyczne tym trudniejsze, że temat ten został obrzydzony widzom przez lenistwo i niechlujstwo reportażystów, przez łatwiznę fotografowania wciąż tych samych elementów mechanicznych. Towarzyszy temu zjawisku tytułomania i autoreklama, polegająca na podawaniu nazwisk wszystkich pracowników telewizji, którzy przyłożyli rączkę do tego nudziarstwa. A co to nas obchodzi, jak się nazywa pomocnik operatora czy facet zajmujący się zapalaniem i gaszeniem reflektorów, albo jak się nazywa fryzjer czy perukarz. Bardzo to przyzwoite zajęcia, ale w końcu informacja telewizyjna jest służbą społeczną, jak tramwaje czy koleje, i słusznie nam przez głośniki nie podają za każdym razem, gdy jedziemy tramwajem, nazwiska motorniczego, konduktora i pracowników, którzy wagon zbudowali. A może w restauracjach powinni ogłaszać, kto robił zupę, kto kartofelki i pod czyim kierownictwem wykonano brukselkę?

Trzeba by zwrócić uwagę kierownictwa telewizji, że nie służy ona tylko do odfajkowywania tematów produkcyjnych ani do .pokrzepiania serc urzędników administracji państwowej. Można by też, gdy się wymienia tak pedantycznie wszystkich pracowników technicznych, nie zapominać stale o autorach. Pokazano nam aż dwukrotnie fragmenty z Szeli Jasieńskiego i znów widz telewizyjny nie był poinformowany, że w utworze tym, poza karkołomnym wierszem Jasieńskiego, są przemycone fragmenty Szymonowicza, Krasińskiego, Mickiewicza i Żeromskiego i wszystko to przyklepane znów Jasieńskim. Może ostatecznie widz być obojętny na prawdę historyczną o Szeli, ale gdy słucha utworu, chciałby wiedzieć, z kim przyjemność czy nieprzyjemność.


Język nasz wzbogacił się o wiele słów nowych. Za niektóre z tych słów jakże straszliwą zapłaciliśmy cenę. Miejmy nadzieję, że już nigdy nie wrócą. Wszystkie owe „rozwałki”, „szmalcowniki”, „muzułmany” — słownik okupacji, obozów i lagrów został już tylko we wspomnieniach i pamiętnikach. Ale Polska Ludowa poszczycić się może wieloma pożytecznymi nowymi słowami i powiedzonkami, które już w mowie naszej zdobyły sobie prawo obywatelstwa. Na przykład: „odfajkować”. Przyszły komentator naszych czasów, jakiś nowy Kopaliński czy raczej Wykopaliński, gdy odnajdzie to słowo w starych drukach wśród wykopalisk warszawskich, zastanowi się, co by znaczyć mogło.

Odfajkować” pochodzi od umownego znaku, hieroglifu, dwu kresek, jednej dłuższej i drugiej krótszej, wyobrażających fajkę. Nie ma to nic wspólnego z indiańskim zwyczajem palenia fajki pokoju. Znak ten stawia się na listach płacy, rejestrach, przy nazwiskach, nazwach, tytułach czy sprawach do załatwienia. Ale nie oznacza on, że facet został zapłacony lub sprawa została załatwiona. Po prostu te dwie kreski oznaczają, że coś mamy już z głowy, że czegoś pozbyliśmy się, że kogoś spławiliśmy, że coś zostało załatane czy przyklepane. Oznacza to, że coś jest na papierze, ale niekoniecznie w rzeczywistości. Na przykład: Założono czytelnię pism w „Domu Pracy Twórczej”. W rzeczywistości założono nie czytelnię, tylko nogę na nogę. Nic tam nie ma. Parę starych numerów „Pszczelarza”, jeden numer miesięcznika „Korea Północna” i dzienniki sprzed trzech dni. Ale w sprawozdaniu rocznym przy punkcie „Czytelnia” możemy postawić znaczek odfajkowania.

W naszym życiu codziennym spotykamy wiele takich stworów odfajkowania. W nowo zbudowanych domach mamy odfajkowane drzwi, okna, podłogi. W magazynach konfekcji możemy kupić odfajkowany krawat, który się nie wiąże, koszule z guzikami, które nie są przyszyte, ale odfajkowane. Kupić możemy pudełko zapałek, ale nie zapalimy ani papierosa, ani fajki, bo zapałki są odfajkowane. Jest to odfajkowywanie pospolite, które można by od biedy nazwać brakoróbstwem. Śliczny ten nowotwór złośliwy jest również produktem naszych czasów. Odfajkowanie ma jednak swoje subtelniej sze odcienie, często bowiem polega ono nie tylko na niewykonaniu danej pracy, ale i na zabezpieczeniu się przed ewentualną kontrolą. W niektórych lecznicach pacjentom każe się za każdym razem, bez względu na rodzaj choroby, przynosić wszystkie rentgeny i analizy, żeby, jak pacjent kipnie, był dowód, że niczego nie zaniedbano (z wyjątkiem pacjenta).

Inną odmianą fajkowania jest inicjatywa bez kontroli. Coś w rodzaju: „Ja wam rzucam myśl, a wy go łapcie” — jak mawiał pewien wybitny ekonomista. Typowym takim odfajkowaniem był pomysł roku Picassa zainicjowany przez „Przekrój”. Przez rok co tydzień jeden obraz Picassa! Pomysł dobry na papierze. Ale na dobrym papierze. Kiepską farbą drukarską na kiepskim papierze przez rok znęcano się nad biednym Picassem. Każda reprodukcja była nie obrazem, lecz obrazą wielkiego malarza. Ale w ogólnym podsumowaniu jest misja cywilizacyjna. Popularyzowano sztukę współczesną. Odfajkowuje się teraz „Domy Kultury” i kontakty literatów z czytelnikami. Odfajkowano setki wieczorów literackich w tak zwanym terenie. Niektóre się wcale nie odbyły, bo nie przyszli nawet organizatorzy. Odfajkowuje się w teatrach tak zwany wielki repertuar. Wystawiono Szekspira, Słowackiego i Wyspiańskiego. Wystawiono do wiatru. Ale w sprawozdaniach dorocznych znajdą się wszystkie te pozycje.

Po pierwszej wojnie w czasach inflacji był taki towar, który nazywał się pytolina. Nikt pytoliny nie używał. Pytolina służyła tylko do handlu. Raz cena spadała, to znów pytolina szła w górę. Nikt jej nigdy nie widział, ale dużo ludzi na niej zarabiało. Trochę tak jest dzisiaj z niektórymi odfajkowanymi akcjami kulturalnymi, nikt ich nigdy nie widział, służą tylko do statystyk, ale sporo ludzi z tego żyje.


Życie Warszawy” prowadzi stałą rubrykę: „Dziś telefon — jutro odpowiedź”. Bardzo to pożyteczna rubryka i zdobyła sobie zasłużoną popularność, choć ci, co nie mają telefonów i czekają już od miesięcy, woleliby: „Dziś prośba — jutro telefon”. Jak się już ma telefon, to nie trzeba czekać do jutra. Można zadać pytanie zegarynce i dowiedzieć się od razu, która godzina, można spytać o prognozę pogody, program w kinach i teatrach, można spytać o wynik meczu albo co ma być na obiad.

Tylko że ten głosik jest jakiś taki zimny, mechaniczny, prawie jak ten sztuczny głos elektronowy, który w telewizji mówił monolog Hamleta z pobrzękiem metalicznym i kosmicznym dreszczykiem, rozdzierający sylaby jak roboty w powieściach Lema. Czy te odpowiedzi w telefonie nie mogłyby mieć więcej ciepła? Na przykład: — Dzień dobry, kochanie, już siódma czterdzieści, ale możesz jeszcze sobie pospać. — Albo: — Już dwudziesta trzecia pięćdziesiąt, dobranoc, złotko. — Albo: — Prognoza pogody na dzisiaj do godziny dwudziestej? Ot pogoda jak pogoda, nudna jakaś. Samą pogodą nie wyżyjesz. — Co dzisiaj w kinach? — Nic. Same niedobre. Lepiej byś książkę poczytał. — Przydałoby się trochę komunikatywności, odrobinka fantazji. Ale nie narzekajmy, bo dobra dyrekcja telefonów i tak stara się, jak może. Ogłoszono niedawno, że oprócz istniejących dotąd usług telefonicznych wprowadzone będą od stycznia Babcie do Opowiadania Bajeczek dla Dzieci. Bardzo dobry pomysł. Dotąd mieliśmy takie babcie tylko w telewizji i nawet babcia Jaszuńska, babcia Małcużyńska i babcia Szymańska mają zwolenników nie tylko wśród dzieci, ale i wśród dorosłych. Tylko co telewizja, to nie telefon. Przy telewizji może siedzieć cała rodzina. A co będzie, jak dziecko dorwie się do telefonu? W godzinach opowiadania tych bajeczek wszystkie telefony w mieście będą zajęte; i porozumiewać się między sobą będą mogli tylko kawalerowie i bezdzietni. W razie audycji u żonatego — wysiadka. Dziecko tubki nie odda i trzeba będzie nie raz szczeniakowi dać po tupce. Możliwa też jest draka między dziećmi, bo jak w domu jest kilkoro, to będą sobie wydzierać słuchawkę. Nie, pomysł z tymi babciami do opowiadania bajeczek pozornie tylko wydawał się dobry. Za dużo mamy dzieci, za dużo bajeczek i za mało telefonów. W ogóle czy nie przesadzamy z techniką, mechanizacją i automatyzacją na codzień? Przeczytałem niedawno wielki anons: „Tworzywo sztuczne zastępuje skórę.” Być może w życiu, ale w mowie potocznej wykluczone. Czy można powiedzieć dziecku: — Uważaj, bo dostaniesz w tworzywo sztuczne! — Jakoś nieładnie. Ale to wszystko tylko początek, bo niedługo nie tylko tworzywo, ale i całe dzieci będą sztuczne. Od czego rok planowania biochemicznego? Już się tam dobierają do różnych aminokwasów, enzymów i genów, które mają wpływać na płeć, charakter i zdolności ludzkie. Państwo będzie mogło zamawiać sobie obywateli podług potrzeb i chęci. Model Polaka na rok 1983 będzie starannie przemyślany, wolny od kompleksów, sprawny fizycznie i zdalnie kierowany. Można będzie produkować pisarzy seryjnie. Świat zaroi się od braci i sióstr Rojek. Dwustu Słonimskich będzie pisywać felietony. Potworna wizja. Już lepiej poprzestańmy na tych babciach telewizyjnych i telefonicznych.


Świat się zmienia i ludzie się zmieniają. Czasem cholernie szybko. Wystarczy odwrócić się na chwilę, a już z przyjaciela robi się świnia. Zwłaszcza gdy kraj nasz i nasze środowisko nawiedzają dość częste konflikciki i konflikty natury moralnej. Póki nie ma konfliktu, każdy jest czarusiem. Już chytrzy Grecy wiedzieli o tym i od paru tysięcy lat autorzy teatralni wpędzają swych bohaterów w najrozmaitsze tarapaty, aby pokazać prawdziwy charakterek. Można by się było do tego przyzwyczaić. Ale ostatnio zaszły fakty niepokojące. Ludzie zaczynają zmieniać nie tylko charakter, ale płeć.

Niedawno pewien członek Związku przestał być nagle członkiem, a stał się członkinią. Facet był żonaty, miał dwoje dzieci, gdy pewnego dnia okazało się, że trzeba dokonać drobnej operacji chirurgicznej, po której stał się regularną kobietą. Przestał się golić i z całą niewinnością pokazuje teraz niedawnym kolegom, że mu wyrósł biuścik. Dzieci mają teraz dwie matki, z których jedna była ich ojcem.

W miesięczniku „Twórczość” taką zmianę płci załatwiają znacznie prościej, bez uciekania się do chirurgii. W ostatnim numerze tego miesięcznika znajdujemy na stronie 144 artykulik pt. Przeszłość, czyli pamięć niedokonanego, podpisany: Marta Wyka. Otóż ta Marta Wyka pisze o sobie: „Pozwoliłem sobie na mało elegancki chwyt.” „Zrobiłem aluzję.” „Napisałem na wstępie.” Dlaczego nie: pozwoliłam, zrobiłam, napisałam? Widocznie z bliżej mi nie znanych powodów ktoś w redakcji pozmieniał końcówki żeńskie na męskie. A może po prostu niechlujnie pomylili nazwiska, jak to zrobił „Przekrój”, który odpowiedź na ankietę napisaną przez Janusza Minkiewicza podał jako wypowiedź Jarosława Iwaszkiewicza! Ta pomyłka z niewinnych żartów Minkiewicza zrobiła demoniczny kawał piekielnie śmieszny, oczywiście dla wtajemniczonych. Ogromna większość czytelników „Przekroju” wszystko oczywiście wzięła na serio. Ogromna większość czytelników w ogóle mniej się interesuje plotkami środowiska literackiego, niż nam się to wydaje. Małe ma znaczenie autoreklama i bezczelność, nic nie pomoże wzajemne sobie świadczenie krytycznych mętniaków, pseudopoetów i zwykłych grafomanów. Przysłano mi niedawno jednodniówkę „Widzenia”. Jest to wydawnictwo klubu studenckiego „Hybrydy”. Co znaczy to słowo? Wiem, że hybryd to rodzaj mieszańca, ale lubię być dokładny, zajrzałem więc do Encyklopedii PWN, gdzie od hasła „hybryd” odesłano mnie do „mieszaniec”, tam dowiedziałem się, że to osobnik „…u roślin zwany hybrydem, u zwierząt — bastardem”. Słownik wyrazów obcych St. Lama powiada po prostu: „Hybryda, mieszaniec, bastard”. Przyznać trzeba, że to dziwna dość nazwa dla klubu młodych poetów.

Jednodniówka „Widzenia” ma jeden artykulik dość sensowny Janusza Sławińskiego i bardzo dużo innych bezsensownych pióra panów Leszina i Żernickiego. Zdziwiło mnie trochę, że nazwiska te powtarzają się po parę razy niemal na każdej stronie. Przestałem się dziwić, gdy przeczytałem, że p. Leszin jest redaktorem odpowiedzialnym, a p. Żernicki sekretarzem redakcji. Niech im będzie. Mają chłopaki szansę, cóż dziwnego, że korzystają.


Nie znoszę słowotwórstwa, delektowania się językiem i przesadnego puryzmu. Okropne są dla mnie wszystkie pseudoludowe słowiańsko–leśmianowskie wygibasy poetyckie. Nie bardzo lubię tych, co kokietują z chłopska regionalnie lub archaizują bez oczywistych powodów. Zwłaszcza że co drugie słowo wywodzi się, jak wiemy, z niemieckiego, węgierskiego czy tureckiego. Bliższy mi był zawsze skromny Prus niż efektowny Sienkiewicz, a Żeromskiego kochałem pomimo jego czarów językowych. Żeromski czarował, ale znał w tym miarę.

Nie znaczy to, aby w ogóle pochwalać niechlujstwo i bezmyślność naszego stylu dziennikarsko–publicystycznego. Nie tylko treść, ale i słownictwo jest niebezpiecznie mylące. Nie wolno nam nie doceniać tego niebezpieczeństwa. A propos niedoceniania. Przyjęło się powszechnie mówić o towarach sprzedawanych po zniżonej cenie, że są przecenione. A więc przecenione czy niedocenione? Mętna to również sprawa, że pewne rzeczy są „bezcenne”, a inne „za bezcen”. Niby to samo, a znaczy coś wręcz przeciwnego. Drażniło mnie zawsze słówko „liliowy”. Przecież lilia, do ciężkiej cholery, jest biała. Oczywiście, bo to słówko pochodzi z francuskiego Was, co znaczy bez. A od czego pochodzi słowo „bez”, Doroszewski radzi nie dochodzić. Czytelnik Briicknera wiele znajdzie takich niespodziewanych słownych (protoplastów nieraz dość kłopotliwych, a czasem wręcz nieprzystojnych.

Słowa starzeją się, zmieniają swą barwę. Gdy Słowacki pisał Smutno mi, Boże, słowo „smutno” znaczyło prawie to samo co „nudno”. Słowniki stare podają te dwa znaczenia jako równorzędne. Niemałą rolę gra tu również położenie geograficzne. Słowo „kompromis” jest w języku polskim określeniem ujemnym. W angielskim the compromise jest; raczej czymś pozytywnym. Wiadomo. Bogaty naród. Stać ich na kompromisy.

Przyglądajcie się uważnie słowom, bo dużo jest ostatnio w obiegu słów fałszywych!

Wanto zwrócić uwagę na bezmyślne używanie słowa rehabilitacja. Rozpaczliwy opór zbrojny getta warszawskiego miał jakoby rehabilitować naród żydowski. To znaczy, że jeśli mordowani nie zdołają stawić oporu, tracą nie tylko życie, ale i honor, i cześć. Dziś pragnę się zająć pewnym słówkiem, które ostatnio bezmyślnie się w naszej publicystyce powtarza. Czytamy co dzień o „odwetowcach bońskich”. Przypatrzmy się trochę uważniej temu słowu. Od czego pochodzi ten odwetowiec? Od wyrażenia „wet za wet”, czyli pięknym za nadobne. Czyżby to miało oznaczać, że Niemcy chcą nam odpłacić tą samą monetą, że my popełniliśmy czyny równie brzydkie? Słowo to stawia znak równości między roszczeniami nacjonalistów niemieckich a naszym powrotem na ziemie zachodnie. A chyba nie godzą się na takie zrównanie publicyści piętnujący niemieckich „odwetowców”.

Odwet” pochodzi od wyrażenia „wet za wet”. A od czego pochodzi „wet za wet”? Nie bez pikanterii jest fakt, że mamy tu do czynienia ze słowem niemieckim Wette. Oto co pisze o tym Witold Doroszewski: „Dawny autentyczny wet wywodzi się historycznie z języka niemieckiego i pozostaje w związku z miejskim sądownictwem niemieckim: wyraz Wette oznaczał upominek, który otrzymywał sędzia po zakończeniu procesu; w XVI wieku nazwa ta została przeniesiona na ostatnie danie, to znaczy na deser.”

Odwetowcy bońscy mogą więc mówić o sobie, że są odwetowcami, bo słowo to nie tylko służy ich celom, ale wywodzi się z niemieckiego sądownictwa. Nie ma jednak żadnego dobrego powodu, abyśmy się godzili na tę wymianę duserów i deserów i potencjalnych zaborców nazywali odwetowcami. Zgłaszam moje weto przeciw temu Wette.


Rocznica powstania w getcie obchodzona uroczyście w wielu stolicach europejskich spowodowała liczne wypowiedzi, które są jakby dalszym ciągiem naszej dyskusji o bohaterstwie i bohaterszczyźnie, o roli czynu zbrojnego, o godności i honorze narodowym.

Wśród różnych pięknych przemówień i wzruszających apelów, artykułów prasowych i literackich powtarzały się z uporem sformułowania, które wydają mi się specjalnie natrętne i irytujące. Otóż powstanie w getcie miało jakoby „zrehabilitować naród żydowski” i „ocalić honor tego narodu”. Więc jakże to? Gdyby ta bohaterska gromadka straceńców nie zdołała stawić zbrojnego oporu, naród żydowski byłby na zawsze pozbawiony czci, praw i honoru? Słowo „rehabilitacja” pochodzi od łacińskiego rehabilitatio i oznacza „przywrócenie niewinnie osądzonego do czci i praw” (Słownik Wyrazów Obcych — St. Lama). Słowa rehabilitacja i honor użyte tu więc zostały w sposób co najmniej bezmyślny. Wynikałoby z tego, że niewinna ofiara bestialskiego mordu nie tylko traci życie, ale również cześć i honor. Co za koszmarny kodeks honorowy! Niech nas Bozia broni od takiego międzynarodowego Boziewicza.

Pokutuje wciąż jeszcze ten kult „czynu” i „krzepy”. Rozrósł się on niepomiernie w naszej historii, choć nieobcy jest i amerykańskim historyjkom obrazkowym, gdzie Tarzan albo kosmiczny „tough guy” kropi w zęby niedorajdę profesora, ofermę w okularach. Niewątpliwie może mieć znaczenie krzepa i odwaga osobista, ale dziś, w czasach środków masowej zagłady, cenić również trzeba odwagę myśli i słowa.

Nie należę do ludzi specjalnie tchórzliwych i jedyny czyn, który był wynikiem mego tchórzostwa i który wspominam ze wstydem, to pojedynek na pistolety, na warunkach dość ostrych, który przyjąłem, będąc zasadniczo wrogiem pojedynków. Nie zląkłem się trzykrotnej wymiany strzałów na piętnaście metrów, ale zląkłem się opinii. Było to dość dawno, w latach dwudziestych i gentleman napadnięty publicznie musiał się pojedynkować, aby pozostać gentlemanem. Przy drugiej wymianie strzałów zraniłem niechcący przeciwnika i krwawa ta błazenada skończyła się na tym lekkim postrzale i ciężkim pijaństwie przy udziale Wieniawy. Najgorsze, że musiałem wstać tego dnia o piątej rano. Powiedział kiedyś Konfucjusz, że należałoby przywrócić słowom ich znaczenie właściwe, a zapytany, jak zwalczać demony, powiedział, że po prostu trzeba się od nich trzymać jak najdalej. Warto by wielu słowom przywrócić cześć i honor i zrehabilitować przy tej okazji samą „rehabilitację”.


Interesuję się żywo wszystkim, co nam życie przynosi. Trzymam rękę na pulsie, a raczej na gałce telewizora, czytam nawet nasze gazety, a jednak przyznaję, że zagapiłem się i przepuściłem fakt nie byle jaki — nader ważną dyskusję, która odbyła się publicznie w Warszawie, dnia 18 czerwca. Tematem dyskusji była rozprawa doktorska magistra Haliny Młokosiewicz. Promotorem był profesor dr Michał Godycki, recenzentami: prof. dr Tadeusz Dzierżykray–Rogalski i docent dr Bronisław Jasicki. Tytuł pracy doktorskiej brzmi dosłownie: Analiza skoku przez skrzynią w zależności od techniki wykonania oraz niektórych cech morfologicznych ćwiczącego. (Patrz „Życie Warszawy” z dnia 8 czerwca.)

Piękny temat. Zawsze doceniałem konieczność ćwiczenia się w przeskakiwaniu skrzyni. Po co obchodzić taką skrzynię dookoła, kiedy ją można przeskoczyć? Naród polski już nieraz płacił ciężko za tę nieumiejętność przeskakiwania. Gdyby książę Józef znał tę pracę magisterską, dałby sobie radę z Elsterą. Więc choć nie byłem na tej dyskusji, popieram gorąco wszystkich profesorów, docentów, doktorów i magistrów od przeskakiwania skrzyń. Uczmy się skakać, bo nie wiadomo, jakie przed nami jeszcze staną przeszkody. Dowiedziałem się, na przykład ostatnio, że istnieje „Bariera Słów”, podobno jeszcze trudniejsza do przeskoczenia niż skrzynia. W nr 26 „Życia Literackiego” omówiono telewizyjne przedstawienie Cyda. Oto co czytamy: „Cóż bowiem bardziej pewnego — zdawałoby się — niż przedstawienie Cyda w przekładzie Trembeckiego?… Postulat upowszechnienia klasycznego dzieła literatury europejskiej zostaje tu spełniony z jednoczesną myślą pro domo sua (Trembecki)”… ale „na przeszkodzie stanęła bariera słów: język Trembeckiego”. A przecież „O ileż język Szekspira bliższy jest współczesnej angielszczyźnie niż Trembecki współczesnej polszczyźnie.”

Cyda tłumaczył nie Trembecki, ale Andrzej Morsztyn! Dziewiętnastowieczna polszczyzna Trembeckiego oczywiście bliższa jest nam niż siedemnastowieczny język Morsztyna. Pomylić takie dwa nazwiska, przeskoczyć przez dwa stulecia to chyba więcej niż skok przez skrzynię! A przecież nie trzeba było do tego skrzyni z dziełami literackimi, wystarczył jeden skromny podręcznik szkolny. O ignorancji recenzenta „Życia Literackiego” mówi nie tylko pomylenie nazwisk i epok, ale zarozumiała wzmianka o języku szekspirowskim. Otóż zapewniam czytelników, że język szekspirowski jest bardzo różny od dzisiejszej angielszczyzny, że dlatego właśnie istnieją słowniki szekspirowskie, że rozważano nawet projekt tak drastyczny, jak przetłumaczenie całego Szekspira na język współczesny, co zrobiono nie tak dawno w Anglii z Biblią. Nikomu by do głowy nie przyszło tłumaczyć na współczesny język Trembeckiego ani nawet Morsztyna, bo są całkowicie dostępni i zrozumiali i żadnej „bariery słów” nie tworzą. Zmienił się styl, zmieniła konwencja literacka, ale nie język. Natomiast z Szekspirem rzecz ma się inaczej. Styl i konwencja literacka przetrwała, ale język uległ poważnym zmianom.

Recenzent „Życia Literackiego” biada nad dewaluacją słowa. Powołuje się na francuskich „ultraletrystów i Białoszewskiego”. Otóż to właśnie. Trzeba wiedzieć coś niecoś o ultraletrystach i Białoszewskim, ale dobrze jest przedtem dowiedzieć się trochę o Morsztynie, Trembeckim i angielszczyźnie Szekspira. Przydałoby się w naszych warunkach więcej poszanowania dla tradycji literackiej, bo jednak pewna ciągłość w kulturze ważniejsza jest nawet od przeskakiwania skrzyń!


Gdy Mickiewicz tłumaczył Byrona, pisał malutkimi literkami: „z Byrona”, i zamaszyście podpisywał się „Adam Mickiewicz”. Dziś by ten numer nie przeszedł, bo mamy Zaiks. Zaiks pilnuje naszych praw materialnych, ale kto dziś dba o prawa moralne pisarzy? Pitraszą nasze utwory, deklamują czy drukują wyrwane z całości fragmenty, a, co najgorsze, przedrukowując lub cytując nasze wiersze nie podają dat. U nas data ważna rzecz! Ta sama rzecz co innego znaczy nie tylko co parę lat, ale co parę tygodni. Trzeba by nawet podawać, o której godzinie co było napisane. Sprawy pozornie najbardziej oderwane mogą nas zaskoczyć zmienionym i niezamierzonym sensem. Piszesz ot tak sobie: telefon, Kobzdej czy księżyc. Proszę bardzo. Ale postaw przy każdym tym słowie dokładną datę.

Autorzy żyjący jako tako mogą jeszcze swych utworów bronić, ale kto się ma ująć za wielkimi pisarzami przeszłości? Gdy byłem w Unesco, rozważaliśmy w sekretariacie ten problem. Proponowano, aby Unesco objęło opiekę nad klasykami broniąc ich przed komercjalną wulgaryzacją. Była wtedy moda przerabiania Szekspira na różne operety i komedie muzyczne. Słusznie sprzeciwił się tej kontroli Priestley. Po pierwsze Kiss me Kate to bardzo udana komedia muzyczna i szkody Szekspirowi nie robi, po drugie film i teatr właśnie takimi przeróbkami bardzo klasyków popularyzują.

Troszkę inaczej sprawa wygląda, gdy teatr czy telewizja przerabia utwór na rodzaj inny, gdy wiadomo, że tu chodzi o wariacje na ten sam temat, a zgoła inaczej, gdy nie chodzi o wariacje, ale o czyste wariactwo, jakim jest odbieranie klasycznym utworom znamion epoki i prezentowanie Wesela jako utworu współczesnego, jako sztuki zupełnie innej, sprzecznej nawet z tendencją Wyspiańskiego. Hanuszkiewicz jest moim ulubionym aktorem i bardzo pomysłowym reżyserem, ale wolałbym, żeby sam napisał Wesele, niż żeby się wyżywał na tekście tak pięknym i tradycyjnym. Szatańskim pomysłem było mianowanie Siemiona głównym i jedynym przedstawicielem i plenipotentem świata duchów. Ze słomą w głowie, zlany potem odwalał tym samym numerkiem Stańczyka i Wernyhorę. Osobliwe też rzeczy wyczyniano w telewizji z tekstami Boya. Próbowano na wszystkie sposoby zmasakrować te urocze wiersze i piosenki. Rozdzielano na głosy słynną Stefanię, liryczne piosenki śpiewano wygłupiając się parodystycznie. Ale mimo to Boy się nie dał. Za dobre teksty nawet dla zawodowych niszczycieli telewizyjnych.

Poszanowanie dla tradycji jest w naszym życiu i naszych czasach sprawą niebłahą. Inna rzecz, że nie trzeba się upierać przy tradycjach złych albo zbyt długo ciągnąć formy, które egzaminu życiowego nie zdają, które są sprzeczne z wymaganiami nowych warunków. Myślę tu, oczywiście, o tak zwanych teatrach studenckich. Dobre to bywa na początku, ale po paru latach już nie wiadomo, czy młodzież się bawi, czy staje się to nałogiem, czy to amatorzy jeszcze czy już zawodowcy. Czytałem, że na zjazd teatrów studenckich do Jugosławii S.T.S. wysłał Siemiona i Janowską. Nie wiem, co studiuje Janowska, ale wydaje mi się najzupełniej skończoną, w dobrym tego słowa znaczeniu, artystką. Siemion jest chyba studentem greki, bo słyszeliśmy nie tak dawno jego tyradę wygłoszoną po grecku z lekkim akcentem kaszubskim.

Niech studenci robią teatry studenckie, a w sztukach Wyspiańskiego niech do głosu dochodzi Wyspiański. Ostatecznie jakieś prawa autorskie istnieć muszą. Wyspiański był malarzem. Jest okazja. Jeśli się sztuki pitrasi, to można i obrazy przemalowywać. W zależności od mody.


Modna jest dziś teoria informacji i cybernetyka. Warto jednak czasem wrócić do zwykłych pytań i odpowiedzi, i do mózgów nieelektronowych, do naszej starej naturalnej czaszki, która albo pracuje, albo wysiada. Co tam będziemy bajdurzyć o teorii informacji! Spróbujcie się dodzwonić do informacji „Orbisu”. Możliwe to jest, ale tylko w teorii. Nauka ma teorię informacji, a „Orbis” informację w teorii. Bo w praktyce telefony „Orbisu” są zawsze zajęte. Gdy w rozmowie z pewnym wyższym funkcjonariuszem tej pożytecznej instytucji wyraziłem przypuszczenie, że tam po prostu u nich odkładają albo wyłączają telefony — urzędnik pokiwał głową i powiedział: — Tak. Prawdopodobnie ma pan rację. Ale — dodał z ożywieniem — czy pan wie, ile taka urzędniczka zarabia?

Zaraz. Chwileczkę. Z pewnością taka urzędniczka ma małą pensję, ale to nie powód, żeby w ogóle nie odpowiadać na pytania. Mogłaby na przykład odpowiadać na co drugie pytanie. Jakoś by się jej wtedy wyrównało. Gdybyśmy jednak tę metodę stosowali na co dzień, życie nabrałoby wszelkich cech bezładu i chaosu. Motorniczy tramwajowy, uznając, że ma za małą pensję, zatrzymywałby byle gdzie tramwaj na parę godzin, maszynistka w biurze opuszczałaby co drugie słowo, krawiec przyszywałby tylko jedną nogawkę, a ja pisywałbym felietony raz na miesiąc. A to, zwłaszcza jeśli idzie o moje felietony, byłoby ze szkodą dla społeczeństwa.

Nie trzeba przesadzać w drugim kierunku, to znaczy odpowiadać zbyt dokładnie na każde pytanie. Polacy w Anglii początkowo brali na serio zdawkowe angielskie pytanie: How do you do?, i zamiast odpowiedzieć pytaniem na pytanie, jak każe zwyczaj angielski, opowiadali dokładnie o swoim samopoczuciu: — Więc wyobraź pan sobie, że mam się trochę lepiej, ale wczoraj miałem kłucie w lewym boku i gniecenie w dołku, bo zjadłem nieostrożnie kawałek waszego pasztetu, a to jest, jak wiadomo, zgaga w kawałku. — Tego rodzaju wynurzenia nie przyczyniały się do zacieśnienia przyjaźni między obu narodami. Podobnie pewien nasz rodak zdenerwował się bardzo w British Museum szukając tak zwanej ubikacji. — Widzę — powiada — napis „Closed” i „Privat”, więc śmiało wchodzę, a tam żaden prewet, czyli klozet, tylko biurko i panienka siedzi, i pisze na maszynie.

Jak widzimy, w tym wypadku informacja była dokładna i dostateczna, tylko odczytanie — wadliwe. Podobnie jest z informacją i telefonami. Cóż z tego, że w książce telefonicznej napisane jest: „Informacja”. Mało rzeczy się pisze? Cóż z tego, że ten numer nie odpowiada? W tej samej książce telefonicznej jest wiele innych numerów, które mi również osobiście zupełnie nie odpowiadają.


W czasach mej młodości wierzono w potęgę reklamy. Każdy nowy film musiał być ogłaszany na pierwszej stronie dzienników, całą nieraz zajmując kolumnę. Była wtedy moda na przymiotniki już dziś wyszłe z użycia. Mówiło się o „Superszlagierach” i „Hiperprzebojach”. Wszystko było potężne, niesamowite i oszałamiające. Właściciele kin rujnowali się na te gigantyczne reklamy starając się prześcignąć konkurentów, aż wreszcie poszli po rozum do głowy, zmówili się i jednocześnie przestali się ogłaszać. Wiadomości o nowych filmach zeszły do skromnej rubryki informacyjnej.

Przypomniały mi się te dawne czasy, gdy zobaczyłem w Sopocie ogromny afisz reklamujący wieloryba: „Pour la I–ère fois au monde exposee sur une fête foraine. Longueur 22 metres!” Duża reklama, bo rzecz duża. Prawie jak film o Kleopatrze, który Amerykanie reklamują jako arcydzieło, a który okazał się chałą, czyli kiczem. Film podobno kręcono trzy lata i kosztował kilkadziesiąt milionów dolarów. Nasza Kleopatra zrobiła klapę artystyczną znacznie tańszym kosztem. Dowiedliśmy raz jeszcze, że produkujemy i taniej, i prędzej.

O potędze reklamy przekonałem się osobiście, gdy wystawiłem przed wojną w Teatrze Małym moją pierwszą komedię Murzyn warszawski. Była tam mowa o spadku zagranicznym i jeden z bohaterów chwalił się, że gdy dostanie spadek, to sobie kupi Paccarda. Parę dni po premierze zwrócił się do mnie telefonicznie jakiś pan z propozycją, abym słowo „Paccard” zamienił na „Dodge”. — A niby dlaczego? — spytałem. — Nie proponuję tego bezinteresownie. Jestem przedstawicielem firmy samochodowej „Dodge” i gotów jestem zapłacić panu po tysiąc złotych od miasta, w którym komedia pańska będzie grana. — Posłałem pięć depesz i zainkasowałem pięć tysięcy. Bardzo mi się podobała ta transakcja. Zacząłem przemyśliwać nad komedią, w której byłyby same reklamy. Wchodzi amant ubrany u Zaremby, kapelusz od Mieszkowskiego wiesza na wieszaku firmy Thonet i siada na kanapce od Szczerbińskiego. Oczywiście, w ostatnim akcie odbiera sobie życie kulą z rewolweru kupionego w „Warszawskiej Spółce Myśliwskiej”, a rodzina zamawia trumnę w najelegantszym zakładzie pogrzebowym. Pomysł był dobry. Boję się tylko, że taka komedia nie byłaby dobra. A kto by się chciał ogłaszać w komedii, która nie ma powodzenia? Firmy warszawskie wrażliwe były zarówno na reklamę, jak i na antyreklamę. Konkurowały wtedy ze sobą dwie fabryki czekolady „Wedel” i „Plutos”. Kiedyś pisząc o nadmiarze krajowych słodyczy wspomniałem z figlów czekoladki „Wyplutos”. Dostałem za to od „Wedla” pięciokilowe pudło czekoladek. Dziś już by ten numer nie przeszedł. Za mało konkurencji.

Wciąż jednak przecenia się u nas znaczenie reklamy. A przecież jesteśmy już dorośli i wiemy, że przede wszystkim towar musi być dobry. Kiedy towar nie bardzo, to i najlepsza reklama nie pomoże. A nawet zaszkodzi, bo irytuje. Miałem ostatnio trochę do czynienia z reklamą radiową i telewizyjną. Jak wiadomo głównym produktem, który się u nas ostatnio reklamuje, są artykuły kosmetyczne. Jako człowiek o zastarzałych nawykach moralnych, zanim przystąpiłem do reklamy różnych fabrykatów „Lechii” czy „Urody”, postanowiłem sam na sobie wypróbować co niektóre specyfiki. Nie będę wam wmawiał, że zmieniłem kolor włosów lub lakierowałem paznokcie. Paznokcie mam krótko przycięte, a koloru włosów nie zmienię. Za mało ich już zostało. Nikogo więc do farbowania i lakierowania nie będę namawiał. Mnie osobiście prywatnie najbardziej na razie odpowiada nasza krajowa lawenda „Alibi”.


Telewizja warszawska na dzień zaduszny przedstawiła nam „Estradę Poetycką” zatytułowaną: Do kraju tego. Usłyszeliśmy wiersze kilkunastu niedawno zmarłych poetów. Tych znanych i znakomitych, i paru mniej, a nawet wręcz nieznanych. Recytatorzy wygłaszali te wiersze bez zapowiedzi, jeden za drugim, a nazwisk poetów nie ujawniono w ogóle na ekranie telewizyjnym. Wygłosiła je tylko na końcu spikerka, i to w porządku alfabetycznym. Z kilkunastu wierszy rozpoznałem cztery, a przecież należę do słuchaczy wyjątkowych, do małej igrupki fachowców. Normalny słuchacz nie miał pojęcia, jakiego słucha poety. Cytata z Norwida, jak widzimy, była słusznie zastosowana, bo tych kilkunastu poetów, jak niegdyś Norwida, wrzucono do wspólnej mogiły, do grobu zmarłych bezimiennie. Dowiedzieliśmy się za to, kto reżyserował, kto operował dźwiękiem czy światłem, co robili Suzin, Kryspin czy Kożusznik. I to wszystko z pietyzmu dla poezji! Niby żeby nie psuć nastroju. Zwykły rozsądek i odrobina przyzwoitości nakazuje, aby nie odbierać poetom ich utworów, publiczność ma prawo wiedzieć, jakiego słucha poety, a poetyckiego wieczoru żałobnego nie powinno się zmieniać w jakąś zgaduj–zgadulę czy teledurniej literacki. Wprowadzono przy tym rzecz zupełnie nową, zasadę poetyckiej odpowiedzialności zbiorowej. Niejednokrotnie namawiałem panów reżyserów teatralnych, telewizyjnych i filmowych do większej skromności. Nie udziwniać! Nie wygłupiać się! Trochę więcej poszanowania dla autorów i tłumaczy. Nie tak dawno w telewizji nadano większy utwór literacki i zapomniano w ogóle podać nazwiska tłumaczki. I to bardzo dobrej tłumaczki.

Odwiedził nas niedawno znakomity dramaturg Friedrich Dürrenmatt, który w wywiadzie prasowym dość ostro wypowiedział się przeciw awangardowemu udziwnianiu. Miał powody, może nawet nie wie jak istotne. Bardzo dobre przedstawienie jego sztuki Anioł schodzi do Babilonu zostało poważnie osłabione przez nieodpowiedzialne skróty, odbierające sens i gubiące związek logiczny akcji. I to także z pietyzmu. Żeby było dziwniej i piękniej. Z tych samych pobudek ambicjonalnych wyszło czupiradło molierowskiego Świętoszka. Bronić trzeba, zarówno w teatrze, jak w filmie, prawa do eksperymentu, ale przecież nie ma u nas obowiązku eksperymentowania! Pisarz, plastyk czy muzyk ma pierwszeństwo w eksperymentowaniu. To prawo jest niezachwiane, ale reżyser czy pośrednik przedstawiający cudzy utwór widzom musi uszanować autora. Nie podoba mu się, niech napisze sam inny utwór albo niech reżyseruje inną sztukę.

Jak w każdym prawie są tu wyjątki. Czasem reżyser jest inteligentniejszy od autora. Na to nie ma rady. Pamiętam, kiedyś Nowaczyński dał Schillerowi do wyreżyserowania swoją dość słabą i chaotyczną sztukę Wojna wojnie. Ponieważ tekstu było o kilkadziesiąt stron za dużo, pozwolił Nowaczyński na skróty reżyserskie. No i Schiller poskracał. Gdy w egzemplarzu było: „Nie zgadzam się!” Schiller skreślał słowo: „nie”. Gdy bohater mówił: „Nie wszyscy wodzowie są szaleńcami!” Schiller spokojnie skreślał słówko: „nie”. W ten niewinny sposób, nie zmieniając słówka w tekście, przy pomocy drobnych reżyserskich skrótów Schiller napisał swoją sztukę na egzemplarzu komedii Nowaczyńskiego. Wcale niezłą sztukę. Między Schillerem a Nowaczyńskim była pewna różnica na korzyść Schillera. Ale tego nie można powiedzieć o Wołłejce, gdy się go zestawi z Molierem.


Od dłuższego już czasu toczy się dyskusja nad „Projektem Kodeksu Karnego”. Pierwszym sprawozdawcą projektu w komisji sejmowej był Wolter. Ponieważ jednak wszystko u nas dzieje się opacznie, nasz Wolter nie tylko nie był bezbożnikiem, ale wprost przeciwnie. Po Wolterze przyszedł prof. Sawicki, który starał się wypalić fajkę pokoju z wszystkimi dyskutantami. Bardzo nie lubię sprzeczać się z prokuratorami. Już parę razy z takich sporów wyszedłem cało na ulicę tylko dzięki amnestii. Jest jednak parę sformułowań w tym „Projekcie”, które budzą pewne wąfppliwości i które chciałbym przedyskutować.

W sprawie chuligaństwa, napaści i bójek słusznie w „Trybunie Duidu” zwraca uwagę dr Owiński na nieprecyzyjność sformułowania, że „zaostrzeniu ulega kara, gdy uczestnik bójki użył niebezpiecznego narzędzia”. Ale co jest narzędziem bezpiecznym? Okazuje się, że najcięższe obrażenia spowodowane są pięścią i butem. Na dowód czego dr Owiński podaje raport swojej kliniki: „…chory N., lat 25, uderzony pięścią przez pijanego przyjaciela (?), doznał dwukrotnego złamania żuchwy z przemieszczeniem odłamków.” Nie wiem, co to jest przemieszczenie odłamków, ale wydaje mi się, że słowo przyjaciel użyte zostało nieco lekkomyślnie. Powinno być co najmniej „były przyjaciel”. Fakt jednak pozostaje faktem, że przy wymiarze kary nie narzędzie, ale skutek ciosu powinien być brany po uwagę.

Są to sprawy, które panowie prawnicy powinni ; jakoś między sobą uzgodnić i pisarz może tylko występować tu w roli wścibskiego kibica. Jest jednak dziedzina, w której my jesteśmy specami. To sprawa stylu. Zwrócono mi uwagę na art. 17 „Projektu”. Coś pięknego! Oto, co czytamy: „Jeśli przepis ustawy przewiduje winę nieumyślną sprawcy jedynie co do spowodowania skutku przestępnego, a jednocześnie określa działanie lub zaniechanie, które ten skutek spowodowało — przestępstwo jest popełnione tylko wówczas, gdy sprawca co najmniej godził się na tak określone działanie lub zaniechanie.” Temu, co pisał, radziłbym „zaniechania” — tak określonego „działania” na terenie prawodawstwa.

Istnieje, jak widzimy, prawo pisane i prawo źle pisane. Ale istnieje również prawo niepisane. W naszym świecie literackim i artystycznym prawo niepisane, obyczaje środowiskowe i etyka zawodowa muszą uzupełniać, a nieraz nawet zastępować paragrafy prawne.

Pomyślałem o tym, gdy dowiedziałem się z lakonicznej wzmianki w gazecie, że nagle pewnego dnia Władysław Daszewski, najwybitniejszy polski scenograf, stracił warsztat pracy. Słusznie mówi się o poważnych zasługach teatralnych Szyfmana, ale warto również pamiętać, że świetność artystyczną teatr w Polsce zawdzięcza jeszcze dwu ludziom: Schillerowi i Daszewskiemu. Prawdopodobnie decyzja usunięcia Daszewskiego z Teatru Narodowego nie naruszyła żadnych istniejących przepisów. Ale taki brak poważania dla talentu, wiedzy i zasług narusza coś znacznie ważniejszego niż przepisy administracyjne.


Rocznice mają tę właściwość, że wracają, można je więc .przewidzieć, a więc przygotować. Tymczasem niektóre rocznice zaskakują nas jak surowa zima. Pięćdziesiątą rocznicę powstania Teatru Polskiego w Warszawie obchodzono na chybcika urządzonym cocktailem na Foksalu, bo scena teatru była właśnie zajęta przez Borysa Godunowa. Również na chybcika, ale z wdziękiem i ze smakiem urządzono w muzeum Mickiewicza, u Mauzia, w tak zwanym „Mauzioleum”, wystawę poświęconą rocznicy Powstania Styczniowego. Na podwóreczku paliło się ognisko, płynęły dziarskie piosenki powstańcze, śnieżek prószył, a pani Małysia, łozinosiła wódkę i kałtofle w mundułkach. Oczywiście w mundurkach z sześćdziesiątego trzeciego roku.

Strasznie dużo mamy tych smutnych rocznic powstaniowych, ale jest jedno powstanie, które w 64 roku radośnie i z dumą obchodzić będzie Kraków, a wraz z nim cała Polska — to powstanie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mamy nadzieję, że to już nie będzie urządzane na chybcika. Mamy nadzieję, że na tę uroczystość zaproszeni będą uczeni i urzędnicy polscy i zagraniczni, a nie tylko sami urzędnicy, jak to bywa na rocznicach teatralnych. Mamy już od sześciuset lat uniwersytet, mamy tradycje czcigodne w nauce, sztuce i literaturze i mamy ciekawą sztukę nowoczesną, co wszystko razem daje nam prawo do poczesnego miejsca w kulturze europejskiej. Czasem tylko przesadzamy troszkę, zarówno w poszanowaniu tradycji, jak i w schlebianiu nowoczesności. Zamiast stabilizacji i równowagi mamy sporo mistyfikacji i braku powagi. Niedawno pokazano nam w telewizji Naszą małą stabilizację T. Różewicza. Bardzo dobrze, że nam to pokazano, mimo że to jest bardzo niedobry utwór. Różewicz jest uznanym i cenionym pisarzem. Szuka form nowych, trzeba mu więc te próby ułatwić. Cóż, kiedy w tym wypadku znalazł po prostu sentymentalną taniochę i opowiedział ją nam w pretensjonalny sposób. Mąż przez okno opowiada, jak niedobry chłopiec maltretuje małego kotka, a nieczuła żona w tym samym czasie obojętnie smaruje sobie twarz kremem. He, he. Małżeństwo prowadzi ze sobą najbanalniejsze rozmowy, ale na stole leżą dwie ogromne obrączki połączone wielkim łańcuchem. To niby znaczy, że są skuci więzami małżeńskimi. Dobre? Co? W drugim akcie tej „Małej mistyfikacji” dialog jest prawie zupełnie bez sensu, ale autor z uporem podtrzymuje pozory głębi. Same niedomówienia i sama aluzyjność. Zdawało się, że już nas dość wymęczyli tą aluzyjnośeią bez pokrycia i bez powodu, w różnych studenckich kabaretach. Niedomówienia są przeważnie również nie do wysłuchania. Choć czasem powodują miłe i zabawne efekty.

Opowiadała mi Monisia Żeromska, że w czasach okupacji miała taką ostrożną bardzo przyjaciółkę, która mówiła z nią przez telefon, operując aluzjami i niedomówieniami, ale stosowanymi w dość osobliwy sposób. Mówiła na przykład: — Czy chcesz kupić dwa funty świeżego, śmietankowego mmmmm. — Chodziło o masło, czego nie było zbyt trudno się domyślić. Kiedyś w dzień pogrzebu pewnego dostojnika zadzwoniłem do Moniki i żartobliwie spytałem ją, czy była na „pppp”. — Owszem —: powiedziała — ale jakoś słabo wypadło. To znaczy on, owszem, ale reszta nie bardzo. Pocieszam się, że to pierwszy raz. — Jak to — spytałem, myśląc ciągle o pogrzebie — to będą powtarzać? — Mam nadzieję — powiedziała Monika. — Przyjęcie było bardzo życzliwe i bardzo długo bili brawo. — Brawo? O czym ty właściwie mówisz? — Okazało się, że ona mówiła o premierze Przepióreczki, a ja pytałem o wrażenia z pogrzebu. Ale co było przypadkiem, staje się regułą, bo żadna to różnica, czy mówimy dziś o pogrzebach czy o teatralnych i telewizyjnych premierach.


Warto zanotować zjawisko dość osobliwe. Lekceważenie satyry i humoru oraz natrętne uprawianie humoru na co dzień. Znam takich „highbrow” gentlemanów o duszach wzniosłych, którzy programowo nie czytają „Szpilek”, a na co dzień powtarzają najgorsze dowcipy, przez redakcję „Szpilek” odrzucone. Ci sami ludzie, którzy z takim zarozumiałym dystansem odnoszą się do nas, zawodowych humorystów, przy każdej okazji próbują być żartobliwi i najzwyklejszą rzeczową dyskusję zmieniają w ucztę szyderców. Widzieliśmy niedawno grono takich lordów Paradoksów, dyskutujących w telewizji na temat życia i śmierci, piosenek radiowych, teorii informacji, „Orbisu” i Kosmosu. Dowcipne odpowiedzi były przygotowane i zapisane na karteczkach, które w odpowiedniej chwili spytani dyskretnie wyciągali z kieszeni.

W takich wypadkach konieczna jest decyzja. Albo czytać, albo mówić z pamięci! Najgorsze jest wahanie. Pamiętam, kiedyś Gucio Zamoyski miał w Zakopanem odczyt o rzeźbie. — „Rzeźba istniała wiecznie” — powiedział Gucio, po czym dodał: — „ale po co ja to mam mówić, kiedy mam to wszystko napisane na karteczce?” — „Rzeźba istniała wiecznie, bo rzeźba to rytm, a rytm to praca, a praca to rytm, ale po co ja to mam czytać, kiedy mogę to po prostu powiedzieć? Rzeźba, proszę państwa, to przestrzeń, a przestrzeń to forma, ale po co ja to mam gadać, kiedy mam to tutaj wszystko zapisane.” I tak przez dobre pół godziny.

Albo czytać, albo mówić. Albo pogardzać dowcipuszkami, albo je uprawiać. Warszawa jest miastem o tradycyjnym już znakomitym poczuciu humoru, ale nie obowiązuje to wszystkich jej mieszkańców do silenia się na filuterność przy każdej okazji i o każdej dobie. Ja osobiście na ten nadmiar żartobliwości stosuję ostatnio metodę antypointy. Jak istnieje antypowieść, istnieją również antydowcipy. Bardzo to zdrowa i dobra rzecz opowiedzieć żart absolutnie wyprany z dowcipu. Efekt jest piorunujący. Kiedyś w normalnym towarzystwie opowiadającym sobie ostatnie dowcipy opowiedziałem następującą anegdotkę: — Do pewnej pani na ulicy podszedł jakiś pan i spytał: Czy mogę panią odprowadzić? A ona się odcięła: Nie. Niech pan lepiej siebie odprowadzi. — Nastąpiła głucha cisza i wiszystkim zrobiło się bardzo przykro. Dobrze jest również opowiedzieć tak zwane niezwykłe zdarzenie, które wcale nie jest niezwykłe. Opowiadał ktoś o swoich przygodach w kasynie gry. I ja opowiedziałem swoją przygodę. — Kiedy wszedłem pierwszy raz do sali gry w Monte Carlo, miałem absolutną pewność, że na drugim stole wyjdzie siódemka. Był to jakiś imperatyw, nie mogłem się oprzeć tej sugestii i postawiłem na siódemkę. Wyszło dwadzieścia trzy. — Zapanowała kłopotliwa cisza. Następnym tematem rozmowy była medycyna i różne błędne diagnozy. Moje opowiadanko było bardzo proste. — Leżał kiedyś w szpitalu wojskowym przy mnie żołnierz chory na tyfus brzuszny. Był oczywiście na ścisłej diecie. Uprosił kolegę, aby mu kupił na mieście sześć serdelków i sześć bułek i zjadł to na kolację. Nazajutrz rano umarł. — I to opowiadanie nikomu się nie spodobało, mimo że to była historia najzupełniej prawdziwa.

Oczywiście, kiedy się ogólnie przyjmie moda na opowiadanie arttydowcipów i historyjek bez pointy, trzeba będzie znów wrócić do prawdziwych anegdotek i prawdziwych dowcipów. Na razie radzę wystrzegać się programów telewizyjnych, w których wszyscy na każdy temat chcą być bez przerwy dowcipni. Nie wiedziałem nigdy, dlaczego w naszej prasie zawsze pod programami telewizji bezpośrednio jest zamieszczany spis dyżurnych szpitali. „Chirurgia urazowa.” „Chirurgia szczękowa.” „Chirurgia oczna.” Bardzo słusznie! Może tylko porządek powinien być inny. Najpierw bowiem uszkodzone są oczy od patrzenia, potem szczęki od ziewania, a potem dopiero następuje uraz chroniczny.


Brak nam umiaru w ocenie naszej młodzieży. Dla jednych to „sama słodyczą”, „Niewinni czarodzieje”, dla innych brudne dryblasy, które się biją po gębach. A przecież to zwyczajni młodzi ludzie, niektórzy nawet sympatyczni i utalentowani. W moim pokoleniu też nie same były aniołki.

Gdy sobie przypomnę, jakie szprynce wyczynialiśmy jako młodzi ludzie, to przyznać muszę, że ci dzisiejsi trochę się nawet wydają toporni i niemrawi. W czasach „Pikadora” i później w czasach „Skamandra” byliśmy straszni. Młodzi, dowcipni, okrutni i do tego jeszcze z forsą. Po prostu ohyda.

Atakowaliśmy uznane prawdy w sztuce z brutalnością, której bynajmniej nie zalecam naszym następcom. Pamiętam, jak na otwarciu salonu dorocznego w warszawskiej „Zachęcie” pozdejmowaliśmy ze ścian reprezentacyjne kicze naturalistycznego malarstwa. Tłum gości wernisażowych szedł za nami z sali do sali z niemą grozą patrząc na nasze obrazoburstwo. Obrazoburstwo jest tu słowem użytym w sposób właściwy. Na premierze szmirowatej sztuki patriotyczno–idiotycznej, pisanej wierszem, zgadywaliśmy głośno rymy. Ekipa do zgadywania była niezła: Lechoń, Tuwim, Wierzyński i Słonimski (dzisiaj nic by z tego nie wyszło, bo szmiry się pisze bez rymów). Publiczność zaczęła uciekać z widowni, a aktorzy ze sceny. Naruszenie tej konwencji, że widownia jest niema, a mówi tylko scena, jak zresztą naruszenie każdej tradycyjnej konwencji, budzi przerażenie.

Innym sposobem manifestowania w teatrze było okazywanie przesadnej radości przy najgłupszych dowcipach dialogu. Na przykład aktor powiada: „Coś mi się widzi, że waćpan w piętkę goni!” Wybuchaliśmy na to powiedzenie rykiem entuzjazmu: — Brawo! Brawo! Ha, ha, ha! Bis! Genialne! Niech żyje autor! Niech żyje piętka! — Przez parę minut biliśmy brawo. Sterroryzowani aktorzy bali się odezwać. Spuszczano kurtynę i policja wkraczała na salę.

A trzeba dodać, że z policją wtedy nie było żartów. Nie to, co dziś. Dziś milicja i sąd byle głupstwami się nie zajmuje. Czytałem niedawno w „Życiu Warszawy” artykuł p. Pawela o tym, że ludzie niepotrzebnie byle drobnostką sędziom głowę zawracają. Podano tam taki przykład: „Mąż oskarża swoją żonę o to, że kilkakrotnie uderzyła go pogrzebaczem w głowę, a przy tym znieważyła słowami: alfonsie, łachudro, pętaku i innymi.” Dowiadujemy się, że sąd słusznie umorzył postępowanie z powodu „znikomej szkodliwości”. Może to i była szkodliwość znikoma, ale chyba dla pogrzebacza, a nie dla głowy.

Długa jest lista naszych wyczynów przedwojennych. Brzmi to prawie jak spis rzeczy w tomie nowel Agaty Christie. Opisywałem już „Sprzedaż kamyka w bramie”, „Sprawę tancerza wiedeńskiego”,, „Sprawę drewnianego telefonu”, „Sprawę liter czekoladowych”. Warto jeszcze przypomnieć „Sprawę kłopotliwych prezentów”. Jest to przykład pożyteczny, wskazuje bowiem, że można się zabawić bez narażania się na konflikt z władzą. Kiedyś, wybierając się na imieniny do Kornela Makuszyńskiego, postanowiliśmy przesłać jakiś prezent efektowny. Wyszliśmy z „Astorii z Lulkiem Schillerem i Lechoniem po dobrym śniadanku i na pobliskim Sewerynowie, prześcigając się w hojności, dokonaliśmy szeregu zakupów. Kupiliśmy dwanaście gipsowych biustów Kościuszki. Cztery balie. Osiem desek do prasowania. Dwanaście szaflików. Dwa tysiące gilz do papierosów. Dwadzieścia tuzinów kamieni do białych butów. Sto kilo buraków. Wszystko to miało być kolejno przez specjalnych posłańców dostarczone do mieszkania solenizanta. Wydaliśmy kilkaset złotych. Za ostatnie grosze kupiliśmy jeszcze tonę węgla. Nie były to zakupy całkiem bezmyślne. Wiedzieliśmy, że Kornel ma centralne ogrzewanie, nie pali papierosów, nie lubi buraków, nie ma białych butów i nie prowadzi gospodarstwa. Poza tym ma dość ciasne mieszkanie. Po dokonaniu tych wstępnych czynów poszliśmy do Kornela na imieniny. Nie dostaliśmy się do mieszkania, bo przed domem i na schodach była straszna draka i tłok. Wróciliśmy do „Astorii”. Nie namawiam nikogo do tak kosztownych żartów ani do bicia pogrzebaczem, choć pogrzebacz taniej wypada, a bicie po głowie jest modne i szkodliwość znikoma.


Żyjemy sobie normalnie, chodzimy do kawiarni i do kina, patrzymy na kalendarz i na zegarek i wcale nie zdajemy sobie sprawy, że dzieje się to wszystko nie w jakimś tam zwykłym roku, miesiącu i tygodniu. Nagle uświadamiamy sobie, że jesteśmy w samym środku miesiąca oszczędzania i na początku roku planowania biologicznego. Niedawno, na przykład, zupełnie niespodziewanie zaskoczył mnie „Dzień Znaczka Pocztowego”. A dnia ósmego października rozpoczął się „Międzynarodowy Tydzień Pisania Listów”. Przeczytałem o tym w „Trybunie Ludu”, co następuje: „Celem imprezy urządzonej po raz szósty jest zainteresowanie społeczeństwa pracą poczty. Jak obliczono, w okresie « Tygodnia » wysyła się u nas dziennie około ćwierć miliona listów więcej niż zwykle.” (!)

Po co? W jakiej sprawie napisano i wysłano nagle tyle listów? Rozumiem, że można zachęcać Kazia Brandysa, żeby pisał więcej Listów do pani Z. Ale po co zachęcać obywateli, i to jeszcze w miesiącu oszczędzania, żeby nagle pisali i wysyłali listy bez specjalnego powodu, tylko dla zatrudnienia personelu pocztowego? Poczta jest instytucją ważną i potrzebną, tak jak na przykład kanalizacja, ale gdyby zorganizowano „Międzynarodowy Tydzień Spuszczania Wody” i okazało się, że w tym jednym tygodniu spuszczono wody o ćwierć miliona razy więcej niż normalnie, fakt ten nie byłby godny dumy, tylko napiętnowania. W tych sprawach należy się kierować potrzebą i jeżeli ktoś bez potrzeby wychodzi na dwór i z dziecinną radością pociąga za sznurek, jest albo dzieckiem, albo wariatem, albo i jednym, i drugim. Dowiedzieliśmy się z tej samej wzmianki, że termin „Tygodnia Pisania Listów” związany jest z podpisaniem pierwszej międzynarodowej konwencji pocztowej w październiku 1874 roku. A gdyby tak zachciało się nam obchodzić wszystkie tego rodzaju rocznice przez zachęcanie do zwiększonej frekwencji? A więc: „Międzynarodowy Tydzień Telefonowania”, „Międzynarodowy Tydzień Jeżdżenia Tramwajami”, „Międzynarodowy Tydzień Jeżdżenia Windami”. W związku z rocznicą przekopania tunelu simplońskiego można by naród wezwać do uczczenia tego faktu: Obywatele, kopcie tunele! Nie koniec na tym. Dowiedzieliśmy się z tego samego komunikatu, że „celem imprezy jest zainteresowanie społeczeństwa pracą poczty”.

Prawdopodobnie więc ćwierć miliona rodaków nie tylko napisało listy, ale udało się gremialnie do najbliższych urzędów pocztowych, aby popatrzeć na pracę pocztowców. Wyobrażam sobie te dwieście pięćdziesiąt tysięcy sumiennych badaczy poczty: — Poproszę o pokazanie tego okrągłego stempelka! — Daj mi pan wziąć do domu tę czerwoną skrzynkę, bo chcę dzieciom pokazać! — Czy może pani na tej wadze zważyć żywe dziecko? — Takie (prawdopodobnie pytania i okrzyki rozbrzmiewały w urzędach pocztowych. A przecież i bez tego miliona dodatkowych gości na naszych pocztach jest tłok i powszechne urąganie i Adam Mickiewicz mówiąc: „Ktokolwiek będzie w Nowogrodzkiej stronie, niech klęknie i zmówi paciorek” — chyba naszą Pocztę Główną miał na myśli. Poważnie mnie zastanowił ten wybuch entuzjazmu i zapał, z jakim rodacy nasi odpowiedzieli na wezwanie „Międzynarodowego Tygodnia Pisania Listów”. Pamiętam różne apele, które kończyły się zupełnym fiaskiem. Apele zupełnie rozsądne i pożyteczne. Ostatnio wzywano mieszkańców stolicy do walki z hałasem. Jaki był wynik? Głuche milczenie było mu odpowiedzią, jak mawiał stary Kraszewski, a raczej przeciwnie — nie milczenie, tylko jeszcze większa wrzawa radia, motocykli i młotów parowych. Coś tu nie klapuje. Już Skarga biadał, że najtrudniej namówić obywateli, aby działali dla własnego dobra. A tu nagle ten niespodziewany szał pisania listów. Miałem przyjaciela, który twierdził, że narodami rządzą masony, a organizmem hormony. Ja osobiście w tym wypadku podejrzewam esperantystów i filatelistów.


Czytelnik gazet dowiaduje się o zdarzeniach dziwnych, choć pozornie niewinnych. Czasem zestawienie paru słów atakuje naszą wyobraźnię, budzi niepokój, szokuje nowością i niesamowitością. W jednym z ostatnich numerów „Trybuny Ludu” (nr 237) przeczytałem: „…strata, jaka wynika z uduszenia zabawek w magnetofonowej pętli, jest wyraźna i wymierna”. Uduszone zabawki, i to jeszcze do tego w pętli magnetofonowej! Obraz godny poetów z grupy „Wierzbiaka”. Nieco dalej czytamy: „Wylewając zabawkarskie dziecko wraz z kąpielą, popełniono jeszcze jeden błąd.” Nie jeden. Takich błędów przeciw zdrowemu rozsądkowi i pisarstwu popełnia się setki. Te „zabawkarskie dzieci” naszego dziennikarstwa mnożą się niepokojąco. Pretensjonalność stylu przedostaje się z kiepskiej literatury na łamy pism codziennych. Jednocześnie delektowanie się językiem, pieszczenie się, rozkoszowanie, zachłystywanie polszczyzną stało się wyłącznym zajęciem paru poetów.

Nie lubię. Ani tego niechlujstwa, ani tego mizdrzenia się. Kiedyś Stefan Żeromski powiedział o jednym, świetnym zresztą poecie i moim przyjacielu: „Ależ on wgryzł się w ten język polski! Tak się wgryzł, że aż się przegryzł na drugą stronę.” Teraz znów Przyboś poezję, pisarstwo całe sprowadza do sprawy języka. To jakby ktoś, zamiast rzeźbić, pieścił młotek i dłutko, zamiast malować, delektował się tubkami farby. Cóż mi z tego, że ktoś będzie się chwalił, że ma wszystkie odcienie zieleni, o której pono można nieskończenie. (Ale nie wiadomo po co.) Ho! ho! A ja mam terre verte, vert olive, vert minerał, cendre uerte, vert mousse, vert de vessie, vert de Hooker, vert emeraude, vert de Prusse, vert Veronese! No to co? Miej sobie, bracie. Ale mnie interesuje, co ty tymi kolorami namalujesz. Albo taki młoteczek. Będzie się chwalił, że ma z taką rączką i taką główką, że ma dłuta włoskie, holenderskie, że ma pędzelki od Windsora i Newtona, że ma grunt kazeinowy i płótno irlandzkie. Ale ja czekam na rzeźbę albo na obraz.

Dowiedzieliśmy się niedawno, że język jest sprawą hermetyczną, i pewien młody—starszawy poeta oświadczył, że wiersze po polsku mogą pisać tylko rdzenni Polacy. Stara to melodyjka. Znamy ją i pamiętamy z nie tak dawnych czasów. Już kiedyś pisma endeckie gromiły mnie za to, że nie doceniam humoru Fredry. Humor Fredry, głoszono z emfazą, jest humorem rdzennie polskim i dlatego pan Słonimski ani zrozumieć, ani ocenić go nie może. Mogę sobie, biedaczyna, rozkoszować się humorem francuskim czy angielskim, mogę pisać o Molierze czy Dickensie. Ale wara od Fredry!

Ta zabawa w polszczyznę, to delektowanie się rzekomo tajemną rdzennością, to niedopuszczanie do sekretu przypomina pensjonarskie szepty. Zyg, zyg, marcheweczka. My coś takiego wiemy, czego ty nie wiesz! Proszę bardzo. Mnie jakoś wystarcza ten mój biedny języczyna, którym mielę. Zawsze wolałem język Prusa od języka Sienkiewicza. Jeśli kochałem Żeromskiego, to nie za jego styl, lecz raczej pomimo jego stylu. Bardzo surową próbą naszej literatury są przekłady. Żeromski w przekładach angielskich jest nieczytelny. Prus wytrzymuje znakomicie wszystkie klimaty językowe. Bo Prus jest rzeczowy, bo nie kokietuje, nie bawi się, nie upaja własnymi słowami.

Prócz tego delektowania się różnymi rdzennościami warto zanotować również modę na dawne mądrości ludowe. Pismo „Wiedza i Życie” ma dział paremiologiczny. W nr 7 znalazłem parę takich mądrości: „Donosiciel — tak jak przewoźnik: potrzebny na godzinę, a później nie chce się go znać.” Hm. Chyba, że się znów człowiek musi przez coś przeprawiać. „Nie każdy, kto nosi brodę, jest twoim dziadkiem.” Słusznie. Może być ciotką.

Śliczne są te wszystkie zabawki słowne, ale trochę lekkomyślne. Żyjemy w czasach, gdy słowo nadążać musi za myślą, a myśl za wartkim biegiem zdarzeń. Nie róbmy sobie ze słów zabawki, bo „łacno ta zabawka zostanie uduszona w pętli magnetofonowej”.


Polska ma opinię kraju gościnnego. „Gość w dom — Bóg w dom” — mówi nasze przysłowie. Ale o jakiego boga tu chodzi? Mam poważne podejrzenie, iż mowa tu jest o bogu wódek gatunkowych. Spiritus movens naszych chrzcin, ślubów, styp pogrzebowych i zabaw — to spirytus. „Spiritualia” jest to słowo pochodzące z łaciny i oznaczające rzeczy związane z wiarą, odnoszące się do ducha. Słowo „spirytualia” oznacza trunki, napoje alkoholowe. (Patrz: Słownik Wyrazów Obcych.) Trochę to za podobne. Trzeźwemu się może pomylić, a cóż dopiero lekko zawianemu. Gość musi wypić. Od tego jest. Jeśli grymasi, wykręca się, to i po mordzie może oberwać.

Kiedyś w karczmie na Bukowinie omal nie stałem się ofiarą własnej lekkomyślności. Siedziało tam sześciu czy siedmiu fiakrów i zabawiali się przygaduszka—mi. Gospodarz opowiadał o ankiecie, w której trzeba było wypisać, ile kto ma lat w całej rodzinie i w obejściu: — Jest tu jedna bardzo stara, co nic nie pamięta, więc napisałem, że się urodziła w roku pańskim tysiąc czterysta piętnastym. Niech se mają. — Bardzo mi się ta szczodrość spodobała i wdałem się w opowiadania nonsensownych dykteryjek, które górale bardzo sobie cenią. Wszystko szło jak najlepiej, gdy przyszedł mi do głowy szatański pomysł postawienia całemu towarzystwu piwa. Gospodarz podał siedem dużych piw. No, a oczywiście potem każdy z ambitnych fiakrów stawiał swoją kolejkę. Było to zimą i po wypiciu czterech dużych piw próbowałem się wykręcić od dalszych kolejek. — Jakże to — powiedział jeden z fiakrów — to z Jędrusiem żeście, panie, wypili, a ze mną nie wypijecie? — Mordobicie wisiało w powietrzu. Wypiłem wszystkie siedem piw, ale już jestem ostrożniejszy ze stawianiem kolejek ambitnym fiakrom zakopiańskim. Jest również drugie przysłowie polskie, nieco sprzeczne z pierwszym powyżej cytowanym. „Świnia i gość nigdy nie ma dość.” Jest w tym pewna doza bolesnej prawdy. Gdy jesteśmy gdzieś zaproszeni, zawsze oczekujemy czegoś ekstra, czegoś niecodziennego. Weźmy, na przykład, takie jajko w majonezie. W domu nie jadamy jajek w majonezie. W gościach zjemy parę kawałków takiego jajeczka i jeszcze się rozglądamy za kawałkiem łososia. Gość nie da się zbyć byle czym. Wielki mój przyjaciel, słynny smakosz i filozof Franciszek Fiszer, zaproszony był kiedyś do zamożnych znajomych na obiad i pomylił datę. Przyszedł o dzień wcześniej. Skonsternowany gospodarz tłumaczy mu, że zaproszono go na dzień następny. Fiszer rozsiadł się wygodnie w salonie i powiedział: — Nie szkodzi. Poczekam do jutra. — Ten sam mój znakomity przyjaciel kiedyś, gdy mowa była o ruchu niepodległościowym, oświadczył z powagą: — I ja brałem udział w ruchu niepodległościowym. W czasie zamieszek roku tysiąc dziewięćset piątego zaproszony byłem do Jodki–Narkiewicza na kolację. Miało być osiem osób. Tego samego dnia po południu aresztowano gospodarza i wszystkich zaproszonych. Byłem więc sam i zjadłem szesnaście zrazów. Przynajmniej kolacja się nie zmarnowała.

Gość potrafi się zasiedzieć. W Tołoczynie, na Białorusi, poznałem kiedyś przed wojną niejakiego pana Świdę, który się spóźnił na pociąg i zatrzymał się na noc w majątku sąsiadów. Został tam przez trzydzieści pięć lat. Ten się przynajmniej zasiedział, ale wiadomo, że najgroźniejszy jest gość, który stoi. Stoi w przedpokoju i żegna się. Już trzyma rękę na klamce, już wszystko jest dobrze, gdy nagle żona odezwie się niepotrzebnie, no i rozmówka znów ożywia się szczebio—tliwie i niefrasobliwie. Taki gość w przedpokoju przypomina mi uwerturę w operze. Już ci się wydaje, że po pompatycznym „buum!” nastąpi koniec, gdy nagle z lewej albo z prawej odezwie się jakiś cholerny flecik i cała zabawa na nowo. Szlachetny naród angielski wprowadził zwyczaj wychodzenia bez pożegnania. Anglicy wychodzą, nie żegnając się, a Polacy żegnają się, nie wychodząc.


Gdy brak nam zwykłych, normalnych powodów do zadowolenia, zawsze coś niecoś znaleźć można na małym śmietniczku zdarzeń codziennych. Ot, na przykład, umówiliśmy się lekkomyślnie, że pójdziemy na pokaz filmowy. Na szczęście obrazili się na nas, nie przysłali zaproszenia i możemy z czystym sumieniem spokojnie posiedzieć w Spatifie. Przyjaciel namówił mnie, żebym pojechał „Batorym” na wycieczkę. Cudowna podróż i cały dzień w Helsinkach. Omal nie wsiąkłem. Już mi dali kupę kwestionariuszy i kazali wpłacić cztery tysiące. Na szczęście, nie miałem wymaganej fotografii i pod tym pretekstem wymknąłem się z „Orbisu”. Z uczuciem ulgi pomyślałem, że zamiast zapłacić tysiąc złotych za jeden dzień pobytu w Helsinkach, będę mógł za te pieniądze spędzić spokojnie pięć dni w Warszawie. Miłe jest uczucie człowieka zwolnionego z obowiązku działania. Człowieka rozgrzeszonego. Weźmy inną sytuację. Spotykam na ulicy ładną dziewczynę. Namnożyło się tego teraz co niemiara. Idzie to ładne przede mną, przyspieszam kroku, obracam się i widzę, że trochę krościata. Niby nic, a ulga. Jest to przyjemność całkowicie irracjonalna, bo przecież już od dawna nie mam obowiązku zajmowania się każdą spotkaną przystojną dziewczyną.

Również nieco skomplikowanego uczucia ulgi doznaję w sytuacji z pewnością wam nieobcej. Mam w kieszeni tylko jedną monetę i nie jestem pewien, czy to dwuzłotówka czy pięciozłotówka. Troszkę są one podobne. I, co gorsza, coraz bardziej się upodobniają. Muszę dać coś szatniarce teatralnej i z ulgą konstatuję, że mam w kieszeni monetę dwuzłotową. Gdyby to było pięć, też bym dał, więc nic na tym nie zarabiam. Właściwie jestem uboższy o trzy złote, ale jestem jakoś bardziej w porządku z sobą i doznaję wyżej wzmiankowanego uczucia rozgrzeszenia. Albo przykład banalniejszy: Już od paru dni należałoby się zapisać do dentysty. Wreszcie dzwonię i dowiaduję się, że mogę być przyjęty dopiero w przyszłym tygodniu. Czysta wygrana. Zamiast do dentysty idę do kawiarni, gdzie nie jest dużo przyjemniej, ale zawsze trochę inaczej.

Mam kolegę szkolnego, któremu kiedyś się dobrze powodziło. Nawet przez pewien czas byliśmy w dobrych stosunkach. Teraz od dłuższego czasu stosunki się pogorszyły. A u kolegi jakoś nie bardzo. Nie moja to wina, że mu się nie powodzi. Nawet kiedyś coś tam mu próbowałem doradzać, ale gadać ze mną nie chciał i jeszcze wyszydził. Żal mi go teraz oczywiście, ale cóż, ja byłem w porządku, więc spaceruję sobie spokojnie po mieście pojąc się niezmąconym spokojem własnej niewinności.

Czasem jednak ten rodzaj pociech życiowych rozrasta się niepomiernie. Stan rozgrzeszenia obejmuje „zamiary ducha olbrzymie i ważne”, jak powiada Hamlet. Mówimy sobie: „Siła wyższa”, i ulegamy niższym podszeptom i pokusom lenistwa, i wygody. Rozgrzeszeni różnymi formalnymi niemożnościami popadamy w miły, lekko neurasteniczny marazm. Bo to i postękać przyjemnie, gdy jest powód, i bardzo do twarzy w roli takiego, co to gdyby mu dali, to by pokazał ho, ho, co on umie. Gorzej takiemu, któremu na wszystko pozwalają, a on żadnego ho! ho! nie umie pokazać. A tych ostatnich jest znakomita większość, zwłaszcza wśród naszych znakomitych.


Żyjemy w czasach cholernych kontrastów. Biochemia sięga DNA, radioteleskopy przenikają głębie kosmosu, chirurgia sięga serc ludzkich, laser sięga dalej niż nasza wyobraźnia, a jednocześnie musimy organizować średniowieczne kwarantanny przeciw „czarnej kroście”, zaś na pierwszej stronie stołecznego dziennika w początku września bieżącego roku zjawiła się taka oto wiadomość nadana przez PAP: „W lasach Świętokrzyskich znajduje się kilka kolonii borsuków. Zwierzęta te rozpoczęły już — wcześniej niż w latach ubiegłych — przygotowania do zimy. Kopią sobie głębokie nory, w których spędzą okres mrozów. Obserwacje te poczynione przez leśników świadczą — ich zdaniem — że należy się spodziewać wczesnej i ostrej zimy.”

Z jednej strony meteorologia synoptyczna, izalobary, izobaty, Pan Wicherek, a z drugiej strony borsuki. Okazuje się, że borsuki wiedzą lepiej. Nietoperze zafundowały sobie radar już parę milionów lat temu, a niektóre wirusy rozmnażają się i jednocześnie podlegają krystalizacji, czego nikt z moich znajomych, o ile mi wiadomo, nawet nie próbuje. Pokazują nam przy pomocy telstaru, czyli za pośrednictwem satelity zawieszonego w kosmosie, posiedzenie organizacji międzynarodowej, ale jednocześnie ginie w chaosie naszej telewizji głos spikera z Katowic. Wiele jest również takich kontrastów w naszej gospodarce. Stocznie polskie wypuszczają piękne okręty, które prują fale dalekich mórz, ale trudno jest znaleźć na prowincji hotel, w którym ubikacja działa normalnie, o ile w ogóle istnieje. Wiemy, że sport to zdrowie, choć przyznać muszę, że nie dla mnie, bo za bardzo się denerwuję jako kibic i ostatnie znakomite mecze lekkoatletów w Moskwie i w Warszawie dały mi wiele frajdy, ale kosztowały niemało zdrowia i sporo eksportowej Żubrówki.

Z pewnością mistrzostwo Polski w trój skoku przyczynia się w jakiś tam sposób do higieny, ale wanny, umywalnie, klozety, mydło i czysty ręcznik to także przyczynek do zdrowia fizycznego naszego narodu. Wysyłamy całe cukrownie do różnych krajów egzotycznych, budujemy porty w Afryce, ale w kawiarni u Marca nie można dostać mleka do kawy, bo nikomu na tym nie zależy. Rozmawiałem na ten temat z pewnym ekonomistą, który bardzo się obruszył i powiedział: — Co ma piernik do wiatraka?

Otóż wydaje mi się, że ma. Wiatraków mamy dużo, kręcą się, wymachują skrzydłami w powietrzu i mielą, mielą, mielą. Dużo tych wiatraków, a mało pierników. Zwłaszcza w kulturze. W pismach literackich sama wiatrologia. Coraz więcej tego kręcenia, mielenia, przelewania z pustego w próżne. Bardzo dużo się pisze o wierszach, ale nie ma wierszy. Bardzo dużo pisze się kiepską prozą o potrzebie dobrej prozy.

Era kontrastów zapanowała nawet w komunikacji. W czasach rakiet, samolotów odrzutowych i potężnych aut okazuje się, że najzdrowszą komunikacją jest, rower. Tak przynajmniej twierdzą kardiolodzy. Co więcej. Rower okazał się nie tylko najzdrowszym, ale i najszybszym wehikułem naszych czasów. W wielkich metropoliach na wąskich ulicach rowerzyści zwinnie przemykają się między sznurami zablokowanych, stłoczonych limuzyn. Oczywiście jest jeszcze zdrowszy sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce. Chodzenie. Sposób zdrowy i tani. Choć ostatnio mówi się o tym, że mają podnieść karę za nieprawidłowe przechodzenie jezdni z dwudziestu złotych na czterdzieści. Poprzednie mandaty okazały się deficytowe.


Jak leczyć rany zadane przez zatrute żądło zawiści? Jaką znaleźć pociechę, gdy wrogowie nasi, a co gorsza przyjaciele, odnoszą sukcesy? Sukcesy przyjaciół oczywiście są kłopotliwsze, bo z wrogami nie widujemy się i nie musimy im składać gratulacji, i czytać pochlebnych recenzji prasy zagranicznej, którymi nas częstują przy kawie. Czytać oczywiście to przesada. W każdym razie musimy udawać, że czytamy, i potem mruknąć coś w rodzaju no, no, albo ho, ho.

Znam parę sposobów, które mogę polecić jako dobrze wypróbowane. Pierwszy sposób to zdeprecjonować pismo, które pochwaliło. Najlepiej udawać, że się nie słyszało o takim tygodniku czy miesięczniku. Jeżeli sprawa wygląda gorzej i recenzja jest w „The Times Literatury Supplement”, można zwrócić uwagę, że recenzja jest nie podpisana („Times” zamieszcza wyłącznie recenzje niepodpisane). Jeśli chodzi o jakiś inny zbyt znany tygodnik, można udawać, że się nie słyszało nazwiska autora recenzji albo wprowadzić dywersję pytając: — Czy to ten Kennan, który był wplątany w proces Profumo? — Brzydki chwyt, ale wywołuje spore zamieszanie i ułatwia skierowanie rozmowy na inny temat.

Jeśli chodzi o prasę krajową, to sprawa jest o tyle uproszczona, że po prostu nie przyjaźnimy się z pisarzami, o których dobrze się pisze, a wrogowie piszą o sobie wzajemnie różne brzydkie rzeczy. Ostatnio trochę się to komplikuje, bo paru ludzi zupełnie bez powodu wygłupiło się w sposób nieprzyjemny, a paru ludzi, o których nie mieliśmy zbyt dobrego pojęcia, zachowało się godnie i przyzwoicie. Niestety, saldo ogólne pozostało bez zmian. Było to coś w rodzaju virement, bo tak to nazywa się w terminologii bankowej .

Balsamem na rany zadane naszej próżności jest przykład historyczny. Nie zaproszono nas do jakiejś akademii uroczystej, w której zasiadło paru naszych kolegów? Cóż to ważnego! Wystarczy przypomnieć, że do Akademii Francuskiej nie zaproszono paru wcale nie najgorszych pisarzy. Jeśli jesteśmy pominięci to w towarzystwie Moliera, Beaumarchais, Balzaca, Stendhala, Flauibenta, Zoli, Maupassanta, Prousta, no i paru poetów w rodzaju Musseta, Beaudelaire’a, Verlaine’a, Rimbauda, Apollinaire’a. Przeczytamy sobie tych parę nazwisk i z dumnie wypiętą piersią idziemy do kawiarni PIW–u.

Ten sposób może nawet sprostać tak kłopotliwej sytuacji, jak przyznanie nagrody Nobla któremuś z przykrych wrogów albo wstrętnych przyjaciół. Oczywiście z pewną odmianą. Wystarczy przypomnieć, kto dostał już nagrodę Nobla, aby nie poddawać się depresji. Czy słyszeliście, przyznajcie się szczerze, o takich pisarzach, jak J. Echegaray, R. Eucken, K. Gjellerup, H. Pontoppidan, K. Spitteler, J. Bemavente, E. A. Karlfeidt, F. E. SiUanpaa? Wsizyscy ci panowie byli laureatami literackiej nagrody Nobla. Jeśli chodzi o nagrodę Nobla, która jest w zasadzie bardzo pięknie pomyślaną fundacją, to decyzje w przyznawaniu nagród bywały dość osobliwe nie tylko w literaturze. Warto przypomnieć, że nagrodę pokojową zdobył w roku 1925 Austen Chamberlain, twórca Locarno, a w roku 1913 nagrodę dostał La Fontaine. Co dziwniejsze, wcale nie ten La Fontaine od pisania bajeczek.


Sprawę chuligaństwa, tak szeroko omawianą ostatnio w naszej prasie, chciałbym poruszyć ze strony najbliższej mojej profesji pisarskiej. Chciałbym pomówić o bodźcach psychologicznych i sile emocjonalnej słów, które mają piętnować chuligaństwo, a w moim mniemaniu sprzyjają tej zbiorowej psychozie młodzieżowej.

Niemal w każdym artykule omawiającym chuligaństwo spotkać możemy wyrażenia w rodzaju: „rycerze noża i kastetu”, „rycerze nocy” lub „apasze warszawscy”. To najgorsze, co można wymyślić! Takie właśnie epitety dodają wyczynom bandyckim romantycznego blasku, awansują łobuzów i pijaków na zbuntowane jednostki. Przejawom zwykłego chamstwa i chęci użycia przydają rodowód światopoglądowy. Nazywajmy rzeczy i ludzi, a zwłaszcza półludzi, po imieniu! Jakie panuje w tym przedmiocie pomieszanie pojęć, dowodzi choćby taka cytata ze słusznego skądinąd artykułu Z. Łakomskiego, zamieszczonego w „Trybunie Ludu”. „…48 godzin trwało poszukiwanie mordercy młodej kobiety w Rembertowie, w 72 godziny ujawniono i zatrzymano sprawców napadu na studenckie rodzeństwo w Komorowie.” Jak widzimy, autor w artykule, zatytułowanym Problem aktualny Chuligaństwo, morderstwo traktuje jako jeden z objawów chuligaństwa. A przecież napad w Komorowie również nie powinien być nazywany chuligaństwem, lecz zwykłym bandytyzmem. Morderców trzeba nazywać mordercami, a nie rycerzami noża i kastetu.

Wyrażenie chuligaństwo odnosić się może do wykroczeń w rodzaju rozbicia latarni lub budki telefonicznej, ale nie do rozbijania głowy i gwałcenia kobiet. Nie wiem, jakie są w tym względzie rozróżnienia prawne, ale myślę, że łobuz, który napadł na kogoś i ciężko ofiarę pokaleczył, gdy czyta o sobie, że jest „rycerzem kastetu”, doznaje raczej uczucia dumy niż winy.

W Anglii na chuliganów, tak zwanych „Teddy Boys”, znaleziono sposób psychologicznie najwłaściwszy. Psychologiczny, bo chodzi właśnie o psy. Policja londyńska awanturniczych młodzieńców szczuje psami. Oczywiście są to psy angielskie, które wielkiej krzywdy nie robią. Bójka z policją dodaje łobuzom tylko splendoru kombatantów, ale paniczna ucieczka przed psami albo przed sikawką działa najskuteczniej, bo ośmiesza. Nasza milicja uważałaby pewnie ten środek działania za niekulturalny, ale milicja u nas jest ostatnio przesadnie kulturalna i odwrotnie.

Jeśli chodzi o walkę z grafomanami, również wydaje mi się, że najskuteczniejszą bronią jest ośmieszanie. Polemizować z grafomanami i chuliganami literackimi — to błąd psychologiczny, jak błędem psychologicznym jest nazwanie łobuzów „rycerzami nocy”. Jeśli chodzi o grafomanów, jest jeszcze jeden sposób lepszy od ośmieszania — przemilczanie. Grafoman tylko czeka na polemikę. Marzy o niej. Śni mu się po nocach, że na jego brednie czy fałsze odpowiemy, oburzeni, jakimś listem do redakcji lub artykułem, co pozwoli mu wykropić nową brednię czy nowy fałsz. I w końcu on będzie górą. Bo nam się to znudzi, a jemu — nie. Żeby wyjaśnić czytelnikowi, co grafoman w pięćdziesięciu wierszach druku nakłamał, trzeba napisać przynajmniej dwieście wierszy. Na to tylko czeka. Znamy ,go. Napisze nowe czterysta wierszy. A my odpadamy. Lepiej więc, mówiąc stylem komunikatów wojennych — odłączyć się od nieprzyjaciela. Nie dodawać romantyczności ponurej łobuzerii ulicznej i nie dawać strawy polemicznej grafomanom. Nie jest to dużo, ale zawsze coś.


Byłem w Warszawie w 1945 roku, gdy ruszył pierwszy tramwaj. Bardzo to był wzruszający widok. Umajony zielenią, poczciwy, czerwony warszawski tramwaj znów na szynach! Ale myślę, że równie piękny byłby widok ostatniego warszawskiego tramwaju zjeżdżającego na zawsze już do remizy. Tramwaj jest w wielkim mieście zawadą i przeżytkiem. Widok oblepionych ludźmi warszawskich wagonów tramwajowych dziś już nie budzi patriotycznego uczucia dumy.

Za bardzo żyjemy wciąż jeszcze w tych kategoriach Robinsonów warszawskich, pogorzelców, zesłańców, pionierów z pierwszych lat odbudowy. Opowiadają sobie znajomi, że na Puławskiej woda w kranach dochodzi na trzecie piętro, że na Brackiej można dostać papier toaletowy, że w Kawiarni Europejskiej dają mleko do kawy, że na Mokotowskiej jest świeże pieczywo każdego popołudnia, że u Brodacza są jabłka, że w PKO są cytryny, że bardzo przyzwoita jest polska elana, że można kupić na Chmielnej zupełnie dobrze skrojone koszule. A przecież dwadzieścia prawie lat po wojnie, gdy tyle już zrobiono, gdy odbudowano Warszawę i rozbudowano przemysł — woda powinna być na każdym piętrze, papier toaletowy w każdym sklepie. Warto przypomnieć, że świeże pieczywo, mleko do kawy, miejsce w tramwaju to nie żadne luksusy ani fanaberie. Że każda koszula powinna być przyzwoicie skrojona, że wezwanie taksówki przez telefon nie jest sztuką magiczną, ale zwykłym zdarzeniem codziennym choćby już w Poznaniu. Warto przypomnieć, że kawałek mydła w toalecie jest to normalna rzecz w normalnym miejscu, zdobycie butelki wody mineralnej nie jest wyczynem na miarę Mojżesza. Ciągle jeszcze mamy zbyt skromne wymagania. Niestety, minimalny program życiowy w naszym kraju ma już wiekowe tradycje. Bolesław Prus w jednej ze swoich Kronik Tygodniowych pisał, że słowo „obywatel” wywodzi się pewnie od tego, że każdy w Polsce się bez czegoś obywa. Minimalnym programem narodowym nazwał Boy Rotą Konopnickiej. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”, sugeruje, że inne narody mogą, że nawet Niemiec może, aby nie w twarz. Podobnie minimalistyczne jest wyrażenie „człowiek czystych rąk”. O różnych wielkich szkodnikach mówiono: „Owszem, być może, ale to jest człowiek czystych rąk.” To znaczy, że facet nie kradnie. Ostatecznie, kto z nas kradnie? Trzeba, abyśmy już stawiali sobie nieco większe wymagania. Zarówno jeśli chodzi o kulturę codziennego życia, jak i o sprawy artystyczne. Mamy całą falangę młodych, którzy obiecują. Obiecują już tak dziesięć lat i wciąż są podobno zdolni, tylko nie bardzo wiadomo do czego.

Kiedyś przyszedł do mego ojca pewien pacjent, starszy już Izraelita, i pokazał ojcu rysunki swego syna. Były to dość nieporadne bazgroły. — Niech pan doktor zgadnie, wiele ten chłopak ma lat? Dwadzieścia osiem! — Oczywiście, nie jest to dużo w porównaniu z wiekiem Tycjana. Ale wcale sporo jak na Rafaela. Młodzi poeci dochodzą do czterdziestki, a państwo nasze zbliża się do pełnej dojrzałości. Już nie wypada nam się cieszyć, że w kranie i w poezji jest woda. Nie namawiam do próby pobicia rekordu świata w skoku wzwyż. Proponuję tylko podnieść poprzeczkę o parę centymetrów.


Teatry warszawskie nie przesyłają zaproszeń na premiery. Recenzent czy pisarz, artysta, dziennikarz, który dotąd bywał zapraszany, musi teraz stanąć w ogonku do kasy i kupić bilecik. Nie o forsę idzie, nie o ten ogonek, ale o to, że jeszcze jeden zwyczaj warszawski, związany z tradycją teatru, został zniszczony. Dziwną mamy zdolność dewastacji. Kiermasz książkowy w Alejach przyjął się już jako obyczaj stolicy, wobec tego przeniesiono tę imprezę pod Pałac Kultury i z salonu zrobił się jarmark.

Na premierach bywały zawsze tak zwane sfery, było to miejsce spotkań, formowały się tam opinie, ludzie oglądali sztukę, ale również oglądali siebie. Panie pokazywały toalety, a panowie — swoje ważne miny. Choć niewiele z tego zostało i troszkę zeszliśmy na dziady, chciałoby się jak Gustaw z Dziadów zawołać: „Za cóż zniosłeś dotychczas obchodzone Dziady?”

Bądźmy szczerzy. W teatrze bywa się głównie dla antraktów. Niektórzy dyrektorzy próbowali wprowadzić oburzający zwyczaj grania całej sztuki bez antraktu. Załapali mnie tak kiedyś na Romain Rollandzie. Istnieją tradycje miłe warszawiakom, ale są też i relikty przeszłości nie bardzo potrzebne i coraz mniej zrozumiałe. W naszej telewizji jest program stały, nazwany „Telewizyjny Kurier Warszawski”. Rozpoczyna się to nudziarstwo od nagranych na taśmę okrzyków niby gazeciarzy warszawskich: „Te–le–wizyjny Kur–Warszawski!” Dawno już nie ma „Kuriera Warszawskiego”, dawno już nie ma gazeciarzy i nawet aktor, który nagrał ten głos, nie pamiętał intonacji typowej dla naszej przedwojennej ulicy. Natomiast pierwsza sylaba słowa „kurier” i pierwsza sylaba słowa „warszawski” łączy się dziś w ustach naszych rodaków z niezwykłą chęcią i łatwością. Nie chciałbym, aby to słowo stało się na stałe związane z piękną mową naszą. Zastąpiło ono jakieś dawne „mociumpanie” czy „panie—dziejski” i stosowane jest zupełnie absurdalnie i bez najmniejszego związku z treścią zdania. Można, na przykład, usłyszeć takie zdanie: „Stoję k–rwa na przystanku i czekam na k–rwa tramwaj, ale k–rwa sznurowadło rozwiązało mi się przy krwa jego bucie i zanim zawiązałem, krwa tramwaj uciekł mi.” W tym jednym zdaniu oskarżono przystanek, sznurowadło, but i tramwaj o uprawianie nierządu.

Jeśli chodzi o tradycje w literaturze, młodzi nasi również niezbyt prawdziwie odczytują historię ostatnich kilkudziesięciu lat naszego piśmiennictwa. Utarło się pojęcie, że „Skamander” zwalczał Młodą Polskę. Coś w rodzaju eliminacji piłkarskich. Trzy zero dla „Skamandra”. A teraz awangarda próbuje wyeliminować skamandrytów. Już tak trzydzieści lat próbuje, ale na razie strzela albo w aut, albo w poprzeczkę. Nawet ostatnio strzelili sobie samobójczą bramkę. Przybosiem w „Kulturze”.

Szanujmy stary obyczaj warszawski. Szanujmy, oczywiście, w miarę. Nie ma powodu cackać się z przesądami i głupstwami tylko dlatego, że były kiedyś żywe. Ale dla zwyczajów warszawskich, które stanowią jakąś więź kulturalną z naszą przeszłością, trzeba mieć więcej względów. Choćby teraz, przed świętami. Jest zwyczaj przesyłania sobie życzeń „Wesołych Świąt”. W stosunku do wielu moich kolegów i znajomych byłoby to życzenie dość obłudne, mimo to wierny tradycji warszawskiej przekazuję te życzenia i znajomym, i nieznajomym czytelnikom „Szpilek”.


Panowie, udziwniać za wszelką cenę! Oto hasło, które zaciążyło fatalnie na naszym teatrze i naszej poezji.

Hanuszkiewicz poudziwniał sobie znowu Wesele. Tym razem w teatrze. Podobno chciał również poprzerabiać obrazy Wyspiańskiego i domalować wąsy autoportretom, ale okazało się, że Wyspiański miał wąsy, więc niewiele pozostało dla inwencji reżyserskiej. Bródka też była. Uwaga! Pozostały baczki! Następną premierą u Hanuszkiewicza ma być Bitwa pod Grunwaldem z Siemionem w roli pułków smoleńskich.

Hanuszkiewicz jest bardzo utalentowanym reżyserem i aktorem, ale, jak Osterwa, chciałby jeszcze być Towiańskim. Przyjaźniłem się z Osterwą, podziwiałem go jako aktora, ale przerażał mnie swoimi koncepcjami mistycznymi, które z „Reduty” zrobiły coś w rodzaju klasztoru z muzyczką i tańcem brzucha. Zarówno mistyk czy antymistyk groźny jest w teatrze, gdy łączy pasję udziwniania z ciasnotą koncepcjonisty. Nie neguję zasług Osterwy i „Reduty”, ale trudno sobie wyobrazić, ile tam było mętniactwa. Pamiętam, jak kiedyś, w czasie objaśniania tekstu jakiejś sztuki, Limanowski, główna gejsza tego klasztoru, tłumaczył, co to znaczy w tekście słowo krowa: — Krowa to znaczy mleko, tp znaczy matka, to znaczy ziemia. — Kiedy nieśmiało zwrócono mu uwagę, że to omyłka w przepisywaniu i że tam powinno być: królowa, a nie krowa — Limanowski uśmiechnął się i powiedział: — No tak, bo królowa to znaczy matka, to znaczy mleko, to znaczy ziemia.

Uważam, że w sztuce nie tylko istnieje prawo do eksperymentu, ale obowiązek eksperymentowania. Ale, proszę spokojnie i po kolei, jak mawiał pewien kat do dżentelmenów tłoczących się na szafot. Paryż ma Komedię Francuską, więc słuszne jest, że ma i Ardena w reżyserii Peter Brooka. Nasi udziwniacze byliby całkowicie w porządku, gdyby istniał u nas teatr klasyczny, gdyby istniała tradycja, która czasem potrzebna jest choćby po to, żeby ją zwalczać. Ale co widzimy na załączonym obrazku? — jak mawiają brydżyści. Teatr Narodowy w zeszłym sezonie poczęstował nas mieszanką Bruno Jasieńskiego z poezją Mickiewicza i prozą Żeromskiego, a obecny sezon zaczął kinderbalem, czyli Kleksem, który strącił z pióra sympatyczny Brzechwa. Nie miałbym nic przeciw udziwnianiu i pitraszeniu Wesela w teatrze Hanuszkiewicza, gdyby ten piękny utwór był w sposób względnie normalny stale prezentowany widzom polskim. Ale właśnie paru milionom widzów pokazano wyłącznie figle reżyserskie na temat arcydzieła, którego charakter inscenizacyjny dokładnie określił sam Wyspiański.

Korzeniowski i Hanuszkiewicz załatwili odmownie Dziady i Wesele. Korzeniowski po prostu poprzesta—wiał sceny i potasował karty Dziadów jak talie kart. Zapomniał widać, że Talia jest muzą komedii, a nie dramatu. Ale co będzie, gdy nasi udziwniacze nie poprzestaną na teatrze i wezmą się do pracy edytorskiej? Może by tak na początek poprzestawiać linijki w Sonetach i księgi w Panu Tadeuszu. Na razie zajmuje się tym nasze brakoróbstwo. Pokazywano mi niedawno broszurę o gimnastyce domowej, do której to broszury wklejono arkusz z książki kucharskiej. Jedna strona kończy się zdaniem: „Powtarzamy te przysiady w połączeniu z lekkim podskokiem…” Na stronie następnej czytamy: „…gdyby czuć było bardzo, należy wywietrzyć, gdyż nie wszyscy lubią zapach smażonej cebuli.”


Istnieje u nas zwyczaj zamawiania wspomnień o zmarłych pisarzach. Po czym te pisane na gorąco notatki, nekrologi czy anegdoty wydaje się w książce pamiątkowej. Powoduje to oczywiście jakieś skrzywienie perspektywy. Jakże to w parę dni po śmierci przyjaciela kłócić się z jego poglądami, mówić o dobrych i złych cechach jego charakteru? Oczywiście, wydawnictwa zwracają się do osób bliskich zmarłemu, ale najchętniej piszą ci, którzy za takich pragną tylko uchodzić. Tuwim dla wszystkich jest Julkiem, Stefan Zeromski Panem Stefanem. Ale i przyjaciele prawdziwi nie wychodzą przeważnie poza obowiązujący ton żałobnego wzruszenia i niewiele nam potrafią powiedzieć o zmarłym pisarzu. Działa tu może chemia środowiska, podświadome nieraz ustawianie się wobec wymagań czasu dzisiejszego, i uleganie nieobcej każdemu z nas próżności. Być może, dlatego ważny jest w takich wspomnieniach stopień bezinteresowności, i nieraz spojrzenie z zewnątrz, opinia cudzoziemca więcej nam daje niż wypowiedzi najbliższych.

Interesowały mnie zawsze słynne improwizacje Mickiewicza. Ale, niestety, nic konkretnego współcześni wielkiego poety nam nie przekazali. Dopiero jedna uwaga George Sand potwierdziła moje nieśmiałe supozycje. „Polacy płakali wszyscy — pisze George Sand — słuchając improwizacji Mickiewicza, ale nikt nie pamięta ani słowa i nawet nie umie powiedzieć, o czym wieszcz mówił.”

Trudno bowiem utrwalić te fluidy nieuchwytne, tę magię zetknięcia się z wybitną indywidualnością, a obraz tych cech pozbawiony bywa czasem zbyt suchy, a nawet wręcz niesprawiedliwy.

Nie bez uczucia zażenowania i przykrości przerzucałem ostatnio różne wspomnienia i artykuły krytyczne w naszych tygodnikach poświęcone Tuiwimowi. Podobnego uczucia doznałem, odkładając czytelnikowski tom wspomnień o Tuwimie. Znakomity poeta, wesoły, życzliwy ludziom, dowcipny mój przyjaciel, stał się pretekstem do najrozmaitszych wygłupień i pretensjonalności. Sam jestem nie bez winy, bo pozwoliłem przedrukować moją zdawkową dziennikarską wypowiedź. W całej tej książce nic nie zostało z atmosfery czasów dwudziestolecia. Są takie zbiorowe dzieła, które przypominają wieczorynki składkowe, na które każdy przynosi najtańszą sałatkę z jarzyn, w nadziei, że inni przyniosą szynkę, parówki i owoce. W tej jałowej stypie znalazłem jedno żywe zdanie, które przyniosło mi zapach lat dawnych. Brzechwa wspomina piękne powiedzenie Franca Fiszera: „Zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian.”

Jeśli chodzi o rekordowy brak smaku i nagromadzenie nietaktów wspomnieniowych, to, oczywiście, prym trzyma nasza telewizja. Pokazano nam kiedyś osobliwy reportaż z Nałęczowa. Aby uczcić Stefana Żeromskiego, wyszukano z niemałym trudem dwoje ramolowatych staruszków. Znaleziono dwoje świadków, ale świadczących przeciw Żeromskiemu! Jakaś paniusia skarżyła się, że Stefan Żeromski był bardzo nieodpowiedzialną osobą, że był niedbałym nauczycielem i nie znał języków obcych. Starszy jegomość zwierzył się paru milionom telewidzów, że nigdy nie uznawał poglądów pana Żeromskiego.

Nie lubię ksiąg pamiątkowych i jubileuszy. Jubilat zawsze jest bardzo wzruszony, a publiczność znudzona. Są, oczywiście, wyjątki. Podobno na bankiecie, wydanym kiedyś na cześć poety Balmonta, jubilat tak zirytował zebranych, że został spoliczkowany przez paru uczestników bankietu. Przeważnie mowy pogrzebowe, jubileuszowe i żałobne wspomnienia służą doraźnym celom mówców. Klasycznym tego przykładem było przemówienie wygłoszone kiedyś przed wojną nad grobem pewnego bogatego przemysłowca łódzkiego. — Zmarły — oświadczył przedstawiciel rodziny — co prawda nie odznaczał się łatwym charakterem, okazywał pewną surowość w stosunkach handlowych, doprowadził do bankructwa własne młodsze rodzeństwo, zrobił sztuczną plajtę i sprzedał własną siostrę do Argentyny, ale on był baaardzo chooory, czego dowodem jest, że umarł.


Gdy zawodzą fachowcy, gdy oficjalna medycyna jest bezsilna, pozostaje jeszcze znachor. Ale dlaczego tylko w medycynie? Do znachora udajemy się w sprawie kamyków w woreczku żółciowym albo wrzodu żołądka, gdy nawala nasz indywidualny organizm, ale czemu nie szukamy znachora, gdy nie klapuje coś w organizmie społecznym, czemu nie słyszy się o znachorach ekonomicznych, znachorach od usprawnienia dystrybucji, znachorach od komunikacji miejskiej, znachorach od wind lub kanalizacji? Czy takich nie ma? Są na pewno. Może po prostu trudno ich odróżnić od zawodowców, a może nie są dostatecznie zainteresowani materialnie.

Warszawa roi się od spryciarzy fantastycznych, potencjalnych tytanów handlu, organizacji czy rękodzieła. Marnują się talenty na miarę światową. Dowiedziałem się z listu Teofila, że w jednym tylko województwie polskim było kilkadziesiąt świetlic czy domów kultury, na papierze. W bilansach, rachunkach i sprawozdaniach. Panowie, kilkadziesiąt takich nie istniejących, ale działających placówek to wyczyn światowy! To przeszło tysiąc występów rocznie nie istniejących autorów, dziesięć tysięcy reportaży i nie istniejących poematów lirycznych. A jaka szkoda publiczna? Trochę rozkradzionych pieniędzy, które i tak pewnie dość szybko wróciły do kasy państwowej via monopol spirytusowy, ale za to naród został obroniony przed koszmarną chałturą, uprawianą przez większość prowincjonalnych dostawców świetlicowych.

Słyszałem kiedyś w „Barze pod Setką”, jak gość zamawiał bigos na wynos mówiąc: — Tylko proszę dużo, bo to dla chorego. — Nam wcale nie zależy, żeby było dużo bigosu pseudoartystycznego w dziedzinie upowszechniania kultury. Nie można jednak popadać w drugą krańcowość i w ogóle kasować domy kultury. Kiedyś, gdy byłem w Unesco ze specjalnym zainteresowaniem przeglądałem nadsyłane do tej organizacji różne projekty zbawienia świata. Spośród wielu maniakalnych koncepcji pamiętam jeden projekt, nadesłany, zdaje się, jeśli ranie pamięć nie myli, przez wariata z Toronto. Otóż proponował on pozamykać wszystkie szpitale i więzienia, bo to są miejsca, gdzie ludzie najbardziej cierpią. Jest w tym jakaś logika, ale po chwili namysłu w umyśle człowieka normalnego budzą się przeciw tej logice pewne sprzeciwy.

Masowe wyżywienie ma te same kłopoty co upowszechnianie kultury. Otóż czytałem, że w tej dziedzinie państwo zdobyło się na śmiałą inicjatywę. W „Życiu Warszawy” z dn. 3 stycznia czytamy: „Wobec braku, szczególnego znaczenia nabiera sprawa prowadzenia pewnych zakładów gastronomicznych przez ajentów. Przykłady, między innymi Warszawy, Krynicy, wykazują, że w ten sposób można z zakładów, które dotąd przynosiły tylko kłopoty i sporo straty, wyciągnąć nawet pewien zysk.” Niestety, „Życie Warszawy” dodaje: „Ajenci budzą podobne obawy jak swego czasu chałupnicy — każde bezpośrednie zetknięcie uspołecznionego przedsiębiorstwa z nieuspołecznionym kontrahentem grozi podobno podejrzeniami. A nikt nie chce być podejrzany.”

Podoba mi się w tym kontekście słowo „ajent”. Dodaje ono smaku tajemniczości i tak już smakowitym wizjom odrodzonych, małych warszawskich knajpek. Cóż to za pokusa zdradzić prawowiernego schaboszczaka z ajenturą obcego obiadu!

Zupa z kotła nie powinna być ideałem ani w gastronomii, ani w kulturze.


Nie było mnie miesiąc w kraju. Bardzo to rzecz niebezpieczna dla satyryka oderwać się od nieprzyjaciela, zobojętnieć, pozwolić, aby ogień pasji pisarskiej wygasł pod kotłami. Satyryk musi być podrażniony, zaraz więc po przyjeździe obłożyłem się gazetami, tygodnikami i miesięcznikami, których uzbierał się przez miesiąc stosik dość pokaźny, i zabrałem się do czytania. Przeczytałem cztery „Życia Literackie”, dwie „Współczesności”, cztery „Polityki”, cztery „Dookoła Świata”, cztery „Światy”, cztery „Przekroje”, cztery „Kulisy”, cztery „Panoramy”, cztery „Panoramy Śląskie”, jeden „Dialog”, pół „Kameny” i jedną czwartą jednego numeru „Kultury”. Nazbierało się jeszcze do tego sporo wydawnictw obcojęzycznych. Są to przeważnie smutne propagandowe stwory, urodzone i przeznaczone do kosza. Wydaje się te pisma na znanej zasadzie marchewki. Cykl produkcyjny jest dość kosztowny. Są jakieś lokale, biurka, urzędnicy, etaty, telefony, drukarnie, introligatornie, wszystko po to, aby te niekochane papierzyska w nie odpieczętowanej kopercie wędrowały do kosza. Zwłaszcza że, co niektóre, są w językach obcych, ale nie tych właśnie, które mi są znane. Jest takie podobno bardzo poważne pismo wydawane w Niemczech Zachodnich: „F o r u m”. Ale my nazywamy je „Forum ze Dworum”, bo nie czytamy po niemiecku.

Po przerzuceniu całej naszej rodzimej twórczości dostałem lekkiego zawrotu głowy. Przedawkowałem. Zmęczyła mnie nuda, brak poczucia humoru, mętniactwo, jazgot tego małego jarmarku, gdzie każdy zachwala swój stragan, broni swego sklepiku, mimo że towar wszędzie dość podobny i nie pierwszej jakości. Zasmucił mnie fakt, że tak mało jest w tych wszystkich sporach i polemikach wystąpień bezinteresownych!

Gdy przed wojną wyjeżdżałem do Zakopanego, Witkacy dawał mi zwykle mapkę układu towarzyskiego. Wyjaśnione tam było dokładnie przy pomocy wykresu graficznego, kto z kim chodzi, kto z kim zerwał stosunki i czyj mąż z czyją chodzi żoną. Mapka uwzględniała nawet wszystkie subtelności towarzyskie. Przybysz bywał ostrzeżony, że jeśli jest dobrze z Guciem Zamojskim, to nie powinien siadać z Rafałem Malczewskim, że jeśli jest dobrze ze Stryjeńskim, to nie powinien zapraszać do stolika Rytardów, albo jeśli kto gra w brydża z Kapuchą, to nie może grać z Makuazyńskim czy też odwrotnie. Ale ten układ towarzyski jakoś zmieniał się przynajmniej co parę miesięcy. Inna była mapka towarzyska w sezonie letnim, a inna w zimowym. Niestety, nasza mapka zdaje się być na dłuższy czas ustalona. Role są rozdane. Powstał nawet urząd poetów etatowych. Kubiak w „Świecie”, Kern w „Przekroju”. Witkacy nie tylko kolportował mapki układów towarzyskich. Był on również zwolennikiem tak zwanych „sporów istotnych”. Prowadziło się wtedy dyskusje, spory, polemiki niezależnie od układu towarzyskiego i od współpracy interesów. U nas tak dobrze nie ma.

Wiadomo co, kto, o kim, kiedy i dlaczego napisze. Jeszcze tylko nie wiadomo, niestety, gdzie napisze. Ale i tu nastąpiła, jak wiemy, mała stabilizacja. Większych więc zmian po miesięcznym zagranicznym wojażu nie konstatuję. Mogło być gorzej. Nie narzekajmy. Lepsze jest wrogiem dobrego, a raczej gorsze jest wrogiem niedobrego.


Pewien młody poeta, pisząc o Tuwimie i Gałczyńskim, kończy swą dość osobliwą wypowiedź zdaniem: „Być może, gdyby w owych latach inni poeci organizowali wyobraźnię Narodu, Historia potoczyłaby się inaczej.”

Nie wiem, jak to się organizuje wyobraźnię Narodu. Nie wiem również, jak się organizuje dystrybucję mleka, ale wydaje mi się to rzeczą rozsądną i łatwiejszą do wykonania. Nawet znam narody, które sobie z tym radzą nie najgorzej. W wypowiedzi młodego poety bawi mnie to wyolbrzymianie roli poetów, ale wcale nie bawi mnie zdanie: „Czas był po temu, by rekreować wielkie mity Morza i wielkie mity Narodu…” Czytając tę wypowiedź, mamy początkowo wrażenie, że ot po prostu niemądre, pretensjonalne i pomylone. Mały wyprysk, krostka na młodzieńczym obliczu. Ale bywają takie pozornie niewinne zgrubienia, krostki uporczywie twarde i niepokojące.

Nie żeby zaraz to wycinać, ale warto by trochę naświetlić, bo zdaje się, autor, utalentowany poeta, napisał coś, czego albo nie chciał powiedzieć, albo nie umiał, i wplątał się w ten bełkot o nieprzyjemnym klimacie. Przypisywanie artystom roli w narodzie nadrzędnej jest dość niewinnym spadkiem po różnych Królach Duchach, puścizną po romantyzmie, echem owych koronowań Matejki, koncepcji, z których trzeźwy profesor Tarnowski kpił już bez mała sto lat temu. Gorzej jest z tym Narodem, Morzem i Mitem. Niepokojące jest, że część młodzieży mniej cyniczna, mniej karierowiczowska, część młodzieży intelektualnej, szukając swego miejsca w trudnym obrazie świata, popada coraz bardziej w stare Mity, stare fideizmy albo w modną afirmację Absurdu.

Teatr absurdu, kabaret absurdu, poezja absurdu! Bardzo to lubię, ale trochę z innej strony. Tam, gdzie absurd służy właśnie do kompromitowania Mitów. Doprowadzanie ad absurdum jest metodą starą i szacowną. Trudno mi się jednak zgodzić z tezą: „Świat jest bez sensu — więc piszmy bez sensu.” „Świat jest żerowiskiem — więc żerujmy.” „Bóg jest po stronie silniejszych batalionów — więc trzeba się zbroić.” „Siła decyduje — więc trzeba trzymać za mordę.” Nie wydaje mi się, aby te wskazania i propozycje specjalnie przydatne były literaturze.

W moich spotkaniach z młodym pokoleniem pisarzy niepokoi mnie pogrobowe zwycięstwo mistycznych oczarowań młodopolskich. Stąd przesadny kult Leśmiana. Niepokoi mnie nawrót mętniactwa filozofii niemieckiej. Stąd Irzykowski redwivus. Niepokoją zarówno ciągoty egzystencjalistyczne, jak i obłuda sartryzmu, ta poczekalnia do biura wygodnych posad intelektualnych. Drażni nawrót do chamstwa różnych „Noży w bżuhu”, tumanieinie starym automatyzmem Bretona i dadaizmem. Cóż się temu przeciwstawia? Czy może liczyć mamy na mrocznych młodzieńców, śniących Mity Morza i Narodu? Moje pokolenie nauczyło się patrzeć podejrzliwie na odrzucanie kryteriów rozumu i sumienia, na propagowanie bezsensu i mistycznego bełkotu. Wiemy, gdzie te drogi mogą nas zaprowadzić. Nie przeceniam dziś tego niebezpieczeństwa, ale je sygnalizuję.

Kiedyś pewien mój przyjaciel, polemizując z Boyem i ze mną, pisał: „Boy i Słonimski, ta bodaj jedyna proza w Niepodległości sprawnie funkcjonująca była ściąganiem z wyżyn w dół na grunt zdrowego rozsądku i przeciętnego, trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów — ale do tego nie trzeba większej siły.”

Siły wielkiej nie trzeba, ale nie zawadzi trochę celności i rozeznania. Nie wyrzekam się więc zdrowego rozsądku i trzeźwego myślenia i nakłuwać baloniki będę, choćby dlatego, że nie lubię, gdy chcą ze mnie robić balona.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Slonimski Antoni Obecnosc
Slonimski Antoni Gwalt na Melpomenie
Slonimski Antoni Popiol i wiatr
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni W oparach absurdu
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Nowe wiersze
Slonimski Antoni Rozmowa z gwiazda
Slonimski Antoni Torpeda czasu
Slonimski Antoni Poezje
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Poezje wybrane 1946
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Moja podroz do Rosji
Slonimski Antoni Droga na wschod i inne wiersze 1985
Slonimski Antoni Popiol i wiatr
Słonimski Antoni JAK BYŁO NAPRAWDĘ MONOLOG NAOCZNEGO ŚWIADKA
Słonimski Antoni

więcej podobnych podstron