Antoni Słonimski
Rozmowa z gwiazdą
Poezje 1916–1961
Wiersze z tomu „Rozmowa, z gwiazdą” pisane były między rokiem 1916 a 1961. Jest to więc przegląd całego mego dotychczasowego dorobku poetyckiego. Wybór ten stanowi w przybliżeniu jedną trzecią część wszystkich, opublikowanych przeze mnie wierszy.
Jakie kryteria stosowałem przy wyborze pomieszczonych tu utworów? Kierowałem się subiektywną oceną formalną, pragnieniem moim jednak było również, aby wiersze wybrane stanowiły dokument czasu, który je wydał; aby obrazowały kolejne etapy i rozwój mojej poetyki. Rozmiar książki spowodował konieczność skrótów, zwłaszcza w utworach, większych. Uznałem za konieczne dokonanie paru innych drobnych skrótów i retuszy oraz kilku poprawek wersyfikacyjnych. Tekst oczyszczony z dostrzeżonych, błędów i usterek jest więc tekstem ostatecznym i pragnąłbym, aby obowiązywał przy ewentualnych dalszych wydaniach.
A. S.
To nieprawda, że latem pachną hiacynty —
Najpiękniej pachną w zimie, w imieniny matki,
Wtulone między torty słodkie i pomadki,
Na oknie, na tle szyby siwo zamarzniętej.
Czasem, gdy lat minionych odkręcą się wiry,
Przynoszą nam znów ciche żagle zapomnienia
Najsłodsze piramidy i cukrowe liry,
Wonie świeże jak ziemia w pierwszy dzień stworzenia.
Gdy wspomnienie dzieciństwa bladą rosą pryśnie,
Powracają na chwilę w te dni bezpowrotne,
Zakwitają na nowo w jesieni wilgotnej
Bardzo gorzkie migdały — bardzo słodkie wiśnie.
1916
Piękne ręce załamał mistrz do żalu skłonny…
Zwiodły go liczne próby i ścisłe prawidła
W mediolańskiej kaplicy bledną malowidła
Barbarzyńcy zburzyli księcia pomnik konny.
Otwartymi oknami zmierzch nadchodzi wonny.
W kącie, w mroku pracowni, pająk, snując sidła,
Zakurzonej machiny połamane skrzydła
Łączy z głową młodzieńca o ustach Madonny.
„Kamień, w wodę rzucony, wywołuje kręgi,
Głos jest falą powietrza.” (Z Leonarda księgi
Werset, pismem odwrotnym nakreślone wiersze.)
I myśl jest falą, którą słowo trąca pierwsze…
Nieskończoność — płynąca w kręgi coraz szersze,
Czoła nasze owiewa oddechem potęgi.
1917
Gdy Cię spotkałem raz pierwszy
Mokre pachniały kasztany
Zbyt długo w oczy patrzyłaś
Ogromnie byłem zmieszany
Pod mokre płoty gałęzi
Szedłem za Tobą krok w krok
Serce me trzymał w uwięzi
Twój fiołkowy wzrok
Dawno zużyte słowa
Wróciły do mnie znów
I zrozumiałem od nowa
Znaczenie prostych słów
I tak się jakoś stało
Że bez tak pachniał — jak bez
I słowo „pachnieć” — pachniało
I łzy były pełne łez.
Tęsknota, słowo zużyte
Otwarło mi swoją dal
Jak różne są rzeczy ukryte
W króciutkim wyrazie: „żal”…
1918
Asystent uniwersytetu w Tokio
I berliński docent
Spostrzegli, że jest pewien procent
Prawdopodobieństwa,
Że krój żakietu
Albo timbre głosu albo włosów nimb à la Verrocchio
Łamią przeciwieństwa losu
Stary rozumny człowiek
Dziekan wydziału przyrodniczego,
Z drżeniem zaczerwienionych powiek
Co wieczór czyta Heinego,
Biedny, wytarty tużurek
Obciąga jak chlamidę
I jak różańcowy sznurek
Przesuwa „Buch der Lieder”.
Chociaż poetów i uczonych
Nie łączy nic prócz pozorów
(Dochodów ograniczonych
I najrozmaitszych honorów),
Pewien mi bliski racjonalista,
Podziemny i ciemny artysta
Skanduje: „Pastor cum traheret…”
Eddington twierdzi, że drogi mleczne
Z całym ogromem gwiazd większych od słońca sto razy
Są jak gazy — a każde słońce pędzące jest atomem
Znikomym, wplątanym w pędy wirujące…
Zgadzam się, jeśli to konieczne —
Mogę się nawet zgodzić, że są to gazy
Rozweselające.
Pan Łukasiewicz poucza,
Że nauka to odczytywanie szyfrowej depeszy
(Widać ten co ją nadał, się śpieszył,
Bo zapomniał dodać klucza),
Moje depesze i listy
Nie wymagają tłumaczy,
Choć każdy je oczywiście
Może zrozumieć inaczej.
Wysyłam je bez adresu
Na wszystkie krańce świata;
Jak kartka wyrwana z notesu
Ten świstek was dolata,
Nagli jak pilna depesza, rozjusza jak anonimy
Albo na niebie zawiesza,
Z którego razem schodzimy,
Czyż trzeba to jeszcze tłumaczyć,
Że uczucie w wierszach nie ma monopolu,
Że i myśl można okulbaczyć,
I wjechać na sam Akropol?
1918
Z prawdziwym żalem słowa te kreślę.
Dosyć po polsku, dosyć pisałem!
Chciałbym, żeby wiedziano, co myślę,
Wszystko, co czułem i co cierpiałem,
Wszędzie na świecie ogromnym, całym.
Chcę pisać po grecku,
Chcę pisać po francusku,
Chcę pisać po niemiecku,
Chcę pisać po turecku,
Po włosku, chińsku, po rusku!
Czarnym Arabom znad Eufratu
I ludożerczej z Zambezi sekcie
Chciałbym powiedzieć, tak jak brat bratu,
Słowa w ich własnym dzikim dialekcie.
Śpiewać po szynkach w noce pijane,
W portach, latarni gdzie tysiąc gore,
Chinkom, dziewczynkom spod Singapore,
Słowa znajome, a niespodziane!
Ojczyzna moja wolna, wolna…
Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.
Ojczyzna w więzach już nie biada.
Poezjo, tyżeś na kurhany
Kazała klękać, jątrząc ranę,
Wodząc przed oczy rozkochane
Delije, pasy i żupany.
I cóż mi zrobić teraz z mową,
Która zbłąkana w tej manierze,
W pawęże bije i puklerze,
Ojczyznę wzywa: wstań na nowo.
Odrzucam oto płaszcz Konrada:
Niewola ludów nie roznieca
Płomienia zemsty. — Pusta heca!
Gdzie indziej żagiew moja pada!
Każdy z nas dźwiga palankiny,
Które zielenią się przepięknie,
Ale gdy przyjdą śmielsze czyny,
Padną, aż ziemia głucho jęknie!
Spieszcie się! Życie to noc krótka,
Którą spędzacie wśród wahania,
Jak by najlepiej zażyć spania —
Do świtu jeszcze jest minutka!
Żegnaj, malutki mój hotelu,
Żegnaj, Ninon wpółrozebrana,
Kiedy obnażasz swe kolana,
Na wolterowskim śpiąc fotelu…
1918
Jeśli Cię Michał Anioł porówna do słońca
A siebie do blednącej upodobnił łuny,
Jeśli Cię boski Ronsard wysławiał bez końca,
Niezmordowaną ręką w złote bijąc struny,
Jeśli Cię już nazwano słońcem, różą wonną
Jeśli Cię porównano do dźwięcznej lutni
Ja dla Ciebie, o Mario Wiktorio Colonno
Biegnę wyżej i nazwę Cię smutniej!
Tyś jest jak miasto wielkie i krzykliwe,
Gdzie się stu czartów śmieje —— płacze stu aniołów
Oczy Twe są ogromne, czyste i żarliwe,
Jak dwie wieże podniebne strzelistych kościołów.
Nie obejmę Cię wielkiej, a jako cień lotnej
Choćbym rozpiął ramiona i natężył siły
I pragnę — wciąż samotny, Ciebie — wciąż samotnej
Ciebie, lutni mej, róży, gwiazdy i mogiły.
1920
Sądzę, że każdy mi to z panów przyzna,
Że by inaczej poszła droga poetycka,
Gdyby na przykład do słowa „ojczyzna”,
Nie było rymu: „blizna” i „mielizna”,
Lecz, dajmy na to — „sól attycka”.
Nikt by już z chęci niskiej i podstępnej
Zwyczajnej łąki nie nazwał kobiercem
Tylko dlatego, by w strofie następnej
Moc ją zrymować z swym złamanym sercem.
Nie narażałaby się już na kpiny
I wróciła do domu dobrotliwa ksieni,
Szwendająca się wszędzie z tej; jeno przyczyny,
Że ją stale rymują ze złotem jesieni.
Powiedzmy szczerze, czy kto z was panowie,
Wpakowałby do wiersza brzydkie słowo; „perć”,
Gdyby do „śmierci” w polskiej mowie
Było słów więcej niźli ćwierć?
Wiele by się skróciło! tych lotów bez końca
I niejeden by goniec drogi zaoszczędził.
Bo któż by nam, o gońcach i posłańcach ględził,
Gdyby ci ludzie nie byli rymami do „słońca”.
O stare, biedne rymy, zdarte od użycia,
Wytrzepane jak meble w dniu świątecznych wizyt,
W blasku słońca sztucznego wchodzicie do życia,
Aby spać znowu w kurzu jak smutny rekwizyt.
Niejednego na próżno jeszcze wyślę „gońca”,
Nieraz mnie trwożne w drodze zatrzymają cienie,
Nim, po cezurach skacząc, dobiegnie do końca
I słowo „żyć” zrymuję ze słowem „znużenie”.
W obcym francuskim mieście
Pijesz wino czerwone z karafki,
Ciche morze oczy twe pieści,
Domki małe jak białe zabawki.
Jesteście tam na południu razem,
Tam są twoje suknie, których nie znam,
Ręce, które całowałem tyle razy,
I pewnie u kapelusza woalka rzewna.
Za długo już, moja jedyna…
Pomyśl — trzy lata krążę
Po hotelach i morskich głębinach
I wiem, że uciec nie zdążę.
Zabrałaś mi całą duszę.
Przyznaję to cicho ze łzami.
Tam daleko chcę cię wzruszyć
Tymi drukowanymi literami.
Przeczytasz to, co piszę,
W obcym mieście przy jakimś stole.
I dlaczego mnie to pociesza,
Że i ciebie to także zaboli?
1922
Złoty banan, pachnąca waniliowa liana,
Magnolie i opuncje nęcą słodką wonią.
Ale najgłębszy cień jest pod dziką jabłonią,
Ale najmocniej pachnie jabłoń zakazana.
Tu, na podszyciu suchym paproci i wrzosów,
Pośród pni spływających z nieba jak meduzy,
Pod konarami drzewa, co żywiczne guzy,
Jak rany krwią, okrywa mchem pachnących włosów,
W cieniu liści zwróconych ku ziemi jak miecze,
W grzybnym zapachu rosy, w rzeźwym dreszczu chłodu,
W tym najciemniejszym miejscu rajskiego ogrodu
Spłynęły na Adama łzy —i sny człowiecze.
Ujrzał węża i Ewę jabłko zrywającą.
Miąższ owocu napełnił mu słodyczą usta
I pod zasłoną mleczną na dół spływającą
Wyrosła przed oczami jego ziemia pusta.
Przez jego sny jak piorun przebiegł miecz anioła,
Rozkosz jak krew wytrysła z wargi wiecznie głodnej.
I poczuł mękę pracy na ziemi niepłodnej
I trwogę gwiazd umarłych krążących dokoła.
Rozkosz i ból rozcięły jak miecz obosieczny
Ciszę serca — a myśli na skrzydłach cyklonu
Zmiotły świątynię boga ł kolumny tronu.
Życie przywiało burzę, a śmierć pokój wieczny.
I wtedy czując Adam, że sen niecierpliwy
Spłynie rychło i rzuci go na los już znany,
Obudził się i dźwignął, senny i leniwy,
I gniewną ręką owoc zerwał zakazany.
Na niebie jest wiele gwiazd,
Których nikt nie przeliczy.
Na ziemi jest wiele miast,
A w każdym wiele goryczy.
Idę prosto przed siebie.
Ach, gdzież jest koniec i kres?
Gwiazdy liczę na niebie
Oczami pełnymi łez.
Po Colosseum błądząc przy blasku księżyca,
Nie mów, że tu najpiękniej, młodziutka Angielko —
Ponad rudym zwaliskiem, nad ruiną wielką,
Nad gwiazdami, powietrzem mieszka tajemnica.
Czymże, jest cyrk ten wielki? Jest podwodną grotą,
Gdzie odgrywamy sceny rozstania żalu.
Architektura w niebo pręży się tęsknotą.
Schodami rudej cegły, jak krzewem koralu.
Jak nad wodą powietrze, co się w górze świeci,
I nad nami jest niebo blado uśmiechnięte
I piękny czarny rybak, co zarzuca sieci
I spadające gwiazdy rzuca na przynętę.
Kiedy tylko otworzę oczy, to Cię widzę.
Włochy, Grecja i Egipt — to wszystko daremne.
Całemu światu dzisiaj przyznać się nie wstydzę —
Piękniejsze są twe oczy, usta, włosy ciemne.
Czasami, upojony błękitem przeźroczy,
Błądząc okiem po morzu słodkim i po niebie,
Zapominam o wszystkim i zamykam oczy,
A kiedy zamknę oczy — znowu widzę Ciebie.
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
— Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
— Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko stoi tam jeszcze tam książę Poniatowski.
— Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło…
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
1922
W małym, zielonym weneckim hotelu,
Pod beczką, na której siedział amor z żółtej blachy,
Zaproszony przygodnie, na obcym weselu
Piłem zdrowie i krzykiem zagłuszałem strach.
W sali już podawano na srebrnych talerzach
Ościste morskie ryby smażone w oliwie,
Gdy zaczęła się owa gonitwa po wieżach,
Po balkonach, piwnicach, nierozumna straszliwie,
Tuż za oknami, na mokrych lagunach,
Ujrzałem niebo gwiazdami przekręcone na opak;
Panna młoda w welonach biegła jak w całunach,
Gdy na schodach gaz zgasił kędzierzawy chłopak.
Na próżno się w pokoju zlękniony ukryłem —
Weroniko! twych woalów biała, zimna chusta
Goniła mnie zbyt długo, aż ją poplamiłem,
Pokrwawione me nagle przykładając usta.
Twarz moja krwią odbita na białych ręcznikach
Majaczyła w półmroku jak stugłowy pas.
Jeden ślad został na bieli stanika,
Jak znak serca krwawiący, jak czerwony as.
Na chustach Weroniki karminowa twarz
Zdawała śmiać się ze mnie białymi zębami,
Kiedy stromą uliczką, chwiejnymi krokami
Szedłem, bity przez gawiedź, popychany przez straż.
W Kairze o dziewiątej jeszcze zbyt gorąco,
Poseł francuski prosi więc na obiad późno —
Liliana kładzie suknię powiewną i luźną
Wygląda bardzo smutno i bardzo marząco.
W ręku wachlarz z piór strusich i wiązka konwalii,
Ciało białe i suknia błyszczy jak ze srebra,
W Port Saidzie podobno znów panuje febra,
Zimą pewnie przyjdzie do nas książę Walii.
Taras biały, glicynie, gwiezdne niebo Wschodu,
Fontanna o księżycu śpiewa szklanym brzękiem,
Żwir szeleści jak perły na ścieżkach ogrodu
Mułła w meczecie modli się gardłowym jękiem.
Za ogrodem, gdzie kończy się szpaler pachnący,
Czarny, smukły, klęczący na tle smutnych ruin,
O wolność swojej ziemi modli się Beduin,
Po trzykroć pada piersią na piasek gorący.
Wśród ludzi i wśród lasów, gdzie żyją zwierzęta
Wśród miast, maszyn, okrętów, obrazów i pieśni
Nagle ten zimny wieczór, pełen rudej pleśni.
Zatoka ta ramieniem skał nagich zamknięta
I morze to czerwone, i potężna góra,
Wszystko to czerwone jak wydana nagle tajemnica,
Że Ziemia jest tak samo planetą jak Uran
I że jest siostrą Marsa i matką Księżyca.
Jeśli przyjdzie mi umrzeć pośród włoskich alej,
W cieniu czarnych cyprysów i cmentarnych tui,
Odwieźcie mnie, zabierzcie jak można najdalej.
Mantua obca. Nie chcę umierać w Genui.
Nie leżeć mi w winnicach, tam niebo zbyt czyste.
Tam jak korzeń cyprysu ciało w ziemię wrasta —
Oddajcie mnie pod niebo ojczyste i dżdżyste,
Zagrzebcie pod trotuar w samym środku miasta.
Wśród rur, drutów i zwoi elektrycznych kabli,
Wśród rojowiska szczurów niechaj znajdę leże,
Niech się kręci nade mną i wyje młyn diabli,
Niech mnie szarga i depcze milionowe zwierzę.
Bielą kości, przekroję tłumu fale płynne,
Jako szkielet okrętu wyschły na mieliźnie —
Dobrzy ludzie, zabierzcie mnie w strony rodzinne,
Jeśli mi przyjdzie umrzeć na słodkiej obczyźnie.
Latem, gdy przez otwarte żaluzje w pomroku
Księżyca chłodny strumień przepływał nad głową,
Na fotelu, pod lampą okrągłą gazową,
Pani w bufiastej sukni z czterdziestego roku
Przerzucała ryciny młodego dziennika.
Oto księżniczki Windsor rysy jak kamea,
Oto powstanie w Indiach, nowy krój stanika,
Zniknięcie Livingstone’a i podróż Stanleya.
Jakże ten świat jest wielki, jak ciągle urasta,
Jak miło myśleć o tym teraz, gdy bez szmeru
Płonie lampa gazowa, z niskiego parteru
Gdy słychać gwar wieczorny cichnącego miasta.
O, jakże była inna ta noc nad Tamizą
I ta noc afrykańska w gwieździstej rzece,
Pod namiotem północnym, przez pustą walizą,
Kiedy Stanley ogryzał dymiącą psią pieczeń.
Wy, co spokojnie śpicie w własnych starych domach,
Pomyślcie czasem o nas — zanim sen was zmorzy.
Tyle tylko nam trzeba — zgubionym w ogromach,
Nam, którzy drżą na rzekach i czekają zorzy.
Kiedy się pierwsze światło elektryczne złączy
Z bladą zielenią nieba w brylantowe linie,
Z balkonu patrzę na dół, gdzie chwieją się pinie
Wśród morza palm i wiatrem kołysanych pnączy.
Zapach gorzkich migdałów, woń męskiej perfumy,
Szary popiół cygara i wiatr, który chłodzi
I przynosi znad morza głos pełen zadumy,
Cichy turkot, pukanie motorowej łodzi.
Czego pragnę? Dlaczego mi niebo przysłania
Obłok smutku, co zawsze ponade mną płynie?
Dlaczego nie potrafię znaleźć porównania,
Nie umiem nazwać szczęścia, dopóki nie minie?
Jak rój termitów, co wszędzie się wciska
Przez swoje małe, skrzętne, niezmęczone ruchy,
Rozkosz i nuda — dwa czarne mrowiska —
Wyłuskują z ciał naszych biały szkielet suchy.
Ust kariockiej piękności rozcięta szczelina,
Pozrywana jak sieci przez nadmierny połów,
Heban ciała dymiący, zębów biała ślina
Sączą jad, który w żyłach osiada jak ołów.
Niech gardło me przepali susza piaskiem czarnym,
Niech słońce krew mą pije jak błotną kałużę,
Serce me zadrży zawsze, gdy poczuje burzę,
Jak magnetyczna igła ku gwiazdom polarnym.
Gdy niebo z ziemią spina, elektryczny zamęt,
Serce bije spokojnie, jak czuły aparat,
I każdy ton osobny, jak bezcenny karat,
Zlewa w melodii czysty, przezroczysty diament.
Aż skłębią się nad głową jak wiry gorące
Chmury zrąbane nagle w lodu zimne sople,
Runą gromy piorunów ostro trzaskające
I spadną deszczu pierwsze ciężkie, ciepłe krople.
Semiramidy wonne ogrody,
Pachących pnączów gorący park —
Próżno szukałem chwili ochłody
W błękitnym cieniu strzelistych ark.
W winnicach roje puszystych liszek
Struny jedwabiu ciągną jak tren.
W cichym poświście opadłych szyszek
Otula palmy upalny sen.
Bladych glicynij senny proporzec
Słodko się zwiesza z drapieżnych skał,
Kaktus spęczniały jak nosorożec
Wypuszcza kwiaty jak pęki strzał.
Rozmigotane w błękitnym pyle
Paprocie senne w słonecznej mgle
Trąciły w locie skrzydła motyle,
I ogród westchnął, zbudzony w śnie.
Czerwony motyl żałobnym cieniem
Opada cicho na leśny mech.
Owiń mi szyję białym ramieniem —
Omdlewa serce, zamiera dech.
Szum przejmujący przebiegł gęstwinę,
Wilgotny pyszczek otrząsa kret.
Noc dmucha w księżyc jak w okarynę,
Pod białym niebem zadzwonił flet.
W miłosnych pieśni wieczornych lęku,
W srebrnym lamencie słowiczych skarg
Brakuje jeszcze jednego dźwięku:
Cichego jęku złączonych warg.
Nieprawdą jest, że piłem w portowej szynkowni.
Kłamałem, kiedym mówił, że Bóg na mnie woła.
Nie szedłem nigdy nocą w blasku smolnych głowni
I nie spotkałem nigdy diabła ni anioła.
Kochać długo, zbyt silnie nie jest w mojej mocy,
Nienawidzić nie umiem — przyznaję otwarcie.
Nie przepłakałem nigdy jeszcze całej nocy
Ani życia na jednej nie stawiałem karcie.
Nigdy nie miałem w ręku kielicha z goryczą
I nikt do .serca prosto mi nie wbijał noża,
Lecz zasłuchany w słowa melodię zwodniczą
Zabłądziłem w pustynne dalekie bezdroża.
Oderwany od życia, życiem zachłyśnięty,
Niebiosa wiążę z ziemią kłamliwymi słowy
I dźwigam ciężar wielki, a tak niepojęty,
Zimny, obcy, daleki, jak Krzyż Południowy.
Naftowa lampa. Cygaro w ustach.
Cisza w pokoju. Zza palisady
Rży niespokojnie pstrokaty mustang.
Dzwonią cykady.
Księżyc oświeca srebrzyste cedry,
Młody myśliwy, gniewem natchniony,
Jedzie galopem jak anioł prerii
Brzegiem Leony.
W hamaku śpiąca blada Luiza
Budzi się, patrzy między parowy,
Widzi na wzgórzu w blasku księżyca
Jeźdźca bez głowy.
1924
Jak dobrze było kiedyś pośród krzaków malin
W południe zasnąć z książką gdzieś w kącie ogrodu.
I jak dobrze jest dzisiaj w świstach samochodu
Poprzez błyszczący Paryż uciekać wciąż dalej.
Jak dobrze było kiedyś, tocząc wolno globus,
Odnaleźć palcem Dakar i Rio de Janeiro.
I jak dobrze jest dzisiaj wyjść nocą przed obóz
I poić serce śpiącą, wzdychającą prerią.
Jak dobrze było kiedyś zwyczajnie, po prostu,
Zasnąć w domu rodzinnym przy lampie naftowej.
I jak dobrze jest dzisiaj z białego pomostu
Skoczyć lekko z okrętu na bulwar portowy.
Jak dobrze było krążyć niespokojnym lotem
Wokoło czary wonnej drażniących sekretów.
I jak dobrze jest dzisiaj czuć i wiedzieć o tym,
Że można wszystko skończyć kulą pistoletu.
Hans Wurzel czeka zaniepokojony
Na okręt, który płynie z Kobe do Londynu.
Branchi Amado wraca do Lizbony,
Singora Petti jedzie do Charbinu.
Edwina do Kairu wysłali lekarze,
Riccardo Ratti wraca z Ukrainy.
Jaffrys ma w Neapolu ładunek chininy,
Panna Lewis ma ojca na Madagaskarze.
Płynie tysiąc okrętów poprzez wszystkie morza.
Sto tysięcy wagonów dudni w ciągłym biegu.
Ze spokojnego domu wygnał ludzi pożar;
Błądzą nadzy po polach, szukają noclegu.
Ścigają się, mijają. Elektryczne fale
Przenoszą ich okrzyki, pytania daremne.
Szukają się po drogach i gubią wzajemnie.
Czekają, śpią i błądzą, i krążą ospale.
Nagle — przychodzi chwila nieproszonej ciszy.
Pośpiech i cel podróży wydaje się mglisty,
I świat staje się szary jak na mętnej kliszy;
Pociągi się spóźniają, nie przychodzą listy.
W wagonie dygocącym, niewyspany, chory,
Widzę, jak pociąg wpada w jakiś pusty dworzec,
Gdzie czeka ktoś, kto ręka gasi semafory
I w mroku ranka czarny rozwija proporzec.
Jak w noc letnią, pod oknem — dźwięki harmoniki,
Senny pejzaż wypływa z głębiny pamięci —
W małym domku, ukrytym w gąszcz ogrodu dziki,
Nad stawem nieruchomym, srebrną misą rtęci,
Wśród trzcin ostrych jak dzidy, obumarły z lęku,
Dzieckiem szeptałem imię Twe na znak przymierza,
Słyszałem głos Twój cichy w drzew skrzypiących jęku,
Całowałeś me oczy błoną nietoperza.
O strącony monarcho, pełzający w pyle!
Drzemiący w czarnym ile pustego wybrzeża!
Skrzydlata w górę pofrunęła postać:
Nikt Ci już piersi nie depce,
Już możesz powstać.
Objaw się, zestąp ku mnie,
Zejdą tłumnie z całym Orszakiem:
Sam jestem w mojej izdebce.
Nie zamykajcie drzwi. Puść, Ojcze!
Już jest u proga.
Korowód dni ognistym przeciął znakiem.
Gość! Jakiż to gość w domu, w którym nie ma Boga?
Radioaparat wystukał wyrok,
Zygzak zamienił się w stuk:
Nie zatrzymasz się już, arko Noego, na górze Ararat!
Czy słyszycie pomruki gór?
To; nie ryk lwa,
To lawa.
Już ziemia jęknęła jak gong!
Zabawa! Największa na świecie zabawa!
Ulice, place, domy misterny rysunek
Ukryły w chmury kurzu ciężkie, rudę,
Nad które cegła jak gołąb polata —
Panowie! Rachunek!
Zamykać budę!
Koniec świata!
Czego się boisz, mały chłopcze?
Dziewczynko, czemu płaczesz?
Skończone wszystko. O, jak dobrze!
Starcy, porzućcie pacierz!
Próżne westchnienia,
Jutra nie będzie!
Nie płacz, milady, że twój salon
Fruwa nad miastem
Jak balon
Nie obciążony już balastem,
Patrzaj! Irlandię za piersi
Chwyciła groza
I na ogrody różanej Persji
Upadla wyspa Formoza.
Spienione rzeki Alaski
Złotem trysnęły w błękity
I na Sahary piaskach
Polarna pali się zorza!
W roztańczonym powietrzu
Krążą miejskie ogrody,
Jak latawce wirują na wietrze
Chińskie strzeliste pagody.
Aeroplany w wichrowym wirze
Oddech ziemi dosięga gorący;
Poczerniałe, skręcone spadają,
Jak liście, które żar liże.
W koronkowych mantylach czarne, smukłe dziewczyny
Skaczą z okien na klomby, co ruszyły się nagle.
Kobiety jak korwety rozpinają żagle.
Morza błyszczą jak oczy pełne atropiny.
Świst wichury poderwał skorupę Europy
I wśród złomów spękanych kołują w kopalni
Robotnicy boleśni i czarni,
Jak robactwo zalane ukropem.
Oto prysły czeluście więzienne,
Obłąkani, skazani łamią krzyż gilotyny.
O, pójdźcie za mną, korowody senne.
Będę wam żaglem, okrętem i sterem —
Starcy mdlejący w objęciach morfiny,
Blade panny pachnące eterem.
Ej! Zbierajcie swe grzechy!
Kto ma ich więcej, temu będzie lżej.
Oto jest kielich z goryczą.
Nie będzie już żadnej pociechy,
Bo grzechy nie spełnione się liczą!
Tobie, coś wybrał z szarej doli
Zapach krwi ostrej, mdłą gardził małmazją,
Z kolorową fantazją i z czerwonym fontaziem
Coś handlował Europą, Australią i Azją,
Tobie będzie dziś lekko, królu metropolii!
Malutkie grzechy łamią karki,
Już utonęła łódź Charona.
Spieniona Leta w pędzie wartkim
Opada z szumem jak zasłona.
Pachnąca moja Izabel,
Strwożona sarno,
Nie wychodź za mną przed dom,
Noc jest parna.
Na ustach bielą się ręce
Jak wonna krata,
Zejdą w muślinowej sukience
W Dolinę Jozafata.
Fruń z zielonego balkonu
Jak obłok mglisty;
U stóp bożego tronu
Zrozumiesz wszystko.
Domów krągłe kopuły chwiejnymi ruchami
Jak głowy umęczone chylą się w ramiona
I z westchnieniem ulgi wyłazi spocona
Czarna ziemia, drzemiąca pod trotuarami,
Zamiera świat ostatnim błyskiem,
Bezsilny wiatr już nic nie zrywa
I rozkłada się ziemia jak przed widowiskiem:
Senny, puszysty, uroczysty dywan.
Zejdźmy im z drogi. Oto wszyscy święci,
Opadli z ciała wyschnięci biskupi
Z lochu klasztorów, gdzie byli zamknięci,
Niosą na płaszczach zapach trupi.
Zamarli w trwodze już nie krzyczą łaski,
Ale stygmata rąk swych rozdzierają,
Woskowe świece i pasterskie laski
Łamią, z hałasem padają infuły —
I kupą kości, fosforyczną zgrają
Piszczeli spiętych w strun muskały
Przed boży tron padają w proch,
I utopiony w szloch,
W płaczącej sfery łkanie,
Zamarł stojący w pierwszym planie
Kleryk.
Kończy się trwoga,
Nadchodzi ostatnia chwila,
I tłum zadygotał jak listek.
Oto się już odchyla zasłona
I zapłonął wzrok Boga,
Przed którym kona wszystko.
Spływa cisza głośniejsza od burz i wichury
I lotniejsza martwota niźli wiatr, co goni,
Biel zmieszanych kolorów, słodsza od purpury.
Wieko trumny zamyka najwyższa z harmonij.
Lecz pośród dusz martwych, zasłuchanych w wyrok
Zadrżał, zapłonął czyjś wzrok,
W kłębowisku ktoś się poruszył —
Wstał.
Postąpił krok.
Jakże wysoki jest. Jak ty, o Boże!
Pod obłoki dosięga głową.
Przeklęci aniołowie
Ukryli słowo
Zazdrośnie w piersi
I pyszni są na nowo,
I znów są pierwsi!
Słowo rozgrzane w ustach do białości,
W piersi nabrzmiałej pychą,
Hukiem stu trąb i hymnem radości
Obali twoje Jerycho!
Jeśli ginąć, to ginąć boleśnie,
Jak krzyk śpiącego, zbudzonego we śnie.
Trzeba nam wielkich ram
I panoramy światów ginących,
Od śmierci żądamy wielkości!
Wieczorem, kiedy niebo szarzeje u szczytu,
Ręce bolą jak skrzydła, które długo drzemią —
Chcę zerwać wszystko, co mnie łączy z ziemią,
Jak ptak otwartym gardłem pożądam błękitu.
Zawiła i niespokojna
Jest moja mowa.
Po wielkiej wojnie
Piszę te słowa.
Śpiewacy, poeci ulicy,
Czy rany już zabliźnione?
Do was się zwracam, muzycy,
Gdzie wasze marsze natchnione?
Czym się wykażesz, o bando,
Przed potomnością gniewną?
Stekiem murzyńskich nut, jazzbandem,
Stukiem drewna o drewno.
Pokazałbym wam cudem,
Jak jeszcze jeden protest,
Od Litwy pól do Wogezów
Jazzbandy drewnianych kul
Szczudeł, protez.
Choćby w najszerszym rozdzwonione kręgu
Brzęczały skrzydła komarów,
Choćby ich milion —
Nie wydadzą jęku.
Pieśni zgłuszona tupotem,
Z czerwonych kart historii
Nad ciemnią wód srebrzystym lotem
Zabłyśnij w glorii.
Dzisiaj w moczarach błędnie połyska
Jak kwiat paproci,
Jutro swym żarem osuszy bagniska.
Wybuchnie Wojną Dobroci.
Przepali światła fatalizm
Łza — i obmyje firmamenty,
I jak święty talizman ocali
Sentymentalizm.
Wróćcie, pasterze wygnani,
Dafnis i Chloe, Manon, Ninette!
Niech w rumowiskach fabrycznej sali
Kołuje i dzwoni flet.
Gdzież było miejsce w ogromnym gniewie,
Wśród huku dział, w armatnim mięsie,
Dla ciebie, Agnieszko i malutki Davy,
Dla ciebie, stary Dickensie?
Któż mógł usłyszeć w hałasach
Przez drutów, okopów linie
Płacz wzgardzonego Ruy Blasa
I Pawła, i Wirginię?
Wypełniła się wielka cysterna
Łzami,
Ale je wchłonie ziemia miłosierna
Dobrymi czarnymi ustami.
Przebiegnie po świeżej zieleni
Dreszcz
I z szumem łzy na ziemię
Spadną jak deszcz.
Pod słoną ulewą wysoką,
Dreszczem objęci,
Odetchniemy, westchniemy głęboko,
Spłakani i uśmiechnięci.
1923
Już dobre słowa wszystkie
Zepsuto i zużyto,
Więc będzie ze słów pospolitych
Ten wieniec uwity
Jak z szarych listków.
Zdarzenia wielkiej miary
Przyniosły owe dni,
Kiedy rzucono sztandary
Na grób „soldat inconnu”.
Złote lwy Persji, słońca Japonii i trójkolorowe z Italii,
Francuskie, rosyjskie i polskie, i gwiazdy z drugiej półkuli,
Dumne szumiące chorągwie, sczerniałe w dymach batalii,
Z trzaskiem na ziemię rzucili, oręż na lemiesz przekuli.
Świat cały potem to widział odbite na srebrnym ekranie,
Świat cały sobie naznaczył jedno ogromne spotkanie
I gorączkową naradę, co zrobić ze swoją wolnością.
Na placach się nocą snuli, pijani i błędni jak w snach,
W ogrodach iluminacji, bezsenni gorączką radości,
Zaczęli wielki, do nieba aż sięgający budować gmach.
Trzysta milionów Chińczyków i trzysta milionów Malajów
Niosąc ciężary truchcikiem biegło.
Piasek Sahary zmieniono na cegły
I z niego powstał fundament.
Z dna oceanu na szczyt Himalajów
Wyrosły stalowe przęsła —
Ziemia się w biegu zatrzęsła
I zadrżał firmament.
Całe Tatry i Alpy, i Pireneje, i Apeniny
Przejeżdżają ze świstem powietrzem na żelaznych wózkach.
Na linach stalowych bloki je ciągną z głębiny,
Świder parowy do Kordylierów już przywarł.
Jękiem dzwoniącym napełnia Atlantyk,
Nad którym ręce załamuje lewar
Czarny na niebie blednącym.
Pyłem pokryte okręty
Napełniły przystanie lamentem,
Jęczą portowe drągi,
Nagi szkielet rusztowań oblepiły cementem,
Parowiec świsnął,
Zawyły syreny,
Dzwonią turbiny,
Z głębiny
Wybłysnął
Reflektor i oślepił bezsilny firmament.
Rosną architrawy szeregiem
I kolumnady się wiją ślimakiem.
Lasy zmieniły się w tratwy.
Tartaki je krają jak tasak
I portowi cieśle w Nagasaki
Robią z nich kije, deski, balustrady.
Wydźwiga się kolos wysoko,
Dojrzewa, pęka jak pąk,
Już, już dotyka niebios.
Na próżno się kapryśne rokoko
Naprasza —
Do nieba dosięgnie gotyk,
Jak bezlitosny dotyk
Rąk
Niewiernego Tomasza,
I stało się to w sześćdziesiąty szósty
Rok
Budowy.
Zaczęło się to w wieczór upalny
Wśród robotników z kopalni
I rozbijaczy kamienia,
I bladych Czechów, pracujących w giserniach.
Gdzie duch boży jak wielka kropla oliwy
Kapnął
I wybuchnął w postaci płomienia.
„Czyście wszyscy pomarli? — krzyczał telefon —
Halo. Czy to ty, John?
To mówię ja. Tom, Harry, Charlie.”
Imiona jak jęki biegały po tłumie,
Nagie ramiona czepiały się w pasji.
„Ściszcie przeklęty hałas,
Czy mnie nikt nie rozumie?”
Nikt ciebie już nie rozumie i nikt ciebie już nie słyszy.
Na próżno chwytasz z obłędem za piersi swych towarzyszy.
Tumult się wzmaga i sroży,
Tłum jak wilk dziki, spuszczony z obroży,
Zawył i zmilkł.
„Gdzieżeś? Odezwij się” — słabo i miękko
Płakały kobiety, czepiając się nagich nóg męskich,
A oni bełkotali coś z najwyższą męką
I odpychali ręką jak gdyby z nieba spadające klęski.
Pokazywałem ci wtedy ręce skaleczone,
Mówiłem: „Patrz, krew się toczy.”
A ty miałaś usta zębami rozjaśnione
I nierozumne oczy.
Pojąłem, że słowa nie już nie znaczą,
Gesty zawodzą i znaki.
Na niebie stada oszalałe warczą
Aeroplanów, krążących jak ptaki.
„O, stój! Bo nas tłum rozdzieli,
Przewali się między nami.”
I tłum runął —
I zamajaczyłaś mi w oddali
Białymi rękami
Ostatni raz.
Wtedy to on, główny budowniczy,
Wlazł, wdarł się na trybunę,
Krzyczał przerażony.
Chciał mówić do tłumu,
Ale jak ptak strącony sfrunął,
Porwał go wir bezrozumu.
Przedarł się wtedy z ulicy
Przez tłumu odmęty
Do żelaznej hali
Górniczej kapeli,
Gdzie stali muzycy
Wsparci o lśniące chłodem w mroku instrumenty.
A fala dzika tłumu w żelazną butę.
Za nim przewala się, przenika.
Krzyknął: „Jeśli nie rozumieją słów,
Muzyka ich uspokoi, muzyka!”
I chwyta w dłoń batutę;
„Marsza! Rytm straszliwy
Tłum rozpędzony zatrzyma
I zawrze w klamry dojrzałe
Harmonii.”
I pękły trąby, puzony,
Stu instrumentów tony skłócone
Zbiły się oszalałe
W zgiełkliwy świst kakofonii.
I wtedy już ze szczytu Wieży Babel
Zerwał się i spadł z błękitu,
Jak wąż nad miastem pasmem się wijąc dokoła,
Elektryczny kabel,
Trącony złotą nogą Archanioła.
Runął tum, w gruz się rozwalił,
W milion ark z czerwonej cegły,
Kurzem czerwonym się jak słup zapalił —
I małe czarne tłumy się rozbiegły,
I znów się krzątali od nowa,
I Bóg im powrócił mowę.
Ale nie wszystkich odstąpił
Przeklęty duch boży
I w piersi mej wątłej
Jak lew się sroży.
Obcy, samotny wśród ludzi stoję,
Ziemia mnie nudzi,
A nieba krąg mnie przestrasza
I boję się własnych rąk,
Rąk
Niewiernego Tomasza.
Człowiek uderzony w nos
Widzi milion gwiazd,
Tyle, co astronom przez teleskop.
Każdy z was niechaj dookoła miasta
Gwiaździsty zbuduje okop
I modli się do tych gwiazd
Jak Eklezjasta.
Jeśli jesteście bici,
Milczcie przynajmniej.
Może was to nasyci,
Co syci najmniej.
Zginęły słowa,
Ich dźwięk zawodzi,
Oto nadchodzi
Nowa epoka
Samotnych ludzi.
1923
Ponad głowami państw złączone mówią ludy.
Słabość mizerną, która rządzi ciałem,
I wszystkie nasze dzienne trudy…
Pokonać możemy zapałem!
Kłamstwo, oszustwo, niesprawiedliwość,
Gniew nierozumny, który rządzi tłumem,
Spokojni, uzbrojeni w cierpliwość…
Pokonać możemy rozumem!
Nienawiść, która burzy, zło, które się pleni,
Leniwość i niewiarę, co truje szyderstwem,
Natchnieni wiarą, miłością złączeni…
Pokonać możemy braterstwem!
Choć nas tylko gromadka, chociaż nas tak mało,
Czemu duma radośnie rozpiera nam piersi?
Czemu w przyszłość patrzymy tak śmiało?…
Bo nie jesteśmy pierwsi!
Idą za nami tłumy, gromadzą się, płyną,
Ze wszystkich lądów ziemi nadchodzą z daleka.
Schodzą z gór, przepływają ocean
Głębiną,
Ażeby odśpiewać ten pean
Ku chwale wieczystej człowieka.
Dzieje ludzkości jak pomnik
Wyrzeźbić mądrymi młotami.
Niechaj dalej piszą potomni
Tę księgę pisaną czynami.
Niech rośnie radosnym płomieniem
Ten epos ludzkości ogromny.
Pamięć tych, co zginęli przed nami,
Uczcijmy głów pochyleniem.
Uczcijmy pamięć Jezusa
Nazareńczyka, który był ukrzyżowany,
Galileusza, którego zakuto,
Kolumba, którego więziono,
I Sokratesa, którego pojono
Cykutą.
Módlmy się za wieczne niepokoje
Życia bohaterów. Za Flavię Gioię
I Lavoisiera,
Giordana Bruna i Magellana,
I zwycięzcę bieguna
Kapitana Scotta,
Za tych, co — nim padli z dumą —
Krwią się wpisali do księgi historii,
Za walczących z trądem i dżumą
W szpitalach i laboratoriach.
Za tych, co — choć padli, imieniem
Jak chorągwią przewodzą w walce,
Za tych, którym zimne promienie
Pożarły palce.
Za tych, co zginęli na Mont Evereście,
I za tych wreszcie
Bezimiennych, nieznanych,
I za tych, którzy
Przyjdą po nas ginąć i dalej budować.
1925
Śpiewajcie mi, pastuszki, na wierzbowym flecie,
Wy, co kochacie każdą rzecz zwyczajną,
Kroczenie, oddychanie, trawienie i łajno,
Że wam się tak udało wszystko na tym świecie!
Schlebiajcie w wonnych słowach spokojnej sytości,
Słowiczki i aniołki — pieśniarze przyrody,
Ale dla ludzi, którzy pragną choćby kropli wody,
Dla tych, którym się troszkę powinęła noga,
Lemoniada serc waszych i słodkie kwilenie
Warte jest tyle, co protekcja Boga
Skazanym na powieszenie.
Jak niewiele potrzeba wam, idącym w życie,
Co ślinę macie w gębie, a słońce na tarczy,
Jak łatwo coś się psuje w tym zachwycie:
Trzydzieści sześć i dziewięć czasami wystarczy.
A potem, gdy z ufnością mdłe serca dajecie
W szpony cierpień, patrzycie z głupkowatą trwogą
Na słabe i na kruche ciało i płaczecie,
I oczy wasze marne wytrzymać nie mogą
Spojrzenia śmierci.
Jakaż jest śmierć? Ta chwila, gdy się duch ulatnia?
Czy nam bóle przyniesie, czy cierpień poskąpi?
A może śmierć to właśnie jest chwila ostatnia,
Wieczna przez to, że nic już po niej nie nastąpi?
Gdy zmięta pościel łoża — próg pustego domu
Zimnym światłem usztywnia księżycowa pełnia,
Ostatni pobrzęk serca rośnie do ogromu
I rozpaczą lub ciszą wszechświaty wypełnia.
Rozglądam się po świecie okiem jeszcze żywym,
Chcę ją znaleźć, rozpoznać wśród śmierci miliona,
Abym, gdy przyjdzie do mnie w owym dniu straszliwym,
Już znał, umiał na pamięć jej wszystkie imiona!
Spadnie z brzękiem jak lustro lub głucho jak gruz,
Sierpem ostrym zaświeci jak księżyc na nowiu,
Krew oparzy mi ręce, plecy przetnie mróz,
W ustach ciężki poczuję, tłusty smak ołowiu.
Znam to imię — przypadek, ocean straszności —
Siekiero, co opadasz na kark uśpionego,
Choćbyś spadła najszybciej, spotkasz mnie zbrojnego,
Ja cię dojrzę i nazwę, zduszę w świadomości!
Albo ty — ty powolna, zdradliwa jak ciepło.
Co rozmarzasz, usypiasz starych chorych ludzi,
Kiedy długim cierpieniem wymęczysz, wynudzisz,
Pozwalasz starcom sennym jak ziemia zakrzepnąć.
W siwych chatach, w lepiankach i w szałasach z trzciny
Usypiają jak kury w letnim, cichym zmierzchu,
A ty łaskawie gasisz i gładzisz po wierzchu
Stygnący popiół w garnku z popękanej gliny.
Ta myśl o śmierci, choć nam towarzyszy,
Plącze się gdzieś nieśmiało i odsuwa skrzętnie,
Choć czasem dokuczliwie zbliży się natrętnie —
Tak łatwo ją odegnać, łatwo ją uciszyć.
Ale nadchodzą zawsze — muszą nadejść — noce,
Kiedy już nas nie szczędzi i już nie omija,
Jak zbuntowany żołnierz kolbą w drzwi łomoce,
Targa piersi — do serca pięścią się dobija.
I nad lichym ochłapem człowieczego ciała
Bije jak dym do góry, i wszystko przysłania
Mgłą ciężką, co odbiera możność rozeznania
Jadu, trucizny, którą nam zadała.
Czy po dniu pracowitym kładąc się wygodnie
Na kanapie, w fotelu, czy siedząc przy stole
Weźmiesz tę książkę do rąk, przerzucisz swobodnie,
Czy też ją będziesz czytał uważnie, powoli,
Czy się zatrzymasz dłużej, gdzie, na której karcie,
Jakim dźwiękiem się wzruszysz i jakim obrazem,
Czy odnajdziesz nieśmiałych swych myśli poparcie,
Wszystko to chciałbym wiedzieć i być z tobą razem.
My dwaj na całym świecie albo też my dwoje
Najbliżej z sobą wiecznie jesteśmy złączeni,
Czytelniku nieznany, który słowa moje
Na własne swe przeżycia choć na chwilę zmienisz.
Chciałbym widzieć twe ręce, włosy, kolor oczu,
Chciałbym z tobą pomówić i chciałbym przypomnieć
Te moje różne wiersze, któreś mógł przeoczyć,
I wiedzieć, których wierszy nie możesz zapomnieć.
Bo ja o tobie nigdy zapomnieć nie mogę,
Cokolwiek czuję, widzę — myślę, jak by lepiej
Móc oddać ci to wszystko, co dla mnie jest drogie,
Wszystko, co mnie osłabia, i wszystko, co krzepi.
Oto leżę w posłaniu, gorączką znękany,
Przez okno patrzy na mnie noc obca i gwiezdna.
I czuję swą samotność, jak ktoś zapomniany
I tęskniący do ludzi, których nie zna.
Jeśli to będziesz czytał, pewnie w jakimś mieście.
Jeżeli chory będziesz, to pewnie w szpitalu —
Chciałbym dla ciebie być tą rześką falą,
Co ci pozwoli odetchnąć nareszcie.
Chciałbym, ażebyś ujrzał, schylony nad książką,
Miasto, co cię otacza nagie i prawdziwe.
Pudło, błękitnej rzeki przewiązane wstążką,
Niech rozerwą twe słabe ręce napastliwe.
Do diabła z pięknem ulic i fabrycznych świstów,
Z poezją drutów, reklam i drapaczy nieba!
Weź do ręki mdły tomik wierszy urbanistów,
Jeśli ci tej recepty nudnej jeszcze trzeba.
Lśniące pudła, te bryły, bloki, szachownice,
Gdzie każda brama zda się tryumfalną bramą —
To dla ludzi, co idą spokojnie ulicą,
Bo przez życie swe idą spokojnie tak samo.
Lecz kiedy my wyjdziemy z nie goloną twarzą,
Z włosami zlepionymi, w cuchnącym ubraniu,
Każda brama się zjeży kraty gniewnej strażą,
Żadne drzwi nie uchylą się nam przy spotkaniu.
Poczujesz wtedy, potkniesz się głową o ściany,
Co między tobą nagle wyrosną a życiem.
I pod białym lakierem lśniącego okrycia
Zobaczysz obraz miasta wrogi i nieznany.
Jak wesoło, pogodnie przemknąć się aleją
W warkotach samochodu, po śliskim asfalcie,
Jak miło po raz pierwszy wiosną wyjść bez palta,
Lecz jakże łatwo miasta zmieniać się umieją.
Nie takie to jest trudne, wesoły przechodniu,
Niechaj cię potok życia wypchnie niespodziany,
Przez parę dni pochodzisz tylko brudny, głodny,
Aby się nagle ocknąć z tamtej strony ściany.
Jeśli cię raz wyrzuci potok, co się pieni,
Ciśnie na tamtą stronę — wyrwać ci się trudniej,
Wyrwać się stamtąd trudniej niźli spod kamieni,
Niż spod bruku, na którym tłum zwycięski dudni.
Mury zdają się szeptać: tu wszystko w spokoju,
Nie patrz się na nas, goń okiem po chmurach.
— Bracie cierpiący nocą, drżący z niepokoju,
Posłuchaj mojej pieśni o zwalonych murach.
Znam ja mury dostojne, wysoko dźwignięte
Ściany więzień, na których krzakiem dzikiej róży
Pną się druty kolczaste zlepione cementem,
Którego nikt nie umiał, nie próbował zburzyć.
Lecz czasem ściany domów jak struny dotknięte
Zaczną szumieć i jęczeć w rozełkanym gwarze,
Bramy ciężkie i okna trwogą odemknięte
Trzasną, aby okazać blade, gniewne twarze.
I miasto, jak zatrute, z piwnic i spod dachów
Wywala swe wnętrzności i ciało rozkłada,
I czarna na zwalonych murach wyrasta gromada,
I patrzy się w ulice zamarłe w przestrachu.
Wiem, że ten widok nie w smak będzie tobie,
Dasz mu imię przeszłości lub nazwiesz go snem.
Powiesz, że takie myśli przychodzą w chorobie
I że pogodnie płynie przecież dzień za dniem.
Że tylko czasem miasta gniewne
Falują pod wichru podmuchem.
A ja ci mówię: spójrz śmiało!
A ja ci mówię, że niepewne
Są twoje sprawy wszystkie, jak to ciało
Śmiertelnie wątłe i kruche.
Spójrz na gromady wiecznym targane hazardem,
Zajrzyj w oczy cierpiące, myślące, zwierzęce,
A zobaczysz, że wszędzie są te mury twarde,
O które ludzie krwawią słabe ręce.
Wszystko, co mamy — to nić delikatna.
Z trudem wiązana sieć przez ludzi, którzy
Nieśmiało sobie dłoń podają bratnią.
Nie trzeba torped ani bomb armatnich,
Aby je zburzyć.
Pozornie dżentelmen z „London News”,
Jakby wycięty z ilustracji,
Wraca z „Savoyu”, z hotelu, z kolacji.
Warczy stukonny wóz.
Któż notował na giełdzie walory
Słowa: złośliwy nowotwór,
Rak i sarkoma?
Doktor powiedział tylko: „Pan jest chory.”
Ale w spojrzeniu jego zimnym i wykrętnym
Majątek, władza staje się znikoma.
W tym słowie, wczoraj obojętnym,
Dom, miasto ginie,
Owija się mroku żałobą.
I kryje twarz rękoma,
I dygoce samotny starzec w limuzynie,
Czując rosnący mur nad sobą.
Następna strona:
Miss Hollywood.
Narzeczona.
Auto, kwiaty, koronki.
Młoda panna idzie na ślub.
A jutro jak szwaczka ługiem się otruje
I zimna gazeta poranna
Stwardnieje, w zimny mur się rozbuduje.
Malutkie czarne czcionki
Zlepiły się, zbiegły.
To już nie czcionki — to cegły.
Drukarz muruje
Grób.
Dwieście tysięcy czyta to samo: wypadki —
Ziewnęli, zmięli, rzucili.
Nad słowem ,,ciężko raniony”
Ktoś jeden się ciężko pochylił:
Jeden z dwustu tysięcy
Abonentów
Trafiony.
Płynie tysiąc okrętów
I tysiąc depesz się miesza,
I nagle przychodzi depesza:
„Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony.”
List, wysłany ze stacji w maleńkiej mieścinie,
Czarne, duszne zasłony
Na oknach rozwiesza,
Młodość zmienia w pustynię.
„Z osiemdziesięciu pięciu na pięćdziesiąt trzy.
Pięćdziesiąt dwa w Berlinie.”
Giełdziarz po szczycie muru zręcznie jak po linie
Przebiega, jeszcze liczy, ufa.
Stop. Kropka. Koniec gry.
Zostało czarne zero — lufa.
Ciało zamyka nas w ubogie ramy,
A żywioł wrogi
Szuka wśród nas samych
Sprzymierzeńców, aby dźwignąć mury,
Budować tamy
I rzucać pod nogi
Kamienie, o które się potykamy.
Kamienie, na które padamy.
Zbyt pewny jesteś, spokojny o formę,
W którą codziennie wlewasz swe życie bezpieczne,
Aż przyjdzie dzień — i żołnierz, co pod murem grzecznie
Sprawuje straż — zaśmierdzi jodoformem.
Choćbyś przezorny był, zapobiegliwy,
Wyśliźnie ci się życie spod pazurów,
Usłyszysz słowo, które świat wykrzywi
I nie za mur cię wypchnie — lecz za tysiąc murów!
Słuchaj, bo będę mówił rozgniewany
O tych pomnożycielach ludzkich łez i krwi.
Powraca do mnie obraz tych przeklętych dni,
O których zapomnieć nie umiem.
O wojnie będę mówił. Ściągnij brwi!
Stoi w twym mieście kolumna Vendôme,
Rycerz na koniu, jeździec lub miedziany książę,
Armatura, miecz, kula ozdabia twój dom
Albo skrzydlata Nike, która sandał wiąże.
Dźwięcznie się owe słowa układają w rym,
Mocno brzmi w marszu zwycięska melodia,
Ale się gubi rychło jak w wierszu złym.
Zostaje tylko parodia.
Historyjki ze starych książek dla młodzieży,
Ataki na bagnety, koniki, mundury.
Całą młodość kazano nam przeżyć
W tym smrodzie krwi i złej literatury.
Wagony, wozy i auta,
Okręty i dźwigi portów
Stały się w jeden dzień narzędziem gwałtu,
Zamianowano je narzędziem tortur.
Wrogiem staje się ulica,
Gazeta — podstępny wróg.
Nocami ciągnie konnica,
Armaty dudnią o bruk.
Zginęło sto tysięcy.
Hura! Ataki odparte!
Pół miliona, milion, trzy miliony.
A trzeba jeszcze więcej.
Dzwoni żelazo i stal.
Przysłali: Feldpostkarte
Lub żałobną carte postale.
Gorąco — ale czyż można dla ochłody
Pić wodę? Może on tam łka wyschniętym gardłem,
Raniony wśród innych, umarłych.
Krwawi — chce wody?!
Przyjechał! Wrócił! Skąd?
Ranny — nareszcie pod opieką.
Da Bóg, zostanie kaleką,
Nie będzie mógł wrócić na front.
Słuchaj, poeto, ty z opaską propagandy,
Ty z prasowego biura szpiclu,
Nie zagłuszyły w stolicy jazz—bandy
Wycia psów zadręczonych przez hyclów!
Posłuchaj, co z twoich recept bohaterstwa,
Ze słówek fałszywych, marnych
Zostało na ustach czarnych,
Konających, rzucających bluźnierstwa!
Próżno plakaty, transparenty kłamią,
Gwiazdka, naszywka i krzyż złoty
Na chwilę biedne głowy otumania,
Lecz prędko mija narkotyk.
I biedne głowy na drewnianych pryczach
W wagonach sanitarnych tłuką się o ściany,
I dudnią te pociągi ładowne goryczą,
Towarem wybrakowanym.
Ręka ludzka — to jest coś, co wspiera,
To znaczy pomoc, opieka.
Najsmutniej, najboleśniej umiera
Człowiek, który padł z ręki człowieka.
Mówisz: to się już przecież skończyło,
Czemu na nowo wypędzać
Ze szpitali i koszar
Korowód mar,
Któremu na imię nędza?
Tak było.
Noc głucha. Ciemna.
Nie mogę być sam.
Podaj mi dłoń,
Schyl się nade mną
I słuchaj.
Tak było.
Ten garnek odrutowany
Milionem kabli,
Sklejony przez roty karne
Krat, więzień, szabel,
Naczynie, które zwiesz
Stolicą,
Rozpękło wszerz
I przez szparę,
Zwalonym murem,
Przez jedną ulicę
Wykipiał wrzątek
Jękliwym gwarem,
Rosnącym ogromnym chórem.
I to był początek.
Trzydzieści tysięcy inwalidów,
Pokorny tłum kalek
Chodzących po prośbie
Mrowiem szarym
Zaległ,
Ulicę zalał.
I czy dasz wiarę?
Zaczął ciskać groźby,
Oszalał!
Szli.
Jeżeli można nazwać chodzeniem
Pchanie kadłuba bez nóg,
Gdy twardy ściera bruk
Wytartym, kościstym siedzeniem.
A jeden odwłok owadu —
Same zostały oczy —
Krzyczał:
„Przywiążcie mi do zadu
Kółko, żebym się mógł
Potoczyć!”
A inny, któremu wyciekły
Oczy i łzy do dna,
Potykał się, błądził jak ćma,
Oślepły.
Bez rąk,
Bez jednej
Nogi,
Bez dwóch.
Zraniony w brzuch.
Głuchy i niewidzący.
Ropiejący,
Kaszlący krwią
Idą.
Ofiary bez kości!
Głupcy! Dobrze was wzięli na kawał,
Gadali, obiecywali różności,
Mówili — rząd będzie ziemię dawał.
Wyszli z biur, z banków, zza kraty,
Gdzie ich trzymali mężowie litościwych pań.
I dużo się zmieniło:
Za kratą, zdrowy i bogaty,
Rządzi ten sam co przed wojną drań.
Kiedy orkiestra marsza grała,
Płakały może tam żony i matki,
Ale ulica z radości aż rżała,
Darła się wniebogłosy.
Damy rzucały im czekoladki
I wtykały w rękę papierosy.
Mówiły: „Wrócisz bohaterem!
Ojczyzna cię nie zapomni!”
No i pamiętała.
Niejeden idzie przecież tu z orderem,
Pomaga mu to ogromnie.
Jak wańka–wstańka tłum zatańczył.
Kiwa, kołysze kadłub krótki,
Jak w bęben wali w ziemię pustą,
Głowa wybija rytm pobudki
Do taktu pieśni opętańczej.
Pod boki się ujął kikutem,
Wyskoczył, przykucnął pokraka.
Przytupując jedną nogą obutą,
Zatańczył ostrego trepaka.
Ramiona ze stawów wypchnięte
Dookoła się mogą obracać,
Jakby za sznurek pociągnięte
Papierowe ręce pajaca.
Podpełznął kadłub w czapce oficerskiej
I szybę wielką stłukł.
Porwał, podniósł do ust
Woskowy biust
Bez nóg,
Lalkę z wystawy
Fryzjerskiej.
Kadecik, blady oficerek,
Przedwczoraj skończył szkołę sztabu,
Piszczy zachrypłym głosem słabym,
Chce tłum ustawić w czwórki, w szereg.
Potknął się, jęknął, ciężko zwalił.
Próbował dźwignąć się schylony,
Tłum go rozdeptał, idąc dalej
Po mieście głuchym,
Wyludnionym.
Miasto się skryło w krwistych mgłach.
Ciemność ruchliwa. Ludzie — żaby.
Twarze wilgotne skrzywił strach,
Podźwignął, podniósł się aż z dna
Gniew ludzi słabych.
Jak z ciemnych brzegów
Rzeki Kongo,
Warkot murzyńskich
Bębnów, gongów
Nocą dobiega
Nieprzerwany.
Turkoczą mury,
Domy, ściany.
To dzwoni, dudni bęben głów.
Jęczą, kołyszą się pokraki,
Trzeba im pieśni, trzeba słów,
Pieśni im trzeba, ale jakiej?
Próbowali,
Ale pieśń się załamywała,
Dudniła jak wóz jadący drogą kamienistą,
Aż zakołysał się głosem na przedzie idący zapiewała
I zaśpiewał wysoko i czysto.
I wtedy zatęsknili pewnie do niedawnych wrogów,
Do towarzyszy kalek z Prus i Wielkiej Brytanii,
I któryś tam poradził: Rzućmy to miasto z Bogiem,
Do portu, bracia — zejdźmy do przystani.
Worki sypkiego węgla :
Dźwigniemy na plecach,
Prażyć się chcemy nago
Przy czerwonych piecach
I w powiewach wieczoru
Chłodzić wrzącą krew,
Nocą kłaść senny ciężar
Na twardych tapczanach.
Nie wiemy, co to bladość błękitu spłakana,
Chmur nam trzeba i nieba, i krzyczących mew.
Odbijmy od tych brzegów, wichrami pijani,
I na białych parowcach, falą kołysani,
Płyńmy — w kalekie ręce chwycić wonny świat.
Ciała opłukać w morzu i opalić w słońcu,
Aby gdy przyjdzie ludzi nam spotkać, móc w końcu
W oczy spojrzeć, jak bratu patrzy zdrowiejący brat.
Nim się daleki czarny ląd ukaże,
Smutny port, do którego każą nam zawinąć,
Podajcie rękę, bracia marynarze.
Czterdzieści dni będziemy razem płynąć!
Zawiłym kluczem portu otwarły się lądy
I zamknęły ze zgrzytem łańcuchów złowieszczym,
Powoli okręt wpłynął do ujścia Girondy
Wczesną wiosną, pamiętam, o świcie, wśród deszczu.
I powitałem ciemne mury, posępne dzielnice,
Gdzie w biały dzień się pali światło w brudnym oknie,
Wyschły kasztan uliczny, co na deszczu moknie,
Okna — tragiczne oczy patrzące w ulice,
Szyby, przez które ludzie patrzą jak widziadła,
Ściany, co jęki bólu i rozpaczy głuszą.
Puszczo miejska, przez którą nikt nie wytknął drogi,
Aby się wrąbać, wedrzeć w serce twoich głusz,
Oczu trzeba gorących, nie znających trwogi,
I słów jak ostry obosieczny nóż.
Europo! Pięścią gniewną biję do twej bramy!
Z powracającą siłą powraca mój gniew.
Na twoich brukach śliskich, splamionych przez krew,
Oko w oho ze śmiercią zanim się spotkamy,
Mury twoje rozwalać będę po sto razy,
Niosąc słowa jak napój rzeźwiące lub twarde
Jak noże, jak me serce rozrosłe w pogardę,
Pełne buntu, rozpaczy, gniewu i odrazy.
Ziemio, okryta lasów mchem i dymem miast,
W tej grze możemy jutro wygrać ciebie całą
I rzucić jak skorupę — że się nam zachciało
Za życia własnym ciałem krążyć pośród gwiazd.
A kiedy przyjdzie spojrzeć w oczy śmierci czarne,
Wiem, gdziekolwiek ją spotkam, nie umrę z rozpaczą,
Ale jak ci, co drogę w gęstwie lasów znaczą,
Przestrzeń przebytą jasnym spojrzeniem ogarnę.
1928
Jestem obcym człowiekiem.
Przybywam z mórz dalekich,
Pragnę odnaleźć grób matki
I dom, gdzie zamknęła powieki.
Spocznij, przybyszu,
Wnet ci opowiem
Wszystko, w drzew rozłożystych ciszy
Będziemy długo gwarzyć
O przeszłości,
Wichry jeszcze bowiem
Nie rozdarły,
Nie roztrwoniły pamiątek.
Wiem, gdzie spoczywa każdy szczątek
Kości wszystkich umarłych.
Na nic mi wasze muzea
I święte ogrójce.
Pokaz mi miejsce, w którym spoczęła
Matka i ojciec.
A czy nie zechcesz się napić powietrza,
Które wchłaniały ich płuca?
Wchłaniałem głęboko powietrze,
Gdy mi je ocean wrzucał.
A czyż nie zechcesz przemierzyć krokami
Tych pól, które twoi rodzice
Krwawymi znaczyli łzami
W niewoli dnie?
Nie.
Więc świat jest taki ogromny,
Że mogłeś to wszystko zapomnieć?
Nie świat jest taki olbrzymi,
Ale mała jest ziemia
Taka czy inna, a imię
W niczym tego nie zmienia.
Ten kawał lądu ponury
Był rafą, na której zginął
Okręt mojego ojca,
Zanim do brzegu dopłynął.
Kraj ten na mapach
To grudka ziemi.
Wierzaj: inny ma zapach
Ocean niźli czarnoziem.
W wielkich podróżach
Duch twój się znużył,
Roztopiłeś w morzu
Serce
Aż do kącika ostatniego,
Gdzie drzemie
Malutkie, ciepłe poczucie własności
I pamięć o ziemi.
Widziałeś wszystko,
Świat przemierzyłeś
Daremnie.
Biedniejszy jesteś,
Mniej masz ode mnie.
Uczucie jak światło —
Gdy jest skupione, to płonie,
Ale rozprasza się łatwo
Po ziemi i oceanie.
Trzeba kraj własny
Ukochać godnie,
Aby jak płomień jasny
Zapłonąć, jak pochodnia.
Morza głębokie,
Ciche przystanie,
Białe mielizny,
Góry wysokie,
Wyspy nieznane —
Moje ojczyzny.
Miłość jak słońce
Wszystko rozświeca
I pieści fale
Rękami matki.
Krok nieulękły
Trzeba ukochać,
Dudniące echo,
Ziemię okrągłą,
Huczące w ruchu
Wielkie odjazdy,
By nabrać oddechu, który w płomień
Rozdmucha
Żarzące się ledwo gwiazdy.
A przecież wiem,
Że gdyby wróg dziś
Stopą gniewną
Dusił ojczyznę,
Stanąłbyś pierwszy
I piersią nagą
Zasłonił, obronił
Tę ziemię
Przed gwałtem
I przed zniewagą.
Nie broniłbym
Wcale.
Śmiechu są warte wojny,
Zabójcą bywa każdy,
Który jest zbrojny.
Sercem człowieczym
Sprawuję wartę;
Nie broni się prawdy
Mieczem.
Czemu nie pójdziesz do Chin,
Do Industanu,
Gdzie setki milionów
Jęczy w kajdanach?
Czemu nie spłynie
Twa krew w Arabii,
Czemu nie krwawi
W Dublinie?
Cała ziemia to żerowisko,
Gdzie mocny słabego uciska.
Zabicie człowieka to mord;
Zabicie miliona
To jest czyn święty.
Omija port
Pirata czółno zlęknione;
Ale nieustraszona
Jest armada
Wojennych okrętów.
Nie żryjcie się jak sępy,
Kiedy was gwizdek przynagla
Do masztu, do pompy, do żagla!
Rzucacie się z gniewnym okrzykiem
Jeden przeciw drugiemu,
A ziemia jak okręt bez sternika
Zatacza się po pijanemu.
I ja też czuję pogardę
Dla wojny,
Ale jestem bezradny —
Pierwotne to jest uczucie,
Stadne;
Gdy razem są ludzie,
Życie mniej twarde
I sen spokojny.
Ojczyzną, sercem, rodziną
Trzeba się bronić od samotności:
Jesteśmy małą kruszyną
W wirach nieskończoności.
Bracia i syn, i żona,
I matka kochająca,
I mowa ojców pieszczona,
Złotodzwoniąca nam w uszach od dziecka,
Twarda i czuła —
W niebo wzniesiona
Święta statua —
Nasza ucieczka!
Kiedy w dalekiej stronie
Wśród obcych rękę ktoś poda
I krzyknie po polsku: „Rodak!” —
Czy serce
Nie poruszy się i nie zmięknie
W tym dźwięku?
O tak, i ja mam rodaków,
Niejedną siostrę i brata;
Związały nas wichry jesieni
I żary lata.
Czasem po jednym spojrzeniu
Poznajemy się wśród odmętów,
Banderami z dalekich okrętów
Pozdrawiamy się,
Bracia i siostry wielkiego świata.
Źrenice mamy świecące jak lustro,
Gdy się ku niebu zatoczy,
Oczy spokojne jak usta,
Usta spokojne jak oczy.
Gdy przyjdzie długo czekać
Wśród ciszy na wodach,
Aby wiatr przywiał,
Aby się zbudził ten lotny żywioł
I okręt, który umiera,
Ożywił i w żagle przyodział,
Gdy nagle nadleci nareszcie —
Czy to uczucie znasz,
Gdy okręt w dreszczu oddechu nabiera
I trzeszczy maszt?
Ach, czy nie czujesz słonego powiewu,
Który owiewa ci skroń?
Dosyć rozmowy i gniewu,
Piersi przygotuj do śpiewu
I podaj mi dłoń.
Czego pożądasz?
Czego ci trzeba?
W oczy zagląda głęboka woda
Złotem meduzy,
Wysoko z nieba
Jak lutnie muzy
Wiatrem nas głaszcze
Słodka pogoda.
Rozpina płaszcze,
Rozrywa bluzy
Swoboda!
Wejdźmy na maszty i reje,
Tam bliżej nieba.
Patrzaj, już dnieje.
We krwi oparach
Już widać ląd,
Najwyższy czas!
Alarm!
1927
Skądże to idziesz, miły poeto?
Znam twe zwyczaje, lubisz na brzeżku
Nad rzeką usiąść, Wisłą czy Letą,
Wracać o zmierzchu.
Patrzeć na piasek pofalowany,
Na dno, gdzie rosną wodne rośliny,
Lecz dzisiaj z rzecznej wypłynął piany
Topielec siny.
Lubisz wieczorem patrzeć w ogniska,
Gdy drzewo pęka liściem paproci,
Lecz ogień dymi, iskrami ciska,
Cyfrą się złoci.
Dokąd odejdziesz sam nocą ciemną?
Chmurzy się niebo, droga niełatwa.
Ja cię wysłucham, więc zostań ze mną,
Zbłądzisz bez światła.
Bawmy się, pijmy, bracie wędrowny,
Kiedy cię późno zastała noc tu.
Cóż, kiedy wino, burgund szacowny,
Ma cierpkość octu.
1931
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Wystarczy tylko zamknąć oczy,
A już prześliźnie się jak żmija
Lub wielkim czarnym skokiem skoczy.
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Spać? Może marzyć? Czyż nie jest szlachetniej
Snem nazwać życie? W cichy wieczór letni,
Gdy blade gwiazdy błysną na błękicie,
Gdy powtórzone srebrem w morzu się rozpalą,
Rozmawiać ze wspomnieniem jak Tetyda z falą?
Czyż wytłumaczyć można kolorami
Związek uczuć i myśli, całą ich zawiłość,
Nieporadnymi czyż można słowami
Obudzić przeszłość, jak się budzi miłość?
Jeden ułamek senny i odprysk marzenia
Gdybyś zapragnął przeżyć razem ze mną do dna,
Musiałbyś wiedzieć wszystko, wszystko czuć to samo
I znać historię każdego westchnienia.
Wybierz dzień najpiękniejszy z minionej młodości,
Przez to wspomnienie przesącz powolutku
Melodię wiersza, aż na dnie czułości
Zostanie ci na sercu wonny osad smutku.
Nie. Potrzebne do tego są ćwierć, pół ćwierci słowa.
Czarne klawisze, których nie zna mowa.
Więc spać i marzyć. Zatrzasnąć jak wieko
Własny świat myśli i wyrzec się męki
Uczuć splątanych w nieporadne dźwięki,
Życia jak miasta słuchać, co szumi za rzeką.
Więc marzyć. Spać. A może jest jednak szlachetniej
Gniewnym słowem rozpaczy rzucać jak pociskiem
I być tą gwiazdą raczej, która w wieczór letni
Nie świeci, ale niebo przekreśla swym błyskiem.
Ręce jak skrzydła nad białym papierem
Trzepocą jak ćmy nocą nad lampą naftową.
Któż to nas łowi siatką muślinową,
Odurza i usypia eterem?
Lot w nocy, kwiaty i wonie zaklęte,
Tracimy wszystko, uwikłani w sidła.
Ale zostają nasze kolorowe skrzydła
Szpilką przybite i pod szkłem rozpięte.
Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.
Zaszumiały sylaby jak liście na wietrze
I wzruszenie nad słowem wibruje i drga,
Jak nad kwiatami latem rozgrzane powietrze.
Zaczęło się już dawno, za młodzieńczych lat,
Gdy słowo było szeptem, wstydliwą spowiedzią.
Słońce nie było słońcem, ale zapowiedzią
Tysiąca słońc, co przyjdą i spłyną na świat.
Młodość była jak brama i jak mroczna sień,
Wiodąca w marmurowe, słoneczne arkady.
Dzisiaj słońce jest słońcem. Wydłuża się w cień.
Noc jest ciemna. Zmrok szary, a poranek blady.
Jest tylko to, co jest. W ramach ścisłych miar
Otworzył się świat wielki. Wszystko jest możliwe.
Lecz kiedy i dlaczego, jak zginął ten czar,
Co sączył sen prawdziwy w życie nieprawdziwe?
Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.
Skłócone, niespokojne, wciąż jeszcze niezgodne,
To, co czyni, że serce, że usta są głodne.
To, co czyni, że serce i że głos mój drga.
W pyłach gwiezdnych na szklanej utrwalonych szybie,
Gdzie chmurą gęstą Mleczna znaczyła się Droga,
Mgławicę Andromedy na diapozytywie.
W kensingtońskim muzeum czy pamiętasz, droga?
Nie wiem, czy to był wielki Obłok Magellana,
Czy też gwiazdy wplecione w Warkocz Bereniki,
O srebrzyste na kliszy świecące punkciki
Odbiły się twe złote oczy, ukochana.
Na szklanej mapie nieba twych brwi czarne łuki
Przekreśliły mgławice pozagalaktyczne.
Gdyśmy wyszli, pamiętasz, światło elektryczne
O zmierzchu już, złociło deszczem zmyte bruki.
W ciepły wieczór londyński, milcząc, zamyśleni,
Kiedy spłynęła ciemna noc nad Kensingtonem,
Szliśmy bardziej niż kiedy bliscy i wzruszeni,
Gwiazd prawdziwych szukając na niebie zamglonym.
Pamięta nasze młode ręce
Stolika marmurowy blat,
Gdym dłoń na twojej dłoni kładł
W tej staroświeckiej cukierence.
Złocony napis. Okno niskie.
R było w słowie TORTY brak.
YT OT czytaliśmy wspak.
O, rzewne yt ot, sercu bliskie.
Popatrz w młodości cień ginący,
Czyż nie wdaje Ci się stąd,
Jak odwróconych liter rząd.
Bez sensu, śmieszny, wzruszający?
I ja czasu naszej rozłąki
Nie zmarnowałem.
Zwiedziłem dawne wybrzeża, skały, ciemne łąki,
Rąk Twoich wszędzie szukałem.
Och, jak daleko były ukryte.
Gubiły się nieraz przez trzysta pokoleń,
Odnajdowałem je wśród Amuzalów,
Kolcem strzały przeszyte
Uprawiające pole,
Tkające maty, rzeźbiące ością,
Karmiące konie Wandalów —
Wszędzie już gibkość
Łączyły z lekkością.
Aż wreszcie śledząc przodków Twoich szereg.
Wśród Bengalów z plemienia Juangu
Znalazłem ślad ostatni:
Rękę jednego z braci czterech
Z jaskini w Tampu.
Z wybrzeża Peru przyszły do Bengalii,
Ale już szukać trudno było dalej.
Całowałem je szorstkie, jeszcze grube,
W hebanie ledwo kształt znaczony.
Ręce Twoje wtedy wrogie były moim dłoniom,
Niosły im zgubę.
Ostrą miotające bronią
Ręce przybyszów z kraju Azteków,
Młodsze od moich rąk o tysiące wieków.
Walczyły nasze dłonie na wyspie piaszczystej,
Którą już dawno morze pochłonęło,
A teraz, gdy lat więcej niż gwiazd przeminęło.
Złączyły się, zmęczone, w miłości wieczystej.
1933
Pęk ruchomych promieni ciemności przecina —
Nie wiem, jakie przesyła słowa czy postacie.
Patrząc na smugę światła w ciemnej sali kina,
Gdy nie widzę ekranu, cóż wiem o dramacie?
Czy medium, plazma czy dłoń spirytysty,
Napoleon czy Cezar porusza ekierką,
Wszystko mi jedno, czy będzie szacherką,
Czy prawdą — duch błądzący w salonie dentysty.
Nie wzrusza mnie kamienna czy złota statua,
Drewniany bóg znad Kongo czy miedziany z Azji,
Legenda, którą senna ludzka myśl wysnuła,
Stara gminna przypowieść — nuda bez fantazji.
Gdy czasem cień trwożliwy nade mną się schyli
Jak ciężkie, niskie chmury nad głuchym urwiskiem,
Czuję drganie materii — wiem, że w każdej chwili
Świat wystrzelony trwa jak bukiet z iskier.
Wszystko, co było, dokoła nas krąży,
Dni dawne — pluskwy krwią naszą opiłe —
Kryją się w ciemne szpary, lecz skryć się nie zdążą,
A inne dni, co troski rozsnuły zawiłe,
Teraz w tanecznym ruchu je rozwiążą.
Patrz! Utracona miłość jest już niedaleko,
Można dogonić jeszcze ją, zawrócić,
Wyrwać ją z prądu czasu, skraść zazdrosnym wiekom
I jak pieśń już skończoną, raz jeszcze zanucić.
Na bruku trawa rosła, nie było asfaltu.
W tych krzakach żyły gnomy, a biedna staruszka
To mogła być żebraczka, a mogła być wróżka,
Perska królowa Peri o oczach z kobaltu.
O, łatwo wtedy było opowiadać baśnie.
Cóż ci opowiem dzisiaj, mały przyjacielu?
Spróbujmy. Nie wiem tylko, kto z nas wcześniej zaśnie,
Czy ty w swoim łóżeczku, czy ja na fotelu.
Dawne bajki umarły, lecz młodzieńczy polot
Ponosi cię na nowo w świat przygód burzliwy.
Z hukiem lecący nisko ogromny samolot
To koń z arabskiej bajki purpurowogrzywy!
Szukaj słów, co ujarzmią rozpętane moce,
I nie lękaj się świata, którym rządzą Dżinny.
Wcale nie jest prawdziwszy niż ten świat dziecinny,
Który nasze wypełnia kolorami noce.
Ziemia jest dziś we władzy tajemniczych duchów,
Siłami się zaludnia, wibruje falami,
I demony nieszczęsne, zerwane z łańcuchów,
Płacząc, ogrody depczą ciężkimi stopami.
Dywany fruwające, okręty lotnicze,
To wszystko są ogromne duchy niewolnicze,
Posłuszne tym, co znają zaklęcia sekrety.
Nie wiem, jakie to słowa, lecz rodzą się, płyną
Może ty je odnajdziesz. Ja czuję ich zapach.
Słowa, co kwiaty w drzewa ogromne rozwiną
I czerwienią rozleją się na ziemskich mapach.
Miliony wolt, pioruny, burze elektryczne,
Drgający świat materii i kosmos rosnący
Tobie będzie oddany, gdy słowo magiczne
Odnajdziesz i wypowiesz kiedyś — chłopcze śpiący.
1934
Jeśli za tysiąc lat ten papier butwiejący,
Ten druk pożółkły znajdziesz i odczytać zdołasz,
Może wieczór będzie, może wieczór gorący,
Może głos mój usłyszysz, który z kart tych woła.
Zanim, muzo dziewczęca, wyjdziesz z biblioteki
Na twój świat jasny, czysty, świat kwitnących wieńców.
Niech na oczy twe spłynie, na ciężkie powieki
Pocałunek gorących mych ust barbarzyńcy.
Czas: rok tysiąc i dziewięćset trzydziesty drugi.
Miejsce: północo–wschód kontynentu Europy.
Kraj, w którym żyją prości ludzie, chłopi,
I konie, które chłopom ciągną orne pługi.
Leżą tu miasta ludne w studniach szarych murów,
Milion albo półtora miliona ludności,
A pod ziemią w kanałach rojowiska szczurów
I cmentarze gnijących czerepów i kości.
Depczemy te kurhany w trzewikach uszytych
Ze skór zwierząt, w ubraniach ze zwierzęcej wełny,
I po tłustych potrawach, ciężkich i obfitych,
Sen przynosi nam księżyc czerwony i pełny.
Znamy już samoloty i maszyn tysiące.
Opuszczaliśmy nurków w głębie na sto metrów
I potrafimy wzbić się w balonach świecących
W górę, aż na trzydzieści prawie kilometrów.
To, co dla ciebie jasną jest, przejrzysta księgą,
Niebo, na które wznosisz swoje mądre oczy,
Dla nas było moczarem, tajemną potęgą,
Ciężarem, który głucho nad głową się toczył.
Mimo szkieł, na Mont Wilson, słabymi oczami
W pyłach gwiezdnych nie mogliśmy odnaleźć klucza,
Lecz patrzyliśmy w słońce świecące nad nami
I mierzyliśmy światłem kosmos, który huczał.
Pomyśl, jasna istoto, która żyjesz w blasku,
Że wśród nas, ciemnych, wszędzie czaiła się trwoga,
Ze ludzie czasów naszych, jeszcze mięli boga,
Aby móc przed nim łzawo dopraszać się łaski.
Nie znaliśmy już wtedy strachu przed zwierzęciem:
Zwierz każdy przed człowiekiem trwożliwie uciekał,
Ale żyliśmy w lęku, pad gorszym przeklęciem.
Bo w czasach naszych człowiek lękał się człowieka.
Żyliśmy jak w szałasach w ludożerczych wioskach,
Mogli wywlec nas nocą i zmusić do zbrodni.
Dla niejednego wojna była ulgą w troskach,
Słowo „wojna” znaczyło, że nie będą głodni.
„W starych, zżółkłych słownikach znajdziesz drobne słówka,
Których znaczenie trudno będzie wytłumaczyć:
„Koszary” i „ciemnica”, „szpicel” i „głodówka”,
„Samobójstwo ze strachu” i „obłęd z rozpaczy”.
Nad każdym takim słowem pochyl czyste czoło.
Chociaż wiesz od nas więcej i więcej rozumiesz,
Nie wiem przecież, czy swoją wyobraźnią zdołasz
Odnaleźć się i poczuć, i żyć w naszym tłumie.
Nie myśl jednak, że w czasach gdy słowa te piszę,
Nie było wina; słońca, bezchmurnej pogody.
I dla nas wieczór letni z gór przynosił ciszę
I przeglądał się w lustrach złotych cichej wody.
Ale przecież to prawda, że za każdą szybą,
Za kryształem, co dzielił pełny świat od złudy,
Czekało widmo krzywdy, twarz zbliżało krzywą
I patrzało oczami gniewu lub obłudy.
Nigdy prawie samotni, nigdy rozgrzeszeni,
Połową płuc wzdychając pod ciężarem winy,
Żyliśmy w blasku słońca, w mroku wiecznych cieni:
Wielcy twoi ojcowie — Able i Kainy.
Co nam przyniesie wicher, który kłębi Chmury?
Tęczę na niebach czy też komet miecze?
Czy to na nową Grecję idzie średniowiecze?
Czy też tarany biją w zmurszałe już mury?
Pomyśl więc o nas, istoto świetlista.
W gwiazdozbiorach Oriona może znajdziesz fale,
Głos, którym mówił nieznany artysta,
Z ciemności wieków krzyczący zuchwale.
Do tej kwitnącej wyspy, którą płyniesz niebem,
Myśmy z burzą płynęli na czółnach korsarzy.
Trudy nasze przekreślisz może krótkim gniewem,
A może nas nagrodzi uśmiech na twej twarzy.
1932
Towarzyszu z Brazylii, który w porcie Santos
Wrzucasz do morza worki pachnącego ziarna,
Powiedz swym plantatorom, kupcom, fabrykantom,
Że nam potrzebna wonna kawa czarna.
Towarzyszu z Nevady i bracie z Formozy!
Czemu do ognia rzucasz kosz za koszem pełny?
Towarzyszu, czy słyszysz? Gdy nadejdą mrozy,
Zimno nam będzie bez twojej bawełny.
Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz,
To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba.
Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz.
Daj chleba.
Mówią nam: z każdym rokiem ziemia coraz płodniej
Obradza. Pięć milionów niepotrzebnych buszli.
A nam co dzień już słabiej i co dzień jest duszniej,
Choć nam mówca wiecowy mądrze udowodni,
Że to lepiej dla świata, gdy jesteśmy głodni.
Stojąc przed oknem redakcji dziennika,
Czytamy: zboże palą, naftą leją żyto —
I ciepły zapach chleba przez okno przenika,
I odurza nas kawa wonią smakowitą.
Towarzyszu drukarzu! Zbuntuj się, nie drukuj
O tych rzuconych w morze całych tonach żarcia
Takiej jałmużny prosi i takiego wsparcia
Twój brat opuchły z głodu, leżący na bruku.
1931
Cóż by się z wami stało, nierozumne drzewa?
Tartak by was pochłonął i pociął na deski,
I tyle by z was było. Lecz w ziemi litewskiej
Razem z wami żył człowiek, który o was śpiewał.
Po zaściankach na Litwie różni Mickiewicze
Żyliby zwykłą pracą przykładnych Polaków.
Cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze?
Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?
Po zaułkach wileńskich bracia filomaci
Przeminęliby nikłym, niepowrotnym cieniem.
Dzisiaj szukamy imion i serc tych postaci,
Które w historii On podmalował wzruszeniem.
Krzyk obłąkanej żony uszy mu rozdzierał
I nie przestało krwawić przez złe, długie lata
Serce, które miłości na przestrzał otwierał,
Serce, które jak gąbka piło gorycz świata.
Rozpinał swe ramiona nad ziemią ojczystą,
Płonął i w groźne urastał modlitwy
Albo w tchnieniu tęsknoty przejrzyście i czysto
Cierpliwym piórem pisał krajobrazy Litwy.
Z miliona martwych liter, z książek rozmaitych,
Słów, co przez wargi szmerem płyną jednostajnym,
Nagle przy jego słowach, z pozoru zwyczajnych,
Czemu me serce staje jak zegar rozbity?
Tyś mnie najpiękniejszymi przykuł łańcuchami,
Tyś dla mnie słowo pierwsze, pierwszy człowiek, Adam!
Tyżeś mnie wyrwał z ziemi, uskrzydlił słowami,
I dumny jestem z mowy, którą i ja władam.
Żem już umaczał dłonie w Twoich słów potoku,
W wielkiej czystej miłości, w czystej wielkiej mowie,
Błogosławię dziś całe stujęzyczne mrowie,
Zbudzone ludy ziemi wychodzące z mroku.
Ty, któryś w słowach krwiste tunele otwierał
I któryś wrzącą ławę przesączał przez wargi,
Gdy Cię na nędzny barłóg rzuciła cholera,
Jakieś miał troski w oczach? Jakie w sercu skargi?
Żyłeś wśród wiecznej męki i kochałeś wiele,
I na nas część Twej wielkiej miłości spłynęła.
Wiem, komu oddać miłość, wszystkie ziemskie dzieła,
Wiem, że w szczęściu ludzkości wszystkie nasze cele,
Razem, młodzi przyjaciele!
Więc, młody przyjacielu, nim cię zapał rączy
Porwie do walki z światem, klęknij na tym grobie,
Wiedz, że On się zza grobu z twoją wiarą łączy,
Że On na łożu śmierci myślą był przy tobie.
1929
Całą noc w trzeciej klasie, w gorącym zaduchu.
Pociąg dudni, kołysze i z brzękiem się toczy.
Gdy zwolni, szarpnie nagle, ockniesz się w bezruchu,
Otworzysz nieprzytomne i czerwone oczy.
W nocnej ciszy czy słyszysz szum w lokomotywie?
Para syczy jak w domu maszynka gazowa.
Dzieciństwo. Szary ranek. Od snu ciężka głowa
Do wygrzanej poduszki tuli się leniwie.
Spałeś długo? Zasnąłeś ledwo przed godziną.
Przecierasz palcem szybę i patrzysz na stację.
Naftowa lampa w oknie. Noc. Kwitną akacje.
Słychać stuk telegrafu. Jakieś słowa płyną.
W korytarzu na skrzynce chrapie żołnierz młody
Wykrzywiając twarz tłustą niemrawym uśmiechem.
Zmęczony bezsennością, łapczywym oddechem
W slipingu starzec wdycha woń kolońskiej wody.
Jakże różne paczuszki poskładane czule
Wiezie każdy z podróżnych. Nadzieje, cierpienia,
Kufry wspomnień i twardą do trumny koszulę.
Pociąg szarpnął i ruszył. Westchnął ze zmęczenia.
I znów niesiemy, hucząc na ostrych zakrętach,
Tajemnicę krwi własnej i mroki przyszłości.
Pełni żalu i pragnień l szarpiąc się w pętach.
Dokąd? W samotność. Skąd? Ze samotności.
O, wysiąść mi na cichej, nienazwanej stacji,
Wyjść z wagonu ukradkiem, rozpłynąć się w cieniach.
Iść powoli aleją kwitnących akacji
Donikąd się nie spiesząc, drogą bez znaczenia.
Słowo i pustka, w której się umiera,
I znów jedno słowo, i pustka straszliwa,
I wielki bełkot świata, co wzbiera
Jak fala.
Pauza śmiertelna, nieżywa,
I słowo, które ocala.
Na czoło, na włosy zlepione,
Na przekrwione od, bezsenności powieki
Jedno muśnięcie dłoni.
I szklanka zimna, co o zęby dzwoni,
Ta szklanka wody, którą zemdlonemu
Wynoszą z apteki.
I uśmiech, uśmiech daleki
Przesłany samotnemu.
I słowa kłamliwe, mile,
I włosy siwe na skroni
Młodzieńczą gładzone dłonią.
I wszystko, co jest liche
I marne, i cierpiące,
To — serce świata. Wątłe, ciche,
Ledwo bijące.
Został tu zapach starych czasów,
Tu w krześle, wsparty o poduszki,
Bezsenną spędzał noc Niekrasow,
Tam pod oknami chodził Puszkin.
Miedziany Jeździec zamarł w skoku,
Cicho jest bardzo. Szumi Newa
I w Letnim Parku, w letnim zmroku,
Owiewa wiatr kwitnące drzewa.
Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,
Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,
Gdzie przy kominku staroświeckim
Czytał „Borysa Godunowa”.
Ta sama rzeka, noc ta sama,
Żale, nadzieje i pragnienia,
Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,
Dzwoni samotny krok Adama.
Noc spływa jasna, dzień w pomroce,
Co dniem, a co jest nocą złudną,
Odróżnić nawet, poznać trudno,
Gdy przyjdą pierwsze białe noce.
Miasto nie kryje się w ciemności,
W mgle białej drzemią, w mlecznej dali,
Jak ktoś, kto nocą świecę pali,
Bojąc się duchów i przeszłości.
1933
Długo patrzałem w ciemne oczy mego brata,
W oczy znajome, choć na obcej twarzy,
Gdy mówił, gdy ostrożnie każde słowo ważył.
W Leningradzie na smutnej ulicy Marata.
Michał, syn cioci Fanny i stryja Ludwika,
Imiona, które budzą smak dzieciństwa rzewny,
Surowo i poważnie dyskusję zamyka.
To przecież brat stryjeczny. Bardzo bliski krewny.
Magnitogorsk i Ural. Z nami albo przeciw.
Stalin ł partia. Ciągły trud, niezmierny.
Plan pięcioletni. Jako pięcioletnie dzieci
Pisywaliśmy listy. Michał jest mizerny.
Blask młodych oczu przeczy przedwczesnej siwiźnie.
Spokojny, lecz namiętny i wierny swej pracy,
Służysz i pragniesz wiernie służyć swej ojczyźnie,
Mówisz: „Dobranoc, książę” — „Dobranoc, Horacy”.
1933
Jakież wtedy dni były prześliczne,
Jakież słońce miało wtedy blaski!
Nocą w mgle przez latarnie uliczne
Pachniał bzami młody Ogród Saski.
Zegar dźwięcznie godziny wybija.
Ciepłe skrzypią ma posadzce deski.
Brat na skrzypcach gra „Ave, Maryja”;
Tak u ojca było na Królewskiej.
Przyjaciele i plany i spiski.
Może los na hamburskiej loterii.
Ktoś najbliższy i jeszcze ktoś bliski.
Bal. Tombola. Wiadomość z Syberii.
A gdyś nocą wracał od pacjenta,
Ta Warszawa, ta sama, zła, szara…
Po co pyta? Któż dzisiaj pamięta,
Że to była i miłość, i wiara?
Drzemiesz w kuchni. Zwyczaj ulubiony.
Na kuferku, owinięty pledem.
Pled pamiętam. Kuferek zielony.
Miałeś wtedy lat trzydzieści siedem.
I tak żyłeś moje mając lata.
Znam i zapach, i kolor przeszłości.
Cóż zmieniło dzisiaj obraz świata?
Jakie troski i jakie radości?
Połączyły się tylko inaczej
Wciąż te same znajome ci słowa.
przecież dobrze wiedziałeś, co znaczy
Słowa „maska” i lampa „gazowa”.
Szereg liter się łączy, rozdziela
W słowa — groźby i w słowa — zagadki.
Z katapulty hydroplan wystrzela,
Motorami huczą awiomatki.
Przeszły lata i dnie, i godziny.
Czyjeś dłonie kurtynę podniosły.
Otworzyły się ciemne szczeliny,
Zwiędły słowa, a nowe wyrosły.
Okrutniejsze czy może łaskawsze,
Jakie jeszcze przyjdą dźwięki inne?
Zanim skończy się to, co jest płynne,
Zanim usta się zamkną na zawsze.
1936
Nie wołaj mnie. Przestań. Nie trzeba.
Wróć do pokoju. Zamknij drzwi.
Z konającego spływa nieba
Słońce. Ogromna kropla krwi.
Muszę tu jeszcze stać na chłodzie,
Aż mnie obejmie dreszcz i mrok.
Muszę tu stać. Ktoś jest w ogrodzie.
Słyszę westchnienie, szept i krok.
Odejdź od okna. Nie płacz, miła.
Muszę tu stać, aż wzejdzie nów.
Dawna to sprawa i zawiłą,
I nie ma na to żadnych słów.
Woła mnie, wzywa cichym śpiewem
Spoza gałęzi jak zza krat,
Nabrzmiały łzami, drżący gniewem
Mój własny głos sprzed wielu lat.
1937
Gwiaździstą piersią wsparta na firance,
Noc do pokoju zagląda gorąca.
Świeca się pali. Goździk biały w szklance.
Książka pożółkła i pleśnią pachnąca.
Furmanka czasem zadudni po bruku.
Wysoko w górze jastrząb krzyknie czasem.
Żyd karczmarz zasnął za brudnym szynkwasem,
Leda z łabędziem na oleodruku.
Przepłyń Dunajcem przez leśne kaniony
I łagodnymi zejdź na dół wzgórzami,
W blasku księżyca, nim zaśniesz zmęczony,
Cygan na skrzypcach zagra pod oknami.
I czegóż więcej sercu twemu trzeba?
Nie myśl. Nie słuchaj. Zamknij czujne oczy.
To nic, że księżyc jak kula się toczy,
Skacze po wzgórzach brunatnego nieba.
Nim grom zahuczy i nim wicher gwizdnie,
Zostań w tym domu lub idź swoją drogą.
Mów szeptem. Ciszej! Wiem. Nie umiesz błogo,
Z spokojnym sercem spać w ojczyźnie.
1937
W puszce z ołowiu zostaną konserwy.
Śliska błona filmowa. Dziennik „Paramountu”.
Skok z piętnastego piętra. Nowy tank. Manewry.
Prawdziwy trup Chińczyka z mandżurskiego frontu.
Hopsa! Hokej na lodzie. Berlin—Manitoba.
Druciana maska bramkarza base–ballu.
Pogrzeb królowej Pipy i dworska żałoba.
„Romani!” — ryczy tłusty błazen z Kapitolu.
Girlsy z białym niedźwiedziem tańczą na Alasce.
Mister Dupson przeskoczył przez pięć beczek z winem.
Cała rodzina, nawet niania w masce.
Trzyletni chłopczyk — a już z karabinem.
Nowy pancernik wypływa ze stoczni.
Zboże się pali, kawa w morze leci.
W przyszłości, gdy się obraz taki uwidoczni,
Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw.
1937
Pod nami w ziemi jest piekło,
Gdzie ciała elementarne
Palą i kłębią się czarne
Masą ognistą i ciekłą.
Straszniejsze niż wrzący tygiel
Jest jądro ziemi, gdzie spręża
Się ołów, żelazo i nikiel
W ogromny, umarły ciężar.
W ciśnieniu tej barysfery
Jakież są izotopy?
Erby, Cyrkony, Fosfory,
Fluory, Terby, Europy.
Straszliwe imiona duchów,
Co znaczy każde z tych imion?
Czy cierpią w odwiecznym bezruchu
Skand, Siarka, Cer i Antymon?
Niektóre z nich są przeklęte,
Zamarłe w żelazny sen,
A inne są w niebo wzięte,
W niebieski wodór i tlen.
Jak się zakończy ta historia?
Pod piaskiem suchym czy pod gliną,
Czy też się skończy w prosektorium
Do żył wstrzykniętą formaliną?
Tak czy inaczej, ten grunt grząski
Jakimś pochłonie nas sposobem.
Zawrzemy czułe, wieczne związki,
Chemiczne związki z własnym grobem.
Z krwi Izaaka, Abrahama,
Judy, Jakuba i Arama,
Żary, Tamary i Rachaby,
Jessego, Ruty i Dawida,
Z Booza, króla Salomona,
Achima, Azy i Amona,
Z krwi Ezechiasza i Matana
(Jakże wymienić mężów trzystu,
A nie pominąć krwi niczyjej?)
Zrodził się Józef, mąż Maryi,
Z której się zrodził Jezus Chrystus.
Z pokoleń czarnych, trwożnych Żydów,
Gniewnych, ponurych, zabobonnych,
Z Judei dzikiej i skalistej
Do Galilei winnic wonnych
Zstąpił Żyd wielki, ręką czystą
Swych przodków łańcuch czarny skruszył,
Obalił Judę, Izaaka,
Odmienił serca i poruszył,
I sam czerwoną krwią zapłakał.
Tu się urywa długa lista,
Tutaj się kończy święty diariusz.
Gdzie dziś ten pierwszy proletariusz,
Ten rewolucjonista?
„Gdybym był wichrem, w gniewnym porywie
Jak cyklon spadłbym, gdzie wrogów armia,
A Twoje czoło owiewał tkliwie,
O Passionaria!
Gdybym był burzą, krwawym pożarem,
Stałbym jak piorun, kula ognista,
Jak czarna tarcza nad Alkazarem” —
Rzekł komunista.
„Niech się żrą gniewne psy między sobą,
Nie opłakujmy śmierci człowieka,
Płacz nad Wenecją, płacz nad Kordobą,
Żałuj El Greca.
Wara, psy wściekłe, od kolumn złotych
Nad wasze sprawy ważniejsza czysta
Ta linia, którą wspina się gotyk” —
Odrzekł artysta.
O mój artysto, i w ludzkim ciele
Odnajdziesz łuki i architrawy,
Skrzydła aniołów i kapitele,
I ołtarz krwawy.
Spod znaku krzyża czy znak młota
Ciało młodzieńcze, kulą rozdarte,
Od pysznych domów, świątyń ze złota
Więcej łez warte.
1937
Nimfo blada, Ofelio, wierna moja Tesso,
Uśpiona woni fiołków i chłodem eteru,
Zbudź się w noc księżycową i zapytaj, gdzie są
Bracia twoi i siostry z rodziny Sangerów.
Sami teraz jesteśmy na okrutnym świecie.
Jak spiskowcy, nocami do katakumb sennych
Schodzimy, aby szeptem modlić się w sekrecie
Do dwu ramion strąconych i skrzydeł kamiennych
Do skały księżycowej w blasku Mony Lizy,
Do cezury dzielącej wiersz milczenia Styksem,
Do strun czterech, onyksu i mgieł znad Tamizy,
Do uśmiechu, co zamarł pod starym werniksem.
Otoś głowę pachnącą o me ramię wsparła
I po trudach dnia, słowach i myślach kłamliwych,
Znowu razem w ciemnościach zbawieni od żywych
Błądzimy, Tesso moja, Ofelia umarła.
Gdzież są te łąki i te trzciny,
Te mokre trawy, bujne chwasty?
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty
Był rokiem pięknej koniczyny.
Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —
I mech zielony na tej ławce.
Wilgoć radosna, szczodrobliwa
Rosnąć kazała każdej trawce.
Staw zmalał bardzo, już jest słaby,
Ledwo się trzciny w nim zamoczą,
Młode zostały tylko żaby —
Jak rechotały, tak rechoczą.
Ubogi las łysiną świeci,
Pola zorane w bruzdy troską.
Jak cię postarzył, moja wiosko,
Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.
Gdzież są twe wody i twe deszcze?
Wiatry cię suszą, słońce złoci.
Może w mych oczach tylko jeszcze
Zostało trochę twej wilgoci.
Ty, któryś pierwszy umiał
Głowę odrzucić w tył,
By sięgnąć oczami błękitu,
Mój bracie z Broken Hill,
Synu paleolitu,
Przed mroczną stojąc jaskinią
Z krzemienną dzidą,
Czyś drżał, gdyś ujrzał nad pustynią
Gwiazdy na niebie Rodezji?
Pierwszy antropoido,
Ojcze poezji.
Serce zwierzęce strułeś niepokojem.
To ty mi każesz słabe wznosić ręce,
Gdy przed mroczną życia jaskinią
Pod niebem gwiaździstym stoję.
Dumnie patrząc na miasta zdobytego gruzy,
Z krótkim mieczem skrwawionym, z pustego dziedzińca
Wszedł w dom Archimedesa rzymski barbarzyńca,
gdy legion Marcellusa zdobył Syrakuzy.
Półnagi, dysząc ciężko w zakurzonym kasku,
Stanął chłonąc nozdrzami nową krew i zbrodnię.
„Noli turbare circulos meos” — łagodnie
Rzekł Archimedes, koła rysując na piasku.
Na średnicę i koło, i trójkąt wpisany
Pobiegła krew strumieniem żywym, ciemnym znakiem.
Archimedesie, broń się przed żołdakiem!
Archimedesie dzisiaj zamordowany!
Krew wsiąkła w piasek, ale duch Twój żyje.
Nieprawda. I duch ginie. Gdzież zostaną ślady?
W marmurach Twego domu gniazda wiją żmije.
Wiatr koła kręci z piasku na gruzach Hellady.
1937
Okręt dalekobieżny, przez gniewny ocean płynący,
Solą morską jak siwym zarostem okryty,
Burze zwyciężył, aż wreszcie jękliwym drzewem trzeszczący
Wpłynął pod nieba pogodne błękity.
Sterując do brzegów dalekiej ojczyzny,
Dosięgną! lądu. I tutaj zatonął na piasku mielizny.
I wyszli ludzie na brzeg, i wyciągnęli na piasek
Rozbite szczątki okrętu.
Siekiery, młoty i piły wżarły się w kadłub
I z masztów strzelistych i z desek,
Wodą słoną jak łzami przeżartych,
Z masztów, na których morskie siadały ptaki,
Z desek, w które ocean bił falą gniewną,
Pobudowali przyziemne baraki
Z piasku i drewna.
Zostali przecież niektórzy,
Co nocą nie mogli spać,
Szumiały im fale dalekiej podróży
I barak jak okręt zaczynał się chwiać.
I w deski pokryte rdzą pluskiew,
I w okna zabite na krzyż
Pukała fala cichym pluskiem,
Jak gdyby pytała: „Czy śpisz?”
I wychodzili przed dom,
I nieobecni w ojczyźnie
W nadmorskich krzakach, wiklinach,
Morza nie widząc w ciemności,
Wiatr tylko czując na ustach,
Grom tylko słysząc daleki
Fali cichnącej na martwej mieliźnie,
O czym dumali w bezsennych godzinach?
Oto wypływa z morza mrocznego
Okręt o masztach jak krzyże,
O masztach w kształcie szubienic,
Na masztach tych towarzysze
W górę podnoszą ramiona.
Wciąż nowe zjawiają się cienie,
Wołają, lecz głosy ich giną,
Żagiel się w sztandar rozwinął
I okręt jak miasto rodzinne,
Okręt jak miasto szumiący
Rozpada się, składa w znajome ulice,
I słychać łoskot zamkniętych bram.
I okrzyk słychać pod szubienicą
Zawsze, zawsze ten sam.
Lepiej już chórem śpiewać piosenki,
Gdy w letni wieczór gra harmonijka,
Lepiej już razem w gwarze codziennym
Niż tak nocami, nie mogąc spać,
Słuchać, jak trzeszczą deski, wiązania,
Niż tak wychodzić nocą przed dom,
Tęsknić w ojczyźnie
Do morza, do fali cichnącej jak grom
Na ciemnej przybrzeżnej mieliźnie.
Wśród plam, które siarczan amonowy
Zostawił na żelatynie,
Na starej, pękniętej kliszy
dziecinnej fotografii,
Odnalazłem moje oczy, usta, zarys głowy,
Jak ślad zostawiony w glinie
Przez stwór przedpotopowy,
Twarzyczkę małą wysuszoną
Jak niegdyś widziane w muzeum
Trofeum czarnych poławiaczy głów.
Wśród innych twarzy umarłych
Ta jedna została żywa,
Oczami się we mnie wdarła,
Patrzy się, woła i wzywa,
Jakby nie mogła mnie poznać,
Odnaleźć wśród sennych pejzaży,
Wśród plam, które trójsiarczan
Zostawił na mojej twarzy.
1938
Ciemna, zamknięta kawiarnia,
Ulica pusta bez dna.
Wśród mokrych liści latarnia,
Mgła.
Cichnący słychać w oddali
Jęk zamykanych bram
I otośmy z sobą zostali
Tej nocy znów sam na sam.
W tę jedną godzinę przed świtem,
Gdy w sennej martwocie trwasz,
odkrywam zasnutą błękitem
Twą młodą, Warszawo, twarz.
Dzwoni samotny mój krok,
Gdy idę w tę noc ulicami,
I z każdym krokiem o rok
Przybliżam się wspomnieniami.
Gdzieniegdzie, jak w starej książce,
Uschnięty znajduję kwiat
I pamięć rzucam, jak wstążkę,
Między stronice lat.
Tutaj w ogrodzie na ławce
czekałem w wiosenny deszcz,
Niebieski lampas na czapce,
Na świstku papieru wiersz.
W teatrze chciwymi ustami
Poezji łykałem haust,
I długo potem nocami
Straszył mnie Demon i Faust.
Księżyc ze „Snu Salomei”
Srebrem się błyszczał zza szyb.
Z Parku, z Łazienek, z Alei
Wiatr znosił zapachy lip.
Mógłbym opisać te mury,
Gdziem się urodził i wzrósł,
Tak lekkim, tak tkliwym piórem,
Jak Gomulicki czy Prus.
Lecz wiosny do tego potrzeba
Idącej Saskim Ogrodem.
I nieba, młodego nieba,
Lśniącego gwiazdami i chłodem.
I dużo trzeba zapomnieć
Aby spamiętać te sny,
W tę noc tak pustą ogromnie,
W tę noc pełną lęku i mgły.
1938
W taką noc jak dzisiejsza, ciepłą i świetlistą,
Ty byś nie umiał długo usiedzieć w pokoju.
Rozpalony, spragniony, szukałbyś napoju,
Ażbyś się upił tą nocą gwiaździstą.
Szukając rymów, mój młody artysto,
Ty byś nie umiał patrzeć się na drzewa
I przez liście gwiazd szukać na błękicie nieba,
Ty byś zrozumiał, że czym prędzej trzeba
Jakoś to nazwać wszystko i że to się śpiewa.
Pamiętam, potrafiłeś przy świecy ogarku
W starym szkolnym kajecie spisywać te rymy,
Któreś kradł na gazonach wonnych w miejskim parku,
Aż druga w nocy była na zegarku,
Tak strasznie późno. I my potrafimy
Siedzieć tak późną nocą, lecz każda godzina,
Czas, myśli, słowa już płyną powolniej.
Stoi przede mną otwarta maszyna,
Nad którą spędzam godziny mozolne.
Tyś umiał wszystko znaleźć, a ja szukam ciągle.
Tak łatwo, płynnie mówić dziś już nie potrafię.
Patrzę na Twoją dawną fotografię,
Głos mi Twój w uszach jeszcze brzmi przeciągle.
Zegnaj, mój dawny, mój drogi poeto,
Niepotrzebny nikomu! Czasem taką nocą
Wróć jeszcze tylko, tak jak wraca echo.
Jeszcze potrzeba mi Twojego śpiewu,
Bo jeszcze ciągle nie dosyć mam siły,
Ażeby patrzeć na ten świat zawiły,
Patrząc bez gniewu.
Jak dobrze czasem wrócić znów do kałamarzy,
Z dala od lamp jaskrawych, stuku Remingtona,
I pióro długo maczać, gdy się o czymś marzy
I gdy się myśl zatrzyma jak ręka wzniesiona.
Chwiejny cień pióra pada na kartki kajetu,
Nim spłynie jakimś słowem wreszcie znalezionym.
Pomiędzy światłem świecy a cieniem rzuconym
Ta przestrzeń drżąca ileż ma sekretów!
Świeco niedobra, właśnie pora była zgasnąć,
Gdy wspomnienia i słowa płynęły tak łatwo!
Westchnąłem. Pod westchnieniem zgasło twoje światło,
I jakże mi w ciemności i bez marzeń zasnąć?
1938
Nie Ty, zwycięstwo któraś wydarła Tytanom,
Nie Ty, Zeusa okazała córo,
Nie Ty mojemu sercu jesteś bliska,
We krwi brocząca przez pobojowiska,
Nike zwycięskich plemion,
Nike gniewna,
Błogosławiąca drewna
Wyśmigłe z cięciwy łuków,
Nie Ty, wawrzynami okryta,
Ciężkie skrzydła wlokąca po bruku.
Ale Ty, Nike, okrutnym ciosem rozbita,
Z odrąbanymi rękami,
Ty jesteś sercu mojemu najbliższa.
Głowę Twą dumną zwalono z ramion.
Ale wielkimi bijąc skrzydłami
Płyniesz
Niesiona poezją najczystszą.
Za Tobą. Nike spod Samotraki,
Wirem ogromnym porwani,
Płyniemy, oślepłe ptaki,
Za Tobą, skrzydlate kadłuby
Bez ust, bez rąk,
Za Tobą, kalekie Cheruby,
W podniebny płyniemy krąg.
Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii
Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.
W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,
Sos miętowy podają do zimnego mięsa.
Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy
Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,
A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku
Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?
Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,
Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.
Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,
Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,
Po niebieskim globusie plamą atramentu
Płynąć, jak płynie Nike na przedzie okrętu,
Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.
Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,
Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku
Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.
Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,
Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.
Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach
Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.
Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość — krajem,
Od którego się różnie mową, obyczajem.
Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,
Podniecony przestrzenią i zaciekawiony,
Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,
Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.
Kiedyś w domu rodzinnym przy lampie gazowej
Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,
Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,
O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.
Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,
W mieście moim. rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,
Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,
Jak służąca o kradzież w domu posądzona,
Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.
Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,
Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?
Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna
Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,
Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna.
Lato bujne, upalne i zima surowsza.
Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,
Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,
Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy
W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.
Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej
Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,
Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,
Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.
Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami
Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.
Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków,
Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków.
Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,
Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,
Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą:
Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,
Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,
Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?
Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie
I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości
Stawał się tylko narzędziem, a celem
Było zdobycie władzy pośród możnych świata,
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.
1938
Siłą cierpliwej i wątłej rośliny,
Jak ampelopsis, co się pnie po murze,
Duch mój tak wspina się po klawiaturze,
Po czterech czarnych stopniach liter mej maszyny.
Nigdy nie dając soczystego grona
I całą moc swą czerpiąc z marnej, miejskiej ziemi,
Do czego dążysz, pniesz się siećmi chwytliwymi,
Roślino nierozumna, roślino szalona?
Niepokój, co gorącą, bezsenną godziną
Zatruwa spokój serca i rośnie pragnieniem,
I mnie tak każe wspinać się westchnieniem.
Kwitnąć słowami, więdnąć jak pnące się wino.
Młodością swą zieloną aż po zżółkła starość
Trwamy w tej wiecznej walce z kamieniem ponurym,
By jak najdłużej sobą zakryć jego szarość
I otwarłszy ramiona zginąć pod tym murem.
1938
Był Rossetti.
I były krawaty Wilde’a.
I wieża Eiffla sięgająca nieba.
A dla dzieci
Pracujących w kopalniach
Pajda
Zgniłego chleba.
I płynął pełen entuzjazmu,
Brodaty, bufiasty, okrągły,
Tak balon rozweselającego gazu,
Wiek dziewiętnasty.
Znali przecież dzieje Jean Valjeana
I czytali ze łzami Dickensa.
Jakże mogli nie widzieć,
Jakże mogli nie liczyć
Chleba, mleka i mięsa?
Rosły ciemne miliony,
Niedożywione
Mnożyły się
Siły ciemne,
W slumsach Londynu, w Bronxach, u paryskich Hal,
Na Pelcowiznach świata,
A wielka, bogata ojczyzna
Żelazo zmieniała w stal,
W colty, winchestry,
Światła rzucała nad miasta.
I jak balon
W górę przy dźwiękach orkiestry
Płynął wiek dziewiętnasty.
Napoleońskie złote pszczoły
Burbońska zwabiła lilia.
Już nie pamięta świat wesoły,
Ze kiedyś padła Bastylia.
Były krzywdy dawne zatarte
I zapomniane wnet.
Jakaś sprawa daleka,
Jakieś prawa człowieka.
Po generale Bonaparte
Generał Lafayette.
Płynęli po powierzchni słów
W powozach miękkich, w lśniących landach,
Przez bruk, co zamiast kocich łbów
Miał banie lśniące wielkich głów
Dzieci z Belfastu.
Z Newcastle.
Z blacklandu.
Różowy goździk w butonierce
Lorda Douglasa
I łaska wielkopańska,
I secesyjny salon,
I pluszowe ozdoby.
Serce
Lekkie jak balon,
Jak stanca Moréasa.
Wielka byłaś, Anglio wiktoriańska,
Ojczyzno angielskiej choroby!
Wieku elektryczności
I wieku pary.
Wieku wiary w człowieka,
Pośród twoich śliczności
Nowy aktor wszedł na arenę.
Wykarmiony krzywdami,
Nie znający litości,
Już sen z oczu wam spędza,
Już się pyta o cenę
Szczęśliwego, spokojnego snu,
Domowego, cichego ogniska.
Jaka jego ojczyzna,
Jakie jego nazwisko?
Ojczyzna jego: Nędza.
Imię jego: Tłum.
Na ogrodach królewskich się tłoczy
Niezliczony, wszechobecny, ogromny,
Powrozy kręci
I kule toczy,
Głodny, gniewny, bezdomny,
Już nie wyrwiesz go z oczu,
Już nie wyrwiesz z pamięci.
Słyszysz, jak szumią te fale?
Głos woła:
Więzy skruszę!
Podpalę świat
Czerwienią pierwszych majów!
Łączcie się, proletariusze
Wszystkich krajów.
Z cichych rozmów wśród lampionów, w muzyce,
Z tych radości, których świat nie skąpił,
Z czarnych szybów, z dalekich faktorii
Przyniósł nagle wiatr te stronice
Historii,
Ten groźny: „dalszy ciąg nastąpi”.
Już gromy słychać z daleka,
Już płoną klasztory Malagi
Pod deszczem żelaza i spiżu.
Za zmartwychwstanie człowieka
Znów kona nagi na krzyżu
Chrystus El Greca.
Oto minął wiek dziewiętnasty,
Twoja młodość niepełnoletnia.
Gniewny mój bracie,
Płyń z falą.
Rzuć mnie jak worek balastu.
Patrz. W górze w gwiaździstej szacie
Czeka noc letnia.
1936
Za lat sto albo dwieście
Czy za tysiąc lat
Cóż zostanie z tych walk i tych burz?
Tak jak teraz, znów wiosną
Chodzić będę po mieście,
Jak przez szkiełka różowe
Przez płateczki pąsowe
Patrzeć będę na świat.
Chciałbym kiedyś po śmierci
W jakiś ranek niedzielny
Pójść na spacer Krakowskim Przedmieściem,
Wiejąc chłodem kościelnym
Albo siarką piekielną,
Spacerować milcząco po mieście.
Patrzeć, jak przeciw śmierci
Bunt się czai w gałęziach i pąkach.
Bo cóż znaczą te kości,
Bielejące na drogach do piekła,
Wobec szturmów młodości,
Wobec burz zieloności,
Co szaleją jak wściekłe
Na łąkach.
Miejski skwerku i klombie!
Nawet tu, na Powązkach,
Żadna przemoc ciebie nie spęta,
Kiedy wiosną wyfruną gołębie,
Kiedy w cieniu zielonych gałązek
Znów zakwitną bzy i dziewczęta.
Spójrz, ojcze, na moje ramiona
Obarczone stalą zieloną,
Pierś moja jest szara jak ziemia,
Kolor liści przegniłych jak dymna zasłona
Gasi barwy i gwiazdy zacienia.
Na rudym niebie krążą pterodaktyle,
I kiedy oto lezę na wznak,
Tęgopokrywe żuki w hełmach z chityny
Ciągną odwiecznym szlakiem.
Przez ciało moje, przez zieleń zwątlałą.
Starość ogromna i trupia,
Silna jak wielkie jaszczury.
Po oceanach płyną znów lodowe góry
Pokryte zwierzem morskim odwiecznym,
Wężami i ichtiozaurami.
Sęp i kruk czają się w liściach,
Gdzie dawniej słowiki śpiewały srebrzyście.
Garncarzom glina wyschła.
Puste są krosna.
Nikt pieśni nie składa nocą przy ogniskach.
W ogromnych jaskiniach pod ziemią
Kryją się bracia moi niespokojni.
Inną młodość daj, ojcze!
Śmiałą, bujną, porywczą
I gorącą jak pieśń zbuntowana.
Przeciw burzom idącą
Po oceanach.
Módlmy się o tę młodość,
Piachem, gliną, grudą ziemi
Razem, ojcze, przysypani,
Razem, ojcze, przywaleni!
1939
„Uwaga! Uwaga! Przeszedł!
Koma trzy!”
Ktoś biegnie po schodach.
Trzasnęły gdzieś drzwi.
Ze zgiełku i wrzawy
Dźwięk jeden wybucha i rośnie,
Kołuje jękliwie,
Głos syren — w oktawy
Opada — i wznosi się jęk:
„Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”
I cisza.
Gdzieś z góry
Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.
I pękł
Głucho w głąb.
Raz, dwa, trzy.
Seria bomb.
To gdzieś dalej.
Pewnie Praga.
A teraz bliżej, jeszcze bliżej.
Tuż, tuż.
Krzyk jak strzęp krwawy.
I cisza, cisza, która się wzmaga.
„Uwaga! Uwaga!
Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!”
Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
Ten alarm trwa.
Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!
Niech gra
Orkiestra marsza pod Wagram,
Spod Jeny.
Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony, armaty i tanki,
Niech buchnie,
Niech trwa
W płomieniu świętym „Marsylianki!”
Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła,
Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,
Kiedy na Paryż ciemny spada sen,
Któż mi tak nagle nasłuchiwać każe?
Któż to mnie budzi i woła?
Słyszę szum nocnych nalotów.
Płyną nad miastem. To nie samoloty,
Płyną zburzone kościoły,
Ogrody zmienione na cmentarze,
Ruiny, gruzy, zwaliska,
Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,
Traugutta i Świętokrzyska,
Niecała i Nowy Świat.
I płynie miasto na skrzydłach sławy,
I spada kamieniem na serce. Do dna.
Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy
Niech trwa!
1939
Wołam Cię głosem nabrzmiałym łzami
Przez radio Paryż, radio Toulouse,
Dumna Warszawo, zryta kulami,
Zżarta pożarem, zwalona w gruz.
O, jak surowo w dymów pomroce
Patrzysz oczami wybitych szyb.
I wiem, już nigdy warszawskie noce
Nie wrócą dla nas zapachem lip.
I nigdy z sercem wiernym i czystym
Już nie zapukam do Twoich wrót,
Bo znajdę tylko w miecie ojczystym
Kamień i wzgardę, gruzy i chłód.
Chociaż się zrosną Twoich ruin blizny
I z krwi obeschnie ulic Twych bruk,
Lecz słońce rzuci cień od Ojczyzny,
Cień, co się mrocznie ściele u nóg.
Patrz, jak opada na Paryż szary.
Gdy już w tym cieniu przyszło nam żyć,
Gdy noc uliczne uciszy gwary,
O czym tu dumać i o czym śnić?
1939
O, jakże sercu są bliskie
Historią spiętrzone mury,
Małe uliczki paryskie —
Piosenki architektury.
Wystarczy spocząć gdzieś w bistrze,
Siadzie przy tobie swoboda
I wiatr ci jak kelner oda
Poezji strofy najczystsze.
Choć wiosna tkliwie okrywa
Paryż zielenią i złotem,
Choć miasto wznosi, porywa
Ulic strzelistym wylotem,
Na próżno czaruje mnie falą
Sekwany, co szumi zamglona,
Wstęgą, co — lekko wzniesiona —
Łączu y Concorde z Etoilą.
Próżno rysunek misterny —
W złoto i błękit zanurza —
Przywlókł się tu za mną wierny
Mrok warszawskiego podwórza.
Jak pies u nogi waruje
I mroczne ślepia podnosi.
Czego tak wciąż wypatruje
I o co bezradnie tak prosi?
Nie wiem, czy kiedy powrócę,
Kogo przywitam, pożegnam.
Lecz ciebie już nie porzucę,
Lecz ciebie już nie odegnam.
Skamlesz u nóg po cichutku,
Jak pies podnosisz wzrok łzawy.
Nie bój się, wierny mój smutku —
Ja nie zapomnę Warszawy.
1940
Wiejska biedota bezrolna,
Co śpi pod polną mogiłą,
Ci, co walczyli o wolność,
Której w ojczyźnie nie było.
Z Bema, z Grochowa i z Wolskiej
Bracia, co padli krwią zlani,
Ci, co walczyli za Polskę
Choć Polska nie była dla nich —
Nie usną snem sprawiedliwych,
Ukołysali legendą,
I z mogił powstaną — żywi,
I oni sądzić nas będą.
1940
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Zwłaszcza pod wieczór, gdy złoto nieba
Biorą za tło.
A przecież teraz wspominać muszę,
Niemal co dzień,
Polnej topoli, wierzby czy gruszy
Przydrożny pień.
Uczył mnie tego, trafiał wierszami
W serce do dna
Ten, co się teraz modli za nami
Z Place de 1’Alma.
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Gdy je okryje letnia ulewa
Srebrzystą mgłą.
Lecz nie wiedziałem, co najważniejsze,
Ach, uczeń zły! —
Francuskie drzewa, choć najpiękniejsze,
To drzewa z mgły.
A nam potrzebny las, który śpiewa,
Szumiący bór.
Konar prawdziwy twardego drzewa
I mocny sznur.
1940
Daj nam broń ostrą.
Strzałom dodaj chyżości,
A sercom męstwa.
Francjo, siostro
Wolności
Zwycięska!
Krokom daj rytm stalowy,
A pięści twardej jak taran
Daj gniew
I niech nam szumi nad głową
Chorągwi naszych amarant
I sztandar trójkolorowy.
Daj nam Twój Paryż ciemny,
Jak kirem spowity troską
Daj nam serca Twojego łoskot
Podziemny.
Znajdziesz nas głuchych i ślepych
Na wszystko, co nie jest z krwi, z trudu.
Nie dla nas burbońskie lilie,
Bogactwo Twoje i przepych.
Daj nam gniew Twego ludu,
Gniew, który burzył Bastylie.
Chociaż padamy z nóg,
Choć w marszu krwawią się stopy,
Siłą brzmi głos nasz chóralny:
Na niebie wolnej Europy
Wzniesiemy, Francjo, Twój Łuk
Triumfalny.
1940
Przez mury, ściany warowne i dachy
Duch Króla–Ojca oblepiony błotem,
Szkielet w pancerzu z zardzewiałej blachy,
Straszy nocami grobowym bełkotem.
Śpij, stary królu. Zbrodnie Elsinoru
W sercu Hamleta nie obudzą gniewu;
Gdy wróg u progu królewskiego dworu,
Innego sercom naszym trzeba śpiewu.
Niebo nas co dzień gniewnym budzi gromem,
A z ziemi piorun do góry wystrzela.
Spojrzyj, jak w chmurach skłębionych nad domem
Kaliban pada pod ciosem Ariela.
Dziś, kiedy niebo ostatniej ojczyzny
Szumi pożarem powietrznych okrętów —
Duchu pomniejszy, kielichem trucizny
Kupiłeś prawo twych nocnych lamentów.
Śpij, stary królu. Gdy się los przeważy,
Nie odepniemy już od ramion skrzydeł.
Przyjdź wtedy, wołaj do zamkowej straży
O glejt dla duchów twoich i straszydeł.
Wprowadź je wszystkie w zamek, do teatru,
Sypiąc popiołem na ziemię zbrodniczą,
Truchła śmiertelne niech w podmuchach wiatru
Krążą jak kruki, niech nad nami krzyczą.
Budź nas co nocy twym grobowym śpiewem,
Jak do wrót zamku bij w nasze sumienia,
Byśmy pomścili twoje krzywdy gniewem.
Gniewem lub wielką ciszą zapomnienia.
Czy w Tuluzie, w Ankarze,
Czy na Węgrzech, w Dakarze,
Czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej,
Czy tu w wielkim Londynie,
Fala niesie nas, płynie —
Coraz dalej od drogi powrotnej.
O co my tak walczymy,
Za czymż my tak tęsknimy?
Jakież skarby nam wielkie odjęto?
Nie o sławę, bogactwo
Całe nasze tułactwo,
Lecz o sprawę i większą, i świętą.
Nie o władzę nad światem,
Ale o tu, by latem
Z książką usiąść pod starym jaworem,
Słuchać wiejskich pogwarów
I brzęczących komarów,
Koni rżących na łąkach wieczorem.
Nie — by rządzić innymi,
Lecz by w domu z swoimi
Sprawiedliwie przełamać się chlebem.
Wyjść na drogę i czyste
Witać niebo gwiaździste
I spokojnie móc spać pod tym niebem.
Znów popatrzeć przez okno
Na kasztany, co mokną,
Od dżdżu mokrym przyglądać się listkom.
Iść aleją, przystawać,
Dawne ścieżki poznawać.
To niewiele, a przecież to wszystko.
1941
Wyszła dziewczyna nocą przed próg,
Owiał ją ciepły wiatr wiosny,
Włosy potargał, rzucił do nóg
Uschniętą gałązkę sosny.
Wyszła dziewczyna w wiejący mrok,
Na piersi obciąga chustkę
I słucha wiatru, podnosząc wzrok
Na nieba bezgwiezdną pustkę.
Wyszedł robotnik cicho przed dom.
Wiatr sypnął piaskiem i kurzem.
Oczy wyciera, broniąc się łzom,
I wolno wznosi ku górze.
Stoi plecami wsparty o mur
W wiatru gorących podmuchach,
Goniąc oczami gniewny pęd chmur,
Zastygł w milczeniu i słucha.
Powoli każda brama i sień
Czerni się tłumem milczącym.
I stoi w mroku przy cieniu cień
W wiosennym wietrze gorącym.
Dziewczyna mówi; „Ty wrócisz, wiem,
W sławie i w blasku, i w mocy.
To wszystko było tylko złym snem.”
I usta podaje nocy.
Robotnik mówi: „Nadleć i grzmij
Ogniem, piorunem, co błyska.
Choćby w me piersi i w dom mój bij!”
I gniewnie pięści zaciska.
A między tłumem przeszedł jak duch
Szept, co wtóruje tym głosom:
„Uciszcie serca, natężcie słuch
I zaufajcie niebiosom.”
1941
Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,
Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie.
Lecz ja, wybaczcie bracia, pragnę Polski słabej,
Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie,
Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty,
Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty,
— Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem
I gdzie granica wita tylko drogowskazem.
1942
Do ciebie mówię, synu smutny pokolenia,
Któryś utracił wszystko — nie stracił imienia,
Niosąc w kraje dalekie za cały rynsztunek
Łzy najbliższych i obcych podziw i szacunek.
Porwany zdarzeń bystrych niewstrzymanym biegiem,
Falą losu rzucony, dziś nad szkockim brzegiem
Patrzysz w dal mglistą. Ręce na broni oparte,
A myśli twe jak morze wracają uparte,
Chociaż zmienne, lecz prądem wciąż jednakim gnane,
Jak to morze zamglone, gniewem sfalowane.
Widziałeś słabość pysznych — ludzi słabych siłę,
Na twoich oczach kraje jak drzewa przegniłe
Padały podważone mocą lub podstępem,
I dziś jak Prometeusz, który gadał z sępem,
Tak mówisz do przeszłości, co gryzie twe wnętrze,
Co szarpie cię i rani uczucia najświętsze,
I przeklinasz tę przeszłość, i ją błogosławisz,
I, zatruty myślami, gorycz własną trawisz.
Widziałeś malownicze miast wielkich ruiny,
Sekrety ulic ziemi wydarte z głębiny,
Arterie rur skręcone i gazu fontanny,
Syfony światła białe, syczące, gdyś ranny
Padł pod murem i czarna huczała ci sfera,
Z której jak zbuntowane hufce Lucyfera
Strącane gniewnym mieczem Archanioła
Spadały samoloty, ogniem pisząc koła.
Niż to miasto i ogień, co z niego wybucha,
Straszniejsze było przecież Kolizeum ducha.
Jak te wieże, jak gmachy pociskiem zburzone,
Widziałeś myśli puste wnętrze ujawnione,
Poznałeś praw kłamliwość i fałszywość miary,
Wiarę z uczuć odartą i serca bez wiary,
Synów zbrodnią pijanych i matki nieczułe.
Próżnoś Boga szukając patrzał na Kopułę,
Aby ujrzeć na świętym miejscu Namiestnika,
Pod białym baldachimem, biurko urzędnika.
Widziałeś naród kupców pod murami Troi,
Męstwo bez pióropusza i bez złotej zbroi,
Londyńskie ł warszawskie .widziałeś ulice,
Widziałeś, jak przekreśla przestrzeń i granice
Samolot, co nad ziemskie unosząc się złudy
Ponad głowami państw zbratane łączy ludy.
Widziałeś tyle, tyle przecierpiałeś znoju,
Że choć przyjdzie nareszcie godzina pokoju,
Nie zaznasz już wytchnienia, nie odnajdziesz marzeń.
W mdłym powietrzu codziennych dawnych spraw i zdarzeń
Pustką będzie jałową powszedni dzień szary.
Tobie trzeba przyszłości innej, innej miary,
Bo znienawidzisz siebie, przeklniesz rany własne,
Ze wstrętem na dom patrząc i na ściany ciasne,
Nawet na miecz żołnierski, co przyniósł ci chwałę.
Tobie będą potrzebne wtedy myśli śmiałe.
1942
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią spływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłowianina,
Norwegiem, gdy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad pobite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy.
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem —
Gdy naród grecki z głodu obumiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
1943
Gdy jak czarną żałobną opaskę z ramienia,
Z okien zerwą wojenne kiry zaciemnienia
I światła, jak więźniowie z bram rozbitej turmy,
Runą w miasta ulice, a zwycięskie surmy
Zagrają z wież wysokich i kościelne dzony
Walić będą, bić, jęczeć, jakby spiż szalony
Chciał się zerwać ze szczytu strzelistej dzwonnicy
I potoczyć się z tłumem po gwarnej ulicy,
Gdy się miasto rozszumi, rozfaluje hymnem,
Gdy neony jak duchy migotaniem zimnym
Wbiegną w ciemne litery i szyldy ożywią,
Gdy cisi się ośmielą, nieśmiali roztkliwią,
Przycisną się do piersi i wybuchną szlochem,
Możni zejdą łaskawie bratać się z motłochem
I gdy ruszy przez miasto pochód gwarny, strojny,
Radować się tą wieścią, że już nie ma wojny,
Że Bóg nam dał zwycięstwo — gdy się tłum potoczy,
Nie mieszaj się z tym tłumem. Ręką zakryj oczy
I chociaż łzę poczujesz, co spływa po dłoni,
Rękę drugą zaciśnij na żołnierskiej broni,
A serce jak dłoń ściśnij — nasyć je cierpieniem,
Abyś się nie dał złamać serdecznym znużeniem.
Patrz. Inny pochód idzie miasta ulicami,
Niebem płynie jak chmura i krwawymi łzami
Pada na tę sztandarów rewię uroczystą,
Na odświętne mundury; i tą krwią błotnistą
Upodabnia się pochód, co zamarł w bezruchu,
Do ciągnących po niebie widziadeł i duchów.
To nie zjawy pomarłych i pomordowanych,
Zagłodzonych, dręczonych, żywcem pogrzebanych,
To nie tylko najbliższych twoich widma blade,
Lecz duchy całych ludów zdanych na zagładę.
Więcej ich już na niebie niźli nas na ziemi
I choć mówić nie mogą ustami czarnymi,
Cieniem się krwawym kładą na światła jaskrawe,
Na oświetlony Londyn, na jasną Warszawę,
Przez te dzwony, sztandary, mundury i blaski
Idzie cień. Janusz Korczak, ten lekarz warszawski.
Prowadzi poprzez getto dzieci z sierocińca,
Dwoje ich wziął na ręce i wyszedł z dziedzińca.
Jak ten, co na Golgotę krzyż dźwigał mozolnie,
Idzie na miejsce kaźni. Idzie dobrowolnie.
Wracaj — wracaj z uporem do miejsc egzekucji,
Ucz się imion — żołnierzu przyszłej rewolucji,
Imion tych, którzy kiedyś wstaną nieśmiertelni
Z grobów Wawra i z piasków palmirskich cegielni.
Nie o katach pamiętaj ani o mordercach,
Ale o tych nad miarę umęczonych sercach.
Nie płacz nad ruinami, ale policz, który
Mur jeszcze runąć musi, jakie zburzyć mury.
Nie statuę zwycięstwa czy sztandar pierwszeństwa,
Ale dźwignij zhańbiony łachman człowieczeństwa
I podnieś go wysoko — niechaj płynie górą
Ta chorągiew, na której nakreślisz purpurą
Serce — ten znak bolesny — emblemat ubogi —
Gdy pójdziesz świat budować, nowe mościć drogi.
1943
Zamyślony, bezwiednie z Niecałej ulicy
Skręcam w bramę znajomą. Wejdźmy choć na chwilę,
Bo tu na drugim piętrze starej kamienicy
Zostawiłem rzecz drobną. Było tego tyle,
Ile się w piersi ludzkiej pomieści z łatwością:
Małe serce dziecinne bijące miłością.
Katarynka w podwórzu gra wiedeńskie walce.
Złote słońce czerwcowe już łagodniej grzeje,
Tylko patrzeć, za chwilę, jak u Prusa w „Lalce”,
Izabela powozem wyjedzie w Aleje.
Ktoś przez lufcik wyrzucił kopiejkę w papierku,
Spadła w gęste bzów kiście, co kwitną na skwerku.
W saloniku, jak dawniej, pluszowe krzesełka
Secesyjnie wygięte w dziewięćsetne lata,
Poczciwych lamp naftowych zakopcone szkiełka,
A na stole w jadalni ogromna cerata.
Okna już nieco zżółkła przykryte firanką,
Najzwyklejsze na świecie warszawskie mieszkanko.
Zwyczajnie było może, lecz tylko z pozoru.
W istocie w tym mieszkaniu dziwne było życie:
W ceratowej kanapie czarnego koloru
Mieszkał chciwy Kanapon, a zaś po suficie
Biegał mały pan Pimper, zręcznie się przemykał,
Lecz gdym oczy podnosił, to natychmiast znikał.
Chociaż umiał się schować, umknąć lub zeskoczyć,
Ojciec widział go zawsze. Mnie się nie szczęściło.
Starałem się go szybkim spojrzeniem zaskoczyć,
Nagle wznosiłem oczy — lecz już go nie było.
Kanapon kradł przedmioty, zwłaszcza scyzoryki,
I chował je w kanapę albo w foteliki.
W poczekalni na dole, rudawy, brodaty,
Siedział u ojca lichwiarz, czekając cierpliwie,
Ażeby go pomęczyć sprawą prolongaty,
Jakimś wekslem czy żyrem, chociaż już właściwie
Dawno wszystko odebrał, co miał na procencie,
Ale się przyzwyczaił. Lubił to zajęcie.
Sam nie wiedząc przychodził już nie po należność,
Lecz na rozmowy z ojcem, rozmowy, od których
Złagodniał, stracił swoją lichwiarską drapieżność,
I w oczach jego, dawniej ostrych i ponurych,
Igrały nowe blaski nagłej wesołości,
Bo Żyd stary do świata nabrał ciekawości.
Czytywał w poczekalni podróż Livingstone’a;
Chodził do bioskopu — jak na kapociarza
Dziwny dosyć tryb życia. Przyszła kiedyś żona:
„Pan doktor go zmarnował, to jest Cień lichwiarza,
On skapcaniał do reszty, on już nie pożycza,
Czy pan wie, co on robi? Czyta Sienkiewicza…”
Za trumną mego ojca w żałobnym orszaku,
Aż pod sam mur Powązek, w tłumie, popychany,
Wśród darmowych pacjentów, biednych i żebraków,
Wlókł się ten stary lichwiarz — lichwiarz zmarnowany,
I został ku czci ojca, jak dowód prawdziwy,
Gdzieś pod murem cmentarza ten kwiat osobliwy.
I jakżeż w to uwierzyć? Jak się z tym pogodzić,
Że został tylko popiół, zgliszcza i świst wiatru…
Że już nigdy nie będę spokojnie przechodzić
Koło domu mojego, Zamku, czy Teatru?
Nawet tego nie mogę: Jak syn marnotrawny
Wrócić i czoło skłonić na domu próg dawny.
Zawsze odnajdę drzewa i kwiaty i zioła,
I topole szumiące, i polne ścieżyny.
Nikt mi tych grusz na miedzy odebrać nie zdoła,
Odnajdę łąki bujne i żółte łubiny,
I wiatry porywiste, pachnące i mocne,
I szare nasze wody, i niebo północne.
Lecz biada tym, co serce zostawili w mieście,
Biada tym, którzy czołem do ruin przywarli.
Już nie ma tego miasta. A choć wrócą wreszcie,
Snuć się będą wśród żywych jak ludzie umarli
Albo błądzić jak ślepcy, targani udręką,
Wśród murów, których nie ma, z wyciągniętą ręką.
Ja już tej wojny nie wygram,
Serca nie wyrwę już z kleszczy,
Uciekam — zbieg i emigrant,
Jak uciekałem z Zaleszczyk.
Uciekam drogą zawiłą,
Od własnych uciekam wspomnień,
Jak ten, co siadł nad mogiłą
I szuka gwiazd nieprzytomnie.
Skulony, skryty w fotelu,
Czujny dezerter ze świata,
W małym londyńskim hotelu
Węzły gordyjskie rozplatam.
Patrząc w popioły wygasłe,
Pledem okryty jak chustą —
Strudzony biegiem Ahaswer,
Owijam, otulam się pustką.
1943
Daj mi nową, grubą książkę snów,
Daj mi nową butelkę ze snami,
Daj mi szarfę białą opatrunku,
Bo gdy zasnąć nie mogłem dziś znów,
Nie starczyło i szarfy, i trunku.
Daj mi książkę, w której sen jak rym
Z każdej karty przechodzi na kartę,
Bandaż długi, bym owijał nim
Rany w mojej pamięci otwarte.
Snów mi trzeba i zatraty w snach,
Snów ogromnych jak warowne mury,
Poprzez które nie przeskoczy strach,
Pod którymi nie przemkną się szczury.
Daj mi senną, długą, złotą nić,
Abym z dna mógł się odbić jak nurek,
Kiedy zacznę strasznie znowu śnić
Wśród warszawskich piwnic i podwórek.
Zagubiony w księżycowym kurzu,
Przytulony do twych zimnych nóg,
Na warszawskim znajomym podwórzu.
Rzuć ml linę długą, abym mógł
Na londyńskie powrócić pięterko.
Daj mi wrócić i odbić się z dna,
A do ręki daj srebrne lusterko,
Żebym poznał, ze to jeszcze ja.
1943
Przekręciła się z hukiem scena obrotowa,
Już nową grają sztukę, a oto wśród tłumu
Błąka się aktor, który nie zmienił kostiumu
I z dawnej sztuki stare przypomina słowa.
Głuchy, ślepy, nie bacząc, że wszystko się zmienia,
Samotny i w scenicznym potrącany tłumie,
Tragiczne jakieś gesty czyni bez znaczenia
I rzuca słowa, których już nikt nie rozumie.
Ja znam obie te sztuki, na pamięć je umiem,
Znam aktorów, kostiumy, światła, dekoracje.
Wiem, o co ci chodziło, ja ciebie rozumiem,
Ale głupio zagrałeś. Oni mają rację.
Śmieją się. Słyszysz? Gwiżdżą. Zdejmij z twarzy szminki,
Chodź do domu, mój stary, bo już późna pora.
Wypijemy po drodze, zanim zamkną szynki,
Zdrowie wygwizdanego starego aktora.
Wypijemy za zdrowie wszystkich wygwizdanych,
Samotnych, opuszczonych, starości niepewnych.
Przegranych, oszukanych, wszystkich zapomnianych,
Goryczą napojonych braci naszych rzewnych.
1944
Antyczni, nadzy i ogromni,
Zastygli w krzyk kamiennych warg,
Których na łukach tryumfalnych ark
Ustawią kiedyś w rząd potomni,
Bohaterowie wielkich dni,
Na tle chorągwi i barykad,
Antyczni, nadzy i ogromni,
O których co dzień komunikat
Podawał światu rapsod nowy,
O was historia nie zapomni
I narodowy rzuci pieśniarz
Ziarno męczeńskiej waszej krwi
I posiew cierpień
I uniesień
Na nowy Sierpień,
Nowy Wrzesień,
Na nowych dni sześćdziesiąt trzy.
O was historia nie zapomni,
Lecz któż na grobach będzie siadał
Tych, którzy trwożni i bezdomni
Padali mrowiem niezliczonym,
Któż się o milion ten upomni?
I jaki pieśniarz będzie składał
Słowa gorące i szalone
O tych, co w cieniu waszej glorii,
Bez narkotyku wielkich czynów
Konali w męce dla wawrzynów,
Co wasze skronie ozdobiły,
Rzucając pomiot ciał swych zgniłych
W dymiący, krwawy gnój historii?
Dla was pieśń moja i łzy moje,
Zwyczajni, prości, nieogromni.
Kiedy na zgliszcza wróci życie,
Na narodowy święty grób,
Gdy kości będą zbierać z szańca,
Aby z nich dźwignąć pomnik sławy,
Niech na cmentarnej będzie płycie
Ten napis prosty, napis krwawy:
Tu leży Trup
Nieznanego Mieszkańca
Warszawy
1944
Wiem, piechotą będę szedł ze stacji,
Choćby ciemnym to było wieczorem.
Zbłądzić trudno: kolejowym torem
I na lewo od dwu drzew akacji.
Kwiat tytoniu w ciemności pachnący,
Miodny zapach końskiego nawozu
I daleko gdzieś gwizd parowozu
Długi, smętny, tęskliwie cichnący.
Tak jak nieraz to już było we śnie,
Poznam glos twój, gdy zapytasz: „Kto tu?”
I za gardło uchwyci boleśnie
Strach i rozpacz, i szczęście powrotu.
„Kto tu?” — spytasz. Powiem: „Ja — Antoni,
Tutaj jestem.” Jeszcze krok, pół kroku.
I dłoń drżącą poczuję na skroni.
I usłyszę bicie serca w mroku.
„Nie myślałem, że cię tak przestraszę!
Nie pal światła, stójmy tak, w ciemności.
Po co patrzeć w oczy już nie nasze,
Kiedy serca biją jak w młodości?”
Z gruzów podźwigną się domy
I stanie bank gotycki,
I świątynia żelbetonowa.
Ale jak odbudować słowa,
Ale jak dźwignie się mowa —
I wieża, i schron poetycki?
Zbombardowano ją straszliwiej
Niż Rotterdam i Warszawę.
Słowa, sylaby, litery,
Monstra kalekie, chimery
Podrywające się do lotu,
Bakterie semantycznej ropy,
Robactwem czcionek rozsypane,
W ziemię wdeptane butem,
Kto zbierze na polach Europy,
W jaki piec rzuci, w jaką hutę
I jakim żarem przetopi?
Ziewasz, gdy słyszysz
Słowa: Wolność, La Liberté, Freedom.
Wytarły się w długim użyciu
Stare monety.
Ale powiedz te słowa Żydom,
Polakom, szepnij Norwegom,
Krzyknij je przez sztachety,
Przez drutów kolczaste zasieki,
Gdy idą skuci w szeregu,
A zadrżą szeregi, zadzwonią łańcuchy,
Oczy zapłoną gorączką nadziei,
Oczy świecące, krążące jak duchy,
Jak duchy w cmentarnej zawiei.
Ukołysani dziewiętnastym wiekiem,
Zawierzyliśmy słowom,
Półprawdom półbogów,
Ze trzeba miłować wrogów,
Że człowiek jest aż człowiekiem.
Lecz tam, gdzie słowo przez opar mglisty
Przedrze się iskrą, przerodzi w znak,
W rachunek ścisły
Czasów i miar i wag,
W retorcie alchemisty
Co czyta Faust nowy,
Odwieczny mag?
Wstrzymaj się, wstrzymaj, badaczu szalony,
Przed drzwiami laboratorii.
Czy widzisz? Małpolud uskrzydlony
Krwią maże karty historii.
Jak dziś miasta
Jutro
Zetrze z map naszej planety
Kraje i kontynenty.
Zbuntujcie się, zbuntujcie, badacze szaleni,
Obłąkani docenci.
W czyje ręce oddaliście dynamit?
Jak kapłani egipscy, jak święci
Zejdźcie w podziemia piramid.
Niech się zbliżą ludy tej ziemi,
Wierzące i bezorężne,
Niech je zbliżą skrzydłami białymi
Płatowce dalekosiężne.
Niech się uczą ludzie w przyjaznej dobroci
Czytać w oczach i czytać w uśmiechu,
Zanim milion huczących obrotów,
Sto tysięcy mechanicznych koni,
Zadyszanych, sprężonych w pośpiechu,
Zawierzycie jednej ludzkiej dłoni.
Zmiłuj się, Panie, nad nami,
Nie karz surowo.
Uskrzydlij nas, podnieś słowami,
Przywróć nam słowo.
Jedna niech będzie miara,
Jak sylab jednaki rząd.
Niech wiara znaczy znów — wiara,
A błąd niech oznacza błąd.
Dla możnych i dla skrzywdzonych
Jednaki niech będzie sąd.
Przywróć nam słowo natchnione,
Przywróć nam wieżę i schron.
A kiedy w skokach szalonych
Nieznany odkryje ląd,
Niech będzie błogosławione,
Choć gorzki przyniesie plon.
1945
Czy to był dramat, czy też farsa,
Historia temu nada imię.
Rzecz miała miejsce w Hiroszimie,
Gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa.
Kto bohaterem? Sztuką złudną
Do jakiej autor zszedł głębiny?
Głos jakiś słychać zza kurtyny.
Czy płacz, czy śmiech — odróżnić trudno.
1945
Czemu ci na obczyźnie i smutno, i nudno?
Mówisz: „Tęsknię do kraju.” — Do kraju nietrudno,
Trudniej, mój przyjacielu, do młodości wrócić
I cieszyć się młodzieńczo, i młodzieńczo smucić.
Nie za Polską daleką wypłakujesz oczy,
Tęsknić każe po sobie inny kraj uroczy,
Kraj, co noce pogłębia i rozjaśnia świty,
Mokrą farbą niebieską maluje błękity,
Gdzie łubiny, się żółcą, zachody płomienia,
Gdzie zieleń jest zielona, a czerwień — czerwienią.
Gdzie lepiej smakowała niż nektary z nieba
Jajecznica i kromka rumianego chleba,
Gdzie woda była mokra, łza miała smak soli.
Za młodością uroczą, co mija powoli.
Oddala się, mgłą kryje, zapada w głębiny,
Za tym krajem tęsknimy — wygnańcy bez winy.
1945
Pierwszej nocy w Warszawie w „Hotelu Centralnym”
Na zapoconych szybach świt się już był rozlał malinowy,
Gdy mnie obudził Sąsiad chrapiący na sienniku obok.
Huknął gdzieś od Grójeckiej strzał karabinowy,
Pijany gość pod oknem krzyczał, że Jest majorem.
K… twoja — krzyczał — k… twoja mac…
Byłem w ojczyźnie.
Zimno tak pod oknem stać. Ubrałem się szybko,
Nie myjąc się, nie ogolony, macane— tchórzliwie’
Portfel na piersiach, z londyńską identity card,
Wyszedłem, gnany tęsknotą i ciekawością,
Na miasto, w którym przeżyłem ogromny sen młodości.
Wrócił sen i trwał. Tak samo jak wtedy
W ciemnej ulicy furmanki zaturkotały po bruku.
Młodzieniec w długich butach przed wejściem do „Astorii”
Bełkotał: lubelsko–żydowsko–żymirsko–szeptycki…
Samolot z Hendon skreślił ćwierćwiecze historii,
By wylądować ze mną w ojczyźnie mojej azjopoetyckiej,
Sercu drogiej. I tak oto spotkałem
Młodość straconą i miasto, którego już nie ma.
Szedłem śladami ulic. Na środku Traugutta
Nóg moich czepiały się osty i rozrosłe zioła,
Dziką łąką przeszedłem na piętro do „Turka”,
Gdzie przy stole okrągłym zmarli przyjaciele
Nie dostrzegali moich rozpaczliwych gestów,
Kiedy głosu nie mogłem dobyć i krzyknąć, że jestem.
Tylko kelner mnie poznał (bo takie jest prawo snu):
„Oczom własnym nie wierzę — pan redaktor tu?”
„Z Londynu” — chciałem powiedzieć, ale się zląkłem, że minie sen.
Sen trwał. Poznałem drzewko uschniętej akacji,
Szyby zbite i ciemne wagony na stacji.
Noc podstępnie ukryła wnętrza wypalonych domów:
Rwą serca te widma ulic, kłamliwe fasady.
I Ciebie ciemność złudna ukryła tak samo
I skronie wygładziła, i łez starła ślady,
Gdym setny raz „dobranoc” mówił Ci pod bramą.
Rozstąpiły się z szumem czarne wody Lety,
Wiatr ciepły bił i targał Twą suknię niemodną,
Wirowała gwiazdami noc straszna jak młodość poety.
Falą bujną przypływu wszystko, co dawno już zmarło,
Wraca, jak ja wróciłem; jak pies, co się odnalazł,
Skacze na mnie, uderza, łzami dławi gardło.
Uciekać trzeba raczej niż dać się obudzić.
Nie ma drogi ucieczki. Nie ma ucieczki od ludzi.
Z Hendon do Croydon leciałem dwadzieścia pięć lat.
I znów patrzę w kominek płonący w domu na Hannover Terrace,
Gdzie starzec umierający pisze ręką ognistą
Mane, Tekel, Fares na kłębowisku dymu,
Co wyszedł z pieców w Belsen i z krematorii
I rozrósł się grzybem chmur kumulusowych
Nad istniejącym niegdyś miastem Hiroszima.
1945
Nie masz już, nie masz w Polsce żydowskich miasteczek
W Hrubieszowie, Karczewie, Brodach, Falenicy
Próżno byś szukał w oknach zapalonych świeczek
I śpiewu nasłuchiwał z drewnianej bóżnicy.
Znikły resztki ostatnie, żydowskie łachmany,
Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto
I wapnem sinym czysto wybielono ściany,
Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto.
Błyszczy tu księżyc jeden, chłodny, blady, obcy,
Już za miastem na szosie, gdy noc się rozpala,
Krewni moi żydowscy, poetyczni chłopcy,
Nie odnajdą dwu złotych księżyców Chagalla.
Te księżyce nad inną już chodzą planetą,
Odfrunęły spłoszone milczeniem ponurym.
Już nie ma tych miasteczek, gdzie szewc był poetą,
Zegarmistrz filozofem, fryzjer trubadurem.
Nie ma już tych miasteczek, gdzie biblijne pieśni
Wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem,
Gdzie starzy Żydzi w sadach pod cieniem czereśni
Opłakiwali święte mury Jeruzalem.
Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem
I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa,
Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa
Dwa narody tym samym karmione cierpieniem.
Jak ksiądz, co wiarę stracił, a jeszcze powtarza
Słowa niegdyś mu święte, klęcząc u ołtarza,
I panuje nad wiernych rozmodlonym tłumem
Już nie łaską radosną, lecz smutnym rozumem,
Tak ja te słowa składam, powtarzam nieszczerze,
Święte słowa młodości, w które już nie wierzę.
Piszę: wiara, i z świętych ksiąg, praw i kodeksów
Czytam własną świadomość jak sumę refleksów,
Piszę: postęp, i widzę, jak wciąż zmienny płynie
Strumień zdarzeń i w pustce nienazwanej ginie.
I piszę słowo: życie, i widzę, jak fala
Drgań materii nadbiega i jak się oddala.
Piszę: rozum i miłość, i w tle za słowami
Światła szukam, a tylko mrok mam za oczami.
I na próżno tę ciemność chcę wygnać sprzed powiek,
I nie mam innej broni, jak to słowo: człowiek.
1946
Wczesną wiosną, w sobotnie mgliste popołudnia
Pusto jest na ulicach. Londyn się wyludnia.
Sam błądzę wśród tych ulic, zamyślony stoję.
Nie moje to ulice i miasto nie moje.
Do Ciebie każdy kamień wspomnieniami wola:
Park Crescent to spacery, Kensington to szkoła,
W malutkiej krynolinie i z niebieską wstążką
Na tej ławce Alicja zasnęła nad książką.
Tu, na liściu, żeglował Peter Pan malutki,
Tędy wiodła Cię muza, tędy pierwsze smutki,
Pierwszy wojaż zamorski to dworzec Victorii,
I tak każda stronica młodzieńczej historii,
Nadzieje i zwątpienia, uśmiechy i żale,
Jak wątły liść paproci odciśnięty w skale,
Zostawiły swój obraz na miasta kamieniach,
I jak w książce, tak możesz czytać w tych wspomnieniach.
Moje miasto umarło. W znoju, w walce, w trudzie
Moje miasto budują nowi, gniewni ludzie.
1946
Niedoskonałe twarze mej młodości
Odchodzą w przeszłość i odbite w wodzie
Obrazy, falą zmącone, porywa
Wszystko pochłaniające wieczna rzeka czasu.
Myślę o tobie, synku mych przyjaciół.
Dwójką zamiast jedynki znaczyć będziesz datę
W nowym stuleciu, w roku dwutysięcznym.
Ta przestrzeń straszna, co mnie od dnia tego dzieli,
Ciemność nie do przebycia, być może dla ciebie
Będzie porankiem dnia sprawiedliwego.
Cóż mnie jednak obchodzi historia tych sekund,
Paru chwil, w dziejach tajemniczej sprawy
Ewolucji gatunku, wznoszenia, upadku
Istoto do mnie podobnych, zwanych homo sapiens.
Jak film puszczony szybko, migną jakieś miasta,
Dźwignięte, znów zburzone i znowu wzniesiona.
Czy zwiędnie drzewo wątłej gałązki oliwnej,
Czy się rozrośnie w gaj wiecznie zielony,
Czy też przysypie popiół, pył radioaktywny,
Śmiałe marzenia, dumne sny człowiecze?
Nigdy, nigdy, nigdy nie poznam tej prawdy,
A przecież myślą chciałbym przeniknąć tę ciemność,
Czarną toń aksamitną rzeki snu wiecznego
Co mnie od świata twego i mojego dzieli,
Bo świat twój będzie moim także, w malutkim ułamku,
W tej cząstce drobnej wzruszenia czy myśli,
Która zostanie po mnie gdzieś w nikłym wspomnieniu,
Kiedy krzywdy i kłamstwa, które mnie dziś gubią,
Ustąpią w mrok wstydliwie i syna Klimeny
Nowy Herakles zwolni z oków i łańcuchów.
Tylko myśl ludzka wolna i nieustraszona
Usprawiedliwić zdoła trwanie żerowiska,
Które zowie się światem. Cóż by za sens bowiem
Miały miliony stworzeń, co poprzez millenia
Wzrastały i padały gnane wieczną żądzą,
W straszliwym marnotrawstwie upartej przyrody,
Która gnój żywych nerwów, strachu i udręki
Płodzi i niszczy, by z gnilnych podłoży
Mógł wreszcie kwiat wyrosnąć piękności nieziemskiej.
Kwiat myśli ludzkiej, wolnej i nieustraszonej.
Tylko ona nas może wyswobodzić z więzów,
Ocalić ród wybrany, gdy na przekór bogom,
Prawdziwy Prometeusz zejdzie z gór Kaukazu.
Leciałem naprzeciw wschodzącemu słońcu.
Godziny skracały się jak cień poranka.
Tym lotem jak ręką objąłem pół globu
W ostatnim pożegnalnym uścisku.
Motory hucząc pożerały przestrzeń,
Spod kłębowisku chmur wyłonił się brzeg
Pustynnej, kamiennej krainy,
Rude, zastygłe koleiny,
Łożyska wyschniętych rzek.
Wszystko przeminie, jak przemija zieleń
U bramy perskich ruin i syryjskich skał.
Na wymarłe Eridu wapienna ulice
Upiorne światło leją fałszywe księżyce,
I na ziemi rzuconej w niewstrzymany bieg
Zostanie kamień tylko. A pośród kamieni
Łożyska wyschniętych rzek.
Szybko cofnięta taśma dyktafonu
Słów naszych szyk umowny rzuca w nieistnienie,
W galopujący bełkot. Gdy patrzę na smugę
Świateł i cieni nie widząc ekranu,
Niepogodzony z bezsensem istnienia,
Czy zdołam znaleźć jeden punkt, z którego
Można by obraz i dźwięk chwycić pełny?
Niepogodzony z bezsensem istnienia,
Szukam twych oczu i ciepła twej ręki,
Aby cię chwycić. Wydrzeć ze wspomnienia
Na moją stronę. Jeszcze stronę moją.
Nie było między nami żadnej tajemnicy,
A teraz próżno wzywam cię wśród nocy,
Niepogodzony z bezsensem istnienia,
Choćbym zdołał pochwycić wszystkie pozaziemskie
Fale, obrazy, słowa, melodie i znaki,
Co przenikają mury jak duch Króla—Ojca,
Prostodusznym Bernardo będę, nie Hamletem,
Który umiał odczytać wezwanie za świata.
Cóż odnajdziemy zawieszeni w środku,
Pomiędzy mikro— a makrokosmosem,
Zbrojni w trzy zmysły w klatce trzech wymiarów?
Niepogodzeni z bezsensem istnienia,
Z krzywdą i zdradą, lękiem i cierpieniem,
Duchom podobni, dzwoniąc łańcuchami,
Przenikamy przez mury nowych Elsinorów,
Aby zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem,
Straszyć warty królewskie i przemijać cieniem.
Nie dla nas Plazy, Waldorf–Astorie,
Nasza ojczyzna parafiańszczyzna,
Czerwona cegła budki dróżnika,
Bizancjum koszar mikołajewskich,
Czworaki dworskie nisko przysiadłe.
Jak gdyby chciały zmylić historię,
Która spisując cyfry przepadłe
Czerwoną kreską bilans zamyka.
Bzy i kasztany ścianą za oknem,
Kubeł blaszany, z którego chlust
Spada wieczorem błękitną smugą
Bratkom kwitnącym prosto do ust.
Księżyc i żaby. w dobrym fotelu,
Co się starzeje jak nasz rówieśnik,
Siadłbyś wieczorem.
Dałbym ci książkę starą, dziecinną,
W szarej okładce miejskiej czytelni.
Kto długo nocą wiosenną nie śpi.
Okna otwiera w dusznym hotelu,
W tej starej książce młodość odnajdzie
Jak płatek róży i znajdzie sen.
Za długo oczy, serce twe nużył
Pejzaż nieludzki, obraz nic nasz.
Są jeszcze przecież mroczne podwórza,
Gdzie się o zmierzchu z ruin wynurza
Czas rozpoznany, jak z fotografii
Wyblakła, szczupła uczniowska twarz.
Czekały w Parku znajome drzewa,
Letnie wieczory i na Krakowskim
Niebieskie szybki starej latarni,
W liściach na skwerku, gdzie Matki Boskiej
W złotej koronie posąg się czerni.
Gdy niebo obce, świat naruszony
Nieziemską łuną barwi obłoki,
Gdy słychać pierwsze pomruki gromu,
Jak ten, co trwożnie przyśpiesza kroku,
Aby przed burzą zdążyć do domu,
Ukryć się trzeba wśród rzeczy bliskich,
Drzew, ulic, mebli, ruin i mroku,
Jak wśród przyjaciół, najbliższych krewnych…
Młodość porywi1, trawi gorączką,
A wiek przybliża, schyla ku ziemi,
W której spoczniemy uspokojeni.
O, jakże mogłeś skokiem szalonym
W new–yorskich ulic runąć kaniony.
Ty staromiejski — z czterdziestu pięter!
Lotem podniebnym, o, jakżeś mógł
Tak trzasnąć głową w new–yorski bruk,
Jak pięścią gniewną.
Wpółobrócony stojąc na weneckich schodach,
Na których marmur wbiega szeleszcząca piana
(Wenecję zwłaszcza bardzo ci polecam,
Bo to i Tomasz Mann, i Szekspir razem),
Przed Tintoretta wstrzymaj się obrazem
I zamyślone oczy przerzuć w stronę Swanna,
I tak stronica, co przed chwilą pusta,
Zaczerni się literą, aż niespodziewana
Owionie cię melodia Vinteuila z Prousta,
Zapach ostryg paryskich i kawy Floriana.
A jeśli nie dość będzie człowieczeństwa,
Zamknij to zdanie rzymskich cegieł łukiem,
Za norwidowym idąc rozstrzelonym drukiem
Z architektury przejdź do społeczeństwa.
I tak się zwiążesz z przeszłością i losem,
Ze przetrwasz chwilę, jak echo za głosem.
Echo minęło. Cóż zostanie?
Zostanie po mnie para butów,
Które wykonał mistrz nie lada,
Niejaki Codner Coombs and Dobbie,
Dwadzieścia jeden Jermyn Street,
I długo jeszcze mój zegarek
Wydzwaniać będzie swe tik—tak,
Bo trwalszy jest szwajcarski werk
Niż mego serca wątły wrak,
Dogasający już ogarek.
Szlafrok kupiony w Tel–Avivie,
Koszule z Tokio, garnitury,
Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie
I zapisuję wszystko w darze
Młodym warszawskim lowelasom.
Niech mnie odnajdą na bazarze
Braci Różyckich. Gdy sen głuchy
I wieczna mnie ogarnie mgła,
Niech po Warszawie moje ciuchy
Połażą jeszcze rok czy dwa.
Kłamstwo — żywioł piąty
(Tak nazwał je Leonardo)
Kroplą farby drukarskiej
Spłynęło z dziennika szpalty
Na blachy dachów i ulic asfalty.
Pozornie nic się nie zmieniło.
Tyko skrzywiła się twarz urzędnika.
Tylko sam siedzę przy stoliku
I widzę schody bez poręczy,
Które prowadzą do nikąd.
Struna trącona nie dźwięczy.
— Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!
— Jakże mi wstać? I dokąd iść z mogiły?
Zimny mój całun, czecheł, gzło,
Grobowy strój przegniły,
Któż mnie zechce wziąć w ramiona,
Gdym już była pogrzebiona?
Cóż mi z mocy twej i łaski,
Łaska trwoży, moc zasmuca.
Nie cieszy blask, co cień rzuca,
Gdy wiem, jakie cień rzuca blaski,
I z tą prawdą żywot długi
Jakże przetrwać, aby w końcu
Znów umierać po raz drugi?
— Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!
— Jakże możesz kogoś, panie,
Skazywać na zmartwychwstanie,
Kogoś, kto ma poznał sekret,
Ten, o którym tylko wie kret,
Ziemny gad, szczur, pająk, korzeń,
Co czerpie sok z martwych stworzeń,
Kogoś, kto z otwartym okiem,
Tak, jak ja na dnie głębokim
Widział, widział…
Pozwól skryć się w ciszę ciemną,
Gdym znalazła już tę przystań.
Albo zejdą tu, umrzyj ze mną
I zmartwychwstań!
Słownik naszej młodości, mowa lat dojrzałych
To stryszek, gdzie wśród kurzu, na stosach rupieci,
Wśród gratów i pamiątek minionych stuleci
Leżą słowa zniszczone o barwach spłowiałych.
„Pług i miecz” rdzą pokryty już nie zda się na nic,
Nie zaorze straconych „rubieży” i granic.
Zwodzi mądrość ludowa i prawdy odwieczne.
„Królestwem Morfeusza” włada barbiturat,
Przysłowia sens straciły, bo właśnie akurat
„Piąte koło u wozu” stało się konieczne.
Lew, „gniewny król pustyni”, to tchórzliwa owca
Wobec czołgu. Antyczna czym jest „siła gromu”,
„Piorunów tysiąc” wobec energii atomu,
„Orla lotów potęga” wobec odrzutowca?
Są słowa, co umarły, jak wszystko śmiertelne.
Inne nam splugawiono, z pamięci wydarto.
Patrz, jak szuler zagrywa sfałszowaną kartą
Kryjąc gestem sakralnym oszustwa bezczelne.
Ach, wrócić do lamusa, wrócić na poddasze,
Wydobyć z zapomnienia, ze stosu starzyzny
Poczciwe słowa „prawość” i „miłość ojczyzny”.
Pozostać w słowach dawnych, bo to słowa nasze,
Jak w ubraniach ubogich, czystych, choć niemodnych.
Kto chce, niech rzuca garścią w alchemiczne tygle
Słowa pstre lub składa semantyczne figle.
Jałowa to potrawa dla naszych ust głodnych.
Co mnie z tym miastem łączy?
Rzecz mała.
Śliwki i jabłka
Z jesiennym zapaszkiem,
Uczniowska czapka,
Co w deszcz pachniała
Lakierowanym daszkiem.
Nawet kapusty oddech zły
Z piwnic zakratowanych ust,
Stukot dorożki, błoto, mgły,
Woda kwiatowa pierwszych bóstw.
Zapach młodości to klej
Książek z czytelni,
Wiatrów wiosennych longplay
I księżyc w pełni.
Próżno szukać egzotyk
Na wszystkich mapach.
Mocniejszy młodości dotyk.
Słuch. Zapach.
Waga dzisiejszych spraw,
Urok minionych chwil.
And that is quite enough,
And that is what I feel.
Przyjaciel zakochanych, poetów towarzysz,
Rozjaśnia noce nasze wiernie od stuleci,
Z tobą jest, który kochasz, z tobą, który marzysz.
Któż ma bronić księżyca, jeśli nie poeci?
Niech płynie we śnie srebrnym. Czyż ziemi nie starczy
Na wieczny trud Syzyfa i rozpacz Antygon,
Że trzeba tej strzelniczej, pozaziemskiej tarczy,
Co niebo zmienia w rakiet kosmicznych poligon?
Chciwy pożeracz trupów zwierzęcych, chutliwy
Morderca i niszczyciel płodny bez rachunku,
Wiedziony przez natury dwa imperatywy:
Obronę własnej skóry i ciągłość gatunku.
Już rośnie, już się zbroi astralny bohater,
Co Mare Imberium, ciche Mare Tenebrarum,
Dolinę Herodota i Tychona krater
Napełni bólem ludzkim i ziemskim koszmarem.
Prawo moralne we mnie, a niebo gwiaździste
Nade mną. Cóż, gdy prawo przemocą hańbione.
Niech więc krążą księżyce w biegu nie zmienione
I niech przynajmniej niebo pozostanie czyste.
Jak zapóźniony gość w hotelu
Opustoszałym po sezonie,
Błądzę po pustych korytarzach,
W jadalni piszę na serwetkach
Esy—floresy, inicjały,
Przyjaciół przypominam twarze,
Co mnie tak nagle opuścili,
Wychodzę sam na pustą plażę;
Morze i niebo wciąż błękitne,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
Gdy do pokoju wchodzę, morze
Szumi, gdy tylko drzwi otworzę.
Pełno tu wspomnień i pamiątek.
Patrząc na domki secesyjne,
Nucę niemądre, melodyjne
Piosenki naszych dni młodości,
Wspominam słowa, których wątek
Przerwała burza. Już na zawsze.
Nie mogę pojąć jak rozrzutnik,
Kiedy roztrwoni już majątek,
Gdzie się podziały wszystkie lata,
Których mi dziś tak brak okrutnie.
Nie wierzę lustrom ani twarzom
Mych rówieśników postarzałych,
Wychodzę sam na pustą plażę;
Niebo i morze wciąż błękitne,
Na drzewach liście wciąż zielone
I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.
W Londynie na Bessborough
Gardens
Powiedział nagle
„Może to pani zaraz zabrać ze stołu.”
(Była to pusta filiżanka,
Talerz z resztkami bekonu,
Marmolady trochę i grzanka.)
Na pustym stole
Wygładził arkusz papieru
Wahając się długo,
Wpół po francusku,
Na wpół po polsku myśląc
Pierwsze słowo nakreślił:
THE.
Gdy napisał te
Litery trzy
(Czyta się ti, ejdż, i),
Ominął gąszcz
Ojczystych Ę, Ą, SZ, CZ,
Ominął brzeg płaski
Rzeki niegłębokiej
I wypłynął na ocean szeroki
Mowy anglosaskiej
Tam gdzie się jawią
Te litery trzy:
THE.
Przez mleczne mgły
Sączy się wątły brzask
Na Barkley Bank
I policjanta kask.
W kominku ogień trzaska.
Dickens, Mark Twain.
Fajka. Dzwoni Big Ben.
Spokojny sen.
A tam była Wołogda,
Żytomierz i Czernihów,
I matka płacząca po cichu,
I carski pod drzwiami żołnierz.
Ale nie cisza, nie mgła, tylko wicher
Mógł zelżyć ten ból i ten ciężar,
Go serca dławił.
Jest takie angielskie przysłowie:
Podróżować to znaczy zwyciężać.
Zwyciężać to znaczy wybawić.
I popłynął morza ogromem
Wyzwolony z pęt.
I nie powrócił nigdy do własnego domu,
Bo nie był domem
Jego dom w hrabstwie Kent.
Na pokładzie, owici w kokony jedwabiu,
Ciemni, z plamami różowych pięt,
Marząc Mekki dalekie,
Gdy płynęli wieczni pielgrzymi
Przez czarną, gwiaździstą noc,
I ja słyszałem, jak Lord Jim,
Głos, który kusił: „Skocz!”
1960
Ach, te przeklęte godziny bezsenne,
Gdy błahe troski nagle olbrzymieją
I byle głupstwo ośmielone nocą
Grozi, oskarża, wzdęte jak ropucha.
Zbrodnią się staje nieopatrzne słowo,
Niemądra wzmianka w gazecie wyrokiem
Osamotnienia, dekretem wygnania.
W gorączce sporów nie wiadomo o co
Wymyślam nowe chytre argumenty,
Riposty celne — w dyskusjach przegranych.
Ach, te przeklęte godziny, gdy nocą
Liche dramaty, troski nieprawdziwe
Łączą się z prawdą dawną i bolesną.
Rozpaczam po sztukach nie napisanych,
Obrazach; które mógłbym namalować,
Ustach całowanych dawno;
Aż wreszcie przychodzi z pomocą
Malutki proszek
Mepavlon.
Ogarnia mnie ciepłą falą snu.
Odnalezionym czasem
Prousta.
I, jak po kłótni gorzkiej,
W nagłym pojednaniu
Odnajduję Twoje dziecinnym grymasem
Nabrzmiałe, gorące, od łez słone usta.
Śpij, kochanie.
Zanim obudził mnie świt,
Zdążyłem trzy srebrne ryby
Szybko wrzucić z powrotem
Do czarnego jeziora snu.
Chwila jeszcze,
A pod okapem kominka
W kamiennym zamku El–Arad,
Smażąc się na wielkiej patelni,
Skarżyłyby się ludzkim głosem,
Jak w bajce o Królu Żab.
Pamiętaj, budząc się,
Szczelnie zamykaj sekretne drzwi,
Przejście między dniem a nocą,
Bo Gul, człowiek o końskim, łbie,
Pożeracz trupów,
Wtoczy się na drogę,
Którą Ty jedna tylko znasz,
Dróżkę naszą wiodącą
Do nadmorskiej baszty,
U stóp której rośnie
Słoneczny krzak Van Gogha,
Gdzie wierny naszym snom
Czekam na Ciebie każdej nocy.
Pamiętaj, pamiętaj, droga,
Tam jest ostatnia ojczyzna i dom.
Nie być. To właśnie znaczy bronić sensu życia,
Ocalić od powolnej niechybnej zagłady
Byt nasz. To znaczy w dobrym przerwać czasie
To widowisko, nim się aktor i widz znuży.
Być — znaczy podjąć z góry już przegraną
Walkę, którą bez szansy, na przekór rozwadze
Wypowiadamy czasu niezwalczonej armii.
Być — znaczy czekać, aż nam sił zabraknie
I słabość wyda nas na zer przypadku.,
Być — znaczy co dzień obserwować z trwogą,
Jak wróg zwycięski wkracza w nasze ziemie,
Przegrywać bitwy, ustępować pola,
Łudzić się, karmić fałszem, ukrywać wstydliwie
Szkielet i czaszkę własną, gdy coraz bezczelniej
Rysuje się pod marnym, nie naszym już ciałem.
Więc jeśli cenisz życie… Reszta jest milczeniem.
Tu próżno by szukać rymu.
Ten widok brzydzi.
Colosseum, Majdanek Rzymu.
Pierwsi chrześcijanie Żydzi.
Nowoczesny był Rzym Etrusków,
Nowoczesny był Rzym Augustów,
Nowoczesna Villa Borghese,
Kościół Santi Apostoli,
Palazzo Chigi, Farnese,
Nowoczesne są domy Parioli,
Campidoglio, Senatario,
Tu tradycji idąc śladem
Michał Anioł i Aureliusz
Połączyli się historii
Nieskażonym rytmem, ładem.
Kompleks dzieciństwa, libido.
Pluszowy Wagon Lit,
Którym rodzice jechali na Lido.
Loteria fantowa Straży Pożarnej,
Wokulski na rogu ulicy Browarnej,
Pierwsze statki parowe na Wiśle.
Sierpniowe powietrze drży.
Tak je malował Sisley.
Europo! Czy cię zdobędzie
Byk, czy deszcz złoty,
Zostaniesz tylko w legendzie,
W piosnce Heloty.
Kolega mój z Unesco
Profesor Branca (następny dom
Za Casa d’Oro),
Zaprosił mnie na wyspę,
Wyspę zieloną i niebieską,
San Giorgio Maggiore.
Wjechałem na szczyt dzwonnicy
Windą błyskawiczną.
Windziarzem był bosy zakonnik.
Drzwi otworzyły się automatycznie
I po niebie rozwianych chmur,
Po niebie Tiepola i Carpaccia,
Płynęli mechaniczni anieli
I biły dzwony elektryczne.
Tak się niewiara łączy z wiarą
I budzi zjawy historyczne,
Ołtarze, gdzie przed Matką Boską
Klęczy emigrant z twarzą z wosku,
Wiara maluje twarze ciemne
Świętych z witraży i mozaik.
Tu wszystko proste, choć nadziemne,
A obok w mrocznym labiryncie
Profan zbłąkany, laik,
Pyta:
Gdzie tu jest wyjście?
Gdzie USCITA?
Tu wyjść jest wiele.
Laguna, niebo albo Piazza,
Gdzie pośród mrowia
Zamożnych Niemców, smutnych Słowian,
Gdy u Floriana kawę piję,
Myślą do naszych trosk powracam,
Napiszę wiersza strofę jedną.
I tym żyję.
1959
Nie pisz do mnie na adres Maxima
Ani Café Deux Magots,
Gdzie na pluszowej kanapce
Z Verlaine’em siadywał Rimbaud.
Już ich tam nie ma.
Nie pisz do mnie na Chelsea,
Bo na wilii, gdzie mieszkał Sidney Webb,
Wisi kartka z napisem „To let”,
A w domu Wellsa
Antykwariusz ma sklep.
Nie szukaj mnie w Hollywoodzie
Ani w Columbia Broadcasting System
Czy w snobistycznym Albany,
Bo wróci list ten:
Adresat nieznany.
Inne mi dano miejsce pobytu.
Przepisz pożółkłe litery,
Z pism zeszłowiecznych zeszytu
I zaadresuj: Warszawa. Jesień.
I datę postaw: listopad czy wrzesień
List dojdzie.
Znalazłem w starym notesie
Numery telefonów
Umarłych przyjaciół,
Adresy spalonych domów.
Cyfry nakręcam. Czekam.
Telefon dzwoni.
Ktoś podnosi słuchawkę.
Cisza. Oddech słyszę.
A może szept ognia.
Poezja to dzwon
Rozkołysany szeroko.
Męski, spiżowy ton.
Vivos voco.
Mortuos plango,
Fulgura frango.
Niegdyś
Na każdym dzwonie
Ten napis wił się dokoła
I dziś nie kłamie,
Gdy bije dzwon.
Żywych woła,
Umarłych płacze,
Pioruny łamie.
Po czterech stopniach
Liter mej maszyny,
Jak po szczeblach drabiny —
Sumeryjskich kapłanów z Ur,
Wejdziesz w magiczne kręgi
Jasnożółtego Probiona,
Niebiesko–białego Oriona.
Z dwudziestu siedmiu znaków
Mojej Smith—Corona
Plus osiem cyfr
Ułożysz wszystkie pieśni i księgi,
Od arabskich tablic Hakima
Aż po straszliwe
E równa się em
Razy ce do drugiej potęgi.
Tym zaklęciem
Bramy otworzył firmamentu
I z baraków w Los Alamos
Rzucił nas w Los Kosmos
Pewien były urzędnik
Szwajcarskiego biura patentów,
Wszystko, co można wyrazić
Słowem i cyfrą, a więc
Dzieła geniuszów,
Prawdy i odkrycia,
Odpowiedź na pytanie
O cel wszechświata
I sens istnienia,
Wszystko jest zaklęte
W chaos dwudziestu siedmiu
Liter. O, znaleźć klucz,
Znaleźć te parę enzymów,
Które by mogły rozłożyć na sens
Tę masę bierną i jałową.
Uderzyć kaskadą rymów
W czarnych klawiszy rząd
I wyrwać, wyszarpać to,
Które było na początku,
Słowo;
Jak połączył się węgiel, tlen,
Azot, siarka i jod
W kollagen pierwszej proteidy
Formułą tajną
Wiążąc twórczy splot?
Jakąż karierę zrobiła ta plazma
Z morskiego szlamu,
Ze się rozrosła w mózg Einsteina
I W serce
Erazma
Z Rotterdamu.
Jeśli jest Bóg,
To nie matematyk Jeansa
Ani wszechwładny Jehowa.
Wszystko wskazuje na to,
Że to nie żadna siła fachowa,
Ale początkujący amator.
Bawił go pięćset milionów lat
Epoki mezozoicznej
Tyranosaurus.
A gdy go znudził gad
I nadzieje, które z nim łączył, prysły,
Na dość osobliwy pomysł wpadł,
I my jesteśmy tym pomysłem.
Cybernetyk
Dzieli i mnoży fakty,
Astronom z West Virginia
Radioteleskopem
Dosięga uciekających galaktyk,
Aby je znaleźć
Odbite jak w lustrze
W pustce
Atomu.
I znów widzi Ziemię, drobinkę znikomą,
Płynącą w niezmierzonym
Przestrzeni i, czasu ogromie.
Ciekawość. To nas trzyma
Przy nudnej taśmie dni
Bo cóż by za sens miało
Powtarzać w nieskończoność,
Te same słowa, gesty, czyny.
Jeszcze. trzysta sześćdziesiąt pięć
Śniadań, obiadów, nocy źle przespanych.
Cóż by za sens było
Trwać przy tym obrządku,
Gdyby nie ciekawość, która łudzi,
Ze już za najbliższym zakrętem
Ciasnych uliczek zaśmieconych —
Faktami bez. znaczenia
Ta gmatwanina myśli skażonej
Uczuciem nagle się rozchyli
I jak błękit zza chmur
Widok otworzy się ogromny.
Gdy po szczeblach drabiny
Wyjdę z bazylik
Sumeryjskich kapłanów,
Pradziadów moich z miasta Ur.
Na obłoku się położę,
Na obłoku z technicolor,
I z Uranią, najmłodszą z muz.
Przeglądać będę z dwutysięcznego roku
„The Illustrated London News”.
Ciekawość. Bądź co bądź
Zbyt długo to nie może trwać.
Ziewnę. A Urania zgasi parę najbliższych słońc,
Żebym mógł spać.
1960
Samotna gwiazda w noc ciemną
Patrzy na mnie
I pyta: Co z nami będzie,
Z tobą i ze mną?
Zetrą nas czasu żarna,
Noc pochłonie czarna
Ciebie i mnie.
(Tak może sądził Thomas Hardy
Copyright by The Macmillan),
A ja myślę, że to
Podobny do petardy
Wszechświat, co się rozpyla,
Moje i twoje protony,
Gwiazdo daleka,
Przetasuje na nowo
I stworzy gwiazdę nową i człowieka.
Czasem, choć gwiazdy już nie ma,
Światło wpół drogi,
Jak Anioł wymarłych plemion,
Jak zabłąkany poemat
Wchodzi
W mój dom ubogi.