Slonimski Antoni Rozmowa z gwiazda

Antoni Słonimski




Rozmowa z gwiazdą


Poezje 1916–1961



Od autora


Wiersze z tomu „Rozmowa, z gwiazdą” pisane były między rokiem 1916 a 1961. Jest to więc przegląd całego mego dotychczasowego dorobku poetyckiego. Wybór ten stanowi w przybliżeniu jedną trzecią część wszystkich, opublikowanych przeze mnie wierszy.

Jakie kryteria stosowałem przy wyborze pomieszczonych tu utworów? Kierowałem się subiektywną oceną formalną, pragnieniem moim jednak było również, aby wiersze wybrane stanowiły dokument czasu, który je wydał; aby obrazowały kolejne etapy i rozwój mojej poetyki. Rozmiar książki spowodował konieczność skrótów, zwłaszcza w utworach, większych. Uznałem za konieczne dokonanie paru innych drobnych skrótów i retuszy oraz kilku poprawek wersyfikacyjnych. Tekst oczyszczony z dostrzeżonych, błędów i usterek jest więc tekstem ostatecznym i pragnąłbym, aby obowiązywał przy ewentualnych dalszych wydaniach.

A. S.



Hiacynty


To nieprawda, że latem pachną hiacynty —

Najpiękniej pachną w zimie, w imieniny matki,

Wtulone między torty słodkie i pomadki,

Na oknie, na tle szyby siwo zamarzniętej.


Czasem, gdy lat minionych odkręcą się wiry,

Przynoszą nam znów ciche żagle zapomnienia

Najsłodsze piramidy i cukrowe liry,

Wonie świeże jak ziemia w pierwszy dzień stworzenia.


Gdy wspomnienie dzieciństwa bladą rosą pryśnie,

Powracają na chwilę w te dni bezpowrotne,

Zakwitają na nowo w jesieni wilgotnej

Bardzo gorzkie migdały — bardzo słodkie wiśnie.


1916



Leonardo


Piękne ręce załamał mistrz do żalu skłonny…

Zwiodły go liczne próby i ścisłe prawidła

W mediolańskiej kaplicy bledną malowidła

Barbarzyńcy zburzyli księcia pomnik konny.


Otwartymi oknami zmierzch nadchodzi wonny.

W kącie, w mroku pracowni, pająk, snując sidła,

Zakurzonej machiny połamane skrzydła

Łączy z głową młodzieńca o ustach Madonny.


Kamień, w wodę rzucony, wywołuje kręgi,

Głos jest falą powietrza.” (Z Leonarda księgi

Werset, pismem odwrotnym nakreślone wiersze.)


I myśl jest falą, którą słowo trąca pierwsze…

Nieskończoność — płynąca w kręgi coraz szersze,

Czoła nasze owiewa oddechem potęgi.


1917



Żal


Gdy Cię spotkałem raz pierwszy

Mokre pachniały kasztany

Zbyt długo w oczy patrzyłaś

Ogromnie byłem zmieszany


Pod mokre płoty gałęzi

Szedłem za Tobą krok w krok

Serce me trzymał w uwięzi

Twój fiołkowy wzrok


Dawno zużyte słowa

Wróciły do mnie znów

I zrozumiałem od nowa

Znaczenie prostych słów


I tak się jakoś stało

Że bez tak pachniał — jak bez

I słowo pachnieć — pachniało

I łzy były pełne łez.


Tęsknota, słowo zużyte

Otwarło mi swoją dal

Jak różne są rzeczy ukryte

W króciutkim wyrazie: „żal”…


1918



Kartka z notesu


Asystent uniwersytetu w Tokio

I berliński docent

Spostrzegli, że jest pewien procent

Prawdopodobieństwa,

Że krój żakietu

Albo timbre głosu albo włosów nimb à la Verrocchio

Łamią przeciwieństwa losu


Stary rozumny człowiek

Dziekan wydziału przyrodniczego,

Z drżeniem zaczerwienionych powiek

Co wieczór czyta Heinego,

Biedny, wytarty tużurek

Obciąga jak chlamidę

I jak różańcowy sznurek

Przesuwa „Buch der Lieder”.


Chociaż poetów i uczonych

Nie łączy nic prócz pozorów

(Dochodów ograniczonych

I najrozmaitszych honorów),

Pewien mi bliski racjonalista,

Podziemny i ciemny artysta

Skanduje: „Pastor cum traheret…”


Eddington twierdzi, że drogi mleczne

Z całym ogromem gwiazd większych od słońca sto razy

Są jak gazy — a każde słońce pędzące jest atomem

Znikomym, wplątanym w pędy wirujące…

Zgadzam się, jeśli to konieczne —

Mogę się nawet zgodzić, że są to gazy

Rozweselające.

Pan Łukasiewicz poucza,

Że nauka to odczytywanie szyfrowej depeszy

(Widać ten co ją nadał, się śpieszył,

Bo zapomniał dodać klucza),

Moje depesze i listy

Nie wymagają tłumaczy,

Choć każdy je oczywiście

Może zrozumieć inaczej.

Wysyłam je bez adresu

Na wszystkie krańce świata;

Jak kartka wyrwana z notesu

Ten świstek was dolata,

Nagli jak pilna depesza, rozjusza jak anonimy

Albo na niebie zawiesza,

Z którego razem schodzimy,

Czyż trzeba to jeszcze tłumaczyć,

Że uczucie w wierszach nie ma monopolu,

Że i myśl można okulbaczyć,

I wjechać na sam Akropol?


1918



Zielone palankiny


Z prawdziwym żalem słowa te kreślę.

Dosyć po polsku, dosyć pisałem!

Chciałbym, żeby wiedziano, co myślę,

Wszystko, co czułem i co cierpiałem,

Wszędzie na świecie ogromnym, całym.


Chcę pisać po grecku,

Chcę pisać po francusku,

Chcę pisać po niemiecku,

Chcę pisać po turecku,

Po włosku, chińsku, po rusku!


Czarnym Arabom znad Eufratu

I ludożerczej z Zambezi sekcie

Chciałbym powiedzieć, tak jak brat bratu,

Słowa w ich własnym dzikim dialekcie.


Śpiewać po szynkach w noce pijane,

W portach, latarni gdzie tysiąc gore,

Chinkom, dziewczynkom spod Singapore,

Słowa znajome, a niespodziane!


Ojczyzna moja wolna, wolna…

Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.

Ojczyzna w więzach już nie biada.


Poezjo, tyżeś na kurhany

Kazała klękać, jątrząc ranę,

Wodząc przed oczy rozkochane

Delije, pasy i żupany.


I cóż mi zrobić teraz z mową,

Która zbłąkana w tej manierze,

W pawęże bije i puklerze,

Ojczyznę wzywa: wstań na nowo.


Odrzucam oto płaszcz Konrada:

Niewola ludów nie roznieca

Płomienia zemsty. — Pusta heca!

Gdzie indziej żagiew moja pada!


Każdy z nas dźwiga palankiny,

Które zielenią się przepięknie,

Ale gdy przyjdą śmielsze czyny,

Padną, aż ziemia głucho jęknie!


Spieszcie się! Życie to noc krótka,

Którą spędzacie wśród wahania,

Jak by najlepiej zażyć spania —

Do świtu jeszcze jest minutka!


Żegnaj, malutki mój hotelu,

Żegnaj, Ninon wpółrozebrana,

Kiedy obnażasz swe kolana,

Na wolterowskim śpiąc fotelu…


1918



Inwokacja

Jeśli Cię Michał Anioł porówna do słońca

A siebie do blednącej upodobnił łuny,

Jeśli Cię boski Ronsard wysławiał bez końca,

Niezmordowaną ręką w złote bijąc struny,


Jeśli Cię już nazwano słońcem, różą wonną

Jeśli Cię porównano do dźwięcznej lutni

Ja dla Ciebie, o Mario Wiktorio Colonno

Biegnę wyżej i nazwę Cię smutniej!


Tyś jest jak miasto wielkie i krzykliwe,

Gdzie się stu czartów śmieje —— płacze stu aniołów

Oczy Twe są ogromne, czyste i żarliwe,

Jak dwie wieże podniebne strzelistych kościołów.


Nie obejmę Cię wielkiej, a jako cień lotnej

Choćbym rozpiął ramiona i natężył siły

I pragnę — wciąż samotny, Ciebie — wciąż samotnej

Ciebie, lutni mej, róży, gwiazdy i mogiły.


1920



Rymy


Sądzę, że każdy mi to z panów przyzna,

Że by inaczej poszła droga poetycka,

Gdyby na przykład do słowa „ojczyzna”,

Nie było rymu: „blizna” i „mielizna”,

Lecz, dajmy na to — „sól attycka”.


Nikt by już z chęci niskiej i podstępnej

Zwyczajnej łąki nie nazwał kobiercem

Tylko dlatego, by w strofie następnej

Moc ją zrymować z swym złamanym sercem.


Nie narażałaby się już na kpiny

I wróciła do domu dobrotliwa ksieni,

Szwendająca się wszędzie z tej; jeno przyczyny,

Że ją stale rymują ze złotem jesieni.


Powiedzmy szczerze, czy kto z was panowie,

Wpakowałby do wiersza brzydkie słowo; perć”,

Gdyby do „śmierci” w polskiej mowie

Było słów więcej niźli ćwierć?


Wiele by się skróciło! tych lotów bez końca

I niejeden by goniec drogi zaoszczędził.

Bo któż by nam, o gońcach i posłańcach ględził,

Gdyby ci ludzie nie byli rymami do „słońca”.


O stare, biedne rymy, zdarte od użycia,

Wytrzepane jak meble w dniu świątecznych wizyt,

W blasku słońca sztucznego wchodzicie do życia,

Aby spać znowu w kurzu jak smutny rekwizyt.


Niejednego na próżno jeszcze wyślę gońca”,

Nieraz mnie trwożne w drodze zatrzymają cienie,

Nim, po cezurach skacząc, dobiegnie do końca

I słowo żyć zrymuję ze słowem znużenie”.




List


W obcym francuskim mieście

Pijesz wino czerwone z karafki,

Ciche morze oczy twe pieści,

Domki małe jak białe zabawki.


Jesteście tam na południu razem,

Tam są twoje suknie, których nie znam,

Ręce, które całowałem tyle razy,

I pewnie u kapelusza woalka rzewna.


Za długo już, moja jedyna…

Pomyśl — trzy lata krążę

Po hotelach i morskich głębinach

I wiem, że uciec nie zdążę.


Zabrałaś mi całą duszę.

Przyznaję to cicho ze łzami.

Tam daleko chcę cię wzruszyć

Tymi drukowanymi literami.


Przeczytasz to, co piszę,

W obcym mieście przy jakimś stole.

I dlaczego mnie to pociesza,

Że i ciebie to także zaboli?


1922



Sen Adama


Złoty banan, pachnąca waniliowa liana,

Magnolie i opuncje nęcą słodką wonią.

Ale najgłębszy cień jest pod dziką jabłonią,

Ale najmocniej pachnie jabłoń zakazana.


Tu, na podszyciu suchym paproci i wrzosów,

Pośród pni spływających z nieba jak meduzy,

Pod konarami drzewa, co żywiczne guzy,

Jak rany krwią, okrywa mchem pachnących włosów,


W cieniu liści zwróconych ku ziemi jak miecze,

W grzybnym zapachu rosy, w rzeźwym dreszczu chłodu,

W tym najciemniejszym miejscu rajskiego ogrodu

Spłynęły na Adama łzy —i sny człowiecze.


Ujrzał węża i Ewę jabłko zrywającą.

Miąższ owocu napełnił mu słodyczą usta

I pod zasłoną mleczną na dół spływającą

Wyrosła przed oczami jego ziemia pusta.


Przez jego sny jak piorun przebiegł miecz anioła,

Rozkosz jak krew wytrysła z wargi wiecznie głodnej.

I poczuł mękę pracy na ziemi niepłodnej

I trwogę gwiazd umarłych krążących dokoła.


Rozkosz i ból rozcięły jak miecz obosieczny

Ciszę serca — a myśli na skrzydłach cyklonu

Zmiotły świątynię boga ł kolumny tronu.

Życie przywiało burzę, a śmierć pokój wieczny.


I wtedy czując Adam, że sen niecierpliwy

Spłynie rychło i rzuci go na los już znany,

Obudził się i dźwignął, senny i leniwy,

I gniewną ręką owoc zerwał zakazany.



W drodze


Na niebie jest wiele gwiazd,

Których nikt nie przeliczy.

Na ziemi jest wiele miast,

A w każdym wiele goryczy.


Idę prosto przed siebie.

Ach, gdzież jest koniec i kres?

Gwiazdy liczę na niebie

Oczami pełnymi łez.



Colosseum


Po Colosseum błądząc przy blasku księżyca,

Nie mów, że tu najpiękniej, młodziutka Angielko —

Ponad rudym zwaliskiem, nad ruiną wielką,

Nad gwiazdami, powietrzem mieszka tajemnica.


Czymże, jest cyrk ten wielki? Jest podwodną grotą,

Gdzie odgrywamy sceny rozstania żalu.

Architektura w niebo pręży się tęsknotą.

Schodami rudej cegły, jak krzewem koralu.


Jak nad wodą powietrze, co się w górze świeci,

I nad nami jest niebo blado uśmiechnięte

I piękny czarny rybak, co zarzuca sieci

I spadające gwiazdy rzuca na przynętę.



* * *


Kiedy tylko otworzę oczy, to Cię widzę.

Włochy, Grecja i Egipt — to wszystko daremne.

Całemu światu dzisiaj przyznać się nie wstydzę —

Piękniejsze są twe oczy, usta, włosy ciemne.


Czasami, upojony błękitem przeźroczy,

Błądząc okiem po morzu słodkim i po niebie,

Zapominam o wszystkim i zamykam oczy,

A kiedy zamknę oczy — znowu widzę Ciebie.




Rozmowa z rodakiem


Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:

Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy?


Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,

Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.


Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.

Tylko stoi tam jeszcze tam książę Poniatowski.


Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło…

Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.


Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię,

Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.


Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,

To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.


On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,

Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.


Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:

Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.


1922



Weronika


W małym, zielonym weneckim hotelu,

Pod beczką, na której siedział amor z żółtej blachy,

Zaproszony przygodnie, na obcym weselu

Piłem zdrowie i krzykiem zagłuszałem strach.


W sali już podawano na srebrnych talerzach

Ościste morskie ryby smażone w oliwie,

Gdy zaczęła się owa gonitwa po wieżach,

Po balkonach, piwnicach, nierozumna straszliwie,


Tuż za oknami, na mokrych lagunach,

Ujrzałem niebo gwiazdami przekręcone na opak;

Panna młoda w welonach biegła jak w całunach,

Gdy na schodach gaz zgasił kędzierzawy chłopak.


Na próżno się w pokoju zlękniony ukryłem —

Weroniko! twych woalów biała, zimna chusta

Goniła mnie zbyt długo, aż ją poplamiłem,

Pokrwawione me nagle przykładając usta.


Twarz moja krwią odbita na białych ręcznikach

Majaczyła w półmroku jak stugłowy pas.

Jeden ślad został na bieli stanika,

Jak znak serca krwawiący, jak czerwony as.


Na chustach Weroniki karminowa twarz

Zdawała śmiać się ze mnie białymi zębami,

Kiedy stromą uliczką, chwiejnymi krokami

Szedłem, bity przez gawiedź, popychany przez straż.



Orient


W Kairze o dziewiątej jeszcze zbyt gorąco,

Poseł francuski prosi więc na obiad późno —

Liliana kładzie suknię powiewną i luźną

Wygląda bardzo smutno i bardzo marząco.


W ręku wachlarz z piór strusich i wiązka konwalii,

Ciało białe i suknia błyszczy jak ze srebra,

W Port Saidzie podobno znów panuje febra,

Zimą pewnie przyjdzie do nas książę Walii.


Taras biały, glicynie, gwiezdne niebo Wschodu,

Fontanna o księżycu śpiewa szklanym brzękiem,

Żwir szeleści jak perły na ścieżkach ogrodu

Mułła w meczecie modli się gardłowym jękiem.


Za ogrodem, gdzie kończy się szpaler pachnący,

Czarny, smukły, klęczący na tle smutnych ruin,

O wolność swojej ziemi modli się Beduin,

Po trzykroć pada piersią na piasek gorący.



Ziemia


Wśród ludzi i wśród lasów, gdzie żyją zwierzęta

Wśród miast, maszyn, okrętów, obrazów i pieśni

Nagle ten zimny wieczór, pełen rudej pleśni.

Zatoka ta ramieniem skał nagich zamknięta


I morze to czerwone, i potężna góra,

Wszystko to czerwone jak wydana nagle tajemnica,

Że Ziemia jest tak samo planetą jak Uran

I że jest siostrą Marsa i matką Księżyca.



List z podróży


Jeśli przyjdzie mi umrzeć pośród włoskich alej,

W cieniu czarnych cyprysów i cmentarnych tui,

Odwieźcie mnie, zabierzcie jak można najdalej.

Mantua obca. Nie chcę umierać w Genui.


Nie leżeć mi w winnicach, tam niebo zbyt czyste.

Tam jak korzeń cyprysu ciało w ziemię wrasta —

Oddajcie mnie pod niebo ojczyste i dżdżyste,

Zagrzebcie pod trotuar w samym środku miasta.


Wśród rur, drutów i zwoi elektrycznych kabli,

Wśród rojowiska szczurów niechaj znajdę leże,

Niech się kręci nade mną i wyje młyn diabli,

Niech mnie szarga i depcze milionowe zwierzę.


Bielą kości, przekroję tłumu fale płynne,

Jako szkielet okrętu wyschły na mieliźnie —

Dobrzy ludzie, zabierzcie mnie w strony rodzinne,

Jeśli mi przyjdzie umrzeć na słodkiej obczyźnie.



Stanley


Latem, gdy przez otwarte żaluzje w pomroku

Księżyca chłodny strumień przepływał nad głową,

Na fotelu, pod lampą okrągłą gazową,

Pani w bufiastej sukni z czterdziestego roku


Przerzucała ryciny młodego dziennika.

Oto księżniczki Windsor rysy jak kamea,

Oto powstanie w Indiach, nowy krój stanika,

Zniknięcie Livingstonea i podróż Stanleya.


Jakże ten świat jest wielki, jak ciągle urasta,

Jak miło myśleć o tym teraz, gdy bez szmeru

Płonie lampa gazowa, z niskiego parteru

Gdy słychać gwar wieczorny cichnącego miasta.


O, jakże była inna ta noc nad Tamizą

I ta noc afrykańska w gwieździstej rzece,

Pod namiotem północnym, przez pustą walizą,

Kiedy Stanley ogryzał dymiącą psią pieczeń.


Wy, co spokojnie śpicie w własnych starych domach,

Pomyślcie czasem o nas — zanim sen was zmorzy.

Tyle tylko nam trzeba — zgubionym w ogromach,

Nam, którzy drżą na rzekach i czekają zorzy.



Flamengo


Kiedy się pierwsze światło elektryczne złączy

Z bladą zielenią nieba w brylantowe linie,

Z balkonu patrzę na dół, gdzie chwieją się pinie

Wśród morza palm i wiatrem kołysanych pnączy.


Zapach gorzkich migdałów, woń męskiej perfumy,

Szary popiół cygara i wiatr, który chłodzi

I przynosi znad morza głos pełen zadumy,

Cichy turkot, pukanie motorowej łodzi.


Czego pragnę? Dlaczego mi niebo przysłania

Obłok smutku, co zawsze ponade mną płynie?

Dlaczego nie potrafię znaleźć porównania,

Nie umiem nazwać szczęścia, dopóki nie minie?



Deszcz zenitalny


Jak rój termitów, co wszędzie się wciska

Przez swoje małe, skrzętne, niezmęczone ruchy,

Rozkosz i nuda — dwa czarne mrowiska —

Wyłuskują z ciał naszych biały szkielet suchy.


Ust kariockiej piękności rozcięta szczelina,

Pozrywana jak sieci przez nadmierny połów,

Heban ciała dymiący, zębów biała ślina

Sączą jad, który w żyłach osiada jak ołów.


Niech gardło me przepali susza piaskiem czarnym,

Niech słońce krew mą pije jak błotną kałużę,

Serce me zadrży zawsze, gdy poczuje burzę,

Jak magnetyczna igła ku gwiazdom polarnym.


Gdy niebo z ziemią spina, elektryczny zamęt,

Serce bije spokojnie, jak czuły aparat,

I każdy ton osobny, jak bezcenny karat,

Zlewa w melodii czysty, przezroczysty diament.


Aż skłębią się nad głową jak wiry gorące

Chmury zrąbane nagle w lodu zimne sople,

Runą gromy piorunów ostro trzaskające

I spadną deszczu pierwsze ciężkie, ciepłe krople.



Kołysanka


Semiramidy wonne ogrody,

Pachących pnączów gorący park —

Próżno szukałem chwili ochłody

W błękitnym cieniu strzelistych ark.


W winnicach roje puszystych liszek

Struny jedwabiu ciągną jak tren.

W cichym poświście opadłych szyszek

Otula palmy upalny sen.


Bladych glicynij senny proporzec

Słodko się zwiesza z drapieżnych skał,

Kaktus spęczniały jak nosorożec

Wypuszcza kwiaty jak pęki strzał.


Rozmigotane w błękitnym pyle

Paprocie senne w słonecznej mgle

Trąciły w locie skrzydła motyle,

I ogród westchnął, zbudzony w śnie.


Czerwony motyl żałobnym cieniem

Opada cicho na leśny mech.

Owiń mi szyję białym ramieniem —

Omdlewa serce, zamiera dech.


Szum przejmujący przebiegł gęstwinę,

Wilgotny pyszczek otrząsa kret.

Noc dmucha w księżyc jak w okarynę,

Pod białym niebem zadzwonił flet.


W miłosnych pieśni wieczornych lęku,

W srebrnym lamencie słowiczych skarg

Brakuje jeszcze jednego dźwięku:

Cichego jęku złączonych warg.



Krzyż Południowy


Nieprawdą jest, że piłem w portowej szynkowni.

Kłamałem, kiedym mówił, że Bóg na mnie woła.

Nie szedłem nigdy nocą w blasku smolnych głowni

I nie spotkałem nigdy diabła ni anioła.


Kochać długo, zbyt silnie nie jest w mojej mocy,

Nienawidzić nie umiem — przyznaję otwarcie.

Nie przepłakałem nigdy jeszcze całej nocy

Ani życia na jednej nie stawiałem karcie.


Nigdy nie miałem w ręku kielicha z goryczą

I nikt do .serca prosto mi nie wbijał noża,

Lecz zasłuchany w słowa melodię zwodniczą

Zabłądziłem w pustynne dalekie bezdroża.


Oderwany od życia, życiem zachłyśnięty,

Niebiosa wiążę z ziemią kłamliwymi słowy

I dźwigam ciężar wielki, a tak niepojęty,

Zimny, obcy, daleki, jak Krzyż Południowy.



Hamak


Naftowa lampa. Cygaro w ustach.

Cisza w pokoju. Zza palisady

Rży niespokojnie pstrokaty mustang.

Dzwonią cykady.


Księżyc oświeca srebrzyste cedry,

Młody myśliwy, gniewem natchniony,

Jedzie galopem jak anioł prerii

Brzegiem Leony.


W hamaku śpiąca blada Luiza

Budzi się, patrzy między parowy,

Widzi na wzgórzu w blasku księżyca

Jeźdźca bez głowy.


1924



Uśmiech


Jak dobrze było kiedyś pośród krzaków malin

W południe zasnąć z książką gdzieś w kącie ogrodu.

I jak dobrze jest dzisiaj w świstach samochodu

Poprzez błyszczący Paryż uciekać wciąż dalej.


Jak dobrze było kiedyś, tocząc wolno globus,

Odnaleźć palcem Dakar i Rio de Janeiro.

I jak dobrze jest dzisiaj wyjść nocą przed obóz

I poić serce śpiącą, wzdychającą prerią.


Jak dobrze było kiedyś zwyczajnie, po prostu,

Zasnąć w domu rodzinnym przy lampie naftowej.

I jak dobrze jest dzisiaj z białego pomostu

Skoczyć lekko z okrętu na bulwar portowy.


Jak dobrze było krążyć niespokojnym lotem

Wokoło czary wonnej drażniących sekretów.

I jak dobrze jest dzisiaj czuć i wiedzieć o tym,

Że można wszystko skończyć kulą pistoletu.



Ostatnia podróż



Hans Wurzel czeka zaniepokojony

Na okręt, który płynie z Kobe do Londynu.

Branchi Amado wraca do Lizbony,

Singora Petti jedzie do Charbinu.


Edwina do Kairu wysłali lekarze,

Riccardo Ratti wraca z Ukrainy.

Jaffrys ma w Neapolu ładunek chininy,

Panna Lewis ma ojca na Madagaskarze.


Płynie tysiąc okrętów poprzez wszystkie morza.

Sto tysięcy wagonów dudni w ciągłym biegu.

Ze spokojnego domu wygnał ludzi pożar;

Błądzą nadzy po polach, szukają noclegu.


Ścigają się, mijają. Elektryczne fale

Przenoszą ich okrzyki, pytania daremne.

Szukają się po drogach i gubią wzajemnie.

Czekają, śpią i błądzą, i krążą ospale.


Nagle — przychodzi chwila nieproszonej ciszy.

Pośpiech i cel podróży wydaje się mglisty,

I świat staje się szary jak na mętnej kliszy;

Pociągi się spóźniają, nie przychodzą listy.


W wagonie dygocącym, niewyspany, chory,

Widzę, jak pociąg wpada w jakiś pusty dworzec,

Gdzie czeka ktoś, kto ręka gasi semafory

I w mroku ranka czarny rozwija proporzec.



Sąd Ostateczny


Jak w noc letnią, pod oknem — dźwięki harmoniki,

Senny pejzaż wypływa z głębiny pamięci —

W małym domku, ukrytym w gąszcz ogrodu dziki,

Nad stawem nieruchomym, srebrną misą rtęci,


Wśród trzcin ostrych jak dzidy, obumarły z lęku,

Dzieckiem szeptałem imię Twe na znak przymierza,

Słyszałem głos Twój cichy w drzew skrzypiących jęku,

Całowałeś me oczy błoną nietoperza.


O strącony monarcho, pełzający w pyle!

Drzemiący w czarnym ile pustego wybrzeża!

Skrzydlata w górę pofrunęła postać:

Nikt Ci już piersi nie depce,

Już możesz powstać.

Objaw się, zestąp ku mnie,

Zejdą tłumnie z całym Orszakiem:

Sam jestem w mojej izdebce.

Nie zamykajcie drzwi. Puść, Ojcze!

Już jest u proga.

Korowód dni ognistym przeciął znakiem.

Gość! Jakiż to gość w domu, w którym nie ma Boga?


Radioaparat wystukał wyrok,

Zygzak zamienił się w stuk:

Nie zatrzymasz się już, arko Noego, na górze Ararat!

Czy słyszycie pomruki gór?

To; nie ryk lwa,

To lawa.

Już ziemia jęknęła jak gong!

Zabawa! Największa na świecie zabawa!

Ulice, place, domy misterny rysunek

Ukryły w chmury kurzu ciężkie, rudę,

Nad które cegła jak gołąb polata —

Panowie! Rachunek!

Zamykać budę!

Koniec świata!


Czego się boisz, mały chłopcze?

Dziewczynko, czemu płaczesz?

Skończone wszystko. O, jak dobrze!

Starcy, porzućcie pacierz!

Próżne westchnienia,

Jutra nie będzie!

Nie płacz, milady, że twój salon

Fruwa nad miastem

Jak balon

Nie obciążony już balastem,

Patrzaj! Irlandię za piersi

Chwyciła groza

I na ogrody różanej Persji

Upadla wyspa Formoza.

Spienione rzeki Alaski

Złotem trysnęły w błękity

I na Sahary piaskach

Polarna pali się zorza!

W roztańczonym powietrzu

Krążą miejskie ogrody,

Jak latawce wirują na wietrze

Chińskie strzeliste pagody.

Aeroplany w wichrowym wirze

Oddech ziemi dosięga gorący;

Poczerniałe, skręcone spadają,

Jak liście, które żar liże.


W koronkowych mantylach czarne, smukłe dziewczyny

Skaczą z okien na klomby, co ruszyły się nagle.

Kobiety jak korwety rozpinają żagle.

Morza błyszczą jak oczy pełne atropiny.

Świst wichury poderwał skorupę Europy

I wśród złomów spękanych kołują w kopalni

Robotnicy boleśni i czarni,

Jak robactwo zalane ukropem.

Oto prysły czeluście więzienne,

Obłąkani, skazani łamią krzyż gilotyny.

O, pójdźcie za mną, korowody senne.

Będę wam żaglem, okrętem i sterem —

Starcy mdlejący w objęciach morfiny,

Blade panny pachnące eterem.


*


Ej! Zbierajcie swe grzechy!

Kto ma ich więcej, temu będzie lżej.

Oto jest kielich z goryczą.

Nie będzie już żadnej pociechy,

Bo grzechy nie spełnione się liczą!

Tobie, coś wybrał z szarej doli

Zapach krwi ostrej, mdłą gardził małmazją,

Z kolorową fantazją i z czerwonym fontaziem

Coś handlował Europą, Australią i Azją,

Tobie będzie dziś lekko, królu metropolii!

Malutkie grzechy łamią karki,

Już utonęła łódź Charona.

Spieniona Leta w pędzie wartkim

Opada z szumem jak zasłona.


Pachnąca moja Izabel,

Strwożona sarno,

Nie wychodź za mną przed dom,

Noc jest parna.

Na ustach bielą się ręce

Jak wonna krata,

Zejdą w muślinowej sukience

W Dolinę Jozafata.


Fruń z zielonego balkonu

Jak obłok mglisty;

U stóp bożego tronu

Zrozumiesz wszystko.


*


Domów krągłe kopuły chwiejnymi ruchami

Jak głowy umęczone chylą się w ramiona

I z westchnieniem ulgi wyłazi spocona

Czarna ziemia, drzemiąca pod trotuarami,

Zamiera świat ostatnim błyskiem,

Bezsilny wiatr już nic nie zrywa

I rozkłada się ziemia jak przed widowiskiem:

Senny, puszysty, uroczysty dywan.


Zejdźmy im z drogi. Oto wszyscy święci,

Opadli z ciała wyschnięci biskupi

Z lochu klasztorów, gdzie byli zamknięci,

Niosą na płaszczach zapach trupi.

Zamarli w trwodze już nie krzyczą łaski,

Ale stygmata rąk swych rozdzierają,

Woskowe świece i pasterskie laski

Łamią, z hałasem padają infuły —

I kupą kości, fosforyczną zgrają

Piszczeli spiętych w strun muskały

Przed boży tron padają w proch,


I utopiony w szloch,

W płaczącej sfery łkanie,

Zamarł stojący w pierwszym planie

Kleryk.

Kończy się trwoga,

Nadchodzi ostatnia chwila,

I tłum zadygotał jak listek.

Oto się już odchyla zasłona

I zapłonął wzrok Boga,

Przed którym kona wszystko.

Spływa cisza głośniejsza od burz i wichury

I lotniejsza martwota niźli wiatr, co goni,

Biel zmieszanych kolorów, słodsza od purpury.

Wieko trumny zamyka najwyższa z harmonij.


Lecz pośród dusz martwych, zasłuchanych w wyrok

Zadrżał, zapłonął czyjś wzrok,

W kłębowisku ktoś się poruszył —

Wstał.

Postąpił krok.

Jakże wysoki jest. Jak ty, o Boże!

Pod obłoki dosięga głową.


Przeklęci aniołowie

Ukryli słowo

Zazdrośnie w piersi

I pyszni są na nowo,

I znów są pierwsi!


*


Słowo rozgrzane w ustach do białości,

W piersi nabrzmiałej pychą,

Hukiem stu trąb i hymnem radości

Obali twoje Jerycho!


Jeśli ginąć, to ginąć boleśnie,

Jak krzyk śpiącego, zbudzonego we śnie.

Trzeba nam wielkich ram

I panoramy światów ginących,

Od śmierci żądamy wielkości!


Wieczorem, kiedy niebo szarzeje u szczytu,

Ręce bolą jak skrzydła, które długo drzemią —

Chcę zerwać wszystko, co mnie łączy z ziemią,

Jak ptak otwartym gardłem pożądam błękitu.



Sentymentalizm


Zawiła i niespokojna

Jest moja mowa.

Po wielkiej wojnie

Piszę te słowa.


Śpiewacy, poeci ulicy,

Czy rany już zabliźnione?

Do was się zwracam, muzycy,

Gdzie wasze marsze natchnione?


Czym się wykażesz, o bando,

Przed potomnością gniewną?

Stekiem murzyńskich nut, jazzbandem,

Stukiem drewna o drewno.


Pokazałbym wam cudem,

Jak jeszcze jeden protest,

Od Litwy pól do Wogezów

Jazzbandy drewnianych kul

Szczudeł, protez.


Choćby w najszerszym rozdzwonione kręgu

Brzęczały skrzydła komarów,

Choćby ich milion —

Nie wydadzą jęku.


Pieśni zgłuszona tupotem,

Z czerwonych kart historii

Nad ciemnią wód srebrzystym lotem

Zabłyśnij w glorii.


Dzisiaj w moczarach błędnie połyska

Jak kwiat paproci,

Jutro swym żarem osuszy bagniska.

Wybuchnie Wojną Dobroci.


Przepali światła fatalizm

Łza — i obmyje firmamenty,

I jak święty talizman ocali

Sentymentalizm.


Wróćcie, pasterze wygnani,

Dafnis i Chloe, Manon, Ninette!

Niech w rumowiskach fabrycznej sali

Kołuje i dzwoni flet.


Gdzież było miejsce w ogromnym gniewie,

Wśród huku dział, w armatnim mięsie,

Dla ciebie, Agnieszko i malutki Davy,

Dla ciebie, stary Dickensie?


Któż mógł usłyszeć w hałasach

Przez drutów, okopów linie

Płacz wzgardzonego Ruy Blasa

I Pawła, i Wirginię?


Wypełniła się wielka cysterna

Łzami,

Ale je wchłonie ziemia miłosierna

Dobrymi czarnymi ustami.


Przebiegnie po świeżej zieleni

Dreszcz

I z szumem łzy na ziemię

Spadną jak deszcz.


Pod słoną ulewą wysoką,

Dreszczem objęci,

Odetchniemy, westchniemy głęboko,

Spłakani i uśmiechnięci.


1923



Wieża Babel


Już dobre słowa wszystkie

Zepsuto i zużyto,

Więc będzie ze słów pospolitych

Ten wieniec uwity

Jak z szarych listków.


Zdarzenia wielkiej miary

Przyniosły owe dni,

Kiedy rzucono sztandary

Na grób „soldat inconnu”.


Złote lwy Persji, słońca Japonii i trójkolorowe z Italii,

Francuskie, rosyjskie i polskie, i gwiazdy z drugiej półkuli,

Dumne szumiące chorągwie, sczerniałe w dymach batalii,

Z trzaskiem na ziemię rzucili, oręż na lemiesz przekuli.

Świat cały potem to widział odbite na srebrnym ekranie,

Świat cały sobie naznaczył jedno ogromne spotkanie

I gorączkową naradę, co zrobić ze swoją wolnością.

Na placach się nocą snuli, pijani i błędni jak w snach,

W ogrodach iluminacji, bezsenni gorączką radości,

Zaczęli wielki, do nieba aż sięgający budować gmach.

Trzysta milionów Chińczyków i trzysta milionów Malajów

Niosąc ciężary truchcikiem biegło.

Piasek Sahary zmieniono na cegły

I z niego powstał fundament.

Z dna oceanu na szczyt Himalajów

Wyrosły stalowe przęsła —

Ziemia się w biegu zatrzęsła

I zadrżał firmament.


Całe Tatry i Alpy, i Pireneje, i Apeniny

Przejeżdżają ze świstem powietrzem na żelaznych wózkach.

Na linach stalowych bloki je ciągną z głębiny,

Świder parowy do Kordylierów już przywarł.

Jękiem dzwoniącym napełnia Atlantyk,

Nad którym ręce załamuje lewar

Czarny na niebie blednącym.

Pyłem pokryte okręty

Napełniły przystanie lamentem,

Jęczą portowe drągi,

Nagi szkielet rusztowań oblepiły cementem,

Parowiec świsnął,

Zawyły syreny,

Dzwonią turbiny,

Z głębiny

Wybłysnął

Reflektor i oślepił bezsilny firmament.

Rosną architrawy szeregiem

I kolumnady się wiją ślimakiem.

Lasy zmieniły się w tratwy.

Tartaki je krają jak tasak

I portowi cieśle w Nagasaki

Robią z nich kije, deski, balustrady.

Wydźwiga się kolos wysoko,

Dojrzewa, pęka jak pąk,

Już, już dotyka niebios.

Na próżno się kapryśne rokoko

Naprasza —

Do nieba dosięgnie gotyk,

Jak bezlitosny dotyk

Rąk

Niewiernego Tomasza,

I stało się to w sześćdziesiąty szósty

Rok

Budowy.

Zaczęło się to w wieczór upalny

Wśród robotników z kopalni

I rozbijaczy kamienia,

I bladych Czechów, pracujących w giserniach.

Gdzie duch boży jak wielka kropla oliwy

Kapnął

I wybuchnął w postaci płomienia.

Czyście wszyscy pomarli? — krzyczał telefon —

Halo. Czy to ty, John?

To mówię ja. Tom, Harry, Charlie.”

Imiona jak jęki biegały po tłumie,

Nagie ramiona czepiały się w pasji.

Ściszcie przeklęty hałas,

Czy mnie nikt nie rozumie?”

Nikt ciebie już nie rozumie i nikt ciebie już nie słyszy.

Na próżno chwytasz z obłędem za piersi swych towarzyszy.

Tumult się wzmaga i sroży,

Tłum jak wilk dziki, spuszczony z obroży,

Zawył i zmilkł.

Gdzieżeś? Odezwij się — słabo i miękko

Płakały kobiety, czepiając się nagich nóg męskich,

A oni bełkotali coś z najwyższą męką

I odpychali ręką jak gdyby z nieba spadające klęski.


Pokazywałem ci wtedy ręce skaleczone,

Mówiłem: Patrz, krew się toczy.

A ty miałaś usta zębami rozjaśnione

I nierozumne oczy.

Pojąłem, że słowa nie już nie znaczą,

Gesty zawodzą i znaki.

Na niebie stada oszalałe warczą

Aeroplanów, krążących jak ptaki.

O, stój! Bo nas tłum rozdzieli,

Przewali się między nami.

I tłum runął —

I zamajaczyłaś mi w oddali

Białymi rękami

Ostatni raz.

Wtedy to on, główny budowniczy,

Wlazł, wdarł się na trybunę,

Krzyczał przerażony.

Chciał mówić do tłumu,

Ale jak ptak strącony sfrunął,

Porwał go wir bezrozumu.

Przedarł się wtedy z ulicy

Przez tłumu odmęty

Do żelaznej hali

Górniczej kapeli,

Gdzie stali muzycy

Wsparci o lśniące chłodem w mroku instrumenty.

A fala dzika tłumu w żelazną butę.

Za nim przewala się, przenika.

Krzyknął: Jeśli nie rozumieją słów,

Muzyka ich uspokoi, muzyka!”

I chwyta w dłoń batutę;

Marsza! Rytm straszliwy

Tłum rozpędzony zatrzyma

I zawrze w klamry dojrzałe

Harmonii.”

I pękły trąby, puzony,

Stu instrumentów tony skłócone

Zbiły się oszalałe

W zgiełkliwy świst kakofonii.

I wtedy już ze szczytu Wieży Babel

Zerwał się i spadł z błękitu,

Jak wąż nad miastem pasmem się wijąc dokoła,

Elektryczny kabel,

Trącony złotą nogą Archanioła.

Runął tum, w gruz się rozwalił,

W milion ark z czerwonej cegły,

Kurzem czerwonym się jak słup zapalił —

I małe czarne tłumy się rozbiegły,

I znów się krzątali od nowa,

I Bóg im powrócił mowę.


Ale nie wszystkich odstąpił

Przeklęty duch boży

I w piersi mej wątłej

Jak lew się sroży.

Obcy, samotny wśród ludzi stoję,

Ziemia mnie nudzi,

A nieba krąg mnie przestrasza

I boję się własnych rąk,

Rąk

Niewiernego Tomasza.


Człowiek uderzony w nos

Widzi milion gwiazd,

Tyle, co astronom przez teleskop.

Każdy z was niechaj dookoła miasta

Gwiaździsty zbuduje okop

I modli się do tych gwiazd

Jak Eklezjasta.

Jeśli jesteście bici,

Milczcie przynajmniej.

Może was to nasyci,

Co syci najmniej.

Zginęły słowa,

Ich dźwięk zawodzi,

Oto nadchodzi

Nowa epoka

Samotnych ludzi.


1923



Epilog

z dramatu „Wieża Babel

Chór

Ponad głowami państw złączone mówią ludy.

Słabość mizerną, która rządzi ciałem,

I wszystkie nasze dzienne trudy…


Głos

Pokonać możemy zapałem!


Chór

Kłamstwo, oszustwo, niesprawiedliwość,

Gniew nierozumny, który rządzi tłumem,

Spokojni, uzbrojeni w cierpliwość…


Głos

Pokonać możemy rozumem!


Chór

Nienawiść, która burzy, zło, które się pleni,

Leniwość i niewiarę, co truje szyderstwem,

Natchnieni wiarą, miłością złączeni…


Głos

Pokonać możemy braterstwem!


Chór

Choć nas tylko gromadka, chociaż nas tak mało,

Czemu duma radośnie rozpiera nam piersi?

Czemu w przyszłość patrzymy tak śmiało?…


Głos

Bo nie jesteśmy pierwsi!


Chór

Idą za nami tłumy, gromadzą się, płyną,

Ze wszystkich lądów ziemi nadchodzą z daleka.

Schodzą z gór, przepływają ocean

Głębiną,

Ażeby odśpiewać ten pean

Ku chwale wieczystej człowieka.


Głos

Dzieje ludzkości jak pomnik

Wyrzeźbić mądrymi młotami.

Niechaj dalej piszą potomni

Tę księgę pisaną czynami.

Niech rośnie radosnym płomieniem

Ten epos ludzkości ogromny.

Pamięć tych, co zginęli przed nami,

Uczcijmy głów pochyleniem.

Uczcijmy pamięć Jezusa

Nazareńczyka, który był ukrzyżowany,

Galileusza, którego zakuto,

Kolumba, którego więziono,

I Sokratesa, którego pojono

Cykutą.

Módlmy się za wieczne niepokoje

Życia bohaterów. Za Flavię Gioię

I Lavoisiera,

Giordana Bruna i Magellana,

I zwycięzcę bieguna

Kapitana Scotta,

Za tych, co — nim padli z dumą —

Krwią się wpisali do księgi historii,

Za walczących z trądem i dżumą

W szpitalach i laboratoriach.

Za tych, co — choć padli, imieniem

Jak chorągwią przewodzą w walce,

Za tych, którym zimne promienie

Pożarły palce.

Za tych, co zginęli na Mont Evereście,

I za tych wreszcie

Bezimiennych, nieznanych,

I za tych, którzy

Przyjdą po nas ginąć i dalej budować.


1925



Oko w oko

Fragmenty


Śpiewajcie mi, pastuszki, na wierzbowym flecie,

Wy, co kochacie każdą rzecz zwyczajną,

Kroczenie, oddychanie, trawienie i łajno,

Że wam się tak udało wszystko na tym świecie!


Schlebiajcie w wonnych słowach spokojnej sytości,

Słowiczki i aniołki — pieśniarze przyrody,

Ale dla ludzi, którzy pragną choćby kropli wody,

Dla tych, którym się troszkę powinęła noga,

Lemoniada serc waszych i słodkie kwilenie

Warte jest tyle, co protekcja Boga

Skazanym na powieszenie.


Jak niewiele potrzeba wam, idącym w życie,

Co ślinę macie w gębie, a słońce na tarczy,

Jak łatwo coś się psuje w tym zachwycie:

Trzydzieści sześć i dziewięć czasami wystarczy.


A potem, gdy z ufnością mdłe serca dajecie

W szpony cierpień, patrzycie z głupkowatą trwogą

Na słabe i na kruche ciało i płaczecie,

I oczy wasze marne wytrzymać nie mogą

Spojrzenia śmierci.


Jakaż jest śmierć? Ta chwila, gdy się duch ulatnia?

Czy nam bóle przyniesie, czy cierpień poskąpi?

A może śmierć to właśnie jest chwila ostatnia,

Wieczna przez to, że nic już po niej nie nastąpi?


Gdy zmięta pościel łoża — próg pustego domu

Zimnym światłem usztywnia księżycowa pełnia,

Ostatni pobrzęk serca rośnie do ogromu

I rozpaczą lub ciszą wszechświaty wypełnia.


Rozglądam się po świecie okiem jeszcze żywym,

Chcę ją znaleźć, rozpoznać wśród śmierci miliona,

Abym, gdy przyjdzie do mnie w owym dniu straszliwym,

Już znał, umiał na pamięć jej wszystkie imiona!


Spadnie z brzękiem jak lustro lub głucho jak gruz,

Sierpem ostrym zaświeci jak księżyc na nowiu,

Krew oparzy mi ręce, plecy przetnie mróz,

W ustach ciężki poczuję, tłusty smak ołowiu.


Znam to imię — przypadek, ocean straszności —

Siekiero, co opadasz na kark uśpionego,

Choćbyś spadła najszybciej, spotkasz mnie zbrojnego,

Ja cię dojrzę i nazwę, zduszę w świadomości!


Albo ty — ty powolna, zdradliwa jak ciepło.

Co rozmarzasz, usypiasz starych chorych ludzi,

Kiedy długim cierpieniem wymęczysz, wynudzisz,

Pozwalasz starcom sennym jak ziemia zakrzepnąć.


W siwych chatach, w lepiankach i w szałasach z trzciny

Usypiają jak kury w letnim, cichym zmierzchu,

A ty łaskawie gasisz i gładzisz po wierzchu

Stygnący popiół w garnku z popękanej gliny.


Ta myśl o śmierci, choć nam towarzyszy,

Plącze się gdzieś nieśmiało i odsuwa skrzętnie,

Choć czasem dokuczliwie zbliży się natrętnie —

Tak łatwo ją odegnać, łatwo ją uciszyć.


Ale nadchodzą zawsze — muszą nadejść — noce,

Kiedy już nas nie szczędzi i już nie omija,

Jak zbuntowany żołnierz kolbą w drzwi łomoce,

Targa piersi — do serca pięścią się dobija.


I nad lichym ochłapem człowieczego ciała

Bije jak dym do góry, i wszystko przysłania

Mgłą ciężką, co odbiera możność rozeznania

Jadu, trucizny, którą nam zadała.


*


Czy po dniu pracowitym kładąc się wygodnie

Na kanapie, w fotelu, czy siedząc przy stole

Weźmiesz tę książkę do rąk, przerzucisz swobodnie,

Czy też ją będziesz czytał uważnie, powoli,

Czy się zatrzymasz dłużej, gdzie, na której karcie,

Jakim dźwiękiem się wzruszysz i jakim obrazem,

Czy odnajdziesz nieśmiałych swych myśli poparcie,

Wszystko to chciałbym wiedzieć i być z tobą razem.


My dwaj na całym świecie albo też my dwoje

Najbliżej z sobą wiecznie jesteśmy złączeni,

Czytelniku nieznany, który słowa moje

Na własne swe przeżycia choć na chwilę zmienisz.


Chciałbym widzieć twe ręce, włosy, kolor oczu,

Chciałbym z tobą pomówić i chciałbym przypomnieć

Te moje różne wiersze, któreś mógł przeoczyć,

I wiedzieć, których wierszy nie możesz zapomnieć.


Bo ja o tobie nigdy zapomnieć nie mogę,

Cokolwiek czuję, widzę — myślę, jak by lepiej

Móc oddać ci to wszystko, co dla mnie jest drogie,

Wszystko, co mnie osłabia, i wszystko, co krzepi.


Oto leżę w posłaniu, gorączką znękany,

Przez okno patrzy na mnie noc obca i gwiezdna.

I czuję swą samotność, jak ktoś zapomniany

I tęskniący do ludzi, których nie zna.


Jeśli to będziesz czytał, pewnie w jakimś mieście.

Jeżeli chory będziesz, to pewnie w szpitalu —

Chciałbym dla ciebie być tą rześką falą,

Co ci pozwoli odetchnąć nareszcie.


Chciałbym, ażebyś ujrzał, schylony nad książką,

Miasto, co cię otacza nagie i prawdziwe.

Pudło, błękitnej rzeki przewiązane wstążką,

Niech rozerwą twe słabe ręce napastliwe.


Do diabła z pięknem ulic i fabrycznych świstów,

Z poezją drutów, reklam i drapaczy nieba!

Weź do ręki mdły tomik wierszy urbanistów,

Jeśli ci tej recepty nudnej jeszcze trzeba.


Lśniące pudła, te bryły, bloki, szachownice,

Gdzie każda brama zda się tryumfalną bramą —

To dla ludzi, co idą spokojnie ulicą,

Bo przez życie swe idą spokojnie tak samo.


Lecz kiedy my wyjdziemy z nie goloną twarzą,

Z włosami zlepionymi, w cuchnącym ubraniu,

Każda brama się zjeży kraty gniewnej strażą,

Żadne drzwi nie uchylą się nam przy spotkaniu.


Poczujesz wtedy, potkniesz się głową o ściany,

Co między tobą nagle wyrosną a życiem.

I pod białym lakierem lśniącego okrycia

Zobaczysz obraz miasta wrogi i nieznany.


Jak wesoło, pogodnie przemknąć się aleją

W warkotach samochodu, po śliskim asfalcie,

Jak miło po raz pierwszy wiosną wyjść bez palta,

Lecz jakże łatwo miasta zmieniać się umieją.


Nie takie to jest trudne, wesoły przechodniu,

Niechaj cię potok życia wypchnie niespodziany,

Przez parę dni pochodzisz tylko brudny, głodny,

Aby się nagle ocknąć z tamtej strony ściany.


Jeśli cię raz wyrzuci potok, co się pieni,

Ciśnie na tamtą stronę — wyrwać ci się trudniej,

Wyrwać się stamtąd trudniej niźli spod kamieni,

Niż spod bruku, na którym tłum zwycięski dudni.


Mury zdają się szeptać: tu wszystko w spokoju,

Nie patrz się na nas, goń okiem po chmurach.

Bracie cierpiący nocą, drżący z niepokoju,

Posłuchaj mojej pieśni o zwalonych murach.


Znam ja mury dostojne, wysoko dźwignięte

Ściany więzień, na których krzakiem dzikiej róży

Pną się druty kolczaste zlepione cementem,

Którego nikt nie umiał, nie próbował zburzyć.


Lecz czasem ściany domów jak struny dotknięte

Zaczną szumieć i jęczeć w rozełkanym gwarze,

Bramy ciężkie i okna trwogą odemknięte

Trzasną, aby okazać blade, gniewne twarze.


I miasto, jak zatrute, z piwnic i spod dachów

Wywala swe wnętrzności i ciało rozkłada,

I czarna na zwalonych murach wyrasta gromada,

I patrzy się w ulice zamarłe w przestrachu.


Wiem, że ten widok nie w smak będzie tobie,

Dasz mu imię przeszłości lub nazwiesz go snem.

Powiesz, że takie myśli przychodzą w chorobie

I że pogodnie płynie przecież dzień za dniem.

Że tylko czasem miasta gniewne

Falują pod wichru podmuchem.

A ja ci mówię: spójrz śmiało!

A ja ci mówię, że niepewne

Są twoje sprawy wszystkie, jak to ciało

Śmiertelnie wątłe i kruche.


Spójrz na gromady wiecznym targane hazardem,

Zajrzyj w oczy cierpiące, myślące, zwierzęce,

A zobaczysz, że wszędzie są te mury twarde,

O które ludzie krwawią słabe ręce.

Wszystko, co mamy — to nić delikatna.

Z trudem wiązana sieć przez ludzi, którzy

Nieśmiało sobie dłoń podają bratnią.

Nie trzeba torped ani bomb armatnich,

Aby je zburzyć.


Pozornie dżentelmen z „London News”,

Jakby wycięty z ilustracji,

Wraca z „Savoyu”, z hotelu, z kolacji.

Warczy stukonny wóz.


Któż notował na giełdzie walory

Słowa: złośliwy nowotwór,

Rak i sarkoma?


Doktor powiedział tylko: „Pan jest chory.”

Ale w spojrzeniu jego zimnym i wykrętnym

Majątek, władza staje się znikoma.


W tym słowie, wczoraj obojętnym,

Dom, miasto ginie,

Owija się mroku żałobą.

I kryje twarz rękoma,

I dygoce samotny starzec w limuzynie,

Czując rosnący mur nad sobą.


Następna strona:

Miss Hollywood.

Narzeczona.

Auto, kwiaty, koronki.

Młoda panna idzie na ślub.

A jutro jak szwaczka ługiem się otruje

I zimna gazeta poranna

Stwardnieje, w zimny mur się rozbuduje.

Malutkie czarne czcionki

Zlepiły się, zbiegły.

To już nie czcionki — to cegły.

Drukarz muruje

Grób.


Dwieście tysięcy czyta to samo: wypadki —

Ziewnęli, zmięli, rzucili.

Nad słowem ,,ciężko raniony

Ktoś jeden się ciężko pochylił:

Jeden z dwustu tysięcy

Abonentów

Trafiony.


Płynie tysiąc okrętów

I tysiąc depesz się miesza,

I nagle przychodzi depesza:

Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony.”


List, wysłany ze stacji w maleńkiej mieścinie,

Czarne, duszne zasłony

Na oknach rozwiesza,

Młodość zmienia w pustynię.


Z osiemdziesięciu pięciu na pięćdziesiąt trzy.

Pięćdziesiąt dwa w Berlinie.

Giełdziarz po szczycie muru zręcznie jak po linie

Przebiega, jeszcze liczy, ufa.

Stop. Kropka. Koniec gry.

Zostało czarne zero — lufa.


Ciało zamyka nas w ubogie ramy,

A żywioł wrogi

Szuka wśród nas samych

Sprzymierzeńców, aby dźwignąć mury,

Budować tamy

I rzucać pod nogi

Kamienie, o które się potykamy.

Kamienie, na które padamy.


*


Zbyt pewny jesteś, spokojny o formę,

W którą codziennie wlewasz swe życie bezpieczne,

Aż przyjdzie dzień — i żołnierz, co pod murem grzecznie

Sprawuje straż — zaśmierdzi jodoformem.


Choćbyś przezorny był, zapobiegliwy,

Wyśliźnie ci się życie spod pazurów,

Usłyszysz słowo, które świat wykrzywi

I nie za mur cię wypchnie — lecz za tysiąc murów!


Słuchaj, bo będę mówił rozgniewany

O tych pomnożycielach ludzkich łez i krwi.

Powraca do mnie obraz tych przeklętych dni,

O których zapomnieć nie umiem.

O wojnie będę mówił. Ściągnij brwi!


Stoi w twym mieście kolumna Vendôme,

Rycerz na koniu, jeździec lub miedziany książę,

Armatura, miecz, kula ozdabia twój dom

Albo skrzydlata Nike, która sandał wiąże.


Dźwięcznie się owe słowa układają w rym,

Mocno brzmi w marszu zwycięska melodia,

Ale się gubi rychło jak w wierszu złym.

Zostaje tylko parodia.


Historyjki ze starych książek dla młodzieży,

Ataki na bagnety, koniki, mundury.

Całą młodość kazano nam przeżyć

W tym smrodzie krwi i złej literatury.


Wagony, wozy i auta,

Okręty i dźwigi portów

Stały się w jeden dzień narzędziem gwałtu,

Zamianowano je narzędziem tortur.


Wrogiem staje się ulica,

Gazeta — podstępny wróg.

Nocami ciągnie konnica,

Armaty dudnią o bruk.


Zginęło sto tysięcy.

Hura! Ataki odparte!

Pół miliona, milion, trzy miliony.

A trzeba jeszcze więcej.

Dzwoni żelazo i stal.

Przysłali: Feldpostkarte

Lub żałobną carte postale.


Gorąco — ale czyż można dla ochłody

Pić wodę? Może on tam łka wyschniętym gardłem,

Raniony wśród innych, umarłych.

Krwawi — chce wody?!


Przyjechał! Wrócił! Skąd?

Ranny — nareszcie pod opieką.

Da Bóg, zostanie kaleką,

Nie będzie mógł wrócić na front.


Słuchaj, poeto, ty z opaską propagandy,

Ty z prasowego biura szpiclu,

Nie zagłuszyły w stolicy jazz—bandy

Wycia psów zadręczonych przez hyclów!


Posłuchaj, co z twoich recept bohaterstwa,

Ze słówek fałszywych, marnych

Zostało na ustach czarnych,

Konających, rzucających bluźnierstwa!


Próżno plakaty, transparenty kłamią,

Gwiazdka, naszywka i krzyż złoty

Na chwilę biedne głowy otumania,

Lecz prędko mija narkotyk.


I biedne głowy na drewnianych pryczach

W wagonach sanitarnych tłuką się o ściany,

I dudnią te pociągi ładowne goryczą,

Towarem wybrakowanym.


Ręka ludzka — to jest coś, co wspiera,

To znaczy pomoc, opieka.

Najsmutniej, najboleśniej umiera

Człowiek, który padł z ręki człowieka.


*


Mówisz: to się już przecież skończyło,

Czemu na nowo wypędzać

Ze szpitali i koszar

Korowód mar,

Któremu na imię nędza?

Tak było.


Noc głucha. Ciemna.

Nie mogę być sam.

Podaj mi dłoń,

Schyl się nade mną

I słuchaj.

Tak było.


Ten garnek odrutowany

Milionem kabli,

Sklejony przez roty karne

Krat, więzień, szabel,

Naczynie, które zwiesz

Stolicą,

Rozpękło wszerz

I przez szparę,

Zwalonym murem,

Przez jedną ulicę

Wykipiał wrzątek

Jękliwym gwarem,

Rosnącym ogromnym chórem.


I to był początek.

Trzydzieści tysięcy inwalidów,

Pokorny tłum kalek

Chodzących po prośbie

Mrowiem szarym

Zaległ,

Ulicę zalał.

I czy dasz wiarę?

Zaczął ciskać groźby,

Oszalał!


Szli.

Jeżeli można nazwać chodzeniem

Pchanie kadłuba bez nóg,

Gdy twardy ściera bruk

Wytartym, kościstym siedzeniem.

A jeden odwłok owadu —

Same zostały oczy —

Krzyczał:

Przywiążcie mi do zadu

Kółko, żebym się mógł

Potoczyć!


A inny, któremu wyciekły

Oczy i łzy do dna,

Potykał się, błądził jak ćma,

Oślepły.


Bez rąk,

Bez jednej

Nogi,

Bez dwóch.

Zraniony w brzuch.

Głuchy i niewidzący.

Ropiejący,

Kaszlący krwią

Idą.


Ofiary bez kości!

Głupcy! Dobrze was wzięli na kawał,

Gadali, obiecywali różności,

Mówili — rząd będzie ziemię dawał.

Wyszli z biur, z banków, zza kraty,

Gdzie ich trzymali mężowie litościwych pań.

I dużo się zmieniło:

Za kratą, zdrowy i bogaty,

Rządzi ten sam co przed wojną drań.


Kiedy orkiestra marsza grała,

Płakały może tam żony i matki,

Ale ulica z radości aż rżała,

Darła się wniebogłosy.

Damy rzucały im czekoladki

I wtykały w rękę papierosy.

Mówiły: „Wrócisz bohaterem!

Ojczyzna cię nie zapomni!”

No i pamiętała.

Niejeden idzie przecież tu z orderem,

Pomaga mu to ogromnie.


Jak wańka–wstańka tłum zatańczył.

Kiwa, kołysze kadłub krótki,

Jak w bęben wali w ziemię pustą,

Głowa wybija rytm pobudki

Do taktu pieśni opętańczej.


Pod boki się ujął kikutem,

Wyskoczył, przykucnął pokraka.

Przytupując jedną nogą obutą,

Zatańczył ostrego trepaka.


Ramiona ze stawów wypchnięte

Dookoła się mogą obracać,

Jakby za sznurek pociągnięte

Papierowe ręce pajaca.


Podpełznął kadłub w czapce oficerskiej

I szybę wielką stłukł.

Porwał, podniósł do ust

Woskowy biust

Bez nóg,

Lalkę z wystawy

Fryzjerskiej.


Kadecik, blady oficerek,

Przedwczoraj skończył szkołę sztabu,

Piszczy zachrypłym głosem słabym,

Chce tłum ustawić w czwórki, w szereg.

Potknął się, jęknął, ciężko zwalił.

Próbował dźwignąć się schylony,

Tłum go rozdeptał, idąc dalej

Po mieście głuchym,

Wyludnionym.


Miasto się skryło w krwistych mgłach.

Ciemność ruchliwa. Ludzie — żaby.

Twarze wilgotne skrzywił strach,

Podźwignął, podniósł się aż z dna

Gniew ludzi słabych.

Jak z ciemnych brzegów

Rzeki Kongo,

Warkot murzyńskich

Bębnów, gongów

Nocą dobiega

Nieprzerwany.

Turkoczą mury,

Domy, ściany.


To dzwoni, dudni bęben głów.

Jęczą, kołyszą się pokraki,

Trzeba im pieśni, trzeba słów,

Pieśni im trzeba, ale jakiej?


Próbowali,

Ale pieśń się załamywała,

Dudniła jak wóz jadący drogą kamienistą,

Aż zakołysał się głosem na przedzie idący zapiewała

I zaśpiewał wysoko i czysto.


I wtedy zatęsknili pewnie do niedawnych wrogów,

Do towarzyszy kalek z Prus i Wielkiej Brytanii,

I któryś tam poradził: Rzućmy to miasto z Bogiem,

Do portu, bracia — zejdźmy do przystani.


Worki sypkiego węgla :

Dźwigniemy na plecach,

Prażyć się chcemy nago

Przy czerwonych piecach

I w powiewach wieczoru

Chłodzić wrzącą krew,

Nocą kłaść senny ciężar

Na twardych tapczanach.

Nie wiemy, co to bladość błękitu spłakana,

Chmur nam trzeba i nieba, i krzyczących mew.


Odbijmy od tych brzegów, wichrami pijani,

I na białych parowcach, falą kołysani,

Płyńmy — w kalekie ręce chwycić wonny świat.

Ciała opłukać w morzu i opalić w słońcu,

Aby gdy przyjdzie ludzi nam spotkać, móc w końcu

W oczy spojrzeć, jak bratu patrzy zdrowiejący brat.


Nim się daleki czarny ląd ukaże,

Smutny port, do którego każą nam zawinąć,

Podajcie rękę, bracia marynarze.

Czterdzieści dni będziemy razem płynąć!


*


Zawiłym kluczem portu otwarły się lądy

I zamknęły ze zgrzytem łańcuchów złowieszczym,

Powoli okręt wpłynął do ujścia Girondy

Wczesną wiosną, pamiętam, o świcie, wśród deszczu.


I powitałem ciemne mury, posępne dzielnice,

Gdzie w biały dzień się pali światło w brudnym oknie,

Wyschły kasztan uliczny, co na deszczu moknie,

Okna — tragiczne oczy patrzące w ulice,

Szyby, przez które ludzie patrzą jak widziadła,

Ściany, co jęki bólu i rozpaczy głuszą.


Puszczo miejska, przez którą nikt nie wytknął drogi,

Aby się wrąbać, wedrzeć w serce twoich głusz,

Oczu trzeba gorących, nie znających trwogi,

I słów jak ostry obosieczny nóż.


Europo! Pięścią gniewną biję do twej bramy!

Z powracającą siłą powraca mój gniew.

Na twoich brukach śliskich, splamionych przez krew,

Oko w oho ze śmiercią zanim się spotkamy,


Mury twoje rozwalać będę po sto razy,

Niosąc słowa jak napój rzeźwiące lub twarde

Jak noże, jak me serce rozrosłe w pogardę,

Pełne buntu, rozpaczy, gniewu i odrazy.


Ziemio, okryta lasów mchem i dymem miast,

W tej grze możemy jutro wygrać ciebie całą

I rzucić jak skorupę — że się nam zachciało

Za życia własnym ciałem krążyć pośród gwiazd.


A kiedy przyjdzie spojrzeć w oczy śmierci czarne,

Wiem, gdziekolwiek ją spotkam, nie umrę z rozpaczą,

Ale jak ci, co drogę w gęstwie lasów znaczą,

Przestrzeń przebytą jasnym spojrzeniem ogarnę.


1928



Dialog o miłości Ojczyzny


Przybysz

Jestem obcym człowiekiem.

Przybywam z mórz dalekich,

Pragnę odnaleźć grób matki

I dom, gdzie zamknęła powieki.


Gospodarz

Spocznij, przybyszu,

Wnet ci opowiem

Wszystko, w drzew rozłożystych ciszy

Będziemy długo gwarzyć

O przeszłości,

Wichry jeszcze bowiem

Nie rozdarły,

Nie roztrwoniły pamiątek.

Wiem, gdzie spoczywa każdy szczątek

Kości wszystkich umarłych.


Przybysz

Na nic mi wasze muzea

I święte ogrójce.

Pokaz mi miejsce, w którym spoczęła

Matka i ojciec.


Gospodarz

A czy nie zechcesz się napić powietrza,

Które wchłaniały ich płuca?


Przybysz

Wchłaniałem głęboko powietrze,

Gdy mi je ocean wrzucał.


Gospodarz

A czyż nie zechcesz przemierzyć krokami

Tych pól, które twoi rodzice

Krwawymi znaczyli łzami

W niewoli dnie?


Przybysz

Nie.


Gospodarz

Więc świat jest taki ogromny,

Że mogłeś to wszystko zapomnieć?


Przybysz

Nie świat jest taki olbrzymi,

Ale mała jest ziemia

Taka czy inna, a imię

W niczym tego nie zmienia.

Ten kawał lądu ponury

Był rafą, na której zginął

Okręt mojego ojca,

Zanim do brzegu dopłynął.

Kraj ten na mapach

To grudka ziemi.

Wierzaj: inny ma zapach

Ocean niźli czarnoziem.


Gospodarz

W wielkich podróżach

Duch twój się znużył,

Roztopiłeś w morzu

Serce

Aż do kącika ostatniego,

Gdzie drzemie

Malutkie, ciepłe poczucie własności

I pamięć o ziemi.

Widziałeś wszystko,

Świat przemierzyłeś

Daremnie.

Biedniejszy jesteś,

Mniej masz ode mnie.

Uczucie jak światło —

Gdy jest skupione, to płonie,

Ale rozprasza się łatwo

Po ziemi i oceanie.

Trzeba kraj własny

Ukochać godnie,

Aby jak płomień jasny

Zapłonąć, jak pochodnia.


Przybysz

Morza głębokie,

Ciche przystanie,

Białe mielizny,

Góry wysokie,

Wyspy nieznane —

Moje ojczyzny.

Miłość jak słońce

Wszystko rozświeca

I pieści fale

Rękami matki.

Krok nieulękły

Trzeba ukochać,

Dudniące echo,

Ziemię okrągłą,

Huczące w ruchu

Wielkie odjazdy,

By nabrać oddechu, który w płomień

Rozdmucha

Żarzące się ledwo gwiazdy.


Gospodarz

A przecież wiem,

Że gdyby wróg dziś

Stopą gniewną

Dusił ojczyznę,

Stanąłbyś pierwszy

I piersią nagą

Zasłonił, obronił

Tę ziemię

Przed gwałtem

I przed zniewagą.


Przybysz

Nie broniłbym

Wcale.

Śmiechu są warte wojny,

Zabójcą bywa każdy,

Który jest zbrojny.

Sercem człowieczym

Sprawuję wartę;

Nie broni się prawdy

Mieczem.

Czemu nie pójdziesz do Chin,

Do Industanu,

Gdzie setki milionów

Jęczy w kajdanach?

Czemu nie spłynie

Twa krew w Arabii,

Czemu nie krwawi

W Dublinie?

Cała ziemia to żerowisko,

Gdzie mocny słabego uciska.

Zabicie człowieka to mord;

Zabicie miliona

To jest czyn święty.

Omija port

Pirata czółno zlęknione;

Ale nieustraszona

Jest armada

Wojennych okrętów.

Nie żryjcie się jak sępy,

Kiedy was gwizdek przynagla

Do masztu, do pompy, do żagla!

Rzucacie się z gniewnym okrzykiem

Jeden przeciw drugiemu,

A ziemia jak okręt bez sternika

Zatacza się po pijanemu.


Gospodarz

I ja też czuję pogardę

Dla wojny,

Ale jestem bezradny —

Pierwotne to jest uczucie,

Stadne;

Gdy razem są ludzie,

Życie mniej twarde

I sen spokojny.

Ojczyzną, sercem, rodziną

Trzeba się bronić od samotności:

Jesteśmy małą kruszyną

W wirach nieskończoności.

Bracia i syn, i żona,

I matka kochająca,

I mowa ojców pieszczona,

Złotodzwoniąca nam w uszach od dziecka,

Twarda i czuła —

W niebo wzniesiona

Święta statua —

Nasza ucieczka!

Kiedy w dalekiej stronie

Wśród obcych rękę ktoś poda

I krzyknie po polsku: „Rodak!” —

Czy serce

Nie poruszy się i nie zmięknie

W tym dźwięku?


Przybysz

O tak, i ja mam rodaków,

Niejedną siostrę i brata;

Związały nas wichry jesieni

I żary lata.

Czasem po jednym spojrzeniu

Poznajemy się wśród odmętów,

Banderami z dalekich okrętów

Pozdrawiamy się,

Bracia i siostry wielkiego świata.

Źrenice mamy świecące jak lustro,

Gdy się ku niebu zatoczy,

Oczy spokojne jak usta,

Usta spokojne jak oczy.

Gdy przyjdzie długo czekać

Wśród ciszy na wodach,

Aby wiatr przywiał,

Aby się zbudził ten lotny żywioł

I okręt, który umiera,

Ożywił i w żagle przyodział,

Gdy nagle nadleci nareszcie —

Czy to uczucie znasz,

Gdy okręt w dreszczu oddechu nabiera

I trzeszczy maszt?

Ach, czy nie czujesz słonego powiewu,

Który owiewa ci skroń?

Dosyć rozmowy i gniewu,

Piersi przygotuj do śpiewu

I podaj mi dłoń.

Czego pożądasz?

Czego ci trzeba?

W oczy zagląda głęboka woda

Złotem meduzy,

Wysoko z nieba

Jak lutnie muzy

Wiatrem nas głaszcze

Słodka pogoda.

Rozpina płaszcze,

Rozrywa bluzy

Swoboda!

Wejdźmy na maszty i reje,

Tam bliżej nieba.

Patrzaj, już dnieje.

We krwi oparach

Już widać ląd,

Najwyższy czas!

Alarm!


1927



Odwiedziny poety


Skądże to idziesz, miły poeto?

Znam twe zwyczaje, lubisz na brzeżku

Nad rzeką usiąść, Wisłą czy Letą,

Wracać o zmierzchu.


Patrzeć na piasek pofalowany,

Na dno, gdzie rosną wodne rośliny,

Lecz dzisiaj z rzecznej wypłynął piany

Topielec siny.


Lubisz wieczorem patrzeć w ogniska,

Gdy drzewo pęka liściem paproci,

Lecz ogień dymi, iskrami ciska,

Cyfrą się złoci.


Dokąd odejdziesz sam nocą ciemną?

Chmurzy się niebo, droga niełatwa.

Ja cię wysłucham, więc zostań ze mną,

Zbłądzisz bez światła.


Bawmy się, pijmy, bracie wędrowny,

Kiedy cię późno zastała noc tu.

Cóż, kiedy wino, burgund szacowny,

Ma cierpkość octu.


1931



Czarne klawisze


Wystarczy tylko spać, a czas przemija.

Wystarczy tylko zamknąć oczy,

A już prześliźnie się jak żmija

Lub wielkim czarnym skokiem skoczy.

Wystarczy tylko spać, a czas przemija.


Spać? Może marzyć? Czyż nie jest szlachetniej

Snem nazwać życie? W cichy wieczór letni,

Gdy blade gwiazdy błysną na błękicie,

Gdy powtórzone srebrem w morzu się rozpalą,

Rozmawiać ze wspomnieniem jak Tetyda z falą?


Czyż wytłumaczyć można kolorami

Związek uczuć i myśli, całą ich zawiłość,

Nieporadnymi czyż można słowami

Obudzić przeszłość, jak się budzi miłość?

Jeden ułamek senny i odprysk marzenia

Gdybyś zapragnął przeżyć razem ze mną do dna,

Musiałbyś wiedzieć wszystko, wszystko czuć to samo

I znać historię każdego westchnienia.

Wybierz dzień najpiękniejszy z minionej młodości,

Przez to wspomnienie przesącz powolutku

Melodię wiersza, aż na dnie czułości

Zostanie ci na sercu wonny osad smutku.

Nie. Potrzebne do tego są ćwierć, pół ćwierci słowa.

Czarne klawisze, których nie zna mowa.


Więc spać i marzyć. Zatrzasnąć jak wieko

Własny świat myśli i wyrzec się męki

Uczuć splątanych w nieporadne dźwięki,

Życia jak miasta słuchać, co szumi za rzeką.

Więc marzyć. Spać. A może jest jednak szlachetniej

Gniewnym słowem rozpaczy rzucać jak pociskiem

I być tą gwiazdą raczej, która w wieczór letni

Nie świeci, ale niebo przekreśla swym błyskiem.



Skrzydła


Ręce jak skrzydła nad białym papierem

Trzepocą jak ćmy nocą nad lampą naftową.

Któż to nas łowi siatką muślinową,

Odurza i usypia eterem?


Lot w nocy, kwiaty i wonie zaklęte,

Tracimy wszystko, uwikłani w sidła.

Ale zostają nasze kolorowe skrzydła

Szpilką przybite i pod szkłem rozpięte.



Młodość


Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.

Zaszumiały sylaby jak liście na wietrze

I wzruszenie nad słowem wibruje i drga,

Jak nad kwiatami latem rozgrzane powietrze.


Zaczęło się już dawno, za młodzieńczych lat,

Gdy słowo było szeptem, wstydliwą spowiedzią.

Słońce nie było słońcem, ale zapowiedzią

Tysiąca słońc, co przyjdą i spłyną na świat.


Młodość była jak brama i jak mroczna sień,

Wiodąca w marmurowe, słoneczne arkady.

Dzisiaj słońce jest słońcem. Wydłuża się w cień.

Noc jest ciemna. Zmrok szary, a poranek blady.


Jest tylko to, co jest. W ramach ścisłych miar

Otworzył się świat wielki. Wszystko jest możliwe.

Lecz kiedy i dlaczego, jak zginął ten czar,

Co sączył sen prawdziwy w życie nieprawdziwe?


Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.

Skłócone, niespokojne, wciąż jeszcze niezgodne,

To, co czyni, że serce, że usta są głodne.

To, co czyni, że serce i że głos mój drga.



Warkocz Bereniki


W pyłach gwiezdnych na szklanej utrwalonych szybie,

Gdzie chmurą gęstą Mleczna znaczyła się Droga,

Mgławicę Andromedy na diapozytywie.

W kensingtońskim muzeum czy pamiętasz, droga?


Nie wiem, czy to był wielki Obłok Magellana,

Czy też gwiazdy wplecione w Warkocz Bereniki,

O srebrzyste na kliszy świecące punkciki

Odbiły się twe złote oczy, ukochana.


Na szklanej mapie nieba twych brwi czarne łuki

Przekreśliły mgławice pozagalaktyczne.

Gdyśmy wyszli, pamiętasz, światło elektryczne

O zmierzchu już, złociło deszczem zmyte bruki.


W ciepły wieczór londyński, milcząc, zamyśleni,

Kiedy spłynęła ciemna noc nad Kensingtonem,

Szliśmy bardziej niż kiedy bliscy i wzruszeni,

Gwiazd prawdziwych szukając na niebie zamglonym.



YT OT


Pamięta nasze młode ręce

Stolika marmurowy blat,

Gdym dłoń na twojej dłoni kładł

W tej staroświeckiej cukierence.


Złocony napis. Okno niskie.

R było w słowie TORTY brak.

YT OT czytaliśmy wspak.

O, rzewne yt ot, sercu bliskie.


Popatrz w młodości cień ginący,

Czyż nie wdaje Ci się stąd,

Jak odwróconych liter rząd.

Bez sensu, śmieszny, wzruszający?



Miłość


I ja czasu naszej rozłąki

Nie zmarnowałem.

Zwiedziłem dawne wybrzeża, skały, ciemne łąki,

Rąk Twoich wszędzie szukałem.


Och, jak daleko były ukryte.

Gubiły się nieraz przez trzysta pokoleń,

Odnajdowałem je wśród Amuzalów,

Kolcem strzały przeszyte

Uprawiające pole,

Tkające maty, rzeźbiące ością,

Karmiące konie Wandalów —

Wszędzie już gibkość

Łączyły z lekkością.


Aż wreszcie śledząc przodków Twoich szereg.

Wśród Bengalów z plemienia Juangu

Znalazłem ślad ostatni:

Rękę jednego z braci czterech

Z jaskini w Tampu.


Z wybrzeża Peru przyszły do Bengalii,

Ale już szukać trudno było dalej.

Całowałem je szorstkie, jeszcze grube,

W hebanie ledwo kształt znaczony.

Ręce Twoje wtedy wrogie były moim dłoniom,

Niosły im zgubę.


Ostrą miotające bronią

Ręce przybyszów z kraju Azteków,

Młodsze od moich rąk o tysiące wieków.

Walczyły nasze dłonie na wyspie piaszczystej,

Którą już dawno morze pochłonęło,

A teraz, gdy lat więcej niż gwiazd przeminęło.

Złączyły się, zmęczone, w miłości wieczystej.


1933



Wiara


Pęk ruchomych promieni ciemności przecina —

Nie wiem, jakie przesyła słowa czy postacie.

Patrząc na smugę światła w ciemnej sali kina,

Gdy nie widzę ekranu, cóż wiem o dramacie?


Czy medium, plazma czy dłoń spirytysty,

Napoleon czy Cezar porusza ekierką,

Wszystko mi jedno, czy będzie szacherką,

Czy prawdą — duch błądzący w salonie dentysty.


Nie wzrusza mnie kamienna czy złota statua,

Drewniany bóg znad Kongo czy miedziany z Azji,

Legenda, którą senna ludzka myśl wysnuła,

Stara gminna przypowieść — nuda bez fantazji.


Gdy czasem cień trwożliwy nade mną się schyli

Jak ciężkie, niskie chmury nad głuchym urwiskiem,

Czuję drganie materii — wiem, że w każdej chwili

Świat wystrzelony trwa jak bukiet z iskier.


Wszystko, co było, dokoła nas krąży,

Dni dawne — pluskwy krwią naszą opiłe —

Kryją się w ciemne szpary, lecz skryć się nie zdążą,

A inne dni, co troski rozsnuły zawiłe,

Teraz w tanecznym ruchu je rozwiążą.


Patrz! Utracona miłość jest już niedaleko,

Można dogonić jeszcze ją, zawrócić,

Wyrwać ją z prądu czasu, skraść zazdrosnym wiekom

I jak pieśń już skończoną, raz jeszcze zanucić.



Bajka


Na bruku trawa rosła, nie było asfaltu.

W tych krzakach żyły gnomy, a biedna staruszka

To mogła być żebraczka, a mogła być wróżka,

Perska królowa Peri o oczach z kobaltu.


O, łatwo wtedy było opowiadać baśnie.

Cóż ci opowiem dzisiaj, mały przyjacielu?

Spróbujmy. Nie wiem tylko, kto z nas wcześniej zaśnie,

Czy ty w swoim łóżeczku, czy ja na fotelu.


Dawne bajki umarły, lecz młodzieńczy polot

Ponosi cię na nowo w świat przygód burzliwy.

Z hukiem lecący nisko ogromny samolot

To koń z arabskiej bajki purpurowogrzywy!


Szukaj słów, co ujarzmią rozpętane moce,

I nie lękaj się świata, którym rządzą Dżinny.

Wcale nie jest prawdziwszy niż ten świat dziecinny,

Który nasze wypełnia kolorami noce.


Ziemia jest dziś we władzy tajemniczych duchów,

Siłami się zaludnia, wibruje falami,

I demony nieszczęsne, zerwane z łańcuchów,

Płacząc, ogrody depczą ciężkimi stopami.


Dywany fruwające, okręty lotnicze,

To wszystko są ogromne duchy niewolnicze,

Posłuszne tym, co znają zaklęcia sekrety.


Nie wiem, jakie to słowa, lecz rodzą się, płyną

Może ty je odnajdziesz. Ja czuję ich zapach.

Słowa, co kwiaty w drzewa ogromne rozwiną

I czerwienią rozleją się na ziemskich mapach.


Miliony wolt, pioruny, burze elektryczne,

Drgający świat materii i kosmos rosnący

Tobie będzie oddany, gdy słowo magiczne

Odnajdziesz i wypowiesz kiedyś — chłopcze śpiący.


1934



Romans astralny


Jeśli za tysiąc lat ten papier butwiejący,

Ten druk pożółkły znajdziesz i odczytać zdołasz,

Może wieczór będzie, może wieczór gorący,

Może głos mój usłyszysz, który z kart tych woła.


Zanim, muzo dziewczęca, wyjdziesz z biblioteki

Na twój świat jasny, czysty, świat kwitnących wieńców.

Niech na oczy twe spłynie, na ciężkie powieki

Pocałunek gorących mych ust barbarzyńcy.


Czas: rok tysiąc i dziewięćset trzydziesty drugi.

Miejsce: północo–wschód kontynentu Europy.

Kraj, w którym żyją prości ludzie, chłopi,

I konie, które chłopom ciągną orne pługi.


Leżą tu miasta ludne w studniach szarych murów,

Milion albo półtora miliona ludności,

A pod ziemią w kanałach rojowiska szczurów

I cmentarze gnijących czerepów i kości.


Depczemy te kurhany w trzewikach uszytych

Ze skór zwierząt, w ubraniach ze zwierzęcej wełny,

I po tłustych potrawach, ciężkich i obfitych,

Sen przynosi nam księżyc czerwony i pełny.


Znamy już samoloty i maszyn tysiące.

Opuszczaliśmy nurków w głębie na sto metrów

I potrafimy wzbić się w balonach świecących

W górę, aż na trzydzieści prawie kilometrów.


To, co dla ciebie jasną jest, przejrzysta księgą,

Niebo, na które wznosisz swoje mądre oczy,

Dla nas było moczarem, tajemną potęgą,

Ciężarem, który głucho nad głową się toczył.


Mimo szkieł, na Mont Wilson, słabymi oczami

W pyłach gwiezdnych nie mogliśmy odnaleźć klucza,

Lecz patrzyliśmy w słońce świecące nad nami

I mierzyliśmy światłem kosmos, który huczał.


Pomyśl, jasna istoto, która żyjesz w blasku,

Że wśród nas, ciemnych, wszędzie czaiła się trwoga,

Ze ludzie czasów naszych, jeszcze mięli boga,

Aby móc przed nim łzawo dopraszać się łaski.


Nie znaliśmy już wtedy strachu przed zwierzęciem:

Zwierz każdy przed człowiekiem trwożliwie uciekał,

Ale żyliśmy w lęku, pad gorszym przeklęciem.

Bo w czasach naszych człowiek lękał się człowieka.


Żyliśmy jak w szałasach w ludożerczych wioskach,

Mogli wywlec nas nocą i zmusić do zbrodni.

Dla niejednego wojna była ulgą w troskach,

Słowo „wojna” znaczyło, że nie będą głodni.


W starych, zżółkłych słownikach znajdziesz drobne słówka,

Których znaczenie trudno będzie wytłumaczyć:

Koszary” i „ciemnica”, „szpicel” i „głodówka”,

Samobójstwo ze strachu” i „obłęd z rozpaczy”.


Nad każdym takim słowem pochyl czyste czoło.

Chociaż wiesz od nas więcej i więcej rozumiesz,

Nie wiem przecież, czy swoją wyobraźnią zdołasz

Odnaleźć się i poczuć, i żyć w naszym tłumie.


Nie myśl jednak, że w czasach gdy słowa te piszę,

Nie było wina; słońca, bezchmurnej pogody.

I dla nas wieczór letni z gór przynosił ciszę

I przeglądał się w lustrach złotych cichej wody.


Ale przecież to prawda, że za każdą szybą,

Za kryształem, co dzielił pełny świat od złudy,

Czekało widmo krzywdy, twarz zbliżało krzywą

I patrzało oczami gniewu lub obłudy.


Nigdy prawie samotni, nigdy rozgrzeszeni,

Połową płuc wzdychając pod ciężarem winy,

Żyliśmy w blasku słońca, w mroku wiecznych cieni:

Wielcy twoi ojcowie — Able i Kainy.


Co nam przyniesie wicher, który kłębi Chmury?

Tęczę na niebach czy też komet miecze?

Czy to na nową Grecję idzie średniowiecze?

Czy też tarany biją w zmurszałe już mury?


Pomyśl więc o nas, istoto świetlista.

W gwiazdozbiorach Oriona może znajdziesz fale,

Głos, którym mówił nieznany artysta,

Z ciemności wieków krzyczący zuchwale.


Do tej kwitnącej wyspy, którą płyniesz niebem,

Myśmy z burzą płynęli na czółnach korsarzy.

Trudy nasze przekreślisz może krótkim gniewem,

A może nas nagrodzi uśmiech na twej twarzy.


1932



Palenie zboża


Towarzyszu z Brazylii, który w porcie Santos

Wrzucasz do morza worki pachnącego ziarna,

Powiedz swym plantatorom, kupcom, fabrykantom,

Że nam potrzebna wonna kawa czarna.


Towarzyszu z Nevady i bracie z Formozy!

Czemu do ognia rzucasz kosz za koszem pełny?

Towarzyszu, czy słyszysz? Gdy nadejdą mrozy,

Zimno nam będzie bez twojej bawełny.


Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz,

To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba.

Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz.

Daj chleba.


Mówią nam: z każdym rokiem ziemia coraz płodniej

Obradza. Pięć milionów niepotrzebnych buszli.

A nam co dzień już słabiej i co dzień jest duszniej,

Choć nam mówca wiecowy mądrze udowodni,

Że to lepiej dla świata, gdy jesteśmy głodni.


Stojąc przed oknem redakcji dziennika,

Czytamy: zboże palą, naftą leją żyto —

I ciepły zapach chleba przez okno przenika,

I odurza nas kawa wonią smakowitą.


Towarzyszu drukarzu! Zbuntuj się, nie drukuj

O tych rzuconych w morze całych tonach żarcia

Takiej jałmużny prosi i takiego wsparcia

Twój brat opuchły z głodu, leżący na bruku.


1931



Mickiewicz


Cóż by się z wami stało, nierozumne drzewa?

Tartak by was pochłonął i pociął na deski,

I tyle by z was było. Lecz w ziemi litewskiej

Razem z wami żył człowiek, który o was śpiewał.


Po zaściankach na Litwie różni Mickiewicze

Żyliby zwykłą pracą przykładnych Polaków.

Cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze?

Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?


Po zaułkach wileńskich bracia filomaci

Przeminęliby nikłym, niepowrotnym cieniem.

Dzisiaj szukamy imion i serc tych postaci,

Które w historii On podmalował wzruszeniem.


Krzyk obłąkanej żony uszy mu rozdzierał

I nie przestało krwawić przez złe, długie lata

Serce, które miłości na przestrzał otwierał,

Serce, które jak gąbka piło gorycz świata.


Rozpinał swe ramiona nad ziemią ojczystą,

Płonął i w groźne urastał modlitwy

Albo w tchnieniu tęsknoty przejrzyście i czysto

Cierpliwym piórem pisał krajobrazy Litwy.


Z miliona martwych liter, z książek rozmaitych,

Słów, co przez wargi szmerem płyną jednostajnym,

Nagle przy jego słowach, z pozoru zwyczajnych,

Czemu me serce staje jak zegar rozbity?


Tyś mnie najpiękniejszymi przykuł łańcuchami,

Tyś dla mnie słowo pierwsze, pierwszy człowiek, Adam!

Tyżeś mnie wyrwał z ziemi, uskrzydlił słowami,

I dumny jestem z mowy, którą i ja władam.


Żem już umaczał dłonie w Twoich słów potoku,

W wielkiej czystej miłości, w czystej wielkiej mowie,

Błogosławię dziś całe stujęzyczne mrowie,

Zbudzone ludy ziemi wychodzące z mroku.


Ty, któryś w słowach krwiste tunele otwierał

I któryś wrzącą ławę przesączał przez wargi,

Gdy Cię na nędzny barłóg rzuciła cholera,

Jakieś miał troski w oczach? Jakie w sercu skargi?


Żyłeś wśród wiecznej męki i kochałeś wiele,

I na nas część Twej wielkiej miłości spłynęła.

Wiem, komu oddać miłość, wszystkie ziemskie dzieła,

Wiem, że w szczęściu ludzkości wszystkie nasze cele,

Razem, młodzi przyjaciele!


Więc, młody przyjacielu, nim cię zapał rączy

Porwie do walki z światem, klęknij na tym grobie,

Wiedz, że On się zza grobu z twoją wiarą łączy,

Że On na łożu śmierci myślą był przy tobie.


1929



W kolei


Całą noc w trzeciej klasie, w gorącym zaduchu.

Pociąg dudni, kołysze i z brzękiem się toczy.

Gdy zwolni, szarpnie nagle, ockniesz się w bezruchu,

Otworzysz nieprzytomne i czerwone oczy.


W nocnej ciszy czy słyszysz szum w lokomotywie?

Para syczy jak w domu maszynka gazowa.

Dzieciństwo. Szary ranek. Od snu ciężka głowa

Do wygrzanej poduszki tuli się leniwie.


Spałeś długo? Zasnąłeś ledwo przed godziną.

Przecierasz palcem szybę i patrzysz na stację.

Naftowa lampa w oknie. Noc. Kwitną akacje.

Słychać stuk telegrafu. Jakieś słowa płyną.


W korytarzu na skrzynce chrapie żołnierz młody

Wykrzywiając twarz tłustą niemrawym uśmiechem.

Zmęczony bezsennością, łapczywym oddechem

W slipingu starzec wdycha woń kolońskiej wody.


Jakże różne paczuszki poskładane czule

Wiezie każdy z podróżnych. Nadzieje, cierpienia,

Kufry wspomnień i twardą do trumny koszulę.

Pociąg szarpnął i ruszył. Westchnął ze zmęczenia.


I znów niesiemy, hucząc na ostrych zakrętach,

Tajemnicę krwi własnej i mroki przyszłości.

Pełni żalu i pragnień l szarpiąc się w pętach.

Dokąd? W samotność. Skąd? Ze samotności.


O, wysiąść mi na cichej, nienazwanej stacji,

Wyjść z wagonu ukradkiem, rozpłynąć się w cieniach.

Iść powoli aleją kwitnących akacji

Donikąd się nie spiesząc, drogą bez znaczenia.



Chore serce świata


Słowo i pustka, w której się umiera,

I znów jedno słowo, i pustka straszliwa,

I wielki bełkot świata, co wzbiera

Jak fala.

Pauza śmiertelna, nieżywa,

I słowo, które ocala.


Na czoło, na włosy zlepione,

Na przekrwione od, bezsenności powieki

Jedno muśnięcie dłoni.

I szklanka zimna, co o zęby dzwoni,

Ta szklanka wody, którą zemdlonemu

Wynoszą z apteki.

I uśmiech, uśmiech daleki

Przesłany samotnemu.

I słowa kłamliwe, mile,

I włosy siwe na skroni

Młodzieńczą gładzone dłonią.

I wszystko, co jest liche

I marne, i cierpiące,

To — serce świata. Wątłe, ciche,

Ledwo bijące.



Białe noce


Został tu zapach starych czasów,

Tu w krześle, wsparty o poduszki,

Bezsenną spędzał noc Niekrasow,

Tam pod oknami chodził Puszkin.


Miedziany Jeździec zamarł w skoku,

Cicho jest bardzo. Szumi Newa

I w Letnim Parku, w letnim zmroku,

Owiewa wiatr kwitnące drzewa.


Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,

Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,

Gdzie przy kominku staroświeckim

Czytał „Borysa Godunowa”.


Ta sama rzeka, noc ta sama,

Żale, nadzieje i pragnienia,

Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,

Dzwoni samotny krok Adama.


Noc spływa jasna, dzień w pomroce,

Co dniem, a co jest nocą złudną,

Odróżnić nawet, poznać trudno,

Gdy przyjdą pierwsze białe noce.


Miasto nie kryje się w ciemności,

W mgle białej drzemią, w mlecznej dali,

Jak ktoś, kto nocą świecę pali,

Bojąc się duchów i przeszłości.


1933



Hamletyzm


Długo patrzałem w ciemne oczy mego brata,

W oczy znajome, choć na obcej twarzy,

Gdy mówił, gdy ostrożnie każde słowo ważył.

W Leningradzie na smutnej ulicy Marata.


Michał, syn cioci Fanny i stryja Ludwika,

Imiona, które budzą smak dzieciństwa rzewny,

Surowo i poważnie dyskusję zamyka.

To przecież brat stryjeczny. Bardzo bliski krewny.


Magnitogorsk i Ural. Z nami albo przeciw.

Stalin ł partia. Ciągły trud, niezmierny.

Plan pięcioletni. Jako pięcioletnie dzieci

Pisywaliśmy listy. Michał jest mizerny.


Blask młodych oczu przeczy przedwczesnej siwiźnie.

Spokojny, lecz namiętny i wierny swej pracy,

Służysz i pragniesz wiernie służyć swej ojczyźnie,

Mówisz: „Dobranoc, książę” — „Dobranoc, Horacy”.


1933



Litery


Jakież wtedy dni były prześliczne,

Jakież słońce miało wtedy blaski!

Nocą w mgle przez latarnie uliczne

Pachniał bzami młody Ogród Saski.


Zegar dźwięcznie godziny wybija.

Ciepłe skrzypią ma posadzce deski.

Brat na skrzypcach gra „Ave, Maryja”;

Tak u ojca było na Królewskiej.


Przyjaciele i plany i spiski.

Może los na hamburskiej loterii.

Ktoś najbliższy i jeszcze ktoś bliski.

Bal. Tombola. Wiadomość z Syberii.


A gdyś nocą wracał od pacjenta,

Ta Warszawa, ta sama, zła, szara…

Po co pyta? Któż dzisiaj pamięta,

Że to była i miłość, i wiara?


Drzemiesz w kuchni. Zwyczaj ulubiony.

Na kuferku, owinięty pledem.

Pled pamiętam. Kuferek zielony.

Miałeś wtedy lat trzydzieści siedem.


I tak żyłeś moje mając lata.

Znam i zapach, i kolor przeszłości.

Cóż zmieniło dzisiaj obraz świata?

Jakie troski i jakie radości?


Połączyły się tylko inaczej

Wciąż te same znajome ci słowa.

przecież dobrze wiedziałeś, co znaczy

Słowa „maska” i lampa „gazowa”.


Szereg liter się łączy, rozdziela

W słowa — groźby i w słowa — zagadki.

Z katapulty hydroplan wystrzela,

Motorami huczą awiomatki.


Przeszły lata i dnie, i godziny.

Czyjeś dłonie kurtynę podniosły.

Otworzyły się ciemne szczeliny,

Zwiędły słowa, a nowe wyrosły.


Okrutniejsze czy może łaskawsze,

Jakie jeszcze przyjdą dźwięki inne?

Zanim skończy się to, co jest płynne,

Zanim usta się zamkną na zawsze.


1936



Nie wołaj mnie


Nie wołaj mnie. Przestań. Nie trzeba.

Wróć do pokoju. Zamknij drzwi.

Z konającego spływa nieba

Słońce. Ogromna kropla krwi.


Muszę tu jeszcze stać na chłodzie,

Aż mnie obejmie dreszcz i mrok.

Muszę tu stać. Ktoś jest w ogrodzie.

Słyszę westchnienie, szept i krok.


Odejdź od okna. Nie płacz, miła.

Muszę tu stać, aż wzejdzie nów.

Dawna to sprawa i zawiłą,

I nie ma na to żadnych słów.


Woła mnie, wzywa cichym śpiewem

Spoza gałęzi jak zza krat,

Nabrzmiały łzami, drżący gniewem

Mój własny głos sprzed wielu lat.


1937



Pożegnanie Czorsztyna


Gwiaździstą piersią wsparta na firance,

Noc do pokoju zagląda gorąca.

Świeca się pali. Goździk biały w szklance.

Książka pożółkła i pleśnią pachnąca.


Furmanka czasem zadudni po bruku.

Wysoko w górze jastrząb krzyknie czasem.

Żyd karczmarz zasnął za brudnym szynkwasem,

Leda z łabędziem na oleodruku.


Przepłyń Dunajcem przez leśne kaniony

I łagodnymi zejdź na dół wzgórzami,

W blasku księżyca, nim zaśniesz zmęczony,

Cygan na skrzypcach zagra pod oknami.


I czegóż więcej sercu twemu trzeba?

Nie myśl. Nie słuchaj. Zamknij czujne oczy.

To nic, że księżyc jak kula się toczy,

Skacze po wzgórzach brunatnego nieba.


Nim grom zahuczy i nim wicher gwizdnie,

Zostań w tym domu lub idź swoją drogą.

Mów szeptem. Ciszej! Wiem. Nie umiesz błogo,

Z spokojnym sercem spać w ojczyźnie.


1937



Dokument epoki


W puszce z ołowiu zostaną konserwy.

Śliska błona filmowa. Dziennik „Paramountu”.

Skok z piętnastego piętra. Nowy tank. Manewry.

Prawdziwy trup Chińczyka z mandżurskiego frontu.


Hopsa! Hokej na lodzie. Berlin—Manitoba.

Druciana maska bramkarza base–ballu.

Pogrzeb królowej Pipy i dworska żałoba.

Romani!” — ryczy tłusty błazen z Kapitolu.


Girlsy z białym niedźwiedziem tańczą na Alasce.

Mister Dupson przeskoczył przez pięć beczek z winem.

Cała rodzina, nawet niania w masce.

Trzyletni chłopczyk — a już z karabinem.


Nowy pancernik wypływa ze stoczni.

Zboże się pali, kawa w morze leci.

W przyszłości, gdy się obraz taki uwidoczni,

Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw.


1937



Piekło i niebo


Pod nami w ziemi jest piekło,

Gdzie ciała elementarne

Palą i kłębią się czarne

Masą ognistą i ciekłą.


Straszniejsze niż wrzący tygiel

Jest jądro ziemi, gdzie spręża

Się ołów, żelazo i nikiel

W ogromny, umarły ciężar.


W ciśnieniu tej barysfery

Jakież są izotopy?

Erby, Cyrkony, Fosfory,

Fluory, Terby, Europy.


Straszliwe imiona duchów,

Co znaczy każde z tych imion?

Czy cierpią w odwiecznym bezruchu

Skand, Siarka, Cer i Antymon?


Niektóre z nich są przeklęte,

Zamarłe w żelazny sen,

A inne są w niebo wzięte,

W niebieski wodór i tlen.




Zaduszki


Jak się zakończy ta historia?

Pod piaskiem suchym czy pod gliną,

Czy też się skończy w prosektorium

Do żył wstrzykniętą formaliną?


Tak czy inaczej, ten grunt grząski

Jakimś pochłonie nas sposobem.

Zawrzemy czułe, wieczne związki,

Chemiczne związki z własnym grobem.



Rodowód


Z krwi Izaaka, Abrahama,

Judy, Jakuba i Arama,

Żary, Tamary i Rachaby,

Jessego, Ruty i Dawida,

Z Booza, króla Salomona,

Achima, Azy i Amona,

Z krwi Ezechiasza i Matana

(Jakże wymienić mężów trzystu,

A nie pominąć krwi niczyjej?)

Zrodził się Józef, mąż Maryi,

Z której się zrodził Jezus Chrystus.

Z pokoleń czarnych, trwożnych Żydów,

Gniewnych, ponurych, zabobonnych,

Z Judei dzikiej i skalistej

Do Galilei winnic wonnych

Zstąpił Żyd wielki, ręką czystą

Swych przodków łańcuch czarny skruszył,

Obalił Judę, Izaaka,

Odmienił serca i poruszył,

I sam czerwoną krwią zapłakał.

Tu się urywa długa lista,

Tutaj się kończy święty diariusz.

Gdzie dziś ten pierwszy proletariusz,

Ten rewolucjonista?



Rozmowa


Gdybym był wichrem, w gniewnym porywie

Jak cyklon spadłbym, gdzie wrogów armia,

A Twoje czoło owiewał tkliwie,

O Passionaria!


Gdybym był burzą, krwawym pożarem,

Stałbym jak piorun, kula ognista,

Jak czarna tarcza nad Alkazarem” —

Rzekł komunista.


Niech się żrą gniewne psy między sobą,

Nie opłakujmy śmierci człowieka,

Płacz nad Wenecją, płacz nad Kordobą,

Żałuj El Greca.


Wara, psy wściekłe, od kolumn złotych

Nad wasze sprawy ważniejsza czysta

Ta linia, którą wspina się gotyk” —

Odrzekł artysta.


O mój artysto, i w ludzkim ciele

Odnajdziesz łuki i architrawy,

Skrzydła aniołów i kapitele,

I ołtarz krwawy.


Spod znaku krzyża czy znak młota

Ciało młodzieńcze, kulą rozdarte,

Od pysznych domów, świątyń ze złota

Więcej łez warte.


1937



Muza


Nimfo blada, Ofelio, wierna moja Tesso,

Uśpiona woni fiołków i chłodem eteru,

Zbudź się w noc księżycową i zapytaj, gdzie są

Bracia twoi i siostry z rodziny Sangerów.


Sami teraz jesteśmy na okrutnym świecie.

Jak spiskowcy, nocami do katakumb sennych

Schodzimy, aby szeptem modlić się w sekrecie

Do dwu ramion strąconych i skrzydeł kamiennych


Do skały księżycowej w blasku Mony Lizy,

Do cezury dzielącej wiersz milczenia Styksem,

Do strun czterech, onyksu i mgieł znad Tamizy,

Do uśmiechu, co zamarł pod starym werniksem.


Otoś głowę pachnącą o me ramię wsparła

I po trudach dnia, słowach i myślach kłamliwych,

Znowu razem w ciemnościach zbawieni od żywych

Błądzimy, Tesso moja, Ofelia umarła.




Łomianki


Gdzież są te łąki i te trzciny,

Te mokre trawy, bujne chwasty?

Rok tysiąc dziewięćset dwunasty

Był rokiem pięknej koniczyny.


Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —

I mech zielony na tej ławce.

Wilgoć radosna, szczodrobliwa

Rosnąć kazała każdej trawce.


Staw zmalał bardzo, już jest słaby,

Ledwo się trzciny w nim zamoczą,

Młode zostały tylko żaby —

Jak rechotały, tak rechoczą.


Ubogi las łysiną świeci,

Pola zorane w bruzdy troską.

Jak cię postarzył, moja wiosko,

Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.


Gdzież są twe wody i twe deszcze?

Wiatry cię suszą, słońce złoci.

Może w mych oczach tylko jeszcze

Zostało trochę twej wilgoci.




Na czaszkę antropoidy


Ty, któryś pierwszy umiał

Głowę odrzucić w tył,

By sięgnąć oczami błękitu,

Mój bracie z Broken Hill,

Synu paleolitu,

Przed mroczną stojąc jaskinią

Z krzemienną dzidą,

Czyś drżał, gdyś ujrzał nad pustynią

Gwiazdy na niebie Rodezji?

Pierwszy antropoido,

Ojcze poezji.

Serce zwierzęce strułeś niepokojem.

To ty mi każesz słabe wznosić ręce,

Gdy przed mroczną życia jaskinią

Pod niebem gwiaździstym stoję.




Niemcom


Dumnie patrząc na miasta zdobytego gruzy,

Z krótkim mieczem skrwawionym, z pustego dziedzińca

Wszedł w dom Archimedesa rzymski barbarzyńca,

gdy legion Marcellusa zdobył Syrakuzy.


Półnagi, dysząc ciężko w zakurzonym kasku,

Stanął chłonąc nozdrzami nową krew i zbrodnię.

Noli turbare circulos meos” — łagodnie

Rzekł Archimedes, koła rysując na piasku.


Na średnicę i koło, i trójkąt wpisany

Pobiegła krew strumieniem żywym, ciemnym znakiem.

Archimedesie, broń się przed żołdakiem!

Archimedesie dzisiaj zamordowany!


Krew wsiąkła w piasek, ale duch Twój żyje.

Nieprawda. I duch ginie. Gdzież zostaną ślady?

W marmurach Twego domu gniazda wiją żmije.

Wiatr koła kręci z piasku na gruzach Hellady.


1937



Przypowieść


Okręt dalekobieżny, przez gniewny ocean płynący,

Solą morską jak siwym zarostem okryty,

Burze zwyciężył, aż wreszcie jękliwym drzewem trzeszczący

Wpłynął pod nieba pogodne błękity.

Sterując do brzegów dalekiej ojczyzny,

Dosięgną! lądu. I tutaj zatonął na piasku mielizny.


I wyszli ludzie na brzeg, i wyciągnęli na piasek

Rozbite szczątki okrętu.

Siekiery, młoty i piły wżarły się w kadłub

I z masztów strzelistych i z desek,

Wodą słoną jak łzami przeżartych,

Z masztów, na których morskie siadały ptaki,

Z desek, w które ocean bił falą gniewną,

Pobudowali przyziemne baraki

Z piasku i drewna.


Zostali przecież niektórzy,

Co nocą nie mogli spać,

Szumiały im fale dalekiej podróży

I barak jak okręt zaczynał się chwiać.


I w deski pokryte rdzą pluskiew,

I w okna zabite na krzyż

Pukała fala cichym pluskiem,

Jak gdyby pytała: Czy śpisz?


I wychodzili przed dom,

I nieobecni w ojczyźnie

W nadmorskich krzakach, wiklinach,

Morza nie widząc w ciemności,

Wiatr tylko czując na ustach,

Grom tylko słysząc daleki

Fali cichnącej na martwej mieliźnie,

O czym dumali w bezsennych godzinach?


Oto wypływa z morza mrocznego

Okręt o masztach jak krzyże,

O masztach w kształcie szubienic,

Na masztach tych towarzysze

W górę podnoszą ramiona.

Wciąż nowe zjawiają się cienie,

Wołają, lecz głosy ich giną,


Żagiel się w sztandar rozwinął

I okręt jak miasto rodzinne,

Okręt jak miasto szumiący

Rozpada się, składa w znajome ulice,

I słychać łoskot zamkniętych bram.

I okrzyk słychać pod szubienicą

Zawsze, zawsze ten sam.


Lepiej już chórem śpiewać piosenki,

Gdy w letni wieczór gra harmonijka,

Lepiej już razem w gwarze codziennym

Niż tak nocami, nie mogąc spać,

Słuchać, jak trzeszczą deski, wiązania,

Niż tak wychodzić nocą przed dom,

Tęsknić w ojczyźnie

Do morza, do fali cichnącej jak grom

Na ciemnej przybrzeżnej mieliźnie.




Dziecinna fotografia


Wśród plam, które siarczan amonowy

Zostawił na żelatynie,

Na starej, pękniętej kliszy

dziecinnej fotografii,

Odnalazłem moje oczy, usta, zarys głowy,

Jak ślad zostawiony w glinie

Przez stwór przedpotopowy,

Twarzyczkę małą wysuszoną

Jak niegdyś widziane w muzeum

Trofeum czarnych poławiaczy głów.


Wśród innych twarzy umarłych

Ta jedna została żywa,

Oczami się we mnie wdarła,

Patrzy się, woła i wzywa,

Jakby nie mogła mnie poznać,

Odnaleźć wśród sennych pejzaży,

Wśród plam, które trójsiarczan

Zostawił na mojej twarzy.


1938



W Warszawie


Ciemna, zamknięta kawiarnia,

Ulica pusta bez dna.

Wśród mokrych liści latarnia,

Mgła.


Cichnący słychać w oddali

Jęk zamykanych bram

I otośmy z sobą zostali

Tej nocy znów sam na sam.


W tę jedną godzinę przed świtem,

Gdy w sennej martwocie trwasz,

odkrywam zasnutą błękitem

Twą młodą, Warszawo, twarz.


Dzwoni samotny mój krok,

Gdy idę w tę noc ulicami,

I z każdym krokiem o rok

Przybliżam się wspomnieniami.


Gdzieniegdzie, jak w starej książce,

Uschnięty znajduję kwiat

I pamięć rzucam, jak wstążkę,

Między stronice lat.


Tutaj w ogrodzie na ławce

czekałem w wiosenny deszcz,

Niebieski lampas na czapce,

Na świstku papieru wiersz.


W teatrze chciwymi ustami

Poezji łykałem haust,

I długo potem nocami

Straszył mnie Demon i Faust.


Księżyc ze „Snu Salomei”

Srebrem się błyszczał zza szyb.

Z Parku, z Łazienek, z Alei

Wiatr znosił zapachy lip.


Mógłbym opisać te mury,

Gdziem się urodził i wzrósł,

Tak lekkim, tak tkliwym piórem,

Jak Gomulicki czy Prus.


Lecz wiosny do tego potrzeba

Idącej Saskim Ogrodem.

I nieba, młodego nieba,

Lśniącego gwiazdami i chłodem.


I dużo trzeba zapomnieć

Aby spamiętać te sny,

W tę noc tak pustą ogromnie,

W tę noc pełną lęku i mgły.


1938



Noc gwiaździsta


W taką noc jak dzisiejsza, ciepłą i świetlistą,

Ty byś nie umiał długo usiedzieć w pokoju.

Rozpalony, spragniony, szukałbyś napoju,

Ażbyś się upił tą nocą gwiaździstą.

Szukając rymów, mój młody artysto,

Ty byś nie umiał patrzeć się na drzewa

I przez liście gwiazd szukać na błękicie nieba,

Ty byś zrozumiał, że czym prędzej trzeba

Jakoś to nazwać wszystko i że to się śpiewa.

Pamiętam, potrafiłeś przy świecy ogarku

W starym szkolnym kajecie spisywać te rymy,

Któreś kradł na gazonach wonnych w miejskim parku,

Aż druga w nocy była na zegarku,

Tak strasznie późno. I my potrafimy

Siedzieć tak późną nocą, lecz każda godzina,

Czas, myśli, słowa już płyną powolniej.

Stoi przede mną otwarta maszyna,

Nad którą spędzam godziny mozolne.

Tyś umiał wszystko znaleźć, a ja szukam ciągle.

Tak łatwo, płynnie mówić dziś już nie potrafię.

Patrzę na Twoją dawną fotografię,

Głos mi Twój w uszach jeszcze brzmi przeciągle.

Zegnaj, mój dawny, mój drogi poeto,

Niepotrzebny nikomu! Czasem taką nocą

Wróć jeszcze tylko, tak jak wraca echo.

Jeszcze potrzeba mi Twojego śpiewu,

Bo jeszcze ciągle nie dosyć mam siły,

Ażeby patrzeć na ten świat zawiły,

Patrząc bez gniewu.



Świeca


Jak dobrze czasem wrócić znów do kałamarzy,

Z dala od lamp jaskrawych, stuku Remingtona,

I pióro długo maczać, gdy się o czymś marzy

I gdy się myśl zatrzyma jak ręka wzniesiona.


Chwiejny cień pióra pada na kartki kajetu,

Nim spłynie jakimś słowem wreszcie znalezionym.

Pomiędzy światłem świecy a cieniem rzuconym

Ta przestrzeń drżąca ileż ma sekretów!


Świeco niedobra, właśnie pora była zgasnąć,

Gdy wspomnienia i słowa płynęły tak łatwo!

Westchnąłem. Pod westchnieniem zgasło twoje światło,

I jakże mi w ciemności i bez marzeń zasnąć?


1938



Nike


Nie Ty, zwycięstwo któraś wydarła Tytanom,

Nie Ty, Zeusa okazała córo,

Nie Ty mojemu sercu jesteś bliska,

We krwi brocząca przez pobojowiska,

Nike zwycięskich plemion,

Nike gniewna,

Błogosławiąca drewna

Wyśmigłe z cięciwy łuków,

Nie Ty, wawrzynami okryta,

Ciężkie skrzydła wlokąca po bruku.

Ale Ty, Nike, okrutnym ciosem rozbita,

Z odrąbanymi rękami,

Ty jesteś sercu mojemu najbliższa.

Głowę Twą dumną zwalono z ramion.

Ale wielkimi bijąc skrzydłami

Płyniesz

Niesiona poezją najczystszą.

Za Tobą. Nike spod Samotraki,

Wirem ogromnym porwani,

Płyniemy, oślepłe ptaki,

Za Tobą, skrzydlate kadłuby

Bez ust, bez rąk,

Za Tobą, kalekie Cheruby,

W podniebny płyniemy krąg.



Do przyjaciół w Anglii


Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii

Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.

W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,

Sos miętowy podają do zimnego mięsa.

Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy

Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,

A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku

Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?

Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,

Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.

Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,

Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,

Po niebieskim globusie plamą atramentu

Płynąć, jak płynie Nike na przedzie okrętu,

Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.

Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,

Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku

Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.

Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,

Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.

Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach

Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.

Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość — krajem,

Od którego się różnie mową, obyczajem.

Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,

Podniecony przestrzenią i zaciekawiony,

Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,

Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.

Kiedyś w domu rodzinnym przy lampie gazowej

Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,

Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,

O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.

Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,

W mieście moim. rodzinnym czasami jak złodziej

Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem

Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.

Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?

Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.

Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,

Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.

Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności

Kraju swojego długo czekali w młodości,

Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem

Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?

Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,

Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,

Jak służąca o kradzież w domu posądzona,

Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.

Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,

Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?

Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna

Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,

Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna.

Lato bujne, upalne i zima surowsza.

Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,

Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,

Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy

W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.

Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej

Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,

Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,

Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.

Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami

Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.

Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków,

Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków.

Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,

Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,

Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata

Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?

Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą:

Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,

Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,

Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?

Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,

Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności

Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie

I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości

Stawał się tylko narzędziem, a celem

Było zdobycie władzy pośród możnych świata,

Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem

I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?

Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico

Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:

Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,

Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.

Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.

Przejdę i minę, może nie znany nikomu,

Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem

Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.


1938



Ampelopsis


Siłą cierpliwej i wątłej rośliny,

Jak ampelopsis, co się pnie po murze,

Duch mój tak wspina się po klawiaturze,

Po czterech czarnych stopniach liter mej maszyny.


Nigdy nie dając soczystego grona

I całą moc swą czerpiąc z marnej, miejskiej ziemi,

Do czego dążysz, pniesz się siećmi chwytliwymi,

Roślino nierozumna, roślino szalona?


Niepokój, co gorącą, bezsenną godziną

Zatruwa spokój serca i rośnie pragnieniem,

I mnie tak każe wspinać się westchnieniem.

Kwitnąć słowami, więdnąć jak pnące się wino.


Młodością swą zieloną aż po zżółkła starość

Trwamy w tej wiecznej walce z kamieniem ponurym,

By jak najdłużej sobą zakryć jego szarość

I otwarłszy ramiona zginąć pod tym murem.


1938



Pożegnanie minionego stulecia


Był Rossetti.

I były krawaty Wilde’a.

I wieża Eiffla sięgająca nieba.

A dla dzieci

Pracujących w kopalniach

Pajda

Zgniłego chleba.


I płynął pełen entuzjazmu,

Brodaty, bufiasty, okrągły,

Tak balon rozweselającego gazu,

Wiek dziewiętnasty.

Znali przecież dzieje Jean Valjeana

I czytali ze łzami Dickensa.

Jakże mogli nie widzieć,

Jakże mogli nie liczyć

Chleba, mleka i mięsa?

Rosły ciemne miliony,

Niedożywione

Mnożyły się

Siły ciemne,

W slumsach Londynu, w Bronxach, u paryskich Hal,

Na Pelcowiznach świata,

A wielka, bogata ojczyzna

Żelazo zmieniała w stal,

W colty, winchestry,

Światła rzucała nad miasta.

I jak balon

W górę przy dźwiękach orkiestry

Płynął wiek dziewiętnasty.

Napoleońskie złote pszczoły

Burbońska zwabiła lilia.

Już nie pamięta świat wesoły,

Ze kiedyś padła Bastylia.

Były krzywdy dawne zatarte

I zapomniane wnet.

Jakaś sprawa daleka,

Jakieś prawa człowieka.

Po generale Bonaparte

Generał Lafayette.


Płynęli po powierzchni słów

W powozach miękkich, w lśniących landach,

Przez bruk, co zamiast kocich łbów

Miał banie lśniące wielkich głów

Dzieci z Belfastu.

Z Newcastle.

Z blacklandu.

Różowy goździk w butonierce

Lorda Douglasa

I łaska wielkopańska,

I secesyjny salon,

I pluszowe ozdoby.

Serce

Lekkie jak balon,

Jak stanca Moréasa.


Wielka byłaś, Anglio wiktoriańska,

Ojczyzno angielskiej choroby!

Wieku elektryczności

I wieku pary.

Wieku wiary w człowieka,

Pośród twoich śliczności

Nowy aktor wszedł na arenę.

Wykarmiony krzywdami,

Nie znający litości,

Już sen z oczu wam spędza,

Już się pyta o cenę

Szczęśliwego, spokojnego snu,

Domowego, cichego ogniska.

Jaka jego ojczyzna,

Jakie jego nazwisko?

Ojczyzna jego: Nędza.

Imię jego: Tłum.


Na ogrodach królewskich się tłoczy

Niezliczony, wszechobecny, ogromny,

Powrozy kręci

I kule toczy,

Głodny, gniewny, bezdomny,

Już nie wyrwiesz go z oczu,

Już nie wyrwiesz z pamięci.

Słyszysz, jak szumią te fale?

Głos woła:

Więzy skruszę!

Podpalę świat

Czerwienią pierwszych majów!

Łączcie się, proletariusze

Wszystkich krajów.


Z cichych rozmów wśród lampionów, w muzyce,

Z tych radości, których świat nie skąpił,

Z czarnych szybów, z dalekich faktorii

Przyniósł nagle wiatr te stronice

Historii,

Ten groźny: dalszy ciąg nastąpi”.


Już gromy słychać z daleka,

Już płoną klasztory Malagi

Pod deszczem żelaza i spiżu.

Za zmartwychwstanie człowieka

Znów kona nagi na krzyżu

Chrystus El Greca.


Oto minął wiek dziewiętnasty,

Twoja młodość niepełnoletnia.

Gniewny mój bracie,

Płyń z falą.

Rzuć mnie jak worek balastu.

Patrz. W górze w gwiaździstej szacie

Czeka noc letnia.


1936



Dwugłos o wiośnie


Głos ojca

Za lat sto albo dwieście

Czy za tysiąc lat

Cóż zostanie z tych walk i tych burz?

Tak jak teraz, znów wiosną

Chodzić będę po mieście,

Jak przez szkiełka różowe

Przez płateczki pąsowe

Patrzeć będę na świat.


Chciałbym kiedyś po śmierci

W jakiś ranek niedzielny

Pójść na spacer Krakowskim Przedmieściem,

Wiejąc chłodem kościelnym

Albo siarką piekielną,

Spacerować milcząco po mieście.

Patrzeć, jak przeciw śmierci

Bunt się czai w gałęziach i pąkach.

Bo cóż znaczą te kości,

Bielejące na drogach do piekła,

Wobec szturmów młodości,

Wobec burz zieloności,

Co szaleją jak wściekłe

Na łąkach.

Miejski skwerku i klombie!

Nawet tu, na Powązkach,

Żadna przemoc ciebie nie spęta,

Kiedy wiosną wyfruną gołębie,

Kiedy w cieniu zielonych gałązek

Znów zakwitną bzy i dziewczęta.


Głos syna

Spójrz, ojcze, na moje ramiona

Obarczone stalą zieloną,

Pierś moja jest szara jak ziemia,

Kolor liści przegniłych jak dymna zasłona

Gasi barwy i gwiazdy zacienia.

Na rudym niebie krążą pterodaktyle,

I kiedy oto lezę na wznak,

Tęgopokrywe żuki w hełmach z chityny

Ciągną odwiecznym szlakiem.

Przez ciało moje, przez zieleń zwątlałą.

Starość ogromna i trupia,

Silna jak wielkie jaszczury.

Po oceanach płyną znów lodowe góry

Pokryte zwierzem morskim odwiecznym,

Wężami i ichtiozaurami.

Sęp i kruk czają się w liściach,

Gdzie dawniej słowiki śpiewały srebrzyście.

Garncarzom glina wyschła.

Puste są krosna.

Nikt pieśni nie składa nocą przy ogniskach.

W ogromnych jaskiniach pod ziemią

Kryją się bracia moi niespokojni.

Inną młodość daj, ojcze!

Śmiałą, bujną, porywczą

I gorącą jak pieśń zbuntowana.

Przeciw burzom idącą

Po oceanach.

Módlmy się o tę młodość,

Piachem, gliną, grudą ziemi

Razem, ojcze, przysypani,

Razem, ojcze, przywaleni!


1939



Alarm


Uwaga! Uwaga! Przeszedł!

Koma trzy!”

Ktoś biegnie po schodach.

Trzasnęły gdzieś drzwi.

Ze zgiełku i wrzawy

Dźwięk jeden wybucha i rośnie,

Kołuje jękliwie,

Głos syren — w oktawy

Opada — i wznosi się jęk:

Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!


I cisza.

Gdzieś z góry

Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.

I pękł

Głucho w głąb.

Raz, dwa, trzy.

Seria bomb.


To gdzieś dalej.

Pewnie Praga.

A teraz bliżej, jeszcze bliżej.

Tuż, tuż.

Krzyk jak strzęp krwawy.

I cisza, cisza, która się wzmaga.

Uwaga! Uwaga!

Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!


Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.

Ten alarm trwa.

Wyjcie, syreny!

Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!

Niech gra

Orkiestra marsza pod Wagram,

Spod Jeny.

Chwyćcie ten jęk, regimenty,

Bataliony, armaty i tanki,

Niech buchnie,

Niech trwa

W płomieniu świętym „Marsylianki!”


Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła,

Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,

Kiedy na Paryż ciemny spada sen,

Któż mi tak nagle nasłuchiwać każe?

Któż to mnie budzi i woła?


Słyszę szum nocnych nalotów.

Płyną nad miastem. To nie samoloty,

Płyną zburzone kościoły,

Ogrody zmienione na cmentarze,

Ruiny, gruzy, zwaliska,

Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,

Traugutta i Świętokrzyska,

Niecała i Nowy Świat.

I płynie miasto na skrzydłach sławy,

I spada kamieniem na serce. Do dna.

Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy

Niech trwa!


1939



Warszawa


Wołam Cię głosem nabrzmiałym łzami

Przez radio Paryż, radio Toulouse,

Dumna Warszawo, zryta kulami,

Zżarta pożarem, zwalona w gruz.


O, jak surowo w dymów pomroce

Patrzysz oczami wybitych szyb.

I wiem, już nigdy warszawskie noce

Nie wrócą dla nas zapachem lip.


I nigdy z sercem wiernym i czystym

Już nie zapukam do Twoich wrót,

Bo znajdę tylko w miecie ojczystym

Kamień i wzgardę, gruzy i chłód.


Chociaż się zrosną Twoich ruin blizny

I z krwi obeschnie ulic Twych bruk,

Lecz słońce rzuci cień od Ojczyzny,

Cień, co się mrocznie ściele u nóg.


Patrz, jak opada na Paryż szary.

Gdy już w tym cieniu przyszło nam żyć,

Gdy noc uliczne uciszy gwary,

O czym tu dumać i o czym śnić?


1939



Paryż


O, jakże sercu są bliskie

Historią spiętrzone mury,

Małe uliczki paryskie —

Piosenki architektury.


Wystarczy spocząć gdzieś w bistrze,

Siadzie przy tobie swoboda

I wiatr ci jak kelner oda

Poezji strofy najczystsze.


Choć wiosna tkliwie okrywa

Paryż zielenią i złotem,

Choć miasto wznosi, porywa

Ulic strzelistym wylotem,


Na próżno czaruje mnie falą

Sekwany, co szumi zamglona,

Wstęgą, co — lekko wzniesiona

Łączu y Concorde z Etoilą.


Próżno rysunek misterny —

W złoto i błękit zanurza —

Przywlókł się tu za mną wierny

Mrok warszawskiego podwórza.


Jak pies u nogi waruje

I mroczne ślepia podnosi.

Czego tak wciąż wypatruje

I o co bezradnie tak prosi?


Nie wiem, czy kiedy powrócę,

Kogo przywitam, pożegnam.

Lecz ciebie już nie porzucę,

Lecz ciebie już nie odegnam.


Skamlesz u nóg po cichutku,

Jak pies podnosisz wzrok łzawy.

Nie bój się, wierny mój smutku —

Ja nie zapomnę Warszawy.


1940



Sąd


Wiejska biedota bezrolna,

Co śpi pod polną mogiłą,

Ci, co walczyli o wolność,

Której w ojczyźnie nie było.


Z Bema, z Grochowa i z Wolskiej

Bracia, co padli krwią zlani,

Ci, co walczyli za Polskę

Choć Polska nie była dla nich —


Nie usną snem sprawiedliwych,

Ukołysali legendą,

I z mogił powstaną — żywi,

I oni sądzić nas będą.


1940



Drzewa


Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa

W Fontainebleau,

Zwłaszcza pod wieczór, gdy złoto nieba

Biorą za tło.


A przecież teraz wspominać muszę,

Niemal co dzień,

Polnej topoli, wierzby czy gruszy

Przydrożny pień.


Uczył mnie tego, trafiał wierszami

W serce do dna

Ten, co się teraz modli za nami

Z Place de 1’Alma.


Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa

W Fontainebleau,

Gdy je okryje letnia ulewa

Srebrzystą mgłą.


Lecz nie wiedziałem, co najważniejsze,

Ach, uczeń zły! —

Francuskie drzewa, choć najpiękniejsze,

To drzewa z mgły.


A nam potrzebny las, który śpiewa,

Szumiący bór.

Konar prawdziwy twardego drzewa

I mocny sznur.


1940



Francji prawdziwej


Daj nam broń ostrą.

Strzałom dodaj chyżości,

A sercom męstwa.

Francjo, siostro

Wolności

Zwycięska!

Krokom daj rytm stalowy,

A pięści twardej jak taran

Daj gniew

I niech nam szumi nad głową

Chorągwi naszych amarant

I sztandar trójkolorowy.


Daj nam Twój Paryż ciemny,

Jak kirem spowity troską

Daj nam serca Twojego łoskot

Podziemny.


Znajdziesz nas głuchych i ślepych

Na wszystko, co nie jest z krwi, z trudu.

Nie dla nas burbońskie lilie,

Bogactwo Twoje i przepych.

Daj nam gniew Twego ludu,

Gniew, który burzył Bastylie.


Chociaż padamy z nóg,

Choć w marszu krwawią się stopy,

Siłą brzmi głos nasz chóralny:

Na niebie wolnej Europy

Wzniesiemy, Francjo, Twój Łuk

Triumfalny.


1940



Duch Króla–Ojca


Przez mury, ściany warowne i dachy

Duch Króla–Ojca oblepiony błotem,

Szkielet w pancerzu z zardzewiałej blachy,

Straszy nocami grobowym bełkotem.


Śpij, stary królu. Zbrodnie Elsinoru

W sercu Hamleta nie obudzą gniewu;

Gdy wróg u progu królewskiego dworu,

Innego sercom naszym trzeba śpiewu.


Niebo nas co dzień gniewnym budzi gromem,

A z ziemi piorun do góry wystrzela.

Spojrzyj, jak w chmurach skłębionych nad domem

Kaliban pada pod ciosem Ariela.


Dziś, kiedy niebo ostatniej ojczyzny

Szumi pożarem powietrznych okrętów —

Duchu pomniejszy, kielichem trucizny

Kupiłeś prawo twych nocnych lamentów.


Śpij, stary królu. Gdy się los przeważy,

Nie odepniemy już od ramion skrzydeł.

Przyjdź wtedy, wołaj do zamkowej straży

O glejt dla duchów twoich i straszydeł.


Wprowadź je wszystkie w zamek, do teatru,

Sypiąc popiołem na ziemię zbrodniczą,

Truchła śmiertelne niech w podmuchach wiatru

Krążą jak kruki, niech nad nami krzyczą.


Budź nas co nocy twym grobowym śpiewem,

Jak do wrót zamku bij w nasze sumienia,

Byśmy pomścili twoje krzywdy gniewem.

Gniewem lub wielką ciszą zapomnienia.



Wszystko


Czy w Tuluzie, w Ankarze,

Czy na Węgrzech, w Dakarze,

Czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej,

Czy tu w wielkim Londynie,

Fala niesie nas, płynie —

Coraz dalej od drogi powrotnej.


O co my tak walczymy,

Za czymż my tak tęsknimy?

Jakież skarby nam wielkie odjęto?

Nie o sławę, bogactwo

Całe nasze tułactwo,

Lecz o sprawę i większą, i świętą.


Nie o władzę nad światem,

Ale o tu, by latem

Z książką usiąść pod starym jaworem,

Słuchać wiejskich pogwarów

I brzęczących komarów,

Koni rżących na łąkach wieczorem.


Nie — by rządzić innymi,

Lecz by w domu z swoimi

Sprawiedliwie przełamać się chlebem.

Wyjść na drogę i czyste

Witać niebo gwiaździste

I spokojnie móc spać pod tym niebem.


Znów popatrzeć przez okno

Na kasztany, co mokną,

Od dżdżu mokrym przyglądać się listkom.

Iść aleją, przystawać,

Dawne ścieżki poznawać.

To niewiele, a przecież to wszystko.


1941



Wiosna warszawska


Wyszła dziewczyna nocą przed próg,

Owiał ją ciepły wiatr wiosny,

Włosy potargał, rzucił do nóg

Uschniętą gałązkę sosny.

Wyszła dziewczyna w wiejący mrok,

Na piersi obciąga chustkę

I słucha wiatru, podnosząc wzrok

Na nieba bezgwiezdną pustkę.

Wyszedł robotnik cicho przed dom.

Wiatr sypnął piaskiem i kurzem.

Oczy wyciera, broniąc się łzom,

I wolno wznosi ku górze.

Stoi plecami wsparty o mur

W wiatru gorących podmuchach,

Goniąc oczami gniewny pęd chmur,

Zastygł w milczeniu i słucha.

Powoli każda brama i sień

Czerni się tłumem milczącym.

I stoi w mroku przy cieniu cień

W wiosennym wietrze gorącym.

Dziewczyna mówi; „Ty wrócisz, wiem,

W sławie i w blasku, i w mocy.

To wszystko było tylko złym snem.

I usta podaje nocy.

Robotnik mówi: „Nadleć i grzmij

Ogniem, piorunem, co błyska.

Choćby w me piersi i w dom mój bij!

I gniewnie pięści zaciska.

A między tłumem przeszedł jak duch

Szept, co wtóruje tym głosom:

Uciszcie serca, natężcie słuch

I zaufajcie niebiosom.”


1941



O Polsce słabej


Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,

Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie.

Lecz ja, wybaczcie bracia, pragnę Polski słabej,

Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie,

Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty,

Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty,

Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem

I gdzie granica wita tylko drogowskazem.


1942



Na szkockim brzegu


Do ciebie mówię, synu smutny pokolenia,

Któryś utracił wszystko — nie stracił imienia,

Niosąc w kraje dalekie za cały rynsztunek

Łzy najbliższych i obcych podziw i szacunek.

Porwany zdarzeń bystrych niewstrzymanym biegiem,

Falą losu rzucony, dziś nad szkockim brzegiem

Patrzysz w dal mglistą. Ręce na broni oparte,

A myśli twe jak morze wracają uparte,

Chociaż zmienne, lecz prądem wciąż jednakim gnane,

Jak to morze zamglone, gniewem sfalowane.

Widziałeś słabość pysznych — ludzi słabych siłę,

Na twoich oczach kraje jak drzewa przegniłe

Padały podważone mocą lub podstępem,

I dziś jak Prometeusz, który gadał z sępem,

Tak mówisz do przeszłości, co gryzie twe wnętrze,

Co szarpie cię i rani uczucia najświętsze,

I przeklinasz tę przeszłość, i ją błogosławisz,

I, zatruty myślami, gorycz własną trawisz.

Widziałeś malownicze miast wielkich ruiny,

Sekrety ulic ziemi wydarte z głębiny,

Arterie rur skręcone i gazu fontanny,

Syfony światła białe, syczące, gdyś ranny

Padł pod murem i czarna huczała ci sfera,

Z której jak zbuntowane hufce Lucyfera

Strącane gniewnym mieczem Archanioła

Spadały samoloty, ogniem pisząc koła.

Niż to miasto i ogień, co z niego wybucha,

Straszniejsze było przecież Kolizeum ducha.

Jak te wieże, jak gmachy pociskiem zburzone,

Widziałeś myśli puste wnętrze ujawnione,

Poznałeś praw kłamliwość i fałszywość miary,

Wiarę z uczuć odartą i serca bez wiary,

Synów zbrodnią pijanych i matki nieczułe.

Próżnoś Boga szukając patrzał na Kopułę,

Aby ujrzeć na świętym miejscu Namiestnika,

Pod białym baldachimem, biurko urzędnika.

Widziałeś naród kupców pod murami Troi,

Męstwo bez pióropusza i bez złotej zbroi,

Londyńskie ł warszawskie .widziałeś ulice,

Widziałeś, jak przekreśla przestrzeń i granice

Samolot, co nad ziemskie unosząc się złudy

Ponad głowami państw zbratane łączy ludy.

Widziałeś tyle, tyle przecierpiałeś znoju,

Że choć przyjdzie nareszcie godzina pokoju,

Nie zaznasz już wytchnienia, nie odnajdziesz marzeń.

W mdłym powietrzu codziennych dawnych spraw i zdarzeń

Pustką będzie jałową powszedni dzień szary.

Tobie trzeba przyszłości innej, innej miary,

Bo znienawidzisz siebie, przeklniesz rany własne,

Ze wstrętem na dom patrząc i na ściany ciasne,

Nawet na miecz żołnierski, co przyniósł ci chwałę.

Tobie będą potrzebne wtedy myśli śmiałe.


1942



Ten jest z ojczyzny mojej


Ten, co o własnym kraju zapomina

Na wieść, jak krwią spływa naród czeski,

Bratem się czuje Jugosłowianina,

Norwegiem, gdy cierpi lud norweski.


Z matką żydowską nad pobite syny

Schyla się, ręce załamując żalem,

Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,

Z Ukraińcami płacze Ukrainy.


Ten, który wszystkim serce swe otwiera,

Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem —

Gdy naród grecki z głodu obumiera,

Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.


1943



Pieśń o Januszu Korczaku


Gdy jak czarną żałobną opaskę z ramienia,

Z okien zerwą wojenne kiry zaciemnienia

I światła, jak więźniowie z bram rozbitej turmy,

Runą w miasta ulice, a zwycięskie surmy

Zagrają z wież wysokich i kościelne dzony

Walić będą, bić, jęczeć, jakby spiż szalony

Chciał się zerwać ze szczytu strzelistej dzwonnicy

I potoczyć się z tłumem po gwarnej ulicy,

Gdy się miasto rozszumi, rozfaluje hymnem,

Gdy neony jak duchy migotaniem zimnym

Wbiegną w ciemne litery i szyldy ożywią,

Gdy cisi się ośmielą, nieśmiali roztkliwią,

Przycisną się do piersi i wybuchną szlochem,

Możni zejdą łaskawie bratać się z motłochem

I gdy ruszy przez miasto pochód gwarny, strojny,

Radować się tą wieścią, że już nie ma wojny,

Że Bóg nam dał zwycięstwo — gdy się tłum potoczy,

Nie mieszaj się z tym tłumem. Ręką zakryj oczy

I chociaż łzę poczujesz, co spływa po dłoni,

Rękę drugą zaciśnij na żołnierskiej broni,

A serce jak dłoń ściśnij — nasyć je cierpieniem,

Abyś się nie dał złamać serdecznym znużeniem.

Patrz. Inny pochód idzie miasta ulicami,

Niebem płynie jak chmura i krwawymi łzami

Pada na tę sztandarów rewię uroczystą,

Na odświętne mundury; i tą krwią błotnistą

Upodabnia się pochód, co zamarł w bezruchu,

Do ciągnących po niebie widziadeł i duchów.

To nie zjawy pomarłych i pomordowanych,

Zagłodzonych, dręczonych, żywcem pogrzebanych,

To nie tylko najbliższych twoich widma blade,

Lecz duchy całych ludów zdanych na zagładę.

Więcej ich już na niebie niźli nas na ziemi

I choć mówić nie mogą ustami czarnymi,

Cieniem się krwawym kładą na światła jaskrawe,

Na oświetlony Londyn, na jasną Warszawę,

Przez te dzwony, sztandary, mundury i blaski

Idzie cień. Janusz Korczak, ten lekarz warszawski.

Prowadzi poprzez getto dzieci z sierocińca,

Dwoje ich wziął na ręce i wyszedł z dziedzińca.

Jak ten, co na Golgotę krzyż dźwigał mozolnie,

Idzie na miejsce kaźni. Idzie dobrowolnie.

Wracaj — wracaj z uporem do miejsc egzekucji,

Ucz się imion — żołnierzu przyszłej rewolucji,

Imion tych, którzy kiedyś wstaną nieśmiertelni

Z grobów Wawra i z piasków palmirskich cegielni.

Nie o katach pamiętaj ani o mordercach,

Ale o tych nad miarę umęczonych sercach.

Nie płacz nad ruinami, ale policz, który

Mur jeszcze runąć musi, jakie zburzyć mury.

Nie statuę zwycięstwa czy sztandar pierwszeństwa,

Ale dźwignij zhańbiony łachman człowieczeństwa

I podnieś go wysoko — niechaj płynie górą

Ta chorągiew, na której nakreślisz purpurą

Serce — ten znak bolesny — emblemat ubogi —

Gdy pójdziesz świat budować, nowe mościć drogi.


1943



Popiół i wiatr

Fragmenty


Zamyślony, bezwiednie z Niecałej ulicy

Skręcam w bramę znajomą. Wejdźmy choć na chwilę,

Bo tu na drugim piętrze starej kamienicy

Zostawiłem rzecz drobną. Było tego tyle,

Ile się w piersi ludzkiej pomieści z łatwością:

Małe serce dziecinne bijące miłością.


Katarynka w podwórzu gra wiedeńskie walce.

Złote słońce czerwcowe już łagodniej grzeje,

Tylko patrzeć, za chwilę, jak u Prusa w „Lalce”,

Izabela powozem wyjedzie w Aleje.

Ktoś przez lufcik wyrzucił kopiejkę w papierku,

Spadła w gęste bzów kiście, co kwitną na skwerku.


W saloniku, jak dawniej, pluszowe krzesełka

Secesyjnie wygięte w dziewięćsetne lata,

Poczciwych lamp naftowych zakopcone szkiełka,

A na stole w jadalni ogromna cerata.

Okna już nieco zżółkła przykryte firanką,

Najzwyklejsze na świecie warszawskie mieszkanko.


Zwyczajnie było może, lecz tylko z pozoru.

W istocie w tym mieszkaniu dziwne było życie:

W ceratowej kanapie czarnego koloru

Mieszkał chciwy Kanapon, a zaś po suficie

Biegał mały pan Pimper, zręcznie się przemykał,

Lecz gdym oczy podnosił, to natychmiast znikał.


Chociaż umiał się schować, umknąć lub zeskoczyć,

Ojciec widział go zawsze. Mnie się nie szczęściło.

Starałem się go szybkim spojrzeniem zaskoczyć,

Nagle wznosiłem oczy — lecz już go nie było.

Kanapon kradł przedmioty, zwłaszcza scyzoryki,

I chował je w kanapę albo w foteliki.


*


W poczekalni na dole, rudawy, brodaty,

Siedział u ojca lichwiarz, czekając cierpliwie,

Ażeby go pomęczyć sprawą prolongaty,

Jakimś wekslem czy żyrem, chociaż już właściwie

Dawno wszystko odebrał, co miał na procencie,

Ale się przyzwyczaił. Lubił to zajęcie.


Sam nie wiedząc przychodził już nie po należność,

Lecz na rozmowy z ojcem, rozmowy, od których

Złagodniał, stracił swoją lichwiarską drapieżność,

I w oczach jego, dawniej ostrych i ponurych,

Igrały nowe blaski nagłej wesołości,

Bo Żyd stary do świata nabrał ciekawości.


Czytywał w poczekalni podróż Livingstone’a;

Chodził do bioskopu — jak na kapociarza

Dziwny dosyć tryb życia. Przyszła kiedyś żona:

Pan doktor go zmarnował, to jest Cień lichwiarza,

On skapcaniał do reszty, on już nie pożycza,

Czy pan wie, co on robi? Czyta Sienkiewicza…”


Za trumną mego ojca w żałobnym orszaku,

Aż pod sam mur Powązek, w tłumie, popychany,

Wśród darmowych pacjentów, biednych i żebraków,

Wlókł się ten stary lichwiarz — lichwiarz zmarnowany,

I został ku czci ojca, jak dowód prawdziwy,

Gdzieś pod murem cmentarza ten kwiat osobliwy.


*


I jakżeż w to uwierzyć? Jak się z tym pogodzić,

Że został tylko popiół, zgliszcza i świst wiatru…

Że już nigdy nie będę spokojnie przechodzić

Koło domu mojego, Zamku, czy Teatru?

Nawet tego nie mogę: Jak syn marnotrawny

Wrócić i czoło skłonić na domu próg dawny.


Zawsze odnajdę drzewa i kwiaty i zioła,

I topole szumiące, i polne ścieżyny.

Nikt mi tych grusz na miedzy odebrać nie zdoła,

Odnajdę łąki bujne i żółte łubiny,

I wiatry porywiste, pachnące i mocne,

I szare nasze wody, i niebo północne.


Lecz biada tym, co serce zostawili w mieście,

Biada tym, którzy czołem do ruin przywarli.

Już nie ma tego miasta. A choć wrócą wreszcie,

Snuć się będą wśród żywych jak ludzie umarli

Albo błądzić jak ślepcy, targani udręką,

Wśród murów, których nie ma, z wyciągniętą ręką.




Ahaswer


Ja już tej wojny nie wygram,

Serca nie wyrwę już z kleszczy,

Uciekam — zbieg i emigrant,

Jak uciekałem z Zaleszczyk.


Uciekam drogą zawiłą,

Od własnych uciekam wspomnień,

Jak ten, co siadł nad mogiłą

I szuka gwiazd nieprzytomnie.


Skulony, skryty w fotelu,

Czujny dezerter ze świata,

W małym londyńskim hotelu

Węzły gordyjskie rozplatam.


Patrząc w popioły wygasłe,

Pledem okryty jak chustą —

Strudzony biegiem Ahaswer,

Owijam, otulam się pustką.


1943



Modlitwa o szarfę i trunek


Daj mi nową, grubą książkę snów,

Daj mi nową butelkę ze snami,

Daj mi szarfę białą opatrunku,

Bo gdy zasnąć nie mogłem dziś znów,

Nie starczyło i szarfy, i trunku.


Daj mi książkę, w której sen jak rym

Z każdej karty przechodzi na kartę,

Bandaż długi, bym owijał nim

Rany w mojej pamięci otwarte.


Snów mi trzeba i zatraty w snach,

Snów ogromnych jak warowne mury,

Poprzez które nie przeskoczy strach,

Pod którymi nie przemkną się szczury.


Daj mi senną, długą, złotą nić,

Abym z dna mógł się odbić jak nurek,

Kiedy zacznę strasznie znowu śnić

Wśród warszawskich piwnic i podwórek.


Zagubiony w księżycowym kurzu,

Przytulony do twych zimnych nóg,

Na warszawskim znajomym podwórzu.

Rzuć ml linę długą, abym mógł


Na londyńskie powrócić pięterko.

Daj mi wrócić i odbić się z dna,

A do ręki daj srebrne lusterko,

Żebym poznał, ze to jeszcze ja.


1943



Toast


Przekręciła się z hukiem scena obrotowa,

Już nową grają sztukę, a oto wśród tłumu

Błąka się aktor, który nie zmienił kostiumu

I z dawnej sztuki stare przypomina słowa.


Głuchy, ślepy, nie bacząc, że wszystko się zmienia,

Samotny i w scenicznym potrącany tłumie,

Tragiczne jakieś gesty czyni bez znaczenia

I rzuca słowa, których już nikt nie rozumie.


Ja znam obie te sztuki, na pamięć je umiem,

Znam aktorów, kostiumy, światła, dekoracje.

Wiem, o co ci chodziło, ja ciebie rozumiem,

Ale głupio zagrałeś. Oni mają rację.


Śmieją się. Słyszysz? Gwiżdżą. Zdejmij z twarzy szminki,

Chodź do domu, mój stary, bo już późna pora.

Wypijemy po drodze, zanim zamkną szynki,

Zdrowie wygwizdanego starego aktora.


Wypijemy za zdrowie wszystkich wygwizdanych,

Samotnych, opuszczonych, starości niepewnych.

Przegranych, oszukanych, wszystkich zapomnianych,

Goryczą napojonych braci naszych rzewnych.


1944



Mogiła nieznanego mieszkańca Warszawy


Antyczni, nadzy i ogromni,

Zastygli w krzyk kamiennych warg,

Których na łukach tryumfalnych ark

Ustawią kiedyś w rząd potomni,

Bohaterowie wielkich dni,

Na tle chorągwi i barykad,

Antyczni, nadzy i ogromni,

O których co dzień komunikat

Podawał światu rapsod nowy,

O was historia nie zapomni

I narodowy rzuci pieśniarz

Ziarno męczeńskiej waszej krwi

I posiew cierpień

I uniesień

Na nowy Sierpień,

Nowy Wrzesień,

Na nowych dni sześćdziesiąt trzy.


O was historia nie zapomni,

Lecz któż na grobach będzie siadał

Tych, którzy trwożni i bezdomni

Padali mrowiem niezliczonym,

Któż się o milion ten upomni?

I jaki pieśniarz będzie składał

Słowa gorące i szalone

O tych, co w cieniu waszej glorii,

Bez narkotyku wielkich czynów

Konali w męce dla wawrzynów,

Co wasze skronie ozdobiły,

Rzucając pomiot ciał swych zgniłych

W dymiący, krwawy gnój historii?


Dla was pieśń moja i łzy moje,

Zwyczajni, prości, nieogromni.

Kiedy na zgliszcza wróci życie,

Na narodowy święty grób,

Gdy kości będą zbierać z szańca,

Aby z nich dźwignąć pomnik sławy,

Niech na cmentarnej będzie płycie

Ten napis prosty, napis krwawy:

Tu leży Trup

Nieznanego Mieszkańca

Warszawy


1944



Powrót


Wiem, piechotą będę szedł ze stacji,

Choćby ciemnym to było wieczorem.

Zbłądzić trudno: kolejowym torem

I na lewo od dwu drzew akacji.


Kwiat tytoniu w ciemności pachnący,

Miodny zapach końskiego nawozu

I daleko gdzieś gwizd parowozu

Długi, smętny, tęskliwie cichnący.


Tak jak nieraz to już było we śnie,

Poznam glos twój, gdy zapytasz: „Kto tu?”

I za gardło uchwyci boleśnie

Strach i rozpacz, i szczęście powrotu.


Kto tu?” — spytasz. Powiem: „Ja — Antoni,

Tutaj jestem.” Jeszcze krok, pół kroku.

I dłoń drżącą poczuję na skroni.

I usłyszę bicie serca w mroku.


Nie myślałem, że cię tak przestraszę!

Nie pal światła, stójmy tak, w ciemności.

Po co patrzeć w oczy już nie nasze,

Kiedy serca biją jak w młodości?



Modlitwa o słowo


Z gruzów podźwigną się domy

I stanie bank gotycki,

I świątynia żelbetonowa.

Ale jak odbudować słowa,

Ale jak dźwignie się mowa —

I wieża, i schron poetycki?

Zbombardowano ją straszliwiej

Niż Rotterdam i Warszawę.

Słowa, sylaby, litery,

Monstra kalekie, chimery

Podrywające się do lotu,

Bakterie semantycznej ropy,

Robactwem czcionek rozsypane,

W ziemię wdeptane butem,

Kto zbierze na polach Europy,

W jaki piec rzuci, w jaką hutę

I jakim żarem przetopi?


Ziewasz, gdy słyszysz

Słowa: Wolność, La Liberté, Freedom.

Wytarły się w długim użyciu

Stare monety.


Ale powiedz te słowa Żydom,

Polakom, szepnij Norwegom,

Krzyknij je przez sztachety,

Przez drutów kolczaste zasieki,


Gdy idą skuci w szeregu,

A zadrżą szeregi, zadzwonią łańcuchy,

Oczy zapłoną gorączką nadziei,

Oczy świecące, krążące jak duchy,

Jak duchy w cmentarnej zawiei.


Ukołysani dziewiętnastym wiekiem,

Zawierzyliśmy słowom,

Półprawdom półbogów,

Ze trzeba miłować wrogów,

Że człowiek jest aż człowiekiem.

Lecz tam, gdzie słowo przez opar mglisty

Przedrze się iskrą, przerodzi w znak,

W rachunek ścisły

Czasów i miar i wag,

W retorcie alchemisty

Co czyta Faust nowy,

Odwieczny mag?


Wstrzymaj się, wstrzymaj, badaczu szalony,

Przed drzwiami laboratorii.

Czy widzisz? Małpolud uskrzydlony

Krwią maże karty historii.


Jak dziś miasta

Jutro

Zetrze z map naszej planety

Kraje i kontynenty.

Zbuntujcie się, zbuntujcie, badacze szaleni,

Obłąkani docenci.

W czyje ręce oddaliście dynamit?

Jak kapłani egipscy, jak święci

Zejdźcie w podziemia piramid.


Niech się zbliżą ludy tej ziemi,

Wierzące i bezorężne,

Niech je zbliżą skrzydłami białymi

Płatowce dalekosiężne.


Niech się uczą ludzie w przyjaznej dobroci

Czytać w oczach i czytać w uśmiechu,

Zanim milion huczących obrotów,

Sto tysięcy mechanicznych koni,

Zadyszanych, sprężonych w pośpiechu,

Zawierzycie jednej ludzkiej dłoni.


Zmiłuj się, Panie, nad nami,

Nie karz surowo.

Uskrzydlij nas, podnieś słowami,

Przywróć nam słowo.


Jedna niech będzie miara,

Jak sylab jednaki rząd.

Niech wiara znaczy znów — wiara,

A błąd niech oznacza błąd.


Dla możnych i dla skrzywdzonych

Jednaki niech będzie sąd.

Przywróć nam słowo natchnione,

Przywróć nam wieżę i schron.


A kiedy w skokach szalonych

Nieznany odkryje ląd,

Niech będzie błogosławione,

Choć gorzki przyniesie plon.


1945



Atom


Czy to był dramat, czy też farsa,

Historia temu nada imię.

Rzecz miała miejsce w Hiroszimie,

Gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa.


Kto bohaterem? Sztuką złudną

Do jakiej autor zszedł głębiny?

Głos jakiś słychać zza kurtyny.

Czy płacz, czy śmiech — odróżnić trudno.


1945



Wygnańcy


Czemu ci na obczyźnie i smutno, i nudno?

Mówisz: „Tęsknię do kraju.” — Do kraju nietrudno,

Trudniej, mój przyjacielu, do młodości wrócić

I cieszyć się młodzieńczo, i młodzieńczo smucić.

Nie za Polską daleką wypłakujesz oczy,

Tęsknić każe po sobie inny kraj uroczy,

Kraj, co noce pogłębia i rozjaśnia świty,

Mokrą farbą niebieską maluje błękity,

Gdzie łubiny, się żółcą, zachody płomienia,

Gdzie zieleń jest zielona, a czerwień — czerwienią.

Gdzie lepiej smakowała niż nektary z nieba

Jajecznica i kromka rumianego chleba,

Gdzie woda była mokra, łza miała smak soli.

Za młodością uroczą, co mija powoli.

Oddala się, mgłą kryje, zapada w głębiny,

Za tym krajem tęsknimy — wygnańcy bez winy.


1945



Podróż


Pierwszej nocy w Warszawie w „Hotelu Centralnym”

Na zapoconych szybach świt się już był rozlał malinowy,

Gdy mnie obudził Sąsiad chrapiący na sienniku obok.

Huknął gdzieś od Grójeckiej strzał karabinowy,

Pijany gość pod oknem krzyczał, że Jest majorem.

K… twoja — krzyczał — k… twoja mac…

Byłem w ojczyźnie.

Zimno tak pod oknem stać. Ubrałem się szybko,

Nie myjąc się, nie ogolony, macane— tchórzliwie

Portfel na piersiach, z londyńską identity card,

Wyszedłem, gnany tęsknotą i ciekawością,

Na miasto, w którym przeżyłem ogromny sen młodości.

Wrócił sen i trwał. Tak samo jak wtedy

W ciemnej ulicy furmanki zaturkotały po bruku.

Młodzieniec w długich butach przed wejściem do „Astorii”

Bełkotał: lubelsko–żydowsko–żymirsko–szeptycki…

Samolot z Hendon skreślił ćwierćwiecze historii,

By wylądować ze mną w ojczyźnie mojej azjopoetyckiej,

Sercu drogiej. I tak oto spotkałem

Młodość straconą i miasto, którego już nie ma.


Szedłem śladami ulic. Na środku Traugutta

Nóg moich czepiały się osty i rozrosłe zioła,

Dziką łąką przeszedłem na piętro do „Turka”,

Gdzie przy stole okrągłym zmarli przyjaciele

Nie dostrzegali moich rozpaczliwych gestów,

Kiedy głosu nie mogłem dobyć i krzyknąć, że jestem.


Tylko kelner mnie poznał (bo takie jest prawo snu):

Oczom własnym nie wierzę — pan redaktor tu?”

Z Londynu” — chciałem powiedzieć, ale się zląkłem, że minie sen.

Sen trwał. Poznałem drzewko uschniętej akacji,

Szyby zbite i ciemne wagony na stacji.

Noc podstępnie ukryła wnętrza wypalonych domów:

Rwą serca te widma ulic, kłamliwe fasady.

I Ciebie ciemność złudna ukryła tak samo

I skronie wygładziła, i łez starła ślady,

Gdym setny raz „dobranoc” mówił Ci pod bramą.


Rozstąpiły się z szumem czarne wody Lety,

Wiatr ciepły bił i targał Twą suknię niemodną,

Wirowała gwiazdami noc straszna jak młodość poety.

Falą bujną przypływu wszystko, co dawno już zmarło,

Wraca, jak ja wróciłem; jak pies, co się odnalazł,

Skacze na mnie, uderza, łzami dławi gardło.

Uciekać trzeba raczej niż dać się obudzić.

Nie ma drogi ucieczki. Nie ma ucieczki od ludzi.


Z Hendon do Croydon leciałem dwadzieścia pięć lat.

I znów patrzę w kominek płonący w domu na Hannover Terrace,

Gdzie starzec umierający pisze ręką ognistą

Mane, Tekel, Fares na kłębowisku dymu,

Co wyszedł z pieców w Belsen i z krematorii

I rozrósł się grzybem chmur kumulusowych

Nad istniejącym niegdyś miastem Hiroszima.


1945



Elegia miasteczek żydowskich


Nie masz już, nie masz w Polsce żydowskich miasteczek

W Hrubieszowie, Karczewie, Brodach, Falenicy

Próżno byś szukał w oknach zapalonych świeczek

I śpiewu nasłuchiwał z drewnianej bóżnicy.


Znikły resztki ostatnie, żydowskie łachmany,

Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto

I wapnem sinym czysto wybielono ściany,

Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto.


Błyszczy tu księżyc jeden, chłodny, blady, obcy,

Już za miastem na szosie, gdy noc się rozpala,

Krewni moi żydowscy, poetyczni chłopcy,

Nie odnajdą dwu złotych księżyców Chagalla.


Te księżyce nad inną już chodzą planetą,

Odfrunęły spłoszone milczeniem ponurym.

Już nie ma tych miasteczek, gdzie szewc był poetą,

Zegarmistrz filozofem, fryzjer trubadurem.


Nie ma już tych miasteczek, gdzie biblijne pieśni

Wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem,

Gdzie starzy Żydzi w sadach pod cieniem czereśni

Opłakiwali święte mury Jeruzalem.


Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem

I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa,

Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa

Dwa narody tym samym karmione cierpieniem.



Słowa


Jak ksiądz, co wiarę stracił, a jeszcze powtarza

Słowa niegdyś mu święte, klęcząc u ołtarza,

I panuje nad wiernych rozmodlonym tłumem

Już nie łaską radosną, lecz smutnym rozumem,

Tak ja te słowa składam, powtarzam nieszczerze,

Święte słowa młodości, w które już nie wierzę.


Piszę: wiara, i z świętych ksiąg, praw i kodeksów

Czytam własną świadomość jak sumę refleksów,

Piszę: postęp, i widzę, jak wciąż zmienny płynie

Strumień zdarzeń i w pustce nienazwanej ginie.

I piszę słowo: życie, i widzę, jak fala

Drgań materii nadbiega i jak się oddala.

Piszę: rozum i miłość, i w tle za słowami

Światła szukam, a tylko mrok mam za oczami.

I na próżno tę ciemność chcę wygnać sprzed powiek,

I nie mam innej broni, jak to słowo: człowiek.


1946



Do Margaret


Wczesną wiosną, w sobotnie mgliste popołudnia

Pusto jest na ulicach. Londyn się wyludnia.

Sam błądzę wśród tych ulic, zamyślony stoję.

Nie moje to ulice i miasto nie moje.


Do Ciebie każdy kamień wspomnieniami wola:

Park Crescent to spacery, Kensington to szkoła,

W malutkiej krynolinie i z niebieską wstążką

Na tej ławce Alicja zasnęła nad książką.

Tu, na liściu, żeglował Peter Pan malutki,

Tędy wiodła Cię muza, tędy pierwsze smutki,

Pierwszy wojaż zamorski to dworzec Victorii,

I tak każda stronica młodzieńczej historii,

Nadzieje i zwątpienia, uśmiechy i żale,

Jak wątły liść paproci odciśnięty w skale,

Zostawiły swój obraz na miasta kamieniach,

I jak w książce, tak możesz czytać w tych wspomnieniach.


Moje miasto umarło. W znoju, w walce, w trudzie

Moje miasto budują nowi, gniewni ludzie.


1946



Do syna przyjaciół


Niedoskonałe twarze mej młodości

Odchodzą w przeszłość i odbite w wodzie

Obrazy, falą zmącone, porywa

Wszystko pochłaniające wieczna rzeka czasu.

Myślę o tobie, synku mych przyjaciół.

Dwójką zamiast jedynki znaczyć będziesz datę

W nowym stuleciu, w roku dwutysięcznym.

Ta przestrzeń straszna, co mnie od dnia tego dzieli,

Ciemność nie do przebycia, być może dla ciebie

Będzie porankiem dnia sprawiedliwego.

Cóż mnie jednak obchodzi historia tych sekund,

Paru chwil, w dziejach tajemniczej sprawy

Ewolucji gatunku, wznoszenia, upadku

Istoto do mnie podobnych, zwanych homo sapiens.

Jak film puszczony szybko, migną jakieś miasta,

Dźwignięte, znów zburzone i znowu wzniesiona.

Czy zwiędnie drzewo wątłej gałązki oliwnej,

Czy się rozrośnie w gaj wiecznie zielony,

Czy też przysypie popiół, pył radioaktywny,

Śmiałe marzenia, dumne sny człowiecze?

Nigdy, nigdy, nigdy nie poznam tej prawdy,

A przecież myślą chciałbym przeniknąć tę ciemność,

Czarną toń aksamitną rzeki snu wiecznego

Co mnie od świata twego i mojego dzieli,

Bo świat twój będzie moim także, w malutkim ułamku,

W tej cząstce drobnej wzruszenia czy myśli,

Która zostanie po mnie gdzieś w nikłym wspomnieniu,

Kiedy krzywdy i kłamstwa, które mnie dziś gubią,

Ustąpią w mrok wstydliwie i syna Klimeny

Nowy Herakles zwolni z oków i łańcuchów.

Tylko myśl ludzka wolna i nieustraszona

Usprawiedliwić zdoła trwanie żerowiska,

Które zowie się światem. Cóż by za sens bowiem

Miały miliony stworzeń, co poprzez millenia

Wzrastały i padały gnane wieczną żądzą,

W straszliwym marnotrawstwie upartej przyrody,

Która gnój żywych nerwów, strachu i udręki

Płodzi i niszczy, by z gnilnych podłoży

Mógł wreszcie kwiat wyrosnąć piękności nieziemskiej.

Kwiat myśli ludzkiej, wolnej i nieustraszonej.

Tylko ona nas może wyswobodzić z więzów,

Ocalić ród wybrany, gdy na przekór bogom,

Prawdziwy Prometeusz zejdzie z gór Kaukazu.



Lot nad Persją


Leciałem naprzeciw wschodzącemu słońcu.

Godziny skracały się jak cień poranka.

Tym lotem jak ręką objąłem pół globu

W ostatnim pożegnalnym uścisku.


Motory hucząc pożerały przestrzeń,

Spod kłębowisku chmur wyłonił się brzeg

Pustynnej, kamiennej krainy,

Rude, zastygłe koleiny,

Łożyska wyschniętych rzek.


Wszystko przeminie, jak przemija zieleń

U bramy perskich ruin i syryjskich skał.

Na wymarłe Eridu wapienna ulice

Upiorne światło leją fałszywe księżyce,

I na ziemi rzuconej w niewstrzymany bieg

Zostanie kamień tylko. A pośród kamieni

Łożyska wyschniętych rzek.



Niepogodzony…


Szybko cofnięta taśma dyktafonu

Słów naszych szyk umowny rzuca w nieistnienie,

W galopujący bełkot. Gdy patrzę na smugę

Świateł i cieni nie widząc ekranu,

Niepogodzony z bezsensem istnienia,

Czy zdołam znaleźć jeden punkt, z którego

Można by obraz i dźwięk chwycić pełny?

Niepogodzony z bezsensem istnienia,

Szukam twych oczu i ciepła twej ręki,

Aby cię chwycić. Wydrzeć ze wspomnienia

Na moją stronę. Jeszcze stronę moją.

Nie było między nami żadnej tajemnicy,

A teraz próżno wzywam cię wśród nocy,

Niepogodzony z bezsensem istnienia,

Choćbym zdołał pochwycić wszystkie pozaziemskie

Fale, obrazy, słowa, melodie i znaki,

Co przenikają mury jak duch Króla—Ojca,

Prostodusznym Bernardo będę, nie Hamletem,

Który umiał odczytać wezwanie za świata.

Cóż odnajdziemy zawieszeni w środku,

Pomiędzy mikro— a makrokosmosem,

Zbrojni w trzy zmysły w klatce trzech wymiarów?

Niepogodzeni z bezsensem istnienia,

Z krzywdą i zdradą, lękiem i cierpieniem,

Duchom podobni, dzwoniąc łańcuchami,

Przenikamy przez mury nowych Elsinorów,

Aby zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem,

Straszyć warty królewskie i przemijać cieniem.



Jan Lechoń


Nie dla nas Plazy, Waldorf–Astorie,

Nasza ojczyzna parafiańszczyzna,

Czerwona cegła budki dróżnika,

Bizancjum koszar mikołajewskich,

Czworaki dworskie nisko przysiadłe.

Jak gdyby chciały zmylić historię,

Która spisując cyfry przepadłe

Czerwoną kreską bilans zamyka.

Bzy i kasztany ścianą za oknem,

Kubeł blaszany, z którego chlust

Spada wieczorem błękitną smugą

Bratkom kwitnącym prosto do ust.

Księżyc i żaby. w dobrym fotelu,

Co się starzeje jak nasz rówieśnik,

Siadłbyś wieczorem.

Dałbym ci książkę starą, dziecinną,

W szarej okładce miejskiej czytelni.

Kto długo nocą wiosenną nie śpi.

Okna otwiera w dusznym hotelu,

W tej starej książce młodość odnajdzie

Jak płatek róży i znajdzie sen.

Za długo oczy, serce twe nużył

Pejzaż nieludzki, obraz nic nasz.

Są jeszcze przecież mroczne podwórza,

Gdzie się o zmierzchu z ruin wynurza

Czas rozpoznany, jak z fotografii

Wyblakła, szczupła uczniowska twarz.

Czekały w Parku znajome drzewa,

Letnie wieczory i na Krakowskim

Niebieskie szybki starej latarni,

W liściach na skwerku, gdzie Matki Boskiej

W złotej koronie posąg się czerni.

Gdy niebo obce, świat naruszony

Nieziemską łuną barwi obłoki,

Gdy słychać pierwsze pomruki gromu,

Jak ten, co trwożnie przyśpiesza kroku,

Aby przed burzą zdążyć do domu,

Ukryć się trzeba wśród rzeczy bliskich,

Drzew, ulic, mebli, ruin i mroku,

Jak wśród przyjaciół, najbliższych krewnych…

Młodość porywi1, trawi gorączką,

A wiek przybliża, schyla ku ziemi,

W której spoczniemy uspokojeni.

O, jakże mogłeś skokiem szalonym

W new–yorskich ulic runąć kaniony.

Ty staromiejski — z czterdziestu pięter!

Lotem podniebnym, o, jakżeś mógł

Tak trzasnąć głową w new–yorski bruk,

Jak pięścią gniewną.



Exegi Monumentum


Wpółobrócony stojąc na weneckich schodach,

Na których marmur wbiega szeleszcząca piana

(Wenecję zwłaszcza bardzo ci polecam,

Bo to i Tomasz Mann, i Szekspir razem),

Przed Tintoretta wstrzymaj się obrazem

I zamyślone oczy przerzuć w stronę Swanna,

I tak stronica, co przed chwilą pusta,

Zaczerni się literą, aż niespodziewana

Owionie cię melodia Vinteuila z Prousta,

Zapach ostryg paryskich i kawy Floriana.

A jeśli nie dość będzie człowieczeństwa,

Zamknij to zdanie rzymskich cegieł łukiem,

Za norwidowym idąc rozstrzelonym drukiem

Z architektury przejdź do społeczeństwa.

I tak się zwiążesz z przeszłością i losem,

Ze przetrwasz chwilę, jak echo za głosem.

Echo minęło. Cóż zostanie?


Zostanie po mnie para butów,

Które wykonał mistrz nie lada,

Niejaki Codner Coombs and Dobbie,

Dwadzieścia jeden Jermyn Street,

I długo jeszcze mój zegarek

Wydzwaniać będzie swe tik—tak,

Bo trwalszy jest szwajcarski werk

Niż mego serca wątły wrak,

Dogasający już ogarek.

Szlafrok kupiony w Tel–Avivie,

Koszule z Tokio, garnitury,

Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie

I zapisuję wszystko w darze

Młodym warszawskim lowelasom.

Niech mnie odnajdą na bazarze

Braci Różyckich. Gdy sen głuchy

I wieczna mnie ogarnie mgła,

Niech po Warszawie moje ciuchy

Połażą jeszcze rok czy dwa.



Kłamstwo


Kłamstwo — żywioł piąty

(Tak nazwał je Leonardo)

Kroplą farby drukarskiej

Spłynęło z dziennika szpalty

Na blachy dachów i ulic asfalty.

Pozornie nic się nie zmieniło.

Tyko skrzywiła się twarz urzędnika.

Tylko sam siedzę przy stoliku

I widzę schody bez poręczy,

Które prowadzą do nikąd.

Struna trącona nie dźwięczy.



Sekret


Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!

Jakże mi wstać? I dokąd iść z mogiły?

Zimny mój całun, czecheł, gzło,

Grobowy strój przegniły,

Któż mnie zechce wziąć w ramiona,

Gdym już była pogrzebiona?

Cóż mi z mocy twej i łaski,

Łaska trwoży, moc zasmuca.

Nie cieszy blask, co cień rzuca,

Gdy wiem, jakie cień rzuca blaski,

I z tą prawdą żywot długi

Jakże przetrwać, aby w końcu

Znów umierać po raz drugi?

Ja tobie mówię, dzieweczko, wstań!

Jakże możesz kogoś, panie,

Skazywać na zmartwychwstanie,

Kogoś, kto ma poznał sekret,

Ten, o którym tylko wie kret,

Ziemny gad, szczur, pająk, korzeń,

Co czerpie sok z martwych stworzeń,

Kogoś, kto z otwartym okiem,

Tak, jak ja na dnie głębokim

Widział, widział…

Pozwól skryć się w ciszę ciemną,

Gdym znalazła już tę przystań.

Albo zejdą tu, umrzyj ze mną

I zmartwychwstań!



Lamus


Słownik naszej młodości, mowa lat dojrzałych

To stryszek, gdzie wśród kurzu, na stosach rupieci,

Wśród gratów i pamiątek minionych stuleci

Leżą słowa zniszczone o barwach spłowiałych.

Pług i miecz rdzą pokryty już nie zda się na nic,

Nie zaorze straconych „rubieży” i granic.

Zwodzi mądrość ludowa i prawdy odwieczne.

Królestwem Morfeusza” włada barbiturat,

Przysłowia sens straciły, bo właśnie akurat

Piąte koło u wozu stało się konieczne.

Lew, „gniewny król pustyni”, to tchórzliwa owca

Wobec czołgu. Antyczna czym jest siła gromu”,

Piorunów tysiąc” wobec energii atomu,

Orla lotów potęga” wobec odrzutowca?

Są słowa, co umarły, jak wszystko śmiertelne.

Inne nam splugawiono, z pamięci wydarto.

Patrz, jak szuler zagrywa sfałszowaną kartą

Kryjąc gestem sakralnym oszustwa bezczelne.

Ach, wrócić do lamusa, wrócić na poddasze,

Wydobyć z zapomnienia, ze stosu starzyzny

Poczciwe słowa prawość” i „miłość ojczyzny”.

Pozostać w słowach dawnych, bo to słowa nasze,

Jak w ubraniach ubogich, czystych, choć niemodnych.

Kto chce, niech rzuca garścią w alchemiczne tygle

Słowa pstre lub składa semantyczne figle.

Jałowa to potrawa dla naszych ust głodnych.



Odpowiedź na zaproszenie


Co mnie z tym miastem łączy?

Rzecz mała.

Śliwki i jabłka

Z jesiennym zapaszkiem,

Uczniowska czapka,

Co w deszcz pachniała

Lakierowanym daszkiem.

Nawet kapusty oddech zły

Z piwnic zakratowanych ust,

Stukot dorożki, błoto, mgły,

Woda kwiatowa pierwszych bóstw.

Zapach młodości to klej

Książek z czytelni,

Wiatrów wiosennych longplay

I księżyc w pełni.

Próżno szukać egzotyk

Na wszystkich mapach.

Mocniejszy młodości dotyk.

Słuch. Zapach.

Waga dzisiejszych spraw,

Urok minionych chwil.

And that is quite enough,

And that is what I feel.



Obrona księżyca


Przyjaciel zakochanych, poetów towarzysz,

Rozjaśnia noce nasze wiernie od stuleci,

Z tobą jest, który kochasz, z tobą, który marzysz.

Któż ma bronić księżyca, jeśli nie poeci?


Niech płynie we śnie srebrnym. Czyż ziemi nie starczy

Na wieczny trud Syzyfa i rozpacz Antygon,

Że trzeba tej strzelniczej, pozaziemskiej tarczy,

Co niebo zmienia w rakiet kosmicznych poligon?


Chciwy pożeracz trupów zwierzęcych, chutliwy

Morderca i niszczyciel płodny bez rachunku,

Wiedziony przez natury dwa imperatywy:

Obronę własnej skóry i ciągłość gatunku.


Już rośnie, już się zbroi astralny bohater,

Co Mare Imberium, ciche Mare Tenebrarum,

Dolinę Herodota i Tychona krater

Napełni bólem ludzkim i ziemskim koszmarem.


Prawo moralne we mnie, a niebo gwiaździste

Nade mną. Cóż, gdy prawo przemocą hańbione.

Niech więc krążą księżyce w biegu nie zmienione

I niech przynajmniej niebo pozostanie czyste.



Nad morzem


Jak zapóźniony gość w hotelu

Opustoszałym po sezonie,

Błądzę po pustych korytarzach,

W jadalni piszę na serwetkach

Esy—floresy, inicjały,

Przyjaciół przypominam twarze,

Co mnie tak nagle opuścili,

Wychodzę sam na pustą plażę;

Morze i niebo wciąż błękitne,

Na drzewach liście wciąż zielone

I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.

Gdy do pokoju wchodzę, morze

Szumi, gdy tylko drzwi otworzę.

Pełno tu wspomnień i pamiątek.

Patrząc na domki secesyjne,

Nucę niemądre, melodyjne

Piosenki naszych dni młodości,

Wspominam słowa, których wątek

Przerwała burza. Już na zawsze.

Nie mogę pojąć jak rozrzutnik,

Kiedy roztrwoni już majątek,

Gdzie się podziały wszystkie lata,

Których mi dziś tak brak okrutnie.

Nie wierzę lustrom ani twarzom

Mych rówieśników postarzałych,

Wychodzę sam na pustą plażę;

Niebo i morze wciąż błękitne,

Na drzewach liście wciąż zielone

I kwiaty jeszcze nie przekwitłe.



Conrad


W Londynie na Bessborough

Gardens

Powiedział nagle

Może to pani zaraz zabrać ze stołu.

(Była to pusta filiżanka,

Talerz z resztkami bekonu,

Marmolady trochę i grzanka.)

Na pustym stole

Wygładził arkusz papieru

Wahając się długo,

Wpół po francusku,

Na wpół po polsku myśląc

Pierwsze słowo nakreślił:

THE.

Gdy napisał te

Litery trzy

(Czyta się ti, ejdż, i),

Ominął gąszcz

Ojczystych Ę, Ą, SZ, CZ,

Ominął brzeg płaski

Rzeki niegłębokiej

I wypłynął na ocean szeroki

Mowy anglosaskiej

Tam gdzie się jawią

Te litery trzy:

THE.


Przez mleczne mgły

Sączy się wątły brzask

Na Barkley Bank

I policjanta kask.

W kominku ogień trzaska.

Dickens, Mark Twain.

Fajka. Dzwoni Big Ben.

Spokojny sen.

A tam była Wołogda,

Żytomierz i Czernihów,

I matka płacząca po cichu,

I carski pod drzwiami żołnierz.


Ale nie cisza, nie mgła, tylko wicher

Mógł zelżyć ten ból i ten ciężar,

Go serca dławił.

Jest takie angielskie przysłowie:

Podróżować to znaczy zwyciężać.

Zwyciężać to znaczy wybawić.


I popłynął morza ogromem

Wyzwolony z pęt.

I nie powrócił nigdy do własnego domu,

Bo nie był domem

Jego dom w hrabstwie Kent.


Na pokładzie, owici w kokony jedwabiu,

Ciemni, z plamami różowych pięt,

Marząc Mekki dalekie,

Gdy płynęli wieczni pielgrzymi

Przez czarną, gwiaździstą noc,

I ja słyszałem, jak Lord Jim,

Głos, który kusił: „Skocz!”


1960



Nokturn


I


Ach, te przeklęte godziny bezsenne,

Gdy błahe troski nagle olbrzymieją

I byle głupstwo ośmielone nocą

Grozi, oskarża, wzdęte jak ropucha.

Zbrodnią się staje nieopatrzne słowo,

Niemądra wzmianka w gazecie wyrokiem

Osamotnienia, dekretem wygnania.

W gorączce sporów nie wiadomo o co

Wymyślam nowe chytre argumenty,

Riposty celne — w dyskusjach przegranych.

Ach, te przeklęte godziny, gdy nocą

Liche dramaty, troski nieprawdziwe

Łączą się z prawdą dawną i bolesną.

Rozpaczam po sztukach nie napisanych,

Obrazach; które mógłbym namalować,

Ustach całowanych dawno;

Aż wreszcie przychodzi z pomocą

Malutki proszek

Mepavlon.

Ogarnia mnie ciepłą falą snu.

Odnalezionym czasem

Prousta.

I, jak po kłótni gorzkiej,

W nagłym pojednaniu

Odnajduję Twoje dziecinnym grymasem

Nabrzmiałe, gorące, od łez słone usta.

Śpij, kochanie.


II


Zanim obudził mnie świt,

Zdążyłem trzy srebrne ryby

Szybko wrzucić z powrotem

Do czarnego jeziora snu.

Chwila jeszcze,

A pod okapem kominka

W kamiennym zamku El–Arad,

Smażąc się na wielkiej patelni,

Skarżyłyby się ludzkim głosem,

Jak w bajce o Królu Żab.


Pamiętaj, budząc się,

Szczelnie zamykaj sekretne drzwi,

Przejście między dniem a nocą,

Bo Gul, człowiek o końskim, łbie,

Pożeracz trupów,

Wtoczy się na drogę,

Którą Ty jedna tylko znasz,

Dróżkę naszą wiodącą

Do nadmorskiej baszty,

U stóp której rośnie

Słoneczny krzak Van Gogha,

Gdzie wierny naszym snom

Czekam na Ciebie każdej nocy.

Pamiętaj, pamiętaj, droga,

Tam jest ostatnia ojczyzna i dom.


III


Nie być. To właśnie znaczy bronić sensu życia,

Ocalić od powolnej niechybnej zagłady

Byt nasz. To znaczy w dobrym przerwać czasie

To widowisko, nim się aktor i widz znuży.

Być — znaczy podjąć z góry już przegraną

Walkę, którą bez szansy, na przekór rozwadze

Wypowiadamy czasu niezwalczonej armii.

Być — znaczy czekać, aż nam sił zabraknie

I słabość wyda nas na zer przypadku.,

Być — znaczy co dzień obserwować z trwogą,

Jak wróg zwycięski wkracza w nasze ziemie,

Przegrywać bitwy, ustępować pola,

Łudzić się, karmić fałszem, ukrywać wstydliwie

Szkielet i czaszkę własną, gdy coraz bezczelniej

Rysuje się pod marnym, nie naszym już ciałem.

Więc jeśli cenisz życie… Reszta jest milczeniem.



Notatki włoskie


Colosseum


Tu próżno by szukać rymu.

Ten widok brzydzi.

Colosseum, Majdanek Rzymu.

Pierwsi chrześcijanie Żydzi.


Campidoglio


Nowoczesny był Rzym Etrusków,

Nowoczesny był Rzym Augustów,

Nowoczesna Villa Borghese,

Kościół Santi Apostoli,

Palazzo Chigi, Farnese,

Nowoczesne są domy Parioli,


Campidoglio, Senatario,

Tu tradycji idąc śladem

Michał Anioł i Aureliusz

Połączyli się historii

Nieskażonym rytmem, ładem.


Europa


Kompleks dzieciństwa, libido.

Pluszowy Wagon Lit,

Którym rodzice jechali na Lido.

Loteria fantowa Straży Pożarnej,

Wokulski na rogu ulicy Browarnej,

Pierwsze statki parowe na Wiśle.

Sierpniowe powietrze drży.

Tak je malował Sisley.

Europo! Czy cię zdobędzie

Byk, czy deszcz złoty,

Zostaniesz tylko w legendzie,

W piosnce Heloty.


Wenecja


Kolega mój z Unesco

Profesor Branca (następny dom

Za Casa d’Oro),

Zaprosił mnie na wyspę,

Wyspę zieloną i niebieską,

San Giorgio Maggiore.

Wjechałem na szczyt dzwonnicy

Windą błyskawiczną.

Windziarzem był bosy zakonnik.

Drzwi otworzyły się automatycznie

I po niebie rozwianych chmur,

Po niebie Tiepola i Carpaccia,

Płynęli mechaniczni anieli

I biły dzwony elektryczne.

Tak się niewiara łączy z wiarą

I budzi zjawy historyczne,

Ołtarze, gdzie przed Matką Boską

Klęczy emigrant z twarzą z wosku,

Wiara maluje twarze ciemne

Świętych z witraży i mozaik.

Tu wszystko proste, choć nadziemne,

A obok w mrocznym labiryncie

Profan zbłąkany, laik,

Pyta:

Gdzie tu jest wyjście?

Gdzie USCITA?


Tu wyjść jest wiele.

Laguna, niebo albo Piazza,

Gdzie pośród mrowia

Zamożnych Niemców, smutnych Słowian,

Gdy u Floriana kawę piję,

Myślą do naszych trosk powracam,

Napiszę wiersza strofę jedną.

I tym żyję.


1959



Adres


Nie pisz do mnie na adres Maxima

Ani Café Deux Magots,

Gdzie na pluszowej kanapce

Z Verlaine’em siadywał Rimbaud.

Już ich tam nie ma.


Nie pisz do mnie na Chelsea,

Bo na wilii, gdzie mieszkał Sidney Webb,

Wisi kartka z napisem „To let”,

A w domu Wellsa

Antykwariusz ma sklep.


Nie szukaj mnie w Hollywoodzie

Ani w Columbia Broadcasting System

Czy w snobistycznym Albany,

Bo wróci list ten:

Adresat nieznany.


Inne mi dano miejsce pobytu.

Przepisz pożółkłe litery,

Z pism zeszłowiecznych zeszytu

I zaadresuj: Warszawa. Jesień.

I datę postaw: listopad czy wrzesień

List dojdzie.



Notes


Znalazłem w starym notesie

Numery telefonów

Umarłych przyjaciół,

Adresy spalonych domów.

Cyfry nakręcam. Czekam.

Telefon dzwoni.

Ktoś podnosi słuchawkę.

Cisza. Oddech słyszę.

A może szept ognia.



Poezja


Poezja to dzwon

Rozkołysany szeroko.

Męski, spiżowy ton.

Vivos voco.

Mortuos plango,

Fulgura frango.

Niegdyś

Na każdym dzwonie

Ten napis wił się dokoła

I dziś nie kłamie,

Gdy bije dzwon.

Żywych woła,

Umarłych płacze,

Pioruny łamie.



Urania


Po czterech stopniach

Liter mej maszyny,

Jak po szczeblach drabiny —

Sumeryjskich kapłanów z Ur,

Wejdziesz w magiczne kręgi

Jasnożółtego Probiona,

Niebiesko–białego Oriona.

Z dwudziestu siedmiu znaków

Mojej Smith—Corona

Plus osiem cyfr

Ułożysz wszystkie pieśni i księgi,

Od arabskich tablic Hakima

Aż po straszliwe

E równa się em

Razy ce do drugiej potęgi.

Tym zaklęciem

Bramy otworzył firmamentu

I z baraków w Los Alamos

Rzucił nas w Los Kosmos

Pewien były urzędnik

Szwajcarskiego biura patentów,


Wszystko, co można wyrazić

Słowem i cyfrą, a więc

Dzieła geniuszów,

Prawdy i odkrycia,

Odpowiedź na pytanie

O cel wszechświata

I sens istnienia,

Wszystko jest zaklęte

W chaos dwudziestu siedmiu

Liter. O, znaleźć klucz,

Znaleźć te parę enzymów,

Które by mogły rozłożyć na sens

Tę masę bierną i jałową.

Uderzyć kaskadą rymów

W czarnych klawiszy rząd

I wyrwać, wyszarpać to,

Które było na początku,

Słowo;


Jak połączył się węgiel, tlen,

Azot, siarka i jod

W kollagen pierwszej proteidy

Formułą tajną

Wiążąc twórczy splot?

Jakąż karierę zrobiła ta plazma

Z morskiego szlamu,

Ze się rozrosła w mózg Einsteina

I W serce

Erazma

Z Rotterdamu.


Jeśli jest Bóg,

To nie matematyk Jeansa

Ani wszechwładny Jehowa.

Wszystko wskazuje na to,

Że to nie żadna siła fachowa,

Ale początkujący amator.

Bawił go pięćset milionów lat

Epoki mezozoicznej

Tyranosaurus.

A gdy go znudził gad

I nadzieje, które z nim łączył, prysły,

Na dość osobliwy pomysł wpadł,

I my jesteśmy tym pomysłem.


Cybernetyk

Dzieli i mnoży fakty,

Astronom z West Virginia

Radioteleskopem

Dosięga uciekających galaktyk,

Aby je znaleźć

Odbite jak w lustrze

W pustce

Atomu.

I znów widzi Ziemię, drobinkę znikomą,

Płynącą w niezmierzonym

Przestrzeni i, czasu ogromie.


Ciekawość. To nas trzyma

Przy nudnej taśmie dni

Bo cóż by za sens miało

Powtarzać w nieskończoność,

Te same słowa, gesty, czyny.

Jeszcze. trzysta sześćdziesiąt pięć

Śniadań, obiadów, nocy źle przespanych.

Cóż by za sens było

Trwać przy tym obrządku,

Gdyby nie ciekawość, która łudzi,

Ze już za najbliższym zakrętem

Ciasnych uliczek zaśmieconych —

Faktami bez. znaczenia

Ta gmatwanina myśli skażonej

Uczuciem nagle się rozchyli

I jak błękit zza chmur

Widok otworzy się ogromny.

Gdy po szczeblach drabiny

Wyjdę z bazylik

Sumeryjskich kapłanów,

Pradziadów moich z miasta Ur.

Na obłoku się położę,

Na obłoku z technicolor,

I z Uranią, najmłodszą z muz.

Przeglądać będę z dwutysięcznego roku

The Illustrated London News”.


Ciekawość. Bądź co bądź

Zbyt długo to nie może trwać.

Ziewnę. A Urania zgasi parę najbliższych słońc,

Żebym mógł spać.


1960



Rozmowa z gwiazdą


Samotna gwiazda w noc ciemną

Patrzy na mnie

I pyta: Co z nami będzie,

Z tobą i ze mną?


Zetrą nas czasu żarna,

Noc pochłonie czarna

Ciebie i mnie.


(Tak może sądził Thomas Hardy

Copyright by The Macmillan),

A ja myślę, że to

Podobny do petardy

Wszechświat, co się rozpyla,

Moje i twoje protony,

Gwiazdo daleka,

Przetasuje na nowo

I stworzy gwiazdę nową i człowieka.

Czasem, choć gwiazdy już nie ma,

Światło wpół drogi,

Jak Anioł wymarłych plemion,

Jak zabłąkany poemat

Wchodzi

W mój dom ubogi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Slonimski Antoni Obecnosc
Slonimski Antoni Gwalt na Melpomenie
Slonimski Antoni Popiol i wiatr
Slonimski Antoni Zalatwione odmownie II
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni W oparach absurdu
Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Nowe wiersze
Slonimski Antoni Torpeda czasu
Slonimski Antoni Poezje
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
Czechow Antoni Rozmowa o teatrze
Slonimski Antoni Poezje wybrane 1946
Slonimski Antoni Artykuly pierwszej potrzeby
Slonimski Antoni Moja podroz do Rosji
Slonimski Antoni Droga na wschod i inne wiersze 1985
Slonimski Antoni Popiol i wiatr
Słonimski Antoni JAK BYŁO NAPRAWDĘ MONOLOG NAOCZNEGO ŚWIADKA

więcej podobnych podstron