Asrodku ekranAntoni Słonimski
Poezje
Czytelnik
Warszawa, 1951, 1954, 1955
Pójdź za tą pieśnią, która błądziła
Przez mgły polskiego ćwierćwiecza,
Łamiąc się z sobą, nim zwyciężyła
Sprawa człowiecza.
Bo pieśń, choć nieba sięgnie wyniosła,
Gdy samej sobie zaczyna kłamać,
Trzeba, jak rękę, co się źle zrosła,
Na nowo łamać.
Jeślim co marzył, syn marnotrawny,
Goryczy pełen samotnik,
Dziś tym marzeniom kształt daje jawny
Chłop i robotnik.
Chociaż mnie nieraz złudnym urokiem
Nęciły świata cienie i blaski,
Pozwól dziś krok mój zrównać z twym krokiem,
Ludu warszawski.
Kto nie żył dumą, wiarą i troską
Dni naszych, tych dni ogromnych,
Ten nie ożyje nawet i zgłoską
W sercu potomnych.
Warszawa 1951
Nad cichym, sennym morzem mgła gęsta się włóczy,
I spada niska, ciężka, jak dymy z ogniska,
Okręt, jak koń zbłąkany nocą wśród pastwiska,
Rży żałośnie. Dzwon jęczy i syrena huczy.
Zatopiony, zagubiony, w mlecznobiałej tuczy,
Latarni słabym światłem na próżno rozbłyska;
Kiedy wzrok nasz bezsilny nic nie widzi z bliska,
Ucho szelesty chwytać najcichsze się uczy.
Jam jest jako ten okręt i serce me słucha,
Czy we mgle nie zadzwoni głos podobny brzmieniem,
przepojony tym samym lękiem i cierpieniem.
Zanim wchłonie mnie czasu wieczna ciemność głucha,
Co uspokoi serce i uciszy ducha,
Płynę, wołam wśród nocy i przemijam cieniem.
1920
Dzikie wino obrasta okien moich story,
Co rano szare niebo znowu się powtarza,
Cicho jest i spokojnie, jak się czasem zdarza,
Gdy w mieszkaniu ktoś leży uprzykrzenie chory.
Wdzięczą się do mnie ranki, noce i wieczory,
Krwią zachodu mnie niebo złociste obdarza,
Co się w rosę pocieszeń i we mgłę przetwarza,
Kiedy znów jestem cierpieć i znów szaleć skory.
Jesteś mi, o Naturo, jak kocjanka owa,
Co mnie słodyczą oczu zwiodła i ust czarem
A potem mnie poiła współczucia nektarem,
Na rozedrgane usta kładąc zimne słowa.
Czymże jest, o Naturo, twych pocieszeń mowa,
Wobec żądz, które budzisz twym mrocznym obszarem.
Jeśli Cię Michał Anioł porówna do słońca
A siebie do blednącej upodobnił łuny,
Jeśli Cię boski Ronsard wysławiał bez końca,
Niezmordowaną ręką w złote bijąc struny,
Jeśli Cię już nazwano słońcem, różą wonną
Jeśli Cię porównano do dźwięcznej lutni
Ja dla Ciebie, o Mario Wiktorio Colonno
Biegnę wyżej i nazwę Cię smutniej!
Tyś jest jak miasto wielkie i krzykliwe,
Gdzie się stu czartów śmieje —— płacze stu aniołów
Oczy Twe są ogromne, czyste i żarliwe,
Jak dwie wieże podniebne strzelistych kościołów.
Nie obejmę Cię wielkiej, a jako cień lotnej
Choćbym rozpiął ramiona i natężył siły
I pragnę — wciąż samotny, Ciebie — wciąż samotnej
Ciebie, lutni mej, róży, gwiazdy i mogiły.
Dawno umarło już marzenie,
Że coś się jeszcze stanie z nami.
Jak żongler ślepy na arenie,
Bawię się nożem i lampami.
Zbyt już męcząco, zbyt już długo
Kazałaś czekać, biała chusto,
Wszak okupiłem ci się drogo:
Patrzyłem co dzień w białe lustro,
Lękam się, trwożę, ale w głębi
Mam coś, co czeka na twe przyjście,
I gdy się wir zapełni, skłębi,
Uciszę serce uroczyście.
Fanfarą ciemni i obłędu
Powrotu słodką chwilę sławię —
Już mnie bezwolnie niosą prawie
Fal aksamity, miękki żar,
Ukryty potok, gwar rozpędu,
Co mnie z cezury trampoliny
Do góry niesie i podbija.
Wierszem jak piłką tak się bawię
I strofa gnie się, w ręku zwija,
Ze słów cięciwy ciska grot!
Gdy lot ukrywam w kłęby dymu,
Na ostry miecz męskiego rymu
Siadam i znów jak dziki kot
Gibko przysiadam i znajduję
Sam punkt ciężkości,
Piorunem padam w biały lot!
W rytmiczny pęd!
Aż do utraty przytomności.
Już nie mam więzów, nie mam pęt!
Lekko szarfa mnie twoja połaskocze
I aksamit białego kolana.
Będziesz moje rozjaśniała noce.
Razem z tobą się płynnie położę
Pod baldachim płaczących rzęs,
W łożu wielkim z czarnego mahoniu
Na rue Monsieur le Prince.
Poznam dawne malutkie radości,
Co olbrzymie się zrobią stokrotnie,
I jak Dante cię spotkam na moście,
I rozpacze przeminą ostatnie.
Mękę życia obłok zasłoni,
Obłok mały jak chustka do nosa.
Siwe włosy przyczeszę na skroni
I kapelusz nałożę z ukosa.
I gdy znów przyjdzie fala przerażeń,
I gdy wróci dławiące nieszczęście,
Ludzie siecią podstępnych rozważań
Piersi, usta oplotą i pięście.
W dzień deszczowy, wilgotny, gorący
Wielkim krzykiem wywikłam się z matni!
Na ulicę wybiegnę drżąc,
W sztuczne róże ubrany i kwiatki.
I usłyszę z tryumfem ostatni
Krzyk przestraszonej służącej
I płacz matki.
1918
Przez czarne szpary drzwi, ruchomy błysk prześwieca,
Trzepoczesz się o drzwi jak ptak zbudzony w klatce,
Łomotem rąk bez sił — lęk dusi cię, podnieca,
I szelest bosych nóg na zimnej łka posadzce.
Zamknięte wszystkie drzwi. — O, nie wchodź tutaj, luba!
W komnatę gości tłum natrętnie mi się wciska.
Czy słyszysz miedzi dzwon? To upadł miecz cheruba.
To zegar bije zgon. To północ dzwoni bliska.
Ze sztywnych pada rąk, z paznokci posiniałych,
Iskra, co goni puls — wstrzymuje serce, miesza,
Ściska je, bierze w dłoń i męczy w snach omdlałych,
Podnosi je pod strop i cicho je zawiesza.
Księżyca blady sierp i nocy zwiędłej zapach —
To lunatyczny śpiew, za którym dysząc suną
Maszyny senne w krok na rozkraczonych łapach,
Fruną ze szklanych wież, z blaszanych dachów fruną.
Skrzypiec zwęglony gryf, głos wonny strun jak smoła
Niech się rozpłynie w płacz, w gejzery łez perliste.
Zagładę dajcie mi, ogrody ciche, zioła,
Lub ty mnie, miasto, weź porannych syren gwizdem.
Chcę dobyć z gardła krzyk i gardło mam ścieśnione.
I nagle jestem sam: rozbiega się tłum gości.
Powoli suną w mrok maszyny oślepione,
Przestrzeni lotny mróz językiem liże kości.
O, niech się zwali gmach jak ciężki dzwon z żelaza,
Niech się rozpłynę w woń przegniłych rudych liści —
W nozdrza mi bije swąd i skręca mnie odraza.
O, weź do ręki miecz: może mnie miecz oczyści.
Są jeszcze pono gdzieś atramentowe chmury,
Urwiska sennych rzek i drzewa jak goździki!
Motyle pokaż mi czerwieńsze od purpury
I wielkie nocne ćmy, co klaszczą jak słowiki,
O, przecież muszą być te marmurowe schody,
Co podbijają krok czystością elastyczną.
O, nachyl ku mnie twarz z oczami jak ogrody:
Ja pojmę wonie snów i umowę stujęzyczną.
Oto już odszedł cień w krainę sennych wcieleń,
I wracasz do mnie znów, podchodzisz po cichutku.
Poranka chłodny dreszcz i nieba blada zieleń
Zwijają w rulon noc jak wieczny sztandar smutku.
1923
Jeszcze pamiętam z kart „Iliady”,
Gdy dzieckiem, blady, w cieniu drzew,
Pallady
Skrzydeł na czole czułem wiew…
Jeszcze pamiętam, wtedy rosła
Żądza, burząca we mnie krew,
Wyniosła
Jako Achilla boski gniew.
Kryła się we mnie długo siła,
Która wybuchła piekłem mąk,
O miła!
Gdyś mnie owiła wieńcem rąk.
W długie, pamiętam, wtedy noce,
Gdy mnie ponosił pragnień lot,
W pomroce
Z pastuszej fletni kułem grot!
W zimne, żelazne klamry formy
Zakułem wrzący patos, pęd
Reformy,
Co oswobadza dłonie z pęt!
I dzisiaj oto w mym patosie
Ta siła dźwięczy w słowach mych,
W mym głosie —
Jak nieodparty, nagły sztych!
Są słowa ostre jako rapier,
Co gdy na karty padną, w mig
Drą papier
I same w ustach rodzą krzyk!
Poeci! Bądźcie jak ci mówce,
Którzy na krwawy wiedli łów
Swe hufce
Płomienną żagwią wielkich słów.
Z czasów francuskiej republiki
Dantona wam ukażę wzór,
Co łyk
Mieszczańskie wiódł w tuilerski dwór!
O Polsko! Jak Carducci — Włochom,
Chciałbym, na przekór twoim łzom
Z antyczną siłą rzucić grom!
Mieć słowa Marka Antoniusza,
Który, Cezara jawiąc trup,
Przydusza
Całe pospólstwo do swych stóp!
Mieć jego głos, gdy krzyknął: — Wara! —
I gdy nad bladą, zwisła skroń
Cezara
Targaną gniewem wznosił dłoń!
1918
Sądzę, że każdy mi to z panów przyzna,
Że by inaczej poszła droga poetycka,
Gdyby na przykład do słowa „ojczyzna”,
Nie było rymu: „blizna” i „mielizna”,
Lecz, dajmy na to — „sól attycka”.
Nikt by już z chęci niskiej i podstępnej
Zwyczajnej łąki nie nazwał kobiercem
Tylko dlatego, by w strofie następnej
Moc ją zrymować z swym złamanym sercem.
Nie narażałaby się już na kpiny
I wróciła do domu dobrotliwa ksieni,
Szwendająca się wszędzie z tej; jeno przyczyny,
Że ją stale rymują ze złotem jesieni.
Powiedzmy szczerze, czy kto z was panowie,
Wpakowałby do wiersza brzydkie słowo; „perć”,
Gdyby do „śmierci” w polskiej mowie
Było słów więcej niźli ćwierć?
Wiele by się skróciło tych lotów bez końca
I niejeden by goniec drogi zaoszczędził.
Bo któż by nam, o gońcach i posłańcach ględził,
Gdyby ci ludzie nie byli rymami do „słońca”.
O stare, biedne rymy, zdarte od użycia,
Wytrzepane jak meble w dniu świątecznych wizyt,
W blasku słońca sztucznego wchodzicie do życia,
Aby spać znowu w kurzu jak smutny rekwizyt.
Niejednego na próżno jeszcze wyślę „gońca”,
Nieraz mnie trwożne w drodze zatrzymają cienie,
Nim, po cezurach skacząc, dobiegnie do końca
I słowo „żyć” zrymuję ze słowem „znużenie”.
W miedzianym podźwięku drewniany brzmi stuk,
Gdy z tarczą na ręku i z chartem u nóg
W jarmarczne wypadasz namioty.
Gdy oczu kolisko otwarte i ust
Otoczy cię blisko — wybucha spod chust
Twój tors obnażony i złoty.
Ramiona jak żmije rozprężą się w bok,
Gdy krok twój się wije, gdy wije się krok,
Na dywan czerwony gdy wpada.
I w głos tamburyna, i w krzyki, i w gwar
Napływa jedyna, skrzydlata jak czar,
Cisza — skrzydlata i blada.
Na czoło kusząco złocisty padł kask,
Aż wkoło tańczącą owije cię blask —
O Muzo, rozwiane masz włosy!
Palące te sploty zobaczy we snach,
Gdy pełen tęsknoty cię wspomni we łzach
Włóczęga obdarty i bosy.
Twe kroki powietrzne i czerwień twych szat,
Podskoki taneczne, odwieczne, od lat,
I zwiewna twa lekkość bez miary
Jest dla nas nagrodą za męki i trud,
Jedyną osłodą jest siła twych złud,
Co ciszą napełnia obszary.
Przyjmiemy cię godnie, twój taniec i rym.
Bengalskie pochodnie już czczy mają dym,
Więc zagaś je — oczy nam męczą.
Ten dywan nas nęka, czerwony jak krew,
Splątana piosenka i obcy twój śpiew,
I struny zgrzytliwe tak jęczą.
Coś czai się złego i pachnie tu krew,
Gdy ciała twojego oblata nas wiew.
Co zrywa jarmarczne namioty.
O, odejdą! Do brawa nie mamy już sił,
O, idą! Niech kurzawa przysłoni i pył
Twój tors obnażony i złoty.
1922
Ażeby się uchronić przed wichrami zimy,
Człowiek nagi zbudował pierwsze pomieszczenie.
Cztery ściany, kamienne nad głową sklepienie.
Dom postawił rodzinny, jak my to czynimy.
Kiedy ofiarne w górę uderzyły dymy,
Kiedy do nieba pierwsze obrócił spojrzenie,
Zapragnął tum zbudować — dla Boga schronienie,
Dźwignął Teby. Akropol, mur Jerozolimy.
Dopóki jest na świecie owo niepojęte.
To, czego brak, choć dosyć rozkoszy i jadła,
Póki nas ciemną nocą nachodzą widziadła,
Dźwigać będziemy w trudzie wielkie domy święte,
Słowa składać jak cegły do nieba dźwignięte,
Aby je duch rozświecił jak gwiazda upadła.
Niebo czyste, bez chmury, jak dzwon pełen chwały
Ciszą swoją ogromną tłumi łąk odgłosy,
Ostre w trawach szeleszczą rozdzwonione kosy,
Nim zachód rozda znużeń spokój doskonały.
Zapach siana suchego bije pod niebiosy,
Dumne słońce ostatnie złote rzuca strzały
I jako listek róży w ogniu poszarzały
Blednie, mija i mgłami spływa w krople rosy.
Wieczór cichy. Majaczą pasące się konie,
Mgły przyziemne się snują i duszące wonie,
A niebo jest jak ornat, jak baldachim tronu,
Z którego gwiazdy złote czasem strąca sierpień,
Jak gdyby chciał przypomnieć, że łza ludzkich cierpień
Jest odwieczna w harmonii wysiłku i plonu.
Dante, kiedy go zwiodła wędrówka ponura,
Przed Beatryczą swoją uginał kolana
I na jego obliczu miłość miarkowana
Wykwitała jak zorzy porannej purpura.
Mnie zasię innym sercem obdarza natura:
Oczy me chmura kryje jak krwawiąca rana,
Miłość moja jak gwiazdy jest niepowstrzymana…
Z nieszczęścia się zrodziła siła mego pióra!
Ani się staram w burzach kierować uczenie,
Jak okręt w falach wrogich bezsilnie się pienię,
Miłość los mi odebrał, dłonie skuł niewolą…
A życie czasem rzuca jak arkan znużenie,
W cichy port mnie przywodzi, modry jak spojrzenie,
Które mnie godzi z życiem i godzi z niedolą.
Łotrem jest, kto w młodości znosi kompromisy,
Kogo nęci brzuch pełny lub wypchana kiesa…
Łotrem jest, kto nie marzy, jak ten z Cervantesa,
Aby słońca dosięgnąć złotym ostrzem spisy!
Godzien wzgardy, kto jeno pełnej szuka misy
I kto iskier mieczami śmiałości nie krzesa,
Kogo wstrzyma w zapędzie ostrożności kresa,
Kto nie lata jak orły — lecz stąpa jak lisy!
Młodość winna być nagła i ostra jak klinga!
Fale życia pruć chyżo jak łódka Wikinga,
Śmiałym okiem w najdziksze przenikać ostępy,
Nim przezornej starości wiek nadejdzie tępy,
Zanim los, orle skrzydła łamiący na strzępy,
Nie zmieni piór skrzydlatych na pióra flaminga!
1918
Zgasnąć chciałbym po prostu jak ta świeca nikła,
Co przed ołtarzem wszystka się spala do końca;
Niechaj śmierć przyjdzie prosta jako zachód słońca,
Do nieba prowadząca, a z życia wynikła.
Jako tarcza księżyca do ruchu przywykła,
Błądząca po błękitach, nocą wracająca,
Lub jak róża w ogrodach jesienią więdnąca,
Tak niech płynie me życie, a śmierć będzie zwykła.
Alem jest jako lampa zapalona nocą,
Gdy ktoś puka do okna, gdy do drzwi łomocą,
Gdy w pobliżu ktoś krzyknie cierpiący lub chory —
Zapalam się i gasnę, nim przyjdzie świt skory.
I tylko czasem — w letnie, pachnące wieczory —
Blade ćmy o me serce skrzydłami trzepocą.
1923
W samym środku trawniku, w białym pawilonie,
Grzmiały trąby miedziane i piszczały fletnie,
Lśnił się lakier wolanta i parskały konie
Gdyś sunęła owiana w białe tiule letnie.
Na przekór pięknym panom, chwalącym twe wdzięki,
Ja, mały chłopiec z nasuniętą czapką,
Dostałem jak najtkliwsze muśnięcie twej ręki
I czuły podarunek: wielkie, słodkie jabłko.
Zostawiłaś mi jabłko jako Atalanta
Przystanąłem na drodze, cichy i zdziwiony,
Na zakręcie w alei mignął cud wolanta,
Wonne lejce i uśmiech dalą zbłękitniony.
Dopiero długo potem pojąłem istotny
Sens spotkania, o przejezdna damo —
I jak ty, dzisiaj jestem i chyży, i lotny,
I hardych, obcych chłopców dziś lubię tak samo.
I myślę, że to muza na złotym rydwanie
Przeciął mi dzieciństwo pachnącym przelotem,
Bo czemu miłość moja, cokolwiek się stanie,
Jako gołąb znad wody wraca cichym lotem?
Kocham to, co mi nigdy się nie odwzajemnia,
I strzegę, by mój płomień nie spotkał się z żarem;
Jeno w twych ramionach goreję jak ciemnia
Rozszarpana wichrami i zżarta płomieniem.
Pomiędzy felietonem a pójściem do kina,
W drodze między kawiarnią i znowu teatrem
Jest czasem jedna chwila, a czasem godzina,
Kiedy ziemię czuć trawą, a niebo czuć wiatrem.
Wśród pudru, perfum, wstążek, w pachnącej bieliźnie,
Przepojeni mdłą wonią, przerwijmy tę złudę,
Spójrz mi w oczy, jak patrzy mężczyzna mężczyźnie,
To nie śmierć widzisz w oczach: gorzej — widzisz nudę.
Śpieszymy się za tłumem — jak tłum niecierpliwi,
Wykrzyczeć chcemy wszystko, choć nikt się nie pyta.
Ach, jeszcze jeden dowcip, żart, uśmiech, wizyta,
Chyba śmierć się uśmiechnie, a życie się skrzywi.
1922
Złoty banan, pachnąca waniliowa liana,
Magnolie i opuncje nęcą słodką wonią.
Ale najgłębszy cień jest pod dziką jabłonią,
Ale najmocniej pachnie jabłoń zakazana.
Tu, na podszyciu suchym paproci i wrzosów,
Pośród pni spływających z nieba jak meduzy,
Pod konarami drzewa, co żywiczne guzy,
Jak rany krwią, okrywa mchem pachnących włosów,
W cieniu liści zwróconych ku ziemi jak miecze,
W grzybnym zapachu rosy, w rzeźwym dreszczu chłodu,
W tym najciemniejszym miejscu rajskiego ogrodu
Spłynęły na Adama łzy —i sny człowiecze.
Ujrzał węża i Ewę jabłko zrywającą.
Miąższ owocu napełnił mu słodyczą usta
I pod zasłoną mleczną na dół spływającą
Wyrosła przed oczami jego ziemia pusta.
Przez jego sny jak piorun przebiegł miecz anioła,
Rozkosz jak krew wytrysła z wargi wiecznie głodnej.
I poczuł mękę pracy na ziemi niepłodnej
I trwogę gwiazd umarłych krążących dokoła.
Rozkosz i ból rozcięły jak miecz obosieczny
Ciszę serca — a myśli na skrzydłach cyklonu
Zmiotły świątynię boga ł kolumny tronu.
Życie przywiało burzę, a śmierć pokój wieczny.
I wtedy czując Adam, że sen niecierpliwy
Spłynie rychło i rzuci go na los już znany,
Obudził się i dźwignął, senny i leniwy,
I gniewną ręką owoc zerwał zakazany.
1924
Oddech nasz zmącił czyste lazuru zwierciadło,
Zorze, żółte jak liście, szeleszczą na ziemi,
Gwiazdy rojem szumiącym sfrunęły za nimi,
Z brzękiem srebrzysta tarcza księżyca upadła.
Cóżeśmy uczynili, szaleństwem pijani?
Niebo mieszając z ziemią zatruliśmy strawę,
Której łakną a próżno nasze usta krwawe,
Gdy płyniem falami dni rozkołysani.
Na tamtym brzegu życia, łąk depcąc kobierce,
Błądzić będziemy w laurach z pochylonym czołem
I niebo nam się wyda umarłym żywiołem,
W którym tli się bolesny płomień — nasze serce.
Do góry godnie wzniesion
Zielony dąb i jesion,
Gdzie wilga uwiła gniazda,
Skrywają mnie cieniście,
Gdy przez szumiące liście
Poranna przyświeca mi gwiazda.
I chłód bladego rana
Jak woda spływa z dzbana
Do ust nachylona z błękitu,
I serce uciszone
Nad sobą ma koronę,
Co szumi targana u szczytu.
O pieśni! Jako drzewa
Wyniosły szczyt, co śpiewa,
A w ziemi ma czarne korzenie,
Tyś jest jak dąb wysoki,
Co z głębi czerpie soki:
Krew czarną i moje cierpienie.
1922
Asystent uniwersytetu w Tokio
I berliński docent
Spostrzegli, że jest pewien procent
Prawdopodobieństwa,
Że krój żakietu
Albo timbre głosu albo włosów nimb à la Verrocchio
Łamią przeciwieństwa losu
Stary rozumny człowiek
Dziekan wydziału przyrodniczego,
Z drżeniem zaczerwienionych powiek
Co wieczór czyta Heinego,
Biedny, wytarty tużurek
Obciąga jak chlamidę
I jak różańcowy sznurek
Przesuwa „Buch der Lieder”.
Chociaż poetów i uczonych
Nie łączy nic prócz pozorów
(Dochodów ograniczonych
I najrozmaitszych honorów),
Pewien mi bliski racjonalista,
Podziemny i ciemny artysta
Skanduje: „Pastor cum traheret…”
Jegomość, który tłumaczy
„Continua” Jordanowskie,
Wstydzi się, ale płacze,
Gdy słyszy piosenkę włoską.
Eddington twierdzi, że drogi mleczne
Z całym ogromem gwiazd większych od słońca sto razy
Są jak gazy — a każde słońce pędzące jest atomem
Znikomym, wplątanym w pędy wirujące…
Zgadzam się, jeśli to konieczne —
Mogę się nawet zgodzić, że są to gazy
Rozweselające.
Przyznaję mu wiele racji,
Ale znam pewną piosenkę
Z ulicy króla Filipa —
Spytajcie ją o fale Hertza,
A przyzna, że to pachnąca lipa,
W mojej interpretacji
Zamknięta w piosence,
Bardziej jej trafia do serca.
Pan Łukasiewicz poucza,
Że nauka to odczytywanie szyfrowej depeszy
(Widać ten co ją nadał, się śpieszył,
Bo zapomniał dodać klucza),
Moje depesze i listy
Nie wymagają tłumaczy,
Choć każdy je oczywiście
Może zrozumieć inaczej.
Wysyłam je bez adresu
Na wszystkie krańce świata;
Jak kartka wyrwana z notesu
Ten świstek was dolata,
Nagli jak pilna depesza,
Rozjusza jak anonimy
Albo na niebie zawiesza,
Z którego razem schodzimy,
Czyż trzeba to jeszcze tłumaczyć,
Że uczucie w wierszach nie ma monopolu,
Że i myśl można okulbaczyć,
I wjechać na sam Akropol.
Że można tak igrać myślą,
Jak igra się z sentymentem,
Namiętność łączyć z słabością,
Jak rozum z temperamentem.
1920
Do Kalifornii, na Alaskę
I na góry kaukaskie
Spadacie
W trudzie,
Zakładacie minę.
Żelazem rozgrzebujecie świat.
Ażeby w brunatnej rudzie
Znaleźć platynę
I drogocenny rad.
No tak, ale gdzie pójdziesz. hołoto.
Gdy się już zetrze całe złoto.
Przechodząc z rąk do rąk?
Kiedy szlifierzy nóż
Otoczy diamenty
I kiedy nie będą już
Pereł kryły odmęty
Mórz.
Zecerzy. co składacie kolumny petitem
Panny, piszące biegle na maszynie!
Nauczyciele gry na mandolinie
Jak się nadarzy, jesteście dołem lub szczytem
Potoku, co przelata po kartach kalendarzy
Ustawionych w rząd.
O, czarne poniedziałki!
Czerwone niedziele
Dni jest za wiele.
Za mało świąt!
Fałszywi prorocy!
Trójce umarłe! Nie macie o niczym pojęcia,
Wasze obrazy sięgały na tysiąc metrów
W zaświaty,
Nie więcej,
A dziś moje kino–aparaty
Robią zdjęcia
Na metrów dziesięć tysięcy
I na tysięcy sto!
O, Chrystusowa Polsko dni minionych,
O „RGO”!
O, kraju milicjantów, aplikantów natchnionych,
Co chodzą w zielonych
Old Englandzkich kortach!
A jeśli się tuła jeszcze gdzie
Ten „smęt” albo te
„Stygmata pęt” —
Spokojnie,
Powoli,
Jeszcze za lat trzysta
Wszystko się zrówna do czysta,
Jak w tric–tracowym rebusie,
Wszystko wejdzie na swoje miejsce w porządeczku.
O, wy, panienki z romansu,
Co zagryzacie usta,
O, piękne panie, przed wami
Schylam, w pokorze kark —
Za wiersze płacicie łzami
Albo słodyczą warg.
O, słabi, bladzi młodzieńce!
Zmamiła was siła słów!
Dębowe wam marzą się wieńce,
Pogromiciele lwów:
Ja z wami — dajcie mi ręce!
Błękitnookie gryzetki
I panny o czułym serduszku,
Co patrzą na świat przez lornetki,
Całuję was po rączkach,
Paluszek po paluszku.
Czułość, o, czułość,
Bynajmniej nie jest mrzonką —
Zgaduję ją, gdy faluje
Twa pierś owita koronką.
1923
Przybiegła do mnie drżąc i pyta w niepokoju:
— Ty śpisz? Czy słyszysz? — Rzekłem: — Słyszę. —
Lampionów chińskich rząd nad wodą się kołysze
I żab ogromny chór rozlega się w pokoju.
Na chłodną biel poduszki księżyca pada światło,
Przedsennych spraw przeminął ciężar w mózgu.
W szumie bijących fal o stopy moje bluzgu,
To wszystko lekko tak, tak mi przychodzi łatwo.
Zakryj, o luba, biel twej nogi obnażonej.
Odsuwam duszność ścian, już pokój nie wystarcza.
W niewolę wzięła mnie księżyca blada tarcza
I szkocki dziki traf sukienki twej zielonej.
Nie zbliżaj do mych ust mokrego twego ciała.
Kolumny białych nóg oddechem pachną morza.
Już się to stało raz! Już kiedyś takeś stała.
O wodo zimna, przyjdą w gorąco mego łoża!
Jeszcze w podmiejskim marzyłem ogrodzie,
Białe łabędzie gdym karmił chlebem,
O roztańczonej i słonej wodzie,
Co szumi w pędzie pod czystym niebem.
W czerwcowe rano, w wonnym upale
Znów się nurzałem w cichym zamęcie,
Gdy mi twe pierwsze dało objęcie
Łzy twej smak słony i krwi twej fale.
Nie budą mię wcale. Nie budą, niech chlusta
Potok wezbrany. Usnę bez słowa.
Tak bardzo znowu boli mię głowa.
Słono mi w ustach, pełne mam usta!
Bądź zdrowa!
Budzi się dzień wilgotny i mgłami zasnuty,
Chory poranek ledwo na nogach się słania.
Przypominają mi się wszystkie stare buty,
Wszystkie moje zniszczone, znoszone ubrania.
Już nie pamiętam, ile miałem kapeluszy:
Szary, zielony, czapkę i znów szary.
Łachy tłuste i szmaty powstają jak mary
I stosy palt podartych ciążą mi na duszy.
Zapomniany, w gazetę owinięty pakiet
Jak zmarnowane lata — wonią naftaliny
Zasmuci mnie czasami, gdy z szafy głębiny
Wyjmę czarny, za mały, wyświechtany żakiet.
O pierwsze moje palto, na wyrost uszyte!
Niebieska czapko — którą się tobie kłaniałem!
Sukienki twoje, łzami rzewnymi obmyte.
O was, najmilsi moi, oto zapomniałem!
Z ciemnego paradyzu, z galerii wysoko,
Oko moje do stóp twych kwiaty marzeń ciska,
Wiecznie jedna, choć ciągle odmienna z nazwiska,
Stajesz w blasku przed mroczną widownią głęboką.
Czyś Antygoną dumną, czy w stroju rokoko,
Wśród piór strusich i pereł, i srebra, co błyska,
Pod szminkami i różem dostrzegam cię z bliska —
Zawsze jako kwiat białą i błękitnooką.
Ofelio! Mario Stuart! i Makbeta żono!
Ten gest ręki, tę twarzy bladość nieskażoną
Poznaję i pamiętam, gdy w białym welonie,
Mirtowy wianek kładąc na pobladłe skronie,
Odwracałaś ode mnie twarz łzami zroszoną,
Bym łez twoich nie dostrzegł, schylony w ukłonie.
Nie spadnie ci korona,
Gdy przeskoczysz płot!
Chodź, tu trawa zielona
Jak vert d’émeraude!
Błękit lekki, wysoki
Jak vert Veronèse.
Będziemy gonić obłoki
Okiem pełnym łez.
I na tle niebiosów
Dasz mi hojny dar:
Twoich bujnych włosów
Wonny noir d’ivoire.
Będziemy igrać długo
Wśród pachnących ziół,
Póki słońce smugą
Nie popłynie w dół.
Serca żar zgasimy,
Miłość śpi już — cyt.
Jutro ją zbudzimy,
Skoro będzie świt.
Teraz stójmy cicho
I słuchajmy wraz
Ziemi, co oddycha
W przedwieczorny czas.
1923
Ciemne, smagłe policzki rumieńcem owiane,
Karmin pięciocentowy barwi blade wargi,
Słodka twarz Izoliny, oczy pełne skargi,
Najładniejsze są usta źle namalowane.
2 pełnej kurzu ulicy wejdźmy w owocarnię,
Gdzie zapach chłodnej farby jest szczęściem głębokim;
Będę mógł się uśmiechać do ciebie bezkarnie,
Gdy będziesz piła wodę z cytrynowym sokiem.
Włosy szarfą związane pachną macierzanką.
Bardzo lubię malutkie twoje ciemne palce.
Kupię ci rękawiczki, będziesz chodzić w woalce:
Będziemy udawali kochanka z kochanką.
1924
— Mój drogi — prosiłaś cicho,
Patrząc się w oczy nieśmiele —
Będziemy żyli ze sobą
Naprawdę jak przyjaciele,
Lecz przyjaźń taka na pewno
Skończy się później czy prędzej,
Bo cóż mi to za przyjaciel,
Co nie pożycza pieniędzy?
I musi wracać do domu,
Gdy bije dziesiąta godziną,
I cóż mi to za przyjaciel,
Który nie pije wina?
I cóż mi to za przyjaciel,
Co nie wychodzi bez matki,
Ma wachlarz, pióra na głowie
I jada tylko pomadki?
I cóż mi po przyjacielu,
Który ma parę warkoczy
I ma najsłodsze usta
I najpiękniejsze oczy?
1924
Coś z Sokratesa w sobie
Znajduję, kiedy się badam:
Niewiele bowiem pisuję,
A dużo opowiadam.
Z Henrykiem Heine także
Mam coś wspólnego, co się
Poznaje momentalnie
Po specyficznym nosie.
Z Janem Jakubem Rousseau
Łączy mnie moc szczegółów:
Mam pociąg do włóczęgi
I braknie mi skrupułów.
Ze starym Rabelais zasię
Jestem w tym samym stylu,
Od mała bowiem zdradzam
Skłonności do paszkwilu.
Jak boski Leonardo,
Wśród wielu swych afektów
Czuję leciutką słabość
Do młodych architektów.
Z Verlaine’em mamy wspólne
Skłonności i znamiona:
Bo on też był w zatargu
Z kodeksem Napoleona.
Rzuciłem średnią szkołę,
Równie jak Szekspir wielki,
Jak Edgar Allan Poe
Nie stronie od butelki.
Jak Homer niedowidzę,
Lecz w pierwszej już młodości
Wyraźnie w sobie widzę
Znamiona genialności.
1923
Świat dla mnie to nie bryła, ale wstęga płaska,
Którą jak ornamentem zdobię marzeniami —
I życia się dotykam ostrożnie palcami
Jak rozpalonego żelazka.
Choć mnie młodość owiała swym wonnym uśmiechem
I otoczyła swymi trzema wymiarami —
Wysokości patosem i głębi oddechem,
I szerokimi jak świat ramionami —
Spotkałem ją zamglonym, niewidzącym okiem,
Nocom moim samotnym odkrzyknąłem: — Idę!
I odszedłem tak smutny i tak chwiejnym krokiem,
Jak Marchbanks, kiedy słodką pożegnał Candidę.
Gdy Cię spotkałem raz pierwszy
Mokre pachniały kasztany
Zbyt długo w oczy patrzyłaś
Ogromnie byłem zmieszany
Pod mokre płoty gałęzi
Szedłem za Tobą krok w krok
Serce me trzymał w uwięzi
Twój fiołkowy wzrok
Dawno zużyte słowa
Wróciły do mnie znów
I zrozumiałem od nowa
Znaczenie prostych słów
I tak się jakoś stało
Że bez tak pachniał — jak bez
I słowo „pachnieć” — pachniało
I łzy były pełne łez.
Tęsknota, słowo zużyte
Otwarło mi swoją dal
Jak różne są rzeczy ukryte
W króciutkim wyrazie: „żal”…
1918
W obcym francuskim mieście
Pijesz wino czerwone z karafki,
Ciche morze oczy twe pieści,
Domki małe jak białe zabawki.
Jesteście tam na południu razem,
Tam są twoje suknie, których nie znam,
Ręce, które całowałem tyle razy,
I pewnie u kapelusza woalka rzewna.
Za długo już, moja jedyna…
Pomyśl — trzy lata krążę
Po hotelach i morskich głębinach
I wiem, że uciec nie zdążę.
Zabrałaś mi całą duszę.
Przyznaję to cicho ze łzami.
Tam daleko chcę cię wzruszyć
Tymi drukowanymi literami.
Przeczytasz to, co piszę,
W obcym mieście przy jakimś stole.
I dlaczego mnie to pociesza,
Że i ciebie to także zaboli?
1925
To nieprawda, że latem pachną hiacynty —
Najpiękniej pachną w zimie, w imieniny matki,
Wtulone między torty słodkie i pomadki,
Na oknie, na tle szyby siwo zamarzniętej.
Czasem, gdy lat minionych odkręcą się wiry,
Przynoszą nam znów ciche żagle zapomnienia
Najsłodsze piramidy i cukrowe liry,
Wonie świeże jak ziemia w pierwszy dzień stworzenia.
Gdy wspomnienie dzieciństwa bladą rosą pryśnie,
Powracają na chwilę w te dni bezpowrotne,
Zakwitają na nowo w jesieni wilgotnej
Bardzo gorzkie migdały — bardzo słodkie wiśnie.
Brzęk owadów, woń trawy, słońce mocno praży,
Wodę czystą jak lustro przecina dziób łódki.
Fale lekkie mijają jak przelotne smutki,
Gdy spływają z uśmiechem rozjaśnionej twarzy.
A kiedy żar południa leniwie rozmarzy,
Starczy jeden ruch wiosła powolny a rzutki,
I łódź sunie w tatarak, w modre niezabudki,
Gdzie się lekko kołysze wśród brzęczenia szklarzy.
Woda uczy mnie mrocznych tajemnic poznania,
Lotności — wiatr, co trzciny rozigrane słania,
Ciszy wielkiej zaś uczy mnie niebo ogromne.
A na brzegu pachnące, modre kwiatki skromne,
Błękitne jak twe oczy, których nie zapomnę,
Uczą smutnych sekretów niezapominania.
Zapach mokrych fiołków i deszczu kałuże…
Wiosennej burzy ślad na płytach trotuaru…
Powietrze było czyste i łzami oparu
Nie zasnute. Stanęłaś przy schodów marmurze
W białej sukni. Pamiętam głos twój pełen czaru:
— Na pożegnanie daj mi dłoń. Odrzekłem: — Służę.
— Odchodzę — powiedziałaś. Uśmiech… Oczy mrużę.
Nie rzekłem nic, choć milczeć nie miałem zamiaru.
Dziś, gdy mnie wiatr pachnący wiosenny owionie,
Gdy strąconych bzów mokry osypie mnie wianek,
Jakby w omdleniu, serce we wspomnieniu tonie.
Jestem jak chłopiec chory, co w słoneczny ranek
Pierś poddaje otwartą i wychudłe dłonie
Tchnieniom wiatru, co igra z koronką firanek.
Przez osiem lat, obumarły na pół,
Błądziłem ulicami wciąż tymi samymi —
I nagle oto: Wenecja, Florencja i Rzym, i Neapol,
I wszystkie cuda tej ziemi.
Ach, gdzie się podział smutny wędrowiec,
Co jedną wciąż błądził ulicą?
O szóstej rano biały parowiec
Serce mi podniósł z kotwicą.
Gnany tęsknotą, głodem, pragnieniem,
Wyszedłem śmiało z krainy cieni,
I zabiło mnie słońce gorącym promieniem,
I przykryło płachtami zieleni.
1922
Jak serce, co krew gęsta w arterie pompuje —
Tłok huczącej maszyny karmi nas i poi,
Podrzuca nas do nieba albo nas tratuje;
W olbrzymim gmachu Lloydu jest tysiąc pokoi.
Wypisują codziennie litry atramentu
W białych salach, ogromnych, cisi urzędnicy;
Czasem któryś podniesie głowę znad stronicy
I krzyknie dźwięczna nazwę wielkiego okrętu.
O Boże! Na tym świecie czyż jestem czym innym,
Jak tylko słowem dźwięcznym, które nic nie zmienia?
Nadaję nazwy rzeczom przelotnym i płynnym,
Którym może nie trzeba żadnego imienia.
Na niebie jest wiele gwiazd,
Których nikt nie przeliczy.
Na ziemi jest wiele miast,
A w każdym wiele goryczy.
Idę prosto przed siebie.
Ach, gdzież jest koniec i kres?
Gwiazdy liczę na niebie
Oczami pełnymi łez.
Pachną mocno po deszczu krzaki bzu i morwy,
Wiatr niebo oczyścił do dna.
Na chorągwi zielonej trzepoczą się orły
Na Piazza delia Libertà.
Kiedy do morza wolno w swym płaszczu z purpury
Majestatycznie schodzi dzień,
Na skruszałe od słońca i wichru marmury
Zmierzch rzuca błękitny swój cień.
Brzeg wieczorem lampami błyszczy rozkwiecony,
Na niebie sto gwiaździstych flag.
A na morzu, gdzie światłem nie sięgną lampiony,
Noc ciemna wyrasta jak krzak.
Snop świetlisty rozświeca wodę, co się pieni,
I przed błyskiem parowca zimnym, elektrycznym,
Roztrzepotane fale w przestrachu panicznym
Uciekają w głąb czarnej, szumiącej przestrzeni.
Pęki lamp rozżarzonych są jak kwiaty białe,
Żarówka — to pręciki, liść — to abażury,
Wszystkie gwiazdy wytęża niebo oniemiałe,
Widząc światło piękniejsze od świateł natury.
Nie ogrzeję ci serca, ale je oziębię,
Jeśli je złożysz ufnie w me ręce drapieżne.
Jestem jak promień zimny, co rozświeca głębie,
Drogi świata pustynne i morza bezbrzeżne.
Cisza płynie w przestworzu,
Morze coraz ciemniejsze,
Gwiazdki, nawet najmniejsze,
Odbijają się w morzu.
Ośmielone milczeniem,
Rozpalone tą ciszą,
Drżą leciutko i wiszą
Ponad wody złocieniem.
Ale tak są malutkie,
Wyglądała tak blado,
Że ze wstydu i smutku
Na dno morza się kładą.
Jak marmur bity dłutem brzmi słowo Carrara,
Roma — jak dzwon bazylik, a amor po włosku —
To dwie sylaby słodko ulepione z wosku…
Lecz mnie smakuje bardziej pospolita gwara.
Podbijam świat niedźwięczną, szorstką mową,
Syn rasy stokroć starszej niż Porta Romana,
I z gorzkich ust otwartych jako rana —
Jak płacz, jak jęk, jak głaz brzmi każde moje słowo.
I poufałą dłoń opieram o zwaliska,
Jak Dawid żądny sam mocować się z olbrzymem.
Nad miasto wznoszę się, pod niebo, co się błyska,
Jak dzikiej kaczki krzyk, lecącej ponad Rzymem.
Piękne ręce załamał mistrz do żalu skłonny…
Zwiodły go liczne próby i ścisłe prawidła
W mediolańskiej kaplicy bledną malowidła
Barbarzyńcy zburzyli księcia pomnik konny.
Otwartymi oknami zmierzch nadchodzi wonny.
W kącie, w mroku pracowni, pająk, snując sidła,
Zakurzonej machiny połamane skrzydła
Łączy z głową młodzieńca o ustach Madonny.
„Kamień, w wodę rzucony, wywołuje kręgi,
Głos jest falą powietrza.” (Z Leonarda księgi
Werset, pismem odwrotnym nakreślone wiersze.)
I myśl jest falą, którą słowo trąca pierwsze…
Nieskończoność — płynąca w kręgi coraz szersze,
Czoła nasze owiewa oddechem potęgi.
Wirują, szumią w pędzie kolorowe szprychy,
Na bulwarach świąteczna huczność tłumów wzbiera,
Ponad ciżbą, gdzie rządzi gwałt, próżność, afera —
Niebo miota zachodu ostatnie przepychy.
W modnym sklepie za szybą, w oknie kunsthandlera,
Przez czarne, wonne łąki i przez strumień cichy,
Blade pąki budząca i kwietne kielichy,
Lekko, niemal nad ziemią, płynie Primavera.
Za oszkloną witryną w półmroku się bieli…
Gdy się oko przechodnia z jej okiem zestrzeli,
Skarby od niej tajemne otrzymuje w dani.
Przez jej oczy głębokie, jako oczy łani,
Gwarne miasto zatapia w modrą toń otchłani
Cisza, którą miał w sobie Sandro Botticelli.
Niepomny, że nadchodzą już zmierzchu godziny,
Marzy, błądząc rękami wśród mroków półtonu,
Jako ptak zawieszony pod niebem plafonu,
Michał Anioł, samotny na szczycie drabiny.
Chmurny czasem i pyszny, jako Serafiny
Groźną ręką strącone w głąb z boskiego tronu,
Przy jękliwej modlitwie wieczornego dzwonu,
Oczy mrużąc, przystaje u wyjścia Sykstyny.
I gdy piosnką zadzwoni idący z drużyną
Młody pan w aksamitach, Rafael z Urbino,
Albo skłoni się hardo przechodzący prymas,
Dumny starzec do ziemi karki by im zginał,
Twarz pożółkłą w bolesny układając grymas,
Gdy mu słońce w pierś rzuca złocisty puginał,
Po Colosseum błądząc przy blasku księżyca,
Nie mów, że tu najpiękniej, młodziutka Angielko —
Ponad rudym zwaliskiem, nad ruiną wielką,
Nad gwiazdami, powietrzem mieszka tajemnica.
Czymże, jest cyrk ten wielki? Jest podwodną grotą,
Gdzie odgrywamy sceny rozstania żalu.
Architektura w niebo pręży się tęsknotą.
Schodami rudej cegły, jak krzewem koralu.
Jak nad wodą powietrze, co się w górze świeci,
I nad nami jest niebo blado uśmiechnięte
I piękny czarny rybak, co zarzuca sieci
I spadające gwiazdy rzuca na przynętę.
Trzy dni na Capri — o, wszak to niedużo.
Lecz jak się długo można bawić różą?
Wyspa mi więdnie jak kwiat pod nogami,
Chociaż słońce zachodzi, lecz ciągle jest z nami.
Jak jaskółka na chwilę zanurza się w wodę
I znów na niebie ranną zwiastuje pogodę.
Wysokie ściany wyspy z chropawej bibuły
Kloszem wonnym przykryte kwiatowej kopuły.
Jak bukiet, aby nie zwiądł, zanurzona w fali —
Bóg na nią pryska rosą ustami z opali.
Na szosie wóz turkocze, zaprzężony w osła,
Na trawie pod hotelem leżą mokre wiosła.
Sucho trzeszczy pod nogą elastyczna deska,
Łódka w słońcu jest biała, a w cieniu niebieska.
Róże, osty, cygara i okręt pocztowy —
Serce mam zbite szczęściem jak plac tenisowy.
Jak niecierpliwą ręką łaknący kochanek
Zrywa szaty więżące okrutną biel ciała,
Tak ja biegnę do okna, gdy zaświta ranek,
By ujrzeć Grecję, która ze snu wstała.
O, unurzać się w piaskach i białych kamieniach,
Niechaj ciało ma zapach spalonej słodyczy,
A gdy się serce skręci jako liść w płomieniach —
Wejść rozpaloną stopą w morze, aż zasyczy.
Z pustyni, gdzie pragnienia mękę, żar cierpiałem,
Na piaszczystych gościńcach zabłąkany sam,
O utęsknione miasto, nagle cię ujrzałem —
Świt był i gwiazdy bladły, gdym stanął u bram.
Jak gołąb w szumie ostrych białych piór i skrzydeł
Opadłem lekko w chłodu marmurowy mrok,
Po nocach czarnych, dusznych od żaru mamideł,
Dzwoniło serce, głucho dzwonił krok.
A gdy słońce w południe z niebieskiej półkuli
Prażyło, z ust spękanych wysysając krew,
Znalazłem basen senny, gdzie lapis lazuli
Drzemało jak kamienny śpiew.
Barwy sinej jak wody nie zaczerpną dłonie,
Białych kamiennych torsów nie różowi pąs —
Jakże rozpędzić w galop marmurowe konie,
Jakże całować brąz?
Kolumny i arkady znalazłem w tym mieście,
Kapitele, plafony silniejsze niż czas —
Lecz jak drzewo nie schyli się nigdy w szeleście
Kamień i głaz.
Przez miasto chłodu dumne, nad wszystko bogatsze,
Przedarłem się, choć ciało tężało wśród brył —
O zachodzie na krańcu stanąłem i patrzę
Bez sił.
Rozpościera się morze jako okrzyk szczery,
W opustoszałym porcie naga masztu żerdź
Czeka, aż na niej czarne rozwinie bandery
Śmierć.
Zmęczona lotem jaskółka, co to jest okręt — nie wie,
Choć ledwie dyszy, boi się usiąść na statku,
Nisko frunie nad morzem błękitnym i gładkim,
Wreszcie siada na maszcie jak na zwykłym drzewie.
Gładzi swój biały brzuszek, granatowe piórka,
A drobne jej serduszko bije bardzo szybko;
Myśli pewnie, że lepiej jest być małą rybką
Lub nad morzem przepływać jak chmurka.
Ach, mój Boże! My wszyscy jak ptaki na okręcie
Płyniemy i nie wiemy dokąd ani po co.
W dzień każą nam się trudzić i biegać w zamęcie,
A ziemia z nami płynie, gdy zaśniemy nocą.
Kiedy tylko otworzę oczy, to Cię widzę.
Włochy, Grecja i Egipt — to wszystko daremne.
Całemu światu dzisiaj przyznać się nie wstydzę —
Piękniejsze są twe oczy, usta, włosy ciemne.
Czasami, upojony błękitem przeźroczy,
Błądząc okiem po morzu słodkim i po niebie,
Zapominam o wszystkim i zamykam oczy,
A kiedy zamknę oczy — znowu widzę Ciebie.
O, gdyby przez Twe oczy, jak przez morskie fale,
Miłość moja przepłynąć mogła jak okręty,
Już dawno bym pełnymi żaglami zuchwale
Do Twego serca dobił, jak do Ziemi Świętej.
Gdy na niebie zabłyśniesz mi gwiazdą poranną,
W błękicie i na ziemi, i w sercu jest cicho.
Tyś doliną Saronu i różą Jeryho,
Tyś jest mój śnieżny Liban, ciemnowłosa panno.
Rzuciłbym, jak Judei piaski i pustynie,
Smutne kraje północy i czarnoziem żyzny.
Oddam morze, by tonąć w Twych oczu głębinie,
Za jeden pocałunek oddam dwie ojczyzny.
Oto oliwne wzgórze i grecki monastyr.
Minaret i kopuły bardzo rozłożyste,
Kwadraty żółtych domów jak miodowy plaster.
Wszystko ostre i małe, wyraźne i czyste.
Dolina Jozafata, białe, suche pole —
A tam w kotlinie, gdzie jest błękitnie i cicho,
nieruchomo, głęboko leży w samym dole
Morze Martwe i duszne, złociste Jerycho.
To drzewo, które widzisz, to jest drzewo Judy.
A to są jeszcze rzymskie — te wielkie kamienie.
A tam, gdzie jest na drodze krzak jałowca rudy,
Tam się Chrystus pokazał świętej Magdalenie.
Widzisz ten sznur powozów, samochodów, karet?
Białą drogą wśród pyłu pobożni turyści
Jadą tam, gdzie daleko wśród palmowych liści
Śpi gliniane, malutkie miasteczko Nazaret.
A w tym dzikim ogródku — tutaj jest najlepiej,
Przesiaduję tu często i odchodzę z żalem:
Trawy pachną w południe, gdy sen oczy zlepi,
Jak na wsi w Polsce, muchy brzęczą w Jeruzalem.
1922
Na bladozłocistym niebie, w zmierzchu różanej godzinie,
Srebrzyste dzbany na głowach niosą trzy ciemne boginie.
Jedna z nich niesie oliwę, wonną, złocistą i gęstą,
Żeby uciszyć nią fale, gniew uspokoić i męstwo.
A druga z nich niesie wino, miłosny napój ochoczy,
By twarde usta rozchylić i żarem rozświecić oczy.
A trzecia niesie kadzidło, myrrę i inne wonności,
By serce zadrżało wspomnieniem dawno minionej miłości.
Dajcie mi wszystkie trzy dzbany,
Niechaj chór przerwie śpiew.
Zbyt długo powstrzymywany
Już był mój gniew!
Psom każę lizać wonności,
Wino lać wilkom w paszczę.
Oliwą się złotą namaszczę,
By ciało nabrało gibkości.
Mnie pieśni różanej Izabel
Nie wezmą jak psa na kaganiec.
Mnie Adonai spętał, wśród szabel
Święty zatańczę taniec!
Ścichnij, czeredo blada!
Wstań z ziemi, królu pochylon,
W twarz chcę ci krzyknąć: Biada!
Ginie Babilon!
Sny twe zrodzone pod baldachimem
Zerwą obrożę.
Wrócą sny ogniem i dymem.
Płomień otoczy twe łoże.
Patrz! Wojska twoje pobite
W walce
Uległy.
O ciszo!
Patrz! Na pałacu twego cegły
Palce ogniste wybiegły
I piszą
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
— Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
— Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko stoi tam jeszcze tam książę Poniatowski.
— Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło…
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć… Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem:
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
1922
Ptaszek, mały jak motyl, fruwa nad jeziorem.
Śpiewa o tym, że wszystko na świecie pozorem.
Szybki sokół podobny jest czasem do mewy,
Ścieżka często wygląda z góry jak cień drzewa.
Żmija wygląda jak uschnięty patyk,
A kłujące kaktusy to wcale nie kwiaty.
Niebo gwiaździste w górze i jezioro gładkie —
To dwie niebieskie, bardzo niebezpieczne siatki.
Księżyc, co w błocie czarnym odbija się złotem,
Jest zaczajonym, rudym, czyhającym kotem.
Ręce mam opalone, czuć je końskim potem;
Dwadzieścia kilometrów jechałem galopem.
Upał jest wielki więc w hotelu, nago,
Gliniane dzbany wody wylewam na ciało.
Siedzę długo o zmierzchu na kamiennym dachu,
Nim kładę się do łóżka pod biały baldachim.
W srebrnych lichtarzach świece poprzez biały muślin
Z obu stron mrużą żółte oczy do snu.
I dzień — zanim zagaśnie — jak ptak się trzepoce,
Jak brzęk harfy arabskiej, co dźwięczy wśród nocy.
Nie potrzeba nam cudów, które prorok czyni,
Nie wybawi nas ciemność, żaby ni szarańcza,
Ale trzeba wziąć w rękę prosty kij wygnańca
I wędrować, i zbłądzić na wielkiej pustyni.
Choć jak drzewo zakwitną w ziemię wbite laski,
A kij rzucony ręką zamieni się w węża,
Nam nie potrzeba sztuki, wiedzy ni oręża,
Ale nam trzeba bożej pomocy i łaski.
Ty, któryżeś nas wywiódł z egipskiej niewoli,
Obudź gniewnym piorunem dziś uśpionych w mroku;
I wyprowadź, ukryty w ognistym obłoku.
Może jeszcze zdołamy dźwignąć się powoli,
Może jeszcze w pustyni oczami sennymi,
Umęczeni wędrówką, spragnieni boleśnie,
Leżąc na martwym piasku, zobaczymy we śnie
Olbrzymie winne grona obiecanej ziemi.
W małym, zielonym weneckim hotelu,
Pod beczką, na której siedział amor z żółtej blachy,
Zaproszony przygodnie, na obcym weselu
Piłem zdrowie i krzykiem zagłuszałem strach.
W sali już podawano na srebrnych talerzach
Ościste morskie ryby smażone w oliwie,
Gdy zaczęła się owa gonitwa po wieżach,
Po balkonach, piwnicach, nierozumna straszliwie,
Tuż za oknami, na mokrych lagunach,
Ujrzałem niebo gwiazdami przekręcone na opak;
Panna młoda w welonach biegła jak w całunach,
Gdy na schodach gaz zgasił kędzierzawy chłopak.
Cicho i namiętnie w białych szatach dama
Do mych drzwi zapukała i kazała mi iść.
Bez szelestu otwarła się okienna rama,
I pnącego się wina zadygotał liść.
Na próżno się w pokoju zlękniony ukryłem —
Weroniko! twych woalów biała, zimna chusta
Goniła mnie zbyt długo, aż ją poplamiłem,
Pokrwawione me nagle przykładając usta.
Twarz moja krwią odbita na białych ręcznikach
Majaczyła w półmroku jak stugłowy pas.
Jeden ślad został na bieli stanika,
Jak znak serca krwawiący, jak czerwony as.
O, przygodo płomienna! O, nocy szalona!
Zielone beczki wina rozbiły się w puch!
A potem schła na słońcu moja krew czerwona:
Na balkonach i oknach, wśród brzęczących much.
Na chustach Weroniki karminowa twarz
Zdawała śmiać się ze mnie białymi zębami,
Kiedy stromą uliczką, chwiejnymi krokami
Szedłem, bity przez gawiedź, popychany przez straż.
O świcie ze snu zrywa się świecące
I budzi czarne ptaki na drzewach krzyczące.
Pnie się do góry szybko i chmury rozpycha
W środku nieba, zdyszane, w południe oddycha.
Oświeca każdą słomkę, drzewo i źdźbło trawy.
Wzrok jasny wbija w ziemię, ostry i ciekawy.
I patrzy się tak długo. Każdy szuka cienia,
Nikt nie może wytrzymać takiego spojrzenia.
A kiedy całą ziemię przejrzy i zawstydzi,
Odwraca się, udaje, że już nic nie widzi.
I na wieże meczetu, wysoko wzniesione,
Rzuca jeszcze spojrzenie od gniewu czerwone.
Chowa się za horyzont i tam długo stoi,
Aż ochłonie zupełnie, aż się uspokoi.
I chociaż cała dzienna już skończona praca.
Zakrada się ostrożnie i cichutko wraca.
I patrzy się na ziemię przez szparkę księżyca,
Oczy mruży jak gwiazdy, nocą się zachwyca.
Dwa słońca na błękitnych i morskich bezbrzeżach
Jak dwaj świetni królowie w złocistych pancerzach
Idą ku sobie zbrojnie.
Aż tam, gdzie się morze i błękit dotyka,
Kiedy się tarcza z tarczą złocistą spotyka,
Giną we krwi dostojnej.
Wtedy budzi się księżyc, blady i srebrzysty,
Rozpina drżące struny i na wodzie czystej
Cicho łka nad głębiną.
Aż się morze i niebo w drżącym blasku pełni,
Jako źrenica łzami, gwiazdami wypełni,
Które o świcie spłyną.
Ziemia jak zalotnica sprzed oczu umyka,
Szczytami drzew potrząsa, błyska jezior okiem.
Biegnie z pękiem zieleni, a gdy mnie spotyka,
Wonie łąk w twarz mi ciska i ucieka bokiem.
Albo nagle łagodnie opada w doliny
I faluje wzgórzami jak pełnym westchnieniem.
Jak warkocze rozrzuca oliwne gęstwiny.
Błękitną rzeką goni jak szybkim spojrzeniem.
Aż wreszcie staje naga i posępnym szczytem,
Górami jak piersiami drogę mi zasłania
Ku morzu, co w oddali łączy się z błękitem
Jako dwa serca pełne wielkiego kochania.
W Kairze o dziewiątej jeszcze zbyt gorąco,
Poseł francuski prosi więc na obiad późno ——
Liliana kładzie suknię powiewną i luźną
Wygląda bardzo smutno i bardzo marząco.
W ręku wachlarz z piór strusich i wiązka konwalii,
Ciało białe i suknia błyszczy jak ze srebra,
W Port Saidzie podobno znów panuje febra,
Zimą pewnie przyjdzie do nas książę Walii.
Taras biały, glicynie, gwiezdne niebo Wschodu,
Fontanna o księżycu śpiewa szklanym brzękiem,
Żwir szeleści jak perły na ścieżkach ogrodu
Mułła w meczecie modli się gardłowym jękiem.
Za ogrodem, gdzie kończy się szpaler pachnący,
Czarny, smukły, klęczący na tle smutnych ruin,
O wolność swojej ziemi modli się Beduin,
Po trzykroć pada piersią na piasek gorący.
1922
Wśród ludzi i wśród lasów, gdzie żyją zwierzęta
Wśród miast, maszyn, okrętów, obrazów i pieśni
Nagle ten zimny wieczór, pełen rudej pleśni.
Zatoka ta ramieniem skał nagich zamknięta
I morze to czerwone, i potężna góra,
Wszystko to czerwone jak wydana nagle tajemnica,
Że Ziemia jest tak samo planetą jak Uran
I że jest siostrą Marsa i matką Księżyca.
Jeśli przyjdzie mi umrzeć pośród włoskich alej,
W cieniu czarnych cyprysów i cmentarnych tui,
Odwieźcie mnie, zabierzcie jak można najdalej.
Mantua obca. Nie chcę umierać w Genui.
Nie leżeć mi w winnicach, tam niebo zbyt czyste.
Tam jak korzeń cyprysu ciało w ziemię wrasta —
Oddajcie mnie pod niebo ojczyste i dżdżyste,
Zagrzebcie pod trotuar w samym środku miasta.
Wśród rur, drutów i zwoi elektrycznych kabli,
Wśród rojowiska szczurów niechaj znajdę leże,
Niech się kręci nade mną i wyje młyn diabli,
Niech mnie szarga i depcze milionowe zwierzę.
Bielą kości, przekroję tłumu fale płynne,
Jako szkielet okrętu wyschły na mieliźnie —
Dobrzy ludzie, zabierzcie mnie w strony rodzinne,
Jeśli mi przyjdzie umrzeć na słodkiej obczyźnie.
Gdybym chciał do Paryża znów powrócić teraz,
To chyba po to, żeby zobaczyć uliczki
I Ogród Luksemburski, poprzez który nieraz
Przebiegały twe małe, dziecinne trzewiczki.
Ani mnie nęcą Luwru ponure budynki,
Ani Trianon pod miastem ukryte w pobliżu —
Ale ten bruk, na którym jak inne dziewczynki
Biegałaś i bawiłaś się w wielkim Paryżu.
Gdyby na Wschód daleki mnie droga poniosła —
Jedno marzenie tylko tę podróż uświetnia:
Ujrzeć ziemię, na której się stałaś dorosła,
I miasto, w którym żyłaś siedemnastoletnia!
Latem, gdy przez otwarte żaluzje w pomroku
Księżyca chłodny strumień przepływał nad głową,
Na fotelu, pod lampą okrągłą gazową,
Pani w bufiastej sukni z czterdziestego roku
Przerzucała ryciny młodego dziennika.
Oto księżniczki Windsor rysy jak kamea,
Oto powstanie w Indiach, nowy krój stanika,
Zniknięcie Livingstone’a i podróż Stanleya.
Jakże ten świat jest wielki, jak ciągle urasta,
Jak miło myśleć o tym teraz, gdy bez szmeru
Płonie lampa gazowa, z niskiego parteru
Gdy słychać gwar wieczorny cichnącego miasta.
O, jakże była inna ta noc nad Tamizą
I ta noc afrykańska w gwieździstej rzece,
Pod namiotem północnym, przez pustą walizą,
Kiedy Stanley ogryzał dymiącą psią pieczeń.
Wy, co spokojnie śpicie w własnych starych domach,
Pomyślcie czasem o nas — zanim sen was zmorzy.
Tyle tylko nam trzeba — zgubionym w ogromach,
Nam, którzy drżą na rzekach i czekają zorzy.
1924
Murzyn mydlący asfalt kauczukową szczotką
Roztopił się w kałużę słodkiej czekolady.
Jak albatros nad miastem chcę pofrunąć, blady,
Ze szczytu Corcoyado zdmuchnąć palmę wiotką.
Ach, z tej patelni, gdzie się czarne mięso smaży,
Z obłąkanego miasta jak najdalej iść mi:
Może znajdę ochłodę na cienistej plaży,
Jak grzebieniem czesanej palmowymi liśćmi.
Noc nakłada gorący bawełniany sweter
Na dnia spocone ciało, a przed wschodem słońca,
Gdy przyjdzie jedna chwila, lotna, wibrująca —
Nozdrzami chłonę w siebie cały kraj, jak eter.
1924
Kiedy się pierwsze światło elektryczne złączy
Z bladą zielenią nieba w brylantowe linie,
Z balkonu patrzę na dół, gdzie chwieją się pinie
Wśród morza palm i wiatrem kołysanych pnączy.
Zapach gorzkich migdałów, woń męskiej perfumy,
Szary popiół cygara i wiatr, który chłodzi
I przynosi znad morza głos pełen zadumy,
Cichy turkot, pukanie motorowej łodzi.
Czego pragnę? Dlaczego mi niebo przysłania
Obłok smutku, co zawsze ponade mną płynie?
Dlaczego nie potrafię znaleźć porównania,
Nie umiem nazwać szczęścia, dopóki nie minie?
Żar południa, dyszący, z drzew soki wysysa,
Więdnie zżółkła akacja wśród spękanej gliny,
W martwej ciszy chorągiew ze szczytu ruiny,
Jako welon zemdlonej panny młodej, zwisa.
Na smukłego młodzieńca o cerze Metysa
Patrzą pilnie z balkonu dwie blade dziewczyny.
Jak złote ananasy za szybą witryny,
Słodko nęci karminem ust wilgotnych rysa.
Pod balkonem, gdzie kręta wiodła go uliczka,
Caballero gdy przeszedł — czarna rękawiczka
Spadła do nóg, jak skrzydło rannego gołębia.
Piękne oczy — drapieżne jak szpony jastrzębia —
Podniósł w górę… Lęk oczy dziewczynie pogłębia,
Pierś faluje pod czarną koronką staniczka.
Jak rój termitów, co wszędzie się wciska
Przez swoje małe, skrzętne, niezmęczone ruchy,
Rozkosz i nuda — dwa czarne mrowiska —
Wyłuskują z ciał naszych biały szkielet suchy.
Ust kariockiej piękności rozcięta szczelina,
Pozrywana jak sieci przez nadmierny połów,
Heban ciała dymiący, zębów biała ślina
Sączą jad, który w żyłach osiada jak ołów.
Niech gardło me przepali susza piaskiem czarnym,
Niech słońce krew mą pije jak błotną kałużę,
Serce me zadrży zawsze, gdy poczuje burzę,
Jak magnetyczna igła ku gwiazdom polarnym.
Gdy niebo z ziemią spina, elektryczny zamęt,
Serce bije spokojnie, jak czuły aparat,
I każdy ton osobny, jak bezcenny karat,
Zlewa w melodii czysty, przezroczysty diament.
Aż skłębią się nad głową jak wiry gorące
Chmury zrąbane nagle w lodu zimne sople,
Runą gromy piorunów ostro trzaskające
I spadną deszczu pierwsze ciężkie, ciepłe krople.
Semiramidy wonne ogrody,
Pachących pnączów gorący park —
Próżno szukałem chwili ochłody
W błękitnym cieniu strzelistych ark.
W winnicach roje puszystych liszek
Struny jedwabiu ciągną jak tren.
W cichym poświście opadłych szyszek
Otula palmy upalny sen.
Bladych glicynij senny proporzec
Słodko się zwiesza z drapieżnych skał,
Kaktus spęczniały jak nosorożec
Wypuszcza kwiaty jak pęki strzał.
I wibrujące w błękitnym pyle
Paprocie senne w słonecznej mgle
Trąciły w locie skrzydła motyle,
I ogród westchnął, zbudzony w śnie.
Czerwony motyl żałobnym cieniem
Opada cicho na leśny mech.
Owiń mi szyję białym ramieniem —
Omdlewa serce, zamiera dech.
Szum przejmujący przebiegł gęstwinę,
Wilgotny pyszczek otrząsa kret.
Noc dmucha w księżyc jak w okarynę,
Pod białym niebem zadzwonił flet.
W miłosnych pieśni wieczornych lęku,
W srebrnym lamencie słowiczych skarg
Brakuje jeszcze jednego dźwięku:
Cichego jęku złączonych warg.
1924
Nieprawdą jest, że piłem w portowej szynkowni.
Kłamałem, kiedym mówił, że Bóg na mnie woła.
Nie szedłem nigdy nocą w blasku smolnych głowni
I nie spotkałem nigdy diabła ni anioła.
Kochać długo, zbyt silnie nie jest w mojej mocy,
Nienawidzić nie umiem — przyznaję otwarcie.
Nie przepłakałem nigdy jeszcze całej nocy
Ani życia na jednej nie stawiałem karcie.
Nigdy nie miałem w ręku kielicha z goryczą
I nikt do serca prosto mi nie wbijał noża,
Lecz zasłuchany w słowa melodię zwodniczą
Zabłądziłem w pustynne dalekie bezdroża.
Oderwany od życia, życiem zachłyśnięty,
Niebiosa wiążę z ziemią kłamliwymi słowy
I dźwigam ciężar wielki, a tak niepojęty,
Zimny, obcy, daleki, jak Krzyż Południowy.
Naftowa lampa. Cygaro w ustach.
Cisza w pokoju. Zza palisady
Rży niespokojnie pstrokaty mustang.
Dzwonią cykady.
Księżyc oświeca srebrzyste cedry,
Młody myśliwy, gniewem natchniony,
Jedzie galopem jak anioł prerii
Brzegiem Leony.
W hamaku śpiąca blada Luiza
Budzi się, patrzy między parowy,
Widzi na wzgórzu w blasku księżyca
Jeźdźca bez głowy.
1924
Piskliwy, mętny gwar podnosi się, urasta.
Brzęczą wachlarze strun, sto pytań — odpowiedzi.
Nagle jak ptaków krzyk, jak chmurna noc pierzasta
Wznosi się groźny szum, ze skóry, z drzewa, z miedzi.
To wiolonczela łka i lśniąca politura,
Rozdrgana jak dysk gra brązową światła tęczą,
Uderza w nagły płacz i pęka ciemna chmura.
Dudniący bęben zmilkł, klarnety cicho jęczą.
Jako po burzy głos, nieśmiały świergot ptaka,
Łkająca ludzka pierś, od ziemi niskiej, z dołu,
Mozolnie wznosi się w dźwięczący głos śpiewaka,
Ale mu dławi krtań olbrzymia dłoń żywiołu.
Poprzez potoki wód podmywające skały,
Szumiące w gąszczu traw, bijące falą gwarną
Prześwieca cichy zgrzyt, jak pierwszy błysk nieśmiały,
Zrodzony z tarcia drzew pierwotną ręką czarną.
I wśród ryczących fal, gdzie tysiąc drzew się gmatwa,
Pośród splątanych lian, złamanych, zbitych w tłoku,
Płonące kępy mchu omija zwinna tratwa,
I płynie znowu głos nad ciemnią wód potoku.
Znad czarnych smolnych pni wyrasta w niebo nagle
Strzelistej jodły maszt i baldachimy płótna.
Przeciw prądowi wód z wiatrami sprzęgle żagle
W tryumfie wiodą łódź i woda płynie smutna.
Lecz wstaje nagłe świst, szarpiące pękły harfy
I huk miedzianych trąb potęgą wichru dyszy.
Napięte żagle wiatr na czarne szarpie szarfy,
Okręt zalewa toń, i tonie w mrocznej ciszy.
I znowu, znowu z wód, gdzie — jak rycerze — kraby
W błękicie chińskich blach, w śmiertelnej ciszy leżą,
Jak widmo płynie z dna okrętu kadłub słaby,
W bulgocie srebrnych kuł piosenką dźwięczy świeżą.
I oto chwyta w lot piorunów warkocz złoty,
Anteny gibka stal błękit jak igłą zszywa.
Nabrzmiały żywioł pękł, wbity na pal prostoty,
I spływa w senny szmer melodia chmur straszliwa.
Zapach błękitnych sfer ponad muzykę wzrasta,
Śpiewak zwyciężył już orkiestry gwar stokrotny,
Jak wodospady spadł szum olbrzymiego miasta
I człowiek znowu łka, wśród mroku gwiazd samotny.
1925
Już senny kelner stawia krzesła na stoliki;
Nawet zmęczenie mija o tak późnej porze.
Drzwi trzaśnięciem przetnijmy głupi płacz muzyki:
Ranek jest świeży, blady i cicho na dworze.
Dziś może nas ominie męka, która we śnie
Nakłada nam na usta lak czarnych pieczęci.
O świcie położymy się do łóżka wcześnie
I wstaniemy wieczorem rześko wypoczęci.
Ponad żelaznym miastem sierp księżyca mroźny
Gdy wzejdzie — z ciemnych ulic wbiegniemy na place,
Zabrzęczy naszych kroków urwany stuk groźny,
Jak niedbale rzucony grosz na srebrną tacę.
Ach, wreszcie przenikniemy cały mroczny przepych
Nocy — nie oślepieni dnia krzykliwym blaskiem;
Już nas nigdy nie porwie, zmęczonych i ślepych,
I nie przysypie powiek snu gwiaździstym piaskiem.
Z otwartymi oczami, jako nurek na dnie,
Zajrzyjmy w głąb kielicha, w to źródło zapachu,
Co nas truje, nocami płaczących bezradnie,
Rozpalonych od żądzy i zimnych ze strachu.
Wstrząśnijmy się, wyrwijmy z tej miażdżącej władzy,
Co nas rzuca w szumiący ocean głęboki;
Czarne płaszcze snu zrzućmy i biegnijmy nadzy
Krzykiem i bladą piersią porozpraszać mroki.
Nie Madonny stopami, ale nogą męską
Zduśmy węża — noc zbladła, szarą od wściekłości,
I jak płachtę ciśnijmy pod nogi zwycięsko
Dniom wolności i chwały, i sprawiedliwości!
1926
Jak dobrze było kiedyś pośród krzaków malin
W południe zasnąć z książką gdzieś w kącie ogrodu.
I jak dobrze jest dzisiaj w świstach samochodu
Poprzez błyszczący Paryż uciekać wciąż dalej.
Jak dobrze było kiedyś, tocząc wolno globus,
Odnaleźć palcem Dakar i Rio de Janeiro.
I jak dobrze jest dzisiaj wyjść nocą przed obóz
I poić serce śpiącą, wzdychającą prerią.
Jak dobrze było kiedyś zwyczajnie, po prostu,
Zasnąć w domu rodzinnym przy lampie naftowej.
I jak dobrze jest dzisiaj z białego pomostu
Skoczyć lekko z okrętu na bulwar portowy.
Jak dobrze było krążyć niespokojnym lotem
Wokoło czary wonnej drażniących sekretów.
I jak dobrze jest dzisiaj czuć i wiedzieć o tym,
Że można wszystko skończyć kulą pistoletu.
Hans Wurzel czeka zaniepokojony
Na okręt, który płynie z Kobe do Londynu.
Branchi Amado wraca do Lizbony,
Singora Petti jedzie do Charbinu.
Edwina do Kairu wysłali lekarze,
Riccardo Ratti wraca z Ukrainy.
Jaffrys ma w Neapolu ładunek chininy,
Panna Lewis ma ojca na Madagaskarze.
Płynie tysiąc okrętów poprzez wszystkie morza.
Sto tysięcy wagonów dudni w ciągłym biegu.
Ze spokojnego domu wygnał ludzi pożar;
Błądzą nadzy po polach, szukają noclegu.
Ścigają się, mijają. Elektryczne fale
Przenoszą ich okrzyki, pytania daremne.
Szukają się po drogach i gubią wzajemnie.
Czekają, śpią i błądzą, i krążą ospale.
Nagle — przychodzi chwila nieproszonej ciszy.
Pośpiech i cel podróży wydaje się mglisty,
I świat staje się szary jak na mętnej kliszy;
Pociągi się spóźniają, nie przychodzą listy.
W wagonie dygocącym, niewyspany, chory,
Widzę, jak pociąg wpada w jakiś pusty dworzec,
Gdzie czeka ktoś, kto ręka gasi semafory
I w mroku ranka czarny rozwija proporzec.
Nie kładźcie Go w trumnę drewnianą —
Nie zaśnie snem sprawiedliwym:
Bo trumna jak okręt zbryzgany pianą
Zaskrzypi drzewem płaczliwym.
Gdy wichru zerwie się pęd,
Niech okręt z Nim odpłynie:
Nie leżeć mu w hrabstwie Kent
Ani w Londynie.
Nie grzebcie Go w Westminsterze,
Nie owijajcie w całuny,
Odpłyńcie za ciche wybrzeże,
Na turkusowe laguny.
Gdzie słońce czarno—ogniste
Zielonym przebiega polem,
A palm pióropusze strzeliste
Nad białym drzemią atolem.
Na wyspy dalekie odpłyńcie,
W marynarską ubierzcie Go kartę
I w żaglowe płótno owińcie —
Potem rzućcie Go prosto za burtę.
Bo tam — w kraju dalekiej tęsknoty,
Modrymi szklistymi falami
Odda Mu wszystkie pieszczoty
Morze płaczące perłami.
1926
Odsuń ode mnie wszystką czystość jednolitą,
Za nic mi doskonałość i szlachetnych próba,
Czarę niechaj mi poda dźwięczną, choć rozbitą,
Herkules Farnezyjski o ustach Cheruba.
Chociaż radosną głębią, piersią pełną wzdycha
Morze, co ż niebem skleja się jak płatki róży,
I okręt, jak żuk czarny we wnętrzu kielicha,
Krąży upity miodem swej własnej podróży.
Jak dzwon dzwoniący, kryształ rozdrażnia mnie pustką,
Mroźna harmonia dźwięku — głodu nie nasyci.
O, przykryć senne oczy, związać białą chustką,
Niech ptak snu moje serce swym lotem zachwyci.
Bo we śnie serce pęka szczeliną cierpienia
I orszak świata schodzi jak w cienisty parów
Między dwie strome góry, pełne kwietnych czarów,
Zszywanych bezboleśnie iskrami zwątpienia.
Chociaż lęk mój się wzmaga i dosięga krtani,
Pierś nie pęknie, jak pęka skrzypiec liche pudło,
Chociaż z nóg mnie powali i najgłębiej zrani,
Wiem, że to fala bije, i widzę jej źródło.
Chociaż w gorączce zęby stukają o zęby,
Jak drewno kastanietów w purpurowych cieśniach,
Choć się zbudzi w wichurze, co wywraca dęby
Półwysep Iberyjski rozszalały w pleśniach.
Choć miłość mą ujarzmi Twoja ręka czuła,
Ledwo zejdą Twe oczy na długość ramienia,
Więdniesz jak larwa senna pod falą zwątpienia
I padasz z hukiem gniewnym jak pusta statua.
Pod snu dumny baldachim, jak w łoże miłosne,
Wkrada się me zwątpienie — mokra, szklista żmija.
Niepewność rośnie ze mną wtedy, gdy ja rosnę,
Wątpliwość wraca ciągle, więc i ciągle mija.
Nie wierzcie martwej ziemi. Bo głazy i skały
Są także drganiem tylko, jak i myśli ludzkie.
Ludy Persji, Arabii i plemiona judzkie,
Wszyscy zmarli i żywi, i przyszły świat cały,
I ten zwierz, który powstał z moczarów trujących,
Sięgający po laury, zwycięski i dumny,
Wzloty wszystkie, upadki i głos piersi drżących —
To fale, co nas rodzą i pchają do trumny.
Choć jak morze, powietrze, jak liście dygocę,
Oddany wichrom świata na bitwy zażarte,
Ale przychodzą do mnie już tak ciche noce,
Że sam Bóg przed, namiotem moim trzyma wartę.
Wiążąc harmonię burzy z gwiezdną ciszą nocy,
Pod każdym nowym ciosem zespalam się z światem
Jak dłoń z piórem, pieśń z sercem i ofiara z katem.
O, bijcie we mnie, prądy zwątpienia i mocy!
1926
Już wam nie będę płacił śpiewem,
Czuje pod nogą twardy grunt!
I gniewem
Zachłyśnie się mej pieśni bunt!
Ja, com żył zawsze jeno echem,
Na wpół ukryty w cieniu krat,
Oddechem
I serca głodem chłonę świat.
Słyszę w sapaniu lokomotyw
Rytm heksametru, w świstach kół
Gra motyw,
Co strofy pęd hamuje w pół.
W daktyle, jamby i trocheje
Zleję gwar miasta, mętny szum,
Szaleję!
Jak strofy wiersza, popchnę tłum.
O, ze mną, ze mną, ciemna zgrajo!
Jakżeś mi piękna, kiedy w krąg
Padają
Więzy z osłabłych twoich rąk.
Niech z jękiem miasta się rozpękną,
Niech miecz twój sięga aż do trzew,
I piękno
Zmieni się w ciało, zmieni w krew!
Wartko i szybko w pęd stokrotny.
W rytmiczne karby ujmę skok
Zawrotny.
Aż w tańcu runę z wami w mrok!
Po chmurnych mękach wytężenia
W rozkosz was krwistą straszną pchnę
Spełnienia,
Co myśli w białej nurza mgle,
Pada — zapada w mrok omdlenia.
Rankiem szli z tobołkami, parami.
Prawie wszyscy już mieli mundury,
Sukno na nich leżało, jak skóry,
Surowymi, twardymi fałdami.
Pył pod nogą podnosił się złoty,
Niebo czyste świeciło bez chmury,
Piersi naprzód, a głowa do góry,
Szli miarowo żołnierze piechoty.
Do siostrzyczek się każdy wybierał,
A gdy wjeżdżał przed dom kabriolet,
Cały dom biegł obejrzeć epolet,
Sprzączki, pas i skórzany futerał.
Sztandarami was miasta żegnały,
Strojne w barwne lampiony, festony —
Gdy za pułkiem szedł pułk zakurzony,
Kwiaty z okien wam do nóg padały.
Stare szpady, ordery z gablotek,
Tysiąc tomów poezji, powieści
Z zakurzonych wypadło bibliotek,
Nad głowami kartami szeleści.
Licznych wieków uczyła was praca:
Trzeba życie ojczyźnie nieść w dani,
Z tarczą albo na tarczy się wraca —
Cześć wam, mordercy sankcjonowani!
Czarny chłód, przyczajony po bramach.
Spływał wam mile na spocony kark.
Idąc pod łukiem tryumfalnych ark,
Czuliście w piersiach lwi, potężny zamach.
Dzielnie mordujcie, prujcie bagnetem!
Kto lepiej bije, ten lepszy żołnierz.
Dostanie lampas złoty na kołnierz
I krzyż najwyższej władzy dekretem.
Niechaj bombardier rychtuje działo,
Na litość boską, ostrożnie, celnie,
Jeżeli ranić — ranić śmiertelnie!
Uważnie strzelać: nabojów mało.
Niech pryśnie w oczy potok krwawy!
Chłopy, żołnierze, landszturmiści!
Zbudzi was może ten deszcz łzawy —
Na krwią zalane kwiaty, trawy
Przychodzi dzień z poszumem liści.
Odrzućcie bagnet, mundur, kask,
Tornister, pas i ładownicę,
Ze śpiewem wyjdźcie na ulicę.
Przez liście drzew już płynie brzask,
Schodzi w płaczących roś muzyce.
W purpurze słońca, gdy mrok schodził,
Na skraju lasu, pośród łąk,
Mityng żołnierski ciebie zrodził,
Gdy pośród tłumu duch twój chodził
I broń podawał z rąk do rąk.
Jeden twój okrzyk splątał rady,
Mowy głupoty i rozumu.
Wszystkie niesnaski, wrzaski, zwady
I obojętność martwą tłumu
Spalił krwawiący słońca zdrój.
Z czerwieni słońca, z czerni tłumu
Czarno—czerwony sztandar twój!
Widziałem długo, jak na brzegu
Urwistej góry stałaś ty!
A tłumy w groźnym szły szeregu,
A twoja pieśń nad nimi w biegu
Ku ziemi im toczyła łby.
O czarno—krwawa Marsylianko!
Kochanko burz i łez, i gromu,
Wśród trzaskających węgłów domu
W płomieniach przybież, o kochanko!
W twardy się uścisk z tobą złączę!
Niech wicher pieśni wniknie we mnie
I niech wytryśnie pieśń przeze mnie —
Ja strofy pieśni nie popłaczę!
O nowa muzo! czarna, smutna,
Muzo rozpaczy i zniszczenia,
Czuje cię w dreszczach upojenia.
Przez usta moje — swoje pienia
Przelej boleśnie, bądź okrutna!
Nie zlęknę ja się twojej mocy,
Gorgony źrenic nie przerażę,
Wiem, że wśród czarnej będą nocy
Jednako blade nasze twarze.
Na twojej wyrył bladość męki
Powiew rozpaczy, co gniew budzi,
Ciemny, bolesny milion ludzi!
Ja — nie wiem, co to łzy udręki,
Lecz serce moje chwyć do ręki —
Świat mnie nie nęka, świat mnie nudzi!
Z męczących, sennych szarpań w cieśni,
Z przeznaczeń długich, mrocznych dni,
O tłumie! dzisiaj daję ci
Kapać się w wichrach mojej pieśni!
A ja się skąpię w twojej krwi!
Muzo, gniew opowiadaj Achilla, syna Peleja,
Gniew, co zawsze piękniejszy będzie niż cnota Hektora.
Mord rozgrzeszę, gdy oczy gniewem zamroczy zawieja,
A mordem nazwę czyny ręką zadane liktora.
Męża mąż gdy zabije, sprawa to ich, a nie czyja.
Próżno chłodne morderstwo wielkim zasłaniać imieniem.
Długo ludy uczono, że próżno życie przemija,
Kiedy nie idzie za krajem, lecz własnym płynie strumieniem.
Byłaś, poezjo, w niewoli szczepu, narodu ł klanu,
A ja cię w tańcu wywiodę na wielkie parkiety Europy.
Dzika zagra muzyka i krwiste wytrysną ukropy,
I stopy znojne omyje zbudzony gniew oceanu.
Co dojrzał kiedyś już proroczy wzrok,
Jeszcze krok jeden — dziś się ziści.
O, będziesz hulać, moja nienawiści,
W ulicznym tańcu porwiesz tłumy w skok!
Panowie szlachta, bije grom!
Niebo się wali, płonie dom,
Chamy się rządzą, chłopy, łyki.
Słyszycie wkoło krwawy plusk?! —
To wąż się wije ogniem łusk,
Noże w nim płoną: bolszewiki!
Ciężko faluje morze głów,
Agitatorska chrypa mów
Jeży się błyskiem kłów na placu:
Na Paryż, Londyn, Berlin, Rzym
Rzucają krwawy swój régime
Wodzowie w taurydzkim pałacu!
Anarchia pełza jako gad,
Do ziemi dusi cały świat,
Orły, sztandary pozrywane,
Zapadł się w ziemię prawa gmach,
Widać, jak ranę krwawa w mgłach,
Tryumfującą Rote Fahne!
Nie da jej rady Wilson, French.
Płynie, rozlewa się i wręcz
Za piersi chwyta, dusi, łechta.
Buhaj germański, ciężki byk,
Patrzcie! i ten już z ziemi znikł,
Zmienia się prosty knecht w Lieb—knechta!
Oficerowie wszystkich szarż,
Białogwardziści, krzyczcie: Marsz!
Do broni! Koniec przecie bliski.
Drzyjcie, burżuje, przyszedł czas
I twarde pięści jako głaz
Spadną na białe wasze pyski!
Za bukieciki fiołków, róż,
Talerzyk tuż, widelczyk, nóż…
Za wina, kwiaty i platery,
Za owe wszystkie: „Ach, pardon…”
(Dyskretny uśmiech) — wasz bon—ton
Na zbita mordę, do cholery!
Za dobroczynnej pracy trud
Zemści się lud. co cierpiał głód,
Za samochody, konie, dryndy,
Za buteleczki lekkich win —
Rachunek ciężkich win jak klin
Wbije wam w piersi, gachy, pindy!
Niech pętak, harcerz, sztubak, skaut
Przerazi się i zrobi gwałt,
Gdy z groźną pychą wielkoluda
Przed narodowy pochód wasz
Stanę i krzyknę prosto w twarz:
„Boicie się czarnego luda?”
Poeci, twórcy wszystkich kast,
Wyblakłe flukta wielkich miast,
Nasi kochani i cenieni,
Patrzcie! Fontanna nowych sił
Czerwoną pianą tryska z żył,
Leje się wkoło, huczy, pieni…
W zatęchłym smrodzie szyby tłuc!
Powiew powietrza niech do płuc
Pijaną falą się przeleje
I w purpurowej grozie łun,
Poeto! niechaj twoich strun
Melodia dzika oszaleje!
Rzeźbiarzu, dłuto swoje rzuć!
Będziesz burżuja w mordę kuć.
Pisarzu! Pisuj dziś paszkwile —
Z Polakiem, z Niemcem, z Żydem precz!
Dziś chamy robią wielką rzecz:
Czerwony sztandar na mogile!
Nabrzękłe tłuszcze lepkich warg
I zapocony, ciężki kark
Kupczychy, strojnej w karakuły,
Do ziemi twarda ręką giąć.
Mówię po prostu, trzeba rżnąć,
Rżnąć trzeba — tłumie, nie bądź czuły!
Do diabła wszystkie wasze łzy,
Westchnienia, pienia, mgły i skry,
Obłęd poczujcie w piersiach transu.
Niech pada z hukiem stary tum,
I Carmagnolę niechaj tłum
Tańczy na gruzach konwenansu!
Dziś oto widzę cię, miasto, gdy piętno nerwowej słabości
Usta pobladłe wykrzywia, rysuje znamiona podłości,
I ludzki głos — z serca płynący gwar, stukot — zabija szum.
Widzę cię, tłumie biegnący, spodlony, w obłędzie pośpiechu,
Czasu wszak nie masz przystanąć, by niebios przysłuchać się echu,
By okiem, nawykłym do ziemi, wśród morza potoczyć się gwiazd.
Widzę dziś twą obojętność, co wyższa jest ponad twe chęci.
Tępy, ospały i gnuśny — to jedno masz tylko w pamięci:
Dobro dzisiejsze karle, zmalałe hucznym ogromem twych miast.
Wszędzie jest twa obojętność: w pierwszym wyznaniu dziewczyny.
W tłumie, co ciało podnosi skrwawione, upadłe na szyny,
W huku maszyny pędzącej zmiażdżone potęgą szprych.
Widzę, jak cień obojętny, kryjący się w mroku komnaty,
Lica młodzieńca przysłania, co podarł w żałości swe szaty,
A oto się widząc samotnym, wraz zmartwiał, przytępiał i ścichł.
Krótkie są chwile wybuchów, gdy rozpacz je budzi lub radość,
Płaczą po ojcu synowie, tradycji by stało się zadość,
A w oczach dreszczyk sensacji prześwieca przez próżne ich łzy.
Krótkie są chwile wzruszenia, gdy tłumy porywa potęga.
Słowo ze sceny bijące czasami do serca dosięga
I ostrym ciosem z kamienia entuzjazm wykrzesa jak skry!
Sztucznym patosem aktorek poezja przemawia do tłumu.
Serce im z piersi unosi z kurtyną, wznoszoną wśród szumu,
I tłumy Hamlet pociąga w mroczny labirynt swych słów.
Widzę twe oczy płaczące, wzruszone, spocone twe karki,
Tłumie tak czuły, niebawem pochłonie cię gwar kontramarki
I łez Ofelii niepomny, ulicą potoczysz się znów!
Czuję młodości mej wątłej zaczepne i męskie odruchy,
Oto wspominam te pierwsze płomienne, gorące podmuchy,
Co w oczach kochanki mrok przyciszony roztliły w żar!
Pragnąłbym dziś z obojętnych twych oczu pozdzierać całuny,
Zajrzeć, o tłumie, w twe oczy rozwarte, rozpalić w nich łuny,
Ruch twój zatrzymać spojrzeniem, a słowem przekrzyczeć twój gwar!
I w wielkiej ludu ąrenicy, odartej ze wszelkiej zasłony,
Ujrzeć swój obraz odbity, nie karli, ale zwiększony,
I postać swą całą zobaczyć, widną od głowy do stóp!
Z prawdziwym żalem słowa te kreślę,
Dosyć po polsku, dosyć pisałem!
Chciałbym, żeby wiedziano, co myślę,
Wszystko, co czułem i co cierpiałem,
Wszędzie na świecie ogromnym, całym.
Chcę pisać po grecku,
Chcę pisać po francusku,
Chcę dziś pisać po niemiecku,
Chcę pisać po turecku,
Po włosku, chińsku, po rusku!
Czarnym Arabom znad Eufratu
I ludożerczej z Zambezi sekcie
Chciałbym powiedzieć, tak jak brat bratu.
Słowa w ich własnym dzikim dialekcie.
Śpiewać po szynkach w noce pijane.
W portach, latarni gdzie tysiąc gore,
Chinkom, dziewczynkom spod Singapore,
Słowa znajome a niespodziane!
Żal mi dni, które przeszły, żałuje
Lat już minionych, wieków, stuleci —
Myśl moja rącza cwałuje, leci,
Słońce, śmiejąca się, w biegu całuje!
Spłoszyłem ruchem oto sto słoni,
Co z majestatem niosły lektyki —
Tumult i wrzawa rośnie i dziki
Niewolnik czarny chwyta się broni.
Słoniom w różowe pchają pachwiny
Strzały zatrute, padają w trzasku
Burnusy białe, perły, rubiny,
Srebro i zieleń tarza się w piasku.
Wszędzie was widzę dziś, czarni ludzie,
Bracia, o bliźni, obywatele!
Z wami wszystkimi dziś się podzielę,
Powiem wam wszystkim słowo o cudzie.
Ojczyzna moja wolna, wolna…
Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.
Ojczyzna w więzach już nie biada,
Dźwiga się, wznosi, wstaje wolna.
Na cóż mi zbędnych słów aparat,
Którymi–m szarpał rany twoje?!
By ciebie zbudzić, już nie stoję
Nad twoim trupem jako Marat.
Poezjo, tyżeś na kurhany
Kazała klękać, jątrząc ranę,
Wodząc przed oczy rozkochane
Delije, pasy i żupany.
I cóż mi zrobić teraz z mowa.
Która zbłąkana w tej manierze
W pawęże bije i puklerze,
Ojczyznę wzywa: wstań na nowo.
Odrzucam oto płaszcz Konrada:
Niewola ludów nie roznieca
Płomienia zemsty. Pusta heca!
Gdzie indziej żagiew moja pada!
Wy, prości ludzie! — ludzie czarni!
Kajdany wam u ramion wiszą,
Bogowie słyszą, jak wam dyszą
Płuca wśród biegu i męczarni.
Poznaję w oczach buchaltera
Te same męki, gdy go w sieni
Owionie zapach „Primavera”
I atłas szumnie się zapieni.
Jeszcze o jeden wyżej szczebel
Ta gorycz wzbiera u fryzjera,
Przed którym dama się rozbiera,
Patrząc na niego jak na mebel.
Jakże bolesne budzisz dreszcze,
O nieznajoma ty Francuzko,
Kiedy z rozpiętą chodzisz bluzką,
Gdy przyjdą pierwsze ciepłe deszcze.
Każdy z nas dźwiga palankiny,
Co choć zielenią się przepięknie,
Gdy przyjdą śmielsze nieco czyny,
Padną, aż ziemia wkół zajęknie!
Śpieszcie się! Życie to noc krótka,
Którą spędzacie wśród wahania,
Jak by najlepiej zażyć spania —
Do świtu jeszcze jest minutka!
— Żegnaj, malutki mój hotelu.
Żegnaj, Ninon wpół rozebrana.
Kiedy obnażasz swe kolana,
Na wolterowskim śpiąc fotelu.
Żegnajcie, białe, ciepłe noce,
Nowa się zbliża nam królowa —
Choć czarna, błyska się w pomroce,
A wiatr szatami jej łopoce —
Wolności dzika i niezdrowa!
Już czas się wyrwać z szponów nudy!
Spojrzyjcie na mnie — wrę i kipię.
Niedługo oczy piach zasypie.
Na usta suche spadną grudy:
Jednaki kres, choć różne trudy.
Hej! W skok, do tańca, czarne ludy!
Spojrzyjcie na mnie — wrę i kipię!
Oto już widzę — przed oczami
Na pasmach, taśmach będzie wył
Korowód brył, szarpiący kłami,
Będzie się wił i krzyczał z nami
Wyprutą, czarną juchą żył.
Apokalipsy złoty zwierzu,
Widzę na koniu cię, w pancerzu,
Gdy ulicami jedziesz w krok.
Rogaty kark masz, a brokaty
Twojego płaszcza niosą kąty,
Kędy się spojrzysz — płynie mrok.
Jak ptak, powracasz do swych gniazd
I w miast i ulic rojowisko
Opadasz czarnym skrzydłem nisko,
Zasłaniasz sobą mleczne drogi
I konstelacje złotych gwiazd.
Ludzie całują twe ostrogi,
Wiodą rumaka, który drży.
„To ty? — pytają — czy to ty?”
A rumak pieni się i skry
Pod nogą krzesa. Na bok z drogi!
O… wyrósł dla nas z czarnych ran
Ten potwór boski i wspaniały:
Niech biją dzwony i hejnały,
Na ziemię nowy schodzi pan.
Otożeś wreszcie wrócił nam.
Z płaczem się rzucam do twych kolan.
Powraca smutny jak Koriolan
Książę ciemności z piekieł bram.
Na próżno krzyczę: Boże, zbaw —
Czarna wiosna przychodzi wraz z jego oddechem,
Ziół przegniłych bije rozwątlonym echem
I rozrzuca stosy zeszłorocznych traw.
Rzeki, morza, strumienie w melodyjny gwar
Zamulonych otchłani, nie odkrytych oku,
W lepkie iły wsiąkają, kędy leżą w mroku
Trupy krzaków, podobne do splątanych par.
Orszak jego przechodzi przez nie z dzikim rykiem,
Zbuntowany archanioł wiedzie dziwny huf,
W marach sennych zgubione powracają znów
Narody, które mówią nieznanym językiem
Słów dawno zapomnianych i płaczą w półcieniu
Nieba brunatnych, poplątanych chmur.
Leżą na suchych bagnach martwe wodorosty,
Próżno zmarłej płodności szukać w głębi wód,
W oceanu głębinach pełza jeno chłód
I bąble wzdymające się jak czarne krosty.
Nawet znikły ciężkości prawa święte, wieczne.
Trupy stoją ohydne, proste jako słup,
Jako smugi na wietrze snują się powietrzne.
Aż je trzeba przemocą, siłą spychać w grób.
Okiem, lśniącym jak węgiel, zabiłeś mnożenie,
Zamarł wieczny natury niewolniczy ruch,
Długie swoje pazury wbiłeś w ziemi rdzenie,
I w orszaku przeznaczeń zakute istnienie
Prysło słupem do góry, jako wolny duch.
Wszystkie skarby, rozkosze twa wola bogata
Przeżyć w jednym oddechu dziś pozwala nam —
Ach, wyrwani z łańcucha doskonałych tam,
Buchniem w niebo i będziem celem, końcem świata.
Zbyt już długo pędzonym w niewiadomy kres
Stanąć wreszcie pozwalasz, spojrzeć poza siebie,
Kędy płaczą anioły pobite na niebie
I przez łzy uśmiechają się jeszcze do siebie,
Że już po nas nie będzie żadnych, żadnych łez.
1919
Jak w noc letnią, pod oknem — dźwięki harmoniki,
Senny pejzaż wypływa z głębiny pamięci —
W małym domku, ukrytym w gąszcz ogrodu dziki,
Nad stawem nieruchomym, srebrną misą rtęci,
Wśród trzcin ostrych jak dzidy, obumarły z lęku,
Dzieckiem szeptałem imię Twe na znak przymierza,
Słyszałem głos Twój cichy w drzew skrzypiących jęku,
Całowałeś me oczy błoną nietoperza.
O strącony monarcho, pełzający w pyle!
Drzemiący w czarnym ile pustego wybrzeża!
Skrzydlata w górę pofrunęła postać:
Nikt Ci już piersi nie depce,
Już możesz powstać.
Objaw się, zestąp ku mnie,
Zejdą tłumnie z całym Orszakiem:
Sam jestem w mojej izdebce.
Nie zamykajcie drzwi. Puść, Ojcze!
Już jest u proga.
Korowód dni ognistym przeciął znakiem.
Gość! Jakiż to gość w domu, w którym nie ma Boga?
Radioaparat wystukał wyrok,
Zygzak zamienił się w stuk:
Nie zatrzymasz się już, arko Noego, na górze Ararat!
Czy słyszycie pomruki gór?
To; nie ryk lwa,
To lawa.
Już ziemia jęknęła jak gong!
Zabawa! Największa na świecie zabawa!
Ulice, place, domy misterny rysunek
Ukryły w chmury kurzu ciężkie, rudę,
Nad które cegła jak gołąb polata —
Panowie! Rachunek!
Zamykać budę!
Koniec świata!
Czego się boisz, mały chłopcze?
Dziewczynko, czemu płaczesz?
Skończone wszystko. O, jak dobrze!
Starcy, porzućcie pacierz!
Próżne westchnienia,
Jutra nie będzie!
Nie płacz, milady, że twój salon
Fruwa nad miastem
Jak balon
Nie obciążony już balastem,
Patrzaj! Irlandię za piersi
Chwyciła groza
I na ogrody różanej Persji
Upadla wyspa Formoza.
Spienione rzeki Alaski
Złotem trysnęły w błękity
I na Sahary piaskach
Polarna pali się zorza!
W roztańczonym powietrzu
Krążą miejskie ogrody,
Jak latawce wirują na wietrze
Chińskie strzeliste pagody.
Aeroplany w wichrowym wirze
Oddech ziemi dosięga gorący;
Poczerniałe, skręcone spadają,
Jak liście, które żar liże.
W koronkowych mantylach czarne, smukłe dziewczyny
Skaczą z okien na klomby, co ruszyły się nagle.
Kobiety jak korwety rozpinają żagle.
Morza błyszczą jak oczy pełne atropiny.
Świst wichury poderwał skorupę Europy
I wśród złomów spękanych kołują w kopalni
Robotnicy boleśni i czarni,
Jak robactwo zalane ukropem.
Oto prysły czeluście więzienne,
Obłąkani, skazani łamią krzyż gilotyny.
O, pójdźcie za mną, korowody senne.
Będę wam żaglem, okrętem i sterem —
Starcy mdlejący w objęciach morfiny,
Blade panny pachnące eterem.
Ej! Zbierajcie swe grzechy!
Kto ma ich więcej, temu będzie lżej.
Oto jest kielich z goryczą.
Nie będzie już żadnej pociechy,
Bo grzechy nie spełnione się liczą!
Tobie, coś wybrał z szarej doli
Zapach krwi ostrej, mdłą gardził małmazją,
Z kolorową fantazją i z czerwonym fontaziem
Coś handlował Europą, Australią i Azją,
Tobie będzie dziś lekko, królu metropolii!
Malutkie grzechy łamią karki,
Już utonęła łódź Charona.
Spieniona Leta w pędzie wartkim
Opada z szumem jak zasłona.
Pachnąca moja Izabel,
Strwożona sarno,
Nie wychodź za mną przed dom,
Noc jest parna.
Na ustach bielą się ręce
Jak wonna krata,
Zejdą w muślinowej sukience
W Dolinę Jozafata.
Fruń z zielonego balkonu
Jak obłok mglisty;
U stóp bożego tronu
Zrozumiesz wszystko:
Chłód mego ciała,
Sny wpółumarłe,
Jęki majaczeń
Zduszone w gardle.
Zakryj rękami twarz,
Kiedy zobaczysz mą postać;
Wolałbym, żebyś tu była,
Żebyś mgła tu zostać.
Patrz, Miła:
Domów krągłe kopuły chwiejnymi ruchami
Jak głowy umęczone chylą się w ramiona
I z westchnieniem ulgi wyłazi spocona
Czarna ziemia, drzemiąca pod trotuarami,
Zamiera świat ostatnim błyskiem,
Bezsilny wiatr już nic nie zrywa
I rozkłada się ziemia jak przed widowiskiem:
Senny, puszysty, uroczysty dywan.
Z krzykiem,, splątanym biegną krokiem
Ci, co wierzyli,
I cichną w płaczu i jęku głębokim:
Na próżnośmy żyli!
Zejdźmy im z drogi. Oto wszyscy święci,
Opadli z ciała wyschnięci biskupi
Z lochu klasztorów, gdzie byli zamknięci,
Niosą na płaszczach zapach trupi.
Zamarli w trwodze już nie krzyczą łaski,
Ale stygmata rąk swych rozdzierają,
Woskowe świece i pasterskie laski
Łamią, z hałasem padają infuły —
I kupą kości, fosforyczną zgrają
Piszczeli spiętych w strun muskały
Przed Boży tron padają w proch,
I utopiony w szloch,
W płaczącej sfery łkanie,
Zamarł stojący w pierwszym planie
Kleryk.
Kończy się trwoga,
Nadchodzi ostatnia chwila,
I tłum zadygotał jak listek.
Oto się już odchyla zasłona
I zapłonął wzrok Boga,
Przed którym kona wszystko!
I kołuje, wiruje spieniona i czarna
Krew uciszona sercem, co wydzwania spokój
I zamiera w oddechu przestrzeń planetarna —
Pokój! Pokój! Pokój!
Spływa cisza głośniejsza od burz i wichury
I lotniejsza martwota niźli wiatr, co goni,
Biel zmieszanych kolorów, słodsza od purpury.
Wieko trumny zamyka najwyższa z harmonij.
Lecz pośród dusz martwych, zasłuchanych w wyrok
Zadrżał, zapłonął czyjś wzrok,
W kłębowisku ktoś się poruszył —
Wstał.
Postąpił krok.
Jakże wysoki jest. Jak ty, o Boże!
Pod obłoki dosięga głową.
Aż pod twój tron i twoje łoże!
Kołysząc się miarowo,
Czarny rozwija proporzec!
To on!
Już walka się zaczyna!
Przeklęci aniołowie
Ukryli słowo
Zazdrośnie w piersi
I pyszni są na nowo,
I znów są pierwsi!
Panie Boże! Oto jest nowina:
Zapamiętały w gniewie,
Zapomniałeś o mowie, o słowie,
O śpiewie!
Słowo rozgrzane w ustach do białości,
W piersi nabrzmiałej pychą,
Hukiem stu trąb i hymnem radości
Obali twoje Jerycho!
Słowo, którym tworzyłeś w dniach znoju,
Oto zwycięskie i żywe
Rozwiązuje harmonię spokoju!
Chmur mrok zły
Pęka jak blady pąk,
Gwiazd wzrok drży,
Ziemia jęczy jak gong.
Rozpłyniemy się zali w przestrzeni
Jak na ustach zamarły śpiew?
Nasz głos nieba błękit sczerwieni
I przez usta wybuchnie jak krew!
Słowa groźby i żalu, i słowa miażdżące,
Słowa ciężkie i ostre, kłujące jak igłą,
Słowa twarde i miękkie, słowa dygoczące —
Rozpędzimy jak śmigło!
Świata zrąb
W lotny podrzuca pęd!
W dźwięku trąb
Ostry bierzemy skręt!
Potoczymy się słowem nabrzmiałym
Pod oczy gwiazd
I w punkcie najwyższym, znieruchomiałym,
Tchu nabierzemy do ostatnich jazd!
Jeśli ginąć, to ginąć boleśnie,
Jak krzyk śpiącego, zbudzonego we śnie.
Trzeba nam wielkich ram
I panoramy światów ginących,
Od śmierci żądamy wielkości!
Wieczorem, kiedy niebo szarzeje u szczytu,
Ręce bolą jak skrzydła, które długo drzemią —
Chcę zerwać wszystko, co mnie łączy z ziemią,
Jak ptak otwartym gardłem pożądam błękitu.
Zawiła i niespokojna
Jest moja mowa.
Po wielkiej wojnie
Piszę te słowa.
Śpiewacy, poeci ulicy,
Czy rany już zabliźnione?
Do was się zwracam, muzycy,
Gdzie wasze marsze natchnione?
Czym się wykażesz, o bando,
Przed potomnością gniewną?
Stekiem murzyńskich nut, jazzbandem,
Stukiem drewna o drewno.
Pokazałbym wam cudem,
Jak jeszcze jeden protest,
Od Litwy pól do Wogezów
Jazzbandy drewnianych kul
Szczudeł, protez.
Choćby w najszerszym rozdzwonione kręgu
Brzęczały skrzydła komarów,
Choćby ich milion —
Nie wydadzą jęku.
Pieśni zgłuszona tupotem,
Z czerwonych kart historii
Nad ciemnią wód srebrzystym lotem
Zabłyśnij w glorii.
Dzisiaj w moczarach błędnie połyska
Jak kwiat paproci,
Jutro swym żarem osuszy bagniska.
Wybuchnie Wojną Dobroci.
Przepali światła fatalizm
Łza — i obmyje firmamenty,
I jak święty talizman ocali
Sentymentalizm.
Wróćcie, pasterze wygnani,
Dafnis i Chloe, Manon, Ninette!
Niech w rumowiskach fabrycznej sali
Kołuje i dzwoni flet.
Gdzież było miejsce w ogromnym gniewie,
Wśród huku dział, w armatnim mięsie,
Dla ciebie, Agnieszko i malutki Davy,
Dla ciebie, stary Dickensie?
Któż mógł usłyszeć w hałasach
Przez drutów, okopów linie
Płacz wzgardzonego Ruy Blasa
I Pawła, i Wirginię?
Wypełniła się wielka cysterna
Łzami,
Ale je wchłonie ziemia miłosierna
Dobrymi czarnymi ustami.
Przebiegnie po świeżej zieleni
Dreszcz
I z szumem łzy na ziemię
Spadną jak deszcz.
Pod słoną ulewą wysoką,
Dreszczem objęci,
Odetchniemy, westchniemy głęboko,
Spłakani i uśmiechnięci.
1923
Już dobre słowa wszystkie
Zepsuto i zużyto,
Więc będzie ze słów pospolitych
Ten wieniec uwity
Jak z szarych listków.
Zdarzenia wielkiej miary
Przyniosły owe dni,
Kiedy rzucono sztandary
Na grób „soldat inconnu”.
Złote lwy Persji, słońca Japonii i trójkolorowe z Italii,
Francuskie, rosyjskie i polskie, i gwiazdy z drugiej półkuli,
Dumne szumiące chorągwie, sczerniałe w dymach batalii,
Z trzaskiem na ziemię rzucili, oręż na lemiesz przekuli.
Świat cały potem to widział odbite na srebrnym ekranie,
Świat cały sobie naznaczył jedno ogromne spotkanie
I gorączkową naradę, co zrobić ze swoją wolnością.
Na placach się nocą snuli, pijani i błędni jak w snach,
W ogrodach iluminacji, bezsenni gorączką radości,
Zaczęli wielki, do nieba aż sięgający budować gmach.
Trzysta milionów Chińczyków i trzysta milionów Malajów
Niosąc ciężary truchcikiem biegło.
Piasek Sahary zmieniono na cegły
I z niego powstał fundament.
Z dna oceanu na szczyt Himalajów
Wyrosły stalowe przęsła —
Ziemia się w biegu zatrzęsła
I zadrżał firmament.
Całe Tatry i Alpy, i Pireneje, i Apeniny
Przejeżdżają ze świstem powietrzem na żelaznych wózkach.
Na linach stalowych bloki je ciągną z głębiny,
Świder parowy do Kordylierów już przywarł.
Jękiem dzwoniącym napełnia Atlantyk,
Nad którym ręce załamuje lewar
Czarny na niebie blednącym.
Pyłem pokryte okręty
Napełniły przystanie lamentem,
Jęczą portowe drągi,
Nagi szkielet rusztowań oblepiły cementem,
Parowiec świsnął,
Zawyły syreny,
Dzwonią turbiny,
Z głębiny
Wybłysnął
Reflektor i oślepił bezsilny firmament.
Rosną architrawy szeregiem
I kolumnady się wiją ślimakiem.
Lasy zmieniły się w tratwy.
Tartaki je krają jak tasak
I portowi cieśle w Nagasaki
Robią z nich kije, deski, balustrady.
Wydźwiga się kolos wysoko,
Dojrzewa, pęka jak pąk,
Już, już dotyka niebios.
Na próżno się kapryśne rokoko
Naprasza —
Do nieba dosięgnie gotyk,
Jak bezlitosny dotyk
Rąk
Niewiernego Tomasza,
I stało się to w sześćdziesiąty szósty
Rok
Budowy, gdy na dwutysięcznej kondygnacji
Urządzony był przez trusty
Five o’clock
U.S.A. konsolidacji
Zaczęło się to w wieczór upalny
Wśród robotników z kopalni
I rozbijaczy kamienia,
I bladych Czechów, pracujących w giserniach.
Gdzie duch boży jak wielka kropla oliwy
Kapnął
I wybuchnął w postaci płomienia.
„Czyście wszyscy pomarli? — krzyczał telefon —
Halo. Czy to ty, John?
To mówię ja. Tom, Harry, Charlie.”
Imiona jak jęki biegały po tłumie,
Nagie ramiona czepiały się w pasji.
„Ściszcie przeklęty hałas,
Czy mnie nikt nie rozumie?”
Nikt ciebie już nie rozumie i nikt ciebie już nie słyszy.
Na próżno chwytasz z obłędem za piersi swych towarzyszy.
Tumult się wzmaga i sroży,
Tłum jak wilk dziki, spuszczony z obroży,
Zawył i zmilkł.
„Gdzieżeś? Odezwij się” — słabo i miękko
Płakały kobiety, czepiając się nagich nóg męskich,
A oni bełkotali coś z najwyższą męką
I odpychali ręką jak gdyby z nieba spadające klęski.
Pokazywałem ci wtedy ręce skaleczone,
Mówiłem: „Patrz, krew się toczy.”
A ty miałaś usta zębami rozjaśnione
I nierozumne oczy.
Pojąłem, że słowa nie już nie znaczą,
Gesty zawodzą i znaki.
Na niebie stada oszalałe warczą
Aeroplanów, krążących jak ptaki.
„O, stój! Bo nas tłum rozdzieli,
Przewali się między nami.”
I tłum runął —
I zamajaczyłaś mi w oddali
Białymi rękami
Ostatni raz.
Wtedy to on, główny budowniczy,
Wlazł, wdarł się na trybunę,
Krzyczał przerażony.
Chciał mówić do tłumu,
Ale jak ptak strącony sfrunął,
Porwał go wir bezrozumu.
Przedarł się wtedy z ulicy
Przez tłumu odmęty
Do żelaznej hali
Górniczej kapeli,
Gdzie stali
Zwarci muzycy
Wsparci o lśniące chłodem w mroku instrumenty.
A fala dzika tłumu w żelazną butę.
Za nim przewala się, przenika.
I goni znów.
Krzyknął: „Jeśli nie rozumieją słów,
Muzyka ich uspokoi, muzyka!”
I chwyta w dłoń batutę;
„Marsza! Rytm straszliwy
Tłum rozpędzony zatrzyma
I zawrze w klamry dojrzałe
Harmonii.”
I pękły trąby, puzony,
Ze stu instrumentów głos goni, i tony skłócone
Zbiły się oszalałe
W zgiełkliwy świst kakofonii.
I wtedy już ze szczytu Wieży Babel
Zerwał się i spadł z błękitu,
Jak wąż nad miastem pasmem się wijąc dokoła,
Elektryczny kabel,
Trącony złotą nogą Archanioła.
Runął tum, w gruz się rozwalił,
W milion ark z czerwonej cegły,
Kurzem czerwonym się jak słup zapalił —
I małe czarne tłumy się rozbiegły,
I znów się krzątali od nowa,
I Bóg im powrócił mowę.
Ale nie wszystkich odstąpił
Przeklęty duch boży
I w piersi mej wątłej
Jak lew się sroży.
Obcy, samotny wśród ludzi stoję,
Ziemia mnie nudzi,
A nieba krąg mnie przestrasza
I boję się własnych rąk,
Rąk
Niewiernego Tomasza.
Człowiek uderzony w nos
Widzi milion gwiazd,
Tyle, co astronom przez teleskop.
Każdy z was niechaj dookoła miasta
Gwiaździsty zbuduje okop
I modli się do tych gwiazd
Jak Eklezjasta.
Jeśli jesteście bici,
Milczcie przynajmniej.
Może was to nasyci,
Co syci najmniej.
Zginęły słowa,
Ich dźwięk zawodzi,
Oto nadchodzi
Nowa epoka
Samotnych ludzi.
Zgaś elektryczność
I otwórz okno,
Na dworze jest ślicznie
I drzewa mokną.
O, moja przyjaciółko,
Jak w gęstym złotym trunku,
Połączmy ręce wraz
W uścisku, w pocałunku
Starych, znużonych ras.
1923
Fragmenty dramatu
My pierwsi, z Paryża, Bordeaux i Lionu,
Delegaci komitetów z Galais i Marsylii.
Gorący oddech tuby megafonu
Niech żarem owionie czoło twe w dzień wilii!
A jutro w dzień Narodzenia
Niech wystrzeli jak płomień natchnienia.
Rozum, wiara i siła,
Równość, miłość, swoboda!
Ust pocałunek gorący przesyła
Francja wieczyście młoda.
My, Niemcy, pobici w wojnie,
Na lemiesze przekuliśmy żelazo szabel.
My, którzyśmy najciszej i najznojniej
Dźwigali fundamenta Wieży Babel,
Nie wierzymy już w siłę miecza.
Wyrzekamy się wszelkiej przemocy.
Niechaj wielkość i czystość człowiecza
Nigdy próżno nie wzywa pomocy.
Pojeni goryczą niechęci,
My, inwalidzi wszechświatowej wojny,
ślepcy, kaleki bez nóg,
Pragniemy z wami dzisiaj święcić
Ten dzień zjednoczenia
I wyrzeczenia się wojny.
Ufni, spokojni
I pełni wiary, że spłacicie dług
Naszych nieszczęść i naszego cierpienia,
Przesyłamy wam pozdrowienia.
Niechaj duch wasz zapałem wciąż nowym
Przed każdą urasta zaporą.
Siły życzymy waszym młotom parowym,
Lekkości elewatorom.
Belgowie, Serbowie, Polacy,
Anglicy, Turcy i Szwedzi,
Rycerze stali
I miedzi
Ze wszystkich lądów i miast,
Zrównali
Się oto przy pracy,
I wracają z podniebnych swych gwiazd.
Ręka z ręką stopiona,
Złączona, zrosła jak gwint.
Ozdobiły się nasze ramiona
Skrzydłami stalowych wind,
Z chłopem połączył się chłop —
Jak beton spojony z żelazem.
Zatrzyma się ziemski glob,
Jeśli tylko krzykniemy: stop!
Jeśli tylko krzykniemy to razem,
Razem,
Razem!
Oto wracamy z pracy,
Wojacy
Bez broni i szabel,
Artylerzyści elewatorów,
Kawalerzyści elektrycznych kabli,
Żelazem dzwoni nasz chód
Tryumfalny!
My, piechurzy ze stalowych hut
I z kopalni.
Kiedy zechcemy,
Posłuszna naszym rozkazom
Ziemia, jak motor pod gazem,
Przyśpieszy biegu,
Kiedy ją pchniemy
Razem,
Razem,
Razem!
z dramatu „Wieża Babel”
Ponad głowami państw złączone mówią ludy.
Słabość mizerną, która rządzi ciałem,
I wszystkie nasze dzienne trudy…
Pokonać możemy zapałem!
Kłamstwo, oszustwo, niesprawiedliwość,
Gniew nierozumny, który rządzi tłumem,
Spokojni, uzbrojeni w cierpliwość…
Pokonać możemy rozumem!
Nienawiść, która burzy, zło, które się pleni,
Leniwość i niewiarę, co truje szyderstwem,
Natchnieni wiarą, miłością złączeni…
Pokonać możemy braterstwem!
Choć nas tylko gromadka, chociaż nas tak mało,
Czemu duma radośnie rozpiera nam piersi?
Czemu w przyszłość patrzymy tak śmiało?…
Bo nie jesteśmy pierwsi!
Idą za nami tłumy, gromadzą się, płyną,
Ze wszystkich lądów ziemi nadchodzą z daleka.
Schodzą z gór, przepływają ocean
Głębiną,
Ażeby odśpiewać ten pean
Ku chwale wieczystej człowieka.
Dzieje ludzkości jak pomnik
Wyrzeźbić mądrymi młotami.
Niechaj dalej piszą potomni
Tę księgę pisaną czynami.
Niech rośnie radosnym płomieniem
Ten epos ludzkości ogromny.
Pamięć tych, co zginęli przed nami,
Uczcijmy głów pochyleniem.
Uczcijmy pamięć Jezusa
Nazareńczyka, który był ukrzyżowany,
Galileusza, którego zakuto,
Kolumba, którego więziono,
I Sokratesa, którego pojono
Cykutą.
Módlmy się za wieczne niepokoje
Życia bohaterów. Za Flavię Gioię
I Lavoisiera,
Giordana Bruna i Magellana,
I zwycięzcę bieguna
Kapitana Scotta,
Za tych, co — nim padli z dumą —
Krwią się wpisali do księgi historii,
Za walczących z trądem i dżumą
W szpitalach i laboratoriach.
Za tych, co — choć padli, imieniem
Jak chorągwią przewodzą w walce,
Za tych, którym zimne promienie
Pożarły palce.
Za tych, co zginęli na Mont Evereście,
I za tych wreszcie
Bezimiennych, nieznanych,
I za tych, którzy
Przyjdą po nas ginąć i dalej budować.
1925
Mógłbym opowieść, którą rozpoczynam,
Wyłożyć prozą soczystą i ścisłą,
Lecz w końcu zawsze znajdzie się przyczyna,
Która narzuca wiersze mym pomysłom.
Gdy się jak kamień słowo z słowem otrze,
Gdy je rytm rozfaluje, a rym je przykróci,
Jak krew do serca uderzy i dotrze,
I da się lekko jak piosnka zanucić.
W rozkołysanym podobieństwie dźwięku
Jest imperatyw i pęd woli śmiałej.
Weźcie ten kielich, co go trzymam w ręku,
Niech was odurzy rym — jak łyk gorzały.
Wśród potarganych kłębów roślinnego zwału,
W wąwozie porośniętym trawą, co kaleczy,
Pośród drzew, rozszczepionych siekierą upału,
Leży ukryta w głębi czarna kropla cieczy.
W przejrzystym i drgającym powietrzu południa,
Przysłonięty bambusów rzęsą i paproci,
Porosły mchem zielonym jak ukryta studnia,
Śpi jar, z którego bije wątły dech wilgoci.
W grząskim błocie gąbczastym otwiera swą paszczę
Parów drzemiący, skryty w oparach niebieskich.
Wyschłe sploty gałęzi wiją się jak jaszczur
Przybity gwoździem słońca do sczerniałej deski.
Chłód, co spocone czoło owiewa pieszczotą,
Przynosi rześki obraz mojej wyobraźni,
Gdym stał przed sztucznie z muszel ułożoną grotą,
Przed zimnym wodotryskiem w dusznej miejskiej łaźni.
Tu w ciemności, gdzie liście i liany soczyste
Bujną, mocną zielenią pęcznieją od soków,
Prężą się me ramiona, nogi drżą do skoku,
By palcami się zaryć w miękkie dno bagniste.
Gdym się już skąpał w wodzie, drżąc, dygocząc jeszcze,
Oddałem ciało słońca piekącym ręcznikom,
Wiatr rozkołysał nagle leśne gęstwy dzikie,
Krwi rozkoszne dzwonienie przebiegło mnie dreszczem.
W drewnianych farmach zmęczeni
Ludzie spać wcześnie się kładą,
Noc płynie wonnym strumieniem
Nad małą leśną osadą.
W szopie trzcinowej pokotem
Robotnicy — Murzyni o piersiach dyszących,
Oblanych potem —
Śpią ciężko pod lampą naftową wiszącą.
Leniwie wracam. Spod płotu
Snuje się za mną po ścieżce
Swąd nafty i zapach potu.
Na plebanii ściemniło się wcześnie.
Ksiądz, Niemiec, staruszek ubogi,
Zdejmuje buty i patrzy boleśnie
Na swe wychudłe nogi.
W szklance rozpuszcza proszki,
Odmawia różaniec i wreszcie
Zasypia ze smakiem gorzkim
Chininy, co na wargach została się jeszcze.
W portugalskim starym świeczniku
W oberży w Porte de Cima
Świeca zgasła, po cichu
Młoda dziewczyna z gospody
Na mały balkon drewniany
Wychodzi naga i słucha z ogrodu
Upartego dzwonienia cykady,
Co brzękiem nieznośnym, stłumionym
Wszystko wypełnia, zagłusza.
Położę się, jestem zmęczony,
Odpocznę, minie szum w uszach,
Choć sen ciemną potrząsa swą grzywą
I mroczy nocy ogromem.
Obrazy wierne, znajome,
Co płyną i giną leniwe,
Swym zgiełkiem nie dają mi zasnąć,
Zbiegają się ostre, wnikliwe,
Krzykliwe i napastliwe,
O, gdybym oczy — jak drzwi mógł zatrzasnąć.
Myśli w mej głowie rozpadły się hucznie,
Lecz wiem, lecz wiem, że w tej chwili
Przecież jestem, przecież jestem w Brazylii,
O której marzyłem uczniem.
Czytelniku, gdy w noce bezsenne i tęskne
Lęk trwożne rozpęta gonitwy,
Wszystko, co tak ci jest ciężkie,
Odnajdziesz w wierszy tych rytmie.
W dwudziestym piątym roku sam i bez pomocy,
Kiedym w Porte de Cima w styczniu leżał chory,
Skończyła się o świcie, zaczęta wieczorem,
Ta ogromna historia jednej mojej nocy.
Wy, którzy czułe lubicie obrazy
I łzy jak liche wino wyciskacie z serc,
Chcielibyście, bym nocy tej wzdychał sto razy
Za krajem, gdzie mnie czeka jakaś lepsza śmierć.
Byłaby w tym nauczka i byłaby kara,
I pomyślelibyście, czytając te wiersze:
„A jednak przypomniała mu się ziemia stara,
Dom, ulice, gdzie mieszkał, gdzie łzy wylał pierwsze”.
I wznosząc oczy czułe właśnie znad tej karty,
Spojrzelibyście tkliwie na miotłę w podwórzu,
Na deszcz, co szyby opłukuje z kurzu,
I pomyślelibyście: „Czyż to było warto?”
Ani na chwilę, mówię, ani na sekundę,
Nie byłem skłonny oddać wam do rąk
Niespokojnego serca, co wezbrane buntem,
Przerwało się przez ckliwy ten i duszny krąg.
Według waszych prawideł powinienem skonać,
Tęskniąc do Marszałkowskiej albo do Powiśla,
I jeszcze żebym w górę wyciągnął ramiona,
I — jak to mówią — z Bogiem pogodził się w myślach.
Już dziś mnie żółć zalewa na tę myśl, że może
Jakaś kuchta złośliwa, jakaś sucha jędza
Od śmiertelnego mego samotnego łoża
Wyleci na ulicę i sprowadzi księdza.
W parę miesięcy później na wiosnę w Paryżu,
Gdym pokazywał album zdjęć fotograficznych,
Głos się mój z pewną dumą i hardością zniżył,
Kiedym przerzucał karty z tych stron malarycznych.
W Café du Dôme przy winie, rozmawiając mile
O wężach, słońcu, palmach i o morskich głębinach,
Z tryumfalną suchością wspomniałem te chwile,
Które jednak do dzisiaj jeszcze w krwi się kłębią.
Oto pragnę z ukrytych przeżyć nie wyznanych,
Z głębi krwi wylać nocy mrok nieprzenikniony,
A kto wie — może w ustach gorączką spalonych
Słowa me się zamienią w płyn błogosławiony.
Ludziom, co spać nie mogą na szpitalnych łóżkach,
Gdy na twardej pościeli ciała będą tarzać,
Te strofy znalezione na dalekich morzach
Oddaję, aby mogli je za mną powtarzać:
Nie ma dla mnie powrotu, tutaj mnie przykuli,
Czekać muszę na okręt gdzieś z drugiej półkuli,
Płynący po głębinie w niezmierzoną dal,
Widzę go, ciągle widzę — zginie czy nie zginie?
Przykrywają go fale, lecz wciąż jeszcze płynie,
Boryka się i walczy, i dźwiga się z fal.
O mil tysiące w Azji jest teraz, w tej chwili,
Okręt, co płynie po mnie, po wodzie się chyli,
Woda okrutna rzuca go z boku na bok.
Ale ciągle go widzę — płynie przecież po mnie,
Wieczór szybko się zbliża, a morze ogromne:
Już nie widzę. Już okrył go dławiący mrok.
Patrz, to księżyc zróżowiał, ranek przyniósł ciszę,
Próżno szukać okrętu, już się nie kołysze.
Tylko maszty spod wody jako para rąk
Wyciągnięte do nieba raz jeszcze zadrżały,
Nim się pod cichą wodą okręt ukrył cały.
Na morze senna mgła pochmurna i deszcz spadł.
Tam, gdzie był okręt wielki, drżą na cichej wodzie
Dżonki chińskie, fregaty i trzcinowe łodzie,
Na fali wiecznie drżące od tysięcy lat.
Jak sęp porywa węża, co kłębi się w bagnie,
Ja ciebie wyrwę z głębi, i piersi, co pragnie,
Wrócę rzeźwość oddechu i rozproszę sny,
Pościeli kłębowisko i myśli twych zamęt
Pęd wichury wygładzi w spokojny ornament,
Włosy zwichrzy i w oczach osuszy nam łzy.
Ludzie jak mrówki czarne zagubione w trawie.
Błądzą po śpiących domach, które nagle rojne
Szumią tysiącem myśli i wrą niespokojne,
Wykrzywiając się w oczach zmęczonych, co łzawią.
Ksiądz zbudził się i fruwa w podartej sutannie
Pośród liści palmowych i huczy jak bąk.
Murzyni rzężą przez sen. Na pierś śpiącej pannie
Spadł wampir jak liść cichy, co wypadł mi z rąk.
Z drzew potrząśniętych wichrem jak deszcz ciężki spada
Rój liszek i termitów, zlepionych owadów,
W zębach mi piaskiem zgrzyta, do uszu się wkrada
Cienkim dzwonieniem, brzęczeniem moskitów.
Ze splątanych traw brzucha wyrósł pęk włochaty
Nóg drapieżnych — i las się podźwignął jak pająk.
I widzę puste oczy, co znieruchomiają
Ręce moje i nogi ulepione z waty,
I ciało wątłe, rozmokłe w ohydzie.
Przez znajomą pikadę, przez leśną ścieżynę,
Z rozwidlenia rzek, z bagna — że najgorsze idzie —
Wije się potok wężów oblepionych w glinę.
W kwadracie okna majaczy,
Coś śliskiego mej ręki dotknęło,
Chociaż wiem już, rozumiem, co znaczy,
Nie mogę się dźwignąć z posłania.
Gdybym mógł leżeć troszeczkę inaczej,
Gdybym głowę mógł tylko poruszyć,
Wszystko by może minęło.
Tynk sypie się, w oczy mi prószy.
Jakiś ciężar nade mną się błąka,
Coś ciemnego, co niebo przysłania.
Nie mam siły ominąć wiru, w który wsiąkam.
Po pościeli mej kłęby swe toczy
Z powolnością złowieszczą
Wąż płowy.
Do pokoju wdzierają się szumiąc
I trzeszcząc
Gałęzie drzew.
O, gdyby światło świecy!
Potrzeba mi pomocy
Ręki znajomej, kobiecej.
O, nie kończąca się nocy!
Czemu twa dłoń urasta,
Pęcznieje, zmienia się w płazy?
Oplotły mię dłonie żebraków,
Opuchłe w elephantiasis,
I patrzą na mnie oczy pełne robaków,
Czarne i bez wyrazu.
Wszystko, co było zręcznie przysłonione,
W tle umieszczone, złagodzone fantazją,
Teraz jak muchy na otwartą ranę
Spadło na moje powieki przekrwione
I zgniotło mnie, splugawiło zwycięską fantazją.
Duszność cuchnących oddechów
Ciepłą zgnilizną mdli.
Chcę się wyrwać, nie mogę w pośpiechu
Drżącymi ślepymi rękami
Otworzyć drzwi.
Ja te wszystkie widziadła poskramiać musiałem,
Ożogiem odganiałem sto razy —
Teraz czuję, jak rządzą bezkarnie mym ciałem,
Zhańbionym, skręconym z odrazy.
Zimno mi, chciałbym się okryć.
Zamknij lufcik, przecież widzisz, że jestem mokry,
Ze się trzęsę, że dygoczę zębami.
Zbliża się do mnie jakiś cień obrzmiały,
Nie mogę z gardła wyrwać jęku.
Ojca, siostry nie mogę sięgnąć ręką.
Siedzą blisko, nie widzą, co się ze mną stało.
Matko, ty znasz mój krzyk przez sen, który znała
Babka jeszcze, gdy ojciec mój był mały.
Oczy wierne i ręce, i—myśli posłuszne
Zdradziły mnie, uciekły, zgubiły się nocą.
I wszystko, co jest obce i wrogie, i duszne,
Wtłoczyło się do piersi, wdarło się przemocą.
Śpiewajcie mi, pastuszki, na wierzbowym flecie,
Wy, co kochacie każdą byle rzecz zwyczajną,
Kroczenie, oddychanie, trawienie i łajno,
Ze wam się tak udało wszystko na tym świecie!
Schlebiajcie w wonnych słowach spokojnej sytości,
Słowiczki i aniołki — pieśniarze przyrody,
Ale dla ludzi, którzy pragną choćby kropli wody,
Dla tych, którym się troszkę powinęła noga,
Lemoniada serc waszych i słodkie kwilenie
Warte jest tyle, co protekcja Boga
Skazanym na powieszenie.
Jak niewiele potrzeba wam, idącym w życie,
Co ślinę macie w gębie, a słońce na tarczy,
Jak łatwo coś się psuje w tym zachwycie:
Trzydzieści sześć i dziewięć czasami wystarczy.
A potem, gdy z ufnością mdłe serca dajecie
W szpony cierpień, patrzycie z głupkowatą trwogą
Na słabe i na kruche ciało i płaczecie,
I oczy wasze marne wytrzymać nie mogą
Spojrzenia śmierci.
Jakaż jest śmierć? Ta chwila, gdy się duch ulatnia?
Czy nam bóle przyniesie, czy cierpień poskąpi?
A może śmierć to właśnie jest chwila ostatnia,
Wieczna przez to, że nic już po niej nie nastąpi?
Gdy zmięta pościel łoża — próg pustego domu
Zimnym światłem usztywnia księżycowa pełnia,
Ostatni pobrzęk serca rośnie do ogromu
I rozpaczą lub ciszą wszechświaty wypełnia.
Rozglądam się po świecie okiem jeszcze żywym,
Chcę ją znaleźć, rozpoznać wśród śmierci miliona,
Abym, gdy przyjdzie do mnie w owym dniu straszliwym,
Już znał, umiał na pamięć jej wszystkie imiona!
Spadnie z brzękiem jak lustro lub głucho jak gruz,
Sierpem ostrym zaświeci jak księżyc na nowiu,
Krew oparzy mi ręce, plecy przetnie mróz,
W ustach ciężki poczuję, tłusty smak ołowiu.
Znam to imię — przypadek, ocean straszności —
Siekiero, co opadasz na kark uśpionego,
Choćbyś spadła najszybciej, spotkasz mnie zbrojnego,
Ja cię dojrzę i nazwę, zduszę w świadomości!
Albo ty — ty powolna, zdradliwa jak ciepło.
Co rozmarzasz, usypiasz starych chorych ludzi,
Kiedy długim cierpieniem wymęczysz, wynudzisz,
Pozwalasz starcom sennym jak ziemia zakrzepnąć.
W siwych chatach, w lepiankach i w szałasach z trzciny
Usypiają jak kury w letnim, cichym zmierzchu,
A ty łaskawie gasisz i gładzisz po wierzchu
Stygnący popiół w garnku z popękanej gliny.
Ta myśl o śmierci, choć nam towarzyszy,
Plącze się gdzieś nieśmiało i odsuwa skrzętnie,
Choć czasem dokuczliwie zbliży się natrętnie —
Tak łatwo ją odegnać, łatwo ją uciszyć.
Ale nadchodzą zawsze — muszą nadejść — noce,
Kiedy już nas nie szczędzi i już nie omija,
Jak zbuntowany żołnierz kolbą w drzwi łomoce,
Targa piersi — do serca pięścią się dobija.
I nad lichym ochłapem człowieczego ciała
Bije jak dym do góry, i wszystko przysłania
Mgłą ciężką, co odbiera możność rozeznania
Jadu, trucizny, którą nam zadała.
Czy po dniu pracowitym kładąc się wygodnie
Na kanapie, w fotelu, czy siedząc przy stole
Weźmiesz tę książkę do rąk, przerzucisz swobodnie,
Czy też ją będziesz czytał uważnie, powoli —
Czy się zatrzymasz dłużej, gdzie, na której karcie,
Jakim dźwiękiem się wzruszysz i jakim obrazem,
Czy odnajdziesz nieśmiałych swych myśli poparcie,
Wszystko to chciałbym wiedzieć i być z tobą razem.
My dwaj na całym świecie albo też my dwoje
Najbliżej z sobą wiecznie jesteśmy złączeni,
Czytelniku nieznany, który słowa moje
Na własne swe przeżycia choć na chwilę zmienisz.
Chciałbym widzieć twe ręce, włosy, kolor oczu,
Chciałbym z tobą pomówić i chciałbym przypomnieć
Te moje różne wiersze, któreś mógł przeoczyć,
I wiedzieć, których wierszy nie możesz zapomnieć.
Bo ja o tobie nigdy zapomnieć nie mogę,
Cokolwiek czuję, widzę — myślę, jak by lepiej
Móc oddać ci to wszystko, co dla mnie jest drogie,
Wszystko, co mnie osłabia, i wszystko, co krzepi.
Oto leżę w posłaniu, gorączką znękany,
Przez okno patrzy na mnie noc obca i gwiezdna.
I czuję swą samotność, jak ktoś zapomniany
I tęskniący do ludzi, których nie zna.
Jeśli to będziesz czytał, pewnie w jakimś mieście.
Jeżeli chory będziesz, to pewnie w szpitalu —
Chciałbym dla ciebie być tą rześką falą,
Co ci pozwoli odetchnąć nareszcie.
Chciałbym, ażebyś ujrzał, schylony nad książką,
Miasto, co cię otacza nagie i prawdziwe.
Pudło, błękitnej rzeki przewiązane wstążką,
Niech rozerwą twe słabe ręce napastliwe.
Do diabła z pięknem ulic i fabrycznych świstów,
Z poezją drutów, reklam i drapaczy nieba!
Weź do ręki mdły tomik wierszy urbanistów,
Jeśli ci tej recepty nudnej jeszcze trzeba.
Nie dla nas są te puste dytyramby modne,
W których się zwykło opisywać z dumą,
Jak się miasto uśmiecha falującym tłumom
Albo jak się otula w mgły jesienne chłodne.
Lśniące pudła, te bryły, bloki, szachownice,
Gdzie każda brama zda się tryumfalną bramą —
To dla ludzi, co idą spokojnie ulicą,
Bo przez życie swe idą spokojnie tak samo.
Lecz kiedy my wyjdziemy z nie goloną twarzą,
Z włosami zlepionymi, w cuchnącym ubraniu,
Każda brama się zjeży kraty gniewnej strażą,
Żadne drzwi nie uchylą się nam przy spotkaniu.
Poczujesz wtedy, potkniesz się głową o ściany,
Co między tobą nagle wyrosną a życiem.
I pod białym lakierem lśniącego okrycia
Zobaczysz obraz miasta wrogi i nieznany.
Jak wesoło, pogodnie przemknąć się aleją
W warkotach samochodu, po śliskim asfalcie,
Jak miło po raz pierwszy wiosną wyjść bez palta,
Lecz jakże łatwo miasta zmieniać się umieją.
Nie tak trudno, wesoły przechodniu,
Niechaj cię potok życia wypchnie niespodziany,
Przez parę dni pochodzisz tylko brudny, głodny,
Aby się nagle ocknąć z tamtej strony ściany.
Szyby i story, które głuszą słowa,
Ciepłe pokoje twardym oddzielą się murem,
Fasady domów ciemne, każda jednakowa,
Zmrużą wstydliwie okna jak oczy ponure.
Jeśli cię raz wyrzuci potok, co się pieni,
Ciśnie na tamtą stronę — wyrwać ci się trudniej,
Wyrwać się stamtąd trudniej niźli spod kamieni,
Niż spod bruku, na którym tłum zwycięski dudni.
Mury zdają się szeptać: tu wszystko w spokoju,
Nie patrz się na nas, goń okiem po chmurach.
— Bracie cierpiący nocą, drżący z niepokoju,
Posłuchaj mojej pieśni o zwalonych murach.
Znam ja mury dostojne, wysoko dźwignięte
Ściany więzień, na których krzakiem dzikiej róży
Pną się druty kolczaste zlepione cementem,
Którego nikt nie umiał, nie próbował zburzyć.
Lecz czasem ściany domów jak struny dotknięte
Zaczną szumieć i jęczeć w rozełkanym gwarze,
Bramy ciężkie i okna trwogą odemknięte
Trzasną, aby okazać blade, gniewne twarze.
I miasto, jak zatrute, z piwnic i spod dachów
Wywala swe wnętrzności i ciało rozkłada,
I czarna na zwalonych murach wyrasta gromada,
I patrzy się w ulice zamarłe w przestrachu.
Wiem, że ten widok nie w smak będzie tobie,
Dasz mu imię przeszłości lub nazwiesz go snem.
Powiesz, że takie myśli przychodzą w chorobie
I że pogodnie płynie przecież dzień za dniem.
Że tylko czasem miasta gniewne
Falują pod wichru podmuchem.
A ja ci mówię: spójrz śmiało!
A ja ci mówię, że niepewne
Są twoje sprawy wszystkie, jak to ciało
Śmiertelnie wątłe i kruche.
Spójrz na gromady wiecznym targane hazardem,
Zajrzyj w oczy cierpiące, myślące, zwierzęce,
A zobaczysz, że wszędzie są te mury twarde,
O które ludzie krwawią słabe ręce.
Wszystko, co mamy — to nić delikatna.
Z trudem wiązana sieć przez ludzi, którzy
Nieśmiało sobie dłoń podają bratnią.
Nie trzeba torped ani bomb armatnich,
Aby je zburzyć.
Pozornie dżentelmen z „London News”,
Jakby wycięty z ilustracji,
Wraca z „Savoyu”, z hotelu, z kolacji.
Warczy stukonny wóz.
Któż notował na giełdzie walory
Słowa: „złośliwy nowotwór”.
Jak z giełdą można walczyć z chorobą,
Doktor powiedział tylko: „Pan jest chory.”
Ale w spojrzeniu jego zimnym i wykrętnym
Majątek, władza staje się znikoma.
W tym słowie, wczoraj obojętnym,
Tysiąc pałaców ginie,
Owija się mroku żałobą.
I kryje twarz rękoma,
I dygoce samotny starzec w limuzynie,
Czując rosnący mur nad sobą.
Następna strona:
Miss Hollywood.
Narzeczona.
Auto, kwiaty, koronki.
Młoda panna idzie na ślub.
A jutro jak szwaczka ługiem się otruje
I zimna gazeta poranna
Stwardnieje, w zimny mur się rozbuduje.
Malutkie czarne czcionki
Zlepiły się, zbiegły.
To już nie czcionki — to cegły.
Drukarz muruje
Grób.
Dwieście tysięcy czyta to samo: wypadki —
Ziewnęli, zmięli, rzucili.
Nad słowem ,,ciężko raniony”
Ktoś jeden się ciężko pochylił:
Jeden z dwustu tysięcy
Abonentów
Trafiony.
Płynie tysiąc okrętów
I tysiąc depesz się miesza,
I nagle przychodzi depesza:
„Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony.”
List, wysłany ze stacji w maleńkiej mieścinie,
Czarne, duszne zasłony
Na oknach rozwiesza,
Młodość zmienia w pustynię.
„Z osiemdziesięciu pięciu na pięćdziesiąt trzy.
Pięćdziesiąt dwa w Berlinie.”
Giełdziarz po szczycie muru zręcznie jak po linie
Przebiega, jeszcze liczy, ufa.
Stop. Kropka. Koniec gry.
Zostało czarne zero — lufa.
Przeciwko nam się burzą wody i wichury,
Zasłaniają nam oczy mgły i ciemne chmury,
Ciało zamyka nas w ubogie ramy,
A żywioł wrogi
Szuka wśród nas samych
Sprzymierzeńców, aby dźwignąć mury,
Budować tamy
I rzucać pod nogi
Kamienie, o które się potykamy.
Kamienie, na które padamy.
Zbyt pewny jesteś, spokojny o formę,
W którą codziennie wlewasz swe życie bezpieczne,
Aż przyjdzie dzień — i żołnierz, co pod murem grzecznie
Sprawuje straż — zaśmierdzi jodoformem.
Choćbyś przezorny był, zapobiegliwy,
Wyśliźnie ci się życie spod pazurów,
Usłyszysz słowo, które świat wykrzywi
I nie za mur cię wypchnie — lecz za tysiąc murów!
Słuchaj, bo będę mówił rozgniewany
O tych pomnożycielach ludzkich łez i krwi.
Powraca do mnie obraz tych przeklętych dni,
O których zapomnieć nie umiem.
O wojnie będę mówił. Ściągnij brwi!
Stoi w twym mieście kolumna Vendôme,
Rycerz na koniu, jeździec lub miedziany książę,
Armatura, miecz, kula ozdabia twój dom
Albo skrzydlata Nike, która sandał wiąże.
Dźwięcznie się owe słowa układają w rym,
Mocno brzmi w marszu zwycięska melodia,
Ale się gubi rychło jak w wierszu złym.
Zostaje tylko parodia.
Historyjki ze starych książek dla młodzieży,
Ataki na bagnety, koniki, mundury.
Całą młodość kazano nam przeżyć
W tym smrodzie krwi i złej literatury.
Wagony, wozy i auta,
Okręty i dźwigi portów
Stały się w jeden dzień narzędziem gwałtu,
Zamianowano je narzędziem tortur.
Każdy dźwięk, dzwonek niespokojnie budzi,
Lęk zatruwa powietrze, w ciele naszym wzbiera
Jak wrzód. Spokojność serc nam odbiera
Poniżający strach — nieufność wobec ludzi.
Wrogiem staje się ulica,
Gazeta — podstępny wróg.
Nocami ciągnie konnica,
Armaty dudnią o bruk.
Zginęło sto tysięcy.
Hura! Ataki odparte!
Pół miliona, milion, trzy miliony.
A trzeba jeszcze więcej.
Dzwoni żelazo i stal.
Przysłali: Feldpostkarte
Lub żałobną carte postale.
Gorąco — ale czyż można dla ochłody
Pić wodę? Może on tam łka wyschniętym gardłem,
Raniony wśród innych, umarłych.
Krwawi — chce wody?!
Przyjechał! Wrócił! Skąd?
Ranny — nareszcie pod opieką.
Da Bóg, zostanie kaleką,
Nie będzie mógł wrócić na front.
Słuchaj, poeto, ty z opaską propagandy,
Ty z prasowego biura szpiclu,
Nie zagłuszyły w stolicy jazz—bandy
Wycia psów zadręczonych przez hyclów!
Posłuchaj, co z twoich recept bohaterstwa,
Ze słówek fałszywych, marnych
Zostało na ustach czarnych,
Konających, rzucających bluźnierstwa!
Jak to tłumaczyć będą później?
Zostanie pewnie tylko sucha data.
A jeśli kto pojmie —
Zdziwi się, że w tych latach
Był czasownik „bluźnić”.
Bo choć ze wszystkich dróg to nienajgorsza droga,
Bo choć niejednemu z was łagodzą sen modlitwy,
Niemęska to jest rzecz ta wasza wiara w Boga,
Najokrutniejsza śmierć — to śmierć na polu bitwy.
Jakie myśli ukryte, pragnienia nosicie,
Że was na łańcuch zbrodni biorą, jak psy wiodą?
Jak marne musi być i puste wasze życie,
Jeśli męczarnie wojny dla was są przygodą.
Żargon bandy złodziejskiej, ten język szulerski,
Uprawiający business na ranach śmiertelnych,
Wyprać trzeba, pokazać te wyrazy — ścierki,
Słowa zachwaszczające język nasz rzetelny.
„Cóż mnie obchodzą — powiesz — wszystkie okropności,
Każdego z nas śmierć czeka taka albo inna,
Każdy umierający godny jest litości,
Każda śmierć jednakowo wzruszać nas powinna.
Człowiek umiera zawsze i cierpi jednako…”
Tego kłamstwa niech nikt się bronić nie ośmieli —
Czy wiesz, co mógł przecierpieć Vanzetti i Sacco
Przez osiem minut dłuższych niż osiem lat w celi?
Próżno plakaty, transparenty kłamią,
Gwiazdka, naszywka i krzyż złoty
Na chwilę biedne głowy otumania,
Lecz prędko mija narkotyk.
I biedne głowy na drewnianych pryczach
W wagonach sanitarnych tłuką się o ściany,
I dudnią te pociągi ładowne goryczą,
Towarem wybrakowanym.
Ręka ludzka — to jest coś, co wspiera,
To znaczy pomoc, opieka.
Najsmutniej, najboleśniej umiera
Człowiek, który padł z ręki człowieka.
Mówisz: to się już przecież skończyło,
Czemu na nowo wypędzać
Ze szpitali i koszar
Korowód mar,
Któremu na imię nędza?
Tak było.
Daremno szukać muru, który
Mnie przed tym wspomnieniem obroni,
Noc głucha. Ciemna.
Nie mogę być sam.
Podaj mi dłoń,
Schyl się nade mną
I słuchaj.
Tak było.
Ten garnek odrutowany
Milionem kabli,
Sklejony przez roty karne
Krat, więzień, szabel,
Naczynie, które zwiesz
Stolicą,
Rozpękło wszerz
I przez szparę,
Zwalonym murem,
Przez jedną ulicę
Wykipiał wrzątek
Jękliwym gwarem,
Rosnącym ogromnym chórem.
I to był początek.
Trzydzieści tysięcy inwalidów,
Pokorny tłum kalek
Chodzących po prośbie
Mrowiem szarym
Zaległ,
Ulicę zalał.
I czy dasz wiarę?
Zaczął ciskać groźby,
Oszalał!
Szli.
Jeżeli można nazwać chodzeniem
Pchanie kadłuba bez nóg,
Gdy twardy ściera bruk
Wytartym, kościstym siedzeniem.
A jeden odwłok owadu —
Same zostały oczy —
Krzyczał:
„Przywiążcie mi do zadu
Kółko, żebym się mógł
Potoczyć!
A inny, któremu wyciekły
Oczy i łzy do dna,
Potykał się, błądził jak ćma,
Oślepły.
Bez rąk,
Bez jednej
Nogi,
Bez dwóch.
Zraniony w brzuch.
Głuchy i niewidzący.
Ropiejący,
Kaszlący krwią
Idą.
Ofiary bez kości!
Głupcy! Dobrze was wzięli na kawał,
Gadali, obiecywali różności,
Mówili — rząd będzie ziemię dawał.
Wyszli z biur, z banków, zza kraty,
Gdzie ich trzymali mężowie litościwych pań.
I dużo się zmieniło:
Za kratą, zdrowy i bogaty,
Rządzi ten sam co przed wojną drań.
Kiedy orkiestra marsza grała,
Płakały może tam żony i matki,
Ale ulica z radości aż rżała,
Darła się wniebogłosy.
Damy rzucały im czekoladki
I wtykały w rękę papierosy.
Mówiły: „Wrócisz bohaterem!
Ojczyzna cię nie zapomni!”
No i pamiętała.
Niejeden idzie przecież tu z orderem,
Pomaga mu to ogromnie.
Dajcie mu kwiaty, grajcie marsza,
To ten sam, tylko wtedy miał obie nogi
I był młodszy.
Litujcie się — dzisiejsza litość będzie trwalsza,
Bo ją strach podszył,
A najpewniejsza bywa litość
Z odrobiną trwogi.
Gdy szedł wtedy, w chorągwie i flagi
Na cześć jego męstwa miasto kazano przyozdobić,
Lecz dziś ma więcej, ma zbyt wiele odwagi.
Bo i cóż mu złego mogą jeszcze zrobić?
Jak wańka–wstańka tłum zatańczył.
Kiwa, kołysze kadłub krótki,
Jak w bęben wali w ziemię pustą,
Głowa wybija rytm pobudki
Do taktu pieśni opętańczej.
Pod boki się ujął kikutem,
Wyskoczył, przykucnął pokraka.
Przytupując jedną nogą obutą,
Zatańczył ostrego trepaka.
Ramiona ze stawów wypchnięte
Dookoła się mogą obracać,
Jakby za sznurek pociągnięte
Papierowe ręce pajaca.
Szyby spotniały pod tłumu gorącym oddechem,
Na domach wystąpiły ceglaste
Wypieki,
Jęknęły bramy zamykane w pośpiechu.
Kiedy pochód przewalał się miastem,
Miasto i domy stały się kalekie.
Szczerbate, z wybitymi oknami,
Schyliły się, pokłon bijące,
I niewzruszone dotąd, czerwonymi, krwawymi cegłami
Rozsypały się, otworzyły
Przed tłumem dalej idącym.
Wplotły się, wmieszały w gromadę,
W piaskowoszary płaszcz żołnierza,
W czapki z orzełkiem i wypustki,
W czarne papachy, żółte chustki
I w twarze blade.
Tynk odrapany z ciała gipsatury
I żyły otwarte jak rury
Kanalizacji ulicznej.
Głowy — zerwane dachy.
Oczy — lochy piwniczne.
Podpełznął kadłub w czapce oficerskiej
I szybę wielką stłukł.
Porwał, podniósł do ust
Woskowy biust
Bez nóg,
Lalkę z wystawy
Fryzjerskiej.
Kadecik, blady oficerek,
Przedwczoraj skończył szkołę sztabu,
Piszczy zachrypłym głosem słabym,
Chce tłum ustawić w czwórki, w szereg.
Potknął się, jęknął, ciężko zwalił.
Próbował dźwignąć się schylony,
Tłum go rozdeptał, idąc dalej
Po mieście głuchym,
Wyludnionym.
Miasto się skryło w krwistych mgłach.
Obłokiem, który dusi w snach
Ciemność ruchliwa. Ludzie — żaby.
Twarze wilgotne skrzywił strach,
Podźwignął, podniósł się aż z dna
Gniew ludzi słabych.
Jak z ciemnych brzegów
Rzeki Kongo,
Warkot murzyńskich
Bębnów, gongów
Nocą dobiega
Nieprzerwany.
Turkoczą mury,
Domy, ściany.
To dzwoni, dudni bęben głów.
Jęczą, kołyszą się pokraki,
Trzeba im pieśni, trzeba słów,
Pieśni im trzeba, ale jakiej?
Próbowali,
Ale pieśń się załamywała,
Dudniła jak wóz jadący drogą kamienistą,
Aż zakołysał się głosem na przedzie idący zapiewała
I zaśpiewał wysoko i czysto.
I wtedy zatęsknili pewnie do niedawnych wrogów,
Do towarzyszy kalek z Prus i Wielkiej Brytanii,
I któryś tam poradził: Rzućmy to miasto z Bogiem,
Do portu, bracia — zejdźmy do przystani.
Worki sypkiego węgla :
Dźwigniemy na plecach,
Prażyć się chcemy nago
Przy czerwonych piecach
I w powiewach wieczoru
Chłodzić wrzącą krew,
Nocą kłaść senny ciężar
Na twardych tapczanach.
Nie wiemy, co to bladość błękitu spłakana,
Chmur nam trzeba i nieba, i krzyczących mew.
Odbijmy od tych brzegów, wichrami pijani,
I na białych parowcach, falą kołysani,
Płyńmy — w kalekie ręce chwycić wonny świat.
Ciała opłukać w morzu i opalić w słońcu,
Aby gdy przyjdzie ludzi nam spotkać, móc w końcu
W oczy spojrzeć, jak bratu patrzy zdrowiejący brat.
Ale na morzu potrzeba rąk jak twarde liny,
Ale na morzu oczu trzeba, aby się przedrzeć przez mgły —
Próżno tłum kalek jak zażarte psy
Szturmuje okręt, łodzie, sznurowe drabiny.
Strumień wody i wichry pian, śnieżne poloty!
Jeżeli szukasz szczęścia, jedno znam — żeglarstwo.
Lecz nie schodź na brzeg morski, gdy szukasz lekarstwa,
Gdy chcesz uleczyć serce z nadmiernej zgryzoty.
Liny przegniłe zwiążą ci ręce niemocą,
Pośród umarłych muszel i szczątków przegniłych,
Odnajdziesz swe cierpienie krwawiące i żywe
I szloch w pluskaniu żagli, co o wiatr łomocą.
Gdy powietrze uderzy w nas jak morze płynne,
Kiedy zaświszczą liny, syreny zapłaczą,
Inne jest niebo w porcie i gwiazdy są inne,
I wiatr, i chmury co innego znaczą.
Wielkie śpiące parowce z odległego kraju,
Rudym pazurem kotwic wbite w ujście rzeki,
Prężą liny z tęsknotą, w ocean daleki
Wlepiając czarne oczy pogaszonych kajut.
O, najpiękniejszy progu radosnego jutra:
Lizbono zniebieszczona w kaflach majoliki,
Port—Saidzie, gdzie fala szeleszcząc o burtę
Wtóruje ciemnym dźwiękom nadbrzeżnej muzyki.
Gniewna, kłótliwa falo z Bergen, ciszo fiordu,
I ty, na Batafogo, jak niebo dzielona —
Objęły wszystką ziemię w miażdżące ramiona,
I w głuche struny piasku biją fal akordy.
Tu blisko, na dnie morskim wśród puszek blaszanych,
Wśród rdzą przeżartych kotwic, zwierzęcych szkieletów,
Leży śmietnisko cierpień, zbrodni i sekretów,
Ludzkich pragnień, żądz, trudów, dawno zapomnianych.
Okręty, co odpłyną jutro albo nocą teraz
Prują fale na morzu otwartym i czystym,
Niosą ludzi zamkniętych w pudle rdzawych żelaz
Ich ciała chore, wątłe lub ich smutne listy.
Przewożą łachman tam, na drugą stronę,
Gdzie znów morze jest brudne jak miejskie kanały.
I wyrzucą gromadkę trwożną na ścieśnione
Mury obcego miasta — groźniejsze niż skały.
Lecz jest morze prawdziwe, gdzie morskie olbrzymy,
Ośmiornice żarłoczne, kraby i rekiny,
Głodne, szybkie, zażarte, walczą wśród głębiny —
Morze, którego sól we krwi i w łzach nosimy.
Kraby w pancerzach sinych jak chińscy rycerze,
Rekiny o wyżartych bokach i rozprutych pyskach,
I straszliwsze niż człowiek senne, blade zwierzę
Mątwa, co na podmorskich włada żerowiskach.
Szybka i nieomylna czatuje na jadło
W głębinie, co z pozoru tak cicho wygląda,
A dnem srebrnym odbija jak krzywe zwierciadło,
Wszystko, co czynią ludzie zduszeni na lądach.
Oszukały się ryby żerujące w przystani,
Gdy z okrętów wojennych głucho zagrzmiał strzał,
Gdy z łodzi, z szalup ludzie ołowiem strąceni
Nieśli jałowe kęski swych kalekich ciał.
Nazbyt wiele tam było drewna i metalu,
Protez, szczudeł, kul w piersiach i ropiących dziur.
Niech się wgryza w te rany robak albo szczur.
Mątwy tęskne ramiona wyciągały z żalu.
Pokarm soczysty, bujny im się marzy;
Uda krwiste, obrzmiałe karki muskularne
Ciemnych, na białych statkach śpiących marynarzy,
Którym księżyc oblewa srebrem szyje czarne.
Drwią weseli żeglarze z mrocznej tajemnicy.
Nie lękają się na dnie ukrytej zasadzki,
Lśniącym ciosem topora odrąbują macki
Wyciągniętej na pokład statku ośmiornicy.
Prując wzburzone wody dudniącą turbiną,
Nie zawrócą przed byle wyjącym cyklonem.
Wsparci żelazem rąk o ster kulisty, płyną
W gęstwie dziewiczych lasów drogi ciąć fakonem.
To oni wiercą ziemię, aż tryska fontanną
Na skrzydłach z aluminium nad Mont Everestem
Wirują. Ziemię śpiącą budząc nieustanną
Muzyką — pieśnią — protestem!
Wiatr, który z morza podniósł się jak opar,
Słonym podmuchem chłodzi moje czoło,
Jakże daleko jesteś, posępna Europo.
Kraj młody, wonny, mocny otacza mnie wkoło.
Rozczapierzony w oknie twardy liść mangowca
Jak zielone żaluzje światło dnia łagodzi
I słońca żar.
Z niedalekiej przystani słychać gwizd parowca,
Prującej cichą wodę łodzi
Wesoły gwar.
Żegnajcie, drzewa zszyte z kolorowych piór,
Owoce turkusowe jak skrzydła motyli,
Aromaty bijące od gorących gór
Budzącej się ze snu Brazylii.
Korzeni białą nicią przyszyte do ziemi
Trawy i jak ząb w szczękę w ziemię wrosłe drzewa,
Ginące w suszy obok wody, co lepkimi
Kroplami przez szczęśliwe liście się przelewa.
Śpiesz się, księże staruszku, prędzej kładź sutannę.
Słońce wznosi się szybko nad gęstwinę wonną.
Cykad radosnych słyszysz nowenny poranne,
Żegnaj zielonooka, kruczowłosa panno!
Żegnaj, dziewicza dżunglo, oporna, cienista,
Zarosła murem wonnym wśród górskich przełęczy,
Morze czeka mnie — droga otwarta i czysta.
Okręt drży, targa liny i syrena jęczy.
Nim się daleki czarny ląd ukaże,
Smutny port, do którego każą nam zawinąć,
Podajcie rękę, bracia marynarze.
Czterdzieści dni będziemy razem płynąć!
Zawiłym kluczem portu otwarły się lądy
I zamknęły ze zgrzytem łańcuchów złowieszczym,
Powoli okręt wpłynął do ujścia Girondy
Wczesną wiosną, pamiętam, o świcie, wśród deszczu.
I powitałem ciemne mury, posępne dzielnice,
Gdzie w biały dzień się pali światło w brudnym oknie,
Wyschły kasztan uliczny, co na deszczu moknie,
Okna — tragiczne oczy patrzące w ulice,
Szyby, przez które ludzie patrzą jak widziadła,
Ściany, co jęki bólu i rozpaczy głuszą.
Nie osuszone nigdy łez i krwi mokradła,
Mury, których tarany żadne nie rozkruszą.
Puszczo miejska, przez którą nikt nie wytknął drogi,
Aby się wrąbać, wedrzeć w serce twoich głusz,
Oczu trzeba gorących, nie znających trwogi,
I słów jak ostry obosieczny nóż.
Europo! Pięścią gniewną biję do twej bramy!
Z powracającą siłą powraca mój gniew.
Na twoich brukach śliskich, splamionych przez krew,
Oko w oho ze śmiercią zanim się spotkamy,
Mury twoje rozwalać będę po sto razy,
Niosąc słowa jak napój rzeźwiące lub twarde
Jak noże, jak me serce rozrosłe w pogardę,
Pełne buntu, rozpaczy, gniewu i odrazy.
Otoczony dziewiczych lasów i miast gęstwą.
Śmiało rzucam swe życie jak kulkę w rulecie,
Jeśli padnie na czarne — koło mnie przygniecie,
Gdy padnie na czerwone — miłość, krew, zwycięstwo!
Ziemio, okryta lasów mchem i dymem miast,
W tej grze możemy jutro wygrać ciebie całą
I rzucić jak skorupę — że się nam zachciało
Za życia własnym ciałem krążyć pośród gwiazd.
A kiedy przyjdzie spojrzeć w oczy śmierci czarne,
Wiem, gdziekolwiek ją spotkam, nie umrę z rozpaczą,
Ale jak ci, co drogę w gęstwie lasów znaczą,
Przestrzeń przebytą jasnym spojrzeniem ogarnę.
1928
Jestem obcym człowiekiem.
Przybywam z mórz dalekich,
Pragnę odnaleźć grób matki
I dom, gdzie zamknęła powieki.
Spocznij, przybyszu,
Wnet ci opowiem
Wszystko, w drzew rozłożystych ciszy
Będziemy długo gwarzyć
O przeszłości,
Wichry jeszcze bowiem
Nie rozdarły,
Nie roztrwoniły pamiątek.
Wiem, gdzie spoczywa każdy szczątek
Kości wszystkich umarłych.
Na nic mi wasze muzea
I święte ogrójce.
Pokaz mi miejsce, w którym spoczęła
Matka i ojciec.
A czy nie zechcesz się napić powietrza,
Które wchłaniały ich płuca?
Wchłaniałem głęboko powietrze,
Gdy mi je ocean wrzucał.
A czyż nie zechcesz przemierzyć krokami
Tych pól, które twoi rodzice
Krwawymi znaczyli łzami
W niewoli dnie?
Nie.
Więc świat jest taki ogromny,
Że mogłeś to wszystko zapomnieć?
Nie świat jest taki olbrzymi,
Ale mała jest ziemia
Taka czy inna, a imię
W niczym tego nie zmienia.
Ten kawał lądu ponury
Był rafą, na której zginął
Okręt mojego ojca,
Zanim do brzegu dopłynął.
Kraj ten na mapach
To grudka ziemi.
Wierzaj: inny ma zapach
Ocean niźli czarnoziem.
W wielkich podróżach
Duch twój się znużył,
Roztopiłeś w morzu
Serce
Aż do kącika ostatniego,
Gdzie drzemie
Malutkie, ciepłe poczucie własności
I pamięć o ziemi.
Widziałeś wszystko,
Świat przemierzyłeś
Daremnie.
Biedniejszy jesteś,
Mniej masz ode mnie.
Uczucie jak światło —
Gdy jest skupione, to płonie,
Ale rozprasza się łatwo
Po z iemi i oceanie.
Trzeba kraj własny
Ukochać godnie,
Aby jak płomień jasny
Zapłonąć, jak pochodnia.
Morza głębokie,
Ciche przystanie,
Białe mielizny,
Góry wysokie,
Wyspy nieznane —
Moje ojczyzny.
Miłość jak słońce
Wszystko rozświeca
I pieści fale
Rękami matki.
Krok nieulękły
Trzeba ukochać,
Dudniące echo,
Ziemię okrągłą,
Huczące w ruchu
Wielkie odjazdy,
By nabrać oddechu, który w płomień
Rozdmucha
Żarzące się ledwo gwiazdy.
A przecież wiem,
Że gdyby wróg dziś
Stopą gniewną
Dusił ojczyznę,
Stanąłbyś pierwszy
I piersią nagą
Zasłonił, obronił
Tę ziemię
Przed gwałtem
I przed zniewagą.
Nie broniłbym
Wcale.
Śmiechu są warte wojny,
Zabójcą bywa każdy,
Który jest zbrojny.
Sercem człowieczym
Sprawuję wartę;
Nie broni się prawdy
Mieczem.
Czemu nie pójdziesz do Chin,
Do Industanu,
Gdzie setki milionów
Jęczy w kajdanach?
Czemu nie spłynie
Twa krew w Arabii,
Czemu nie krwawi
W Dublinie?
Cała ziemia to żerowisko,
Gdzie mocny słabego uciska.
Gdy sto tysięcy napada,
To się nazywa wojna.
Zbirami jest licha gromada,
Bo jest mniej groźna.
Zabicie człowieka to mord;
Zabicie miliona
To jest czyn święty.
Omija port
Pirata czółno zlęknione;
Ale nieustraszona
Jest armada
Wojennych okrętów.
Miłości ojczyzny
Ja nie uznaję
I nie jest chrześcijaninem
Ten, który ludzi nie kocha,
A kocha kraje.
Nie żryjcie się jak sępy,
Kiedy was gwizdek przynagla
Do masztu, do pompy, do żagla!
Rzucacie się z gniewnym okrzykiem
Jeden przeciw drugiemu,
A ziemia jak okręt bez sternika
Zatacza się po pijanemu.
I ja też czuję pogardę
Dla wojny,
Ale jestem bezradny —
Pierwotne to jest uczucie,
Stadne;
Gdy razem są ludzie,
Życie mniej twarde
I sen spokojny.
Ojczyzną, sercem, rodziną
Trzeba się bronić od samotności:
Jesteśmy małą kruszyną
W wirach nieskończoności.
Bracia i syn, i żona,
I matka kochająca,
I mowa ojców pieszczona,
Złoto dzwoniąca nam w uszach od dziecka,
Twarda i czuła —
W niebo wzniesiona
Święta statua —
Nasza ucieczka!
Kiedy w dalekiej stronie
Wśród obcych rękę ktoś poda
I krzyknie po polsku: „Rodak!” —
Czy serce ci się w łonie
Nie poruszy się i nie zmięknie
W tym dźwięku?
O tak, i ja mam rodaków,
Niejedną siostrę i brata;
Związały nas wichry jesieni
I żary lata.
Czasem po jednym spojrzeniu
Poznajemy się wśród odmętów,
Banderami z dalekich okrętów
Pozdrawiamy się,
Bracia i siostry wielkiego świata.
Źrenice mamy świecące jak lustro,
Gdy się ku niebu zatoczy,
Oczy spokojne jak usta,
Usta spokojne jak oczy.
Gdy przyjdzie długo czekać
Wśród ciszy na wodach,
Aby wiatr przywiał,
Aby się zbudził ten lotny żywioł
I okręt, który umiera,
Ożywił i w żagle przyodział,
Gdy nagle nadleci nareszcie —
Czy to uczucie znasz,
Gdy okręt w dreszczu oddechu nabiera
I trzeszczy maszt?
Ach, czy nie czujesz słonego powiewu,
Który owiewa ci skroń?
Dosyć rozmowy i gniewu,
Piersi przygotuj do śpiewu
I podaj mi dłoń.
Czego pożądasz?
Czego ci trzeba?
W oczy zagląda głęboka woda
Złotem meduzy,
Wysoko z nieba
Jak lutnie muzy
Wiatrem nas głaszcze
Słodka pogoda.
Rozpina płaszcze,
Rozrywa bluzy
Swoboda!
Wejdźmy na maszty i reje,
Tam bliżej nieba.
Patrzaj, już dnieje.
We krwi oparach
Już widać ląd,
Najwyższy czas!
Alarm!
1927
Turkot bateryj. Ciężkie tanki
Przez Paryż suną. W jasne słońce
Aeroplany suną drżące
Jak górna nuta „Marsylianki”.
Szkocki regiment zmienia wartę.
Sztandary! Stój! Prezentuj broń!
Brytyjski lew nad Covent Garden.
Sam książę Walii chyli skroń.
Brzęczy szablami włoski dwór,
Orkiestra hymn zaczyna:
Wśród złota, piór na via Cavour
Il Re e la Regina.
Jak trąby złote na pustyni,
Melodia ostra srebrem gra:
„Evviva d’Annunzio e Mussolini,
Evviva nostra libertà!”
Suną dostojne wieńce z blachy,
W powietrzu ważą się zapachy,
Pachnące pęki macierzanki
Płyną z melodią „Marsylianki”,
Co rośnie, dzwoni, goni wzwyż.
Prezydent Francji zgiął kolana
I w aureoli dnia złotego
Włoska królowa zapłakana
Składa żołnierski prosty krzyż
Na grób żołnierza nieznanego.
Spod góry kwiatów, wieńców, wstęg
Ktoś się podźwiga, słychać jęk:
Nieznany żołnierz wstał ze snu,
Wonnego w piersi nabrał tchu:
I szept wypłynął z ust skrwawionych:
„Nagi z mogilnej wstaję pościeli,
Mówię wam, władcy miast rozgwieżdżonych —
Jest piekło dla dręczycieli!
I niebo dla umęczonych!”
1927
Na pluszowej kanapce, wśród ciekawych tłoku,
Jakże długo umierać trzeba od krwotoku.
Jest czasu aż za wiele, by dreszczem odrazy
Wstrząsnęły rzeźby zimne i wielkie obrazy
W ramach złotych spiętrzone, nieruchome twarze,
Zachody, wschody słońca, zamglone pejzaże.
Cisza w polu, wiatr białych nie rozgania chmurek —
Boli — proszę powoli odpinać tużurek…
Czy to pachną perfumy, czy święte kadzidła?
Ktoś mówi szeptem, biegnie; schodzi z malowidła,
Czarny krzak tui obok zakurzonej palmy.
Czemu jest taka cisza? Gdzie żałobne psalmy?
Nie płacz — widzisz, już lepiej — widzisz, że mniej krwawi.
Może to tylko rana — jutro się poprawi…
Z białej sali szpitalnej w poranek zimowy
Wyjdę o własnej sile szczęśliwy i zdrowy;
Na pewno wtedy, zamiast gwizdania ulicy,
Usłyszę jeden okrzyk radosnej stolicy.
Jak pięknie będzie jechać przez miasto powozem…
— Okryjcie mnie futrami, lęk mnie przejął mrozem,
Dzwoni głucho dzwon złoty, omdlały ramiona.
Czy to z rąk Salomei wypadła korona?
Pachną święte oleje jak wonne olejki,
Czy gniewny Witold z mieczem zszedł z sali Matejki?
Ktoś idzie ku mnie, krzyczy — widzę, jak tu zmierza:
To żołnierz — szofer wściekle pięścią w drzwi uderza.
Wpuśćcie go do mnie tutaj; wśród pań z ambasady
Niech się schyli nade mną i od gniewu blady
Niech on oczy mi zamknie. Niech się dotknie powiek
Ręką szorstką zwyczajny, dobry prosty człowiek.
Wydzieramy ziemi zazdrosnej
Węgla czarnego sześciany.
W sztolniach, w kopalniach o ściany
Dzwonią żelaza żałosne.
Ziemię musimy ryć czarną
W wiecznym pośpiechu pracy:
Maszyny wołają pokarmu
Syren fabrycznych płaczem.
Rozwożą po morzach i ziemi —
W windach, wagonach, parowcach —
Wydobyty rękami naszymi
Węgiel z Katowic, z Sosnowca.
Światło, co świeci na stole,
Ciepło dziecinnych pokoi
Niech wspomni ci, chłopcze, niedolę
Naszego trudu i znoju.
Ukryci w mroku podziemi,
Nie znamy słońca uśmiechu,
Wiatru, co szumi nad nami,
Traw pachnącego oddechu.
Czy słyszysz te dźwięki stłumione?
Pod ziemią, jak żywej krwi tętna,
Praca cierpliwa, namiętna,
Uderza jak serce zmęczone.
Jak wielu ludzi poniosło
Ten długi, mozolny trud,
Ażebyś ty mógł wyrosnąć
I pracą spłacić ten dług.
Znad książek i podręczników
Wznieś głowę, aby pomyśleć
O czarnych rękach górników,
Które masz kiedyś uścisnąć.
1928
Po latach, które miną, gdy już będziesz duża,
Gdy po świecie zmienionym będziesz chodzić sama,
W jakiś jesienny jęknie Zamku brama,
Wejdą ludzie i staną na środku podwórza.
I sądzić będą czyny, gniew miarkując święty,
Nowe prawa ogłoszą, zburzą stare gmachy,
Ściany ze szkła zbudują i gwiaździste dachy,
Ale Twój dom zostanie na zawsze nietknięty.
Nie zmieni się ten fotel ani stare biurko,
Cień rąk nad białą kartą papieru zostanie
I Cień Ojca ogromny, rosnący na ścianie,
Kiedy w nocy pochylał się nad śpiącą córką.
Na czole Twym jak gwiazda świeci pocałunek
Ust Jego, co ku Tobie schylały się nisko.
W jakikolwiek dom wejdziesz, gdy szepną nazwisko,
We wszystkich oczach błyśnie miłość i szacunek.
Utul Twoje łzy, Anno — ucichnij, Moniko,
Nie płakać Wam już dłużej w dostojnej żałobie,
Choć umarł Mąż i Ojciec, lecz został na grobie
Wiatr, który nas owiewa rosnącą muzyką.
1925
Czarną trumnę dębową złożyli do ziemi,
Lecz ziemia jest przejrzysta, a trumna jest szklana
I zawsze patrzeć na. nas będzie krew przelana —
Oczami czerwonymi.
I nie ucichną usta przywalone gliną,
I szumieć będą w wichrach chorągwie cmentarne,
Aż wychylimy do dna puchary ofiarne
Krwi nie zmienionej w wino.
1929
Cóż by się z wami stało, nierozumne drzewa?
Tartak by was pochłonął i pociął na deski,
I tyle by z was było. Lecz w ziemi litewskiej
Razem z wami żył człowiek, który o was śpiewał.
Po zaściankach na Litwie różni Mickiewicze
Żyliby zwykłą pracą przykładnych Polaków.
Cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze?
Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?
Po zaułkach wileńskich bracia filomaci
Przeminęliby nikłym, niepowrotnym cieniem.
Dzisiaj szukamy imion i serc tych postaci,
Które w historii On podmalował wzruszeniem.
Krzyk obłąkanej żony uszy mu rozdzierał
I nie przestało krwawić przez złe, długie lata
Serce, które miłości na przestrzał otwierał,
Serce, które jak gąbka piło gorycz świata.
Rozpinał swe ramiona nad ziemią ojczystą,
Płonął i w groźne urastał modlitwy
Albo w tchnieniu tęsknoty przejrzyście i czysto
Cierpliwym piórem pisał krajobrazy Litwy.
Z miliona martwych liter, z książek rozmaitych,
Słów, co przez wargi szmerem płyną jednostajnym,
Nagle przy jego słowach, z pozoru zwyczajnych,
Czemu me serce staje jak zegar rozbity?
Tyś mnie najpiękniejszymi przykuł łańcuchami,
Tyś dla mnie słowo pierwsze, pierwszy człowiek, Adam!
Tyżeś mnie wyrwał z ziemi, uskrzydlił słowami,
I dumny jestem z mowy, którą i ja władam.
Żem już umaczał dłonie w Twoich słów potoku,
W wielkiej czystej miłości, w czystej wielkiej mowie,
Błogosławię dziś całe stujęzyczne mrowie,
Zbudzone ludy ziemi wychodzące z mroku.
Ty, któryś w słowach krwiste tunele otwierał
I któryś wrzącą ławę przesączał przez wargi,
Gdy Cię na nędzny barłóg rzuciła cholera,
Jakieś miał troski w oczach? Jakie w sercu skargi?
Żyłeś wśród wiecznej męki i kochałeś wiele,
I na nas część Twej wielkiej miłości spłynęła.
Wiem, komu oddać miłość, wszystkie ziemskie dzieła,
Wiem, że w szczęściu ludzkości wszystkie nasze cele,
Razem, młodzi przyjaciele!
Więc, młody przyjacielu, nim cię zapał rączy
Porwie do walki z światem, klęknij na tym grobie,
Wiedz, że On się zza grobu z twoją wiarą łączy,
Że On na łożu śmierci myślą był przy tobie.
1929
Ja już od dawna mam receptę,
Jak dać potężne brzmienie strofom:
Wystarczy mówić choćby szeptem
W propagandowy gigantofon.
A ja mam mocny oddech w płucach,
Spróbujcie: dajcie mi Jerycho,
A mury miasta w pył rozrzucę.
Lecz przyznam: wolę mówić cicho.
Chcę was przepoić waszym smutkiem
I w smutku pomoc chcę okazać.
Lekkie to będą słowa, krótkie,
Więc proszę za mną tak powtarzać:
Jakież są, ziemio, twoje upojenia,
Czy odwar ziół pachnących, który myśli mroczy?
Czy tahitańska fala, co jak grom się toczy?
Czy sen — kraina błękitnego cienia?
Czy łódź we mgle płynąca stoi,
Czy prąd ją znosi, czy płyniemy?
Jedno nas tylko niepokoi,
To jedno tylko wiedzieć chcemy,
To jedno tylko nas upoi!
Liczymy fale, dni młodości,
A podmuch słony oczy łzawi,
Czekamy wiatru, co nas zbawi,
Wiatru — oddechu z ust ludzkości.
Płyniemy w mgłach, we mgłach samotni,
Świt chłodny ze snu nas obudził.
Jak nad wzburzonym morzem lotnik,
Sercem modlimy się do ludzi.
1930
Skądże to idziesz, miły poeto?
Znam twe zwyczaje, lubisz na brzeżku
Nad rzeką usiąść, Wisłą czy Letą,
Wracać o zmierzchu.
Patrzeć na piasek pofalowany,
Na dno, gdzie rosną wodne rośliny,
Lecz dzisiaj z rzecznej wypłynął piany
Topielec siny.
Lubisz wieczorem patrzeć w ogniska,
Gdy drzewo pęka liściem paproci,
Lecz ogień dymi, iskrami ciska,
Cyfrą się złoci.
Dokąd odejdziesz sam nocą ciemną?
Chmurzy się niebo, droga niełatwa.
Ja cię wysłucham, więc zostań ze mną,
Zbłądzisz bez światła.
Bawmy się, pijmy, bracie wędrowny,
Kiedy cię późno zastała noc tu.
Cóż, kiedy wino, burgund szacowny,
Ma cierpkość octu.
1931
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Wystarczy tylko zamknąć oczy,
A już prześliźnie się jak żmija
Lub wielkim czarnym skokiem skoczy.
Wystarczy tylko spać, a czas przemija.
Spać? Może marzyć? Czyż nie jest szlachetniej
Snem nazwać życie? W cichy wieczór letni,
Gdy blade gwiazdy błysną na błękicie,
Gdy powtórzone srebrem w morzu się rozpalą,
Rozmawiać ze wspomnieniem jak Tetyda z falą?
Czyż wytłumaczyć można kolorami
Związek uczuć i myśli, całą ich zawiłość,
Nieporadnymi czyż można słowami
Obudzić przeszłość, jak się budzi miłość?
Jeden ułamek senny i odprysk marzenia
Gdybyś zapragnął przeżyć razem ze mną do dna,
Musiałbyś wiedzieć wszystko, wszystko czuć to samo
I znać historię każdego westchnienia.
Wybierz dzień najpiękniejszy z minionej młodości,
Przez to wspomnienie przesącz powolutku
Melodię wiersza, aż na dnie czułości
Zostanie ci na sercu wonny osad smutku.
Nie. Potrzebne do tego są ćwierć, pół ćwierci słowa.
Czarne klawisze, których nie zna mowa.
Więc spać i marzyć. Zatrzasnąć jak wieko
Własny świat myśli i wyrzec się męki
Uczuć splątanych w nieporadne dźwięki,
Życia jak miasta słuchać, co szumi za rzeką.
Więc marzyć. Spać. A może jest jednak szlachetniej
Gniewnym słowem rozpaczy rzucać jak pociskiem
I być tą gwiazdą raczej, która w wieczór letni
Nie świeci, ale niebo przekreśla swym błyskiem.
1931
Ręce jak skrzydła nad białym papierem
Trzepocą jak ćmy nocą nad lampą naftową.
Któż to nas łowi siatką muślinową,
Odurza i usypia eterem?
Lot w nocy, kwiaty i wonie zaklęte,
Tracimy wszystko, uwikłani w sidła.
Ale zostają nasze kolorowe skrzydła
Szpilką przybite i pod szkłem rozpięte.
1932
Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.
Zaszumiały sylaby jak liście na wietrze
I wzruszenie nad słowem wibruje i drga,
Jak nad kwiatami latem rozgrzane powietrze.
Zaczęło się już dawno, za młodzieńczych lat,
Gdy słowo było szeptem, wstydliwą spowiedzią.
Słońce nie było słońcem, ale zapowiedzią
Tysiąca słońc, co przyjdą i spłyną na świat.
Młodość była jak brama i jak mroczna sień,
Wiodąca w marmurowe, słoneczne arkady.
Dzisiaj słońce jest słońcem. Wydłuża się w cień.
Noc jest ciemna. Zmrok szary, a poranek blady.
Jest tylko to, co jest. W ramach ścisłych miar
Otworzył się świat wielki. Wszystko jest możliwe.
Lecz kiedy i dlaczego, jak zginął ten czar,
Co sączył sen prawdziwy w życie nieprawdziwe?
Zaczęło się już dawno i do dzisiaj trwa.
Skłócone, niespokojne, wciąż jeszcze niezgodne,
To, co czyni, że serce, że usta są głodne.
To, co czyni, że serce i że głos mój drga.
1933
Jak wędrowiec zbłąkany, strudzony podróżą,
Krokiem każdym do własnej zbliża się mogiły,
Tak my podejmujemy złudny i zawiły
Rachunek myśli, które nasze serca nużą.
Wątłe są nasze czyny, kiedy myśli służą,
Ale gniew i namiętność dodaje im siły.
Mocne są ręce ludzkie, szybkie, kiedy burzą
To, nad czym inne ręce kiedyś się trudziły.
Tak już od wieków ziarnom daje plon stokrotny
Zemsta, a żądza daje wzrok bystry, krok lotny,
A nienawiść pożarem narody ogarnia.
Diogenesowa tobie do ręki latarnia,
Zejdź z drogi, gdy jazgotem ją napełnia psiarnia,
Bo jeśli ufasz myśli — musisz iść samotny.
W pyłach gwiezdnych na szklanej utrwalonych szybie,
Gdzie chmurą gęstą Mleczna znaczyła się Droga,
Mgławicę Andromedy na diapozytywie.
W kensingtońskim muzeum czy pamiętasz, droga?
Nie wiem, czy to był wielki Obłok Magellana,
Czy też gwiazdy wplecione w Warkocz Bereniki,
O srebrzyste na kliszy świecące punkciki
Odbiły się twe złote oczy, ukochana.
Na szklanej mapie nieba twych brwi czarne łuki
Przekreśliły mgławice pozagalaktyczne.
Gdyśmy wyszli, pamiętasz, światło elektryczne
O zmierzchu już, złociło deszczem zmyte bruki.
W ciepły wieczór londyński, milcząc, zamyśleni,
Kiedy spłynęła ciemna noc nad Kensingtonem,
Szliśmy bardziej niż kiedy bliscy i wzruszeni,
Gwiazd prawdziwych szukając na niebie zamglonym.
Pamięta nasze młode ręce
Stolika marmurowy blat,
Gdym dłoń na twojej dłoni kładł
W tej staroświeckiej cukierence.
Złocony napis. Okno niskie.
R było w słowie TORTY brak.
YT OT czytaliśmy wspak.
O, rzewne yt ot, sercu bliskie.
Popatrz w młodości cień ginący,
Czyż nie wdaje Ci się stąd,
Jak odwróconych liter rząd.
Bez sensu, śmieszny, wzruszający?
I ja czasu naszej rozłąki
Nie zmarnowałem.
Zwiedziłem dawne wybrzeża, skały, ciemne łąki,
Rąk Twoich wszędzie szukałem.
Och, jak daleko były ukryte.
Gubiły się nieraz przez trzysta pokoleń,
Odnajdowałem je wśród Amuzalów,
Kolcem strzały przeszyte
Uprawiające pole,
Tkające maty, rzeźbiące ością,
Karmiące konie Wandalów —
Wszędzie już gibkość
Łączyły z lekkością.
Aż wreszcie śledząc przodków Twoich szereg.
Wśród Bengalów z plemienia Juangu
Znalazłem ślad ostatni:
Rękę jednego z braci czterech
Z jaskini w Tampu.
Z wybrzeża Peru przyszły do Bengalii,
Ale już szukać trudno było dalej.
Całowałem je szorstkie, jeszcze grube,
W hebanie ledwo kształt znaczony.
Ręce Twoje wtedy wrogie były moim dłoniom,
Niosły im zgubę.
Ostrą miotające bronią
Ręce przybyszów z kraju Azteków,
Młodsze od moich rąk o tysiące wieków.
Walczyły nasze dłonie na wyspie piaszczystej,
Którą już dawno morze pochłonęło,
A teraz, gdy lat więcej niż gwiazd przeminęło.
Złączyły się, zmęczone, w miłości wieczystej.
1933
Wśród ludzi zabłąkanych w miastach, w dzikich kniejach
Było podobno kiedyś takie słowo;
Pragnę je dzisiaj przywrócić na nowo —
Gzy wiesz, co to znaczy: nadzieja?
Słowo to było okrutne,
Niepewne, chwiejne.
A bez nadziei życie było smutne,
Nazywało się beznadziejne.
I dzisiaj nasze życie jest też bez nadziei.
Po cóż nadzieja, gdy wiemy na pewno?
A jednak może w gwieździstej zawiei
świat wykolei się, zmącony gniewną
Siłą,
I wtedy na błotnych ławicach,
Lepiąc swój kształt pierwotny,
Odbijać się znów będą — jak w tysiąckrotnych
Lustrach — w Judzkich źrenicach
Iskry, aż chmurą śpiewną
Zlecą na ziemię w błyskawicach.
I mimo słabość i chwiejność
Pokoleń, co w walce ulegną,
Nadzieję zmienią w beznadziejność,
W potężne, zwycięskie na pewno!
1933
Pęk ruchomych promieni ciemności przecina —
Nie wiem, jakie przesyła słowa czy postacie.
Patrząc na smugę światła w ciemnej sali kina,
Gdy nie widzę ekranu, cóż wiem o dramacie?
Czy medium, plazma czy dłoń spirytysty,
Napoleon czy Cezar porusza ekierką,
Wszystko mi jedno, czy będzie szacherką,
Czy prawdą — duch błądzący w salonie dentysty.
Nie wzrusza mnie kamienna czy złota statua,
Drewniany bóg znad Kongo czy miedziany z Azji,
Legenda, którą senna ludzka myśl wysnuła,
Stara gminna przypowieść — nuda bez fantazji.
Gdy czasem cień trwożliwy nade mną się schyli
Jak ciężkie, niskie chmury nad głuchym urwiskiem,
Czuję drganie materii — wiem, że w każdej chwili
Świat wystrzelony trwa jak bukiet z iskier.
Wszystko, co było, dokoła nas krąży,
Dni dawne — pluskwy krwią naszą opiłe —
Kryją się w ciemne szpary, lecz skryć się nie zdążą,
A inne dni, co troski rozsnuły zawiłe,
Teraz w tanecznym ruchu je rozwiążą.
Patrz! Utracona miłość jest już niedaleko,
Można dogonić jeszcze ją, zawrócić,
Wyrwać ją z prądu czasu, skraść zazdrosnym wiekom
I jak pieśń już skończoną, raz jeszcze zanucić.
1933
Tylko tobie wyznam po cichutku,
Że choć boli troszkę, to i cóż?
Nawet tyle nie zostało smutku,
Co zapachu w zwiędłych płatkach róż.
Nawet tyle nie zostało żalu,
Ile dżdżu na listku
Po upalnym dniu.
Mała plamka jak rdza na metalu —
To już wszystko. Oprócz snu.
Bo sny mają prawo zadawać udrękę,
Bo nocą młodość wraca
I wdziera się w sny,
I choć twarz odwraca,
Gdy na sercu położy swą rękę —
Serce poznaje i drży.
Srebrna gwiazdka zadrgała na niebie.
Pachnie rosa, benzyna: i bzy.
Przytuleni idziemy do siebie
I ja czuję to samo, co ty.
Słyszysz, wiatr, lekki wietrzyk szeleści,
Ale minie za chwilę już, wiem.
Wiem, że spokój, co płynie po mieście,
Jest nieprawdą i tylko jest snem.
Jeszcze teraz. idziemy złączeni.
U sta czule otula nam mrok.
Nagle drgniemy we śnie obudzeni,
Jakby w pustkę we śnie trafił krok.
I znów dalej będziemy szli razem,
Lecz te więzy, ten łańcuch już pękł
W dwa ogniwa ciążące żelazem,
W te dwa serca, które czują lęk.
Nic się przecież, nic się nie zmieniło.
I wiem wszystko, i czuję jak ty,
Lecz osobno serce mi zabiło
I osobno serce twoje drży.
W ukwieconej dolinie, w cienia gór łańcucha,
Które objęła ciszą martwota i groza,
W wiejskim domku drewnianym rozpaczą wybucha
Instrument włoski w ręku wirtuoza.
Pnie się mozolnie, wznosi się ku górze,
Płynie melodia, leje się ton czysty,
Jęczy umarłe drzewo pod ręką artysty,
Jak nie płakało nigdy w wiosennej wichurze.
W chłodnym górskim powietrzu płyniemy jak we śnie
Uniesieni podmuchem w błogie unisono,
I to, cośmy stracili, zgubili zbyt wcześnie,
Oto nam ręką czułą, nietknięte, zwrócono.
Jeśli za tysiąc lat ten papier butwiejący,
Ten druk pożółkły znajdziesz i odczytać zdołasz,
Może wieczór będzie, może wieczór gorący,
Może głos mój usłyszysz, który z kart tych woła.
Zanim, muzo dziewczęca, wyjdziesz z biblioteki
Na twój świat jasny, czysty, świat kwitnących wieńców.
Niech na oczy twe spłynie, na ciężkie powieki
Pocałunek gorących mych ust barbarzyńcy.
Czas: rok tysiąc i dziewięćset trzydziesty drugi.
Miejsce: północo—wschód kontynentu Europy.
Kraj, w którym żyją prości ludzie, chłopi,
I konie, które chłopom ciągną orne pługi.
Leżą tu miasta ludne w studniach szarych murów,
Milion albo półtora miliona ludności,
A pod ziemią w kanałach rojowiska szczurów
I cmentarze gnijących czerepów i kości.
Depczemy te kurhany w trzewikach uszytych
Ze skór zwierząt, w ubraniach ze zwierzęcej wełny,
I po tłustych potrawach, ciężkich i obfitych,
Sen przynosi nam księżyc czerwony i pełny.
Znamy już samoloty i maszyn tysiące.
Opuszczaliśmy nurków w głębie na sto metrów
I potrafimy wzbić się w balonach świecących
W górę, aż na trzydzieści prawie kilometrów.
To, co dla ciebie jasną jest, przejrzysta księgą,
Niebo, na które wznosisz swoje mądre oczy,
Dla nas było moczarem, tajemną potęgą,
Ciężarem, który głucho nad głową się toczył.
Mimo szkieł, na Mont Wilson, słabymi oczami
W pyłach gwiezdnych nie mogliśmy odnaleźć klucza,
Lecz patrzyliśmy w słońce świecące nad nami
I mierzyliśmy światłem kosmos, który huczał.
Pomyśl, jasna istoto, która żyjesz w blasku,
Że wśród nas, ciemnych, wszędzie czaiła się trwoga,
Ze ludzie czasów naszych, jeszcze mięli boga,
Aby móc przed nim łzawo dopraszać się łaski.
Nie znaliśmy już wtedy strachu przed zwierzęciem:
Zwierz każdy przed człowiekiem trwożliwie uciekał,
Ale żyliśmy w lęku, pad gorszym przeklęciem.
Bo w czasach naszych człowiek lękał się człowieka.
Żyliśmy jak w szałasach w ludożerczych wioskach,
Mogli wywlec nas nocą i zmusić do zbrodni.
Dla niejednego wojna była ulgą w troskach,
Słowo „wojna” znaczyło, że nie będą głodni.
W starych, zżółkłych słownikach znajdziesz drobne słówka,
Których znaczenie trudno będzie wytłumaczyć:
„Koszary” i „ciemnica”, „szpicel” i „głodówka”,
„Samobójstwo ze strachu” i „obłęd z rozpaczy”.
Nad każdym takim słowem pochyl czyste czoło.
Chociaż wiesz od nas więcej i więcej rozumiesz,
Nie wiem przecież, czy swoją wyobraźnią zdołasz
Odnaleźć się i poczuć, i żyć w naszym tłumie.
Nie myśl jednak, że w czasach gdy słowa te piszę,
Nie było wina; słońca, bezchmurnej pogody.
I dla nas wieczór letni z gór przynosił ciszę
I przeglądał się w lustrach złotych cichej wody.
Ale przecież to prawda, że za każdą szybą,
Za kryształem, co dzielił pełny świat od złudy,
Czekało widmo krzywdy, twarz zbliżało krzywą
I patrzało oczami gniewu lub obłudy.
Nigdy prawie samotni, nigdy rozgrzeszeni,
Połową płuc wzdychając pod ciężarem winy,
Żyliśmy w blasku słońca, w mroku wiecznych cieni:
Wielcy twoi ojcowie — Able i Kainy.
Co nam przyniesie wicher, który kłębi Chmury?
Tęczę na niebach czy też komet miecze?
Czy to na nową Grecję idzie średniowiecze?
Czy też tarany biją w zmurszałe już mury?
Pomyśl więc o nas, istoto świetlista.
W gwiazdozbiorach Oriona może znajdziesz fale,
Głos, którym mówił nieznany artysta,
Z ciemności wieków krzyczący zuchwale.
Do tej kwitnącej wyspy, którą płyniesz niebem,
Myśmy z burzą płynęli na czółnach korsarzy.
Trudy nasze przekreślisz może krótkim gniewem,
A może nas nagrodzi uśmiech na twej twarzy.
1932
O czym ty marzysz nocą na twardym sienniku,
Kiedy wreszcie samotny, bezpieczny, zmęczony
Leżysz, podartą kołdrą otulony,
A zegar głośno cyka na nocnym stoliku?
Czy śnisz o wonnych trawach, w których wiatr szeleści?
Czy w Paryżu w poranek wiosenny bez palta,
Gdy błękit się przegląda w zmoczonych asfaltach,
Odwiedzasz miejsca znajome z powieści?
O czym ty marzysz? Jaki masz sen ulubiony?
Czy ten, że na tarasie w morskim hoteliku
Chłoniesz nozdrzami wieczór modry i zielony,
Jak ostatnie promienie słońca na równiku?
Czy śni się tobie wtedy niebo południowe?
Wszystkie lipce i maje zmarnowanych ferii,
Stracona młodość może, czy los na loterii?
Czy obok na poduszce czyjąś marzysz głowę?
To są stare marzenia. Na pamięć je znamy.
One już kolorowym nie uśpią zamętem,
Bo nam się marzy burzą świt rozkołysany,
Nad tłumami czerwonym wzdęty transparentem.
Towarzyszu z Brazylii, który w porcie Santos
Wrzucasz do morza worki pachnącego ziarna,
Powiedz swym plantatorom, kupcom, fabrykantom,
Że nam potrzebna wonna kawa czarna.
Towarzyszu z Nevady i bracie z Formozy!
Czemu do ognia rzucasz kosz za koszem pełny?
Towarzyszu, czy słyszysz? Gdy nadejdą mrozy,
Zimno nam będzie bez twojej bawełny.
Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz,
To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba.
Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz.
Daj chleba.
Mówią nam: z każdym rokiem ziemia coraz płodniej
Obradza. Pięć milionów niepotrzebnych buszli.
A nam co dzień już słabiej i co dzień jest duszniej,
Choć nam mówca wiecowy mądrze udowodni,
Że to lepiej dla świata, gdy jesteśmy głodni.
Stojąc przed oknem redakcji dziennika,
Czytamy: zboże palą, naftą leją żyto —
I ciepły zapach chleba przez okno przenika,
I odurza nas kawa wonią smakowitą.
Towarzyszu drukarzu! Zbuntuj się, nie drukuj
O tych rzuconych w morze całych tonach żarcia
Takiej jałmużny prosi i takiego wsparcia
Twój brat opuchły z głodu, leżący na bruku.
1931
Matko Europo!— Jeśli, syn twój, który
Ust nie umie zaciskać grymasem wrogości,
Jeżeli smutny tylko jest, a nie ponury,
Nie ucz go, matko, słownictwa miłości.
Jeżeli syn twój, szuka ciepła bratnich dłoni,
Jeśli mściwość, mu obca, krzywdy zapomina,
Niechaj dziecinną rękę zaprawia do broni
Albo też, matko, przeklnij tego syna.
Naucz go, matko, umierać z zachwytem,
Niechaj podrasta w chmurze krwistego wyziewa,
Aby gdy westchnie kiedyś ciężko iperytem,
Tryumfalnego me przerywał śpiewu.
Matko Europo! Jeśli syn twój spyta,
Jaki plon mu szykujesz za trudy żywota,
Na okolicę wskaż mu, co armatą zryta,
I pokaż nań kałużę pełną krwi i błota.
Matko Europo! Jeśli syn twój nie wie,
Gdzie dom postawić i nad jakim brzegiem,
Pokaż mu dół wapienny i krzyże szeregiem
Rosnące bujnie jak drzewo przy drzewie.
1936
Całą noc w trzeciej klasie w gorącym zaduchu.
Pociąg dudni, kołysze i z brzękiem się toczy,
Gdy zwolni, szarpnie nagle, ockniesz się w bezruchu,
Otworzysz nieprzytomne i czerwone oczy.
W nocnej ciszy czy słyszysz szum w lokomotywie?
Para syczy jak w domu maszynka gazowa.
Dzieciństwo. Szary ranek. Od snu ciężka głowa
Do wygrzanej poduszki tuli się leniwie.
Spałeś długo? Zasnąłeś ledwo przed godziną.
Przecierasz palcem szybę i patrzysz na stację.
Naftowa lampa w oknie. Noc. Kwitną akacje.
Słychać stuk telegrafu. Jakieś słowa płyną.
W korytarzu na skrzynce chrapie żołnierz młody
Wykrzywiając twarz tłustą niemrawym uśmiechem.
Zmęczony bezsennością, łapczywym oddechem
W sleepingu starzec wdycha woń kolońskiej wody.
Jakże różne paczuszki poskładane czule
Wiezie każdy z podróżnych. Nadzieje, cierpienia,.
Kufry wspomnień i twardą do trumny koszulę.
Pociąg szarpnął i ruszył. Westchnął ze zmęczenia.
I znów niesiemy, hucząc na ostrych zakrętach,
Tajemnicę krwi własnej i mroki przyszłości.
Pełni żalu i pragnień i szarpiąc się w pętach.
Dokąd? W samotność. Skąd? Ze samotności.
O wysiąść mi na cichej, nienazwanej stacji,
Wyjść z wagonu ukradkiem, rozpłynąć się w cieniach.
Iść powoli aleją kwitnących akacji
Donikąd się nie spiesząc, drogą bez znaczenia.
1932
Gwiaździstą piersią wsparta na firance,
Noc do pokoju zagląda gorąca.
Świeca się pali. Goździk biały w szklance.
Książka pożółkła i pleśnią pachnąca.
Furmanka czasem zadudni po bruku.
Wysoko w górze jastrząb krzyknie czasem.
Żyd karczmarz zasnął za brudnym szynkwasem,
Leda z łabędziem na oleodruku.
Przepłyń Dunajcem przez leśne kaniony
I łagodnymi zejdź na dół wzgórzami,
W blasku księżyca, nim zaśniesz zmęczony,
Cygan na skrzypcach zagra pod oknami.
I czegóż więcej sercu twemu trzeba?
Nie myśl. Nie słuchaj. Zamknij czujne oczy.
To nic, że księżyc jak kula się toczy,
Skacze po wzgórzach brunatnego nieba.
Nim grom zahuczy i nim wicher gwizdnie,
Zostań w tym domu lub idź swoją drogą.
Mów szeptem. Ciszej! Wiem. Nie umiesz błogo,
Z spokojnym sercem spać w ojczyźnie.
Słowo i pustka, w której się umiera,
I znów jedno słowo, i pustka straszliwa,
I wielki bełkot świata, co wzbiera
Jak fala.
Pauza śmiertelna, nieżywa,
I słowo, które ocala.
Na czoło, na włosy zlepione,
Na przekrwione od, bezsenności powieki
Jedno muśnięcie dłoni.
I szklanka zimna, co o zęby dzwoni,
Ta szklanka wody, którą zemdlonemu
Wynoszą z apteki.
I uśmiech, uśmiech daleki
Przesłany samotnemu.
I słowa kłamliwe, mile,
I włosy siwe na skroni
Młodzieńczą gładzone dłonią.
I wszystko, co jest liche
I marne, i cierpiące,
To — serce świata. Wątłe, ciche,
Ledwo bijące.
1937
Tak, to wszystko jest prawda, towarzyszko Zino,
Któż by nosił na głowie chustki perkalowe?
Nie kłamie film z Martena. Prawdę mówi kino,
Panny u nas są srebrne i dwuwymiarowe.
Nasze panny jak perły rodzi piana morska
Albo jak te syreny srebrną szumią łaską
I serca im jak tobie, nie biją pod bluzką,
Gdy na mapie objaśniasz wzrost Magnitogorska.
1933
Został tu zapach starych czasów,
Tu w krześle, wsparty o poduszki,
Bezsenną spędzał noc Niekrasow,
Tam pod oknami chodził Puszkin.
Miedziany Jeździec zamarł w skoku,
Cicho jest bardzo. Szumi Newa
I w Letnim Parku, w letnim zmroku,
Owiewa wiatr kwitnące drzewa.
Stoi tu jeszcze dom Trubeckich,
Gdzie Puszkin śpiewne składał słowa,
Gdzie przy kominku staroświeckim
Czytał „Borysa Godunowa”.
Ta sama rzeka, noc ta sama,
Żale, nadzieje i pragnienia,
Gdzieś po Mieszczańskiej, po kamieniach,
Dzwoni samotny krok Adama.
Noc spływa jasna, dzień w pomroce,
Co dniem, a co jest nocą złudną,
Odróżnić nawet, poznać trudno,
Gdy przyjdą pierwsze białe noce.
Miasto nie kryje się w ciemności,
W mgle białej drzemią, w mlecznej dali,
Jak ktoś, kto nocą świecę pali,
Bojąc się duchów i przeszłości.
1933
Długo patrzałem w ciemne oczy mego brata,
W oczy znajome, choć na obcej twarzy,
Gdy mówił, gdy ostrożnie każde słowo ważył.
W Leningradzie na smutnej ulicy Marata.
Michał, syn cioci Fanny i stryja Ludwika,
Imiona, które budzą smak dzieciństwa rzewny,
Surowo i poważnie dyskusję zamyka.
To przecież brat stryjeczny. Bardzo bliski krewny.
Magnitogorsk i Ural. Z nami albo przeciw.
Stalin i partia. Ciągły trud, niezmierny.
Plan pięcioletni. Jako pięcioletnie dzieci
Pisywaliśmy listy. Michał jest mizerny.
Blask młodych oczu przeczy przedwczesnej siwiźnie.
Spokojny, lecz namiętny i wierny swej pracy,
Służysz i pragniesz wiernie służyć swej ojczyźnie,
Mówisz: „Dobranoc, książę” — „Dobranoc, Horacy”.
1933
To było tutaj na pierwszym piętrze,
Palma, pianino, lampa gazowa
I słowa, słowa coraz gorętsze…
Nagle dzwonek. Przerwana rozmowa.
Stuk gwałtowny do drzwi, nieustanny.
W dole z hukiem zamknęła się brama.
Spokój. Cisza. Tylko zbladły panny.
Kto u drzwi? „To ja, stróż. Telegramma”.
I to było i były dnie śliczne,
Jakież słońce miało wtedy blaski!
Nocą w mgle przez latarnie uliczne
Pachniał bzami młody Ogród Saski.
Zegar dźwięcznie godziny wybija.
Ciepłe skrzypią ma posadzce deski.
Brat na skrzypcach gra „Ave, Maryja”;
Tak u ojca było na Królewskiej.
Przyjaciele i plany i spiski.
Może los na hamburskiej loterii.
Ktoś najbliższy i jeszcze ktoś bliski.
Bal. Tombola. Wiadomość z Syberii.
A gdyś nocą wracał od pacjenta,
Ta Warszawa, ta sama, zła, szara…
Po co pyta? Któż dzisiaj pamięta,
Że to była i miłość, i wiara?
Drzemiesz w kuchni. Zwyczaj ulubiony.
Na kuferku, owinięty pledem.
Pled pamiętam. Kuferek zielony.
Miałeś wtedy lat trzydzieści siedem.
I tak żyłeś moje mając lata.
Znam i zapach, i kolor przeszłości.
Cóż zmieniło dzisiaj obraz świata?
Jakie troski i jakie radości?
Połączyły się tylko inaczej
Wciąż te same znajome ci słowa.
przecież dobrze wiedziałeś, co znaczy
Słowa „maska” i lampa „gazowa”.
Szereg liter się łączy, rozdziela
W słowa — groźby i w słowa — zagadki.
Z katapulty hydroplan wystrzela,
Motorami huczą awiomatki.
Przeszły lata i dnie, i godziny.
Czyjeś dłonie kurtynę podniosły.
Otworzyły się ciemne szczeliny,
Zwiędły słowa, a nowe wyrosły.
Okrutniejsze czy może łaskawsze,
Jakie jeszcze przyjdą dźwięki inne?
Zanim skończy się to, co jest płynne,
Zanim usta się zamkną na zawsze.
1936
Nie wołaj mnie. Przestań. Nie trzeba.
Wróć do pokoju. Zamknij drzwi.
Z konającego spływa nieba
Słońce. Ogromna kropla krwi.
Muszę tu jeszcze stać na chłodzie,
Aż mnie obejmie dreszcz i mrok.
Muszę tu stać. Ktoś jest w ogrodzie.
Słyszę westchnienie, szept i krok.
Odejdź od okna. Nie płacz, miła.
Muszę tu stać, aż wzejdzie nów.
Dawna to sprawa i zawiłą,
I nie ma na to żadnych słów.
Woła mnie, wzywa cichym śpiewem
Spoza gałęzi jak zza krat,
Nabrzmiały łzami, drżący gniewem
Mój własny głos sprzed wielu lat.
1937
W puszce z ołowiu zostaną konserwy.
Śliska błona filmowa. Dziennik „Paramountu”.
Skok z piętnastego piętra. Nowy tank. Manewry.
Prawdziwy trup Chińczyka z mandżurskiego frontu.
Hopsa! Hokej na lodzie. Berlin—Manitoba.
Druciana maska bramkarza base–ballu.
Pogrzeb królowej Pipy i dworska żałoba.
„Romani!” — ryczy tłusty błazen z Kapitolu.
Girlsy z białym niedźwiedziem tańczą na Alasce.
Mister Dupson przeskoczył przez pięć beczek z winem.
Cała rodzina, nawet niania w masce.
Trzyletni chłopczyk — a już z karabinem.
Nowy pancernik wypływa ze stoczni.
Zboże się pali, kawa w morze leci.
W przyszłości, gdy się obraz taki uwidoczni,
Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw.
1937
Pod nami w ziemi jest piekło,
Gdzie ciała elementarne
Palą i kłębią się czarne
Masą ognistą i ciekłą.
Straszniejsze niż wrzący tygiel
Jest jądro ziemi, gdzie spręża
Się ołów, żelazo i nikiel
W ogromny, umarły ciężar.
W ciśnieniu tej barysfery
Jakież są izotopy?
Erby, Cyrkony, Fosfory,
Fluory, Terby, Europy.
Straszliwe imiona duchów,
Co znaczy każde z tych imion?
Czy cierpią w odwiecznym bezruchu
Skand, Siarka, Cer i Antymon?
Niektóre z nich są przeklęte,
Zamarłe w żelazny sen,
A inne są w niebo wzięte,
W niebieski wodór i tlen.
Jak się zakończy ta historia?
Pod piaskiem suchym czy pod gliną,
Czy też się skończy w prosektorium
Do żył wstrzykniętą formaliną?
Tak czy inaczej, ten grunt grząski
Jakimś pochłonie nas sposobem.
Zawrzemy czułe, wieczne związki,
Chemiczne związki z własnym grobem.
Z krwi Izaaka, Abrahama,
Judy, Jakuba i Arama,
Żary, Tamary i Rachaby,
Jessego, Ruty i Dawida,
Z Booza, króla Salomona,
Achima, Azy i Amona,
Z krwi Ezechiasza i Matana
(Jakże wymienić mężów trzystu,
A nie pominąć krwi niczyjej?)
Zrodził się Józef, mąż Maryi,
Z której się zrodził Jezus Chrystus.
Z pokoleń czarnych, trwożnych Żydów,
Gniewnych, ponurych, zabobonnych,
Z Judei dzikiej i skalistej
Do Galilei winnic wonnych
Zstąpił Żyd wielki, ręką czystą
Swych przodków łańcuch czarny skruszył,
Obalił Judę, Izaaka,
Odmienił serca i poruszył,
I sam czerwoną krwią zapłakał.
Tu się urywa długa lista,
Tutaj się kończy święty diariusz.
Gdzie dziś ten pierwszy proletariusz,
Ten rewolucjonista?
1936
Gdzież są te łąki i te trzciny,
Te mokre trawy, bujne chwasty?
Rok tysiąc dziewięćset dwunasty
Był rokiem pięknej koniczyny.
Pamiętam wierzbę — dziś już siwa —
I mech zielony na tej ławce.
Wilgoć radosna, szczodrobliwa
Rosnąć kazała każdej trawce.
Staw zmalał bardzo, już jest słaby,
Ledwo się trzciny w nim zamoczą,
Młode zostały tylko żaby —
Jak rechotały, tak rechoczą.
Ubogi las łysiną świeci,
Pola zorane w bruzdy troską.
Jak cię postarzył, moja wiosko,
Rok dziewięćset trzydziesty trzeci.
Gdzież są twe wody i twe deszcze?
Wiatry cię suszą, słońce złoci.
Może w mych oczach tylko jeszcze
Zostało trochę twej wilgoci.
Nimfo blada, Ofelio, wierna moja Tesso,
Uśpiona woni fiołków i chłodem eteru,
Zbudź się w noc księżycową i zapytaj, gdzie są
Bracia twoi i siostry z rodziny Sangerów.
Sami teraz jesteśmy na okrutnym świecie.
Jak spiskowcy, nocami do katakumb sennych
Schodzimy, aby szeptem modlić się w sekrecie
Do dwu ramion strąconych i skrzydeł kamiennych
Do skały księżycowej w blasku Mony Lizy,
Do cezury dzielącej wiersz milczenia Styksem,
Do strun czterech, onyksu i mgieł znad Tamizy,
Do uśmiechu, co zamarł pod starym werniksem.
Otoś głowę pachnącą o me ramię wsparła
I po trudach dnia, słowach i myślach kłamliwych,
Znowu razem w ciemnościach zbawieni od żywych
Błądzimy, Tesso moja, Ofelia umarła.
Przed krzywdą fircyk się zasłoni
Wawrzynu listkiem,
Gdzie trzeba, nisko się Ukłoni
Chłystek przed chłystkiem.
Jeżeli który papier czerni —
Pochlebstwo pisze
Lub donos o tym, co niewierni
Knują hołysze.
Z ran, które targał pazur lwi,
Zostały blizny.
I śpi Ojczyzna, gdy lew śpi
U stóp Ojczyzny.
Patrz, jak ucieka z twarzy krew,
Jaka jest blada we śnie.
Już jej nie zbudzi gniewny lew
Rycząc boleśnie.
1925
W wszystkich stolicach świata, na wszystkich stadionach
Na placach i boiskach mrowie ludzkich głów.
Patrz, jak młode do góry podnoszą ramiona,
Patrz na usta spragnione melodii i słów.
Porwij ich słowem, nasyć, gdy czekają głodni,
Gdy chcą pieśni jak wichru z tryumfalnych ark.
Ale jakich słów trzeba i jakiej melodii,
Aby hymnem buchnęła z dygoczących warg?
Naszych słów im nie trzeba, bo wrogie i obce,
Nie ma w nich rytmu, który gniewnie burzy krew.
Naszych wierszy nie będą czytali ci chłopcy.
Poeto, niepotrzebny gdzie płynie twój śpiew?
Pieśń twoja płynie w pustkę, rozpływa się w ciszy,
Z kart nierozciętej książki nie wybiega w świat.
Smutnych twoich i trudnych słów nie chce, nie słyszy
Ten, który kraty wznosi, i ten spoza krat.
1937
Dumnie patrząc na miasta zdobytego gruzy,
Z krótkim mieczem skrwawionym, z pustego dziedzińca
Wszedł w dom Archimedesa rzymski barbarzyńca,
Gdy legion Marcellusa zdobył Syrakuzy.
Półnagi, dysząc ciężko w zakurzonym kasku,
Stanął chłonąc nozdrzami nową krew i zbrodnię.
„Noli turbare circulos meos” — łagodnie
Rzekł Archimedes, koła rysując na piasku.
Na średnicę i koło, i trójkąt wpisany
Pobiegła krew strumieniem żywym, ciemnym znakiem.
Archimedesie, broń się przed żołdakiem!
Archimedesie dzisiaj zamordowany!
Krew wsiąkła w piasek, ale duch Twój żyje.
Nieprawda. I duch ginie. Gdzież zostaną ślady?
W marmurach Twego domu gniazda wiją żmije.
Wiatr koła kręci z piasku na gruzach Hellady.
1937
Ty, któryś pierwszy umiał
Głowę odrzucić w tył,
By sięgnąć oczami błękitu,
Mój bracie z Broken Hill,
Synu paleolitu,
Przed mroczną stojąc jaskinią
Z krzemienną dzidą,
Czyś drżał, gdyś ujrzał nad pustynią
Gwiazdy na niebie Rodezji?
Pierwszy antropoido,
Ojcze poezji.
Serce zwierzęce strułeś niepokojem.
To ty mi każesz słabe wznosić ręce,
Gdy przed mroczną życia jaskinią
Pod niebem gwiaździstym stoję.
Już chyba tylko pierwszy ciepły wiatr.
Już chyba tylko odtajała ziemia,
Już chyba tylko te kwietniowe chmury
I pierwsze listki nieśmiałej zieleni,
Już chyba tylko te wiosenne burze,
Pierwsze pioruny, pierwsze łuki tęczy,
Nieba pełne kałuże i połysk błękitny
Na czarnej ziemi leżących kamieni,
Już chyba tylko te odwieczne siły
Zdolne są wyrwać z mojej piersi słowo,
Co rozśpiewane wylata do ludzi.
Tak pierwszy dzień wiosenny serce moje budzi,
Aby je pierwsza noc wiosny zamknęła na nowo.
I trudno nawet, oczy rękami zakrywszy,
Serce koić dalekiej ojczyzny widokiem,
Jak ten — ode mnie po stokroć szczęśliwszy,
Bo obcym z własnej ziemi wygnany wyrokiem.
1938
Okręt dalekobieżny, przez gniewny ocean płynący,
Solą morską jak siwym zarostem okryty,
Burze zwyciężył, aż wreszcie jękliwym drzewem trzeszczący
Wpłynął pod nieba pogodne błękity.
Sterując do brzegów dalekiej ojczyzny,
Dosięgnął lądu. I tutaj zatonął na piasku mielizny.
I wyszli ludzie na brzeg, i wyciągnęli na piasek
Rozbite szczątki okrętu.
Siekiery, młoty i piły wżarły się w kadłub
I z masztów strzelistych i z desek,
Wodą słoną jak łzami przeżartych,
Z masztów, na których morskie siadały ptaki,
Z desek, w które ocean bił falą gniewną,
Pobudowali przyziemne baraki
Z piasku i drewna.
Zostali przecież niektórzy,
Co nocą nie mogli spać,
Szumiały im fale dalekiej podróży
I barak jak okręt zaczynał się chwiać.
I w deski pokryte rdzą pluskiew,
I w okna zabite na krzyż
Pukała fala cichym pluskiem,
Jak gdyby pytała: „Czy śpisz?”
I wychodzili przed dom,
I nieobecni w ojczyźnie
W nadmorskich krzakach, wiklinach,
Morza nie widząc w ciemności,
Wiatr tylko czując na ustach,
Grom tylko słysząc daleki
Fali cichnącej na martwej mieliźnie,
O czym dumali w bezsennych godzinach?
Oto wypływa z morza mrocznego
Okręt o masztach jak krzyże,
O masztach w kształcie szubienic,
Na masztach tych towarzysze
W górę podnoszą ramiona.
Wciąż nowe zjawiają się cienie,
Wołają, lecz głosy ich giną,
Żagiel się w sztandar rozwinął
I okręt jak miasto rodzinne,
Okręt jak miasto szumiący
Rozpada się, składa w znajome ulice,
I słychać łoskot zamkniętych bram.
I okrzyk słychać pod szubienicą
Zawsze, zawsze ten sam.
Lepiej już chórem śpiewać piosenki,
Gdy w letni wieczór gra harmonijka,
Lepiej już razem w gwarze codziennym
Niż tak nocami, nie mogąc spać,
Słuchać, jak trzeszczą deski, wiązania,
Niż tak wychodzić nocą przed dom,
Tęsknić w ojczyźnie
Do morza, do fali cichnącej jak grom
Na ciemnej przybrzeżnej mieliźnie.
1937
Wśród plam, które siarczan amonowy
Zostawił na żelatynie,
Na starej, pękniętej kliszy
dziecinnej fotografii,
Odnalazłem moje oczy, usta, zarys głowy,
Jak ślad zostawiony w glinie
Przez stwór przedpotopowy,
Twarzyczkę małą wysuszoną
Jak niegdyś widziane w muzeum
Trofeum czarnych poławiaczy głów.
Wśród innych twarzy umarłych
Ta jedna została żywa,
Oczami się we mnie wdarła,
Patrzy się, woła i wzywa,
Jakby nie mogła mnie poznać,
Odnaleźć wśród sennych pejzaży,
Wśród plam, które trójsiarczan
Zostawił na mojej twarzy.
1938
Ciemna, zamknięta kawiarnia,
Ulica pusta bez dna.
Wśród mokrych liści latarnia,
Mgła.
Cichnący słychać w oddali
Jęk zamykanych bram
I otośmy z sobą zostali
Tej nocy znów sam na sam.
W tę jedną godzinę przed świtem,
Gdy w sennej martwocie trwasz,
odkrywam zasnutą błękitem
Twą młodą, Warszawo, twarz.
Dzwoni samotny mój krok,
Gdy idę w tę noc ulicami,
I z każdym krokiem o rok
Przybliżam się wspomnieniami.
Gdzieniegdzie, jak w starej książce,
Uschnięty znajduję kwiat
I pamięć rzucam, jak wstążkę,
Między stronice lat.
Tutaj w ogrodzie na ławce
czekałem w wiosenny deszcz,
Niebieski lampas na czapce,
Na świstku papieru wiersz.
W teatrze chciwymi ustami
Poezji łykałem haust,
I długo potem nocami
Straszył mnie Demon i Faust.
Księżyc ze „Snu Salomei”
Srebrem się błyszczał zza szyb.
Z Parku, z Łazienek, z Alei
Wiatr znosił zapachy lip.
Mógłbym opisać te mury,
Gdziem się urodził i wzrósł,
Tak lekkim, tak tkliwym piórem,
Jak Gomulicki czy Prus.
Lecz wiosny do tego potrzeba
Idącej Saskim Ogrodem.
I nieba, młodego nieba,
Lśniącego gwiazdami i chłodem.
I dużo trzeba zapomnieć
Aby spamiętać te sny,
W tę noc tak pustą ogromnie,
W tę noc pełną lęku i mgły.
1938
Jest czasem taki dzień wiosenny, który się rozpada
Jak ciała promieniotwórcze.
Jakimś błyskiem czy wonią do serca się wkrada.
Aby kiedyś bolesnym odezwać się skurczem.
Gwiazda blada świecąca tuż nad niskim dachem
I suchość w gardle, ciepły wiew na twarzy.
Nic właściwie, a z tamta wiosna się skojarzy
I zdławi nagłym przestrachem.
Wszystkie minione wiosny, lata i miesiące
Kładą się na mym sercu ciężarem zgryzoty
I myśli niespokojne są jak ręce drżące
Gracza, co już ostatnie przelicza banknoty.
1938
Przez okno wpółotwarte w pokoju panieńskim
Noc pachnąca napływa, kołysze firanką.
Lecz mocniej kiedyś nocą pachniał Las Ardeński,
Gdy szedł leśną gęstwiną Orlando z kochanką.
I okno to, i drzewa, i puste ulice,
Chociaż noc tak pogodna, w gęstym mroku toną,
Bo takie już na niebie nie świecą księżyce
Jak ten, co kiedyś srebrem błyszczał nad Weroną.
Inne były imiona, drzewa i napoje,
Inne ptaki śpiewały niebu gwiaździstemu.
Gdyśmy pierwszy raz wiosną, nocą, szli we dwoje,
W owych czasach odległych, dwadzieścia lat temu.
1937
Srebrzysty księżyc z lodu wycięty
I wicher mroźny wieje ozonem.
Gwiazdami świeci niebo jak szronem,
Śmieciarz na wozie wiezie diamenty.
Wszystko jest śniegiem, lodem, kryształem,
Szumi po mieście, huczy noc wietrzna.
Jak zmarzła fala lśni Droga Mleczna
Na niebie szklistym, znieruchomiałym.
Miasto umarło. W śnie białym tonie,
Oczy ma z lodu, usta z kamienia.
Cóż znaczą nasze wątłe westchnienia,
Ciepłe oddechy, gorące dłonie?
Oprzyj o szyby płonącą głowę
I patrz, jak słowo, żywe, gorące,
Rośnie na szybie mrozem świecące
Jak zwierzokrzewy przedpotopowe.
Ani słońce nad morzem, ni góry śnieżyste,
Ani dom, ani żona szczęścia nie przyniosą.
Już tak niezdarnie z twoim związało się losem
Życie moje i szczęście moje osobiste.
Szczekać mi każesz, jak psu na łańcuchu,
Cóż mogę zmienić tym wyciem niezdarnym,
Bełkotem słów płynących w pustkę głuchą,
Rzuconych w mrok, w grudniową noc cmentarną?
Niepokój mój, co mąci moją sztukę,
Może jest tyle wart, co krzyk na szczerym polu,
Kartofel zmarzły lub ta brukiew,
Którą w barakach żrą na Annopolu.
W taką noc jak dzisiejsza, ciepłą i świetlistą,
Ty byś nie umiał długo usiedzieć w pokoju.
Rozpalony, spragniony, szukałbyś napoju,
Ażbyś się upił tą nocą gwiaździstą.
Szukając rymów, mój młody artysto,
Ty byś nie umiał patrzeć się na drzewa
I przez liście gwiazd szukać na błękicie nieba,
Ty byś zrozumiał, że czym prędzej trzeba
Jakoś to nazwać wszystko i że to się śpiewa.
Pamiętam, potrafiłeś przy świecy ogarku
W starym szkolnym kajecie spisywać te rymy,
Któreś kradł na gazonach wonnych w miejskim parku,
Aż druga w nocy była na zegarku,
Tak strasznie późno. I my potrafimy
Siedzieć tak późną nocą, lecz każda godzina,
Czas, myśli, słowa już płyną powolniej.
Stoi przede mną otwarta maszyna,
Nad którą spędzam godziny mozolne.
Tyś umiał wszystko znaleźć, a ja szukam ciągle.
Tak łatwo, płynnie mówić dziś już nie potrafię.
Patrzę na Twoją dawną fotografię,
Głos mi Twój w uszach jeszcze brzmi przeciągle.
Zegnaj, mój dawny, mój drogi poeto,
Niepotrzebny nikomu! Czasem taką nocą
Wróć jeszcze tylko, tak jak wraca echo.
Jeszcze potrzeba mi Twojego śpiewu,
Bo jeszcze ciągle nie dosyć mam siły,
Ażeby patrzeć na ten świat zawiły,
Patrząc bez gniewu.
1937
Gdy na pochmurnym niebie srebrny błyśnie nów,
Trudno jest ciepłą nocą, kiedy szumią drzewa,
Ust nie składać do śpiewu i nie szukać słów
I rytmu dla tej fali, którą pieśń nabrzmiewa.
Nie skandowana wtedy, nierytmiczna mowa
Zasmuca swym ubóstwem jak kwiaty bez woni.
Jak dłoń drżąca, gdy szuka ukochanej dłoni,
Usta pragną melodii, słowo szuka słowa.
Chłodna wiosna była tego roku,
Blade słońce i niebo zamglone,
Lecz na miasto od wichru czerwone
Ciepły powiew przychodził o zmroku.
Nocą wiosna nieśmiała, niepewna
Przybliżała się krokiem ostrożnym,
Jakby w lęku, że już niepotrzebna
Ludziom gniewnym, pobladłym i trwożnym.
Znam ja wiosny twoje, o Warszawo!
Mokre maje i maje upalne,
Drzewa pyłu przykryte kurzawą,
Wonne klomby, noce muzykalne.
Przychodziłaś w zapachu zieleni,
Kapiąc bzem z lustrzanego błękitu,
Dzisiaj chłód twój ma ostrość jesieni,
Niebo za dnia rdzewieje u szczytu.
W lepkich pąkach śpią liście zdławione,
Jęczą drzewa z zieleni odarte,
Tylko nocą przez okno otwarte
Ciepły wiew truje serce zmęczone.
Późna wiosno nie rozkwitłych cierni,
Czy ze wschodu przyjdziesz, czy z zachodu,
Czy na imię będziesz mieć październik,
Wiosno ludów czy też wiosno głodu?
Dobra świeco w mosiężnym wysokim lichtarzu,
Oczom zmęczonym wracasz Wytchnienie i spokój,
Łagodnym, Ciepłym blaskiem snujesz się po twarzy
I tajemnicze cienie rzucasz na mój pokój.
Jak dobrze czasem wrócić znów do kałamarzy,
Z dala od lamp jaskrawych, stuku Remingtona,
I pióro długo maczać, gdy się o czymś marzy
I gdy się myśl zatrzyma jak ręka wzniesiona.
Chwiejny cień pióra pada na kartki kajetu,
Nim spłynie jakimś słowem wreszcie znalezionym.
Pomiędzy światłem świecy a cieniem rzuconym
Ta przestrzeń drżąca ileż ma sekretów!
Świeco niedobra, właśnie pora była zgasnąć,
Gdy wspomnienia i słowa płynęły tak łatwo!
Westchnąłem. Pod westchnieniem zgasło twoje światło,
I jakże mi w ciemności i bez marzeń zasnąć?
1938
Minął upalny letni dzień,
Zwieziono zżęty łan,
Szumi jesienna plucha,
Po pustej scenie jakiś cień
Krąży, odrywa się od ścian,
Wysuwa się na pierwszy plan,
Przez chwilę stoi, słucha.
Ledwie odejdzie, przed Konradem
Jawi się nowa maska znów,
Zamieni ledwie kilka slow,
I znika tamtej śladem.
…Wróciłeś?
Jakże miałem powrócić, gdy nie odchodziłem.
Czy byłeś także wtedy?…
Byłem.
Ostatni raz widziano ciebie,
Gdyś szedł za trumną…
Już na smutniejszym byłem raz pogrzebie,
Żałosny romantyzm dymem szedł po literaturze.
Nie czas żałować róż.
Pomówmy o tym, czym są róże.
Maska nie dała odpowiedzi,
Następna z mroku się wyłania,
Uważnie twarz Konrada śledzi
I nowe rzuca mu pytania.
Czemu nie miałbyś wreszcie z pustego teatru
Zejść z nami w ciemne ulice Warszawy?…
Konrad
Z wami?
Znowu poczujesz na twarzy dech wiatru
I szum usłyszysz złotych skrzydeł sławy.
Widziano ciebie w naddunajskiej legii,
Znają cię wszystkie cmentarze Europy,
Bohaterze grobowców, opuszczonych szańców,
Poezji i dramatów, płaczliwych elegii,
Znają cię leśne mogiły powstańców.
Widziano ciebie w Lozannie i w Rzymie.
Karmiony słonym chlebem emigracji,
Wziąłeś do ręki kij pielgrzymi,
Ze stolic świata czyniąc szereg stacji
W procesji Męki Pańskiej.
Widziano ciebie w wileńskich zaułkach,
Na mroźnych szlakach w moskiewskich kibitkach,
Widziano ciebie w stu zwycięskich bitwach,
W lansjerach, szwoleżerach, we francuskich pułkach,
Co w obce ziemie pod cesarskim znakiem
Szły jak huragan, burząc tron za tronem.
Widziano ciebie, gdy nad Potomakiem
Długie rozmowy wiodłeś z Waszyngtonem,
Widziano ciebie u stóp Cytadeli,
Pod Lipskiem, pod Jena, pod Grochowem.
Na Teatralnym placu spod kozackich kopyt
Ledwie wyniosłeś pokrwawioną głowę…
Do czego zmierzasz?
Ze gdybyś chciał znów…
Dzisiaj trudniejsza już to sprawa.
Walczyć…
Nie. Być bohaterem.
Ledwie ucichły tamtej słowa,
A już się zjawia maska nowa.
Czyżbyś nie rozumiał zmian, które zaszły na świecie? Przyznasz sam, że w danej postaci jesteś już nie do zniesienia. Sama twoja obecność jest szantażem, jest brudnym pomysłem kupieckim, bo jakże nazwać inaczej to dyskontowanie dawnych stanów emocjonalnych i wskazań uczuciowych, celowych kiedyś i potrzebnych, a dziś szkodliwych? Czyż to nie tak, jakbyś w domu człowieka, który dąży do rozszerzenia swego bogactwa, wspominał o jego dawnych sposobach uzyskania kredytu? Nie zechcesz chyba na świat dzisiejszy iść w imię tej Polski ze sztychów drukowanych w Paryżu i w Dreźnie, przedstawiających naszą ojczyznę na krzyżu. Dziś, kiedy to my właśnie powinniśmy być tymi, którzy… Postaraj się mnie zrozumieć. Jest z nami pewne wielkie mocarstwo, naród panów, który na całe tysiąclecie…
Ach, gdybyś ty Goethego znał w oryginale…
Nie rozumiem.
Właśnie o to chodzi.
Mimo wszelkich różnic, gdybyś jednak chciał… Przy twoich zdolnościach wywoływania wzruszeń, tworzenia sugestii, mógłbyś tu, z desek teatru, pomóc nam ogromnie.
Poznaję głos twój! Przebóg, nie zbliżaj się do mnie.
Jeśli nie pójdziesz z nami — zginiesz.
Potrafiłem umierać. Nieraz umierałem.
Choćbyś mnie przeklinał, przepędzał,
Nie wygnasz mnie, nie wygnasz z tej ziemi.
Jestem tu jak cyprysy nad włoską zatoką,
Jak chłód nad pustynią, jak morskie przypływy,
Jak wiatr wiosenny, jak ten wiatr szczęśliwy,
Gdy pełną piersią odetchniesz głęboko.
Jestem tu, jak musi być szum w lesie,
Jestem tu, jak muszą być ciepłe wieczory,
Jestem tu, jak pajęcza nić, którą niesie
Wiatr, gdy w noc jesienną płoną meteory,
Jestem tu, jak mgły nad Tamizą skłębione,
Jak wichry w stepach Ukrainy.
Przycichnę czasem jak one,
Lecz wracam… Słyszysz? Biją godziny.
Pożegnał ją Konrad znakiem krzyża,
A oto nowa się przybliża.
Wybiła godzina przestrogi.
Zbudź się ze swoich snów, królewiczu duński. Wejdź na mury Elsinoru. Policz swe siły i ogarnij horyzont zaciemniony burzą. Czas, abyś przejrzał…
Jaką chcesz dać mi przestrogę?
Już pierwsze światło zagasło,
Więcej powiedzieć nie mogę.
1937
Nie Ty, zwycięstwo któraś wydarła Tytanom,
Nie Ty, Zeusa okazała córo,
Nie Ty mojemu sercu jesteś bliska,
We krwi brocząca przez pobojowiska,
Nike zwycięskich plemion,
Nike gniewna,
Błogosławiąca drewna
Wyśmigłe z cięciwy łuków,
Nie Ty, wawrzynami okryta,
Ciężkie skrzydła wlokąca po bruku.
Ale Ty, Nike, okrutnym ciosem rozbita,
Z odrąbanymi rękami,
Ty jesteś sercu mojemu najbliższa.
Głowę Twą dumną zwalono z ramion.
Ale wielkimi bijąc skrzydłami
Płyniesz
Niesiona poezją najczystszą.
Za Tobą. Nike spod Samotraki,
Wirem ogromnym porwani,
Płyniemy, oślepłe ptaki,
Za Tobą, skrzydlate kadłuby
Bez ust, bez rąk,
Za Tobą, kalekie Cheruby,
W podniebny płyniemy krąg.
1939
Siłą cierpliwej i wątłej rośliny,
Jak ampelopsis, co się pnie po murze,
Duch mój tak wspina się po klawiaturze,
Po czterech czarnych stopniach liter mej maszyny.
Nigdy nie dając soczystego grona
I całą moc swą czerpiąc z marnej, miejskiej ziemi,
Do czego dążysz, pniesz się siećmi chwytliwymi,
Roślino nierozumna, roślino szalona?
Niepokój, co gorącą, bezsenną godziną
Zatruwa spokój serca i rośnie pragnieniem,
I mnie tak każe wspinać się westchnieniem.
Kwitnąć słowami, więdnąć jak pnące się wino.
Młodością swą zieloną aż po zżółkła starość
Trwamy w tej wiecznej walce z kamieniem ponurym,
By jak najdłużej sobą zakryć jego szarość
I otwarłszy ramiona zginąć pod tym murem.
1938
Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii
Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.
W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,
Sos miętowy podają do zimnego mięsa.
Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy
Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,
A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku
Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?
Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,
Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.
Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,
Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,
Po niebieskim globusie plamą atramentu
Płynąć, jak płynie Nike na przedzie okrętu,
Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.
Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,
Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku
Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.
Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,
Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.
Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach
Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.
Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość — krajem,
Od którego się różnie mową, obyczajem.
Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,
Podniecony przestrzenią i zaciekawiony,
Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,
Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.
Kiedyś w domu rodzinnym przy lampie gazowej
Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,
Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,
O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.
Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,
W mieście moim. rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,
Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,
Jak służąca o kradzież w domu posądzona,
Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.
Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,
Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?
Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna
Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,
Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna.
Lato bujne, upalne i zima surowsza.
Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,
Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,
Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy
W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.
Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej
Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,
Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,
Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.
Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami
Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.
Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków,
Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków.
Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,
Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,
Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą:
Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,
Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,
Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?
Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie
I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości
Stawał się tylko narzędziem, a celem
Było zdobycie władzy pośród możnych świata,
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.
1938
Koleżance Żydówce wczoraj dał po twarzy,
A dziś kupił mimozę dla swej chorej siostry,
Któż to mądrze rozdzieli, sprawiedliwie zważy?
I czułość, i nieczułość. Świat nie jest tak prosty.
Patrzcie na tego męża. W nim duma niemiecka!
Żelazną ręką krwawo swój naród prowadzi.
A przecież dobrotliwie patrzy w oczy dziecka,
Uśmiecha się i ręką jasną główkę gładzi.
Cóż z tego, że krwią karty historii zabrudzi,
Gdy patent na człowieka wyłudzi najtaniej.
Lubią kwiaty i dzieci panowie tyrani!
Gratis pro Deo. Nic darmo dla ludzi.
1938
Już dawno, jak patrzymy razem,
Popatrzmy jeszcze
Na tę grę kształtu, barwy, cienia.
Postójmy przed tym bohomazem,
Co się na oczach naszych zmienia.
Patrz. Przez gałęzie lśnią świetliście
Błękitne smugi neonowe.
Stare są drzewa, stare liście,
Światło jest nowe.
Patrz. Jak się w karnym zbiegowisku
Samotny człowiek błąka.
Spójrz na ten sztandar na boisku.
Krzyż, co wyrodził się w pająka.
Ogromne kukły i koszmary,
I maski kolorowe.
Słyszysz, jak szumi ten świat stary
W swe dni karnawałowe?
O, nie zamykaj oczu, bacznie,
Uważnie patrz, jak się przetwarza.
Patrzmy w to lustro, co dziwacznie
Skrzywia nas samych i przeraża.
Był Rossetti.
I były krawaty Wilde’a.
I wieża Eiffla sięgająca nieba.
A dla dzieci
Pracujących w kopalniach
Pajda
Zgniłego chleba.
I płynął pełen entuzjazmu,
Brodaty, bufiasty, okrągły,
Tak balon rozweselającego gazu,
Wiek dziewiętnasty.
Znali przecież dzieje Jean Valjeana
I czytali ze łzami Dickensa.
Jakże mogli nie widzieć,
Jakże mogli nie liczyć
Chleba, mleka i mięsa?
Rosły ciemne miliony,
Niedożywione
Mnożyły się
Siły ciemne,
W slumsach Londynu, w Bronxach, u paryskich Hal,
Na Pelcowiznach świata,
A wielka, bogata ojczyzna
Żelazo zmieniała w stal,
W colty, winchestry,
Światła rzucała nad miasta.
I jak balon
W górę przy dźwiękach orkiestry
Płynął wiek dziewiętnasty.
Napoleońskie złote pszczoły
Burbońska zwabiła lilia.
Już nie pamięta świat wesoły,
Ze kiedyś padła Bastylia.
Były krzywdy dawne zatarte
I zapomniane wnet.
Jakaś sprawa daleka,
Jakieś prawa człowieka.
Po generale Bonaparte
Generał Lafayette.
Płynęli po powierzchni słów
W powozach miękkich, w lśniących landach,
Przez bruk, co zamiast kocich łbów
Miał banie lśniące wielkich głów
Dzieci z Belfastu.
Z Newcastle.
Z blacklandu.
Różowy goździk w butonierce
Lorda Douglasa
I łaska wielkopańska,
I secesyjny salon,
I pluszowe ozdoby.
Serce
Lekkie jak balon,
Jak stanca Moréasa.
Wielka byłaś, Anglio wiktoriańska,
Ojczyzno angielskiej choroby!
Wieku elektryczności
I wieku pary.
Wieku wiary w człowieka,
Pośród twoich śliczności
Nowy aktor wszedł na arenę.
Wykarmiony krzywdami,
Nie znający litości,
Już sen z oczu wam spędza,
Już się pyta o cenę
Szczęśliwego, spokojnego snu,
Domowego, cichego ogniska.
Jaka jego ojczyzna,
Jakie jego nazwisko?
Ojczyzna jego: Nędza.
Imię jego: Tłum.
Na ogrodach królewskich się tłoczy
Niezliczony, wszechobecny, ogromny,
Powrozy kręci
I kule toczy,
Głodny, gniewny, bezdomny,
Już nie wyrwiesz go z oczu,
Już nie wyrwiesz z pamięci.
Słyszysz, jak szumią te fale?
Głos woła:
Więzy skruszę!
Podpalę świat
Czerwienią pierwszych majów!
Łączcie się, proletariusze
Wszystkich krajów.
Z cichych rozmów wśród lampionów, w muzyce,
Z tych radości, których świat nie skąpił,
Z czarnych szybów, z dalekich faktorii
Przyniósł nagle wiatr te stronice
Historii,
Ten groźny: „dalszy ciąg nastąpi”.
Oto minął wiek dziewiętnasty,
Twoja młodość niepełnoletnia.
Gniewny mój bracie,
Płyń z falą.
Rzuć mnie jak worek balastu.
Patrz. W górze w gwiaździstej szacie
Czeka noc letnia.
1936
Za lat sto albo dwieście
Czy za tysiąc lat
Cóż zostanie z tych walk i tych burz?
Tak jak teraz, znów wiosną
Chodzić będę po mieście,
Jak przez szkiełka różowe
Przez płateczki pąsowe
Patrzeć będę na świat.
Chciałbym kiedyś po śmierci
W jakiś ranek niedzielny
Pójść na spacer Krakowskim Przedmieściem,
Wiejąc chłodem kościelnym
Albo siarką piekielną,
Spacerować milcząco po mieście.
Patrzeć, jak przeciw śmierci
Bunt się czai w gałęziach i pąkach.
Bo cóż znaczą te kości,
Bielejące na drogach do piekła,
Wobec szturmów młodości,
Wobec burz zieloności,
Co szaleją jak wściekłe
Na łąkach.
Miejski skwerku i klombie!
Nawet tu, na Powązkach,
Żadna przemoc ciebie nie spęta,
Kiedy wiosną wyfruną gołębie,
Kiedy w cieniu zielonych gałązek
Znów zakwitną bzy i dziewczęta.
Spójrz, ojcze, na moje ramiona
Obarczone stalą zieloną,
Pierś moja jest szara jak ziemia,
Kolor liści przegniłych jak dymna zasłona
Gasi barwy i gwiazdy zacienia.
Na rudym niebie krążą pterodaktyle,
I kiedy oto lezę na wznak,
Tęgopokrywe żuki w hełmach z chityny
Ciągną odwiecznym szlakiem.
Przez ciało moje, przez zieleń zwątlałą.
Starość ogromna i trupia,
Silna jak wielkie jaszczury.
Po oceanach płyną znów lodowe góry
Pokryte zwierzem morskim odwiecznym,
Wężami i ichtiozaurami.
Sęp i kruk czają się w liściach,
Gdzie dawniej słowiki śpiewały srebrzyście.
Garncarzom glina wyschła.
Puste są krosna.
Nikt pieśni nie składa nocą przy ogniskach.
W ogromnych jaskiniach pod ziemią
Kryją się bracia moi niespokojni.
Inną młodość daj, ojcze!
Śmiałą, bujną, porywczą
I gorącą jak pieśń zbuntowana.
Przeciw burzom idącą
Po oceanach.
Módlmy się o tę młodość,
Piachem, gliną, grudą ziemi
Razem, ojcze, przysypani,
Razem, ojcze, przywaleni!
1939
„Uwaga! Uwaga! Przeszedł!
Koma trzy!”
Ktoś biegnie po schodach.
Trzasnęły gdzieś drzwi.
Ze zgiełku i wrzawy
Dźwięk jeden wybucha i rośnie,
Kołuje jękliwie,
Głos syren — w oktawy
Opada — i wznosi się jęk:
„Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”
I cisza.
Gdzieś z góry
Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.
I pękł
Głucho w głąb.
Raz, dwa, trzy.
Seria bomb.
To gdzieś dalej.
Pewnie Praga.
A teraz bliżej, jeszcze bliżej.
Tuż, tuż.
Krzyk jak strzęp krwawy.
I cisza, cisza, która się wzmaga.
„Uwaga! Uwaga!
Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!”
Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
Ten alarm trwa.
Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!
Niech gra
Orkiestra marsza pod Wagram,
Spod Jeny.
Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony, armaty i tanki,
Niech buchnie,
Niech trwa
W płomieniu świętym „Marsylianki!”
Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła,
Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,
Kiedy na Paryż ciemny spada sen,
Któż mi tak nagle nasłuchiwać każe?
Któż to mnie budzi i woła?
Słyszę szum nocnych nalotów.
Płyną nad miastem. To nie samoloty,
Płyną zburzone kościoły,
Ogrody zmienione na cmentarze,
Ruiny, gruzy, zwaliska,
Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,
Traugutta i Świętokrzyska,
Niecała i Nowy Świat.
I płynie miasto na skrzydłach sławy,
I spada kamieniem na serce. Do dna.
Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy
Niech trwa!
1939
Wołam Cię głosem nabrzmiałym łzami
Przez radio Paryż, radio Toulouse,
Dumna Warszawo, zryta kulami,
Zżarta pożarem, zwalona w gruz.
O, jak surowo w dymów pomroce
Patrzysz oczami wybitych szyb.
I wiem, już nigdy warszawskie noce
Nie wrócą dla nas zapachem lip.
I nigdy z sercem wiernym i czystym
Już nie zapukam do Twoich wrót,
Bo znajdę tylko w miecie ojczystym
Kamień i wzgardę, gruzy i chłód.
Chociaż się zrosną Twoich ruin blizny
I z krwi obeschnie ulic Twych bruk,
Lecz słońce rzuci cień od Ojczyzny,
Cień, co się mrocznie ściele u nóg.
Patrz, jak opada na Paryż szary.
Gdy już w tym cieniu przyszło nam żyć,
Gdy noc uliczne uciszy gwary,
O czym tu dumać i o czym śnić?
1939
O jakże sercu są bliskie
Historią spiętrzone mury,
Małe uliczki paryskie:
Piosenki architektury.
Wystarczy spocząć gdzieś w bistrze,
Siądzie przy tobie swoboda,
I wiatr ci jak kelner poda
Poezji strofy najczystsze.
Choć wiosna tkliwie okrywa
Paryż zielenią i złotem,
Choć miasto wznosi, porywa
Ulic strzelistych wylotem,
Na próżno czaruje mnie falą
Sekwany, co szumi zamglona
Wstęgą, co lekko wzniesiona
Łączy Concorde z Etoilą.
Próżno rysunek misterny
W złoto i błękit zanurza —
Przywlókł się tu za mną wierny
Mrok warszawskiego podwórza.
Jak pies u nogi waruje
I mroczne ślepia podnosi.
Czego tak wciąż wypatruje
I o co bezradnie tak prosi?
Nie wiem, czy kiedy powrócę,
Kogo przywitam, pożegnam.
Lecz ciebie już nie porzucę,
Lecz ciebie już nie odegnam.
Skamlesz u nóg po cichutku,
Jak pies podnosisz wzrok łzawy.
Nie bój się, wierny mój smutku.
Ja nie zapomnę Warszawy.
1940
Nad szarą Sekwaną,
W Paryżu, o zmierzchu,
Blady księżyc stanął,
Srebrzy się po zmierzchu.
Schyla się i z bliska
Na Sekwanę drżącą
Srebrem żywym ciska,
W wodę ciemniejącą.
Drzewa, co już kwitną,
Pogładził i znika
Za wyspą błękitną
Świętego Ludwika.
I ja co dzień we śnie,
W tę samą godzinę,
Jak on, jednocześnie
Po dwóch niebach płynę.
Tutaj chłodnym spiżem,
A tam raną krwawą:
Srebrem nad Paryżem
I krwią nad Warszawą.
1940
Wiejska biedota bezrolna,
Co śpi pod polną mogiłą,
Ci, co walczyli o wolność,
Której w ojczyźnie nie było.
Z Bema, z Grochowa i z Wolskiej
Bracia, co padli krwią zlani,
Ci, co walczyli za Polskę
Choć Polska nie była dla nich —
Nie usną snem sprawiedliwych,
Ukołysali legendą,
I z mogił powstaną — żywi,
I oni sądzić nas będą.
1940
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Zwłaszcza pod wieczór, gdy złoto nieba
Biorą za tło.
A przecież teraz wspominać muszę,
Niemal co dzień,
Polnej topoli, wierzby czy gruszy
Przydrożny pień.
Uczył mnie tego, trafiał wierszami
W serce do dna
Ten, co się teraz modli za nami
Z Place de 1’Alma.
Wiedziałem zawsze — piękne są drzewa
W Fontainebleau,
Gdy je okryje letnia ulewa
Srebrzystą mgłą.
Lecz nie wiedziałem, co najważniejsze,
Ach, uczeń zły! —
Francuskie drzewa, choć najpiękniejsze,
To drzewa z mgły.
A nam potrzebny las, który śpiewa,
Szumiący bór.
Konar prawdziwy twardego drzewa
I mocny sznur.
1940
Daj nam broń ostrą.
Strzałom dodaj chyżości,
A sercom męstwa.
Francjo, siostro
Wolności
Zwycięska!
Krokom daj rytm stalowy,
A pięści twardej jak taran
Daj gniew
I niech nam szumi nad głową
Chorągwi naszych amarant
I sztandar trójkolorowy.
Daj nam Twój Paryż ciemny,
Jak kirem spowity troską
Daj nam serca Twojego łoskot
Podziemny.
Znajdziesz nas głuchych i ślepych
Na wszystko, co nie jest z krwi, z trudu.
Nie dla nas burbońskie lilie,
Bogactwo Twoje i przepych.
Daj nam gniew Twego ludu,
Gniew, który burzył Bastylie.
Chociaż padamy z nóg,
Choć w marszu krwawią się stopy,
Siłą brzmi głos nasz chóralny:
Na niebie wolnej Europy
Wzniesiemy, Francjo, Twój Łuk
Triumfalny.
1940
Wasze są węże i żmije,
Kły ostre i ciepła krew,
A dla nas drogi niczyje
I głogu kwitnący krzew.
Wasza jest wściekłość i pycha,
Nienawiść ślepa i wrzask,
A naszą sprawą noc cicha
I świecy złocisty blask.
Wasz świat się wspiera na mieczu,
Co bije promieniem złym,
A nasza sprawa — pod wieczór
Jałowcem pachnący dym.
Runą świątynie wroga,
Pychą dźwignięte wzwyż —
Zostanie biały krzak głogu
I u rozstajnych dróg krzyż.
1941
(Plac pod pomnikiem Mickiewicza w Krakowie. Wieczór zimowy. Strącona statua leży pod cokołem. Wkoło się zebrał tłum. Patrzy. Ciemno już prawie i tylko te postacie widać, które się od tłumu odłączą i wyjdą na miejsce puste pod obalonym pomnikiem.)
Serce mi pęka z bólu i z udręki.
Ludzie, pomóżcie! Siłami wspólnymi
Moglibyśmy go ruszyć i podźwignąć z ziemi.
Czy nikt mi nie pomoże? Nikt nie poda ręki?
Więc ten policzek zniesie obojętny Kraków?
Czy nikt się nie obudzi z tej całej gromady?
Tu już nie da rady.
Więc nie ma Polaków?…
Wolnego, panie blady, panie w meloniku.
Na co pan ludzi zmawiasz, o co tyle krzyku?
Pan będziesz deklamował i rączkami machał,
A kto inny za pana pojedzie do Dachau.
Ja chcę z wami…
Teraz chcesz z nami.
Czy wy nie rozumiecie, że ten, co tu leży,
To już nie bryła martwa, ale to duch żywy.
Że to jest symbol święty i kto w Polskę wierzy,
Ten w sercu to poczuje. Kto jest sprawiedliwy,
Ten pojmie, że to chwila duchowej komunii…
Może pan składkę zrobi na Ozon i Fon?
Maszerować! A potem jak Rydz do Rumunii!
Na Zaolzie! Pókim spokojny — mówię: won.
Powiadasz, że on żywy, że on duchem.
A ja ci mówię, że on był martwy na pomniku.
On tutaj trupem cuchnął, choć go jednym uchem
Słuchał który, choć było tam coś w podręczniku,
Od święta, w radio, w rządowej gazecie,
Ale wiadomo było, że to nic nie znaczy.
Wyście go pierwsi zrzucili z cokołu.
To wszystko już minęło. Czy nie rozumiecie,
Co to jest rozpacz?
Było w Polsce wiele przyczyn do rozpaczy.
Myśmy ten pomnik oglądali z dołu.
Cichoj tam. Nie widzicie? Idom. Już są blisko.
Zejdź pan z tej kukły, bo pana przyskrzynią…
(Z lewej wchodzi paru żołnierzy i ajentów SS. Żołnierz popycha Inteligenta kolbą.)
Rusz się, polska świnio.
Rozejść się. Co to jest za zbiegowisko?
(Kordon otacza pomnik. W środek kordonu wchodzi gubernator Frank. Nogę stawia na strąconym posągu.)
A, to o tego chodzi… Nie do wyleczenia.
Niepoprawni jak dzieci. Po co te złudzenia?
Radzę: lepiej wam z twardym pogodzić się losem,
Niż wierzyć w jakieś głupstwa, w jakiś cud zamorski,
Że może Francja, Anglia albo pan Sikorski
Podniosą, co tu leży. Co pod naszym ciosem
Raz powalone, nigdy się nie dźwignie.
No? Może który z was ten pomnik ruszy?
Za cenę kuli w łeb, nim trup ostygnie,
Zabłyśnie bohaterstwem. To jest w waszym stylu.
Przecież wierzycie w nieśmiertelność duszy.
Popiszcie się, Polacy.
Ja…
Jest was przecież tylu,
I takie piękne zadanie.
Kto pomnik ten podniesie?
Zmarły w Oranienburgu.
(Świeci w twarze trzem najbliższym z gromady.)
Wilk, Estreicher, Siedlecki. To znaczy sen.
To znaczy, że się we śnie łudzę.
To znaczy mary tylko, znikną, kiedy się obudzę.
(Scena zmienia się zupełnie. Zniknął w mroku tłum, żołnierze, pomnik, zarysy domów krakowskich. Na tle nieba i ziemi został tylko Frank i trzej profesorowie.)
Jeśli to sen, trujący sen zrodzony z polskiej mgły,
Jeśli w tym śnie pokonać chcesz mą duszę —
Jak chcesz, tak ze mną walcz. Na miecz, na krzyż, na sny.
Wybierzesz krzyż — Wotana młotem skruszę.
Wybierzesz sen — ja sen twój przezwyciężę,
Bo moje sny z odwiecznych płyną gniazd.
Z jaskiń i z pieczar, i z mokradeł.
Sny jamochłony — ptako–węże.
Mój sen się zrodził w drżącym pyle gwiazd,
Od srebrnych wód odbija się zwierciadeł.
Słyszysz ten wiatr, co w drzewach dziko jęczy,
Czy słyszysz grom, co ziemię ogniem pali?
Tak śpiewa sen, mój sen, mój sen z Walhalli.
Mój sen rozpina łuk siedmioramiennej tęczy.
My, panie…
My, panie…
(Wychodzi z tłumu gromadka ludzi. Jest ich szesnastu. Różnią się od innych blaskiem i bladością twarzy. Idą. Powoli podnoszą statuę Mickiewicza. Stawiają na cokole. Gdy już postawili, stanęli wokół cokołu kręgiem ciasnym.)
Ognia!… (Salwa)
Durnie. Żadnego nie trafili. Kul szkoda.
Otoczyć ich, jak bydło sprowadzić na sznurku.
(Żołnierze otaczają gromadkę pod pomnikiem. Świecą im latarkami w twarz. Frank zbliża się do pierwszego z brzega.)
Nazwisko?
Wilk. Astronom.
Urodzony?
Milcz, głupi.
Mój sen jak dym w skłębioną skrył się chmurę.
A mój się w niebo wzbił, strzeliście płynąc w górę.
Idzie ten gniew, ten grom z pokoleń w pokolenia.
Zdławiony raz, na nowo się odradza.
Ja nie śnię sam. Miliony śnią wraz ze mną!
Patrz w przyszłość…
Tam już nie sięga twoja władza.
Tam wolno patrzeć nam, z krainy cienia.
Patrzę w twą przyszłość. Widzę drogę ciemną.
Bo są sny jak śmierć ciężkie, duszne i samotne,
I śmierci jak sen lekkie, jako sny powrotne.
Są sny i noce bardziej podobne do zgonu
Niż śmierć, co sieje ziarno wieczystego plonu.
Pomnik na sercu wroga wydźwignięty męką
To ciężar, co się z żadną nie równa udręką.
Nieść go będziesz i dźwigać, aż ciężar cierpienia
Zmiażdży cię siłą swoją, nienawistny duchu,
Nawet tyle nie znajdziesz powietrza i ruchu,
Ile ma czerw żyjący w szczelinach kamienia,
Nie będzie ci ten kamień z piersi już odjęty.
Przez obcych zapomniany, przez własnych wyklęty.
(Kurtyna)
1941
Umarło miasto światła, Pola Elizejskie
Mrok żałobnym, ogromnym całunem okrywa.
Choćbyś wszystkie rozpalił blaski wielkomiejskie,
Ciemność, która tu rządzi, to ciemność prawdziwa.
Naga dziewka paryska w frygijskim kołpaku
Już nie roztańczy miasta w dniu czternastym lipca,
Próżno tłum czekać będzie tanecznego znaku;
Strzaskały się klawisze, pękły struny w skrzypcach.
Kiedyś, głucho milczący, ciemny tłum paryski
Stanie na placu hańby pod łukiem niewoli,
Aż na asfalcie ulic od czarnej krwi śliskim
Wybuchnie gniewny taniec Carmagnoli.
Lecz nim dzień taki przyjdzie, nim przyjdzie nareszcie
Dzień, o którym pieśń marzy jako o dniu sławy,
Wstydząc się dumnych gruzów i ruin Warszawy,
W Paryżu kryć się będziesz jak we wrogim mieście.
Wspominać będziesz przeszłość wśród grona rodaków —
Ach, te wspomnienia wszystkie znam, słowo po słowie —
Tak nas dziwnie los złączył, że w francuskiej mowie
Wieść będziesz musiał nocne rozmowy Polaków.
Mój przyjacielu, śpiewać nie próbuj piosenki,
Urwiesz wpół taktu, bo płacz ci skoczy do gardła.
Książkę najmilszą weźmiesz i wypuścisz z ręki
Bo książka będzie jak I pieśń — umarła.
Poznasz, co to są nieba okrutne wyroki,
Co to jest gorycz wspomnień i marzeń daremność
Z światła wolności wchodząc do nas w mroki
Stąpaj ostrożnie. Daj dłoń. Znam tę ciemność.
1941
Przez mury, ściany warowne i dachy
Duch Króla–Ojca oblepiony błotem,
Szkielet w pancerzu z zardzewiałej blachy,
Straszy nocami grobowym bełkotem.
Śpij, stary królu. Zbrodnie Elsinoru
W sercu Hamleta nie obudzą gniewu;
Gdy wróg u progu królewskiego dworu,
Innego sercom naszym trzeba śpiewu.
Niebo nas co dzień gniewnym budzi gromem,
A z ziemi piorun do góry wystrzela.
Spojrzyj, jak w chmurach skłębionych nad domem
Kaliban pada pod ciosem Ariela.
Dziś, kiedy niebo ostatniej ojczyzny
Szumi pożarem powietrznych okrętów —
Duchu pomniejszy, kielichem trucizny
Kupiłeś prawo twych nocnych lamentów.
Śpij, stary królu. Gdy się los przeważy,
Nie odepniemy już od ramion skrzydeł.
Przyjdź wtedy, wołaj do zamkowej straży
O glejt dla duchów twoich i straszydeł.
Wprowadź je wszystkie w zamek, do teatru,
Sypiąc popiołem na ziemię zbrodniczą,
Truchła śmiertelne niech w podmuchach wiatru
Krążą jak kruki, niech nad nami krzyczą.
Budź nas co nocy twym grobowym śpiewem,
Jak do wrót zamku bij w nasze sumienia,
Byśmy pomścili twoje krzywdy gniewem.
Gniewem lub wielką ciszą zapomnienia.
1941
Gdy zgaśnie pożar słońca i opadnie dym,
Zapadamy w noc czarną, jak w głębinę wody.
Ciemnymi ulicami wielkie samochody,
Jak ryby głębinowe, płyną w świetle mdłym.
Tylko noc jest prawdziwa. Nieprawdziwy dzień.
Złudne są wszystkie sprawy, co w świetle dnia płyną.
Dopiero noc otwartą wabiąca głębiną
Przywraca nas do życia, gdy pogrąża w cień.
Każdy, który się zrodzi w nocnej ciszy, dźwięk
Może nagle wyrosnąć i wybuchnąć łkaniem.
Nocy każdej ogromnym budzi nas wołaniem
Z piersi miasta wydarty pełen bólu jęk.
Słuchaj pieśni tych syren, co wabia nas z dna,
Głośnym łkaniem anioły budząc pod gwiazdami,
Nad męką świata płaczą i płaczą nad nami,
Którzy w trwodze czekają jasnej złudy dnia.
1941
Czy w Tuluzie, w Ankarze,
Czy na Węgrzech, w Dakarze,
Czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej,
Czy tu w wielkim Londynie,
Fala niesie nas, płynie —
Coraz dalej od drogi powrotnej.
O co my tak walczymy,
Za czymż my tak tęsknimy?
Jakież skarby nam wielkie odjęto?
Nie o sławę, bogactwo
Całe nasze tułactwo,
Lecz o sprawę i większą, i świętą.
Nie o władzę nad światem,
Ale o tu, by latem
Z książką usiąść pod starym jaworem,
Słuchać wiejskich pogwarów
I brzęczących komarów,
Koni rżących na łąkach wieczorem.
Nie — by rządzić innymi,
Lecz by w domu z swoimi
Sprawiedliwie przełamać się chlebem.
Wyjść na drogę i czyste
Witać niebo gwiaździste
I spokojnie móc spać pod tym niebem.
Znów popatrzeć przez okno
Na kasztany, co mokną,
Od dżdżu mokrym przyglądać się listkom.
Iść aleją, przystawać,
Dawne ścieżki poznawać.
To niewiele, a przecież to wszystko.
1941
Na mokrych błyśnie asfaltach
Poranek niebieską smugą…
Na miasto wyjdziesz bez palta
I w niebo popatrzysz długo.
I gdy zawieje łagodny,
Ciepły, wiosenny wiatr pierwszy,
Wiem, że poczujesz się głodny
Nowych melodii i wierszy.
Chcesz, bym rękami obiema
Uniósł cię lekko nad ziemią…
Bracie, tych słów ja już nie mam.
Wszystkie wymarły jesienią.
Lecz jeśli, bracie mój, w nocy
Budzisz się potem oblany,
Jeśli ci serce łomoce
I głową bijesz o ściany,
Jeśli myśl każda cię dręczy,
Wspomnienie bólem nabrzmiewa,
A zegar, co głucho dźwięczy,
Jak dzwony cmentarne śpiewa,
Jeśli w malignie bezsennej
Wciąż jedną odbywasz drogę,
Wiedz, że tej nocy wiosennej
I ja też zasnąć nie mogę.
Gdy się ta droga zasnuwa
Mrokiem i mgłą, i żałobą,
To wiedz, że nie śpię, że czuwam.
Pamiętaj, że jestem z tobą.
1941
Wyszła dziewczyna nocą przed próg,
Owiał ją ciepły wiatr wiosny,
Włosy potargał, rzucił do nóg
Uschniętą gałązkę sosny.
Wyszła dziewczyna w wiejący mrok,
Na piersi obciąga chustkę
I słucha wiatru, podnosząc wzrok
Na nieba bezgwiezdną pustkę.
Wyszedł robotnik cicho przed dom.
Wiatr sypnął piaskiem i kurzem.
Oczy wyciera, broniąc się łzom,
I wolno wznosi ku górze.
Stoi plecami wsparty o mur
W wiatru gorących podmuchach,
Goniąc oczami gniewny pęd chmur,
Zastygł w milczeniu i słucha.
Powoli każda brama i sień
Czerni się tłumem milczącym.
I stoi w mroku przy cieniu cień
W wiosennym wietrze gorącym.
Dziewczyna mówi; „Ty wrócisz, wiem,
W sławie i w blasku, i w mocy.
To wszystko było tylko złym snem.”
I usta podaje nocy.
Robotnik mówi: „Nadleć i grzmij
Ogniem, piorunem, co błyska.
Choćby w me piersi i w dom mój bij!”
I gniewnie pięści zaciska.
A między tłumem przeszedł jak duch
Szept, co wtóruje tym głosom:
„Uciszcie serca, natężcie słuch
I zaufajcie niebiosom.”
1941
Wy, którzy jeszcze Ją widzicie z bliska,
Wy, którzy jeszcze czujecie na twarzy
Rozmokłą w deszczu woń pogorzeliska,
Bijącą z gruzów domowych ołtarzy,
Wy, co z Warszawy imieniem łączycie
Obrazy bólu pełne i ogromne,
Wy, niech mi wolno wierzyć, wybaczycie,
Że Ją wam dzisiaj młodzieńczą przypomnę.
Wiem, że w historii tej nieraz wypadnie
Rwący się wątek dobrotliwie śledzić,
Bo płacz ze śmiechem łączę nieporadnie,
Jak ktoś, kto naraz wszystko chce powiedzieć.
Strach nam pod ziemią ukrywać się każe,
Lecz strach nie mija, kiedy dzień odsłania
Jakże zmienione nasze szare twarze
W krzywym zwierciadle wojny i wygnania.
Do Rosji mroźnej czy Ameryk obu
Rozwiał nas wszystkich wiatr po wielkim świecie.
Łzą i uśmiechem wierni aż do grobu,
O przyjaciele, wy mnie zrozumiecie…
Nie dla nas idzie i nie nam się zmienia
Świat w piorunowych gromach i burz świstach.
Nam pozostały już tylko wspomnienia
Albo westchnienia w beznadziejnych listach.
Gdy dziejów dramat rozgrywa się oto
W ciemnych arenach od łez i krwi śliskich,
Oczy odwracam z najczulszą tęsknotą
Do rzeczy małych, dawnych, sercu bliskich.
Zadudniła po bruku drynda jednokonna,
I cisza. Wieczór ciepły. Tramwaj huczy, dzwoni.
A znad Wisły, ze stacji Most — Wawer — Jabłonna
Słychać, jak gwiżdże kolej. Ktoś gra na harmonii,
Czeremchy pachną mocno. Znad wiślanej łachy
Wszedł księżyc i posrebrzył staromiejskie dachy.
Stańmy chwilę na moście. Tędy zawsze z bratem
Biegliśmy do kąpieli. Ten sam zapach wody.
A na róg do cukierni, tuż za Mariensztatem,
Już z tobą, moja miła, chodziłem na lody,
A na Zamkowym placu w innej cukierence —
Pamiętasz? — całowałem pierwszy raz twe ręce.
Szumiał wiosną wiatr ciepły, a gdy lody prysły,
Szliśmy patrzeć na wody wzburzone i rwące.
Żółta, gliniasta fala zbuntowanej Wisły
Niosła wyspy zielone, wyspy pływające.
Wierna rzeko domowa, strumieniu urody,
Ach, jakże nas zdradziły twe szerokie wody.
Nie szumiałaś wezbrana falami jak gniewem,
Kiedy żołnierz się cofał za armią rozbitą.
Pod gorącym wrześniowym nienawistnym niebem
Pastuch przepędzał krowy przez twoje koryto.
Nie było ciebie gniewnej i w w ody obfitej —
Tej jesieni ostatniej w Rzeczypospolitej.
Podróżny, do Warszawy jadąc z strony praskiej,
Nie wpada wprost ze dworca w samo centrum miasta,
Nie świecą mu neonów kolorowe blaski,
Lecz za to miasto przed nim powoli wyrasta,
Cichsze, ciemniejsze nieco, nie tak hałaśliwe,
Lecz za to bardziej swojskie i bardziej prawdziwe.
Drynda Zjazdem pod górę wlecze się ospale.
Po lewej w dole puste śpią targowe kramy,
Po prawej Zamek spada do Wisły wspaniale,
A Kolumna Zygmunta w środku panoramy
Oddziela noc zapadłą już na Starym Mieście
Od blasku, którym świeci Krakowskie Przedmieście.
Muzyczka bije z barów, tango czy sztajerek,
Tłum sunie po chodnikach, szumi falą zwartą,
A po obydwóch stronach domów ciemnych szereg,
A przed każdym przystanąć i podumać warto,
Bo każda cegła, z których taki dom się składa,
O jakichś własnych naszych sprawach opowiada.
Wjeżdżamy przez Krakowskie w kraj wspomnień uroczy,
Znowu witam Warszawę, dawną, miłą, starą.
Zapomnijmy o wszystkim i zamknijmy oczy —
Jedź, stara dryndo, tocz się, warszawska landaro!
Wszystko jest tak, jak było na tym bożym świecie.
Ot, z podróży wracamy z snów na własne śmiecie.
Jak my kiedyś wrócimy? Którymi drogami?
Jedni śmiało, gromadnie, przyjdą z bronią w ręku,
Inni wrócą samotnie, drżącymi rękami
Serce ściskając pełne radości i lęku,
I z uśmiechem nieśmiałym, z pochyloną głową,
Czekać będą na bratnie powitania słowo.
Czy twarz twoja, mój bracie, zszarzała cierpieniem,
Czy usta twe zacięte goryczą i wzgardą,
Rozchylą się, rozjaśnią serdecznym wzruszeniem?
A może patrzeć będziesz spokojnie i twardo,
Obcy, zamknięty w swoich wspomnieniach i dumie,
Jak ten, co milczeć woli, bo kłamać nie umie.
Każdy z nas o tej chwili myśli i rozważa,
Jak to będzie i kogo z najbliższych odszuka,
A może nawet mogił śladu i cmentarza
Nie znajdzie, a gdy do drzwi rodzinnych zapuka,
Obcy ludzie otworzą, przypatrzą się z bliska,
Pomyślą — nie, nie wiedzą, nie znają nazwiska.
Przez Krakowskie Przedmieście leniwym truchcikiem
Jadąc musisz przystanąć i pochylić głowy
Przed jednym, niezbyt pięknym właściwie pomnikiem,
Gdzie Mickiewicz, jak pewien określił wojskowy,
Przyjmuje defiladę codzienną Polaków,
Stojąc w pozycji „spocznij” z ręką na temblaku.
Stolica się nie szczyci przeszłością ojczyzny,
To nie Kraków, gdzie kamień każdy to pamiątka.
U nas na Świętokrzyskiej, gdzieś w składzie starzyzny,
Znajdzie się czasem książka, rycina, pieczątka,
Portret Bacciarellego, obraz Canaletta,
Lecz reszta w antykwarniach to sama tandeta.
W oknie fałszywy ryngraf, kindżał autentyczny,
Zniszczone książki szkolne i modne powieści.
Odnalazłem tam kiedyś napis lakoniczny,
Co w paru słowach całe nasze dzieje mieści,
Pod starym pięknym sztychem koślawe litery:
„Okazyjne — Kościuszek skacze do Estery.”
Na pomnikach wyniosłych stoją po Warszawie
Wielkości w brąz lub marmur ubrane przed laty,
Lecz jeśli żywej jakiejś chcesz się przyjrzeć sławie,
To znajdziesz ją w kawiarni —, marmurowe blaty
Cokołami są dla tych czcigodnych popiersi;
Tak się z plebsem mieszają w narodzie najpierwsi.
Różne były kawiarnie modne i cukiernie,
W każdej epoce w innym jakimś pokoiku
Perorował warszawski apostoł i wiernie
Gromadził swych wyznawców przy wspólnym stoliku.
Przy pół czarnej, wśród dymu, w palcie, w kapeluszu,
Gadał, bzdurzył, kpił, szydził, pełen animuszu.
Nie każdy już pamięta, czym był Semadeni…
Zaniedbując pacjentów — wiem, że „Pod Filary”
Biegł mój ojciec, gdzie razem siedzieli stłoczeni
Rapacki, Roland, Frenkiel i Leszczyński stary,
Malarz Lenz, czasem zajrzał Lasocki ogromny
Albo szczupły Franc Fiszer, młody, cichy, skromny.
Ojciec mój szanowany był „Pod Filarami”
(Każdy stary warszawiak go ode mnie woli),
Żyła kiedyś Warszawa jego dowcipami
W dawnych czasach poczciwych moskiewskiej niewoli.
Piękny profil miał młody pan doktor Słonimski,
Mniej może katolicki — ale bardziej rzymski.
Pustymi ulicami przechodzę szczęśliwy
Przez Warszawę gorącą, niedzielnie omdlałą.
W popołudniu czerwcowym płynie żałośliwy
Gdzieś z daleka litanii śpiew. To Boże Ciało.
W pustej „Ziemiańskiej” kelner leniwie się włóczy
I Fiszer osowiały, fajkę czyszcząc, mruczy.
Był na świetnym obiedzie i jeszcze wspomina
Każdy szczegół kolejno. Śledziki z śmietaną,
Majonezy, pieczarki i klopsiki z lina.
Lecz zapomniał — o wstydzie! — jaką zupę dano.
Grzybową czy szczawiową? Coś się pokręciło…
Wreszcie krzyknął do siebie: „Wiem, zupy nie było!”
Wyszedł z ulgą z cukierni. Mazowiecką kroczy,
Spotkał kogoś — spojrzeniem jak biczem go zdzielił
I mruknął, zza binokli złe wlepiając oczy:
„Ten bydlak mi się w nocy dziś przyśnić ośmielił,
Cóż za bezczelność, nietakt nie do darowania,
Wkraczać w dziedzinę cudzych snów bez zapytania.”
Franc Fiszer, trochę żarłok t trochę gaduła,
Opryskliwy jest nieco, kiedy dobrze nie zje,
Lecz zawsze ten warszawski pyszny Gargantua
Cięty był i dowcipny, czuły na poezję.
Jeśli Bóg humor ceni, to w niebie Franciszek
Co dzień zupę ma dobrą i pełny kieliszek.
Patrz, Franciszku! Już w złotym pyle popołudnia
Płynie zmierzch, gwiazdy srebrne na niebie rozpala,
Westchnieniami, szeptami ulice zaludnia,
Słodki zapach akacyj przywiewa gdzieś z dala.
Już w Alejach grą świateł i splątanych cieni
Elektryczne latarnie błyszczą wśród zieleni.
Oczy nasze spragnione są światła neonów,
Neonów zapomnianych i wystaw sklepowych,
Okien płonących nocą, otwartych balkonów
I latarni wśród liści blasków brylantowych.
Chociaż to nie tak dawno, dopiero od roku,
Przywykliśmy się w miastach snuć jak widma w mroku.
A przecież dziś, strąceni do krainy cieni,
Sięgamy głębiej wzrokiem i widzimy lepiej,
Niż wtedy gdyśmy nocą i światłem szaleni
W blasku miasta ogromnym błądzili jak ślepi.
Noce warszawskie! Szumne, jasne, hałaśliwe!
I chłodne świty blade, poranki trwożliwe.
Księżyc jeszcze nie poddał swojej srebrzystości,
Jeszcze trwa sierpem ostrym wcięty w niebo ciemne.
Przecierany chmurami na nieba wklęsłości,
Nie da Się zetrzeć, zepchnąć i straże nadziemne
Sprawuje, gdy już z nieba ogromnych obszarów
Chmury niosą purpurę słonecznych pożarów,
Wiatr zerwał się i niesie gazety podarte.
Jak duchy w pustce ulic płyną miejskie śmieci.
Już ranek. Niebo modre, zielenią przetarte,
Łagodne, czyste, blade — a jeszcze się świeci
Czerwony neon knajpy, obcy i rażący,
Jak zmarnowanej nocy wyrzut gorejący.
Jedzie pustą ulicą, wolno, krok za krokiem,
Chłop na furze i w chustce skulona dziewczyna.
Tu jeszcze mrok odnajdziesz. Tu spotkasz się z mrokiem.
Bo w tych oczach tkwi zimna podmiejska noc sina.
Jedzie miastem chłop polski, żeby wóz ziemniaków
Za garstkę soli sprzedać ku chwale Polaków.
„Byczo, wodzu kochany! Jazda do ŤBristoluť.
Albo wiecie co, wodzu? Na Gnojną do Joska,
Za miasto do «Sielanki»!” A za miastem w polu
Wlecze się szarą miedzą szara polska troska.
A w „Sielance” koniaczek — daszkiem po pół szklanki.
My jesteśmy Słowianie, lubimy sielanki.
Zamyślony, bezwiednie z Niecałej ulicy
Skręcam w bramę znajomą. Wejdźmy choć na chwilę,
Bo tu na drugim piętrze starej kamienicy
Zostawiłem rzecz drobną. Było tego tyle,
Ile się w piersi ludzkiej pomieści z łatwością:
Małe serce dziecinne bijące miłością.
Katarynka w podwórzu gra wiedeńskie walce.
Złote słońce czerwcowe już łagodniej grzeje,
Tylko patrzeć, za chwilę, jak u Prusa w „Lalce”,
Izabela powozem wyjedzie w Aleje.
Ktoś przez lufcik wyrzucił kopiejkę w papierku,
Spadła w gęste bzów kiście, co kwitną na skwerku.
W saloniku, jak dawniej, pluszowe krzesełka
Secesyjnie wygięte w dziewięćsetne lata,
Poczciwych lamp naftowych zakopcone szkiełka,
A na stole w jadalni ogromna cerata.
Okna już nieco zżółkła przykryte firanką,
Najzwyklejsze na świecie warszawskie mieszkanko.
Zwyczajnie było może, lecz tylko z pozoru.
W istocie w tym mieszkaniu dziwne było życie:
W ceratowej kanapie czarnego koloru
Mieszkał chciwy Kanapon, a zaś po suficie
Biegał mały pan Pimper, zręcznie się przemykał,
Lecz gdym oczy podnosił, to natychmiast znikał.
Chociaż umiał się schować, umknąć lub zeskoczyć,
Ojciec widział go zawsze. Mnie się nie szczęściło.
Starałem się go szybkim spojrzeniem zaskoczyć,
Nagle wznosiłem oczy — lecz już go nie było.
Kanapon kradł przedmioty, zwłaszcza scyzoryki,
I chował je w kanapę albo w foteliki.
Bracia Polatkiewicze w przedpokoju stali.
Siedmiu różnej wielkości, każdy z czarnym wąsem.
Ojciec z nimi rozmawiał — nie odpowiadali.
Matka o tych rozmowach mówiła z przekąsem.
Gdym brał udział w dyskusjach z Polatkiewiczami —
„Zwariowali” — krzyczała i trzaskała drzwiami.
Czasem zmierzchem zimowym w przedwieczornej porze
Gdy ojciec ostatniego przyjmował pacjenta.
W kuchni wielkiej, ogromnej, jak na wsi we dworze,
Czekałem w niepewności, czy o mnie pamięta.
Pamiętał. I siedzieliśmy, w ogień wsłuchani,
Na zielonym kuferku Klimci albo Frani.
W środku w kuferku Frani, kiedy się otwierał,
Przyklejone obrazki oglądałem święte.
Lecz był tam również Nogi — japoński generał.
Dziś mi się to wydaje trochę niepojęte,
Lecz wtedy tę rycinę dosyć niebanalną,
Tę jedną uważałem za rzecz naturalną.
U nas, chłopców, Japonia w wielkiej była modzie.
Czytaliśmy o wojnie z żywym serca biciem,
A gdy pokój zawarto na Dalekim Wschodzie,
Ojciec rzekł, że to „pokój z japońskim obiciem”.
Żarcik ten mnie powiedział i obu służącym
I wyszedł do cukierni w cylindrze błyszczącym.
W poczekalni na dole, rudawy, brodaty,
Siedział u ojca lichwiarz, czekając cierpliwie,
Ażeby go pomęczyć sprawą prolongaty,
Jakimś wekslem czy żyrem, chociaż już właściwie
Dawno wszystko odebrał, co miał na procencie,
Ale się przyzwyczaił. Lubił to zajęcie.
Sam nie wiedząc przychodził już nie po należność,
Lecz na rozmowy z ojcem, rozmowy, od których
Złagodniał, stracił swoją lichwiarską drapieżność,
I w oczach jego, dawniej ostrych i ponurych,
Igrały nowe blaski nagłej wesołości,
Bo Żyd stary do świata nabrał ciekawości.
Czytywał w poczekalni podróż Livingstone’a;
Chodził do bioskopu — jak na kapociarza
Dziwny dosyć tryb życia. Przyszła kiedyś żona:
„Pan doktor go zmarnował, to jest Cień lichwiarza,
On skapcaniał do reszty, on już nie pożycza,
Czy pan wie, co on robi? Czyta Sienkiewicza…”
Za trumną mego ojca w żałobnym orszaku,
Aż pod sam mur Powązek, w tłumie, popychany,
Wśród darmowych pacjentów, biednych i żebraków,
Wlókł się ten stary lichwiarz — lichwiarz zmarnowany,
I został ku czci ojca, jak dowód prawdziwy,
Gdzieś pod murem cmentarza ten kwiat osobliwy.
Kiedyś, gdy siostra odrę miała czy tez różę,
Oddano mnie na parę tygodni do dziadka.
Miałem tam być przez miesiąc, lecz zostałem dłużej.
Prawie rok przemieszkałem, nim się w końcu matka,
Gdzieś między rautem, balem, koncertem, kościołem,
Spostrzegła przerażona, że z domu zniknąłem.
U dziadka było cicho. Ogród za oknami.
Zegar srebrzystym dźwiękiem godziny wybija.
Tylko czasem o zmierzchu coś płacze za drzwiami,
To stryj Józef na skrzypcach gra „Ave Maryja”.
Rękę bladą, przejrzystą — niemal już stuletni
Starzec kładł mi na czoło w taki wieczór letni.
Przepłynął przez ocean ogromny — wiek cały.
Zrozumiał gwiazd koleje i czasu rachunek.
Znad ksiąg starych do nieba podnosił wzrok śmiały,
Do dna chciwymi usty wysączył ten trunek,
Co uśpił go łagodnie, gdy jednym westchnieniem
Pożegnał świat i białym rozpłynął się cieniem.
Sam jeden byłem przy nim, gdy zasnął snem wiecznym.
I sam byłem w pokoju, gdy kres kładąc męce,
Żegnając mnie ostatnim uściskiem serdecznym,
Syn jego umarł, rękę trzymając w mej ręce.
I choć wtem, że gdy przyjdzie ostatnia godzina,
Nie będę miał tej wiernej, młodej ręki syna —
Ty, ojcze, dłoń mi podasz. Wiem, że spotkam ciebie
Na polach elizejskich pod gwiazd blaskiem drżącym.
Na kuferku zielonym — i on będzie w niebie —
Siądziemy ręka w rękę w uścisku gorącym
I osądzisz łaskawie wszystkie dobre czyny,
A błędy mi wybaczysz i rozgrzeszysz winy.
Matka nocą wracała z fantowej loterii,
Perfumami pachniało pudło czekolady.
U ojca w gabinecie jakiś gość z Syberii;
Ciche kroki za drzwiami, szepty i narady…
Inne nas czasem nagle budziły alarmy.
Stróż w gaciach i w kożuchu, a za nim żandarmy.
Gruchnął gdzieś na ulicy strzał rewolwerowy,
Zadudniły po bruku kopyta czerkieskie…
Krzyk urwany i cisza. Łomot nóg miarowy…
Niespokojny sen miało to miasto królewskie.
Tak bezduszne pozornie, wesołe, pogodne,
Ale niepokonane i wolności głodne.
Spod cylindrów, falbanek, turniur i mantylek
Nagle gniewnie wyjrzała twarz, która przeraża.
I gdy tłum, niemy, ciemny, na ulice wyległ,
Patrz: podźwignięty twardą dłonią robociarza,
Sztandar czerwony wolno ponad tłum wyrasta,
I płynie śpiew posępny. Prawdziwy głos miasta.
Krwawi w naszej historii to miasto Okrzei
Czerwienią swych sztandarów, świeci krwią Montwiłła.
Padły trony i miasta — Ona bez nadziei,
Ona jedna, Warszawa, Niemcom się broniła.
Choć spalona, zburzona, chociaż w gruzach legła,
Ale trwa, wierzy, czeka — sercem niepodległa.
Ach, jakże mi nie mówić o tych dniach radości,
O tej chmurnej jesieni, gdy w szumiącym wietrze
Szedł nad miastem rodzinnym pierwszy wiew wolności,
Kiedyśmy pełną piersią pili to powietrze,
Nocą w ciemnych Alejach stłoczeni szpalerem,
Czekając, aż zapłonie świt nad Belwederem.
Jakże ciebie przywitać, radosną swobodo?
I czym uczcić najpiękniej? Chyba tym uśmiechem
I młodzieńczej poezji burzliwej urodą,
Co szła śpiewem przez miasto i wracała echem.
Witaliśmy wolności naszej dni najpierwsze,
Pijąc przez całe noce, a w dzień pisząc wiersze.
Jak z dawnej fotografii patrzą na mnie twarze
Szczupłe, drobne i sutym nie zarosło życiem.
Tych oczu i tych wspomnień nic już nie wymaże,
Choć jak w wodzie wzburzonej zmąconym odbiciem
Czas ten obraz rozwieje, splącze i wykrzywi —
Tam żyjemy, w tych wierszach młodzieńczych, prawdziwi.
Pod drzewami szumiących warszawskich ogrodów
Sączyliśmy krew młodą w poezji szaleństwa.
Tej jesieni, co wiosną była dla narodów,
W pierwszy miesiąc miodowy z wolnością małżeństwa
Tej naszej rówieśnicy, co kwitnąc urodą
W dwudziestym roku życia umarła tak młodo.
Czas był piękny i piękni byli w Polsce ludzie.
Jeszcze stała nad nami mgła romantyczności.
Słabi, ale radośni, jak po wielkim trądzie,
Nieśmiałym szliśmy krokiem po drodze wolności,
Lecz mieliśmy odwagę i kark mieli twardy,
Nim w błoto nie zepchnęły nas czasy pogardy.
Jeszcze Nike zwycięska łazienkowskim parkiem
Szła szeleszcząc skrzydłami wśród jesiennych krzaków.
Jeszcze się nie roiło wrzaskliwym jarmarkiem
Kunktatorów, statystów, lizusów, cwaniaków.
Jeszcze się przed cenzorskim nie trzęsły obliczem
Łazienkowskie satyry śpiewając z Kudliczem;
Ach, czyś nigdy nie płakał, słuchając tych zwrotek
O żołnierzu–tułaczu, co gnany zamiecią
Szedł o głodzie do Polski? Czyś w kurzu bibliotek
Zostawił „Tadeusza” i „Dziadów” część trzecią?
Czyś już o tym zapomniał, że w młodości lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Nie dlatego dotykam tej bolesnej rany,
Aby przeszłość osądzać, Bóg widzi, że winy
Odcierpiał już po stokroć lud ukrzyżowany…
Lecz gdy znowu na światło wyjdziemy z głębiny,
Przysięgnij na tę mękę, na łzy, na ten cmentarz,
Ze teraz nie zapomnisz. Że teraz spamiętasz.
Wrócić znów na Żurawią. Narbutta, na Smolną!
Na Krakowskie do Boyów zajść na pogawędkę,
Pogadać mową własną, umowną, swawolną,
Myśl posłuszną ubierać w słowa giętkie, prędkie!
Gdy dom Boyów wspominam w najczulszej przyjaźni,
Pierwszą rzecz, którą czuję, to jest zapach łaźni.
Bo na dole w tym domu z dzieciństwa znajome
Mieściły się kąpiele l łaźnia Fajansa.
Wchodziło się w oparach przez schody dość strome
Do mieszkania, gdzie zwykle sobotnie seansa
Gromadziły przyjaciół, pisarzy, aktorów
W gwarze rozmów i żartów, dyskusji i sporów.
W korytarzu ogromna stoi ciężka paka
I pod ścianą w jadalni — skrzynia wpółotwarta.
W nich dobytek domowy: przekłady Balzaka,
Diderota, Pascala, Moliera, Descartes’a.
„Słówka” cienkie i grube, „Porachunki” Fredry,
Książki, od których w Polsce trzęsły się katedry.
Tu najbliższa rodzina: „Ojciec Goriot” stary,
„Kuzynek Pons” poczciwy i „Kuzynka Bietka”.
Romans czuły z Odettą, flirt z „Panią Bovary”.
Samych tylko przekładów była z górą setka.
Tak wyglądało z bliska, głupio przyczepione
Do wielkiej pracy Boya, ożycie ułatwione”.
Ze ścian patrzy. Witkacy — demon zakopiański.
Przy oknie wisi rzewny portret pani Zosi.
Tak ją widział, z tym lokiem na czole, Wyspiański.
I taką ją w „Weselu”: drużba w taniec prosi
I porywa jak piórko lekką i panieńską
Panią Zofię Boyową, de domo Pareńską.
Właśnie wszedł Staś Baliński. Torcik pralinowy
Zostawił w przedpokoju, bo jutro niedziela
I z Antonim na obiad jedzie do Podkowy.
Górka tłumaczy komuś, że w czasach Popiela
Żyła jeszcze wśród ludu tradycja attycka.
„A z kim żyła?” — spytała Irena Krzywicka.
Fiszer głośno o starym słudze opowiada,
Który tańcząc kozaka „skacze wściekle w górę,
A potem niesłychanie powoli opada”…
Rozejrzał się, skończywszy tę wspaniałą bzdurę,
Poprawił się w kanapie i w milczeniu głuchym
Sam jeden porykuje, trzęsąc wielkim brzuchem.
Tylko Boy mu wtóruje. W dobrym jest humorze.
Zaśmiał się, nagle ucichł i pełen rozpaczy
Głowę nisko pochylił i westchnął: „Mój Boże.”
Kto zna Boya, wie dobrze, ze to nic nie znaczy.
Taką już ma naturę, że w momencik krótki
Z rozpaczy wpada w radość, aż radości w smutki.
Lilka przyszła z uroczym swych wierszy tomikiem
I martwi się o tatkę, czyli o Kossaka,
Który dziś kiszkę jedząc połknął ją z patykiem,
Wszyscy ją pocieszają, że niemądra taka,
Ze to głupstwo. — „Być może, że to minie po dniu,
Ale to już jest drugi patyk w tym tygodniu.”
…Zdarła czasu zasłonę ręka tajemnicza,
Odsłoniła ten obraz, znów jesteśmy razem.
Widzę w śniegu za oknem pomnik Mickiewicza
I gdy chciwie wzrok poję tym miłym obrazem,
Rozwiewa się i ginie z oczu wyobraźni
W szarej mgle zapomnienia i w oparach łaźni.
W szelkach i półkoszulku na twarde poduchy
Zwalił się stróż pijany. Chrapie spod kurierka,
Którym twarz sobie przykrył, bo w pokoju muchy.
Fotografia Smosarskiej w ramie od lusterka,
Scyzoryk poczerniały na stole, serdelek,
Brzytwa i parę pustych od piwa butelek.
Mokry, szary poranek leniwie obnaża
Zarysy miasta mgliste na niebie blednącym.
Świt. Przed otwartą bramą stanął wóz śmieciarza.
Wionęła woń zgniliśmy ostrym smrodem mdlącym,
Ciężko waląc butami w mrocznej ulic pustce,
Idzie posterunkowy z prostytutką w chustce.
Zza węgła wypłoszone rogówki niemrawym
Kłusem przebiegły, szczute przez nocną obławę.
Któraś zaklęła słowem soczyście plugawym
I tym słowem poranek przywitał Warszawę.
Gwizdem syren fabrycznych, wrzaskiem prostytutek
Budzi się dzień warszawski i warszawski smutek.
Już z Puławskiej i z Woli na miasto wylęga,
Sunie pod parkanami mroczny ludzki szereg.
Domyślasz się go raczej, gdy uszu dobiega
Bosych kroków szelestem i brzękiem manierek.
Gdzieś zawył pies bezdomny, nim go złapał hycel.
Na rogu stoi alfons, a na drugim szpicel.
Porzuć na chwilę złudne śródmieścia bogactwo
Zajrzyj w tę suterenę wilgotną i czarną,
Gdzie się dzieci warszawskie gnieżdżą jak robactwo.
Zejdą na Gęsią, na Bródno lub w dół przez Browarną
W głębie ciemne, smrodliwe ludzkiego śmietnika,
W tę przepaść, którą Judym znał i znał Baryka.
Bezrobotne, bezdomne wyrostki, nędzarze,
Tłum cuchnący, zmarniały miasta pomiot wszawy —
To oni śpią w ogrodach zmienionych w cmentarze.
To oni, właśnie oni bronili Warszawy,
Gdy tamci… Gdy my wreszcie tak samośmy zbiegli…
I czegóż tak bronili, i za co polegli?
Jeśli tych dzielnic hańby pioruny armatnie
Nie rozniosły i bomby nie zżarły ogniste,
To niech te mury zwalą nasze ręce bratnie,
Gdy czas przyjdzie wysoko pod niebo gwiaździste,
Na wolności prawdziwej jawny znak widomy,
Dumnym łukiem strzelistym Szklane dźwignąć Domy.
I taką cię pamiętam, szara, robotnicza
Warszawo pracy głodnej i śmierci ofiarnej.
Bo jeśli blask i cienie twojego oblicza
Rysować mam prawdziwie — niech nie zbraknie czarnej
Barwy twojej ponurej, gdy w oczach wyrasta
Obraz inny i gorzki — obraz złego miasta.
A przecież nawet takiej dziś się nie ośmielę
Obrzucić buntu wzgardą i gniewnym przekleństwem.
Bo widzę cię tlejącą w zgliszczach i popiele
Ogniem świętym — zbawioną na wieki męczeństwem,
Połączoną braterstwem, bólem zjednoczoną,
Życie moje i młodość — Warszawę straconą.
I jakżeż w to uwierzyć? Jak się z tym pogodzić,
Że został tylko popiół, zgliszcza i świst wiatru…
Że już nigdy nie będę spokojnie przechodzić
Koło domu mojego, Zamku, czy Teatru?
Nawet tego nie mogę: Jak syn marnotrawny
Wrócić i czoło skłonić na domu próg dawny.
Zawsze odnajdę drzewa i kwiaty i zioła,
I topole szumiące, i polne ścieżyny.
Nikt mi tych grusz na miedzy odebrać nie zdoła,
Odnajdę łąki bujne i żółte łubiny,
I wiatry porywiste, pachnące i mocne,
I szare nasze wody, i niebo północne.
Lecz biada tym, co serce zostawili w mieście,
Biada tym, którzy czołem do ruin przywarli.
Już nie ma tego miasta. A choć wrócą wreszcie,
Snuć się będą wśród żywych jak ludzie umarli
Albo błądzić jak ślepcy, targani udręką,
Wśród murów, których nie ma, z wyciągniętą ręką.
W ciemnych tajgach sybirskich, w kraju wiecznych mrozów,
Czy w upałach pustynnych, czy w śniegu północy,
Czy za drutem kolczastym niemieckich obozów —
Jak wam się Ona, bracia, musi śnić po nocy,
Jeśli tu w domu cichym pośród dobrych ludzi
Dni zatruwa wspomnieniem, a nocą mnie budzi.
Przysłaniał mi ją Paryż wszystkimi czarami,
Magią światła złotego, różowym obłokiem,
Owiewał mnie wonnymi ciepłymi wiatrami,
Ogłuszał ulic gwarem, bulwarów urokiem
I spłynął w niepamięci, jak w odbiciu wody
Przepływa srebrny obłok nieziemskiej urody.
Patrz. Za oknem angielska zieleń niezwalczona
Trwa lekko przysypana szronem jak siwizną.
Kwitną grudniowe róże. A przestrzeń zamglona
Cierpliwie co dzień uczy tęsknić za ojczyzną.
A wszak nieraz marzyłem właśnie, jak o raju,
O Anglii, kiedy trudno żyć mi było w kraju.
Znają dobrze z widzenia w Aylesbury na rynku
Cudzoziemca, co wszystkie kupuje gazety.
I wiedzą prości ludzie, tutaj w małym Tringu,
Że ten pokój na piętrze to pokój poety,
Co znalazł dach nad głową, chleb, uśmiech i ciszę.
Że ten pan to jest Polak i że książki pisze.
Ciąży pochmurne niebo zimowe jak ołów
Nad starymi domami małego miasteczka.
A wiatr przynosi zapach dymu i popiołów.
Wiej, wietrze! Może zbierze się chociaż garsteczka,
Choć tyle, by starczyło go do ust przycisnąć,
Nim w cztery strony świata zdążysz ten proch cisnąć.
Wiem, że to wiatrów sprawa popioły rozwiewać,
I twoja sprawa, wichrze, rozniecać pożary,
W kwitnących drzewach wiosny szumieć, łkać i śpiewać,
A jesienią drzew łamać umarłe konary.
Kiedy wyjesz za oknem, skamlesz nocą ciemną,
Wiem, czego chcesz ode mnie, o czym mówisz ze mną.
Nie zagłuszysz mnie wyciem gniewnego chaosu,
Nie utulą mnie do snu twe pieśni zwodnicze.
Przedrę się przez tę wrzawę łzami mego głosu,
Srogi wichrze stuleci — ja ciebie przekrzyczę!
Choćbyś chciał całą siłę przeciw nam obrócić,
Tych popiołów nie zdołasz po świecie rozrzucić.
Z pożaru mego miasta, bólu i udręki
Rośnie siła ogromna, co toruje drogi,
Moc, co oręż wytrąca z gniewnej ludzkiej ręki.
I nawet ta opowieść, i ten rym ubogi
Ozdobi się w przyszłości jakimś listkiem sławy,
Choć dlatego, że sercem bliski był Warszawy.
1942
Nienawiść rosła w sercu młodym,
Pamiętam, kiedym słuchał gniewny,
Nieczuły piękna i urody,
Rosyjskiej waszej mowy śpiewnej.
Lecz wiersz i pieśń, i wasza mowa
Była czymś tajnym, czymś pokrewnym.
I odtrącone gniewnie słowa
Wracały szumem bujnym, śpiewnym.
Żal nie przeminął wraz z latami
I krwawych czas nie zatarł śladów,
Lecz całym sercem jestem z wami
Na barykadach Leningradu.
I dawny gniew, i gniew ostatni
Niech już w pamięci nie powstanie.
Ten wiersz, jak ciepły uścisk bratni,
Jak dłoń podaję wam — Rosjanie.
1942
Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,
Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie.
Lecz ja, wybaczcie bracia, pragnę Polski słabej,
Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie,
Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty,
Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty,
— Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem
I gdzie granica wita tylko drogowskazem.
1942
Do ciebie mówię, synu smutny pokolenia,
Któryś utracił wszystko — nie stracił imienia,
Niosąc w kraje dalekie za cały rynsztunek
Łzy najbliższych i obcych podziw i szacunek.
Porwany zdarzeń bystrych niewstrzymanym biegiem,
Falą losu rzucony, dziś nad szkockim brzegiem
Patrzysz w dal mglistą. Ręce na broni oparte,
A myśli twe jak morze wracają uparte,
Chociaż zmienne, lecz prądem wciąż jednakim gnane,
Jak to morze zamglone, gniewem sfalowane.
Widziałeś słabość pysznych — ludzi słabych siłę,
Na twoich oczach kraje jak drzewa przegniłe
Padały podważone mocą lub podstępem,
I dziś jak Prometeusz, który gadał z sępem,
Tak mówisz do przeszłości, co gryzie twe wnętrze,
Co szarpie cię i rani uczucia najświętsze,
I przeklinasz tę przeszłość, i ją błogosławisz,
I, zatruty myślami, gorycz własną trawisz.
Widziałeś malownicze miast wielkich ruiny,
Sekrety ulic ziemi wydarte z głębiny,
Arterie rur skręcone i gazu fontanny,
Syfony światła białe, syczące, gdyś ranny
Padł pod murem i czarna huczała ci sfera,
Z której jak zbuntowane hufce Lucyfera
Strącane gniewnym mieczem Archanioła
Spadały samoloty, ogniem pisząc koła.
Niż to miasto i ogień, co z niego wybucha,
Straszniejsze było przecież Kolizeum ducha.
Jak te wieże, jak gmachy pociskiem zburzone,
Widziałeś myśli puste wnętrze ujawnione,
Poznałeś praw kłamliwość i fałszywość miary,
Wiarę z uczuć odartą i serca bez wiary,
Dzieci zbrodnią pijane i matki nieczułe.
Próżnoś Boga szukając patrzał na Kopułę,
Aby ujrzeć na świętym miejscu Namiestnika,
Pod białym baldachimem, biurko urzędnika.
Widziałeś naród kupców pod murami Troi,
Męstwo bez pióropusza i bez złotej zbroi,
Londyńskie ł warszawskie .widziałeś ulice,
Widziałeś, jak przekreśla przestrzeń i granice
Samolot, co nad ziemskie unosząc się złudy
Ponad głowami państw zbratane łączy ludy.
Widziałeś tyle, tyle przecierpiałeś znoju,
Że choć przyjdzie nareszcie godzina pokoju,
Nie zaznasz już wytchnienia, nie odnajdziesz marzeń.
W mdłym powietrzu codziennych dawnych spraw i zdarzeń
Pustką będzie jałową powszedni dzień szary.
Tobie trzeba przyszłości innej, innej miary,
Bo znienawidzisz siebie, przeklniesz rany własne,
Ze wstrętem na dom patrząc i na ściany ciasne,
Nawet na miecz żołnierski, co przyniósł ci chwałę.
Tobie będą potrzebne wtedy myśli śmiałe.
Może tymi słowami młodość ci przypomnę?
Pamiętasz, jak szumiały te skrzydła ogromne?
Nie daj ich sobie złamać, rozwiń je w wolności,
Obrońco uciśnionych, rycerzu miłości.
1942
Jak krzew burzą z podmorskiej wyrwany głębiny
Uschłoby serce moje na Florydy piasku.
Wolę mój Londyn ciemny od Ameryk blasku.
Mrok jest oczom przyjazny, a sercu — ruiny.
Tutaj zegar te same wydzwania godziny
I kiedy noc jest w Polsce i tu nie ma brzasku.
Wiesz, jaką wzgardę żywię dla tłumów poklasku,
I dlatego zrozumiesz te proste przyczyny:
Gdy na niebie wieczornym tu gwiazda zaświeci,
Wiem, że się w nią wpatrują naszych bliskich oczy.
Ta sama mgła krajobraz otula i mroczy —
Gwiazda i mgła srebrzysta minionych stuleci —
Tu mewa znad Bałtyku czasem w locie zboczy.
Stąd bliżej. Stąd, jak mewa, westchnienie — doleci.
1942
Ciemność, co nad wodami .była, dziś zwycięsko
Wróciła i znów na dnie oceanu ciemnym
Płyniemy w mroku ulic, oddychając ciężko,
Niesieni falą strachu jak prądem tajemnym.
Żelazne dinozaury ryją w piaskach Libii,
Biegną chrzęszcząc jak żuki w pancerzach z chityny.
2 wód wyłażą na lądy ciała mdłych amfibii,
A stada ichtiozaurów z przejrzystej głębiny
Wyciągają zielone wężów giętkie szyje.
Wróciliśmy do jaskiń. W pierwszym chłodzie nocnym
Zapalamy ogniska w głębi pieczar mrocznych.
Skuleni w krwawym blasku, co od ognia bije,
Słuchamy szumu wielkich gado–ptaków głodnych,
Które w blasku księżyca na chmurach pogodnych
Przypływają nad miasto jak nad żerowisko
I jęczące płaczliwie zniżają się nisko.
Biją łukiem pociski z nadbrzeżnych baterii,
Lądując precyzyjnie w punkcie oznaczonym.
Bombowce — ciałka ledwo widocznych bakterii,
Płyną w polu widzenia niebem zarażonym.
Małpolud skośnooki w masce gazoszczelnej,
Zbrojny w miotacze ognia, w piorun kulomiotu.
Frunie szybciej niż wicher w maszynie piekielnej.
Nie wytraciły ciebie ognie boże i potopy,
Naturo gniewna, oto bogatsza niż wprzódy,
Niepowstrzymana idziesz polami Europy,
Budzisz w cmentarzach śpiące człekokształtne ludy.
Wykopaliska suche w ciało obrastają,
Wydąwigają się z iłu, w którym spały lata,
Suną wielkim pochodem i w ciszy przystają
Duchy zwierząt w dolinie świętej Jozafata.
Płoną Pompeje w wieńcu ogrodów oliwnych,
Gniewny bełkot dobiega z kotła wrzącej ziemi.
Giganty i Demony ciał radioaktywnych
Zbudziły się zaklęciem tajemnej alchemii.
Kurtynę chmur rozdziera grom, w iskrowym skoku
Uderza w nieba strop — wulkanów odblask rudy.
To twoja moc i amfiteatr twój, Proroku.
Wstań, zbudź się, gniewny lwie, lwie z pokolenia Judy,
Niech nowy Bóg oddzieli światło od ciemności,
Łagodną wznosząc dłoń uciszy gniew żywiołów.
O ziemio srebrnych łąk, skąpana w zieloności,
Wsłuchana w cichy szept modlących się aniołów.
1942
Gdy jak czarną żałobną opaskę z ramienia,
Z okien zerwą wojenne kiry zaciemnienia
I światła, jak więźniowie z bram rozbitej turmy,
Runą w miasta ulice, a zwycięskie surmy
Zagrają z wież wysokich i kościelne dzwony
Walić będą, bić, jęczeć, jakby spiż szalony
Chciał się zerwać ze szczytu strzelistej dzwonnicy
I potoczyć się z tłumem po gwarnej ulicy,
Gdy się miasto rozszumi, rozfaluje hymnem,
Gdy neony jak duchy migotaniem zimnym
Wbiegną w ciemne litery i szyldy ożywią,
Gdy cisi się ośmielą, nieśmiali roztkliwią,
Przycisną się do piersi i wybuchną szlochem,
Możni zejdą łaskawie bratać się z motłochem
I gdy ruszy przez miasto pochód gwarny, strojny,
Radować się tą wieścią, że już nie ma wojny,
Że Bóg nam dał zwycięstwo — gdy się tłum potoczy,
Nie mieszaj się z tym tłumem. Ręką zakryj oczy
I chociaż łzę poczujesz, co spływa po dłoni,
Rękę drugą zaciśnij na żołnierskiej broni,
A serce jak dłoń ściśnij — nasyć je cierpieniem,
Abyś się nie dał złamać serdecznym znużeniem.
Patrz. Inny pochód idzie miasta ulicami,
Niebem płynie jak chmura i krwawymi łzami
Pada na tę sztandarów rewię uroczystą,
Na odświętne mundury; i tą krwią błotnistą
Upodabnia się pochód, co zamarł w bezruchu,
Do ciągnących po niebie widziadeł i duchów.
To nie zjawy pomarłych i pomordowanych,
Zagłodzonych, dręczonych, żywcem pogrzebanych,
To nie tylko najbliższych twoich widma blade,
Lecz duchy całych ludów zdanych na zagładę.
Więcej ich już na niebie niźli nas na ziemi
I choć mówić nie mogą ustami czarnymi,
Cieniem się krwawym kładą na światła jaskrawe,
Na oświetlony Londyn, na jasną Warszawę,
Przez te dzwony, sztandary, mundury i blaski
Idzie cień. Janusz Korczak, ten lekarz warszawski.
Prowadzi poprzez getto dzieci z sierocińca,
Dwoje ich wziął na ręce i wyszedł z dziedzińca.
Jak ten, co na Golgotę krzyż dźwigał mozolnie,
Idzie na miejsce kaźni. Idzie dobrowolnie.
Wracaj — wracaj z uporem do miejsc egzekucji,
Ucz się imion — żołnierzu przyszłej rewolucji,
Imion tych, którzy kiedyś wstaną nieśmiertelni
Z grobów Wawra i z piasków palmirskich cegielni.
Nie o katach pamiętaj ani o mordercach,
Ale o tych nad miarę umęczonych sercach.
Nie płacz nad ruinami, ale policz, który
Mur jeszcze runąć musi, jakie zburzyć mury.
Nie statuę zwycięstwa czy sztandar pierwszeństwa,
Ale dźwignij zhańbiony łachman człowieczeństwa
I podnieś go wysoko — niechaj płynie górą
Ta chorągiew, na której nakreślisz purpurą
Serce — ten znak bolesny — emblemat ubogi —
Gdy pójdziesz świat budować, nowe mościć drogi.
1943
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią spływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłowanina,
Norwegiem, gdy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad pobite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy.
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem —
Gdy naród grecki z głodu obumiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
1943
Przeszłość drapuje, twoją postać,
Czar opromienia twoje pióro.
Jakże się będzie trudno rozstać
Z poetyczności srebrną chmurą,
Którą wypiłeś wraz z oddechem
Z londyńskich mgieł, poeto blady.
Gdy błądzisz sam dawnymi ślady,
Twe kroki wtórnym dźwięczą echem.
Jakże się będzie rozstać trudno
Z poetyczności chmurą srebrną.
Z cierpieniem, które w pieśń podniebną
Przemienisz sztuką swoją złudną.
Gdy przejdzie wiatr, co będzie chłostać,
Rozpędzać srebrnych mgieł obłoki,
Wrócić nie mogąc — nie chcąc zostać —
Dokąd skierujesz swoje kroki?
Pod jakim niebem, jaką tęczą
I w jakim skryjesz się obłoku?
W londyńskich ulic szarym mroku
Jak głucho nasze kroki dźwięczą.
1943
Myśl miałem wczoraj niesmutną,
Lecz nie dotrwała do świtu,
Jak cień rzucony na płótno,
Zmącony blaskiem błękitu.
Myśl pierzchła spłoszona. Dokąd?
I cień, i błękit wraz zniknął,
Gdy w okna twardy prostokąt
Dzień wdarł się i groźnie krzyknął.
Ja już tej wojny nie wygram,
Serca nie wyrwę już z kleszczy,
Uciekam — zbieg i emigrant,
Jak uciekałem z Zaleszczyk.
Uciekam drogą zawiłą,
Od własnych uciekam wspomnień,
Jak ten, co siadł nad mogiłą
I szuka gwiazd nieprzytomnie.
Skulony, skryty w fotelu,
Czujny dezerter ze świata,
W małym londyńskim hotelu
Węzły gordyjskie rozplatam.
Patrząc w popioły wygasłe,
Pledem okryty jak chustą —
Strudzony biegiem Ahaswer,
Owijam, otulam się pustką.
1943
Daj mi nową, grubą książkę snów,
Daj mi nową butelkę ze snami,
Daj mi szarfę białą opatrunku,
Bo gdy zasnąć nie mogłem dziś znów,
Nie starczyło i szarfy, i trunku.
Daj mi książkę, w której sen jak rym
Z każdej karty przechodzi na kartę,
Bandaż długi, bym owijał nim
Rany w mojej pamięci otwarte.
Snów mi trzeba i zatraty w snach,
Snów ogromnych jak warowne mury,
Poprzez które nie przeskoczy strach,
Pod którymi nie przemkną się szczury.
Daj mi senną, długą, złotą nić,
Abym z dna mógł się odbić jak nurek,
Kiedy zacznę strasznie znowu śnić
Wśród warszawskich piwnic i podwórek.
Zagubiony w księżycowym kurzu,
Przytulony do twych zimnych nóg,
Na warszawskim znajomym podwórzu.
Rzuć ml linę długą, abym mógł
Na londyńskie powrócić pięterko.
Daj mi wrócić i odbić się z dna,
A do ręki daj srebrne lusterko,
Żebym poznał, ze to jeszcze ja.
1943
Wypełzamy — pluskwy spod ram
Za obrazem skryci na ścianie,
Aby spijać po ciemku krew z ran
I znów kryć się, gdy przyjdzie świtanie.
Jakiż może być robaczy bunt?
Chyba ten, że za krew, co się leje,
Rząd angielski, zamiast płacić funt,
Pełną winien wypłacać gwineję.
Nie potrzeba nam obcych bóstw
Ani wzoru niepolskich postaci.
Co nas żywi? Krew naszych sióstr.
Co nas karmi? Krew naszych braci.
1944
Przekręciła się z hukiem scena obrotowa,
Już nową grają sztukę, a oto wśród tłumu
Błąka się aktor, który nie zmienił kostiumu
I z dawnej sztuki stare przypomina słowa.
Głuchy, ślepy, nie bacząc, że wszystko się zmienia,
Samotny i w scenicznym potrącany tłumie,
Tragiczne jakieś gesty czyni bez znaczenia
I rzuca słowa, których już nikt nie rozumie.
Ja znam obie te sztuki, na pamięć je umiem,
Znam aktorów, kostiumy, światła, dekoracje.
Wiem, o co ci chodziło, ja ciebie rozumiem,
Ale głupio zagrałeś. Oni mają rację.
Śmieją się. Słyszysz? Gwiżdżą. Zdejmij z twarzy szminki,
Chodź do domu, mój stary, bo już późna pora.
Wypijemy po drodze, zanim zamkną szynki,
Zdrowie wygwizdanego starego aktora.
Wypijemy za zdrowie wszystkich wygwizdanych,
Samotnych, opuszczonych, starości niepewnych.
Przegranych, oszukanych, wszystkich zapomnianych,
Goryczą napojonych braci naszych rzewnych.
Wczoraj było Polaków londyńskich zebranie.
Gdy zasiedli w mundurach ozdobionych suto,
Wstał szybko Prezes łzawy, żalów Egzekutor,
I szepnął: „Proszę uczcić zmarłych przez powstanie.”
I pomyślałem sobie — stojąc gdzieś przy ścianie —
Ze nad nami jest chmura, co piorunem świeci.
Nie minutą milczenia, lecz wrzawą stuleci
Trzeba nam się o Twoje modlić zmiłowanie.
I pomyślałem jeszcze: daj nam kiedyś, Panie,
Jeśli już musi nadejść ten mrok krwawej nocy,
Walczyć nie przeciw obcej, lecz własnej przemocy,
Kiedy lud gniewny uczci zmarłych przez POWSTANIE.
1943
Antyczni, nadzy i ogromni,
Zastygli w krzyk kamiennych warg,
Których na łukach tryumfalnych ark
Ustawią kiedyś w rząd potomni,
Bohaterowie wielkich dni,
Na tle chorągwi i barykad,
Antyczni, nadzy i ogromni,
O których co dzień komunikat
Podawał światu rapsod nowy,
O was historia nie zapomni
I narodowy rzuci pieśniarz
Ziarno męczeńskiej waszej krwi
I posiew cierpień
I uniesień
Na nowy Sierpień,
Nowy Wrzesień,
Na nowych dni sześćdziesiąt trzy.
O was historia nie zapomni,
Lecz któż na grobach będzie siadał
Tych, którzy trwożni i bezdomni
Padali mrowiem niezliczonym,
Któż się o milion ten upomni?
I jaki pieśniarz będzie składał
Słowa gorące i szalone
O tych, co w cieniu waszej glorii,
Bez narkotyku wielkich czynów
Konali w męce dla wawrzynów,
Co wasze skronie ozdobiły,
Rzucając pomiot ciał swych zgniłych
W dymiący, krwawy gnój historii?
Dla was pieśń moja i łzy moje,
Zwyczajni, prości, nieogromni.
Kiedy na zgliszcza wróci życie,
Na narodowy święty grób,
Gdy kości będą zbierać z szańca,
Aby z nich dźwignąć pomnik sławy,
Niech na cmentarnej będzie płycie
Ten napis prosty, napis krwawy:
Tu leży Trup
Nieznanego Mieszkańca
Warszawy
1944
Ledwie słowo, jak nas rozpłomienia,
Lica w ogniu, serce mocniej bije.
Czemu wzrusza sam już dźwięk imienia?
Liberté, liberté chérie —
Miłość budzi czułe zasmucenia,
Młodość czar niejeden w sobie kryje,
Ty jak dreszcz przebiegasz pokolenia,
Liberté, liberté chérie —
Krew w nas burzy żar twojego tchnienia,
Głos w historii bębny werblem bije,
Imię twoje z wichru i z płomienia,
Liberté, liberté chérie —
Cóż nam dajesz w zamian za cierpienia
I za krew, co śladem twym się wije,
Że idziemy z tobą w śmierć bez drżenia,
Liberté, liberté chérie —
1944
W letni mglisty poranek o wschodzie
W młode ręce wzięliśmy wiosła.
Czy pamiętasz, jak cicho te łodzie,
Jak łagodnie rzeka je niosła?
Dziś wspominam z obrazem tej rzeki
Mgły wznoszące się, czerwień wschodu
I horyzont upojnie daleki,
I drażniący, rześki wiew chłodu.
I wspominam do dzisiaj w zachwycie
Brzeg młodości we mgle ginący,
Gdy nas porwał i poniósł przez życie
Prąd burzliwy, wartko płynący.
I dziś niosą nas te prądy rwące,
Rwące serce zmęczone w biegu,
Gdy na skronie nasze siwiejące
Opada mrok drugiego brzegu.
1944
Wiem, piechotą będę szedł ze stacji,
Choćby ciemnym to było wieczorem.
Zbłądzić trudno, kolejowym torem
I na lewo od dwu drzew akacji.
Kwiat tytoniu w ciemności pachnący,
Miodny zapach końskiego nawozu
I daleko gdzieś gwizd parowozu
Długi, smętny, tęskliwie cichnący.
Tak jak nieraz to już było we śnie,
Poznam głos twój, gdy zapytasz: „Kto tu?”
I za gardło uchwyci boleśnie
Strach i rozpacz, i szczęście powrotu.
„Kto to?” — spytasz. Powiem: „Ja — Antoni,
Tutaj jestem”. Jeszcze krok, pół kroku.
I dłoń drżącą poczuję na skroni.
I usłyszę bicie serca w mroku.
„Nie myślałem, że cię tak przestraszę!
Nie pal światła, stójmy tak, w ciemności.
Po co patrzeć w oczy już nie nasze,
Kiedy serca biją jak w młodości?”
„Po coś wrócił? Tu źle”. „Ja wiedziałem,
Lecz nie było dla mnie ukojenia,
Zostawiłem tu wszystko, co miałem,
Nasze wspólne młodzieńcze marzenia”.
1945
Z gruzów podźwigną się domy
I stanie bank gotycki,
I świątynia żelbetonowa.
Ale jak odbudować słowa,
Ale jak dźwignie się mowa —
I wieża, i schron poetycki?
Zbombardowano ją straszliwiej
Niż Rotterdam i Warszawę.
Słowa, sylaby, litery,
Monstra kalekie, chimery
Podrywające się do lotu,
Bakterie semantycznej ropy,
Robactwem czcionek rozsypane,
W ziemię wdeptane butem,
Kto zbierze na polach Europy,
W jaki piec rzuci, w jaką hutę
I jakim żarem przetopi?
Ziewasz, gdy słyszysz
Słowa: Wolność, La Liberté, Freedom.
Wytarły się w długim użyciu
Stare monety.
Ale powiedz te słowa Żydom,
Polakom, szepnij Norwegom,
Krzyknij je przez sztachety,
Przez drutów kolczaste zasieki,
Gdy idą skuci w szeregu,
A zadrżą szeregi, zadzwonią łańcuchy,
Oczy zapłoną gorączką nadziei,
Oczy świecące, krążące jak duchy,
Jak duchy w cmentarnej zawiei.
Ukołysani dziewiętnastym wiekiem,
Zawierzyliśmy słowom,
Półprawdom półbogów,
Ze trzeba miłować wrogów,
Że człowiek jest aż człowiekiem.
Lecz tam, gdzie słowo przez opar mglisty
Przedrze się iskrą, przerodzi w znak,
W rachunek ścisły
Czasów i miar i wag,
W retorcie alchemisty
Co czyta Faust nowy,
Odwieczny Mag?
Wstrzymaj się, wstrzymaj, badaczu szalony,
Przed drzwiami laboratorii.
Czy widzisz? Małpolud uskrzydlony
Krwią maże karty historii.
Twoje wykrada sekrety,
Twoją myślą i twoim natchnieniem
Ujarzmia ziemię.
Jak dziś miasta
Jutro
Zetrze z map naszej planety
Kraje i kontynenty.
Zbuntujcie się, zbuntujcie, badacze szaleni,
Obłąkani docenci.
W czyje ręce oddaliście dynamit?
Jak kapłani egipscy, jak święci
Zejdźcie w podziemia piramid.
Niech się zbliżą ludy tej ziemi,
Wierzące i bezorężne,
Niech je zbliżą skrzydłami białymi
Płatowce dalekosiężne.
Niech się uczą ludzie w przyjaznej dobroci
Czytać w oczach i czytać w uśmiechu,
Zanim milion huczących obrotów,
Sto tysięcy mechanicznych koni,
Zadyszanych, sprężonych w pośpiechu,
Zawierzycie jednej ludzkiej
Dłoni.
O jakiż świat modlić się nam trzeba,
Nam, targanym klęską,
Nam, którzyśmy śmierć ziemską
Wynieśli pod stropy nieba?
Zmiłuj się, Panie, nad nami,
Nie karz surowo.
Uskrzydlij nas, podnieś słowami,
Przywróć nam słowo.
Jedna niech będzie miara,
Jak sylab jednaki rząd.
Niech wiara znaczy znów — wiara,
A błąd niech oznacza błąd.
Dla możnych i dla skrzywdzonych
Jednaki niech będzie sąd.
Przywróć nam słowo natchnione,
Przywróć nam wieżę i schron.
A kiedy w skokach szalonych
Nieznany odkryje ląd,
Niech będzie błogosławione,
Choć gorzki przyniesie plon.
1945
Czy to był dramat, czy też farsa,
Historia temu nada imię.
Rzecz miała miejsce w Hiroszimie,
Gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa.
Kto bohaterem? Sztuką złudną
Do jakiej autor zszedł głębiny?
Głos jakiś słychać zza kurtyny.
Czy płacz, czy śmiech — odróżnić trudno.
1945
Biada tym, którzy w naród patrzą, nie w emblemat,
I widowisk nie czynią ze swojej rozpaczy,
I w ojczyźnie coś więcej widzą niźli temat.
Biada im, jeśli myślą i myślą inaczej.
Biada tym, którzy gminnych niepomni prawideł,
Kramów swoich nie chwalą ani sztuk nie czynią.
I na sprzedaż jarmarcznych nie niosą świecideł.
Dalecy ich nie dojrzą, a bliscy obwinia.
Biada tym, którzy nie chcą na co dzień jak słudzy
Stroić cudzej wygody w romantyczne płaszcze,
Bo jedni ich odtrąca, nie pojmą ich drudzy.
Biada tym, którym nigdzie żaden tłum nie klaszcze.
Biada tym, co ze wzgardą nie zżyci za młodu
Uczą się jej dopiero, brzemię czasów trudnych
Dźwigając w samotności, z dala od narodu,
Pośród wrogów podstępnych, przyjaciół obłudnych.
1945
Nie tam granica polska leży,
Gdzie kurhan świeci czerepami,
Gdzie panów wielkich i rycerzy
Blachy rozpadłe rdza przeżarła.
Granica leży między nami,
Krzywda ją kreśli opłotkami,
I tak się Polska nam przedarła:
Po jednej stronie w Salomei
Śnie srebrnym śpiąca czy umarła,
W zieleń księżyca roztopiona,
Cieniem błądząca po alei —
Po drugiej stronie gdzieś z ugorów,
Jak wilk, co kłami sięga gardła,
Czai się krzywda rozwścieczona
I w księżycową zieleń dworów
Pochodnie krwawe gniewnie ciska.
— Która ci droższa, która bliska?
Z tobą, gromado, ciżbo szara!
Brzydoto gorzka, biedo rzewna,
Z tobą, gdy wreszcie wstajesz gniewna
Przeciwko Mgłom i Snom, i Marom,
Co jak cmentarne, gnilne larwy
Na uroczyskach opuszczonych
Z księżyca srebrne kradną farby
I krew spijają z ciał strudzonych.
Za duchów pychę, żywych grabież,
Z tobą, gromado pokrzywdzonych,
Weź moje serce, całe zabierz!
1945
Czarną krwią zaciemnione, wściekłe, huczące, ogromne
Morze cię pochłonęło głębią swą nieprzeniknioną,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.
Próżno zdradne syreny wabią was w głąb oceanu,
Jękiem trwożnym nocami budzą, wzywają do drogi.
Dokąd płynąć nam każą głosy przeszłości żałobne?
Nie ma dla nas powrotu, kresu wędrówki Odysa,
Chyba śmierć jest powrotem. Trzeba by nam jako Chejron,
Który, choć nieśmiertelny — śmierć chciał wybłagać u Zeusa,
Idąc drogą nieznaną wrócić w krainy znajome.
Bracie, odwróć twe oczy, odwróć od wysp zatopionych,
Jeden świat jest i ludzie wszędzie są braćmi twoimi.
Dawnej żeby nie stracić, nowej nam trzeba ojczyzny.
Morze jej nie pochłonie, bo ona ponad wichrami,
Większa niźli cesarstwa, większa niż rzeczpospolita,
Bratnią krwią okupiona — Ziemia miłością podbita.
Niechaj Febus ognisty złoci jednakim promieniem
Pracę zgodną i przyjaźń. Kiedy zaś księżyc wypłynie,
Między jawą i snami wpół zawieszeni marzeniem,
Wracać, wracać będziemy, w głębie zanurzać się mroczne,
Kędy światło niebieskie siły już nie ma przeniknąć,
Własnym blaskiem wiec każdy kształt musi świecić w ciemności.
Tam cię znowu odnajdę, drżący od świateł tajemnych,
Kraju mojej młodości, do Atlantydy podobny.
1945
Czemu ci na obczyźnie i smutno, i nudno?
Mówisz: „Tęsknię do kraju.” — Do kraju nietrudno,
Trudniej, mój przyjacielu, do młodości wrócić
I cieszyć się młodzieńczo, i młodzieńczo smucić.
Nie za Polską daleką wypłakujesz oczy,
Tęsknić każe po sobie inny kraj uroczy,
Kraj, co noce pogłębia i rozjaśnia świty,
Mokrą farbą niebieską maluje błękity,
Gdzie łubiny, się żółcą, zachody płomienia,
Gdzie zieleń jest zielona, a czerwień — czerwienią.
Gdzie lepiej smakowała niż nektary z nieba
Jajecznica i kromka rumianego chleba,
Gdzie woda była mokra, łza miała smak soli.
Za młodością uroczą, co mija powoli.
Oddala się, mgłą kryje, zapada w głębiny,
Za tym krajem tęsknimy — wygnańcy bez winy.
1945
Pierwszej nocy w Warszawie w „Hotelu Centralnym”
Na zapoconych szybach świt się już był rozlał malinowy,
Gdy mnie obudził Sąsiad chrapiący na sienniku obok.
Huknął gdzieś od Grójeckiej strzał karabinowy,
Pijany gość pod oknem krzyczał, że Jest majorem.
K… twoja — krzyczał — k… twoja mac…
Byłem w ojczyźnie.
Zimno tak pod oknem stać. Ubrałem się szybko,
Nie myjąc się, nie ogolony, macane— tchórzliwie’
Portfel na piersiach, z londyńską identity card,
Wyszedłem, gnany tęsknotą i ciekawością,
Na miasto, w którym przeżyłem ogromny sen młodości.
Wrócił sen i trwał. Tak samo jak wtedy
W ciemnej ulicy furmanki zaturkotały po bruku.
Młodzieniec w długich butach przed wejściem do „Astorii”
Bełkotał: lubelsko–żydowsko–żymirsko–szeptycki…
Samolot z Hendon skreślił ćwierćwiecze historii,
By wylądować ze mną w ojczyźnie mojej azjopoetyckiej,
Sercu drogiej. I tak oto spotkałem
Młodość straconą i miasto, którego już nie ma.
Szedłem śladami ulic. Na środku Traugutta
Nóg moich czepiały się osty i rozrosłe zioła,
Dziką łąką przeszedłem na piętro do „Turka”,
Gdzie przy stole okrągłym zmarli przyjaciele
Nie dostrzegali moich rozpaczliwych gestów,
Kiedy głosu nie mogłem dobyć i krzyknąć, że jestem.
Tylko kelner mnie poznał (bo takie jest prawo snu):
„Oczom własnym nie wierzę — pan redaktor tu?”
„Z Londynu” — chciałem powiedzieć, ale się zląkłem, że minie
Sen i cóż wtedy uczynię?
Sen trwał. Poznałem drzewko uschniętej akacji,
Szyby zbite i ciemne wagony na stacji.
Noc podstępnie ukryła wnętrza wypalonych domów:
Rwą serca te widma ulic, kłamliwe fasady.
I Ciebie ciemność złudna ukryła tak samo
I skronie wygładziła, i łez starła ślady,
Gdym setny raz „dobranoc” mówił Ci pod bramą.
Rozstąpiły się z szumem czarne wody Lety,
Wiatr ciepły bił i targał Twą suknię niemodną,
Wirowała gwiazdami noc straszna jak młodość poety.
Falą bujną przypływu wszystko, co dawno już zmarło,
Wraca, jak ja wróciłem; jak pies, co się odnalazł,
Skacze na mnie, uderza, łzami dławi gardło.
Uciekać trzeba raczej niż dać się obudzić.
Nie ma drogi ucieczki. Nie ma ucieczki od ludzi.
Z Hendon do Croydon leciałem dwadzieścia pięć lat.
I znów patrzę w kominek płonący w domu na Hannover Terrace,
Gdzie starzec umierający pisze ręką ognistą
Mane, Tekel, Fares na kłębowisku dymu,
Co wyszedł z pieców w Belsen i z krematorii
I rozrósł się grzybem chmur kumulusowych
Nad istniejącym niegdyś miastem Hiroszima.
I tak się kończy ten młodzieńczy lot,
Tak się zamyka wieku ćwierć.
Idę po mglistej London Road
W ciszę, w zadumę, w śmierć.
1945
Wczesną wiosną, w sobotnie mgliste popołudnia
Pusto jest na ulicach. Londyn się wyludnia.
Sam błądzę wśród tych ulic, zamyślony stoję.
Nie moje to ulice i miasto nie moje.
Do Ciebie każdy kamień wspomnieniami wola:
Park Crescent to spacery, Kensington to szkoła,
W malutkiej krynolinie i z niebieską wstążką
Na tej ławce Alicja zasnęła nad książką.
Tu, na liściu, żeglował Peter Pan malutki,
Tędy wiodła Cię muza, tędy pierwsze smutki,
Pierwszy wojaż zamorski to dworzec Victorii,
I tak każda stronica młodzieńczej historii,
Nadzieje i zwątpienia, uśmiechy i żale,
Jak wątły liść paproci odciśnięty w skale,
Zostawiły swój obraz na miasta kamieniach,
I jak w książce, tak możesz czytać w tych wspomnieniach.
Moje miasto umarło. W znoju, w walce, w trudzie
Moje miasto budują nowi, gniewni ludzie.
Szczęśliwy, który śledząc nieprzerwany wątek
Wracać może do dawnych wspomnień i pamiątek,
Lecz szczęśliwszy, kto zamknął wspomnień książkę rzewną,
By nową kartę dziejów ręka pisać gniewną.
1946
Nie masz już, nie masz w Polsce żydowskich miasteczek
W Hrubieszowie, Karczewie, Brodach, Falenicy
Próżno byś szukał w oknach zapalonych świeczek
I śpiewu nasłuchiwał z drewnianej bóżnicy.
Znikły resztki ostatnie, żydowskie łachmany,
Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto
I wapnem sinym czysto wybielono ściany,
Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto.
Błyszczy tu księżyc jeden, chłodny, blady, obcy,
Już za miastem na szosie, gdy noc się rozpala,
Krewni moi żydowscy, poetyczni chłopcy,
Nie odnajdą dwu złotych księżyców Chagalla.
Te księżyce nad inną już chodzą planetą,
Odfrunęły spłoszone milczeniem ponurym.
Już nie ma tych miasteczek, gdzie szewc był poetą,
Zegarmistrz filozofem, fryzjer trubadurem.
Nie ma już tych miasteczek, gdzie biblijne pieśni
Wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem,
Gdzie starzy Żydzi w sadach pod cieniem czereśni
Opłakiwali święte mury Jeruzalem.
Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem
I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa,
Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa
Dwa narody tym samym karmione cierpieniem.
1947
Jak ksiądz, co wiarę stracił, a jeszcze powtarza
Słowa niegdyś mu święte, klęcząc u ołtarza,
I panuje nad wiernych rozmodlonym tłumem
Już nie łaską radosną, lecz smutnym rozumem,
Tak ja te słowa składam, powtarzam nieszczerze,
Święte słowa młodości, w które już nie wierzę.
Piszę: WIARA, i z świętych ksiąg, praw i kodeksów
Czytam własną świadomość jak sumę refleksów,
Piszę: POSTĘP, i widzę, jak wciąż zmienny płynie
Strumień zdarzeń i w pustce nienazwanej ginie.
I piszę słowo: ŻYCIE, i widzę, jak fala
Drgań materii nadbiega i jak się oddala.
Piszę: ROZUM i MIŁOŚĆ, i w tle za słowami
Światła szukam, a tylko mrok mam za oczami.
I na próżno tę ciemność chcę wygnać sprzed powiek,
I nie mam innej broni, jak to słowo: CZŁOWIEK.
1946
Lilie, malwy, powoje,
Wierzba, strumyk i mostek.
Po cóż te niepokoje,
Kiedy wszystko jest proste.
Ścieżki leśne i polne
Pyłem słońca zamglone.
Rytmem bije powolnym
Serce uspokojone.
Krętą ścieżką wesołą,
Między zboża i chabry,
Dzieci idą do szkoły,
Robotnicy do fabryk.
Dalej las i pagórek,
A nad lasem przejrzyste
Świeci niebo bez chmurek.
Nasze. Znaczy ojczyste.
Kraju zboża i wierszy,
Witaj, ziemio życzliwa!
W dziejach naszych raz pierwszy
Wolna i sprawiedliwa.
1951
Nie buduj zamków na lodzie,
Bo wiosną, gdy lody ruszą
Gniewną spienioną krą,
Spiętrzoną na rwącej wodzie,
Dom twój skruszą.
Nie buduj na cudzym trudzie,
Bo gdy wiosenny zahuczy grom,
Runie twój dom,
Gdy Ludy ruszą!
Runie twój dom, choćbyś go wzniósł ze stali,
Ale nie zburzy grom ni potop wód,
Co się braterstwem ludzkim scali,
Co złączy czyn serdeczny,
Gdy wolny lud
Pokoleń trud
Podejmie wieczny.
1950
Idziemy z fabryk i sztolni.
Idziemy, jak szliśmy co rok.
Miarowo bije nasz krok
Zwycięskim rytmem, historii.
Idziemy z kopalń i hut.
Idziemy, bo w marszu lepiej się śpiewa
I sztandar się bujniej rozwiewa,
I pieśń dosięga do nieba,
Kiedy warszawski ją śpiewa lud.
Szliśmy już tak przez ulice.
Świszczały czerkieskie klingi.
Biły carską konnicę
Robociarskie browningi.
Bo pochód pierwszomajowy
Oznaczał walkę i krew.
Dziś w święto Republik Ludowych
Oznacza pokój i śpiew.
Gdzieś na Starówce przeciw czołgom
Chłopiec z butelką szedł benzyny:
Pod Stalingradem i nad Wołgą
Zegar historii bił godziny.
Jeszcze kałuże krwi nie skrzepły
I popiół bose palił stopy.
Z dalekich stepów wicher ciepły
Szumiał drzewami Europy.
Niejeden jeszcze wróg przed nami,
Niejeden ból i trud, i czyn.
Ale pół świata idzie z nami
Pod czerwonymi sztandarami
Radzieckich braci, braci z Chin.
Wroga nam jeszcze świata część,
Lecz ludy sztandar swój obronią
I twardo zaciśnięta pięść
Braterską rozkwitnie dłonią.
Wśród twoich wiosennych ogrodów,
Warszawo, wiatr szumiał młody,
Wiatr czy też wiew skrzydeł muzy.
Ach, ślepy, ach, jakże szalony
Błądziłem wśród parków i ulic,
Nieczuły twojej urody,
A kiedy od wrogiej kuli
Runęłaś w zgliszcza i gruzy,
Wraz z tobą padłem raniony.
Młodość i przyszłość zszarzała,
Wraz z tobą, zda się, świat zginął
I w gruzy rozpadły się słowa.
A dzisiaj zmartwychpowstała
Drogę wskazujesz jedyną,
I wiem: co było ruiną,
Może się dźwignąć od nowa.
Z okien mojego mieszkania
W ciepły wiosenny poranek
Widzę Kolumnę Zygmunta
I domki Starego Miasta.
Tu dom, tam nowa ulica,
Budową zorane grunta,
Na których co dzień wyrasta
Socjalistyczna stolica.
Co było stare i rzewne,
Nie zginie. Będzie piękniejsze —
Jak młodość we mgle wspomnienia.
A nowe będzie silniejsze,
Braterskie będzie i śpiewne,
Jak naszych serc pragnienia.
Oto w ludu niepamięć, w mroki historii odchodzi
Orszak książąt i królów, panów wielmożnych i krwawych.
W szkole, z ramy portretu, oczy łagodne i czyste
Patrzą na młodość twoją. Oddać jej nie chcą zniszczeniu.
Wieków dawnych nie żałuj, lepszych masz dziś gospodarzy!
Twoja to Polska wyrasta w dźwięcznym przyśpiewie kilofów.
Tu, gdzie duma rządziła, pieniądz, miecz albo knut wraży —
Rozum władzę sprawuje, serce i myśl filozofów.
Puszył się pan wielmożny, łeb w górę zadzierał z pychą,
Nisko chłop nad ugorem ziemi pochylał się lichej.
Rodził się i umierał, kładł się pokoleń pokotem,
Padał jak liście z drzewa, gnoił tę ziemię swym potem.
Tysiąc lat ziemia spała, krzywdą jak mrozem okuta;
Wrogiem był człowiekowi człowiek i wrogi był żywioł.
Dzisiaj, patrz! Chociaż droga trudna i mgłami zasnuta,
Ale już pachnie wiosną, ciepły wiatr wschodu ją przywiał.
Jeszcze błota i śniegi, ale już mrozy nie wrócą,
Sercu lżej, kiedy pierwszy podmuch przedwiośnia nadleci!
Łatwiej oczom i dłoniom, swobodniej oddychać płucom,
Słuchaj, słuchaj, jak szumi wiatr nadchodzących stuleci!
Przyjaciel mój od świata uciekł,
W domowe zamknął się zacisze,
Wyrzekł się życia trosk i uciech,
Mówi: „Poważne dzieło piszę,
Do wyższych sięgam kategorii —
Powiada — piszę o historii”.
Powszedni dzień dla niego chryją
I drażnią go pospólstwa wrzaski,
Więc gdy ulicą przeszła Clio,
A za nią dumny lud warszawski —
Tak się w historii skrył archiwa,
Że jej nie dostrzegł, gdy szła żywa.
Są jeszcze nie odkryte lądy,
Nie znane wyspy i atole
Piękniejsze od tych, które Verne
Opisał kiedyś i Jack London.
Pod chmur skłębionych niskim stropem
Są delty nie nazwanych rzek,
Gdzie diamentowe świecą pola,
Są szczyty górskie nie zdobyte,
Gdzie nie postała ludzka stopa,
Lecz gdzież jest mapa i busola,
Co pośród ścieżek rozmaitych
Tej jednej drogi wskaże bieg?
Twój czas, twój wiek jest tą busolą,
Bo jest twa młodość rówieśnicą
Zwycięskiej wiosny socjalizmu,
Który wydziera tajemnice
Natury wrogiej i ujarzmia
Nie okiełznane siły świata,
Socjalizm, pokój, wiedza ścisła
Wskazuje lądy nie odkryte,
Nie znane wyspy i atole
I w przestrzeń gwiezdną śmielej mierzy
Od wszystkich wzlotów romantycznych
Z wierszy i książek dla młodzieży.
Bo świat od krzywdy wyzwolony,
Świat bratnich serc i myśli czystych
Tą najpiękniejszą jest przygodą,
Co nas przez mrocznych skał kaniony
Wiedzie na szczyty gór strzelistych,
Skąd widać całą ziemię młodą.
Jak kamień oczyszczony z ziemi,
Gdy go już proch i pył nie brudzi,
Słońce odbija w swoim błysku —
Tak świat bez wojen i wyzysku,
Ten świat, o który walczył Lenin,
Skarby odnajdzie w sercach ludzi,
Jak owe pola diamentowe,
Kiedy nareszcie to, co nowe,
W starym zwycięży środowisku
I zło odwieczne w dobro zmieni.
Dzwoniły podkowy czerkieskie,
Ciągnęły sotnie kozackie
I nocą Warszawę budziły
Rozlewne pieśni sołdackie.
Niejeden padł polski robotnik
Pod szablą carskich tych sotni
I padał podarty i krwawy
Nasz sztandar na bruk Warszawy.
Brygada mularska Gilowa,
Tairow z brygadą cieśli,
Parszykow, Gawrisz, Korostylow
Wydajność pracy podnieśli.
By uczcić dzień pierwszomajowy,
Zwiększają tempo budowy,
I dźwiga się, rośnie do góry
Warszawski Pałac Kultury.
Synowie wielkiego narodu,
Goście radzieccy i bracia,
Idący na czele pochodu,
Jakże wysoko dźwigacie
Zwycięski nasz sztandar majowy.
Popłynął on ponad trony,
Bo w pieśni jest prawdy potęga!
Ideał obłoków sięga.
1953
Trupy starych żołnierzy
Straż trzymają przed Burgiem.
Padło ich dwa miliony
Pomazańcom w ofierze,
Z chorób, mrozu i wojny.
A w pałacu upojny,
Płynie walczyk szalony.
Aleksander z Habsburgiem
Tańczy Święte Przymierze.
W wyświeconych parkietach
Odbijają się świece,
W chciwe uszka kobiece
Słodkie szepczą sekreta
Króle, pany na Burgu,
Chłystki, błazny, podlece,
Intryganty i franty.
Tańczy cała ta granda
Jak kukiełki na sznurku
Pana de Talleyranda.
Akta, pakta, klauzule.
Tu rozstrzyga się dola
Ludów całej Europy.
Ale gdzież są te ludy,
Robotnicy i chłopi?
Na cuchnących barłogach,
W turniach, w nędzy i trudzie,
W kurzych chatach pańszczyzny.
Pół–zwierzęta, pół—ludzie:
Ciemny pomiot ojczyzny.
Przed pałacem na warcie
Żołnierz wsparty na strzelbie.
Korsykanin na Elbie.
Rządzi duch Termidora.
Rewolucja w legendzie.
Świszczę kij ekonomski,
Sto lat świstać tak będzie,
Aż da sygnał Aurora.
Bramy świata otwarte.
Patrz! To ręka historii
Przerzuciła tę kartę.
Patrz! Te same pałace
Wolnych ludów trybuną!
Zgasły świece w lichtarzach,
Prysły blichtry fałszywe.
Świt rozpala się łuną.
Las szumiących sztandarów
Czerwień nieba powtarza.
Paryż, New York, Rzym, Londyn
Nad głowami swych rządów
Dłoń wyciąga braterską —
Do nas, ludów już wolnych.
W wąskich uliczkach nad Tybrem
Kobiety z bladymi dziećmi,
Mieszkańcy ubogich dzielnic,
W żółtych niedzielnych kamaszach,
Wylegli przed bramy domów.
Na czarnej ziemi płachetkach
Klękli w działkowych winnicach.
Patrzą na Wschód.
Znad tłuszczem smarów świecącej,
Dokami obrosłej Tamizy
Ruszył się pochód ogromny.
Tylko lekarze w szpitalach
Zostali na posterunku.
Z kotłowni wyszli palacze
I wzrok wbijając w mgły sine
Patrzą na Wschód.
Garbarze i szewcy z Salem,
Spawacze z przedmieść Bostonu,
Krawcy z Brooklynu i Bronxu,
Murzyni z Harlem, siedzący
Nad strumykami rynsztoków,
Wszyscy stroskani o pracę,
Niepewni jutra, samotni
Patrzą na Wschód.
O, bracia z Rzymu i Salem!
Niesiemy wam dni radosne,
Chorągwie biją jak fale
Na wietrze, co niesie wiosnę.
Ten sztandar się nie zachwieje,
Zwycięski niesie go lud.
Za naszą i waszą nadzieję!
Patrzmy na Wschód!
I cóż, że był kiedyś król
Niewielkich zasług i sławy?
A przecież duma i ból,
I święte miejsce Warszawy.
Połyskiem kolumny wzwyż
Dźwiękiem martwy emblemat;
Brązowa szabla i krzyż,
I narodowy poemat!
Ani mnie ziębił, ni grzał
Pomnik, dopóki stał dumny,
Lecz kiedy wróg sięgnąć śmiał
Naszej warszawskiej kolumny,
Gdy zwalił pomnik na bruk,
Jęknęły zimne kamienia.
Któż by zapomieć dziś mógł
Ten wstyd i gniew, i cierpienie?
Z kolumny smukłej jak maszt
Przerzucam spojrzenie czułe
Na zieleń miedzianych baszt
I Bernardyńską kopułę.
Krajobraz dziecinnych lat
Z różowej wyrasta cegły,
Lecz spoza budowy krat
Świat nowy widać, rozległy.
Rośnie na zachód i wschód
Nowej epoki początek,
Ta moc, co uzbraja lud
I strzeże naszych pamiątek.
1953
Wśród białych bloków mieszkalnych,
Zieleńców, szerokich arterii
Przepływających przez miasto
Rzeką lśniącego asfaltu
Tkwią jeszcze gdzieniegdzie ruiny.
Nagle jak widmo wyrasta
Czarnym profilem ostrym
Dom stary, zryty kulami.
Patrzy ślepymi oknami —
Trup zapomniany,
Niepochowany nieboszczyk.
Pod murem krzyżem znaczonym,
Na szarych płytach chodnika,
Ktoś złożył wianuszek spleciony
Z nieśmiertelników.
Nocą iskrami się żarzą
Jak błędne na bagnach świetliki
Lampki oliwne.
Co krok, pod jezdnią, pod domem,
Pod gmachem białych stu pięter
Krew się łączyła z cementem.
Ten dom—widmo ma ciemne, głębokie podwórze.
Serce jak wiadro zanurzę,
Wyciągnę je ciężkie
Z tej studni wspomnień.
Ten dom w straszną zmienił się pułapkę,
Tu, jak ptak, który załapał się w siatkę,
Serce tłukło się w klatce piersiowej.
Tu na klatce schodowej
Krwi kałuże stróż zmywał ścierką,
Maczał ścierkę w czerwone od twej krwi wiaderko
I krwią twoją zróżowiona woda
Schła powoli na kamiennych schodach.
Z tego okna strzelał syn Maryli,
A w tej wnęce Ariela zabili.
Było takich domów tysiące,
A w każdym spłynęła gorąca krew młoda.
Niech ten dom, gdzie straszą upiory,
Trup w śmiertelne nie okryty chusty,
To memento mori,
Trwa wśród bieli radosnych osiedli,
Byśmy w nasze czyste domostwa nie wwiedli
Dzieci o sercu pustym.
Dałaś, Polsko Ludowa, swym dzieciom
Dzień radosny Dziesięciolecia,
Bosym nóżkom mocne dałaś buty,
Oczom śmiałość i nadziei iskry.
Na horyzont mgłą szarą zasnuty
Wiatr od wschodu nadleciał, od Wisły,
I już niebo jak sztandar rozwiane.
Gra muzyka.
A gdy ścieknie, każcie dzieciom,
By na chwilkę przyklękły na płytach chodnika,
Tu, gdzie leży ten wianek
Nieśmiertelników.
Każmy dzieciom powtarzać imiona
Tych, co w wiarę swą zbrojni niezłomną
Jedną drogą prawdziwą nas wiedli.
Droga była krwią ludów znaczona,
Szła przez zgliszcza i doły cmentarne,
Niech więc dzieci choć na chwilę wspomną
Tych, co krew swą oddali na marne,
W obcej ziemi dawno pochowanych.
Oszukanych, wiernych, zapomnianych.
Jakiej się prawdy doszukam
I co zostawię po sobie?
Tom wierszy nie moim wnukom,
Przyjaciół w krótkiej żałobie.
Choć żurnalista mnie zgani,
Lecz wiem, że z kurzu bibliotek
Powróci melodia tych zwrotek,
Gdy młodzi i zakochani
Schylą się czasem oboje
Nad stronicami tych wierszy,
Aby powtarzać jak swoje —
Słowa miłości mej pierwszej.
Wierzę, że czasem, bez winy
Skrzywdzony dolą surową,
W tych wierszach odnajdzie słowo,
Jak list od kogoś z rodziny.
Innym spiż, marmur i wieczność,
A myśmy ludzie śmiertelni,
Lecz wiem, że w moją serdeczność
Uwierzy przyszły czytelnik.
Tę rangę może wyznaczy
Potomność, może ją przyzna.
A błędy? Błędy wybaczy
Socjalistyczna ojczyzna.