NA PROGU XXI WIEKU
O CZYM SIĘ FILOZOFOM NIE ŚNIŁO
Rozległość współczesnej wiedzy jest tak wielka, że nie obejmuje jej już żaden, choćby i najtęższy umysł. Stwierdzenie to jest właściwie banałem, lecz mimo wszystko nie takim, który by można lekko puszczać mimo uszu. Należy bowiem zdać sobie sprawę z socjologicznych i psychologicznych konsekwencji wynikających z owej rozległości horyzontów wiedzy. Postawa dzisiejszego naukowca z konieczności musi się bardzo różnić od postawy np. myśliciela starożytnego lub z okresu Odrodzenia. Ba, jeszcze w XIX stuleciu uczony mógł mieć błogie uczucie, iż śledzi horyzont, przykłada rękę do steru i wie, ku jakim celom płynie statek wiedzy. Zdawało się wówczas,,że cała mapa ludzkiego poznania została już naszkicowana, przynajmniej z grubsza, i że teraz nauka może tylko wypełniać kontury szczegółami. Jeden z uczonych wyznał nawet, iż zazdrości Newtonowi, bo po nim nie da się już w dziedzinie fizyki niczego naprawdę nowego i rewolucyjnego powiedzieć. A przecież nadszedł XX wiek, a wraz z nim Einstein, Heisenberg,
Planck, Bohr... I dokonał się w naukach fizykalnych przewrót, o jakim się filozofom nie śnił© To określenie, zaczerpnięte z Szekspira, jak najbardziej tu pasuje. Filozofia rzeczywiście nawet; nie przeczuwała tego obrazu świata, jaki wyłonił się z laboratoriów fizyków. Bo czyż można było- na przykład przypuszczać, że przestrzeń i czas nie są czymś absolutnym i niezmiennym? Tymczasem teoria względności zadała cios tym odwiecznymi' kategoriom ludzkiego myślenia. Pojęcia, zdawało-' by się niepodważalne, zaczęły być przez fizykę relatywistyczną kwestionowane, tzw. zdrowy rozsądek po prostu brał w łeb. Musiało to wzbudzić sprzeciwy, zresztą nie wygasły one na dobre do dziś dnia — coraz to słychać, że ktoś wziął się do obalania einsteinowskiej koncepcji. Wprawdzie było tu wielu dziwaków i oryginałów, ale nie brakowało i naukowców z prawdziwego zdarzenia. No cóż, reakcja ta jest psychologicznie dość zrozumiała. Ale można przewidywać* że jeśli nawet- ktoś kiedyś zwycięży w pojedynku z Einsteinem, to bynajmniej nie z pozycji starego, zdrowego rozsądku. Bo ten został właściwie zdetronizowany na całym prawie obszarze współczesnej fizyki, pełnej cudów zupełnie nie mieszczących się w głowie. Zresztą, w pewnym sensie, również i w głowie najwybitniejszego nawet naukowca. Bo czyż może sobie ktoś wyobrazić np. czwarty wymiar, zakrzewioną przestrzeń? Wszyscy jesteśmy trójwymia- rowcami, więc nawet w głowie Einsteina, który metodą matematyczno-fizyczną odkrył istnienie
i tych zjawisk, nie mogło powstać ich konkretne
■ if wyobrażenie, a jedynie przybliżająca analogia. ' Ale nie tylko w wielkich wymiarach Kosmosu £ dzieją się rzeczy przekraczające naszą wyobraźnię. W Również i zjawiska mikrokosmosu, świata elemen- I tarnych cząstek materii, kłócą się już nie tylko z & tzw. zdrowym rozsądkiem, ale i klasyczną, logiką. f Model atomu zrobiony na wzór układu słoneczne- I go: Słońce—jądro, dookoła którego krążą plane- I ty-elektrony, jest może pożyteczny w elementarzu ; fizyki czy chemii,. ale daleko mu do zgodności z E rzeczywistością. Zdawać by się mogło, że cząstka K mtisi mieć określone położenie i określoną pręd- i kość, tymczasem mechanika kwantowa wraz ze I słynną zasadą nieoznaczoności Heisenberga zbija i takie przekonanie. Atom funkcjonuje niejako poza i czasem <-*- pisze R. Blanche —«czas przejawia się tu jedynie jako nieciągłe następstwo momentalnych przejść. I tak samo przeskok kwantowy i z jednej orbity na drugą nie dokonuje się jako. I przejście ciągłe, przez położenie pośrednie; nie po- [ siada trajektorii, dokonuje się poza przestrzenią, i jako zmiana jednego miejsca na inne bez przeby- j. wania drogi pomiędzy nimi. W mikrofizyce, powiada Bohr, musimy wyjść poza zwykłe ramy przestrzeni ! czasu. Przestrzeń-i czas wyłaniają się i dopiero na określonym poziomie, poniżej którego mikrofizyk musi nauczyć się stosować nowe sposoby myślenia, wolne od ograniczeń, jakie narzucają nam nasze zmysły.
Max Plahck pisał o niedogodnościach związanych ze stałym zmniejszaniem się poglądowości
obrazu świata i łatwości posługiwania się nim. Stwierdził, iż współczesny, naukowy obraz świata w porównaniu z pierwotnym, naiwnym obrazem wydaje się dziwny, sprawia wrażenie obcości. Bezpośrednio -doznawane wrażenia zmysłowe, z których bierze początek badanie naukowe, znikły zupełnie w tym nowym obrazie świata, sam wzrok, słuch' czy dotyk nie odgrywa tu już żadnej roli. Wystarczy rzut oka na współczesne laboratorium naukowe, by się przekonać, że zastąpiło je mnóstwo niezwykle skomplikowanych aparatów, wynalezionych i skonstruowanych specjalnie w celu badania problemów, które można sformułować jedynie z pomocą abstrakcyjnych pojęć, symboli geometrycznych i analitycznych, w ogóle niezrozumiałych dla laika.
Ale można by tu dodać, że i naukowiec pracujący w sąsiednim laboratorium też nie zawsze jest w stanie pojąć dokładnie, co robi jego kolega — nawet jeśli w zasadzie reprezentują tę samą dyscyplinę-.naukową. Pragnąc posuwać się jak najdalej w głąb, trzeba coraz bardziej zawężać teren eksploracji — stąd zjawisko nadmiernej specjalizacji, która jest prawdziwą zmorą współczesnej nauki. Niejednemu pracownikowi nauki nieobcy jest,lęk, iż drążąc w głąb trąci z oczu szerszy, horyzont i cel, ku któremu caja wiedza współczesna zmierza; wreszcie boi się też zabrnięcia w ślepy zaułek. Toteż, jako reakcja na te obawy, ujawniają się poraź pzęściej tendencje do tworzenia dyscyplin z pogranicza, będących niejako pomostem pomiędzy
różnymi dziedzinami (by wymienić tylko klasycz-. ne już przykłady: biofizykę, biochemię czy astrofizykę).
, Lecz problem nie kończy się na naukowcach, laik również pragnie mieć jakieś pojęcie o tym, ćo rodzi się w laboratoriach, zwłaszcza że wiedza może mieć dziś reperkusje zupełnie niesłychane. Stąd duże zapotrzebowanie na popularyzację badań naukowych, od której często nie stronią nawet i wybitni naukowcy, mimo że wisi tu zawsze nad głową niby miecz Damoklesa groźba wulgaryzacji, gdyż potoczny, zdroworozsądkowy język, powstały z dawnego widzenia świata, dość kiepsko służy tej sprawie, natomiast język matematyki wciąż jeszcze, jest szerokiemu ogółowi (włączając w to większość absolwentów szkół wyższych) nie dość dostępny. Chyba jednak można przewidywać, że w następnych pokoleniach sytuacja ta ulegnie zmianie. Inteligent nie będzie już mógł skryć się za szańcem nauk humanistycznych, do których rzekomo wyłącznie posiada uzdolnienia, i czynić grymasów pod adresem nauk matematyczno-przyrodniczych, jako -W. jego zdaniem — bezdusznych.
Bo cóż można dziś powiedzieć o świecie, jeśli się człowiek odetnie od wszystkiego, co przyniósł rozwój współczesnych dyscyplin, ścisłych? Wszak świat przemawia do nas głównie językiem matematyki. Rzecz znamienna, że prawie wszyscy wielcy matematycy i fizycy naszej doby zabierali głos w kwestiach filozoficznych. I vice versa: filozofo- wie-humaniści zawsze dziś sięgają do, arsenału
wiedzy ścisłej. Anachronizmem staje się przeciwstawianie sobie tych dwóch biegunów. Tak samo i dyskusja, który z nich jest ważniejszy.
ZNAKI CZASU
Każda epoka ma swoje signum temporis — znak czasu, czyli jakąś najbardziej dla niej znamienną cechę. A nasza?
Nazywa się ją na przemian: epoką atomu, lotów kosmicznych, komputerów... Każde Z tych określeń wskazuje na to, że rewolucja naukowo-tech-1 niczna jest czynnikiem wyciskającym najmocniejsze piętno na naszych czasach.
Ale to jest powiedziane zbyt ogólnikowo. Boć i wiek XIX, wiek pary i elektryczności, także był dumny z rozwoju nauki i techniki. Czy więc różnice są tylko ilościowe? Ilość, rzec można, przeszła w jakość i z pewnością rzeczywistość XX stulecia jest czymś innym, niż tylko pomnażaniem cech wieku XIX.
Nie można zresztą całego naszego stulecia traktować jednolicie, flytm życia nigdy nie jest całkiem zbieżny z kalendarzem. Nawet i w życiu jednostkowym — wszak wiemy z własnego odczucia, że z inną szybkością czas biegnie w młodości, a z inną w latach późniejszych: dla dziecka rok stanowi całą epokę, starcowi zaś tylko się mignie. Ale to jest inne zagadnienie, z dziedziny biologii raczej. Wracając natomiast do charakterystyki XX
stulecia, trzeba powiedzieć, że czas biegnie w tempie coraz bardziej przyspieszonym: już dziesięciolecia stanowią całe epoki. I to jest jedna ze znamiennych cech naszych czasów.
Pociąga ona za sobą inne zjawiska, m. in. pewien niepokój i zmęczenie. Bo trzeba sobie uświadomić, że wielu ludzi, wcale nawet niestarych, wyrosło w aurze psychicznej bardziej zbliżonej do wieku XIX niż do lat siedemdziesiątych naszego stulecia —* stąd trudności w przystosowaniu się do szybkiego tempa zmian.
Ludzkość — właśnie ze względu na szybkie tempo zmian ■— jest cała zwrócona raczej ku przyszłości niźli ku dziejom minionym; patrzy bacznie prżed siebie niewiele oglądając się wstecz.
Ongiś było na odwrót. Przez całe tysiąclecia wzrok był skierowany ku przeszłości, idea postępu była ludziom raczej obca, po przyszłości spodziewali się powtórzenia tego, co już się zdarzyło. Życie było jakby obracającym się kołem. Widziano analogię między dziejami minionymi a czasami, które nadejdą. Historia est magistra vitae — powiadali starożytni Rzymianie. Warto więc było poznać historię, jeśli się sądziło, iż jest ona nauczycielką życia.
Jakieś dwieście lat temu postawa wobec przyszłości się zmieniła: zaczęto wiązać z nią nadzieję na korzystne zmiany. Ten przełom nastąpił prawie jednocześnie z narodzinami nowoczesnej, wyzwolonej spod władzy dogmatów nauki.
W naszej epoce, gdy nauka dawno już wyszła z powijaków i jej potęga wzrasta w tempie coraz
bardziej przyspieszonym, tak że nikt już nie jest w stanie ogarnąć całych jej rozmiarów, obok nadziei wkrada się do serc ludzkich także lęk.
Właśnie lęk przed przyszłością jest jednym ze znaków naszych czasów. Prawda, że występuje on mocniej w tych społeczeństwach, które pogrążone są w- sprzecznościach ustrojowych, ale w jakiejś mierze wszędzie się ujawnia, choćby to były tylko indywidualne odczucia. Mnóstwo zjawisk ma dzisiaj charakter globalny w najbardziej dosłownym znaczeniu obejmuje swym zasięgiem rzeczy? wiście cały glob ziemski. Bo weźmy na przykład lęk przed skażeniem naturalnego środowiska człowieka. Nie może być od niego całkiem wolne nawet społeczeństwo, które wykazywałoby maksir mum troski o ochronę naturalnego środowiska. Bo cóż z tego, że jeden kraj będzie się troszczył o zachowanie czystości wód i atmosfery oraz o o- ęhronę fauny i flory, «jeśli w krajach sąsiednich panować będzie pod tym względem karygodne niechlujstwo. Ani rzeki, ani chmury, ani ptaki nie uznają granic politycznych. Koniecznością, jaka się więc narzuca naszej epoce, jest pokojowa współpraca między narodami. Ciasny partykularyzm jest jut anachronizmem. Narody muszą się wzajem lubić i szanować, w przeciwnym bowiem przypadku może dojść do katastrofy ekologicznej. Niestety, nie wszyscy jeszcze pojęli tę konieczność — stąd wiele uzasadnionych obaw.
Niektórzy mają skłonność oskarżać o wszystko naukę i technikę. Gdyby nie rozmaite wynalazki
— powiadają — nie byłoby problemów ze skaże
niem naturalnego środowiska oraz wielu innych, nie mniej dokuczliwych i budzących lęk problemów. Na bujny rozwój wiedzy, która jeszcze 50 lat temu budziła tylko entuzjazm, dzisiaj patrzy się niekiedy podejrzliwie czy nawet wrogo. A z drugiej strony oczekuje się po nauce i technice istnych cudów, upatrując w niej remedium na Wszelkie ludzkie bolączki, nie wyłączając i duchowych. Ta postawa ma w sobie coś z magii, czarnej lub białej ■ zależnie od tego, czy się naukę demonizuje, czy też widzi się w niej dobrą wróżkę. Jest to postawa bardzo charakterystyczna dla drugiej połowy XX stulecia, choć przecież grzeszy strasznym anachronizmem, gdyż jej korzenie sięgają chyba epoki kamienia łupanego. ,
Wydaje się, ze ludzkość będzie się musiała wyzwolić z tego magicznego sposobu myślenia (od którego nieraz nie są wolni nawet i wybitni skądinąd naukowcy). Osiągnięcia nauki same przez się są zjawiskiem obiektywnym, i nabierają cech ujemnych Czy dodatnich w zależności od tego, jak są użytkowane. Oczywiście, im większe są te osiągnięcia, tym ich moc ujemna czy dodatnia bardziej daje o sobie znać. Wymagają też wówczas większej inteligencji ze strony użytkowników. Każdy krok jest skomplikowany i obok dobrych skutków może mieć i złe, toteż wszelka ignorancja, niedostatek w wykształceniu jest zaiste zgubny. A społeczeństwa, nawet te z kręgu kultury europejskiej, są chyba nie dość wykształcone, tym bardziej że nabyta wiedza szybko się dzisiaj dezaktualizuje. Toteż wymogiem naszych czasów jest per
manentna edukacja, o której u nas bardzo interesująco pisze m.in. prof. Suchodolski. Całe społeczeństwo musi być nią objęte. Bo niedopuszczalne jest, aby wytworzyła się sytuacja, że z jednej strony jest elita naukowców | technokratów, a z drugiej — ciemna masa czująca raz lęk, a raz wrogość w stosunku do nauki, sugerująca się widmem jakiejś technokracji, mielącej w swych trybach ludzką jednostkę.
Zrozumienie problemów wiedzy współczesnej wyzwoli od niejednego lęku. Rzecz w tym, że maszyny i wszelkie urządzenia drugiej połowy XX wiekti wymagają dla ich opanowania i dobrego spożytkowania znacznie większej fachowości. Nie trzeba chyba dodawać, że czynnik moralny ma tu wcale nie mniejsze znaczenie niż czynnik intelektualny. Rewolucja naukowo-techniczna stawia ludzkość w takiej sytuacji, że volens nolens musi być i inteligentna, i szlachetna. Czy ta obiektywna sytuacja określi jak należy świadomość? Oto jest pytanie.
TRUDNO BYĆ PROROKIEM
Zawsze chyba człowiek starał się uchylać zasłony czasu, by zerknąć w przyszłość. Oczywiście nie każdy czuł się do tego powołany; była to domena wróżbitów, astrologów etc. A w. czasach najnowszych — naukowców.
Zdawałoby się, że ci lepiej powinni sobie ra
dzić z przewidywaniem przyszłości. Może nie przyszłości w ogóle, lecz przynajmniej dziedziny, która jest ich domeną — nauki. Tymczasem ich prognozy bywały bardzo często chybione. Ćofnijmy się do początków tzw. rewolucji przemysłowej. Okazuje się, że prawie wszystkie wynalazki, i to z tych, co są dzisiaj naszym chlebem powszednim, przyjmowane były w swych początkach z ogromnym sceptycyzmem. Najczęściej określano je jako nierealną bzdurę. I w tym duchu wypowiadali się nie jacyś straszni mieszczanie o ciasnych i tchórzliwych umysłach, ale ludzie skądinąd światli, reprezentujący awangardę ówczesnej nauki. Nawet poczciwa żarówka uznana została za nonsens nie mający żadnej przyszłości. A jeszcze przedtem, gdy montowano pierwsze lokomotywy, eksperci uznali, że jeśli te maszyny pędzić będą z szybkością 30 mil na godzinę, pasażerowie się poduszą.
Tym bardziej nierealne wydawało się latanie w powietrzu. Jeszcze na początku XX wieku wszyscy prawie naukowcy odżegnywali się od takiego pomysłu. Tak np. astronom amerykański Simon Newcomb pisał: „Udowodnienie, że żadna możliwa kombinacja znanych "substancji, znanych mechanizmów oraz znanych sił napędowych nie może być zespolona w konkretnej maszynie, która pozwoli ludziom pokonywać drogą, powietrzną ogromne odległości, wydaje się autorowi tak proste, jak udowodnienie każdego innego faktu fizycznego”.
A cóż dopiero, mówić o lotach kosmicznych! W 1926 roku prof. A. W. Bickerton pisał: „Idiotyczny pomysł wystrzelenia rakiety na Księżyc jest
dowodem, do jakiego absurdu może doprowadzić naukowców wynaturzona cywilizacja.,/* ,
I dalej udowadniał, posługując się argumentami z dziedziny fizyki, że podobne przedsięwzięcie jest całkowicie nierealne.
Podobnie chybionych proroctw jest multum. Zebrał je i skomentował, nie bez pewnej- złośliwości, Artur C. Ciarkę w swej książce Profile przyr- szłości. Autor uczynił to z tym większą satysfakcją, że sam okazał się dobrym prorokiem: przewidział na przykład rozwój astronautyki i telekomunikacji satelitarnej już trzydzieści lat temu. Sam zresztą przyłożył do tego rozwoju ręki, jako że jest wybitnym naukowcem. Ponadto jest pisarzem science fiction. Nie brak mu więc wyobraźni, A właśnie niedostatek wyobraźni, a także niedostatek odwagi to dwa główne grzechy, które — zdaniem Artura C. Ciarkę!--- obciążają większość naukowców imających się prorokowania.
Trzeba chyba mieć odwagę wyjść z kręgu aktualnych dokonań wiedzy, nie krępować się panującymi w tej chwili dogmatami naukowymi i swobodnie puścić wodze, wyobraźni. Wydaje się, że lepiej grzeszyć nadmiarem imaginacji niźli jej niedostatkiem. Większe jest wówczas prawdopodobieństwo stworzenia trafnej wizji przyszłości, niekiedy nawet bardzo odległej.
Przykładem może tu być Roger, mnich średniowieczny, żyjący w XII stuleciu. Zgoła nieprawdopodobne się wydaje, że napisał takie oto słowa: „Być może zbudują kiedyś urządzenia, dzięki którym ogromne okręty, kierowane tylko przez jed
nego człowieka pędzić będą z większą szybkością niż przy całej armii żeglarzy. Być może zbudują kiedyś powozy zdolne poruszać się z niewiarygodną szybkością bez pomocy zwierząt. Człowiek Skonstruuje aparaty latające, w których siedząc swobodnie i oddając się medytacjom, będzie na podobieństwo ptaków unosił się w powietrzu na swych sztucznych skrzydłach... jak również maszyny, które pozwolą mu spacerować po dnie mórz...”
Kiedy przed siedmiuset laty* Roger snuł te wizje, nie mogły one mieć żadnego wpływu na rzeczy- wistość, nie miały zresztą z ówczesną rzeczywistością naukowo-techniczą żadnych punktów stycznych. Tyle że działały na imaginację, pobudzały do marzeń, podobnie jak baśnie, bo czyż pierwszym impulsem do wielu odkryć i wynalazków nie było bardzo często marzenie, i to utopijne, nierealne na pierwszy rzut oka?
Być może, iż na dnie każdej baśni tkwiło przekonanie, że wszelkie nieprawdopodobne rzeczy w niej opowiedziane mogą się kiedyś zdarzyć. Lub też mogły się dziać w bardzo dalekiej przeszłości— jeśli przyjąć .fantastyczne nieco założenie, że ludzkość przed wieloma tysiącami lat osiągnęła była wysoki poziom cywilizacyjny, z którego później spadła w dół, a . baśnie są echem pradawnej potęgi technicznej, na przykład legendarnych At- lantydów.
Co prawda w naszym stuleciu dysponujemy odkryciami naukowymi i wynalazkami, o jakich nigdy nikomu się nie śniło — ani opowiadaczom baś-
ni, ani wizjonerem w rodzaju Rogera. Przykłady: teoria względności, mechanika kwantowa, radio, telewizja, energia jądrowa, promienie rentgenowskie, spektroskopy pozwalające określać skład chemiczny gwiazd. Lista byłaby jeszcze dłuższa.
Ale są też wynalazki, które na długo przed ich zrealizowaniem były jakoś przewidziane czy choćby tylko wymarzone, np. latające maszyny, samochody, łodzie podwodne, statki kosmiczne, telefony, maszyny parowe... Są jednak i takie rzeczy, 6 których śni się ludziom od daWna, a które wciąż nie stają się realnością, np. nieśmiertelność, telepatia, teleportacja, czyli przenoszenie, i w ogóle oddziaływanie myślą na materialne przedmioty, lewitacja, czyli zdolność unoszenia w górę samą tylko siłą woli, podróże w czasie, niewidzialność,. sztuczne życie...
Czy są to wszystko rzeczy absolutnie nierealne?
Tak do niedawna mniemano — przynajmniej w kręgu ludzi nauki oraz tych wszystkich, którzy mieli ambicję pozostawać trzeźwymi racjonalistami, a od jakichś dwu ^tuleci ambicje takie dominują w warstwie ludzi wykształconych. Jednakowoż ostatnie kilkanaście lat, w ciągu których nastąpiła prawdziwa eksplozja cudów technicznych i naukowych, bardzo zmieniły mentalność ludzi, szczególnie w zakresie prognozowania przyszłości.
I wydaje się, że przytaczane tutaj stwierdzenia Artura C. Clarke’a o braku wyobraźni i odwagi są już przeważnie nieaktualne. Co więcej, często wpada się w drugą skrajność. Dziś raczej nikt nie ma odwagi powiedzieć, że coś jest niemożliwe.,
Czyż historie z baśni rodem, zwane obecnie parapsychologią lub psychotroniką, nie bywają przedmiotem kongresów naukowych?
Tyle już razy trzeźwość poniosła klęskę z przyczyn zawrotnie szybkiego rozwoju wiedzy i techniki, że jesteśmy skłonni wpadać w upojenie swą wszechpotęgą, choćby i na kredyt. Mówimy sobie: jakkolwiek to i to jest jeszcze dzisiaj niemożliwe, ale jutro, najdalej pojutrze zostanie pewnie zrealizowane. Kredyt zaufania we własne siły został otwarty bez żadnych zastrzeżeń i ograniczeń. Czerpią z niego pełną garścią futurolodzy, nie mówiąc już o pisarzaeh science fiction.
Wizji przyszłości jest nieprzebrane mnóstwo. Wydawać by się mogło, że' wszelkie możliwości są już, by tak rzec, obstawione. Ale na pewno tak ńie jest, gdyż rzeczywistość zawiera prawie nieskończoną liczbę wariantów i wystarczy nieraz, że wejdzie w grę jakaś niewielka stawka (tzn. w tej chwili niewielka lub zgoła niedostrzegalna), np. nowy. wynalazek czy odkrycie naukowe, które dopiero jest w zaiążku, nikomu nie znane — a wszelkie rachuby biorą w łeb.
Toteż i dzisiaj, choć nikt nie gasi zapału wizjonerów, trudno dociec, jaka będzie przyszłość. Może nawet trudniej niż kiedykolwiek.
W wieku XVIII astrologia, razem z innymi przesądami, odłożona została do lamusa i zdawać by się mogło, że nikt jej już stamtąd nie wydobędzie na światło dzienne. Owszem, historycznie rzecz biorąc, przyznano jej doniosłą rolę w rozwoju astronomii — podobnie jak alchemii, która była matką wielu odkryć w dziedzinie chemii — ale, nikt z poważnie myślących ludzi nie wpatrywał się już w gwiaździste niebo, by wyczytać tam przyszłość.
Dziś, w epoce komputerów, które przechowując w swej pamięci ferrytowej niesłychaną liczbę informacji, w ciągu sekundy mogą skalkulować najprawdopodobniejszy bieg takich czy innych spraw, znowu niektórzy ludzie, czasem nawet z tytułami naukowymi, zwracają się ku astrologii. Może działa tu jakieś dialektyczne prawo akcji i reakcji: im dalej posunięta jest racjonalizacja wszystkich dziedzin życia, tym gwałtowniej ujawniają się czynniki irracjonalne?
Na Zachodzie astrologia wraz z innymi naukami tajemnymi przeżywa prawdziwy renesans. A i u nas — choć z przymrużeniem oka — niektóre czasopisma drukują horoskopy dla urodzonych pod znakiem Barana, Byka itd. Nikt oczywiście nie bierze ,tego poważnie, ale jednak mało kto oprze się pokusie, by nie przeczytać przeznaczonego dlań horoskopu.
Zresztą nawet nie ma się czego wstydzić: człowiek z natury swej żywi nieprzepartą skłonność do uchylania zasłony kryjącej przyszłość. Tak chy-
ba było zawsze. Na tej skłonności ufundowana została w dużej mierze cała kultura i cywilizacja. Chodzi tylko o metody, jakimi się człowiek posługuje w swym usiłowaniu rozszyfrowania przyszłości.
Obecnie powstała nowa dyscyplina naukowa:' Ifuturologia, jednakże prognozy jej pozostawiają pewien niedosyt. Ujmują one bowiem przyszłość 'alternatywnie: może być tak albo tak, albo jeszcze inaczej. A im bardziej gwałtowny jest rozwój wiedzy i technologii, tym więcej tych wariantów. Nie sposób inaczej. Tymczasem człowiek nazbyt palony żądzą poznania przyszłości chciałby wiedzieć, co nastąpi na pewno. I nie tylko w skali całego świata czy kraju* ale i w jego indywidualnym życiu.
. To właśnie stanowi pożywkęi dla wszystkich irracjonalnych sposobów odczytywania przyszłości, m. in. dla astrologii, Gdyby się przez chwilę nad tą .¿kwestią zastanowić* to natychmiast ujawnia się cała sprzeczność logiczna: bo przecież, jeśli komuś wywróżono, że tego a tego dnia zginie w katastrofie samochodowej, to wiedząc o tym, w ogóle by do samochodu nie wsiadł, więc wróżba nie mogłaby się sprawdzić. Zresztą znając przyszłość, postępowalibyśmy tak, by ominąć niebezpieczeństwa czy choćby tylko nieprzyjemności. A tym samym wszystko przebiegałoby inaczej i W gruncie rzeczy nie znalibyśmy rzeczywistego toku życia.
Na nic jednak logika, gdy kogoś opanuje żądza, w tym również żądza poznania przyszłości. Toteż rozmaite formy wróżbiarstwa długo jeszcze będą
egzystować, co najwyżej maskować się będą, przy-! bierając język i pojęcia współczesnej nauki.
Astrologia drugiej połowy XX wieku wygląda całkiem inaczej niż w czasach babilońskich czy rzymskich, co więcej, niektóre jej założenia zdają się być bardzo sensowne, a tok rozumowania nie pozbawiony logiki. Tu trzeba od razu dodać, że co innego „astrologia” uprawiana przez naukow-. ców, a całkiem co ińnego szarlatańskie horoskopy robione na użytek przesądnego tłumu. Bo» warto pamiętać, że nie wszyscy traktują tę rzecz z przymrużeniem oka, jako okazję do pożartowania. Bardzo, wielu bierze rzecz poważnie, o czym świadczyć mogą m. in. takie fakty: w wywiadach ze sławnymi ludźmi podaje się znak zodiaku, pod którym dana osoba się urodziła, co ma pomóc w poznaniu jej charakteru; jeden ze słynnych astrologów w Anglii wydaje biuletyn giełdowy dla swych subskrybentów; niektóre wielkie firmy przemysłowe zatrudniają astrologów, kierując się ich radami przy wyborze kandydatów na kierownicze stanowiska. Nie mówiąc już o tym, że w Stanach Zjednoczonych wychodzi kilkanaście czasopism poświęconych wyłącznie astrologii, a pa- nad 1000 gazet drukuje materiały z tej dziedziny.
To już zakrawa na szaleństwo. Ale są i zwolennicy astrologii opartej podobno na przesłankach naukowych i ci odcinają się od wszelkiej szarlatanerii. Czy są naukowcami w rzeczywistym tego słowa znaczeniu, czy też szarlatanami wyższego rzędu?
Nie warto zbyt pochopnie wydawać opinii, bo w
naszych czasach z niejednego już przesądu, odło- f żonego przedtem do lamusa, wydobyto jądro prawdy. Być może myśl o istnieniu zależności między zjawiskami w Kosmosie a wydarzeniami na Ziemi również nie jest pozbawiona owego jądra. Wiele rzeczy na to wskazuje.
Zacytuję tu kilka faktów podanych przez G. L. 'Dricot, która jest autorką książek z dziedziny astrologii.
W październiku 1945 roku trzech fizyków australijskich schwytało po raz pierwszy za pomocą ’radaru fale elektromagnetyczne emitowane przez Słońce, ukazując tym samym niezbicie, iż aktywność elektromagnetyczna, zwiększona w okresie tzw. plam na Słońcu, obejmuje wpływem nasz glob.
W dziesięć lat później dr Robert Wood ustala, iż wszystkie planety, w zależności od swego położenia względem Słońca, mają wpływ na jego aktywność. A tym samym mają wpływ na to, co się dzieje na Ziemi. Albowiem, jak z kolei* powiada M. Memery z Francuskiego Towarzystwa Astronomicznego, każdemu znaczniejszemu ukazaniu się plam na Słońcu towarzyszy wzrost temperatury oraz burze.
Inny uczony utrzymuje, że cyklony i pożary wybuchające na ogół bez przyczyny, są o wiele częstsze w Okresie istnienia plam na Słońcu.
Nasz organizm ulega wpływom fal elektromagnetycznych niezależnie od tego czy są to fale pochodzenia ziemskiego, czy pozaziemskiego. Istnieje zależność pomiędzy plamami, na Słońcu, a za
padaniem ludzi na niektóre choroby oraz nagły-*? mi zgonami.
Naukowcy badający te zagadnienia cofają się nawet w przeszłość, ustalając na przykład, że nie-*; które epidemie w XIX wieku następowały wraz z pojawieniem się plam na Słońcu.
Na tym wszakże nie kończy się wpływ Słońca | innych ciał niebieskich na nasze ziemskie życie. Astrologowie twierdzą, że zjawiska kosmiczne są przyczyną wielu wydarzeń politycznych, wojen itd. Są okresy, wyznaczone położeniem planet, gdy ludzkość zda się być ogarnięta swego rodzaju gorączką i szaleństwem.
Jeśli nawet sceptycznie ustosunkujemy się do tego rodzaju libroskopów, to jednak nie da -się zaprzeczyć, że wiele z tego co się dzieje w Kosmosie, na przykład natężenie elektromagnetycznej emisji Słońca, ma bezpośredni lub pośredni wpływ na nasze życie. A najbardziej prawdopodobna wydaje się tzw. astrologia meteorologiczna, śledząca .oddziaływanie zjawisk kosmicznych na pogodę oraz faunę i florę naszego globu. Stara się ona ustalić przyczyny, a także przepowiadać, kiedy nastąpi okres urodzaju, kiedy grozić będą ludziom i zwierzętom epidemie, susze, trzęsienia Ziemi i inne katastrofy.
Tak więc są rozmaite odmiany astrologii. Rzec by można: dobre ziarno pomieszane jest z bezwartościową plewą. Ale w której dziedzinie jest inaczej?
W KRĘGU FANTASTYKI
Potrzeba snucia bajecznych opowieści jest może dla zbiorowości ludzkiej tym, czym sen i marzenie dla jednostek. W każdym razie fantastyczna fl^prczość przewija się przez wszystkie epoki i formacje kulturowe i bynajmniej nie urywa się "Saisiaj, w drugiepołowie XX stulecia, choć wszędzie dociera już światło, wiedzy, światło, zdawać by się mogło bezlitosne dla wszelkich tworów •^maginacji. Wprost przeciwnie — fantastyka weszła w mariaż z nauką i jak pokazują wysokie nakłady literatury science fiction, jest to mariaż niezwykle płodny. Co więcej -r- wielu wybitnych naukowców nie,tylko się od fantastyki nie odżegnuje, lecz niektórzy z nich. sami chwytają za pióra/ by uprawiać ten gatunek Mteraeki. Tak na przykład Norbert Wiener, twórca cybernetyki, jest autorem Opowieści Bóg i Golem. >
Iwan Jefremow, radziecki paleontolog, napisał sporo interesujących litworów fantastyczno-naukowych, wśród riich powieść Mgławica Andromedy. Arthur C Ciarkę, specjalista w dziedzinie 'astronautyki teoretycznej, jest autorem licznych powieści science fiction: Odyseja kosmiczna, Piaski Marsa, Wyspy 'id niebie i in.
‘ Dość długo możńa by wyliczać naukowców zaangażowanych w tęgo rodzaju twórczość literacką. Trzeba by się też cofnąć nieco w czasie i wymienić przynajmniej Konstantego Ciołkowskiego, którego książka Na Księżyc napisana została już
w 1887 roku, a potem jeszcze powstały Droga do gwiazd i W przestrzeni pozaziemskiej.
A wiemy przecież, że nie bez racji nazywa się] dzisiaj Ciołkowskiego ojcem astronautyki — wszak wiele jego wizji zostało już zrealizowanych. Podobnie trafne były wizje Juliusza Ver- ne’a — okazało się to zwłaszcza podczas lotu na Księżyc. Ze współczesnych zaś naukowców trzeba tu wymienić choćby Arthura C. Clarke’a, który w swej powieści opisał orbitalne stacje satelitarne na długo przedtem, nim pomyślano o ich konstrukcji.
A więc w efekcie mariażu nauki z fantastyką powstają nie tylko interesujące utwory literackie, i coś na kształt baśni epoki technicznej, ale i jakby wizje profetyczne. Zresztą chyba i starodawne baśnie nie były literaturą tylko, lecz przeczuciem pewnych spraw... Zawarta w nich może była zbiorowa intuicja. Zwyczajny sen też ponoć ma niekiedy prorocze zgoła motywy...
Lecz tu od razu wkraczamy na bardzo grząski teren. Bo choćby to była prawda, że zdarzają się wieszcze sny (współczesna neurologia i fizjologia wcale tego nie negują, a nawet próbują naukowo zinterpretować to zjawisko), to jednak wiadomo, że w przeważającej większości sny są chaotycznymi marzeniami, na których nie sposób budować jakiegoś rozeznania co do przyszłości. Można je najwyżej opowiedzieć w kawiarni — jeśli są dostatecznie frapujące.
Podobnie jest z literaturą fantastyczno-naukową, która pełna dziś rolę baśni, marzenia czy snu.
Nie* należy jednak trafności wizjonerskiej Ciołkowskiego czy Arthura C. Clairke’a nazbyt uogólniać i ' rozciągać na cały ton gatunek literacki, który notabene stosunkowo rzadko utrzymuje się na wyżynach Olimpu, znacznie częściej w swej produkcji masowej stacza się aż do infantylnego komiksu^ Czytelnik polski na ogół nie zdaje sobie sprawy z tego, gdyż jest przyzwyczajony do bardzo Wysokiego poziomu twórczości Lema, a.i przekłady, które się u nas ukazują, też nie są czerpane ze śmietnika.
jest duży popyt na science fiction wśród młodzieży, np. we Francji liczba miłośników tego gatunku sięga pół miliona, z tego około 50 tysięcy to wręcz fanatycy. Gdy podaż ma za takim popytem nadążyć, trzeba często rezygnować z jakości na rzecz ilości. W efekcie tego rynkowego na terenie literatury prawa powstają często utwory przypominające senne majaczenia.
Ale i bardzo dobrzy autorzy science fiction też często odbiegają zbyt daleko od „science”, pozostając głównie w sferze „fiction”, nawet jeśli da-
• ją sztafaż techniczny. Może poniekąd dzieje się tak dlatego, że rozwój wielu dyscyplin naukowych jest tak szybki, że po prostu prześciga wyobraźnię pisarzy. A gdy nauka wejdzie na jakiś : teren, to" nie ma już tu nic do roboty literat-wi- zjoner. Nikt już dzisiaj nie będzie pisał powieści fantastyczno-naukowej o podróży na Księżyc. A i dalsze ciała niebieskie, do których zaczynają docierać sondy kosmiczne, też wymykają się z tematyki science fiction. To są przykłady najbar
dziej rzucające się w oczy, ale i w innych dziel dżinach lista tematów do skreślenia jest bardzo! długa.
Łecz są tematy odwieczne, wciąż żywe, zwłasz^l cza gdy dotykają losu człowieka i społeczeństw. Wśród tych, które ostatnio dominują w twórczość ci science fiction, jest np: temat Utópii, a jeszczeJ częściej dystopii, jako że wielu autorów sćiencei fiction ma skłohność widzieć przeszłość w czar-4 nych * "barwach. Nawet społeczeństwa pangalak- tyczne na kartkach powieści tego gatunku żyją] wtłoczone w system feudalizmu łub dyktatury..; Szczytem wszystkiego jest chyba książka William-'^ sona Humanoidy, w której- roboty podłączone do^ superkomputera panują w Sposób absolutny nadi całą ludzkością, rzekomo dla jej dobra. Chlubnym' wyjątkiem w tej serii powieści jest wzmiankowana Mgławica Andromedy Jefremowa.
Trzeba jednak uprzytomnić sobie, że książki te,; pomimo sztafażu technicznego i kosmicznego, w gruncie rzeczy bardziej się- odnoszą do przeszłości i teraźniejszości, aniżeli przyszłości Hominis sa- pientis. Są jedynie ekstrapolowaniem tego, co było lub jest, na wiek XXI lub dalsze stulecia. Wątpliwe to wizjonerstwo. Raczej jest to projekcja własnych lęków w przyszłość i rozszerzenie ich aż-na całą galaktykę. Albo po prostu chce się nastraszyć czytelnika, gdyż niekiedy bardzo on to lubi.
Najdoskonalszym, rzecz jasna, straszakiem są obrazy przyszłych wojen — bardzo częste w literaturze fantastyczno-naukowej. Nie jest to zresztą temat całkiem nowy, podejmowali go już dość
szeroko klasycy science fiction, wśród nich Verne
i Wells. Niektóre ich wizje się sprełnily. Tak np. pierwszy z wymienionych pisarzy w swej powiesili z 1878 roku Opisał olbrzymie działo — Herr Schultze — do złudzenia przypominające późniejszą „grubą Bertę” z wojny 1914—18 roku.
R. Robida w swej książce Inżynier von Satanas, napisanej w 1920 roku, przewidział promienie śmierci i napalm, masowe bombardowania i wojnę bakteriologiczną... A do swoich czytelników zwrócił się z taką oto apostrofą:
Hjfe: Ach, nieszczęśni ślepcy, nie widzicie i nie |jnożecie zgadnąć, że jakieś na pozór niewielkie odkrycie naukowe kryje w sobie potworne niebezpieczeństwa, które już jutro mogą się ujawnić...”
W literaturze science fiction nowszej doby wojną znaczy najczęściej koniec świata, koniec gatunku ludzkiego czy też zmutowanie go przez radioaktywność. Temat przemiany człowieka w inny gatunek niekoniecznie wiąże się z wojną i niekoniecznie pokazywane są monstra. Czasami mutacja przeprowadzona zostaje w laboratorium naukowym, a jej efektem jest istota przewyższająca człowieka pod każdym względem.
Może łatwiej jest pisać piętrząc nieszczęścia i kataklizmy, jako że pozwala to trzymać czytelnika w napięciu, a może też — jeżeli pozostać przy porównaniu tej literatury z rodzajem snu - współczesny człowiek, często zagoniony, sfrustrowany i zaniepokojony, miewa ciężkie i koszmarne sny.
NIC NOWEGO POD SŁOŃCEM
Tak mówili starożytni Rzymianie: Nihil novi sub sole. A i my, ludzie XX stulecia, powtarzamy nieraz tę myśl w chwilach filozoficznej zadumy. Lecz przecież traktujemy ją tylko jako swego rodzaju metaforę, nikt zaś nie sądzi, że dosłownie" może się zdarzyć tó, co już ' raz miało miejsce. Jeśli nawet historia się powtarza, to późniejsze wydarzenie może być najwyżej wariantem jakiegoś minionego, ale nigdy wierną kopią. Obecnie zresztą skłónni Jesteśmy raczej mniemać, iż nauka płynąca z historii coraz mniej jest przydatna dla współczesności, a w szczególności dla prognozowania przyszłości, a to dlâtego, iż ż^cie toczy się w coraz szybszym tempie i dysponujemy taką wiedzą i takimi wynalazkami, o jakich żadnym filozofom czasów fninioriyćh- się nié śniło.
Aliści w tym nieco lekceważącym stosunku do historii o jednym; ważnym fakcie zapominamy — iż. znamy tylko dość krótki odcinek dziejów ludzkości, a i to niezbyt dokładnie. No' bo cóż to jest pięć, sześć tysięcy lat... A co było przedtem?
. Wyobraźnia podsuwa nam zaraz postać troglodyty odzianego w skórę i z .maczugą w ręku. Ô- braz jest prawdziwy — istnieją na to dowody w postaci różnych wykopalisk, ale czy jest całkiem pełny?
Na marginesie zaznaczę, że i dziś,' w epoce lotów kosmicznych, można by gdzieś w głębi buszu afrykańskiego spotkać ludzi egzystujących w stra-
i sznie prymitywnych warunkach. Przypominam
też znaną odpowiedź Einsteina na pytanie, jak wyobraża sobie trzecią wojnę światową: „— Nie wiem, jak by wyglądała trzecia, lecz podczas czwartej zapewne walczono by maczugami”.
IfaiSuwa 'się pytaTiié': kto wie, czy już raz, a może nawet i kilka razy, ludzkość nie osiągnęła wysokiego poziomu cywilizacyjnego, który potem gwałtownie się załamywał ną skutek jakiegoś kataklizmu (naturalnego bądź wywołanego sztucznie)?
Żaden z szanujących się uczonych nie odpowiedziałby twierdząco ńa to pytanie (przynajmniej na razié), a pewnie i niechętnie by się nad nim zastanawiał z obawy, żeby nie wpaść w sferę fan- tázji. Ale są i tacy, których ekscytują niezwykłe hipotezy, i ci chętnie zapuszczają się w dżunglę najbardziej fantastycznych domysłów. To prawda, że nie brak wśród nich i zwykłych szarlatanów żerujących na sensacji i' upartych maniaków, ogarniętych jakąś idee-fixe i przekręcających fakty, byle tylko wszystko się z ich urojoną wizją zgadzało. Lecz w rozwoju nauki nieraz już ziarno mieszało się z plewą i dopiero retrospektywnie można było ocenić co jest co. Nie warto więc z góry przesądzać kwestie. Lepiej już popuścić trochę wodze wyobraźnia
Jak Wiadomo, od wielu stuleci trwa spór o Atlantydę — tajemniczy ląd,. rzekomo istniejący niegdyś na zachód od Gibraltaru i zatopiony na skutek jakiegoś kataklizmu. Legenda głosi, iż rozwinęła się tu wysoka cywilizacja, która promieniowała i na inne kontynenty. Niektórzy współ
cześni wielbiciele owej legendy są nawet skłonni! mniemać, że Atlantydzi posiadali technikę i wy- i nalazki przechodzące dzisiejsze w tym zakresie o- 1 siągnięcia oraz że kataklizm spowodowany był I eksplozją termonuklearną lub czymś w tym ro- I dzaju.
Gdyby im wierzyć, to wówczas rozwiązanie« zagadki Atlantydy byłoby równie istotne dla hi- I storyka co dla futurologa* Patrzenie w zamierzch-J łe dzieje byłoby zarazem patrzeniem w przyszłość |
— osobliwa pętla czasu! A profit z tego byłby ta-1 ki, że być może udałoby się ludzkości ominąć 1 zdradliwe pułapki, jakie często niesie ze sobą j gwałtowny rozwój cywilizacji technicznej. Nó, .ale trzeba najpierw zbadać,, jak to naprawdę było ; z tą Atlantydą i czy w ogóle istniała.
Spór o to wziął początek z pism Platona. W » dwóch jego dialogach: Timaios i Kritios przyto-; czona jest opowieść Solona, którego w dzieje Atlantydy wtajemniczyli kapłani egipscy.
Nie ma tu miejsca na zbyt obszerne cytaty z Platona, więc tylko jeden fragment: „Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami i częściami lądu stałego. Oprócz tego po tej stronie tutaj oni panowali nad Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż po Tyrrenię. Więc ta cała potęga zjednoczona próbowała raz jednym uderzeniem ujarzmić wasz i nasz kraj i całą okolicę Morza Śródziemnego {...)”.
Darujmy sobie opis potęgi d cywilizacji Atlan
tydy —- Platon widział to oczyma człowieka żyjącego na przełomie IV i V stulecia przed naszą erą, współcześni fantaśc! wierzący w istnienie Atlantydy widzą ją przez pryzmat XX-wiecznej techniki. Być może hipoteza o eksplozji termonuklear- nej, lub czymś podobnym, grzeszy nadmiarem fantazji lecz wiele rzeczy, nie licząc dialogów Platona, zdasię wskazywać na to, iż ongiś miała miejsce jakaś na ¿kalę globalną katastrofa — może było to zderzenie? z kometą, może olbrzymie trzęsienie ziemi i zapadnięcie się całego kontynentu, a może jakieś inne przyczyny sprowadziły na Ziemię potop... Faktem jest,, że jak świat długi i szeroki, od Mezopotamii zaczynając, a na Ameryce kończąc, wszędzie spotyka się legendy o wielkim kataklizmie. Niekiedy nawet o kilku kolejnych kataklizmach, z których tylko jedna para ludzi się uratowała, by dać początek nowej ludzkości. Oto np. fragment starego manuskryptu ukazujący wierzenia Indian środkowoamerykańskich:
„...Tak powstała nowa rasa olbrzymów, która przetrwała 4008 lat. W końcu bogowie niezadowoleni z nich, sprowadzili na Ziemię potop. Wszyscy ludzie zostali zamienieni w ryby, z wyjątkiem jednej pary...
Gdy potop ustał i nastąpiło odrodzenie ludzkości, powstała nowa rasa. Przetrwała ona 4010 lat, aż do czasu, gdy nadszedł niesłychany huragan z niebios i zniszczył ludzi i drzewa (...}”.
Można by długo pisać, wyliczając tylko wszystkie poszlaki przemawiające za istnieniem Atlantydy d jakiegoś kataklizmu, którzy pogrążył ją na
dnie oceanu. Powstało zresztą na ten temat ponad 20 tys. książek, więc nawet najzagorzalszy miłośnik sensacji naukowej nie przedrze się przez tę dżunglę.
Być może W'przyszłości eksploracje naukowe pokażą; jaka była przeszłość świata. I vice versa: obraz przeszłości wpłynąć może, choćby jako ostrzeżenie, na bieg przyszłych wydarzeń. Zakładając oczywiście, iż rozliczne legendy i hipotezy na temat Atlantydy nie są czczym urojeniem.
WCIĄŻ DALEKO DO RAJU.
W ubiegłym stuleciu panowało przekonanie, że nauka rozwiąże z czasem wszystkie lub prawie wszystkie niedomogi życia, że wręcz stworzy na Zaemi raj.
Ten naiwny ' scjentyźm — wyznawany często przez umysły skądinąd nienaiwne — poniósł w naszych czasach prawie całkowitą klęskę. A nawet obraca się niekiedy w, swoje przeciwieństwo: w jakiś antyscjentyzm, w nastawienie do nauki zgoła wrogie lub przynajmniej nacechowane mnóstwem obaw i zastrzeżeń.
Na razie widoczne jest, zwłaszcza w publikacjach futurologicznych, miotanie się od jednego bieguna do drugiego. Przy czym przewagę biorą często wypowiedzi w tonie katastroficznym. A przecież, jeśli nawet rewolucja naukowo-techni- czna nie stwarza sama przez się raju na Ziemi, to nie znaczy jeszcze, żeby miała sprowadzić piekło.
Faktem jest jednak, źe jej gwałtowny wybuch przynosi, obok zwycięstw sporo zjawisk negatywnych — a przynajmniej takimi one są dla pokolenia, które wyrosło w całkiem innej aurze intelektualnej i obyczajowej. Ozy jednak można się uspokajać myślą, że następne pokolenia przystosują się do wszelkich zmian, łącznie z tymi, które dziiś wydają się nam niepożądane, i że nie będą woale cierpieć z tego powodu?
’•* Może przystosują się w sposób bezbolestny, ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko będzie w porządku. Bo pewnie możliwe byłoby np. przystosowanie się człowieka do nadmiernego hałasu przez przytępienie się zmysłu słuchu, ale chyba nie o to ' chodzi.
Przykład ten nie jest już nawet- hipotetyczny, lecz z życia bieżącego wzięty. Niejeden przedstawiciel młodzieży, bigbitowej ma już ucho przytępione, nieczułe np. na muzykę morza czy poszum drzew (a wraz z tym może iść i przytępienie psychiczne, wyrażające się niezdolnością odczuwania pewnych rzecży).
Lecz warto też sięgnąć i po przykład, który na razie jest hipotezą tylko, ale nie pozbawioną podstaw naukowych. Oto przystosowanie się człowieka do mocno zanieczyszczonego środowiska może nastąpić w ten sposób, że zajdą w nim zmiany genetyczne — a więc będzie jak gdyby innym gatunkowo tworem; I chyba wątpliwe czy lepszym. Postać takiego mutana jest stałym tematem rysunków humorystycznych z gatunku czarnego humoru.
Środowisko człowieka w coraz mniejszym stop-i niu jest środowiskiem naturalnym, a coraz bar-1 dziej sztucznym. Miliony mieszkańców wielkiej! miast w ogóle nie dotykają stopą ziemi lecz asfal-1 tu, a nad głową nae widzą nieba z obłokami czy ] gwiazdami lecz mury, dym czy łunę świateł elektrycznych. Oczywiście środowisko sztuczne jest w i dużym stopniu «zanieczyszczone, co grozi człowie-1 kowi zatruciami. Ale nie tylko o to chodzi. Jest ^ jeszcze problem, którego nie da się rozwiązać za po- mocą najdoskonalszych nawet filtrów czy innych- urządzeń technicznych zapobiegających toksycz-J ności, problem tyczący ludzkiej psyche raczej niż- . 1; jego somy.
* Przyroda to nie tylko świeże powietrze, cisza || innego tego typu błogosławieństwa, to również; swego rodzaju poezją —- taka, bez której człowiek wewnętrznie marnieje. Uży^ean słowa; poezja, nie mogąc znaleźć innego, ale bynajmniej nie chodzi tu o sentymentalne rozczulanie się nad drzewkiem, ptaszkiem, czy kwiatkiem. Sprawa jest poważniejsza. Być może Uprzytomni ją jakieś porównanie między przyrodą a techniką.
Twory tej pierwszej mają cechę indywidualności: nie znajdzie się dwóch identycznych drzew ani nawet dwóch identycznych liści na drzewie, jest to wynik reprodukcji seksualnej, zapewniającej powstawanie ciągle nowych planów genetycznych — poeta ipógłby to nazwać twórczym duchem miłości panującej w przyrodzie i też by oaiał słuszność. Natomiast produkty techniki są seryjne: zachwycać się ewentualnie można jesz
cze pierwszym modelem, ale tysięczny wprawia już w znużenie — co wynika z immanentnej cechy (powieka (i, wszelkiego żywego stworzenia), jaką jest poszukiwanie nowego.
2* Receptory naszych zmysłów tak są zbudowane, że gdy sygnały się powtarzają — przestają do nich ^dochodzić. Niewątpliwie więc techniczne środo- ‘fwtisko, w jakim żyje wielu współczesnych ludzi, »emanuje aurę znużenia lub wręcz śmiertelnej nudy. To wywołuje nieraz odruchy buntu przeciw monotonii i dobrze, jeśli się to nie kończy jakimiś ^ekscesami, po których następuje moralny kac i- jeszcze gorsza nuda. A niestety, w takie błędne koło wpadają czasem grupy zwłaszcza młodych ludzi, które dochodzą aż do używania narkotyków. Chemicznie sprokurowany raj to już na pewno prawdziwe piekło.
; Cechą technicznego' środowiska jest też tempo, znacznie nieraz przekraczające szybkość procesów sygnalizacyjnych u człowieka. Akty spostrzegania oraz akty ruchowe przebiegają w czasie mierzonym w milisekundach; czy w przyszłości ulegną one przyspieszeniu? Nie jest to wykluczone,' zakładając, że człowiek żyć będzie w środowisku nadającym szybkie, zagęszczone w czasie bodźce.
I można nawet przyjąć, że tego rodzaju przemiana będzie korzystna, że pozwoli ona uporać się z lawinowo rosnącą ilością informacji, którą człowiek, by utrzymać się na powierzchni rwącego nurtu życia, musi sobie jakoś przyswajać i przetwarzać. Komputery tylko częściowo od tego trudu uwalniają, ale na.razie lawina informacji czło
wieka przygniata, rodzi w nim poczucie nienadą* żania, a więc i pośpiech — a ten, wbrew zewnętrznym pozorom, jest bratem nudy, jako że nie pozwala prawdziwie zaznać smaku życia. Podobnie jak nie sposób o rozkosze podniebienia w barach szybkiej obsługi. A obserwować dziś często można, że ludzie się spieszą nawet przy... odpoczywaniu. Jak w tym dowcipie: „Spij szybko, bo poduszka potrzebna”.
Manowców cywilizacji technicznej jest mnóstwo, ale bodajże najgroźniejszym jest tendencja do przekształcania jej w rodzaj różdżki czarodziej-* skiej, za dotknięciem której wszelkie problemy zostają automatycznie rozwiązane. A i drzwi do raju też się otworzą.
Taka postawa, w gruncie rzeczy infantylna, wywodzi się Z zeszłowiecznego scjentyzmu. I nic dziwnego, że często przekształca się w swoje przeciwieństwo. Próby sforsowania drzwi do raju nie tylko, że się nie powiodły, lecz zgoła przyniosły mnóstwo nowych niedogodności, więc precz z nauką i techniką!... I gadanie takie dalej jest przejawem infantylizmu. No, ale z wieku dziecięcego kiedyś się przecież wyrasta. Choć, oczywiście, dorosłość sama przez się też nie załatwia sprawy; zależy co z kogo (w tym przypadku z całej ludzkości) wyrośnie... Dobrze byłoby, gdyby skorupka za młodu nie nasiąkła trującymi substancjami — tak chemicznymi, jak i psychicznymi.
STRASZAK PRZELUDNIENIA
Z wielu publikacji futurologicznych, a zwłasz- sza z dołączonych do nich tabelek, niedwuznacznie wynika, że jeszeźe trochę, a na całej powierzchni Ziemi będzie tak ciasno, jak w tramwaju w godzinach szczytu. Nie mówiąc już o tym, że nie będzie co jeść — bo skąd wziąć pożywienie dla fantastycznie licznego tłumu —: ani nawet czym oddychać, gdyż przemysł, starając się nadążyć za owym eksplozywnym wzrostem ludności, rozwinie się do tak monstrualnych rozmiarów, iż całkiem zniszczy naturalne środowisko i zanieczyści'atmosferę. Jednym słowem, globalna katastrofa.
Aż nieprzyjemnie czytać ooś takiego, gdyż mogą nieraz najść człowieka ponure refleksje, iż jest na świecie niepożądany, niepotrzebny, tylko zżera bliźnim chleb i miejsce zajmuje.
Tak więc gdyby się zbytnio przejąć groźbą eksplozji demograficznej, -ciateny utylitaryzm zapanowałby w stosunkach międzyludzkich. A i wiele innych jeszcze okropniejszych zjawisk socjologicznych i psychologicznych dałoby o sobie znać. Można to sobie wyobrazić... Zresztą na ten temat po- wstał już niejeden budzący dreszcz grozy utwór science fiction.
Leoz może właśnie taka ponura rzeczywistość czeka naszych wnuków i prawnuków, i nie powinno się odwracać wzroku od przyszłości li tylko dlatego, że nieprzyjemnie w tamtą stronę patrzeć.
Na pewno trzeba prawdzie spojrzeć w oczy.
I faktem jest, że liczba ludności świata wzrastał w tempie coraz bardziej przyspieszonym. Oto' z grubsza rachunek:
Z danych historycznych możemy wywnioskowali że 3 tysiące lat przed naszą erą liczba ludności na Ziemi wynosiła około 100 milionów, zaś okołtf roku 1000 naszej ery — 250 milionów. Trzeba więc było około 4 tysięcy lat, aby liczba mieszki kańców naszego globu podwoiła się. Zaś w ciągu' jednego tysiąclecia wzrosła ona dziesięciokrotnie, przy czym proces ten natężał się coraz bardziej w miarę zbliżania do XX wieku.
Można przewidywać, że tempo tego procesu nadal będzie wzrastać, i że liczba ludności świata:1 podwajać się będzie co 40 lat, a więc u schyłku stulecia będzie nas prawie 6 miliardów, a gdzieś około 2050 roku —12 miliardów.
Ale to jeszcze nie jest statystyka, która by podnosiła włosy na głowie. Posłuchajmy, co mówi np. Paul Ehrlich, który zresztą w swym rachunku zakłada podwajanie się liczby ludności co 37 lat, po czym ów rachunek rozciąga na całe przyszłe stulecie. Otóż z obliczeń tego futurologa wynika, że za 900 lat byłoby na świecie 60 000 000 miliardów ludzi, a więc 120 osób na 1 metr kwadratowy, wliczając w to morza i oceany. Dla takiego tłumu trzeba by -zbudować jeden wielki, pokrywający całą Ziemię dom o 2000 pięter, a i nawet wówczas każdy mieszkaniec dysponowałby przestrzenią wynoszącą zaledwie 2 na 3 m2. Może jednak uda się wtedy skolonizować inne planety układu słonecznego?
i Ale rachunek Paula Ehrlicha i w takim przypadku rozprasza wszelkie nadzieje. Powiada bowiem, iż Wystarczy .50 lat, by na Wenus, na 'Marsie, na Księżycu, Merkurym, Jupiterze itd. było równie ciasno jak na starej Ziemi.
^ To nadmierne mnożenie się natura może zrównoważyć katastrofalną liczbą zgonów, lepiej więc, Żeby zawczasu sami ludzie ustanowili jakąś równowagę^— radzi wspomniany futurolog. Trzeba pewnego przewrotu w mentalności ludzi: każdy powinien odtą‘d brać pod uwagę nie tylko interesy własnego potomstwa, lecz interes całego społeczeństwa. Zaś państwa powinny wprowadzić kontrolę w dziedzinie demograficznej tak, jak to już czynią w dziedzinie ekonomii.
Wszystko to brzmi dość gładko, ale gdyby rzecz sformułować brutalnie, trzeba by chyba przewidzieć, że w przyszłości Małżeństwo pragnące mieć dziecko musiałoby się przedtem postarać w odpowiednim urzędzie o papierek —» pozwolenie. Nie rhówiąc już o tym, że ograniczanie narodzin z jednej strony, a przedłużanie życia (rozwój medycyny) z drugiej, doprowadziłoby do zestarzenia się społeczeństw. Byłaby to istna gerontokracja. Brakło by znamiennej dla młodości dynamiki i odwagi, bez których trudno ruszyć z posad bryłę świata i pchać ją ku lepszej przyszłości. Kto wie, czy nazbyt postarzała ludzkość nie we- szłaby w ślepą uliczkę. I czy zastój nie okazałby się fatalniejszy w następstwach, aniżeli gwałtowna eksplozja demograficzna.
Straszak przeludnienia nie powstał dziś, w
drugiej połowie XX wieku. Znane jest dobrze nazwisko Malthusa, powtarzane multum razy od stu kilkudziesięciu już lat przez burżuazyjńyeh ekonomistów i polityków. Przypomnę w dwóch słowach, na czym się zasadzał maituzjańiżfti. Thomas Robert Malthus (1766—1934), ekonomista angielski, był twórcą znanej teorii ludnościowej* głoszącej, że ilość środków żywności wzrasta w temoie arytmetycznym, ludność zaś w postępie geometrycznym; nędza mas jest więc . rezultatem nadmiernego przyrostu ludności Zwolennicy mal- tuzianizmu sądzili, że mankamenty ustroju kapitalistycznego da się usunąć przez ograniczenie przyrostu naturalnego. Oczywiście, uważali, że przede wszystkim klasa, robotnicza powinna być pohamowana w nadmiernym rozmnażaniu: się. yCo, nawiasem mówiąc, nasuwa pewną analogię z publikacjami wielu dńsiei,szych futurologów zachodnich, którzy powiadają, że na^wiecej niebezpieczeństw niesie eksplozja demograficzna krajów tzw. Trzeciego Świata, słabo rozwiniętych ekonomicznie. Czyż więc u podstaw małtuzianizmu i późniejszych, a pokrewnych mu teprii, nie leży boiażń zamożnych przed powiększaniem się liczby biednych?
Warto sobie Uprzytomnić, że właśnie wszystko, co. żyje,, rozmnaża się z pewnym nadmiarem. F. Jacob, laureat nagrody Nobla, pisze na '.ten temat: Gdyby na Ziemi istniał tylko jeden gatunek i gdyby nic nie ograniczało jego ekspansji, gdyby nie istniał żaden niszczący czynnik, gatunek ten mnożyłby się nieograniczenie w postępie
geometrycznym. Już Linneusz obliczył, że gdyby każda roślina i każde z jej potomstwa wytwarzało Tylko dwa ziarna rocznie, a nie znamy rośliny tak mało płodnej, >to po upływie 20 lat dałoby to ponad milion osobników. Darwin dokonuje analogicznego rachunku dla słonia, znanego z tego, że rozmnaża "'ślę riajwolniejt Gdyby przyjęło się, że słoń osiąga źdolność rozmnażania się w wieku trzydziestu lat, a żyje śto lat, i że w okresie, gdy jest' dojrzały płodzi sześcioro małych, to potomstwo jednej pary po 750 latach składałoby się z 19 milionów słoni.
Ale żaden gatuńek nie jest na Ziemi sam. W każdej chwili żyją populacje różnych organizmów współzawodniczących ze sobą o terytorium, pokarm, światło, słowem —I o byt..
Z ptmktu widzenia ewolucji owo współzawodnictwo odegrało wielką rolę, zgoda, ale czy w tej chwili dó przyjęcia są, zwłaszcza dla człowieka, prawa dżungli? Zresztą człowiek w pewnym sensie jest już na świecie sam, mianowicie w tym sensie, że nie zjadają go dzikie zwierzęta, a‘jeszcze trochę to wybroni się i przed bakteriami. Prawda, że wyniszcza się sam — w wojnach. Ale czy naprawdę dla uniknięcia katastrofalnego przeludnienia Ziemi nie ma innej alternatywy, jak tylko przetrzebianie liczby ludności lub sztuczne, zgoła administracyjne jej ógraniczanie?
Zważywszy na potęgę techniczną, przyjęcie pierwszej ewentualności mogłoby się uroić jedynie w umysłach tkniętych paranoją, druga zaś niesie ze sobą coś w rodzaju uwiądu starczego.
Wydaje się, że te biadolenia nad eksplozją de- 'ś Biograficzną są przedwczesne. Malthusa już przed, j półtora wiekiem napawała obawą liczba ludzi na świecie, choć w porównaniu z dzisiejszą była ona i naprawdę mała; obecnie zaś niektórzy futurolo- i dzy martwią się, że za 900 lat; ludzie , nie po- < mieszczą się na powierzchni globu.
Oczywiście, w wybiegającym w przyszłość ra-,1 chunku socjologicznym i ekonomicznym trzeba | brać pod uwagę czynnik olbrzymiego wzrostu de- 1 mograficznego, ale niekoniecznie musi to prowa-J dzić do apokaliptycznych wizji. Albowiem nié I wolno też zapominać, że Homo sapiens wzrastać 1 może nie tylko ilościowo, ale i jakościowo — w potęgę intelektualną, która uczyni go gospodarzem nie ty^ko ziemi i morza,, nie tylko , układu i słonecznego, ale i odległych gwiazd i krążących wokół nich planet.
Cóż jest potężniejsze* od rozumu? —: pisał ongiś Ciołkowski. — Do niego należy władza, siła i pa- j nowanie nad całym wszechświatem. Ta siła jest potężniejsza od wszystkich pozostałych sił przyrody...
A przecież Ciołkowski nie był jałowym marzycielem; tak się tylko mogło zdawać niektórym jego współczesnym, zaś przyszłość pokazała, że jego wizje i teorie astronautyczne mogą stać się rzeczywistością. Lepiej więc, aby nad rachubami futurologów unosił się duch Ciołkowskiego, a nie Malthusa.
JESZCZE JEDNA BOMBA...
|' Nasze czasy są, rzec można; bombowe, We i/'wsżystkich tego słówa znaczeniach. Bo po pierwsze-, coraz wybucha jakaś nowa sensacja i nie jest | ód tych eksplozji wolna żadna dziedzina życia, od' nauki ■ poczynający a na obyczajowości kończąc. Ponadto w publicystyce, zwłaszcza futurologicznej, ciągle się mówi o jakiejś bombie — czy to ,W dosłownym sensie, jak w przypadku bomby atomowej lub wodorowej, czy też w przenośnym, rip. bombie populacyjnej — w znaczeniu eksplo- ' 'żywnego wzrostu ludności świata. I
Coraz częściej słyszymy też o bombie megabitowej (złożenie z greckiego słowa: mega, co znawczy wielkie oraz z terminu: bit, oznaczającego najmniejszą jednostkę ilości informacji). A więc mowa o nadmiarze informacji, nadmiarze, od którego głowa już nie tylko boE, ale wręcz pęka.
Sprawa jest bardzo istotna, zważywszy, że nie panowanie5 nad strumieniem informacji, jaką niesie- życie w drugiej połowie XX wieku, może grozić zaburzeniami, jeśli nie zupełnym rozchwianiem się różnych organizmów społecznych, gospodarczych „etc.; podobnie jak byłoby i z biologicznym organizmem, gdyby centralny układ nei*wowy nie' panował nad całym zasobem bodźców,' informacji napływających z poszczególnych- organów.'
Można by przytoczyć dane statystyczne, świadczące o wykładniczym, powiedzmy, wręcz horrendalnym wzroście liczby wydawnictw książko—
wych, czasopism etc. Ale i bez tego prawie każdy odczuwa dziś na własnej skórze (na własnym mózgu należałoby powiedzieć) nadmiar informacji, z którymi powinien się uporać, jeśli chce być au courant interesujących go spraw, a z którymi jednak uporać się nie sposób — w czym niewątpliwie tkwi źródło wielu stresów i w konsekwencji schorzeń nerwowych, charakterystycznych dla naszego stuleda.
W najcięższej sytuacji są oczywiście naukowcy^ albowiem eksplozja informacji na gruncie nauki | jest tak wielka, że zaiste trudno jest dziś śledzić dokładnie rozwój, nawet i na wąskim, specjalistycznym odcinku, jakiejś dyscypliny naukowej.
I zawsze można żywić obawy, że się pracuje nad czymś, co już zostało opracowane i nawet opatentowane. (Wzmiankuję tu, że co roku publikuje się na świecie około 250 min stron danych naukowych, udziela się ponad 300 tys. patentów).
O pamięciowym opanowaniu jakiejś, choćby i najwęższej dziedziny wiedzy, już od dawna nie sposób nawet marzyć. Nadmiar informacji, poza wszystkim innym, spowodował, by tak rzec, niestrawność mózgów. Często stają się one niby sita
o grubych okach, przez które wszystko momentalnie przecieka.
Te zakłócenia w metabolizmie informacyjnym zwiększane są jeszcze przez niewłaściwy sposób wypoczywania: np. wysiadywania całymi godzinami przed telewizorem. Wyciąga się głowę z jednego strumienia informacji i kładzie się ją pod drugi, co często jest, jak w przysłowiowym okreś
leniu: „z deszczu pod rynnę”. A przecież najstosowniejszym remedium na niestrawność intelektualną byłby raczej post — rodzaj wewnętrznego ¿uciszenia.
:r Ale to już inny problem. Zresztą zdaję sobie sprawę, że bardzo trudny do rozwiązania. Łatwo bowiem takie lekarstwo ordynować, gorzej zaś z realizacją. A zresztą choćby współczesny człowiek potrafił znakomicie panować nad swoim intelektem i udoskonalił bardzo swą-pamięć, tó i tak jej pojemność byłaby zbyt mała. Więc wraz ze wzrostem informacji rośnie istna lawina zadrukowanego papieru. I gdyby przynajmniej każda kartka, każdy wiersz druku niósł rzeczywistą informację! Niestety! Mówiąc językiem informatyki — jakże często jest to w przeważającej części bezwartościowy szum. Ale też nieraz w stosie śmieci może się znaleźć prawdziwa perła, więc decyzja nie jest łatwa. Niemniej wyrobienie sobie szybkiej orientacji, co jest co, po to, by nie zablokować sobie mózgu jałową strawą — jest dzisiaj zaiste kwestią życia i śmierci. Może nie w biologicznym, lecz na pewno w duchowym sensie tego słowa.
Bomba megabitowa eksploduje nie tylko w laboratoriach naukowych. Każda dziedzina życia staje się dziś coraz bardziej złożona, więc i z konieczności przeładowana informacją, a także, niestety, zbędnymi szumami, które tej pierwszej towarzyszą niby cień. Efektem tego jest rosnący stos formularzy i utzędowych pism, łącznie z pismami na temat oszczędności papieru. Powstaje istny przemysł biurokratyczny, który nie ma wpraw
dzie, jak ten zwykły, dymiących kominów, niemniej zatruwa nas nieraz jeszcze gorzej. I nawet przy najostrzejszej kampanii antybiurokratycznej, nie da się wszystkiego zła usunąć.
Jedyna nadzieja w rewolucji, jaką niosą maszy-5 ny informacyjne i komputery. Już się zresztą ta rewolucja zaczęła i choć różne są na nią reakcje, musi się, ona dokonać, i to w bardzo wielu dziedzinach życia, od badań naukowych począwszy, a na codziennej pracy urzędów, kończąc. W przeciw? nym bowiem razie ugrzęźlibyśmy w lawinie informacji.
Ferrytowa czy magnetyczna pamięć komputera, praktycznie nieograniczona, może zmagazynować ilości informacji wyrażające się astronomiczną wręcz liczbą bitów — co poza wszystkim innym pozwoli oszczędzić mnóstwo papieru, a tym. samym i drzew. Komputer też bardzo szybko wyszukuje potrzebne dane. Tak na , przykład w Związku Radzieckim system komputerowy przechowuje w swej pamięci zbiór informacji o zgłoszeniach patentowych i naukowiec pracujący nad jakimś problemem technologicznym momentalnie może się zorientować, na ile jego pomysł jest nowy i wart dalszej pracy. W Stanach Zjednoczonych z pomocą komputera wydawany jest regularnie indeks tematów omawianych w 2400 periodykach. Notabene sam ten indeks ma około 600 stron druku — można więc sobie wyobrazić jak tytaniczną pracę należałoby wykonać dla odnalezienia w tym stosie czasopism potrzebnej informacji.
Przykładów zastosowań maszyn cyfrowych
można by już przytoczyć tak wiele, że nawet gru- baptsięga by ich nie zmieściła i trzeba by je chyba zapisać w magnetycznej pamięci jakiegoś komputera (może nawet zresztą są gdzieś w ten sposób zanotowane). Już nie tylko same wielkie potęgi ekonomiczne, takie jak ZSRR czy USA, posługują się w różnych dziedzinach elektronicznymi maszynami cyfrowymi. Maszyny te rozpowszechnia jąsię z dużą szybkością na całym świecie. U nas także, i to nie tylko w stolicy i ośrodkach uniwersyteckich, ale już nawet na prowincji. Komputery obliczają, na zamówienie mleczarni pajeżność dla dostawców a dla elektrowni rachunki za zużycie prądu. Co prawda słyszało się nieraz o takich przypadkach, że użytkownik skarżył się, iż wyliczono mu do zapłacenia zawrotnie wysoką kwotę. Na oo urzędnik odparł, że ma płacić, i nic nie gadać, bo to obliczył komputer, a maszyna ta jest nieomylna.
Komputer jest może i nieomylny, ale musi mieć prawidłowo podane wielkości wyjściowe. Powyższy przypadek, choć tak drobny, wymownie jednak świadczy o tym, że rozwój informatyki bynajmniej nie zwalnia nikogo od myślenia. A nawet przeciwnie, myśleć trzeba będzie z większym niż dotąd polotem — na co zresztą będą szanse, zważywszy że mózgownice zostaną uwolnione od zbyt wielkiego balastu pamięciowego.
Rachunek za światło dla pana X, to ostatecznie drobna sprawa (choć może nie dla pana X). Ale trzeba pamiętać, że komputery służą już i służyć będą w stopniu coraz większym przy opracowy-
m
mm
waniu posunięć na skalę naprawdę wielką. A wó-il wczas bezmyślność, czy, co gorsza, zła wola pod-J niesiona do elektronicznej potęgi, mogłaby sta-1 inowić zagrożenie Jeszcze większe niż bomba me-i gabitowa.
Jeszcze do niedawna w rozważaniach nad kom-1 puterem zastanawiano się: geniusz czy idiota? A j może rodzaj genialnego idioty, mechaniczny po-l twór, który zapanuje nad ludźmi i uczyni z nich] niewolników? Lub też dobry czarodziej, który w języku dwójkowym odpowiadać będzie na wszel-1 kie pytania, rozwiąże wszelkie najbardziej zawiłe problemy, a przede wszystkim uwolni ludzi od pracy, tak iż będą sobie żyć na Ziemi niby w ra-j ju?
Takie oto na przemian lęki i nadzieje przewinęły się nie tylko przez kartki powieści fantastycz-j no-naukowych, ale i przez niejedną prognozę fu-j turologiczmą w związku z komputerami, nazywanymi zresztą bardzo często mózgami elektronowymi — na co zżymali się matematycy, pracujący na tych elektronicznych maszynach informacyjnych. I chyba słuszna była ich reakcja, bó oto dziś już prawie nikt nie demonizuje komputera* nie czyni z niego ani geniusza, ani idioty; maszyna ta staje się w naszych pojęciach tym, czym rzeczywiście jest — nactrzędziem pozwalającym działać człowiekowi szybciej i skuteczniej. Z tym wszakże, że o ile inne maszyny niejako przedłużają i wzmacniają nasze ramię,' to komputer czyni to w ątosunku do mózgu, a raczej do tych jego stref, które zajmują się pracą niejako mechanicz
ną, w każdym razie dającą się ująć w jakiś algorytm, no i oczywiście wyręcza także naszą pamięć. W tym zakresie góruje on zresztą nad najtęższym " mózgiem —• co jednak absolutnie nie upoważnia do mówienia o jego przewadze intelektualnej. Bo tak samo można by mówić, że mechaniczny żuraw jest doskonalszy od ludzkiej ręki.
| Piraca umysłowa prawdziwie twórcza nadal pozostanie wyłączną domeną człowieka; nie warto się tu sugerować próbami komponowania muzyki z pomocą komputera, malowania obrazów czy -pisania wierszy — nie wszystko złoto co się świeci •i nie każdy utwór muzyczny czy plastyczny jest prawdziwym dziełem sztuki. Z całą pewnością nikt nigdy elektronicznego Bacha lub Chopina nié zmontuje. Ani też zresztą pana Kowalskiego. Odwzorowanie w elektronicznej maszynie cyfrowej i wszystkich intelektualnych i psychicznych funkcji człowieka jest zupełną utopią. ‘Gdyby nawet teoretycznie przyjąć taką fantastyczną możliwość, t to trzeba sobie uprzytomnić, że komputer taki musiałby mięć rozmiary drapacza chmur; toteż jego budowa byłaby zaiste maniackim zamierzeniem, i, którego chyba nikt w przyszłości nie podejmie.
Tak więc komputery zostały ostatnimi czasy poniekąd zdetronizowane w tym sensie, że przestano je uważać za alfę i omegę nowej cywiliza- , ^ cji i nie snuje się już wokół nich fantastycznych wizji, raz utopijnych raz apokaliptycznych. A równocześnie podbijają one coraz więcej dziedzin ; życia.
Jedno z drugim jest chyba ściśle związane —
elektroniczne maszyny cyfrowe, stając się nieja-J ko chlebem powszednim, tracą ów pikantny smal nowości, przestają już stymulować wyobraźnię^ tak że np. pisarze science fiction muszą się już' przenieść na inne podwórko.
Przede wszystkim bardzo cenne usługi oddają komputery w badaniach naukowych. Pozwalają rozwiązywać problemy, których przedtem nie można było wziąć na warsztat ze względu na ich o- gromną złożoność; dają też możność stawiania całkiem nowych pytań, które przedtem w ogóle nie przychodziły do głowy.
Dyscypliny moęno już dziś zespolone z informatyką to fizyka, chemia, astronomia, geofizyka. A i praktyka inżynieryjna posługuje się coraz powszechniej komputerami. Niejedno odkrycie naukowe dokonane zostało dzięki elektronicznym narzędziom. Służą one także za magazyn do przechowywania danych.
Ostatnio rozpoczęła się też ekspansja komputerów w dziedzinie nauk huimanistycznych i ekonomicznych. Tworzone są np. sytuacyjne modele gospodarcze lub socjologiczne, pozwalające na lepsze opracowanie hipotez czy definicji jakichś zjawisk.
Elektroniczne maszyny cyfrowe zaprzęgnięte zostały do prac urbanistycznych. Plany, przekroje, rzuty pionowe, perspektywy mogą być wykonywane przez komputer. A że wykonuje on to bardzo szybko — można zrobić mnóstwo wariantów jakiegoś rozwiązania urbanistycznego i potem wybierać najlepszy. W parę, godzin ma się
na1 stole to, nad czym niegdyś trzeba było ślęczeć całymi tygodniami. Co nie prowadzi bynajmniej do bezrobocia wśród młodych architektów, lecz raczej do lepszego wykorzystania ich wiedzy i talentów; przerzuciwszy na barki komputera ciężar prac drugorzędnych, mechanicznych, architekt może się teraz skupić na samej istocie wizji urbanistycznej, jego praca ma więc bardziej niż przedtem : twórczy charakter. Ściślej mówiąc: może mieć. Bo i tak też może się zdarzyć, że architektowi w jakiś sposób udzieli się bezduszność komputera, przestanie być twórcą, a stanie- się kalkulatorem, zwłaszcza gdy w jego umyśle ponad wszystko górować będą względy finansowe. Jest to realne niebezpieczeństwo, ale nie sposób obarczać tu winą komputera.
*'Może zresztą to nowe narzędzie — do niedawna jeszcze demonizowane — jest wciąż jeszcze niedostatecznie przez człowieka opanowane, nie dość giętkie w jego ręku, tak iż poniekąd ono prowadzi jego rękę (a raczej mózg), zamiast na odwrót.
To prawda, że rodzaj narzędzia (a także i materiału) zawsze odbija się jakoś na kształcie dzieła. Weźmy na przykład nowe budownictwo wiejskie z cegły we wschodniej części kraju; jest ono częstą tak brzydkie, że nawet największy entuzjasta nowoczesności westchnie czasem za urokiem dawnych chat drewnianych. Ale ta brzydota wynika głównie z niedostatecznego opanowania nowego materiału: cegły, z nieumiejętności ożenienia względów utylitarnych z estetycznymi;
gdzie indziej, gdzie cegła od dawna juz jest w ro- i bocie, zdołano doprowadzić do takiego mariażu i wszystko jest w porządku.
Jeśli więc nowoczesna, skomplikowana' archi-J tektura wydaj ^ niekiedy dzieła bezdusznej niel jest to w gruncie rzeczy wina komputera. Takiej ujęcie sprawy byłoby nawrotem do demonizowali nia maszty, a chodzi przecież o coś wręcz prze*! ciwnego — o oswojenie się z nią i opanowanie jcj,| tak żeby była całkowicie uległa twórczym poczy-l paniom człowieka.
Rzecz jest tym bardziej istotna, że elektronicz-j ne maszyny cyfrowe wchodzą coraz powsżechniej do użytku nie tylko w laboratoriach fizyków i ośrodkach astronautyki, ale i w dziedzinach, z którymi musi się stykać również i zwykły zjadacz chleba — choćby architektura, przy której chwilę się zatrzymaliśmy, komunikacja, medycyna nawet... Zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie trudno byłoby się pogodzić z zasadą, że pierwsze koty za płoty.
KOMPUTER — POMOCNIK LEKARZA
Elektroniczne maszyny cyfrowe zaczynają wkraczać do każdej niemal dziedziny życia. Również i medycyna wiąże z nimi wielkie nadzieje, zwłaszcza kardiologia.
Zresztą już w tej chwili komputery wprzęga- ne są w służbę medycyny — w kilku ośrodkach naukowych w Związku Radzieckim i w Stanach
Zjednoczonych. Oto jak wygląda izba szpitalna takiego ośrodka; metalowe szafy, ekrany katodowe, Wykresy... Od łóżka w kierunku aparatury pomiarowej biegną wiązki drutów i rurek kauczukowych. Pielęgniarka pochylona nad śpiącym pacjentem przykłada do jego ciała końcówki przyrządów rejestrujących temperaturę, ciśnienie, rytm serca. Instaluje także pneumotochograf i sączki, co pozwoli na mechaniczną kontrolę oddechu pacjenta.
W drugim kącie sali szpitalnej lekarz pilnie śledzi ekrany, na których prawie natychmiast pojawiają się pierwsze wykresy i cyfry, obrazujące rytm serca, ciśnienie, oddech etc.
Istnieje w szpitalu kilka takich izb, połączonych z centralnym komputerem. Leżą tu chorzy, którzy poddani zostali operacji serca. W ratowaniu ich od śmierci bardzo istotną rolę odgrywa czas — każda sekunda ma wagę złota. I tu właśnie ujawnia się wielka rola elektronicznych maszyn cyfrowych. Jak wiadomo, posiadają one fantastyczną zdolność szybkiego odtwarzania i kalkulowania informacji. Można rzec, iż dają odpowiedź w tym samym momencie, w którym są zapytywane. Różnica w czasie Wynosi ułamki sekundy, więc praktycznie równa się zeru.
Właśnie to zadecydowało, iż komputery zaczynają asystować lekarzom w ich pracy. Oczywiście używane mogą być w szpitalu na tej samej zasadzie, co w każdym innym przedsiębiorstwie
— do celów natury administracyjnej, ale na tym nie kończy się ich rola. Jeśli nawet w tej chwili
wielu lekarzy ma poważne opory w korzystaniu z elektronicznych maszyn cyfrowych, to przewidywać można, że z czasem sięgną po tak doskonałe narzędzie pracy. Pozwala ono śledzić w sposób permanentny zmiany zachodzące w organi-; zmie ciężko chorego pacjenta, alarmuje w razie stanu krytycznego, a nadto można w jego elektronicznej pamięci magazynować obserwacje poczynione przez lekarzy i pielęgniarki. I dane te uzupełniają potem dokumentację medyczną szpitala, stanowią swego rodzaju klucz do leczenia.
Dziś wszystko się wypisuje odręcznie: wyniki analiz, radiografy, diagnozy, podjęte leczenie. Do tego dołącza się jeszcze informacje porządkowe i administracyjne. I jeśli nawet jest to zredagowane starannie i w sposób kompletny — co zresztą nieczęsto się zdarza — to i tak trudno tym manipulować. Stąd pomysł, ażeby przechowywać te wszystkie dane w elektronicznej pamięci komputera.
Być może w przyszłości rzecz zostanie urządzona w ten spośób, że każdy będzie miał swój numer i w razie choroby lekarz skomunikuje się z centralnym komputerem szpitalnym i natychmiast ujrzy na ekranie wszystkie dane dotyczące pacjenta: jego grupę krwi, jego alergie, choroby, które już przechodził oraz leczenie, jakie było stosowane... Pozwoli to zaoszczędzić wiele czasu, szczególnie cennego gdy przywozi się do szpitala kogoś z wypadku.
Nakreślony tutaj futurologiczno-medyczny obrazek budzi wszakże niejedno zastrzeżenie. Już
temińmy to, że numerowanie ludzi nasuwa dość przykre skojarzenia, być może pokolenia XXI wiektt nie będą tego tak odczuwać, ale czyż pamięć komputera zdolna jest uchwycić wszystkie finezje języka medycznego? Można w to wątpić, zwłaszcza że dość często się zdarza, iż niektóre definicje i terminy medyczne są rozmaicie pojmowane przez różnych lekarzy. Należałoby więc uściślić i zunifikować słownictwo, a jest tu kawał roboty do wykonania.
$ Tak więc nieprędko jeszcze komputery zdobędą całą medycynę. I na pewno nigdy nie zastąpią lekarza wraz z jego intuicją. Mogą być tylko jego pomocnikiem; który z roku na rok będzie się doskonalił i przejmował coraz większą część pracy,
' Wyręczając i odciążając lekarza.
- Elektroniczna technika obliczeniowa może też oddać duże) usługi w badaniach naukowych i statystycznych w zakresie medycyny, np. w studiach nad śmiertelnością czy epidemiologią. Do pomyślenia jest nawet skomasowanie dokumentacji medycznej całego miasta, rejonu czy nawet kraju. I wszyscy lekarze mieliby dostęp do tego olbrzymiego banku danych.
Najwięcej zastrzeżeń budzi rola komputerów w stawianiu diagnoriy. Choć rzecz, zdawałoby się, jest dość prosta: ponieważ niemożliwe jest, aby lekarz miał w pamięci całą wiedzę medyczną, a także by stale był au oourant w zakresie wszystkich najświeższych odkryć, zastąpmy pamięć lekarza elektroniczną pamięcią komputera. Wystar
czy dostarczyć maszynie danych o różnych symptomach chorobowych pacjenta, a otrzyma się wykaz chorób towarzyszących tym symptomom wraz ze stopniem prawdopodobieństwa każdej z nich. Ostatecznie decyzja należy oczywiście do lekarza. On też przedtem wykrywa sympoty chorobowe i ocenia ich doniosłość.
Zanim taka metoda stawiania diagnozy wejdzie do powszechnego użytku, trzeba będzie odpowiednio szkolić lekarzy. Może nawet jeszcze przed uzyskaniem dyplomu, w trakcie studiów, choć niektórzy gwałtownie się temu sprzeciwiają wychodząc z założenia, że lekarz, zanim potrafi stawiać pytania komputerowi, powinien przez dłuższy czas praktykować; doświadczenie poucza, że młodzi lekarze nie zawsze potrafią w sposób właściwy ocenić te czy inne objawy chorobowe.
Trzeba będzie jeszcze pokonać całe mnóstwo przeszkód na drodze do matematyzacji wiedzy medycznej. A jeśli nawet wszystko pójdzie gładko i stosunkowo szybko, to i tak nie należy żywić przesadnej nadziei, że> komputerowe diagnozy staną się równie bezbłędne jak dwa razy dwa cztery. Stopień złożoności organizmu ludzkiego, a w szczególności systemu nerwowego, jest tak wielki, że nie podobna tu w sposób absolutny wykluczyć pomyłek, zwłaszcza że współczesna cywilizacja techniczna — a raczej jej Wędy —- powodując skażenie naturalnego środowiska człowieka, a także bombardując lawiną informacji jego mózg i zmuszając go do coraz większego pośpiechu, staje się źródłem coraz to nowych schorzeń i alergii,
p rozeznaniem których medycyna nie zawsze nadąża.
Tak więc nie należy się łudzić, że w razie choroby naciśnie się jakiś guzik, łyknie się jakąś pigułkę i zaraz człowiek będzie zdrów i wesół. Nawet pozostając entuzjastą supernowoczesnej, skomputeryzowanej medycyny, lepiej się od mej trzymać z dala i nie mieć potrzeby korzystania z jej dobrodziejstw.
ZMIERZCH SŁOWA PRUKOWANEGO?
Co w przyszłości stanie się ze słowem drukowanym? Czy istotnie — jak przepowiada sławny prorok telewizji Marschall McLuhan — prasa zemrze szybką śmiercią, wyparta całkowicie przez elektroniczne środki masowego przekazu1?
Na razie nic tego nie zapowiada. Wprawdzie sieć anten telewizyjnych oplotła cały niemal świat, niemniej faktem jest, że nakłady dzienników i periodyków riadal wszędzie idą w górę. Lecz czy to jest — mówiąc językiem medycznym — aktywność przedzgonna?
Warto tu przypomnieć, że już nieraz w związku z takimi czy innymi wynalazkami odprawiano requiem nad starymi formami kultury. Swego czasu przepowiadano np., że kinematografia zniszczy teatr. Minęło blisko pół stulecia, a teatr dalej egzystuje —* choć trzeba powiedzieć, że uległ on, i w dużej mierze właśnie pod wpływem
kina, sporym przeobrażeniom. A gazecie nie po raz pierwszy przepowiada się bankructwo — bo wszak już radio miało ją zepchnąć w cień. Tymczasem nic takiego się nie stało.
Oczywiście pod wpływem nowości rzeczy dawne jakoś ewoluują, odświeżają się, szukają nowych form wyrazu etc. Taik jest z teatrem, tak jest również z prasą. Wprowadzono do niej wiele innowacji technicznych, pozwalających rywalizować z radiem i 'telewizją. Przede wszystkim trzeba było maksymalnie przyspieszyć proces produkcji gazety. Właściwie czyniono to zawsze, by przypomnieć choćby gołębie pocztowe używane przez Reutera dla szybkiego przenoszenia informacji z dalekich miast. Ostatnimi czasy prasa korzysta ze zdobyczy elektroniki: pracują dla niej elektroniczne analizatory znaków, czytające z ¡szybkością ponad 20 tys. słów na minutę i przekształcające informacje w zapis-magnetyczny; stosowane są taikże urządzenia cyfrowe, poprawiające jakość i szybkość radiowej transmisji obrazów.
Można by tu jeszcze wyliczyć wiele świetnych urządzeń, w jakie wyposażona jest nowoczesna prasa, ale największy skok w wyścigu z czasem dokonany zostanie w przyszłości (niedalekiej już), gdy w procesie redagowania i wydawania gazety zastosowane zostaną komputery. Będą to elektroniczne maszyny informacyjne, zdolne w swej pamięci magazynować nie tylko liczby, ale również ogromną ilość materiałów drukowanych i graficznych.
Dziennikarze nie będą wystukiwali swych arty-
n
,kułów na papierze, ale wprost do komputera, bądź z pomocą dalekopisu, bądź urządzenia wyświetlającego (tekst nie jest odbijany na papierze, lecz Wyświetlany na ekranie 'lampy oscyloskopowej). ^ Przypuśćmy, że sytuacja przedstawiana przez dziennikarza ulega zmianie — wówczas wywołuje on swój tekst z komputera, maszyna wyświetla mu artykuł na ekranie i można tekst uaktualnić.
Dla nawiązania kontaktu z elektroniczną maszyną informacyjną trzeba oczywiście posłużyć Się kluczem szyfrowym, w przeciwnym bowiem razie każdy mógłby narobić bigosu w serwisie informacyjnym. Nie trzeba chyba dodawać, że przy komputerowym systemie roboty prasowej dziennikarz będzie musiał również orientować się w zagadnieniach tęchniki łączności.
System taki może być szczególnie przydatny w pracy reporterów przebywających daleko od sztabu swojej redakcji. No, a takich będzie coraz więcej.
Dawno już mdnęły czasy, gdy dziennikarz zbierał materiał w kawiarni na sąsiedniej ulicy. Redakcje mają ambicje wszędzie docierać i naocznie śledzić wydarzenia i zjawiska.
Redaktor układający numer gazety nie musi stykać się z autorami artykułów Oko w oko. Sięgnie do materiałów zgromadzonych przez nich w komputerze, z tym jednak, że nie będzie miał raczej możliwości zlustrowania całego zasobu wiadomości, zawartego w pamięci komputera — można przypuszczać, że pamięć ta, zasilana zresztą nie
tylko przez dziennikarzy ale i inne' źródła inforwf i macji, będzie puchła coraz bardziej. Redaktor po- -’ sługujący się specjalnymi słowami kluczowymi wywoływać będzie z maszyny interesujące go w danej chwili tematy. Zestaw odpowiednich arty-T^ kułów wyświetlony zostanie na ekranie i red aktowi będzie mógł tym manipulować.
Tu jeszcze nie kończy się rola komputera. Zdol%* ny on będzie także sterować procesem rozbicia ! tekstu na strony, a następnie przesłania go do I urządzeń drukarskich, automatycznie sterowaijl nych.
Lecz i na tym nie koniec — pozostaje jeszcze i kolportaż, pochłaniający niemało czasu. A oto amerykańskie przedsiębiorstwo elektroniczne za- powiada: w 1979 roku gazety będą drukowane w twoim mieszkaniu. Co znaczy, że będą one elektronicznie przekazywane do domu i tam odtwarzane z pomocą elektrostatycznej metody faksi- mile.
Próbę takiego kolportażu przeprowadzono już w Japonii, wyszło to ponoć całkiem nieźle, choć oczywiście musi jeszcze upłynąć sporo czasu, zanim jakość gazety faksimile dorówna normalnej prasie, co zwłaszcza okazuje się trudne w przypadku zdjęć, zaś aparatura odbiorcza musi być odpowiednio tania i łatwa w obsłudze i konserwacji.
Wracając do wyścigu z czasem, jaki podejmuje współczesna prasa zagrożona konkurencją radia i telewizji — tak czy owak wyścig ten musi być przegrany, choćby tylko minimalnie, ale mu
si. Bo przecież radio i telewizja mają możność na bieżąco zdawać sprawę z jakichś wydarzeń. Mikrofon i kamera mogą w tej samej sekundzie przekazywać to, co się dzieje. Ich przewaga nad prasą pod tym względem zawiszę będzie zachowana. Ale są przecież inne względy, dla których z kolei gazeta góruje nad swoimi konkurentami. Obraz i dźwięk natychmiast się rozwiewają, najczyściej nie dając dość czasu na refleksje. Oczywiście można założyć, że w przyszłości odbiorca będzie dysponował urządzeniami pozwalającymi utrwalać emisję radia czy tv. Ale przecież nie będzie 'wszys- kiego nagrywał, a kiedy się zorientuje, że coś go żywiej obchodzi, zobaczy, że już się to rozwiało.
, Elektroniczne środki przekazu narzucają swój własny rytm czasu, w dużej, mierze pozbawiają też odbiorcę możliwości wyboru., A on chciałby przecież niektóre fragmenty przekazu pominąć, przy jednych zatrzymać się na krótko, a przy innych pomedytować dłużej. Zakładając, oczywiście, że -nie jest istotą kompletnie bierną, której wszystko jedno, co się w nią pompuje.
Gazety niewątpliwie dają czytelnikowi poczucie pewnej aktywności. A ponadto słowo drukowane może rozszerzyć i podbudować refleksją to, co odbiorcę zainteresowało. Prawdopodobnie prasa coraz bardziej będzie ewoluowała ku publicystycznemu, refleksyjnemu przedstawianiu zagadnień. Tym samym stanowić będzie niezbędne uzu- , pełnienie elektronicznych środków przekazu, szybkich lecz ulotnych. Obserwuje się często, iż ktoś sięga po gazetę (lub książkę) właśnie po to, by
przeczytać szerzej o jakiejś sprawie, którą już mul tv zaprezentowała: czy to w dziedzinie polityki-! czy literatury. Księgarze doskonale wiedzą, jak- wzrasta popyt na powieści, które posłużyły do zrobienia scenariusza jakiegoś serialu telewiżyjl nego. A więc właściwie nie jest to konkurencja, yt każdym razie nie antagonistyczna konkurencją! a raczej współpraca między środkami masowegi przekazu.
POGRĄŻENI W FIKCJI
Rozwój' intelektualny, możliwość przyswajania sobie vjak największej ilości informacji zdają się byę dobrem niezaprzeczalnym: a jednak i tutaj kryją się niebezpieczeństwa .bardzo poważne. Zagrożona jest .mianowicie Psyche, która, gdy nazbyt' jest przeładowana informacją, pojęciami i obrazami, traci jak gdyby bezpośredni kontakt z rzeczywistością — dostrzega się i przeżywa je-* dynie poprzez warstwy owego nagromadzonego „bogactwa”, co często jest fownoznaczne ze skrzywieniem, a już na pewno z osłabieniem przeżycia,. Rozwój umysłowy, dając mnóstwo profitów, nara-. ża zarazem człowieka na utratę owej świeżości, bez której wszystko wokół staje się blade i na pół martwe. Mało kto bowiem potrafi gromadzić bogactwa intelektualne, a nie uitożsamiać się z nimi i nie pozwalać im sobą powodować, lecz być prawdziwym ich panem i umieć z nich właściwie ko
rzystać. Jest tu podobnie jak bogactwami materialnymi. Gdy się dobrze przyjrzeć, to można skonstatować, że większość bogaczy jest raczej sługami, aniżeli panami swojej fortuny.
W powyższych stwierdzeniach nie ma nic nowego, ani odkrywczego. Są to truizmy powtarzane od wielu lat (inna sprawa, że rzadko naprawdę brane do serca). Ongiś jednak był to problem dotyczący raczej jednostek czy niewielkich grup tylko. Zaś całe duże społeczności nie miały ani kies obciążonych złotem, ani głów przeładowanych wiedzą, a przeto mogły zachować ową prostotę i świeżość, która pozwala na bardziej bezpośredni kontakt z życiem.
W drugiej połowie XX stulecia, gdy cywilizacja rozwija się powszechnie i bardzo gwałtownie, gdy przybiera często postać cywilizacji konsumpcyjnej, kwestia zniewolenia umysłów jej wytworami — czy to materialnymi, czy intelektualnymi -ffr nabiera znaczenia bardzo istotnego. W ; coraz większym stopniu człowiek żyje w środowisku sztucznie stworzonym — i to dotyczy zarówno otoczenia materialnego, jaik i świata wewnętrznego, w którym fikcje {w najszerszym tego słowa znaczeniu) wypierają autentyczne przeżycia i przemyślenia.
Współczesny Homo sapiens często ma głowę nabitą mnóstwem myśli, pojęć, obrazów, asocjacji, które o tyle są fikcją, iż nie tkwią w glebie jego rzeczywistego życia, a nawet wi ogóle z tym życiem nie korespondują, lecz stanowią osobną warstwę, iktóra coraz bardziej się rozrasta, a w przy-
padikach skrajnych prawie całkiem przesłania! świait.
Podejmowana bez wyboru nadmierna konsurW pcja produkcji intelektualnej i artystycznej -proll wadzi do swego rodzaju niestrawności i ociężałoll ci umysłu. Prawa metabolizmu informacyjnego mają sporo podobieństw do zwykłej przemian* materii w organizmie. W obu przypadkach obżarci stwo na zdrowie nie wychodzi. I warto od czas® do czasu wyznaczyć sobie okres postu. Zwłaszcsw że strawa duchowa, masowo produkowana, jesM przeważnie wątpliwej jakości, a często i z prz$M prawami, które choć zaostrzają smak, zawierają przecież toksyny.
Działa tu wulgarne prawo rynkowe: im więtefi szy jest popyt, tym większa podaż i. vice versa; na zasadzie sprzężenia zwrotnego, podaż stymuluje z kolei popyt, przy czym producenci reklamują się i zalecają konsumentom w sposób coraz bardziej hałaśliwy, stosując coraz wymyślniejsze chwyty. Kto w tym zalewie produkcji intelektualnej i artystycznej chce być zauważony (i kupiony), musi głośno krzyczeć i jarmarcznymi niemal sposoby zwracać na siebie uwagę, apelując raczej do snobizmów i głupoty, jako że przy reklamie na te cechy bardziej można liczyć niż na trzeźwą rozwagę.
Zresztą to nie tylko kwestia jakości — iż te są głośne, a te ściszone — ale także ilości — istnieje poważna groźba, że na kopy i pęczki produkowana tandeta kompletnie zmajoryzuje autentyczną twórczość tak, iż prawdziwe dzieło równie trud
no będzie znaleźć jak igłę w stogu siana. A jeśli nawet takie dzieło wpadnie komuś w rękę, to czy będzie zdolny do odczytania go? Czy umysł konsumenta kultury w XXI stuleciu nie bę#izie chronicznie chory na niestrawność? Bo jeśli wciąż miał dd&czynienia z sieczką intelektualną, którą raczej przerzucał metodą szybkościową, byle tylko zająć czymś swój żarłoczny umysł i zapełnić pustkę, to' ÓW nawyk byle jaikiego czytania (lub oglądania) nie pozwoli mu dotrzeć do głębszych treści. Bo te zawarte są nie tyle w słowach, co w podtekście, w każdym razie słowa muszą mieć niejako'; czas, by odebrzmieć w umyśle czytelnika.
Faszerowanie sobie głowy wszelką bez wyboru produkcją intelektualną bynajmniej nie świadczy b ’.aktywności umysłu, a przeciwnie, jest raczej objawem lenistwa — dość często czytanie jakiejś książki jest prawie tym samym, co liczenie much na suficie, ot, aby się czymś zająć. A jeszcze częściej postawa. taka przejawia się przy oglądaniu, jak leci, programu telewizyjnego. W skrzyneczce ty ociężałość umysłowa i bierność znajdują najdoskonalsze schronienie. *Jakże często, zamiast być oknem na świat, tv jest inkubatorem bierności. Trzeba sobie zdawać sprawę z obosieczności również i tego wynalazku XX wieku. W przeciwnym bowiem razie »kanały tv, które wszak będą się mnożyć z roku na rak, zrobią nam swego rodzaju potop informacji, w którym będziemy pływać niby śnięte iyby, bierni i oderwani od rzeczywistości. I stracimy smak autentycznego życia, i będziemy je spychać, byłe tylko szybko się od niego oderwać
i pogrążyć w świat fikcji. Podobnie jak nałogowi alkoholicy, którzy, jeśli podejmują jakieś działania?! to po to, by mogli w końcu mieć swoje szkło. A nałogowi telemani, by zasiąść przed szklanym ekranem. Przy czym warto pamiętać, że aktualnijfl będący w użyciu odbiornik tv nie jest ostatnim! słowem techniki iluzji, że XXI wiek przyniesie! udoskonalenia, które pozwolą ludziom skłonnymi do bierności po uszy pogrążyć się w świeeie złudyJ a co najgorsze, stworzą im nawet pozory aktywnej go przeżywania jakiejś fikcji, a więc fikcja będzie miała pozory rzeczywistości. Kto wie, czy fantowi matyka nie stanowi większego zagrożenia niż alko^ hol czy narkotyki.
Może jest to przesadne i grubo przed czasem bicie na alarm. Lecz w każdym razie warto sobie zdawać sprawę i z tego zagrożenia, jako że lepiej być mądrym przed szkodą. Zresztą nie jest tak całkowicie przed. Trochę szkód już narobiło przesunięcie życia w kierunku fikcji.
W BETONOWEJ DŻUNGLI
Dość często czyta się doniesienia prasowe o wzroście przestępczości w krajach Europy Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Czy jest to zjawisko związane z nazbyt gwałtownym rozwojem urbanizacji i techniki, a Więc jakościowo nowym sposobem życia? Czy z czasem ta groźna fala opadnie i zapanuje spokój?
’ Wiedza kryminologiczna stara się znaleźć odpowiedź na te pytania, stara się rozszyfrować mechanizm powstawania zbrodni, a także sięga po supernowoczesne środki techniczne, takie jak mikroskopy elektronowe, spektrometry mas itp. dla powadzenia walki z przestępczością.
Bardzo znamienna jest statystyka, jaką przytacza IlR Harrois-Monin. Z liczb wynika, że im społeczeństwo bogatsze, tym więcej w nim przestęp- ców< Tak więc przoduje tu Szwecja, w której Wskaźnik przestępczości na tysiąc mieszkańców wynosi 78,44, dalej idzie Dania — 66,47; RFN — 44,19; USA -— 41,76; Austria —'40,96; Francja — 34,62.
Natomiast w krajach biednych, które wkroczyły $opiero na drogę rozwoju ekonomicznego, wskaźnik ten jest znacznie niższy.
W świetle tego jakże naiwne wydają się twierdzenia wielu dziewiętnastowiecznych pisarzy, iż jedynie nędza rodzi przestępstwo.
Są systemy, w których człowiek nigdy nie będzie zadowolony, choćby opływał we wszelkie dostatki, gdyż nie zapewniają mu one żadnych wyższych wartości lub zgoła je zagłuszają. Są też skażenia tak mocne nieraz i genetycznie uwarunkowane, że nie uleczy ich sam dobrobyt tylko. Może zresztą natura Hominis sapientis poniekąd taka już jest, że bez pracy w pocie czoła nie wytrwa w raju obfitości, żeby czegoś nie zbroić. W każdym rażie raj zachodniej cywilizacji konsumpcyjnej, wyzuty z wyższych wartości duchowych, rodzi nudę, ta zaś z kolei przestępczość, a ponadto tam,
gdzie dobra materialne są alfą i omegą, każdy i chce ich jak najwięcej posiadać — nie istnieje w tym przypadku żadna granica nasycania — więc | sięga się po nie wszelkimi sposobami, a że sposób niezgodny z prawem wydaje się najskuiećżJS niejszy, w każdym razie najszybszy... Młodzi są najbardziej niecierpliwi i mają największe apety- ty —. dlatego chyba według rejestru statystyk duża część przestępstw, zwłaszcza takich, jak napad z bronią w ręku, popełniana jest przez ludzi poni^| żej trzydziestki.
Kryminolodzy starają się zanalizować i usystematyzować przyczyny bandytyzmu i innych prze-i stępstw. Mówi się o przyczynach socjalnych, psy*! chologicznych, biologicznych. Prof. Jean Pinatel, przewodniczący Międzynarodowego Towarzystwa ■ Kryminologicznego, stwierdza, że w epoce naszej, podlegając gwałtownym przemianom, związanym z rozwojem nauki i techniki, wytworzyła się rozbieżność pomiędzy cywilizacją materialną a kulturą, tj. obyczajami, ideami, wierzeniami, sposobem bycia i reagowania na wydarzenia. Człowiek nie zdołał zaadaptować się do nowej sytuacji, jest jakby wytrącony z równowagi, gdyż wszystko wokół niego się zmienia, nie ma nic stałego.
Poważnym czynnikiem kryminogennym jest alkohol i narkotyki, w każdym razie we Francji pod ich wpływem popełnianych jest więcej niż połowa najgorszych przestępstw, takich jak: zabójstwa, gwałty, podpalenia...
Ujmując zagadnienie od strony psychologii, prof. Pinatel stwierdza, że u przestępców z reguły
70
można zawsze odnaleźć egocentryzm, agresywność i indyferentyzm uczuciowy. Postawy takie wynikają Najczęściej z błędów edukacji, kształtują się już w najwcześniejszym dzieciństwie i później wydają robaczywe owoce.
Trzeba jednak podkreślić, że nie są to jakieś błędy w sztuce, błędy typu intelektualnego, którym mogłoby zapobiec wertowanie dzieł pedagogicznych etc. Są to raczej błędy serca, czego najlepszym dowodem może być fakt, że często analfabeci lepiej wychowują swe dzieci aniżeli intelektualiści — na co można znaleźć przyldady nie tylko^ jednostkowe, ale i w skali całych społeczeństw. Historyczny, retrospektywny rzut oka też to niejednokrotnie może potwierdzić. Co tu dużo mówić, jeśli rodzice do niczego nie mają serca, jak tylko do mamony i karięry, to na nic im się nie zda zgłębianie arkanów pedagogiki. Bezużyteczny lub zgoła zgubny jest też ekwiwalent materialny, jakim chcą zastąpić dzieciom prawdziwe uczucia i kontakt bezpośredni. Ale to są rzeczy zbyt dobrze znane — i to nie tylko przez profesjonalnych psychologów |jte by się o nich szerzej rozpisywać.
Niektórzy kryminolodzy podnoszą jeszcze kwestię biologicznych determinantów — takich, które nie są związane ani ze środowiskiem, ani z uwarunkowaniami społecznymi, ani nawet z dziedziczeniem, lecz Wynikają z aberracji chromosomowej. Powiedzmy: z niefortunnego wypadku podczas przekazywania cech dziedzicznych. Otóż wiadomo, że genotyp człowieka zawiera 22 pary chromosomów plus jedną parę chromosomów płcio
wych, określonych jako X i Y. U kobiety są dwa chromosomy X, u mężczyzny X i Y.
Zdarza się, że niektóre dzieci przychodzą na świat z dodatkowy mchromosomem X lub Y. Częstotliwość takich przypadków wynosi 0,3 proc. ogółu populacji.
Otóż niektórzy naukowcy twierdzą, że ta anomalia genetyczna łączy się ze skłonnością do aktów agresji, gwałtów, piromanii etc.
Lecz trudno doprawdy przystać na tę biologiczni ną, a właściwie fatalistyczną teorię. Już choćby dlatego, że żyje ma świecie sporo ludzi posiadają*** cych chromosomy XYY lub XXY i są to osoby pełnowartościowe, zarówno moralnie jak i intelekt tualnie. A więc anomalia ta nie może być ostatecznym determinantem zachowania się człowieka. Trzeba jednak szukać uwarunkowań społecznych psychologicznych r choć oczywiście jest to ■znacznie trudniejsza i bardziej skomplikowana kwestia.
I snując wizję przyszłości nie sposób fundować optymizmu na inżynierii genetycznej, która tak wymodeluje genotyp człowieka, że żadnych okropnych cech w nim nie będzie. Co prawda wszyscy wzdragają się przed manipulacjami genetycznymi, ale zarazem wielu na co dzień rozumuje kategoriami fątalistyczno-mechanistycznymi, które do podobnych manipulacji prowadzą.
AGRESYWNOŚĆ
. Czy,można żywić nadzieję, że w przyszłości nie będzie więcej ani wielkiej wojny, ani nawet mniejszych aktów agresji militarnej? Wydaje się, że Homo sapiens ma już zbyt wielkie kły i pazury, ab$F mógł ich używać nie narażając na zgubę całego swego gatunku. W zdaniu powyższym jest nie tylko pobożne życzenie, ale i logika zaczerpnięta ze świata przyrody.
‘ Otóż, rzecz charakterystyczna, że u zwierząt silnych wyrobiły się w toku ewolucji mechanizmy redukujące agresję wewnątrzgatunkową i jeśli nawet te zwierzęta walczą ze sobą, na przykład samce o władzę nad stadem — to jest to bardzo często pojedynek co się zowie rycerski czy, jak kto woli, sportowy: żadne nie dąży do zabicia ani nawet zranienia przeciwnika, a gdy ten się odsłoni niebezpiecznie, tamten czeka, aż przeciwnik znowu przybierze właściwą postawę do walki. W końcu słabszy ustępuje. Ustępuje, lecz nie zostaje zabity. Natomiast zwierzęta słabsze bywają w swych poczynaniach o wiele-bardziej zacietrzewione. Wiadomo, że nędzny ratlerek prędzej może pokąsać niż duży owczarek. Zachowanie agresywne jest w sporej mierze wyzwalane przez lęk, któremu oczywiście najbardziej podlegają istoty słabe. Człowiek z punktu widzenia przyrody należy ra- .czej do słabych, dlatego też jego hamulce nie zostały wypracowane w toku ewolucji. Hamulce zdeterminowane biologią. Bo co innego kultura. Ta we wszystkich swych’ nawet najbardziej pry-
mitywnych wydaniach zmierzała do nałożenia cu-.11 gii agresywnym zachowaniom człowieka. Rozmaił® te rytuały pełniły tu niebagatelną rolę.
Czy dzisiaj, gdy człowiek w znacznej mierz#® opanował przyrodę i zabiera się do opanowania i przestrzeni kosmicznej, ma takie poczucie swojej 1 siły, że zrezygnuje z używania jej przeciwko swo-^1 im bliźnim?
W odpowiedzi twierdzącej zawarta byłaby wlaś- ;| nie logika oparta o analogię ze światem przyrody. 1 Ale choć człowiek, jak to się zawsze powtarza, jest integralną częścią przyrody, analogie tego rodzaju Ą są nader często zawodne. Można się przy nich uwi-^ kłać w istny gąszcz sprzeczności. Bo, owszem, czło^ff wiek drugiej połowy XX wieku ma ogromne poczucie swej mocy, czuje się wręcz panem stworze- $ hia, a jednak przy całej tej dumie, by nie powiedzieć: pysze, podlega często lękóm niby najnędzniejsze ze stworzeń. A lęk jak wiadomo, wyzwala v agresywne zachowanie. Tchórzliwi są najgroźniejsi.
Tak więc, choć można (i trzeba) żywić nadzier ję, że wojen w przyszłości nie będzie, nie wolno ulegać złudzeniu, że problem ten rozwiązany zostanie niejako mechanicznie, przez sam fakt absurdalności wszelkiego konfliktu zbrojnegb. Jedynie zwierzęta nie są zdolne do absurdu, a ich poczynania agresywne mają zawsze jakiś sens. Osławione prawo dżungli dałoby się ująć w bardzo ścisłe reguły logiczno-biologiczne. Natomiast kamienna dżungla wielkich miast XX wieku bywa
o tyle niebezpieczniejsza, że nigdy nie wiadomo,
skąd i| dlaczego padnie cios. Agresywność w naszych czasach przybiera niekiedy postaci bezsensowne. Jakiś rodzaj sztuki dla sztuki. Niekiedy ulegają jej całe zbiorowiska, na przykład na meczu, podczas którego dochodzi do morderczych rękoczynów czy w czasie występów jakiegoś piosenkarza—idola, gdy słuchacze w napadzie szału demolują salę itp. Określenie tego mianem zbydlęce- nia jest właściwie niczym nie zasłużoną obrazą dla zwierząt.
Dla nikczemnych zachowań szuka się analogii w;świecie zwierząt jako tych istot, co stoją na niższych szczeblach drabiny ewolucyjnej — i jest w tym może pewna logika, jednakże rzeczywistość je| zaprzecza. Bowiem Homo sapiens, będąc z jednej strony o całe niebo czy, powiedzmy, o cały kosmos wyższy od swych braci po Darwinie, to z drugiej zda się schodzić poniżej wszelkiego dna, w mroki zgoła niedocieczone. Jego skala doznań i zachowań jest o wiele, wiele szersza i, by tak rzec, po obu stronach osi, i tej ze znakiem plus, i tej ze znakiem minus. Jak to już powiedział Carrel: „Człowiek istota nieznana”. Toteż wszelka ekstrapolacja na gatunek Homo sapiens badań naukowych prowadzonych na zwierzętach wydaje się zabiegiem dość wątpliwym, a nawet ryzykownym. Np. neurolodzy usiłują znaleźć w mózgu centrum odpowiedzialne za zachowanie agresywne. Ich metoda jest prosta: stymulują elektrycznie mózg, by znaleźć strefy rządzące takimi czy innymi reakcjami: niekiedy wycinają dane fragmenty mózgu, po czym śledzą zachowanie się zwierzęcia. (O róż
nych podobnych badaniach piszę w felietonach«! Nad mapą mózgu, Za naciśnięciem guzika i Cała f przyjemność).
Z eksperymentów tych zda się wynikać, że jest u zwierząt strefa odgrywająca zasadnicze znaczeni nie w agresywnym zachowaniu się, mianowicie % okolicy płata skroniowego.
Badania na ludziach z konieczności muszą s%> ograniczać do przypadków patologicznych i do sek- •; cji Zwłok, niemniej niektórzy naukowcy skłonili są stawiać hipotezę, że i w tym przypadku istnie*! je podobny mechanizm mózgowy.
W pobudzaniu lub hamowaniu zachowań agresywnych dużą rolę odgrywają także substancje chemiczne bezpośrednio wydzielające się z komórek nerwowych. Regulują one aktywność tej czy innej strefy mózgowej przez to, że ułatwiają lub przeszkadzają biegowi impulsu nerwowego. Tak więc noradrenalina wywołuje emocje skłaniającej do agresji, natomiast dopamina przeciwnie — hamuje aktywność, a więc i agresję.
Osobny rozdział to wpływ hormonów na agresywność, w szczególności hormonów płciowych. U zwierząt zresztą wszystkie te mechanizmy, zarówno mózgowe, jak i chemiczne, przedstawiają się znacznie prościej, i być może, są możliwe do rozszyfrowania i szczegółowego opisu, natomiast u człowieka tyle jest różnych powikłań, czy raczej nieznanych zależności między jego neurologią a życiem emocjonalnym i zachowaniem, że stawianie pochopnych hipotez, a zwłaszcza tworzenie
swego rodzaju geografii mózgu, może tylko doprowadzić do szkód.
Kiedy czyta się o tych badaniach i eksperymentach, mimo woli nasuwa się myśl, że kto wie, czy ^przyszłości nie zostaną podjęte próby sterowania zachowaniem się człowieka za pomocą środków chemicznych, -bądź też przez mechaniczne odiziaływanie na takie czy inne partie jego mózgu Można sobie nawet wyobrazić wszczepianie niemowlętom do głów elektrod, które później odbierałyby i przekazywały różnym strefom mózgu impulsy elektryczne. Naciśnie się na guzik — i spokój, agresywność opanowana. Snując dalej tę wizji science fiction: można by w ogóle amputować ów fragment płatu skroniowego, który odpowiedzialny jest za agresywność, jednym słowem przerobić ludzi na aniołów — całkiem ziemskim sposobem.
Byłoby to jednak obłędne przedsięwzięcie, które ani człowieka, ani anioła by nie stworzyło, lecz jakąś beznadziejnie mdłą istotę.
Powiedzieliśmy wyżej, że dopamina hamuje aktywność, a więc i agresję, która przecież także jest aktywnością. Tu chyba jest clau zagadnienia. Wiele przesłanek zarówno fizjologicznych i psychologicznych prowadzi do wniosku, że agresywność i aktywność są ze sobą związane.
Czy więc dojdziemy w końcu do pochwały agresywności? Owszem tak, lecz jeśli jej nadamy szerszy sens. Czyż w stosunku do najszlachetniejszych przedsięwzięć i poczynań nie używa się określeń ze słownika agresywnych zachowań? Mówi
się na przykład, że ktoś „zwalczył” pokusę, że ktoś „boryka się” z trudnymi problemami, że ktoś ma „drapieżny” intelekt, że „opanowuje” obcy języlff itp.
A więc agresywność może być wysublimowana i przybrać szlachetną postać. Co się dokonuje nią dzięki automatyzmom przyrody i nie dzięki chemicznej czy mechanicznej regulacji mózgu,', ale poprzez kulturę — w, najgłębszym tego słowa znaczeniu.
CHEMICZNA NIEWOLA
Tempo życia wzrasta coraz gwałtowniej i niektórzy ludzie, zwłaszcza obdarzeni czy, jak kto woli, obciążeni większą wrażliwością zaczynają się czasem załamywać. A nie tylko pośpiech nęka Współczesnego człowieka, wali mu się też na głowę istna lawina informacji, które nie zawsze zdoła przetrawić i wbudować w swoją strukturę psychiczną i intelektualną — zachwianie metabolizmu sygnalizacyjnego jest może jeszcze bardziej niezdrowe, niż zachwianie'zwykłego metabolizmu (przemiany materii). Nie zapominajmy również o piekle hałasów, w jakie się przeradza wielkie miasto, które pod względem urbanistycznym jest zazwyczaj nie przystosowane do nowego, szalenie dynamicznego tempa życia. Jeśli na domiar wszystkiego człowiek jest jeszcze wpleciony co przecież nierzadko się zdarza — w złe relacje między
ludzkie, wówczas jego udręka psychiczna jest zaiste ogromna. A ponieważ od stanu psychiki zależy w dużej mierze prawidłowe funkcjonowanie całego organizmu, więc pociąga to za sobą mnóstwo schorzeń psycho-somatycznych.
W tej sytuacji człowiek gwałtownie szuka jakiegoś remedium. Właśnie gwałtownie, ponieważ nie ma czasu na żadną dłuższą kurację. Ale wiadomo, że ćo nagle, to po diable.
¡Ppczywiście należałoby poszukać kontaktu z naturą, przestrzegać skrupulatnie zasad higieny psychicznej, tak by panować nad swymi N myślami i emocjami, lecz to ^właśnie wymaga czasu, a także nie byle jakiego wysiłku woli. Najłatwiej jest sięgnąć po pigułkę,
Zrodził się zabobon, na pożór naukowo uzasadniony, a przez to jeszcze bardziej szkodliwy, iż można metodą chemiczno-farmakologiczną uregulować sobie już nie tylko trawienie, wydalanie oraz inne funkcje organizmu, ale i całe zgoła ży- I cie. Pomijając filozoficzny i etyczny aspekt takiego poglądu, który chce uczynić z człowieka rodzaj chemicznie zaprogramowanej marionetki, trzeba zdać sobie sprawę, że nadużywanie pigułek prowadzi do zwyczajnego zatrucia, a także do wielu innych komplikacja.
Jeżeli się zacznie używać jednego rodzaju pigułki, to wkrótce sięgnie się p<? drugi i trzeci... Bo niech ktoś na przykład połknie środek na uspokojenie, który z natury rzeczy działać musi otępiające... Potem, gdy trzeba się wziąć do jakiejś pracy wy-
magającej dużego napięcia i wysiłku intelektual, nego, zażywa środek na pobudzenie systemu nerwowego. A późnym wieczorem, gdy trzeba już spać, a nerwy są nadal jeszcze rozedrgane, sięga po środek nasenny...
W miarę upływu czasu dawki muszą być zwiększane. I tak powstaje łańcuch, który potem bardzo trudno jest rozerwać. Prawdziwa niewola chemiczna, która podobnie Jak każda inna niewolśj prowadzi do rozkładu osobowości, do tworzenia z ludzi żywych automatów, w działaniu których co-4 raz mniej jest aktów wolnej woli.
Sięganie po pigułkę jest chyba rodzajem tchórzostwa, zamiast stanąć oko w oko z. jakimą problemem, człowiek ucieka od niego w obłok chemiczny —■ by tak rzec. Oczywiście wcześniej czy później będzie musiał spaść na ziemię: nie ma bowiem takiej cudownej pigułki, która by rozwiązała jego problemy.
Najnowsze badania farmakologiczne zdołały już rozproszyć wiele błędnych poglądów trzeba tylko rzecz spopularyzować. Tak na przykład bezsenność przez czas bardzo długi uważana była za ciężkie ^chorzenie: powiadano, iż organizm stopniowo się zatruwał wydzielając toksyny, które normalnie są eliminowane podczas snu. Toteż zażycie środka nasennego wydawało się niezbędne. Obecnie wielu naukowców jest zdania, że sztucznie wywoływany sen nie ma żadnej wartości, a nawet jest dla organizmu niebezpieczny, a to dlatego, iż pacjent przyzwyczając się do pigułek i stale zwiększając ich ilość, w końcu pozbawia się całko
wicie snu naturalnego, a tylko ten jest rzeczywistym wypoczynkiem.
li¡pigułki w ogóle nie powodują snu. Świadczy o tym zapis elektroencefalograficzny. Wywołują one jedynie stan klinicznej nieświadomości, ma-
- jący pozory snu, jednakże aktywność organizmu, a w szczególności mózgu, nie ulega prawie wcale ; umniejszeniu, toteż trudno tu mówić o rzeczywis- tymWypoczynku.
Prawda, że czasem nie możemy zasnąć, a po połknięciu pigułki śpimy i wstajemy całkiem wypoczęci. Ale to złudzenie, że z powodu pigułki. Ona tylko ułatwia autosugestię: lękaliśmy się, iż nie uśniemy, a po jej zażyciu nabraliśmy przekonania że wsżystko będzie w porządku. Spaliśmy snem naturalnym. Równie dobrze mogliśmy zjeść np. kawałek kredy, byle byśmy tylko byli przekonani, że to nam dobrze zrobi.
Niektórzy naukowcy, wśród nich dr Hugelin, są zdania1, że nawet teoretycznie nie do pomyślenia jest skomponowanie lekarstwa sprowadzającego rzeczywisty, zdrowy sen. Albowiem lekarstwa działają jedynie w obrębie pewnych stref systemu nerwowego, natomiast sen jest stanem fizjologicznym, który winien obejmować cały organizm.
O innych pigułkach też można więcej złego niż dobrego powiedzieć. Warto zwłaszcza pamiętać, że nie działają one jednakowo na wszystkie organizmy. U różnych ludzi mogą wywołać różne, niekiedy nawet całkiem przeciwstawne efekty. Tak np. stany lękowe leczone niektórymi trankwilizatora- mi zamiast zanikać,- czasami jeszcze bardziej się
wzmagają. Co z kolei prowadzić może do samobój-1 stwa. Toteż jeśli już ktoś koniecznie chce uciekać się do środków farmakologicznych, nie może tego czynić na własną rękę, lecz musi się porozumieć z lekarzem.
Faraiakologia kl&syczna, jeśli nawet nie przy- ' niosła wielu dobrodziejstw, to nie pociągała też za sobą wielkiego ,zła. Natomiast medykamenty najnowszej daty, są nadzwyczaj aktywne, zarówno in plus, jak in minus. Toteż trzeba z nimi obchodzić i się ostrożniej niż z brzytwą. A tymczasem lekarze, a już zwłaszcza pacjenci, nie uprzytamniają sobie rozmiarów rewolucji, jaka się -w farmakologii ostatnimi czasy dokonała, i rozumują nadal kategoriami przestarzałymi: na najmniejszą dolegliwość żądają radykalnych i szybko działających środków. Ba, żądają całego arsenału farmakologicznego. Stąd największe zaufanie budzą nieraz lekarze wypisujący tasiemcowe recepty. I tak powstaje błędne koło, którym łamiemy sobie nasze zdrowie.
A wszystkiemu winna niecierpliwość i zabobonna wiara w cudowną móc pigułki. Bo oczywiście łatwiej sięgnąć po somnifer lub trankwilizator, ani- . żeli wniknąć w samą istotę zła, czy to fizycznego, czy psychicznego, jednakże rozstrzygnięcia najłatwiejsze nie śą wcale najlepszymi; rf- nie od dziś tó wiadomo.
Człowiek powinien pozostać panem swego życia, a nie zdawać je na los chemicznych regulacji, gdyż bynajmniej nie prowadzą one do wewnętrznego ładu, lecz przeciwnie — kończą się nieraz zupełnym rozkojarzeniem umysłu. I zapewne nigdy
uczeni nie wynajdą pigułki szczęścia. A choćby nawet, będzie to szczęście dla automatów, cyborgów, robotów, ale nie dla prawdziwych ludzi.
Najgorszy rodzaj chemicznej niewoli to, oczywiście, narkotyki. Zazwyczaj słyszymy o nich w kontekście wzrastającej przestępczości, pasożyt- nictwa społecznego itp. Oczywiście są to sprawy bardzo ważne i nic dziwnego, że z ich powodu bije się na alarm. Ale narkotyki to także problem biologiczny, jeszcze bardziej niepokojący, jako że rozciąga się i na przyszłe pokolenia. Jeśli fala narkomanii objęłaby całe kontynenty, wówczas pod znakiem zapytania by^by egzystencja człowieka jako- gatunku.
Trzeba wiedzieć, żę nie ma narkotyków nieszkodliwych. Jeszcze do niedawna za taki uważano np. haszysz. Ale w świetle ostatnich badań naukowych, prowadzonych przez francuskiego naukowca prof. Gabriela Nahas, okazało się, że narkotyk teń atakuje bezpośrednio drobiny kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA), substancji, w której zakodowana jest fizyczna i psychiczna osobowość człowieka, a więc stanowiącej swego rodzaju szyfr życia. DNA, jak wiadomo, odgrywa decydującą rolę w przekazywaniu cech dziedzicznych. Toteż każde zakłócenie owego szyfru prowadzi do katastrofalnych zwyrodnień.
Rzecz znamienna i ciekawa, że sama natura, zazwyczaj tak starannie osłania ów szyfr, że nawet bardzo ciężkie choroby i kalectwa nabyte w toku życia-nie są w stanie go zakłócić i potomstwo nie dziedziczy schorzeń. Jedynie w przypadku nie-
których chorób, np. hemofilii, osłona nie działa dó* statecznie, Podobnie jest w przypadku narkotyków. Zaatakowana wówczas zostaje sama kwintesencja życia.
Jeśli uprzytomnimy sobie ten fakt i zestawimy go z danymi statystycznymi, choćby nawet zza oceanu — to rysuje się przerażający obraz. Tak np. w Stanach Zjednoczonych zarejestrowano blisko 100 tysięcy narkomanów, a ich ogólną liczbę ocenia się na przeszło pół miliona. Gdyby jeszcze' wziąć pod uwagę tych, którzy zażywają narkotyki od czasu do czasu, trzeba by rachować w milio-* nach. Przy czym, co gorszaf duża część to młodzież poniżej trzydziestki.
Wielu z nich przekonało się już wprawdzie o szkodliwości heroiny czy LSD, ale za to tym upar- ciej trzymają się rzekomo lżejszych narkotyków, takich jak marihuana czy haszysz. Usiłowali nawet przeforsować zniesienie przepisów prawnych, zabraniających sprzedaży i konsumpcji tych narkotyków. Jednakże odkrycie prof. Gabriela Nahas, bardzo szeroko w USA rozpropagowane przez prasę i telewizję, skutecznie temu zapobiegło. Przynajmniej na razie.
Badania francuskiego naukowca wykazały niezbicie, że substancje zawarte w haszyszu powodują rozpuszczanie się drobin DNA i w rezultacie bardzo poważne anomalie chromosomowe — wystarczy wypalić dziennie 3—4 papierosy z haszyszu.
Narkotyk ten akumuluje się w wątrobie, śle
dzionie, płucach oraz w gruczołach płciowych i w mózgu — co już jest najbardziej niebezpieczne.
Ocenia się, że w momencie narodzin mózg czio- wiekat posiada około 10 miliardów komórek nerwowych. Potem ta liczba maleje. Poczynając gdzieś od 25 roku życia, każdego dnia ubywa jakieś 10jftys. neuronów, a od 40 roku — 100 tys. dziennie. Taki jest normalny procès. Natomiast u narkomanów ulega on ogromnemu przyspieszeniu, tàk iż bardzo rychło stają się kompletnymi idiotami, a nawet gorzej, bo podlegać zaczynają dewiacjom umysłowym nie znanym nawet u najbardziej zaawansowanych sklerotyków. Następuje nie tylko obniżenie mocy mteleiktualnej, ale i zanik wyższych uczuć, bez których właściwie człowiek nie jest człowiekiem. Trzeba tu jeszcze pamiętać, że komórki nerwowe nie odradzają się, każda strata jest nie do powetowania.
Bardzo zgubna jest również akumulacja substancji narkotycznych w gruczołach płciowych, jako że powodują one skutki genetyczne: narkomani są albo bezpłodni, albo też, co gorsza, płodzą dzieci anormalne.
Pierwszy alarm w tej sprawie podniesiono już przed kilkunastu laty, gdy w amerykańskich klinikach urodziły się dzieci — potworki z matek, które od lat zażywały LSD. Zaczęto podejrzewać, że narkotyk ten jest zdolny zmodyfikować zespół chromosomów i w rezultacie zmienić genotyp człowieka.
Na razie sama Natura stawia temu barierę — nieszczęsne dzieci umierają już w niemowlęctwie.
Ale jeśliby owa barierą została przez jakieś dzia-* łanie medycyny przełamana i jeśliby te potworki osiągnąwszy wiek dojrzały zaczęły się rozmoaa^i żać, to być może dałyby początek całkiem nowemfl gatunkowi istot...
To nie jest wizja z jakiejś powieści — dresz-’ czowca. Eksperymenty naukowe przeprowadzone! na szczurach i innych zwierzętach w dużej nadejl rze potwierdzają te obawy.
Kuracja odwykowa jest na ogół długa i skomplikowana i dość często nie daje żadnych rezultatów.
Można sobie wyobrazić, że nawet bez, jakichś*; głębszych powodów, a z samej ciekawości sięga ktoś po narkotyki. Ciekowość taka byłaby zaiste pierwszym stopniem do piekła. Choć narkotyki zażywa się właśnie gwoli przeżycia rajskich nastrojów. Aliści nie ma raju za darmo, nie sposób doznać żadnych pięknych i wzniosłych uczuć zażywając jedynie pigułki. Może pierwsze kroki w tym sztucznym raju mają jakiś urok, ale tym gorzej, bo urok ten jest niby przynętai wciągająca w sidła. Zresztą bardzo szybko czar pryska i zjawia się koszmar, w którym już nieszczęsny narkoman musi pozostać do końca życia.
SOMAI PSYCHE
W medycynie coraz częściej mówi się o schorzeniach psychosomatycznych i o wzajemnym na siebie oddziaływaniu Psyche (po grecku: dusza)
i Somy (ciało). Wiadomo już ponad wszelką wątpliwość, że przeżycia psychiczne niekiedy bardzo silnie wpływają na stan zdrowia.
^Wieczny pośpiech, tak znamienny dla drugiej połowy XX wieku, a także rozliczne stresy są powodem owrzodzenia żołądka, zawałów i dziesiątków innych schorzeń. A i największa plaga naszych czasów —- nowotwory złośliwe — prawdopodobnie też są związane z nazbyt nerwowym trybem życia. Toteż na nic najbardziej wymyślne środki farmakologiczne i supernowoczesne metody kuracji, jeśli człowiek nie złapie równowagi •duchowej.
'¿Teżeli stresy są przyczyną chorób, to vice versa — wewnętrzny spokój może stanowić najdoskonalsze remedium. Oczywiście pod warunkiem, /że "nie jest już za późno. Niektórzy naukowcy sądzą nawet, że właściwa postawa psychiczna może być barierą chroniącą organizm przed nowotworem.
Stąd szukanie metod oczyszczania psychiki z wszelkich toksyn tak, aby była czysta i silna, i tym samym mogła oddziaływać zbawiennie na organizm. Ten najnowszy, a mający duże szanse na przyszłość trend w naukach medycznych zwraca się właściwie ku przeszłości, niekiedy nawet dość zamierzchłej — tak np. czasopismach naukowych czytać można mnóstwo doniesień opartych na badaniach biologicznych, jakim zgadzają ■ się poddać mnisi buddyjscy pogrążeni w medytacji. Wiele się także pisze o hipnozie, o jodze, o autosugestii. A więc o zjawiskach, które
Jeszcze do niedawna wydawały się niegodne! warsztatu naukowego, ćo więcej, uważane były1 za domenę mrocznych przesądów i zabobonów, j Oczywiście i dzisiaj grasują tu różni szarlatani —l jako, że ta dziedzina daje szerokie pole do popis-1 su — ale nie brak też i powag naukowych, prowi wadzących bardzo żmudne i drobiazgowe nieraz I badania w przekonaniu, że tędy właśnie prowadził droga do medycyny przyszłości. Bo warto sobie uprzytomnić, że współczesna medycyna, choć posiada na swym koncie wiele wspaniałych zwycięstw, to jednak działając nadal głównie z pomocą antybiotyków i innych chemikaliów zmierził poniekąd do globalnej klęski, jaką stanowić może: dalsze pogorszenie się puli genetycznej ludzkości* Ale to jest całe wielkie zagadnienie. Rozważm|| teraz z grubsza jedno z tych najnowszych (a zarazem bardzo starych) remediów działających od strony psyche — mianowicie medytację.
Nawiasem mówiąc w naszym kręgu kulturowym słowo to używane jest nie bez pewnego odcienia ironii. Natomiast na Dalekim Wschodzie, np. w Japonii czy w Indiach, posiadało ono zawsze skojarzenie religijne i filozoficzne. Naukowcy XX wieku starają się natomiast ujawnić i wykorzystać biologiczny aspekt medytacji, widząc w niej doskonały środek terapeutyczny pomocny w leczeniu wielu schorzeń, a zwłaszcza w zapobieganiu im.
Sporo lekarzy interesujących się tą kwestią zaczyna ćwiczyć swych pacjentów w technice osiągania stanu medytacji. Trudno byłoby to opi
sać, ponieważ strona teoretyczna jest dość uboga, natomiast prawie wszystko polega na praktyce. Pacjent, przez dwa, trzy miesiące odbywa kilku- nastominutowe seanse. Siedzi wygodnie z oczyma zamkniętymi. Uczy się skupiać wewnętrznie na jakiejś - jednej szczególnej myśli, wyobrażeniu , obrazowym lub dźwiękowym. Oczywiście przedmiot jmedy tac ji nie może być przypadkowy, lecz winien budzić skojarzenia, które by działały na psychikę jak oliwa na wzburzoną wodę. Podobno mędrcy z Dalekiego Wschodu1 znają kryteria odpowiedniego doboru.
' Myśl będąca przedmiotem medytacji winna ponoć rozwijać się powoli i swobodnie i wznosić się wzwyż na podobieństwo spirali, aż w końcu oderwie się od wszystkiego, obejmując zarazem całą psychikę. I wówczas świadomość jest jakby bardziej zintegrowana 4 wolna: nie dochodzą do niej żadne bodźce z zewnątrz, nad niczym nie czuwa, a nawet, automatyczne i nieświadome czuwanie mózgu nad funkcjami organizmu zredukowane, zostaje do minimum.
Dla obserwatora z zewnątrz medytacja taka może pewnie się wydawać stanem jakiegoś letargu. Lecz przecież nie ma ona w sobie nic chorobliwego, a przeciwnie — jeśli wierzyć najnowszym badaniom medycznym, posiada zbawienny wpływ na przemianę materii i na inne ważne funkcje organizmu.
Zazwyczaj eksperymenty przeprowadzane na zwierzętach dają się jakoś przenosić na człowieka — analogie w biologii obu organizmów są
przecież bardzo liczne. Jednakże w tym przypadku wszystko jest zupełnie na odwrót. Najwyższy stan czujności u zwierząt, będący niejako korelatem świadomości, wiąże się ze wzmożonj^ ciśnieniem, z szybszym rytmem serca, napięcie® muskułów etc., natomiast u człowieka przy najwyżej wzniesionej świadomości, «jeżeli tę cecM przyznamy stanowi medytacji, łączy się g z całkowitym wytchnieniem dla organizmu i dla .systemu nerwowego.
Medytacja jest czymś całkiem innym, niźli zwykły relaks czy choćby i hipnoza. Świadcz^
o tym badania przeprowadzone z pomocą elektroencefalografu —• aparatu. rejestrującego bioprądy mózgu. Otóż przy hipnozie zapis EEG pozostaje taki sam, jak w stanie czujności. Podczas relaksu, gdy zamykamy oczy i odprężamy się, mózg emituje fale elektromagnetyczne w rytmie od 9 dó 12 fal na sekundę.—j są to tzw. fale Alfa. Wystarczy jednak otworzyć oczy, by nastąpiło przyspieszenie rytmu. Natomiast u kogoś, kto opanował sztukę medytacji i pogrążony jest w niej, to nawet, kiedy otworzy oczy, nie znikają fale Alfa. Co by znaczyło, że medytujący jest nieczuły na wszelkie zewnętrzne bodźce, nawet na światło. Medytacja jest więc bardzo osobliwym stanem biologicznym, jest prawdziwym przeobrażeniem funkcji mózgu i tego się nie da osiągnąć z pomocą innych metod, nie wyłączając hipnozy.
I ów stan biologiczny badany jest z pomocą różnych aparatów medycznych dla stwierdzenia jego wpływu nie tylko na mózg, ale i na inne na
rządy, a także na funkcje fizjologiczne organizmu. Wszystko wskazuje na to, że jest to wpływ zbawienny, w szczgólności w zakresie przemiany materii, ^większa się tzw. aerobioza. Nie wdając się wptefinicję i rozważania nad tym zjawiskiem, dodam tylko, że podobny efekt, tyle tylko, że bardziej ułamkowy*, dają medykamenty zapobiegające zawałom serca , i anginie pectoris. Zmniejsza się wydzielanie noradrenaliny — hormonu ¿Wiązanego z uczuciami lęku i agresji. A więc uprawianie medytacji mogłoby mieć znaczenie nie tylko w sanatorium, ale . i na co dzień, jako że zawrotne tempo XX wieku w niejednym człowieku. budzi rozmaite niepokoje. Warto by nieraz wznieść się ponad harmider dnia codziennego — na wyższy szczebel świadomości.
' No, ale jeśli nawet uwierzymy w wielkie dobrodziejstwa medytacji, to i tak niełatwo ją będzie praktykować. A nawet tym trudniej, im bardziej byłaby ona potrzebna. Bo jakże tu usiąść i , medytować, kiedy istnieją setki powodów do irytacji i niepokoju? Jest to więc trochę jakby błędne koło. Na pewno trzeba wiele siły i uporu, żeby z niego wyjść.
Z TAJNIKÓW GENETYKI
„ Chirurgia genetyczna może spowodować na Ziemi większy przewrót, aniżeli rozbicie atomu, loty kosmiczne i wszystkie inne osiągnięcia nauki
i techniki razem wzięte. Bądź co bądź otwiera ona — przynajmniej teoretycznie — możliwość autoewolucji.
Toteż nic dziwnego, że autorzy powieści fantastyczno-naukowych sięgają po ten temat. Częstsi zresztą ich wizje są złowróżbne i pełne grozy ' Interwencja w genotyp człowieka, zmiana jego natury zda się prowadzić do powstania rasy potworów — w fizycznym i moralnym tego słowa znaczeniu.
Można te wizje traktować jakó zwykłe dreszczowce literackie albo też jako przestrogę, gdyż istotnie chirurgia genetyczna w ręku jakichś uczonych wariatów zdolna byłaby z czasem doprowadzić do monstrualnych efektów. Lecz przecież niesie ona także szansę leczenia wielu chorób dziedzicznych, np. hemofilii oraz niektórych zaburzeń umysłowych.
I od tego właśnie .rozpoczyna się jej historia, na razie jeszcze w czterech ścianach laboratorium: oto udało się zaszczepić zdrowe geny w komórkach, które były nosicielami genów chorych. W jakim celu?
Zacznijmy od kilku elementarnych wiadomości z dziedziny genetyki. Psychofizyczna indywidualność każdego człowieka _ jest sumą licznych cech, te zaś są zdeterminowane genami zawartymi w chromosomach komórek. W zasadzie jeden gen niesie jedną cechę. Człowiek posiada około 100 tysięcy cech, a więc tyleż mniej więcej genów. Choć nie jest to absolutna reguła, bowiem rozmaite geny mogą identycznie działać, ewentual
nie kilka genów może tworzyć tę samą cechę, lit fjórzykład kolor skóry lub włosów jest efektem co najmniej trzech genów.
Jeśli/1' wszystkie geny funkcjonują normalnie, człowiek jest zdrowy. Zdarzają się jednak geny
1 anormalne, co powoduje, że procesy organiczne kierowane przez nie przebiegają w sposób niewłaściwy, prowadząc w konsekwencji do scho- rzeńffSchorzenia genów są dziedziczne i nawet, jeśli się stosuje kuracje, przechodzą na dzieci
i wnuki.
Choremu na cukrzycę aplikuje się insulinę, ale z chwilą, gdy kuracja zostaje przerwana, choroba powraca. A więc aktualne możliwości medycyny polegają, nie tyle na rzeczywistym leczeniu, co nä zahamowaniu choroby. Ideałem byłoby, rzecz jasna, oddziaływać na geny powodujące schorzenie. I właśnie zaczyna się to już robić, tymczasem w warunkach laboratoryjnych. Rzecz polega na zaszczep eniu genu zdrowego w miejsce genu uszkodzonego, czyli żę mechanizm nie jest naprawiany, lecz po prostu zastąpiony innym.
I działa!
W momencie, poczęcia dziecko jest tylko pojedynczą komórką, pochodzącą z zapłodnienia żeńskiego jaja przez męski plemnik. Zarówno jajo jak i plemnik mają po 23 chromosomy, w tym jeden chromosom płciowy. Połowa materiału dziedzicznego każdego z rodziców jest zawarta w każdej z tych dwu grup po 23 chromosomy. Chromosom utworzony jest przez olbrzymią molekułę kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA). Jest to
jak gdyby Wielka fabryka, która z kolei zawierał całe mnóstwo mniejszych filialnych zakładów i; poszczególne geny.
Zapłodnione jajo, z którego potem rozwinie sjię dziecko, posiada 46 chromosomów, ułożonych parami tak, że każdemu, chromosomowi ojca odpowiada równorzędny chromosom matki. Parami! idą również geny. Ale najczęściej tylko jeden gen j z tej pary jest, by tak rzec, * realizowany. Nosi on nazwę: dominujący. Ten drugi zaś rećesywny/J tj. ustępujący. Jeśli na przykład ojciec ma oczy brązowe, a matka niebieskie, dziecko ma brązowe ' (w zasadzie, gdyż mechanizm dziedziczenia nie zawsze bywa tak prosty). A więc gen oczu brązowych jest dominujący, niebieskićh — reeewi sywny.
Jak z tego wynika, tylko część materiału dziedzicznego jest w dzieciach realizowana. Raz jest to gen ojca, raz matki. Lecz, gdy wybór zostanie, dokonany, pozostaje on już nieodwracalny.
Zapłodnione jajo dzieli się na miliardy komórek, które budują przyszły organizm. Przy czym chromosomy, będąc jednostkami stałymi, przechodzą niezmienione z jednego podziału do drugiego, jak również z jednej generacji w drugą. Tak samo geny.
Jakkolwiek wszystkie komórki organizmu posiadają 46 chromosomów (z wyjątkiem komórek rozrodczych, gamet, które mają ich 23) i wszystkie mają te same geny, to przecież pełnią bardzo rozmaite funkcje. Jak to się dzieje?
Otóż całkiem prosto: w poszczególnych komór-
kachjf'realizowane są niektóre tylko geny, inne zaś zostają zahamowane. Toteż komórki, z których zbudowany jest palec, nie tworzą oka i vice versa. Podobnie komórki trzustki produkują insulinę, natomiast komórki skóry — melaninę.
Zdarza się, że geny są anormalne i wtedy nie idzie to tak, jak trzeba. Schorzenia genetyczne mogą być związane bądź z genami dominującymi, bądź z recesywnymi W tym ostatnim przypadku oboje rodzice sami będąc zdrowi, mieli uszkodzony ten sam gen recesywny i przekazali go dziecku. Ryzyko wyraża się tu stosunkiem 1:4. Natomiast jeśli idzie o schorzenie genów dominujących, jedno z rodziców musiało z pewnością być chore. Ryzyko wyraża się wtedy stosunkiem 1:2.
Choroby genetyczne związane są z nienormalną przemianą materii, wywołaną przez brak lub niedobór enzymów niezbędnych dla tej przemiany., W organizmie gromadzą się wówczas nie przerobione substancje i zatruwają go. Leczenie polega właśnie na ich usuwaniu. Można też dostarczyć organizmowi brakujący enzym, co jednak jest znacznie trudniejsze, przynajmniej w tej chwili. .
Z leczeniem chorób dziedzicznych związany jest jednak pewien dylemat. Otóż niegdyś chorzy ci nie mieli potomstwa, teraz' zaś powstaje niebezpieczeństwo, że częstotliwość występowania genów anormalnych stale będzie wzrastała. Pocieszające jest może tylko to, że jakkolwiek choroby genetyczne, globalnie biorąc, są częste, to jednak
każda z nich zdarza się rzadko i trzeba, by upłwl nęły tysiąclecia, zanim uwidocznią się'efekty skali populacji. A może przez ten czas nauka ? znajdzie jakieś remedium?...
Najnowszym Osiągnięciem jest możliwość przenoszenia z pomocą wirusów zdrowych genów ® I wnętrza komórek, w których danego genu brakowało lub był uszkodzony.
Wirus to nic innego, jak swego rodzaju pakijl| materiału genetycznego owinięty powłoką proteifjl Jest on niezdolny rozmnażać się samodzielni^ gdyż nie posiada własnego metabolizmu energe^ ii tycznego. Musi więc pasożytować w innej komórce. Choć można spojrzeć na to'inaczej i powiedzieć, iż dostarcza on komórce swego rodzaju materiału genetycznego, w tym również genów, które mQgą ewentualnie zastąpić brakujące komórki lub uszkodzone geny komórki.
Ten sposób zaszczepiania zdrowych genów pozostaje na razie w stadium eksperymentowania, ale prawdopodobnie niedługo znajdzie on szersze zastosowanie w medycynie. Można nawet żywić nadzieje, że z czasem choroby genetyczne nie będą więcej dziedziczone: wystarczyłoby, ażeby zdrowy materiał genetyczny wirusa uplasował się w komórkach płciowych, a wówczas przekazywany byłby potomstwu.
Lecz można też żywić obawy, że tego rodzaju manipulacje narażą ludzkość na niebezpieczeństwa większe, .niż wszystkp, co dotąd stworzyła cywilizacja.
GRUSZKI NA WIERZBIE
Nauka współczesna zaiste obiecuje nieraz gruszki na wierzbie — co jednak nie znaczy wcale, iż są to zupełne mrzonki, z natury rzeczy niemożliwe do zrealizowania. Ba, przysłowiowe
i gruszki na wierzbie to zgoła drobiazg w zestawieniu z wizją futurologiczną, jaką można by wywieść z prowadzonych aktualnie eksperymentów biologicznych, które mają na celu krzyżowanie różnych gatunków roślin.
Ostatnimi czasy nauki biologiczne bardzo poszły naprzód i dysponują już takim zasobem wiedzy, zwłaszcza w dziedzinie genetyki, oraz taką aparaturą, iż mogą porywać się na rzeczy zdawałoby się niemożliwe.
Bo proszę sobie wyobrazić drzewo, na którym rosną już nie tylko gruszki, ale i jabłka, wiśnie, czereśnie, banany, morele... W ogóle wszelkie gatunki owoców. Lecz nie koniec na tym. Drzewo to rodzi również kartofle, marchew, ■ rzepę, buraki... Rośliny te przyczepione byłyby oczywiście u korzeni owego drzewa.
Wizja ta przenosi nas niemal do raju, a w każdym razie do świata wielkiej obfitości. Wydaje się ona mało prawdopodobna, niby baśń z tysiąca i jednej nocy, a przecież naukowcy całkiem serio pracują nad jej zrealizowaniem.
Przez wegetatywne krzyżowanie różnych gatunków roślin próbuje się stworzyć tzw. chimery — rośliny złożone, których część należy do jednego gatunku, część do drugiego itd. Naukow
cy kanadyjscy zdołali skrzyżować ze sobą dwa gatunki: marchew z grochem, koniczynę z kolzą 1 (rodzaj rzepaku), soję z jęczmieniem oraz sojęl z. pszenicą. W rezultacie otrzymali pięć mieszań- ! ców nie znanych do tej pory Dodać jednak trzeba, 1 że sukces ich nie jest jeszcze pełny, gdyż ogra-1 nicza się do laboratorium jedynie. Zanim owe i hybrydy będą mogły rosnąć na polu, należy roz- 1 wiązać mnóstwo problemów z dziedziny cytologM (nauka o budowie i czynnościach życiowych kom&|| rek). Ale to chyba jedynie kwestia czasu. I można9 żywić nadzieję, że nie tylko te hybrydy z laboratorium biologów kanadyjskich, ale i opisane tu drze-? wo wieloowocowe i wielowarzywne -— zacznie być kiedyś. uprawiane.
Drogę do tego raju upatrują naukowcy nie w normalnym płciowym krzyżowaniu rośiin, lecz w krzyżowaniu ich somatycznym, czyli wegetatywnym. Wielkie nadzieje pokłada się przy tym w rozwoju biologii molekularnej, która w ostatnich latach poczyniła ogromne postępy.
U podłoża tych zamierzeń leży fundamentalne stwierdzenie, iż roślinne komórki somatyczne (tzn. niepłciowe) kultywowane in vitro, w laboratorium, mogą dać początek embrionomv tp zaś z kolei całym roślinom najzupełniej podobnym do roślin macierzystych.
Tego rodzaju reprodukcja możliwa jest dlatego, że każda komórka, czy to zwierzęca, czy roślinna, zawiera pełną informację potrzebną dla zbudowania całego nowego organizmu. Nośnikiem tej informacji jest, jak wiadomo, kwas dezoksyrybonukle
inowy (DNA) usytuowany w jądrze komórek. Jest to jak gdyby księga życia, a jej kartami są geny, z których każdy zawiera jakiś okruch informacji. ^^Pślmalnie poszczególna komórka- somatyczna realizuje niektóre tylko, nieliczne zresztą, geny, natomiast inne zostają jak gdyby stłumione. Dotyczy to zarówno komórek zwierzęcych, jak i roślinnych. U tych ostatnich jednak mechanizm tłumiący może być odblokowany i wówczas wszystkie geny zgodnie funkcjonują, w rezultacie czego z pojedynczej komórki somatycznej powstaje cała roślina.
. Możliwe to jest wyłącznie w przypadku komórek
- roślinnych, nigdy zaś zwierzęcych (przynajmniej na razie nic takiego nie skonstatowano). Co wyjaśnia, dlaczego w ostatnich latach biologia roślin zrobiła milowy krok naprzód, j
W dalszym ciągu jednak Natura zda się nie dopuszczać — poza nielicznymi wyjątkami — do krzyżowania dwóch odmiennych gatunków. A jeśli nawet do-jdzie do takiej krzyżówki, jest ona na o- gół niepłodna, a więc bez' przyszłości.
Naukowcy próbują jednak przełamać ten opór Natury, a raczej obejść go. Zrezygnowali bowiem z normalnej płciowej drogi rozmnażania, co w przypadkach krzyżówek jest skazane na klęskę (ziarno pyłku, gdy pada na słupek innego gatunku, ginie) i skierowali «ię ku reprodukcji wegetatywnej,. łatwiejszej do kontrolowania.
Najpierw zresztą były manipulacje z komórkami zwierzęcymi. Pobierano komórki myszy próbując je zespolić z komórkami całkiem innych gafcun-
ków, również i z komórkami człowieka. Na początki ku ta dziwna fuzja zdawała się być udana — owel komórki nawet się dzieliły, jednakże po kilku po- ; działach zostawał z nich tylko jeden gamitfir ]
• ehromosomowy, drugi zaś zanikał.
Eksperyment się więc nie udał, ale pokazał, || w zasadzie jest możliwa fuzja komórek somatycznych dwóch odmiennych gatunków. W oparciu o to I zaczęli eksperymentować botanicy. Przez długi czas ponosili zresztą klęskę za klęską, jako że niełatwo jest przełamać odwieczne prawa Natury, Ostatnio jednak — jak to widać, choćby na przy-* kładzie kanadyjskich naukowców — badania u- wieńczone zostały niejakimi sukcesami, choć oczywiście do pełnego zwycięstwa jeszcze daleko. Mie% szaniec rośliny w najlepszym wypadku może osiągnąć dojrzałość i wydać owoce, ale i to jest raczej zjawiskiem wyjątkowym i zachodzącym tylko w przypadku roślin genetycznie spokrewnionych, np. krzyżówka dwóch gatunków tytoniu.
Niemniej naukowcy mają nadzieję przezwyciężyć wszelkie trudności i wyprodukować hybrydy kompletne i płodne. Myślą nawet o skojarzeniu ze sobą nie tylko dwóch gatunków, ale całego ich zespołu.
Dokonując fuzji śliwy z kartoflem otrzymałoby się drzewo, na którego gałęziach rosłyby śliwki, a w korzeniu kartofle. Fuzja marchewki z bananem dałaby jeszcze inną osobliwą chimerę roślinną. I tak dalej... A następnie wystarczyłoby skrzyżować ze sobą te chimery, aby otrzymać rodzaj rajskiego drzewa.
-
7- Można zresztą fantazjować niemal bez końca. Bo dlaczegóż by nie porwać się na skrzyżowanie rośliny* ze zwierzęciem?
■ Tu przypomina się ów sławny dowcip o skrzyżowaniu psa z jabłonką: wyszłoby z tego drzewko, które by się samo podlewało i samo pilnowało przed złodziejami.
*': Śmiech śmiechem, ale i zgroza człowieka ogarnia, gdy ’ zacznie sobie wyobrażać różne, najbardziej nieprawdopodobne krzyżówki międzygatun- kowe. Bo wygląda na to, że rozwój nauk biologicznych uczyni je całkiem prawdopodobnymi i możliwymi. Choć oczywiście nie wszystkie możliwości muszą być wykorzystane. Miejmy więc nadzieję, żą.o wszem będą rosły drzewa stu owoców i stu wa? rzyw, natomiast inne chimery zostaną jedynie chimerami imaginacji i co najwyżej będą straszyć z kartek powieści fantastycznych.
GRA O WIELKĄ STAWKĘ
Żadna chyba dziedzina wiedzy nie kryje w sobie tak szokujących możliwości jak genetyka, a zwłaszcza tzw. inżynieria genetyczna, żywiąca dość niebezpieczną ambicję poprawiania Matki Natury lub nawet kreowania całkiem nowych istot.
O podobnych zamierzeniach jeszcze do niedawna można było jedynie fantazjować. A dzisiaj nie jest to już science fiotion, lecz oparta na całkiem realnych przesłankach wizja futurologiczna. Gene
tycy znają całkiem dobrze, aż do najdrobniejszych detali, funkcjonowanie owego motoru, jakim jest życie, i mogą go już modelować, • i nakręcać wedle swego życzenia. Dr Jean de Grouchy, autor słynnej na Zachodzie książki Nowi Pigmalioni, powiada, że jedynie bariery moralne nie pozwalają biologom dokonywać na człowieku tych eksperyM mentów, które zrealizowane już zostały na zwie-' rzętach. Nowymi Pigmalionami nazywa on współczesnych biologów, parających się inżynierią genetyczną.
Do tej pory nie udało się jeszcze nikomu wpłynąć w sposób bezpośredni na tok ewolucji: cechy dziedziczne istot żywych, zakodowane w strukturze genów były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Co zapewniło ciągłość gatunków. Oczywiście, od czasu, gdy przed co najmniej trzema miliardami lat pojawiło się na Ziemi życie, ulegało ono różnym przemianom i mutacjom, które następowały niekiedy w sposób gwałtowny. A ponieważ warunki środowiska naturalnego zmieniały się ciągle, więc przeżyć mogły tylko te odmiany, które najlepiej do zmienionych warunków były dostosowane. Toteż pojawiły się nowe gatunki, tak iż w końcu życie na Ziemi, które na początku składało się z prymitywnych jedynie istot, zróżnicowało się nadzwyczajnie, a jego najdoskonalszym wyrazem stał się Homo sapiens. Choć skądinąd można powątpiewać w tę doskonałość lub nawet dojść do wniosku, że gdyby Natura przewidywała, jak to się skończy, w ogóle by nie podjęła owego dzieła. Człowiek bowiem — jak powiada dr de Grouchy
— stał się najokropniejszym niszczycielem środowiska naturalnego; on to odkrył promieniowanie, które może mieć zgubny wpływ na materiał genetyczny. podobnie jak rozmaite, używane przez niego substancje chemiczne. On to wynalazł medycynę, która faworyzując jednostki najsłabsze, przeciwstawia się selekcji naturalnej. On to wreszcie wynalazł wojnę, która w czasach ostatnich zwłaszcza oszczędza najsłabszych, a skazuje na śmierć najsilniejszych. Aliści do tej pory sam materiał genetyczny pozostawał poza bezpośrednim oddziaływaniem człowieka. Dzisiaj jednak i te ostatnie drzwi wiodące do najściślejszych tajemnic Natury zostały otwarte. A przynajmniej uchylone. Tak więc wszystko wskazuje, iż Homo sapiens pocznie manipulować własnym genotypem, przekształcać własną istotę. Chciałoby się zapytać: w co? Czy w jakąś całkiem inną, wyższą od człowieka istotę? A sam, co? Ustąpi?
Byłby to jednak rodzaj samobójstwa; powiedzmy szlachetnego samobójstwa, w przypadku, gdyby oddał Ziemię we władanie istotom od siebie wyższym. Ale jaka jest rękojmia, że inżynierowie genetyczni nie stworzą jakichś potworów — może górujących nad człowiekiem siłą, a nawet inteligencją, ale jednak potworów. Nie wydaje się, aby istniała jakakolwiek rękojmia. Widmo Frankensteina krąży po laboratoriach biologicznych.
Ale tymczasem, na szczęście, jest to wciąż jeszcze tylko bezcielesne widmo, i może za wcześnie straszyć nim zwykłych zjadaczy w sposób sensowny — trzeba, żeby powszechnie uświadomiono
sobie niebezpieczeństwa, jakie kryje ono w sobie. Zresztą, czyż istnieje na świecie dziedzina wiedzy, która pozbawiona byłaby wielkiego ryzyka? To prawda, że w grze z Naturą ryzykuje się coraz większą stawkę, lecz nie sposób już przerwać tej gry i powrócić do jaskini. Wydaje się nawet, że rozwój nauk biologicznych postawi człowieką w sytuacji, że» trzeba będzie grać va banque* Już teraz do pomyślenia są następujące przedsięwzięcia naukowo-medyczne.
Ponieważ rozszyfrowano większość tajemnie dziedziczenia, dałoby się leczyć obciążony choro-- bami materiał genetyczny, podobnie jak przeprowadza się naprawę samochodu — zastępując części zużyte nowymi lub też dodając jakąś część dla lepszego funkcjonowania mechanizmu. Manipulacja polega na tym, aby do materiału genetycznego organizmu wprowadzić z zewnątrz jakiś inny materiał genetyczny, naturalny lub sztuczny.
Rolę nośnika może odgrywać wirus — ów osobliwy twór, którego nawet nie sposób nazwać mikroorganizmem, gdyż jest on jedynie pakietem materiału genetycznego w otoczce protein; i niezdolny jest do samodzielnego rozmnażania się, lecz czyni to z pomocą komórki, do której przenika, mianowicie wciska się w strukturę kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA). W ten sposób wirus przekazuje komórce swój materiał genetyczny, a w nim ewentualne geny, których jej brakuje.
Inna możliwość manipulacji biologicznej przywodzi na pamięć słynną powieść Aldoüsa Huxley’a Nowy, wspaniały świat. Wizja rozmnażania się, by
tak rzec, laboratoryjnego, gdy zarówno zapłodnienie jak i cały rozwój embrionu następuje in vitro, jest co prawda niezbyt dla nas powabna i prawdopodobnie w najbliższych latach nie zostanie zrealizowana w całej swej rozciągłości. Jednakże zrobiono już milowy krok w tym kierunku. Znane jest wydarzenie ze szpitala w Oldham (Anglia): z przyczyny niemożności normalnego zapłodnienia kobiety pragnącej dziecka wykonano ten zabieg in vitro, wprowadzając następnie kilkudniowy mikroskopijny embrion do organizmu matki.
. 'Oczywiście do pomyślenia są inne tego rodzaju manipulacje, niektóre zresztą bardzo wątpliwe z moralnego punktu, widzenia. Można by np. sprawić, aby nastąpiła fuzja dwóch albo nawet kilku zapłodnionych jaj — w ten sposób dziecko miałoby cały tłum rodziców.
Nie jest chyba jednak pożądane zapędzać się zbyt daleko w podobnych eksperymentach. Przynajmniej jeśli w grę wchodzą ludzie. Natomiast w przypadku roślin, to owszem^ gdyż można wówczas uzyskiwać bardzo dobre rezultaty hodowlane.
WIELKOLUDY CZY KRASNOLUDKI?
Dzisiaj młodzi ludzie są wyrośnięci i lepiej zbudowani niż ich ojcowie i dziadkowie. Ukazywały się już nieraz doniesienia prasowe na ten temat, oparte o dane statystyczne.. Tak na przykład z okazji olimpiad odnotowuje się, że dotychczasowe re
kordy, choćby i bardzo wysokie, są bite przez następne generacje sportowców. I, co również ciekawe* mistrzowie sportu rekrutują się z coraz młodszych.
Ta sytuacja w sporcie jest poniekąd odzwierciedleniem powszechnego zjawiska. Zarówno w Europie; jak i dalekiej Japonii czy w USA dzieci rosną szybciej niż kilkadziesiąt lat temu. Już od kolebki. I jeśli np. rodzice ważą i mierzą niemo-: wlę i porównują dane ze starymi tabelami, ogarnia ich radość i duma.
Sporo jest jednak jeiszcze dzieci, które rosną kiepsko i ogólne dane statystyczne nie mogą tu absolutnie rodzicow pocieszyć. Nawet przeciwnie
— w społeczności ludzi wysokich źle rozwinięta fizycznie jednostka będzie się czuła tym więcej przygnębiona.
Sprawa nie jest jednak beznadziejna. Nauka współczesna jest już na drodze do rozwiązania tego problemu. Otóż profesorowie Chou-Hai-Li z uniwersytetu w Berkeley w Kalifornii udało się Uzyskać laboratoryjnie, drogą syntezy, hormon wzrostu. Co stwarza duże nadzieje dla tych, którym grozi patologiczna karłowatość. A nawet i dla tych, którzy po prostu są tylko zbyt niscy. Bo przecież niski wzrost niekiedy ludzi unieszczęśli- wia.
Być może, iż kompleks niższości (w literalnym sensie tego słowa) stanowił swego rodzaju stymulator psychiczny, skłaniał jednostkę do potwierdzenia swej osobowości przez odnoszenie sukcesów w dziedzinie polityki,; nauki, sztuki... Aliści
nie każdy może być Napoleonem. Choć próby trwają. Tyle tylko, ze kiedy terenem działalności jakiegoś Napoleona jest biuro albo pielesze domowe — to, ziemio, rozstąp się! Lepiej więc jednak, żeby Napoleon był wysoki, grał w koszykówkę i miał ¿powodzenie u dziewcząt. Lepiej i dla niego, i dla społeczeństwa.
Wróćmy jednak do laboratorium naukowego, by przypatrzyć się owemu hormonowi wzrostu. Hormony w ogóle są to związki chemiczne wytwarzane przez gruczoły dokrewne a wydzielane bezpośrednio do krwi, pobudzają i koordynują czynności odległych narządów, przemianę materii i inne czynności życiowe — a że tych jest wiele, więc i hormonów jest mnóstwo. Ten, który kieruje wzrostem, nosi nazwę hormonu somatotropowego, w skrócie STH. Trzeba jednak dodać, że nie zawsze niedostatek STH jest przyczyną karłowatości; niekiedy słaby rozwój fizyczny dziecka powodowany jest bardziej złożonymi schorzeniami, np. nerek, serca, układu trawiennego. I w takich przypadkach na nie się zda odkrycie profesora C. H. Li. Najczęściej jednak winę ponosi tu niedoczynność grucżołów, zwłaszcza usytuowanych w przysadce mózgowej.
Zdawać by się mogło, że sprawa jest prosta. Kiedy Występują jakieś objawy patologiczne z przy- . czyny głodu hormonalnego, lekarz aplikuje pa* cjentowi substancję stanowiącą wyciąg z odpowiedniego hormonu zwierzęcego. Jednakże hormon wzrostu jest bardzo specyficzny. Tak np. STH z przysadki mózgowej krowy może stymu
lować jedynie wzrost cielęcia, z przysadki świni — tylko prosięcia i tak dalej. Dla celów medycyny potrzebny byłby więc ekstrakt z przysadki mózgowej człowieka (zmarłego). Ale praktycznie i to jest nieosiągalne, zważywszy, że dla kuracji jednego dziecka potrzebnych byłoby ponad 200 przysadek rocznie przez okres trzech lat.
Uzyskanie w laboratorium sztucznego hormonu wzrostu jest więc nie lada wyczynem. A gdy zacznie się ten hormon produkować na skalę masową, nikt już chyba nie będzie miał powodu do Uskarżania się na swoją posturę. Nikt z tych, co narodzą się na progu XXI stulecia. Natomiast przedstawiciele starszej generacji nie mają już niestety szans, ponieważ kuracja STH może odnieść skutek jedynie przed okresem dojrzałości płciowej.
Gwoli pochwały owego odkrycia naukowego' warto jeszcze dodać, że STH nie tylko pobudza wzrost, ale i wpływa korzystnie na metabolizm, na przemianę wielu podstawowych związków i wspiera różne biologiczne procesy. Dlatego też nazwano go somatropiną od greckiego słowa; so- ma — ciało i trophe — karmienie. M.in. STH uruchamia w organizmie zapasy tłuszczu, hamuje ich syntezy z cukrów i odkładanie, przyspiesza spalanie. Tak więc ludzie XXI wieku byliby nie tylko wysocy, ale i smukli.
Popuszczając wodze fantazji, można też sobie wyobrazić, że w przyszłym stuleciu zaczną się masowo mnożyć 'wielkoludy. Taka wizja z jeży włosy na głowie każdemu ekonomiście. Bo co się
Wówczas stanie z mieszkaniami M-2, M-3 itd? Czym wykarmić tych Polifemów? Czy nie lepiej byłoby, aby gatunek Homo sapiens miał raczej wzrost krasnoludków? Bo przecież nasza planeta nie jest wcale taka wielka, i już w tej chwili wydaje się zbyt ciasna. A ekspansja w Kosmos łatwiejsza byłaby dla krasnoludków niż dla cyklopów, bo jakich to zasobów energetycznych wymagałoby wyniesienie na orbitę pojazdu kosmicznego z cyklopami!
Fantastyczne hipotezy mogą również mieć wydźwięk optymistyczny. Wyobraźmy sobie, że hormon wzrostu stosowany jest w rolnictwie, w hodowli. Jakiż przyrost masy mięsnej dałoby się osiągnąć! Ale i ta schabowo-feefsztykowa wizja też nie jest pozbawiona ciemniejszych barw. Bo jeśli zaczęłyby się mnożyć zwierzęta-olbrzymy, nie tylko hodowlane, pozostające pod kontrolą człowieka, lecz I inne. Nasuwają się tu obrazy ż filmów animowanych Topora oraz z wielu mrożących krew w żyłach opowiadań i powieści science fiction.
Nazbyt żeśmy się jednak zagalopowali. Zapewne żadna z tych dziwacznych baśni nie stanie się rzeczywistością. Na skutek stosowania hormonu wzrostu nie, może chyba ulec zmianie genotyp organizmu, a więc nawet jakieś nieodpowiedzialne wyskoki w tym zakresie nie będą dziedziczone przez potomstwo. Natura poprzez mechanizm dziedziczenia dość skutecznie broni się przed rozmaitymi ingerencjami. Choć, oczywiście, jej odporność też ma swoje granice...
WIDOKI NA NIEŚMIERTELNOŚĆ
Niektórzy naukowcy twierdzą, że proces sta-"' rżenia się rozpoczyna się już w latach dzieciństwa. Amerykański specjalista w dziedzinie embriololf gil, dr Minot, lansuje jeszcze bardziej szokującą tezę, a mianowicie, iż zaczynamy się starzeć zanim jeszcze przyjdziemy na świat.
Faktem jest, że obniżanie się zdolności niektórych organów, na przykład słuchu, rozpoczyntK się niezwykle wcześnie, bo już na progu młodości. Zaś zdolność przystosowawcza soczewki oka maleje już od niemowlęctwa, osiągając w wieku dziesięciu lat 16 dioptrii, około czterdziestki ^ 4 dioptrie i po sześćdziesiątce — 1.
Tych kilka uwag miałoby nadać naszym refleksjom jeszcze bardziej minorowy' ton, jednakże aktualne badania biologiczne, stawiające nieraz hipotezy nadzwyczaj optymistyczne, na pewęo nas pocieszą, jako że otwierają nadzieję już nie tylko na długowieczność, ale i... nieśmiertelność.
Na razie nieśmiertelność osiągana jest wyłącznie in vitro, w warunkach laboratoryjnych. Oto można by od człowieka umierającego, a nawet od tego, który przed chwilą umarł, pobrać fragment tkanki i umieściwszy ją w odpowiedniej substancji przechowywać w, stanie żywym bardzo długo, teoretycznie w nieskończoność. Komórki tej tkanki stale się będą odnawiać, tak jakby nie została ona oderwana od całości organizmu: Z tą jednak różnicą, że nie będą się one starzeć. Zastanówmy
się nad tą kwestią: czy starzenie się i śmierć są związane z życiem w sposób bezwzględny?
Otóż elementarne formy życia zdają się zaprzeczać owemu fatalizmowi. Niektóre organizmy 'ppiOkomórkowe, np. glony Jub bakterie, rosną, osiągają pewną wielkość, a następnie dzielą się. Zanika stara, przejrzała komórka, lecz czy można powiedzieć, że umarła? Gdzie,są w takim razie jej „zwłoki”? Nie ma „zwłok”, są tylko dwie nowe, odmłodzone komórki,
^Niezwykle ciekawy i dający wiele do myślenia jest przykład pewnych mikroorganizmów, które mogą się rozmnażać w sposób dwojaki: bądź przez .podział, bądź przez łączenie się powodujące wymianę substancji genetycznej. Otóż pierwszy sposób organizmy te stosują, gdy znajdują się w środowisku dla siebie korzystnym, po czym pozo- , stają nieśmiertelne, z drugiego zaś sposobu korzystają w przypadku jakichś zmian w otaczającym je święcie i wydając na świat potomstwo, same podlegają już konieczności śmierci.
Szkiełko i oko współczesnych uczonych próbuje przeniknąć do samego spodu tajemnicę starzenia się i śmierci. Zacząć trzeba, rzecz oczywista, od poziomu pojedynczej komórki, by z kolei podpatrywać wyżej zorganizowane formy życia.
Faktem jest, że codziennie odnawia się w naszym organizmie około 7 mld komórek. I rzecz znamienna, że nie wszystkie one mają ten sam okres życia. Tak na przykład komórki tworzące krew muszą się regenerować co 3—4 miesiące, podczas gdy komórki wątroby mogą żyć ponad
rok, zaś komórki mózgu w ogóle się nie odnawiają. (Dlatego właśnie spustoszenie, jakie czyni w naszej głowie każdorazowe nadużycie alkoholu, jest nie do odrobienia).
Czy właśnie zużywanie się komórek nerwowych decyduje o procesie starzenia się? Czy może inne komórki regenerując się, za każdym razem popełniają błędy, które później sumują się i ciążą fatalnie na organizmie? Lub może winna jest wszystkiemu substancja międzykomórkowa, która. się rozciąga, traci sprężystość i powoduje marszczenie się skóry, tak charakterystyczne w późniejszym wieku?
Na razie nie ma definitywnej odpowiedzi na te. pytania. Kiedyś uczeni ją znajdą. Byłoby to równoznaczne z odkryciem tajemnicy starzenia się, a od tego już tylko krok do znalezienia eliksiru młodości, o którym marzyli alchemicy średniowieczni.
. Tymczasem rozważana jest możliwość zamrażania zmarłych, a potem odmrażania ich i ożywiania. Pisze o tym R. C. Ettinger w swej książce Perspektywy nieśmiertelności. Rozumowanie jego jest dość proste. Primo: wcześniej czy później wiedza medyczna pozwoli nam zwyciężyć wszystkie choroby, a także dokonywać przeszczepów zużytych organów, a nawet uniknąć śmierci dzięki zabiegom regeneracyjnym. Secundo: już obecnie możliwe jest zamrażanie zmarłych tak, by zabieg ten nie pociągnął za sobą zniszczenia osobowości fizycznej i psychicznej. Tertio: we właściwym czasie ludzie ci mogą być odmrożeni, poddani dro
biazgowym badaniom lekarskim i przywróceni ‘^rmalnemu życiu.
Rozróżnienie między życiem i śmiercią — powiada Ettinger — było dotychczas proste i oczywiste, teraz jednak jest inaczej. Śmierć można podzielić na trzy fazy: najpierw przychodzi śmierć 'iSliczna, co oznacza po prostu, że ustaje bicie serca, oddech i człowiek traci władze umysłowe; następnie śmierć biologiczna dokonująca poważniejszych zniszczeń w różnych organach; w trzeciej zaś fazie zaczynają się rozkładać poszczególne komórki ciała. Odstęp między pierwszą a ostatnią fazą śmierci oblicza się na dwa dni. Jeśliby się zamrażało nieboszczyka, to oczywiście należałoby tego dokonać jak najwcześniej. ,
Nasuwają' się tu różne zastrzeżenia natury moralnej, prawnej, a nawet ekonomicznej z czego zresztą Ettinger zdaje sobie sprawę.
Koncepcja zamrażania ludzi szeroko była rozważana w środowiskach naukowych i wzbudziła wiele zastrzeżeń. Niektórzy twierdzą, że sukcesy jakie już osiągnięte zostały przy zamrażaniu zimnokrwistych zwierząt, o niczym jeszcze nie świadczą i wątpliwe jest, czy uda się obniżyć temperaturę ciała ludzkiego do odpowiedniej granicy. Niemniej 300 tys. obywateli USA zainteresowało się już tą sprawą, założono kilka klubów, których członkowie zdecydowani są dać się po zgonie zamrozić, a niektóre przedsiębiorstwa wzięły się za produkcję odpowiedniego sprzętu. Są już pierwsi zamrożeni, którzy w tym stanie
czekają, aż medycyna znajdzie remedium na ich choroby.
Wielu z nas z pewnością przeraża myśl o p|| poszu, który po wielu latach wychodzi z piwnicy, z brodą i włosami pokrytymi szronem i. patrzy szklistymi oczyma po zebranych w domu członkach rodziny. Ale do wszystkiego możni się przyzwyczaić...
W przyszłych latach prawdopodobnie będzie można dzięki regeneracji, mikrochirurgi i psy| chochirurgii ^ zaradzić wszelkim niedostatkom zdrowia. Ale, jak na razie,' środki naukowo-techniczne są raczej mało skuteczne. Zawodna okazała się też nadzieja na stymulowanie gruczołów za pomocą wyciągów hormonalnych. Znany ge- rontolog angielski dr Alex Comfort uważa, że teoria, według której proces starzenia się jest związany z niszczeniem się. niektórych hormonów, nie ma juz żadnych podstaw. A choć odniosła ona spore sukcesy w lecznictwie, to jednak nie tędy droga do przedłużenia życia, oo najwyżej do wzmożenia niektórych jego funkcji, na przykład seksualnych.
Tak więc oczekiwanie na cud nie jest godne polecenia. A już zwłaszcza nie wolno na konto owego cudu żyć po wariacku, nie szanując zdrowia, bo może się okazać, że cudów nie ma.
W pierwszym rzędzie należy zdawać sobie sprawę z czynników, które niszcząco wpływają na organizm — co zresztą jest przedmiotem badań wielu współczesnych gerontologów. Oto jedno z najciekawszych, a naweit zaskakujących
ustaleń: wrogiem długowieczności jest lenistwo, nieróbstwo i nuda. Człowiek wylegujący się do góry brzuchem bardziej niszczy swój organizm, niż ten, który jest aktywny i pracowity. Ale oczywiście, we wszystkim należy zachować umiar — frenetyczna aktywność oraz ciągły pośpiech też na zdrowie nie wychodzą.
S. Muslimow z Azerbejdżanu obchodząc 161 urodziny, tak powiedział: — Lubiłem zawsze spacery po górach. Mój ulubiony napój to mleko krowie. Mam zwyczaj robić sobie krótką drzemkę po obiedzie i nigdy nie piję alkoholu. To diabelski napój.
■ Nawiasem mówiąc, w Azerbejdżanie na 100 tys. mieszkańców przypada 84 stulatków* Większość z nich żyje w wysokogórskich wioskach. Pracują na świeżym powietrzu, nie piją, nie palą, jedzą umiarkowanie, a ich menu obfituje w jarzyny i owoce. A co chyba najważniejsze — wszyscy mają pogodne usposobienie.
Na ten ostatni czynnik zwracają szczególną uwagę gerontolodzy radzieccy, badający długowieczność azerbejdżańskich górali. No cóż, na pewno łatwiej o pogodę ducha, kiedy się mieszka w cichej wiosce w górach, a nie w przeludnionej i gwarnej metropolii. Niemniej, jeśli będziemy sobie zdawać sprawę, że złość nie tylko piękności, ale i długości życia szkodzi, na pewno będziemy się starali powściągnąć zbytnią nerwowość.
Właściwie nie ma już nauk tajemnych, trzy- " mających się na uboczu i w półmroku, które, by potępiane były, a w najlepszym razie wykpiwa^ ne przez przedstawicieli wiedzy oficjalnej. J9 W drugiej połowie XX wieku nauka od niczes* go się nie odżegnuje, nie zakreśla sobie żadnych, granic i porywa się na wszystko^ więc też mipJjj dzy innymi zaczyna przetrząsać lamusy ze starymi wierzeniami, z okultyzmem, a nawet i i zabobonami. Bo może -**-• jak to się mówi — coś w tym jest? Może uda się odnaleźć jakiś trop prowadzący do genialnych odkryć naukowych?
A rozumują (tak nie tylko profesorowie, kierujący się bezinteresowną ciekawością i uprawiający naukę trochę na zasadzie »sztuka dla sztuki. Także businessmani, a nierzadko i politycy, a więc ludzie trzeźwi i nie lubiący wyrzucać pieniędzy za okno, subsydiują czasem te badania, mając na widoku cele jak najbardziej praktyczne. Dla przykładu można by wspomnieć o badaniach nad vtelepatią —• dziedziną, która jeszcze do niedawna była domeną wiedzy tajemnej, jeśli nie zwyczajnych szarlatanów.
Warto sobie uprzytomnić, że obszar owej wiedzy tajemnej jest niesłychanie rozległy: jest W czym przebierać, jest także gdzie zbłądzić. Toteż zapewne niejeden naukowiec zapuszczając się na te obszary poniesie klęskę, zapędzi się w ślepą uliczkę. Ale przecież zawsze tak bywało. Przypomnijmy sobie dzieje alchemików, którzy roz-
116 ■
'paczliwie szukali kamienia filozoficznego czy eliksiru młodości. Niczego takiego nie znaleźli, często popadali w okropne tarapaty, niemniej Utorowali drogę nowożytnej chemii.
H Korzenie tzw. wiedzy tajemnej tkwią głównie w glebie krain azjatyckich, odległych nie tylko geograficznie, ale i poprzez całkiem inny sposób myślenia. Umysł Europejczyka, dysponujący przede wszystkim aparaturą dyskursywno-logi- czną, porusza się po tym terenie z wielką trudnością. Mnóstwo rzeczy wydaje się tu wręcz pozbawionych sensu i trudno się powstrzymać przed odruchem zniechęcenia i ironii. A z drugiej strony ów mroczny teren kusi swą tajemniczością. Bo może starożytni magowie czy joginowie drogą osobliwych ćwiczeń tak udoskonalili swoje receptory zmysłowe, czy może nawet obudzili w sobie całkiem nowe zmysły, iż byli w stanie przeniknąć głębiej w rzeczywistość, niźli to można zrobić z pomocą supernowoczesnych metod naukowych. A może tzw. wiedza tajemna to szczątki jakiejś pradawnej wiedzy i techniki, którą ludzkość dysponowała, a potem, po jakimś ogólnoświatowym kataklizmie, zatraciła? Przypominają się tu legendy o Atlantydzie, o potopie z Biblii, o Wielkim Błysku z opowieści Indian południowoamerykańskich... A że w legendach tkwi zawsze jakieś jądro prawdy... W każdym bądź razie nauka współczesna nie odżegnuje się od tych fantastycznych hipotez. Dziś wszystko może stać się nie tylko tematem powieści, fantastycznej, ale i badań naukowych.
Oczywiście najciekawszym obiektem poznali! czym jest i pozostanie zawsze sam człowiek, a w szczególności jego psychika. I w tej właśnie dzieci dzine okultyzm podsuwa mnóstwo fantastyći|| nych hipotez, które niegdyś o&pychały naukow|| ców, a dziś zaczynają ich pociągać. W kazd\m$ razie naukowcy starają się ję zbadać ze wszystój kich stron, jeśli to możliwe, przełożyć na język wiedzy współczesnej. Choć najczęściej wydaje się .to całkiem niemożliwe.
Weźmy na przykład takie pojęcie, jak prana, ;J czyli siła życiowa, która ponoć przenika wszysM ko co żyje, od pierwotniaków poczynając, a na człowieku kończąc. Przenika również i atomy, bo zdaniem okultystów, w tych minimalnych okruchach materii również przejawia się życie, tyle tylko, że w stopniu znikomym. A więc nie robi się olstrego absolutnego przedziału między materią ożywioną i nieorganiczną, w czym jest jakaś zbieżność z nowoczesną biochemią, choć punkt wyjścia jest akurat całkiem odwrotny.
Albo pojęcie ciała astralnego, którego odbiciem i kopią tylko jest ciało fizyczne. Jest ono niewidzialne gołym okiem, lecz z łatwością dostrzega je człowiek obdarzony jasnowidzeniem.
Rzecz można by pozostawić autorom opowieści z dreszczykiem, ale ponieważ ma ona związek z jasnowidzeniem i telepatią, a ite znów są przedmiotem całkiem poważnych eksploracji naukowych, więc warto przytoczyć kilka słów z tego, co mowi filozof okultyzmu Rama-Czaraka:
»>•** obok pięciu zmysłów fizycznych człowiek
posiada pięć zmysłów astralnych, działających w ‘płaszczyźnie astralnej, przy pomocy których może on widzieć, słyszeć,- wąchać, smarować, dotykać nie posługując się przy tym organami 'fizycznymi.
Nadto człowiek posiada specjalny fizyczny zmysł szósty (dla którego Europejczycy nie mają nazwy), dzięki któremu otrzymuje wieści o myślach wychodzących i umysłów innych ludzi, choćby umysły te znajdowały się w wielkiej odległości”.
.‘ I dalej autor powiada, aż fizycznym organem tego zmysłu telepatycznego, jest gruczoł szyszyn- kowaty (glandula pinealiś), znajdujący się w pobliżu centrum czaszki, o czym ponoć już przed wielu stuleciami dobrze wiedzieli joginowie. Rzecz ciekawa, że współcześni naukowcy, badający zagadnienie telepatii, również zwrócili uwagę na ten fragment mózgu, bardzo zresztą mały.
Odkrycie podświadomości, które wywołało zupełny przewrót w psychologii XX wieku, też nie było czymś nowym dla filozofów Wschodu. Co więcej, ich ujęcie zagadnienia wydaje się znacznie ciekawsze, w każdym razie bardziej godne człowieka, niźli freudyzm z jego panseksualiz- mem i ogólnym przekonaniem, że pod powierz- nią świadomości tkwi zwierzę. Joginowie mówią, owszem, o sferzre podświadomej, leżącej poniżej intelektu i zawierającej instynkty oraz zwierzęce raczej cechy człowieka, ale mówią również o sferze doznań nieświadomych, wznoszącej się wyżej niźli intelekt. Jest to — używając ich języka —
rozum duchowy. Inni znów mówią o nadświadomości i poznaniu drogą intuicyjną, a także o prześwietleniu {iluminacji) intelektu światłem' owego rozumu duchowego, co ponoć znamienne; jest u wielkich twórców i odkrywców. Natomiast zwykły człowiek ma czasem tylko krótkie przebłyski owego światła.
Zagadnienie na pewno jest dyskusyjne i w ogóle nader złożone. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości. Freud nie powinien pozostać alfą i omegą współczesnej psychologii, a to có realne w ludzkiej psyche wcale nie musi być wyłączni# płaskie; dające się określić kategoriami biologii czy wręcz zoologii. Poszukiwanie w człowieku nie dość jeszcze znanego pierwiastka wyższego wydaje się być całkiem właściwym kierunkiem eksploracji naukowych.
NAD MAPĄ MÓZGU
Mózg ludzki, ów najwspanialszy i najbardziej skomplikowany twór, wciąż pozostaje tajemnicą. I z pewnością długo jeszcze tak będzie. A może nawet i zawsze. Niemniej nauka czyni usilne próby rozszyfrowania tej tajemnicy.
W jakiejś mierze się to udaje, czego dowodem są wielkie postępy neurologii, jednakże przeniknięcie szkiełkiem i okiem całego mechanizmu składającego się z kilkunastu miliardów neuronów jest na pewno trudniejsze od eksploracji
metagalaktyki. Bo wyobrażany sobie, jak astronomiczna musi być liczba połączeń pomiędzy neuronami.
Oczywiście nie cały mózg jest wykorzystywany, zostaliśmy jak gdyby wyposażeni na wyrost —i co właśnie rokuje nadzieje na dalszy rozwój wiedzy i potęgi ludzkości (oby tylko we właściwym kierunku). W tym chyba również wiedzy na temat mózgu. Na razie powstają teorie nie zawsze spójne i zgodne ze sobą, ale nawet klucząc i utykając nauka posuwa się naprzód. Badaniom neurologicznym bardzo są pomocne supernowoczesne techniki fotografowania. Pozwoliły one nakreślić całkiem nowy atlas mózgu, pokazujący lokalizację różnych rodzajów aktywności intelektualnej. Zdaje się, że istnieją, wyspecjalizowane rejony mózgu (co, nawiasem mówiąc, przeczuwano już w XIX stuleciu) —- jedne z nich kierują uwagą i skupieniem, inne refleksją, lekturą, wykonywaniem działań matematycznych... I. aktywność każdego takiego rejonu przejawia się zwiększonym w danej chwili metabolizmem. Badano tę rzecz z pomocą gazu (ksenonu) oznakowanego radioaktywnie i wprowadzonego do tętnicy szyjnej. Gaz rozpuszczony we krwi emitował promienie gamma, których zagęszczenie mierzone było specjalnymi detektorami umieszczonymi na skórze czaszki. Z kolei detektory połączone były z kompi^terem, który dokonywał syntezy otrzymanych wyników.
Otóż wiadomo, że cyrkulacja krwi w jakimś rejonie mózgu koresponduje z' nasileniem się
metabolizmu, tj. z pobieraniem glukozy (cukru) i energii! Nawiasem mówiąc, ta energia jest dość znaczna, bowiem mózg ważący 1,2—1,4 kg, a więc jakieś 2 proc. całego ciała zużywa dziesiątą część tlenu, jaki ma do dyspozycji organizm y czasie spoczynku. Ów tlen jest potrzebny do spalania glukozy dostarczającej energii ok. 14 miliardom neuronów.
. Badania prowadzone przez szwedzkiego naukowca dra Davida H. Ingvara wykryły lokalne zwiększanie się metabolizmu o co najmniej 20 proc..Tak więc podczas spoczynku centrum aktywności metabolicznej jest zlokalizowane w czołowej części mózgu. Kiedy zaś podziałać na receptory zmysłowe pacjenta jakimś bodźcem, centrum to przesuwa się w inny rejon mózgu, mianowicie w część wyższą cortex. Jeśli nasilić bodziec, centrum metabolizmu nie zmieni się, a tylko rozszerzy.
Podczas eksperymentu proszono pacjenta, by wykonywał jakieś ruchy, np. otwierał i zamykał dłoń —■ metabolizm był wówczas największy w tylnej części mózgu. Potem proszono go, by mó-, wił — centrum się przesuwało; następnie, by .czytał — i znowu przesunięcie; by rachował — i tak dalej, z podobnym efektem. Należy przy tym dodać, że owo centrum aktywności metabolicznej ma często kształt skomplikowany, np. odwróconej litery S. W każdym razie można jednak nakreślić coś w rodzaju mapy mózgu, ukazującej miejsce odpowiedzialne za taką czy inną funkcję.
.Gruntowniejsza znajomość metabolizmu jest bardzo ważna dla lepszego zrozumienia schorzeń ¿¿urologicznych, spowodowanych niedostatecznym ukrwieniem tkanki mózgowej i w rezultacie jej obumieraniem. Ą choć mózg jest organem zdolnym niejako dp samoreperowania się (wytwarza nowe obwody na miejsce zniszczonych), to jednak nie potrafi wymienić komórek, które obumarły. I z tej przyczyny może nastąpić katastrofa w naczyniach krwionośnych mózgu: albo jakaś arteria zostanie zablokowana, albo też, w przypadku nadciśnienia, pęknie. W wyniku takiej katastrofy jakiś fragment mózgu pozbawiony zostaje na moment tlenu niezbędnego dla metabolizmu, co z kolei może doprowadzić do obumarcia tego fragmentu.
Tlen, jak wiadomo, transportowany jest przez krew czterema dużymi arteriami, które ponadto komunikują się ze sobą poprzez swoisty system bezpieczeństwa, pozwalający w razie zablokowania którejś z arterii dostarczyć krwi za pośrednictwem małych naczyń włoskowatych. Ale u Homo sapiens system ten jest gorzej rozwinięty niż u innych ssaków i przez to zdarzyć się może, iż niedobór krwi, a tym samym tlenu, spowoduje obumarcie pokaźnej liczby neuronów. Niebezpieczeństwo jest szczególnie duże dla osób starszych.
Gdy wykryje się blokadę większego naczynia krwionośnego, np. tętnicy, wówczas zabieg chirurgiczny bywa zdecydowanie skuteczny: wystarczy usunąć skrzep hamujący obieg krwi lub
rozszerzyć od wewnątrz naczynie. Operacje takie, jeszcze parę lat temu były nie do pomyśle-* nia, są dziś dość powszechnie wykonywane i to na pacjentach liczących ponad 70 lat. Ale niestety, bardzo często cyrkulacja krwi jest przerwana lub przyhamowana w małych naczyniach^ niedostępnych dla chirurga. Leczenie polega wte-' dy głównie na stosowaniu środków rozszerzających naczynia. Złą stroną tej metody jest to, że owe medykamenty nie działają wybiórczo, nie ograniczają się jedynie do rejonu tkniętego schorzeniem.
Niektóre środki stosowane dziś w lecznictwie czasem dość skutecznie poprawiają metabolizm mózgowy, ale często też ich działanie rozczarowuje. Być może, że lepsze poznanie geografii mózgu pozwoli na dokonywanie wyboru najwłaściwszych środków farmakologicznych w leczeniu schorzeń mózgowych, które dziś są jedną z głównych przyczyn śmiertelności, zwłaszcza ludzi starszych. To zresztą nie tylko kwestia śmierci, ale i życia, bo przecież obumarcie jakichś połac^ mózgu jest powodem np. stanów lękowych lub depresyjnych. Albo też przeciwnie
— agresywnych. Z pewnością niejedna przykra sytuacja w stosunkach między ludźmi wynika między innymi z ubytków tkanki mózgowej.
Rzecz dzieje się na arenie. Naprzeciw siebie stoją: byk i człowiek. Byk grzebie kopytem ziemię, pochyla łeb i, szykuje się do uderzenia. Człowiek nie ma na sobie stroju toreadora, ubrany jest w zwykły garnitur, a choć w jednej ręce trzyma czerwoną płachtę, w drugiej zamiast szpady ma... nadajnik emitujący na falach krótkich. Byk rusza do ataku i nagle:., staje jak wryty, zdawać by się mogło, że natknął się na niewidzialną ścianę.
Widzowie uczestniczący w $ej scenie oddychają z ulgą i podchodzą do mężczyzny z nadajnikiem, Wykrzykują:
4¿L. Brawo, panie profesorze. Eksperyment wypadł nadzwyczaj przekonywająco!
Owym dziwnym toreadorem był prof. Jose M. R. Delgado, sławny neurofizjolog amerykański hiszpańskiego pochodzenia. Arena posłużyła mu za laboratorium naukowe. Prowadzi on badania nad mózgiem zarówno ludzkim, jak i zwierzęcym, z tym, że ten Ostatni bardziej się nadaje do przeprowadzania ryzykownych doświadczeń.
Profesorowi Delgado, udało się wytworzyć tą drogą sztuczne emocje, przejawiające się takim samym zachowaniem, co i emocje naturalne. Zabieg jest na pozór bardzo prosty. Polega mianowicie na umieszczeniu w różnych punktach mózgu elektrod specjalnego typu, które odpowiednio stymulowane, Wywołują żądane reakcje. Niekiedy zamiast elektrod umieszcza się chemi-
trody i wówczas na mózg obiektu doświadczała^H go działają bodźce chemiczne, w tempie wszakże znacznie wolniejszym.
Metoda ta nie jest bynajmniej nowa, stosował ją już w roku 1930 szwajcarski fizjolog Walter R. Hess dla badania zjawisk mózgowych. Nowością jest jednak to, że mikroskopijne elektrody mogą być pozostawione w mózgu przez czas dłuższy, oraz to, że można na nie oddziaływać ; za pomocą radionadajnika.
Przedstawiony eksperyment z bykiem jest w zasadzie bardzo prosty: elektroda umieszczona została w ośrodku, który poddany stymulacji zdolny jest całkowicie zahamować agresywność zwierzęcia. Wystarczy więc w odpowiednim momencie nacisnąć na guziczek i wysłać fale radiowe, które uaktywnią elektrodę i byk staje jak wryty, a potem odchodzi spokojnie zapominając
o czerwonej płachcie.
... Oczywiście profesor Delgado musiał być stuprocentowo pewny wyników eksperymentu, jeśli ważył się stanąć oko w oko z rozjuszonym bykiem. Przedtem przez całe lata prowadził badania struktury mózgu: chodziło o zlokalizowanie tych jego partii, które związane są z takimi czy innymi emocjami. Znając już „geografię” mózgu można wywoływać lub hamować agresywność, instynkt płciowy, głód etc. Co więcej, ekscytacją lub zablokowanie jakiegoś ośrodka można przedłużać w nieskończoność.
Jeśli w miejsce zwierżęoia wyobrazimy sobie człowieka poddanego podobnym eksperymentom,
ogarniają nas poważne wątpliwości. Gwoli pociechy warto więc dodać, że uczucia, nawet wywoływane sztucznie, pozostają zależne od indywidualnych upodobań osobnika. Można uczucia wywołać, lecz nie da się nimi dowolnie sterować. Tak na przykład, jeśli w grupie małp jedna z nich pobudzona zostanie do agresywności, wówczas skieruje ją ku tym małpom, z którymi już przedtem była w nieprzyjaznych stosunkach. Zaś wobec przyjaciół pozostanie, mimo sztucznie wzbudzonej wściekłości, łagodna i życzliwa. Jednym słowem, stosunki wewnątrz grupy w zasadzie nie ulegną zmianie, tyle tylko, że zwiększy się ilość sytuacji konfliktowych.
Nie da się więc zrobić zupełnych marionetek nawet z małp, a cóż dopiero z ludzi. By użyć przykładu bardzo jaskrawego: nie sposób przy pomocy elektrod tak sterować jeńcami wojennymi, ażeby zaczęli oni walczyć ze swymi rodakami.
Możemy sobie natomiast wyobrazić społeczeństwo przyszłości, w którym kryminaliści wszczepione by mieli elektrody hamujące wszelkie odruchy agresywne i zbrodnicze. Eksperyment podobny został już przeprowadzony, tyle tylko, że wśród małp. Najbardziej agresywne z nich zaopatrzono w elektrody stymulowane z pomocą nadajnika, który uruchamiało się dźwignią. Po kilku dniach nauczono małpy posługiwać się tą dźwignią i za każdym razem, gdy któraś z tych agresywniejszych zaczęła objawiać wściekłość, druga rzucała się do nadajnika i uruchamiała go.
Na ludziach przeprowadzano eksperymenty
dotychczas prawie wyłączanie w celach leczniczych. Pewnego razu profesor Delgado badająfc epileptyczkę umieścił w płacie skroniowym jej mózgu elektrodę i naciskając na guzik radiona- dajnika sprawił, że osobowość tej kobiety uległa zmianie ogromnej: 1 nieśmiałej i powściągliA kobieta stała się wylewna i prawie że zaczęła się oświadczać profesorowi. Ten, gdy się zorientował, w czym rzecz, nacisnął guzik i wyłączył« działanie elektrody. Stymulując ośrodek usytuo-;j wany w głębi płatu czołowego można wywołaj u człowieka uczucie lęku. Człowiekowi wydaje się wówczas, że coś mu zagraża i bezustannie rozgląda się wokoło, by wykryć źródło tajemniczego niebezpieczeństwa.
Inny znów ośrodek, w głębi płata skroniowego; wywołuje wrażenie zwane przez, psychologów deja vu. Człowiek doznaje zabawnego uczucia, że wszystko, co widzi i słyszy jest powtórzeniem tego, co już kiedyś przeżył.
Można z pomocą elektrod prowokować rozmaite emocje i sposoby zachowania się. Nieco inne, bo powolniejsze i bardziej trwałe jęst działanie chemitrod. Z ich pomocą można po kilkunastu godzinach ze zwierzęcia dzikiego i brutalnego uczynić na kilka dni zwierzę łagodne i spokojne, wszczepiając mu. chemitrodę z nuperkainą. Na przykład przemienić lwa w rodzaj pieska pokojowego.
Jeśli wyobrazimy sobie rozmaite zabiegi neu- rofizjologów wykonywane na ludziach — wizjom fantastycznym nie będzie końca. Znajdziemy się
też w gąszczu problemów etycznych nie do rozwiązania- W każdym razie nie da się ich rozwiązać za niciśnięciem guzika.
’ JASKINIOWE DZIEDZICTWO
Zapewne wszyscy znają powieść Stevensona
o doktorze Jekyllu i Mr Hydzie, jeśli nie z lektury, to z ekranu telewizyjnego. Oto widziało się człowieka -o podwójnej osobowości: raz to był szlachetny doktor Jekyll, drugi raz — gdy znajdował się pod działaniem wynalezionego przez siebie środka chemicznego — przemieniał się w istnego potwora; i występował wówczas jako pan Hyde. Nawiasem mówiąc, powieść ta napisana została w ubiegłym stuleciu, gdy jeszcze Freud nie ogłosił swojej teorii.
Przekonanie o pewnym rozdwojeniu osobowości człowieka jest oo najmniej równie stare jak kultura. Z tym. tylko, że w XX wieku mówiło się
o libido, a w średniowieczu o diable — gdy nieopanowane, żywiołowe emocje brały w człowieku górę i miotały nim, powiadano, iż został opętany przez diabła.
A jaką interpretację tego zjawiska daje nauka najnowszej daty? Przede wszystkim stara się zbadać dokładnie neuronową strukturę mózgu. Co bynajmniej nie jest sprawą łatwą, nawet przy wyposażeniu w elektronowe mikroskopy. Zawsze bowiem dogodniej jest uczonym obserwować ma-
krokosmos aniżeli mikrokosmos. Nie sposób wysłać do mózgu sputnika, toteż wciąż jeszcze nie zostały poznane dokładnie ani jego działanie, ani anatomia.
W eksploracji ludzkiej psyche wiodą dziś prym neurologowie. A freudyści razem z całym swoim bagażem: libido, super-ego, kompleks Edypa etc.
— będą już wkrótce musieli opuścić ten teren.
Najnowsze badania w dziedzinie neurologii zdają się prowadzić do wniosku, iż cała prawie aktywność mózgu wynika z rywalizacji pomiędzy dwiema strefami kory mózgowej — nową i siarą. Wszyscy mamy w sobie rozsądnego, przę^ zornego i dobrze wychowanego dra^Jekyll’a oraz brutalnego i impulsywnego pana Hyde’a. Pierwszy z nich, by tak rzec, mieszka w nowej korze mózgowej (neocortex), drugi zaś w starej (paleo- -cortex), która zresztą jest o wiele mniejsza. To niedobrane sąsiedztwo przejawia się w życiu codziennym wewnętrznymi konfliktami, które psychoanaliza wciąż bez powodzenia usiłuje przeniknąć: i zinterpretować.
A. R. Łuria stwierdza, że mózg składa się z trzech części. Pierwsza z nich jest uformowana ze starej kory i jest źródłem energii i napięcia dla neo-cortex. Kontroluje również czuwanie i pamięć, i jeśli ulegnie zniszczeniu, system nerwowy niezdolny jest odróżnić bodźców np. bólu od przyjemności, zachowanie staje się chaotyczne, a pamięć mglista. Część druga dokonuje analiz, koduje i magazynuje informacje. Ponadto zawiera ośrodki analizy bodźców wzrokowych, słucho-
wych, dotykowych. Część trzecia, uformowana z płatów czołowych, nie posiada ani motorycznych, ani też uczuciowych funkcji, ale w niej właśnie rodzą się nasze intencje i program postępowania.
Z grubsza można by okreśiić, że część pierwsza stanowi centralę energetyczną, druga jest jak gdyby biurem programowania i analizy, i trzecia — dyrektorem biura informacji. Ale dla lepszego zrozumienia antagonizmu pomiędzy starą i nową korą mózgową lepiej może powiedzieć, że część pierwsza rejestruje uczucia strachu, głodu, popędu Seksualnego, druga natomiast emocje te powściąga i stara się gromadzić nowe intelektualne rozeznanie. Jednym słowem, paleo-cortex rządzi człowiekiem samotnym i dzikim, neo-cortex zaś człowiekiem społecznym i kulturalnym. Oczywiście obie te strony osobowości rzadko żyją ze sobą w zgodzie i harmonii. I tak jest prawdopodobnie od pół miliona lat, kiedy to mózg naszych przodków zaczął wzrastać w sposób gwałtowny i przekraczający o wiele rytm normalnych przemian ewolucyjnych w święcie ssaków. Naukowcy określają to zjawisko mianem ewolucji eksplozytywnej. Ona to zresztą pozwoliła człowiekowi przetrwać wśród wielu niebezpieczeństw, jakie nań w czasach zamierzchłych czyhały, a dzisiaj pozwala na rozwój nauki i kultury, |jj
Gerald Messadie pisząc w ..Science et Vie” o tych zagadnieniach, tak je, bardzo obrazowo, przedstawia: Przed pięciu tysiącami wieków prymitywny człowiek przywdział rodzaj kapelusza,
neo-cortex, który go uczynił inteligentnym. Kapelusz ów stanowi także pokrywkę nie pozwalającą wykipieć emocjom z kotła czaszki, dzięki czemu dzisiaj nie rzucamy się z pięściami jeden na drugiego przy lada konflikcie.
Lecz jeśli zablokować emocje, wówczas bardzo często powoduje to różnego rodzaju frustracje i lęki. Stąd człowiek od niepamiętnych czasów próbował się, by tak rzec„ odmózgowić, zdjąć kapelusz neo-cortex, a tym samym uwolnić się od dwoistości, która niekiedy, w przypadkach bardzo ostrych, kończy się wręcz schizofrenią. A środkiem do tego były rozmaite narkotyki: Meksykanie konsumowali peyotl, Hindusi wywar z pewnego gatunku muchomorów; dalej szły rozmaite alkohole — z ryżu, palmy, z winogron, chmielu, z coca... Lista jest długa, a zamyka się takimi substancjami halucynogennymi, jak: LSD, opium, morfina, kokaina, heroina.,. A do tej żałosnej listy należy również włączyć produkty farmakologii, używane jako remedia na rozstrój nerwowy czy bezsenność, a często i nadużywane, co w rezultacie prowadzi do narkomanii.
Rzecz znamienna, że im bardziej cywilizacja techniczna rozciąga się na codzienne życie człowieka, czyli im bardziej rzeczywistość apeluje do nowej kory mózgowej, tym większy bunt powstaje w obszarach paleo-cortex. Nie jest tajemnicą, że ostatnimi czasy narkotyki sieją spustoszenie w niektórych krajach Zachodu. A najwięcej szkód czynią u ludzi młodych, w ¡których neo-cortex nie
zdołała! jeszcze wyrobić sobie mechanizmów kontroli programowania i przewidywania.
li nas na szczęście pozą kilkoma wyskokami, o których zresztą głośno było w prasie, narkotyki są nieznane. I chyba uda nam się uniknąć tej straszliwej plagi. Ale nie wolno w tej materii być zibyt spokojnym gdyż alkohol bynajmniej nie jest obcy naszemu społeczeństwu, a jego nadużywanie prowadzi do odmózgowienia. Nawiasem mówiąc, ostatnie badania wykryły, że większe ilości alkoholu powodują w organizmie wytworzenie się morfiny. A to już jest narkotyk w całym tego słowa znaczeniu.
Jeżeli w ludzkiej psyche istnieje pewna dwoistość, powodująca niekiedy frustracje, to nie tędy droga do jej przezwyciężenia, ażeby obezwładniać szlachetnego doktora JekyM, a popuszczać wodze zezwierzęconemu panu Hyde. Raczej na odwrót — tego ostatniego należy wziąć krótko przy pasku. A że będzie się buntował i wywoływał wewnętrzne zamieszki, nader dokuczliwe? Więc trzeba go jeszcze mocniej ujarzmić. To prawda, że jeśli żywimy do kogoś nienawiść, a ze względu na paragraf kodeksu karnego nie możemy go zabić, czy choćby tylko dać w gębę, to nękać nas będzie frustracja. Ale jeśli ujarzmimy również nienawiść, będziemy wewnętrznie wolni i zintegrowani. Podobnie z innymi wykroczeniami.
A może nauka XXI wieku będzie mogła środkami instrumentalnymi tak wyregulować zachowanie się człowieka, by w każdym momencie był on aniołem? Bardzo możliwe. Lecz byłby to zaiste
papierowy anioł, kukiełka z techno-jasełki. Właśnie w naszej słabości' jest nasza siła. I chyba tędy wiedzie ewolucyjny szlak ku nowemu człowiekowi1.
CAŁA PRZYJEMNOŚĆ
W nauce Współczesnej, a ściśle —w neurofdzjó- loigi —wielu jest Kolumbów podróżujących z"po- mocą szkiełka i oka po półkulach mózgu Hominls sapientis w nadziei, iż óidikryją Amerykę: tj. mówiąc beż przenośni, mechanizmy działania mózgu
— co by pozwoliło na naukowy, dokładny. opis wszelkich zachowań człowieka, włącznie z procesem myślenia twórczego.
Nasuwa się tu zaraz przypuszczenie, że pozwoliłoby to również na -bezwzględnie skuteczne. oddziaływanie jednych ludzi na drugich lub też na samego siebie z pomocą jakichś środków przypominających naciśnięcie guziczka -1 ¡po prostu strach człowieka oblatuje, gdyż jednak chciałby on zachować intymność-swych przeżyć i uchronić je od wszelkich mechanicznych interwencji.
A gdyby miał do dyspozycji guziczek, który stymuluje uczucia przyjemne? Go za pokusa! Niejeden pewnie by się jej nie oparł i jak małpa naciskałby stale na ów guziczek. Bo czyż takiej małpiej słabości nie wykazują ci >— a jest, ich wszak niemało — którzy sięgają stale po alkohol lub narkotyki w nadziei zafundowania sobie chemicznie stymulowanych przeżyć?
Ostatnio Kolumbowie neurofizjologii, którzy usiłują stworzyć dokładną mapę mózgu, obwieścili światu, iż udało im się zlokalizować centrum przyjemności, to jest miejsce, w którym się one rodzą. U ^człowieka podobnie zresztą jak u zwierzęcia. Przy. czym chodzi o wszelkiego rodzaju przyjemności, poczynając od takich, jakie odczuwa kot leniwie się przeciągający, a kończąc na takich, jakie są udziałem naukowca zagłębiającego się w tajniki wiedzy matematycznej. .
Co więcej, neurolodzy ci twierdzą, że wszelka aktywność, od najpospolitszej do najwznioślejszej, jest męzym innym jak tylko 'pogonią za przyjemnościami. A różnica. między zwierzęciem a człowiekiem jest taka, że ten ostatni może również czerpać przyjemność z wyobrażeń i myśli.
Podobna hipoteza jest chyba dobrą wodą'na młyn cywilizacji konsumpcyjnej. Ma też w sobie coś brutalnego, nie do pogodzenia z poczuciem wolności i godności człowieka.
Na swe poparcie przywołują liczne doświadczenia dokonywane zwłaszcza na szczurach i małpach. Już w 1954 roku amerykański specjalista W dziedzinie psychofizjologii James plds przeprowadził szereg eksperymentów, które poniekąd utorowały drogę współczesnym teoriom na temat mechanizmu przyjemności. Umieścił on w mózgu szczura elektrody dla stymulowania prądem tych fragmentów mózgu, od których zależy nasilenie aktywności zwierzęcia. Okazało się, że zwierzę otrzymując wyładowania elektryczne nie tylko, że się nie ruszało spontanicznie ale, gdy się je popychało,
wracało z powrotem do tego kąta klatki, w którym otrzymało bodźce. Jak gdyby pożądało stymulacji.
Naukowiec poddał badaniu mózg tego szczura i, jak się okazało, elektrody nie były umieszczone dokładnie tam, gdzie miały być, to jest we fragmencie odpowiedzialnym za ruchy motoryczne,- lecz obok. Olds zainteresował się więc tą przez przypadek odkrytą strefą mózgu i zaczął ją badać, implantując elektrody innym szczurom., Okazało sdę, że wszystkie pożądają wyładowań- elektrycznych aplikowanych w to miejsce, pożądają bardziej niż pokarmu i partnera seksualnego, nawet choćby były wygłodzone. Nauczyły się same naciskać na lewarek otwierający przepływ prądu i robiły to bezustannie — aż do zdechnięfj! cia z wyczerpania i braku snu. -
Następny eksperyment polegał na tym, by stawiać zwierzętom przeszkody, niekiedy bardzo bolesne. Okazało się, że nawet i to nie odstraszało ich od naciskania na lewarek.
A gdyby człowieka poddać podobnemu eksperymentowi? Zamiar taki wydać się może dość okropny. A jednak był on zrealizowany w laboratorium naukowym. Co prawda chodziło tu o pacjentów dotkniętych rodzajem bezwładu psychicznego, takich, których nic nie interesowało, nic nie poruszało, jak gdyby nie mających kontaktu z otaczającym ich światem. Potraktowano ich jako kaleki niezdolne do odczuwania przyjemności, podobnie jak niewidomi niezdolni są do widzenia. Założono im elektrody, stymulując elektrycznie owo centrum przyjemności.
• Pitejenci zachowywali się podobnie jak szczury Jamesa 01ds’a, naciskali setki razy na lewarek wyzwalający bodziec elektryczny, z tą jednak oczywistą różnicą, że mogli: z grubsza opisać to, co czują. Ich odczucia były zresztą dość mgliste i lip zawsze jednakowe. Jedni mówili o napływie co. przyjemniejszych wspomnień, drudzy o fizycznej i psychicznej błogości nie do opisania, jeszcze inni czuli się jakby podchmieleni. Niemniej naukowcy przeprowadzający te doświadczenia skłonni są twierdzić, że różnice wynikają stąd, że u każdego, odczucie przyjemności ma inne skojarzenia, zależnie od tego, co przedtem przeżywał, lecz w gruncie rzeczy przyjemność jest zjawiskiem samym w Sobie, tak jak widzenie czy słyszenie, wywoływanym przez aktywność pewnych partii mózgu. Tu jest, rzec można, cała przyjemność...
Co za pokusa,'żeby od razu sięgnąć do samego źródła! Ale nietrudno sobie wyobrazić, że gdyby nie było ono przez naturę chronione w ten sposób, że można do niego dotrzeć jedynie peryfe- rycznymi bodźcami — to znaczy rozwijając po drodze taką lub inną aktywność wielu ludzi zachowywałoby się na podobieństwo małp i szczurów z pracowni doświadczalnej, fundowaliby sobie permanentną przyjemność, która by ich rychło w nieboszczyków przemieniła.
Nawet jeśli rzeczywiście istnieje w mózgu i możliwe jest do zlokalizowania centrum przyjemności — jak' twierdzi Campbell i kilku innych neurofizjologów — nigdy chyba autostymulacja
elektryczna nie stanie się powszechną metoaiB dostarczania sobie przyjemności. Byłoby to gorsze niż alkoholizm i narkomania razem wzięte.
W gruncie rzeczy to nie od dziś wiadomo, że szukanie przyjemności wprost, tudzież próby jak najszybszego jej osiągania kończą się ’żałośnie. Potwierdza to nawet wspomniana hipoteza, bardzo brutalna skądinąd, że wszelkie poczynania człowieka zmierzają do Osiągnięcia przyjemnością Tylko, że jeśli samą tylko przyjemność ma się na widoku, to wcale się jej nie Osiąga. W najlepszym przypadku na krótką metę i w wulgarnej odmianie tylko.
Jest w tym jakaś osobliwa dialektyka, i może gdyby ją dobrze pojąć, okazałoby się, że sens istnienia człowieka bynajmniej nie polega na podejmowaniu takich działań, które by dostarczały bodźców bioęlektrycznych do tych partii mózgu, które neurolodzy określają jako centrum przyjemności. W każdym razie nie wydaje się, żeby z mapy mózgu można było ów sens odczytać. Zresztą cała. ta neurogeografia jest( mimo najwspanialszych osiągnięć bardzo prymitywna w zestawieniu z tak skomplikowanym światem, jakim jest mózg człowieka. To prawda, £e eksploracje tego świata mogą być użyteczne, tak w medycynie jak -i w technice (sztuczna inteligencja komputerów), ale nazibyt pochopne próby manipulowania okazać się mogą mało przyjemne — nawet gdy przyjemność mają na celu.
PEŁNI SPRZECZNOŚCI
' .Rozumujemy jak istoty inteligentne, a postępujemy często jak zwierzęta. Taka oto myśl zawarta jest w wielu publikacjach zarówno z dziedziny psychologii, jak i nauk biologicznych. Przy czym zagadnienie sprzeczności między intelektem a instynktami rozpatrywane jest nie tyle z czysto filozoficznego, co utylitarnego punktu widzenia.:'! pod kątem przyszłości, jako że wielkie niebezpieczeństwo tkwi w tym, iż kierunek rozwojowy ludzkości z roku na. rok coraz bardziej zaostrza ową sprzeczność, oddając na użytek instynktów zgoła zwierzęcych nieograniczone prawie możliwości materialne. Nie chodzi tu jedynie 0’ bombę termojądrową, która może zniszczyć życie na Ziemi, lecz również o inne środki nacisku, takie jak obłędna reklama, kult użycia, wszechwładza pieniądza etc. I nikt już dzisiaj nie wątpi, że technika, która pozwoliła człowiekowi uwolnić się od przymu&u zaspokajania elementarnych potrzeb, może również, jeśli rozwijać się będzie żywiołowo, pogrążyć go z powrotem w stan bliski zwierzęcości.
A to dlatego —jak twierdzą biolodzy i psycholodzy iggl iż technika, choć sama w sobie jest rzeczą wspaniałą, to jednak, niestety, sprzężona jest z postawami psychicznymi, emocjami i instynktami, które pozostały takimi samymi, jak były przed tysiącami lat. A co najtragiczniejsze, musiały takimi pozostać, gdyż są wpisane w nasz kod genetyczny, a więc przekazywane z pokole
nia na pokolenie. Boć przecie żelazną regułą dziedziczności jest reprodukować istoty jak najbardziej podobne do swoich przodków.
Zważywszy to wszystko, nie pozostaje zda się nic innego, jak tylko oczekiwać, aż cały gmach cywilizacji runie z wielkim hukiem. Jednakże istnieje wyjście z tej apokaliptycznej sytuacji — jest nim wychowanie człowieka, ale wychowami# całkiem inaczej niż dotąd ukierunkowane. Otóż od najwcześniejszej młodości powinien człowiek poznawać samego siebie, uprzytamniać sobie, ze jest istotą jak gdyby nie dokończoną, a zarazem zdolną do samodoskonalenia się. A u podstaw nowej filozofii winny tkwić nie dogmaty, takie czy inne, lecz wiedza biologiczna.
Już dzisiaj to, co wiemy o dziedziczności i o fizjologii mózgu, pozwala w dużej mierze zrozumieć przyczyny, dla których człowiek jest istotą pełną sprzeczności i niejasności.
Czy można będzie także oddziaływać na te przyczyny i kontrolować determinizm biologiczny w taki sposób, że stworzy się społeczeństwo sprawiedliwsze i szczęśliwsze?
Biolodzy nie podzielają tej koncepcji. Powiadają, że zawsze zostanie w człowieku jakaś część zwierzęca, która będzie się przeciwstawiać inteligentnemu zachowaniu się. Niemniej można już obecnie oddziaływać na układy społeczne, a w szczególności na proces wychowania tak, aby zachowania inteligentne dominowały nad odruchami instynktów. Człowiek z natury posiada na przykład agresywność, ale może ona być przez
układy społeczne bądź osłabiona, bądź też wzmocniona do tego stopnia, że wyraża się aktami prze- -mocy.
Dla skłonienia jednostki do pozostawania w harmonii ze społeczeństwem na nic zdadzą się sztywne reguły poparte brutalną siłą. Przeciwnie, należy w miarę możliwości respektować odmienność^ oryginalność zachowań się. A jeśli jakieś reguły wchodzą w grę, to muszą one być oparte na wiedzy o człowieku — czy to będzie biologia, czy socjologia.
Nie chodzi zresztą o to, by naukowcy przejęli władzę nad społeczeństwem. Znana koncepcja Platona była i nadal pozostaje utopią. Niemniej ci, którzy dzierżą w ręku ster, winni w stopniu coraz większym patrzeć na ową busolę, jaką jest nauka współczesna. W przeciwnym bowiem razie może nastąpić katastrofa.
Ale czy nauce da się przypisać walor niezawodnej busoli?
Sprawa nie jest chyba taka prosta. Owszem, można, a nawet i trzeba postulować, aby wszelkie poczynania na skalę społeczną były konfrontowane z osiągnięciami nauki. Aliści inny, poniekąd przeciwny postulat, wysuwany w wielu publikacjach futurologicznych, też ma rację bytu, mianowicie, żeby społeczeństwo kontrolowało poczynania naukowców. Istnieją bowiem obawy, iż naukowcy wykują w swych laboratoriach jakieś instrumentum diaboli. Albo i cały arsenał środków zabójczych dla człowieka.
Powiadają niektórzy, iż człowiek jest istotą nie dokończoną. Zgoda. Ale pytanie: kto i co go ma dokończyć? Nauka? Może ona go dokończyć,. ,a może i... wykończyć. Bardzo a propos są tu eksperymenty prof. dra Delgado w zakresie elektrycznej stymulacji mózgu, na razie, co prawda, wykonywane prawie wyłącznie na zwierzętach, chpć w niektórych przypadkach stosowane są także w leczeniu schorzeń neurologicznych u ludzi. Otóż geografia mózgu jest już na tyle znana, że wiadomo, gdzie' są ośrodki poszczególnych zmysłów i emocji. Można więc tam implantować elektrody i z pomocą fal radiowych wywoływać takie czy inne zachowania się osobnika, poddanego eksperymentowi. Na odległość da się wywołać agresję lub życzliwość i spokój, głód lub niechęć do jedzenia oraz tysiące innych emocji. Co prawda, nie można, przynajmniej na razie, sterować całością zachowania się, gdyż to jest nazbyt skomplikowane. No, ale kto wie, czy pewnego dnia nie zostanie udoskonalona ta psychotechnika. I czy jakie licho nie skusi ludzi do stosowania jej na sobie. Bo załóżmy, że nawet posługiwano by się elektryczną stymulacją mózgu dla celów szlachetnych (choć założenie takie mocno trąci utopią), że starano by się w ten sposób zniwelować uczucie agresji tudzież inne zwierzęce instynkty tkwiące w człowieku. Nawet wówczas podobne zabiegi musiałyby budzić głęboką abominację, gdyż byłyby one przeciwko wolności człowieka. Co jak co, lecz wolność wyboru na pewno jest tą
cechą, która najbardziej wyróżnia człowieka spośród innych żywyćh stworzeń zamieszkujących ten glob.
I NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI?..;
Nauką obiecującą nieograniczone wręcz możliwości zda się być bionika, która powstała ze skrzyżowania wielu dyscyplin: biologii, fizyki, Chemii, matematyki, cybernetyki, psychologii. Stanowi więc rodzaj syntezy i stwarza szanse dla przepływu informacji między poszczególnymi dziedzinami wiedzy.
1 Celem jej jest odwzorowanie w technice rozwiązań stworzonych przez przyrodę (a te, jak wiadomo, są niedoścignionej perfekcji). Jest nauką bardzo młodą, bo liczącą zaledwie kilkanaście lat. Formalnie. Lecz de facto bionika — podpatrywanie i naśladowanie przyrody — uprawiana była chyba od zawsze. Bo cóż np. czynił Leonardo da Vinci, gdy próbował budować machinę latającą? Cey cofając się dalej, do czasów legendarnych wspomnijmy Ikara, który na wzór ptaków pragnął wznieść się ku niebu. Nawet tak bagatelny przedmiot jak solniczka jest naśladowaniem makówki z jej otworkami.
Co innego wszakże, gdy lekcje u matki-natury brała ludzkość we wczesnych stadiach swego rozwoju, kiedy była jeszcze jakby dzieckiem, a co innego dziś, kiedy bardzo się rozwinęła intelektu-
ałnie i kiedy dysponuje potężnymi technika«^ a jej zamierzenia przybierają kosmiczne- zgoła wymiary i dla realizacji tych zamierzeń niezbędne są, dalsze, pogłębione lekcje u natury — jako że ta posiada w swym łonie niezliczoną wprost ilość rozwiązań, mogących służyć za modele dla rozwiązań technicznych. Żywe prototypy — kluczem do nowej. techniki — tak brzmi dewiza bio- ników.
O doskonałości tych prototypów i ich odwzorowywaniu li technice można by grube tomy pisać. Wiele przyrządów nawigacyjnych skonstruować nych zostało na zasadzie naśladownictwa zwierząt, na przykład tachometr, mierzący prędkość kątową naśladuje oko chrząszcza, żyrometr — tzw. przezmianki u much, swoiste narządy, które w oparciu o zasadę bezwładności sygnalizują zmianę kierunku.
Niezwykła elastyczność skóry delfina i jej stałe pokrycie warstwą swoistego smaru sprawiają, że skóra ta jak gdyby odpycha wodę, dzięki czemu delfin porusza się z dużą szybkością. Korzysta z tego wynalazku przemysł wojenny pokrywając torpedy sztuczną skórą eliminującą zawirowania wody, a więc i jej opór i przez to zwiększającą ich szybkość.
W związku z tym przykładem musi się zaraz nasunąć ogólniejsza refleksja. Oto ogromne możliwości bioniki mogą być wykorzystane nie tylko dla celów szlachetnych, ale i nikczemnych. Niby nie ma nic odkrywczego w takiej refleksji, to samo można powiedzieć o każdej innej dyscyplinie na-
tikowej, czy to nowej czy starej. Ale trzeba jeszcze sobie uprzytomnić, że natura — czyli mistrzyni i nauczycielka w zakresie tych doskonałych .rozwią- |S technicznych — z zasady działa dla tworzenia życia, a nie jego uśmiercania. I jeśli się chce za nią isć w takich czy innych szczęgóiach, trzeba chyba generalny jej kierunek przyjąć za swój. W takim stwierdzeniu jest chyba nie tylko morał, ale i reguła metodologiczna, tyle że trudna do sformułowania i uchwytna raczej intuicyjnie tylko. Mimo woli przypomina się tu twierdzenie z filozofii jogi — że tylko ten jogin może osiągnąć wielką moc (w zakresie tego, co my nazywamy zdolnościami paranormalnymi), który przedtem wyrzeknie się wszelkiego gwałtu i zadawania krzywdy i w ogóle wszelkiej interesowności. Może rzeczywiście natura obwarowała potęgę poznawczą człowieka pewnymi kondycjami, może mu postawiła bariery? — brzmi to jakoś dziwnie, zgoła nieprawdopodobnie, ale zważywszy, że bądź co bądź; człowiek też jest tworem natury, i jeśli jej rozwiązaniom przypisujemy perfekcję, to jakże by mogła wydać twór, który ją Całą może zniszczyć? A człowiek już dziś ma po temu środki. Chyba, że założymy, iż Homo sapiens jest bolesną ¡pomyłką natury, a nie jej szczytowym osiągnięciem, ku któremu krok za krokiem zmierzała przez tysiąclecia ewolucji.
/ Nie potrzeba by się jeszcze wdawać w filozofię z powodu torped czy innych osiągnięć przemysłu wojennego, wzorowanych na skórze delfina, oku żaby, skrzydłach muchy np ale bionika ma na
widoku — przynajmniej w dalszej perspektywie Ę I już nie tylko techniczne odwzorowanie tych dęta- j li przyrody żywej, ale i jej najdoskonalszego two- ] ru, mianowicie mózgu ludzkiego. Co prawda żaden z żyjących dziś naukowców nie przyznałby sio do i podobnego zamierzenia, większość z nich uznałaby je nawet za niemożliwe (pewnie i jest takim), co ! najwyżej mówiłoby się o naśladowaniu pewnych \ fragmentów tikładu nerwowego, zwłaszcza tych, które decydują o niezawodności i samoreperowa- * niu się żywych organizmów, no, ale można przewidywać, że bionika krok za krokiem będzie się zbliżać do ostatecznego celu, jakim jest sztuczny m' mózg. Czy byłaby to super-maszyną cyfrowa zbudowana w oparciu o układy scalone dużej integracji, czy też może.znaleziono by jakieś inne rozwiązania — jest kwestią mniej ważną niźli pytanie zasadnicze: po co to?
Gwoli wyręczenia człowieka nie tylko w gromadzeniu, przetwarzaniu i przekazywaniu informacji (której ilość rośnie z roku na rok wręcz lawinowo), ale i rozwiązywaniu dowolnie trudnych zadań bez uprzedniego programowania. Czyli, że doszłoby do zautomatyzowania nauki. Sztuczny mózgx dawałby jako gotowy produkt teorię naukową. Tylko brać i stosować. Co jednak nie byłoby prawdopodobnie takie łatwe, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, bowiem teorii tych mogłoby być mnóstwo. Więc którą wybrać do ^realizacji? Co równoznaczne jest z pytaniem: jaką drogą pójść?
W ten sposób nadmiar informacji, z którym z
pomocą (sztucznego mózgu niby się uporaliśmy, znów dawałby o sobie znać, i to może jeszcze dotkliwiej niż przedtem.
Nawiasem mówiąc, nasz mózg ze swymi kilkunastoma miliardami neuronów ma w zasadzie możność zgromadzenia niesamowicie wielkiej ilości informacji, jednakże nie czyni tego — po-
- za nielicznymi przypadkami hipertroficznego wyostrzania pamięci, związanego z pewnymi chorobami mózgu. Jedynie informacje płynące z wewnątrz organizmu mają zawsze światło, natomiast informacje z zewnątrz są jakby limitowane — ich nadmiar jest blokowany swoistymi mechanizmami psychofizycznymi, co chroni mózg przed przeładowaniem. Natura stworzyła tu więc pewną barierę, zresztą nie od dziś. Bó nie tylko elektroniczne maszyny cyfrowe, ale i wynalazek pisma też jest w jakiejś mierze protezą pamięci. Jednakże szczytem wszystkiego byłoby zbudowanie sztucznego mózgu — i to nie na tranzystorach, ale w oparciu o białko. Taka białkowa maszyna cyfrowa miałaby zdolność, wzrostu, samoodtwa- rzania się etc. Można , by wówczas mówić o hodowli informacji. A teorie riaukowe i wszelką wiedzę zbierałoby się niby owoce. Tylko czy wszystkie owoce byłyby zdrowe? I jak rozpoznać, w których tkwi robak? Oto pytania, z którymi znowu trzeba by się chyba zwrócić do sztucznego mózgu, jako że nie było nas przy tym, gdy te owoce rosły. W końcu więc i decyzję musiałoby się pozostawić elektronicznej maszynie białkowej. Bo
tylko ta miałaby nieograniczone możliwości połapania się w tym wszystkim. Co też nie jest znowifc takie pewne.
UCZNIOWIE CZARNOKSIĘŻNIKA
Przysłowiowa już stała się legenda o uczniu czarnoksiężnika, który pod nieobecność mistrza rozpętał magiczne moce tak wielkie, że stracił nad nimi panowanie.
W publicystyce futurologicznej coraz częściej przytacza się tę opowieść w nawiązaniu do przestróg przed nieostrożnym manipulowaniem wiedzą i techniką. Współcześni naukowcy mają możność czynienia większych cudów, aniżeli się to śniło średniowiecznym alchemikom. I zdarzyć się może, iż w którymś z laboratoriów uczyniony zostanie fałszywy krok. Wystarczy zresztą mimowolna nieostrożność. Bo czyż wszystko da się z góry przewidzieć?
Istnieją np. obawy, że niektóre medyczne badania naukowe mogą, przez -(nieuwagę, doprowadzić do powstania zupełnie nowych, dotychczas w ogóle nie istniejących na świecie schorzeń. A że nie są to obawy całkiem płonne, świadczy historia, która zdarzyła się w jednym z amerykańskich ośrodków badawczych. Oto przypadkowo wyprodukowano tam nowy rodzaj witusa raka, który zdolny jest wywołać u ludzi straszliwą postać tej choroby. Wykrył go dr Stuart Ą. Aaronson
podczas badań nad wirusem raka u myszy. Naukowiec stwierdził, iż wirusem tym mogą być zarażone komórki ludzkie umieszczone w probówce, a co dziwniejsze jeszcze, po 16 tygodniach trwania eksperymentu wirus nie zachowuje się już tak, jak przedtem, lecz staje się bardziej zjadliwy w niszczeniu komórek ludzkich^ natomiast myszom wcale już nie grozi (czyli, że całkiem na odwrót niż poprzednio). W dalszym ciągu badań dr Aaronson skonstatował, że wirus ten uległ modyfikacji genetycznej — prawdopodobnie pobrał on jakiś gen z komórki ludzkiej i wcielił go w swój własny materiał* genetyczny, przez co uzyskał możność rozmnażania się wewnątrz komórek ludzkich, a tym samym zarażenia ich i niszczenia.
Ponieważ niebezpieczeństwo zostało w porę rozszyfrowane, zapewne nie wyjdzie ono poza ściany laboratorium badawczego. Dodajmy, iż w tym przypadku -M choć o mały włos nie doszło do katastrofy — naukowcom w ich badaniach przyświecała jednak idea walki z rakiem.
Niekiedy zaś myśl przewodnia eksploracji naukowych nie jest zupełnie jasna i jednorazowa. Tak na przykład dość osobliwe eksperymenty prowadzi grupa biologów z Sydney. Udało im się stworzyć „genialnego” szczura, z mózgiem o 75 proc. większym niż normalnie, przez co została dwukrotnie zwiększona inteligencja tego zwierzęcia; owe- eksperymentalne szczury dla wydostania się ze specjalnie zbudowanego labiryntu zużywają połowę tego czasu, jaki,potrzebują normalne szczury,
Dr Leslie Lazarus, dyrektor instytutu badawczego w Sydney, twierdzi, że i ego szczury wyszły zwycięsko z prób jeszcze bardziej skomplikowanych.
Czemu to wszystko ma służyć? Bo chyba nie chodzi o wyhodowanie szczurów cyrkowych, które by no. grały na pianinie itp. Może więc ta osobliwa rasa szczurów stworzona została z myślą użycia iei dla celów wojennych (dodajmy, że istnieją podejrzenia, iż amerykańska marynarka wojenna robiła pewne próby z delfinami, które, jak wiadomo, są zwierzętami o wyjątkowo dużej inteligencji).-
Lecz nie. ¡szczury z Sydney mają wykazać po prostu działanie harmonu wzrostu. Czy dokładne rozszyfrowanie tego hormonu może mieć potem zastosowanie u ludzi? Otwiera się tu szerokie pole do naibardziei fantastycznych rojeń. Co prawda dr Lazarus odżegnuje się od koncepcii dokonywania swych doświadczeń na ludziach. Nie może być mowy — powiada ^ by w ten sposób produkować geniuszy. Niemniej zamierza wykonać podobne eksperymenty na małpach.
Czy nie jest to ów rodzaj ciekawości, o. której się mówi, że stanowi pierwszy stopień do piekła? W każdym razie wydaje się, że to dosyć niebezpieczna zabawa i jeśli ciekawość nie zostanie zrównoważona zdrowym sensem i ostrożnością, to doprawdy skończyć się może to prawdziwym piekłem.
Podobnych straszaków można by wyciągnąć całe mnóstwo — w czym zresztą lubują się niektórzy
pisarze science fiction. Nie cliodzi jednak o to, "by wokół bujnego rozwoju wiedzy tworzyć apokaliptyczna atmosferę. Niemniej warto sobie uprzytomnić, że jeśli naukowcy nie sa diabłami, to nie sa też aniołami i grzeszą nieraz brakiem ostrożności lub nawet jakimiś nieodpowiedzialnymi Domysłami. Bo jak inaczej nazwać np. pomysł profesora Johna Postdate, mikrobiologa angielskiego, który groźbę przeludnienia w świecie chciałby rozwiązać przy pomocy pigułki regulujące i ołeć w ten sposób, że rodziliby się prawie sami chłopcy, dzięki czemu w następnym pokoleniu liczba urodzeń z natury rzeczy bvłabv minimalna.
Oczywiście można przytoczyć argumenty prof. Postgate, z których wynikałoby, że właśnie poczucie odpowiedzialności za losv świata leży u podstaw jego koncepcji (czy raczej antykoncepcji). Są- cfei on bowiem, że przeludnienie jest przyczyną takich plag. jak: zanieczyszczenie naturalnego środowiska, choroby, niedożywienie, kryzysy energetyczne, wojny, rasizm etc.
Nie przychodzi mu na myśl, że odpowiedni ustrój społeczny i wyznawanie przez ludzkość jakichś głębszych zasad moralnych mogłyby stanowić remedium na niejedną z owych plag oraz doskonały regulamin stosunków międzyludzkich. Całe zło widzi w przeludnieniu, a następnie rozpatruje różne możliwości rozładowania tłoku: wojnę, legalne dzieciobójstwo, eutanazję (polegającą na tym, żeby doszedłszy do pewnego wieku ustąpić miejsca młodszym: czyli po prostu dobijać starych). Rzecz jasna, iż ze względów moralnych prof, Postgate re-
zygnuje z owych rozwiązań. Ale już sam fakt, że w ogóle są one włączone w tok rozumowania, napawać musi pewnym niepokojem. A i wizja świata, w którym, jak chce ów naukowiec, nieliczne kobiety miałyby status „królowych w mrowisku”, a poliandria byłaby uświęcona przez prawo — też nie może budzić w nikim entuzjazmu. Może i nie byłoby przeludnienia, ale tłok byłby jak diabli. No i kto wie, jakie by tego były żałosne następstwa?
Niektórzy naukowcy są właśnie, niby uczniowie czarnoksiężnika, gotowi swymi pomysłami rozpętać jakieś moce, których pewnie nie potrafiliby po-’ tem opanować. Ale czy w rązie czego zjawi się tak, jak w legendzie, mistrz, który wypowie właściwe słowo? I kto ma być owym mistrzem? Czy poczucie zdrowego sensu jest w społeczeństwie dość mocne? Jeśli tak, to najosobliwsze nawet koncepcje o tyle tylko wykroczą poza ściany laboratoriów, o ile przynieść będą mogły rzeczywisty pożytek. A reszta stanowić będzie materiał dla po- wieściopisarzy science fiction.
NA KRAWĘDZI KOSZMARU
Wiadomo, że można już teraz albo wkrótce będzie można przeszczepiać organy pobrane od ludzi żywych, umarłych lub od żywych zwierząt. Ale dlaczego by nie wyprodukować na przykład sztucznego serca? Wydaje się, iż jest ono niezbyt skomplikowaną pompą. Tyle, że powstaje problem
zasilania jej w energię niezbędną do wykonywania pracy i to kolosalnej pracy. Czy umieścić w piersi zminiaturyzowany motorek, czy też dostarczyć sztucznemu sercu energii z zewnątrz? Trudna to sprawa.
A jeszcze trudniej byłoby wyprodukować sztuczną wątrobę. Nawet tkanka skóry, posiadająca na pózór strukturę prostą, jest w rzeczywistości nazbyt skomplikowana, aby ją można sztucznie naśladować.
Jak dotychczas jedynymi „częściami wymiennymi”, jakie można stosować bez większego ryzyka, są zęby, stawy i tętnice.1 Próbowano też stosować rogówki z plastiku, ale wywoływało to podrażnienie oka.
Tak więc najczęściej przeszczepów dostarczają ofiary wypadków, umierające wkrótce po przewiezieniu do szpitala. Trzeba jednak mieć pozwolenie kręWnych, co nie jest takie proste, bo nawet, jeśli udaje się zaraz nawiązać z nimi kontakt, są oni w stanie szoku i często o niczym nie chcą słyszeć albo i nie rozumieją, czego się od nich żąda.
Gdyby można pobrane w chwili śmierci organy konserwować, ułatwiłoby to,, znacznie problem. Ale nie sposób serca czy nerki przechowywać w lodówce, gdy bowiem tkanka zamarza, kryształki lodu niszczą ściany komórek.
Być może za lat kilkadziesiąt rozwiązana zostanie ta trudność i powstaną „banki” serc, wątrób etc., podobnie jak już dzisiaj są „banki” krwi', kości i rogówek. Ale być może znajdzie się inne
rozwiązanie, a mianowicie, zacznie się hodować różne organy z tkanek zarodkowych lub sprawiać, by organy same się regenerowały.
Wiemy już ponad wszelką wątpliwość, że każda z komórek organizmu zawiera wszystkie informacje genetyczne potrzebne dla skonstruowania poszczególnego organu, jak i całego organizmu. Gdyby genetykom udało się wprawić W ruch te informacje i panować nad ich działaniem, ^Wystarczyłoby pobrać od pacjenta z jakiejkolwiek części ciała kilka komórek i wyhodować kopię, jego zniszczonych organów.
Możemy się więc spodziewać, że w przyszłości powstaną „fabryki” r-óżnych części naszej powłoki cielesnej i chirurg będzie mógł z katalogu wybrać sobie serce, wątrobę czy trzustkę odpowiednich rozmiarów i w doskonałym stanie.
Oczywiście nasuwają się tu poważne zastrzeżenia natury prawnej i moralnej. Inaczej można by się, diabli wiedzą, jak daleko zagalopować. Podobno już teraz są sposoby na zwiększenie inteligencji małp i innych zwierząt, gdyby im jeszcze wszczepić zręcznie ludzkie ręce, mogłyby wykonywać różne łatwe, a mało atrakcyjne dla człowieka prace. Można by też przemodelować psa, dając mu ludzkie ręce, a może i nogi... Istny obłęd! Lecz nie koniec na tym.
Wyobraźmy sobie kangura z głową i ramionami małpy: stworzenie takie zdolne byłoby szybko się poruszać i wykonywać żądane od niego prace. Albo delfiny, które ponoć posiadają inteligencję niemalże ludzką: czy nie można by ich wyposażyć
w kilkoro rąk? Bo chyba nie ma powodu, by ograniczać się do zwykłej liczby członków. Dokonywano już prób stworzenia psa z. dwiema głowami. A może by i człowiekowi, jeśli nie dodatkową głowę, to na przykład dodatkowe serce albo dodatkową parę rąk zafundować? A oto inna jeszcze perspektywa: tworzenie sztucznych symbioz. Kto wie czy w przyszłości uczeni nie pokuszą się wiązać kilkoro zwierząt w jeden organizm, coś na wzór •bliźniąt syjamskich. Albo kilka, ludzkich mózgów w jeden sUper-mózg.
i A jeszcze straszniejsze horoskopy otwierałaby możliwość inplantacji organów sztucznych. Na razie nie da się tego zrobić, bowiem żywy organizm nie toleruje wewnątrz siebie materii martwej i stara się otoczyć obce ciało włóknistą powłoką. Ten sposób samoobrony organizmu jest pożytecz- ny, gdy chodzi na, przykład o odłamki pocisku, lecz bardzo niekorzystny w przypadku przeszczepów. Czasami we krwi tworzą się skrzepy, nawet gdy styka się ona tylko ze szkłem — substancją jak najbardziej bierną.
Tru4,no więc przewidzieć czy sztuczne organy zastąpią przeszczepy naturalne, a jeśli tak, to kiedy? Należałoby przedtem wiedzieć, czy będziemy dysponować dostatecznie obfitym źródłem organów naturalnych, Ale może i w takim przypadku te ostatnie nie wytrzymają konkurencji protez, które zostaną znacznie udoskonalone. Serce z metalu może być bardziej „wydajne”, zwłaszcza przy dłgotrwałym wysiłku, na dużej wysokości w górach albo w przestrzeni kosmicznej. Nie do pogar
dzenia byłyby też mocniejsze płuca. Już teraz uczeru pracują w laboratoriach nad stworzeniem płuc, które byłyby zaoine lunKcjonowac pod wo- aą — rzecz parazo pożądana przez załogi łodzi podwodnych.
Zgrzeszylibyśmy jednak brakiem wyobraźni, gdybyśmy przypuszczali, że produkcja sztucznycn organow i członków ograniczy się do naśladownictwa natury. Niewątpliwie uczeni szukać bęaą sposobow uiepszania naturalnycn organow, are tez postarają się stworzyć causiem nowe. ±50 jeśli juz Dędziemy miec sztuczną ręKę, to cuaczego oy me z sieomioma palcami i awoma kciuKamir r*yc może będziemy mieli rożne rodzaje rąk, wymie- mane stosowme do potrzeb chwni: pię&wiaste do piywama, ogniotrwałe do grzebania w ogniu na kominku...
Wyobrazić można sobie mną jeszcze operację: wszczepienie żywego organu maszynie. Tak więc powstałby komputer, który miałby ludzką aibo przynajmniej małpią ręjsę, a może nawet i ucho, i oko. Jednym słowem, doszłoby do zespolenia człowieka z maszyną. Izaak Asimov, amerykański naukowiec i autor wielu utworów science fiction, przewiduje powstanie rasy mieszańców zrodzonych z połączenia człowieka z maszyną. I wówczas nie wiadomo byioby, czy ma się do czynienia z istotą iudzKą zmechanizowaną, czy z maszyną uczłowieczoną. A i ten, kto by zadawał sobie takie pytanie, tez by już nie wiedział, kim właściwie jest.
Oczywiście więcej w tym wszystkim fantazji niż rzetelnej prognostyki naukowej. Toteż nie potrze-
bujeniy drżeć ze strachu przed rozwojem biologii czy innych dyscyplin. Nauka przybierze zapewne sensowniej szy i bardziej humanistyczny kierunek. Zresztą od nas samych wszystko zależy.
NIKT NIE CHCE BYĆ AUTOMATEM
Swego czasu szedł na naszych ekranach film francuski z gatunku science fiction Alphavïlle. Ukazywał on przygody człowieka, który przybył do kraju, gdzie rządy sprawuje superkomputer Alpha 60, zaprogramowany przez ekipę technokratów z drem von Braunem na czele. Wszyscy się podporządkowują decyzjom maszyny, całkowicie zrezygnowano z samodzielnego myślenia. Jedynie mała grupka intelektualistów i artystów usiłuje coś robić na własną rękę, za co zresztą poddana zostaje egzekucji, jako ci* którzy zakłócają doskonale logiczne funkcjonowanie społeczeństwa.
. Rzecz dzieje się nie na Ziemi, lecz na jakiejś innej planecie. Ale czy zalążek podobnej społecznością rządzonej przez technokratów i całkowicie zautomatyzowanej*, nie wykluwa się już dziś w Europie? Czy elementów Alpha ville nie da się wykryć np. w Paryżu? — zastanawia się publicysta z „Science et Vie“. Do czego skłania go tylko fakt, że duża część scen była filmowana w gmachu radia i telewizji paryskiej. Wprawdzie nie istnieje jeszcze na świecie elektroniczna maszyna cyfrówa, zdolna
wykonywać te wszystkie operacje, co Alpha 60, niemniej istnieją pewne tendencje zmierzające do zautomatyzowania społeczeństwa, tak iżby funkcjonowało bez żadnych wstrząsów i.zahamowań. Istnieją także managerowie o mentalności von Brauna. Ten z filmu nie był zresztą jakimś potworem, nie kierował się bynajmniej okrucieństwem, tworzył po prostu bezbłędnie działającą strukturę społeczną. A czemu ona ma służyć? Ku czemu zmierzać? Takich pytań nie zadawał sobie. Toteż społeczność Alphaville była jak gdyby bezduszna. I, co gorsza, nie zdawała sobie z tego sprawy. Jeśli nie liczyć garstki intelektualistów, wszyscy cieszyli się z tego, z czego cieszyć się mieli nakazane, i lubili to, co lubić powinni — według doskonale logicznej kalkulacji maszyny. Nikt nie znał tu smutku, a płacz uważany był za najgorsze przestępstwo.
Dogłębńe i zarazem nieuchwytne sterowanie ludźmi już dziś, w pewnym przynajmniej stopniu, istnieje w niektórych krajach, zwłaszcza tych, które osiągnęły wysoki poziom cywilizacyjny. Bo czyż na przykład różne snobizmy i mody, narzucane ludziom za pośrednictwem natrętnej reklamy, nie są tego wyrazem?
W społeczeństwie wyregulowanym jak zegarek człowiek nie może niczego już stworzyć, pozbawiony jest inwencji oraz prawa do pomyłek. Nie zdarza się też żadna prawdziwa przygoda, ta bowiem zakłada istnienie ryzyka, a przecież rozszerzający się z roku na rok system ubezpieczeń (są już nawet polisy na wypadek niepogody w czasie urlopu) zmierza do wykluczenia wszelkiego ryzyka. Toteż
przygodę prawdziwą zastępuje fikcyjna — w kinie, w telewizji, w różnych grach itp.
Istnieje również tendencja do przesadnie ścisłej spf éjâlizacji, czyniącej z człowieka kółko w maszynie. Ma on się kręcić zgodnie z tym, w czym został wyspecjalizowany i na nic się nie oglądać. A przecież człowiek musi mieć szersze horyzonty socjologiczne. Nie wolno też odbierać mu prawa do fantazjowania,' do przygody i do irracjonalizmu.
Bierność i bezwładność społeczeństwa w spotkaniu z rozmaitymi von Braunami mogą doprowadzić do powstania i na naszej planecie czegoś w rodzaju Alphaville. Wielcy tego świata, wśród nich niektórzy uczeni i technokraci, skłonni są mniemać, iż ludzie rodzą się albo inteligentni, albo nie. Przy czym siebie, rzecz jasna, uważają za inteligentnych
i dochodzą do wniosku, że inni i tak niczego nie rozumieją, więc powinni przystać na rolę małych trybików w maszynie, którą oni ku ogólnemu szczęściu zmontują.
Jest w tym rodzaj rasizmu, w każdym razie postawa taka sprzeczna jest zarówno z psychiką człowieka,' jak i z rzeczywistymi osiągnięciami nauk biologicznych. Człowiek nigdy nie bywa istotą całkowicie ukończoną i definitywnie, pod każdym względem określoną. Ma on szansę stałego rozwoju
i nié sposób przewidzieć, czy ktoś na pozór mierny nie okaże się kimś wybitnym w tej czy innej dziedzinie. Warto przypomnieć, że Einstein w szkole średniej, a nawet jeszcze podczas studiów uniwersyteckich niczym szczególnym -się nie wyróżniał. A dziś jego nazwisko jest synonimem genialności.
W człowieku może się ujawnić jakaś wielka zdolność, niekoniecznie zresztą wymierna osiągnięciami naukowymi czy technicznymi» i w dziesiątym roku życia, i w trzydziestym, i w czterdziestym lub nawet i później, toteż trudno raz na zawsze ograniczyć go jakimiś ramkami i nie dopuszczać, by ośmielił ąję je przekroczyć.
Najlepszym chyba antidotum na takie czy inne rodzaje Alphaville jest permanentne kształcenie się, dostępne dla każdego obywatela. Człowiek prawdziwie wolny powinien znać świat, w którym żyje, a także cele, ku którym zmierza. W przeciwnym bowiem razie wcześniej czy później musi przekształcić się w kółeczko wielkiej machiny, a jego zachowanie się przypomińać będzie tropizmy.
Perspektywa na przyszłość jest taka: albo człowiek opanuje technikę, albo technika jego opanuje. Ta druga ewentualność nie jest bynajmniej wizją z powieści czy filmu fantastyczno-naukowego. Nie trzeba tu sięgać do Alphaville, wystarczy wziąć za przykład taśmę produkcyjną w fabryce, która narzuca robotnikowi rytm, tak że nie on nią kieruje, lecz ona nim. Przykład jest dość prymitywny, ale można wyobrazić sobie bardziej skomplikowane u- kłady, gdzie technika staje się samodzielną jakby potęgą, służącą raczej samej sobie niż człowiekowi
i górującą nad nim zdecydowanie.
Oczywiście nie należy lękać się ¿maszyn, choćby nawet i superpotężnych komputerów, i nie odprawiać nad nimi egzorcyzmów, niby nad tworami z piekła rodem. Bez techniki już się dziś nie obejdziemy. Tylko szaleniec mógłby proponować czte
rem miliardom mieszkańców Ziemi powrót na łono natury. Problem jedynie w tym, ażeby technika służyła celom prawdziwie ludzkim, ażeby indywidualności człowieka nie tłumiła lecz pomagała mu ją rozwijać.
NOWY WŁADCA ZIEMI?...
Ukazanie się tna Ziemi całkiem nowego gatunku istot, przerastających intelektualnie współczesnego Homo sapiens, nie jest niemożliwe, w każdym razie istnieją po temu pewne realne przesłanki w rodzaju biologii molekularnej. Człowiek dysponuje już taką wiedzą, że wkrótce zdolny będzie zapanować nad ewolucją —• i nie tylko świata roślin
i zwierząt, ale i nad własną. W tym sensie, że mógłby oddziaływać na strukturę swego kodu genetycznego, poprawiać-w nim jakieś błędy lub wprowadzać uzupełnienia.
To ostatnie byłoby jednak bardzo niebezpieczną manipulacją, bo kto wie, czy nie doprowadziłoby do zniszczenia tożsamości gatunku ludzkiego. Wprawdzie Homo sapiens jest istotą, która stale dąży do przekraczania samej siebie, ale bardzo wątpliwe, czy droga wzwyż wiedzie głównie przez laboratorium naukowe. Czy będzie można dokonać jakiegoś hokus-jpókus nad strukturą genetyczną i w rezultacie zjadaczy chleba w aniołów przerobić? To jest cjhyba magiczne myślenie. I tym gorzej, jeśli — w przeciwieństwie do dawnej magii —
wyposażone w skutecznie działającą aparaturę naukową.
Owa mentalność, spodziewającą śie no nauce wszelkich cudów (nięiako za darmoV można chyba norównać ze skłonnością do narkotyków. która notabene nie zrodziła sie w XX wieku, ale znałv ja już dobrze społeczności żyjące w kresu autentyczne! magii. Oto zażywa się pigułkę i nedzne indywiduum przemienia sie we wspaniałą Hstote przeżv- waiac jakieś niezwykłe' doznania., Również pod wpływem zwykłej wódki niejeden sie przedzierzgał we własnym mniemaniu, w faceta mądrego. odważ-' nego i w ogóle wspaniałego. Potem Przychodził kac.
Czv i nauka współczesna nie zaczyna przeżywać czegoś w rodzaju kaca? W każdym razie wierze w jej wszechmoc towarzyszy coraz więcej niepokojów. Nawet samych naukowców ogarniają niekiedy wątpliwości, czy należy kontynuować wszelkie badania, albowiem wydaje się, że niektóre eksperymenty, szczególnie w dziedzinie biologii molekularnej, mogą spowodować nieprzewidziane, a nader groźne następstwa. Znany jest memoriał w tej sprawie kilkunastu wybitnych naukowców, ogłoszony w czasopismach „Naturę“ i „Science“. Zawiera on właśnie przestrogę przed niebezpieczeństwem związanym z manipulacjami genetycznymi. Zresztą, nawet nie na człowieku, a tia bakteriach tylko. Bo takie eksperymenty są już prowadzone aktualnie, i to na sporą skalę. Może się zdarzyć, że z probówki laboratoryjnej wyjdzie jakiś bardzo złośliwy szczep, wobec którego medycyna jest na razie całkiem bezbronna.
A więc to już nie tylko Drobiem wynalazków, które można użvć w celach zbrodniczych. Zagrożenie iest tym razem poważnieisze, bo nie do opanowania, nawet i przy nailepśzej woli.
Ow memoriał iest w dzieiach nauki wydarzeniem właściwie bez nrecedensu. Bo worawdzie nieraz naukowcy przestrzegali, że narzedzie orzez nich stworzone iest ostre i można sie skaleczyć, ale żeby w ogóle zaniechać iakichś badań!...
Pewnie inni tego nie usłuchała lecz mimo wszystko arael nie oozostanie kłosem wółaiacego na tłuszczy — tak czy owak skłoni do wiekszei rozwagi i ostrożności. Co staje sie zaiste niezbedne. szczególnie. gdv dochodzi do iakichś ingerencii w strukturę genetyczna człowieka. Worawdzie naukowcy odżegnuia sie od zamiarów przemodelowania człowieka i mówią iedvnie o zasteoowaniu genów skażonych genami zdrowymi, lecz kto wie. czv niektórzy nie wyida noża te genetykę medyczna. bv orak- tvkować gentykę twórczą| nie tylko na zwierzętach. ale i na człowieku.
A więc pierwszy krok to byłaby walka z chorobami. które mają za podłoże jakieś skazy genetyczne. Zgoda, choć należy tu przyoomnieć, że lepiei byłoby się skoncentrować na zwalczaniu źródeł owega zła, np. skażenia naturalnego środowiska, narkomanii, alkoholizmu, niedożywienia...
Następny krok w rozwoju genetyki zmierzałby do stworzenia idealnego człowieka. Embrion wyposażony byłby w geny, które są nośnikami pozytywnych cech fizycznych i psychicznych. Ale kto ma
dokonać wyboru tych cech? Rodzice? A czy w og5- le można by wtedy mówić o rodzicach?
Przytoczmy tu fragmencik osobliwej wizji futurologicznej: już za dziesięć, piętnaście lat będzie możliwe, że pani domu uda się do nowego rodzaju sklepu, rzuci okiem na szereg paczuszek, nie różniących się od paczuszek z nasieniem kwiatów, i wybierze sobie dziecko według etykietki. Każda paczuszka zawierać będzie zamrożony jednodniowy embrion, a etykietka objaśni kupującą, jakiego może się spodziewać koloru Włosów i oczu, prawdopodobnego wzrostu i współczynnika inteligencji dziecka. Oferować się będzie również gwarancję braku wad genetycznych. Pani po dokonaniu wyboru zaniesie paczuszkę do swojego lekarza i każe wszczepić sobie embrion...
Gdyby wizja ta stała się rzeczywistością, lepiej by wówczas było być biednym i, nie mając pieniędzy na taki zakup, radzić sobie po staremu. Zresztą pewnie i tak wszyscy by przy tym starym sposobie zostali, powiadając sobie: nie musi nasze dziecko być Einsteinem, lepiej niech będzie do nas podobne.
Jeden ze współczesnych biologów nazwał tafcą postawę narcyzmem genetycznym, ale nie miał chyba racji. ,To jest całkiem naturalne. Natomiast można sobie wyobrazić jak różnym, nieraz-i głupim modom, ulegaliby owi pseudorodzice przy robieniu zamówień na swą progeniturę, ile podobnych egzemplarzy spotykałoby się ćo krok. A jeszcze większa seryjność wystąpiłaby w przypadku, gdyby państwa wzięły tę sprawę w swoje ręce. Na
wet przy najlepszej woli, społeczeństwa mogłyby się tu uwikłać w jakąś bzdurę. A przecież nie w każdym przypadku można by liczyć na dobrą wolę.
Tak więc ten drugi krok w rozwoju genetyki wydaje się raczej fałszywy. A przecież pozostajemy w kręgu naszego gatunku. Lecz gdyby zrobiła jeszcze jeden krok, usiłując stworzyć całkiem odmienne i przerastające nas istoty — mógłby to być ostatni w ogóle krok ludzkości.
Pewnie nigdy do tego nie dojdzie, zwłaszcza gdy Homo sapiens uprzytomni sobie, że tkwi w nim mnóstwo nie wykorzystanych możliwości, że daleko mu jeszcze do pełnego rozwoju w obrębie własnego gatunku. Zapewne nic pod słońcem nie mogłoby być doskonalsze od człowieka, gdyby doszedł on do owej pełni.
ZAGALOPOWALI SIĘ...
„Człowiek —- to brzmi dumnie"— napisał kiedyś Maksym Gorki. I ^choćby się przywoływało rozliczne przykłady upadków Hominis sapientis, to jednak miał on we wszystkich epokach także i wspaniałe wzloty, które usprawiedliwiają postawę dumy.
Lecz duma to ćo innego niźli pycha, to nawet, wbręw pozorom, zupełne przeciwieństwo. W każdym razie ta ostatnia zda się prowadzić niekiedy ,do jakiegoś samounicestwienia. Właśnie takie wra
żenie odnosi się przy' lekturze niektórych współczesnych publikacji naukowych.
Nierzadko się zdarza, iż naukowcy czynią ze swojej dyscypliny alfę i omegę Wszechrzeczy, i sugerują, że właśnie na ich podwórku da się wszystko o świecie i człowieku dokładnie wyjaśnić; a jeśli nawet nie zaraz teraz, to wystarczy tylko trochę poczekać, aż badania lepiej się rozwiną — kwestia najbliższych kilku, góra kilkudziesięciu lat. I gdy te sugestie sąsiadują na kartach książki z rzeczywistymi osiągnięciami danej dyscypliny, osiągnięciami wypróbowanymi często w praktyce, i gdy czytelnik na dobitkę ogłuszohy zostaje zawiłą terminologią naukową, tudzież wzorami matematycznymi, których nie zdołał rozsupłać — wówczas trudno mu się wybronić od sugestii, że dana dyscyplina naukowa rzeczywiście jest alfą i omegą poznania.
I cóż się z'tej lektury dowiaduje o sobie samym?
Oto gdy na przykład ma w ręku książkę autora, który zajmuje się zoologią, widzi, że Homo sapiens zredukowany może być dó zwierzęcych wyłącznie instynktów, popędów i tropizmów co najwyżej •Wysublimowanych w toku kulturowego rozwoju. O żadnej wolnej woli nie sposób w ogóle mówić wówczas, wszystko jest zdeterminowane prawami przyrody. A jeśli tak, to nie ma tu miejsca na żadną dumę, ani też, .z drugiej strony, na poczucie winy. F. Bauer postawił kiedyś tezę: — Wina zakłada istnienie wolności woli, tego się jednak naukowo udowodnić nie da.
Rzeczywiście. I w takim razie należałoby po
wiedzieć, że nikt nie jest za nich odpowiedzialny. ¿J* Trudne dzieciństwo miałem, proszę wysokiego sądu“ — tłumaczy się oskarżony, celnie trafiając w tego rodzaju mentalność. Winni są rodzice, środowisko etc. Ale w gruncie rzeczy ci także nie, bo i oni swego czasu byli zdeterminowani jakimiś tam czynnikami.
To prawda, że determinanty, a w szczególności determinanty biologiczne są bardzo mocne — wszak człowiek w toku ewolucji wyszedł ze świata zwierzęcego wynosząc stamtąd niemały bagaż popędów — i przymykanie na to oczu byłoby dość ryzykownym idealizmem, lecz z drugiej strony redukowanie wszystkiego niejako z powrotem do zoologii, wydaje się zabiegiem nader wątpliwym. Stwarza się tu pozór uściślenia wiedzy o człowieku, a naprawdę w tej niby gruntownej analizie wymyka się coś, co stanowi o jego istocie.
Redukcjonistyczne tendencje nie pozostawiają człowieka nawet i w świecie zwierzęcym, ale idą dalej, próbując w ogóle życie sprowadzić do formułek fizykochemicznych.
Jest to o tyle chwytliwe, że te nauki ścisłe mają na terenie biologii rzeczywiście bardzo wiele do powiedzenia, zresztą wchodzą one z nią w ścisłe mariaże, tworząc nowe dyscypliny: biofizykę, biochemię. Osiągnięcia są tu naprawdę wspaniałe, co nie znaczy jeszcze, że wszystko da się przetłumaczyć na język fizyki i chemii, że znaleziono ów kamień filozoficzny alchemików.
Dyscypliną najbardziej chyba dziś pretendującą do miana królowej nauk jest cybernetyka, usi
łująca znaleźć wspólny mianownik dla bardzo wieiu iuo zgoła wszelKich zjawisk. A w szczególności chce ona wykazać scisie pokrewieństwo między systemami organicznymi 'i, technicznymi. W wydanej u nas medawno książce Karola bteinbu- cna Automat i człowiek — autor mówi o antropologii cybernetycznej, czyli przyszłej nauce, która sprowadzi ludzkie myślenie i zachowanie do oddziaływania struktur informacyjnych. A cybernetyka jest właśnie nauką o strukturach informa- cyjnych, zarówno w dziedzinach technicznych jak i pozatechnicznych. I zacytowane są takie oto tezy:
„Przyjmuje się, że zdarzenia życiowe i procesy psychiczne mogą być w zasadzie całkowicie wyjaśnione na podstawie konfiguracji i wzajemnego oddziaływania fizycznych części organizmu. Każde przeżycie subiektywne odpowiada pewnej możliwej do fizycznego opisania sytuacji organizmu, przede wszystkim systemu nerwowego, częściowo również narządów hormoralnycł\ i innych”.
Karol Steinbuch dodaje wprawdzie, że zasady przyporządkowania między przeżyciem subiektywnym i sytuacją, którą można fizycznie opisać, są jeszcze najczęściej nieznane — aliści sugeruje zarazem, że jest to tylko kwestia czasu, zresztą niedługiego.
I dalej powiada: „Jeśli zatem dążyć do racjonalnej analizy procesów intelektualnych, to nieuchronnie dojdziemy do schematu podobnego do takich, jakie zwykło się stosować w elektrotechni
ce,» Schemat wraz z opisem pozwala elektrotechnikowi na dokładne opisanie właściwości układu”.
Dodajmy, że w takim razie można by i zbudować układ odpowiadający ludzkiej psyche. I czytelnik w tym miejscu poczuje się już zrównany z automatem czy, powiedzmy, z komputerem. Na jego korzyść przemawia tylko jeszcze ilość, albowiem elektroniczne maszyny cyfrowe mogą sią składać zaledwie z setek tysięcy elementów, a mózg posiada ich (tj. neuronów) około 15 miliardów.
£ Chciałoby się wierzyć, że ilość przechodzi tu jednak w całkiem nową jakość, ale autor nie pozostawia takich złudzeń twierdząc, że jedynie czysto ilościowe przyczyny uniemożliwiają zrozumienie ludzkich procesów myślowych.
Przewaga wyłącznie ilościowa nie jest oczywiście rozstrzygająca, i przyjmując podobne założenie., trzeba by się zgodzić, że mózg człowieka nie jest jedynym możliwym miejscem procesów intelektualnych i psychicznych, że maszyna też może myśleć i czuć. Co więcej, może sobie wyobrazić, że z czasem uda się stworzyć jakiś superkomputer wyposażony w 20 lub 30 miliardów elementów. Prof. Boulager rozważając tego rodzaju zagadnienia stwierdził pewnego razu, że wcale niewykluczone, iż będą kiedyś istnieć maszyny przejawiające inteligencję wyższą od naszej. Wyższą, a także całkiem inną. A co* za tym idzie, będą one zdolne do myślenia, o jakim w ogóle pojęcia nie mamy, i ewoluujące w sferach dla nas niedostępnych, o których istnieniu nawet nie wiemy...
W ten sposób zostaliśmy już gruntownie załatwieni. Mamy metalowego cielca, przed którym należałoby w pokorze zgiąć kolano i słuchać ' jego poleceń.
Nieraz już nauka zagalopowała się w podobny sposób. Tak np. Kartezjusz dla zinterpretowania geometrii analitycznej przywoływał metafizykę, podobnie czynił Leibniz z rachunkiem różniczkowym, a w starożytnej Grecji Pitagorejczycy traktowali liczby jako bóstwa. Filozof XX wieku Max Scheler twierdzi, że badanie każdej dziedziny bytu przechodzi przez falę emfatyczną, że na początku następuje jak gdyby umetafizycznienie danej dziedziny.
Czy jednak to samo dałoby się powiedzieć o tendencjach redukcjonistycznych, przejawiających się tu i ówdzie we współczesnej nauce? Może i działają jakieś emocje, ale wydaje się, że jest w nich więcej pychy niż czego innego. A to prowadzi w gruncie rzeczy do zdegradowania człowieka, do prób zrównania go z maszyną cybernetyczną lub wpisania w formułkę fizykochemiczną. Co wcale nie brzmi dumnie.
ODWIECZNA ZAGADKA
Co to jest życie? Od niepamiętnych wieków stawia sobie człowiek to pytanie i próbuje znaleźć na nie odpowiedź w kategoriach filozoficznych, religijnych, naukowych...
• Odpowiedzi rozmaitych można by naliczyć mnóstwo, wszelako żadna z nich nie zadowala jakoś w pełni, przynajmniej nie wszystkich zadowala i nieraz na zawsze. Kwestia podejmowana jest wciąż od nowa i zda sie nie ma końca tej zabawy...
. Czy nasza dumna epoka, porywająca się na podbój przestrzeni kosmicznych, rozwiąże wreszcie 'tę odwieczną zagadkę? Doprawdy, trudno tu być prorokiem. W każdym razie próby trwają i trwać będą zawsze —r co zresztą nie jest żadną nowością. Całkiem nowy jest jednak sposób podejścia do zagadnienia: naukowcy usiłują dokonać w laboratorium syntezy żywej komórki, wychodząc od materii nieożywionej — w nadziei, że w ten właśnie sposób najlepiej można poznać, uchwycić niejako na gorąco, mechanizm powstawania życia. Słowo mechanizm brzmi tu zresztą brzydko, nazbyt prymitywnie, zważywszy na ogromną złożoność zjawiska, złożoność, przy której wszelkie skonstruowane przez nas mechanizmy muszą się wydawać wręcz prostackie.
Eksploracje naukowe nie zmierzają bynajmniej do fabrykowania mikrobów, a tym bardziej wyżej zorganizowanych zwierząt czy człowieka. Po stworzeniu żywej komórki musiałoby jeszcze upłynąć jakieś trzy miliardy lat, zanim drogą ewolucji z jednokomórkowca powstałby Homo sapiens. Lecz sam tylko pierwszy etap biologicznej kreacji byłby już osiągnięciem tak wielkim, że pozwoliłby chyba na rozwiązanie odwiecznej zagadki życia.
Wydaje się, że wystarczy wytworzyć kwasy nu
kleinowe, stanowiące niejako serce żywej komórki, a następnie umieścić je w środowisku sprzyp jającym formowaniu się komórek. Owe środowisk ko — jak sądzą uczeni — powinno być takie, jak atmosfera globu ziemskiego przed trzema miliar-' dami lat. Prawdopodobnie składała się ona z metanu, amoniaku w stanie gazowym oraz z pary wodnej. Nie było natomiast ani tlenu, ani azotu w postaci wolnej.
Właśnie w takiej atmosferze, dziś sztucznie wytwarzanej,. usiłują naukowcy powołać do życia komórkę organiczną. Najpierw należałoby otrzymać kwasy nukleinowe, podobne do tych, jakie się znajdują w żywych komórkach. Kwasy te bowiem mają zdolność mnożenia się, a nade wszystko — zdolność organizowania wokół siebie materii.
Dla osiągnięcia tego celu naukowcy posiłkują się wyładowaniami elektrycznymi, katalizatorami chemicznymi oraz promieniowaniem, którym bombardują tę sztucznie wytworzoną atmosferę. Pracują trochę po omacku, licząc w dużej mierze na przypadek i łut szczęścia.
Znane już powszechnie jest osiągnięcie Stah- ley’a Millera, który swego czasu wpadł na pomysł, aby przez mieszaninę amoniaku, wody, metanu i wodoru przeprowadzić wyładowanie elektryczne wielkości 60 tys. volt i wysokiej częstotliwości. Notabene aparatura używana w tym eksperymencie była nadzwyczaj prosta, taka, że można już ją było sto lat temu skonstruować; rzecz jednak w tym, że nikt wówczas nie myślał o podobnych eksperymentach.
W Cyniku wyładowania elektrycznego mieszanina przekształciła się w ten sposób, że zawierała od 3 do 15' proc. (zależnie od warunków doświadczenia) złożonych związków organicznych. Wśród nich były takie, które już od dawna wytwarzane są drogą syntezy, np. kwas mrówkowy, kwas octowy, mocznik... Aby były i inne, jak glicyna i alamina, które są tworami bardzo złożonymi i mają realny związek z intymnymi mechanizmami życia-
' inni naukowcy nie chcieli z początku wierzyć Millerowi; twierdzili, że owe związki musiały być pewnie wyprodukowane przez mikroorganizmy. Eksperymentator wysterylizował więc swoją aparaturę z pedantyczną wręcz dokładnością, lecz rezultat był ten sam. Należało więc uznać to wielkie odkrycie, że aminokwasy, owe cegiełki życia, mogą się uformować z materii nieorganicznej na skutek bombardowań elektrycznych.
Potem inny naukowiec, Cejlończyk, dr Cyryl Ponnamperuma, drogą podobnych eksperymentów otrzymał adeninę — związek najbardziej złożony ze wszystkich wyprodukowanych dotychczas w laboratoriach. Skonstatował także, iż w miarę dodawania wodoru do mieszaniny, ilość adeniny się zmniejsza. Z faktu tego wyciągnął następnie wniosek, że pojawienie się życia na Ziemi mogło się dokonać tylko wtedy, gdy wodór, jeden z głównych składników pierwotnej atmosfery, wymknął .się w przestrzeń międzyplanetarną. Pole grawitacyjne Ziemi jest zbyt słabe dla utrzymania wodoru, musiał on więc uciec.
Inny znów naukowiec próbujący rozwiązać zagadkę życia, prof. Gerhard Schram, poszedł drogą innych eksperymentów, bez używania wyładowań elektrycznych. Mianowicie zrobił mieszaninę zawierającą aminokwasy i cukry, po czym dodał do niej fosforu w postaci polifosfatu organicznego* Nawiasem mówiąc, zabieg ten był poniekąd wkror* czeniem na drogę wiedzy tajemnej alchemików sprzed kilku stuleci, którzy sądzili, że fosfor kryje w sobie tajemnice życia.
Po podgrzaniu owej mieszaniny db około 60° prof. G. Schram otrzymał związki, których ciężar cząsteczkowy sięgał 50 000. Dla porównania: woda ma 18. Co więcej, kwasy wytworzone w wyniku tego doświadczenia zachowują się bardzo podobnie do prawdziwych kwasów nukleinowych: kiedy się je obserwuję pod elektronowym mikro*- skopem, dostrzec można spirale i struktury zwinięte niby powróz. A równocześnie formują się cukry bardzo skomplikowane, o ciężarze cząsteczkowym sięgającym 40 000.
Kwasy nukleinowe prof. Schrama mają w swych łańcuchach do 150 ogniw. Nie jest to dużo, ale i nie tak mało w porównaniu np. z wirusem tytoniowym posiadającym tylko 6000 ogniw w łańcuchu kwasu nukleinowego.
Przytoczyłem tu duże liczby wyrażające ciężar cząsteczkowy związków organicznych otrzymanych w laboratoriach — 50 tysięcy! Ale przypuszcza się, że ciężar ten w kwasach rybonukleinowych (RNA) i dezoksyrybonukleinowych (DNA), które, jak wiadomo, stanowią samo serce żywej komór
ki, sięga milionów. Różnica jest więc ogromna, pytanie jednak: czy jest to tylko ilościowa różnica? Czy jeśli mamy już cegiełki, czy nawet zespoły cegiełek, z których zbudowane jest życie, to potrafimy z czasem skonstruować cały gmach, czyli żywą komórkę?
; Nie wszyscy naukowcy daliby tu odpowiedź twierdzącą. Niektórzy uważają, że nie sposób przełożyć życia na formuły fizykochemiczne, że gdy przechodzimy od materii nieożywionej do materii zorganizowanej, pojawiają się całkiem nowe Właściwości.
A choćby nawet była to (na najniższym poziomie) ta sama jakość, czy wówczas nasza wiedza
o materii byłaby już pełna? Na pewno więc — jak stwierdza Louis de JBroglie — wszelkie interpretacje fizykochemiczne zjawisk życia będą podlegały ewolucji w miarę pojawiania się nowych aspektów fizyki. Chodzi tu przede wszystkim o fizykę kwantową.
' Toteż trudno się spodziewać, by odpowiedź na pytanie: co to jest życie — była raz na zawsze dana.. Pewnie trzeba będzie wciąż od nowa rozwiązywać tę odwieczną zagadkę.
A pozostaje jeszcze pytanie, czy życie w takiej formie, jaką znamy na naszym globie, jest jedynie możliwą formą życia. Może gdzieś na dalekiej planecie, za siedmioma mgławicami, siedmioma galaktykami, egzystuje całkiem inna jego postać? Jednakże tu już nie tylko mędrca szkiełko i oko, ale i najbujniejsza fantazja zdą się być bezsilna.
ZYCIE POZA ZIEMIĄ
Czy poza obrębem naszego globu istnieje jakaś forma życia? Uzyskanie odpowiedzi na to pytanie jest jednym z zasadniczych celów eksploracji przestrzeni pozaziemskiej, dokonywanej przy pomocy sputników i innych urządzeń. Przy czym nie chodzi tu o nawiązanie kontaktu z Marsjanami czy Wenusjanami, bowiem to, co wiemy już o tych dwóch sąsiadujących z nami planetach, wyklucza możliwości -istnienia tam jakichś inteligentnych istot, podobnych do człowieka. Wprawdzie niektórzy naukowcy, obdarzeni bujniejszą wyobraźnią, nadal żywią nadzieję na tego rodzaju kosmiczne rendez-vous, jednakże na plan pierwszy wysuwa się inny, zasadniczy problem: czy życie, jako takie, jest fenomenem istniejącym.wyłącznie na Ziemi, czy też stanowi ono powszechne zjawisko w. Kosmosie?
Powstała nowa gałąź wiedzy: egzobiologia, która zmierza do poznania warunków, w jakich mogłoby w przestrzeni pozaziemskiej istnieć życie — w tej czy innej formie. Ongiś, dopóki człowiek był przekonany, że Ziemia jest pępkiem wszechświata, w ogóle nie nasuwały mu się tego rodzaju pytania.
Z wyjątkiem niektórych tylko myślicieli, takich jak Mitrodoros czy Lukrecjusz, wszyscy byli głęboko przekonani, że*Ziemia jest miejscem uprzywilejowanym i cała reszta Kosmosu kręci się wokół niej. Prawdziwego przewrotu w tym sposobie myślenia dokonał, jak wiadomo, Kopernik. Zaś
resztę geocentrycznych iluzji rozproszyła nauka współczesna, która ukazała wszechświat tak rozległy, że zaiste można dostać zawrotu głowy, gdyż nie sposób objąć go nawet najbujniejszą wyobraźnią. Na tym tle nasza planeta prezentuje się nie bardziej okazale niźli ziarenko piasku na pustyni. Toteż trudno teraz uwierzyć, że cud życia zdarzył się w Kosmosie tylko raz, na tym jednym jego drobnym pyłku. Byłby to doprawdy istny kaprys natury.
Tropiąc ślady życia w Kosmosie, warto zastanowić się, czy koniecznie musi ono być oparte na tych samych, co na Ziemi substancjach, a więc na węglu, azocie, wodzie, tlenie, fosforze etc. i czy musi podlegać tym samym procesom, np. metabolizmowi organicznych związków węgla.
Wysuwa się rozmaite hipotezy. Do najciekawszych należy hipoteza kilku radzieckich naukowców, iż życie mogłoby się rozwijać w oparciu o związki krzemu. Pierwiastek ten wykazuje sporo podobieństwa do węgla, może on tworzyć bardzo złożone kompozycje, analogiczne do związków organicznych. Aliści istnieje jedna bardzo zasadnicza różnica: żywa istota o ciele mającym za substrat krzem, oddychałaby nie tlenem, lecz azotem i piłaby nie wodę, lecz amoniak.
Czy jest w systemie słonecznym planeta, nad którą unosi się atmosfera azotowa i która posiada amoniakowe oceany? Owszem, wszystko wskazuje na to, że Jupiter jest taką właśnie planetą. A może również i inne ciała niebieskie...
Czy więc należy się spodziewać, że mieszkają tam żywe istoty z krzemu?
Odpowiedź na to pytanie musi na razie pozostać w kręgu fantazji. Nauka zaś trzyma się rzeczy konkretnych, takich, które można obserwować, mierzyć, katalogować... Przede wszystkim interesuje ją najbliższe sąsiedztwo naszego globu, tzw. przestrzeń okołoziemska, a w szczególności, kwestia: jaki wpływ na organizmy żywe wywiera długie przebywanie w przestrzeni kosmicznej. Dlatego też wystrzeliwane są biosatelity z żywymi istotami na pokładzie — poczynając od psa, małpy, człowieka, a na owadach i Goślinach kończąc. A potem bada się ich odporność na nowe warunki egzystencji..
Czynione są też doświadczenia z zamrażaniem mikroorganizmów, tak, by. życie w nich trwało niejako w stanie utajonym. W pewnej mierze wiąże się to z tzw. hipotezą panspermii. Już w 1907 roku szwedzki chemik, Svante Arrhenius, wyraził przypuszczenie, że życie na Ziemi nie powstało z substancji nieożywionej, lecz zostało przyniesione z innych światów w postaci prizetrwalników mikroorganizmów, które mogły dowolnie długo wytrzymać bardzo niską temperaturę przestrzeni kosmicznych. Nie szkodziła im też panująca tam próżnia. Pod wpływem ciśnienia promieniowania świetlnego mogły one przebywać olbrzymie odległości międzyplanetarne czy nawet międzygwiezdne. Jeśli na którejś z planet trafiały się sprzyjające warunki, ożywały i dawały tam początek życiu.
Znany astronom radziecki J. S. Szkłowski wysuwa przeciw tak sformułowanej hipotezie wiele zastrzeżeń, przede wszystkim o charakterze filozoficznym. Choć dodaje zarazem, że teoria ta sama w sobie nie jest sprzeczna z filozofią materiali-
• styczną.
Dlaczego koniecznie trzeba przyjąć — powiada i— że życie na Ziemi powstało z substancji nieożywionej, a nie że było przyniesione w postaci przetr walnikó w ? Wychodżąc przecież z hipotezy o Istnieniu sztucznych ognisk życia we wszechświecie, zupełnie logicznie można by przyjąć istnienie Wymiany żywych organizmów między planetami lub „zapylania” jednej planety przez drugą. Jednak tylko analiza naukowa tego problemu, uwzględniająca najnowsze osiągnięcia astronomii, biologii i pokrewnych im dyscyplin, może odmówić lub przyznać prawo obywatelstwa hipotezie pansper- mii. Owszem, przeprowadzono tego rodzaju analizy, lecz wyniku rozstrzygającego na razie nie otrzymano. Tak więc sprawa pozostaje otwarta.
Niejednokrotnie już w świecie naukowym wybuchała sensacyjna wieść, iż w którymś z meteorytów odnaleziono ślady życia. W 1961 roku czasopismo angielskie „Naturę” opublikowało rozprawę dra George’a Clausa, w której na wstępie czytamy:
„W zawierających węgiel meteorytach z Orgueil i z Ivuna znaleziono stosunkowo duże ilości mikroskopijnych cząstek, przypominających kopalne glony. Żadnych tego rodzaju cząstek nie
znaleziono w dwóch zwykłych meteorytach kamiennych z Holbrook i Bruderheim”.
Ale podobno meteoryt z Orgueil był umyślnie sfałszowany. W każdym razie coraz mniej jest zwolenników życiowego pochodzenia owych mi- krostruktur'tkwiących w meteorytach.
Tak więc wciąż jeszcze nie ma konkretnego dowodu na to, iż poza Ziemią istnieje życie w tej czy innej formie. A może niekiedy posiada ono tak odmienną i tak osobliwą formę, że nie potrafilibyśmy go rozpoznać, nawet gdybyśmy się z nim zetknęli z bliska?
W tym miejscu należałoby się zastanowić, co to w ogóle jest życie. Można by zacytować mnóstwo definicji ukutych przez filozofów, biologów, a ostatnio i cybernetyków, lecz weszlibyśmy w istną dżunglę problemów, i choćbyśmy nawet przez nią przebrnęli pozostalibyśmy w gruncie rzeczy tak samo mądrzy, jak i przedtem, gdyż niestety, wszystkie księgi świata nie dają wyczerpującej i klarownej odpowiedzi na to pytanie.
IGRANIE Z OGNIEM
Biosfera, czyli strefa zamieszkała przez organizmy żywe, stanowi dość cienką warstwę na styku atmosfery i litosfery. To prawda, że jest ona odporna dzięki procesom autoregulacji — jest w tym podobna do żywego organizmu.
Nie bez kozery wiec człowiek od niepamiętnych
czasów personifikował naturę, widział w niej potężną istotę, na której łaskę i niełaskę jest zdany. Natomiast dzisiaj, gdy dzierży w ręku wielkie potęgi technologiczne, popadł jak gdyby w zarozumiałość; wydaje mu się, że może bezkarnie przeprowadzać na naturze wszelkie operacje, kierując się wyłącznie swoimi korzyściami ekonomicznymi. Wprawdzie podnoszą się coraz liczniejsze głosy sprzeciwiające się takiej postawie, ale, niestety, bardzo często pozostają one głosami wołającymi na puszczy.
Alarmujące opinie w kwestii ochrony naturalnego środowiska uważane są niekiedy za wypływające ze źródeł sentymentalnych, mimo iż nie brak w nich argumentów jak najbardziej udokumentowanych naukowo. Właśnie m.in. zwraca się uwagę na podobieństwo mięclzy biosferą a żywą istotą, która jeśli posiada zdolności samoregulujące, to przede wszystkim dzięki dużemu stopniowi złożoności. Podobnie i ekosystem — tym bardziej jest stabilny, im większą rozmaitość organizmów zawiera. Toteż apele o ochronę jakichś, będących na wymarciu gatunków roślin, ptaków cży nawet robaczków są głosami zdrowego rozsądku-i mają na widoku bardzo konkretne korzyści, tyle, że nie obliczone na dziś, ale w perspektywie stuleci. Choć w naszej epoce nie trzeba i stu lat na zgubne efekty wynikające z dewastacji przyrody, jako że wiele podejmowanych dziś przez człowieka działań ma moc i skalę ogromną.
Właściwie każda żyjąca istota oddziałuje na swe
naturalne środowisko, zagospodarowuje je w pewien sposób, czerpie z niego to, co jest jej niezbędne do życia i z kolei sama wnosi coś, co jest przydatne innym organizmom. A jeśli nadmiernie dewastuje środowisko,- modyfikując jego czynniki biologiczne, fizykochemiczne i fizjograficzną, wówczas wyczerpuje jak gdyby źródło, które ją żywi i w rezultacie musi nastąpić jej regres. I w naturze ustanawia się nowy rodzaj równowagi* bowiem nie ma tutaj .gatunków istot, które by zdołały zniszczyć jej zdolności do autoregulacji. To znaczy nie. było — aż do drugiej połowy XX wieku. Dzisiaj my, ludzie uzbrojeni w potężne technologie, stanowimy prawdziwe zagrożenie dla natury, a więc i dla samych siebie, czego* nie można nie dostrzegać!
By nie obciążać wszystkimi grzechami naszej epoki, należy przypomnieć, że Homo sapiens od czasów najdawniejszych, choć czcił. Matkę Naturę, przecież ją dewastował, zwłaszcza od czasów, gdy miał w swoich rękach ogień. Tak na przykład z pomocą ognia, mógł dokonywać karczowania wielkich połaci puszczy dla uczynienia z nich terenów uprawnych. A że operowanie tym żywiołem było niebezpieczne i przeciw niemu samemu mogło się obrócić, więc należało być rozważnym i przewidującym choćby na tyle, by brać pod uwagę warunki atmosferyczne: wiatr, deszcz... Tu mimo woli nasuwa się refleksja: O ileż bardziej przewidująca musi być ludzkość na progu XXI wieku, gdy rozpętuje żywioły o wiele potężniejsze i groźniejsze niż ogień! Nic więc dziwnego, że futuro-
logia Staje się dziedziną przyciągającą coraz więcej umysłów.
^¡Dawniejszy Homo sapiens nie uniknął, niestety, błędów i to zarówno takich, które jego samego dotknęły, jak i co gorsza, takich, które wycisnęły trwałe piętno na całych połaciach Ziemi. Tak na przykład w efekcie nadużywania ognia oraz nadmiernego wypasania, kwitnące' ongiś, pełne fauny i flory terytoria obróciły się w na pół pustynne nieużytki. Można tu wskazać- na spore obszary Hiszpanii, Grecji, Azji Mniejszej, Mezopotamii, Afryki... O bujnym niegdyś życiu na tych obszarach świadczą już tylko wykopaliska w postaci kości, narzędzi, ceramiki, malowideł itp..
Ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że nie zawsze jest lub był winien wszystkiemu człowiek. Na świecie występowały zawsze, również i w czasach, gdy jeszcze nie było człowieka, zjawiska powodujące takie czy inne perturbacje
— wiele mogliby o tym powiedzieć geologowie. Być również może, iż kulą ziemska w swej wędrówce w przestrzeni wkraczała nieraz w obręb nadmiernego promieniowania kosmicznego, zgubnego dla organizmów żywych,
. Niektórzy naukowcy twierdzą, że owo promieniowanie zmiotło I powierzchni Ziemi dinozaury i inne, znane już dziś tylko z wykopalisk zwierzęta. Istnieję hipoteza, że promienie kosmiczne powodowały mutacje organizmów, a więc odegrały rolę w ewolucji biologicznej, której ostatnim słowem było powstanie Homo sapiens. Przypomnieć też należy trzęsienia ziemi, erupcje wulka
nów, powodzie, erozje, pożary od pioruna, okresy wielkich susz itp. Nawet zanieczyszczenie wód węglowodorami też nie musi być zawsze powodowane przez technologiczną działalność człowieka; znane są przykłady samorzutnego wydobywania1 się ropy naftowej z pokładów dna morskiego. ‘ J
To, że środowisko biologiczne jest niekiedy dewastowane na skutek zjawisk naturalnych, nie* może bynajmniej usprawiedliwiać naszego zgubnego wkładu w dzieło zniszczenia. Wprost przeciwnie. Tym bardziej nie możemy sobie pozwą-1 lać na nonszalancję.
Bo gdy się siły ciosów zadawanych przyrodzie zsumują, może się to dla niej (eo ipso i dla nas) źle skończyć.
Zatrzymajmy się na chwilę przy ozonosferze -S obszarze atmosfery szczególnie bogatym w ozon, tlen, którego molekuły uformowane są nie przez dw£, jak zazwyczaj, ale przez trzy atomy.
Warstwa ozonu pochłaniając promieniowanie pozafiołkowe Słońca, wysoce szkodliwe dla organizmów, chroni żywe istoty na Ziemi. Interesuje ona zarówno specjalistów astronautyki, jak i rolnictwa. Ci ostatni ustalili na przykład, że plonowanie roślin w poszczególnych latach jest ściśle zależne od szerokości i wysokości ozonosfery.
Nie potrzeba więc nikogo przekonywać, jakim błogosławieństwem dla naszej planety jest ów płaszcz atmosfery, a w szczególności jego część składająca się z drobin ozonu. I że zachowanie go w jak najlepszym stanie jest bardzo istotne dla ochrony naturalnego środowiska człowieka,
zresztą każdej żywej istoty, od źdźbła trawy poczynając. Tymczasem działalność techniczna XX stulecia grozi już nie tylko zbrukaniem owego płaszcza (dymy i spaliny zanieczyszczające atmosferę), ale wręcz podziurawieniem — zaczęto o to podejrzewać samoloty naddźwiękowe, latające na wysokości około 20 km.
^ »porównanie atmosfery do płaszcza jest może obrazowe, lecz nie całkiem dobrze oddaje charakter zjawiska. !Bo płaszcz, gdy zostanie podziurawiony, to sam się nie poceruje, natomiast atmosfera posiada pewne zdolności regenerowania się, jest też w tyih trochę podobna do żywego organizmu. • Gdyby nie, te zdolności regeneracyjne, dawno już byśmy się udusili!
Ozon stale ulęga zniszczeniu i regeneruje się. Jego synteza dokonuje się w wyższych warstwach stratosfery. Drobiny zwykłego tlenu absorbując promienie ultrafioletowe rozpadają się na dwa odrębne atomy, a te z kolei łączą się z innymi drobinami tlenu (02), dając ozon (Ó3).
A w niższych warstwach stratosfery ozon ulega rozpadowi pod wpływem»promieni ultrafioletowych nie wchłoniętych przez tlen. Warto dodać, że na ozonosferze zatrzymuje się najbardziej szkodliwa dla zdrowia odmiana promieniowania, taka, która mogłaby zakłócić syntezę protein dokonywaną przez kwasy nukleinowe komórek.
Nie wchodząc w szczegóły cyklu destrukcji i regeneracji ozonu, trzeba jednak zadać sobie pytanie: czy cykl ten przebiega w sposób niezachwiany? Niestety, zdania naukowców na ten te
mat są podzielone Niektórzy, wśród nich prof. Harold Johnston, podnoszą krzyk twierdząc, że już 500 samolotów transportowych, latających z szybkością ponaddźwiękową 7 godzin dziennie, zdolnych jest w ciągu niespełna roku zniszczyć połowę warstwy ozonu. Gdyby się ta wróżba okazała prawdziwa, wszyscy ludzie i wszystkie zwierzęta uległyby, ślepocie, a szata roślinna naszej planety zostałaby zniszczona.
Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że owe transportowce zanieczyszczałyby nie toposferę (warstwę najbliższą Ziemi, gdzieś do wysokości 11 tys. km) lecz stratosferę. A tylko ta pierwsza ma sporą zdolność samooczyszczania się pod wpływem wiatrów, opadów itp.
W toposferze ogrzane warstwy powietrza mają tendencję do wznoszenia się, gdzie ulegają chłodzeniu, i vice versa: powietrze chłodne opada w dół i tam się nagrzewa. To bezustanne mieszanie się powietrza rozcieńcza brudy wydalane przez cywilizację XX-wieczną i pozwala jako tako oddychać nawet mieszkańcom wielkich metropolii.
Natomiast wszelkie zanieczyszczenia wprowadzone w obręb stratosfery pozostają tu bardzo długo, co najmniej dwa lata — jak obliczają fachowcy. Choć odpadki po próbach termojądrowych dokonywanych w 1961 roku odkryto w stra- tosferze jeszcze w osiem lat później.
Teraz pozostał problem zbadania, na ile zaszkodzi światu (i czy w ogóle zaszkodzi) przewidywany rozwój naddźwiękowego lotnictwa transportowego. Wśród odpadów, pozostawionych w atmo
sferze przez supernowoczesne samoloty, najniebezpieczniejsze są: para wodna i tlenek azotu. Oblicza się, że w 1985 roku samoloty będą wydalać dziennie 100 tys. ton pary wodnej. Czym to grozi?
Hipotezy naukowców są rozbieżne. Jedni twierdzą, iż tworzyć' się będą w stratosferze chmury pochłaniające promienie słoneczne, przez co Ziemia ulegnie ochłodzeniu. Drudzy znów malują taki oto obraz: promienie Słońca przemkną przez owe chmury i ogrzewać będą Ziemię, ta zaś emitować będzie promieniowaniem podczerwonym, które wchłonięte zostanie przez parę wodną. W rezultacie Ziemia, otrzymując energii cieplnej więcej, niż może jej wydalić, zacznie się coraz bardziej nagrzewać. A więc na dwoje babka wróżyła: albo będziemy się trząść iz zimna, albo pocić z gorąca. O ile w ogóle przeżyjemy, gdyż para wodna, wydalana przez samoloty ponaddźwiękowe powodować może tworzenie się związków wodorowych, które z kolei wchodząc w związki z ozonem, mogą go zniszczyć. A jeśli tak, to już wiemy, czym to groz^
PUSTOSZONA PLANETA
Jedynie w skali całego globu można skutecznie ochronić naturalne środowisko człowieka. Bo wiadomo na przykład, że zanieczyszczenia atmosfery na skutek prób z bronią jądrową powodowały spa-
danie deszczów skażonych radioaktywnie nie tylko tam, gdzie te próby przeprowadzano, lecz niekiedy w odległych krajach. Dwutlenek węgla wyrzucany w powietrze przez kominy fabryk zanieczyszcza powietrze nie tylko w miastach i o- kręgach przemysłowych, ale przemieszcza się też w regiony rolnicze. Nic nie pomogłoby oczyszczanie wód Odry na terenie naszego kraju, jeśli napływałyby one z Czechosłowacji stale zanieczyszcza-, ne.
Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Nie ulega wątpliwości, że rozwiązanie problemu ochrony przyrody i jej zasobów musi być podjęte* w skali ogólnoświatowej.
Czas to najwyższy, ostatni dzwonek. Rozwój cywilizacji technicznej stworzył dla przyrody śmiertelne niebezpieczeństwo. Do tej pory uważano ją zawsze za niezniszczalną i cała historia cywilizacji była historią walki z przyrodą. Ale czy człowiek w tej walce może zadać śmiertelny cios? Nonsens! Przecież równałoby się to samobójstwu! Niestety jednak, ciosy są wciąż zadawane. Niszczeją całe połacie ziemi na skutek zbyt intensywnej, rabunkowej zgoła gospodarki, giną lasy od ognia i siekiery, zatruwane są rzeki, a morza zanieczyszczane odpadami przemysłowymi...
Eksterminacja wielu gatunków zwierząt rozpoczęła się jeszcze w minionym stuleciu. Do legendy przeszły wyczyny Buffalo Billa, który w ciągu jednego sezonu myśliwskiego ubijał ponad 4 tysiące bizonów. Miał wielu naśladowców i w rezultacie bizony prawie całkowicie zniknęły z obszaru
•Ameryki Północnej. Dodajmy, że bardzo często były to polowania podejmowane nie ze względu na mięso i skórę tych zwierząt, lecz dla sadystycznej przyjemności. Z około 40 milionów antylop na początku naiszego stulecia dziś pozostało zaledwie 30 tysięcy, a i tym grozi zagłada.
Nieprzebrane zdawałoby się dżungle Afryki również zostały mocno przetrzebione. Szczególnie zaciekle tropiono słonie dla ich kości używanej do różnych wyrobów, a także nosorożce, zebry i antylopy. Wiele gatunków ssaków i innych zwierząt w ogóle zniknęło z powierzchni Ziemi.
- Nie idzie tu jedynie o sentymenty biologów i miłośników natury. Rzecz ma również aspekt utylitarny. Prof. Jean Dorst mówi na ten temat: „W interesie człowieka leży zachować przy życiu wszystkie istniejące jeszcze na świecie gatunki zwierząt, nawet jeśli niektóre z nich pozornie są nieprzydatne lub zgoła wydają się szkodliwe. Tępiąc je doszczętnie, narazilibyśmy się na straty; bo kto wie, czy gatunki te nie przyniosą z czasem korzyści, o których na razie jeszcze nie wiemy”.
Były już tego przykłady. Oto nim okazało się, że nawóz guano należy do najlepszych na świecie, przez czas długi bezlitośnie tępiono ptaki, z ekskrementów których powstał ów nawóz.
Poważne zagrożenie dla przyrody stanowi erozja wodna i wietrzna. Występuje ona i w naturze pozostającej w stapie dziewiczym; człowiek jednak działalnością swą bardzo często ją przyspiesza.
Trzeba wielu tysięcy lat, by utworzyła się 25-cen- tymetrowa warstwa gleby, która nas żywi;'wystarczy natomiast kilka lat, by została zniszczona, Ziemia pozbawiona pokrywy roślinności, która ją chroni, wystawiona zostaje na działanie deszczów i wiatrów i te spłukują albo unoszą w powietrze urodzajne cząstki tworzące glebę.
Do historii przeszła klęska z roku 1934, kiedy to na olbrzymich przestrzeniach Kansasu, Texasu i Oklahomy gwałtowny wiatr uniósł w tumanach, kurzu warstwę gleby, co było zresztą katastrofą, nie tylko dla tysięcy farmerów, ale i dla miesz-n kańców miast, które zasypane zostały kurzem tak, że przerwana została komunikacja.
Optymiści wskazują na morza, jako niewyczerpany magazyn żywności. Alé i tu nadmierna eką- ploatacja spowodować może zniknięcie wielu gatunków ryb, nie Wyłączając śledzi, sardynek czy dorszy. Jeśli zaś idzie o spożywcze walory glonów, to owszem, można w nich upatrywać pewne szanse, jednakże hodowla i przetwórstwo glonów nastręczają tak wiele problemów technicznych, że niektórzy naukowcy skłonni są to uważać za dziedzinę science fiction.
Tak więc Homo sapiens narażony jest na to, że zginie z głodu pośród pustyni, którą sam, własnymi rękami, tworzy.
Głód nie jest zresztą jedynym niebezpieczeństwem, jakie nam zagraża. Inne, wcale nie mniejsze, pociągają za sobą zatrucia, Tak na przykład środki chemiczne używane do walki z owadami i
chwastami, okazały się zabójcze również dla ptaków, ryb i... łudzi. Stosowane są w okresie wegetacji roślin lub przy magazynowaniu produktów roślinnych, mogą trafić do Organizmu konsumenta. Mogą również za pośrednictwem paszy dostawać się do tkanek zwierzęcych i tą drogą zanieczyszczać mięso oraz produkty zwierzęce.
Bić na alarm trzeba także z powodu zatruwania przyrody przez przemysł: dym i tumany kurzu, wyrzucane w przestrzeń odpadki i cuchnące ciecze odprowadzane do rzek...
Morza i oceany też nie są wolne od trucicielskiej działalności człowieka. A nawet jeszcze bardziej śą na nią wystawione, jako że tutaj topi się zazwyczaj odpadki radioaktywne. Prawda, że te najgroźniejsze umieszcza się w grubych naczyniach z ołowiu i betonu, ale czy bezpieczeństwo jest zagwarantowane w stu procentach? Na razie tak, lecz substancje radioaktywne trwać będą znacznie dłużej niż ołów i beton. Sprowadzamy więc niebezpieczeństwo na przyszłe pokolenia.
Rozwijając działalność cywilizacyjną musimy, oczywiście, wpływać na otaczającą nas przyrodę, tego się nie da uniknąć, jednakże niezbędna jest jak najdalej idąca ostrożność. Zachwianie bowiem równowagi biologicznej w otaczającym nas świe- cie mogłoby mieć fatalne dla nas konsekwencje. To tak, jakby ktoś podcinał gałąź, na której sie- .dzi.
I jeszcze o jednym warto pamiętać: wszelkie dzieła rąk ludzkich w razie zniszczenia można
ewentualnie zrekonstruować i odbudować,. natomiast dzieł natury nigdy chyba nie będziemy w stanie odtworzyć. Trzeba więc je chronić i szanować.
KAPRYSY AURY
Czy równowaga klimatyczna świata ulega zachwianiu? A jeśli tak, to czy przyczyn należy upatrywać w szerszym, kosmicznym zgoła kontekście, czy też może nasza własna działalność na Ziemi ma taki wyraźny wpływ na warunki meteorologiczne?
Trzeba sobie zdawać sprawę — i naukowcy coraz częściej podnoszą tę kwestię — że ludzkość dysponuje dziś taką potęgą techniczną, która może bezpośrednio wpłynąć na klimat. Jest to zresztą, potęga raczej w sensie ilościowym niż jakościowym, bo chociaż posiadamy maszyny nadzwyczaj skomplikowane, to sam ich napęd jest przecież rodem z epoki jaskiniowej.
Brzmi to jaik impertynencja pod adresem współczesnej nauki i techniki, no ale, jeśli się spojrzy na zagadnienie pod kątem futurologii, dostrzegając potrzeby energetyczne przyszłych stuleci, to doprawdy trudno być zachwyconym, że dzisiaj, podobnie jak w czasach prehistorycznych, głównym źródłem energii jest jednak ogień. Z tą wszakże różnicą, fatalną dla naturalnego środowiska, że ongiś przodkowie nasi dla ogrzania się
i uwarzenia sobie strawy wytwarzali niewielką ilość ciepła, obecnie zaś potrzeba nam go bardzo dużo dla przekształcenia w pracę rozlicznych urządzeń. Aliści — jak to wiadomo z praw termodynamiki — bynajmniej nie całe ciepło przekształcane jest w pracę. Wydajność termiczna maszyn osiąga w najlepszym przypadku 40 procent, a z pozostałą ilością ciepła przemysł ma zwykle kłopot, musi się od tych kalorii jakoś uwolnić, podobnie jak od innych odpadów. I za śmietnik służy mu, oczywiście, naturalne środowisko przyrodnicze, głównie rzeki i jeziora.
Dziwne jest mówić o cieple jak o śmieciach, ale każdy prawie nadmiar jest czymś negatywnym, ponieważ zakłóca równowagę. W tej chwili może za wcześnie jeszcze podnosić larum z powodu przegrzania planety. Ilość ciepła, którą ludzie wytwarzają, nie jest aż taka wielka, by mogło to być odczuwalne, jednakże trzeba sobie zdawać sprawę, że z każdym rokiem będzie wzrastać potęga energetyczna świata i że nawet stosunkowo niewielka zmiana w ciepłocie planety może wywołać katastrofalne skutki/ Naukowcy obliczają, że w ostatnich 50 latach średnia temperatura podniosła się o 1 stopień. Może zresztą z innych przyczyn niż techniczna działalność człowieka. Niemniej zaobserwowano w związku z tym takie zjawiska, jak przesiedlanie się śledzi za krąg polarny (ten gatunek ryb lubi chłodną wodę), a sardynek z wód równikowych ku kanałowi La Manche.
Wzrost ciepłoty niekoniecznie odbywa się bezpośrednio. I nie iyle istotne jest to, że dyszą ża-
rem kotły fabryk oraz asfalt i mury wielkich metropolii, co fakt, że podczas Spalania surowcó'w|j wytwarzany jest dwutlenek węgla, który ma tę właściwość, że intensywnie pochłania promienie;! podczerwone, przez co spełnia jak gdyby rolę ó*1 dzieży. Istnieje obawa, że otulający Ziemię płaszcz! atmosfery może być nazbyt ciepły, a jak wiadomo. przegrzewanie się nie jest wcale zdrowe.
Ale w tym samym czasie, gdy ekologowie bili na alarm z przyczyn nadmiaru ciepła, dało o sobie znać całkiem odwrotne zjawisko, zresztą także wywołane techniczną działalnością człowieka. Oto, co na ten temat pisał Gordon Rattray Taylor:
„W 1959 roku na północnym Atlantyku ilość lodów wzrosła do rozmiarów nie notowanych od sześćdziesięciu lat. W 1965 roku lód skuł ponownie porty północnego wybrzeża Islandii, uniemożliwiając połowy. Fakt ten powtórzył się w 1968 roku i w jeszcze większym stopniu w rok później”.
Przybywającego do Indii samolotem profesora Brysona uderzył widok jednolitej, niebieskawej mgły, która rozpościerała się nieruchomo nad całym horyzontem, aż do wysokości 6—7 tys. metrów. Pochodziła ona częściowo z wypalanych przez wieśniaków traw, a częściowo składał się na nią kurz unoszący się z nie porośniętych niczym obszarów ziemi. Było rzeczą oczywistą, że taka mgła pochłania znaczną część promieni słonecznych, a co za tym idzie, obniża temperaturę ziemi znajdującej się pod nią. Zdjęcia lotnicze wykaza
ły, że podobna niebieskawa mgła rozciąga się nad Brazylią i Afryką Środkową.
Czy Ogrzewanie przy pomocy dwutlenku węgli; i ochłodzenie wynikające ze wzrostu zachmurzeni^ zrównoważą się? Oto jest pytanie, na które usiłują znaleźć odpowiedź co najtęższe głowy. Jeden z doradców brytyjskiej Agencji do spraw Przestrzeni Powietrznej, dr Jim Lovelock, przewiduje spadek temperatury tak duży, że jeszcze przed upływem bieżącego dziesięciolecia należałoby się spodziewać początku nowej ery lodowcowej. A w związku z tym niby groźne memento brzmią takie oto zdania G. R. Taylora:
„Gdy pod koniec plejstocenu wystąpiła na naszej planecie era lodowcowa, zamarzła nagle niezliczona liczba mamutów. Znaleziono je w zamarzniętej ziemi, z dobrze zachowaną skórą i sierścią, z nie strawioną jeszcze trawą w żołądku i źdźbłami w zębach. Wydaje się, że zwierzęta te zostały nagle zaskoczone przez zimno. Jest tylko jedno wytłumaczenie tego zjawiska: musiały one paść ofiarą gwałtownej burzy śnieżnej, tak potężnej, że śnieg całkowicie je zasypał i że w ciągu kolejnych pór ,letnich nie nastąpiło ich odmrożenie. Byłaby to więc zmiana klimatyczna niewiarygodnie nagła. A w takim razie można założyć, że klimat ziemski może z -ustabilizowanego stanu, szybko jak z bicza strzelił przejść do innego, jakby pod wpływem jakiegoś impulsu z rodzaju tych, jakie obecnie stwarzamy...’’
Na początku dawałem wyraz zmartwieniom, iż {■obi się ną ^więęię zą ciepło. $ęrąz znów cytuję
opinię, że grozi Ziemi nowa epoka lodowcowa — czyli, że na dwoje babka wróżyła i przeważnie nic pewnego nie wiadomo. Not ale z pogodą tak już jest — trudno ją przewidzieć nawet na najbliższy miesiąc, a cóż dopiero mówić o prognozach na XXI wiek.
A wciąż jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę po- >. gody. I to nie tylko prywatnie jako urlopowicze.'£ Cała prawie gospodarka, poczynając od rolnictwa, a na produkcji elektryczności kończąc, zawisła jest od warunków meteorologicznych.
Czy z czasem można będzie na nie wpływać? A ściślej mówiąc regulować je stosownie do naszych potrzeb? Nie należy tu sobie zbyt wiele obiecywać. Zjawiska te są bowiem szalenie skomplikowane, a nadto wchodzą tu w grę energie tego rzędu, że nawet eksplozja bomby atomowej jest przy nich fraszką. Owszem, można przewidywać, że w skali lokalnej da się rozpędzać chmury, sprowadzać deszcz lub roztapiać śniegi, lecz w skali całego globu operacje tego typu mogłyby się okazać fatalne. Bo jeśli na przykład wywołałoby się sztuczny deszcz nad Europą, to kto wie, czy nie spowodowałoby' się niedostatków opadów w innej części świata. Jednym słowem, zawisłaby nad naszymi głowami groźba takiego bałaganu i mętliku, wobec którego najgorsze wybryki aury wydałyby się nam łagodnymi.
Co nie znaczy bynajmniej, że należy z przedsięwzięcia tego w ogóle zrezygnować, a tylko, że nie wolno go podejmować przedwcześnie. Zanim zac??-
niemy zjawiskami tak złożonymi rządzić, trzeba je ¡¡przedtem dobrze poznać. A, niestety, do tego bardzo jeszcze daleko. Profesor Morel twierdzi nawet, że żaden model matematyczny nigdy nie będzie mógł odwzorować ogólnej niestabilności atmosfery.
Na razie dobrze by było, gdyby dało się bardziej precyzyjnie przewidywać pogodę na czas dłuższy niż dobę. Można by wówczas nie tylko lepiej zaplanować urlop, ale i wiele przedsięwzięć gospodarczych i w rezultacie uniknąć mnóstwa strat. Toteż sondy, satelity i balony meteorologiczne, od których coraz gęściej w przestrzeni, nie są tam umieszczane gwoli czczej ciekawości. Jest to, impreza kosztowna, ale na dłuższą metę na pewno opłacalna.
Specjaliści twierdzą, że już w roku 1980 prognozy pogody na najbliższe dziesięć dni przestaną być wytworem fantazji. Choć dodają zaraz, że ich pewność nie będzie absolutna, ponieważ nie da się nawet z pomocą gęstej sieci satelitów przewidzieć pewnych drobnych zaburzeń, które wszakże mogą mieć wpływ na zjawiska zachodzące w większej skali. A więc, jak widzimy, prognoza prognoz jest bardzo ostrożna.
A jaka w tej chwili jest sytuacja w meteorolo- . gii? Przewidywanie pogody na najbliższe 24 godziny osiąga dość wysoki stopień pewności &— 90 procent. Na dwa do czterech dni — około 70 procent. Powyżej tygodnia jest to już tylko 50 procent.
A jak się meteorologia ustosunkowuje do ludowych przysłów i przepowiedni na temat pogody? Na ogół bardzo ostrożnie lub zgoła sceptycznie. Tak na przykład Van Hamme twierdzi, że na krótką metę, to owszem, ludowe przepowiednie często okazują się trafne. Kolor nieba, halo słoneczne*' rosa itp. są zjawiskami wróżącymi zmianę aury. Aliści na dłuższą metę nie da się z nich wywieść bezbłędnej prognozy. Komputer zresztą w opar-' ciu o liczne dane nadesłane z satelitów i stacji meteorologicznych, też jeszcze nie potrafi postawić stuprocentowo pewnej diagnozy.
Co prawda doświadczenie ludowe ma tę- przewagę nad komputerem, iż posiada dłuższą niż on pamięć: wszak ludowe obserwacje meteorologiczne czynione były od czasów najdawniejszych, a elektroniczna maszyna cyfrowa to dziecię naszego stulecia. Trzeba jednak sobie uprzytomnić, że z każdym rokiem tworzą się w pracowniach konstrukcyjnych doskonalsze egzemplarze. Komputer w meteorologii, tak zresztą jak i w wielu innych dziedzinach nauki, nie powiedział jeszcze ostat-' niego słowa. W każdym razie meteorolodzy bardzo liczą na ten instrument. Bo oczywiście same sondy i satelity nie załatwią sprawy, będzie ich Coraz więcej i zaczną dostarczać takich ilości danych, że nie tylko służba metorologiczna, ale i lada komputer nie zdoła w porę wszystkich zarejestrować i odpowiednio przetworzyć, tak aby na czas przygotować trafną prognozę.
A może aura bywa niekiedy tak bardzo nieobli
czalna, że cała sieć sond i satelitów wespół z superkomputerami nie zdoła przewidzieć wszystkich jej kaprysów i wyskoków? Wcale niewykluczone.
KIEDY KONIEC ŚWIATA?
Świadkowie Jehowy coraz to ustalają termin końca świata, termin bardzo bliski. I nie są oni jedynymi prorokami apokalipsy. Krążą i inne tego rodzaju przepowiednie.
Większość ludzi będzie się pewnie z tego śmiała, lecz kto wie, czy nie znajdzie się paru takich, którzy zareagują tak, jak pewien szewc przed wojną, który przeczytał w prasie o zbliżającej się i zagrażającej Ziemi komecie i przepił wszystkie swoje oszczędności, bo, jak powiadał: po cholerę składać pieniądze, jeśli przyjdzie kometa, machnie ogonem i wszystko diabli wezmą. Co prawda członkowie sekty zapowiadającej koniec świata, skłaniają swych rozjnówców do całkiem innej postawy wyczekiwania na rychły koniec, mianowicie do spokojnej i rzetelnej pracy oraz kultywowania wszelkich cnót, no, ale niektórych bardzo trudno do tego skłonić, nawet snuciem apokaliptycznych wizji. A jeśli nawet na kilka miesięcy wyrzekną się swoich przywar i potem okaże się, iż koniec świata nie nastąpił, to będą bardzo rozczarowani. ~
Tak jak ten facet z anegdoty, który mówił: —
Mieli przyjść goście, umyłem nogi, nie przyszli i teraz, jak ten głupi, zostałem z umytymi nogami."
Lecz nie będą tu na wzór Szwejka mnożyć dykteryjek, gdyż problem jest całkiem poważny. Nie dlatego bynajmniej, abym miał uwierzyć, że już w tym roku albo wkrótce potem nastąpi dramatyczny finał naszego globu (choć czy to, co kiedy wiadomo), ale dlatego, że katastroficzne wizje i przepowiednie zaczynają się pojawiać coraz obficiej, zwłaszcza w Europie zachodniej i w USA, ale i do nas też docierają siejące pewien niepokój w umysłach. I można przewidywać, że z roku na rok, im bliżej okrągłej daty 2000, tym więcej się ich będzie mnożyć. Tak to już jest, że okrągła liczba skłania do refleksji, w tym również refleksji apokaliptycznej.
Warto tu przypomnieć, że nie inaczej było, gdy zbliżał się rok 1000. Jakiż wówczas zamęt wkradł się do społeczeństwa, ileż ludzie przeżyli strachu
— na wołowej skórze by tego nie spisał. Koniec świata nie nastąpił, niemniej w wiekach średnich, a i potem także, nie zrezygnowano z przepowiedni ustalających dokładnie datę apokalipsy; niekoniecznie musiała to być data okrągła.
Gdyby się przyjrzeć bliżej genezie owych proroctw, okazałoby się, że są one związane z okresem wstrząsów i niepokojów na świecie; są więc niejako projekcją umysłów przeżywających strach. Czyż okres średniowiecza nie był swego rodzaju kipiącym kotłem?
Nie sądzimy, by w naszych czasach proroctwa
o końcu świata mogły opanować umysły w takim
stopniu, jak tysiąc lat temu. Choć powodów do niepokoju też nie brak. Druga połowa XX wieku jest w pewnym sensie jeszcze bardziej kipiącym kotłem, w którym wygotowują się nowe całkiem pojęcia i wartości, i zderzają się nieraz bardzo silnie z tradycyjnymi pojęciami. Dodajmy do tego potężne moce, jakie wyzwala rozwój nauki i techniki. Wszystko razem może niekiedy nastrajać apokaliptycznie. Z tym wszakże, iż w naszej epoce rzadziej wychodzi się z przesłanek religijnych czy irracjonalnych, lecz raczej snuje się czarne proroctwa w oparciu o analizę trendów współczesnej cywilizacji. Nawet niektórzy naukowcy wpadają w popłoch...
To prawda, że sporo jest objawów niepokojących, wśród nich: groźba wojny termonuklearnej lub chemicznej-i bakteriologicznej, skażenie naturalnego środowiska człowieka, ograniczające się możliwości wyżywienia, wyczerpywanie się surowców i zasobów energetycznych Ziemi — by wyliczyć tylko najważniejsze. Ale przecież podejmowane są wysiłki dla zażegnania tych gróźb. Widmo konfliktu termonukleamego było jednak przed laty bardziej bliskie ucieleśnienia, aniżeli obecnie.
W tej, chwili najwięcej podnosi .się krzyków z pdwodu zanieczyszczenia naturalnego środowiska człowieka i alarmy te, choć nawet przesadne, są skądinąd pożyteczne, gdyż mobilizują społeczeństwo do walki z owym zagrożeniem, które bądź co bądź jest realne, bo jeśli nawet nie nastąpi z tęgo powodu globalną katastrofa, to już teraz da
ją o sobie znać różne schorzenia, z Nasileniem się* przypadków nowotworowych włącznie.
Nauka współczesna nie pozostaje obojętna na dolę naszych wnuków i prawnuków, którym zabraknąć może pożywienia oraz zasobów energetycznych dla dalszego rozwijania cywilizacji; Przedsiębrane są badania nad wyhodowaniem bardziej wydajnych odmian roślin, nad zagospodaro- ■ waniem mórz i oceanów, nad znalezieniem całkiem nowych źródeł energii etc.
Nie wolno jednak grzeszyć zbytnim optymizmem uważając, iż dalszy dynamiczny rozwój nauk sam przez się załatwi wszystkie problemy i odsunie wszelkie niebezpieczeństwa. Taki scjentyzm dobry był może w XIX stuleciu, ale nie dzisiaj. Aliści popadanie w drugą skrajność, mianowicie przekonanie, że nauka i technika bezwzględnie ściągną na nas katastrofę, też jest nieuzasadnione. Nie są one przecież siłami obdarzonymi własną rolą (ani dobrą, ani złą), lecz my im nadajemy kierunek. Niedobrze byłoby wpaść w pesymizm i z założonymi rękami czekać na naukowo-technicz- ną apokalipsę.
Teoretycznie biorąc, są jeszcze inne ewentualności końca świata i zagłady życia na Ziemi-— związane z jej drogą przez rozległe przestrzenie kosmiczne. Bo przecież, gdy tak sobie na pozór spokojnie siedzimy z książką w ręku,, w istocie pędzimy z zawrotną szybkością przez Kosmos..
Czy nie nastąpi jakiś kataklizm zupełnie przez nas nie zawiniony? Na przykład zdęrzęnie się z
jakimiś innymi ciałami niebieskimi: kometami, planetoidami, ogromnymi meteorytami? i , Trudno Się tu bawić w proroka z różnych względów. Astronomowie i geofizycy, najbardziej kompetentni w tej kwestii, raczej niechętnie roztrząsają ją publicznie — a to z obawy, by nie wy-| wołać histerycznych reakcji, jakie, niestety, są dość powszechne w II połowie XX wieku, bowiem spory odsetek ludzi nie wytrzymuje nerwowo przyspieszenia cywilizacyjnego i objawia skłonności do demonizowania różnych zjawisk. Niektórzy, gdy tylko usłyszą, że zbliża się ku naszemu globowi jakieś ciało niebieskie, Zaraz pytają: kiedy koniec świata? Jutro czy pojutrze?
Gwoli uspokojenia warto sobie uprzytomnić, że Ziemia istnieje już blisko 5 miliardów lat. Gdyby planety uległy zniszczeniu za każdym, razem, gdy zbliżało się do nich lub nawet padało na nie jakieś ciało niebieskie, już tylko chmura kurzu krążyłaby wokół Słońca. Niemniej faktem jest, że na przestrzeni tego czasu glob nasz podlegał różnym kataklizmom — bombardowany był przez meteoryty, niekiedy wręcz gigantyczne. Te ostatnie pojawiały się w odstępach milionów lat.
Wiele wskazuje na to, że i z kometami miała już Ziemia do czynienia. A różnica to niebagatelna w porównaniu z meteorytami, zważywszy na dużo większą masę komet. Wstrząs musiał być zaiste okropny: ów niebieski pocisk kruszył skorupę ziemską w miejscu trafienia, a jego rozpryski leciały w przestrzeń kosmiczną, po czym wracały z
powrotem poprzez atmosferę i rozpraszały się po powierzchni Ziemi w dużych ilościach.
Odpryskami komety IjP jak twierdzi prof. Harold C. Urey, laureat Nagrody Nołjla — są tektyty, owe kamienie, które geolodzy znajdują np. w Libii, Cze- . chosłowacji, Australii... Możliwa jest do ustalenia ich data: np. australijskie liczą 700 tys. lat, z Wybrzeża Kości Słoniowej — 1 milion lat, z Pustyni Libijskięj — 28 milionów. Nie wchodząc w szczegóły warto zwrócić uwagę, że datowanie tych kamieni jest zbieżne z erami geologicznymi. Stąd nasuwałby się wniosek, że wielkie przemiany w dziejach naszego globu wywoływane były przez kataklizmy w rodzaju zderzenia z kometą. Tłumaczyłoby to m.in. nagłe zniknięcie z powierzchni Ziemi dinozaurów. Te przedpotopowe kolosy nie wytrzymały pewnie radykalnej zmiany klimatu, jaka nastąpiła w wyniku nasycenia atmosfery pyłem pochodzącym z odpadów komety i ze wzmożonego działania wulkanów, pobudzonych przez zderzenie, oraz oparami amoniaku i innych związków chemicznych, które zawarte były w jądrze komety.
Czy za ileś tam milionów lat dojdzie do następnego kataklizmu? Wcale niewykluczone — powiadają astronomowie. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież z tego powodu wpadał w kosmiczną rozpacz.
Niektórzy zaś geolodzy twierdzą, że choćby i żadne gwałtowne wstrząsy nie nastąpiły, to i tak oblicze naszej planety ulegnie olbrzymim zmianom. Zresztą już od dawna ten proces jest w toku, a jeśli go się gołym okiem nie dostrzega, nawet na
przestrzeni całych stuleci, to dlatego, iż odbywa się bardzo powoli. Tu trzeba liczyć w milionach lat. Ruchy tektoniczne, czyli ruchy skorupy ziemskiej, które ukształtowały postać kontynentów i łańcuchów górskich, wciąż się przejawiają — z szybkością kilku milimetrów w ciągu roku, więc może to być wykryte jedynie nadzwyczaj czułymi instrumentami sejsmicznymi. Dziś jednak geolodzy dysponują instrumentami i potrafią stwierdzić np., że Pireneje, Alpy i Himalaje podnoszą się w górę. Spróbowano nawet określić mapę Ziemi za 50 min lat, stosując metodę polegającą na tym, że ekstra- poluje się aktualnie znane ruchy tektoniczne i zakłada, że będą się wciąż powtarzać. '
.A taka daleka podróż w czasie, choć może nie ma wielkiego waloru praktycznego, jest jednak ciekawa. Wybierzmy się w nią, by choć na chwilkę rzucić okiem na glob ziemski w roku 50 000 000. Otóż widzimy, że obie Ameryki znacznie się oddaliły od , Europy i Afryki. Ocean Atlantycki powiększył się, a zwłaszcza rozszerzyło się przejście między Grenlandią, Islandią i Anglią, ■ w wyniku czego ciepły prąd, Golfstrom, może płynąć wprost na północ i nię obmywa już wybrzeży Francji i Anglii, co dla klimatu tych krajów ma dramatyczne konsekwencje.
Ameryka i Syberia stopiły się w jeden ląd, gdyż nie istnieje już cieśnina Beringa. Australia posunęła się ku równikowi, popychając wyspy Indonezji ku kontynentowi azjatyckiemu — Filipiny stopiły się z Chinami.
Morze Śródziemne nie ma połączenia z Atlanty-'
kiem i stało się tylko słonym jeziorem. „But“ włoski przesunął się ku wybrzeżom Dalmacji, tak żę Adriatyk stał się bardzo wąskim jeziorem.
Na Syberii wznoszą się wielkie łańcuchy górskie, a Kamczatka oderwała się od kontynentu i jest wyspą. Japonia jest odsunięta od Chin, te zaś stały się terenem, po którym szaleją straszliwe huragany. Podobnie niszczona huraganami jest cała wscho- dnia część dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, 1
No, dość tej zabawy z przesuwaniem kontynentów. Mamy jeszcze dużo czasu, by się przejmować tym, co będzie za 50 milionów lat, choć mimo wszystko nie można owych dalekosiężnych prognoz geologicznych uznać za całkiem jałowe. Kto wie, czy kiedyś ludzie nie będą umieli wpłynąć na ruchy tektoniczne, zresztą nawet już teraz znajomość kierunku tych ruchów może się na coś przydać, np. w związku z eksploatacją jakichś pokładów surowcowych.
ZANURZENI W PROMIENIACH
Żyjemy zanurzeni w prawdziwym oceanie fal elektromagnetycznych, a i sami też je emitujemy wszystkimi komórkami naszego organizmu.
Zresztą każde ciało, żywe czy martwe, jeśli tylko jego temperatura jest wyższa od absolutnego zera, stanowi źródło promieniowania elektromagnetycznego. Jest ono przeważnie niewidzialne, a jedynie fale świetlne usytuowane w stosunkowo .niewieł-
kim przedziale długości widma elekromagnetyczne- go są dostrzegalne dla naszego zmysłu wzroku.
W obszarze fal dłuższych niż świetlne leżą między innymi fale promieniowania podczerwonego (czyli cieplne), fale radiowe oraz bardzo długie fale prądu zmiennego. Natomiast do krótkich i najkrótszych należą fale promieniowania ultrafioletowego, rentgenowskiego oraz promienie kosmiczne o nadzwyczaj wielkiej częstotliwości. Tu już wkroczyliśmy w obszar tzw. promieniowania jonizującego, zabójczego dla zdrowia i życia. A w ogóle — jak nietrudno się domyślić żaden rodzaj promieniowania nie jest pod tym względem obojętny. Na-szczęście, oddziałują na nas głównie promienie życiodajne, by wspomnieć tylko o Słońcu. Jest jakaś równowaga w otaczającym nas środowisku elektromagnetycznym. Istnieją jednak poważne, obawy> że równowaga ta może zostać zachwiana, ponieważ współczesna cywilizacja zagęszcza coraz bardziej środowisko, Wprowadzając nowe, niekiedy bardzo potężne źródła promieniowania. Pomińmy już nawet próby termonuklearne, które wywoływały istną ulewę promieniowania jonizującego, zdolnego odkształcić chromosomy, a tym samym zmienić genotyp istot żywych. Z tej przyczyny naukowcy bili już na alarm, a pisarze science fiction nie szczędzili czarnych barw na malowanie potworów, jakie się narodziły w wyniku nieoczekiwanych mutacji. Aliści przez dłuższy czas uchodził uwadze naukowców problem promieniowania elektromagnetycznego niejonizującego, wytwarzanego przez urządzenia elektroniczne, ta-
kie jak: nadajniki radiowe, radiokomunikacyjne, radiofoniczne i telewizyjne, radionawigacyjne. Promieniowanie to emitowane jest też przez niektóre urządzenia przemysłowe, a nawet domowe, np. kuchnie mikrofalowe, tu i ówdzie w świecie wchody dzące do użytku.
Oczywiście emisja promieni nfejonizujących niekoniecznie musi być szkodliwa dla zdrowia. Czasem odwrotnie — stwierdzono na przykład, że pole elektromagnetyczne może przyspieszać zabliźnia-' nie się-ran oraz zrastanie złamanych kości. A nawet podobno także regenerację nerwów. Przeprowadza się również próby wykorzystania niektó-; rych efektów promieniowania elektromagnetycznego dla intensyfikacji produkcji rolniczej.
Ale z drugiej strony wiadomo też, że bardzo silne promieniowanie elektromagnetyczne zabija żywe tkanki, wytwarzając wewnątrz komórek ciepło. Zanotowano w USA przypadki śmierci wśród personelu obsługującego stacje radarowe.
Problem nie jest jednak taki prosty, by dało się go określić w dwóch słowach — że intensywne promieniowanie zabija, a słabe leczy lub przynajmniej pozostaje dla zdrowia obojętne. Trzeba jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy ten ostatni rodzaj promieniowania nie staje się szkodliwy, jeśli oddziałuje na organizm przez dłuższy czas. Naukowcy zaczęli podejrzewać, że tak właśnie jest, że efekty promieniowania kumulują się i, Co gorsza, być może również pociągną za sobą jakieś zmiany genetyczne. Hipoteza ta wydaje się najczarniejszym proroctwem, ale nie jest pozbawiona podstaw i nie
wolno jej lekceważyć — bo dopiero wówczas przyszłość okazałaby się naprawdę mroczna.
Tak więc powstał nowy problem ochrony naturalnego środowiska — zanieczyszczanie przestrzeni sztucznie wytwarzanymi falami elektromagnetycznymi. Wiele ośrodków naukowych zajęło się już bardzo żywo badaniem tego problemu. W Polsce działa Komisja Biologicznych Efektów Napromie- niowań Niejonizujących PAN; prowadzą też wnikliwe badania w tej dziedzinie takie placówki, jak: instytut Medycyny Pracy w Łoclzi oraz Centralny Instytut Ochrony Pracy w Warszawie. Nawiązana została w tej dziedzinie współpraca z ośrodkami radzieckimi.
Intensywne badania prowadzone są także w Kanadzie i' Stanach j Zjednoczonych.
Nie bez kozery wymieniłem nasze ośrodki badawcze na pierwszym miejscu. Należą one do przodujących w świecie, czego dowodem może być fakt, że właśnie w Polsce było organizowane międzynarodowe sympozjum poświęcone tym zagadnieniom. Zasygnalizowało ono światu, że promieniowanie elektromagnetyczne może być niekorzystnym czynnikiem skażającym otoczenie, o ile jego natężenie w środowisku człowieka będzie się powiększać nadal w sposób nie kontrolowany.
Wiele jest w tej sprawie jeszcze do zrobienia. Przede wszystkim trzeba jak najdokładniej wyjaśnić mechanizm powstawania zaburzeń klinicznych u ludzi na skutek działania na organizm fal elektromagnetycznych. Następnie podjąć takie kroki organizacyjne w skali całego globu, które pozwoliłyby
skutecznie mierzyć i kontrolować wszelkie promieniowanie. Potrzebna tu jest więc zarówno wie'dza, jak i dobra wola.
Zresztą tak ssano w każdej dziedzinie współczesnej cywilizacji, niosącej obok dobrodziejstw również i zagrożenia, i to nie w skali lokalnej tylko, ale ogólnoświatowej.
Nie wyłączymy wszystkich nadajników, tak jak nie zrezygnujemy z przemysłu, komunikacji etc. Zresztą i nie moglibyśmy już tego uczynić, bo do-; piero wtedy zginęlibyśmy jak muchy. Pozostaje więc czuwać, by wszystko funkcjonowało w sposób nie zagrażający życiu i zdrowiu. A w przypada ku promieniowania elektromagnetycznego zadanie to jest tym trudniejsze, że mamy do czynienia z postacią materii, której ani okiem, ani węchem,, ani żadnym receptorem zmysłowym nie dostrzeżemy.
WSZYSCY JESTESMY KOSMONAUTAMI
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy pasażerami statku kosmicznego. I to nie takiego, co dociera zaledwie do Księżyca czy Marsa* pokonując odległości liczone w sekundach i minutach świetlnych, ale statku bardzo dużego, lecącego przez przestrzenie międzygwiezdne wynoszące tysiące i miliony lat świetlnych.
Jedne pokolenia kosmonautów wymierałyby, po nich przychodziłyby nowe, zapewne coraz licznie j-
U
sze. (Bo odrzucamy koncepcję podróży w stanie zamrożenia, na podobieństwo nieboszczyków budzonych u kresu podróży za pomocą jakichś specjalnych aparatów).
. Rzecz jasna, iż pojazd taki już prawie w niczym nie-przypominałby kapsułki „Apolla” czy „Sojuza”, musiałby być niesłychanie duży, aby toczyło się tu normalne życie. Lecz choćby i był maksymalnie wielki — mierząc miarą najoptymistyczniej przemyślanych możliwości ludzkich — to i tak nie zdołałby zabrać dostatecznej ilości wody, pożywienia, tlenu oraz tego wszystkiego, co do życia człowiekowi niezbędne. Należałoby tu stworzyć, np. z pomocą glonów, zamknięty cykl krążenia owej materii, tak, by można ją było z powrotem odzyskiwać.
Glony, podobnie jak inne zielone rośliny, zdolne są wyłapywać z otoczenia dwutlenek węgla i następnie, oddając tlen, wykorzystywać węgiel dla wytwarzania białka, węglowodanów i tłuszczów — tj. podstawowych składników pożywienia. A więc to, co miało zatruwać atmosferę naszego statku (dwutlenek węgla), staje się budulcem dla odzyskania zapasów tlenu i żywności.
Trzeba by. również pomyśleć o odzyskaniu zużytej wody i innych materiałów, ów zamknięty cykl krążenia musiałby być o wiele bardziej skomplikowany, niż zdołałem to naszkicować. Nawiasem mówiąc, od stopnia komplikacji zależy trwałość i niezawodność takiego cyklu przemian.
Podobne pojazdy kosmiczne opisywane są, mniej lub bardziej udolnie przez autorów science fiction. Jednakże chciałem zwrócić na nie uwagę nié gwoli
ekscytowania wyobraźni i wybiegania w bardzo daleką przyszłość, kiedy to ludzkość zdolna będzie ewentualnie podejmować wojaże międzygalaktycz- ne. Problem zamkniętego cyklu krążenia materii staje się bardzo aktualny już dziś, w drugiej połowie XX stulecia. Bo czyż nasza planeta — choć jej nikt w warsztacie nie zmontował — nie jest czymś w rodzaju dalekodystansowego pojazdu kosmicznego? Pędzimy na nim przez rozległe i groźne przestrzenie wszechświata, osłaniani pancerzem, atmosfery, który lepiej nas chroni przed meteorytami, promieniami kosmicznymi etc. niźli najr twardsza stal. Wyposażeni jesteśmy w nieprzebrane bogactwa powietrza, wody i wszelkiej materii, Ale czy rzeczywiście nieprzebrane? Tak mogło się jeszcze do niedawna wydawać. Podobnie jak porównanie Ziemi do pojazdu przestrzennego wydawałoby się bardzo naciągniętą metaforą. A dziś już chyba nie. W wyobrażeniu współczesnego człowieka, który widział kulę ziemską sfotografowaną w odległości około 300 tys. km, nie przedstawia się już ona jako wielki, nieograniczony świat — raczej jak łupinka rzucona w przestrzeń kosmiczną. Ta przemiana w mentalności bierze się, zfesztą nie tylko z wyczynów astronautycznych, w których wszyscy, nawet siedząc w fotelu przed telewizorem, po trosze jakoś uczestniczymy. Zwyczajne, powszechnie, używane środki lokomocji też sprawiają, że planeta Ziemia staje się coraz mniejsza. A także coraz ciaśniejsza, co znów sprawia eksplozja demograficzna, przed skutkami której przestrzegają liczne publikacje futurologiczne.
Dla zilustrowania tego problemu sięgnijmy na chwilę do statystyk. Otóż w połowie XVII wieku Ziemia liczyła ok. 500 milionów mieszkańców; w dwa wieki później, w 1850 roku, liczba ta się podwoiła; następnie wystarczyło sto lat, by wzrosła dwa i pół raza, tj. do 2,5 miliarda w 1950 roku. Przewiduje się, że w roku 2000 będzie nas na świe- cie.6 miliardów. -■
Trzeba przy tym pamiętać, że wzrasta również i to w tempie jeszcze szybszym, produkcja oraz konsumpcja. Tak np. między rokiem 1900 a 1970 zużycie energii wzrosło dziesięciokrotnie, zaś materiałów — dwudziestokrotnie. A więc nie tylko jest więcej ludzi, lecz każdy. z nich (statystycznie biorąc) więcej konsumuje.
Wszystko pięknie, tylko jak długo tak można? — zastanawiają się futurolodzy, ze słynnym Klubem Rzymskim na czele, fetory — jak pamiętamy' — nawoływał do powstrzymania, a przynajmniej ograniczenia wzrostu produkcji i konsumpcji.
Trwają gorączkowe poszukiwania nowych źródeł energii i być może wkrótce uda się zaprząc do pracy Słońce lub opanować dla celów pokojowych reakcję syntezy, tę, która występuje w bombie wodorowej lub może jedno i drugie albo jeszcze coś innego. W przypadku napędu* energetycznego można być optymistą. Gorzej natomiast z surowcami, np. z metalami. Według raportu Klubu Rzymskiego — przy założeniu, iż wzrost konsumpcji będzie taki sam jak w latach 1960—70 — zasoby metali, z wyjątkiem żelaza i chromu, wyczer-- pią się w ciągu 50 ląt. Co oczywiście byłoby wiel
kim wstrząsem dla gospodarki w skali światowej, ■ Nadzieja mi zastąpienie metali plastykami różnego rodzaju jest o tyle złudna, że produkcja owych plastyków zależy od petrochemii, nó a ropy naftowej. ;j jak wiadomo, wcale nie jest za dużo.
Jedyna szansa uniknięcia katastrofy to odzyski*! wanie metali i innych surowców W swego rodzą jj$ cyklu zamkniętym. Oczywiście nie odzyska się ich' w stu procentach, ale jak obliczają fachowcy — 80 do 90% plus dalsza eksploatacja naturalnych źródeł zapewniłyby przyszłość na dalsze tysiąclecia.
Problem nie kończy się na metalach i innych tego rodzaju klasycznych surowcach dla przemysłu. Zurbanizowana i zindustrializowana ludzkość zużywa coraz więcej tlenu, wody, żywności. Kurczą się uprawne tereny... I jeśli panować będzie na świe- cie, tak jak dotychczas, beztroska rozrzutność, biada naszym dzieciom i wnukom.
Toteż absolutnie koniecznie musimy być oszczędni. A raczej przezorni, patrzący dalej niż koniec naszego stulecia. Zorganizowanie cyklu zamkniętego, podobnie jak w statku kosmicznym, który mą ograniczone przecież zasoby, kurs zaś bardzo daleki, może uratować naszą cywilizację techniczną.
Sięgnąłem tu gwoli przykładu do zasad funkcjonowania międzygwiezdnego pojazdu. Ale takich, pojazdów jeszcze nie ma, a choćby i były, to i tak znacznie lepszych przykładów dla urządzenia zamkniętego cyklu krążenia materii dostarczyć nam może Natura. Tu nie istnieje taka rzecz, jak odpady, wszystko czemuś służy, stanowi cząstkę zamykającego się kręgu życia, wiecznie młodego,
STOLICZKU, NAKRYJ SIĘ!
^iele marzeń baśniowych zostało już w naszych czasach zrealizowanych: i siedmiomilowe buty, i| latające dywany, i mnóstwo innych cudów. Zrealizowano je, i to nawet z dużą nadwyżką. No bo, czyż latający dywan mógłby się zmierzyć z samolotem odrzutowym, nie mówiąc już o rakietach kosmicznych...
Aliści jedno czarodziejskie zaklęcie wciąż nie chce się urzeczywistnić: „Stoliczku, nakryj się!” A horoskopy na przyszłość, choćby i najbardziej optymistyczne, nie przewidują w tej dziedzinie żadnych cudów.
Czarodziejska różdżka nauki i techniki w stosunku do materii żywej nie działa tak szybko i efektownie, jak w przypadku materii martwej. Żadnego hokus-pokus nie będzie. W najlepszym razie przy dużym wysiłku i mądrej polityce, będzie można zapewnić Szybko rosnącej ludności świata dostateczną ilość białka, węglowodanów etc.
Brzmi to dość minorowo, ale naprawdę nie sposób sobie pozwolić na bardziej optymistyczny horoskop. Patrzenie na ten problem przez różowe szkiełko mogłoby doprowadzić do fatalnych następstw. Trzeba pamiętać, że miliony ludzi na święcie wciąż są niedożywione, nie zniknęło widmo śmierci głodowej.
Upatruje się ratunku w nauce i technice — iw dużej mierze słusznie — ale, jak pokazały ostatnie lata, czynnik ten nie działa automatycznie, sprawa jest bardziej skomplikowana niźli przewidywano.
Na przykład sławna przed paru laty tak zwana „zielona rewolucja” nie przyniosła zdecydowanego zwycięstwa nad głodem w krajach Trzeciego Świata. Miała się ona dokonać w oparciu o nowe, co najmniej dwukrotnie wydajniejsze odmiany zbóż,, wyhodowane przez Normana Borlauga, laureata Nagrody Nobla.
Oczywiście, bardzo wiele można oczekiwać od nauki: — że plony zbóż, ryżu i kukurydzy podwoją się, potroją czy nawet będą czterokrotnie wyższe; że krowy będą miały po dwa cielaki, za- l miast jednego; że kury będą rosły w ciągu sześciu tygodni, zamiast kilku miesięcy. Można się nawet spodziewać, że wyhodowane zostaną całkiem nowe gatunki zbóż (jak np, triticale), które zawierać będą dostateczną ilość protein, by zastąpić nieobecność mięsa w codziennym menu.
Pamiętać jednak trzeba, że cudów w naturze nie ma, że jej prawa są w gruncie rzeczy nieprzeparte. Aby roślina mogła szybko rosnąć i obficie plonować, musi mieć pewną ilość substancji; a. jeśli ich nie znajduje w glebie, trzeba jej dostarczyć z zewnątrz. Bez odpowiedniego zasilenia upraw nawozami i wodą nie sposób marzyć o podniesieniu plonów. Zwłaszcza odmiany wysokowydajne są, podobnie jak wszystkie wyspecjalizowane organizmy, bardziej kruche; wymagają szczególnych starań. Tak więc trzeba stosować pestycydy dla ochrony ich przed pasożytami, a także środki przeciw chwastom, które bynajmniej nie są kruche i V konsekwencji z roślinami uprawnymi zawsze by zwyciężyły. Słowem — dla płodnych odmian zbóż wy-
jodowanych przez Normana Borlauga z mysią o „zielonej rewolucji” potrzebna była wysoka kultura agrotechniczna. A ta, oczywiście, nie może być ■stworzona bez dużych nakładów inwestycyjnych. Jeśli się chce naturę modelować, trzeba za to płacić. A czyż stać na to było głodujących chłopów z Indii oraz krajów Trzeciego Świata? Jedynie bogatsi właściciele ziemscy mogli sobie pozwolić na zakup maszyn, nawozów etc. i na ich polach nowe odmiany zbóż pięknie plonowały. Tak więc w końcu zielona . rewolucjam i-- jak to określił dyrektor FAO M. Addecke Boerma — wzbogaciła bogatych i spa- uperyzowała biednych.
Czynnik społeczny i polityczny może bardzo poważnie zaciążyć nad wyżywieniem świata. Bogate państwa wolą głodującym zboże sprzedawać, często zresztą po cenach spekulacyjnych, wolą nawet dawać w. ramach tzw. „pomocy”, która prowadzi do uzależnienia politycznego, aniżeli przyjść z taką pomocą, która by postawiła na nogi rolnictwo w krajach Trzeciego Świata.
Co prawda poprzez mroki tego czarnego rynku przebija coraz częściej zrozumienie, że trzeba myśleć i działać w kategoriach całej planety, gdyż w przeciwnym razie nastąpi ogólny krach.
Ale jeśli nawet założymy, że cała ludzkość solidarnie podejmie walkę z widmem głodu, to również problem zwycięstwa nie będzie łaitwy do rozwiązania, zważywszy coraz gęściejsze zaludnienie naszego globu, a także coraz szybszą industrializację i urbanizację, która przecież wraz ze swymi infrastrukturami pochłania sporą część ziem .upra
wnych. Być może trzeba będzie pomyśleć q całkiem nowych rodzajach pożywienia. Właściwie już się o tym w kręgach naukowców i ekonomistów myśli: na przykład o Wykorzystaniu glonów i planktonu morskiego, choć przeciętny zjadacz chleba (i kotleta schabowego) krzywi się na to z niesmakiem. Mimo że nie proponuje mu się, by jadł glony: będą one bowiem jedynie punktem wyjścia do otrzymywania innych produktów żywnościowych, które odpowiednio spreparowane i przyprawione mogą również dać satysfakcję podniebieniu.
Ale glony to jeszcze fraszka w porównaniu z innymi eksperymentami żywieniowymi. Już przed kilku laty odbyła się w Londynie w British Petroleum Company degustacja, na . której podano szynkę ze świni tuczonej proszkiém białkowym wyprodukowanym z ropy naftowej. Podobno szynka ta gościom smakowała, aliści tylko do momentu, w którym dowiedzieli się szczegółów jej pochodzenia — co by świadczyło, żę czynnik psychologiczny odgrywa w konsumpcji bardzo istotną rolę. Nie jest to zresztą nic nowego. Może więc po przełamaniu uprzedzeń będziemy z apetytem spożywać potrawy wytworzone metodami przemysłowymi? i nawet — w miarę udoskonalania tych metod — bez pośrednictwa tuczników. Próbowano już z nafty wytwarzać kawior, no ale nie jest to potrawa którą by się rzucało przed wieprze.
Może zresztą wcale nie tędy droga do rewolucji w garnku. Wątpliwości nasuwają się tym większe, że ropa naftowa ostatnimi czasy bardzo podrożała
i zanim co, to wszystkie jej zasoby pożrą maszyny. Zresztą, niech tam! Bo prawdę mówiąc, jesteśmy — jeśli idzie o menu — trochę zacofani i nie mamy ochoty nawet na kawior z nafty. Sądzę zresztą, że najpierw trzeba by zrobić wszystko dla podniesienia gospodarki rolnej na świecie, dla lepszego wykorzystywania i przechowywania produktów rolnych (a pozostało jeszcze w tym zakresie mnóstwo do zrobienia), i dopiero potem będziemy się martwić! Przy czym może się okazać, że zmartwienie jest mniejsze, aniżeli się to-wydaje dziś, W okresie, gdy ludzkość jest podzielona i nie potrafi podjąć solidarnie zadań, jakie stawia przed nią XXI wiek.
UPRAWIAĆ MORZE...
Futurolodzy wiążą wielkie nadzieje z akwakul- turą, czyli uprawą wody. Bądź co bądź mórz i oceanów jest na naszym globie dwa i pół raza tyle, co gruntu stałego. A z drugiej strony ludność świata zwiększa się w takim tempie, iż zachodzi obawa, że w wiek XXI może wkroczyć pod znakiem głodu. Zresztą i w tej chwili przeważająca większość ludności na świecie nie dojada, odczuwany jest zwłaszcza niedostatek białka zwierzęcego, najbardziej dla organizmu wartościowego. Oczywiście w dużym stopniu winien jest system niesprawiedliwości społecznej, panujący na ogromnych połaciach globu
ziemskiego. Ale to jest już inny problem natury politycznej.
Choć byśmy jednak stawiali najbardziej optymistyczne horoskopy, dotyczące polityki i socjologii przyszłości, kwestia wyżywienia rosnącej dynamicznie ludności świata i tak będzie musiała być rozwiązana, co oznacza, że trzeba będzie szukać nowych źródeł i nowych metod uzyskiwania białka oraz innych składników.
Morza i oceany od dawien dawna dostarczają człowiekowi pożywienia w postaci ryb. Ale samo; tylko łowienie już nie wystarcza. Podobnie, jak przed iluś tam tysiącami lat przestało wystarczać zbieractwo czy łowiectwo i Homo sapiens musiał się jąć uprawy ziemi oraz hodowli.
Do połowów morskich używa się wprawdzie coraz doskonalszych statków; wyposażonych w echosondy, radary itp., ale cóż z tego, jeśli łowiska stają się z roku na rok uboższe. Nie mówiąc o tym, że tu i ówdzie wody •zanieczyszczane i zatruwane są ściekami przemysłowymi. Dość mocno jest już zachwiana równowaga biologiczna Bałtyku i Morza Śródziemnego.
Z tym zatruwaniem trzeba będzie jak najrychlej skończyć. Co więcej — należy wody uczynić żyź- niejszymi, by obficiej rodziły plankton, a w rezultacie i ryby, które się planktonem żywią. Czy osiągnie się to przez wysypywanie do morza nawozów sztucznych?
Owszem, były już takie próby. Przed 30 laty jedną z zatok wybrzeża szkockiego zasilono nawozami sztucznymi, takimi samymi, jakie się wysie
wa na pola. W rezultacie wzrosła ilość planktonu, a następnie ryb. Podobne eksperymenty przeprowadzono później w Danii. Ale dziś jeszcze nie sposób Orzec, czy właśnie tędy droga. Ludzie stali się
— i słusznie — ostrożniejsi w tego rodzaju poczynaniach. Należałoby przedtem bardzo dokładnie zbadać, czego wody morskie dla użyźnienia potrzebują oraz jak reagują na tę czy inną interwencję chemiczną.
Racjonalna uprawa morza przynieść może efekty nie tylko ilościowe, ale i jakościowe. Mianowicie zapobieganie zniknięciu i choćby tylko przetrzebieniu niektórych gatunków ryb, zagrożonych obecnie przez nazbyt intensywne i z niczym się, prócz zysku, nie liczące połowy.
To prawda, że ryby są nadzwyczaj płodne: jedna sztuka składa przeciętnie kilka milionów jajeczek! Ale z tej astronomicznej ilości w warunkach naturalnych tylko dwie sztuki osiągają wiek dojrzały. Natomiast przy racjonalnej akwakulturze jedna ryba mogłaby mieć około 300 tys. potomstwa.
To prawda, że akwakultura nie stała się jeszcze czymś powszechnym. Gwoli ścisłości trzeba jednak dodać, że nie jest ona absolutną nowością. Tu i ówdzie prowadzona była hodowla morska niektórych cenniejszych gatunków, na przykład ostryg i małży jadalnych.
Wszelka hodowla stara się odtworzyć naturalny cykl życia zwierząt. U fauny morskiej cykl ten jest właściwie taki sam, jak u fauny lądowej. Zaczyna się od zjawiska fotosyntezy: rośliny z pomocą energii świetlnej dokonują syntezy związków orga
nicznych na bazie soli mineralnych rozpuszczonych w wodzie. Te rośliny służą za pokarm faunie, która z kolei zjadana jest przez mniejszego rozmiaru faunę mięsożerną, a ta następnie przez większych drapieżników. Te znów, kończąc żywot, dostarczają wodzie soli mineralnych, które stanowią bazę- następnych przemian. I tak w^esfeończoność obraca się koło życia w środowisku wodnym. Rzecz w tym, by obrotów tego koła nie zakłócić, lecz je przyspieszyć. Co można osiągnąć na przykład przez wzbogacenie wody w sole mineralne i w światło? W każdym razie zabieg taki przyczyni się do zwiększenia ilości roślin morskich oraz żyjątek roślinożernych. Ale to jeszcze nie rozwiązuje problemu, jeśli idzie o gatunki mięsożerne — o ryby poszukiwane na rynku. Ich naturalny cykl rozwojowy ma dość nikłą wydajność: 100 kg planktonu daje przeciętnie około 10 kg ryby. W hodowli intensywnej należałoby przeskoczyć przez niektóre fragmenty tego naturalnego koła — karmić młody narybek bezpośrednio, spreparowanym odpowiednio pokarmem (z odpadków rybnych i, z gatunków niejadalnych). Osiągnęłoby się wówczas wydajność do 50%.
Bardzo istotne jest, by roztoczyć kontrolę nad rozmnażaniem się takich a nie innych gatunków ryb. Czyni się już w tym kierunku eksperymenty, na przykład wywołuje się składanie ikry, poddając rybę szokowi termicznemu lub wstrzykując jej hormony. Na razie próby te nie wyszły poza stadium laboratoryjne, zresztą nie zawsze dają pozytywne wyniki, a więc tym bardziej trudno* prze
widzieć, czy będą owocne na szeroką skalę. W każdym razie należy tu zachować jak najdalej idącą ostrożność, albowiem człowiek, mimo całej swej wiedzy i przebiegłości, jest w rozgrywce z przyrodą nadal partnerem słabszym. I tak chyba musi byś*, zważywszy, iż ona jest całością, a my jesteśmy jej częścią tylko i jeśli zachwiana byłaby równowaga całości, biada również i części, choćby
i najlepszej. Co prawda nikłe są obawy, że naukowe eksperymenty doprowadzą do rozmnożenia się w morzach jakichś węży morskich, lewiatanów
i innych potworów, które nas pożrą. Chodzi wszakże o to, abyśmy mogli fauną mórz — obfitą i smaczną — wzbogacić nasze menU.
SKARBY NEPTUNA
Potrzeby naszych prehistorycznych przodków były w porównaniu z potrzebami współczesnego człowieka zaiste znikome. Dziennie kilkaset gramów żywności, trochę wody, nadto skóra, w którą się przyodziewali oraz kamień i glina, z których wytwarzali narzędzia i naczynia. A jedynym źród-r łem energii były ich własne muskuły.
Dziś na jednego mieszkańca Ziemi przypada rocznie pół tony stali, ponadto setki kilogramów innych metali, węgla, nafty tudzież substancji chemicznych nie znanych jeszcze sto lat temu. Jeśli to pomnożymy przez liczbę ludności świata — liczbę nadal gwałtownie wzrastającą — uprzytomnimy
sobie rozmiary tej konsumpcji i zarazem musi się nasunąć obawa, że w dość niedalekie j przyszłości wyczerpią się bogactwa Ziemi.
Niektórzy specjaliści od przemysłu przepowiadają, że wkrótce ołów i miedź trzeba będzie wciągnąć na listę metali rzadkich, a gdzieś około roku 2000 wyczerpią się źródła ropy naftowej.
Co więc należy czynić?
Wysuwane są różne koncepcje. Talk więc uważa się na przykład, iż należy głębiej penetrować skorupę ziemską. Kopalnie nie sięgają poniżej 3 tys. metrów, a zważywszy, że średnica kuli ziemskiej wynosi ponad 12 tys. kilometrów, jest to tyle, co nakłucie szpilką.
Myśli się też o wyciąganiu metali ze skał granitowych. Sto ton granitu zawiera około 8 ton aluminium i 5 ton żelaza, nadto 500 kg tytanu, 80 kg magnezu, 30 kg chromu, 18 kg niklu i innych. Wystarczyłoby rozkruszyć skałę, zastosować elektrolizę...
Tona granitu zawiera także dostateczną ilość uranu i toru dla wyzwolenia energii równoważnej 50 tonom węgla.
Ale uran, pluton i tor nie mogą na dłuższą metę stanowić na Ziemi źródła energii. Rozszczepienie atomów tych pierwiastków pociąga bowiem za sobą zjawiska szkodliwe dla zdrowia. Niektóre izotopy promieniotwórcze, uwalniane we Współczesnych reaktorach atomowych, mogą jeszcze za tysiąc lat okazać się szkodliwe lub zgoła śmiertelne dla jakichś nieostrożnych archeologów XXX wieku.
Na’1 szczęście istnieje jednak możliwość rozszczepiania pierwiastków lekkich, takich jak wodór czy lit. Nawiasem mówiąc, reakcja taka zachodzi w gwiazdach. Człowiek zdołał ją odtworzyć, ale jeszcze jej nie opanował ostatecznie. Kiedy to nastąpi, problemy energetyczne raz na zawsze zostaną rozv(dązane.
i' .Uczeni sądzą, że nastąpi to w ciągu pięćdziesięciu lat, a więc przed ostatecznym wyczerpaniem pokładów węgla i ropy naftowej. Arthur Ciarkę wskazuje na morza 1 oceany, gdzie znajduje się ęównież sławetna „ciężka woda” potrzebna do wyzwalania energii nuklearnej. Gdyby tę energię wprząc w służbę człowieka, poruszałaby wszelkie maszyny, ogrzewałaby miasta itd.
Morze istotnie stanowi niewyczerpane źródło bogactw. Cztery kilometry sześcienne morskiej wody zawierają około 150 milionów ton ciał stałych — w zawiesinie i rozpuszczonych. Najwięcej oczywiście jest soli: około 120 milionów ton. Ale są także prawie wszystkie surowee potrzebne dla rozwoju techniki. Na przykład około 18 min ton magnezu. Metal ten na skalę przemysłową wydobywano już z morza podczas drugiej wojny-światowej, było to jednym z największych sukcesów chemii. Jeszcze wcześniej, bo od roku 1924, wydobywany był brom.
Uczynienie z morza kopalni nie jest jednak problemem prostym i łatwym. Cała rzecz w tym, że skarby znajdują się tutaj w postaci nazbyt rozrzedzonej* I jeśli kogoś frapuje myśl, że w 1 km sześcienym wody jest 20 ton złota, to warto, aby
sobie uprzytomnił, że w swoim ogródku znajdzie jeszcze bogatsze pokłady. Co się zaś tyczy owych 18 min ton magnezu w kilometrze sześciennym wody morskiej, to ilość ta mogłaby na setki lat zaspokoić potrzeby przemysłu światowego, ale nikt się dotychczas tym bogactwem nie interesuje, jako że rozcieńczone jest ono w 4 miliardach ton wody, a więc stanowi zaledwie 0,000 004%.
Jednakże olbrzymie postępy,. jakie czyni chemia współczesna, każą przypuszczać, że kiedyś w przyszłości mimo wśzystko rozpocznie się eksploatacja mórz. I to zanim jeszcze zostaną wyczerpane tradycyjne źródła surowców.
Bynajmniej nie trzeba być fantastą, aby wyobrazić sobie, Ż6 za niespełna trzydzieści lat olbrzymie fabryki poruszane energią termonukleamą wydobywać będą z mórz i oceanów czystą wodę, sól, magnez, brom i inne metale, z wyjątkiem żelaza, którego praktycznie nie ma w wodzie morskiej.
Dlaczego by człowiek miał w końcu nie ujarzmić morza i nie eksploatować go? Czyż już od przeszło 50 lat nie czyni tego samego z atmosferą?
Warto tu przypomnieć historię z produkcją nawozów sztucznych. Brakowało związków azotowych, naturalne źródła się wyczerpały — zdecydowano się wówczas wychwytywać azot z powietrza, a — jak wiadomo — przedsięwzięcie to udało się znakomicie.
Można stawiać horoskopy jeszcze bardziej fantastyczne. Być może człowiek w poszukiwaniu surowców uda się na inne planety systemu słonecznego. Oczywiście teraz, zważywszy na koszty trans
portu, nie opłaciłoby się stamtąd wozić nawet złota, ale kto wie, czy z czasem komunikacja międzyplanetarna nie zostanie zrewolucjonizowana jakimiś nowymi pomysłami.
Możliwe też, że człowiek nie będzie miał potrzeby szukania czegokolwiek poza swoją rodzinną planetą; że nadejdą czasy, gdy potrafi on tworzyć sztucznie wszystkie potrzebne mu substancje i to w dowolnej ilości. Mianowicie drogą transmutacji ✓•nuklearnej. To wydaje się nawet bardziej prawdopodobne niż transport z Marsa i Wenus.
OSTROŻNIE Z ATOMEM
W powszechnym odczuciu atom wciąż jeszcze jest czymś złym i groźnym; ostatnim, najstraszniejszym gadem z pusizki Pandory. A Wszystko niewątpliwie dlatego, że wszedł on w dzieje naszej cywilizacji. wybuchem bomby nad Hiroszimą; potem nastąpił dość długi okres tak zwanej „zimnej wojny”, kiedy grożą zagłady atomowej zdawała się wisieć w powietrzu; na domiar złego wyprodukowano jeszcze groźniejszą broń — bombę wodorową. Dzisiaj ten koszmar już się raczej na dobre rozwiał, lecz chyba pozostał po nim, jak po koszmarze sennym, jakiś osad lęku. I przeciętny zjadacz chleba, gdy słyszy o rozwoju badań atomowych, nawet, gdy są one prowadzone dla celów pokojowych, nie pała zbytnim entuzjazmem, zwłaszcza iż odzywają się jednocześnie głosy, że atom i w służbie dla celów szlachetnych również może
być niebezpieczny; głosy te nie są zresztą pozbawione słuszności —elektrownie atomowe rzeczywiście stanowią zagrożenie dla maturalnego środowiska człowieka, w szczególności odpady radioaktywne, z którymi wciąż dobrze nie wiadomo, co robić. Jednym słowem, zła pa|sa atomistyki trwa.'
Środki ostrożności stosowane przy instalacji elektrowni atomowych i innych tego rodzaju urządzeń nigdy nie są zbyt przesadne. Pokazała to już historia lat powojennych. Z początku sądzono, że jedynie mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki, którzy znaleźli się w zasięgu eksplozji, będą ofiarami atomu. I dość beztrosko przeprowadzano próby bomby A w rejonach pustynnych. Stwierdzono zresztą, że nigdzie poza tym nie wzrasta radioaktywność. Tak było aż do 16 kwietnia 1953 roku, kiedy to nad Nowym Jorkiem przeszła gwałtowna ulewa, po której stwierdzono niepokojąco duży wzrost radioaktywności. Okazało się, że szkodliwe emisje nuklearne, wyzwolone w próbach bomby A na pustyni Nevada, zostały przeniesione w chmurach na odległość tysięcy kilometrów.
Amerykańska Komisja Energii Atomowej starała się uspokoić wzburzoną opinię publiczną, twierdząc że niebezpieczeństwo dla zdrowia jest minimalne, że stopień radioaktywności wzrósł niewiele, że. i w przyrodzie z powodu istnienia uranu oraz z powodu promieni kosmicznych bombardujących Ziemię również występuje radioaktywność. Te argumenty były nawet słuszne, tyle tylko, że pomijały jeden bardzo szkodliwy element chemiczny, mianowicie stront 901
W ^warunkach normalnych stront, związany zresztą z wapniem, nie jest szkodliwy. Natomiast jego izotop 90 z pewnością zagraża zdrowiu, choć dokładnie jeszcze nie zbadano, na czym to niebezpieczeństwo polega. Niektórzy naukowcy przypuszczają, iż może się ono w pełni zamanifestować dopiero w przyszłych pokoleniach. Komisja ONZ badająca te sprawy ocenia, że próby z bombą atomową są przyczyną dziesiątków tysięcy schorzeń genetycznych. No, ale na szczęście już od 1963 wielkie mocarstwa oraz wszystkie prawie państwa podpisały traktat zabraniający przeprowadzania prób nuklearnych w atmosferze.
A więc z tej strony niebezpieczeństwo zostało już w dużym stopniu zażegnane. Nadal jednak pozostaje problem ochrony zdrowia ludzkiego prżed szkodliwym oddziaływaniem energii nuklearnej, choćby nawet używanej wyłącznie do celów pokojowych. Elektrownia atomowa nie jest bombą, ale mogłoby się zdarzyć, że eksplodowałaby jak bomba A, gdyby fachowcy nie czuwali nad bezpieczeństwem.
Praktycznie taką ewentualność można wykluczyć, natomiast .wciąż istnieje realne zagrożenie w postaci emisji promieni jonizujących. Ponadto fatalne skutki dla środowiska naturalnego może mieć nadmierne podgrzanie wód służących chłodzeniu urządzeń nuklearnych, co odbiłoby się ujemnie na biologii rzek. Nawiasem mówiąc, działalność przemysłowa człowieka, a także gwałtowna urbanizacja spowodowały — jak obliczają niektórzy naukowcy — że w ciągu minionych 50 lat tempera-
tura na powierzchni kuli ziemskiej podniosła się o 1 stopień, co nie jest wcale dobrze, gdyż może zachwiać naturalną równowagę klimatyczną. Być może w przyszłości większe obiekty energetyczne instalować się będzie nie na Ziemi, lecz w Kosmosie — tak jak to proponuje znany naukowiec radziecki prof. BłagonrawoW.
Projekt ten byłby szczególnie zbawienny w przypadku urządzeń nuklearnych, bo to już nie tylko kwestia nadmiernego wydzielania ciepła, ale i innych niebezpieczeństw. Wśród nich największej czujności wymaga promieniowanie jonizujące. To prawda, ,że jego źródłem są nie tylko centrale nuklearne, ale i promienie kosmiczne oraz niektóre minerały, np. granit, a także odbiorniki telewizyjne czy nawet świecące wskazówki i cyfry zegarka. Pewną porcję radioaktywności organizm znieść może bez żadnego szwanku, lecz biada mu,' jeśli limit jest przekroczony. Zaczyna się od porażeń powierzchownych, a kończy się nieraz śmiercią.
A czy ustalone są górne granice bezpieczeństwa. Owszem, wynoszą one podobno 0,5 rema (jednostka promieniotwórczości) na jednego człowieka w ciągu roku oraz 0,17 rema na tzw. obywatela statystycznego. Ta druga miara przyjęta jest ze względów genetycznych, albowiem dawka napromieniowania nieszkodliwa dla zdrowia dorosłego człowieka, może, jak twierdzą biolodzy, spowodować zmiany genetyczne w jego potomstwie — dlatego trzeba, aby w przekroju całego społeczeństwa, ze względu na dobro przyszłych pokoleń, dawka była znacznie niższa.
W grę wchodzi nie tylko bezpośrednie zanieczyszczenie biosfery poprzez wodę i powietrze: wiele problemów nastręczają również odpady atomowe. Opakowuje się je grubo w ołów, beton itp., ale czy dostatecznie szczelnie? I wreszcie pytanie: gdzie je składować? W głębi Ziemi, na ęlnie oceanów, czy może na Księżycu? Bo trzeba sobie uprzytomnić, że są one niebezpieczne przez całe stulecia.
Na> wiele pytań ż tej dziedziny brak jeszcze odpowiedzi. Ale ważne jest, że pytania są stawiane, że wielu naukowców bije na alarm i ostrzega przed niebezpieczeństwem. %Co nie znaczy wcale, by należało zrezygnować z tak potężnego źródła energii, jakim jest atom. Cywilizacja drugiej połowy XX wieku odczuwa coraz większy głód energetyczny i chcemy czy nie. chcemy, musimy zaspokoić tę żarłoczność — nie obejdziemy się już bowiem bez jej urządzeń, nie wrócimy na łono natury, choćby z tego względu, że jest na świecie ponad 4 miliardy ludzi ii liczba ta rośnie w tempie coraz bardziej przyspieszonym.
POKŁOŃ POGAŃSKIEMU BÓSTWU
Ongiś Inkowie czcili Słońce jako boga, zamiast świątyń wznosili możliwie najwyższe schody, ażeby zbliżyć się ku dawcy życia i wszelkich dobrodziejstw, modlili się do niego i składali mu ofiary.
Zresztą Inkowie nie byli w owym kulcie odo
sobnieni. Pamiętamy, że egipski bóg Ra był personifikacją Słońca. Tarcza słoneczna była też wyobrażeniem boga Atona, czczonego przez słynnego faraona Echnatona i jego żonę Nefretiti. A oto fragment ich hymnu do Słońca:
„Piękny jest twój wschód na horyzoncie nieba, o żywy Atonie, będący początkiem wszelkiego życia. Gdy zaświecisz na wschodnim horyzoncie, napełniasz całą Ziemię pięknością swoją. Ty jesteś piękny, wielki i świecący, tyś jest wysoko nad Ziemią wzniesiony. Promienie twoje obejmują wszystkie kraje... Podbijasz je miłością swoją. Choć jesteś daleki, ale promienie twoje są na Ziemit..”
To było przed tysiącami lat. Później Słońce zostało w umysłach ludzi jak gdyby zdetronizowane na bardzo długi czas, a dzisiaj znowu zaczyna miećj swoich gorących wielbicieli, upatrujących w nim ratunek dla świata. Tyle tylko, że owa adoracja ma już charakter z przesłanek racjonalistycznych i utylitarnych.
Jakie korzyści można wyciągnąć ze Słońca? — zastanawiają się dziś setki naukowców, reprezentujących zresztą bardzo rozmaite dziedziny wiedzy: fizycy, biolodzy, architekci, psychosocjolodzy, medycy, agronomowie...
Przede wszystkim spogląda się ku Słońcu jako ku potężnemu źródłu energii. Bo nie trzeba chyba dodawać, że cywilizacja techniczna z róku na rok pożera coraz większą ilość energii, móże więc jej zabraknąć. Futurolodzy już w tej chwili biją na alarm i przepowiadają wielki niedostatek siły napędowej.
Bo clioćby nawet panowała na świecie powszechna zgoda i harmonia, to i tak wcześniej czy później ludzkość, ograniczając się tylko do istniejących zasobów surowcowych, musiałaby popaść w kryzys energetyczny. Dlatego też naukowcy obracają pełen nadziei wzrok ku Słońcu.
Wysyła ono ku Ziemi energię wielkości 173 000 000 miliardów watów, a więc ilość około 5 tys. razy większą, niż suma wszystkich innych źródeł energii, z których dotychczas korzysta nasza cywilizacja. Nawiasem mówiąc, węgiel czy ropa naftowa' to także nic innego jak przetworzona i zmagazynowana w ziemi energia słoneczna. I żeby już wszystko do końca powiedzieć — my sami również żyjemy i poruszamy się dzięki owej energii. A także oddychamy dzięki niej. Bo przecież produkcja wszelkiego naszego pożywienia rozpoczyna się od fotosyntezy — od procesu budowy cukru z dwutlenku węgla i wody, zachodzącego w roślinach zielonych pod działaniem energii promienistej Słońca. Efektem tego procesu jest również produkcja tlenu, którego dawno by już w atmosferze Ziemi zabrakło, gdyby nie roślinność. A więc całą siłą napędową życia jest Słońce.
„O żywy Atonie, będący początkiem życia...”
Obecnie posiadamy wprawdzie i taką energię, która nie pochodzi ze źródła słonecznego, mianowicie energię atomową, jednakże jej użytkowanie nastręcza wiele trudnych do rozwiązania problemów. Przede wszystkim problem składowania odpadków radioaktywnych, zagrażających naturalnemu środowisku człowieka na bardzo długi przeciąg czasu.
Energia słoneczna jest, by tak rzec, bardziej czysta, choć zapewne nie aż tak czysta, aby jej nie | można było Używać do jakichś brudnych celów, albowiem tak już jest, że wszystko, co pozostaje w dyspozycji cźłowieka, może być na dobre lub na złe użyte — odwieczna to tragedia wolnego wybó^ ru, który zresztą skądinąd jest tytułem do chwały i wielkości naszego gatunku.
Nie wiemy, czy w tfej chwili jakieś obłędne umysły nie pracują nad zastosowaniem mocy Słońca dla celów militarnych. Ale wcale niewykluczone, bo wszak już Archimedes zamierzał podpalać okręty floty nieprzyjacielskiej za pomocą Wielkich luster.
Miejmy jednak nadzieję, żę .współcześni naukowcy nie będą w tym względzie naśladować starożytnego filozofa, lecz przeciwnie, dołożą starań, by Słońce stało się jeszcze obfitszym, niż dotąd, źródłem życia i wszelkiego dostatku. A można w tym zakresie bardzo wiele zrobić, zwłaszcza dla krajów rozwijających się. Nawet już w tej chwili sporo się robi. Tak na przykład w Nigerii i w Senegalu z pomocą pomp napędzanych energią słoneczną nawadnia się tereny pod uprawę. Na jednej z wysp Morza Egejskiego, pozbawionej słodkiej wody, działają aparaty destylujące wodę morską. Przedsięwzięcie jest na skalę niezbyt dużą, jako że wyspa ta liczy zaledwie 700 mieszkańców, jednakowoż o tyle godne uwagi, że deficyt słodkiej wody już teraz zarysowuje się w.niektórych wysoko uprzemysłowionych krajach i kto wie, czy w na-
stępnych stuleciach, destylatory, i to potężne, nie staną się aparaturą codziennego użytku.
! Jeśli %: pomocą energii słonecznej można ziemię nawadniać, to tym bardziej osuszać. Właśnie w tej chwili, opracowywane jest w Turcji tego rodzaju'.urządzenie.
„Rozważa się również możliwość zaęilania w energię słoneczną stacji telewizyjnych, co pozwoliłoby objąć programem tv najbardziej odległe zakątki świata.
Projektów jest zresztą mnóstwo, niektóre zakrojone na bardzo szeroką skalę. Tak hp. próf. Peter Glaser proponuje, by wynieść na orbitę oko- łoziemską komutator słoneczny o powierzchni 65 km kw. Na wysokości 40 tys. km od Ziemi w przestrzeni wiecznie Słońcem oświetlonej urządzenie to przetwarzałoby energię słoneczną w elektryczną, co już dzisiaj w pojazdach kosmicznych się robi, i następnie transmitowało ją na Ziemię.
Inni eksperci uważają,, że niepotrzebny jest aż taki olbrzym. Ich zdaniem powierzchnia wielkości 5,15 km kw. wystarczyłaby dla schwytania 1000 megawatów (miliard watów).
Źródłem energii Słońca są zachodzące tam reakcje jądrowe, polegające głównie na przekształcaniu się wodoru w hel. Powstanie każdego grama helu wyzwala ok. 200 tys. kWh energii. Reakcje te zachodzą dzięki panującym tam wysokim temperaturom orąz przy działaniu węgla i azotu jako katalizatorów.
, Oczywiście następuje ubytek masy Słońca. Ale bynajmniej nie musimy się martwić, iż nam się
ono wypali i zgaśnie. W każdym razie zmartwienie takie byłoby bardzo na zapas, jako że problem nie wcześniej da o sobie znać niż za parę miliardów lat.
Bo jakkolwiek każdej sekundy, gwoli wyprodukowania energii, pożerane jest 5 milionów ton wodoru, to jednak masa Słońca jest ogromna — wynosi blisko 322 tys. mas ziemskich. A oto kilka innych danych o pradawnym bóstwie Inków. Obwód jego równika wynosi 4 376 000 km (ziemski — 40 000), powierzchnia równa się 12 tysięcy powierzchni ziemskich, objętość — 1,3 miliona objętości Ziemi.
Średnia odległość naszej planety od Słońca wynosi około 150 min km, a więc światło, które biegnie z szybkością 300 tys. km na sekundę, potrzebuje ponad 8 i pół minuty, by dotrzeć do nas.
Warto jednak pamiętać, że nie tylko światło, ale i inne fale elektromagnetyczne emituje ku nam Słońce, na przykład fale radiowe i promienie X, bardzo silne, co jest niekiedy przyczyną perturbacji w obrębie atmosfery ziemskiej. Takie czy inne procesy odbywające się na Słońcu odbijają się i na nas — w formie promieniowania elektromagnetycznego, cząstek elementarnych, wyrzucanych z zawrotną szybkością oraz chmur plazmy. Dlatego też nie tylko inżynierowie-^energetycy, ale i świat lekarski coraz żywiej interesuje się emisjami Słońca — dowiedzione już bowiem zostało ponad wszelką wątpliwość, że owe emisje mają wpływ na wiele zjawisk natury fizjologicznej i psychologicznej. Tak więc nasze zdrowie i dobre
g&ińopocżucie zależą od aktywności słonecznej. I chyba także przyszłość naszej cywilizacji, nad którą lada rok zawisnąć może groźba głodu energetycznego.
Musimy więc, wzorem Inków, zbudować schody zbliżające nas do Słońca — oczywiście w metaforycznym sensie. Szczeblami owych schodów byłyby różne odkrycia naukowe, które pozwoliłyby obficiej korzystać z potężnych zasobów energii słonecznej,- z drugiej zaś zapobiec niepożądanym emisjom fal elektromagnetycznych. Bo tak już na świecie jest, że wszystko ma dobrą i złą stronę — i nawet na Słońcu są plamy.
PO CO W KOSMOS?
Nierzadko zwykły człowiek, nie wtajemniczony w arkana kósmonautyki, zadaje sobie to pytanie. I nie bez nuty sceptycyzmu, a czasem i goryczy — zwłaszcza gdy uprzytomni sobie, że jest jeszcze na świecie wiele skrajnej nędzy, że dzieci w Indiach giną nieraz z głodu... A przecież za te pieniądze, które się inwestuje w eksploracje przestrzeni pozaziemskiej, można by czegoś pożytecznego i konkretnego dokonać na Ziemi...
Niektórzy naukowcy i futurolodzy również wyrażają podobny pogląd. A do wszystkich wątpliwości natury ekonomicznej dołącza się jeszcze podejrzenie — przecież nie pozbawione podstaw — że loty kosmiczne służyć mogą celom militarnym.
To wszystko jest prawdą przynajmniej w połowie. Każda jednak ludzka działalność naukowo- -techniczna może służyć zarówno złym, jak i dobrym celom. Ale jeśli nawet weźmiemy pod uwagę tylko te dobre, to czy w przypadku badań kosmicznych warte są one ceny, jaką się za nie płaci?
Rozważmy przynajmniej z grubsza profity, jakie z tych badań wynikają,. Trzeba to uczynić teraz, gdy pierwszy zachwyt lotami w Kosmos minął, gdy zwykły zjadacz chleba nie śledzi już z zapartym tchem wyczynów w przestrzeni pozaziemskiej śledził je nieraz niby jakiś supermecz, satysfakcjonowała go sama tylko wyczynowa strona tej imprezy technologicznej, czego też zresztą nie wolno nie doceniać. Nasz glob staje się coraz bardziej ciasny i wykroczenie poza jego granice korzystnie jakoś wpływa na psychiczne samopoczucie człowieka. Homo sapiens ekspansję ma we krwi. Wszyscy jesteśmy po trosze Kolumbami.
Ale trzymajmy się konkretów. Co Kosmos daje gospodarce w zamian za pochłaniane kwoty?
Otóż lista byłaby bardzo długa.’ A przy tym wzrasta ona z każdym rokiem. Wyszczególnijmy więc niektórę tylko korzyści wynikające z badail kosmicznych.
Okazuje się, że z daleka lepiej niekiedy można dojrzeć, co się dzieje na Ziemi, niźli z bliska. A nawet to, co jest w głębi Ziemi. Tak więc z pokładu sztucznego satelity lepiej obejmuje się okiem całość formacji geologicznych, co pozwala naprowadzić poszukiwaczy na nowe złoża bogactw natural-r nych.
Z- wysoka można też dobrze zaobserwować , skupiska planktonu na morzach, którym oczywiście towarzyszą skupiska ryb karmiących się planktonem, a więc informację otrzymane ze sputnika przyczynić się mogą do wydajniejszych połowów.
Cały wielki rozdział to meteorologia kosmiczna. Obserwacje czynione w przestrzeni okołoziem- skiej mogą walnie przyczynić się do trafności prognozowania, co jest bardzo istotne nie tyle przy planowaniu pikników na zielonej trawce, co ze względu na nasz chleb powszedni. Trafne prognozy długoterminowe byłyby prawdziwym błogosławieństwem dla gospodarki rolnej. Aparatura umieszczona na sztucznym satelicie może przekazać dokładną informację o nadchodzących klęskach żywiołowych: huraganach, cyklonach, tajfunach... A jeśli się przewidzi, w którym miejscu zaczną one szaleć, można w sporym stopniu zapobiec «stratom. Satelitarne obserwacje zjawisk hydrologicznych pozwalają określić poziom wód w rzekach, przy- bór wód wiosennych, miejsca, powodzi. Informacje te wykorzystywane są przede wszystkim w rolnictwie, ale nie tylko, bo i elektrownie o napędzie wodnym mogą z nich korzystać — zwiększać moc bez instalowania dodatkowych generatorów.
Oblicza się, że prognozy uzyskiwane z radzieckich sputników „Meteor” pozwalają rocznie uniknąć strat w wysokości 500—700 milionów rubli.
W Stanach Zjednoczonych straty ponoszone z przyczyny zjawisk meteorologicznych sięgają 11 miliardów dolarów. Jest to liczba sprzed czterech lat, więc może z postępem meteorologii kosmicznej
ulega ona obniżeniu, w każdym razie fachowcy obliczają, że podwyższenie jakości prognoz meteoro-* logicznych spowoduje zmniejszenie strat do 1 miliarda dolarów.
Z fachowych obliczeń wynika również,, że trafna prognoza długoterminowa dotycząca opadów mogłaby zwiększyć plony o 25—30 procent; Bez żadnych innych nakładów, na przykład w postaci nawozów, i bez poszerzania powierzchni upraw.
A to już jest profit nie do pogardzenia, zwłaszcza gdy się pamięta — a w rozważaniach futurologicznych nie sposób o tym zapomniećfcjr- w jak szybkim tempie wzrasta liczba ludności na świeciej
Jeszcze inny wielki rozdział epopei kosmicznej to łączność satelitarna, bardzo wydajna i z każdym rokiem tańsza. Ale nie zdołam tu wszystkich aspektów* badań kosmicznych wyliczyć. Chcę natomiast zwrócić uwagę na samo jądro zagadnienia. Radziecki naukowiec E. Faddiejew, szukając odpowiedzi na pytanie: co jest istotą rewolucji naukowo-technicznej, doszedł do wniosku, iż jest nią kosmizacja systemu nauka-teęhnika. Jednak nie należy tego utożsamiać z rozwojem kosmonautyki.
W świetle współczesnych danych naukowych otaczający nas świat nie jest jednorodny. Wyraźnie wyodrębniają się w nim trzy dosyć niezależne dziedziny: mikro-, makro- i megaświat. A różnica pomiędzy nimi jest nie tyle ilościowa, co jakościowa. Problem polega nie tylko na tym — stwierdza E. Faddiejew — że obiekty mikro- i makro, i mega- świata mają różne rozmiary, ale przede wszystkim
na tym. że każdy z tych światów ma swoje specyficzne Właściwości i rozwija się według swoich specyficznych praw.
Aż do naszych czasów Homo sapiens postrzegał jedynie zjawiska ziemskiego makroświata i posługiwał się nimi, kształtując swą egzystencję. A teraz wtargnął i do innych światów. Począł opanowywać zjawiska mikro- i megaświata, które w ziemskiej przyrodzie w zasadzie nie występują, takie mianowicie, jak próżnia, plazma o bardzo wysokich temperaturach, niektóre chemiczne pierwiastki i izotopy, superwysokie ciśnienia i super- niskie temperatury. A następnie różne pola fizyczne, radiacje, mikrocząsteczki itd.
Poznanie praw, jakie rządzą tymi zjawiskami, opanowanie tych zjawisk przyniosło niebywały wzrost i rozwój wielu nowoczesnych dyscyplin naukowych, zrodziło nowe techniki i technologie produkcyjne, w tym również automatyzację. A również wiedzą o dwóch nie znanych dotąd światach (mikro- i megaświecie) decyduje' o obliczu tego zwykłego, ziemskiego świata, w którym żyjemy.
Oczywiście eksploracja przestrzeni kosmicznej z pomocą sputników, pojazdów, sond etc., jest w ścisłej relacji z odkrywaniem i przenikaniem w głąb tych nowych światów, które stały się alfą i omegą XX-wiecznej rewolucji naukowo-technicznej. Wiadomo, że poza obrębem Ziemi można lepiej zbadać wiele zjawisk. Warto też pamiętać, że w przemyśle kosmonautycznym, gdzie z konieczności kładzie się ogromny nacisk na miniaturyzację i niezawodność produkowanej aparatury, rodzi się ■■■■
niejeden wzór dla zwyczajniejszego ziemskiego przemysłu.
A poza ekonomicznymi korzyściami można sobie jeszcze pomarzyć o rendez-vous z małymi zielonymi ludzikami z Kosmosu.
ZDROWIE KOSMONAUTY
Bariery techniczne zagradzające drogę ku innym planetom w zasadzie zostały już'przełamane. Człowiek dotarł do Księżyca i wkrótce zamierza wylądować na Marsie, choć tp jest grubo dalej. Bo trzeba sobie uświadomić, że. od naszego naturalnego satelity dzieli nas niewiele ponad 360 tys. km, podczas gdy od Marsa, przy największym jego zbliżeniu do Ziemi — 570 milionów km. A więc ppdrąż kosmiczna musiałaby trwać około dwóch lat.
Nastręcza to nie tylko trudności techniczne. Trzeba się również liczyć z zakłóceniami w zdrowiu fizycznym i psychicznym człowieka, oderwanego na tak długi czas od macierzystej planety i przebywającego w warunkach bardzo szczególnych. Dlatego też powodzenie wielkiej odysei kosmicznej zależeć będzie zarówno od rozwoju wiedzy technicznej, jak i wiedzy o człowieku.
Od samego początku lotów kosmicznych skrupulatnie prowadzone są wszelkie dane biomedyczne i psychologiczne, dotyczące kosmonautów. Ale nie zdołano jeszcze stworzyć doskonałej syntezy; naukowcy zdają sobie sprawę, że nie da się prze-
Spec Szczegółowo wszystkich zdarzeń i zakłóceń, jakie mogą (nastąpić w dalekiej podróży międzyplanetarnej. Niemniej sygnalizują wiele istotnych kwestii dotyczących zarówno psychiki jak i fizjologii kosmonautów. Tak na przykład bardzo ważny jest dobór załogi pod względem charakterów. Jeśli podróż trwa krótko, konflikty mogą się w ogóle nie ujawnić, a jeśli nawet, to nietrudno je opanować. Natomiast podczas lotu trwającego wiele miesięcy, musiałyby dać znać o sobie, co z kolei miałoby fatalny wpływ na pracę załogi, a tym samym na techniczny stan pojazdu.
*To jest sprawa podstawowa. Psycholodzy zastanawiają się także nad innymi kwestiami, np. jaka może być reakcja na całkowity brak w kabinie' pojazdu kosmicznego pewnych barw i zapachów? Czy otoczenie składające się wyłącżńie z metali nie Wywrze złego wpływu na podświadomość kosmonauty?
Podobnych kwestii jest mnóstwo. Od znalezienia właściwych odpowiedzi zależy w dużej mierze samopoczucie i zdrowie kosmonautów, a tym samym powodzenie całej wyprawy. Załoga statku międzyplanetarnego nie powinna odczuwać przymusu i zniechęceńia, lecz przeciwnie — satysfakcję z wykonywanego źadania. To może jest oczywiste podczas krótko trwającego lotu, ale gdy przedłuża się on na całe miesiące, sprawa się komplikuje. Należy tu sobie uprzytomnić choćby tylko fakt, że po jakichś trzech miesiącach łączność z Ziemią prawdopodobnie zostanie przerwana. Poczucie samotności, jakie wówczas może kośmo-
nautów ogarniać, nie da się z niczym porównać,, z pewnością będzie ono bardziej dotkliwe, niż 11 zdobywców bieguna północnego czy- akwanautów przebywających w głębinach morskich.
Nawet z dość krótko trwającej podróży kosmo-; nauci wracają niekiedy z zachwianą równowagą psychiczną, a cóż dopiero mówić o stresach, jakim muszą być poddani ci, których czeka kilkuletnią przebywanie w przestrzeni kosmicznej. Ryzyko jest spore, choćby nawet dobrało się ludzi o wyjątkowej odpornośęi psychicznej i fizycznej.
Ale cóż, wiadomo, że bez ryzyka nie ma żadnego wielkiego przedsięwzięcia. Człowiekowi na pewno nie zabraknie odwagi, choć w tym przypadku nie może to być odwaga w rodzaju szarżowania na łeb, na szyję. Wielkie podróże kosmiczne poprzedzone być muszą bardzo drobiazgowymi badaniami, przeprowadzonymi tu, na Ziemi, w zaciszu laboratoriów naukowych.
Robione są eksperymenty ze zwierzętami, choć oczywiście ich wyniki nie są całkowicie miarodajne w stosunku do człowieka. Trzeba tu brać dużą poprawkę.
A co wiadomo na pewno? Czym dysponuje medycyna kosmiczna? Dużo tego czy mało?
W pewnym sensie bardzo dużo, w każdym razie zebrałoby się na kilka grubych tomów. A zarazem nie dość się jeszcze wie o przyczynach niektórych zakłóceń w organizmach kosmonautów. Już pierwszy krok w przestrzeń kosmiczną — start rakiety — jest bardzo eiężki. Niemal w literalnym sensie tego słowa. Mianowicie następuje tzw. przecią
żenie dodatnie mogące wywołać poważne zaburzenia w organizmie. Zwiększa się ciężar ciała oraz jego składników płynnych, a więc krwi, która na skutek tego skupia się w najbardziej obwodowy ¿położonych częściach kończyn, zwłaszcza doili mych. Odpływa ona zr głowy} toteż w mózgu jest niedobór 'tlenu. A trzeba pamiętać, że tkanka mózgowa Jest najbardziej wrażliwa na niedotlenienie, -więc człowiekowi grozi wtedy utrata przytomności.
. ^Oczywiście, kosmonauta układa się-wtedy w taki sposób, by .do minimum ograniczyć fatalne efekty p^eciążeń, posiada też pod ręką odpowiednie urządzenia, a jeśli do tego dodamy żelazne zdrowie ludzi wyruszających .w Kosmos — pierwszy krok, choć ciężki, nie grozi jednak katastrofą. A im dalej w -przestrzeń kosmiczną, tym więcej problemów.
. Najcięższą chyba przeszkodą •— bo niewidzialną i prawie niemożliwą dó opanowania przez człowieka — są promienie. kosmiczne. Docierają one i do Ziemi, ale.ną szczęście chroni nas przed nimi płaszcz atmosfery. Ńatomiast metalowa powłoka statku międzyplanetarnego nie stanowi dla nich żadnej przeszkody.
Najobfitszym źródłem promieniowania kosmicznego jest Słońce. Zaś jego nasilenie zależy od aktywności słonecznej, tj. występowania na powierzchni Słońca wybuchów termojądrowych o zmiennej; sile. ■
Aby ochronić załogę statku kosmicznego przed napromieniowaniem, odpowiednio dobiera się tor lotu. Ale taka operacja jest możliwa tylko przy
lotach w bezpośrednim sąsiedztwie Ziemi, gdzie rozkład natężenia tych promieni został dość dobrze poznany. Natomiast przy lotach dalekich wszelkie przewidywania okazać się mogą zawodne, ponieważ natężenie promiehiowania kosmicznego zmienia się zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Pracowano nad skonstruowaniem osłon tłumiących promieniowanie, ale musiały óne być tak grube i ciężkie, że żaden z dotąd używanych silników nie zdołałby ich wydżwignąć w przestrzeń. Pomyślano także o osłonie w postaci bardzo silnego pola magnetycznego, wytwarzanego wokół statku, które odchylałoby tor promieni, ale okazało się to, przynajmniej na razie, niewykonalne ze] względu na brak możliwości technicznych.
Największe nadzieje Wiążfe się 1 lekarstwami zmniejszającymi wrażliwość organizmu na działanie promieni kosmicznych, ale dawka, jaką należy przyjąć, aby działały skutecznie, jest bardzo zbliżona do dawki śmiertelnej.
Jednym słowem — taniec na linie rozwieszonej, nad przepaścią.
LOT NA PROMIENIU
Powiada się — i nie bez słuszności — że najtrudniejszy jest zawsze początek. Człowiek ha drodze do podboju Kosmosu zrobił już pierwsze kroki; czy więc należy się spodziewać, że dalej wszystko pójdzie gładko?
Owszem, można być' optymistą i przewidywać, że p© Księżycu przyjdzie kolej na Marsa, na Wenus.. \ Zresztą już w tej chwili - wysłane z Ziemi automatyczne urządzenia penetrują te planety, a nawet f dalsze.
W^¡przyszłym stuleciu ludzie pewnie będą się poruszać w obrębie układu słonecznego jak u siebie w domu. Chyba, że dojdą do wniosku, iż te ekskursje nie mają żadnego sensu. Ale czy motywem działania człowieka są zawsze rozsądne rachuby? Gdybyśmy się wyłącznie rozsądkiem kierowali, siedzielibyśmy nadal w jaskini. A nam i na Ziemi za ciasno.
Warto się jednak zastanowić, gdzie są granice tej ekspansywności, jak daleko można dotrzeć; w Kosmos. Wydawać by się mogło, że o wyjściu poza układ słoneczny nie sposób marzyć. Dość uprzytomnić sobie, że najbliższa gwiazda znajduje się w odległości ponad 4 lat świetlnych. A jedna sekunda świetlna to mniej więcej odległość do Księżyca, ponad 300 tys. km.
Gdybyśmy \ więc nawet dysponowali pojazdami kosmicznymi poruszającymi się z.szybkością światła (co zresztą wedle teorii względności jest niepodobieństwem), podróż do najbliższej gwiazdy zabrałaby ponad 4 lata. Oczywiście celem wojażu kosmicznego nie może być gwiazda, lecz jakaś krążąca wokół niej planeta, podobnie jak nas?a Ziemia krąży, wokół gwiazdy m* Słońca.
Pytanie tylko, czy inne gwiazdy posiadają planety. Nie mamy przyrządów, które by pozwoliły stwierdzić to naocznie. Jednakże z wahań w poło
żeniu gwiazdy można wnioskować, iż posiada ona jakiegoś satelitę. Albo i kilka Satelitów. Tak np. radziecki astronom A. Dejcz udowodnił, że jedna z gwiazd tzw. 61 Cygni, znajdująca się stosunkowo blisko Ziemi (11 lat świetlnych), ma jedną lub kilka planet o łącznej masie ok. 60 razy mniejszej od masy Słońca.
Przebadano pod tym względem ponad 200 najbliższych gwiazd i ustalono, że ok. 60 spośród nich ma okresowe wahania, podobnie jak owa 61 Cygni. Może więc wokół nich krążą planety. I może któraś z owych planet posiada warunki odpowiednie dla powstania na niej żywych istot. I może owe istoty...
Powściągnijmy jednak fantazję, zastanówmy się raczej czy w ogóle jest możliwa taka daleka podróż. Czy ludzie dysponować będą statkiem kosmicznym o dostatecznie potężnym silniku. Już dla samego wyjścia poza granicę układu słonecznego statek musiałby mieć szybkość ucieczki ok. 16,7 km na sekundę. Ale gdyby nawet przekroczono tę szybkość, to podróż ku- najbliższej gwieździe Proxima. Centauri trwałaby ponad 60 tys. lat. Oczywiście musiałyby wyruszyć w drogę małżeństwa kosmonautów i dopiero któreś tam pokolenie osiągnęłoby cel podróży. To nie jest zachęcająca perspektywa.
Trzeba więc myśleć o zbudowaniu całkiem innego silnika, takiego, który by pozwolił rozwijać szybkości podświetlne. Rozważano już (na razie tylko teoretycznie) możliwość skonstruowania rakiety jądrowej; fragmenty jąder, powstałe pod
czas łańcuchowej reakcji podziału, byłyby wyrzucane przez dyszę jako uporządkowany strumień, a że szybkość tych cząstek wynosi dziesiątki tysięcy kilometrów na sekundę, zaś ilość dzielącego się materiału liczy się w kilogramach, więc wydawać by się mogło, że właśnie tędy droga do rozwiązania problemu dalekich wojaży kosmicznych. Ale są też poważne przeszkody. Oto 1 gram materiału wydziela nieprawdopodobnie wielką ilość ciepła — odpowiadającą mocy 100 min koni mechanicznych. Spowodowałoby to natychmiastowe wyparowanie komory spalania. |
Zastanawiano się nad Zapobieżeniem temu przez izolowanie fragmentów jąder od ścian komory, np. stosując tzw. tarczę magnetyczną. Ale trudności jest tu co niemiara i rakieta jądrowa będzie chyba musiała pożostać tworem wyłącznie teoretycznym, i jedynie autorzy powieści fantastyczno-naukowych mogą się nią nadal posługiwać w opisie fikcyjnych podróży międzygwiezdnych.
Od dość dawna już mówi się też o napędzie jonowym — elektrycznie naładowane cząstki mogą być zastosowane do wytworzenia ciągu. Trzeba im z pomocą odpowiednich pól elektrycznych nadać odpowiednio wielką prędkość.
Warto przypomnieć, że urządzenia, w których realizuje się takie rozpędzanie jonów działaniem pól elektrycznych i magnetycznych, od dawna są już znane fizykom jądrowym — są to akceleratory.
Statek kosmiczny musiałby jednak posiadać urządzenia energetyczne potrzebne do wytworzenia jonów i nadawania im przyspieszenia, np.
elektrownię jądrową, co ma tę Wadę, że nazbyt obciążałaby statek. Lecz może lArżysżtóści znaj'-* dzie się jakieś rozwiązanie techniczne pozwalające na zmniejszenie masy owych Urządzeń.
Pod uwagę brane są jeszcze- silniki plazmowi i fotonowe. Te ostatnie zwłaszcza “są interesujące
— umożliwiłyby one jakby latanie ria promienni! Brzmi to wręcz baśniowo, ale wcale nie jest sprzeczne z nauką współczesną. Rakieta wyposażona: w napęd fotonowy mogłaby —^ teoretycznie biorąc — osiągać prędkości zbliżone do prędkości światła, prawie 300 tys: km na'sekundę. A więc w ciągu paru lat dałoby się odbyć podróż w Okolice najbliższych gwiazd.
Bardzo ogólnie mówiąc zasada j&st następująca: należałoby na rakiecie umieścić źródło fal elektro* magnetycznych, skupić'całe promieniowanie w pęk- za pomocą odbijającego ekranu i Wyrzucić to promieniowanie przeź dyszę, a wówczas otrzyma się siłę odrzutu, która zależeć będzie tylko od mocy źródła promieniowania.^ Oczywiście musiałaby to być moc ogromna! Strumień fotonów wylatujący z dyszy statku byłby tysiące razy jaśniejszy od blasku słońca, wypaliłby ogromną powierzchnię Ziemi, a więc nie można by takiego silnika używać podczas startu z Ziemi, lecz należałoby startować ze sztucznego satelity.
Trudności technicznych na drodze do zrealizowania tego projektu jest zresztą mnóstwo. Ale załóżmy, że zostaną rozwiązane; jeśli nie w XXI, to w którymś z następnych stuleci. Ludzkość miałaby wówczas zapewnioną komunikację, z planetami
gwiazdy 61 Cygni, Lalanda 21 185, Wolf 359 oraz paroma innymi — w tym sensie, źe można by pojechać i wrócić z powrotem.
Aliści .trzeba pamiętać, że są to najbliższe gwiazdy^ znajdujące się w odległości kilku lub kilkunastu lati świetlnych. Lecz gwiazd tylko w naszej galaktyce jest około 100 miliardów. Galaktyka ta ma kształt olbrzymiej soczewki o średnicy ok. 100 tys. lat świetlnych. A ponadto istnieje niezliczona liczba innych skupisk gwiezdnych — ocenia się ją na jakieś 10 miliardów.
Czy można więc marzyć o lotach poza naszą galaktykę? Wszak odległości rachuje się tu w milionach i miliardach lat świetlnych. I jeśli nawet człowiek zdoła się poruszać z szybkością bliską szybkości światła, to nigdy nie starczy mu chyba życia na tak dalekie wojaże.
Trzeba tu jednak pamiętać o sżczególnej teorii względności Einsteina, według której bieg czasu zależy od prędkości, z jaką dane ciało przesuwa się w stosunku do innego. Im szybciej porusza się ciało, tym wolniej płynie czas dla znajdującego się na nim obserwatora, w porównaniu z czasem dla obserwatora nieruchomego. Ten efekt może wystąpić jedynie przy szybkościach podświetlnych, dlatego w codziennym życiu nie sposób go zauważyć. Ale można założyć, że w statkach kosmicznych
o napędzie fotonowym pasażerowie będą się starzeli o wiele wolniej niż ich rówieśnicy, którzy pozostaną na Ziemi.
Niektórzy specjaliści obliczają, że realnie jest do osiągnięcia szybkość równa 94 proc. szybkości
światła, i że przy tej szybkości, >gdy na statku kosmicznym upłynie rok, na Ziemi —- blisko trzy lata.
Ten relatywistyczny paradoks czasu, stałby się pewnie źródłem innych paradoksów. Bo wyobraź^ my sobie np. powrotna Ziemię kosmonautów, któ* rzy okazują się młodsi od własnych dzieci..
MEBLOWANIE KOSMOSU
Być może, w dalekiej przyszłości człowiek zacznie urządzać wedle swego gustu i potrzeb już nie tylko planetę macierzystą — Ziemię, ale i cały układ słoneczny. A kto wie, czy nie pokusi się objąć swą działalnością jeszcze rozieglejszej przestrzeni kosmicznej. ,
Całego Kosmosu chyba jednak nie. Bo po pierwsze, nie bardzo wiadomo, co w tym przypadku znaczyłoby: cały, a po wtóre, istnieją prawdopodobnie inne cywilizacje psychozoików, więc nasza ekspansja musiałaby z tej przyczyny natknąć się na ograniczenia.
Oczywiście można, jak to -zresztą czyni Wielu pisarzy science fiction, wydumać kosmiczną epopeję wojenną, w której rycerze zamiast koni dosia'-' dają fotolotów i w miejsce mieczy posługują się laserami, dezintegratorami i inną straszliwą bronią. Aliści wątpliwe czy cywilizacja, która skoncentruje się na produkcji środków rażenia i piastować będzie w swym łonie uczucia agresji, sama się tą agresją
nie udławi. Co właśnie naszej cywilizacji bardzo poważnie grozi.
Ale nie pragnę tu malować apokaliptycznej wizji. Przeciwnie — pozostając optymistą, chcę zaprezentować możliwości pokojowej ekspansji człowieka w Kosmos. Nie są to wyłącznie hipotetyczne możliwości. Od ładnych paru lat człowiek pozostawia już w Kosmosie ślady swej działalności, w pewnym sensie —-¿mebluje go. Tak więc Ziemia emanuje promienie radiowe, wokół niej krąży stale kilkaset: sztucznych, satelitów; nie mówiąc już o sondach wysyłanych ku sąsiednim' planetom.
Prawda, że są one znikomo małe —jeśli się zważy ogrom przestrzeni kosmicznej, i pecynie jakaś inna cywilizacja;, choćby i nadzwyczaj technicznie rozwiniętą, nie zdołałaby ich dostrzec, lecz przecież nie o . to chodzi.. Grunt, że działalność zmierzająca do urządzapia się poza obrębem macierzystej planety została jednak zainaugurowana, a rozszerzenie, skali to- już tylko kwestia czasu, może zresztą niezbyt odległego. |
Oczywiście, na razie nikt nie planuje założenia kolonii- na Marsie lub na Wenus. Chodzi tylko o zdobycie maksimum informacji Jia temat owych planet.
Z dotychczasowego rozeznania bynajmniej zresztą nie wynika, iżby można taW pojechać i żyć sobie, gdyż ani wody, ani powietrza i w ogóle warunki okropne. Niewykluczone jednak, że w przyszłości ludzkość,, zbrojna potężnymi technologiami, zdoła te warunki zmienić na lepsze. Niektórzy naukowcy rozważali już koncepcję stworzenia na
Wenus odpowiedniej dla naszych płuc atmosfery* Była np. mowa o dostarczeniu tam glonu Chlorellą, który rozmnażając się powodowałby rozpad cząsteczek dwutlenku węgla, obficie występującego w atmosferze Wenus. Może więc z czasem do pomyślenia będzie masowa emigracja na. tę planetę, gwoli rozładowania coraz większego tłoku na Ziemi.
Nie jest to jeszcze najśmielszy projekt z zakresu robót astroinżynieryjnych. Są pomysły przebudowy już nie tylko atmosfery, tej czy innej planety, ale całego prawie systemu słonecznego. Zdawałoby się, że mogą się one rodzić tylko w. głowach szaleńców. Ale czyż nie to samo dałoby się ongiś rzec o wielu wynalazkach i poczynaniach, które dziś są już oczywistością? Na przykład o. rozważaniach prowincjonalnego nauczyciela z Kaługi, Konstantego Ciołkowskiego, na temat rakiet wielostopniowych, platform kosmicznych z załogą ludzką, sztucznych satelitów etc., jakie snuł już na przełomie XIX i XX wieku. Prawie nikt nie brał tego na serio, a przecież te pomysły stały się rzeczywistością. I któż powie, jak ongiś mówiono, że Ciołkowski to marzyciel, fantasta i dziwak?
No to posłuchajmy, co dalej on mówi, na przykład w wydanej w roku 1895 książęe Marzenia o Ziemi i niebie. Otóż sądził, że wcześniej czy później ludzkość zawładnie całym ciepłem i światłem Słońca i osiedli się w przestworzach układu słonecznego. Pierwszym krokiem ekspansji będzie przekształcenie planetoid — owych drobnych planet krążących między orbitami Marsa i Jowisza — w
„łańcuch eterycznych miast”. Energia czerpana byłaby z baterii słonecznych. |
W następnej kolejności poddany by został przebudowie Księżyc oraz wielkie planety. Te roboty astrói&fjyńieryjne ciągnęłyby się tysiące, a może i miliony lat, lecz gdy już cały układ słoneczny zostałby przemodelowany, zapewniłby on światło i ciepło- wystarczające dla życia... „3X1023 istot podobnych do człowieka... Liczba ta jest 1,5X1014 razyv większa niż liczba mieszkańców kuli ziemskiej^, przyjmując, żę wynosi ona 2X109...”
Cyfry, jak to cyfry, na pierwszy rzut oka nie poruszają wyobraźni, trzeba dopiero zrobić pewien wysiłek, by uzmysłowić sobie, jak wielka, to byłaby liczba ludzi wyrażająca się trójką z dwudziestoma trzema t zerami.
Podobną jak u Ciołkowskiego ideę, tyle że opracowaną w oparciu o najnowsze osiągnięcia fizyki, wysunął amerykański naukowiec F. £ Dyson w rótu 1960.
Z materii wielkich planet,, taikich jak Jowisz', utworzyć wielką Wydrążoną kulę — w jej środku byłoby Słońce, a na wewnętrznej powierzchni, około miliarda razy większej od powierzchni Ziemi, mieszkaliby nasi potomkowie w liczbie od 3 do 8 trylionów. Energia cieplna Słońca nie uciekałaby wtedy bezproduktywnie w przestrzeń kosmiczną, lecz prawie w całości byłaby w tej czy innej formie, wykorzystywana przez mieszkańców owej „strefy Dysona”.
Oczywiście, trzeba by rozwiązać jakoś problem grawitacji, albowiem zważywszy, iż ścianka tej
kuli byłaby bardzo cienka, a co za tym idzie, nie wytworzyłaby dostatecznie silnego pola grawitacyjnego i ludzie spadaliby na Słońce. Zresztą niejeden tego rodzaju problem byłby , do rozwiązania..
Ale choćby i wszystko poszło gładko, tó i tak idea Dysona budzi dość mieszane uczucia. Przykro pomyśleć, że żyłoby Się pod niebem'bez gwiazd i poniekąd jak w więzieniu. Nic to, że przestrzeń owej kuli liczyłaby miliony kilometrów — tak czy owak pozostawałaby jednak zamknięta. A wydaje się, że człowiek ma nieodpartą potrzebę psychiczną być otwartym na nieograniczoną wielkość wszechświata.
W każdym razie wersja Ciołkowskiego, choć ó kilkadziesiąt lat wcześniejsza, wydaje się bardziej do przyjęcia. Może zresztą ani jeden, ani drugi projekt przemeblowania układu słonecznego nie zostanie nigdy zrealizowany. Może całkiem inne zamierzenia zrodzą się w umysłach naszych prawnuków. Lecz na pewno jakaś forma ekspansji w Kosmos będzie miała miejsce. Zresztą już się zaczęła. A choć w porównaniu z ogromem przestrzeni kosmicznych nasze kroki wydają się małe, to wszakże trzeba sobie uprzytomnić, że każdy następny krok będzie większy — przyspieszenie w rozwoju nauk i technologii jest przecież coraz widoczniejsze.
Dobrze by jednak było, gdyby ludzkość rozpędzając się w Kosmos nie straciła też z pola widzenia starej swojej planety i uszanowała jej urodę i zdrowie, gdyż może się okazać, że wszędzie jest dobrze, ale w domu najlepiej.
S ALCHEMIA KOSMOSU
Cóż niegdyś usiłowali czynić alchemicy? Między innymi przemieniać metale nieszlachetne w złoto. Czyli jeden pierwiastek w drugi. Ich wysiłki były pod tym względem jałowe, potem uznano taką operację za całkiem niemożliwą.
dzisiaj, owszem, dałoby się w laboratorium naukowym wytworzyć złoto z jakiegoś metalu, lecz nikt tego nie robi, bowiem byłaby to operacja zupełnie ńieopłacalna.
Przetwarzanie jednych pierwiastków w drugie jest ńie tylko możliwe, ale i' konieczne, by we wszechświecie powstały gwiazdy i planety, a na nich życie. Ewolucja chemiczna poprzedziła ewolucję biologiczną. W wielkim tyglu wszechświata dokonywały się i nadal dokonują kolosalne przemiany, o których początku i przebiegu nie wszystko jeszcze wiemy, choć z każdym rokiem szkiełko i oko astronomów odkrywa coraz to nowe fenomeny.
Od dość dawna już znana jest termojądrowa reakcja syntezy, iaka dokonuje się w Słońcu i w innych gwiazdach, i w Wyniku której kilka atomów Wodoru łączy się tworząc jądro cięższego pierwiastka. Najczęściej następuje stopienie się czterech jąder wodoru w jedno jądro helu. A podczas tej reakcji wyzwalane są ogromne ilości energii (to jest ten sam mechanizm, co w bombie wodorowej, tyle że bomba zagraża życiu. Słońce natomiast życie rodzi i podtrzymuje). Produktem ubocznym procesów budowy helu, dzięki którym gwiazdy uzyskują energię, jest tworzenie pierwiastków ciężkich.
Na Słońcu znajdują się nie tylko wodór i hel, ale i węgiel, tlen, glin, krzem, żelazo, nikiel... Tabela jest długa. Naukowcy potrafią też analizować skład chemiczny gwiazd odległych o miliony lat świetlnych — rzecz zdawałoby się nieprawdopodobna, a przecież całkiem prosta od czasu, gdy weszły clę użytku spektroskopy. Istotną, częścią.,tych przyrządów jest pryzmat lub siatka dyfrakcyjna, która rozszczepia światło na składniki proste, wytwarzając tzw. widmo. A ze światła można się wiele dowiem dzieć o naturze chemicznej źródła, z którego pochodzi. Fotografuje się widmo gwiazdy, a następnie przez dokładny pomiar i,porównanie go z uprzednio już analizowanymi widmami określa się dośę dokładnie skład chemiczny danej gwiazdy. Jest to dziedzina astrochemii, dyscypliny naukowej niezwykle użytecznej w poznawaniu tajemnic wszechświata. Dokonała już ona analizy chemicznęj tysięcy gwiazd i całych galaktyk. Wykrywała tam pierwiastki znane nam tu — na Ziemi. A ostatnie lata przyniosły największą rewelację ^ oto j,uż nie tylko pierwiastki, ale i molekuły zostały wykryte w naszej galaktyce oraz w innych galaktykach. Całe gigantyczne obłoki molekuł. Niedawno astrofizycy zarejestrowali już 29 molekułę, mianowicie metylaminę (CH3NH2). A więc znajdujemy się już na terenie chemii organicznej. Wygląda na to, że wszędzie w Kosmosie mogą się wytworzyć warunki konieczne dla powstania życia.
Wykryte ostatnio w przestrzeni kosmicznej drobiny posiadają wielkie znaczenie z biologicznego punktu widzenia; są rodzajem cegiełek, które mogą
dać początek wielkiemu gmachowi ewolucji biolo- giczne j, • U tworzone są z atomów najobficiej występujących we wszechświecie: z wodoru, węgla, tle- ną azotu, .siarki.
Przedtem naukowcy sądzili, że w przestrzeni kosmicznej nie mogą trwale istnieć drobiny składają-, ce się z więcej niż dwóch atomów, gdyż zaraz zostaną rozbite przez promieniowanie ultrafioletowe gwiazd. Rzeczywistość okazała się inna, bardziej skomplikowana.
W związku z. wykryciem obłokóty drobin organicznych w przestrzeni międzygwiezdnej może-ulec zmianie wizja kosmologiczna wszechświata, w którym żyjemy. Mogą też powstać całkiem nowe koncepcje na temat początków życia na Ziemi.
Tak więc nasuwa się przypuszczenie, że glob ziemski został uformowany z obłoku gazowego wzbogaconego atomami - pierwiastków ciężkich, a może nawet i drobinami. Podczas gdy dotąd uważało się raczej, że drobiny organiczne, z których potem uformowały się proste proteiny, będące punktem wyjścia ewolucji biologicznej, nie mogły powstać inaczej, jak w warunkach pierwotnej atmosfery Ziemi. Co zakłada, że kula ziemska już musiała istnieć.
Obecnie uczeni skłonni są mniemać, że Kosmos mógł być w przeszłości obfitym źródłem cząsteczek chemicznych, koniecznych do wytworzenia się bio- monomerów cząsteczek, z których składa się materia żywa. Niektórzy sądzą nawet, że substancje organiczne przyniesione zostały na Ziemię z Kosmosu przez meteoryty.
Istnieje sporo hipotez i całe mnóstwo szczegółom wych uzasadnień, w które trudno tu wnikać. Prawie przez wszystkie przewija się jednak myśl, że cały Kosmos fest niby tygiel alchemiczny, w którym z najprostszego pierwiastka — wodoru, powstają dalsze, bardziej złożone drobiny, w tym także drobiny organiczne, a więc jakby pęd ku coraz większemu skomplikowaniu, |wreszcie ku życiu... Ewolucja chemiczna poprzedza biologiczną.
Oczywiście, wciąż jeszcze więcej jest znaków zapytania niż odpowiedzi. Nawet te pierwsze mnożą się szybciej niż drugie. Ale tak to zawsze jest w nauce: rozwiązując jeden problem, odkrywa się zarazem dziesięć nowych, do tej pory zupełnie nie dostrzeganych. I zabawa trwa. Dodajmy | — bardzo pożyteczna zabawa.
Na zakończenie popuśćmy niecd wodze fantazji. Otóż warto sobie także uprzytomnić, że jeśli astro- chemicy stwierdzają istnienie w dalekich galaktykach drobin organicznych, to widzą stan sprzed milionów lat — bowiem tyle lat potrzeba, by światło stamtąd dotarło na Ziemię, to są przecież odległości rachowane w milionach lat świetlnych. Przez ten czas ewolucja chemiczna mogła się tam już dokonać. A może i ewolucja biologiczna. Więc kto wie, czy w różnych okolicach Kosmosu nie istnieją jakieś formy życia, może nawet inteligentne, podobne, a nawet wyżej stojące niż Homo sapiens? Wielu naukowców sądzi nawet, że można uznać za pewnik, iż nie jesteśmy sami we wszechświecie.
W języku potocznym o hipotetycznych istotach nie z tej Ziemi wciąż jeszcze mówi się: Marsjanie, choć już wiadomo, że na Marsie, nawet jeśli istnieją jakieś formy życia, to w każdym razie dalekie one są od tego stopnia rozwoju, do jakiego doszedł Homo sapiens. Od kiedy człowiek zaczął penetrować Księżyc oraz z pomocą sond kosmicznych inne planety układu słonecznego, możliwość spotkania pokrewnych sobie istot bardzo się oddaliła, jeśli nie w czasie, to w każdym razie w przestrzeni.
Nie sposób już bowiem spodziewać się kosmicznego rendez-vous z Marsjanami czy Wenusjanami. Pozostaną oni li tylko tworami naszej fantazji.
A czy w ogóle można się spodziewać, że nastąpi kiedyś spotkanie z braćmi z Kosmosu? Czy rzeczywiście nie jesteśmy osamotnieni wśród olbrzymich przestrzeni wszechświata? Na to pytanie futurolo- gia, która bądź co bądź pretenduje do ścisłości, nie może udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Musimy się poruszać w kręgu dość mglistych hipotez. Warto jednak uprzytomnić sobie, że wielu ludzi, nie wyłączając znakomitych uczonych, żywi.przekonanie o istnieniu gdzieś w Kosmosie inteligentnych istot, pokrewnych Homini sàpienti lub też znacznie go przewyższających poziomem umysłowym i moralnym. Przekonanie to nie narodziło się zresztą w naszym stuleciu wraz ze sputnikami i lotami na Księżyc, jest ono zaiste odwieczne. Już starożytni Rzymianie żywili je; tak na przykład Lukrecjusz,
notabene filozof-materialista, w swym poemaci#S De rerum natura .(Ó istocie wszechrzeczy) pisał: 1 „Cały ten widzialny świat wcale nie jest jedynym 1 w przyrodzie i należy przyjąć, że w innych obsza* 1 rach wszechświata znajdują się inne ziemie z iri^ I nymi ludźmi i innymi zwierzętami”.
Epikurejczyk MitrodoS powiadał, że uważać Zie-1| mię za jedyny zasiedlony świat w Ibeżgranicziiej przestrzeni byłoby nonsensem równie Oczywistym jak twierdzić, że na ogromnym zâsianym poltf. I mógłby wyrosnąć tylko jedèn kłos pszenicy.
A oto niektóre wypowiedzi uczonego rosyjskie* I go Konstantego Ciołkowskiego, ojca współczesnej | astronautyki:
„Czy jest prawdopodobne, aby Europa była za- I ludniona a pozostała część świata nié?'Czy może j istnieć jedna wyspa z mieszkańcami, a inne bez nich? I dalej: Na poszczególnych planetach można prześledzić wszystkie stadia rozwoju istot żywych. Czym była ludzkość kilka tysięcy lat temu i czym ona będzie po upływie kiliku milionów lat — wszystko to można odnaleźć w świecie planet”.
Ta myśl przewija się zresztą u wielu współczesnych uczonych, na przykład w publikacjach znanego astrofizyka- angielskiego Freda Hoyle. Wiąże się ona niekiedy z pewną osobliwą nadzieją: oto gdy nawiążemy kontakt z wyżej od nas rozwiniętą za-' ziemską cywilizacją, udzieli ona nam wskazówek, jak przebrnąć przez rozmaite trudności związane z rozwojem nauki i techniki. Ponieważ w drugiej połowie XX wieku trudności te mnożą się jak grzyby po deszczu — nadzieja ta jest nader kusząca. Ale
dodajmy, że podobna jest ona do przysłowiowej brzytwy, której chwyta się tonący. Bo jeśli ludzkość .sama .nie rozwiąże-problemów, jakie przed nią stoją, wątpliwe czy się doczeka pomocy kosmicznych towarzyszy niedoli. „Marsjanie" mogą wylądować pkioewczasie. Zresztą któż zaręczy, że będą oni dobrymi wujaszkami z Kosmosu? Może raczej będą tacy*, jak ich opisał H. G. Wells w Wojnie światów.
Jeśli nawet odrzucimy tę pesymistyczną wersję kontaktu międzyplanetarnego i założymy, że przybysze z innej planety będą równie inteligentni co moralni, to i tak pozostanie problem znalezienia z nimi wspólnego języka.
Problem ten możliwy byłby do rozwiązania tylko wówczas, gdyby oni byli jakoś do nas podobni, gdyby wyglądali przynajmniej tak, jak ich się przedstawia na ilustracjach do powieści science fi- ction, w komiksach, rysunkach humorystycznych itp. Ale mogą być zupełnie, ale to zupełnie od nas odmienni. Nawet nie sposób określić jacy, bowiem wyobraźnia ludzka jest ograniczona, nie potrafi stworzyć czegoś absolutnie nowego, nigdy oczyma nie oglądanego: może tylko dowolnie kojarzyć różne elementy, jak to już zresztą robili starożytni Grecy w swoich opowieściach o centaurach — pół- ludziach, półkoniach czy o innych tego rodzaju bajecznych tworach. Podobnie postępują współcześni rysownicy, usiłujący przedstawić Marsjan lub Wenusjan. Zresztą nie potrafimy sobie nawet wyobrazić rzeczy, o których wiemy na pewno, że istnieją, na przykład czwartego wymiaru.
W każdym razie przybysze z dalekich światów I nie muszą wcale być dó nas podobni. Wyobraźmy j sobie, że istoty -pozaziemskie wyposażone są w 1 zmysł elektryczny, że dociera do nich nie tyle I kształt i barwa przedmiotów, ile »częstotliwość, na- i tężenie i napięcie rozmaitych prądów. A jak wiado- 1 mo, cały nasz organizm, z mózgiem na czele, emi- tuje bioprądy. Tamci dostrzegliby nas jako wiązki ] prądów — o czytelnej dla nich treści. Bo-wszak i nasze einocje i nasze myśli wyraża ją. się emisją I fal elektromagnetycznych i to wyrażają, się w spo- ] sób o wiele dokładniejszy niźli w zewńętrznym' i zachowaniu, w słowach itp. Tak więc istoty poza- | ziemskie przenikałyby nas o wiele głębiej, niż to j możemy sobie Wyobrazić.
Przenikałyby w sensie poznawczym., Ale może nie tylko. Może rozszyfrowawszy nasze bioprądy, próbowałyby wysyłać w naszą stronę odpowiednie układy tych bioprądów. A tym samym sterowałyby nami...
Niektórzy zresztą twierdzą, że tak właśnie z nimi jest, że znajdują się pod wpływem oddziaływań spoza Ziemi, niekoniecznie zresztą oddziaływań elektromagnetycznych. Na przykład słynny na Zachodzie Uri Geller, który jest ponoć obdarzony niezwykłymi zdolnościami w zakresie telepatii,, teleki- nozy itp., potrafi, nie dotykając łyżki, zgiąć ją samą tylko siłą woli. Co prawda niektórzy uważają go raczej za zręcznego prestidigitatora, lecz jest wielu, którzy się tym serio entuzjazmują, w tym również paru naukowców, usiłujących zbadać rzecz w oparciu o najnowsze osiągnięcia wiedzy psycho-
Ironicznej/ Powstała nawet koncepcja, że istnieć muszą jakieś cząsteczki (nazwano je PSI), które przenoszą informacje niezależnie od czasu i przestrzeni, i które muszą być odbierane przez mózg.
Sam Geller zaś uważa, że: „to nie ma nic wspólnego z magnetyzmem ani elektrycznością. Nie można tego określić metodami naukowymi. Nie są to fale delta ani cząsteczki PSI. Ńikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, nawet ja sam. Czasem to coś się, zdarza, a czasem nie”.
I dalej próbuje wyjaśnić, skąd się biorą jego nadzwyczajne uzdolnienia: ¡0 Kosmosie istnieją różne cywilizacje. Żyją w nim istoty przewyższające nas inteligencją. Poruszają się one w innych wszechświatach, podporządkowanych innym prawom. Od dawien dawna próbują się z nami porozumieć. Służę im jako narzędzie, jestem ich medium. Posługują się mną, aby unaocznić swe istnienie coraz większej liczbie ludzi i aby utorować drogę przyszłości”.
Aliści jaka to ma być przyszłość — Geller już nie wyjaśnia. Obawiam się, żte gdyby ludzie nazbyt serio się przejęli podobnymi koncepcjami i zaczęli nasłuchiwać w swym wnętrzu głosów spoza Ziemi
— wówczas wszystkie chyba domy zamieniłyby się w domy wariatów. W każdym razie wizja strasznych Marsjan przybyłych na.Ziemię w swych strasznych pojazdach — tak jak to przedstawił H. G. Wells -— wydać się może w porównaniu z tym wszystkim niemal sielanką, gdyż u Wellsa przybysze z Marsa są dostrzegalni, namacalni, więc można jakoś z nimi wąlczyć, Ci zaś są bardziej ulotni niż cienie.
Nie jest to historia absolutnie nowa. Bo czyż nie przypomina ona głośnych w średniowieczu opętań przez diabła? Tyle, że dzisiaj egzorcyzmy wykonu-, ją lekarze psychiatrzy.
MIT LATAJĄCYCH SPODKÓW
Po raz pierwszy ujrzano ponoć na niebie latające spodki przed przeszło 30 laty; potem widywano również kule ogniste, stożki, cygara, obwarzanki.., Niektórzy twierdzili, iż są to pojazdy z innych planet.
Można by tę całą historię skwitować pogardliwym wzruszeniem ramion, gdyby nie to, że stale się ona powtarza i co więcej — w niektórych krajach stworzono komisje, składające się z naukowców i w ogóle ludzi poważnych, którzy z dużym nakładem czasu i środków finansowych zajmują się badaniem kwestii latających spodków, czy jak to się oficjalnie nazywa — niezidentyfikowanych obiektów latających.
Jeśli nawet nie jest to zjawisko realne, a jedynie twór imaginacji, to przecież twór bardzo charakterystyczny dla drugiej połowy XX wieku, a być może w następnym stuleciu jeszcze bardziej przybierze na sile. Kto wie, czy nie mamy do czynienia z tworzeniem się nowego rodzaju zabobonów, znamiennych dla ery naukowo-technicznej. Bo wcale nie powiedziano, że wraz z rozwojem wiedzy znikać zaraz będą wszelkie przesądy i zabobony.
■ , _
Fama oplatających spodkach narodziła się 24 czerwca 1947 roku w Stanach Zjednoczonych. Pewien przemysłowiec, lecąc samolotem nad Górami Kaskadowymi, zaobserwował kilka mijających go okrągłych, obiektów, które — jak to określił — leciały niby rzucony płasko ńa wodę spodek, gdy się odbija od jej powierzchni. Agencje prasowe podchwyciły to, określenie i spopularyzowały je, czy nawet, rzec można, uwieczniły.
Od tamtego czasu obserwowano ponoć latające spodki kilkadziesiąt tysięcy razy. Komisja, która badała tę sprawę, stwierdziła, że w przeważającej większości przypadków były to mistyfikacje lub obserwacje błędne. Za latające spodki brano zjawiska meteorologiczne, balony etc. Niemniej pewna liczba obserwacji pozostała nie wyjaśniona.
Co na to uczeni?
Otóż wśród nich zdania są podzielone. Niektórzy tłumaczą wszystko zjawiskami meteorologicznymi. Dokonywano nawet prób laboratoryjnych, odtwarzając owe światła, które brane były za latające spodki, ^ak np. Noel Scott wprowadzając pole elektryczne pod klosz, gdzie była niemal próżnia, wy- . wołał światła, które zdolne były zmieniać kształt — raz przypominały kulę, raz grzyb — i poruszać się, podobnie jak to czynią w atmosferze latające spodki.
Ci uczeni stanowczo zaprzeczają hipotezie o pojazdach z innych planet. Powiadają:
— Dlaczego przybysze nie wchodzą z nami w kontakt? Dlaczego ich pojazdy nie są chwytane przez najdoskonalsze urządzenia radarowe?
Ale są też naukowcy, jak choćby prof. I. Allen j Hyneck, którzy kwestię latających spodków biorą 1 bardzo serio. I jeśli nawet nie utrzymują stanów- ] czo, iż są to pojazdy z innych planet, sądzą, że nale- 1 ży tę sprawę zbadać jak najstaranniej* zwłaszcza że I w wielu przypadkach: obserwacje dokonane zostały 3 przez ludzi fachowych i odpowiedzialnych, mianom 1 wicie przez pilotów, oficerów marynarki, ińżynie- j rów...
— Naiwnością byłoby wierzyć -r powiada prof. 1 Hyneck — że jesteśmy jedynymi wć Wsżechświecie 1 istotami inteligentnymi. Większość moich kolegów 1 nie chce się tą kwestią zajmować, ponieważ oba- 1 wiają się śmieszności. A co by było, gdyby sto lat temu mówił ktoś o energii nuklearnej?...
Prof. Herman Oberth sądzi; że pasażerowie, lata*- jących spodków pragną wejść z nami w kontakt, j ale czynią to niezwykle ostrożnie; obserwują naszą planetę nie tylko w ostatnich latach, ale już od wielu stuleci, czego dowodem mogą być niektóre zapiski. Na przykład pod datą 17 czerwca 1797 roku astronom francuski Charles Messier odnotowuje, co zaobserwował — wielki, okrągły dysk na niebie. W Genewie jesienią 1831 roku dr Warthman wraz ze swoimi współpracownikami obserwował noc po nocy „ukazywanie się dziwnego obiektu lswiethste’go”i 20 sierpnia 1880 roku M. Trecul, członek Akademii Francuskiej, widział „latający przedmiot w kształcie cygara złociście świecącego, z którego wydobył się inny przedmiot, by ulecieć w przestrzeń”.
Podobnych świadectw jest więcej, a niektóre się4- gają czasów bardzo zamierzchłych. Latających
spodków dopatrzyć się na upartego można nawet w wizji proroka Ezechiela.
■Ale Wróćmy do naszych czasów, zwłaszcza źe ¿iektóre poniesienia są zaiste niezwykle sensacyjne.
Niesamowita jest opowieść pewnego małżeństwa atnerykańskiego, które podczas jazdy samochodem zetknęło się z przybyszami z obcej planety, lecz po powrocie do domu zapomniało o tym zdarzeniu. Przybysze, znanym tylko sobie sposobem, wymazali to z ich pamięci, tyle tylko, że coś sobie mgliście przypominali. A ponieważ było to męczące, udali się do lekarza psychiatry, który leczył za pomocą hipnozy. Pogrążeni we-śnie hipnotycznym, zaczęli opowiadać bardzo dziwne rzeczy.
Nie sposób powtórzyć tu całej relacji zarejestrowanej przez lekarza na/ taśmie magnetofonowej. Dość, że państwo Hill' natknęli się na latający spodek, który wylądował w pobliżu szosy, zostali przez jego pasażerów zaprowadzeni na pokład i tam przebadani. Przybysze, według opisu pani Hill, wyglądali następująco: duża czaszka, mały podbródek, brak nosa, w miejscu nozdrzy dwie dziurki, skóra barwy szarej, metalicznie połyskująca:
Sporo dziwnych hipotez na temat kosmitów zarejestrował Martin Gardner w swej książce Pseudonauka i pseuCdouczeni. Na przykład Heand twierdzi, że spodki pochodzą z Marsa i pilotowane są przez marsjańskie superpszczoły o długości około 2 cali, posiadające jednak znacznie wyższą od naszej inteligencję.
Kilkadziesiąt sekt okultystycznych typu teozofi-
cznego połączyło wiarę w spodki z innymi wierze*- niami, tworząc coś w rodzaju ogólnego,przekonania o tym, że istoty z zewnątrz przygotowują Ziemię do nadejścia Nowej Ery. W większości tych przypadków czołowi przywódcy tych sekt pozostać ją rzekomo w stałych kontaktach z istotami pozaziemskimi za pośrednictwem percepcji pozazmys* łowej.
Ale dość już przytaczania tych arcydziwnych historii. O latających spodkach można by w nieskończoność, zwłaszcza że nie jest to rozdział zamknięty, a przeciwnie należy się spodziewać, że takie oraz podobne, skrzyżowane z supernowoczesną techniką baśnie, zaprzątać będą umysły jeszcze w XXI stuleciu.
KOBRA KOSMICZNA
Swego czasu obiegła prasę światową —a i naszą także — wiadomość o tajemniczej katastrofie kosmicznej: wydarzyła się ona gdzieś w gwiazdozbiorze Oriona, a jej rezultatem było lawinowo rosnące promieniowanie rentgenowskie (promienie X, jak wiadomo, są zabójcze dla życia). Mieszkańcom Ziemi nic nie grozi — dodawano pospiesznie i przytaczano opinie naukowców, iż źródło śmiercionośnego promieniowania znajduje się bardzo daleko od nas, a poza tym planeta nasza otulona jest szczelnie kołdrą atmosfery, prawie zupełnie nie przepuszczającą promieni X,
: yf gruncie rzeczy najbardziej niepokojące było chyba owo uspokajanie, że nic nam nie grozi. A może jednak... — pomyśli sobie Czytelnik. Lecz ma
06 wyobraźnię tak już nawykłą do różnych „kobr” i p?esźczowców emitowanych w telewizji, w jego własnym mieszkaniu, że nić go na serio nie wzruszy, śpi spokojnie. Skądinąd nawet to i dobrze — byle tylko nie było skojarzone ¿ otępieniem psychicznym | intelektualnym. Odkrywająca się przed nami coraz szerzej przestrzeń kosmiczna wyłania tyle zagadek, tyle niesamowitych wręcz zjawisk, źe gdyby człowiek nazbyt sobie to i dopuścił do głowy chyba by oszalał — podobnie jak mieszkańcy planety z opowiadania Ł Asimova Nastanie nocy, którzy po raz pierwszy ujrzeli nad sobą niebo rozjarzone miliardami gwiazd. Lecz z drugiej strony naciąganie na głowę kołdry, by nic nie widzieć, otępia człowieka i czyni z niego istotę nazbyt pełzającą po Ziemi. Ładunek sensacji zawarty czasami w suchych komunikatach, jak ten o wykryciu przez brytyjskiego satelitę Ariela-5 potężnego źródła promieniowania X, jest przeważnie większy niż w najlepiej zrobionej „kobrze”. Byle tylko uważniej się temu przyjrzeć,
Nie bez kozery nasuwa się tu porównanie z kobrą — nie tyle z emisją tv, co po prostu wężem. Bo właśnie do olbrzymiego i groźnego węża kosmicznego można porównać tzw. czarne gwiazdy, zwane-też; czarnymi dziurami, które są przyczyną gwałtownego promieniowania rentgenowskiego. Pożerają one wszystko, co się znajdzie w ich sąsiedztwie, również i inne gwiazdy. A kiedyś jakaś
gwiazda wpada do „czarnej dziury”, rozgrzewa się do temperatury rzędu wielu milionów stopni i wydziela promienie X.
To właśnie się wydarzyło ostatnio W gwiazdozbiorze Oriona. Tutaj może na skalę większą niż gdzie indziej. W wielu okolicach Kosmosu są „czarne dziury” czyhające na wszelki byt fizyczny — nar wet światło im się nie wymknie, dlatego nie sposób ich widzieć, choćby się było uzbrojonym w najdoskonalszy teleskop, a jedynie efekty działania pozwalają stwierdzić ich obecność.
Czym właściwie są owe „czarne dziury”? Naukowcy interpretują je jako stany superskondenso- wanej materii. Takiej, że jej okruch o rozmiarach mniejszych od ziarnka piasku może ważyć miliardy ton.
Według kosmologicznej teorii tzw. wielkiego wybuchu ongiś wszystka materia wszechświata była jak gdyby jedną wielką „czarną dziurą”. A mniejsze są jej cząstkami tu i ówdzie istniejącymi w przestrzeni kosmicznej. Słowo „istniejącymi” źle tu jakoś brzmi, gdyż „czarne dziury” zdają się być samą nicością, otchłanią wszystko pożerającą.
Wiadomo, że każda masa wytwarza pole grawitacyjne, to zaś musi oddziaływać na obiekty z nią\ sąsiadujące. Toteż w pobliżu „czarnej dziury” promienie świetlne gwiazd — zgodnie z teorią względności — będą zakrzywione i następnie pochłaniane, zaś pole grawitacyjne tej ogromnej masy modyfikuje trajektorię sąsiednich gwiazd, co właśnie pozwoliło astronomom już przed kilku łaty odkryć niewidzialne „czarne dziury”.
^■■tSkąd;się biorą te dziwne twory materii bardziej |abstrakcyjne niż namacalne? Niektórzy naukowcy, tfśród nich i polski astróhom dr Bohdan Paczyński, interpretują to,' z grubsza biorąc, następująco: kiedy jakaś gwiazda w reakcji' syntezy termojądrowej (tej samej, co rozpala-nasze Słońce) wyczerpie wszystkie zasoby materii, zaczyna się kur- ćzyć/Jeżfeli jej" ma:sa jest dostatecznie duża (powyżej 1,4 masy Słońca) implozja jest wówczas taka, źe jądro ’gwiazdy z rozmiarów ńa przykład kilku milionów kilometrów maleje do kilkudziesięciu kilometrów, materia osiąiga taką gęstość, że nie. może już stawić oporu grawitacji i zapada się w siebie —% w nieskończoność.
: Ośtatnio „czarne dziury” są modne w astronomii i z ich pomocą próbuje się wyjaśnić różne zagadki, między innymi słynną już od dawna zagadkę meteorytu tunguskiego z 1908 roku. Mieszkańcy osady Wanwara ujrzeli wielki błysk, aparaty sejsmograficzne w Irkucku i Petersburgu odnotowały wstrząs skorupy ziemskiej, drzewa tajgi syberyjskiej w kręgu 40 km zostały powalone... Zawyrokowano, że musiał to być olbrzymi meteoryt, ale że nie pozostała po nim ani cząstka, nadal pasjonowała uczonych ta tajemnica. Wyjaśniano ją potem różnie, trochę w zależności od tego, jaka moda w nauce panowała: była więc mowa i o pojeżdzie planetarnym, który uległ katastrofie przy lądowaniu, i o wybuchu termonuklearnym spowodowanym przez Marsjan lub innych pozaziemskich agresorów, którzy wystrzelili ku nam bombę H. W latach sześćdziesiątych, gdy fizyka teoretyczna za-
częła mówić o antyświecie zbudowanym z anty-, cząstek, przyjęto hipotezę, że był tp. meteoryt o' masie około 1 kg, z antymaterii, która, jak wiadomo, w zderzeniu ze zwykłą materią ulega ąnihilacj% przy czym wyzwalają się olbrzymie pości energii.
Wreszcie ostatnio niektórzy astrofizycy skłonni są twierdzić, że była to mikroskopijna „czarna dziura” o masie miliarda ton, która niby strzała przeszyła na wylot kulę ziemską.
Nasuwa się pytanie: a co by się stało, gdyby utknęła ona w głębinach naszego globu?
Odpowiedź, jaką dają astrofizycy, może człowiekowi zjeżyć włosy na głowie z przerażenia. Otóż wszystka materia ziemska; byłaby stopniowo wchłaniana, pożerana przez ową „czarną dziurę”, ta zaś rosłaby, dochodząc w końcu do rozmiarów kilku metrów; i dzisiaj owe zwłoki globu ziemskiego krążyłyby wokół Słońca.
I jeszcze jedna niesamowita hipoteza: wysuwa ją dr Jack Sarfatt z Międzynarodowego Centrum Fizyki Teoretycznej w Trieście, nawiązując zresztą do sugestii S. Hawkina, wedle której 99,9 procent masy wszechświata stanowią czarne mikrodziury. Są one wszędzie, nie większe od atomu, lecz ważące miliardy ton (to byłby przypadek tzw. meteorytu tunguskiego), lub też zajmujące przestrzeń
o wiele, wiele mniejszą, niewyobrażalnie wręcz małą, przy czym mające masę cząsteczki atomowej. J. Sarfatt twierdzi nawet, że kwarki to nic innego jak ultra-mikrodziury czarne. Kwarki, jak wiadomo, to hipotetyczne cząstki elementarne atomu, z których zbudowane są cząstki do tej pory
uważane za elementarne. (Piszę o tym w felietonie pt. W głąb materii). A więc gdzieś w głębi materii byłaby czarna dziura...
^Oczywiście na razie są to jedynie hipotezy, domysły... Czy dalsze badania naukowe je potwierdzą trudno zgadywać. W każdym razie, im bardziej się nauka zagłębia w tajemnice materii i jCosmosu, tym więcej staje przed' nią pasjonujących zagadek, zdolnych poruszyć wyobraźnię zwykłego zjadacza strawy telewizyjnej.
Policzyć gwiazdy
Czy kiedykolwiek zdołamy policzyć wszystkie gwiazdy na niebie? A ściślej mówiąc — czy astronomowie z pomocą coraz doskonalszych przyrządów badawczych spenetrują cały Kosmos i opracują jakiś jego model, nie podlegający wątpliwościom.
Bo jeśli idzie o samo tylko liczenie gwiazd, to wiele już zrobiono. Gołym okiem można ich widzieć prawie 6700, a w naszych szerokościach geograficznych —- 4000. Są to gwiazdy, których jasność przekracza,szóstą wielkość. Przy użyciu lornetki stają się widoczne gwiazdy siódmej i ósmej wielkości. Natomiast fotografia nieba z wielogodzinnym naświetlaniem i przy zastosowaniu dużych obiektywów daje obrazy gwiazd do 21 wielkości.
Nawiasem mówiąc, gwiazd 20 wielkości jest 506
min. Rzec by można — im dalej w las, tym więcej drzew, i łatwiej zabłądzić. Toteż .astronomowie błądzą ciągle, od czasów starożytnych po dziś dzień. Tworzą coraz to nowe teorie kosmologiczne, niekiedy bardzo interesujące, wręcz 'sensacyjne, a przy tym solidnie podbudowane matematyką, tyle tylko że trzeba by je skonfrontować z obserwacjami, co nie zawsze się jeszcze udaję!
Skala wszechświata jest niewypowiedzianie wielka. Niby to wiemy, a przecież za każdym razem, gdy puścimy w ruch wyobraźnię, doznajemy niemal zawrotu głowy.
Już nie tylko nasza planeta — Ziemia, ale cały układ słoneczny jest zaledwie maleńką wysepką materii wśród rozległego oceanu pustej przestrzeni. Najbliższa gwiazda Proxima Centauri znajduje się w odległości 48 000 000 000 000' km od Słońca.
Oczywiście taką miarą jak kilometry nie sposób operować w Kosmosie^ wprowadzono więc pojęcie sekundy świetlnej, która równa jest odległości, jaką światło przebywa w ciągu 1 sekundy, to jest około 300 tys. km. Droga na Księżyc wynosi mniej więcej sekundę, do Słońca jest ponad 8 minut, a do najbliższej gwiazdy — niespełna 5 lat świetlnych.
A do najdalszej?
Na to pytanie można by odpowiedzieć pytaniem: do której najdalszej? W grę wchodzi tylko nasza galaktyka, zwana też Drogą Mleczną. Składa się ona z około 100 miliardów gwiazd, ma kształt spłaszczonego dysku o średnicy około 100 tys. lat świetlnych.
Ow dysk obraca się wokół swej osi, a jego pełny
obrót trwa 200 min lat. Słońce obiega środek galaktyki z prędkością ok. 200 km na sekundę, oczywiście unosząc ze sobą Ziemię, i inne planety. Jeżeli sobie uprzytomnimy, że Ziemia ponadto obiega Słońce .(z prędkością 3 km na sekundę),-a także kręci się ¡dookoła swej osi, to doprawdy można dostać zawrotu głowy na myśl, w ilu niesłychanie szybkich ruchach uczestniczymy, siedząc sobie spokojnieksiążką w ręku. A dodajmy,, że cała Droga Mleczna też poriisza się w przestrzeni względem pozostałych galaktyik, które, podobnie jak one,, są .Układami gwiazdowymi -f^innymi wyspami na niezmierzonym, oceanie wszechświata.
: A owych wysp jest ponad 10 miliardów — tak szacuje się po rozszerzeniu zasięgu obserwacji dzięki potężnym, supernowoczesnym teleskopom. I każda ma miliardy gwiazd, wśród których, być może, są słońca podobne do naszego, z krążącymi dookoła nich planetami zamieszkałymi przez istoty do nas podobne. A może takie same, zgoła identyczne...
Brzmi to jak zupełny absurd rodem już nawet nie ze science fiction, ale, po prostu fiction. A jednak nie, gdyż wyobrażenie takie oparte jest w dużej mierze na stwierdzeniach wybitnych naukowców na temat antymaterii. Cóż to jest?
Odkrycia fizyki jądrowej wykazały istnienie anty protonów, tj. protonów o ujemnym ładunku elektrycznym i antyneutronów — o odmiennym stanie magnetycznym od neutronów, obok dawniej znanych elektronów dodatnich. Przypuszcza się więc, że może istnieć materia o jądrach zbudo
wanych z antyprotonów i antyneutronów, dokoła których krążyłyby elektrony dodatnie. Materię taką nazwano umownie antymaterią.
Zdaniem niektórych uczonych nie można wyklu-. czyć pytania, czy gdzieś w Kosmosie nie istnieją większe masy antymaterii, czy nawet całe światy nie składają się z antymaterii. Oczywiście nie mamy dowodów na istnienie antyświatów czy anty- kosmosu, przynajmniej na razie.
Zacytuję tu fragment wywiadu z laureatem nagrody Nobla Emilio Segre:
„Prawo symetrii wymaga równej liczby cząstek i antycząstek, które są konieczne dla równej sumy materii i antymaterii we wszechświecie. Kilka mgławic spiralnych, które widzimy w najodleglejszych krańcach Kosmosu, może być antygalakty- kami złożonymi z antygwiazd, wokół których krążą antyplanety. Gdy pan i ja siedzimy tu sobie i rozmawiamy, gdzieś tam istnieje jakiś antypan piszący anty ołówkiem”.
A więc na domiar wszystkiego Emilio Segre zar- kłada tu i tam jednakowe w czasie wydarzenia. Dodajmy, że fizyczny kontakt z owym drugim wszechświatem byłby niemożliwy, nawet teoretycznie, bowiem przy zetknięciu się materii z antymaterią następuje eksplozja i w jej wyniku zupełna anihilacja jednej i drugiej materii.
Im głębiej astronomia penetruje Kosmos, tym więcej staje przed nią zagadek do rozwiązania. Końca nie ma tej pasjonującej zabawie.
W naszych czasach można badać już nie tylko widzialne gwiazdy, czyli takie, które wysyłają
światło, ale również — z pomocą radioteleskopów ciemne ciała niebieskie, które wszakże emitują falę ¡radiowe. Często się zdarza, że najsilniejsze falę* radiowe dochodzą do nas z wizualnie najniepo- zfeiÄjszych ciał niebieskich lub też po prostu znikąd. Wiemy już dziś, że niektóre z silnych radio- gwiazd są- galaktykami położonymi w bardzo dużych odległościach. lytoże właśnie radioastronomia dostarczy nam skutecznych, metod badania najodleglejszych obszarów wszechświata? Wielu astronomów wierzy, że to nowe przesunięcie granic poznania może pomóc w rozwiązaniu jednej z najbardziej pasjonujących ludzkość od początku wszystkich czasów zagadek, a mianowicie zagadki pochodzenia wszeehświąta,
.Wszechświat zresztą, jak wykazują najnowsze teorie kosmologiczne — nie jest. niezmienny, lecz stale ewoluje. Czy z gwiazd można odczytać przyszłość, jak tego chcą astrologowie? Raczej przeszłość, boć przecie, jeśli patrzymy na Proxima Centauri, to widzimy ją taką, jaką była przed pięciu laty (tyle czasu biegnie od nięj światło), a gdy obserwujemy najodleglejsze galaktyki, widzimy je, w takim stanie, w jakim się znajdowały przed miliardami lat, a więc wówczas, gdy nie było jeszcze na świecie żadnego astronoma.
Teoria względności odnośnie budowy wszechświata powiada o skończonej, a jednocześnie nieograniczonej przestrzeni; wprowadza przy tym pojęcie zakrzywionej przestrzeni i czwartego wymiaru, co w ogóle przekracza naszą wyobraźnię. Warto sięgnąć do książki samego Einsteina, napi
sanej wespół z Infeldem, Ewolucja fizyki, gdzie w sposób maksymalnie przystępny próbuje zbliżyć do Czytelnika ideę czwartego wymiaru. Czytamy tu:
„Zacznijmy od opisu świata, w którym żyją istoty, nie jak w naszym Iwiecie trójwymiarowe, lecz dwuwymiarowe. Kino przyzwyczaiło nas do dwuwymiarowych istot, działających na dwuwymiarowych ekranach. Wyobraźmy sobie teraz, że owe istoty-cienie, to znaczy' aktorzy na ekranie, rzeczywiście istnieją, że posiadają zdolność myślenia, że mogą tworzyć swą własną naukę, że dwuwymiarowy ekran stanowi dla nich przestrzeń geometryczną. Istoty te nie są W stanie Wyobrazić sobie w sposób namacalny przestrzeni trójwymiarowej, tak jak my nie potrafimy sobie wyobrazić świata czterowymiarowego. Potrafią zgiąć linię prostą i wiedzą, co to jest koło, ale nie mogą zbudować kuli, gdyż oznaczałoby to wyjście poza ich dwuwymiarowy ekran. Znajdujemy się w podobnym położeniu. Możemy zginać i zakrzywiać linie i powierzchnie, ale w żaden sposób nie potrafimy' sobie wyobrazić zgiętej i zakrzywionej przestrzeni trójwymiarowej.
Żyjąc, myśląc i przeprowadzając doświadczenia nasze istoty-cienie mogłyby z czasem opanować dwuwymiarową geometrię euklidesową. Mogłyby więc na przykład udowodnić, że suma kątów trójkąta wynosi 180 stopni. Mogłyby skonstruować dwa koła ze wspólnym środkiem, jedno bardzo małe, drugie duże. Stwierdziłyby, że stosunek obwodów takich dwóch okręgów jest zawsze równy
itosunkowi ich promieni, co jest znów wynikiem charakterystycznym dla geometrii eiiklidesowej. Jeśliby ekran był nieskończenie duży, istoty-'rienie stwierdziłyby, że wyruszywszy raz w podróż prosto przed siebie, nigdy by nie wróciły do swego punktu wyjścia.
Wyobraźmy sobie teraz, że zmieniają się warunki, w których żyją nasze dwuwymiarowe istoty. ^Przypuśćmy, że ktoś z zewnątrz, z „trzeciego wymiaru”, przenosi je z ekranu na powierzchnię kuli o bardzo dużym promieniu. Jeśli nasze cienie są bardzo małe w stosunku do całej powierzchni, jeśli nie mają środków dó porozumiewania się na odległość i jeśli nie mogą podróżować zbyt daleko, nie zauważą żadnej zmiany. Suma kątów w małych trójkątach będzie nadal wynosiła 180 stopni. Stosunek obwodów dwóch małych okręgów będzie równy stosunkowi ich promieni. Podróż po linii prostej ni,e będzie, nigdy, prowadzić do punktu wyjścia.
- , Niech jednak istoty-cienie rozwiną z biegiem czasu swą wiedzę techniczną. Niech wy najdą środki komunikacji, które pozwolą im szybko pokonywać duże odległości. Stwierdzą wówczas, że podróżując prosto przed siebie, powrócą w końcu do punktu wyjścia...”
My również — teoretycznie rzecz biorąc — moglibyśmy wyruszyć w Kosmos i lecąc prosto przed siebie powrócić w miejsce startu. Oczywiście po czasie nieskończenie długim. Lecz jest to zaiste abstrakcja oderwana od wszelkiej realności. Nic
nie wskazuje na to, byśmy mogli kiedykolwiek poznać całą metagalaktykę. Zresztą metagalaktyka nie musi stanowić całości wszechświata...
W GŁĄB MATERII .
Dawno już minęły czasy, kied,y atom uważany był za najmniejszą, dalej już niepodzielną cząstkę materii. Szkiełko i oko mędrców przeniknęły w jego głąb, odkrywając, iż składa się cjn z jądra i z powłoki ujemnie naładowanych elektronów. A głównie składa się... z niczego, to jest z próżni, jądro bowiem jest w Stosunku do całości atomu bardzo znikomych rozmiarów. Otóż gdybyśmy atom powiększyli do rozmiarów kuli o średnicy 100 metrów, jądro miałoby zaledwie 1 cm. A przecież ono skupia całą prawie masę atomu.
I o jądrze też już dawno wiemy, że nié jest niepodzielne, lecz składa się z cząstek elementarnych: protonów i neutronów. Obie te cząstki- obejmujemy wspólną nazwą nukleonów (nukleus — po łacinie: jądro).
Ale czy owe cząstki są rzeczywiście elementarne, czy one już stanowią kres naszych eksploracji w głąb materii? Otóż w ostatnich latach okazało się, że bynajmniej. A więc ich nazwa: elementarne jest w pewnym sensie również fałszywa, co nazwa: atom (po grecku: niepodzielny).
Cząsteczki utworzone są z jeszcze mniejszych cząsteczek — taka jest konkluzja naukowców uprą-
wiających z pomocą bardzo potężnej - aparatury fizykę wysokich energii. Wprowadzono nową nazwę: partony.
Ozy to już jest kres podróży w głąb atomu? A może partony. również składają się z jakichś jeszcze mniejszych cegiełek? I czy w ogóle jest tu jakiś kres?
Aby odpowiedzieć na te pytania, jeśli w ogóle odpowiedź definitywna istnieje, trzeba dalej prowadzić eksploracje atomu i jego cząstek. Do tego jednak potrzebne są aparaty dziesięciokrotnie większe niż dotychczas.
Aparaty te — to akceleratory'Służące do przyspieszania cząstek elektrycznie naładowanych, czyli do nadawania im wielkich energii. Im większą osiąga się szybkość, tym głębiej można wniknąć w strukturę materii. Masa cząstki jest zależna od energii, według słynnego równania Einsteina: E=mc2. Tak więc w miarę nadania większej energii, dostrzec można materializowanie się nowych cząstek. Mówiąc inaczej, dzieje się to tak, jakby proton — przy nadaniu mu odpowiednio wysokiej energii — przenikając w przestrzeń, wewnątrz jądra napotykał strefę hamowania, w której traci dużą , część swej .szybkości. Stracona nadwyżka energii materializuje • się nagle w formie innych c?ąstek, i J^tóre zresztą mają żywot bardzo efemeryczny.
Oczywiście sam proton też staje się podatny na przemiany. Poczyna wibrować w sposób osobliwy, zyskując na masie jak gdyby na swej. drodze obrósł w materię.
Tak więc już w latach pięćdziesiątych zaczęto odkrywać przedziwny świat cząstek elementarnych. Do chwili obecnej zarejestrowano tch już ponad 200. Ale czy można je określać jako elementarne? Raczej nie. Okazało się bowiem, że mogą, one przybierać rozmaite stany — co da się wytłumaczyć tylko w ten sposób, że składają' się z jeszcze drobniejszych cząstek.
Właściwie wiadomo to już od przeszło dziesięciu lat, gdy specjaliści w dziedzinie fizyki teoretycznej zaprezentowali model tzw. cząstek ułamkowych, wśród których najbardziej znane są hadron
i kwark. Tym razem były to rzeczywiście niepodzielne jednostki, prawdziwe cząstki elementarne
— rozmaitość ich możliwości w zakresie łączenia się zdolna jest odtworzyć obraz dwustu i kilku stanów cząstek obserwowanych w . czasie doświadczenia.
Jednakże śledzenie kwarków nie przyniosło większych rezultatów, natomiast eksperymenty prowadzone w ostatnich latach wykazały, że wnętrze cząstek jest wypełnione ziarnistymi punktami. Określono je właśnie mianem partonów.
Najmniejsza stosowana dotąd w fizyce jądrowej jednostka miary: fermi (10“13cm) jest już niewystarczająca. Należałoby zejść jeszcze niżej, przy czym nie wiadomo nawet dokładnie, jak nisko. Czy mamy. tu do czynienia z wielkością dziesięć, sto, czy tysiąc razy mniejszą: Podróż w głąb partonu wymagać będzie coraz potężniejszych urządzeń.
Rzućmy okiem na ten problem. Otóż w fizyce atomowej i jądrowej jednostką energii jest elektro-
ńowólt (eV). Większa jednostka to MeV (mega=milion razy tyle), GeV (giga=miliard) i wreszcie TeV :'(tysiąc miliardów).
-Enćrgię rzędu MeV osiągnięto już w latach czterdziestych dzięki cyklotronom i synchrocyklotronom (rodzaje akceleratorów), GeV poczęto osiągać w dziesięć lat później, dzięki czemu udało się m.in. wykryć cząstki antymaterii. Przy kilkuset GeV fizyka jądrową doszła do koncepcji partonów. Dodajmy jednak, akcelerator liniowy, który pozwolił na ęnergię tego rzędu, miał 3 km długości. A zaczynano od cyklotronów o wymiarach kilku zaledwie metrów!
-»■ Potem przyszły bevatronyd kosmotrony o średnicy 20—30 m. I tak dalej...
Ale jak daleko można się posunąć w tym gigan- tyzmie urządzeń do badania cząstek elementarnych? I czy parton to już rzeczywiście najdrobniejsza cegiełka? Może gdyby wejść głębiej w materię okazałoby się, że końca nie ma tej podróży?
Podobnie jak nie sposób przemierzyć całego wszechświata. I na nic-by się zdało budowanie akceleratorów jak stąd do księżyca...
Są to, oczywiście, pytania laika, grzeszącego może zbytnim fantazjowaniem, lecz przecież mimo Woli muszą się one nasuwać. Zresztą pewnie i filozof, zastanawiający się nad kwestią granic ludzkiego poznania, też je sobie nieraz zadaje.
Jedno wszakże jest pewne: jeśli nawet wszechświat zarówno wszerź, jak i w głąb jest nieskończony, i nigdy nie może być kresu poznania, bynajmniej nie wpływa to zniechęcająco na poczyna
nia człowieka. Wprost przeciwnie — owa nie kończąca się rozległość jeszcze bardziej kusi do podróży. I choć nie dociera się do jakiegoś ostatecznego celu, to przecież po drodze odkrywa się wiele nowych światów. Podobnie jak Kolumb, który wprawdzie nie dopłynął, jak zamierzał do Indii, ale jednak odkrył Amerykę.
Im dalsza podróż, tym większa szansa na profity, ale też i większe niebezpieczeństwo. Pokazały to już eksplorację wnętrza atomu. Osiągnięte tu wyniki mogą być, i były już niestety, użyte dla siania śmierci, a mogą też zostać wykorzystane dla zwiększenia naszych zasobów energetycznych, co pozwoliłoby na dokonanie gigantycznych prac dla dobra ludzkości. Więc zapewne im głębiej wnikniemy w materię, tym większą moc uzyskamy. A ku czemu ją obrócimy, to już kwestia, której nie rozstrzygną cyklotrony ani inne najdoskonalsze nawet urządzenia.
SKĄD TEN ROZPĘD?
Dzisiaj wydaje się nam całkiem oczywiste, że nauka i technika to narzędzia podboju przyrody, a nawet dalekich ciał niebieskich. Ale to nie zawsze było takie oczywiste.
Starożytne Chiny w dziedzinie, technologii o jakieś tysiąc lat wyprzedzały Europę. Chińczycy znali na przykład zasadę silnika odrzutowego — o czym się nieraz przypomina w popularnych wykła
dach o kosmonautyce; wynaleźli proch, papier i wiele innych rzeczy. Mieli genialnych uczonych, MŁówny walnych z Leonardem da Vinci; Li Sze Zen, który osiągnął niebywałą wiedzę w zakresie B chemii ^farmakologii; Li Jie, wybitny architekt; Su Song, twórca zegara astronomicznego. Lista byłaby bardzo długa. A jednak ta cywilizacja chińska, tak wspaniale się rozwijająca, nie weszła nig-
- dy w.stadium ekspansji. Dlaczego?
. Byłaby to zarazem odpowiedź na pytanie zadane z innego bieguna: co sprawiło, żenasza cywilizacja nabrała takiej mocy i takiego pędu? A to nas właśnie przede wszystkim interesuje.
Nad problemem tym zastanawiał się Joseph Ne- edham, który wraz z całą ekipą sinologów z uniwersytetu w Cambridge prowadził przez czterdzieści lat badania nad tradycjami nauki chińskiej i do- r szedł do wniosku, że przyczyną zahamowań w roz- . woju cywilizacji chińskiej byłą niedostateczna ma- tematyzacja wiedzy przyrodniczej. Chińczycy mieli swoich Leonardów da Vinci, ale nie mieli Galileusza, który potrafił, wychodząc od obserwacji zjawisk przyrody, znaleźć dla nich abstrakcyjną formułę matematyczną w oparciu o dane eksperymentalne,
A więc przerzucenie pomostu pomiędzy naturą a‘ matematyką zdecydowało o rozwoju europejskiej cywilizacji naukowo-technitznej. To z kolei — jak twierdzi ów sinolog — uwarunkowane było czynnikami socjologicznymi. Nie mogło nastąpić w rolniczej i biurokratycznej cywilizacji chińskiej, a jedynie w obrębie ekonomiki europejskiej.
Interpretacje mogą być zresztą rozmaite. Bardzo istotną sprawą wydaje się tu stosunek do przyrody — nie tylko u starożytnych *CMńczyków, ale i w innych wschodnich cywilizacjach, na przykład w Indiach. Kiedyś premier Nehru w 'swej książce Odkrycie Indii wyraził myśl, że w pradawnych księgach hinduskich można znaleźć '-wszystko, co współczesna nauka europejska dopiero odkrywa. To zdanie może się wydać absurdeip, nawet w ustach tak mądrego człowieka. A jednak rzeczywiście w filozofii indyjskiej są idee do złudzenia przypominające supernowoczesne koncepcje z dziedziny fizyki czy astronomii. Tyle, że w Europie nie są wyrażane za pomocą metafor filozoficznych, lecz w języku matematyki. No i weryfikowane w drodze eksperymentu. Sięganie po władzę nad przyrodą leżało też u podstaw takiego właśnie ukierunkowania myśli naukowej.
Tymczasem cywilizacje Wschodu nie zamierzały, ba, rzec można nie ośmielały się rozciągać swego panowania na naturę. A to dlatego, że czuły się raczej jej poddanymi, a nie panami. Człowiek uważa-, ny był za cząstkę przyrody znajdującą się w jej wnętrzu, a nie na zewnątrz, czy zgoła ponad nią. Wynikało to z ówczesnych wierzeń, które widziały: w przyrodzie wcielenie bóstw. A nie sposób przecież manipulować bóstwami.
Nie inaczej było jeszcze w starożytnej Grecji, choć jej kultura nie jest taka statyczna, jak kultury Wschodu.
Poza tym stosunek do pracy był nieraz u starożytnych mędrców taki, że musiał hamować rozwój
f techniki. Oto co Plutarch napisał o Archimedesie, najwybitniejszym fizyku i matematyku starożyt- B-ności, (tym, co wyskoczył z wanny z okrzykiem: l| eureka!):
■Bf^fchimedes posiadał tak wzniosłą duszę, tak głęboki umysł i takie skarby naukowej wiedzy, że choć le wynalazki zyskały mu opinię człowieka posiadaj ącego ponadludzką mądrość, nie chciał pozostawić po .sobie żadnego pisanego komentarza na temat tych zagadnień, ale potępiając inżynierię jako nędzne i niegodne zajęcie, jako też każdą sztukę, której przeznaczeniem jest być użyteczną i dawać zysk, całe swoje uczucie i ambicje umieścił w czystych rozmyślaniach, nie mających żadnego związku z przyziemnymi potrzebami życia”.
Nie sposób, d^iś sobie wyobrazić naukowca z podobnymi poglądami. Taki nie miałby co na polu nauki, robić. Bowiem nauka współczesna,, choć wchłonęła w siebie osiągnięcia całych stuleci,- jest jakościowo całkiem nowym zjawiskiem. Przede wszystkim — pozostaje w«ścisłym mariażu z techniką; bęz potężnych i skomplikowanych aparatów badawczych nie może posuwać s'ię dalej w rozszyfrowywaniu tajemnic natury i jej pódbóju. Myślenie nau-J ■ ko we jest dziś ściśle sprzęgnięte z działaniem —-: zresztą na zafeadzie sprzężenia zwrotnego. Nauka przekształca postać świata, toteż wszystko, co się dzieje w laboratoriach naukowych, musi obchodzić eałe społeczeństwo- Jest to prawdziwa rewolucja, która. na dobre wzięła rozpęd: dopiero w naszych czasach :—stąd pewien szok i niepokój w umysłach, jak zwykle podczas gwałtownych przemian.
Trzeba jednak podkreślić, że matematyzacja nauki była już faktem dokonanym. Czyli że rewolucja się rozpoczęła. A dzisiaj, w pełnym jej rozkwicie, matematyka stała się prawdziwą królową nauk. Tylko w jej języku można wyrażać zjawiska dziejące się na przykład w mikroświecie cząstek elementarnych. Przyroda jest matematyczna — twier- ' dzą często naukowcy, a wielu z nich marzy o jakiejś jednej wewnętrznie spójnej teorii matematycznej, która by obejmowała absolutnie wszystko na świecie. Czyli inaczej mówiąc: której wcieleniem byłby świat. Podobnie jak Einstein marzył
o unitarnej teorii pola.
Niektórzy posuwają się aż do stawiania znaku równości pomiędzy światem a matematyką. Z hipotez Wheęlera i Gravesa zda się wynikać, że nie ma nic — jest tylko matematyka; że świat jest zbudowany z pustki; a ściślej mówiąc że tworzywem wszystkiego jest pusta czasoprzestrzeń.
Ta przedziwna koncepcja wywiedziona została z ogólnej teorii względności — traktującej pole grawitacyjne jako zakrzywienie przestrzeni. Wheeler posunął do ostateczności geometryzację fizyki orzekając, że nie tylko grawitacja, ale wszystkie cząstki i pola występujące w fizyce są zakrzywieniami pustej czasoprzestrzeni.
Jest to jedynie hipoteza, mająca zresztą sporo słabych punktów. Przytoczyłem ją dla zilustrowania, do jak daleko posuniętego absolutyzmu pretenduje nieraz królowa nauk — matematyka. Lecz nawet nie godząc się na takie jej zakusy, nie sposób
■tifrzecież jej zdetronizować. Ona bowiem rządzi Współczesnymi naukami i nadaje im niespotykany nigdy dotąd rozpęd.
: FANTAZJE MATEMATYCZNE
Zdawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale w matematyce to już zupełnie nie ma miejsca na żadne wyskoki fantazji, że dwa plus dwav jest zawszę cztery. A jednak...
To prawda, że operacje matematyczne przebiegają zawsze z absolutną ścisłością, lecz gdy się próbuje stosować prawa matematyki do zjawisk ■świata fizycznego -‘— można nagle • wkroczyć w świat baśni.
Zdajemy sobie sprawę, że brzmi to jak najstraszniejsza herezja — bo czyż rusztowaniem, które po- .zwoliło zbudować wielki gmach fizyki współczesnej nie jest właśnie matematyka? Na pewno jest. Każde przecież zjawisko fizyczne ma swój wyraz matematyczny, da się opisać językiem liczb i symboli algebraicznych.
Ale czy również vice versa: czy każdy wywiedziony matematycznie wzór ma swój odpowiednik w świecie fizyki?
Bylibyśmy tu skłonni dać odpowiedź twierdzącą. Bo czyż nie okazywało się już wiele razy, że modele matematyczne posłużyły za trop dla odkryć w dziedzinie fizyki? Naukowcy dobrze wiedzą, że warto przetrząsać obszary matematyki, gdyż nieje-
den skarb wiedzy tam ukryty. Aliści wydaje się, że stąpać tu trzeba bardzo ostrożnie, bo, jak zawsze przy szukaniu skarbów, mogą się zdarzać przywidzenia. Również i umysłom najświetniejszym.
Na przykład Paul Adrien Maurice Dirac, jeden z najwybitniejszych fizyków XX stulecia, współtwórca mechaniki kwantowej, laureat nagrody Nobla — obok dokonania wielkich i eksperymentalnie zweryfikowanych odkryć — stworzył również, w oparciu o matematykę, pojęcie energii ujemnej, co w ogóle w głowie się nie mieści. Podobne to jest'do anegdoty o pewnej pani, która na skutek kuracji odchudzającej tak bardzo zeszczuplała, że jak wchodziła do wanny, to się poziom wódy obniżał.
Prawda, że inny nobilista, Niels Bohr, znany ze swych odkryć w dziedzinie atomistyki, poniekąd wykpił teorię Diraca powiadając, iż byłaby ona dobra przy polowaniu na słonie: wywiesiłoby się ją na drzewie, w miejscu, gdzie zazwyczaj przechodzą słonie i zwierzęta zaszokowane absurdalnością tej teorii, tak by osłupiały, że dałyby się wiązać bez oporu i wysyłać do zoo.'
Jednakowoż inni wybitni naukowcy bynajmniej nie zaatakowali tej teorii, znalazła się nawet o niej wzmianka w podręcznikach fizyki ogólnej i doświadczalnej (autorzy: Fleury i Mathie), przeznaczonych dla studentów nauk ścisłych i politechnicznych.
De La Taille na łamach „Science et Vie” próbował zanalizować, jaka to zręczna (czy riioże właśnie niezręczna) sztuczka matematyczna pozwoliła Dirá*
cowi dojść do pojęcia energii ujemnej. Otóż każdy uczeń liceum wie, że 3 podniesione do kwadratu daje 9; ale operacja odwrotna ■—■ pierwiastek kwadra- iówyfz 9 daje dwie wartości:: 4~3 oraz—-3, a to dlatego, że również —3 podniesione do kwadratu daje 9.
Wynika z tego, że pierwiastek kwadratowy jakiejkolwiek liezby ma zawsze dwie przeciwstawne vwartości.
•Wszystko w porządku, gdy pozostajemy na terenie matematyki, aliści gdy'zaczynamy jej używać jako narzędzia w dziedzinie fizyki — należy być ostrożnym, w przeciwnym bowiem , razie możemy zabrnąć w ślepy zaułek. Tak na przykład wiedząc, że powierzchnia kwadratowego pokoju wynosi 25 m kw. można by wydedukować, że długość każdej ze ścian równa się ,-f- 5. A czyż może istnieć ściana
o długości ujemnej ?
Podobną operację matematyczną, tyle tylko, że o wiele bardziej skomplikowaną, przeprowadził Dirac
— co. przywiodło go do pojęcia energii ujemnej.
, Oczywiście teoria ta nie. ma i nie może mieć żadnego. poświadczenia eksperymentalnego. A przy tym prowadzi do nadzwyczaj fantastycznych Jkon- kluzjl
Inny znakomity uczony, również laureat nagrody Nobla — Feynman, posługując się algebrą wynalazł ozy raczej wyimaginował sobie cząstki, które zdolne są biec w tył czasu, podobnie jak ów wehikuł ze znanej powieści Wellsa. Wyrzucamy je dzisiaj, a ukazują się one na przykład w czasach średniowiecza.
Ażeby dojść do podobnej konkluzji, wystarczy zmienić znaki plus na minus przy wielkościach oznaczających prędkość i czas w klasycznym równaniu na przebytą odległość x = v • t.
W ten sposób samochód jadący z prędkością 90 km na godzinę w czasie od godz. 12 do 12.30 można uważać jednocześnie za jadący od 12.30 do 12 z prędkością minus 90 km. Brzmi to absurdalnie, ale przecież bardzo podobnie do twierdzenia Feyn- mana, wedle którego odlot pozytronu (cząsteczki o tej samej masie co elektron, ale z dodatnim ładunkiem elektrycznym) jest równoznaczny z przybyciem elektronu.
A w ogóle konkluzje tej teorii są niesamowite. W książce Leightona Zasady fizyki nowoczesnej, czytamy: „Elektron może zostać wyrzucony tak gwałtownie, że kierunek jego biegu zostanie na osi czasu odwrócony (biegnie w stronę przeszłości), po czym pojawia się w danym eksperymencie jako po- zytron poruszający się z biegiem czasu”.
I dalej czytamy jeszcze: „Zgodnie z nową interpretacją pozytronów jako elektronów biegnących w tył czasu, tak można tłumaczyć ten proces: elektron ulega w momencie tj dyspersji (wedle zjawiska Comptona), w czasie której zostaje odwrócony jego kierunek w czasie; biegnie w kierunku przeszłości do momentu t2 i wówczas ulega gwałtownemu zderzeniu, w czasie którego emituje foton, a ten z kolei też biegnie w tył czasu, aż w końcu ulega dyspersji i poczyna biec normalnie, to jest ku przyszłości. Tak więc można uważać, że dwa elektrony i pozytron są jednym i tym samym elektro
nem, zdolnym istnieć jednocześnie w kilku miejscach”.
fci-Wreszcie — powiada Leighton — bardzo nawet możliwe, że przyczyną, dla której wszystkie elektrony są identyczne, jest to, że wszystkie one są w istocie rzeczy jednym i tym samym elektronem, który znajduje się jednocześnie w nieprawdopodobnie wielkiej liczbie miejsc”.
Koniec cytatu i w ogóle, rzec można, koniec świata. No, bo jeśli jesteśmy bliscy stwierdzenia, że cały ten świat, a nawet wszechświat składa się W gruncie rzeczy z jednego tylko elektronu, to o czym tu mówić?
Pewnie, można podkpiwać sobie z podobnych teorii, nie sprawdzonych i chyba niesprawdzalnych na gruncie eksperymentalnym, aliści na dnie tych kpinek kryje się pewien niepokój “ bo może, u licha, coś w tym jest... Tak tó się nieraz mówi, słuchając opowieści o duchach, 5 czarach itp. A tutaj już nie duchy, lecz matematyka wchodzi w grę, i nie babcia opowiada, ale najwybitniejsi naukowcy XX wieku, laureaci nagrody Nobla. Więc może rzeczywiście coś w tym jest...
JEST DRUGI ŚWIAT
Ba, nie tylko drugi, ale i trzepi... Tak przynajmniej zda się wynikać z hipotezy astronoma amerykańskiego prof. Richarda Gotta, który stwierdza, iż każde równanie teorii względności opisuje w is
tocie rzeczy trzy światy, wzajem od siebie niezależne i nie posiadające punktów stycznych. Pierwszy — to nasz świat. Drugi — to świat zbudowany z antymaterii. Jest on nie do wykrycia, chyba że z pomocą olbrzymiego teleskopu. Trzeci zaś jest najdziwniejszy, sprzeczny zwłaszcza z naszymi pojęciami o czasie; albowiem w świecie tym istnieją superszybkie sząstki, tachiony, które poruszają się szybciej aniżeli światło.
Nie sposób tu prześledzić wszystkich dróg i ścieżek matematycznych, którymi stąpał ów naukowiec, nim doszedł do tak interesującej koncepcji, więc musimy ten drugi, a zwłaszcza trzeci świat przyjąć poniekąd na wiarę; choć oczywiście nie może to być niezachwiana wiara, jako że w nauce jedne koncepcje wypierają drugie. Zresztą w tempie coraz szybszym; w drugiej połowie XX wieku przyzwyczajeni już jesteśmy do wszelkich, najgwałtowniejszych nawpt rewolucji w.-pracowniach i laboratoriach naukowych.
Astronomowie, jak wiadomo, posługują się w swych badaniach geometrią analityczną* Gwiazdy opisują w przestrzeni linie krzywe i wybierając Słońce jako punkt odniesienia, można stworzyć równania opisujące ruch danej gwiazdy względem czasu. A następnie wystarczy zmiennej czasu przydać pewną wartość w przeszłości lub w przyszłości i będziemy znali położenie tej gwiazdy. (Przepowiadanie przez astronomów rozmaitych zjawisk .na niebie znane jest od bardzo dawna i osiąga ścisłość wręcz doskonałą. Co innego pr?epowiadąnie przez astrologów zjawisk na Ziemi...). Tak więc równanie
piiatematyczme dótyczące; j akiegoś ciała niebieskie- E gjo zawiera poniekąd w sposób skondensowany całą jego egzystencję, od najbardziej zamierzchłej prze-
I szłośći. Wraz z nastaniem teorii Względności geome- | i^yzacj^“wszechświata posunęłasię jeszcze dalej. * Osiągnęła, rzec można, punkt 'kulminacyjny, al- . bowiem masa jakiegoś ciała Została przypisana do krzywej przestrzennej. Obecnie1 są,cztery zmienne' niezależne : długość, szerokość; wysokość i czas. Poprzednio trzy wielkości geometryczne;były jedynie funkcją czasu,, toteż można'było tę zmienną eliminować :0trzymująe równanie z trzema tylko niewiadomymi.
¡Stosując teorię względności ma się ¡do czynienia z czterema niezależnymi współrzędnymi,, a więc z czterema Wymiarami. To jest ta sławetna czasoprzestrzeń. *
Do jakiego rodzaju powierzchni geometrycznych odnoszą się równania, teorii względności ?
* - Otóż powierzchnie te, jąk wykazuje analiza, po^ siadają tzw: punkty szczególne, 'które jak gdyby pozostają poza rodzajem danej powierzchni. Weźmy, najprostszy przykład -f- krzywych kreślonych na kartce papieru; będzie tu pewna ilość, punktów szczególnych, w których wykres przestaje być por dobny do wycinka koła,i będą punkty, podwójne, potrójne, w .których -.d,wav lub tr^y odgałęzienia przecinają się? punkty jakby izolowane, usytuować ne obok; punkty, w których dana. krzywa zatrzy-. mu je.się, by wziąć ^kierunek odwrotny.
. Wszechświat teorii względności posiada. również takie: osobliwości i podobnie jak krzywa zmienią
swą naturę z jednej i z drugiej strony punktu szczególnego, nie jest on taki sam na lewo i na prawo od owej osobliwości. Pierwszą osobliwość mamy po przyjęciu, iż t (czas) = 0. W punkcie tym wszechświat ma objętość zerową oraz nieskończenie wielką gęstość (co zaiste jest osobliwością przechodzącą naszą wyobraźnię!). Następnie idąc w kierunku czasu ze znakiem plus, a więc ku przyszłości, świat stał się takim, jakim go poznaje współczesna astronomia; będącym w stanie ekspansji, rozszerzającym się, a więc tracącym stale na gęstości.
Najdziwniejsze wszakże jest tó, iż wszechświat ten zajmuje pewien tylko obszar czasoprzestrzeni, mianowicie ten, który znajduje się poza punktem szczególnym w kierunku czasu ze znakiem plus. — Tak przynajmniej wynika z równań odnoszących się do czasoprzestrzeni nie ograniczonej wyłącznie do tego jednego obszaru.
A więc — krocząc dalej ścieżkami relatywistycznego rozumowania — powinny istnieć obszary, gdzie czas ma znak ujemny, biegnie w drugą stronę, ku przeszłości. To byłby właśnie, według Richarda Gotta, świat zbudowany z antymaterii. Trzeci wreszcie świat znajduje się z jednej i z drugiej strony punktu szczególnego i są w nim tachiony — cząstki poruszające się szybciej niż światło.
Oczywiście tachiony są tworami hipotetycznymi; nikt ich nigdy nie widział, ani też zapewne nie będzie mógł widzieć. Podobnie z całymi owymi światami: drugim i trzecim. Z praw fizycznych wynika, że punkt szczególny nie może być przekroczony przez żadne ciało materialne, nawet przez promie-
m
I npMl^ktromagnetyczne. Wprawdzie antymateria i ■Bpony mogą występować i na naszym świecie,
ale tylko okazjonalnie i przez bardzo krótki mo-
II ment — nie jako przybysze stamtąd, ale wytworzone wf jakichś wyjątkowych sytuacjach tutaj.
[ Świat zbudowany z antymaterii, w którym czas | płynie w kierunku odwrotnym, stanowi poniekąd W zwierciadlane odbicie naszego świata. Tyle że w ».lustrze nic nadzwyczajnego się nie zobaczy, poza .} tym, że na przykład wszyscy piszą lewą ręką, a p wskazówki zegara poruszają się w inną stronę. Na- tomiast gdyby się 'komu udało rzucić okiem na jf świat po drugiej stronie punktu szczególnego, I mógłby zostać doskonałym wróżbitą, bowiem to, co tam jest przeszłością 'jakiegoś człowieka, tutaj e“to dopiero się zdarzy jego sobowtórowi. Bo w roz- ^ ważaniach naukowców na temat antymaterii poił; Wiada się, że wszystko w naszym śWiecie ma swój j. symetryczny odpowiednik w świecie aiitymaterial- f nym.
Świat tachionów jest bez wątpienia równie dziwny, jednakże wymyka się on bardziej naszej ima- ginacji, bowiem tam z jednego punktu przestrzeni można by widzieć kilka-punktów w czasie. Natomiast jak powiada R. Gott — zasada przyczyno- wości, która zawaroWuje, że ani informacja, ani energia nie mogą się poruszać szybciej niźli światło, bynajmniej nie jest w tej przestrzeni nie obowiązująca. Bo wprawdzie cząsteczki (tachiony) mogą biec szybciej, niż światło, ale to samo nie dotyczy ich promieniowania — które wszak jest jedynym środkiem przesyłania energii oraz informacji.
W
Ten model troistego wszechświata nie jest pozbawiony spójności i symetrii względem czasu; jest też zgodny z aktualnymi badaniami naukowymi, w których materia, antymateria i tachiony traktowane są na równi. Eksperymentalne ' odkrycie tachionów: potwierdziłoby tę relatywistyczną wizję. Trudno wyrokować, na ile jest ona prawdziwa, w każdym' razie jedno zda się wynikać zarówno z tych, jak i z innych eksploracji wszechświata: okazuje się on bardziej złożony i trudniejszy dó ogarnięcia umy-1 słem, nizli można było kiedykolwiek przypuszczać. A wszelkie, najbardziej nawet fantastyczne o nim wyobrażenia z wieków minionych śą wręcz ubogie w zestawieniu z wizjami wysnutymi z matematyki i fizyki.
GDZIE KRES POZNANIA?...
Dokąd nauka nas zawiedzie, gdy będzie się rozwijała nadal w tak szybkim tempie? I czy jest jakiś kres ludzkiego poznania, czy przeciwnie — intelekt nasz ma nieograniczone pod tym względem możliwości? Wreszcie nasuwa się,pytanie.: czy świat jest poznawalny w sposób absolutny? Lub też, jak to określił Kant, czy rzeczy same w sobie są poznawalne?
Filozof ten, jak wiadomo, dawał na to ostatnie pytanie odpowiedź negatywną: twierdził, że widzimy wszelkie rzeczy poprzez wrodzone naszemu
-umysłowi kategorie, takie jak • przestrzeń, czas, Ipźyczynowość...
Od Czasów Kanta sporo się zmieniło. Teoria pfeględności podważyła niezmienność takich kategorii, jak czas i przestrzeń. Niemniej ambicja Wszechwiedzy — a co za tym idzie i wszechmocy — dalej wydaje się niemożliwa do zaspokojenia. W każdym razie nikt zdrowy na umyśle nie wyznaczałby konkretnego terminu. Można wprawdzie przyjąć, że intelekt Hominis sapientis ma nieskończenie wielkie możliwości, ale wówczas i cel ostateczny, to jest wszechwiedzę, też by należało przenieść w nieskończoną odległość w czasie. Stwierdzenie, że będziemy stale się do tego celu zbliżać, choć praktycznie nigdy go nie osiągniemy — jest chyba szczytem optymizmu poznawczego.
To, że jesteśmy wciąż dalecy od poznania tajemnic wszechświata, że kosmologia składa się głównie z hipotez i domniemań^- z, których jedne przeczą nieraz drugim — można jakoś strawić bez bólu. Bowiem Kosmos jest tak ogromny, że nie sposób marzyć o rychłym penetrowaniu go wzdłuż i wszerz. Ale i najdrobniejszy okruch materii również kryje tajemnice, których do końca nie możemy jeszcze rozszyfrować. Nie wiemy, co jest podstawową cegiełką stanowiącą budulec materii. Model atomu, składającego się z jądra, wokół którego krążą elektrony, jest już w gruncie rzeczy przestarzały. Dawno już odkryto, że jądro dzieli się dalej na cząstki elementarne. Tak je nazwano, w przekonaniu, że tu już jest kres podróży w głąb materii. Otóż ostatnimi czasy, gdy zbudowano więk
sze akceleratory, okazało się, że owe cząstki elementarne wcale elementarne nie są, że składają się z jeszcze drobniejszych cząstek — tym wyraźniej się to ujawnia, im potężniejszej aparatury badawczej się używa. Najświeższej daty akceleratory są gigantami o obwodzie liczącym dziesiątki, a nawet setki metrów, i zżerają njnóstwo energii. A gdyby były jeszcze potężniejsze? Czy wówczas u- jawniłyby coraz mniejsze cegiełki materii? Trudno dociec, w każdym razie możliwości zwiększania aparatury badawczej są z konieczności . ograniczone.
. Trudności poznawcze są nie tylko natury obiektywnej, wynikają nie tylko,z tej przyczyny, że wszechświat jest zarówno rozległy, jak i bardzo skomplikowany w swym najdrobniejszym okruchu. Także ujmując rzecz od strony podmiotu poznającego — człowieka, nie, sposób, nie dostrzec jego ograniczeń. Ze poszczególna jednostka, choćby i najgenialniejsza, nie jest. zdolna objąć całości aktualnie istniejącej wiedzy — to .jeszcze pół biedy, z tym już dość dawno trzeba się było pogodzić. Pozostaje jednak pytanie, czy cała armia uczonych będzie w stanie utrzymywać front badań i skutecznie posuwać się naprzód — zważywszy, żet front ten rozszerza się w niezwykłym wprost tempie? A niepodobna tyraliery rozciągnąć takj by między jednym a drugim żołnierzem zerwana była łączność. I tak jest już wiele, usprawiedliwionych zresztą narzekań na zbytnią specjalizację poszczególnych 1 dyscyplin czy raczej poddyscyplin.
Prawda, że wzrasta, też w niezwykłym tempie li
czba pracowników nauki. Żyjemy w czasach prawdziwej eksplozji badawczej. Jeśli by dalej tak szło, to za jakieś 50 lat wszyscy mieszkańcy naszego globu musieliby zostać naukowcami — co oczywiście jest abstirdem.- Wychodzą na świecie dziesiątki tysięcy^ czasopism naukowych, naukowiec. nie może nawet przeczytać wszystkich tych, które dotyczą jego specjalności; zanim znajdzie jakąś perłę, musi się przedrzeć przez stosy śmieci. Można jednak mieć nadzieję, że w bardzo bliskim czasie krążenie' informacji będzie tak uspraWnione, że naukowiec od- razu otrzymywać będzie to, ćo mu potrzebne. Lecz i to nie rozwiązuje sprawy, bo nie zawsze z. góry wiadomo, co jest perłą, a co śmieciem; historia nauki zna niejedno odkrycie, które na pierwszy rzut oka wydawało się nic nie znaczące lub zgoła absurdalne, a potem okazywało się nadzwyczaj płodne.
. Można optymizm posunąć do granic fantazji i powiedzieć, że w przyszłych stuleciach rodzić się będą — za przyczyną manipulacji genetycznych — tylko sami geniusze, z których każdy już w kolebce opanuje matematykę (nie bez racji przywołuję tu tę dyscyplinę, która jest chyba tym językiem, w jakim jest napisana Wielka Księga Natury), potem życie będzie trawił na eksploracjach naukowych.
Ale czy taka wizja rzeczywiście jest optymistyczna? Czy ludzkość pogrążona po uszy w badaniach naukowych nie straciłaby równowagi duchowej? Czy nie uległyby w niej atrofii inne doznania i przeżycia, w końcu może istotniejsze od intelektualnej aktywności?
Jest to dylemat filozoficzny, oczywiście. Ale nawet jeśli go pominiemy, to i tak nie uzyskamy więcej niż paręset lat w utrzymaniu całego frontu badań naukowych. Posiłki w postaci komputerów, choćby i najdoskonalsze, też dadzą efekt ilościowy tylko, a nie jakościowy.
Być może w przyszłości nauka przybierze cał- Jriem odmienną postać — taką, o jakiej dziś nie mamy bladego nawet pojęcia. Ale to jest hipoteza tak mglista, że nie sposób na niej cokolwiek budować, może tylko opowieści science fiction, w których bohaterowie łykają pigułki naładowane wiedzą z wszelkich dziedzin. Realny natomiast i już dzisiaj aktualny — jest problem wybiórczości. Zapewne zawsze trzeba się będzie decydować na kontynuowanie badań takich, a porzucanie innych. Tylko z góry nie zawsze można wiedzieć, które będą z punktu widzenia naszych potrzeb płodne, a które jałowe. Czyli, że do pewnego stopnia będzie to grą na loterii.