Grzybowski Stanisław MIKOŁAJ KOPERNIK BIOGRAFIA 320 STRON 1972

Grzybowski Stanisław

MIKOŁAJ KOPERNIK




Zastawem życia nazywamy nasze dzieci. Kogo natura nauczyła być ojcem, ten i wychowawcą jest godnym zaufania dzięki doświadczeniu i rodzicielstwu, i tro­skom ojcowskiej miłości.

Listy Teofilakta Symokatty

W starych księgach miejskich, w rocznikach i aktach sądowych, w archiwach kościel­nych Wrocławia i Krakowa, Zgorzelca i Olkusza, Nysy i Lwowa, wśród dziesiątków imion podob­nych im ludzi prostych, zapisano wielokrotnie w XIV i XV w. nazwisko Koperników. Niewiele faktów towarzyszy tym krótkim wzmiankom: tu bójka, tam dług, tu pożyczka, tam przyjęcie do prawa miejskiego. Z okruchów takich wielu wy­bitnych uczonych usiłowało złożyć historię rodu Koperników. Podjęli tę żmudną pracę w wieku XIX. w dobie wzrostu nienawiści narodowych, i nie zawsze kierowała nimi li tylko dbałość

o prawdę historyczną.

Nie zachowały się żadne ślady, co reprezento­wali i jak się właściwie nazywali ci pierwsi Ko­pernikowie. — Dla ludzi późnego średniowiecza sprawy te wyglądały inaczej niż dla nas. Próbo­wano więc wnioskować z przypadkowych dro­biazgów, np. z różnic w zapisie ortograficznym nazwiska. Wybitni uczeni ośmieszali się sporami

o jedno czy dwa „p”, jakby nie wiedzieli, że

w tych odległych czasach ludzie umieli jeszcze odróżnić rzeczy ważne od nieważnych, nie przej­mowali się więc subtelnościami ortografii.

A zasłużony polski kopernikanista, Ludwik An­toni Birkenmajer, ze słuszną irytacją pisał o pew­nej niemieckiej biografii naszego astronoma, „z której dowiedzieć się można o mnóstwie rze­czy z wyjątkiem tego, co też to właściwie w tym człowieku było ciekawego, iż warto jest spierać się np. aż o pisownię jego nazwiska, albo też i o to, czy babka jego znała język niemiecki albo go nie znała?”

Warto jednak pójść tym śladem, wątłym i nie­pewnym, choćby po to, aby poznać środowisko społeczne, z którego wywodzili się przodkowie wielkiego astronoma. Niektórzy badacze wypro­wadzają go ze śląskiej wsi Koperniki koło Nysy, w pobliżu granicy czeskiej. Czy nie jest to jed­nak trop fałszywy?

Nazwa wsi zapisana została po raz pierwszy w 1272 r. jako Koprnik. To samo miano nosi wieś czeska koło Młodej Bolesławi i stąd nawet powsta-

Ja legenda, że Kopernikowie byli czeskiego po­chodzenia, zupełnie nieuzasadniona, choć słusznie wskazująca kontakty przodków naszego astrono­ma z Czechami. Nazwa ta wywodzi się na pewno od rośliny koper lub wyrazu pokora — podobne przestawienie głosek jest całkiem prawdopodobne i poparte przykładem miasteczka Pokrzywnica, dziś Koprzywnica pod Sandomierzem.

Zbieg spółgłosek prn (pierwotnie Koprnik) był zapewne nie do wymówienia dla zapisującego na­zwę wsi pisarza Niemca, stąd pojawia się ona póź­niej w formie Kopirnik, co z kolei zostaje prze­kręcone na Kopernik. Równocześnie dowiaduje­my się o istnieniu we wsi kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja. Wielu Koperników nosiło po­tem to imię, jedno z najpopularniejszych imion męskich w XV i XVI wieku. Zresztą św. Mikołaj był patronem kupców. Cóż więc dziwnego, że kup­cy nadawali je swoim synom?

Po niespełna stu latach od zapisania po raz pierwszy nazwy Koprnik we wrocławskich i kra­kowskich źródłach zaczyna się coraz częściej po­jawiać nazwisko Kopernik. Mija jeszcze lat kilka­naście i Kopernikowie rozlokowali się w wielu miastach, są już w Toruniu i Lwowie, Zgorzelcu

i Olkuszu. Ale nie bardzo jest jasne, dlaczego na przykład taki wójt Friczko „de Koppimik", ma imię niemieckie, lecz zdrobnienie polskie, czy taki Claus ze Zgorzelca, którego imię jest podane w formie niemieckiej, a nazwisko polskie? A kim był Stanislaus de Koppernick, altarysta we Wroc­ławiu?

Nigdy się też nie dowiemy, jaki język wynieśli z domu rodzinnego. Zważywszy jednak, że ludność ówczesnego Śląska była mieszana, z niemczącymi się miastami i rycerstwem, polską natomiast prze­ważnie wsią, znać musieli biegle oba języki. Wie­le — i bezskutecznie na ogół — .dyskutowano na ten temat. Lecz przede wszystkim nasuwa się py­tanie: czy ludzie ci, podpisujący się zresztą naj­częściej „de Kopirnik”, a więc „z Koprnika”, byli rzeczywiście spokrewnieni z przodkami naszego astronoma, krakowskimi mieszczanami Koperni­kami, bez szlacheckiego de? Pogląd ten panuje powszechnie wśród polskich i niemieckich uczo­nych, dowodów jednak brak.

Nazwisko Kopernik było również bowiem na­zwą zawodu. W języku dolnoniemieckim wyraz kopper znaczy miedź. Kopernik więc to po prostu rzemieślnik zajmujący się obróbką miedzi, podob­

nie jak złotnik — obróbką złota. Do dziś prze­trwały w języku polskim wyrażenia: fcoproiuina, czyli drobna moneta miedziana, koperto as (w sta- ropolszczyźnie koprućh) czy kopersztychi.

Dodać trzeba, że inna natomiast gałąź Ko­perników nosi nazwisko Koppirsmide, co odpo­wiada dzisiejszemu niemieckiemu Kupferschmied, jest więc dosłownym dolnoniemieckim tłumacze­niem polskiej nazwy zawodu fcopernifc. Warsztat zaś, w którym miedź obrabiano, nosił nazwę kopernia i stąd chyba trzeba wywodzić nazwę Koperni małopolskiej, sławnej z tego, że na jej polach Bolesław Wstydliwy wystawił w 1257 r. akt lokacyjny miasta Krakowa.

Pojawienie się w języku polskim tego słowa — zrostu wyrazu dolnoniemieckiego z polską końców­ką — wiązano dotychczas z istnieniem na Dolnym i Środkowym Śląsku bogatych na owe czasy złóż miedzi, eksploatowanych jeszcze za czasów sło­wiańskich. Otóż w późnym średniowieczu, w okre­sie niemieckiej kolonizacji Śląska, przybyło tu rzeczywiście wielu osadników, nie pochodzili jed­nak z terenów dolnoniemieckich, lecz z Turyngii, Harcu i Górnej Saksonii; byli również wśród nich Włosi i Wallonowie.

Dolnoniemiecki natomiast to język potężnego związku miast hanzeatyckich, z Hanzą zaś było związane wówczas zamożne mieszczaństwo Kra­kowa — miasta, które w 1306 r. uzyskało prawo składu na towary węgierskie, w tym na węgierską miedź wywożoną stąd do miast nadbałtyckich. Prawo to przynosiło miastu znaczne korzyści, mu­siało o nie jednak toczyć uporczywą walkę z krzy­żackim wówczas Toruniem, groźnym konkuren­tem, popieranym przez krzyżaków, a równocze­śnie potężnym partnerem w handlu międzynaro­dowym.

Bez względu na to, czy teza o śląskim pocho­dzeniu rodziny Koperników jest słuszna, nie Śląsk, lecz Kraków, Toruń, węgierska miedź i rywalizacja polsko-krzyżacka wyznaczyły przy­szłe jej losy. Przetrwanie zaś przez wieki tego nazwiska we wsiach podkrakowskich Olszy i Ra- kowicach potwierdza naszą tezę, że kolebki rodu szukać należy bliżej Wawelu niż Sudetów. Może w samym Krakowie? A może we wspomnianej Kopemi?

Rodowód Koperników krakowskich zaczyna się niechlubnie: od kar za chuligaństwo. Pierwszy z nich, znany tylko z nazwiska posługacz w łaźni,

Kąpiel lecznicza i puszczanie krwi

skazany został na chłostą za bijatykę i zranienie przeciwnika w roku 1367. Następny — „Niczko Coppernik płatnerz” — wraz z drugim płatnerzem napadł w 1375 r. na Mateusza służącego Mikoła­jowi Wierzynkowi i został za to wygnany z miasta na rok i dzień.

Ród ten musiał już wówczas być liczny w Kra­kowie, skoro po wspomnianym płatnerzu pojawił się w krakowskich źródłach Nicolaus Kopper- nik — powroźnik z Kleparza, który przeniósł się później do Lwowa, Nicolos Koppirnig — kamie­niarz, zanotowany w księdze wypłat miejskich w 1395 r., wreszcie chyba identyczny z nim Nico-

laus Koppirnig, który W 1396 r. przyjęty został do prawa miejskiego; poręczycielem był niejaki Dambraw, zapewne Mikołaj Dąbrowa, rajca kra­kowski.

Domyślać się możemy, ze od owego kamieniarza Mikołaja, najprawdopodobniej pradziada naszego astronoma, rozpoczęło się powodzenie rodu Koper­ników. Był to bowiem pomyślny okres dla miasta: Kraków bogacił się, budował, piękniał. Obrotny mistrz kamieniarski, umiejący zdobyć poparcie rajców i uzyskać zamówienia od miasta, mógł znacznie powiększyć swą fortunę.

Następcy jego porzucają już rzemiosło, biorą się do bardziej intratnego i uważanego za zaszczyt- niejsze — kupiectwa. Piotr Kopernik między rokiem 1409 a 1422 handluje olkuskim ołowiem i nawiązuje stosunki z Toruniem, gdzie zresztą byli jacyś Kopernikowie już około roku 1400; on to również jest egzekutorem testamentu, w któ­rym wśród spadkobierców znajdują się obok sie­bie Kopernikowie i Koppirsmidowie — dowód, jak tłumaczono wówczas znaczenie nazwiska.

Wreszcie Jan Kopernik, występujący w źródłach krakowskich pomiędzy rokiem 1433 a 1441, jest już poważnym kupcem, obracającym znacznymi

sumami, związanym ze śląskimi i krakowskimi domami bankowymi. Żeni się z nie znaną nam z imienia córką Piotra Bastgerta, zamożnego i wpływowego mieszczanina krakowddego. Bast- gertowie utrzymują także stosunki handlowe z To=- runiem, a wśród ich kontrahentów pojawia się po raz pierwszy na widnokręgu Koperników toruń­skie nazwisko Waczenrode.

Skazani dotąd na domysły, na hipotezy łączące z sobą oderwane wzmianki w krakowskich księ­gach miejskich i innych źródłach, z następnym pokoleniem wchodzimy na pewniejszy grunt. W roku 1448 przed sądem gdańskim stanął kupiec Mikołaj Kopernik z Krakowa. W pierwszym swym znanym wystąpieniu ojciec naszego astronoma, a syn zapewne Jana, domagał się od miasta Gdań­ska należności za dostawę 38 cetnarów miedzi.

Powrót Koperników do dawnego źródła pomyśl­ności rodu — miedzi, wejście ich na wielki wiśla­ny szlak handlowy łączący Kraków z Bałtykiem nastąpiły w chwili, gdy polityka polska zwrócić się znów miała ku Bałtykowi, gdy dawne polskie ziemie nad jego brzegiem rozpoczynały starania

o powrót do macierzy. Jeszcze zamki krzyżackie dominowały nad miastami Pomorza, jeszcze ję­

zyk niemiecki panował tu niemal niepodzielnie wśród bogatego mieszczaństwa i znacznej części niemieckiej lub zgermanizowanej szlachty, już je­dnak swoją pomyślną przyszłość widzieli ci ludzie we wspólnocie z potężnym państwem jagielloń­skim i zapleczem gospodarczym znad Wisły i Nie­mna. Czynniki ekonomiczne decydowały o kształ­towaniu się nowoczesnego narodu polskiego.

Stanowisko takie, zaskakujące dla człowieka XX wieku, który w języku i kulturze widzi głów­ne kryteria narodowości, nie było niczym wyjąt­kowym w wieku XV. To prawda, że świadomość narodowa w Polsce, jak i w sąsiednich Czechach, była już silnie rozwinięta; prawda również, że zwracała się często przeciwko obcym przybyszom, współmieszkańcom nieraz od pokoleń tej samej ziemi, którzy jednak narzucić jej chcieli swój ję­zyk i swoje panowanie. Lecz były to wypadki wyjątkowe.

Niemiecki z języka patrycjat niektórych miast polskich zachowywał się przeważnie lojalnie wo­bec społeczeństwa, którego był uznaną i cenioną częścią, dochowywał wierności panującej dynastii i państwu, w którego pomyślności widział i swoją, chlubił się przynależnością do potężnej Rzeczypo­

spolitej jagiellońskiej. Poczucie państwowe, tlie językowe, miało decydujące znaczenie.

Niemieccy mieszczanie Krakowa polszczyli się zresztą szybko i jeśli w sądach, urzędach, kościo­łach posługiwali się jeszcze niemczyzną, to raczej ze względów praktycznych, społecznych i gospo­darczych. Łatwiej było o porozumienie z kupcami ościennymi, łatwiej można było odciąć się od miej­skiego pospólstwa, łatwiej ukryć tajemnice han­dlowe i rodzinne przed służbą. Krakowscy rze­mieślnicy, Polacy z języka, nie ze względów na­rodowych walczyli o wprowadzenie polszczyzny do sądów i urzędów; skarżyli się natomiast, że dzięki wydawaniu praw i wyroków w nie znanej im niemczyźnie bogaci kupcy oszukują ich, oni zaś, nie rozumiejąc ich języka, nie mogą nawet protestować.

Obok jednak świadomości państwowej, ogarnia­jącej ogół mieszkańców Rzeczypospolitej, istniały jeszcze patriotyzmy lokalne. Krakowski kupiec czuł się przede wszystkim krakowianinem, pod­krakowski szlachcic Małopolaninem. Dwa te ro­dzaje patriotyzmu — państwowy i lokalny — nie były z sobą sprzeczne. Wręcz przeciwnie — uzu­pełniały się i łączyły, torując drogę do powstawa-

2 Mikołaj Kopernik

17

nia świadomości narodowej w nowożytnym zna­czeniu.

Nieco inaczej było jednak w państwie krzyżac­kim. Choć rządzone przez zakon niemiecki, choć złożone z Niemców w znacznej, zaś wśród klas posiadających nawet w przeważającej części, spo­łeczeństwo Prus nie czuło się w żadnej mierze związane z Niemcami. Rzecz to łatwa do zrozu­mienia: nie było wtedy ani państwa niemieckie­go, ani niemieckiego języka ogólnonarodowego, ani niemieckiego narodu. Wystarczy powiedzieć, że mieszczanie Prus posługiwali się dolnoniemiec- kim, zbliżonym raczej do holenderskiego, pocho­dzący zaś głównie ze Szwabii i Frankonii krzy­żacy — górnoniemieckim. Często się nie rozumie­li. W państwie tym mówiono wówczas po nie­miecku, polsku, prusku i litewsku. Zasadniczy powód konfliktów był jednak inny.

Przez półtora wieku panowania rycerzy zakon­nych nad ziemiami dawnych Prusów i zagrabio­nym Polsce Pomorzem Gdańskim kraje te zrosły się w jedną całość, bogatą i kwitnącą. Rozwój ich jednak opierał się głównie na związku gospodar­czym z zapleczem litewskim i polskim. Zakon nie miał w nim żadnego udział11 wręcz przeciwnie,

coraz bardziej stawał się instytucją anachroniczną i rozwój ten hamującą. Obce przybłędy, synowie zubożałej szlachty z zachodnich i południowych Niemiec, rządziły krajem, w którym miejscowa szlachta i bogate mieszczaństwo nie myślały by­najmniej poprzestać na roli posłusznych podda­nych.

Dostęp do zakonu, a zatem do udziału we wła­dzy, był dla poddanych zamknięty. Jedynie szlachta z Rzeszy miała prawo przywdziewać płaszcz z czarnym krzyżem. Miasta i szlachta Prus postanowiły wystąpić do walki o prawa politycz­ne, przysługujące tym stanom we wszystkich niemal krajach ówczesnej Europy. Stany ziem za­konnych zjednoczyły się w związek zwany pruskim wymierzony przeciwko władzy krzyżackiej.

Gdy nie dało się wywalczyć koncesji politycz­nych własnymi siłami, gdy zawiodły próby odwo­łania się do cesarza, przedstawiciele stanów pru­skich zwrócili oczy na kraj sąsiedni, z którego płynęło ich bogactwo, kraj złożony z wielu naro­dów żyjących wówczas w zgodzie i poszanowaniu wzajemnych praw, zwyczajów i tradycji, na po­tężne państwo Jagiellonów.

Moment był dobrze wybrany. Bladła wła­

śnie gwiazda kardynała Zbigniewa Oleśnickiego. W młodości rycerz spod Grunwaldu, na starość książę kościoła i polityk, mocną ręką trzymający rządy w imieniu młodocianego syna Jagiełły — Władysława, przy tym konserwatysta i obrońca pozycji kleru, przez stanową solidarność nie chciał angażować się w walkę z krzyżakami. Lecz do gło­su dochodzili nowi ludzie. Następny król, Kazi­mierz Jagiellończyk, zdawał się sprzyjać zamia­rom Prusaków. Z jego zapewne ramienia w paź­dzierniku 1452 r. przybył do Torunia kanclerz wielki koronny Jan Koniecpolski, a w orszaku jego znajdował się między innymi zwierzchnik polskiej prowincji dominikanów — Jakub Go- dziemba.

Czy tylko zbiegiem okoliczności, czy dowodem dawnego współdziałania był fakt, że po siedem­nastu blisko latach tenże Godziemba przyjął do trzeciego zakonu św. Dominika naszego Mikołaja Kopernika — ojca wraz z żoną i dziećmi? Jakkol­wiek było, symboliczny wydaje się fakt, że ojciec naszego astronoma przyjmował znaki zakonne z rąk człowieka tak zasłużonego w walce o pol­skość Prus.

Wciąż obracamy się w sferze domysłów, bo

przecież o potajemnej misji Koniecpolskiego i Go- dńemby w Toruniu mamy tylko wiadomości z zaniepokojonych źródeł krzyżackich. Lecz gdy w lutym 1454 r. poselstwo pruskie zjawiło się u Kazimierza Jagiellończyka z prośbą o przyjęcie kraju pod swoją władzę i pomoc w walce z krzy­żakami, znalazł się u jego boku sam Mikołaj Ko- pemik ojciec.

Kardynał Oleśnicki odwodził króla od uwikła­nia się w ciężką wojnę, straszył kłopotami finan­sowymi. Ale Prusacy zadeklarowali swój udział w wydatkach. 1000 dukatów trzeba było, aby uspokoić skrupuły starego kardynała. Pośrednic­twa podjęło się kilku mieszczan krakowskich, wśród nich Mikołaj Kopernik. Z kieszeni ich wy­płacono wspomnianą — po prostu — łapówkę, a po kilku tygodniach, już w trakcie toczących się walk, Mikołaj Kopernik znalazł się w Gdań­sku i pokwitował Radzie Miejskiej odbiór należ­nych mu 400 dukatów. W pierwszych zaś latach wojny nazwanej później trzynastoletnią opuścił Kraków na stałe i około 1458 r. osiadł w Toruniu.

Było to miasto ludne wówczas i bogate. Liczyło w XV w. (wg H. Samsonowicza) około 11 tysięcy udnośa. W ówczesnej Rzeczypospolitej — wraz

z przyłączonymi ziemiami Prus — większy był jedynie Gdańsk z 30 tysiącami mieszkańców, Kra­ków z 20, Elbląg i Królewiec były niemal równe Toruniowi, Poznań zaś liczył zaledwie 4 tysiące (cała Polska liczyła niespełna 3 miliony).

Miasto „słynęło szeroko z pięknych budowli i z czystych ślicznych ulic”. Wzbogacone na han­dlu z Polską, należało do najgorliwszych człon­ków Związku Pruskiego i rzeczników połączenia z Polską. Zamieszkiwał je przeważnie element napływowy. Okoliczne wsie były polskie, polska była okoliczna szlachta i język polski niewąt­pliwie musiał być dobrze znany jego mieszkań­com.

Mikołaj Kopernik starszy — a wraz z nim kilku innych mieszczan krakowskich związanych z po­lityką pruską Kazimierza Jagiellończyka i wspo­magających ją finansowo — przesiedlili się do Torunia w chwili szczególnie krytycznej. Po pierwszych klęskach zakon otrząsnął się i przystą­pił do kontrofensywy. Ciężary wojny dotknęły najbardziej ludność ubogą; w miastach pruskich rozpoczęły się bunty, zamieszki idące w tej sy­tuacji na rękę krzyżakom i nierzadko podsycane przez ich agentów.

Wydarzenia takie nastąpiły i w Toruniu, gdzie ironią losu buntowała się głównie biedota, w znacz­nej części polska, zaś przy królu wiernie stali co bogatsi mieszczanie. Nowe Miasto toruńskie, siedlisko buntu, miało za nie krwawo zapłacić. Ruchawki stłumił bezlitośnie Andrzej Tęczyński, starosta chełmiński, jeden z dowódców armii pol­skiej na Pomorzu. Obok egzekucji doszło do wy­siedlenia ludzi niepewnych.

Do związanego już z Polską Torunia przeno­sili się wierni królowi mieszczanie krakowscy.

Nawiasem mówiąc, za represje toruńskie zapła­cić mieli Tęczyńskiemu z nawiązką mieszczanie krakowscy. W 1461 r. wdał się w awanturę z płatnerzem krakowskim, który zrobił mu pan­cerz kiepsko i drogo. Tradycja takiej roboty to i dziś dla krakowskiego rzemiosła rzecz święta, więc całkiem rozumiemy, że Tęczyński obił w koń­cu publicznie wyjątkowo bezczelnego płatnerza Klemensa, został jednak schwytany i zamordowa­ny przez tłum pospólstwa. Są ślady, że i za tym rozruchem stali agenci krzyżaccy.

Miasto spotkały za to ciężkie represje, kilka głów spadło pod toporem katowskim. W swoim

czasie wysunięto przypuszczenie, że dlatego wła­śnie Mikołaj Kopernik zdecydował się opuścić Kraków — bezpodstawne, skoro był w Toruniu znacznie wcześniej. Żadne miasto polskie nie po­parło zresztą w tej sprawie Krakowa; w tak cięż­kiej chwili lojalność stanowa ustąpić musiała przed lojalnością poddanych i zrozumieniem po­trzeb polskiej racji stanu.

Tymczasem Mikołaj starszy zadomowił się w Toruniu na dobre. Lata mijały i pora było się ustatkować. Decydującą w tym rolę odegrała po­ślubiona przez niego gdzieś przed rokiem 1464 rodowita torunianka Barbara Waczenrode.

Ród Waczenrode lub Watzenrode — i ich pisa­no na wiele jeszcze sposobów — był znacznie świetniejszy od Koperników. Początki jego nie­którzy badacze wywodzą z Niemiec, z górnej Hesji, inni ze Śląska, ze wsi Weizenrode pod Świdnicą, zwanej dziś Pszenno, i wiążą ze starym rycerskim rodem średniowiecznym komesów na Wierzbnej. Parantela to może za wysoka, lecz pochodzenie z Pszenna, którego właścicielami byli panowie z Wierzbnej, jest wielce prawdopodobne. Nie przeczy to również możliwości pochodzenia z He­sji, gdyż Pszenno założone zostało zapewne, jak

świadczy jego nazwa, na karczowisku przez ko­lonistów.

Pierwszy znany z dokumentów Waczenrode, imieniem Werner, był rajcą w Ziębicach na Ślą­sku w 1291 r. Jego trzej synowie zajmowali już stanowiska rajców i ławników we Wrocławiu,

a w drugiej połowie XIV w. potomkowie ich po­jawili się w Toruniu.

Jeden z nich, jak już wiemy, prowadził han­del z rodziną Jana Kopernika w Krakowie.

Ojciec Barbary, Łukasz Waczenrode starszy, był w owym czasie jednym z najbogatszych i naj­znaczniejszych ludzi w Toruniu. Na długo przed wybuchem wojny trzynastoletniej uwikłał się w spiski antykrzyżackie i należał do głównych przywódców Związku Pruskiego. Zarządzał jego skarbem, dokładając z własnej kieszeni znaczne sumy, które mu tylko w części zwrócono. Zasia­dał we władzach Związku i miasta. Osobiście brał udział w walkach pod Malborkiem i Łasinem po stronie polskiej. Nie szczędził ani krwi, ani złota.

Związek z Polską widział ten wróg krzyżaków i zwolennik niepodległości swojej ojczyzny jako środek do uzyskania swoich celów, lecz nie myślał się kornie podporządkować polityce królewskiej. Stąd stanowisko jego wydawało się niektórym hi­storykom dwulicowe, choć nic nie było bardziej obce Łukaszowi Waczenrode niż dwulicowość i skrywanie swoich poglądów. Potrafił wystoso­wać do Kazimierza Jagiellończyka list pełen gróib, jeśli żądania pruskie nie będą spełnione, jeśli król

nie przyjedzie sam do Prus i nie doprowadzi do rychłego pokoju, nie położy kresu wojnie, która dla tego kraju była wojną domową.

Krewni Waczenrodego byli zamieszani w spiski prokrzyżackie, w zamieszki pospólstwa toruń­skiego. Ten wielki finansista, właściciel ziemski zasiadający w miejskich i szlacheckich sądach, nie był przedstawicielem egoizmu ówczesnych klas panujących, musiał być człowiekiem rzetelnym, prawym i czułym na ludzką niedolę, skoro tak często wybierano go na opiekuna majątków wdów i sierot, skoro z taką pasją walczył przeciw przeciąganiu się wojny, spadającej na najuboż­szych.

Łukasz Waczenrode poślubił Katarzynę, wdowę po szlachcicu Henryku Peckau, z domu Rudige- równę herbu Modlibóg. Była to — zdaje się — niewiasta z doświadczeniem, „wesoła wdówka”. W każdym razie oskarżano później oboje małżon­ków o życie niemoralne, co spotkało się z oburze­niem stanów pruskich. Oburzenie było zrozumiałe: małżonkowie Waczenrode skoligaceni byli z naj­znakomitszymi rodzinami mieszczańskimi i szla­checkimi kraju, w tym z senatorskimi — Dzia- łyńskich, Kościeleckich, Konopackich, Kostków

i Czapskich. Jak widzimy więc, było to środowisko nie zważające na przegrody stanowe i językowe, środowisko bardzo intensywnie przenikających się elementów różnych kultur. Czerpiąc z każdej najwartościowsze elementy, wychowywało ludzi nieprzeciętnych.

Małżonkowie Waczenrode mieli troje dzieci. Najstarsza córka Krystyna wyszła w 1459 r. za kupca toruńskiego Tylmana von Allen, człowie­ka wpływowego i bogatego, przez jakiś czas bur­mistrza. Syn Łukasz, urodzony w roku 1447, był jeszcze dzieckiem. Dopiero w rok po śmierci ojca miał rozpocząć studia na Akademii Krakowskiej. Barbara była zapewne najmłodsza z rodzeństwa. Nie wiemy, czy podobał się jej niemłody przy­bysz z Krakowa. Ojcu podobał się na pewno.

Rzutki kupiec cieszył się zaufaniem mieszczan gdańskich i krakowskich, którzy powierzali mu swoje interesy finansowe. Zdobył również zaufa­nie Łukasza, czego śladem są dziś ich nazwiska — wraz z nazwiskiem Tylmana von Allen — kładzio­ne w ważnych ówczesnych dokumentach finanso­wych. Należy do nich księga żołdu wypłacanego przez Związek Pruski żołnierzom walczącym z krzyżakami.

Łukasz Waczenrode zmarł w roku 1462, w peł­ni sił, skoro niedawno jeszcze brał udział w Woj­nie. Nie wiemy, czy dożył ślubu Barbary z Miko­łajem Kopernikiem. Dopiero po dwu latach po­dzielono majątek po zmarłym, zapewne dotąd za­rządzał nim jej szwagier von Allen. Mikołaj Ko­pernik otrzymał po teściu dwa domy w Toruniu, 37 grzywien czynszu wypłacanego przez miasto, wsie Mokre i Kuczwały, winnicę w Kaszczorku,

3 morgi łąki w Sitowie, wreszcie złoto, srebro i różne ruchomości.

Nie doczekał Łukasz końca wojny, którego tak pragnął. Nie doczekał nawet jej zwrotnego punk­tu: zwycięstwa floty Gdańska i Elbląga nad flotą krzyżacką w 1463 r. Odtąd zamek za zamkiem wpadał w ręce polskie, aż w 1466 r. wyczerpany zakon przystał na polskie warunki. Pokój toruń­ski zwrócił Rzeczypospolitej prastare polskie zie­mie — pomorską i chełmińską, znaczną część dawnych Prus, Malbork, Elbląg i Warmię. Z po­zostałej, najuboższej i najmniej ludnej części swego państwa zakon winien był odtąd hołd lenny królowi polskiemu.

Szczęśliwym mienię i siebie, i swoich współ­czesnych, że oczy nasze oglądają połączenie się

krajów ojczystych w jedną całość” — pisał wtedy Jan Długosz. Mieszczanie pruscy mniej mieli jed­nak na pewno powodów do radości niż historyk polski. Uwolnili się wprawdzie od jarzma krzy­żackiego, zakończyli krwawą i długą wojnę, lecz kosztem rozbicia ojczystego kraju — Prus.

Zgubne skutki rozdzielenia jednolitego dotąd kraju na Prusy Królewskie i Prusy Zakonne miały się co prawda ujawnić dopiero po latach, ale i lat trzeba było, by ponad gorący dotąd patriotyzm lokalny, pruski, wyrosło nowe uczucie patrioty­zmu państwowego, polskiego, by realna jedność Rzeczypospolitej stała się bliższą niż wspomnie­nie o dawnej jedności pruskiej, a królewski Kra­ków bliższy niż utracony Królewiec.

Ten trudny proces tworzenia się nowej świado­mości narodowej przypaść miał już na czasy na­stępnego pokolenia, zrodzonego często już po za­kończeniu wojny trzynastoletniej — pokolenia dzieci kupca Mikołaja Kopernika i Barbary z Wa- czenrodów. Najmłodszy z nich był właśnie ostatni przedstawiciel Waczenrodów i Koperników — Mi­kołaj Kopernik astronom.

1 ąk sławny poeta Sebastian Klonowie wychwa­lał miasto, w którym wiek wcześniej żył i dzia­łał bogaty kupiec Mikołaj Kopernik. Wiersz mieszczańskiego poety to jakby komentarz do owego kupieckiego życiorysu. Znajdujemy w nim i winnicę nad Wisłą, w Kaszczorku, zapewne z lusthauzem, czyli altaną, w której może w upal­ne dni letnie rodzina Koperników szukała odpo­czynku przed skwarem miasta. Znajdujemy i wy­sokie wieże kościołów, tak wielką rolę grających w ówczesnym życiu.

W jednym z nich, parafialnym kościele Sw. Jana, Mikołaj i Barbara Kopernikowie chrzcić musieli czwórkę swych dzieci: Andrzeja, Barbarę, Katarzynę i najmłodszego Mikołaja. Szkuty na Wiśle nieraz musiały być lustrowane przez zapo­biegliwego kupca, który majątek swój pomnażał wciąż handlem na ruchliwym szlaku wiślanym. Ze „świetnymi jako płomień” murami miejskimi z czerwonej cegły stało miasto gęsto „budowne” bogatymi kamienicami mieszczańskimi, wśród których trzy należały do Koperników: dwie po

Waczenrodem i trzecia na Rynku Staromiejskim, dokupiona przez starego Mikołaja w 1468 roku.

Wreszcie uczciwość i sprawiedliwość cechować musiała dbałego o swoją reputację kupca, uczci­wość zawodowa oczywiście, która nie przeszkadza­ła, że często stawał przed obliczem sprawiedliwo­ści. Wierzyciel i dłużnik, kupujący i sprzedający towary i nieruchomości, korzystający z kredytu i udzielający pożyczek, nieraz musiał przed sądem dochodzić lub bronić swojej racji. Nie tylko jed­nak korzystał z tak pojętej sprawiedliwości, ale ją i wymierzał; wybrany został w 1465 roku na ławnika, czyli sędziego miejskiego, na miejsce zmarłego teścia, a wybór taki był z zasady doży­wotni.

Syn jego najmłodszy, noszący rodzinne imię Mikołaja, urodził się 19 lutego 1473 roku o godzi­nie 4 minut 48 po południu przy ulicy Sw. Anny (dziś Kopernika 17). Data urodzenia, w tych cza­sach rzecz mało ważna i rychło zapominana, za­chowała się szczęśliwym trafem: dzięki sporzą­dzeniu horoskopu astrologicznego, który właśnie

z daty, ba — nawet z godziny urodzenia był wy- 1 prowadzany.

Jest w tym jakaś ironia losu, skoro zważymy, że właśnie bohaterowi tego horoskopu przyszło podważyć podstawy wiary w możliwość wróżenia z gwiazd. Obrażone gwiazdy wywróżyły, iż będzie to „wybitny filozof i matematyk, ale hipokryta, heretyk, wielki zwodziciel i fałszywy wieszcz”. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że horoskop ten opracowany został znacznie później, kiedy już dobrze było wiadomo, co z Mikołaja wyrosło.

Znamy dzień, godzinę, nawet minutę jego uro­dzenia, a o dzieciństwie, o latach szkolnych wiemy bardzo niewiele. Wnętrze kamienicy przy ulicy Sw. Anny, gdzie się urodził i spędził pierwsze sie­dem lat życia, pieczołowicie odtworzono i ume­blowano według starych inwentarzy mieszczań­skich. Dzięki temu możemy poznać skromną i su­rową, choć nie pozbawioną piękna i wygody atmosferę domu ówczesnego pracowitego mieszcza­nina.

Wątpliwe jest, czy mały Mikołaj często widy­wał swego ojca. „Koplude-loplude” — „Kupcy są ludźmi biegającymi” — oto stare hanzeatyckie powiedzonko. Mikołaj starszy — jak wiemy —

w młodości nie zagrzewał miejsca w rodzinnym Krakowie; niemal wszystkie wzmianki źródłowe

0 nim pochodzą z innych miast. Jako ławnik to­ruński związany był bardziej obowiązkami, zresz­tą i lata mijały, i wiek musiał dawać się we znaki. Podróżować jednak, jak każdy ruchliwy kupiec, musiał wiele; wiemy np., ze jeździł do Wrocła­wia.

W Toruniu zaś pochłaniały go interesy, obowiąz­ki ławnika, a nieliczne wolne chwile spędzał za­pewne często w gronie innych kupców, w ich klu­bie — jak byśmy dziś powiedzieli, czyli na Dwo­rze Artusa, przy winie, piwie, fechtunku, a może

1 przy szachach. Ta bowiem gra, jakże stosowna dla kupca, była niezmiernie wówczas rozpowszech­niona.

Niektórzy biografowie Kopernika usiłują re­konstruować jego dzieciństwo jako okres sielski i anielski, bieganie po ulicach miasta, obserwo­wanie wspaniałych uroczystości i codziennej krzą­taniny, zabawy z rówieśnikami. W rzeczywistości jednak życie dziecka w ówczesnej rodzinie mie­szczańskiej było trudne i pozbawione przyjemno­ści. Posłuszeństwo stanowiło najwyższą cnotę, surowość i kary cielesne — chleb powszedni. Oj­

ciec — stary już, zapracowany i odległy — nie był dla dziecka oparciem i przykładem, strach i bo- jażliwy szacunek grały większą rolę niż uczucia rodzinne.

Wcześnie zaczynano naukę. Rówieśnik niemal Mikołaja, sławny później Erazm z Rotterdamu, miał podobno cztery lata, gdy poszedł do szkoły. W bogatszych rodzinach angażowano do dzieci nauczycieli domowych. W pamiętnikach szesna- stowiecznych czytamy o chłopcach sześcioletnich, którzy opanowali biegle trzy języki, lecz nie da­wali sobie rady z matematyką i ojciec groził im oddaniem do szewca. Wyrastali z nich ludzie ucze­ni, lecz nerwowi i pełni kompleksów.

W praktycznej rodzinie kupieckiej na pewno doceniano walory wykształcenia, było to jednak przede wszystkim wykształcenie praktyczne. Ku­piec musiał biegle pisać, czytać i rachować. Wiek XV przyniósł zdecydowany przełom w tych dzie­dzinach. Mieszczanie nauczyli się nowożytnych sposobów księgowości, używania cyfr arabskich zamiast rzymskich, stosowania kalendarza astro­nomicznego w miejsce dat wedle świąt religij­nych.

Mali Kopernikowie musieli już czytać, pisać

i przerabiać podstawowe działania arytmetyczne, gdy w siódmym roku życia Mikołaja rodzina opu­ściła dom przy ulicy Sw. Anny i przeniosła się w godniejsze ławnika miejsce — do nowej kamie­nicy na Rynku Staromiejskim, naprzeciw Ratu­sza, w którym rządy nad miastem kilkakrotnie sprawował burmistrz Tylman von Allen, wpły­wowy rajca miejski, przez jakiś czas burgrabia, czyli namiestnik królewski, cieszący się zaufaniem samego Kazimierza Jagiellończyka.

Dzieci wuja Tylmana — a było ich aż dziewię­cioro, nie Ucząc trojga zmarłych — byli to za­pewne jedyni towarzysze nieczęstych chyba za­baw młodych Koperników — synom wpływowego ławnika nie pozwalano wałęsać się po ulicach z przygodnymi znajomkami, dziećmi pogardzane­go miejskiego pospólstwa. Tacy Waczenrodowie i Allenowie uważali się za szlachtę, nawet za lepszych od szlachty, legitymowali się szlachecki­mi partykułami de i von, pieczętowali własnymi herbami; w ich ślady i potomek krakowskich chu­liganów przybrał sobie znak na podobieństwo her­bu ukształtowany.

Kariera Mikołaja ojca miała się jednak szybko zakończyć. Śmierć dopadła go w 1483 r., nie da­

jąc sfinalizować rozpoczętych transakcji, dokoń­czyć procesów i sądowych dochodzeń należności. Mikołaj miał wtedy 10 lat, najstarszy Andrzej nie więcej niż 14. Katastrofa przyszła nagle i oznaczała koniec pomyślności materialnej, opar­tej przede wszystkim na ruchliwości i obrotności znakomitego kupca i finansisty. Młoda wdowa po­została sama z czworgiem małych dzieci. I wtedy przybył jej z pomocą najmłodszy brat, ostatni z Waczenrodów, Łukasz.

Łukasz wiedział dobrze, co to znaczy być sie­rotą. Ojca stracił w piętnastym roku życia. Od­tąd pozostawał pod opieką szwagra Tylmana; przybrał nawet jego herb i pisał się odtąd Wa- czenrode de Allen. Za młody był jeszcze, by pod­trzymać interesy ojca i żyć jak on z kupiectwa i transakcji finansowych. Oznaczało to oczywiście w tych czasach kres firmy kupieckiej i finanso­wej kariery Waczenrodów.

Lata nauki i dojrzewania uszczuplić musiały pozostawione kapitały, podzielone zresztą między troje dzieci starego Łukasza, zerwanie kontaktów handlowych uniemożliwiało późniejszy powrót na rynek pełen konkurentów.

Pozostawała tylko jedna droga — kariery du­

chownej. Tę drogę wybrał niegdyś Łukasz. Tę drogę musiał wybrać i dla swoich osieroconych siostrzeńców. Wymagało to zmiany dotychczaso­wego profilu wykształcenia i stąd może fakt, że Andrzej i Mikołaj Kopernikowie byli zapóźnieni w nauce; rozpoczynali studia uniwersyteckie w wieku, w którym niektórzy z ich kolegów już je kończyli. Chociaż wpłynąć mogły na to i inne czynniki.

Nowo obrana droga rokowała jednak widoki na poważną karierę. Sam Łukasz był tego najlepszym przykładem. Prawda, że nie żałował na wykształ­cenie resztek ojcowizny. Od roku 1475 student Akademii Krakowskiej, później uniwersytetu w Kolonii, od 1469 roku magister nauk wyzwo­lonych, sprzedał w tymże roku Tylmanowi ostat­nie grunty po ojcu i za te pieniądze wyruszył na studia do Włoch.

Zapisał się na studia prawne w Bolonii, pełnił tam funkcję jednego z dwóch prokuratorów nacji niemieckiej (obejmującej inne, niewłoskie naro­dowości), a w grudniu 1473 r. został doktorem prawa kanonicznego. Gonił już wtedy resztkami i miał nawet trudności z opłaceniem kosztów pro­mocji, poratowały go jednak trochę płatne wy­kłady na uniwersytecie w Bolonii. Później pra­cował jakiś czas w Rzymie w kurii papieskiej. Do rodzinnego Torunia wrócił bez grosza, lecz z wykształceniem i znajomością wielkiego świata. Kariera duchowna stała przed nim otworem.

Odtąd w źródłach kościelnych poczęło się co­raz częściej pojawiać nazwisko doktora dekretów, Łukasza z Torunia. Kanonik włocławski, później fromborski, przez długie lata również gnieźnień­ski, archidiakon kaliski i śremski, scholastyk łę­czycki — oto niektóre z jego godności i beneficjów kościelnych. Część z nich uzyskał już w czasie pobytu w Rzymie, przy innych pomogła protekcja popierającego go magistratu toruńskiego. Koszto­wało to taniej, niż spłacać należności starego Łu­kasza, o które Łukasz młodszy daremnie się ubie­gał.

Najwięcej jednak zawdzięczał swemu zwierzch­

nikowi, Zbigniewowi Oleśnickiemu młodszemu wówczas biskupowi kujawskiemu i podkanclerze­mu koronnemu, później prymasowi Polski. Dzię­ki niemu Łukasz wszedł śladem ojca na tory wiel­kiej polityki i sądził, że zdoła teraz zapewnić podobną karierę swoim siostrzeńcom.

Między biografami Mikołaja trwa spór, gdzie pobierał on pierwsze nauki. W samym Toruniu była szkoła parafialna, zwana świętojańską, gdzie być może przez jakiś czas uczył sam Łukasz Wa- czenrode. Tam chyba rozpoczął naukę jeszcze ra życia ojca. Szkoła stała na dobrym poziomie i pro­wadzono tam nawet jakieś studia astronomiczne. Inni badacze opowiadają się jednak za Włocław­kiem albo Chełmnem.

Wiele przemawia za Chełmnem. Istniała tam szkoła średnia Braci Wspólnego Życia (hieroni- mitów), która cieszyła się poparciem Łukasza Wa- czenrodego. Bracia ci przybyli z Niderlandów, gdzie zrzeszenie ich prowadziło wiele szkół typu humanistycznego. Słynęli jako doskonali pedago­dzy i nauczali między innymi znakomicie łaciny klasycznej. W Niderlandach do uczniów ich na­leżał sam Erazm z Rotterdamu. I szkoła w Chełm­nie miała znakomitą opinię. W mieście tym zaś

przebywała ponadto w klasztorze benedyktynek ciotka Mikołaja Katarzyna Peckau i siostra Bar­bara, później również i jego siostrzenica, Krysty­na Gertnerówna.

We Włocławku, gdzie wuj Łukasz miał kanonię i przebywał w czasie wolnym od swych częstych podróży krajowych i zagranicznych, znajdowała się szkoła katedralna, również na niezłym pozio­mie, filia Akademii Krakowskiej. Przysyłała tu swoje dzieci szlachta kujawska, repolonizująca się szlachta pruska, bogaci mieszczanie gdańscy. Była to szkoła dla ludzi bogatych, wpływowych i do­brze urodzonych, idealne wprost miejsce studiów dla młodego człowieka, który chce zrobić ka­rierę.

W Prusach uważano, że warto posyłać tu mło­dzież, gdyż nauczy się dobrze po polsku — wi­domy znak szybkiego zrastania się odzyskanych ziem z Rzecząpospolitą. Wśród uczniów spotyka­my nazwiska powtarzające się później w życiu Mikołaja. Tutaj również zachowała się późniejsza tradycja o pobycie Kopernika. Tradycja to wpraw­dzie bałamutna, gdyż według niej był Kopernik twórcą zegara słonecznego na południowej ścianie katedry włocławskiej, sam zegar zaś jest dużo

48

późniejszy, nie można jej jednak całkiem lekce­ważyć.

Jeśli jest w niej coś z prawdy, to w takim razie był Kopernik we Włocławku uczniem Mikołaja Wódki, zwanego z łacińska Abstemiusem, medyka i matematyka, również wychowanka, a nawet wy­kładowcy uniwersytetu bolońskiego, znanego poza tym jako astronom, astrolog i gnomonik, czyli specjalista od zegarów słonecznych. Wreszcie, choć Łukasz bawił tu rzadko, wystarczało mu to, by nawiązać romans z córką rektora szkoły i mieć z nią syna, znanego później pod nazwiskiem Fi­lipa Tesznera.

Gdziekolwiek to było — studia kosztowały. Pani Barbara sprzedawała dom za domem, posiadłość za posiadłością. Trzeba było nie tylko opłacić nau­kę obu braci — Andrzej i Mikołaj najprawdopo­dobniej uczyli się w jednej szkole — ale i wy­posażyć córki. Młodsza z nich, Katarzyna, zna­lazła dobrego męża, kupca i ławnika toruńskiego, Bartłomieja Gertnera, z którym miała pięcioro dzieci.

I one zostały przedwcześnie sierotami. Jak Tyl- man Łukaszem, jak Łukasz Mikołajem, tak i Mi­kołaj musiał się później opiekować siostrzeńcami.

Starsza z Kopernikówien, Barbara, została bene­dyktynką, później nawet przeoryszą w Chełmnie. Matka żyła jeszcze w roku 1495. Pozostała w cie­niu i nie wiemy nic o stosunku jej do dzieci i dzie­ci do niej.

Brat jej tymczasem rósł w sławę i zaszczyty. Coraz liczniejsze beneficja kościelne, widoma ła­ska prymasa Oleśnickiego, nawet samego króla Kazimierza, zapowiadały, że czeka go rychła ka­riera polityczna i kościelna.

Ten człowiek, skryty, milczący i ambitny, miał jednak własne plany i nie chciał czekać z ich rea­lizacją na niepewną chwilę łaski pańskiej. W ro­ku 1488 wyjechał do Rzymu, oficjalnie jako dele­gat kapituły warmińskiej, kiedy zaś w roku na­stępnym zmarł biskup warmiński Mikołaj von Tüngen, do Krakowa przyszły wieści groźne dla polityki królewskiej w Prusach: kapituła we From­borku obrała biskupem Łukasza Waczenrode, a on sam w Rzymie postarał się o zatwierdzenie tego wyboru bullą papieża Innocentego VIII.

Było to zuchwałe wystąpienie przeciwko woli króla, który na biskupstwo warmińskie wy­suwał swego najmłodszego syna Fryderyka Ja­

giellończyka, akt sprzeczny zresztą ze zobowią­zaniami Tungena i kapituły, w myśl których bi­skupstwo warmińskie było nieodłączną częścią królestwa i król miał prawo zatwierdzania kan­dydatów na tę godność.

Nie po raz pierwszy jednak sprawa Warmii krzyżowała politykę Kazimierza Jagiellończyka. Biskupstwo to bowiem było w ówczesnej Rzeczy­pospolitej osobliwością ustrojową. Status jego określony był w dotychczasowych układach dość niejasno i faktycznie stanowiło na wpół niepod­ległe państewko pomiędzy Prusami Królewskimi a zakonnymi. Biskupi i kapituła usiłowali wyzy­skać korzystne położenie tego skrawka dawnych Prus i prowadzić — wbrew zresztą wyraźnym zo­bowiązaniom do posłuszeństwa królowi — polity­kę własną.

W tej sytuacji Kazimierz Jagiellończyk jedyne wyjście widział w obsadzeniu Warmii własnym kandydatem. A któż mógłby być ze względów po­litycznych odpowiedniejszy niż syn królewski? Względy religijne nie wchodziły oczywiście w grę: dopiero później, na skutek wystąpienia Lutra i prób reorganizacji kościoła, poczęto wymagać,

aby biskup rzeczywiście dbał o potrzeby religijne swych diecezjan.

Na razie nikt się nie gorszył, że kandydat kró­lewski woli dobrze zastawiony stół i piękne ko­biety od obowiązków kapłańskich. Jeśli wybrano Waczenrodego, który też kobietami nie gardził, to dlatego, że jako miejscowy, pochodzący z tej sa­mej pruskiej prowincji, mógł zapewnić faktyczną niezależność Warmii i umożliwić jej dalszą rolę języczka u wagi między królem a zakonem.

Tym razem król przegrał. Wobec stanowczej postawy papieża i stanów pruskich musiał mil­cząco akceptować wybór Łukasza. Nowy biskup był jednak w trudnej sytuacji. Kapituły polskie poparły króla: Łukasz zrezygnować musiał z wie­lu zajmowanych dotąd intratnych stanowisk ko­ścielnych. Stan napięcia między Warmią a Kra­kowem utrzymywał się jeszcze jakiś czas, choć nowy biskup starał się dać dowody lojalności wo­bec Korony.

Odbiło się to prawdopodobnie na losach mło­dych Koperników. W chwili obioru Łukasza An­drzej zbliżał się do dwudziestki, Mikołaj miał lat szesnaście. W młodszym nawet wieku rozpoczy­nano nieraz studia uniwersyteckie. Wydaje się, że

dopóki napięcie trwało, Łukasz nie chciał posyłać siostrzeńców do Krakowa. I być. może właśnie dla­tego Andrzej i Mikołaj Kopernikowie dopiero po dwóch latach, jesienią 1491 r., przybyli do stolicy Jagiellonów, by rozpocząć studia w sławnej kra­kowskiej Akademii.

esienią 1491 roku osiemnastoletni Mikołaj Ko­pernik przybył na studia do Krakowa. Miał tu pozostać cztery lata. Okres ten zadecydował o jego późniejszych losach, wiedzy, zainteresowaniach. A równocześnie tak niewiele zachowało się o nim bezpośrednich wiadomości! Właściwie tylko jed­na — sześć słów w uniwersyteckiej księdze wpi­sów: Ntcolaus Nicolai de Thuronia solvit totum — Mikołaj syn Mikołaja z Torunia uiścił wszystko — i obok dopisek późniejszy inną ręką: Copernicus. Należał więc do zamożniejszych studentów, za­płacił z góry, bez zniżki.

I jeszcze późniejsze informacje pośrednie. Po pięćdziesięciu latach, na rok przed śmiercią, wspo­mniał sam Mikołaj Kopernik w przygodnej roz­mowie o Akademii, której tyle zawdzięczał. Roz­mówca jego donosił później o Koperniku, że „i to, co już podziwu godnego w przedmiotach mate­matycznych napięał, i co jeszcze więcej wydać zamierzał, z tego naszego Uniwersytetu jakoby ze źródła najprzód zaczerpnął; czego nie tylko nie zaprzecza (sądząc według zdania Pliniusza, że

sprawiedliwą i pełną szlachetnej skromności jest rzeczą wyznawać, komuśmy winni swoje ukształ- cenie), ale owszem, sam wyznaje, że to wszystko zawdzięcza naszej Akademii”.

I wiadomość trzecia, tradycja późniejsza, nie­kiedy przez zbyt ostrożnych biografów podawana w wątpliwość, jakoby miał być uczniem słynnego matematyka i astronoma Wojciecha z Brudzewa. To wszystko.

Nie wiemy, gdzie mieszkał w czasie studiów. Jako student z rodziny znanej w Krakowie zna­lazł zapewne stancję u poważnego, cieszącego się dobrą opinią mieszczanina i zwolniony został z obowiązku zamieszkania w bursie studenckiej pod czujnym okiem wychowawców. Do niedawna mieszkała tu przecież jego siostra Katarzyna Gert- nerowa, która jednak powróciła z mężem do To­runia. Być może mieszkał Kopernik na ulicy Ka­nonicznej u kanonika gnieźnieńskiego Piotra Wa- powskiego; był to znajomy wuja Łukasza, a z jego bratankiem, Bernardem Wapowskim, złączyć mia­ła Kopernika później trwała przyjaźń.

Gdzie nie stało świadectw bezpośrednich, trze­ba je uzupełnić wnikliwymi badaniami przesła­nek pośrednich. Cytowana wyżej wypowiedź Ko­pernika świadczyć się zdaje, że już wtedy wpadł na trop swojego wielkiego odkrycia, że Kraków właśnie zaważył decydująco na jego losach i przy­gotował jego dzieło. Żmudna praca wielu uczo­nych badających życie i dzieło Kopernika zdołała z dużym prawdopodobieństwem odtworzyć okres jego krakowskich studiów w tym, co najważniej­sze: rozwój wiedzy, intelektu, początki teorii kopernikańskiej.

Podstawą stały się tu właśnie prace Kopernika. Zawarte w nich informacje i poglądy zestawiono z dorobkiem krakowskich profesorów z okresu jego studiów, z ideami panującymi w krakowskich kręgach humanistycznych, z atmosferą renesan­sowego Krakowa. Wreszcie tu, w Krakowie, po­wstały zaczątki bogatej biblioteki podręcznej Ko­pernika. Wiele z tych ksiąg, należących niegdyś do naszego astronoma, zachowało się w bibliote­kach szwedzkich, dokąd wywieziono je w XVII wieku. Przebadano je dokładnie, zacząwszy od bogatych opraw, które świadczyły nieraz o tym, ki«dy Kopernik je zakupił, aż do jego licznych

własnoręcznych notatek. I wyłonił się z tego obraz studiów bogatych, pracowitych, decydujących dla dalszych losów Mikołaja.

Najmniej wiemy, jakie wrażenie wywarło na nim samo miasto, tak różne od Torunia. Tam było bogate wprawdzie, ale w gruncie rzeczy prowin­cjonalne, zrośnięte z Rzecząpospolitą, ale nadal przywiązane do partykularyzmu pruskiego, swo­bód stanowych, niezawisłości gminy miejskiej, średniowiecznych przywilejów. Miasto na szlaku wielkiego handlu, ale na uboczu życia politycz­nego wielkiej monarchii. Tutaj stolica tętniąca życiem politycznym i umysłowym.

Kupcy, choć liczni i bogaci, nie reprezentowali jednak tej siły politycznej i gospodarczej co kupcy Torunia czy Gdańska, nie tylko dlatego, że mniej posiadali, ale dlatego, że ton miastu nadawał zamek królewski, najwyższe urzędy państwowe, dwory magnackie, uniwersytet. I handel był zre­sztą inny, i kupcy inni. Toruń ciążył ku północy, Kraków na południe i wschód. Bliżej stąd było do Włoch, bliżej do Stambułu i stepów Ukrainy. Wielki handel tranzytowy ze wschodu na zachód krzyżował się z drogami na północ i południe.

Nawet więc w rodzinnym niejako środowisku

kupieckim, gdzie pamiętano starego Mikołaja i chętnie witano jego synów, zetknęli się obaj młodzi Kopernikowie z innym życiem, znaleźli szersze okno na świat.

Nie znaczy to jednak, że mniej polskie. Miasto, w którym słychać było na ulicach wszystkie nie­mal języki ówczesnej Europy, było równocześnie najbardziej polskie. Dożywał końca w urzędach miejskich i w kościołach siłą inercji i tradycji za­chowany język niemiecki. U Panny Marii nie­mieckich kazań słuchało kilka starych bab, gdy tłumy cisnęły się w pobliskim kościółku Sw. Bar­bary, gdzie wygłaszano kazania po polsku. Polo- nizacja miasta szła z każdym rokiem szybciej. Nawet nowi przybysze stawali się po kilku latach „wmieszkanymi” — jak mówiono — Polakami, dumnymi ze swej nowej ojczyzny.

Prowincjonalny partykularyzm pruski musiał się tu wydawać czymś przestarzałym i śmiesznym. Stolica wielkiej monarchii uczyła patrzeć na pro­blemy polityczne i narodowe szerzej i wnikliwiej. Tak potrafił na nie później patrzeć i Mikołaj Ko­pernik. Nie można wątpić, że Kraków go tego nauczył.

Na razie miał podjąć naukę na sławnej wów­

czas, o wysokim poziomie nauk krakowskiej Aka­demii. Posiadała ona cztery wydziały: artium, czy­li sztuk wyzwolonych, medycyny, prawa i teologii. Najniższy stopniem był wydział artium,', trzeba tu było studiować przez cztery lata, zdobyć wpierw tytuł bakałarza, potem magistra, by móc podjąć naukę na którymś z trzech pozostałych i ukończyć doktoratem. Były to więc studia długie i niewielu je kończyło.

Zresztą już magister artium. nabywał prawo nauczania, i to na wszystkich uniwersytetach ówczesnej Europy. Nauczanie odbywało się po ła­cinie, w języku wówczas wciąż jeszcze żywym, używanym nie tylko w piśmie i na wykładach uniwersyteckich, ale i w codziennych rozmowach, nawet w życiu rodzinnym; w domach ówczesnych uczonych nieraz dzieciom nie było wolno inaczej odzywać się do ojca jak po łacinie.

Wśród przedmiotów, które musiał poznać Ko­pernik w czasie swoich studiów krakowskich, znaj­dowały się bez wątpienia: gramatyka, poetyka i retoryka, filozofia oparta na studiach nad dzie­łami Arystotelesa, wreszcie początki matematy­ki, jak arytmetyka i perspektywa. Podstawą jego wiedzy i dalszych zainteresowań stały się jednak

wykłady z geometrii i astronomii. Szczęśliwie znamy nazwiska ówczesnych wykładowców, ich dzieła i poglądy. Stąd łatwo odtworzyć sobie wpływ, jaki krakowskie studia wywarły na póź­niejszy rozwój teorii kopernikańskiej.

Zachowała się późniejsza tradycja, iż mistrzem

i nauczycielem Kopernika był Wojciech z Brudze­wa, sławny astronom krakowski, który jednak na rok przed przybyciem Mikołaja do Krakowa za­kończył wykłady astronomii i rozpoczął objaśniać studentom filozofię Arystotelesa. Udzielał jednak nadal lekcji prywatnych, wysoko zresztą płatnych, z astronomii i, być może, na takie lekcje uczęszczał wówczas Kopernik.

Nie ulega zaś wątpliwości — widać to wyraźnie z kart jego dzieła — że znał poglądy i metody badawcze Wojciecha z Brudzewa i stosował je w swojej pracy. Mógł poznać je z ust uczniów Wojciecha, który wykładali w czasie jego pobytu na uniwersytecie krakowskim. Ale pamiętać też trzeba, że Wojciech z Brudzewa był człowiekiem niezwykle wszechstronnym: uczonym, humanistą, politykiem, i stykał się z tymi samymi ludźmi co biskup Waczenrode. Trudno wątpić, że poznał również jego siostrzeńca.

Matematyka z astronomią wykładana była na uniwersytecie krakowskim od pierwszych lat XV wieku. Fundatorem katedry był mieszczanin kra­kowski Jan Stobner. W ciągu XV wieku osiągnęła wysoki poziom, sława wykładowców ściągała wie­lu uczniów zagranicznych. Cel zaś tej wiedzy był przede wszystkim praktyczny i to zapewne nie­mało wpłynęło na potomka trzeźwych i obrotnych kupców.

Wspomnieliśmy Już, że wraz z rozwojem han­dlu w księgach kupieckich pojawiły się cyiry arabskie, nowe formy rachunkowości, że, jednym słowem, coraz bardziej ceniono w tym zawodzie matematyczną biegłość. Nie mniej ważna była również kwestia czasu.

Średniowieczny czas biegł wolno i mierzony był nieprecyzyjnie. Dziś, gdy chlebem powszednim jest sportowy stoper mierzący dziesiętne części sekundy, nie mówiąc o znacznie bardziej precy­zyjnych instrumentach naukowych, trudno zro­zumieć, jak wielką rolę w przemianach umysło- wości pod koniec średniowiecza odegrały zegary wahadłowe — bardzo jeszcze niedokładne, zegary słoneczne, klepsydry, a nade wszystko dokładny kalendarz. Dni i godziny zaczęły się liczyć, na­

brały swojej ceny, zaczął się kształcić nawyk punktualności.

Wielki handel miał pierwszy z tego skorzystać, terminy w nim bowiem były święte i musiały być ściśle przestrzegane. Kupiec wenecki Szekspira może być śmiało nazwany dramatem o czasie

i jego znaczeniu ¡11 rzecz niespotykana we wcze­śniejszych dziełach literackich. A sposoby mierze­nia czasu, wciąż jeszcze niedoskonałe, oparte były właśnie na badaniach astronomicznych.

Szczególne znaczenie posiadały te badania rów­nież dla podróży morskich. W pierwszej połowie XV wieku książę portugalski Henryk Żeglarz stworzył podstawy rozwoju portugalskiej ekspan­sji zamorskiej, ściągając do swego kraju wybit­nych matematyków i astronomów, by opracowali praktyczne problemy nawigacji; byli wśród nich uczeni, których dzieła Kopernik znał i wykorzy­stywał. Skutki nie dały na siebie długo czekać. Niewielkie stateczki portugalskie dotarły na da­lekie oceany, zbadały nie znane dotąd wybrzeża, odkryły żyzne i bogate wyspy.

Przykład ich zachęcił konkurentów. W latach krakowskich i włoskich studiów Kopernika miało przecież nastąpić odkrycie Ameryki przez Kolum­

ba, dotarcie Portugalczyków drogą morską do Indii i głośne angielskie wyprawy do Ameryki Północnej. Wcześniej jeszcze dopłynęli tam praw­dopodobnie bliscy sąsiedzi miast pruskich a sprzy­mierzeńcy Portugalii — Duńczycy.

Na pewno głośno było o tym wśród kupców toruńskich. Na pewno również problem handlu z Indiami z pominięciem bariery tureckiej, pro­blem rzutujący na rozwój wielkiego handlu w Eu­ropie, nie był obojętny dla środowiska, w którym Kopernik urodził się i wychował. Astronomia mia­ła więc wartości konkretne, praktyczne. A Ko­pernik całe życie był człowiekiem praktycznym

i trzeźwo myślącym.

Praktycyzm ten nie miał nic wspólnego z wy­rachowaniem osobistym. Najwyraźniej cenił Ko­pernik społeczne walory obranej przez siebie dy­scypliny. Nie pociągała go przecież astrologia — najbardziej popłatny sposób wykorzystania wia­domości astronomicznych —■ wróżenie z gwiazd. W młodości wprawdzie, mimochodem, notował

i tego rodzaju spostrzeżenia na marginesach swych książek, lecz później przekreślił je, jakby ze wsty­dem. Niesłusznym może.

Astrologia była drogą fałszywą, lecz o tym lu­

dzie owych czasów wiedzieć jeszcze nie mogli. Była jedną z prób poznania praw rządzących ota­czającym światem; pociągała umysły odważne i niepospolite. Wielu dróg trzeba próbować, aby trafić na właściwą; a skoro dziś tę właściwą już znamy, nie śmiejmy się z tych, którzy również w jakiś sposób przyczyniali się do jej odszuka­nia.

ówczesne poglądy astronomiczne nie były ani konsekwentne, ani jednolite, lecz zgadzały się wszystkie, iż nieruchoma Ziemia zajmuje central­ne miejsce we wszechświecie i stąd obejmuje się je wspólną nazwą teorii geocentrycznych. Wbrew powtarzanym niekiedy twierdzeniom to central­ne miejsce Ziemi nie było bynajmniej zaszczytne i uprzywilejowane, nie dawało jej naczelnego miejsca we wszechświecie.

Istotą bowiem teorii średniowiecznych był nie fakt, że Ziemia znajduje się w środku, lecz że jest na dole. Nad nią krąży siedem planet, do których zaliczano również Księżyc i Słońce, nad nimi zaś mieści się sklepienie niebieskie usiane gwiazdami. Znajdując się nad Ziemią, ciała nie­bieskie wywierają określony wpływ na wszelkie ziemskie zdarzenia i stąd z ich położenia wnio-

skować można zarówno o losach człowieka, jak całych narodów.

Wypływało to zresztą dość logicznie z tak zwa­nego systemu sfer homocentrycznych, odmiany teorii geocentrycznej stworzonej przez starożyt­nych filozofów greckich, między innymi Arysto­telesa i Platona. W myśl tego systemu przyjmo­wano, że istnieje kilka sfer niebieskich mających wspólny środek z Ziemią: w obrębie poszczegól­nych sfer mieścić się miały drogi planet.

Odmienny jednak system, zwany epicyklicznym, stworzył w II wieku n.e. znakomity uczony grecki rodem z Egiptu, Klaudiusz Ptolemeusz, znany nie tylko jako astronom, ale również jako matema­tyk, geograf (ten sam, który przekazał pierwszą wzmiankę o Kaliszu) oraz teoretyk muzyki. W myśl tej teorii planety poruszały się po epicyklach, czyli kołach, których środki z kolei poruszały się po innych kołach zwanych deferensami. Tylko Księżyc i Słońce obiegały Ziemię bezpośrednio po deferensach.

Ziemia znajdowała się nie w samym środku deferensu, lecz położona była względem niego ekscentrycznie, nieco z boku. Nie dość na tym. Ponieważ ruch po epicyklach widziany z Ziemi

w myśl tej teorii nie był jednostajny, więc aby temu zaradzić, co niezbędne było dla dokładności obliczeń, trzeba było wprowadzić nowe hipote­tyczne koła zwane ekwansami.

Już z tego bardzo uproszczonego zresztą wy­jaśnienia widać, jak niezwykle skomplikowana była teoria Ptolemeusza: koła obiegające po ko­lach, a do ich obliczenia jeszcze inne koła, wre­

szcie w miarę doskonalenia obserwacji już po Pto­lemeuszu wprowadzono dla uzgodnienia obliczeń znów nowe koła — wszystko to, zważywszy hi- potetyczność tych kręgów, zmuszało astronoma do tasiemcowych obliczeń i wymagało znakomicie wykształconej wyobraźni przestrzennej.

Z teorią tą zaznajamiać się miał Kopernik po­woli. Podstawowy traktat Ptolemeusza, z arab­skiego zwany Almagestem, nie był w tym czasie jeszcze drukowany i korzystano z innych opartych na nim prac astronomicznych. Przypuszczalnie pierwszym dziełem, z którym się zapoznał, był traktat Johna Holywooda, znanego jako Jan Sa- crobosco, O sferze, popularne astronomiczne kom­pendium, o którym wykładał w zimowym seme­strze 1491 roku Wojciech z Pniew. W bibliotece Kopernika było późniejsze wydanie tego traktatu, pochodzące z 1499 roku.

Z kolei mógł on słuchać w semestrze zimowym 1492 roku wykładów Bartłomieja z Lipnicy o geo­metrii Euklidesa. Dopiero jednak rok 1493 przy­niósł cykl wykładów, które dały Kopernikowi so­lidne podstawy teoretyczne i obudzić w nim mogły pierwsze wątpliwości. W semestrze letnim wykła­dał bowiem astronomię Szymon z Sierpca, uczeń

Wojciecha z Brudzewa, opierający się na dorobku swego mistrza i korzystający z jego komentarzy.

Zasadniczym przedmiotem wykładu były Teo­rie nowe planet Jerzego Peuerbacha z Wiednia, próba nowej syntezy, w której autor nieśmiało jeszcze próbował skorygować oczywiste błędy sy­stemu Ptolemeusza, znanego mu zresztą z bardzo niedokładnej wersji Almagestu. Na uwagę zasłu­giwało wprowadzenie owalu, a nie koła jako orbity Merkurego; przekonanie o dokładności koła było jednak tak powszechne, że nikt nie potraktował wówczas tego pomysłu poważnie.

Ważniejsze od tego dziełka były jednak wykła­dane przez Szymona z Sierpca komentarze Woj­ciecha z Brudzewa. Stary mistrz nie krył swojej opinii o niedoskonałości systemu Ptolemeusza. Wykazywał niezgodność wielu obserwacji z teorią Ptolemeusza, niepotrzebne — jego zdaniem — komplikacje, liczne i oczywiste niekonsekwencje. Nie wyciągał jednak wniosków do końca, nie pró­bował stworzyć teorii własnej. Zdawało się, jak­by, zniechęcony do tej nauki, straciwszy wiarę w jej możliwości poznawcze, przerzucił się na fi­lozofię Arystotelesa. Wkrótce zresztą porzucił uni­wersytet, przyjął stanowisko sekretarza u kró­

lewicza Aleksandra, wówczas wielkiego księcia litewskiego, wyruszył z nim do Wilna i tam zmarł jeszcze w czasie krakowskich studiów Kopernika.

Poglądy jego zaś wykładali jego uczniowie. W semestrze zimowym 1493 r. słuchał zapewne Kopernik, jak Michał z Wrocławia prezentuje Wojciecha Tablice objaśnione. Chodziło tu o dzie­ło średniowiecznej Hiszpanii, słynne tablice alfon- syńskie ruchu planet, sprowadzone przez wykła­dowcę do południka Krakowa. Król kastylijski Alfons X w XIII wieku zapłacił dwom żydowskim astronomom za ich opracowanie sto tysięcy duka­tów, ale miał być z nich niezadowolony. Oświad­czył jakoby nawet, że gdyby on był Stwórcą, toby świat lepiej urządził.

Kopernik kupił sobie w tymże — zdaje się — roku nowe wydanie tablic alfonsyńskich i swoim zwyczajem opatrzył je naiwnymi jeszcze notatka­mi. Kupił sobie również kilka innych książek: Elementy Euklidesa, Najsławniejszą księgę kom­pletną o wróżbach z gwiazd i wreszcie nowe ta­blice astronomiczne „bardzo pożyteczne dla ho­roskopów”, dzieło słynnego astronoma, ucznia Peuerbacha, Jana Mullera z Konigsbergu we Fran- konii, zwanego od łacińskiej nazwy miasta rodzin­

nego Regiomontanem, którego dorobek komento­wał w tymże semestrze inny z krakowskich wy­kładowców, Marcin Biem z Olkusza.

W ten sposób Kopernik zapoznał się z najwy­bitniejszym ze swoich poprzedników, astronomem

o sławie europejskiej, którego komentarz do Alma- gestu stanowił podstawę znajomości systemu pto- lemejskiego. Sam Almagest — potężne wieloto­mowe dzieło — nie był jeszcze publikowany.

Wydaje się więc, że ów rok 1493 przełomowy był dla zainteresowań i dalszych studiów Koper­nika. W roku następnym i częściowo w 1495 — ostatnim jego studiów uniwersyteckich — mógł jeszcze słuchać wykładów Wojciecha Krypy z Sza­motuł o astrologii oraz o Tetrabiblionie, czyli Czworoksiągu Ptolemeusza, dziele również astro­logicznym, to jednak na nim żadnego widocznego wpływu nie wywarło.

Nasuwa się pytanie, jaki wpływ mogło mieć na Kopernika co innego: nowe prądy przychodzą­ce z Włoch, atmosfera Renesansu, bogate krakow­skie środowisko humanistyczne, to wszystko, co wyłamywało się z ciasnych ram studiów uniwer­syteckich, nowe życie, nowy świ?.t, nowa epoka. Umowny jej początek zbiegł się przecież z jego

krakowskimi studiami: rok 1492 — odkrycie Ame­ryki przez Kolumba. Data umowna, ale symbo­liczna. To, co nowe, od dawna już przenikało z Włoch do Polski i znajdowało tu pożywkę w buj­nie rozwijającym się życiu umysłowym.

Krakowskie środowisko humanistyczne pod wo­dzą Kallimacha znajdowało się pod silnym wpły­wem neoplatonizmu włoskiego, prąd ten zaś, choć wychodzący z przesłanek filozoficznych, mistycz­nych nawet, a nie astronomicznych i naukowych, przyznawał wiodącą rolę we wszechświecie Słoń­cu. Poznawano bogaty dorobek myśli antycznej, greckiej i rzymskiej. Znajdowano i w nim stwier­dzenia, że teoria geocentryczna jest nieprawdziwa, że Słońce jest nieruchome, natomiast Ziemia je obiega.

Była to zaledwie luźna myśl bez podbudowy teoretycznej. Myśl jednak została rzucona. Wspo­minał już o tym, choć bez przekonania, Wojciech z Brudzewa, powołując się na pitagorejeżyków. Znalazł też o tym wzmiankę Kopernik u Cycero­na, znalazł u niego nazwiska Greków, którzy tę myśl rzucili. Nie umiał po grecku, nikt go jeszcze w Krakowie nie mógł tego języka nauczyć, wie­le wskazuje jednak, że myśl tę podjął już w Kra­

kowie i postanowił uzasadnić na drodze matema­tycznej.

Zwolennikami neoplatonizmu byli w Krakowie dwaj Ślązacy, przyjaciele Kopernika, Jan Aesti- campinus i Wawrzyniec Korwin. Mogli oni mieć udział w rodzeniu się nowych idei, mógł zaważyć również i wpływ Kallimacha. Nie wiemy nic, czy zetknął się on bezpośrednio z Kopernikiem, lecz tu znowu jako łącznik pojawia się wuj Łukasz, dla którego wraz z nową epoką nadszedł nowy okres życia, kariery i działalności politycznej.

W tym samym bowiem roku, w którym Krzy­sztof Kolumb przybył do brzegów amerykańskich, zmarł w Krakowie stary król Kazimierz Jagiel­lończyk. Na tron wstąpił Jan Olbracht, wychowa­nek Kallimacha, pierwszy człowiek Renesansu na tronie polskim. Waczenrode, związany z Kallima- chem, znalazł się nagle w centrum życia politycz­nego. Jan Olbracht nie tylko uznał oficjalnie jego tytuł biskupi, lecz przypuścił do grona swych naj­bliższych doradców.

Znakomicie zgadzały się te dwie natury, dwaj ambitni fantaści snujący śmiałe, dalekosiężne pla­ny. Król, za wzorem stryja — Władysława War­neńczyka, chciał położyć tamę ekspansji tureckiej;

jak stryj ponieść miał klęskę. Biskup, wierny swej idei zjednoczenia Prus, chciał wykorzystać prze­ciw Turkom krzyżaków, przenosząc ich na Podole, by tam w myśl założeń zakonu walczyli z nie­wiernymi, których przecież w Prusach od dawna nie było. Plany te były oczywiście mrzonką: krzy­żacy nie mieli bynajmniej zamiaru opuszczać do­brze zorganizowanego i bogatego kraju dla roz­koszy walki z Turkami i Tatarami.

Waczenrode był jednak specjalistą od tego ro­dzaju projektów. Później próbował bezskutecznie osadzić na tronie szwedzkim królewicza Aleksan­dra — jeździł nawet w tym celu do Sztokhol­mu — albo z kolei zjednoczyć Prusy przez doga­danie się z zakonem, co oczywiście ściągnęło na niego podejrzenie o dwulicowość z obu stron: krzy­żackiej i polskiej.

Na razie jednak liczył się, miał wpływy, był ulubieńcem królewskim. Postanowił wyzyskać to dla zapewnienia dalszej kariery siostrzeńcom. I w 1495 roku Mikołaj, nie uzyskawszy jeszcze żadnego tytułu naukowego, zawezwany został wraz z bratem Andrzejem przez wuja do From­borka — stolicy kapituły warmińskiej. Biskup Łukasz chciał go uczynić jej kanonikiem.

Szesnastu kanoników składało się na kapitułę warmińską. Tworzyli jakoby radę przyboczną księ­cia biskupa, oni go również wybierali. Wybór ten podlegał zatwierdzeniu przez papieża i formalnie przez króla polskiego. Ten jednak dotąd nie by­wał pytany o zdanie.

Szesnastu kanoników broniło niezależności War­mii opartej na znacznych dochodach. Część kraju należała do biskupa, część do kapituły. Posiadała ona.trzy kompleksy dóbr skupionych wokół From­borka, Melzaku (dziś Pieniężno) i Olsztyna. Każdy z kanoników otrzymywał folwark na wsi, dom w mieście i udział w dochodach kapituły. Mieli obowiązek przebywać przy katedrze — co z ła­twością omijano, odprawiać nabożeństwa — co omijano też, nieraz z konieczności, gdyż większość kanoników nie miała nawet wyższych święceń du­chownych, nie miał ich też Kopernik, wreszcie utrzymywać co najmniej dwóch pachołków i trzy konie. Ten punkt regulaminu był skrupulatnie przestrzegany. Posada była dobra, życie wygodne, odskocznia do dalszych zaszczytów znakomita.

Ale był jeden warunek: kanonik musiał mieć tytuł naukowy. Jeśli nie uzyskał go przed otrzy­maniem kanonii, musiał wracać na studia. Miko­

łaj zaś tytułu nie uzyskał. Kilku kanoników złoży­ło sprzeciw wobec jego nominacji; prawdopodobnie apelowali do papieża. Sprawa uległa odroczeniu. Kanonia pozostała na razie nie obsadzona. Domy­ślać się możemy tylko rozmowy biskupa, człowie­ka surowego i stanowczego, z siostrzeńcem, któ­remu chodzą po głowie jakieś astronomie, a nie myśli o zabezpieczeniu sobie bytu i kariery.

Pozostało jedno wyjście: studia w innym środo­wisku, najlepiej prawnicze w znanej Waczenro- demu z własnych młodych lat Bolonii. I w poło­wie 1496 r., zapewne w orszaku kanclerza kapituły Jerzego Praghego, opuścił Mikołaj Frombork, by udać się do Włoch.

T T

V- niwersytet w Bolonii był jedną z najstar­szych i najsławniejszych uczelni europejskich. Legenda cofała jego początki aż do V w., przypi­sując go Teodozjuszowi Wielkiemu. Ale i prawdzi­wa metryka, rok 1119, wystarczała, by zapewnić Bolonii sławę Uczonej, jak ją wówczas nazywano. Nawet napisy na bolońskich monetach głosiły: Bolonia docet — Bolonia uczy. Od dawna była również znana Polakom, którzy licznie tu zjeżdża­li już w XIV w., zajmując nieraz wysokie stano­wiska we władzach uczelni. Świadczyło to o ich popularności, władze te były bowiem wybierane przez samych studentów.

I teraz ich nie brakło. Było wśród nich i sporo ziomków Kopernika z Prus Królewskich, w tym kanonik warmiński Fabian Tettinger Luzjański, „po ojcu Niemiec, po matce Polak”. Ten wesół; młodzian, bez wielkiego chyba zapału do nauki studiujący, a raczej bawiący się we Włoszech przez lat dziesięć, był przez matkę Kościelecką dalekim krewnym Waczenrodów.

Struktura uczelni odmienna była niż w Krako-

TO JASNE NIEBO WŁOSKIE"

wie. Prawnicy stanowili nie tyle osobny wydział, co całkiem odrębny „uniwersytet jurystów”, któ­ry stanowił główną chlubę nauki bolońskiej. Stu­denci natomiast, podobnie jak na każdym innym uniwersytecie, zrzeszali się w „nacje”, czyli „na­rody”, poza nazwą nie mające jednak wiele wspól­nego z pochodzeniem narodowym. Kopernik za­pisał się do nacji germańskiej, potężnej i wpły­wowej', co mogło stanowić istotne udogodnienie w studiach i codziennych kłopotach życiowych.

Do tejże nacji należeli prócz rodowitych Niem­ców i pochodzących z granic ówczesnej Rzeszy Niemieckiej Niderlandczyków również Czesi, Po­lacy, Litwini, Węgrzy, Skandynawowie i Anglicy. Poprzednio jej członkiem był Łukasz Waczenrode, później zapisać się miał do niej przyszły król pol­ski Jan Kazimierz Waza. Dla niektórych Niemców była natomiast zamknięta; wstęp do niej bowiem mieli wyłącznie prawnicy.

Kopernik zapisał się na uniwersytet prawników niewątpliwie zgodnie z życzeniem wuja i kapituły. Studia prawnicze najwyżej były w kościele ce­

nione, otwierały drogę do dalszej kariery du­chownej, a często i politycznej. Spodziewano się z pewnością, że Mikołaj zakończy je w przepisa­nym czasie doktoratem „obojga praw” — kościel­nego i rzymskiego. Jemu samemu jednak nie to było w głowie.

Przybysz z dalekiej północy zastał w renesan­sowych Włoszech inny, nowy dla siebie świat, inne życie, inne poglądy. Docierały one wpraw­dzie i do Krakowa, dawały znać o sobie na uni­wersytecie, z całą siłą odzywały się w środowisku Kallimacha, tu jednak żył nimi cały kraj, całe społeczeństwo. W oczy rzucały się przede wszyst­kim powierzchowne cechy Renesansu: kult pięk­nych kobiet, dobrego wina, wesołego i beztroskie­go życia i użycia, głoszony jawnie i bez skrępo­wania.

Religia, w Polsce wszechmocna i wciąż brana na serio, tu była dekoracją, elementem folkloru. Kościół, pod rządami Aleksandra Borgii, najbar­dziej świeckiego z papieży, który chciał Włochy zamienić w świeckie państwo dla swoich synów, był nadal potęgą polityczną, lecz o sprawy ściśle religijne przestał się w ogól* troszczyć.

Nie wszyscy oczywiście to aprobowali. W wy-

niku paradoksalnego sojuszu skrajnych konser­watystów, wrogich nowym prądom, z rewolucyj­nymi siłami miejskiej biedoty, z zazdrością pa­trzącej na renesansowe wille bogatych kupców i kosztowne uciechy bogaczy, doszedł właśnie do władzy we Florencji fanatyczny mnich domini­kański, Girolamo Savonarola.

Rozkazując rzucić w płomienie „czartowskie rozrywki’’, kaity do gry i książki, warcabnice i obrazy, przyczynił się do zniszczenia wielu bez­cennych dzieł kultury, ale doli ubogich nie ulżył. Nie tędy wiodła droga. Toteż opuszczony przez lud florencki, potępiony przez papieża, który — choć nazwany okrutnikiem i trucicielem — długo znosił obelgi florenckiego mnicha, w drugim roku pobytu Kopernika we Włoszech zginął na szubie­nicy, ciało zaś jego spalono.

Czy stos jego przypomniał Kopernikowi o nie­bezpieczeństwie grożącym zbyt śmiałym nowato­rom, jak twierdzą niektórzy biografowie naszego astronoma? Należy w to wątpić. Młody toruńczyk widział raczej w Savonaroli ciemnego mnicha śred­niowiecznego, który pod pozorem walki z naduży­ciami w kościele potępia to wszystko, co dla niego w życiu było naprawdę cenne: naukę i piękno.

Bo choć pochłonięty wciąż problemami astro­nomii, nie pozostawał bynajmniej nieczuły na uroki codziennego życia. Późniejsi biografowie, pi­szący już w XVIII wieku, wyssali z palca infor­mację, jakoby był młodzieńcem skromnym, po­ważnym, pracowitym, słowem wzorem cnót z czy- tanek dla młodzieży. Nic bardziej gołosłownego! Na pewno nie był pracowitym studentem: wyniki pobytu na kilku uniwersytetach i wieloletnich studiów przedstawiały się więcej niż skromnie.

Studiował to, co mu odpowiadało, a nie to, co przepisano i nakazano. Prawda, że interesowało go wiele: filozofia starożytna i język grecki, ma­tematyka i astronomia. Ale nawet w tej ostatniej dziedzinie jego pasja badawcza wywodziła się z owego rodzaju lenistwa właściwego wszystkim wielkim wynalazcom: z chęci ułatwienia i upro­szczenia pracy zbyt żmudnej i skomplikowanej. Ludzie dzielą się na pracowitych i inteligentnych. Kopernik należał do inteligentnych.

Nie rezygnował zapewne z przyjemności co­dziennego życia. Wolny od skrępowań, regulami­nów, rygorów, jakie ciążyły nad studentami w Krakowie, potrafił znaleźć czas i na studia — studia nie nad przepisanymi, lecz nad ulubionymi

przedmiotami, studia wyłącznie dla przyjemno­ści — i na korzystanie z uroków życia. Miał w czym w Bolonii wybierać: od słynnych tutejszych kieł­basek, pierożków, winogron do znanych z urody bolońskich kobiet.

Czy był uczestnikiem tych przyjemności, czy też częściej życzliwym obserwatorem, tego nie wiemy, ale jego osobiste skłonności są niewątpli­we. Przekonuje nas o tym dziełko z pilnych stu­diów językowych wyrosłe, przekład z greckiego na łacinę, Listy Teofilakta z Symokatty.

Przetłumaczył je Kopernik już po wyjeździe z Bolonii, a opublikował jeszcze później. Lecz wy­bór tekstu wskazuje, jak ukształtowała jego umy- słowość właśnie Bolonia. Jest to zbiór 85 krót­kich listów, ułożony jako podręcznik epistolografii przez pisarza bizantyjskiego z VI w. Temat ich to miłość, piękno przyrody, spory między sąsiadami, wino wraz z niebezpieczeństwami płynącymi z je­go nadużycia i inne codzienne ludzkie sprawy.

Tłumaczenie jak tłumaczenie: zwykła wprawka ^ ’"ilna służąca do nauki języka. Ale wybór tekstu |||! iptomatyczny: nie żadna rozprawa filozoficzna, nie traktat astronomiczny, choć do ich poznania niezbędna była greka. Po prostu zwykłe życie i je­

go uroki. Tekst zresztą dość niewinny jak na zbiory listów greckich, ale i tak wystarczająco przesycony erotyzmem, by nie wątpić, że Mikołaj nie pozostawał nieczuły na urodę kobiet boloń- skich.

Nie był zresztą sam i miał przewodników po wesołym świecie włoskiego Renesansu. Tu już musiała się zawiązać przyjaźń z Fabianem Luzjań- skim, który przybył do Bolonii sześć lat wcześniej i miał pozostać jeszcze cztery lata. Później, za­pewne w 1498 roku, przybył również i Andrzej Kopernik. Starszy brat naszego astronoma jest z wielu względów postacią tajemniczą, wiemy

o nim niewiele. Wystarczy jednak stwierdzić, że miał od Mikołaja mniej rozumu, a większy tem­perament.

W każdym razie oszczędność nie była cnotą braci Koperników. Choć Mikołaj objął wreszcie przez uprawomocnionych zastępców kanonię war­mińską w jesieni 1497 roku — Andrzej miał rów­nież otrzymać kanonię w 1499 r. — i mógł ciągnąć z niej wcale pokaźne dochody, jednak znamy je­den przynajmniej wypadek, kiedy znaleźli się bez pieniędzy i musieli zaciągnąć pożyczkę u lichwia­rza. Opisał to Waczenrodemu poczciwy Kaszub,

znany nam już Jerzy Praghe, który we wrześniu 1499 r. odwiedził Bolonię w drodze do Rzymu i pomógł im znaleźć poręczyciela. Stwierdził, że braciom zabrakło pieniędzy „obyczajem żaków”, i prosił groźnego wuja o pomoc.

Sporo miał kłopotów biskup Łukasz z siostrzeń­cami. Gdybyż jeszcze wiedział, że młodszy z nich, w którym bez wątpienia pokładał większe nadzie­je, nie przykłada się wcale do poważnej i popłat­nej nauki prawa, gdyż dalej mu w głowie astro­nomiczne mrzonki! Mimo bowiem rozrywek Bo­lonii wiedza Mikołaja rosła, poglądy jego się kry­stalizowały, teoria przybierała pierwsze kształty. Zwykła to rzecz w rozwoju intelektualnym mło­dego uczonego, że wpierw wchłania wiedzę i po­glądy swych mistrzów, z kolei przychodzi okres krytycyzmu i niewiary we wszelkie autorytety, następnie zaś buduje powoli nowy autorytet — ale już własny, nową wiarę — ale już w siebie, w swoje poglądy i możliwości poznawcze.

Okres krytycyzmu miał już wówczas chyba Kopernik za sobą, i to dzięki Wojciechowi z Bru­dzewa. Stary mistrz nigdy nie doszedł do ostat­niego stadium rozwoju, utraciwszy wiarę w moż­liwości poznawcze swej dyscypliny; ale krytykiem

i komentatorem był znakomitym. Zasiał w umyśle swego wychowanka pierwsze wątpliwości, nau­czył go myśleć krytycznie — z zachowaniem jed­nak szacunku dla krytykowanych, dla mędrców i uczonych starożytności i średniowiecza, którzy przecież wnieśli wielki wkład do rozwoju astro­nomii.

Szacunek ten zachował Kopernik całe życie, na­wet wobec tych, których poglądy najostrzej zwal­czał, nawet wobec Ptolemeusza, którego teorię obalił. Teraz jednak w Bolonii miał znaleźć no­wego nauczyciela, który, choć nie dorastał do po­ziomu Wojciecha z Brudzewa, pchnąć miał Miko­łaja na drogę konkretnych badań prowadzących do nowej teorii astronomicznej.

Mistrzem tym był Domenico Maria de Novara. Czterdziestodwuletni wówczas astronom boloński renomę swoją zawdzięczał głównie astrologii — dlatego chyba nią się zajmował, że bardziej po­płacała. Do astrologii potrzebne były jednak do­kładne obliczenia ruchu planet, pod tym zaś względem teoria Ptolemeusza była bardzo nie­pewna. Novara nie poprzestał na jej krytyce: zaczął szukać błędu i doszedł do wniosku, że na­leży opracować nową teorię.

W myśl teorii Ptolemeusza nieruchome były Ziemia i bieguny niebios. Novara próbował przy­jąć zmienność położenia tych biegunów. Koper­nik, który już wtedy rozważał możliwość ruchu Ziemi, zachował — zdaje się — dyplomatyczne milczenie, toteż według późniejszego świadectwa Domenico Maria „radował się bardzo, gdy Koper­nik nie zganił jego podejrzeń”. Zważywszy róż­nicę wieku i pozycji naukowej, sformułowanie to chyba przesadnie podkreśla autorytet Kopernika; autorytet w tym wypadku miał raczej starszy z astronomów.

Dystans między nimi nie był jednak zbyt wiel­ki; Novara musiał być — jak często Włosi — czło­wiekiem otwartym i bezpośrednim. Zażyłość zmieniła się w przyjaźń i rychło Kopernik asy­stował przy obserwacjach swego mistrza „nie tyle jako uczeń, co jako pomocnik i świadek”. Dwie zaś przynajmniej z tych obserwacji miały mieć szczególne znaczenie w budowie nowej teorii.

Pierwsza z nich, opisana później przez Koper­nika, wywodziła się z lektury świeżo wydanego z rękopisu dzieła zmarłego niedawno Regiomon- tana. Był to skrót ptolemeuszowego Almagestu, który zwracał uwagę na pewne osobliwości ruchu

Księżyca. W myśl teorii Ptolemeusza ruch ten 1 miał być skomplikowany dodatkowym epicyklem i wówczas Księżyc zbliżać się miał w pewnym miejscu swej drogi niebieskiej do Ziemi. Wskutek tego oczywiście powinien był wydawać się znacz­nie większy.

Nawet obserwacja gołym okiem przeczyła tej teorii. Kopernik postanowił ją jednak sprawdzić matematycznie. Wybrał wieczór 9 marca 1497 ro­ku, kiedy to Księżyc miał zakryć jasną błyszczącą gwiazdę, zwaną wówczas Okiem Byka, dziś zaś lepiej znaną pod arabską nazwą Aldebarana. Pod jasnym i bezchmurnym niebem włoskim obser­wacja przebiegła pomyślnie. Obliczone skrupulat­nie pomiary wykazały całkowitą błędność teorii Ptolemeusza. Zakładała ona, jak wiemy, nierucho­mość i Ziemi, i biegunów niebieskich. Obserwacja temu przeczyła. Nie było innego rozwiązania — trzeba było pchnąć w ruch albo Ziemię, albo nie­biosa.

Novara chciał przyjąć ruch biegunów niebios. Kopernik jednak wybrał inną drogę. Rozczytując się w Skrócie Regiomontana, prócz wiadomości zaczerpniętych u Ptolemeusza znalazł szereg in­nych relacji, między innymi o obserwacjach i po-

glądach astronomicznych starożytnych Egipcjan. | tam znalazł wiadomość, że Egipcjanie uważali nie tylko bieguny niebieskie, ale również wszyst­kie gwiazdy za nieruchome — nazywali je gwiaz­dami stałymi w przeciwieństwie do planet — gwiazd ruchomych, rokiem słonecznym nazywali okres powrotu Słońca do jakiejś gwiazdy stałej.

Dziś, obserwując zmiany położenia gwiazdo­zbiorów na niebie, wiemy, że przyczyną tego jest ruch obrotowy Ziemi. Lecz dla Kopernika było to odkrycie rewelacyjne podwójnie. Po pierwsze, dawało jakiś stały punkt odniesienia, do którego można by sprowadzać wyniki obserwacji astrono­micznych. Po drugie, wskazywało drogę do ozna­czenia dokładnej długości roku słonecznego, umożli­wiało tak upragnioną wówczas reformę przestarza­łego, z rzymskich czasów pochodzącego kalenda­rza juliańskiego. Czas juliański już bowiem wów­czas różnił się o 10 dni od rzeczywistego czasu słonecznego.

Odtąd Kopernik i Novara rozpoczęli żmudne obserwacje tak zwanej ósmej sfery — siedem sfer bowiem tworzyło siedem ciał niebieskich uważa­nych wówczas za planety, a ósmą stanowiło skle­pienie niebios z gwiazdami. Ruch sfery ósmej wo-

96

kół nieruchomych biegunów niebieskich był pod­stawą teorii Ptolemeusza. Teraz trzeba to było sprawdzić na drodze obserwacji. Obaj astronomo­wie wybrali szereg jasnych gwiazd i zaczęli syste­matycznie mierzyć ich odległości od punktu wio­sennego zrównania dnia z nocą. Kopernik ze specjalną uwagą śledził zwłaszcza gwiazdę zwaną Kłosem Panny.

Było to zajęcie niezmiernie pracochłonne. Wie­le nocy musiał spędzić na obserwacjach, wiele dni na rachunkach. Lecz było warto. Kłos Panny od­słonił Kopernikowi tajemnice wszechświata. Udo­wodnił nieruchomość gwiazd stałych, lub raczej, wyrażając się ściślej, niezmienność dorocznego obiegu Ziemi w odniesieniu do gwiazd stałych. Co więcej, ustalił również długość roku słonecznego, obliczoną ze znaczną na owe czasy dokładnością, do ułamków sekundy, choć sam w swoich pracach przyjmował zaokrąglenie do 365 dni i 6 godzin, jako wystarczające i do dalszych obliczeń, i do reformy kalendarza.

Mile mijały chwile dzielone między poznawanie przyjemności ziemi włoskiej i tajemnic niebios, ale postępu w przepisanych naukach nie było. Mi­nęły już trzy lata wyznaczone przez kapitułę war-

I ■■■I 97

mińską na czas studiów dla jej młodego członka, minął i rok czwarty, a studia prawnicze Koper­nika wciąż nie były ukońezone. Nie wiemy nawet, czy zaczęte. Wypadałoby właściwie wracać na Warmię, ale nadarzyła się okazja przedłużenia po­bytu: rok 1500, rok jubileuszowy, Anno Santo, uroczyście obchodzony w Rzymie przy zjeździe pielgrzymów z całej Europy. Nie mogło tam prze­cież zabraknąć młodych kanoników warmińskich, żądnych poznania Wiecznego Miasta i jego uro­ków.

Prawdopodobnie więc uzyskali zgodę kapituły na przedłużenie pobytu we Włoszech, może dzia­łali nawet jako jej delegacja. Istnieją również przypuszczenia, że Mikołaj, który przybył tu na wiosnę 1500 roku i bawił cały rok, przeszedł wraz z bratem praktyczny kurs prawa kanonicznego w kurii rzymskiej. Przypuszczenie to na bardzo wątłych przesłankach oparte. Niektórym biogra­fom trudno pogodzić się z myślą, że Kopernik nie był bynajmniej wzorem grzecznego młodzieńca. Robił to tylko, co go naprawdę interesowało. A prawo nie interesowało go nic a nic!

Interesowała go natomiast wciąż astronomia. Jeśli rzeczywiście chodził w dzień do kurii pa­

pieskiej, to chyba aby odsypiać noce, w czasie któ­rych obserwował gwiazdy, a zwłaszcza ulubiony Kłos Panny. W nocy z 5 na 6 listopada miał spe­cjalną gratkę — zaćmienie Księżyca. Wyniki za­pisywał w podręcznym raptularzyku, a świadczą one, że wiele czasu na studia prawnicze mu w Rzymie nie zostało. Andrzej Kopernik tym ra­zem okazał się chyba bardziej praktyczny i po­trafił nawiązać w Rzymie liczne kontakty, rzecz bardzo pożyteczna w karierze młodego kanonika.

Istnieje pewna relacja o pobycie Mikołaja w Rzymie, która stała się zalążkiem uporczywej a niezbyt udokumentowanej legendy, jakoby wy­kładał on na papieskim uniwersytecie rzymskim, słynnej Sapienzy. Otóż po czterdziestu latach uczeń jego Retyk zapisał, że Kopernik występował „w Rzymie około roku pańskiego 1500, mając lat 27, jako profesor matematyki, przy licznym napływie słuchaczów i w kole wielkich mężów i mistrzów tej nauki”.

Matematyką zwano wówczas i astronomię; zresztą z kontekstu wynika, że Retyk, poinformo­wany niewątpliwie przez samego Kopernika, astronomię miał tu na myśli. Lecz jaki charakter miały te wystąpienia? Uniwersytecki czy prywat­

7“

99

ny? Czy to były wykłady, czy dysputy, tego nie wiemy. Wiemy tylko, że wieść o odkryciach Ko­pernika dotarła do Rzymu znacznie później i była tam traktowana jako coś nowego, nieznanego.

Wiemy również, że wkrótce po jego pobycie w Rzymie zapisano tam informację o jakichś no­wych astronomach, którzy uważają, że w przeci­wieństwie do pozostałych planet Merkury i We­nus krążą nie wokół Ziemi, lecz wokół Słońca. Być może informacja ta naprowadza nas na ślad owych rzymskich wystąpień Kopernika i powol­nego tworzenia się, etap po etapie, elementów teorii heliocentrycznej.

Lecz skończył się Rok Święty. Trzeba było wra­cać do ojczyzny. Wiosną 1501 roku obaj bracia pożegnali Rzym, Bolonię i wyruszyli na północ.

Latem znaleźli się w Polsce. Zastali kraj w żałobie. 17 czerwca w ratuszu toruńskim, gdzie niegdyś urzędował ich ojciec, zmarł król Jan Olbracht, przyjaciel i protektor ich wuja; rządy objął dotychczasowy wielki książę Litwy, Alek­sander.

Nadeszła pora rozliczenia się z kapitułą. Sta­nęli przed nią 27 lipca. Prosili o pozwolenie na dalsze, dwuletnie studia we Włoszech, obiecywali,

że to już „ostateczny termin”, że potem wrócą i będą wreszcie wypełniać swoje obowiązki. Dla kapituły był to zapewne ciężki orzech do zgry­zienia, zwłaszcza w wypadku Mikołaja, który pięć lat studiował i wrócił właściwie z niczym. Astro­nomia przecież to nie zajęcie dla szanującego się dostojnika kościoła!

Po namyśle pozwolono siostrzeńcom biskupa na dalsze studia we Włoszech, postanowiono ich jed­nak rozdzielić. Andrzej, „sposobny do studiów wyższych”, wysłany został do Rzymu na prawo; Mikołaj, który obiecał, że będzie studiował medy­cynę i później leczył kolegów oraz biskupa, do Padwy. Była to degradacja, machnięcie ręką na możliwości leniwego młodziana, który wzgardził poważnymi studiami. Medycyna była znacznie gorsza od prawa, wątpiono nawet, czy duchowne­mu przystoi nią się parać.

Czas jednak naglił, początek nowego roku szkol­nego był bliski. Najdalej w ciągu kilku tygodni opuścili Kopernikowie Warmię i wraz ze swoim starszym kolegą z kapituły, Bernardem Scultetim, ruszyli znów do Włoch. Jechali przez Wrocław. Mikołaj wówczas prawdopodobnie objął w posia­danie scholasterię przy kościele Sw. Krzyża w tym

mieście, którą po dwu latach, aktem wystawio­nym w Padwie, przyłączył do swej kanonii war­mińskiej.

Zbiegiem okoliczności przed ponad stu laty alta- rystą przy tymże kościele był Stanislaus de Kop- pernick. Posłużyło to niektórym uczonym jako argument za śląskim pochodzeniem Koperników krakowskich — najzupełniej bezpodstawnie. Wrocławska scholasteria Św. Krzyża była bowiem niemal dziedziczna w rodzinie Waczenrode i Mi­kołaj niewątpliwie zawdzięczał ją wujowi. Było to ostatnie jego beneficjum kościelne. Choć w 1508 roku dostał indult papieski zezwalający mu na łą­czenie z nim nowych godności, nigdy już nie miał z niego skorzystać.

Jesienią 1501 roku przybył Mikołaj do Padwy. Padwa, podobnie jak Bolonia, była zwana „uczo­ną”, lecz wesołą jej nazwać nie można. Stanowiła środowisko poważne i surowe, oddane przede wszystkim nauce. Dla Mikołaja było to korzystne, lata zresztą biegły i młody kanonik poważniał. Poza tym medycyna go pociągała. Wśród książek, które nabył w tym okresie, znalazło się wiele dzieł lekarskich. I te książki pokrył własnymi zapiskami.

Znalazł tu wreszcie towarzysza studiów, znajo­

mego z Polski, Wojciecha Krypę z Szamotuł, któ­ry niegdyś w Krakowie wykładał mu astrologię. Zwyczajem ówczesnym było bowiem łączyć astro­logię z medycyną: lekarz musiał wiedzieć, jaki wpływ mają gwiazdy na losy pacjenta i na zioła, z których sporządzano leki. Osobliwe to było po­mieszanie zabobonu ze źle interpretowanym do­świadczeniem, gdyż właściwości lecznicze ziół rzeczywiście zależą nieraz od pory, w której zo­stały zebrane.

Medycyna, jak każda nauka ówczesna, zyskała wiele dzięki renesansowym odkryciom dzieł staro­żytnych, przede wszystkim greckich lekarzy. Hel- lenistyka stała w Padwie wysoko, a Kopernik wiedział też o greckich dziełach astronomicznych, które wysuwały dziwne teorie o ruchomej Ziemi i nieruchomym Słońcu. Zakupił więc grecką gra­matykę, słownik i zabrał się do pracy. Nie wiemy nawet, czy korzystał przy tym z pomocy padew­skich humanistów, czy był samoukiem. Ale obrał najprzyjemniejszą chyba drogę nauki nowego ję­zyka: od razu samodzielne tłumaczenie.

Wspomniane wyżej Listy Teofilakta pozwalały

mu przy ciężkiej pracy w Padwie wracać choć myślą do weselszych lat bolońskich. Przekład ich na łacinę, wydany po kilku latach w Krakowie, nie był co prawda najlepszy, gdyż Mikołaj zdążył opa­nować grecką morfologię, na składnię i stylistykę czasu mu jednak nie stało, stanowił jednak pierw­szy przejaw studiów hellenistycznych w Polsce. Ten młody jeszcze wówczas buntownik nie chciał postępować utartymi drogami i zaczynało to wy­dawać owoce: czego się tknął, był pierwszy.

Greka przydawała się i przy studiach astrono­micznych. Aż dziw bierze, gdy uświadomimy sobie, jak ten młody człowiek, który dotychczas dzie­więć lat studiował bez rezultatu, wziął się do pra­cy w Padwie! Studia medyczne, oparte na solid­nej wiedzy i bogatej lekturze, dały mu prawdo­podobnie stopień licencjata, który uprawniał do praktyki lekarskiej. Lekarzem był później bie­głym i cenionym, wysuwając i tu oryginalną kon­cepcję, iż ilość dozowanych leków powinna być oparta na obliczeniach matematycznych i propor­cjonalna do ciała pacjenta.

Doktoratu wprawdzie nie uzyskał, doktor medy­cyny bowiem musiał być w myśl ówczesnych

106

przepisów wpierw doktorem filozofii, lecz potrafił za to powrócić do prawa. Wiedząc, źe w pobliskiej Ferrarze stawia się przy doktoracie prawa mniej­sze wymagania i żąda mniejszych opłat, wyjechał tam na krótko w maju i czerwcu 1503 roku, zdał wymagane egzaminy, został 31 V promowany z prawa kanonicznego (rzymskim się już nie zaj­mował) i osiągnął wreszcie upragniony tytuł dok­tora dekretów.

A równocześnie nie porzucał ukochanej astro­nomii. Znajomość greki otwarła przed nim nowy świat. Wiele wskazuje na to, że tu właśnie, w Padwie, skonkretyzował swoje poglądy na ru­chy ciał niebieskich. Tutaj również za pośrednic­twem encyklopedycznego kompendium Jerzego Valli z Piacenzy zapoznał się z filozofią Platona i Pitagorasa oraz ich wyznawców.

Zwłaszcza poglądy pitagorejeżyków wywarły na niego wpływ ogromny: apologia matematyki, harmonia liczb, nawrót do tajemniczych osiągnięć naukowych Egiptu i Babilonii, pomysły astrono­miczne podobne własnym i pomocne w rozwoju własnej teorii, a wreszcie sam pomysł bractwa mędrców wyższych ponad tłumy, przyjmującego

tylko wybranych, zazdrośnie strzegącego swoich tajemnic, arystokracji ducha.

Tak rozpoczął się nowy okres w życiu Mikołaja, tak zakończyła się jego buntownicza młodość, za­czął się okres dojrzały.

Jj rzybycie na Warmię siostrzeńców z dyplo­mami doktorskimi — rzymskim Andrzeja i ferrar- skim Mikołaja — rozchmurzyło z pewnością nieco czoło biskupa Łukasza. Władczy, despotyczny i ambitny, pełen dalekosiężnych projektów i fan­tastycznych planów, coraz częściej spotykał na swej drodze przeszkody nieprzewidziane.

Klęska Jana Olbrachta na Bukowinie w 1497 roku zadała cios planom oparcia monarchii jagiel­lońskiej na wybrzeżach Morza Czarnego. Skutki jej dały się odczuć i tu, na północy, w postaci roz­zuchwalenia się krzyżackich lenników, i na zacho­dzie, gdzie pogrzebały plany odzyskania dla Polski ojcowizny Waczenrodów — Śląska, do Węgier wówczas należącego, ale przez jakiś czas admini­strowanego przez polskiego monarchę. Jan Ol­bracht jeszcze nie rezygnował. Chciał rozprawić się z krzyżakami, a przynajmniej zmusić ich do respektowania traktatu toruńskiego, lecz zmarł w trakcie przygotowań do wojny.

Słaby i niezdecydowany król Aleksander popie­rał wprawdzie nadal Łukasza, ale nie zdobył się

KAŻDA CHMURA INNA“

na żadne energiczniejsze pociągnięcia polityczne, zaprzepaścił nawet możliwość uzależnienia lenne­go Pomorza Zachodniego. Polska cofała się na każ­dym odcinku: śląskim i czarnomorskim, nadbał­tyckim i naddniestrzańskim, gdzie ofensywę pod­jęło Wielkie Księstwo Moskiewskie. Plany zjed­noczenia Prus pod berłem Jagiellonów stawały się nierealne, a wraz z nimi ambitne plany bisku­pa: uniezależnienia swej diecezji od arcybiskup- stwa ryskiego i zyskania godności arcybiskupa rządzącego nową, pruską metropolią kościelną.

Nawet kanonicy nie mieli respektu dla księcia biskupa. Chcieli współrządzić Warmią, odmawiali należnych — jego zdaniem — posług, jak nosze­nie przed swym zwierzchnikiem pastorału. W chwili gniewu krzyknąć miał Łukasz, że od­woła z Włoch własnych siostrzeńców i każe im nosić ów nieszczęsny pastorał. Ale gdy mógł ich wreszcie mieć obu przy sobie, nie było mowy o ta­kich usługach. Potrzebni mu byli w ważniejszych sprawach, w działalności publicznej, politycznej.

Starszy, Andrzej, pokazał już swoje w tej mie­

lił

rze zdolności. Współdziałając w załatwianiu pew- I nych spraw diecezjalnych w kurii rzymskiej, po- I kazał, że nie na próżno czas tam spędził, że potrą- I fił nawiązać kontakty pożyteczne i owocne. Za- I powiadał się na niezłego dyplomatę, zapadła więc I decyzja, by pozostał w stolicy chrześcijaństwa. I Tam zresztą łatwiej mógł się leczyć, gdyż przy- I wiózł niestety z Włoch tajemniczą chorobę — no- I że skutek wesołego życia studenckiego.

Mikołaj, wykształcony bardziej wszechstronnie, I lecz młodszy, nie tak doświadczony i praktyczny, I pozostał przy wuju jako lekarz przyboczny. Tak I przecież przewidywała uchwała kapituły zezwa- I łająca mu na studia padewskie. Pomimo to minąć I miało cztery lata od jego powrotu do kraju, za- I nim kapituła zwolniła go z obowiązku rezydencji we Fromborku, delegując na dwór Łukasza jako lekarza. Lecz w rzeczywistości już od jesieni 1503 roku miał przebywać często przy boku wuja, nie tyle jako lekarz, co sekretarz i powiernik. Zaczy­nała się praktyka polityczna Mikołaja.

Niewiele wiemy o współpracy wuja z siostrzeń­cem, a przecież zaryzykować można twierdzenie, że szkoła ta dała Kopernikowi nie mniej niż wło­skie uniwersytety. Był bowiem Łukasz indywi-

dualnością potężną, choć tajemniczą i budzącą oceny sprzeczne. Trzymał w swym ręku nici wie­lu spraw, chyba nawet zbyt wielu. Biskupstwo

warmińskie traktował po trosze jak folwark oso­bisty (co narażało go na konflikty z kapitułą), po trosze zaś jak polityczną i gospodarczą podstawę swej pozycji w Rzeczypospolitej, co z kolei bu­dziło zaniepokojenie stanów pruskich, które chcia­ły Warmię traktować jako integralną część Prus Królewskich.

Zaniepokojenie to zresztą bywało również uza­sadnione i względami gospodarczymi. Łukasz np. powiększył swe domeny o nadany przez króla re­jon Szkarpawy, który w zastawie trzymali gdań­szczanie, i usiłował go opanować bez zwrotu sum zastawnych. Toteż ponosił porażki i w swej poli­tyce pruskiej. W roku 1504 stany pruskie nie wy­sunęły nawet, choć się tego spodziewano, jego kandydatury na królewskiego gubernatora Prus Królewskich.

Odrzucono w ten sposób — co zakrawało na paradoks — obrońcę pruskiego separatyzmu, ma­jąc mu między innymi za złe, że bez zgody stanów brał udział w posiedzeniach senatu koronnego, a zgodzono się w końcu po długich oporach na zarządcę z Korony — wojewodę sieradzkiego Am­brożego Pampowskiego. Kopernik brał udział w posiedzeniach stanów obradujących w 1504 ro-

ku w Toruniu, Gdańsku i Malborku, gdzie w obec­ności króla Aleksandra zapadły ostateczne decy­zje w tej sprawie. Widział powolne uszczuplanie odrębności Prus Królewskich i wzmacnianie po­zycji monarchy. Słuchał też zapewne narzekań na stosunki wewnętrzne w Prusach.

Nie było bowiem zgody na pruskich zjazdach stanowych. Miasta kłóciły się między sobą, rów­nocześnie występując solidarnie przeciw szlach­cie pruskiej. Zła moneta, wybijana przez miejskie mennice, zagrażała podstawom życia gospodarcze­go i powodowała poważne uszczuplanie dochodu szlachty z czynszów chłopskich, tej formy renty feudalnej, która — w przeciwieństwie do pań­szczyźnianej gospodarki folwarcznej rozwijającej się już w Koronie — miała w Prusach znacznie większe znaczenie.

Rozbójnicy działali niemal bezkarnie. Bandy braci Maternów, Grzegorza i Szymona, niegdyś gdańskich czeladników, później wygnanych z ro­dzinnego miasta za bunt, prowadziły formalną wojnę z jego władzami; trwała ona od roku 1492 do 1516. Szlachta Prus Królewskich, krzyżackich, Pomorza Zachodniego jawnie im sprzyjała, a osła­niali ich nawet niektórzy starostowie królewscy.

Skłócone stany i słaby monarcha nie potrafili za­radzić złu.

Król wbrew nadziejom wszystkich odjechał i wrócił do Polski, wszystko zostawiając w nie­porządku, tak zje lepiej by było, gdyby nie przy­jeżdżał do Prus” — pisał zawiedziony Łukasz Wa- czenrode.

Zaognieniu konfliktów politycznych i społecz­nych sprzyjał ówczesny ustrój Prus Królewskich. W praktyce połączone były z Koroną tylko osobą króla. Krajem rządziła rada, opanowana całkowi­cie przez możnowładztwo i wielkie miasta. W skład jej wchodzili wojewodowie, kasztelanowie i pod­komorzowie z trzech województw pruskich: po­morskiego, malborskiego i chełmińskiego, biskupi i delegaci kapituł oraz przedstawiciele Gdańska, Elbląga i Torunia.

Rada zbierała się kilka razy do roku; do jej kompetencji należało — upraszczając nieco spra­wę — to, co dziś obejmujemy nazwą władzy wy­konawczej. Przedstawiciele możnowładztwa, do których zaliczyć trzeba i biskupów, toczyli ostrą walkę z delegatami miast, wspólnie jednak wy­stępowali na ogół przeciw ściślejszemu związaniu Prus z Koroną.

Drugim organem był zwoływany przez radę zjazd stanów pruskich, rodzaj sejmu Prus Kró­lewskich. Delegaci szlachty, niektórych klaszto­rów i mniejszych miast zasiadali wtedy pod prze­wodnictwem członków rady w dwóch izbach: szlacheckiej i mieszczańskiej. Do ich kompetencji należały przede wszystkim sprawy podatkowe.

I tu jednak głos decydujący mieli w praktyce magnaci i wielkie miasta; lata jeszcze miały upły­nąć, zanim — głównie pod naciskiem szlachty — złamano ich przewagę i zniesiono odrębność ustro­jową Prus Królewskich. Ostateczna unia z Koro­ną, przekształcenie zjazdu pruskiego w prowincjo­nalny sejmik generalny i włączenie posłów pru­skich do sejmu koronnego nastąpić miało dopiero za Zygmunta Augusta.

Mikołaj Kopernik obserwował to wszystko, uczył się skomplikowanych i trudnych problemów własnej ojczyzny. Jak sen daleki pozostało za nim bezchmurne niebo włoskie i studia młodzieńcze, w których najpoważniejszym problemem były dłu­gi zaciągane „żakowskim obyczajem”. Teraz był człowiekiem poważnym. W radzie Prus Królew­skich zasiadał jako delegat kapituły na honoro­wym miejscu, przed wojewodami. Wuj jego, prze­

wodniczący owej radzie z racji swej biskupiej godności, woził go z sobą wszędzie.

Wawrzyniec Korwin, przyjaciel z lat krakow­skich, pisał wówczas, że Mikołaj jest zawsze przy Waczenrodem „jak wierny Achates przy Enea­szu”. Widział więc, jak biskup Łukasz krok za krokiem zmierza do ściślejszego zespolenia Prus Królewskich z Koroną, wprowadzając tu polskie instytucje, polskie sądownictwo, polskie obyczaje, jak walczy z separatyzmem i sobiepaństwem wielkich miast pruskich, głównie Gdańska i El­bląga.

Nie będą też wasi mieszczanie rządzić kra­jem! — wołał Łukasz do posłów gdańskich, ci zaś nie ustawali w rzucaniu mu kłód pod nogi, w utrudnianiu i rozbijaniu jego koncepcji poli­tycznych. Z wielu z nich przyszło Łukaszowi zre­zygnować, inne odkładać na później — no cóż, bez zgody sejmu pruskiego nie można było prze­cież ściągnąć podatków, a tych przede wszystkim oczekiwał król.

W parze z tym szły problemy wielkiej polityki międzynarodowej, problemy jak najściślej zwią­zane ze stosunkiem biskupa warmińskiego do krzyżaków. W pierwszych latach po klęsce buko­

wińskiej, jeszcze przed powrotem Kopernika do Polski, Łukasz próbował z nimi paktować.

Zdawało się, jakby w obliczu klęski zachwiała się w nim wiara w możliwości Polski i wartość związku prusko-polskiego. Pojawił się wówczas projekt, uzgadniany przez Łukasza z wielkim mi­strzem zakonu Fryderykiem saskim, by połączyć Prusy Królewskie i krzyżackie w jedno państwo, sprzymierzone z Polską, lecz rządzone przez wiel­kiego mistrza, oczywiście przy współudziale arcy­biskupa pruskiego, którym miał zostać Waczen- rode. Chwila słabości minęła jednak szybko i bi­skup powrócił do tradycyjnej polityki swego ro­du — oparcia się na Polsce.

Miał jednak i tam swoich przeciwników. Do nich należał przede wszystkim prymas Jan Łaski. Krzyżowały się tu bowiem dwie orientacje poli­tyczne. W obliczu niebezpieczeństwa tureckiego i krzyżackiego Jagiellonowie stawali przed ko­niecznością porozumienia się z Habsburgami austriackimi. To też byli Niemcy, to też było nie­bezpieczeństwo, trudno więc się dziwić, że wielu wybitnych polskich polityków owej epoki zasta­nawiało się, jaką obrać drogę.

Po doświadczeniach Olbrachta stało się bowiem

jasne, że nawet potężna Polska Jagiellonów nie może walczyć z wszystkimi sąsiadami naraz. Cho­dziło o to, aby wybrać sojusznika więcej dającego, zwalczać sąsiada najgroźniejszego. Łaski najwięk­sze zagrożenie kraju widział od strony Wiednia, Waczenrode — od Królewca. Przyszłość wykazać miała, że rację miał biskup warmiński.

Wiele z tych skomplikowanych spraw politycz­nych poznać miał Kopernik w czasie pobytu przy boku wuja. Przebywał teraz w Lidzbarku nad Ły­ną, w czternastowiecznym zamku krzyżackim stanowiącym rezydencję biskupów Warmii. Stąd Waczenrode wyprawiał się w swoje dalekie podró­że. Widzimy przy nim Kopernika na licznych zjazdach rady i stanów pruskich w Elblągu, Mal­borku, Toruniu, Gdańsku i Sztumie. Domyślamy się też, że towarzyszył mu w innych podróżach: do Krakowa i Wilna, Piotrkowa i Poznania.

I choć służba u boku wuja dostarczać mu mu­siała wiele uciążliwych zajęć, to nie zaniedbywał przez ten czas ani umiłowanych studiów astrono­micznych, ani starych i nowych przyjaciół. Jak Pitagoras, skupiał Kopernik wokół siebie wybra­nych i zaufanych, zdolnych zrozumieć jego idee, im też ujawniał wyniki swoich badań.

Pierwszy z nich był — niejako z urzędu — Mar­cin Biem z Olkusza. O trzy lata starszy od Miko­łaja, niegdyś jego nauczyciel, później przyjaciel i współpracownik, astronom i astrolog krakow­ski, przyszłość swą związał z uniwersytetem, gdzie kilkakrotnie piastował urząd dziekana na dwóch wydziałach: sztuk wyzwolonych i teologii, a na­wet rektora uczelni. Z Kopernikiem prowadził korespondencję, widywał się też zapewne w czasie jego przyjazdów do Krakowa. Któż był od niego bardziej powołany do zapoznania się z poglądami swego dawnego ucznia?

Wawrzyniec Raabe, z łacińska zwany Korwi­nem, był przyjacielem Kopernika jeszcze z lat krakowskich. Starszy od niego — studia uniwer­syteckie rozpoczął 11 lat wcześniej od Mikołaja — śląski filolog, poeta i humanista, interesował się również dorobkiem Ptolemeusza, jednak raczej jako geograf niż miłośnik astronomii. Przyjaźń odnowiła się zapewne, gdy w latach 1506—1508 Korwin przebywał w Toruniu jako pisarz miejski. On również został wtajemniczony przez Koperni­ka w jego astronomiczne dociekania.

Jeszcze starsi byli dwaj następni przyjaciele Mikołaja. Biernat, czyli Bernard Wapowski, zna­

ny historyk i geograf, urodził się koło roku 1450 w szlacheckiej rodzinie z Radochoniec pod Lwo­wem. Późno zdecydował się na karierę naukową, skoro studiował w Krakowie razem z młodszymi

0 dwadzieścia i więcej lat braćmi Kopernikami, doktorat zaś prawa w Bolonii obronił dopiero w 1505 roku. Później przebywał wiele lat w Rzy­mie, bawił jednak często w kraju. Znajomość z Kopernikiem, zawarta chyba jeszcze w czasie studiów krakowskich, okazała się trwała, a ich kontakty owocne. I on należał do wąskiego grona wtajemniczonych w prace Kopernika.

Tajemniczą i fascynującą zarazem postacią jest w kręgu Kopernika Hildebrand Ferber, astrolog

1 alchemik, dziwak skłonny do ulegania zabobo­nom, niezwykłym nawet jak na wiek XVI. Pocho­dził z patrycjuszowskiej rodziny gdańskiej. Brat jego Eberhard był burmistrzem, drugi — Maury­cy — miał się stać jednym z następców Waczen- rodego w Warmii.

Bracia Ferberowie studiowali we Włocławku; wysłano ich tam, aby nauczyli się dobrze języka polskiego. Hildebrand opanował go tak, że po pol­sku zanotował nawet w ciężkich chwilach życia prośbę: „Boże, pomagaj!” Notatka ta, umieszczona

na marginesie jednej z książek, która czas jakiś byłą również własnością Kopernika, narobiła wie­le hałasu, gdyż przypisano ją niesłusznie naszemu astronomowi.

Jeszcze bardziej frapująca jest jednak historia tej książki; kolejność chronologiczna notatek na marginesach sugeruje bliską zażyłość Hildebranda z Mikołajem, lecz równocześnie w żaden sposób nie można sobie wytłumaczyć dziwnego przecho­dzenia książki z rąk do rąk.

Jeden z biografów Kopernika z rozpaczy zwró­cił się nawet do słynnego w okresie międzywojen­nym jasnowidza, inż. Stefana Ossowieckiego, który w czasie seansu orzekł, że Hildebrand ukradł tę książkę Mikołajowi. Choć podobna metoda badań historycznych dziś zdaje się nam raczej humory­styczna, samo przypuszczenie nie jest pozbawione cech prawdopodobieństwa. Hildebrand mógł sty­kać się często z Kopernikiem, ale poza wspomnia­ną książką nie ma na to dowodów. Być może jednak, że i on był jednym z wtajemniczonych.

Dwaj pozostali z bliskich Kopernika byli znacz­nie od niego młodsi. Urodzony w 1480 r. gdań­szczanin Tiedeman Giese, od roku 1504 kanonik warmiński, szybko zżył się ze starszym kolegą

i do końca życia był jego najwierniejszym przy­jacielem i powiernikiem. Jan Flachsbinder, któ­ry przybrał sobie humanistyczne nazwisko Dan- tyszek, o 12 lat młodszy od Mikołaja, również pochodzący z mieszczańskiej rodziny gdańskiej, był natomiast osobnikiem zupełnie odmiennym od spokojnego i oddanego Tiedemana, a przyjaźń jego z Kopernikiem, choć długa i wypróbowana, była jednak bardziej burzliwa.

Dantyszek za młodu już zresztą zapowiadał się na cudowne dziecko. Zaczął studia mając lat nie­spełna 14, jako dziewiętnastolatek został pisarzem królewskim, za pieniądze Aleksandra podróżował po Niemczech, Francji i Bliskim Wschodzie, a w roku 1507, dzięki protekcji późniejszego bi­skupa krakowskiego i podkanclerzego Piotra Tomickiego, został sekretarzem królewskim i re­ferentem do spraw pruskich. Odtąd rozpoczęła się jego olśniewająca kariera dyplomatyczna i ko­ścielna.

Gładki i układny, miał zawsze wielu przyjaciół, więcej jednak przyjaciółek. Dyplomatyczne roko­wania załatwiał przy kielichu lub przez kobiety. Wierszem łacińskim opisywał najintymniejsze uroki miłości i rozkosze pijaństwa. Nie żałował

125

sobie żadnych przyjemności. Miewał najdziw­niejsze zachcianki: kiedyś zażądać miał od słyn­nego hiszpańskiego zdobywcy Meksyku, Corteza, przysłania w prezencie do Polski kilku Indian. Interesował się bowiem wszystkim, nie tylko wi­nem i kobietami, a ta nienasycona ciekawość umysłu czyniła z niego wdzięcznego słuchacza również i trudnych teorii astronomicznych.

Biem zatem, Korwin, Wapowski, Giese i Dan- tyszek, może Hildebrand Ferber, zapewne rów­nież kilku astronomów krakowskich — pierwsi w Polsce stali się powiernikami lidzbarskich ba­dań i lidzbarskich trudów naukowych młodego astronoma. Nie zaprzestał on w stronach rodzin­nych obserwacji rozpoczętych we Włoszech. Choć niebo warmińskie pochmurne było częściej, choć atmosfera i dosłownie, i w przenośni nie była tak pogodna jak we Włoszech, tutaj właśnie Mikołaj zdecydował się wreszcie ująć swoje spostrzeżenia

i pomysły w jeden system, tu rozpoczął opraco­wywać go na piśmie.

Pod bokiem wuja Łukasza, który pogodził się zapewne z dziwnymi zainteresowaniami siostrzeń­ca (skoro je chwalił tak rozsądny i dobrze widzia­ny na dworze królewskim młodzian jak Danty-

śzek), powstało pierwsze dzieło astronomiczne Kopernika. Dzieło to znamy dzisiaj jako Commen- tariólus — Komentarzyk o hipotezach ruchu nie­bios. Tytuł to może nieoryginalny, nadany przez późniejszego kopistę, gdyż Komentarzyk zachował się tylko w rękopiśmiennych odpisach rozprowa­dzonych wśród przyjaciół.

Napisany gdzieś między rokiem 1507 a 1514, po raz pierwszy został opublikowany w całości dopiero w 1878. Z dziełem tym, choć nie zawiera­jącym w pełni rozwiniętego dowodu matematycz­nego i odmiennym w drobnych szczegółach od późniejszej teorii Kopernika, rozpoczął się wielki przewrót w astronomii. I nie tylko w astronomii, ale również w nowożytnych naukach ścisłych.

Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”

Któż nie zna słów tego popularnego wiersza? Dziś wydaje się nam to oczywiste, dla współcze­snych musiało być jednak szokujące. Na razie było dostępne tylko kilku wybranym przyjacio­łom, umysłom śmielszym, biegłym w naukach, zdolnym ocenić nowatorstwo odkrycia. Choć wiel­kość i rewolucyjność tej teorii objawić się miała dopiero po trzydziestu latach, gdy ujrzało światło dzienne dzieło O obrotach, to przecież już tu

wspomnieć należy, ze ruszył on Ziemię nie raz, a trzy razy: przyjął ruch jej wokół Słońca, ruch wokół własnej osi i wreszcie ruch kołowy biegu­nów osi ziemskiej.

To skomplikowane połączenie trzech ruchów Ziemi wynagrodzone zostało prostotą i łatwością wszystkich pozostałych elementów teorii. Znikła część epicykłi, znikły ekwansy i deferensy, upro­szczony został ruch planet. Żmudne obliczenia zostały ułatwione, wyniki miały być nie tylko zgodniejsze z rzeczywistością, ale i dzięki temu łatwiejsze do przewidzenia na drodze matematycz­nej.

Komentarzyk przeznaczony był dla wąskiego grona zaufanych przyjaciół. Do szerszego grona miłośników literatury klasycznej, uczonych, stu­dentów dotrzeć miało natomiast inne dziełko Ko­pernika. Przypomniał sobie teraz o młodzieńczym tłumaczeniu Listów Teofilakta Symokatty, popra­wił je, uzupełnił, wygładził i prawdopodobnie w czasie sejmu krakowskiego wiosną 1509 r., na którym mógł bawić wraz z wujem, oddał do kra­kowskiej drukarni Jana Hallera. Wawrzyniec Kor­win, który w 1508 r. opuścił Toruń i przeniósł się do Wrocławia, otrzymał na drogę rękopis i uzu­

pełnił go wierszem chwalącym ziemię pruską i Waczenrodego, Toruń i zasługi Kopernika. Wspo­mniał i o jego pracach astronomicznych.

Samo dziełko poświęcił Kopernik wujowi: „To­bie zaś, Przewielebny Panie — kończył dedyka­cję — poświęcam ten skromny podarek, nie mo­gący się równać z Twoinfi dobrodziejstwami: wszak każdy tego rodzaju trud lub owoc moich maluczkich zdolności słusznie uchodzić winien za Twoją własność.”

Było w tej dedykacji coś z paradoksu, coś z prze­dziwnych sprzeczności epoki Odrodzenia. Z jednej strony greczyzna uchodziła za ostatni krzyk mody, znajomość jej, w Polsce do tego czasu zupełnie wyjątkowa, pasowała na wielkiego humanistę, wybitnego uczonego i pisarza. Z drugiej nie bra­kło przeciwników helleńskich nowinek. Dzieła pogańskich autorów, jak twierdzili konserwatyści, deprawują młodzież, podważają kościół i chrześci­jaństwo.

Szczerze mówiąc, trzeba im przyznać rację. Na­wet niewinne dosyć Listy Teofilakta podważały przecież starą moralność, ponurą moralność opar­tą na tajemniczych dogmatach, choć zarazem pro­pagowały moralność nową, radosną, moralność

dla ludzi przeznaczoną i ludzkiemu szczęściu słu­żącą. Tę moralność właśnie, w gruncie rzeczy antyreligijną, propagował, po jej stronie niedwu­znacznie się opowiadał tłumacz, kanonik war­miński, w dedykacji skierowanej do wuja bisku­pa.

Nie wiemy, jak dziełko zostało przyjęte. Nie wiemy,- jak wielki był jego nakład — najprawdo­podobniej 500 do 1000 egzemplarzy. Przez setki lat nie zwrócono nawet uwagi, kto był tłuma­czem niepozornego zbiorku listów; nazwisko Ko­pernika znajdowało się jedynie wewnątrz ksią­żeczki, jako podpis pod dedykacją. Ale wiemy, że zachowały się tylko cztery jej egzemplarze: tak działo się przeważnie z książkami popularnymi, zaczytanymi. nieraz na strzępy. Wiemy też, że używano jej jako podręcznika trudnej sztuki pięk­nego pisania listów; świadczą o tym zapiski na dwóch zachowanych egzemplarzach.

Jakąż wdzięczność żywili pewnie studenci dla tłumacza! Zamiast starych, nudnych i szablono­wych listowników średniowiecznych dostali weso­ły, swawolny nawet, tekst Symokatty. Wiemy wreszcie, że nie brakło i zgorszonych. Nie wszyst­kie egzemplarze są kompletne. W jednym wydar­

to list — łagodnie mówiąc — najśmielszy ero­tycznie.

Wydanie listów, prace astronomiczne, rozmowy z przyjaciółmi — miłe chwile pod niebem chmur pełnym, pomiędzy podróżami z sejmu na sejm, ze zjazdu na zjazd. Wuj Łukasz podróżował wiele i nie można wątpić, że Mikołaj jako lekarz oso­bisty podróżować musiał razem z nim, choć nie zawsze zachowały się o tym wzmianki. Z biegiem lat linia polityczna Waczenrodego krzepła, jego pozycja stawała się coraz mocniejsza.

Zdawało się co prawda, że po śmierci Aleksandra wpływ biskupa warmińskiego się zmniejszy. Po­przednio przecież chytrymi wybiegami — nie gar­dząc i wciągnięciem do swej gry krzyżaków — udaremnił oddanie namiestnictwa w Prusach kró­lewiczowi Zygmuntowi. Teraz Zygmunt, Starym później nazwany, obejmował po bracie panowanie nad całym królestwem.

Ostatni z synów Kazimierza Jagiellończyka nie żywił jednak urazy. Wpływy Waczenrodego jeszcze się wzmogły. Jako najwyższy sędzia i pierwszy z senatorów Prus Królewskich, nazywany był już wręcz przez stany pruskie „osadzonym przez Jego Królewską Mość za głowę kraju”.

132

Przez pewien czas nie popełniał już błędów przeszłości: zerwał z myślą o suwerenności pru­skiej, przestał oglądać się na krzyżaków. Zaciekle zwalczany przez zakon, który widział odtąd w nim najgroźniejszego przeciwnika, atakowany przez miasta pruskie, przede wszystkim przez dumny i separatystyczny Gdańsk, uparcie dążył do wzmoc­nienia władzy królewskiej; do jak najściślejszego zespolenia Prus z Koroną.

Trudna to była walka. Popierany przez rodzin­ny Toruń i szlachtę pruską, walczył w tych cza­sach o odebranie miastom prawa bicia monety, ujednolicenie monety pruskiej z koronną, wpro­wadzenie ordynacji sądowej opartej na polskich wzorach, wspólnych narad senatorów pruskich z senatem koronnym. Lecz Gdańsk i Elbląg zwal­czały uparcie jego reformy, zarzucając mu, że choć sam syn mieszczański, miast nienawidzi. Senato­rowie pruscy dążyli do ograniczenia jego kompe­tencji.

Dość długo wodził nas za nos i prowadził jak kurczęta, którym rzuca się robaczka, a one biegną za nim! — wołał jeden z nich.

Krzyżacy nazywali go „diabłem wcielonym” i modlili się o jego śmierć. Prymas Jan Łaski, nie­

chętny nadal biskupowi, donosił o wszystkich jego planach gdańszczanom. Starosta Pampowski nie popierał jego polityki twardej ręki, być może słusznie: więcej udało mu się załatwić z gdańszcza­nami i elblążanami dzięki giętkiej dyplomacji i wzajemnym ustępstwom, niż Waczenrodemu wymusić groźbami. Osiągnął i to, że odebrany biskupowi Łukaszowi urząd najwyższego sędziego król przyznał jemu. Krótko był Łukasz głową Prus Królewskich.

W tej sytuacji znów odrodził się separatyzm warmiński. Kanonik Albert Bischof w imieniu biskupa i kapituły ruszył do Rzymu z prośbą

0 unieważnienie traktatu piotrkowskiego z 1479 roku, który królom polskim zapewniał władzę zwierzchnią nad Warmią i wpływ na obiór jego biskupa. Czy rzeczywiście miał ten zamiar? Czy był to może szantaż? Jeśli szantaż, to udany, bo znów dwór polski zaczął się z Łukaszem bardziej liczyć, akcje jego zdawały się iść w górę. Trudno ocenić politykę warmińskiego biskupa. Szedł przez życie na przebój, lecz co właściwie chciał osiągnąć, tego nie wiemy. Nie wiemy nawet, czy — zmienny

1 gwałtowny — sam dobrze to wiedział.

Mikołaj tymczasem przy wuju obserwował jego

szamotaninę. Uczył się zasad polityki, administra­cji, ekonomii. Wyciągał wnioski. Był człowiekiem spokojnym, chciałoby się nawet powiedzieć — wygodnym, ceniącym sobie spokój i równowagę ducha. Wiedział, czego chce.

Nie nęciła go wielka polityka, dwory i sejmy. To, co zaobserwował, miało wkrótce przynieść owoce. Zasługą Łukasza na zawsze pozostanie, źe jego siostrzeniec przeszedł do pamięci potomnych nie tylko jako astronom, lecz również jako bystry i myślący obserwator rzeczywistości społecznej.

Domyślać się można, że największym zaintere­sowaniem Kopernika cieszyć się wówczas musiały projekty Waczenrodego w dziedzinie oświaty, plany założenia uniwersytetu biskup wysuwał jeszcze przed powrotem siostrzeńca z Włoch, chcąc wykorzystać w tym celu chełmiński zakon hiero- nimitów. Skończyło się jednak na powołaniu kilku z nich na Warmię, gdzie mieli nauczać w założo­nej przez niego szkole katedralnej. Być może nauczał w niej jakiś czas i Mikołaj.

Wydaje się, że miał również coś wspólnego z niedoszłym projektem przekształcenia szkoły wrocławskiej przy kościele Św. Krzyża w uniwer­sytet w 1505 roku, był przecież przy tym kościele

kanonikiem-scholastykiem, czyli właśnie nominal­nym kierownikiem szkoły. Za jego współudziałem przemawia również fakt zachowania śladów tego projektu w pismach Bernarda Wapowskiego.

Wreszcie w 1509 r. biskup i kapituła, począt­kowo niechętna projektom uniwersyteckim, wspól­nie wysunęli projekt założenia szkoły wyższej w Elblągu. Łukasz chciał ją uposażyć ze swoich dóbr, rzecz rozbiła się jednak o niezdecydowanie elbląskich rajców. Nie można było równocześnie wojować z miastem i zakładać uniwersytet.

Do dzieł Kopernika związanych jak najściślej z jego ówczesną działalnością polityczną należała wykonana wówczas mapa Prus Królewskich i krzyżackich. Nie dochowała się ona niestety do naszych czasów, lecz istnieją poszlaki, że wyko­rzystali ją późniejsi kartografowie, z Bernardem Wapowskim na czele. Budziła zrozumiałe zainte­resowanie krzyżackiego wywiadu i stąd wiemy

o jej istnieniu.

Od roku 1510 Kopernik przebywał zapewne co­raz częściej we Fromborku. Nawet przeniósł się tam na stałe. Od 1511 występował jako kanclerz kapituły i kontrolował jej rachunki. Wuj odwoły­wał go jednak często do swojego boku. Prawdo-

137

podobnie w styczniu 1512 r. wziął go z sobą do j Krakowa na uroczystość zaślubin króla Zygmun- j ta I z Barbarą Zapolyą i koronacji młodej królo- ] wej.

Niektórzy z biografów Kopernika twierdzą co prawda, że brak dowodów na tę podróż, istnieją jednak pośrednie przesłanki, na podstawie któ­rych możemy hipotetycznie odtworzyć jej prze-* bieg. Dla Kopernika miała to więc być podróż miła i owocna. Odnowiła się znajomość z Dantysz- kiem; Mikołaj nawet ułożył grecki epigram, aby go zamieścić przed jednym z wierszy wybijają­cego się dyplomaty. Wówczas chyba została na­wiązana jeszcze jedna przyjaźń — z Łużyczani­nem Janem Stolfą, młodym lekarzem, w przy­szłości nadwornym medykiem króla Zygmunta i długoletnim przyjacielem Kopernika.

Z Krakowa pojechał prosto na Warmię, wuj Łukasz zaś udał się na sejm do Piotrkowa. Ostat­ni rok miał ciężki. Ścigały go oszczerstwa i pam- flety krzyżackie, że podżega do wojny. Król niby współczuł, lecz kazał znosił wszystko z zaciśnięty­mi zębami. Nie układały się nowe projekty poli- , tyczne. Czuł się poza tym niedobrze, gnębiły go jakieś dolegliwości, nie mógł jeść. W drodze po-

wrotnej z Piotrkowa nagle się rozchorował. Wpół- żywego dowieziono do Torunia, gdzie żaden lekarz nie mógł nic pomóc.

Zapewne posłano po Mikołaja. Jeśli przyjechał z Fromborka, to już tylko po to, by oglądać ostat­nie chwile konającego. 29 marca 1512 r. Łukasz Waczenrode zmarł.

pj

1 iespodziewana, nagła, śmierć biskupa Łu­kasza zaogniła sytuację na Warmii. Radość wy­rażali krzyżacy, zaniepokojenie — zwolennicy sil­niejszego związania się z Koroną. Chodziły wie­ści, że Waczenrode został otruty. Czasy te wi­działy wiele zgonów spowodowanych trucizną, lecz jeszcze więcej słyszały nieuzasadnionych

o nich wieści.

Kapituła warmińska, zaskoczona w czasie roko­wań z królem o sposób obsady biskupstwa, nie widziała innego wyjścia, niż postawić Zygmunta przed faktem dokonanym. Tydzień zaledwie po śmierci Waczenrodego zebrało się we Fromborku 8 kanoników — tyle tylko udało się ściągnąć z ogólnej liczby 16 — wśród nich Mikołaj Koper­nik, Giese i Luzjański, by wybrać nowego bi­skupa.

Wola Waczenrodego była znana. Chciał wzmoc­nienia więzów z Koroną. Proponował przed śmiercią na swego następcę Rafała Leszczyńskiego lub Jana Oleśnickiego. Kapituła jednak ceniła swą niezależność i nie wszyscy jej członkowie wyzbyli

) 1 ZIEMIA

się jeszcze prowincjonalnego partykularyzmu. Żądano, aby biskupem został człowiek tutejszy. Żądanie takie nie było zresztą czymś specyficz­nym dla Prus Królewskich. Szlachta polska stale i konsekwentnie domagała się tego we wszystkich województwach, ziemiach, diecezjach, by na opróżnione stanowisko duchowne czy świeckie mianowany był ktoś znający miejscowe stosunki.

Zresztą w drażliwej sytuacji kapituła warmiń­ska nie chciała przeciągać struny. Postanowiono znaleźć kandydata pruskiego, ale miłego królowi. Znalazł się tylko jeden taki: szlachcic, półkrwi Polak, z matki Polki i ojca Niemca z języka, ale zasłużonego dla Polski.

Był nim wesoły ongiś student z Bolonii, Fabian Tettinger Luzjański. Ojciec jego Marcin był w ro­ku 1474 burgrabią zamku królewskiego w Reszlu i bohatersko bronił go przed krzyżakami. Wzięli oni wówczas do niewoli małego Fabiana i grozili ojcu, że zamordują dziecko, jeśli nie odda zamku. Tettinger i zamek obronił, i syna ocalił. Taki bi­skup, który już w dzieciństwie narażał życie dla

króla, winien był spotkać się z życzliwym przy­jęciem u jego następcy.

Nie wiedziano jednak, że syn odrodził się od oj­ca. Miękki i niezdecydowany Fabian był nawet przez jakiś czas w kontakcie z wywiadem krzy­żackim i poszukiwał dla niego bezskutecznie wy­konanej przez Kopernika mapy Prus. Pośpiesznie vfyświęcono go za jednym zamachem na kapłana i biskupa, bo dotąd, podobnie jak znaczna więk­szość kapituły, miał tylko niższe święcenia, po czym nowy pasterz Warmii odprawił swą pierw­szą i ostatnią w życiu mszę.

W owych czasach, jak widzimy, beneficja du­chowne niewiele miały wspólnego z wykonywa­niem obowiązków religijnych. Sam Kopernik prawdopodobnie nigdy w życiu wyższych święceń nie przyjął, co zaś za tym idzie, nigdy nie został księdzem i żadnej mszy w życiu nie odprawił.

Zygmunt był jednak nieugięty. Rozkazał wy­razić kapitule swe „najwyższe niezadowolenie” i wyborów nie uznał, żądając ich powtórzenia. Sejmiki w Koronie potępiły bezprawny postępek kanoników warmińskich. Wszelkie ich tłumacze­nia odrzucono, posłów przyjęto w Krakowie gorz­kimi wyrzutami. W tej sytuacji kapituła postano-

wiła, utrzymując swój wybór, zrezygnować z pre­tensji do samodzielności warmińskiej.

| grudnia 1512 r. zawarty został między królem a jego warmińskimi poddanymi akt piotrkowski, który ostatecznie regulował zasady wyboru bisku­pa. Kapituła po opróżnieniu się tego stanowiska miała odtąd królowi przedkładać listę kanoników, a król wybierał z niej czterech „miłych sobie" kandydatów. Spośród tych czterech dopiero moż­na było wybrać nowego włodarza diecezji. Akt podpisali prócz biskupa Fabiana, wcześniej już konsekrowanego przez arcybiskupa gnieźnieńskie­go, również delegaci kapituły, w tym i Mikołaj Kopernik.

Akt ten spotkał się jednak z silną opozycją czę­ści kapituły. Niektórzy usiłowali odwlec jego za­twierdzenie, wytargować lepsze warunki, apelo­wać do Rzymu, wysłali nawet specjalną w tej sprawie delegację. Król nie ustępował, co więcej, żądał jeszcze w Rzymie dodatkowych przywile­jów: prawa obsadzenia kilku kanonii, zastrzeżo­nego dotychczas dla papieża, oraz mianowania prepozyta, czyli przewodniczącego kapituły. Ro­kowania toczyły się długo i zakończyły się pełnym sukcesem króla, pomimo nieprzewidzianych kom­

plikacji. Do sprawców ich należał między innymi Andrzej Kopernik.

Starszy brat Mikołaja rzadko dotąd przebywał we Fromborku. Przeważnie bawił w Rzymie, gdzie usiłował leczyć swą tajemniczą chorobę. Na krótko przed śmiercią Łukasza nastąpiło nagłe pogorszenie. Andrzej porzucił Rzym i pojawił się we Fromborku, zniekształcony, pokryty bliznami, cuchnący strzęp człowieka.

Wśród kapituły zapanowało wzburzenie i prze­rażenie. Chorobę uznano za trąd — nie tylko obrzydliwą, ale i zaraźliwą. Andrzej zaś do tego nie wyliczył się z poważnych sum powierzonych mu przez kanoników. Nie chciał ich oddać, żądał natomiast swoich dochodów, a nawet ich powięk­szenia. Zatrzymano je na poczet długu — zaczął więc przychodzić na posiedzenia kapituły. Dostał je wtedy natychmiast, byleby tylko nie pokazywał się między zdrowymi. Zamieszkał z dala od mia­sta, pojawiał się rzadko. Ostatni raz zapisano jego nazwisko obok nazwiska brata we wrześniu 1513 r. Jak przeżył to Mikołaj — brat i lekarz, który zdawał sobie sprawę ze swojej niemocy — możemy się tylko domyślać.

Po kilkunastu miesiącach pobytu Andrzej Ko­

pernik udał się znów do Rzymu. Działo się to jeszcze w czasie ostrych sporów o traktat piotr­kowski. Opozycja w kapitule intrygowała dalej u papieża przeciw żądaniom Zygmunta. Andrzej znalazł poparcie na dworze królewskim, być mo­że dzięki wypróbowanej lojalności Mikołaja, który konsekwentnie bronił postanowień traktatu.

W Rzymie jednak starszy z Koperników zmie­nił front: przyłączył się do intryg przebywających tu kolegów. W gorzkich słowach wyrzucał mu król Zygmunt niewdzięczność. „Dziwno nam — pisał do niego w maju 1514 r. — iżeś się ośmielił, chociaż na krótko przedtem podźwignęliśmy cię w twej potrzebie naszymi listami i powagą... przy­kazujemy ci, abyś oprzytomniał i swoją zuchwa­łością nie drażnił naszej pobłażliwości... ponieważ tego bynajmniej nie zamierzamy puścić pła­zem.”

I cóż mógł zrobić król choremu, dogorywają­cemu człowiekowi, który chciał po raz ostatni ode­grać jakąś rolę polityczną? Być kimś, do kogo piszą monarchowie? Komu grożą? A papież za­twierdził żądania Zygmunta. Zatwierdził koadiu­tora, czyli następcę, i zastępcę konającego gdzieś samotnie Andrzeja. Odtąd nic więcej nie słyszymy

o Andrzeju. Zmarł gdzieś na obczyźnie, daleko od brata. Mikołaj został sam, ostatni.

Pozostawało mu niebo. Niewiele więcej widać było z fromborskiego wzgórza. Na północy wody Zalewu Wiślanego i Bałtyk za mierzeją. Na po­łudniu pola i łąki Warmii. W środku katedra i nie­liczne niewielkie domki, otoczone groźnym mu- rem obronnym z siedmioma wieżami.

Kopernik urządzał się powoli. W czerwcu 1512 r. otrzymał od kapituły kurię zewnętrzną, czyli domek przeznaczony na kanonię i mieszka­nie; po dwóch latach dokupił za 175 grzywien wieżę i dostał nowy folwark. Dochody — niewiel­kie, ale przy skromnym trybie życia wystarcza­jące — miał zapewnione. Myśl o dalszej karierze nigdy go — zdaje się — nie dręczyła, a teraz, po śmierci wuja i opiekuna, była już nierealna. Tu miał spędzić resztę życia.

Tutaj także miał przeprowadzić większość ob­

serwacji astronomicznych, a w dziełach swoich zarejestrował ich ponad 60. Tutaj, we frombor- skiej wieży, urządził sobie obserwatorium i usta­wił swoje skromne instrumenty astronomiczne. Pamiętamy ten słynny i szeroko spopularyzowa­ny, od podręczników do znaczków pocztowych, obraz Jana Matejki: Kopernik z rozwianym wło­sem na tle zabudowań Fromborka patrzy w niebo. U jego stóp porzucona luneta.

Pomylił się wielki malarz. Kopernik nie znał lunety. Wynaleziono ją wiele lat po jego śmierci. Nie miał również wielu instrumentów znanych w jego czasach, instrumentów wynalezionych w średniowieczu, których jako wierny wielbiciel starożytności nie uznawał. Liczne i dokładne na owe czasy obserwacje, epokowe odkrycie, nastą­piło przy pomocy prymitywnych instrumentów, które w swym dziele dokładnie opisał i które na tej podstawie zrekonstruowano i umieszczono we fromborskim muzeum.

Najprostszy z nich jest kwadrant. Zwykła pio­nowa deska, w rogu wbity kalek. Od kołka za­kreślone ćwierć koła z podziałką kątową. Tym przyrządem badał Kopernik wzniesienie Słońca nad horyzontem. Drugim przyrządem jest trique-

trum, inaczej zwane instrumentem paralaktycz~ nym, czyli równoległościowym. Trzy listwy z prze- ziernikami i podziałką, które przy odpowiednim ustawieniu pozwalały również odczytać kąt wznie­sienia, tym razem gwiazd.

Wreszcie astróldbium, czyli sfera armilama, przyrząd już bardziej skomplikowany, złożony z wielu kół drewnianych z przeziernikami, po­działką i znakami zodiaku. Pozwalał on odczy­tać długość i szerokość eliptyczną, czyli położe­nie obserwowanego ciała niebieskiego.

I to wszystko.

Dodać można najwyżej zegar na fromborskiej katedrze, zapewne widoczny z obserwatorium Kopernika i na pewno pomocny przy obserwa­cjach; w tym czasie bowiem zaczęto się nim nie­zwykle interesować. Rachunki kapituły wykazują znaczne sumy na jego naprawę, regulację i kon­serwację. A któż w tym sennym miasteczku na krańcach Rzeczypospolitej mógł być zaintereso­wany w poznaniu dokładnego czasu, jeśli nie nasz astronom?

A właśnie sprawa dokładnego czasu, sprawa re­formy kalendarza stanowiła podstawę nowej serii jego obserwacji. Prace nad tą reformą podjęte

¡s

zostały w 1513 roku. W roku następnym młał się zebrać sobór powszechny kościoła w pałacu late­rańskim w Rzymie i papież Leon X wezwał uni­wersytety oraz władców chrześcijańskich, by na­desłali projekty reformy. Inicjator reformy, biskup Fossombrone Paweł z Middleburga, dołączył do papieskiego breve swą broszurę.

Pisarzem soborowym obrany został kanonik warmiński Bernard Sculteti, przebywający niemal bez przerwy w Rzymie; ten sam, który niegdyś w ciężkiej sytuacji finansowej braci Koperników poręczył za nich u włoskiego lichwiarza. Znał on dobrze Pawła z Middleburga i opowiedział mu wi­docznie o pracach młodszego kolegi, gdyż z kan­celarii biskupa wystosowany został specjalny list do Kopernika z prośbą o współudział w pracach nad reformą i zachętą do dokładnych obserwacji Słońca i Księżyca.

Już w początkach 1513 r. napłynął do Rzymu pierwszy projekt reformy, który jednak biskup Paweł ostro skrytykował. Przypuszcza się, że wła­śnie Kopernik był jego autorem. Przed soborem napłynęło ich dziesięć, w tym na pewno jeden pióra Kopernika. Żaden z nich zresztą nie był zadowalający. Komisja do spraw reformy kalen­

darza rozesłała jedynie uniwersytetom sprawozda­nie ze swej działalności w formie trzynastu tez, nowe breve papieża oraz nową pracą biskupa Pawła. „Napomniany” przez niego (jak sam to określił) Kopernik z tym większym zapałem i po­czuciem pożytku z własnej pracy przystąpił do badań astronomicznych.

W zasadniczym zrębie system jego był już goto­wy. Doszedł do niego — wedle własnego wyraże­nia — „rozumem, a nie zmysłami”. Precyzja ro­zumowania, nie zaś trud obliczeń, intelekt — nie ciężka praca naprowadziły go na właściwą drogę. Lecz teraz musiał udowodnić swoją teorię mate­matycznie. Nie było to — zdaje się — dla niego zadanie najbardziej atrakcyjne. Niepróżno pisano

o nim, że „mało interesował się wszystkim, co nie było filozofią”.

Spekulacja myślowa, gra intelektu, a obok tego obserwacja, poznawanie, odkrywanie nowych dróg gwiazd, prawd naukowych — to była jego wielka przygoda astronomiczna. Obliczenia to żmudny i nudny mozół, który towarzyszyć nie­stety musi tej przygodzie.

Nie był zresztą pedantem i czasem z niepojętą dla dzisiejszych przedstawicieli nauk ścisłych

beztroską traktuje owe ułamki sekund czy kątów. „Ścisła znajomość wielkości... nie zdaje się być potrzebna”, „dosyć, gdy dla dowodzenia weźmie­my”... Te własne słowa samego Kopernika radują serca każdego prawego humanisty, który nie lubi „ślusarzy”, jak nazywa techników i matematyków. Bo i Kopernik był przede wszystkim humanistą: umiał nie tylko liczyć, ale i myśleć.

Na razie przyszło mu obserwować i liczyć. Miał co prawda do dyspozycji liczne obserwacje astro­nomiczne wieków minionych, materiał był to jed­nak wielce niepewny. Nie tylko z powodu niedo­kładności dawnych pomiarów. Zapisane w ręko­pisach, zachowane w późniejszych kopiach, być może wielokrotnie przepisywanych, liczby łatwo mogły przez wieki ulec zniekształceniom. Dołą­czały się kłopoty filologiczne. W dziele Ptolemeu­sza wielką rolę grały obserwacje egipskie; aby je wykorzystać, trzeba było jednak znać dobrze egipski kalendarz, zarówno od strony rachunko­wej, jak językowej.

Praca ta pociągała Kopernika. Analiza obser­wacji starożytnych zajmuje w dziele jego wiele miejsca. Dziś historycy astronomii zarzucają mu mekiedy, że za wiele sobie z tym trudu zadał, że

obserwacje antyczne zbyt małą przedstawiały wartość, aby tak żmudnie badać ich zgodność z rzeczywistością. Mało kto zwrócił uwagę, że była to przecież praca z historii astronomii, z historii umiłowanej dziedziny. Mikołaj musiał być zawsze pierwszy. Tym razem pierwszy jako historyk nauki. I to, co o niej pisał, jest do dziś dnia nawet dla laika ciekawe i pasjonujące.

Nowy impuls spowodowany pracami nad re­formą kalendarza przetrwał dłużej niż słomiany ogień rzymskich dostojników. Sobór się skończył, sprawę reformy odłożono, zaginął gdzieś nie wy­zyskany projekt Kopernika. Nie wzięto również pod uwagę pracy Marcina Bierna, który na rok został zwolniony przez uniwersytet krakowski od wykładów, by ją przygotować.

A z fromborskiej wieży dalej Mikołaj obserwo­wał niebo, zapisywał wyniki, korespondował na ich temat z przyjaciółmi. Badał ruchy Saturna, Jowisza. Przeprowadził cztery serie obserwacji Słońca. Równolegle z Biemem i — zdaje się — w porozumieniu z nim przeprowadzał niekiedy te same badania. Znalazł w swej teorii niektóre słabe punkty: poprawiał je, zmieniał, uzupełniał.

Równocześnie z tym iść musiała codzienna pra-

ca w kapitule. Biskup Luzjański był człowiekiem słabym i miękkiego serca. Do rządów się nie mie­szał, pozostawiał je swym kanonikom. A bądź co bądź chodziło tu o zarząd sporego kraiku: kilku obecnie powiatów, w których znaczna część ma­jątków należała do kapituły. Kopernik od roku 1511 był jej kanclerzem i wizytatorem, od 1512 nosił tytuł „mistrza piekarni”, czyli zarządcy wszystkich przedsiębiorstw gospodarczych. Były to stanowiska odpowiedzialne, przy tym wprowa­dzające w życie ekonomiczne kraju. Świadczyły

o zaufaniu, jakim go darzono.

Gdybyż jeszcze jego gospodarka mogła rozwijać się spokojnie! Groźny sąsiad bowiem ciążył nad Warmią. Krzyżacy rozzuchwalili się znowu, wy­brawszy w 1511 r. wielkim mistrzem Albrechta Hohenzollerna, z rodu margrabiów brandenbur­skich, siostrzeńca króla Zygmunta. Albrecht — pewien, że wuj go nie skrzywdzi, a Brandenburgia poprze — otwarcie zwracał się przeciw Warmii, popierał napady na jej mieszkańców. Choć groźny Szymon Materna został wreszcie schwytany i po­wiesił się w gdańskim więzieniu, spokój nie zapa­nował na drogach Prus Królewskich.

Miejsce porywczych, lecz rycerskich i roman­

tycznych Maternów, mszczących w końcu tylko własne krzywdy, zajęli bezwzględni rabusie, osło­nięci autorytetem sąsiedniego państwa. Skarga na nich u króla nie była rzeczą prostą: wszak szło

0 jego siostrzeńca, a jego pierwszego lennika. Lecz w końcu przebrała się miarka. 22 lipca 1516 r. ka­pituła warmińska wystosowała do króla słynny list, którego autorstwo przypisywano dawniej Koper­nikowi. Dziś wiemy, że wyszedł on spod ręki jego najlepszego przyjaciela, Tiedemana Giesego.

List wyrażał jednak stanowisko całej kapituły, nie tylko tradycyjnie antykrzyżackiego Mikołaja, lecz i tych kanoników, którzy poprzednio nie tra­cili nadziei na możność porozumienia się z krzy­żakami. List ważny, dramatyczny, ukazujący naj­lepiej, jak polityka krzyżacka sama zadała cios separatyzmowi warmińskiemu, rzuciła Warmię do obozu polskiego. Tylko w królu Zygmuncie mogli teraz widzieć kanonicy podporę swojej władzy

1 ochronę swoich włości. Oddajmy im więc głos:

Najjaśniejszy i Najmilościwszy Władco,

Królu i Panie Najłaskawszy!

Często już chcieliśmy użalić się przed Tobą, najmiło- ściwszy Panie, na krzywdy nasze, lecz wstrzymywała nas jakaś nieśmiałość nasza i majestat dostojnego imienia

Twojego, do któregośmy powinni zawsze zwracać- się raczej ze czcią aniżeli ze sprawami. Teraz jednak i trud­ne położenie nasze, i niegodziwość zaszłych wydarzeń, a także sam honor Waszej Królewskiej Mości zmuszają nas naprzykrzać się z naszymi żalami i błaganiem Wa­szej Miłości, zajętej już skądinąd bardzo ważnymi spra­wami

Nie jest to bowiem tajne, jakich obelg doznajemy już przez siedem pełnych lat od zbrodniczych i zuchwałych ludzi. Zarówno my, jak i nasi poddani, nękani jesteśmy ogniem i mieczem, napadami i rozbojami od coraz to wzrastającej liczby wrogów, że dalej sami jesteśmy jak­by uprowadzeni w niewolę, tak iż nawet godziny bez­piecznie nie mieszkamy w domach naszych, które leżąc wśród otwartego pola, wystawione są na łaskę i na nie­łaskę zbrodniarzy. Nawet przybytek Boży i świętości ledwo od zbezczeszczenia chronimy, że wreszcie prawie nie wolno nam bezkarnie wymierzyć samym sobie spra­wiedliwości, której od innych tylko rzadko doświadcza­my.

Z czyjej zaś podniety te przykrości nasze tak się wzmo­gły, to już skądinąd, jak sądzimy, Waszej Królewskiej Mości jest znane. Dobrze także wiadomo, gdzie się owi rozbójnicy jeszcze obecnie gnieżdżą, gdzie się na nas zbro­ją, dokąd się ze zdobyczą chronią. Dotychczas znosiliśmy to cierpliwie, ponieważ, poświęciwszy się stanowi du­chownemu, mniej mamy doświadczenia w rzemiośle wo­jennym. Jednak, ponieważ na walnym sejmie w Elblągu świeżo zapadła była uchwała, że wszyscy mają chwycić za oręż przeciwko tej pladze, ażeby ją wyplenić, i po­

nieważ rozumieliśmy, że to jest także postanowione edyktem Waszej Królewskiej Mości, nie uchyliliśmy się od obowiązku, lecz owszem, pierwsi staliśmy się mścicie­lami tak wielkich zbrodni.

Gdy na początku tego miesiąca na naszej ziemi ośmiu rozbójników napadło na publicznej drodze pewnego pod­danego Waszej Królewskiej Mości, obywatela miasta Elbląga, i odciąwszy mu obiedwie ręce, obrabowali go z wszelkiej majętności, burgrabia nasz, zebrawszy po­spiesznie małą garstkę naszych poddanych, wkroczył nie­ustannym marszem prawie sześć mil w głąb terytorium zakonu za śladami owych okrutnych rozbójników, napadł na nich wpierw, niżby się po domach rozproszyli, za­jętych podziałem łupu w pewnym lesie bagnistym. Schwy­tawszy zaś jednego spośród nich, szlachcica rodem z Marchii (inni bowiem ucieczką się ratowali), przypro­wadził go tutaj wraz z całą zdobyczą, z końmi i uzbroje­niem samychże rozbójników, uprosiwszy wpierw i uzy­skawszy pozwolenie owego rycerza, któremu podlega owa okolica, jakkolwiek pozwolenie tym razem nie było po­trzebne.

Lecz teraz już nie tylko ów rycerz użala się, że doznał krzywdy (bo widzi może, że ta sprawa także jemu same­mu niebezpieczeństwem zagraża), lecz i komtur w Bał- dze, a nawet sam dostojny w. mistrz nie dość że żąda, lecz także usilnie się stara, by owego schwytanego roz­bójnika z całą uprowadzoną zdobyczą powrócić do Bałgi, którą to sprawę najprzewielebniejszy nasz biskup Waszej Królewskiej Mości szerzej przedstawił. Z tego powodu rabusie już zuchwałej aniżeli przedtem podnoszą prze­

ciwko nam głowy i jak poprzednio zagrażali miastom, teraz wszyscy przeciwko nam się zwróciwszy, wszelaką prowokacją, różnymi obelgami i częstymi pogróżkami nas napastują.

Następnie widzimy także, iż ze strony w. mistrza grozi nam już prawie niebezpieczeństwo i przemoc, której nie mamy sposobu odeprzeć, ponieważ naszym zajęciem jest modlić się, a nie walczyć: chyba że przyjdzie nam z po­mocą Wasza Królewska Mość z wrodzoną swą łaskawo­ścią, do której z tym większą ufnością zwrócić się nakła­nia nas z jednej strony niewinność naszej sprawy, a z dru­giej niebezpieczeństwo naszego kościoła, który w Waszej Królewskiej Mości ma i zawsze miał najszlachetniejszego opiekuna.

Toteż uniżenie Wasz Majestat zaklinamy i błagamy, racz królewską swą mądrością i stanowczością zapobiec tym zbrodniczym usiłowaniom, kościół nasz i nas samych, w oczywistym niebezpieczeństwie pogrążonych, otoczyć opieką i obroną, ażebyśmy mogli i służbę Bożą, i siebie samych, którzy nie ustajemy w modlitwach o pomyślny stan dostojnego Królestwa Twojego, lepiej zachować w cieniu wzniosłych cnót Twoich, ofiarując wierne usłu­gi nasze i samo życie nasze Waszej Królewskiej Mości, którego czcimy jako najłaskawszego Pana naszego, kornie Mu się polecając.

Waszego Najmiłościwszego Królewskiego Majestatu uniżeni i oddani kapelani kapituła warmińska Z Warmii dnia 22 miesiąca lipca roku 1516.

Niewiele list ten pomógł. Bandy rabusiów z ziem krzyżackich dalej pustoszyły ziemię war­mińską. Król był bezsilny i bezsilna była kapituła. Luzjański pojechał sam do Królewca prosić o po­kój. Albrecht zażądał uwolnienia swego „szlach­cica rodem z Marchii”. Trzeba było to żądanie spełnić, choć miało ono znaczenie tylko presti­żowe: Hipolit Wedil — bo tak się zwał ów rabuś — wycieńczony z powodu ran i pobytu w więzieniu, zmarł nazajutrz po uwolnieniu.

Nie tylko zresztą rozbójnicy krzyżaccy zagra­żali Warmii. Równocześnie trwał drugi najazd: najazd bezwartościowej monety krzyżackiej. Skar­gi kapituły i stanów Prus Królewskich i tutaj nie odnosiły żadnego skutku. W tej sytuacji nie moż­na było zamykać się w swoim obserwatorium i pa­trzeć w gwiazdy. Niewielu było w kapitule war­mińskiej ludzi energicznych, w sile wieku, zasob­nych w doświadczenie, górujących intelektem nad gronem kolegów.

W trudnej sytuacji społecznej i gospodarczej, wobec słabości i uległości chorowitego zresztą biskupa, Mikołaj Kopernik wyrastał na czołowego przywódcę kapituły. Nadchodziły lata w jego ży­ciu najtrudniejsze i najowocniejsze.

JLóźną jesienią 1516 roku ponure zamczysko ol­sztyńskie witało nowego administratora. Stano­wisko swoje opuszczał schorowany kanonik Krzysztof Suchten, który rok ledwie tu wytrzy­mał. Na jego miejsce wybrała kapituła 8 listopada nowego włodarza swych dóbr. Młodszego, ener­gicznego, lepiej zorientowanego w sprawach eko­nomicznych kanonika Mikołaja Kopernika.

Było to stanowisko trudne i odpowiedzialne. „Administrator dóbr wspólnych czcigodnej kapi­tuły warmińskiej” zarządzał dwiema komorami (małymi okręgami) z dziesięciu, na jakie dzieliła się ówczesna Warmia. Z pozostałych ośmiu ma­leńką komorą fromborską zarządzała bezpośrednio ze swej siedziby sama kapituła, siedem należało do biskupiej części Warmii. Podległe administra­torowi komory kapitulne — olsztyńska i melzac- ka — były największe na Warmii.

Olsztyńska, lesista i pełna jezior, stosunkowo rzadziej zaludniona, oprócz miasta i zamku w Ol­sztynie liczyła 59 wsi. Mniejsza terytorialnie ko­mora melzacka miała, również nie licząc miasta

i zamku Melzak (dziś Pieniężno), 60 wsi. Do obo­wiązków administratora należało ściąganie docho­dów z obu komór, nadzór nad stanem gospodarki i osadnictwa, sądownictwo nad chłopami oraz szlachtą i wreszcie zarząd obu zamków połączony z troską o ich uzbrojenie i zaprowiantowanie.

Nowa siedziba Kopernika — Olsztyn — była drugim co do wielkości miastem Warmii (po nad­morskim Braniewie). Położony w miejscu z natu­ry obronnym, oblany wodami rzeki Łyny, jezior i sztucznie przekopanej fosy, otoczony murami ponad ośmiometrowej wysokości, z górującym nad nimi potężną bryłą pokrzyżackiego zamku, był najpotężniejszą fortecą Warmii, strzegącą jej po­łudniowej części klinem wciśniętej w posiadłości krzyżaków. Tu, w najbezpieczniejszym miejscu warmińskich włości, w murach zamkowych, spo­czywały archiwa i dokumenty warmińskiej kapi­tuły. W chwilach szczególnie niebezpiecznych przewożono tu również jej skarbiec.

Również i nowy administrator przywiózł tu swoje papiery — książki i cenniejsze od skarbów

kapituły rękopisy. Wybrany na okres trzechletni, nie miał bynajmniej zamiaru przerywać rozpoczę­tych prac astronomicznych i ekonomicznych. Nie­dawno zaczęte badania nad stosunkami monetar­nymi w Prusach wiązały się przecież z pilnym zapotrzebowaniem społecznym: czekała na nie kapituła, czekały i pruskie stany. Badania astro­nomiczne, dzięki inspiracji biskupa Pawła z Mid- dleburga i pracom nad reformą kalendarza, zosta­ły niedawno pchnięte na nowe tory; jak się wyraził jeden z biografów Kopernika, nastąpił zwrot od planet ku Słońcu.

Niestety Mikołaj nie mógł zabrać z sobą wszyst­kich instrumentów obserwacyjnych. Ciężki kwa- drant musiał być pieczołowicie i dokładnie osa­dzony na nieruchomej podstawie, został więc we Fromborku, a był to przecież przyrząd przy bada­niach Słońca najpotrzebniejszy. Jego miejsce miało zająć nowe dzieło Kopernika: słynna tablica astronomiczna na zamku olsztyńskim.

Zachowała się ona do dziś. Na ścianach zamku, obok wejścia do mieszkania administratora, w miejscu spokojnym, osłoniętym arkadami kruż­ganków, widnieją wymalowane na tynku ciemne linie proste, czerwone faliste, oznaczenia cyfrowe.

Przez długie wieki nie znano ich prawdziwego przeznaczenia. Tradycja głosiła, iż jest to zegar słoneczny sporządzony niegdyś przez Kopernika.

Rzeczywiście Kopernik umiał konstruować ze­gary słoneczne; jeden z nich znajdował się nie­gdyś we Fromborku, został jednak zaprzepaszczo­ny skutkiem niedbalstwa odpowiedzialnego kano­nika. Musiał to być przedmiot cenny, gdyż kapi­tuła, nie dbająca na ogół o pamiątki po wielkim astronomie, nałożyła na owego kanonika wysoką grzywnę. Ale olsztyńska tablica zegarem słonecz­nym nie była.

Jedną z najważniejszych dla władz kościoła przyczyn reformy kalendarza było oznaczenie da­ty wiosennego zrównania dnia z nocą. Od niej za­leżało przecież właściwe oznaczenie daty licznych świąt ruchomych z Wielkanocą na czele. Badania nad tym przeprowadzał właśnie Kopernik w Ol­sztynie. Na tablicy tej powstawał wykres pozor­nego — dla współczesnych Kopernika wciąż je­szcze rzeczywistego — biegu Słońca po sklepieniu niebieskim.

Sama tablica była w cieniu. Odblask promieni słonecznych padał na nią za pośrednictwem jakie­goś przedmiotu umieszczonego na parapecie kruż­

ganka. Mogło to być lusterko, najprawdopodob­niej jednak flaszeczka z jakimś płynem, może rtęcią, może winem czerwonym. Po raz pierwszy i jedyny wykroczył tu Kopernik poza metody ob­serwacji wynalezione przez starożytnych astrono­mów. Przyrząd ten był całkowicie nowy; nie zna­my podobnych przed Kopernikiem. Znów był pierwszy; tym razem jako wynalazca nowej me­tody, zwanej gnomoniką refleksyjną, później bar­dzo popularnej.

Na uwagę zasługuje jeszcze jedna cecha tej tablicy. Późniejsza tradycja głosiła mianowicie, że Kopernik był również malarzem. Zachowały się informacje o zaginionych jego autoportretach, które były podstawą znanych do dziś dnia wize­runków wielkiego astronoma. Badania tablicy olsztyńskiej wykazały, iż rzeczywiście jej twórca znał nowoczesne wówczas zasady techniki malar­skiej wykształcone we Włoszech. Kiedy nauczył się tych zasad, tego nie wiemy. Potwierdza to jednak nasze zdanie, że miał tam czas na wszyst­ko, tylko nie na to, co kazano mu studiować, na szczęście dla potomności i na strapienie wuja Łu­kasza.

Ze szkoły Waczenrodego wywodził się natomiast

rodowód drugiej pracy Kopernika rozpoczętej w Olsztynie: badań ekonomicznych dla zaradzenia kryzysowi monetarnemu nękającemu Prusy. Tu, w olsztyńskim zamku, powstały w latach 1517 i 1519 dwie pierwsze wersje słynnej później pracy Kopernika Rozprawy o biciu monety.

Już tutaj w najogólniejszych zarysach zostało sformułowane prawo ekonomiczne, które zwać się winno „prawem Kopernika”, gdyż mówi ono

o wypieraniu dobrej monety wywożonej za gra­nicę, przetapianej przez złotników i fałszerzy, chowanej przez drobnych i większych ciułaczy, a zastępowaniu jej przez monetę gorszą, lżejszą lub zawierającą mniejszy procent szlachetnego metalu. i

Ostateczne jednak sformułowanie przypadło na czasy późniejsze, tu natomiast zwrócić możemy uwagę na jedno zjawisko wiążące się z metodą pracy naukowej Kopernika, niejako z zasadami funkcjonowania jego umysłu. Przypomnijmy so­bie bowiem, jakie etapy dotychczas przeszła jego koncepcja astrondmiczna: przypuszczalne wykła­dy w Rzymie i dyskusje we Włoszech, potem Ko­mentarzy k i dopiero gdzieś w przyszłości pojawić się ma jego główne dzieło.

I w dziedzinie badań ekonomicznych mamy zjawisko podobne, nawet na większą skalę. Roz­prawa o monecie znana dziś jest w czterech ko­lejnych wersjach, lecz — jak w badaniach astrono­micznych — pomysł zasadniczy zawiera się już w pierwszej. Dopiero później Kopernik przystę­pował do badań szczegółowych, by uzasadnić i naj­wyżej w drobnych fragmentach poprawić koncep­cję pierwotną.

Teraz czekało go praktyczne wprowadzenie w problematykę ekonomiczną. Warmia była kra­jem bogatych gospodarstw chłopskich. Nieliczna szlachta nie reprezentowała żadnej siły, ani go­spodarczej, ani politycznej. Miasta nie miały więk­szego znaczenia. Gospodarstwa chłopskie nato­miast, liczące przeciętnie ponad 30 hektarów, były w porównaniu z resztą Rzeczypospolitej zasobne i dobrze zagospodarowane. Nie rozwinęła się tu szerzej gospodarka folwarczna i pańszczyźniana. Chłopi sprzedawali żywność i płacili kapitule czy biskupowi czynsz pieniężny. Kwestia jakości mo­nety miała więc dla dochodów kapitulnych i dla działalności administratora jej majątków znacze­nie pierwszorzędne.

Drugim ważnym zadaniem administratora była

troska o właściwe obsadzenie pustych gospo­darstw. Była ich na Warmii znaczna ilość. Wojny XV wieku zrujnowały wiele rodzin chłopskich

i spowodowały duże wyludnienie kraju. Admini­stratorzy dóbr kapitulnych od lat dokładali sta­rań o sprowadzenie nowych kolonistów i obsadze­nie owych pustych gospodarstw, przeważnie chło­pami z Mazowsza.

W czasach Kopernika na terenie komory ol­sztyńskiej stosunek ludności niemieckiej do pol­skiej kształtował się jak 3 do 2. Ciągle jednak pustek nie brakowało. Zbiegostwo chłopów było zjawiskiem powszechnym. Chłop sprzedawał je- sienią zboże i, nie płacąc czynszu, wynosił się nocą do Prus krzyżackich lub na Pomorze. Do­stawał tam nowe gospodarstwo, kilka lat wolni- zny od wszelkich świadczeń, a po ich upływie nie­raz znów gdzie indziej szukał szczęścia. W tej sy­tuacji wszelkie zakazy zbiegostwa chłopów były bezskuteczne. Jedyna rada to dać im lepsze wa­runki niż sąsiedni właściciele ziemscy.

Taką politykę prowadził właśnie w dobrach kapituły warmińskiej Mikołaj Kopernik. W ciągu niespełna czterech lat swego włodarzenia w Ol­sztynie odwiedził on 41 wsi, wiele z nich kilka-

174

krotnie, przedsięwziął razem 65 podróży, w ów­czesnych warunkach nieraz dwu- i trzydniowych. Przy naszym dzisiejszym gorączkowym trybie ży­cia nie wydaje się to wiele: jedna do dwóch wsi miesięcznie. Na pewno zostawało mu trochę czasu na osobiste zajęcia, badania, obserwacje.

Ale na tle swojej epoki, w porównaniu z inny- - mi administratorami, była to działalność bardzo ożywiona i owocna. Wyniki jej zapisywał Koper­nik skrupulatnie w osobnej księdze, założonej je­szcze przez jego poprzedników, a noszącej tytuł: Lokacje łanów pustych. Dzięki temu możemy do­kładnie sobie odtworzyć przebieg jego działalno­ści gospodarczej i trasy podróży, jakie odbywał wraz ze ^wymi służącymi: Wojtkiem Szebulskim oraz chłopcem na posyłki Hieronimem.

Wiele nam one mówią o Koperniku jako czło­wieku. Niezależnie od sytuacji, która nakazywała dobrze traktować chłopów, okazywał on im nie­jednokrotnie i serce, i daleko idącą pomoc. Szcze­gólnie dbał o zabezpieczenie starości ludziom niedołężnym i bezdzietnym. Zwolnienie od czyn­szów, renty starcze, wykup gospodarstw umożli­wiały tym ludziom spokojne przeżycie lat ostat­nich we wsiach rodzinnych.

ąj

Był to problem powszechny w całej ówczesnej Europie, rozwiązywany przez tworzenie szpitali, raczej przytułków — instytucji o rygorze wię­ziennym, a wyżywieniu skąpym. Przeważnie zre­sztą o los ich w ogóle nie dbano. W tej sytuacji decyzje Kopernika wyróżniają się dużym jak na owe czasy humanitaryzmem.

Inna sprawa ze znalezieniem gospodarzy dla ła­nów opuszczonych. Tu Kopernik okazał się twar-

dy. Nadając gospodarstwo, żądał poręczycieli, często też nie przyznawał żadnej wolnizny. Dawał przecież zagrody dobrze zagospodarowane, zaopa­trzone w sprzęty i inwentarz żywy: konie, krowy, świnie. Chciał mieć na Warmii ludzi solidnych, osiedlających się tu na dłużej.

Jeśli i ci uciekali — a to się zdarzało — porę­czyciele byli odpowiedzialni za inwentarz i czyn­sze z gospodarstwa. W tej sytuacji Lokacje łanów pustych w małej mierze dotyczą rzeczywistych pustek. Tylko dwa nowe gospodarstwa zdołał Ko­pernik obsadzić. Znajdował głównie użytkowni­ków dla gospodarstw opróżnionych czasowo, wskutek śmierci, choroby lub ucieczki użytkow­nika, oraz zapisywał wszelkie transakcje ziemią, jak sprzedaż, zamianę czy darowiznę. Bez jego zgody transakcje te bowiem nie mogły się od­być.

Ta pokojowa działalność miała jednak zostać nagle przerwana. Nad krajem zawisło groźne nie­bezpieczeństwo. Monarchia Jagiellońska, wpląta­na od lat w groźny konflikt z Moskwą, trapiona najazdami sprzymierzonych z Moskwą Tatarów, po obiorze Albrechta Hohenzollerna na w. mi­strza znalazła się i na północy w obliczu podwój -

nego niebezpieczeństwa — brandenbursko-krzy- żackiego.

Albrecht porozumiewał się ze wszystkimi wro­gami Polski. Dyplomaci jego działali również na dworach habsburskich. Tutaj ich wpływ skutecz­nie podkopywał Jan Dantyszek, poseł na dworze króla Hiszpanii, a od roku 1519 i cesarza, Karo­la V. By obronić granicę wschodnią i północną, trzeba było ustępstw na południu. Zygmunt I mu­siał się zgodzić na oddanie tronu Habsburgom w Czechach i na Węgrzech, gdzie dotychczas rzą­dził jego bratanek, Ludwik Jagiellończyk.

W groźnej dla Polski sytuacji rozpoczęły się prowokacje krzyżackie na Warmii. W marcu 1517 r. Kopernik został oskarżony przez nich

o „zbrodniczą napaść”: poszło o uwięzienie jakie­goś rybaka z włości krzyżackich, który łowił ryby na granicznej rzece Pasłęce. W sierpniu krzyżacy zrabowali i spalili przedmieścia Melzaku oraz dwie wsie okoliczne, a następnej nocy powtórzyli napad w okolicach Braniewa. W roku następnym, jesienią, pojawiły się nowe skargi nadgranicznych rycerzy krzyżackich na Kopernika.

Administrator olsztyński starał się wówczas tak pokierować nie znanymi nam w szczegółach

dochodzeniami sądowymi, aby krzyżak „nie mógł skarżyć się na odmowę sprawiedliwości”. Przy­naglony do „jak najszybszego opuszczenia Olszty­na”, udał się do biskupa Luzjańskiego; postano­wiono iść na ustępstwa, aby krzyżakom „utrudnić przewrotne i wykrętne tłumaczenie”. Donosząc

o tym kapitule, pisał Kopernik z entuzjazmem, że Moskwa zawarła pokój z Zygmuntem I i dzię­ki temu „runęły wszystkie nadzieje naszych są­siadów”. Niestety, wiadomość ta okazała się fał­szywa.

Jeszcze trwały rokowania, jeszcze Luzjański daremnie jeździł do Królewca, by wytargować choć gwarancję neutralności dla Warmii, a już obie strony przygotowywały się do wojny. Wielki mistrz był nieustępliwy. Dążył do odbudowy dawnego państwa krzyżackiego, żądał kategorycz­nie, by Warmia opowiedziała się po jego stronie. Pchnął ją tylko na stronę polską. Neutralność była już wykluczona.

Na sejmie piotrkowskim w lutym 1519 r. poja­wili się delegaci rady Prus Królewskich. Ci sami magnaci, którzy zarzucali niegdyś Waczenrodemu, że jeździ na sejmy polskie, zjawili się teraz z bła­ganiem o pomoc. Prosili, by król przybył zbroj-

nie w Toruniu, zawezwał przed swoje oblicze wielkiego mistrza i zmusił do posłuszeństwa. Taki był niegdyś plan Jana Olbrachta, który jednak zmarł w Toruniu, nie doprowadziwszy do jego re­alizacji. Zygmunt I przyjął wezwanie swoich pru­skich poddanych.

Odkładam wszystko na bok — oświadczył — gdyż chcę załatwić swoje sprawy w Prusiech. Chociaż pamiętam, że dlatego umarł brat mój

i poprzednik... ja również wystawię swoje ciało

i nie ustąpię, choćbym miał przez to w jednym spłowiałym żupanie chodzić!

Luzjański uprzedzał Albrechta, że król raczej ustąpi Moskwie, raczej straci całą Litwę, niż od­da Gdańsk. Na próżno. Albrecht, wezwany do Torunia, odmówił stawienia się przed swoim zwierzchnikiem • lennym i hołdu nie złożył.

11 grudnia 1519 r. sejm toruński uchwalił roz­poczęcie wojny. 30 grudnia oddziały polskie wkro­czyły na ziemie krzyżackie.

Równocześnie, w Nowy Rok 1520, krzyżacy wtargnęli niespodziewanie na Warmię. Padło Bra­niewo na skutek tchórzostwa mieszczan i burmi­strza, którym był wujeczny brat Kopernika Filip Teszner. Nie miejmy im tego za złe. Znane było

okrucieństwo krzyżackie, szturm mógłby się za­kończyć rzezią, a odsiecz zdawała się nierealna.

Na krótko przedtem Kopernik, zakończywszy trzechletni okres administrowania Olsztynem, po­wrócił do Fromborka. W następnej kadencji pia­stować miał godność kanclerza kapituły. Należały więc do niego ewentualne rokowania dyploma­tyczne. Już 4 stycznia został wraz z kanonikiem Janem Scultetim wyprawiony w poselstwie do Albrechta.

Biskup Luzjański chciał jeszcze za wszelką cenę ratować pokój: wyrażał ubolewanie, proponował pośrednictwo w rokowaniach. Albrecht jednak nie pośrednika chciał w nim widzieć, a poddanego. Kopernik zyskał tylko glejt na drogę „przez kraj naszego zakonu”, jak kancelista krzyżacki określił Warmię. W tej sytuacji wszelkie rokowania nie miały sensu. Frombork przyjął załogę polską.

Uczynił to w samą porę. 23 stycznia wojska krzyżackie podeszły pod miasteczko. Niespodzie­wany napad nie powiódł się. Wzgórze katedralne, silnie ufortyfikowane, zdołało się obronić. Spło­nęły jednak doszczętnie zabudowania zewnętrzne, między innymi domy Kopernika i innych kanoni­ków. Nie mieli co robić teraz w maleńkim i zni­

szczonym Fromborku. Rozpierzchli się w różne strony: jedni do bezpiecznych miast Prus Kró­lewskich, Gdańska i Elbląga, inni, z Kopernikiem na czele, do warownego Olsztyna.

Postępowanie krzyżackie wywołało w Prusach powszechne oburzenie. Zwracało się ono częścio­wo przeciwko niefortunnemu mediatorowi, bisku­powi Fabianowi. Gdańszczanie oskarżali go, że „płaszcz na obie strony nosi”, grozili spustosze­niem jego dóbr. Kapituła twardo stała na gruncie współpracy z królem; gdy Fabian żądał od niej pieniędzy na kupno dział i zaciąg zbrojnych, po­leciła mu zwrócić się o posiłki do dowództwa pol­skiego, ostrzegała, iż ufać krzyżakom nie wolno.

Listy wychodzące w tej sprawie z kancelarii kapitulnej w Olsztynie pisane były ręką kancle­rza, Mikołaja Kopernika. On to w chwilach naj­cięższych zachował najwięcej energii, zdecydowa­nia i zimnej krwi.

Tymczasem na Warmię nadchodziły posiłki. Za- ciężni żołnierze, Polacy i Czesi, odnawiając anty- krzyżackie braterstwo broni spod Grunwaldu, ob­sadzali miasta i zamki warmińskie. Hetman ko­ronny Mikołaj Firlej z Dąbrowicy posuwał się od zachodu w głąb posiadłości krzyżackich. Padł Ho-

ląd, Kwidzyn, Święta Siekierka. Oddziały krzy­żackie w Braniewie zostały odcięte od swojej bazy operacyjnej. Firlej stanął pod Królewcem. Gdań­szczanie od strony morza uderzali na Bałgę

i Kłajpedę. Mazowszanie wdarli się w posiadłości krzyżackie od południa.

Państwo Albrechta stanęło na skraju ostatecz­nej klęski. Wielki mistrz zdecydował się na roko­wania. Otrzymał glejt królewski i przybył do To­runia.

Zygmunt I popełnił błąd. Krzyżacy zyskali chwilę wytchnienia. A już lądowali zaciężni przy­słani im na pomoc z Lubeki, już formowały się w Brandenburgii oddziały niemieckie. Wielki mistrz postawił w Toruniu takie warunki, jakby to on był zwycięzcą. „Jak długo pozostawać bę­dzie ślad po szlachectwie polskim, żadne tego ro­dzaju warunki nie będą przyjęte — pisał wów­czas do Firleja podkanclerzy koronny, biskup Tomicki — albowiem wielki mistrz jest tak za­awansowany w arogancji i wrogim uporze, że nie zechce się zgodzić na żadne honorowe i słuszne warunki pokoju”.

W czerwcu Albrecht zerwał rokowania z wu­jem i powróciwszy do siebie rozpoczął nową kam­panię. W lipcu wojska krzyżackie spustoszyły zie­mię łomżyńską, w sierpniu przyszła znów kolej na Warmię. Lidzbark został oblężony, Melzak przechodził z rąk do rąk. Wsie kapituły — jedną po drugiej — rabowano, niszczono, palono. Firlej zaangażował większość swych sił w daremne oblę­żenie Braniewa. Tymczasem na pomoc szli krzy­żakom zaciężni z Brandenburgii. Zajęli Chojnice, Starogard, Tczew. Nie zdoławszy się przeprawić przez Wisłę, ruszyli na Gdańsk.

Lecz tu był kres ich sukcesów. Gdy stali pod Oliwą, ruszyło z południa pospolite ruszenie wielkopolskie, a z miasta wyszły oddziały koron­ne, gdańszczanie i czescy zaciężni. Niemcy wy­cofywali się w popłochu na Puck i Lębork, ści­gani przez polską jazdę, szarpani przez chłopów kaszubskich, którzy chwycili za broń przeciw na­jeźdźcom. Podobno wzbogacili się wówczas nie­mało łupami na brandenburskich knechtach. Na­jazd został odparty. Dantyszek mógł już łacińskim wierszem opiewać zwycięstwo.

Za wcześnie. Pomorze było uratowane, lecz na Warmii Albrecht odnosił sukces za sukcesem.

Padło Dobre Miasto i Orneta. Tylko oblężony Lidzbark bronił drogi do Olsztyna. Miasto prze­stało stanowić bezpieczne schronienie. Opuszczali je licznie kanonicy. Opuścił je również obecny ad­ministrator Jan Crapitz, który 8 listopada 1520 r. złożył swoją funkcję. Po raz drugi objął ją Mikołaj Kopernik. Został z nim tylko jeden z kolegów, Henryk Snellenberg, również torunianin, który nawet osobiście współdziałał z polskimi oddziała­mi, służąc im „pomocą, radą i wsparciem”.

Sytuacja Olsztyna była ciężka. Tylko 100 pol­skich żołnierzy znajdowało się w mieście. Brak było dział i ołowiu na kule, skąpo żywności, koń­czyła się między innymi sól. Zwrócono się o pomoc do polskiego dowódcy załogi lidzbarskiej. Ten nie mógł jednak osłabiać' swego i tak nielicznego od­działu. Wówczas, 16 listopada, Kopernik chwycił za pióro i w imieniu nieobecnej kapituły błagał

0 pomoc samego Zygmunta I.

Pragniemy bowiem — pisał — czynić to, co przystoi ludziom szlachetnym i uczciwym oraz całkowicie oddanym Waszemu Majestatowi, na­wet jeśliby przyszło nam zginąć. Uciekając się pod opiekę tegoż Majestatu, całość naszego mienia

1 nas samych polecamy i powierzamy. Najszcze­

rzej oddani słudzy, kanonicy i kapituła kościoła warmińskiego”.

List ten nie dotarł do króla; posłańca schwytali zagończycy krzyżaccy. Po kilku dniach jednak przybył z Elbląga oddział piechoty pod dowódz­twem Czecha, Henryka Peryka z Janowic. Objął on dowództwo nad olsztyńską załogą i do końca wojny współpracował z Kopernikiem. Stał się Ol­sztyn również siedzibą oddziału jazdy litewskiej, który miał rozkaz patrolować okolice i baczyć na ruchy wojsk krzyżackich.

Współpraca nie przebiegała bez trudności. Za- ciężni, źle płatni i niekarni, jak każde wojsko w owych czasach, byli niebezpiecznym sąsiadem dla przewiezionych tu skarbów kapituły. Niektó­rzy kanonicy domagali się nawet, aby ich nie wpuszczać do zamku. Energia i takt wykazane jednak przez obu zarządców miasta — wojsko­wego Peryka i cywilnego Kopernika — szczęśli­wie zapobiegły wszelkim tarciom. Dyscyplina w Olsztynie — ku zdziwieniu przerażonych kano­ników, którzy znali przecież ówczesne metody

i sposoby wojowania — do końca nie uległa roz­luźnieniu.

Gdy koledzy jego w bezpiecznym Gdańsku

trzęśli się ze strachu o swoje dobra i dochody, nękając go histerycznymi listami i sprzecznymi poleceniami, Kopernik czuwał nad stanem powie­rzonego sobie miasta i mienia. Jeden tylko kano­nik służył mu naprawdę radą i pomocą. Był nim stary archidiakon Jan Sculteti. Poeta i humanista, niegdyś rektor uniwersytetu w Heidelbergu, po­został teraz w bliższym Elblągu, mieście nie nale­żącym wprawdzie do biskupiego księstwa warmiń­skiego, ale znajdującym się w granicach warmiń­skiej diecezji, i stamtąd organizował zaopatrzenie Olsztyna w działa i ołów, sól i papier — bo

i wtedy administracja nie mogła przecież obyć się bez papieru.

Nie było to miłe zajęcie. Kanonicy w Gdańsku awanturowali się o zaległe dochody, nie chcieli się zgodzić, by pokryto z nich koszty wojny i zaopa­trzenia Olsztyna. Kopernik ze swej strony iryto­wał się, że Sculteti ściąga do Olsztyna działa z in­nych miast Warmii, też przecież narażonych na niebezpieczeństwo, zamiast je kupić. Stary kano­nik zwijał się, organizował zaopatrzenie, kupował bombardy, podtrzymywał na duchu Kopernika, którego trapiły złe sny, zagrzewał go do oporu

i wytrwania. Ten starzec ratował honor kapituły,

192

gdy młodsi kanonicy w Gdańsku troszczyli się tylko o jej pieniądze.

Nie były to daremne zabiegi. W styczniu krzy­żacy ruszyli na Olsztyn. Wielki mistrz zażądał kapitulacji. Żądanie zostało odrzucone. Konnica polska zaatakowała niespodzianie zbliżających się piechurów zakonu, biorąc wielu z nich do nie­woli. Albrecht nie odważył się zaatakować miasta. Waliły się wszystkie jego nadzieje.

Nie zyskał nic na tej wojnie, stał u progu klę­ski, a skarb jego był pusty. Cóż mu pozostało? Pa­lenie wsi wokół Olsztyna. Czasem ponoć własną ręką podkładał ogień pod strzechy. I pod nim pa­liła się ziemia. Poza aktami bezsilnej złości pozo­stało mu apelować o litość: do papieża, do cesarza, do własnego wuja wreszcie.

Wuj Zygmunt okazał się litościwy. Był to czło­wiek miękki z natury. Wojna znużyła jego i jego państwo. Zabrakło przy nim energicznych dorad­ców. Prymas Łaski był w niełasce, podkanclerzy Tomicki chory. Rokowania w Toruniu trwały przez styczeń i luty 1521 r. Jeszcze trwała wojna, jeszcze krzyżacy palili wsie i miasteczka Warmii. Jeden ich oddział dotarł nawet do murów Olszty­na i wyłamał jedną z bram miejskich. Jeszcze

Sculteti przysyłał Kopernikowi broń, żywność

i amunicję, a już zapadły decyzje pokojowe.

26 marca podpisano czteroletni rozejm. Przez ten czas spór o hołd Albrechta miał być oddany pod arbitraż cesarza i króla Węgier. Był to dla wielkiego mistrza sukces dyplomatyczny. Nie osiągnął jednak celu zasadniczego. Odzyskanie Prus Królewskich, a choćby nawet Warmii, sta­wało się nierealne; nikt go tam nie chciał. Podczas

rozejmu ziemie zdobyte przez przeciwników mia­ły pozostać chwilowo w ich posiadaniu. Polacy zatrzymywali zamki i miasta zachodniej części Prus zakonnych, Albrecht — komory warmińskie, Braniewo, Ornetę i Dobre Miasto. Już po wszczę­ciu rozejmu zajęli krzyżacy kapitulną komorę melzacką. Protesty nie pomogły. Trzeba było za­jąć się odbudową tego, co kapitule i biskupowi zostało.

I znów zadanie to spadło na Kopernika. Wszyst­kiego miał teraz dokonać ten jeden człowiek. Przed wyjazdem do Olsztyna stał on przecież jakby na uboczu: badacz, myśliciel, obserwator

i uczony. Nie stronił wprawdzie od działalności publicznej, ale jej ani szukał, ani w niej błyszczał. Miał swoją dziedzinę zainteresowań i to mu wy­starczało. Nagle, w najkorzystniejszym okresie życia, w sile wieku, między czterdziestką a pięć­dziesiątką, znalazł w sobie niewyczerpaną siłę woli, energię i pracowitość.

Może właśnie dlatego, że żył dotąd wygodnie, nie spieszył się, nie gonił za karierą, sił swoich za wcześnie nie roztrwonił. W ciężkich latach ol­sztyńskich miał czas na wszystko. Bo przecież nie tylko chłopów wtedy osadzał na roli, nie tylko

jeździł po wsiach, nie tylko posłował do wielkiego mistrza i korespondował z królem, nie tylko dbał

o broń i żywność. Również badał, obserwował, liczył i pisał, nawet rysował mapy. Daty jego ob­serwacji astronomicznych wskazują, że niekiedy w najniebezpieczniejszych chwilach dnie poświę­cał ludziom, a noce gwiazdom.

Wiemy również, że tutaj w Olsztynie powstało wiele stron jego najsłynniejszego dzieła, w tym skomplikowane obliczenia matematyczne. Można by powiedzieć, że od codziennych kłopotów na­uczył się uciekać do liczb, gdyby nie to, że i jako uczony pracował równocześnie nad tym, co do co­dziennych kłopotów zaliczyć należy: nad poprawą monety. Tyle zajęć: administracyjnych, dyploma­tycznych, wojennych, a równocześnie dwutorowa praca naukowa: astronomiczna i ekonomiczna. Wiele nocy nie przespanych, wiele stron zapisa­nych.

Kilka miesięcy po zawieszeniu broni urzędował jeszcze w Olsztynie. Gdy przyszła wiosna, osadził znów paru chłopów na opuszczonych w czasie wojny gospodarstwach. Przyszła jednak pora po­żegnać się z gościnnymi murami olsztyńskiego zamku, w którym tak wiele zdziałał. Cała Warmia

zniszczona wojną, trapiona niepewnością, potrze­bowała teraz jego wysiłków. W czerwcu 1521 r. powrócił więc do Fromborka. Obejmował na kilka miesięcy nowy, nadzwyczajny urząd, nie znany tu dotychczas. Wybrany przez kapitułę, zatwierdzo­ny zapewne przez chorego, słabego i niedołężnego biskupa, obejmował rządy jako komisarz Warmii.

Czekały na niego nowe problemy, działalność już nie tylko gospodarcza, lecz polityczna. Działo się to zaś w okresie, gdy świat wokół zmieniał się szybko. Nadchodził radykalny zwrot w dziejach Prus, tak królewskich jak i zakonnych. Spowodo­wać go miała nowa rodząca się siła: reformacja.

. JL jL ról wesoło wracał do Krakowa. Zmęczyła go wojna, znudził pobyt w Toruniu, zdawał się być „zwolniony z więzienia”. Wówczas to właśnie „kazał dzwon ulać i wybudował mu wieżę wyso­ką”, a w dzwon ten, imieniem Zygmunta nazwa­ny, uderzono po raz pierwszy 13 lipca 1521 roku na cześć jakże problematycznego zwycięstwa!

Nie tak wesoło powracał do Fromborka kano­nik Tiedeman Giese, przyjaciel Kopernika, obej­mujący po nim funkcję administratora kapitul­nego. W czasie wojny przebywał w Toruniu, przy królu i senatorach. Tam przechodził swoją szkołę polityczną, a gorzka to była nauka. Niekonsek­wencje, bezsilność, piękne słowa — oto postępo­wanie Zygmunta wobec Prus Królewskich i War­mii. Zacięty upór, silną wolę, bezczelność i okru­cieństwo przeciwstawił wujowi Albrecht. I choć nie mógł zwyciężyć, ale zdołał się uratować. A wojska jego dalej stały na ziemi warmińskiej.

Kapituła jednak pod przewodnictwem Koper­nika i Giesego nie ustawała w staraniach dyplo­matycznych. Giese był autorem skargi kapituły

REFORMACJA

na bezprawie krzyżackich dowódców niszczących jej dobra — słynnej skargi przedłożonej w lipcu na zjeździe stanów pruskich z udziałem posłów krzyżackich w Grudziądzu. Przypisywano ją Ko­pernikowi. Nie był wprawdzie jej autorem, nie ulega jednak wątpliwości, że wyrażała i jego po­glądy.

Sam Kopernik pracował wówczas nad innym dziełem: traktatem o naprawie monety pruskiej, który przedłożyć miał stanom w roku następnym. Lecz nie była to pora na decyzje ekonomiczne. Choć traktat, stojąc już zdecydowanie na gruncie polskiej racji stanu i jedności całego królestwa, wzbudził ożywioną dyskusję, co innego jednak z każdą chwilą bardziej pochłaniało przedstawi­cieli miast i szlachty, kanoników i senatorów, krzyżaków i króla: wieści z Niemiec.

W przededniu konfliktu polsko-krzyżackiego, w roku 1517, mnich augustiański, profesor uniwer­sytetu w Wittenberdze, Marcin Luter ogłosił 95 tez, w których zaatakował różne uprawnienia papieża i oficjalną naukę kościoła rzymskiego.

Nie było to zjawisko nowe. Wielu humanistów od dawna wysuwało podobne postulaty, czynili to jednak w formie łagodnej i eleganckiej, propago­wali powolne i rozważne reformy.

Wystąpienie Lutra wyróżniało się bojowością i gwałtownością. Zdawało się początkowo we­wnętrzną sprawą niemiecką; w Polsce cieszono się nawet, że cesarz Karol V ma kłopoty u siebie i nie może się wtrącać w sprawy pruskie. W cza­sie wojny polsko-krzyżackiej Luter narobił już sporo hałasu: opublikował trzy gwałtowne i na­miętne traktaty, spalił bullę papieską, podburzył niemiecką szlachtę i ostro starł się z samym ce­sarzem na sejmie w Wormacji. Wiadomo było, że tym razem nie jest to żadna polemika teologów i humanistów, lecz niebezpieczne wystąpienie, cie­szące się poparciem znacznych sił społecznych.

Biskup Fabian zdawał się niebezpieczeństwo to bagatelizować. Jego zdaniem „Luter jest uczonym człowiekiem i ma swoje poglądy na Ewangelię', kto ma odwagę, niech mu się przeciwstawi”, prze­ciwnicy Lutra „też pisali według swego przeko­nania, więc można im wierzyć”.

W roku 1522 odwiedził Lutra wracający do Pol­ski Dantyszek. Scharakteryzował go jako człowie-

ka gwałtownego, niemal opętanego swą ideą, ale zarazem zdolnego i inteligentnego. Dantyszek był dobrym dyplomatą, a przy tym tęgim pijakiem, jak i Luter. Poseł polski przy winie i piwie wy­ciągnął wiele od gospodarza i zawiózł te wieści na dwór krakowski.

Nie ulegało wątpliwości, że" sprawa jest poważ­niejsza, niż sądził Fabian i jemu podobni. A rów­nocześnie wieści o wpływach Lutra zaczynały na­pływać z Prus Królewskich i zakonnych. Konflikt przenosił się na ziemie Rzeczypospolitej.

Więzy kulturalne i językowe z Niemcami nie­wątpliwie ułatwiły luteranizmowi pruskiemu start. Nie one jednak były powodem jego popu­larności. Potężny patrycjat kupiecki rządzący w miastach Prus Królewskich był znienawidzony przez rzemieślnicze pospólstwo. Walka o władzę w kościele wiązała się z walką o władzę w mie­ście.

W Gdańsku rządziła rodzina Ferberów, której głównym przeciwnikiem był Reinhold Feldstete, nawiasem mówiąc, żonaty z cioteczną siostrą Ko­pernika, Kordulą von Allen. On to rozpoczął akcję przeciw Ferberom, która jednak rychło wymknęła mu się z rąk. W listopadzie 1522 r. burmistrz

Eberhard Ferber w popłochu uciekł z miasta. Wraz z nim opuścił Gdańsk jego brat, znany nam tajemniczy maniak Hildebrandt, i udał się do Fromborka. Tam znalazł schronienie u trzeciego z rodzeństwa, kanonika warmińskiego Maurycego Ferbera. Biskupstwo warmińskie stawało się główną ostoją katolicyzmu na ziemiach pruskich.

Nie był to przypadek. Luter słusznie piętnował nadużycia w kościele płynące ze świeckiej władzy duchowieństwa i zepsucia kleru. Lecz właśnie na Warmii „nadużycia” te najmniej dawały się od­czuć. To prawda, że kanonie warmińskie były niemal dziedziczne w rękach patrycjuszowskich rodów pruskich; samych Ferberów w czasach Ko­pernika było tam czterech, nie licząc ich bliższych i dalszych krewnych.

To prawda również, że kanonicy niewiele się przejmowali obowiązkami kościelnymi. Do od­prawiania obowiązkowych mszy i innych obrzę­dów najmowali specjalnego wikariusza, wyższych święceń przeważnie nie posiadali, bo i po co? Ka­nonia fromborska była przeważnie dobrą syneku­rą: synekurą dla ludzi wykształconych. Ogromna większość z nich miała studia wyższe, głównie krakowskie, ale i lipskie, padewskie czy boloń-

skie, tytuły doktorów praw, teologii, medycyny. Było to więc środowisko intelektualne, godne na pewno pod tym względem szacunku; odmienne niż zwalczani przez Lutra kilkunastoletni biskupi i arcybiskupi z tytułami książęcymi.

Nie zawsze też spędzali czas bezczynnie. Wi­dzieliśmy to na przykładzie Kopernika. Choć po­chłonięty własnymi studiami, nie żałował go i na sprawy publiczne. Jego koledzy postępowali po­dobnie. Wiele w tym było oczywiście wyracho­wania. Wprawdzie świeckie urzędy kapitulne: kanclerza, administratora, mistrza piekarni i inne nie były płatne, lecz od ich funkcjonowania zale­żały dochody kanoników. A jako ludzie rozsąd­niejsi i kulturalniejsi od okolicznej szlachty wie­dzieli, że żyjąc z pracy chłopów, nie mogą równocześnie jej nadużywać.

Lepiej było żądać od chłopa mniej, ale mieć gwarancję, że nie ucieknie ani nie zrujnuje gospo­darstwa rabunkową eksploatacją. Na dłuższą metę taka polityka była po prostu opłacalna. I chłopi, i mieszkańcy małych miast, i nieliczna szlachta żyli lepiej w dobrach kapituły niż ich sąsiedzi, toteż stali przy niej wiernie i w obliczu niebez­pieczeństwa krzyżackiego, i w obliczu reformacji.

Inaczej było w reszcie diecezji pozostającej po­za jurysdykcją biskupa i kapituły. Zwłaszcza w potężnym Elblągu reformacja szybko zyskiwa­ła wpływy. Biskup Fabian zlekceważył niebezpie­czeństwo, podobno nawet sprzyjał po cichu Lu­trowi. Fabian był jednak umierający. Choroba zwana gallicką, nieuleczalna wówczas pamiątka wesołych dni młodości, przyprawiała go o strasz­liwe cierpienia. Lekarz lidzbarski nie umiał nic pomóc. Nie wiemy, czy Kopernik, przebywający wówczas we Fromborku, wezwany został do łoża nieszczęśliwego biskupa.

Amputowano Fabianowi nogę, nacinano ciało, szpikowano lekami, po których nastąpiło tylko pogorszenie. W tej sytuacji nie uradowała go na­wet wieść, że od papieża Hadriana VI otrzymał kapelusz kardynalski. 30 stycznia 1523 r. zmarł biedak w Lidzbarku, witając śmierć z ulgą. Kapi­tułę zaś czekały wybory nowego biskupa.

Z dawna czekał na tę chwilę wielki mistrz Al­brecht. Z obsadą biskupstwa warmińskiego wią­zały się jego ostatnie nadzieje. Rozejm nie wzmoc­nił państwa krzyżackiego, które stało u progu bankructwa. Luteranizm i tu zaczął przenikać; książę nie wiedział jeszcze, jak sobie poradzić

w obliczu rewolty społecznej grożącej państwu zbiedniałemu, a rządzonemu surowością i okru­cieństwem.

Jeszcze przed śmiercią Fabiana Luzjańskiego rozpoczął ożywioną działalność dyplomatyczną, by zapewnić sobie wpływ na wybór jego następcy. Trafił do cesarza, ale ten miał swoje kłopoty. Trafił do papieża Hadriana VI, ale ten zażądał tysiąca dukatów, sumy astronomicznej dla zban­krutowanego wielkiego mistrza. Usiłował trafić i do kanoników, łudząc się zapewne, że prze­trwały wśród nich resztki sentymentu do sepa­ratyzmu warmińskiego i będą usiłowali się prze­ciwstawić ingerencji Korony w obsadę biskup­stwa.

Tego samego obawiał się zresztą i wierny Zyg­muntowi wójt lidzbarski, rodowity Warmiak, Jerzy Próck, który na wszelki wypadek obsadził zamek, odmówił przysięgi na wierność kapitule, póki nie dostanie odpowiedniego rozkazu od króla, i wyprosił z zamku kanoników Niederhoffa i Gie- sego. Z nimi to na zwykłym chłopskim wozie wy­ruszył w swą ostatnią podróż do fromborskiej katedry zmarły biskup Fabian. Pochowano go bez honorów, a kronikarz zapisał, że biskup, który we

wszystkim ulegał matce, potracił miasta, tolero­wał heretyków, smażyć się będzie na pewno w og­niu piekielnym.

Jednak i nadzieje Albrechta, i obawy lidzbar­skiego wójta okazały się nieuzasadnione. Jan Sculteti i Mikołaj Kopernik zawiadomili pospiesz­nie wysłańców królewskich, iż zastosują się do woli Zygmunta i przestrzegać będą postanowień układu piotrkowskiego. Giese i Niederhoff wyru­szyli w poselstwie do Krakowa z listą kanoników fromborskich. Kopernik objął rządy nad całą War­mią jako jej administrator generalny, niejako pełniący obowiązki biskupa. Stanowisko to zacho­wał przez najbliższe osiem miesięcy — do chwili zatwierdzenia nowo obranego biskupa przez pa­pieża i objęcia przez niego oficjalnie rządów nad diecezją warmińską.

Jak pamiętamy, układ piotrkowski przewidy­wał wyznaczenie przez króla czterech kandyda­tów, spomiędzy których kapituła wybierała bi­skupa. Kandydatami Zygmunta zostali: prepozyt Paweł Płotowski, kustosz Maurycy Ferber, archi­diakon Jan Sculteti, a wreszcie Tiedeman Giese. Kapituła opowiedziała się za Ferberem, a wybór to był symptomatyczny: brat świeżo wygnanego

burmistrza gdańskiego obejmował rządy nad die­cezją, która stać się miała ostoją katolicyzmu i starego porządku w nękanych reformacją i re­woltą społeczną Prusach.

Był to wielki sukces dyplomatyczny króla: za­kończenie starego sporu o obsadę biskupstwa, ostateczne złamanie warmińskiego separatyzmu. Lecz sukces osiągnięty w specyficznych warun­kach. Gdy biskup Ferber przyjmował sakrę na sejmie piotrkowskim i składał królowi przysięgę wierności, stanowiło to nie tylko „ciężki cios dla zakonu”, jak pisał historyk niemiecki, ale rów­nież ciężki cios dla nadziei gdańskiego pospólstwa i walki o reformę kościoła w Polsce.

Zanim jeszcze poznano tu dobrze naukę Lutra, starzejący się król i jego doradcy przystępowali do walki z reformacją. Wśród krzyżaków zaś, opu­szczonych przez papiestwo, nie wspomaganych przez cesarza, zachęcanych przez Lutra, który nawet wystosował do nich słynny list wzywający do porzucenia reguły zakonnej, rosło dążenie do wyzyskania nowych prądów. Albrecht podróżował do Niemiec, spotykał się z Lutrem, przez jakiś czas kokietował nawet opozycję plebejską w Kró­lewcu.

W ciągu 1523 roku w całym państwie zakon­nym przy wyraźnej współpracy władz krzyżac­kich i wielkiego mistrza rozpoczęto otwarcie gło­sić poglądy luterańskie. A poglądy te zamierzali wyzyskać dowódcy krzyżackich sił okupacyjnych na Warmii do podważenia tam autorytetu bisku­pa i zjednania mieszkańców dla Albrechta.

W tych warunkach miała przebiegać dalsza działalność publiczna Kopernika. Jeszcze jako ad­ministrator generalny odbierał od polskich załóg warmińskie zamki i miasteczka, obejmując władzę nad nimi z ramienia biskupa Ferbera, rozsądzał spory związane z nowymi prowokacjami podda­nych krzyżaków. Godność swą złożył natychmiast, gdy nadeszło zatwierdzenie papieskie dla nowo wybranego biskupa.

W listopadzie 1523 roku wybrano go na posła przewożącego z Olsztyna do Fromborka pienią­dze kapituły, powierzono mu również urząd kanc­lerza na rok 1524, później zaś i na rok 1525. W tym charakterze najwięcej trudu przysporzył mu spór z dowódcą krzyżackiej załogi w Branie­wie, Piotrem von Dohna, spór wiążący się z wcze­snym okresem rozwoju reformacji na ziemiach krzyżackich, udział stojących za obu przeciwni­

kami biskupów: sambijskiego Jerzego Polentza i warmińskiego Maurycego Ferbera.

Na postępy reformacji w swej diecezji Ferber zareagował szybko i zdecydowanie, publikując 20 stycznia 1524 r. specjalny list pasterski.'Oskar­żył w nim luteran o dążenie do rewolty społecz­nej, wykładanie swoich nauk w karczmach i szyn­kach, szerzenie zgubnej nauki o chrześcijańskiej sprawiedliwości i wolności, podważanie w ten sposób tych cnót, które są podstawą chrześcijań­skiego społeczeństwa. Diecezjan swych wzywał do walki z nowymi prądami, opornym i heretykom groził karami.

Z listu wyraźnie wynikało, że pisze go raczej bogacz gdański troszczący się o zachowanie ist­niejącego ustroju społecznego niż biskup walczą­cy w obronie chrześcijańskich cnót.

28 stycznia odpowiedział mu biskup Polentz, podczas nieobecności Albrechta pełniący funkcję regenta Prus krzyżackich. Bez ogródek wzywał do szerzenia reformacji i atakował zwolenników kościoła rzymskiego. Wkrótce przyszedł mu w su­kurs sam Luter: przedrukował oba listy i opatrzył je przedmową wyszydzającą Ferbera. Podwładni Polentza rozpoczęli zaś wprowadzać w życie jego

polecenia na okupowanych ziemiach kapituły i biskupa warmińskiego.

Cel ich był jasny. Z jednej strony w kościołach i klasztorach katolickich na Warmii zachowało się wiele kosztowności — kielichów, ornatów, klejno­tów. Z drugiej luteranizm wprowadzał do obrzę­dów kościelnych język niemiecki zamiast łaciny, zapobiegał szerzeniu się wpływów polskich i po­stępującej polonizacji Warmii.

Ludność warmińska nie dała się jednak wziąć na lep nowej taktyki krzyżackiej. Z wielu jej miast i wsi wypędzono kaznodziejów luterskich pod nosem krzyżackich garnizonów. Warmiacy — nawet Niemcy z języka — wiedzieli z doświadcze­nia, że lepiej żyć pod rządami biskupa niż wiel­kiego mistrza. Jedynie w Braniewie reformacja odniosła pewne sukcesy dzięki wyzyskaniu tam­tejszych sprzeczności społecznych przez zręcznego i nie przebierającego w środkach burgrabiego krzyżackiego, właśnie owego Piotra von Dohna.

Równocześnie z grabieniem kościołów i klasz­torów Braniewa — czym umiał zainteresować ma­terialnie niektórych mieszkańców miasta i zjed­nać ich dla reformacji — dowódca krzyżacki wbrew rozejmowi począł grabić i okupować są-

siednie wsie kapitulne. Kopernik jako kanclerz kapituły odpowiedział wówczas żywą akcją dyplo­matyczną. W obliczu krzyżackiej przemocy bez­silni kanonicy warmińscy mogli tylko pisać listy: do Ferbera, do Polentza, do posłów Zygmunta I w Gdańsku, wreszcie do samego króla.

Wszystkie interwencje Polentz obiecywał roz­patrzyć, zwlekał niby z decyzją, a w końcu roz­sądził spór na korzyść Dohny, który zresztą nie­wątpliwie działał z jego polecenia. Dohna wobec tego dalej napadał na urzędników kapitulnych przejeżdżających przez Braniewo, oskarżał ich

o szpiegostwo. Polentz odważył się nawet wysłać do Fromborka poselstwo broniące postępowania Dohny i usiłujące odroczyć sprawę zagarniętych wsi do powrotu wielkiego mistrza z zagranicznych podróży.

Kopernik nie zaprzestawał bronić praw kapitu­ły. Piętnował „oszczercze poselstwo krzyżackie”, gwałty Dohny i jemu podobnych, naruszanie ro- zejmu i grę na zwłokę. Miał w tym pełne popar­cie biskupa Ferbera, który w senacie Rzeczypo­spolitej reprezentował poglądy zdecydowanie antykrzyżackie, miał również poparcie stanów pruskich. Zażądały one, by wcielić do Polski za­

chodnią część Prus zakonnych i w ten sposób le­piej związać leżącą na wschód od nich Warmię z Prusami Królewskimi; gdyby Albrecht trwał w uporze, miał zostać pozbawiony wszystkich ziem pruskich. Jeszcze dalej poszedł sejm piotr­kowski obradujący zimą 1524/1525 roku. Po­stanowiono na nim „nie zawierać ani pokoju, ani rozejmu z zakonem, lecz usunąć go z tych ziem”.

Sprawa była pilna: czteroletni rozejm dobiegał końca. Gorączkowe zabiegi dyplomatyczne Al­brechta nie dały żadnych rezultatów, jego sytua­cja stawała się tragiczna. Nie miał pieniędzy, nie miał poparcia za granicą. Wojna nie rokowała żadnych nadziei, zwycięstwo polskie było niewąt­pliwe. Ludność ziem krzyżackich była u kresu wytrzymałości: każdej chwili można było się spo­dziewać buntu społecznego, zarówno w miastach, jak i na wsi.

Pozostawało jedno wyjście: ubłagać wuja. Ale wpierw uporządkować musiał stosunki wewnętrz­ne. Zdecydował się ostatecznie przyjąć lutera- nizm. Zrzucił płaszcz zakonny, rozwiązał organi­zację krzyżacką w Prusach i postanowił zamienić je na państwo świeckie — dla siebie i dla swoich

przyszłych potomków. Posłowie jego pojawili się w Krakowie z konkretną propozycją: Albrecht prosi króla polskiego o księstwo w Prusach jako polskie lenno, integralną część polskiej Korony. Hołd złoży.

Trudną decyzję miał teraz podjąć Zygmunt I. Nadarzała się okazja zdobycia całych Prus i wielu senatorów — wśród nich również biskup warmiń­ski — chciało ją wykorzystać. Większość jednak była za przyjęciem propozycji Albrechta. Wszak Polska oficjalnie rozpoczęła wojnę tylko wskutek odmowy hołdu przez wielkiego mistrza. Teraz Al­brecht obiecywał hołd złożyć. Doświadczenie wy­kazało, że krzyżakom wierzyć nie można — ale nie było już krzyżaków.

Niejeden mistrz składał hołd, a potem intrygo­wał z papieżem i cesarzem przeciw Polsce, ale protestancki książę miał drogę do papieża i cesa­rza zamkniętą. Stawał przecież po stronie ich przeciwników. Katolicyzm w Prusach był zagro­żony, ale wielu ludzi wciąż wierzyło, że rozłam w kościele gest chwilowy i obie strony zdołają się jeszcze pogodzić. Reformacja niosła z sobą groźbę rewolty społecznej — ale radykalna reformacja ludowa, nie zaś luteranizm, oddający władzę nad

kościołem książętom, szlachcie, bogaczom. I pro­pozycje Albrechta przyjęto.

Nowy książę pruski złożył hołd w Krakowie, a wojska polskie weszły do jego posiadłości nie jako wrogowie, lecz jako sprzymierzeńcy prze­ciw poddanym Albrechta, pruskim chłopom, którzy zgodnie z przewidywaniami chwycili za broń i ruszyli na panów. Krwawo stłumiono woj­nę chłopską w Prusach — już teraz książęcych, powstanie pospólstwa w Gdańsku, rewolty spo­łeczne w Elblągu i Braniewie. Krótko trwały tam rządy krawców i szewców; bogaci kupcy wró­cili do swych kantorów i na stołki burmistrzow­skie. Istniejący ustrój społeczny został w Prusach ocalony; być może właśnie groźba buntów zade­cydowała o postanowieniu Zygmunta i ocaliła Al­brechta od zguby.

Lecz trzeba przyznać jedno: ówcześni kierow­nicy polskiej polityki nie mogli przewidzieć, jakie będą losy Prus w dalekiej przyszłości. Najbliższe zaś lata potwierdziły słuszność i trafność decyzji: Albrecht zmienił się nie do poznania. Dalej co prawda pozostał władczy, ambitny i bezwzględny, ale ambicję teraz obrócił na wzmocnienie swej pozycji w Rzeczypospolitej, nie poza nią. Jeśli

nawet popadł czasem w konflikt z królem Zyg­muntem I, czy później jego synem a swym wu- jecznym bratem Zygmuntem Augustem, to w ro­zumieniu obu stron był to konflikt wewnętrzny. Dążąc zaś do odegrania roli politycznej w Polsce, uczynił Albrecht Królewiec ośrodkiem polskiego protestantyzmu, polskiego drukarstwa, polskiej kultury.

To w znacznej mierze dzięki Albrechtowi — te­mu nowemu, innemu Albrechtowi — szybko za­cierały się ślady wojny na ziemi warmińskiej i w psychice ludzkiej. A miał swój udział w; tym i Mikołaj Kopernik. Posłował na zjazd stanów warmińskich, który w 1526 roku uchwalił podatki dla króla Zygmunta. Brał udział w regulowaniu życia gospodarczego Warmii. W roku 1528 jako jeden z przedstawicieli biskupstwa spotkał się w Bartoszycach z posłami Albrechta i brał udział w obradach, owocnych tym razem i przyjaz­nych.

W następnym roku po raz ostatni był kancle­rzem kapituły; zresztą w tych latach poświęcił się przede wszystkim realizacji swych projektów mo­netarnych. Ceniony przez Albrechta jako uczony i jako lekarz, korespondował z nim i wzywany

bywał do Królewca do łoża chorych doradców księcia.

A gdy po latach kilkunastu spotkali się na kró­lewieckim dworze, ciekawe, czy wspominali ową chwilę, gdy w mroźny dzień styczniowy w okupo­wanym Braniewie, w cieniu szubienic, kanonik Kopernik wysłuchiwał butnych słów i pogróżek wielkiego mistrza zakonu.

Nie było już zakonu. I oceniając własny wkład w minione dzieje, czuł chyba Kopernik, że wy­pełnił wskazania, które mu dziad, ojciec i wuj zostawili w spadku.

k^^Jyn i wnuk bogatych kupców, wielkich fi­nansistów, lepiej rozumiał te słowa greckiego pi­sarza, niż wielu jego współczesnych. Od dzieciń­stwa musiał w domu słuchać o kwestiach finanso­wych. Od wczesnej młodości musiał się nauczyć rozsądnej gospodarki swym groszem. Nie cierpiał nigdy niedostatku; choć w latach studenckich zdarzyło mu się — jak pamiętamy — korzystać z pomocy lichwiarza, lecz miał dzięki wujowi pieniądze na życie i na naukę. —

Musiał się jednak liczyć z pieniędzmi również i po studiach. Miał na to, by we Fromborku ku­pić sobie największy dom, z widokiem na Zalew Wiślany i na odkryte niebo, skąd mógł prowadzić obserwacje astronomiczne. Musiał jednak prosić kapitułę o rozłożenie spłat na trzy, zamiast — jak przewidywały statuty — na dwa lata. Słowem dostatek, ale skromny, dość pieniędzy, by znać ich wartość, i nie za dużo, by nie musieć się z nimi liczyć.

Później zaś przyszły lata liczenia pieniędzy pu­blicznych, dochodów wspólnych, gdy Kopernik

działał jako mistrz piekarni, kanclerz, administra­tor. Z tego stanowiska musiał inaczej patrzeć na pieniądz niż jego ojciec i dziadowie. Kupiec i fi­nansista obracał fortuną swoją, dostosowywał obroty i plany do zmian kursu pieniądza: mógł na nich stracić, ale mógł również zyskać — i prze­ważnie zyskiwał. On bowiem był tu fachowcem, on znał prawa kierujące rynkiem pieniężnym, w przeciwstawieniu do szlachcica i chłopa, rze­mieślnika i drobnego kramarza.

Lecz kanonik warmiński był w odmiennej sy­tuacji. Zarówno jego dochody osobiste, jak do­chody kapituły, pochodziły z renty płaconej przez warmińskich chłopów. Wysokość renty wyrażona była w nominalnej wartości monety; gdy wartość ta spadała, spadały i dochody kanoników. Pod tym względem byli oni w podobnym położeniu jak szlachta.

Sytuacja ta zwróciła uwagę jeszcze biskupa Waczenrodego. Panujące wówczas poglądy eko­nomiczne głosiły, że bicie monet jest wyłącznym prawem panującego, który określa ich wartość

przez wyciśnięcie swego stempla. Prawo tp stało się jednym z głównych źródeł dochodów monar­szych w średniowieczu. Królowie systematycznie pogarszali pieniądze, unieważniając stare monety i w ich miejsce wypuszczając nowe, o mniejszej zawartości szlachetnego kruszcu.

Bywało, że wymiana pieniędzy następowała i trzy razy do roku. Zasłynął z tego niegdyś w Polsce Mieszko Stary, który prócz doraźnego dochodu pragnął przez fałszowanie monety zruj­nować świeckich i duchownych możnowładców.

Polityka taka była możliwa w głębokim śred­niowieczu z dominującą gospodarką naturalną. W miarę rozwoju handlu, produkcji towarowej i rzemiosła stawała się ona coraz uciążliwszą dla społeczeństwa. Tymczasem monarchowie stoso­wali ją wciąż — nieraz z konieczności — wobec braku innych dostatecznych dochodów. W XV w. proces tego urzędowego, legalnego fałszowania monety nie przebiegał wprawdzie tak szybko jak za Mieszka Starego, lecz za to dołączyły się inne kłopoty.

W samych Prusach miały prawo bicia monety, nadane od królów polskich, mennice miejskie w Gdańsku i Toruniu; prawem kaduka bito je

i w Elblągu. Bili swoje szelągi i krzyżacy, kur­sowała tu moneta polska, księstw Pomorza Za­chodniego, niemiecka i śląska, w tym najgorsza świdnicka. Wreszcie działali liczni prywatni fał­szerze, podrabiający stemple monarsze.

Surowe kary ich nie przerażały: zysk był wiel­ki, a ryzyko wpadki niewielkie. Ośrodek fałszerzy monet w Drahimiu, na pograniczu Wielkopolski i Pomorza, gdzie znaleziono stemple, matryce, prefabrykaty i świetnie wykonane falsyfikaty monet pomorskich, śląskich, krzyżackich i pol­skich z czasów Jagiełły oraz Jana Olbrachta, od­kryty został dopiero w 1961 roku — dzięki ar­cheologom.

Wszystkie mennice — legalne i nielegalne — konkurowały z sobą w fałszowaniu pieniądza, ob­niżaniu jego wagi lub zawartości czystego krusz­cu. Większość dochodów zgarniali prywatni dzier­żawcy mennic, królowi pozostawało niewiele. Mi­mo jego stempla na monecie nikt nie chciał przyjmować kawałka miedzi po cenie czystego srebra. Towary drożały, monety taniały; lepsze stare sztuki chowano w kufrach lub wywożono za granicę. Doszło do tego, że odmawiano przyjmo­wania pieniędzy.

Gdy zbankrutowany Albrecht po zawarciu w 1521 roku rozejmu z Polską rozpuścił swych zaciężnych, wypłaciwszy im żołd w złej monecie, nie mogli za nią nic kupić. Lecz moneta krzy­żacka miała oficjalnie kurs na terenie całych Prus, podobnie jak moneta gdańska i elbląska.

Kupiec, bankier dawał sobie w tej sytuacji nie­źle radę. W poważniejszych transakcjach nie uży­wano w ogóle spodlonej monety srebrnej. Było tyle innych sposobów rozliczenia: srebro na wagę, złoto, złote dukaty mające ustaloną wagę — jed­nakową w całej Europie — w Polsce zwane czer­wonymi lub węgierskimi złotymi. Niegdyś na dukat taki szło 30 groszy srebrnych i 30 groszy nazywano złotym, dla odróżnienia od dukata — polskim. Prawdziwy złoty dukat zaś szedł z każ­dym rokiem coraz bardziej w cenie.

Podobna sytuacja była w Prusach, gdzie pod­stawową jednostką monetarną była grzywna, po­dzielona na 30 solidów, czyli szelągów. Sytuację skomplikowały tu zresztą różne próby poprawy monety, wskutek czego kursowały różne grzywny i solidy: stare i nowe, lepsze i gorsze. Faktem jest, że w pierwszej połowie XV wieku z funta srebra bito w Prusach 8 grzywien — za czasów Koper­

nika zaś 30. W ciągu niespełna stu lat wartość monety obniżyła się przeszło czterokrotnie.

Od początku XVI w. sprawa poprawy pieniądza była żywo omawiana zarówno na sejmach pol­skich, jak na zjazdach stanów pruskich. Biorąc w nich częsty udział jako delegat kapituły war­mińskiej, zapoznawał się Kopernik jeszcze pod okiem wuja Waczenrodego z problemami mone­tarnymi. Widział z wszelką pewnością rozbieżność poglądów szlachty i różnych grup mieszczaństwa. Widział jednak również, że wszelkie zyski z psu­cia monety były bardzo nietrwałe.

W procederze tym mennice polskie i pruskie nie zdołały dotrzymać kroku konkurentom świd­nickim i krzyżackim. Rady wielkich miast pru­skich, widząc swój interes w posiadaniu własnych mennic i wysokich z nich dochodów, sprzeciwiały się wszelkim reformom, dopóki te ich przedsię­biorstwa nie zaczęły jedno po drugim bankruto­wać i zaprzestawać bicia pieniędzy. Ten sam los spotkał mennicę krakowską. Przez wiele lat w Rzeczypospolitej nie bito nowych pieniędzy, a stare znikały wobec zalewu złej monety krajów ościennych.

To właśnie zjawisko zwróciło szczególną uwagę

Kopernika. Pracą nad wyjaśnieniem problemów związanych z jakością monety i jej cyrkulacją podjął w Olsztynie, pisząc tam w 1517 r. pierwszy szkic łaciński pt. Rozmyślania. Odtąd rozwijał sta­le i precyzował swoje poglądy. Gdy w roku 1519 stany pruskie zwróciły się już oficjalnie do olsztyńskiego administratora, przetłumaczył on na ich użytek ów szkic na język niemiecki, wprowa­dzając tylko nieznaczne zmiany. Poza nielicznymi listami jest to jedyne dziełko Kopernika pisane po niemiecku.

Wojna przerwała pracę nad reformą monetar­ną. Podjął ją na nowo grudziądzki zjazd stanów pruskich w 1522 r. Brał w nich udział i Kopernik. Odczytał on tam swą pracę w następnej wersji łacińskiej, noszącej tytuł O szacunku monety.

Wówczas to również zapoznał się z postulatami królewskimi, które na zjeździe przedstawił poseł Zygmunta I, biskup włocławski Maciej Drzewicki. Proponował on jednakową walutę w Koronie i w Prusach, aby zapobiec różnorodności kursów i skomplikowanym przeliczeniom. Wielkie miasta pruskie oparły się temu projektowi w obawie utra­ty swoich praw menniczych i ograniczenia zy­sków. Kopernik jednak rozpatrzył go uważnie

i odtąd, choć w zmodyfikowanej formie, włączył go do dalszych rozważań monetarnych.

Traktat krakowski z Albrechtem umożliwił przyspieszenie prac nad reformą, która obejmo­wać miała również Prusy Książęce. Z ramienia Zygmunta I opracował ją sekretarz królewski Justus Ludwik Decjusz. Postulaty jego wzbu­dziły w Prusach wiele zastrzeżeń. Omawiano je na zjeździe stanów w Gdańsku w 1526 roku w obecności samego króla. Kopernik prawdopo­dobnie brał również udział w obradach; w każdym razie odpowiedź stanów pruskich przekazana De­cjuszowi nosi na sobie wyraźne piętno poglądów monetarnych kanonika warmińskiego.

Na następny zjazd stanów, zwołany na marzec 1528 r. do Elbląga, Kopernik został zaproszony już jako uznany ekspert do spraw reformy. Obrado­wać miał on jednak bez Mikołaja. Najprawdopo­dobniej chory Ferber wezwał go jako lekarza kapitulnego do Lidzbarka. Na zjazd, który nie podjął żadnej decyzji, udał się kanonik Feliks Reich — przyjaciel Kopernika — niezbyt jednak zorientowany w sprawach reformy.

Postanowiono, że Reich towarzyszyć będzie Ko­pernikowi i w następnym zjeździe — malborskim,

wyznaczonym na maj tegoż roku. Kopernik wy­stosował do niego list, niejako instrukcję, gdzie raz jeszcze przystępnie mu wyłożył swoje poglą­dy i zapoznał z sytuacją. Tymczasem w Lidzbar­ku w trakcie narad z biskupem Ferberem Rozpra­wa o biciu monety otrzymała swój kształt osta­teczny.

Choć niezliczone są klęski — pisał Kopernik — wskutek których królestwa, księstwa i rzeczypo- spolite upadać zwykły, to jednak według mego mniemania cztery są najsilniejsze: niezgoda, śmiertelność, niepłodność ziemi i spodlenie mone­ty. Pierwsze trzy są tak oczywiste, że nikt im nie przeczy, czwarta jednak, dotycząca monety, uzna­wana jest tylko przez nielicznych, i to głębiej się zastanawiających, wskutek tego, że oddziałuje na upadek państwa nie od razu i gwałtownie, lecz powoli i skrycie.”

Dobra moneta bowiem jest dla Kopernika pod­stawą pomyślności gospodarczej państwa. „Kraje, w których obiega dobra moneta, posiadają dzieła sztuki, wyborowych rzemieślników i wszystkiego pod dostatkiem, przeciwnie zaś w tych krajach, gdzie jest w użyciu licha moneta, z powodu leni­stwa, gnuśności i uporczywej bezczynności zanie­

dba na jest uprawa sztuk pięknych i nauki, i wszystkiego wyczuwać się daje niedostatek.”

Tak właśnie nastąpiło w Prusach, gdzie pogar­szanie się pieniądza powoduje wzrost cen. Kraj, „ogołocony ze złota i srebra”, płaci monetą mie­dzianą, której nie chcą przyjmować na rynkach zagranicznych; kupcy zatem tylko pozornie nie tracą na pogarszaniu jakości monety, gdyż proces ten może w rezultacie doprowadzić do całkowite­go upadku handlu zagranicznego. Również chłopi, choć płacą mniejsze czynsze panom, lecz i mniej otrzymują za swoje produkty. „Stąd jasny płynie dowód, że spodlony pieniądz podsyca raczej leni­stwo, niż zapobiega ubóstwu”.

Łatwo dostrzec, że argumenty Kopernika zmie­rzają do przekonania wszystkich stanów pruskich

0 konieczności reformy monetarnej. Szlachty prze­konywać nie trzeba — na ¿tym pieniądzu traci ona najwięcej. Sam Kopernik przyznaje, że kupcy

1 rzemieślnicy „nic nie tracą, gdyż według war­tości złota towary swoje i inne przedmioty sprze­dają i im moneta jest podlejsza, tym większą jej ilość biorą”.

Co więcej, cytuje nawet zdanie, „że licha mo­neta jest dogodniejsza w stosunkach społecznych,

gdyż jest pomocą najbiedniejszej ludności, zapew­niając po taniej cenie zboże i ułatwiając zaspoko­jenie innych potrzeb życiowych ludzi, gdy dobra moneta czyni wszystko droższym i ponad zwyczaj uciążliwa dla rolników i opłacających roczne czynsze”.

Sens tego rozumowania jest jasny, choć argu­menty Kopernika nie zawsze przekonują. Na spodleniu monety, oczywiście poza szlachtą, traci bez wątpienia handel międzynarodowy, wielkie kupiectwo. Dla rzemieślników, chłopów, biedoty powinno być wszystko jedno, jaki pieniądz kur­suje. Apeluje więc Kopernik do klas rządzących w Prusach, które decydują o reformie monetarnej. Brak natomiast — jak sądzę — wszelkich pod­staw, aby go uznać za rzecznika interesów śred­niego mieszczaństwa czy nawet — jak niekiedy się próbuje — czynić z niego przyjaciela i obrońcę chłopów.

Wywodził się z wielkiego kupiectwa, korzysta­jąc z dochodów kapitulnych, utrzymywał się z pła­conej przez chłopów renty feudalnej i to okre­ślało jego poglądy. Trudno mu oczywiście czynić z tego zarzut. W świetle dalekosiężnych perspek­tyw gospodarczych, z punktu widzenia rozwoju

całego kraju, postulaty jego rzeczywiście dążyły do pomyślnego rozwoju całego społeczeństwa. Lecz ten nie zależał bynajmniej wyłącznie od sto­sunków monetarnych. W Anglii pogarszanie mo­nety trwać miało do końca XVII wieku i jakoś się nie zawaliła. Doświadczenie — „ta mistrzyni życia" — jak je nazwał sam Kopernik, przemówić miało przeciw tym jego poglądom, wykazać ich sens społeczny.

Lecz czym innym była propaganda za reformą monety, czym innym zaś związane z konkretnymi projektami teoretyczne rozważania ekonomiczne. Tutaj traktat Kopernika stanowi wielki przełom: od niego można rozpocząć rozwój nowożytnych doktryn gospodarczych. Zdecydowanie odciął się on od starych poglądów średniowiecznych. To nie wola monarchy, jak stwierdził, ani jego stempel, nadaje wartość monecie, tylko zawarta w niej ilość szlachetnego kruszcu.

Kruszec jest potrzebny po prostu jako środek wymiany, stempel monarchy — by oznaczyć jego wagę i uniknąć każdorazowego uciążliwego sza­cowania. Domieszka miedzi jest dogodna, by mo­neta się tak łatwo nie ścierała; mennica zresztą może nieco zmniejszyć ilość szlachetnego kruszcu

w monecie, by pokryć nie tylko koszty surowca, ale i produkcji. Nic więcej.

Wartość monety —- a tą nazwą oznacza Koper­nik jej wartość nominalną, uwidocznioną na stem­plu — może różnić się zatem od jej „szacunku”, czyli wartości realnej, związanej z ilością kruszcu, tylko o koszty jej produkcji. Taka tylko moneta jest dobra i takiej monety żąda Kopernik, ostro przeciwstawiając się Decjuszowi, który chce utrzy­mania królewskich dochodów z mennicy.

Największym jednak osiągnięciem teoretycznym Kopernika jest sformułowanie prawa złej monety, nazwanego mylnie prawem Greshama, od nazwi­ska ekonomisty angielskiego, który głosił podob­ne poglądy, ale kilkadziesiąt lat później. Toteż w nauce polskiej określa się je częściej jako pra­wo Kopernika. Zakłada ono, że moneta gorsza wypiera z rynku pieniężnego monetę lepszą. Dzia­ła tu szereg przyczyn: oszczędność, gdyż ludzie wolą odkładać w lepszej monecie, handel zagra­niczny.

Sam Kopernik widział w tym przede wszystkim dzieło złotników. „Wybierają bowiem spośród roz­maitych dawne, z których przetopione srebro sprzedają, otrzymując od nieświadomego pospól-

stwa więcej srebra w mieszanej monecie. A gdy stare owe solidy już z obiegu całkowicie znikną, wybierają stopniowo co lepsze, pozostawiając stos podlejszych monet.”

Opłacalność tego procederu powiększa według Kopernika nadmierna ilość wyprodukowanych pieniędzy, srebro przecież służy nie tylko do bi­cia monety, gdy zaś całe zostanie skupione przez mennice, cena kruszcu przy zwiększonym popycie idzie w górę. Jest to jednak przyczyna drugo­rzędna i w żadnym wypadku nie jest Kopernik zwolennikiem teorii uzależniającej cenę pieniądza przede wszystkim od jego aktualnej ilości na rynku.

Pod tym względem jest Kopernik zasadniczo zgodny z Decjuszem. Sekretarz królewski bowiem w swoim traktacie szczegółowo opisuje, jak dobra polska moneta jest wypierana przez łudząco do niej podobną, a tylko z gorszego stopu bitą i lżej­szą świdnicką. Decjusz postuluje, aby reforma po­łączona była z zakazem przyjmowania niektórych monet obcych, jednak nie żąda wycofania złej monety polskiej. Twierdzi bowiem, że gdy zacz­nie się bić dobrą, „stara moneta zapewne sama przez się będzie wzgardzona”.

Kopernik wykazuje, jak błędny jest to pogląd. Opisując dzieje monety w Prusach od stu prze­szło lat, wspomina o nieudanej z tego właśnie po­wodu reformie. „Gdy zaś zgoła nieodpowiednie — pisze — jest wprowadzać monetę nową i dobrą, kiedy w obiegu pozostaje nadal stara, gorsza —

o ileż tu bardziej pobłądzono, kiedy do dawnej lepszej monety pozostawionej w obiegu wpro­wadzono nową, gorszą, która nie tylko zaraziła dawną, ale — że tak powiem — z obiegu ją wy­pędziła.”

Wreszcie pozostawała do rozpatrzenia sprawa jednolitej monety dla całej monarchii jagielloń­skiej, wraz z lennymi Prusami Książęcymi. Grunt do porozumienia przygotowano już w traktacie krakowskim: zarówno Albrecht, jak miasta pru­skie miały się przez rok wstrzymać od bicia mo­nety. Spodziewano się do tego czasu znaleźć wyj­ście kompromisowe między interesami Korony, miast i Albrechta.

Tym razem wyłamał się jednak Gdańsk, opa­nowany przez zrewolucjonizowane żywioły ple- bejskie i bijący w tym czasie bez opamiętania lichy pieniądz. Dopiero interwencja wojsk pol­skich i przywrócenie władzy starej radzie patry-

cjuszowskiej wstrzymało pracę mennicy gdań­skiej.

Tymczasem jednak reforma monety w Koronie była w pełnym toku. W roku 1526 wycofano stamtąd złe półgroszki fałszowane przez świdni- czan. Odtąd grosz dzielić się miał na 6 ternarów, ternar zaś na trzy denary. Reforma została do­prowadzona do końca na sejmie piotrkowskim w lutym 1528 roku. Ustalono tam kurs wymiany starych półgroszków i wprowadzono nowe mone­ty: srebrne trojaki i szóstaki, po trzy i sześć gro­szy, oraz polski dukat złoty.

Reforma koronna wyprzedziła więc postano­wienia pruskie; wypadało się teraz do niej zasto­sować. Były przeciwko temu silne opory. Wielkie miasta, a zwłaszcza gdańszczanie, nie widzieli bynajmniej powodu, by ujednolicać swoją monetę z koronną i rezygnować z praw do jej bicia. Rów­nież książę Albrecht bronił swojej mennicy.

Kopernik, który stał na stanowisku całkowitej unii monetarnej i jednej tylko mennicy w całych Prusach, w roku 1528 .wysunął rozwiązanie kom­promisowe: mennica dla Prus Królewskich, biją­ca monety z orłem jagiellońskim z jednej strony a herbami ziem pruskich z drugiej, oraz mennica

w Królewcu — monety z orłem polskim i orłem Hohenzollernów, „pod tym jednakże warunkiem, aby obie monety podlegały władzy królewskiej i aby je z rozkazu Jego Królewskiej Mości przyj­mowano w całym królestwie. Niezbędny jednak warunek — dodawał — aby obie te monety były jednolitego stopu, wartości i szacunku”.

Dla zagadnienia świadomości narodowej Koper­nika te problemy są chyba najistotniejsze. Nic nam o niej nie mówią dane językowe, pisał prze­ważnie po łacinie, niewiele po niemiecku, nic — poza zapisem nazwisk chłopskich — po polsku. Podobno popełniał polonizmy w tekstach łaciń­skich. Rzecz to jednak sporna. Zawdzięczał wiele niemieckiej kulturze mieszczańskiej, jak i kultu­rze włoskiej. Kochał Prusy, kraj, w którym się urodził, żył i umarł. Któż zresztą i dziś z najlep­szych nawet patriotów nie przedkłada nad resztę ojczyzny swoich stron rodzinnych?

Ważny jest jednak stosunek do całości Ważny jest w czasach Kopernika stosunek do separaty­zmu dzielnicowego. Żywy on był jeszcze w dzia­łalności biskupa Waczenrodego, w jego tradycjach Kopernik został wychowany. Ale gdy przyszło wybierać między wąskimi interesami separatyzmu

pruskiego a interesem ogólnonarodowym, sprawą jedności Królestwa Polskiego, Mikołaj Kopernik stanął zdecydowanie po stronie jedności, po stro­nie polskiej racji stanu. X o tym najpełniej świad­czy jego Rozprawa o biciu monety.

Jeszcze przez dwa lata pracować miał nad tym w kapitule warmińskiej i na zjazdach pruskich, w rokowaniach z posłami Albrechta i reprezen­tantem króla — Decjuszem. Reforma, uchwalona w 1528 roku, nie ziściła wszystkich jego postula­tów. Utrzymano w Prusach 4 mennice: gdańską, toruńską, elbląską i królewiecką. Zygmunt I nie

zrezygnował z bicia nowych monet, choć w jako­ści ich zaszła znaczna poprawa.

Nastąpiło natomiast żądane przez Kopernika ujednolicenie wartości monety, z drobną jedynie modyfikacją — utrzymaniem szeląga. Grosz więc dzielił się w Prusach na trzy szelągi (nie jak w Ko­ronie na 6 ternarów), szeląg zaś na 6 denarów. Wartość grosza i denara miała być identyczna jak w Koronie.

Zakończenie prac nad reformą monety wiązało się też z zakończeniem najowocniejszego okresu w życiu i działalności publicznej Kopernika. Czynnie współdziałał w dwóch wielkich wydarze­niach — politycznym i ekonomicznym: w walce z krzyżakami i reformie pieniężnej. Widział swą bliższą, pruską ojczyznę odmienioną i bliżej zwią­zaną z Polską — i to w części za jego sprawą. Obowiązek swój wobec społeczeństwa, wobec Rzeczypospolitej mógł uznać za wypełniony.

Wracał do gwiazd.

f T roku 1533 Mikołaj Kopernik ukończył 60 lat. Był najstarszym kanonikiem kapituły war­mińskiej. Doświadczenie i zasługi sprawiły, iż cieszył się wciąż we Fromborku niezachwianym autorytetem. Wysoko cenił go biskup Maurycy Ferber. W wysiłku o ściślejsze związanie Warmii i Prus Królewskich z Polską, o reformę mone­tarną, o odbudowę gospodarczą zniszczonego woj­ną kraju nie mógł znaleźć lepszego niż Kopernik pomocnika. Zgadzali się z sobą całkowicie.

Biskup Maurycy był energicznym i rozważnym rządcą swego maleńkiego kraiku; był również energicznym i rozważnym politykiem, lojalnym senatorem i doradcą Zygmunta I, a rządy jego poważnie przyczyniły się do upadku warmińskie­go separatyzmu.

Sprawy publiczne zaprzątały nadal i Koperni­ka. Starzejący się kanonik nieraz jeszcze oddał swe siły ziemi warmińskiej. W roku 1531 wysłany znów został do Olsztyna po pieniądze kapituły. I w tym samym czasie wykonał swą ostatnią pracę ekonomiczną: olsztyńską taksę chlebową. Ciężkie

czasy powojenne sprzyjały bowiem spekulacji. Chleb był pożywieniem najuboższych. Kapituła postanowiła więc ograniczyć nadmierne zyski cechu piekarzy i naznaczyć na chleb ceny — jak byśmy dziś powiedzieli — maksymalne.

Zadanie to powierzono Kopernikowi. Przyjął on, że cena chleba winna się równać cenie zużytej na niego mąki, zaś koszty przesiania mąki, droż­dży, soli i transportu pokryte być mogą ze sprze­daży pozostałych plew i otrąb. Nie było to dzieło odkrywcze ekonomicznie, nie uwzględniało kosz­tów zużycia narzędzi, pieców piekarniczych, opa­łu, stało na średniowiecznym stanowisku „ceny sprawiedliwej”, w tym czasie już hamującej roz­wój produkcji. Nie o to jednak chodziło, lecz

o pomoc dla najbiedniejszych mieszkańców War­mii.

Nie uchylał się i od innych obowiązków. Bywał wizytatorem kapitulnym, co wiązało się z częsty­mi podróżami. Przez wiele lat wraz z Tiedeman- nem Giese opiekował się stołem kapitulnym, był nadzorcą testamentów, a jeszcze w roku 1541, gdy

miał już sześćdziesiąt osiem lat — przełożonym kasy budowlanej. Wszystkie te stanowiska wy­magały prowadzenia rachunków, nieraz bardzo skomplikowanych, wobec konieczności przeliczeń spowodowanych reformą monetarną.

Dodajmy, iż wszystkie te zajęcia były całkowi­cie honorowe. Nie uchylał się od obowiązków spo­łecznych i posiadał też, jak widzimy, zaufanie kolegów powierzających mu trudne" sprawy finan­sowe. Uważany przez późniejszych biografów — całkiem fałszywie — za samotnego mędrca stro­niącego od ludzi, był jednak — jak z tego wy­nika — człowiekiem nie tylko uspołecznionym, ale i praktycznym, dobrze znającym się na skom­plikowanych sprawach życia codziennego.

Tymczasem zdrowie Ferbera podupadało z każ­dym rokiem. Coraz częściej niedomagał, coraz częściej z biskupiego zamku w Lidzbarku posy­łano po lekarza kapituły, doktora Mikołaja Koper­nika. Biskup i pod tym względem ufał mu bez­granicznie. Kopernik starał się, jak mógł, ulżyć mu w cierpieniach, zasięgając zresztą często i rady innych medyków. Należał do nich między innymi Wawrzyniec Wille, lekarz nadworny księcia Al­brechta, oczywiście luteranin.

Choć Ferber miał opinię prześladowcy prote­stantów (co ograniczało się głównie do groźnych edyktów), nie wahał się jednak wzywać pomocy protestanckiego lekarza. Sam Kopernik najczęściej prosił o pomoc znanego już nam Łużyczanina, Jana Benedykta Solfę, lekarza Zygmunta I, a od roku 1526 również kanonika warmińskiego. Zaję­cia dworskie trzymały wprawdzie Solfę w Krako­wie, ale zawsze chętnie służył radą przyjacielowi listownie.

W kapitule warmińskiej ooraz więcej pojawia­ło się królewskich nominałów, szlachty i dygnita­rzy koronnych. Świeżo mianowany kanonikiem Wojciech Kijowski, szlachcic z Inowrocławskiego, był chyba pierwszym członkiem kapituły nie umie­jącym w ogóle po niemiecku. Pojawiły się w niej również nazwiska Konopackich, synów wojewody pomorskiego, posiadających po matce krew Wa- czenrodów, a więc krewnych Kopernika. §

Szlachcicem z Korony był prepozyt, czyli prze­wodniczący kapituły, Paweł Płotowski. Król Zygmunt uzyskał w Rzymie prawo obsadzania te­go ważnego stanowiska, wybrał jednak nieszcze­gólnie, gdyż Płotowski okazał się szkodliwym in­trygantem i karierowiczem. Ostatnim ze starej

szlachty w kapitule był wreszcie Achacy van der Trenck, pochodzący z Prus Książęcych, w tym czasie administrator kapitulny w Olsztynie, przy­jaciel Dantyszka.

Jan Flachsbinder, czyli von Höfen, czyli de Curiis, czyli Joannes Dantiscus — bo tylu nazwisk w życiu używał — był również formalnie szlach­cicem, choć wielu w to wątpiło. Kanonię warmiń­ską miał obiecaną jeszcze za życia Andrzeja Ko­pernika, którego miał zostać następcą. Kandyda­tura ta wzbudziła jednak we Fromborku żywy sprzeciw. Przeciw niej walczył zwłaszcza dr Alek­sander Sculteti, wybitny humanista, przyjaciel i współpracownik Kopernika, z którym opracował mapę Inflant, kartograf i historyk, sprzyjający reformacji.

Dopiero długie starania Zygmunta Starego i królowej Bony dały Dantyszkowi upragnioną warmińską kanonię w 1529 roku. Rok później zo­stał biskupem chełmińskim. Pojawił się zresztą w Polsce dopiero w 1533 roku i przyjął święcenia biskupie z rąk swego protektora, Tomickiego.

Na uroczystość tę zaprosił dwóch warmińskich przyjaciół, Kopernika i Feliksa Reicha. Spotkał się jednak z uprzejmą odmową. Niestety, mają

właśnie pilne zajęcia, dziękują bardzo za pamięć, chętnie przyjadą później, jeśli oczywiście zostaną zaproszeni. Była to odpowiedź nieco dziwna, zwa­żywszy, że Dantyszek nie kryl już nie tylko uzna­nia, ale wręcz uwielbienia dla umysłu Kopernika

i reklamował szeroko na dworach europejskich jego odkrycie. Coś jednak się psuło w kapitule warmińskiej. Zaczynały się intrygi już nie tyle polityczne, co osobiste. Wkrótce okazało się, że tym razem ich mimowolnym zapewne sprawcą był poczciwy Tiedemann Giese.

Starzejący się i chory Ferber myślał bowiem już o swoim następcy, koadiutorze. W całej kapi­tule Giese miał szanse największe. Prócz wymie­nionych kanoników zasiadali w niej jeszcze: zna­ny nam Henryk Snellenberg, siostrzeniec biskupa Jana Tymmermana, oraz Leonard Niederhoff, wnuk burmistrza, a syn kupca gdańskiego — ludzie raczej przeciętni. Tymmerman i Niederhoff żyli blisko z Kopernikiem, Snellenberg bronił ra­zem z nim Olsztyna, choć podobno tylko z leni­stwa go nie opuścił; znany był z tej wady, sta­nowił pośmiewisko kapituły.

Giese miał ambicje odegrania znacznej roli w kościele, ambicje zresztą zdrowe i godne sza­

cunku. Był mianowicie w owej dobie gwałtow­nych walk wyznaniowych tak zwanym irenistą, czyli zwolennikiem pogodzenia się obu obozów. Napisał nawet utrzymany w tym duchu traktat teologiczny. Optymista, wierzył w dobrą wolę obu stron i możliwość porozumienia.

W rezultacie obie patrzyły na niego podejrzli­wie: protestanci uważali go za katolika, „papistę”, katolicy zaś za zwolennika herezji. Stary Erazm z Rotterdamu — mistrz duchowy Tiedemanna, otrzymał jego traktat na krótko przed śmiercią

i uprzejmie odpisał, że już nie może czytać z po­wodu choroby. Do pióra nie miał Giese szczęścia, był jednak łubiany i miał wysoko postawionych protektorów. Najsilniej popierał go biskup Ferber, ów rzekomy kat na heretyków. Trudno się jednak dziwić, skoro babką Tiedemanna była Ferberów- na, ciotka Maurycego.

Nie wypominało się w rodzinie podejrzeń o rze­komą herezję; nie wypominało się nawet herezji prawdziwej. Nie brakło jej i w rodzinie Koper­nika. Wystarczy historia jego siostrzenicy, Krysi Gertnerówny. Oddana przez ojca do klasztoru benedyktynek w Chełmnie, rodzinnej przystani starych panien, z pensją dziesięciu grzywien rocz­

nie — zwykła wtedy metoda pozbywania się córek, których-nie można było lepiej wyposażyć — uciekła stamtąd prosto w ramiofla Kaspra Stulpa- witza, trębacza jego książęcej mości Albrechta Hohenzollerna.

Skandal podwójny — bo i mezalians straszliwy: córka bogatego kupca za trębacza! Do tego zakon­nice z Chełmna wstrzymały pensję uciekinierce. Przez 5 lat Stulpawitzowie klepali biedę, póki Dantyszek nie został biskupem chełmińskim. Wówczas dopiero na prośbę Albrechta, a może

i Kopernika, zwrócono Krystynie jej pensję.

Kopernik nie potępił swej siostrzenicy. Pamię­tał później p niej w testamencie, odwiedzał w Kró­lewcu. Tym bardziej więc nie potępiał religijnych poglądów Giesego i Sculteta, być może nawet, że je podzielał. W kapitule byli oni jego najbliższy­mi przyjaciółmi. Popierał na pewno starania Gie­sego o następstwo po chorym Ferberze. Równo­cześnie zaś o następstwo to starał się Dantyszek. Mniejsze i uboższe biskupstwo chełmińskie było za małe dla byłego dyplomaty. Miał za sobą po­parcie dworu krakowskiego, ale przeciwników na Warmii.

Sculteti z niewiadomych powodów zwalczał go

już poprzednio. Giese bronił swej kandydatury. Kopernik prawdopodobnie stał po stronie swoich warmińskich przyjaciół. Możliwy był jednak kom­promis: Dantyszek proponował, aby Giese wziął po nim infułę chełmińską. W końcu obie strony na to przystały, lecz w trakcie tego wiele kłopotu narobiły intrygi Płotowskiego, który sam chciał zostać biskupem i judził przeciw Dantyszkowi.

Pod koniec czerwca 1537 roku Kopernik otrzy­mał kolejne wezwanie z Lidzbarka. Atak epilepsji

i częściowy paraliż znów powalił na łoże biskupa Maurycego. W drodze spotkał posłańca wiozącego do Fromborka wieść o jego śmierci. Kapituła obję­ła władzę na Warmii, wybierając swoimi „zarząd­cami i syndykami” Mikołaja Kopernika i Feliksa Reicha. Przejęli oni natychmiast zamki i miasta biskupie oraz przygotowali inwentarz mienia zmarłego. 4 lipca Kopernik przewiózł ciało bisku­pa do fromborskiej katedry.

Sprawa następstwa nie była jeszcze rozstrzyg­nięta. Koadiutorii Dantyszka papież nie zdążył zatwierdzić. Kapituła odrzuciła żądanie królew­skie, by Dantyszek objął władzę bez formalności przewidzianych układem piotrkowskim. Płotowski przeciągnął na swoją stronę Niederhoffa i intry-

gowali wspólnie przeciwko Dantyszkowi. Próbo­wali oni i w Prusach wyzyskać nastroje antymie- szczańskie; w Koronie już dawno dostęp do wyższych godności kościelnych zastrzeżony był dla szlachty.

W tej sytuacji jednak mieszczańska większość kapituły konsekwentnie stanęła po stronie kandy­data królewskiego. Chodziło im tylko o jedno:

0 formalne zachowanie prawa wyboru biskupa przez kapitułę spośród czterech kandydatów kró­lewskich. Aleksander Sculteti pojechał więc do Krakowa z pełną listą kanoników warmińskich, z której Zygmunt Stary miał wytypować cztery nazwiska.

Król nie ufał kapitule. Podał cztery nazwiska, lecz lista była wręcz niepoważna. Obok Dantyszka znaleźli się na niej: van der Trenck, Tymmerman

1 Henryk Snellenberg, posłuszne miernoty, nie nadające się żadną miarą na to stanowisko. Scul­teti i Giese zareagowali ostro. Sculteti trafił do królowej Bony i intrygował przeciwko Dantysz­kowi.

Giese zachował lojalność wobec kandydata Ko­rony, lecz kategorycznie sprzeciwił się humory­stycznej kandydaturze Snellenberga. Król ustąpił

i jako czwarty kandydat obdarzony jego zaufa­niem pojawił się na liście rekomendacyjnej dla kapituły Mikołaj Kopernik. Wyróżnienie zaszczyt­ne i świadczące o królewskim zaufaniu, przede wszystkim jednak o oddaniu i pamięci wiernego przyjaciela, Tiedemanna Giesego.

Nie miało ono jednak praktycznego znacze­nia. Kandydatura Dantyszka była przesądzona. 20 września 1537 roku dziewięciu kanoników war­mińskich — tylu było ich we Fromborku — od­dało zgodnie swoje głosy na Jana Dantyszka. Wśród nich byli również Kopernik, Sculteti i Pło- towski. Jeszcze konfirmacja królewska, zatwier­dzenie papieskie i w lutym 1538 roku biskup Jan IV objął z lidzbarskiego zamku rządy nad die­cezją warmińską. Jego dotychczasową rezyden­cję — zamek biskupów chełmińskich w Luba­wie — zajął Tiedemann Giese.

Na opróżnioną przez Dantyszka kanonię forso­wał nowy biskup królewskiego sekretarza, mie­szczanina z Krakowa, Stanisława Hozjusza. Pomi­mo sprzeciwów Scultetiego kandydatura ta została zatwierdzona i późniejszy biskup warmiński, kar­dynał, pogromca protestantów i filar kontrrefor­macji, dopełnił grona fromborskich konfratrów.

Dantyszek przybywał do Lidzbarka jako czło­wiek rozgoryczony, rozczarowany i zmęczony życiem. Prawda, iż używał go w młodości ponad wszelką miarę, ale i zasługi położył dla kraju nie­poślednie. Wierny sługa Zygmunta I, znakomity dyplomata, bojownik o polskość Gdańska i Prus,

o polską rację stanu i potęgę Rzeczypospolitej, wybitny pisarz, sławny humanista, przyjaciel największych mężów stanu i intelektualistów renesansowej Europy, nie takiej spodziewał się nagrody jak odległe biskupstwo.

Lecz teraz jego wrogowie znajdowali posłuch na Wawelu. Kariera polityczna była skończona. Cesarz Karol V — a nie król Zygmunt — zapro­ponował Dantyszkowi poparcie starań o kapelusz kardynalski. I Dantyszek odmówił: „takich wy­różnień sobie w ogóle nie życzy, poprzestając na łasce swego króla”. Choć zapomniany, był lojalny do końca.

Był zresztą chory. Wezwał do siebie starego przyjaciela, Mikołaja Kopernika, choć miał do dyspozycji lepszych lekarzy. Starał się jednak za wszelką cenę ratować tę przyjaźń. Wiedział, że Kopernik związał się z jego wrogiem, Scultetim, ale go to nie odstręczało. Tiedemanna Giesego

błagał o pośrednictwo, prosił, by „wielce uczony i od niego ukochany Kopernik” schadzek tajem­nych ze Scultetim zaniechał. Czuł się samotny w Lidzbarku, pragnął starej przyjaźni, ufał, iż na to zasłużył: czyż nie głosił odkryć fromborskiego astronoma wśród najsławniejszych humanistów, na największych dworach Europy?

Starzał się i Kopernik. Już z końcem 1534 r. zaczął się starać o koadiutora z prawem następ­stwa na kanonii. Trwać miały one blisko osiem lat. Dopiero w 1542 r. stanowisko to uzyskał Jan Loitsch, wnuk Korduli, a prawnuk wuja Koperni- kowego Tylmana von Allen.

W 1538 r. zrezygnował ze scholasterii wrocław­skiej. Początkowo zamierzał ją oddać jednemu z tamtejszych kanoników, w końcu otrzymał ją jego krakowski przyjaciel Jan Solfa. Odeszli i inni przyjaciele: Giese do Lubawy, Feliks Reich do­biegał kresu życia. Był też samotny jak Dantyszek i zdawało się, iż ci dwaj ludzie znów odnajdą wspólny język.

To jednak stanowiło groźbę dla innego z kano­ników: prepozyta Pawła Płotowskiego. Zwalczał niegdyś Dantyszka w trosce o własną karierę; z tych samych powodów postanowił się teraz

wkraść w jego łaski. Naturalnie cudzym kosztem. Płotowski to człowiek bez skrupułów, każda me­toda była dla niego dobra. Biskup Dantyszek zo­stał poinformowany, że kanonicy: Mikołaj Koper­nik oraz Aleksander Sculteti posiadają we From­borku kochanki.

Wiadomość była prawdziwa. Aleksander Scul­teti nigdy nie krył przed światem tego związku, z którego miał dzieci. Uważał się za żonatego, choć bez formalnego ślubu — i rzeczywiście było to normalne, przykładne małżeństwo. Koper­nik zaś związany był uczuciem ze swoją kuzynką, Anną Schilling.

Niewiele wiemy o tym związku i złego mamy

o nim informatora, intryganta i donosiciela. Anna była mężatką, nosiła nazwisko znanego podów­czas rodu mieszczańskiego. Schillingowie wywo­dzili się z Alzacji, podobnie jak Decjuszowie. Osiedlili się następnie w Krakowie. Jeden z nich, słynny medalier Matz Schilling, przez niektórych biografów Kopernika uważany — chyba niesłusz­nie — za ojca Anny, przeniósł się do Torunia, gdzie po reformie projektował nowe monety dla Prus Królewskich.

Kopernik miał więc niejedną sposobność do

zetknięcia się z jego rodziną. Pozostał tylko wątły ślad na marginesach książek astronoma: listki bluszczu, listki Schillingów wybijane też na mo­netach Matza. Przypadek czy ręka zakochanego?

Nie wiemy, kiedy się Anna urodziła. W czasach Dantyszka musiała być jeszcze młoda i piękna, gdyż podobno obecność jej poważnie zagrażała sercom kanoników, wodząc ich na pokuszenie. Nie była też uboga. Miała własny dom we Fromborku, gdy w domu Kopernika przyjęła tylekroć wyśmie­wane stanowisko księżej gospodyni. Kopernik, jak stwierdzał donosiciel, ulega jej we wszystkim. Nie wiemy w końcu, czy była wierną, choć nie­legalną towarzyszką życia, czy raczej młodą kuzy- neczką wodzącą za nos starego wuja i bałamucącą jego młodszych kolegów. W uczucia Kopernika jednak wątpić nie możemy.

Miłość przyszła za późno/Trzydzieści lat wcze­śniej nikt by na nią nie zwrócił uwagi. Miał ko­chankę sam biskup Waczenrode, który zapewnił swemu nieprawemu synowi burmistrzostwo w naj­większym mieście Warmii. Mieli kochanki bisku­pi, arcybiskupi i papieże, mieli je kanonicy i zwy­kli proboszcze. Obyczaje były swobodne. Zyg­munt I nieprawego syna uczynił biskupem, a jego

matkę wydał za jednego z senatorów, gdy zmu­szony był się ożenić w swojej monarszej sferze.

Owe nielegalne związki, oparte na prawdziwym uczuciu, były nawet czasem trwalsze niż legalne, interesowne. Humanizm ze swoją głęboko ludzką, wyrozumiałą nową moralnością ich nie potępiał.

Wystąpienie Lutra zakończyło tę sielankę. Wal­cząc o zniesienie celibatu księży, reformator nie­miecki piętnował jako nadużycie każde faktyczne naruszenie zmurszałych reguł. Obrońcy kościoła rzymskiego, papiestwa, celibatu, nie mogli już sobie pozwolić na niezgodę swych zasad z czyna­mi. I w katolicyzmie przychodzili zresztą do głosu nowi ludzie. Reformacja zburzyła świat wzajem­nej tolerancji i wyrozumiałości. Erazmiańczycy, ireniści, jak Giese i Dantyszek, nie mieli już głosu.

Przyszłość leżała przed ponurymi prześladowca­mi. Nie w Polsce na szczęście, która kilkanaście lat później stała się miejscem schronienia dla prześladowanych za wiarę z całej Europy, sama zaś wypędziła czołowego teoretyka kontrreforma­cji — Hozjusza. Na razie jednak w Polsce rządził zbigodały na starość Zygmunt, a Hozjusz zajmo­wał kanonię warmińską.

Dantyszek zaś, odsunięty od wpływów politycz­nych, zesłany na Warmię, musiał odczuć denun­cjację Płotowskiego jako szantaż. Sam miał prze­cież w przeszłości niejedną kochankę. Daleko na zachodzie żyła gdzieś jego córka, o której los wciąż się troszczył. Z rąk do rąk przechodziły jego mło­dzieńcze łacińskie poezje, jakże niestosowne dla katolickiego biskupa! Znane były jego dobre sto­sunki z Lutrem i Melanchtonem. Musiał załago­dzić sprawę, nie mógł dopuścić do skandalu we Fromborku.

Zapewne w sierpniu 1538 r. zwrócił się, jeszcze „ogólnikowo”, do Kopernika z prośbą o oddalenie Anny z Fromborka. Gdy zaś Mikołaj zwlekał, czuł się zmuszony przypomnieć mu o tym raz jeszcze z końcem listopada, równocześnie zaś pro­sił o pomoc w tej sprawie Feliksa Reicha. Umie­rający Reich jednak grzecznie a z godnością odmówił.

Kopernik i Sculteti nie mogli tak postąpić. Mi­tygował ich zresztą Giese. Biskup chełmiński znał sytuację Dantyszka i rozumiał jego motywy. Ro­zumiał też swoich przyjaciół i chciał im pomóc w ciężkich chwilach. Ofiarował gościnę w swojej Lubawie i starał się przemówić do rozsądku. Sy-

tuacja była rzeczywiście trudna, zwłaszcza dla Scultetiego ze względu na dzieci.

Dantyszek — trzeba to przyznać — był taktow­ny i wyrozumiały. Sprawę Kopernika i Anny po­wierzył jego najbliższym przyjaciołom: Reichowi, a potem Giesemu. Całym swoim postępowaniem dowiódł, że jest przyjacielem Kopernika, Anny jednak wyraźnie nie lubił i uważał ją za kokietkę. A Dantyszek znał się na kobietach.

Giese przyznawał mu rację, ostrzegając jedynie przed Płotowskim, „przebiegłym — jak pisał — donosicielem, który już przedtem gniewał się na mnie, żem nie chciał stanąć po jego stronie, gdy oburzył na siebie Waszą Przewielebność, teraz zaś, przywrócony do łaski, myśli, że może zemścić się w taki sposób, jeżeli jakieś niezgody między nami zmajstruje”.

Dantyszek więc szczerze dążył do zgody. By zamknąć usta donosicielowi, wystarczyło, by żo­na — bo tak ją trzeba nazywać — Scultetiego wraz z dziećmi opuściła Warmię, Anna zaś dom Kopernika. Na razie nawet nie było mowy o jej wyjeździe: związek ten nie był ani udowodniony, ani nie rzucał się w oczy. Mikołaj wyznaczył po­czątkowo termin do Wielkanocy, później 6krócił

do Bożego Narodzenia, tłumacząc grzecznie Dan- tyszkowi, iż trudno jest znaleźć na poczekaniu uczciwą i spokrewnioną z nim gospodynię.

W końcu jednak Anna opuściła mieszkanie Ko­pernika i osiadła w swoim domu we Fromborku. Dantyszek na znak zgody chciał napisać wierszo­wane epitafium Waczenrodego i prosił jego sio­strzeńca o dane biograficzne. Kopernik odpowie­dział grzecznym listem.

Zgody jednak nie chciał Sculteti. Był to czło­wiek odważny i uparty. Poglądów swoich nie chował pod korcem. Dantyszek jeszcze w Krako­wie gorszył się jego „ateizmem” i poglądami na małżeństwo — a wiele trzeba było, by zgorszyć takiego Dantyszka! Wszyscy wiedzieli, że Sculteti „nie odprawiał nabożeństw i innych wyśmiewał, gdy sprawowali służbę bożą”, że nie wierzył w zwierzchnią władzę papieża, czyściec i odpusty, że podzielał szereg poglądów Lutra, a w innych sprawach szedł nawet dalej — jak współcześni mu reformatorzy szwajcarscy. Poza tym miał możnych protektorów w samym Rzymie i jeśli w co wierzył — nawet za bardzo — to w ich po­tęgę.

Śmierć Reicha wyzwoliła namiętności. Kanonia

jego była zastrzeżona dla kandydata królewskiego, którym był wojewodzie pomorski Rafał Kono­packi, krewny Waczenrodów. Nikt jednak nie wiedział o tym poza Kopernikiem. Ten, mając w ręku pismo królewskie i upoważnienie woje­wody, zajął niespodziewanie kanonię Reicha dla swojego kuzyna. Był to policzek dla przewodni­czącego kapituły Płotowskiego — ale zarazem dobra metoda na takich jak on. Donosząc o tym Dantyszkowi, tytułował już Kopernika „czcigod­nym panem doktorem”.

Na jakiś czas się uspokoiło. Widocznie widząc pismo królewskie, uznał, że Kopernik ma mocną pozycję. Dantyszek, zawiadomiony grzecznym a stanowczym listem Kopernika, nie robił oczywi­ście żadnych trudności i za swą szybką zgodę otrzymał równie szybkie i grzeczne podziękowanie w imieniu Kopernika i Konopackich. Ostatecznie przyjazne stosunki z wojewodą pomorskim były dla biskupa warmińskiego nie do pogardzenia.

Spór wybuchł jednak o inną godność: Reich był kustoszem. Na to zwolnione stanowisko kapi­tuła wybrała kantora Tymmermana, a na zwol­nioną z kolei kantorię Scultetiego. Natomiast król, Dantyszek i oczywiście Płotowski (ten zawsze

trzymał z możnymi) popierali Hozjusza. Giese zo­rientował się, że nie można przeciągać struny, i wzywał Scultetiego do ustąpienia, Kopernik jed­nak nie opuścił przyjaciela i skutkiem tego był następny donos Płotowskiego do Dantyszka.

Żona Scultetiego — pisał — pozostaje na War­mii w ukryciu, Anna zaś jawnie. „Prawda za­iste — dodał intrygant — że Wasza Przewieleb- ność ma doktorów w swoim kościele, ale dokąd zwracają swoje zapały, to lepiej wie Wasza Prze- wielebność, niżbym ja mógł napisać.”

Sculteti przeliczył swoje siły. Musiał opuścić Warmię. Wrogowie jego umieli dotrzeć nawet do Rzymu i spowodować tam uwięzienie doktora Aleksandra pod zarzutem herezji. Kilka lat trwa­ło, nim zdołał się wydostać na wolność, ale Rzy­mu już nie mógł opuścić i do końca życia miał kłopoty z inkwizycją papieską.

Anna zaś musiała również wyjechać z Warmii. Tylko raz podobno spotkał ją Kopernik, gdy je­chała na targ do Królewca. Rozmawiali chwil kilka i rozstali się na zawsze.

dzieś około roku 1530 wśród humanistów i uczonych renesansowej Europy rozchodzić się zaczęły wieści o rewolucyjnej teorii nie znanego dotąd warmińskiego astronoma. Może największy w tym udział miał Dantyszek, bywalec dworów europejskich i protektor uczonych, może Tiede- mann Giese korespondujący z wielu znanymi hu­manistami, a może Aleksander Sculteti, bawiący po roku 1527 w Rzymie.

W propagowaniu teorii heliocentrycznej wziąć również udział mogło krakowskie środowisko nau­kowe, w którym Kopernik miał wielu przyjaciół i korespondentów. Należał do nich Bernard Wa- powski, który w swoim czasie prosił Kopernika, by wyraził swą opinię o głośnym traktacie norym­berskiego astronoma Jana Wernera. Opinia ta, zamieszczona w obszernym liście do Wapowskiego z 3 czerwca 1524 r., zatytułowanym O ruchu ósmej sfery przeciw Wernerowi, była zdecydowa­nie krytyczna. Nie wyjawiał w niej jednak Ko­pernik swojej teorii heliocentrycznej, sam list- ‘Taktat zaś przez wiele lat pozostał nie znany.

MÓJ PAN NAUCZYCIEL"

W następnym dziesięcioleciu wzmogło się w Eu­ropie zainteresowanie astronomią. Przyczyniły się do tego trzy kolejne komety, obserwowane rok po roku w latach 1531, 1532 i 1533. Ich miejsce we wszechświecie było wówczas całkowicie niezrozu­miałe. Wśród ludzi zabobonnych wzbudzały prze­rażenie, wśród uczonych — zaciekawienie. Koper­nik napisał nawet jakąś rozprawkę o drugiej z nich, wziął udział w europejskiej dyskusji nad trzecią. Niestety, wypowiedzi jego się nie zacho­wały.

Nie wiemy, skąd poznał jego teorię młody i zdolny orientalista, Jan Albrecht Widmanstadt. Zgadywać jednak możemy, że zetknął się on z Dantyszkiem na dworze cesarza Karola V. Pa­miątką po Widmanstadcie jest grecki rękopis per­gaminowy, pełen złoceń i barwnych miniatur, znajdujący się dziś w Monachium. Ręką jego wy­pisane zostały na nim te słowa:

Papież Klemens VII dał mi ten kodeks w da­rze roku 1533 w Rzymie, gdym mu w obecności Franciszka Orsiniego, Jana Salviata kardynałów,

Jana Petra biskupa Viterbo i Mateusza Curtiusa lekarza w ogrodach watykańskich zdanie Koper­nika o ruchu ziemi wytłumaczył.”

Jednym z protektorów Widmanstadta był kar­dynał Mikołaj Schonberg. Niegdyś bawił w Polsce i na Warmii jako legat papieski, pośrednicząc w 1518/1519 r. w sporze polsko-krzyżackim. Wów­czas prawdopodobnie zetknął się z Kopernikiem. Był nawet u niego na obiedzie. Zasłyszawszy

o pracach astronomicznych swojego ongiś gospo­darza z Melzaku, wystosował do niego sławny póź­niej list.

Mikołaj Schonberg kardynał kapuański Miko­łajowi Kopernikowi pozdrowienie.

Gdy przed kilku laty o cnotach twoich zgodny głos wszystkich mnie doszedł, poczułem wówczas ku tobie większą jeszcze sympatię i winszować ją­łem naszym ziomkom, wśród których taką kwit­niesz chwałą. Przekonałem się bowiem, że nie tylko wyśmienicie poznałeś odkrycia dawnych matematyków, lecz również że wypracowałeś no­we zrozumienie świata. Uczysz, że Ziemia się porusza; Końce dnem jest świata i zajmuje jego miejsce środkowe; ósme niebo wiecznie jest nie­wzruszone i stałe; Księżyc z dołączonymi swej

sferze elementami, między Marsa a Wenery nie­bem położony, w rocznym biegu krąży wokół Słońca. Nadto żeś napisał komentarze o całym tym rozumieniu astronomii i że ułożyłeś w tablice ruchy gwiazd błędnych, rachunkom podporządko­wane, ku wielkiemu wszystkich podziwowi.

Przeto, mężu najuczeńszy, jeśli natrętnym ci nie będę, proszę cię i błagam usilnie, abyś odkry­cie to swoje uczonym udzielił, abyś jak najspiesz­niej mi nadesłał pisma swoje o układzie świata wraz z tablicami i tym, co masz ponadto, a co do owej rzeczy przynależy. Dałem zaś polecenie Teo- dorykowi z Radzyna, aby to wszystko na mój koszt przepisano i odesłano do mnie. Jeśli memu pragnieniu zadośćuczynisz, poznasz, żeś miał do czynienia z człowiekiem, który imię twoje powa­ża, a znakomitym twym cnotom sprawiedliwość oddać pragnie.”

List ten napisany został w Rzymie 1 listopada 1536 roku. W następnym roku zmarł kardynał Schonberg, nie doczekawszy się rękopisu koperni­kowskich Obrotów. Lecz jego imię zostało z nim na zawsze związane. Równocześnie nazwisko Ko­pernika coraz częściej wymieniano na dworach europejskich. W Królewcu radzono zabobonnemu

Albrechtowi, aby zasięgał u niego poi*ad astrolo­gicznych.

Do Wiednia zawiózł pisma Kopernika, dostar­czone przez Wapowskiego, dyplomata cesarski Zygmunt von Herberstein, zaznajomiony również z główną osnową teorii kopernikańskiej. Nie zna­my bliżej tego traktatu, przypuszczać jednak moż­na, że zawarł w nim Kopernik nie tylko sposoby obliczania ruchu planet, ale i podstawowe zasady heliocentryzmu. Wapowski chciał wydać alma­nach drukiem, i jego jednak śmierć rychło zabrała.

Gdy Rzym i Wiedeń, duchowa i świecka stoli­ca katolicyzmu, życzliwie patrzyły na dzieło from- borskiego kanonika, Marcin Luter musiał oczywi­ście zająć stanowisko odmienne. Z usposobienia był przekorny. I jak to wielcy plebejscy reforma­torzy, uważał, że — znając Pismo święte — zna się na wszystkim. Rozparty nad kuflem piwa, grzmiał do współbiesiadników:

Wspomniano o nowym astrologu, który chciał dowieść, że Ziemia się porusza i chodzi w kółko, a nie firmament albo niebo, Słońce i Księżyc; zupełnie jakby kto siedział na wozie albo na statku ruchomym i myślał, że siedzi nie­ruchomo i spoczywa, a Ziemia i drzewa idą i po-

ruszają się. Ale to tak teraz uchodzi: kto tam chce być mądry, to musi sobie coś swojego wymyślić! To musi być najlepsze, co on robi! Ten głupiec chce wywrócić całą sztukę astronomii! Ale jak wskazuje Pismo święte, Jozue kazał Słońcu za­trzymać się, a nie Ziemi!

Wcale nieźle jak na człowieka, który też „sobie coś swojego wymyślił” i „wywrócił całą sztukę” teologii. Ale Luter nieraz plótł skończone głup­stwa, gdy mieszał się do rzeczy, na których się nie znał. Nikt nawet z jego zwolenników tym się nie przejmował. Gorszy był świetny uczony, ale marna kreatura, prawa ręka Lutra, faryzeusz re­formacji Melanchton. Choć znał się lepiej na rze­czy, lecz swoim zwyczajem we wszystkim wtóro­wał szefowi:

Niektórzy sądzą, że to znakomite i trafne wypracować rzecz tak absurdalną jak ów sarmac­ki astronom, który porusza Słońce i zatrzymuje Ziemię. Zaiste, mądrzy władcy powinni powściąg­nąć utalentowaną lekkomyślność!

Swojsko brzmią te apele o twardą rękę wład­ców. Znane nam są również nutki pobrzmiewające w wypowiedziach Niemca Melanchtona i Niemca Schonberga. Jeden ceni Kopernika, uznaje go więc

za ziomka. Drugi go potępia, uważa więc za Sar­matę, barbarzyńskiego Polaka. Niech się kłócą między sobą.

Byli jednak i inni Niemcy, inni protestanci. Re­formacja zburzyła autorytet nie tylko papieża, zburzyła wszelki autorytet w kościele. Młodzi protestanci niemieccy umieli i chcieli myśleć sa­mi, bez oglądania się na swych przywódców. Jed­nym z nich był Jerzy Joachim von Lauchen, ów­czesną modą zwący się z łacińska Retykiem.

Jerzy Joachim urodził się w roku 1514 jako syn tyrolskiego szlachcica, człowieka kulturalnego, który sam wszczepił dziecku zamiłowanie do ma­tematyki. Mając lat 18, zapisał się na uniwersytet w Wittenberdze. Po trzech latach był już magi­strem oraz profesorem matematyki. Po następ­nych zaś trzech postanowił pogłębić swoje wy­kształcenie u najwybitniejszych uczonych ów­czesnej Europy. Melanchton dał mu listy poleca­jące.

Retyk zabawił dłużej w Norymberdze, odwie­dził Tybingę, zatrzymał się krótko w rodzinnym Tyrolu, a stamtąd, wiedziony ciekawością i nie­jasnymi jeszcze wieściami, postanowił ruszyć na Warmię. 14 maja 1539 r. w liście do jednego z no-

279

rymberskich uczonych Jana Schonera oznajmiał

o swoim wyjeździe i obiecywał, że jak tylko bę­dzie mógł, „natychmiast da znać, czy fakt odpo­wiada rozgłosowi i jego oczekiwaniom”.

Trafił w samą porę. Kończyła się afera Anny Schilling. Kopernik zdecydował się rozstać ze swoją gospodynią i ten fakt już — zdaje się — przebolał, ale ambicja jego była wyraźnie zadra­śnięta. Biskup, słodki przyjaciel, ale tchórz lęka­jący się byle donosiciela, łagodził mu teraz pigułkę komplementami na temat osiągnięć astronomicz­nych. Piękne dzięki! Lepsi od Dantyszka dawno powiedzieli, ile one są warte! Kopernik napisał mu .to wręcz — grzecznie, ale cierpko.

Pochwały utalentowanych dyletantów gniewały go nie mniej niż kpinki ciemnych ignorantów. Właśnie holenderski komediant, niejaki Gna- pheus, który znalazł schronienie w Elblągu, pu­ścił w świat farsę o Głupio-mądrym, śmiesznym astrologusie, którego dzieło pokrywa się w skrzy­ni kurzem i pleśnią. Rzecz była godna pogardy, ale należało skończyć z kurzem i pleśnią, pokazać światu, co się umie i kto jest więcej wart — bi­skupi i komedianci czy samotny fromborski uczo­ny. Kopernik należał do ludzi, którzy gnuśnieją

w latach spokojnych, krzepną i ożywiają się w przeciwnościach.

Retyk od pierwszej chwili uległ czarowi głębo­kiej wiedzy i zuchwałej teorii, jaką przed jego oczami roztoczył fromborski samotnik. Kopernik zaś mile przyjął szczere i bezpośrednie oddanie przybysza, który od pierwszych chwil zaczął go tytułować swoim „panem nauczycielem”. Słowa te położył Retyk w dedykacji przywiezionych Ko­pernikowi ksiąg.

Były to dary wprost bezcenne: pierwsze wyda­nie greckiego oryginału Ptolemeusza, które świe­żo ukazało się w Bazylei, Trygonometria Regio- montana, traktat astronomiczny Apiana, Elemen­ty Euklidesa, Optyka Vitellona, wreszcie łaciński przekład jednego z arabskich dzieł astronomicz­nych, pióra Dżabira ibn Affla. Pod tym nazwi­skiem Kopernik dopisał: „znakomity potwarca Ptolemeusza”; sam nie czuł się bowiem przeciw­nikiem, lecz raczej kontynuatorem aleksandryj­czyka. I inne karty nowych dzieł pokryły się jego uwagami, a rękopis Obrotów pęczniał od popra­wek i uzupełnień.

Entuzjazmem zarazili się również obaj biskupi, Giese i Dantyszek. Tiedemann zaprosił przyjaciela

ł jego nowego ucznia do Lubawy. Tam toczyły się teraz długie dyskusje nad kształtem planowanego dzieła. Kopernik, wierny swojemu pitagoreizmo- wi, chciał publicznie ogłosić tylko wywód mate­matyczny, tablice służące do obliczania ruchu planet.

Twierdził, iż każdy biegły uczony z łatwością z nich odczyta założenia teorii heliocentrycznej, ukryte zaś będą ąne przed oczami nieuków, głu­pich a możnych polityków czy teologów, których uświadamianie mogłoby być ryzykowne. Uległ jednak niespodziewanie łatwo połączonym namo­wom przyjaciół i wyraził zgodę na ogłoszenie za­sad heliocentryzmu jeszcze przed oddaniem do druku dzieła O obrotach.

Była to najprawdopodobniej inicjatywa Tiede- manna Giesego. On sam pracował już wcześniej nad spopularyzowaniem teorii przyjaciela i nad wybiciem mu z głowy pitagoreizmu. Sam nie cho­wał swych myśli pod korcem, choć ujawnianie ich było połączone z pewnym ryzykiem. Zlecono za­tem Retykowi opracowanie krótkiego dziełka re­ferującego zasadnicze poglądy Kopernika. Mikołaj zasiadł zaś do ostatecznej redakcji swego dzieła.

Dantyszek, słysząc o podjętych pracach, przy-

rzekł napisać wytworny epigramat łaciński, który by poprzedził tekst Obrotóto. Obyło się jednak bez epigramatu. Mała strata, bo talent Dantyszka zmarł wraz z jego karierą dyplomatyczną.

A dla Kopernika i Retyka nastały dni pracowite i owocne. Stary pitagorejczyk całkowicie odsłonił się przed młodym entuzjastą. Opowiadał mu

o swej młodości, o włoskich profesorach, rzym­skich dysputach, o pierwszych wątpliwościach,

o nocach spędzonych w bolońskim obserwatorium, nad którym migotał Kłos Panny.

Mówił jednak nie tylko o astronomii. Ukazywał drogi, jakimi winien biec umysł ludzki, jeśli chce ogarnąć całość zjawisk rządzących przyrodą i zna­leźć swoje miejsce we Wszechświecie. Przestrze­gał przed małostkowością i drobiazgowością, przed złudną dokładnością rachuneczków i fakcików. Potępiał mrówczą, nieproduktywną pracę dla pra­cy, bez jasno wytkniętego i realnego celu, bez szerokiej perspektywy syntetyzującej. Sławił ro­zum. A tym samym sławił i wolność, gdyż „musi umysł mieć wolny, kto chce uprawiać nauki”.

Piewca swobody ducha wprowadzał teraz mło­dego ucznia w świat tej swobody, w ukochany świat filozofii greckiej. Za Sokratesem i Plato­

nem, Arystotelesem i Pitagorasem uczył mądrości życia i praw nim rządzących. Wielki humanista, „sam nieświadom bogactwa swego umysłu” — jak miał później o nim powiedzieć Kepler — nie uświadamiał sobie również w pełni śmiałości swo­ich poglądów filozoficznych.

Jego Bóg, rzadko i zdawkowo wspominany w dziele O obrotach, nie był niczym więcej niż naturalnym porządkiem przyrody. Za to bogami byli też dla niego ludzie o wielkim umyśle kła­dący podwaliny nauk. Uczył ich czcić i szano­wać — ale nie bezkrytycznie. Odznaką czci daw­nych mistrzów było rozwijanie i ulepszanie ich dzieła, nie zaś przyjmowanie ich twierdzeń za nienaruszalne dogmaty. Uczył iść stale naprzód, odrzucać stare i tworzyć nowe.

Ten natłok idei, nauk, wrażeń, nie ogarnięty je­szcze, nie przetrawiony, nie uporządkowany, za­warł Retyk w małej książeczce, owocu rozmów warmińskich. Było to O obrotach ciał niebieskich Mikołaja Kopernika opowiadanie pierwsze, opra­cowane przez Jana Joachima na podstawie jego rozmów z „panem nauczycielem”, a przypisane Janowi Schonerowi. Wydane zostało w Gdańsku w marcu 1540 r. i szybko rozeszło się po całej

Europie z wieścią o odkryciach warmińskiego astronoma.

Już w lipcu roku następnego ukazało się w Ba­zylei nowe wydanie. Dantyszek otrzymywał alar­mujące listy od swoich przyjaciół, humanistów z Zachodu; zapytywali, kiedy wreszcie zasadnicze dzieło Kopernika wyjdzie drukiem. Książę Al­brecht otrzymał Opowiadanie pierwsze od Tiede- manna Giesego. Nie zrozumiał wprawdzie zupeł­nie, o co chodzi, ale Kopernika, który przyjeżdżał na jego dwór jako lekarz, traktował z wielką re- werencją, specjalną zaś opieką otoczył Retyka.

Młody zapaleniec spędził w Prusach pełne dwa lata. Jeździł po kraju, przebywał w Królewcu, Gdańsku i Elblągu, najwięcej jednak we From­borku i Lubawie. Niezwykły to był fakt w owych czasach rozszalałych namiętności wyznaniowych — pobyt młodego profesora ze stolicy luterańskiej w siedzibie katolickiego biskupa i katolickiej ka­pituły. Dobrze to świadczy o odwadze cywilnej Giesego i Dantyszka, że nie obawiali się konse­kwencji kościelnych.

Najwięcej jednak na pewno pomogła protekcja Albrechta. Autorytet i wola potężnego luterań- skiego sąsiada obu biskupstw starczyłyby w razie

potrzeby za wymówkę wobec wyższych władz ko­ścielnych. Protegował również Albrecht Retyka w Niemczech, dając mu listy polecające do Me- lanchtona i prosząc o płatny urlop z uniwersytetu wittenberskiego na czas przygotowywania dzieła Kopernika do druku.

Książę płacił zresztą nie tylko z cudzej kieszeni. W wylewnych słowach dziękował mu Retyk za „książęce uhonorowanie” i wyjeżdżając z War­mii przysłał w darze kolejne swe prace, owoc po­stępujących pod kierunkiem Kopernika wszech­stronnych studiów. Znalazła się wśród nich mapa Prus, traktat o kartografii, wreszcie jakiś „przy- rządzik do rozpoznawania długości dnia w ciągu roku”.

Z tym przyrządem było w Królewcu moc kło­potów. Mimo szczegółowego opisu Albrecht nie mógł sobie ani rusz z nim poradzić, wezwany zaś na pomoc złotnik książęcy „obszedł się z nim nie­zbyt delikatnie”. Ale listy polecające i złoto ksią­żę przysłał.

Przez ten czas Kopernik przygotowywał do druku O obrotach. Od „czterech dziewiędoleci” — jak sam pisał — leżało, nie „pokryte kurzem i pleśnią”, lecz uzupełniane bez przerwy nowymi

badaniami, obserwacjami, koncepcjami. Zmienia­ła się również jego konstrukcja. Osiem pierwot­nych ksiąg scalił Kopernik w siedmiu, później zaś nawet w sześciu. Z nowych książek wyzyskiwał teraz głównie Ptolemeusza i Regiomontana. Gdy jesienią 1541 r. Retyk opuszczał Warmię i jechał do Niemiec, wiózł z sobą owe sześć ksiąg już w kształcie ostatecznym.

Powrócił z nimi do swej Wittenbergi. Zdaje się, że tutaj, w stolicy protestantyzmu, pragnął opu­blikować dzieło swojego mistrza. Miał przecież do dyspozycji sławną drukarnię Hansa Luffta, wy­dawcy dzieł Lutra. Spotkał go jednak zawód. Lufft zdecydował się wydać jedynie trzy ostatnie rozdziały pierwszej księgi, poświęcone podstawo­wym zasadom trygonometrii. Jako traktat mate­matyczny o praktycznym znaczeniu mogły one li­czyć na dobry zbyt i wydanie ich nie łączyło się z żadnym ryzykiem — ani finansowym, ani — jak byśmy dziś powiedzieli — ideologicznym.

Owa Książeczka o bokach i kątach, która się ukazała w Wittenberdze w 1542 r., zaszkodziła zresztą raczej renomie Kopernika. Nie z powodu jej niedoskonałości, przeciwnie, było to dzieło na owe czasy znakomite, niektóre zaś z twierdzeń

Strona tytułowa dzida Heweliusza z Kopernlki»*-

Kopernika, całkowicie nowatorskie, umożliwiły dalszy rozwój tej dyscypliny matematycznej.

Kopernik pisał jednak te rozdziały swego dzie­ła nie znając jeszcze szeregu traktatów trygono­metrycznych, między innymi dzieła Regiomonta- na, które dopiero później dostał od Retyka. Ale Jan Schoner, wydawca kilku tych traktatów, za­interesowany materialnie w ich rozpowszechnia­niu, wystąpił bardzo ostro przeciw książeczce astronoma warmińskiego i oskarżył go o plagiat. Oskarżenie było całkowicie niesłuszne. Kopernik doszedł wprawdzie do podobnych rezultatów co Regiomontanus, jednak całkowicie samodzielnie. Istniały zresztą również istotne różnice między obu traktatami.

Dla Retyka był to poważny wstrząs. Wysoko cenił Schomera i spodziewał się jego pomocy w propagowaniu teorii heliocentrycznej. Równo­cześnie spotykał znaczne trudności w Witten- berdze. Listy Albrechta nie zdołały przekonać Melanchtona. Protestanckie środowisko humani­styczne, które wcześniej patronowało z czystej ciekawości wyprawie Retyka na Warmię, teraz odniosło Się do jej rezultatów wręcz nieżyczliwie. Jerzy Joachim zaś łatwo się zapalał i łatwo stygł.

Zrażony trudnościami, miał później opinię ucznia, który zwątpił w swojego mistrza.

Zwątpił zresztą również w środowisko witten- berskie i postanowił porzucić tamtejszy uniwersy­tet. Znalazł pracę na sąsiedniej uczelni w Lipsku, nie mógł jednak sam doglądać teraz wydania Obrotów. Zawiózł więc rękopis do Norymbergi, do znanego drukarza Jana Petreiusa, który już wcześniej wystąpił sam z chęcią wydania dzieła Kopernika. Pieczę zaś nad losami dzieła powie­rzył Retyk Andrzejowi Osiandrowi.

Był to jeden z ciekawszych działaczy luterań- skich. Syn kowala z małego niemieckiego mia­steczka, zdecydował się za młodu przywdziać suk­nię duchowną — dla takich jak on była to jedyna droga do kariery. Gdy jednak posłyszał o wystą­pieniu Lutra, stał się rychło jego najzagorzalszym zwolennikiem. To on głównie przyczynił się do przyjęcia luteranizmu przez norymberskich mie­szczan. To on w czasie wielkiej wojny chłopskiej w Niemczech zapobiegał opanowaniu swego mia­sta przez rewolucyjne pospólstwo i uratował rządy bogatego luterańskiego patrycjatu. To on wreszcie zjednał dla nowej wiary Albrechta Hohenzollerna.

W późniejszych latach, już po śmierci Lutra,

poglądy religijne Osiandra rozeszły się z oficjalną linią wyznania luterańskiego, reprezentowaną wówczas przez Filipa Melanchtona. Musiał porzu­cić Niemcy i wówczas znalazł schronienie pod skrzydłami Albrechta w Królewcu. W tym wła­śnie czasie obrzucano go niezliczonymi i niewy­brednymi obelgami, które część biografów Koper­nika wzięła aż nazbyt serio.

Gdy przystępował do wydania Obrotów, był je­szcze luteraninem prawowiernym i wpływowym. Inteligencją górował bezsprzecznie nad Lutrem, a charakterem nad Melanchtonem. Miał swoje przekonania i stał przy nich twardo.

Właśnie jednak ze względu na te przekonania zupełnie się nie nadawał na wydawcę dzieł Koper­nika. Dla Osiandra bowiem Biblia była najwyż­szym autorytetem, jedynym źródłem prawdy obiektywnej. Nauka miała natomiast tylko war­tość subiektywną, praktyczną. Jej tezy nie mu­siały być prawdziwe, wystarczy, jeśli były poży­teczne.

Osiandrowi nie chodziło o literalną zgodność teorii Kopernika z Biblią, jak Lutrowi i Melanch- tonowi. Dla niego Biblia była na takich wyżynach, że jakiś tam kanonik warmiński nie mógł jej za­

szkodzić. Był zbyt inteligentny, aby nie widzieć praktycznych wartości dzieła Kopernika dla ba­dań naukowych: prostoty systemu, łatwości obli­czeń, konsekwencji wniosków.

Był również na tyle inteligentny, żeby dostrzec w nim to, co rzeczywiście było dla religii groźne: nie mało ważną niezgodność ze słowami Jozuego w Starym Testamencie, lecz założenia teoretycz­ne, pochwałę ludzkiego rozumu dążącego do od­krycia prawdy obiektywnej, niezależnie od Biblii

i nie oglądając się na jej ducha.

Dlatego Osiander zdecydował się zwrócić bez­pośrednio do Kopernika. 20 kwietnia 1541 r. na­pisał, iż jego zdaniem hipotezy naukowe są nie artykułami wiary, tylko podstawą rachunków. Zjawiska astronomiczne można opisać w dwojaki sposób i dojść do tych samych wyników, nikt zaś nie potrafi się upewnić, która droga odpowiada prawdzie. Zachęcał więc Kopernika, aby w swojej przedmowie przedstawił teorię heliocentryczną jako hipotezę naukową. Tym sposobem „ułago­dziłbyś perypatetyków i teologów, których sprze­ciwu się obawiasz”. W tym samym dniu napisał list podobnej treści do Retyka, usiłując i jego przeciągnąć na swoją stronę.

To prawda, że Kopernik obawiaj się ataków ze strony perypatetyków, wiernych zwolenników autorytetu Arystotelesa, teologów, zarówno kato­lickich, jak luterańskich. Jak wynika z cytowane­go listu, sam pisał o tym do Osiandra. Sam głosił się wyznawcą idei pitagorejskich, nakazujących ukrywać przed tłumem to, co winno być przezna­czone tylko dla mędrców.

Lecz teraz kości zostały rzucone. Zwlekał całe życie — i życie było już za nim. Prysnął strach, kruchy okazał się pitagoreizm. Zamiast nowej przedmowy proponowanej przez Osiandra Koper­nik nadesłał do protestanckiej Norymbergi list de­dykacyjny do papieża Pawła III.

List był zręczny, ale zarazem pełen godności. Wspominał w nim Kopernik o swojej drodze do wielkiego odkrycia, o błędach dostrzeżonych w sy­stemie Ptolemeusza, o studiach nad dzidami sta­rożytnych uczonych, o metodach rozumowania

i wynikach pracy. Powoływał się na życzliwe opi­nie biskupów katolickich, Pawła z Middelburga, Giesego, kardynała Schonberga.

List kardynała do Kopernika dołączony został jako dowód akceptacji teorii heliocentrycznej przez jednego z książąt kościoła katolickiego.

Zwracał również uwagę Kopernik na praktyczne znaczenie swego dzieła dla reformy kalendarza. Ale równocześnie podkreślał, że „usiłowaniem uczonych jest dochodzić prawdy we wszystkim”. Teorię swą przedstawił jako prawdę obiektywną, nie jako hipotezę matematyczną.

Jeśli się przypadkiem znajdą lekkomyślni, którzy nie obeznam z żadną częścią matematyki, zechcą wszelako o każdej sąd swój dawać, powo­łując się na pewne miejsca z Pisma świętego, źle do tego celu naciągnione, i ośmielą się dzieło moje ganić i potępiać, oświadczam, że o takich wcale nie dbam, tak dalece, że nawet sądem ich jako płochym gardzę.”

Osiander znalazł się w trudnej sytuacji. List do Pawła III w pewnej mierze czynił zadość jego po­stulatom, aby ze względów taktycznych zabezpie­czyć się przed „perypatetykami i teologami”. Ko­pernik umiejętnie angażował w popieranie swego dzieła autorytet papieża, schlebiał jego próżności; Paweł III, znany ze snobizmu, pragnął uchodzić za opiekuna uczonych i humanistów.

Co więcej, Kopernik przypominał, że kościół właściwie już wcześniej zaangażował swój auto­rytet, że dzieło O obrotach było niejako zamówio-

he, wpierw przez przewodniczącego komisji sobo­rowej, biskupa Pawła, później zaś przez kardynała Schonberga. Niektóre ze sformułowań dedykacji świadczyły o dużym talencie dyplomatycznym jej autora. Może udział w ich redagowaniu brał Tie- demann Giese, dobry rzeczywiście dyplomata, znający ponadto stosunki wśród hierarchii ko­ścielnej.

Wobec kościoła katolickiego dedykacja ta zresz­tą rolę swoją spełniła. Przez cały wiek XVI zacho­wać miał on wobec teorii Kopernika życzliwe milczenie, przechodząc do porządku nad niezgod­nością teorii heliocentrycznej z Biblią. W krajach katolickich od Polski po Hiszpanię teoria Koper­nika wykładana i akceptowana była wówczas bez żadnych protestów ze strony duchowieństwa. Co więcej, nawet reforma kalendarza została w koń­cu przeprowadzona przez papiestwo na podstawie teorii heliocentrycznej.

Dopiero Giordano Bruno, wielki uczony, ale za­razem narwany fantasta, wyciągnąwszy z dzieł Kopernika wnioski interesujące, ale sformułowa­ne prowokacyjnie i wręcz atakujące zasady wiary, spowodował kontrakcję inkwizycji papieskiej. Wy­niki znamy: spalenie Bruna na stosie, uwięzienie

innego włoskiego kopernikanisty, Galileusza,

i umieszczenie dzieła O obrotach na indeksie ksiąg zakazanych. Lecz to były już czasy późniejsze.

Na razie zaś Osiander miał do czynienia z dzie­łem, które niełatwo mu przyszło zaakceptować. Nie śmiał już usunąć listu dedykacyjnego do pa­pieża, choć ten właśnie zawierał sformułowania dla niego najbardziej dyskusyjne. Postanowił jed­nak usunąć oryginalną przedmowę Kopernika

i na jej miejscu zamieścił własną, nie podpisaną

i mniej uważnemu czytelnikowi sugerującą, iż wyszła spod ręki autora. W niej Osiander zawarł swoje poglądy, w niej określił właśnie teorię he- liocentryczną jako matematyczną hipotezę, która nie musi wcale być prawdziwa, wystarczy, jeśli będzie zgodna z obliczeniami i wygodniejsza w praktycznym użyciu niż teoria Ptolemeusza.

Było to oczywiste fałszerstwo. Nie sposób bro­nić Osiandra twierdzeniem, że chciał stępić ostrze ewentualnych ataków na Kopernika. Nie był on człowiekiem, który by się bał jakichkolwiek ata­ków; sam śmiały i niepohamowany ryzykant, wy­suwał poprzednio taką tezę jedynie, by przekonać Kopernika. Nie o to mu jednak chodziło. Chciał podważyć wartość teorii, z którą się nie zgadzał.

Na jego usprawiedliwienie można tylko powie­dzieć, że działał zgodnie ze swoim przekonaniem — może błędnym, ale godnym szacunku. Lecz ktoś, kto chce się domagać szacunku dla swoich poglą­dów, musi sam szanować cudze. Do tego zaś Osiander nie dorósł — i tym samym nie dorósł do roli wydawcy Kopernika.

Później, już po śmierci Kopernika, Tiedemann Giese przy poparciu Dantyszka daremnie usiłował naprawić krzywdę wyrządzoną przez norymber­skiego wydawcę przyjacielowi. Nie wiedząc o roli Osiandra, żądał, by senat miasta Norymbergi ka­zał ukarać niesumiennego drukarza, usunąć przed­mowę sfałszowaną i zamieścić prawdziwą. Nie zdało się to na nic. Petreius na wszelkie zarzuty odpowiadał twardo i obelżywie, norymberski se­nat zaś w cichości zdawał się brać jego stronę. Fałszerstwo wykrył dopiero największy z następ­ców Kopernika, Jan Kepler.

Retyk zaś, choć najpewniej znał wcześniej pla­ny Osiandra, przyjął fałszerstwo obojętnie. Co­dzienne kłopoty zatarły już wrażenia z Frombor­ka. Przez długie lata żył okruchami sławy swego „pana nauczyciela”. Błąkał się po świecie, nie umiejąc nigdzie zagrzać długo miejsca. Trafił i do

Krakowa, gdzie wybudował nawet niewielkie ob­serwatorium i kontynuował niektóre badania Ko­pernika. Ugrzązł jednak, niepomny przestróg mi­strza, w pracochłonnych, a mało dających wyli­czeniach. Żył z astrologii, z medycyny. I on nie dorósł do roli jedynego ucznia.

Kopernik już tego nie widział. Jesienią 1542 r. powaliła go choroba. Nadeszła wiosna 1543 r. Sześć ksiąg o obrotach ciał niebieskich opuściło drukarnię Petreiusa. Pierwsze egzemplarze ruszy­ły do dalekiego Fromborka. Legenda głosi, że przyszły tam w dniu śmierci autora. Nie mógł ich jednak zobaczyć. „Umarł 24 maja, na długo przed­tem tracąc pamięć i przytomność umysłu” — za­pisał Tiedemann Giese.

Udajemy dzisiaj, że znamy dzieło Kopernika, że wiemy, co nam przyniosło. Od dzieciństwa recy­tujemy: „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”, i my­ślimy, że to najważniejsze. Przyznajemy, że nie znał jeszcze pełnej prawdy o ruchach ciał niebie­skich, odkrytej dopiero później przez Keplera,

i mylił się sprowadzając je do obrotów po liniach kolistych, że wskutek tego niepotrzebnie skompli­kował prostotę swego systemu zaczerpniętymi z Ptolemeusza epicyklami.

Nieśmiało również przyznajemy, że mniej prze­prowadził obserwacji niż inni, wcześniejsi, współ­cześni mu i późniejsi astronomowie — tak jakby nie w tym leżała jego wielkość, że przewyższał ich nie pracowitością, lecz intelektem. Wiemy, ja­kie znaczenie miały jego poszczególne tezy dla rozwoju nie tylko astronomii, ale wszystkich nauk ścisłych. Wiemy, jaka była droga rozwoju myśli ludzkiej od Kopernika do Keplera, od Keplera do Newtona, od Newtona do Einsteina. Wiemy, że bez odkrycia Kopernika wstąpienie na tą drogę byłoby niemożliwe.

Lecz tak naprawdę jakże często nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego to właśnie dzieło, dlaczego ten właśnie człowiek wytyczył nowe drogi rozwo­ju nauki i rozwoju ludzkości. Byli bowiem i przed Kopernikiem wielcy uczeni. Nauka i przed Koper­nikiem postępowała naprzód. Nastąpiły i przed Kopernikiem wielkie odkrycia.

Lecz rozwój nauki jako całość szedł nie w dro­dze konfrontowania sprzeczności, przezwycięża­nia poglądów przestarzałych, lecz ich sumowania. Odkrycie dodawano do odkrycia, osiągnięcie do osiągnięcia, autorytet do autorytetu. Dysputy nau- kowe, wielkie spory filozoficzne średniowiecza,

doprowadzić miały nie do lepszego poznania wie­lostronnej rzeczywistości, lecz do jednostronnego zwycięstwa jednej ze stron, najczęściej w oparciu

0 autorytet pozanaukowy, religijny.

Często zaś sprzeczności między wynikami po­szczególnych badań, odrębnych nauk, pomijano w ogóle milczeniem. Nauka bowiem nie ogarniała całości Wszechświata, widziała i opisywała wszyst­ko oddzielnie, jak straszni mieszczanie Tuwima. Wizję całości zarezerwowano dla odgórnie ustalo­nej doktryny, która — choć miała pretensje do miana nauki — nauką nie była. Ostatecznym wy­tłumaczeniem i uzgodnieniem wszystkich sprzecz­ności był czynnik irracjonalny, wola boska. Uczo­nemu nie wolno było widzieć całości. Ze swoim odkryciem był samotny.

Kopernik zburzył autorytet — nie jakiś kon­kretny autorytet, ale wszelki autorytet. Pierwszy wśród wielkich uczonych pokazał, że nowe buduje się przez przezwyciężenie starego. Pierwszy od­rzucił absolutną wartość osiągnięć myśli ludzkiej, pokazał, że mają one tylko wartość historyczną. Dlatego wspomnieliśmy, że był on w pewnym sensie pierwszym historykiem nauki. Choć bowiem

1 przed nim zajmowano się osiągnięciami wielkich

uczonych minionych wieków, traktowano je jed­nak jako osiągnięcia nie historyczne, lecz aktual­ne, mające niezmiennie tę samą wartość.

Kopernik wartości nie negował, osiągnięć nie pomniejszał. Zachował szacunek, a nawet uwiel­bienie dla wielkich mędrców, których teorie oba­lił. Ich autorytet był dla niego podporą, punktem wyjścia, nie granicą myśli. Myśl jego była w pełni wolna i wolności tej wymagał od swoich następ­ców. Oni poprawili jego błędy, ale on ich tego nauczył.

| nieprawdą jest, kiedy mówimy, ze Kopernik zepchnął Ziemię i zamieszkujący ją ród ludzki

i centralnego miejsca we Wszechświecie, że wy­znaczył jej rolę mniej zaszczytną. Przeciwnie, on wyrwał Ziemię z dna świata, z miejsca najpośled- niejszego, i cisnął w nieskończone przestrzenie za­rezerwowane dotychczas dla chórów anielskich. Dał jej skrzydła. I dał je ludzkiej myśli.

WABTO piiicime

Mikołaja Kopernika toruńczyka O obrotach ciał nie­bieskich ksiąg sześć. Nadto Opowiadanie pierwsze J. Joa­chima Retyka, różne pisma mniejsze M. Kopernika teraz zebrane i życiorys jego, przeł. J. Baranowski, Warszawa 1854

Wybór pism, przeł. L. A. Birkenmajer, Kraków 1920 Teofilakt Symokatta, Listy, Wrocław 1953 (tekst grecki oryginału, tłumaczenie łacińskie Kopernika i tłumaczenie polskie R. Gansińca)

Mikołaja Kopernika Rozprawy o monecie i inne pisma ekonomiczne oraz J. L. Decjusza Traktat o biciu monety

H. Barycz, Mikołaj Kopernik, wielki uczony Odrodze­nia, Warszawa 1853

M. Biskup, Działalność publiczna Mikołaja Kopernika, Toruń 1971

S. Cackowski, Mikołaj Kopernik jako ekonomista, To­ruń 1970

K. Górski, Dom i środowisko rodzinne Mikołaja Ko­pernika, Toruń 1968

H. Kesten, Kopernik i jego czasy, Warszawa 1961 T. S. Kuhn, Przewrót kopernikański, Warszawa 1966

Mikołaj Kopernik. Szkice monograficzne, Warszawa 1965

J. Sikorski, Mikołaj Kopernik na Warmii. Chronologia życia i działalności, Olsztyn 1968

W. Voise, Mikołaj Kopernik. Dzieje jednego odkrycia, Toruń 1970

K. Górski, Starostowie malborscy w latach 1457—1510, Toruń 1960

B. Leśnodorski, Dominium warmińskie (1243—1569), Poznań 1969

B. Rymaszewski, Toruń w czasach Kopernika. Urbani­styka, architektura, sztuka, Toruń 1969 H. Samsonowicz, Późne średniowiecze miast nadbał­tyckich, Warszawa 1968

H. Samsonowicz, Złota jesień polskiego średniowiecza, Warszawa 1971

Z. Wojciechowski, Zygmunt Stary, Warszawa 1946

H. Zins, Powstanie chłopskie w Prusach Książęcych w 1525 r., Warszawa 1953

H. Zins, W kręgu Mikołaja Kr sernika, Lublin 1966 Przekłady tekstów łacińskich i niemieckich cytowane są według J. Baranowskiego, A. L. i A. Birkenmajera,

I. Dmochowskiego, R. Gansińca, K. Górskiego, I. Sikor­skiego i J. Wasiutyńskiego.

20*

307

1367 — nazwisko Kopernik po raz pierwszy w aktach krakowskich 1369 — kamieniarz Mikołaj Kopernik przy­jęty w Krakowie do prawa miej­skiego

1433—1441 — działalność kupiecka Jana Kopernika 1448 — Mikołaj Kopernik ojciec w Gdańsku 1454 — stany pruskie poddają się Polsce ok. 1458 — Mikołaj Kopernik ojciec osiedla się w Toruniu . przed 1454 — Mikołaj Kopernik żeni się z Bar­barą Waczenrode 1466 — pokój toruński ok. 1470 — narodziny Andrzeja Kopernika 19 II 1473 — narodziny Mikołaja Kopernika 1483 — śmierć Mikołaja Kopernika ojca 1489 — Łukasz Waczenrode młodszy bisku­pem warmińskim 1491—1495 — Mikołaj i Andrzej Kopernikowie na studiach w Krakowie 1492 — wstąpienie na tron Jana Olbrachta 1492 — odkrycie Ameryki przez Koliftnba 1495 — Mikołaj Kopernik zostaje kanoni­kiem warmińskim 1496—1500 — studia Kopernika w Bolonii 1500—1501 — Kopernik w Rzymie

1501 — śmierć Jana Olbrachta w Toruniu

1501—1503 31 V 1503 1503 1506 ok. 1507 7 I 1507 1509 1510—1511 29 m 1512 5 IV 1512 7 XII 1512 1513

Mikołaj Kopernik studiuje medycy­ną w Padwie

Mikołaj Kopernik doktoryzuje się z prawa kanonicznego w Ferrarze powrót Mikołaja Kopernika na War­mię

śmierć króla Aleksandra, panowa­nie Zygmunta I

Kopernik opracowuje Komentarzyk

o hipotezach ruchu niebios Kopernik lekarzem biskupim w Lidz­barku

Kopernik publikuje łaciński prze­kład Listów Teofilakta Symokatty Kopernik kanclerzem kapituły war­mińskiej

śmierć Łukasza Waczenrodego w To­runiu

Fabian Luzjański biskupem warmiń­skim

układ piotrkowski między Zygmun­tem I a kapitułą warmińską Kopernik włącza się do prac sobo­rowych nad reformą kalendarza Kopernik rozpoczyna pracę nad dziełem O obrotach,

1516—1519 — Kopernik administratorem dóbr ka­pituły warmińskiej 15 VIII 1517 — pierwszy zarys rozprawy Kopernika o monecie 1519 — druga wersja traktatu o monecie

1520—1521 — wojna polsko-krzyżacka

4 I 1520 — Kopernik i Jan Sculteti posłami kapituły warmińskiej do wielkiego mistrza Albrechta 23 I 1520 — krzyżacy palą dom Kopernika we Fromborku

I 1520—VIII 1521 — Kopernik w Olsztynie XI 1520—XI 1521 — Kopernik ponownie administratorem dóbr kapituły 15 I 1521 — wojna krzyżacka pod Olsztynem

1521—1525 — zawieszenie broni między Polską

a zakonem, okupacja części Warmii przez krzyżaków 1521 — Kopernik komisarzem Warmii marzec 1522 — Kopernik referuje traktat o mone­cie na zjeździe stanów w Gru­dziądzu

1523 — śmierć biskupa Fabiana Luzjańskie- go, Kopernik administratorem gene­ralnym biskupstwa

1523—1537 — Maurycy Ferber biskupem warmiń­skim

3 VI 1524 — List do Wapowskiego przeciw Wer­nerowi 1525 — hołd pruski

1526—1528

1528

1531

1533


1 XI

1536



1537

IX

153 a—IV

1539


V

1539


4 VI

1539


m

1540

8

IV—3 V

1541



1541


16 X

1541


VI

1542


koniec

1542


m

1543

reforma monetarna w Koronie reforma monetarna w Prusach Kopernik opracowuje olsztyńską taksę chlebową

J. A. Widmanstadt objaśnia papie* żowi Klemensowi VII teorię Koper­nika

list kardynała Schonberga do Ko­pernika

śmierć Maurycego Ferbera, Danty- szek biskupem warmińskim sprawa Anny Schilling

przybycie Retyka na Warmię

napaść Lutra na system heliocen- tryczny

Opowieść pierwsza Retyka wydana w Gdańsku

Kopernik na dworze Albrechta w Królewcu

drugie wydanie Opowieści pierwszej w Bazylei

Melanchton napada na system he- liocentryczny

Książeczka o bokach i kątach Ko­pernika wydana w Wittenberdze choroba Kopernika O obrotach dal niebieskich wycho­dzi w Norymberdze śmierć Mikołaja Kopernika we Fromborku

1582 — reforma kalendarza przez papieża Grzegorza XIII 1584 — ekspedycja duńska wysłana przez Tychona Brahe bada na Warmii pa­miątki po Koperniku i sprawdza jego obliczenia 1600 — spalenie Giordana Bruna przez in­kwizycję papieską 1609 — Jan Kepler odkrywa, źe planety krążą po elipsach


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
gegra-ukl slon, Mikołaj Kopernik - (1473-1543) Ziemia nie znajduje się w centrum układu słonecznego
Ściągi z fizyki-2003 r, Życie i działalność Mikołaja Kopernika
0 Uniwersytet Mikołaja Kopernika
Laboratorium wielkie odkrycie Mikołaja Kopernika
zadania konkurs Swinarskiego, ZAD38, UNIWERSYTET MIKOŁAJA KOPERNIKA
Geografia-super(PLIKI), gegra-ukl slon, Mikołaj Kopernik - (1473-1543) Ziemia nie znajduje się w cen
Mikołaj Kopernik
Mikołaj Kopernik 2
mikolaj kopernik
2 Stanisław Ignacy Witkiewicz biografia
Tajemnice pochówku Mikołaja Kopernika
Anna Skolimowska Mikołaj Kopernik i Jan Dantyszek – nowe źródła, nowe interpretacje
Mikolaj Kopernik
Mikołaj Kopernik Geografia
Mikołaj Kopernik
Mikołaj Kopernik
Mikołaj Kopernik krótka informacja 2
Mikołaj Kopernik 2
Mikołaj Kopernik

więcej podobnych podstron