Karol May Grobowiec w lesie

Karol May




Grobowiec w lesie


Tytuł oryginału Der Spion von Ortry I

Tłumaczenie: Ewa Kowynia



Czarodziej Abu Hassan


Za czasów Napoleona III Metz był siedzibą jednej z dwudziestu dywizji stacjonujących w kraju i razem z dywizjami rozmieszczonymi w Strasburgu, Besancon i Chalons–sur–Marne podlegał komendanturze Wschód, której kwatera główna znajdowała się w Nancy.

Metzbył prawdziwie niemieckim miastem, bo kiedy Lotar Młodszy dzielił swoje włości miasto przypadło w udziale Ludwikowi Niemieckiemu, a więc weszło w skład Cesarstwa Niemieckiego. Na skutek wytężonych zabiegów udało się Francuzom objąć miasto najpierw swoim protektoratem, a później na mocy Pokoju Westfalskiego przejąć całkowitą władzę nad tą ważną twierdzą.

Jeden z największych pensjonatów w Metzu, hotel l’Europe znajdował się w najpiękniejszej części miasta, blisko kolei. W hotelu tym lubili zatrzymywać się ludzie z wyższych sfer, ponieważ znajdowali tu wszystko, co zaspokajało ich wybredne gusta.

Wiosną 1870 roku hotel zaszczyciło szczególnie wielu wysoko postawionych gości. W mieście kwitło niezwykle barwne życie żołnierskie. Oficerowie wysokiej rangi przyjeżdżali i odjeżdżali, nie wiadomo skąd, dokąd i dlaczego. I chociaż zazwyczaj występowali po cywilnemu, to zarówno właściciel jak i obsługa hotelu 1’Europe, mieli wystarczająco dużo zmysłu obserwacyjnego, żeby rozpoznać, że mają do czynienia z wpływowymi ludźmi armii, których obecność kazała przypuszczać, że szykuje się coś niezwykle ważnego.

Od kilku dni w najlepszych pokojach hotelu zamieszkiwał pewien starszy pan. Miał z sobą kilku służących, a z jego kufrów nie usunięto jeszcze oznaczeń kolejowych, na których widniały nazwy takich miast, jak Paryż i Nancy. Starszy pan przybył więc do Metzu ze stolicy, odwiedziwszy najpierw główną kwaterę komendantury. Okoliczność ta spowodowała całą lawinę najróżniejszych spekulacji i domysłów. Nazywał się po prostu Macon, ale jeden z kelnerów, który pracował w kawiarni w Luwrze twierdził, że zna tego jegomościa i że to nie kto inny jak hrabia Mes Rallion, faworyt cesarza.

Kto wie, czy ów kelner nie miał racji, ponieważ przy bliższej obserwacji okazało się, że pan Macon składa częste wizyty dowódcy dywizji, komendantowi twierdzy i innym wysoko postawionym osobistościom, a ci traktują go w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do jego rangi.

Wczoraj wieczór rozkazał służącym, żeby poczynili przygotowania do podróży, ponieważ zamierza udać się do Thionville pociągiem, odjeżdżającym z Metzu o godzinie jedenastej, żeby około południa znaleźć się już na miejscu.

Już o dziewiątej pojawił się jakiś młody człowiek o wyglądzie oficera i poprosił o zaanonosowanie go panu Macon. Pytany o nazwisko podał swoją wizytówkę, na której widniało: Bernard Caligny, dowódca szwadronu. Ten Caligny był więc oficerem kawalerii, rotmistrzem. Został zaanonsowany i natychmiast przyjęty. Pan Macon przyjął go niezwykle uprzejmie, poczęstował cygarem i rzecz dziwna, dalej rozmowa potoczyła się niemal identycznie jak niegdyś w Simmern pomiędzy generałem i porucznikiem von Greifenklau.

— W kwaterze pańskiego przełożonego widziałem krajobraz namalowany podobno pańską ręką, rotmistrzu? — spytał Macon.

— To tylko taka mała wprawka.

— Wprawka, która jednak świadczy o sporych umiejętnościach. Sądzę, że nie przyszłoby panu trudno wcielić się w postać pejzażysty.

— Myślę, żenię.

— Miło to słyszeć. Czy pan mnie zna, rotmistrzu?

Oficer uśmiechnął się.

— Dzisiaj mam przyjemność rozmawiać z panem Macon.

— A w innych okolicznościach? Jakiej by pan udzielił odpowiedzi?

— Wtedy miałbym zaszczyt rozmawiać z hrabią Julesem de Rallion — odparł oficer z ukłonem. — Dobrze, widzę, że mnie pan zna. Sporo o panu słyszałem. Przełożeni są z pana zadowoleni i dlatego zamierzam dać panu sposobność do wyróżnienia się.

— Wykorzystam tę okazję, żeby panu udowodnić, że moim pragnieniem jest przysłużyć się mojemu krajowi!

— Wspaniale! Dowiedziałem się, że włada pan niemieckim?

— Tak, urodziłem się przecież w okolicach Strasburga.

— Czy byłby pan w stanie uchodzić w Berlinie za Niemca?

— Mam nadzieję. Musiałbym tylko móc legitymować się niemieckimi dokumentami.

— Zostanie pan zaopatrzony we wszystko, co potrzebne. Proszę posłuchać, co mam panu do powiedzenia!

Hrabia zapalił nowe cygaro. Jego wychudła twarz nabrała przebiegłego wyrazu.

— Okoliczności zmuszają nas do rozpoczęcia myślenia o wojnie z Niemcami. Walka pomiędzy Niemcami i Austrią dowiodła w wystarczającym stopniu, jak rozważnie działa dowództwo pruskiej armii. Należy przypuszczać, że Prusy odgadły nasze zamiary, a co za tym idzie poczyniły już pewne przygotowania. Musimy dowiedzieć się czy nasi wrogowie nas przejrzeli i jakie kroki zamierzają podjąć przeciwko nam. Rozumie mnie pan?

— Doskonale, panie hrabio!

— Rzecz jasna, tak delikatnego zadania nie możemy powierzyć oficjalnej dyplomacji. Potrzebujemy osoby, która byłaby zdolna przeprowadzić podobne śledztwo. Musi to być człowiek, który oprócz niezbędnych umiejętności wojskowych posiada dość inteligencji, żeby przechytrzyć wroga. Wyślemy go do Berlina, oczywiście zaopatrzonego w odpowiednie dokumenty i listy polecające. Dostanie instrukcje, jak ma się zachowywać i pieniądze, po pierwsze na własne wydatki, a po wtóre na różne nieprzewidziane okoliczności. Jego zadanie nie będzie łatwe, lecz zostanie za nie odpowiednio wynagrodzony. I to pana właśnie, rotmistrzu, polecono mi do wykonania tego zadania.

— Podejmę się go z radością i nie zaniedbam niczego.

— Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałem. Czy był pan już w Berlinie?

— Jeszcze nie.

— To dobrze, bo nie narazi się pan na niebezpieczeństwo, że ktoś pana rozpozna. O jedenastej wyjeżdżam do Thionville. Czy zdąży pan do tego czasu przygotować się do podróży?

— Żołnierz musi być stale gotowy do wymarszu.

— Świetnie! Będzie mi pan towarzyszył. Tu niedaleko jest miejsce, do którego udaję się na tajną inspekcję i od tego, co tam zastanę uzależniam dalsze instrukcje dla pana. Zabierze nam to najwyżej dwa dni, a potem pojedzie pan do Berlina. Całe swoje zainteresowanie powinien pan tam skupić na sztabie generalnym, w związku z czym już teraz dam panu pewien adres, który na pewno się przyda.

Wyjął z kieszeni notatnik, przekartkował kilka stron, po czym mówił dalej:

— Jest tam mianowicie pewien oficer, niezwykle sprawny i pomimo swojej młodości bardzo dobry strateg, który nawet w swoim prywatnym mieszkaniu zajmuje się niesłychanie ważnymi pracami. Gdyby się panu udało zaskarbić sobie jego przyjaźń, to może nadarzyłaby się możliwość, żeby pan po kryjomu rzucił okiem na to co robi. Zręcznie poprowadzona rozmowa mogłaby panu wiele zdradzić, nawet rzeczy, o których nigdy panu otwarcie nie powie. Kilka butelek wina we właściwej chwili potrafi sporo zdziałać. Ponadto oficer ten ma krewnych i być może uda się panu zdobyć ich zaufanie. Nie wdając się w szczegóły chciałem tylko dać do zrozumienia, że mądry człowiek musi umieć posłużyć się wszelkimi dostępnymi środkami. Mam szczególny powód, żeby kazać panu śledzić i wybadać akurat tego oficera. — Powtarzam, że uczynię, co w mojej mocy — odparł rotmistrz. — Czy mogę prosić o nazwisko tego oficera?

— Jest porucznikiem. Nazywa się Richard von Greifenklau. Niestety nie mogę powiedzieć, gdzie znajduje się jego prywatne mieszkanie, ale myślę, że dowiedzenie się tego nie powinno sprawić panu trudności. Natomiast wiem coś, co się panu może przydać. Ma dziadka, weterana z tak zwanej wojny wyzwoleńczej, który służył najpierw pod dowództwem tego zdrajcy Lutzowa, a następnie pod dowództwem Blüchera i został ciężko ranny w bitwie pod Waterloo. Jeszcze dziś ten starzec z zapałem opowiada o swoich wyprawach. Na pewno pan wie, że z łatwością można zdobyć przychylność takich ludzi, jeśli tylko uwierzą, że zarazili słuchacza swoim zapałem. To wszystko, co mogę panu teraz powiedzieć. Niedługo otrzyma pan bardziej szczegółowe rozkazy. Czy ma pan jakieś stosowne ubranie? Takie, jakie zwykli nosić artyści?

— Postaram się o coś odpowiedniego.

— A sztalugi?

Rotmistrz nie mógł powstrzymać rozbawienia.

— Wożenie ze sobą sztalug stąd do Berlina byłoby kłopotliwe. I zbyteczne. Wystarczy, że ubiorę się jak artysta i zabiorę ze sobą sporą teczkę z rysunkami i już będę wyglądał na malarza. A sztalugi kupię sobie w Berlinie.

— To już zależy od pana. A teraz proszę jak najszybciej przygotować się do podróży. Będę oczekiwał pana kwadrans przed jedenastą. Adieu!

Podniósł się i podał młodzieńcowi rękę. Rotmistrz przyjął ją jak ktoś, kto doznaje ogromnego zaszczytu, po czym oddalił się oddawszy panu Macon tak uniżony ukłon, jakby żegnał się z samym księciem. Wiedział, że faworyt cesarza posiada na dworze więcej wpływu niż niejeden minister, który wyobraża sobie, że posiada jakąś władzę.

Gdy tuż przed jedenastą zajechał na stację pociąg do Thionville pan Macon wsiadł do przedziału drugiej klasy, a wraz z nim młody człowiek ubrany w wąskie, szare spodnie, eleganckie lakierki, aksamitną kurtkę, kapelusz z szerokim rondem i rękawiczki. Pod pachą dźwigał wielką teczkę i nikt nie mógł mieć co do tego wątpliwości, że ma przed sobą artystę malarza.

Gdy wysiedli w Thionville na peronie stał stary kapitan z zamku Ortry, żeby powitać czcigodnych gości. Pan Macon, który tutaj na powrót stał się hrabią Rallion, poklepał starego poufale po ramieniu.

— A więc, kapitanie, widzę, że otrzymał pan moją depeszę.

— Przed dwiema godzinami i pośpieszyłem, żeby pana przywitać.

— Przedstawiam panu rotmistrza Celigny, który w charakterze artysty malarza udaje się do Berlina. W jakiej, sprawie, tego nie muszę chyba wyjaśniać takiej chytrej sztuce jak pan.

Staremu zajaśniały oczy i skinął poufale młodemu oficerowi:

— Niech się pan dobrze sprawi, żeby ci Prusacy dostali wreszcie zapłatę, na jaką od dawna zasługują.

— Jestem przekonany, że kapitan dołoży wszelkich starań, — zapewnił hrabia w imieniu oficera. — Ma pan tu jakiś powóz?

— Nawet dwa. Ten drugi dla pańskiej służby.

— Dobrze. Ruszajmy więc.

Wkrótce dwa powozy potoczyły się po drodze wiodącej z Thionville do Ortry. Minęli właśnie pierwszą wioskę, gdy nagle przed sobą spostrzegli dziwacznie odzianego człowieka wędrującego drogą. Miał na sobie szerokie, orientalne spodnie związane pod kolanami tasiemką, a na bosych stopach sandały. Ponieważ nie miał nawet pończoch, widać było jego chude, brązowe łydki. Tułów okrywała mu czerwona kurtka obszyta galonami. Wokół pasa zawiązany miał stary, niebieski szal, w którym tkwiły różne dziwne przedmioty, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć. Spod rozpiętej kurtki wyzierała koszula, która przed laty z pewnością była biała, a na głowie obcego tkwił fez. Z ramienia zwisał mu duży skórzany worek, którego zawartość ciągle się ruszała. Najwyraźniej człowiek ów niósł w worku jakieś żywe stworzenia. Jego twarz zdawała się składać jedynie z potężnej brody, brązowego szpiczastego nosa i dwojga oczu ukrytych pod ciężkimi powiekami.

Gdy powozy zrównały się z wędrowcem, ten zatrzymał się. Z wolna uniósł powieki i obojętnie popatrzył na pasażerów, lecz nagle, gdy tylko jego wzrok padł na mężczyzn siedzących w pierwszym powozie, ożywił się. Oczy rozjarzyły mu się niczym węgielki, lecz w następnej chwili obcy opanował się już. Oparł się o drzewo rosnące przy drodze, a kiedy powóz go mijał wydal przeciągły, cichy syk.

W tej samej chwili konie stanęły dęba i nic nie pomogły wysiłki stangreta, za nic nie chciały ruszyć do przodu. Stangret smagał je batem, cmokał, przemawiał do nich czule, wszystko na próżno. Wędrowiec utkwił wzrok w starym kapitanie, który wygrażał mu pięścią.

— Człowieku, nie widzisz, że płoszysz konie? Wynoś się stąd!

— Płoszę? — spytał wędrowiec głębokim głosem. — Jeszcze żaden koń się mnie nie bał, natomiast wszystkie konie słuchają moich rozkazów. Do kogo należy ten powóz?

— Co cię to obchodzi, włóczęgo? Powtarzam, wynoś się stąd, bo każę cię przepędzić batem!

— Nie boję się — odrzekł spokojnie obcy. — Gdy się dowiem, do kogo należą te powozy uspokoję konie i będziecie mogli odjechać.

Stary kapitan wzruszył pogardliwie ramionami i rozkazał stangretowi ruszać, ale niestety, konie nie chciały słuchać.

— Nie da się, łaskawy panie — odpowiedział — Chyba diabeł je opętał, albo ten włóczykij potrafi czarować. Jeszcze złamią dyszel.

Do tej pory hrabia przypatrywał się spokojnie całemu zajściu. Teraz jednak odwrócił się do drugiego powozu, w którym siedzieli jego służący:

— Zabierzcie stąd tego człowieka, żeby konie go nie widziały!

Służący wysiedli i z groźnymi minami podeszli do obcego. Kazali mu zmykać, a gdy ich nie posłuchał, zaczęli napierać. Jednak w momencie cofnęli się z przerażeniem, obcy otwarł odrobinę swój worek, z którego wystrzeliły trzy węże. Oplótłszy cielskiem długą, nagą szyję swojego pana z błyskawiczną szybkością ruszały dookoła głowami, jakby chciały bronić go przed napaścią. Były to jadowite żmije podobnych do indyjskich okularników. Służący odskoczyli i nie mieli odwagi zbliżyć się do niego ponownie.

A ten podniósł rękę i zaczął czule gładzić swoich obrońców.

— Kto chce ze mną walczyć niech podejdzie! Słuchają mnie wszystkie zwierzęta leśne i polne, rumaki także zrobią, co każę. Nie opuszczą tego miejsca dopóki im na to nie pozwolę. Do kogo należą te zaprzęgi?

Panowie siedzący w pierwszym powozie ani rusz nie mogli zdobyć się na odpowiedź nie naraziwszy na szwank swojej godności, ale pojęli, że nie mogą mu nic zrobić.

Z kłopotu wybawił ich stangret.

— Zaprzęgi należą do pana na zamku Ortry — zawołał.

— Ortry? — powtórzył poskramiacz węży. — Dobrze. Możecie jechać.

Wydal dziwnie brzmiący syk, a wtedy konie natychmiast ruszyły z miejsca i pognały galopem przed siebie, stangret musiał się sporo namęczyć, aby je jakoś okiełznać. Wędrowiec patrzył za odjeżdżającymi dopóki nie zniknęli mu z oczu, a wtedy zwrócił twarz na wschód. Rozwarł szeroko oczy i ze skrzyżowanymi na piersi ramionami uklęknął na ziemi.

— Allah HAllah! Twoje imię jest jedyne, i niezmierzona jest twoja potęga. Bądź pochwalony, że spotkałem, tego rabusia, mordercę naszego plemienia! Bądź pochwalony, że znalazłem pierwszy ślad Liamy, córki naszych namiotów, żony mojego brata Saadiego. Przysięgam ci i wszystkim kalifom, że ją uwolnię, a jeżeli nie żyje, pomszczę ją, jak nie było pomszczone jeszcze żadne dziecko pustyni!

Do Francuzów mówił dialektem południowej Francji, lecz teraz modlił się po arabsku. Klęcząc na ziemi w otoczeniu węży sprawiał niezwykłe wrażenie.

Podniósł się, umieścił węże w worku i pomaszerował przed siebie tą samą drogą, którą przed chwilą podróżował kapitan ze swoimi gośćmi. W najbliższej wsi zaszedł do gospody, w której zastał jedynie starego szynkarza, przyglądającego się mu ciekawie.

— Pan nie pochodzi chyba z północnej Francji? — zagaił.

— Nie — brzmiała odpowiedź. — Urodziłem się w skwarze Południa.

— Co pan tu porabia? Handluje pan czymś?

— Nazywają mnie Abu Hassan. Jestem czarodziejem. Zgłębiłem tajemnice duchów i zniewoliłem wszystkie stworzenia.

— Oho, hochsztapler — uśmiechnął się gospodarz. — Gdzie pan chce pokazać swoje sztuczki?

— W Ortry.

— Chyba nie zrobi pan tam dobrego interesu!

— Jak to?

— Do robotników, którzy być może życzyliby sobie takiej rozrywki nie dopuszczą nikogo obcego, a w zamku mieszkają ludzie, którzy widzieli o wiele więcej, niż pańskie sztuczki.

— Abu Hassan potrafi więcej niż inni. Kto mieszka w zamku? — Baron de Sainte–Marie.

Obcy potrząsnął głową, jak gdyby nie zadowoliła go ta odpowiedź.

— I kto jeszcze?

— Jego żona i dwoje dzieci.

— Ile lat ma ten baron?

— Około pięćdziesięciu.

Abu Hassan znów potrząsnął głową.

— A czy nie mieszka z nimi taki człowiek z wielkimi, siwymi wąsami?

— Tak, to jego ojciec.

— Jak się nazywa?

— Właściwie należałoby przypuszczać, że też nazywa się de Sainte–Marie, ale tak nie jest, bo nazywa się Richemonte. Najprawdopodobniej jego syn otrzymał ten tytuł od cesarza.

Abu Hassan słuchał uważnie, dokładał wszelkich starań, żeby jego pytania brzmiały całkiem obojętnie.

— Czy ten stary nie był kiedyś żołnierzem?

— Tak, walczył u boku wielkiego cesarza, a podobno był też u Kabylów.

— Miał żonę?

— Chyba tak, skoro baron jest jego synem. Nie znałem jej, bo mieszkają tu dopiero od kilku lat.

— A baron, czy jest żonaty?

— Tak.

— Z cudzoziemką?

— Nie, z Francuzką. Skąd panu przyszło do głowy podobne pytanie?

— Czy nigdy nie słyszał pan o kobiecie, która nazywała się Liama?

— Liama? Tak! To była pierwsza żona barona. Jej grób znajduje się głęboko w lesie koło wieży duchów. Żyje jeszcze jej córka.

Oczy obcego zapłonęły pod powiekami, lecz już w następnej chwili spytał całkiem spokojnie:

— Zostawiła córkę? Jak ma na imię?

— Marion.

— I nigdy nie nazywała się inaczej?

— A dlaczego miałaby się nazywać inaczej? Zadaje pan dziwaczne pytania.

Jeszcze długo gawędzili i Hassan dowiedział się wszystkiego, co gospodarz wiedział o Ortry i jego mieszkańcach. Usłyszał też, że duch Liamy pojawia się przy starej wieży. Wreszcie obcy opuścił gospodę. Gdy znalazł się sam na drodze potrząsnął głową i w swoim ojczystym języku zaczął mruczeć do siebie:

— Szukam tego starego Richemonte. Wreszcie Allach skierował moje kroki we właściwe miejsce. Ale Liama, ta córa pustyni umarła. Pomszczę ją.

Kim jest ta Marion? Kim jest ten baron de Sainte–Marie? Kim jest ten duch, który pojawia się w wieży? Muszę iść do Ortry i sprawdzić ślady, jakie znalazłem. Potem wrócę do Saadiego i powiem mu, że wreszcie nadeszła pora zemsty.

Oczy rozbłysły mu dziko i zaśmiał się szyderczo.

— Rozpozna mnie? O nie! Cierpienie poorało moją twarz i niemal pozbawiło ciała. A nawet jeżeli się dowie, kim jestem, to i tak się go nie boję. Czyż nie przerazili się moich węży? Czyż Allach nie pozbawił ich rozumu, że nie pojęli, dlaczego konie mnie słuchają? Ajeżeli zaczną mi grozić, pokażę im moje sztuczki i uznawszy za szatana przestraszą się. Tak, niedaleki jest już dzień zemsty. Odnalazłem śmiertelnego wroga i nie spocznę, dopóki go nie zniszczę. Allach pogrzebie go w otchłani piekieł!



Szedłem sobie przez las


Fabryka żelaza w Ortry pracowała jak co dzień, wyrzucając ku niebu kłęby dymu, ale wśród pracujących tam ludzi panowało silne podniecenie. Był to bowiem ważny dzień. Dzisiaj, jak przypuszczano miał przybyć zaufany cesarza Napoleona z tajną misją inspekcji urządzeń fabryki. Lecz niezależnie od tego czuło się, że coś wisi w powietrzu.

Baronessa Marion chłodno powitała hrabiego Ralliona i w żaden sposób nie dała mu odczuć że cieszy się widząc swego przyszłego teścia w progach zamku Ortry. Przydzieliła mu najlepsze komnaty zamku, gdy tymczasem Caligny, rzekomy malarz, wprowadził się do mieszkania zamordowanego dyrektora fabryki. Po krótkim posiłku stary kapitan i obaj Rallionowie udali się do fabryki, a Caligny pomaszerował do ogrodu z zamiarem wykonania paru szkiców zamku. Siedział tam na ławce, doktor Müller czytając książkę. Zobaczywszy Calignya wstał na powitanie nie umiejąc ukryć najwyższego zdumienia. Cóż to za wybryk natury? Ten malarz był do złudzenia podobny do służącego Fritza.

Uwadze Calignya nie uniknęło zdziwienie doktora.

— Wydaje się pan być niemile zaskoczonym, że panu przeszkadzam. Czy mogę prosić o wybaczenie, monsieur?

— Jestem wychowawcą młodego barona.

— Ja zaś malarzem przybyłym tu z hrabią Rallinem. Miałem zamiar z tej oto ławki wykonać parę szkiców zamku, ale nie będę jednak panu przeszkadzał.

— Ależ skąd, niechże pan siada — powiedział uprzejmie doktor — nazywam się Müller.

— Moje nazwisko Haller. Jestem Niemcem i pan zapewne też, sądząc po pańskim nazwisku.

— Oczywiście pochodzę z Lipska.

— Ja ze Stuttgartu.

Obaj skłamali. Musieli bowiem wymienić te miejsca, które były podane w ich dokumentach.

Francuz był miłym człowiekiem i doktorowi rozmowa z nim zaczynała sprawiać przyjemność, gdy nagle padło słowo Berlin. To przypadek — pomyślał Müller, nie zdając sobie sprawy z tego, że malarz celowo skierował rozmowę na ten temat.

— Był pan już kiedyś w stolicy Prus? — Wiele razy — odpowiedział Müller.

— No tak, Lipsk leży tak blisko Berlina. Jest pan znany w Berlinie? — Tak trochę.

— Także w kręgach wojskowych?

— Dość. Jako wychowawca barona miałem okazję poznać wielu oficerów.

— Mówi panu coś nazwisko Greifenklau?

Müller prawie drgnął zdradzając tym swoje poruszenie, ale opanował się i odpowiedział wolno, jakby się zastanawiając:

— Greifenklau? Hm, to nazwisko powinienem chyba znać! Aha mam, teraz sobie przypominam. Stary rotmistrz z czasów Blüchera tak się nazywa.

— Zgadza się — ucieszył się Haller z iście francuskim temperamentem. — Nie wie pan czy ten weteran ma jakiegoś syna?

— Miał, ale nie żyje. Ale ma wnuka, jeżeli się nie mylę.

— Tak jest, wnuk! Nie jest on przypadkiem oficerem do specjalnych poruczeń.

— O ile wiem, tak.

— Mówi się, że jest wybitnym oficerem, zatrudnionym w sztabie generalnym.

— Wie pan coś więcej o tym Greifenklau?

— Może być, że wcześniej o nim słyszałem, ale teraz ze zrozumiałych względów niewiele pamiętam. Ma pan jakiś powód, że się pan nim tak interesuje?

— Tak. Mam zamiar niedługo wybrać się do Berlina. Chciałbym tam poznać tego porucznika. Rozumie pan zatem, że miło byłoby wiedzieć o nim coś więcej.

— Jaki ma pan powód, by szukać znajomości z tym właśnie człowiekiem?

— Został mi gorąco polecony.

— Można spytać przez kogo?

— Przez hrabia Ralliona — wymknęło się Francuzowi. Zauważył jednak natychmiast, że palnął głupstwo i dodał, by zatuszować gafę. — Kiedyś, jeszcze w Berlinie, graf był w bardzo przyjacielskich stosunkach z rym panem.

Jednakże te słowa pogrążyły go jeszcze bardziej, Müller przypomniał sobie teraz energiczny wojskowy krok, jakim malarz wkroczył do ogrodu, zobaczył doskonale zadbane wąsy, krótko ostrzyżone włosy i już wiedział o tym mężczyźnie wszystko. Dlatego powiedział z lekkim uśmiechem:

— Z tego co wiem porucznik Greifenklau nie jest człowiekiem towarzyskim. Pracę stawia ponad wszystko. Kocha wiedzę, a co za tym idzie, samotność. Nawiązanie z nim znajomości może okazać się trudne.

— Mam nadzieję, że uda mi się z nim zaprzyjaźnić. Czy ma jeszcze jakąś rodzinę, prócz dziadka.

— Matkę i siostrę

— Ładna ta siostra?

— Myślę, że tak. Moi znajomi mówią o niej nawet, że jest piękna.

— Jeszcze jeden powód, aby poznać tego pana. Jestem bardzo panu wdzięczny za informację, którą otrzymałem.

— A ja żałuję bardzo, że nie mogę więcej panu powiedzieć. Życzę, aby się pan nie poczuł rozczarowany.

Doktor skłonił się uprzejmie i odszedł. Spotkanie z malarzem dało mu dużo do myślenia. Czy rzeczywiście był on Niemcem? Czy w ogóle był malarzem? Przyjechał przecież z Rallionem, który nienawidził Niemców i to na dodatek z Metzu, tego militarnego centrum. Dlaczego on, jako malarz chciał w Berlinie poznać akurat porucznika Greifenklaua? Po co to kłamstwo, że graf Rallion zna Greifenklaua? Jeśli ten Haller nie jest malarzem, lecz oficerem, to nazywa się także inaczej i jedzie do Berlina jako tajny wysłannik. W takim wypadku…

Miły głosik przerwał rozmyślania Müllera:

— Bonjour monsieur le docteur! Nie widział pan baronessy Marion? Oglądnął się. Obok niego stała Nanon. Miała na sobie jasną sukienką, a jej miłą twarz osłaniał duży kapelusz. Włosy związane w dwa grube warkocze spadały jej na plecy.

— Niestety nie, mademoiselle.

— Miała być w parku z Aleksandrem, szukam jej.

— Może jest przy starej wieży.

Popatrzyła na niego pytająco. Oczywistym było, że powinien jej towarzyszyć i pokazać wieżę, ale był zbyt zajęty własnymi myślami, aby się poważnie nad rym zastanawiać, czy do jego obowiązków, jako wychowawcy należy także odgrywać rycerza. Nanon spostrzegła to i z przekorną miną odrzuciła warkocz na plecy.

— Dziękuję panu. Może uda mi się samej znaleźć tę wieżę.

Odwróciła się i ruszyła w stronę lasu. Kwitły już konwalie i pachniało nimi w całym lesie, krzaki były pokryte niezliczoną ilością kwiatów. Nanon przemykała się od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, przyglądała się jakiemuś ptakowi, to żuczkowi, to motylowi. Zagłębiała się coraz bardziej w las, aż w końcu stanęła bez tchu.

— Mon dieu, a cóż to — pomyślała — wygląda na to, że tu droga się kończy.

Oglądnęła się i powiedziała głośno:

— Ach gdzie ja jestem? Gdzie jest zamek? Gdzie jest ta stara wieża? Chyba się zgubiłam.

Tak też było. Szukała drogi, ale nie mogła się zupełnie zorientować gdzie jest. Szła dalej i coraz bardziej błądziła. W końcu zmęczyła się tak bardzo, że usiadła na ziemi, aby odpocząć, ale po chwili uświadomiła sobie, że nie ma czasu do stracenia. Wstała i poczęła iść dalej. W końcu natrafiła na wąską ścieżkę, ta jednak prowadziła donikąd. Nanon zawróciła i doszła do rozstajnych dróg, skręciła w prawo i po piętnastu minutach okazało się, że i ta droga kończy się w gąszczu krzaków. Teraz przestraszyła się nie na żarty. Zawróciła znowu i zaczęła wołać o pomoc. Ale nikt nie odpowiadał. Była zupełnie sama w głębokim lesie.

— To wszystko przez tego monsieur Müllera! — zawołała prawie płacząc — Dlaczego Niemcy nie są tak rycerscy jak Francuzi?

Szła dalej i nawoływała. Tam, czyżby to był ludzki głos? Nanon przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Tak, ktoś wyraźnie odpowiadał na jej wołanie. Zawołała jeszcze raz i odpowiedź słychać było bliżej, coraz bliżej, aż w końcu z krzaków wyszedł mężczyzna. Ubrany był w ciemne spodnie, zwykłą niebieską bluzę i niósł na plecach wielki worek. Nanon poznała go, to był Fritz. Gdy go ujrzała, aż klasnęła w ręce z radości.

— Ach, co za szczęście monsieur… Jak się pan nazywa?

— Dzień dobry panienko — Fritz pozdrowił ją ściągając z głowy kapelusz. — Nazywam się Schneeberg, Friedrich Schneeberg. Jak się pani znalazła sama tak daleko w lesie?

— Zabłądziłam. Czy nie zechciałby pan po raz drugi zostać moim wybawcą, drogi monsieur Schneeberg?

— Chętnie panienko! Chciałbym i sto razy móc panią ratować!

— Żądać tego, byłoby za wiele. Jak daleko jest stąd do starej wieży? — spytała Nanon.

— Piechotą, godzina drogi.

— A do zamku?

— Tak samo daleko, mademoiselle.

— Ach nie dam rady. Taka jestem zmęczona — poskarżyła się Nanon. — Muszę najpierw trochę odpocząć.

Rozejrzała się szukając najlepszego na spoczynek miejsca. Fritz rzucił na ziemię swój worek.

— Tu mam dla pani miejsce, że lepszego pani nie znajdzie, mademoiselle.

— Ten worek? Co jest w środku?

— Bezcenne rośliny — odpowiedział Fritz z komiczną powagą. — Na pewno pani słyszała, że pracuję u doktora Bertranda, jako zbieracz ziół.

— Tak, teraz sobie przypominam. Jest pan dobrym botanikiem?

— Rozumie się! — zaśmiał się Schneeberg.

— Ależ ja nie mogę tu usiąść te rośliny służą do celów medycznych!

— A dlaczego nie, mademoiselle! Medycynie nie wyrządzi to najmniejszej szkody. Ten worek jest pełen krwawnika, podbiału i wierzbowych liści. Z tego nie będzie na pewno dobrej herbaty, ale fotel jest chyba niezły. Proszę się nie niepokoić i usiąść wygodnie! W lesie rośnie cała masa tego zielska.

Nanon usiadła na miękkim worku; kapelusz spadł jej na kark i wisiał na wstążce a jej niebieskie oczy spoglądały tak ufnie na Fritza, że zrobiło mu się ciepło koło serca.

— Ale i pan musi usiąść, mój drogi monsieur Schneeberg — zażądała Nanon.

Posłuchał i usiadł na mchu, u jej stóp.

— A więc teraz będziemy odpoczywać i gawędzić, — ciągnęła — ale o czym? A już wiem. Chciałam pana spytać skąd wzięło się pana nazwisko, Schneeberg? Dla Francuza jest bardzo trudne do wymówienia; brzmi tak metalicznie, że aż ciarki przechodzą po plecach. Pańska rodzina pochodzi z Syberii?

— Moja rodzina? — spytał melancholijnie. — Nie mam rodziny, jestem znajdą.

— Znajda? Biedny! Jak to się stało?

— Opowiem pani. Kiedyś w górach mieszkał biedny drwal, który miał żonę i sześcioro dzieci, ale nie miał wystarczającej ilości jedzenia do wyżywienia ich wszystkich. Któregoś dnia zszedł z gór do miasta, aby za ostatnią markę kupić chleba. Kiedy wrócił do domu przyniósł nie tylko chleb ale także małego chłopca, którego znalazł płaczącego w śnieżnej zaspie, na pustej ulicy. To byłem ja. Dał ogłoszenie, ale nie znalazł się nikt, kto by się po mnie zgłosił. Ten drwal był dobrym człowiekiem i zatrzymał mnie. Z moich skąpych wypowiedzi wywnioskowano, że mam na imię Fritz. Ale to było wszystko. A ponieważ znaleziono mnie w zaspie koło „góry śniegu” nazwano mnie bez namysłu Friedrich Schneeberg, czyli śnieżna góra. Mój przybrany ojciec zmarł, zaraz po nim umarła jego żona, jaz resztą dzieci zostałem oddany do domu dziecka. Tam wyrosłem nie zaznając miłości i tego wszystkiego, co czyni dziecko szczęśliwym. W całym moim życiu znalazłem jednego tylko człowieka, który podarował mi miłość i wyświadczył dobro.

— Kto to był? — Mój porucznik.

— Był pan żołnierzem? — Tak kawalerzystą.

— A co robił pan przed wojskiem.

— Terminowałem u cyrulika. — dodał z gorzkim uśmiechem — Jak pani widzi, mademoiselle, jestem nikim.

Nanon popatrzyła na niego prawie gniewnie.

— A cóż to za myśli, monsieur? Pan, z pana odwagą i dobrym sercem miałby być nikim? Uratował mi pan przecież życie! Gdy w czasie burzy na Mozeli zatonął statek na własnych ramionach wyniósł mnie pan z fal; to naprawdę wystarczy. Miliony ludzi żyje i umiera, i nikt nie zawdzięcza im życia. A w panu jest coś, co każe przypuszczać, że jest pan stworzony do bycia kimś więcej niż pan jest. Kto panu mówi, że nie osiągnie pan wyższych celów?

Mówiła z takim zapałem, że aż rozbłysły jej oczy, a policzki zarumieniły się. Czuła potrzebę przekonania go, że jest wart więcej niż myśli.

— Ma pani rację. Proszę mnie solidnie zwymyślać! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi; i z nikim bym się nie zamienił, ponieważ na własnych ramionach dźwigałem najcudowniejszą istotę na świecie.

Nanon patrzyła na niego podejrzliwie. Rozmowa przyjęła obrót, jakiego nie oczekiwała. Dlatego powiedziała pośpiesznie.

— Chodźmy już. Odpoczywamy wystarczająco długo i już czas, abym poszła do zamku.

Fritz wstał. Jakiś czas szli obok siebie w milczeniu, kiedy dziewczyna przerwała ciszę.

— Domyśla się pan może, czyim dzieckiem mógłby pan być. — Nie mam najmniejszego pojęcia.

— Nie miał pan przy sobie nic co pozwalałoby przypuszczać skąd pan pochodzi? Nikt nie prowadził poszukiwań?

— Znaleziono mnie zawiniętego w futerko. Na koszulce i bieliźnie były jakieś napisy, ale ponieważ wszystko było zupełnie mokre moja przybrana mama powiesiła rzeczy przy piecu, aby je wysuszyć. Jednak nagłe uderzenie wiatru otworzyło drzwiczki pieca i ogień zniszczył całkowicie moje ubranie. Poza tym miałem na szyi cienki złoty łańcuszek z zawieszonym na nim dużym zębem. Ten ząb to był…

Nanon aż przystanęła z nagłego zdumienia.

— Czy ten ząb nie był zębem lwa? — przerwała mu raptownie tonem, w którym słychać było niepokój, że Fritz zaprzeczy.

— Kiedyś przed laty spotkałem słynnego badacza natury Alfreda Brehma i pokazałem mu ten ząb, on rozpoznał go właśnie jako lwi kieł — powiedział Fritz.

Nanon usłyszawszy to klasnęła w ręce i zawołała:

— O Boże! Czy to możliwe? Kieł lwa! Czy pan go jeszcze ma?

— Tak noszę go na szyi.

— Proszę mi go pokazać.

— Czy ma pani jakiś ważny powód, że pani tak nalega, mademoiselle?

— Tak, bardzo ważny powód!

Fritz rozpiął koszulę, manipulował chwilę przy szyi i po chwili wyciągnął delikatny złoty łańcuszek, na którym wisiał duży, na końcu zakrzywiony ząb. Nanon wzięła go do ręki i uważnie obejrzała.

— Zna się pan cokolwiek na herbach? — zapytała po chwili.

— Zupełnie nie — odpowiedział.

— Więc proszę tu spojrzeć. Jaki kształt ma ten złoty uchwyt?

— Korony, mademoiselle.

— Tak, jest to dokładnie korona hrabiowska z perłowymi wypustkami, i… och! — przyglądnęła się zębowi dokładniej i spróbowała, jak mocno tkwi on w oprawie.

Nagle krzyknęła:

— Proszę tu spojrzeć monsieur, tym zębem można obracać. Próbował pan tego kiedyś?

— Nie, nigdy. — odpowiedział Schneeberg patrząc uważnie na jej palce majstrujące przy oprawie zęba.

— Teraz! — krzyknęła Nanon. — Teraz! Ząb jest i umocowany na gwincie i można go odkręcić. Proszę spojrzeć tutaj!

Udało się jej uwolnić ząb z korony i wtedy ich oczom ukazało się coś niesłychanego. Naturalne zagłębienie zęba zostało poszerzone i zawierało cieniutki płatek z kości słoniowej, na którym, w mistrzowski sposób, został wyrzeźbiony portret pięknej, młodej kobiety. Pod spodem był napis J. V. E. 1848. Na drugiej stronie widniał wizerunek głowy okazałego mężczyzny, a pod spodem: AT. V. E. 1848.

Nanon przyglądała się z uwagą portretowi damy.

— To ona! Poznaję ją, chociaż wtedy była starsza niż tutaj, na tym portrecie. Monsieur Schneeberg, ta kobieta musi być pana matka, a ten pan tutaj to pana ojciec!

Fritz stał bez ruchu. Nie wiedział co się z nim dzieje. Hrabiowska korona, i tych dwoje tutaj miałoby być jego rodzicami? Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go w głowę.

— Zna pani tę damę?

— Tak i nie, monsieur. — powiedziała Nanon. — Poznałam ją w Paryżu w czasie jakiegoś spotkania towarzyskiego. Zwróciłam na nią uwagę, bo była piękną kobietą ubraną całkiem na czarno. Dowiedziałam się, kim jest. Niestety teraz nie pamiętam już jej nazwiska. Była Niemką, żoną jakiegoś pruskiego generała. Powiedziano mi, że ubiera się stale na czarno z żalu po swoich dwojgu dzieciach.

— Umarły?

— Nie, przepadły nagle w czasie podróży i już nigdy nie można było ich odnaleźć. Niczego więcej nie mogłam się dowiedzieć. Wspominano tylko, że nigdzie nie natrafiono na ślad zaginionych, chociaż ich ubrania były znaczone, a każdy z bliźniaków miał zawieszony na szyi lwi ząb na złotym łańcuszku. Przypuszczano zatem, że chodzi o porwanie.

— Czy zna pani nazwę miejscowości, gdzie zaginęły dzieci?

— Nie. Nigdy nie rozmawiałam z ową damą i to, co panu teraz opowiadam wiem z przypadkowych rozmów o niej. Od tego wieczoru upłynęło dwa lata, a wtedy mówiono mi, że już od ponad piętnastu lat dama ta nie może otrząsnąć się ze smutku.

— Gdybyż pani znała jej nazwisko, mademoiselle! — jęknął Fritz.

— Dowiem się, na pewno! Napiszę do tej pani, u której wtedy było to przyjęcie. Zrobię to jeszcze dzisiaj, może mi pan wierzyć!

— Dziękuję pani. Odkąd pamiętam, myślę o odnalezieniu rodziców. Leżałem na środku drogi, w śniegu, jakbym wypadł z sań. Powtarzałem sobie ciągle, że moi rodzice noszą w sercu nieutulony żal. I dlatego prosiłem Boga, aby pozwolił nam się odnaleźć. Nie interesowało mnie czy są biedni czy bogaci, czy są dostojnikami, czy też nic nie znaczącymi ludźmi. Ale przysięgam pani, że wolałbym być synem jakiegoś niewiele znaczącego, niż dystyngowanego pana, ponieważ nie posiadam odpowiedniego wykształcenia, aby żyć na wyższym poziomie. Nie straciłem nigdy nadziei. Ale teraz dzięki pani trafiłem na pierwszą wskazówkę w poszukiwaniach.

Jego słowa brzmiały gorąco i serdecznie, a jego wzrok wyrażał niezmierną wdzięczność, gdy spojrzał na Nanon, która wręczyła mu łańcuszek z lwim zębem.

— Mówi pan, że się modlił. Wydaje się, że Pan Bóg wysłuchał pańskich próśb. Jestem tak ciekawa, co odpowie moja znajoma, jakbym to ja sama była zaginionym dzieckiem, które szuka swoich rodziców. Gdzie jednak mam panu przekazać wiadomość?

— Pracuję i mieszkam u doktora Bertranda, mademoiselle. — Dobrze. Mam nadzieję, że nie będzie pan musiał długo czekać. Ale chodźmy już muszę w końcu znaleźć drogę do zamku!

Fritz schował z powrotem płatki kości słoniowej z portretami domniemanych rodziców do zagłębienia w zębie i zawiesił łańcuszek na szyi. Wkrótce znaleźli właściwą drogę, ale Fritz nie opuścił Nanon dopóki zamek nie ukazał się ich oczom. Tam się pożegnali.

Kiedy dziewczyna zniknęła za drzewami parku, zbieracz ziół odwrócił się powoli i zamyślony powędrował z powrotem do lasu. Różne myśli kłębiły mu się po głowie. Lwi ząb, korona, pruski generał, Paryż, przyjęcie. Tam Nanon widziała jego matkę, ta sama Nanon, która jeszcze przed chwilą w lesie siedziała na worku z ziołami. Fritz w podnieceniu zapomniał zupełnie o pięknym, pełnym ziół worku! Szybko wrócił na miejsce, gdzie siedział z Nanon! Na szczęście worek leżał tam. Fritz nie podniósł go jednak, ale położył się obok niego na mchu. Na moment wyobraził sobie, że ona dalej siedzi na worku z ziołami. Widział znowu delikatne rysy, dziecinne spojrzenie jej niebieskich oczu, słyszał jej czuły głos i odtwarzał każde słowo, jakie wypowiedziała. Zamknął oczy i marzył o niej, marzył tak długo, że gdy otworzył oczy ze zdumieniem zauważył, że na polu zaczynało się ściemniać.

— Fritz, Fritz — upominał sam siebie, — leżysz sobie i zapominasz o obowiązkach. Musisz przecież iść do wieży, aby objąć wartę. Naprzód mój chłopcze, rozmyślania prowadzą donikąd, trzeba działać!

Wstał zarzucił worek na plecy i poszedł. Ale myśli jego błądziły gdzie indziej i szedł w zupełnie przeciwnym kierunku niż należało. Z początku nie zauważył nawet swej pomyłki. Robiło się coraz ciemniej. Po dłuższym czasie Fritz zatrzymał się, aby zorientować się, gdzie jest.

— Co się stało? — zamruczał — Już prawie pół godziny tak się błąkam i na dobra sprawę już dawno powinienem był znaleźć jakąś drogę. Mam nadzieję, że nie kręcę się w kółko!

Zapadała coraz większa ciemność, a las robił się coraz gęstszy. Frit z trudem rozpoznawał poszczególne drzewa i kierował się tylko intuicją, musiał się też coraz częściej schylać, aby przedrzeć się przez chaszcze.

— Porządnie zabłądziłem — pomyślał. — Czy powinienem zawrócić? Nie, to byłoby jeszcze gorzej, w tych ciemnościach nie znajdę tego miejsca, z którego wyszedłem. Ten bór nie ciągnie się przecież bez końca, jeśli zatem będę szedł cały czas prosto, gdzieś na pewno dotrę. A więc naprzód!

Cały czas trzymał się wytyczonego kierunku. Ale, że bez przerwy prawie musiał wymacywać drogę nie mógł się szybko posuwać naprzód. Tak wędrował ponad godzinę, aż las się przerzedził i Fritz zobaczył usiane gwiazdami niebo. Przystanął, aby się rozejrzeć. Ujrzał coś szczególnego jakiś ciemny, wysoki kształt dwadzieścia kroków przed nim. Podszedł do niego i zaczął ostrożnie badać, co też mogłoby to być. To, co wyczuł pod palcami zdawało się być kamiennym murem. Spojrzał w górę i na tle nieba zobaczył jego nierówną krawędź. Wznoszące się to tu, to tam osuwisko świadczyło o tym, że stoi przed jakąś ruiną, ale wkrótce rozpoznał, że nie były to ruiny wieży.

Mury były wysokie i wydawało się, że ciągną się w prawo i lewo. Fritz przypuszczał, że jest to tylna ściana jakiejś dużej budowli. Poszedł wzdłuż muru. Leżący na ziemi gruz utrudniał chodzenie. Po jakimś czasie doszedł do załomu w murze, nie zauważając po drodze żadnego wejścia czy furtki, poszedł więc przeciwną stronę. Spojrzał w górę i zobaczył, że mur jest teraz wyższy i że jest w nim wiele okien teraz już bez szyb. Po tej stronie budynek wydawał się bardziej zadbany. Na ziemi nie było gruzu i tylko czasami stopa natrafiała na kamień, poza tym Fritz wyczuwał miękką trawę, która sprawiała, te szedł prawie bezszelestnie. Tak przeszedł kawałek, aż nagle wydało mu się, że usłyszał czyjeś kroki. Natychmiast ukrył się pomiędzy drzewami.

Ledwie zdążył się schylić, gdy zobaczył trzy postacie zbliżające się akurat z tego kierunku, z którego i on nadszedł. Usłyszał także ich głosy.

— Nigdy bym się nie spodziewał, że dzisiaj zobaczę znak na lipie — powiedział jeden z nich.

— Musiało się stać coś niezwykłego, co spowodowało, że stary chce nas dzisiaj widzieć — odpowiedział drugi.

— Przypuszczam, że znam powód — rzekł trzeci.

— Co to może być?

— Do starego przyjechali jacyś ważni goście. Byłem w Thionville i widziałem, jak ich odwoził. W jednym powozie siedział on i jacyś dwaj panowie, a w drugim dużo służących. To ma na pewno związek z naszym zebraniem.

Z tymi słowy przeszli koło Fritza, który nic z tego nie zrozumiał. Ale słyszał, że ma się tu odbyć tajne zebranie i postanowił dowiedzieć się czegoś więcej. Schował swój worek pod młodym bukiem, którego gałęzie zwisały na tyle nisko, że nikt nie mógł go zobaczyć. Potem sięgnął do kieszeni, aby sprawdzić czy ma przy sobie nóż i podążył za tajemniczymi mężczyznami.

Uszedł kawałek, gdy usłyszał hasło, na które ci trzej dali ten sam odzew. Potem kroki ucichły zapanowała kompletna cisza.

Co to było? Trzymał tu ktoś wartę?

Fritz nasłuchując, szedł naprzód. Nagle usłyszał chrząknięcie, i zatrzymał się. Szeroka, ciemna plama w murze świadczyła że tu powinna się znajdować brama wjazdowa. Stał tam zapewne ten sam mężczyzną który dopiero co kaszlnął. Fritz wszedł znowu między drzewa i skradając się znalazł się naprzeciwko bramy.

Zobaczył szerokie przejście, w głębi którego wisiała lampa dająca słabe światło. Wejście nie miało skrzydeł drzwiowych i w świetle lampy rysowała się na jego tle postać uzbrojonego mężczyzny. Ledwie Fritz go zauważył już usłyszał następne kroki. Nadchodzili z drugiej strony. Do bramy podszedł jakiś mężczyzna i strażnik zapylał:

— Qui vive, kto tam?

— Un defenseur de la France, obrońca Francji — brzmiała odpowiedź.

— Il passe, może wejść.

Na to hasło przybysz wszedł, przemierzył bramę i zniknął w ciemnościach leżącego pomieszczenia.

Fritz zastanawiał się, co teraz robić. Chodziło o jakieś tajne zebranie, z pewnością o politycznym charakterze. Aby dowiedzieć się czegoś bliższego, trzeba było ich podsłuchać, a Fritz musiałby wejść do środka. Najważniejsze to dowiedzieć się, czy hasło, które usłyszał było wspólne dla wszystkich uczestników spotkania. Fritz usiadł więc i czekał. Po chwili zewsząd zaczęli nadchodzić ludzie, którzy byli wołani w identyczny sposób i w ten sam sposób odpowiadali. Nie namyślając się dłużej Fritz podszedł do wejścia.

— Oui vive! Kto tam? — zapytał wartownik.

— Un defenseur de la France!

— Il passe.

Fritz wszedł, przemierzył korytarz, minął lampę i znalazł się na czworobocznym, dużym dziedzińcu otoczonym ze wszystkich stron wysokimi budynkami. Fritz postanowił obejść dziedziniec dookoła. Przekonał się, że na każdym rogu stała niegdyś baszta, zaopatrzona w wąskie drzwi. Ale chociaż czworobok był duży i posiadał wiele okien, nie świeciło się żadne 7 nich. Dokąd idą ci nieustannie nadchodzący ludzie? Musiał się tego dowiedzieć. Fritz czekał przy wejściu. Po krótkiej chwili nadszedł jeszcze jeden mężczyzna. Gdy wchodził światło padło na jego twarz i Fritz zauważył, że przybysz nosił czarna maskę. Nadsłuchiwał. Kiedy mężczyzna przeszedł parę kroków padło pytanie:

— La legitimation?

— Je meurs pour la patrie! Śmierć za ojczyznę!

— Avance! Naprzód!

Fritz obserwował jeszcze jakiś czas nadchodzących ludzi i zauważył, że każdy z nich nosił czarna maskę. Hasło i odzew były ciągle te same.

Ach, gdybym miał maskę, byłoby wszystko w porządku! Na pewno nie ściągają masek przez całe zebranie. To dałoby mi zupełne bezpieczeństwo. Ale do diabła, jak mam zdobyć tę maskę? Ba! Będę musiał ogłuszyć któregoś z nich.

Zabrał się do dzieła. Ukrył się między bramą a wieżę. Już po chwili zbliżył się mężczyzna. Fritz pozwolił oddalić mu się kawałek, po czym skoczył na niego od tyłu i chwycił obiema rękami za gardło tak mocno, że ten nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Fritz zawlókł nieprzytomnego do oddalonego kąta. Tutaj przeszukał go. Mężczyzna miał na sobie zwyczajną bluzę ściśniętą paskiem. Schneeberg zdjął pasek, rozciął go na dwa rzemienie i skrępował nimi ręce oraz nogi mężczyzny. Potem zdjął mu z twarzy maskę i zakneblował mu usta. Maskę założył sobie na twarz i podszedł w stronę wieży.

Wartownik w przejściu spytał:

— La legitimation?

— Je meurs pour la patrie.

— Avance.

Fritz znalazł się w wąskim, słabo oświetlonym zakończonym schodami korytarzu prowadzącym donikąd. Zszedł po schodach i podążając podobnym do poprzedniego korytarzem doszedł do ledwo przymkniętych drzwi. Otworzył je i wszedł do dużej, podziemnej komnaty, w której siedzieli zamaskowani mężczyźni. Pomieszczenie było oświetlone czterema dużymi świecznikami. Pod jedną ze ścian stało podium, na którym znajdowało się kilka krzeseł. Obecni siedzieli bez ruchu i milcząc oczekiwali. Przybywali ciągle nowi, stopniowo zapełniła się cała sala. Wtedy do drzwi podszedł jeden z nich i zamknął je. W tym momencie zabrzmiał dzwon i otworzyły się inne drzwi. Weszło trzech mężczyzn. Wstąpili na podium. Dwóch usiadło na postawionych tam krzesłach, trzeci zaś stał. Fritzowi wydawało się, że widzi wystające spod czarnej maski końce siwych wąsów. Nie miał wątpliwości, że to kapitan Richemonte. Dzwon zabrzmiał jeszcze raz i stary zaczął mówić:

— Kazałem się wam dzisiaj tutaj zebrać, gdyż chcę powiedzieć, że nadeszła chwila czynu. To, co mamy zrobić wymaga przygotowań i dlatego zdecydowałem, aby broń…

Nagłe, przerwał i zaczął nasłuchiwać. Ktoś trzykrotnie zastukał do drzwi. Pukanie powtórzyło się i wywołało wśród zebranych osobliwy niepokój.

Stojący przy wejściu wartownik był przekonany, że dopełnił już swoich obowiązków wpuszczając ostatniego uczestnika i zamierzał udać się na dziedziniec, gdy nadszedł ktoś jeszcze. Został zapytany o hasło, jak wszyscy pozostali i dał prawidłową odpowiedź. Powinien zatem zostać wpuszczony, ale wartownikowi coś się nie spodobało i kręcąc głowę zamruczał do siebie:

— Czyżbym się pomylił w liczeniu? Jest o jednego za dużo. Pójdę do wieży i dowiem się co robić.

Wszedł na dziedziniec ale usłyszał czyjś jęk i przystanął.

— Co jest? Jakby ktoś się dusił. Skąd ten dźwięk pochodzi?

Wartownik odbezpieczył broń i poszedł za głosem. Jęki stawały się coraz wyraźniejsze i w końcu zobaczył leżący na ziemi ciemny kształt. Pochylił się i poznał leżącego człowieka.

— Związany i zakneblowany? — zdziwił się. — Chwileczkę. Wyciągnął mu z ust chustkę i zapytał:

— Jesteś jednym z braci?

— Na Boga, tak!

— Co się u diabła stało?

— Kiedy cię minąłem i szedłem w stronę wieży ktoś skoczył na mnie od tyłu i przydusił tak mocno, że straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, leżałem tu związany i zakneblowany. Na szczęście mogłem jęczeć przez nos i ty mnie usłyszałeś. Biegnij i powiedz, że między nami jest zdrajca!

— Do diabła! A gdzie twoja maska?

— Zabrał mi ją.

— Teraz rozumiem. On nie miał maski, a potrzebował wejść na zebranie.

— To niebezpieczny człowiek!

Uwolnił „brata” i razem pospieszyli do wieży Tam przy świetle lampy straże rozpoznały napadniętego. Był to ktoś mieszkający w okolicy, do którego można było mieć pełne zaufanie.

— Idź lepiej do domu, — poradzili mu — żeby nikt się nie dowiedział, że nie masz maski, a my pójdziemy złożyć meldunek.

Kiedy odszedł pobiegli do sali, gdzie odbywało się zebranie.

Zastukali trzykrotnie w drzwi, co w takich przypadkach było sygnałem. Kapitan przerwał mowę, a kiedy stukanie powtórzyło się zszedł z podium i zbliżył się do drzwi. Ten sam mężczyzna, który przedtem zaryglował drzwi, teraz je otworzył i wypuścił go. Żaden z obecnych nie powiedział słowa, chociaż wszyscy znajdowali się w stanie najwyższego podniecenia.

Fritz siedział dokładnie pośrodku jednej ze ścian. Nie czuł się szczególnie. Czy powinien uciekać? Musiałby stoczyć walkę, z tymi na zewnętrz, ścigany przez całe zgromadzenie. Poza tym nie było wcale pewne, że to całe zamieszanie powstało z jego powodu. Postanowił czekać, zastanawiał się jednak, nad ratunkiem, w sytuacji gdyby odkryli, że jest między nimi intruz. Stwierdził, że drzwi wejściowe będę na pewno zamknięte, ale może tych przez które weszli ci trzej, nikt nie zamknął. Jak jednak do nich dotrzeć? Rozejrzał się badawczo po sali i poczuł ulgę. Cztery świeczniki, które oświetlały salę wisiały na biegnących od sufitu sznurach, które łączył wbity w ścianę gwóźdź, oddalony zaledwie trzy kroki od Fritza.Fritz powoli przesuwając się wzdłuż muru, stanął tak, że z łatwością mógł dosięgnąć gwóźdź. Wrócił stary. Na jego znak drzwi znowu zamknięto, a wartownicy stanęli przed nimi z odbezpieczoną bronię. Kapitan wszedł na podium i wyjaśnił:

— Niech nikt nie opuszcza sali! Jeden z naszych został napadnięty. Związano go, zakneblowano i odebrano maskę.

— Ten, kto to zrobił jest między nami, ponieważ przy wejściu liczba naszych zgadzała się, podczas gdy przy bramie było o jednego za dużo.

Przerwał, a na sali zapadła kompletna cisza. Po chwili podjął znowu:

— Miałem ważne powody, by żądać noszenia masek, abyście się wzajemnie nie mogli rozpoznać. Te powody są aktualne i teraz, dlatego nie żądam zdjęcia masek, ale ponieważ znam dokładnie każdego z was proszę, byście kolejno podchodzili do mnie i pokazywali twarz, uchylając maski. Tym sposobem zdrajca zostanie zdemaskowany i unieszkodliwiony. Podchodźcie w kolejności! Niech każdy z was obserwuje swego sąsiada, żeby obcemu nie udało się wślizgnąć się pomiędzy tych, których rozpoznałem jako naszych braci!

Na sali zrobił się ruch, który umożliwił Niemcowi przeprowadzenie swojego zamiaru. W czasie gdy inni podchodzili do kapitana odsłaniając maski, Fritz szybkim ruchem wyrwał ze ściany kołek. W tym momencie runęły wszystkie cztery świeczniki prosto na głowy zebranych. Ogień ogarnął ubrania, wszędzie powstało niesłychane zamieszanie.

— Sauve qui peut! Ratuj się kto może!

Wszyscy runęli do drzwi. Kapitan zrozumiał, że każąc zgromadzeniu pozostać, doprowadziłby do śmierci wielu zebranych. Polecił zatem strażnikom, aby otworzyli drzwi, przy których powstał natychmiast, straszliwy tumult. Każdy chciał być pierwszy, każdy chciał uniknąć niebezpieczeństwa. Tylko nieliczni śpieszyli innym z pomocą, gasząc palące się na nich ubranie. Pierwotnym zamysłem Fritza była ucieczka przez drzwi, którymi wszedł stary, nie wiedział wprawdzie dokąd prowadzą, ale w nich była jedyna nadzieja odwrotu. Porzucił naturalnie ten zamysł, gdy usłyszał polecenie otwarcia drugich drzwi. Niebezpieczeństwo minęło. Przyłączył się zatem do tych, którzy rozpychając się łokciami, wybiegali z sali. Ledwie Richemonte wydał rozkaz otwarcia drzwi, jeden z jego towarzyszy powiedział z wyrzutem:

— A co ze zdrajcą! W żadnym wypadku nie możemy pozwolić, aby nam umknął!

Był to głos hrabiego Ralliona, przybyłego dzisiaj do Ortry wraz z rotmistrzem Caligny. Trzeci, stojący koło nich mężczyzna był synem Ralliona.

— Proszę się nie martwić! — odpowiedział kapitan. — Za mną, moi panowie.

Podbiegli do znajdujących się za ich plecami drzwi. Po ich otwarciu zobaczyli prowadzące w górę, wąskie schody. W niszy stała lampa. Kapitan wziął ją i pośpieszył schodami w górę. Prowadziły one do kamiennej płyty, którą stary odsunął na bok. W świetle lampy obaj Rallionowie ujrzeli puste komnatę z trzema oknami bez ram i szyb. Richemonte zdmuchnął lampę.

— Szybko przez okno na dziedziniec i do bramy! Będziemy tam prędzej niż pozostali. Aby wyjść stąd należy znać odpowiednie hasło, które brzmi „Bonaparte”. Kto go nie zna jest intruzem. Proszę mi pomóc, aby było szybciej!

Wyskoczyli na dziedziniec i zanim pierwsi spiskowcy wybiegli z wieży, byli już przy bramie.

— Stać! — krzyknął stary — Każdy z was musi podać, któremuś z nas hasło, ale tak cicho, aby szpieg go nie usłyszał. Naprzód!

Fritz był jednym z pierwszych. Gdyby teraz zawrócił rzuciłby na siebie podejrzenie i natychmiast by go złapano. Sięgnął więc po nóż i pozwolił się wyprzedzić idącym za nim. Gdy już prawie wszyscy byli na zewnątrz i przyszła jego kolej. Wydawało się, że uda mu się jakoś prześliznąć, gdy nagle Rallion schwycił go za ramię.

— Stać, hasło! — rozkazał.

Fritz pochylił się do jego ucha, jakby chciał coś wyszeptać, jednocześnie jednak, szarpnąwszy się do tyłu, próbował się uwolnić. Hrabia, już wcześniej coś podejrzewając, trzymał go mocno za bluzę.

— To on! Trzymać go!

Pułkownik wyciągnął obie ręce w stronę Fritza, ale natychmiast cofnął je z głośnym jękiem, nóż Niemca trafił go w twarz. Cios w rękę hrabiego uwolnił Fritza ostatecznie. Chociaż wielu chciało go zatrzymać, nie udało się to nikomu. Fritz uciekł.

— Gońcie go! — rozkazał Richemonte.

Wszyscy rzucili się w pogoń za uciekinierem, który biegł szybko wzdłuż muru do miejsca, gdzie ukrył worek, wyciągnął go i zniknął w lesie. Uświadomił sobie jednak, że zdradzić go może najlżejszy szmer, naprowadzający Francuzów na jego ślad. Wczołgał się więc w gęstwinę i zastygł w bezruchu. Słyszał kroki goniących go ludzi i ich nawoływania. Parę razy byli tuż obok niego, ale po chwili w lesie zapanowała głęboka cisza.

Fritz jednak nie opuszczał przedwcześnie kryjówki. Położył sobie worek pod głowę, wyciągnął się wygodnie i zaczął rozmyślać.

— Co to za ruiny? Jeśli teraz stąd ucieknę, nie będę wiedział, gdzie byłem. Lepiej zostanę do rana i obejrzę sobie to wszystko w świetle dnia.



Szach królowi


Müller cały dzień myślał o malarzu, który był na tyle nieostrożny, aby dopytywać się o porucznika von Greifenklaua. Po południu był na spacerze, a kolację zjadł w swoim pokoju, po czym zgasił lampę i czekał. Kapitan wraz z towarzyszącymi mu osobami poszedł do fabryki żelaza, ale podejrzanie długo nie wracali. Praca w fabryce, już dawno się skończyła. Gdzież zatem byli trzej panowie? Byli w każdym razie z inspekcją w tajnych magazynach. Ale gdzie są te magazyny? Obowiązkiem Müllera było odnaleźć je. Ale jak miał to zrobić, kiedy siedział tu i czekał na powrót tamtych? Czy nie byłoby lepiej udać się do tego ukrytego korytarza, prowadzącego być może do magazynów?

Poza tym miał zamiar śledzić malarza. Znał urządzenie jego pokoju. Przypuszczał, że łatwo dowie się czegoś bliższego o osobie i zamiarach pana Hallera.

Jeśli będzie dłużej czekał, Haller pójdzie spać. Wstał i nasłuchiwał, wszędzie panowała absolutna cisza. Mógł działać.

Przygotował się, jak zawsze. Zdjął sztuczny garb, który nosił dla kamuflażu, aby pod przebraniem domowego nauczyciela nie rozpoznano w nim pruskiego oficera, którym był w istocie, przebrał się, a do kieszeni wsadził rewolwery i ślepą latarkę. Następnie wyszedł przez okno, przemknął po dachu i zszedł po piorunochronie. Przechodząc koło pokoju starego kapitana zauważył, że było w nim ciemno. W momencie, gdy Müller stanął na ziemi ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się błyskawicznie, chwytając za broń.

— Pst, proszę się nie bać! — rozległ się szept, — Nic panu nie zrobię; chcę tylko z panem porozmawiać.

— Kim pan jest? — zapytał Müller.

— Dowie się pan. Proszę za mną!

Mężczyzna mówił akcentem z południowej Francji. Müller zauważył, że nosił szerokie, sięgające do kolan spodnie, pas, a na głowie fez.

— Jest pan żołnierzem — zapytał się Müller. — Nie. Niechże pan już idzie!

Müller uznał za wskazane pójść za tajemniczym mężczyzną. Wyszli z zamku w pola. Zatrzymali się na miedzy i mężczyzna usiadł.

— Kim pan jest? — zapytał.

— Może panu powiem, a może nie. Chcę się jednak dowiedzieć kim pan jest?

— Może się pan dowie, a może nie. Ale skoro nie chce mi pan powiedzieć kim pan jest, to może mi pan powie co pan robi?

— Pod pewnymi warunkami powiem panu i to.

— A ja już wiem.

— No?

— Jest pan tym, który wchodzi przez okno do pokoju innych ludzi, aby wynieść od nich to, co mu się podoba.

Ach, ten mężczyzna uważał go za włamywacza, widział na pewno, jak Müller złaził po piorunochronie. Rozśmieszyło to doktora i postanowił nie wyprowadzać mężczyzny z błędu.

— Ma pan coś przeciwko temu?

— Nie. Wydaje się pan być odważnym człowiekiem.

— To zasługa mego rzemiosła — zaśmiał się Müller.

— Kocham odwagę i zdecydowanie. Wie pan, że mógłbym panu bardzo zaszkodzić?

— Hm. Jak to?

— Mógłbym pana zatrzymać i oskarżyć o włamanie.

— Straszy mnie pan.

— Proszę się nie martwić. Nie zrobię tego, jeśli zobaczę, że umie się pan odwdzięczyć.

Słowa te zostały wypowiedziane tonem budzącym zaufanie i Müller złapał się na to.

— Jeśli zechce pan milczeć, może pan na mnie liczyć.

— Dobrze. Mam nadzieję, że jest pan rozsądnym człowiekiem. Mieszka pan tu w okolicy?

— W Ortry.

— Zna pan okolicę i ruiny, zwane starą wieżą?

— Tak.

— To w porządku. Wiem, że jest pan człowiekiem, który nie przebiera w środkach dążąc do celu, jeśli tylko może to przynieść zyski. Chciałby pan dobrze zarobić?

Müller musiał z całej siły powstrzymać śmiech.

— Bardzo chętnie!

— Dam panu za trzy godziny pracy sto franków.

— Wszyscy święci! To nienajgorsza zapłata.

— I ja tak myślę. A jeszcze dołożę sto franków, jeśli przyprowadzi pan kogoś, komu mógłbym zaufać.

— Byłoby to możliwe. Ale muszę wiedzieć o co chodzi.

— Dowie się pan. Chciałbym otworzyć grób.

— Grób? — zdziwił się Müller. — Prawdziwy grób? Tu, na tym cmentarzu przy kościele?

— Tego się pan jeszcze nie dowie. Ale musi mi pan powiedzieć, czy zrobi to pan i czy przyprowadzi pan kogoś?

— Tak — rzekł powoli Müller, — jeśli o mnie chodzi nie mam nic przeciwko temu aby otworzyć grób i znam kogoś, kto za sto franków zrobiłby to ze mnę. Ale zanim się zdecyduję, muszę wiedzieć o czyj grób chodzi.

Przypuszczał, że chodzi o otwarcie jakiegoś rodzinnego grobowca i obrabowanie zwłok, ale to, co usłyszał rozwiało jego wątpliwości.

— Rozmawialiśmy o starej wieży. Był pan tam kiedyś?

— Tak.

— Zauważył pan leżący opodal grób?

— Tak. Nazywają go pogańskim kurhanem.

— To ten. Wie pan, kto jest tam pochowany?

— Oczywiście. Pierwsza żona barona de Saint–Marie.

— Do tego grobu chcę się dostać.

Müller, poruszony, zerwał się z miejsca.

— Myśli pan, że baronowa została pochowana razem ze swoimi kosztownościami?

— Mnie chodzi jedynie o zwłoki. Chcę zabrać szkielet zmarłej.

To zadziwiające! Kim był ten mężczyzna? Co łączyło go ze zmarłą, że chciał mieć jej szczątki? Spotkanie z nim mogło mieć dla Müllera dużo większe znaczenie. Postanowił zgodzić się.

— Płaci więc pan sto franków dla mnie i sto dla mojego pomocnika?

— Tak. Natychmiast po otwarciu grobu dostaniecie pieniądze. Zgoda?

— Zgoda.

— Dobrze. Jaki termin panu odpowiada? Dla mnie najlepiej byłby jutro. Godzinę przed dwunastą będę czekać przy grobie na pana i jego towarzysza. Proszę przysiąc, że mnie pan nie zdradzi!

— Przysięgam w imieniu swoim i mojego towarzysza, że rzetelnie pomożemy panu w osiągnięciu celu.

— Allah akbar! Mam zaufanie do pana i powiem panu kim jestem. Nazywam się Abu Hassan, jestem sztukmistrzem i kieruję teatralną trupą, która jutro wystąpi w Thionville.

— Dlaczego chce pan mieć szczątki baronowej?

— Powiem to panu, kiedy okaże się pan wiernym i dyskretnym.

— Skąd będziemy mieli narzędzia? Ja je mam załatwić, czy pan to zrobi?

— Pan. Ja przyniosę skrzynię, do której schowamy zwłoki. Chcę panu jeszcze coś powiedzieć. Jestem muzułmaninem i nie mogę się zbrukać dotykając zwłok. Pomogę przy kopaniu, ale zwłoki musi pan sam wsadzić do skrzyni.

Sztukmistrz sięgnął do kieszeni i wyciągnął sakiewkę.

— Proszę, tu jest sto franków — powiedział. — Następne sto otrzyma pan zaraz po tym, jak będziemy gotowi z robotą.

Müller odsunął wyciągniętą z pieniędzmi dłoń.

— Proszę zatrzymać pieniądze. Zapłatę biorę dopiero po zakończeniu prac.

— Allah il Allah! Jest pan uczciwym człowiekiem, chociaż chrześcijaninem i złodziejem. Dopiero teraz jestem przekonany, że mnie pan nie oszuka. Dobranoc!

Mężczyzna odszedł, a Müller stał spoglądając za nim, poruszony tym nieoczekiwanym zajściem. Ktoby pomyślał! On, niemiecki szlachcic, dał się zatrudnić przez wędrownego kuglarza do obrabowania grobu….

Liczył na pomoc Schneeberga, bo jedynie on nie wzbudzając podejrzeń mógł wszystko przygotować i zdobyć potrzebny sprzęt.

Müller wrócił do parku. Udał się w stronę altany, którą kiedyś obserwował, żeby stwierdzić czy ktoś w niej jest. Teraz wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, zapalił lampę, otworzył ukryte przejście i wszedł między podwójna ścianę. Zszedł po schodach i doszedł do korytarza. Drzwi po lewej stronie były mocno zamknięte, tak jak poprzednim razem. Müller poszedł na prawo.

Znał to przejście wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że wystarczy iść wzdłuż muru, aby bez trudu dojść do zamku. Bez latarni poruszał się wolniej, ale nie upłynęło wiele czasu, gdy spostrzegł, że był u celu. Wyciągnął lampę i spojrzał na zegarek. Była właśnie północ. Müller nie miał dużej nadziei, że uda mu się jeszcze podsłuchać malarza, który na pewno udał się już na spoczynek. Mimo to wspiął się na schody, które zauważył poprzednim razem.


* * *


W tym samym czasie udało się Fritzowi szczęśliwie umknąć swoim prześladowcom, a stary kapitan i obaj ranni Rallionowie znajdowali się nadal w zamku. Z twarzy kapitana płynęła obficie krew. Jego ojciec, ranny w wierzch dłoni, zapytał:

— Zna się ktoś na opatrywaniu ran?

— Ja — uspokoił go Richemonte. — Na szczęście mamy zapas bandaży i lekarstw. Muszę zajrzeć także do innych rannych, którzy są w sali. Woda kamforowa złagodzi ból.

— Kapitanie, dam tysiąc franków nagrody temu, kto odszuka tego łotra.

— A ja dołożę następnych tysiąc — powiedział stary. — Teraz jednak chodźmy! Muszę wziąć swoje lampę.

Poprowadził ich przez dziedziniec do frontowej bramy, przeszli kilka pokoi, aż znaleźli się w tym samym pomieszczeniu, z okna którego poprzednio wyskoczyli. Stała tu jeszcze ciągle zgaszona lampa. Kapitan zapalił ją i polecił Rallionom zejść po schodach. Podążył za nimi i przesunął kamienną płytę z powrotem na miejsce. Weszli do sali.

Ogień został już ugaszony. Panowały głębokie ciemności, ale słychać było krzątających się ludzi, którzy zajmowali się poparzonymi.

Światło lampy oświetliło istne pobojowisko. Ranni jęczeli i prosili o pomoc. Richemonte przyniósł lampy i bandaże. Pułkownik został opatrzony jako pierwszy, następnie zajęto się jego ojcem.

Poparzenia okazały się niegroźne, ale bolesne. Stary opatrzył je, jak umiał najlepiej i polecił zdrowym odprowadzenie chorych do domu. Gdy wszyscy odeszli sprawdził, czy wszystko zostało pozamykane. Potem zwrócił się do Rallionów:

— Nie możemy wrócić do zamku podziemnym przejściem.

— Dlaczego nie? — spytał hrabia.

— Ponieważ wyszliśmy główne bramą, i ponieważ jutro będziemy musieli wytłumaczyć pańską ranę.

— Jak chce pan ją wyjaśnić?

— Całkiem prosto! Powiemy, że szliśmy w nocy przez łąkę, a tam leżała kosa. Pułkownik nadepnął na trzonek i ostrze uderzyło go w twarz. A pana, grafie, szpic trafił w rękę. Chodźmy, musimy się pospieszyć, przecież chciał pan jeszcze dzisiaj dać instrukcje temu malarzowi.

Opuścili ruiny i poszli przez las. Dotarli do zamku w tym samym momencie, w którym Müller rozpoczął swoją osobliwą rozmowę ze sztukmistrzem Hassanem.

Późny powrót panów wzbudził zainteresowanie służby, a ich zdziwienie wzrosło, gdy Richemonte w kilku słowach opisał wypadek.

Gdy się uspokoiło i wszyscy udali się do swoich pokojów, graf polecił przekazać malarzowi, że będzie u niego za trzy kwadranse. W swoim pokoju wyciągnął papier, koperty i pisał jakieś pół godziny. Potem wsadził listy do kopert, nie zaklejając ich i poszedł do pokoju malarza.

Haller, albo raczej Caligny, ujrzawszy hrabiego wstał i z szacunkiem podsunął mu fotel. Hrabia usiadł, a dokładnie w tym momencie, Müller za ścianą wsadził do kieszeni lampę i odsunął boazerię zasłaniającą ukryte drzwi tak, że mógł z ukrycia obserwować sąsiedni pokój.

— Przychodzę przekazać panu instrukcje, mój drogi rotmistrzu — zaczął hrabia. — Najważniejsze, by jutro zaczął pan pracę.

Caligny pochylił się.

— Te papiery utorują panu drogę. Poza tym zwracam panu jeszcze raz uwagę na to, co już omówiliśmy. Zapamiętał pan nazwisko tego oficera?

— Tak. Porucznik Richard von Greifenklau.

— Doskonale! Musi się pan z nim zaprzyjaźnić i postarać się go wybadać. Jeżeli zachowywałby się z rezerwę, to wspominałem już, że jego krewni…

— Ma siostrę — wtrącił się Caligny.

— Skąd pan wie?

— Jest tutaj Niemiec, nauczyciel domowy, który zna tę rodzinę. Hrabia zmarszczył czoło.

— Rozmawiał pan z tym człowiekiem? — zapytał.

— Tak.

— Mam nadzieję, że po rozmowie z panem nie nabrał jakichś podejrzeń?

Rotmistrz zaczerwienił się lekko, ale urażonym tonem odpowiedział:

— Myślę, że nigdy dotąd nie miał pan powodów sądzić, że jestem niedyskretny, bądź nieostrożny!

Hrabia przytaknął.

— Chcę panu wierzyć. Poza tym, ten nauczyciel jest nic nieznaczącym człowiekiem i nie ma potrzeby dłużej o nim mówić. Mam tu jeszcze dla pana kilka pism, które panu pomogą. Pan wie: jaka pracą taka płaca. Opuści pan Ortry o świcie. Żegnaj, mój drogi Caligny.

Uścisnęli sobie dłonie i hrabia opuścił pokój. Caligny przeglądnął papiery i jakiś czas chodził po pokoju. Po pewnym czasie powiedział do siebie:

— Czas udać się na spoczynek. Muszę jutro wcześnie wstać. Położył listy na stole, rozebrał się, zgasił lampę i położył się do łóżka.

— A więc dlatego pytał się o mnie! — pomyślał Müller. — Wydaje się, że ci panowie wiedzę jakim cieszę się zaufaniem. Ułatwię im tę drogę bardziej niż uczyniłyby te listy.

Czekał aż spokojny, rytmiczny oddech przekona go, że malarz mocno zasnął. Odsunął boazerię i wślizgnął się do pokoju, wziął ze stołu wszystkie listy i wrócił na korytarz. Zamknął tajne przejście, wyciągnął notes, latarkę i przepisał je. Ponownie wszedł do pokoju Hallera i odłożył papiery na swoje miejsce.

Zbiegł po schodach, przebiegł korytarzem i znalazł się w altanie. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru napełniły go najwyższym zadowoleniem. Dały mu okazję do przysłużenia się własnemu krajowi i możliwość pozytywnego załatwienia swoich osobistych spraw. Kiedy dotarł do zamku wspiął się po piorunochronie i zauważył, że w pokoju starego paliło się światło. Spojrzał do środka i cofnął się przerażony. Tuż przy oknie, odwrócony do niego plecami stał kapitan. Skrytka w biurku była otwarta, a on trzymał w ręku plik banknotów. Wydawało się, że sprawdza ich numery. Müller spojrzał mu przez ramię i zauważył, że wszystkie papiery były znaczone. Rozpoznał wyraźnie pierwsze litery nazwisk. Nie miał wątpliwości, że miał przed oczyma pieniądze, które Richemonte ukradł dyrektorowi fabryki. Doktor widział dokładnie jak kapitan włożył banknoty z powrotem do skrytki i zamknął ją za pomocą ukrytej sprężyny.

W swoim pokoju przebrał się nie zapalając światła, nie miał bowiem nigdy pewności, czy nie jest obserwowany. Następnie usiadł do stołu i zapisał te numery banknotów, które zapamiętał, wyjął notes i zredagował niektóre z przepisanych listów. Zapieczętowawszy je rozłożył przed sobą wielkie, puste arkusze papieru z miną człowieka zabierającego się do ważnego zadania. Coś szybko kreślił zapełniając kartki, dokładał nowych, a kiedy skończył sam był zdziwiony ogromem pracy, jakiej dokonał.

— Prędko poszło — zaśmiał się. — Ale też nigdy żadnej pracy nie wykonałem z takim zapałem.

Odłożył na bok szkic. Nosił on tytuł:


Uzasadnienie tezy, że w tym stuleciu nie dojdzie do wojny z Francją. Dla potrzeb sztabu generalnego: porucznik Richard von Greifenklau.


Znowu sięgnął po pióro i napisał następujący list:


Moja dobra Emmo! Na pewno już dawno czekacie na wiadomość ode mnie i w ciągu najbliższych dni powinniście ją otrzymać, jak zwykle, dokładną i szczegółową. Jednak obecnie nie starcza mi czasu, aby opisać wszystkie detale. Dotąd jeszcze nie udało mi się znaleźć wolnej chwili, aby napisać do matki i dziadka. Te słowa dotyczą tylko Ciebie. Konieczność zmusza mnie do przekazania Ci niezbędnych instrukcji mających związek z nadchodzącymi wydarzeniami. Do Berlina przyjedzie pewien francuski rotmistrz o nazwisku Bernard Caligny podający się jednak za pejzażystę, o nazwisku Haller. Będzie szukał kontaktu ze mną, aby wybadać mnie, co myślę o naszych mężach stanu i dowódcach armii. Jestem przekonany, że Francja lada dzień wypowie wojnę i tak samo jestem pewien, że jesteśmy w stanie bez obaw podjąć to, tak lekkomyślnie rzucone, wyzwanie. Ale teraz chodzi o to, aby wprowadzić w błąd tego tajnego wysłannika dokładnie tak, jak on zamierza nas zwieść. Z tego powodu dołączam to pismo do listu.

Haller, albo dokładniej Caligny, zamierza zdobyć Twoją przychylność w wypadku, gdy by mnie nie zastał. Tym sposobem będzie chciał się dowiedzieć, jak najwięcej. Musisz mu powiedzieć, że jestem na Litwie z wizyta u krewnych. Spróbuje cię wypytywać o moją działalność i pracę. Będzie Ci schlebiał i wyłudzi od Ciebie to, że pozwolisz mu przeczytać załączone przeze mnie pismo. Co dalej zrobisz, pozostawiam Twojej mądrości i proszę tylko, abyś zawiadomiła mnie listownie o wyniku naszego przedsięwzięcia. Zajmuję się tym, co zwykle. Proszę Cię prześlij list na adres mojego Fritza Schneeberga, zbieracza ziół, zatrudnionego u pana doktora Bertranda w Thionville. On na pewno mi go dostarczy. Nie odważyłbym się tutaj przyjmować listów z Berlina.

Serdecznie pozdrów ode mnie mamę i dziadka i przekaż, że wkrótce napiszą długi list. Przesyłam Ci najserdeczniejsze braterskie ucałowania.

Twój Richard

PS. Nieoczekiwanie odnalazłem moją drezdeńską damę.


Müller przeczytał list jeszcze raz i razem z przygotowanym uprzednio pismem wsadził do obszernej koperty. Właśnie świtało, położył się więc na kanapie, aby nie zaspać.

Nie spał nawet godziny, gdy obudził go odgłos stukania kopyt. Natychmiast wstał i podszedł do okna. Na podwórku stał zaprzężony wóz, do którego właśnie wsiadał malarz udający się na dworzec w Diedenhofen.

Müller położył się ponownie i zasnął. Tym razem obudziła go głośna, piskliwa muzyka. Spojrzał na zegarek była już dziewiąta. Potem spojrzał przez okno na dziedziniec zamkowy. Stało tam sześciu, dziwacznie ubranych muzykantów, którzy za pomocą dwóch klarnetów, rogu, oboju, puzonu i bębna starali się zagrać marsza. W pobliżu, siedziały na koniach cztery, ubrane jak na scenę osoby: trzech mężczyzn i jedna kobieta. Gdy marsz się skończył dobosz wysokim głosem zapowiedział, że dzisiaj o drugiej po południu Thionville i okolica będę miały zaszczyt podziwiać sławne teatralna trupę Abu Hassana. Dobosz wykrzykiwał dokonania trupy i nazwiska wykonawców. W tej okolicy rzadko widziało się podobne towarzystwo, toteż nie powinno nikogo dziwić, że cała służba wyszła na dziedziniec i obserwowała artystów.

W pobliżu przebranych jeźdźców stał Aleksander. Patrzył na tych ludzi i gdy dobosz skończył, zapytał:

— Ile kosztuje bilet?

— Numerowane miejsca w pierwszym rzędzie pięć franków, drugi rząd cztery, pierwsze miejsce trzy franki, drugie dwa, trzecie jeden, a miejsce stojące za pół franka — odpowiedział mężczyzna. — Chce pan kupić parę biletów, łaskawy panie? Jeśli zamówi pan je już teraz, dostanie pan najlepsze miejsca.

Doświadczone oko dobosza od razu rozpoznało w Aleksandrze pańskiego syna, a takiemu pupilkowi rodzice zwykle nie odmawiają niczego.

— Pięć biletów w pierwszym rzędzie! — zadysponował Aleksander. Nie zauważył, że na pierwszym piętrze otwarło się okno i baronowa kiwa na niego ręka. Wyciągnął portmonetkę, która mimo jego młodego wieku była stale pełna i zapłacił dwadzieścia pięć franków. Artyści odjechali zadowoleni. Niedługo potem Aleksander zapukał do drzwi Müllera i wszedł do środka. Jego twarz była zarumieniona z radości.

— Dzień dobry, monsieur Müller. Widział pan artystów? — zapytał.

— Tak.

— Kupiłem pięć biletów Ten jest dla pana. Pan jedzie oczywiście z nami?

— Ja? Kto jedzie poza tym?

— Mama, Marion i mademoiselle Nanon.

— A jeśli odmówię?

— Nie odmówi pan, — z pewnością w głosie powiedział Aleksander — czytam to z pańskiej twarzy.

— Tak. Nie zepsuję ci przecież zabawy, mój drogi Aleksandrze.

— Och, dziękuję! A wie pan, co mama kazała panu powiedzieć?

— No?

— Pan ma jechać z nią i ze mną w jednym powozie, a Marion i Nanon w drugim. Ale muszę już iść, aby się przygotować.

Müllerowi było na rękę zobaczyć umiejętności Abu Hassana, ale wprawiło go w zdumienie zaproszenie baronowej do powozu. Czym się kierowała?

Zamyślony chodził po pokoju, podszedł do lustra i zauważył, że podrobiony kolor skóry trochę wyblakł. Wziął flaszeczkę z wyciągiem z łupin orzecha, zanurzył w niej pędzel i pomalował sobie twarz, szyję i dłonie. Przyczyniło się to znacznie do zmiany jego wyglądu. Następnie stanął przy oknie i spoglądał na wiosenny pejzaż.

— O, a to co? — zapytał sam siebie — Ktoś leży tam, pod lipą. Czyżby był to Fritz?

Wyjął lornetkę. Był to rzeczywiście Fritz, który także go rozpoznał, ściągnął kapelusz i pomachał nim na powitanie. Miał coś ważnego do powiedzenia. Müller wyjął chustkę do nosa i pomachał. Fritz podniósł się natychmiast i ruszył w stronę lasu.

Doktor wsadził do kieszeni napisane w nocy listy i wyszedł. Z początku szedł powoli, ale potem przyspieszył i zbliżył się do lasu, gdzie w umówionym miejscu czekał już Fritz.

— Dzień dobry, panie doktorze! Wyspał się pan? — Nie bardzo.

— A ja w ogóle nie spałem.

— W ogóle? Miałeś wartę?

— Tak, ale nie tam, gdzie powinienem, tylko w starych ruinach, gdzie spotykają się spiskowcy, i gdzie o mały włos nie straciłem życia.

— Opowiadaj!

— Ale nie tutaj, chodźmy głębiej w las.

Weszli między drzewa i Fritz opowiedział o swojej nocnej przygodzie. W trakcie opowiadania twarz Müllera wyrażała coraz większe zdziwienie.

— Szczególne, ale do tej pory nie słyszałem ani słowa o tych ruinach! Jak się wydaje znajdują się one w pobliżu szukanych przez nas magazynów, które jak przypuszczamy, mogą być koło starej wieży. Jak daleko jest do ruin?

— Niewiele dalej niż do starej wieży.

— Zaprowadź mnie tam, muszę to zobaczyć!

W drodze do ruin Müller wypytywał Fritza.

— Mówca miał siwe wąsy? — zapytał.

— Tak. Końce wąsów wystawały spod maski. Kiedy odkrył moją obecność szczerzył zęby z wściekłości, jak atakujący buldog.

— To on, stary kapitan z zamku Ortry. A jeśli się nie mylę, dwaj pozostali to hrabia Rallion i jego syn pułkownik, przyszły mąż baronessy Marion.

— Do diabła z nim! — zaklął Fritz. — Ona jest przeznaczona komu innemu.

— Hm. Ale, co ty byś człowieku począł, gdyby te drzwi nie zostały otwarte?

— Wyskoczyłbym tylnymi.

— Ale dokąd?

— Bóg wie!

— Trafiłbyś w każdym razie do jakiegoś podziemnego korytarza, i, jeśliby cię nikt wcześniej nie odkrył, zginąłbyś z głodu.

— Ach, złego diabli nie biorę, a co dopiero mnie!

Fritz zapamiętał drogę do ruin bardzo dokładnie i doszli tam bez trudu. Ujrzawszy frontową ścianę Müller rozpoznał, że są to ruiny jakiegoś klasztoru. Minęli bramę, Fritz wrócił jeszcze, by przynieść kilka sosnowych szyszek, bez światła przecież nie mogliby się poruszać.

Na dziedzińcu pokazał Müllerowi, gdzie napadł na jednego ze spiskowców. Potem przeszli przez furtkę i poszli korytarzem w dół.

Fritz prowadził, chciał bowiem zaoszczędzić świata. Dotarli do schodów i do dolnego korytarza. Drzwi do sali nie były zamknięte. Weszli do środka.

Fritz wyciągnął teraz sosnowe szyszki i zapalił je. Ciemnożółte, dymiące światło ledwie rozpraszało ciemności, ale widać było, że nic jeszcze nie uprzątnięto. Skorupy z roztrzaskanych świeczników leżały rozdeptane na ziemi.

— Będzie lepiej Fritz, — powiedział Müller — jeśli wyjdziesz na zewnątrz, a ja przeszukam te stare mury. Być może został tu ktoś jeszcze, a nie byłoby dobrze gdyby nas zobaczono razem.

Ledwie Fritz wyszedł otworzyły się drzwi w głębi i wszedł kapitan z dużą latarnią w jednej, a miotłą w drugiej ręce. Od razu poznał Müllera i zastanawiał się czego nauczyciel tutaj szuka? Był Niemcem i być może nawet wczorajszym intruzem?

Szybkim krokiem podszedł do Müllera.

— Monsieur, co pan tu robi?

Müller wykazał się szybkim refleksem.

— Coś bardzo podniecającego. Przetrząsam te ruiny. Gdybym wcześniej wiedział o ich istnieniu, przyniósłbym sobie latarnię, tak jak pan, kapitanie!

Ta beztroska odpowiedź uspokoiła starego.

— Nie słyszał pan o nich wcześniej?

— Do tej pory nie.

Richemonte zlustrował nieufnie nauczyciela.

— Niech pan posłucha, nie lubię, gdy moi pracownicy wtykają wszędzie nos. Ma pan przecież wystarczająco dużo zajęć.

Zostało to powiedziane tak ironicznym tonem, że Müller ledwie się powstrzymał, żeby nie powiedzieć czegoś ostrzejszego.

— Czyżby mi pan zabraniał zwiedzania tych ruin?

Richemonte aż się cofnął. Wzburzony postawił latarnię na ziemi.

— Monsieur Müller, jak pan śmie! Kto tu jest od stawiania pytań?

— Na pewno nikt z żyjących, jedynie ci martwi, do których kiedyś należał ten klasztor. Tu, w królestwie ruin, jeden jest równy drugiemu.

Odpowiedź ta speszyła kapitana. Powiedział trochę spokojniej:

— Pan jest obcy w tych stronach. Dziwi mnie więc obecność pana akurat w tym miejscu.

Müller próbował uśpić podejrzenia starego i starał się nadać sobie zupełnie nieszkodliwy wygląd.

— Cierpiałem wczoraj straszne bóle głowy i położyłem się wcześnie spać. Ponieważ jednak ciężkie powietrze w pokoju pogorszyło jedynie moje cierpienia wyszedłem na spacer do lasu, aby poszukać rzadkiego ziela, rosiczki, z której przyrządza się znakomitą herbatę. Wysoko oceniam lecznicze własności tej delikatnej, mięsożernej roślinki. Zaszedłem daleko w las i nagle znalazłem się przed tymi ruinami.

— O których pan do tej pory nie słyszał?

— Ani słowa!

— Może pan przysiąc?

— Daję panu moje słowo, że do teraz nie miałem najmniejszego pojęcia o tych ruinach. Ale czemu ma służyć to przesłuchanie? Po co panu ta latarnia i miotła? Czy nie ma prawa wejść tu każdy, kto kocha starożytne zabytki?

— Pan wie, że te ruiny leżą na moich gruntach? — Nie wiedziałem tego, ale mogłem się domyślać.

— A więc dobrze, jestem właścicielem i zabraniam panu przychodzić tu więcej.

— A obcy mogą?

— Kto panu powiedział, że był tu ktokolwiek?

— Niech pan spojrzy na podłogę! Te ślady są przecież zupełnie świeże!

— To pana nie powinno obchodzić. Nie do pana należy wyciąganie wniosków. Ja tu jestem panem. Niech się pan wynosi!

Müller wzruszył obojętnie ramionami.

— Mnie tam wszystko jedno. Ale nie wiem co powiedzą inni na tę okoliczność, że zastałem tu kapitana gwardii cesarskiej z miotłą w ręku i jak ocenią te wszystkie inne rzeczy, które każą przypuszczać, że nie wszystko tutaj jest w porządku.

Na te słowa Richemonte chwycił Müllera za ramię.

— Monsieur, co chce pan przez to powiedzieć, hę?

— Nic poza tym, że posłucham pańskiego rozkazu, i opuszczę to miejsce, ale nalegam, aby pan przemawiał do mnie innym tonem. Niemiecki doktor filozofii nie jest gorszy od francuskiego kapitana gwardii cesarskiej w stanie spoczynku.

— Na co pan sobie pozwala! — zazgrzytał stary zębami. — Wypędzę pana.

— Ba, ale nie może pan. Pan jest kapitanem Richemonte, a ja podpisałem umowę z baronem de Saint–Marie. Adieu, panie kapitanie!

— A niech pan idzie! Później z panem porozmawiam! — krzyknął na odchodnym Richemonte.

Doktor uszedł zaledwie dwieście kroków, gdy natknął się na Fritza i opowiedział mu o wszystkim.

— Teraz ma pan w nim nieprzejednanego wroga — powiedział Fritz.

— Na pewno!

— Wypędzi pana.

— A ja nie odejdę.

— Uniemożliwi panu wykonanie pańskiego zadania!

— Nie obawiam się go, chociaż jemu wydaje się, że panuje nad wszystkim. Ale nie mówmy o nim! Mam ci coś ważniejszego do powiedzenia. Czy mógłbyś, nie rzucając się w oczy zdobyć na dzisiaj wieczór kilofy i łopaty?

— Tak!

— Będziemy potrzebować ich do otwarcia grobu. — Do licha! To brzmi strasznie!

— Znasz tego sztukmistrza Abu Hassana, który dzisiaj wystąpi w Thionville?

— Tak. Mieszka w gospodzie naprzeciwko doktora Bertrand. Jakaś kobieta jego trupy formalnie mi się dzisiaj oświadczyła.

— Szczęśliwy ten, który posiadł miłość artystki! — Hm, jej kunszt ma już swoje lata, panie doktorze!

— Tym bardziej zasługuje na uznanie. Ale wracajmy do rzeczy. W każdym razie Abu Hassan pochodzi z Dalekiego Wschodu podobnie jak pierwsza żona barona. Musieli mieć ze sobą coś wspólnego, bo on chce wyciągnąć jej zwłoki.

— A co my mamy z tym wspólnego?

— Mamy mu pomóc je wyciągnąć. — Dlaczego akurat my?

— Powód ku temu jest zaiste zabawny. Schodziłem wczoraj wieczorem po piorunochronie, podczas gdy on z jakiegoś powodu włóczył się koło zamku. Zobaczywszy co robię, uznał mnie za włamywacza. A ponieważ ktoś taki skory jest do bezprawnego włamywania się do grobów, zaofiarował mi dwieście franków, jeżeli mu pomogę i jeśli jeszcze przyprowadzę pomocnika.

— I pan naprawdę się zgodził?

— Tak. Przypuszczam, że baronowa wcale nie umarła, a więc nie mogła zostać pochowana. Albo grób jest pusty, albo pochowany jest tam ktoś zupełnie inny. Muszę się o tym przekonać i dlatego pójdę tam dzisiaj wieczorem

— W takim razie ja też.

— Musisz być z narzędziami przy grobie przed jedenastą. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Tu są listy, z którymi jutro przejdziesz granicę i nadasz je na najbliższej, niemieckiej poczcie. Zrobić tego tutaj nie mam odwagi, bo przypuszczam, że mogłyby zostać otworzone. Podał Fritzowi pisma i rozstali się.

Kiedy Müller dotarł do zamku było już po dwunastej. Służący powiedział, że kapitan polecił mu stawić się u niego skoro tylko wróci ze spaceru.

A więc kapitan był już w domu. Było to dla Niemca bezspornym dowodem na to, że między zamkiem i ruinami klasztoru istnieje krótkie, podziemne przejście. Müller całkowicie spokojny, udał się do niego. Uknuł zuchwały plan. Przestępcy są zwykle zabobonni, dlaczego więc nie nastraszyć starego grzesznika, który wodzi za nos wszystkich dookoła. Miał tyle atutów w garści, że mógł się poważyć na tak śmiałą grę.

Kapitan siedział przy biurku. Zobaczywszy Müllera wstał odkładając pióro.

— Kazałem panu przyjść, monsieur, aby ostatecznie wyjaśnić panujące między nami stosunki.

Był w stanie najwyższego wzburzenia.

— Zgadzam się. Ja też lubię jasność i chętnie przyczynię się do tego, aby ja osiągnąć.

Stary zachowywał się tak, jakby nie dostrzegł kryjącej się w tych słowach agresji i ciągnął dalej:

— Tam w ruinach pozwolił pan sobie na ton, którego nie mam zamiaru tolerować. Chcę pana spytać wprost. Uznaje mnie pan za swego pana, którego się bezwzględnie słucha? Proszę odpowiedzieć krótko: tak czy nie.

— Nie!

— Niech pan więc idzie do diabła! — zagrzmiał Richemonte. — Niestety do dzisiaj nie wiem, gdzie on mieszka. Ale i tak nie poszedłbym tam, gdzie mnie pan posyła, bo nie ma pan do tego żadnego prawa.

— Sprzeciwia mi się pan?

— Tak! Jestem zatrudniony przez barona de Saint–Marie, a nie przez pana!

— Nie! Ja podpisywałem umowę w jego imieniu i ja w jego imieniu ją wypowiem.

— Niech pan spróbuje! Zobaczy pan, że nic pan tym nie osiągnie, kapitanie.

Jeszcze nikt tak nie rozmawiał ze starym. Zazgrzytał ze złości zębami, podszedł ku zuchwalcowi i zawołał groźnym głosem:

— W takim razie wyrzucę pana własnoręcznie.

Müller zaśmiał się.

— Albo weźmie pan pistolet i zastrzeli mnie tak, jak dyrektora fabryki. Stary cofnął się, jakby zobaczył ducha.

— Panie! — zagrzmiał — Zgniotę pana na miazgę!

— To byłoby trudne. Nie wpadłbym nigdy na to, aby wystawić panu pokwitowanie, że popełniłem samobójstwo po tym, jak sprzeniewierzyłem pańskie pieniądze, które pan jeszcze przed chwilą schował, ale niestety banknoty były znaczone.

Richemonte drgnął, nie powiedział jednak ani słowa.

— Spodziewałbym się po panu większej mądrości, że z człowiekiem mojego pokroju będzie pan inaczej rozmawiał, — ciągnął Müller — ale niestety myliłem się. Człowiek oddany nauce, zwłaszcza mojej, nie obawia się nikogo.

— Pańskiej nauki? Którą szczególnie naukę nazywa pan swoją? — Magię, czarną magię.

— Czarną magię? Nonsens! O czarnej magii niech pan rozprawia z kobietami, ale nie ze mną! Nie przestraszy mnie pan za pomoce tych szwindli, monsieur Müller.

Nie wrócił jeszcze do równowagi i patrzył ponuro na Müllera.

— Pan się myli. Słyszał pan kiedyś o szklanej kuli, w której ci, co się na tym znają, mogą zobaczyć wszystko, nawet czyjeś najgłębsze tajemnice?

— Nonsens!

— Dowiodę panu, że jest inaczej. Chciałem sprawdzić, co pan porabia i spojrzałem w moją kulę. Widziałem pana wchodzącego przez pewne miejsce w boazerii do komnaty dyrektora, widziałem go, jak liczył pieniądze, widziałem, jak wystawiał pokwitowanie, potem widziałem pana siedzącego przy stole i wypełniającego pokwitowanie, potem on czytał przy biurku to, co pan napisał. Widziałem, jak podskoczył, jak z pana pistoletu padł strzał, jak pan potem wcisnął mu w dłoń pistolet, jak położył pismo w widocznym miejscu i wszystko co potem nastąpiło. Szklana kula pokazała mi już wcześniej dyrektora, dlatego znalazłem go tak szybko.

Podczas, gdy Müller mówił, coś dziwnego działo się ze starym. Jego oczy wyrażały największe przerażenie a jego twarz pobladła. Ten człowiek opisywał zajście tak dokładnie, jakby przy tym był…

— Och! — jęknął.

— Jeszcze teraz widzę zrabowane dobro, które pan schował w tajnej skrytce za trzecią kasetką, wystarczy lekko nacisnąć, aby zwolnić sprężynę. Mam panu pokazać?

Podszedł bliżej.

— Nie, nie! — krzyknął przerażony kapitan wyciągając ramiona.

— Rozpoznaję nawet numery banknotów — ciągnął Müller. — …10468, 17391, 21869, widzę także pierwsze litery nazw firm, od których dyrektor otrzymał pieniądze. Niech pan sam powie, czy szklana kula jest rzeczywiście taką bzdura, jak pan to raczył określić!

Kapitan przygnębiony spojrzał na przeciwnika.

— Mam w to wierzyć?

— Niech pan wierzy w co chce. Groził mi pan, że mnie wyrzuci. No więc dobrze, ja pana wprawdzie nie wyrzucę, ale każę policji wyprowadzić pana. Mogę udowodnić kto jest mordercą dyrektora, a i baronowa powinna zobaczyć swojego kochanka pomszczonego.

Richemonte wyprostował się.

— Także i to pan wie? Czego pan właściwie oczekuje ode mnie?

— Nic takiego. Chcę tylko, żeby pan podpisał oświadczenie, że jest pan mordercą dyrektora.

— Pan jest szalony! — krzyknął kapitan.

— Proszę wysłuchać mnie spokojnie! Pan podpisze i opieczętuje oświadczenie, które ja przechowam dotąd, dopóki dobrowolnie stąd nie odejdę. Jeżeli rozstaniemy się w zgodzie dostanie je pan z powrotem i nikt się nie dowie, co pan zrobił. Jeżeli natomiast rozstaniemy się w gniewie dostanie się do rąk baronowej. Daję panu pięć minut. Jeśli po ich upływie nie zastosuje się pan do mojego polecenia, wezwę policję. Nie potrzebuję nawet powoływać się na moje dowody, wystarczy, że znajdą u pana pieniądze, o których napisał pan w papierach, że dyrektor je sprzeniewierzył — spojrzał na zegarek. — A więc pięć minut od teraz!

Kapitan poczuł się schwytany w pułapkę. Widział tylko jeden ratunek, zastrzelić tego Niemca, tak jak dyrektora.

Kapitan wyciągnął rękę w stronę skrzynki, gdzie trzymał broń, ale Müller sięgnął do kieszeni i wyciągnął rewolwer.

— Precz od kasetki, albo zastrzelę pana, tak jak pan na to zasłużył! Minęły już trzy minuty, ma pan jeszcze dwie!

Richemonte sięgnął w stronę kasetki z pieniędzmi, aby je wyciągnąć i zniszczyć. Nie byłoby wtedy żadnego dowodu przeciwko niemu. Ale Müller przejrzał jego zamiary.

— Stać! Nie przechytrzy mnie pan. Ma pan jeszcze minutę, potem dzwonię po służbę. W jej obecności może pan wyciągnąć pieniądze, ale nie wcześniej.

Spojrzał na zegarek.

— Minęło pięć minut!

Mówiąc te słowa chwycił za sznur dzwonka i pociągnął. Kapitan skoczył na równe nogi.

— Stop! Podpiszę!

— To, czego zażądam?

— Tak! — zachrypiał.

W tym momencie wszedł służący. Kapitan spojrzał z niepokojem na Müllera, ale ten powiedział spokojnie:

— Kapitan kazał wam powiedzieć, od tej pory mam prawo jako wychowawca barona Aleksandra, zasiadać do posiłków razem z całą rodziną. Proszę zatem nakrywać również dla mnie.

Służący skłonił się i odszedł. — Pan jest szatanem.

— Proszę bez operetkowych tekstów. Niech pan podpisuje, w przeciwnym wypadku…

— Do diabła!

Wziął papier i pióro. Müller, bawiąc się rewolwerem, podyktował następujące słowa:


Niniejszym oświadczam, że dyrektor fabryki nie popełnił samobójstwa, lecz został przeze mnie zastrzelony. Pieniądze, które według mojego zeznania, miał zdefraudować, wypłacił mi na piąć minut przed śmiercią.


Ortry; 19 maja 1870, Albin Richemonte, kapitan


Brzmienie oświadczenia nie podobało się kapitanowi. Prosił w trakcie pisania o zmiany, ale Müller pozostał niewzruszony. Kapitan zagryzając z wściekłości zęby podpisał się. Po głowie tłukły mu się myśli o zemście.

— Poobserwuję go, gdy wreszcie sobie pójdzie. — myślał. — Zobaczę gdzie chowa ten papier. Wezmę go, a pieniądze schowam w inne miejsce!

Müller zwycięsko trzymał podpisany papier w ręku. Stary wstał.

— Ma pan już chyba wszystko? Może pan iść!

Ale Müller nie ruszył się z miejsca i obserwował go śmiejąc się cicho.

— Myślę, że to już wszystko? — powtórzył stary niecierpliwie.

— W zasadzie tak. Ale jeszcze mała uwaga. Jestem przekonany, że ciągle mnie pan niedocenia. Pańska postawa i pański ton, każą przypuszczać, że chce pan mnie przechytrzyć. Wiem, co pan zrobi: będzie mnie pan obserwował przez pewne, matowe szkło, gdzie kładę ten papier, aby mi go potem wykraść. Albo jeszcze krócej: da mi pan kulkę w łeb, i rozprawi się ze mną ostatecznie. Ale muszę panu niestety powiedzieć, że zaraz wyjeżdżam do Thionville. Stamtąd, extrapocztą, papier ten zostanie wysłany do mojej ojczyzny, gdzie będzie troskliwie przechowywany. Spadnie mi tutaj jeden włos z głowy, a papier zostanie wysłany do prokuratora. Co nastąpi potem, może pan sobie wyobrażać. Adieu, panie kapitanie! Dostał pan szacha, jeden ruch i dostanie pan mata!



Linoskoczka


W Thionville, naprzeciwko domu, w którym osiedlił się doktor Bertrand, znajdowała się gospoda, odwiedzana zwłaszcza przez ludzi klasy średniej. Tu zamieszkał także Abu Hassan ze swoje teatralną trupą.

Nikt nie wiedział skąd, z jakich źródeł czerpie on pieniądze. Czasami dochody były mizerne, ale Hassan miał zawsze pieniądze, aby zapłacić za zupę dla członków swojej trupy.

W małym pokoiku, przylegającym do sali jadalnej, siedział Fritz Schneeberg nad szklankę wina, a obok niego jedna z artystek. Nie miała więcej niż trzydzieści parę lat, ale wyglądała znacznie starzej. Jej twarz wyrażała nieposkromione namiętności, ale puder i szminka czyniły z niej kobietę bez wdzięku. Na sobie miała lekką, błyszczącą szatę, w której występowała na scenie. Mimo swej pełnej, ciężkiej sylwetki była linoskoczka i nawet nieskory do pochwał dyrektor trupy był pełen uznania dla jej kunsztu. Teraz jednak siedziała koło Fritza Schneeberga i dosłownie pożerała go oczami.

— Tylko jeden, jedyny pocałunek, kochany chłopcze!

— A co tobie z pocałunku? Łyk wina jest lepszy od tysiąca pocałunków.

— Pewnie masz jakąś ukochaną?

— Niestety nie.

— A więc czemu się wzbraniasz? Pragnę cię mieć i będę cię miała! Przypominasz mi tak bardzo kogoś z moich młodych lat, że czuję jakbym tobie musiała wynagrodzić to zło, jakie będąc małą dziewczynką, jemu wyrządziłam.

— Zło? Kto to był?

— Chociaż cię to wcale nie powinno obchodzić, powiem ci, jeżeli mnie pocałujesz.

— W takim razie nie chcę wiedzieć!

— Co ty sobie wyobrażasz? — krzyknęła. — Kim ty jesteś? Zbieraczem ziół, a ja artystką, której pożądają dziesiątki mężczyzn.

— Nie przechwalaj się!

— Przechwalam się? To dlaczego Bajazzo chce się ze mnę ożenić? Dlaczego poprzysiągł mi zemstę, jeśli go odrzucę?

— Na pewno dlatego, że tak cię pragnie!

— Na pewno nie dlatego, ale doskonale wie, że ze mną zarobi mnóstwo pieniędzy. Wszyscy mężczyźni szaleją za mną z tego powodu.

— A więc ów Bajazzo nie czuje do ciebie ani miłości ani szacunku. — Nawet mu to do głowy nie przyjdzie. To właściwie jest mój ojczym.

— Wszyscy diabli! Ileż on ma lat?

— Grubo po pięćdziesiątce. Moja matka, a jego druga żona, wcześnie umarła i od tego czasu włóczy mnie po całym świecie. Kiedy byłam dzieckiem zabierał mój każdy zarobek, ale od kiedy podrosłam i zmądrzałam sama trzymam swoją kasę, a on chciałby to zmienić. Myśli, że gdy zostanę jego żoną, to będzie tak jak kiedyś. Ale nic nie wyjdzie z tego, temu pijaczynie. Ale zostawmy go! Chodź tu skarbie!

Chciała go objąć, ale Fritz chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie.

— Bądź rozsądna! — krzyknął i wyrwał się. Jego bluza jednak została jej w ręku i w czasie szarpaniny rozpięła się.

— Jesteś niebezpieczna, jak kocica! Potargałaś moją piękną, nową bluzę!

Nie zareagowała na jego słowa. Zastygła w bezruchu i wpatrywała się w jego szyję.

— Co ci się stało, że tak się gapisz? — zdziwił się Fritz.

— Ten ząb, o Boże ten ząb! Pokaż go!

Chwyciła za łańcuszek i trzymając ząb w dłoni przyglądała mu się błyszczącymi oczami.

— O co ci chodzi z tym zębem?

— To ten, to ten sam! Człowieku, jesteś tak podobny do tego, któremu porwano bliźnięta! Od razu zauważyłam podobieństwo. Byłam wtedy małą dziewczynkę, a ci dwaj porwani chłopcy nie mogą być starsi od ciebie. Powiedz, skąd masz ten ząb?

— Od moich rodziców — powiedział Fritz słuchając uważnie. — Kim byli?

— Nie wiem, jestem znajdą.

— Znajdą! — wykrzyknęła. — Gdzie cię znaleziono?

— W pobliżu wsi koło Reidenburga, w Prasach Wschodnich. Fritzowi wydawało się, że może jej powiedzieć prawdę. Nanon jednak musiał powiedzieć, że znaleziono go w górach Szwajcarii, ponieważ chciał’ aby uważano go za Szwajcara.

— Koło Reidenburga! A więc to ty! Teraz mogę cię zmusić, żebyś mnie polubił, bo znam tajemnicę, która pozwoli mi posiąść twoją miłość!

— Co to za tajemnica?

— Najpierw powiedz, czy będziesz mój! Tylko wtedy ci powiem, kim są twoi rodzice!

— Moi rodzice? Znasz ich?

— Tak. Ciebie i twego brata bliźniaka porwano w okolicy Osnabrücku z rozkazu pewnego, możnego pana, który opłacił porywaczy. Ale zaginęliście, ty koło Reidenburga, a ten drugi… ale wszystko wygadam! Chcę ciebie! Wtedy ci powiem, kim jesteś!

Głęboko poruszony Fritz tylko potrząsnął głową.

— Uczynię cię hrabiowskim synem — kusiła go.

— Zostaw mnie!

— Przeklęty uparciuch! Chcesz na siłę zostać tym kim jesteś, nędznym zbieraczem ziół?

W tym momencie Bajazzo, słysząc ich porywczą rozmowę, gwałtownie wmieszał się do niej. Odczytał bowiem fałszywie to, o czym rozmawiali.

— Co wy tu robicie? Właśnie wybiła druga i czas zacząć przedstawienie. Kobieto, jak ty wyglądasz! Zbieraj się, a tego chłopaczka wytargam za uszy i…

Przerwał w połowie zdania. Jego wzrok padł na łańcuszek z zębem. Pobladł, chociaż był mocno podchmielony. Nie kontynuując wyzwisk, odwrócił się i wyszedł.

— A temu co się nagle stało? — zapytał Fritz.

— Zobaczył ząb! Po przedstawieniu pogadamy. Teraz muszę już iść. Zastanów się tymczasem, czy chcesz być mój, jeśli za to obdaruję cię hrabiowską koroną!

Pozostawiła Fritza w stanie najwyższego wzburzenia. Pogrążony w zawiłych rozmyślaniach podążył do sklepu kupić sobie nowa bluzę. Gdy opuszczał sklep, przejechały koło niego dwa powozy. W pierwszym dostrzegł Müllera, a w drugim Nanon. Kto był jeszcze z nimi, tego nie zauważył. Oboje pozdrowili go serdecznie, a on postanowił sobie solennie porozmawiać z Nanon kiedy tylko nadarzy się okazja.

Tymczasem linoskoczka weszła do garderoby, znajdującej się na tyłach gospody. Wszyscy artyści znajdowali się już na placu, tylko błazen czekał na swoją pasierbicę. Akurat podnosił do ust prawie puste flaszkę, kiedy wyszła. Opróżnił ją do końca i rzucił o ziemię.

— Do diabła! A cóż to za romanse z tą małpą!

— A co cię to obchodzi? — spytała szyderczo, wyjmując z kasetki chorągiewkę.

— Mnie? — rzekł rozzłoszczony. — Tak mnie przede wszystkim! Czyż nie jesteśmy zaręczeni?

— Zaręczeni! — wyśmiała go. — Mój narzeczony siedzi w gospodzie.

— Ten? Ten lump, zbieracz zielska!

— Nie, szlachcic, hrabiowski syn. Jeśli ja zauważyłam ten ząb, to ty też musiałeś go widzieć.

— Zamilcz, przeklęta. Chcesz nas zaprowadzić na szubienicę tym gadaniem!

— Siebie nie, ale ciebie tak! Ja nie mogę zostać ukarana. Musiałam cię słuchać, stałam tylko na warcie, a poza tym byłam jeszcze dzieckiem. Będę dla niego dobra i uczynię go hrabią.

— Nie tak prędko, nie zapominaj o mnie!

Zbliżył się do niej. Odepchnęła go krzycząc:

— Zabieraj się, śmierdzisz jak beczka z piwem!

Bajazzo upadł. Ale ze zwinnością akrobaty podniósł się prędko i na twarzy kobiety klasnął wymierzony, palący policzek. Wrzasnęła ochryple i rzuciła się na niego! Mimo, że błazen był pijany udało mu się utrzymać równowagę. Bili się, gryźli, szarpali, aż przybiegł jeden z członków trupy i rozdzielił ich, przypominając o przedstawieniu. Abu Hassan polecił im natychmiast przyjść.

Posłaniec odszedł. Linoskoczka gotowała się ze złości, a Bajazzo płonął z zazdrości.

— Poczekaj tylko — groziła mu rozzłoszczona — odpłacę ci jeszcze, ty złodzieju dzieci. Zaprowadzę cię do więzienia i pozbędę się ciebie. Poczekaj, niech się tylko skończy przedstawienie, on przyjdzie, kazałam mu. Powiem mu wszystko! Będzie mój, a ty sobie posiedzisz za kratkami!

Narzuciła chustę, szturchnęła go po raz ostatni tak mocno, że zatoczył się na ścianę i wyszła, spoglądał za nią wygrażając pięścią.

— Mam jeszcze swoje sposoby, ty niewdzięcznico! Myślę o tym od dawna, ale teraz to się musi skończyć. Niech cię diabli wezmą! — a grzebiąc w otwartej skrzyni, rozmyślał:

— Ostrzegałem ją dostatecznie długo, ale teraz koniec! Tu są ubrania, a tam kasa dyrektora. Hahahaha! Ja, do więzienia! Zobaczymy, kto jeszcze zwycięży!

Kiedy wszystko zostało przygotowane, opuścił garderobę, zamknął drzwi wziąwszy ze sobą klucz, potem udał się na plac, gdzie miało się, odbyć przedstawienie.

Zaczynało się właśnie. Na widowni był również Müller ze swoim podopiecznym i jego matką.

Wysoka trampolina budziła zainteresowanie widzów. Obok niej rozciągnięto wiele lin. Został postawiony także trapez i całe wyposażenie dla gimnastyków, którzy zwykle w przedstawieniach, dostarczają niezapomnianych wrażeń.

Kiedy na scenę wszedł Bajazzo, paru artystów pokazywało swoje umiejętności na niżej położonych linach. Potem przyszła kolej na występ komików, w którym Bajazzo grał główną rolę. Chociaż był ciągle jeszcze mocno pijany wykonywał swoją „pracę” bez zarzutu.

W końcu nadszedł czas na występy na linie. Weszła artystka i oparła się niedbale o drabinkę prowadzące w górę. Zdjęła chustę i wspięła się po drabinie. Na górze leżał drążek do balansowania. Chwyciła go i upewniła się, czy biegnące w dół liny są mocno napięte. Przy tych linach stali jej koledzy, a przy głównej, Bajazzo. Miejsce to wybrał z rozmysłem. Prosto nad nim znajdowało się miejsce, gdzie cyrkówka miała zwyczaj, kłaść się, wyciągając przed siebie ręce i nogi, a na czole utrzymując w równowadze drążek, z którym wykonywała ćwiczenia na linie. Wyglądało na to, że wszystko jest w najlepszym porządku. Weszła na linę. Jej początek był na wysokości piętnastu metrów, a potem wznosiła się, dwadzieścia metrów w górę. Artystka przebyła cała drogę wykonując na przemian odważne skoki i ewolucje. Potem zaczęła iść tyłem. Było to trudne zadanie; jeden fałszywy krok mógł spowodować upadek z dużej wysokości. Ale ryzykowne przedsięwzięcie powiodło się. Na środku liny obróciła się wykonując śmiały skok.

Rozległy się grzmiące oklaski. Gdy umilkły podziękowała za nie lekkim ukłonem. Teraz powoli uklękła, akurat nad Bajazzem, który naciągnął z całej siły linę. Jego oczy płonęły, kobieta usiadła i powoli położyła się na wznak. Kiedy złapała równowagę postawiła sobie na czole drążek i zaczęła balansować. Potem wyciągnęła najpierw ramiona, następnie nogi, nie tracąc równowagi. Rozbrzmiały burzliwe oklaski.

Na ten moment czekał Bajazzo. Zwolnił, a następnie ponownie naciągnął linę, tak szybko, że mogło to zostać zauważone tylko przez bystre i uważne oko. Spowodowało to nagłe, silne drgania liny. Przenikliwy krzyk artystki zagłuszył oklaski. Drążek pochylił się, najpierw powoli, potem szybciej i w następnym momencie spadł w dół. Akrobatka próbowała schwycić linę rękoma i złapawszy tylko powietrze spadla w dół, lądując z głuchym łoskotem na ziemi obok Bajazza.

Ten stał, jakby rażony piorunem, potem załamał ręce i jęcząc padł koło nieszczęsnej.

W tym momencie Abu Hassan chwycił go mocno za ramię.

— Morderco! Widziałem, zrobiłeś to umyślnie. Każę cię zamknąć.

Bajazzo udawał, że nie słyszy. Publiczność cisnęła się, Bajazzo pozwolił się jej odepchnąć i krzycząc: — Lekarza, lekarza! — zaczął szybko uciekać.

Przez nikogo nie zatrzymywany dotarł do gospody. W pośpiechu starł z twarzy szminkę, włożył prędko uprzednio przygotowane ubranie, na głowę wcisnął kapelusz, chwycił kasę i wyszedł. Ze zwinnością akrobaty przeskoczył ogrodowy płot i pobiegł w stronę lasu.

Jego pośpiech i ostrożność nie były jednak konieczne. Wzdłuż i wszerz nie było żywej duszy.

Wszyscy mieszkańcy zostali w mieście, ludzie z okolicy podążyli tam, aby zobaczyć przedstawienie, które miało prześcignąć wszystko, co do tej pory zostało osiągnięte w tej dziedzinie.

Na placu panowało nieopisane zamieszanie, wszyscy pchali się na siebie. Trzech policjantów nie mogło nic wskórać, aż w końcu dopiero garnizon dopełnił swego obowiązku zaprowadzając stopniowo spokój i porządek.

Państwo z Ortry byli na tyle mądrzy, że posłuchali rady Müllera i podążyli za nim. W największym pośpiechu wskoczyli do powozów i opuścili miasto.

Nieszczęsna kobieta wciąż leżała w tym samym miejscu. Otaczał ją tłum ludzi, a obok niej klęczało dwóch mężczyzn, doktor Berttand i Fritz.

— Co z nią?

— Źle. — odpowiedział lekarz. — Jeśli w ogóle przyjdzie do siebie, to tylko po to, by zasnąć na wieki.

Artystka poruszyła głowa i otworzyła oczy. Jej zamglony wzrok padł na twarz klęczącego koło niej zbieracza ziół. Wydawało się, że go rozpoznaje, ponieważ jej oczy ożywiły się i nadaremnie spróbowała się uśmiechnąć.

Potem poruszyła ustami. Obaj mężczyźni pochylili się nad nią i usłyszeli wyraźne słowa:

— Generał… Kunz von Eschenrode… ojciec… kazał porwać… hrabia… Juliusz Rallion… kuzyn Jadwigi… Bajazzo… opłacony… ach!

Nie mogła więcej mówić. Krwawa smużka wystąpiła jej na usta, oczy zgasły, dreszcz przebiegi przez połamane członki, usiłowała unieść rękę, jakby chciała objąć Fritza, zarzęziła cicho i umarła.

Otaczający ją ludzie, ociągając oddalili się.

— Co znaczyły te słowa i te nazwiska? — zapytał doktor Bertrand.

— Mają związek ze mną.

— Znaliście ją?

— Nie, ale rozmawialiśmy chwilę ze sobą w gospodzie. Po przedstawieniu chciała mi coś ważnego powiedzieć. Jeszcze na granicy śmierci przypomniała sobie o swojej obietnicy i spełniła ją, niedoskonale wprawdzie, ale ostatecznie tak, że mogę być zadowolony. Co się stanie ze zwłokami?

— Na razie pojadą do kostnicy, a co potem musi zadecydować dyrektor Abu Hassan.

— Powinien być w gospodzie. Pójdę tam i poszukam go.

Gdy Fritz tam przybył, drzwi do garderoby zostały już otwarte przez ślusarza i okazało się, że brakuje kasy i najlepszego ubrania jednego z artystów trupy.

— Bajazzo uciekł — powiedział Hassan. — On jest mordercą, widziałem co zrobił. Musimy go ścigać, idę natychmiast na policję.

Fritzowi też zależało na tym, aby złapać uciekiniera, ale bez porozumienia się z Nanon i Müllerem nie chciał podejmować żadnych kroków.

Ta myśl przypomniała mu o wykopaniu zwłok, które ustalone zostało na dzisiejszą noc. Przy okazji nadarzała się sposobność porozmawiania z doktorem Bertrandem. Fritz postanowił przygotować już teraz narzędzia i schować je w pobliżu grobu, a potem iść do zamku i oczekiwać na Müllera. Po drodze do wieży będą mieli wystarczająco dużo czasu, aby zająć się sprawą Fritza, której Müller poświęci na pewno dużo uwagi.

Właściciel gospody wypożyczył chętnie dwa kilofy i dwie łopaty. Zapadał już zmierzch, gdy Fritz wędrował z nimi do lasu w Ortry. Było już zupełnie ciemno kiedy do niego dotarł. Schował narzędzia w zarośla w pobliżu grobu i poszedł do zamku.

Fritz usiadł i począł obserwować zamek. Wodził oczami po frontowej ścianie zamku, zastanawiał się, za którymi oknami znajduje się pokój Nanon? Czy chociaż w tysięcznej części myślała o nim tak często, jak on o niej? Jaka wielka różnica jest między nią czystą i niewinną, a tą linoskoczka! Jakie szczęście móc osiągnąć miłość takiej istoty…

Przyszły mu na myśl słowa umierającej. Jak one brzmiały? — Generał… Kunz von Eschenrode, ojciec, kazał porwać hrabia, Juliusz Rallion, kuzyn Jadwigi, Bajazzo, opłacony…?

Co miały znaczyć te słowa? Czy istniał generał, nazywający się Kunz von Eschenrode? Czy to jemu porwano dwóch chłopców? Tak, pod portretem na kości słoniowej w zagłębieniu zęba były litery K. v. E. Czy rzeczywiście Juliusz Rallion, kazał porwać chłopców? Czy to ten Rallion był kuzynem Jadwigi? Kto to była ta Jadwiga? Czy to była może żona generała? Pod kobiecym portretem były litery J. v. E. Czy Bajazzo był tym, który porwał chłopców? Kto go wynajął? Czy ten kuzyn, czy graf Rallion? Te pytania zadawał sobie Fritz. Ujrzał, że istnieje możliwość nadania już teraz swojemu życiu całkiem nowej, nieprzewidzianej jakości. Najbardziej zajmowała go okoliczność, że nazwisko von Eschenrode nie było mu obce.

Jego pan, porucznik von Greifenklau, ma wuja, który się tak nazywa i nawet jest generałem, a na dodatek ma na imię Kunz. Generałowa von Eschenrode jest siostrą pani von Greifenklau. Generał nie ma dzieci, to Fritz wiedział, a co się tyczy generałowej, to co prawda nigdy jej nie widział, ale wiedział, że zawsze chodzi w żałobie. Postanowił, że wszystko opowie swemu panu. Od niego otrzyma najlepsze informacje, Z tego powodu z niecierpliwością czekał na niego.

W tym czasie Müller siedział w swoim pokoju i pisał. Żeby nikt nie mógł go obserwować, zakleił szybę grubym arkuszem papieru. Nie odkleił go, mimo że zakończył pracę, przebrał się, wyszedł przez okno, przeczołgał się po dachu i zszedł po piorunochronie. Fritz ujrzawszy go podkradł się w jego stronę.

— Długo czekasz?

— Jakiś czas, panie doktorze. Przyszedłem wcześniej, mam panu coś ważnego do zakomunikowania.

— Coś, co ma związek z naszym zadaniem?

— Coś ważnego, ale tylko dla mnie, panie doktorze.

— Ach, sprawa osobista?

— Tak, nic innego.

— A więc dobrze, ale najpierw oddalmy się od zamku. Zależy mi na tym, aby mnie nikt nie zauważył. Weź te papiery! Wyślesz je za granicę razem z tymi, które ci uprzednio dałem. A teraz chodź!

Gdy znaleźli się na otwartym polu i upewnili, że nikt ich nie może słyszeć i że są niewidoczni, Müller powiedział:

— A teraz Fritz, gadaj!

— Przede wszystkim muszę pana prosić, żeby pan nie wziął mi tego za złe, panie doktorze. Zanim przejdę do rzeczy muszę pana spytać o parę rzeczy, które dotyczą pańskiej rodziny.

— Pytaj więc!

— Jego ekscelencja, pan generał von Eschenrode jest pańskim krewnym, nieprawdaż?

— Tak, to mój wuj.

— A pani generałowa jest siostrą matki pana żony?

— Tak. Nie wiedziałeś o tym do tej pory?

— Niedokładnie. Służyłem przecież u pana tylko w garnizonie i nie miałem z pańskimi krewnymi żadnego kontaktu. Jeśli pan pozwoli mam jeszcze dalsze pytanie, czy generał ma dzieci?

— Nie.

— A miał kiedyś?

— Atak, bliźniaków, dwóch chłopaków. Zaginęli w jakiś tajemniczy sposób. Był przekonany, że to porwanie i nie szczędził wysiłków, aby tę sprawę wyjaśnić, ale daremnie. Moja ciotka ubiera się od tego czasu tylko na czarno, a wuj także unika wszelkich przyjemności i nie utrzymuje żadnych stosunków, poza służbowymi.

Fritz milczał. Burzyło się w nim wszystko i aż chwycił się za głowę, aby się upewnić, że nie śni. Jego milczenie trwało dla Müllera za długo.

— Jaki masz powód, że mnie tak wypytujesz?

— Och! — zacinając się odpowiedział Fritz — Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zaginieni chłopcy odnajdą się, przynajmniej jeden z nich.

— Taka możliwość naturalnie istnieje — zauważył zdziwiony Müller. — Ale dlaczego właśnie ty tak się tym interesujesz?

— Ponieważ wydaje mi się, że przypadkowo dowiedziałem się czegoś o jednym z chłopców.

— Naprawdę? — spytał zaskoczony Müller. — To można uznać za cud! Ale bywają rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Przeżyłem tu przykład świadczący o tym. Wiesz, że przed laty zaginął bez wieści mój ojciec. Żadne poszukiwania nie dały efektu, a tutaj w Ortry trafiłem na ślad czegoś, co mogłoby rzucić trochę światła na tę sprawę.

— Życzę panu z całego serca, aby trafił pan na jakiś ślad ojca, panie doktorze — powiedział Fritz. — Niezwykłe jednakże byłoby to, gdyby właśnie w Ortry udało się wpaść na trop tych dwóch zaginionych chłopców. Nie mieli przy sobie jakiegoś znaku, dzięki któremu możnaby ich rozpoznać?

— Na ciele nie, ale ich ubrania były podpisane, a na szyjach mieli łańcuszki z zawieszonymi na nich zębami lwa. W każdym z zębów znajdował się portret rodziców. Chociaż u bliźniaków nie można właściwie mówić o różnicy wieku, bo ta wynosi zwykle parę minut, ale jeden jest zawsze starszy od drugiego. Ten starszy zatem miał prawy, a ten młodszy lewy lwi kieł. Wuj był kiedyś w Algierii i upolował tam niezwykle dużego lwa. Arabowie są bardzo przesądni i wierzą, że jeżeli synowi zawiesi się ząb upolowanego przez siebie lwa, wyrośnie on na silnego i dzielnego mężczyznę. Zgodnie z tym poglądem postąpił wuj, może nie z wiary w zabobon, ale z kaprysu. Nie każdy ma szczęście upolować króla zwierząt i dlatego taki ząb jest wartościową pamiątką.

— Gdzie zaginęli ci dwaj chłopcy?

— W Albo, koło Osnabrücku — odpowiedział Müller.

— Do diabła! Tak samo mówiła ta tancerka. A mnie odnaleziono daleko na wschodzie, w pobliżu Gross–Scharnau, koło Reidenburga, jak pan wie jestem znajdą.

— Tak, rzeczywiście!

— Znaleziono mnie przy śnieżnej zaspie i dlatego nazwano mnie Schneeberg, „Góra śniegowa”.

— Tak, już kiedyś mi to opowiadałeś. Ale nie chcesz chyba na Boga powiedzieć, że między twoim znalezieniem, a zaginięciem tych chłopców istnieje jakiś związek?

— Może jest coś na rzeczy, panie doktorze. Pan mnie przecież zna, nigdy nie byłem natrętny, ale byłbym naprawdę szczęśliwy, jeżeli udałoby mi się odnaleźć rodziców. Czy są oni biedni czy bogaci, czy są mieszczanami czy arystokratami nie ma dla mnie większego znaczenia, jeżeli tylko tęsknią za mną tak jak ja za nimi!

— Co ty za bzdury opowiadasz! Każdy ojciec i każda matka będą szczęśliwi z odzyskania swojego utraconego dziecka. Ale — do czego ty zmierzasz?

— Ponieważ ja także noszę ząb lwa i to prawy! — wpadł mu w słowo podniecony Fritz.

— Wielki Boże, czy to możliwe? Ty…?

— Ja!

— Masz go jeszcze?

— Tak, noszę go zawsze na szyi.

— A te portrety są w środku?

— Są w środku.

— Wiedziałeś o tym i nigdy mi nic nie powiedziałeś?

— Och, doktorze, nic nie wiedziałem o tych portretach. Dopiero wczoraj mademoiselle Nanon zwróciła mi uwagę na zawartość zęba.

— Mademoiselle Nanon? Co ona wie o tym zębie?

— Widziała w Paryżu pewną damę, o której opowiadano, że nosi stale żałobę po swoich dwóch zaginionych synach. Każdy z nich nosił na szyi cienki, złoty łańcuszek z zawieszonym na nim lwim zębem. Wczoraj spotkałem Nanon w lesie, zobaczyła ząb i przypomniała sobie tę damę. Kiedy opowiedziałem jej, że jestem znajdą, uważała, że muszę być jednym z tych dwóch chłopców. Oglądnęła ząb dokładniej: okazało się, że jest on umocowany na uchwycie w kształcie hrabiowskiej korony, z której można go wykręcić… i tak odkryliśmy te dwa portrety.

— Ona zna tę damę?

— Nie. Ale obiecała mi, że się dowie kim jest. Myślę, że to dlatego pisała dzisiaj do Paryża.

— Tak, ciotka przebywa chwilowo w Paryżu, to się zgadza. Możliwe, ze Nanon ją tam kiedyś widziała. Podobna jest ta dama do tej na portrecie?

— Tak. Mademoiselle rozpoznała ja natychmiast.

— A więc nie ma potrzeby pisać do Paryża. Fritz ty wiesz, jak wysoko cię cenię!

Ujął go za dłonie.

— Ach, panie doktorze, w pewnym sensie przykro mi słuchać, że moi rodzice są tak dostojnymi ludźmi, ponieważ obawiam się…

— Bzdury! Wiem, co chcesz powiedzieć i rozumiem cię, ale jesteś na pewno niemniej wart, niż jakikolwiek panicz czy szlachcic. Jeżeli rzeczywiście miałby się odnaleźć jeden z moich dwóch kuzynów, to wolę żebyś to był ty niż ktokolwiek inny. Umiesz otworzyć ten ząb?

— Tak.

— Pokaż mi go!

Zapalił zapałkę, która oświetliła portrety.

— Nie ma wątpliwości. To oni! — wykrzyknął Müller. — To są moi krewni. Człowieku, ty naprawdę jesteś moim kuzynem. Chodź tu niech cię uścisnę!

Wyciągnął ramiona, aby uścisnąć swego służącego, ale Fritz cofnął się.

— Chwileczkę, panie doktorze, poczekajmy jeszcze! Ząb został wprawdzie odnaleziony, ale pozostaje pytanie czy ja jestem jego prawowitym właścicielem. Ten ząb nie wyjaśnia i niczego nie dowodzi wystarczająco, chociaż muszę być bardzo podobny do generała z tamtych lat, bo ta linoskoczka odkryła od razu nasze podobieństwo.

— Linoskoczka? Która?

— Ta, która dzisiaj miała wypadek.

— Same zagadki!

— Tak. I to szczególne. Myślę, że jeden z błaznów jest tym, który mnie wtedy porwał, mnie i mojego brata bliźniaka.

— To brzmi, jak w jakiejś bajce! Opowiadaj!

Fritz opowiedział mu wszystko, co się stało. Kiedy skończył, Müller powiedział:

— Dla mnie nie ma żadnych wątpliwości; jesteś moim kuzynem! Od teraz zaczynam cię tak traktować, chociaż ze względu na nasze zadanie nie możemy się z tym zdradzić. Najważniejsza rzecz to złapać tego Bajazza. Poczynię odpowiednie kroki, ale do tej pory musimy zachowywać milczenie. Tylko ten uciekinier może udzielić wiarygodnych informacji, i zanim go nie pojmiemy będzie nam ciężko udowodnić, że jesteś synem generała.

— Też tak myślę — powiedział Fritz. — Niech pan robi to, co uważa pan za stosowne. Wiem, że mogę panu ufać.

— Tak, możesz mój chłopcze! Obiecuję, że będę się tak starał, jakbym to ja był tym znajdą. Ale teraz pospieszmy się. Ten Abu Hassan na pewno już na nas czeka.

— Nie powinniśmy się czegoś dowiedzieć o jego podwładnym?

— Już zadawałem sobie to pytanie. Zobaczymy, czy wie coś, co mogłoby się nam przydać. Ale teraz chodźmy!

Kiedy przybyli na miejsce, zza kamienia wyszła jakaś ciemna postać.

— Kim jest ten, kto nadchodzi? — zapytano.

Müller rozpoznał ten głos od razu.

— Abu Hassanie, to my, twoi przyjaciele.

— Nie nazywaj mnie nigdy więcej po imieniu! Przy takim przedsięwzięciu, jak nasze musimy być bardzo ostrożni. Macie narzędzia?

— Tak, są w pobliżu — odpowiedział Fritz.

— Przynieś je, żebyśmy mogli zaczynać! Musimy się pospieszyć, inaczej zaskoczy nas burza. Mam swoją latarnię.

Fritz przyniósł kilofy, łopaty i zapalono latarnie. Ich słabe światło oświetliło nagrobek i wznoszące się za nim skały. Wiał lekki wietrzyk, który poruszał płomieniem latarni. Sprawiało to wrażenie, jakby skały i drzewa w okolicy nabrały życia. Ciemne cienie i jasne promienie światła poruszały się i przenikały nawzajem. Krzewy przyjmowały niesamowite kształty postaci, które ostrzegawczo podnosiły ramiona i kiwały głowami nad zuchwałością trzech mężczyzn. Nie każdy nadawałby się do tego, aby o północy, w środku lasu, w pobliżu ruin otwierać grób, aby wykraść stamtąd zwłoki.

— Zakładam, iż nie może zostać zauważone, że grób był otwierany? — zapytał Müller.

— Nikt nie może się o tym dowiedzieć — odpowiedział Hassan.

— A więc musimy ściągać ostrożnie darń z pagórka, żeby móc ją znowu tak samo ułożyć. Potem musimy wynieść gdzieś cała ziemię i usunąć wszelkie ślady, które mogłyby zdradzić naszą pracę.

Zaczęli kopać. Najpierw podnieśli ostrożnie darń i odłożyli na bok. Potem zaczęli zdejmować ziemię. Kładli ja na szeroką skalną półkę, na której nie było śladu roślinności. Potem dopiero zajęli się właściwym grobem. Chociaż pracowali z całych sił, trwało prawie dwie godziny zanim dokopali się na tę głębokość, gdzie zwykle na cmentarzach są grzebane trumny. Teraz użyli oskardów, aż wreszcie głuchy dźwięk pokazał, że natrafili na trumnę. Zaraz potem ujrzeli odbarwione, ale dobrze zachowane i mocne drewno.

Usunęli ziemię z trumny i spróbowali ją wyciągnąć. Była zadziwiająco ciężka.

— Zostawmy ją w dole — powiedział Müller. — Wystarczy, ją otworzyć.

Hassan zgodził się. Okazało się, że wieko trumny było mocno zaśrubowane. Nóż kieszonkowy posłużył za śrubokręt. Gdy pokrywa ustąpiła, Müller stał na dole, a Fritz i Hassan przyświecali mu od góry. Doktor odczuwał równie duże napięcie, jak sam Hassan. Przypuszczał, ba, był prawie pewny, że trumna jest pusta. Ale przeciwko temu przemawiał jej ciężar.

— Otworzyć wieko — wysapał Beduin.

Müller wykonał polecenie. Chwycił pokrywę od strony głowy i uniósł ją. Trzy pary oczu spojrzały wyczekująco w dół. Trumna wypełniona była trocinami i kamieniami.

— Allah akbar! Bóg jest wielki! — zawołał zaskoczony Abu Hassan — Co to jest?

— Oszustwo, wspaniałe oszustwo! — wyjaśnił mu Fritz — Baronowa nie została tutaj pochowana!

Müller oparł pokrywę o ścianę grobu, pochylił się, aby wybadać zawartość trumny.

— Wyczuwam podłogę, — powiedział — nie ma tam nic oprócz trocin i kamieni.

— A więc to takich diabelskich czarów dokonano z naszą Liamą, córką naszych namiotów — powiedział ponuro Beduin. — Moje oczy widzą przestępstwo, a mój wzrok dostrzega oszustwo. Przysięgam na Allacha, że…

Przerażony nie skończył. Potężny grzmot wstrząsnął ziemią i oślepiająca błyskawica rozerwała ciemności. Mężczyźni zostali prawie oślepieni jej blaskiem i gdy nad okolica znowu zapadły ciemności dostrzegli wysoką, białą, zasłoniętą welonem kobiecą postać płynącą przez zarośla do grobu.

— Allah akbar! — wyszeptał Abu Hassan. — To duch Liamy!

Przeszedł go dreszcz.

Mężczyźni stali jak wryci. W błysku następnej błyskawicy zobaczyli wyraźnie kontury postaci. Zobaczyli także, że nie płynęła, ale szła, spokojnym krokiem zbliżyła się do grobu, takim samym, jak wtedy, gdy przemknęła obok Marion i Müllera, w wieży.

Müller opanował się.

— To nie jest żaden duch, ona jest z krwi i kości! Żyje, mogę to udowodnić! — zawołał, stłumionym głosem.

Wyskoczył z grobu i wyciągnął rękę, aby jej dotknąć, ale nowa błyskawica oślepiła go. Chwycił powietrze, stopą zaczepił o korzeń. Potknął się i wywrócił.

Zanim zdołał się podnieść, postać zniknęła.

Burza rozpętała się z taka gwałtownością, że przesądnego muzułmanina ogarnęła zgroza.

— Tu jest szatan! Uciekajcie, inaczej zginiecie! — wrzasnął Abu Hassan.

Rzucił latarnię i uciekł w las.

Müller i Fritz stali przy grobie w strugach deszczu.

— Co to było? — wyszeptał Fritz.

— Wierzysz w duchy? — odpowiedział pytaniem Müller chowając latarnię do kieszeni.

— Nie wiem. Jak pana znam, potrafi mi pan na pewno wyjaśnić tę dziwną historię. Zakopujemy grób?

— Nie. Obawiam się, że jesteśmy obserwowani. Gdzie jest miejsce dla takich unoszących się w powietrzu duchów mogą tym bardziej przebywać ludzie. Dotąd nie zdołano nas zapewne rozpoznać. Ale stanie się to z pewnością, jeśli będziemy jeszcze dłużej zwlekać. Zostawmy zasypywanie grobu tym, którzy popełnili to przestępstwo! Znam coś lepszego, co mielibyśmy do roboty. Weź narzędzia i chodź!



W mrokach Paryża


W jednym z wąskich, bocznych zaułków, jakich pełno w Paryżu, który łączył Rue de Poissonniers z Chaussee de Clignancourt, znajdowała się niesamowita karczma. Istnienie tych placówek jest tolerowane przez policję jedynie ze względu na ich użyteczność, służą do zastawiania ewentualnych pułapek. Takie knajpy wydają się przez jakiś czas bezpieczne jako nie obserwowane przez policję dla różnego autoramentu przestępców, ale pewnego pięknego dnia zjawiają się nieoczekiwanie służby bezpieczeństwa, aby zastawić sidła.

Gospodarz tej knajpy, człowiek równie przebiegły co zuchwały, był złodziejem i jednocześnie paserem, ale jeszcze nigdy nie udało się policji złapać go na gorącym uczynku i ukarać. Jego gośćmi byli ludzie, mniej lub bardziej na bakier z prawem, a obsługiwały ich kelnerki, których zakres obowiązków był więcej niż dwuznaczny.

Dom, w którym mieściła się owa karczma, miał bardzo wąską ścianę frontową, i tego wieczoru świeciło się tylko w jednym oknie. Poza tym wydawał się niezamieszkały oprócz piwnicy, gdzie była karczma, do której schodziło się po paru połamanych schodkach.

Piwnica była długa i wąska, przedzielona przepierzeniami, tak, że powstało kilka pomieszczeń, z których pierwsze zajmowali goście. Tylko niewielu, do których gospodarz miał zaufanie, mogło wchodzić do innych. Dzisiaj przy stole siedziało może z tuzin mężczyzn. Każdy z nich miał przed sobą szklankę mocnego trunku. Nie rozmawiali wiele. Gospodarz się jeszcze nie pokazał. Wygląd jednej z dwóch kelnerek wskazywał, że ma ona za sobą zmarnowane życie. Druga, Betty siedziała przy stole razem z mężczyznami i od czasu do czasu pociągała tęgi łyk ze swojej szklanki. Naburmuszona Sally, siedziała w kącie, wsparłszy głowę na dłoniach.

— Co jest z Sally? — zwrócił się jeden z mężczyzn do Betty — Wygląda, jakby dostała kosza od Pere Chatemite, Ojca Obłudnika.

— Kosza? Ależ ona ma go zupełnie dość! Ojciec Obłudnik jest zły, ponieważ ona w ostatnim czasie stała się bardzo nieprzystępna.

— Nieprzystępna — pytający wybuchnął głośnym śmiechem. — Sally nieprzystępna?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Odkąd ma wielbiciela…

— Wielbiciela? Psiakrew! Kim jest ten facet? Znam go?

— Nie. Długo cię tu nie było, Bajazzo. To obcy, od niedawna dopiero kręci się tutaj.

— A więc Ojczulek stał się bardzo nieostrożny!

— Jak to?

— Nie dopuszcza się przecież obcych do takiej poufałości, żeby nam, gościom zabierać sprzed nosa dziewczyny.

— Och, zabrał jeszcze coś!

— Co?

— Pieniądze.

— Ach, gracz?

— Tak i to bardzo dobry.

— Gra u was? Na górze? — wskazał przy tym znacząco na sufit.

— Jasne, że na górze.

— Wydaje mi się, że to duża lekkomyślność wpuszczać go tam! To jeden z naszych?

— Naturalnie. Przecież to changeur.

To słowo oznacza właściciela kantoru wymiany, ale także fałszerza.

— Changeur’? Tak, ten może sobie pozwolić na wysokie stawki! Jak się nazywa?

— Nie powiedział. Nazywamy go po prostu Changeur. Jest bardzo ostrożny. Sally mówi do niego Artur.

— Skąd pochodzi?

— Mówi, że z Pirenejów.

— To prawda?

— Chyba tak. Mówi z takim akcentem, jaki używany jest w Foir albo w Roussillon. Poza tym nie psuje zabawy. To co wygra wydaje zwykle w karczmie.

— Swój człowiek! To lubię. Dobrze wychowany facet żyjący z kieszeni bogatych nie może skąpić swoim biednym kumplom. Przyjdzie dzisiaj?

— Nie wiadomo. Od paru dni go nie było, dlatego Sally jest taka ponura. Myśli, że ją zdradził.

— No i co z tego! Nie ten, to inny. Chodź Sally i napij się ze mną! Ale Sally nie miała ochoty. Bajazzo zwrócił się do Betty.

— Na Boga masz rację! Sroży się, do diabła z babami!

— Odkąd to wyrażasz się tak źle o kobietach, Bajazzo? — zaśmiał się inny mężczyzna. — Ty, który nie przepuścisz żadnej spódniczce! Nawet swojej własnej pasierbicy. A właśnie, gdzie ona jest?

Stary pobladł, a w jego oczach pojawił się osobliwy wyraz.

— Już jej nie ma — powiedział niepewnie. — Nie ma? Gdzież się zapodziała?

— Nie żyje.

— Nie żyje? Ta zdrowa, silna dziewczyna nie żyje? Na co zmarła?

— Spadła z liny.

— Umarła natychmiast?

— Natychmiast. Miała szczęście. Miała wszystko połamane.

— A gdzie?

— W Thionville. Ale nie chcę już więcej słyszeć o tej historii.

— Byłeś wtedy w trupie Abu Hassana?

— Tak.

— Dlaczego ją opuściłeś? Przecież dobrze płacił.

— Po tym jak zginęła dziewczyna, nie chciałem więcej o nim słyszeć.

— A co porabiasz teraz?

— A co cię to obchodzi? Zajmij się swoimi sprawami i nie mieszaj się do moich! Jestem na urlopie.

— No nie, mój chłopcze, nie wierzę ci!

— Nie, dlaczego nie? — zapytał Bajazzo jadowitym tonem.

— Ponieważ do tego musiałbyś mieć pieniądze.

— A kto ci powiedział, że nie mam? Mężczyzna zrobił zdziwioną minę.

— A, masz pieniądze? To co innego! Ale chciałbym wiedzieć, jak to się stało, że stałeś się nagle takim bogaczem. Jak długo cię znam zawsze wszystko przepijałeś. Nie oszczędziłeś nawet centyma. Myślę, że spłatałeś jakiegoś diabelskiego figla.

— Nawet jeżeli, to co ciebie to obchodzi?

— Prawda! Co mnie to obchodzi. Ale mam nadzieję, że nie pożałujesz paru flaszeczek swoim przyjaciołom, jeśli tak dobrze jest u ciebie z kasą.

— Nawet mi to do głowy nie przyszło. Nie mam tak dużo pieniędzy, jak sobie wyobrażasz, a i te muszą wystarczyć póki nie znajdę sobie jakiejś nowej pracy.

— Sknera! Właściwie powinieneś, skoro cię tak długo nie było, zapłacić znowu frycowe, ale odpuszczę ci; tam idzie ktoś, kto nie jest tak skąpy jak ty!

Z tymi słowy odwrócił się w stronę drzwi, przez które właśnie wchodził nowy gość.

Był to młody, może dwudziestoośmioletni mężczyzna o miłych, męskich rysach. Krótko ostrzyżone włosy, jak i krzaczaste wąsy były głęboko czarne, tak że na ich tle wyraźnie zaznaczała się biel twarzy. Nie był wysoki, ale silnie i dobrze zbudowany. Mimo swego zwyczajnego ubrania, którego główne część stanowiła lniana koszula, sprawiał wytworne ważenie.

— A, Changeur! Witamy! Czemu cię nie było w ostatnich dniach? Wszyscy podawali mu rękę. Sally z głośnym okrzykiem radości wyskoczyła ze swojego kąta i nie pozostawiła mu czasu na przywitania.

— Nareszcie przyszedłeś! — cieszyła się i obejmowała go — Gdzie byłeś tak długo?

— Tak długo? — spytał z wymuszonym uśmiechem. — To tylko trzy dni!

— Wieczność dla mojej tęsknoty! Czemu nie przychodziłeś?

— Interesy! — odpowiedział wzruszając ramionami.

— Udały ci się? — Jak zawsze.

— Jesteś taki mądry! — powiedziała dumnie Sally. — Nigdy cię nie złapią! Chodź! Musisz mi wszystko opowiedzieć.

Chciała go zaprowadzić do swojego kąta, ale się sprzeciwił.

— Później, Sally. Nie mogę zaniedbać moich kumpli, przede wszystkim chce mi się pić. Daj mi wina, ale dobrego! Zrozumiano? A tym panom podaj trzy butelki absyntu, ja wolę coś mocniejszego. Jeśli się zrobiło dobry interes, trzeba dać pożyć swoim kumplom.

— Widzisz, Bajazzo, że ten Changeur jest w porządku? — powiedział mężczyzna rozmawiający z błaznem — Każe nalewać, ledwie wszedł!

Changeur usiadł przy wspólnym stole, a Sally uśmiechnięta odeszła, aby spełnić jego życzenie.

— Bajazzo? — zapytał Changeur przypatrując się staremu. — Nowy kumpel?

— Tak. Stary grzesznik, któremu można zaufać!

— W czym robi?

— We wszystkim. Bierze wszystko, co może. Ostatnio był w trupie pewnego mauretańskiego kuglarza, którego zwą Abu Hassan. Jego pasierbica, linoskoczka, spadła z liny i skręciła kark, i od tej pory wycofał się z interesu. O, idzie wino i absynt. Stuknijmy się! Kto wie, kiedy jeszcze nadarzy się taka okazja!

— Boisz się, że cię nakryją? — zakpiła Betty. — Zamknij się, Betty! Nie wiesz, o co tu chodzi. Nalał sobie oraz innym i powstał.

— Stuknijcie się! — zażądał. — Niech żyje stary kapitan!

Wznieśli szklanki, ale byli tak zdziwieni toastem, że nie od razu je opróżnili.

— Stary kapitan? Levier, kto to jest? — zapytał jeden z nich.

Levier w języku francuskim oznacza narzędzie włamywacza, czyli po prostu łom. Taki pseudonim nosił mężczyzna, który zaproponował toast; świadectwo tego czym się zajmował.

— Kim jest ten stary kapitan? — powtórzył pytanie. — Ja sam dotąd go nie widziałem, ale najprawdopodobniej niedługo już go poznamy. Zbierzemy wtedy żniwo; będziemy lepiej żyć niż żyjemy obecnie. Możecie mi zaufać

— Jak to? Gadaj! No mów! — rozległo się ze wszystkich stron.

Nadeszła Sallly, aby się przysłuchać. Usiadła koło Changeura i poufale położyła mu rękę na ramieniu. Wzdrygnął się lekko przy jej dotknięciu, ale poza tym nie można było zauważyć, czy taka bliskość jest mu miła czy nie.

— A więc, — z ważną miną „Łom” zaczął wyjaśniać — wiecie przecież, że marszałek Neil przegrupował swoją armię?

— Oczywiście, to się wie! — odpowiedział jego sąsiad.

— Tak, przede wszystkim ty musisz o wszystkim wiedzieć, Rossignol. Byłeś przecież żołnierzem, aż całe trzy miesiące i gdybyś nie miał lepkich palców…

Rossignol nosił psudonim „Dietrich Nachtigall”.

— Tak. Oni myśleli, że to nie licuje z honorem żołnierza! — zaśmiał się Rossignol.

— Głupota i honor! W ten sposób najwygodniej uwolniłem się od służby. Ale jedź dalej, „Łom”.

— A więc, — ciągnął Levier — już w roku 1867, kiedy powstała kwestia luksemburska i taniec miał się zacząć, utworzyły się związki strzelców, które nazwano Societes desfranctireurs. Rzecz jednak upadła, kiedy ten Bismarck pokrzyżował nam plany. Teraz znowu zanosi się na to, że związki będę miały co robić

— Jak to?

— Jeszcze się pytasz? Nie wiesz co oznacza franctireur?

— To jest Francuz, który ma prawo zastrzelić każdego Prusaka.

— Tak jest, ale nie do końca. Gdyby tak było, każdy żołnierz liniowy i każdy żołnierz wojsk wyborowych byłby franctireur. Gdy tymczasem franktirer to wolny strzelec, specjalnie szkolony i wcielony następnie do regularnych oddziałów. Żadne prawo międzynarodowe nie może mu nic zrobić. Jeśli nawet zostanie wzięty do niewoli, musi być traktowany jak każdy inny jeniec wojenny i po zawarciu pokoju puszczony wolno. Myślę, że dobrą rzeczą jest walczyć za ojczyznę, ale jeszcze lepiej, dla własnej korzyści, udawać franktirera. Prawda, Dietrich?

— Będzie jeszcze więcej takich, co tak samo myślą. Nie będą tacy głupi, żeby się przyłączać do armii i dać się zastrzelić za marny żołd i nędzny komiśniak. Będą raczej tworzyć własne roty i przede wszystkim rozglądać się za własnym interesem.

— To brzmi nieźle! Ale zależy od tego czy będzie wojna. — Myślę, że będziemy ją mieć całkiem niedługo!

— Z kim?

— A z kimże, jak nie z Niemcami? Musimy pomścić Sadową!

— Co nas Francuzów obchodzi Sadowa?

— Ale z ciebie głupiec! Czyż nie stoimy na czele cywilizacji…

— Tak! — śmiejąc się przerwał mu Rossignol — Stoimy na czele cywilizacji, ponieważ to ciebie zowią „Łom”, a mnie „Dietrich”!

— Bez głupich żartów! Nawet w naszym rzemiośle przerastamy Niemców o głowę. Niemiec jest gamoniem we wszystkim, co robi. Od nas dostaje swoje wina, swoje ubrania, swoje aksamity i skóry, swoje mydła i wody kolońskie, całe swoje obycie. My jesteśmy jego panami. A mimo to odważył się na prowadzenie wojny z Austrią i zawarcie pokoju, nie pytając się nas o zdanie. Od tego czasu pokrzyżował naszą politykę na wszelki możliwy sposób. Chcemy pomścić Sadową i on musi nam zapłacić! Mówię wam, że coś takiego wisi w powietrzu. Dokąd się nie pójdzie, słyszy się tylko o wymianie depesz i wojnie. Otwórzcie oczy i uszy, to nie tylko zobaczycie, ale i usłyszycie, jak wszędzie czynione są tajemne przygotowania, które do jednego tylko mogą prowadzić…

— A co to ma wspólnego z tym starym kapitanem? — Przecież on jest jednym z przywódców franktirerów.

— A więc trzeba go poznać. Gdzie on mieszka i jak się nazywa?

— Mieszka w zamku Ortry, koło Thionville i nazywa się Albin Richemonte. Na razie wszędzie rozsyła potajemnie naganiaczy, a jeden z nich próbował mnie zwerbować.

— Do pioruna! To brzmi naprawdę poważnie! — zawołał Dietrich.

— Bo i jest poważne. Werbował już w okolicznych okręgach i, jak powiedziałem wysłał swoich posłańców do Paryża, aby zdobyć następnych ochotników. Nieważny jest jego zawód i przeszłość, a także wiek. Jest jedno wymaganie, aby meldowały się tylko tęgie chłopy. Jeśli chcecie to przyprowadzę jutro tego pośrednika.

— Przyprowadź go! Przyprowadź go! — zabrzmiało ze wszystkich stron.

Także Changeur był za tym. Cały czas przysłuchiwał się z zainteresowaniem temu, co się działo dookoła.

Jeszcze jakiś czas rozprawiano o rychłym i pewnym wybuchu wojny, aż nadszedł gospodarz, Ojciec Obłudnik. Przysiadł się do gości i przez parę minut brał udział w rozmowie. Wkrótce jednak skinął ukradkiem na Sally.

Dziewczyna zrozumiała go natychmiast, Changeur także, ale udawał, że nic nie dostrzegł. Sally wstała i przyniosła swemu panu szklankę, potem usiadła z powrotem na swoim miejscu wkącie. Changeur był przekonany, że ten pozornie niewidoczny znak dotyczy tylko jego. Chciano, by oddalił się od stołu.

Jego przewidywania wkrótce okazały się słuszne. Sally skinęła na niego, aby się do niej przysiadł. Pomyślał, że będzie lepiej, jeżeli jej posłucha. Wziął więc swój kieliszek, odszedł od wspólnego stołu i usiadł koło niej. Odchodząc od stołu spojrzał ukradkiem na gospodarza i zobaczył na jego twarzy zadowolony uśmiech.

Także „Łom” widział i zrozumiał całe zajście. Pochylił się ku gospodarzowi i spytał cicho:

— Dlaczego Changeur miał odejść od stołu, Ojczulku?

— Nie odpowiem ci teraz — odpowiedział gospodarz. — Zauważy, że rozmawiamy o nim.

W tym momencie weszli nowi goście. Usiedli przy innym stole, zostali obsłużeni przez Sally i rozmawiali ze sobą tak głośno, że gospodarz nie obawiając się więcej, że zostanie usłyszany przez Changeura powiedział cicho, ale wyraźnie do siedzących przed nim mężczyzn:

— Nie wierzę mu.

— Dlaczego nie? — spytał Dietrich.

— Jak dla mnie jest za dobrze wychowany. Ma w sobie coś, co nie pozwala mi traktować go, jak któregoś z nas. Uważam, że jest tajniakiem.

— Bzdura! On sam ma powody, aby unikać policji. Wiem to na pewno.

— Jak to?

— Przypatrzyliście się kiedyś jego brodzie i włosom? Wydają się być czarne, ale nie są. Dzisiaj znowu uważnie się im przyglądnąłem. Między czernią a skórą głowy, włosy są wprawdzie niezauważalnie, ale jaśniejszego koloru. Myślę, że włosy i broda są w rzeczywistości jasne. Od paru dni ich nie farbował. Czy musiałby zmieniać swój wygląd, gdyby nie miał na pieńku z policją?

— Ufarbował włosy, aby być może, nie zostać rozpoznanym przez kogoś z nas, kto go już wcześniej widział. Czy Changeur powiedział kiedyś wyraźnie, gdzie prowadzi interesy?

— Właściwie nie, ale nie musiał. Nikt tego od niego nie wymagał.

— Albo czy słyszeliście kiedykolwiek coś, co pozwalałoby przypuszczać, że jest on naprawdę Changeurem, tzn., że żyje tylko z fałszerstwa? Takich fałszerzy jest w Paryżu masa, to prawda, ale zawsze mają wspólników i są znani w środowisku. Ale nie słyszałem jeszcze o nikim, ktoby sam żył tylko z tego i był tak długo nie zdemaskowany przez policję. Jesteście jeszcze młodzi i nie macie za sobą szkoły, którą ja przeszedłem. Mnie nie oszuka się tak łatwo. Wiecie przynajmniej, gdzie on mieszka? Powiedział wam?

— Tak — odpowiedział „Łom”. — Na Rue de Paradis.

— Który numer i mieszkanie?

— Tak się nie dopytywaliśmy. Wiemy, że prosto stąd idzie zawsze do domu i zawsze w kierunku rue de Paradis.

— Musimy mieć pewność. Będziemy go obserwować. Zrobisz to?

— Tak. — odpowiedział „Łom” — Jestem jednak przekonany, że on nas nie oszukuje. Ma co prawda subtelny wygląd i obejście, ale to przecież należy do jego fachu. Myślisz, że mam go śledzić?

— Tak. Jeżeli zobaczysz, że naprawdę mieszka przy Paradis, to po chwili spytasz o niego stróża.

— Myślę, że dozorca nie będzie skłonny udzielać informacji.

— Naprawdę tak myślisz? — spytał gospodarz tonem zadumy. — To znasz mnie bardzo źle. Zawsze przeprowadzam, to co chcę. Mam swoje sposoby. Tak, jak policja ma swoich ludzi wśród nas, aby donosili od czasu do czasu, tak i ja mam swojego zaufanego w policji. W ten sposób nie ma nigdy przeciwko mnie oskarżenia i nigdy nie byłem karany. Jeżeli jest coś na mnie, albo na kumpli po fachu jestem natychmiast powiadomiony.

— Jeśli tak rzeczywiście jest, to jesteś niespotykanym spryciarzem, Ojcze Obłudniku.

— To naturalnie kosztuje. Domyślacie się zapewne, że mój informator musi być dobrze opłacany. Aby nie być podejrzanym pozwalam czasem złapać u siebie jakiegoś próżniaka, nie należącego do naszej paczki. To nie przynosi mi żadnej szkody, mydlę tym bowiem oczy panom z tajnej policji. Dlatego chcę mieć jasność co do pana Changeura, aby wiedzieć jak mam go traktować. Jeśli nie zdobędzie mojego zaufania, to zawiadomię policję, że kręci się u mnie jakiś facet, którego uważam za oszusta i który sam podaje się za fałszerza. Wtedy go zatrzymają.

— Zapominasz, Ojcze Obłudniku, że to nie on nazwał się Changeurem. On pozwolił się nam tylko tego domyślać i spokojnie tolerował, że go tak przezwaliśmy.

— Wszystko jedno. Mój przyjaciel z policji podarował mi kilka policyjnych odznak, dam ci jedną. Wylegitymujesz się przed stróżem i zmusisz go do udzielenia paru informacji.

— Co? Masz odznaki? — zapytał zdziwiony włamywacz. — Znakomicie! Z takim znaczkiem jest się całkowicie bezpiecznym!

— To nie jest takie pewne. Jeśli znajdzie się w niepowołanych rękach odkryją szybko, skąd pochodzi. Dlatego używam ich tylko w wyjątkowych okolicznościach. Pójdziesz więc za Changeurem, ale potem natychmiast tu wrócisz i oddasz znaczek.

— Kiedy mam to zrobić? Jeszcze dzisiaj?

— Tak. Nie chcę mieć dłużej, żadnych wątpliwości!

— Ale chcieliśmy potem…

— Mamy jeszcze półtorej godziny do zamknięcia opery — przerwał mu gospodarz. — Możliwe, że dzisiaj wyjdzie wcześniej. Nie będzie więcej grał. Zadbałem o to, aby ludzie, z którymi zazwyczaj gra, dzisiaj nie przyszli.

— Bardzo sprytnie.

— Musiałem to zrobić nie tylko z jego powodu, ale także ze względu na nas. Ponoszę wprawdzie straty, bo gra przynosi mi duży zysk, ale jeżeli się nam uda, to zgarniemy masę forsy.

— Ten stary generał jest rzeczywiście taki bogaty? —

— Ma miliony. Ta dama jest jego wnuczką, jedyną krewną. Bardzo mu na niej zależy i popadnie w rozpacz, gdy się dowie, że przepadła. Zapłaci z pewnością te sto tysięcy franków, aby ją odzyskać.

— Masa pieniędzy! — zauważył Dietrich i jego oczy zabłysły chciwie. — Ale to jest niebezpieczne.

Bajazzo przysłuchiwał się do tej pory w milczeniu.

— Nie chcecie chyba porwać wnuczki generała? — zapytał w końcu.

— Dlaczego nie? — odpowiedział gospodarz.

— Lepiej nie rozmawiajmy teraz o tym — powiedział Levier. — Kto nam zaręczy, że ten stary Bajazzo nas nie zdradzi?

Gospodarz uczynił poufały ruch rękę i powiedział pewnym siebie tonem:

— Nie ma strachu! Ten stary jest pewny. Ręczę za niego osobiście! Wystarczy.

— Przyjmujemy twoje poręczenie, Ojcze Obłudniku. Rzeczywiście jesteś jego taki pewny?

— Tak pewny, jak siebie samego. Nieprawda Bajazzo? Pamiętasz jeszcze tych chłopców z lwimi zębami na szyjach? To jeszcze teraz może nam przynieść ładny kawał grosza!

Bajazzo odrzekł szybko z przestraszone miną:

— Cicho! Nie chcę teraz o tym słyszeć. Potem porozmawiamy. Z tego powodu przyjechałem do Paryża. Mówcie lepiej o swoich sprawach! To wydaje mi się ważniejsze!

— Masz rację, stary! — zgodził się karczmarz, a zwracając się ponownie do reszty, ciągnął: — Każdy z was zna swoje zadanie, a ja przekonałem się, że oni rzeczywiście jadą do opery. To właściwie wszystko, co jest do powiedzenia. Ty, „Łom”, będziesz powoził fiakrem. Zaprzęg zostanie podstawiony o właściwej porze. Numer jest już naklejony. Potem go usuniemy. To wprowadzi policję w błąd. Peruki i brody znajdziecie w pokoju, a furtka w murze będzie otwarta. Jeśli figiel się uda, będziemy dzielić pieniądze. W waszym własnym interesie leży dołożyć wszelkich starań!

Wstał i podszedł do gości, którzy niedawno przyszli. Rzucił spojrzenie w stronę Changeura. Uspokoił się, gdy zobaczył, że fałszerz siedzi plecami do stołu, przy którym niedawno siedział i pochłonięty jest grą w warcaby z Sally. W każdym razie nie zwracał uwagi na karczmarza i jego kompanów.

Ajednak Ojciec Obłudnik mylił się. Kiedy Changeur przysiadł się do Sally ta przysunęła się do niego i patrząc mu w oczy powiedziała:

— Nareszcie mam cię tylko dla siebie! Niedobry! Dlaczego nie chciałeś przyjść do mnie od razu?

Potrząsnął głową.

— Jakie masz prawo do tego, aby mieć mnie przy sobie?

— Prawo miłości!

— Nie wmawiaj mi, że mnie kochasz!

Zdziwiona odsunęła głowę i spojrzała na niego badawczo.

— Nie wierzysz mi, że cię kocham? Masz jakieś powody ku temu?

— Tak! — odpowiedział krótko i poważnie.

— Jakie?

— Przede wszystkim jeden, bardziej zależy ci na Obłudniku niż na mnie!

— Pracuję dla niego, więc muszę być mu posłuszna.

— Także, jeśli jest to wymierzone przeciwko mnie?

— Przeciwko tobie, Arturze? Co ja zrobiłam przeciwko tobie?

— Chciał, żebym odszedł. Skinął na ciebie i ty przywołałaś mnie. Współpracujesz z nim przeciwko mnie. Czyż nie jest tak?

— Nie! To tylko ze względu na interesy. Musiał z innymi obgadać jakieś przedsięwzięcie. Nie powinieneś o tym słyszeć.

— Co to za interes? — Nie wiem.

— Nie chcesz mi powiedzieć! I ja mam wierzyć w twą miłość? Poczuła się zapędzona w kozi róg.

— Artur, kocham cię tak, że mogłabym dla ciebie umrzeć. Nie przyszło — by mi to z trudem, bo życie jest dla mnie i tak dużym ciężarem. W tym domu dzieje się tyle rzeczy, o których nikt nie może się dowiedzieć. Nawet ja nie wiem wszystkiego. To co wiem powiedziałabym ci, gdybyś nie był w stosunku do mnie, tak chłodny, a tak to myślę, że może naprawdę ma rację mój pan.

— Rację? W czym?

— Uważa cię za policjanta i nie ma do ciebie zaufania.

— A więc nie jest zbyt przenikliwy. Nie ma do mnie zaufania? I dlatego musiałem odejść od stołu?

— Tak. Dlatego.

— Zupełnie bez obaw mogłem tam zostać. Dopóki mi nie szkodzi, nie musi oczekiwać z mojej strony nic złego. Ale ciekaw jestem co było powodem tego, że mnie odesłał.

— Tego nie wiem. Mogę ci w zaufaniu powiedzieć, że jest on jednym z największych drani w tym mieście, ale nie umiałabym mu nic udowodnić. Nie znosi gdy go ktoś obserwuje. Wydaje się, że i dzisiaj chodzi o jakieś nowe łajdactwo.

— Tak bardzo znowu mnie to nie obchodzi. Nie mówmy więcej o tym!

— Widzę, że rzeczywiście nie jesteś tajniakiem, bo taki wypytywałby mnie w nieskończoność. Gdy Ojciec oczekuje nadejścia kradzionych towarów, wtedy zawsze oliwi zawiasy starych drzwi, które znajdują się wgłębi, w murze.

— Zrobił to i dzisiaj?

— Tak. Następnie zakazuje nam opuszczania karczmy. Dopiero, gdy towar jest ukryty, a podwórko puste możemy wyjść.

— Wydał i dzisiaj ten zakaz?

— Tak. Nie możemy nawet wejść na górę. Musi oczekiwać jakiejś niezwykle znaczącej przesyłki, bo opróżnił pokój na trzecim piętrze. Ale szczególne jest to, że wstawił tam parę mebli.

— Obawiam się, że poważył się na zbyt wiele i mimo swojego sprytu zostanie jednak przyłapany. Żałuję tylko, że i ty będziesz w to zamieszana.

— Żałowałbyś mnie? Naprawdę? — zapytała uradowana. — Oczywiście, że i my zostalibyśmy zatrzymani, jeśli on byłby ujęty. Ale i tak musieliby nas wypuścić.

— Ja wolałbym wcześniej uciec.

— Dokąd? Kto mnie przyjmie? Nikt nie chce mieć nic wspólnego z dziewczyną, mego pokroju. Jesteśmy stracone. Kto nas uratuje? Nie mam nikogo, kto chciałby mi pomóc.

W jej oczach pojawiły się łzy. Ujęło go to i zapytał:

— A ja?

— Ty? O tak, tobie uwierzyłabym. Tobie ufam, ale szaleństwem byłoby myśleć, że zechciałbyś mnie wziąć do siebie.

— Widzę, że jesteś rozsądna. Kochasz mnie, a i ty nie jesteś mi obojętna. Ale nasze drogi prowadzę w różne strony. Mimo to proszę byś przyjęła ode mnie pewne sumę, która ułatwi ci zmianę życia i być może staniesz się zwykłą, poważaną kobietą.

Zbladła. Popatrzyła na niego z bolesnym wyrazem, którego on jednak nie zrozumiał. Co przeżywała? Czy naprawdę przez moment wierzyła, że może być żoną tego mężczyzny, o którym przecież wiedziała, że jest przestępcą? Powoli jej twarz odzyskiwała normalny kolor. Ujęła jego dłonie.

— Zrobiłbyś to naprawdę Arturze?

— Tak — odpowiedział zupełnie zwyczajnie.

Złożyła ręce i popatrzyła na niego z przejmującą wdzięcznością.

— Mój Boże, mogłabym pójść do mojego brata!

— Co? Masz brata?

— Tak. Jesteśmy sierotami i wychowywała nas pewna starsza kobieta, z którą musieliśmy chodzić żebrać. Mojemu bratu lepiej się powiodło. Uciekł od tej baby i daleko od Paryża znalazł pracę jako parobek w pewnym majątku. Ciągle tam jeszcze pracuje i może uda mu się załatwić, także dla mnie pracę.

— Zastanowimy się nad tym. Przyjdę jutro i powiem ci co postanowiłem. Teraz, po tych wszystkich emocjach, zagrajmy chociaż jedną partyjkę.

Wziął z parapetu planszę do gry w warcaby i zaczął ustawiać pionki. Miał po temu dwa powody. Po pierwsze chciał zmienić temat rozmowy, a po drugie miał nadzieję, że uda mu się usłyszeć coś z rozmowy prowadzonej przy sąsiednim stole.

Sally nie grała dobrze. Była szczęśliwa, że może siedzieć przy ukochanym i nie miała nic przeciwko jego propozycji. Grał dużo lepiej od niej, ale zachowywał się tak, jakby musiał zastanawiać się nad każdym ruchem. Podczas takich momentów nasłuchiwał uważnie co się dzieje za jego plecami i od czasu do czasu udało mu się podchwycić jakieś słowo.

— Czy ten generał jest naprawdę taki bogaty? — usłyszał pytanie.

— zapłaci z pewnością te sto tysięcy franków, aby ją odzyskać — brzmiała odpowiedź, której z początku nie usłyszał.

— porwać generałowi?

Teraz Changeur musiał zrobić ruch. Sally coś powiedziała, a potem usłyszał za sobą znowu szept karczmarza:

— powoził fiakrem… numer naklejony… peruki i brody… podzielimy się… we własnym interesie…

To były słowa i urywki zdań, które nie miały dla niego żadnego związku. Nie mógł zrozumieć, czy chodzi o jakieś przeszłe sprawki czy mowa jest o przygotowaniach; ale i tak słowa te wywarły na nim silne wrażenie i postanowił je zapamiętać.

Karczmarz wstał, podszedł do innego stolika, a potem do stolika Changeura.

— W porządku, Changeur! Rozmawiajcie sobie z Sally! Dzisiaj tak czy owak nie ma gry.

— Dlaczego nie?

— Kumple odmówili.

— Mnie tam wszystko jedno. I tak nie miałem zamiaru dłużej zostać. Idę do domu.

— O nie, zostań jeszcze! — poprosiła Sally.

— Dopóki nie skończymy partyjki; potem idę. Jestem zmęczony i muszę się wyspać.

— Ale jutro przyjdziesz?

— Tak.

Changeur zapłacił rachunek i wyszedł. Ledwie przestąpił próg karczmarz wyszedł zza baru, gdzie szukał czegoś w jakiejś skrzynce, i podszedł do „Łoma”.

— Tutaj masz policyjny znaczek, biegnij! Spiesz się, żebyś go nie stracił z oczu!



Wnuczka generała


Changeur szedł wolno ulicą. Między dwoma latarniami, które słabo oświetlały ulicę, oglądnął się szybko za siebie. Jakieś pięćdziesiąt kroków za nim szedł mężczyzna ubrany w koszulę i duży kapelusz. Przechodził akurat pod latarnią, jej blask dokładnie go oświetlił.

— To Levier! — zamruczał Changeur. — Idzie za mną, sprawdzić, czy naprawdę mieszkam tam, gdzie powiedziałem.

Poszedł dalej i utwierdził się w przekonaniu, że „Łom” rzeczywiście go śledzi. Tak dotarł na rue de Paradis przed dom, w którym mieszkał. Świeciła się tu latarnia, a nad drzwiami paliła się gazowa lampa. Pozdrowił stróża siedzącego w otwartym oknie i wszedł na podwórko. W oficynie wspiął się na drugie piętro i znalazł się przed dwoma, sąsiadującymi ze sobą drzwiami. Na obydwóch były wizytówki, jedna z nazwiskiem „Artur Valley, pisarz”, a druga „Guillaume Fredoą, fryzjer teatralny”. Wyciągnął klucz i otworzył pierwsze drzwi. W pokoju było ciemno, więc Changeur zapalił światło. Zamknął za sobą drzwi na klucz. Pokoik był skromnie umeblowany. Na ścianie znajdowały się zamknięte drzwi, łączące jego mieszkanie z mieszkaniem fryzjera teatralnego. Changeur otworzył je i wszedł do środka.

— Tak! — zaśmiał się sam do siebie. — Adieu, panie pisarzu, Arturze Valleyu! Teraz nam zaszczyt być fryzjerem teatralnym Guillaume Fredoqiem!

Otworzył szafę, wyciągnął inne ubranie, włożył czarną perukę i czarne bokobrody. Okulary dopełniły nowego wyglądu. Wcisnął na głowę modny kapelusz, z kąta wyciągnął cienką laseczkę, a do ust wsadził sobie dwie połówki kulek kauczukowych, jedną z prawej drugą z lewej strony. Zgasił światło i opuścił mieszkanie Fredoga. Od wejścia do ponownego wyjścia nie minęło nawet pięć minut. Ze swobodą światowca zszedł po schodach i przemierzył podwórko. Gdy doszedł do sieni zobaczył, że Levier ciągle jeszcze tkwi przy okienku stróża. Po wejściu Changeura do domu, włamywacz odczekał kilka minut zanim zagadał do stróża pewnym siebie, poufałym tonem, jakim zwykłe posługuje się policja:

— Mój drogi, czy zna pan przypadkiem tego młodego człowieka, który przed trzema minutami wszedł do tego domu?

— Tak. — odpowiedział odźwierny, bez lęku lustrując stojącego przed nim mężczyznę. — Dlaczego mam go nie znać? Przecież mieszka w rym domu.

— Od frontu?

— Nie, w oficynie.

— Jak się nazywa?

— Och, monsieur, nie zechciałby mi pan powiedzieć, kim pan jest? Mam prawo wiedzieć kto wypytuje o lokatorów tego domu.

Levier wyciągnął z godnością swoją odznakę i podstawił stróżowi prosto pod nos.

— Wystarczy?

Dozorca skłonił się natychmiast i odpowiedział uprzejmie.

— Oczywiście, że wystarczy, monsieur! Udzielę naturalnie każdej informacji, jeżeli tylko będę mógł. Niech pan pyta!

— Jak więc nazywa się ten młody człowiek?

— Artur Valley. Tak jest napisane na liście lokatorów.

— Co robi?

— Jest pisarzem.

— Od kiedy mieszka tutaj?

— Chyba dopiero jakieś dwa tygodnie.

— Ma dużo wizyt?

— Nie. Nigdy nikogo nie przyjmuje i zawsze jest sam.

— Ale często wychodzi?

— Raz dziennie.

— A nocą, często przebywa poza domem?

— Nigdy. Przychodzi zawsze o tej samej porze, albo jeszcze wcześniej i następnego dnia wychodzi dopiero rano, w przeciwieństwie do swego sąsiada, tego fryzjera teatralnego Fredoqa. Ten wychodzi dopiero o tej porze i wraca następnego dnia o zmierzchu. Mam nadzieję, że nie ma pan jakiegoś nieprzyjemnego powodu, aby zasięgać informacji o tym miłym, młodym człowieku!

— O nie. Przeszedł koło mnie i jego podobieństwo do kogoś całkiem innego, zmyliło mnie.

W tym momencie przeszedł koło nich lekkim krokiem Changeur. Śpiewał jakąś piosenkę; wydawało się, że dwaj rozmawiający mężczyźni zupełnie go nie obchodzę. Po chwili jednak wrócił i beztrosko zapytał:

— Ej stary! Jeśli by ktoś o mnie pytał, powiedz, że wyszedłem!

— Do usług, monsieur Fredoq!

Nikt go nie rozpoznał. Nawet jego głos dzięki kauczukowym kulkom brzmiał inaczej. Kiedy odszedł, odźwierny powiedział:

— To był właśnie ten fryzjer. Zawołał na mnie „Ej stary!”. A żeby pan wiedział jak uprzejmie i grzecznie pozdrawia mnie zawsze monsieur Valley!

— Nie każdy ma takie obycie, mój drogi — odpowiedział Levier. — Wielkie dzięki za informacje. Dobranoc!

— Dobranoc!

Włamywacz wrócił do knajpy i usiadł ponownie przy swoich kompanach. Karczmarz pojawił się natychmiast i zażądał zwrotu swojego znaczka.

— No i czego się dowiedziałeś?

— Myślę, że możemy mu ufać. Regularnie, każdego wieczoru wraca do domu i wychodzi następnego dnia dopiero rano. Nie mógłby tego robić, gdyby był policjantem. Jest zupełnie samotny, i sądzę, że wykorzystuje to do przygotowywania fałszywych papierów.

— A więc się pomyliłem. No, kończcie z tym absyntem! Już czas się przebierać i udać na stanowiska.

Tymczasem Changeur poszedł na przystanek fiakrów.

— Do Wielkiej Opery! — rozkazał i wskoczył do powozu.

Fiakier jechał w dół ulicy Faubourg Saint Denis, potem skręcił w prawo w bulwar Vonne, minął Rouvelle, Poissonniere i Montmartre, a w końcu zatrzymał się przed operą.

Gdy wysiadł i zapłacił woźnicy, wyglądał zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę wcześniej, w czasie rozmowy ze stróżem. Woźnica tak się spieszył, że nie zauważył zmiany, jaka zaszła w jego pasażerze.

Ubranie leżało na nim znakomicie. Cała jego istota wyrażała pewność siebie mężczyzny, należącego do lepszych sfer.

Wszedł do przybytku muz, akurat w antrakcie i udał się do foyer, gdzie panowie i panie bądź spacerowali, bądź stojąc w grupkach rozmawiali ze sobą.

Rozejrzał się badawczo wkoło i wkrótce na jego twarzy pojawił się szczęśliwy uśmiech. Znalazł to, czego szukał. Dwie pochłonięte rozmową damy, młodszą i starszą. O tej ostatniej, powiedziano by jedynie, że miała bardzo godny wygląd, ale na tej młodszej wszyscy mimowolnie zatrzymywali wzrok. Była średniego wzrostu, o włosach ciemnoblond i jak prawdziwa Francuzka była bardzo wytwornie ubrana. We włosy miała wpiętą jedną różę, a na sukni, przy piersi cały pachnący pączek. Jej dziecinnie, radosne oczy, jasne czyste czoło, delikatny nos, figlarnie wykrojone usta, delikatna krągłość zaróżowionych policzków stanowiły czarujący widok.

Sprawiała wrażenie, że nie dostrzega pełnych podziwu spojrzeń. Zachowywała się zupełnie naturalnie, ale jednak zauważyła dwoje wpatrzonych w nią błyszczących oczu… i zarumieniona skryła oczy pod długimi rzęsami.

Wpatrzone w nią oczy należały do Changeura.

Powoli przeszedł obok niej. Nikt nie mógłby powiedzieć, że się nawzajem obserwują. On nie zamienił jeszcze ani słowa z tą wspaniałą istotą, widział ją tylko kiedyś w sąsiadującej loży. Wziął w barze coś do picia, a minutę potem ona zrobiła to samo. Ich spojrzenia nie spotkały się. Potem rozległ się dzwonek dający sygnał, że wkrótce rozpocznie się następny akt. Weszła do sali i on podążył za nią. W korytarzu prowadzącym na balkony dostrzegł leżący na podłodze pączek róży. Ten sam, który ona miała przypięty do sukni. Podniósł go i wszedł do swojej loży. Jego sąsiadka siedziała już na swoim miejscu, ale bez towarzyszki. Wydawało się, że w ogóle go nie dostrzegła, a i on jej nie pozdrowił. Ale z jakiegoś powodu akurat w tym momencie zaróżowiły się jej policzki, tak że musiała zasłonić twarz batystową chusteczką? Czyżby jednak zauważyła, że jej róża znajduje się teraz przypięta do klapy jego ubrania? Zgubiła ten kwiat zupełnie nieświadomie, czy też postępując zgodnie z nakazem serca, upuściła ją, aby zostawić idącemu za nią pachnący ślad?

Ale już dyrygent podniósł batutę i rozpoczął się następny akt. On jednak nic nie słyszał. Ocknął się dopiero gdy usłyszał burzliwe oklaski świadczące o zakończeniu przedstawienia. Uczynił wysiłek, aby otrząsnąć się z tego niezrozumiałego dla samego siebie stanu ducha w jakim się znajdował. Wstał. Obok, w sąsiedniej loży, służący nakładał pelerynę swojej młodej pani. Kiedy Changer wyszedł jej już nie było. Bez oporu pozwolił się unieść tłumowi ludzi, płynącemu szerokimi schodami na ulicę. Zatrzymał powóz i kazał się zawieźć do swojego prawdziwego mieszkania na rue Richelieu.

Owa dama, która zrobiła na nim takie wrażenie, wsiadła do oczekującej karety, a służący stanęli z tyłu. Woźnica ruszył galopem. Nie zauważył, że jakaś dorożka jedzie tuż za nim.

Dwie ulice dalej, w bocznym zaułku gdzie był mały ruch, stało czterech mężczyzn, dwaj po jednej, a dwaj po drugiej stronie.

Trzymali końce cienkiej, ale mocnej liny przeciągniętej w poprzek ulicy. Usłyszeli głośny turkot powozów, które zbliżały się z dużą prędkością.

— Uwaga! — zawołał jeden z mężczyzn.

— Czy to rzeczywiście oni? — odpowiedzieli.

— Tak. Słyszałem sygnał!

Woźnica fiakra strzelił czterokrotnie z bata. Czterej mężczyźni naciągnęli mocno linę. Konie karety nadciągały szybkim kłusem, wpadły na linę, potknęły się i przewróciły. Złamał się dyszel i powóz gwałtownie się zatrzymał. Woźnica spadł z kozła, a lokaj ze swojego schodka z tyłu. Do ich wrzasku dołączył się głośny krzyk damy.

W tym momencie obok plątaniny koni, wozu i służących, którzy nie mogli się pozbierać stanął goniący ich fiakier.

— Do środka! — zawołał dorożkarz.

Dama krzyknęła wzywając pomocy. Lecz cztery silne ramiona chwyciły ją i w pośpiechu przeniosły do fiakra, który w największym pośpiechu odjechał. Dwie twarde, kościste dłonie wepchnęły zaskoczonej kobiecie knebel do ust. Chciała się bronić, ale skrępowano jej ręce i nogi. Słychać było tylko jeden krótki jęk i potem wszystko ucichło.

— Jak tam? — spytał dorożkarz odwracając się do tyłu i nie zwalniając tempa.

— Dobrze! — odpowiedziano. — Zemdlała.

— Nie mogło być lepiej.

— W ogóle wszystko świetnie się udało. Te sto tysięcy franków mamy już prawie w kieszeni!

Kiedy kobieta przyszła do siebie ciągle jeszcze nie mogła poruszać nogami i rękami. Znajdowała się w małym pokoiku, w którym oprócz nagich, brudnych ścian był tylko nędzny stolik i jeszcze nędzniejsze krzesło. Na stole we flaszce stała łojówka, której płomień obrzydliwie śmierdział. Drzwi wydawały się zamknięte. Przywiązana została do dwóch umocowanych w ścianie haków, umieszczonych na wysokości kolan i ramion.

Wracała jej powoli pamięć. Z wysiłkiem stłumiła przerażenie i zmusiła się do spokojnego odtworzenia wypadków. Wspominała — operę i tego, którego widziała w sąsiadującej loży. Nie znała go. Kto to był? Potem zamierzała pojechać do domu, ale została po drodze napadnięta, przeniesiona do innego powozu i tam skrępowana.

I oto jest tutaj. Czego od niej chciano? Gdzie się znajdowała? Kim byli ci mężczyźni, którzy dokonali napadu? Napadnięto ją w wyrafinowany i gwałtowny sposób. Myślała i myślała, aby wyłowić ze swego otoczenia osobę, która zdolna byłaby do takiego czynu i która miałaby ku temu motyw. Nadaremnie, nikt nie przychodził jej na myśl.

Przypomniała sobie o jednym wielbicielu, którym kiedyś wzgardziła, ale nie miała żadnego rzeczywistego wroga, który mógłby coś takiego zrobić. Ogarnął ją straszny lęk, który wciąż narastał.

Nie była bojaźliwa, ale jej teraźniejsze położenie wprawiało ją w stan, na określenie którego słowo obawa, jest na pewno za słabe.

Nagle za drzwiami usłyszała szelest. Zdjęto kłódkę, zadźwięczała żelazna sztaba i otwarto drzwi. Wszedł jakiś mężczyzna. Nie można było jednak rozpoznać jego postaci ani twarzy, ponieważ ubrany był w szeroki płaszcz, a twarz miał zakrytą maską.

Zamknął za sobą drzwi, jakiś czas bez słowa obserwował więźnia, a potem usiadł na krześle.

Chciała mówić, chciała go zasypać pytaniami i wymówkami, ale serce biło tak gwałtownie, że nie mogła złapać oddechu.

— Ostrzegam panią, panno de Perret, proszę mówić tak, żeby nie było pani słychać dalej, niż do tego krzesła! — powiedział mężczyzna. — Ostrzegam, żadnych wymówek ani obelg. To pogorszyłoby tylko pani położenie!

Wreszcie złapała oddech i zdolność mówienia.

— Czego chcecie ode mnie i dlaczego mnie napadnięto?

— Zaraz pani usłyszy. Kazałem panią przyprowadzić do mnie z powodów czysto finansowych. Dlaczego wybrałem właśnie panią, tego nie będziemy roztrząsać, nie musi pani wiedzieć. Potrzebuję pewnej, nic nie znaczącej sumy pieniędzy, ale jestem biedny i nikt nie może, albo nie chce mi jej dać. Są jednak bogaci ludzie, którzy mogę się świetnie obejść bez niej, nie odczuwając żadnego uszczerbku. Ale który bogacz odda dobrowolnie swoje pieniądze? Musi się ich dopiero do tego zmusić!

— Ile pan potrzebuje? — zapytała.

— Proszę zaczekać! — odpowiedział. — Wszystko po kolei. Całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że pani dziadek, generał Perret, jest bardzo bogaty, a pani jest nie tylko jego jedyną spadkobierczynią, ale i jego ulubienicą. Zawsze się szybko decyduję. Plan był gotów. Kazałem panie obserwować i dowiedziałem się, że jedzie pani dzisiaj do opery, moi ludzie śledzili pani powóz, napadli na niego i przywieźli panią tutaj. A więc już pani wie, dlaczego tu jest i czego ja chcę.

— Dobrze, ile pan potrzebuje? — powtórzyła pytanie.

Pokręcił głową.

— Od razu mówię, że nie będę się targował i nie ustąpię ani centyma. Muszę mieć równo sto tysięcy franków.

Zaniemówiła. Zwlekała z odpowiedzią, aż zapytał: — No i jak? Co pani na to?

— Żąda pan bardzo dużo!

— Żądam tego od człowieka, którego na to stać.

— A jeśli nie będzie chciał dać?

— To po trzech dniach jest pani martwa! Zadrżała usłyszawszy tę pogróżkę.

— Potwór! — krzyknęła.

— O nie! Jestem taktownym człowiekiem. Przecież to widać ze sposobu w jaki z panią rozmawiam. Proszę mi dać odpowiedź!

— Dobrze. Dziadek zapłaci!

— Widzę, że jest pani nie tylko piękną, ale także rozsądną damą. Dziadek pani musi oczywiście zostać o wszystkim powiadomiony. Stanie się to w sposób, który nie narazi mnie na żadne niebezpieczeństwo, podobnie wypłata pieniędzy. Nie ma pani sygnetu?

— Nie.

— Więc napisze pani list. Przedtem jednak muszę coś pani powiedzieć. Jeśli tylko zauważę, że pani dziadek zawiadomił policję, jest pani zgubiona. Nie wydam wtedy pani za żadne pieniądze.

— Ale policja będzie mnie i tak szukać.

— Nie mam nic przeciwko temu. Niech się tylko pani krewny trzyma od tego z daleka. Nie napisze pani oczywiście mojego adresu. Pieniądze odbiorę w takim miejscu i w taki sposób, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo. Napisze pani zatem, że generał ma nie podejmować żadnych kroków, a następnie, że pojutrze przed południem, o godzinie dziesiątej ma się pojawić sam, na piechotę i bez broni na ulicy między Passy a Saint Germain. W lewej ręce ma trzymać chustkę. Spotka się z jeźdźcem, który mu przekaże jeden z kwitów napisanych przez panią, a on wypłaci mu pieniądze. Tylko w złocie, to rozumie się samo przez się. Może przynieść je w jakimś kuferku. Jeśli zaistnieje podejrzenie, schwytania jeźdźca, ten zastrzeli pani dziadka. Jeśli okaże się, że generał jest uczciwy, to jeszcze tego samego wieczoru zostanie pani uwolniona.

— Pan mówi tutaj o podjętych przez siebie krokach ostrożności i ja także chciałabym się zabezpieczyć — powiedziała dziewczyna.

— Pani? Zabezpieczyć? — zapytał zdziwiony.

— Przed południem otrzyma pan pieniądze. Ale kto zaręczy, że ja tego samego wieczoru zostanę wypuszczona na wolność?

— Moje słowo!

— Och, słowo złodzieja!

— Mademoiselle! — powiedział z groźbą w głosie — Ostrzegam panią!

— Jeśli ktoś z powodu pieniędzy wpada na pomysł porwania kobiety, mogą mu przyjść na myśl i większe wymagania. Dla pana to przecież nic takiego żądać po raz drugi, takiej samej sumy i przetrzymywać mnie tu dalej.

— Żądam tylko tej sumy, ani mniej ani więcej.

— Znajduję się w pańskiej mocy i nie pozostaje mi nic innego niż robić to, czego pan żąda. Kiedy mam to napisać?

— Zaraz.

— Związana?

— Zaraz panią rozwiążę. Naturalnie tylko na czas pisania listu. Wyjął kałamarz, pióro, papier listowy i kopertę, położył to wszystko na stole i rozwiązał ją.



Ważne odkrycie


Zaraz po opuszczeniu opery Changeur udał się do swojego mieszkania na rue Richelieu. Dom, w którym mieszkał, był nowy i wielkością przypominał pałac. Kiedy wszedł, odźwierny powitał go czołobitnie. Drzwi na pierwszym piętrze opatrzone były porcelanową wizytówkę na nazwisko „Artur Belmonte”. Pociągnął za dzwonek i w drzwiach ukazał się młody, może dwudziestotrzyletni, wyglądający na służącego mężczyzna.

— Dobry wieczór, Martinie. Był ktoś?

— Nie, proszę pana.

— Nikt o mnie nie pytał?

— Nikt.

— Listy?

— Jeden jedyny. Stempel pocztowy wskazuje na Meudon.

— Meudon? — powtórzył Belmonte z zadowoloną miną. — Może od dyrektora fabryki broni! Pokaż go!

Martin przyniósł list, Belmonte otworzył i zaczął czytać. Podczas lektury na jego twarzy malowało się coraz większe zadowolenie.

— Tak, to od niego — powiedział. — Nasze wino z Roussillon czyni cuda.

— Kupi jakieś?

— Najprawdopodobniej! Muszę go najpierw dostarczyć próbki. Jutro jadę do Meudon.

— Do diabła! Może pozwoli panu zobaczyć fabrykę.

— Mam nadzieję.

— Wtedy zobaczyłby pan owe słynne kartaczownice. Chciałbym być przy tym.

— Zostaw to mnie! Poza tym, któryś z nas musi zostać w domu.

Belmonte mówił akcentem z południa Francji, gdy tymczasem jego służący tak czystym francuskim, że można było przypuszczać, że jest rodowitym Paryżaninem.

— Jeszcze dzisiaj wieczorem musisz iść na pocztę i nadać telegram.

— Tak późno? — zapytał Martin i na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.

— Tak, dowiedziałem się właśnie czegoś ważnego i muszę o tym natychmiast donieść.

— Na pewno w związku z wojną? — zapytał szybko Martin.

— Tak, chodzi o tworzenie oddziałów franktirerów i magazynowanie dużej ilości broni.

Martin nie ociągając się, usiadł przy biurku, wyciągnął arkusz papieru i pióro.

— Piszemy tak, jak zwykle?

— Tak. Ale najpierw zapalmy sobie cygara!

Wydawało się, że stosunki między nimi są bardzo przyjacielskie. Poufałość z jaką się traktowali była całkiem innego rodzaju niż ta, jaka powstaje w wyniku długotrwałego związku między panem, a jego służącym.

Obaj zapalili, Martin czekał gotowy do pisania, a Belmonte chodził zamyślony po pokoju. Potem zaczął dyktować.

Ale nikt obcy nie mógłby zrozumieć treści tego listu, gdyż nie były to słowa a długie rzędy cyfr. Adres był zupełnie zwyczajny, na imię i nazwisko kogoś mieszkającego przy ulicy Behren w Berlinie.

Gdy Belmonte skończył dyktować, służący gwałtownie wstał.

— Ach, więc ten mężczyzna nazywa się kapitan Richemonte? — powiedział: — Robi zapasy broni?

— Tak! Jestem ciekaw, jakie otrzymam instrukcje. Właściwie to niebezpieczne pisać teraz szyfrem z Paryża do Berlina. Depesza zostanie na pozór nadana, jednak w rzeczywistości oddadzą ją najpierw policji do odszyfrowania. Ale tutaj mogę się zdać na ciebie. Jesteś przecież fachowcem, Martinie.

Służący zrobił komicznie przebiegłą minę i odpowiedział:

— Tak, będzie ciężko tym Francuzom mnie oszukać, ponieważ wiem…

Belmonte przerwał mu gwałtownym gestem. Nazwał go nawet nie jego niemieckim lecz francuskim imieniem. Martin bowiem zapomniawszy się, ostatnie słowa powiedział po niemiecku.

— Pst! Pst! — zasyczał ostrzegawczo. — Mów po francusku. Jestem podróżującym handlarzem win i sprzedaję rosnący w moich stronach Roussillon, a ty jesteś moim służącym, którego zatrudniłem jeszcze w Lionie. Poprzestańmy na tym. Mówmy po francusku nawet wtedy, gdy jesteśmy sami, żebyśmy nie wypadli z roli.

— Przepraszam, monsieur! Chciałem tylko powiedzieć, że co dotyczy depeszy, to może się pan całkowicie zdać na mnie. Fachowiec czyta depeszę nawet z odległości, zna uderzenia aparatu i ja umiem, nie będąc nawet przy tym, składać znaki i słowa. Zrobię odpis meldunku.

— Po co? To niebezpieczne, a jeśli dostałby się w niepowołane ręce! — Nie ma się czego obawiać. Przecież zawsze mogę, potrzebować odpisu, aby go przekazać w ręce policji.

— A więc weź go, ale zaraz potem zniszcz!

Martin usiadł ponownie, aby odpisać wiadomość. Kiedy skończył podnosząc się powiedział:

— Zrobione! Ale zanim pójdę mam panu coś do zakomunikowania.

— Coś ważnego?

— Tak, bardzo ważnego! Zwłaszcza dla pewnego bywalca Opery Wielkiej.

Belmonte zaskoczony, podniósł głowę.

— Mów!

— Dowiedziałem się mianowicie, kim jest dama, która zazwyczaj ma lożę, obok loży tego pana.

— Ach, naprawdę? Poleciłem ci dowiedzieć się tego, ponieważ mam powody, aby się samemu o nią nie wypytywać. Kto to?

— Hrabianka.

— O rany!

— Tak, a pewien podróżny tylko baronem! — zaśmiał się Martin.

— A jej rodzice?

— Nie ma rodziców.

— Rodzeństwo?

— Także nie ma. Ma tylko jedynego krewnego, dziadka.

— Kim on jest?

— Generałem, ale na emeryturze.

— O rany!

— Tak, a pewien handlarz win, jest tylko rotmistrzem huzarów.

— Kim ona jest?

— Nazywa się Ella de Perret. Gdzie mieszka to pan już wie. Ci ludzie są bogaci, nawet bardzo bogaci. Ale niestety dama ta ma jedną wielką wadę.

— Naprawdę? Jakaż to wada?

— Jest zaręczona.

Belmonte zaczerwienił się. Widać było, że okoliczność ta poruszyła go bardziej niż po sobie pokazał.

— Jest zaręczona? — zapytał bezdźwięcznie — Wiesz z kim?

— Z pewnym Bernardem de Calighy, dowódcą szwadronu.

— A więc oficer! Wiesz coś więcej na ten temat?

— Stary generał Perret, ma szwagra, hrabiego Caligny. Ten pierwszy ma wnuczkę, a ten drugi wnuka. Kiedy tych dwoje było małymi dziećmi bawili się często w męża i żonę, byli przecież krewnymi. I tak starzy wpadli na pomysł, aby ich później ożenić. Nie mówi się o niczym innym jak o tym, że tych dwoje się kiedyś pobierze.

— A więc nie mają nic przeciwko temu?

— Hm! O zaręczynach w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma jeszcze mowy. Jak to bywa w zwyczaju, są sobie obiecani jeszcze z lat dzieciństwa i w pewnym sensie można to nazwać zaręczynami.

— Bardzo nieprzyjemna historia!

— Nonsens, monsieur! — zaśmiał się Martin. — Miłość i zaręczyny to dwie różne rzeczy. Dajmy tej sprawie spokojnie dojrzeć!

— Gdzież się podziewa ten Bernard de Całigny?

— Będzie pan zdziwiony, że się naraz zrobiłem taki wszystkowiedzący. Ale odkryłem pewne cudowne knajpę, gdzie często bywają służący wielkich panów. Siedział tam kiedyś, osobisty służący starego Caligny i opowiedział mi, będąc w dobrym humorze i pod wpływem wina, że młody Caligny został nagle wezwany przez hrabiego Ralliona do Metzu. Obok siedział również kuchmistrz tego Ralliona i ten opowiedział mi, że jego pan wyjechał do zamku w Ortry, a więc młody Caligny pojechał na pewno z nim.

— Ortry? Toż to ta sama nazwą którą wymieniamy w depeszy do Berlina!

— I ja zwróciłem na to uwagę. Ten gruby kuchmistrz opowiadał mi jeszcze, że Rallion, na polecenie cesarza, który nie ma zaufania do policji, ma w swoim domu cały sztab do odszyfrowywania depesz krążących między Francją, a Niemcami. Jeśli nasza zostanie zakwestionowana, to powędruje do niego, a nie na policję. Opowiadał mi także, że Rallion, który jest przyjacielem cesarza, trzyma w swoim ręku nici, o których nawet sam minister nie ma zielonego pojęcia.

Belmonte zrobił zdziwioną, a nawet zakłopotaną minę.

— Co za wiadomość! — zawołał. — Gdybyż to była prawda!

— To jest prawda!

— Nie bądź taki pewny! Co może wiedzieć kucharz?!

— Hm! Najczęściej bardzo dużo. Momentami nawet więcej niż sam pan. Jeśli pan jest smakoszem, to kucharz ma wpływ na jego żołądek, żołądek na głowę, a głowa na myśli i postępowanie. Tak jest w przypadku hrabiego Ralliona i jego kucharza. Ten kucharz ma kuzyna, a ten kuzyn siostrę, co dla nas jest wielkim szczęściem.

— Jak to? Nie rozumiem.

— Ten kuzyn został przed kilku laty, z polecenia swego stryja, sekretarzem hrabiego. Wie zatem o wszystkim co się dzieje w owym sztabie.

— Ach! Musimy poznać tego kuzyna.

— Który z nas, monsieur, pan czyja?

— Oczywiście, że ty.

— Na to nie miałbym ochoty!

— Dlaczego nie? — zapytał Belmonte unosząc lekko brwi.

— Ponieważ mam na oku coś lepszego.

Martin zrobił przy tym jedną z tych swoich przebiegłych min, że Belmonte śmiejąc się zapytał:

— Chłopie, na pewno znowu pracowałeś na własna rękę!

— Możliwe — przytaknął Martin. — Powiedziałem przecież, że ten kuzyn ma siostrę.

— Rzeczywiście.

— A ta siostra jest wyjątkowo miłą dziewczyną.

Belmonte zaśmiał się.

— Martin, ależ z ciebie jest aparat! Prawie żałuję, że synowi mojego starego, dobrego administratora otworzyłem bramy takiej kariery, tylko z tego powodu, że się kiedyś razem uczyliśmy i bawiliśmy. Uprawiasz wszystkie możliwe ekstrawagancje i podejrzewam, że do tego wszystkiego zacząłeś się jeszcze uganiać za tą dziewczynę.

— Kiedyś musiałem zacząć! Biorę tylko przykład z lepszych. Moi druhowie zabaw biegają z powodu swych piękności do opery, a że ja nie mam na kupno drogiego biletu, muszę załatwiać te sprawy w mniej błyskotliwy sposób.

— Celny strzał, trafiłeś! A więc nawiązałeś już znajomość z siostrą tego sekretarza?

— Ja z nią, a ona ze mną. Wydawało mi się, że będzie lepiej działać przez nią, a nie bezpośrednio z nim. Kocha wino i często się zdarza, że jest podpity, albo wręcz pijany.

— Takie okoliczności sprawiają, że jest się rozmownym. Może jednak byłoby lepiej z nim zawrzeć znajomość.

— Próbowałem, ale z mizernym skutkiem. Ten człowiek, gdy się upije jest bardziej milczący niż zazwyczaj. Nie mówi ani słowa i gapi się tylko przed siebie. Są tacy ludzie. Co można z nich wyciągnąć? Przy tym odkryłem, że przynosi często do domu od tego Ralliona różne projekty i plany, żeby je po godzinach pracy przepisywać na czysto. Cesarz wymaga, aby wszystkie pisma kierowane do niego były porządnie sporządzone. Myślę, że z pomocą siostry, ale naturalnie bez jej wiedzy, mógłbym dostać coś takiego do ręki.

— Ale, aby to zrobić musiałbyś wejść do mieszkania.

— Byłem już! — zaśmiał się Martin.

— Jak to?

— Tak, byłem raz u niej na górze, naturalnie bez wiedzy brata.

— Gdzie oni mieszkają?

— Zamieszkują cztery pokoje z kuchnię na drugim piętrze. W domu nie ma odźwiernego ani gospodarza. Nie mają pokojówki, bo dobra Alice, tak się właśnie nazywa ta dziewczyną o wszystko dba sama. Pierwszy pokój jest jego pokojem do pracy, drugi to jego sypialnia, potem salon i w końcu pokój Alice. Kuchnia jest w rogu przedpokoju. Jeszcze czegoś życzy pan sobie, momieurl

— Dziękuję mój drogi! W którym pokoju byłeś z nią?

— Bardzo wytwornie! W salonie!

— Kiedy będziesz tam znowu?

— To jest dopiero diabelska historia! Miałem być u niej dziś o dziewiątej. Jej brat chciał wyjść o wpół do dziewiątej i można oczekiwać, że nie wróci prędko. Ale teraz jest już za późno.

— Strasznie mi przykro? Przy twoim sprycie i zręczności mógłbym się spodziewać, że ta wizyta przyniosłaby niemałe korzyści.

— Może dałoby się jeszcze tam pójść?

— Tak późno?

— Tak. Jeśli nasz pisarz zasiądzie już w knajpie, to siedzi długo. A jeśli porządnie zagląda do kieliszka to nie tylko siedzi, ale jest przyklejony do stołka.

— Więc spróbuj! Sam pójdę na pocztę.

— Proszę mi wybaczyć, depesza to moja sprawa. Jestem fachowcem i urzędnikowi nie będzie łatwo zrobić mi z ósemki na przykład jedenastkę. Pójdę, a w drodze powrotnej zajrzę do Alice. Mieszka po drodze. Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieś polecenie?

— Nie. Idź! Wiem, że nie muszę ci przypominać o ostrożności.

— I tak byłoby za późno!

— Mam nadzieję, że nie popełniłeś żadnego błędu? — zapytał Belmonte marszcząc brwi.

— Jeden nawet bardzo duży! Ten błąd dotyczy na szczęście tylko mnie. Jednak mimo to myślę, że pańskie ostrzeżenie może mi się przydać. Poznałem Alice, aby wybadać jej brata, chciałem tylko złapać ją i jej brata, ale w wyniku całej tej historii sam połknąłem przynętę.

Belmonte roześmiał się z ulgę.

— A więc tak się sprawy mają! Naprawdę się zakochałeś?

— Myślę, że tak. Jest się zakochanym jeśli człowieka boli w sercu, a w żołądku ściska? Nie mam żadnych doświadczeń w tej dziedzinie. Może pan mógłby mi udzielić informacji, monsieur.

— Bez docinków! Zapytaj o to swoją Alice, ode mnie nie dowiesz się niczego!

— A więc dobrze, pozwolę rozwinąć się mojej chorobie, Czy to mi wyjdzie na dobre czy nie, to się jeszcze okaże.

— Człowieku! Chyba nie zamyślasz ożenić się z Francuzkę?

— A dlaczego nie? Jeśli już ma dojść do nieszczęścia to chyba wszystko jedno, czy stanie się to na francuski czy niemiecki sposób.

— Jesteś niepoprawny. Idź już lepiej!

— I ja tak myślę! Wychodzi pan jeszcze dzisiaj? — Nie, idę spać.

— Mogę więc wziąć pańską małą latarkę?

— Po co?

— Jeszcze nie wiem. Na drogach, którymi wędruję często się opłaca widzieć, w jakie kłopoty się wdepnęło.

— Weź ją, a na wypadek, gdybyśmy się mieli już dzisiaj nie zobaczyć, dobranoc.

— Dobranoc, monsieur!

Martin schował depeszę razem z odpisem, zaopatrzył się w latarnię i ruszył w drogę. O tej porze poczta była już wprawdzie zamknięta, ale za podwyższoną opłatę urzędnik musiał przyjąć depeszę.

Popatrzył zdziwiony na cyfry i mrukliwie powiedział:

— Przeklęta robota! Nie może pan depeszować za pomocą słów?

— O tak, mogę!

— To dlaczego pan tego nie zrobił?

— Ponieważ do mnie należy wybór czy użyję słów czy cyfr. Jeśli nawet zechciałbym nadać do kogokolwiek dziesięć tysięcy myślników, musiałby pan to zrobić. Zdecydowałem się poza tym na cyfry, bo nie każdy musi od razu wiedzieć ile jestem winien mojemu pucybutowi.

— Ma pan niezwykły sposób wysławiania się. Zaraz policzę należność i nadam wiadomość.

— Poproszę o pokwitowanie, że została nadana. — Dostanie pan!

Formalności stało się zadość, Martin zapłacił i otrzymał pokwitowanie. Ale zamiast odejść stał spokojnie i patrzył. Urzędnik spojrzał na niego ze złością i spytał:

— Co tam? Co pan tu jeszcze robi? Dlaczego pan nie idzie?

— Muszę zadać pewne nie cierpiące zwłoki pytanie. Wiadomość już poszła?

— Panie, co pan sobie myśli! — zawołał urzędnik z wściekłością. — Myśli pan, że tylko ten papier jest do wysłania do Berlina? Tak daleko jeszcze nie zaszliśmy!

— Ach, a ja myślałem, że moja depesza już poszła — powiedział niezrażony Martin. — Na pokwitowaniu jest napisane, że wiadomość została nadana o godzinie jedenastej minut cztery. Ale pan przyznaje, że to zaświadczenie zawiera nieprawdę, gdyż moja depesza ciągle jeszcze znajduje się w pana rękach?

Widać było, że urzędnik nie jest pewny, jak ma potraktować Martina. Popatrzył jeszcze raz na depeszę i powiedział opryskliwie:

— Proszę poczekać!

Po tych słowach wyszedł zamyślony do drugiego pokoju. Martin pokiwał z uśmiechem głową.

— Chce przesłać te cyfry do sztabu grafa Ralliona, zanim je nada — powiedział sam do siebie. — Teraz pyta się, jakiegoś przełożonego, co ma robić, boja nie ruszam się z miejsca. Jaka będzie decyzja? Będzie chciał mnie oszukać i będzie udawał, że nadaje. Pięknie, ale będzie zabawa! Po pewnym czasie urzędnik wrócił.

— Kto to jest ten pan Walther do którego jest ta depesza? — Nie wiem, ale natychmiast się dowiem.

— Jak to? Depeszuje pan do kogoś, kogo pan zupełnie nie zna? To niepojęte!

— Dla mnie nie. Przed kwadransem usłyszałem, że w Berlinie przy ulicy Bahren mieszka pan, który nazywa się Walther. Nic więcej nie słyszałem o tym panu i chciałem mu zrobić kawał. A ponieważ domyśliłem się, że i pana to zaciekawi postanowiłem go zapytać kim właściwie jest i co robi. Mogłem mniejszym kosztem napisać do niego po prostu list, ale żeby jak najszybciej zaspokoić pańską ciekawość, wybrałem telegram. Teraz pan chyba rozumie.

Wreszcie urzędnik dojrzał, że ma do czynienia z kimś o głowę sprytniejszym od siebie. Chciał powiedzieć coś złośliwego, ale obawiając się następnej karcącej uwagi, rzekł krótko:

— Zrobiłby pan lepiej, gdyby zatrzymał swoje myśli dla siebie. Nadam pańską depeszę natychmiast.

— Bardzo o to proszę, bo już upłynęło dziesięć minut od czasu, który pan podał na pokwitowaniu.

Urzędnik podszedł do aparatu i uruchomił go. Rozległo się pikanie i stukanie, przerywane od czasu do czasu dzwonkiem. Po chwili nastąpiła cisza. Telegrafista podszedł do Martina i zdenerwowany powiedział:

— Zrobione! Może pan iść!

— Jestem zmuszony zrobić jeszcze jedną uwagę — powiedział dobrodusznie Martin. — Pan nie telegrafował do Berlina tylko do Epernay. To miejscowość, do której w tym momencie było wolne połączenie.

Urzędnik zrobił urażoną minę. Nie mógł pojąć, jak Martin mógł to, tak dokładnie wiedzieć.

— Monsieur, pan mnie obraża! Jak wpadł pan na tak szczególną myśl, że pańska wiadomość nie została nadana? — zapytał.

— Czy mam panu może powiedzieć, co pan wystukał? — odpowiedział Martin udając, że jest zły.

— A więc? Jestem ciekaw to usłyszeć.

— Tak? Zapytał pan czy linia jest wolna a potem pańskie słowa brzmiały:


Kochany kolego! Jest tu taki, co chciałby zatelegrafować do Berlina i nie chce odejść dopóki tego nie zobaczy! Jego wiadomość jest zaszyfrowana i muszą ją najpierw wysłać do rozszyfrowania. Aby go zmylić udają, że wysyłam jego depeszą, porozmawiam z panem chwilką.


— Ach, jak pan zbladł! A więc nie ma chyba potrzeby, żebym mówił dalej?

Urzędnik stał, jakby trafił w niego piorun.

— Skąd pan to wie? — wyjąkał.

— Żal mi pana. Muszę panu wyznać, że sam jestem doświadczonym telegrafistą, kto wie, czy nie lepszym od pana. Pytam poważnie, czy moja depesza zostanie wysłana, czy nam się zwrócić natychmiast do odpowiednich władz!

— Niech pan poczeka!

Chciał znowu udać się do sąsiedniego pokoju, ale Martin zatrzymał go mówiąc:

— Stop! Pan chce zasięgnąć informacji. Proszę przy okazji powiedzieć, że w czasie nadawania depeszy chcę być przy tym, aby porównać, czy rzeczywiście jest nadawana jej treść.

Urzędnik zdecydował się nie udzielać odpowiedzi i wyszedł. Po chwili wrócił w towarzystwie innego urzędnika. Ten spojrzał badawczo na Martina i spytał:

— Zna się pan na telegrafowaniu?

— Tak — powiedział Martin. — Kim pan jest?

— Gdzie ja jestem, na policji czy w urzędzie pocztowym?

— Nie tak ostro! Chciałem tylko wiedzieć, kim jest człowiek, który dostarcza nam tylu tematów do rozmów. Naprawdę chodzi o czysto handlowy charakter meldunku?

— Nie widzę powodu, aby jeszcze raz poruszać tę kwestię.

— Dobrze. Stanie się, jak pan chce. Proszę podejść bliżej i posłuchać. Ja sam nadam tę wiadomość.

Martin wyciągnął odpis depeszy i porównywał uważnie z tym, co stukał aparat.

Kiedy urzędnik skończył zapytał kpiąco Martina:

— Tak, skończyłem. Jest pan wreszcie zadowolony? Wyjdzie pan w końcu?

— Tak. Jeszcze tylko jedna uwaga. Zaraz wyślę pańskie pokwitowanie, które nawiasem mówiąc nie jest zgodne z prawdą, listem poleconym do Berlina, aby tam zbadano, czy moja depesza nie została zatrzymana w drodze, kiedy stąd wyjdę. Ostrzegam, aby pan tego nie zrobił. Dobranoc! Poszedł.

— Zuchwały facet! — usłyszał jeszcze, gdy zamykał drzwi.

Gdy wyszedł, stanął naprzeciwko urzędu w cieniu jakiejś bramy i przyglądał się oknom poczty.

— Zmusiłem ich aby wysłali, moją depeszę nie zdążywszy jej najpierw odcyfrować, ale teraz będą musieli zanieść ją jak najszybciej do sztabu Ralliona, aby się dowiedzieć o co w niej chodzi. Ha! Nie, ma potrzeby się trudzić. Nasz kod jest tak skomplikowany, że sam mistrz w szyfrowania nie da mu rady.

Nie upłynęły nawet dwie minuty, a w drzwiach urzędu ukazał się jakiś mężczyzna i ruszył szybkim krokiem.

— Ach, jest posłaniec z moją depeszą! Dużo szczęścia, spryciarze! Na darmo będziecie sobie łamać głowy!

Nie przeczuwał nawet, jak szybko ujrzy ponownie swój meldunek. Dowiedziawszy się tego, czego chciał, ruszył w końcu do Alice. Zatrzymał się i przez chwilę patrzył w okna na drugim piętrze. Jedno okno było otwarte i paliło się w nim światło. W tym momencie ukazała się w nim kobieca główka.

— To na pewno Alice — zamruczał. — Czeka na brata. Albo może myśli, że ja jeszcze przyjdę?

Wyszedł na środek ulicy i cicho kaszlnął. Gdy zakaszlał ponownie główka odwróciła się w jego stroną i stłumiony głos zapytał:

— Robert, to ty?

Jej brat miał na imię Robert.

— Nie!

— Monsieur Martin?

— Tak.

— Proszę poczekać!

Głowa zniknęła a Martin podszedł do bramy. Po chwili usłyszał, jak ktoś cicho przekręca klucz w zamku, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Alice.

— Ach, niedobry! — wyszeptała. — Tak długo kazał mi pan czekać. Dlaczego nie przyszedł pan wcześniej?

Ujął jej dłoń, podniósł do ust i odpowiedział tak samo cicho:

— Cierpiałem tortury. Tęskniłem za panią, a nie mogłem przyjść.

— Gdzie pan był? Co pana zatrzymało?

— Musiałem wysłać do domu parę listów. Monsieur Belmonte dyktował, a ja musiałem pisać. Skończyliśmy dopiero przed dwoma minutami.

— Ten niedobry Belmonte!

— Och nie, normalnie jest zupełnie w porządku, ale dzisiaj nie dało się nic zrobić. Przebaczy mi pani?

— Chyba będę musiała. Ale nie mogę tak tutaj stać. Mógłby ktoś nadejść i mnie zaskoczyć. Świeciło się w wielu oknach?

— Nie, tylko w pani.

— A więc wszyscy lokatorzy poszli już spać. Czas i na mnie, skoro już pana przynajmniej zobaczyłam.

— O, proszę jeszcze nie odchodzić! O której pani brat wyszedł?

— Nie ma go już od południa, A więc i tak nie mogłabym pana przyjąć na górze.

— Teraz także nie?

— Nie. W każdej chwili może wrócić.

— Nie ma obawy. Na pewno miał dużo pilnej roboty i nie zdążył na kolację. Zjadł ją zapewne w winiarni. A przecież pani go zna, jak już tam zasiądzie, nie wychodzi do północy.

— To niestety prawda! — westchnęła.

— A więc mamy dla siebie godzinę, a może dwie. Rzeczywiście chce mnie pani odesłać z kwitkiem?

Milczała zamyślona i po chwili powiedziała:

— Czy nie jest za późno?

— Czyżby mi pani nie ufała?

— Nie wierzy pan chyba w to co mówi, monsieur Martin! Gdyby tak było nie zeszłabym przecież do pana. Ale obawiam się, że wróci mój brat i zaskoczy nas.

— Mnie nie przyłapie na gorącym uczynku.

— Jak pan to sobie wyobraża?

— Och, moja kochana Alice, już ja wiedziałabym co robić, aby nie natknąć się na niego! Może mogłaby mi pani wskazać jakąś kryjówkę, z której wyszedłbym dopiero, gdy pani brat udałby się na spoczynek.

— To jest niebezpieczne, monsieur. Ale zaryzykuję. Proszę za mnę! Ale musimy być bardzo cicho!

Weszli do skąpo oświetlonego korytarza. Alice zamknęła za nim drzwi i bezszelestnie weszli na drugie piętro. Mieszkanie nie było urządzone z przepychem, ale świeciło czystością.

Alice zaprowadziła Martina do małego pokoju. Teraz, przy świetle lampy można było docenić, dobry smak i trafność wyboru Martina. Alice była śliczną, pełną wdzięku dziewczyną.

— Niech pan tylko spróbuje powiedzieć, że nie robię wszystkiego, aby się panu przypodobać — powiedziała kokieteryjnie.

— Chciałbym móc pani udowodnić, że dla pani poważyłbym się na jeszcze więcej — odpowiedział. — Jestem pani z całego serca wdzięczny. Może Bóg sprawi, że kiedyś będziemy mogli tak siedzieć koło siebie i nie obawiać się niczego.

Zaczerwieniła się lekko.

— Tylko Boga można prosić o takie szczęście. Ujął jej rękę i przyciągnął do siebie.

— Naprawdę uważałaby pani za szczęście nazywać mój dom swoim? Popatrzyła mu prosto w oczy.

— Monsieur, nie mam rodziców, a brat niewiele się o mnie troszczy. Jestem zdana tylko na siebie i tęsknię za kimś, komu mogłabym zaufać i dla kogo byłoby miłym zajęciem zatroszczyć się o moje małe myśli i uczucia. Do tej pory nikt tego nie uczynił. Żyłam samotnie, aż pojawił się pan i powiedział, że myśli o mnie. Wyobrażałam sobie jakby to było dobrze, gdyby pan mógł zastąpić mi ojca, matkę i brata, byłabym szczęśliwa. Jestem z panem szczera i proszę pana z całego serca, aby i pan mnie tak traktował. Zawsze się boję, że spotka mnie w życiu coś złego, jednak u boku przyjaciela zniosę każdą troskę i cierpienie. Tylko do niego będę należeć, tylko do niego, dla niego będę pracować i żyć. Czy mógłby pan być szczęśliwy z taką kobietą, monsieur?

Były to uczucia, które płynęły z czystego serca. Martin wzruszony, usiadł obok i objął ją.

— Tak, z taką kobietą byłbym bardzo szczęśliwy. Takie szczęście mógłbym znaleźć tylko u pani boku. Alice! Podaruje mi pani swe serce?

— Kocha mnie pan? Naprawdę? — odpowiedziała pytaniem.

— Bardzo, o jak bardzo! Alice, jesteś moim życiem. Wszystkiego mógłbym się wyrzec, ale nie ciebie! Czy wierzysz mi, najdroższa?

— Tak, wierzę! — wyszeptała.

— A jeśli będę musiał opuścić Paryż i nie będzie mnie przez jakiś czas, pozostaniesz mi wierna?

— Zawsze! Będę myślała tylko o tobie i codziennie, co ja mówię, co godzinę, będę prosić Boga, aby jak najszybciej pozwolił ci do mnie wrócić.

Tak mówili i szeptali. Najważniejszym dla nich, jak i dla wszystkich zakochanych było, że mogą siedzieć koło siebie, patrzeć i słuchać. Istnieli tylko dla siebie, zapomnieli, że czas dla zakochanych ma przypięte skrzydła.

Nagle Alice usłyszała, że na zewnątrz ktoś przekręcił w bramie klucz. Dziewczyna zbladła z przerażenia, wyrwała się z ramion Martina i załamała bojaźliwie ręce.

— Boże, mój brat! Co robić?

— Schowam się!

— Ale gdzie?

— Tutaj!

Chwycił swój kapelusz leżący na krześle i otworzył jakieś drzwi.

— Na litość boską, nie tutaj! To jego sypialnia!

Ale ostrzeżenie przyszło za późno. Martin zdążył już zamknąć drzwi. Pomieszczenie było ciemne, ale przy otwieraniu drzwi wpadł promień światła i Martin mógł rozróżnić kilka mebli: łóżko, stolik nocny, lustro, szafę i stół z ustawionymi dookoła niego krzesłami. Właściwie nie miał powodu unikać spotkania z jej bratem, jego zamiary były uczciwe. W innych okolicznościach powitałby go bez żadnych obaw i starałby się wyjaśnić mu przyczyny swojej obecności o tak późnej porze. Ale nie tylko Alice była powodem, że się znalazł w jej mieszkaniu. Miał przecież jeszcze inne zadanie przed sobą.

Martin spróbował otworzyć szafę, ale była zamknięta, a w zamku nie było klucza. Zastanawiał się nad gabinetem, ale możliwość ukrycia się tam była bardzo wątpliwa, gabinety kawalerów nie są zazwyczaj przeładowane meblami. Pozostało mu więc łóżko i stół.

Ukryć się przy ich pomocy nie było zbyt łatwe, ale stół przykryty był obrusem, którego końce sięgały aż do ziemi. Wszedł więc pod niego i usadowił się najwygodniej, jak tylko to było możliwe.

Gdy ukazał się brat, Alice jeszcze ciągle nie mogła opanować strachu, on jednak nic nie zauważył. Zataczał się trochę, a jego oczy były mętne i szkliste.

Znajdował się w stanie, który Martin określił jako podpity, albo całkiem pijany. Określenia te były stopniami jego stanu po wypiciu alkoholu. Który stopień dziś osiągnął można było łatwo rozpoznać.

— Jeszcze nie śpisz? — wybełkotał. — Dlaczego o tej porze jesteś wciąż na nogach?

— Czekałam na ciebie — odpowiedziała. — Nie jadłeś przecież kolacji.

— Kolacja — wyjakał. — Jadłem… winiarnia… świetne wino… trzy butelki!

Zatoczył się do drzwi swojego pokoju. Alice przeraziła się nie na żarty i chwyciła go za ramię.

— Siądź ze mną jeszcze chwilę!

— Siąść? — zapytał, gapiąc się na nią zdziwiony. — Tutaj, teraz! Po co?

— Muszę z tobą porozmawiać!

— Rozmawiać? O nie. Nie chcę, nie chcę rozmawiać. Nie mogę… nie… żadnych rozmów więcej!

Chwycił za klamkę, ale Alice go nie puściła.

— Usiądź chociaż na chwilę! — poprosiła.

— Chwi… chwi… lę? Nie denerwuj mnie dziewczyno. Już się wys… wys… tarczająco bardzo… dzi… siaj nadenerwo… wa… łem!

— Czym? — zapytała próbując zatrzymać go choć przez chwilę. Wyprostował się jak świeca, spojrzał na nią gniewnie i zaczął wywijać z impetem trzymaną cały czas w ręku laską.

— Czy… m? Do diabła! Prze… przeklęta depesza! Niech to diabli wez… wezmą!

— O jakiej depeszy mówisz?

— Pracowałem dłu… długo. Siedzę przy kieliszku wina. Przychodzi ten facet… ten z biura. Jeszcze jedna depe… depesza przy… przyszła, do odszy… odszyfrowania. Nie było tam nikogo. Musiał więc mnie ją przynieść. Depesza do Berli… ina. Przyniósł ją jakiś facet, jakiś bezczelny facet. Musiałem, musiałem ją zoba… zobaczyć.

Otworzył drzwi i Alice nie mogła go dłużej zatrzymać. Pospieszyła za nim z lampą. Usiadł natychmiast na jednym z krzeseł. Z lękiem powiodła wzrokiem po pokoju. Po Martinie nie było śladu. Pomyślała, ze znalazł kryjówkę w sąsiednim gabinecie. Opłaciło się zatem zatrzymywać brata.

Robert ziewając grzebał w kieszeniach.

— Szukasz czegoś? — zapytała Alice.

— Ty? Ty nie! Ja szukam! — powiedział, poprawiając ją.

— Tak, ale czego?

— Tej… tej de… tej de… tej, do diabła, tej de… de… depeszy!

— Tu musi być.

Z bocznej kieszeni wyjęła kawałek papieru. Ale to nie była depesza.

— Depesza? — zapytał. — Bzdura. To jest… jest plan wypra… wyprawy wojen… wojennej przeciw Pru… Prusakom! Tego dziew… dziewczyny nnnie mmmuszą wieeedzieć!

— Przeciwko Prusom?

— Tak — potwierdził. — Pru… Prusom i Niem… Niemcom Ppołudnioo — owym.

— Mój Boże! Będzie wojna?

— Wojna, tak! Wojna i po wojnie, zem… sta i re… rewanż! Alepst! Cicho! Spokojnie! Nikt nie może… może się teraz dowiedzieć… wiedzieć! Powinienem prze… przepisać ten plan, plan na czysto. Doskonale! Bismarck dostanie w końcu ba… baty. Pru… Prusacy, Ba… war… Bawarczycy, Wirtem… Wirtemberczycy, Westfalijczycy i Sak… Sasi. Wszyscy dostaną ba… baty! Gdzie, gdzie do diabła jest ta… ta… ta de… de… depesza?

Pomogła mu szukać i wyciągnęła w końcu z kieszeni kamizelki pomięty kawałek papieru, ten sam który Martin zaniósł na pocztę.

— To ta?

— Tak, tak! Muszę ją prze… przeczytać, od… od… oc… cyf… cyfro… cyfrować.

Nieudolnie starał się rozprostować papier i o mało nie spadłszy z krzesła przysunął je do stołu.

— Ale — powiedziała Alice — nie będziesz jej przecież teraz czytał?

— Ale dlaczego nie? Muszę, muszę! Obo… obowiązek, muszą jutro wiedzieć co jest w tej de… depeszy!

— Lepiej połóż się spać! — zawołała.

Rozumowała całkiem prawidłowo, że im wcześniej jej brat położy się spać, tym prędzej Martin będzie mógł wyjść.

— Spaaać! O nie! Nie jestem śpią… śpiący! Muszę odcy… cyf… cyf… frować tę depe… peszę.

— Ależ ty bełkoczesz!

— Bel…! — popatrzył na nią gniewnie. — Bełkoczę? Ja… nie! Ja?Beł — koczę! Ja? Sekre… skr… tarz! HrabiegoRallio… lliona! Dziewczyno, wynoś się stąd!

Wstał z krzesła, chwycił ją i mimo oporu popchnął w stronę otwartych drzwi. A kiedy chciała wejść z powrotem, zawołał ze złością:

— Nie dener… rwuj mnie! Wynoś się! Mu… muszę pra… pra… cować. Zamknął drzwi na klucz i nawet zasunął zasuwę. Zaryglował siebie i Martina.

— Gdzie, gdzie jest ta de… depesza? — zapytał sam siebie.

Leżała na podłodze. Szukał jej przez chwilę, ale nie mógł znaleźć. Poszukiwanie zmęczyło go.

Wysiłek, niebezpieczny w jego stanie, spotęgował działanie alkoholu. — Wynocha! Precz! — gadał do siebie. — Poszukam jutro i jutro od… cyf… cy… cyfruję. Och!

Ziewnął, zatoczył się na łóżko i padł na nie całkowicie ubrany.

Alice zapukała kilkakrotnie do drzwi, ale nadaremnie. Nie odpowiadał. Przewrócił się na bok i zapadł natychmiast w ciężki sen, jaki ze sobą przynosi alkohol.

Martin przypuszczał, że rozmawiali o jego telegramie, a kiedy zobaczył leżący na podłodze kawałek papieru był o tym przekonany. Ale była mowa także o wojnie. Co się za tym kryło? Czyżby wpadł na trop czegoś ważnego?

Wyjrzał spod serwety. Śpiący nawet nie drgnął. Powoli i ostrożnie Martin wyczołgał się i wyprostował. Na stole leżał wspomniany przez brata Alice plan. Narażając się na niebezpieczeństwo, że zostanie przyłapany przerzucił jedną stronę.

Drgnął, jak rażony prądem. Był wprawdzie jeszcze młody, ale rozważny i zdecydowany, jak dojrzały człowiek. Nie mógł co prawda wziąć tego projektu, ale gdyby tak mu się udało sporządzić jego odpis? Nacisnął lekko klamkę drzwi prowadzących do gabinetu. Drzwi otwarły się bezszelestnie.

Jak przypuszczał nie było tam wiele mebli. Biurko, regał z książkami i parę krzeseł, to było wszystko co zobaczył. Postawił lampę na stole, na którym leżało więcej papieru niż mógł potrzebować i zamknął cicho drzwi za sobą.

Uprzednio wyjął klucz z zamka i teraz zaryglował się od wewnątrz. Usiadł i postanowił najpierw wszystko przeczytać. Gdyby go bowiem nakryto, będzie miał przynajmniej zawartość planu w głowie. Gdy skończył jego twarz rozpromieniła się. Co za odkrycie! Te stronice miały nieskończoną wartość!

Zaczął szybko stenografować. Płynęły minuty, minęła godzina, potem druga i Martin był wreszcie gotowy. Wyciągnął zegarek.

— Zajęło mi to dwie i pół godziny — zamruczał. — Ależ to była mozolna praca! Odczuwam skurcze w dłoni. Ale teraz muszę już stąd wyjść! Co porabia biedna Alice? Na pewno nie śpi, tylko ciągle czeka na mnie.

Złożył swój odpis i schował tak pieczołowicie, jakby to były tysiąctala — rowe banknoty. Potem poukładał wszystko na biurku tak jak było przedtem, zgasił lampę, otworzył cicho drzwi. Przełożył klucz z powrotem na miejsce i zaczął nadsłuchiwać.

Pijany Robert spał cicho pochrapując. Martin postawił lampę na stole i odłożył plan na poprzednie miejsce. Następnie otworzył drzwi prowadzące do salonu.

Kiedy tam wszedł usłyszał ciche chrząknięcie.

— Martin?

— Tak?

— Bogu niech będę dzięki!

— Czekałaś na mnie?

— Tak, a jak się bałam! Myślałam, że cię odkrył. Gdzie się schowałeś?

— Pod stołem w jego sypialni.

— O Boże co za niewygodne miejsce! A ja byłam w sypialni i nie zauważyłam cię! Czemu nie wyszedłeś wcześniej?

Musiał skłamać, aby jej nie smucić.

— To nie było możliwe. Chciał podnieść ten papier, ale sam się przewrócił. Leżał koło drzwi i nie mogłem ich otworzyć. W końcu wpadłem na pomysł, aby go lekko poszturchać i powoli dobudzić co mi się udało. Wstał i położył się do łóżka.

— Śpi mocno?

— Tak.

— A więc możesz wyjść niezauważony?

— Nie ma podstaw do jakichkolwiek obaw. Ale ty biedna w ogóle nie spałaś. Pozwolisz, że już pójdę?

— Tak. Odprowadzę cię.

Odprowadziła go aż do bramy. Akurat zaczynało świtać….

Kiedy dotarł wreszcie do swojego mieszkania było już całkiem jasno i odźwierny otwierając mu drzwi zrobił zdziwione minę. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ten lokator włóczył się po nocy.

Na górze, gdy tylko wszedł do mieszkania udał się natychmiast do sypialni swego pana.

— To ty, Martinie?

— Tak. Przepraszam, ale musiałem panu przeszkodzić!

— Chętnie pozwolę sobie przeszkadzać, jeśli to ty mnie budzisz. Wiem, że masz mi coś ważnego do zakomunikowania.

— Zgadł pan. Pan umie czytać stenogramy, prawda?

— Znowu stroisz sobie żarty? Przecież dość namęczyliśmy się nad tym!

— A więc poćwiczymy!

— Czy musi odbywać się to o tej porze?

— Natychmiast!

— Hejże! Na pewno znalazłeś coś ważnego? Nieprawdaż, mój chłopcze?

— Tak. Zapalę lampę.

Belmonte wstał. Przy ubieraniu wypytywał Martina o depeszę. — Ale dlaczego przychodzisz tak późno? — zapytał Belmonte. — Nie domyśla się pan? To ma związek z moim odkryciem. Wyciągnął z kieszeni zapisane przez siebie kartki papieru i oddał je swemu panu. Belmonte przejrzał pierwsze stronę i popatrzył zdumiony na Martina.

— To nieprawdopodobne! — powiedział.

— Tak się wydaje! Nieprawdopodobne od początku do końca! Changeur zaczął czytać bardzo uważnie, od czasu do czasu wydawał okrzyki zdumienia. Kiedy skończył podskoczył na krześle.

— Człowieku, skąd masz ten, ten…?

— Chce pan powiedzieć, gdzie popełniłem kradzież?

— Wszystko jedno jak to nazwiemy. Odpowiadaj!

— U Alice.

— Alice! Kto to jest Alice?

— Moja dziewczyna.

— Jak? Znalazłeś to u tej dziewczyny? Ach tak, jej brat jest sekretarzem hrabiego Ralliona. Opowiadaj!

Martin opowiadał, a Belmonte chodził po pokoju tam i z powrotem. Gdy służący skończył, zatrzymał się przed nim i powiedział:

— Człowieku, co z ciebie za szczęściarz! To odkrycie przyniesie obfite żniwo. Nie ma chwili do stracenia. To pismo musi zostać natychmiast przepisane i wysłane. Dla jednego to za dużo pracy. Będziemy pracować obaj.

Naprzód, do roboty!

Podzielili pracę i wkrótce tak się w niej zagłębili, że nie zwracali na nic innego uwagi. Nawet gazety, gdy je dostarczono zostały odłożone na bok.

Przepisywanie zabrało im czas do południa, potem przepisany na czysto plan został starannie zalakowany i osobiście przez Belmonte dostarczony osobie, zawsze gotowej do przyjęcia podobnych zleceń. Pismo posiadało zbyt wysoką wartość, aby można je było powierzyć poczcie. Jego przesyłką musiał się zająć pewny człowiek.

Belmonte wkrótce wrócił i począł czynić przygotowania do swojego wyjazdu do Meudon. Właśnie kończył, kiedy przyszedł posłaniec z telegramem. Przyniósł odpowiedź na wczorajszą depeszę. Została nadana w Mainz i jej treść brzmiała:


Do pana Artura Belmonte

Paryż, rue Richelieu 12

Czerwone wino z Reichenbergu nie jest potrzebne, mamy na składzie. Ale możliwie szybko najprzedniejsze ryżparskie i natychmiast „Góra i dolina” z Metzu w najlepszym wyborze.

Albrecht, hurtownia win.


Belmonte przeczytał wiadomość Martinowi. Służący pokręcił głową.

— I to ma być odpowiedź na nasz zaszyfrowany telegram?

— Naturalnie!

— Przecież ta depesza jest z Mainzu!

— To bardzo mądrze. Została nadana w Berlinie i przejęta potem w Mainzu, aby wprowadzić w błąd tamtejszych urzędników, żeby nie skojarzyli ze sobą tych dwóch telegramów.

— To można jeszcze pojąć, ale treść zrozumie chyba sam diabeł.

— Wytłumaczę ci. O jaką osobę chodziło w naszym meldunku?

— O tego starego kapitana Richemonte.

— Jakbyś przetłumaczył to nazwisko na niemiecki?

— Reichenberg.

— No, a tu jest napisane, że czerwone wino z Reichenbergu nie jest potrzebne, bo jest na składzie.

— Psiakrew. Zaczynam rozumieć!

— Co?

— Że Richemonte jest już znany i że powzięto w związku z nim specjalne kroki. Mam rację?

— Tak, idźmy dalej: ale jak najszybciej potrzebują najprzedniejszego z Rispargu. Najprzedniejsze oznacza dla nas naturalnie asortyment naszych obserwacji. Ale co oznacza słowo, ryżparskie?

— Tu już jestem całkiem głupi.

— Dlaczego? Wyjaśnienie nie jest takie trudne. Ile sylab jest w słowie Paryż?

— Dwie.

— Postaw pierwszą sylabę za drugą.

— Ryżpa? A, wiem ryżparskie, najprzedniejsze! Teraz złapałem.

— Pięknie! Trzecie słowo nie powinno sprawić ci tyle trudności co inne.

— Metz?

— Metz. A „góra i dolina” co mogą oznaczać?

— Nie tylko samo miasto i twierdzę w Metzu, ale także jego okolice.

— Jak więc wyjaśniłbyś tę odpowiedź?

— Nie mamy potrzeby niepokoić się o tego Richemonte, bo już specjalnie postarano się o to, aby nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Ale powinniśmy tak szybko, jak to tylko możliwe donieść co wiemy o Paryżu. I musimy wreszcie pojechać do Metzu, aby przyjrzeć się twierdzy i okolicom.

— Tak, musimy to zrobić.

— Kiedy wyjeżdżamy?

— Jak najszybciej. Dokonałeś najważniejszego. Dzięki twojemu odkryciu nasi wrogowie odkryli swoje karty. Chciałbym jeszcze tylko obejrzeć dzisiaj te kartaczownice, wtedy raporty załatwimy w mgnieniu oka.



Dietrich i „Łom”


Gdy Belmonte wyszedł Martin miał okazję przejrzeć gazety. Zazwyczaj czytał tylko wiadomości polityczne i gospodarcze, ale kiedy otworzył pierwszą stronę zwrócił uwagę na parę linijek tłusto wydrukowanych, w dziale „Doniesienia policyjne”. Jego wzrok przebiegł po nich dość pobieżnie, jednak natrafił na znane mu nazwisko i zaczął czytać z uwagą.

— Ella de Perret? — powiedział do siebie. — To jest przecież ta skryta miłość mojego rycerza, to znaczy chciałem powiedzieć mojego sławetnego handlarza winami! Co się z nią stało?

Kiedy przeczytał do końca był tak wzburzony, że uderzył pięścią w stół.

— Do stu tysięcy diabłów! To nie może być prawda! Tu w środku tej wielkiej wsi, którą uznaje się za środek świata, wyciąga się z powozu damę, wnuczkę generała i wrzuca się ją do dorożki z numerem „996” i wywozi Bóg wie gdzie? Czy w innych gazetach piszą to samo? Muszę to natychmiast sprawdzić!

Gwałtownie zabrał się do czytania innych gazet i wszędzie znalazł to samo.

— To prawda! — krzyknął. — Nie ma jej, porwano ją! A policja, czego ta się dowiedziała? Dorożka miała fałszywy numer, ta z prawdziwym numerem była w innej części miasta, zamówiona przez jakieś dwie starsze damy. To wszystko? Tak! Policja przedsięwzięła wszelkie możliwe kroki. Tak to się zwykle nazywa! A w międzyczasie ta biedna istota zostanie schańbiona, albo zmuszona do małżeństwa z jakimś człowiekiem, albo skrycie zamordowana. Niech mnie diabeł porwie, jeśli będę spokojnie na to patrzył! Muszę coś z tym zrobić! Idę! Znajdę jakiś ślad. Hm, albo nic nie znajdę, lecz będę mógł przynajmniej powiedzieć memu panu, gdy wróci z Meudon, że nie siedziałem bezczynnie.

Ściemniało się już, gdy Martin wrócił. Jego poszukiwania były oczywiście bezskuteczne i czekał na swojego pana z niecierpliwością. Wkrótce usłyszał, jakjakiś pojazd zatrzymał się przed bramą. Rzeczywiście przyjechał Belmonte. Zobaczył swego służącego stojącego w hallu i już z daleka zawołał do niego:

— Późno wróciłem! Nieprawdaż? Ale była to bardzo owocna wyprawa! Wyglądało na to, że jest bardzo zadowolony z wyników swojej podróży.

Weszli do mieszkania i dopiero gdy znaleźli się w pokoju, Martin zapytał:

— Spotkał się pan z dyrektorem?

— Tak. Pilnie degustowaliśmy. Otworzył przede mną szeroko swe serce i wracam z obfitym żniwem. Chciałem się dzisiaj udać do opery, ale nic z tego bo muszę narysować wszystko co widziałem, a czego nie mogłem zrobić w obecności innych.

— I tak nic nie wyszłoby z opery.

— Co przez to myślisz? Masz taką minę, jakby się zdarzyło jakieś nieszczęście.

— Naprawdę nic pan nie wie?

— Nie!

— A więc niech pan czyta!

Belmante zaczął czytać podane mu gazety. Stawał się coraz bledszy i w końcu ścisnął sobie rękami skronie. Potem uderzył się w czoło i zaczął jak w gorączce chodzić po pokoju. Wreszcie powiedział:

— Sto tysięcy franków musi zapłacić, aby ją odzyskać! Dorożkarz, naklejony numer!

Powtarzał część tego co wczoraj usłyszał w karczmie. Martin myślał, że z przerażenia gada od rzeczy.

— Monsieur, — powiedział — może nie wszystko jest jeszcze stracone. Wprawdzie i ja biegałem dzisiaj to tu to tam, ale bez skutku. Chciałem wpaść na jakiś ślad albo dobry pomysł, ale…

— Bzdura! — przerwał mu Belmonte. — Naładuj nasze pistolety i przygotuj się do wyjścia! Wiem gdzie ona jest i uwolnię ją. Pobiegnę teraz do jej dziadka, z którym muszę najpierw porozmawiać i zaraz potem ruszamy.

Jego ręka spoczywała na klamce i przy ostatnich słowach już go nie było.

Martin stał na środku pokoju i nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. Skąd jego pan mógł wiedzieć, kto porwał dziewczynę i dokąd ją zawieziono?

— No, nie będziemy sobie na tym łamać głowy. — pomyślał — Taki energiczny handlarz win kręci się w końcu po wszystkich zaułkach Paryża. Może zna miejsca gdzie zazwyczaj trzyma się tak piękne ptaki i tam chce jej szukać. Wszyscy diabli! Miałem naładować rewolwery! Mamy cztery sztuki i dwie pałki z ołowianymi kulkami. Zaopatrzył się w nie, ponieważ pewne knajpy, które najchętniej odwiedzamy mają najczęściej jak najgorsze opinię. Taka broń jest czasami bardzo przydatna. Naładuję nasze rewolwery, ale wezmę też pałki. Paryż to szczególne miejsce, ale ponieważ przypadkiem jestem jego dzieckiem, muszę go przyjąć takim jaki jest.

Tymczasem Changeur ruszył swoją drogą. W największym pośpiechu zbliżył się do domu generała, wielkiego niczym pałac. Na dole przed otwartą bramą stał odźwierny, trzymając w ręce laskę ze złotym uchwytem.

— Czy jego ekscelencja, pan generał jest w domu? — zapytał go Belmonte.

Portier zmierzył go nieufnym spojrzeniem, ale wytworny wygląd Changeura rozproszył jego wątpliwości.

— Czego pan chce?

— Muszę z nim porozmawiać.

— Będzie ciężko. Po nieszczęściu, jakie spotkało nasz dom, jesteśmy zmuszeni podejmować specjalne kroki ostrożności przy przyjmowaniu gości. Prósz się zameldować u kamerdynera, na pierwszym piętrze!

Belmonte posłuchał. Także kamerdyner stwarzał trudności, ale gdy Changeur wyjaśnił, że przyczyna jego wizyty posiada najwyższą wagę, jego karta wizytowa została wreszcie przyjęta. Służący przeczytał nazwisko, wzruszył ramionami i powiedział:

— Handel winem nie posiada takiej doniosłości, jak pan to próbował mi przedstawić.

— Nie chodzi o wino, ani o nic podobnego. Nie mam czasu wyjaśniać panu dłużej, po co tu przyszedłem. Albo mnie pan zamelduje, albo będę zmuszony sam się o to postarać!

— Wydaje się, że nie ma pan nic do stracenia. Spróbuję dowiedzieć się, czy generał będzie skłonny pana przyjąć.

Poszedł i po krótkiej chwili wrócił z poleceniem wpuszczenia Belmonte. Starszy pan siedział przy stole założonym stojącymi rolkami złota. Widać było, że ich przeznaczeniem był stojący obok kuferek.

Generał miał siwą głowę, a wczorajsze wydarzenie przyczyniło się do posępnej zmiany na jego twarzy. Spojrzał uważnie na wchodzącego i na jego głęboki ukłon odpowiedział lekkim skinieniem głowy.

— Jak widzę, jest pan handlarzem winami. Czego pan sobie życzy? — Najpierw chciałbym panu podziękować, ekscelencjo, że przyjął pan nieznajomego. Nie przychodzę do pana z zamiarem zawarcia jakiegoś interesu. Istnieje dużo ważniejsza przyczyna, która mnie dzisiaj do pana przywiodła.

Generał zmarszczył brwi i spojrzał jeszcze raz na Belmonte.

— Proszę mówić, monsieur!

— Pan stracił wczoraj swoją jedyną wnuczkę…

— Tak. Ale mam nadzieję, że nie na zawsze — wpadł mu w słowo generał, prawie ostrym tonem.

— Mam taką samą nadzieję. Czy zezwoli mi pan na pytanie, w jaki sposób ma pan zamiar uwolnić swoją wnuczkę?

Teraz twarz generała przyjęła naprawdę ponury wyraz.

— Monsieur, powinienem właściwie kazać pana natychmiast zatrzymać, ale zbyt mocno kocham moją wnuczkę, aby pogarszać jej sytuację, zmuszę się więc, aby wysłuchać pana spokojnie.

Dopiero teraz Belmonte zorientował się, za kogo generał go wziął.

— Myśli pan, że jestem jednym ze sprawców?

— Prawdę mówiąc, tak!

— Który na dodatek posiada na tyle zimnej krwi, aby nie powiedzieć bezczelności, by przyjść tutaj i dowiadywać się, co pan zamierza?

— Naturalnie!

— Myli się pan!

— Naprawdę? — zapytał generał nieomal kpiąco.

— Tak. Skutkiem mojego zawodu bywam często także w podejrzanych karczmach, nawet spelunkach, aby zostawić tam próbki moich towarów. Byłem wczoraj w jednym z takich miejsc. Jest ono odwiedzane przez różnego rodzaju przestępców. Wczoraj dało mi się podsłuchać parę oderwanych słów z bardzo podejrzanej rozmowy. Dzisiaj byłem na wsi. Kiedy tylko wróciłem dowiedziałem się co się stało wczoraj, po przedstawieniu. To, co podsłuchałem, zgadza się tak dokładnie z tym niecnym czynem, że jestem przekonany, że znam miejsce, gdzie ukryto hrabiankę.

— Przemawia pan bardzo przekonywująco, ale i tak nie osiągnie pan swojego celu. Chce mnie pan sprawdzić i w związku z tym mówię, że może pan być spokojny. Nie skorzystam z pomocy policji, ponieważ nie chcę narażać życia mojego dziecka. Widzi pan, tu stoi kuferek, do którego za chwilę włożę sto tysięcy franków.

— Sto tysięcy franków! — zawołał Belmonte. — Takiego okupu zażądano od pana?

— Wie pan to, tak samo dobrze jak ja! Osobiście stawię się na miejscu, jakie zostało podane w liście.

— Ach! Napisano do pana list!

— Monsieur, niech pan nie zadaje sobie trudu, aby mnie wprowadzić w błąd! Myślmy lepiej obaj, że chodzi o zwykły handel wymienny, którego zakończenie chciałbym mieć jak najszybciej za sobą! Proszę, przyprowadzić mi moje dziecko jeszcze dzisiaj wieczorem, a ja daję panu moje słowo jako szlachcic i jako oficer, że wypłacę panu jeszcze pięć tysięcy franków ponad ustaloną sumę i że, w przyszłości nie narażę pana na żadne niebezpieczeństwo.

— Ekscelencjo, proszę mi na Boga uwierzyć, że pański pogląd na moją osobę jest całkiem mylny. Podsłuchałem, że jakaś dama ma zostać porwana i że w zamian za nią zostanie zażądany okup, to wszystko!

— Dlaczego od razu nie złożył pan doniesienia? Zaniedbał pan tę okoliczność, a to nie sprzyja memu do pana zaufaniu.

— Te pojedyncze, oderwane słowa, które zdołałem wychwycić, były tak bez związku, że zupełnie nie mogłem zrozumieć ich sensu.

— Ale teraz już go pan uchwycił?

— Teraz wszystko stało się dla mnie jasne.

— Nie wierzę panu!

— Przysięgam panu na Boga i mój honor, że jestem z panem uczciwy!

— To przestępca ma honor? I wierzy w Boga?

Cierpliwość Belmonte została wystawiona na ciężką próbę. Jego oczy zalśniły złowrogo, ale opanował się.

— Jest pan pewien, że oddadzą panu wnuczkę?

— Tak, w zamian za żądaną sumę!

— Nie wierzę w to.

Generał przestraszył się.

— Z jakiego powodu?

— Wnuczka pańska pozna porywaczy, a ci w razie gdy ją puszczą wolno, nie będą chcieli narażać się na niebezpieczeństwo, że wcześniej czy później zostaną przez nią rozpoznani i oskarżeni. Jestem przekonany, że pod pretekstem jej uwolnienia, będą żądać jednego okupu za drugim. A pan będzie płacił i płacił, ale nigdy już nie ujrzy wnuczki.

Hrabia pobladł śmiertelnie, uzmysłowił sobie, że przebieg wypadków przedstawiony mu przez Belmonte jest możliwy.

— Oczywiście taka możliwość istnieje i nie należy na nią przymykać oczu. To co pan mówi stwarza pozory uczciwości. Gdzie podsłuchał pan te słowa, o których pan mówił?

— W winiarni na przedmieściu La Chapelle.

— Jak się nazywa karczmarz?

— Nazywają go Ojciec Obłudnik.

— To brzmi jak pseudonim. Nie zna pan jego prawdziwego nazwiska?

— Nie.

— Kim byli ci ludzie, których pan podsłuchał?

Belmonte opowiedział tyle, ile mógł. Tamten przysłuchiwał się uważnie.

— Może i jest pan uczciwy, ale może też być odwrotnie. W obydwu wypadkach należy zachować ostrożność. Chwilowo powstrzymam się od wszelkich, gwałtownych posunięć. Nie stanę się biedakiem, jeśli zapłacę te sto tysięcy franków. Poczekajmy zatem i zobaczmy jak minie jutrzejszy dzień! Ale dlaczego jest pan tak zaangażowany w tę sprawę, która dotyczy tylko mnie i mojego dziecka?

Czy wolno było powiedzieć prawdę? Nie.

— Ekscelencjo, jestem uczciwym człowiekiem i nienawidzę wszelkiego przestępstwa. Jako członek ludzkiej społeczności czuję się w obowiązku zwalczać je.

— To godne pochwały. Jeszcze to panu przypomnę. Ale na dzisiaj nie mogę podjąć żadnej innej decyzji niż ta, którą podjąłem.

— Więc naprawdę chce pan wypłacić tę sumę.

— Tak.

— A gdy wnuczka wróci?

— Będę milczał.

— A jeśli pana oszukają?

— W takim wypadku będzie pan pierwszym, do którego się zwrócę. Na pańskiej karcie wizytowej nie ma adresu, monsieur. Mógłby mi go pan zapisać? Tam stoi atrament.

Kiedy Changeur spełnił jego żądanie, generał ciągnął dalej:

— Zakończmy więc naszą rozmowę, tym że otrzymam od pana jeszcze pewną obietnicę.

— Obiecam wszystko co uznam za słuszne i celowe.

— Zawsze jakiś warunek! Proszę mi dać słowo, że nie opowie pan policji o tym, co pan wie, zanim nie stwierdzi pan, że bez tej pomocy nie daję sobie rady.

Wyciągnął do Belmonte dłoń.

— Dobrze, to mogę obiecać — odpowiedział Artur i uścisnął wyciągniętą dłoń — Jestem przekonany, że już niedługo nie będzie mnie pan zaliczał do tych, przeciwko którym walczę, ekscelencjo!

I Changeur odszedł. Jego plan nie powiódł się przez brak zaufania hrabiego. Co robić w takiej sytuacji? W drodze powrotnej do domu myślał o niebezpieczeństwach na jakie narażona była dziewczyna. W takim miejscu, gdzie kręcą się tylko szumowiny do jutra zdarzyć się mogło wszystko!

— Nie! — powiedział do siebie. — Dotrzymam słowa, ale przecież nie mogę patrzeć na to bezczynnie. Jeśli leży to w mojej mocy, to Ella nie powinna znajdować się ani sekundy dłużej w rękach porywaczy. Martin jest sprytny i odważny, na pewno mi pomoże.

Służący czekał na niego z wielką niecierpliwością.

— A więc, monsieur, — spytał — możemy wreszcie zaczynać?

— Tak.

— Generał będzie z nami współpracował?

— Nie. Nie ufa mi.

— Niech to diabli wezmą!

— Myśli, że jestem jednym z porywaczy i przyszedłem do niego, aby wybadać, czy zapłaci okup czy też podejmuje inne kroki.

— Okup?

— Ach, przecież ty nie wiesz. Muszę ci wyjaśnić całą sprawę. Opowiedział mu co go spotkało wczoraj w winiarni i dzisiejszą rozmowę z hrabią Perretem.

Martin wzruszył ramionami.

— Po tym co usłyszałem nie można mieć generałowi za złe, że nie ufa panu. Sto tysięcy franków! Do stu tysięcy piorunów! Ileż ćwieków do butów można by za to kupić, jeżeli dostalibyśmy tę sumę!

— Tego się nie da zrobić.

— Nie, z poczucia własnej godności, nie! No więc dobrze, zrobimy to za darmo, ale potem ożenimy się z tą dziewczyną. Wtedy i tak te sto tysięcy będą nasze.

— Martin, Martin!

— Już dobrze monsieur. Sądzi pan, że powinienem wyrażać się z większym szacunkiem o Elli? Jeżeli tak, to od tej chwili tak będzie. A więc z najwyższym szacunkiem, co pan postanowił czynić?

— Jesteś niepoprawny! Zobaczymy, czy istnieje możliwość uwolnienia jej bez pomocy policji.

— A dlaczego ta możliwość nie miałaby istnieć! Przecież jest Martin, a tam gdzie on macza palce, szczęście kłania się z należnym szacunkiem i czołobitnością!

— Człowieku, nie pora na żarty! Najważniejsza rzecz, to naturalnie potwierdzić moje przypuszczenie, że ona naprawdę znajduje się u Ojca Obłudnika.

— Wcale w to nie wątpię.

— Ja też nie.

— Musimy więc odbyć naradę wojenną,

— To niemożliwe, nie wiemy przecież, co może się nam przydarzyć. Znasz tę knajpę?

— Znam ją tylko z pańskiego opisu.

— Znalazłbyś ją beze mnie?

— To my nie idziemy razem?

— Nie. Musimy udawać, że się nie znamy, ale musimy także znajdować się w stałym kontakcie, na wypadek gdyby zaszła konieczność interwencji.

— Dobrze. Będę interweniował.

— Bzdura! Nie możemy siedzieć koło siebie.

— Jak zatem mamy się kontaktować?

— O to zadba Sally.

— Ach! To coś dla mnie! Taki kontakt jest dużo przyjemniejszy niż poszturchiwanie łokciami. Myśli pan więc, że możemy zaufać tej dziewczynie?

— Mam nadzieję. Naładowałeś rewolwery?

— Wszystkie cztery. Leżą na stole i dodatkowo przygotowałem obie pałki.

— To dobrze. Nie pomyślałem o nich, chociaż są dużo odpowiedniejsze do takiej roboty niż pistolety. Są skuteczne i bezszelestne.

— Święta prawda! Wprawdzie dzisiaj dokonamy dobrej i chwalebnej rzeczy, ale lepiej zrobić to bez rzucania się w oczy. Policja na pewno przyjdzie z pomocą i będzie chciała nam dać dyplom uznania. Mogłaby wtedy stawiać niewygodne pytania, które lepiej byłoby gdyby nie zostały zadane.

— Jeżeli o to chodzi, to nie potrzebujemy obawiać się żadnych pytań. Jestem zaopatrzony w znakomite dokumenty.

— Jeszcze nigdy nie byłem w tej knajpie. Czy mógłbym prosić o opis pomieszczeń, żebym wiedział, gdzie się znajduję?

— Jak tylko zejdziesz po schodach znajdziesz się we właściwym szynku. Tam może przebywać każdy. Przez drzwi przechodzi się do następnej izby, gdzie jest miejsce dla stałych i uprzywilejowanych gości. Z lewej strony przylega do tej sali mały gabinet, do którego zazwyczaj wycofuje się karczmarz z jednym ze swoich zaufanych, jeśli jest coś ważnego do obgadania. Z tej drugiej sali można się również dostać do położonego na zapleczu pomieszczenia, gdzie przede wszystkim znajdują się sprzęty i puste beczki, i z którego prowadzą w górę, na podwórko i do wnętrza domu kamienne schody. Stąd przez mocne metalowe drzwi wchodzi się na właściwe zaplecze.

— Pięknie. A wnętrze domu?

— Nigdy tam nie byłem. Znam tylko jeden pokój, na pierwszym piętrze w oficynie, gdzie zwykle gramy.

— Dobrze. W każdym razie musimy wziąć latarkę.

— Oczywiście. Nic więcej nie da się przygotować. Musimy dostosować się do każdych okoliczności.

— Kiedy zaczynamy?

— Natychmiast!

— Ach! Przyszło mi na myśl, że jednak o czymś zapomnieliśmy. A jak mnie ktoś zapyta kim jestem?

— Rzeczywiście! Nie pomyślałem o tym, to czuły punkt. W każdym razie nie możesz się podawać za uczciwego faceta.

— To dla mnie fraszka. Dzisiaj straciłem mój honor i od tej pory chcę być złodziejem.

— Ale jakim złodziejem? — Może kieszonkowcem?

— To dla nich nic nadzwyczajnego! — To może uciekinierem z Syberii?

— Bzdura! Nazwij się jakoś i powiesz, że przybyłeś do stolicy, ponieważ…

— Ponieważ, ach, już wiem! — przerwał mu służący. — Opowiadał pan, że prowadzony jest nabór franktirerów! A więc przyjechałem do Paryża, bo słyszałem pogłoski, że poszukuje się ludzi, zdatnych do takiego interesu.

— Może być, a więc powodzenia!

Martin wyszedł pogodny, nucąc jakąś piosenkę, jakby chodziło o przyjemną wycieczkę.

Jego pan poszedł wkrótce jego śladem. Wziął ze sobą dwa rewolwery, kij i latarkę. Najpierw udał się do swojego drugiego mieszkania, przemieniwszy się uprzednio we fryzjera Fredoąa i tanecznym krokiem minął odźwiernego. Ten, zdenerwowany zamruczał pod nosem:

— Że też ten człowiek nawet się nie przywita! Wczoraj wieczorem wyszedł i wraca dopiero teraz! Gdzież on się włóczy? Ten jego sąsiad, ten to jest godny pochwały, nie wyszedł jeszcze od wczoraj. Z pewnością teraz zaczerpnie trochę świeżego powietrza.

Rzeczywiście, po kilku minutach wyszedł sąsiad fryzjera.

— Spacerek, monsieur? — zapytał stróż przyjacielsko.

— Tak, mój drogi. Ale nie na długo. Mam dużo pracy.

— Wydaje się, że nie przepada pan za swoim sąsiadem?

— Dlaczego?

— Gdy tylko on przychodzi, pan wychodzi, a kiedy pan się pojawia, on znika

— W ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Do widzenia!

— Do widzenia!

Kiedy Belmonte wszedł do winiarni siedziały tam tylko dwie osoby, których nie znał. Czyżby Martin był tak przewidujący i poszedł od razu do drugiej izby, skąd słychać było śmiech i krzyki?

Nie było widać także żadnej kelnerki. Pewnie obie były zajęte. Jednak wkrótce ukazała się Sally, bardzo uradowana jego widokiem. Siadł w tym samym kącie, w którym wczoraj grał z nią w warcaby i zażądał butelki wina. Przyniosła mu i usiadła obok niego.

— Masz dzisiaj tyle czasu, że tak sobie siedzisz? — zapytał.

— A dlaczego nie?

— Ponieważ wydaje się, że w środku jest dużo gości.

— Właśnie dlatego poszłam sobie. Dzisiaj jest dużo napiwków, to Betty będzie zadowolona, jeśli zostawię jej wszystkich gości.

— Dużo napiwków? A cóż się dzieje?

— Werbują franktirerów. Wesoło tam i piją tylko dobre wino.

— Nie rozumiem! Nie wypowiedziano jeszcze wojny, a już prowadzi się werbunek? Są chętni?

— Tak. Naganiacz starego kapitana jest przez cały dzień bardzo zajęty. Cały czas przychodzą nowi. Ostatni przyszedł zaledwie przed piętnastoma minutami i siedzi tam teraz z innymi.

— Znasz go?

— Nie. Był przepytywany. To jakiś wykolejony student filozofii z Tours. Już zdążył ze wszystkimi wypić bruderszaft i w tym celu zamówił cały tuzin butelek wina. Po każdym łyku śpiewa głupie piosenki. Słuchaj, to znowu on!

Changeur usłyszał melodyjny głos Martina, który teraz śpiewał jakąś knajpianą przyśpiewkę. Musiał się uśmiechnąć, Martin chciał, żeby usłyszał, gdzie się znajduje.

— Co to znaczy? — spytała się dziewczyna.

— Głupca w obcym kraju za mądrego mają.

— Coś takiego! Ci studenci są dziwaczni. A poza tym on jest ładnym, miłym chłopakiem!

— Gdzie karczmarz.

— W gabinecie. Levier, Dietrich i jeszcze jacyś trzej są z nimi. Piją mocne wino i rozmawiają o jakichś tajemniczych sprawkach. Ojczulek obsługuje osobiście. Ani ja ani Betty nie możemy tam wejść.

— Grano jeszcze wczoraj wieczorem?

— Nie. Ale zauważyłam, że coś przyniesiono przez bramę od podwórka.

— Pewnie jakieś towary?

Dziewczyna skrzywiła się, jakby ją bolały zęby.

— Nie? — zapytał tak beztrosko, jak to tylko możliwe.

— Nie wolno mi nic powiedzieć.

— Hola! Kto cię może zmusić do milczenia?

— Karczmarz.

— Myślałem, że chcesz stąd odejść?

— Jakbym mogła przy tych długach, które mam u Ojczulka? Tylko wtedy mogłabym odejść, jeśli wczoraj mówiłeś poważnie!

— Mówiłem poważnie Sally. Nigdy nie żartuję w takich sprawach.

— Mój Boże! Byłabym taka szczęśliwa! — wyszeptała i na tę myśl rozbłysły jej oczy. — Jesteś taki zamożny?

— Hm, dla dobrej przyjaciółki zawsze znajdzie się trochę grosza.

— Ach, tego jest znacznie więcej, niż parę groszy!

— Ile jesteś winna?

— Ponad trzysta franków. A gdybym chciała wyjechać do mojego brata potrzebowałabym jeszcze trochę więcej, czyli razem jakieś czterysta franków. Gdybym je miała mogłabym rozpocząć inne życie. Ale to niemożliwe.

— Nie trzeba się poddawać. Uzbierałbym dla ciebie te czterysta franków.

Złapała go za rękę.

— Och, co za szczęście! Będę pracować dzień i noc, aby móc spłacić kiedyś tę sumę.

— Daję ci ją w prezencie… albo nie, jeżeli coś dla mnie zrobisz dostaniesz więcej.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

— Jeszcze więcej? Żarty sobie ze mnie stroisz, drogi Arturze.

Changeur przysunął się bliżej niej.

— Nie żartuję. Znam pewnego, bardzo bogatego pana, który bardzo by się ucieszył, gdybyś zechciała być grzeczną dziewczynką. Dałby ci tyle, ile potrzebujesz, aby zacząć nowe życie, jeżeli udowodniłabyś, że ci na tym bardzo zależy. Dałby ci tysiąc franków.

Złożyła ręce, jak ktoś kto usłyszał właśnie coś niepojętego.

— Tysiąc franków?

— Oczywiście!

— Powiedz mi szybko, co miałabym zrobić?

— Czytałaś dzisiejsze gazetę?

— Nie. Ojczulek nie znosi czytania gazet.

— Mam nadzieję, że mogę obdarzyć cię pełnym zaufaniem, Przedtem, gdy pytałem czy wczoraj wieczorem przywieziono jakieś towary zrobiłaś szczególna minę. Co to miało znaczyć?

Położyła mu rękę na ramieniu i zbliżyła się tak, że jej usta dotykały jego ucha.

— Szczerze mówiąc to nie były żadne towary!

— A co?

— Kobieta.

Changeur ledwie zdołał opanować radość, lecz postarał się o obojętny ton i zamruczał jakby do siebie:

— Ciekawe! Ojczulek ma gości. Może to jacyś krewni.

— O nie! Byłam ciekawa i wślizgnęłam się na górę, gdy spał. Podsłuchiwałam pod drzwiami, zamkniętymi na dwie duże kłódki i usłyszałam cichy płacz. To był dziewczęcy głos.

— Nie zapukałaś i nie spytałaś?

— Nie odważyłam się. Uciekłam tak cicho jak przyszłam.

Wyjął parę banknotów z kieszeni tak, aby tego nie zauważyli inni goście i pokazał jej.

— Popatrz, tutaj mam pięćset franków! Mogą stać się natychmiast twoją własnością, jeżeli wyświadczysz mi przysługę.

Sally zrobiła wielkie oczy. Ofiarowywano jej sumę, jakiej jeszcze nigdy nie posiadała.

— Czy to prawda? — zapytała.

— Chcę twojego szczęścia! Wierz mi.

— Wierzę ci! Co mam robić Arturze?

— Słuchaj! Wczoraj porwano pewną damę, wnuczkę generała. Przypuszczam, że jest w tym domu. Policja szuka jej na razie bez skutku, ale ją z pewnością znajdzie, a wtedy i ty możesz być posądzona o udział w przestępstwie.

— Boże, ależ ja nic o tym nie wiem! Dlaczego ją porwano?

— Aby wymusić okup.

— Porwali ją na pewno ci trzej, którzy teraz siedzą z karczmarzem.

— Jeśli udałoby mi się odbić ją z twoją pomocą, możesz liczyć na wysoką nagrodę.

Sally przez dłuższy czas siedziała ze wzrokiem wbitym w ziemię nie mówiąc ani słowa. Widać było, że znajduje się w stanie najwyższego wzburzenia.

— Ojczulek zemściłby się okrutnie.

— Nie będzie w stanie. Zostanie unieszkodliwiony! Poza tym opuścisz ten dom razem z nią.

Podniosła szybko głowę.

— Wzięlibyście mnie ze sobą?

— Naturalnie!

— I zadbalibyście o mnie? To znaczy o to, żeby karczmarz nie mógł się na mnie mścić?

— Tak. Zdecyduj się!

— Arturze, tak bym chciała. A jak zostaniemy przyłapani?

— Jestem uzbrojony i mam ze sobą pomocnika.

— Któż to?

— Ten wykolejony student. To mój służący.

— Twój służący? Ty, Changeur masz służbę?

Skinął potakująco głową i uśmiechnął się.

— Nie jestem Changeurem ani żadnym innym przestępcą. Powiedziałem to tylko dlatego, aby móc tu bez przeszkód przesiadywać. Jeśli zrobisz to, o co cię proszę, będziesz pod dobrą opieką.

Rozpromieniona spojrzała na niego.

— Jesteś chyba jakimś dostojnym panem?

— Kim jestem, dowiesz się wkrótce. To nie jest odpowiednie miejsce, do tego rodzaju wyjaśnień. Tymczasem musi ci wystarczyć moja uczciwość i to, jakim obdarzam cię zaufaniem.

— Tak. Bądź kim chcesz, a ja i tak będę cię kochać. Bardzo bolało mnie, gdy cię widziałam w towarzystwie tych opryszków. Tak Arturze, zrobię to czego ode mnie oczekujesz. Poczekaj chwilę! Zaraz wracam.

Wyszła. Belmonte nie czekał długo na jej powrót. Gdy wróciła do sali było widać, że wydarzyło się coś ważnego.

— Co jest?

— O Boże, co oni zamierzają — zawołała. — Widziałam, jak Ojczulek dał klucz Levierowi i Dietrichowi, a oni poszli na górę.

— A karczmarz?

— Został przy stole z trzema pozostałymi.

— Czego mogą szukać tam na górze?

— Mogli pójść tylko do tej damy.

— Do wszystkich diabłów! Muszę iść za nimi.

— To niebezpieczne.

— Trudno. Karczmarz wie, że jestem?

— Jeszcze nie.

— Zauważy mnie, gdy będę przechodził obok drzwi.

— Nie, zamknęli się, aby nikt nie słyszał o czym mówią.

— A ci, w drugiej sali?

— Tylko naganiacz, widział cię wczoraj.

— Nie zwróci na mnie uwagi, jeśli przemknę koło niego. A tego Bajazza, który był tu wczoraj, nie widziałaś?

— Nie. Ma przyjść dopiero jutro.

— Dobrze. Może się uda. Daj znać temu studentowi! Jeśli będę zbyt długo na górze, to znaczy że jestem w niebezpieczeństwie. Niech przyjdzie mi z pomocą.

— Masz jakieś światło?

— Mam małą latarkę.

— A co ja mam robić? — spytała.

— Jeszcze nie wiem. Na razie wyślij za mną tego studenta i spróbuj zatrzymać karczmarza oraz innych gości! Jeśli hrabianka jest rzeczywiście na górze, nie możemy w żadnym wypadku wrócić tą samą drogą. Jest jakieś inne wyjście?

— Na zapleczu, przez bramę podwórka. Ale musisz mieć klucz. Mur jest za wysoki.

— Gdzie jest ten klucz?

— Ojczulek ma go razem z innymi.

— Muszę go mieć za wszelką cenę i to jak najszybciej. Powiedz to studentowi!

Odsunął ją od siebie i wszedł do drugiej sali. Siedziało tam około trzydziestu osób, same zakazane gęby. Nie znali Changeura, a poza tym byli zajęci sobą i winem. Nie zatrzymywany przez nikogo przeszedł do pomieszczenia, z którego prowadziły schody na górę.

Tylko Martin obserwował uważnie swego pana i zauważył jak ten dał znak kelnerce. Podniósł się i zbliżył do niej.

— Rozmawiała pani z tym panem, który właśnie stąd wyszedł? — spytał.

— Tak. — odpowiedziała prędko — Pan jest jego służącym?

— Powiedział pani?

— Wiem wszystko.

— Pomoże nam pani?

— Oczywiście! Myślę, że ta dama jest na górze. Dwaj porywacze poszli do niej na górę i monsieur Artur podążył za nimi. Musi pan natychmiast zdobyć jakoś klucz, który karczmarz ma przy sobie, na kółku u fartucha.

Martin zaśmiał się cicho.

— Tak! Pęk kluczy odczepić od fartucha! Ale na całe nieszczęście do tego samego fartucha przyczepiony jest też sam karczmarz, któremu na pewno nie spodoba się, gdy go poproszę o pozwolenie odczepienia kluczy. Do stu piorunów! Pęk kluczy u fartucha! Jakby to było coś łatwego i prostego!

— Ja też nie wiem co robić! — powiedziała bojaźliwie.

— Pani też nie? — zapytał zamyślony. — Hm, muszę sam sobie poradzić.

— Ale niech się pan spieszy!

— Dlaczego? Ilu ich jest na górze?

— Dwóch.

— A więc nie ma pośpiechu. Z dwoma monsieur Artur poradzi sobie z łatwością. Niech mi pani lepiej powie, w jaki sposób wyprowadzimy stąd tę damę.

— Przez bramę na zapleczu. Tędy jest to niemożliwe. Ja mam pójść z wami.

— Pani także? Tak też myślałem. Dzisiejszy wieczór będzie dla pani szczęśliwy. A więc zastanówmy się. Fartuch wisi na karczmarzu, pasek na fartuchu, klucze na pasku, a klucz od bramy między nimi?

— Tak, monsieur! Ale niech się pan pośpieszy, inaczej może się stać coś złego.

Popatrzył na nią spokojnie.

— Hola! Monsieur Artur już sobie sam da z nimi radę. A więc klucz do tej bramy wisi na pasku od fartucha, a ten z kolei wisi na karczmarzu. Zatem, kto chce mieć klucz musi najpierw mieć karczmarza. Czy nie tak?

— Boże — powiedziała — nie pojmuję, jak pan może żartować w takiej chwili.

— Ja nie żartuję, zastanawiam się tylko jak mam dotrzeć do karczmarza. Ach mam! Pani koleżanka przynosi nam z piwnicy wino. Nie macie jakiegoś gatunku, nad którym sam karczmarz trzyma kontrolę?

— Tak. To szampan.

— Pięknie. Niech pani zamówi dla mnie pół tuzina tej mieszaniny, ale szybko skoro się pani tak spieszy.

— Co pan chce zrobić?

— Niech pani uważa! Pójdę za karczmarzem do piwnicy. Gdy wyjdę, pani już musi stać przy schodach i pójdziemy razem na górę. Niech pani nie zapomni o lampie. Proszę wziąć ze sobą wszystko co pani tu ma i czego w tym momencie potrzebuje, bo w tym raju nie ma już dla pani miejsca.

Gdy Martin wrócił na swoje poprzednie miejsce, Sally drżąc ze strachu i podniecenia, udała się do gabinetu, gdzie siedział karczmarz ze swoimi wspólnikami. Zameldowała mu, że zostało zamówionych sześć butelek szampana. Ojczulek wstał i poszedł do piwnicy, aby osobiście przynieść wino.

Martin pośpieszył za nim. Widział go jak znika w ciemnościach piwnicy. Tak cicho, jak to tylko było możliwe ruszył za nim. Zszedł na dół i w najdalszym kącie piwnicy zobaczył pochylonego karczmarza, wyjmującego butelki z winem. Wyciągnął pałkę, podkradł się do gospodarza i zadał mu silny cios w głowę.

— Drogi Ojczulku, — mruknął Martin — nie jesteś wprawdzie martwy, ale upłynie parę chwil zanim dojdziesz do siebie, a ja do tej pory wypożyczam sobie twoje klucze. Odbierzesz je sobie potem spod bramy.

Odwiązał pęk kluczy, zgasił światło i wyszedł. W pomieszczeniu, gdzie kończyły się schody i skąd wychodziło się na podwórko i na wyższe piętra, czekała na niego Sally z lampą w ręku. Ujrzała klucz i zaskoczona spytała:

— Gdzie jest karczmarz, monsieur?

— Jest zajęty tabliczką mnożenia, gdy nauczy się jej na pamięć, przyjdzie na górę. A teraz chodźmy, ale tak, aby ta banda łapserdaków niczego nie zauważyła!


* * *


Jakiś czas przedtem Belmonte szedł tymi samymi schodami. W sieni na górze zapalił latarkę i zaraz bez trudu schody prowadzące wyżej. Chociaż liczyła się każda sekunda, szedł bardzo powoli. Dom był stary. Kamienne schody kruszyły się, a podłoga korytarza złożona z rozchwierutanych desek, przy nieostrożnym ruchu mogła zaskrzypieć. A tego musiał uniknąć.

Wszedł na trzecie piętro i wydało mu się, że słyszy jakąś rozmowę. Schował latarkę i po ciemku wymacując drogę wspiął się jeszcze wyżej. Osiągnąwszy najwyższe piętro zobaczył po prawej stronie kwadrat światła, którego źródłem była zapalona w położonym naprzeciwko pomieszczeniu lampa. Był u celu. Po cichu, posuwając się krok za krokiem dotarł do otwartych drzwi i przez szparę zerknął do środka.

Stała tam ledwie żywa z wyczerpania i nadal skrępowana Ella. Naprzeciwko niej stali „Łom” i Dietrich paląc fajki i pożerając ją oczyma. Wymieniali między sobą różne uwagi, których zdawała się nie rozumieć.

— Naprawdę wierzysz w to, że oddamy ją za sto tysięcy franków? — zapytał Levier.

— Nikomu to nawet do głowy nie przyszło!

— Stary musi nam słono za to zapłacić. A kiedy będziemy mieli jego cały majątek wtedy…

— Co wtedy? Mlasnął językiem.

— Wtedy będzie nasza!

— Dopiero wtedy? Dlaczego nie teraz? Naprawdę, taka ładna dziewczyna! Ja sobie wezmę zaliczkę!

Dietrich wyjął fajkę z ust, splunął, wytarł usta wierzchem dłoni i wystawił je do pocałunku. Przysunął się blisko do swojej ofiary.

Ella de Parret miała wprawdzie zamknięte oczy, ale słyszała co się wokół niej dzieje. Otworzyła je, podniosła głowę i krzyknęła:

— Precz ty diable! Twój…

Przerwała nagle. Za ich plecami pojawiła się jakaś postać z pałką w ręce. Światło lampy padło na mężczyznę. Co to za twarz! Znała ją, widziała ją w operze i wryła się ona w jej pamięć. Zabrakło jej tchu. Serce zatrzepotało w piersi. Nie wiedziała; przerażenie czy nadzieja odebrały jej mowę.

— Diabeł? — zaśmiał się Dietrich szyderczo. — Przy takiej diabliczce przyjemnie być diabłem!

Wyciągnął ku niej ramiona.

— Stać! — rozległo się za nim.

Obydwaj łotrzykowie odwrócili się gwałtownie. Belmonte zamknął drzwi wsadził i schował ręce za siebie tak, że nie można było zobaczyć kija.

— Changeur — krzyknął „Łoom”.

— Do diabła, Changeur! — zawołał Dietrich. — Czego chcesz? Kto ci pozwolił przychodzić tutaj?

— Sam sobie wydałem pozwolenie, aby wam trochę poprzeszkadzać! Wynoście się do diabła!

Jeden szybki ruch, krzyk dziewczyny, dwa prędkie uderzenia pałki wypełnionej ołowiem i obydwaj przestępcy leżeli na podłodze.

Ella zemdlała. Belmonte wyciągnął nóż i przeciął więzy. Troskliwie wziął ją w ramiona i niosąc ostrożnie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Wyjął rewolwer. Czy na dole przebiegło wszystko zgodnie z planem? Czy odkryto spisek? Ktoś wbiegał lekko po schodach. Zamigotało światło lampy. Był to wróg czy Martin? Changeur był zdecydowany bronić dziewczyny do ostatniej kropli krwi. Zza zakrętu wychyliła się ostrożnie głowa Martina.

— Hola! Kto tam? — zapytał Martin wyciągając równocześnie rękę z odbezpieczonym rewolwerem. — Martin, mój chłopcze!

— To pan? Sam? Szkoda! Myślałem, że będę miał możliwość trochę się rozruszać! Unieszkodliwieni?

— Nie dojdą do siebie tak szybko.

— To przykre. Chętnie pomógłbym troszeczkę.

— O, nadchodzi Sally! Co słychać na dole?

— Wszystko w porządku! Ze strony karczmarza też nam nic nie grozi, a gości zamknąłem. Tutaj są te klucze, które miałem panu przynieść.

— Jak je zdobyłeś?

— O tym później! A co z dziewczyną?

— Zemdlała. Nie ma czasu iść po wodę. Nie ma chwili do stracenia. Sally, gdzie jest pani pokój?

— Na drugim piętrze, pierwsze drzwi.

— Ma pani jakiś płaszcz albo chustę?

— Narzutkę.

— Proszę ją szybko przynieść!

— Mam jeszcze coś wziąć ze sobą?

— Nie. Wszystkie swoje rzeczy odbierze pani potem.

Wypełniła szybko jego polecenie. Tytułowanie jej teraz per „pani”, napełniło ją dumą.

Belmonte owinął troskliwie zemdloną Ellę narzutką i wziął na ręce.

— Pani będzie nam przyświecać, a ty otworzysz bramę! — polecił. Zeszli na dół do sieni. Tutaj, idący na przedzie Martin przystanął i zaczął nasłuchiwać.

— Nie spostrzeżono jeszcze co się stało z karczmarzem — powiedział. — Zobaczymy, który klucz pasuje do bramy.

Gdy Martinowi udało się otworzyć bramę silny podmuch wiatru zgasił lampę.

— Nic nie szkodzi — powiedział Martin — Niech pani wyrzuci tego starego grata! Będę prowadził. Przed nami brama.

Poszli za nim. Uszli zaledwie parę kroków, gdy usłyszeli głośny krzyk Martina, oraz groźne warczenie.

— Mój Boże! Pies! — krzyknęła Sally.

— Macie psa podwórzowego? — zapytał Belmonte.

— Tak! Całkiem o nim zapomniałam. To straszna bestia.

— Niech pani na niego zawoła! Na pewno panią rozpozna.

— Słucha mnie tak mało, jak każdego, jak obcego. Panie Jezu, rzucił się na monsieur Martina i pogryzł go!

Tak było rzeczywiście, Martin leżał na ziemi, a pies stał nad nim wściekle warcząc.

— Niech się pan nie rusza! — ostrzegła Sally. — Rozszarpie panu gardło!

— Niedobrze! — powiedział Belmonte. — Nie możemy dopuścić do tego, aby nas zaskoczyli ci z piwnicy.

Położył dziewczynę na ziemi i sam pochylił się możliwie najniżej, aby w panujących na podwórku ciemnościach zobaczyć psa.

— Nie zamierza pan chyba zmierzyć się z tą bestią? — zapytała kelnerka.

Nie odpowiedział; ale w chwilę potem pies zawarczał jeszcze groźniej, potem słychać było coś jakby trzask łamanych kości i straszliwe wycie, które jednak szybko przeszło w śmiertelne rzężenie.

— Jezus Maria! — jęknęła Sally. — Zagryzł ich obydwóch.

— Nie — zabrzmiał głos Martina — to my go załatwiliśmy. Gdzie są klucze?

— Tutaj. Ale teraz uciekajmy stąd!

Belmonte podniósł z ziemi Ellę. Zadźwięczały rygle, brama ustąpiła i otwarła się. Nie było się już czego obawiać.

— Zamknąłeś bramę? Teraz szybko na najbliższy posterunek policji! — rozkazał Belmonte. — Opowiedz wszystko co się, wydarzyło. Im większe zamieszanie spowodujesz, tym lepiej.

— Gdzie się spotkamy?

— W domu.

— Będę się śpieszył! A więc do zobaczenia w blasku i chwale! Martin pobiegł z powrotem do karczmy. Jego pan natomiast, z hrabianką w ramionach i Sally u boku, kroczył wolno wąskimi zaułkami. Przy jednym z nich był przystanek fiakrów. Tutaj wsiedli do jednego z nich i pojechali do pałacu generała. Artur nie chcąc tracić z dziewczyną kontaktu, położył ją ostrożnie koło siebie. Naraz poczuł jakby lekki uścisk dłoni. Pochylił się nad nią.

— Przyszła pani do siebie?

— Tak — wyszeptała.

— Boli coś panią?

— Nie, jestem tylko zmęczona, bardzo zmęczona!

Nie wyjęła swoich dłoni z jego rąk, jakby nie chciała zrezygnować z takiej podpory. Jakiś czas potem powóz zatrzymał się i Belmonte wysiadł.

— Proszę poczekać! — wyszeptał. — Muszę najpierw przygotować jego ekscelencję.

Odźwierny rozpoznał go od razu.

— Ponownie do generała? — zapytał.

— Tak. Generał jest chyba w domu?

— Niech pan próbuje!

Belmonte wbiegł po schodach na górę i wszedł do przedpokoju. Nie było tam nikogo, w następnym także nie i tak doszedł do gabinetu generała i zapukał.

Dało się słyszeć głośne „Wejść”.

Generał, gdy go zobaczył, aż uniósł się w krześle ze zdziwienia.

— Monsieur Belmonte! — powiedział. — Znowu pan? Rozumiem! Chce pan zapewne dodatkowe sto tysięcy!

— Znowu się pan myli. Nic od pana nie chcę, przywożę natomiast coś dla pana!

— A więc niech pan mówi, co to jest? Ależ pan krwawi! Belmonte popatrzył na siebie i zobaczył, że z jego lewego ramienia kapią ciężkie, grube krople krwi. Do tej pory z emocji nie czuł najmniejszego bólu, ale gdy zobaczył krew poczuł, że jest ranny.

— Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo! — powiedział. — Nie wiedziałem, że krwawię. W przeciwnym razie nie wszedłbym tutaj. To ten pies mnie ugryzł.

— Jaki pies?

— Który chciał mnie powstrzymać od przyniesienia panu dobrej wiadomości. Przychodzę bowiem, aby panu zakomunikować, że jeszcze dzisiaj wieczór zobaczy pan swoją wnuczkę.

— Naprawdę? — zawołał uradowany generał. — Jej dręczyciele zgodzili się oddać mi ją już dzisiaj?

— Jej dręczyciele? Myślę, że nie, że… że ci, że ci… ach, jakby… jakby!

Nie był w stanie powiedzieć ani słowa więcej, chwycił się oparcia krzesła i stracił przytomność.

Wydawało mu się, że ktoś go wiąże i krępuje. Usłyszał z daleka jakby szloch radości i głośne krzyki. Potem wszystko zniknęło. Kiedy odzyskał przytomność leżał w łóżku, w kosztownie urządzonym pokoju. Był rozebrany, a ramię, które bardzo bolało, miał na temblaku. I natychmiast znowu zasnął.


* * *


Goście Ojczulka nie mieli najmniejszego pojęcie, co się działo, aż wreszcie Betty zorientowała się, że już dawno nie widziała Sally, a także owego studenta z Tours. Wiedziała, że jej pan poszedł do piwnicy przynieść wino. Ale dlaczego nie wracał? Czy cała trójka jest na dole przy winie?

W końcu zdecydowała się zejść do piwnicy. Wzięła lampę i zeszła na dół. Gdy usłyszała cichy jęk, przeraziła się i pobiegła z powrotem.

— Chodźcie szybko ze mną do piwnicy! Tam się coś dzieje!

Natychmiast ucichły wszelkie rozmowy. Zapalono latarnię i wszyscy zeszli na dół.

Leżał tam na wpół przytomny karczmarz i trzymając się za głowę, jęczał z bólu.

— Bierzcie go! — powiedział naganiacz. — Dostał w głowę, zabierzcie go na górę i natrzyjcie mu głowę wódką! Kto mógł to zrobić?

— Nie ma Sally — zauważyła Betty.

— Sally? Przecież ona nie dałaby mu rady!

— Ten student wyszedł także i do tej pory go nie ma!

— Kto wie, gdzie się podziewa! Poszedł pewnie z Sally na górę. To na pewno nie oni.

— To jasne! — powiedział ktoś inny. — Ojczulek spadł po prostu ze schodów.

— Spadł ze schodów i potoczył się tak daleko? To całkiem niemożliwe!

— Dowlókł się tam.

— Poczekajmy, aż przyjdzie do siebie; wtedy dowiemy się wszystkiego!

Nacieranie głowy, polewanie twarzy zimną wodą i solidna szczypta tabaki zrobiły swoje, karczmarz w końcu się ocknął. Rozglądnął się zdziwiony wokół siebie i pomasował bolące miejsce. Zaraz jednak przypomniał sobie wszystko i natychmiast wstał.

— Gdzie jest student? — zapytał.

— Poszedł z Sally na górę — odpowiedziała Betty.

— Przestań bredzić. Ten facet przyłożył mi w głowę, gdy akurat się odwracałem. Rozpoznałem go. Trzeba go szukać!

Brama była zamknięta i dopiero teraz karczmarz zauważył, że nie ma przy sobie kluczy.

— Ukradł mi klucze! Na pewno chce zrobić coś złego! Szybko, szybko, może go jeszcze dopadniemy!

Zza beczek wyciągnął metalowy drąg i z jego pomocą wyłamał bramę. Na podwórku leżał uduszony pies. Brama wyjściowa była także zamknięta. Teraz Ojczulek pognał na górę, za nim podążyli wspólnicy porwania. Znaleźli tani „Łoma” i Dietricha, ale ich więźnia nie było.

— Do diabła, jak ona wyszła? Słyszycie!

Na dole słychać było krzyki.

— Policja, policja! Na zaplecze! Przez mur!

— Jesteśmy zgubieni! — krzyknął karczmarz — Tylko ucieczka może nas uratować. Szybko przez okno na dach, a z dachu sąsiedniego domu na dół!


* * *


Zgodnie z poleceniem Martin udał się na najbliższy posterunek policji. Tam na jego widok, wszystkim zaparło dech ze zdumienia.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał oficer.

— Czy słyszał pan może, ze wczoraj wieczorem została porwana hrabianka de Perret?

— Co za pytanie! Oczywiście, że słyszałem! Czy natrafił pan może na jakiś ślad

— Nie. Ale mamy ją, to znaczy porwaną.

— Kim pan jest?

— Monsieur Artur Belmonte jest moim panem, a w wyniku tego ja jestem jego służącym.

— Ma pan na to jakiś dowód?

— Tak, proszę!

Wyciągnął swoją kartę i pokazał ją urzędnikowi.

— Wystarczy. — powiedział oficer. — Proszę mi przedstawić pańską sprawę w możliwie uporządkowany sposób.

— Jak pan sobie życzy, monsieur. Przedstawię moją sprawę w najbardziej uporządkowany sposób, jaki potrafię. Ale ponieważ potrzebuję na to aż trzy dni, a czas nagli, powiem panu w największym nieuporządkowaniu, że znaleźliśmy hrabiankę.

— Znaleźliśmy? Ach! Jak to? — Znaleźliśmy i uwolniliśmy!

— Kto to są, ci my?

— Mój pan i ja. Czy znacie panowie knajpkę, tak zwanego Ojczulka?

— Oczywiście. Mieszka w moim rejonie.

— A więc, u niego została odnaleziona panna de Perret. Właśnie ją stamtąd wyprowadziliśmy, a mój pan przysłał mnie do was, abyście zatrzymali całe towarzystwo, które tam przebywa.

— Jak może pan udowodnić, że panna de Perret rzeczywiście tam była?

— Proszę się spytać jej samej! — i poszedł w stronę drzwi.

Policjant znał swoje obowiązki. Posłał natychmiast po posiłki do pobliskiego komisariatu, jednak zanim zdążyli dotrzeć do piwnicy, najważniejsze osoby dramatu ukryły się w bezpiecznym miejscu. Zatrzymanie pozostałych nie przyniosło oczekiwanych efektów.



Przedobrzyłeś Ojczulku!


Martin dostał wprawdzie polecenie natychmiastowego udania się do domu, ale nie mógł się powstrzymać i poszedł okrężną drogą, koło pałacu generała. Chciał wiedzieć jakie wrażenie zrobił powrót wnuczki i spojrzeć w ilu oknach pali się światło. Gdy zauważył stróża przyszło mu do głowy, aby ogrzać się w blasku swoich dokonań. Podszedł do niego i pozdrowił uprzejmie:

— Przepraszam monsieur, czy ten pałac należy do generała de Perret? Odźwierny zrobił, wyniosłą minę.

— Tak, monsieur, należy do nas!

— Czy to ten generał, któremu wczoraj wieczorem porwano wnuczkę?

— Tak.

— Jeszcze jej nie odnaleziono?

— O tak, jest z powrotem w domu!

— To pięknie. Wróciła sama?

— Nie. Przyprowadzono ją.

— Przyprowadzono? Pewno nie podobało jej się poza domem!

— Niech pan się stąd ulotni.

— Och, to może poczekać. Jestem tu urzędowo.

— Tak! Kim pan jest?

— Korespondentem.

— Dla jakiej gazety pan pracuje?

— Dla pewnej tureckiej gazety z Konstantynopola. Doniesiono mi, że sułtan zamierza zwędzić do haremu parę Paryżanek. I gdy usłyszałem, że porwano hrabiankę pomyślałem natychmiast, że to sprawka sułtana. Ale skoro jest z powrotem w domu, muszę zatelegrafować do Konstantynopola, że to nie to.

— Słusznie. To bardziej sprawka zwykłego karczmarza niż sułtana. Porwał ją, aby wyłudzić sto tysięcy franków. Może pan tę informację również wysłać do Konstantynopola.

— Świetnie! A co jeszcze?

— Że policja jest za głupia, aby ją odnaleźć.

— Policja? Tu w Paryżu jest też głupia? Myślałem, że tylko u nas, w Konstantynopolu. Napiszę także i to. Ale co jeszcze?

— Że pewien handlarz win uratował łaskawą panią.

— To pięknie z jego strony! To tylko dowód na to, że nawet między handlarzami win znaleźć można człowieka o ludzkim sercu.

— Czy działał zupełnie sam?

— Nie. Pomagał mu jego służący. Bez zaufanych ludzi nie można byłoby przeprowadzić takiej akcji.

— A gdzież ukrywają się ci dwaj bohaterowie?

— Służący się ulotnił…

— O Boże, to on jest lotny? Muszę zameldować to w Konstantynopolu. A jego pan?

— Leży w łóżku na górze.

— W czym?

— Jest chory.

— Chory? A co mu jest?

— Pies poszarpał mu ramię. Stracił dużo krwi i nie zauważył tego. Musiała mu pęknąć tętnica albo żyła, albo jakaś ar… ar.

— Chce pan powiedzieć arteria?

— Tak, tak to się chyba nazywa. Stracił przytomność i generał polecił sprowadzić lekarza.

— To prawda?

— Prawda!

— A więc muszę jak najszybciej iść na górę!

Chciał iść, ale portier go zatrzymał.

— Czego pan chce na górze? Nie może pan tam iść!

— O tak! To ja jestem tym lotnym służącym, bez którego ta akcja nie byłaby w ogóle możliwa.

Wyrwał się portierowi i pobiegł schodami w górę, wszedł akurat na zmianę opatrunku. Potem został wezwany do generała.

Ten był bardzo zadowolony widząc służącego pana Belmonte. Od Martina mógł dostać pełne sprawozdanie z wydarzeń. Szczególnie interesowała go Sally, która przybyła razem z jego wnuczką, a o której roli nic nie wiedział.

Martin opowiedział wszystko generałowi i przekonawszy się, że jego pan ma dobrą opiekę postanowił pójść do domu.

Następnego dnia Belmonte poczuł się na tyle dobrze, że postanowił porozmawiać z generałem.

Kiedy wszedł do gabinetu, była tam Ella, na twarzy której cierpienia ostatnich dni wycisnęły swoje piętno. Powrozy poraniły jej ręce, ale ożywiony blask oczu świadczył o tym, że wraca do zdrowia. Miała na sobie białą, poranną toaletę przepasaną różową szarfą. Leżała na wygodnej sofie.

Gdy w drzwiach ukazał się Belmonte, generał wstał i wyszedł mu naprzeciw.

— Witam, monsieur! Proszę wybaczyć Elli, że nie wstaje! Prosiłem, by się oszczędzała!

Ella wyciągnęła ku niemu rękę.

— Dziękuję! — powiedziała.

Belmonte skłonił się i ujął wyciągniętą dłoń składając, na niej pełen szacunku pocałunek.

Serdeczna wdzięczność, która wypełniała dziadka i wnuczkę pomogła szybko przełamać formalności, jakie zwykle towarzyszą pierwszym prezentacjom. Belmonte musiał opowiedzieć, jak wpadł na to, że porwana znajduje się w tej spelunce, którą on odwiedzał z czysto zawodowych względów. Opowiadając dalej zaznaczył, że ani jemu, ani Martinowi nie należą się podziękowania, podkreślił natomiast rolę Sally.

Dziadek i wnuczka słuchali z największym zainteresowaniem, a gdy skończył generał pokiwał głową.

— Jest pan nie tylko odważnym i bystrym mężczyzną, ale co dla mnie najważniejsze, dobrym człowiekiem. Pańskie słowa o Sally poruszyły mnie. Zostanie na razie u mnie, a potem pomyślę dla niej o czymś innym. Ale jak panu mogę się odwdzięczyć?

Ella potrząsnęła głową,

— To niemożliwe dziadku! On przelał dla mnie krew.

— A ja ciężko go obraziłem. Nie mogę zrobić nic innego, jak tylko prosić pana o wybaczenie. Ale sprawiłby mi pan najwyższą radość, gdyby zechciał pozostać w mym domu, pod opieką mojego lekarza.

Artur skłonił się.

— Ekscelencjo, ta propozycja płynie z serca i aby nie okazać się niewdzięcznym przyjąłbym ją, gdyby nie to, że w najbliższych dniach muszę opuścić Paryż.

— Ach, nie będzie pana w mieście! Ale czy ze względu na ranę nie powinien pan zostać? Powinien pan dbać o siebie i wypoczywać!

— Moja rana nie jest groźna. Straciłem tylko trochę krwi, to wszystko.

— Błagam pana, żeby nie traktował tego tak lekko i nie uważał mojego zaproszenia za czystą uprzejmość.

— Jestem przekonany, że pańska troska jest podyktowana uczciwymi zamiarami, ale nie jestem panem swego czasu. Zostałem wysłany z ważną, zawodową misja i strata nawet niewielu godzin mogłaby zakłócić jej powodzenie. Moja podróż została zaplanowana na najbliższe dni i niestety nie jestem w stanie zmienić tego na własną odpowiedzialność.

— A więc nie mamy żadnego prawa naciskać na pana — powiedział generał. — Jeżeli jednak musimy teraz zrezygnować z pańskiego towarzystwa, to mamy nadzieję, że możliwie szybko znów pana zobaczymy.

— Nie omieszkam zaraz po powrocie zameldować się u pana, ekscelencjo!

— Sprawi nam to wielką przyjemność, jednakże muszę panu powiedzieć, że w lecie mieszkamy zwykle w zamku Malineau koło Etain. A pan dokąd teraz wyjeżdża?

— Do Metzu!

— Ach, do Metzu! Zamierza pan tam handlować?

— Mam nadzieję dostania tam paru większych zamówień. — Ma pan tam jakieś znajomości?

— Jeszcze nie.

— W więc, jeżeli pan pozwoli, mogę być pomocny. Jakie gatunek win pan prowadzi?

— Najczęściej parę gatunków Roussillom.

— Nie znam. To dobre wino?

— Bardzo! Szczególnie białe Moccabeo. Czerwone jest mocne, stołowe i ma piękny kolor.

— Nadaje się do celów medycznych i zaopatrzeniowych?

— Znakomicie, ekscelencjo. Mogę polecić, na przykład Moccabeo, rekonwalescentom.

— To bardzo dobrze. Mam w Metzu przyjaciela, generała Coffinieres. Jest gubernatorem tamtejszej twierdzy. Wydaje się, że istnieją powody do uzupełnienia magazynów, a pan zapewne wie, że na składzie powinno znaleźć się także wino. Czy zezwoli pan, że napiszę list polecający do generała?

Taka oferta miała wielkie znaczenie dla Belmonte. Skłonił się uprzejmie. — Jak mógłbym odrzucić podobna propozycje! Jestem panu bardzo zobowiązany!

Rozmawiali jeszcze jakiś czas, aż Artur pożegnał się. Musiał obiecać, że przyjedzie jeszcze przed wyjazdem, aby odebrać list do gubernatora Metzu. Powóz generała odwiózł go do domu. Belmonte potrzebował dwóch dni, aby podsumować i spisać swoje dotychczasowe obserwacje z Paryża. W końcu był gotowy do wyjazdu. Wcześniej zgodnie z obietnicą udał się do generała. Generał wręczył mu list do dowódcy Metzu i poinformował, że jego wnuczka nie czuje się najlepiej i nie opuszcza swojego pokoju, ale prosi, aby przyszedł do niej.

Oczekiwał, że ujrzy ją chora. Ale kiedy wszedł stała w oknie, spojrzała ciepło na niego. Wyciągnęła rękę i powiedziała:

— Przychodzi pan, aby znowu odejść, ale mam nadzieje, że nie żegnamy się na zawsze.

— Będę szczęśliwy, jeżeli przeznaczenie pozwoli spotkać nam się znowu!

— Z całą pewnością! Jeśli jednak miałoby się stać inaczej, to proszę pana, aby był łaskaw przyjąć ten mały symbol pamięci. W ten sposób będzie miał pan okazję zobaczyć mnie ponownie. Zdjęła z szyi złoty łańcuszek. Wisiała na nim kosztowna, wysadzana diamentami kapsułka. Otwarła ją i pokazała zawartość. Zobaczył jej podobiznę, namalowaną na płatku kości słoniowej. Ten dar zaskoczył go tak bardzo, że w pierwszej chwili nie był w stanie ująć swoich uczuć w odpowiednie słowa.

— Łaskawa pani! — powiedział wreszcie cofając się o krok. — Jak mógłbym przyjąć coś takiego?

— Pan, mój wybawca?

Patrzyła mu prosto oczy. Stała przed nim nie jak obdarowująca, ale jak prosząca. Zauważył, że jego słowa sprawiły jej ból. Zawładnęło nim tak cudowne uczucie, że sięgnął do swojej torby i wyciągnął stamtąd mały portfel. Nie wiedział jakim cudem zdobył się na taką odwagę, ale mimo to powiedział:

— Łaskawa pani, nie chcę pani obrazić, ale proszę mi wybaczyć moją śmiałość i przyjąć ode mnie moją podobiznę.

Drgnęła radośnie.

— Pan ma także swój portret? Dobrze, monsieur, zamieńmy się! — i wzięła fotografie z jego ręki.

— Zdobyłem się na to, jedynie dzięki pani mademoiselle. Ten bezcenny prezent, jaki otrzymałem, czyni prawie niemożliwym mą następną prośbę.

— Ma pan jakieś życzenia? Proszę mi nie kazać dłużej czekać!

— To dotyczy narzeczonej mojego służącego…

— Och, pański służący ma narzeczoną? Tutaj, w Paryżu?

— Tu jest jej adres. To kochana, miła dziewczyna, która do tej pory nie miała nikogo na tym świecie oprócz brata, na którym nie może jednak polegać. Mówi się dużo o wojnie i ona jest mocno przestraszona. Komtesso, chciałbym prosić panią o zaopiekowanie się nią.

Uśmiechnięta, skinęła głową.

— Chętnie! Należy jej się to. Najszybciej jak to tylko możliwe spróbuję z nią porozmawiać, a przy okazji chcę panu zakomunikować coś, co się tyczy tej biednej Sally. Była, w pewnym sensie pańską protegowaną, prawda?

— Możnaby to tak nazwać. Poprosiłem ją o pomoc, aby ją wyrwać z rąk tego karczmarza i obiecałem…

— Wiem! Dziadek już się o to zatroszczył, żeby mogła odszukać swojego brata.

— Dziękuję pani z całego serca!

Chwycił jej dłoń i przycisnął do ust. Potem wyszedł, a ona patrzyła za nim, jak przechodził przez ulicę i jej pierś uniosła siew ciężkim westchnieniu. Nie wiedziała sama dlaczego dłoń, w której ciągle trzymała jego fotografią tak mocno i kojąco przyciskała do serca.


* * *


Policja dokładała wszelkich starań, aby ująć Ojczulka. Na wszystkich dworcach i rogatkach porozstawiane były patrole, szukano w każdej podejrzanej gospodzie i w każdym podejrzanym zaułku, ale nadaremnie.

Przy ulicy de Nazaire stał wysoki, wytworny budynek, którego właściciel nazywał sie Mascaret, powszechnie jednak nazywano go królem gałganiarzy. Opowiadano o nim, że w dzieciństwie sam był gałganiarzem, a dzięki pracowitości i oszczędności, a potem także dzięki bogatemu ożenkowi, doszedł do milionów. W jego posiadaniu były fabryki papieru, a u niego na służbie było wiele setek biednych, małych diabłów, którzy dzień i noc wędrowali przez Paryż w poszukiwaniu szmat i innych odpadków.

Za wspaniałym ogrodem jego pałacu ciągnął się wysoki, brudny zaułek. Stały w nim budynki należące do niego, które służyły jako magazyny szmat. Tylko nieliczni mogli pochwalić się znajomością z królem. Wprawdzie codziennie wyjeżdżał wspaniałym powozem na spacer, ale zawsze siedział tak głęboko ukryty w poduszkach, że z trudem można było rozpoznać jego twarz. Obok niego zawsze siedziała młoda dama o niezwykłej urodzie, mówiło się, że jest jego córką. Jej matka, a jego żona podobno umarła.

Podczas jednej z ostatnich nocy w tym wąskim zaułku szmaciarzy toczyło się jak zwykle ożywione, normalne życie. Łachmaniarz paryski pracuje najchętniej w nocy, przy świetle małej latarki, chciwie grzebiąc w porozkładanych na trotuarach, kupach śmieci. Kto napełnił już swój worek albo kosz na plecach, ten śpieszy do magazynu i wraca znowu do pracy. Dlatego w oddalonych od śródmieścia zaułkach, tam gdzie działają szmaciarze panuje ożywiony ruch, podczas gdy w innych dzielnicach miasta zamarło już życie. W jednym z taki domów w wilgotnym, niskim pomieszczeniu siedział mężczyzna o twarzy poznaczonej licznymi bliznami. Przed nim stał stary pulpit, a na podłodze walały się najprzeróżniejsze odpadki. Wpisywał do grubej księgi długie rzędy cyfr. Przez drzwi wchodzili i wychodzili ludzie, którzy opróżniali swoje worki i podążali z powrotem do swojej pracy, nie zwracając najmniejszej uwagi na piszącego.

Gdy mieli coś do powiedzenia załatwiali to z urzędnikiem siedzącym w innym pokoju.

W pewnym momencie wszedł jakiś człowiek, który nie miał przy sobie ani worka, ani kosza na plecach, podszedł powoli do piszącego.

Mężczyzna siedzący przy pulpicie przewrócił kartkę i spojrzał przy tym na niego. Jego myśli były tak wypełnione cyframi, że wprawdzie dostrzegł stojącą koło niego postać, ale nie mógł rozpoznać kto to, chociaż lampa dokładnie oświetlała jego twarz.

— Co jest? — zapytał mrukliwie.

— Monsieur Mascaret?

— Jestem monsieur Mascaret. O co chodzi?

— Naprawdę mnie pan nie poznaje?

Król szmaciarzy spojrzał uważnie. Zmarszczył czoło.

— Do diabła! — powiedział. — Grigaut! Pan? Skąd wziął się pan w Paryżu?

— Ze starego przyzwyczajenia, monsieur.

— Myślałem, że jest pan w trupie tego kuglarza Hassana?

— Byłem. Umarła moja pasierbica i przestało mi się tam podobać.

— Umarła? To żadna szkoda. To było rozpustne stworzenie. A czego pan chce w Paryżu?

— Jestem tylko przejazdem. Przyszedłem panu powiedzieć, że nie mam środków na dalszą podróż i pomyślałem o naszej wcześniejszej zażyłości.

Król gałganiarzy chrząknął.

— O ile sobie przypominam, była ona jedynie przejściowa.

— Ale przecież byliśmy na tyle blisko, że mówiliśmy do siebie po imieniu, chociaż teraz zaszczyca mnie pan, „panem”.

— Już dobrze. Ma pan przeklęte przyzwyczajenie przypominać sobie o mnie zawsze wtedy, gdy brakuje panu pieniędzy. Nie jest to dla mnie szczególnie przyjemne. Jeśli pan życzy sobie, abym był pańskim bankierem, to proszę złożyć u mnie pewną sumę pieniędzy, którą będzie pan mógłby rozporządzać o każdej porze.

— To właśnie uczyniłem! — zauważył kpiąco Bajazzo. Gałganiarz rzucił mu zdumione spojrzenie.

— Jak? Kiedy? I jaką to sumę?

— Złożyłem u pana pewne pamiątkę i musi pan przyznać, że nie jest ona całkiem bez wartości.

— Zasada pańskiego postępowania to rabunek, groźba i przymus. Nie mam ochoty być dłużej zanudzanym pańskimi sprawami. Ile pan zada?

— Hm! Tak dużo, jak to możliwe!

— W to raczej wierzę. Pomogę panu po raz ostatni. Dam panu dzisiaj dwieście franków i to pod warunkiem, że nigdy więcej pana nie zobaczę.

Bajazzo zaśmiał się krótko.

— Dwieście franków? Jakie to wzruszające! Jeżeli da pan dwa tysiące to obiecam panu, że już mnie pan więcej nie ujrzy.

Król gałganiarzy przysunął się do niego i spojrzał przenikliwie. — Dwieście i ani grosza więcej!

— Monsieur Mascaret!

— Nie ma mowy. To moje ostatnie słowo.

— Monsieur Lormellet!

Bajazzo wymówił to wolno i z naciskiem. Mężczyzna przy pulpicie cofnął się zaskoczony.

— Co to za nazwisko? — zapytał. — Co panu przyszło do głowy nazywać mnie w ten sposób?

— Ponieważ kiedyś tak się pan nazywał. Dokładnie, George de Lormelle. Pamiętam to bardzo dobrze.

— Bzdura! Co panu przyszło do głowy! Gada pan jak wariat!

— Czy mam przyprowadzić świadków?

— A kogóż to?

— Ojczulka.

To zrobiło wrażenie na mężczyźnie przy pulpicie.

— Ojczulka? — powtórzył. — Kto to jest? Kto nosi takie nazwisko? Co pan wie o tym człowieku?

Szyderczy uśmiech pojawił się na zniszczonej twarzy błazna. Zbliżył się do pulpitu i wyszeptał, aby ich nikt nie usłyszał:

— Ojczulek jest moim przyjacielem.

— Jak to?

— Jesteśmy starymi znajomymi i wspólnikami. Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Byłem wczoraj u niego. Chce pan dowodu? Niech pan słucha!

Szepnął królowi gałganiarzy parę słów do ucha. Mascaret zbladł, przechylił się do tyłu, jakby zobaczył ducha i syknął.

— Nędzny zdrajca! Co on ma do powiedzenia w tej sprawie! Już ja go uspokoję!

— Jeśli o mnie chodzi niech pan to zrobi! Mnie interesuje tylko, czy rzeczywiście zamierza mi pan dać te dwieście franków.

— Nic, zupełnie nic pan ode mnie nie dostanie!

— Naprawdę monsieur Goerge de Lormelle? Wie pan, co zrobię w takim wypadku?

— Jest mi całkowicie obojętne co pan zamierza.

— Czyżby? A co będzie, jeżeli pójdę na policję, aby złożyć tam ważne oświadczenie?

— Tam zatrzymają przede wszystkim pana.

— Chyba jednak nie. Przedtem porozmawiam z Ojczulkiem a ten, jako mój przyjaciel, w tej sytuacji…

Przerwał i cofnął się przerażony. Także król gałganiarzy poruszył się zdziwiony ponieważ obok niego pojawił się ten, o którym właśnie była mowa.

— Dobry wieczór, monsieur Mascaret! — pozdrowił króla gałganiarzy.

— Ojczulek! Jak pan się tu dostał — zapytał Mascaret.

— Przez drzwi. Byliście tak pogrążeni w rozmowie, że nie słyszeliście nawet, jak wszedłem.

— A czego pan chce?

— Pańskiej opieki, monsieur.

— Mojej opieki? Wszyscy diabli! Mam nadzieję, że nie popełnił pan żadnego głupstwa, w które chciałby mnie pan wplątać?

— Nie ma mowy o żadnym głupstwie, najwyżej o nieszczęściu, o przeklętym nieszczęściu, jakie mi się przydarzyło. Zaplanowałem pewien sprytny kawał, który niestety nie powiódł się. Policja wpadła do mojego domu i musiałem uciekać. Teraz jestem zmuszony szukać bezpiecznego schronienia.

Mascaret machnął odmownie ręką.

— Mam nadzieję, że się panu uda.

— Oczywiście, jestem nawet przekonany, że już znalazłem.

— Myśli pan zapewne o mnie?

— Jasne.

— Myli się pan. Niech mi pan przynajmniej powie o tym mistrzowskim figlu, który się nie powiódł.

— To nie jest konieczne.

Bajazzo szturchnął karczmarza w bok.

— Mówisz zapewne o tej historii z córkę generała?

— Tak.

— Wszyscy diabli! Nie udało się?

— Porwanie tak. Wczoraj wieczorem była w naszej mocy, jutro rano jej dziadek miał nam wypłacić sto tysięcy franków, ale dzisiaj pojawił się jakiś człowiek i w porozumieniu z Sally zwabili mnie do piwnicy. Tam dostałem czymś ciężkim w głowę i straciłem przytomność. Potem uwolnili mojego więźnia obezwładniając przy tym Leviera i Dietricha, którzy akurat byli na górze. Kiedy przyszedłem do siebie, policja była już tak blisko, że ledwie zdążyłem uciec.

Król gałganiarzy przysłuchiwał się temu, z trudem panując nad wzrastającym przerażeniem.

— Co? To pan to zrobił? Mówicie o tym, o czym piszą wszystkie gazety?

— Tak, to ja — odpowiedział Ojczulek z widoczne dumą.

— Rany boskie, a więc nie chcę mieć z tym nic wspólnego!

— To znaczy, że mnie pan nie przyjmie? Byłoby to bardzo nieodpowiedzialne z pańskiej strony. Potrzebuję kryjówki i pan mi ją zapewni. Jeśli wskaże mi pan drzwi, zostanę zatrzymany, to nie będę już zobowiązany więcej, aby zachować dla siebie to, co wiem o panu.

— Już pan złamał zobowiązanie.

— Ja? Czy coś powiedziałem?

— Tak, temu mężczyźnie tutaj. Przyszedł tu, aby wycisnąć ze mnie pewne sumę pieniędzy i myślę, że zamierzał to zrobić za pomocą tej tajemnicy, którą zna od pana.

— Bajazzo? Ach, to mój przyjaciel. Nie potrzebujemy niczego przed sobą ukrywać. Poza tym nie mam tak dużo czasu, zważywszy na moje obecne sytuację, aby tracić go na niepotrzebne dyskusje. Ukryje mnie pan, czy nie?

— Nie! Wynoście się stąd!

Otworzył drzwi i wskazał na zaułek. W Ojczulku wezbrała złość.

— Ty psie! — krzyknął. — Nie powinieneś nas tak wyrzucać. Masz tu, w nagrodę.

Zamierzył się, ale król gałganierzy był szybszy. Odskoczył do tyłu, wyciągnął z kieszeni rewolwer i wymierzył w karczmarza.

— Ach chcecie się targnąć na mnie? — zapytał. — Jeszcze jeden krok i zastrzelę was obu. Jeśli ktoś rozpozna zwłoki, dostanę nagrodę, zamiast kary. Powiem po prostu, że to był napad rabunkowy. Idźcie albo strzelam!

Ojczulek rozejrzał się bezradnie. Chwycił swojego towarzysza za ramię.

— Chodź Bajazzo, zostaw go! Teraz on jest górą, ale zapłaci za to, już się o to postaramy!

Na zewnętrz nie zauważyli niczego podejrzanego. — Dokąd teraz pójdziemy? — zapytał Bajazzo.

— Do starego Piccarda.

— Ach, do tego handlarza starzyzną.

— Tak.

— To on jeszcze żyje?

— Ten nigdy nie umrze. Jest chyba nieśmiertelny. Ma wobec mnie zobowiązania i jestem przekonany, że nie odmówi mi swojej pomocy. Chodźmy.

142

Przeszli szczęśliwie kilka ulic nie niepokojeni przez żadnego policjanta i wreszcie weszli do sieni jednego z nędznie wyglądających domów, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieszkał handlarz.

Właściciel usłyszał, że ktoś wszedł do środka i w napięciu patrzył na otwierające się drzwi pokoju. Pomieszczenie to wypełnione było od podłogi do sufitu najprzeróżniejszymi gratami. Na jednej z ławek, siedział szczęśliwy posiadacz tych dóbr. Był to siwowłosy mężczyzna tak stary, że Matuzalem byłby przy nim żółtodziobem. Ledwie ujrzał w swoich progach Ojczulka skoczył na równe nogi z energią godną młodzieńca, wciągnął obu do pokoju, zaryglował drzwi i zawołał z przerażeniem:

— Mój Boże! Czy to możliwe? Ojczulek! Odważyłeś się wyjść na ulicę? Czyżbyś nie wiedział, że wypatruje cię tysiąc oczu? — Wiem, Ricardo, zdradziłbyś mnie?

— Co ci przyszło do głowy?

— Wiedziałem. Wyciągniesz mnie z tarapatów?

— Chętnie, jeśli tylko mogę. Czego oczekujesz ode mnie?

— Musiałem uciekać w tym samym ubraniu, które miałem w karczmie. Nie masz czegoś innego, w co mógłbym się przebrać, aby mnie nie rozpoznano?

— Zaraz ci przyniosę.

— Aleja nie mam pieniędzy.

— Nic nie szkodzi. Zapłacisz, kiedy będziesz mógł. I ty Bajazzo jesteś z powrotem w Paryżu? Tobie też patrzą na ręce?

— Hm! — powiedział Bajazzo. — I ja także mam powód, aby na pewien czas zniknąć.

— Wyjeżdżajcie z miasta. Na wsi będziecie bezpieczniejsi. Handlarz wyciągnął jakieś ubranie i wkrótce karczmarz wyglądał zupełnie inaczej, przynajmniej z daleka. Ricardo popchnął ich w stronę drzwi.

Obaj uciekinierzy podążyli sobie tylko znanymi drogami. Dzięki znakomitej znajomości miasta udało im się uniknąć policyjnej obławy i przez nikogo nie zatrzymywani opuścili miasto.



Święte hale” w Tarancie


— Stacja Tarant! Minuta postoju! — wołali konduktorzy pośpiesznie otwierając drzwi przedziałów.

— Piwo, koniak, kanapki! — wołał kelner niosąc wzdłuż przedziału wypełniony kosz.

Z dwóch położonych obok siebie, ale przedzielonych zamkniętymi drzwiami przedziałów, wysiadło dwóch podróżnych. Jeden z nich był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną. Miał popielate, obcisłe spodnie, aksamitne kurtkę i tak zwany artystyczny kapelusz. Drugi był niski i niezwykle gruby, i mniej więcej w tym samym wieku co pierwszy. Na jego głowie tkwił wielki kalabryjski kapelusz, pod którego rondem mogłaby się w czasie deszczu schronić cała rodzina. Wyższy odwrócił się i wyciągnął z przedziału dość sporą tekę i parasol. Gruby uczynił to samo. Zaledwie dotknął nogami ziemi i pojawił się z olbrzymią teką i parasolem, gdy już zabrzmiał trzeci dzwonek. Obaj odwrócili się jednocześnie i przy okazji wysoki trafił grubego parasolem w twarz, a gruby uderzył go swoim, w brzuch.

— Panie, niech pan uważa! — zagrzmiał ten, w artystycznym kapeluszu.

— Jestem od pana trzy razy grubszy! — odpowiedział ten w kalabryjskim — A więc trzy razy łatwiej mnie zauważyć, a z tego wniosek, że pan jest tym, który nie uważał.

— Osioł!

— Tak, ja jestem tym grubym, a pan tym długim, to jasne jak pudding!

Popatrzyli na siebie ze zlością. Nagle lokomotywa zagwizdała przeciągle, wagony ruszyły. Obydwaj podróżni, którzy stali bardzo blisko pociągu, odskoczyli przerażeni do tyłu i wpadli, jeden z prawej drugi z lewej, na przechodzącego koło nich kelnera.

Szklanki, butelki, kanapki; wszystko leżało na ziemi. Obaj zaniemówili z zaskoczenia, patrzyli na siebie spod swoich kapeluszy wściekłym wzrokiem. Kelner podniósł się szybko.

— Moi panowie, no i co panowie narobiliście! Sześć butelek piwa, pięć koniaku, cztery kanapki z szynką i siekanym mięsem, poza tym butelki, szklanki i talerze. Za to wszystko należy mi się talar, dwadzieścia pięć groszy i dziewięć fenigów!

Wszystko zostało powiedziane rozkazującym tonem i kelner wyciągnął obie ręce, aby natychmiast dostać pieniądze.

— Sześć butelek piwa? — zawołał artysta.

— Pięć koniaku? — wrzasnął kalabryjczyk.

— Cztery kanapki?

— Szynka i siekane mięso?

— Tak moi panowie! — odpowiedział kelner. — Ci państwo tutaj są świadkami, że potrąciliście mnie tak mocno, aż straciłem równowagę.

Mówiąc to wskazał na zgromadzonych gapiów. Ogólne kiwanie głowami i potakujące pomrukiwanie przyznało mu rację.

— To nie ja! — powiedział wysoki.

— Ani ja — zauważył gruby. — Mój brzuch nie ma żadnych kantów, na których mogliby zawisnąć kelnerzy.

— Panie!

Kalabryjczyk rzucił pogardliwe spojrzenie na artystę, a ten dumnie potrząsnął głową.

— Nazywam się Haller i jestem malarzem!

— Chyba malarzem pokojowym?

— Nie, artystą! Pochodzę ze Stuttgartu!

Twarz małego grubego człowieczka rozpogodziła się. Powiedział dużo łagodniej:

— Ja też jestem malarzem!

— Pokojowym?

— Nie, artystą malarzem. Najchętniej maluję zwierzęta.

— Skąd pan pochodzi?

— Z Berlina.

— Jak się pan nazywa?

— Nie wie pan? Nazywam się Hieronim Aureliusz Schneffke. A więc jesteśmy kolegami!

Na twarzy grubego nie było już śladu gniewu. Wydawało się, że wysoki także się rozpogodził.

— Tak, jesteśmy kolegami — przytaknął.

— Co pan robi w Tarancie?

— Mam zamiar podziwiać „święte hale”.

— Ja także. Może pójdziemy tam razem, panie kolego?

— Możemy.

— Dobrze! Może też wspólnie zapłacimy temu pechowcowi!?

— Dobrze — zgodził się Haller.

— Na każdego zatem przypada dziewięć groszy dwadzieścia siedem i pół feniga. Zagramy o niego w bilard, dobrze?

— Zgoda!

— Pięknie! Hej, kelner! Masz tu swoje pieniądze! Ale następnym razem nie plącz się tak blisko nas. To jasne jak pudding! Chodźmy, panie kolego!

Wzięli się pod ręce i powędrowali w stronę miasta, nie zwracając uwagi na towarzyszący im śmiech gapiów.

W postaci Hallera było coś wytwornego, a jego twarz miała otwarty, uczciwy wyraz. Wydawało się, że już zupełnie przebaczył grubemu.

— A więc jest pan z Berlina? — zapytał.

— Tak jest, panie kolego! — Zna pan dobrze Berlin?

— Nawet bardzo!

— Zna pan może rodzinę Greifenklau?

— Bardzo dobrze! Ci ludzie mieszkają na sąsiedniej ulicy.

— Naprawdę? To się świetnie składa! Jest w tej rodzinie dziadek?

— Zgadza się.

— I córka, piękna dziewczyna?

— Tak, rzeczywiście jest piękna — powiedział kalabryjczyk, mlaskając przy tym językiem.

— Mógłby mnie pan przedstawić tej rodzinie?

— Z największą przyjemnością, czcigodny panie kolego. Kiedy jedzie pan do Berlina?

— Jutro przed południem.

— Do diabła, ja też! Pasujemy do siebie. Los połączył nas w jakimś doniosłym, ważnym celu.

— Wydaje się, że tak jest.

— Wyruszymy jutro razem?

— Chętnie!

— A dzisiaj będziemy razem podziwiać „święte hale” w Tarancie.

— Bardzo mi będzie miło.

— Zajdźmy do jakiejś knajpki i zwilżmy sobie gardła, aby uczcić nasze znajomość!

— Z wielką ochotą.

Weszli do najbliższej gospody i kazali sobie podać butelkę wina. Gruby rościł sobie prawo do pierwszeństwa zapłacenia. Ale Haller nie chciał być gorszy i w końcu zgodzili się na to, aby każdy zapłacił po połowie.

— Jak długo zna pan rodzinę Greifenklau? — zapytał Haller.

— Już od dłuższego czasu.

— Pojawia się czasami u nich Moltke?

— Moltke? — zapytał Gruby zdziwiony.

— Nie.

— A Bismarck?

— Nigdy.

— A inni wyżsi oficerowie albo dyplomaci?

— Nie wiem, czego mieliby tam szukać. Tacy ludzie kupują rękawiczki hurtem, i wyrzucają po jednym użyciu, nie oddając ich nigdy do farbowania.

— Rękawiczki?

— Tak. Greifenklau farbuje rękawiczki.

— Farbuje rękawiczki?

— Naturalnie! To jasne jak pudding!

— O rany! Myślę o zupełnie innej rodzinie Greifenklau, o rodzinie wojskowych.

— Ach tak! Hm, tej nie znam, bardzo mi przykro!

— Na pewno zdołam ją odszukać.

— Na pewno! Chciałby pan być tam wprowadzony?

— Tak. Czy ludzie w Berlinie są przystępni?

— Bardzo! Zjemy coś zanim pójdziemy do „świętych hal”?

— Jadłem już drugie śniadanie.

— A ja trzecie. Dobrze, mogę poczekać z czwartym, aż pójdziemy do lasu. Tam nazbieram sobie krwawnika i szczawiu, moich ulubionych przypraw do chleba z szynką. Mam w kieszeniach pełno kanapek. W czasie pleneru malarskiego nie można cierpieć głodu.

— Chce pan dzisiaj szkicować?

— Tak, dlatego idę do „świętych hal”.

— Myślałem, że maluje pan zwierzęta?

— To przede wszystkim! Na pewno znajdziemy tam jakieś żywe stworzenie, może jakiegoś padalca, miętusa lub chociażby wycieczkowiczów. Idziemy?

— Chodźmy!

Wkrótce wędrowali przez pola i niebawem dotarli do wspaniałego bukowego lasu, który trafnie nazwano „świętymi halami”. Haller był serdeczny, a i mały grubas okazał się znakomitym towarzyszem. W czasie rozmowy Haller poznał, że ma do czynienia z prawdziwym malarzem.

— Ma pan w sobie coś wojskowego — powiedział gruby w swój żartobliwy sposób. — Można pomyśleć, że jest pan oficerem w cywilu. Był pan żołnierzem?

— Tak.

— Ja także.

— Pan? — zapytał Haller, patrząc zdziwiony na figurę swego towarzysza.

— Tak. Jestem nawet podoficerem. Dobrze wyszedłem na całej tej historii, jak pan widzi. Moja tusza jest na to dostatecznym dowodem, ale wejdźmy proszę w te zarośla!

— Może znajdziemy tam dla naszych ołówków, jakąś piękną grupę drzew albo coś równie ciekawego. Muszę wziąć stąd coś ze sobą!

Mimo swojej tuszy grubas był dobrym piechurem. Chociaż Haller szedł dość szybko, nadążał za nim bez trudu.

Dzień był przepiękny. Słońce grzało mocno, przez gałęzie drzew wpadały rozedrgane promienie słoneczne i barwiły młodą zieleń liści na złoto. Powietrze leśne orzeźwiało płuca i zewsząd słychać było radosny śpiew ptaków.

Nagle obaj mężczyźni zatrzymali się mimowolnie. Gdzieś bardzo blisko, słychać było, wyjątkowo dźwięczny, kobiecy głos. Był to alt o specyficznym, srebrzystym brzmieniu.

— Niech pan posłucha! — szepnął gruby — Ktoś coś czyta, albo deklamuje. To są wiersze. Zobaczmy, kto to jest!

Przedarli się cicho przez zarośla i stanęli na skraju małej kotliny. Na jej dnie leżało kilka pokrytych mchem kamieni, na których siedziały dwie kobiety. Jedna z nich nie była już młoda, ale na jej twarzy pozostały ślady wielkiej piękności. Jej blada twarz naznaczona była piętnem cichego i od dawna przeżywanego smutku.

Druga, młodsza, prawdziwa piękność, wysoka i dobrze zbudowana. Miała jasne włosy i śnieżnobiałą cerę. Jej strój był bardzo skromny. Nawet na leżącym obok niej kapeluszu nie było kwiatów ani szarfy. W ręku trzymała książkę, z której właśnie czytała.

— Arystokratka najczystszej krwi, mogę się założyć — wyszeptał gruby do swojego towarzysza.

— A ta młodsza jest damą do towarzystwa — dodał Haller.

— Możliwe. Jaką piękne grupę stanowią! Spróbujemy? Mówiąc to popatrzył znacząco na swoje tekę.

— Chciałbym, nawet bardzo, — odpowiedział Haller — ale tutaj mogą nas z łatwością zauważyć.

— Podkradnijmy się tam na prawo, trochę wyżej. Jest tam lekkie wzniesienie, za którym możemy się ukryć.

Podpełzli do wybranego miejsca, usadowili się wygodnie i zaczęli rysować.

— Co to może być, co ona czyta? — zapytał Haller.

— Myślę, ze to dzieło Geroka „Liście palmowe” — odpowiedział Berlińczyk.

— Tak, niech pan słucha! Teraz czyta „Wiosenne wyznanie wiary”:

— Wspaniałe, wspaniałe! — wyszeptał — To akcentowanie, ta siła wyrazu! Widzi pan jak się zaróżowiły jej policzki i jak… niech to dunder świśnie! No to jedziemy!

Gruby tak zapamiętale podziwiał rozgrywającą się przed nim scenę, że wyprostował się i pochylił za bardzo do przodu. Wiszący nad kotliną zwal ziemi, na którym obaj siedzieli, nie wytrzymał dłużej tego ciężaru i runął w dół.

— Huuura! A jednak ciągle się jeszcze trzymam!

Gruby zdążył bowiem w ostatniej chwili wyciągnąć rękę i chwycił, zsuwając się na dół, nogę swojego kolegi.

— Ratunku! — zawołał Haller. — Pociągnie mnie pan za sobą! Stać, stać! Prr! Ach!

Tak, niestety lawina runęła w kotlinę.

Obydwie damy, nie miały pojęcia, że są obserwowane. Mała kotlinka stała się dla nich świątynią. Spokój, jakim się rozkoszowały, został przerwany przez głośne wrzaski, które się nagle rozległy nad ich głowami.

Przerażone podskoczyły na swoich miejscach i to, co zobaczyły nie stanowiło budującego widoku. Z góry wąwozu toczyła się masa ziemi, piachu i żwiru, a w środku tego wszystkiego wrzeszcząc, sapiąc i jęcząc leciał na łeb na szyję człowiek. Spadając, usiłował zatrzymać się na każdym krzaczku, na każdym kamieniu, ale daremnie. Stąd brały się szybko następujące po sobie okrzyki przerażenia, nadziei i wściekłości.

— Stop! Hej, hola, hejże! Teraz! O Boże! Spadam dalej! Huuura! kobiety, uciekajcie! Na lewo, Hieronimie, na lewo, bo skręcisz sobie kark! No, wreszcie się skończyło!

Tak spadł na dno kotliny. Siła upadku spowodowała, że znalazł się prosto pod nogami pań, które nie wiedziały czy mają uciekać czy zostać na miejscu. Przed nimi leżał zakurzony, tęgi mężczyzna, na dodatek z podartymi spodniami. Wyciągnięty jak długi powiedział:

— Uniżony sługa, moje panie! Niech się panie uspokoją. Pozwolą panie, że się przedstawię: Hieronim Aureliusz Schneff… Jezus Maria, a któż tam jeszcze tak pędzi? No to wesołych świąt!

Hallerowi udało się utrzymać równowagę nieco dłużej, ale w końcu musiał ustąpić prawu ciężkości i teraz nadlatywał jak wicher. Wpadł z takim pędem na grubego, że ten potoczył się jeszcze dalej.

Haller podniósł się natychmiast i skłonił się grzecznie obu paniom. Poczuł się prawie obrażony, gdy na twarzy młodszej dostrzegł ironiczny uśmiech.

— Zmykajmy, na litość boską! Spójrz tylko na swoje spodnie! Z przodu na kolanach i z tyłu! — zawołał do niego gruby.

Wąskie spodnie Hallera wyglądały jeszcze gorzej niż spodnie Berlińczyka. Popatrzył spłoszony na dół i ujrzawszy swoje kolana wyglądające przez dwie straszne dziury, odwrócił się na pięcie i w mgnieniu oka zniknął w krzakach.

Teraz wreszcie wstał grubas. Przedstawiał sobą tak komiczny wygląd, że obu paniom z największym tylko wysiłkiem udało się zachować powagę.

— Schneffke, chciałem przedtem powiedzieć, moje panie. Ale właśnie wtedy wpadł na mnie ten błazen i przerwał mi wpół słowa. Hieronim Aureliusz Schneffke, artysta malarz. Moje karty wizytowe musiałem zgubić gdzieś po drodze. To beznadziejna historia. Niech panie popatrzą tylko na mój nieszczęsny parasol, o tam leży! Jest cały połamany i nie ma pokrycia.

Jego szkicownik przebył z nim całą drogę. Leżał teraz na ziemi, zabrudzony i potargany. Młodsza dama ujrzawszy go schyliła się prędko i podniosła, aby obejrzeć.

— Ach, ciociu popatrz, to my! — powiedziała. — Los, ukarał na szczęście prędko tę kradzież. Chodźmy, nie traćmy spaceru!

Podarła szkic na małe kawałki i rozrzuciła je wokół siebie. Obie panie opuściły kotlinę.

— Do diabła! — burknął gruby. — Dumna, jak Hiszpanka! Huczy mi w głowie, jakby kto grał na basach. A gdzież to podziewa się szanowny pan kolega?

Haller wychodził z krzaków.

— Przeklęty wypadek! — zaklął. — Okropne zdarzenie! Taka dziewczyna ! Jaka piękna! Znalazłem wreszcie mój ideał urody. I właśnie w tym momencie pękają mi spodnie.

— To i tak lepsze od tego, niż gdyby znalazł pan spodnie a przy tam pękłby pański ideał. Na górze leżą pański parasol i teka. Spadł pan o wiele lepiej ode mnie. Moje rzeczy diabli wzięli!

— Tak, jest to jakaś pociecha. Zachowałem szkic tej wspaniałej głowy i tej cudownej figury. Nie wie pan, kim one były?

— Nie. Ale to tylko pańska wina.

— Jak to?

— Właśnie zaczynałem, zgodnie z wszelkimi regułami dobrego wychowania prezentację, gdy nadleciał pan i wypadłem z roli. A tak te panie byłyby zobowiązane przedstawić się również.

— Możliwe, że je jeszcze zobaczymy. Teraz, przede wszystkim musimy doprowadzić się do porządku. W Tarancie jest na pewno jakiś krawiec, który ma to czego potrzebujemy.

— Mam nadzieję. Ale pan nie może pokazać się w Tarancie w tym stanie. Dlaczego nosi pan takie wąskie spodnie?

— Na razie pójdziemy razem, a w pobliżu miasta ja się zatrzymam i poczekam na pana.

Oczyścili się jak to tylko było możliwe i poszli w stronę miasta. Ale radość z wycieczki została zepsuta. Postanowili udać się najbliższym pociągiem do Drezna, a stamtąd do Berlina. Do odejścia pociągu zostało im jeszcze trochę czasu.

— Którą klasą pojedziemy? — zapytał Schneffke. — Zaraz kupię bilety.

Siedzieli w dworcowej restauracji i przed każdym z nich stała szklanka piwa. Haller odszedł i za moment wrócił z dwoma biletami pierwszej klasy.

— Do diabła! — powiedział Berlińczyk. — Mój portfel nie przywykł do takiej wielkoduszności.

— Ale mój tak! Pan sobie życzył przecież, abyśmy do Berlina trzymali się razem…

— W Berlinie także! — przerwał mu Gruby. — Pan mi się podoba, chociaż pańskie spodnie okazały się niezbyt wytrzymałe, będzie mi bardzo przyjemnie, jeżeli i w Berlinie nie stracimy kontaktu.

— Zgadzam się, chociaż i pańskie spodnie ucierpiały podczas tej ślizgawki. Ale jeżeli mamy przestawać ze sobą, musi się pan przystosować do mojego trybu życia. Ja podróżuję tylko pierwszą klasą.

— Hm! — roześmiał się gruby. — A którą klasą podróżował pan tam w lesie? Poza tym, proszę mi powiedzieć, gdzie pan zamieszka w Dreźnie?

— Nie wiem. Prosto z Chemnitz przyjechałem tutaj do Tarantu, aby obejrzeć tak jak pan te słynne „święte Hale”. W Dreźnie nie byłem jeszcze nigdy.

— A ja przyjechałem z Flohatal, który jest znany ze swoich pięknych krajobrazów. Wysiadłem tutaj, aby mieć rzadką przyjemność zjechania na sankach bez sanek i to po gołej ziemi. Będę mieszkał w zameczku Trompeter.

— Gospoda pierwszej klasy?

— Nie.

— Kto tam zajeżdża?

— Klasa średnia.

— Artysta nie należy do średniej klasy. Nie zna pan jakiegoś wytworniejszego miejsca?

— Hotel de Gare albo hotel Rzym przy nowym rynku.

— A więc jedziemy do hotelu de Gare.

— Jak? Ja też? Broń Boże!

— Dlaczego?

— Ponieważ moja kiesa należy do klasy średniej.

— To jeszcze żaden powód. Dopóki jesteśmy razem, ja pokryję wszystkie rachunki.

— To przedstawienie jest znakomite! Mój znamienity kolego, czyżby pan aż do tego stopnia za mną szalał, że zdolny jest pan do ponoszenia takich ofiar?

— Ten mały wydatek nie ma żadnego znaczenia, jestem zaopatrzony w wystarczającą ilość pieniędzy. Pan mi się podoba, a poza tym jeszcze nigdy nie byłem w Berlinie i sądzę, że może mi się pan tam przydać.

— Czy i tam mam zadbać o nowe spodnie dla pana? Jestem do dyspozycji. A przy tym mamy to szczęście, że nie ma tam żadnych „świętych hal”. Wprawdzie, od czasu do czasu lubię, gdy mi się przydarza jakaś przygoda, ale jazda omnibusem bez omnibusu nie jest jednak taka przyjemna, zwłaszcza jeżeli patrzą na to damy. Ta starsza zwraca na siebie uwagę, taka subtelna, arystokratyczna twarz! Ale jej towarzyszka była o wiele bardziej pociągająca. Podobała się panu?

Haller zamyślił się, jakby usiłował przypomnieć sobie jej twarz.

— To prawdziwa piękność!

— Tak jest, wspaniała, to jedyne określenie! Do diabła! Po pierwsze, gdybym wiedział kim ona jest, a po drugie, ach! Hm!

— Co po drugie.

— Czy… no, czy ma jakiegoś ukochanego czy nie!

— Zakochał się pan?

Gruby otarł usta i mlasnął językiem.

— Zakochany, mówi pan? To diabelnie niepoetyckie słowo. Na pana miejscu wyraziłbym się inaczej.

— Jak na przykład?

— W tym momencie nie mogę tak od razu powiedzieć. Ale kiedy tam spadłem prosto pod jej nogi, naszło mnie coś jak… jak, tak wiem jak Schillera w jego Dzwonie. Stała tam przede mną wspaniała we władaniu młodości, jak dzieło niebios. Leżałem przed nią, na ziemskim padole, gdzie nieudacznicy dostają zazwyczaj cięgi i w tym uroczystym momencie mógłbym wykrzyknąć, jak Schiller:


O słodka nadziejo, czuła tęsknoto,

Pierwszej miłości czasie złoty.

Złożony leżę od niemocy, A ty?

Ty śmiejesz się z mej głupoty!


Haller słysząc poetycki ton grubego, wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem! Ten gruby był wspaniały.

Schnefike dał mu się do woli wyśmiać, a potem powiedział z najpoważniejsze na świecie miną:

— Czemu się pan śmieje? Myśli pan, że mój wiersz nie wzruszyłby wrażliwego, dziewczęcego serca? W Berlinie znają mnie jako największego uwodziciela damskich serduszek.

Jego towarzysz spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Pan? Ile miał pan sukcesów?

— Bardzo dużo! Jedna mnie wyśmiała, druga wzruszyła ramionami, trzecia zostawiła i uciekła, a czwarta.., do diabła, kto by je tam wszystkie zliczył! Jeszcze pan mnie nie zna. Ale ta panna do towarzystwa, u której stóp jeszcze tak niedawno leżałem, ta mi zalazła za skórę. Jeśli ją kiedykolwiek spotkam wyznam jej swoja miłość, jak mi Bóg miły!

— Życzę szczęścia, mój drogi! Ale nadjeżdża już nasz pociąg, chodźmy!

Weszli na peron i wspięli się po stopniach do przedziału pierwszej klasy.

Nie zauważyli dwóch pań, które oczekiwały także na pociąg. Były to owe dwie damy, które niedawno, w tak niezwykły sposób poznali w lesie.

— Wsiadamy do przedziału dla pań? — zapytała młodsza. — Nie, droga Emmo.

Zobaczywszy otwarty przedział pierwszej klasy wsiadły do niego, starsza pani pierwsza.

— Ooo, do diabła!

Był to głos grubego. Starsza pani usłyszała go i rozpoznała. Natychmiast chciała wysiąść, ale jej towarzyszka, która nic nie słyszała ani nie widziała stała już na stopniu, a konduktor zawołał:

— Proszę się pospieszyć moje panie! Był już trzeci dzwonek!

W tych okolicznościach nie pozostawało nic innego, jak zostać. Konduktor zatrzasnął drzwi i pociąg ruszył.

Teraz także młodsza kobieta zauważyła w jakim towarzystwie przyszło jej podróżować. Jej twarz drgnęła, jakby w uśmiechu, potem zasłoniła ją welonem zaznaczając tym samym, że nie życzy sobie żeby jej przeszkadzano.

Obaj panowie siedzieli pod jednym, a obie panie pod drugim oknem.

— Szczęśliwe zrządzenie losu! — wyszeptał Berlińczyk. — Mam to wygłosić?

— Co? — spytał jego towarzysz. — No, moje wyznanie!

— Bzdura! Chce pan je obrazić?

— W żadnym razie. Znam się dobrze na tych sprawach.

Zrobił uroczystą minę, zwrócił się w stronę pań, obciągnął na brzuchu kamizelkę, znacząco chrząknął i wreszcie powiedział:

— Czy wolno mi zaoferować łaskawej pani moje miejsce? Z pewnością nie lubi pani siedzieć tyłem do kierunku jazdy?

Zadał to pytanie bardzo uprzejmym tonem. Starsza pani nie miała zatem innego wyjścia jak odpowiedzieć. Lekko skinęła głowę i odpowiedziała:

— Dziękuję, nie jestem przewrażliwiona.

— Och, ja także! — przytaknął ochoczo, spoglądając przy tym triumfująco na swego towarzysza.

— Zauważyłam — odpowiedziała i blady, ironiczny uśmiech pojawił się na jej twarzy.

— To bardzo miło! Gdzie łaskawa pani zdążyła to zauważyć?

— W lesie. Wydaje się, że panu obojętny jest sposób podróżowania.

— Prawda? — roześmiał się. — Nie potrzebuję ani woźnicy, ani koni i powozu, a nawet pociągu. Z całą pewnością podziwiała pani nasze umiejętności. Zakładam, że to zajście jest dla pani trochę niezrozumiałe?

— Przyznaję, że tak.

— Czy mógłbym je pani wyjaśnić? — Bardzo proszę!

Właściwie nie miała najmniejszej ochoty wdawać się w żadną rozmowę, ale gdy spojrzała w szczerą i dobroduszną twarz grubasa, zmieniła zdanie i postanowiła nie deprymować go.

— A więc łaskawa pani, — powiedział — zamierzaliśmy właściwie jechać rowerami, ale jeszcze nam ich nie dostarczono. Aby nie tracić czasu, poszliśmy do lasu, żeby trochę poćwiczyć. Człowiek musi być pomysłowy. Gdy dostaniemy wreszcie nasze rowery, będziemy już na tyle sprawni, że jazda na nich nie sprawi nam najmniejszych trudności. Mam nadzieję, że uzna to pani za rozsądne.

— Tyle samo rozsądne, co niezwykłe — roześmiała się.

— To nie jest znowu takie niezwykłe, zważywszy na to, że jesteśmy obaj niezwykłymi ludźmi. Jesteśmy artystami. Jeśli się nie mylę, miałem już w lesie zaszczyt przedstawić się paniom?

— Tak, mój panie. Ale pańskie nazwisko jest tak samo niezwykłe, jak pan. Muszę z przykrością przyznać, że nie zapamiętałam go.

— Zapomniała pani? Ten sam los spotyka większość ludzi wybitnych! Dopiero po śmierci stawia się im pomniki. Ale ja, pozwolę sobie już teraz oddać cześć mojej pamięci i przypomnę pani, że nazywam się Hieronim Aureliusz Schneflke.

— Dziękuję panu.

Uważała sprawę za zakończoną, ale on patrzył na nią tak wyczekująco, że rozbawiona, ciągnęła dalej:

— Nazywam się Eschenrode.

To mu nie wystarczyło i spytał:

— Jest pani także artystką? Może malarką?

— Niestety nie. Mój mąż jest generałem.

Aż się cofnął.

— Generał von Eschenrode?

— Tak.

— Jest przecież hrabią.

— O ile wiem, tak — przytaknęła.

— Z całym szacunkiem, łaskawa pani. A ta panienka, jak się wydaje, jest pańską damą do towarzystwa?

Generałowa uśmiechnęła się filuternie.

— Zgadł pan. Panna Emma jest moje lektorką, moją najmilszą towarzyszką. Wolno spytać jakie obrazy preferuje pan jako malarz?

Gruby zrobił poważne minę.

— Jestem malarzem zoologicznym i szczególnie interesują mnie te okazy królestwa zwierząt, w których ucieleśniony został cały zmysł natury, aby w jednym egzemplarzu połączyć najwyższe piękno i atletyczną doskonałość.

— Ach, o jakich zwierzętach pan myśli?

— Raki, pająki i stonogi.

Spojrzała na niego tak, jakby obawiała się, że nie jest przy zdrowych zmysłach; ale jego mina świadczyła o tym, że tylko żartuje. Już zamierzała mu odpowiedzieć, ale uprzedziła ją jej towarzyszka i zza welonu rozległo się pytanie:

— Czy pańskie dzisiejsze dokonania jest tego samego gatunku?

— Które, moja panno?

Na jego twarzy malowało się zadowolenie, że sprowokował ją do rozmowy.

— Kiedy pan leżał, odpoczywając, przede mną na ziemi, znalazłam koło pana obraz jakiejś istoty i chciałabym się dowiedzieć, czy zaliczają pan do pająków czy może do stonóg?

Wiadomo było, że mówi o szkicu swojej własnej osoby, ale to nie wprowadziło go w zakłopotanie.

— To zupełnie inny gatunek sztuki, a ja nie jestem tym, który to rysował.

— Ach! A któż to?

— Musiałem wypożyczyć ołówek mojemu sercu.

No, wreszcie wyznał to, co zamierzał! Aż tupnął z radości i zadowolony splótł ręce na brzuchu, spojrzał z dumą i triumfem na swojego towarzysza.

Zza welonu rozległ się krótki, srebrzysty śmiech.

— Czy pańskie serce rysuje także postacie? — zapytała.

— Tak się zdaje — odpowiedział. — Do tej pory nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Jest pani pierwszą osobą, która odważyło się narysować.

— Jestem uszczęśliwiona, proszę pana! Schneffke, tak się pan nazywa, prawda?

— Tak, Hieronim Aureliusz Schneffke! To pewne i jasne jak pudding. Do licha, to pożałowania godne!

Rozmowa toczyła się bez przeszkód, przerywana tylko stukotem kół i postojami pociągu na małych stacjach. W końcu wjechali na dworzec w Dreźnie. Otwarto drzwi i wysiedli.

Gruby pomógłby z przyjemnością obu paniom przy wysiadaniu, niestety siedział na przeciwnym końcu przedziału. Ale tak szybko, jak mu na to pozwoliła jego tusza, wyskoczył za nimi i uchylając kapelusza, zapytał:

— Może zamówić dla łaskawych pań dorożkę?

Chciała odrzucić jego uprzejmość, ale spojrzawszy w jego dobre, oczy nie mogła odmówić.

— Nie mogę przecież tak pana trudzić! — powiedziała.

— A to dlaczego nie?

— Hm! — zaśmiała się, patrząc na niego — Taki wysiłek, przy pańskiej tuszy, nie jest wskazany.

— Ponieważ nie jestem chudy i wysoki? Och, moja tusza nie przeszkadza mi w niczym. Ktoś, kto tak żwawo ćwiczy w lesie jazdę na rowerze, może skoczyć także po dorożkę. Powinna pani zobaczyć, jak latam!

Pobiegł z prędkością, o którą trudno było go podejrzewać. Mruczał przy tym zadowolony:

— W ten sposób dowiem się do jakiej gospody czy hotelu jadą. Sprytny człowiek nie może być osłem! To jasne jak pudding. Ta dama do towarzystwa nie może mi w żadnym wypadku umknąć.

Generałowa spoglądała za nim uśmiechnięta i spytała swej towarzyszki:

— Czy mogłam mu odmówić, kochana Emmo?

— Nie ciociu! To dobry człowiek, chociaż małego ducha.

— Podbiłaś mu serce.

— A więc to najszczęśliwszy dzień mojego życia — zażartowała Emma von Greifenklau. — Ale, co powiesz o tym drugim?

— Pierwsze wrażenie często bywa rozstrzygające, jeśli chodzi o ocenę człowieka. Ale w tym wypadku, wydaje mi się, że się nie sprawdza. Wydaje się że to niezwykły człowiek.

— Nie wydaje mi się. Przeciwnie uważam go, hm… za prostego człowieka. Nie sądzisz tak samo?

— Co masz na myśli?

— Jego podobieństwo do Fritza.

— Do Fritza? O którym Fritzu myślisz?

— Fritzu Shneebergu, towarzyszu mojego brata.

— Widziałam go tylko raz i to przelotnie. Możliwe, że często przebywał w moim pobliżu, ale nie zauważyłam go ani nie zwróciłam na niego uwagi. Ale z podobieństwa do Fritza nie możesz wyciągać wniosku, że ma przeciętny charakter.

— Ale nie ma ducha. Nie znalazł nawet słowa, aby przeprosić za strach, którego był powodem. Ten Hieronim obrócił przynajmniej wszystko w żart.

— A mimo to, ten drugi, wydaje mi się bardziej pociągający. Może dlatego, że mój mąż wyglądał prawie tak samo w jego wieku.

— Naprawdę? A więc to zrozumiałe, że go tak bronisz. O nasza dorożka, ciociu!

Wsiadły do fiakra i podziękowały malarzowi.

— Hotel de Gare! — rozkazała generałowa.

Hieronim skłonił się głęboko i zamyślony spoglądał chwilę za odjeżdżającym fiakrem.

— Doskonała dziewczyna — powiedział do siebie. — Jakby to wyglądało, pani Hieronimowa Aureliuszowa Schneffke? Ma na imię Emma? Nieźle! Emma znaczy pilna, pracowita. Mogłaby mi na przykład mieszać farby.

Nagle ktoś klepnął go w plecy.

— Do stu piorunów! — zawołał — Co to za prostak! Ach to pan, kolego ! Niech pan następnym razem nie przesadza tak z tymi swoimi pieszczotami!

— A pan niech nie lata za każdym motylkiem, jeśli chce pan przebywać w moim towarzystwie! — odpowiedział Haller.

— Czyżby mówił pan, o pannie Emmie?

— Nieważne o kim mówię. Jest dorożka! Jedziemy do hotelu de Gare.

— Może jedźmy gdzie indziej.

— Dlaczego?

— Te panie tam mieszkają.

— Ach! Boi się pan ich? Myślałem, że jest pan zakochany w tej lektorce?

— Zakochany? Fuj, znowu to niewłaściwe słowo. Jej wizerunek dotarł zwycięsko do bram mego serca. Tak należy się wyrażać. Wprawdzie chciałbym przebywać nieprzerwanie, blisko niej, ale mam poważne powody, aby tymczasem odsunąć się, nieśmiało.

— Co? Jakież to powody?

— Po pierwsze rodzaj i sposób zadzierzgnięcia znajomości, a po drugie mój obecny grzeszny wygląd. Niech pan na mnie spojrzy!

— No, a co miałbym ujrzeć?

— Ta diabelska ślizgawka zniszczyła znacznie moje ubranie, a w tym momencie nie dysponuję milionami, abym mógł kupić sobie nowe. Muszę odczekać zanim dotrę do mojej berlińskiej szafy. Do tej pory muszę schować moje tęskniące serce do kartonowego pudła.

— Myślę, że szafa z ubraniami nie będzie stanowić problemu w osiągnięciu szczęścia. Ta Emma nie wyglądała mi na taką, która dałaby się zdobyć przez malarza raków i stonóg. Wsiadajmy, jedziemy do hotelu Rzym.

Tam zamówili dwa, leżące obok siebie pokoje. Haller miał ochotę pójść do teatru i kazał sobie przynieść dwa bilety.

— Co dzisiaj grają? — zapytał Gruby.

— Dziewicę z Orleanu.

— Pójdę, chociaż wolałbym dziewicę z Tarantu. Poza tym, tam w przedziale, bardzo mnie pan zdenerwował.

— Dlaczego?

— Nie wydał pan z siebie głosu. Co te dwie damy musiały sobie o mnie pomyśleć!

— O panu? Jeśli jestem milczący, to ta sprawa nie dotyczy przecież pana.

— A jakże! Artysta, który znajduje się w towarzystwie kogoś, kto nie umie mówić, jest skompromitowany.

— Hola! Pan prowadził rozmowę w tak uduchowiony sposób, że nie chciałem panu przeszkadzać w zebraniu całego splendoru i pochwał.

— No dobrze. Generałowa to wspaniała dama. Jestem przekonany, że moja osobowość zrobiła na niej piorunujące wrażenie.

— Oczywiście. Pana osobowość waży odpowiednio dużo.

— Sto pięćdziesiąt kilogramów. To ma znaczenie. Gdyby tylko ta Emma nie była zasłonięta welonem! Ale i tak szczęśliwie zauważyłem, że spojrzała na mnie z podziwem kilka razy. Jeśli się nie mylę, nie zostanie już długo lektorką Wie pan, co zamierzam zrobić?

— Same głupstwa, jak to ma pan w zwyczaju.

— Oho, a właśnie że będę bardzo przemyślny. Przespaceruję się mianowicie do hotelu de Gare i spróbuję się dowiedzieć, jak długo zostaną tam te dwie damy.

— Niezły pomysł. Niech się pan spieszy i postępuje roztropnie!

— Przynajmniej tak roztropnie jak każdy inny. Napiwek może czasami zdziałać cuda.



Hieronim Aureliusz Schneffke


Haller podszedł do okna i spoglądał zamyślony w dół. Patrzył na przechodzących ulicą ludzi, ale jakby ich nie dostrzegał. Był duchem gdzie indziej, tam w hotelu de Gare.

— Co to było? — zapytał siebie — Co mnie przymuszało do patrzenia tylko na generałową? Czułem się tak, jakbym ją znał, jakbym ją już gdzieś widział. Niepojęte! Są takie osoby, które się kocha od pierwszego wejrzenia. Tak jest z tą damą, dla której uczyniłbym wszystko, aby tylko zasłużyć na jej uśmiech.

Zaczął zamyślony, spacerować po pokoju.

— A ta druga — rozmyślał nadal — jest naprawdę godna tego, aby ją pokochać. Gdyby tylko nie była lektorką, a ja nie byłbym zaręczony, mogłaby być dla mnie niebezpieczna. Sam już nie wiem, czy Ella von Perret jest od niej piękniejsza.

Grubas tymczasem, przy drzwiach hotelu de Gare natknął się na portiera i za osiem fenigów otrzymał od niego wszystkie informacje. Portier obejrzawszy dokładnie sztukę srebra, powiedział:

— Hm! A co to?

— To dla pana. Daję ją panu w prezencie. — Nie bardzo mi na tym zależy, mój panie!

— Co? Nie zależy panu na ośmiu fenigach? Jeszcze w życiu nie spotkałem takiego portiera. To jasne jak pudding!

— Ale ja już wiele razy spotkałem takie monety ośmiofenigowe. Nie są niewarte.

— Nic? Jak to?

— Niech pan spojrzy tutaj! Ta pochodzi z okresu wojny, kiedy dodawano więcej miedzi niż srebra.

— Niech pan mi to pokaże! Rzeczywiście, ma pan rację. Zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Mam dla pana coś innego. Nie chciałem pana oszukać.

Ale portier był nieufny. Obejrzał dokładnie grubego i zapytał:

— Dziękuję! Czym mogę panu służyć?

— Pewną drobną informacją. Mieszka tutaj generałowa von Eschenrode, prawda?

— Tak.

— Ze swoją damą do towarzystwa?

— Dama do towarzystwa? Nic o tym nie wiem.

— Aleja za to wiem. Ta dziewczyna to zjawiskowo piękna blondynka.

— Hm! Ach! Dobrze! — roześmiał się portier. — Mówi pan, że to lektorka? Tak, jest tutaj.

— Czy jest z nimi ktoś jeszcze?

— Służący.

— Ale jego nie było w Tarancie.

— Nie, został tutaj. Spotkał pan te damy w Tarancie? — Tak. Miałem ten zaszczyt zostać im przedstawiony w najchlubniejszy sposób. Nie wie pan, jak długo zostaną w Dreźnie?

— O ile mi wiadomo wyjeżdżają już jutro przed południem.

— Pięknie! Nie wie pan skąd pochodzi ta młodsza?

— A to wiem i to nawet bardzo dokładnie. Znam ją już od wielu lat.

— Znakomicie! A więc skąd pochodzi?

— Z Drezna.

— Do diabła! Czy ma jakiegoś ukochanego?

— Miała. Była nawet zaręczona.

— Hm. A z kim?

— Z pewnym dyrektorem seminarium na emeryturze.

— Wszyscy diabli! To jakiś stary facet.

— Siedemdziesiąt trzy lata.

— Co? Siedemdziesiąt trzy? I w takim się zakochała?

— A dlaczego nie? Kobiety miewają przecież swoje kaprysy. Jedna woli młodego, a inna dla odmiany starego. Są przecież świeżutkie dziewczyny, które właśnie przepadają za siwowłosymi mężczyznami i pragną ich poślubić.

— Tak, tak znam to. Pełna, czerwona, zdrowa twarz i siwe włosy przyciągają najbardziej. A więc już więcej nie jest zakochana.

— Nie, umarł.

— Nie ma czego żałować! Dyrektorzy seminarium na emeryturze są zazwyczaj nie do zniesienia, zwłaszcza dla dzielnych i aktywnych zawodowo młodzieńców, którzy mają zamiar sprzątnąć im sprzed nosa najładniejsze dziewczyny. Czy nosi po nim żałobę?

— Ma po temu wszelkie powody. To musiał być porządny chłop i bardzo ją musiał cenić, skoro zapisał jej cały swój majątek.

— To prawda! ? Odziedziczyła, po nim? Ile?

— Sześćdziesiąt tysięcy talarów w złocie, srebrze i papierach wartościowych, dom przy ulicy Zębowej, willę w Niederpoyritz i połowę fabryki papieru w pobliżu Markneukirchen, w górach.

Grubego zamurowało ze zdziwienia.

— Wszyscy święci! — powiedział. — Ależ on był bogaty! Dyrektorzy seminarium to zazwyczaj biedaczyska.

— Mówią, że wygrał to wszystko na loterii.

— A, jest to jakieś wyjaśnienie. A więc to wszystko odziedziczyła ona? To najpiękniejszy pudding, jaki kiedykolwiek istniał!

— Właśnie z powodu spadku przyjechała tu z Berlina. Generałowa jej towarzyszy, ponieważ bardzo ją ceni. Wczoraj po południu wypłacili jej pieniądze.

— A jutro wiozą je do Berlina?

— Na pewno.

— Nie ma żadnych krewnych?

— Ani dzieci ślubnych ani nieślubnych.

— Nie życzyłbym sobie dzieci, a już tym bardziej nieślubnych. Skoro nie ma nikogo, to jest partią, że palce lizać.

— Liże pan sobie palce?

— Wszystkie dziesięć.

— Wierzę. A kim pan właściwie jest?

— Nie widać tego po mnie?

— Hm! Wygląda pan zupełnie jak gorzelnik.

— Bzdura! Jestem książęcym rosyjskim superintendentem generalnym w młodszej linii, ten ze starszej linii jest trochę chudszy ode mnie. Do widzenia drogi przyjacielu!

Gruby odszedł. Portier spoglądał za nim kręcąc głowę.

— Ten? Generalski superintendent? Nie wygląda mi na kogoś takiego — zamruczał. — Ale w państewku rosyjskim wszystko jest możliwe. Ale mu nabzdurzyłem.

A gruby myślał sobie:

— Czy to wszystko prawda? Ten facet wyglądał zupełnie tak, jakby blagował. No, ja już znajdę okazję, żeby dowiedzieć się prawdy.

I kiedy Haller spytał go jak mu się powiodło, odpowiedział:

— Jutro przed południem jadą do Berlina.

— My także? Hm, wolałbym teraz unikać spotkania z nimi. Nasz występ ośmieszył nas do cna. Najlepiej będzie, jeżeli pojedziemy porannym pociągiem.

Ale Berlińczyk potrząsnął odmownie głową.

— Ani mi to w głowie! Jestem przyzwyczajony wysypiać się. Jeśli się za wcześnie wstaje można się rozchorować.

— Kto rano wstaje temu pan Bóg daje!

— A co mi z tego, jeżeli mam puste sakiewkę? Dłuższy sen to oszczędność, im się bowiem dłużej śpi tym mniej się wydaje.

— Ale jeżeli pojedziemy później istnieje niebezpieczeństwo, że na dworcu albo w przedziale znowu spotkamy te panie.

— To pojedziemy po południu. Berlin nie zając, nie ucieknie. To jasne jak pudding.

— Niech będzie. Parę godzin nie ma znaczenia. Ale co będziemy robić?

— Będziemy wyglądać przez okno i obserwować jak na rynku sprzedają owoce i inne rzeczy.

— Dziękuję! Zróbmy lepiej wycieczkę!

— Dokąd?

— Nie znam okolic Drezna.

— Może do Blasewitz?

— A co tam można zobaczyć?

— Kliniki serowe i pomnik Schillera.

— Dobrze! Podzielimy przyjemności. Pan będzie się rozkoszował klinikami sercowymi a ja pomnikiem.

— Moja część jest przynajmniej łatwiejsza do przełknięcia niż pańska. Poza tym możemy tam pojechać dorożką.

— Przyjemność będzie większa jeżeli się przejdziemy. Najchętniej… hm, ale to niemożliwe, skoro jesteśmy razem.

— Co?

— Już dawno nie siedziałem w siodle. Najchętniej pojechałbym konno, ale pan na pewno tego nie potrafi.

Ostatnie słowa Hallera mocno uraziły grubego. Bez żadnej przyczyny jego kolega twierdził, że nie umie jeździć konno.

— Ja nie umiem jeździć na koniu? — powiedział Schneffke. — A któż pana tak poinformował?

— Pan sam, albo raczej pańska figura!

— Oho! Moja figura jest dokładnie figurą dzielnego kawalerzysty. Już grubsi jeździli konno.

— Gdzie się pan tego nauczył?

— Na karuzeli jako dziecko.

— Bzdura!

— W Berlinie chodzę często na tor jeździecki!

— To brzmi już lepiej. Siedzi pan mocno w siodle?

— Stalowo jak pudding.

— A więc spróbujmy. Polecę chłopakowi, aby przygotował dwa konie na dziesiątą.

— Pięknie! Biorę tego bardziej ognistego. Zdziwi się pan i ucieszy na mój widok.

— O tym będzie jeszcze czas porozmawiać. Nie lubię siedzieć na byle jakiej chabecie nadającej się tylko dla rzeźnika. Pańskie nóżki nie sprawiają wrażenia wyjątkowo silnych.

— No i co z tego. Czy do tego są potrzebne silne nogi? Będę poganiał mojego konia, jak będę chciał.

Na tym stanęło. Do pójścia do teatru nie zostało już wiele czasu. Mieli miejsca w pierwszej loży na balkonie i krótko przed rozpoczęciem przedstawienia udali się do świątyni sztuki.

Gruby popatrzył na miejsce ze swoim numerem i pokiwał głową.

— No, no! — mruknął. — Tu mam siedzieć? To będzie wyglądało, jakbym sterczał na górze kartofli.

Usiłował skurczyć się do granic możliwości i usiadł.

— Udało się? — zapytał Haller.

— Nie za bardzo. Czuję się jakby mnie wpakowano w dyby. Będę wymagał od czasu do czasu pomocy. Mam nadzieję, że nie będziemy mieć żadnych sąsiadów. Jeśli miejsce koło mnie zostanie zajęte, to proszę mi życzyć szczęścia. Mocna budowa ciała jest w pewnych okolicznościach bardzo piękna, ale bywa także dokuczliwa, jak widzimy na niniejszym przykładzie.

Ledwie dokończył mówić, gdy drzwi do loży otwarły się i weszły trzy osoby: dwie kobiety wraz ze służącym. Damy były zawoalowane tak, że w pierwszej chwili nie można było rozpoznać ich rysów twarzy. Zobaczywszy obydwu panów przystanęły na chwilę coś szepcząc między sobą.

— Do diabła! Wydaje się, że tym także nie odpowiada siedzenie koło nas — szepnął Schnefłke do swojego sąsiada.

Ten spojrzał najpierw badawczo na obie kobiety i dopiero wtedy odpowiedział.

— Nie poznaje pan?

— Nie. Myśli pan, że powinienem znać każdą jabłonkę w Dreźnie, która na dodatek jest jeszcze zakryta welonem?

— A więc niech się pan nie przestraszy!

— A czego?

— Sam pan zobaczy. Zbliżają się.

— O nieba, na pomoc! Tak, idę tutaj, w moja stronę. Boże, bądź łaskawy dla mej biednej duszy!

— Albo, jeszcze lepiej, dla pańskich doczesnych szczątków, które w każdym razie zajmują o wiele więcej miejsca niż dusza i duch razem wzięte, drogi kolego.

Służący usiadł w tyle loży, a obie panie po lewej stronie Berlińczyka. Po jego prawej ręce siedział Haller. Biedny Hieronim westchnął rozpaczliwie i skurczył się do granic możliwości, ale mimo to jego obfite ciało wylewało się widocznie poza oparcia, a lewą stronę miał całkiem przykrytą suknią swojej sąsiadki.

Ona, usłyszawszy jego westchnienie, chrząknęła lekko, co zabrzmiało nieco zuchwale.

— Śmieje się oczywiście z mojej biedy! — pomyślał. — Teraz można jeszcze wytrzymać, ale co będzie później, gdy zrobi się cieplej! Chciałbym, żeby okazała się starą wiedźmą, z która nie będę musiał robić zbyt wielu ceregieli.

Ale jego życzenie nie miało się spełnić. Po podniesieniu kurtyny obie panie zdjęły welony.

Schneffke spoglądał na scenę, ale przy pierwszym zerknięciu na swoje sąsiadki przeraził się. Obok niego siedziały generałowa von Eschenrode i jej piękna lektorka.

Momentalnie zrobiło mu się gorąco.

— Do diabła! — pomyślał. — Szczęście to czy nieszczęście? Moje mankiety nie sa pierwszej czystości a kołnierzyk… do diabła, ta ślizgawka ośmieszyła mnie trochę. Wyglądam, jakbym siedział w starej skrzyni między mączką czekoladową, a mieloną kawa! Ale jest jeszcze jakaś pociecha! Miłość jest ślepa. Jeśli ta piękna panna mi sprzyja, na nic nie zwróci najmniejszej uwagi. Gdybym chociaż miał glansowane rękawiczki! O! Jest rozwiązanie!

Haller mianowicie, stwierdziwszy, że mu niewygodnie w jego rękawiczkach, ściągnął jedną i położył ją na balustradzie balkonu. Schneffke sprawdziwszy wprzódy, czy nikt na niego nie patrzy, chwycił ją i naciągnął na rękę. Wprawdzie trwało to cały pierwszy akt, zanim udało mu się wcisnąć w nią swoje tłuste palce, ale dopiął swego. Potem, możliwie najdelikatniej, sięgnął po leżący przed nim program. W tym samym momencie opuszczono kurtynę, rozległy się oklaski, a on uważając za stosowne zagrać wielbiciela sztuk pięknych, walił z całych sił w ręce. Nagle usłyszał, jak ktoś koło niego powiedział półgłosem:

— Ostrożnie panie Schneffke! Podrze ją pan! Jest za ciasna!

Zdumiony zwrócił się w stronę swojej sąsiadki.

— Kto?

— Ona! — odpowiedziała, wskazując przy tym na jego dłoń.

Przy klaskaniu rękawiczka popruła się zupełnie. Strzępy materiału zwisały z palców Schneffkego.

— O Boże! — powiedział. — Przysłano mi zły rozmiar!

— To godne pożałowania! Ale co na to powie pański kolega?

— A co on ma do tego?

— Zdenerwuje się, że zawczasu należycie nie poszerzył panu rękawiczki. Mógłby wtedy mieć ją trochę dłużej.

Schneffke poczuł jak krew napłynęła mu do twarzy. A więc ona widziała, jak zwędził rękawiczkę Hallerowi.

— Panienko, jest pani małą diablicą! — wyszeptał.

— Czy panu nie za gorąco w mojej piekielnej obecności, panie malarzu stonóg?

Rzeczywiście było mu tak gorąco, jakby był gotowaną wieprzowiną. Musiał jednak odwrócić jej uwagę od tej nieszczęsnej rękawiczki więc spytał:

— Jak się pani podoba Dziewica? Ta Paulina Ulric gra znakomicie!

— Prawie tak znakomicie, jak pan kradnie. Czy dojazdy na rowerze używa pan tego samego rozmiaru rękawiczek?

— Nie — odpowiedział ponuro — nakładam wtedy futrzane łapawice. Ale proszę mi powiedzieć, czy zna pani Niederpoyritz?

Popatrzyła na niego zdziwiona.

— Skąd to panu przyszło na myśl? Nigdy tam nie byłam.

— Ale na pewno zna pani Markneukirchen, w górach Erz?

— Nie!

— A znała pani tutaj w Dreźnie pewnego dyrektora seminarium, który niedawno umarł?

— Nie.

— A to łotr! Drań!

— Kto? Dyrektor seminarium?

— O nie! Ten na pewno był dobrym człowiekiem. Myślę o tym, który go dzisiaj pogrzebał.

— Mój panie, czy nie jest panu za gorąco?

— Tak gorąco, jak jakiemuś puddingowi!

Zaczął się drugi akt, ale gruby nic nie widział. Został oszukany przez portiera i to go złościło. W jeszcze gorszy humor wprawiła go ta historia z rękawiczką. I do tego Haller zauważył, że brakuje mu jej. Przechylił się przez balustradę balkonu myśląc, że tam właśnie spadła. Wtedy lektorka zrobiła tak znaczący ruch ręką, że Haller mimowolnie odwrócił się w jej stronę i w tej sytuacji musiał spojrzeć na dłoń Schneflkego obciągniętą strzępami skóry. Grubas spocił się tak, jakby siedział w łaźni parowej.

Ale już kończył się i ten akt. Haller wykorzystał to i szepnął do swojego sąsiada:

— Co, moja rękawiczka robi na pańskim ręku?

— To przeoczenie! — westchnął Graby.

— Co za bzdura! Chciał pan zabłyszczeć. Ta lektorka zawróciła panu w głowie.

— Niech się pan zamknie! Przynajmniej teraz! Chcę… ach, Bogu dzięki, wstają! Idą do foyer. Znikam!

Panie wstały i wyszły z loży.

— Chce pan iść za nimi? — zapytał Haller.

— Nawet mi to do głowy nie przyszło!

— A dokąd się pan wybiera?

— Wychodzę. Ulatniam się. Tu jest upał nie do wytrzymania, czterdzieści stopni w cieniu, a to nie wpływa dobrze na mój młodzieńczy wygląd. Pan zostaje?

— Tak. Ja nie muszę uciekać, mam czyste sumienie.

— Panu to dobrze! Miłej zabawy!

Schneffke wrócił do hotelu, i natychmiast położył się do łóżka, aby Haller gdy wróci nie miał okazji czynić mu jakichkolwiek uwag.

Gdy damy wróciły do loży Haller ukłonił się uprzejmie, ale potem wydawało się, że na nic poza przedstawieniem nie zwraca najmniejszej uwagi. Dopiero, gdy się skończyło skłonił się znowu.

Gdy panie przybyły do domu generałowa powiedziała do swojej bratanicy:

— Wiesz, z ciebie jest mały chochlik. Albo może myślisz, że nie zwróciłam uwagi na tę historię z rękawiczką?

— Bardzo ujął mnie ten malarz pająków, kochana ciociu!

— Który dla ciebie stracił serce!

— Tak bardzo, że pożycza sobie lewą rękawiczkę i wkłada ją na prawą rękę. On rzeczywiście uważa, że jestem twoje lektorkę!

— Mnie jednak bardziej interesuje mnie ten drugi. Jego wygląd i cała osoba wskazują na to, że pochodzi z wyższych sfer. Wydaje mi się, jakbym go znała od dawna. Sprawiał wrażenie, jakby nie zwracał na nas najmniejszej uwagi, ale zauważyłam, że obserwuje nas bardziej niż to, co się dzieje na scenie.

— A więc obydwie dokonałyśmy podboju, ja mam tego Hieronima, a ty tego… ach, jak on się nazywa?

— Może jeszcze kiedyś dowiemy się tego.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że aż tak cię ujął, abyś się czuła w obowiązku dowiedzieć się o nim czegoś więcej?

Generałowa nie od razu odpowiedziała.

— Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Rzadko spotyka się ludzi, którzy wywierają podobne wrażenie. Jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że jeszcze go bliżej poznam i wyjeżdżam z Drezna z przekonaniem, że nie widziałam tych malarzy po raz ostatni.

— Kiedy wyjeżdżamy?

— Jutro rano.

— Czy nie mogłybyśmy trochę tego przesunąć, kochana ciociu?

— Po co? Czy masz coś jeszcze do załatwienia?

— Właściwie nic. Chciałabym tylko przejść się jeszcze trochę.

— Z powodu spaceru mamy przekładać wyjazd?

— Pozwól, wyjaśnię ci to. Jest to związane z pewnym przeżyciem mojego brata.

— To brzmi jeszcze bardziej zagadkowo. — Bo nie wiesz, że Richard ma wielką miłość.

— Miłość? Ależ dziecko, to dla mnie zupełna nowość! Richard, ten wróg kobiet, który unika towarzystwa i wydaje się żyć tylko dla swojej służby i książek? A to hipokryta!

— Przebacz, kochana ciociu! Sprawie tej towarzyszą specjalne okoliczności. Wiesz przecież, że Richard był jakiś czas służbowo w Dreźnie?

— Oczywiście. Działał przecież na polecenie mojego męża.

— A więc, kiedyś wybrał się konno do Blasewitz i spotkał pewną damę…

— W której się zakochał od pierwszego wejrzenia? — przerwała śmiejąc się, generałowa.

— Tak. To prawie nie do wiary, ale tak było. Ona jechała powozem, a on konno i spojrzał na nią tylko przelotnie, a jednak właśnie w tym momencie…

— Tak, tak, taka jest miłość! Tak było ze mną i z Kunzem, gdy się pierwszy raz zobaczyliśmy w Paryżu. Tak też było z moją siostrą i twoim ojcem.

— On naturalnie nie wiedział, kim ona jest, — ciągnęła Emma von Greifenklau — ale od tej chwili myśl o niej nie opuszcza go nawet na chwilę.

— Nie starał się czegoś o niej dowiedzieć?

— Próbował, ale bez efektu. Ale teraz odnalazł ją, całkiem niespodzianie, jak mi napisał.

— Gdzie?

— To ty nie wiesz, kochana cioteczko, gdzie on właściwie przebywa?

— Nie.

— A wujaszek nic nie mówił?

— Nie powiedział ani słowa. Czy Richard podróżuje służbowo?

— Tak. To gdzie jest, jest tajemnicą.

— A więc nie będę cię wypytywać, bo i tak nic nie powiesz. Ale co to wszystko ma wspólnego ze spacerem do Blasewitz?

— Bardzo dużo. Ten spacer to akt wierności, siostrzanego zaangażowania. Chcę po prostu przespacerować się tą samą drogą, która on wtedy przemierzał konno. Chcę zobaczyć to miejsce, gdzie on stracił serce.

— Ach, więc o to chodzi? Pójdziemy do Blasewitz, do Berlina tak czy owak przyjedziemy.


* * *


Następny dzień okazał się tak piękny, że panie postanowiły wybrać się pieszo.

O tej samej mniej więcej porze stajenny przyprowadził przed hotel, w którym mieszkali nasi malarze, dwa konie. Schneffke był już gotowy do drogi i stał przy oknie. Pierwszy zauważył stajennego i pośpieszył do Hallera wołając jeszcze zanim otworzył drzwi:

— Są już, panie kolego!

— Kto?

— Nasze bydlaki!

— Bydlaki?

— No, konie.

— Ach tak! Widzę, że jest już pan gotowy. Mon Dieu! Skąd pan wytrzasnął te straszne ostrogi?

Dolna część spodni Grubego tkwiła w cholewach butów, do których przypięte były okropne ostrogi. W ręku trzymał potężny pejcz.

— Od handlarza starociami z przeciwka przy ulicy Kobiet. Naturalnie wypożyczyłem je tylko. Na kupno nie było mnie stać. Są to mianowicie prawdziwe amerykańskie ostrogi. Handlarz twierdzi, że należały kiedyś do króla Quatemocina.

— I pan w to uwierzył?

— Ależ skąd! Podobają mi się i to wszystko. Do diabła! Wyprzedzę pana trochę! Przerobię ten cały uniwersytet, z początku galopem. Aby przy tym nie zgubić kapelusza, przywiązałem go sobie mocno sznurem do głowy.

Haller zaśmiał mu się prosto w twarz.

— Ależ z pana zuchwalec! Niech pan mi zrobi przysługę i uważa na swój kark oraz nogi! No, chodźmy!

W cichości ducha martwił się, aby temu poczciwcowi nie dano konia pełnej krwi.

Gdy wyszli przed bramę ujrzeli pięknego kasztana i siwka którego łagodny i cierpliwy charakter widać było na pierwszy rzut oka. Usposobiony rozmownie Schneffke podszedł do stajennego.

— Który z nich jest bardziej dziki?

Stajenny wskazał na siwka.

— Ten. Tylko doświadczony jeździec zdoła się utrzymać w siodle.

— Mnie nie powinien zrzucić. Panie kolego, nie mogę dopuścić do tego, aby się pan narażał na niebezpieczeństwo. Pojadę na tym dzikim siwku, a pan na kasztanie.

— Ależ nie! — ostrzegł go Haller. — Ten siwek ma diabła za skórą. Potrzebuje mocnej ręki.

Gruby stanął przed nim na rozkraczonych nogach.

— Mocnej ręki? Do diabła! Niech pan na mnie spojrzy! Jestem jak kolos z Rodos. Jeśli ten siwek rzeczywiście potrzebuje silnej ręki, to ją będzie miał. Wycisnę z niego siódme poty, aż będzie trzeszczało. Wsiadajmy!

Musiał włożyć trochę wysiłku, aby trafić nogą w strzemię, ale w końcu mu się udało. Siwek był dobrze odżywiony. Zwierzę i jeździec pasowali, do siebie jak ulał.

Haller także dosiadł swojego konia i podniósł rękę.

— Naprzód, przez ulicę Rampową!

Haller ściągnął cugle swego konia i koń ruszył. Gruby uczynił to samo, jego koń szarpnął w przeciwną stronę. Stało się tak dlatego, że siwek obrócił się najpierw wokół własnej osi, a dopiero potem pokłusował, ale w odwrotnym kierunku. Haller obejrzał się.

— Panie kolego, chce pan jechać przez zaułek przy rynku?

— Przez zaułek? Ani mi to w głowie! Myślałem tylko, że ulica Rampowa jest z tej strony. No, siwku, zawróć, na lewo, cały czas na lewo! Tak, a teraz prosto, za tym kasztankiem!

Udało mu się naprowadzić konia na właściwy kierunek, dogonił Hallera i odtąd jechali obok siebie.

Ludzie przystawali, aby popatrzeć na dwóch jeźdźców. Dla grubego okazało się niemożliwe ustawić właściwie nogi i wyciągnął je przed siebie. Jeden gwałtowniejszy ruch konia i wypadłby natychmiast z siodła. Zauważył jaką wzbudza sensację i powiedział wyniosłym tonem:

— Musimy stanowić bardzo dostojną parę, skoro wszyscy ludzie nas tak podziwiają.

— Mnie na pewno mniej niż pana.

— Też tak myślę. Niech pan tylko spojrzy jak chwacko mi idzie!

— Znakomicie! — przytaknął kpiąco Haller.

— Inaczej w mgnieniu oka spadłbym z tego przeklętego bydlaka. Cały czas usiłuje ponieść, to w prawo, to w lewo, to do tylu, to do przodu. Jednocześnie wierzga, a teraz, ach, wiedziałem, teraz chce do przodu na to wzniesienie. Ale nie mam zamiaru dłużej znosić takiego braku subordynacji. To bydlę musi wreszcie zrozumieć, że ma do czynienia z prawdziwym mistrzem.

Tak było przez całą drogę prowadząca przez ulicę Pillnitza i dalej przez pola do Blasewitz. Nagle Haller wskazał na coś ręką.

— Niech to diabli! Zna pan te dwie damy, idące tam w przedzie?

— Te kobiety?

— Tak.

— Nic mnie nie obchodzą. Nie mam teraz czasu na kokietowanie dam.

Nie mogę spuścić z oczu mojego siwka.

— Ale ma pan na pewno jedno spojrzenie w zapasie, aby na nie chociaż raz spojrzeć. Niech pan popatrzy!

Gruby posłuchał wezwania.

— Generałowa i jej lektorka! Może je wyprzedzimy, panie kolego?

Haller potrząsnął wyraźnie zatroskany głową i przypomniał mu:

— Ten siwek, ten straszny siwek!

— Jak to?

— No, jeśli raz się rozpędzi, wtedy po nas.

— Nonsens! Już ja go powstrzymam. A więc naprzód! Kłusem czy galopem?

— Kłusem!

— Pięknie! Hrabina powinna zobaczyć, że malarz pająków i raków tak samo dobrze siedzi w siodle, jak generał.

Haller puścił swego konia kłusem i siwek nie ponaglany podążył za nim. Gruby podskakiwał w górę i w dół jak worek mąki. Zjeżdżał to do przodu to do tyłu, to na prawo to na lewo, ale cały czas udawało mu się pozostawać w siodle.

Zbliżyli się do pań.

— Galopem, teraz galopem! — zaproponował Schneffke.

— Na litość boską, nie!

— Hejże! Ja się nie boję nawet diabła, a co dopiero tego siwka. Wio, wio!

Mówiąc to uniósł pejcz i smagnął nim konia trzykrotnie mocno po głowie. W tym samym momencie panie zauważyły jeźdźców i odwróciły się. Gruby chciał je dumnie wyminąć, ale siwek nie przyzwyczajony do bicia, albo uderzony przez oczy; krótko mówiąc, duże zwierzę skoczyło w bok.

— O Boże! To diabeł! — wrzasnął Hieronim upuszczając pejcz, rzucając cugle i wyciągając przed siebie ręce oraz nogi.

W następnym momencie zakreślił szeroki łuk lecąc przez głowę konia. Rozległo się potężne klapnięcie i przestraszony malarz wylądował prosto przed Emmą na tej części ciała, na której wczoraj wykonał swój niezapomniany popis.

Dotknął poszkodowanej części ciała, chociaż w tym miejscu nie było żadnych kości, które mógłby połamać. Znalazłszy wszystko na swoim miejscu przyłożył po wojskowemu dłoń do kapelusza i powiedział nad wyraz uprzejmie:

— Uniżony sługa szanownych pań! To bydlę jest czułe na każde skinienie. Zsadził mnie u stóp łaskawych pań, aby umożliwić mi złożenie wyrazów najgłębszego szacunku. Niech panie przyjmą proszę to czarujące wydarzenie lepiej niż na to wygląda, jako niezwykły i dlatego tym bardziej cenny hołd, dzięki któremu mogą panie przekonać się jak bardzo je szanuje.

Na poparcie swych słów chciał ściągnąć kapelusz, ale ten był przywiązany, porzucił więc pomysł i podniósł się rozglądając za siwkiem. Dalibóg! Koń wprawdzie pognał przed siebie, ale uciekł niezbyt daleko. Haller pojechał za nim i chwycił go za cugle.

Obie panie śmiały się tak, że nie były w stanie nic powiedzieć. Schneffke skłonił się jeszcze raz uprzejmie i pognał na łeb na szyję za kolegą i koniem. Pokazał przy tam damom tę część swojego ciała, którą wylądował na drodze, a która była brudna i zakurzona tak, że przedstawiała sobą niezapomniany widok.

— Co panu przyszło do głowy, do diabła, żeby smagać konia po łbie! — zawołał Haller.

— A co miałem robić!? Miałem, skoro mnie nie słuchał, wyzwać go na pojedynek?

— Ależ on szedł bardzo dobrze.

— Tak, aleja musiałem koniecznie zejść.

— Wspaniale się to panu udało! Wsiada pan?

— Oczywiście! Wprawdzie moja tylna część ciała jest tak obolała, że nie wiem czy poczuję nawet, że mam już pod sobą konia, ale ten bydlak zobaczy jeszcze jakiego wyśmienitego jeźdźca ma na sobie.

Wspiął się na konia i pojechali dalej. Przejażdżka skończyła się szczęśliwie, ponieważ Schneflke dołożył wszelkich starań, aby teraz jechać ostrożnie.


* * *


Po południu odjechali do Berlina. W pociągu nie było ani śladu obydwóch pań, ponieważ te pojechały wcześniej.

— Co pan postanowił? — zapytał Schneflke, gdy przybyli do Berlina. — Mam nadzieję, że zadowoli się pan moją budą, dopóki nie znajdzie pan sobie jakiegoś mieszkania.

— Dziękuję! Natychmiast postaram się o jakieś.

Haller poszedł do gospody dworcowej i kazał sobie podać książkę adresową. Najpierw wyszukał, oczywiście tak aby nie zauważył tego Schneffke, nazwisko Greifenklau i jego adres. Potem wziął gazety i przeczytał parę anonsów o wynajmie mieszkań. Znalazł wkrótce to czego szukał, a mianowicie umeblowane mieszkanie w niedalekim sąsiedztwie Hugo von Greifenklaua.

Haller zapisał sobie adres swego grubego przyjaciela i obydwaj malarze pożegnali się. Potem wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć pod adres mieszkania, które miał zamiar wynająć. Należało do wdowy po urzędniku ministerialnym i spełniało jego wymagania. Wynajął je natychmiast. Kolacja była jedzona wspólnie, po powrocie syna wdowy z biura. Haller zwrócił przy stole uwagę na szczególnie piękną, młodą dziewczynę o imieniu Madelon, towarzyszkę mieszkającej w tym samym domu wdowy, pani von Hohenthal.

Nagle do głowy przyszła mu pewna myśl. Twarz dziewczyny była do złudzenia podobna do twarzy, którą już kiedyś widział.

— Czy ma pani siostrę, panienko? — zapytał.

— Tak. Jest przyjaciółką i damę do towarzystwa pewnej baronówny z Saint–Marie. Jesteśmy Francuzkami mimo naszego niemieckiego nazwiska.

— Mówi pani o baronównie Marion de Saint–Marie?

— Tak — odpowiedziała młoda dama bardzo zdziwiona. — Zna ją pan? — Bardzo dobrze! Znam także pannę Nanon Kohler, pani siostrę.

— A więc był pan w zamku Ortry?

— Miałem namalować portret młodego barona Aleksandra, i że tak powiem, przebywałem tam służbowo.

— Ach, będę pana zatem prosić, aby mi pan potem wszystko opowiedział. Bardzo się cieszę, że zna pan moje siostrę! Dostałam właśnie dzisiaj list od niej. A czy zna pan może także doktora Bertranda z Thionville?

— Nie mogę sobie przypomnieć.

— Ma takiego zbieracza ziół…

— Tego także nie znam.

— Tak, tak! Czy wolno mi zwrócić panu uwagę na pewien zbieg okoliczności, mój panie? Jest pan mianowicie tak podobny do pewnego mojego znajomego, że bardzo łatwo można was pomylić.

— Naprawdę? Kim jest ten, którego sobowtórem mam zaszczyt być?

— To żołnierz, prosty służący, chłopak pana porucznika Richarda von Greifenklau.

To nazwisko zrobiło wrażenie na Hallerze.

— Greifenklau? — zapytał. — Zna pani tę rodzinę?

— Bardzo dobrze, i to podwójnie. Mianowicie, syn mojej łaskawej pani, rotmistrz Artur von Hohenthal, porucznik huzarów jest przyjacielem pana von Greifenklau, który go często odwiedza. A panna Emma von Greifenklau jest tak miła, że zalicza mnie do swoich bliskich znajomych.

— A więc na pewno może mi pani powiedzieć, czy porucznik von Greifenklau prowadzi bujne życie towarzyskie?

— Wątpię. To bardzo zasadniczy charakter.

— A zatem nie jest łatwo nawiązać z nim kontakt?

— Ktoś obcy może mieć trudności. Należy do ludzi, którzy szukają zadowolenia z życia bardziej w sobie, niż na zewnątrz.

— Czy przebywa teraz w Berlinie?

— Nie, wyjechał.

— Czy byłoby zuchwałością z mojej strony, gdybym zapytał o miejsce jego pobytu? Nie bez powodu chciałbym to wiedzieć.

— Jak mówiła mi jego siostra, przepracowywał się ostatnio bardzo i wziął urlop. Pojechał do majątku swoich krewnych w Poznańskie albo na Litwę.

— Dziękuję pani! Ale jego rodzina jest w Berlinie?

— Tak. Jego siostra wprawdzie także wyjechała, ale ma dzisiaj wrócić.

— Czy bardzo trudno byłoby poznać tę rodzinę?

— Nie dla każdego są tam drzwi otwarte, ale… — jej ciemne oczy spoczęły na nim przez chwilę badawczo — ale przyjacielsko. Wiąże pan jakieś nadzieje z nazwiskiem Greifenklau?

— Tak! Ale nie chciałbym jeszcze nic na ten temat mówić i dlatego też proszę, aby pani nic na razie nie mówiła swojej przyjaciółce. Sprawiłoby mi jednak wielką przyjemność poznać tę, tak mi gorąco polecaną, osobę.

Madelon skinęła przyjaźnie głową.

— Artyści są wszędzie mile widziani, bardziej niż inne istoty ludzkie. Może uda mi się uzyskać dla pana dostęp do tej rodziny.

— Byłbym pani bardzo wdzięczny!

— Zrobię to z przyjemnością. Może już jutro pozna pan Emmę. Po swoim powrocie złoży mi na pewno wizytę. W takim wypadku, jeśli pana tu zastanie, będzie nawet naszym obowiązkiem, przedstawienie pana.

— Z cała pewnością będę tutaj. Chciałbym mieć jak najprędzej możliwość odwdzięczenia się pani.

Na tym skończyli tak interesującą rozmowę i malarz udał się wkrótce do swej sypialni. Kiedy znalazł się sam, zaczął rozmyślać nad ostatnimi wydarzeniami, a najbardziej zajmowało go dzisiejsze spotkanie z młodą Francuzką Powtarzał sobie wprawdzie, że jego myśli stale dookoła niej krążyły ponieważ obiecała mu pośrednictwo w nawiązaniu znajomości z rodziną Greifenklau, ale oszukiwał tylko siebie. Jej zachwycającą osoba brała górę nad wszystkimi innymi myślami i to w większym stopniu niż obietnica wprowadzenia go do domu, poleconego mu przez jego zwierzchnika.

Zrobiła na nim wielkie wrażenie. Mimo woli porównywał ją z kobietą, która od dłuższego czasu była mu przeznaczona jako jego żona.

— Dlaczego podoba mi się bardziej niż Ella de Perret? — pytał sam siebie. — Są ludzie, których się musi lubić już po pierwszym spotkaniu. Ella jest bogata i jej uroda jest pierwszej klasy. A ta mała, pochodzi pewnie z biednej mieszczańskiej rodziny i trudno ją nazwać pięknością. Ajednak! Kiedy zobaczyłem tę wspaniałe lektorkę tam w lesie, zachwyciła mnie. Madelon także mnie zachwyca, ale inaczej! Lektorka zadowoliła moje oczy, mój zmysł piękna. Jestem przecież malarzem, jeśli nawet nie zawodowo to z zamiłowania. Ale ta Francuzka robi wrażenie nie tylko swą urodą, sięga głębiej. Hm, myślę, że ten słodki koliberek może być dla niejednego niebezpieczny. Koliberek? Tak, na Boga, to jedyne właściwe słowo na określenie tej uroczej istoty.

Jednak ta rozmowa z samym sobą nie wyczerpała jego zainteresowania. Kładąc się do łóżka jeszcze o niej myślał, a gdy zasnął ukazała mu się we śnie ze złociście, błyszczącymi skrzydłami.

— Śniłem o niej, naprawdę! — pomyślał, gdy się obudził. — Ten koliberek będzie się jeszcze długo koło mnie kręcił.

Wypiwszy poranną kawę przygotował się do wyjścia. Aby wyglądać jak prawdziwy malarz, musiał sprawić sobie odpowiedni sprzęt. Właśnie gdy zamierzał zejść ze schodów zobaczył Madelon wchodzącą na górę. Niosła mały koszyk i wyglądała tak świeżo i rześko jak sam poranek. Ściągnął na powitanie kapelusz i przystanął, aby ją przepuścić.,

— Dzień dobry panu! Wypoczęty?

— Tak dziękuję.

— To pięknie, to mnie cieszy, bo to dobry znak. Może nawet śnił pan o czymś?

Popatrzyła na niego uśmiechając się tak serdecznie, że Haller poczuł ochotę, aby ją natychmiast pocałować.

— Rzeczywiście, śniło mi się coś — odpowiedział.

— Naprawdę? Wie pan, mówi się, że pierwszy sen na nowym mieszkaniu zawsze się spełnia?

— Słyszałem o tym.

— Ale oczywiście pan w to nie wierzy! Mężczyźni są przeważnie niepoprawnymi sceptykami. Czy było to coś przyjemnego?

— Tak. Śnił mi się mały, czarujący koliberek, który stale krążył koło mnie i wcale nie chciał mnie opuścić.

Jej miła twarzyczka przybrała naraz poważny wyraz, a ciemne oczy stały się jakby większe. Powiedziała:

— Śnił się panu koliber? Becque–fleur po francusku? To słowo ma dla mnie niezwykłe znaczenie. Koliber to pieszczotliwe imię, jakim nazywaliśmy moją biedną, zmarłą matkę. „Moim małym kolibrem” nazywał ją mój ojciec. Była tak samo drobna jak ja.

Haller popatrzył na nią uważnie.

— Może niedługo popatrzą na panią błyszczące oczy pani męża. I może jego głos nazwie panią tak samo pieszczotliwie becque–fleur. Czy pani wie, że koliber, o którym śniłem miał ludzką postać?

— Ludzką? Tak, Bóg snu używa cudownych kredek. Ale, proszę pana nie będziemy chyba tak stać na schodach? Czy bardzo się panu śpieszy?

— Nie, zupełnie nie.

— Tak chętnie usłyszałabym coś o mojej siostrze. Jeśli pan niczego nie zaniedbuje, to proszę wstąpić do mnie na parę minut.

Powiedziała to tak po prostu, jakby nie istniały żadne towarzyskie reguły zabraniające przyjmować młodej dziewczynie dopiero co poznanego mężczyznę. Jej pani wyjechała. Madelon została sama, ale mimo to nie obawiała się zaprosić do siebie malarza. Nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby narazić na szwank swą dobrą opinię.

— Jestem do pani dyspozycji — powiedział, ucieszony jej zaufaniem.

— A więc chodźmy!

Otwarła drzwi i wkrótce stali w urządzonym ze smakiem salonie. Wskazała mu krzesło, a sama zajęła miejsce na sofie.

— Teraz jesteśmy przez moment wytwornymi ludźmi — powiedziała. — Przyjmuję pana w salonie z koszykiem na warzywa w ręku. Ponieważ zostałam sama, jestem zmuszona samodzielnie zadbać o kuchnię. Podoba się panu ten obraz?

Zauważyła bowiem, że patrzy na malowidło z niezwykłym zainteresowaniem. Przedstawiało ono młodego, pięknego mężczyznę w mundurze oficera huzarów.

— Ten obraz zwrócił moją uwagę mistrzostwem, z jakim został wykonany. Sam jestem malarzem i znam się trochę na tym — odpowiedział. — To oczywiście czyjś portret?

— Tak, został namalowany przed rokiem.

— A kogo przedstawia?

— Pana rotmistrza Artura von Hohenthala, syna mojej pani.

— Hm! — mruknął zamyślony Haller. — Co za podobieństwo! Spotkałem niedawno mężczyznę, który mógłby pozować do tego portretu.

— Gdzie?

— W Paryżu, w Operze Wielkiej. Byłem tam towarzysząc mojej kuzynce, i tam w sąsiedniej loży siedział pan, tak niesłychanie podobny do tego portretu.

Na końcu języka miał już słowo narzeczona. Ale w odpowiednim momencie zreflektował się i zastąpił go słowem kuzynka, jednak trochę się przy tym zająknął.

— To było w Paryżu? A więc to podobieństwo jest całkiem przypadkowe. Są przecież ludzie tak podobni do innych, że z łatwością się można pomylić, a którzy mimo to nie mają ze sobą nic wspólnego.

— Gdzie stacjonuje garnizon rotmistrza?

— W Poczdamie.

— I tam teraz przebywa?

— W tym momencie nie. Towarzyszy swojej matce w podróży. Obecnie są w Wiedniu. Dopiero przedwczoraj dostałam polecenia od mojej pani.

Madelon nie miała pojęcia, że pani von Hohenthal jest sama w Wiedniu, podczas gdy jej syn pojechał z tajną misją do Paryża. Nawet najbliżsi znajomi byli przekonani, że jest ze swoją matką.

— A więc był pan niedawno w Paryżu? — ciągnęła Madelon. — Jak ja panu zazdroszczę!

— Zazdrości mi pani pobytu w Paryżu? Czuje się pani nieszczęśliwa w Berlinie?

— O nie! — odpowiedziała prędko. — Te słowa są tylko wyrazem mojego, od dawna żywionego pragnienia, aby ujrzeć kiedyś stolicę mojego kraju. Czuję się tak dobrze, jak to tylko możliwe w tych okolicznościach.

— Czy pani von Hohenthal jest miłą kobietą?

— Jest dla mnie bardziej matką niż panią i traktowana jestem jak członek rodziny, mam także wiele przyjaciół, dzięki którym mogę zapomnieć, że jestem sierotą.

— Biedne dziecko, a zatem nie ma pani rodziców?

— Że nie mam matki tego jestem pewna, ale całkiem możliwe, że mój ojciec jeszcze żyje. Nigdy go jeszcze nie widziałam.

— Ależ to zupełnie niezwykłe!

— Tak. Nie mówię chętnie o tym, bo zasmuca mnie zawsze, gdy muszę myśleć jak nieszczęśliwa była moja matka. Żył sobie kiedyś pewien mężczyzna pochodzący ze starej, szlacheckiej rodziny, — ciągnęła po dłuższej pauzie — który nie znał innego świata poza światem przywilejów i reguł sfery, do której należał. Lecz jego syn stanowił przeciwieństwo ojca i żadne uprzedzenia nie powstrzymały go przed obdarzeniem miłością ubogiej mieszczki.

— Ach, już wiem, ta mieszczka to pani matka!

— Tak. Zgadł pan. Ojciec poślubił ją i został wyklęty. Ale co było potem, nie wiem. Krótko mówiąc, pewnego dnia moja matka pojawiła się ze mną i z moją siostrą u naszego późniejszego opiekuna i wynajęła u niego mieszkanie. Niedługo po tym umarła.

— Czy ten opiekun był waszym krewnym?

— Nie. Był dla nas zupełnie obcym człowiekiem. Kiedy zmarła zostawiła nam tak dużo pieniędzy, że mogłyśmy uczęszczać do szkoły i przygotować się do naszego obecnego zawodu. Ja znalazłam miejsce u pani von Hohenthal, a moja siostra u rodziny Saint–Marie. I tak zostało do tej pory.

— Ale wie pani, kim był pani ojciec?

— Nie. Matka żyła pod swoim panieńskim nazwiskiem, Kohler, które i my nosimy, i nigdy nie padło ani jedno słowo, które pozwoliłoby mi przypuszczać kim jest nasz ojciec.

— To skąd pani wie, że pani ojciec i dziadek należeli do szlachty?

— Opiekun nam opowiadał. Wywnioskował to z różnych rzeczy. Na krótko przed śmiercią moja matka mu coś opowiedziała, ale wydaje mi się, że musiał przysiąc, iż będzie milczał. No i nie wiemy nic ponad to, co właśnie panu opowiedziałam.

— To dziwne. Nie ma zatem ani jednego punktu zaczepienia, który mógłby służyć za podstawę do ewentualnych poszukiwań pani ojca?

— Żadnego, oprócz tego, że miał na imię Gaston.

— Mało, bardzo mało! Nie zadała sobie pani nigdy trudu, aby rozwiązać tę zagadkę.

— Nie.

— A pani opiekun nie dał nigdy jakiejkolwiek wskazówki albo przynajmniej nie obiecał, że kiedyś będzie mógł coś powiedzieć?

— Nigdy.

— Zatem trzeba się postarać czegoś od niego dowiedzieć.

— Może jest już za późno. Jak już panu mówiłam dostałam list od mojej siostry. Pisze, że nasz opiekun leży złożony śmiertelną chorobą i że lekarze nie dają żadnej nadziei. Zatelegrafowałam do siostry, aby zawiadomiła mnie natychmiast o jego śmierci, bo chcę go odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku… Ale przepraszam, na czym to przerwaliśmy naszą rozmowę na schodach?

— Na kolibrze.

— Rzeczywiście! Śnił pan zatem o kolibrze.

— Który krążył koło mnie bezustannie, spijając przy tym nektar z kwiatów.

— I który miał ludzką postać.

— Tak, wspominałem o tym. A teraz napomknę o podobieństwie. Czy pani wie do kogo był podobny ten koliber?… Miał pani twarz.

Klasnęła cicho w ręce.

— A więc to ja się panu śniłam? A to zabawne! — Uważa pani naprawdę, że to zabawne?

— Tak, a dlaczego nie?

— Przecież przed chwilą sama pani powiedziała, że pierwszy sen na nowym mieszkaniu ma duże znaczenie przyszłości?

Zaczerwieniła się i odwróciła głowę.

— To był tylko żart. W żadnym razie nie jestem przesądna. Jakież znaczenie może mieć sen?

— Na pewno ma jedno! — powiedział powoli z wyraźnym naciskiem. — Ma znaczenie dowodu.

— Dowodu na co?

— Na to, że śniący przed zaśnięciem myślał o tym, co mu się przyśniło.

— Nie chce pan chyba powiedzieć, że wczoraj wieczorem pan myślał o mnie?

— Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Czyżby pani zabroniła mi myśleć o sobie, Madelon?

Mówiąc to wstał, zbliżył się do miejsca gdzie siedziała i ujął ją za rękę. Nie wyrwała się i odpowiedziała zupełnie nie speszona:

— Czy byłabym w stanie zabronić albo zmienić bieg myśli człowieka, który mnie raz ujrzał i w związku z tym, myślał o mnie?

— Nie. Ale nie powinno być pani również obojętne, co i jak o pani myślał.

— Możliwe.

— I czy chętnie o pani myśli? — Także możliwe.

Miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, gdy rozległ się dzwonek. Przeprosiwszy go wyszła. Gdy po chwili wróciła jej twarz miała poważny, prawie smutny wyraz.

— Właśnie o tym rozmawialiśmy. — powiedziała. — Niech pan czyta! Wyciągnęła do niego rękę z otwarta depeszą.

Przeczytał:


Właśnie zmarł. Czekam na ciebie.

Nanon.


— Moje najszczersze wyrazy współczucia! — powiedział Haller. — Musi pani jak najszybciej wyjechać?

— Tak. Muszę się natychmiast spakować.

— Czy zobaczymy się wkrótce?

— Moim obowiązkiem jest pojechać. Ale niedługo wrócę. Nie mogę na długo zostawić mieszkania. Żegnam pana!

Uścisnąwszy sobie serdecznie ręce na pożegnanie, rozstali się.

— Miłe stworzenie! — mruczał Haller schodząc po schodach. — Tak delikatne i ufne jak koliber, o którym powiadają, że nie obawia się bliskości ludzi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Grobowiec Rodrigandów tom 7 cz 2
Karol May Grobowiec Rodrigandów
Karol May Grobowiec Rodrigandow
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Old Firehand
Karol May Czarny Mustang 2
Karol May Chińska triada
Karol May Lew krwawej zemsty

więcej podobnych podstron