Posner Zenon ZAWSZE CI SAMI

ZENON POSNER

ZAWSZE CI SAMI

No, jak się pan urządził? — pytał swego by­łego ucznia Krupczyńskiego Symecki, kierownik szkoły średniej.

Klepię biedę — wstydził się Krupczyński. — Jestem statystą w operze...

I zaczął wylewać całą swą gorycz. Mówił, że zgo­dziłby się nawet występować w bylejakim kabarecie, ale nie ma znajomości, nie wie, gdzie się pchnąć. Lekko przychodziła mu spowiedź: pamiętał dobroć Symec- kiego z dawnych lat.

A tamten słuchał go, spoglądając „łaskawie“ i my­ślał sobie: iluż to już jego uczniów wchodziło w życie z pragnieniem opanowania go i iluż ono właśnie opa­nowało. Mijają lata, tyle nowych, wciąż nowych jedno­stek — i nigdy jakoś szczęścia nie dopną...

Krupczyński nadal się skarżył na swoją dolę — i zamilkł, czekając na słowo otuchy.

Symecki namyślał się chwilę.

Pańskie cierpienia są grubo przesadzone — ce­dził zwolna. — Pan wyolbrzymia rzeczy, sam sobie strachy stwarza. A w życiu wszystko się tak prosto układa, więc i u pana się jakoś z czasem ułoży.

Wiedział, że operuje głupiemi ogólnikami, ale nie­

wiele mu mógł na pocieszenie powiedzieć, a powie­dzieć coś trzeba było.

Każdemu jest źle — ciągnął dalej. — Kto wie, może powinienem był już kilkakrotnie popełnić samo­bójstwo, ale nie zrobiłem tego. Bo czyż może być tak w życiu, żeby wcale, wcale nie było wyjścia? Nie trzeba tracić nadziei na wyjście, a samo się znajdzie.

Ależ nie o to chodzi! — przerwał mu gość nie­cierpliwie. — Ja już wprost sił nie mam. Może na­prawdę niema co czekać, może nic się już nie zmieni? Więc poco nakręcać starą katarynkę odnowa?

Symecki pomyślał przelotnie, że Krupczyński chce jednak zostać przekonanym, że to jest jego, Symec- kiego, psim obowiązkiem dać mu trochę równowagi.

Niech pan sobie zapamięta, — perorował to­nem wyższości, — że na tym skomplikowanym i nieo­garnionym świecie dzieje się wszystko z największą ści­słością. Ani zło, ani dobro, ani jedno cierpienie ludzkie nie ginie na marne.

Krupczyński poruszył się niecierpliwie. Im dalej Symecki mówił, tem bardziej rozumiał, że nic mu on nie pomoże, i wyczuwał, że Symecki zdaje sobie z tego sprawę, tylko nie chce się do tego przyznać.

Zapanował jakiś nie do zniesienia naprężony na­strój. Symecki wypytywał jeszcze o to, o tamto, ślizgał się po tematach, przeskakiwał z przedmiotu na przed­miot, coraz powolniej, leniwiej, pragnąc, by gość czemprędzej już sobie poszedł.

Krupczyński zaczął się żegnać. Symecki z wylaniem ściskał mu rękę i z ulgą zamknął za nim drzwi.

Z rękoma w kieszeni zaczął chodzić w półmroku po pokoju. Czul niesmak: fałszywa gra, wykręcanie kota

ogonem ze strachu wykazania swego bankructwa. Ma­chnął ręką. Nie chciało mu się hamletyzować nad ana­lizowaniem swego wnętrza. Był, jak zaplątany aferzy­sta, który wyplątać się nie potrafi. Bo nietylko nie chciał — nie potrafił już analizować, zastygł w absolut­nej inercji. Jest sobie poprostu urzędnikiem, ma swój ustalony budżet i mieszkanie, życie upływa mu w nie- złem zdrowiu.

Sięgnął po pozostawioną poprzednio książkę i po­grążył się w lekturę.

II.

Kto nie zaznał młodzieńczej samotności? Nie tej sa­motności, która jest wynikiem życiowej konieczności i poddania się losowi. Ani ej samotności, co przychodzi z latami, kiedy człek staje się samowystarczalnym, gdy umie znaleźć w niej zadowolenie. Ale tej samotności wśród tęsknoty, pragnienia i bezustannego wyczekiwa­nia, która jest zaprawiona goryczą okrutnej zazdrości. Siła tej zazdrości rośnie wraz w zmagającym się wyobra­żeniem o ogromie szczęścia, które przypadło w udziale innym. Cóż z tego, że jest ono tylko przypuszczalne! — młoda dusza zamęcza się ciągle pytaniami: a dla mnie co pozostało? To uczucie samotności rodzi się wskutek nienormalnych warunków życia, i nie opowiada się

o tem ani w okresie przeżycia, ani też później, kiedy się już z lekkiem sercem zrezygnowało z ,,głup9tw“ młodości.

Taka samotność towarzyszyła Krupczyńskiemu. Jego struktura psychiczna dawała się określić jednem sło­wem: ambicja. Jeszcze w szkole „odkryto“ u niego głos.

Szkolił ten glos zagranicą, póki rodzicom pieniędzy starczyło. Po ich śmierci wrócił do kraju, by natych­miast wsławić się „jako artysta“. A tymczasem jest już drugi rok chórzystą za 150 Zł. miesięcznie.

Mieszkał razem z dalekim krewniakiem swoim, Gładkowskim, starszym od niego o kilka lat. Gładkow- Bki pracował w jakichś przemysłowych zakładach pań­stwowych jako kasjer. Przebył pięć lat na wojnie. Gdy swego czasu na wszystkich rogach ulic obwieściły pla­katy wybuch wojny i z gorącym śpiewem na ustach ru­szyły pochody rzeki ludzkiej, — Gładkowski przecierał oczy ze zdziwienia. Coś go porwało prądem niepoję­tym uniesienia. Serce szarpnęło się ku tym rzeszom ludzkim. Słysząc grzmiący burzą rozszalały śpiew, pio­runem potęgi bijący, w piersi się bił, on, proch ubo­żuchny, w zachwycie ramiona rozwarł szeroko i wołał: Idę z wami, idę! Zaczęły się lata wojen, krwi i nieludz­kiego wysiłku w realizowaniu ideału, w który święcie wierzył Później, po romantyce walki o niepodległość, robocze odzienie codzienności dawno już pokryło he­roizm dawnych dni. Ale on wciąż jeszcze byl pewien, że tylko w tem tkwi cała pełnia życia. Wiedział, że w życiu powojennem trzeba tylko mieć trochę pienię­dzy i trochę szczęścia, żeby sobie naprawić swój zgniły los, ale nie pragnął zmiany, nie pragnął innego życia. Uważał, że jego cicha praca jest koniecznie potrzebna do budowy państwowej całości, więc o czemś innem marzyć mu nie wolno. I nadal odmierzał życie przeży- temi dniami, w których omijał sam siebie wśród pracy codziennej w pośpiechu.

Całemi dniami widział tylko przez okienko wsuwa­jące się ludzkie ręce, otrzymujące i wpłacające pienią­

dze. W ogniotrwałej kasie wszyBtko leżało w skrupu­latnym porządku, nienaruszalne: na dole dokumenty, książki handlowe, w środkowej skrzynce z wnętrznemi drzwiczkami — pieniądze. Ten zmienny, nieprzerwany potok rozrachunków, wpłat, rozliczeń, opłat dni ro­boczych, kopcia węglowego, potężnego płomienia pie­ców i gruchotu młotów, — wszystko to znane od sze­regu lat. Potok pieniędzy, brudnych, wytartych, szma- towato-6zorstkich, stał się już dla Gładkowskiego od- dawna tylko rzędem cyfr w buchalteryjnej książce: przy­jąć, przeliczyć, wciągnąć do książki. Ta cząstka, która przypadała mu w udziale, była znikoma: trzy — cztery papierki na miesiąc pośród tysięcy. Stos pienię­dzy wzbudzał w nim jedno tylko zainteresowanie: żeby zgadzało się w rachunku.

Od czasu przyjazdu Krup czy ńskiego z zagranicy, mieszkali z Gładkowskim razem. Byli typowymi „przy­jaciółmi“.

III.

Krupczyński udał się do taniej garkuchni, gdzie ja­dali' razem z Gładkowskim.

Siedzieli we trójkę: do Gładkowskiego przysiadł się znajomy jego z wojska — Szulc. Krupczyński nie wtrą­cał się do rozmowy, nie lubił Szulca, czuł do niego złośliwy wstręt. Denerwowały go mechaniczna punk­tualność i „wszechwiedza“ Szulca, jego jawna chęć kompromitowania wszystkiego, co przerastało jego po­jęcie. 0 czem z nim nie mówiono, jakiej drobnostki nie poruszano, wtrącał zawsze swoją „poprawkę“. Mówi się, przypuśćmy, że pociąg jakiś odchodzi o godzinie

jedenastej minut dziesięć, — „o jedenastej“ poprawi bezwzględnie Szulc i spojrzy przy tem na zegarek. Wszelki pogląd musi „ocenić“: „nie, to nie jest ośm- dziesiątej czwartej próby“. Na wszystko miał gotową nalepkę, o wszystkiem ma wyrobione „zasady“.

Krupczyńskiego raziła ta bezideowa, zadowolona pewność siebie, rozpierająca się po chamsku, na ca­łego. „Bydlę!“ — buntowało się w nim wszystko prze­ciw Szulcowi. Starał się wykazywać mu to, nie zwraca­jąc uwagi na rozmowę jego z Gładkowskim. Czekał niespokojnie na Krzywickiego, który jako kompozytor i profesor konserwatorjum mógłby mu wiele pomóc.

I jakież pan ma zamiary na przyszłość — py­tał go głosem usłużnego kelnera Szulc.

Pytanie to doprowadzało Krupczyńskiego stale do rozpaczy. Zaczął, jak zwykle, bylejak blagować. Nagle mignęła mu w przyległym pokoju figura Krzywickiego. Zerwał się. Dogonił go w ogólnej sali.

Sługa pana profesora! — cieszył się z wyrazem szacunku.

Uśmiechnęła się doń mizerna twarz muzyka, pełna uwagi i poczciwości.

A, to pan! Bardzo się cieszę...

Pamiętał Krupczyńskiego od czasu, kiedy na jakimś familijnym koncercie chwalił jego głos. Szybko jedząc, oznajmił mu swą propozycję:

Bezsprzecznie, glos pan posiada piękny, ale trzeba jeszcze poczekać. A tymczasem — czy nie ze­chciałby pan powierzyć swego losu pewnej dzielnej babie?

Jakto babie?

O Skoczewskiej pan słyszał? Ta, co ma konser-

watorjum... No więc, wakuje tam, na prowincji, na niż­szym kursie, posada. Może pan objąć. Jeżeli się pan zgadza, to zajdź pan do mnie, możemy razem pojechać. Zgoda?

Krupczyński z wdzięcznością ściskał mu rękę.

Wieczorem wyjechali. Nazajutrz udali się do Sko- czewskiej.

Gdy służąca poszła ją zawiadomić, do pokoju, w którym czekali, wbiegła niemożliwie pstrokata młoda dziewczyna. Rzuciła na Krupczyńskiego zacie­kawione spojrzenie, i zdążył zauważyć, że ma oczy zie- lono-szare, obramowane sztywnemi rzęsami i dumnemi skrzydłami brwi. Usta śmiały się przyzywająco, pełne białych zębów.

Oho-ho! — ściskała dłoń Krzywickiemu. — Gdzież to się pan profesor zaprzepaścił?

Profesor rzucił porozumiewawcze spojrzenie śpie­wakowi: niezły numer, co?

Zapoznajcie się: sympatyczny artysta, Krupczyń­ski — Franka Wołoszynowska, przyszła primadonna.

W grudniu po południu! — udawała niedba- łość. — Co to za ceremonje chińskie. Dawaj pan łapę. A nie ma pan przypadkowo papierosa? Nie? Szkoda. Przełożona prosiła poczekać, za chwilę będzie gotowa.

Krzywicki uśmiechał się, patrząc na zalecanie się Franki. Zaczął wypytywać o nowiny i starał się wciąg­nąć do rozmowy Krupczyńskiego, który się czuł nie­swojo.

Służąca zawiadomiła, że „pani prosi“. Krupczyński obciągnął marynarkę, Franka się ulotniła.

W pokoju Skoczewskiej czuć było zapach wody ko­

lońskiej i kwiatów. Spotkała ich tęga kobieta o przy­jemnej twarzy.

Ałeż to rzeczywiście stara babina — pomyślał Krupczyński — tylko napewno poczciwa dusza — do­dał zaraz w myśli.

Kiedy całował ją w miękką rękę z dołkami, zauwa­żył, że chociaż ma dobrą czterdziestkę, to jest je­szcze „niczego sobie“. Krzywicki wyłuszczył całą sprawę, spacerując po pokoju. Skoczewska badawczo patrzyła na Krupczyńskiego, i jakieś ciepło biło z jej mądrego Bpojrzenia. Poczuł się bardziej swojsko. Roz­siadł się wygodniej w fotelu obok kanapki, gdzie sie­działa gospodyni. Nie taką myślał znaleźć „panią prze­łożoną“. Miał wrażenie, że siedzi przed matką, jak daw­niej w dzieciństwie. Przypomniał sobie nawet, że jest okrągłym sierotą.

Więc polecam ci go jaknajgoręcej — ciągnął Krzywicki. — Ty już tam potrafisz mu pomóc.

W kwadrans sprawa była załatwiona. Skoczewska wyznaczyła gażę i postanowiła, że zamieszka w szkole. Krzywicki się pożegnał. Krupczyński chciał się również wynieść, ale Skoczewska zatrzymała go. Był nawet z tego zadowolony: chciałby jej pokazać, że nie jest byle kim, potrzebującym łaski, że przecież posiada zdolności. I 1 1

Pani nie zna jeszcze mojego głosu... — jąkał, porywając się do pianina.

Zrozumiała go:

Dobrze, zaakompanjuję panu.

Póki brała wstępne akordy, połykał w zdenerwowa­niu ślinę. Głos jego rozległ się wdzięcznie w małym pokoju, z początku trwożliwie, później silniej, pew­

niej, zupełnie dobrze, z zacięciem. Gdy dośpiewal arję do końca, Skoczowska wyciągnęła doń ręce:

Nadzwyczajnie, świetnie! Nie spodziewałam się tego.

Słuchał, nisko opuściwszy głowę i wstrzymując od­dech. Jakieś łzy „wdzięczności“ zakręciły mu się w no­sie, — jeszcze chwila a rozpłacze się ze wzruszenia.

Pan musi się wybić! — mówiła. — Tylko że pro­tekcji pan nie ma, a bez tego — ani rusz. Ale damy sobie radę, niech się pan nie boi.

Pocałował ją w rękę i poczuł, że Skoczewska ca­łuje go w głowę. Zaczęła troskliwie o wszystko wypy­tywać, o wszystkiem się dowiedziała. Obiecała, że w krótkim czasie zacznie się o niego starać w stołecz­nej operze, — stosunków ma dość, ma, dzięki Bogu, do kogo się zwrócić.

A może chwilowo nie ma pieniędzy? Proszę, może mu służyć zaliczką. Niech nie dziękuje, niema za co. Dziś jeszcze proszę pojechać po rzeczy.

Pożegnał się. Był szczęśliwy, że nareszcie się nim ktoś zajął i że opiekę roztacza taki kochany człowiek.

Po odejściu Krupczyńskiego Skoczewska została w dziwnym nastroju. Była zadowolona z siebie. Gzula się młodszą.

Niema co kręcić -—- mężczyźni zajęli dużo miejsca w jej życiu i dużo jej zmartwień przyczynili. Już od bardzo dawna miała do czynienia ze swem kochliwem sercem. Zna ich, mężczyzn, na wylot, całą czystą i brudną bieliznę ich dusz, a jednak ciągnie ją do nich. Ledwo się obejrzy —-iużj^jówsię zaplątała w jakąś głupią historję, mdC^ft^jffleyyJgn^^tkoliczności. Za­wsze chce L^"¡fi“- VN "JT i t' ~: f,

13

i zawsze ta sama historja. Nie pomaga żadne doświad­czenie: poświęcasz się z całej duszy, rozczulasz się z nadmiaru uczuć, — i nie zauważasz ani swej głu­poty, ani tego, że wyzyskują twą dobroć, żeby zrobić karjerę. A przecież wszyscy znajomi szanują ją i uwa­żają za dzielnego człowieka, a tu — masz tobie, znów jakiś nowy „raj“! No, ale teraz — to co innego. Nie czuje do tego smarkacza żadnego pociągu, ot pomóc mu chce. Zresztą, jest od niego o jakieś dwadzieścia lat starszą — bać się niema czego. Już czas na nią do ar­chiwum. Dość.

Krupczyński zaś na ulicy jeszcze raz sprawdził, czy nie zgubił otrzymanej zaliczki, i prędko pędził ulicą.

Do djabła! Nie trzeba zapominać, że chociaż jest przyszłą sławą, ale poza tem nie różni się niczem od pierwszego lepszego śmiertelnika, który osiągnął 24 rok życia. Trzeba teraz szybko chodzić, przyciskając pode­szwy do chodnika, wysunąwszy dolną szczękę, zmarsz­czywszy czoło, i patrzeć naprzód „znacząco“ — ponad głowy ludzkie.

Złapał przejeżdżającą dorożkę, aby zdążyć na po­ciąg. Rozparł się wygodnie. Chciałby teraz kłaniać się znajomym, których tu nie miał, i odpowiadać szybko i krótko: „Uszanowanie!“ — i jechać dalej „wyniośle“. Mocno zacisnął usta (jak Beethoven), nogi wyciągnął i siedząc „niedbale“, patrzył niecierpliwie w plecy wo­źnicy: niech wszyscy widzą, że jedzie w pilnej sprawie.

Gładkowski przypatrywał się, objąwszy kolana, krzątającemu się przy pakowaniu rzeczy Krupczyń- skiemu.

Muszę ci powiedzieć — mówił — że podziwiam twoje uparte ściganie karjery. Naturalnie, było nam do­brze razem, ale trudno, nic nie jest wieczne...

Daj no pokój!

No bo co? Głupio mi trochę, że wyjeżdżasz. Już spakowałeś? Cały majątek?

Tak, jestem gotów.

Gładkowski westchnął.

Jest nieprzyjemnie żegnać się, lepiej chyba wi­tać...

Odwrócił się nagle z jakimś krzywym grymasem.

Z kim ja u licha, będę teraz gadał?...

Wytarł nos w chustkę i mówił w zamyśleniu:

Wiesz, co ci powiem? Zawsze nam się zdaje, że już -— już zaczynamy życ prawdziwie, tylko aby coś przeczekać, aby dokądś dojść. A inoże się później oka­że, że właśnie to, cośmy zostawili, było lepsze? Może się później okaże, że najlepiej się czułeś w tej tu właśnie klitce, co?

Zostaw, stary... Tak się już jakoś dziwnie składa...

Zaciął się.

No, na mnie już czas...

Zdecydowanie włożył kapelusz, chwycił walizkę, obejrzał się.

Chodźmy, spóźnimy się.

Na dworcu żegnali się bez wszelkich oznak wzru­szenia.

Nagle uwagę Gladkowskiego zwróciła twarz młodej kobiety, która wyglądała z okna nadjeżdżającego po­ciągu. Miedziane wło6y okrywał mały kapelusz. Równie hronzowy był kolor jej spojrzenia.

Gdy wysiadła, zatrzymał się cokolwiek, idąc z Krup- czyńskim, i pozwolił, aby ich wyminęła. Była ładna i elegancka. Od podróżnej prostoty stroju odcięła się żywo w przejściu subtelność jej profilu. Powiał od niej świeży zapach perfum.

Gładkowski nie przerywał rozmowy, patrząc. Pra­gnął odciągnąć uwagę kolegi, nie chciał słyszeć jego sądu o niej: chciał zachować wrażenie dla siebie.

Krupczyński wsiadł wreszcie do przedziału. Jak tylko pociąg ruszył, rzucił się Gładkowski ku wyjściu. Ujrzał ją zdaleka: załatwiała widocznie formalności ba­gażowe, czekała na numerowego. Znalazł się dość da­leko od niej, ale tak, że miał jej głowę i ramiona w polu widzenia. Była naprawdę bardzo ładna, ale po­ważna i obojętna. Czarowała go jej wyniosłość i jakby fizyczna szlachetność.

Patrzał na nią długo i uważnie, pragnąc zamknąć w sobie głęboką radość z widzenia jej. Obawiał się, by nie odeszła za wcześnie. Dwa razy przeszedł wzdłuż pe­ronu. Za trzecim razem stanął niedaleko od niej. Stał z radością i lękiem, wiedząc, jak jest blisko. Widział leniwe znużenie jej ruchów. Zdawało mu się, że prze­lotnie spojrzała nań — wyczuł to po uderzeniu serca.

Drobnemi krokami zaczęła chodzić po sali. Ruszył z miejsca, by znaleźć się na jej drodze, aby musiała

go zobaczyć. Szedł zwolna, ale zatrzymywał się: nie miał sił iść. Usiadł na ławce. Zginęła mu w tłumie, ale wiedział, że je6t blisko. Nadchodziła. Był blady, przym­knął oczy. Nie było nic, prócz lęku. Cierpiał, że je6t zakazana i niemożliwa. Nowa fala drżenia i niemocy przeszyła mu nerwy: — przechodziła. Tak, jest je­dna, jedyna taka między temi tu kobietami, wyróż­niał ją rytm jej chodu, strój, linja stopy, kolor włosów. Rozmowa z nią — to byłoby za wiele, ponad siły. Ale mieć ją przed oczyma, jeszcze długo, pięć minut może albo dwie... Był szczęśliwy.

Nagle ruszyła ku wyjściu. Pośpieszył za nią. Zau­ważył, jak wsiadła do hotelowego samochodu — za­pamiętał nazwę hotelu. Czuł niepokój: już? czy ją je­szcze zobaczy? Pójdzie do hotelu... Znikła mu z oczu. Jutro przecież może ją zobaczyć, uspokajał się, ale nie­pokój go nie opuszczał.

V.

Erotyzm Gładkowskiego nie wychodził dawniej poza obręb dziedziny zmysłów. Wszystkie jego dotychcza­sowe fizyczne pragnienia zaspakajał sprzedającemi pieszczoty dziewczętami, to określało rodzaj uczuć, ja­kie budziły. Oddawna więc pragnął jakiejś wielkiej na­miętności, tęsknił za jakąś wielką miłością, która by­łaby silniejszą, niż myśl i chęć. Za wszystkie swoje lata, kiedy był oderwany od kobiety, od samego siebie — za wszystkie te lata tkliwość i tęsknota zawładnęły nim teraz. Teraz zaczynał coraz bardziej odczuwać swój własny, mały, osobisty romantyzm. Czyjeś oczy go po­ciągały. Przyszła tęsknota za odrobiną osobistą, omi-

Zawsze ci sami 2

17

niętą. Pragnął, by całe jego dotychczasowe życie było tylko osnową jakiejś innej człowieczej drogi.

Nazajutrz po spotkaniu nieznajomej czekał cały wieczór przed hotelem, do którego zajechała. Brał za nią inne kobiety. Myśląc, że mógłby pocałować ją w rękę, drżał ze wzruszenia. Jego fizyczna wytrzyma­łość skończyłaby się na pocałowaniu jej ręki. Pomyślał, że pocałunek ten byłby krótki i słaby. Odchodząc, ukło­niłby się nisko, nie mając wcale siły popatrzeć jej w oczy.

Przez sześć dni z rzędu przychodził przed hotel

i wypytywał portjera, aż wreszcie zrozumiał, że tamta nie zjawi się już więcej.

VI.

Franka Wołoszynowska mieszkała stale u Skocze\v- skiej, ale była wychowanicą jej przyjaciółki — Jeżew­skiej, starej panny, nauczycielki.

Jeżewska ledwie sama się utrzymywała z prywat­nych lekcyj. W sklepiku brała na kredyt, w jadłodajni płaciła dwa razy na miesiąc. Frankę wzięła jako sierotę na wychowanie. Kochała dzieci zawsze: los staropanień- ski — miała wówczas trzydziestkę — był nieznośny, pragnęła przywiązania, jakiegoś celu w życiu, chciała dla kogoś żyć, o kimś myśleć, o kogoś się troszczyć.

Już w szkole dały się w France zauważyć kokieterja, kłamliwość, wymagalność: „daj to, kup tamto“, i zaraz łzy, że inne mają wstążki i ładne pantofelki, a ona nie. Gdy odkryto w niej zdolności wokalne, zaczęła się cią­gła deklamacja: „artystką będę, do opery wstąpię, dzie-

ms jtiszczyC KBlĄfc*!

sięć tysięcy pensji“ — i to już wówczas, kiedy ledwo nuty czytać umiała. Po ukończeniu kilku klas gimna­zjum wstąpiła do szkoły muzycznej Skoczewskiej, u któ­rej mieszka już trzeci rok jako u przyjaciółki Jeżew­skiej ze szkolnych jeszcze czasów.

Bardzo wcześnie zauważyła Franka, że mężczyźni zwracają na nią uwagę. I kiedy zaczęła się pora kochii wości i przepadania za „swoimi“ nauczycielami, mę­czyła się podczas długich, nieskończenie długich nocy. We dnie zachowywała się hałaśliwie, potrącała chłop­ców, chwytała za rękę, a w nocy płakała, nie mogąc za­głuszyć hałasu serca, i miewała okropne sny i niezno­śne bóle głowy.

Z czasem mężczyźni mogli się upewnić, że jest ja­wnie zmysłowa, że nie można stanąć blisko niej, by nie czuć jednocześnie żądzy i obrzydzenia. Otaczała się wciąż młodzieżą bez żadnego wyboru. Krępowała ją tylko obecność przybranej matki i Skoczewskiej, któ­rej jadowita złośliwość w stosunku do niej była gorszą od gniewu. W zabawach towarzyskich narażała się chętnie na różne zbliżenia, samotność, chichoty, szamo­tania. Jej cielesne rozmarzenie sprawiało niepewność wobec płci męskiej, co stwarzało ową kobiecą „przy- milność“ — konieczną chęć podobania się. Z swoich zachcianek, z przelotnych kaprysów czyniła miarę na wszystko. Kłamała prędko i z uśmiechem, lekceważąc oczywistość.

Z matką żyła Franka, naturalnie, na dystans. Od­wiedzała ją raz na tydzień w niedzielę. Przychodziła w godzinach południowych, a Jeżewska obmyśliwała do jej przybycia na różne sposoby: ile jej da „tygodniów­ki“, jak nakryć stół do obiadu, jaki kupić deser. Obiad

ii a dwie osoby przynosili jej z jadłodajni, nadto kupo­wała ze cztery ciastka, czy słoik z konfiturą. Ale Franka jadała u niej niechętnie, ciskała się, nic jej nie ^smakowało. Krzyknąć na nią, zwrócić uwagę na jej nietakt Jeżewska nie potrafi, patrzy tylko cały czas na Franię i podziwia ją.

Sama na siebie była zła, że nie umiała przywiązać jej bardziej do siebie, wychować na inną, ale jak tylko usłyszy znajomy dzwonek, serce drgało jej radośnie i pędem biegła otworzyć drzwi. Była szczęśliwa, gdy Frania obejmowała i całowała ją mocniej, co zdarzało się rzadko.

Franka była zawsze zaaferowana, miała moc nowin do opowiadania. Ton, jaki miała w stosunku do „mamu- ni“, nie był absolutnie właściwy dla siedemnastoletniej dziewczyny. Przyzwyczaiła się, mówiąc do Jeżewskiej, rzucać słowa tak, jak to mają zwyczaj czynić między sobą koleżanki z jednej klasy. Jeżewska zauważyła to już dawno, czasami zwracała jej uwagę, ale ta zawsze zby­wała to pogardliwem wzruszeniem ramion. I wiecznie się śpieszyła. Posiedzi godzinkę, dwie, i wnet zakrząt- nie się — już czas, piąta dochodzi. Jeżewska wiedziała, że nic nie pomoże żadne usiłowanie powstrzymania jej. Musi już iść, umówiła się z koleżanką, raz z tą, drugi raz z inną. Kilkakrotnie omawiały to ze Skoczewską, ale ta wkońcu machnęła tylko ręką: „zostaw ją, młoda jest“. Ale Jeżewską bolało co innego: że dziewczyna nie czuje do niej nic, żadnej łączności, jak do obcej.

Co niedzielę spotykała się Franka o piątej z Szul­cem, który przyjeżdżał do niej raz w tygodniu.

Poznali się przypadkowo na ulicy: był służbowo w Warszawie i spostrzegł ją nagle w tłumie. Chodzili

z początku do cukierni, do kina, późuiej, wieczorem ca­łowali się długo w ogrodzie.

Następnej niedzieli znów się spotkali. Szulc szedł obok tulącej się do niego Franki. Wyczuwał łokciem miękkie ciepło jej piersi i pod nią — niespokojne koła­tanie serca. Był powolny jej przymilnym gestom. Doty­kała go ciałem, czuł, jak drży jej biodro, jak ugina się kolano, zaczepiając o jego nogę.

Pójdziesz ze mną?...

Tak...

Obejmowali się i ocierali o siebie i całowali do utraty tchu. Wydawała mu się cudna, tajemna, bez­cenna. Czuł, że staje się kim innym, nowym, że jest młody i zachwycony. Był niezdecydowany i jakby za­wstydzony. Franka potknęła się, upadła na kauapę, cią­gnąc go za sobą i dzwoniąc zębami.

Nuże, no... Ach, ty, ty...

Czuli w żyłach rozkosz i mękę, nie czuli nic, prócz tej słodkiej męki... .

Trwało to już kilka miesiący.

Ot i teraz pędzi Franka, by się nie spóźnić. Pożąda­nie podobne do głodu, zachwyt jęczący odurza ją, pcha naprzód. Dopadła go na przystanku tramwajowym. Sta­nęła za nim, chwyciła za rękę i pociągnęła ku sobie. Nie przeraził się, nie dziwił się już. Nie był już tak, jak na początku oszołomiony cudowną prawdą zdarzenia, nie był już tak oczarowany jej odwagą. Nie wiedział tylko, że ona przerasta go inteligencją, i że z jej strony nie była to miłość, lecz zwykły głód zmysłowy.

Biografje ludzkie nie zawsze zaczynają się od dzie­ciństwa. Przeważnie początkiem biografji bywa jakiś wypadek czy zdarzenie. A większość ludzi biografji wo- góle nie posiada.

Początkiem zaś biografji Szulca była wojna. Stało się to w następujący sposób.

Ogłoszono mobilizację. Został wcielony do wojska. W hali dworcowej pełno było kuferków, tłumoczków, plecaków. Matki, żony, dzieci. Z piersi łkanie wydarte, suche podniebienia. Na twarzach rekrutów łamie się uśmiech, drży. Rozpacz, bezsiła. Pociąg rusza, jedzie, znika.

Później wygnano bezładny tłum z wagonów w brudną szarość. Naprzeciw ^vyszło kilku podofice­rów, zwiędłych, jednostajnych. Sprawnie stanęli przed dowódcą, który rzucił k^lka słów, by się rozpadli, wsiąkli w bezładną kupę ludzką. Szybko i sprawnie usta­wiono ich w długi szereg według wzrostu, potem co drugiego wepchnięto w drugi szereg, wpychano jak bezduszne wory. Szybko się uwijano, ugnieciono, skle­pano, podzielono na równe części, w lukach stanęły jednostki podoficerów. Potem wszyscy pomaszerowali niezdarnem cielskiem na prawo, starając się iść skwa­pliwie, ale niemrawo. Sprowadzono ich na plac, gdzie ujrzeli inną gromadę, nie, nie gromadę, maszynę, mur, najeżony bagnetami, mur jednolity, twardy, od którego biło elementarną siłą, i czuło się w tem brutalną pew­ność siebie. Odrazu zachciało się sprostać tamtym, za­chciało się uczyć tych nowych praw, by mieć takie samo prawo na dumę.

Więc gdy im dano mundury, przymierzali je z lu­bością, zrzucali cywilne ubrania, jak łachy hańbiące. Oglądali z podziwem swe ubrania żołnierskie i dziwili się: nie, to nie oni są, oni zostali gdzieś po drodze. Zmienili się odrazu, mniejsza o to, kim był człowiek, teraz tylko wiadomo, jakim będzie żołnierzem. Nowa filozofja życia, nowy świat. Ani przypuszczali, widząc szarego żołnierza, że tyle wiedzy zawiera jego prostota.

A gorączkowy pośpiech ćwiczeń walił się na głowę codnia nową falą, kierowany niezmordowaną gorliwo­ścią skrzypiących głosów panów sekcyjnych, aż wresz­cie — szybko, sprawnie bez ohydy łamie się blok ka­mienny, rypią twardo setki butów, łomot równy, pewny, miarowy. Front. Więc to front — dziwili się niepo­miernie...

Odtąd stąpali miarowo, a stopy ich były twarde i zakamieniałe w marszach. Każdy widzi z boku macha­jący rękaw sąsiada i machinalnie naprzód wystawione stopy, nie starając się nawet bliżej poznać sąsiada: tylu ciągle zmienia się, ubywa, niesposób zapamiętać. Wojna przemierzyła ludzi i rozdzieliła, bratasz się co chwila, by zapomnieć już jutro nazawsze.

Nowe życie Szulca składało się z samych trafów — przypadków, i przywykł już, że coś się z nim dzieje na świecie. Wszystko przezwyciężył ten twardy żołnierski żal i to jedyne w świecie wzruszenie męskie nad mo­giłą — drgawka ust, że oto, znów jeden tak poprostu, właśnie tak poprostu zginął. Wiedział tylko, że na ma­pie leżą punkty — miasta i drgają na drutach stalowe mocne komendy rozkazów, a on wciąż idzie w hucznej włóczędze wojennej, w pasji cofania się i radości ataku. Dziś miesza się z jutrem, cały świat kipi w ogromie

planów i ciosów, zamierzeń, czynów, niesie ciągle na­przód, że niepodobna się zebrać, ustatkować.

Nie pamiętał, czy ma gdzieś jakichś bliskich i gdzie: czyż nie wszystko jedno, czy tam kto za tobą wzdycha czy nie, czy się po tobie puste miejsce nowym kłopo­tem wypełniło, czy 6ię wciąż odbywają widowiska i za­bawy, czy dzieje się cała dawna zapomniana droga co­dzienna. Śmierć, zemsta, okrucieństwo, męka, strach, zdrada — wszystko stało mu się bliskie, zrozumiałe, proste, i wyjaśniło mu się wiele, wiele spraw, a cały wy­twór cywilizacji wydawał się czemś wtórnem, bezsen- sowo-sztucznem, niepotrzebnem. Poznał wojnę jako dziki kłąb krwi i jako twardy obowiązek i zgiełk roboczego dnia, za który się drogo płaci. Dziwił się nie­kiedy, jak to wielki porządek rozkazu sprzęga konie, wozy, maszyny, amunicję, broń, działa, ludzi. Był cał­kowicie porwany tym rozpędem.

Aż pewnego pięknego dnia, sam nie wiedząc o tem, został bohaterem. Jak się to stało, nietrudno dociec, stało się jak zwykle się dzieje na wojnie, ot głupi traf sprawił, nie jest to wszakże przedmiotem naszego opo­wiadania. Został bohaterem, zapieczętowanym i odzna­czonym przez rozkazy, boć państwo, odwołując się do nadmiaru uczucia honoru, zawsze jest gotowe pomna­żać godności, zaszczyty, galony.

I uzyskał należny mu urlop.

Oto chodzi po ulicach miasta. Obuwie jego jest wzo­rowo wyglansowane, dzwoni gwoździami o bruk, płaszcz starannie wyczyszczony. Ma już przepustkę w kieszeni i jest panem swego czasu. Robi przegląd wystaw skle­powych. Wchodzi w nowy kontakt z życiem normalnem.

Chód ma swobodny, wypoczęty, niema co, człowiek użyje sobie, wypocznie.

A więc był bohaterem, był sławnym! Uczynił coś, coś nieokreślonego, z czego sobie sam sprawy nie zda­wał, a co zwróciło odrazu uwagę wszystkich na niego. Uczynił to on, on, zwykły, zdawałoby się, człowiek. Myśl o tem, że jest bohaterem, pochłaniała go tak cał­kowicie, że nie dziwiłby się zgoła, gdyby przechodnie na ulicach szeptali porozumiewawczo na jego widok.

Ale jakoś nikt nie zdawał sobie z tego sprawy i nikt w rozmowie z nim nie robił najmniejszej aluzji w tym kierunku. Jakto, przecięć to on, bohater rzeczywisty, chodzi tu ulicami, a nikt mu nie winszuje! Było to coś nie do wiary, coś rozpaczliwego.

Zakupił sobie całą kupę gazet i* opanowując drże­nie, zaczął szukać wzmianek o sobie. Przeczytał jedną gazetę — nic, drugą — nic, nareszcie w czwartej pod wiadomością o przyjeździe znanej śpiewaczki znalazł petitem wydrukowany spis odznaczonych na froncie — kilka zdań. Wśród wiadomości o pożarach, operetkach, pijanych bijatykach — kilka słów o odznaczonych „na polu chwały“ i między nimi i jego nazwisko, w do­datku mylnie podane. Nie mógł tego pojąć: setki róż­nego rodzaju śpiewaczek, akrobatów, kuplecistów są znane wszystkim, a oni, bohaterowie, obrońcy ojczy­zny — nikomu, jakżeż tak? „Padł na polu chwały“. Chwała — jedno słowo, które mieści w sobie coś niewi­dzialnego, co wymyka się wyobraźni, a jednak wprzęga całe zastępy ludzi. Cóż to jest, jeżeli nie można się o to w życiu oprzeć? Chyba nie istnieje cała wojna poto, by dziennikarz, siedzący w ciepłym pokoju, udzielił ci łaskawie nieśmiertelności?...

Kupcy zamykają swe sklepy, obrzucając zadowolo- nem spojrzeniem te przybytki rosnących dochodów i wzmagającego się dobrobytu, uśmiechają się do dnia jutrzejszego; ci wszyscy żyją we własnych ogniskach, dość im głowę schylić, by uściskać swą dziatwę, a on?... Rosnący tłum spycha go z chodnika, jak zabłąkanego cudzoziemca. Dzieli go od tej całej reszty granica nie do przebycia: jedni, powołani do ofiar, oddają z siebie wszystko, drudzy cieszą się, śmieją, chodzą, robią mają­tek... Dość, aby człowiek odszedł, by już go zapomniano. Gdy odchodzili na front, żałowano ich, a teraz oswo­jono się z tem stałem poświęceniem: nie 6ą już po­trzebni. Pamięć o tobie, po twojej śmierci, wkrótce się zatrze, jakby ciebie wcale nie było...

Pewnie, gdyby został rannym, otrzymałby znów zna­czek na płaszczu i obchodzonoby się z nim grzecznie, potem — szpital, smakołyki od pań, biała pościel, go­rący piec, pantofle, jedzenie pierwszorzędne, kąpiel, — pewnie... Ale zarazem widział litościwe kiwanie głową: „kaleka“, „na placu boju“. Nie, nie zniesie tego przy­wileju budzenia nadmiernego współczucia. To arcy- ludzki świński środeczek, można w tem utknąć jak w wacie, zabiją go tem dobrotliwem kiwaniem głową...

Wstyd mu było przebytych chwil nędzy. Bo może nastaną czasy, które nie pojmą całego ogromu ich nie­doli, będą się wstydzić tego całego żołnierstwa, zawar­tego w butach kumyśnych, czapce i pasie? Albo może napiszą okolicznościowy wiersz, który po czasie przesta­nie cieszyć się powodzeniem. Pewnie...

Czuł się, jakby był w obcym kraju. Naprawdę, my­ślał, że dużo tam biedy, ale tu stanowczo za dużo we­sela. Za bardzo oni weseli, zawsze ci sami!

Chodził, opuściwszy ciężko głowę na piersi...

Z czasem okazało się, że wojna to znój i trud, to nę­kająca monotonja codziennych utrapień, to już zbyt długo trwający dramat jednostajnego trzasku i ustawicz­nego braku. A z końcem epopei wojennej Szulc jakby odpadł od wielkich dziejów, które go niosły. Gwałtow­nie poniżająco zmalał. Przywrócony do życia normal­nego, nie mógł wrócić do tego dawnego biegu życia i zo­stał dziwnym zbiegiem okoliczności — agentem tajnej policji.

Cóż, — kiedy lampjony pogasły i zwinięto chorąg­wie, ogarnęło go zdziwienie: czy życie jego przestało być tem, czem jest? Powoli ze wszystkich kątów za­częły wypełzać trudy i ciężary „pokoju“, zaczęło się „pokojowe“ codzienne dreptanie w stałym określonym kierunku, powyłaziły życiowe drzazgi, bolesne, choć niewidoczne, jak ukłucia szpilką. Został więc, jak się rzekło, agentem tajnej policji. Zwłaszcza, że wojna nau­czyła go, że właściwie może niema żadnej krzywdy — istnieje tylko wynik okoliczności, dla jednych przyjem­ny, dla innych mniej przyjemny, a czy kto tam z głodu zdechnie, czy kto dziewczynę zgwałci, czy kto komu no­żem pod bebechy zajedzie, — wszystko jedno: istnieje tylko nieprzewidziany zbieg okoliczności, który trzeba umieć wykorzystać... I nic dziwnego, że spełniał su­miennie swą tajną funkcję szpika: toż tyle nalatał się człowiek po rozmaitych protekcjach, nim doszedł do posady, i otrzymuje nareszcie regularnie swą pensję, a tu naraz chcą mu to wszystko zburzyć, przekreślić! Zajął całkiem prymitywne stanowisko: trzeba żyć bez filozofji, na zbitą mordę, do cholery!

Naturalnie, w całej tej biografji Szulca nie należy

niczego się dopatrywać. Jest to taka sobie gadatliwa dygresja od całej powieści, chociaż z drugiej strony jest to również dygresja od innej powieści, straszniejszej, okrutniejszej, niż nasza...

VIII.

Krupczyńskiego wysłuchało dwóch krytyków i kilku muzyków, i bardzo go chwalili. Następnie pojechał ze Skoczewską do Warszawy, byli u trzech reżyserów i ad­ministratora opery — sprawa była załatwiona: przy najbliższej okazji miał Krupczyński otrzymać odpowied­niejszą rolę.

A tymczasem uczy nadal w szkole. Sprawia mu to przyjemność: jednak to coś znaczy być profesorem. Wo­bec uczenie zachowuje się z godnością. Franka Wolo- szynowska ze skóry wyłazi, żeby zwrócić na siebie jego uwagę; widział dobrze, jak patrzyła na niego z rozpa­loną twarzą i łagodnym blaskiem oczu, — ale on nic, jakby nie zauważył.

Skoczewską jest coraz przychylniejsza — nadzwy­czajny człowiek! Nikt nie ocenił go tak z pierwszego wejrzenia. W jego nowem mieszkaniu przy szkole jest widno, powietrza dużo, czystość, porządek, Skoczew- ska kazała mu wstawić pianino. Pensję otrzymuje więk­szą, jak dotychczas w teatrze. Rano ze dwie godziny po­siedzi przy pianinie, głos przewietrzy, do lekcji się przy­gotuje, później lekcje, obiad (stołuje się u Skoczew- skiej, i liczy mu ona za wszystko taniej). Wieczorami, po zajęciach, zachodził do niej na pogawędkę.

Żyje sobie spokojnie, w zadowoleniu, w pewności, że co w nim jest, to się wcześniej czy później objawi,

talent nie przepadnie po próżnicy. Teraz jest pewien siebie, może czekać.

Pewnego dnia otrzymał telegram, by natychmiast przyjechał: zachorował artysta, czy podejmie się zastą­pić. Więc wyjechał.

I oto Skoczewska czeka, mimo późnej godziny, na przyjazd Antosia z Warszawy. Przyszykowała kolację, kazała nastawić herbatę i przegląda i sprawdza ra­chunki, nadsłuchując.

Nagle trzasnęły wejściowe drzwi. Krupczyński wpadł jak bomba.

Hurra! Powodzenie!

Całował ją po rękach.

Rozbierz się, siadaj...

W zdenerwowaniu zaczęła mu mówić „ty“.

Zgorączkowany, zaczął opowiadać, jaką miał stra­szną tremę, jak koledzy patrzeli nań zwysoka, jak pu­bliczność na początku nieufnie trzymała się w rezer­wie...

I powodzenie?

Jeszcze jakie! Zmuszali powtarzać po ikilka razy!

Objęła go za głowę i pocałowała w czoło. Przylgnął

do jej ramienia. Jakaś ogromna radość rozpierała go, zamraczała. Objął ją mocno i całował w oczy, usta, po­liczki, wszędzie.

Droga, kochana, najdroższa...

Całował ręce, szyję, piersi. Poddała mu się, porwana jego uniesieniem.

Później siedzieli razem i Skoczewska gładziła go po włosach. Był ciągle jak w gorączce. To wskoczy i zacznie biegać po pokoju, to porwie ją i całuje, to znów śmieje się, jak dziecko.

Nazajutrz, gdy zostali we dwoje, powiedziała mu:

Ty się nie oszukuj. Rozumiem, serce ci wezbrało radością... Ja z tego nie skorzystam. Niema co ukry­wać, jestem o dwadzieścia lat starszą od ciebie. Mnie już czterdzieści pięć stuknęło.

Spojrzał na nią z takim wyrzutem, że łzy się jej za­kręciły w oczach i odrazu uwierzyła w swoje szczęście.

Trzy tygodnie później odbył się ślub „młodej pary“.

Jednocześnie niespostrzeżenie uciekła do Warszawy Franka Wołoszynowska.

IX.

W mieszkaniu Symeckiego rozległ się przeraźliwie mocny dzwonek. Do pokoju wpadła Franka. Postawiła walizkę na podłodze.

Czy pan Symecki? Mam tu gdzieś do pana list, jeśli go tylko znajdę. Nie wiem, gdzie mi się podział. Mniejsza o to. Jestem wychowanicą pani Jeżewskiej, pańskiej siostry ciotecznej.

Poprosił ją do pokoju. Z chłodną uprzejmością ce­dził:

Pani wybaczy, ale zmuszony jestem zadać pyta­nie, w jakim celu się pani do mnie zgłosiła?

Zmieszała się cokolwiek.

Widzi pan, przyjechałam tu szukać posady, a że nie mam dokąd wejść...

Niesłychanie bezczelna dziewczyna“ pomyślał. Za­proponował jej pożyczkę, żehy się jej pozbyć, — od­mówiła.

Nie chcę się u pana zapożyczać. Ale nie mam

l

dokąd pójść w tej chwili, kącika nigdzie nie mam. Za­trzymałam się u pana, bo matka dała mi list polecają­cy, który właśnie zgubiłam...

Przerwał jej, marszcząc brwi. Mówił przytłumionym głosem, by powstrzymać gniew.

Nie mam żadnej urazy do pani, ale pani daruje, że będę zupełnie szczery — pani obecność tutaj...

Niech to pana nie krępuje! Mnie na tem nie zależy...

Zmroził ją spojrzeniem:

Ale mnie na tem zależy!

Ach tak... Przepraszam. Więc muszę pójść?...

Ja pani nie wypędzam — zmieszał się. — Niech pani tymczasem zostanie. Zaraz przyjdzie służąca...

Zjem to, co zostanie po panu i po pańskiej służą­cej. Spać mogę byle gdzie. We dnie postaram się w do­mu nie być, żeby panu nie przeszkadzać...

Rozłożył bezradnie ręce.

I została u Symeckiego.

X.

Gładkowski ujrzał wreszcie swoją nieznajomą gdzieś o porze przedwieczornej. Ujrzał ją przed oknem jakiegoś sklepu. Weszła do środka, zanim zdążył się przybliżyć. Spojrzał na wystawę — księgarnia. Wszedł za nią.

Stała odwrócona, gdy zaczął powoli przeglądać książki. Słyszał jej głos przygłuszony, patrzał w jej stronę z tęsknotą i męką. Bał się, że się odwróci. Odwróciła się

przecież, trzymając w ręku książkę, podniosła wzrok — i zaczerwieniła się widocznie.

Nie mógł opanować drżenia — i nagle, instynktow­nie złożył jej niski ukłon. Niezdecydowanie, zlekka na­chyliła głowę z jakąś — miał wrażenie — słodyczą w oczach. Odetchnął, serce biło, jak młiotem. Nie śpie­sząc się, polecił zapakować sobie książkę i wyszedł na ulicę. Czekał na rogu.

Wyszła — poszedł jej na spotkanie. Szli tak naprze­ciw siebie krótką chwilę. Patrzyła nań poważnie, wprost, aż zmrużył oczy. Z wysiłkiem podniósł rękę dó kapelusza. Po bólu w sercu czuł, jak zbladł. Z ukłonu jej pojął, że można podejść.

Czy pozwoli pani?

Serjo, poważnie, bez zawstydzenia, ale i bez filu- terności odpowiedziała krótko:

Tak.

Przedstawił się.

Spotykam panią po raz drugi...

Milczała zakłopotana.

Pani mało gdzie bywa...

Tak.

Pani zdaje się być nietutejszą.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

Tak, przyjechała z Krakowa. Do męża, który w międzyczasie wyjechał.

Usta mu drżały.

Czy na stale?

O nie. Za miesiąc wyjeżdżają z mężem na wa­kacje. •

Był uradowany: cały miesiąc! Dowiedział się, że na­zywa się Gina Rymarowa. Mówili o pogodzie, podró­

żach, książkach, spotykanych ludziach. Miała ładny ni­sko dźwięczący głos. Mówiła poważnie, uśmiechała się rzadko.

Żegnając się, zapytał, czy może ją jutro spotkać. Nie zdziwiła się, — tak. Zapamiętał godzinę, pocałował w rękawiczkę. Postał jeszcze trochę przed wejściem, potem odszedł ostrożnie i tajemnie, jak ze skarbem.

Nie wiedział, jaka jest. Czy kocha męża. Może nie jest wcale tą, której pragnął? może to zgoła fałszywe nieporozumienie, bolesna omyłka? Jaka ona tam jest wewnątrz — poza słowami i wzrokiem? Mimo to czuł, że zaczęło się szczęście. Nie była to radość, tylko ja­kaś smutna pewność, pewność, że szczęście to nie bi­dzie bez cierpienia. Nie była to też obawa czy prze­widywanie, ale słodka pewność...

Nazajutrz, gdy się spotkali, miał znów wrażenie, że się zarumieniła lekko, podchodząc. Wydawała mu się teraz zupełnie inna, ukochana bez miary. Czuł najgłęb­sze wzruszenie bez cienia zmysłowości.

O sobie nic prawie nie mówiła. Nie powiedziała też nic więcej o mężu, i chciał wierzyć, że to nieprawda. Zresztą, nie zadawał zbytecznych pytań, nie chciał za wiele mówić, chował swe szczęście w głębi. Ona rów­nież nie odczuwała potrzeby wywnętrzeń.

Chętnie przystała na następne wspólne wycieczki. Dobrze mu z nią było — bez żadnej trwogi o dzień ju­trzejszy. Nie miała łatwej zalotności, nie mówiła dużo. Każde jej słowo rzeczywiście coś znaczyło. Była spe­cjalnie po kobiecemu inteligentna. Czytała dużo, była kobietą, przy której się łatwo myśli i mówi.

Opowiadał jej, jak całe życie czekał na jakieś olbrzy­mie uczucie, które zamieni go w moc dębu, jak cze-

Zawsze ci sami 3

33

kał na jakieś. wielkie coś, które pustkę przemieni w pełnię. Wciąż oczekiwał zdarzeń — napróżno...

Każde oczekiwanie niezmiennie kończyło się pustką, lecz zaostrzało to tylko hazard. Miał w sobie wiarę upartą, że gdy się w nim wszystko przewróci, gdy za­targa do trzewiów boleśnie, wtedy może nastąpi to wielkie coś. Oczekiwał lata całe — nic się nie zdarzało, wszystko równie nic warte. Lata mijały, a on konsta­tował wciąż, że nie rozpoczął jeszcze niczego naprawdę. Książki tylko pojawiały się coraz nowsze, bogatsze w treść, rozmaitsze, tworząc ogrom jakiś najniezwyklej- szych snów, inne olbrzymie życie. I coraz niespokojniej szukał, jakie to wybrać najbliższe drogi, jak nakiero­wać się i dokąd.

Słuchała go z przejęciem. Była dyskretna i milczała mądrze o wszystkiem, co należało przemilczeć. Miała swój niezależny duchowy świat. Nauczył się od niej wyrozumiałości — nie pytać. Nie dowiedział się też, czy kochała lub była przywiązana do swego męża. A jednak... Gdybyż uczyniła kiedy jakiś gest pierwsza, gdyby dała jakiś najlżejszy znak! Ile razy, patrząc na nią, chciał wziąć jej głowę w obie ręce, popatrzeć zbli- ska w oczy i delikatnie, ostrożnie ucałować te usta kochane.

Raz, kiedy siedzieli w loży podczas przedstawienia, wziął ją w półmroku za rękę i podniósł na poręcz swego fotelu. Gładził tę rękę z największą tkliwością, przytu­lii się do niej z zamkniętemi oczyma. Podniósłszy głowę, ujrzał na jej twarzy wypieki — może gniewu?

Pani się gniewa na mnie?

Nie...

Głęboko wzruszony, nachylił się nad nią, dotknął

całą swą postacią i nieśmiało musnął poniżej karku. Czul, że zachwiała się w krześle.

Po przedstawieniu pojechali do restauracji. Było tam dużo eleganckich kobiet, muzyka grała przejmu­jąco, na stolikach stały kwiaty. Kobiety pachniały cie­płym, wątłym zapachem perfum, i z pod sukien tu i ów­dzie widać było ich spadziste jedwabne kolana.

Z urwanych gestów i krótkich powiedzeń, poznał, że go kocha. I kiedy odwoził ją do domu, tulił się do niej drażniąco:

Czy mogę panią pocałować?

Tak...

Badał ustami kształt i ciepło jej ust i sposób poca­łunków. Ogarnęła go niewymowna za tyle szczęścia...

Poznawali się w uniesieniu piej — jako kochankowie.

Od niej dowiedział się, jaki ma uśmiech, jak za­myka powieki. Ona odkryła, że przy uśmiechu tworzą mu się podłużne zmarszczki pod okiem. On znów po­znawał jej roztargnienie, zadumę oczu, fioletowe żyłki na skroniach. Nie przestawała przecież być dlań nie­zrozumiała i tajemna. Mógł ją określać, ale nie potra­fił jej odgadnąć. Kochał ją taką, jaka jest, — wymaga­jącą wiecznej baczności, odświętności, wymijającą w życiu wszystko, co razi. Wiedział, że trzeba przy niej być zręcznym, niedbałym, spokojnym o pieniądze.

Zakupił sobie mnóstwo garniturów, cienkiej bie­lizny, obuwia, wynajął mieszkanie w eleganckim hotelu.

Dawniej nie odczuwał w fabryce jako bogactwo fanta­stycznych sum, zawartych w woreczkach, i paczkach pieniędzy w kasie. Pieniądzem było dla niego jego wy­nagrodzenie, te papierki, które należały osobiście do niego i z odbioru których kwitował. Ale raz nagle lekko i niezwykle jasno wypłynęła myśl, że niema nic łatwiej­szego, jak pożyczyć sobie z kasy tyle, żeby móc pokryć z pierwszej pensji. I rzeczywiście, prowadził na po­czątku rachunek, ile brał, ale potem pomylił się w ra­chunku — i poszło już dalej bez rachunku. A kiedy po­szło bez rachunku, zrobiło się nagle obojętne — mniej czy więcej.

Czy nie wszystko jedno? Jeżeli już ginąć, to ginąć z hałasem — mieć stypę za życia! Bo jakież było daw­niej to jego życie? Było, jak notatki w książce pracy, gdzie daty wciągnięte są z bezlitosną ścisłością. A te­raz, teraz kocha go kobieta, która była dla niego je­dynego, dla nikogo, nikogo więcej...

Przyjdź do mnie — powiedział kiedyś do niej zbliska i cicho.

Nie opowiedziała nic. Myślał, że nie przyjdzie. Nazajutrz, w niedzielę rano, kiedy zabierał się już do wyjścia, wbrew oczekiwaniu przyszła. Wydawało mu się to nieprawdopodobne: więc przyszła. Trzymał ją w pół, tulącą się i śmiejącą.

Moja kochana, miła, droga...

Była przy nim, dobra, oddana, kochająca, cała...

Usiadłszy, zdejmowała zwolna rękawiczki, kapelusz, rozejrzała się po pokoju. Uśmiechała się wyczekująco. Patrzał na nią, szczęśliwy.

Jestem zmęczona, odpocznę trochę.

Podeszła do kanapki i położyła się nawznak, z ręko­

ma pod głową, z założonemi smukłemi nogami. Stanął nad nią i, pochyliwszy się, zwolna całował ją delikat­nie w czoło, powieki, usta, całą. Miała ciało gibkie, bronzowe.

A jednak wciąż pozostawała dlań tajemna, pocią­gająca, ciekawa.

XII.

Spadały kartki z kalendarza... Aż nadeszła godzina gorzka, okrutna...

Siedzieli, objąwszy się, i mówili krótkie, urywane słowa:

Naturalnie, spotkamy się, wrócę...

Naturalnie, Ginuś, nie wątpię ani na chwilę...

Jestem pewna, zupełnie pewna.

Potem twarze ich dotykały się płonącemi policzka­mi, palce przesuwały się po twarzy.

Napiszesz mi?

Oczywiście, bezwarunkowo!

Jak tylko przyjedziesz...

Jak tylko przyjadę...

Co myślisz, Ginuś, kiedy się znów spotkamy? Może za pół roku...

Cóż ty! Najwyżej za dwa miesiące. Przecież to wszystko się prędko ułoży. Dam ci znać depeszą.

Depeszą?

Napewno!

Będę czekał...

I znów patrzeli na siebie i ręce ich się dotykały. Nagle rzucił się ku niej:

A może my już nigdy...

Przytulił się do niej mocniej, a ona gładziła go czule po włosach i mówiła smutno:

■— Nie trzeba rozpaczać, że minęło, trzeba radować się, że było... ?

Nie poruszali się. Później uścisnęła go i wyrzuciła krótko zdyszanym głosem:

Już czas!

XIII.

Doktór Rymar, profesor uniwersytetu i poseł na sejm, był zadowolony, że był sam w mieszkaniu. Nic wprawdzie nie robił, ale był zadowolony z tego właśnie, że może spokojnie, pod nieobecność żony, chodzić po pokoju i myśleć. Żałował poniekąd, że tak prędko przyjechała.

Kiedyś wyglądało to trochę inaczej. Wówczas zda­wało mu się, że w życiu jego zaszła wielka zmiana. Wdarła się w nie miłość kobiety, jako coś zupełnie nie­oczekiwanego. ..A więc tak umieją kochać kobiety“ dzi­wił się zachwycony. Był przekonany wówczas, że naj- większem szczęściem, jakie człowiek osiągnąć może, jest świadomość, że życie nasze jest komuś potrzebne. I od­dawał to całe swoje życie bez zastrzeżeń. Szczęśliwy był, że jest ktoś, z kim mógł się dzielić myślami.

Ale kiedy się pobrali i kiedy żona, tuląc się do nie­go, mówiła mu, że już nie mają czego się denerwować, że są nareszcie sami, poczuł, że uczucie jego nie jest już tak silne. A więc to już ma być wszystko? Życie już jest wypełnione? Nagle przypomniał sobie, że ist­nieją przecież jeszcze inne rzeczy, może nawet ważniej­sze. Trzeba było wówczas powiedzieć: „nie masz prawa

myśleć, że zastępujesz mi ealy świat“, — ale nie po­wiedział jej tego nigdy.

Tymczasem ona starała się w towarzystwie zacho­waniem swem podkreślać, że ten obcy dla niej dawniej człowiek stanowi teraz jedną z nią wspólną całość, jest jej mężem: „niech zobaczą!“ Z dumą też krzątała się nad urządzeniem i upiększeniem ich domowego i „wła­snego“ ogniska i z namaszczeniem kupowała sprzęty do ich „wspólnego“ mieszkania, jakby to było jedynem jej celem w życiu. A on wciąż myślał: „poco to wszystko? poto, żeby zarobić, zjeść, a potem?“ Mimo to wła­sność nabierała tu coraz większego znaczenia.

Gdy wybierali się w gościnę, bywał rozdrażniony, że musi z nią chodzić do jakichś obcych, niepotrzeb­nych mu ludzi. Gorzej było jeszcze, gdy zapraszała do siebie i w domu robiło się gwarno. Doznawał wówczas uczucia, jakgdyby był na łaskawym chlebie. Poprostu nie wiedział, jak się zachować i jak rozmawiać z tymi ludźmi z „towarzystwa“.

Pewnego razu wstąpił po wykładach do redakcji i nie uprzedziwszy żony, spóźnił się na obiad. Kiedy wrócił do domu zastał ją, wyglądającą przez okno na ulicę. Na odgłos jego kroków odwróciła się z wyra­zem rozpaczy i przerażenia, a ujrzawszy go, rzuciła mu się na szyję i całowała zapamiętale. Miała wrażenie, że uległ na ulicy jakiemuś wypadkowi, że coś się z nim okropnego stało. Teraz śmiała się sama z siebie, jego zaś rozpierała pycha, że jest tak kochany. Odtąd stale po wykładach spieszył do domu i, jak mógł, skracał so­bie drogę, by nie spóźnić się na umówioną godzinę.

Aż raz uświadomił sobie, że on, człowiek dorosły oblicza minuty i obmyśla, jak usprawiedliwić przed

żoną swoje spóźnienie. Do czego to doszło? Zrozumiał, że im zgodniejsze jest jego pożycie z żoną, tern bardziej cofa się on z drogi, którą sobie obrał.

Coraz bardziej przemyśliwał nad tem, że ani jed­nego wiersza nie napisał, że cofa się coraz więcej od swej roli społecznej. A przecież dawniej praca ta była dlań wszystkiem.

Nie czytywał teraz nie, prócz gazet, które przeglą­dał podczas obiadu lub po obiedzie. Nie mógł jak daw­niej rozporządzać swoją osobą. Pewnego razu, gdy roz­łożywszy gazetę, czytał i jadł, usłyszał:

Czyż nie mógłbyś czytać gazety kiedyindziej?

Poczem nastąpiła stereotypowa w tych wypadkach

odpowiedź:

Przecież pracuję cały dzień!

Nie skończył, bo nie chciał jej powiedzieć całej pra­wdy, zaczęłyby się wnet owe psychologiczne rozmowy, których nie znosił. Czyż mógł jej powiedzieć wprost: „odejdź, przeszkadzasz mi iść drogą, którą sobie obra­łem, zanim 6ię zaczęło nasze wspólne pożycie!“

Wogóle szczerość ustępowała tu miejsca polityce. Trzeba było zgóry obmyśleć, w jakim wypadku można być szczerym, a w jakim nie. Trzeba było zawsze pa­miętać, co się powiedziało, żeby nie wpaść w sprzecz­ność z tem, co się powie. Tak brnął coraz dalej.

Wkrótce zaczęły się nieuniknione sprzeczki małżeń­skie, podczas których mówi się rozdrażnionym głosem i używa się najbardziej ubliżających, jątrzących, zja­dliwych, złością tchnących słów. Czuli do siebie wów­czas ostrą nienawiść, nie mogli w sobie pokonać uporu

1 • »• ł i ambicji.

Wreszcie zżyli się. Łączyło ich przyzwyczajenie i wspólne pożycie...

Rymar chodził wielkiemi krokami po pokoju i przy­pominał sobie to wszystko. A jednocześnie zdawał sobie niejasno sprawę z tego, że jeżeli on jest teraz tem, czem jest, t. j. jeżeli zamyka teraz drzwi przed ciżbą zagad­nień społecznych, to nie zawiniła tu wyłącznie jego żona.

Po burzliwej walce młodzieńczej zaczęła się w nim budzić po trzydziestce potrzeba równowagi duchowej, a wraz z nią zaczęło razić pojęcie ostateczności, tkwiące w socjalistycznych teorjach. Zbudziło się w du6zy bez­wiednie przekonanie o solidności mieszczańskiej i o wy­godzie spokoju, jaki zapewnia stateczny uporządko­wany tryb życia, poruszający się w pewnym łożysku za­wodu i rodziny. Bo propaganda gębą nigdy nie jest tak pewna, jak propaganda ze strony samego życia. A gdy romantyzm upada, gdy przestaje szukać naokoło sie­bie rzeczywistości, wytrzymującej miarę jego krytyki, — poprzestaje on zazwyczaj na bylejakiej rzeczywistości: odkrywa nagle rodzinę, 6ubordynację, jakikolwiek plan życia, którego mu brak, i idealizuje to swoje odkrycie, wkłada tajemniczy sens w czynności. Nawrócony ro­mantyk zaczyna idealizować i apoteozować porzucony „ład domowy“, i porzuciwszy buntownicze sztandary, zatyka na okopach swego ducha, serwetkę albo fartu­szek.

Pozostało na dnie duszy trochę podziwu, trochę świątobliwego dreszczyku, trochę padania na kolana i egzaltowanej a wygodnej nadziei, że kiedyś nastąpi samo przez się zbawienie. Ideały stawały się coraz bar­dziej rzeczą świętą, tak jak świętowanie niedziel, za-

czem używa się ich raczej do ozdoby świąt, do wzruszeń, które dawały poczucie świętości, a nie krępowały zbyt­nio natury człowieka na codzień.

Jałowemi zaczęły się wydawać owe młodzieńcze bunty, refleksje, wielkie plany, które umiało się już na pamięć i któremi wstyd było paradować nawet w roz­mowach z młodzikami. Hasło gorączkowego krzyku za­mieniło się w osiadły sposób życia, nie zyskując nic na „wywrotności“ (nowo nabyta terminologja) przez to, że ma w programie gromkie słowo „rewolucja“; było to właśnie rękojmią, że wszystko minie jaknajlepiej... Człowiek wpadł w kurzą klatkę kurnika mieszczań­skiego i przyzwyczajając się doń coraz bardziej, powoli zaczynał gdakać, co nie przeszkadzało mu uważać swoje gdakanie za orli klekot. Pojawił się uśmiech politowa­nia nad młodością, i wstyd mu było trochę tej kartki życia.

Bo są pewne zagadnienia, których przeżywanie sta­nowi treść całych okresów, i niemożność ich rozwiąza­nia jest na czas pewien zupełnie wystarczającą trage- dją, — a później tragedja mija, wyrasta się z niej, scho­dzi ona z pola bez śladu, staje się obojętnym szczegó­łem pamięci. Dzieje się tak bynajmniej nie dlatego, że dylemat rozstał rozwiązany, — został tylko od początku do końca przeżyty. I tu zaczyna się owa nieustanna maskarada z hodowlą wmówień pocieszających: nie wy­grałby człowiek dzisiejszy walki z sobą, gdyby nie oszu­kiwał siebie. Robił więc wszystko, nic nie robiąc — tym sposobem osiągał najwspanialszy rezultat. Chociaż życie dawało mu takie rzeczy do przełknięcia, że kołkiem w gardle stawały, przyprawiał wszystko tak swoim so­sem, że dusza sama przed sobą przyzwoitość zachowała.

MDI K1SZOZY0 KSIĄŻK i

Z chłopięcych robinzonowskich lat, kiedy się ma­rzyło o Indjanach, został tylko tępy i bezpieczny, jak drewniana szabelka, nóż, którym się wyskrobuje plamy atramentowe. Człowiek nauczył się nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać, — wielu rzeczy nauczył się czło­wiek.

Rymar, bezsilny i niewierzący, wygłaszał swe prze- mowy-kazania rzadko. Zasadniczo więcej celebrował, niż „walczył“. Natrętną prozę życia społecznego prze­kazał innym towarzyszom — czeladzi partyjnej, choć doskonale wiedział, że w partji jego wije gniazdo kom­promis, chciwość władzy i żądza zysku pod sztanda­rem wałki o sprawiedliwość społeczną. Blagierskie de­klamacje, najoczywistsze i najbardziej realne interesy i karjery, podawane bez poświęcenia jako poświęcenie się bez granic, wieloslowne, wielokwadransowe wywody grubych ciemięgów, elokwencja kretynów, dowody bła­znów, jako najlepsza moneta krążyły w tym zespole. Każdy w szczególności był zajęty myślą, żeby tylko sa­memu zachować swoje własne stanowisko społeczne i ma- terjalny byt, nikt jednakże nie śmiał szczerze przyznać się, że gotów zrobić tylko to, co nie przedstawia dlań żadnego niebezpieczeństwa. Mimo to Rymar pozosta­wał w partji. Nawet małość bowiem nam się podoba, jeżeli możemy w niej znaleźć dowód naszej wielkości.

Był tak zagłębiony w myślach, że nie zauważył przyjścia żony. Twarz miała zarumienioną, oczy błysz­czały radością.

Obejrzał się:

Jużeś przyszła?

Uśmiechnęła się lekceważąco, zdejmując kapelusz

przed lustrem. Zauważywszy jednak w twarzy jego przygnębienie, odwróciła się. .

Co ci jest?

Nic. Ot myślałem sobie... Czy wiesz, że już je­stem stary?

Tak nagle?

No tak, nagle. W początkach czas idzie powoli, wlecze się poprostu. A potem, mniej więcej od połowy, pędzi na złamanie karku...

A ja się czuję zupełnie młodo.

Nie rozumiesz. Nie o samopoczucie mi chodzi. Tylko właśnie niedawno przypomniałem sobie, że tyle już leży poza mną, i przeląkłem się: tyle już przeży­łem — a przedemną nic... Zresztą, co ty z tego rozu­miesz?...

Nie wiedział, że kobiecym instynktem rozumiała więcej, niż przypuszczał.

XIV.

Szczygliński, autor pół tuzina prawie nikomu nie­znanych książek, siedział z jakimś znajomym dzienni­karzem na werendzie cukierni za tradycyjną „czarną“.

Dziennikarz, zwykle uniżone popychadło redak­cyjne i wieczny despota w małem rodzinnem mrowisku, rzuconem przez los na jego łaskę, grający kokietującą komedję „zmarnowanego życia“, spowiadał się na ten temat swemu partnerowi:

Jakim się było głupcem, kiedy się miało dwa­dzieścia lat! Oczekiwało się Bóg wie czego i nabiło się tem głowę, jakby to były codzienne rzeczy. Chodziło się po pokoju z kąta w kąt i mówiło się bez przerwy, szcze­

rze, gorąco, w podnieceniu. Było się pewnym, że w rę­kach naszych znajduje się przyszłość, sława, bogactwo, i nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, że się jest ofiarą tego nieubłaganego prawa, że na stu początkują­cych i rokujących nadzieję, dwóch - trzech wyjdzie na ludzi, a reszta zginie, odegrawszy rolę użyźniającego na­wozu. Nic sobie to nieubłagane prawo nie robi z tego, że ja sobie, głupi, marzyłem, roiłem... Już dawno powie­działem sobie: dość! musisz żyć, jak inni! I ciągnie się szara, nieskończona pustynia lat, pełnych nudnej pracy i pracującej nudy. Ale co pewien czas pojawiają się stare, znajome myśli: żądza potęgi, władztwa — wszyst­ko mieć na zawołanie, być podziwianym przez innych! Porywają się we mnie stare nieukojone tęsknoty za czemś, co nie ma żadnej nazwy, a czego może nigdy nie było na świecie — bezbrzeżna tęsknota za jakiemś in- nem życiem. 0 mało nie warjuję poprostu, kiedy my­ślę o dniach, które idą, niezatrzymywane, a ja nie mogę na to nic poradzić. Pienię się ze złości, że chodzę po pokoju tam i z powrotem, a czas tymczasem przecho­dzi, przechodzi, i kiedy ja tak myślę, on idzie, idzie, idzie... A tu człowiek stoi twarzą w twarz z tą pewno­ścią, że jest „skończony“, że nic nie posiada, nic nie może. — Taki strzęp człowieka, przeklęty, niedołężny pies, najnędzniejszy eunuch! I wówczas, uważa pan, chciałbym rzucić ten parszywy truchcik codzienności i chciałbym pędzić gdzieś, gdzie jest piękne i wspaniałe życie, gdzie się nawet nie walczy o rzeczy największe, ale gdzie się można upić, odurmanić sensacją, burdą, awanturą; chcę pędzić w kraje, których nie zobaczę pe­wnie nigdy, precz od tej nędzy „porządnego“ życia... Wyje we mnie jakiś poświst upiornej tęsknoty za prze-

slrzenią nieobjętych nigdy obszarów, budzi się żarłocz­ność zmierzenia szerokości olbrzymich, tęsknota za wszelkiem miejscem, gdzie się nie jest, gdzie się nie może być. Chce mi się kopnąć to osiadłe gdakanie kwoki w tej drgawce nerwu włóczęgowskiego, śpiącego w nas od czasu chłopięcych marzeń o podróżach, bi­jatykach romantycznych. Chce mi się urzeczywistnić tę bezbrzeżną anarchję naszych dusz, gwiżdżącą na wszystko — na miasta, domy, rodzinę, społeczeństwo — i pędzącą w świat przez obszar łąk i duszy własnej...

Szczygliński mieszał łyżeczką leniwie kawę i myślał sobie: „jeszcze jedna „zapoznana“ wartość życia we­wnętrznego, gubiąca się w niezaradności życia ekono- miczno-praktycznego“. Nie uśmiechał się wszakże. Był przyzwyczajony, że ludzie się przed nim wywnętrzali. Zresztą, nie ironizował — konstatował fakty. Ciągłe w jego własnem życiu branie rozpędu do skoku, któ­rego nigdy nie uczynił, nauczyło go mądrości. Był za­dowolony, że go nikt nie niepokoi, i to, że żył obecnie, po dawnem awaiiturniczem życiu, w mizernych warun­kach prywatnego urzędnika, sprawiało mu swoistą roz­kosz. W tem, że jego czas był opłacany ubogim chle- bcm powszednim, była tak pozbawiona sensu niewspół- mierność, że uśmiechał się, gdy mali pospolici ludzie uważali go za dość „solidnego“ pracownika. Nie byl za­rozumiały i nie przeceniał siebie, choć nie mógł zamy­kać oczu na to, że umysłem swym ogarniał szersze pola niż inni śmiertelnicy.

Niczem się nie odezwał, gdy tamten przestał mówić, zrażony jego milczeniem. Niby to obserwowali wspólnie przechodniów na ulicy.

Uwagę ich zwróciło dwóch witających się osobni-

tfn NISZCZYĆ ir*T4 #-v ł

ków. Ze sposobu ich witania można było wnioskować, że nie widzieli się długo. Postanowili widocznie poga­wędzić dłużej, bo obejrzeli się na cukiernię. Wkrótce siedzieli wpobliżu Szczyglińskiego. Rozmawiali dość głośno, by można było ich słyszeć.

No, jak ci tam idzie, stary?

Jakoś tam człowiek żyje...

Pamiętasz: marzyły nam się genjalne pomysły, olbrzymie spekulacje, kopalnie złota, tereny naftowe, giełda, rynki azjatyckie, roiły się nam miljony... Do djabła!

Tak, tak... Gdzieś się nam życie rozpyliło. Ani się to kupy trzyma, ani sensu nijakiego... Ze wstrętem patrzę teraz na nędzę swego bujnego życia. Obrzydła mi ta wścieklizna wciąż nowych „kawałów“ i „kantów“ i te od czasu do czasu „wsypy“.

At, psie życie, niespokojne, wilcze życie. Wiesz, stary, miałbym okrutną ochotę wypocząć raz po ludzku, raz, a po ludzku — żeby się o nic nie troszczyć i ni­czego nie bać...

A mnie! Chciałbym już wreszcie odczuwać zmę­czenie po jakiejś uczciwej pracy, mieć jakiś porządny kąt, ałe swój, i nie mieć się już ciągle na baczności...

Ale! pozwolą ci to spocząć! Nahulasz się, na­bawisz — i trudno ci wrócić do porządnego życia. Wiem, że nie chcesz na nowo tego samego, że chcesz już, znaczy się, w uczciwości, ale to już taki mus...

Szczygliński i dziennikarz przysłuchiwali się mimo- woli rozmowie tamtych, i naraz spojrzeli na siebie, a oczy ich rozbiegły się strwożone — chyłkiem, kry- jomo...

Tak, widać, wszystko jest kłamstwem, nawet

marzenie — mówił dziennikarz, patrząc gdzieś w bok, a twarz wykrzywiła mu się w jakiś łzawy grymas.

Szczyglińskiemu żal mu się go zrobiło.

Widzi pan, — zaczął miękko — ludzie są ogrom­nie rozmaici, ale ich marzenia są wszystkie jednakowe. Pan myśli tak, jak wszyscy ludzie myślą. Zamykamy oczy na prawdziwe życie, nie chcemy słyszeć owego wiecznego „ni»“, chcemy usłyszeć wreszcie owo „tak“, które zniszczyłoby nieznośną przepaść między naszem dążeniem a jego celem, chcemy, aby nasze legendy się urzeczywistniały. A że przeszkody nie dają się w rze­czywistości usunąć marzeniem, biadamy na nasz los — i tworzyły nowe legendy i marzenia. Takie to już, wi­dać, nasze ludzkie przeznaczenie. Wyobrażamy sobie wielkość w życiu postawniejszą, bardziej wyrazistą, niby słowo podkreślone czerwoną kredką, i nigdy nie przychodzi nam do głowy, że prawdziwa wielkość nie zawsze bywa oddana w pięknym kształcie. Ciągle ma­rzymy o jakimś Bogu, któremu można byłoby się skar­żyć i modlić do niego. A przecież szorstkie, okrutne

i pokalane nasze życie, życie z pospolitej gliny i krwi, nieposkromione i nieprzewidziane, posiada tyle możli­wości, że właśnie przez jego zgrozę i uśmiechy możemy osiągnąć najbardziej wzniosłe cele ducha, urzeczywist­nić najszczytniejsze marzenia...

Umilkł. Czuł, że słowa jego padają w próżnię: tam­ten nic nie rozumiał.

Minęło już dwa tygodnie od jej bezsensownego przy­bycia. Symecki jest zdenerwowany z powodu tej bez­granicznie czelnej osoby. ■ Z zapartym oddechem czeka zawsze na jej ostry dzwonek i hałaśliwą krzątaninę w kuchni. Czasami wpada Franka również w dzień na kilka chwil.

Baz, wchodząc do domu, w którym mieszkał, zauwa­żył ją Symecki opodal bramy. Nie zauważyła go. Stała z jakimś blondynem; był to Szulc. Przystanął więc w bramie, przysłuchując się ich rozmowie.

Nie gniewaj się, nie masz powodu — mówiła. — Nie przyjdę, nie trzeba...

(Nie, nie pozwoli już więcej, żeby ją lada kto cało­wał i ściskał jak swoją, swoją rzecz!)

Coś się tak nagle umoralniła?

No, wszystko jedno, nie przyjdę!

Ja cię błagać nie będę — pożałujesz...

Czego znów mam żałować?

Idjotka! Nie chcesz •— nie trzeba. Ale mnie się już więcej nie czepiaj! Żegnaj.

Czekaj!

-— Namyśliłaś się? >

N-nie...

Więc czego chcesz? Idź do djabła!

Symecki prędko wbiegł na górę. Aha, to tak... Oka­zuje się, że ona jest nieczysta... Już ma swego samca...

Rozbierając się, myślał, że dalsze jej pozostawanie u niego w mieszkaniu nie jest bardzo pożądane. Tego jeszcze brakowało!

Gdy rozległ się dzwonek, pobiegł szybko do drzwi.

Zawsze ci sami i

49

Franka ujrzała go na progu, bladego, z wykrzywioną twarzą.

Co się stało?

Z wściekłością krzyczał:

Jak pani śmie sprowadzać do mego domu swoich mężczyzn?

Szeroko otworzyła oczy.

Co takiego? Ależ jakie pan ma prawo...

Tupnął nogą.

Nie będę tego tolerował! Słyszy pani? Nie będę.

Twarz jej zapłonęła rumieńcem. Spojrzała wprost

w jego wściekle, przekrwione oczy i wzgardliwie wzru­szywszy ramionami, z wyrazem godności odeszła do swego pokoju.

To go doprowadziło do ostateczności. N;e wytrzy­mał.

■—- Idjotka! Rozpustna dziewka! — wykrzykiwał wślad za nią.

Z trzęsącą się szczęką, potykając się, wbiegł do ga­binetu. W nocy nie mógł uleżeć w łóżku, nie mógł się uspokoić. Nie, to nie do zniesienia. Zakrył ręką twarz z poniżającego wstydu. Rzucał się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Różne myśli plątały mu się po głowie.

Przypomniała mu się zmarła żona, obraz jej był pła­ski, niewyraźny. Po śmierci jej co kilka dni przycho­dziła do niego dziewczyna. Przyłapał się na tem, że naj­pierw pomyślał o dziewczynie, a później o żonie. Co robić! namiętność jest nie dającą się usprawiedliwić sro- motą naszych dusz...

Nogi mu się rozgrzały, było mu duszno, pocił się pod pachami. Wstał z łóżka i zaczął chodzić w bieliźnie po pokoju.

wn kiszoztć

Nagle skierował kroki przez stołowy do pokoju przy kuchni. Zatrzymał się, nasłuchuje. Krew mu w skro­niach pulsuje, ślinią się usta.

Franka usłyszała, jak cichutko skrzypnęły drzwi, później deska kolo stołu. Fotem wszystko znikło w ha­łasie serca, zmartwiała: nad sobą poznała twarz Symec- kiego, straszną — usta wykrzywione...

Rzucił się na nią. Gryzła, odpychała, ściskała mocno kolana. Wykręcił jej ręce, wparł się kolanem w nogi... i

Franka siedzi w podartej koszuli na łóżku i łzy jej ciekną po policzkach. Ssie ją zbolała, wściekła bezsiła nienawiści — i gorycz nikomu niepotrzebnej, niekocha­nej, sponiewieranej kobiety...

Symecki latał, jak furjat, po pokoju i spluwa ze wstrętem.

Rano o jakiejś siódmej, usłyszał trzaśnięcie drzwia­mi. Ogarnął go lęk: pobiegła może do komisarjatu... Wciągnął spodnie i pobiegł do jej pokoju — nie było nikogo. Spytał służącej, powiedziała, że „panienka“- spakowała rzeczy i powiedziała, że się wyprowadza.

Odetchnął z ulgą.

XVI.

I

O Krupczyńskim pojawiły się gdzie niegdzie w gazetach przychylne wzmianki. Na dwóch filantro­pijnych koncertach zmuszono go śpiewać na bis, krzy­czano, wywoływano. Później śpiewał za dobrem wyna­grodzeniem w jakimś klubie. We wszystkiem radził się żony. Coraz bardziej poznawał wartość swego głosu

i modulacji, wiedział, czem się różni od innych.

Nareszcie stało się coś nieoczekiwanego. Przyjechał

pewien młody kompozytor, znajomy żony. Miał zamiar wystawić swą operę. Dał Krupczyńskiemu do przejrze­nia kilka aryj, wysłuchał. Uważał, że lepiej nie trzeba, że Krupczyński doskonale utrafił w sedno, należy tylko opracować szczegóły.

Z radości aż go głowa rozbolała. Porzucił klasowe zajęcia, żeby móc być obecnym w Warszawie na repe- tycjach. Na generalnej repetycji wszystko ulotniło mu się z głowy. Jak tylko kapelmistrz zamachał pałeczką, ze strachu zbladł. Udało się jednak nadspodziewanie dobrze, kompozytor serdecznie mu dziękował i klepał protekcyjnie po ramieniu.

Po każdej repetycji wracał martwy ze zmęczenia, nie jadał, po głowie błądziły mu melodje z jego roli, po raz setny przebierał intonacje. Żona odwiedzała go w Warszawie co parę dni — uspokajała go, jak mogła, dodawała otuchy.

Krupczyński siedzi nawpół rozebrany w garderobie

i pije wodę sodową z koniakiem. Nie czuje już żadnej tremy, o nic się nie troszczy, wszystko pójdzie dobrze. Zaraz początek. Żona jego w stroju wieczorowym prosi go na odchodnem:

Nie pij więcej, pokiełbasi ci się wszystko w gło­wie. Daj mi słowo, że nie będziesz pił, dajesz?

—■ Daję, daję! —- niecierpliwił się. — Muszę się już ubrać, przez ciebie się spóźnię!

Coś ją w serce ukłuło: tegoby jeszcze wczoraj nie powiedział...

Po drugim akcie wywoływano go bez końca, na ga- lerji machano chustkami, tupano, hukano: Krupczyń- ski! Gdy brawa już umilkały, wyrwał się jeszcze jakiś glos z balkonu: Krupczyński! Usłyszał, odgadł ten głos:

Franka! Skąd ona się tu wzięła? Po paru minutach była już u niego w garderobie.

—■ Winszuję, serdecznie winszuję! — ściskała mu ręce. — Kochany z pana chłopak, śpiewał pan bosko!

Przypomniał sobie, jak ją poznał podczas pierwszej wizyty u żony. Chciał zapytać, co teraz porabia, ale było mu jakoś nieporęcznie.

No, wyobrażam sobie, jak pan się po przedsta­wieniu rozhula.

Jakto? t

Ano tak, szampan, kolacja.

Coś go poderwało:

A pojechałaby pani ze mną?

0 jej! A co żona na to powie?

W oczach jej czytał wyraźnie: ach, ty biedaku! Zwią­załeś się ze starą babą i ciągniesz swą taczkę.

Skąd żona do tego! Co chcę, to zrobię! — de­nerwował się. — Niech pani po przedstawieniu czeka na mnie, dobrze?

Zgodziła się. Kiedy wyszła, poczuł się nieswojo. Co powie żona? Będzie chciała pojechać z nim do domu. Ajakże, nie puści samego, albo sama z nim pojedzie. Dość już ma tego regularnego życia, tej domowej ka­wy! Chce, żeby go dziś coś porwało, zakręciło. Do dja- bła, jest przecież jeszcze młodym człowiekiem! Nie zniesie tego elementu pierzynowego!

Po trzecim akcie przybiegła za kulisy Krupczyńska, zdenerwowana, uradowana, ze łzami w oczach gładziła go, całowała, chwaliła.

W ostatnim akcie doszedł ,,do szczytu“. Lepiej jużby nie mógł. Znowu wywoływano go, hałasowano, —

wychodził z kompozytorem z dziesięć razy. Upadł na fotel, odetchnął. Krew mu w skronie waliła.

Nadbiegła żona.

No, kochanie, — obejmowała go. — Jestem taka szczęśliwa! Rozbieraj się, ochłoń trochę. Zaprosiłam dziś do nas trochę gości na herbatkę...

Odtrącił ją.

Pić herbatkę? Nie, moja droga. Ja muszę dziś mieć dużo, dużo powietrza, muszę się trochę przewie­trzyć.

Brwi się jej ściągnęły, oczy rozszerzyły, zęby ści­śnięte.

Gdzie, dokąd?

—■ Proszę cię, nie zatrzymuj mnie. Nie mogę teraz usiedzieć w hotelu.

Spuścił głowę i oglądał koniec butów.

Pojedźmy razem, dobrze?

,.0, źle“, pomyślał, jak chłopczyk, któremu nie udało się wyprosić ciastka.

Przepraszam cię bardzo — mówił już bardziej miękko. — Muszę być chociaż z pół godziny sam. Jedź do domu, zabaw tymczasem gości. Za godzinę przyjadę.

Zrozumiała: chce się jej najprędzej pozbyć.

Ale słowo, — że przyjedziesz?

Zdenerwowała go.

Cóż ty dzisiaj ciągle wyłazisz z tem słowem ho­noru! Jak mówię, że przyjadę, to przyjadę napewno!

Westchnęła. Pocałowała go i poszła.

Późno w nocy siedziała Krupczyńska w sypialni i czekała. Wiedziała, że czeka napróżno. Dwie głę­bokie zmarszczki legły na czole, szczęka starczo zwi­sła. Zdawała sobie sprawę z wszystkiego. Sama sobie

winna, uległa swej słabości i zapomniała się, choć mo­głaby być jego matką... Powoli kurczą jej się powieki, światło lampki nocnej rozłazi się w zapadających od płaczu oczach.

XVII.

Los Krzywickiego porządnie przetrzepał, nim go tu zarzucił, i skończyły się jego porywy, jak większość ludzkich porywów, nieszczególnie. Nieraz przerzucał go przypadek z miejsca na miejsce, aż przyzwyczaił się z czasem zachowywać się stale tak, jakby mieszkał w ho­telu, aż przyzwyczaił się nigdzie nie czuć się swojsko, nigdy nie czuć się jak u siebie. Nigdy nie pisy­wał nic i nie otrzymywał listów, nic nie pobudzało jego ciekawości. Na ulicy nic go nie zatrzymywało, nie od­wracał się więc nigdy, szedł zawsze tym samym kro­kiem.

Wogóle żył tak, jakby tolerował życie, dawno już nie odczuwał drzazg życiowych, i po wszystkich zawo­dach odczuwał coś w rodzaju niestrawności. Czasami zaczynało mu się wydawać, że nigdy nigdzie nie wyjeż­dżał, że całe życie tu mieszka, tu się urodził, tu się ży­cie jego skończy, i że mu się tylko śniło jakieś inne ży­cie, a wszystkie twarze dawnych znajomych wstają w pamięci, jak gdzieś widziane stare wytarte fotografje.

Stał się do tego stopnia obojętnym, że ujrzawszy raz w gazecie nekrolog niegdyś bardzo kochanej osoby, w pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, kto to: dziwnem bo wydaje się nazwisko znajomego czy bli­skiego w czarnej obwódce. Później dopiero zrozumiał, postarał się nawet zasmucić, że przecież to była ta,

którą niegdyś tak bardzo kochał, — ale nawet smutku nie było, tylko tak jakoś nijako...

Bo gdyby nawet żyła i była wróciła do niego, nie by­łoby dla niej miejsca w jego życiu. Nijak bowiem wy­kreślić nie można ubiegłego czasu. Straszliwe panowa­nie jakiegoś okrutnego prawa zapomnienia. Zmieniamy 6ię wciąż, odchodzimy od siebie daleko, i odbywa się w nas nieustannie powstawanie rzeczy nowych i obcych poprzednim...

Tymczasem postępowała, wzmagała się i zaostrzała od lat trawiąca organizm choroba gruźlicy kości. Cza­sami tygodniami bywał przykuty do łóżka, obezwład­niony gorączką, skazany na przymusową bezczynność. A długi, bardzo długi jest dzień chorego, który ma tylko myśl swą między sobą i cierpieniem fizycznem.. W grud­niu choroba zwykle folgowała, ale zawsze doprowadzała go do rozpaczy, ta bezmyślna mechaniczna siła, która go dławiła. Sypiał godzinkę, potem czytał lub grał. Le­żąc po drzemce w łóżku, zwykłe myśli, jak to dziko, że już od tylu miesięcy nie czytał gazety, ani nowej książki — by zaraz zastanowić się, że cóż właściwie no­wego może dziać się na swiecie? Wszystko wciąż się powtarza, jest wciąż tem samem. Niema nic niebywa­łego, wszystko jest bywałe. Kiedyś myślał wprawdzie inaczej, ale to. co jemu się wydawało inne. nowe, innym wydawało się tem samem, dawnem. Cóż z tego, że nad­szarpnęło to duszę, że zostawiło ból serdeczny, i u in­nych to było, tyle, tyle razybyło! Mój Boże, od po­czątku świata przecie, każdy miljony razy przeżywał to samo! Wszystko od wieków tak samo się rozstrzyga. Je­steśmy ludźmi, a nie wiemy, w jaki sposób jest tu coś w nas. co może mogłoby być bez nas i będzie napewno

po nas... Glos starego zegara, szmer gotującej się wody, skrzyp drzwi czy desek w podłodze, codzienna stałość domowych sprzętów, istnienie tego, co zaciera, zagłu­sza, wyrównywa, usuwa niebywałe, czyni nas starymi...

Po takiej lub tym podobnej refleksji ziewał prze­ciągle, do bólu w szczękach, przeciągał się i zabierał do czytania starej, dawno przeczytanej książki.

V

XVIII.

Gładkowski zdawał sobie sprawę z tego, że ją na zawsze utracił. Raz tylko w życiu przeżywał najpełniej­sze dni, i więcej się to nie powtórzy. Pustka.

Poza tem normalnie pracował. Ustalił wreszcie wyso­kość defraudacji. Brakująca kwota równała się jego rocznej pensji. Nie uważał się jednak za przestępcę, i ni­czego nie żałował. Pewnego dnia zażądają od niego urzędowo przedstawienia książek i sprawdzą gotówkę — i wówczas całe jego życie stanie się niczem. Tak, ale te­raz, kiedy można obejrzeć się za siebie, może powie­dzieć: miałem swój dzień!

I jutro, którego oczekiwał, nadeszło. Już tydzień temu było wiadomo, że odbędzie się rewizja kasy. Dziś — koniec. Starannie i powoli golił się tego po­ranka. Nie śpiesząc się, jadł śniadanie i czytał gazetę.

^ Nie miał żadnych złudzeń, ale nie odczuwał też bezna­

dziejności. Nic — ani lęku, ani skruchy, ani żalu. Zna miarowe tempo swego losu. Tylko straszne osłabienie i ból w krzyżu.

Do biura nie poszedł — poco? Myślał, do kogoby się tu udać? Nie, nie ma nikogo, ani jednego bliskiego człowieka. Najważniejsze — nie siedzieć w domu, nie

widzieć tych samych ścian. Trochę pieniędzy ma przy sobie, parę banknotów leży w wewnętrznej kieszeni...

Wyszedł na miasto. Było już koło dziesiątej. W de­szczowej mgle szły tłumy ludzkie i głucho huczały tram­waje i auta. Omijał śpieszących gdzieś przechodniów i czuł się w tem zbiorowisku ludzkiem, jak ubogi kre­wny na wykwintnem przyjęciu. Błądził bez celu. Zwie­dził ogołocony park, przyglądał się oknom wystawo­wym. Ogarniał go zwierzęcy lodowaty smutek.

Gdzieś po południu udał się do restauracji. Jazz za­intonował właśnie z werwą popularną piosenkę i dostał ataku ostrego szału. Bek, wrzask, ryk, w takt którego poruszano biodrami i skandowano ramionami. Kobiety rzucały spojrzenia wstydliwe a pożądliwie-drapieżne, platonicznie spółkując.

Zwrócił uwagę na siedzące w sąsiedztwie towarzy­stwo, szczególnie na pierścionki jednej z siedzących pań. Jakie to dziwne, myślał, jeden klejnot tej paniusi utrzymałby go może przy „normalnem“ życiu. Gdyby tak można było oddać się komuś w niewolę, nie liczyć wydatków, uwolnić się z pod wieczystej opresji cyfr!

Durniu, przyłapał się na niekonsekwencji, przecież cię niedługo djabli wezmą! Zresztą, jesteś tu stanowczo mniej potrzebny od pierwszego lepszego murzyna, gra­jącego w jazzu. Więc czego chcesz?

Pił dużo wódki i gdzieś w głowie kłębiły się nieprze­myślane do końca myśli.

Pod wieczór poszedł do jakiegoś kina i patrzał na komiczne dzieje tragicznego człowieka. Niespodzia­nie ujrzał podczas przerwy prosto w oczy mu patrzące podkrążone kobiece oczy — patrzały długo, ponuro, występnie. Poszli.

W dorożce przytuliła się do niego bezwstydnym po­całunkiem. Nie zauważył ulic, ani domu, dokąd zaje­chali. Znów pił — aż powoli cały pokój zakołysał się, i razem z nim popłynął nieznośny smutek — lekko, bezmyślnie. Jak we mgle widział kobietę w koszuli ze spuszczonym ramiączkiem, która obejmowała go nagiem ramieniem. ^

Zasypiał z uczuciem zupełnej obojętności. Nie my­ślał o jutrzejszym swym losie. W głowie nie było żadnej myśli, prócz tępego uczucia: wszystko mi jedno. Im bar­dziej bezsensownie i głupio, tem lepiej, bo skąd można wiedzieć, jaki los jest nędzny, a jaki wspaniały?

XIX.

SZCZYGLIŃSKIEGO POWIEŚĆ 0 SOBIE.

1.

Nie tworzę w ciszy gabinetu — nie mam ciszy i nie mam gabinetu.

Często jednak, gdy, pisząc, uświadamiam sobie, że skwierczący skrzyp mego pióra jest najgłębszym głosem mego życia, myślę: dlaczego składam się z samych jeno słów? dlaczego jestem tylko książką z papieru, bez ciała i krwi? I jeszcze myślę: biegną ludzie ulicami, ja pracuję na Jana, Jan na Pawła, Paweł na Gawła, zdoby­wamy sobie prawo na życie; nikt nas nie zmusza, nikt naszej woli nie gwałci, ale nie możemy przecież zdy­chać z głodu. Otrzymując zera, żyjemy zerami; suma zer — zera; gdzież tu pozytywne tak naszego życia? W zbiorowości osobniki ludzkie sumują się, jak liczby.

Moi znajomi, moja posada, moje mieszkanie, moje mia­sto — oto nasza własność; linja naszego życia gdzieś samotnie się zatraca...

Więc dlaczegóż staramy się koniecznie w powieści na piękny temat oryginalnie przezwyciężyć, ominąć całokształt zjawisk, t. j. udawać, że się to ogarnęło? Dlaczego nie próbujemy jąkaniem chociażby, bez te­matu, bez fabuły czy kompozycji, nazwać nienazwane?

A przecież każda chwila narzuca nam pytanie: czem ty jesteś w świecie?

Ale my go nie stawiamy i ze zbyt lekkiem sercem, gdy świat się zjawia i drzwi otwiera, śmiejemy się ze swych złudzeń — chwilowych słabości, przeżywanych sam na sam z sobą w czterech ścianach pokoju. Kto wie, czy miast się śmiać nie powinniśmy płakać?

A może to wszystko jest w istocie tak głupie, że mó­wić o tem nie warto? „Nic wy nie rozumiecie“, mó­wią nam kobiety; pewnie, i dusza w nas jak pieniądz miedziany wytarta, gorsza od psiej jest nasza dusza. Może się mylę, moi panowie o kulturze prasowanych spodni i smokingów, cóż jednak na to poradzę, że nie dorównam wam w mądrości, wam, którzy wszystko ro­zumiecie, którzy już na pamięć znacie siebie do nud­ności, ex re czego jesteście dowcipnie-przewidujący i przewidująco-dowcipni, Tak, wy wszystko wiecie zgó- ry, a jeżeli tylko udajecie, że wiecie, jak ów pod­lotek, co to nie śmie się przyznać, że nie rozumie trywjalnego żartu i udaje, że go zrozumiał, to czyż nie wszystko jedno? W każdym bądź razie dziś każdy cym­bał z zaścianka ma swoje stałe „zasady“ i poglądy na wszystko, co znajduje się między niebem a ziemią, więc ja, dla którego, między Bogiem a prawdą, kultura nie­

koniecznie jest wyrazem stylu czy elegancji, ja napewno mogę sobie pozwolić na tę swawolę, by nic nie mnie­mać. Jeżeli czegoś nie wiem, tem lepiej dla was, mnie wystarczy świadomość, że inni jeszcze mniej wiedzą; jest to powtórzenie po raz nie wiem już który tego sa­mego kawału: nic nie wiemy, póki nie poznaliśmy, czem jest nic.

Dlatego właśnie nie chcę o sobie mówić, jako o au­torze, który chce przybierać pozę mądrości i chce grać w ciuciubabkę z czytelnikiem, — łap tu, łap tam, nie, tu jestem interesujący. Nie chcę grać w ciuciubabkę, w której się ironizuje autoironję — robi się mądrą minę, jakby się miało coś w rezerwie, choć wie się do­skonale, że w rezerwie niema nic, literalnie nic. Chcę mówić o sobie jako o człowieku wstrząśniętym, chcę wylać z siebie wszystko w całem rynsztokowem znacze­niu tego słowa, bez zwykłej, zresztą, autorskiej iluzji

o największej szczerości.

A mogę sobie na to pozwolić, bo primo, nie piszę dla pieniędzy; skoro mi są potrzebne, mam inne środki zarobkowania. Secundo, nie piszę dla kobiet, które czy­tają tylko książki zajmujące, na napisanie czego w żad­nym razie nie pretenduję. Tertio, nie piszę dla sławy: co za śmieszna ambicja — chcieć wygrać los, stać się znakomitością. Jakie to gromkie słowa — chwała, sła­wa, a jak to inaczej wygląda w rzeczywistości: ot, spo­kojne tkactwo umysłowe twórczości literackiej na umó­wionej zgóry osnowie, które służy, jako rzemieślnicza uregulowana czynność, ku takim samym celom handlar- skim, jak kawa lub cukier. Choć imponuje mi rozgłos, choć lubię widzieć swe nazwisko wydrukowanem w pi­smach, oglądać książki, na okładkach których widnieje

moje uazwisko, widzieć artykuły, zaopatrzoue moim podpisem, — nie jestem już tak naiwny, by nie wie­dzieć, że sława jest jeuo przypadkiem i rzadko kiedy idzie w parze z zasługą. Zgóry więc rezygnuję ze sła­wy — koleżeńskiego poparcia, łaski wydawców i dzien­ników.

I nie chcę wogóle być utalentowanym: talent to wyższy stopień przeciętności, przyjemny i zrozumiały dla giełdziarzy, adwokatów, panienek z towarzystwa, belfrów gimnazjalnych, dla całej t. zw. inteligencji, która wszystko rozumie, a nic nie chce robić. Nie chcę być utalentowanym, by być łaskawie klepanym po ra­mieniu (a tylu już ludzi mniej dowcipnych klepało mnie po ramieniu!) przez was, którzy lubicie marsz w miejscu, którzy dążycie za wszelką cenę do tego, by stojąc się ruszać, a ruszając się stawiać opór, według klasycznych przepisów zużytych pokoleń, nakazujących, by właśnie podczas wyłaniania się czegoś radykalnie- niezwykłego bojaźliwie przyzywać na pomoc dawnych patronów i, zapożyczając sobie od nich nazwisk i ha­seł, rozegrać na zawołanie nowy epizod historji.

Może dlatego są książki moje nudne, jednostajne, nie mniej są one takiemi, jakiemi chcę, żeby były. Bo jeżeliby mi się nawet udało stworzyć arcydzieło i rzu­cić je wam, którzyście zatruwali mi życie swą ignoran­cją, jeżeliby mi się nawet udało stworzyć książkę, która zmusiłaby wasze małe serca zacząć bić goręcej pod gor­sem modnej koszuli, to cobyście mi dali wzamian, jak­byście mi swą wdzięczność rodaków okazali? Nie, sta­nowczo nie chcę być sympatyczny, chcę być nadal an­typatyczny, nie chcę nic utracić ze swej niezależności. Nie chcę być sympatyczny dla was, którzy siedzicie

w ciepło ogrzanym pokoju, gdy na dworze zimno i za­wieja, zadowoleni z lego, że imii, nie wy, muszą para­dować bez palta, zadowoleni podczas czytania o ja- kiemś cudzem nieszczęściu, nieodczuwanem bezpośred­nio, i nie wierzący tylko człowiekowi żywemu z jego realnie odczuwa nem cierpieniem: tak wygodnie prze­cież łagodzić sentencję „takie jest życie“ w bardziej swojskie „takie bywa życie“...

Możecie zamknąć tę książkę, gardząc mną za nudne grafomaństwo — tem lepiej, pozostaną mi ci, których nie stać na kupowanie książek i którzy biorą książki z bibljotek lub kupują je, po wytransportowaniu do kosza, u ulicznych sprzedawców.

m HIB£CZYrt wm *

Nie chcę tu wspominać swych przygód miłosnych. Nie dlatego, iżbym był, broń Boże, impotentem, ale co w tem nowego? Wiele razy się kochałem i kobiety ko­chały się we mnie, i każda ze stron miała swe rozkosze i męki, gorączkowe pragnienia i tęskliwe niepewności, denerwujące wyczekiwania i „boskie“ złączenie się dwóch ciał, i smutne rozczarowania niespełnionych na­dziei i wzajemne niezrozumienie, i skwitowanie prze­szłości, — stara historja... Był zaiste, taki głupi czas, gdy ceniłem miłość ponad wszystko, ale było to już dawno; dziś już wybrnąłem z owego spódniczkowego okresu. A. że nigdy; w mojem życiu kobiety nie potrafiły stać się memi przewodniczkami czy doradczyniami, ba­gatelizowały wszystko, co mi jest najdroższe, nie dając wzamian nic, — nie będę tu więcej mówił o miłości - i kobietach. Zwłaszcza, że kobieta nie ma wogóle po-

czucia prostej ludzkiej odpowiedzialności, choć każdą poszczególną sytuację wytrąca z wszelkiej równowagi i wierzy pozie bardziej, niż sobie samej. Za cóż ją sza­nować? Dzięki Bogu, nie kocham się już i nie chcę być kochanym: nie chcę żyć dla kogoś i nie chcę, by kto­kolwiek żył dla mnie.

Nie chcę też, pomimo autobiograficznych tradycyj, wspominać swego dzieciństwa. Raz — dlatego, że nie miałem przecież przy urodzieniu się wyboru co do swego otoczenia, które jest zawsze przypadkowem. Po drugie, — jeżeli tak wiele trudu kosztuje nas wyjście z niemowlęctwa, pocóż z lubością rozpościerać wyda­rzenia z owego „rozczulającego“ czasu?

Nie lubię też swej młodości. Nie przeżywałem owych tanich sentymentów, sporządzonych według recepty: „ubogi, lecz szlachetny“. Gdy patrzę wstecz na mą mło­dość, widzę przede wszy 6tkiem 6tosy książek: szukałem w nich jakiejś jedynej normy czy prawdy życia, żyłem systematami i przeżywałem je, brnąłem w metafizyce subjektywnej, wysilałem się, by posiąść samego siebie w dążeniu do jakowejś jednolitej mętnej syntezy. Czego tu nie było dla zbawienia świata: mistycyzm, indywidua­lizm, anarchizm, militaryzm, kapitalizm, socjalizm, re- wolucyjność, a nadewszystko, naturalnie, autokratyzm. Nic dziwnego: kiedy patrzysz na życie przez tysiące ksiąg, musi się ono przedstawiać w dziwnem świetle i sprawia dość pstre wrażenie. Długo kręciłem się, jak mucha w trującym kloszu, w atmosferze genjuszów, błą­dząc bezradnie po kartach książek, jak pozbawione skrzydeł owady, — póki nastąpił gorączkowy stan re­konwalescencji.

Nie obeszło się, oczywiście, bez zbaczań i kołowań,

bo przecież i moja młodość miała swe naiwne zaranie — ów najgłupszy początek życia, okres rozbieżności mię­dzy ambicją a możnością, okres chorobliwej nieśmiało­ści i pożądań wszystkich kobiet naraz, okres śmiesznej i poniżającej niezręczności i urazy do całego świata. Pamiętam owo moje „wejście w życie“, gdy spodziewa­łem się ujrzeć nareszcie owe wybryki „szału“, ujrzeć coś swobodnie - zuchwałego: znalazłem wulgarne ko­biety, gorejące niezmożoną chęcią 6półkowania i tępe twarze mężczyzn, udających, że się bawią; nie wiedzia­łem jeszcze wówczas, że ludzie nudzą się bez godności, jak skomlące psy na łańcuchu. Pełen kolorystyki złu­dzeń, że mam niewyczerpany monopol na rozdawanie wieczności, rozpocząłem swą wycieczkę w życie z nie­nasyconą ciekawością napotkania potęgi ludzkiej, a spotkało mnie całkowite rozczarowanie: człowiek ukazał mi się w szarej odzieży handlarza, z duszą prze­pełnioną drobniutkiemi żądzami i namiętnościami, ma­ły, słaby, poziomy. Znalazłem ludzi, którzy nie czynią żadnego wysiłku ze swej zdolności myślenia, którzy żyją, nie czując nigdy potrzeby zrozumienia czegokol­wiek, poprzestając na szczupłym zapasie formułek 6wej mowy, przechodzących z, pokolenia w pokolenie. My­ślałem kiedyś w swej naiwności, że w sferach intelek­tualnych tkwi wszelka wartość kulturalna, kultura i koł­nierzyk wydawały mi się nierozłączne, zaś wykształce­nie wyższe — synonimem opanowania wielkości. Dość wcześnie zrozumiałem, że różnicę między sferą „wyż­szą“ a „niższą“ 6tanowi sposób noszenia ubrania, po­żywienia i wybór towarzystwa; dość wcześnie zrozumia­łem, że to, co nazywamy światopoglądem, jest tu wyni­kiem etyki klasowej, t. j. powstało stosownie do warun-

Zawsze ci sami 5 65

ków ekonomicznych, pomnożonych przez sentymenta­lizm i naśladownictwo, według naiwnych przepisów śro­dowiska, gdzie istnienie danej rzeczy jest dostatecznem prawem trwania. Dość wcześnie też stwierdziłem, żc ludzi wielkich nie należy szukać w „kołach artystycz­nych“, że trwają oni samotnie ponad skłębionym rojo­wiskiem stadowego życia. Zauważyłem, że my „literaci“, mówimy przy spotkaniu się o tysiącznych sprawach,

o polityce, pogodzie, zeszłorocznym śniegu, czy dowcip­kujemy, a o swych najskrytszych bólach dowiadujemy się dopiero z kart drukowanych książek — małycli przedmiotów urzeczywistnień, miotanych na świat bo­ży. Znalazłem poprostu „pospolitość“ bóstwa, to, czego szukałem na niebie, znalazłem nagle pod swemi sto­pami.

Długo trwał okres wykorzystania „uciech życia“: w gorączkowem naśladownictwie oszukiwałem, kłama­łem, nienawidziłem, pożądałem, krzyczałem z rozkoszy, trwałem w tępem zadowoleniu, czepiając się całą siłą skąpych, mizernych radości życia, sam siebie okłamy­wałem, jak ostatni tchórz. Wielu to myślom upust się dawało dla samego gestu, który imponował świadomo­ści! Później, gdy się na własnej skórze przekonałem, jak to kochane społeczeństwo naprawdę nie wie, co wart jest człowiek, poprostu człowiek, bez tytułów, bez posiadłości i pieniędzy, musiałem walczyć o zdo­bycie prawd życia, które trzeba było wydzierać współ­zawodnikom, ucząc się jednocześnie władać swemi namiętnościami, temperamentem. Ile to razy, gdy wszystko się rozluźniało, szło naopak, zwracało się przeciw mnie, ściskałem pięści i zgrzytałem zębami, ile razy pokrywał rumieniec męki zaciętą twarz!

Ile to razy czytałem w waszych oczach: wiemy, co

o tobie całe miasto mówi, ile razy zarzucali- i ście mnie łajnem porozumiewawczych uśmieszków! Ile

razy wydzierało się z krtani słowo pogardy dla waszych i śliskich cuchnących spojrzeń, podpatrujących cierpie­

nie czyjeś — poto, by zeń wyssać dla siebie zgniły uśmiech zadowolenia!

Spodziewacie się pewnie usłyszeć pikantne przygo- I dy, sensacyjne rewelacje? — otóż nie! Prawda, przy

moich trzydziestu dwu latach mam tak bogatą w sensa­cje, tak awanturniczą biografję, jak mało kto, i można- by nią z dziesięć osób obdzielić. Ale mówić o tem nie warto, bo niema w tem piękna grozy: wszelkie sensa­cyjne wypadki są tylko w mitach imponujące, a w mo­mencie wykonania aż nazbyt banalne. I im dalej się człowiek zaawanturuje w życiu, tem łatwiej zrozumie ^ pospolitość zjawisk, ich przelotność i nicość, i właśnie

F w pogoni za nieznaną jakąś sensacją przekonywamy się,

jak marne są nasze zamierzenia. A więc uważać to wszystko za moją biografję, to tak samo jak liczyć, ile razy jadłem i spełniałem inne naturalne funkcje, to tak samo, jak uważać za moją — biografję mych portek.

Cóż jeszcze? Czy mam tu wyliczyć litanję dni głodu, zastawów w lombardzie, kłopotów mieszkaniowych itp. tysiącznych głupstw, które zatruwały mi życie? Czyż i mam mówić o tem, jak to pierwszy lepszy nicpoń, któ-

rego nazwiska nie chciałbym nosić nawet przez pięć minut, szydził z mej ślamazarności, niezaradności i czuł nade mną wyższość, pożyczając mi drobną sumę? Czyż mam mówić o owym bezładzie, niewspółmierności wy­sokiego napięcia duchowego ze stanem niestałych do­chodów materjalnych, o owem wyciąganiu rąk po

67

wszystkie szczęścia świata w połączeniu z twórczem zwątpieniem niemocy — owem zmaganiu się z samym sobą, co pociągało za sobą nieodzowną potrzebę odu­rzających wybryków? A na dodatek — wieczny głód jakiejś wielkiej miłości, który grozi zaprzepaszczeniem życia w pierwszych lepszych ramionach, które się otworzą... Bałem się, że sam zacznę patrzeć na siebie oczyma tego kochanego świata. I dużo czasu minęło, za­nim odkryłem prawo tego świata, że nie chodzi o to, kto mówi i o czem mówi, lecz że każde zetknięcie się dwóch ludzi to pojedynek, kto kogo wpierw poklepie po ramieniu. Dużo czasu upłynęło, zanim nauczyłem się, że umiejętność stanowczego rozkazania czy narzu­cenia zdania to bardzo, bardzo wielka sztuka, — zanim nauczyłem się, że ludzi można zawsze wywrócić, niby surdut, podszewką nawierzch...

Ale pocóż o tem mówić? To tak jak z kwiatem: można doskonale znać z botaniki budowę wszystkich jego słupków i pręcików, a mimo to nie móc w żaden 6posób oddać w książce jego zapachu, wobec czego po­mija się to milczeniem; pozostaje papier na sypko i atrament mrożony. O każdym możemy powiedzieć: oto jest młodym, oto wąsy mu rosną, broda osiwiała, wreszcie umarł, — gdzież tu sedno życia? A tu czło­wiek tyle razy stawał na rozstajnej drodze osamotnie­nia i tyle razy po bluźnierczej modlitwie składał głowę na twardym kamieniu rezygnacji! Boże, z iluż to ja rzeczy zrezygnowałem! Drogą częściowych bankructw, ustępstw, wyrzeczeń, wyjątków, skrutów, samoograni- czeń, ja, który chciałem wiedzieć wszystko, i uczyć wszystkiego, który chciałem w niezmożoności złudzeń objąć wszystkie piętrzące się sprawy, który marzyłem

0 przebudowie świata zapomocą świecącego niewinnemi plamami bezzębnego idealizmu, ja, który chciałem zdo­być i osiągnąć wszystkie wielości i zaorać cale zbyt wą­skie dla mnie pole, ja doszedłem wkońcu do tego, że zacząłem zadawalać się okruchami jednej tylko bró- zdy — literatury. Czyny zamieniłem na dzieła pióra, poryw — na energję uporu.

Wspominam o tem mimochodem, nie lubię bowiem nigdy zabierać w daleką podróż walizy przeszłości. Wy­rosłem już z owej młodzieńczej postawy wspomnień, które zatonęły, jak blizny w surowem cieście. Ludzie

1 przeżycia znikają i trwają w pamięci, jak pożółkłe sta­roświeckie fotografje. Coraz więcej wrażeń, tak, że się dawne zapomina, a nowe się starzeją... Z wszystkiego zostało tylko przywiązanie do jedynej drogiej naiwnej istoty — przywiązanie do matki, którą się zawsze kocha, choć nie tak, jak w dzieciństwie. Nikt nie potrafi wy­jawić, jakiemi szło się cierniowemi drogami, nikt nie wie, ile męki zamarło w człowieku i zczerstwiało, skon­statowanie jednak jest już rzeczą łatwą. Pocóż więc

o tem mówić? Zrozumiałem, że należy lekceważyć swą biografję, że nie przeżycia są ważne, lecz wartość syn­tetyczna przeżyć. Nie łatwo i nie odrazu zdobyłem pe­wność siebie, ale okaleczony i stępiały, czepiając się krzaków przeszłości, padając i znów się podnosząc pod batem zdarzeń.

I oto dziś, choć piszę w okresie reakcji społecznej, choć sobie zdaję sprawę, że nowy zwrot w dziejach trwać będzie nie miesiące, ani lata, ale całe dziesięcio­lecia, może cały wiek XX, choć jestem tak goły, że nie potrafię może tej książki sam wydać, choć nie wiem, czy kto odgrzebie mnie po latach, mnie, zasypa­

nego bezwładem tłoczącej bezmyślności lub świadomie złej woli gadatliwych drobnoludków, wydających dy­plomy na oryginalność, — dziś nie zawaham się i nie odstąpię, nie porzucę swej ascetycznej pustyni. Nie od­dam swej swobodnej drogi po dachach za tysiące naj­większych rozkoszy, bo zawsze pozostaje mi tylko moja myśl i moje coś. Mówmy więc o dniu dzisiejszym.

3.

Coraz wyraźniej widzę w sobie tragikomizm roz­dwojenia ducha.

Ziemia oddycha parowaniem mórz i rzek i jest po­kryta warstwą ulatniających się oparów, — i widz, spo­glądający z zewnątrz na ziemię, nie może wyraźnie roz­różnić konturów potężnych kontynentów. Człowiek zaś żywy jest otulony mgłą swej codzienności, mgłą na­prędce tworzonych zasad, i kontury jego prawdziwej istoty są ukryte. Może to są abstrakcje, co nic nie znaczą w życiu, które, mimo iż nie są czemś poza nami istniejącem, opierają się jednak na zewnętrznych zja­wiskach, więc są tylko jedną funkcją, jedną stroną naszego ja, a raczej tem samem ja, projektowanem na- zewnątrz. Bo nieprawdą przecież jest, że można całego siebie wyrazić, zawsze pozostaje jeszcze .coś, o czem się dużo myśli, a tak mało mówi i pisze: zbyt mocno zale­gła w nas rozbieżność między myśleniem oficjalnem a poufanem, i wciąż istnieje ta odwieczna rozbieżność naszych wewnętrznych biografji od zewnętrznych.

I oto dziś, gdy, zda się, doszedłem do kresu, widzę: chociaż mam w sobie obraz mego idealnego świata, cho­ciaż moja postawa myślenia jednakże nadaje pewien

kształt memu życiu, znaczniejsza część tego życia wy­myka się, mimo wysiłków, wpływom „woli“, i powstaje dysonans, którego ukrywać przed sobą nie chcę. Mia­nowicie: nie jestem tylko tym, kim pragnę i spodzie­wam się być, jestem również i ty*ai, kim nie lubię i nie chciałbym być.

Pierwiastek gatunku przybija mnie do ziemi, ciąży atawizm. Przeobrażenia, przeżycia różnych kół, sfer, kręgów społecznych, ta zbiorowaść wzruszeń, poznań, myśli, ten olbrzymi bezmiar zmian, przeistoczeń, czy- npw, nie przez nas dokonanych, myśli, nie przez nas przemyślanych, ciąży na zasadnicze podłoże naszego życia i wytwarza naszą najpierwotniejszą psychikę indy-

* widualną. T niekoniecznie najpierwotniejszą. Ja oso­biście jestem uwikłany w ciżbę ludzkich zdarzeń, po­pędów i myśli, i unosi mnie to, jak nieraz obca fala tłumu. Bezkształtne popędy wiodą do uczynków, któ- remi ma świadomość się brzydzi. Nie jestem kimś jed­nym, jestem gwarną gawiedzią zjawisk i ludzi o bez­czelnych gębach. Wiem, że każdy ulega zdarzeniom, które go z życiem innych ludzi wiążą, ale to nie zmie­nia stanu rzeczy: dlaczego nie mogę, tak jak chcę, być niedopasowaniem do rodzaju ludzkiego, wyrodzeniem gatunkowości? Każde moje słowo, każde uczucie i ka­żda prawie myśl wciąga mnie w ten tłum i splata z nim, że nie jestem czasem w stanie odróżnić siebie, tak da­lece zmieszałem się z ludźmi.

Jestem całkowicie przesiąknięty tem waszem czło­wieczeństwem. Jestem przesiąknięty mieszczańską ka- zuistyką, która jest zawsze ostrożną, konserwatyw- nie-leniwą, zaprzątniętą materjalnemi kłopotami, i uczy tyle sobie z głowy wybić, tyle wyperswadować. Jakkol­

wiek nie jestem do niczego przywiązany, nigdzie nie puściłem korzeni, nie mam obowiązków, przyjaciół, ni krewnych, jednak obłudnie żyję w wygodnych przy­zwyczajeniach, i zbyt wiele jest w życiu mem regular­ności, spokoju, porządku, nie odczuwam niedostatku, choć jestem goły jak mysz. Wyznaję szczerze, że mimo wszystko zawsze jakoś tęsknię do ułożonej wygody po­wszedniego dnia i nie mogę się obejść bez porządnego spania i jedzenia. Całe lata szukałem czegoś innego, niż to, co spotkałem, a jednak zbyt cenię przywiąza­nie, zbyt cenię dobrą posadę i nie mam w sobie od­wagi pójść, dokąd oczy poniosą. Rozkoszuję się jedze­niem i piciem, chodzę po ulicach, by spotkać znajomych durniów, szwędam się po kawiarniach, wybieram lepsze ciastka, przeglądam stek kłamstw w gazetach, oglądam się za kobietami, staję przed witrynami sklepów, i tak żyję z dnia na dzień, by zabić czas. Rozleniwił się, wy­paczył, wykoleił, obniżył poziom wymagań wobec sie­bie, przytępiła się bezwzględność ocen. Czuję poniża­jącą ohydę bezdusznej rezygnacji i zgody, całą podłość tej uwiędłej niewoli bez protestu, wiem, że wszystko to jest bezsens i głupota, ale zdaję sobie też zupełnie trzeźwo sprawę z tego, że nie czynię żadnego wysiłku, by się wyzwolić z poziomej chęci wygody. Oddaję siły na uBłngi szkodliwej rzeczy — biurokracji przemysłowej, i otrzymując zanłatę za to, że pomagam oszukiwać lu­dzi. pocieszam się, że byłoby gorzej, gdyby moje sta­nowisko zajmował kto inny, że inni byliby bardziej szkodliwi, jakby takie rozumowanie zmieniło co w po­rządku rzeczy. Przyczyniam się swem stanowiskiem do dalszego podtrzymywania — tak czy inaczej — socjal­nego zła, i nie mam nic na swe usprawiedliwienie,

choć spycham na innych ciężar odpowiedzialności i de­cyzji. Rozumiem doskonale, że póki żyjemy, jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, za wszelką krzywdę, dzie­jącą się na świecie, gdyż z czynów naszych, z każdej naszej chwili i każdego ge6tu, wyrasta wbrew naszej woli coś, czego nie znamy, nie powinniśmy więc żyć biernie, my dźwigać musimy wiedząc. Cóż z tego jednak, że stało się to kwestją mego stoicyzmu moral­nego? Wszystko to doskonale wiem, a jednak żyję wciąż tak samo jak wszyscy lepiej usytuowani, którzy nigdy nie edezwą się do ludzi, przez los miotanych w życiu, do ludzi, bezpańskich, jak pies: „bracia, z jednegośmy podwórka, czemu dla nas wszystko, a dla was — nic?“. A jako skntek — nieufność we własne siły, nieprzezwy­ciężona odraza do wysiłku. Nić chce mi się wierzyć, że mógłbym wiele dokonać, przestaję czasami przywią­zywać wagę do tego, o co mi chodziło przez całe życie, wogóle nie wierzę, czy nawet przy innych okoliczno­ściach uda mi się jeszcze czegoś dokonać, choć czuję przytem w głębi duszy żal. Jestem Hjobem, który mimo spodlenia nie traci humoru, walając się na śmieciach, bo jestem jednak wciąż zadowolony z tego, że myślę.

Jestem zwykłym kawałem mięsa, setkami odnóg wszczepionym w istnienie. Cierpię nad nieszczęściem świata, a ból głowy jestem gotów okupić cierpieniem setek. I czem ja się tu różnię od was, którzy możecie zasypiając chcieć nie obudzić się więcej, którzy możecie budzić się z pytaniem: na co mi to życie? a którzy bę­dziecie jednak w razie choroby leczyć się i patrzeć pil­nie po psiemu w oczy lekarza? Więc w jakim stosunku do tego pozostaje cala wielkość ludzkości? Życie jest nieszczęśliwym przypadkiem i hańbą.

Tak, jak wszyscy, pragnę kobiety, ciała kobiecego, Mam głuche żądze, które odurzają. Tak samo, jak wszyscy, śledzę giętkie, drażniące rozkołysanie bioder kobiecych i pełzam pożądliwem wzrokiem po prężno- ściach piersi, po unoszących się brzegach sukien nad łodygami nóg — wyżej, jeszcze wyżej, do tej prze­pastnej głębi ciała, do krwawej rany łona —■ jak gad ku Bwej jamie. I ręce moje drżą, w gardle mi zasycha, gdy widzę wyłaniającą się z szat kobietę, w staniku, w majtkach, koszuli — prędzej, prędzej! Tak, jak wszyscy, po nasyceniu zmysłów zwracam chyłkiem wzrok ku zegarowi i czuję niesmak znudzenia, nawet uie poczucie upadku. I nie mogę się przezwyciężyć, by nie zaczynać na nowo tej arcybanalnej sceny o wciąż tych samych ruchach, szeptach, drganiach.

I jeszcze coś: nigdy nie mam odwagi powiedzieć kobiecie, jak i dziecku, całej prawdy. Jestem jednym z tych mile widzianych i sympatycznych, którzy spra­wiają ból; wyższy jakby ponad wszystko, a zdolny do wszystkiego. Prawda. Ale dlaczegóż ludzie zaw6ze muszą łączyć z przywiązaniem pojęcia zobowiązań i obowiązków i pewność jakichś do kogo praw czu­łego niepokoju i troski? Ilekroć posłucham' kobie­cego płaczu, przez długi czas nie jestem sobą, zależę od tego, co mną nie jest. A przecież jestem kapry­śnym egoistą, lubieżnym i dbałbym o własne wygody, jestem nieszczery, bo pod pozorami uprzejmości kryję całkowitą obojętność dla ludzi, jestem złośliwy, a udana moja prostota jest jeno wyrafinowanem samochwal­stwem. Coprawda, chcąc w ludziach uszanować pół­tony i półsłowa, półzapał, półambicję czy zimną gbu- rowatość, jestem zmuszony kłamać, podle kłamać, by

później, nie pamiętając, dziecinnie uwikłać się w swych kłamstwach; a jednak... Ja przecież przed samym sobą i w tem, co piszę, nie tylko nie chcę, ja organicznie nie mogę siebie okłamywać. Jakkolwiek muszę się przy­znać, że lubię plotkę, zwykłą ordynarną plotkę. Daw­niej mówiłem sobie, że cenię w plotce wartość doku­mentu ludzkiej duszy, teraz zdaję sobie sprawę, że mam wrodzoną skłonność do podsłuchiwania i podglądania. Oto charakterystyczna cecha współczesnego człowieka: jest w nim element bohaterski, ale nie obejdzie się bez farsy; jest tu Homer, który posiada duszę Paul de Co- que’a.

Jestem wrodzonym despotą i nie znoszę oporu, ale rozumiem, że przy dożywotniem skazaniu na swe po­mniejszenie fizyczne nieco komiczną byłaby buńczucz- ność i rozkazodawczość, — wysiłkiem więc woli poskra­miam bezwzględność swego usposobienia. Stworzyłem sobie natomiast swoisty sposób mówienia: jest to mie­szanina filozofji z błazeństwem; nie mówię poważnie

o poważnem, a chociaż powiedzenia moje są szorstkie, obraźliwe, lecz dzięki cieniowaniu jakoś tak ¿Lzieje, że szorstkość i obraza nie drażnią ucha. To tak, jak wogóle w życiu, gdzie niema tak wielkiej tragedji, by w niej nie tkwiła operetka. Mam więc w sobie podwójne przyjmowanie świata: tu jest i „Marsyljanka“ i „Mein lieber Augustin“. I zawsze trwa we mnie ta podwójna buchalterja: patos — wyżerany przez ironję, ironja — zwyciężana przez liryzm, zawsze i we wszystkiem — tak i nie jednocześnie. Widzę pro i contra każ­dej rzeczy, i z a samego przeciw i przeciw sa­mego z a. Jestem z jednej strony maksymalistą, nie li­czącym się z nikim i z niczem, a z drugiej strony —

minimalistą, ostrożnie próbującym drogi, brodzącym drogą okrężną metodycznych uzasadnień i czekającym zawsze na mniemanie swego interlokutora, by dopiero wówczas odsłonić swe oblicze. Tkwi w tem coś z tego wiecznego mieszczańskiego drżenia przed rewolucją i ekstrawagancją. Tkwię w sidłach tej mieszczańskiej etyki, i wszystkie moje argumenty są skutkiem mego mieszczańskiego pochodzenia. Wszystkich nas zanadto ułaskawił ten mieszczański atawizm i dlatego nie śmiemy spojrzeć wgłąb siebie bez obsłonek — nastro­jowych wmówień. Bo gdybyśmy wypowiedzieli setną część marzeń, którą roi t. zw. porządny człowiek, albo pragnień, wrących pod naskórkiem t. zw. czystej ko­biety, krzyczanoby w niebogłosy o skandaln. Mocno tkwimy w mieszczaństwie.

Co z tego, że ludzka paplanina przeszkadza mi w prowadzeniu najtajniejszych kolokwjów duszy? Co z tego, że kiedy jestem sam, odczuwam głębokie nie­zadowolenie i zniechęcenie, że stosuję w samotności względem siebie akt oskarżenia i poddaję się niepoko­jącym pytaniom na temat tego, co zaniedbuję i mar­nuję z dnia na dzień, usiłując odsunąć wszelkie zobo­wiązania, odłożyć wszystko na później? Co z tego, py­tam, jeżeli wkrótce potem zjawia się pociąg do towa- rzyskości, pragnienie śmiechu, rozmowy, sądzenia, ga­nienia, przypuszczania, paplaniny. Człowiek staje się sentymentalnym i czuje dookoła siebie próżnię, w któ­rej się szarpie, więc otwiera ramiona, szukając swego człowieka, któregoby mógł uścisnąć, i rozdziela uści­ski naoślep, na prawo i na lewo, między ludzi niezna­nych, wlewając czasami całą duszę w przypadkowo spotkanego człowieka, którego twarz robi wrażenie, by­

leby tylko nie być samym. Człowiek czuje żywą po­trzebę inieć bliskiego człowieka, wobec którego mógłby zawsze być sobą, przed którym nie potrzebowałby mieć się ciągle na baczności, nie potrzebowałby dobierać słów i mógłby mówić, co chce, jak chce i kiedy chce. Bierze się więc, co jest pod ręką, i pozwala się unosić prądowi: świat wewnętrzny zostaje zburzony, podszepty ukazują się raptownie w świetle codziennych mniemań jako oczywiste głupstwa i zdrowy chłopski rozum za­czyna znów bełkotać i krytykować, harcując naoślep Nie można tu zachować nienaruszoną myśl swoją, mi- ntowoli wsiąkają w mózg zarazki powszechnych zasad i przekonań. Stąd owa coraz większa konieczność usu­wania się na bok i milczenia, zamykania się w sobie. I kiedy pozostawiam z konieczności wszystkich poza sobą w miarę wstępowania wyżej i kiedy wiążę się przy­jaźnią z nowymi ludźmi, których, wiem, i tak będę mu­siał opuścić z czasem, pozostaje zawsze smutek samotno­ści. Bo taka już jest nasza dola. Protestujemy, krzyczy­my, potępiamy, ale długo wytrzymać nie możemy, nie możemy znieść długiej wojny z tem, co jest przyjęte, raz na zawsze tkwi u nas we krwi chorobliwa słabość do „przyzwoitości“, „porządności“, i w głębi duszy przy­znajemy milcząco większości aprobatę, poddajemy się jej wyrokom i cierpimy w razie potępienia nas przez nią, jak zuchwalibyśmy nie byli.

I dlatego twierdzę: trzeba mieć odwagę stać się po­śmiewiskiem i nie bać się pogardy, trzeba mieć odwagę nic wstydzić się siebie i wstydzić się jednocześnie sie­bie przed sobą, by nareszcie wyrwać się z ogólnie przy­jętych ramek. Trzeba mieć odwagę zasłynąć szubraw­cem, oszustem czy idjotą, trzeba mieć odwagę chodzić

w starem znoszonem ubraniu i nie posiadać pieniędzy; trzeba mieć odwagę przeciw wczoraj, przeciw dziś, przeciw jutru. W nas żyje bowiem jeszcze za dużo szacunku dla autorytetów, żal nad przeszłością, dużo szacunku dla ludzi, uczęszczających na widowiska, za dużo szacunku dla profesorów i ludzi „poważnych“. My wszyscy, „niosący pochodnie“, jesteśmy zbyt tchórz­liwi: wciąż jeszcze stoimy jedną nogą na odwadze, a drugą na ostrożności — na wszelki wypadek...

Miejmy w sobie silną odwagę utraty czyjegoś sza­cunku i obchodzenia się bez niego, jest to bowiem je­dyna możliwość zachowania zawsze szacunku własnego!

. 4.

Widzę już, jak czynicie szeptem spostrzeżenia i za­mieniacie porozumiewawcze spojrzenia: widzicie go, przyznaje się, by dowieść, że jest lep6zy od nas, którzy się nie przyznają. Wynoście mi się z tą swoją obrzydli­wością, niezdolną samej sobie spojrzeć śmiało w twarz!

Nie wywołacie u mnie dziecinnego zawstydzenia. Sam siebie nie potrafię szanować, ale nie zniosę wa­szych pogardliwych, obelżywych uśmieszków. Chcę, by dusza moja była silną, śmiałą, wielką, i dlatego uka­zuję wszystkie jej niskie strony, poznaję wszystkie jej szelmostki, wszystkie podłe strachy. I zachodzi między nami ta nieznaczna różnica, że wy granic moich nie znacie, lecz ja znam swoje i — wasze. Gdy wy podzi­wiacie moją erudycję, muszę się śmiać: jak wielkie musi być wasze nieuctwo, jeżeli możecie mi zazdrościć; ale przytem wszystkiem nie zdoła wasze więcej do­równać memu mniej. Jestem zanadto wielki, by móc

pomieścić się w powijakach waszych określeń, zaczerp­niętych z waszej najkwiecistszej mowy. To, co jest we mnie jasne i przezroczyste, stanie się w waszych okre­śleniach szarzyzną dźwięków, pozbawioną znaczenia.

Ale gdziebym nie był i cobym nie robił, zawsze pod przypadkowością trwam ja rzeczywisty i istotny, dumny z tego, co się we mnie staje, z myśli, co nawzajem sobą gardzą. I chcę nadal potęgować w sobie wszystkie nielo­giczności aż do rozjątrzenia, aż do paroksyzmu wrażli­wości, i zwołuję wszystkie nieszczęścia na swą głowę. Nie chcę trwać — lecz stawać się, nie chcę ciągłości —■ lecz przerywania, nie chcę stałości — lecz ruchu, nie chcę ładu — lecz zamętu, nie chcę reguły — lecz zja­wisk, nie chcę tego, co można przewidzieć, lecz to, czego przewidzieć nie można. Gdzie niema takiego wy­siłku, tam niema radości twórczej. Więc każdy stały światopogląd może być tylko do czasu stałym, bo wszystko wkoło rozwija się i nieustannie staje, szykując nowe niespodzianki.

Przeżywam siebie i kontroluję, czem jestem od strony całości, patrzę na siebie ze strony wielkiego nie j a. Przyznaję, że moje dzisiejsze południe (chyba jesz­cze nie wieczór) jest klęską w porównaniu z mem pysznem zaraniem, lecz inaczej patrzy człowiek, idący pod górę, inaczej — człowiek, stojący na szczycie. Ko­cham tę swą klęskę i choć nie doczekam może czasu orki, siewu i żniwa, gdy dokonaną zostanie praca ciężka i znojna, choć może nikt się o mnie wogóle nie dowie, błogosławię jednak tę szczęśliwszą od naszej przyszłość. Światłości tych czasów nie zaznam, ale cień ich napeł­nia mnie rozkoszą.

Chociaż właściwie — cóż nam po tej dumie, że tylko

i

wyłączną garstką jesteśmy, my, którzyśmy tak wysoko doszli? Tu trzeba czegoś większego, niż dążenie do tego, by mieć prawo zwracać się do współtwórców na „ty“. Dość już było na tym świecie, gdzie myślą tylko

0 obiedzie i marzą o zarobkach i władzy, dość już było ludzi, którzy oświecali patrzenie na rzeczy, którzy dali odczuć w zwykłem niebywałe, tajemnicę w banalności

1 piękno — w śmietniku. Bezwątpienia, ziemia zawsze pełną była gromkich głosów, ale wszystko to — to tylko wieszczenie dobrej nowiny, gdzież nowina sama?

Im precyzyjniej widzimy, tem oporniejsi czynimy się w czytaniu, chcemy bowiem streścić w jednym utwo­rze poetyckim, nierzadko w jednem zdaniu przeżycie zbyt rozległe, i nie chcąc niekiedy przeładować stylu, kondensujemy treść przez używanie skrótów, subtel­nych jak mrugnięcia powiek, niedostrzegalnych dla czytelnika, — i stąd wypływa nasze niezrozumialstwo.

A przecież każdy grubszy banknot teoretyczny musi być dostępny zmianie na drobną monetę, bo cóż to za poznanie, które nie tkwi w naszem życiu i nie zmienia go ani na wlos? Fakt życia może być obojętny, lecz by­najmniej obojętnem nie jest jego zużytkowanie i trzeba tu koniecznie dotrzeć do nec plus ultra życia. Czemże jest każdy kierunek, jak nie szukaniem coraz nowych, lepszych metod pedagogicznych dla wyrażenia treści? Każdy kierunek dąży do rzeczywistości bardziej czystej, bardziej pięknej, bardziej głębokiej, bardziej godnej, doskonałej. Ale ta miłość nasza nie powinna być gruchaniem dobroci i pokoju, nie powinna być U6ypiającem pocieszeniem, — nasza miłość musi być zazdrosna, musi składać się ze szturchańców i pogardy,

musi straszyć i krzyczeć, by ludzie nie zapomnieli, by zamyślili się nad sobą.

To nie są słowa, jakich chciałem: one nic nie mó­wią i nic nie wyjaśniają. Zdaję sobie, niestety, dosko­nale sprawę, że przyzwyczajenia i całe wykształcenie moje na podstawie stosów przeczytanych książek zmu­szają mnie nazywać zdarzenia przyjętemi, nic nie mó- wiącemi słowami. I oto rozsypały się czcionki, przy pomocy których czytałem księgę żywota (och, te sty­listyczne figury! biedna ta nasza literatura: ani rusz obejść się nie może bez szczudeł umówionej gwary), a nowe czcionki nowego alfabetu jeszcze nie są gotowe.

Widzę, że książka ta nie uniknie losu innych ksią­żek, które są przecież jak dzieci: zapładniać je, ach! jak przyjemnie, być z niemi w ciąży trudno, rodzić bardzo boleśnie, a żyją one potem niezależnie od nas. Bo myśl, która wychodzi z pod naszej czaszki, rozwija się w prze- strzennie-cza8owy obraz i, wcieliwszy się w świat osób i żyć, działa w dalszym ciągu już bez kontroli poza naszą głową i niezależnie od niej. Rzeczą autora jest pe­wien splot niepokojących go zagadnień ująć i przedsta­wić tak, aby on utkwił, wbity jak drzazga, mocno i głę­boko w duszy czytelnika, wzmagając jego ekspansję du­chową. Ale jakie dalsze uogólnienia i wnioski czytelnik z tego wszystkiego wysnuje na swe domowe potrzeby czy na szkodę bliźnich, do jakiej wyzyska je argumen­tacji i jak praktycznie rozwiąże, to już sprawa inna i mocno zagadkowa. Boć ulubioną ludzką metodą rozu­mowania jest na każdym kroku produkować doraźnie, na poczekaniu, powierzchowne ogólniki, przyczem w tej manji wszechogólniania uznajemy i dopuszczamy jeden tylko z każdej reguły wieczysty wyjątek — sa-

Zawsze ci sami 6

81

mego siebie. Nigdy dla nas słowa nie mają żywego sensu, eą to jeno euche, drukowane słowa. I zawsze będą ludzie, czytając: „człowiek“, mieć przed oczyma swego znajomego człowieka.

Więc jak was wyzwolić, jak znaleźć s ł o w o, by pod­nieść was do wyżyn? Nasze słowa nie są twarde i mocne, jak kamień, nasze słowa to glina, i nawet największe coś, wyrażone temi wyszarganemi i niesmacznemi sło­wami, kruszy się między palcami, jak ciasto zczerstwia- łego chleba. I oto chociaż niejeden z was przeczytał sto razy więcej od Dantego i Szekspira, to cóż wy macie z całego naszego dorobku, jak korzystacie z tych skar­bów, które wam rzucamy, z tych wszystkich powierzo­nych wam radości i cierpień, z tej najlepszej cząstki naszego ja? Jesteście analfabeci, nie rozumiejący liter, widzę w was płaskość myśli jeno, ciężkość bezbarwną wyrażania, nieokreślone ogólniki, logikę dziecinną i całą tę żle utartą grochowinę abstrakcyj i faktów bez związku, co wywołuje niesmak. Szukacie nowych idej, lepiej lub gorzej urobionych, bierzecie je prawem naj­mniejszego wysiłku i pojmujecie życie z punktu widze­nia materjalnego (nie materjalistycznego); cele wasze są małe — walczycie o określone wynagrodzenie, o mo­dne ubranie, ładne mieszkanie, po za tem nic: bydlę ni­czego nie pragnie, jak tylko przeżuwać spokojnie. „Trzeba żyć“, co znaczy: „trzeba jeść“ — oto co jest podstawą waszego światopoglądu lokajskiego. Co was jakieś wstrząśnienia socjalne obchodzą: człowiek ma tyle kłopotów i trosk o rodzinę i wie tylko, co kiedyś kosztował kartofel i węgiel, a co kosztuje dziś, że kosz­tuje taniej lub drożej — i basta. A czynnikiem, wytwa­rzającym bohaterstwo wśród was, jest nie idea jako po-

czucie oderwanej pewności, zbyt niepojętej dla was, lt-cz sam gest idei, legenda czynu.

Człowiek współczesny czuje swą kulturalną wartość i zaczyna siebie cenić dopiero z chwilą, gdy się prze­kona, co może z człowieka zrobić dobre sukno, dobry krawiec, a nadto pierwszorzędny fryzjer zapomocą wody kolońskiej i masażu twarzy: wówczas dopiero ma człowiek dobre samopoczucie, w każdym ruchu spo­kojną i poważną pewność siebie. Jakżeż tu obudzić ze snu waszą zaspaną dolę, jak obudzić w was godność własną? Żadne wysiłki nie mogą zagrzać waszej prze­klętej zimnej krwi, — pocóż więc pisać? Ale głowa pali się od pomysłów, więc piszę i nie wiem, dlaczego się denerwuję, jakby to mogło was uratować.

* A jednak trzeba obudzić was i postawić głową wdół, trzeba wstrząsnąć wami tak, by wysypały się z was wszystkie śmieci, by wam się oczy otworzyły, byście ujrzeli całą swoją obmierzłość i tchórzostwo, całą swoją nikczemność w tym wegetatywnym spokoju eko- nomicznie-sprawnej samozachowawczości zwierzęcia. Nie trza uszanować nic z waszych świętości, boście osnuli życie swoje dookoła skostniałych nałogów, i wa­sze uczynki dadzą się przewidzieć i wyrachować zgóry. Trzeba kłóć najokrutniejszym sarkazmem, wymyślać najuszczupliwsze wyzwiska, jątrzyć i przypiekać, bez zawodzeń, zwyczajnie — po chamsku. Tu trzeba pisać tak, by pióro jak rozżarzone żelazo przepalało papier i by od wypalonych brózd do nosa szedł gryzący swąd.

* Tu trzeba używać epitetów człekobójczych, metafor, walących obuchem, metonimij, zarzynających na śmierć, ironij, wbijających na pal, hyperbol z roztopio­nego ołowiu — należy wszelkiemi możliwemi sposo-

bami zmuszać do wielkiego cierpienia. Im większy jest człowiek, tem większa musi być jego pogarda dla tej kalekiej miernoty dwnnogich idjotów.

Nie gadajcie mi tu głupstw, że życie uczyniło mnie zgorzkniałem czy napoiło mnie uczuciem zawodu. Osięg- nąwszy bowiem dojrzałość ducha, nie czuję do nikogo niechęci i zostawiłem już za sobą nienawiść, a mój los indywidualny jest mi całkowicie obojętny. Całe życie tylko o ludziach myślę, ale właśnie dlatego nie znoszę metody „zglupia frant“, polegającej na kapryśnej, libe- ralności“, co jest cechą burżuazyjnego punktu widzenia. Dawniej, miłując człowieka, starałem się wywyższyć go i uszlachetnić, ułomności jego rehabilitować. Zaś dziś nie mogę sądzić z punktu widzenia tego, co dla was jest szczęściem czy nieszczęściem: znaczyłoby to r zidentyfikować siebie z waszą tragicznie ciemną duszą i ze stanowiska tej duszy rozstrzygać o wszystkiem — czy jest zgodne z naturą ludzką czy nie. Ale przecież wasze nieszczęście jest współmierne z waszą małością, i chcąc na to, co wy nazywacie szczęściem, zważać, mo- żnaby z tą samą racją zrezygnować z samego życia. Cze­muż to upodobnić się mam do sąsiada i iść mu na rękę? Większą wyrządza się przysługę słabym — będąc sil­nym, niż upodobniając się do nich. Myślę, że gdyby odkrycia Koepplera czy Newtona wskutek jakichś oko­liczności nie mogły w żaden sposób stać się wiadomymi ludziom inaczej, jak tylko zapomocą ofiar z życia jed­nego, dziesięciu, stu ludzi, którzyby przeszkadzali tym odkryciom, to Newton miałby zupełne prawo i byłby nawet obowiązany usunąć tych dziesięciu lub stu lu­dzi, by uczynić dostępnemi swe odkrycia całemu światu. Jeżeli wy tego nie rozumiecie, to postarajcie się

zrozumieć, bo nie to jest zrozumiałe co kto rozumie, lecz co powinien rozumieć. A tymczasem wstydzić się muszę swego losu, co skul mnie z wzgardy godnem po­koleniem. Trudno: nie jestem filantropem.

5.

Właściwie, czy nie potykam się tu o stary przesąd, że wiemy, poco tu jesteśmy, o ów przesąd ewolucyjny, który polega na mniemanu, że to, co bywa późniejsze, bywa zarazem wyższe czy lepsze od tego co było wcze­śniej? Ależ na czem my się, na miłość Boską, opieramy, twierdząc, że pęd ewolucyjny przyrody dąży do coraz doskonalszych form? Istnieje w nas tylko, prawda, świa­domość, że nasza teraźniejszość jest nikłym etapem. Nie mamy jednak żadnych podstaw do twierdzenia, że odle­głe tradycje ludzkości mają swe źródło w epokach, po­zbawionych wiedzy. Nasza współczesna zarozumiałość, z tą naszą modną wyrozumiałością żartów i kpin, jest naiwna. Jeżeli jedyną pozostałością po dawnych ludach jest kilka kamieni i parę ksiąg, to mimo to nie mamy prawa ignorować te ludy, których kultura jest nam mniej znana od najmniej odległych anegdot naszej współczesności. Zresztą, pojęcie, jakie sobie urabiamy

o narodzie wygasłym, nosi zawsze piętno owego okresu zamierania, co nam właśnie dogadza przy szukaniu błę­dów i przesądów. Jedno jest pewne: dzieciństwem jest wierzyć w wiekuiste trwanie ludzkiego dzieła, bo na­wet w najlepszym razie słowo pisane przestaje być zro­zumiałe w ciągu stu lat.

Patrzę na świat pustemi oczodołami czaszki i widzę, że my jako zjawisko nie mamy żadnego celu, że istnie-

nie duszy naszej nie jest potrzebniejsze w gospodar­stwie bezkresnego świata od przemijającego zabarwienia kwiatów. Nie widzę tajemnicy, świętości czy wielkości, widzę tylko nędzę naszego żywota, widzę wieczną nega­cję, widzę tylko wieczne nie, bez wiecznego tak. Wobec tego równoważy się wszystko — i znikome ludzkie zasługi i znikome błędy; w tem zrównaniu wszelkich wartości wszystkie przejawy wszechprawa są sobie równe — i źdźbło najlichsze i sprawa największa: wszystko — nic, nic — wszystko.

I nie wiem, dokąd wszystko to zmierza. Przypusz­czam, że tu albo tajemnicy niema wcale, albo jest tylko dla nas nie do przeniknięcia. Musimy się wyrzec owej bajeczki o wszechwładzy ludzkiej prawdy: nie nasza prawda o świecie rozstrzyga o zwycięstwie poglądu, lecz ostateczne zwycięstwo poglądu o jego prawdzie, — i w tem wyrzeczeniu się naszej dumy, w tem uznaniu, że jesteśmy raczej wytworami czegoś zewnętrznego, na­wet nierozumnego, niż twórcami, tkwi głęboki tragizm bohaterstwa. Jest to zarazem powaga życia i jego prze­mian, idąca z tysiąca razy przebytych drożyn, tysiąca razy przebytych chwil. Prawda, doświadczenie czyni człowieka mądrzejszym, ale, kto jest mądrzejszym, ten również więdnie powoli: następuje powolny zanik ro­zumienia, niezrozumienia nawet tego, że się nie rozu­mie — i koniec.

A jednak, jednak nie jestem deterministą i nie go­dzę się w żaden sposób na twierdzenie, że ludzkość jest kamieniem, który spadając myśli, że spada swobodnie. Zjawiska są zbyt wielorakie, by można je poddać jednej formułce prawa, które dąży do jednolitości wbrew wie- lorakości krzyżujących się sił. I dlatego mówię: kamień

spadający, gdy napotka podczas upadku wystającą bel­kę, od zderzenia się z nią zmienia kierunek. Otóż my jesteśmy tą wystającą belką świata, o którą rozbijają się zjawiska — kamienie. Nie pójdą one w kierunku, ja­kiego my chcemy, ale nie pójdą też w tym kierunku, w jakim pójść miały.

Zresztą, czy ja wiem, co powiedzieć tym wszystkim, którzy czują tęsknotę nie do zrozumienia i bezdenny straszny żal, kiedy się chce ryczeć, ryczeć, całą mękę wypłakać? Cóż im powiedzieć? Że potworna męka bytu niema pociechy, że trzeba wyrzec się wszelkiej nadziei, że to wszystko — to nawet nie przeznaczenie, ot przy­padek, nie, pustka, że lepiej by było raz siąść — i nie W6tać, jak kamień, na zawsze?...

Trwam, obarczony niepoznawalnością, z uśmiechem pobłażania i litości. Cóż, przyjdą wciąż nowe pomyłki

i błędy, i czepiać się wciąż będziemy ostatecznej na­dziei i wiary. Bo kochamy zawsze coś, co nie jest nami, co nie istnieje, co jest nieznane, niedostępne. Niespo­kojni tem, że mało wiemy, szczęśliwi tem, że dopiero nic nie wiemy, — szukamy w tem, co jest, lekarstwa na to, czego nam brak, a w tem, czego nam brak, szu­kamy ulgi na to, co jest...

A może to jest właśnie najważniejsze, że w ca­łym świecie są tylko te nasze serca bijące? Może naj­ważniejszy jest ten pośpiech wieczystego dążenia? Przecież właściwie kochamy swą tęsknotę dla niej sa­mej, kochamy samo szukanie i smutek nieziszczenia, bo kto wie, może czulibyśmy nudę, gdyby istniało to, co kochamy? Więc zostaje nam tylko to westchnienie wiecznej tęsknoty-nieukoju w szukaniu wciąż nowych objawień pomyłek, zabiegów...

I znów mam przed sobą beznadziejnie męczący jed­nostajnym ruchem pociągu jesienny widnokrąg wzdłuż brudnej szyby, i znów mam w: sobie tępy niepokój przed tem, co czeka u celu podróży. Jakaś wilgotna odpycha­jąca ponurość i dławiąca nuda pustki bije od wszyst­kiego.

Znów zaczną się owe smutne wieczory w obcem mieście, kiedy człowiek kroczy przed siebie wśród zgiełku i ruchu dziwnego, i patrzy na postacie, których nigdy nie widział, słucha głosów, mówiących o rzeczach zgoła dla niego obojętnych i doznaje przykrego uczu* cia istoty zbłąkanej. Serce się ściska, nogi słabną, du­sza upada. Idzie się ciągle przed się, by nie wracać do hotelu, gdzie się człowiek czuje jeszcze bardziej opu­szczonym, aż wreszcie padasz na krzesło w byle jakiej kawiarni, której światło, bardziej przygnębia od cie­niów ulicy podczas zapadającego wieczoru. I wtedy do­piero człowiek uświadamia sobie, że w rzeczywistości jest sam zawsze i wszędzie, i tylko; w miejscach znanych, ocierając się o znajomych, doznaje złudzenia brater­stwa z ludźmi. W chwilach zaś ponurego osamotnienia w miastach dalekich, kiedy człowiek myśli jasno, głę­boko i bystro, obejmuje on spojrzeniem cale swoje ży­cie — poza zwodniczym mechanizmem przyzwyczajeń

i wyczekiwań wiecznie majaczącego szczęścia. I znów w jakiemś obcem mieście będzie się życie moje toczyło automatycznie po codziennej równi wśród sennie poru­szających się ludzi prowincji, gdzie się nie śpieszy ni­komu, gdzie niema wysiłku, gdzie trwa automatyzm ro­ślinnego życia, polegający na zaspokojeniu najkoniecz-

niejszych potrzeb życia, zabarwionego rezygnacją jarzma codziennego, smutkiem kręcenia się w kółko, — ot bez protestu powolne staczanie się ku śmierci.

Pociąg wciąż stuka jednostajnie. Postanawiam nie myśleć. Bo nieprzerwana monotonja rozmyślań, powta­rzających się bez końca rozstraja i zniechęca: — długi szereg' wciąż powracających myśli z nieznaczną zmianą stanowiska, z którego spogląda się na siebie. I cóż mi z tej mądrości? — bywają ludzie, którzy nic nie wie­dzą, lecz wszystko rozumieją, bywają też ludzie, którzy wszystko wiedzą, lecz nie rozumieją nic. Im więcej wiem, tem trudniej skonstruować mi syntezę.

A może te dręczące niepokoje są tylko znikomym oparem, unoszącym się z tej słoty jesiennej, są tylko przypadkowym nastrojem, wylęgłym w zmęczonej sza­rzyzną wyobraźni? Co, jeżeli wkrótce przy nowym, nie­zależnym odemnie nastroju, okaże się cały bezsens

i grząskość, cały politowania godny komizm tych niepo­kojów i postanowień rozpacznych — wówczas, kiedy się tego najmniej spodziewało? Tem bardziej, że ta­kie „poznania“ jawią się, kiedy już zapóźno cofnąć krok, raz uczyniony? Jak też wszystko na świecie za­leży od oświetlenia, nadającego wszystkiemu znacze­nie osobliwe. Niejedno w nas może dałoby się wyjaśnić efektami czyli tem, co zdarza się wszystkim romanty­kom: że przygody zdarzają się nam zwykle w dni po­chmurne, a nie słoneczne. Gdy struna jednostajności napręża się do ostatnich granic, wówczas trąca się strunę, by wydała jęk. I cóż w nas jest rzetelnego, na­prawdę realnego? Co zrobić, aby wreszcie ujrzeć swoje najprawdziwsze ja?

A tymczasem ogarnia mnie coraz głupsza tęsknica

bez określonej treści — całkiem niezależnie od mej woli; nie daję się, a przecież mnie bierze. Jest to, zdaje się, jeden z tych dni, w których życie wydaje się cię­żarem, wszelki ruch męczarnią, kiedy człowiek szaleje z niewytłumaczonego bólu, jest oszołomiony, niewymo­wnie zmęczony, ogłupiały z niewytłómaczonej rozpa­czliwej nudy. Czemże jest wobec tego Cały nasz doro­bek myślowy? — czy nie cieniem człowieka, rzuconym na naturę w celu przekonania swej słabej istoty o swej wielkości? Cale idealistyczne rozwiązanie zagadnień wszechświata, które mi tak kiedyś odpowiadało, zostało nam, zdaje się, podyktowane przez tę rzutkość wła­snego ja... Pisząc to (w wagonie? — tak, w wagonie, na marginesie przeczytanej gazety, jeżeli ci o to chodzi, głupcze!), nie mogę się oprzeć pokusie podarcia wszyst­kiego, com napisał. Ale po co? Niszcząc to, cały świat zburzę w sobie, i będzie to tylko nowy upadek, — a może potykanie się po drodze ku wyżynom?... Zresztą, zamiast martwić się przy odkrywaniu swych ukrytych wad, mamy zawsze jakoś raczej powód do uciechy ze swej tak przytomnej świadomości. Są bo­wiem dwa rodzaje dumy: jeden — gdy pochwalamy siebie, drugi — gdy uznać siebie nie możemy, i ten ostatni zdaje się być najbardziej wyrafinowany. Ale jednak myśl, którą się stwierdza męczarnię swych walk, jest, choć nieznana, tem prawdziwsza, prawdziwsza po- dwôjniè — wprost i nawspak: bo może wszelkie nie­możliwości są tylko subjektywną niemożliwością?...

Piszę to wszystko i czuję się przytem najzupełniej spokojnym i „rozsądnym“: trudno, przyjmuję jedyną możliwą metodę — philosophie ais oh, boć tylko tylę nam z całej filozofji zostało...

Rymarowa i Szczygliński jechali z wieczorową wizytą.

Mówili właśnie o poetach-wlóczęgach, i Szczygliński zapalał się:

Jak ja ich świetnie rozumiem! Mógłbym to samo przeżywać, co oni.

No, no, — mitygowała go, — co panu w głowie? Mimo swej włóczęgowskiej żyłki, nie rzuciłby pan prze­cież swej posady. Czy opuścił pan chociaż raz swoje biuro?

Byl cokolwiek urażony. Czuł, że nigdy nie potrafi jej dowieść, jakim jest w istocie.

W każdym bądź razie to nie znaczy, że z takiej włóczęgi wogóle zrezygnowałem.

Zdaje się, że nigdy nie życzył pan sobie tego gwałtownie. Zresztą, z wielu to już rzeczy zrezygnował pan lekko, bez bólu?...

Nie wie pani, czy bez bólu. Im więcej przeży­wam, tem mniej o tem mówię, i dopiero po latach może wracam do tego znów. Mówi pani, że nigdy nie porzucę biura, a przecież robię to tylko'poto, żeby móc zawsze pisać.

I niczego sobie pan więcej nie życzy?

Nie. Brak mi tylko czasu. Chciałbym być zupeł­nie niezależny, żeby móc spokojnie pracować.

Gdy przybyli na miejsce, towarzystwo przywitało ich cokolwiek owacyjnie. Córka pani domu uścisnęła Szczy- glińskiemu rękę jakoś znacząco i rzekła:

•— Sławni ludzie są dumą wszystkich!

Pomyślał, że to drwiny, ale wszyscy dookoła mówili

mu mniej więcej to samo. Zapewniał ich, że go mało ludzi zna, ale gospodyni przerwała mu:

Aż w trzech gazetach pisali o panu!

Wszyscy wiedzieli o tych wzmiankach, i przypu­szczali, że cały świat o tem wie.

Jaka 6zkoda, że mało jest takich czytelników, co? — śmiała się doń porozumiewawczo Rymarowa.

Później mówiono o innych rzeczach, najnowszych wiadomościach, poruszano „kulturalne“ tematy i t. d. Szczygliński myślał: każda idea, która się staje modną

i dostępną dla kobiet z „towarzystwa“, przestaje być ideą; nieszczęściem jest, że w takich „inteligentnych“ domach mówi się o tem, nad czem można boleć czy radować się w samotności jeno...

Nagle zauważył wchodzącego Bardowskiego. Przy­witali 6ię serdecznie. Bardowski zwrócił uwagę na Ry- marową.

Podoba ci się?

Owszem, niczego sobie.

Sądziłem, że wy, działacze społeczni, jesteście obowiązani żywić wstręt do burżuazyjnych dam. Cóż więc z ciebie za „społecznik“?

Zły, zapewne.

Szczygliński podprowadził go do Rymarowej:

Pan Bardowski — pani Rymarowa.

Spojrzał na nią przelotnie. Miała subtelną twarz

i kształty mocno uwydatnione przez strój obcisły na piersiach.

Rymarowa ohjęła go również spojrzeniem. Nie był wcale piękny, ale wzrok miał twardy, silny jak stal: coś w tych oczach było. Rozmowę jego cechował chłód uprzejmy, ale władczy.

Siedząc.obok niej, prowadził dwie rozmowy naraz, ogólną i ze swą sąsiadką. Mówił krótkiemi zdaniami

i nie brakło mu słów. Był wobec niej zaledwie grzeczny, więc odpowiadała mu również sucho i niedbale, ho wie­działa, że nie przywiązuje wagi do jej słów.

Lecz im dłużej mówili, przyglądał się jej coraz bacz­niej. Pochwyciła to jego spojrzenie — patrzał jej py­tająco w oczy. Przysłoniętemi ohojętnością oczyma spojrzała nań drwiąco, ale serce zabiło w niej mocno.

Prowadzili nadal obojętną rozmowę...

Nazajutrz, spacerując po ulicy, zapromieniała: uj­rzała przechodzącego drugą stroną chodnika Bardow- skiego.

Uświadomiła sobie przyczynę swej radości i zdręt­wiała: znów „to samo“! Nie znosiła zależności od męż­czyzn, lubiła swą pewność 6iebie wobec nich. Słuchała ich zwykle z unicestwiającym wyrazem oczu, dając im złośliwie poznać, że umie już na pamięć wszystko, co mówili, wszystkie wysiłki, jakie czynią, ażeby pokazać 6ię z „dobrej strony“, wszystkie wyścigi w wygłasza­niu „zasad“ i dowcipnych „mądrości“.

Ciepłe, miłe uczucie pozostało jej po Gładkowskim. Dobrze jej było z nim. Grała swą rolę w zależności od sympatycznego partnera — jak to się zwykle dzieje. Zauważyła, zresztą, że wogóle psychika kobiet wyraża się w ustosunkowaniu do otoczenia — raz tak, raz ina­czej. Treścią ich indywidualności je6t to, za co pragną uchodzić, czem się wogóle wydają. Taką przynajmniej była sama. I doskonale wiedziała, że Gladkowski dla­tego tak głęboko ją kochał, że wydawała mu się nie­codzienną, niezwykłą. Ona zaś pozwalała sobie na nie­

domówienia, choć mogłaby dużo powiedzieć, a może właśnie dlatego...

Bardowskiego jednak bała się instynktownie. Prze­czuwała, że zetknięcie z nim uczyniłoby ją ofiarą rze­czy nieokiełznanych. Nie oparłaby się, stałaby się bez­wolną szmatą. A pojedynek płciowy jest dostojny, do­póki obie strony rozporządzają jednakową bronią, ina­czej zwycięzca zaczyna swej władzy nadużywać, a zwy­ciężony nikczemnieje. Czuła zresztą, że Bardowski ni­gdy kochać kobiety nie będzie narówni ze swemi idea­łami. Ileż taki egoizm rozumu musi złamać dusz!

Była zadowolona, że Bardowski jej nie zauważył...

XXI.

Jeżewska coraz nieznośniej tęskniła za Franką. Po trzech miesiącach od chwili jej wyjazdu z Krupczyń- skim otrzymała od niej pocztówkę z pozdrowieniem, bez podania adresu. Ucieszyła się, że żyje przynajmniej. Jeszcze dwa miesiące przeszły bez wiadomości. Naresz­cie otrzymała list, tym razem już na dwóch arkuszach. Franka skarżyła się na teatralne porządki i intrygi, a przedewszystkiem — na podłość mężczyzn. Serce się Jeżewskiej ścisnęło: tak pisać może tylko kobieta oszu­kana czy porzucona.

Dwa dni chodziła Jeżewska, jak struta. Później wzięła się do pisania listu i na dwunastu stronicach zaklinała Franię, by na nic nie zważała, że wszystko ułoży się dobrze, tylko się nie przejmować. Łzy padały jej na papier i ręka drżała. W liście pełno było wy­krzykników, błagań, tkliwych słów.

Jeszcze tydzień — niema odpowiedzi. Zadepeszo­

wała — nic. W cztery dni Jeżewska wydostała drogą pożyczek i zaliczek na lekcje dziewięćdziesiąt złotych

i wyjechała do Frani, która przypadkowo przebywała w jej rodzinnem mieście.

Kiedy artyści zaczęli się schodzić, ujrzała ją wre­szcie :

Franiu!

Chciała wstać z ławki, ale nogi się jej ugięły.

Mamo!

Uścisnęły się, rozcałowały. Jeżewska nie mogła słowa wymówić. Chciała objąć Franię, do siebie przy­tulić, ale ręce wisiały bezsilne.

Żyjesz, żyjesz przecie! — wstrzymywała łzy.

Udały się za kulisy.

Nic mi mama nie pisała, tak bez uprzedzenia...

Ano, nie miałam od ciebie listów...

Lękała się mama, co się ze mną dzieje? — Śmiała się jakoś dziwnie.

■— No, chwała Bogu...

Franka rzuciła płaszcz i kapelusz na krzesło i, sze­roko rozstawiwszy nogi, usiadła, obmachując się chu­steczką.

Jestem dzisiaj wolna. Zresztą, niedługo już tu zostaję, do pierwszego.

Jakto, dokąd?

Och, mamo! — założyła nogę na nogę. — Nic mama nie rozumie. Wychowała mnie mama, a sama jest, jak dziecko. A ja przez pół roku tak się wykształ­ciłam!... List mój mama pamięta? Myślała mama pe­wnie, że sobie coś złego zrobię...

Czego ja już nie myślałam!

A tak, trzeba było wówczas tej małpie gębę

kwasem oblać, ale stchórzyłam, a teraz zapóźno. Zre­sztą, zapomniałam już o tem...

Franus! — rozpłakała się.

Niech mama przestanie! Nie umarłam jeszcze! Mówi się: trudno — szkoła życia. Niema co ryczeć, hi- slorja całkiem krótka: byłam głupia, zmądrzałam.

Na żądanie Franki Jeżewska zamieszkała z nią ra­zem. W jednym pokoju była Jeżewska, w drugim Franka i jej nowy amant. Trzeba było uznać fakt: Franka ma kochanka i nie pierwszego. Jeżewska nie pytała o nic, tylko o jedno się troskała: czy aby po­rządny człowiek?

Postanowili, że pojedzie z nim do Lwowa, dokąd otrzymali angażement. Jeżewską wzruszyło to ich przy­wiązanie. Tymczasem Franka pożyczyła sobie od niej pięćdziesiątkę: musi przecież przyzwoicie się ubrać, goła nie pojedzie, we Lwowie jej zwróci. W końcu ty­godnia pojadą.

Budzi się Jeżewska któregoś ranka. Jakoś cicho w mieszkaniu. Na krześle obok łóżka — kartka: „Ma­mo, przepraszam, nie możemy cię z sobą zabrać. Pie­niądze odeślę później. Całuję Cię“.

Później była awantura z gospodarzem, — nie chciał wypuścić rzeczy Jeżewskiej. Oświadczył, że tylko pod tym warunkiem wypuścił córkę, że ta zostawiła matkę „w zastaw“: miała podobno wziąć jej mieszkanie i za­płacić należność za miesiąc. W oczach jej pociemniało. Gdy pierwsze oszołomienie przeszło, owładnęła nią gorycz i złość. Przeliczyła pieniądze — na podróż po­wrotną starczy.

Zapragnęła do odejścia pociągu odwiedzić dom, w którym kiedyś mieszkała z rodziną. Uliczkę i numer

znalazła, ale zamiast starego domku znalazła dużą mu­rowaną kamienicę, tylko ogród w tyle podwórka pozo­stał. Ukradkiem zaszła do ogrodu, znalazła nawet altan­kę — odnowioną. Tutaj ją kiedyś po raz pierwszy poca­łowano.

Usiadła na ławeczce. Rozglądała się. Ile lat, mój Boże, ileż to lat! Wszystko się zmieniło, docna zmar­niało. I co miała z całego życia? Nic! Raz tylko jeden kochała — dawno... Postanowiła się usamodzielnić, chciała skończyć przyrodę, miała takie wielkie plany... Ale czy naprawdę żyła? Tyle tylko, że przywiązała się do Frani. I jej nawet wychować nie potrafiła. A zre­sztą, może jej, Frani, z tem lepiej? Coby komu z tego przyszło, gdyby pozostała „porządną“? Wyszłaby za- mąż — ten sam deptak. Może tak właśnie lepiej? Prze­cież życie — to szereg możliwości. Jeżeli tak wziąć czyjeś życie od początku do końca, to się przecież nie wie wcale, czy jest ono dostatecznie dobre czy złe... Umiera się bylejak — wkońcu nie wie się, jaką prawdę wyraża to własne, osobiste życie...

Ogarnęła ją melancholja jesiennego dnia, i wchła­niała zapach więdnących liści — wieczysty symbol gi­nących żyć.

XXII.

Krupczyński ubierał się po przedstawieniu i przez otwarte drzwi do garderoby widział, jak robotnicy po­soli opuszczali lokal teatralny. Zdaleka ziała czarna otchłań pustej widowni.

Rozglądał się dookoła i aż otrząsnął się z nieprzy­jemnego wrażenia. Gdyby też tak teraz publiczność uj-

Zawsze ci sami 7

97

rżała te ruiny swej iluzji! Ludzie widzą tylko piękno w świetle reflektorów i żyją tem marzeniem we dnie, odwrotną stronę medalu widzi tylko on i jemu po­dobni. I pomyśleć, że są ludzie, którzy mu zazdrosz­czą...

Przypomniała mu się matka, które umierając mó­wiła mu, że ją, kobietę powszednią, cieszy to, że przy­najmniej jej syn będzie miał wielkie życie, że przynaj­mniej on pójdzie promienistemi drogami...

Pomyśl, — mówiła — moje życie było długiem nadaremnem wzdychaniem za tem, czego, byłam pewna, nie zobaczę nigdy. Ty wszystko to osiągniesz, o czem jakże często marzyłam. Zabierz mnie myślami ze sobą, chłopcze, kiedy uzyskasz swój udział w tych wspaniało­ściach, których ja nigdy, nigdy już-nie zobaczę...

Biedna mama! Gdyby wiedziała, że to wszystko „nie to“! Cóż z tego, że jest sławnym? Stwarza iluzje, daje ludziom najpiękniejsze chwile, a sam?— Sam widzi ilu- zoryczność tych iluzyj, . powszednią sztuczność ma­rzeń — od strony kulis. I nikt z tej kochanej publicz­ności nie zna go, nie interesuje się jego rzeczywistem, codziennem życiem, — jest sam, wszystkim obcy, nie­znany...

Mój Boże! Dwa lata tu, trzy lata tam, cztery lata gdzieindziej — tak składa się życie. Dawniej my­ślał, że już — już zacznie żyć prawdziwie, tylko aby coś przeczekać, dokądś dojść. I oto jest już niby na górze, bo przecież już niby wszystkie szczeble przesko­czył, a teraz okazuje 6ię, że prawdziwie żyło się da­wniej

Poprawiwszy przed lustrem kapelusz, poszedł ku wyjściu.

Zadzwonił telefon. Rymarowa podeszła.

Kto mówi?

Czy pani Gina?

To pan, panie Bardowski? Gdzie się pan podzie- wał? Nigdzie pana nie było widać.

Byłem trochę zajęty. Czy można panią odwie­dzić?

Bardzo proszę.

Przyjęła go w gabinecie. Usiadła półleżąc na ka­napce. Obejrzał ją uważnie od stóp do głów.

Niech pan tak na mnie nie patrzy, bo mam tremę.

O, niech pani się nie boi. Wygląda pani nad­zwyczajnie. Ma pani zadziwiające oczy.

Pro6zę nie mówić głupstw, proletarjuszu. I pan ma być „lewym“?

Bardowski zerwał się, jakgdyby go kto ukłuł.

Nonsens! Stara inteligencka gadanina, że „idea­listom“ nie wolno zbliżać się do „przyziemnej“ rzeczy­wistości. Dla nas, proletarjackich działaczy, jest wszy­stko jasne, wiemy czego chcemy, i dlatego nie dbamy

0 to, co kto o nas powie. To wy, inteligencja, kręci­cie się w błotku Waszych „zasad“, nie możecie pogo­dzić ideału z rzeczywistością. Wy liźniecie konfitur —

1 natychmiast zastanawiacie cię: czy ma rewolucjonista prawo lizać konfitury? I, zadowoleni ze swej „głębi“, dalej robicie swoje. My nie lękamy się jeść konfitur! My nie oglądamy się, nie boimy, co o nas powiedzą, czy pomyślą. My znamy naszą drogę, a reszta — to głup­stwo!

Zaciął się.

Zresztą, pani to nie interesuje.

Przeciwnie...

Niech pani nie udaje. Tu jest granica, której pani nie może przekroczyć.

Jaka granica?

Kobieca. Wszystkie kobiety są pod tym wzglę­dem jednakowe.

Nie rozumiem, o co panu chodzi.

Mówię o tem, że ideowcom nie wolno wdawać się z kobietami. Bo taki jegomość zaczyna udawać eleganckiego kawalera, stara się mówić o swej idei jako

o czems nieciekawem — i stopniowo rozpuszcza się. Kobieta to niebezpieczna rzecz...

Rymarowa roześmiała się.

Dziękuję za szczerość. Ale poco zawracać sobie głowę głupstwami, kiedy wszystko jest takie proste.

Proszę mi wybaczyć, już więcej nie będę. Za­nudziłem panią.

Nie, nie, bardzo mi miło z panem.

Doprawdy?

Przysiadł się do niej całkiem blisko. Odwróciła się do niego twarzą.

Pan mnie trochę lubi, prawda?

Nawet bardzo.

Rzeczywiście?

Poruszył się niespokojnie, a ona wygięła się ku niemu całem ciałem.

Pan ma nadzwyczajne oczy i usta, panie Bar- dowski.

Pochylił się nad nią —

1

mu ręce na 6zyję i opadła w pocałunku. Spojrzała inu zatlotnie w oczy:

Widzi pan, jakie to proste...

Przytulił ją mocniej.

Miłość Bardowskiego była dla niej jakby słodkiem dostojeństwem. Wiedziała, że nie jest warta jego miło­ści, że jest zbyt mała i daleka od jego wzniosłości, że jest szpetnie nędzna wobec niego, jak pensjonarka wo­bec nauczyciela. I pod jego podziwiającym wzrokiem czuła swój fałsz i wyrachowanie, ale wiedziała też, że polityczniej jest milczeć i nie zwierzać mu się, że nie­bezpiecznie było mówić.

Czasami wahała się: a gdyby tak, gdyby mu tak powiedzieć, że zawiodła go, że jest niczem? Lecz serce jej biło mocno o tej próbie miłości. Bo jeśli go utra­ci?... Nie, niech się już lepiej dzieje dalej, jak chce...

XXIV.

Tymczasem ludzi zaczęły coraz bardziej męczyć tro­ski i bolączki niepodległości.

Ludzie mieli już dosyć różnogłosych obietnic wciąż nowych gabinetów ministerjalnych, dosyć wy­myślania na rzeczy niezruzumiałe, dosyć psucia oczu na tych wszystkich exposés, manifestach, orędziach, — dość! Wszystko było, jak muchy w gęstej zupie...

Ludzie zaczęli coraz głośniej krzyczeć i oburzać się: czy życie niepodległe nigdy już nie zadźwięczy harmo- nją? czy nie sądzone będzie doświadczyć pięknego,

błogosławionego pokoju? Żądamy, chcemy, pragniemy zmiany! Nie chcemy partactwa przygodnych cieśli, chcemy mocnej silnej ręki, niech nas prowadzi, do­kąd chce, lecz niech wyprowadzi z zamętu; my sami nie wybrniemy. Zmiany, zmiany, zmiany!

Gazety w całym kraju utraciły nagle właściwe sobie krasomówstwo i z wielkim trudem, półgębkiem bełko­tać zaczęły o jakowychś zaburzeniach w stolicy. Wszystko, co stało się później, rozegrało się z zadzi­wiającą wprost szybkością.

Wreszcie: w tramwajach, na ulicach, w jadłodaj­niach, nad głowami, w rękach, kieszeniach, po ziemi, oknach, na murawach, w witrynach, gnane wiatrem — dodatki, dodatki, dodatki...

Zamach stanu, nadzwyczajny dodaa...

Były naczelnik wraca do władzy, dodatek nad- zwyczaa...

Dodatek nadzwyczaa... Nadzwyczajny dodaa...

XXV.

Wściekłość dusiła dawniej byłego naczelnika: co za los, co za los! Mózg rozsadzał głowę, myśl ciężka i senna zapomnieć nie mogła...

On że to, on? Płacz gardło mu ściskał. Opuścili go wszyscy, zdradzili wszyscy, zdradzili w podły sposób. Nigdy jeszcze człowiek nie miał tylu wrogów. Nędzne psy... Wszystko stracone! Wszystko, co można było zdo­być, będąc tylko człowiekiem...

Dziwny los! Doprawdy, gdyby to nie było prawdą, nważanoby to niechybnie za najwspanialszą z tragedyj...

Widocznie, za wiele chciał, za wiele. Ale jeżeli był

narzędziem w rękach Boga, to co chciał On przez to powiedzieć? Czyż nic nie może być wiecznem? Ileż lu­dzi zadawało sobie to pytanie? Więc tylko to jest wieczne — zdumienie genjuszów?...

A jednak — muszą go porównać z imionami wiel­kich zdobywców. Mimo wszystko jest i będzie częścią historji — ostatnia może legenda czasów nowożyt­nych...

Ściskał pięści w bezsilnej wściekłości. Jedno zwycię­stwo, a jak psy do nóg mu przypadną! Przecież to zwy­cięstwo musi przyjść! Jest to nietylko możliwe, jest całkiem prawdopodobne. Zatka wówczas pysk tym wszystkim salonowym bohaterom, których każde słowo napojone było szyderczą ironją o „panu generale“.

Żeby tak móc podlegać czyjejś komendzie, komen­dzie Boga czy szatana... Ale nie, tylko jego własna ludzka wola musi sama decydować. Tylko on sam, sam jeden na arenie! Za ciężko mu, za ciężko... Sam musi siebie przekonywać, nikt zań nie decyduje...

Później zaczął nagle ważyć rachunek możliwości i rachunek prawdopodobieństwa. Ale zarazem jakaś brzydka, chytra treść poczęła przenikać w duszę: czyż nie czyni tego wszystkiego gwoli jakiejś mocy, która prze go naprzód, i mocy tej na imię — ambicja? Cały świat gotów poświęcić dla swojej chwały! Jest po dorobkiewiczowsku zazdrosny o każdą chwilę, która go wynieść może, jest podejrzliwy, nie widzący nic poza dekoracją swego ja, siedzący okrakiem na kupie dziel dokonanych...

No tak, ale czy szczęście i świetność nie leciały mu same do rąk? Czy nie przyszły same sława i własnej mocy poznanie? Jest człowiekiem przeznaczenia i duch

niepodległości potrzebował go, aby przyoblec się w ciało!

A później wciąż nowe i nowe triumfy... Więc nie korzystać, nie uwierzyć, że przeznaczenie obrało jego — Biła cza? Już dawno przestał widzieć granicę, która od­dziela możliwe od niemożliwego...

Całe jego życie było bajką — i bez niego mu­siałoby się dziać źle, cicho, nudno na świecie. Cóż z te­go, że giną nowe zastępy ludzi? Dla takiego człowieka, jak on, nie może być ani zła, ani dobra, ani prawdy ani kłamstwa, ani cnoty ani zbrodni, — żadne warto­ściowanie etyczne. Nie prawa są dla Cezara, lecz Ce­zar dla praw! Absolucję we wszystkiem daje mu jego cel. Koniec końców, walcząc o siebie, walczy jedno­cześnie o Polskę; broniąc Bwego honoru, broni jej ho­noru.

Ano trudno, — ryzykował tyle razy! Całe życie jego było jednym hazardem, jednem ryzykiem, a więc je­szcze raz, jak tyle razy. Cóż — wszystko zależy, wbrew rozważaniom panów historyków, od jego do­stojności — przypadku. W każdym jego czynie histo­rycy odnajdywać będą głęboki sens, ale sam właśnie widział najwyraźniej rolę przypadku we wszystkich swoich przedsięwzięciach, udanych czy nieudanych. Co tu warte jakieś przewidywanie czy system — grunt to powodzenie. Cała sztuka w tem, by śmiać się dzisiaj z tego, czego się było pewnym wczoraj... Człowiek rwie się od etapu do etapu, od dzieła do dzieła, ale nie jest zgoła świadom siebie, zgaduje tylko i odkrywa siebie w miarę działania...

Więc zdecydował się.

I oto jedzie wolno przed wyprostowanym frontem,

patrzy, wodzi oczyma po linjach tysięcy, jak po czemś martwem...

Niewidoczny prąd sprzęgną! szeregi. Wszystkie oczy w niego wlepione — wielbiące, skamieniałe...

XXVI.

Wódz szedł i zdobywał na nowo panowanie wśród radosnych powitań czy posępnego milczenia. Szedł i zdobywał.

Wreszcie stanął w stolicy. Płynął nad falą głów ludz­kich wśród szalonego wycia: „Niech żyje!“

Ostatecznie rzucił Bię z ulgą na fotel w Bwym daw­nym gabinecie: oto znów jest u siebie! U drzwi stoi warta na straży — wszystko jest po dawnemu: ministro­wie, dygnitarze, służba pałacowa — wszystko. Sufit ten sam i posadzka ta sama. Jest znów u siebie. Wczoraj tamten — dzisiaj on: jak w kontredansie...

Zaczął tworzyć rząd. Poruczył tekę premjera Ryma- rowi.

XXVII.

Parę tygodni później. Pan minister Rymar patrzy na zdającego sprawozdanie referenta niedostrzegalnie- ostrym wzrokiem, jaki cechuje szpiegów i pisarzy. Je­dnocześnie uśmiecha się wyrozumiale, czyniąc na pocze­kaniu odpowiednie uwagi. Właściwie było panu mini­strowi wszystko jedno co mówi, erudycja bowiem, pa­mięć i spryt pozwalały mu z jednaką łatwością prowa­dzić rozmowę w różnych okolicznościach o byle czem. Nie był ze starej szkoły ministrów, którzy mówili

ostrożnie i monosylabami: on mówił wszystko, nic nie wypowiadając i nigdy nie wierzył w to, co mówił, — wierzył w to, co przemilczał. Czyniąc więc obecnie uwagi urzędnikowi myślał zarazem, że wnet będzie mógł opuścić biuro.

Wysłuchawszy sprawozdania, punktualnie o godzinie siódmej zakończył robotę, podpisał ostatnie papiery, zwolnił sekretarzy i prędkim energicznym krokiem skie­rował się ku wyjściu. Służba, lecąc na złamanie karku, podała mu narzutkę i kapelusz. Policjanci przy wyj­ściu wyprostowali się i zamarli. Jakieś indywidua, chro­niące pana ministra od niebezpieczeństwa, rozsypały się po ulicy. Siadając do samochodu, rzucił adres, przyczem kazał jechać okólną drogą, lubiał bowiem podczas przejażdżki obmyślać ważniejsze sprawy.

Pan premjer był wiecznie zajęty czysto mecha­niczną robotą, tak że na gruntowne, szczegółowe ob­myślanie licznych zadań pierwszorzędnej wagi, które miał rozstrzygnąć, absolutnie nie miał wolnego czasu. Nie miał nawet dość czasu na porządne przygotowanie najgłówniejszych bodaj przemówień w sejmie, i często pochwyciwszy ogólne zarysy jakiejś kwestji, polegał w pozostałem na swej pomysłowości, przytomności umy­słu, na wrodzonym darze wymowy, rozwiązując problem w toku przemówienia. Pan minister stracił wogóle zain­teresowanie do wszelkich przemówień politycznych, znał zgóry, prawie napamięć, wszystko, co można po­wiedzieć na obronę lub zaprzeczenie jakiegokolwiek po­glądu, i z jednaką obojętnością wysłuchiwał wszelkich oracyj i peror. Uważał tę całą gadaninę poprostu za coś zbędnego. Bo na opracowanie podstawowych nawet za­gadnień państwowych, od których zależał niekiedy

cały kura polityki, wystarczyły mu niewielkie odstępy czasu między audjencjami, chwile odpoczynku w samo­chodzie, w pociągu, ewentualnie w łóżku.

Samochód prześlizgiwał się w półmroku bezszelest­nie i bez zbytecznych poruszeń. Wyjrzał na obie strony ulicy, dostrzegł wlokące się cienie spacerowiczów i kręgi świetlne pod latarniami. Pan minister chciał dziś być w dobrym nastroju. Nie mógł jednak zapom­nieć dzisiejszych artykułów, przeczytanych w gazecie.

Obwiniają go o zmianę poglądów, — toć to śmiechu warte! Poprostu nie mają najlżejszego pojęcia o istocie polityki. Właśnie tę zdolność bystro i w samą porę zmie­niania poglądów przy ogromnem doświadczeniu uważał pan minister za jedną z najbardziej ważnych i drogocen­nych warunków sztuki politykowania. Ludziom nie­uświadomionym może się jego polityka wydawać niezu­pełnie jasną czy konsekwentną, ale on sarn najlepiej wi­dzi harmonijną logikę tych pozornych swych niekon- sekwencyj. Wogóle miał obecnie pan minister pewien praktyczny pogląd na rzeczy — bez owego gazeciar- skiego mędrkowania. Cenił erudycję i tupet panów so­cjologów i ekonomistów, nie traktował już ich jednak poważnie.

Przekonał się, że w polityce jest tylko dziś i jutro, a nie wczoraj czy za tysiąc lat. Tylko z tem może się liczyć polityk, no i, oczywiście, z sympatją ogółu. Trzeba więc umieć zawsze kokietować naród i trzeba się umieć przetrzymać do swego czasu, przeczekać moment. Nonsensem są jeremjady o biurokratyz­mie, — urzędnik stanowi zawsze punkt ciężkości, za­wsze z pod stołu wylizie urzędnik i zacznie sortować

podług rubryk. Bo ludzie sami nigdy sobie nie dadzą rady i wciąż im daleko jeszcze do doskonałości...

W tem miejscu pan minister westchnął, czując zara­zem pewien podziw dla siebie samego, że ma tak sze­roki horyzont myślenia, — wówczas gdy ograniczone mózgi kabotynów podobne są do mózgów w ciasnej czaszce morskiej świnki.

Patrzał z za szyb samochodu na przechodniów i uśmiechał się, pewny swej wyższości...

XXVIII.

Bardowski otrzymał od Rymarowej dziwnie zdener­wowany list, by przyszedł o godzinie czwartej do ja­kiejś podrzędnej cukierenki.

Czekała na niego, ukryta gdzieś w kącie za palmą.

O co chodzi?

Widzisz... Nie myśl o mnie źle... Chciałam ci coś wyjaśnić... Wiesz, że nic sobie nie robiłam z tego, co

o mnie myślą i mówią. Ale to nie była prawda. My ko­biety, możemy sobie kpić z t. zw. opinji społecznej, ale długo wojny z tem nie wytrzymujemy, nie możemy długo walczyć z tem, co jest „przyjęte“.

Nie rozumiem, do czego zmierzasz.

Nie rozumiesz? Czyż nie wiesz o tem, że mąż mój został premjerem?

Więc co z tego?

Jakto co? Przecież znów będę mogła zająć od­powiednie stanowisko między ludźmi. Bo mąż mój jed­nak jest wybitnym człowiekiem pod każdym względem.

Powoli zaczęła mu się sytuacja wyjaśniać.

Nie denerwuj się, już wiem o co ci chodzi: nic jestem ci jako pani ministrowej wygodny.

Zarumieniła się.

Nie, nie to...

Zostaw. Nie filozofuj!

Zmarszczył brwi —• poczem głośno się roześmiał:

Masz słuszność: jestem głupiec.

Zamyślił się.

Dziwna rzecz. Jak tylko ideowiec zwiąże się z burżuazyjną bandą, zaraz musi z tego powstać jakieś świństwo.

Wstał. Ukłonił się.

Zegnam panią.

I szybko wyszedł.

XXIX.

Dyktator nie miał już tego hartu, co dawniej. Trzeba było odtąd walczyć, namawiać, prosić. Zrozumiał: mi­nęła epoka triumfalnego panowania. Giął się i łamał we­wnętrznie, dyktator musiał zamienić się w dyplomatę, musiał kokietować naród — i to go przygniatało.

Czuł, że się zdradza. Mimowoli rzucał w rozmowie niespokojny wzrok — mgnienie oka, urwane, krótkie, by się przekonać, czy kto stanu jego wewnętrznego nie dostrzega. Jego wymuszone, jowialne spojrzenia spoty­kały niekiedy zimne oczy oporu. Kiedy starał się uśmiechać swobodnie, udało się mu nieraz schwycić iro­niczne spojrzenia: i to jest ten człowiek opatrznościo­wy? Kiedy zaś chciał uśmiechać się pogardliwie, nie był w stanie. Nie mógł im nic rzucić w twarz, żadnego wiel­kiego słowa, prócz fałszywego brzmienia, z którego so­

bie aż nadto zdawał sprawę; zamiast wielkich myśli — dawał imitację.

Przepełniała go gorycz, czuł coraz większy niepo­kój wewnętrzny. Wyczuwał, jaki ogrom niebezpieczeń­stwa zawisł mu nad głową, — wyczuł, lecz nie chciał uwierzyć: gdyby uwierzył, byłby zgubiony — musiałby stracić nadzieję.

Nerwowo kroczył po pokoju. Tak, wielkość pociąga za sobą obowiązki, wielkość rzuca olbrzymi cień, który musi przysłonić człowieka. Olbrzym nie ma prawa być zwykłym człowiekiem. Szukał sam siebie, chciał siebie odnaleźć — dawnego siebie. Nie jest przecież kim in­nym, jest tym samym, u licha, człowiekiem! Ale nie — dawniej bił w pysk, teraz się kłóci. Ze smutkiem musiał stwierdzić, że ludzie stają się bogami, ale i bogowie — ludźmi...

Wszak potrafił do niedawna w każdej chwili ugła­skać każdego ze swych niezliczonych wrogów, potra­fił wyciągnąć z każdego człowieka maximum szubraw- stwa i z każdego szubrawca — maximum uczciwości. Więc i teraz da sobie radę...

Basta! dosyć rozmyślań i zastanowień. Siła daje pewność, ona stwarza odwagę zuchwałości. W niepowo­dzeniu osłabła i zbutwiała mu dusza, ale teraz koniec.

Postanowił wyjść na audjencję — wyjść musi. Musi przyoblec twarz w maskę olimpijską, by się nie zdra­dzić, że się jest, koniec końców, tylko człowiekiem...

Stanął przed lustrem zrzucił z twarzy wyraz zmęcze­nia, poprawił wąsy, wyprostował zmarszczki na czole, aż twarz zastygła, skamieniała, a szare oczy zabłysły złowieszczym, chłodnym ogniem.

Wyszedł.

Komnata przyjęć była przepełniona: oczy utkwione bez słów, groźne w swem milczeniu...

Patrzy ponad głowy i rzuca proste, twarde, spokojne słowa, rzuca je ze wstrętem, jak nędzne rupiecie. Nie usprawiedliwia się, nie tłumaczy. Mówi, bo chce, bo pozostał tym samym, niezwyciężonym! Skupia w so­bie całą wolę, by nie drgnął, by nie zadrżał mu głos. Mimowoli przebiega w głowie myśli: ile prawdy w tym teatrze? Lecz jeśli to teatr — kto potrafi tak grać?—

tfiaitISZCZTĆ KSIĄŻKI

XXX.

Szczygliński z okazji przewrotu rządowego napisał nowelę p. t.:

TYSIĄCLECIE.

1.

W końcu dziesiątego stulecia, kiedy Rzym został wcielony W skład państwa niemieckiego, a cesarz nie­miecki Otto został cesarzem rzymskim, mówiono w świe- cie, że Rzym docna już zamienił się w dom warjatów, Niemcy — w rzeźnię, a Francja — w dom publiczny.

Ano, nie dziwota, że Rzym do takiego końca do­szedł: sto lat już żyją papieże, jak kanibale, widać, Antychryst zasiadł w Lateranie, a syn Lucypera zawład­nął dziedzictwem Piotrowem. I zrzymali się starzy, że dzieje się coraz gorzej, że musi się dziać coraz gorzej...

Tylko młodzi mawiali, że taka to już jest wada wieku podeszłego — ciągle pobrzękiwać w tę tetryczną strunę zrządzeń bezzębnych nad tem, że niema to, jak dawniej... Tak samo mawiali pewnie i ojcowie ich oj­

ców i ojcowie ich dziadów; stąd widoczny wniosek: nie tyle ludzkość się psuje, ile starość gorzknieje...

Aż tu pod rok tysiączny zaczęli napływać z różnych stron pielgrzymi i opowiadać o znakach, widzeniach, cudach. Ziemia wiła się w konwulsjach i, strawiona go­rączką słońca, nic już nie rodziła. Wybuchła dżuma, za­panował głód, ludzie się sami pożerali, w jatkach sprze­dawano mięso ludzkie. Groźba Sądu Ostatecznego roz- łuniła się na niebie krwawą pożogą. Mówcy i prorocy głosili, że znaki się mnożą, że wybiła godzina.

Tysiączny rok dobiegał końca. Cały chrześcijański świat żył w strachu. Jakaś troska dręcząca zeszła na myśli. Każdy w niebo spoglądał, w sobie się trwożył, nasłuchiwał... Wszędzie przewijały się tragiczne szeregi, jedną trwogą objęte. Smutek zeszedł na myśli, tak że śmiech raził, bolał. Wszędzie wystawała troska i dziwne się zdawały wszystkie dawne sny o szczęściu, marzenia

o tem, co jutro przyniesie; ot marzyło się kiedyś, jak zwykle ludziom się marzy...

Nie skarżono się jednak gromkim głosem — w za­myśleniu przeżywano zgryzotę i czekano odmiany, cze­kano. Bo przecież koniec przyjść raz musi...

2.

Sylwester i Otto siedzieli nad pustemi szklanicami, i uderzył im w głowy wypróżnionych kielichów smęt.

Sylwester skurczył się, zgiął w karku. Otto wbił się weń przenikliwie oczyma, przylepił niemal twarz do twarzy jego. Chwyciłby go zda się, w ramiona, zadu­siłby tego człowieka, gdyby wiedział, że ostatnie tchnie­

nie ofiary wydrze zeń słowo, którego przyszedł szu­kać na jego ustach. A ten spokojnie prawił:

Nie, nieprawdą jest, że duch zapanuje nad chle- bem, że Bóg zamieszka w człowieku! Znam się na tem. Dola ludzka jest twarda i kolczasta, ale z tego jeszcze nie wynika, że ludzie to upadli aniołowie. Boże, wczo­raj mój żal nad nimi był głośny, wczoraj... Lecz dziś opancerzyłem już pierś, ściśniętą mam krtań, — nie wołam, nie krzyczę. Dziś wiem: niema kogo zbawiać, powtarzam ci: niema kogo zbawiać...

Otto aż ręce załamał. Przeraził go ten głos.

Więc jakże... Na co Chrystus na krzyż wstępo­wał?...

Nie wiem. Dalibóg, nie wiem. Proszę cię, ty się tylko zastanów. Zrzuć swój królewski płaszcz i te tam portki i przyjrzyj się sobie i swemu kałdunowi. Pomyśl: to ma być właśnie ów wzór, podobieństwo boskie?... Mó­wię ci: — Jest tylko jedno szpetne świństwo: syty brzuch i cuchnąca kiecka...

Otto głowę ścisnął oburącz.

Nic nie rozumiem... Ale musi przecież ktoś za coś odpowiadać! Przecież to straszne: raz na zawsze niezmienne życie!...

Trząsł się z oburzenia. Szukał słów, któremi mógłby przeciwnika ugodzić — siebie przekonać — i nie znaj­dował. Sylwester patrzał nań pustelni, bez wyrazu, oczyma.

Tylko, uważasz, nie przesadzaj. Za co znów ma człowiek odpowiadać? Przecież na nic strasznego go nie stać. Ot wielkie i małe zdarzenia: to ząb człowieka za­boli, to krewny z szeregów ubędzie, nic strasznego, uważasz...

Późno w nocy chodził Sylwester tam i sam z pomru­kiem po izbie. Kłębią się myśli, w omijaniu się biegną w skrzyżowaniach, znikają — setne, tysiączne; snują się przędziwa zwątpienia...

Gdzież odnajdę to wieczyste, do którego mógł­bym przytulić swe nędzne, bezwładne, do rozpaczy sa­motne ja?...

3.

W starej bazylice Św. Piotra stal przed ołtarzem pa­pież i odprawiał północną, ostatnią w tym roku, mszę.

Kościół nie mógł pomieścić zebranych dostojników, rajców, dam i ciżby obdartych pątników. U wrót ko­ścioła, na ulicach klęczy lud zwartą gromadą, w bole- snem zdumieniu zamarły. Msza płynie wśród jęków i westchnień. Tłum wzbiera głuchą rozpaczą.

Papież klęczy pod krzyżem, czuje do głębi wstrzą­sający dreszcz. Cały się w sobie zwarł i patrzy w twarz Chrystusa.

Głucho cyka zawieszony zegar — ostatni czas... Lud zamarł, czeka. Strach, odwieczny, dawny strach, przy­gniata myśl i ściska serce, wygniata zimny pot. Kolana straciły wrażliwość, powieki ścisnął skurcz. Krew, od­dech, tętno, puls wstrzymuje serce. Spokojnie pada,

dzwoni czas: raz — dwa — trzy — cztery Zaraz

stanie, stamieje ruch, codziennych godzin tok...

Gwiazdy trącają się wzajem, wahadło w pędzie war­czy, jak cięciwa — ostatni dzwon!

Cisza. Wieczność... Nie pada grom... Zdumienie! Dziw!...

I nagle wyparty strach. Tu, owdzie szloch — rado­ści, objawienia: żyjemy znów!

Zerwał się papież z klęczek, wyciągnął ręce nad tłu­mem, błogosławiąc:

Nie wiem, jakie zdarzą się wam losy, lecz mię­dzy błękitem zorzy a pomrokiem nocy trwa mój smu­tek i śle błogosławieństwo waszej tęsknocie. Bo tyle szczęścia na ziemi, ile w życiu tęsknoty...

Łka radosny, triumfalny rozśpiew dzwonów i drga potężny chór — niepewny — mocniejszy — wyraźny:

Te De - um lau - da - mus!

Nieustanny miarowy, przeciągły klamor przepędził z kościoła rozpacz i żal. Przepędzony smutek, błąkając się, jak ślepiec bez dachu, spotkał na rozstajnych dro­gach samotnego pątnika i zamieszkał w nim na zawsze...

Tak skończyło się pierwsze tysiąclecie — i ustaliła się jakoś ludzka dola, bo zwolna wszystko, co prze­mija, zamierzcha w niepamięci...

XXXI.

Kiedy Bardowski zbliżał się do domu, ostrzeżono go, że w mieszkaniu jego przeprowadzono rewizję, i te­raz agenci czekają na jego przybycie.

Postarał się więc jak najszybciej zatrzeć się w tłu­mie. Szybkiemi krokami zdążał za miasto, by móc tam niespostrzeżenie wsiąść na pociąg.

W ostatnich fioletach dnia rozbłysnęły nagle różo- wawe światła latarń i wyglądały w zapadającym zmroku jakoś nieswojo, jakby się wstydziły. Ulicami przebiegały nawpół zatarte postacie.

Bardowski zwolnił biegu dopiero na krańcach mia­sta. Minął jakieś ulice, zabudowane niskiemi korpu­

sami fabryk. Dokoła leżała pustka. Ciemności stawały się gęste, noc nadciągała szybko.

W polu miotał się wiatr, zaostrzał świst. Bardow- ski spieszył naprzód — naprzekór wiatrowi, naprzód, naprzód!

Nagle czarnem wyciem w czarną mętność zawyła syrena — długo, przeciągle. Przystanął, obejrzał się na miasto. Zdała pelznęly bez końca płoty fabryczne, ster­czące swemi sztachetami w tęsknotę, a dalej znaczył się muszy pomiot chałup robotniczych, gdzie jest zaduch i zimno, niewygoda, — a nad wszystkiem: dym skamie­niałych kominów...

I wówczas uprzytomnił sobie: od czego i dokąd właściwie ucieka? Ucieka, by ugrząść gdzieś w ja­kichś zatraconych miasteczkach prowincji —■ poco? Wszystkie te miasteczka podobne są jedno do drugiego, i żyją w nich ludzie, jak kury — od zorzy do zorzy, z grzędy na grzędę. Więc cóż on tam będzie robił? A tu — sto tysięcy szarych, milczących, bezimiennych buntowników tworzy mimo woli podścielisko dla cu­dzych fortun... Setki tysięcy istnień — jako żywy arty­kuł pracy, wliczony w koszta produkcji...

Ostro zawrócił. Do miasta, do miasta! W zamęt stło­czonych ludzi, w pochód, wieczysty pochód!

- Jeszcze zobaczymy! — pogroził komuś i zaśmiał się wesoło. I porwała się w nim pieśń, jakiej niema równej:

Aux armes, citoyens!

Formez vos bataillons!

Marchons, marchons, marchons...

Przeciągnął się i zdecydowanie do taktu wbijał mar- szowo, w uniesieniu, krótkie kroki w mokre płyty.

A kiedy znów wkraczał między podwójne szeregi ka­mienic, które mu przypominały, że jeszcze dziś będzie gdzieś na cztery spusty od świata zamknięty, odegnał tę głupią myśl:

To i cóż? Niech się nawet moje krótkie ludzkie życie skończy — tęsknota, pragnienie moje ludzkie za­wsze trwa...

XXXII.

Dni dyktatora zbliżały się ku końcowi. Życie jego nie obfitowało w wypadki i z zewnętrznej strony nie miało znaczenia. Wszyscy rozumieli, że to już ostatnie dni.

Gdzieś w listopadzie siedział on w półmroku na ka­napie, napróżno starając się rozgrzać gorącemi kom­presami stygnące nogi.

Siedząc tak, zdawał sobie sprawę z całego życia, choć niezupełnie mógł sobie wszystko wytłómaczyć. Naj­bardziej zrozumiałe było, że życie jego to największy podziw budząca karjera zwykłego człowieka. Ano, cho­ciaż człowiek jest tylko człowiekiem, ale wiele potra­fił. Czy myślał on kiedy, czy przypuszczał kiedy, że życie jego tak się ułoży? Nieraz wydawało mu się, że wszystko to jest snem, ułudą, no i jednakże wszystko to było prawdą, skoro nim interesują się wszystkie mo­carstwa.

Pewna karjerowiczowska duma rozpierała go, ale nie to było najgłówniejsze. Chciał zgłębić swoje abso­lutne, istotne znaczenie.

Wiedział, że zasługą jego jest, że opanował nieza­dowolenie. Musiało się tak stać: narodowi potrzebna

była chwała, a chwała musi mieć mundur i szpadę, ho lada oficerzyna imponuje tłumowi w życiu codziennem bardziej, niż uczony. Zbyt długo przysłuchiwali się lu­dzie podczas pierwszych lat niepodległości mowom

o jakiejś doskonałości, o jakiejś szczęśliwości — naiwna realizacja tych programów już zaczęła nudzić. Oto lu­dzie znów zatęsknili do spokoju, ludzie zapragnęli pew­nego spokoju bez odpowiedzialności. I to właśnie zro­zumiał on w porę. I zrozumiał jeszcze tajemnicę wła­dzy. Po pierwszym swoim ogniu chrzestnym, układając się wieczorem do snu, szeptał sam do siebie słowa: „to tylko tyle?“ i słowa te przez całe życie miały wracać mu na usta. Śmiało chwycił ster władzy, bo czul już, że jest sam jeden, że nikt się mu nie przeciwstawi. Uzmysłowił sobie, że ład na świecie utrzyma głównie przez wydawanie rozkazów. „Nie rezonuj, rób, co ci kazano“! — oto zasada władzy. Bo ludzie są przeważ­nie radzi, gdy im ktoś oszczędza trudu samodzielnego myślenia. Wszystko zależy od umiejętności wydawania rozkazów, gdyż ludzie przyjmują powszechnie za fakt, że ci, którzy wydają rozkazy, są upoważnieni do tego siłą autorytetu, nadającego rozkazowi prawomocność. Bezwątpienia, autorytet indywidualności zadaje kłam swego istnienia wszystkim utopijnym hasłom wszech- równości, zadaje kłam wszelkim perorom o inicjatywie mas! On stworzył kult energji i godności w Polsce, on dał Polsce poezję heroizmu!

Wiedział, że takim przejdzie do historji. Takim po­zostanie dla przyszłych pokoleń, trwać będzie w ich pa­mięci w swym szarym płaszczu żołnierskim i macie­jówce. Przejdzie do historji, jak Napoleon, którego oglądał w teatrze. A może i jego gotowi kiedyś w tea­

trze pokazywać? Nie, to niepodobna... Ależ tak, niewąt­pliwie. Cezar, Napoleon — wszyscy bohaterowie prze­chodzą na deski teatru, czemuż nie on? Czas na­rzuci coraz gęstszą mgłę na pamięć o nim. Zeszczupleje może, zobojętnieje grono tych, którzy go osobiście znali, przeżywali z nim wspólne chwile rozmów, projektów, uniesień. Za jakie pięćdziesiąt lat stanie się może z po­staci realnej pojęciem jeno, jakiem stało się dziś imię Napoleona...

Zresztą, czyż nie wszystko jedno, jak i co się póź­niej stanie. Umrze wkrótce, umrze zupełnie, i żadnego już innego życia nie będzie, nie jest mu ono potrzebne i wcale by go już nie zainteresowało.

Przymknął oczy, a na zimne jego usta wystąpił gry­mas bezradności.

MOI H1SZCZYÓ KSIĄŻKI

XXXIII.

Szulc stawał się powoli coraz szczwańszym wygą po­licyjnym. Nabrał charakterystycznego cynizmu w sto­sunku do przestępców politycznych.

Cóż, mawiał, aresztujesz takiego, jemu jest przyjem­nie i mnie przyjemnie: jemu — że odpocznie sobie, a mnie — że nie brak jeszcze odważnych ludzi.

Coraz bardziej ogarniał bezcelowość jego życia pe­wien opar wódki i tytoniu. Stąd szła jego zgryźliwa za­zdrość w stosunku do wszystkiego, co jest wielkie. Tu tkwiła rozkosz w uszczypliwem wypowiadaniu innym t. zw. „prawdy“ w oczy i owa żądza sądzenia i osą­dzania wszystkiego —.kąśliwa maniera skakania lu­dziom w oczy. Kręcił się w jednem. miejscu, jak czlo-

wiek z kłodą u nogi, i znienawidził wszystkich ślepą nie­nawiścią.

Poznał przypadkowo pewną dziewczynę, jedną z tych dziewcząt, która nie chciała cierpliwie wegeto­wać za nędzną pensję tygodniową, co nie chciała się dać wprząc w deptak, by powoli szykować sobie wy­prawę i, gdy tęsknota za cudem zamrze, pójść za narze­czonym w deptak, cokolwiek tylko odmienny. Bardziej wzruszająca, niż nędza jej życia prostytutki, była jej tiulowa kryza na szyi — nieudolna próba wyglądania ładnie. Pełniła swoje rzemiosło całkiem biernie. Dawno już przywykła do zewnętrznych obrządków i szczegó­łów intymnych miłości, spełniając je1 mechanicznie, obo­jętnie. Setki mężczyzn, od staruszków, którzy zęby na noc wyjmują, począwszy, aż do młokosów, którzy mó­wią jeszcze dyszkancikiem i całują w zachwycie, ludzie włochaci i łysi, zdenerwowani, czy bezsilni, kalecy, roz­pustnicy, od których mdli, nieśmiali i płaczący z po­wodu pierwszego „upadku“, ludzie o zamglonych oczach, którzy obdarzali ją zgniłym oddechem podczas paroksyzmu sobaczej namiętności, — mój Boże, ilu ich było!

Poznali się przypadkowo. Widywali się często w do­mu publicznym, gdzie mieszkała i gdzie został nieba­wem bóstwem wszystkich niemal dziewcząt w atmosfe­rze nudy, bezczynności i sensacyjnych powieści.

Pewnego razu zawiadomiła go telefonicznie o pół­nocy, że poszukiwany od dłuższego czasu Bardowski jest u niej w numerze. Poprostu, przyszedł, zapłacił, i teraz śpi, jak zabity, widać strasznie zmęczony.

Zadyndały trwożnie telefony, i po upływie pół go-

dżiny zimową nocą po pustych ulicach zaczęły się po­ruszać milczące postacie agentów i policjanów.

Śnieg leżał wysoko i swoją białością ślepił zaspane oczy. Na jakimś płocie siedziały wróble i świergotały żałośnie.

Szulcowi było jakoś głupio, że znów odbędzie się ta sama komedja, i sam nie wiedział poco alarmował komisarjat i poco teraz idzie. Czuł jednocześnie złość do owego nieznajomego, który nie daje mu spokoju. „Bohater“! Jeżeli się drań poruszy, zabiję, jak psa!

Dom otoczono. Cicho na palcach przedostali się przez ciemny korytarz do drzwi pokoju, w którym spał tamten. Walili w drzwi, grozili strzelaniem, aż drzwi wyważono. W drzwiach stała przestraszona dziewczyna w bieliźnie. Odepchnęli ją, gromadą wdarli się do po­koju. Zwykły obraz. Na łożu siedział w koszuli męż­czyzna, obrośnięte włosami nogi spuścił na ziemię i pa­trzał obojętnie na tłum łudzi. Nie było żadnej bomby, nic strasznego. Był tylko zwykły pokój prostytutki, wstrętny w świetle szarzejącego świtu, potłamszone łóż­ko, rozrzucone ubranie, zalany wódką stół. A na łóżku siedział nieogolony, średniego wzrostu mężczyzna o za­spanej zmęczonej twarzy — i milczał.

Ręce do góry!

Nawet palcem nie kiwnął.

Zrewidować go!

Nie drgnął. Dziewczyna stała w kącie i dzwoniła ze strachu zębami. Nieubrany mężczyzna i rozebrana kobieta budzili wstyd, niesmak. Obszukano ubranie, zrewidowano łóżko, zajrzano w zakątki — nic.

Jak nazwisko?

Spojrzał jakoś dziwnie z pod oka, jakby się dziwił, że nie rozumieją: przecież odpowiadać nie będzie.

Pan występował na wiecu w...?

Milczał. Poruszał nogami w takt wahadła i uśmie­chał się — nie wiedzieć do czego.

Pana pytam! — huknął w stół.

Nic. Jakby nic sobie z tego nie robił, że zastano go w takiej sytuacji, że tyle ludzi jest w pokoju. I mo­żna było odnieść wrażenie, że gdyby go nawet tak te­raz wywieziono na najbardziej ludny plac w mieście, to tak samo obojętnie huśtałby nogami i uśmiechałby się zagadkowo.

Jak panu nie wstyd! Portki by pan chociaż na­ciągnął! Też bohater — ze ścierwą w łóżku... „Towa­rzysz!“... Bydlę!

Tamten zbladł, drgnął, już —■ już zerwać się miał, — ale znów tylko się uśmiechnął.

I tak stały naprzeciw siebie trzy prawdy, trzy różne prawdy: szpicel, szukający bohaterów, prostytutka, nie­wolnica przemocy, — i tamten, pogardliwie milczący. Ojiiorając się rękoma o stół, agent myślał, że znów się zacznie codzienne świństwo, że trzeba już iść do biura, i myślał jeszcze o czemś smutnem i nudnem...

Wstawał szary świt. Od miasta szedł niewyraźny szum — głos powszedniego dnia, w którym tonie stra­szna prawda wszystkiego...

XXXIV.

Choroba Krzywickiego zaczęła się komplikować. Le­karze stwierdzili potrzebę operacji — wyjęcia części że­

ber i mostka. Wyjechał więc do Warszawy, aby się osta­tecznie upewnić.

Przybył tam w południe. Wynajął sobie jakąś zaku­rzoną klitkę w trzeciorzędnym hotelu. Zamówił obiad, i podczas jedzenia nasunęła mu się refleksja, że fał­szywe befsztyki i podejrzane kotlety z kuchni restau­racyjnych stwarzają przecież w zbolałych duszach sta­rych kawalerów ferment konkubinatu. Później poszedł do szpitala na zbadanie. Na bardzo solenne wezwanie, by mu powiedziano prawdę, lekarz oświadczył mu wre­szcie, że nietylko nie wyjdzie ze stanu półkalectwa, ale że rozpoczęło się już próchnienie połączeń kości, są więc dni jego policzone. Przyjął to spokojnie, jakby nie

o niego chodziło, zapłacił za wizytę i ruszył na miasto.

Krótki zimowy wieczór miał się ku końcowi. Nad miastem mżyła drobna lepka mgła. Powoli zaczęły się zapalać latarnie.

Zgodnie z naturą ludzką, która zawsze potrafi wy- rozumować własne nieszczęście i pogodzić się z niem, pomyślał sobie, że właściwie była ta rychła jego śmierć do przewidzenia. Ot zdarzenie, które nie ma nawet wy­raźnej fizjonomji. Uchwycił przelotnie jakiś kobiecy uśmiech dyskretny głowy ślicznej jak sen, i przez głowę pizemknęła mu apatyczna uwaga, że wrażenie to jest może ostatniem mocnem wrażeniem, bo za kilka dni już może jego rozumne gałki oczu patrzeć będą — nie widząc. Za kilka dni... Wbijał sobie te trzy słowa w obo­jętny mózg. I poco właściwie czekać na koniec? Co komu z tego przyjdzie, że zje jeszcze kilka objadów, że prześpi jeszcze kilka nocy, że się jeszcze kilka razy roz­bierze i ubierze? Czyż nie lepiej odrazu skończyć? Dwa miljony lat istniał glob ziemski bez niego, jakoś da so­

bie radę i po nim... Ale przyzwyczajony do trzeźwości mózg odpowiadał mu, że przecież tego nie zrobi. Do- brzeby było móc tak usiąść i nie powstać — na zawsze, poprostu usiąść i tak już pozostać...

I cóż po nim zostanie? Kilka kawałków muzycznych i tyle... Zostanie coś, co nie wyrazi całkowicie jego istoty. Bo czemże jest wogóle sztuka? — próbą wmó­wienia komuś swoich subtelności... Wszystko to posiada tak pajęczo-wiotką tkaninę, jak to wyczarowuje nasz wzrok, leniwie bez celu błądzący podczas drzemki: ja­kieś nieuchwytne poruszenie głowy, mrugnięcie oka, cień pamięci. Właściwie traci tu cała rzeczywistość wszelkie cechy cielesne, a staje się wmówieniem, że tak być mogło: jest to żeglowanie od jednej fazy subtelno­ści do następnej. I wkońcu zaczyna się nasza kochana swojska rzeczywistość wydawać niepodobną do samej siebie.

Chociaż, mój Boże, kto z nas wie, czem jest to „sie­bie“, do którego wszystko ma być podobne? Jakież to musi być wielkie nic, jeżeli jeden flores, jedna sztuczka, sztych stylistyczny zmienić je może nie do poznania? Tak, mało jest to „siebie“ z&ufania godne. W isto­cie niema przecież żadnej rzeczy pewnej siebie, bo któraż myśl jest nasza własna, która nie jest powrotem tego, co już było? Czyż my wiemy, gdzie wogóle w na­szych nowych pomysłach zaczyna się już kaprys, grymas, pozór?

Jakże może być coś pewnego, skoro człowiek, jest zmienny, skoro rządzą nim jakieś niezależne, nurtujące go uczucia, niespodzianki, które nagle wychodzą na jaw wbrew jego woli i chęci, skoro to, co jest w nas nie­świadome, jest silniejsze, niż rozum, wola czy uczucie?

Sliaszliwa zmienność człowieka! Inny był wczoraj, inny jest dziś. Nasze komórki wciąż się odnawiają, nasze ja wciąż się przeistacza, nasze pragnienia wciąż się zmie­niają i tracą swą wartość... Nasze radości i smutki są igraszkami złudzeń, każda rozkosz jest prawdziwa jeno w stanie pragnienia. I prawdą ostateczną jest, że życie nasze zawsze ma swój koniec.

Leniwym krokiem włókł się w stronę hotelu. Czuł wielkie osłabienie. Z trudnością podnosił się po schodach.

Miał dreszcze, kazał sobie podać gorącej herbaty.

Garderobiana pościeliła mu łóżko i stanęła przy drzwiach, mnąc fartuch w sztucznem zażenowaniu.

Czy panu nic więcej nie potrzeba?

Spojrzał na nią uważnie, ale zapomniał, co miał po­wiedzieć. Patrzał chorobliwie nieruchomemi oczyma, zmieszała się więc i przestała uśmiechać, niezdecydo­wana. Wreszcie przypomniał sobie, o co jej chodziło.

Głupiaś, mówił. Nie wiesz, że oprócz niewiedzy, którą jesteśmy ograniczeni, jesteśmy jeszcze ograniczeni ot tem naszem ciałem, z którego nie można wyskoczyć.

Niby o jakie ciało panu chodzi? — nabierała otuchy pokojówka.

Nic, nic, głupstwo! — potarł czoło. — Mam, zdaje się, gorączkę, wszystko mi się w oczach mąci...

Nie skończył, zachwiał się w krześle. Podchwyciła go już bez prostytucyjnej kokieterji. Tkliwie, po macie­rzyńsku zaczęła mu przygadywać:

Niech się pan położy, prześpi...

Podtrzymując go, podprowadziła go do łóżka, uło­żyła, troskliwie okryła i cicho na palcach wyszła z po­koju.

Dziś w nocy, kiedy padał śnieg, w hotelu naprze­ciwko domu, gdzie mieszkam, otworzono okno. Otwo­rzono okno szeroko, chociaż padał śnieg i zimny wiatr przewiewał ulicami. Przez okno widać było, jak ludzie snują dookoła łóżka przez całą długą noc aż do szarego świtu.

Koło południa pojawiła się tuż przy bramie klepsy­dra w czarnej obwódce. A nazajutrz wczesnym rankiem zajechał karawan i wywieziono nieboszczyka.

Wieczorem klepsydry już nie było: zerwał ją odźwierny.

XXXV.

Nowela Szczyglińskiego:

HISTORJA JEDNEGO DNIA.

Kochany obojętny czytelniku, zapomnij o tysiącle­ciach ludzkości, o radjostacjach, aeroplanach, odmło­dzeniu, — nic nie było i niczego niema. Zdejm smo­king i jedwabne skarpetki, chodź za mną i patrz...

1.

Było to w czasach, gdy zbogaceni w rzymskiej Gre­cji wyzwoleńcy z kabzami, nabitemi sestercjami, ubie­gali się o urzędy miejskie na prowincji, a pieśniarze wyśpiewywali biesiadnikom na wety różne poematy epickie, i ludzie mówili językiem, naszpikowanym sło­wami gwary więziennej lub kwiecistemi a napuszo- ncmi naleciałościami azjatyckiemi. Coś starczego a za­razem dziecinnie niezaradnego leżało na twarzach

mSZCZfO MWĄfcF*

ostatnich epikurejczyków; młodzi ludzie, przesyceni fi- łozofją, poezją, kobietami, dawnem bohaterstwem i no- wemi zboczeniami, dowcipnie-złośliwi w swej niemocy, już w dwudziestym roku życia mieli ciała obwisłe, ły­siny, szczęki bezzębne. Ufryzowani i naróżowieni, wy­pieszczeni i kapryśni, ludzie wchłaniali drogocenne per­fumy arabskie wraz z drażniącym zapachem cyrkowych stajen.

Nie można się kąpać dwa razy w tej samej wodzie, mówi filozof, a jednak ci sami ludzie wciąż powra­cają, przechodzą weseli lub smutni. 1 przypuszczam, że nie mam potrzeby tracić zbytecznych słów, by wy­jaśnić, że ludzie byli wówczas ci sami, co dziś, choć wiele, wiele rzeczy się zmieniło. Ludzie byli wówczas tak samo spokojni tem zwykłem zaufaniem w odwie­czny i naturalny bieg rzeczy, jak i obecnie, i nie było żadnego powodu, dla którego ktoś nie czyniłby dzisiaj tego, co czynił wczoraj. I niebo nad ludźmi było to samo, tak samo przepojone historją, to samo było słońce, dzień był podobny do dnia, noc do nocy.

Zbliżała się godzina zachodu. A była już, powiedz­my, jesień. Boczkiem ulicy szedł człowiek z pochyloną głową, szedł powoli, podpierając się kijem. Wyglądu nie miał radosnego, był nawet nieco przygnębiony, pa­trzył chmurnie i obco na świat. Zresztą, miał usta, uszy, nos, — słowem, twarz jak twarz. Ludzie szli i śpie­szyli mimo niego, szli za interesami lub wracali od in­teresów, a on nie miał interesu i nie miał celu. Trudno ludziom, jak wy, dać o czemś podobnem pojęcie, bo lu­dzie, jak to ludzie: pokiwają głowami, że „nieszczę­śliwy“, ot i wszystko; a tymczasem nieszczęście spo­niewiera godność człowieka pomimo ich wyrozumiało­

ści. Nie mówię ci chętnie o tych rzeczach, ale tak się już jakoś zgadało...

Chciałbyś się dowiedzieć, czy to był Iks, czy też Igrek, oto co cię ciekawi. Lecz nie dowiesz się tego nigdy, nigdy, bo czyż zmieni to coś w porządku rze­czy? Zresztą, czy tylko tego jednego nie wiesz, nie wiesz przecież o wiele więcej...

Przypuśćmy, że jest filozofem i nazywajmy go tak, zadowalając się tem, że on sam napewno znał swoje imię, bylejakie, idjotyczne lub mądre, dość że popu­larne w owym czasie, choć dziś już jego czas minął...

Z głównych ulic skręcił w krzywe wąskie uliczki przedmieścia. Stały tu w nieporządku nagromadzone klatki ludzkie, zamazane gliną. W zaułkach o niezno­śnym fetorze pomyj, pralń i ludowych łaźni mrowił się pstry, biedny, wynędzniały motłoch. Od rynku zalaty­wał ciężki zaduch mięsa i owoców, które w ciągu dnia zależały się na 6łońcu. Z przedmieścia poszedł gościń­cem, który nie był ani zbyt wąski, ani zbyt szeroki, i skręcił gdzieś na lewo w pole. Nigdzie już nie widać było człowieka, same pola, zdała las — sama „psy- chologja“.

Filozof przystanął, rozejrzał się, zeszedł na stronę w przydrożny rów i, zrzuciwszy z pleców skórzany wo­rek, rozsiadł się wygodnie i zaczął rozcierać znużone nogi. Potem oparł się o wór i przymknął powieki. Myśl wlokła się ospale: co on tu właściwie robi, w jakim celu siedzi tu przy drodze? poco błąka się po ulicach w noce, juruością ciężarne? coby na to ludzie powie­dzieli, gdyby jego, człowieka znanego, tu w rowie zna­leźli? 1 uśmiechnął się pobłażliwie, przypomniał sobie bowiem swą naiwność, z jaką w młodości patrzał na

sławę, z jaką wyobrażał sobie szczęśliwe stanowisko w społeczeństwie ludzi wyjątkowych. Otóż jest teraz sławnym, i cóż z tego? — siedzi tu sam, samiuteńki, w obcem mieście i trze sobie swój zbolały tyłek... I nie chce mu się wcale myśleć: wszystko jest już przemy­ślane i nic już nie może zadziwić jego myśli. Przy­myka oczy i mówi sobie: dalej już nic...

I tak trwał z zamkniętemi oczyma, jakby w pół­drzemce. Jak coś nieistotnego przemknęło mu przez zmęczony mózg jego życia, które zagubiło się gdzieś bez reszty... Jn» MlBZCZYC KSIĄŻKI

2.

Był czas, kiedy poznał miłość. Z jedngo przypadko­wego spojrzenia powstało szczęście, słodkie, gorące i ta­jemne, szczęście jak drobny deszcz orzeźwiający poru­szyło dwa serca w złudnem zbliżeniu. Zachwyt, ocza­rowanie — szczegół drogocenny, chwilka... „Kocham cię“ — słowo wielkie, krzyk wielki człowieka, który chce ofiarować w dani duszę i ciało. I popłynęła tyle- kroć głoszona banalna tragedia kochania. Wszyscy ko­chankowie świata są jednakowi: rozkochują się w sobie przypadkiem, t. zn. widzą się i czują pociągnięci nawza­jem rysami twarzy, zdaje im się, że rozjaśnia ich jakiś blask, złudzenia przybierają dla nich kształt rzeczywi­stości, na chwilę złuda staje się prawdą. Zazwyczaj jedno z nich daje marzenie, drugie — użycie, lub od­wrotnie. Para miłosna jest zawsze szalona, to niemal dwoje warjatów, i on i ona wydają się sobie inni, niż wszyscy, ale zespoleni na zawsze, pomimo, że i on i ona mają odmienne pojmowanie i odmienne pragnie­nia: gdy jedno mówi, drugie, słuchając go, nie słyszy,

Zawsze cl sami 9

129

gdy zaś słyszy — nie rozumie. Na początku są słowa, mówione szeptem, stłumione, zatopione we krwi poca­łunków: chcesz mnie, chcesz?... I znów ta odwiecznie, tragicznie — jedyna forma miłości: uchylenie rąbka szaty, dokonanie gestu, o który mężczyźni błagają, tak bardzo rozczuleni i rozanieleni w swym zwierzęcym in­stynkcie. Później okazuje się, że „to nie to“, i to, co było wszystkiem, staje się niczem: uśmiech zmienia się w agonję,- uściski zamieniają się w więzy, radość staje się przesytem. Jeszcze starają się wzajemnie według sil i mocy bronić się przed życiową przegraną, jeszcze usiłują podniecić się egzaltacją, szukać będą ulgi i wy­zwolenia w splocie swych ciał, jeszcze, aby się kochać, wskrzeszają wszystkie ułamki przeszłości, ale coraz więcej nic ich nie łączy: mogą mówić, działać, buntować się, walczyć czy grozić — ujarzmi ich zawsze w końcu świadomość odosobnienia, poczucie braku zespolenia. Oddają się już sobie w strasznej rozpaczy, raz jeszcze uścisk ciał, pieszczota ta sama, ale są to już bierne in­strumenty rozkoszy, każde w samotnej ekstazie — jaki okrutny rozdział! A po szalonem krótkotrwałem naprę­żeniu zmysłów są przytłoczeni tą fatalnością i patrzą na siebie, jak dwa nędzne psy, leniwi, ociężali, skalani ■wspólną nędzą. Aż wreszcie miłość tonie w przyzwy­czajeniu: nie opuszczają siebie, ale rozstali się już na zawsze, przepaść zostaje wyżłobiona. Następuje naj­okropniejsze, gorsze niż nienawiść — obojętność.

Tak bywa zwykle, dlaczegóżby u niego miało hyć inaczej? Wkrótce rozpoczęły się brudy rodzinne: cóż robić — niema domu, w którym nie przydałoby się coś ukryć. Zbyt prędko przekonał się, że wogóle sny, przez

kobiety sprowadzane, są bardziej porywające, niż rze­czywistość łask, jakie mogą one ofiarować.

Później patrzał na wszystkie ludzkie niepokoje, jak na rój much dokuczliwych. I kiedy się ostatecznie prze­konał, że życie jest bardziej nudne i zwykłe, niż ludzie myślą, zaczął pisać. Ludzie czytali jego dzieła i mó­wili, że jest wielkim. Nie przejmował się tem zbytnio, wiedział bowiem, że ludzie słuchają z wielkim szacun­kiem wszystkiego, co mędrcy mają im do powiedzenia

o tem, co się przydarzy w następnem pokoleniu, po­tem ludzie czekają, aż ci wszyscy mędrcy poumierają, wreszcie grzebią ich przykładnie, a potem robią zupeł­nie co innego, niż tamci przepowiadali. Ot i wszystko: wielkie nazwiska tworzy się po to, by żyły niezależnie od ich posiadaczy, na usługach mędrkującego motłochu.

Wkrótce pojął, że cała prawda literacka, odrzuciw­szy fałszywy wstyd, polega jedynie na tem, że prowadzi się czytelnika tam, gdzie nam się podoba — od mirażu do mirażu. Zaczynał rozumieć, że prawdą tu może jest przedewszystkiem pewność siebie przy podawaniu „prawd“, udawanie, że się posiadło całkowitą tajem­nicę... Zrozumiał, że cały nasz uniwersalizm sprowadza się może w dość prosty sposób do oddawna znanego indywidualizmu. Niema czego się łudzić, że wiemy coś napewno — oszukujemy tylko czas przez coraz wyższe widzenia naszego wnętrza, przez alchemję naszych dusz...

Pojmował już, że bezowocność wznoszenia się ku ideom, ta bezowocność zmagania się jest szczytem tra­gizmu, tem fatalniejszego, że właśnie zmaganie się jest wykluczone. Człowiek, władca kosmosu, rozpływa się poprostu w swej nicości, w swej pustce wewnętrznej nie

znalazłszy nic, prócz ■własnego cienia. Poco więc spo­łeczeństwu w twarz bryzgać etymologję nonsensu? Milczmy, porzuciwszy potworny kłąb natrętnych za­gadnień, przechodźmy, krwawiący i smutni — ku nie­wiadomemu.

A jednak... jednak męczył się nadal: może przecież w ponurej kakofonji człowieczych celów jesteśmy, oder- wańcy, koniecznością aż nader codzienną? może fatal- nością naszą jest, że jesteśmy przejawem energji twór­czej ludzkości, i cała nasza twórczość to instynkt zwie­rzęcy — z rąk nie wypuszczać, koordynować, wzma­gać w bohaterskim wysiłku potęgę twórczą do ostat­niego tchu, do krwawego potu, bo my jesteśmy symbo­lem tego Wielkiego Niewiadomego?... Nadal więc pi­sał, zajmował się dłubaniną jubilerską wciąż tej samej roboty, coraz bardziej stwierdzając, że z bardzo wielu drobnych nielogizmów składa się logika. Ludzie zaś na­dal czytali jego dzieła i mówili, że jest wielkim, — co nie przeszkadzało sławnemu filozofowi rumienić się nie­znośnie z powodów kłopotów pieniężnych, niezapłaco­nych rachunków szewcowi i piekarzowi; trudno, na­zywa się to — cierpieć i konać za dar wyłączności...

Był bowiem jeszcze wciąż święcie przekonany, że w milczeniu, obcy wszystkim, samotni, musimy, twórcy, cierpieć do ostatka, musimy chować w popiele ostatnią iskrę, by przyszłe pokolenia miały czem zapalić nowe płomienie. Być może, z tego, co my kończymy, zaczną oni... Kiedyś myślał, ludzie odgrzebią święte kości Hel­lady, okruchy boskiego marmuru i znów będą się mo­dlić i płakać nad nimi, odszukają w mogiłach zbutwiałe stronice naszych ksiąg i będą badać dawne opowieści Homera, mądrość Platona. Wówczas odrodzi się Hel-

lada, nasza Hellada, nasze marzenia — nie nędzna rze­czywistość...

Tak myślał. Ale przechodząc raz ulicą, zauważył na ścianie prymitywny rysunek narządów płciowych i wul­garne napisy pod niemi, i pomyślał sobie wówczas, że jeżeli jakiś wybuch wulkanu zaleje lawą to ohydne mia­sto, w którem żył, to zachowa się ten „fresk“, i co po­wiedzą kiedyś ludzie w XX stuleciu po odkryciu tej ka­rykatury? Będą może wówczas, czytając nasze głupie idylle, rozczulać się nad rozmowami rozpłodowca Zeusa i dziewki Afrodyty. A chociaż kiedyś po tych samych ulicach kroczyć będą ludzie o tych samych ra­dościach i cierpieniach, patrzeć jednak będą inaczej. Ujada czaruje nas dzisiaj swemi zachwycającemi ce­chami barbarzyńskiej prostoty, a kiedyś będą może I chwalić Homerowi przestrzegania form epopei — czyż to nie śmieszne? Wszystko idzie w niwecz: chwała, sła­wa, chełpliwa buta i istotna moc. Czas wyssie szpik i wszystko będzie żyć anarchją poprzednio zaginionych organizmów...

I już nie dziwił się więcej, gdzie podzieli się dawni wielce mężowie, boskie kobiety, młodzież bohaterska, — i bo może tego wszystkiego nigdy nie było? Może nie było nigdy tej Hellady, którą kochamy, która była dla i nas pięknem poezji i mądrości, i my żyjemy tylko m a- ! rżenia mi swychmarze ń?... Hellada żyje tylko w nas, w naszych duszach jako wieczne pragnienie, pęd ku doskonałości i szczęściu...

I poznał, że rozwiązanie, jakie śmierć daje, niczem innem nie jest, jeno wyzwoleniem z tej ludzkiej czeredy wrzaskliwej, gnającej naoślep bez celu. Przestał więc pi-

sać i myśleć. I niewiedzieć, jak długo by tak trwało, gdyby nie pewny niepozorny wypadek.

Przyszedł pewnego razu doń jeden z najbardziej z niezdolnych jego uczniów i zapytał:

Powiedz prawdę, mistrzu, przecież jestem du­chowym niedołęgą, tak?

Tak.

Jestem więc wobec tego człowiekiem zupełnie zbędnym?

Tak.

Hm... Cóż mam czynić?...

I co można było na to odpowiedzieć? Łatwo było Sokratesowi twierdzić: „poznaj samego siebie“, — pię­kna to, użyteczna rada, szkoda tylko, że Sokrates nie domyślił się, że należy dać wskazówki, jak korzystać z tej rady. Więc filozof milczał, zażenowany. A uczeń nerwowo ręce załamywał:

Ja nie mogę tak żyć, nie mogę... Na Zeusa, po­wiedz prędzej, w tej chwili — co mam począć? Co czy­nić?

Ale co można było na to odpowiedzieć? Czy ten półgłówek tego nie rozumie, że on nie wie nic, na­prawdę nic? I jak się tu od niego odczepić? Tamten zaś coraz bardziej gorączkował się, krztusząc się i drżąc na całem ciele:

Błagam cię, pomóż mi, pomóż!... Wszak jesteś nauczycielem rzesz...

Aż go zniecierpliwił:

Zrozum nareszcie, że nic powiedzieć ci nie mogę, ja naprawdę nie wiem nic...

Choć jedno słowo, jedno, jedyne słowo!...

Dziwak! Mówię ci, że nie wiem nic, nic...

I kiedy się go pozbył, zauważył w sobie zupełną pustkę: poco wogóle myśleć? Zrobiło mu się głupio. Wyjrzał na szare, dżdżyste niebo, na głupi ryj wiercą­cego się po podwórku prosiaka, — i chwyciła go złość... Nastała godzina tępej pewności, że tak jest, a nie ina­czej. Mimo niechętnego i walczącego o swe prawa opor­tunizmu, nastała godzina klęski.

Kopnął więc pewnego dnia całą swoją przeszłość, za­rzucił na grzbiet płachtę płócienną i sakwę skórzaną

i poszedł w świat. Ludzie śmieli się z niego, on wszakże śmiał się z nich bardziej. Zrozumiał, że najważniejszym jest ten codzienny, zwyczajny głos ludu, który wkłada wielkie męstwo ducha w tę chropawą drobnostkowość dnia codziennego, — głos tego ludu, który mądrze

i przezornie stwierdza, że tu dobrze i tam dobrze, że że tu źle i tam źle: wszędzie człowiek swoją śmierć znaj­dzie. Na początku, rozpoczynając rozmowę z którymś z ludu, czul się zażenowanym — jak zwykle, gdy się mówi z osobami, mającemi pewność siebie, lud mówi bowiem o wszystkiem poczciwym i rozumnym tonem ludzi pracujących; później jednak przywykł: sypiał pod gołem niebem, przypatrując się niekiedy pełganiu lam- peczek grobowych, jadał chleb kwaśny i zgniłe śliwki. Przyjaźnił się z różnymi łotrzykami i miłował ich bar­dzo; trudnił się od czasu do czasu balwierstwem i ła- ziebnictwem.

Później wziął sobie za kochankę młodą ulicznicę, co wystawała na brzegach rzek, a stało się to tak. Gdy spojrzenie jego spotkało się z jej wzrokiem, znalazł ją ładną, bezmyślnie-uwodną, zuchwałą. Bo też mała była do gruntu ordynarną, lecz cudowną w swej pożądliwo­ści. Wiadomo, kobieta raduje się, że jest bardziej nie­

bezpieczna, niż się tego sama mogła spodziewać. Pra­gnąc śmierci czoło stawić, nie mógł znaleźć miejsca godniejszego nad cmentarz, posiadał więc ją na płycie cmentarnej. Bawił się sutkami jej piersi, garnął ją do siebie i drżał w uścisku jej kolan, aż osłabł na ruchli­wej fali jej ciała. ,Nie rozłączali się odtąd nigdy. Ona była dobra i miłosierna, chorych pieściła, głaskała dzieci i oddawała się pragnącym jej młodzieńcom. Gdy było zimno, sypiali przytuleni do nędzarzy, starając się ogrzewać ich ciepłem własnych ciał. Bo czyż istnieje coś wznioślejszego ponad przypływ ciepłego, samozapiera- jącego się, bezkrańcowego współczucia, które zawładnie duszą?... Czujesz, że cale twoje wielkie nieszczęście jest maleńką drobinką, czujesz się dorosłym i mądrym w porównaniu z tymi, u których prócz łez niema nic na swoją obronę... Człowiek tuli i uspokaja jak może: „Bra­cie, źle ci jest? I mnie jest nie dobrze, mnie też jest źle, ja też nic nie rozumiem z tego, co się dzieje na świecic... W szystko to jakiś okrutny nonsens, ale trzeba być cierpliwym, bardzo cierpliwym... Zobaczysz, bę­dzie dobrze...“ I bezdenny żal i wstyd za swą ,,mądrość"4 do bólu ściska serce... Tak uspokajali ludzie nieszczęśli­wych i tulili ich, drgających od płaczu, jak dorośli tulą dziecko skrzywdzone.

Było im dobrze razem, ale naraz dziewczyna prze­ziębiła się i umarła — ot przypadek, jak tyle innych,

i zachciało mu się być garstką błota w trzęsawisku o nie­mych płodnych sokach, chciał być liściem na wodzie, albo piasku wydmą lub skrzydłem ważki, — czemś, co wiatr kształtuje... Badał stosunek swego ciała do ko­niecznych potrzeb, narzekał bowiem na konieczność przyjmowania pokarmów stałych. Ponieważ żył w nim

jednak instynkt zwierzęcy, siadywał na śmietniskach, gdzie zbierał kruszyny chleba, zgniłe oliwki, ości ryb suszonych... I dobrze mu tak było siadywać na śmietni­skach koło chlewa, skąd czuć było nawozem, słychać było gdakanie kur i chrząkauie świń.

Jak długo to trwało — kto wie? Czy wogóle po­szedł w świat owego dnia? Któżby z nas poważył się odpowiedzieć na to pytanie stanowczo i na swoją od­powiedzialność? Toć wszystko w życiu tak niepewne, tak zgoła niepewne...

3.

1 oto siedzi w rowie przydrożnym i czeka na zbli­żającą się śmierć. Czuł już od kilku miesięcy, jak dzień po dniu, godzina po godzinie, szerzyła w nim zniszcze­nie, niby w walącym się domu, sekunda po sekundzie dokonywała powolnego rozkładu jego jestestwa; każdy krok, każde poruszenie, każdy oddech niemal zbliżał go ku niej, przyśpieszał jej pracę. Owady drobne, zmiażdżone na ulicach, liście, spadające z drzewa, biały włos, srebrzący się w brodzie, napełniają serce bólem, krzycząc: „Ot, widzisz ją!“ Wiedział, że odchodząc stąd nie pozostawi po sobie cienia,, któryby łzami go oblewał, nie mógł jednak oddalić* od siebie lęku przed śmiercią. Niewesoła to bowiem rzecz wiedzieć, jak ży­cie będzie trwać po nas, i czuć, że się tonie wśród upły­wających spraw. Niełatwo pogodzić się z tem, że się nie jest ostatecznym kresem świata i najwyższym sen­sem rzeczy, że po tobie urodzą się miljony, miljardy stworzeń, które będą miały taki sam nos, oczy, czoło, policzki, usta, jak ty, i duszę, jak ty, lecz ty sam nie powrócisz nigdy, nigdy...

Siedział bezsilny i czekający końca. Jakiś pies bez­domny przybląkał się skądciś i obwąchiwał go podej­rzliwie. Filozof pogłaskał go tkliwie po brudnej rozku- dłanej sierści, i pies przytulił się doń z ufnością.

Ach, ty psie! — przemawiał do niego. — Brak ci słów do wyrażenia skargi... Potrafisz tylko skomleć, kiedy biją, szczekać, kiedyś zły, i wyć po nocach na księżyc... Tylko te oczy twoje, — skąd u ciebie taki piękny wzrok? Patrzysz mi w samo najtajniejsze wnę­trze i kiedy patrzymy sobie tak w oczy, zdaje mi się, że odnajdujemy w oczach naszych to coś wielkiego i mą­drego, co łączyło nas drzewiej, co jest mędrsze od nas obydwóch... Ach ty, nędzny psie! Pewnie nieraz, spu­ściwszy łeb, stuliwszy uszy, machałeś ogonem i lizałeś łapy twemu panu, który jest wielki i mądry, któremu wolno cię bić, bo daje ci żarcie... A jednak masz takie ludzkie, smutne oczy, i na dnie ich, — jakaś ludzka tęskna mądrość...

Przez asocjację pomyślał sobie, że byl przecież taki czas, gdy człowiek nie był człowiekiem, kiedy miał ciało sierścią obrośnięte, mocne łapy i kły, długie nogi i sub­telny węch, kiedy człowiek nie wstydził się otwarcie czynić miłość i otwarcie walczyć z wrogiem; pewnie, byl taki czas. A gdy po nocach, skroś listwę cichych drzew pokazywały się gwiazdy, człowiek, zaczarowany, patrzał na nie, i serce zwierzęce kurczyło mu się z tę­sknoty, a że nie potrafił milcząc płakać, patrząc na gwiazdy — wyl... Teraz człowiek wie dużo i myśli, że jest mądry i wielki, ale i teraz, kiedy człowiek patrzy na gwiazdy, kurczy się w nim jego ludzkie serce z tę­sknoty... Tylko że teraz człowiek już nie wyje — czło-

wiek patrzy na gwiazdy i milczy, a milczenie jego jest, jak wycie...

Zły, kopnął psa, który, podwinąwszy ogon, uciekł skomląc w pole, później przystanął, zaszczekał — raz, dwa, później pauza, znów zaszczekał — raz, dwa, trzy, — i zawył głośno, żałośnie. I przeraźliwe było w tkliwej ciszy wieczoru to przeciągłe wycie. Filozof pomyślał: kiedy zgaśnie moja myśl i wraz z nią na wieki zgaśnie świadomość, zginie dla mnie wszystko: miasta, place, ranki, wieczory, ludzie, zwierzęta, światło i mrok,

i nie będzie nic, nawet nie będzie myśli o tein „nic“, — nawet i wtedy może nadal będzie wył' ten pies, najpierw dwa razy, później trzy w dzikiem przerażeniu. Nic nie pozostanie, tylko ten strach — na tysiące, miljony wie­ków, podniesionych do miljonowej potęgi.

A pies skomlał, wył i jęczał tęsknotą. I zrobiło sic filozofowi jakoś niewyraźnie: glos pokrewny, w duszy słyszany głos... Jedna nędza, jedna myśl... Skomlenie w piersi swej słyszał, czuł w sobie wieczne psa zbłą­kanie... I ni stąd, ni z owąd zachciało mu się, jemu, filozofowi, rwać na sobie odzież i drapać swe ciało do krwi, chciało mu się stanąć na czworakach i krzyczeć, wyć, ochrypnąć od wycia.

A strach rósł i rozsadzał piersi... Ściskał głowę i po­wiedział zupełnie spokojnie: „trzeba o tem pomyśleć!“ Ale myśl, ta wiecznie kłamliwa, zdradliwa myśl, upiorne nic, nie funkcjonowała — stop, stanęła dęba pod łysą. czaszką... Napróżno wytężał mózg i męczył się starając się coś pojąć — nic... Schwyciła go nagła dzika wściekłość; rzucił się na czworaki i zawył na księżyc, jak pies — tęsknie, żałośnie, przeciągle...

A łzy kapały mu z starych wyblakłych oczu...

Szczygliński przeczytał z zadowoleniem dopiero co napisaną nowelę. Potem wszedł do sypialni.'

Położył na nocnym stoliku zegarek, zapalniczkę, pa­pierośnicę, okulary, książkę do czytania i tabliczkę cze­kolady. Gorąca herbata stała już, przygotowana uprzed­nio przez służącą.

Rozebrał się i, zrobiwszy kopertę z kołdry, wsunął się w nią cały. Potem włożył do ust spory kawał cze­kolady i wziął się do picia herbaty.

Pił łapczywie, sparzył się, dmuchał i pil, smakując. Miło mu było i dobrze, że popija tak sobie, jak dziecko, któremu się do łóżka daje łakocie.

Potem zapalił papierosa, głęboko zaciągnął się dy­mem i, odwróciwszy się na bok, sięgnął po książkę do czytania.

Wycie i świst wiatru za oknem były ledwo dosły­szalne.

XXXVII.

Powoli wloką się dni w więzieniu. Siedzi się, jak zwierzę w klatce i odbywa się spacery wzdłuż ścian tam i z powrotem. Tutaj latami nie zauważa się życia.

Nieraz Bardowski myślał sobie: jaka szkoda tych wszystkich miesięcy i lat, które teraz mijają, a które można byłoby pięknie przeżyć! A im dłużej to wszystko trwa, tem więcej niesłychanej podłości gromadzi się każdego dnia. Takie myśli i takie chwile są śmiertelnie smutne, najsmutniejsze dla więźniów i samotników.

Kurczyło się w nim wówczas serce z bólu, ale wnet

wymierzał mu klapsa i musiało się uciszyć. Wytresował bowiem swoje serce i przyzwyczaił do posłuszeństwa. Nauczył się kontentować się z sobą. Cóż z tego, że całe piękno życia jest poza więzieniem? Niepotrzebnie tę­skni za niem, — to wszystko jest w nim i w nim też pozostanie, gdziekolwiek będzie i dopóki żyć będzie.

A po godzinie szóstej, t. j. po ostatecznem zamknię­ciu cel, gdy dzień już był skończony i gdy w zimowe wieczory cela cała stawała w poświacie księżyca, le­żał w ciemności, w niewoli i zimnie, i wsłuchiwał się w cmentarną ciszę, która mówiła o beznadziejności ist­nienia. Mimo to serce biło w nim nieuchwytną radością wewnętrzną. Nie pragnął nic ze swego życia wyrzucić, nie pragnął je mieć innem, niż jest? Nie wiedział, wprawdzie, czy jeszcze coś wielkiego przeżyje, chociaż był pewien, że zmiana przyjść musi, ale jedno wiedział stanowczo: chociaż życie ludzkie jest krótkie, wiecznie trwa w nas tęsknota i dążenie — naprzód! naprzód! naprzód!

XXXVIII.

Symecki pisał w gabinecie list:

Dopiero co przeczytałem Pańską książkę i piszę do Pana wskutek potrzeby podzielenia się z Nim wraże­niem, jakie wywarła na mnie ta lektura. I poco to po­trzebne — dzielić się swemi wrażeniami? Nie wiem

i Pan niezawodnie nie wie, ale zato obydwaj wiemy na- pewno, że jest to potrzebą ludzkiej duszy, że bez tego może wcale niema życia i że kryje się w tem coś nie­pojętego. Przecież i Pan pisze tylko wskutek tej po­trzeby, a nawet więcej, Pan oddaje tej potrzebie po­

dzielenia się z kimś swojem życiem — całego siebie do ostatka. Więc dlaczego miałbym milczeć?

Dziś mży cały dzień deszcz, w gabinecie mym jest półmrok, od rana pali się w piecu, — a ja siedzę przy biurku z piórem w ręku, bezradny, bo chcę powiedzieć Panu tak dużo. Ale Pan wie lepiej ode mnie, jak to trudno, prawie niemożliwie — wypowiedzieć się całko­wicie.

Kiedy przeczytałem Pańską książkę do końca, wy­dawało mi się, że trzeba natychmiast coś zdziałać, ko­goś jaknajprędzej w coś wtajemniczyć. Ale pomysłowo­ści mej starczyło tylko na to, by powoli zapalić fajkę i, zapaliwszy, wygodniej siąść w fotelu. Coś starałem się przemyśleć, raczej zabierałem się do przemyślenia cze­goś do końca, do ostatecznego zrozumienia, — i wciąż jakoś nie mogłem skupić myśli, trwając w stanie wy­godnego „rozmarzenia“. Ano, bywa tak, że człowiek jakoś nagle tępieje i nie może doprowadzić do końca myśli o sobie, i to, że się tak dzieje, jest może czasami jedynym naszym ratunkiem.

Bo ja właśnie przyzwyczaiłem się w życiu do wygod­nego niemyślenia. Mam w sobie niedbały eklektyzm du­cha i spokój człowieka, pewnego dobrobytu czy sza­cunku, co stwarza pewność siebie. Przywykłem uważać siebie za człowieka „z dobrego towarzystwa“, wykształ­conego, inteligentnego, chociaż całe moje wykształcenie

i inteligencja nie różni się ani o jotę od stosunków, wykształcenia czy inteligencji ludzi, z którymi jestem w kontakcie.

Z roku na rok żyje, załatwia swe czynności tyle lu­dzi, więc coś robię, pocoś żyję na tym świecie i ja. Do powołania mego nie należy czynić wynalazki, jestem

kierownikiem szkoły średniej i powinienem tylko nau­czać, nic więcej, tylko nauczać. Nauczać akurat tyle, by samemu z tego wyżyć, nauczać tyle właśnie, ile na­leży, aby pokierować innymi poprzez kurs do egzami­nu, — wypełniam wtedy, co do mnie należy. Wykośla­wiam dusze dzieci i czynię to ponoć dla ich dobra, „uzbrajam ich na dalszą drogę życia“, pakuję w ich mózgownice mechaniczną wiedzę — pozory wartości. Wychowuję w nich szacunek dla fałszywych autoryte­tów, krzewię zabobon uczoności, służący do zadzierania głowy w górę, gdy żadna myśl głęboka jej nie ciąży. Niektórzy idą bodaj przez ogień i wodę, by się wyróż­nić pod względem tej „inteligencji“. Żałosna egzysten- stencja, zaćmienie ducha, prostytucja duchowa, zaćmie­nie człowieka — jako małpy.

Domowe moje życie niczem się nie uzewnętrznia, płynie nikomu niepotrzebne, nieciekawe. Coraz bar­dziej rozpływam się w drobnych zgryzotach, staję się coraz zgryźliwszym, ciekawskim, plotkującym. Zdarzają się niekiedy w życiu nagłe katastrofy, po których na­stępuje czas niemego przerażenia, że wędrówkę trzeba rozpocząć na nowo, mozolnie gromadzić od nowa w go­rączce złudzeń, — ale i tego już we mnie niema. Brak mi jakiegokolwiek zainteresowania w stosunku do wszystkich ludzi, i może dlatego odczuwam taką pustkę, bez żadnego intymnego zakątka duszy, i jest mi jakoś nieswojo — aż do skurczu przerażenia. Straszno, że nie­ma nic strasznego, że wszystko takie z pewnością wia­dome.

Dziwi się Pan niezawodnie, czemu Mu o tem piszę, skoro tak mało w tem treści. Mój Boże, wydaje mi się, że o każdem ludzkiem życiu można napisać tylko

dwa-trzy istotne zdania, — więc czyż nie wszystko jedno, co o niem pisać czy mówić? Zasługuje na to każdy z żyjących — bodaj jako wartość ujemna...

Jakie to dziwne! Czyjaś ręka coś napisała, czyjaś dusza wyraziła drobną cząstkę swojego najintymniej­szego jestestwa zapomocą małej aluzji — bo cóż wo­góle może wyrazić słowo! — i oto wnet znika przestrzeń, czas, różność losów i stanowiska, Pańskie myśli stają się mojemi, wspólnemi... Oto coś czytam i nagle wy­krzykuję: jakie to świetne! I cóż to jest? Może to po­czucie, że jednak tkwią w nas jakieś dziwne zakątki du­szy, może to znaczy: jak dużo jednak człowiek wie!...

Ale ręka mi się już zmęczyła, i sam czuję się tak zmęczonym, iż, zdaje się, nie dopiszę tego listu do końca — nawet gdybym wiedział, że rychło śmierć na­stąpi. Chociaż właściwie — czyż nie jestem już mar­twym, do reszty skończonym? Jestem człowiek wczo­rajszy, i widzę — dzisiejsi również nie są lepsi. Jacyż będą ci przyszli?

Tak, teraz dopiero to pojąłem: Koniec! Koniec, ży­cie się nie powtórzy, i nie będzie już innego życia! Tak już będzie, nie inaczej. I niema nigdy powrotu do daw­nych porywów, straty mnożą się do liku, i nie epa- miętać ich nijak. Nijak też zmyć zadawane przez nas obelgi, przez nas — pachołków Piłata! Koniec“.

Listu tego Symecki nigdy nie wysłał.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
200004 nie zawsze bylismy sami
Tarot zawsze Ci podpowie
DIETA W CIˇŻY I PRZED POCZĘCIEM(1)
ROŚLINY ZAWSZE ZIELONE
Mię¶niaki macicy w ci±ży[2]
Agoni Ťci receptor w alfa i beta adrenergicznych
VIrok cukrzyca a ci±ża2
Reprodukcja ludno ci Polska wyklad 6 cz[1][1] 2
(W7a Stale do kszta t na zimno cz I [tryb zgodno ci])
76 Omow znane Ci typy kanalow jonowych
Glodne emocje Jak schudnac madrze skutecznie i na zawsze glodne
Photoshop doda ci skrzydel
bmw 3 ci blad temperatury parownika
97. Instytucjonalizacja dzia+éalno+Ťci tzw. 'grup interes+-w' w prawie polskim, Prawo, P. konst, fwd
Gorzałka zawsze dobra jest, teksty
Pomiar Przewodno ci cieplnej izolator˘w(1), MIBM WIP PW, fizyka 2, laborki fiza(2), 38-Badanie przew
HYDROMECHANIKA SKR T, sgsp, Hydromechanika, HYDROMECHANIKA 1, CI GI
DAŁA BYM CI DAŁA, Teksty 285 piosenek

więcej podobnych podstron