Brzęczkowski Jerzy NOCNY GOŚĆ

Brzęczkowski Jerzy

NOCNY GOŚĆ



ASZA


Opowieść ta dawno powstała. Dawno też została wydana w tomie nowel pod tym ty­tułem. Po wojnie chciałem przerobić, odświe­żyć cały tom.

Przeczytałem. I tak jak wówczas, gdy ją pisałem» ze stronic ASZY powiało na mnie nostalgią, zapachem stepów, zapachem morza, zapachem kraju mojego dzieciństwa. Odrzuci­łem resztę tomu na wieczne zapomnienie. ASZY nie przerobiłem.

Tego świata, w którym rzeczywiście mogła tkwić, już nie ma. Przesunął się w niebyt, jak i moja młodość. ASZA pozostała taką, jaką mogła być, w mojej wyobraźni, we wspom­nieniu, jak zapach zeschłej trawy stepowej — „jemszanu“, który daje niespokojne sny.

W szary ranek wyszedłem z domu. Mój statek stał da­leko na redzie pod parą dymiąc z lekka. Odcinały się ostro tna tle wschodniej połaci nieba (długi kadłub pa­rowca i sterczące maszty. Szeroki wiew szedł od mo­rza. Woda, jeszcze ołowiana i zimna, nie czuła słońca. Fala lizała od niechcenia spróchniałe bale przystani, ko­łysząc miarowo łodzie ze śpiącymi na zwiniętych sie­ciach r)i>akami. Z żerdzi zerwał się kruk morski i leciał prosto w wyłaniającą się czerwoną kulę — długi, zygzakowaty, czarny, jak by zgarnął w siebie resztki mro­ku i niósł je co rychlej roztopić w słońcu.

Przewoźnik, Turek, po'witał mnie milczącym skinie­niem.

Jedziesz więc? — spytał, gdym się usadowił przy nim.

Na „jungę" się wynająłem.

Czas dobry! W porcie cała robota staje. Dokądże?

Sam jeszcze nie wiem, może cały rejs odbędę, może za Kubań tylko; tam większe porty, roboty na cały rok.

Złapałem oczami i zziębniętą twarzą czerwony płat słońca. Przewoźnik ustawiał wiosła.

Na Kubań dużo jedzie, zboże na elewatory ładu­ją. Całą partię niedawno odwiozłem. Odepchnij!

Nareszcie! Odsunęliśmy się lekko od przystani. Wio­słował po turecku, stojąc. Miasto rozwijało się w per­spektywie, szare, mgłą owinięte. Miałem namacalne nie­mal wrażenie, że jakaś nić wyciąga się, wyciąga... Może pęknie. Patrzyłem przez ramię, sterując. Łódź rwała silnymi pchnięciami, zostawiając głęboką, rozwirowaną białymi lejkami, ciemnozieloną bruzdę.

Oglądasz się, żal ci?

Machnąłem tylko ręką.

Człowiek jak kot: zasiedzi się, do chaty, do pieca przywyknie. Choćby mu źle było — przywyknie. Nie patrz: jak się z czym żegnasz, odwróć się lepiej od razu. Ot tak. Na rudel uważaj!

Poczekaj... — Odwróciłem się raz jeszcze twarzą ku miastu. Zsiniało już zupełnie w oddali. Tylko latar­nia morska — biały wytrysk — zalała się purpurą u szczytu. Zdjąłem kapelusz. I tym razem nie wrócę do tego, co żegnam. To jedno wiem zawsze... Nisko pokło­niłem się temu, co było, w imię tego, że było. »

Daj drugą parę wioseł!

Przybiliśmy do schodni w ostatniej chwili. Statek da­wał trzeci sygnał, a niski jego ryk z trudem przewalał się w zgęsziczonym, zamglonym powietrzu.

Bywaj!

Bóg z tobą!

A nie gadaj, że pojechałem...

Kto tam o ciebie spyta!

Wlazłem po tańczących schodniach. Od razu znalaz­łem się w tłumie, zapełniającym dolny pokład. Różno­barwna hałastra szwargotała naraz dziesięcioma gwara­mi. Długomosi, wrzaskliwi Grecy, oliwkowi, ze zrośnię­tymi brwiami Ormianie, poważni, wyniośli Turcy — ten najdumniejszy z narodów Wschodu. Tuż przy komi­nie, na wszelki wypadek dalej od wody, ostrożni, po­dejrzliwi Żydzi z niezatartym grymasem kwaskowatej ironii i nudy w wąskich, w dół opuszczonych ustach. Na tobołach, na koszach, na schodkach niby żywa ruszają­ca się plazma — masa ludzka. O samą burtę oparli się wysmukli, barczyści Ukraińcy. Za robotą to idzie Bóg wie gdzie, sami nie wiedzą. Już śpiewają, już dobrali głosy. A tam, rzekłbyś, czarne stadko 'kruków na ubo­czu przysiadło: pielgrzymka kobiet w czarnych salo­pach do Athonu ze smolistobrodym mnichem pośrodku. Zasłuchane, zaiszeptane baby — mnich świętości poka­zuje, o .cudach gada... Połyskują mu jeno niebieskie białka podłużnych oczu, osadzonych blisko spiczastego nosa.

Pstro w oczach od żółtych, brunatnych i zielonych zawojów, od czerwonych plam fezów. Migają białe blu­zy majtków i kitle starszyzny okrętowej. Przy maszy­nach, za barierą, gapiów pełno: patrzą w dół na stalowy ożywający stwór migocący gdzieś w głębi sinym pobla­skiem. Rozprężają się z wolna doki, jak by przeciągają po długim zastaniu. Syknęły przebudzone z nagła trans-

misje, podały wzdryg rozpędowym kołom, te rozpłasz­czyły go w mlaśnięcie, w obrót posuwisty. Błyszczące miedziane gałki furkocą coraz szybciej. Para miękczy połyski, pokrywając kroplami potu pierwszy wysiłek. Wraz z jazgotem łańcuchów kotwicznych zacharkotała woda spod śrub. Z otwartego nagle paleniska wysmyk- nął czerwony jęzor i chłeptał mrok, aż go ucięto hałaśli­wym zatrzaskiem. Statek zsunął się z fali na falę i roz­gniótł obydwie na mleczną pianę.

Nie chciało mi się od razu zgłaszać do pracy. Szuka­łem zacisznego miejsca, aż zatrzymałem się na rufie, pod mostkiem kapitana. Było tu prawie pusto. Jakaś przy­tulona do zapasowego, ratowniczego koła staruszka z klatką pełną gołębi. Nieco opodal, na pace, smagła dziewczyna owinięta szczelnie w biały szal chiwański. Olbrzym w czerkieskim stroju — w niebieskim „besz- mecie“, pół leżąc na burce u jej nóg, obierał jabłko i po­krajane podawał do ust. Spojrzałem raz i drugi: dzięki szalowi rzucała się w oczy jej pociągła, ciemna twarz, jak by cyzelowana w jbrązie, i raziiły za szerokie krwisto- pąsowe usta. Dostrzegła i odwróciła się plecami. Położy­łem swój tłumok obok nich kiwnąwszy głową na znak zawieranej znajomości. Olbrzym przyjaźnie odsaluto- wał, zapraszając gestem, bym się przysunął. Po paru minutach już rozgadałem się z nim jak z dzieckiem. Od razu zaczął mówić o wędrówkach dalekich, o swym lo­sie prostym i naiwnym. Mówił gardłowo, z gruzińska. Wschodnim zwyczajem dużo wymachiwał rękami, unosił się na łokciach, gestykulował. W silnych rzutach jego masywnego ciała było coś z rozkołysanego wiatrem lasu.

A wy dokąd? — spytał wreszcie.

Zebrałem rozpierzchłe myśli. — Tak sobie... może ro­botę znajdę.

Ja mam robotę tu — wskazał wspaniałe bicepsy,

nabiegające żywymi węzłami pod cienką tkaniną: — kiedyś... tragarzem byłem. Dwadzieścia pudów na plecy, jak nic! Zobaczył jeden — do cyrku wziął. Kaukaską walkę znam, francuską, kładłem na łopatki każdego.

W Tyflisie, Władykaukazie, Charkowie; do Petersburga mieli wieźć — wielki artysta! Ciężkiej wagi...

Nie pojechaliście?

Mały taki Skandal zdarzył się, o nią... — mrugnął na dziewczynę — posprzeczałem się trochę z kolegą, też z cyrku. Nie artysta — strzepnął pogardliwie palcami — taki jakiś, pogromca...

No i co?

Pogłaskał się po biodrach i uśmiechnął niezdecydowa­nie, ukazując wilcze, błękitnawe zęby:

Musiałem uciekać, bo kolega prędko umarł... — powiedział oględnie. — Kto mógł wiedzieć, że taki sła­by?... — westchnął.

Westchnąłem również współczująco.

Teraz tak — ciągnął — gdzie Bóg da. Do wielkie­go miasta nie mogę, boby mnie capnęli. Ona tańczy — poklepał dziewczynę po kolanie — uf, jak ona tańczy! Muzyki tylko nie mamy...

Dziewczyna usunęła się od karesu, przy czym szal opadł jej z głowy na ramiona. Chciałem ją sobie wy­obrazić w tańcu, lecz nie mogłem. Pochyłe barki i zwi­sające apatycznie między kolanami ręce czyniły z niej raczej uosobienie nudy i tej specyficznej rezygnacji, ja­ką mają górale na nizinach, a drapieżne ptaki w klat­kach.

Ja gram — wstawiłem, żeby coś powiedzieć.

Grasz?! — wykrzyknął podskakując z burki. — Duszo moja! — Walnął mnie teraz w kolano, aż jęknęło.

Dziewczyna nieco łaskawiej zerknęła podłużnym okiem koloru ciemnych, wilgotnych fiołków, natych-

miast zresztą pokrywając spojrzenie gęstwiną rzęs. W ich wąskiej szparze naraz ściemniało do czarności.

Założę się, że Ormianka! I to spod Erzerumu — rzekłem, uśmiechając się do niej.

Z samej Hirkanii, tak. Patrzaj go, Aszka, jaki „sazandari“! — cieszył się w dalszym ciągu. Zerwał się nawet na równe nogi i z wysokości swej ogromnej po­staci oglądał mnie jakby jakieś osobliwe, ale miłe zwie­rzątko.

Obróciła leniwym ruchem małą głowę orlika. W cias­ny gruzeł smoły zbite na karku włosy ciążyły jej wi­docznie, zmuszając do odchylania głowy, przez co spo­glądała na wszystko z góry-

Zagrasz? — odezwała się po raz pierwszy. Głos jej, gęsty, jak oliwa, zdawał się powoli płynąć w po­wietrzu zwartą strugą. Nie było w nim zresztą akcentu pytania, raczej nakaz.

Choćby zaraz! — wyraziłem skwapliwie goto­wość. — Żeby ci przypomnieć góry.

Matowe oczy trysnęły ogniem. — No, jak ty taki, to bądź znajomy — podała mocną suchą dłoń. — Bo dużo was wszelakich, kobiecie kroku nie dacie stąpić! — wyjaśniała, wydymając pogardliwie wargi. Zmieniła nieco pozę i wysunęła naprzód nieproporcjonalną do ca­łej wiotkiej figury, smukłą, muskularną nogę tancerki.

Graj, graj, pokaż, co umiesz! — nastawa! jej to­warzysz. Wtykał mi w ręce tłumok.

Wydobyłem instrument, przypominający ukraińską bandurę, na którym nauczyłem się grać jeszcze w dzie­ciństwie. Od bardzo dawna nie miałem go w ręku. Te­raz pierwszy dźwięk wypadł jak oszołomiony ptak spod paków i tłuki się długo po strunach. Chciałem zaprze­stać, lecz jakoś drugi akord sam się nawinął. A później palce nie chciały odejść.

Grałem melodie góralskie, potem ormiańskie, weselne i pogrzebowe, wojenne i miłosne, a wszystkie przecią­głe, łkające i dzikie, takie dzikie, że sierścią zda się po­rosłe. Olbrzym ujął się pod boki i kiwał w takt. Dzie­wczyna podparła głowę rękami z łokciami na kolanach i mrugała zwilgotniałymi rzęsami. Jej ostry profil z na­piętym niby cięciwa noskiem zwarł się na tle złotawego nieba jak na bizantyńskich ikonach.

Grając nuciłem półgłosem.

Podoba ci się? — spytałem.

Popatrzyła na mnie znieruchomiałym wzrokiem, któ­ry o sto mil coś widział.

Dość tej muzyki! — warknęła szorstko.

Urwałem zdziwiony i przygłuszyłem struny dłonią.

Wstała porywczo i podeszła do burty. Póki siedziała, wydawała się raczej małą; teraz, dzięki niesłychanej smukłości nóg, była wysoka. Nogi przechodziły bezpo-

rzysz. — Przez całą dobę słowa ci nie zagada. Niepo-

. trzebnieś przypomniał... A ty chodź z nami! — nama­

wiał półgłosem. — Gdzie ty robotę znajdziesz? Po co ci robota? Świat szeroki, my wolni... — Znów powiał od niego pęd siły. Kusił, jak kobieta — czarem męskim.

Właściwie nie miałem wyboru. Jaki ze mnie junga? Włóczęga ciągnęła.

Pójdę z wami! — zdecydowałem naraz.

Toś chwat! — łupnął w wyciągniętą dłoń.

Dziewczyna oderwała się od burty i ze spuszczo­ną głową wróciła na dawne miejsce na pakach. Cała nasza rozmowa zdawała się jej nie interesować. Czar­ny węzeł włosów na karku, gładkich przy skroniach, za­lśnił w słońcu tu i ówdzie czerwono jak przełamana miedź.

średnio w zwięzłe, wąskie biodra. Strzelista!

Do gór tęskni! — szepnął mi w ucho jej to wa

No, a ty chcesz mnie za towarzysza? Jakżeż ci tam na imię? — Drażniła mnie jej apatia.

Na imię mi Asza, chcesz być druhem, to bądź — przecięła matowym kontraltem, brzmiącym jak wiolon­czela, zresztą nie odwróciła nawet głowy.

Lecz tamten nie dał mi przyjść do słowa.

Daj babie spokój! Wypijmy na kunactwo. — Wy­dostał koźli skórzany wór, „burdiuk“, w którym na Kaukazie przewozi się wino, i pukał w wydętą skó­rę. — Sergo mi na imię, kniaź jestem, a ty?

Ja... syn rodzonego ojca.

To dobrze, nie lubię z byle kim się zadawać. — Nalewał czerwone wino do dużych szklanic. — Nabroi- łeś co — nie?

Dużo by o tym gadać!

Wiadomo. Spotkanego w drodze — nie pytaj. Każdy ma w życiu nieprzyjemności. Ja też, chociażem kniaź, „muszą“*) w Tyflisie byłem, paki dźwigałem. Ale teraz ja artysta, ja nie do roboty!

Taki mi artysta! „Kinto“ i już... — rzuciła raptem ze złością Asza.

Widzisz? Tak mnie zawsze gryzie. Nie rozumie duszy! A ty wiesz, co to znaczy, jak lampy dookoła za­palą, publiczność klaszcze i drze się: „Mi-ke-ła-dze! Mi- ke-ła-dze!“ Wtedy wychodzę, kłaniam się... A ona chce, żebym osiadł na gospodarstwie! — dokończył z żalem, jak by chodziło o najgłębszą krzywdę.

Czemuż nie osiądziesz, skoro masz?

Zaśmiał się ja/k dzieciak.

A mam! Po ojcu dwa barany zostały, tylko jeden pewno już zdechł, bo stary był.

Dorobić się można, tyle pieniędzy przepijasz! — nie ustępowała. Błysnęła w jej zaciętej twarzy chciwość

całych pokokń ormiańskich prababek, zbierających na wełnę do wrzeciona każdy włos zgubiony przez górską kozicę.

Uwa! Tyle mojego, pókim młody. Jak tylko zo­baczysz jeden siwy włos na głowie, wtedy krzycz — winnicę ci kupię, kachetyńskie będziemy robili, kisz- misz zbierali. Patrz — pochylił bujną, czarną czuprynę na kolana dziewczynie — jest choć jeden?

No, dziś nie ma.

Dziś nie ma! To ty mi będziesz mówiła o jutrze? Dziś! Szerokie słowo, prawda, kunak?

Szerokie, Sergo! Żyj, póki możesz.

Gęby daj! Ale baby nie przekonasz. Ach, co mi tam! Druha ja teraz znalazł, sto dziewczyn wart. Pijmy!

. — No, nie postponuj jej tak!

Ja jej nie krzywdzę, kocham ją! — kurzyło mu się już ze łba, wymachiwał rękami — kocham, niech tyl­ko (który tknie — o, mamamdzogły! — zrobił ruch jak by szukał kindżału. — Ale tak ciągle dzień w dzień: osiądź, ożeń się, od „kinto“ wymyśla...

Polały się zwierzenia coraz łzawsze, coraz bardziej bezładne. Asza odsunęła się dalej i znów popadła w za­dumę.

A gdyby cię tak rzuciła?

Otrzeźwiał nagle. — Co?

Gdyby odeszła, mówię.

Wykręcał palce i patrzał na stronę.

To... to nie wiem.

A widzisz!

Osunął się, zgasł. — Poczekaj, poczekaj... Odeszła, mówisz? Nie pomyślałem o tym. Ale dlaczegóż, u dia­bła, ma odejść? Młody jestem, silny. Jak byłem w Char­kowie, tyle na mnie dziewcząt leciało: same panienki z dobrych domów — (chwilowa depresja mijała jak

fl

cień) — tak, tak. Aż mnie trener za mofdę wziął: — „Sergo, powiada, jak tak dalej pójdzie, to byle Błum- berg cię położy”. Ech, kunak! Toż nas tylko dwóch ta­kich z Kaukazu było: Majsuradze i ja...

Piliśmy znowu.

Już pod wieczór, gdy na wszystkich mosiężnych częś­ciach statku zagrało czerwone słońce, dziewczyna, jak by przebudzona, wyciągnęła rękę do klatki z ptakami. Po­dałem. Staruszkę uspokoiłem paroma groszami. Asza otworzyła klatjkę i wyjmując gołębie jednego po dru­gim, podrzucała w powietrze. W pierwszej chwili ogłu­piałe ptaki krążyły nad okrętem, rychło jednak nabrały pędu roztapiając się w purpurowe; zorzy.

Ciepła poc opadała z wolna na fale niby fałdy aksa­mitu. Wyszliśmy na pełne morze. Brał wiatr i śpiewał po wantach i linach, kłacając w takt blokami. Okręt ko­łysał równomiernie swój olbrzymi kadłub, wyparskując spod dzioba srebrno-fosforyzującą pianę. Tańczył i kła­niał się dali. Przez cały korpus przeleciał ożywczy, nie­mal lubieżny dreszcz. Wybito godziny na dziobie.

Mój towarzysz głośno chrapał objąwszy rękami nogi Aszy, jak by się bał, że mu podczas snu ucieknie. Asza w tej samej pozie co przed wieczorem trwała nierucho­mo. Dotknąłem lekko jej łokcia. Strząsnęła ramionami i znów odrętwiała. Gdy noc zmieszała się z morzem i zgasły światła, wstałem i bez słowa pocałowałem dziewczynę w pachnące jabłkami usta. Nie krzyknęła, tylko pokazała palcem na śpiącego towarzysza.

Złamie ci i tak później kark, po co się śpieszysz? — wyjaśniła z najzimniejszą krwią. Nie mogłem powstrzy­mać głośnego parsknięcia.

Ciszej ty, mówię! Po dobremu ostrzegam: nie ty pierwszy. Chcesz całować, to całuj.

Uniosła nieco do góry głowę i (rozchyliła wargi, aż

14

spoza nich błysnęły błękitnawą polewą zęby. — No? — czekała chwilę.

A ty nie boisz się?

Pierwszy raz uśmiechnęła się. Wyglądało to tak, jak by jeszcze bardziej wyprostował się jej nos, a kąity ust nieoo uniosły.

Lubię tańczyć na nożu.

Byłem nieco zaskoczony. Stanął przed oczami Sergo, tak pewny siebie i tak nagle zgaszony jednym napom­knieniem.

Nie chcę, żeby mój kunak cierpiał przeze mnie — powiedziałem niemal szczerze. W rzeczywistości od­padła chęć przygody zbyt łatwej.

Dlaczego ma cierpieć? Ty mu nie powiesz, a mnie przecież jnlie ubędzie. — Opairia głowę o pakę i ze zdzi­wieniem patrzyła wielkimi oczami: — Głupi ty jesteś? Dziewczynę taką masz, noc ciemna... Zawsze tak prze­puszczasz?

Kto wie, może...

Po co? Drugi przyjdzie i weźmie. Sergo i tak nie zarobi.

Płomyk zaciekawienia zgasł. Przybierała swą dawną kontemplacyjną pozę.

A może boisz się? — wydęła pogardliwie usta.

Diabeł mnie kusił: poczekaj! Zaśmiałem się głośniej

i targnąłem Serga pa ramię. Wytrzeszczył na ¡wpół przy­tomne oczy.

Pocałowałem twoją dziewczynę, kiedyś spał!

Zerwał się jednym susem na równe nogi i szedł ku

mnie ze schylonym łbem jak bawół. Asza odskoczyła na bok. Trzęsła się jej tak śmiesznie dolna szczęka.

Już-już dotykał rozstawionymi palcami, czułem od­dech.

... ale nie wiedziałem, że tak cię kocha...

15

Opadły ręce. Uważnie spojrzał w oczy.

... omal mi kindżałem kiszek -nie wypruła...

A — a... — Z niewysłowioną wdzięcznością spój-1 rzał na dziewczynę: — Pamiętaj!

Pokiwał mi przed nosem pięścią jak młotem i, zawija- jąc się w burkę, natychmiast usnął uspokojony. Trwało to wszystko nie dłużej nad parę chwil.

Po coś to zrobił? — jeszcze latały jej wargi.

Lubię tańczyć na nożu...

ir

Było nas .troje, a szliśmy od (wied.kieh limanów w stepy I kubańskie, by wędrując od stanicy do stanicy kunszt 1 swój uprawiać. Ona tańczyła, ja grałem na bałałajce i na 1 bandurze, śpiewając pieśni, co mi wiatr nawiewał ze 9 stepów, i te, które wyniosłem z gór rodzinnych, budząc 1 podziw w dolinach niesamowitą melodią.

Trzeci towarzysz łamał podkowy, rozbijał pięścią ka- I mienie, dźwigał konia za przednie nogi i wywoływał zapaśników do walki. Po występach nosił czerwony dy­wanik i bębenki Aszy, a w zanadrzu tresowaną białą mysz, z którą tańczyła, a po tańcu chowała za stanik między rozgrzane piersi.

Szło się przeważnie nocami po błękitnych w księży­cowym świetle drogach, czasami dla skrótu na przełaj po pas w burzanach, chrupiących, mlaszczących pod noga­mi, zasypujących drobną ulewą rosy. Z rozsuwanych traw buchała ciepła, miodna woń i roztapiała się w chłod­nym powietrzu nocy. Dzień przesypialiśmy w stogach siana lub w winnicach, zaszyci w liście od skwaru i much. Od chłopaków pilnujących tabunu wypraszaliśmy tytoń, żółty, długowłosy kubański tytoń, ćmiący jednakowo do­

16

brze w skrętkach i w lulkach. Komary brzęczały dy­skretnie, omijając kłęby dymu; konie, kłacając pętami, melodyjnie żuły. Od psów byliśmy bezpieczni ze względu na Aszę. Stawała przed straszliwymi owczarkami i sze­ptała im prosto w nabiegłe krwią ślepia i rykiem ziejące paszcze jakieś tajemnicze słowa: — psy skulone uciekały poza krąg światła, warcząc głucho, jak na upiora. Zaw­sze tak szła przodem, gdyśmy się zbliżali do futoru lub stada.

Ona jest z rodziny koniokradów — mówił tajem­niczo Sergo. — Na psy słowo zna! Żeby do taikiej dziew­czyny jeszcze małpę kupić! Ona na każde zwierzę słowo potrafi...

Lecz na ludzi nie zawsze potrafiła: często odmawiano nam noclegu w futorach. Baby bały się o chłopów: Aszki oczy, czarne jak śliwy po rosie, rzucały czary zbyt wyraźne. Mogliśmy też ukraść kociołek lub przy­odziewek. Szliśmy więc dalej nocami, a za nami pach­niała matiola w mijanych ogródkach i wonny dym wie­czerzy z chałup...

Człowiek człowieka boi się po ciemku — dowo­dził filozoficznie Sergo. — A wiedz, że najbardziej ciem­na rzecz to dusza ludzka. Ciało jest jasne.

Po czym spoglądał podejrzliwie na Aszę: — A ty i ciało, i oczy, i włosy masz ciemne. Jakaż w tobie ciemna dusza musi siedzieć! — kiwał głową.

A widziałeś kiedy śnieg w dziupli dębu? — prze­rwała Asza. — Właśnie taka jest.

Sergo kiwał powątpiewająco głową.

Czasami ktoś podwiózł skrzypiącą „madżarą“. Truch­tem biegły siwe od kurzu koniki, wwiercała się droga białym, krętym wężem w zielony step. Zbudzony obłok kurzu niechętnie prostował się w niebo. Upal na począt­ku lata świeży jeszcze i jakby soczysty. Wysokie zboża

kwitły żółto, poprzetykane czerwonymi płomykami ma­ków. Falowały aż na widnokręgu wraz z modrymi obło­kami. Tylko zrudziały już sumiaste kity kukurydzy i ko­rony słoneczników. Cisza taka, że słychać, jak dzwoni słońce o ociężałe kłosy.

Pod wieczór krzyczały w prosach przepiórki. Po ro­sie, w giętkiej ciszy, sypały się rozgłośnie, daleko ich na­woływania. Roje much oblepiały znużone, klejące się oczy. Stały czarnym słupem nad ikońmi. Nagle spomię­dzy pagórków wyskoczy białolicy futor. Wyskoczy i przycupnie w wilgotnym chłodzie wiśniowego sadu. Dojrzewają czereśnie, wiśnie pąsowieją. I na chatach słońce dojrzewa.

Noc spadała nagle, niby miękki błękitny ptak. I na­gle też stawały „madżary“. Kozacy powyłazili z wo­zów. Kurzą się czerwono lulki. Gadają. Potem zaśpię- wali. Poszła po stepie, kusztykając strudzonymi noga- I mi, dumka stara o „czumakach ze solą“, „Katarzynie-ca-1 rycy” i „Potoćkym-panie”. Ze Siczy tu przyszła z mołoj- cami wygnanymi przez Katarzynę, jakiś dziad na lirze ją przyniósł i zgubił w kubańskim stepie.

Aż oto już i wiatr ciągnie przed świtem. Poszedł sze- lest po burzanach, po kukurydzy, kitach. Skrzypiąc nie smołowanymi osiami, pobrzękując podwieszonymi maź- nicami, ruszyły dalej madżary. Kluczem żurawim, śpie­wem cichnącym...

Konie idą do znajomego zapachu stajni ma przełaj; gną się, chrupią pod kołami soczyste burzany. Aż tam, het daleko, na sinobłękitnym brzegu stepu — stanica, niby szereg grudek białego sera. Pali się w czerwonym wscho­dzie kopuła cerkwi.

III

Pierwszy raz zobaczyłem w tańcu Aszkę. Nie chcia­ło się jej, upał jeszcze doskwierał. Pośrodku bazaru, za karczmą, na ubitej ziemi czerwienił się dywanik. Sie­działa obok na niskim stołku z bębenkami w palcach. Ręce wedle zwyczaju zwisały poza kolana. Bose nogi

0 wąskiej, długiej stopie, suche w kostce wysunęła jak dwa długie pnącze.

A ludzie zbierali się. Tężał gwar niedzielnego popołud­nia: szczygli jazgot dziewcząt o ciemnych, grubych war­koczach przechylających głowę do tylu; dyskretny, pier­siowy chichot młódek w czerwonych chustach, z grana­towymi i niebieskimi „busami“ na okrągłych szyjach; chłopców hardy stukot świeżo wydziegciowanych „czo- botów“.

Zacząłem grać. Szukałem melodii, która by ją poru­szyła. Sergo niecierpliwił się i trzaskał w palce. Wstała nagle, jak by się nie odepchnęła od stołka, od ziemi: tylko nogi drgnęły w kostkach i już była na dywaniku. Wol­nym, ptasim rozsunięciem dźwignęła półkrągło nad gło­wą ramiona, uniosła się nieco w sobie i spojrzała spod ciężkich jeszcze powiek na tłum. Syknięto, zaszeptano — ścichło. Rozszerzała fiołkowe oczy i bladła...

Po biodrach przebiegł dreszcz. Nagle sprężyła się

1 buchnęła wichrem tańca. Nogi trysnęły z ciała jak dwa strumienie. Aż stała się cała złotym potokiem.

Potem wychodził na dywanik Sergo, nagi do pasa. Wolał „kto pierwszy“ — i wypatrywał w ciżbie tych, co zbyt łapczywie patrzyli na Aszę. — Może ty, przy­jacielu?

N...nie, ja później... — chował się Kozak za ple­cami towarzyszy.

Dziewki w śmiech. Sergo ręce nad głową zaplecie,

19

chodzi w kółko — taki ciężki, a taki prężny — i szy­dzi, dziewczęta zaczepia. Lepią się doń oczy dziewczęce: cały, jak sosna — żywicą pachnie.

Ty, ty! — zapluł się, zakaszlał w pasji jakiś wy­leniały dziad’ko: — jakby nie moje osiemdziesiąt lat... taż ja takich ot gdzie bił!

Odwracał się tyłem i pokazywał gdzie.

No, to teraz mnie tam pocałuj!

Zatrzęsła się stanica od śmiechu. Stary kijem wygra­ża, ale z daleka.

Wyrwie się wreszcie z koła śmiałek, papachą o ziemię wyrżnie, beszmet i koszulę zedrze:

... Mać twoją... zaczynaj!

Stać, stać! — starzy podejdą, ustawią. — Ty, rękę wyżej, za gardło nie duś! Taki-syn gruziński... Gdzie noga, pytam, gdzie noga? Odstąp tam — miejsca dla walczących!

Sergo nie od razu chwyta i nie daje Kozakowi się I obłapić. Uchyli się w prawo, w lewo cofnie... Plaskają dłonie o gołe ciało. Kozak też chytry, nie pozwala się ująć. Wywija się piskorzem spomiędzy ramion, wyprys­ka. Jeszcze by też — Chryste! — w takie łapy się dostać!

Sergowi bynajmniej nieśpieszmo; ma być widowisko, niech będzie: za coś przecie ludzie płacą?

Zapach potu łechce i rozdyma nozdrza dziewczętom; tłoczą się, rozpychają starych; chłopcy za nimi tuż, led­wie zdzierżą, przygryzają czarny wąs i sapią, jaik by sami walczyli- Wodzą się już, jak sczepione rogami ko­zły. To zastygną nagle w niesłychanym napięciu, ale spojrzysz uważniej — wypiął się każdy muskuł, niby zwoje lin pod mokrym płótnem żagla, nogi po kostki w piachu zaryte.

Odprysnęli na strony. Kozak potem zlany, Sergo mi­goce w słońcu lekkim zwilgotnieniem ramion. Teraz Ko­

20

zak okrąża, kark w barki wtulił, jak ryś, co chce sko­czyć na wilka, a boi się wprost. Zataili dokoła dech. Dziewczętom, nie wiedzieć z czego, ciepły dreszczyk po krzyżu pobiegł.

Sergo w miejscu — głową obraca. Tak robi czapla, czekając na uderzenie sokoła. Dziób nastawi — i patrzy.

Kozak zwęża kręgi, guzy na plecach mu drżą, zwie­rają w jeden kłąb. Runął. Sergo zachwiał się od naporu i pędu. Kozak odskoczył — jeszcze raz łbem, piersią, brzuchem! Gnie się, przechyla żywy mur. Tak pada dęb- czak pod uderzeniem topora — tak gruchnął w tył Sergo.

W mordę go! — wrzasnął jakiś zapaleniec.

Cyt, cyt! — fuknięto ze wszystkich stron — to nie bójka w karczmie, w mordę nie można.

Sergo nie upadł na wznak: w ostatniej chwili, nie­mal już dotykając łopatkami ziemi, głowę pod barki pod­winął i wspaniałym łukiem wygiął się nad dywanem. Kozak znalazł mu się na brzuchu jak na moście. Ręce Serga z łomotem zwarły się w klamrę. Potężny był uś­cisk. Chrupnęły żebra. Z wolna prostował się z ciężarem. A gdy już był zaledwie pochylony, frunęły w górę ko- zacze buty, a za nimi i sam Kozak rozkraczony w po­wietrzu jak żaba.

No, następny...

Jakoś nie było. Rozchodzili się starzy pogadując z ci­cha o chwytach Kozaka i Serga. Młódź z dziewczętami w objęciach znikała za opłotkami w cienistych sadach — zostawaliśmy sami na rynku. Jeszcze jeno ostatni „di- dok" stoi opodal — bardzo stary, jak sam step chyba, kudłaty jak stóg po wichurze pochylony naprzód jak wierzba osmalona piorunem. Oparł na kiju dłonie, stare korzenie. Ślepawy, głuchy. Myśli, że może jeszcze grają i tańczą?...

21

Asza liczyła skąpy zarobek, wysypując miedziaki na podoł sukni, Sergo naciągał beszmet.

Daj no, co masz...

Znow\i pić?

Chodź, młoda, do karczmy, tyle naszego!

W karczmie wieczór modry do okien się przyciska. Za oknem wiatr ciepły po drzewach szeleści, gruszami skrzypi. Na palenisku trzaska chrust — dym jałowco­wy siwą grzywą ściele się po izbie tuż przy uklepanej podłodze, wciska się w płuca — gryzie przypomnie­niem. Taki (niepotrzebny gdzieś kęs życia za sobą... Rzu­ciło się go i poszło, bo po cóż wlec, jak pies przejechaną nogę? A staniesz — oplotą nici pajęcze: ciepłe, wiotkie rączyny — przypomnienia, aż staną się twardsze nad stal...

Stary Kozak w bok szturchnął: — Zaśpiewaj lepiej!

O czym? — ocknąłem się z grząskiego jak smoła zamyślenia.

Skrzypią nakręcane kołki. Pierwszy dźwięk jak motyl pod dłonią trzepoce.

A tam w kącie — za czerwonymi błyskami z pale­niska — ktoś zaszeptał się z Aszą. W cień zatarci oboje: zalśnią czasami zęby Aszy lub czerwone usta Kozaka. Sergo w drugim końcu — pijany. Zepchnął niedbale ochłapy jagnięcego mięsa z rożna kundlom na pożarcie. Białe czoło oparł o stół. Zsunięte na bok czarne kędziory zlały się z ciemną kałużą rozlanego wina. Nie widzi, nie słyszy nic.

Asza coraz bliżej Kozaka, coraz głośniejszy zgorącz- kowany szept, coraz szybsze oddechy. Raptem ryk, ru­mor. Kopnięty dębowy stół wywraca się czterema no­gami do góry. Jakiś wielki kształt, jak niedźwiedź mię­dzy drzewami w borze, śmignął w cieniu. Mlask miaż­dżonej kułakiem twarzy, charkot zduszonego gardła, coś

22

ciężkiego plucha o drzwi, wywala je i wypada. A póź­niej szybki, gardłowy dialog w górskim narzeczu: pi­skliwy w bezsilnej złości głos Aszy, urywane szczeka­nie — bas Serga:

A ty, suko, tylko czekasz?!

Nie bij po twarzy: spuchnę, jutro nie pójdę tań­czyć..^!?'

A będziesz...?

Skowyt pokorny, naprawdę suczy:

Nie, miie, mileńki, ¡sokole, niie...

Bulgocą głosy cichsze, niższe. Pocałunki mokre, przez Izy, rozmiękłe.

IV

Szliśmy przez spalone słońcem żółto-brunatne stepy, gdzieniegdzie natrafiając na wilgotne zielone niziny po­kryte szumiącą trzciną o dużych puszystych kitach. Chmiel dziki, dzięgiel i siwy piołun pachniały gniecione stopą. Wieczorem rudy księżyc jechał na czarnych kur­hanach, jak na wielbłądach. Ciąg kaczek nocą z lima­nów, nad ranem drumle jękliwe północnego ptactwa, za­wieszone w błękicie.

r Jesień, Sergo, jesień...

Au nas w górach już przymrozki. Drzewo na zi­mę zbierają. Usiądziesz przy ogniu w domu — wełnę przędziesz, baje słuchasz, ze swoimi gwarzysz... Dobrze tak, ciepło.

Asza tęsknym ruchem wyprostowała ramiona. Nad nią w bławym błękicie klucz żurawi — też jak wyciągnięte ręce.

To na jesień — tłumaczył Sergo — wiosną znowu w świat radą by lecieć. Jaik te ptaki.

23

Potem zaczęły się niemal nagie przestrzenie — gdzieś hen w miedziane, rozpalone niebo wparte, miejscami po­kreślone czarnymi pasmami martwych burzanów. Cza­sami trafiały się popielate krzaczki „jemszanu“, pach­nące gorzko, cierpko i niepokojąco. Asza podsypywała mi go pod wezgłowie. Dusiłem się w nocy i miałem drę­czące sny.

To dobrze — mówiła — „jemszan“ — ziele tęs- I knoty. Kto powąchał, tęsknić będzie. Długo tęsknić za tym, kto ci go w posłanie podłożył...

A ty chcesz tego?

Uśmiechała się ciemnym, wiedzącym uśmiechem:

Każda kobieta chce. Nawet jeśli sama nie wróci. ja

Kiedyś w niebiosach utkwił nad nami berkut. Nie po- I

ruszał skrzydłami — a jednak płynął w powietrzu na- H szym szlakiem. Na pewno jego okrągłe bure oczy wi- za­działy nas dokładnie wraz z naszymi liliowymi cienia- H mi na czerwonawym piachu.

Sergo, który szedł przodem, zirytował się:

Padliny wypatruje!

I obejrzał się na nas.

Asza uniosła też oczy ku berkutowi, potem pięść, i po­groziła mu, szepcąc. Orzeł zatoczył nagle krąg, zawiro­wał i roztopił się w misie nieba.

A widzisz, słowo zna! — zatryumfował Sergo. — Nawet na wredne ptaszysko!

Przez cały czas, od kilku dni, raz jeno zobaczyliśmy

o świcie przesuwające się na horyzoncie chmurki. Ciąg­nęły jedna za drugą jak karawana białych wielbłądów różowiejąc od wschodzącego słońca, aż rozpłynęły się za widnokręgiem.

Jak byś dzbany wody przeniósł mimo ust spragnio­nego! — rzekła Asza.

Poczułem chłód tych dzbanów, odpływających w dal.

24

A słońce znowu stawało się czerwone jak krążek rozża­rzonej miedzi.

Zbłądziliśmy widocznie coraz dalej odchodząc od uro­dzajnej, wilgotnej doliny Kubani. Przez cały dzień palił nas biały żar. Wieczorem Sergo rozpalił ognisko z uzbie­ranych po drodze badyli i ostów, a że nie natrafiliś­my dnia tego na żaden strumyk ani nawet na kałużę ze słodką wodą — nie gotowaliśmy kaszy. Mieliśmy jeszcze trochę słoniny, lecz dziewczyna i ja nie chcieliśmy jeść, aby nie podniecać pragnienia. Tylko Sergo, wytrzymały jak wielbłąd, jadł i mlaskał grubymi wargami. Siedział w kucki przy ogniu, od przodu czerwony, z łatami cie­ni na ramionach, czole i barkach. Asza piekła kartofle.

Byle do pierwszej stanicy! — mruknęła, rozgrze- bując zawzięcie głownie.

Chcesz tańczyć? — zadrwiłem.

Nie, jechać. Pierwszą lepszą „madżarę“ wynajmę, słomą wyścielę, i spać, aż do domu!

Ba! — Sergo przestał żuć. — Któryż to dom ma być?

Cisnęła mu wściekłe spojrzenie:

Mój dom, ojców! Ty możesz jechać psim dyszlem. Jeden i drugi — bosiaki: ja mam dom!

Odrzuciła kartofle i rękami oplotła wysunięte kolano, obciskając czarną spódnicę na pełnej, muskularnej nodze. Nie odrywała oczu od ognia. Z wysuniętą naprzód no­gą, drugą podwiniętą, umiała siedzieć godzinami, od czasu do czasu wyciągając tylko szyję. Żuraw czujnie śpiący z otwartymi oczami: trzaśnij gałęzią — poleci!

Żywiej błysnął ogień, natrafiwszy na garść stepowych bodiaków. Wonny dym pociągnął w górę. Cofał się mrok od ogniska. Przeleciał z szumem bąk. Krążył dłu­go, wreszcie wpadł i zaskwierczał. Sergo ziewnął sze­roko:

25

Błąkamy się za długo, to twoja wina — zwrócił się do mnie. — Drogi nie znasz, a chcesz prowadzić.

To ty prowadź.

Ciebie prowadzić! Lecisz naprzód, nie spoczniesz, nie zatrzymasz się. Gonisz za czym?

Kto wie, może gonię.

Może ty „nieczysty“? — zaśmiała się Asza. — Pa- trzaj, na jakie pustkowie wyprowadził! Teraz kotem czarnym od ziemi odskoczy, iskrą pryśnie — ojej!

Sama nastraszyła się żartu. — A przeżegnać się umiesz?

Nie bój się, umiem.

No, to dobrze. Prawdę rzekłszy, kto ciebie zna? Przybłąkał się do nas po drodze, teraz po stepie wodzi, wczorajszy dzień łapie...

Hyhnął znienacka puszczyk. Trafił w naświetlony krąg i rzucił na nas łopocący cień. Asza lękliwie przy­garnęła się do Serga. Ucichł wszelki wiatr, tylko do­łem, po trawie zeschłej płynął parny oddech pustyni. Zie­mia jak gorączkująca chora zrzucała ze siebie duszną noc i nie mogła się obnażyć.

Sergo dawno już chciał spać, ale bał się zostawić mnie sam na sam z Aszą. Właściwie, przez dłuższy czas naszej wspólnej wędrówki nie podejrzewał mnie, może zbyt dufny w sobie, może uspokojony obojętnym, a ¡nawet jakby wzgardliwym zachowaniem się Aszy w stosunku do mnie. Poza „wypadkiem“ na statku, Asza zdawała się mnie nie widzieć. Mężczyzna, który nie starał się jej zdobyć, 'był dla niej nie mężczymną, lecz czymś po­średnim między zwierzęciem a martwą rzeczą. Obserwo­wała mnie spod oka w tańcu. Niby przypadkiem wypa­dała półnaga ze swej kliuki, gdzie się przebierała po występie. Rozgrzana, dysząca jesacze tańcem, przysuwała do mnie parne ciało, zaglądała w oczy wilgotnymi, sze-

26

rr.ko rozwartymi oczami. Odchodziła z grymasem nie- wyslowionej pogardy na wywiniętej wardze.

Aż raz, ku swemu zdumieniu i oburzeniu, przyłapała mnie w nadrzecznych wiklinach, gdym ją podglądał w kąpieli. Byłem tak zachwycony jej doskonałym aktem, iż nie mogłem oderwać oczu od harmonii ud, przecho­dzących w zwięzłe silne biodra, od lekkiej, strzelistej linii, biegnącej wzwyż ku pochyłym ramionom, a nade wszystko od ostro zakończonych i rozstawionych sze­roko piersi. Stanęła nade mną nagle, jak wcielenie furii, z rozrzuconymi czarnymi pasmami włosów, z ogniem w oczach i z zaciśniętymi pięściami. Nie zważając, że stoi w płytkiej wodzie i że przez t» jest tym bardziej widoczna, klęła na czym świat stoi, wysypując mi na głowę stosy tak wymyślnych przezwisk, jak tylko ko­biety wschodu umieją. Dałem jej się wykrzyczeć, bo mia­łem ją za to tak blisko, i nie przerywałem szczegółowej obserwacji. Urwała raptem i zaczęła jakby łapać mój wzrok na ciele, zakrywając je to tu, to tam rękami. Aż nie starczyło rąk: bezsilna, stuliła ramiona, zwarła nogi i tak zasromana, oblewała się wiśniowym rumieńcem od czoła. Była w tej chwili cała oddaniem i zewem. — Przeciągnąłem strunę: nie ruszyłem się z miejsca. Unio­sła hardo głowę i kilkoma sprężystymi susami wypadła na środek rzeki. Wybłysk wody zaznaczył miejsce, gdzie się zanurzyła. Potem już tylko czarna kropka głowy mignęła w szuwarach. Spotkaliśmy się w stanicy. Czułem badawcze, bystre spojrzenia: och, z jakąż mściwą pasją odrzuciłaby wtedy każdy cień zalotów! Czekała przez parę dni...

... Była duszna noc przed burzą. Sine zwały chmur pełzły nisko, po ziemi. Schowaliśmy się w czyimś sadzie, w zarośla figowych drzew. Szerokie, mięsiste liście nie przepuszczały deszczu. Lecz tu było jeszcze duszniej.

27

1

Ziemia parowała. Wszyscy mieliśmy otwarte usta, pot perlił się na wargach. Asza drżała, jak pa pastwisku w stepie drżą konie. Kładła się na ziemi, bez powodu wstawała, wykręcała ręce w stawach. Zupełnie, jak by przesycone elektrycznością powietrze przez nią się są­czyło. Zaśmiała się, zapłakała. Wreszcie rozrzuciła war­kocze i poszła z sadu w step. Sergo bał się burzy i nie poszedłby za nic, ale prosił mnie, bym ją dogonił i spro­wadził. Przeskoczyłem kamienny płot. Asza obejrzała się i nagle, wrzasnąwszy dzikim głosem, pognała przed się na spotkanie sunącym chmurom. Pogoniłem. Lecieliś­my, jak para wariatów. Wiatr dął coraz silniejszy, roz­wiewał jej włosy, plątał, targał, okręcał ciasno spódnicę wokół bioder i nóg, to znów podrywał za kolana. Nie zważała na nic. Aż wpadła w stóg, rzuciła się piersią i poczęła się tarzać. Lunął deszcz. Okropny deszcz, jaki tylko na stepach bywa. Byliśmy jakby w szklanym, mętnym dzwonie. O dwa kroki nikt nas nie widział przez wodną ścianę. Rozbawiony i podniecony wpadłem na nią. I złapały mnie za szyję wężowe, prężne ramiona, oplo­tły nogi stalowe.

Sergo nieprędko się nas doczekał. A ledwo spojrzał, przedziwną intuicją dzikusa odgadł wszystko. Nie rzu­cił się, nie zgniód mnie w łapach: zrozumiał, że odtąd Asza oderwana, stracona dlań na zawsze. Odgadł szyb­ciej niż ja sam: gotów byłem traktować to jako epizod, jako jeden z kaprysów Aszy. Tyle ich przecie miała!

Łapałem nieraz na sobie jego tęskny, jakby psi wzrok. Chwilami nie mogłem znieść tej niemej skargi, tych wy­jących oczu. A czasami czułem na karku jakby dwa cięcia — odwracałem się szybko: w bladej twarzy ga­sły czarne spojrzenia i rozpływały się w fałszywy, „gru­ziński“ uśmieszek: nic, nic, kunak, dobrze jest... Zresztą, rzeczywiście zewnętrznie nic się nie zmieniło. Asza żyła

z nim, spłacała dług za wieloletnie żywienie i opiekę; Ale coś jest w ciele nie kochającej kobiety, co nawet przez najgrubszą skórę wyczuje mężczyzna. Sergo wy­cofał się dobrowolnie ze wspólnego łoża. Bywały jednak noce, kiedy rzucał się na nią z całą furią oślepionej, pierwotnej żądzy. Rano wychodził siny, z latającymi po­wiekami i ustami. Asza po takiej nocy uśmiechała się jakoś błogo — niewinnie. Podbite oczy miały w sobie coś naprawdę dziewczęcego. I nie widziały Serga zu­pełnie. Właśnie zeszła noc była taka.

Sergo dawno już mościł się do snu, poglądając podej­rzliwie spode łba.

Sen was nie bierze? — zwrócił się wreszcie do nas: — sen lepszy od czuwania — dodał z namaszcze­niem — nie grzeszysz!

Nabijałem długo fajkę, spokojnie wytrzymując jego badawczy 'wzrok.

Tak, Sergo, lepszy: sen to taki kraj, gdzie dzieje się to wszystko, co mogłoby być. Sny własne czytasz, niby życie uzupełniasz — dopowiedziałem już ciszej.

Asza dosłyszała.

A jakże to? Opowiedz!

Sam nie wiem dobrze. Widzisz: jedną połową ży­cia żyjemy, a drugiej nie znamy zupełnie. Czasami za­glądamy do niej... we śnie.

A ja tak lubię, jak kto odgaduje sny! U pas w gó­rach są takie stare babki: ziele warzy, na ogień rzuca, patrzy w dym. Jak przyjdziesz do niej — dużo ziela podrzuci, a potem weźmie cię za rękę i pyta: co się śniło? I zaraz w tym dymie widzisz na nowo każdy swój sen... A ona mówi, mówi: i widzisz już nie sen, a to, co będzie w życiu. Pachnie dym, ładnie pach­nie, jak w stepie po sianożęciu, jak w lesie, kiedy żywica cieknie. I jeszcze ładniej. A dokoła kamienie czerwone

(ona w grocie wróży, taką saklę ma)... I zdaje ci się, że tam, za ogniem jacyś ludzie chodzą, może strachy? I zda­je ci się, że tam, za ogniem, to właśnie twoje życie prze­chodzi: to, co ma przyjść.

Wierzysz? — Sergo do mnie się zwracał. Był rów­nież zaiboboniny, ale nie lubił, gdy mówiłem tylko do Aszy.

Może, może... Zdaje mi się czasami, że takie jest moje życie. Tak często zaglądam do tamtej drugiej po­łowy, że obydwie mi się pomieszały... — Uciąłem, zły na siebie. Sergo słuchał z wysiłkiem, marszcząc nawisłe brwi.

Cóż, noc głucha, do świtu daleko, opowiedz jakie baje... — rzekł złośliwie widząc zaciekawienie Aszy. — Od tegoś „sazandari“, bajarz!

Niewiele dodam. t Gdzieś jest, mówią, Zbieracz Ksiąg. A w każdej z nich zapisano, kim mógł być czło­wiek i co go w życiu ominęło. Zamieszkał z Księgami na odludziu...

Może do Niego prowadzisz? — zapominając

o wszystkim przytuliła się do mnie Asza.

Drogi do Niego niewiadome są... Dopiero jak skoń­czy się życie człowieka, idzie wtedy dusza jego szukać po szerokim świecie Starego Zbieracza. Opowiada mu swoje życie dawne i prosi, by pokazał, co ją w życiu ominęło... tę drugą połowę.

Zawiesiłem głos, rozpalając wygasłą fajkę. Sergo pod- czołgał się na brzuchu ku nam i głowę opartą na dło­niach wstawił nagle między nasze:

No, mów. Czasami dobrze... dowiedzieć się przed śmiercią...

Było mi w tej chwili wszystko obojętne. Uderzy, nie będę się bronił. Zresztą, jedno jego uderzenie zabija ko­nia. Zdawało mi się, że wypełniła się już moja pierwsza

30

połowa Księgi. Drugiej pójdę poszukać pod stepowymi gwiazdami.

Odszedłem od ogniska i położyłem się na wznak. Ser- go nie ruszył się; z głową na dłoniach, kołysał ją lekko. Nie patrzał aini na mnie, ani ioa Aszę :— a gdzieś w pust­kę. Spojrzałem wtedy na dziewczynę i drgnąłem: trzy­mała w lewej ręce ukryty pod rozpuszczonymi włosami ostry jak brzytwa, krzywy „bebut“ Serga. Trzymała go znać cały czas i przytuliła się do mnie z nożem: ochra­niała. Sergo nie zdążyłby unieść ręki!

Ogromne, wypukłe gwiazdy były bardzo jakoś nis­ko — przypominały owoce na zwisających gałęziach. Mrużąc powieki zbliżałem je jeszcze bardziej, tak że ostrymi zielonkawymi krawędziami łaskotały mi rzęsy. Wtedy nagle otwierałem szeroko oczy — i gwiazdy pry­skały w głąb nieba. Od północy przeciągnął wilgotny podmuch i niebo zadymiło się niby wyszywane siwym, cienkim jedwabiem.

Musiałem długo tak leżeć. Nade mną stała Asza. Po­łożyła palec na ustach. Zza pasa odpięła okrągłą, ob­ciągniętą rzemieniami butlę.

On śpi. Pij!

Sergo pił?

Ten bawół wytrzyma! — głaskała po głowie. Poiła z butelki, jak dziecko.

Przygarnąłem się do niej. Szła od niej całej jakaś przedziwna pewność i spokój, jak od ziemi.

Do domu chcesz? Źle ci z nami? — spytałem, na­wiązując do jej utyskiwań.

A cóż ja mam takiego z wami? Oprowadzacie, jak małpę na sznurku, że mam ładne nogi i piersi. Pokazu­jecie po jarmarkach, niby tresowane dziwo. A za to wszystko — co? Nocką się nakryj, step pod główkę po­łóż... Gdzie stąpisz między ludzi — bosiaczką nazwą, od

31

dziewek wymyślają, a każdy oczy wyłypia i palcem ki­wa: chodź z nim!

Przecie wiesz, żeś nie „taka“...

Cóż to, mam na czole napisane? Z dwoma chłop­cami się włóczę, żaden mężem nie jest, to i zaczepia byle sukinsyn. Sergo, ten przynajmnie żebra połamie, jak mnie kto zaczepi, ale ty — ty tylko śmiejesz się: „wolna je­steś“, mówisz.

Bo jesteś.

Och, nie mów ty tego dziewczynie, jeśli ci miła: lepiej zwiąż ją, zabij, zamknij! Co z wolą zrobi, jak jej chłopak nie trzyma?

Dogasały żużle. Noc coraz bardziej granatowa kładła się na step. Była taka cisza, że słyszeliśmy własne życie w sobie, jak dzwon. Usiadła blisko, objęła za ramiona.

Chodź!

Dokąd?

Uciekajmy — całowała w mokre jeszcze usta — uciekajmy: on coraz bardziej ponury. O, ja go znam! Przyczaił się.

Widziałem twój nóż...

Pokiwała głową. — Krew... — Wzdrygnęła się, stuliła ramiona. — Nie chcę krwi, n!ie chcę zabójstwa. Od tego zaczęło się u mnie z nim... Krew nie dobry kwiat dla miłości. U nas mleko i miód leją młodym pod nogi. I dobre życie jest wtedy.

Rozrzucała mi włosy rękami. Miała przedziwną piesz­czotę rąk. Błądziła nimi po ustach. Kładła nagle obydwie na powieki.

Wracajmy w góry. W nasze góry. Chodź do nas: ojciec przyjmie, kogo ja przyprowadzę. Da szmat ziemi, konia... Życie ciche... spokój, spokój...

Wyciągnęła ręce przed się, do umiłowanego obraza. Ogromne zmęczenie zmiękczyło naraz jej ostre rysy.

32

...wieczorem zejdą się starzy. Siądziesz śród nich, opowiesz. Dużo opowiesz, będą słuchali... Ciebie wszys­cy słuchają, chociaż sam jesteś młody.

Nie żal ci naszej swobody bezpańskiej?

Przewlókł się cień przez oczy. — My, Ormianki, mu­simy mieć dom. Rozumiesz? Dom, ognisko własne — i męża. Dobrego, mądrego męża. To samo z wiekiem przychodzi. Póki się jest dziewczyną, ma się młode, zimne ciało i gorącą krew. Idzie się wtedy za chłopcem. Wszyst­ko jedno gdzie: w świat, w step — za morze. Później ciało jest ciepłe — a krew zimniejsza...

Śpiewnie mówiła, kołysząc w takt głową.

Może być jeden chłopiec, może być dwóch. A po­tem zostaje ten jeden... i już więcej nikt. Rozumiesz? W tym siła nasza.

Zaplotła ręce nad głową. Ostrym łukiem prężyła się pierś.

No, pójdziesz?

Dlaczego Serga nie wołasz? Dlaczego mnie?

Serga? Wołałam. Każdego wołam. Chodzę po bo­żym świecie i wołam, a ciebie najwięcej, bo we mnie coś woła do ciebie najgłośniej.

Wstała, wysmukliła się, owinięta szalem.

Żegnaj. Szkoda, ciebiem upatrzyła.

Tak już od razu odchodzisz?

Tak od razu. Na co mam czekać? Chcesz pomyśleć, to poczekam.

Znów wysunęła jedną nogę naprzód. Żuraw odlatu­jący.

Powiedz mi jednak: coś upatrzyła we mnie?

Rozplotła ręce: — Och, trudny ty jesteś w miłości.

Wszystko wiedzieć chcesz — a ja, jak ci opowiem, to może i miłość przejdzie...

Sergo nie pytał?

Nie kluj mi oczu tamtym. Nie rób zazdrości: I prawdziwą zazdrość kobieta czuje i zniesie. A prawdę

ci powiem: na kochanka on lepszy od ciebie.

A na męża mnie wolisz?

Wolę.

Może to nie za bardzo pochlebne dla mnie?

Oburzyła się szczerze. — Dlaczego? Chcę cię na ojca.

Dumny bądź, że cię kobieta chce nie tylko na noc. Taki jeden bywa!

O ile nie będzie przypadkiem kto inny.

Nie zrozumiała.

No, to trudno. Przypadek. Ale... i ty mówiłeś

o jakiejś? Tylko... gdzie ci do kobiety!

Może była...

Łżesz. Wiem, że nie było. I ty iwiesz. Zełgałeś nie mnie — sobie! Bo jakże bez kobiety żyć? Łatwiej już z kłamstwem przeżyć...

Znów przewiał wilgotny wiatr, niby źródło z nocy bijące. Dymek z czarnego już ogniska wyciągnął się nisko, wałkując. Na wschodzie krawędź nieba nasiąkała cytrynowym blaskiem. Wciąż stała półobrotem, z nogą wysuniętą do kroku. Odcinała się, owinięta szalem — biały słup na rozdrożu.

Ty czekasz na tamtą, „na-niby“: z tej drugiej ży­cia połowy. Wspominaj dobrze: miałeś jedną żywą ko­bietę, i żywej nie umiałeś pokochać.

Podała się naprzód na wyciągniętą nogę. Żurawiem po­płynęła z miejsca, tylko białą plamą mignął szal. Pa­trzyłem w noc, nie zauważywszy nawet, kiedy odeszła.

v

Szliśmy plażą do pewnego nadmorskiego letniska, gdzie miał być cyrk. Pas twardo ubitego przez fale strądu

34

ciągnął się kilkanaście kilometrów .wzdłuż wybrzeża. Po jednej ręce mieliśmy otwarte morze, po drugiej step i majaczące na widnokręgu góry. Czasami łańcuch gór­ski nieoo zlbliżał się do morza, wtedy widzieliśmy wy­raźnie spadające ze stoków winnice, granatowe z oddali sady i wybłyskujące spoza nich białe domki o czerwo­nych dachach. Morze było puste; zaledwie zamajaczył trójkąt żagla lub splamiła niebo ismuga dymu dalekobież­nego okrętu. Zachody słońca zalewały je całe gęstą pur­purą, co zwiastowało suszę i wiatr. Po nocy piach fosfo­rycznie błyszczał; opalizowała linia przyboju. Gwiazdy kładły na wodzie długie, rozczochrane smugi.

Przez całą drogę obaj milczeliśmy. Wiedziałem, o czym myśli i nieomal widziałem pod brązowym, podgolonym czołem wałkujące się dwie myśli: Asza i cyrk. Jedna biła o drugą i raniły się wzajemnie.

Wyszedł z treningu. Tamte zapasy po stanicach były błaznowaniem. Tu miał stanąć przed wielką sztuką, w swoim pojęciu. To nie była trema — to była pokora prawdziwego artysty — mistrza.

O świcie kąpał się w zimnej wodzie, a potem stawał nagi, niby złom granitu w ostrym świetle poranku i ćwi­czył oddech, naprężał i rozluźniał mięśnie całego ciała. Uśmiechnął się czasem do swego torsu, odbitego w wo­dzie — i nagle chmurzył brwi. Myśl o Aszy boleśnie uderzyła o drugą myśl. Wtedy znów mu się prężyły mięśnie, ale już inaczej, nie „estradowo“. I drobny dresz­czyk biegł po wypiętych guzach od stóp do karku.

Marsz parodniowy niekoniecznie dobrze usposabia do występów. Im bliżej było miasta, tym częściej Sergo kładł się na piachu, robił pagórek i opierał na nim nogi, zadzierając w górę obtarte stopy. Dobrowolnie zrzekłem się znacznej części swego posiłku, by mógł się pokrze­piać. Zdawał się tego nie widzieć, jadł automatycznie. —

35

+ W Jak przyjmą? Czy poznają? Czy jeszcze pamiętają? — Był swego czasu rzeczywiście sławny. — Ech, takich dwóch tylko było! — wyrywało mu się czasami, niby nawiązywał przerwaną dawno pogawędkę.

Gdyśmy leżeli pewnego razu nadzy na piasku, po­chwyciłem na sobie wpijający się wzrok, który błądził po całym moim ciele.

Ty masować umiesz? — spytał nagle.

Umiem.

Masuj!

Obrócił się twarzą do piasku. Masaż jest sztuką bar­dzo kultywowaną na Wschodzie. Codzienny masaż upra­wia każdy zapaśnik kaukaski. Nie mogłem odmówić ko­leżeńskiej przysługi. Pod dłońmi opierało się nieustępli­we, zwarte ciało. Aczkolwiek rozluźnił umyślnie mięś­nie, czułem pod dotykiem spiżową bryłę.

Mocniej!

Nacisnąłem całym ciężarem. Zachichotał:

Nie za bardzo naciskasz. Tak co i kobieta nie po­czuje!

Tego dnia, do wieczora, patrzał na mnie z pobłażliwą pogardą. Zresztą pod wieczór ujrzeliśmy z dala białe wille nadmorskiego letniska. Przez uporządkowaną plażę, obok zielonych łazienek, przez bulwary, pełne uzdrowisko­wej publiczności, wesołej, hałaśliwej, bez przyczyny ra­dosnej — weszliśmy do miasta. Gdzieś z dala przygry­wała dęta orkiestra, na zielonych sztachetach parkanów krzyczały barwne afisze tańcujących wieczorków, regat wioślarskich, amatorskich przedstawień. Szliśmy oszoło­mieni jak dwa szakale zapędzone nagonką na wąski goś­ciniec. Raptem Sergo chwycił mnie za rękę. Syknąłem z bólu. A on patrzał jak urzeczony nad bulwarami, nad daszkami kiosków — w pękatą szaro-różową kopułę cyrku. Łopotała na wietrze, wydymała się płótnem ku

36

górze. Nad nią kolorowa chorągiewka na maszcie- Sergo wypuścił z rąk tlumoczek z chlebem i otarł o siebie dło­nie, jakby przed głębokim salam.

Patrz i zapamiętaj: wielki artysta wraca na arenę!

Za drewnianą przegródką, niby w stojaku na konie, mały, tłusty pan dyrektor w rudym tużurku i z rudym cygarem w zębach rozmawiał z wyłysiałym błaznem. Chodziło o podwyżkę. Pan dyrektor kpił.

Stanęliśmy we drzwiach. Ja bardzo skromnie, Sergo pochylony, by nie zawadzić głową o futrynę niskich drzwi. Ktoś miał nas zameldować i widocznie zapom­niał. Radziłem zostać za drzwiami, lecz Sergo wiedział lepiej, co robi. Przysunął nogą taboret i rozwalił się niedbale. Mały dyrektor spojrzał zezem raz i drugi. Za­pytałby, ale z błaznem jeszcze nie skończył i irytował się coraz bardziej. — Czego? — rzucił wreszcie między kłę­bami dymu.

Roboty — odrzucił Sergo.

Dyrektor spoważniał. — Won!

Błazen przysiadł z szacunku dla dyrektorskiego gnie­wu. Po ruchliwej, długiej, typowo aktorskiej gębie prze­leciał i sfałdował się zupełnie plastycznie strach, jak by ten strach był- czymś tak namacalnym, że go można było wyjąć palcami spomiędzy zmarszczek. Sergo uniósł się wolno z zydla, oparł knykciami o stół:

Kniaź Mikeładze, ciężkiej wagi — przedstawił się spokojnie.

Obydwie ręce dyrektora plasnęły o siebie całkiem roz­kosznie, a potem zupełnie już miłośnie spoczęły na ra­mionach atlety. Musiał się co prawda wyprężyć i stanąć jak baletnica na palcach.

37

A czegóż nie uprzedzasz, kochany kniaziu! Skąd przybywasz? — Tonem rozkapryszonej kokoty czynił słodkie wymówki.

Z zagranicy — zełgał Sergo bez zająknięcia.

O mojej szarej osobie zapomniano. Po paru dopiero chwilach Sergo wywlókł mnie z ukrycia. — Mój trener!

Pulchność rączek dyrektora spoczęła przelotnie na moich dłoniach. Reszta rozmowy była krótka i facho­wa. Cyrk robił dobre obroty. Brakło atletów. — Miejsco­wość lecznicza — „kurort damski“ — 15 tysięcy kura­cjuszek! He-he — potrzeba atletów! — Dyrektor śmiał się z dowcipu, ja też. Sergo sposępniał. — Na razie prze­bierze się w maski dwóch drabów od stajni. Ma takich dwóch osiłków. „Tajemnicze maski“, o! Kniai; pozwoli im trochę ze sobą pobaraszkować. Przecież on nie chce go urażać porównaniem! A potem... Sulejman bawi nie­daleko. Pospieszył... kto wie? — „sam“ wielki Kara-Jas- suf!!! Każdy rad będzie zmierzyć się z powracającym na arenę kniaziem...

Sergo łysnął okiem w moją stronę: — A widzisz, kim jestem! — Zdawało się, zapomniał o wszystkim. Roz­chylał zmysłowo nozdrza i pil ostry, gryzący zapach stajni, cyrkowych perfum, pudru i ten duszny, oszała­miający odór tłumu, huczącego jak morze tuż za drew­nianą ścianą. Zapach sławy.

Znowu o mnie zapomniano. Dyrektor na pożegnanie uścisnął dwukrotnie rękę Serga. Błazen zrobił to samo z moją. Zastąpił władzę zwierzchnią, uważając smdź, że tak wypada z podziału kompetencji.

VI

Nie będę się babrał z koniuchami!

Sergo chodził nerwowo po nowo wynajętym pokoju.

38

Leżałem na tapczanie, licząc na tapecie żółte i czerwone kwiatki. Gdy mnie to zinudziło, przeniosłem wzrok na olbrzymi bukiet taladoAiliowych chryzantem, dar pier­wszej wielbicielki Serga.

Nie wszystko ci jedno? — rzuciłem, aby podtrzy­mać rozmowę.

Strzepnął palcami. — Ty tego nigdy nie zrozumiesz. Nabierają mnie: obiecali Sulejmana — gdzie Sulejman? Komuchów mi dają, każą udawać walkę przez 15 mi­nut! Cholera mnie wzięła... „Czarna Maska“, psiamać!

Połamałeś mu gnaty?

Rzuciłem o dywan w pierwszej minucie, aż kurz poszedł na galerię. Lata teraz i włosy rwie...

—• Komuch?

Nie, dyrektor. Koniuch leży. Zapowiedziałem, że zerwę kontrakt. Ja — artysta, rozumiesz?

Stanął przede mną i stuknął się w pierś kułakiem. — Mnie publiczność wierzy. Nie markuję nigdy, choćby minie ozłocono.

A w stanicach przecież markowałeś?

Pokiwał mi palcem przed nosem z ogromną powa­gą. — Tu arena, chłopie, nie bazar! Tu — Sztuka. Moż­na oszukać za pieniądze; za oklaski — nigdy!

I zerwałby rzeczywiście, gdyby obrotny dyrektor nie wymyślił dlań bardziej odpowiedniej zabawki. Wyzna­czono dzień wielkiego pokazu atletycznych rekordów. Sergo krzywił się, ale przyjął. Rasowi zapaśnicy nie lu­bią cyrkowo-atletycznych łamańców. Ich nęci gra — nie demonstracja siły w zmaganiu z martwą materią. — „Muszę czuć ciało, krew w cudzych żyłach“ — mruczał obmyślając sensacyjny trick. I wymyślił. Zatarł ręce. — Przynajmniej nie byle kto to zrobi!

Tymczasem ja żyłem na jego koszt. "W cyrku ucho­dziłem za trenera. Przyjeżdżaliśmy razem dorożką —

39

my, którzyśmy przeszli 500 kilometrów stepu! Ale tego wymagała sztuka, przynajmniej taik twierdził Sergo. Te pół kilometra były istotnie jednym wielkim tryumfem: : dziewczętom oczy wyłaziły z czaszki. Dorodne paniu­sie, zażywne moskwiczanki, rozpierane łojem i brakiem mężów „czynodralących“ gdzieś w stołecznych urzędach, rzucały z chodników kwiaty, barwne chusteczki — nieo­mal siebie do dorożki.

Piastowałem walizę z ręcznikami, toaletowym octem, talkiem i innymi przyborami niezbędnymi dla zapaśnika. Pomagałem mu wciągać trykot, ocierałem z potu kark i plecy. Wszystko to było jeszcze znośne. Najgorsze było właśnie paranie się z wielbicielkami. Otrzymywałem moc bilecików dla niego — i napiwków za pośrednic­two. Kwiaty nosiłem naręczami. Żaden chyba rodzaj estradowych artystów nie ma tak zawrotnego powodze­nia u kobiet jak atleci i bokserzy. Primadonny nie są nigdy tak natarczywie oblegane przez mężczyzn, jak znamy i dobrze zbudowany zapaśnik przez płeć nado­bną. Sergo mógłby się mścić do woii na pamięci Aszy. Ale okazał się mniej prostolinijny, niż mogłem się spo­dziewać po jego byczej na pozór męskości. Nie było już Aszy między nami — zdawało się, nic nie powinno nas różnić, dwóch kunaków-włóczęgów związanych wspól­nym losem. Ale pozostało wspomnienie — jak zadra w ranie. Bolesna zadra zazdrości gnoiła się w dalszym ciągu. Gdy przysychała, zaogniał ją moim widokiem i zżył się z tym, jak ja niegdyś z moim „tańcem na nożu”.

Wielokrotnie chciałem się usunąć, po prostu poszukać innej pracy. Trenerem nie byłem i nie umiałem być, na rajfura też się nie nadawałem. Przy pierwszej próbie za­protestował. Zaczął pilnować, bym mu nie uciekł. Godzi­nami siadywał naprzeciwko tapczanu, na którym leża­łem, i wypytywał o szczegóły. O ile dawniej milczał, te­

raz nie oszczędził ani jednego wspomnienia. Okazało się, że je8° plastyczna wzrokowa pamięć wyłowiła z przeszłości każde drgnienie powiek Aiszy, każde do­tknięcie ręki, jakim mnie obdarzała. Przypominał mi sy­tuacje, które dla minie były mgławicą, z taką konkret­nością wizji, że po raz drugi je przeżywałem... Gdy mil­czałem, sypał pytaniami, jak by zadawał pchnięcia no­żem na oślap. Insynuował, by wywołać protest. Działał jak chirurg, naciskając powierzchnię skóry, aż cho­ry krzyknie za dotknięciem porażonego gruczołu. Taka inkwizycja stała mu się codzienną potrzebą. Wychodząc zamykał drzwi na klucz. Skoczyć z okna nie mogłem, bo mieszkaliśmy na trzecim piętrze. Nieraz, doprowa­dzony do rozpaczy, chciałem go sam sprowokować. Do­tychczas nie podniósł na mnie ręki, a znając go byłem pewien, że jeśli raz sobie da folgę — niewiele co ze mnie pozostainie. Lecz i on o tym wiedział. Rękami za­ciskał kurczowo fotel — i widziałem, jak mu skakały bicepsy pod trykotem — niby dwa wściekające się na łańcuchach buldogi.

Ni, ni, kunak, poczekaj, jeszcze na ciebie nie czas! — mrużył w wąską czarną szparkę oczy. Brał krzywy „bebut“ do ręki, giął na paznokciu stal, aż wy­rzucił raptem przez okno:

To nie będzie robota nożem...

Wymyślałem najdrastyczniejsze szczegóły, prześciga­łem samą prawdopadobność. Pil chciwie jak blekot zwy­rodniałe brednie — i upijał się, aż mu piana łyskała na zębach. Podziwiałem jego wytrzymałość, lecz sam się stopniowo haszyszowałem. W końcu gadaliśmy jak para wariatów. Obłęd wisiał nad naszymi głowami: wciąż mu się zdawało, że tę najistotniejszą prawdę ukryłem i że w końcu ją wygadam.

Leżałem przez dzień cały na tapczanie. Jakiś bezruch

41

mną owładnął, zanik wioli ruchu i myślenia. Ożywiałem się dopiero, gdy słyszałem jego twarde kroki na scho­dach — i z każdym zbliżającym się — naciekała do móz­gu fala nowej, najbardziej rozwiązłej ohydy. Przez żółte,, spuszczone rolety przeglądało światło jesiennego dnia. Mówiłem o żółto-oliwkowym ciele Aszy, o białych zagię­ciach skóry pod kolanem. Z chorobliwym zapałem fety- szysty — o jednym najdrobniejszym szczególiku, zapachu skóry po pieszczocie... godzinami, długimi godzinami; płynął żółto-gęsty czas...

Powiedz mi — spytał nagle — czy po śmierci wszystko zobaczymy?

Chyba, Sergo, nic nie zobaczymy.

- No... to nie warto jeszcze umierać. Ale, gdyby?

To wtedy może warto — wzruszyłem obojętnie ramionami.

Lśniły sine białka przewróconych oczu: patrzał w głąb, w przeszłość.

Na gwoździu, na tapetowanej w żółte i zielone kwiatki ścianie, wisiały jeszcze bębenki Aszy z purpurową wstąż­ką, zaśniedziałe cekiny i jeden czerwony pantofelek

o zdartym nosku. W szparze nad dartego noska tkwił pęczek suchego burzanu stepowego „jemszanu“ — o gorz­ko piołunowej woni. Podchodził czasami i wąchał.

Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie nadszedł dawno zapowiadany dzień atletycznych rekordów. Dy­rekcja cyrku zrobiła potężną reklamę. Na rogach ulic łopotały przeciągnięte wzdłuż jezdni całe prześcieradła z pełnym tytułem i nazwiskiem Serga. Wszystkie witry­ny sklepów i kiosków wystawiły zdjęcia jego nagiego tor­su. Stał i uśmiechał się swym tryumfalnym, nieco z gru­zińska chytrym uśmieszkiem, uroczy jak baijadera, zbu­dowany jak Antinouis. Pomysłowy fotograf wypuścił wi­dokówki z zatoką i Sergiem w morskich falach. Zrobił

majątek. Piętnaście tysięcy dziewic, półdziewic i matron nabyły je — oczywiście z powodu ładnego widoku tia zatokę. Za uzyskanie autografu chciano mi płacić pie­niędzmi, pierścionkami, ciałem. Niestety, Sergo nie umiał pisać. Cóż robić, podpisywałem sam...

Gadaliśmy poprzedniego dnia do późnego wieczoru. Przed nocą Sergo nagle otrzeźwiał. Jutro występ! We­wnętrzny, automatyczny nakaz, nakaz długoletniego na­wyku i tego wszystkiego, co naizywal „sztuką", przebił się przez mglę pijanego omamu i ściągnął wszystkie roz­luźnione węzły. Lałem mu zimną wodę na łeb, wycie­rałem całego szorstkim ręcznikiem. I podziwiałem ży­wotność: ze mnie żółtozielony cień został z czarnymi jamami oczodołów; Sergo kwitł jak piwonia.

Odsunął mnie lekkim ruchem:

Nie trzeba. Czuję się świeższy niż kiedykolwiek.

Wpadał w coraz lepszy humor. Znałem dobrze tę

jego dziecinną zdolność przerzucania się z nastroju w nastrój. Tym razem dokonał rekordowego skoku, jak z trampoliny. Wytknął głowę za okno. Na dworze mżył nudny, beznadziejny kapuśniak. Na drewnianych szta­chetach płotu usiadła mokra, rozkrakana wrona. Ro­ześmiał się na głos, jak by dojtrzal cudowną pogodę.

Chodź!

Miewał i dawniej fantazje włóczenia się ze mną po mieście. Szedł po ulicy bez czapki, środkiem jezdni, jak­by stepem. Leciałem za nim truchtem. Chwilami przy­stawał, oglądał się i kiwał mi ręką:

Prędzej, prędzej! Wybacz, ale mi spieszno.

Dokąd, u diabła? — stęknąłem zasapany. Potrząs­nął mokrymi włosami i zastanowi! się:

Dokąd? Tak... albo ja wiem? — Buchnął śmie­chem. — Zasiedziałem się, ot i idę. Chcesz do lasu?

Idź sobie na złamanie 'karku!

To chodź do knajpy.

Stanął przed jakimi przyziemnym okienkiem i schy­lając się, zastukał w szybę. Coś zaszurkotało za oknem.

A czego? — spytał ^tarczy, sepleniący głos.

Swoi, swoi, babko Fedosjo, sławna kompania.

Ten sam głos naradzał się przez chwilę z głuchym ba­sem, po czym zaseplcruił znowu.

A „bujanić" nie będziesz?

Ni, ni, babko! Posiedzim, popijem, i ajda.

No, bo w zeszłym tygodniu aniś jednego krzesła całego nie zostawił. Ty i twoje ladacznice...

Judaszowe, maleńkie okienko uniosło się z lekka w górę. Krogulczy dziób wychylił się i powęszył po­wietrze.

A może znowu z kapitanową?

Co to, zazdrość, Fedosjuszko?

A jakże, zazdrość! Krzesła drogie.

Znali go tu dobrze, widocznie. Zaskrzypiały rygle, jęknęły paralityczne drzwi. Po kamiennych schodkach zeszliśmy w zaduch zleżałych jabłek, solonej ryby i prze- kwaśniałego wina. Dopiero gdy za nami zamknięto, syk­nęła zapałka. Błysk wydobył z ciemności suchy profil baby, zapalającej naftową lampkę. Stopniowo rozsunął się mrok, rozpychany z trudem na strony przez migotli­wy, rudy płomyk. Byliśmy w zwyczajnym sklepiku. Baba unosząc wysoko lampkę poszła przodem za ladę. Sergo, znający dobrze rozkład, szedł za nią, ja przesu­wałem się ostrożnie, by nie zawadzić o jakieś wory z mąką czy kaszą. W ciemnym niskim przejściu szurgnę- ło pod nogami parę spłoszonych szczurów.

Weszliśmy do izby „gościnnej“. Szerzej tu było, a po zapaleniu prócz lampki dwóch świec, nieco widniej. Pod ścianami stały dębowe ławy, parę owych znakomitych „drogich“, a snadź już odnowionych krzeseł i kilka

44

okrągłych stołów. Początkowo nie zraziumiialm, dlacze­go Sergo, którego obecnie stać było na najdroższe w mieś­cie lokale, tu właśnie się szwendał. Ale pojąłem. W takiej jaskini on i jego partnerki mogli wyprawiać, co chcieli. Tam obie strony obowiązywało decorum.

W czterech rogach stały ogromne, zaśniedziałe kufy, prawdopodobnie z winem i anyżówką. Zapach tej ostat­niej dosadnie wiercił w nozdrzach i słodką, drażniącą wonią doprowadzał mnie do mdłości. Baba wlazła na taboret i uwiesiła na gwoździu lampkę, oświetlając czar- nosiny od wilgoci mur. Sergo rękawem odgarnął okru­chy z pierwszego stołu z brzegu i usiadł na zydlu. Wska­zał mi gościnnym ruchem ławę. — Tu siedzę — zwrócił się do baby. — A nie wpuszczać mi nikogo.

Moich dziewcząt nie chcecie?

Nie, tylko obudź Mitra, niech zrobi szaszłyk.

W ten moment będzie — ozwał się od progu męski głos. W drzwiach stał młody, otyły Tatar o typowej, smagłej twarzy i czarnym wąsiku nad bezczelnymi, pą­sowymi ustami.

Otóż i on! — Sergo kiwnął mu niedbale głową. — Za stróża tu jest, za kucharza, kochanka do wynajęcia

i „wykidajłę“, co znaczy takiego, co wyrzuca pijanych gości. No, minie byś nie wyrzucił?

Tatar uśmiechnął się głupkowato.

Nie, wam bym nie poradził.

Tak myślę. A jak przyjdzie kapitanowa, powiedz, że dzisiaj ty mnie zastąpisz.

Da mi po moirdzie...

Głupstwo! Później za to dopłaci. A teraz — zwi­jaj się, bo ja dam!

Mitro znikł za drzwiami. Baba niby to wycierała stół jakimś ohydnym gałganem, potem przyniosła szklanki.— Czerwonego! — rzucił Sergo. Podeszła do kufy z głinia-

45

nym dzbanem, zapuściła do szpuntu gumową rurkę, dru- •• gi jej koniec wkładając do ust. Wyssane parę kropel wy­pluła na podłogę, po czym podstawiła dzban pod lejącą się z rurki strugę.

Wiedźma — mruknął Sergo, wskazując staruchę palcem — patrz, czy widziałeś taką drugą? |

Baba odwróciła się od beczki ku światłu, przy czym zalśnił jej jedyny, żółty kieł. Darzyła pięknego chłopca uśmiechem.

Wiesz, że ona mnie chciała uwieść? Mówiła, że Mitra wyrzuci, a mnie weźmie do interesu. No, oo, nie mówiłaś?

Za całą odpowiedź mlasnęła smakowicie bezzębnymi ustami.

Tfu! A cóż to ja wołowina, że byle jędza mnie ku­pi? — Postawił łokcie na stole. — A przecież, prawda! . Kupowali mnie. Na funty i hurtem. Kto chciał, kiedy chciał. Dlaczegóż by i ona nie mogła? Nalej, babo!

Podstawił kubek, ż początku mój, a potem swój. — A teraz zostaw dzban i wynoś się. Nie, dzisiaj mnie jeszcze nie kupisz. Zawołam, jak będzie...

Wypił duszkiem i nalał znowu.

Kupuje przecież hurtem dyrektor, kupuje w de­talu każdy za 30 kopiejek co wieczór. A ile kobiet chcia­ło mnie kupić! Paniusie, białe panienki... Wszystkie one jednakie, wszystkie. Jak ta stara. Ja znam kobiety, dru­hu, ja! Zapaśnik, artysta — i wołowina na sprzedaż. Ty mnie o nie zapytaj, bo ja widziałem je z tej strony, o ja­kiej wam się nie śniło; wam, co z nimi gadacie w ele­ganckich pokojach przy czekoladzie czy innej marmo­ladzie. Bydlę jest nasz brat-mężczyzna, powiadasz? — Jest. Ale z nich, z tych białych paniuś, tu dopiero praw­dziwe bydlę wyłazi przy takim bydlaku jak ja! I za to właśnie chcą płacić. Za możność stania się prawdziwym

46

bydlęciem... A wy im płacicie za minki, za faramuszki, za świętość! Mitra-a! — ryknął nagle, aż płomyk lampki zatańczył i liznął z sykiem szkło.

Zmów bezszelestnie zjawił się Tatar. Ręce miał uba­brane krwią śwież» zabitego jagnięcia na szaszłyk.

Zrobiłem ci „na kurorcie“ konkurencję, co?

Mitro uśmiechnął się z kokooim wdziękiem:

Jeszcze obok was dla minie starczy, kniaziu.

A ile ci płacą?

Nie tyle co wam, kniaziu — zmrużył bezczelnie kocie oczy z żółtym groźnym błyskiem.

Zarobisz dość na moich ochłapach! Teraz poszoł won.

Mitro, jak by wciągnięty sprężyną, zniM.

Widziałeś krasawczyka? Takich tu pełno, bo je­den by nie obsłużył. Tu paniusie przyjeżdżają odpocząć, uważasz. Na ku-ra-cje. Po tamtym życiu elegan­ckim. Piszą liściki do mężów: „Ach, morze! Ach, gwiaz­dka!“ — A Mitrowi się płaci od seansu. I żeby długo trwał. I żeby kości nie żałował. I żeby jak ścierką cis­kał. I żeby butem kopnął. Mężczyzna! Bo, tamto, w do­mu — gówniarze do wzdychania...

Odsapnął i przepłukał gardło długim łykiem.

Nie pijesz? Jaik chcesz, ja i sam mogę. Tak... My tu z tobą tyle o Aszce mówili. Jednej tylko rzeczy tobie nie powiedziałem: wiesz, kim ona dla mnie była? Jedną jedyną, której nie kupiłem, i sam towarem nie byłem. Ukradłem ją. Ukradłem ją życiu i chciałem się zaszyć z ukradzionym kęsem, gdzie by mnie nie zgoniono. Uważałem ją za zupełnie, tak całkiem swoją. Może dla­tego, że kradziona? — Dziikie jest zwierzę człowiek.

Mitro wniósł dymiące półmiski. Sergo kiwnął mu, by prędko postawił i wynosił się. Wziął kawał ociekającej

47

tłuszczem baraniny, strzepnął i żarłocznie rozdzierał zębami.

...Myślałem ja o niej nieraz, że ona inna niż wszy­stkie. Dlaczego miała być inna? Tego ca nie powiem, bo nie wiem. Może każdemu z nas chce się, żeby jego kobieta była inna? Tysiące kobiet widzisz, znasz na wy­lot — a, ot ta właśnie inna, i kwita! Świat powinien by składać się z tylu „innych“ kobiet, ilu jest mężczyzn, co je kochali. A tymczasem, one wszystkie jednakie, tylko że przekonaj ty o tym nas, mężczyzn! Nie prze­konasz... Ba! Ale cóż winna kobieta, że nie spełnia na­szego urojenia? A właśnie tego nigdy się jej nie przeba­czy. Zresztą, słusznie: duszę, duszę za tego, kto urzeczy­wistni nasz sen...

Za oknem hałaśliwie, z jazgotem pogryzły się kundle

o kości. Nastawił ucha:

Słyszysz? Zwierzęciem jest człowiek, ale myślę sobie: jak psy pogryziemy się z nim? A o co? Że między nami suka stanęła? I zacisnąłem zęby. Twoje było pra­wo kraść, jak moje wierzyć, że jest nie do ukradzenia. Zagrałem na wiarę.

Wyjął z kieszeni półrublówkę i począł podrzucać w górę chwytając w locie. Raptem wyciągnął dłoń przez stół, pokazując „orła“.

Widzisz? Nie ty wygrałeś. Prawdziwe życie wy­grało — przeciwko wierze.

Uniósł szklankę pod światło i długo wpatrywał się w czerwoną jaśń.

Śnią mi się góry moje, gdzie się urodziłem, wiesz? Takie czyste te góry w słońcu. Biel aż oczy rżnie! A obok ja idę — i cały brudny. Zrzucam ubranie — bielizna brudna, rozbieram się do naga — ciało brudne.... Trzeba samego siebie przeodziać... Ty czytasz sny, co to znaczy?

48

W głowie płynęły rai mętne, pijane obrazy. Nagle błysnęła oślepiająca biel gór w porannym słońcu. Aż rę­ką zasłoniłem oczy. Sergo nie czekał na odpowiedź.

Miejsce nieczyste trzeba zniszczyć, żeby tamten mógł przyjść. Ten, z drugiej życia połowy, coś mówił na stepie Aszce. Ja nie po pijanemu ci mówię, nie — wsta­wił szybko, łapiąc moje niespokojne spojrzenie. — Świ­nię w sobie zniszczyć chcę, bydlę nieczyste.

Ż sąsiedniej izby dolatywało chrapanie śpiącego Ta­tara. Światło dwóch ogarków zlewało się z brzaskiem przesiąkającym przez zapłynięte mgłą okna. Sergo zaga­sił palcami świece, po czym otworzył okno. Zaduch rybi wtłoczył się całym ciężarem i walczył przez chwilę z odorem kwaśnego wina.

Dlaczego milczysz?

Przezwyciężyłem pijamą ociężałość. — Myślę, że mu­sisz przespać się parę godzin przed występem.

Spać? Dobrze. Ważny dzień, może zdążę przed nim dobry sen zobaczyć. Ale... — napełni! kubki — jeszcze przedtem, po dobremu, po ikumacku: za moje powodzenie! — Objął mnie silnie za ramiona i ucalo-

walFMi

Wracaliśmy mokrymi od mgły ulicami. Jezdnia lśni­ła niby wypolerowany rzemień. Przechodząc nadmor­skim parkiem, zatrzymaliśmy się na chwilę. Wikłało się w chmurach czerwone słońce. Wreszcie wyprysnął je­den promień i oświetlił na czerwono jakiś znikający we mgle żagiel. Sergo mu się skłoni!.

Pokłoń iię i ty, bracie, tym, oo odchodzą o świcie, nie czekając- dnia.

Bardzo poważnie Zidjąlem kapelusz i zatoczyłem się. Z boku podszedł policjant i patrzał pobłażliwie na dwóch kłaniających się morzu pijaków.

W swojej garderobie w cyrku Sergo rozebrał się szyb­ko, zamiast trykotu włożył tylko krótkie spodenki. Pu­drował całe ciało starannie, jak zwykle. Ghciał, bym wyszedł z nim na arenę i doglądał wykonania numeru. Przed samym wyjściem rozsunął portierę i spojrzał w głąb cyrku. Patrzał długo, coraz wyższe kręgi zata­czając oczami. Rzędy krzeseł szły w górę amfiteatralnie. Minął je wzrokiem i wpatrzył się w pułap cyrku. Po­środku — okrągły otwór. Nieba nie było widać, bo za­ćmiewały je ostre światła, płonące wewnątrz budy. Ziała czarna, okrągła pustka.

Jakbym zdechł nagle, właśnie tędy by dusza wy­leciała — powiedział z krzywym uśmieszkiem, wskazu­jąc mi palcem ową dziurę.

Masz przeczucia?

Przeżegnał się dużym, prawosławnym krzyżem, je­dnocześnie spluwając za siebie. — Tfu, o przeczuciach nie mówi się przed areną...

Gong uderzył hałaśliwie, urżnęła od ucha dęta orkie­stra wojskowego marsza, przy którego dźwiękach Ser­go zwykle wychodził. Publiczność oczekiwała ulubień­ca. Przez stłoczony łomot oklasków nie dosłyszałem jego ostatnich słów. Widziałem tylko poruszające się usta, aż nagle złożyły się w zalotny uśmiech, przeznaczony już dla publiczności. Sergo posuwistym krokiem wyrzucił swe pyszne ciało na arenę. Wylazłem za nim w głupich zielonych trykotach, chudy i papuzio poważny. Ze wzniesioną po rzymsku ręką (ktoś go tego nauczył, a by­ło mu z tym do twarzy) kłaniał się na wszystkie strony jak gladiator. Zniknąłem w blasku jego urody i w ogóle w rzęsistym blasku cyrku.

Nie wiedziałem, na czym polega numer. Dziwiły wszystkich ustawione w kącie belki, jakby nosze. Masz­talerze trzymali przy pysku cztery białe jak mleko

50

ogiery. Przed numerem Sergo dał umówiony znak or­kiestrze. Zajęczała, rozdzwoniła się „naurska“ lezginka. Podchwycono oklaskami rytm. Sergo uniósł krągłym ru­chem ramiona i na palcach przetańczył koło. — Ech, gdyby Aszka! — rzucił mijając mnie. I znów uśmiechnął się jak rozbawiony dzieciak. Uśmiech miał naprawdę niewolący, świeży. Widownia szalała. Zaraził ją swym ulicznikowskim humorem, tą oryginalną mieszaniną sar­kazmu i bezczelności, jaką posiadają tyfliscy „kinto* w swych dowcipach i wybrykach. Krzyknął coś w tłum. Odsalwowano śmiechem. Poleciały kwiaty, przygoto­wane na koniec przedstawienia. Muzyka urwała. Wyszło jeszcze czterech koniuchów, ubranych na czerwono. Za­czynał się właściwy „numer“. Sergo zbladł i jak by cof­nął się o krok. Wyczułem, że szuka mojej ręki. Podałem mu gąbkę umaczaną w occie. Strzepnął palcami z obrzy­dzeniem po dotknięciu. Nie tego chciał.

Mocne rusztowanie opierało się jednym końcem

0 grube bale. Pod drugi koniec podszedł Sergo. Włożo­no mu na barki dwa drągi. Sam umocował je rzemienia­mi. Później poprosił o ścisłe zaciągnięcie. Rzemienie werżnęły się w ciało, żłobiąc białe bruzdy. Zważył cię­żar, przyklęknął, znowu powstał, próbując nogami syp­kości piasku. Jedną nogę zarył. Teraz był poważny

1 blady. Powaga i bladość udzieliły się widowni — wciąż nie wiedziano, o co chodzi, lecz domyślano się nieco. Skinął na masztalerzy, przyklęknął po raz drugi i tak pozostał. Wprowadzono na pomost lekko opierające się konie. Pod ciężarem czterech rosłych ogierów zało­motały desiki. Tors Serga uwypuklił się nagle, jak by kto weń powietrze napędził miechami. Wciąż klęcząc, ważył ciężar. Zniżył kark i tak zgięty — prostował się, powstawał z klęczek. Pod wzniesionym batem samego dyrektora grupa ogierów zwarła się, jak marmurowa.

51

Aż Sergo wstał na równe nogi. Wtedy ogiery, jak czte­ry białe wytryski, stanęły dęba na moście. Trwało chwi­lę, dwie... — Pość! Dość! — Tłum ryczał. Dyrektor ba­tem dawał znaki uciszenia. Konie mogły się spłoszyć... Lecz stały w dalszym oiągu. Sergo przyklęknął z po­wrotem; konie trochę niepewne, ¡drżące, opadły na przednie kopyta i zeszły z pomostu.

Numer udał się znakomicie, lecz Sergo nie kłaniał się, nie wołał o rozwiązanie rzemieni. Przywabił dyrektora

i coś mu szeptał. Tamten machał głowę przecząco, po­kazywał oczami na publiczność, wreszcie zezem — na lożę policyjną. Sergo nacierał. W końcu władza ustąpi­ła, rozłożyła ręce i stentorowym głosem obwieściła pu­bliczności — że oto niezwalczony atleta, champion tylu a tylu krajów, w dowód swej miłości do zebranej tu etc... pragnie dać drugi „numer“, o wiele trudniejszy, mianowicie podnieść nie cztery, lecz sześć koni!

Nastąpiła chwila konsternacji. Motłoszkowi żal było zrzec się pysznego widowiska (przecie za to się osobno nie dopłaci!), innych strach oblatywał; kobiety, jak kawki, wietrzyły grozę. Gama głosów rozłamała się. Policja, nieco podpita, nie dosłyszała, uważała zresztą wszystko razem za zwykły cyrkowy kawał. Tymczasem była to istotnie niespodzianka ze strony Serga. Dyrek­tor wahał się. Nie był na coś takiego przygotowany* Chodziło mu głównie o to, że nie miał dostatecznie wy­tresowanych jeszcze dwóch koni. Ale Sergo przekonał go, że konie nie potrzebują stawać dęba. On tylko pod­niesie sześć. j, ,

A więc wyprowadzono szóstkę. Ocierałem gąbką spo­coną twarz i pierś Serga. Spod gąbki oczy jego znów pobiegły korkociągiem wzdłuż krzeseł i wyżej, wyżej. Utkwiły w okrągłej dziurze. Uśmiechnął się tym razem inaczej. Odległością powiało i jakimś kryształowym

52

zimnem, jalk od pierwszego brzasku t— od tego uśmiechu.

Wprowadzajcie kolejno — szepnął.

Powtórzyłem zarządzenie. Czwórka weszła zupełnie śmiało. Nowe dwa boczyły się i drżały. Bat dyrektora świsnął i uspokoił na chwilę końskie humory.

Sergo tym razem długo nie ruszał się z miejsca. Zbie­rał się wolno. Najpierw pęczniał mu kark. Stał się fio­letowy, potem siny. Podparł się rękami w biodra. — Nie ruszy chyba — szepnął dyrektor do stojących opo­dal masztalerzy. Sergo pochylił się w bok. Pomost zady­gotał. Rwący podskok. I stanął na jednym kolanie. Ze świstem wciągał powietrze przez nozdrza. Wtulał żo­łądek, wydymał klatkę.

Dyrektorski bat wciąż mitygował konie; naprężenie ogólne udzieliło się tym nerwowym Stworzeniom. Pod atłasową, białą skórą skakały im tętna. Drżały drob­nym dreszczykiem. Wśród napięcia uwagi nie zauważy­liśmy, jak pomost zaczął jechać w górę, a jednak je­chał stale. Sergo, nie wypuszczając zaczerpniętego po­wietrza, tłoczył go w wydętej klatce, przelewał całą krew w żyły nóg.

I tu stała się rzecz nie przewidziaina: czwórka bez roz­kazu stanęła dęba, jak to zrobiła za pierwszym razem. Nowe ogiery spróbowały zrobić to samo — i tracąc równowagę uderzyły kopytami o już stojące. Cały po­most zachybotał i zjechał z wpartych w ziemię bali. Wszystkie sześć koni gruchnęły kopytami o rusztowanie.

Sergo kiwnął się pod ciosem i niezrównoważonym cię­żarem. Rozstawionymi rękami siekł powietrze, rozkra­cza! nogi, aż wypuścił oddech z płuc. Łomot zapadają­cego się pomostu, kwik koni zagłuszyły jego straszliwy jęk. Tylko ja go usłyszałem. W panicznym lamencie widowni ginął głos dyrektora i nawoływania służby.

53

Konie rozbiegły się po arenie. Razem z policjantami rozrywałem rusztowania. Spod desek ukazał się Sergo. Tak, jak by nie był zgnieciony. Tylkio krwawiła prawa brew i zapłynęło jedno oko: drugim patrzał gdzieś mię­dzy nas. Przecięliśmy rzemienie. Kilkoro posługaczy przewróciło go na wznak. Wtedy otworzył również za- płynięte oko — i uśmiechnął się w otwór cyrkowej bu­dy pieniącym się od krwi uśmiechem — uśmiechem przypominającym różowy brzask.

PROMIENIE

(Opowieść fantastyczna) i

Przyszedł nie wiadomo skąd, pod wieczór, kiedy za­ładowane koszami łodzie czekały na sygnał ze strażni­cy. Kanciasty, nadmiernie długi i talk chudy, że wiatr uwypuklał na nim żebra przez bluzę. Postał chwilę przed otwartymi drzwiami do baraku, skąd zalatywał swąd przypalonej na węglach ryby — snadź to wpły­nęło na decyzję. Szerokim krokiem podszedł do starsze­go Turka:

Czok!

Czok! — Turek opuścił pytająco dolną wargę z przylepionym do niej papierosem.

Weźcie na barkas, pomogę, jeść dacie — zwięźle rzucił po rosyjsku.

Turek z namysłem podciągnął wargę i zamknął usta. Milczał tak długo, jak by nie zrozumiał przemowy. Przybysz widocznie dobrze znał zwyczaje tutejszych ludzi, gdyż bez znaku zniecierpliwienia czekał na od­powiedź, wsadziwszy ręce do kieszeni wyłachanych spodni.

U Papaaidopuła byłeś? — spytały raptem siwe wą- sy Turka. Bo sam Turek patrzał gdzieś ponad głowę rozmówcy.

55

To wasz 'najemca? — kanciasta twarz obcego wy­raziła w błyskawicznym skrócie zdziwienie, przypo­mnienie, potem coś jakby radość, ale ta ostatnia znikła zaraz w opuszczonych kątach ust. — A więc to jego tereny... hm... nie byłem...

Nie można — przeciął Turek. Odwrócił się ple­cami i coś począł manewrować drewnianym czółen­kiem koło spairciałej sieci, rozwieszonej na dwóch żer­dziach.

Przybysz ruszył rozkołysanym krokiem w górę ku miastu, widnemu z wybrzeża i oświetlonemu czerwony­mi promieniami zachodu. Idąc wydostał z kieszeni wy­tarty skórzany portfel. Poślinił palce, przerzucił parę kartek. Jedną, najbardziej zmiętą, rozprostował ńa dło­ni. Wzruszył ramionami i powiódł okiem po cichej za­toce, wygładzonej osiadającym zmierzchem. Tak jak uprzednio zapach strawy popchnął go do pierwszej de­cyzji, tak teraz, zdawało się, ten obraz absolutnego spo­koju i rozleniwionej ciszy przyczynił się do powzięcia drugiej. Zwinął kartkę, osadził mocniej kaszkiet i przy­śpieszył kroku.

Wszedł w wąską uliczkę, która zaczynała się tuż u spadzistego brzegu, a wiodła krętą linią pomiędzy czerwonymi domkami ku szerokiemu placowi. Kopu­lasta cerkiewka zapaliła się u szczytu. Przed jakimś do­mem, ozdobionym dwoma filarami, zatrzymał się, nie­pewny dokąd ma dalej iść. Kilku malców grało w guzi­ki i z wrzaskiem wydzierało je sobie, tarzając się w mięk­kim niby rozsypana mąka pyle nie brukowanej ulicz­ki. Złapał jednego z nich za kark, oderwał od tłukącego towarzysza i postawił przed sobą na nogi. Malec targnął się z całej siły, żylasta dłoń przytrzymała mocno.

Nie bój się, dostaniesz kopiejkę, tylko zaprowadź do Papandopuła!

56

Oberwus prześwidrował go czarnymi oczkami, lecz uspokoiwszy się wsadził małe rączyny do kieszeni:

Dwie kopiejki — wycedził.

Po czym zadarł głowę i liczył na niebie przelatujące gołębie.

Dobrze, ale jazda!

Co ma być jazda? Tu jest.

Machnął nogą, bo ręce miał w kieszeniach, w kierunku domu, przy którym stali. Przybysz zaklął pod nosem. Tuż nad głową ujrzał szyld: Towary kolonialne, ryby i marynaty. Nikola Papandopuło. — Puścił sprytnego malca i dał mu obiecane kopiejki. Banda rzuciła się do podziału.

ii

Nikola, syn Krzysztofa Papandopuło, zażywny gru­by Grek pod pięćdziesiątkę, o bladej, nalanej twarzy i purpurowych, mięsistych wargach, siedział za kontua­rem małej kasy i przeglądał papiery. Po prawej ręce miał duży kałamarz, po lewej zieloną, porcelanową fi- liżaneczkę z kawą. Filiżanka była tak mala, że zacho­dziła obawa, iż pęknie za pierwszym dotknięciem ogrom­nej, włochatej łapy Papandopuła. Brał ją jednak w pal­ce nawykłym chwytem i stawiał nie patrząc na minia­turowym spodku. Obliczał właśnie rejs jednego z ulu­bionych szkunerów. Rejs byl pewny, ale kto znał Pa­pandopuła, ten wiedział, że obliczanie rejsów — śle­dzenie myślą białych żagli gdzieś po dalekich wodach — stanowiło ulubioną rozrywkę starzejącego się kupca. Sam od wielu lat już nie jeździł, wiadomo jednak, że nie na tej glebie wyrósł, skądsiś z daleka przyniosły go

57

fale: te same fale, co raz okręt połamany wyrzucą, raz rybę zdechłą, raz człowieka.

Starzy pamiętają, jak przed trzydziestu laty zjawił się w porcie wysmukły, biały, o czerwonych śmiałych ustach i małym czarnym wąsiku nad górną wargą. Goły

i wesół — nic więcej. — Skąd? — Z morza — odpo­wiadał i mrugał podłużnym, czarnym okiem. Wynajął się do składów starego Ostafuła. — Umiesz co robić? — Wszystko! — mrugał w dalszym ciągu. Tak samo, po­noć, mrugnął razu pewnego na starszawą córkę patro­na... Tu starzy milkną, wskazując na dwa domy i 6 szku- nerów Papandopuła. W poraie, jalk w porcie: niedo­brze gdy ktoś za dużo gada, zwłaszcza Grek o Greku.

Czasami przyjeżdżają do Nikoli ludzie z dalekich stron. Nikola — człek światowy: umie ugościć, podjąć. Każdemu w oczy patrzy — patrzy nigdy nie starzeją­cymi się, czarnymi oczyma, aż przybyszowi oczy do mózgu przewierci i po wszystkich rysach twarzy niby macającymi palcami przebiegnie. Wtedy przykryje by­stre źrenice tłustymi powiekami i zwykła dobroduszna błogość osiada mu na grubych wargach.

Przyjeżdża też czasami ktoś bardzo znaczny z Rosto­wa. Kupiec wielki. Nikola wita go o trzy kroki przed progiem, lecz temu wcale w oczy nie patrzy. Pewno, zbyt dobrze już poznał.

Malutki, suchy jak wiórek, łysy jak kolano staruszek wysiada ciężko z faetonu, którym przybył z pociągu — cierpi na zaburzenia równowagi i przez to na morską chorobę: nie jeździ nigdy statkami. Prowadzony pod rę­kę przez lokaja z jedej strony, a przez zgiętego wpół olbrzymiego Nikolę z drugiej, wchodzi, mijając sklep, do gabinetu Greka. Mówią półgłosem. Wiadomo, jak zwykle, o interesach wielkich, bo o małych mówi się z wielkim hałasem w kawiarni, w porcie, na rynku.

58

Wierny stary subiekt słyszy czasami przez portierę sło­wa, którymi się upaja: Szanghaj, Kalkuta, Jamajka... bo sam od trzydziestu lat poza mały port, poza szeroką la­dę nie wyjrzał. A miał już wyjrzeć — dawno, właśnie tuż przed tym, kiedy go od łask starego patrona Ostefu- ły, od boku jego córki odsunął młody, piękny przybysz z morza — Nikol a. Żyde dla subiekta jest odtąd pro­ste, krótkodystamsowe — między cieniem lady a biur­kiem nowego patrona. A ileż frachtów, kwitów, konosa­mentów, pachnących solą wszystkich dalekich mórz, przesunęło się przez żółte dłonie subiekta, które nigdy nie zaznały słońca...

Tak oto bywa czasami przed biurkiem szefa: prze­chylona lampa, duża mapa błękitna, białe papierki, jak mewy, i trzy pary rąk. Czarne, ciężkie, jak zdychające delfiny, włochate łapy Nikoli, blade, przezroczyste, trzęsące się jak aksolotle dłonie gościa i pomarszczone, żółte ręce biuralisty-subiekta.

Pomarańcze tym razem z Jafy... — mówi przez nos wielki kupiec z Rostowa. — I od razu na Odessę — przekreśla białym trzęsącym się kciukiem Czarne Morze.

...Starszawa jedynaczka Ostafuły dawno osierociła męża pozostawiając mu córkę. Kudłate, czarne zwierzą­tko kodowało się z Greczętamł na tyłach składów, la­tało bose po rynku d porcie, kradło z chłopcami po­marańcze ze sakunerów ojca. Nilkola ani zapytał o nią, ani spojrzał. Aż raz zobaczył i zaibełkotaił coś pobla­dłymi, rozmemłanymi wargami. Czternaście lat właśnie miała — i akurat taką samą twarz jak ongi Nifeola, gdy go morze na brzeg wyrzuciło; te same bezczelne, pur­purowe usta na białej twarzy, te same wilgotne, po-

59

dłużne oczy, o których nie wiesz, czy bryzną zaraz śmiechem, czy Izami. Podszedł do lustra, długo patrzał na swoją obrzękłą i omiękłą twarz. A potem uśmiech­nął się cicho i głęboko — jakby w głąb minionych lat.

Odtąd zamknął Marikę w olbrzymim, ciemnym do­mu.

Z kociaka robi się gronostaj, no tak! — powie­dzieli z amoktaniem i uznaniem sąsiadzi, kupcy. — Gronostaja mogą ukraść.

Odtąd znikło kudłate póldiable z rynku, z portu, z ulicy. Przesuwała się czasami za szybami nieruchoma, blada twarz o ekstatycznie-tęsknie rozwartych oczach

i migał turkusowy stanik wyszywany drogimi bisiora­mi. Tuż za nią nasuwał się pokraczny cień krzyworękiej Eureki — piastunki.

Tak, tak, taki turkusik każdy by ukradł — po­wtarzali szyprowie szkunerów i obliczali, jaką oprawę dałby stary temu turkusowi. Chyba nie mniejszą, niż sam wziął od Ostafuła?

A stary gwałtownie tył — i dziwaczał; albo całymi dniami nie opuszczał gabinetu, albo wieczorami, kiedy zmierzch przyciska różowawym seledynem owal mo­rza, wychodził na koniec molo, siadał na pierwszej lep­szej pace. Odpływały właśnie wtedy z łagodną morką szkunery, białe, czyste, wypukłe. Wiódł za nimi okiem aż poza linię widnokręgu.

Zapadała noc. Niskie gwiazdy rozgałęziały się nad pochyloną głową starego Greka. Przepływał wolno złoty wóz Niedźwiedzicy. Zielono lśniła Wega.

Nikola wciąż siedział, aż światła w całym mieście po­gasły, aż ucichły gżące się z marynarzami dziewczęta pod kopcami kawonów w porcie, aż zawyły żałośnie szakale w górach. Nikola patrzał w morze.

Stary tęskni — mówili półgłosem starzy sąsiedzi,

Grecy, układając się do statecznego snu. — Wiadomo... „stamtąd“ przybył... Ale nie wiemy skąd. Grek nie po­winien źle myśleć o statecznym, starym kupcu Greku.

Wracał do domu po ciemku, cichymi uliczkami małe­go miasta, długą drogą obok swych składów z maryna­tami, z owocami, towarami. Omijał drewnianą budę starego psa, zdychającego powolną psią śmiercią na łańcuchu. Omijał okienko starego subiekta, czekającego przy naftowej lampie na ostatnie dzienne rozkazy sze­fa. Zapalał lampę nad biurkiem: wodził grubym palcem po mapie morskiej, sadzał rozespaną córkę naprzeciwko. Czasem Marika niespodziewanie podniosła znad haftu rzęsy — spotkała wpatrzone w siebie oczy ojca. Prawa jego ręka — rzekłbyś bezmyślnie — leciała gdzieś po mapie, po błękitnym szlaku.

Wypisał właśnie kolumnę cyfr na marginesie mapy, gdy usłyszał trzask przymykanych drzwi. Podniósł oczy — o tej porze nikogo się nie spodziewał — i ujrzał przed sobą długą postać, niejasno zarysowaną w szarym mroku pokoju. Tak samo nawykłym ruchem, jak przed chwilą po filiżankę, sięgnął lewą ręką po browning

i dopiero poczuwszy pod palcami w głębi szuflady chłodną stal, spytał krótko:

No?

Postać przysunęła się bliżej, aż padło na nią światło z okna za kontuarem. Ręce wykonały parę zabiegów w okolicy bocznej kieszeni i na kontuar spadła kartka białego papieru. Kupiec przebiegł ją jednym okiem, drugiego nie spuszczając z rąk obcego, lecz w tymże momencie twarz jego wyraziła najwyższe zainteresowa­nie.

Znasz... zna pan Czerneckiego?

61

Przysłał mnie właśnie — potwierdził przybysz.

Z pewną nieufnością obrzucił Nikola wyświechtane ubranie nieznajomego. Przybyły, wcale nie zmieszany, również przesunął oczami po swym garniturze.

Wyjeżdżałem z Rostowa w trudnych okolicz­nościach — rzekł, ułatwiając indagację — chorowałem w szpitalu po drodze, później... Wszak pan wie? — mamy rewolucję.

Grek postawił filiżankę:

No?

To drugie „no“, tuż po wzmiance o wielkiej burzy dziejowej, było tak proste, tak bez zająknięcia, że nie­znajomy zachłysnął się własnym słowem:

Rewolucja, to znaczy przeszkody... dojazd...

Kto ma interes, ten jedzie — przerwał marszcząc niecierpliwie czoło Papandopuło. Po czym z nacis­kiem: — Kto ma interes w rewolucji, ten jest w rewolu­cji. Gdzieś pan był?

Chmura ponurości obsunęła się z brwi na oczy przy­bysza, później osiadła na wygolonych, sinych wargach. Zacisnęły się czarną kresą.

Grek irytował się coraz bardziej:

Dobrze. Nie o to chodzi. Karta sygnowana jest naszym znakiem handlowym sprzed 10 lat. A tymcza­sem, pan z Rostowa...?

Tamten najwidoczniej nie zrozumiał.

Przecie pan chyba widział się tam ze swym przy­jacielem Czerneckim! — wybuchnął już nie hamując zniecierpliwienia Papandopuło.

Przybysz raptem skulił się jak do skoku, aż lewa ręka Greka znów odruchowo spoczęła na browningu.

—• To on teraz w Rostowie?

Nikola patrzał nań uważnie, wolno unosząc lewą brew.

62

Nie wiem... może teraz gdzie indziej... — prze­ciągnął. _ ,

Badał wywołany efekt niedługo, bó gość już zastygł w dawnej sztywnej pozie.

Z ciężkim sapnięciem w tłustej piersi wrócił oczyma do kartki.

Więc rekomendacja sprzed 10 lat... Hm... toście się ładnie zgubili. Czernecki pisze, żeby panu dać pracę. Czernecki załatwia ze mną 40 lat... chciałem powie­dzieć — 30. Przyśle kawę, biorę. Przyśle herbatę, biorę, przyśle człowieka... co pan umiesz robić? — zakończył nagłym zwrotem.

Chcę pracy fizycznej w barakach.

Przy rybie? Możesz pan rachunki prowadzić... w sklepie.

Chcę pracować jak Turcy.

W zmarszczkach wckół oczu Nikoli zawirował leciut­ki śmieszek. Śmieszek ten zjawiał się zawsze, ilekroć Ni- kola przyjrzał się człowiekowi i przejrzał go na wskroś.

Ach, to mówże pan tak od razu...

I zawiesi! glos na długą paiuzę, jak by chcąc dać tam­temu możność ostatecznego wyjaśnienia.

Nieznajomy milczał tak długo, aż zmarszczki wokół oczu Greka rozprostowały się zupełnie. Już miał coś od­rzec, gdy wzrok jego padł na przeciwległe drzwi, zasło­nięte ciężką, wiśniową kotarą. Przedarł się nasycony wąski pas światła: ktoś rozsuwał z lekka fałdy. Wpa­trzył się uważniej i dostrzegł w szparze ostrą, małą twarzyczkę o ciemnych oczach. Wydało mu się, że to musi być dziewczynka i uśmiechnął się do niej bezwied­nie. Fałdy zafalowały gwałtownie, przez co więcej się rozchyliły. W rozsunięciu — w zalewie słońca — mi­gnęła wysmukła dziewczęca postać o pełnej, wysokiej piersi, uwydatnionej jeszcze bardziej zasznurowanym

63

niebieskim stanikiem. W mgnieniu óka kotarę złapały z obydwu stron jakieś kościste ręce — i stuliły.

Córka, pan wybaczy... — ozwał się dziwnie mięk­kim głosem Nikola. Cały epizod nie uszedł jego bacznej uwagi. — Nasze kobiety są ciekawskie — usprawiedli­wiał się tym samym tonem — tak rzadko kto z dal­szych stron...

Przybysz kiwnął głową potwierdzająco, zarazem ba­gatelizując tym ruchem. Na tle wiśniowych draperii

i gry światłocienia o głębokich tonach starego złota wy­dała mu saę fantastycznie piękna. Znikła tak nagle w mroku ściągniętych fałd, że obraiz w oczach nie zdą­żył zniknąć. Widział ją jeszcze, a później ohaiał uprzy­tomnić — ocalało tylko spojrzenie rozszerzonych oczu. Niechcący porównał tłustą, nalaną twarz ojca. Nilkola nie uchylił śmiejących się, przykrytych do połowy obrzękłymi powiekami szparek: mokre, naoliwione, ni­czym nie przypominały czarnego błysku zza kotary.

Nawracając do pańskiej pracy... — gmerał za­wzięcie piórem w kałamarzu — ma pan jakie papiery?

Znów ręce przybysza wykonały parę ruchów w oko­licy bocznej kieszeni. Tym razem większy arkusz upadł na stół.

Aha... Aleksy... Hołubenko... nie myślałem, żeś pan Małorus. Zawód: majtek...! — wąskie oczy Nikoli strzeliły zezem i nagle, rzekłbyś, razlbiegły się we wszystkich kierunkach. Czarny błysk rozświetlił całą twarz. Natychmiast ściągnął je skupieniem ruchliwych mięśni: — Dawno na morzu?

Czytał teraz, pomimo pytania zadanego głośno, w ry­sach suchych, kanciastych obcego znaki odbytych rej­sów, niemal przebytych węzłów morskich. Rozjaśniał się coraz bardziej, aczkolwiek nierychła odpowiedz mało­mównego gościa nie była zbyt wyraźna.

64

Mniejsza ż tym — machnął niedbale ręką — byle był paszport! Papiery złóż pan u subiekta — o, w tam­tym pokoju. Wyda panu kwit i kartkę do Mahmuda (to mój „artelszczyk“ w barakach). Życzę dobrej nocy... Aleksy.

Przybysz pytająco uniósł brwi. Zdziwił go nieco na­cisk na jego imieniu i ...forma. Nie wyczytał nic szcze- gólnego w uśmiechniętej twarzy Greka, ukłonił się

i skierował ku drzwiom.

Panie,' panie! — zatrzymał go na odchodnym tamten: — Chcę coś rzec.

Wyszedł zza kontuaru i położył mu kordialnie rękę na ramieniu: — Rewolucja była już i nie będzie więcej. Rozumiesz pan? Już po rewolucji. Mój przemysł rybny został, mój sklep został, a pan u mnie szukasz pracy, powołując się na Czerneckiego, którego initeres też zo­stał.

I, odwracając na pięcie swą ciężką figurę, wrócił drobnym, starczym kroczkiem za kontuar:

Masz rację. Najlepiej przeczekasz w barakach. Będę ci mówił ty, jak wszystkim robotnikom.

m

W baraku pokazał kartkę, wydaną przez subiekta. Ten sam siwy Turek wskazał mu cybuchem wolną pry­czę przy drzwiach.

Rzeczy nie masz?

Nie mam.

To weź tam „kamki“. Na deskach niedobrze spać. Do „kamki“ wesz nie idzie.

Aleksy skorzystał z rady i nabrał między kamienia­mi suchej i słonej morskiej trawy. Rozesłał na deskach rad, że mu wypadło leże niemal na świeżym powietrzu,

nie w zaduchu baraku. Około 40 Turków układało się do snu. Niektórzy już rozgłośnie chrapali, inni, zebrani w grupy, pogadywali wolno, przebierając w palcach kościane „czotki“. Mahmud zlustrował cały barak, za­deptał chodakami popiół, po czym podszedł do Alekse­go, podając mu na patyku parę kefali — Masz, zjedz, więcej nie zostało. — Widząc zaś z jak wilczym apety­tem nowy robotnik pożera rybę, pogmerał w brudnej chuście i wydostał kromkę chleba z kukurydzianej mąki, tak zwanego „czureku“. Aleksy zjadł wszystko, napił się wody i odruchowo wsadził ręce do kieszeni w po­szukiwaniu tytoniu. Nie palił od dawna, ale na głodno jakoś o tym zapomniał. Teraz nie zaspokojona namięt­ność żarła mu płuca i gardło. Czuł, że bez papierosa nie zaśnie pomimo ogromnego zmęczenia. Mahmud, który po udzieleniu niezbędnych informacji zdawał się go nie widzieć, milcząc podał mu kapciuch i bibułę. Milcząc też podsunął rozżarzoną fajkę pod skręcony papieros. Nic tak nie usposabia do rozmowy zupełnie obcych so­bie ludzi jak wzajemne zapalenie papierosów. Aleksy czekał na ogólnikowe jakieś pytanie, a nie doczekawszy się:

Dawno tu siedzisz? — rzucił.

50 lat.

U Nikoli?

Nie, jeszcze u Ostofuła.

Co robisz?

Pilnuję roboty.

Dlaczego do domu nie wracasz?

Roboty nie ma. Oni — wskazał ręką w głąb ba­raku — też za robotą.

Dobrze płaci?

Rybą karmi. Drobna dla nas, gruba dla niego. Jak nie ma grubej, bierze drobną.

Dlaczegóż sami nie łapiecie dla siebie?

Rękami? Sieci jego, barak jego. Znaczy, on przed­siębiorca. My robotniki. Ale śpij już.

Widocznie nie uważał za wskazane prowadzenie w tym tonie rozmowy z nieznajomym. Aleksy wyciągnął się twarzą do ściany na posłaniu. Po wielu niewygodach wydało mu się boskie. Drzwi baraku pozostawały otwar­te ma noc. Turek usiadł na progu w kucki. Palii i mil­czał. Aleksy wyobraził go sobie tak w perspektywie 50 łat: siedzi, pali, pilnuje cudzej pracy dla cudzej ko­rzyści. Za to je ryby z tego morza. — W gruncie rze­czy — rozumował półsennie — ten sam mechanizm pracy. Wszędzie. Po to była potrzebna, rewolucja, tyle zmagań, tyle haseł... by znów ktoś dla kogoś łapał ryby, by czyjś „interes“ został. Tak powiedział Papandopuło. Aha... powiedział też o Czerneckim.

Z półsnu wytrzeźwiła go sucha, rasowa twarz, która się nagle wychyliła zza rąbka zanikającej świadomo­ści. — Czernecki...

Aleksy przewrócił się na drugi bok. Morze rozwiera­ło się tuż o parę kroków za progiem. Fosforyzowała pia­na cienkim pasemkiem wzdłuż brzegów. Dalej widniała niewyraźnie strażnica: wbity w dno slup z bocianim gniazdem na wierzchu. Wpatrzywszy się dojrzał cza- townika, obserwującego powierzchnię wody.

...Niby na połyskliwych zboczach fal widzi, ilekroć obróci się wstecz wspomnieniem, twarz małego, suchego jegomościa, którego nazwiska nawet długo nie znał. To on tułającego się po Galacie, głodnego psiaka w nocy z ulicy zabrał. To było... (przed Aleksym szybko prze­winęły się obrazy tylekroć wspominane, wygładzone częstym dotykiem, niby te czotki okrągłe w tureckich palcach) ...zaraz po ucieczce z domu. Luk zagraniczne­go okrętu, dokąd się schował z wieczora, i łomot ma­

67

szyn przez całą noc i przez całą następną dobę. Nie wy­chylał się ze swej szpary, bo ktoś chodził ze światłem. Chodził i kreślił mrok latarką. Gniotły ostre kanty pak, przez które przewiesił znużone pierwszą morską choro­bą ciało. Aż drugiego dnia ujrzał światło w szparach między worami. Białe cienkie nici brzasku. Okręt stał. Wdarł się po worach do zakratowanego, okrągłego okienka. Na równi z oczyma chełstała fala. Między dwiema falami, w zielonej bruździe nasyconej złotawym światłem, oglądał daleki port. Konstantynopol! Cud ziemi. Wyłaniał się z wody, wprawiony w pierścień zie­lonych brzegów, zalany czerwienią wschodzącego słońca.

Złapali za kołnierz. Trochę bili. Badali. Zacisnął zęby, milczał. Tłumacz Grek dawał nieznaczne, bolesne kuk­sańce między żebra. Policjant Turek srożył okropne wą- sy, zamknął do szopy. Na odchodnym, oglądając się — garść suszonych migdałów w rękę i jedyne rosyjskie słowo na pocieszenie: dobra, dobra!

Podczas następnego badania przysiadł raptem: gło­wą w brzuch najgrubszego Turka, zębami za łapiącą rę­kę Greka. Za drzwi — w ulicę. Kto złapie chłopca w Galacie? Nikt, zresztą, nie łapał. Pozbyto się kłopotu, i dość. I nikt by go z ulicy nie podniósł: zdycha przecież codziennie tysiące psów.

Szwendał się od okrętu do okrętu. Rzucali ochłapy ź marynarskich kambuzów. Odbierał mewom mokry, słony chleb pływający w basenach... Aż zemdlał w nocy. W taką noc, niby majak — ostra, biała twarz:

Hej, tam, zdychasz?

68

(Kilka paciorków zgubionych: przerwały się czotki)... Brzask dnia i pochylona ta sama twarz — majak... Roz­glądał się po dużym jasnym pokoju.

Jak ci na imię?

Milczał oglądając przez pokratkowane okno jakąś wy­soką kopułę.

Marek? Janek? — zgadywano, jak się zgaduje imię przybłąkanego psa: jeśli ogonem zamerda, toś zgadł.

Tfu, Aleksy?

Przewrócił się na drugi bok, bo w tamtym strzykało.

Aleksy? Niechże tak będzie — uznano za potwier­dzenie.

I znowu parę paciorków. Obudził się bez strzykania. Pachniało lekarstwami. Sztory do połowy opuszczone. Wstał i osunął się na łóżko. Nie trzymały nogi. Wtedy dojrzał w kącie, w szerokim fotelu, małego człowieczka, otulonego w wyświechtany, brązowy pled. Człowieczek spał, lecz poczuwszy na sobie spojrzenie, natychmiast otworzył oczy.

...W dużych pokojach — sufit wklęsły, pełen szaro- niebieskawego mroku, okna wieloszybowe, przyćmione zielonymi sztorami. Półcień zielony, przezłocony w dzień długimi, skrzącymi nićmi; srebrny i opalowy wieczorem i w nocy: straszne noce w dużych zielonych pokojach!

Kiedy już mógł chodzić — w miękkich pantoflach, w długiej, białej do pięt koszuli przemykał się z pokoju do pokoju. Tak cicho: nigdy nie dosłyszał własnych kroków, jak nie mógł dosłyszeć chrzęstu przełamanego

o próg zielonkawego promienia. W dużych pokojach nig­dy nikogo nie spotkał.

Posadzki lśniły zielonkawe i błękitne. Lśniły głębią

69

twardą, połyskliwą. Kładł się na zimne, gładkie tafle, zdziwiony, że się nie zanurza, nie tonie. Kładł się drżąc z zimna i ruszał płynnie rękami: oto jest delfinem, a te­raz szkunerem białoskrzydłym...

Podniósł głowę: pod nim korale właśnie rozkwitły, długie, srebrzyste ryby cięły kryształ głębi fosforyzują­cymi smugami. Podniósł głowę, bo tuż nad sobą usłyszał szmer kroków.

Co robisz, wariacie?

W głębi oczu mknęły jeszcze srebrzyste ryby: ktoś je przesłaniał białą, ostrą twarzą. Wnikliwe, zielone oczy nieznaijomego parna patrzyły tam, gdzie on patrzy.

Pływam, proszę pana.

Oczy pochyliły się bliżej. Twarz teraz nie przesłaniała głębi. Owszem, teraz widział jeszcze lepiej.

...Postawili na połyskliwej, błękitnej posadzce wysoki, białoskrzydły model z rozpiętymi na wiatr, pełnymi sre­brzystego blasku żaglami. — Szkuner!

Łamały się promienie księżyca na „prawdziwych“ li­nach, grały na całym takelunku, kroplą srebrną błysz­czały na mosiężnych kulkach masztów. Szkuner płynął z pustej sali do sali, a za nim biegły fosforyzujące smugi po zimnych taflach. Stary sam ciągnął za sznurek. Drep­tał, podskakiwał.

Pod oknem o odsłoniętej rolecie — był port. A jaka nazwa? — Surabaja. Cytrynami pachnie!

Potem nauka: hissuj! ściągaj! na prawą kładź, wanty skróó! Pói mmhu!

Uwijał się: pod nogami twarda, szklista toń. O, jakże głęboka!

...Bawili się. Stary i maty. Stary bardzo się męczył ciąganiem dużego modelu.

Gdy podrósł, pracował w jego składach, w porcie. Za­pisywał towary, pilnował tragarzy. Nauczył się mowy obcej. Bywał na tamtym brzegu Bosforu, w Skutari, bywał w Atenach... Stary pan wszędzie miał swoje filie. Co miesiąc otrzymywał od starszego subiekta ajencji du­żą, żółtą kopertę. Zawierała stale pewną ilość pieniędzy i długi list, pełen drobiazgowych przestróg, nakazów, pouczeń. Potem otrzymywał w Hong-Kongu, na Suma­trze, na Alasce. Ktoś jak by stał za jego plecami, widział każdy krok i każdym krokiem kierował.

Nieraz przychodziła Aleksemu do głowy dziwaczna myśl: przecież on żyje moim życiem! Posługuje się moim ciałem jak własnym. Gdzieś, w oddali, widział małą, suchą figurkę zanurzoną w szerokim fotelu, a potem nagle samego siebie: z oczu, z mózgu człowieczka wy­chodziły lśniące, stalowe druty — i oplątywały ciało Aleksego, rzucone o tysiące mil na inną półkulę ziemi.

Listy, depesze przestały zawierać uzasadnione rozu­mowaniem wskazówki. Były jak impulsy prądu: słowa, które rozumiał nie czytając, nie wyłuskując sensu. Gdzieś — pod dalekim czerepem — detonacje myśli.

Skąd wiedział „tamten“, że jest w tym porcie? Skąd znał wszystkie porty, zatoki, zatoczki? Wszystkie biura najmu, szynki, palarnie? Czy przeżywał po raz drugi okres dawniej przeżyty, czy też żył po raz pierwszy mocą wiedzy i wyobraźni?

71

...Ładunek opium. Broń dla powstańców. Kontrabanda na tańczącej łupinie. Tajne papiery tuż pod dziobem an­gielskiego kontrtorpedowca, rozwalającym żółtą mgłę w pędzie dwudziestu paru węzłów...

Byle tylko przywarował w porcie; wskazówki wyrafi­nowanej rozpusty. Podniety opadających sił, przenikliw- sze niż słodki odwar jawajskich tancerek, bardziej w fan- tastyczności nieokiełznane niż wizje opium, bardziej do­kładne i drobiazgowe niż Kama-Sutra...

Człowieczek w fotelu, owinięty brązowym pledem.

...A jednak urwała się nagle więź. Wybuchła wojna. Nie było listów, depesz. Nie było pieniędzy* W jakiejś wariackiej imprezie zabrnął w poważne konflikty z prawem, zaryzykował na własną rękę i wylądował w więzieniu. Potem włóczył się długo bez pracy: nie miał żadnych kontaktów — kto weźmie bezrobotnego majtka w nieznanym porcie ze złą adnotacją w papie­rach, bez poleceń? Malaria... Posługiwał w chińskiej knaj­pie.

Starszy pan pewno umarł w fotelu.

Uczył się życia na nowo. Jak dzieciak, co zaczyna do­piero raczkować o własnych siłach. W którymś północ­nym porcie wczołgał się na statek. Usłyszał znaną z dzie­ciństwa mowę. Nakarmili tłustym barszczem z hreczaną kaszą. Wzięli do posług pokładowych. W surowej pracy wracały siły. I nagle poczuł się wolny. Spadł, jak stara łuska krępująca ruchy, splot bodźców cudzej woli. Był młody, krzepki — miał całe życie przed sobą. Życie? Jakiś koszmarny sen od dzieciństwa, chłopięctwa... Na­suwała się blada twarz i patrzyły zielone oczy, skupio­ne, bez ruchu.

Płynął przez zimne wody, między szeleszczące kry. Archangielsk. Obcy ludzie spytali znajomym językiem, jak ma na imię. — „Aleksy“ — bo tak go przez tyle lat nazywano. — A nazwisko? — „Nie wiem... zapomnia­łem...“ — Narodowość? — Zająknął się. Biała twarz starego pana przeszkadzała. Podszedł wąsaty bosman: — „A chcesz się nazywać jak ja? Hołubenko? Zostaniesz moim morskim synem“. — „Niech będzie“.

...Rewolucja. Porwał go inny wicher, snadź silniejszy od Czerneckiego. Niósł już trzeci rok.

Przez otwarte drzwi baraku wlewało się szare świa­tło. Morze połyskiwało jak rtęć. Zarysował się w oddali czarny słup czatowni, a na nim czuwający człowiek.

Ta zmięta, stara kartka podcyfrowana jakimś znacz­kiem: „Oddać kupcowi Papandopuło przy spotkaniu w krytycznej chwili“.

...Czernecki... Odnalazł go jednak...

Zerwał się z posłania i patrzał tępo w morze. Mahmud mijał go z wiadrami:

Coś taki blady? Choryś?

IV

Małe, czarne półdiable stanęło w drzwiach baraku, mimochodem poczochrało się chudym grzbietem o belkę i przestępując z jednej bosej nogi na drugą, ciekawie zer­knęło w głąb.

Czego chcesz, Christaki? — zapytał Mahmud.

Gospodyni po ryby przysłała — pisnęło półdia-

73

ble — daj tytoniu — zwrócił się nagle do Aleksego — to ci powiem, co o tobie powiedziała Marika.

Aleksy podniósł głowę od roboty — strugał kozikiem czółenko do wiązania sieci — i spojrzał na malca. Gre- czątko świdrowało go śmiejącymi się czarnymi oczkami. Dojrzało zainteresowanie w oczach robotnika i natych­miast podwoiło stawkę:

I bibuły, i dwa haczyki — dorzucił, łuszcząc szyb­kie wyrazy jak pestki.

Mahmud nizał rybę na sznurek. — To „posyłka“ ze sklepu — objaśnił Aleksego — nic mu nie potrzebujesz dawać, najlepiej od razu kopnij.

Kopnij, kopnij! — przedrzeźniał malec, wykrzy­wiając czarną mordeczkę — gospodarz kazał ci natych­miast przyjść, ot co! — rzucił z tryumfem w stronę Alek­sego.

Musisz iść — wtrącił Turek — teraz nie łże. Niepokój pobiegł po skórze Aleksego. Dwa tygodnie minęły w spokoju: nagle wołają. — Nie wiesz po co? — zapytał malca. Łudził się, że za pomocą łapówki za­wczasu wydobędzie wiadomość. Lecz malec snadź tylko w sprawach „nieurzędowych“ miał długi język. Targnął kościstymi ramionami:

Pewnoś co przeskrobał. Bo ja wiem — uchylił się ostrożnie. — Ale idź zaraz, bo „on“ nie lubi czekać — dodał poufnie.

Za barakiem, na dróżce, biegł z tyłu, jak mały psiak. Od czasu do czasu szmyrgal kamykami w gołębie. Na zakręcie zabiegł Aleksemu drogę.

Powiedziała, że masz spojrzenie bohatyra, daj ty­toniu — siąknął nosem, wyciągając jednocześnie rękę. Aleksy stanął: — Kto powiedział?

Zapomniał o poprzedniej rozmówce, pochłonięty no­wą myślą.

74

Gospodarska córka. Chcesz ją zobaczyć, to prze­prowadzę przez sad. Tam okno — siedzi, bisiory niże.

Na ulicę stary nie puszcza, boi się chłopców. On ją na mniszkę sposobi, żeby mu grzechy zamodliła — paplał biegnąc tyłem, z oczyma w oczach Aleksego.

Ee, chyba łżesz? — przeciągnął z niedowierza­niem Aleksy. — Teraz dopiero wynurzyła mu się z pa­mięci sylwetka Mariki. Silne, wypoczęte dało nagle za­pragnęło jej gwałtownie.

Malec podskoczył Aleksemu do samego ucha: — Cyt, jakby kto usłyszał, że do ciebie mówię...

Nastawił długie, nietoperzowe uszy i ruszał nimi we wszystkich kierunkach z wielkiego natężenia.

Nikt nie słucha. Powiem ci (tyś dobry, tytoniu dasz...) powiem, bo jakem na ciebie spojrzał, widzę, żeś nie robotnik, ty z „tamtych“... — mrugnął w kierunku stepu, w który właśnie wbiegała uliczka.

Aleksy opamiętał się, strząsnął pędraka, aż się rozciąg­nął w kurzu jak żaba.

Poszedł won! — rzucił gniewnie.

Christaki podniósł się otrzepując ubranie.

Ja wiem, że nic nie możesz powiedzieć, aleś boha- tyr naprawdę: takeś mnie trzepnął!

Skurczył się, odskoczył i znikł w drzwiach sklepu.

Jest Aleksy, przyprowadziłem — dobiegł z głębi je­go piszczący głos.

Minął sklep i wszedł do biura Nikoli. Ta sama za­puszczona kotara kryła drzwi do drugiego pokoju. Pod oknem dojrzał masywną postać Papandopuła i zbliżył się do niego. Kupiec zwrócił się do kogoś za kotarą:

To ten?

Na pytanie nikt nie odpowiedział. Nikola wstał, mi­nął Aleksego i wyszedł do sklepu. Aleksy już miał po­dążyć za nim sądząc, że tam załatwiona będzie sprawa,

75

gdy fałdy kotary rozchyliły się i stanęła w nich mała, sucha figurka. Światła z okna i rozsuniętej kotary zlały się tak, że Aleksy musiał zmrużyć oczy, by się przyjrzeć. Figurka stała bez ruchu wpatrując się w niego z natę­żoną uwagą.

v

Wracał uliczką spadającą do morza. W głowie stukał mu, niby kołowrót maszyny, drewniany, jednostajny głos Czerneckiego. Natarczywość mechanicznej piły, wrzy­nającej się w drzewo.

Ani jednego pytania, gdzie był, co robił? Czas, odkąd zerwała się łączność, wypadł po prostu, niby wycięty krążek z drzewa.

...Zawiadomił mnie Papandopuło, więc przybyłem sprawdzić — czy to ty.

Czy aby Grek nie sprawdzał jeszcze gdzie in­dziej? — nastawił się czujnie Aleksy.

Ruchem małej, białej ręki Czernecki odrzucił:

Nie bój się. Nikoli kazałem, 'by nie był ciekawy. Zresztą, zbyt długo tu nie zabawisz.

Ten stan jest tymczasowy — bąknął Aleksy.

Jakby cień zdziwienia: — Wiesz o tym? Aha... —

zdziwienie rozmazało się w martwym uśmiechu. — Mo­że jednak wystarczyć do twojej zguby... Więc (leciały w dalszym ciągu obrzynki) — mógłby cię wywieźć któ­ryś ze szkunerów Papandopuła, ale już go daleko z portu nie wypuszczą. Najlepiej na zagranicznym statku z No- worosyjska...

Czernecki pocierał blade ręce, jak by w ten sposób za pomocą tarcia produkując iskrę, która zapali czyn Aleksego.

Znowu za granicę? Nic pojadę!

Ślepo watę1, uważne oczy obmacały mu twarz:

Ja tylko mówię... co sam zrobisz.

...Nie spostrzegł, że za sklepem Papandopula stoi mały Christaki z młodym, barczystym brunetem. Obaj coś szeptali, lecz zobaczywszy wychodzącego robotnika, za­milkli. Brunet w czarnej „rubaszce" i w nasuniętej na gęste brwi studenckiej wypłowiałej czapce bystro spoj­rzał mu w twarz i raptem odłączywszy się od chłopca pogonił szybkimi krokami.

Towarzysz Aleksy? — szepnął.

Automatyzm długoletniej ostrożności uchronił Alekse­go od zdradliwego odruchu: nie obejrzał się, szedł dalej. Tamten wyprzedził go o pół kroku, by mogli sobie zaj­rzeć w oczy.

Towarzysz Haspabjan!

Tak, to ja, witajcie. Ale chodźmy dalej, rozma­wiajmy spokojnie.

Szli na pozór każdy w swtoją stronę, przypadkowo złączeni wąskośoią chodnika.

Myślałem, żeście dotąd w sztabie Jegorowa? — spyta! student.

Byłem delegowany do miejscowego rewkomu. Tu mię zaskoczyło powstanie okolicznych stanic — infor­mował półgłosem Aleksy.

Student nerwowo rzucił głową, ale opanował się. Od­sunął z czoła czapkę. Przedstawiał śliczny typ młodego Ormianina. Wspaniałe granatowe oczy w ściągłej, wąs­kiej twarzy.

Wyjął skórzaną papierośnicę.

Palcie, ulica pusta. Moi złoci — przerwał samemu

sobie — wstąpcie do mnie! Obejdźcie dokoła plot. Tam przełaz. Będę was oczekiwał po drugiej stronie. To już mój sad.

Kiwnął głową, uśmiechnął się świeżym, chłopięcym rozchyleniem czerwonych ust: — Mieszkam tu z matką. Ta... i inna prywata ściągnęły mnie tu... i też wpadłem w matnię. Bywaliście kiedy w tych stronach?

Tu w tych okolicach się urodziłem. Ojciec umarł.

Nie słyszałem o Hołubenkach... Aha, oczywiście, pseudonim. Przepraszam. Nie jesteście pewno Rosjani­nem? Macie zupełnie obcy akcent.

Aleksy przemilczał.

Rodzinne strony coś mają w sobie, że ciągną. Prze­sada, ale... Odnaleźliście dawne ślady?

Żadnych. — Potarł czoło, coś mu przeszkadzało myśleć i mówić. — Uciekłem stąd jako dzieciak... Nic prawie nie pamiętam — machnął beznadziejnie ręką.

Student przyśpieszył kroku, zanucił barytonem i znikł w przecznicy.

Aleksy odczekał chwilę, zmierzył oczyma wylot pustej uliczki. Dwie staruchy, prząśniczki, drzemały nad mot- kami wełny. Przy rowie pasł się uwiązany osioł. Jednym susem przesadził niski płot. Spomiędzy winogronowych krzewów wynurzyła się niebieska czapka:

Chodźcie, chodźcie. Matka już uprzedzona. Mam swoje wino. — Ujął się pod boki, obciągając koszulę na wąskich biodrach. — Burżuj jestem! Nie gorszcie się. Na Kaukazie musi pozostać gospodarska osada i własne wino.

Wiódł go ścieżką pomiędzy dojrzewającymi kiściami winogron. Prześwitywały białe ściany poprzez zielony gąszcz.

To mój dom. Od pokoleń tu siedzimy. Stary, ku­piecki ród.

Cóż wam się stało, żeście poszli inną drogą?

Dotarli do ławeczki przed domem. Student cisnął na

trawnik czapkę i sam się położył. Przykrył go cień orzecha iapiastymi plamami.

Siadajcie! Dlaczego inną drogą? Taki już pęd ogól- • ny u naszej młodzieży. Wolność mamy we krwi. Handel od wielu pokoleń wykształcił w nas potrzebę szerokiego oddechu, poza-graniczność, obywatelstwo świata. Re­wolucja porywa młodzież dynamiką!

Mówił jakby umyślnie niedbałym, sztucznym tonem, wciąż zezując spode łba na twarz Aleksego.

Dziwi was, że taki stateczny, burżujski synek? Oj­ciec za życia był tu istotnie jednym z bogatszych kup­ców, póki go ci bandyci... A propos: macie coś wspólnego z tym... eks-bandytą morskim?

Pracuję u niego w barakach. Przypadkowa okolicz­ność. '.¡fĄ

Aha... — student z roztargnieniem spoglądał na krzaki winogron. — Nie moja rzecz wtrącać się do wa­szych spraw. Stoicie hierarchicznie wyżej, tylko... wiecie zapewne, że ma jakieś powiązania z interwentami?

Nie interesowałem się — bąknął Aleksy, czując, że znowu żelazna obręcz coraz bardziej ściska mu mózg.

Student rysował na giętkiej trawie palcem esy-floresy. Ładna twarz ściągała mu się w zacięty, ponury grymas.

Bo jeżeli macie istotnie jakieś specjalne... nieźle wiedzieć, że siedzicie pod samą paszczą. Ano, jest takie przysłowie kaukaskie: „Najbezpieczmej między rogami bawołu”.

Popatrzył wyczekująco. Aleksy skubał odruchowo ze­rwaną kiść winogron.

Na waszym szczeblu wiecie oczywiście lepiej ode mnie... — student wciąż kołował dokoła jakiegoś te­matu — że cała Ochotnicza Armia siedzi w kieszeni

79

państw zachodnich. Papandopuło — to tylko stary, oswo­jony wilk, ale spełnia rolę jednego z kanałów... Za nim stoją inni... Widzieliście może tam jeszcze kogoś?

Aleksy drgnął. Ujrzał tuż przed sobą zielone, bławe oczy.

Nie, nikogo nie widziałem — powiedział tak, jak by tx> ktoś uczynił za niego.

Zapadło długie milczenie. Gorziko pachniały liście orzecha. Aleksy sądził, że to od tego mąci mu się tak w głowie.

Matka! — student prężnie zerwał się na równe nogi, tylko mu krucza czupryna wionęła nad czołem.

Ścieżką od domu dreptała zasuszona staruszka, godne uosobienie odwrotnej strony medalu: straszliwej brzy­doty ormiańskich staruch. Szczerzyła do syna żółty kieł, nieufnie, boczkiem zerkając na obcego: „tylko mi go znów gdzie nie porwij“ — krzyczało to spojrzenie.

Matuchno, mój przyjaciel.

Wydusiła na usta jakiś tam uśmiech — dla mniej mi­łych gości.

War tan opowiadał o panu. Ale po co to? — na­tarła z punktu. — Spokojni ludzie... bić się niedo­brze! — gulgotała fatalną ruszczyzną.

Student objął staruszkę wpół: — Maitka o polityce. Zaraz jej to przejdzie. Matuchno, poślij Hajkuhi do piw­nicy po tę malagę, co to wiesz: z naszych „wymroz- ków“. Hajkuhi! — ryknął pełnym barytonem w kie­runku sadyby.

Mignęła spoza drzew niebieska bluzka. Szła między krzakami winogron, aż stanęła w słońcu na ścieżce. Aleksy widział ją bocznym odbiciem, natomiast zdziwił się, zauważywszy nagłą zmianę w twarzy studenta. Przybladła raptem, potem nalała się wiśniowym sokiem rumieńca aż po brwi i czoło. — Kocha się w tej dzie-

80

wezynie? — Obejrzał się, by sprawdzić, co wywołało taki efekt.' Na ścieżce stała Malika Papandopuło.

Mrużyła w słońcu podłużne oczy. Kłóciły się z blas­kiem, jak noc. Przez rzęsy zaledwie mogła patrzeć od dołu. A jednak raz je uniosła — z dziecięcym zachwytem zapatrzone w obcego.

Student otrząsnął się z wrażenia, witał się jak z to­warzyszem lat dziecinnych, poufale i ciepło. Przypo­mniał sobie Aleksego:

Nie znacie się, prawda? Kolega... szkolny... hm... A to Marika, śliczna Marika, perła Czarnego Morza. W piasku na plaży odgrzebałem ją w dzieciństwie.

Uniosła jedną brew. I nagłe z bezczelnym uśmiechem krwistych czerwonych ust:

Nosił mnie gołą po całej plaży i pokazywał kole­gom!

Haspabjan zachłysnął się i szeroko rozwartymi oczy­ma spojrzał na Aleksego. Lecz w tejże chwili buchnął kaskadą śmiechu:

Widzicie, jak się to uchowało w tej naszej boskiej mieścinie? Nowoczesny „terem“. Maryszka, tak się nie mówi!

Aleksego poderwała nieuzasadniona złość.

Mieliście mi coś do zakomunikowania? — przeciął głośno.

Tak, tak. Żegnaj Maryszka! Idźcie już, matuchno.

Poprowadziły się obydwie; stara naprzód, czołobitnie

odchylając gałęzie, Marika za nią z obrażonymi ustami.

Student usiadł na ławce obok Aleksego. Znowu się za­sępił.

Przecież to mnie, towarzyszu, Jegorow skierował do roboty na tym terenie! — bąknął z naglą goryczą. — Powiedzcie szczerze: czy wasze przybycie oznacza nie­ufność do mojej działalności lub osoby?

Aleksy w sposób widoczny byl zmieszany. Drżały mu wargi.

Daję wam słowo, towarzyszu, że nic o waszej tu bytności nie słyszałem. Dano mi zlecenie... — urwał. — Nie, chyba nawet nie dano...

Wartan wbił mu w twarz nieufne spojrzenie.

Nie dano? Na własną rękę chcieliście mnie skon­trolować?

Aleksy rozłożył bezradnie ręce:

I to nie.

Skamieniał. Długą chwilę siedział bez ruchu.

Wartan ułożył się znowu na trawie. Patrzał na prze­suwające się cienie klonu.

Rozumiem — bąknął. — Nie wolno wam mówić. Ano, snadź zasłużyłem. Nic nie robiłem. Tłoczyłem wi­no... i kochałem się w Papandopołównie. Najbogatszej pannie...

Aleksy widział przed sobą zielone skoncentrowane oczy w pergaminowej twarzy i nie słyszał dalszych słów studenta.

VI

Któregoś dnia (było już mocno ku jesieni), wracając z bazaru, gdzie spieniężył swoją porcję ryby, by zaku­pić tytoniu, dojrzał na drodze prowadzącej ze stepu tumany kurzu. Słońce raiziło, więc przykrył dłonią oczy. Kurz narastał, lecz nic poza tym nie można było dojrzeć. Sądził, że to „madżary“ wracają z winobrania.

Ludność wybiegła z uliczek na drogę. Wszyscy rozpo­znali już wojsko. A wojsko nie wróżyło nic dobrego. Wtem elektryczna iskra w tłum:

Kubańcy do stanic wracają, nie chcą wojny w inte­resie obcych interwentów!

Aleksy spojrzał, skąd wieść. Drogę wskazał prąd po­chylonych w tę stronę głów i gwar gorączkowych gło­sów. Nad tłumem — czapa kruczych kędziorów i orli nos.

Powiadam wam: kubańcy front porzucili! — dobit­nie przerąbywał rozgardiasz baryton Haspabjana.

Zacichano. Otoczono kołem. Ktoś podtoczył mu becz­kę. Wstąpił na nią, obwiódł wzrokiem. Mówił na cały plac. Soczysty zwarty baryton lał się złotą strugą, na­pełniał szeroki bazar. Raptem dwóch osobników w skó­rzanych kurtach położyło mu jednocześnie ręce na ra­mionach. Ostygł i oniemiał w jednej chwili, nie próbo­wał stawiać oporu.

Aleksy patrzył za widoczną z dala wysoką postacią studenta. Widział, jak tamci kazali mu skręcić w bocz­nicę, jak przyłożono rewolwer do pleców i jak poszedł ze zwieszoną głową.

Ruszył wreszcie bocznymi ścieżkami do baraku. Mah- mud podał mu na dłoni brudny zwitek papieru.

To dla ciebie, bierz!

Rloawinął zdziwiony i zdumiał się jeszcze bardziej poznawszy pismo Czerneckiego: „Wartan zdekonspiro- wany. Czekaj sygnału".

Wyszedł z baraku. Brnął na oślep przed siebie. Skręcił w jakiś zaułek. Ocknął się przy sadzie Haspabjanów. Rozglądał się chwilę i przeskoczył przez płot. — Zawia­domi starą. Niech się przygotuje na najgorsze... Ale co tego popchnęło do tak wariackiej -nieostrożności? Chyba jakieś wewnętrzne załamanie...

Zamyślonego spotkał na ścieżce ormiański parobas, krępe, wąsate chlopisko. — Dokąd chodzić? —krzyknął

83

groźnie łamaną ruszczyziną, lecz przyjrzawszy się po­znał. — Pana dama nie ma, poszła bazar.

A gospodyni?

Gospodyni Papandopula dziewka uczyć bisiora szyć. Ajda za mną!

W oficynie okno otwarte na ogród. Dwie baby o ha­czykowatych nosach pochylone ku sobie. Jedna — to stara Haspabjanowa, drugą znal z widzenia: piastunka Mariki, Eureka, nieodłączny stróż. Marika nagle wynu­rzyła głowę spoza jej ramienia. Pomiędzy dwiema sza­rymi twarzami staruch zalśniła białością cery, niby pe­rła między dwiema pokrywami muszli.

Aha! Stara obrabia interesy synka! — pomyślał z na­głą złością. — Staruchy spiknęły się za plecami Nikoli...

Eks-majtek i Marika patrzyli na siebie z takim na­tężeniem, jaik by ich wlokła ku sobie jakaś przemożna siła. Aleksy zapomniał, po co tu przyszedł. Ziemia spo­wita gorzkim zapachem liści orzecha zakołysała się pod nogami i popłynęła ku białej twarzy, ku ekstatycznie rozwartym oczom.

Haspabjanowa zrozumiała, że ma do' 'niej interes. Z niewiadomych powodów wciąż się bala, że przyjdzie po pożyczkę.

Nie ma syna! Czego tam? Pieniędzy też nie ma.

Pani syn... aresztowany — mruknął, przytomniejąc. Plasnęła w dłonie. — Do cyrkułu zabrali? A, mój Bo­że! Z nim to tak zawsze: mały był, Papandopułom szy­by powybijał. Musiałam od policjanta wykupywać. A, mój Boże! Ce-ce-ce.

Odziewała się szybko:

Nie wiem tylko, kto teraz „prystawem“ jest i ile mu trza dać?

Już byia gotowa do wyjścia. Przypinała szal do ra­mion. Aleksy zdecydował się wreszcie na stanowczy ton:

84

Proszę pani. Wartana aresztowali szpicle z woj­skowego wywiadu. Tam pani nie wpuszczą. Chciałem tylko powiadomić,

Matki nie wpuszczą? — Odepchnęła go sprzed drzwi i minęła z groźną miną. — Matki! Arszak! Te­go pana odprowadzić, żeby psy nie pogryzły...

Parobas ze zrozumieniem kiwał wąsatą głową. Aleksy zbliżył się do okna. Chciał wytłumaczyć Marice. Eureka wcisnęła między pupilkę a niego swe pokraczne cielsko, niby maciora zasłaniająca młode.

Poszedł, poszedł! Arszak! Trzymaj!

Et! — machnął ręką, jaik by coś przeciął, ale obej­rzał się raz jeszcze. Marika stała w oknie. Uniosła ku nie­mu nagie ramiona. Chyba nic nie dosłyszała o losie nie­doszłego narzeczonego, przyjaciela dzieciństwa.

A następnej nocy trzy ciemne postacie przekradły się wąwozami za cmentarz. Dwie krępe, szerokie i jedna, jak wiórek, tocząca się za nimi.

Tu kop, odtąd, Karapet!

Wiórek przypadł do ziemi.

Uważaj, Arszak, żebyś łopatą głowy nie uszkodził.

Dwaj mężczyźni sapnęli jednocześnie i z miękkim

chrzęstem zanurzyli rydle w pulchną, świeżo skopaną ziemię. — Jest — szepnął po pewnym czasie pierw­szy. — Nogi.

Stój, stój! — najmniejsza postać, kobieca, odbiegła

o parę kroków. — A teraz tu, śmiało. Głowy nie za­czepisz.

Zmierzyła nieomylnie, po ciemku. Dwa, trzy rzuty ło­patą. Odepchnęła Karapeta. Rękami grzebała dalej. Noc

85

była tak czarna, że wyczuwali się tylko po omacku. Ko­bieta nacisnęła guzik latarki.

Trzymaj, Arszak.

Obydwiema rękami objęła teraz głowę trupa, uniosła ku światłu. Uważnie oglądała ślady pobicia. Skurcz śmierci ściągnął opuchliznę ust i policzków, nad wybi­tymi zębami zwarły się twardo wargi, nadając twarzy surowy rys. — Cała, cała głowa! — szepnęła z ulgą — ot tu tylko... — Pochyliła się nad nie domkniętym okiem i wydobyła palcami przylepione do nzęs grudki krwi. — Karapet, Arszak, ruszać!

Tęgie chłopy zarzucili na barki ciało rozstrzelanego. Szła z tyłu, podtrzymując głowę. Musiała całą drogę iść na palcach, wyciągnięta jak do rzutu w niebo. Tak doszli do sadu Haspabjanów. W gąszczu winnicy czekała Haj- kuhi z prześcieradłami i kubłami wody. Rozbierały ko­biety. Parobcy stali z opuszczonymi łapskami. Długie wąsy zwisały im aż za brody. W nogach i przy głowie trupa postawione trzy latarki oświetlały go całego wy­raźnie. Stara zmywała gąbką każdą ranę.

Gdy skończono obmywanie, Hajkuhi przyniosła z do­mu dużą płachtę, zawiązaną w węzeł. Stara wydobyła z niej ubranie, odświętne, narodowe. Szyte bisiorem, barwne. Zagrało światłami w blasku latarń. Wsunęła sy­nowi na palec pierścień z olbrzymim jak wołowe oko turkusem. Przymierzyła czapeczkę, przygładziła kędzio­ry, bo jeden swawolny wystawał spod nasuniętej na ba­kier.

Wartan, jakiś ty piękny!

Chłopi żegnali się, mrucząc pacierze. Haspabjan jak by słuchał. Przymrużył szyderczo oko, drugim uważnie wpatrywał się w niebo.

W imię Ojca i Syna... — poruszała prawie bezsze­lestnie ustami stara — niech światłość wiekuista... A ja

86

ci przysięgam, Wartanie, że za twoją śmierć puszczę Pa- pandopuła z dymem — podniosła «nagle głos jak psalmi­sta, aż zahuczało w czarnym sadzie. — Ja sama żagiew mu podłożę pod składy! Za ojca... za ciebie, Wartanie, że ci nie dał córki, tylko śmierć... W imię Ojca i słod­kiego Jezusa... — znowu ściszyła głos do szelestu liści.

VII

Niańka, a jeżeli gołębia puścić z morza, to też do domu powróci?

Eureka była dziś szczególnie słodka.

Tak, rybeńko, wróci — zabrała jej krosna. — Ale po co gołębiowi oko zrobiłaś zielone? — nie wytrzyma­ła. — Gdzieś ty widziała zielone oczy u gołębia?

Marika patrzała ze zdziwieniem na swoją robotę.

A, prawda! On tu wrócił z morza... do domu... człowiek z zielonymi oczami...

Eureka machnęła ręką: — Z tobą tak zawsze!

Marika nie słyszała. Zapatrzyła się w lampę rozszerzo­nymi oczyma. Coś wyraźnie musiała widzieć, bo przy­takiwała sobie głową.

On mu kazał wtrócać... Ale zielonooki gołąb nie wie, że jest w domu...

Głupiaś! — Stara fuknęła z pasją. — Siedemna­ście lat kończysz, a wciąż takaś głupia... Ale, o kim ty mówisz?

O tym, co wrócił. Tyś czarownica — powinnaś wiedzieć.

Stara uśmiechnęła się mokrymi łachmanami warg:

To prawda. Jestem czarownica. Pamiętasz, jakem ci cuda pokazywała?

8/

Marika złożyła modlitewnie ręce. — Och, pamiętam! Tylko... tegoś mi nie pokazywała...

A chcesz zobaczyć? — stara przytuliła się przy­milnie.

Marika z namysłem pokręciła głową.

Nie, dzisiaj nie chcę. To potem boli, a ja i bez tego już widzę... bez twioich czarów.

Niańce jednak bardzo na tym zależało. Od pewnego czasu po cichu krzątała się przy wklęsłym kominku. Przetarła wyciorem rury i rozpaliła suche drewienka. Gdy zatrzeszczały, dorzuciła większe i tak przepojone żywi­cą, że aż szklisto-kruche. Gęsta, leśna woń napełniła z wolna pokój. Marika z rozkoszą wyciągnęła do ognia ręce, potem zdjęła chodaczki i po kolei, stopa po stopie, ogrzewała nogi przed buzującym płomieniem. Małe i tak' białe, że niemal przezroczyste, nabierały od ognia różo­wego zabarwienia, jakie mają najbardziej cenne perły.

Ogień przeszedł w żar, węgle zatliły się niebieskawo. Stara wrzuciła w sim środek białą, metalową kulę, za­puściła rolety, kradnąc skwapliwie resztiki szarego, wy­świechtanego dnia. Zbliżyła się do Mariki z tyłu, na palcach. Ujęła w dłonie obydwa jej warkocze, rozpla­tała, układała włosy na głowie, lelkko, niedostrzegal­nymi ruchami pailców muskając Skronie i karfk dziew­czyny. Wychowanka poddawała głowę, łasiła się ko­cim rozleniwieniem, wyginając grzlbiet i kuląc barki.

Po dłuższej chwili stara wyciągnęła szczypcami z og­nia rozpaloną kulę, promieniującą zielonkawym żarem. . Oparła na szczypcach:

No, patrz, patrz: co widzisz?

Ręce dziewczyny opadły wzdłuż bioder. Z głębokim wzdechem usiadła głębiej na taborecie wciągając noz­drzami powietrze. Starucha sypała na węgiel suszone zioła, jednocześnie przykręcając lampę. Siwy dym wy­

dobył się skrętami, zatoczył kilka zwiększających się kół. Teraz pokój napełnił się słodkawą, mdłą wonią pa­lonych traw. Lampa syknęła i zgasła. Z zaległych nagle ciemności wystąpiła kula, rozpychając dokoła siebie mrok i rzucając zielonkawy refleks na oczy Mariki.

Kotaira drgnęła.

Śpi? — ktoś szepnął.

Eureka położyła palec na wargach: — Cicho. Dziś trudno, nie chce.

Wysunęła się ręka: — Dodaj!

W podstawioną dłoń Eureki przesypała się garstka burego proszku. Ciśnięty w ogień wydał jasny, zielony błysk.

Kotara rozsunęła się. Na progu stanął Nikola, za nim Czernecki. Weszli na palcach. Miękki dywan przygłu­szył stąpnięcia. Czernecki, jak cień samego siebie, prze- majatzył białą plamą twarzy, aż oparł się o kominek. Pocierał blade rączki starczym, zziębniętym ruchem. Czarny masyw Nikoli wydawał się najciemniejszym | miejscem pokoju. Głuche pluchnięcie zwiastowało, że usiadł w fotelu.

Można^mówić — ozwał się półgłosem, po pau­zie — ona nic nie słyszy.

Często to robisz? — zapyta! od kominka Czerne­cki.

Nie, od dawna nie. Chworzeć zaczęła. To dla ciebie.

Marika uniosła się na taborecie, pochyliła raptem głowę naprzód, jak by coś z daleka ujrzała.

. — Patrz! — Nikola targnął Czerneckiego za rę­kaw, — Ona widzi...

Drogę moją! Całą moją drogę wstecz, bo ona żyje I teraz moim życiem. To ja! Och, ty tego nie zrozumiesz I nigdy!

Rozumiem! — dźwięknął glos Czerneckiego. Ni- I kola aż się obejrzał, tak obcym wydal mu się u przy- H jaciela.

Tęskny krzyk Mariki wstrząsnął obydwoma. Wy- I ciągnęła ręce, jak by coś chwytała, patrząc zwężonymi, I oczyma w kulę.

Chodź... zielonooki gołębiu...

Eureka porywczo zasłoniła jej usta dłonią.

Nie przeszkadzaj! — krzyknął ostro Czernecki — co tam?

Stara uczyniła coś na kształt przepraszającego dygu:

Jej co do oka wpadnie, panie. Zobaczyła kogoś... ;im był tu ktoś taki... teraz ciągle się jej pokazuje...

Marika kogoś nawoływała pieszczotliwymi' imiona-,".ja mi, roztaczając cały powab półdzieckuiego, śpiewnego głosu, o przerywających się, głębokich altowych nu­tach — już o czysto kobiecym, zmysłowym tembrze. i; Wyciągnęła dłonie do ognia, wabiła, jak się wabi upar- 'jj tego kota.

Nie chcesz? Boisz się ojca? Ojciec teraz nikogo nie a skrzywdzi. A ty wiesz, kim był mój ojciec...? Talki sam j jak ty... Bohatyr morski! Och, ja poznam szlaków dale- I kich bieg, poznaję przelotne ptaki po skrzydłach, a po rękach — powracających żeglarzy. Twoje ręce też pa- chmą wiatrem...

Nikola zamruczał jak kot łechtany pod brodą. Wy- I ciągnął nieforemne, ciężkie ręce i przypatrywał się im z lubością nieco żałosnym wzrokiem. Światło kuli rzu- I- cało pełgający odblask na jego twarz — wygładzoną zmrokiem, ekstatyczną, odmłodniałą. Podobieństwo mię- I

dzy mim a córką teraz było tak kompletne, że -wydawa­li się w naświetleniu portretami tej samej twarzy.

Marika skuliła się na taborecie. Innym już głosem zapytała:

Ale... kto za tobą stoi? Ja nie widzę... Ktoś strasz­ny! On i za mną chodzi... On mi każe...

Ostry krzyk obłąkanego przerażenia. Ręce wykonały chwyt nad głową i widocznie złapały upragniony przedmiot. Marika tuliła się do kogoś urojonego, pla­stycznie modelując jego kształty wygięciami własnego ciała, wychylonego, zawieszonego niemal w powietrzu. Jednocześnie lewą ręką od czasu do czasu wskazywała kogoś poza sobą, aż raptem wyprężonym palcem tknęła w kierunku Czerneckiego:

Ten chce ode mnie. Zabij go!

Biała plama twarzy Gzemeakiego zakoiysała się w głębi pokoju. Przysunął się, jalk by spłyinął do Mariki.

Już niczego od ciebie nie chcę, słyszysz? — wy­rzekł cichym, lecz bardzo dobitnym głosem. A potem, pochylając głowę ku środkowi jej ciała: — I ani razu już nikomu o tym nie powiesz.

Przesunął w powietrzu dłońmi. W zmroku zamigota­ły, niby dwa białe ptaki, i znikły, jak by wraz z gło­sem gdzieś wsiąkły.

Nikola porwał się z focela:

Słyszałeś? Ale co ty o tym wiesz, ty, któryś całe życie przesiedział przy biurku! Siedziałeś już wtedy, kiedy ja po tych szlakach...

Ty? — zapytał przeciągle Czernecki.

Niby ja...

Hm... przy biurku, powiadasz... — białe ręce po­tarły się o siebie. Stały się znów niejasną plamą.

Tegoż dnia Czernecki przybył w nocy do Rostowa. Wszedł do dużej, czteropiętrowej kamienicy. Obudzony windziarz zawiózł go na drugie piętro. Po drodze za­pytał: — Czy do mieszkania?

Nie, na górę.

Winda mlasnęła i pojechała wyżej.

Otworzył amerykański zatrzask i przekroczył próg pokoju, który się mieścił nad jego mieszkaniem. Błysło światło. Zamknął za sobą drzwi. Niewielki pokój przy­pominał kajutę kapitana okrętu. Mapy morskie, wykre­sy nawigacyjne. Na masywnym biurku, przymocowanym do ściany — busole, astrolabie, kompasy — cały arsenał starej techniki morskiej. Kilka ruchomych lamp mogło oświetlać ten kąt lub tę część świata, jaką chciał właś­ciciel. Jedyną rzeczą nie kapitańską był specjalnie skon­struowany ruchomy fotel o głębokim oparciu dla zmę­czonego grzbietu. Za pomocą kombinowanych dźwig­ni można było w nim jeździć po całym poikoju.

Dziś go to nie obchodziło. Odwrócił ruchome krzesło tyłem do map i przyrządów morskich. Zapalił lampę

o koncentrującym abażurze i wyjął z biurka kilka arku­szy papieru. Pisał dobrą godzinę, przykładał pieczęcie, zdjął z palca pomarańczowy sygnet i stuknął nim w osta­tni arkusz.

Ogromnie zmęczony, odchylił się na poręcz ruchome- go fotela. Lśnił przed nim szklistą, mroczną tonią czar­ny blat polerowanego biurka, jak odmęt. Na nim pły­wały jego bezwładne ręce topielca.

Jeszcze raz ręce dały nura w szufladę. Wyjął dwie duże fotografie. Zuchwałego majtka o twarzy okolonej młodym, ciemnym zarostem i dziewczyny, tak subtel­nej, jak by rzeźbionej w kości. Położył je obok siebie. Przykrył dłońmi.

Krew Nikoli — bezczelna, jak samo życie. Alek­

sy — mój twór. Złączyć — memlał bezszelestnie war­gami.

...Aleksy... Marika... i nad nimi, w nich—ja! Jąkaż siła!

Opadły ręce na czarny blat biurka, drgając jak zdy­chające płazy.

I już nie mogę... nie mogę... Nie chwytam!

Zapalił papierosa. Dym osnuł mu twarz, spiralami

opłynął oczy. W żółtej mgle widział rzekę niebieską, czerwone żagle dżonek... jakieś miasta... kolorowych Ju­dzi... kołyszące się palankiny...

Czy to gdzieś naprawdę istnieje, czy też tylko ■w mojej wyobraźni? Nigdy tego nie widziałem, nie dotknąłem — a więc tak, jaik by nie było... Olbrzymi, rozległy świat... I tylk»...“

Poruszył dźwignie fotela. Zaskrzypiały kółka. Stary pan przejechał pół pokoju, dotoczył się do ściennej ma­py. Zapalony papieros pozostał na biurku, siwe spirale dymu unosiły się ku sufitowi.

Mgła gęstniała przed oczyma — nie widział już rze­ki ani dżonek. Przetarł oczy — mgła nie ustępowała.

Slepnę... — powiedział wyraźnie. — Ale przecież to i talk nieistotne... Świat naprawdę może nie istnieć...

Wstał ciężko; podszedł do olbrzymiej ściennej mapy i oparł się o nią całym ciałem. Rozłożył szeroko ręce, jak by chciał objąć kulę ziemską, i tak trwał parę chwil.

Mam go przecież w sobie...

vra

Po tragedii Haspabjana nie mógł tu zostać. Rozsza­lały się represje, jak by kto stado ogarów spuścił ze smyczy. Rządy ujmowały twarde ręce Armii Ochotni­czej, usuwając tolerancyjne i chwiejne władze kozackie.

93

Aleksy wyczuwał niemile swędzenie w przelykiu — pę­tla się zaciskała.

Przyszło raz do Aleksego dwóch gołowąsych sztuba­ków; stanęli na baczność, śmieszni w kusych gimnazjal­nych kubraczkach:

Haspabjan wskazał was przed aresztowaniem, ja­go swego następcę — zameldowali służbowo musującym basem. — My na front, towarzyszu. Walczyć o sprawę rewolucji...

Którędy? — przeciął Aleksy przewlekły dyskurs. „Facet zwariował! Nie wiadomo, czy mnie jeszcze ko­muś nie wskazał?...“

Wyłożyli marszrutę. Rybacy z powodu zaprzestania działań wojennych na morzu zapuszczają się coraz dalej wzdłuż wybrzeża. Nikt łodzi nie kontroluje. Można do­trzeć do Krymu...

Aleksy słuchał zrazu z pobłażliwym uśmiechem, po­tem uważniej. Na razie — wyrwać się z zamkniętego koła. Dalej 4* zobaczymy. Miał w tym i osobisty punkt ambicji: wydostawał się z matni na własną rękę. Nie czeka na żaden sygnał! — odsunął sprzed oczu bladą, jakby o zgasłych oczach twarz, która dziwnie łatwo ustąpiła zapadając się w cień.

Poczekajcie — przerwał sztubakom — jutro — pojutrze coś wam powiem. Może i ja z wami. Razem będzie jakoś raźniej!

Wrócił do baraku. Należało działać szybko. Dziś jesz- | cze postanowił rozmówić się ze swymi szlafkamratami.

Był w baraku niejaki Hasan, człek w podeszłym wie­ku, władający trochę rosyjskim. Przybłąkał się niedaw­no po wojnie. Prycza wypadła mu tuż obok pryczy Aleksego. Wbrew zwyczajowi innych Turków, tegoż wieczoru, kiedy przybył, pierwszy zagabnąl Aleksego

o jakiś drobiazg. Rozgadali się i pokumali. Hasam kawał

świata widział, orientował się w morzu. Aleksego żyłką była nawigacja...

Turek, daleki od polityki, od miejscowych „obcych“ waśni, mógł być teraz pożyteczny. Chodziło tylko o wy­kradzenie jednej z żaglówek przemysłu, nad którymi właśnie Hasan miał pieczę.

Hasan wysłuchał uważnie.

Znasz te miejsca?

Nie... chyba nigdy tamtędy nie przejeżdżałem.

To ja poprowadzę. W Kierczu, za fortecą można podjechać na Kruczy Przełaz w najciemniejszą noc, na­wet przy nord-oście. Tylko trza miejsce znać. Potem pójdziemy do Tatarów — mam tam znajomków — prze­nocują i na razie ukryją.

Ale dlaczego ty masz ryzykować? — zdziwił się nadmiernej gotowości Aleksy.

Et, trochę tam złota przede wieziecie? — mrugnął poufnie.

Aleksy uznał za słuszne upomnienie się o zapłatę i chęt­nie zapewnił, że pomocy nie traktuje bezinteresownie.

O świcie przed pójściem do pracy poszli za barak, gdzie stały żaglówki. Wybrał rzeczywiście najlepszą. Smukła, o głębokim dnie i ostrym dziobie, przedstawiała słynny na Czamnomorzu typ tureckiej łodzi, na których rybacy ważyli się przepływać olbrzymie przestrzenie.

Duży bagaż? — zapytał Hasan.

Chyba żadnego. Skąd ja do bagażu?

Turek znowu uśmiechnął się poufnie.

Myślę o tamtych dwóch — bolszewikach.

A ty skąd wiesz, kto pojedzie? — zdziwił się Aleksy. Nic nie wspominał o towarzyszach.

Hasan opukiwał rufę łodzi. — Skąd? Widziałem cię z niimij to i myślałem, że z was kompania. Zresztą, co mnie tam obchodzi? Oni czy inni...

Wołano z baraków. Aleksy uciekł przed napędzającym do roboty Mahmudem i poszedł na umówione spotkanie z chłopcami. Byli mocno wystraszeni. W mieście szalały rewizje.

Trzeba natychmiast wiać! — zakonkludowali wszyscy trzej.

Słuchajcie, towarzyszu — powiedział na odchod­nym starszy z chłopców ¡-r- jest jedna rzecz, co do której chciałbym się naradzić. Haspabjan ulokował w naszej piwnicy trochę materiałów wybuchowych i broni. Jest tam parę mocnych bomb. Zostawić tego nie można, bo mogą znaleźć — a za co „starych“ wsypywać? Gotowi ich rozstrzelać... Na Krymie Tatarzy za takie rzeczy sło­no płacą. Nie mamy grosza przy duszy...

Tatarzy? — podchwycił Aleksy. Już drugi raz sły­szał to słowo. Zdawało mu się, że się połapał. — To tę­dy idzie handelek bronią! Na to liczy Hasam... Pewno nieraz odbył taką przejażdżkę.

Spojrzał nieufnie na chłopców. A może i im tylko

o to chodzi, a potem wystawią go do wiatru?

Głupawe, szczere gęby wyrostków raczej go uspokoiły.

Nie — zaprotestował. — Nie będę się obarcza! nie­bezpiecznym bagażem. — Zakopcie w krzakach.

Mia! tego aż nadto dość w przeszłości. Na tym stanęło. Wrócił do baraku, by nie narażać się w mieście. Mah- mud sfukał go za lazikowanie i dal robotę przy napra­wie uszkodzonego żagla. Pracował za barakiem, właśnie; w pobliżu miejsca, gdzie stała przeznaczona do wypra­wy łódź. Z zadowoleniem stwierdził, że Hasam kręci się przy niej i obtyka pakułami. Prędki jesienny zmierzch położył kres pracy. Zanosiło się na szarugę. Niebo za­ciągnęło od wschodu. Wiatr przechodził w nord-ost i ro­biło się coraz zimniej.

Ile czasu zajmie przeprawa? — zapytał w baraku Hasana, korzystając z chwili, kiedy byli sami.

Dziesięć godzin, a może więcej. Zależy od wiatru. Na przełaj nie pójdziem, bo za silna morka. Musimy trzymać się brzegów...

Ale przecież w dzień nie podjedziesz pod twierdzę?

Ano... Będziemy drejfować do zmierzchu.

Przy ognisku milczeli. Turcy za to gadali i kłócili się. Zwalniano ich do ojczyzny po długich latach przymu­sowego pobytu. Liczyli skąpe zarobki, klęli gospodarza i Mahmuda, zaklinali się, że więcej tu nie przyjadą. Mah- mud tylko kiwał siwą brodą: on wiedział, że przyjadą, od pięćdziesięciu lat o tym wiedział. Bieda wygoni.

Nie śpi, stary pies! — mruknął Hasan. — Gotów do rana łazić.

Co robić?

' r?- Można by starego... ,y- pokazał palcami na szy­ję — ale niedobrze. Gotów krzyknąć, zaalarmować...

Mahmud usiadł tyłem do nich na progu i majstrował coś koło cybucha. Aleksy dobrze wiedział, że takie maj­strowanie wraz z kontemplacyjnym wypaleniem paru faijek może trwać godziny. „Zabić starego?“ — wzdryg­nął się. Chłopcy mieli przyjść, jak tylko światła w mieś­cie pogasną.

Ty. — ozwał się raptem Mahmud — Aleksy, śpisz?

Aż podskoczył na pryczy — ki licho! — Lecz uspo­koił się całym wysiłkiem: „P.rzeoież nie czyta w moich myślach".

Aleksy — ciągnął Mahmud — muszę wyjść. Jutro rozrachunki i zwrot ludziom paszportów. Pójdę do Pa- pandopuła.

Spadł kamień z serca. — Więc, o co chodzi? — za­pytał, opanowując głos.

Nie śpisz, to popilnuj baraku. Zajrzyj czasem, czy kto sieci nie kradnie. Do łódek też...

Zawiązał w chustkę robotnicze kwitki, zabrał książkę z wykazami, stękając wydostał spod pryczy chodaki, wreszcie poczłapał za drzwi. Na to czekali. Aleksy już otwarcie, z ramienia zarządcy, krzątał się po baraku. Zabieraj, co mu było potrzeba. Pogasił laitadsi. Hasam prześliznął się boso do komory. Bez hałoisu wyłamał; kłódkę. W kupie starych łachów, cuchnących zatęchłym rybim tłuszczem, wynalazł parę znośnych skórzmi oraz dwie pary rybackich butów, z odwijanymi cholewami do roz krocza.

¡¡S Nie zmarzniemy, co? — szturchnął Aleksego.

Z morza krzyknął kruk morski. Gardłowy dźwięk przeciął nooną ciszę i wpadł do baraku. — Nasi! — szepnął Aleksy. — Talki mial być sygnał.

Wyszli cichcem, szeroko otwierając oczy. Noc była tak ciemna, że na razie nic mię mogli dojrzeć. Morze ry­czało głucho. Narastała fala, smagana ostrym wia­trem.

Tęga morka — mruknął Aleksy, macając dłońmi ‘ powietrze.

Hasam mało się tym przejmował. — Tu u nas, na Czar- nomorzu, zawsze tak na jesieni. Zdaje się —morze pę­ka, a wyjedziesz — sztil jak lustro. Fali nie będzie.jl Stop!

Z nocy, tuż przed ich twarzami, wyłoniły się nagle i; dwie postacie. 1 i:',

A, to wy! — Aleksy zamienił parę prędkich ll słów. — W porządku? Nikt was nie widział?

Potwierdzili równie szybko. — Bagaż — wskazał je­den na duży wór.

Ach, ta cholera! Wzięliście jednak?

No, bo...

98

Już dobrze. Prędzej!

Podparli łódź, stojącą na drewnianych podkładach. Chłopcy byli w myśliwskich butach, więc wszyscy czte­rej weszli do morza. Barkas z miękkim szelestem zsunął się z ławicy i zachlupai na fali. — Jazda! — krzyknął Hasan. — Teraz wiosłami. — I sam wskoczył pierw­szy, za nim chłopak od dzioba. Aleksy z drugim rów­noważyli tańczącą rufę. Pod cziterema wiosłami barkas wykręcił dziobem w morze i przezwyciężając napór wiaitru, wolno zsuwał się z jednej wodnej góry na dru­gą. Zalewało przez burty i przez rufę. W perwmej chwili Hasam rzucił wiosło. — Dalej, dalej! Ja spróbuję nasta­wiać. — Z bajeczną wprawą naciągnął szkoty, przebra- sował bom. Żagiel z hukiem wystrzału wydął się rap­tem i przechylił żaglówkę, aż bokiem skirzesała wodną ścianę.

Wzięło uf!

Wyjęli wiosła z dulek. Morze cichło. Pęd chronił przed skokami. Mogli już usiąść. Coraz gładziej szła łódź.

Długa noc w morzu. Żaglówka leciała jak rybitwa po lustrzanej wodzie. Po północy przetarło się niebo: łys- nęły gwiazdy, gdzieniegdzie jeszcze przydymione. Po­słuszna łódź szukała po ciemku drogi, jak by węsząc dziobem wzniesionym ponad poziom morza. Aleksy orientował się w jej kursie, widząc, jak mu nad masztem przejechał w prawo gwiazdozbiór Niedźwiedzicy.

Idziemy wzdłuż brzegów? — spytał.

Hasan kiwnął głową. Od gwiazd zrobiło się jaśniej i widzieli się już wzajemnie. Chłopcy, przytuleni do sie­bie, siedzieli pod masztem na ławeczce, szczękając z zimna zębami.

Przed świtem — gdy już szaro było na wschodzie,

99

a wzdłuż widnokręgu nad wodą naświetlił się pomarań­czowy pas — Turek wstał i przeciągnął się.

Wyprowadziłem. Teraz kawałek pełnym morzem, aż zarysuje się wzgórze — ozwał się do Aleksego. — Skrócę żagiel, bo musimy wolniej iść. Maisz, potrzy­maj — oddał mu ster.

Dzień wstawał słoneczny, rześki. Chłód wzmógł się, lecz pełne, nie przysłonięte chmurami słońce obiecywa­ło rychłe rozgrzanie. Aleksego morzył sen. Pomyślał jeszcze nieco o minionym lecie — w ciszy i spokoju, właściwie, minęło: taki zaciszny pas, jak w nawałnicy: się zdarza. A teraz znowu pocznie bić huragan...

Obudziło go słońce, rażąc w oczy. Miał szybkie — u ludzi czujnych — przejście ze stanu snu do pełnej trzeźwości. Zauważył natychmiast, że brzeg z prawej burty za bardzo się do nich przysunął. Zły, że zasnął przy sterze i przez to omal nie naraził wszystkich, chciał wykręcić w morze. Lecz, rozejrzawszy się po łodzi, spo­strzegł, że Hasan również nie śpi i spokojnie przygląda się brzegom. — Widocznie to nic złego — pomyślał — inaczej odebrałby mi ster podczas snu.

Porozumieli się jednym mrugnięciem powiek.

Chyba późno? — przecierał oczy.

Grubo po południu. Dobrześ spal. Obejdziemy cy­pel i możemy iść na pełnych żaglach. Z Jenikale wiatr zawsze inny, to i tak zmitrężymy bajdewindam.

Łódź ożyła, przypadła bokiem, niby porywista klacz ; w pędzie, i skrzesała fontannę kroplistych ametystów;.| z nabiegającego bałwana. Szła prosto w czarną chmurę zza cypla.

Ruch lodzi obudził chłopców. Wyglądali jak wystra­szone ze snu szczeniaki. Jeden, zatoczywszy się przy mocnym kołysie, usiadł z rozpędu na worku:

Ojej! — poderwał się i oprzytomniał.

Aleksy przypomniał go sobie także i zmarszczył brwi. — No, pokażcie u licha, co tam macie? Zbytecz­ne pójdzie do morza!

Chłopcy z -wielką ostrożnością rozwiązali wór. Mieli przed nim widoczny respekt. Stare nagany i browningi Aleksy bez pardonu rzucał do wody. Duży oficerski colt wsuną! sobie do kieszeni. — Tego szkoda. A to co? — Wziął do ręki duży blaszany przedmiot.

Bomba... — szepnęli, robiąc okrągłe oczy chłopcy.

Co za „bomba“?

Podobno kolosalnej mocy...

Aleksy spąsowiał: — Do jasnego pioruna! Taką rzecz brać na łódkę? A toż, gdyby który kopytem zawadził... Jak wybucha?

,ś-—, Trzeba z całej siły cisnąć o ziemię.

Hasan z dużym zaciekawieniem przyglądał się segre­gowaniu amunicji.

To wy nie złoto wieziecie? — ozwał się z roz­czarowaniem w głosie. — Wszyscy bolszewicy wo­żą... — Usadowił się na dziobie powierzając całkowicie ster Aleksemu, sam zaś bacznie obserwował widnokrąg i niedalekie brzegi. Czarny cień chmury od północy za­garniaj ich skrzydłem. — Kładź więcej na lewą bur­tę — komenderował.

—■ Po diabła? — zaoponował starszy chłopak — znam te brzegi. Jeszcze trochę i dojrzą nas z kierczeńskiej twierdzy.

Tu nie pilnują — machnął rękę Hasan. — Zaraz zdryfujemy.

Chłopak mądrymi oczami spojrzał na Aleksego: tak w biały dzień pod samą twierdzę? — i zezował nieufnie na Turka. Tamten siedział w niedbałej pozie. Zdjął z no­gi trepę i wachlował się nią z rozkoszną miną.

Aleksemu też się coś nie podobało. Nic nie mówiąc,

101

położył rumpel na prawą. Posłuszna, zwinna „feluga“ zatoczyła dziobem, wyparskując w pędzie zieloną pianę. Hasan przerwał natychmiast wachlowanie.

Ty, uważaj! Ja się podjąłem, ja komenderuję! — zakrzyknął.

No, nie dunderuj za bardzo — uspokajał go Alek­sy. nieco zdziwiony zbyt porywczym tonem. — Wolę wziąć w morze, niż się tu chlapać pod samym ich no­sem... — zlużniał odpowiednio szkoty.

Turek zapienił się. — Albo ja, albo ty! Jakeś taki mą­dry, trza było samemu jechać. Moja feluga!

Dopadł rękami szkotów. — Ster dawaj!

Aleksy, wciąż jeszcze kładąc wszystko na karb poryw­czości tureckiego temperamentu, szamotał się bez złości z Hasanem, gdy raptem jeden z chłopców krzyknął ja­kimś zmartwiałym głosem.

Kuter!

Gdzie? Co? — Aleksy puścił Turka i szukał oczy­ma po morzu przyczyny alarmu.

Była aż za blisko. Z cieśniny wypadł szary wojen­ny kuter i walił całą parą wprost na nich. Aleksy chciał coś rzec, lecz przewrócił się na dno łodzi uderzony bo­mem: to Hasan raptownie przebrasował i skręcił łódź dziobem do kutra. Ułatwiał jeszcze bardziej tamtemu po­goń, zresztą i bez tego o niewątpliwym wyniku.

Zdrada! — krzyknął starszy chłopak — umyślnie nas tak wyprowadziłeś!

Hasan roześmiał mu się w nos: — Nie ciebie pierw­szego, uspokój się! Wszystkich „bolszewików“ tu łapie­my. Kuter zawsze...

Nie dokończył i zwalił się z rufy do wody — Aleksy strzelił za nim już w powietrze. Turek wynurzył się na fali o parę ładnych stajań i machał mu na pożegnanie ręką. Strzelił jeszcze raz, ale nie było po co. Zanurzony

po uszy Hasan kpił zeń i opływał łódź z daleka, czekając widocznie na rychłe rozwiązanie sytuacji. Teraz Aleksy zmierzył dystans do kutra, a potem spojrzał spokojny­mi oczyma na chłopców:

Nie uciekniemy.

Wiedzieli sami i zwiesili głowy. Kuter osadzał już bieg, by nie przelecieć mimo. Rychtowano na wszelki wypadek na wieżyczce szybkostrzelną armatkę. Wszyscy trzej na łodzi wlepili wzrok w jej czarny otwór. Chłop­com przekrzywiały się popielate usta w bolesnym skur­czu, oczy zapadły w głąb czaszek.

Was czeka tylko więzienie — rąbnął w ciszę Ale­ksy.

Nie drgnęli. Kuter zmieniał kurs, zataczając od rufy.

A mnie, sami wiecie — ciągnął z namysłem — więc...

Więc? — podchwycili obaj, niby tonący podrzu­cony sznur.

Sprawa krótka. Do wody, chłopcy!

Patrzyli nań nie rozumiejącymi oczyma.

Do wody, do wody — powtórzył. — Ja zostanę sam.

Przecież nie uciekniemy wpław? — zaoponował starszy, czepiając się burty, jak by Aleksy miał go siłą wyrzucić.

Ale przetrzymacie się na wodzie, zanim was wy­ciągną na kuter. Ja muszę sam...

Nie rozumieli jeszcze i patrzyli mu na ręce, szybko przerzucające worek. Zrozumieli raptem.

Chcecie...?

Milczeniem potwierdził. Trzymał już oburącz ciężką bombę.

Chłopcy, szarozieloni ze zgrozy, cofali się w kierunku dzioba.

.• 8

Odpłyńcie od razu dalej! Nurkujcie!

Bez słowa, jeden po drugim, wyprężeni w powietrzu

niby spadające na żer rybitwy, skoczyli głową w dół. Dźwięczny bluzg i sekundy ciszy pod wodą.

Aleksy westchnął głęboko. Puszczona z wiatrem łódź kołysała się gwałtownie. Rozkraczył nogi. Oparł się mocmo. Bombę trzymał wysoko nad głową. Musieli go wyraźnie dojrzeć z kutra, bo ryknął ostrzegawczy syg­nał. Potem głucho stęknęła mała armatka, bijąc na ślepo.

Czy myślą, że się będę bronił? Też jeszcze: faty­gować się! — Przełożył cały ciężar bomby do jednej ręki, drugą wyjął duży, srebrny zegarek, dar Czemec-- kiego.

Za parę minut szósta...

Uśmiechnął się kanciastym uśmiechem do widocznych już gołym okiem twarzy majtków, skupionych na prze­dzie kutra. Długim, zielonym błyskiem oczu żegnał ich, potem morze, potem brzeg daleki. Był pewien, że nagle wszystko tu poznaję: i ten cypel z granatową chmurą, i wygięcie brzegu wpadającego w cieśninę Janik ale... a tam dalej miasto pod zieloną górą z białymi resztka­mi pałacu legendarnego króla Mitridata. Mógłby sam prowadzić łódź wzdłuż znanych z dzieciństwa brze­gów... Raptem czerwony promień wynurzającego się zza chmury słońca zalał całą łódź krwawą łuną. Refleks uderzył w rozchełstany na wietrze żagiel, jak czerwony wiatr.

Wyrżnął bombą o dno łodzi.

IX

W kancelarii Nikoli siedziało przy oknie dwóch męż­czyzn, przedzielonych jaskrawym promieniem słońca.

104

Światło padało ma przysunięty stół zawalony papiera­mi i na grzebiące w nich dwie pary rąk: czarnych i prze- zroczystobladych. Gdy pierwsza para ryła w stosach papierów — druga jak by łasiła, się do słońca, wciąż podstawiając swą nieżywą biel. Czame podsuwały bia­łym jaikieś arkusze — białe odrzucały je i znów układa­ły się na pustym blacie, niby dwa zamierające w akwa­rium aksolotle. Wreszcie Nikola cisnął zwojem papie- ' rów o stół:

Do licha! Po co? Tak świetnie idzie interes. Czy widzisz niebezpieczeństwo...?

Czernecki zakasłał suchym, sercowym kaszlem:

Likwiduj póki czas i uciekaj do Grecji.

Grek klapnął w fotel, jask uderzony z góry dziecinny

-T- A&-?,,1,

Ja cóż... Sam powiedziałeś: całe życie w fotelu. Może jakiś stary fotel mi zostawią?..

Łapał dłonią i ukośnie nastawionym policzkiem od­chylający się promień. Nie dosięgnął go, aczkolwiek wychylił się .nawet z fotela.

; ^7 Kiedym to ciebie spotkał na tym szkunerze? Byłeś czarnym chłopcem... Bezczelnym jak samo życie...

Nikola, przegięty przez stół, żarłocznie łykał każde jego słowo mokrymi, czerwonymi ustami. Przypominał dyszącego karpia.

... a teraz jesteś stary pies. Zdechniesz.

Grek żachnął się, omal scołu nie przewrócił.

Zdechniesz! — powtórzył ze starczym uporem Czernecki. — Zasmrodzisz cały dom, nim cię wyniosą. Taka kupa łoju!

Badał uważnymi oczyma omiękłą twarz Greka, ba­dał w nagle pogłębionych zmarszczkach wokół poblad­łych ust wijący się strach śmierci.

105

Boisz się umrzeć — co?

Nikola, skurczony, cichy, przysunął się ku niemu. Przechylając głowę szukał oczyma spojrzenia Czernec­kiego.

A jak ty myślisz... jak to wygląda... śmierć? . . •; Czernecki podsunął mu pod oczy rozstawione palce

rąk.

Widziałeś? Łapałem promienie słońca... A teraz... Pokazał mu pustą, ciemną dłoń.

Nikola wpatrywał się z ogromnym 'natężeniem.

Nie rozumiem — powiedział z wahaniem. Czernecki poklepał go po ramieniu.

I nie fatyguj się, mój złoty. Śmierć to jest taka mądra rzecz, że wcale jej nie trzeba rozumieć. Samo się zrobi. Łapałem promienie cudzych żyć...

Źa drzwiami rozległy się kroki. Weszła Marika, nio­sąc zapaloną lampę. Tuż za nią — cień jej pokraczny — Eureka. Przeszły i znikły za drzwiami. Rozepchany przez światło mrok zgęstniał za nimi natychmiast.

Cały dom obchodzi z lampą — szepnął Nikola. — Stara za nią, by zabudowań nie podpaliła. Ona nic przecie nie widzi! Podobno od tego patrzenia w rozpa­loną kulę...

Czernecki zdawał się nie zwracać uwagi na jego sło­wa. Twarz jego przybrała zwykły, skupiony wyraz. .

Więc, nawracając do naszych spraw... Cały swój majątek przekazuję...

Wciąż jeszcze wspaniałe oczy Nikoli łysnęły takim wilczym błyskim, że Czernecki musiał zmrużyć po­wieki.

Nie zgadłeś. Nie tobie, tyś także skończony, a...— zawiesił głos na długą pauzę. Tarł ręce pod pledem, jak by chciał z nich jeszcze choć jedną iskrę wykrzesać.

106

... Aleksemu.

Nikola odsunął się z krzesłem, patrząc nań przerażo­nymi, okrągłymi oczami.

Co on tu zrobi z twoimi milionami?

Moje miliony są wszędzie. Moje zlecenia biją w Londyn, Nowy Jork, Szanghaj, Pekin. Ja... tu zosta­nę... w fotelu... A on...

Nikola z ironią zajrzał mu z bliska w pełgające mgła- wą poświatą źrenice, a potem przesunął wzrok na blade trzęsące się ręce.

Ciekawe... Zawsze, do końca życia będziesz taki wariat? Rządzić światem z fotela?

Czernecki nie uchylił oczu.

Świat? I tak istniał tylko w promieniu mojej wy­obraźni...

Przerzucił wzrok poza okno nasiąkające czarną chmu­rą.

...Nie widzę go... Wciąż czarna chmura między nim a mną... Ale znajdę... znajdę...

Kogo? Aleksego? Ukradł łódkę...

I świat, i jego... A może i świat mi ukradł?

Rozmemłał ostatnie słowa starczym roztrzęsieniem

warg. Wtem purpurowy promień zza chmury zalał po­światą twarz i łysą, jak by wypolerowaną czaszkę Czerneckiego.

Nikola długo czekał na dalszy ciąg zdania, wreszcie wyjął duży złoty zegarek:

Słuchaj no! Miałeś jechać na pociąg, szósta...

Dotknął łokcia. Raptem pochylił się nad Czerneckim,

szybko macając mu czoło i usta dłonią.

Kiedyś ty umarł? — rzucił zdziwione pytanie, jak by tamten mógł jeszcze mu odpowiedzieć. Przesuwał błędnymi oczami po całej wychylonej ku czerwonemu oknu postaci, po kontrastowo ciemnej głębi pokoju. Na­

107

gle białe papiery na czarnym blacie biurka ściągnęły jego rozbiegane spojrzenie. Zgubiony w przestworach śmierci wzrok Greka stężał w nawykłą, kupieoką czuj­ność:

Są ważne w Londynie? Przekazy? Nafta... aa Te­heran... Nowy Jork... No, to się przyda! Cały świat w jednej garści.

Począł zgarniać, jaJs magnesem. Nie widział, że za jego plecami wracała córka z zapaloną lampą w ręku. Za nią pokraczny cień starości — Eureka.

SPRAWIEDLIWOŚĆ

(Opowiadanie)

Przed piętnastu — a może więcej — laty opowiedział mi podobną historię rybak, Kaszub ze Swarzewa, Był moim gospodarzem, mieszkałem u niego w chałupie przez szereg miesięcy; wyjeżdżaliśmy często razem na połów ryb. Milczący człowiek jak każdy Kaszub. Ja też nie należę do gadatliwych. Pykaliśmy milczkiem faj­ki, myśląc każdy o swoim, i to milczenie było bodaj naszą największą spójnią. Niski, rosochaty jak pień starej wierzby, w butach rybackich, w burej skórzanej kurcie, rzeźbił się miedzianym profilem albo na tle brudnoszarego żagla, albo na tle brudnoniebieskawego nieba koloru spranej farbki — bałtyckiego nieba. Ta­kim utkwił mi w pamięci. Wyjął kiedyś zegarek — wiel­ki, tombakowy ze srebrną dewiziką, na której można by kuter zakotwiczyć, i powiedział:

A o taki zegarek 'kiedyś nieszczęście było...

Zainteresowałem się.

Miał czas. A właściwie go nie miał, bo zapuszczał haki. Dopiero potem:

... bo wszystko musi być sprawiedliwie na świe­cie.

I zaczął nabijać fajkę. Później zmieniliśmy łowne

109

miejsce. Pod wieczór ściągaliśmy boje. A gdy z całego ściemniałego nieba pozostał nam tylko żagiel łowiący jakieś resztki odblasków i dwa jarzące się punkty fajek, opowiedział. Konstrukcję i rytm opowieści starły lata. Pozostało kilka sugestii i obrazów. Właśnie, zegarek i „sprawiedliwość". Niechże więc dziś brzmi to jak moja własna opowieść. Jeśli mój rybak żyje — i tak nie przeczyta. Jeśli przeczyta — nie pozna.

i

Czy było to winą „Starego“, czy nie, tego nikt po­czątkowo nie .dochodził... Gdy spotkali pole lodowe, może trzeba było się cofnąć. Uparł się, by wejść w szcze­linę, rozszczepić i rozbić. To było jego kapitańskie pra­wo; holownik-łamacz miał i takie zadania.

Potem dopiero dowiedzieli się, że za polem lodowym stały głęboko zanurzone dwa ajsbergi, dryfując razem z polem i nadając mu zwartość. Początkowo we mgle nie były widoczne; ściskając krę, jak w 'kleszcze, two­rzyły tak zwany „toros“, czyli w przyszłości nową górę lodową — na razie niejednolitą, dość kruchą, lecz już zanurzoną w głąb i stopniowo wynurzającą się z wody. Torosy bywały czasami gorsze od samego ajsbergu przez swą zwodniczość i przez to, że otaczał je lodowy pak, czyli gąszcz zastygającej pod parciem kry.

Kuter uwiązł jak siekiera w klocu. „Stary" robił, co mógł. Chcąc nabrać rozpędu do włamania się na cienką, jak sądził — brudnoszarą jak mgły dokoła — pokry­wę, cofał kuter. Przy kontrparze pękło pióro śruby. W gęstym, ruchomym paku lodowym nadpęknięta śru­ba wybrużdżała wąskie koryto, które natychmiast za­pełniała szeleszcząca kra, wirując i stając dęba. Lód

110

z początku zsuwa-} się za rufą ruchomymi gruzłami, tę­żejącymi w sinoszklistą stal; potem wydął się w górę jak bąbel... Tłoki sapnęły. Maszyna zawyła — i zasto­powała. Charczała jeszcze jakiś czas.

Z luku maszynowni wyjrzała czarna, zasmolona twarz mechanika Schutnachera. Otworzył usta. W nagłej ci­szy słowa zamarły w ich czarnej jamie. Spojrzał jeno na kapitana z takim wyrazem, jak by obwieszczał, że umarł ktoś bliski.

Sternik, rudy John, Irlandczyk, wciąż jeszcze trzy­mał obydwie ręce na sterowym kole. Czerwona rudość jego włochatych pięści zbladła w siwej mgle. Niemniej obie ręce były widoczne na czarnych szprychach sztur- wała. Sztywno czekały na rozkaz.

Rozkazu nie było. „Stary“, oparty piersią o balustra­dę mostku, patrzał przed siebie: mgły przerzedziły się nieco — akurat tyle, by ukazać siny, daleki cypel ster­czący nad białym wymieniem lodu. Przyłożył do oczu lunetę. Odłożył ją — jak się zamyka wieko trumny.

Porzucali stanowiska stopniowo. Kos, pokładowy marynarz, krępy, rosochaty jak pień starej wierzby, pierwszy podszedł do burty, osłonił dłonią oczy. Był kiedyś harpunnikiem, ongiś miał ostry wzrok. Później biel lodów i śniegów wyżarła ostrość źrenic. Ale dziś cyple były tak wyraźne, że i jego oczu starczyło. Wolno włożył fajkę do ust.

Palacz Johansen odrzucił z hukiem żelazną szuflę. Palenisko dogasało pod kotłem. Bosman dał znak — utrzymać parę! — Lecz Johansen kiwnąwszy po całej maszynowni olbrzymim cieniem od czerwonych wy- blysków) wylazł na poikład i stanął obok Kosa.

Za nim poszedł Schumacher. Nerwowo zawracał w połowie drogi do luku maszynowni, znów szedł ku burcie. Drgał, jak jego maszyna, konwulsjami zahamo-

wanego ruchu. Obejrzał się na kapitana: ten wciąż stał jak czarna bryła, z opadniętymi ramionami niby na baczność. Patrzał i patrzał w dal bez lunety. Nie spot­kały się jego oczy z niczyimi — a jednak wszyscy je widzieli: szarosiwe w otoce obmarzniętych rzęs, pod futrzaną czapą nasuniętą na czarne brwi.

Wreszcie rudy John nagłym ruchem zdjął dłonie z koła. Uczynił to tak, jak by dotknął umarłego, prze­konał się, że jest sztywny — i cofnął ręce. Wdział też natychmiast rękawice, które z jakiejś bufonady zdej­mował zawsze w ¡wytycznych chwilach. Tak, teraz ster był martwy, zamarznięty w paku lodowym.

Jalkby coś niedobrze, panie bosmanie? — zaczął towarzyskim tonem schodząc spadzistymi schodkami ze sterówki. Poprawiał elegainckim ruchem kaszkiet -— on jeden nie nosił czapy z nausznikami; sterczały mu za­wsze czerwone, płonące uszy, jak dwa ostrzegawcze sygnały.

Bosman, znieruchomiały w skórzanej kurcie na po­kładzie, cały jak wypolerowany pas transmisyjny, od­wrócił kamienny podbródek z dużym, głębokim row­kiem. Ciężkie gruzły mięśni u nasady szczęk zatrzyma­ły zbyteczne pytanie. John milczkiem odszedł. - Bosiman twardo hukając obcasami po zlodowaciałym pokładzie — dźwięcznie po żelaznych schodniach — wszedł na kapitański mostek- Coś rzekł do „Starego®. Nie dosłyszeli. „Stary“ nie ruszył brodatą twarzą, ja­koś cudacznie przekrzywioną, tylko czarnymi brwią- ; mi pod rudą czapą posunął przecząco. A stał przecie i całą dobę.

Johansen i Kos^dwaj dawni wielorybnicy, dwaj przy- , jaciele, obaj jak morsy obrośnięci sztywnymi, na wieki zlodowaciałymi wąsami — i jak morsy rozmowni — oparli się o nadburcie. Kjos wskazał ręką Johansenowi

112

lodowe góry, Johansen Kosowi palcem pokazał na nie­bo: pękła tam między mgłami białozielonkawa szcze­ci

Jo, jo, jeno tędy można wyjść — mruknął z apro­batą Kos. Więcej nie trzeba było mówić.

Bosman nierychło sprowadził sztywno stąpającego „Starego“ do kapitańskiej kajuty: wziął go śmiertelny ziąb od lodu, nie pokazał się więcej. Gdy zawinięty w biały pakiet żaglowego płótna zatracił się później wśród szklistych złomów w chlupocącej głębi między lodowcami — żadne słowo oskarżenia nie przygniotło go do dna.

Dowództwo, według regulaminu, objął bosman. Sy­gnalizował na cztery strony świata. Wiedzieli, że to zbyteczne: ich pierwsze radiówki o tym, że kuter obser­wacyjny „Delfin“, przeznaczony do ostrzegania okrę­tów o ruchu pływających gór lodowych, natrafił aż na dwie — sprawiły, iż miejsce, gdzie się znajdują, będzie omijane przez wszystko, co pływa na morzu.

Pod ciemniejącym, późnojesiannym nidbem, w mgła- wej, pustej przestrzeni coraz krótszych dni lub w czar­nej, z rzadka gwiaździstej mocy błąkał się ich bezradny SOS, słabnący, smutny jak zawodzenie zbłąkanej me­wy. Słyszeli go przez odbiornik. Słyszeli powtórzenie ich wezwania przez kilka norweskich stacji. „Delfin“ był małą jednostką: alarmu w morskim świeoie z jego powodu nie było.

Usiłowali również przebić białą, gęstą mgłę żałosnym rykiem syreny. Skowyt syreny odbijał się od lodu, od zastygłego powietrza i padał bezsilny z powrotem na zlodowaciały pokład... Ludzie byli twardzi, ale tego już wytrzymać nie mogli; prosili bosmana, by zaprzestał. Nie zaprzestał, bo tak głosił regulamin: sygnalizować do ostatka, by inna pływająca jednostka nie wpadła na

to samo miejsce. Dopiero’ z braku paliwa pod kotłem wstrzymali częstotliwość sygnałów. Wtedy było jeszcze gorzej, bo w długich przerwach zdawało się, że w czar­nej nocy wszystko umarło. Bosman wypuścił kilka ra­kiet. Czerwień buchnęła w niebo, rozkędzierzawiła się jak krzak gorejący, rozdzierając na moment brudne szmaty mgieł: załopotały spłoszoną purpurą i zwarły się jeszcze ciaśniej. Wkrótce też wyczerpały się akumu­latory radionadajników. Głos „Delfina“ ucichł we mgłach. Mroźna cisza zsunęła się nad nimi jajk czarna woda.

Zsuwała się również nad nimi czarna, woda nocy po­larnej. Skoro stanęło dynamo i wyczerpały się akumu­latory — zgasło światło. Spróbowali palników acetyle­nowych. Lecz obmarzała na nich "woda i zbyt rychło psuły się. Wtedy mechanik Schumacher dopasował lam­pki tranowe. Tranu mieli sporą butlę. Gdy stało się już pewne, że uwięźli na mur, bosman "wygasił światła po­zycyjne na burtach zapalając dwa topowe na maszcie. Latarnię tranową uwiesili u stropu kasztelu, nigdy jej nie wygaszając. I wtedy blaszanka z tranem stała się nagle czymś ważnym: skondensowanym światłem. Zro­zumieli: brak tranu, to absolutna noc za parę tygod­ni — i będzie jeszcze ciężej z takiej nocy przejść bezpo­średnio w noc wieczną. Butlę odstawiono w kąt, by jej ktoś nie przewrócił w półmroku. W półmroku kasztelu suwali olbrzymimi cieniami, które przedrzeźniały każ­dy ich ruch na ścianach, suficie, łamiąc się o belkowa­nia stropu, wciskając między prycze, jak olbrzymie nie­toperze-wampiry; spały z nimi i jadły, rozmawiały ską­pą gestykulacją ludzi północy — dopiero gdy który wyszedł na pokład, mgła wchłaniała i jego samego, i je­go cień, wlokący się za nim po schodniach. Tak zży­wali się stopniowo z krainą cieniów.

Johansen przy obiedzie pokazał kiedyś palcem przy­jacielowi Kosowi swój cień. Krępy Kos długo przyglą­dał się ślepawymi oczami olbrzymiemu, wydłużonemu aż poza belkę stropową cieniowi ogromnego Johansena, wreszcie rzekł:

Patrzcie no! Twoja dusza też większa od mojej!

Tak musi być. — rzeczowo przytaknął Johan­sen. — Wedle ciała, oo soibie sama wyibrała.

Obaj bowiem dobrze wiedzieli, że to ich dusze — ich wizerunki duchowe — błądzą tak niespokojnie i też szukają wyjścia jak oni. Aż oderwą się kiedyś zupełnie od sztywnego zezwłoku i pójdą sobie same prościutko lodowym polem — błękitnawe, mgławe — by rozpły­nąć się w modrości dali niezmierzonej. Kos martwił się tylko, czy aby jego cień-dusza wstąpi po drodze do Swarzewa: miałby zlecenie do córki. Chyba ze dwanaś­cie roków już ma? Wszakże, czy dusza-cień, spiesząc do światłości wiekuistej, będzie miała czas na tak drobne sprawy — a tak ważne dla żywego Kłosa? Spytałby Johansena, lecz Johaosan nie miał żadnych zleceń na ziemi, toteż pewno nigdy o tym nie myślał...

Jeśli lodowe pole zostainie zniesione w ¡kierunku ciepłych prądów, po prostu odtają. Wytrzymają jesz­cze osiem, imoże dziesięć dni iz cą żywnością, co jest, po­tem jalciś czas bez żywności, o ile oczywiście do tego czasu nie będą zgnieceni jałk orzech. Aż ktoś ich spot­ka na kursie: mają jeszcze w zapasie kilka rakiet alar­mowych. Ale jeżeli wiatry zniosą na północny zachód, ciepły prąd pozostanie z lewej burty. Mogą pływać miesiąc lub dwa. Właściwie będzie już tylko pływać lodowe pole z wmarzniętym weń pustym kutrem.

Roboty nie mieli żadnej istotnej. Dobrze rozumieli, że 'bosman w myśl regulaminu będzie ją wynajdywał i wyznaczał do ostatniej chwili. Automatyzm służby

115

musiał trwać, bo wtedy i umrzeć łatwiej. Rąbali nacis­kający lód dookoła kutra, lód trzymetrowej grubości, pełnili wachty, szorowali pokład. Zapalali sygnalizację: świateł z rufy na dziób nie było już widać, bielmowo rozlewały się we mgle; jeno czerwień alarmowych la­tami topowych przeciskała się nieco dalej rudymi za­ciekami martwej posoki. Krótkie dni różniły się tylko tym od nieskończenie długich nocy, że we dnie, w sza- robrudnej mgle, można było dostrzec zarys własnej dłoni wyciągniętej na długość ramienia.

Bosman kazał dużo spać. Tak głosił regulamin: sen pokrzepia, zastępuje żywność. Gorzej, że było coraz zimniej. Brakło węgla i drzewa. Statek oblodzony od stygnącej w sople pary sam wyglądał jak góra lodowa ze zwisającymi wzdłuż masztu i lin stalaktytami. Wi­cher przelatywał przez wszystkie uszczelnienia, zda­wało się — ptrzez boki statku, jak by torował drogę zwa­łom lodu. Skrzypiał, wył, zawodził. I nagle cichł, na­pięty — przed ostatnim miażdżącym ciosem. Coś trzasło właśnie od rufy; w skutej mrozem, bezechowej ciszy pękło jak wystrzał — i ostra klinga lodu wznio­sła .Się spoza nadiburcia nad budką isteinnifca. Będzie za­pewne rosła, zwisała coraz ciężej, aż przedziurawi ich lub zgniecie. Odbijała czerwień topowej latami: zakrwa­wiony nóż nad pokładem tonącym w mroku. Sternik John wyniósł swoje rzeczy do kasztelu: twierdził, że sły­szy w nocy, jak szoruje nad nim sinb-ziedona piła i śnił ciężkie sny. Zresztą lepiej było spać obok siebie pokotem w pięcioro, bo na kojach w pojedynkę stało się nie do wytrzymania. Szósty szlafkamrat przybył nieco później, też z powodu zimna. Przyjęli bardzo niechętnie do swego grona „parzygnata“ Li. Li był Chińczykiem, ponadto niemową. I Li nie był marynarzem. Nastał na służbę przedostatnim rejsem. Na migi umiał powiedzieć, co

116

trzeba; przyjmował rozkazy też >na migi, zgarniając w uśmiechu wszystkie zmarszczki z żółtej twarzy ku skośnym czarnym oczom.

Oddzielony kalectwem i rasą od marynarskiej spo­łeczności, przesiadywał w kambuzie na -małym, czarnym kuferku w obłokach pary z gotującej się strawy, jak wschodni bożek pilnujący skarbów. Raz podczas jego nieobecności zajrzeli, co za skarbów pilnuje: kuferek był pusty! Parę 'kolorowych szmat.

Wozi pusty, by miał gdzie chować skradzione! — zawyrokował Irlandczyk John. — Uważajcie: znam się na żółtych!

Od tego czasu poczęli uważać. Bodaj że to zrozumiał: jeszcze bardziej schodził wszystkim z drogi, nie szwen- dał się nigdy po kasztelu, na długo przed katastrofą. Gdy jednak musiał przejść — wszyscy patrzyli wy­mownie na swoje rzeczy, nie spuszczając ich z oczu.

Dopiero teraz, wyparty mrozem, opuścił swoją kry­jówkę. Kuferek ustawił skromnie obok drzwi kasztelu i natychmiast na nim usiadł. Przypominał wiejskiego, przybłąjkanego kundla, co nie śmie wejść do obejścia, tylko przymilnie merda ogonem, zerkając ostrożnie na ludzkie buty, które mogą kopnąć.

Nie mogli mu ikaizać spać w nie opalonym kambuzie, tym bairdziieij że gotów był spalić w nocy resztki wę­gla, przeznaczonego do zagrzewania kawy. Odsunięto się odeń ma możliwy dystans. W nocy wciąż się przy­suwał pod wpływem zimna, ale rano zrywał się pierw­szy i podskakując oraz klaskając dłońmi po zadzie biegł do kamlbuza prażyć kawę . Z takiego towarzystwa nic dobrego nie mogło wyniknąć, toteż gdy Józefowi Kosowi zginął w nocy zegarek, nie miano najmniejszej wątpliwości, fct» był sprawcą.

117

Śledztwo potoczyło się normalnym biegiem. Bosman, któremu natychmiast służbowo zameldowano, przesłu- chai -wszystkich. Nilkt <nie aanał .Li, przybłędy, siebie zaś nawzajem znali od kilkunastu rejsów.

Hans Schumacher, mechanik, gardłował najwięcej — prawo święta rzecz! Ukraść w ogóle — zgroza! Ale ukraść marynarzowi, koledze ze swojej załogi, podczas snu? Na to nie znajdował słów, jeno buchnięciami sęka­tej, czarnej pięści raz wraz spadającej na drugą rozsta­wioną dłoń, unaoczniał aż nadto swe oburzenie. Długi, mrukliwy Johansen, palacz, który rozpoczynał zazwy­czaj zidainie na początku ¡rejsu, a kończył po powrocie do macierzystego portu, i John, rudy irlandzki wyjadacz ze wszystkich rejsów zimnych i ciepłych wód, sądzili podobnie. Któż by mógł sądzić Anaiczeij? Zwłaszcza że byli uprzedzeni przez Johna.

Poszkodowany Kos, rozmowny jak wieloryb, badał osobiście oskarżonego. Jeden mówił mało, drugi wcale. Patrzyli sobie w oczy uporczywie. Czarne, w wąskich szparkach oczy Chińczyka nie umykały. Kos chciał mu wytłumaczyć jedną rzecz: wagę straty! Poruszyć obce sumienie, odgrodzone odeń kalectwem i duchem. Ze­garek był wielki, tombakowy. Ale nie to stanowiło o je­go wartości. Pokrywa odchylała się i widać było na wewnętrznej stronie litery i daty. Jedno i drugie odno­siło się do bardzo ważnego okresu życia Kosa: zegarek byl odznaką za dobrą służbę w marynarce wojennej, je­szcze z pierwszej Wielkiej Wojny. W winietce wygra­werowane widniało — Nie zasłużył nigdy na naganę. Cała załoga znała zegarek, sam kapitan czytał w swo­im czasie napis. Rodzina była dumna. Oczywiście, to wszystko jeszcze bardziej pogłębiało winę złodzieja. Ale Kos by mu wybaczył, byle tyllko odidał. Leoz jak o tym powiadomić głuchoniemego? Uczynił zmalk (krzyża —

118

chrześcijański znak przebaczenia: Chińczyk uważnie śledził za poruszeniem ręki — i wolnym ruchem oczu zaprzeczył. A więc zrozumiał!

Tak bronił się nadal na migi. Oczami, grymasem. Po­kazywano mu inne zegarki. Pytano, czy taki sam scho­wał do kieszeni — ot, taik, do portugałów? Hę? — Uśmiechał się.

Przeszukano jego kuferek. Ba! Chińczyk chytry, wia­domo: gdzież by do kufra schował? Bosman zarządził aresztowanie.

Miał pozostawać, stosownie do regulaminu, pod are­sztem aż do czasu uzyskania kontaktu z innymi statka­mi, względnie portem. Wprawdzie więzień nie uciekłby na lodowe pole, ale regulamin nie zezwalał na puszcze­nie go luzem. Specjalnego aresataindkiego pomieszczenia kuter nie posiadał. Kamibuz i inne nie specjalne miały temperaturę niemożliwą do życia, co sprzeciwiało się sprawiedliwemu zrozumieniu przepisu.

Niemniej trzymanie go razem z wolnymi, uczciwy­mi ludźmi w ogólnym kasztelu również nie odpowiadało prymitywnemu pojęciu sprawiedliwości. Bosman, jako władza decydująca, wybrnął z Salomonową mądrością. Odgrodził w kasztelu miejsce kuferkami i zapasowym płótnem. W ten sposób aresztant pozostanie poza na­wiasem społeczeństwa i nie zamarznie przed wydaniem prawomocnego, karzącego wyroku.

Wiatry niezmiennie dęły w kierunku północnym. Lo­dowe pole płynęło, płynął uwięziony w nim kuter, pię­ciu ludzi załogi i zamknięty w kutrze więzień. W nocy chciał koniecznie ułożyć się obok towarzyszy — pako­wano go z powrotem za linię demarkacyjną kuferków,

U9

oddzielającą sprawiedliwy ogół od odciętego członka, j Zasypiał tuż przy kuferkach, gdzie dochodził jeszcze ciepły dech śpiących. Najbardziej martwił się, że nie mógł rano prażyć kawy. Siadał w kucki pośrodku ogro­dzonego miejsca i kontemplacyjnie utkwiwszy spojrze­nie skośnych oczu w końce spiczastych kolan, kiwał się lekko jak modlący się bożek z żółtej porcelany.

Bosman zmniejszył osadę waohity, nie wysyłał też tak często ludzi na lód. Powracający z pracy domagali się większych racji żywnościowych i nie można im było tego odmówić, stosownie do regulaminu. Wynajdywął lżejszą robotę: zapalanie świateł, czyszczenie mosiężnych klamek.

Przewidziany dzień nadszedł zupełnie zwyczajnie, bosman obwieścił zebranym na apelu, że ostatnie racje zostały już wydane. Nieoficjalnie wiedzieli o tym wczo­raj. Li otrzymał też swoją ostatnią więzienną porcję, zmniejszoną przepisowo w stosunku do ludzi wolnych, ani o uncję mniej. Wachta porainna dostała ponadto ka­wy. Li, jako nie idący na wachtę, kawy nie dostał. Beł­kotał i wciąż jeszcze uśmiechał się swoim żółtym uśmie­chem, pokazując na usta. Pokazywano mu wtedy zega­rek. Uśmiechał się i przecząco poruszał spiczastym pod­bródkiem z lewa na prawo.

W porze obiadowej zbierali się wszyscy wokół pie­cyka przy zawieszonym nad nim kociołku i gotowali wodę z uzbieranego śniegu. Wobec małej ilości paliwa trwało to długo, stwarzając złudzenie czekania na obiad.

Nie mówiono o niczym, bo wszystkie tematy rozbijały się o jedno: to, co się zowie nadzieją, nie istniało już zu­pełnie, a wtedy wszelka rozmowa jest niemożliwa. Wspomnienia są nieistotne, przyszłość nie istnieje. Chwi­la obecna nie wymagała słów.

Pozostawało kilka zewnętrznych czynności, pospoli-

120

tych objawów życia ujętych w rzemienne cugle regula­minu, których zaniedbanie prowadziłoby do obłędu.

Przed tym chronił bosman rozkazem. I to było jedyne słowo potrzebne. Tam gdzie płynie się tygodniami w bia­łej mgle — na wielorybniczych wyprawach, na obser­wacji lodowych gór — gdzie sygnałem syreny i radiem maca sdę głębię i przestrzeń, a głos odpowiedzi może uwięznąć jak w wacie w zbyt gęstym powietrzu; gdzie nagle nad burtą może zawisnąć dziób spotkanego statku

i przedtem 'rozlegnie się trzask, a później dopiero ujrzysz czarną masę nad głową — tam rozkaz ma inne znacze­nie niż na ziemi. I ten, co ma prawo go wydać, jest nie tylko wyroczinią — jest losem samym. Toteż odpowiada za wszystko.

ii

...Schumacher jest mechanikiem. Jego rzecz — to ma­szyny. Wie: maszyny były za słabe do kontrpary w pa­ku lodowym. Po co „Stary“ parł w szczelinę tak. słabym kutrem? Gdy tłoki sapnęły niby olbrzym padający pod bryłą kamieni, Schumacher sam wydał jęk z włochatej, czarnej piersi i półświadomie podparł maszynę własnym ciałem. Dobrze, że mu rąk nie urwało!

I sprawiedliwa, niebumtownicza dusza Schumachera pasuje się ze sobą. Winien — nie winien? Jeśli winien „Stary“, to on, Schumacher, ginie niewinnie. Zna się na prawie. Prawo i maszyna — to jego koń. Jedno i drugie, skonstruowane nieomylnie, podobne do siebie, jednako­wo go pociągają. Jedno i drugie nie popełniają błędów — nie mogą popełniać. Popełnia je człowiek nie obyty z prawem lub maszyną.

Maszyny milczały. Obchodził dokoła. Oliwił, ocierał

121

szmatami. W nocy słyszał: sapią, wołają mechanika! Wołają ijaik chore zwierzę. Schumacher wracał ina koję, zapadał w mocny marynarski sen i we Inie powierzał maszynom swe wątpliwości. Sapały znowu, z pojękiem, krztusząc się od wysiłku niepomiernego...

Prawo także milczało.

Co, wedle prawa, zawinił „Stary“? Cóż z tego, że za swój błąd kołysze się teraz gdzieś z prądami pod ajsber- giem w zlodowaciałej bryle żaglowego płótna? Byłoby to wyrównaniem, gdyby tylko sam za siebie odpowia­dał. Mechanik Schumacher zadaje mu pytanie poprzez lód i kilometry kołyszącej się głębi:

Jakim prawem ja umrę za twój błąd?

W nocy, we śnie, wyzierała spod lodu brodata twarz kapitana o wielkim, garbatym nosie i nastroszonych Wą­sach. Znikała, zanim Schumacher zdążył usłyszeć od­powiedź. A chłodziło mu itylko o to, ozy „Stary“ miał raoję.

Bo jeżeli miał — to trudno...

Zapytał Johna, sternika. Sternik w krytycznej chwili był tuż przy kapitanie.

Rudy John zsunął kaszkiet z rudego kosmyka włosów, aż mu zalśniły czerwono odblaskiem latarki uwieszonej u belkowania sufitu, wepchnął mocno obydwie ręce do kieszeni najobszerniejszych w ¿wiecie portiugałów —

i cyknął śliną w ognisko.

To znaczy — rozmowny, wygadany człek, nie chciał gadać. W oczach podobnych do niezapominajek zgęściła mu się tajemnica.

John jednak nie miał tajemnicy. Naprowadził kuter prawidłowo, jak mu kazali. Zakręcił prawidłowo ste­rowym kołem przy kontrparze. Oczajdusza, nożownik, pijak w portach, na pokładzie był ślepo posłusz-ny. Roz­kaz kapitana huknął mu nad uchem i gdyby wtedy 9to

122

piorunów uderzyło obok, zrobiłby obrót sterowym ko­łem. Toteż sumienie miał czyste, a czyste sumienie nie ma tajemnic.

Dopiero teraz pod wpływem pytań Schumachera ja­kiś gryzący czad, jaik ze źle domkniętego paleniska, po­czął mu się sączyć do mózgu. Kołował, odurzał gorzej od dżin/u.

Czy John — obywatel wszystkich mórz, bywalec świata — myślał 'kiedykolwiek o życiu i śmierci? Czy myślał o odpowiedzialności? Całym sobą piał radośnie chwałę życia, jak kogut z czerwonym grzebieniem opie­wa na dachu świt każdego dnia.

A tu nagle szepnięto mu, że ktoś, popełniwszy błąd, odpowiada za jego śmierć. W pierwszym odruchu splu­nął (przez zęby i rozszerzył miezabudkowe oczy.

Co? Śmierć? — powiedział sobie w końcu, gdy Schumacher oddalił się dręczony wątpliwościami. — To tak, jak bym zgrał isię w knajpie w kości. Przyszedł gos- podarz-Chińczyk i wyrzucił za drzwi. Ale teraz ja się nie zgrałem! Schumacher! Poczekaj!

Lecz Schumacher już znikł mu z oczu we mgle. John zgasł. Dygotały mu długie ręce — ręce sternika nie zna­jące dygotu w czasie szkwałów. Ale nie na długo: kogut skoczył znowu na płot, podrzucił czerwony grzebień, zapiał buntem. — Zdryfujesz, Johnie, ze zdrowego roz­sądku, jeśli natychmiast tego nie wyjaśnisz! — posta­nowił i kołysząc przydługą, wiatrakowatą postacią po­gnał wprost do bosmana. Pragnął mu zadać pytanie za­czepne i ostateczne: Jeśli władza winna, władza musi znaleźć ratunek. On, John, tego żąda!

Schumacher, hej-ej! — sapał ze zbyt szybkiego biegu: nie był takim osiłkiem jak inni. — To „Stary“ winien! Chodźmy razem do... — i skamieniał na bacz-

123

ność wobec szarych, zimnych oczu bosmana, który wła­śnie stanął w połowie żelaznych schodków.

Bosman usłyszał ostatnie słowa. Zrazu podbródek skoczył mu do góry jak buldogowi, który gotów gryźć. Przez twarz przeleciał skurcz. Potem czworokątna bro­da opadła. Twarz zesztywniała w gruzły.

Ja o tym powiem w rozkazie —' rzekł sucho i po­szedł} na górę. Po żelaznych stopniach hukały twardo podkute buty.

Kołując i zataczając się jak pobity w walce kogut John podszedł do burty, rozłożył ręce — w topowych, czerwonych światłach stały się purpurowe, jak by dostał po nich nożem.

Stali wszyscy w szeregu — ale po marynarsku, nie sztywni, rozkołysani chwiejbą, która zastygła w ich ciałach. Lód skrobał o boki kasztelu, jak przyczajony zwierz, co się już znudził za drzwiami. Nieruchomo tkwiła w dymie piecyka tranowa lampa.

Bosman podnosił czworokątny podbródek wolno, szarpnięciami, aż zagórował nad linią ich wzroku. Wbił spojrzenie w poczerniałą od sadzy żelazną sztabę. Nie widzieli jego oczu.

...ja, bosman „Delfina“, obwieszczam w rozkazie

i czynię wszem wiadome, że katastrofa nastąpiła nie z błędu, nie z winy kapitana. Służbę pełnił. Służba wymagała. Sprawiedliwie wedle praw morskich po­stąpił.

Ciężko, ale z ulgą odsapnął Schumacher: prawo jednak jest.

Bosman odczekał chwilę. Cienie ludzi w szeregu lek­ko zakołysały się martwą chwiejbą. Twarz bosmana wciąż górowała czworokątnym podbródkiem, białkami oczu, naświetlonych latarnią od stropu i wciąż wbitych w strop. Jak by lód rąbał — rzucił:

124

*

Nie znana mi jest wola boska. Wolą ludzką i wła­dzą moją nakazuję: milczeć, nie pytać, trwać.

Jama otwartych ust rudego Johna wyskoczyła nagle w światło.

Ale je zamknął.

Joliansen i jego przyjaciel Kos i tak nigdy nie gadali, więc i teraz milczeli. Głuchoniemy Li w czasie rozkazu stał także na baczność poza kuferkami, poskramiając dygot wychudzonych kończyn. Bóg go tam wie, czy zrozumiał.

Po rozkazie bosman wrócił żelaznymi schodkami na górę do kapitańskiej kajuty robić zapisy w okrętowym dzienniku.

Drugi raz schodził do załogi wieczorem. To znaczy wtedy, kiedy uważał, że już jest wieczór, bo wciąż było ciemno. Od czasu, gdy zginął pamiątkowy zegarek Ko­sa — pieczołowicie przezeń nakręcany, a bosmański zepsuł się ostatecznie od rdzy — nie znali godzin. Ka­pitański srebrny zegarek poszedł z nim razem pod ajs- berg: to były jedyne honory, jakie mogli mu oddać, więc nikt nie ważył się go zabrać ani odpiąć dewizki. Jo- hansen miał tylko dewizkę: nosił ją nad kieszonką kurt­ki. W czasach (dobrych pytano' go żartobliwie: „Która godzina“? — „Dochodzi...“ — odpowiadał nie zaglą­dając i nie Skończył zdania.

Schodził na wieczorną modlitwę. Inaczej wszakże niż rozkaz działała wieczorna modlitwa. Tekst jej był jednakowy dla wszystkich wyznań. Recytował ją do­nośnie anglikanin bosman, powtarzali bezgłośnie kal­win Johansen, protestant Schumacher, żarliwie szeptali katolicy Kos i rudy John. I gdyby słyszał ją Li, mógłby tak samo jak inni poruszać bezdźwięcznie wargami za głębokim basem bosmana. Bo nie o tekst chodziło: samo

125

jej wygłaszanie wiązało myśl z jakąś kierującą silą, do­brą i sprawiedliwą.

Wiara nie dopuszczała wątpliwości. Mieli prostą, (nie- wy krętną wiarę: to, co ich spotkało, było niewątpliwie sprawiedliwe. Tylko za co?

I tu każdy zaczynał myśleć, męczyć pamięć i wy­obraźnię: za jalki grzech?

No, tak. Każdy mial ich sporo. Widocznie tym razem za jednym zamachem doszło do rozrachunku. Nie­podobna teraz przewracać w myśli całego życia jak ma­rynarski kuferek. Tam już dobrze wszystko ułożone, dociśnięte — do ostatniej drogi. Pokwitują więc za wszystko hurtem. Wierzyli słowu, że rozrachunek był sprawiedliwy.

Tylko Kos gotów był zrazu do protestu. Przeszedł przez życie jak przez służbę wojskową „nie zasłuży­wszy ani razu na naganę“. Biedził się i martwił. Aż zaświtało w mrokach pamięci! Podrapał się bardzo dłu­gimi paznokciami w bardzo długie wąisy:

To za to, żem wtedy cudze haki wziął!“

Haki napotkał na płynącej krze, gdy już ścinała się Zatoka Swarzewska i nikt by po nie nie wyjechał. Kra zdarła je po drodze ze stanowiska, sztorm porywał na pełną redę... Któż by wiedział czyje? — Władnie, wie­dział Bóg.

Trza było pozwolić, by płynęły z wolą boską, aż może trafiłyby do rąk prawowitego właściciela”.

A Li wziął rzecz, o której na pewno wiedział, że na­leżała do Kosa! Obaj tedy sprawiedliwie zginą. Nie­mniej Li winien ponieść większą karę i to byłby do­piero pełny wymiar sprawiedliwości.

Załoga, poza wyznaczonymi do służby, szła spać.

I przez sen dopiero każdy bełkotał w swoim rodzinnym

126

języku. Kiwał się tylko na kuferku bezsenny Li, poru­szając bezgłośnie żółtymi wargami, które nigdy nie wy­mówiły ludzkiego słowa.

, in

Tak minęły jeszcze cztery dni.

Czwartego dnia, zsuwając w kasztelu ciężkie mary­narskie buty, Johansen raptem powiedział:

A jeżeli... to znaczy, nie będziemy mogli...

Swoim zwyczajem zatrzymał się w połowie zdania.

Ze zdziwieniem spojrzeli nań: więc jeszcze było coś do powiedzenia? Na razie zużywał energię w mocowa­niu się z cholewami. Marynarskim nożem urżnął wy­kładane obrzeże i wrzucił skórę do gotującego się kocioł­ka. Były tam już inne kawałki rzemieni, więc dołączył swój wkład. Wyciągnął wreszcie owinięte kożuchowymi onucami stopy i przysunął je do żelaznego piecyka. Onuce zadymiły białym oparem.

...przekazać aresztanta władzom? — dokończył rozpoczęte pytanie.

Jo... — ożywił się Kos przysuwając się również do piecyka. — Jeżeli wszyscy tu przedtem pomrzemy, przestępstwo pozostanie bezkarne.

Zabulgotała woda w kociołku. Brudnobrązowa ciecz, uznana za zupę, była gotowa. Bosman rozlewał do me­nażek. Schumacherowi i Johnowi więcej, bo mieli wach­tę. Li wyciągnął skwapliwie swój kubek poprzez ku­ferki, pewny, że i jego nie ominą. Wiedział już, że do­stanie tylko trzy-czwarte porcji, jako uwięziony. Uś­miechnął się dziękując za gorącą ciecz.

Siedli w krąg przy żelaznym piecyku, od którego znów ciągnęło zimnem, otuleni kożuchami, siorbając

małymi łykami cuchnący starym rzemieniem wrzą­tek i zastanawiali się nad pytaniem Johansena. Aż za­gadali wszyscy: nareszcie zaistniai temat aktualny na dziś!

Schumacher, człek z prawem obeznany, uważał, że skoro w nadzwyczajnych okolicznościach kapitan za­stępuje w razie czyjejkolwiek śmierci pastora, bosman zaś kapitana, nic tedy nie stoi na przeszkodzie, by bos­man zastąpił również sędziego i wydal wyrok.

Jaką karę ponosi się za «kradzenie zegarka?

W regulaminie nie było. Bostman, na oko, dopuszczał rok więzienia. Pokrzywdzony Kos domagał się kary większej: nie chodziło, jak wiadomo, o zegarek zwy­czajny, jeno z napisem. Wszyscy spojrzeli na prawną wyrocznię — na Schumachera. I tu zaszła rzecz dziwna: wyrocznia także nie znała przepisów konkretnych. Po­siadał za to bardzo mocną świadomość prawną. Łagod­ny Johansen zaproponował wreszcie kompromisowo pół roku. Już zgodzono się na ten wymiar, nikt bowiem nie był tu Kainem, gdy praktyczny John zapytał, jak za­mierzają wyrok wprowadzić w czyn. Znów zapadło milczenie. Znowu uderzyli czołem o przyszłość...

Następne trzy dni były zupełnie bezwietrzne: na­wet śnieżna wichura krążyła gdzieś poza lodowym krę­giem, nie śmiąc przestąpić obręczy ich białej śmierci. John twierdził, że słyszy jej wycie; miewał zresztą ostatnio przywidzenia ze słabości. Wykrzykiwał nocami

o jakimś Chińczyku-gospodarzu... o karze, o zegarku. No, zegarek, nic dziwnego: zapanował nad wszystkimi jako problem. Bodaj z ulgą myślało się o nim. A kara za jego kradzież mogła dotyczyć tylko Chińczyka Li.

Niewątpliwie Johna męczyły przywidzenia... Zrywał się i budził wszystkich, a to było niedobrze, bo Kosowi właśnie śniła się córka, jaik łapie flądry w ściągniętej

sieci ojca i trzęsie żółtymi warkoczykami nad niebieską wodą.

Kos mial mu to bardzo za złe. Już potem córki we śnie nie zobaczył. Też słabował, jak John, na piersi i na oczy. Prawie nic nie widział: ani przywidzeń, ani rze­czywistości; bał się, że nie dojrzy córki, nawet jeśli na­prawdę spotka.

Schumacherowi we śnie przeszkodził naprawić ma­szyny.

Johansenowi zjeść ugotowanego z kartoflami sztok­fisza.

Wszystkim zaś — wejść w tę krainę, gdzie prawa rzeczywistości nie władną.

Dawno chwiały się im zęby i puchły dziąsła — cho­roba Północy, szkorbut. Zaczęła się cicha walka z bos­manem i regulaminem o tram. Odkąd zgasło dynamo, służył do oświetlania. Już doszli do żelaznych porcji. Światło musiało być; musiało służyć do kasztelu i do alarmowych latami. Tymczasem nawet niewielka jego ilość wtarta w dziąsła przynosiła ulgę. Bosman po dłu­gim oporze pozwolił na nacieranie. Nikogo jednak nie pilnował. Dyscyplina społeczności marynarskiej była tak żelazna, jak żelazna była obręcz musu.

Li z obrzydzeniem i czikarwką wypluł przynależną mu porcję kropel tranu. Bosman z troską obmacał pal­cem jego wiotkie dziąsła i kazał przymusem wlać drugą porcję między żółte zęby, chwiejące się jak klawisze harmonii.

A jednak zaszło nadzwyczajne naruszenie żelaznej dyscypliny spólnoty marynarskiej — ktoś podkradał tran. Nikt jeszcze tego nie zauważył, bo nikomu nie

a

przyszłoby do głowy uważać. Wiedział o tym tylko je­den człowiek — Li. Li, nocami bezsenny, Li wpatrujący się czarnymi zaognionymi oczami wciąż w jedną ścia­nę kasztelu, widział jak po ciemku podkrada się do butli rudy John i po omacku otwiera ją, sączy kilka kropel, naciera głęboko wnętrze ust, gardła i łyka tłustą ślinę.

Tak — John kradł. Ale wszystkiemu był winien szczur.

...John, otulony w kożuchy, siedział na wachcie tuż przy spuszczonym trapie na lód. Stożek czerwonej la­tarki alarmowej padał wprost na kawałek lśniącej po­wierzchni, wycinając w ćmoku czerwony krążek.

Wtem z luku rozległ się cichy chrobot. Jak by dziecko skrobało, a potem zaczęło pochlipywać. John był prze­sądny jak każdy Irlandczyk, wierzył w strachy i du­chy. Zjeżyły mu się szorstkie włosy na głowie, aż po­czuł je wszystkie pod czapą. Niemniej — był na służ­bie. Uniósł się, przezwyciężając dygot dała i spojrzał, skąd dochodziły odgłosy.

Ze szpary w luku ciężko, z trudem gramolił się wielki szczur, prawie tak samo rudy jak John. Kwiczał, bo żelazne blaty nie puszczały pod zębami i pazurami. Wy­sadził wreszcie ostry, wąsaty ryj i wysunął czerwony zziajany języczek. Pochłeptał mroźnego powietrza. Okrągłymi, czarnymi — jak u Chińczyka Li — oczy­ma poobracał tędy i siędy. Na Johna spojrzał bez lęku. Snadź czymś ważniejszym był zaabsorbowany.

Spłaszczył się, wydłużył — i raptem wysmyknął z dziury, a za nim długi, łysy ogon. Podbiegł (kicając do trapu.

John teraz dopiero zdrętwiał, ale już w strachu zwy­kłym: szczury opuszczają pokład! Należało go, zwy­czajem marynarskim, zapędzić z powrotem; wtedy nie­bezpieczeństwo będzie zażegnane. Już chciał wstać

z rozstawionymi rękami jak do zapędzania kury, lecz nie zdążył: szczur szybko zbiegł po poręczy trapu w dół, na lód, w krążek czerwieni.

Podskoczył, jak by się sparzył. Poderwał jedną łapę, drugą: mróz był za potężny na szczurze gołe łapki! Wieroił się chwilę, posuwał naprzód ryjem i wydłużo­nym ciałem w ciemność. I pogramolił się z powrotem. John przysiągłby, że szczur westchnął. Ale na pewno westchnął John: „Kuter snadź jeszcze może być ura­towany, a w nim ten, co przeżyje!“ Bo wróżba szczura nie dotyczy, jak wiadomo, załogi, jeno samej łajby.

W pierwszym momencie chciał lecieć, opowiedzieć wszystkim radosną nawinę. Szczur Jak by droczył się: kicał na dwa kroki przed nim po pokładzie, ciągnął obrzydliwy łysy ogon, odwracał sprytną mordkę — wyraźnie mrugał, mówił: „John — tyś rudy, ja rudy, obaj uratujemy się. Jeno sprytnie! Sprytnie...“ — i szur- gnął w dziurę.

John nie powiedział nikomu.

Oto dlaczego John — opój, włóczymorda ze wszyst­kich mórz — kradł tram, marynarską własność pospól- ną: chciał przetrzymać!

Li — nie marynarz — ze zgrozą złożył ręce; tak za­stygł w pozie zdumienia — w hieratycznej pozie Sakia Muni zgorszonego światem, i wypluwał każdą swoją porcję tranu na znak protestu.

Dowiedział się, że biali kradną!

IV

Wyznaczeni do wachty Johansen i Kos, słaniając się, chwytając klamer, wyszli na pokład i utonęli w mlecz­nej, gęstej jak wata mgle. Dowlekli się do burt i oparli

131

o nie całym ciałem. Czerwone alarmowe latarnie rzu­cały postrzępiony ‘krąg na lód. Stwierdzili, że lód spuchł unosząc dziób kutra, jak by kuter przetaczał się z fali na falę. Bez słów rozumieli obaj: lód napierał ze wszyst­kich stron, potężne obcęgi na mały orzeszek.

Johansen nic nie powiedział, bo po co trudzić się mówieniem. Kos wszakże dokonał olbrzymiego wysił­ku: miał jeszcze ważną kwestię.

Córka, wiesz... Tyl silniejszy.

Johansen kiwnął głową.

Z moją babą możesz się ożenić, pewnie jeszcze żyje.

Johansen kiwnął głową.

Chałupę mam. Swarzewo...

Johansen kiwnął: układ został zawarty, przekazy­wało się zawsze spuściznę przyjacielowi.

Odwrócili się o^aj jak na komendę twarzami ku pół­nocy: nad biało popielatym całunem mgły, oddzielającej od reszty świata, coś się działo. Światło! Odczuli je wprost mleczem w krzyżach.

Reflektory? — zapytał Johansen. Ale Kos wie­dział lepiej:

Zorza. Zima.

W dwóch słowach przekreślenie nadziei i wyrok. Pię­kno natury nie miało tu żadnego znaczenia. W tęczo­wych popielatofiołkowych blaskach uwypuklił się na­gle czarny kadłub ich botu spuszczonego jeszcze na roz­kaz Starego i przewleczonego po lodowym paku do granicy pola, by zbadać, gdzie się kończy. Z powrotem nie przezwyciężyli kry, a w nocy stalowa obręcz lodu wysadziła go dziobem do góry miażdżąc rufę. Teraz za­różowił się od zorzy.

Można go już rozebrać na opał — powiedział Kos.

132

' Można w nim spać, kiedy kuter już będzie zgnie­ciony — odrzekł drugi.

Niesamowity, 'nienaturalny blask drgał ma mim i po­za nim. Wydawało się, że dalej są jakieś góry, może sta­ły ląd? Nastawili lunetę. Kołpak mgieł przebakierował się ma sinym tle wypukłości lodowej: prześwietlała go niepokojąca zielonkawa poświata, obrzeżona fiołkowym i czerwonym tęczowaniem. Zielony promień strzelił nagle spod niego i wydłużył się w górę, w głąb mgieł. Wyglądało «o, jak by urosła jakaś postać — długa, wy­smukła, poszerzona u góry. Stała nieruchomo, aż poru­szyła się, drgając. Ściemniało.

Widziałeś? Biała śmierć — powiedział Johansen.

Jo, przyszła po nas — odparł Kos chowając lu­netę.

Gdy wrócili do kasztelu, powiadomili towarzyszy

o swych spostrzeżeniach, szczególnie o wymionach na lodzie.

Trza będzie wyjść na lód — zdecydował bos­man. — Inaczej zgniecie was podczas snu.

To było dla wszystkich jasne. Bez komendy ustawili przy nogach kuferki z dobytkiem, z którym marynarz się nie rozstaje. W ten sposób znikła linia demarkacyjna, oddzielająca więźnia. Li podskoczył swoim zwyczajem, klepiąc się na rozgrzewkę po zadku, i sięgnął po swój kuferek. Najwidoczniej uważał się już za wolnego. Wtem John wystąpił z nagłą propozycją: zamknąć Li w kasztelu, a on zostanie, by go pilnować.

Nie można — orzeikł bosman. — Muszę całą za­łogę wyprowadzić, do ostatniego człowieka, takie pra­wo. Tylko ja sam na posterunku.

U Eskimosów, który jeden kradnie wędki, to go pod przerębel — wtrącił Kos. — Tyle z nim...

■— To u Eskimosów — przerwał cierpko bosman. —

Jesteśmy białymi ludimi. Pilnować go macie jak oka w głowie, a kto żyw zostanie, przekaże więźnia wła­dzom.

Pokazał palcem Chińczykowi, by szedł przed wszyst­kimi. Nieśli ze sobą osobiste bagaże, dery i futrzane worki. Li, nie zaopatrzony po marynarsku, wiecznie, jak to kucharz, przesiadujący przy palenisku, nic nie miał ciepłego. Trząsł się i nawet już nie podskakiwał.

Czyta się skazańcowi prawo — rzeikł Schumacher, gdy stanęli na miejscu w pobliżu zgniecionego bota. — Zawsze tak bywa w sądach. Gotów zemrzeć wraz z na­mi, nie usłyszawszy.

Stanęli w krąg Li i myśleli. Żadnego prawa pisanego nie znali. W regulaminie też nie było. Schumacher, z pra­wem obyty, i tu znalazł wyjście.

Jest jedno, dla wszystkich: „nie kradnij“, w Bi­blii, paragraf siódmy.

Na szczęście bosman zawsze miał Biblię w kieszeni, więc przy zapałkach odczytał cały tekst przykazań. Lo­dowe pole świeciło białym blaskiem, dalej czerniała noc i woda. Unosiły się nad wodami odwieczne, surowe sło­wa boże, stygły w mrocznej, bezechowej ciszy.

Amen! — powiedział Kos, gdy bosman skończył i przeżegnali się. — Ja ci zegarek wybaczam. Ale kra­dzież — niedobra rzecz! Tego wybaczyć nie mogę.

Li był głuchy jak pień, wszyscy o tym wiedzieli. Pa­trzył skośnymi oczami na białych ludzi czytających coś tam z książki. Do wszelkich książek miał zawsze wielki szacunek. Czy miał go również dla białych — nigdy się nie wypowiedział. Rozejrzał się za swoim czarnym ku­ferkiem, w oczach jak by przemknął żal. Kuferka nie było: zrozumiał, że pozbawiono go ostatniego mienia.

Złożył ręce wsuwając dłonie pod pachy. Usiadł na cudzej derze w kucki i drżał. Zmarzł mocnp.,. Zmąr-

434

szczki wokół oczu zbiegły mu w grymas cierpienia, bar­dzo podobny do dawnego uśmiechu. Bosman z własnego kuferka wydobył angielską derę wielbłądzią i zarzucił mu ma ramiona. Pierwsza należała do Johan sen a. Ob­szedł właśnie więźnia dokoła, westchnął, ale nie wy­szarpnął spod niego swojej własności. Obstawili go ku­ferkami; przyzwyczajony już, nie próbował ich prze­kroczyć.

W szarobiałym odblasku lodów odcięło się czarnymi zarysami sześć ludzkich postaci. Dalej brudne mgły za­legły za ostatnią widoczną granią ajsbergu. Zdawało się, że świat tam jeszcze nie został stworzony, trwał w chao­sie, gdzie nie ma ani życia, ani jego naturalnego przeci­wieństwa — śmierci.

Sami, bez bosmana, który wrócił służbowo na kuter, obciągnęli się futrzanymi workami i ułożyli w bocie w jedną bryłę.

Cisza była taka, że huczały serca. Lecz John prócz huku serca wyraźnie słyszał jakąś melodię. Może to Chińczyk Li zaśpiewał? Bo właśnie rytmem przypomi­nała chińską piosenkę. John długo pływał po chińskich wodach południowych. Och, jak lubił czerwone żagle dżonek nad błękitną wodą zatoki! Właśnie płynęły wprost po sinym lodzie łopocąc purpurą, odrzucając fio­letowe cienie...

To zorza, zorza! — wbijał sobie w głowę John, przy­tomniejąc. — Zorza polarna... A Li wcale nie śpiewa“.

Wypatrywał oczy — czerwone żagle dżonek znikły — ciemny stożek siedzącego w kucki Li jeszcze nieco ma­jaczył w mroku. Zwisł jakoś dziwnie i opadł.

Wykitował! — odetchnął z ulgą John. — Teraz wszystko jak kamień do wody...“

Lecz dźwięki znowu się rozległy. Tym razem nie do­chodziły do Li — arytmiczne, skaczące, jak bębenki

tancerek, uzgadniały się z rytmem serca samego Johna. Były piskliwe jak chlipanie tamtego szczura, co nie mógł się wydostać ze szpary żelaznego luku. Aha! Szczur!

John obejrzał się: wszyscy spali. Poruszył się w śpi­worze, sapiąc wydobył zeń długie, wiatrakowate ciało. Chciał po ciemku wracać na kuter — tam zbawienie! Kuter ocaleje! On jeden o tym wiedział.

Sczołgał się z przechylonej burty botu, ciężko gruch­nął na lód, zakopał nogami. Przed oczami popłynął mrok...

John ujrzał na moment słoneczną buchtę Singapuru, żagle czerwone barek niknące w modrej pomgle dali... knajpę marynarską, gdzie ongiś rozpruto mu nożem bok. Chińczyka gospodarza o długiej krowiej twarzy, z oku­larami na nosie.

Poszedł precz! — rzekł dobitnie Chińczyk-gospo- darz. — Tyś kradł. Tyś złodziej — nie on! — i wskazał palcem na czarny stożek siedzącego w kucki Li.

A Li śpiewał teraz już wyraźnie — tryumfalnie; kla­skał w dłonie i przechylał się rytmicznie, nie wstając zresztą z dery Johansenowej. Dokoła niego powstało jakieś promieniowanie, jakby od zorzy polarnej, kolo­rowe: czerwone i fioletowe kręgi wirowały poszerza­jąc się w górę.

Wybacz, kradłem... kra-a-dlem tran... — szepnął rudy oczajdusza.

Chińczyk-gospodarz nie chciał słuchać, krzywym jak szpon palcem wskazywał drzwi.

Ale zega...zegare-ek... to on! — odwracał jego uwagę John.

Nad Li trysnął snop błękitnego światła wprost w nie­bo. Stożek-Li zakołysał się lekko, sfrunął z dery gołębim

lotem, 'błysnął żółtymi dłońmi i roztopił się w blednącej poświacie.

A nad Johnem pochyliły się oczy Chińczyka-gospo- darza — milczące, straszne. Rozszerzały się, aż z wą­ziutkich czarnych szparek za okrągłymi okularami stały się czarną chybotliwą otchłanią.

John schylał coraz niżej rudą głowę, głowę opoja zgranego w życiu w kości.

No to ja... czego chcesz? Ja! — wymemłał. — Schowałem go w koi Kosa, bo jej nie używał...

Żelazne ramiona chwyciły Johna wpół, wyrzuciły za drzwi ¡knajpy na nabrzeże, z (którego John stoczył się w czarny odmęt kanału...

O szarym brzasku stwierdzili, że Irlandczykowi Johnowi zmarło się w nocy. Zawsze był słabszy od in­nych. We trzech z trudem odsunęli od botu zagradzają­ce, sztywne jak kłoda i bardzo długie jego ciało, nie wiadomo dlaczego wyzute z worka, i poszli zajrzeć do Li. Siedział w kucki jak 'kamienny bożek. Schumacher przekroczył kuferki i dotknął palcami żółtego, uśmiech­niętego policzka. Był twardy jak wosk.

Też gotów ~ rzekł.

Wrócili' na kuter podciągając się nawzajem. Kosa musieli we dwóch windować: przy schodniach osłabł. Uprzątnęli w kasztelu rzeczy po Li. Rozebrali też koję Johna na opał, bo już mu nie była potrzebna.

Rozbierzcie i moją — machnął ręką Kos. — Roz­palcie nią sobie na lodzie ognisko.

Może jeszcze nie pomrzesz? — spytał ostrożny Schumacher. Nie chciał, by to, co czynili, wyglądało na pogrom, w ogóle na nieporządek. Kos, co prawda, za­wsze mógł dysponować swoją koją, gdyż tylko on za nią odpowiadał, ale może już był nieprzytomny? Nie należało tego wyzyskiwać.

ml

Spojrzał pytająco na Johansena. Johansen poważnie przytaknął głową. Widział tyle śmierci na morzu. Ta była pewna. Stała już za Kosem taka sama biała, jak tamta na lodzie. Kos skubał się włochatymi palcami po kurcie, jaik by coś na niej zbierał «drobnego, coraz szyb­ciej i szybciej. Zbiera się — nieomylny znak. Poza tym stał sztywny jak kloc, tam gdzie go obaj postawili. Je­śli zachwieje się — runie.

To idź sobie — umrzyj na mojej — pomógł mu przejść.

Johansen nie z przyjaźni zresztą zaproponował osta­tnią gościnę przyjacielowi. Przeciwnie. Początkowo chciał go ułożyć na koi Schumachera, a samemu prze­spać się parę godzin na swojej; ale spojrzał na Schuma­chera i dojrzał jego oczy połyskujące stłuczonym szkłem w ciemni zapadłych oczodołów. Ten też już odcu- mowuje. Starannie zazwyczaj wygolony podbródek mechanika obrzękł, popękał i ociekał żółtawym sopo- rem.

Idź no i ty, przyłóż się na chwilę — doradził mu Johansen.

Schumacher wszakże osiadł bez słowa, gdzie stał. Wiedział, że musi odpocząć. Tak sofcie, ździebko. Trza jeszcze zajrzeć do maszyn po nocy: saipią przecie! Sły­chać aż tu, w kasztelu. Sapią, wołają mechanika. Óto westchnęły tłoki. Nie naoliwione, zgrzytają. Schumacher zaraz do nich pójdzie... Jeno ździebko../;

Rozszerzał coraz bardziej oczy koloru stłuczonego szkła.

Siekierki wszystkie pozostały na bocie, lecz Johansen, największy osiłek, oddarł łatwo rękami drewniane sza­lowanie desek. Gdy pękio z trzaskiem węzgłowie — z koi Kosa wypadł zegarek.

Tu zapadł! — krzyknął. — Masz go, Kos.

138

Kos już leżał na koi Johansena i nie odpowiedział. Johansen podszedł, odchylił nasunięty na czoło róg ko­żucha i spojrzał mu w twarz.

Chyba już go nie zobaczy — mruknął, odwracając się. Za nim stał bosman.

Cóż, panie bosmanie, wychodzi, że Li umarł nie­winny? — powiedział, jak na niego niesłychanie płyn-

IH

O to się nie kłopoczcie! — odparł sucho tamten. — Ja go skazałem i ja będę odpowiadał.

Zaczął wstępować po żelaznych schodkach, lecz za­chwiał się. Chcieli mu pomóc, odsunął gestem ręki. Ują­wszy obydwie poręcze, wwindował się na górę. Kłęby białej mgły z pokładu wionęły za nim. Doszedł do ka­pitańskiej kajuty. Nieposłusznymi rękami zatlił tłusz­czową lampkę. Rozlizała mrok żółtym drgającym pło­myczkiem.

Czysto tu było i cicho, jak by gospodarz zmęczony po wachcie tylko co usnął za firanką w głębokiej koi wy­łożonej boazerią, z dywanikiem w kwiatki. Na wysu­wanym stoliku przy wezgłowiu stała przekrzywiona fo­tografia młodej kobiety. Przekrzywiła się od pierwszego uderzenia o lód. Stary tak był pochłonięty katastrofą, że nie poprawił jej przez cały czas czuwania i choroby.

Obok stał aparat odbiorczy. Gdy wyczerpały się aku­mulatory nadawcze, kapitan słuchał jeszcze przez jakiś czas. Na rozległych wodach nawoływały się wieloryb- nicze statki, by ich poszukać. A potem przyszedł martwy sezon. Biała Zima. I tylko los własny.

Za tą firaneczką, jak w dziecinnym pokoju, skonał bez jęku, bez złudzeń, surowy, brodaty człowiek nie znanej bosmanowi narodowości, o syczącym nazwisku nie do wymówienia. Ale był z ich wielkiej, morskiej ro­dziny. Umarł na posterunku, w obowiązku, w poczuciu

olbrzymiej winy i odpowiedzialności za życie sześciu ludzi. Tak jak fotografia jedynej kobiety na biurku, przekrzywiła się od pierwszego uderzenia kutra o lód jego ciemna twarz o mocnym, orlim nosie między wiech­ciami wąsów — i pozostała już do ikońca przecięta skurczem.

Popełnił błąd. Bosman wiedział, bo słyszał jego ostat­ni szept: „błąd!" Kapitanowi na północnych wodach nie wolno popełniać błędów. Wtedy bosman wyprostował się jak do salutu i oczami dał znak, że będzie milczał. Wobec załogi, wobec ludzi w macierzystym porcie, wo­bec pamięci ludzkiej. „Stary“ uniósł się na poduszkach i wskazał profilem szufladę, gdzie leżał dziennik okrę­towy. Znaczyło «0: „Zapisz! To będzie kara“. — I tak z orlim profilem, z groźnie nastroszonymi wąsami w kie­runku dziennika, skonał.

Teraz błąd popełnił on sam, bosman. Skazał niewin­nego. Obciążył hańbą i smutkiem skośne oczy nie zna­nego, żółtego człowieka, podobnego do bożka z żółtej porcelany. Co myślał tamten o sprawiedliwości Białego Człowieka, jedynego sędziego w tych białych przestwo­rzach? Podwójny niemowa, bo i z obcą duszą, i z ka­lectwem; gdzieś teraz ponad mgłami, w słońcu uśmiecha się swoim nieuchwytnym uśmieszkiem, w którym zasty­gła jego ziemska maska. Jaką karę wymyśli sobie bos­man, by sprawiedliwości stało się zadość?

Podszedł do kapitańskiej szafki. Stała tam niewielka butelka z tranem do oświetlania. Tran ten odlał z ogól­nej butli i trzymał pod kluczem dla potrzeb służbowych. To jest jego światło, które musi służyć do ostatniego wy­dechu. Jakże trudno byłoby umrzeć w kompletnej ciem­ności!

Odda tamtym. To będzie kara.

Johansen! — krzyknął.

Cisza. ’ ' V

Kopnął drzwi. Nie miał siły otworzyć | kUmU k_ Przechylił się przez poręcz schodów do kasztelu. JoW sen układał na swojej koi sztywnego Kosa, przyjaciela. Chciał przyozdobić — przypiął mu na piersi na widocz­nym miejscu odnaleziony tombakowy zegarek i dołączył własną srebrną dewizkę.

Schumacher! — zachrypiał bosman. — Masz tu... tran... używaj..!''.'*

Kabina zakołysała się, zakołysał się kasztel kuter

widocznie popłynął... Bosman przetarł oczy: nie, tłusz­czowa lampka nie drgnęła, tylko pyrgnęła ostrzegaw­czo z braku paliwa. To on sam, bosman, odpływa. Bu­telka wyśliznęła się z rąk i głucho upadła na podłogę kasztelu. Bosman nie usłyszał brzęku tłukącego się szkła.

Za to Schumacher spojrzał ku niemu z dołu szklanymi oczami. Na pewno nic nie zrozumiał.

Odsunął, mocując się długo, kapitańską szufladkę. Wy­jął strasznie ciężki okrętowy dziennik i rozłożył na po­chyłym blacie. Possał pustą fajkę, po czym rozchwianymi kulfonami — pod samooskarżeniem kapitańskim — na­pisał swoje własne:

Ja bosman kutra «Delfin» wyrokiem swoim ska­załem niewinnego człowieka, Chińczyka, kucharza. Jeśli zastanie mnie jeszcze przy życiu jaka władza, niech po­dług prawa sądzi. Jego zaś rehabilituję we wszelkich prawach mu przysługujących. Ciężką miał śmierć, co mnie Boże odpuść“.

Osuszył bibułą. Pociągnął zacinającą się szufladę, ale rozmyśliwszy się, zostawił dziennik rozłożony. Usiadł obok sztywno na zydlu, po chwili musiał się oprzeć ó ścianę. Zamurowany lodem, okrągły iluminator pa­trzy! nań trupim bielmem. Tłuszczowa lampka pyrgnęła po raz ostatni i zgasła.

Bosman otuli) się szczelniej kożuchem, głowa pochy­liła mu się naprzód, aż stuknął czołem o rozwarte stro­nice okrętowego dziennika.

Johansen tymczasem ułożył i przybrał Kosa. — Nie postąpiłeś sprawiedliwie — pokiwał nad mim głową. — Trza było lepiej poszukać!

Pójdziesz na lód? — spytał Schumachera.

Schumacher, dziwnie skulony, patrzał w górę i mil­czał.

Aha — rzekł do siebie Johansen. — Ten już nie pójdzie.

Pokiwał olbrzymim cieniem po całym kasztelu. — To i ja chyba zostanę.

Jakoś mu łatwiej szło z gadaniem do siebie lub do trupów nizli do żywych. Dola! ttramu do lampki, znów zasłaniając cieniem ścianę. Odrobiną tłuszczu potarł dziąsła. Pomaga na szkorbut.

Hm... taki mors, jak ja, długo nie może umrzeć — rozważał na głos. — I co to się w człeku kołace to ży­cie? Wąskie chyba mam przejścia, toteż dusza nie może wyjść. Pobulgoce i wraca na miejsce. No, to siedź, jak ci tam dobrze! — zakończył do swego olbrzymiego cienia, który zastygł na pochyłej, czarnej, zadymionej ścianie kasztelu. Cień z widoczną aprobatą odkiwnął mu wah­nięciem od ściany do ściany. Johansen rozmawiał ze swoją duszą. Właśnie jako ten cień wyobrażał ją sobie: drugi Johansen po prostu, jeno bławy i lekki. Roz­mawiali tak już nieraz, gdy był sam jeden bok

o bok ze śmiercią. Lubił te rozmowy. Nie lubił rozmów z ludźmi.

Mróz go nie brał. Spojrzał na swoje ręce, niczym wy­rąbane z dębowej starej deski. Nie obrzękły, nie sączyły soporem jak u innych. Sechł jeno cały jak rzemień, drew­niał, sztywniał — sztokfisz uwędzony na wichrach. Taki

sztokfisz może leżeć lub wisieć w komorze wieczność. Gdy się go odmoczy w ciepłej wodzie, znów będzie strawą.

Zastanowiło go, co robi bosman. Regulamin nie po­zwalał ,palcować się do jegt> kajuty bez wołania, chyba służbowo. No, tu była służba: trza zameldować o śmier­ci Schumachera.

Ciężko, bo zawsze był ciężki, wygramolił się z kaszte­lu po żelaznych schodniach. W kajucie było ciemno. Trzasnął zapałką. Na mig w pomarańczowym błysku dojrzał schylony kark i zsuniętą na twarz czapę fu­trzaną. Nie dotykaijąc wiedział, miał wprawę.

Wy ki to wał — powiedział nadzwyczaj płynnie, jak nigdy w życiu. — No, to ja, znaczy, przejmuję tu władzę. Nikogo już więcej nie ma. Po sprawiedli­wości.

W tym momencie coś szurgnęło w kącie i chlipnęło. Johansen nigdy nie "bał się żywych, tym bardziej umar­łych. Istnienie duchów w zupełności dopuszczał — ma­łoż tam czego nie by wa na świecie — ale po cóż zaraz się bać? Złożył trzy zapałki, by większy był płomyk, potarł i spojrzał w kąt.

Siedział tam jakoś po ludzku, na zadku, wielki, rudy szczur i w dwóch przednich łapkach trzymał kawałek zeschłej skóry z czyjejś cholewy. Gryzł smakowicie, po­piskując. Gdy go oświetliły zapałki, uniósł ostry pysz­czek, spojrzał wypukłymi ślepiami z uznaniem na Jo- hansana i jak by mrugnął porozumiewawczo:

Aha, jesteś! Tu nie będzie najgorzej!

Od wielu, wielu lat Johansen uśmiechnął się. Wy­glądało to tak, jak by mu pękły usta pod zlodowacia­łymi wąsami.

No, to my dwaj — powiedział ciepło do szczu­ra. — Wiadomo, jakeś tu, to kuter nie zginie.

Przymierzył czapę bosmana. Pasowała. 'Włożył, bo miał prawo, i wyszedł na pokład zapalać topowe świa­tła.

A skąd wy o tym wiecie, skoro wszyscy pomar­li? — spytałem mego rybaka po którejś tam fajce mil­czenia.

Nie wszyscy. Ten jeden wyżył. Samolot go jakiś zabrał.

Tak w kutrze przeżył?

A w kutrze. Przecież jaik tam był szczur...

I spotkaliście się gdzieś z nim na morzu?

Nie na morzu. Przecież miał przyjść do nas, do Swarzewa. Ożenił się z wdową po moim bracie. Ja też jestem Kos.

To jeszcze jedno powiedzcie: czy córkę Kosa też znalazł? Tę, co to trzęsła warkoczykami nad siecią ojca.

Córkę? Ona teraz za Kąkolem. Troje dzieci. We­sele jej piękne wyprawił i ten zegarek — co to po ojcu, starym Kosie ^ na ślub ofiarował ze swoją srebrną de­wizką. Sprawiedliwie jej się po ojcu należało. Bratowa ma z nim dwie nowe córki.

Tylko jak on się tu z wami porozumiał w obcym języku?

Abo do tego trza dużo gadać? !

PALEC STRACHU

Była to duża izba, bielona, z belkowanym stropem, oknem na sad^ typowa izba w karczmie ukraińskiej. Chłód od okna rozpościerał się niebieskawym cieniem aż do szynkwasu, gdzie duże białe butle z wódką i zielone z nalewkami też wydawały się chłodne i orzeźwiające po wielu kilometrach pieszego marszu w kurzu i skwarze bezwietrznego dnia wrześniowego. Pachniało fermentu­jącymi jabłkami, razowcem tylko co wyjętym z pieca i alkoholem.

Pedantyczny i praktyczny Kazik oraz starsza od nie­go małżonka, również spokojna i opanowana, natych­miast zdjęli zakurzone sportowe buty i oparli obtarte nogi o drewnianą poprzeczkę pod stołem. Ostatnie kilo­metry ledwo już nimi powłóczyli. Motocykl, którym je­chali aż z Torunia, zepsuł się im na szosie zaraz za Lwo­wem i żadne wysiłki nie zdołały go uruchomić. Dopro­wadzili więc maszynę do zagrody jakiegoś popa. i tam ją zostawili na „słowo honoru“ — do końca wojny. Spotkaliśmy się na szosie zupełnie przypadkowo. Ja wędrowałem od Lwowa piechotą, bo wyobraziłem sobie, że dojdę na Wołyń, gdzie miałem dalekich krewnych. Warszawa wydawała się strasznie daleko — nawet poza marzeniem.

Rumiana, młoda gospodyni podeszła z miłym uśmie-

cTiem na dobrej ukraińskiej twarzy i spytała śpiewną polszczyzną, czym może służyć. Wyglądało, że karczma jest zasobna i gościnna. Tego nie można było powiedzieć

0 ukraińskich chałupach i zajazdach spotykanych dotąd po drodze. Spławiano nas niechętnym — „nic nie ma“ —

1 ciskano spode łba złe spojrzenia.

Znam dobrze język ukraiński. Wychowałem się na po­łudniu Rosji. Chcąc jeszcze lepiej usposobić gospodynię odezwałem się od razu po ukraińsku.

Miła twarz młodej (kobiety rozpromieniła się, jak by na nią padło słońce. Na stole migiem zjawiła się podsmaża­na kiełbasa, ogórki „małosolne”, pajda wspaniałego ra­zowca.

Czy można? — uniosła znad lady półliorówkę.

Oczywiście! — wykrzyknęliśmy jednym głosem. Znużone nerwy odczuwały głód alkoholu.

Na ładnej niebieskiej tacce ustawiła parę szklaneczek. Otarła butelkę wzorzystym ręcznikiem i sama nalała. Po­prosiliśmy,>by z nami wypiła. Wdzięcznym ruchem ukra­ińskich „mołodyć“ odwróciła głowę, zerknęła czarnym okiem w naszą stronę i powoli wypiła nie zakąszając.

Może i na nocleg gospodyni przyjmie?

A czemu nie? Komorę mam dużą, słomy, poduch starczy. Zostawajcie!

Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Wszedł słusz­nego wzrostu chłop w białej haftowanej koszuli, za nim drugi starszy, o siwych hetmańskich wąsach zwisających w dół.

Mąż i teść — przedstawiła gospodyni. — Pań­stwo mówią po naszemu — dodała po ukraińsku z przy­jaznym uśmiechem w naszą stronę.

Młodszy chłop bystro spojrzał. Wstałem, podałem rękę obydwu, zagadałem i gestem zaprosiłem, by przysiedli się do nas na kieliszek. Kazik umiał trochę po rosyjsku

i rozumiał, o czym mówimy. Jego żona, Pomorzanka, oczywiście ani słowa. Starała się za to także wykrzesać uśmiech na anemicznej twarzy. Starszy chłop to zauwa­żył.

Ta pani to chyba bardzo zmęczona! Z daleka państwo? — zapytał dobrą polszczyzną.

Z Warszawy — odrzekłem.

Z Torunia — odpowiedziała żona kolegi.

Daleki kraj... I tak — pieszo?

Motocykl nam się zepsuł — łamanym rosyjskim ję­zykiem, usiłując dostosować się do tonu, tłumaczył Ka­zik.

To nie we wojsku? — pytał wciąż po polsku stary chłop. — Myślałem, że lotnicy... — uśmiechnął się nie­znacznie pod białym wąsem.

Lotnicy teraz też na piechotę uciekają — zgryźli­wie po raz pierwszy wtrącił młody chłop.

Kazik z żoną byli w sportowych kombinezonach i to ich widocznie zmyliło.

A nie... Ale byliśmy we Lwowie służbowo.

Służbowo... — przeciągnął z odrobiną ironii mło­dy. — Ano, może być i taka „służba“.

Wypijcie z nami! — łagodziłem lekki zgrzyt.

Cóż, wypić można... — przysiedli się obaj. — A daleko was „służba“ prowadzi?

Kazik zrobił beznadziejny ruch ręką. Znowu szybko interweniowałem po ukraińsku:

Chcemy dostać się do Łucka.

Aha... wszyscy tam chcą. Bo tam i rząd polski — mruknął patrząc w bok młodszy. — Także „służbowo“...

Przestań, Matwij — półgłosem upomniała męża gospodyni. — Panowie zmęczeni drogą. Nie politykuj. — Przyniosła jeszcze dwie szklanki, wytarła ręcznikiem.

mmm

tm

A gdzież ja do polityki? No, to po jednemu! Na zdrowie!

Wypiliśmy.

Za politykę to ja już siedział...

Gdzie? — zainteresowała się niezręcznie żona ko­legi. Rozmowa toczyła się na pół po ukraińsku, na pół po polsku, więc mogła zrozumieć.

Au was. W tymże Lucku.

Trzy roki siedział — wyjaśnił dobrodusznie teść ocierając po wódce siwe wąsy. — A jak wyszedł, to go trza było wieźć wozem... Nie doszedłby sam do domu.

W tej chwili znowu skrzypnęły drzwi i ktoś zaszurał butami, starannie wycierając je o słomiankę. Do izby weszło dwóch chłopaków, na oko po dziewiętnaście — dwadzieścia lat. Jeflen w wojskowej bluzie nonszalan­cko narzucone; na ramiona, smagły i gibki, wyprężył się w wojskowym ukłonie witając ogólnie wszystkich. Drugi, krępy i przysadzisty, w takiej samej haftowanej koszuli jak szwagier, obrzucił nas ponurym spojrzeniem czarnych oczu.

Bracia — mruknęła gospodyni z widocznym nie­zadowoleniem. — Idźcie tam, do chałupy — wskazała im drzwi na prawo.

O, nie, gdzie wódka, tam i my! — wesoło odkrzyk­nął starszy w wojskowej bluzie, wyglądający na dezer­tera.

A kto stawia? — spytał krępy.

Nie twoja rzecz. Ruszaj do izby.

Ja chcę wiedzieć, czyja wódka — odwarknąl.

Siadajcie, siadajcie, chłopcy! — zapraszałem zno­wu przechodząc na ukraiński. — My stawiamy, a miej­sca dość.

A wy kto, że po naszemu tak mówicie? Polaki tu­tejsze?

148

Nie... Ale byłem na Ukrainie. Na Ukrainie rosyj­skiej.

To i słychać, że więcej z ruska. U nas tak nie mó­wią.

Ale powinni tak właśnie mówić! — twardo rąbnął mąż gospodyni. — Rozpolaczyliście się, to i gadacie byle jak.

Starszy chłopak zdjął bluzę, pozostając w białej fa­sowanej koszuli, i przysiadł koło żony kolegi. Krępy postał chwilę, odszedł pod ścianę do ławy, usiadł i ge­stem odmówił przyjęcia kieliszka.

Przepiłem się — mruknął.

Gdzieś to zdążył? — spytał stary teść.

W Łucku...

Zapadła nagła cisza.

No, dajże spokój, Hryciu, znowu polityka... — szepnęła smutniejąc nagle gospodyni.

Tak, w Łucku... benzyną...

Nie rozumieliśmy, spoglądając po sobie. Dlaczego ben­zyna? I dlaczego ma to być „polityka“, która tak zanie­pokoiła naszą miłą gospodynię.

Krępy postanowił jednak gadać.

W Łucku benzynę wlewali nam przez nos. W wię­zieniu. O, i jemu! — wskazał na szwagra. — Aż się gardłem wylewała.

Przestań! — mruknął stary, niezdecydowanie obra­cając w brązowych palcach zielonkawy gruby kieliszek, do połowy tylko wypity. Patrzał w ziemię.

Żona kolegi znów nie rozumiała, bo wszyscy prze­szliśmy na ukraiński. Kazik jednak rozumiał. Zauważy­łem, że poruszył się niespokojnie i zerknął w kierunku otwartego okna. Za oknem był sad, a dalej biała, za­kurzona szosa, po (której wlokło się od czasu do czasu

149

paru maruderów-żołnienzy. Przejechała też trójka po­licjantów na rowerach.

Jadą szybko, „służbowo“ — mrugnął mąż gospo­dyni biegnąc wzrokiem za spojrzeniem Kazika. — Pod wieczór już chyba nikogo na szosie nie będzie. Wszyscy na Łuck...

Jadą i na Tarnopol, do Rumunii, limuzynami — parsknął śmiechem gibki chłopak. — Nasi chłopcy wi­dzieli i trochę tam tego z lasu... — zrobił gest, jak by mierzył z karabinu.

Cyt! — ofuknął gospodarz.

Bo co? Może zawrócą? Nie! Już tu nigdy nie wrócą! — rąbnął z lawy krępy.

No, my tylko tak, na pożegnanie... — uśmiech­nął się krzywo gibki. — Żeby sobie dobrze zapamiętali.

Stary godnym ruchem rozprostował wąsy, autoryta­tywnie klasnął szeroką dłonią o stół.

A teraz ja stawiam! — uniósł się z taboretu. — Ja tu gospodarz, a to są moi golcie. I zamknąć tam pyski!— groźnie spojrzał na chłopaków. — Oleńka, dużą butlę śliwowicy! Panowie z drogi, pomęczeni. Po ludzku z na­mi gadali, po naszemu, nie wstydzili się chłopskiego ję­zyka. Czego ty? — natarł na zięcia, który znowu coś warknął. — Co było w Łucku, to było. Panowie z War­szawy, to i nie wiedzą, co się tu u nas wyrabiało.

Dobrze wiedzą... Z Warszawy wszystko szło! — z nagłą wściekłością wybuchnął mąż gospodyni.

Obaj chłopcy poderwali się z miejsc. Zaczęła się bez­ładna dyskusja, do której i ja się wtrąciłem. Dowodziłem, że o pewnych rzeczach rzeczywiście społeczeństwo pol­skie mało wiedziało, a gdy się dowiadywało, to potępiało. Praktyki łuckie znalazły już swoje odbicie w prasie i w sejmie i spotkały się z należytym odporem.

Przycichli wreszcie, lecz słuchali nieufnie.

Ale żaden z was tu wtedy do nas nie przyjechał — z żalem mruknął stary, znowu siadając ociężale. — Mo­jego Matwija tośmy na wozie ledwo dowieźli... Przele­wał się przez ręce.

Znowu zapadła cisza. Ołena, już nie uśmiechnięta, lecz jak by zalękniona podała pękatą butelkę śliwowicy. Nikt nie nalewał, nie przypijał. Stary zapomniał widocznie

o zapraszaniu i ponuro zwiesił głowę w dół.

W sadzie zapadał zmierzch. Czarne cienie drzew wsu­wały się przez okna. Szosa jeszcze bielała wyraźnie — a po niej coraz rzadziej przelewały się grupki wędrują­cych uciekinierów i żołnierzy bez broni. Za chwilę rze­czywiście będzie pusto. Karczma leżała na skraju wsi, a wieś była mała, na odludziu.

Podszedłem do okna i stanąłem patrząc w sad. Jesien­ny sad ukraiński. Ileż z tym wspomnień... Dobrych, mło­dych. Jabłka, złote w zachodzącym słońcu. Cisza błę­kitna między drzewami.

Kazik również podszedł i stanął za mną.

Niepotrzebna była ta wódka... — szepnął.

Bo co?

Tak... Wyzwoliły się nienawiści.

Zawsze były...

Ale była policja. Władza. Jesteśmy sami w ukraiń­skiej wsi.

Przy stole perorował teraz mąż gospodyni. Rozczer- wienił się, ocierał duże, spocone czoło. Obaj chłopcy zbliżyli się do stołu. Kieliszki gęsto krążyły, już bez nas, bo i żona Kazika usiadła na bocznej ławie, nieszczęsna, zmęczona, nic nie rozumiejąca. Wsunęła nogi z powro­tem w ciężkie, nie zasznurowane buty i skrzywiła się boleśnie.

<— A ja ci mówię, że i skórę wyrzynali żyletkami.

IM

Et, gadasz... bili — słabo oponował stary, wciąż jeszcze usiłując mitygować.

To i benzyny może do nosa nie wlewali, co? .'•>

Przodownik Kowalewski i ten drugi... jak go tam?

Niedziałkiewicz* — podpowiedział krępy. — Ten, zresztą, więcej zabierał się do badania dziewuch.

Tak, i te nazwiska były mi znane. Łączyły się fatal­nie ze złą sławą więzienia łuckiego. Lecz cóż mogłem im teraz przeciwstawić? Moją ukraińszczyznę? To, że mi­liony Polaików oburzały się ta!k samo jak ja? A może pol­ską rację stanu, która nie była racją dla Ukraińców? A zresztą, jakaż „racja stanu“ ostoi się wlewanej przez nos benzynie? Jesteśmy wśród nich w tej chwili tylko symbolem. Symbolem Polski i ucisku...

Czy będziemy tu nocować? — spytał szeptem Ka­zik.

No, niby z gospodynią załatwione...

Poszukałem wzrokiem mołodyci. Stała zatroskana pod-

parłszy dłonią brodę i patrzyła na nas niewesołymi oczami. Czaił się w nich babski lęk, a może i współczu­cie. Wydało mi się, że z leikka mrugnęła na mnie i na­tychmiast spojrzała na drzwi.

I wtedy po raz pierwszy wyraźnie przejechał mi z gó­ry na dół po kręgosłupie zimny palec strachu. Nie czu­łem go wchodząc do tej gościnnej gospody ukraińskiej, nie czułem w żarze dyskusji. Dopiero teraz wyszedł ku mnie z ciemnych oczu mołodyci.

A jeżeli również będziemy tym symbolem, na któ­rym skupi się zemsta?... Benzyna... wyrzynają żyletka­mi... Ci pijani rozgoryczeni chłopi mogą być w nocy bezlitośni. Zapłacimy za wszystko.

Pomimo parnego wieczoru poczułem lodowate zimno.

palec strachu zatrzymał się pośrodku kręgosłupa i to od niego promieniował ten chłód.

Banderowcy? — szepnął mi w ucho Kazik.

Niekoniecznie... posiew nienawiści był wszędzie..

No, teraz przyjdą Niemcy, będzie Ukraina! — pe­rorował smagły w fasowanej koszuli. — Weźmiemy Po­laków z dwóch stron... My też chłopaki z wojska!

Cicho, .pętaki! — coraz słabiej oponował stary. — Z wojskiem, to tego... oho! — Rozmiękł od alkoholu, osunął się niżej na taboret, hetmańskie wąsy zwisały bezradnie.

Bez karabinów wieją! Tu mam ulotki, czytajcie! — krępy rozkładał jakieś arkusiki na stole. — Z niemiec­kich samolotów...

Molodycia odeszła od stołu po nową butelkę. Zastą­piłem jej drogę przy szynkwasie.

Chyba już pójdziemy, .gosposiu, trzeba gdzieś po­szukać noclegu.

Mąż jej strzygł uszami w naszym kierunku, więc do­słyszał.

Gdzie macie szukać noclegu? Po co? — wstał na niepewnych nogach od stołu. — Oleńka! Zaprowadź pa­nów do komory, słomy starczy i przykrycie dasz.

U nas ciasno' — zaoponowała niepewnie gospodyni.

Co ma być ciasno? Jedna kobita, dwóch panów — roześmiał się hałaśliwie.

Zmieszczą się, zmieszczą — podchwycił krępy, zer­kając spode łba na brata. — I zimno im nie będzie... — zachichotał, aż się zachłysnął.

Wszyscy wstawali od stołu, jak by miedi zamiar ra­zem nas odprowadzić. Rzuciłem okiem na sad, na szo­sę — zupełnie posta. Dal tonęła w mgławoniebieskiej mgiełce. Wyrzynał się ząbek młodego księżyca nad po­lami. .

153

Zapłaciłem nasz rachunek. Chciałem też i za chłopów, ale gospodyni kategorycznie odmówiła z jakąś niechętną dumą. Zamieniała krótkie spojrzenia z ojcem, zupełnie już zresztą omiękłym i sflaczałym od wódki. Nieźle również podpici jej bracia ryczeli wniebogłosy „Szcze nie wmerła Ukraina“ i szli za nami. Z taką eskortą, nie­omal wypychani z izby szynku, minęliśmy długi, ciem­ny korytarz i stanęliśmy przed czarnymi, dębowymi drzwiami komory. Gospodyni je uchyliła. Wionęło kwaś­nym zapachem beczek po piwie i kiszonych ogórków. Małe okienko, dość wysokie, odcinało się niebieskim pro­stokątem na przeciwległej ścianie.

Macie tu słomę. Przyniosłam prześcieradła, po­duch nie mam — mruknęła i spojrzała na okno.

Może jednak gdzieś pójdziemy na wieś, nieporęcz­nie wam — opierałem się przed wejściem do ponurej ko­mory.

A kto was na wsi przyjmie?

Spojrzałem na klamkę od wewnątrz.

Od wewnątrz się nie zamyka — uśmiechnęła się dziwnie, patrząc w okno.

Wchodźcie, wchodźcie! — naparł masywnym kor­pusem teść gospodyni, który zataczając się także przy­był za nami. — O świcie pójdziecie sobie „służbowo“ do Łucka. Może wam gdzie jeszcze jaki patrolik policji po drodze się nadarzy. Zawszeć z policją po Ukrainie raźniej.

Któryś parsknął stłumionym śmiechem. Drzwi za­mknęły się za nami; usłyszałem wyraźnie zgrzyt zasuwy z tamtej strony i łomot odchodzących ciężkich butów.

Zostaliśmy sami pośrodku niewielkiej komórki o gład­ko ubitej glinianej podłodze. Przy ścianie piętrzyła się słoma z narzuconym surowym płótnem i liżnikami.

Żona Kazika usiadła na słomianym wyrku. Cała jej

154

długonoga postać wyrażała tylko bezgraniczne zmęcze­nie. Twardo ściągnięte zazwyczaj rysy rozsupłały się jak źle zmotany kłębek. Na pewno z własnej woli tej nocy nigdzie by dalej nie poszła.

Masz rewolwer? — spytałem Kazika.

Nie. A ty?

Nic poza scyzorykiem.

Podszedłem do okna, naciskając lekko, żeby nie skrzypnęło. Poddało się niespodziewanie łatwo. Świeże powietrze nocy ostudziło zgorączkowaną głowę. Wyj­rzałem ostrożnie w sad, czy ktoś nie stoi pod oknem.

Benzyna... żyletki... — skandowało w mózgu. — Na czym ja to właściwie opieram?“

Jak się kompletnie ściemni, wiejemy tędy — powie­działem nagle, jak by ktoś inny za mnie powiedział.

Dokąd? — stęknęła żona Kazika.

Przez sad na szosę, i... co Bóg da. Nie chcę tu zo­stać.

Kazik w zamyśleniu przeszedł się parę razy od ściany do ściany. Pedantyczny i poważny, nie kierował się ner­wami, tylko rozważał.

Myślisz, że na szosie nocą bezpieczniej? Naszych już nigdzie nie ma — odezwał się wreszcie. — Po drodze wsie ukraińskie, a w lesie banderowcy czekają na Niem­ców. I... strzelają do przechodzących Polaków. Już we Lwowie nas ostrzegano. A ci... popili się po prostu.

Wzruszyłem ramionami, nasłuchując. Z daleka jeszcze dolatywał śpiew pijanych głosów, ale za chwilę zaczął zacichać. Może naprawdę tak się popili, że usną?

Oboje patrzyli na mnie pytająco* jakie dalsze argu­menty przedłożę. Ta rzeczowa, pedantyczna para nie znała przeczuć. A ja musiałem decydowac — bez argu­mentów. Zimny palec strachu wprost wypierał mnie z tej komory.

155

Zbierajcie się! — rzuciłem twardo.

Wolisz szosę?

Wolę przestrzeń.

Ściągnąłem rzemień plecaka, pomogłem wstać żonie Kazika i popchnąłem ją pierwszą do okna. Wiedziałem, że Kazik pójdzie za nią jak automat. W ważnych chwi­lach zawsze tak było.

fS Nie skakać, bez szelestu!

Już byli za oknem. Rozejrzałem się po komorze za czymś ostrym lub ciężkim. Tuż przy drzwiach stała krótka, ciesielska siekierka. Ująłem mocno za trzonek, przewiesiłem przez ramię.

; Dokąd pójdziemy? — powtórzyła pytanie żona Kazika.

W noc, po prostu w noc.

Między drzewami w sadzie, pełnym rosy i przesianego światła młodego księżyca, nagłe zsunął mi się z krzyża zimny palec strachu. Z siekierką zarzuconą na ramię ru­szyłem wolno naprzód, a za mną moi przyjaciele.

Spoza rosochatej, starej gruszy wynurzył się jakiś sza­ry cień. Uniosłem nieco w górę toporek i od razu opuś­ciłem. Ołena!

Stała milcząca jak widmo. Nie poruszyła się, aż do­szliśmy do niej. Gdyśmy się zrównali, wyciągnęła rękę jak drogowskaz.

Tędy — szepnęła. — Nie przez wieś. W pole, a żwawo.

I znikła za pniem gruszy.

NA DZIAŁKACH

Obradlił starannie grządki. Jeszcze parę chwastów. Ależ żywotne, bestie! Wąskie pasemko gliniastej ziemi przeznaczył na „kabaczki“. Tego nikt jeszcze z sąsiadów nie miał: specjalny snobizm w osobliwym, odrębnym światku działkowym — wysepce spokoju w burzliwym morzu. „Będę miał pierwsze kabaczki!“ Nasiona zdobył od kolegi przyrodnika, tak samo jak on eks-profesora gimnazjum i tak samo jaik on działkowca, ale w innej dzielnicy miasta.

Do czwartej pełnił funkcje magazyniera w miejskim urzędzie szkolnictwa. Przecież teraz nie może wykładać łaciny? Właściwie... nie wiadomo dlaczego. Gdzież sil­niej niż u Niemców biły zawsze wiecznie żywe źródła klasyki?

O czwartej przydziałowe karteczki do szuflady, na klucz... bo wszyscy kradną. Kwiatkowski nigdy nic nie ukradł, nawet ćwierci kilo margaryny — z czego czuł się dumny i pod każdym względem rozgrzeszony. Niech tylko każdy będzie uczciwy na swoim, wyznaczonym przez życie posterunku, i z tego złoży się harmonia ży­cia ^powszedniego. Suma rzeczy małych stanowi wielkość. Ta myśl miała w sobie posmak klasyczny. Kwiatkowski był klasykiem, nawet w życiu prywatnym. Chodząc

157

wzdłuż grządek z konewką po czwartej, przepowiadał sofcie w myśli bukoliki Wergiliusza.

O siódmej przyjdzie żona. Od czasu jak się pobrali przed piętnastu laty jest niezawodna jak sześciostopowy rytm w heksametrze. Żadnej arytmii. Takie właśnie po­winno być szczęśliwe życie. Przyniesie coś do zjedzenia, na pewmo placki kartoflane. Usiądą'tuż obok grządki pod kwitnącymi krzakami prunusa; ona opowie o księ­garni, on pochwali się, że pomidory „Cud Wisły“ przy­jęły się i grubieją. „Bo nie balem się wlać do dołków du­żo krowieńca!“ Potem zabiorą się razem do polewania. Aż dziwne, że Niemcy tak szanują patriarchalny spokój działek żoliborskich! A może to wrodzony niemiecki szacunek dla cichej, zbożnej pracy? Bądź co bądź — na­ród klasyczny.

Poszedł zawczasu przygotować miejsce; rozłożył na trawie płaszcz nieprzemakalny, żeby było na czym usiąść — wprost na ziemi można przeziębić nerki; sięg­nął po papierosa — i znieruchomiał. Z gąszczu kwitnące­go krzaka patrzyły na niego wielkie czarne oczy o fos­forycznym błysku w rozszerzonych źrenicach, jak u prze­rażonego kota. Pochylił się niżej — miał krótki wzrok. Zaszyta po ramiona w trawie siedziała młoda kobieta w szarym wełnianym swetrze, bardzo już znoszonym i przetartym na łokciach. Blada twarz miała wszelkie cechy semickie.

A co tu robi... co pani tu robi? — zreflektował się napotkawszy po raz drugi tym razem już trochę mniej przerażone, inteligentne spojrzenie.

Gdybym panu powiedziała, że pracuję, jak pan, na działce, toby pain uwierzył? — odrzuciła pytanie za­chrypniętym głosem. Poprawiła trochę włosy na głowie, ale rozczochrane i skołtunione nie dały się ułożyć.

No... nie.

158

Jestem Żydówką. Chyba widać? — spytała czuj­nie, jak by od jego odpowiedzi coś wielkiego zależało.

Widać...

I że uciekłam z getta?

Też widać...

Czyli nie mogłabym tak wyjść W biały dzień na E miasto?

Zaraz by panią złapali — z klasyczną jasnością myśli stwierdził Kwiatkowski.

No, właśnie! — Ułożyła się z powrotem pod krza- iy kiem.

Ale ja... ja nikomu nie powiem.

Spodziewam się. Teraz przecież panu nic nie grozi.

Byłem profesorem łaciny w gimnazjum! — po­wiedział z wyrzutem i natychmiast sam zrozumiał głu-

I potę tych słów.

Aha — znów skonstatowała obojętnie. — Ja także.

Co? — poderwał się Kwiatkowski.

Także wykładałam w gimnazjum. Niemiecki.

To pani pewnie świetnie mówi po niemiecku?

Z lekkim żydowskim akcentem. Tak mnie przy­najmniej tu ostrzegano. Wszystko, uważa pan, u mnie z „lekkim akcentem“. Trochę oczy, trochę nos... Nie uchodziłam przez tyle lat za Żydówkę, sama o tym za­pomniałam. Ale potem ten „lekki akcent“ w rysach twa­rzy zaprowadził mnie...

.Bogetta i Aj

No, nie od razu. I nie z własnej inicjatywy. Któ­ryś z eks-kolegów pomógł.

A to Świnia! — oburzył się do głębi duszy Kwiat­kowski.

Nie, człowiek. Mieszkałam u nich. Douczałam pry­watnie jego dzieci. Bał się, że mnie u nich znajdą.

159

I wydał?

Też nie. Poradził, ze „tam“ pewniej... Perswado­wał tak długo, tak przekonywająco i... i tak nudnie, że w końcu sama poszłam i zgłosiłam się. Moje „akcenty“ były zbyt silne dla polskiego społeczeństwa.

Ułożyła się na wznak, zerwała zielony listek i przy­łożyła sobie do spękanych warg.

A tam... dobrze panią przyjęli?

Dobrze. Właśnie dlatego, że moje akcenty były zbyt... słabe... uczyłam dzieci żydowskie. Żydzi gwał­townie uczyli się niemieckiego. Zazdrościli mi czystości języka Schillera, Goethego... I Mickiewicza. Doskonalili się w konwersacji niemieckiej i polskiej, nawet dorośli... lekarze, dentyści. Na wypadek, jeżeli im pozwolą prak­tykować w Warszawie...

Raptem wydała krótki śmiech, jak miauknięcie roz­złoszczonego kocura.

I... dlaczego pani uciekła?

A cóż mnie z nimi łączyło? Akcenty? Nie można długo żyć z ludźmi, z którymi jednoczy tylko wspólna pewność śmierci.

Patrzał na nią przebierając palcami źdźbła trawy. Słońce chyliło się nad wałem wiślanym ku zachodowi. Pomarańczowe blaski układały się na zielonych, pęka­tych sadzonkach pomidorów „Cud Wisły“.

Tu spokojnie — powiedział dając wyraz własnemu nastrojowi.

Uhm... widziałam, jak pan radli, polewa. Ta wy­soka pani w średnim wieku — to pańska żona? •

Tak. Zaraz tu przyjdzie.

I przyniesie panu kolację, jak zawsze.

A może pani... może koleżanka głodna?

Od trzech dni, odkąd tu się ukrywam.

To ja zaraz... — Zakrzątnąl się, pogmerał dokoła

160

siebie, jak by mial się zerwać, ale -na razie pozostał na miejscu.;,;!»

Jeżeli pan będzie mógł, to się pan ze mną podzieli.

No, oczywiście! Po koleżeńsku. Będą kartoflane...

Menu mało mnie wzrusza. Ostatni raz dobierałam „menu“ w maju 39 roku. Koledzy urządzili mi imieni­nowe przyjęcie w „Cristalu”. Z melbą. Miałam na imię Zosia — bez akcentów, jak pańska żona.

Teraz także, niby...

Teraz już mam silne. „Tam“ nabrałam. Upodobni­łam się do otoczenia, jak przedtem — tu. Mimikra, ale tym razem nie ochronna... Może to wspólny strach tak działał? Pan się bał kiedy tak od rana do wieczora, a po­tem przez całą noc?

Gładził źdźbła trawy.

Usiadła raptem, rozgarniając gałęzie.

Rozumie pan chyba, że na tych bukolicznych dział­kach końca wojny nie doczekam. Do siebie „po koleżeń­sku“ mnie pan nie weźmie. Chcę od pana tylko względ­nie niewielkiej przysługi, dla mnie bardzo ważnej...

Więc? — drgnął lekko Kwiatkowski i spuścił oczy. Gdy je podniósł, drgnął silniej. Dróżką między działka­mi ikroczyło trzech żołnierzy niemieckich. Szli niesłuż- bowo, bez broni, bez hełmów, z rękami zaplecionymi za plecami. Przechadzali się wolno, zagadywałi do dział­kowców, coś im widocznie doradzali. Jeden ukląkł przy grządce fasoli i dłubał palcami w ziemi. Dość często tu przychodzili: ogrodnicy w życiu prywatnym. Gnała ich tęsiknota do ziemi, do fachu. Także chcieli odpocząć. Nikt ich się tu nie bał. Podchodzili i do Kwiatkowskiego, który nieźle z nimi gadał po niemiecku i korzystał, z praktycznych rad. Mówili po chłopsku, zawzięcie, do­kładnie: mówili przecież o rzeczach poważnych — zie­mia, uprawa, nawozy. Ponad zagadnieniem ras i waśni

narodowych... Wojna, okupacja stawały się nieważkie, nieistotne. , ,

Ale... jeżeli dziś podejdą?

Wstał spod krzaka, chyłkiem przebiegł na grzędę i wziął do rąk motykę.

Głębiej w krzaki! — syknął za siebie przez ramię.

Uciekinierka sama zresztą widziała i zaszyła się

w gąszcz jak jaszczurka.

Niemcy tym razem nie skręcili do Kwiatkowskiego. Poszli w lewo, gadali z sąsiadami, przysiedli wreszcie na studzience w gronie działkowców, częstowani gorliwie papierosami.

Otoczył ich błękitny, pokojowy dymek.

Czerwone promienie słały się coraz niżej. Nad Wisłą, za wałem, niebo płonęło złotem.

Niemcy wstali, podali wszystkim rękę i ruszyli ocię­żałym krokiem chłopów, zapewne na wieczorny apel do koszar na Bielanach.

Kwiatkowski smyrgnął z powrotem pod krzak. Tam już było prawie ciemno. Kobieta wypatrywała czujnymi oczami jego powrotu.

Ładny wieczór... — zaczął.

Zapewne — przerwała. — Nie skończyłam, o co mi chodziło.

On też wiedział, że nie »kończyła, i właśnie tego bał się.

Zaraz przyjdzie żona...

Z plackami. Podzieli się pan po koleżeńsku... Wiem. Ale chodzi o co innego.

No, to... właśnie słucham...

Zna pan Bielany, osiedle?

Znam.

Mieszka tam pewien człowiek. Także... i akcenta­mi, jednak jeszcze nie wykrytymi. Trzeba pójść do niego z kartką ode mnie.

162

Kwiatkowski słuchał uważnie.

Uprzedzić, że dziś w nocy przyjdę. Do godziny policyjnej daleko, zdąży pan. Wygląda pan nienagan­nie. Mówi, zapewne, po niemiecku, wolno panu wszędzie chodzić. Przyniesie mi pan odpowiedź. I poza tym po­życzy mi pan płaszcz.

Płaszcz?

Właśnie ten, w którym pańska żona przychodzi do pana na działkę. Jesteśmy jednego wzrostu, a po ciem­ku „akcentów“ nie widać. I z jej „kennkartą“ odpro­wadzi mnie pan na Bielany, jako swoją żonę. Potem, oczywiście, płaszcz pan zabierze.

Ona jest nawet także brunetka! — bąjkmął ni stąd, ni zowąd Kwiatkowski, zasugerowany jej tonem.

No, widzi pan. I też Zosia. Może pan przez całą drogę najczulej skandować: „Zosia, Zosieńko“ — a ja się nie pomylę, że to do mnie.

Jakieś ukryte, drapieżne szyderstwo dźwięczało w jej zachrypniętym glorie. Ale ton był absolutnie nie do­puszczający wahań. „Tak może mówić tylko człowiek grający «va banque!» — pomyślał Kwiatkowski. — Straszne ryzyko — zżymał się. — Mówi tak, bo przy­wykła ryzykować co dnia”.

Prawda, że to drobna koleżeńska przysługa? Oczy­wiście przedtem dostanę dwa placki.

Hm... no tak, żona się trochę spóźnia.

Nie szkodzi. Może pan ten jeden raz pójść bez kolacji. Ja to pańskiej żonie wytłumaczę, jak przyjdzie. I sama ją poproszę o płaszcz.

Chce pani, żebym zaraz szedł? — zdębiał.

Wzruszyła ramionami.

I — To dla pana lepiej. Nie będzie pan wracał z płasz­czem zbyt późno.

Spojrzał ina zegarek. Pół do siódmej.

163

Dostrzegła.

Mogę zresztą plan zmodyfikować. Na ryzyko. Pójdziemy od razu na Bielany, jak tylko przyjdzie pań­ska żona. Mój znajomy na pewno wieczorem nigdzie nie ■wychodzi. Załatwi to pan do dziewiątej i wróci przez działki, gdzie nigdy patrole nie kontrolują.

Zbadała widocznie przedtem stan bezpieczeństwa. Po­łożyła się na plecach, cała widoczna. „Ładna!“ — przyj­rzał się jej lepiej. Rysy twarzy straciły ostre napięcie, zmierzch je zresztą złagodził. „Akcenty“ znikły i z twa­rzy, i ze słów. Kwiatkowski, żeby nie myśleć o niebez­piecznej imprezie, patrzał na wznoszące się w oddechu, stromo wypukłe piersi, opięte podniszczonym sweter­kiem. „Zbudować jej tu w krzakach wigwam... ukryć... przychodzić ukradkiem... zwłaszcza kiedy ma nocny dy­żur na działkach...”

Widzę, że kolega trochę się waha?

Waham się — przyznał Kwiatkowski. — Właści­wie rozważam.

...Akcent niepokoju w tak spokojnym moim życiu... Jak by wyglądała bez tego okropnego swetra?“

Kolega profesor nie mógłby inaczej. Ja też rozwa­żyłam. Chodzi o moje życie.

Moje tyleż warte dla mnie.

Logicznie. — Przysunęła się bliżej. — Proszę o pa­pierosa.

Ach, oczywiście, przepraszam! — zagrały w nim wszystkie odruchy człowieka z towarzystwa. Podał szyb­ko papierośnicę, zapalił zapałkę.

Zaciągnęła się wolno, spojrzała przed siebie, a potem na niego.

Posiwiał pan przedwcześnie podczas wojny? Krzep­ko pan wygląda.

Zmieszał się.

164

Nie. Tak jakoś... Właściwie żyłem dość spokojnie.

Tak... działka, żona, łacina... Po wojnie — łacina, żona... Ale coś nie przychodzi?

Może jej się co stało?

Może... — Zmrużyła oczy. — Nie, już idzie. O, tam, ta wysoka, prawda? — Podniosła się. — Patrz pan, taki sam wzrost.

Wstała. Wysmukliła się. Spódnicę miała strasznie obszarganą.

Wezmę jeszcze w rękę pańską konewkę — dodała, biorąc ją od razu z grzędy za ucho. — No? Niech pan wyjdzie żonie na spotkanie i opowie. Z placków oboje możemy zrezygnować. Tam mnie nakarmią. Późno się robi.

Co za ton! Wprost nie mogę mu się oprzeć. Komen­deruje...“

Podniósł się z trawy. Żona gawędziła po drodze z są­siadkami. Wymachiwały rękami, jak by odmierzały grządki. „A ja tu głodny" — sarknął.

Ruszył ciężko ku żonie. Już go dojrzała i machnęła przyjaźnie ręką z tobołkiem. Sąsiedzi zabierali się do podlewania. Skrzypiał kołowrót studzienki.

Spotkali się na ścieżce o parę kroków dalej. Zwięźle opowiedział. Przerwała przy trzedm zdaniu:

Idźcie zaraz.

Zjeżył się. Żona nie wyraża o niego żadnego łęku?

Sama do niej pójdę w krzaki i zostanę. Za pół godziny będę w domu. Skręcajcie od razu pod wał. Tam znają nas tylko z widzenia, ale widują razem wracają­cych- Ujdzie za mnie.

Długim krokiem posunęła się ku kwitnącym prunusom. W mroku majaczyły przez chwilę dwie sylwetki, potem wyszła na światło tylko jedna w płaszczu, z konewką.

Podeszła do Kwiatkowskiego, wzięła go mocno pod rę­kę i ruszyli ścieżką w bok.

Szli milcząc.

Zaufała mi pani... — choiał choć słowa podzięki, może podziwu.

Ależ, proszę pana, żaden człowiek nie robi świństw, kiedy tego nie potrzebuje!

Ktoś się ukłonił. Odkłonili się oboje.

Na Marymoncie hałasowaia młodzież, gziły się dziew­częta, grały harmonie. W niskich domkach zapalano światła. Szli wciąż pod ramię, czuł młode ciepło prężne­go ciała.

W jednej z bielańskich uliczek stanęła, wypatrując.

Świeci się — odetchnęła. — Jest w domu. No, jeszcze z pięćdziesiąt kroków.

Czy to bliski pani mężczyzna?

Tak.

Nie mogła pani od razu? Zamiast getta? Wspól­ny los...

I wspólny strach niepewności?

Oddała mu konewkę. Za maleńkim kwietnikiem nad drzwiami paliła się nikła żarówka. Zadzwoniła. Usły­szała kroki i klaśnięcie klucza.

Poszłam do getta, bo zdawała mi się już lepsza... spokojna pewność... To ja, Wacek. Otwieraj.

Zdjęła płaszcz. Pokazała, że w kieszeni sterczy kenn- karta żony.

Górne światło żarówki oświetliło białe czoło i proste czarne brwi.

Na pewno nigdy więcej jej nie zobaczę“.

Życzę pani spokoju, szczęścia...

Właśnie je biorę... bez spokoju.

Wysunęła rękę:

Chyba nie muszę dziękować?

166

Uścisnął w milczeniu, zawrócił i poszedł środkiem wyłożonej cegiełkami jezdni. Dzwoniły melodyjnie. Me­lodyjnie krzyknęła sowa w drzewach bielańskiego lasku. Znad wału wzeszedł duży czerwony księżyc, jak by za­sapany z pośpiechu. Kwiatkowski spojrzał na zegarek. Zaledwie ósma. Można iść wolno.

Do spokoju... działki... łaciny..."

Poszedł wolniej, pobrzękując konewką.

NOCNY GOŚĆ

Malinowski właśnie wrócił z działki. Rześko, solidnie zadźwięczały rydel i grabie ustawione w kącie przy ła­zience. Mył ręce twarde, oblocone, pachnące wiatrem, ziemią, wiosną. Zmęczenie zdrowe, pewne swe; celo­wości i użyteczności — chłopskie zmęczenie pracą ście­kało z rąk razem z mydlanymi strugami wody. Z kuchni dolatywał syty zapach podsmażanych na oleju kartofli z cebulą. Malinowski poczuł się, jak już od dawna się nie czuł: spokojnie i dobrze. Za oknem w ogródku rozle­gał się śmiech dzieci dozorczyni. Szewc kuł donośnie w kopyto, wyśpiewując na całe gardło wciąż tę samą strofkę o „bzach pachnących całą noc“. Pokojowe, roz­czulające „cip-cip“ dolatywało z sąsiedniego podwórka, jedynie uparty kogut zaznaczał swój męski protest w ugo­dowym rozgdakaniu kur.

Obtarł ręce, przygładził wilgotną dłonią siwiejące kos­myki włosów na skroni, krzyknął wesoło żonie, że jest głodny jak wilk. Stanął jeszcze z papierosem w oknie, gdzie tężał różowy zmierzch. Na czerwonych dachów­kach małych domków Żoliborza — z których każdy wyglądał jak żeglujący w wieczorną ciszę okręcik — kładły się odblaski zachodzącego słońca, właśnie jak na żaglach. Prosto strzelały błękitne dymy. Nad daleką Wi­słą ołowianosrebrzysty mrok gęstniał w spokój nocy,

168

Czwarty rok wojny — dalekiej i jakby już dziwnie ob­cej. Tu blisko — działka pachnąca wyrobioną ziemią, razowcem. I dom żeglujący wraz z innymi do pewnej przystani niezakłóconego snu. Malinowski wyciągnął rę­kę w chłodne powietrze nocy i jak by pogładził dłonią wypukłe, krzepkie kształty buraków, kartofli, dyń — błogosławieństwa ziemi.

Ciężkie, głodne, chłodne, z zamarzającą wodą w kuble dwie pierwsze zimy wojny; absurdalny, nieumiejętny, „inteligencki“ handel na rogach ulic przewianych mroź­nym śniegiem na wylot; praca żony w fabryce konserw, jej spuchnięte, czerwone ręce i bóle krzyża od dziesięcio- godzinnego pochylania się nad kadzią.

Minęło. Wspomina się jak zamieć śnieżną. Dziś — posadka, wprawdzie tylko popychle magistrackie za 300 złotych, ale praca przy biurku w ogrzanym pokoju; biurko dębowe, jak zwykle założone grubymi teczkami: symbol stabilizacji w chaosie nowych form, spiętrzonych jak kra na Wiśle przy ruszeniu lodów. Właśnie na brak stabilizacji cierpiał najbardziej — on, urzędnik przez całe życie — wytrącony nagle z orbity uporząd­kowanych codziennych zjawisk, jeden z tysięcy Mali­nowskich.

Odsunął się zupełnie od okna, przekreślił mrok iskrą odrzuconego papierosa. Jutro od świtu sadzi fasolę. Po­robi zawczasu dołki na pomidory... Upiory wymagają czasami egzorcyzmów, jeśli trzeba je wygnać.

Zasiadł przy stole. Przesuwały się w bliskim polu wi­dzenia ręce żony, już nie czerwone i sterane, jak przed rokiem: pracowała teraz w spółdzielni, w kasie.

Masz co nowego? — zapytała znacząco.

Zawahał się.

Wiesz, już nie przynoszą... Było podobno parę wsyp. I ja, tego... nie dopytuję się.

Odczuła pewne zawstydzenie w głosie męża.

Nie to, żebym się bał! — podchwycił jej spojrze­nie. — Tylko czy warto? I tak się dzieje bez nas. Bez nas się skończy...

Przemilczała.

Gdzieś niezbyt daleko szarpnęła salwa. Nerwowy ter­kot przebił błękitną ciszę okna, załopotał echem jak spłoszony w nocy kruk.

Znów w getcie — nasłuchiwała Malinowska. — Słyszałeś co o powstaniu?

Żydowskim? Eet, czyżby? To przecież beznadziej­ne, bez... — odpędza! coś ruchami dłoni — bezcelowe — dokończył i już uspokojony nakładał drugą por­cję podsmażanych kartofli. — Żydzi nie są Don Kiszo- tami, jak my...

Jak my? — z nutką ironii spytała Malinowska.

Musimy być trzeźwiejsi! — zirytował się nagle. — Dosyć już krwi! — stuknął łyżką w talerz. — Musimy się biologicznie zachować... bo tym... tym zależy wła­śnie... Sto egzekucji za jednego gemajna, który nic nie znaczy w czteromilionowej airmii! To nieekonomicznie...

Stęknęła ziemia od dwóch dalekich granatów. Za ło­pocącym echem pogonił zadyszany tupot rozpylaczy. Na podwórku zacichły dzieci. Szewc przerwał nie do­kończony refren o „pachnących bzach“. Coś złego przy- warowało tuż za błękitnymi, wiosennymi oknami. Nagle przestały być błękitne: szarobrunatna czerwień pożogi przechyliła się pytajnikiem przez najbliższe dachy i zaj­rzała z bliska, milcząco.

Pali się w getcie — skonstatowała Malinowska.

Malinowski cicho położył łyżkę na talerzu:

Nas to nic nie obchodzi! — powiedział szorstko. Starał się bardzo pewnymi ruchami osadzić na nosie zsu­wające się krzywo binokle. Starał się zapalić papierosa

nie drżącą ręką. Dygotała mu zapalniczka bladożółtym płomyczkiem na tle coraz czerwieńszego nieba.

Osadził wreszcie mocno szkła.

Jutro od rana mam pracę. Idę spać! — krzyknął groźnie, chociaż mu nie przeczyła. Zwrócił się wobec tego do okna: — Idę spać! — powtórzył głośniej, jak by na złość tym nie śpiącym za czerwoną łuną.

Malinowska zmywała talerze. Kończył się cichy, pra­cowity dzień, jeden z wielu nanizanych na drucik ka­lendarza. Zaciemniająca zasłona w ramie okna odcięła zgorączkowaną noc od spokojnej sypialni.

Przewracał się z boku na bok, nie mogąc usnąć. Dziś, mijając Bonifraterską, widział przyczajone niemieckie CKM-y pod murami getta. Przygięte do ziemi zielone i granatowe mundury. Tuż obok na placu Krasińskich bujała się beztrosko karuzela i tłum wyrostków rozpie­rał się na drewnianych konikach.

Tak oto życie się kręci! — szepnął w poduszkę z ironią. —■■ Według własnych praw — karuzeli...

Wtem pod powiekami uwypuklił się obraz tak jaskra­wy, jak by go ujrzał ponownie na jawie: pod ścianą na Franciszkańskiej stał tyłem do jezdni Żyd w brudnym, rozdartym do bosych pięt chałacie, aż mu było widać dygocące kalesony z rozwiązanymi przy kostkach ta­siemkami. Plecy Żyda drgały drobnym, nieustannym dreszczem. Blade bezkrwiste dłonie, jakby już niebosz­czyka, podtrzymywały opadające gacie. Wokół pustka — nie ma nawet straży, nawet gawiedzi: człowiek sam jeden przy murze...

To nic mnie nie obchodzi! — odwracał się Mali­nowski na drugi bok, lecz tam też była ściana i przy niej człowiek wsparty czołem o mur.

171

nielegalnego. Jeszcze niezupełnie przytomny podszedł do drzwi. Na pytanie — „Kto tam?“ — wahający się glos odrzekł: „Swój". Otworzył z klucza, naświe­tlając równocześnie elektryczną latarką. W ciemnym korjtarzu, w kręgu światła, tuż pod murem stała jakaś wysoka sylwetka w długim chałacie do ziemi. Malino­wski odskoczył na środek przedpokoju. Ręka ze światłem przejechała przy tym od góry -po całej postaci przyby­sza. Pierwszy wstrząs minął: chałat okazał się po prostu długim płaszczem, ginącym od dołu w ciemności. Na- stępny podrzut latarki wydobył podniesiony kołnierz i nasunięty na oczy kapelusz.

Pan do kogo? — spytał z drżeniem w głosie.

Do ciebie, wpuść prędko! — szepnął gość i gwał­townie wszedł do przedpokoju.

Malinowski wciąż nie poznawał, aczkolwiek głos...

Z kim mam przyjemność? — nasrożył się.

Przyjemność? — przeciągnął przybysz. — No, wątpliwa! Nussberg.

Ręka Malinowskiego powoli opadła w dół.

Głos z ciemności przejmująco wnikliwy:

Michał! Tak, to ja. Sprawa jasna. Przyjmiesz?

Skąd? — wybełkotał Malinowski.

Wiadomo: stamtąd. Tylko do rana. Mam swoje drogi, ujdę. Ale nocować na ulicy nie mogę, rozumiesz?

Słów istotnie nie używał zbytecznych. Malinowski zrozumiał aż nadto, do końca. Stary, dawny kolega, je­szcze z uniwerku. Prawie przyjaźń. I... Żyd z getta. Cisza aż bolesna huczała w uszach.

Trzęsące się kalesony pod murem zamajaczyły w ciem­ności.

No, to pójdę. Trudno! — przerwał pierwszy Nuss-

berg. Malinowski nie podnosił ręki ze światłem. Tak, w ciemności może mu będzie łatwiej odmówić.

Nussberg zawrócił ku drzwiom i wtedy Malinowski zmów dojrzał chałat, długi poza kręgiem światła — do ziemi.

Zostaniesz u nas! — jak by to nie on sam powie­dział.

Na progu sypialni, w nocnym czepku, z lampą w rę­ku stanęła Malinowska. Również poznała gościa. Drob­nym dreszczykiem drżała lampa, rzucając drgające świa­tłocienie na usta, które też zdawały się drżeć. Nussberg skłonił się niezgrabnie i tak w śmiesznym, wydłużonym ukłonie zamarł.

Proszę! — Malinowska odsunęła się od drzwi.

Nussberg, wciąż pochylony w ukłonie, wszedł do

ciemnej sypialni. Za nim z lampą szli małżonkowie. Znów stanęli.

Głodnyś? — spytał Malinowski.

Tak — odparł tępo Nussberg. — Nie! — dorzucił natychmiast.

Coś się znajdzie! — zakrzątnęła się z widoczną ulgą Malinowska.

Wyszła z lampą. Malinowski podsunął na oślep goś­ciowi fotel. Sam opadł na drugi. Gdy powróciła po dłuż­szej chwili z kubkiem kawy i talerzem kartofli, zastała męża i gościa siedzących milcząco naprzeciwko siebie na fotelach. Nussberg nie zdjął kapelusza. Rzucała uprzejme słowa, zapraszała do stołu; to był nurt wyżło­biony wieloletnią gościnnością. Znany nurt. Stwarzał atmosferę zadomowienia, spokoju.

Nussberg poddał się także atmosferze; zdjął płaszcz. Był schludnie, przyzwoicie ubrany. Gdy za moment już bez płaszcza i kapelusza usiadł przy stoliku przygładza­jąc nawykowym ruchem zupełnie jeszcze czarne włosy,

Malinowski mimo woli zerknął w dół ku nogawkom przybłoconych nieco spodni Nussberga i złapał się na tym odruchu.

Wszyscy omijali najważniejszy temat.

Doszedłbym do Marymontu, gdzie mamy swoich ludzi — naruszył raptem subtelną sztuczność Nussberg — ale były przeszkody...

Malinowskiego zirytował nietakt.

Wyśpij się!

Zaścielono tapczan. Malinowska po zdawkowym „do­branoc“ zabrała swoją pościel do kuchni. Długim spoj­rzeniem pożegnała męża. Poprawiał nerwowym ruchem spadające binokle. Zmierzwione poduszką siwe włosy sterczały mu z boków; z całą swoją niezdecydowaną, speszoną miną wyglądał żałośnie. Nussberg zdjąwszy tylko wierzchnie ubranie rozciągnął się na pościeli i przymknął oczy. Teraz dopiero widać było, jak jest wymizerowany. Garbaty semicki nos zaostrzył mu się jak u nieboszczyka. Przyprószone siwizną skronie za­padły, napełnione cieniem.

Żle się czujesz? — zagabnął już cieplej Malinow­ski.

Żle — odrzekł krótko Nussberg. — Serce.

I uśmiechając się przepraszająco: '

Tak łatwo mi zemrzeć, i nie mogę.

No, no! — zaoponował Malinowski.

Ba, teraz bym ci tego nie choiał zrobić: miałbyś ładny kłopot z martwym Żydem w domu! Gorszy niż z żywym. Musiałbyś mnie wynosić częściami albo ka­wałkami palić w piecyku...

Malinowski wyobraził siebie w tej czynności i spocił się cały. Nussberg położył mu lekko rękę na kolanie:

Zląkłeś się?

Zląkłem — przyznał szczerze Malinowski.

174

A pomimo to nie zamknąłeś mi drzwi przed no­sem? I teraz się boisz, a nie wypędzasz mnie. Dlaczego? „Noblesse oblige“?

Nie wiem — odpowiedział tak samo szczerze Ma­linowski i rozłożył ręce.

A może ty jesteś fiłosemitą? — brzęknął nutką iro­nii matowy głos Nussberga.

Nie — odrzekł Malinowski. — Nie zastanawiałem się nad tym nigdy. Ale groziła ci dzisiaj śmierć.

A tobie z mojego powodu jutro.

Malinowski milczał. Miał zmęczony wyraz twarzy. Pogłębiły mu się bruzdy wokół uwłosionych ust. Uśmie­chnął się nagle.

Widzisz, Józefie. W tym może być bardziej prosta rzecz. Po co szukać? Po prostu ludzkość...

Po chudej twarzy Nussberga błądził także nikły uśmiech, aż utonął w głębokim cieniu pod przymknięty­mi oczami.

~ Ludzkość, Michale? Obawiam się, że to jest fikcja stworzona w bardzo pokojowych czasach. Tyś coś prze­gapił, Michale. Teraz znowu jest dżungla.

Znów szyby zadrżały histerycznym dygotem.

Dżungla? — Malinowski zatapiał się w myśli. — Walka ciała, krwi... Ja nie umiem tego, Józefie. Nie je-

l stem z gatunku „mieczem walczących“. Mój świat, to

i świat spokojnej ¡myśli, niepragnienia złego, pożytecz- [ ności wzajemnej, no... — rozłożył raz jeszcze ręce — to i- wszystko dla mnie właśnie... ludzkość. Powiadasz, że minęło? Ale przecież ja jestem i tym samym stwierdzam... A czy ty t a m... walczyłeś?

Nussberg długo patrzał w okno.

Nie... uciekłem.

Malinowski kiwnął głową ze zrozumieniem.

A widzisz! I tyś nie z tych „mieczem walczących“.

Wstyd ci? Bezsens! Jakby nas było takich dużo, bardzo dużo... to któż by mógł zmusić nas do mordowni? Do twojej „dżungli“? I dżungla musiałaby zniknąć. Czyż nie?

Noc odpowiedziała nowym dygotem szyb. Rudo- krwawa łuna bluznęla raz jeszcze w czerń nieba, wy­gięła się pytajnikiem.

Pytajnikiem wygięte siwo uwłosione usta Malinow­skiego zastygły otwairte.

Bezsens! — zamknął je wreszcie pewnym sło­wem. — I ta noc dzisiejsza jest bezsensem, i to, że się : kryjesz u mnie cichaczem. Ale bezsens nie może trwać...

Wskazał ruchem ręki tapczan i talerz z kartoflami:

Przychodzisz głodny, zmęczony... do przyjaciela, j To jest sens. Jedz! Spij! Reszta... — machnął przekre- ślająco całą dłonią.

Otwórz okno! — przechylił się przez tapczan I z krzywym uśmiechem Nussberg. — Powiedzmy o tym I światu! Nie, u ciebie za oknem rosną drzewa. A drzewa 1 też uznają walkę. Ale zawsze trochę powietrza wejdzie, i Duszno mi...

Malinowski posłusznie otworzył. Chłodne jak stal po­wietrze weszło do pokoju. Nussberg łapczywie oddychał, Malinowski wolnym, człapiącym krokiem przechadzał się od ściany do ściany w pantoflach.

Może to u mnie płynie tylko z bezsilności? — roz­ważał półgłosem. — Może i teraz, widząc swoje niedo- I łęstwo, podstawiam moralne podpórki pod zwykłą ro- ' mantyczną słabość?

Rozstawił wszystkie dziesięć palców i każdym palcem jak by dalej pytał oddzielnie:

Tysiące lat cywilizacji? Dwa tysiące lat chrystia- nizmu? Socjalizm...

Masz wątpliwości?

176

Mam — przyznał spokojnie Malinowski.

Podobno tylko rabini i kaprale ich nie mają. Myli się za nich albo Pan Bóg, albo generał. Ci zaś przez cały ciąg historii ani razu jeszcze mie przyznali się do błędu.

Nie myli się również udoskonalony karabin maszynowy.

Właśnie zagrał precyzyjnie, miarowo, bijąc małymi podłużnymi seriami w noc, świetlne kulki dolatywały do ogródka Malinowskich i z cichym deszczowym szelestem pukały w owocowe drzewa, rojąc się jak świetliki.

Posłuchaj jaka precyzja! — uniósł się z tapczanu Nussberg. — To też tryumf ludzkiej myśli. Ludzkości!

Tej samej, która zrodziła „Księżycową sonatę“ i posąg Frdiasza. I jest to jednocześnie przezwyciężenie „ro­mantycznej” słabości: nie musisz nikogo dusić za gardło, nie masz palców lepkich od krwi płynącej z ust bliź­niego...

Obtarł machinalnie długie palce o pidżamę Malinow­skiego.

Naruszyłem twój kwietyzm, Michale. Zbudowałeś sobie w dżungli zaciszny wigwam, otoczyłeś palisadą z obciosanych kompromisów i radosnych rozgrzeszeń.

I twierdzisz, żeś pozostał na straży powierzonej ci pla­cówki: placówki „ludzkości“. Don Kiszot nad cembro­winą. A życie wysunęło z dżungli wilczy pysk... Nie możesz w moim wtargnięciu niepożądanego nocnego gościa zrozumieć wtargnięcia prawdziwego żyda — dżungli; nie możesz też zareagować wyrzuceniem mnie, bo to byłaby także dżungla, gwałt, do którego nie jesteś zdolny... Wiesz, może bym ci nawet ułatwił sytuację

i wyniósł się na Marymont, póki tak cicho, ale boję się

o serce — słabo mi. Musisz tedy, chcąc nie chcąc, bronić dalej swojej placówki. To twoja próba: raz w życiu. Oto, jeśli już koniecznie chcesz sensu, sens dzisiejszej nocy. Masz jeszcze trochę kawy?

Zbożowa — odrzekł rzeczowo Malinowski. — Namiastka.

To nic. Serce też można oszuikać.

Przełknął parę łyków. Milczeli. Teraz było rzeczywi­ście cicho i zdawało się niemożliwe, by w taką cichą noc nasyconą zapachem przedwiośnia mogła chadzać pod niskimi gwiazdami śmierć. Poza kręgiem światła, w szarzejącej już z lekka ramie dkna widział czarny za­rys swego ukochanego świerku: stał równy, strzelisty, piramidalny — zgęstek mroku w perlistej poświacie wschodniego nieba. „Oto jest cisza przyrody — myślał.— Ale przecież i przyroda zna burze? Celowe? Czy może również bezcelowe? Łańcuchy przyczyn i skutków, a końcowego w ogóle nie ma...“

Poruszył się, jalk by chciał sprawdzić, czy jest dosta­tecznie omotany tym łańcuchem i ile pozostało mu miej­sca na własną samodzielność.

Zrobiłem tak, Józefie, bo nie mogłem inaczej w moim łańcuchu przyczyn. To tylko niezależny ode mnie skutek — powiedział na głos zamykając własną myśl. — Dlatego też ja... — uśmiechnął się ironicznie — taki właśnie niedojda, niezdolny do gwałtu, walki, mi­mo woli obroniłem jednak swoją placówkę...

Nussberg nie odpowiedział. Usnął nagle leżąc na wznak bez ruchu z wyciągniętymi wzdłuż sztywnego ciała rękami. Malinowski pochylił się nad nim; równy, nieco rzężący oddech śpiącego uspokoił go:

Biedaczysko!

Wlazł do swego loża, też zbytnio się nie rozbierając. I Absolutna cisza nocy dzwoniła w uszach. Spoza ku­chennych drzwi sączyła się struga światła: żona jeszcze czuwa. Też niespokojna, też się boi! „Co w tym za problem?“ — myślał Malinowski tępo i wolno.

Aż usiadł na pościeli. Po raz pierwszy zmierzył obłę-

dny dystans: na jednym brzegu takie jasne, proste — te ■właśnie „ludzkie“ prawdy, na drugim — dygocące kale­sony Żyda pod murem i cofający się w cień, jak zwierzę przed kręgiem światła latarki, przyjaciel — Nussberg.

,Widocznie te prawdy nie były takie proste; w każ­dym razie — nie były takie pewme...“

Nussberg wciąż spał, uśmiechając się ironicznie przez sen grubymi wargami pod zaniedbanym wąsem.

Gasł skręcony drżącymi rękami papieros, gasła myśl. Za oknem rozpalał się świt, w którym bzykające kule już nie wyodrębniały się jak świetliki.

Spojrzał bezradnie na śpiącego Nussberga, na jego ostry profil z zapadniętymi powiekami.

Trzeba dać mu się wyspać. To na razie najważniej­sze“.

Czyjeś miarowe kroki zadudniły na chodniku; echo zwielokrotniło je powtarzając w pustej uliczce. Dudniły marszem rytmicznym, równym — przekreślały perlistą ciszę świtu. Malinowski słuchał przechylając głowę. Rap­tem włosy mu się z jeżyły: patrol!

W bieliźnie przyskoczył do okna. Stalowy chłód po­wietrza dotknął gołej piersi jak bagnet. Żołnierskie twarde kroki mijały dom — zsuwał się z serca ciężar — wtem stanęły. Zaskrzypiała furtka. Kroki miękko przy- głuchły na trawniku i poczęły wchodzić po schodach. Malinowski cicho ściągnął sznury zaciemniającej rolety. Jednym susem znalazł się przy tapczanie i targnął Nuss­berga za ramię. Ten usiadł od razu. Nawykowa od tylu lat czujność nie usnęła w nim zupełnie.

Rewizja? Co, rewizja? — pytał przytomnym szep­tem.

Malinowski miotał się bezradnie po pokoju.

Może nie, nie wiem. Na wszelki wypadek: dokąd? Pod tapczan?

Nussberg zaświecił na moment latarkę. Padł krąg światła na drzwi staroświedkiej, szerokiej szafy.

Tam! — wskazał palcem. Już był w marynarce, spod­nie trzymał pod pachą. Rozwiązane tasiemki kalesonów oplątywały się białymi żmijami wokół chudych kostek.

Otworzyli razem. Nussberg wcisnął się między ubra­nia, jak by był dwuwymiarowym cieniem. Malinowski przymknął, przekręcił klucz. We drzwiach kuchennych stanęła Malinowska z lampą.

Oboje nasłuchiwali z wyciągniętymi naprzód szyja­mi, stojąc nie wiadomo dlaczego na czubkach paków. „Jak jej śmiesznie drżą łydki, czy i mnie też?“ — pomy­ślał ni w pięć, ni w dziewięć Malinowski. Kroki tymcza­sem wchodziły wyżej na następne nad Malinowskimi piętro, słychać było wyraźnie wrzaskliwe niemieckie przekleństwa. Załomotały drzwi pod mocnymi pięścia­mi. Czyjś głos cartowal się chwilę pod gradem wyzwisk, wreszcie klasnął zamek.

U Paciorkowsłdch rewizja! — szepnęła stojąca bli­żej drzwi Malinowska. Przywarła skronią do klamki.

Jeśli na upatrzonego, z listy, to do nas mogą nie wejść! — odszepnął Malinowski. Oczy ich jednocześnie pobiegły ku szafie i również jednocześnie zatrzymały się na zaścielonej otomanie.

Nussberg! — drgnął od stóp do głów. — Moja pró­ba... wilczy pysk. Kim jestem? Ano...“

Malinowska nie odrywała się od klamki.

Zwiń pościel, nie powinno być śladów! — nabrał głęboko tchu.

Pomógł żonie narzucić na tapczas jej własną pościel z kuchenki. — Kładź się, ty śpisz!

Obejrzał raz jeszcze uważnie pokój, podszedł do szafy:

Siedź tam, Józefie, póki .nie zawołam. Na górze rewizja — powiedział spokojnie, przykładając usta do dziurki od klucza. Odpowiedzi nie było.

Teraz usiadł na łóżku i wziął gazetę. Nawet odczyty­wał tytuły komunikatów wojennych. Sufit dudnił pod ciężkimi buciorami żołnierzy, ale poza tym żaden głos nie dochodził. Nagle jeden ostry krzyk kobiecy już na klatce schodowej.

Wychodzą! — skojarzyła pierwsza Malinowska.— Musieli wziąć chłopca.

Szli wolno: niewątpliwie 'kogoś ze sobą prowadzili. Stopnie schodów skrzypiały. Zatrzymali się na podeście zakrętu. Malinowska włożyła rozstawione palce jednej ręki do ust, jak by rozdzierała wargi. Malinowski wstał

i podszedł 'ku drzwiom, gotów otworzyć na pierwsze pukanie.

Ale kroki iposzły niżej, skrzypiąc i zawadzając

o schodki, aż zaszeleściły na żwirze podwórka.

Minęło — obojętnie stwierdził MalinowAi. — Wil­czy pysk schował się w krzaki. — Oparł się o śdanę, ciężko dyszał. — Minęło ,— powtórzył — jutro zmów będzie dzień zwykłych myśli... pomidorów... Nocny gość odejdzie i ja w końcu nic nie wiem... (

Miękkie nogi ugięły się. Przysiadł pode drzwiami w kucki. Tłukło się nieznośnie serce. Wierzchem dłoni starł lepki pot z twarzy.

Wstań, Michale! — żona lekko dotknęła ramienia. Czy długo tak głupio siedział? Wstał posłusznie. Pod­parli się nawzajem ramionami. Światło lampy z sypialni odrzuciło ich cień na ścianę: ludzi trzymających się kurczowo na brzegu przepaści.

Długo tak trwali; cień zszarzał, wzeszło słońce. Prze-

paić stała się po prostu oknem, w którym tkwił różowy świerk prześwietlony na wylot promieniami.

A Nussberg? Jeszcze tam w szafie? — przypo­mniała Malinowska.

Aha! Może sobie teraz spokojnie pójść...

Ociężale dowlókł się do szafy i przekręcił klucz. Na­raz otworzyły się obie połówki i jak tłumek bezwładaie ruinął im pod nogi trup Nussberga.

BNBnSi

FRYCEK

Miał 20 lat. Był wesoły, hałaśliwy, niezgrabny, aczkolwiek kształtny w swej twardej, wysportowanej muskulaturze — jak wyżli szczeniak. Zresztą oczy i mi­nę miał też wyżlą, szczególnie, gdy przez okienko swej izdebki „wystawiał“ którąś z folwarcznych dziewuch.

W starym dworze stała kolumna samochodowa, do której należał. Pod zielonymi świerkami zaparkowane

i zamaskowane jedliną ciężarówki z saperskim sprzętem; w samym dworze starszyzna oficerska i podoficerska; a na czworakach żołnierze, po 4 — 5 w izbie. Od świtu pędzono ich po błocie lub mokrym śniegu na jakieś ćwiczenia — bodaj tylko po to, by nie zardzewiała dyscyplina; potem zbiorowy obiad z okolicznościowym pouczaniem dyżurnego oficera; wieczorem, o ile nie mieli służby wartowniczej, czas do własnej dyspozycji w izhie. Najbliżsi koledzy jego nie zaliczali się do mło­dych; ociężali ojcowie rodzin lubili po wieczerzy zasiąść na pryczach i gryzmolić długie listy do domu. Frycek czy mię miał rodziny, czy też wypadła mu z lekkomyśl­nej, szczenięcej pamięci, siadał w oknie i szeroko rozcią­gając harmonię wygiryiwał tęskne tanga, nucąc tenor- Łiem wciąż o miłości. Zbuirczamy przez kolegów składał instrument, owijając go starannie w chustę, i szeroko, po psiemu ziewał, wyszczerzając dwa rzędy śnieżnobia­łych zębów. Nudził się, a do dworskiej kuchni nie za-

18}

wsze mógł iść, bo tam zabawiała się przy wódce w to­warzystwie niewybrednych dziewuch podoficerska star­szyzna, po frontowemu, to znaczy po świńsku, prostac­ko, brutalnie. A Frycek, gdy sobie mocniej podpił, miał łzy w orzechowych oczach i lubił śpiewać o miłości za­wiedzionej.

Przedtem — przed przybyciem kolumny na postój — folwarczne czworaki zamieszkiwały rodziny wysiedlo­nych po powstaniu z Warszawy. Teraz usunięto ich na­tychmiast zwyczajnym niemieckim „rr-raus!“ — powle­kli się gdzieś dalej na wieś z tobołkami. Tylko Frycek bronił swoich poprzedników w izbie: „To starzy ludzie! To biedni ludzie! On nie da ich ruszyć!“ — latał od podoficera do podoficera. Ale izbę trzeba było zająć dla żołnierzy. Przed izbą była kuchenka. Frycek okręcił się na pięcie, wypadł na dwór, za chwilę wrócił z naręczem słomy, ledwo go było spod niej widać. — Tu będziecie spać, tu ociec — tłumaczył po niemiecku, pomagając sobie gestami. — A tu nasza gospodyni — rozścielał sło­mę, ugniatał kolanem. Zadowolony z dzieła wstał i wy­szczerzył połyskujący garnitur zębów. Pomacał się po kieszeniach. — A tu macie świecę, wojskowa świeca, :, dobra, gut świeca, a tu — sięgnął do plecaka — tu my­dło do golenia, może być do mycia.

I tak ułożyło się sąsiedzkie życie: w izbie pięciu żoł­nierzy, w kuchence dwoje starych, chorych warszaw­skich spaleńców. Wieczorami starzy warzyli jakąś wod­nistą zupkę na koślawej „kozie“ — później zjawiał się Frycek z patelnią i smażył jajecznicę dla starszych ko-; lęgów, jako nadprogramową, nieurzędową wieczerzę.;. Paplał przy tym trzy po trzy, chwaląc się każdym naby-, tym polskim słowem, śpiewał szlagiery, a po cichu z ło­buzerskim grymasem podrzucał starym do talerzy ka­wałki podsmażonej słoniny.

184

Dziwne, jak się ludzie potrafią porozumieć. Pan Ma­ciejewski uzbierał w życiu zaledwie kilkanaście najpo­spolitszych słów po niemiecku; Frycek nigdy żadnego Polaka w życiu nie widział. A jednak po dwóch tygod­niach wiedzieli już o sobie wszystko najważniejsze, co potrzeba. Frycek dowiedział się, że syn Maciejewskich zaginął bez wieści gdzieś na frontach; Maciejewscy — że na Frycka czeka z niepokojem, gdzieś nad Renem, w domu, mutterchen, aikurat taka siwiuteńka, jak pani Maciejewska, i vater — tylko trochę wyższy i grubszy od pana Maciejewskiego. Frycek westchnął nad losem nie znanego mu kolegi-żolnierza, pani Maciejewska uro­niła łzę nad smutkiem nie znanej jej mutterchen Fryćka.

Po co wy tu właściwie siedzicie? — zapytał któ­regoś dnia.

Bo nam spalono nasze domy. Całe nasze mienie

i całe miasto — westchnął sitary.

Kto spalił? — zainteresował się z żywym współ­czuciem Frycek. — Bolszewicy?

Zapadło kłopotliwe milczenie. Wydawało się niepra­wdopodobnym, by tu, o dwadzieścia parę kilometrów od żywej pochodni Warszawy, mógł być ktoś — i do te­go niemieaki żołnierz — kto by o wszystkim nie wie­dział. Ale Frycek poza urzędowym pouczeniem nie wkraczał w politykę, a przybył z daleka.

Ano, wojna! — żałośliwie pokiwał głową. — Przeklęta wojna! — powiedział tak głośno, że starzy syknęli ostrzegawczo i spojrzeli ku drzwiom, gdzie sie­działa reszta żołnierzy.

Frycek dostrzegł zmieszanie.

E-et! myślicie, że oni nie klną? — wskazał palcem w kierunku izby. — Że nasze domy nie płoną? Ale cóż,

i wy, i my musimy walczyć o swoją egzystencję!

Ostatnie słowa wymówił sztucznym, deklamatorskim

jg£

tonem, snadź bezpośrednio zaczerpnął z 'któregoś poucze­nia. Stężała mu przy tyim ładna, łobuzerska gęba w jakiś obcy, urzędowy wyraz. Ale tylko na moment. Podszedł do starego i poklepał go po ramieniu. — Ociec, nie martwcie się! Prędko się skończy. Odbudujemy. — Po czym znów swoim chłopięcym, pełnym soków życia głosem, z błyskiem orzechowych oczu: — Będziemy jeść, pić, tańczyć. Życia tak jeszcze dużo, dużo!

Machnął szerokimi ramionami, omal nie wywrócił świecy i wypadł za drzwi w siąpiący słotą wieczór. Za chwilę rozległ się w korytarzu czworaczinym pisk bro­niącej się przed karesami dworskiej dójki i hałaśliwy śmiech Frycka, jak rżenie źrebięcia albo skowyt godowy nieumiejętnego w sprawach miłości szczeniaka.

Aż razu pewnego Frycek przeszedł przez kuchenkę starych bez zwykłego „Morgen“ i błysku powitalnego : zębów. Obrzucił ich tylko szczególnie długim, rzekłbyś, ; zdumionym spojrzeniem, zawahał się, westchnął. Tego wieczoru nie grał na harmonijce, nie przyszedł nawet smażyć jajecznicy; zamiast niego zajął się pitraszeniem ponury, mrukliwy Westfalczyk. Starzy skończyli swą wieczorną zupkę na buraczanych ochłapach, szczodro-;; bliwłe wydzielanych im z pańskiego dworu, jako „po- . moc“ dla uchodźców. Postękując układali się do snu na ubitej na tapczan słomie. Cisza zaległa niebawem i ku­chnię, i izbę, bo gdy nie hałasował Frycek, nikt inny gwaru tu nie czynił. Dogasała świeca. Wtem skrzypnęły drzwi. Do kuchenki wszedł cichymi, bosymi stopami młody Niemiec. Obejrzał się za siebie, przymknął drzwi

i przysiadł na posłaniu starego.

Ociec — szepnął — a ociec, zapytać wais chcę o coś — łamał i łączył słowa polskie z niemieckimi.

Aaa, to ty, Frycku! — ocknął się z drzemki sta­ry. — No, o co? — Nieufny,- jak wszyscy wobec Niem-

186

ców, uległ jednak z czasem młodemu, beztroskiemu cza­rowi chłopaka.

Mówiono mi dzisiaj — Frycek patrzał ponuro w bok — że to nasi spalili Warszawę. I że dużo waszych zabito. Ale powiedzcie mi, ociec — zaciął się, szukał słowa — dlaczego wy zbuntowaliście się przeciw na­szej władzy? Czy wam było źle?

Stary milczał.

Bo nas uczyli w wojsku — podjął Frycek, wyła­mując chrzęszczące palce — że my, że nasza armia, da­jemy krew za wolność całego świata. I żeby wszystkim na świecie było dobrze. No, to jakże tak? To wy tego nie chcecie?

Wybałuszył w świetle dogasającego ogarka wielkie orzechowe, wyżile oczy i patrzał wprost w twarz sta­rego. Złamała mu się zdumieniem jedna czarna brew.

Och, chłopie! — westchnął stary. — Czy ty to zrozumiesz? — Było mu też trudno o słowa. Wiedział, co mu się zapiekło bólem, wściekłością przez pięć lat głęboko pod sercem, wiedział, co świdrowało jedną my­ślą w mózgu: wyrzucić Niemca, gwałciciela, najeźdź­cę! I oto ten Frycek, szczeniak serdeczny, głuptas we­soły. No i jakżeż mu opowiedzieć o murach Warszawy zbryzganych krwią egzekucji, o mordach w biały dzień dzieci, kobiet, starców... Stary zacisnął wargi nad włas­nymi nie wypowiedzianymi słowami, jak by gorący wę­giel w ustach zamknął. Frycek wciąż czekał z dziecin­nie uniesioną jedną brwią, wreszcie pogmerał w kieszeni, wydobył fasowanego papierosa i złożywszy go zwycza­jowo obok dłoni starego, podniósł się ociężale.

Złe zrobiliście i za to ręka niemiecka musiała was ukarać! — powiedział twardo.

Wyprostował się na cały wzrost. — Bo my za was

187

odpowiadamy! — Machnął krótkim gestem dłonią ku ziemi. — A jak nie chcecie, to...

Stary patrzał ze zdumieniem. Tenże to Frycek, roz­bawione szczenię?

Frycek, dziwnie wysoki w odrzuconym na ścianę cie­niu, wyciągniętym palcem wskazywał w dół — i na cie­niu wyglądało to, jak by strzelał do kogoś leżącego już na ziemi.

Potem okręcił się na pięcie i bez pożegnania wyszedł.

Następnego dnia już nie zobaczył Fryoka. Przed świ­tem kolumna, snadź czymś zaalarmowana^ wyruszyła w dalszą drogę. Do znowu wolnej izby przenieśli się staruszkowie, na ich miejsce zaś w kuchence wtłoczono inną rodzinę uchodźczą, z łaskawości dworu obdaro­waną „dachem nad głową”.

Przeszły smutne, wyjące śnieżycą, skrzące mrozem święta Bożego Narodzenia: obie rodziny przy wspólnej pace, zastępującej stół wigilijny, spożyły buraczaną zupkę.

Później — dalekie, denerwujące nadzieją huki ar­mat — i oto na chłopskiej drodze folwarcznej wyrósł ze śnieżnego wichru długi sznur uciekających wozów, peł­nych stłoczonego żołdactwa i na olaboga załadowanego sprzętu. — Niemcy uciekają! — wszyscy wypadli przed dom. W powietrzu huczały sowieckie samoloty. Bomby rozpryskowe biły w kolumnę i obok — kwiczały konie rwąc uprzęże, rozbiegali się po rowach żołnierze bez czapek, rzucając karabiny, zabierane tuż pod odłamkami bomb przez wiejskich wyrostków. A Niemcy — dumni, „wspaniali“ żołnierze — oddawali im nawet plecaki, aby sobie ulżyć w biegu.

Stary słabował, więc jeno patrzał przez okno. Na dro­dze zrytej pierwszą kolumną uciekających zasapał nie­miecki samochód. Zaciął się motor, pluł, charczał. Z ma-

188

szyny zeskoczył żołnierz, rozejrzał się dookoła w zmierz­chającym dniu i wpadł do przedsionka czworaków od strony pola. Tylko stary go dojrzał i poznał od razu. Bez czapki, nad czarną brwią krwawy zaciek — sopel ze zmierzwionej, okrwawionej czupryny. Toczył dookoła nieprzytomnymi oczami, aż spostrzegł w półmroku sta­rego i wśliznął się do izby.

Aha, jesteś jeszcze — szepnął — dajcie kapotę!

I już zrywał mu z ramion. Stary bronił się.

Przecież uratujcie, dajcie. Wyjdę zaraz! — skam­lał żołnierz rozpinając mundur.

To cię nie uratuje — rzekł stary, odsuwając się. — I tak poznają.

Wtem z oddali zaturkotał motor.

Bolszewik! Iwan — zbielałymi wargami szepnął Frycek i w na wpół rozpiętym mundurze dał nura w słomę. Zanurzył się jak psiak, wrył, zamarł. Samo­chód przed czworakami stanął. Kilku żołnierzy Czerwo­nej Armii oglądało pusty wóz niemiecki, porzucony przez Frycka. Na twardej, obmiecionej wichrem ze śniegu ziemi śladów nie dostrzegli. Jeden z nich na wszelki wy­padek skierował się ku izbie. — Nie było tu Niemca? — spytał przez okno.

Stary zesztywniał: tak nagle się stało. Nie miał w ogó­le żadnej decyzji. Spiczasta czapa z czerwoną gwiazdką odsunęła się w mrok. Po chwili sowiecki samochód od­jechał. Stary zaitarł zgrabiałe ręce: z otwartych przez Frycka drzwi wlatywały płaty śniegu, ale nie ten ziąb mu dokuczał. Nie mógł poruszyć ani jednym stawem: gdyby w tej chwili radzieccy żołnierze weszli do izby, ich oczy niewątpliwie wpadłyby na ten sam przedmiot, w który utkwione były oczy starego — w wystający spod słomy żołnierski obcas Frycka. Ale weszła tylko od strony sionki żona starego i sąsiedzi. Stary zaciął

189

wąskie wargi i okręcił się wreszcie na miejscu. Oderwał wzrok. Zapalono lampę.

'■#= Cóż to pan Maciejewski już nie leży? — zatrosz­czył się sąsiad. — Lepiej panu?

Lepiej — mruknął stary zezując na swoje słomiane wyrko. Było zmierzwione, ale poza tym nie wzbudzało podejrzenia. Chłopak widocznie podciągnął nogę.

Maciejewska podeszła, by poprawić wyrko. Fuknął, by się zajęła wieczerzą. Później — gdy sąsiedżi wyjdą do kuchenki.

Krzątaj się i gderał, aż rychło wygnał wszystkich z izby. — Pan Maciejewski coś dziś nie tego — mruczał pobłażliwie młodszy odeń o 20 lat sąsiad Paciorkiewicz, ślusarz.

Gdy wyszli zabierając rozgadaną Maciejewską, stary odchylił róg wyrka i zajrzał ostrożnie. Frycek spał. Okrwawione czoło podparł kułakiem, w półotwartych ustach lśniły błękitnawym odblaskiem psie zęby. Ma­ciejewski nasunął nań z powrotem wiecheć słomy. Usiadł obok i tak go zastała za godzinę żona. Nie rzeki jej ani słowa.

Zawołano z kuchenki, by szedł na wspólną kolację. Ociągając się, poczłapał, bacznie zerkając, czy aiby żona idzie za nim. Przymknął za sobą szczelnie drzwi i siadł przy swej misce na honorowym miejscu, ma pace.

Jeszcze wczoraj palili Warszawę — odezwał się Paciorkiewicz, odkładając łyżkę. — Szwagier w RGO pracuje, to z nimi jeździł. Powiada, dom za domem, I który jeszcze stoi. Od piwnic do strychu. O, patrzcie — wskazał na szybkę okna — i dziś także.

Śpieszą się! — mruknęła Maciejewska, zezując w okno. Nad daleką Warszawą chwiała się łuna, jak purpurowa kopuła nad mroźną nocą.

Gdybym ja teraz dostał Niemca w ręce! — za­cisnął wielką jak bochen pięść Paciorkiewicz.

Którego? — zapytał nagle Maciejewski; dotąd ponuro milczał, pochlipując z niepełnej łyżki buraczan- kę. .WKM

No, którego? — zdziwił się Paciorkiewicz. — Każ­dego. Każiden jeden równy. Wszyscy odpowiadają.

Staremu zadygotała łyżka. Odłożył ją i wyciągnął nad stołem trzęsący-się palec:

Rękę karz, Panie, nie miecz! — krzyknął nie swo­im, zrywającym się głosem.

Nie szkodzi — rzeczowo przeciął powietrze cięż­ką dłonią Paciorkiewicz. — Miecz też trzeba złamać, bo go kto inny złapie w garść. Wy, Maciejewski, jesteście już człowiek stary. To tam niedługo już z Panem Bo­giem się dogadacie, kto winien. A nam jeszcze żyć trze­ba i baczyć, by mieczy takich nie zostawało.

Maciejewski osunął się w sobie; skulił jak stary, cho­ry ptak i przymknął oczy. Chybotała pod powiekami jedna wielka żagiew Warszawy.

... i Frycka rozstrzelają. Gdzie tam! Po prostu zabi­ją! — Zerknął spod powieki na czarne bochny — pięści Paciorkiewicza, złożone groźnie obok siebie na stole.

... orzechowe, błagalne oczy chłopca-wyżlaka. Biało- zębny, ufny uśmiech. On nie rozumiał nic! Wtem na ścianie dojrzał zupełnie wyraźnie cień: wyolbrzymiony, ogromny cień tegoż Frycka, gdy stał nad nim ostatniej nocy przed wyjazdem i palcem wskazywał w ziemię.

Nic już nie powiedział. Starczym, drepcącym krokiem wrócił z żoną do swej izby. Stanęli ze starą pośrodku. Przywołał ją gestem bliżej.

Frycek wrócił! — szepnął.

Gdzie? — odszepnęła.

Tu — wskazał palcem na wyrko. — śpi.

w

Załamała ręce. Spojrzeli na siebie. Znali się 50 lat.

Ja tam donosić nie pójdę! — wolno zaprzeczyła ruchem głowy.

Frycek przewrócił się snadź na drugi bok, rozkopał nogami słomę. Wielki żołnierski but wysunął mu się na izbę.

Stary patrzał jak urzeczony w podkurczający się zno­wu but. — Może wezmą go do niewoli? — machnął rę­ką. — Nie, trza powiedzieć sobie twardo: jak wydam, to wydam na śmierć.

Wiechciem słomy nakrył odruchowo koniec niesforne- - go obcasa:

■— Patrzaj, a teraz śpi, jak wyżlafc. Zaufał mi... Zaczął chodzić po izbie starczym, człapiącym kro- * kiem. Maciejewska wadziła za nim oczami.

Wacław, pójdziem na wieś! Nie bierz krwi na su­mienie... — zaczęła szybko składać ubogie tobołki.

Drgnął, jaik by na węgiel nastąpił.

Pięć lat krwi! — krzyknął. — Kto tamtą weźmie;; na sumienie?

Nie on — przerwała.

Słuchaj: osiemdziesiąt milionów takich, takich sa­mych. On powiedział, że to ręka niemiecka, której wol­no wszystkich karać!

Trząsł palcem nad wyrkiem:

Tu, w tej słomie, leży ręka niemiecka...

Ależ to tylko Frycek! Głupi Frycek, który nas karmił...

Który nas karmił... — powtórzył echowo Macie­jewski, siadając znów na wyrku obok fryckowego bu­ta. — A ja go właśnie... wydam.

Ścisnął wąskie, starcze wargi. Kobieta stała nad nim z wyciągniętą jakby do prośby ręką. Wreszcie podeszła do lampki i zgasiła dmuchnięciem, wydłużając zbruż-

dżoną, strapioną, z głębokimi cieniami starczą twarz, która znikła nagle w mroku.

On ma matkę... — powiedziała głosem, który do­leciał z daleka, jakby aż znad Renu.

Nie mówili już nic. Znali się pięćdziesiąt lat. W ciszę izby zajrzała mroźna zielona gwiazda przez zaszronio- ne okienko. Tylko od czasu do czasu skrzypiał po chro­powatej podłodze to prostujący się, to kurczący but Frycka w przeciągani ach niespokojnie śpiącego ciała.

Szarzało już za oknami. Turkotały samochody i czoł­gi w pogoni za niemiecką kolumną. Mętny świt wydo­był z pomroki rozczochrane słomiane wyrko i na nim dwoje starych, wspartych o siebie. Maciejewski wstał, włożył na plecy węzełek.

Idziemy na wieś! — rzekł krótko.

Aha, jednak! — odetchnęła Maciejewska. Zarzu­ciła i ona na plecy tobołek w chuście, tak jak wyszli na jesieni z Warszawy. Stary pchnął drzwi, nie oglądając się. Maciejewska zezowała za siebie: obydwa już buty chłopca rozkopały słomę i teraz sz.tywno i pewnie, jak w marszu, rozkraczyły się na zewnątrz.

Wyszli przed dom. Mroźny wicher sypnął suchym śniegiem w oczy. W mlecznej kurzawie rozbłysły z da­leka na szosie dwa bielmowe światła zbliżającego się samochodu. Stary uniósł wolno rękę z białym tłumo- kiem do góry i stanął w poprzek drogi. Pędzące auto zahamowało, aż zgrzytnęły koła.

Czego, stary? — krzyknął zirytowany radziecki szofer. — Nie mamy czasu podwozić... Gonimy!

Maciejewski powolnym, sztywnym ruchem wskazał na czworaezną izbę:

Tam — Niemiec! — powiedział dobitnie.

I zeszedłszy z drogi poczłapał prosto przed siebie w bielejące z dala domki wsi.

13 — Nocny goić

B

DONKISZOT NA MAZOWSZU

(Szkic ironiczny)

Wydaje mi się, że nasz klimat mazowiecki,. dosłownie i w przenośni,. nie sprzyja donki- szoterii. Na naszych piaskowych równinach gdzie szare, na wpół jesienne zazwyczaj słoń4 ce nie przełamuje się w byle garnku fantas-, magorią odblasków, z daleka odróżniamy ta­lerzyk małomiasteczkowego balwierza od hel-, mu czarodzieja Mambryna. Zresztą, u nas Błę­dny Rycerz straciłby od razu roztropnegoj Sancho Pansę po pierwszym zaatakowaniu> wiatraków.

Ten ostatni wszakże dostojny przedstawiciel praktyczności trafia się częściej na mazowiec-i kich piaskach. Nieraz widuję wydłużone słu­chy jego szaroburego ^wierzchowca. Ale wę­druje sam; czasami tylko zamajaczy obok cień: jasnokościstej Rosynanty, zdążającej do uro­jonych Wysp.

Sylwetka Rycerza roztapia się szybko w je­siennej szarzyźnie, ■ okazuje się cieniem wiatra­ka. Wierzchowiec Sancho Pansy natomiast* uwypukla się, pozostaje, kroczy sam po realne wyspy — i, co ciekawsze, dość często je znaj­duje.

... A jednak, widziałem Rycerza Posępnego Obliczą na piaskach mazowieckich. Wprawdzie i dzień był nie- mazowiecki, z litego starego złota.

194

Wędrowałem z tobołkiem na plecach gdzieś w kierun­ku Milanówika szosą pruszkowską, urwawszy się cudem spod opieki niemieckiego konwoju. Działo się we wrześ­niu 1944 r. Szosą szło sporo ludzi, tocząc, ciągnąc lub po prostu dźwigając uratowany dobytek. Nad pożółkłymi ścierniskami stał słupem ku szafirowemu niebu kurz go­rących bezwietrznych dni. Taki sam, tylko czarniejszy, sterczał za nami nad płonącą, daleką już Warszawą.

A między, nimi — strefa ciszy naszpikowanej jedynie Skowronkiem w szafirze. Tan mały, pierzasty kłębuszek skondensowanego śpiewu wydawał się gwarantem, że tu nikomu nic złego się nie stanie. W rowku skubała lebio­dę . podłysiała 'koza odsuwając wybrednie brodatym pyszczkiem niepotrzebne macierzanki, patrzała od cza­su do czasu zdziwionymi brunatnymi oczami na spłoszo­nych ludzi i sypała uspokajająco czame bobki.

Właśnie. Pierwszym wrażeniem był spokój. Dru­gim — cisza. Nie gwizdały pociski, nie pękały granaty. Nie wyły zniżające się ,,sztukasy“. Pod nogami szeptał zwyczajny, biały kurz i można go było dosłyszeć.

Jakaś dziewuszka przysiadła na kamiennym występie pod polną figurą Maitki Boskiej. Jedna i druga ma wia­nuszek liliowych macierzanek na żółtych, gładkich wło­sach. Bose brązowe stópki szeroko rozrzuciła, a między kolanami, na podwiniętej wiśniowej spódniczce, umieści­ła wiklinowy koszyk. Sprzedaje pierożki.

U nas w Pruszkowie — mówi — cicho.

A konwoje z Warszawy idą?

A idą. Pie-e-ro-ożki z marchewką, pie-e-rożkil

Drewniana Madonna ma też wyciągniętą rękę. I też

obiecuje spokój.

Z daleka, z boku szosy coś zabłysło. Cofnąłem się mimo woli, człowiek nabrał już odruchów tropionego zwierzęcia. W żółtawym tumanie kurzu zarysowała się

195

szarobrązowa sylwetka ludzka. Nad nią sterczało ku górze coś cienkiego i ostrego. Jak kopia. Obok jakiś, przedmiot ogniskujący słoneczne promienie — jak puk­lerz. Podszedłem ostrożnie: nie, nie wyglądał na .nie­mieckiego żołnierza. Na przydrożnej kupie kamieni sie­dział po prostu jakiś starszy jegomość w brązowej efcs- wojskowej pelerynie i wyszairzałym meloniku. Zwinięty parasol trzymał wysoko na barku. Nie miał żadnego; tiumoka, a mimo to wiedziało się jakoś na pewno, że to uciekinier, jak ja, z Warszawy. Poznawaliśmy się prze­cież wtedy i później nieomylnie. Położył obok siebie wy­szorowaną, miedzianą patelnię. Od nieij właśnie biły bla­ski i od niej zaczęła się rozmowa. '

Niewiele pan wyniósł z Warszawy! — wskazałem palcem.

Uśmiechnął się dobrym uśmiechem siwych wąsów, siwych brwi i siwych oczu; cały uśmiech był siwy, ale nie stary. Posunął się na kamieniu gościnnym ruchem.

Siadaj pan. A ot, wziąłem, przyda się w drodze. Pan też niewiele?

Wskazałem milcząco swój tkunoczefc.

Ano, i dobrze! — przeciągnął kresowym, akcen­tem. — Stamtąd — wskazał nie oglądając się ruchem ręki za siebie — nie trza było wiele wynosić. Ze wszyst­kim — koniec.

Jak to koniec? — obruszyłem się.

Uśmiechnął się znów łagodnie. Tak uśmiechają się do­brzy, starzy pedagodzy tuż przed emeryturą, gdy już żadne głupie pytania nie mogą ich wyprowadzić z rów­nowagi

Koniec z tym, co było, taj już. Nie rozumiesz pan? A zabierać stamtąd coś ze sobą — to wlec tern koniec, jak za przeproszeniem, pies przejechaną łapę. Lis mą­drzejszy: kitę i łapę odgryza.

196

Powiódł nagle smutnymi oczami za mijającym nas ręcznym wózkiem pełnym gratów i ipbduch.

To „barachło“. Człowiekowi zdaje się, że swoje życie ułożył między poduchy i wiezie.

Mimo woli obmacałem go wzrokiem dokładniej. Wy­koślawione, schodzone buty. Cywilne, postrzępione u dołu spodnie. Komiczny, aż nadto „cywilny“ melonik.

A sylwetka — wojskowa.

Byłem w wojsku — zamknął niespodziewaną krop­ką moje oględziny. — A pan?

Niezbyt to było bezpieczne pytanie tak na drodze

o dwadzieścia kilometrów od Warszawy. Nie odpowie­działem.

Ale się teraz nie biłem — podjął, bynajmniej nie przejęty moim milczeniem. — Myślisz pan, staremu od­wagi zabrakło? Nie. Z parasolem chodziłem pod okopy. Pędraków poduczałem, bo to karabin trzyma jak szczot­kę. Ale sam — niee... To dia mnie nie wróg. To — etap.

Całym sobą wyraiziłem pytajnik.

Etap historii, proszę pana. Zwyczajnie. Historia dokładnie wykańcza pewne etapy. To pospolita robota.

Nastawił raptem zwinięty parasol jak lancę. Uniosły mu się poły peleryny. Zmrużył oko pod siwą brwią:

Ot, tak bym wyglądał. W szarży na wiaitrak.

No, Donkiszot właśnie by szarżował! — uśmiech­nąłem się z kolei uderzony dziwnym podobieństwem zewnętrznym.

O-lla-la! Panie, nie takie proste! Donkiszot szar­żowali zawsze wtedy, gdy mu się za wiatrakami widział olbrzym. Szarżował prawidłowo, na wroga. (Szpic pa­rasola znów opisał jakieś groźne półkole). A nie jego wina, że się okazał... wiatrakiem.

Oparł starannie parasol obok siebie, jak by odłożył broń.

197

Myślisz pan pewno, że Donkiszot skapcaniał w końcu dlatego, że go wiatrak połamał, a potem baka­łarz pokonał? Nie! On ich wziął obydwu za rycerzy — pospolitości nie dojrzał. Pokonała go własna małość...

Po dwumiesięcznym 'bombardowaniu, na szosie eta­pów pruszkowskich — rozmowa wręcz odprężająca. Je­gomość brał ją niewątpliwie bardzo serio. Brązowa, su­cha jego twarz odcinała się, jak medalion, na ciemnym szafirze polnej dali. Nad nim wiejski wiatrak uniósł w słońce tylko jedno postrzępione odłamkiem szrapnela skrzydło, rosnąc w niebo czarnym sztychem na zielonym wzgórzu. Siedzieliśmy u jego podnóża. Za żółtym pa­sem ściernisk dymiły od strony Włoch czarną smugą po­ciągi.

Poczęstowałem nieznajomego pierożkiem z pruszko­wskiej marchwi.

Widzisz pan? — spytał wskazując parasolem dy­my. — Czarze goryczy prawdziwego Donkiszota oszczędziła Opatrzność tych ostatnich 'kropel: poznania błazenady ostatniej walki. Polskiemu Donkiszotowi — nie oszczędzono.

Osunął się cały w sobie. Dolną szczękę i spiczastą bro­dę wystawił — i sposępniał. Dwie przechodzące szosą dziewuszki pruszkowskie przystanęły ciekawie. Może zastanowiła je patelnia ,— ale na pewno ityllikto dobrą pa­telnię w niej widziały. Jedna nieśmiało wyciągnęła rękę i podała mu parę laskowych orzechów. Starszy pan machinalnie wziął i kołysał na drżącej dłoni. Wybuchnę- ły śmiechem.

...Otóż — ciągnął ochrypłe — byliśmy legendar­nym narodem... Legenda ma swoje prawa: wytycza w historii drogę narodu. Legenda skazała nas na wielkość: tak mówił Ten... z siwymi wąsatni... — Obcią­gnął nagle mocną, nie trzęsącą się dłonią siwe wiechci«

ku dołowi, Wgarbif Ikark w pochylone ramiona i zgroź- niał. — Skorośmy jej nie osiągnęli — zginęła też racja naszego 'bytu... I trzeba było nas sprowadzić do pospo­litości. Pękła błazeńska miseczka balwierska na głowie...

Kręcił wąsy długimi, cienkimi palcami, nawijał i zno­wu stroszył, aż wreszcie puścił na wiatr, odwracając gło­wę. Srebrzysta pajęczyna babiego lata przeleciała tuż obok zawadzając o wąsy i zakurzone rzęsy.

Należałem do tych, co szli za Nim: szli za Legen­dą Wielkości. Jakaż szaleńcza droga — w niebo! I wte-' dy może... nawet człowieka nie widać... w jego małości. Ten, oo wiedzie, jest zawsze pod słońce.

Zdjął wolnym ruchem melonik. Spod siwej zakurzonej rzęsy wolno wywinęła się podłużna, wielka łza.

Czego miałem bronić, gdy Wielkości już nie stało? Zniżono ją, spaprano. Nie starczyło jej przy końcu eta­pu, który mijał: pozostał jeno olbrzymi Cień... na ma­łych ludziach.

Uśmiechnął się nagle swoim siwym, wybaczającym uśmiechem:

A pan, jak widzę, bardzo lubi Donkiszota? No cóż, dobra powiastka... wesoła, z mądrym końcem... Bo ten bakałarz, to był wysłannik trzeźwej rodziny do­mniemanego wariata. Chodziło o poskromienie Donki­szota. Jeździł po świecie na jasnokościstej kobyle z mie­dnicą na głowie i głosił, że każda karczma, do której wszedł — to Zamek. Straszył cielęta, żeby się stały smokami — bo z kim by miał walczyć? A dziewce Dul- cynei wmawiał, że jest Damą... Bo, uważasz pan, w dziewce z obory Donkiszot nie mógłby się zako­chać. Czy pan rozumie, jaki był groźny?

Groźny? Łagodny wariat!

O-lla-la! Zagrażał najstraszliwszą rzeczą: buntem urojenia. Nawet stateczny, rzeczowy Sancho Pansa rzu-

cił obejście i pojechał za nim na ośle... Miał dostatnią chałupę, oborę — i pojechał za wariatem w balwierskiej miseczce na głowie po urojone Wyspy. Jego też tirża było sprowadzić do domu. Do gnojówki. Tam czekała — pożyteczność.

Uśmiechnął się znowu przebaczająco. Siwy uśmiech ze smutnych oczu, z krzaczastych ¡brwi zsunął się na si­we wąsy. Drgał wraz z pajęczyną babiego lata.

A wisz pan? Z tym Sancho Pansą to Cervantes nie zgadł! To nie była taka oferma rekrucka: iść, to on szedł, ale swoje myślał: on dojrzał małość swego pana i jego fałszywy hełm — nie pod słońce ¡nań patrzał, a z dołu. Z oślej kulbaiki. Taak — swoje myślał. Mądry chłop! Wiedział, że i wariatom Wyspy się zdarzają. A być na­miestnikiem wariata — nie szkodzi...

Włożył melonik, twardo jak hełm.

Powiało ostrym wiatrem. Nasuwała się na słońce gru­ba, jesienna chmurą. Stary owinął się zziębniętym ru­chem w wojskową pelerynę. Wytknął spoza niej jeszcze raz chudą dłoń i zarecytował z pamięci:

7*o stworzenie, co je Fortuną nazywają — powie­dział kiedyś Sancho Pansa do Rycerza, gdy wracali po klęsce — jest to kobieta dziwaczna, prawie zawsze pi­jana i na wpół ślepa: toteż nie widzi, co robi, nie wie, kogo powali na ziemią ani kogo podniesie *.

Milczeliśmy obaj. Dopiero teraz gdy kończył się dzień — pierwszy dzień słonecznej ciszy — nagle po­myślałem, że właściwie nie mam gdzie nocować. Właśnie mijał nas osobliwy stwór: prawdziwy, mały osiołek, ob­juczony furą tobołów, talk iż sterczały mu tylllko wielkie uszy i ogon. Za nim 'kroczył na niskich nogach groby,

spocony jegomość, z wyglądiu podmiejski sklepikarz. Gdy zrównał się z nami, rozjaśnił opalone, czerstwe oblicze.

Panowie z Warszawy? — zapytał.

Oczywiście, nie miał wątpliwości. Co było w jego uśmiechu, w całej twarzy roześmianej aż po uważne oczy — nie wiem. Może politowanie, może tylko pewna dobroduszność. A może i mimowolna wyższość człowie­ka, który umiał przejść cało obok katastrofy.

Mój starszy pan, woiąż z ręką wyciągniętą dyskusyj­nie, przymrużył nagle oczy, jak by dojrzał coś w niesły­chanie odległej perspektywie; otworzył usta — i szczel­nie zamknął.

Tłuścioch obmacał zatroskanym i nieco ironicznym spojrzeniem nas i nasz dobytek. Brzdąknął w patelnię palcami.

Dobra, nie lutowana! A macie gdzie nocować? Wzruszyłem ramionami.

To przenocuję. Mamy z bratem w Pruszkowie in­teres, miejsca starczy.

A to pan sam nie z Warszawy?

E-e? Dojeżdżam. Skupuję ciuchy. Coś przecie z tego musi zostać. Ma wszystko zginąć?

Podłubał paluchem w pierzynie:

Toć tylko nadpalone. Wio!

Ostatnie odnosiło się do osła, który spokojnie już zbo­czył do przydrożnego rowu, gdzie było nieco zakurzonej trawy. Ruszyłem za nim. W zmierzchu biała pierzyna kołysała się miarowo na osiołku i służyła moim krótko­wzrocznym oczom za drogowskaz.

Kroczył szeroko i twardo, poklepując dłonią zadek osiołka. Przez gałęzie alei topolowej mrugały spokojnym zadomowieniem światła pruszkowskiego przedmieścia. Stanął nagle:

201

Poczekaj pan, tego cudaka zapomnielim!

Starszy pan pozostał na bryle kamieni. Ułożył obok

siebie patelnię. Parasol oparł z powrotem sztorcem na bafku. Jakiś stary szitych przypomniał mi się znowu: Donkiszot na cembrowinie studni pełni nocną wartę przy zbroi.

Nie pójdzie pan z nami? — spytałem.

Nie pójdę — odparł spokojnie. — Noc cicha... , Wyciągnął rękę pożegnalnym ruchem w górę wraz ze

szpicem parasola. Wysoka jego sylwetka zamazywała się już cała w mroku. Ostro odrysowywał się tylko pa­rasol — teraz zupełnie niepodobny do' kopii.

Za nim wypełzła na czarne niebo purpurowa łuna Warszawy; chwiała się na wietrze, wyginała w pytajnik odbita w czerwonej patelni.

I

CZŁOWIEK ZA BURTĄ

(Szkic)

... Przyszedł do nas, do przygodnego kółka literatów w małym podwarszawskim osiedlu. Właśnie po zrudzia- łym śniegu milowymi butami przemaszerowała obok nas Historia, znacząc śladami tysiąc dziewięćset czter­dziesty piąty rok.

Przyniósł jakieś stare numery miesięczników z włas­nymi nowelami, formalne podanie o zarejestrowanie członkowskie i z apaszek zapuszczonej nędzy. Wiek nie­określony, około pięćdziesiątki.

Nie mam nadmiernych ambicji literackich, ale pi­sało się... Może mnie przyjmiecie? — złożył to wszyst­ko roztrzęsioną, chudą ręką na stole. Paznokcie z głę­boką żałobną obwódką skrobnęły po papierze jak pazury kota.

Przeczytałem: grafomania; beznadziejna bulwarowa erotyka. Przez ten czas siedział na wygniecionej kanapce bordo pod zakurzonym fikusem, zawieszony na sa­mym sobie jak na wieszaku. Tępo patrzał w ścianę; oczy poza wypukłymi szkłami okularów wydawały się też szklane.

Pisze pan co nowego?

Bezradne rozłożenie rąk.

203

Czy pan żył z pióra?

Gest lekceważący:

Och, skądże! Byłem na wysokim 'stanowisku.

Nieproszony skwapliwie pokazuje dokumenty, prawie

zmusza do przejrzenia. Istotnie, stanowisko wysokie.

Aż trudno go sobie na mim wyobrazić. Ale jeszcze trud­niej zgadnąć, dlaczego do nas przyszedł? '

Pan naprawdę chce wstąpić do Związku Litera­tów? Po co?

Starcza ręka przesunęła się drżąc po przytulnym plu­szu kanapki. Głaskał ją długo, przymilnie. Wtulał się dłonią. Wtulał się całym sobą.

Tak... Pewna stabilizacja. Punkt oparcia...

Znowu pogłaskał ciepły plusz.

Teraz panowie otrzymujecie zapomogi — uśmiech- 'M nął się górną wargą z wyleniałą szczoteczką zaniedbane- | go zarostu. — „C'est la réalité des choses...“

Zrozumiałem. Takie rzeczy wtedy łatwo się rozumiało. J

A dlaczego pan nie chce wrócić do dawnych, po- ;j dobnych funkcji?

Znów seria gestów, tym razem z kategorii „poufnych“:

Bo, widzi pan, ja jeszcze nie wiem, co będzie. A na takim stanowisku, pan rozumie... to obowiązuje.

Także rozumiem. Literatura, oczywiście, nie obowią- J żuje go do niczego.

Nie wiem, jakie były dalsze losy „podania“; poszło do ;i innych decydujących czynników, do których nie należa­łem. Doraźnie dysponowałem tylko pewną ilością mar- ‘ molajdy, przydzielonej dla odradzającego się Związku przez jakąś instytucję gminną; rzecz jasna, popełniłem nadużycie.

Z pergaminową paczuszką, ociekającą mdapomido- rową posoką w kurczowo zaciśniętych palcach, jak kro-

204

gulec, który porwał kawał ścierwa, wycofał się tyłem poza fikus, poza kanapkę bordo, wreszcie poza drzwi. Byłem przekonany, że nawet poza pole rzeczywistości, jak widmo, których tyle przecież witedy poznikało.

...Spotkaliśmy się powtórnie w słotny marcowy dzień. Utytłane w błocie letnie paletko wydymało mu się na wietrze jak źle przyciągnięty żagiel. Nie ogolona broda znikła w nastawianym kołnierzu. Jeszcze bardziej wymi- zerowana, chuda twarz istniała chyba itylko po to, by gdzieś umieścić nadmiernie rozszerzone oczy o łzawym połysku, jalki daje nieustanna gorączka nędzy. Właśnie te oczy mnie zatrzymały. Wprost wpadłem w nie i nie wyminąłem. Był (teraz bez okularów, co czyniło go jesz­cze bardziej bezradnym.

Wracam z gminy -— powitał mnie jak starego zna­jomego. — Złożyłem podanie.

Stara się pan o jakąś pracę? ■

' — Nie, znowu o zapomogę. Praca, w moim rozumie­niu, to współtworzenie jakiejś rzeczywistości. W tej chwili wciąż jeszcze jestem poza rzeczywistością.

Szliśmy dalej w milczeniu w jedną stronę, rozplusku- jąc butami kałuże i ikuląe się od zimnego wiatru.

Czy pan ma dokąd pójść? — spytał nagle.

Nie zrozumiałem.

No, niby gdzieś mieszikam, chociaż podle.

Nie, nie o to mi chodzi. A w ogóle?

W ogóle, mam.

A ja, nie. — Skulił się jeszcze bardziej i beznadziej­nie owinął połą letniego paletka. Na dość ruchliwej uli­cy wyglądał talk jaikoś samotnie, jak w poln w słotną noc. — A ja, nie — powtórzył przystając. — Czy pan

205

i

to rozumie? Jestem człowiekiem, który; nie ma dokąd pójść. '.>7 . : !’

Nie posiada pan przyjaciół? Jakiegoś domu? Śro­dowiska, które by pana na razie wspomogło?

Spojrzał na mnie z politowaniem spod ronda ocieka­jącego deszczem kapelusza:

Widzę, że zrozumiał pan tylko moją materialną nieporadność. O oo innego chodzi.

Szedł długi czas milcząc, ze skupionymi ibrwiami, jak by czynił zawiły rachunek. Poruszał ustami z ostrą sd- wawą szczecinką.

Otóż — zaczął wolno — nie o materialną degrada- : cję chodzi: przestałem istnieć jako kategoria moralna w nowym układzie sił. Przynajmniej we własnym prze­świadczeniu, a ,to wystarczy. Dlatego powiedziałem, że J jestem poza rzeczywistością.

Zagiął palec na rozstawionej, (trzęsącej się dłoni, jak by i zamknął jakieś jedno konto.

Dalej, pytał pan o przyjaciół? Miałem, wyjechali , za granicę. To byli ludzie również ¡jak ja na... wysokichr.JH stanowiskach. Oni także byli związani z pewną katego- rią zjawisk, które już nie powrócą. A więc dla mnie są — ■ poza Styksem.

Zagiął drugi palec u dłoni.

Niemniej, pan został w kraju. Czy to już, samo M przez się, nie rzeczywistość?

Wzruszył ramionami.

Styks przepływa wszędzie. Geograficzne pojęcie: "« tu kraj — tam zagranica. Moralnie — też jestem na emigracji. Gdzieś mi się dom rozpłynął we mgłach...

Zagiął trzeci palec; trzęsącą się ręką z obrzydzeniem starł siwą wilgoć z nastawionego kołnierza. Ulice, wil- ' i le rzeczywiście jak by się rozpływały we mgle. Tylko

206

czarny świerk gdzieś daleko i uparcie sterczał jak dziób wraku zanurzonego rufą w mieliźnie.

Anglicy mazywaiją to: „home“. Największa ich świętość. A po francusku: 1’homme — oznacza człowiek. Jest w tych podobnych dźwiękach fatalna zbieżność. Człowiek bez świadomości zadomowienia w jakimś pun­kcie kuli ziemskiej — to pustka. Ma pan może pa- pierosa? ;

Podałem. Zaciągnął się wprost żarłocznie. Zamroczy­ło go, jak narkomana pozbawionego od dawna narko­tyku. W sinobiałych kłębach dymu oczy jego patrzyły nieprzytomnie. Zupełnie biała twarz pośród dwóch sza­rych burt podniesionego kołnierza wydawała się napraw­dę pustką.

Aklimatyzacja zwierząt i roślin jest trudna — podjął, nagle przytomniejąc. — Ale jakże mało zastana­wiano się nad zaburzeniami, którym ulega człowiek prze­niesiony z jednego klimatu psychicznego w inny! Mój „‘klimat“ stał się ozasem przeszłym...

Zagiął czwarty pallee i tak wniósł, jakby okaleczoną dłoń:

Bpoka miniona. Botanika 2ma tak zwane „reli­kty“. Roślina z minionej epoki, z minionego klimatu, wylbryk natury, niesamowita pozostałość po czymś, co umarło. I żyje... O ile, oczywiście, to jest życie. Taki, na przykład, korzeń żeń-szeń z epoki paproci drzewias­tych...

Teraz dopiero uderzyło mnie przedziwne podobieństwo jego ręki, jakiby okaleczonej, z pokracznym korzeniem niesamowitej rośliny.

Ciągnął.

Wypadliśmy poza fouttę dziejów, a nasz okręt po- żeglował. Wyobraża pan sobie taką sytuację: człowiek wyskoczył w morze i widzi przed zatonięciem oddala­

jące się światła jego okrętu, na którym jeszcze przed chwilą był u siebie w domu...

Zrobiliśmy jeszcze z pięćdziesiąt kroków. Miałem skręcić w lewo, on, zdaje się, szedł prosto przed siebie.

Oddalał się nierównym starczym krokiem w szarze­jący pod drobnym deszczem wylot ulicy, ¡jak by istotnie pogrążał się w odmęt.

Jest takie morskie prawo: gdy na okręcie rozlegnie się okrzyk „człowiek za burtą!” — niezależnie od po­gody okręt zawraca z kursu i cała załoga rozpoczyna poszukiwania. Chciałem już tak krzyknąć na glos, ale zrozumiałem: nawa nie zawróci.

Szukałem po prostu posady, boć literatura literaturą, ale buty, spodnie, zwłaszcza gdy są jedyne... W jakiejś szczerbatej kamienicy, z trupią obojętnością przechylo­nej nad wydrążonym w jezdni bombowym lejem, mieś* cił się życiodajny urząd. Dopasowany do wszelkich po­litycznych przemian niebieskooki, krótkowłosy aniołek, biurowy z grymasem nieważności wszystkich spraiw zgo­dził się zameldować mnie obywatelowi dyrektorowi. ,(

Obywatel sobie życzy? — pytająco uniosła się z dyrektorskiego fotelal długa, dziwnie znajoma postać. Uniosła się zresztą tylko tyle, aby urzędowej grzecz-. ności stało się zadość. — Aha! — nagle poznając uśmiech-i, nął się już prywatnie wypukłymi okularami — to pan!

Oficjalną formę „obywatel“ od tej chwili uważał za zbędną: znaliśmy się. Bo i ja go poznałem: to mój „czło­wiek za burtą“. Jednak dopłynął.

Krótko wyluszczyłem. Podsunął kupkę papieru, pió­ro, jak by wręczał broń szlachetnemu przeciwnikowi.

Wypolerowane paznokcie leciutko skrobnęły o blat biurka.

Z panem załatwimy bez formalności. Napisze pan tu, odręcznie, podanie. Curriculum vitae. Niestety, mu­simy o panu wszystko wiedzieć! — Uniósł przeprasza­jącym gestem szczupłą dłoń z rozstawionymi wszyst­kimi pięcioma palcami.

Nie był pan dawniej zbyt dobrze widziany? No, ale teraz...

Obawiam się, panie dyrektorze, że w dalszym ciągu nie posiadam politycznej fotogenicznoici. To taka wada od urodzenia...

Starł w powietrzu ruchem dłoni mój niewczesny dow­cip. Na palcu łysnął łagodnym niezapominajkowym kolorem jakiś pierścionek. Korzeń żeń-szeń zakwit­nął! — omal nie krzyknąłem

Au pana aklimatyzacja reliktu bez zaburzeń? — wyrwałem się mimo woli.

Zmarszczył na moment brwi, pod ruchliwą skórą czoła przeleciał cień.

Ach, tak! Przypominam sobie. Pan zapamiętał jedno z moich gorączkowych majaczeń. Byłem wtedy poważnie chory. Cóż, istotnie, jestem znowu na właś­ciwym miejscu, we właściwych ramach...

Rozsiadł się wygodnie i prywatnie. Dyrektorskim ba­rytonem odchrząknął, aby dystans pozostał mimo wszy- . seko.

Pan pali? — podsunął pełne pudełko zagranicz­nych papierosów. — Kiedyś pan mnie poczęstował. Przeżywałem wtedy głód tytoniu. Tych rzeczy się nie zapomina, przynajmniej my, palacze. To swojego ro­dzaju mafia wśród społeczeństwa niepalących.

Uważałem, że ta dygresja już mu wystarczyła do skupienia myśli. On też tak uważał.

Widzi pan — podjął tonem dobrodusznie dysku­syjnym, dopuszczalnym wobec inteligentnego petenta — życie państwowe — o ile nie jest kompletną anarchią, ale i ta bywa tylko chwilową gorączką — posiada swo­je niezłomne prawa, jak prawa przyrody. Ciągłość pod­stawowych linii wytycznych i przymusowa nadrzęd­ność konieczności są z góry predestynowane przez pew­ne warunki geo-polityczne lub — jeśli pan woli — geo- ekonomiczne. Państwem rządzi jego mapa i jego gospo­darka...

Wysunął biały, tym razem absolutnie nie trzęsący się palec z miękkiego kłębuszka pięści i znów puknął różo­wym paznokciem w blat biurka.

Inercja tych czynników «decyduje...

Cofnął palec do gniazdka dłoni.

...rewolucja, to zaledwie ... gwałtowny skok wzdłuż linii wytyczonej przez normalną ewolucję... do punktu, do którego i tak by się spokojnie doszło — dokończył.

Aha! Wspaniały aforyzm! I pan — także sko­czył?

Błądził po wygolonych wargach mętny grymas — ten z urzędowo nieprzeniknionych — aż »tężał z wolna w oficjalny grzeczny uśmiech.

Jestem urzędnikiem na wyższym stanowisku. Ar­chitektem form państwowego żyda. Nie treści: o treści zdecyduje zespół innych czynników, z których część wymieniłem. Rzeczą architekta jest budować: moje li­nie będą zawsze konstruktywnie prawidłowe. Wypeł­niam zamówienie społeczne, jako fachowiec. Oto wszystko.

Zdjął nagle okulary. Będąc krótkowidzem, widział mnie teraz mętnie, w zamgleniu. Z mgły uśmiechnął się znowu prywatnie.

Tyle obowiązywała mnie nasza poprzednia... daw­na rozmowa.

Chciał niewątpliwie tym powiedzieć, że należy teraz postawić zdecydowaną kropkę i załatwioną sprawę od­łożyć do akt.

Lecz gdy urzędowe oczy — teraz obnażone — stały się przez to ludzkie, hamując wstydliwość wobec cudzej nagości, spytałem:

A... Styks?

Zupełnie zniżył głos. Wydało mi się, ze głos także się obnażył:

Czy pan podróżował kiedy morzem? Dla maj­tków na bocianim gnieździe cały świat podczas sztor­mu zapada się i ginie w odmętach. Dla kapitana na­tomiast na 'kapitańskim mostku — w idealnym punkcie równowagi — istnieje tylko prawidłowa, regularna chwiejba i dający się obliczyć kąt nachylenia burty do nadbiegającej fali...

A jednak... (ujrzałem go wyraźnie w letnim, wzdę­tym na wietrze paletku, w szarudze marcowego zmierz­chu)... jednak już raz czuł się pan za burtą?

Wtłoczył się głębiej w fotel, rzekłbyś, umocował. Przysunął jeszcze do siebie ciężki przycisk i oparł na nim rękę. Twardo siedział.

To był tylko moment emocjonalny. Zdawało mi sią’.ą’\ '

Zżymnął się, jak na słotnym wietrze.

Wydało mi się, że okręt poszedł — o taik, po­szedł, oczywiście, po swojej linii dających się obliczyć przechyleń i odchyleń — ale ja... ja osobiście — wy­padłem...

Wstał porywczo i podszedł starczym, człapiącym kroczkiem do okna, całego w złocie słońca. Obciągnął

211

zziębniętym ruchem rękawy marynarki na zaciśnięte dłonie.

Człowiek za burtą — to straszne! — powiedział wolno do okna. — Chwyta za śliski6 — rozumie pan? — wyślizgujące się burty, później za umykające pióro steru — a później... tylko czerwone światełko z burty... i nicość!

Odwrócił się nagle. Już był znowu w okularach. Sztywny. Oficjalny.

Skończył pan swoje curriculum vitae?

Obaj skończyliśmy, obywatelu dyrektorze.

CZŁOWIEK ZMIENIA SKÓRĘ (Szkic dermatologiczny)

Ty tui tego szkicu zapożyczyłem od Brunona Jasieńskiego. W treści nie ma nic wspólnego ze znaną powieścią „Człowiek zmienia skórę“ — którą sam zresztą przełożyłem na język polski — najwyżej jest jeszcze jedną próbką zbadania właściwości dermatologicznych człowieka współ­czesnego. Chciałem zrobić z tego dłuższe opo­wiadanie, ale wypadki wciąż biegną; obawiam się, że nie nadążę i nie złapię końcowej pointy.

Przed •wojną nie był wyraźnie endekiem, nie należał zdecydowanie do sanacji i nie uchodził za katolika praktykującego. Po prostu nie miał żadnej firmowej marki. Różowy, pucołowaty, o dobrodusznie prosięcej cerze i bławych wąsikach, mógł uchodzić za towar se­ryjny dowolnej firmy. Ale tak mu się złożyło, że ożenił się z panną z bardzo bogatej, określonej firmy, o zde­cydowanie endeckim tacie, absolutnie sanacyjnym stry­ju i bigoteryjnie praktykującej mamie. Wobec tego ry­chło przyswoił sobie wszystkie te cechy, gdyż w nowej rodzinie miał wyznaczone tylko jedno wyraźne miej­sce — zięcia. Do reszty musiał się dostosować.

213

Mało spotykaliśmy się, zwłaszcza na gruncie towa­rzyskim. Nie miałem nazwiska notowanego ina giełdzie ani w almanachach ziemiańskich, nie byłem niczyim zięciem, nie posiadałem nawet smokingu. Mój staż służ­bowy polegał na tym, że stale w każdej instytucji nada­wałem się do redukcji.

Nie mogę cię protegować, chociaż, właściwie, te­raz bym mógł — powiedział mi kiedyś poufnie w ka­wiarni. Urodziły mu się właśnie pierwsze bliźnięta, więc istotnie już mógł.

Podziękowałem wylewnie. Miałem po redukcji dzie­sięć złotych w kieszeni. Z wdzięczności za dobre chęci zapłaciłem za obie kawy.

Bo rozumiesz... masz opinię...

Chwała Bogu i za to.

Życie, dobrotliwe i protekcyjne dla niego, odmiennie nas ukształtowało. Życie kształtuje również skórę, a za­gadnienia „skórne“ — życie. Posiadał gładką, firmową,

o dyskretnym połysku, który równie dobrze mógł ujść za endecki, jaik i sanacyjny, jeżeli nawet niewierzący, to w każdym razie praktykujący. — Ja zaczerwienio­ną od ciągłej irytacji. Czy można protegować człowieka

o tak podejrzanym połysku?

Wojna ostatecznie nas rozdzieliła. Nie wiem, jak uło­żyła mu sprawy osobiste, zdaje się, że jednak w dalszym ciągu dobrotliwie.

Zakładamy z żoną i teściową „kącik brydżo­wy“ — powiedział mi podczas przygodnego spotkania w tramwaju. — Trochę ciastek domowego wypieku, trochę sznapsu. A ty co porabiasz?

214

Ano, ukrywam się — odpowiedziałem równie beztrosko pełnym głosem.

Patrzył roztargnionym wzrokiem w okno z taką mi­ną, jak by chciał nosem stłuc szybę i wyskoczyć. Zie­lonkawy kapelusz chwiał się jak liść na tle szyby. Od­wróciły się wreszcie okrągłe okulary.

Przepraszam... pan do mnie?

Nie, nie do pana — odpowiedziałem szybko. — Miałem na myśli kolegę z przedniej platformy.

Po czym wysiadłem na Krakowskim Przedmieściu.

' n

Spotkaliśmy się chyba dopiero na schyłku 1946 roku. Minął mnie zaaferowany jegomość w nieco za długiej, nieco wyłachanej, ale dobrej skórzanej kurcie i w z lek­ka przebakierowanej cyklistówce. Wypukłe okulary krótkowidza świadczyły, że to inteligentny proletariusz. Roztargniony, jak zwykle, już miałem iść dalej, gdy nagle coś mi się przypomniało. A że był to wciąż jesz­cze okres, gdyśmy się wszyscy ’poznawali i serdecznie wypytywali o niedawne przejścia, więc stanąłem.

Dzień dobry, panie Olszewski!

Skórzana kurta obejrzała się czujnie i po chwili — niezbyt chętnie — uspokoiła.

Dzień dobry, obywatelu! — wycedził dobitnie, odsuwając się od razu na dystans.

Go u pana słychać? Jakżeście państwo przebrnęli przez powstanie?

A co obywatel porabia? — odepchnął jeszcze dalej.

Pracuję, no i jakoś tam idzie. A pan? Znalazł pan jaką pracę?

Ja? Jestem na swoim posterunku.

Poste... Przecież chyba pańska firma...? Rozejrzał się bystro na boki:

Jestem w partii.

Umiejscowił sprawę. Dziwić się nie wypadało. Cie­szyć — nie miałem powodu. Ale czymś trzeba było roz­mowę pokwitować, no i iść dalej.

Ułatwił.

Nie wolno dziś stać na uboczu. Zresztą... ja nie miałem wahań. Bezkostna, wahająca się inteligencja wte­dy, gdy przodująca klasa...

„Głos Wolności“.

No, tak! Głos wolności, idący z głębi... mas...

Nie, ja myślałem o gazecie. Wczoraj czytałem. Zagryzł cienkie wargi z siwiejącymi ździebełkami sło­mianych wąsików.

Przypadkowa zbieżność myśli, nurtującej wszyst­kich... Oczywiście, prócz elementów wrogich klasie... — zerknął piorunująco na mnie. Obmacał od stóp do głów.

Przestraszyłem się. Z moją skórą działo się coś niedo­brego. Dostrzegłem na niej z niepokojem znaczne rysy i piknięcia, gdzieniegdzie wyraźnie obłaziła płatami. Pstrokaty, tu i ówdzie wyleniały, niby rak na przed­wiośniu, nie mogłam wzbudzać zaufania. Sam odsuną­łem się uczynnie i zerknąłem z kolei na niego. Cały, jak jego kurta, lśnił gładko wypolerowanym lustrem pasa transmisyjnego.

Gdzieś pan kupił taką dobrą kurtę? — spytałem mimo woli: to było dla mnie atrakcyjne. — Ile pan dał?

Spojrzał z niepomiernym zgorszeniem, jak bym go za­pytał o cenę jego własnej skóry, po czym z jeszcze większym niesmakiem podał pół dłoni:

Spieszę się. Mam jeszcze dwa ważne posiedzenia. A wam radzę zastanowić się nad przyszłością. Przysz-

łoić należy tylko do nas! Czy to prawda — ożywił się nagle — żeście dobrze znali Pawłowicza?

Znałem.

Jest teraz wiceministrem. A Wacławskiego?

Też znałam... dawno, przed wojną.

Właśnie, o to chodzi, że jeszcze przed wojną. Jest na czołowym stanowisku w prasie i w partii. Tak, byliście,, właściwie, podobno.., bardzo blisko pewnych Judzi i spraw?... Może powinienem mówić do was „to­warzyszu“, a nie „obywatelu“?

Nie, nie powinien pan.

Stropił się, ale błysk zrozumienia rozjaśnił okrągłe oczy,

Rozumiem, wyczekujecie. Nie jesteście pewni, który kierunek... — Ujął mnie czule za słabo przyszyty guzik przedwojennej marynarki. — Pamiętacie, kiedyś chciałem wam pomóc... Możecie mi coś na ten temat powiedzieć?

Sami przedeż powiedzieliście wtedy, że mam „opinię“...

Ach, nie o tamtym! Taim byłem tylko pracowni­kiem, nic więcej! Pra-cow-nikiem — wyskandował. — To stwierdzone w rejestrach.

Żadna praca nie hańbi... A jak tam hodują się dziateczki?

Dziękuję. Starszy w partii, młodszy...

Wyczekuje?

Nie... Przeciwnie. Rad by wyjechać...

Asekuruje?

Znów się zaniepokoił.

Uważacie, że to potrzebne?

Nie zawsze pomaga: na przykład, pańska firma na pewno była zaasekurowana od powietrza, głodu, ognia... Ale od wojny — zawiodło.

Hm... wojny... Czy dajecie mi do zrozumienia? Przechodził właśnie mój tramwaj, więc wskoczyłem.

Potem przyszły lata, które przyjęto nazywać zimą. Marzłem w mojej nieszczelnej skórze coraz bardziej, zwłaszcza wiało w szpary. Ale się nie przeziębiłem.

Mojemu znajomemu pomimo lśniącej, wypolerowa­nej skóry mie iszło aż ta<k dobrze, jak się tego spodzie­wał. Widywałem jego nazwisko na szpaltach gazet, czytałem przemówienia — zawsze posiadające ten prze­dziwnie zbieżny „wydźwięk“ myśli, nurtującej elemen­ty pewne, murowane. Widywałem na zebraniach poli­tycznych i organizacyjnych. Zwłaszcza przepadał za organizacją — to był jego konik. Organizował w ro­dzinie, w domu gdzie mieszkał, w bloku, dzielnicy, sto­licy, w Polsce — i najchętniej uczyniłby to na obu półkulach globu. Składał memoriały reorganizacyjne — i te mu w końcu zaszkodziły. Aczkolwiek po świato- łmrczym przetasowaniu wszystkiego idealnie wracały do tych samych podwórek, niemniej...

Finał był ismutny: wylano go z partii.

Źle ze mną — miruknął smutnie, gdyśmy się gdzieś spotkali. Smutnie i chyba szczerze: nie miał zapasowej skóry do tej nowej roli.

Mówi się tak wiele o współpracy z bezpartyjny­mi — pocieszałem. — Wróci pan po prostu do nas. Jeszcze ze dwadzieścia milionów nas chyba zostało.

Ba! Ale to ci, jak pan, niewybrakowani... nor­malni.

Mżył chłodny deszczyk, jak śnieg. Spoza Pałacu Kul­tury zezowało andrusowskie warszawskie słońce, poka*

218

żując komuś język. Otuliłem się w płaszcz i przypo­mniałem sobie, że to zimno jest też normalne. Był bo­wiem warszawski maj. Taka niby wiosna.

IV

Pomimo wylania w dalszym ciągu był wierny i od­dany. Do opozycji, to znaczy do niecenzuralnych ane­gdot o reżimie i reżimowcach, nie przeszedł. Składał też w dalszym ciągu memoriały. Nigdzie ich nie przyjmo­wano, wobec tego odczytywał je rodzinie. Ale i tam nie znajdował oddźwięku: starszy syn robił dyplom i bardzo mu był nie na rękę tata wylany z partii. Śred­ni miał jakieś tajemnicze powiązania — i przeszkadzał mu w nich itaita eks-partyjny. Żona... no, żona, odkąd przestała rodzić, w ogóle go nie potrzebowała. Była tak idealnie bezpartyjna, że wciąż jeszcze wierzyła w zwrot czterech familijnych kamienic na Mokotowie.

Najmłodsze latorośle przez sen przepowiadały sobie na wyrywki „Krótki kurs WKPb“, bo szykowały się do matury, bądź do promocji. Wewnętrzne perturbacje taty nikogo nie obchodziły. Tata runął w oczach włas­nej rodziny.

Skóra na nim zaczęła lenieć. Nie było w tym nic nad­zwyczajnego: wiosna warszawska miewała coraz dłuż­sze odwilże, a na wiosnę, wedle przyrody i rosyjskiego przysłowia, każde bydlątko lenieje. Rozlegały się w nieprzewidzianej porze i godzinie grzmoty. Budził się w nocy zlany potem i głośno odmawiał Marksa.

Straszny błąd! — powiedział mi kiedyś w pier­wszych dniach października. — Nie doceniamy rzeczy­wistości!

I zasiadł do nowego memoriału na temat rzeczywi­stości, upartej jak fakty. Chciał go złożyć bezpośred­nio na ręce pewnego ministra. Ale zanim zdążyli mu to przepisać na maszynie — minister wyjechał w niewia­domym kierunku, i w tymże kierunku, wraz z omawia­ną rzeczywistością, zniknął z widowni, jako zbyt upar­ty fakt.

VI

Po Październiku widziałem go tylko jeden raz. Uś­cisnął mi obydwie ręce. Lśnił calutki czystością, jak wy­polerowany rzemień. Aczkolwiek nie miał już na sobie skórzanej kurty, ale poprzez nowiutką marynarkę prze­świtywała chyba jego własna skóra, połyskliwa, nowiut­ka, tu i ówdzie różowawa.

Miał pan rację!

Jaką?

Że pan czekał. Teraz pan zapewne bardzo się śpieszy, bo ja lecę... Pa! Żegnam pana!

Zachłannie, jak ktoś spragniony, wymawiał co dwa słowa „pan“.

A i ja lecę.

Poradź mi! — zawrócił z jezdni i aż przeszedł na „ty“. — Dokąd? Kotowicz wrócił, a wy tego... przed wojną...

Nie, ja obiecałem tylko zastąpić żonę w kolejce po mięso. Pa-pa-pa! Obywatelu...

Zastygł jak słup na brzegu chodnika. Zgrzytnęły ha­mulce kilku służbowych limuzyn. Ktoś mu wymyślał. Nie słyszał.

Kpisz, mój drogi! Sprzeniewierzyłeś się wszystkim swoim dawnym światopoglądom?

Nie byłem nigdy megalomanem, żeby uważać 'któ­rykolwiek z moich „światopoglądów“ za ostatnie słowo doskonałości. — Ale... ja stoję na chodniku i mnie tu nie rozjadą. Zejdź lepiej z jezdni.

Znowu kpisz?

Skądże, u licha! Mówię po prostu: tamujesz ruch. Patrz, ile pędzi służbowych limuzyn. Wszyscy lecą...

vn

Skłamałem, mówiąc, że idę stanąć w kolejce po mię­so. Ja także „leciałem“: postanowiłem wydać książkę. Może zdążę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anna Kłodzińska Nocny gość
Nocny gość w Legnicy
W Broniewski Nocny gość
Rozdział 29, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
Rozdział 13, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 6, Prywatne,
16 Nocny złodziej (2)
Chemia chmielu i gotowanie brzeczki
współczesne systemy polityczne, Uczelnia - notatki, dr Jerzy Silski
05 LESNIK I JEG

więcej podobnych podstron