LEŚNIK I JEGO GOŚĆ
Obcy siedział na pniu ściętej sosny, obok niego, na trawie, leżała przypinana do paska saszetka. Widać było, że dopiero przyszedł. Prawą nogawkę spodni miał rozciętą po kolano i robił sobie okład z mokrej chusteczki. Obok, na zadrze sosnowej kory, wisiała jego strzelba. Nie miał kapelusza, lecz baskijski beret i wyglądał na początkującego myśliwego.
Dwa kroki dalej, w kręgu ułożonym z dużych kamieni, płonęły dwa długie, sosnowe drągi. Błękitny dym wił się wśród drzew okalających wąską polankę i uchodził porywany powiewem wiatru znad potoku. Na usłanej połamanymi gałęziami ścieżce, wiodącej od ogniska do potoku, leżał pies. Długowłosy, łaciaty owczarek.
Na końcu ścieżki stała mała chata zbudowana z bali. Wyglądała jak domek z bajki. Wyszedł z niej leśnik, właściciel psa. Był to grubasek o krótkich nogach, obutych w sandały.
Szedł w stronę ogniska. Niósł w dłoni chustkę i jakąś buteleczkę. Ukląkł na trawie przed obcym, zdjął mu z nogi mokry opatrunek, ranę polał obficie miodem z butelki, odczekał, aż miód się rozpłynie, po czym przyłożył czystą chusteczkę i luźno obandażował nogę.
— Widział pan, jak to wygląda? — spytał obcy.
— Wszystko będzie dobrze, ale musi pan teraz pójść na szczepienie — powiedział leśnik i wrócił z buteleczką do chaty.
Obcy, gdy tylko został sam, odwinął bandaż i zaczął przyglądać się ranie. Przez warstwę lśniącego miodu dobrze było widać ślady zębów i obrzękniętą, zaczerwienioną skórę wokół ugryzienia. Pies leżał nieruchomo na ścieżce
poniżej ogniska.
— Niech pan już tego nie rusza! — krzyknął leśnik i wrócił do ogniska. Przyniósł ze sobą plecak. Rzucił go obok paleniska. Zaczerpnął kociołkiem wody z potoku,
usiadł na trawie, wyjął z plecaka ziemniaki i zaczął je obierać. Obierki spadały na jego bose stopy, gdy było ich już sporo, zebrał je i rzucił do ognia.
— Daj pan spokój — po- wiedział. — Zaszczepi się pan i po krzyku.
— Po krzyku? — obruszył się obcy. — Widział pan, co narobił?
— Widziałem.
Na krańcu doliny widać było odległą, wysoką, łysą górę, którą kiedyś pewnie porastał las. Wąski promień słońca oświetlał jeszcze szczyt karczowiska, ale po chwili ześlizgnął się stamtąd i już tylko chmury dawały trochę światła.
Niebo nad potokiem zrobiło się granatowe. Obcy wyciągnął z torby czerwony, cienki sweter, założył go i zapiął pod szyję. Wyglądała spod niego niebieska koszula. Nie był to typowy strój myśliwego, ale leśnik miał na sobie sandały
zamiast klasycznego leśniczego stroju.
— Zje pan kartoflanki? — spytał leśnik, gdy obrał już jakieś pięć kartofli.
- Mam co jeść — odpowiedział obcy i wyciągnął z torby zawiniątko w gazecie.
— W takim razie już wystarczy — powiedział leśnik. Zawiesił kociołek nad ogniskiem i rozdmuchał żar. Przekroił cebulę na pół i wrzucił do zupy.
— Ale tego to pan chyba nie odmówi? — spytał, wyciągając z plecaka butelkę. Była w niej przezroczysta ciecz. Potrząsnął nią i stało się jasne, że to nie woda. Obcy sięgnął po butelkę, powąchał i pociągnął z gwinta, spoglądając przez szkło na odległą łysą górę.
— Magura? — odezwał się, wskazując przed siebie.
— Nie — powiedział leśnik.
— A co?
— Zwykła sobie góra.
— To która to Magura?
— Żadna — powiedział leśnik. — Niech pan się napije. Nieźle się pan pogubił. Rano musi pan pójść w dół tą ścieżką. Leśnik schował butelkę do plecaka i wstał.
— Nie uwiąże go pan? — spytał obcy.
— Nigdy go nie wiążę.
— Dziś niech pan uwiąże.
— Nie — powiedział cicho leśnik i ruszył w stronę chaty. Przed wejściem leżały grube sagi drewna. Postawił jeden z nich w pionie i porąbał siekierą na szczapki. Wyciągnął spod okapu szerokie ostrze i podzielił szczapki na mniejsze kawałki. Potem ułożył je rzędem pod ścianą chatki. Obcy odwinął z gazety kawał chleba i rzucił go psu ponad płomieniem. Pies podczołgał się, powąchał i zjadł.
Obcy próbował go przywołać, ale pies nie ruszył się z miejsca. Leśnik przerwał na chwilę pracę i przyglądał się im. Zobaczył, że obcy znowu odwija opatrunek i przygląda się ranie.
— Niech pan patrzy — powiedział. — Widział pan, co narobił?
— Tak — powiedział leśnik i podszedł bliżej. — Niechże już pan da spokój tej nodze. — Zamieszał zupę drewnianą łyżką, wyjął jeden kartofel i spróbował.
— Zlał go pan?
— Niby kiedy?
— No wie pan, niech mu pan pokaże ranę i porządnie zleje.
— Nigdy go nie biję — powiedział leśnik. Wrócił przed chatę i dalej rąbał szczapki. Zapadł zmrok, szczapki ułożone wzdłuż ścian zajaśniały w mroku. Gdy skończył rąbać drewno, przyniósł łyżkę i blaszany talerz, do którego wlał trochę śmietany. Zdjął kociołek z ogniska i zaniósł do potoku, a kiedy uznał, że zupa już wystarczająco przestygła, wrócił do ogniska, nalał sobie na talerz i zaczął jeść.
— Nic pan nie ustrzelił — wskazał na pustą torbę obcego. Obcy milczał.
— U nas jest co ustrzelić. Ale nie ma tego złego, przynajmniej się pan nie nadźwiga. Do autobusu stąd trzeba iść dobre trzy godziny. Chociaż odetchnął pan sobie świeżym powietrzem. Obcy patrzył na psa.
— Jak pan myśli — zagadnął nagle — poszedłby za mną?
— Czy da się obłaskawić? Jak mu pan coś da, to pewnie tak. Pójdzie kawałek za panem.
— Ciekaw jestem.
— Pewnie ma pan dużo naboi — powiedział leśnik. Zawołał psa do siebie i wylał mu resztę zupy. Zaczerpnął kociołkiem trochę wody ze strumienia i zalał ognisko. — Mam tylko jedną latarkę — powiedział. — Przygotuję miejsce do spania i możemy się kłaść. Niech pan tu chwilę spokojnie posiedzi. Po drodze zdjął z pieńka strzelbę obcego.
— Co pan? — obcy zerwał się z miejsca. Pies warknął.
— Laci — powiedział leśnik i poczekał, aż pies przyjdzie do nogi.
— Co pan wyczynia? Mam pozwolenie.
— Rano dostanie ją pan z powrotem — powiedział leśnik.
Pies położył się przed wejściem do chaty. Było już całkiem ciemno.
— Gotowe, można się kłaść — krzyknął po jakimś czasie leśnik z chaty. — Może pan już przyjść — powiedział, stawiając nogę na gardle psa.
— Gdzie ją pan schował? — obcy wolno przykuśtykał do chaty.
— Powiedziałem, rano dostanie ją pan z powrotem. Skąd mam wiedzieć, kim pan jest i na co panu ta strzelba. Schowałem ją i po kłopocie.
— Nie po kłopocie — odpowiedział obcy. — Pan się prosi o kłopoty.
~ Niech pan już przyjdzie. Pokażę panu posłanie.
Obcy wszedł do środka. W świetle latarki zobaczył wąskie łóżko.
— Zadbam, żeby dowiedziano się o tym gdzie trzeba — powiedział obcy.
— Najpierw mnie pan szczuje psem, a potem odbiera broń.
— Jak tam pan sobie chce — powiedział leśnik. — Zrobi pan, co się panu spodoba. Tu jest prycza dla pana. Powie pan, jak będzie pan gotów, to zgaszę światło.
Obcy zdjął buty i wyciągnął się na pryczy. Leśnik zamknął drzwi i rzucił na podłogę dwa koce dla siebie.
— Mogę gasić?
— Niech się pali.
— To latarka — powiedział leśnik i światełko obiegło ciasne pomieszczenie.
— Co z tego. Niech się pali.
Leśnik zgasił latarkę. Położył się na jednym kocu i przykrył drugim. Podłoga też była zrobiona z bali. W ciemności słychać było szum potoku i szelest sosen. Nad ranem zaczął padać deszcz, potem ustał. Krople spadające z sosen jeszcze długo stukały o gonty dachu. Leśnik obudził się. Narąbał drewna i rozpalił ogień w rogu chaty, w palenisku zrobionym z wielkich kanciastych kamieni. Bale wokół były osmolone, dym wylatywał przez otwór w dachu.
— Jest rano — powiedział leśnik.
Obcy wstał. Wciągnął buty.
— Noga? Jak noga?
— Moja strzelba.
— Zrobię panu kaszy kukurydzianej. Do szosy ma pan dobre trzy godziny na piechotę.
— Niech mi pan odda strzelbę.
Leśnik otworzył drzwi. Był szary, wilgotny poranek, czubki sosen tonęły jeszcze we mgle. Leśnik zniknął gdzieś za domem, a potem wrócił ze strzelbą, zawiesił ją na tym samym drzewie, z którego zabrał ją poprzedniego wieczora.
— Tam wisi. Obok jest droga.
— Mówi pan, trzy godziny na piechotę? — upewnił się obcy i ruszył w drogę.
— Trzy. — Leśnik ścisnął łeb psa kolanami i patrzył, jak obcy się oddala.
— Szkoda, może gdyby pan został jeszcze parę dni, jakoś byśmy się polubili.
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek
23
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” -Leśnik i jego gość