Mary Jo Putney
Przekład Alicja Skarbińska
Historia zawsze dostarcza nam wielu wątków i interesujących szczegółów Wellington rzeczywiście miał swych wywiadowców, którzy odważnie przemierzali Hiszpanię, zbierając wiadomości, współpracując z partyzantami i szkicując twierdze wroga. Losy kochanki Kennetha oparłam na historii tragicznej śmierci Juany, kochanki kapitana Colquhouna Granta, najbardziej znanego spośród wywiadowców. Opis sukcesu Kennetha i Rebeki na ich pierwszej wystawie w Akademii Królewskiej oparłam na losach dwóch młodych prerafaelitów, Johna Millaisa i Williama Holmana Hunta. Pierwszy z nich miał lat dziewiętnaście, a drugi dwadzieścia jeden, pracowali nad swymi obrazami bez przerwy i skończyli na godzinę przed ostatecznym terminem oddania ich na wystawę. Niewątpliwie płótna musiały być jeszcze mokre od farby. Tego roku obraz Hunta przyjęto, a Millaisa - odrzucono. Następnego roku obu artystom się poszczęściło i ich obrazy wisiały obok siebie. Skoro udało się Huntowi i Millaisowi, dlaczego miało się nie udać Kennethowi i Rebece?
Swoich fikcyjnych bohaterów obdarzyłam mieszaniną cech prawdziwych artystów. Sir Anthony jest połączeniem Jacques - Louisa Davida i sir Thomasa Lawrence'a. Rebeka ma być kobiecą wersją malarza prerafaelity. Obrazy Kennetha są trochę podobne do dzieł Goi, może z lekkim wpływem Theodore 'a Gericaulta . Oxford Dictionary of Arts podaje, że Gericault był „pierwowzorem artysty romantycznego” i że był „męski i budzący natchnienie”. Czegóż więcej oczekiwać od bohatera romansu
Sutterton Hall, Bedfordshire, Anglia rok 1794
Chłopiec się zamyślił. Ręka, w której trzymał kawałek węgla, zastygła nad papierem. Zaczął rysować kucyka bez większych wahań, ale teraz opadły go wątpliwości. Co z nogami? Jak się poruszają, kiedy Albie biegnie kłusem? Kenneth Wilding wyobraził sobie biegnącego kucyka, a potem z westchnieniem satysfakcji znów pochylił się nad rysunkiem. Prawa przednia noga w ten sposób, tylne nogi w ten.
Kiedy skończył, zaniósł obrazek matce, która w drugim końcu dziecinnego pokoju kołysała do snu maleńką córeczkę. Kenneth wiedział, że matka martwi się o dziecko, jednak gdy do niej podszedł, spojrzała na syna z uśmiechem.
- Świetnie, Kenneth - powiedziała, oglądając rysunek. - To nie jest jakiś tam koń, prawda? To Albie. - Chłopiec kiwnął głową, a matka mówiła dalej: - Doskonałe podobieństwo. Wygląda tak, jakby miał za chwilę zeskoczyć z papieru. Sama bym tego lepiej nie narysowała.
Pochwała była wielka, matka bowiem rysowała wspaniale. Kenneth wrócił do szkicownika z uśmiechem zadowolenia. Zaczynał właśnie kolejny portret Albiego, kiedy drzwi pokoju dziecinnego otworzyły się, wpuszczając powiew zimnego powietrza. Chłopiec zacisnął palce na kawałku węgla na widok ojca - postawnego, silnego mężczyzny, równie mocno stojącego na ziemi jak słynne dęby w Sutterton Hall.
Lord Kimball zmarszczył brwi.
- Mówiłem ci, żebyś nie marnował czasu na rysowanie. Lepiej ucz się łaciny, w przyszłym roku zaczynasz szkołę w Harrow.
- Kenneth skończył lekcję łaciny i powiedziałam mu, że może trochę porysować - powiedziała łagodnie matka. - Ma prawdziwy talent, Godfreyu. Kiedy wyjedzie w wielką podróż, przywiezie wspaniałe pejzaże z kontynentu.
Lord Kimball prychnął lekceważąco.
- Rysowanie jest dla panien. Panowie wynajmują artystów, żeby im robili szkice z podróży.
Pochwycił rysunek, zmiął gwałtownie i wrzucił do kominka.
- Chodź ze mną - rzucił rozkazująco. - Krowy zaczynają się cielić, a ty jesteś już dość duży, żeby przy tym pomagać.
Kenneth odruchowo wydał z siebie okrzyk protestu, po czym zacisnął zęby i posłusznie wstał. Pewnego dnia zostanie piątym wicehrabią Kimball i będzie odpowiedzialny za wszystko. Musi znać każdy zakątek majątku, tak jak ojciec. Nic nie jest ważniejsze od ziemi i ludzi. Nic.
Zanim jednak wyszedł za ojcem z pokoju, rzucił ostatnie tęskne spojrzenie na zmieniający się w popiół rysunek.
Sutterton Hall rok 1817
Sytuacja była znacznie gorsza , niż się obawiał.
Z westchnieniem głębokiego zmęczenia Kenneth Wilding odsunął księgi rachunkowe. Dziedzicząc majątek rodzinny, wiedział, że stanie przed poważnymi problemami finansowymi. Miał jednak nadzieję, że lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń wystarczą do utrzymania dziedzictwa. Jakiż był naiwny!
Wstał zza biurka, podszedł do okna biblioteki i wyjrzał na łagodne zbocza Sutterton. Piękno pejzażu raniło mu serce. Przez piętnaście lat marzył o powrocie do domu. Nie spodziewał się, że na miejscu bogatych i żyznych niegdyś pól zastanie zachwaszczoną, leżącą ugorem ziemię, że zwierzęta gospodarskie dawno już zostały sprzedane, żeby zaspokoić zachcianki podstarzałego mężczyzny i jego kapryśnej, pozbawionej skrupułów młodej żony.
Walcząc z narastającym gniewem, usłyszał za sobą nierówne kroki i stukanie laski. Przybrał spokojny wyraz twarzy i odwrócił się do siostry. Beth była jedyną bliską mu osobą. Kochał ją, już kiedy była małym chorowitym dzieckiem. Nie umiał jednak z nią rozmawiać. Zbyt długo żyli oddzielnie.
Miała, podobnie jak brat, ciemne włosy i szare oczy, ale delikatne, ładne rysy nie przypominały jego posępnej, pokiereszowanej twarzy. Beth usiadła na krześle i oparła dłonie na lasce. Wyglądała na więcej niż dwadzieścia trzy lata.
- Nie odezwałeś się do mnie, odkąd rano wyszedł doradca prawny. Czy mam zadzwonić, żeby przynieśli coś do jedzenia? Jest niezły pasztet w cieście.
- Dziękuję, ale przeglądanie rachunków pozbawiło mnie apetytu.
- Czy jest aż tak źle?
Kenneth odruchowo chciał powiedzieć coś uspokajającego, ale się powstrzymał. Nie można było uniknąć ponurej prawdy. Poza tym, mimo delikatnego wyglądu, Beth była silną osobą. Już jako dziecko pogodziła się z własną ułomnością - wykręconą od urodzenia stopą, a jako młoda kobieta umiała sobie radzić ze złośliwością rozpuszczonej, ekstrawaganckiej macochy. - Jesteśmy całkowicie zrujnowani - stwierdził bez ogródek Kenneth. - Ojciec, mieszkając w Londynie z drogą Hermioną, wyczerpał wszelkie zasoby majątku i dług hipoteczny znacznie przekracza teraz wartość Sutterton. Hermiona zagarnęła rodzinną biżuterię i nie mamy żadnych szans, aby ją odzyskać. Musimy sprzedać majątek. Nie zostanie nam nic, przepadnie nawet twój posag. Przypuszczalnie w ciągu kilku tygodni wyrzucą nas stąd wierzyciele.
Beth zacisnęła palce na miedzianej gałce laski.
- Tego się właśnie obawiałam, choć miałam jeszcze nikłą nadzieję. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Zresztą nie zależy mi na posagu; z natury jestem starą panną.
- Bzdura. Gdyby ojciec i Hermiona nie trzymali cię na wsi, już dawno byłabyś mężatką z dzieckiem przy piersi.
Natychmiast pożałował swoich słów, widząc z wyrazu jej twarzy, jak bardzo pragnęła tego, co prawdopodobnie nie było jej pisane.
Beth machnęła lekceważąco ręką, jakby małżeństwo i rodzina zupełnie jej nie interesowały.
- Przykro mi, Kenneth. Usiłowałam zarządzać majątkiem, ale nie dałam rady.
- Nie byłaś odpowiedzialna za Sutterton - stwierdził burkliwie Kenneth. - Majątek należał do ojca, a teraz jest mój. Przez nas poniosłaś straty.
- Nie obwiniaj siebie. To papa ożenił się z kobietą, która mogłaby być jego córką, i zmarnował pracę kilku pokoleń, aby zaspokoić wymagania Hermiony. - Beth urwała, w jej oczach zabłysły łzy. - Czuję ulgę, że coś się definitywnie wyjaśniło, choć... Choć będę tęskniła za Sutterton.
Kenneth poczuł się jeszcze gorzej.
- Powinienem był tu zostać, zamiast uciekać do armii. Gdybym był na miejscu, może udałoby mi się zapobiec najgorszym ekscesom.
- Wątpię. Papa był całkowicie zauroczony. Liczyły się tylko życzenia Hermiony - stwierdziła sucho Beth. - Zwariowałbyś tutaj. Myślisz, że zapomniałam o tych strasznych awanturach między tobą a papą, zanim wyjechałeś?
Jej słowa przywołały wspomnienia z ostatnich dni Kennetha w Sutterton. Beth miała rację, nie mógł wtedy zostać w domu. Chcąc o tym zapomnieć, powiedział uspokajająco:
- Nie martw się, nie umrzemy z głodu. Mam trochę pieniędzy ze sprzedaży patentu oficerskiego. To nam wystarczy, dopóki nie znajdę odpowiedniej posady.
Kenneth rzucił okiem na wzgórza i przełknął ślinę, mając nadzieję, że na jego twarzy nie maluje się ból.
- Idę teraz na spacer - dodał. - Dziś wieczorem, po kolacji, wspólnie coś zaplanujemy. Mam nadzieję, że będziesz mogła zatrzymać rzeczy osobiste.
- Damy sobie radę - powiedziała Beth, wstając z krzesła. - Nie jestem dobrym zarządcą, lecz umiem prowadzić dom. Zobaczysz.
Kenneth kiwnął głową i wyszedł z ulgą na zimne, lutowe powietrze. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, odkąd wrócił do domu, spędził na sprawdzaniu rachunków i wysłuchiwaniu ponurych informacji doradcy finansowego. Zwolnił także od razu bezczelnego, nieudolnego zarządcę, zatrudnionego po tym, jak ojciec przestał się interesować majątkiem.
Być może zmarły wicehrabia został zaczarowany przez Hermionę. Z chwilą zawarcia drugiego małżeństwa stał się innym człowiekiem. Jako młody chłopiec Kenneth zarówno kochał, szanował, jak i bał się ojca. Teraz czuł tylko gniew i pogardę.
Idąc starą aleją, powoli zaczął się uspokajać. Każde wzgórze, każdy widok były zarazem tak znajome, jak własne dłonie, a jednocześnie nowe, ponieważ minęło piętnaście lat, od kiedy je oglądał. Piętnaście długich lat.
Niektórzy uważali, że zimowe pejzaże są ponure, ale Kenneth lubił ich subtelne kolory. Drzewa pomalowane tysiącem odcieni szarości, wiecznie zmieniające się chmury pędzące po niebie jak żywe stworzenia. Niebawem wiosenne pączki rozwiną się w jaskrawozielonym splendorze. Kenneth zatrzymał się przy potoku, obserwując przepływ krystalicznej wody, falujące rośliny i wypolerowane kamienie. Własny dom, przynajmniej przez najbliższy miesiąc lub dwa.
Wrzucił kamień do potoku i ruszył w dalszą drogę. Zdoła wprawdzie zapewnić jakie takie utrzymanie sobie i siostrze, ale życie Beth zostało zrujnowane. Była ładna, dobra i mądra, a jej chroma stopa przypuszczalnie nie stanowiłaby wielkiej przeszkody w zamążpójściu, gdyby tylko Beth miała przyzwoity posag. Jednakże połączenie biedy i kalectwa skazywało ją na staropanieństwo.
Kenneth zatrzymał się na szczycie najwyższego wzgórza w Sutterton. Nad jego głową bezlistne gałęzie buków splątały się w skomplikowane wzory. Podniósł garść suchej ziemi. Od wielu wieków jego przodkowie żyli tu, pracowali i umierali. Teraz, z powodu karygodnych zaniedbań jego ojca, majątek zostanie sprzedany obcym.
Kenneth od dziecka kochał to miejsce równie mocno, jak kochał matkę. Z bolesnym jękiem odrzucił garść ziemi. Zrezygnowałby z szansy pójścia do nieba, żeby tylko zachować Sutterton. Choć i tak nie trafiłby do nieba po tylu grzesznych latach spędzonych na wojnie.
Kiedy schodził w dół, zimny wiatr rozwiewał mu włosy. Zastanawiał się, czy mimo wszystko nie ma możliwości, aby pożyczyć dość pieniędzy na spłatę części długu. Miałby wtedy czas, żeby sprzedać trochę ziemi i zająć się uprawą reszty.
Jednakże potrzebowałby naprawdę dużej sumy, przynajmniej dwudziestu tysięcy funtów. Przed powrotem do domu rozmawiał z kilkoma londyńskimi bankierami. Byli bardzo uprzejmi ze względu na jego pozycję, ale nikt nie zamierzał pożyczać pieniędzy człowiekowi, który odziedziczył wyłącznie długi. Prywatnie nie znał nikogo, kto mógłby mu pożyczyć taką sumę. Jego najbliżsi przyjaciele z wojska byli synami lekarzy, pastorów i drobnej szlachty. Musieli, tak jak on, żyć z oficerskiego żołdu i czasami posyłać jeszcze pieniądze do domu.
Najlepszy przyjaciel Kennetha, lord Michael Kenyon, był wprawdzie człowiekiem dość zamożnym, ale jako młodszy syn nie dziedziczył majątku. Poza tym niedawno się ożenił i jego żona oczekiwała dziecka. Na pewno nie miał na zbyciu dwudziestu tysięcy funtów, nawet gdyby Kenneth potrafił się przemóc i go poprosić. Już i tak dość często zawracał mu głowę swoimi kłopotami.
Zanim doszedł do skraju posiadłości, wyczerpał w myśli wszelkie możliwości ratunku. Z ponurą miną zawrócił do domu. Stracił majątek, teraz należało pomyśleć o przyszłości. Po zakończonej wojnie wielu byłych oficerów poszukiwało pracy. Na szczęście miał pewne powiązania rodzinne, dzięki którym będzie mógł znaleźć jakąś posadę.
Kiedy wszedł do domu, powitał go stary lokaj Harrod, jedyny służący mężczyzna, jaki jeszcze pozostał w Sutterton.
- Ma pan gościa, lordzie Kimball - powiedział lokaj, podając Kennethowi na tacy wizytówkę z taką ceremonią, jakby Sutterton był królewskim pałacem. - Ten pan postanowił zaczekać.
Lord Bowden.
Kenneth zmarszczył brwi, nie przypominając sobie takiego nazwiska.
- Gdzie on jest?
Harrod zakaszlał delikatnie.
- Pozwoliłem sobie zaprosić lorda Bowdena do biblioteki.
Węgiel był drogi i tylko w bibliotece rozpalano w kominku. Kenneth podał płaszcz i kapelusz lokajowi i przeszedł lodowatym korytarzem do biblioteki, gdzie było zaledwie odrobinę cieplej.
Na jego widok gość podniósł się z krzesła. Bowden miał jakieś pięćdziesiąt kilka lat i był szczupłym, żylastym mężczyzną o pewnym siebie wyglądzie. W jego niezbyt rzucającej się w oczy postaci największą uwagę zwracało intensywne, bystre spojrzenie ciemnych oczu.
- Czy my się skądś znamy, milordzie? - spytał Kenneth. - Czy też był pan przyjacielem mojego ojca?
- Znałem pańskiego ojca, choć nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. - Lord Bowden usiadł z powrotem, nie czekając na zaproszenie. - Przybyłem, aby porozmawiać z panem o interesach.
Kenneth zesztywniał.
- Jeśli jest pan wierzycielem, nie mogę panu pomóc. Jestem na skraju bankructwa.
- Wiem. Pańskie kłopoty finansowe są tajemnicą poliszynela. Dlatego mogłem wykupić zaległe długi po znacznie obniżonej cenie. Ich wartość wynosi w tej chwili pięćdziesiąt tysięcy funtów. Lord Bowden wyciągnął z kieszeni plik papierów i położył je na biurku.
Kenneth przerzucił dokumenty. Były jak najbardziej autentyczne, łącznie z koślawym podpisem jego ojca. Koniec przyszedł jeszcze szybciej, niż się spodziewał.
- Zrobił pan kiepski interes. - Kenneth, starając się zachować spokój, otworzył jednym szarpnięciem szufladę i wyjął główne klucze do posiadłości. Dziesiątki kluczy wisiały na masywnym kole z żelaznego drutu. - Życzę panu dużo szczęścia w nowej siedzibie. Proponuję, aby nie zwalniał pan służby; nieliczne osoby, które zostały, z pewnością odznaczają się lojalnością. Moja siostra i ja wyjedziemy jutro. Choć, jeśli pan nalega, moglibyśmy się stąd usunąć nawet dziś wieczorem.
Rzucił ciężkie koło z kluczami Bowdenowi.
Ten, całkowicie zaskoczony, nie zareagował dość szybko i klucze odbiły się od krzesła i upadły z brzękiem na podłogę. Bowden wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na Kennetha.
- Nie przyszedłem pana stąd wyrzucać. Mam pewną propozycję.
- To znaczy, że chce pan prolongować spłatę długów? Biorąc pod uwagę stan majątku, przez lata mógłbym spłacać jedynie procenty.
- Nie zamierzam negocjować nowych warunków - powiedział chłodno Bowden. - Jeśli zrobi pan coś dla mnie, skasuję dług i oddam panu czystą hipotekę.
Kenneth ze zdumieniem wpatrywał się w gościa. To, co usłyszał, było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
- Czego chce pan w zamian? Mojej nieśmiertelnej duszy?
- Nie jestem diabłem i pańska dusza jest pana problemem - odparł z lekkim uśmiechem Bowden. - Sutterton może należeć do pana. Musi pan tylko zniszczyć pewnego człowieka.
To było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Lord Bowden oszalał. Ze skrzywioną miną Kenneth przesunął dokumenty z powrotem w jego stronę.
- Niestety, jestem żołnierzem, a nie zabójcą. Musi pan sobie poszukać kogoś innego.
Bowden uniósł brwi.
- Gdybym potrzebował zabójcy, za parę szylingów bez trudu znalazłbym jakiegoś rzezimieszka. Moje wymagania są bardziej skomplikowane. Człowiek, który jest ponad wszelkimi podejrzeniami, popełnił zbrodnię. Chcę, żeby został zdemaskowany, osądzony i zgładzony. Chcę unicestwić jego cenną reputację tak, aby wszyscy wiedzieli, jakim jest łotrem. Wierzę, że jest pan człowiekiem, który potrafi to zrobić.
W głowie Kennetha zabrzęczał ostrzegawczy dzwonek. Powinien wyrzucić szaleńca, jeśli ma choć trochę zdrowego rozsądku. Z drugiej strony Bowden miał w rękach los Sutterton. Należało go przynajmniej wysłuchać, choćby ze względu na siostrę.
- Czemu ja? Nawet pana nie znam. - Pański ojciec wspomniał kiedyś o panu. To mnie zaintrygowało i zasięgnąłem języka. Rzadko się zdarza, aby młody człowiek o szlacheckim pochodzeniu zgłosił się do wojska, zatajając swoją pozycję. Nie tylko pan przeżył, lecz także odwagą i zasługami na polu walki zdobył pan patent oficerski. Oczywiście, istnieje wielu odważnych ludzi, pan jednak ma dwie cechy wyjątkowe.
- Pomieszanie zmysłów to jedna z nich, inaczej bym pana w ogóle nie słuchał - stwierdził sucho Kenneth. - A jaka jest druga?
Bowden kontynuował, nie zwracając uwagi na jego wtręt.
- Był pan oficerem zwiadu w Hiszpanii, co oznacza, że jest pan bezwzględny, zaradny i pomysłowy w zdobywaniu informacji. Słyszałem, że nazywano pana diabelskim wojownikiem.
Kenneth skrzywił się niechętnie.
- Nazwano mnie tak, kiedy wyśledziłem bandę francuskich dezerterów, którzy prześladowali hiszpańskich chłopów. Każdy oficer na moim miejscu zrobiłby to samo.
- Być może, ale pan zadziałał szybko i skutecznie. Po trzech latach na stanowisku oficera wywiadu złapali pana Francuzi i przez jakiś czas trzymali. Uciekł im pan i wrócił do macierzystego oddziału. Nikt nie wie dlaczego.
Kenneth pomyślał o Marii. Nigdy w życiu nie powie Bowdenowi, dlaczego zrezygnował z pracy w wywiadzie.
- Jeśli szuka pan szpiega, niech pan wynajmie policjanta. Lepiej ode mnie potrafi tropić przestępców.
- Tak zrobiłem, ale ten człowiek nie potrafił się dowiedzieć niczego ważnego. Potrzebny jest mi ktoś, kto wejdzie do domu zbrodniarza i zbada wszystko od wewnątrz. To właśnie zadanie dla pana. - Obrzucił uważnym spojrzeniem pobrużdżoną twarz Kennetha i jego mocną sylwetkę. - Wprawdzie nie wygląda pan na to, lecz wiem z dobrze poinformowanych źródeł, że jest pan utalentowanym artystą.
- Nie jestem artystą - powiedział sztywno Kenneth. - Umiem trochę rysować.
Bowden znów uniósł brwi.
- Jak pan sobie życzy. Słyszałem, że podczas wielu lat spędzonych na kontynencie wykorzystywał pan wolne chwile na studiowanie sztuki i architektury. Widział pan skarby Francji, Hiszpanii i Niderlandów, mistrzowskie dzieła, jakie niewielu Anglików mogło zobaczyć. To pomoże panu wkraść się do domu owego człowieka.
Rozmowa stawała się coraz dziwniejsza.
- Szuka pan bezwzględnego, odważnego szpiega, który zna się na sztuce, i chce pan na to wydać majątek - stwierdził bezbarwnym głosem Kenneth. - Dlaczego?
- Człowiek, którego chcę zdemaskować, jest malarzem. Nikt, kto nie zna się na sztuce, nie zdoła się do niego zbliżyć - powiedział Bowden z zimnym uśmiechem. - Dlatego jest pan dla mnie osobą szczególnie predestynowaną do tego zadania.
Malarz, pomyślał Kenneth, i spytał bez większego zainteresowania:
- Kto to jest?
Bowden zawahał się na moment.
- Zanim panu powiem, muszę mieć pańskie słowo, że nikomu nie powie pan o mojej propozycji, nawet jeśli mi pan odmówi. Szukam sprawiedliwości, Kimball, i ją znajdę.
- Daję słowo.
- Człowiek, o którym mówię, to Anthony Seaton.
- Sir Anthony Seaton?! - wykrzyknął z niedowierzaniem Kenneth. - Pan żartuje.
- Nie żartuję - warknął Bowden. - Pańska reakcja dowodzi, dlaczego tak trudno go zdemaskować. Nikt nie wierzy, że ten człowiek jest zbrodniarzem.
Kenneth pokręcił głową ze zdumieniem. Sir Anthony, znany zwłaszcza z portretów, malował również wspaniałe obrazy historyczne. Kenneth widział jego sztychy, które przejęły go do głębi.
- To jeden z naszych najznakomitszych malarzy.
- Owszem - mruknął Bowden, wygładzając niewidzialną fałdkę na spodniach. - Jest to także mój młodszy brat.
Nie będę się angażował w rodzinne waśnie - stwierdził po chwili, zaskoczony po raz kolejny, Kenneth.
Nawet jeśli miałby pan zdemaskować mordercę i uratować przy okazji własny majątek? - spytał cicho Bowden. - To nie są rodzinne waśnie.
Kenneth, odczuwając gwałtowną potrzebę napicia się czegoś, wstał i podszedł do bogato zaopatrzonej przez ojca szafki z alkoholami. Nalał koniaku do dwóch kieliszków, podał jeden z nich gościowi i usiadł znowu. Pociągnął duży łyk i powiedział:
- Musi mi pan opowiedzieć całą historię, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję wobec tej szaleńczej propozycji.
- Chyba tak - przyznał niechętnie Bowden, przyglądając się kieliszkowi z koniakiem. - Dwadzieścia osiem lat temu byłem zaręczony z młodą damą, która nazywała się Helen Cosgrove. Miała wspaniałe włosy i była... bardzo piękna. Dano już na zapowiedzi, gdy na tydzień przed ślubem Helen uciekła z moim bratem Anthonym.
Nic dziwnego, że się nie lubią, pomyślał Kenneth. - Dwadzieścia osiem lat to długi okres czekania na okazję do zemsty - powiedział.
Oczy Bowdena błysnęły gniewem.
- Sądzi pan, że jestem taki małostkowy? Byłem wściekły z powodu zdrady i nigdy się do żadnego z nich nie odezwałem. Jednak mimo iż nie mogłem wybaczyć, mogłem zrozumieć, jak to się stało. Helen podobała się wszystkim mężczyznom, a mój brat był przystojnym, romantycznym młodym artystą. W towarzystwie zaakceptowano w końcu ich zachowanie i określono to jako wspaniałą wielką miłość.
Bowden zamilkł. Kiedy cisza się przedłużała, Kenneth podsunął:
- Mówił pan o morderstwie.
- Helen zmarła latem zeszłego roku w Krainie Jezior. Mój brat ma tam letni dom. Uznano to za wypadek, ale ja wiem lepiej. Przez wiele lat mówiło się o miłostkach Anthony'ego. Helen musiała to bardzo przeżywać. W czasie, kiedy zginęła, mówiono, że Anthony miał jej dość i chciał się ożenić ze swoją aktualną kochanką. Zawsze był obrzydliwym egoistą. Wierzę, iż sam zamordował Helen albo tak jej uprzykrzył życie, że popełniła samobójstwo. Tak czy inaczej jest winien jej śmierci.
- Doprowadzenie kobiety do samobójstwa może być moralnym odpowiednikiem morderstwa, ale prawo tak tego nie traktuje. Rzuca pan podejrzenia na brata, jednakże wszyscy uznali śmierć lady Seaton za wypadek - powiedział spokojnie Kenneth.
- Normalne, zdrowe kobiety nie spadają w przepaść przy dobrej pogodzie, kiedy doskonale znają okolicę. Policjant wykrył jedną rzecz: po upadku Helen odnaleziono w tym miejscu ślady walki. Ponieważ jednak mój brat jest „poza podejrzeniami”, nikomu nie przyszło do głowy, aby mu cokolwiek zarzucić.
Szaleństwo, lecz w wydaniu Bowdena zimne, kontrolowane szaleństwo.
- Może ma pan rację i Seaton faktycznie zamordował swoją żonę - powiedział wolno Kenneth. - Jednakże biorąc pod uwagę okoliczności jej śmierci, najdoskonalsze dochodzenie na świecie może nie wyjaśnić tego, co naprawdę zaszło.
- Rozumiem, niemniej jednak nie spocznę, póki śmierć Helen nie zostanie dokładnie zbadana. Odszukałem pana, ponieważ sądzę, że ma pan szansę, aby sobie z tym poradzić. Jeżeli da mi pan słowo oficera i dżentelmena, że zrobi pan wszystko, co w jego mocy, aby wyjaśnić okoliczności śmierci Helen, zlikwiduję pańskie długi hipoteczne. Jeśli dostarczy mi pan ewidentnych dowodów winy Anthony'ego, dam panu dodatkowo pięć tysięcy funtów na odbudowę gospodarki.
Była to niewiarygodna oferta. Cudowna. Kenneth odstawił pusty kieliszek, wstał i zaczął krążyć po pokoju. Propozycja Bowdena była szalona i nie całkiem legalna. Gdyby miał trochę oleju w głowie, wyprosiłby Bowdena za drzwi. Jednakże Kenneth nigdy w życiu nie kierował się rozsądkiem. Jeśli się zgodzi, uratuje Sutterton. Beth będzie miała debiut w Londynie i posag, gdyby chciała wyjść za mąż. Majątek zacznie prosperować i po latach zaniedbań Kenneth będzie się mógł zatroszczyć o służbę i robotników rolnych.
A sam...
Stanął przy kominku i przesunął dłonią po delikatnie rzeźbionej półce. Kiedy był dzieckiem, często fantazjował na temat rzeźbionych dębowych postaci.
Dzięki Sutterton jego życie nabierze nowego sensu. W brudnych kwaterach i pod palącym hiszpańskim słońcem, w przededniu bitew i podczas ponurych zimowych nocy marzył o przyszłości, kiedy odziedziczy dom rodzinny. Planował skomplikowane zmiany, które zmodernizują starą posiadłość, nie pozbawiając jej historycznego charakteru. Jeśli przystanie na propozycję Bowdena, pewnego dnia będzie mógł zrealizować marzenia.
Kto na tym straci? Jeżeli sir Anthony jest winien, zasługuje na karę, nawet będąc najznamienitszym malarzem w Anglii. Jeżeli jest niewinny, lord Bowden uwolni się od swojej obsesji. Jeżeli zaś nie uda się odnaleźć dowodów winy lub niewinności, Kenneth i tak zostanie w Sutterton.
Poczuł metafizyczny dreszcz, kiedy sobie przypomniał, że zaledwie godzinę temu gotów był oddać wieczne zbawienie za cenę zachowania dziedzictwa. Jednakże Bowden nie był diabłem, lecz tylko udręczonym człowiekiem.
Kenneth zwrócił się do gościa.
- Musimy spisać dokładną umowę. Oczy Bowdena zalśniły triumfem.
- Oczywiście. Niech pan wyciągnie papier i atrament, zrobimy to od razu. Po półgodzinie dyskusji i pisania każdy miał swoją kopię umowy. Żaden nie zamierzał opowiadać o niej światu, ale istnienie dokumentu zapewniało uczciwość po obu stronach.
Kiedy obaj już się podpisali, Kenneth wstał i napełnił kieliszki.
- Wypijmy za sukces - powiedział. Bowden uniósł kieliszek.
- Za sukces.
Zamiast wysączyć powoli koniak, wypił go jednym haustem i z rozmachem wrzucił kielich do kominka. Szkło rozprysło się na kawałki, a krople koniaku zabłysły w ogniu błękitnym płomieniem.
- I niech mój brat sczeźnie w piekle za to, co zrobił - powiedział Bowden gniewnym głosem.
Słowa wisiały ciężko w powietrzu, dopóki Kenneth się nie odezwał.
- Powiedział pan, że mam dostać się do domu sir Anthony'ego. Przypuszczam, że wymyślił pan sposób, w jaki miałbym to zrobić.
- Sekretarz mojego brata odchodzi niebawem na lepszą posadę. Morley był kimś w rodzaju totumfackiego, który zajmował się całym domem. Panuje tam na ogół chaos, a bez Morleya zapanuje całkowite bezkrólewie. Niech się pan zgłosi do brata i poprosi o posadę.
- Dlaczego chciałby mnie przyjąć na sekretarza? - spytał zaskoczony Kenneth. - Są na pewno lepsi kandydaci.
- Jeśli ktoś odpowiedni sam się zgłosi, Anthony nie będzie już szukał nikogo innego. Pańska służba w armii może być bardzo pomocna, ponieważ mój brat ma romantyczny szacunek dla wojska, jednakże pańska znajomość sztuki będzie czynnikiem decydującym. Niech się pan zjawi u Anthony'ego i powie, że pewien jego przyjaciel, który chce pozostać anonimowy, posyła pana do niego, wiedząc, iż w domu Anthony'ego przydadzą się pańskie zdolności organizacyjne. Mojego brata to zainteresuje.
Kenneth miał nadzieję, że istotnie będzie to takie łatwe.
- A pozostali mieszkańcy? Czy sir Anthony ożenił się ze swoją kochanką?
Bowden zawahał się na moment.
- Jeszcze nie. Pomyślał pewno, że byłoby to podejrzane. Kenneth z namysłem napił się koniaku.
- Czy sir Anthony ma dzieci?
- Córkę imieniem Rebeka. Ma chyba dwadzieścia siedem lat. Upadła stara panna.
- Czy kobieta upadła może być starą panną? Bowden wzruszył ramionami.
- Może ją pan nazwać ladacznicą. Jako osiemnastoletnia dziewczyna uciekła z nikomu nieznanym poetą, a potem nie miała na tyle przyzwoitości, aby wyjść za niego za mąż.
To chyba cecha rodzinna, pomyślał ironicznie Kenneth, a głośno spytał:
- Czy Rebeka mieszka z ojcem?
- Tak. To, że ją przyjął z powrotem, jest kolejnym dowodem jego niskiego morale.
Bardziej niemoralne byłoby odrzucenie własnej córki przez jeden młodzieńczy błąd, pomyślał Kenneth, ale nie podzielił się tą myślą z Bowdenem.
- Ona powinna prowadzić ojcu dom - stwierdził. - Ciekaw jestem, dlaczego tego nie robi.
- Przypuszczalnie jest zbyt leniwa lub zbyt nieudolna. Sądzę, że sam pan to odkryje - stwierdził Bowden z lodowatym uśmiechem. - W końcu płacę panu majątek za to, żeby się pan dowiedział wszelkich szczegółów z życia mojego brata.
Kenneth, zanim przebrał się do kolacji, poszedł przekazać siostrze dobre wiadomości. Siedziała z robótką przy oknie w swoim pokoju, korzystając z ostatnich chwil dziennego światła.
Zmarszczył brwi i podszedł do kominka.
- Strasznie tu zimno, Beth. Powinnaś bardziej dbać o siebie. Podniosła oczy znad powłoczki, którą cerowała. - Nie warto marnować węgla. Jestem przyzwyczajona do zimna. Kenneth ukląkł i dołożył pokaźną kupkę węgla do ledwie tlącego się ognia. Kilka ruchów dmuchawką rozpaliło płomienie. Wstał i chciał coś powiedzieć, kiedy spostrzegł mały obrazek.
- Wielki Boże, Rembrandt! Myślałem, że już go dawno nie ma.
- Przepraszam, powinnam była wczoraj ci powiedzieć, ale zapomniałam w zamęcie spowodowanym twoim przyjazdem. Za każdym razem, kiedy Hermiona przyjeżdżała tutaj, szukała cennych rzeczy, żeby je zabrać. Wiedziałam, że to twój ulubiony obraz, więc zamieniłam ramki z tym okropnym landszafcikiem w korytarzu i przyniosłam Rembrandta do mojego pokoju. Hermiona raz tu weszła, ale nic nie zauważyła.
- Dzięki Bogu. Nie jest to wielki obraz, ale powinien być wart ze sto funtów.
Kenneth z bijącym sercem podszedł do obrazu przedstawiającego martwą naturę z owocami i kwiatami. Zwykła rama wprowadzała w błąd, ale dla znawcy było to niewątpliwie dzieło sztuki. Zawsze uwielbiał zmysłowe barwy i kształty. Jak można wydobyć taką głębię, takie bogactwo?
Wzruszony, że siostrze zależało na zachowaniu dla niego obrazu, spojrzał na nią i uderzyło go jej wielkie podobieństwo do matki.
- Niech cię Bóg błogosławi, Beth - powiedział cicho. - Myślałem, że go już nigdy nie zobaczę.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Cieszę się z twojej radości - powiedziała. Uśmiech znikł.
- Teraz już nie stracimy obrazu, prawda?
- Mamy szczęście - powiedział, przypominając sobie, z czym do niej przyszedł. - Odwiedził mnie pewien dżentelmen i zaproponował mi zajęcie, dzięki któremu, być może, uratujemy Sutterton.
Beth zachłysnęła się i upuściła robótkę na kolana.
- Wielki Boże! Jakie zajęcie?
- To dziwna sprawa i na razie nie mogę o niej mówić. Ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zostaniesz przedstawiona na dworze jako panna Wilding z Sutterton. Moje zajęcie nie jest niebezpieczne ani nielegalne, jedynie dość dziwne - dodał, uprzedzając pytania widniejące w oczach siostry - Będę jednak musiał pojechać na jakiś czas do Londynu. Nie wiem na jak długo, od paru tygodni do paru miesięcy. Część pieniędzy, które uzyskałem ze sprzedaży patentu, zostawię ci na domowe wydatki.
- Tak prędko odjeżdżasz?
Beth, mimo usilnych starań, nie potrafiła ukryć rozczarowania. Kenneth poczuł się niezręcznie. Beth zbyt długo była sama. Coś mu przyszło do głowy.
- Kiedy w zeszłym tygodniu przejeżdżałem przez Londyn, spotkałem przyjaciela, Jacka Davidsona. Wspominałem ci o nim w listach. Stracił władzę w lewej ręce pod Waterloo i od tej pory nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Jednakże jest młodszym synem właściciela ziemskiego i nieźle zna się na rolnictwie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, poproszę go, żeby przyjechał do Sutterton. Myślę, że zechce zająć się na razie majątkiem. Zorientuje się, co nam będzie potrzebne, jeżeli uda nam się zachować Sutterton. Beth spojrzała z kwaśną miną na swoją laskę.
- Pan Davidson z pewnością się tu przyda. Będę jednak musiała znaleźć jakąś przyzwoitkę - stwierdziła i zastanowiła się przez chwilę. - Napiszę do kuzynki Olivii. Przyjedzie, jeśli pozwolę jej zamieszkać w królewskim apartamencie.
- Zgoda - powiedział z uśmiechem Kenneth. - Miejmy nadzieję, że wszystko inne pójdzie równie gładko.
Kiedy jednak poszedł, aby się przebrać na kolację, poczuł, że traci dobry nastrój. Ciekawe, kiedy Faust zaczął mieć wątpliwości co do swojego paktu z Mefistofelesem.
Sir Anthony Seaton spojrzał z dezaprobatą na zastawę ustawioną w pokoju śniadaniowym.
- I to kucharz nazywa posiłkiem? Trzeba wyrzucić tego idiotę Francuza.
- Już został wyrzucony, ojcze - powiedziała Rebeka Seaton, nie podnosząc głowy znad szkicownika, który leżał przy talerzu. - Wczoraj go zwolniłeś.
Jej ojciec zmarszczył brwi.
- Rzeczywiście. Ten bezczelny łajdak zasłużył sobie na to. Dlaczego nie przyjęto nikogo na jego miejsce?
- Znalezienie nowego kucharza musi trochę potrwać, zwłaszcza kiedy wszystkie agencje truchleją na mój widok.
Przerwała, aby ugryźć kawałek grzanki.
- Słyniemy z prędkości, z jaką wymieniamy służbę. Na szczęście kuchenna umie trochę gotować.
- Skąd wiesz? Przeważnie sama nie wiesz, co jesz. Czemu się nie przyłożysz do prowadzenia domu?
Rebeka, wiedząc, że humor ojca poprawi się dopiero wtedy, kiedy wypije herbatę, odłożyła ołówek i poszła po filiżankę. Nalała herbaty z mlekiem, dosypała cukru, zamieszała i podała ojcu parujący napój.
- Gdybym się zajmowała takimi rzeczami, nie mogłabym ci pomagać w pracowni.
- To prawda. Ojciec przełknął łyk gorącej herbaty.
- Niech diabli wezmą Toma Morleya. Niezbyt dobrze dawał sobie radę z prowadzeniem domu, ale lepszy on niż nikt.
- Czy rozmawiałeś z tym młodym człowiekiem, którego polecił pan Morley? - spytała, bez wielkiej nadziei, Rebeka.
Ojciec lekceważąco machnął ręką.
- Kompletny ignorant. Do niczego.
Rebeka westchnęła. Trzeba zamieścić w gazetach ogłoszenia o poszukiwaniu nowego sekretarza. Ponieważ ojciec nie ma cierpliwości do rozmów, ona będzie musiała zająć się tłumem zgłaszających. Miała tylko nadzieję, że szybko znajdzie się ktoś odpowiedni.
- Dwie agencje obiecały przysłać dziś kucharzy. Przy odrobinie szczęścia któryś się nada.
Ojciec nałożył na talerz dwa płaty szynki.
- Nie zatrudniaj przypadkiem kolejnego rozkapryszonego artysty - ostrzegł.
- Postaram się - odparła sucho. - Jeden rozkapryszony artysta w domu zupełnie wystarczy.
Ojciec się uśmiechnął. Ten uśmiech sprawiał, że nawet wrogowie wybaczali mu despotyczny charakter.
- Słusznie, słusznie, ja wystarczę. Nad czym pracujesz? - zapytał, zaglądając córce przez ramię.
Uniosła szkicownik w jego stronę.
- Zastanawiam się nad Panią z Jeziora. Co myślisz o tej kompozycji?
- To ciekawe, zrobiłaś z niej pół nimfę, pół wojownika. Podoba mi się sposób, w jaki jej włosy płyną po wodzie, kiedy unosi miecz.
Była to znacząca pochwała z ust sir Anthony'ego Seatona, który nie uznawał taktu w ocenianiu sztuki. Rebeka wstała. Miała nadzieję, że ojciec prędko znajdzie następnego sekretarza i będzie mogła zacząć pracę nad nowym obrazem.
Rebeka zamierzała naszkicować tylko kilka ujęć do Pani z Jeziora, kiedy jednak podniosła głowę znad papieru, było wczesne popołudnie. Nie napisała jeszcze ogłoszenia i teraz było już za późno na gazety wychodzące następnego dnia. Co gorsza, nie podobały jej się dotychczasowe szkice.
Wstała i przeciągnęła się, rozprostowując zmęczone mięśnie, po czym przeszła się ze szkicownikiem po pokoju z pochyłym sufitem. Pracownia zajmowała połowę strychu i stanowiła jej sanktuarium. Nikt, nawet ojciec, nie miał tu prawa wstępu bez zezwolenia.
Usiadła przy oknie i wyjrzała na dwór. Dom stał na rogu, miała więc dobry widok na dwie ulice. Na dole, na Hill Street, rozpoznała dwoje służących z sąsiedztwa, którzy przystanęli, aby poflirtować. Zalotna pokojówka wdzięczyła się do przystojnego lokaja.
Rebeka otworzyła szkicownik na czystej stronie i szybko nakreśliła prowokacyjne wygięcie dziewczęcej szyi i kokieteryjny wyraz oczu. Zamierzała w przyszłości narysować serię obrazków przedstawiających kochanków. Może się przy tym dowie czegoś o miłości.
Kiedy znów podniosła głowę znad rysunku, ujrzała straganiarza popychającego zniszczone taczki. Stary, zmęczony mężczyzna był częstym gościem w tej okolicy. Ojciec wielokrotnie kazał mu pozować do mniej ważnych postaci na dużych obrazach. Straganiarz cieszył się z tej „wiecznej sławy”.
Miała właśnie odejść od okna, kiedy zobaczyła obcego mężczyznę wychodzącego zza rogu. Zwrócił jej uwagę ze względu na sposób, w jaki się poruszał. Wyprostowany, pewien siebie, niemal butny. Mimo że ubrany jak człowiek z wyższych sfer, miał mocne, muskularne ciało robotnika. Interesujące przeciwieństwo.
Nieznajomy zatrzymał się na rogu i spojrzał na Hill Street. Rebeka wstrzymała oddech, kiedy obrócił głowę, i ujrzała jego twarz. Nie był przystojny - wprost przeciwnie. Miał ostre, prawie brutalne rysy twarzy i wąską bliznę przez cały policzek. Jednocześnie wyglądał na bardzo inteligentnego. Nie mogła oderwać od niego oczu.
Czar prysł, kiedy mężczyzna opuścił głowę i znów ruszył w drogę. Rebeka usiadła znowu przy oknie i zaczęła rysować, szybko, jak najszybciej, żeby naszkicować obcego, póki jeszcze go pamiętała. Kilkoma kreskami uchwyciła jego fizyczny wygląd, ale mimo kilkakrotnych prób nie potrafiła oddać wyrazu twarzy.
Podniosła głowę i wyjrzała przez okno. Może udałoby się go namówić, żeby pozował? Oczywiście nie było już po nim śladu. Rebeka westchnęła. Dawniej pobiegłaby za nim ulicą, żeby lepiej się przyjrzeć jego twarzy. Może któregoś dnia powróci jej artystyczna pasja. Miała taką nadzieję.
Kenneth zatrzymał się naprzeciwko Seaton House. Malowanie portretów ludzi z wyższych sfer było z pewnością bardzo opłacalnym zajęciem. Duża rezydencja w Mayfair, dogodnie położona dla chętnych do portretowania, musiała kosztować sir Anthony'ego majątek.
Ciekaw był, co zastanie w środku. Chociaż lord Bowden nazwał go szpiegiem, jego głównym zajęciem jako oficera wywiadu było jeżdżenie konno i szkicowanie pozycji wojsk francuskich. Nigdy nie musiał szpiegować wroga tak jak tutaj.
Zacisnął usta i przeszedł na drugą stronę ulicy. Nie podobało mu się to, co miał robić, lecz przez wzgląd na Beth i Sutterton mógł kłamać i oszukiwać. Pokładał tylko w Bogu nadzieję, że szybko uda mu się ustalić winę lub niewinność Seatona.
Czekał tak długo na otwarcie drzwi, że zaczął się już zastanawiać, czy Seaton przypadkiem nie wyjechał z Londynu, zapominając zdjąć kołatkę. Zastukał ponownie, głośniej. Po upływie paru następnych minut drzwi otworzyła młoda służąca. - Słucham pana? - powiedziała, oddychając szybko, jakby przybiegła z najodleglejszej części domu.
- Jestem kapitan Wilding - powiedział Kenneth stanowczym tonem. - Chciałbym się zobaczyć z sir Anthonym.
Służąca dygnęła.
- Proszę tędy, proszę pana.
Zaprowadziła go do salonu na górze i oznajmiła:
- Kapitan Wilding do pana, sir Anthony.
Kenneth wszedł do pokoju i poczuł silny zapach oleju lnianego i terpentyny. Mimo wygodnych foteli i sof salon był w istocie pracownią malarską. Wysokie okna w dwóch ścianach wpuszczały dużo światła. Na pozostałych ścianach wisiały obrazy najrozmaitszych rozmiarów i kształtów, porozwieszane całkowicie przypadkowo.
Kenneth miał ochotę dokładniej im się przyjrzeć, najpierw jednak musiał załatwić najważniejszą sprawę. Na drugim końcu pokoju, na aksamitnej sofie, leżała skąpo przyodziana dama. Znudzony wyraz jej twarzy uległ gwałtownej przemianie na widok Kennetha.
Sir Anthony Seaton, w eleganckim ubraniu, stał przy sztalugach pośrodku pokoju, z paletą w jednej ręce i długim pędzlem w drugiej. Z wyglądu przypominał starszego brata, choć był postacią znacznie barwniejszą i bardziej interesującą.
Ignorując nowo przybyłego, nadal muskał płótno delikatnymi pociągnięciami pędzla. Kenneth chrząknął cicho.
- Kim pan jest i po co pan tu przyszedł? - spytał z irytacją sir Anthony, nie podnosząc głowy.
- Nazywam się Kenneth Wilding. Przysłał mnie jeden z pańskich przyjaciół, twierdząc, że pan poszukuje pilnie nowego sekretarza.
Artysta rzucił mu przelotne spojrzenie, z błyskiem rozbawienia w oczach.
- Kto był na tyle bezczelny? Frazier? Turner? Hampton?
- Ten pan prosił, żeby nie podawać jego nazwiska.
- Pewno Frazier - stwierdził sir Anthony, taksując wzrokiem gościa. - Jakie są pańskie kwalifikacje?
- Wygląda na nieźle wykwalifikowanego - mruknęła modelka, spoglądając na dolną część ciała Kennetha.
- Nie takiej pracy tu szuka, Lavinio - powiedział sucho malarz. - Od sekretarza wymagam umiejętności organizacyjnych i ładnego, wyraźnego charakteru pisma.
Kenneth postanowił nie zdradzać swego tytułu, lecz być poza tym jak najbardziej prawdomównym.
- Do niedawna byłem kapitanem w lekkiej brygadzie. Stąd mam doświadczenie w dowodzeniu i organizacji. Byłem także adiutantem generała i umiem nieźle pisać.
- Pan mnie zaczyna interesować, kapitanie Wilding. Sir Anthony odłożył paletę i pędzel na mały stolik z lewej strony.
- Idź na dół, Lavinio, i napij się herbaty. Ja tymczasem porozmawiam z tym człowiekiem.
Modelka wstała i bez pośpiechu włożyła jedwabną szatę. Następnie wolnym krokiem ruszyła do drzwi, przechodząc tak blisko Kennetha, że powłóczyste szaty dotknęły jego nóg. Starannie udrapowane zwoje jedwabiu niezbyt dokładnie zasłaniały jej bujne piersi. Rzuciła mu zachęcający uśmiech i wysunęła się z pokoju. Odprowadził ją otumanionym spojrzeniem. Praca u artysty zapowiadała nieoczekiwane korzyści.
- Dlaczego oficer chce zostać sekretarzem? - spytał Seaton, kiedy drzwi zamknęły się za modelką.
- Szukam zarobku - odparł krótko Kenneth. - Teraz, po wojnie, w wojsku nie potrzeba już tylu oficerów.
- To skandal, w jaki sposób naród traktuje żołnierzy, którzy obronili cywilizację przed korsykańskim potworem - powiedział z przejęciem Seaton. Zawahał się na chwilę i z powątpiewaniem spojrzał na szerokie ramiona gościa. - Nie mogę jednak zatrudnić sekretarza, który nic nie wie o sztuce.
Kenneth był przyzwyczajony do tego, że ludzie - na podstawie jego wyglądu - sądzą, iż umie jedynie układać cegły.
- Zawsze interesowałem się sztuką - powiedział. - Miałem to szczęście, że w Europie mogłem podziwiać wiele dzieł wybitnych artystów. Kościoły w Niderlandach są prawdziwą ucztą dla oka. Byłem również w Paryżu w czasie okupacji. Zanim skradzione dzieła zostały odesłane właścicielom, Luwr miał najbogatszą kolekcję na świecie.
- To musiało być coś wspaniałego - stwierdził malarz, kręcąc głową. - Jednakże człowiek może patrzeć na ocean, nie umiejąc pływać. Musi się pan wykazać swoją wiedzą. Chodźmy.
Sir Anthony przeszedł przez pokój do podwójnych drzwi i otworzył je, odsłaniając elegancki salon.
Kenneth wszedł za gospodarzem do pokoju, po czym zatrzymał się nagle. Przed sobą miał najwspanialszy obraz sir Anthony'ego.
- Poznaje pan, kapitanie Wilding? - spytał Seaton. Kenneth przełknął ślinę.
- Chyba każdy człowiek w Anglii widział reprodukcję Horacjusza przy moście. Ale żadna czarno - biała reprodukcja nie jest w stanie oddać jego piękna.
Kenneth spojrzał na płótno wzrokiem pełnym zachwytu. Z lewej strony dominowała postać Horacjusza. Za nim widać było most na Tybrze. Na jego końcu niewielkie postacie dwóch Rzymian podcinały podpory mostu, żeby nieprzyjaciel nie mógł po nim przejść. W stronę mostu szedł oddział dzikich wojowników, którym drogę zagradzał jedynie Horacjusz.
- Niech pan mi coś powie o tym obrazie - zażądał sir Anthony. Kenneth, niepewny, co artysta chciałby usłyszeć, zaczął nieśmiało:
- Z technicznego punktu widzenia jest wspaniały. Mistrzostwo pańskiej kreski dorównuje Jacques'owi - Louisowi Davidowi.
- Nie dorównuje. Przewyższa je - prychnął Seaton. - David jest przereklamowanym francuskim pacykarzem.
Seaton na pewno był pozbawiony fałszywej skromności.
- Siła obrazu leży w jego kompozycji - mówił dalej Kenneth. - W uniesionym w górę mieczu Horacjusza widać wielkie napięcie, które ożywia obraz.
Seaton kiwnął głową i Kenneth, zachęcony, kontynuował:
- Widziałem kiedyś inne ujęcie tego tematu, które ukazywało Horacjusza jako doświadczonego żołnierza, ale to, że namalował go pan jako młodzieńca, nadaje obrazowi inne znaczenie. Jest w Horacjuszu obawa, ponieważ nigdy nie brał udziału w bitwie. W jego oczach widać żal, że może zginąć, zanim zakosztował życia. Jednakże każda linia jego ciała mówi, że nie cofnie się przed wrogiem.
- Bardzo dobrze, kapitanie - powiedział sir Anthony, zwracając wzrok na Kennetha. - Jakie jest podstawowe znaczenie obrazu?
Jeśli był to egzamin, to niezbyt trudny.
- Wykorzystał pan historyczną opowieść o Horacjuszu do porównania sytuacji Anglii stojącej samotnie wobec Francuzów. Bardziej dosłowny malarz mógłby dać przywódcy wrogów twarz Napoleona, lecz pan to ledwo zamarkował, na tyle, żeby widz pomyślał o Francuzach, nie wiedząc dokładnie dlaczego.
- Podobno liczba sprzedanych reprodukcji tego obrazu przewyższa wszystkie inne obrazy angielskie - stwierdził sir Anthony, wpatrując się w swoje dzieło. - Obrazy historyczne są najwspanialszym przejawem sztuki. Podnoszą na duchu. Uczą. Inspirują. Żałuję, że nie mogę malować wyłącznie takich obrazów, ale umarłbym z głodu. - Zakręcił się na pięcie i wrócił do pracowni. - Przeciętny Anglik domaga się portretów i pejzaży. Wstyd i hańba.
Podszedł do sztalug w kącie pokoju i zdjął z nich przykrycie, odsłaniając prawie skończony portret rodzinny przystojnego mężczyzny o jastrzębich rysach i jego ładnej, złotowłosej żony. Między nimi stał mały chłopiec, który jedną ręką trzymał kurczowo rękę matki, drugą zaś opierał na grzbiecie spaniela.
- I co pan o tym myśli, kapitanie Wilding? Jestem najlepszym malarzem w historii Anglii, a jednak, żeby utrzymać córkę i siebie, muszę marnować talent na głupie portrety książąt i księżnych.
Mimo tych słów Seaton wyraźnie oczekiwał pochwał.
- Jest pan oszustem, sir Anthony - stwierdził ryzykownie Kenneth.
- Jak pan śmie! - wykrzyknął Seaton. Kenneth wskazał na obraz.
- Nazywa pan to głupstwem, a przecież spójrzmy na jakość. Wspaniały rysunek i kolory wyczuwalna czułość między tymi ludźmi, troska mężczyzny o żonę i syna. Nikt nie mógłby malować z takim wyczuciem i mocą, gdyby naprawdę pogardzał swoim zajęciem. Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy lubi pan malować portrety, ale nie chce pan tego przyznać, ponieważ wszyscy malarze uważają, iż jedynie obrazy historyczne są coś warte.
Sir Anthony wyglądał tak, jakby ktoś uderzył go w głowę. Po chwili uśmiechnął się krzywym uśmiechem.
- A to mnie pan przyłapał! Nawet moja córka niczego się nie domyśla. Zdał pan egzamin, kapitanie, aż za dobrze.
Kenneth zdawał sobie sprawę, że wywarł wrażenie na Seatonie, a jego pochlebne uwagi były tym ważniejsze, że nieoczekiwane. Jednakże wiedział, że nie powinien się zbyt daleko zapędzać w dyskusję o sztuce.
- Proszę mi wybaczyć, sir Anthony. Nie powinienem tego mówić.
- Niech pan nie przesadza z pokorą, kapitanie. Nie jest przekonująca.
Z pewnością zdolności obserwacyjne, które przyczyniły się do sukcesów w portretowaniu, sprawiły, że Seatona trudno było oszukać. Kenneth pomyślał, że na przyszłość musi uważać na to, co mówi.
- Przyznaję, iż niełatwo mi przychodzi pokora, lecz staram się na ogół nie być niegrzeczny - powiedział.
- To dobrze. W tym domu tylko ja mogę być niegrzeczny - przyznał Seaton, zasłaniając z powrotem obraz. - Nie cierpię domowego bałaganu, przeszkadza mi w pracy. Ponieważ nie udało mi się, jak dotąd, znaleźć nikogo, kto potrafiłby zająć się domem, mój sekretarz musi także to robić, oprócz swoich zwykłych zajęć. A także jeździć na moim koniu, kiedy ja jestem zbyt zajęty. Z tych wszystkich powodów musi pan tu mieszkać. Wynagrodzenie wynosi dwieście funtów rocznie. Kiedy może pan zacząć?
- Jak odbiorę swoje rzeczy z gospody, w której się zatrzymałem na noc - odparł Kenneth, zadowolony, że sprawa została załatwiona bez zbytecznego zwlekania czy domagania się referencji.
- Niech lokaj przyniesie pańskie rzeczy. - Sir Anthony pociągnął za jeden z dwóch dzwonków. - Moja córka Rebeka poinformuje pana o jego obowiązkach. Jeśli będzie pan miał jakieś wątpliwości, proszę raczej ją pytać. A ponieważ Rebeka nie znosi przerywania pracy prawie tak samo jak ja, lepiej będzie, jeśli pan jak najszybciej wszystkiego się nauczy. Codziennie rano będę z panem przez godzinę omawiał interesy i dyktował listy. I potem nie życzę sobie zawracania głowy interesami aż do następnego ranka. Jasne?
- Aż oślepia - powiedział Kenneth z lekkim odcieniem ironii. Seaton spojrzał na niego świdrującym wzrokiem.
- Dziś toleruję sarkazm, ale nie zawsze tak będzie.
- Jestem pewien, że moje sarkastyczne inklinacje utemperują się, kiedy się przyzwyczaję do swojej pracy - odparł Kenneth.
- Jest pan zupełnie inny niż moi dotychczasowi sekretarze, kapitanie - stwierdził z lekkim uśmiechem sir Anthony. - Przeczuwam interesującą współpracę, choć z pewnością niepozbawioną zgrzytów.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadła drobna kobieta. W domowym stroju, z masą kasztanowych włosów upiętych niedbale na karku i ze smugą sadzy na policzku miała mimo to sposób bycia, po którym można było poznać, że jest córką sir Anthony'ego.
- Dzwoniłeś na mnie, ojcze? - Tak, moja droga. Oto mój nowy sekretarz, kapitan Wilding.
Rebeka Seaton odwróciła się do Kennetha i obrzuciła go sceptycznym spojrzeniem. „Upadła stara panna”, mimo że nie odznaczała się konwencjonalną urodą, miała bystre orzechowe oczy i żywe usposobienie.
Kenneth pomyślał, że będzie miał z nią kłopot. Poważny kłopot.
Wielki Boże, to ten sam człowiek. Rebeka gapiła się na mężczyznę z szerokimi ramionami, stojącego obok ojca. Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Wyglądał na potężnego i niebezpiecznego. Wilk między jagniętami w Mayfair.
- Ten człowiek ma być twoim sekretarzem? Chyba żartujesz.
- Myślałem, że się ucieszysz, iż kogoś znalazłem - stwierdził sir Anthony, marszcząc brwi.
- Przepraszam, kapitanie... Wilder, tak? - powiedziała Rebeka, zdając sobie sprawę ze swego niegrzecznego zachowania. - Po prostu nie wygląda pan na sekretarza.
- Nazywam się Wilding, proszę pani. Do usług. - Kenneth ukłonił się nisko. - Obawiam się, że nic na to nie poradzę, iż bardziej przypominam boksera niż dżentelmena.
Miał niepokojąco głęboki głos i dobry akcent. Dlaczego zatem instynktownie nie czuła do niego zaufania? Może z powodu zimnego wyrazu szarych oczu? A może dlatego, że człowiek czynu tak bardzo nie pasował do ich domu, gdzie rządziła sztuka? Przeszkadzała sama jego obecność. Rebeka rzuciła ojcu zaniepokojone spojrzenie.
- Nie martw się, kapitan Wilding jest w pełni wykwalifikowany. Zaczyna pracę od razu. Pokaż mu dom i wyjaśnij związane z jego prowadzeniem obowiązki. O czwartej, kapitanie, proszę przyjść do biura. Objaśnię panu moje interesy.
Sir Anthony odwrócił się do sztalug.
- Przyślij tu Lavinię, żebym mógł zabrać się do pracy - polecił córce. Gdyby byli sami, Rebeka spierałaby się z ojcem, lecz teraz najwyraźniej było już na to za późno. Przeklęta impulsywność ojca! Patriotyczna chęć zatrudnienia weterana wojennego przeważyła nad zdrowym rozsądkiem.
- Dobrze - odparła niechętnie Rebeka. - Niech pan idzie ze mną, kapitanie Wilding. Najpierw pokażę panu pański pokój. Kenneth w milczeniu wyszedł za nią z pracowni.
- Był pan w wojsku, kapitanie? - spytała Rebeka, idąc po schodach na górę.
- Tak, w lekkiej brygadzie. Spojrzała na niego przez ramię.
- Czy ojciec wspominał panu, że większość pana pracy będzie się wiązać z prowadzeniem domu? To coś zupełnie innego niż służba w wojsku. Być może nie będzie panu odpowiadać.
- W obu przypadkach trzeba umieć komenderować ludźmi.
- Komenderowanie kobietami może się okazać trudniejsze.
- Dam sobie radę.
Wyglądał na człowieka, któremu nie brakowało doświadczeń z kobietami. To nie poprawiło jego obrazu w oczach Rebeki. Z nostalgią pomyślała o poprzednich sekretarzach ojca. Wszyscy byli miłymi, młodymi ludźmi z dobrych rodzin. Dobrze wychowanymi. Sympatycznymi.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby pracować jako zarządca, ale chciałbym wiedzieć, dlaczego mam to robić, skoro pani jest nad wyraz kompetentna.
- Nie życzę sobie zajmować się domem - powiedziała Rebeka.
- Nie lubi mnie pani, prawda? - stwierdził Kenneth, reagując bardziej na ton jej głosu niż na słowa.
Wielki Boże, co za brak taktu! Ale jeśli woli bezwzględną szczerość, proszę bardzo. Rebeka zatrzymała się na podeście i odwróciła do Kennetha, który zszedł w dół o jeden stopień, sprawiając, że ich oczy znalazły się niemal na tym samym poziomie. Z jakiegoś powodu to jeszcze bardziej podkreśliło jego fizyczną siłę. Rebeka powstrzymała się od cofnięcia o dwa kroki.
- Dopiero pana poznałam, trudno wiec mówić o lubieniu czy nielubieniu.
- Od kiedy to trzeba kogoś znać, żeby go nie lubić? Najwyraźniej żałuje pani, że jej ojciec mnie zatrudnił.
- Bardziej pan przypomina włóczęgę niż sekretarza - powiedziała cierpko Rebeka. - I jak znam ojca, nie spytał pana o referencje. Skąd się pan dowiedział o tej posadzie?
- Od jednego z przyjaciół pani ojca.
- Którego?
- Prosił, żebym zachował jego nazwisko dla siebie.
Coś takiego mógł z pewnością zrobić któryś z ekscentrycznych przyjaciół sir Anthony'ego.
- Ma pan jakieś listy polecające? Coś, co by pozwalało stwierdzić, że nie jest pan oszustem ani złodziejem?
Po krótkiej chwili i niemal niewidocznym napięciu skóry na twarzy Kenneth odpowiedział:
- Nie mam, choć mógłbym na pewno uzyskać świadectwo moralności od księcia Wellingtona. Zna mnie od lat.
Rzeczowa odpowiedź zabrzmiała przekonująco.
- Niech Bóg broni, abyśmy mieli fatygować księcia w tak mało istotnej sprawie.
Trudno było się skupić wobec bliskości jego twarzy, jeszcze bardziej fascynującej teraz niż przedtem, kiedy widziała ją z góry, przez okno. Ogniste, z ciemnymi obwódkami oczy, które widywały rzeczy, jakich nie mogła sobie nawet wyobrazić. Skóra spalona słońcem okrutniejszym niż angielskie. Zmarszczki uporu i zapewne humoru. Kiedyś w tych rysach musiała być młodzieńcza miękkość, która jednak zaginęła z wiekiem. Przypominał jej wulkan: spokojny na powierzchni, o nieznanych pokładach ukrytego ognia.
- Czy coś jest nie w porządku z moją twarzą? - spytał kapitan.
- Interesują mnie twarze, zwłaszcza te, które coś przeżyły.
Obrzuciła spojrzeniem bliznę, ciągnącą się przez policzek aż do gęstych, ciemnych włosów na skroni. Chciała jej dotknąć, sprawdzić, czy jest tak gładka jak wygląda.
- Czy to blizna od szabli?
- Tak, spod Waterloo.
A więc brał udział w tej strasznej masakrze. Zdaje się, że lekka brygada walczyła w samym centrum bitwy.
- Miał pan szczęście, że nie stracił oka.
- To prawda. A ponieważ nigdy nie byłem przystojny, nie straciłem też na urodzie.
Być może chciał ją wprawić w zakłopotanie, lecz nie było to łatwe, kiedy ktoś, tak jak Rebeka, wychował się w niekonwencjonalnym domu artysty.
- Wprost przeciwnie - powiedziała z namysłem. - Blizna czyni pańską twarz bardziej zajmującą, podkreśla ją jak światło skierowane na obraz. I ma przy tym całkiem artystyczny kształt. Nieźle się spisał jakiś Francuz. - Odwróciła się i ruszyła po schodach. Na górze poprowadziła go korytarzem. - Na tym piętrze są nasze sypialnie. Ojca z tyłu, moja - z lewej strony, a pańska tutaj, z widokiem na ogród.
Ich pokoje oddzielała tylko ściana. Stanowczo za mało. Otworzyła drzwi do jego pokoju i skrzywiła się na widok wnętrza.
- Przepraszam. Ktoś powinien był tu posprzątać po wyprowadzce Toma Morleya.
Jedna z pokojówek unikała pracy na wszelkie sposoby, a druga, Betsy nie mogła ze wszystkim nadążyć. Rebeka zdawała sobie z tego sprawę, ale w gruncie rzeczy nic jej to nie obchodziło. Potrafiła ignorować sprawy, które jej nie interesowały.
- Proszę mi przedstawić służbę, a sam tego dopilnuję - powiedział niezbyt przejęty Wilding.
- Za chwilę zaprowadzę pana do pomieszczeń dla służby.
Rebeka przeciągnęła palcem wzdłuż boazerii i skrzywiła się na widok grubej warstwy kurzu. Obrzydliwość.
- Nie mogę się doczekać, kiedy zmusi ich pan do pracy - stwierdziła.
- Jeśli któryś ze służących okaże się beznadziejny, zakładam, że mogę się go pozbyć i przyjąć nowego.
- Oczywiście. Na strych nie muszę pana prowadzić. Tam śpi służba i jest moja pracownia. Jeśli zechce pan ze mną rozmawiać, proszę pociągnąć czerwony sznur od dzwonka.
- A więc to tak przywołał panią ojciec - mruknął, idąc za nią. - Czy na moje wezwanie też pani tak prędko zareaguje?
Z jakiegoś powodu się zaczerwieniła.
- Nie - odparła sucho. - Mam zatem nadzieję, że potrafi pan samodzielnie poradzić sobie z kłopotami.
Z ponurą miną poprowadziła go na dół. Obawiała się, że kapitan będzie jej tylko przeszkadzał. Miała jednak nadzieję, że szybko dojdzie do wniosku, iż nie jest to dla niego odpowiednie zajęcie.
Kenneth z trudem uważał na to, co mówi i pokazuje mu Rebeka. Przeszkadzały mu w tym jej cięty język i badawcze spojrzenie. Rozpraszały go również widoczne wszędzie dzieła sztuki: obrazy, akwarele, grawiury, rzeźby. Od wizualnego bogactwa kręciło mu się w głowie tak jak po całym dniu kanonady francuskich wojsk. Prace sir Anthony'ego mieszały się z pracami innych mistrzów. Nic dziwnego, że Rebeka obawiała się, czy przypadkiem Kenneth nie jest złodziejem. Na szczęście chyba mu uwierzyła, choć widać było, że go nie lubi.
Zatrzymali się na pierwszym piętrze. Rebeka otworzyła drzwi małego pomieszczenia z tyłu domu.
- Tutaj jest gabinet ojca, ale pan będzie częściej tu przebywał niż on. Biurko w rogu należy do pana. Jak pan widzi, przez ten czas, odkąd odszedł Tom Morley, nazbierało się trochę spraw.
Biurko sekretarza pokrywały stosy papierów.
- Teraz rozumiem, dlaczego pani ojciec zatrudnił pierwszego lepszego kandydata.
- Przeciwnie, tata odrzucił człowieka, którego rekomendował Tom. Powiedział, że był głupim szczeniakiem.
- Cieszę się, że sir Anthony ma o mnie lepsze wyobrażenie - powiedział poważnie Kenneth.
Rebeka rzuciła mu ostre spojrzenie. W duchu skarcił sam siebie. Ma być sprawnym, nikomu nie wadzącym sekretarzem. Jeśli nie nauczy się trzymać języka za zębami, wyląduje na ulicy i straci bezpowrotnie Sutterton.
- Prawny doradca ojca zajmuje się poważniejszymi sprawami finansowymi, ale pan będzie odpowiedzialny za korespondencję i rachunki domowe - wyjaśniła Rebeka. - Księgi i materiały piśmienne są w tej szafie.
Wyjęła klucz z biurka i otworzyła szafę. Kenneth rzucił okiem na księgę rachunkową. Była podobna do ksiąg rachunkowych w wojsku. Da sobie radę. Rebeka wręczyła mu klucz i odwróciła się, żeby wyjść z pokoju. Kenneth zamknął szafę i ruszył za nią, po czym przystanął na widok portretu nad biurkiem sir Anthony'ego. Na tle mglistego pejzażu stała piękna kobieta w średnim wieku, z rudymi włosami opadającymi na ramiona. W jej wzroku błyszczała radość.
Kenneth spojrzał na swoją przewodniczkę i znów na obraz. Kobieta wyglądała jak Rebeka Seaton, choć bardziej kapryśnie i zmysłowo. Musiała to być zmarła lady Seaton i Kenneth mógłby przysiąc, że sir Anthony namalował portret z wielkim uczuciem. Czyżby miłość widoczna w każdym pociągnięciu pędzla mogła się z czasem zmienić w morderczą nienawiść?
Rebeka obejrzała się przez ramię.
- To na pewno jest pani matka - powiedział Kenneth. Rebeka zacisnęła palce na klamce i kiwnęła głową.
- Portret został namalowany w Ravensbeck, w naszym domu w Krainie Jezior.
- Nigdy nie słyszałem o lady Seaton - powiedział jeszcze ciszej Kenneth. - Domyślam się, że umarła.
- W zeszłym roku, w sierpniu - odparła Rebeka, odwracając wzrok.
- Bardzo mi przykro. Co się stało? Jakaś nagła choroba? Na tym obrazie jest taka żywotna.
- Wypadek - stwierdziła ostro Rebeka. - Okropny, głupi wypadek. - Zakręciła się na pięcie i wyszła z pokoju. - Teraz zaprezentuję panu służbę.
Kenneth ruszył za nią, zastanawiając się, czy jej odpowiedź była podyktowana żalem, czy też Rebeka sama miała wątpliwości co do okoliczności śmierci matki. Jeśli jej ojciec naprawdę zamordował matkę, byłby to niewyobrażalny koszmar.
Rzucił ostatnie spojrzenie na portret. Dzięki niemu rozpoznał ukrytą zmysłowość Rebeki. W przeciwieństwie do matki tłumiła ten aspekt swojej natury. Ciekawe, jak by wyglądała z kasztanowymi włosami okalającymi twarz i szczupłe ciało...
Do diabła! Zdecydowanym ruchem zamknął za sobą drzwi. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby podobała mu się naburmuszona córka człowieka, którego miał zniszczyć. Na szczęście nie należała do flirtujących panienek. Wprost przeciwnie. Jednakże było w niej coś pociągającego.
Po drodze do schodów na tyłach domu, prowadzących do kuchni i dziennego pomieszczenia dla służby, przeszli przez główną jadalnię.
- Ponieważ sekretarze są dżentelmenami, będzie pan jadał z nami - stwierdziła z lekką nutą sarkazmu Rebeka.
Najwyraźniej, jej zdaniem, Kenneth nadawał się wyłącznie do czyszczenia stajni. Co takiego mówił mu lord Bowden o jej ucieczce z nieznanym nikomu poetą? Przypuszczalnie panna Seaton preferowała mężczyzn chudych i gadatliwych, jeśli doświadczenie życiowe nie zniechęciło jej całkowicie do rodzaju męskiego, co wydawało się wielce prawdopodobne. Przystanął nagle, zapominając o swoich rozmyślaniach, na widok obrazu nad kredensem. Łowiąc wzrokiem niecierpliwe spojrzenie Rebeki wyjaśnił:
- Przepraszam, ale trudno mi się nie rozpraszać. Czuję się tak, jak podczas pierwszej wizyty w Luwrze. Jak można w ogóle jeść, kiedy ma się przed oczyma coś takiego?
Najwyraźniej zdziwił ją fakt, że Kenneth mógłby docenić dzieło sztuki, lecz jej ton, kiedy się odezwała, był łagodniejszy niż przedtem.
- Ma pan rację. Przez pierwszy tydzień, kiedy obraz tu zawisł, zupełnie nie miałam pojęcia, co jem. Nazywa się Szarża połączonej brygady i jest jednym z czterech obrazów składających się na cykl o Waterloo, nad którym ojciec pracuje od półtora roku. Ma nadzieję wystawić wszystkie cztery obrazy w Akademii Królewskiej w tym roku.
Olbrzymie płótno przedstawiało sześciu jeźdźców na koniach, galopujących wprost na widza. Śmiertelne kopyta i błyszczące szable niemal wychodziły z obrazu. Kenneth poczuł dreszcz.
- Wspaniałe - powiedział. - Mimo że nie całkiem realistyczne, to jednak przywodzi na myśl scenę, kiedy goniła za mną francuska kawaleria.
- Co to znaczy: nie całkiem realistyczne? - spytała Rebeka, marszcząc brwi. - Kawalerzyści królewscy galopowali wprost na ojca wiele razy, żeby mógł przygotować dokładne szkice. Aż dziw, że go przy tym nie stratowali.
- Namalował konie tak blisko siebie, że prawie się dotykają. W bitwie byłoby to niemożliwe - wyjaśnił Kenneth. - Ale obraz nie robiłby takiego wrażenia, gdyby konie były rozstawione bardziej naturalnie. Obraz jest kwintesencją ataku kawalerii.
- Ojciec mówi, że w malarstwie złudzenie rzeczywistości jest ważniejsze od technicznej dokładności.
Rebeka z namysłem przechyliła głowę, a potem gestem zaprosiła go, żeby przeszedł za nią do sąsiedniego pokoju śniadaniowego.
- Tutaj jest inny rodzaj obrazu ukazującego bitwę. Boadicea przed jej ostateczną bitwą z Rzymianami. I co pan myśli?
Kenneth przyjrzał się obrazowi, na którym widniała barbarzyńska rudowłosa królowa z włócznią w jednej dłoni i z uniesionym mieczem w drugiej. Wiatr rozwiewał jej białe szaty i płaszcz z wilczej skóry, gdy gestem nakazywała iść swoim wojskom na śmierć. Miała w sobie coś z gwałtownej, nieustępliwej Rebeki. Takie same rude włosy.
- Nie jest przekonująca jako wojownik, ale wspaniała jako symbol odwagi i walki o wolność.
- Dlaczego nie jest przekonująca?
- Za szczupła; trzeba mieć mocne mięśnie, żeby unieść taką broń. I ma zbyt gładkie ciało. Każdy, kto regularnie walczył z Rzymianami, musiałby nosić na ciele ślady walki.
Rebeka przeniosła wzrok z jego pokancerowanej twarzy na ręce pokryte licznymi drobnymi bliznami, śladami po zranieniach. - Rozumiem - przyznała. - Przynajmniej przyda się pan jako konsultant od wojen.
Pomyślał, że powinien przyjąć jej słowa jako rodzaj komplementu. Ponownie spojrzał na obraz. Myśląc głośno, powiedział:
- To świetny obraz, ale różni się w stylu od innych obrazów sir Anthony'ego. Czyżby to był jakiś eksperyment? Dramatyczna kompozycja i bogactwo kolorów są takie same, lecz kreski są miększe, a całość niemal poetycka.
Rebeka nie odpowiedziała, przyglądając mu się zmrużonymi oczyma. Może to był następny egzamin? Rzucił okiem na róg obrazu, gdzie sir Anthony sygnował wszystkie swoje dzieła literkami AS. Tym razem jednak inicjały wyglądały jak RS. Czyżby miało to oznaczać Rebekę, a nie Anthony'ego?
- Wielki Boże, to pani dzieło?
- Co się pan tak dziwi? - odparowała z rozdrażnieniem. - Chyba nie jest pan jednym z tych mężczyzn, którzy uważają, że kobiety nie potrafią malować.
Zaskoczony, spojrzał na obraz świeżym okiem.
- Nie. Po prostu nie miałem pojęcia, że pani też jest artystką.
I to jaką artystką! Technicznie nie ustępowała prawie ojcu i miała charakterystyczny styl, który był jednocześnie podobny i odmienny. Nie powinien był się dziwić, kobiety artystki były na ogół żonami lub córkami malarzy. Tylko w ten sposób kobieta mogła posiąść niezbędne umiejętności.
- Nic dziwnego, że nie chce pani tracić czasu na zajmowanie się domem. Byłaby to niepowetowana strata.
Przez chwilę Rebeka wyglądała na dumną z pochwały, ale kiedy się odezwała, w jej głosie nadal dominował cierpki ton.
- Całkowicie się z panem zgadzam. Dlatego musimy mieć kogoś, kto poprowadzi dom.
Z wyrazu jej twarzy łatwo było wyczytać, że wątpi, czy Kenneth potrafi sprostać wyzwaniu.
Nadszedł czas, aby wykazać się kompetencjami.
- Zanim poznam służbę, chciałbym się jeszcze czegoś dowiedzieć. Ilu ma pani służących?
Myślała przez chwilę.
- Obecnie mamy cztery służące i trzech służących.
- Są u pani od dawna?
- Tylko woźnica, Phelps. Pozostali pracują u nas dopiero od paru miesięcy.
Szkoda, służba bywa doskonałym źródłem informacji. Kenneth będzie musiał zaprzyjaźnić się z woźnicą.
- Dlaczego jest tak dużo nowej służby? I dlaczego nie udało się znaleźć odpowiedniej gospodyni?
- Matka wolała sama zajmować się domem. Po jej śmierci zapanował chaos. Ojciec nie jest... taki jak dawniej. Zatrudniłam po kolei dwie gospodynie, ale żadna nie umiała prowadzić domu artysty. Ojciec denerwował się i zwalniał kolejnych służących. Ci, których nie wyrzucił, odeszli do lepiej zorganizowanych domów. Potem Tom Morley wszystkim się zajął. Szło zupełnie nieźle, chociaż nie wszędzie ścierano kurze.
- Czy są jakieś nie obsadzone stanowiska?
- Pilnie potrzebujemy kucharza i głównego lokaja - powiedziała Rebeka ze złośliwym błyskiem w oczach. - Dwóch kandydatów na kucharza powinno się niebawem zjawić. Pan się tym zajmie.
Kenneth kiwnął głową, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Jednakże kiedy schodził za nią po schodach, zastanawiał się, co by na to powiedzieli żołnierze z jego pułku.
Służący odpoczywali przy herbacie i chlebie z masłem w swoim pomieszczeniu przy kuchni, kiedy weszła tam Rebeka z kapitanem Wildingiem. Zapadła cisza i sześć par oczu spojrzało na nowo przybyłych. Wśród obecnych brakowało tylko woźnicy Phelpsa.
- To jest nowy sekretarz sir Anthony'ego, kapitan Wilding - przedstawiła go zwięźle Rebeka. - Macie go słuchać.
Ironicznym gestem przekazała całą władzę kapitanowi.
Kiedy przyglądał się niewielkiej gromadce, służąca, która flirtowała ze wszystkimi, spojrzała spod oka na ulubionego lokaja i zachichotała. Kenneth otaksował ją wzrokiem bez słowa. Natychmiast się uspokoiła. Druga służąca wstała. Pozostali, po kolei, poszli za jej przykładem. Przypadkowa grupa ludzi zmieniła się przed zdumionymi oczyma Rebeki w oddział zdyscyplinowanych żołnierzy.
- Z porządkiem jest kiepsko - stwierdził kapitan chłodno. - To się musi zmienić. Kto uważa, że ma za dużo pracy, może poszukać sobie innego miejsca. Z problemami i skargami proszę się zgłaszać do mnie. Pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać sir Anthony'emu ani pannie Seaton. Jasne?
Wszystko było jasne. Kapitan przeszedł się po pokoju i poznał imiona i obowiązki wszystkich służących, a potem ich odprawił. Służący wyszli pod wrażeniem nowego przełożonego. Rebeka musiała przyznać, że jego zachowanie również na niej zrobiło wrażenie.
Kapitan równie kompetentnie odpytał kandydatów na kucharza. Pierwszy był bardzo zadufanym w sobie Francuzem. Po sprawdzeniu listów polecających Kenneth poprosił go, aby przygotował coś dla niego i panny Seaton. Kandydat, obrażony z powodu tak bezczelnego sprawdzania, wyszedł. Drugą kandydatką była także Francuzka, pulchna i pogodna kobieta. Nie miała tak oszałamiających referencji jak jej poprzednik, kiedy jednak została poproszona o zaprezentowanie swoich umiejętności, uniosła na moment, brwi, po czym wzięła się do roboty. Dwadzieścia minut później postawiła przed Kennethem i Rebeką pyszny słodki omlet i dzbanek gorącej kawy.
Wątpliwości Rebeki rozpłynęły się po pierwszym kęsie.
- Fantastyczne - powiedziała i spróbowała po raz drugi. - Doskonały pomysł, żeby wykorzystać wiśnie w koniaku do zrobienia szybkiego sosu. Zatrudni ją pan?
Kapitan Wilding, który siedział po drugiej stronie stołu, przełknął duży kawałek omletu.
- Tak. Pani Brunei bardzo dobrze zdała wszystkie trzy egzaminy.
- Jakie trzy egzaminy?
- Po pierwsze pani Brunei wykazała się właściwym podejściem i była skłonna zrobić wszystko, co należy - wyjaśnił Kenneth, popijając kawę. - Po drugie jest pomysłowa. W ciągu paru minut zdecydowała, co można szybko i niebanalnie przyrządzić z dostępnych produktów. I wreszcie, po trzecie, osiągnęła doskonały rezultat.
Widelec Rebeki zastygł w powietrzu.
- Czy przede wszystkim nie powinna być brana pod uwagę jej umiejętność gotowania?
- Najgenialniejsze umiejętności nie mają znaczenia, jeśli ktoś jest zbyt kapryśny i wybuchowy. Osoba umiejąca współpracować z innymi jest bardzo ważna w domu, gdzie zdarzają się problemy.
Rebeka skończyła omlet i pomyślała, że nowy sekretarz lepiej rozumie ludzką naturę, niż można by się po nim spodziewać. Poza tym lubi sztukę. Być może sir Anthony nie wybrał tak źle. Rebeka wstała.
- Dobrze pan zaczął, kapitanie. Zobaczymy się przy kolacji. Kenneth uniósł ciemne brwi.
- A zatem zdałem u pani egzamin?
- Do pracy przyjął pana mój ojciec. Nie do mnie należy egzaminowanie pana - powiedziała Rebeka, zdając sobie sprawę, że zachowała się wcześniej zbyt sceptycznie.
- Jest pani za skromna - odparł z nutą ironii. - Jestem pewien, że pani ojciec nie upierałby się przy zatrudnianiu sekretarza, który byłby dla pani odpychający.
- To prawda, ale ja nie skarżyłabym się zbyt pochopnie na człowieka, który odpowiada ojcu.
Rebeka wpatrywała się w kapitana Wildinga. O czym naprawdę myślał ten człowiek? Zachowywał się bardzo grzecznie i miał dobre maniery, ale Rebeka była pewna, że układność nie leży w jego prawdziwej naturze. Czym się różnił od innych mężczyzn, których znała? Nigdy się tego nie dowie, jeżeli nowy sekretarz będzie ważył słowa w obawie, aby nie zostać zwolniony. - Nikt nie może przez cały czas uważać na to, co mówi - stwierdziła impulsywnie - pozwalam więc mówić panu swobodnie w mojej obecności. Nie wykorzystam pańskich słów jako argumentu do zwolnienia.
Kenneth uniósł brwi.
- Daje mi pani carte blanche, żebym się zachowywał jak źle wychowany, pozbawiony taktu żołnierz?
- Tak jest.
Jego przejrzyste szare oczy zabłysły.
- I nie miałaby pani obiekcji, gdybym powiedział, że chcę panią pocałować?
Na twarzy Rebeki wykwitł rumieniec.
- Słucham? - powiedziała ze zdumieniem.
- Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem powiedzieć, że naprawdę chcę panią pocałować - rzekł gładko Kenneth. - Chciałem jedynie określić granice dopuszczalności moich słów.
- Właśnie je pan przekroczył. Proszę tego więcej nie robić.
Rebeka zakręciła się na pięcie i wyszła z pokoju śniadaniowego. Nowy sekretarz z pewnością nie był pokorny. Jednakże sama nie wiedziała, co ją bardziej rozzłościło: bezczelna uwaga o całowaniu czy stwierdzenie, że naprawdę nie ma na to ochoty.
Kenneth, mając pół godziny do spotkania z sir Anthonym, poszedł do swego pokoju. Służące wyczyściły wszystko do połysku, a lokaj przyniósł bagaże z gospody, w której Kenneth spędził poprzednią noc. Wydawało mu się, że będzie mógł zaakceptować większość służby. Potrzebowali jedynie silnej ręki.
W ciągu paru minut rozpakował rzeczy. Z jakiegoś niejasnego powodu przywiózł ze sobą tekę rysunków. Schował je głęboko w szafie, tak aby były niewidoczne dla służby. Później podszedł do okna, czując ogromne zmęczenie, jakby przemaszerował dwadzieścia kilometrów. Oszukiwanie było bardzo wyczerpujące.
Przystanął przy oknie i wyjrzał na mały ogródek. Dalej były domy i dachy Mayfair, najmodniejszej dzielnicy Londynu, gdzie koncentrowało się życie Wielkiej Brytanii. Mimo że Kenneth chodził do szkoły w Harrow, zaledwie kilkanaście kilometrów stąd, nigdy nie spędził więcej niż kilka dni w samym Londynie. Opuścił kraj w wieku, kiedy mógłby zacząć rozkoszować się przyjemnościami metropolii.
Zastanawiał się, czym się skończy jego pobyt w tym domu. Gdzieś niedaleko mieszkała Hermiona, owdowiała lady Kimball, która zażywała dostatku z pieniędzy zrabowanych zmarłemu mężowi. Kenneth miał nadzieję, że ich drogi nigdy się nie skrzyżują. Nawet po piętnastu latach nie potrafiłby się zachować w cywilizowany sposób wobec macochy. Lord Bowden także mieszkał nieopodal i domagał się częstych sprawozdań od swego „detektywa”. Kenneth z westchnieniem zasiadł w fotelu, żeby się zastanowić nad pierwszymi wrażeniami z domu sir Anthony'ego. Cała sprawa była jeszcze bardziej nieprzyjemna, niż mu się początkowo wydawało. Sir Anthony, o zmiennym usposobieniu i czasami aroganckim zachowaniu, dawał się jednak lubić. Trudno będzie pracować na co dzień z człowiekiem, którego chce się zniszczyć.
Z drugiej strony, jeśli Seaton zamordował żonę, to należy mu się kara. Ale czy sir Anthony byłby zdolny do morderstwa? Może. Był człowiekiem stanowczym, zdecydowanym, przyzwyczajonym do tego, żeby wszystko szło po jego myśli. W gniewie mógł stać się niebezpieczny. Jeden wściekły, gwałtowny ruch ręki podczas przechadzki z żoną mógł mieć śmiertelne konsekwencje. Sir Anthony trafiłby do więzienia, nawet gdyby zabójstwo było przypadkowe.
Jak można udowodnić takie przestępstwo bez świadków? Kenneth musi się dowiedzieć, co się działo w domu Seatonów w dniu śmierci Helen, musi poznać ówczesne wydarzenia i emocje.
Wrócił myślą do zachowania Rebeki Seaton, kiedy stwierdziła, że śmierć matki była „okropnym, głupim wypadkiem”. Jej reakcja była czymś więcej niż zwykłym żalem. Wskazywała na to, że podejrzenia lorda Bowdena mogą być usprawiedliwione. Ciekawe, co miała na myśli, kiedy powiedziała, że ojciec od śmierci matki nie jest sobą; żal czy wyrzuty sumienia?
Kenneth skrzywił się na wspomnienie Rebeki Seaton. Nie wiadomo po co zrobił tę idiotyczną uwagę o całowaniu. Uciekła jak rozzłoszczony kot. Do diabła, coś w tej kobiecie szalenie go pociągało. Z pewnością nie była to miłość od pierwszego wejrzenia; nawet nie był pewien, czyją lubi. Niemniej jednak intrygowały go jej ostry sposób bycia i wybitna indywidualność; dlatego odezwał się tak niestosownie. Za długo przebywał z daleka od cywilizowanego towarzystwa. Musi sobie przypomnieć dobre maniery.
Mimo iż ostatnie godziny w domostwie Seatonów uświadomiły mu wyraźnie, że jest tylko artystą amatorem, wziął ołówek i zaczął szkicować. Przy rysowaniu zawsze odpoczywał. Często porządkował wtedy myśli i uczucia.
Naszkicował miniaturę ponętnej Lavinii, modelki sir Anthony'ego. Byłaby dobrą modelką do obrazu Wenus. Dwoma szybkimi pociągnięciami ołówka przekreślił portret. Zawsze kochał piękno, ale nigdy nie zakochał się w pięknej kobiecie. Catherine Melbourne, wojenna żona, która szła za wojskiem przez Hiszpanię i Belgię, jedna z najbardziej zachwycających kobiet na ziemi, była równie kochająca i dobra, jak piękna. Oddałby życie za nią i za jej córkę, jednakże zawsze żywił wobec niej uczucia wyłącznie przyjacielskie, nawet kiedy owdowiała. Kochał natomiast Marię, ognistą hiszpańską bojowniczkę.
W gruncie rzeczy Maria i Rebeka były do siebie podobne. Żadna nie była piękna w konwencjonalny sposób, lecz obie robiły wrażenie. Obie spalały się w jednej, jedynej pasji. Dla Marii tą pasją była Hiszpania, dla Rebeki - jak sądził - sztuka. Sam talent nie tłumaczył wspaniałości obrazów. Pociągała go właśnie ta zawziętość. Maria żyła i umarła dla Hiszpanii, kiedy jednak miała czas i ochotę, kochała się jak dzika kocica. Ich miłość była burzliwa. Kenneth nie mógł sobie wyobrazić normalnego, codziennego życia z Marią, choć nieraz prosił, aby została jego żoną.
Czy coś by to zmieniło, gdyby się zgodziła? Czy żyłaby dzisiaj?
Przez moment zobaczył oczyma wyobraźni Marię, tak jak ją widział po raz ostatni. Szybko odrzucił ten wizerunek. Przeszłości nie można zmienić. Musi myśleć o dniu dzisiejszym, o Sutterton i o Beth, o ich przyszłości.
Jego zadanie nie będzie łatwe. Może ewentualnie liczyć na pomoc woźnicy i spróbuje odnaleźć poprzedniego sekretarza, Toma Morleya. Jednakże nie miał wielkich nadziei. Wywiadowcza praca w Hiszpanii nauczyła go, że całkowity obraz składa się na ogół z niezliczonych fragmentów informacji dostarczonych przez licznych informatorów. Tutaj nie miał ich zbyt wielu.
Niechętnie musiał przyznać, że najlepszym źródłem informacji na temat śmierci matki jest przypuszczalnie Rebeka. Wie o sprawach, o których nie ma pojęcia żaden służący. Musi się z nią zaprzyjaźnić po to, aby ją później zdradzić.
Zaklął pod nosem, szykując się do zejścia do gabinetu sir Anthony'ego. Wojna była czystsza i bardziej honorowa niż to, co robił tutaj.
- Proszę wysłać uprzejme ponaglenia do wszystkich tych ludzi - powiedział sir Anthony, stukając palcem w stertę listów. - Większość z nich to arystokraci. Zwykli ludzie szybciej płacą rachunki.
Spośród papierów na biurku sekretarza wyciągnął oprawny w skórę notes.
- Musi pan prowadzić moje notatki. To, co chcę, żeby zostało zanotowane, zapisuję na kawałkach papieru.
Otworzył notes i pokazał kilkanaście zapisanych karteczek wsuniętych za okładkę.
- To trzeba przepisać.
Kenneth wziął notes i rzucił okiem na jedną ze stron. Były tam takie notatki, zapisane wyraźnym pismem Toma Morleya. jak: 5 lutego, 10. 00 - 11. 00, książę Candover i rodzina, pierwsze szkice. Zamglone słońce. W tym samym dniu zapisane były dwa kolejne posiedzenia oraz notatka o wizycie przyjaciół i spotkaniu Rady Akademii Królewskiej. Kenneth poczuł lekkie podniecenie - notes z lata, kiedy zginęła lady Seaton, przyniesie mu cenne informacje o działaniach sir Anthony'ego.
Maskując swoje uczucia, zauważył:
- Ma pan bardzo wypełnione dni.
- Za bardzo. W zeszłym roku miałem trzysta sześć sesji portretowych. Brakowało mi czasu na moje obrazy historyczne - stwierdził z westchnieniem Seaton. - Trudno jednak odmówić damie, która błaga o portret i mówi, że nikt inny nie potrafi jej tak doskonale namalować.
Kennetha kusiło, żeby powiedzieć, iż Seaton sam przyznał, że lubi malować portrety i że zarobione w ten sposób pieniądze utrzymują dom, ale się powstrzymał. - Czy chciałby mi pan coś jeszcze wyjaśnić? - spytał grzecznie.
- Na dziś wystarczy - stwierdził, wstając sir Anthony. - Dyktowanie listów zostawię na jutro. Ma pan dość roboty.
Bez wątpienia Kenneth potrzebował przynajmniej kilku dni, żeby się uporać z zaległościami. Miał właśnie spytać, co powinien zrobić najpierw, kiedy w korytarzu rozległy się kroki. Ktoś zastukał pro forma i w otwartych drzwiach stanęły trzy modnie ubrane osoby.
- Cóż to, nie przy sztalugach, Anthony? - zdziwił się wyższy z dwóch mężczyzn, przystojny człowiek w wieku Seatona.
- Wprowadzam nowego sekretarza, którego zesłała mi opatrzność, w jego nowe obowiązki - odparł Seaton, wskazując gestem Kennetha. - Kapitana Wildinga przysłał mi anonimowy przyjaciel, który wiedział, że pilnie poszukuję sekretarza. Czy tobie to zawdzięczam, Malcolmie?
Malcolm obrzucił Kennetha ostrym, szybkim spojrzeniem.
- Gdybym prosił o anonimowość, z pewnością teraz bym się nie przyznał. Sir Anthony kiwnął z uśmiechem głową, jakby takiej właśnie odpowiedzi oczekiwał.
- Kapitanie Wilding, to są moi przyjaciele żartownisie, którzy lubią używać mojej pracowni w charakterze salonu.
- Ale tylko późnym popołudniem - wtrąciła kobieta, stojąca nieco za Malcolmem. Ku swemu zdumieniu Kenneth rozpoznał ponętną Lavinię, ubraną według najnowszej mody.
- Człowiek może być tyranem przynajmniej we własnym domu - stwierdził sir Anthony, zanim przeszedł do prezentacji.
Kenneth wstał i mruknął słowa powitania. Elegancki Malcolm okazał się lordem Frazierem, dość znanym malarzem. Drugim mężczyzną, niskim i krępym, o miłym uśmiechu, był George Hampton, rytownik i właściciel najbardziej znanej w Brytanii drukarni. Lavinia została przedstawiona jako lady Claxton. Kenneth mało się odzywał, choć dokładnie się wszystkim przyglądał. Ci ludzie znali Helen Seaton.
Po kilku minutach ogólnej rozmowy Malcolm Frazier powiedział:
- Miałem nadzieję, że zobaczymy, jakie robisz postępy z nowym obrazem z serii Waterloo. Pokażesz go nam?
Sir Anthony wzruszył ramionami.
- Od czasu waszej ostatniej wizyty niewiele miałem czasu na pracę, lecz oczywiście możecie go zobaczyć.
Z tymi słowy podał ramię Lavinii.
Zanim wyszli, w drzwiach zjawiła się Rebeka Seaton z jeszcze bardziej niedbałą fryzurą. Na widok gości zatrzymała się w progu.
- Jak się czuje najpiękniejszy artysta w Londynie? - spytał lord Frazier.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Rebeka. - Jak się pan czuje?
Lord Frazier roześmiał się, nie zwracając uwagi na przytyk pod adresem jego próżności. - Jesteś jedyną kobietą, jaką znam, która odmawia przyjmowania komplementów.
- Gdyby ich pan tak na prawo i lewo nie rozdawał, może przyjęłabym jeden dla siebie - stwierdziła słodkim głosem Rebeka, witając się z Lavinią i George'em Hamptonem.
Kiedy goście wyszli, Rebeka zamknęła za nimi drzwi i powiedziała:
- Widzę, że poznał pan pierwszych członków salonu Seatona.
- Sir Anthony mówił, że ludzie wykorzystują jego dom na miejsce spotkań, ale myślałem, że żartuje - odparł Kenneth, unosząc brwi.
- Ojciec nie przyjmuje przypadkowych gości w ciągu dnia, jednakże późnym popołudniem lubi, gdy ktoś wpadnie, żeby zobaczyć jego prace i pogwarzyć z modelami. Czasem to okropnie przeszkadza. Nie widział pan kota? - spytała, rozglądając się po pokoju.
- Kota?!
- Takie małe zwierzę z czterema nogami, wąsami i ogonem. - Rebeka zajrzała za biurko. - Ten pokój to jedno z ulubionych miejsc mojego kota.
Kenneth zastanowił się przez chwilę. Wprawdzie skupiał uwagę na swym pracodawcy, ale kątem oka widział chyba jakiś cień. Podszedł do szafy z materiałami piśmiennymi i zajrzał pod spód. Napotkał spokojne spojrzenie pary wielkich żółtych oczu.
- Przypuszczam, że to jest pani koci przyjaciel. Rebeka uklękła obok Kennetha.
- Chodź tutaj, Duszku. Pora na kolację.
Kot wysunął się spod szafy i przeciągnął leniwie. Było to chude, długonogie, szare kocisko z bliznami na uszach i nienaturalnie krótkim ogonem. Rebeka zamruczała do kota i wzięła go na ręce. Kenneth z zainteresowaniem spostrzegł, że jej zwykły, ironiczny wyraz twarzy ustąpił miejsca opiekuńczej trosce.
- Pani kot nazywa się Duch czy Duszek? - spytał.
- Naprawdę nazywa się Szary Duch. - Rebeka pogłaskała koci grzbiet i w nagrodę usłyszała głębokie, dźwięczne mruczenie. - Był zagłodzonym dachowcem, który przychodził do kuchni na żebry. Zaczęłam go karmić, ale przez całe miesiące nie dawał się dotknąć. A teraz jest prawdziwym domownikiem.
Jej troska o dzikie, głodne zwierzę wydawała się Kennethowi nieoczekiwana, choć miła. Chcąc wykorzystać jej przyjacielski nastrój do pogłębienia znajomości, Kenneth podrapał kota za uszami.
- Miły zwierzak - stwierdził. - I grzeczny. Przespał najazd elegantów.
- Jest do tego przyzwyczajony. Mnóstwo ludzi odwiedza nas regularnie, a ci troje przychodzą najczęściej. Ojciec, George i Malcolm przyjaźnią się od czasów, kiedy studiowali w akademii. George jest moim ojcem chrzestnym. Robi odbitki obrazów ojca.
- Są doskonałe i w dużej mierze przyczyniły się do sławy pani ojca. Kenneth znów pogłaskał kota, niemal dotykając końcami palców policzka Rebeki. Ciekaw był, czy delikatna skóra jest tak gładka, jak wygląda. Cofnął rękę, zanim odważył się jej dotknąć.
- Poznałem Lavinię wcześniej i myślałem, że jest zawodową modelką. Zdziwiłem się, kiedy się okazało, że to lady Claxton.
Rebeka z kotem w ramionach usiadła na krześle.
- Poznał ją pan, mimo że była ubrana? Kenneth stłumił uśmiech.
- Musiałem spojrzeć dwa razy, żeby się upewnić, czy to ta sama osoba.
- Lavinia była drugorzędną aktorką i modelką, która wyszła za dużo starszego baroneta. Teraz jest bogatą wdową, która lubi skandale. Nie przyjmują jej w najlepszym towarzystwie, lecz jest szalenie popularna wśród artystów.
Rebeka potarła policzek o miękkie kocie futerko.
- Wydaje mi się, że jest obecnie kochanką ojca - dodała głosem zbyt obojętnym. Kenneth nastawił uszu. - Czyżbym pana zaszokowała, kapitanie? - spytała Rebeka chłodno.
- Może za długo nie było mnie w Anglii. Kiedy wyjeżdżałem, młode damy nie mówiły o takich sprawach.
Rebeka uśmiechnęła się ironicznie.
- Nie jestem damą, zwłaszcza młodą. Moja reputacja została oficjalnie zrujnowana wiele lat temu. Świat sztuki jest na tyle niekonwencjonalny, że mnie akceptuje, choćby dlatego zresztą, że jestem córką sir Anthony'ego Seatona, ale nigdy nie zostałabym przyjęta w porządnym salonie.
- Czy zrujnowana reputacja umocniła panią czy raczej osłabiła? - spytał Kenneth, wiedząc, że jej odpowiedź będzie miała zasadnicze znaczenie dla ich stosunków.
Rebeka najpierw się zdumiała, a potem zamyśliła.
- Przypuszczam, że umocniła. Nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia reputacji, dopóki jej nie straciłam, choć w pewien sposób ta sytuacja raczej mnie wyzwoliła.
- Nie triumfy nas budują, lecz niepowodzenia - stwierdził filozoficznie Kenneth.
Rebeka przestała głaskać kota i spojrzała na niego z uwagą.
- Ma pan interesujący umysł.
- Już mi to mówiono - odparł sucho. - I nie zawsze jako komplement. Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Ode mnie to jest komplement, kapitanie. Rebeka wstała, owijając sobie kota na szyi.
- Zobaczymy się przy kolacji. Żelazne prawo tego domu mówi, że wszyscy jedzą razem. - Spojrzała na portret lady Seaton. - Matka wiedziała, że ojciec i ja często zapominamy przy pracy o bożym świecie, dlatego nalegała, żebyśmy wracali do cywilizacji przynajmniej na jeden posiłek dziennie.
- Jest pani do niej podobna - zauważył. - W gruncie rzeczy nie bardzo. Mamy podobny koloryt, ale matka była dużo wyższa, prawie wzrostu ojca. - Rebeka odwróciła się od portretu. - I oczywiście była piękna.
Kenneth chciał powiedzieć, że ona także jest piękna, powstrzymał się jednak, obawiając się, iż weźmie go za pochlebcę. Tymczasem zachodzące słońce zmieniło jej włosy w jedwabny ogień i było w niej prawdziwe piękno, widoczne dla każdego, kto potrafiłby je zauważyć.
- Czy lady Seaton była tak czarująca jak na portrecie? - spytał, wracając do tematu.
- Kiedy była szczęśliwa, rozjaśniał się cały dom. A kiedy była smutna... - Rebeka zawahała się na moment. - Wszyscy o tym wiedzieliśmy.
- Miewała zmienne nastroje? Rebeka zesztywniała i ruszyła do drzwi.
- A któż nie ma? - rzuciła.
Dotknął jakiejś wrażliwej struny. Przez chwilę zastanawiał się, jak wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Niechętnie przyznał sam przed sobą, że jeśli chce, aby Rebeka mu ufała, musi jej opowiedzieć coś o sobie.
- Moja matka umarła, kiedy miałem szesnaście lat - powiedział cicho. - To największa tragedia mojego życia.
Rebeka zatrzymała się i przełknęła ślinę.
- To... to zawsze zostawia straszną pustkę - szepnęła, przymykając na chwilę oczy. - Jak umarła pańska matka?
- Powoli i w wielkim bólu, na skutek ciężkiej choroby.
Uderzyło go ostre wspomnienie tamtego strasznego roku. Zajął się porządkowaniem papierów na biurku.
- Widziałem na wojnie wielką odwagę, ale nie taką jak mojej matki w obliczu śmierci - mruknął ochryple.
Kenneth fizycznie podobny był do ojca, natomiast z charakteru był prawdziwym synem Elizabeth Wilding. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką pamiętał z dzieciństwa, były długie, smukłe palce matki, obejmujące jego dłoń, kiedy uczyła go pisać swoje imię. Od niej nauczył się rysować i widzieć świat wokół siebie taki, jaki jest naprawdę.
Mimo że jej prostoduszny mąż kochał ją na swój sposób, nie umiał poradzić sobie z powolnym umieraniem Elizabeth. Pociechy i oparcia szukała u syna. Tego roku Kenneth stał się dorosły. Wspólne nieszczęście zbliżyło go do młodszej siostry i więzów tych nie zerwał nawet jego długi pobyt poza domem.
Szary Duch miauknął cicho, przywracając Kennetha do rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że jego dłonie od dłuższej chwili leżą nieruchomo na stercie papierów. Podniósł wzrok i zobaczył, że Rebeka przygląda mu się ze współczuciem. Kenneth się zerwał.
- Pani ojciec tłumaczył mi, co zapisywać w notesie. Czy wcześniejsze tomy są tutaj, w gabinecie? Chyba szybciej bym się we wszystkim połapał, gdybym mógł przejrzeć notesy z poprzednich lat. - Musi pan spytać ojca. Nie wiem, gdzie je trzyma. Do zobaczenia na kolacji, kapitanie.
Rebeka odwróciła się i wyszła z pokoju.
Spoglądał za nią ze świadomością, że pierwsze wrażenie było słuszne: Rebeka oznaczała kłopoty.
Rebeka zeszła do kuchni, przytulając do siebie kota. Zdenerwowała się rozmową o matce, a smutek kapitana Wildinga, spowodowany wspomnieniem śmierci jego matki, jeszcze spotęgował jej żal. Jego wrażliwość zaskoczyła Rebekę. Surowy oficer zamienił się na chwilę w małego chłopca, którym był kiedyś.
Kapitan Wilding stanowił intrygującą zagadkę. Na pierwszy rzut oka wydawał się opryskliwy i cierpki, choć na pewno inteligentny. Okazało się, że jest także tolerancyjny i zdumiewająco filozoficzny. Celowo opowiedziała mu o swej zniszczonej reputacji, aby przekonać się, jak zareaguje.
Nakarmiła kota i wróciła do swojej pracowni. Miała pół godziny do kolacji i chciała jeszcze raz spróbować naszkicować kapitana Wildinga.
Kenneth, zgodnie z wcześniejszą umową, odwiedził lorda Bowdena, aby zdać mu sprawozdanie z pierwszego tygodnia w domu Seatona. Lord przyjął go w swoim gabinecie, odkładając gazetę i zapraszając gościa do zajęcia miejsca w fotelu.
- Witam, lordzie Kimball. Co ma mi pan do powiedzenia?
Kenneth przyglądał się twarzy swego gospodarza. Teraz, kiedy poznał sir Anthony'ego, widział między braćmi duże podobieństwo fizyczne. Taka sama szczupła sylwetka, ten sam średni wzrost, taki sam układ kości policzkowych. Jednakże witalność sir Anthony'ego, jego wdzięk i okazjonalna drażliwość sprawiały, że wydawał się młodszy o więcej niż tylko dwa lata, jakie faktycznie dzieliły braci.
- Nie zrobiłem takich postępów, na jakie liczyłem - powiedział Kenneth, siadając. - Obawiam się, że moje badania zajmą dużo czasu.
Pokrótce wyjaśnił problem ze służbą i to, że praca dla sir Anthony'ego zabiera mu codziennie dużo czasu. Potem przedstawił plan dalszych działań. Wreszcie zakończył:
- Sir Anthony prowadzi codziennie szczegółowe notatki, które mogłyby nam wiele powiedzieć o krytycznym okresie. Niestety, okazało się, że notes z zapiskami z tamtych dni został, w zamieszaniu po śmierci lady Seaton, w wiejskiej rezydencji. Nie będę mógł go przejrzeć, chyba że w lecie nadal będę zatrudniony przez sir Anthony'ego i wyjadę z nim na wieś. I tak się może zdarzyć, biorąc pod uwagę trudności, jakie napotykam. Bowden wysłuchał go ze zmarszczonymi brwiami.
- Miałem nadzieję, że to wszystko potrwa krócej.
- Poczyniłem jednak pewne postępy. Poznałem przyjaciół sir Anthony'ego. Niebawem będę mógł rozmawiać z nimi o przeszłości. Chciałbym również porozmawiać z poprzednim sekretarzem, Morleyem.
- To proste.
Bowden sięgnął po pióro i zapisał nazwisko i adres.
- Morley jest teraz sekretarzem jednego z moich przyjaciół, posła do parlamentu.
- Czy pan to zaaranżował? Podejrzewałem, że stanowisko sekretarza Seatona zwolniło się nieprzypadkowo.
- Dowiedziałem się, że Morley ma ambicje polityczne. I załatwiłem mu stanowisko, które pomoże mu w zaspokajaniu tych ambicji - stwierdził Bowden. - Nie miał pan wprawdzie dość czasu, żeby znaleźć dowody zbrodni, ale chciałbym wiedzieć, jakie są pańskie wrażenia.
Kenneth zastanawiał się przez chwilę.
- Śmierć lady Seaton jest otwartą raną, którą się czuje, ale o której się nie mówi. Sir Anthony ani jednym słowem nie wspomniał o żonie, lecz czasem wpatruje się w jej portret, który wisi w jego gabinecie. Jego córka nie jest w stanie rozmawiać o śmierci matki. Szkoda, że nie umiem czytać w ich myślach.
Kenneth rzucił Bowdenowi rozbawione spojrzenie.
- Czy w plotkach o zamierzonym małżeństwie sir Anthony'ego chodziło o lady Claxton? Jest coś między nimi, choć chyba niezbyt poważnego.
- Lavinia Claxton? - prychnął Bowden. - Można się było spodziewać. Wielu mężczyzn obdarza swymi łaskami. Anthony zamordował Helen dla innej kobiety, ale nie udało mi się dowiedzieć, o kogo chodziło. Anthony jest na swój sposób dyskretny.
Kenneth zmarszczył brwi. Jeśli sir Anthony kochał inną kobietę na tyle, aby z tego powodu zabić żonę, to dlaczego utrzymywał intymne stosunki z Lavinią a nie ze swoją poprzednią przyjaciółką? Oczywiście, jeśli poprzednia przyjaciółka faktycznie istniała. Przypominało to trochę pogoń za cieniem.
- Jaka jest moja bratanica? - spytał nieoczekiwanie Bowden. Kenneth nie miał specjalnej ochoty na dyskutowanie o Rebece.
- Na ogół widuję pannę Seaton tylko przy kolacji. To spokojna osoba, która cały czas spędza w pracowni. Wie pan, że jest utalentowaną malarką?
- Nie miałem pojęcia. To być może tłumaczy jej amoralność. Artystom wydaje się, że prawa boskie i ludzkie ich nie dotyczą.
Kenneth starał się zachować spokój.
- Zapewne panna Seaton popełniła błąd, kiedy była młoda, ale nie słyszałem złego słowa na temat jej zachowania. - To niech się pan bardziej stara - doradził zimno Bowden. - Jestem pewien, że wygrzebie pan jakieś plotki. Mam nadzieję, że następnym razem będzie pan miał mi coś więcej do zakomunikowania.
- Tygodniowe sprawozdania nie mają sensu - stwierdził Kenneth, niezadowolony z nacisków. - Pan będzie się denerwował brakiem postępów, a ja nie lubię działać pod presją.
Twarz Bowdena się zachmurzyła.
- Może ma pan rację - przyznał po długim milczeniu - ale nalegam na spotkania przynajmniej raz w miesiącu.
- Bardzo dobrze, choć powinniśmy się spotykać gdzie indziej. Tutaj jesteśmy zaledwie o półtora kilometra od domu sir Anthony'ego. Natychmiast mnie wyrzuci, jeśli się dowie, że ktoś mnie tu widział. Z tego samego powodu proszę do mnie nie pisać na jego adres, chyba że będzie to coś bardzo pilnego.
Kenneth podał Bowdenowi kawałek papieru z zapisanym adresem.
- Do osobistej korespondencji mam skrytkę pocztową, którą sprawdzam co parę dni.
Bowden schował adres do szuflady.
- Teraz, skoro się pan tam już zadomowił, spodziewam się, że sprawy pójdą szybciej.
- Mam wrażenie, że moja praca potrwa dłużej, niżbyśmy obaj tego chcieli.
Kenneth wstał.
- Proszę mnie nie odprowadzać. Do widzenia, milordzie.
Kenneth wyszedł z gabinetu, po czym zatrzymał się na chwilę w ciemnym holu, gdyż lokaj otwierał właśnie drzwi drobnej, szczupłej kobiecie o srebrnych włosach. Ze sposobu, w jaki lokaj ją przywitał, widać było, że jest to pani domu. A zatem Bowden się ożenił, choćby po to, żeby znienawidzony brat nie odziedziczył tytułu.
Lady Bowden, idąc w stronę schodów, spostrzegła Kennetha i lekko skinęła głową. Cóż to jest za małżeństwo, skoro Bowden nadał ma obsesję na punkcie byłej narzeczonej?
Wracając do domu Seatona, Kenneth pomyślał, że jego praca okazała się dość sympatyczna. Zarówno sir Anthony, jak i Rebeka byli tak zajęci malowaniem, że nie zwracali na niego uwagi, pod warunkiem że wypełniał na czas swoje obowiązki. Przyjaciele sir Anthony'ego dobrodusznie zaakceptowali nowego sekretarza i bez skrępowania rozmawiali w jego obecności. W ten sposób dowiedział się już paru cennych rzeczy.
Opanowanie służby potrwało trochę dłużej, ale wszystko się ustabilizowało, kiedy zwolnił najbardziej leniwą służącą i zatrudnił głównego lokaja nazwiskiem Minton.
Nieliczne wolne chwile Kenneth poświęcał na oglądanie dzieł sztuki. Najbardziej żałował, że tak rzadko widuje Rebekę. Po rozmowie pierwszego dnia miał nadzieję, że pozyska jej zaufanie i dowie się czegoś więcej o śmierci matki. Tymczasem, jak powiedział lordowi Bowdenowi, widywał ją tylko sporadycznie. Na kolacji byli przeważnie goście i trudno byłoby prowadzić poważne rozmowy. Rebeka w milczeniu zjadała posiłek, a potem nie przyłączała się już do towarzystwa w salonie.
Raz czy drugi zastanawiał się, czy przypadkiem go nie unika, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Po prostu co innego zaprzątało jej myśli. Zaakceptowała Kennetha jako domownika i traktowała go podobnie jak domowy mebel. Postanowił koniecznie znaleźć okazję do rozmowy.
Problem polegał na tym, że chęć kontaktu z Rebeką nie wynikała jedynie z jego zadania. Chciał lepiej poznać jej talent, jej indywidualność i ukrytą zmysłowość. To, że Rebeka go intrygowała, wzmagało tylko niesmak z powodu oszustwa. Gdyby sir Anthony został w przyszłości oskarżony o morderstwo, Rebeka z pewnością dowiedziałaby się o roli Kennetha. Wolał nawet nie myśleć o jej reakcji.
Po drodze przechodził obok poczty, gdzie wynajmował skrytkę. Znajdowała się w sklepie z materiałami piśmiennymi, zatem łatwiej było znaleźć pretekst do wejścia. Okazało się, że czeka na niego list od siostry. Beth musiała napisać natychmiast po otrzymaniu jego kartki. Kenneth złamał pieczęć i przeczytał pojedynczą, gęsto zapisaną stronę.
Drogi Bracie!
Cieszę się, że praca idzie Ci dobrze. U nas wszystko układa się zaskakująco pomyślnie, głównie z powodu przybycia Twego przyjaciela, porucznika Davidsona. Tak jak przypuszczałeś, na początku był raczej onieśmielony, jednakże jego nastrój znacznie się poprawił. Kuzynka Olivia i ja bardzo go lubimy.
Okaleczone lewe ramię porucznika Davidsona sprawia, że w jego obecności nie krępuję się moim kalectwem tak bardzo, jak w towarzystwie innych obcych ludzi. Codziennie rano jeździmy razem konno po majątku. Ma on wiele pomysłów, jak powiększyć zbiory, nie inwestując dużych pieniędzy. Dzierżawcy i robotnicy podziwiają jego zdrowy rozsądek. W Sutterton jest teraz zupełnie inaczej.
Dalej Beth opisywała pomysły Davidsona. Dowodziły one, że jego przyjaciel znacznie lepiej znał się na rolnictwie, niż Kenneth sądził. Jeśli udałoby się ocalić Sutterton, Kenneth miał nadzieję, że Jack na stałe przejmie zarządzanie majątkiem.
Złożył list i schował do kieszeni płaszcza. Dobry nastrój Beth uspokoił jego wyrzuty sumienia, że tak szybko po powrocie do Anglii znów ją opuścił. Jego dobry humor nie trwał długo. Nawet świadomość, że działa dla dobra siostry i ocalenia majątku rodzinnego, nie tłumiła w nim uczucia niesmaku wobec tego, czego się podjął. Rebeka weszła do pracowni ojca i natychmiast wyczuła, że jest on o krok od wybuchu. Sir Anthony był znany jako arystokrata o nienagannych manierach i ubiorze, obdarzony dodatkowo talentem malarskim. Jedynie najbliżsi mu ludzie wiedzieli, że pod tą powierzchnią istnieje ogromnie zdyscyplinowany, wybitny artysta.
Rebeka jako dziecko narysowała kiedyś ojca w postaci wulkanu znajdującego się na skraju erupcji. Sir Anthony'ego szczerze ubawił ten rysunek. Kiedy napotykał trudności w pracy, na której mu zależało, wulkan wybuchał. Rebeka zawsze starała się unikać ojca w takich okolicznościach.
Ubranie bywało niezłym wskaźnikiem jego humoru. Zwykle malował w eleganckim stroju, jakby dopiero co wyszedł z klubu przy St. James. Teraz żakiet leżał na podłodze, rękawy koszuli były podwinięte do łokci, a siwiejące włosy - rozczochrane. Rebeka uznała, że powinna jak najszybciej wyjść, zanim ojciec ją zauważy.
Za późno.
- Gdzie jest Wilding, do diabła? - warknął sir Anthony, odrzucając paletę i pędzel.
- Wydaje mi się, że wyszedł z samego rana - odparła zrezygnowana Rebeka.
Nie widziała wprawdzie kapitana, jak wychodził, ale kiedy był w domu, panował w nim inny nastrój. Bardziej energiczny.
Ojciec ponurym wzrokiem spoglądał na wielkie płótno, oparte na sztalugach.
- Co jest złego w tym cholernym obrazie?
Rebeka, mimo że obserwowała powstawanie obrazu od pierwszych szkiców do prawie skończonego dzieła, posłusznie podeszła bliżej i ponownie mu się przyjrzała. Ostatnie płótno z serii Waterloo przedstawiało księcia Wellingtona na koniu, stojącego w strzemionach i kapeluszem dającego znak do ataku na Francuzów. Bohaterska postać księcia dominowała na obrazie, podczas gdy tło stanowiły oddziały zmaltretowanych żołnierzy.
Był to dobry obraz, choć Rebeka rozumiała niezadowolenie ojca. Na płótnie brakowało ducha. Nie wiedziała jednak, jak temu zaradzić.
- Nie ma w nim nic złego - odparła z wahaniem, ponieważ ojciec najwyraźniej oczekiwał od niej jakiejś odpowiedzi. - Podobieństwo Wellingtona jest dobrze uchwycone i ruch ramienia jest bardzo dynamiczny. Pole bitwy wygląda przekonująco.
- Podobieństwo i kompozycja są świetne, jak zwykle u mnie - powiedział z niecierpliwością sir Anthony. - Ale to nie jest wielki obraz, tylko zwyczajnie poprawny. Może Wilding mi powie, czego w nim brakuje. W końcu brał udział w tej bitwie. Dlaczego go tu nie ma? - dodał ze złością.
- Jestem pewna, że niedługo wróci. Powiem lokajowi, żeby go tu przysłał, jak się tylko pokaże.
Zanim Rebeka zdążyła podejść do drzwi, wszedł kapitan Wilding. Mimo skromnego ubrania zwracał na siebie uwagę. Kiwnął głową Rebece i położył na stole jakąś paczkę.
- Tutaj są farby, które pan zamówił, sir Anthony. Byłem niedaleko sklepu i sam je odebrałem.
Rebeka przyglądała się kapitanowi, usiłując odkryć, skąd bierze się w nim poczucie wyższości. Częściowo wynikało ono z siły fizycznej, do tego dochodziły inteligencja i pewnego rodzaju uczciwość, a jednak żadna z tych cech nie określała w pełni jego charakteru.
- Gdzie pan się podziewał? - warknął sir Anthony.
- Sprawdzałem dostawców wina - powiedział spokojnie Wilding. - Jak pan zapewne pamięta, wczoraj mówiliśmy o tym, że pański obecny dostawca nie jest dość rzetelny. Wydaje mi się, że znalazłem lepszego.
- A zatem próbował pan wina i jest pan teraz zawiany - stwierdził sarkastycznie sir Anthony.
- Naturalnie, próbowałem wina, ale z pewnością nie jestem pijany - odparł kapitan, nie dając się sprowokować. - Przepraszam, jeśli moja nieobecność w czymś panu przeszkodziła. Nie wiedziałem, że będzie mnie pan tu potrzebował.
Sir Anthony z wściekłością złapał pojemnik z białą farbą i rzucił w swego sekretarza.
- Powinien pan tu być, kiedy pana potrzebuję.
Wilding uchylił się zręcznie i pojemnik z chlupnięciem uderzył w drzwi, zalewając dębową boazerię białą farbą.
Sir Anthony całkowicie stracił panowanie nad sobą i zaczął rzucać po pokoju czym popadło. Po białej farbie poleciały pojemniki z żółcią neapolitańską i z błękitem pruskim. Pęk specjalnych pędzli o długich rączkach rozleciał się po podłodze. Jednym ruchem ręki sir Anthony zgarnął wszystko z podręcznego stolika, po czym złapał nóż malarski i cisnął przed siebie. Nóż przeleciał tuż obok Rebeki, odbijając się od ściany.
Rebeka zamierzała właśnie szukać schronienia za kanapą, kiedy kapitan Wilding skoczył przez pokój i złapał sir Anthony'ego za rękę.
- Może pan sobie niszczyć całą pracownię - powiedział niebezpiecznie cichym głosem - ale proszę nie rzucać w damę.
Sir Anthony próbował uwolnić rękę.
- To nie jest żadna dama! - krzyknął. - To moja córka. Kapitan mocniej zacisnął pałce.
- Tym bardziej powinien się pan kontrolować.
Przez chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo. Sir Anthony, choć w napadzie furii, nie potrafił wyrwać ręki z żelaznego uścisku kapitana Wildinga.
Uniósł lewe ramię i Rebeka przez moment myślała, że uderzy kapitana. Jednakże nastrój ojca zmienił się błyskawicznie. Sir Anthony opuścił rękę.
- Ma pan rację - mruknął i rzucił okiem na Rebekę. - Nigdy cię nie uderzyłem, prawda? - Tylko ochlapałeś farbą - odparła, starając się mówić lekkim tonem. - Kiepsko celujesz.
Kapitan rozluźnił uścisk, ale jego szare oczy przypominały dwa kamyki.
- Pan często miewa takie ataki? - spytał.
- Niezbyt często. - Sir Anthony pomasował prawą rękę.
- Meble w tym pokoju łatwo się myje. Specjalnie je dobierałem.
- Bardzo śmieszne - stwierdził sucho kapitan Wilding. - Jest pan winien córce przeprosiny.
Sir Anthony zmarszczył brwi, słysząc naganę z ust swego sekretarza.
- Rebeka nie traktuje moich wybuchów poważnie.
- Doprawdy? To czemu jest taka blada, jakby dopiero co wstała z łóżka po chorobie?
Obaj mężczyźni jednocześnie spojrzeli na Rebekę. Przed okiem malarza nic się nie dało ukryć.
- Tak bardzo się przejmujesz, kiedy się złoszczę? - spytał ze zdumieniem sir Anthony.
Chciała skłamać, żeby nie robić ojcu przykrości, ale nie była w stanie tego zrobić pod bacznym okiem kapitana.
- Twoje wybuchy zawsze mnie denerwują - przyznała niechętnie. - Kiedy byłam mała, myślałam, że to koniec świata.
Ojciec odetchnął głęboko.
- Przepraszam, Rebeko. Nie wiedziałem. Twoja matka... - Przerwał gwałtownie.
Matce Rebeki jego napady szału nie przeszkadzały, sama była równie wybuchowa. Rebeka natomiast chowała się pod łóżko, kiedy rodzice zaczynali krzyczeć, pojedynczo lub oboje.
- Ojciec ma trudności z tym obrazem, kapitanie Wilding - odezwała się, żeby przerwać krępującą ciszę. - Myślał, że może pan mu coś doradzi. To ostatni obraz z serii Waterloo. Wellington osobiście mu pozował.
Wilding odwrócił się, żeby spojrzeć na obraz. Rebeka bacznie go obserwowała i dzięki temu spostrzegła, że zmienił mu się wyraz twarzy. Mimo iż początkowo uważała go za człowieka zimnego i opanowanego, nauczyła się już rozpoznawać subtelne znaki emocji.
- Wellington daje rozkaz do ataku - mruknął kapitan. - I pomyśleć, że znów to widzę!
- Widział go pan wtedy, w tamtej chwili? - spytała Rebeka.
- Tak, chociaż, oczywiście, byłem od niego daleko. Sir Anthony, czy chce pan, żeby był to klasyczny, wyidealizowany portret bohatera czy realistyczne przedstawienie faktycznej bitwy?
- Wellington jest wielkim człowiekiem i chcę, żeby to było widać - odparł sir Anthony po namyśle. - Chcę, aby ten obraz pozostał w pamięci każdego, kto go widział. Chcę, żeby za dwieście lat ludzie mówili o Wellingtonie Seatona. - Być może pańska wizja jest zbyt klasyczna i powściągliwa - powiedział wolno kapitan. - Książę i jego koń wyglądają tak czysto, jakby jechali na paradzie. Pod Waterloo tak nie było. Po całym dniu intensywnej walki żołnierze i ich konie byli wyczerpani i brudni od błota, potu i czarnego prochu. Nawet z daleka widziałem na twarzy księcia wysiłek i zmęczenie.
- Jak wyglądał? - spytał sir Anthony. Wilding zastanawiał się przez chwilę.
- Słońce było już nisko na niebie i promień światła oświetlił twarz księcia, kiedy kapeluszem dał sygnał do ataku. Nie da się słowami opisać wyrazu jego twarzy, lecz wiadomo, ile lat walczył, by doszło do tego momentu. Całe lata spędził w Hiszpanii, borykając się z wojskiem mniejszym od armii wroga i z niedostatecznym zaopatrzeniem. Żelazna wola doprowadziła go do bliskiego zwycięstwa, a przecież musiał patrzeć na śmierć wielu bliskich przyjaciół. Stalowy charakter tego człowieka powinien być widoczny.
- A ja, głupi, namalowałem księcia takiego, jakim był w mojej pracowni - mruknął do siebie sir Anthony. - Powinienem był wyobrazić go sobie na polu bitwy. Czy coś jeszcze muszę wziąć pod uwagę? - spytał, obrzucając kapitana szybkim spojrzeniem.
Wilding wskazał gestem na tło obrazu.
- Żołnierzy widać bardzo wyraźnie, jakby to był piękny majowy poranek. Tymczasem pole walki wyglądało jak piekło, pełne dymu z czarnego prochu. Czasami nie było nic widać na odległość stu metrów.
Sir Anthony przyglądał się obrazowi zmrużonymi oczyma.
- Mogę użyć przezroczystej szarej emalii, żeby uzyskać taki efekt, ale kluczową sprawą jest Wellington. Stal, muszę to pokazać.
- Co jeszcze należy do serii, oprócz tego płótna i szarży brygady w jadalni? - spytał kapitan Rebekę.
Podeszła do teki i wyjęła dwa rysunki.
- Nie mamy tu obrazów, lecz te szkice są dość wierne. Pierwszy przedstawia zjednoczone oddziały, zgromadzone wzdłuż górskiej grani.
Wilding podszedł bliżej i spojrzał jej przez ramię. Natychmiast poczuła bliskość jego ciała. Ten człowiek przeszedł przez piekło długoletniej wojny i bitwy pod Waterloo i przeżył. Musi być, tak jak Wellington, zrobiony ze stali.
- Gdzie pan się znajdował? - spytała.
- Mniej więcej tutaj - wskazał palcem na rysunku. - Na lewo od środka. Przez większość dnia brałem udział w potyczce wokół rowu z piachem.
- Mnie się najbardziej podobają ci mężczyźni na pierwszym planie - powiedziała Rebeka, pokazując na postacie młodego chorążego i siwego sierżanta, którzy pilnowali sztandarów pułku. Nad nimi powiewała na wietrze flaga angielska, urągając armii francuskiej, stojącej w ciszy po drugiej stronie doliny.
- Zawsze wzrusza nas jakiś szczegół, a nie ogólne wrażenie - odparł kapitan. - Młodzieniec przed swoją pierwszą bitwą, który się zastanawia, czy dopisze mu odwaga. Doświadczony wiarus, który wielokrotnie stał twarzą w twarz ze śmiercią i nie jest pewien, czy i tym razem będzie miał szczęście. Każdy, kto na nich patrzy, chce wiedzieć, czy przeżyją to, co ich czeka.
Z tonu jego głosu Rebeka wywnioskowała, że w swej długiej wojennej karierze był zarówno jednym, jak i drugim żołnierzem. Jako młody człowiek znalazł w sobie dość odwagi, jako doświadczony oficer nadal miał szczęście, a udział w bitwie uczynił z niego tego, kim jest teraz. Różnił się całkowicie od innych ludzi i ta różnica ją fascynowała. Miała ochotę oprzeć się o niego plecami i przejąć część jego wojowniczej mocy i determinacji.
Czując suchość w ustach, wyciągnęła drugi rysunek.
- Ten przedstawia obronę Chateau de Hougoumont. Bitwa o zamek przerodziła się w szaleńczą walkę, w której niewielka liczba zjednoczonych oddziałów pokonała dwie i pół francuskiej dywizji. Ojciec wybrał moment, kiedy Francuzi wpadli na dziedziniec i obrońcy walczyli zaciekle, aby ich stamtąd wypchnąć, zanim będzie za późno. Ojciec chciał pokazać scenę zażartej walki wręcz.
- Żołnierze w swojej kwintesencji. To doskonałe uzupełnienie obrazu kawalerii.
Rebeka kiwnęła głową. Słowa kapitana wywarły na niej duże wrażenie. Był nie tylko doświadczonym żołnierzem, lecz także profesjonalnym znawcą obrazów.
Ojciec oderwał się od kontemplowania obrazu Wellingtona.
- Czy pana zdaniem ta seria prawdziwie opowiada o Waterloo? Kapitan odsunął się od niej i Rebeka odetchnęła z ulgą.
- Mówi tyle, ile mogą opowiedzieć cztery obrazy - odparł.
- Słyszę w pańskim głosie pewną rezerwę - stwierdził sir Anthony. - Namalowałem początek, koniec, piechotę i kawalerię. Jakie jeszcze sceny powinienem przedstawić?
- Na pańskim miejscu... - Wilding zawahał się na chwilę. - Namalowałbym jeszcze dwa obrazy. Kolejny powinien przedstawiać Wellingtona wymieniającego uścisk dłoni z księciem Blucherem, kiedy Brytyjczycy spotkali się z Prusakami niedaleko La Belle - Alliance. Kampania pod Waterloo to opowieść o wielu narodach, które się zjednoczyły wobec wspólnego wroga. Gdyby Prusacy nie przybyli, zwycięstwo nie byłoby tak oczywiste.
- Uhm, interesująca możliwość - mruknął sir Anthony. - A jaki byłby ostatni obraz?
- Cena zwycięstwa - rzucił bezbarwnym głosem kapitan. - Niech pan pokaże wykończonych, rannych żołnierzy, śpiących jak trupy wokół ogniska. Za nimi, w ciemności, leżą poplątane zwłoki i popsuta broń. Niech pan pokaże, jak wszystkie ofiary bitwy leżą razem, jednakowe wobec śmierci.
Zapadła długa cisza.
- Ma pan bardzo żywy sposób opowiadania, kapitanie - powiedziała wreszcie Rebeka.
- I doskonałą wyobraźnię plastyczną - dodał sir Anthony. - Rozważę pańskie rady. Tak, tak, na pewno to zrobię.
Po raz pierwszy od długich miesięcy Rebeka poczuła, że coś się w niej poruszyło. Poczuła przypływ namiętności i dojmujące pragnienie uchwycenia istoty osobowości kapitana, którą mogłaby zachować dla siebie na zawsze.
Nie przejmując się konwenansami, podeszła do kapitana i dotknęła jego policzka, gładząc twardą, gładką bliznę.
- Poddaję się, kapitanie - przyznała chrapliwym głosem. - Obawiam się, że muszę pana namalować.
Słowa Rebeki i lekkie, zmysłowe dotknięcie jej palców kompletnie zaskoczyły Kennetha.
- Słucham? - zapytał zdziwionym głosem.
- Marzyłam, żeby mi pan pozował, odkąd się pan tu zjawił - powiedziała Rebeka, cofając się o krok. - Nie mogę się panu oprzeć.
Słowa te w ustach większości kobiet miałyby jednoznaczną wymowę, jednakże Rebeka Seaton przypominała raczej oszczędną panią domu, która ogląda kurczaka i postanawia przygotować go na niedzielny obiad.
- Czy powinienem czuć się zaszczycony, czy raczej przestraszony? - spytał sucho Kenneth.
- Z pewnością przestraszony - odparła, rzucając okiem na ojca. - Czy mogę sobie wypożyczać kapitana Wildinga na jakieś dwie godzinki dziennie?
Sir Anthony uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Sam już myślałem o tym, żeby przemalować starego sierżanta z pierwszego obrazu na podobieństwo Kennetha. Mówią, że w oczach żołnierza widać, ile przeżył walk. Wszystko, co chciałem pokazać, jest w twarzy kapitana. Ale możesz malować go pierwsza, jeśli kapitan się zgadza.
- Zgadza się pan, kapitanie? - spytała Rebeka.
Ojciec i córka obserwowali go uważnie i Kenneth poczuł się trochę nieswojo. Ci przeklęci artyści za dużo w człowieku widzą. Z drugiej strony chciał spędzać więcej czasu z Rebeką i nie mógł stracić nadarzającej się okazji.
- Pani życzenie jest dla mnie rozkazem.
- Proszę zatem pójść ze mną.
- Za chwilę - odparł, wskazując bałagan w pracowni. - Muszę najpierw powiedzieć służącej, żeby tu posprzątała, zanim rozlana farba zrujnuje dywan i meble. - I niech pan przykaże, żeby mi tu było cicho - wtrącił sir Anthony. Wziął blok papieru i ołówek i zaczął szkicować szybkimi, pewnymi kreskami.
Kenneth otworzył drzwi Rebece. Kiedy go mijała, spostrzegł, że jej zwinięte w węzeł włosy zaczęły się wymykać ze spinek. Jedwabiste, kasztanowe sploty nie lubiły się poddawać dyscyplinie. W rezultacie wyglądała tak, jakby dopiero co wstała z łóżka.
Po raz setny, odkąd się znalazł w domu Seatona, przywołał się do porządku, przypominając sobie, że nie jest tu dla przyjemności. Wypytał służbę, co się działo, kiedy go nie było, i posłał najlepszą służącą, Betsy, do pracowni sir Anthony'ego. Potem poszedł na górę do sanktuarium Rebeki.
Zapukał i wszedł, rozglądając się wokół z ciekawością. Pracownia sir Anthony'ego przypominała elegancki salon, natomiast zakątek Rebeki miał pobielone ściany, pochyły sufit i ciepły nastrój wiejskiej kuchni. Okna wychodzące na ulicę były zwykłych rozmiarów, ale po przeciwnej stronie przez duże otwarte okna wpadało miękkie północne światło. Idealne światło dla artysty.
I wszędzie były obrazy. Jedne wisiały, inne, płótna bez ram, stały oparte o ściany. Zaskoczyło go bogactwo tematów i kolorów.
Rebeka siedziała z podwiniętymi nogami na dużym fotelu, ze szkicownikiem na kolanach i z ołówkiem w dłoni. Ręką pokazała sofę naprzeciwko.
- Niechże pan usiądzie wygodnie, kapitanie. Dzisiaj zrobię tylko kilka szkiców. Nie wiem jeszcze, jak pana najlepiej sportretować.
- Jeśli mamy ciągle ze sobą przebywać, powinna pani mówić do mnie Kenneth - powiedział, siadając.
Rzuciła mu przelotny uśmiech.
- Wobec tego proszę do mnie mówić: Rebeko.
Jej orzechowe oczy były naznaczone zielonymi cętkami, jak u kota.
- Nigdy nikomu nie pozowałem. Co mam robić?
- Proszę siedzieć swobodnie i starać się nie ruszać głową.
Kiedy Rebeka rysowała, Kenneth przyglądał się obrazom, które były w jego polu widzenia. Jej styl przypominał styl ojca w klasycznej precyzji, ale miał w sobie coś miękkiego, bardziej emocjonalnego. Wiele obrazów przedstawiało kobiety - bohaterki z historii i z legend. Nie ruszając głową, Kenneth widział pół tuzina płócien dorównujących wspaniałej Boadicei na dole.
- Czy wystawiałaś już w Akademii Królewskiej?
- Nie - odparła, nie podnosząc głowy.
- Powinnaś pokazać swoje prace, żeby zobaczyli, co potrafi kobieta.
- Nie ma takiej potrzeby - powiedziała zimno.
Przez jakiś czas panowała cisza, przerywana tylko cichym skrzypieniem ołówka. Skończywszy podziwiać obrazy w zasięgu wzroku, Kenneth skupił uwagę na Rebece. Miała delikatne, niemal kruche ręce, a przecież w jej długich, smukłych palcach tkwiła siła. Siedziała bokiem w fotelu, z muślinową suknią podciągniętą kilkanaście centymetrów powyżej kostek, tak samo zgrabnych i szczupłych jak jej dłonie.
Mimo że Rebeka nie była tak zmysłowa jak Maria, było w niej coś równie pociągającego. Kiedy pochylała głowę nad szkicownikiem, widział kawałek białej szyi. Blada skóra zdawała się niemal przezroczysta przy soczystej barwie włosów. Ciekawe, co by zrobiła, gdyby ją pocałował. Pewno kazałaby mu siedzieć spokojnie, by mogła skończyć rysunek.
W pokoju było coraz cieplej, na pewno nie z powodu niewielkiego kominka. Odwrócenie oczu od Rebeki nic nie pomogło; był tak świadomy jej ciała, jakby siedziała mu na kolanach. Przez zapach oleju lnianego i dymu przebijała nuta lekkiej, kwiatowej woni. Woda różana, pomyślał Kenneth. Nieuchwytna, kobieca. Jak Rebeka.
Jak wyglądałaby, mając na sobie tylko zapach różanej wody i welon kasztanowych włosów? Serce zabiło mu mocniej i pot skroplił się na czole.
A niech to! Nie był przyzwyczajony do bezczynnego siedzenia i wyobraźnia podsuwała mu erotyczne fantazje. Poza tym minęło już kilka miesięcy, odkąd był z kobietą. Przekonał się, że Francuzki w Paryżu przypominają francuskie ciastka: są smaczne, słodkie i szybko się je zapomina. Rebeka Seaton jest zupełnie inną potrawą. Wiedząc, że musi zająć się czymś innym, powiedział:
- Sir Anthony w ataku szału to przerażający widok. Nic dziwnego, że się bałaś.
- Nie bałam się - odparła zaskoczona. - Ojciec nie potrafiłby nikogo skrzywdzić. Po prostu nie lubię krzyku i latających przedmiotów.
Wiara w ojca była doprawdy wzruszająca, ale będąc świadkiem napadu szału sir Anthony'ego, Kenneth nie miał wątpliwości, że malarz może być zagrożeniem dla innych. Czy Helen Seaton miała pretensje o kochankę męża i padła ofiarą podobnego ataku furii? Jaką kobietą była Helen Seaton?
- Czy twoja matka lubiła przebywać w towarzystwie zwariowanych artystów? - spytał.
- Uwielbiała.
Nie podnosząc głowy, Rebeka zerwała kartkę ze szkicownika i odłożyła ją na bok, a potem zaczęła rysować na kolejnej stronie.
- Przyjaciele nazywali ją królową londyńskiego świata sztuki. Każdy biedny artysta w mieście wiedział, że zawsze może u niej liczyć na kilka funtów pożyczki.
- I oddawali?
- Czasami - powiedziała Rebeka z uśmiechem. - Niektórzy spłacali dług obrazami. Zazwyczaj kiepskimi, bo dobrzy malarze na ogół nie muszą pożyczać pieniędzy.
- To stąd te straszne pejzaże w moim pokoju. Twoja matka musiała je gdzieś chować. - Przypuszczalnie. Jeśli ci przeszkadzają, znajdziemy coś innego. W tym domu nie brakuje obrazów.
- Czy mógłbym dostać jakieś twoje płótno? - spytał, spoglądając na te, które mógł zobaczyć. - Może ten wspaniały obraz naprzeciwko mnie. To chyba jest Diana łowczyni.
Bogini stała spokojnie, z ręką na łuku, z zamyślonym wyrazem twarzy. Trochę przypominała mu Rebekę.
- Proszę bardzo...
Rebeka, zerwała następną kartkę.
- Mam nawet ramę, która będzie pasować.
- Czy moglibyśmy zrobić małą przerwę? Nie jestem przyzwyczajony tak długo siedzieć bez ruchu.
- Oczywiście, przepraszam - powiedziała Rebeka ze skruchą. - Kiedy pracuję, zapominam o całym świecie. Napijesz się herbaty? Zwykle o tej porze ją parzę.
- Z przyjemnością.
Kenneth wstał i rozprostował zesztywniałe ramiona. Rebeka podeszła do kominka i zawiesiła czajnik nad ogniem.
- Ciesz się, że pozujesz mnie, a nie ojcu. On jest bardziej bezwzględny. Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem.
- Ojciec miał rację, nadajesz się na sierżanta na tym obrazie przedstawiającym scenę przed bitwą.
- Nic dziwnego. Przez całe lata miałem stopień sierżanta.
- Sierżanta? Ty?
- Zaciągnąłem się do wojska, kiedy miałem osiemnaście lat. Później awansowałem.
- Za nadzwyczajne męstwo - rzuciła cicho. - Za to się zawsze awansuje, prawda?
- Po części, choć trzeba też mieć szczęście. Należy się wykazać odwagą w zasięgu wzroku oficera, który zgłasza do awansu.
- Jesteś dziwnym człowiekiem, kapitanie. Wydawało mi się, że jesteś... - Przerwała zakłopotana.
- Wydawało ci się, że jestem człowiekiem z klasą - podsunął. Spuściła wzrok.
- Przepraszam. Z pewnością jesteś dżentelmenem i tylko ci się chwali, że osiągnąłeś to, co się zazwyczaj dostaje przy urodzeniu.
Kenneth wzruszył ramionami.
- Pochodzę z dobrej rodziny, ale zerwałem stosunki z ojcem i nie miałem pieniędzy na stopień oficerski. Musiałem się zaciągnąć jako prosty szeregowiec.
- Dlaczego zerwałeś z ojcem?
Kenneth, skonfundowany, zaczął chodzić po pokoju, pilnując się, żeby nie uderzyć głową w pochyły sufit. To on miał wypytywać Rebekę, a nie odwrotnie.
- Rok po śmierci matki ojciec ożenił się z siedemnastoletnią dziewczyną. My... Nie układało się między nami.
- Trudno byłoby zaakceptować jakąkolwiek macochę tak szybko po śmierci matki - stwierdziła współczująco Rebeka. - Dziewczyna w twoim wieku na jej miejscu musiała ci się wydawać nieprzyzwoitością.
Czymś znacznie gorszym. Przez moment Kenneth czuł wściekłość i obrzydzenie sprzed lat. Zdusił te uczucia, pamiętając, że i on nie był bez winy.
- W dodatku nie była to zbyt miła osoba. Lecz mój ojciec był zakochany. A raczej jej pożądał. Nie mogłem dłużej zostać pod jego dachem. Myślisz, że twój ojciec ożeni się po raz drugi? - spytał, zmieniając temat. - Jakie byłyby twoje odczucia w takim przypadku?
Rebeka wyglądała na zaskoczoną, jakby się dotąd nad tym nie zastanawiała.
- To by zależało od tego, z kim by się ożenił - powiedziała bez entuzjazmu. - Poczekamy, zobaczymy.
- Czy Lavinia ma nadzieję, że zostanie następną lady Seaton? Rebeka pochyliła się, żeby wyjąć z małej szafki pudełko z herbatą.
- Wątpię. To mimo wszystko miła kobieta, ale chyba nie chciałaby rezygnować z wolności, jaką daje jej status wdowy. Ojciec pewno kiedyś się ożeni. Lubi, żeby go żona rozpieszczała. - Woda się zagotowała. Rebeka zdjęła czajnik z ognia i nalała wrzątku do imbryka. - Za tobą jest portret Lavinii.
Kenneth odwrócił się i odszukał Lavinię pośród nieoprawionych płócien, stojących pod ścianą. W klasycznych draperiach leżała na greckiej sofie z chłodną zachętą w oczach. W odwiecznej walce płci lady Claxton była myśliwym, a nie ofiarą.
- Wiem! - zawołał Kenneth. - Jest przedstawiona jako Messalina, Rzymianka, która pokonała najsłynniejszą rzymską prostytutkę w maratonie cudzołóstwa i wykończyła fizycznie połowę mężczyzn w tym mieście.
Rebeka zachichotała, wsypując herbatę do imbryka i zalewając ją gorącą wodą.
- Naprawdę miała to być Aspazja, najpiękniejsza i najmądrzejsza kurtyzana w Atenach. Malowałam Lavinię wiele razy. Lubi pozować.
I przypuszczalnie nie zostanie następną żoną sir Anthony'ego. Kto zatem był kochanką, która mogłaby być przyczyną śmierci lady Seaton? Kenneth, nie chcąc na razie zadawać więcej pytań, podszedł do końca długiego poddasza. Małe okna wychodziły na ulicę. Wpadające przez nie południowe światło oświetlało stół i krzesła.
Tu była pracownia Rebeki, ze zwojami płótna i ustawionymi w kącie ramami. Szary Duch spał na stole między ramą a moździerzem. Słysząc kroki Kennetha, otworzył szparki oczu, po czym natychmiast zasnął z powrotem.
Z lewej strony, we wnęce, stał ogromny mebel przypominający skomplikowane włoskie budowle. Lekkie linie pokazywały usytuowanie szuflad sprytnie schowanych między rzekomymi pilastrami. Kenneth pogłaskał wygięty łuk nad przegródką, w której stały pędzle i drobne narzędzia. - Tę szafę wykonano na zamówienie Van Veerena, flamandzkiego malarza z XVII wieku - zawołała Rebeka z drugiego końca pokoju, widząc zainteresowanie Kennetha.
- Obawiam się, że nigdy o nim nie słyszałem.
- Nic dziwnego. To niezbyt utalentowany malarz portretów i martwych natur.
Rebeka ustawiła wszystko na tacy i przyniosła ją.
- Jarzyny i martwe króliki?
- Właśnie. Jednakże nieźle mu się powodziło. Postawiła tacę na stole. Kot wstał i zaczął ją obwąchiwać.
- W puszce są ciastka z rodzynkami, jeśli zdążysz je złapać przed Duchem.
Łagodnie odsunęła kota od tacy. Przysiadł na tylnych łapach niby kamienny lew, nie spuszczając wzroku z puszki z ciastkami, kiedy Rebeka nalewała herbatę. Podała filiżankę Kennethowi i usiadła na jednym ze zniszczonych drewnianych krzeseł.
Kenneth nie spodziewał się takiego domowego zachowania, ale - w jakiś sposób - pasowało ono do Rebeki. Nawet bardzo. Jego zgoda na pozowanie zmieniła ich wzajemne kontakty, ułatwiła porozumienie. Powinien czuć się usatysfakcjonowany; chciał przecież pozyskać jej zaufanie, żeby wyciągnąć od niej niezbędne informacje. Szkoda, że powodzenie jego zamierzeń miało posmak wstydu.
W wojsku nauczył się odsuwać od siebie na bok to, na co nie da się nic poradzić, postanowił zatem, że na razie z przyjemnością napije się herbaty. Mając czas wypełniony pracą i wizytą u lorda Bowdena, nie jadł nic od śniadania. Wrzucił kawałek cukru do filiżanki i usiadł na drugim krześle.
Jedli doskonałe ciastka z rodzynkami, nie odzywając się do siebie.
- Widzę, że sama napinasz płótno na blejtramie - powiedział w końcu Kenneth, kiedy Rebeka wstała, żeby im dolać herbaty.
Przy okazji podała kawałek ciastka kotu, który zręcznie zjadł z jej ręki.
- Owszem, a także większość płócien ojca. Sama robię też pastele i mieszam niektóre specjalne pigmenty, których nie robi nasz dostawca.
Kenneth spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Sir Anthony mógłby chyba znaleźć kogoś innego do takich podrzędnych czynności.
- Tylko pytanie, czy ktoś inny porządnie by je wykonał. Teraz malowanie nazywa się sztuką, ale kiedyś określano je mianem rzemiosła. Im lepiej się rozumie materiał, tym lepiej można go wykorzystać - wyjaśniła Rebeka, głaszcząc kamienny moździerz. - Jest coś cudownie satysfakcjonującego w mieszaniu pigmentów ze środkiem wiążącym, doprowadzaniu ich do nieskazitelnej gęstości i doskonałego koloru. To jakby pierwszy krok w tworzeniu obrazu, który skutecznie ukaże wewnętrzną wizję twórcy.
Na rozmarzonej twarzy Rebeki malowała się zmysłowość, podobna do tej, jaką Kenneth dostrzegł wcześniej na portrecie jej matki. Chciał, żeby go dotknęła w taki sam sposób, jak dotykała moździerza. Chciał ją... Odwrócił wzrok, nie kończąc myśli.
- Kiedy zaczęłaś malować?
- Według legendy rodzinnej pewnego dnia, kiedy byłam jeszcze bardzo małą dziewczynką, rozbiłam jajko na miękko i żółtkiem namalowałam na ścianie kota.
- Czyli byłaś artystką od zarania - powiedział Kenneth, uśmiechając się na myśl o żółtym kocie. - Myślałem, że sir Anthony cię uczył.
- Nie. Ojciec był zawsze bardzo zajęty. Kiedy tylko udało mi się uciec piastunce, wślizgiwałam się do jego pracowni i patrzyłam. Pozwalał na to, pod warunkiem że mu nie przeszkadzałam. Wkrótce dostałam własne pastele i węgiel. Matka pilnowała, żebym miała papier i nie mazała po ścianach. Czasem dawała mi lekcje, jeśli miała czas.
- Czy twoja matka też była malarsko utalentowana? Rebeka wskazała na małą akwarelę wiszącą w kącie.
- To jest mój portret pędzla matki, kiedy miałam cztery lata.
Na obrazku Rebeka była roześmianą dziewczynką z kręconymi lokami koloru błyszczącej miedzi. Otwarta i ciekawa życia, zupełnie niepodobna do ostrożnej kobiety, jaką była teraz. Ciekawe, czy przyczyną zmiany w nastawieniu do życia była jej ucieczka z kochankiem?
- To śliczny obrazek. Nic dziwnego, że masz talent, skoro odziedziczyłaś go po obojgu rodzicach.
Rebeka pokręciła głową.
- Matka miała talent, malowała wspaniałe akwarele, ale nie była prawdziwą artystką. Myślę, że przeszkodziło jej małżeństwo.
- Jaki jest prawdziwy artysta? - spytał z ciekawością Kenneth.
- Przede wszystkim samolubny - odparła Rebeka z ironicznym uśmiechem. - Musi wierzyć, że jego praca jest najważniejszą rzeczą na świecie. Nie może na pierwszym miejscu stawiać innych ludzi i ich potrzeb, bo do niczego nie dojdzie.
Czyżby w ten zakamuflowany sposób krytykowała ojca? Malarz tak sławny jak sir Anthony z pewnością nie miał zbyt wiele czasu dla rodziny.
- Czy artysta zawsze musi być egoistą?
- Może nie zawsze, lecz prawie zawsze. Odgarnęła z policzka niesforny lok.
Przyglądał jej się, myśląc, że można by osiągnąć podobny kolor włosów jakimś sztucznym środkiem, jednakże żaden kosmetyk nie potrafiłby oddać koloru jej cery, który miał przezroczystość autentyczną tylko u osób rudowłosych.
Ze złością pomyślał, że nie spotkali się w innym miejscu i innym czasie, gdzie ona nie byłaby córką podejrzanego o morderstwo, a on byłby zamożnym dżentelmenem, nie zaś ubogim szpiegiem. W miejscu, gdzie mógłby rozważać zalety jej duszy i umysłu. W miejscu, gdzie mógłby ją pocałować i skłonić ją, żeby odwzajemniła pocałunek.
Odetchnął powoli i głęboko. Przeszła mu złość na tę niesprawiedliwość losu, lecz nie minęła ochota, żeby jej dotknąć. Pochylił się i wziął jej dłonie w swoje ręce, odwracając je wnętrzem do góry. Miała długie i eleganckie palce, niczym u renesansowego świętego.
- Taka siła i talent - powiedział cicho. - Jakie dzieła stworzą w przyszłości?
Ręce Rebeki zadrżały.
- Prawdziwy talent jest w głowie, nie w palcach - stwierdziła ochrypłym głosem. - Dusza musi zobaczyć obraz, zanim ciało go wykreuje.
- Tak czy owak jesteś bardzo zdolna - powiedział, przesuwając palcem po liniach jej dłoni. - Ciekaw jestem, czy naprawdę można wyczytać z ręki przyszłość. Czy talent przyniesie ci sławę? Bogactwo? Szczęście?
Wyrwała ręce, zaciskając palce.
- Zdolności artystyczne niczego takiego nie gwarantują. W gruncie rzeczy praca artysty przeszkadza szczęściu. Jedyną nagrodą jest sam akt tworzenia. Chroni przed samotnością i roznamiętnia bardziej niż ludzka miłość.
Kenneth podniósł głowę i oczy ich się spotkały. Napięcie, które rosło powoli, nabrało szaleńczej intensywności. Wyczuł, że są bliscy zrobienia czegoś nieodwracalnego.
Obawiając się, że orzechowe oczy przejrzą na wylot jego oszukańczą duszę, Kenneth się zerwał.
- Muszę wrócić do pracy. Czy mam przyjść jutro? Rebeka przełknęła ślinę.
- Nie... Jutro nie. Pojutrze.
Kiwnął głową i wyszedł bez słowa, zastanawiając się, jak przeżyje następne takie spotkania. Rebeka może być najlepszym źródłem informacji o matce, ale czy on potrafi na tyle długo panować nad sobą, żeby z tego źródła skorzystać?
Rebece udało się wytrwać bez ruchu, dopóki nie usłyszała, że kapitan zamknął za sobą drzwi. Wówczas przymknęła oczy i przycisnęła prawą dłoń do policzka. Tam, gdzie jej dotykał, czuła mrowienie.
Przeklęty człowiek! Jakim prawem tu przyszedł i zniszczył tarczę, za którą tak długo się chowała? Panowała nad swoim życiem, wdzięczna za możliwość swobodnego malowania i nieliczne rozrywki. Niczego więcej nie było jej trzeba.
Ciężko oddychając, wstała i zaczęła przechadzać się po poddaszu. Lubiła jego ukośny sufit, gdyż mogła chodzić wyprostowana tam, gdzie większość ludzi musiała pochylać głowę. Kapitan mógł stać prosto tylko na środku. Jego potężna sylwetka i energiczne zachowanie wypełniały cały pokój. Widziała go wszędzie, gdzie spojrzała.
Miała rację, nie wpuszczając wielu osób do swego sanktuarium. I nie powinna była wpuszczać tu kapitana.
Wpuszczać? Prawie go tu przywlokła.
Przesunęła ręką po włosach, wysuwając niechcący spinki, tak że grube sploty opadły jej na plecy. Niecierpliwie związała włosy w węzeł i wróciła do spaceru.
Intrygowała ją wojskowa przeszłość Kennetha, jak również kontrast między toporną postacią a chłonnym i spostrzegawczym umysłem. Był fantastycznym modelem do malowania. Najbardziej pociągało ją w nim jednak to, że mogła z nim rozmawiać. Nikt do tej pory nie interesował się tym, co miała do powiedzenia. Czas z nim spędzony podziałał na nią jak wiosenny deszcz na kwiaty. Nie zdawała sobie sprawy ze swej samotności.
Nie, może nie jest samotna, raczej - sama. Z ojcem dzieliła pasję malowania i dom; dobrze się wzajemnie rozumieli. Ale ojciec był sławnym człowiekiem o bogatym życiu, którego ona była tylko małą cząstką.
Zajęta sztuką nie miała nigdy bliskich przyjaciół, a przypadkowi znajomi zerwali kontakty po tym, jak idiotyczna ucieczka z Frederickiem wyrzuciła ją poza nawias szacownego towarzystwa. Najbliżsi towarzysze ojca traktowali ją beztrosko i dobrodusznie, choć jedynie Lavinia i przyszywany wuj George naprawdę ją lubili. Dla innych była wyłącznie ekscentryczną córką sir Anthony'ego.
Tak samo było z poprzednimi sekretarzami ojca. Wszyscy odnosili się do niej grzecznie i z szacunkiem, ale uważali ją za dziwadło, nieciekawą kobietę malarkę, którą należało tolerować ze względu na pracę. Nic dziwnego, że oszołomiło ją zachowanie Kennetha.
Byli zupełnie różni, a przecież łączyła ich nieoczekiwana empatia. Być może wynikało to z jej samotności. Z pewnością nie mogła podobać się Kennethowi. Nie była typem kobiety wywołującym głębokie namiętności. Frederick kochał się nie tyle w niej, ile w samej idei miłości.
Uderzyła ją pewna myśl. Kenneth przypuszczalnie uważał, że jakiekolwiek stosunki z córką pracodawcy niosą potencjalne zagrożenie. Nie powinna była nalegać, żeby jej pozował. Wprawdzie do niczego go nie zmuszała, lecz kapitan zapewne uważał, że nie ma wyboru. Dla obojga byłoby lepiej, gdyby czuł, że może jej odmówić. Z drugiej strony cieszyła się, że go maluje.
Przechadzając się, doszła do części studyjnej poddasza. Wzięła do ręki szkicownik, aby się przyjrzeć rysunkom. Kilka było niezłych, choć nie takich, jak by chciała.
Powoli przeglądała szkice, zastanawiając się, jak najlepiej uchwycić istotę tego człowieka, zmieszane w nim cechy brutalnego żołnierza i wrażliwego obserwatora. Może powinna namalować kapitana w mundurze? Strzelcy nosili chyba ciemnozielone uniformy. To by było znacznie ciekawsze od zwykłego czerwonego munduru i kolor nie dominowałby na płótnie. Namalowałaby go w scenie przedstawiającej krajobraz po bitwie, śmiertelnie zmęczonego, ale nie pokonanego.
Z niezadowoleniem pokręciła głową. Taki obraz należał do ojcowskiej serii Waterloo. Ona szukała bardziej mitycznych wartości.
Wyobraziła sobie Kennetha w białej antycznej todze i uśmiechnęła się w duchu. Kobiety często wyglądały wspaniale w klasycznych strojach; w końcu suknie z okresu rewolucji francuskiej wzorowano na ubiorach antycznych. Jednakże ten styl nie bardzo pasował do współczesnych mężczyzn.
Rozważyła wiele możliwych kompozycji, nie znajdując niczego, co by ją zadowoliło. Przerzucając kartki szkicownika, natknęła się nieoczekiwanie na jeden z jej rysunków przedstawiających kobietę upadłą. Boleśnie ugodzona wyrwała kartkę i z przekleństwem na ustach wrzuciła ją w ogień. Kenneth Wilding stanowił pewien problem, ale przynajmniej był to problem równie bolesny, jak przyjemny.
Kenneth obudził się z ciężkiego snu. Znów męczyły go koszmary.
Zawsze miał doskonałą pamięć wzrokową. Mógł przywołać dokładne kolory zachodzącego słońca lub narysować twarz kogoś, kogo widział zaledwie przez kilka minut. W tej chwili potrafiłby na przykład narysować dokładne linie dłoni Rebeki. Bardzo cenił sobie tę zdolność, dopóki nie zaciągnął się do wojska. Przyjemniej było pamiętać zachody słońca niż bitwy.
Przed oczyma znów pojawił mu się ostatni wizerunek Marii. Z żołądkiem podchodzącym do gardła usiadł, zapalił świecę i zmusił się do myślenia o czymś innym. Przypomniał sobie przymrużone oczy Rebeki, kiedy się czemuś przyglądała. Dołeczek w jej lewym policzku. Cudownie żywe włosy.
Była tylko trzy metry od niego, po drugiej stronie ściany.
Kiedy puls zabił mu mocniej, Kenneth stwierdził, że myślenie o Rebece również stwarza pewne zagrożenia. Jednakże podniecenie, jakie odczuwał, było na pewno przyjemniejsze niż obrazy śmierci i rozpaczy.
Kenneth, wiedząc, że i tak już nie zaśnie, wstał i włożył zniszczony szlafrok. Postanowił trochę porysować. Jako młody chłopak przekonał się, że rysowanie jest dla niego lepszą ucieczką od ponurej rzeczywistości niż picie czy bezmyślne kontakty seksualne. Tworzenie łagodnych, bezludnych pejzaży przynosiło ukojenie. Po krwawych jatkach pod Badajoz namalował serię akwarel przedstawiających hiszpańskie kwiaty. Po Waterloo powstały zupełnie dobre szkice pastelami bawiących się dzieci.
Poszedł po szkicownik i przyrządy do rysowania schowane w głębi szafy. Macając ręką za wiszącymi ubraniami, dotknął gładkiego, metalicznego przedmiotu wciśniętego w szparę. Szarpnął i wyciągnął ładne srebrne pudełko na karty wizytowe. W środku, na pierwszej z wierzchu karcie napisane było: „Thomas J. Morley”.
Doskonale. Myślał już o tym, żeby odwiedzić Toma Morleya i dyskretnie go wypytać, a teraz ma wreszcie świetny pretekst.
Biorąc znalezisko za dobrą wróżbę, zasiadł do rysowania. Po chwili namysłu znalazł temat. Kilka dni wcześniej, za pośrednictwem Beth, dostał list od swoich przyjaciół, Michaela i Catherine. Zawiadamiali, że urodził im się syn, i zapraszali go na trwające tydzień przyjęcie z okazji chrzcin, które miało się odbyć na wyspie niedaleko Kornwalii. Niestety, nie miał ani czasu, ani pieniędzy, żeby wziąć w nim udział. Nie stać go nawet było na porządny prezent. Ale postanowił wysłać rysunek.
Na początku lekko naszkicował ołówkiem grupę ludzi stojących przy chrzcielnicy. Pośrodku stał Michael, zachwycony i trochę przejęty tym, że trzyma w ramionach syna. Z jego lewej strony stała Catherine, pochylając głowę w stronę męża i poprawiając macierzyńskim gestem białą szatę dziecka. Obok Catherine ich córka, Amy, uśmiechała się do młodszego brata. Amy musi mieć jakieś trzynaście lat. Kenneth ostatni raz widział ją jeszcze przed bitwą pod Waterloo i mógł tylko zgadywać, ile od tego czasu urosła. Była już niemal młodą damą, na pewno bardzo podobną do swej pięknej matki.
Ostateczną wersję rysunku wykonał piórkiem i tuszem. Czasami jego palce poruszały się jakby wiedzione boskim natchnieniem i tak było tym razem. Każde pociągnięcie piórka było dokładnie takie, jak trzeba. Szczególną uwagę zwrócił na wyraz twarzy portretowanych osób, starając się ukazać miłość, która stworzyła nowe życie. Ponieważ nie znał wnętrza, w którym miał się odbyć chrzest, ogólnymi, zaokrąglonymi kreskami zamarkował kościelne łuki w tle.
Obrazek sprawił mu przyjemność i miał nadzieję, że spodoba się także Michaelowi i Catherine. Kiedy jednak odłożył papier na bok, ogarnęło go uczucie smutku. Przez wiele lat marzył o powrocie do Sutterton. Częścią tego marzenia było małżeństwo. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może być zbyt biedny, aby utrzymać rodzinę. Nawet gdyby lord Bowden spłacił hipotekę, Kennetha czekały lata wyrzeczeń. Majątek wymagał poważnych i długofalowych inwestycji, a każdy dodatkowy grosz musiał być przeznaczony dla Beth.
Z drugiej strony jego sytuacja znacznie się poprawiła, odkąd lord Bowden wkroczył w jego życie. Być może będzie musiał czekać jeszcze następnych dziesięć lat, zanim warunki pozwolą mu na małżeństwo, ale ciężka praca i trochę szczęścia powinny sprawić, że taki czas wreszcie nadejdzie.
Rzucił okiem na rysunek i przez moment zamiast Michaela i Catherine widział Rebekę i siebie.
Bzdura! Rebeka, mimo że go intrygowała, była ostatnią kobietą, która nadawałaby się na żonę. Jeśli się kiedyś ożeni, to z ciepłą, kochającą kobietą, taką jak Catherine, a nie z cierpką starą panną, która woli malować, niż przebywać między ludźmi.
Kenneth, przygnębiony, odłożył szkicownik. Na zewnątrz słońce wynurzało się zza horyzontu. Pomyślał, że może przejażdżka na koniu sir Anthony'ego poprawi mu nastrój.
Przez chwilę Kenneth przyglądał się młodemu człowiekowi, który pracował pilnie w niewielkim biurze. Szczupły, porządnie ubrany, o inteligentnej twarzy i lekkim, choć wyraźnym poczuciu własnej ważności. Człowiek, który w każdym calu wyglądał jak prywatny i osobisty sekretarz ważnej persony.
Słysząc stukanie, młody człowiek podniósł głowę.
- Proszę wejść - powiedział grzecznie. - Jestem Thomas Morley, sekretarz sir Wilforda. Nie ma go w tej chwili, lecz może mógłbym w czymś pomóc.
Kenneth wszedł do pokoju.
- Przyszedłem zobaczyć się z panem. Jestem Kenneth Wilding, nowy sekretarz sir Anthony'ego Seatona.
Błysk zdumienia świadczył o tym, że i Morley nie sądził, aby Kenneth był odpowiednim człowiekiem na takie stanowisko. Niemniej jednak powściągnął swą reakcję, wstał i podał Kennethowi rękę.
- Miło mi pana poznać. Słyszałem, że sir Anthony w końcu kogoś znalazł. Jest pan kapitanem, prawda?
Kenneth potwierdził, uścisnął mu dłoń i wyciągnął srebrne pudełko.
- Mieszkam w pana dawnym pokoju i wczoraj przypadkowo znalazłem to w kącie szafy. Sir Anthony podał mi pana aktualny adres, a ponieważ i tak wybierałem się do Westminsteru, pomyślałem, że oddam to panu osobiście.
Twarz Morleya rozbłysła.
- Ach, cudownie. To prezent od mojej matki chrzestnej z okazji skończenia studiów w Oksfordzie. W zamieszaniu podczas przeprowadzki sądziłem, że na zawsze zgubiłem to pudełko. - Schował pudełko do kieszeni. - Miałem właśnie pójść na obiad do gospody niedaleko stąd - powiedział. - Czy dotrzyma mi pan towarzystwa, kapitanie? Chciałbym w dowód wdzięczności zaprosić pana na obiad. Opowie mi pan, co słychać u Seatona.
Kenneth sam miał zamiar zaproponować Morleyowi wspólny posiłek, przyjął więc natychmiast zaproszenie. Wkrótce, siedząc naprzeciwko siebie w pobliskiej gospodzie, zajadali doskonały befsztyk. Fakt, że obaj pracowali dla sir Anthony'ego, stworzył między nimi pewną więź i rozwiązał język Morleyowi.
Po półgodzinnym opisie swej kariery politycznej Morley zamilkł na chwilę i roześmiał się z zakłopotaniem.
- Przepraszam, że tyle mówię o sobie, ale bardzo się cieszę z mojego nowego stanowiska. Co pan sądzi o domu Seatonów? Kenneth przełknął łyk piwa.
- Jest inny.
- Taktowna odpowiedź - przyznał z uśmiechem Morley. - U sir Anthony'ego można było spotkać najznamienitszych ludzi Wielkiej Brytanii, ale nie żałuję, że stamtąd odszedłem. Artyści są zbyt chaotyczni, prawda? Prowadzenie tego domu było syzyfową pracą. Jestem pewien, że sam pan się o tym przekonał.
- Dowodzenie kompanią w warunkach wojennych nieźle mnie do tego przygotowało - odparł Kenneth z lekkim uśmiechem. - Po pana odejściu wszystko stanęło na głowie, lecz trochę już opanowałem sytuację. Od wielu dni sir Anthony w nikogo niczym nie rzucił.
Morley wstrząsnął się z udawanym przerażeniem.
- Lubiłem lorda Seatona, ale nie mogę powiedzieć, żebym tęsknił za jego napadami szału. Nie mogłem nigdy zrozumieć, dlaczego się tak zachowuje, będąc w końcu naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Widział go pan kiedy przy pracy? Stoi odsunięty od sztalug i prawie nie patrzy, gdzie chlapie farbą tym swoim pędzlem z długą rączką. Parę dni i voila! Portret, za który dostanie kilkaset funtów. - Morley westchnął. - To nie jest sprawiedliwe, że taki człowiek ma i sławę, i bogactwo, a tacy jak my muszą ciężką pracą zarabiać na życie.
- Być może to się wydaje takie łatwe - stwierdził sucho Kenneth - ale sir Anthony musiał poświęcić wiele trudnych lat, żeby się nauczyć „chlapać farbą”. - I dodał kłamliwie, chcąc poznać opinię Morleya o Rebece: - Kiedy panna Seaton dowiedziała się, że pana zobaczę, prosiła, żeby przekazać pozdrowienia.
- To miło z jej strony - powiedział Morley, dolewając piwa z dzbanka. - Dziwię się, że zauważyła moje odejście. Dziwna osoba, nie sądzi pan? Nigdy nie mogłem zrozumieć, co ona całymi dniami robi. Pewno użala się nad sobą w swoim pokoju. Popełniła... - Urwał, szukając odpowiedniego określenia. - Parę lat temu zrobiła coś bardzo głupiego i dlatego nie jest przyjmowana w dobrym towarzystwie. Myślę, że przez to ma wiecznie taki kiepski humor.
Kenneth z trudem powstrzymał się od wylania Morleyowi piwa na głowę.
- Moim zdaniem panna Seaton jest wyjątkowo inteligentną i interesującą młodą kobietą.
Morley uniósł brwi.
- Zapewne rozmawia z panem więcej niż ze mną - powiedział i pochylił się, ściszając głos: - Zastanawiałem się, czy by jej sobą nie zainteresować. Ostatecznie pewnego dnia odziedziczy spory majątek, a jej wiek i reputacja nie dają podstaw, by była zbyt wybredna. Po namyśle jednak zrezygnowałem. Nie byłaby odpowiednią żoną dla człowieka z ambicjami.
Przypuszczalnie idealną żoną byłaby dla Morleya głupia lalka, która umiałaby nalewać herbatę i się nie odzywać. Kenneth stwierdził, że musi przejść do zasadniczych pytań, zanim ostatecznie straci panowanie nad sobą.
- Jak długo pracował pan u sir Anthony'ego? - Trzy lata. Zacząłem u niego pracować w miesiąc po skończeniu studiów.
- Trzy lata - powtórzył Kenneth, jakby wcześniej nie wiedział. - To musiał pan dobrze znać lady Seaton. Jaka ona była?
Twarz Morleya przybrała niemiły wyraz.
- To była czarująca i piękna dama - powiedział po długiej chwili. - Jej śmierć była wielką tragedią.
Kenneth pomyślał, że Morley na pewno durzył się w żonie swego pracodawcy.
- Jak umarła? - spytał. - Nikt o niej nie mówi, a ja nie chcę się dopytywać.
Morley wpatrywał się w swój kufel.
- Spadła ze skały podczas spaceru w okolicy ich wiejskiej posiadłości. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Z okien mojego biura był widok na podjazd. Zajmowałem się korespondencją sir Anthony'ego, kiedy George Hampton, rytownik, przygalopował do domu.
Twarz Morleya wykrzywił bolesny skurcz.
- A co tam robił Hampton? - zapytał Kenneth.
- Był na wakacjach. Ravensbeck, jak pan wie, leży w Krainie Jezior. To bardzo popularne miejsce wśród artystów. - Morley zniżył głos do szeptu. - Hampton wyglądał jak oszalały, wyszedłem więc zobaczyć, co się stało. Powiedział, że widział, jak ktoś spadł ze Skelwith Crag i przyjechał do Ravensbeck po pomoc. - Morley przełknął ślinę. - Spytałem, jak ta osoba była ubrana. Kiedy odparł, że w coś zielonego, od razu wiedziałem. Tego ranka lady Seaton miała na sobie prześliczną zieloną suknię. Wyglądała tak pięknie...
Wzruszenie odebrało mu głos.
- Zabrał pan linę i wraz z sir Anthonym i ze służącymi poszliście na miejsce wypadku, czy tak? - spytał po chwili Kenneth, dając Morleyowi czas, aby doszedł do siebie.
- Tak, ale bez sir Anthony'ego. Nie było go w domu. Panny Seaton też nie było i sam musiałem się wszystkim zająć.
- Sir Anthony wybrał się gdzieś razem z córką?
- Nie, wyszli oddzielnie. Panna Seaton była na spacerze. Zjawiła się, kiedy... kiedy wyciągaliśmy ciało jej matki.
- To musiało być dla niej straszne - mruknął Kenneth. - Dla pana też. Rozpaczająca kobieta utrudnia akcję.
Morley pokręcił głową.
- Panna Seaton wcale nie płakała. Śmiertelnie zbladła, ale nie powiedziała ani jednego słowa, nie uroniła ani jednej łzy. Wydało mi się to dość nienaturalne.
- Na pewno była w szoku - stwierdził Kenneth, dolewając piwa Morleyowi. - Kiedy sir Anthony dowiedział się o tragedii?
- Kiedy wrócił do domu, żeby się przebrać do kolacji. Myślę, że był z inną kobietą - powiedział Morley z grymasem niechęci. - Wszyscy wiedzą, że jest kobieciarzem.
- I pan musiał mu przekazać tragiczną wiadomość?
- To było najdziwniejsze. Krzyknął: „A niech ją diabli!”, a potem odepchnął mnie i poszedł do pokoju lady Seaton, gdzie złożyliśmy jej ciało. Jakby nie wierzył, że nie żyje. Poszedłem za nim. Wyglądała... Wyglądała tak, jakby spała. Powiedział, żebym się wynosił. Spędził w jej pokoju całą noc. Rano wyszedł zupełnie spokojny i zaczął wydawać rozporządzenia co do pogrzebu. - Morley mocno zacisnął palce na kuflu z piwem. - Ten cholerny samolub nigdy w żaden sposób nie okazał, że przejął się śmiercią żony.
Kenneth wiedział z doświadczenia, że żal może przybierać różne formy. Spędzenie nocy przy ciele zmarłej żony raczej nie świadczy o obojętności.
- Dlaczego lady Seaton spadła ze skały?
- Nie wiadomo - odparł niechętnie Morley. - Ze Skelwith Crag jest wspaniały widok, to było jej ulubione miejsce. Trudno zrozumieć, jak mogła spaść.
- Nie podejrzewano chyba czyjegoś celowego działania? - spytał Kenneth, udając oburzenie i zdumienie.
- Oczywiście, że nie - powiedział Morley trochę za szybko.
- Dochodzenie było jedynie formalnością.
- Jeśli wszyscy są pewni, że lady Seaton zmarła na skutek nieszczęśliwego wypadku, to dlaczego nikt nie chce o tym mówić? - spytał Kenneth z naiwnym zdziwieniem. - Jakaż tu tajemnica?
- Nie ma żadnej tajemnicy - odparł ostro Morley. - Tylko żal, że lady Seaton zmarła przedwcześnie - dodał, wstając. - Muszę już wracać do pracy. Cieszę się, że pana poznałem, kapitanie. Sir Anthony jest w dobrych rękach, mając sekretarza, który jest taki dociekliwy.
Z tymi słowy Morley pośpiesznie wyszedł z gospody.
Kenneth powoli dopił piwo, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Zachowanie Morleya potwierdzałoby, że śmierć Helen Seaton nie była przypadkiem. Jeśli George Hampton i tajemnicza kochanka przebywali wówczas w pobliżu, może i inne osoby z ich kręgu towarzyskiego również tam były. Postanowił, że musi to sprawdzić.
Co oznaczał okrzyk sir Anthony'ego: „A niech ją diabli!”? Mogła to być rozpacz po śmierci ukochanej osoby, ale sir Anthony mógł także przeklinać inną kobietę. Czy tajemnicza kochanka zamordowała żonę ukochanego w nadziei, że sir Anthony się z nią ożeni? Gdyby tak było, a sir Anthony coś podejrzewał, to by wyjaśniało zakończenie romansu. To by też tłumaczyło jego poczucie winy, jeżeli wiedział, kto popełnił morderstwo, a nie chciał zawiadomić władz, żeby nie wysłać swojej ukochanej na szafot.
Kenneth porzucił spekulacje, dopił piwo i wyszedł z gospody. Wykorzystując zainteresowanie końmi, kultywował od jakiegoś czasu znajomość z Phelpsem, długoletnim woźnicą Seatonów. W najbliższej przyszłości będzie musiał go dokładnie wypytać o różne sprawy.
Miał także nadzieję, że w intymnej atmosferze pracowni będzie mógł namówić Rebekę, aby mu opowiedziała swoją wersję śmierci matki.
Rebeka położyła szkicownik na biurku, odchyliła się do tyłu i założyła ręce za głowę. Była przyzwyczajona do swoich obsesji, ale czasami czuła się nimi zmęczona. Potrafiła całymi dniami, a nawet tygodniami zastanawiać się, jak najlepiej przedstawić wybrany temat. Obrazy wypełniały jej umysł w ciągu dnia i sny w nocy, dopóki nie znalazła właściwego rozwiązania. Mimo że często czuła się jak pies obgryzający wciąż tę samą kość, przyjemność z dobrego pomysłu rekompensowała męczące rozmyślania.
Od czasu śmierci matki nic jej na dłużej nie zaprzątało aż do chwili, kiedy zobaczyła Kennetha Wildinga. Teraz znów nie miała spokoju, rozmyślając nad jego portretem. Chciała wymyślić coś specjalnego, coś, co by ukazywało wyjątkowe wartości jego ciała i duszy. W jakimś małym stopniu Kenneth należałby wtedy do niej.
Nie pomagał fakt, że Kenneth spał w sąsiednim pokoju. Rebeka rzuciła okiem na wspólną ścianę. Nigdy nie myślała o poprzednich sekretarzach, którzy przedtem zajmowali to pomieszczenie, lecz Kenneth często gościł w jej myślach. Czy łagodniał trochę podczas snu? Jak spędzał wolny czas? Przypuszczalnie na czytaniu i pisaniu listów. Za ścianą panowała głucha cisza.
Z westchnieniem irytacji pomasowała bolącą szyję. Wykonała dosłownie dziesiątki szkiców ukazujących kapitana w różnych pozach i kostiumach. Nie była z nich zadowolona. Jutro miał jej pozować po raz drugi. Jeśli czegoś do tej pory nie wymyśli, będzie musiała raczej odwołać spotkanie, niż marnować jego czas.
Szary Duch, który leżał w nogach łóżka, otworzył oczy i rzucił jej spojrzenie pełne kociej pogardy.
- Łatwo ci krytykować - stwierdziła z wyrzutem. - Sam też nie masz żadnego dobrego pomysłu.
Traktując jej uwagę z zasłużonym lekceważeniem, kot westchnął i znów zamknął oczy.
- Uważasz, że powinnam pójść do łóżka? I tak nie będę mogła zasnąć.
Z doświadczenia wiedziała, że będzie leżała godzinami z wizerunkiem Kennetha Wildinga tańczącego w jej wyobraźni. Pomyślała, że może ratunkiem będzie kieliszek sherry. Przyniesie go z jadalni.
Zapaliła świecę, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz - wpadając na obiekt swoich obsesji, który wychodził z sąsiedniego pokoju. Prawie uderzyła nosem w obojczyk Kennetha, omal się przy tym nie przewracając.
- Przepraszam. Podtrzymał ją za łokieć.
- Wybierałem się do kuchni po coś do zjedzenia. Przypuszczałem, że o tej porze wszyscy dawno śpią.
Kenneth był bez surduta i krawata, górne guziki koszuli miał rozpięte. Świadoma siły ręki trzymającej ją za ramię Rebeka podniosła wzrok na jego twarz. Światło świecy rzucało dramatyczne cienie na jego rysy. Coś było w oświetleniu, w ubraniu Kennetha... W białej kresce blizny na twarzy. W jego hipnotyzującym wzroku. Do diabła! Prawie miała...
Kenneth ściągnął brwi.
- Czy coś się stało?
Fragmenty pomysłów stopiły się w oślepiającą całość.
- Korsarz! - wykrzyknęła. - Chodź!
Złapała go za rękę i pociągnęła do pokoju. Korsarz Byrona był kwintesencją awanturnika, dzielnego, śmiałego i szalenie romantycznego. Powinna była natychmiast to zauważyć.
Odstawiwszy świecę, położyła Kennethowi dłonie na ramionach, żeby go posadzić na sofie, i z wytężoną uwagą przyjrzała się szorstkim rysom jego twarzy.
- Trochę za bardzo ucywilizowane - mruknęła do siebie.
Obiema rękami rozrzuciła ciemne fale jego włosów. Miała wrażenie, że dotyka grubego jedwabiu. Opuściła jeden kosmyk na czoło i rozpięła jeszcze dwa guziki koszuli. Biały materiał odsłonił kawałek nagiego ciała i ciemne, kręcone włosy.
- Doskonale - stwierdziła z zadowoleniem.
- Do czego? - spytał.
W głębokich szarych oczach Kennetha widać było rozbawienie. Rozbawienie i coś jeszcze. Nagle zdała sobie sprawę z niewłaściwości swego postępowania. Wciągnęła do sypialni mężczyznę i zaczęła go rozbierać. Dobrze, że nie miała już reputacji do stracenia.
- Zastanawiałam się, jak namalować twój portret, i wpadłam na pewien pomysł - wyjaśniła. - Trzy lata temu lord Byron napisał poemat pod tytułem Korsarz. O buńczucznym, wschodnim, dziko romantycznym korsarzu. I takim chcę cię namalować.
- Chyba żartujesz. Nie jestem ani buńczuczny, ani romantyczny, ani tym bardziej nie mam wschodniego wyglądu. - Kenneth uśmiechnął się niespodziewanie. - Gdybym był prawdziwym korsarzem, zrobiłbym coś takiego.
Złapał ją za szyję i przyciągnął do siebie.
Mówił żartobliwym tonem, ale ich pocałunek był śmiertelnie poważny. Rebeka odczuła fizyczny wstrząs, kiedy usta Kennetha dotknęły jej ust. Twórcza energia, jaka ją rozpierała, zmieniła się w palące pożądanie. Rękami nadal opierała się o jego pierś i teraz poczuła mrowienie w palcach od wzrastającego tempa jego pulsu. Chciała usiąść mu na kolanach i zedrzeć z niego koszulę. Chciała dotknąć każdego centymetra jego mocnego, męskiego ciała. Chciała... Chciała...
Kenneth puścił ją i odchylił głowę, kończąc pocałunek. W jego oczach Rebeka widziała takie samo zdumienie, jakie ją przepełniało.
- Ale ja nie jestem korsarzem tylko sekretarzem - powiedział po długiej chwili milczenia z pozornym spokojem.
- Kapitan zawsze pozostanie kapitanem - odparła, równie jak on chętna do udawania, że nic ważnego się nie stało.
Opuściła ręce i nieco chwiejnym krokiem odsunęła się od sofy.
- Promieniujesz romantyzmem i buńczucznością. Kiedy namaluję twój portret, zobaczysz po raz pierwszy w życiu swój prawdziwy wizerunek.
- Nie jestem pewien, czy chciałbym siebie tak wyraźnie widzieć.
- Nie musisz oglądać skończonego obrazu, jeśli nie chcesz.
Rebeka, z zawodowym obiektywizmem, przyjrzała mu się zmrużonymi oczyma.
- Chciałabym trochę poeksperymentować. Oprzyj się wygodniej, połóż rękę na oparciu sofy.
Z satysfakcją kiwnęła głową, kiedy jej posłuchał. Poza, taka jak teraz, rozmarzona, ale pełna uśpionej mocy, będzie doskonała. Co jeszcze można by wykorzystać? Nie chciała zaśmiecać obrazu wyszukanym kostiumem, a więc musi stworzyć wrażenie orientalnej tajemnicy w subtelniejszy sposób.
Po chwili namysłu wydała okrzyk triumfu i chwyciła mały dywanik, który leżał przy łóżku.
- To będzie znakomite tło. Udrapuję go za tobą na sofie.
Kenneth odwrócił się, żeby obejrzeć dywanik, który rozłożyła na oparciu.
- Wspaniały - przyznał, głaszcząc dłonią połyskliwą wzorzystą powierzchnię. - Przypuszczam, że pochodzi z Persji, choć nigdy nie widziałem dywanu o tak bogatej barwie czerwieni. A faktura... Jak futro Szarego Ducha.
- Jest utkany z jedwabiu. Prezent od perskiego ambasadora. Kenneth uniósł brwi.
- To musi być ciekawa historia. Rebeka wzruszyła ramionami.
- Nic szczególnego. Mirza Hassan Khan postanowił podczas pobytu w Londynie zamówić portret w stylu europejskim. Zwrócił się z tym do ojca. Tak był zadowolony z wyniku, że chciał także zamówić portret dwóch żon, które przywiózł ze sobą. Ponieważ obcy mężczyzna nie mógł oglądać ich odkrytych twarzy, ojciec zaproponował, żebym ja namalowała portrety żon. Mirza Hassan Khan podarował mi ten dywan, kiedy nie chciałam przyjąć pieniędzy.
- Musiał być bardzo zadowolony z twojej pracy. Wart jest bajońskie sumy. I mogę go dotykać przez cały czas, kiedy będziesz mnie malować? Czuję się zaszczycony.
Dywan miał właśnie tak zmysłowo orientalny wygląd, jakiego chciała. Rebeka czuła się coraz bardziej podniecona efektem swoich działań.
Teraz należało znaleźć właściwą pozę. Zazwyczaj szczegółowo ustawiała swoich modeli, tym razem jednak miała wrażenie, iż Kennethowi wystarczy ogólna sugestia.
- Przyjmij jak najwygodniejszą pozycję, żebyś mógł tak usiedzieć przez dłuższy czas - rozkazała. - Chcę, żebyś wyglądał swobodnie, ale czujnie. Raczej jak wypoczywający lew niż jak sztywny żołnierz.
Oparł się i podciągnął do góry lewą nogę, opierając stopę na skraju sofy. Lewą rękę położył od niechcenia na wzniesionym kolanie. W efekcie powstała mieszanka całkowitej pewności siebie z groźnym wrażeniem, że może w każdej chwili skoczyć do akcji.
- Świetnie - powiedziała Rebeka. - Teraz popatrz na mnie tak, jakbym była leniwym, głupim żołnierzem z twojego pułku.
Wzrok Kennetha stwardniał, blizna stała się wyraźniejsza. Wyglądał w każdym calu jak kapitan piratów, który z jednakową łatwością potrafi grabić i kochać.
Rebeka przygryzła wargę, przyglądając się kompozycji. Postanowiła oświetlić jego twarz mocnym światłem i zostawić resztę w cieniu, aby dodać obrazowi tajemniczości. Czegoś jednak nadal jej tu brakowało. Łatwo będzie przedstawić groźną siłę Kennetha, ale jak ukazać jego wrażliwą, kontemplacyjną naturę?
Obchodziła go naokoło, usiłując znaleźć najlepsze miejsce do malowania. Przelotny ruch zwrócił jej uwagę. Odbicie Kennetha w lustrze na toaletce.
Eureka! Już wie. Namaluje podwójny portret. Kenneth będzie spoglądał wyzywająco z głównego punktu obrazu, ale z prawej strony znajdzie się odbicie jego profilu. I w tym odbiciu pokaże jego niezwykłą, ukrytą na pozór inteligencję. Odbicie nie może być tak wyraźne jak w prawdziwym lustrze, gdyż wtedy byłoby za mocne, za bardzo odwracające uwagę. Wykorzysta wypolerowany czarny marmur i widz będzie musiał wytężyć uwagę, żeby dostrzec ukryte cechy kapitana.
Kiedy Rebeka sięgnęła po szkicownik, Szary Duch obudził się i skoczył z łóżka na sofę, po czym ułożył się wzdłuż nogi Kennetha. Kapitan odruchowo zaczął go głaskać po głowie.
- Czy Duch będzie ci przeszkadzał w malowaniu?
Rebeka roześmiała się głośno, zachwycona doskonałością sceny. I pomyśleć, że dopiero co wytykała ulubieńcowi, że nigdy nie podsuwa jej dobrych pomysłów.
- Wprost przeciwnie, Szary Duch jest ukoronowaniem wszystkiego. Zmienię go w jakiegoś dzikiego kota azjatyckiego, jako że tylko czegoś takiego można się spodziewać po przywódcy piratów.
Rebeka pochyliła głowę i z rozmachem zaczęła szkicować węglem. Uda się. Uda się doskonale.
Ciszę przerywało jedynie skrzypienie węgla po papierze i nikłe, dalekie odgłosy śpiącego miasta. Skończyła szkicować główne postacie i zabierała się do wypełniania tła, kiedy Kenneth spytał tęsknie:
- Czy mógłbym dostać coś do jedzenia?
Zaskoczona Rebeka spojrzała na zegar i zobaczyła, że jest po pierwszej.
- Przepraszam, nie miałam pojęcia, że już tak późno. Obawiam się, że zapomniałam o bożym świecie.
- Nie zauważyłabyś nawet smoka zionącego ogniem, gdyby nagle wpadł przez komin.
Kenneth wstał i poruszył zesztywniałymi ramionami. Rebeka patrzyła, jak koszula napina się na jego zwartych mięśniach, i postanowiła oddać to na obrazie. Odłożyła szkicownik i wstała.
- Będziesz wspaniałym korsarzem, kapitanie.
- Skoro tak twierdzisz.
Kenneth wziął szkicownik i przyglądał się jej pracy ze zmarszczonymi brwiami.
- Czy ja tak groźnie wyglądam?
- Czasami. Nieprzypadkowo służba tak dobrze pracuje. Rebeka ziewnęła, nagle zmęczona.
- Boją się, że ich sprzedasz jako niewolników do dzikich krajów. Kenneth zaczął wertować szkicownik.
- Próbowałaś wielu różnych kompozycji.
Zatrzymał się przy rysunku przedstawiającym go jako zmęczonego żołnierza w zniszczonym mundurze i z nieugiętym wyrazem twarzy, wpatrującego się w surowy krajobraz Hiszpanii.
- Czy jesteś pewna, że nie jesteś wróżką?
- To tylko wyobraźnia artysty - powiedziała, patrząc zamyślona na rysunek. - Czy światło słoneczne jest naprawdę inne w Hiszpanii?
- Jest w nim przejrzystość niespotykana w Anglii, która leży dużo dalej na północ niż Hiszpania i wilgotne powietrze sprawia, że światło jest miększe, prawie mgliste.
Kenneth znów zaczął przerzucać karty szkicownika. Rebeka, zadowolona z postępów w pracy nad portretem, wzięła świeży kawałek węgla, żeby osadzić go w oprawce. Nagła cisza zwróciła jej uwagę. Podniosła głowę i zobaczyła, że Kenneth wpatruje się w jeden z rysunków.
Czując na sobie jej wzrok, Kenneth uniósł szkicownik i pokazał rysunek kobiety spadającej w dół z wyrazem potwornego przerażenia na twarzy.
- Co to jest?
Kruchy kawałek węgla pękł w palcach Rebeki, a jej uniesienie zmieniło się w jednej sekundzie w smutek. Zapomniała, że ten rysunek jest akurat w tym szkicowniku.
- To... To Dydona rzucająca się z murów Kartaginy, kiedy porzucił ją Eneasz - zmyśliła na poczekaniu.
- W takim stroju? - spytał sceptycznie i dodał: - To coś nowego, zwykle w swoich historycznych obrazach przedstawiasz kobiety, które były bohaterkami, a nie takie, co zginęły z powodu nieodwzajemnionej miłości. Poza tym zawsze myślałem, że Dydona przeszyła się mieczem.
Rebeka wpatrywała się w niego bez słowa, niezdolna do dalszych kłamstw.
- Ta kobieta przypomina raczej portret twojej matki - powiedział cicho Kenneth. - Czy lady Seaton skądś spadła?
Rebeka opadła na krzesło. Serce waliło jej tak, jakby ją ktoś przyłapał na kradzieży.
- Tak, i od tego czasu prześladuje mnie wizja tego upadku - odparła z wahaniem. - Zrobiłam przynajmniej pięćdziesiąt takich rysunków. Ciągle się zastanawiam nad tym, co czuła, o czym myślała w ostatnich chwilach życia. To straszne tak umierać w samotności i w przerażeniu.
Zapadła długa cisza.
- Często się bałem, zwłaszcza przed bitwą - powiedział w końcu Kenneth. - Strach może uratować życie, dodając człowiekowi sił i odwagi. Z drugiej strony, w dwóch wypadkach, kiedy byłem absolutnie pewien, że zginę, wcale się nie bałem. Czułem dziwny rodzaj spokoju. Za każdym razem przeżyłem cudowne ocalenie. Za drugim razem zacząłem się nad tym zastanawiać. Po rozmowie z przyjaciółmi okazało się, że inni doświadczyli tego samego. Może spokój jest ostatnim podarunkiem natury, kiedy już nic nie można zrobić wbrew przeznaczeniu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że twoja matka niczego się przed śmiercią nie bała. Zaakceptowała to, co nieuniknione.
Rebeka pochyliła głowę, starając się zapanować nad emocjami.
- Nie zmyślasz sobie tego, żeby mi poprawić samopoczucie? - spytała drżącym głosem.
- Mówię najprawdziwszą prawdę.
Kenneth usiadł na sofie naprzeciwko Rebeki i wziął jej ręce w dłonie, ogrzewając je swoim ciepłem.
- Być może dobrze ci zrobi, jeśli opowiesz mi, co się wtedy stało. Rebeka zmusiła się do przywołania w pamięci tamtego dnia, choć do tej pory usiłowała o nim w ogóle nie myśleć.
- Byliśmy w Ravensbeck, naszym wiejskim domu w Krainie Jezior - zaczęła, modląc się, aby głos jej się nie załamał. - Był piękny, słoneczny dzień. Wracałam do domu ze spaceru na wzgórzach, kiedy zobaczyłam kilku mężczyzn na skale, skąd matka często podziwiała widoki. Nawet z dużej odległości widziałam, że stało się coś bardzo złego. Zaczęłam biec. Kiedy dobiegłam do skały, właśnie... Właśnie wciągali ciało.
- Co za straszne przeżycie - powiedział Kenneth, ściskając jej ręce. - Zapewne najgorszą rzeczą w tragicznym wypadku jest to, że zdarza się tak nieoczekiwanie. Rodzina i przyjaciele nie mają czasu, aby się przygotować na najgorsze.
W tym przypadku nie było to całkiem prawdą, ale Rebeka szepnęła tylko:
- Nawet teraz zdarza mi się zapomnieć, że matka nie żyje. Nie była w stanie nic więcej powiedzieć.
Delikatnie gładził kciukami jej dłonie, przesyłając przyjazne prądy.
- Ciekaw jestem, jak doszło do tego - powiedział z zadumą Kenneth. - Może twoja matka czymś się zdenerwowała? Zmartwienie czy troska mogły być przyczyną nieszczęśliwego kroku.
- Nie - odparła ostro Rebeka. - Nic takiego się nie zdarzyło - dodała, cofając ręce. - Jeden z mężczyzn, który zszedł na dół, powiedział, że naokoło niej leżały rozrzucone kwiaty. Matka kochała polne kwiaty i często je zrywała. Skała stopniowo opada aż do gwałtownego urwiska. Myślę... Myślę, że po prostu podeszła za blisko do krawędzi, zrywając kwiaty, straciła równowagę i spadła.
- Tragiczna ironia losu - szepnął Kenneth, spoglądając na Rebekę z czułością.
Rebeka spojrzała na rysunek spadającej kobiety.
- Kiedy jestem zdenerwowana, rysuję to, co mnie zaprząta - wyjaśniła z wahaniem. - To jest jakby nacinanie zakażonej rany, żeby wypuścić truciznę. Zawsze mi pomagało, poczynając od śmierci ukochanego zwierzęcia do złamanego serca. Tym razem jednak rysowanie nie przynosi ulgi.
- Rysujesz to, co cię niepokoi? - spytał z zainteresowaniem Kenneth. - Ja... Ja uważam, że sensowniej byłoby unikać bólu, rysując coś zupełnie innego.
Rebeka uśmiechnęła się smutno.
- To też robiłam.
Rysowanie i malowanie było całym jej życiem. Życiem bogatym i satysfakcjonującym, ale nie samą sztuką człowiek żyje. Zwłaszcza w tym wypadku.
- Jeśli przecinanie rany nie pomaga, może należy ją wypalić?
Kenneth wziął szkicownik, wyrwał rysunek matki i przyłożył jednym końcem do płomienia świecy.
- Sądząc po tym, czego się dowiedziałem o lady Seaton, jestem pewien, że nie chciałaby, abyś żyła w żalu. Pozwól jej odejść, Rebeko.
Z bolącym sercem Rebeka przyglądała się, jak płomienie zjadają rysunek. Zakręcony dym uniósł się ku górze i zniknął w ciemności. Doceniała jego chęć pomocy, ale Kenneth nic nie rozumiał. Ponieważ sam był silny, nie miał pojęcia, jak to jest, kiedy żal tak wypełnia duszę, że człowiek czuje się jakby psychicznie sparaliżowany. Nie mógł wiedzieć, że gdyby zaczęła płakać, nie potrafiłaby przestać. Płakałaby do śmierci.
Kenneth rzucił palące się resztki papieru do kominka, zanim sparzyły mu palce. W milczeniu obserwowali, jak papierowy wizerunek zmienia się w popiół, a żółty płomień gaśnie. - Intensywna praca nad moim portretem musiała cię kosztować dużo energii - stwierdził Kenneth. - Powinnaś coś zjeść. Chodź ze mną do kuchni.
Kiedy się uśmiechnął, Rebeka poczuła się trochę lepiej. Kenneth nie całkiem ją rozumie, lecz sam doznał bólu. Poza tym jest miłym i dobrym człowiekiem. Odwzajemniła uśmiech.
- Masz rację, umieram z głodu i wcale tego nie zauważyłam.
Wzięła świecę i podeszła do drzwi, myśląc o ich szybkim i gorącym pocałunku. Mimo że uważała go za błąd, ożywił ją bardziej niż cokolwiek innego od śmierci matki. Może naprawdę istnieje życie poza żalem?
Kto by pomyślał, że korsarz pokaże jej drogę?
Podczas nocnej uczty Kenneth starał się rozbawić Rebekę. Kiedy się rozstawali pod drzwiami swoich pokojów, z jej oczu zniknęło trochę smutku.
On sam, niestety, nie podzielał nastroju Rebeki. Jej wersja śmierci matki przekonała go, że ukrywa przed nim coś istotnego. Zbyt szybko odrzuciła możliwość, że śmierć mogłaby być czymś innym niż nieszczęśliwym wypadkiem. Być może żal łączył się ze strachem o ojca.
Kenneth nie mógł sobie znaleźć miejsca również z innych przyczyn. Po pierwsze z powodu tego pocałunku. Najwyraźniej jego prymitywna męskość tylko czekała na jakiś pretekst, a Rebeka od początku go pociągała. Jeden krótki pocałunek potwierdził to, co Kenneth wcześniej podejrzewał. Uśpiona zmysłowość Rebeki mogła się w każdej chwili przemienić w gwałtowną namiętność.
W normalnych warunkach na pewno tak prędko by jej nie puścił; to jednak nie były zwykłe warunki.
Fizycznemu pożądaniu towarzyszyła umysłowa szarpanina. Zafascynowało go twierdzenie Rebeki, że rysuje to, co ją denerwuje. On zachowywał się zupełnie inaczej. Przez całe życie czuł przymus rysowania, nawet wtedy, kiedy musiał się z tym kryć przed ojcem. Nawet wtedy, kiedy się okazało, że nigdy nie zostanie artystą. Gdy czuł się nieszczęśliwy, rysował dla ucieczki, dla możliwości stworzenia muru bezpieczeństwa między sobą a tym, co było nie do zniesienia.
Teraz wyjął szkicownik i przyglądał mu się tak, jakby był tykającą bombą. Co by się stało, gdyby się odważył narysować coś, co szarpało mu umysł? Bał się, że w ten sposób otworzy puszkę Pandory, uwalniając ból, którego nie będzie w stanie opanować.
Nie mógł zapomnieć słów Rebeki. Jak nacinanie zakażonej rany, żeby wypuścić truciznę. Może ucieczka nie jest najlepszym lekarstwem na cierpienia. Gdyby potrafił stanąć twarzą w twarz ze swymi prywatnymi demonami, może straciłyby nad nim władzę.
Żeby jednak dobrze je narysować, musiałby znów zgodzić się na udrękę. Zburzyć mury, dzięki którym mógł żyć.
Z obawą sięgnął po tusz i piórko. Zacznie od obrazu, który tkwi w nim od pierwszej bitwy. Jeśli ten rysunek zmniejszy ból, spróbuje przenieść na papier inne, trudniejsze sceny.
Przypomniał sobie szok, jaki poczuł, kiedy zobaczył ten pierwszy obraz. Ból, jaki zawsze towarzyszył tej scenie w nocnych koszmarach.
Potem umoczył piórko w tuszu i westchnął do Boga, aby metoda Rebeki sprawdziła się także dla niego.
Następnego dnia po południu, kiedy Kenneth pracował w biurze, do pokoju weszła powłóczystym krokiem Lavinia Claxton - złotowłose zjawisko w błękitnych jedwabiach i eleganckim kapelusiku z piórami.
- Dzień dobry, kapitanie - przywitała go głębokim, ujmującym głosem. - Postanowiłam odszukać pana w jego tajemniczej kryjówce.
Kenneth podniósł głowę znad biurka, czując przyspieszone bicie serca. Mimo że Lavinia była częstym gościem w domu Seatona, po raz pierwszy miał szansę, aby ją wypytać bez świadków.
- Nie ma nic tajemniczego w wykonywaniu obowiązków, lady Claxton - powiedział od niechcenia.
Uśmiechnęła się z pewnością siebie kobiety, która zna wartość własnej urody.
- A zatem ta tajemniczość tkwi w panu. Tu nie jest pana miejsce, kapitanie. Jest pan tygrysem pośród owieczek. Powinien pan dowodzić wojskiem albo odkrywać dzikie zakątki świata. A nie siedzieć za biurkiem i pisać listy.
Kenneth uśmiechnął się lekko.
- Nawet tygrysy muszą zarabiać na życie. Jedne polują, inne piszą listy.
- Jakie to przyziemne.
Lavinia przeszła przez pokój, kołysząc prowokacyjnie biodrami.
- Wolę pana uważać za bohaterskiego rycerza, który przeszedł od gwałtownych bitew do buduarów sztuki.
- Buduarów? - powtórzył, odsuwając się od biurka. - Ma pani bujną wyobraźnię, lady Claxton. Dla większości ludzi to jest zwykłe biuro.
- Proszę się do mnie zwracać po imieniu. Tak jak wszyscy.
Lavinia przysiadła na brzegu biurka, muskając mu kolana fałdami sukni. Potem wyciągnęła rękę i pogłaskała Kennetha po policzku.
- I może się pan do mnie zwrócić, kiedy pan tylko zechce.
Mimo że Lavinia rzucała mu powłóczyste spojrzenia od ich pierwszego spotkania, Kennetha zaskoczyło jej bezpardonowe zaproszenie. Może się pokłóciła z sir Anthonym. Jego ciało zareagowało odruchowo. Niestety, nie mógł iść do łóżka z kobietą związaną ze sprawą morderstwa.
- Nie ośmieliłbym się tak spoufalać, lady Claxton - powiedział Kenneth, składając na jej dłoni lekki pocałunek. - Sir Anthony, jakże słusznie, miałby mnie za ordynusa.
- Och, nie miałby nic przeciwko temu. Wszyscy wiedzą, że Lavinia jest kurtyzaną - stwierdziła kpiąco.
Zsunęła się z biurka i podeszła do portretu lady Seaton.
- W przeciwieństwie do Helen. Anthony namalował kiedyś obraz pod tytułem: Święta i grzesznica. Oczywiście ja byłam grzesznicą.
- Czy lady Seaton była naprawdę taka święta? Lavinia rzuciła okiem na obraz.
- Jak większość z nas potrafiła być szczodra i samolubna, mądra i głupia. Bywała bardzo trudna. Ale była moją najbliższą przyjaciółką i bardzo mi jej brak. Podobnie jak Anthony'emu i George'owi.
- George'owi?
- George'owi Hamptonowi. Helen była jego kochanką.
- Naprawdę? - powiedział, kryjąc zaskoczenie. - Czy tylko usiłuje mnie pani zaszokować?
- Wątpię, aby łatwo było pana zaszokować, kapitanie - stwierdziła sucho Lavinia. - Helen była dyskretna, ale w ciągu ostatnich kilku lat miała kilku kochanków. Choć tak naprawdę liczył się jedynie George.
- Czy sir Anthony wiedział, że jego żona zdradzała go z jednym z jego najlepszych przyjaciół? - spytał Kenneth, zaskoczony nowymi możliwościami, jakie się przed nim otwierały.
- Och, tak. Ich małżeństwo było szalenie niemoralne, a jednocześnie bardzo cywilizowane. Anthony aprobował George'a, wiedząc, że ten nigdy nie skrzywdzi Helen. A ona nie miała nic przeciwko jego miłostkom. Wiedziała, że jest dla Anthony'ego najważniejsza.
- Słyszałem, że w czasie, kiedy zmarła lady Seaton, sir Anthony miał jakiś poważniejszy romans.
- Niech pan nie wierzy we wszystko, co pan słyszy, kapitanie.
Lavinia rozwiązała wstążki kapelusza i zdjęła go z głowy, potrząsając złotymi lokami.
- Anthony i ja od dawna jesteśmy przyjaciółmi. Myślę, że wiedziałabym, gdyby się naprawdę zakochał w kimś innym.
W jej głosie zabrzmiała czuła nutka. Mimo światowej pozy Lavinia była bardziej wrażliwa niż sama chciałaby to przyznać. Ciekawe, czy była zakochana w sir Anthonym.
- Czy sir Anthony ma zamiar powtórnie się ożenić? Lavinia zawahała się na moment.
- Naprawdę nie wiem. Śmierć Helen nadal wisi nad nim jak czarna chmura.
- Czy w jej śmierci było coś podejrzanego? Lavinia owinęła pióro z kapelusza wokół palca.
- Niewątpliwie był to wypadek. A jednak...
- Słyszałem, że znaleziono ślady walki - powiedział cicho Kenneth. Rzuciła mu ostre spojrzenie.
- Po prostu połamane krzaki i rysy na ziemi. Przypuszczalnie Helen pośliznęła się, a potem chciała się czegoś złapać, żeby nie spaść w dół.
Mimo logicznego wyjaśnienia Lavinia w dalszym ciągu zdawała się zdenerwowana.
- Za każdym razem, kiedy jest mowa o śmierci lady Seaton, ludzie, którzy ją znali, nabierają wody w usta - stwierdził Kenneth. - Skąd ta tajemniczość? Czy sir Anthony lub George Hampton zepchnęli ją ze skały?
- Nonsens. Nie ma żadnej tajemnicy. Po prostu śmierć jest dużo mniej zabawna niż pożądanie.
- Porozmawiajmy zatem o pożądaniu - powiedział ugodowo Kenneth, widząc, iż Lavinia nie powie mu już nic istotnego. - To, co pani mówi, dowodzi słuszności powszechnej opinii, że artyści są gwałtowni i rozpustni.
- Nie bardziej rozpustni niż inni, lecz na pewno bardziej szczerzy - powiedziała z prowokacyjnym uśmiechem. - I szczerze mówiąc, bardzo mi się pan podoba, kapitanie.
Kenneth odczuł gwałtowną chęć bliższego kontaktu ze słodką miękkością kobiecego ciała, ale mimo zapewnień Lavinii wątpił, czy sir Anthony byłby zadowolony z tego, że dzieli swą aktualną kochankę z sekretarzem.
- Odwzajemniam pani uczucie, choć mądrzej będzie, jeśli powściągnę chęć działania.
- Mam nadzieję, że przebywanie w towarzystwie artystów wybije panu tę mądrość z głowy.
Przeszła przez pokój i kładąc mu na szyi dłoń w rękawiczce, pochyliła się i pocałowała go. Jej oczy miały chłodny, jasnozielony kolor. Całowała umiejętnie, a przecież Kenneth nie odczuł nic z tego, czego doświadczył przy pocałunku z Rebeką.
Kątem oka zobaczył jakieś poruszenie. Chwilę później lodowaty kobiecy głos powiedział:
- Wprawdzie nie chciałabym przeszkadzać w tej czułej scenie, ale mam tu coś do załatwienia.
W drzwiach gabinetu stała wściekła Rebeka. Z aureolą kasztanowych, niedbale uczesanych włosów wokół głowy, wyglądała jak rozgniewany rudy kot.
Kenneth zaklął pod nosem, gdy tymczasem Lavinia wyprostowała się niespiesznie.
- Witaj, moja droga - powiedziała, spoglądając z ciekawością na Rebekę i znów na Kennetha. - Mam nadzieję, że twoja praca idzie dobrze. Słyszałam wiele pochlebnych komentarzy o moim portrecie, który ostatnio namalowałaś. Gdybyś mi pozwoliła zdradzić twoje nazwisko, nie nadążyłabyś z zamówieniami.
Lavinia uśmiechnęła się i wyszła z pokoju.
Rebeka przepuściła ją, po czym weszła do środka i trzasnęła drzwiami.
- Ojciec wiele oczekuje od sekretarza, ale chyba posunąłeś się za daleko, kapitanie.
- Jeśli słyszałaś zakończenie naszej rozmowy - powiedział łagodnie Kenneth - to wiesz, że odrzuciłem jej awanse.
- Ale nie jej pocałunek.
- Przecież nie mogłem szamotać się z damą.
- Przydałoby jej się porządne lanie - stwierdziła ostro Rebeka. - Już dawno sobie na nie zasłużyła.
- Sądząc po tym, co mówiła lady Claxton, potajemne pocałunki nie powinny w tym domu nikogo szokować - powiedział Kenneth, uważnie przyglądając się Rebece. - W trakcie naszej rozmowy wspomniała o związku twojej matki z George'em Hamptonem.
Rebeka zesztywniała, ale nie była zaskoczona. Wiedziała o wszystkim.
- Sądziłam, że jesteś ponad takie plotki, kapitanie.
- Ja nie plotkuję, słucham tego, co mówią inni. Czy bardzo się przejmowałaś tym, że twoi rodzice są... - zawahał się - niekonwencjonalni?
- Chciałeś powiedzieć: rozwiąźli.
Rebeka rzuciła okiem na portret matki i podeszła do okna.
- Dlaczego miałam się przejmować? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Zniszczyłam sobie opinię, mając osiemnaście lat. Mam rozpustny charakter.
- Nie wierzę - stwierdził łagodnie Kenneth. - Czy naprawdę uciekłaś z domu, idąc za przykładem rodziców, czy też szukałaś miłości?
- Na krótko przed moim debiutem na dworze poznałam pewnego młodego wicehrabiego, który pozował ojcu do portretu - odezwała się Rebeka po długiej chwili. - Flirtował ze mną dla rozrywki, ale ja wzięłam to za poważne zainteresowanie i umówiłam się z nim na konną przejażdżkę w parku. Rzucił się na mnie, a kiedy mu się opierałam, powiedział, że nie powinnam odgrywać niewinnej panienki, skoro wychowałam się wśród artystów.
- Jestem pewien, że nie zostawiłaś tego bez komentarza.
- Wepchnęłam go do fontanny. Czułam niechęć zarówno do niego, jak i do ojca, który przez swój sposób życia narażał mnie na takie przykrości. Zapewne nie miałam racji, lecz byłam młoda i głęboko urażona. Potem zadebiutowałam na dworze i poznałam Fredericka. Wzdychał, pisał wiersze i mówił, że mnie kocha, co było balsamem na moje zranione serce. Rodzice go nie lubili i przypuszczalnie nic by z tego nie wynikło, gdybym się nie dowiedziała o matce i wuju George'u. Wcześniej wiedziałam o romansach ojca, ale przeżyłam szok, kiedy się okazało, że matka jest taka sama jak on. Trzy dni później uciekłam z domu. - Przerwała na chwilę i uśmiechnęła się ironicznie. - Szybko się przekonałam, że rodzice mieli rację i że wyjście za mąż za Fredericka byłoby tragedią. Na szczęście doszłam do tego wniosku, zanim wzięliśmy ślub.
Kenneth pomyślał, że Seatonowie powinni byli bardziej kierować córką, zamiast dawać jej zbyt wiele swobody.
- Zakładam, że wyrozumiali rodzice przyjęli cię z powrotem mimo skandalu.
Rebeka kiwnęła głową.
- Robili mi wymówki, że źle wybrałam, a nie z powodów moralnych. Ojciec powiedział, że się cieszy, iż miałam dość rozsądku, aby nie wychodzić za nieudacznika; matka powiedziała, iż jest pewna, że nie powtórzę podobnego błędu.
- Miała rację. Nie powtórzyłaś błędu.
- I nie powtórzę w przyszłości - stwierdziła Rebeka tonem, który mówił, że uważa temat za zamknięty. - Przyszłam, żeby się dowiedzieć, co się stało z płótnem, które zamówiłam. Nie mam na czym malować.
- Wczoraj napisałem do dostawcy i w dzisiejszej poczcie dostałem odpowiedź. Przeprasza za opóźnienie i obiecuje, że dostarczy płótno pojutrze. Czy jeszcze o coś chciałaś zapytać?
- Och, nie. To wszystko - odparła Rebeka, kierując się do wyjścia.
- Czy nadal zamierzasz malować mnie po południu, czy też jesteś za bardzo na mnie zła?
Rzuciła mu ironiczne spojrzenie.
- Wcale nie jestem zła. Uleganie namiętnym kobietom, takim jak Lavinia, leży w charakterze byronowskich bohaterów i doskonale pasuje do korsarza.
Z tymi słowami Rebeka obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Kenneth roześmiał się, ale szybko spoważniał, kiedy sobie uświadomił, czego się dowiedział. Helen Seaton z opisu Lavinii mogła mieć kilku potencjalnych morderców. Powierzchowny spokój sir Anthony'ego wobec jej romansów mógł w rzeczywistości skrywać wściekły gniew. Tajemnicza kochanka mogła zechcieć mieć malarza tylko dla siebie. Może Helen chciała usunąć George'a Hamptona ze swego życia i ten zabił ją w przystępie zazdrosnej furii? A może byli jeszcze inni, nieznani kochankowie?
Jeśli istotnie doszło do morderstwa, najbardziej prawdopodobnymi przyczynami były namiętność i chęć zysku. Kenneth westchnął głęboko. Im dłużej przebywał w domu Seatona, tym bardziej zdawał sobie sprawę z trudności w ustaleniu powodów śmierci Helen Seaton i tym bardziej był niezadowolony ze swego oszustwa. Wysłuchiwanie zwierzeń Rebeki, kiedy przebywał w jej domu pod fałszywym pretekstem, nie było uczciwe. Gdyby się dowiedziała, co go tu sprowadziło...
Wolał nawet nie kończyć tej myśli.
Rebeka, wracając do pracowni, zwymyślała się w duchu. Na widok Lavinii całującej Kennetha powinna była cicho wyjść i wrócić później, a nie ulegać zazdrości. Co gorsza, zazdrość tę okazała, choć nie miała żadnego prawa być zazdrosna o Kennetha. Jeden impulsywny pocałunek niczego nie oznaczał, mimo że zrobił na niej takie wrażenie. Kenneth był sekretarzem ojca, a nie jej admiratorem.
Do tej pory miała dobre stosunki z Lavinią ale teraz chętnie wydrapałaby jej oczy. Zaczerwieniła się, kiedy przypomniała sobie znaczące spojrzenie Lavinii. Czyżby się domyśliła, że Rebeka jest zainteresowana sekretarzem sir Anthony'ego?
Szybko narysowała Lavinię dwa razy grubszą niż w rzeczywistości i z rozległymi zmarszczkami na twarzy. Natychmiast poczuła się znacznie lepiej. Po chwili przygotowywała już pracownię do popołudniowej sesji: sofę, perski dywan i lustro, w którym miał się odbijać profil Kennetha.
Wiedząc, że sekretarz zjawi się dopiero po południowym posiłku, rozejrzała się zniecierpliwiona po pokoju. Mogłaby zająć się różnymi rzeczami, ale jej się nie chciało.
Wzrok jej padł na obraz Diany. Prawda, przecież obiecała go oprawić i wymienić okropne obrazy w pokoju Kennetha. W ten subtelny sposób przeprosi go za wybuch gniewu. Oprawiła Dianę i wybrała jeszcze dwa inne obrazy - duży pejzaż z Krainy Jezior i portret Szarego Ducha czającego się na ptaka, z wyrazem dzikiej zawziętości w żółtych oczach.
Zniosła dwa mniejsze obrazy na dół i zastukała do drzwi Kennetha. Nie usłyszawszy odpowiedzi, weszła. Na widok wiszących u niego obrazów zmarszczyła nos. Obrażały każdego, kto znał się na sztuce. Na miejscu Kennetha już dawno wyrzuciłaby je przez okno.
Wieszała portret Diany, kiedy zaczepiła nogą o tekę opartą o biurko. Na dywan wysypały się rysunki. Rebeka pochyliła się nad nimi, ciekawa, skąd teka artysty u Kennetha.
Znieruchomiała na widok leżącego na wierzchu szkicu, wykonanego w tuszu, który przedstawiał scenę z pola bitwy. Żołnierze atakowali z uniesionymi bagnetami, w snującym się dymie wierzgały konie.
Jednakże najbardziej przykuła jej uwagę postać pośrodku kartki. Biała sylwetka umierającego w cierpieniach człowieka była zaledwie obrysowana czarnymi kreskami tła, a mimo to nie pozostawiała wątpliwości, że człowiek ten ginie przeszyty śmiertelną kulą. Szok i śmierć, chwila odwiecznej ciszy pośród piekła. Rysunek robił głębokie, bolesne wrażenie.
Rebeka usiadła na podłodze i zaczęła przeglądać zawartość teki. Były tam portrety węglem i pastelami, dokładne topograficzne odwzorowania budynków, pejzaże malowane akwarelami. Żaden wprawdzie nie dorównywał dramaturgią pierwszemu rysunkowi, lecz wszystkie odznaczały się doskonałym wykonaniem.
Ostatni rysunek przedstawiał mężczyznę i kobietę w namiętnym uścisku i był podpisany: „Romeo i Julia”. Mimo średniowiecznych szat miało się wrażenie, że jest to portret rzeczywistych kochanków, rozdzielanych przez wojnę.
Przyglądała się rysunkowi, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Kenneth. Na widok Rebeki zatrzymał się w progu, z morderczym wyrazem twarzy. Potem trzasnął drzwiami i ruszył do środka.
- Co tu robisz, do wszystkich diabłów?
- To twoje rysunki? - odparła Rebeka pytaniem na pytanie. Pochylił się i wyrwał jej tekę.
- Nie masz prawa grzebać w moich rzeczach!
- Wcale nie grzebałam - zaprotestowała. - Przypadkiem potrąciłam tekę, kiedy wieszałam nowe obrazy. To twoje prace? - spytała ponownie, nie rozumiejąc, czemu Kenneth tak się złości.
Zawahał się na moment, jakby niepewny, co powiedzieć, po czym niechętnie kiwnął głową.
Rebeka wstała, ale Kenneth nadal nad nią górował. Można się go było przestraszyć. Rebeka pomyślała, że współczuje nieszczęsnym Francuzom, którzy się z nim spotykali na polu bitwy.
- Dlaczego ukrywałeś, że jesteś artystą? - spytała z zainteresowaniem, które przeważyło nad ostrożnością.
- Nie jestem artystą! - warknął.
- Ależ jesteś. Nikt by nie potrafił tak rysować bez lat praktyki. Dlaczego trzymasz to w tajemnicy? I dlaczego zachowujesz się jak wściekły byk?
- Przepraszam. Oczywiście moje rysunki nie są tajemnicą, lecz ja jestem zwykłym dyletantem. Zarozumiałością byłoby chwalenie się przed tobą czy twoim ojcem.
- Bzdura. Jesteś niesłychanie utalentowany. Nic dziwnego, że zdumiałeś ojca znajomością malarstwa. Od urodzenia obracam się między artystami i jesteś jedyny, który nie chce się chwalić swoimi osiągnięciami.
- Nie jestem artystą! - powtórzył z wściekłością Kenneth.
Rebeka, zaskoczona jego wybuchem, oparła mu ręce na ramionach i posadziła go na łóżku.
- O co chodzi, Kenneth? - spytała, patrząc mu w oczy, z dłońmi nadal lekko opartymi na jego ramionach. - Zachowujesz się bardzo dziwnie.
Kenneth opuścił wzrok.
- Mój ojciec nienawidził mojego zainteresowania sztuką i chciał mi to wyperswadować biciem - powiedział wreszcie po długiej chwili. - Nie uważał, aby rysowanie i malowanie było właściwym zajęciem dla jedynego syna.
- A jednak nie przestałeś.
- Nie mogłem. Trawił mnie ogień. Na rysunkach mogłem wyrazić to, czego nigdy nie potrafiłbym wyrazić słowami. Po prostu nauczyłem się chować lub niszczyć wszystko, co narysowałem. Udawać, że to nie ma żadnego znaczenia.
- To straszne - szepnęła Rebeka.
Nic dziwnego, że się tak zdenerwował jej odkryciem, pomyślała. Zwalczyła chęć scałowania cieni z jego oczu i tylko musnęła policzek Kennetha wierzchem dłoni.
- Chyba bym zwariowała, gdyby rodzice zabronili mi rysowania.
- A w dodatku miałaś to szczęście, że twoim ojcem jest jeden z najlepszych malarzy w Anglii - stwierdził Kenneth z krzywym uśmiechem. - Kiedy byłem młody, marzyłem o studiach w Królewskiej Akademii Sztuki i o tym, żeby zostać zawodowym malarzem. Teraz już na to za późno. Zostałem żołnierzem, przeciwieństwem artysty. Przebywając pośród tylu wspaniałych obrazów, mam ochotę spalić moje kiepskie próby - dodał, patrząc na tekę z rysunkami.
- Jesteś prawdziwym artystą - powtórzyła dobitnie Rebeka. - Rysujesz lepiej niż większość zawodowych malarzy w Londynie. Przy pewnym wysiłku mógłbyś być doprawdy wybitny.
- Umiem rysować i nieźle sobie radzę z akwarelami - przyznał Kenneth - ale to potrafi każda młoda dama i niejeden młody mężczyzna. Mam trzydzieści trzy lata. Czas, aby zostać prawdziwym artystą, już dla mnie minął.
- A jak określiłbyś artystę? - spytała z ciekawością Rebeka.
- To ktoś, kto nie tylko potrafi oddać podobieństwo, lecz także odsłania coś nowego lub coś ukrytego - powiedział powoli Kenneth. - Obrazek Szarego Ducha jest ładny, zabawny i namalowany z uczuciem, a jednocześnie ukazuje dziką naturę, która drzemie w sercu każdego domowego kota. Portret Diany ukazuje jej siłę i dumę, ale także samotność. Pragnienie, aby być podobną do innych kobiet. Ona mi trochę przypomina ciebie.
Do diabła! Co innego rozważania o kocie, a co innego o niej samej, pomyślała Rebeka.
- Namalowałam Szarego Ducha tak, jak go widziałam - stwierdziła, ignorując komentarz o Dianie.
- Tak go widziałaś, bo masz oko artysty - odparł, przyglądając się uważnie obrazowi. - Twoje wyjątkowe, indywidualne spojrzenie na świat odbija się we wszystkim, co malujesz. Chyba rozpoznałbym każdy twój obraz czy rysunek.
Takie stwierdzenie było równie intymne, jak pocałunek. Rebeka wolała jednak rozmawiać o nim, a nie o sobie.
- Masz takie same zdolności - powiedziała, wyjmując kilka rysunków z jego teki. - Ta kobieta jest nie tylko piękna, lecz także ogarnięta pasją - dodała, wskazując na pastelowy portret czarnowłosej hiszpańskiej piękności. - Nawet do pewnego stopnia niebezpieczna.
Ściągnięte rysy twarzy Kennetha potwierdziły jej słowa. Wzięła do ręki portret przeszytego kulą żołnierza.
- To jest wspaniały i niezwykle oryginalny rysunek. Kenneth wzruszył ramionami.
- Przypadek. Zrobiłem to w nocy, po tym, jak mówiłaś o rysowaniu tego, co cię boli. Ponieważ dla mnie rysowanie zawsze było ucieczką od rzeczywistości, postanowiłem się przekonać, czy mogę bezpiecznie wypuścić jednego z moich pomniejszych diabłów.
Rebeka spojrzała na rysunek. Jeśli to był pomniejszy diabeł, to chciałaby zobaczyć większego.
- Pomogło?
- Tak. Nie mogłem się pozbyć tego widoku od pierwszej bitwy. A teraz wspomnienie... - Zmarszczył brwi, starając się znaleźć odpowiednie określenie.
- Jest tak samo wyraźne, ale bardziej oddalone. Na bezpieczną odległość.
- A ja miałam szansę zobaczyć i zrozumieć coś, czego nigdy nie zobaczę w rzeczywistości - stwierdziła Rebeka, zamykając tekę. - Czego ci brakuje, żebyś się uważał za artystę?
- Umiejętności malowania farbami olejnymi. Obraz olejny jest najbardziej intensywny, najbogatszy w kolorze. Każdy potrafi bazgrać węglem i paćkać akwarelami.
- To się naucz malować farbami olejnymi - powiedziała szorstko Rebeka.
- Nie ma w tym nic trudnego. Akwarele są pod wieloma względami trudniejsze, a to już opanowałeś.
Blizna na twarzy Kennetha zbielała. Milczał.
- Uważasz, że się nie nauczysz, tak? - spytała cicho Rebeka.
- Tak bardzo bym chciał, że nie wydaje mi się to możliwe.
- Ja cię nauczę - stwierdziła rzeczowo, wiedząc, iż Kenneth nie zniósłby litości. - Sam się przekonasz, że to naprawdę nic trudnego. Widząc zaś, że chce protestować, dodała twardo: - Masz dziwne poglądy na temat artystów. Zapomnij o uprzedzeniach. Artysta jest po prostu człowiekiem, który tworzy sztukę. Ty to umiesz i musisz o tym pamiętać.
Odwróciła się i podeszła do drzwi.
- Bądź w pracowni o drugiej - rzuciła przez ramię. Zamknęła za sobą drzwi i wolnym krokiem podeszła do schodów. Współczuła Kennethowi z powodu tego, co przeżył, myśląc jednocześnie, jakie sama miała szczęście. Sir Anthony nie był może przykładnym ojcem, lecz zawsze szanował jej talent i zachęcał ją do malowania.
Ciekawe, jakie to uczucie mieć siłę i umiejętności żołnierza i duszę artysty?
Biedny przeklęty korsarz.
Zdecydowanym krokiem weszła do pracowni. Prędzej umrze, niż zrezygnuje z przekonania Kennetha Wildinga, że jest prawdziwym artystą.
Po wyjściu Rebeki Kenneth opadł na krzesło, trzęsąc się niczym w febrze. Czuł się jak orzech rozłupany młotkiem.
Powiedziała, że ma talent. Że jest artystą. A Rebeka Seaton nie jest kobietą skłonną do czczych komplementów.
Odetchnął głęboko, zastanawiając się, czy mówiła prawdę. Czy rzeczywiście nie jest za późno? Podświadomie zawsze uważał malarstwo olejne za najwyższy rodzaj sztuki, bliższy bogom niż ludziom. Teraz, pod wpływem Rebeki, zobaczył absurd takiego podejścia. To prawda, że większość artystów zaczynała dużo wcześniej; sama Rebeka od dziecka malowała farbami olejnymi. Z drugiej strony umiał dobrze rysować. I miał wyczucie kompozycji i koloru.
Może... Może zostanie prawdziwym artystą? Nie na poziomie sir Anthony'ego i Rebeki, lecz na tyle dobrym, aby mieć satysfakcję z własnej pracy.
Perspektywa napawała Kennetha jednocześnie strachem i podnieceniem. Podobne odczucia miewają młodzi chłopcy pod wpływem nieprzystojnych myśli.
Tymczasem przypomniał sobie, że przybył do domu Seatona, by zbadać sprawę tajemniczej śmierci. A teraz córka podejrzanego ofiarowała mu spełnienie najskrytszych marzeń. Wiedział, że przyjęcie tego daru ze świadomością, iż jego działania mogą zniszczyć jej ojca, byłoby czymś nikczemnym, ale nie potrafił odmówić.
Po raz pierwszy rozważył odstąpienie od propozycji lorda Bowdena. Wściekły Bowden natychmiast przejąłby majątek, ale Kenneth zniósłby to, wiedząc, że ma szansę na takie życie, o jakim zawsze marzył. Mógłby nadal pracować jako sekretarz sir Anthony'ego i poświęcić wolny czas na naukę i malowanie. Być może pewnego dnia byłby w stanie utrzymać się z malarstwa. Wiele ludzi chciałoby zamówić portret u kogoś tańszego niż sir Anthony. Ktoś, kto tak jak on przeżył wiele lat jako zwykły żołnierz, nie miał wielkich potrzeb finansowych.
Ale Beth? Był za nią odpowiedzialny. Nie miał prawa kupować własnego szczęścia kosztem jej przyszłości. Sam mógł żyć w głodowych warunkach, nie mógł jednak skazywać na to siostry.
Nie wolno mu było rezygnować i nie potrafił odrzucić oferty Rebeki. Nie pozostawało mu nic innego, jak działać nadal i modlić się o niewinność sir Anthony'ego.
Niestety, Kenneth nie wierzył w moc modlitwy.
Przed pójściem do pracowni Rebeki Kenneth wstąpił na chwilę do biura, żeby załatwić kilka drobnych spraw. Ku swemu zdumieniu zastał tam sir Anthony'ego, który popijał brandy i przypatrywał się portretowi zmarłej żony.
- Dzisiaj mija dwadzieścia osiem lat od naszego poznania - powiedział sir Anthony, spoglądając na Kennetha, który z wahaniem zatrzymał się w drzwiach. - Czasem trudno mi uwierzyć, że Helen nie żyje.
Trochę niewyraźna mowa świadczyła o tym, że nie był to jego pierwszy kieliszek.
Kenneth wszedł do pokoju.
- Lady Seaton była bardzo piękna. Pańska córka jest do niej podobna.
- Z wyglądu. Z charakteru Rebeka jest raczej podobna do mnie - stwierdził sir Anthony z ironicznym uśmiechem. - Pod pewnymi względami jeszcze bardziej przypomina mojego starszego brata. Marcus nie byłby tym zachwycony.
- Nie wiedziałem, że ma pan brata - skłamał Kenneth, chcąc poznać historię rodzinnej animozji z drugiej strony.
- Marcus jest bardzo sztywnym baronem. Mnie od dawna nie uznaje. - Sir Anthony napił się brandy. - Obaj z moim ojcem byli przekonani, że malarstwo to najkrótsza droga do piekła. Przy rzadkich okazjach, kiedy się przypadkowo spotykamy, omija mnie z daleka.
- Dlaczego pański brat tak się zachowuje?
- Zdaniem Marcusa malowanie jest zajęciem równie marnym jak handel. Musiał być przerażony, kiedy pięć lat temu otrzymałem szlachecki tytuł.
- Większość ludzi uważałaby artystę o pańskiej sławie za ozdobę rodziny.
- Były jeszcze inne przyczyny zerwania stosunków - przyznał sir Anthony, spoglądając na portret żony. - Helen była narzeczoną Marcusa. Kiedy się poznaliśmy, ogarnął nas ogień. Helen starała się z nim walczyć, godnie dotrzymać słowa. Ja nawet nie próbowałem. Wiedziałem z góry, jaki będzie wynik. Po dwóch tygodniach uciekliśmy razem. Gretna Green znajdowało się w odległości jednego dnia konnej jazdy. Byliśmy małżeństwem, zanim ktokolwiek zdążył nam przeszkodzić.
- Domyślam się, że pana brat nie był zadowolony.
- Marcus nie odezwał się do mnie nigdy więcej. Po śmierci ojca dostałem tylko telegram, żebym nie przyjeżdżał na pogrzeb. Rozumiem go i nie mam do niego pretensji. Gdyby ktoś odebrał mi Helen, byłbym zdolny do morderstwa.
Kenneth pomyślał, że takie stwierdzenie może nie być dalekie od prawdy.
- Czy pana brat kochał Helen? - zapytał.
- Jej strata zraniła jego dumę, ale nie serce. Helen była dla niego ładną, potulną panną, która nadawała się na żonę. Nie znał jej wcale. I szybko zastąpił ją kim innym. Ożenił się w ciągu niespełna roku i natychmiast spłodził kilku synów, żebym przypadkiem nigdy nie odziedziczył tytułu.
- To znaczy, że lady Seaton nie była słodka i uległa?
- Rozzłoszczona przypominała wściekłego kota, ale mnie to nie przeszkadzało, też potrafię się rozzłościć. Helen była ogniem i cieniem. Przy Marcusie umarłaby z nudów. On się składa wyłącznie z honoru i tradycji. Porządny, ale nudny.
- Wydaje się zupełnie niepodobny do pana - zauważył Kenneth. - Chyba pan nie żałował, że zerwał z panem kontakty.
Sir Anthony wpatrywał się w kieliszek z alkoholem.
- Nie był taki zły. Podziwiałem go w dzieciństwie. Był dżentelmenem w każdym calu. To ja byłem odmieńcem. Mój ojciec dziękował Bogu, że to nie ja odziedziczyłem tytuł.
Kenneth czuł rosnącą sympatię do sir Anthony'ego. On sam też był odmieńcem i też stracił przez to ojca. Ale przynajmniej pozostawał w dobrych stosunkach z Beth.
- Lady Seaton najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, że był pan inny niż większość osób z towarzystwa.
- Nie - powiedział sir Anthony i znów spojrzał na portret żony. - Nie wiem, jakbym przeżył ten okres po śmierci Helen, gdyby nie Rebeka. Była jak skała. Silna. Solidna. Wytrzymała.
Z pewnością mężczyzna, który tak kochał żonę, nie mógł jej zamordować. Gdyby tylko Kenneth potrafił to udowodnić, wypełniłby zobowiązanie wobec lorda Bowdena, nie tracąc szacunku Rebeki.
Sir Anthony zmarszczył brwi.
- Czy nie powinien pan teraz pozować mojej córce? Kenneth spojrzał na zegar.
- Tak jest, proszę pana. Zszedłem na dół, żeby coś zrobić, ale to nic pilnego.
Stał już z ręką na klamce, kiedy usłyszał cichy głos sir Anthony'ego:
- Odeszła. Niech mi Bóg wybaczy. To moja wina.
Kenneth zesztywniał na moment z wrażenia, po czym wyszedł z gabinetu, czując, że jest mu niedobrze. Jeśli sir Anthony mówił prawdę, wszyscy potrzebowali boskiej pomocy.
Zmęczenie, jakie odczuwała wcześniej Rebeka, zmieniło się w radosne podniecenie. Rysunek umierającego żołnierza, który znalazła w teczce Kennetha, został stworzony zadziwiająco pewną ręką, zwłaszcza jak na samouka. Nic dziwnego, że ją zainteresował od samego początku; pod zewnętrzną krzepą fizyczną i wojskowym sposobem bycia tkwiła pokrewna dusza artysty. Wspólne zainteresowania mogły stać się podstawą głębokiej przyjaźni.
Rebeka podeszła do stołu i zaczęła mieszać farby. Był to dla niej proces na tyle automatyczny, że mogła się jednocześnie zastanawiać, czy rzeczywiście w stosunkach z Kennethem zależało jej na przyjaźni.
Myśl o małżeństwie przemknęła jej przez głowę, ale natychmiast ją odrzuciła. Nie nadawała się do małżeństwa. Jeśli nawet Kenneth byłby zainteresowany i nie przeszkadzałaby mu jej utracona reputacja, Rebeka nigdy nie zrezygnowałaby ze swej wolności. Egoizm, niezbędny u artysty, byłby fatalny u żony.
Właściwie mogliby zostać kochankami. Londyński świat sztuki był dość tolerancyjny. Przy zachowaniu dyskrecji mieliby w swoich działaniach swobodę. Jej ojciec, zajęty własnymi sprawami, nie miałby nic przeciwko temu. Przypuszczalnie nawet by niczego nie zauważył.
Z drugiej strony, mimo liberalnego wychowania, wiedziała z doświadczenia, że tego rodzaju stosunki potrafią sprawić dużo kłopotu. Niewątpliwie Lavinia poinformowałaby ją, jak uniknąć ciąży, ale istniały inne zagrożenia. Nielegalny związek, który kiedyś przecież musiałby się skończyć, na pewno sprawiłby jej ból. Więcej znaczyła dla Kennetha jako nauczycielka malarstwa niż niezbyt doświadczona kochanka. Wiedzieli o tym oboje.
Rebeka z westchnieniem skończyła mieszać farby. Najlepszym rozwiązaniem była przyjaźń. Będzie musiała poskromić swe pożądliwe myśli.
Jako przyjaciółka mogła ofiarować Kennethowi coś, co pomogłoby mu w karierze artystycznej. Z uśmiechem odeszła od stołu. Miała akurat dość czasu, aby się przygotować.
Kenneth przybył na sesję malarską w wysokich butach, bryczesach i w rozpiętej pod szyją koszuli, tak jak życzyła sobie Rebeka. Kiedy wszedł do pokoju, Rebece zaparło dech w piersiach. Miał w twarzy i w ruchach coś, co czyniło z niego bardzo przekonującego korsarza, człowieka kierującego się własnymi zasadami. Dobry Boże, jak bardzo chciałaby to umieć pokazać na płótnie!
- Nie musisz mieć takiej miny, jakbyś szedł na śmierć - powiedziała lekkim tonem, chcąc wprowadzić swobodny nastrój. - Ale najpierw mam coś dla ciebie.
- Papugę do noszenia na ramieniu?
- To niezły pomysł - rzuciła ze śmiechem - ale papuga nie przeżyłaby długo w towarzystwie Szarego Ducha. Chodź ze mną.
Poprowadziła go z pracowni korytarzem na drugi koniec poddasza. Przeszli obok kilku zamkniętych drzwi do pokojów służby, po czym Rebeka otworzyła ostatnie drzwi i przepuściła Kennetha przodem.
Wszedł do środka, spojrzał przelotnie na proste meble i zatrzymał wzrok na sztalugach, które stały na środku pokoju. Obok sztalug na zniszczonym sosnowym stole leżały najrozmaitsze pędzle i stały pękate pojemniki z farbami. Kenneth rzucił okiem na Rebekę i uniósł brwi.
- Jeśli poważnie myślisz o malowaniu, musisz mieć własną pracownię - wyjaśniła. - Tutaj nikt ci nie będzie przeszkadzał i masz północne światło. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, możesz sobie wziąć z mojej pracowni. Proszę. - Podała mu ciężki żelazny klucz.
Zacisnął rękę na kluczu, muskając ciepłymi palcami jej dłoń.
- Nie zasłużyłem na to - powiedział. - Dlaczego jesteś dla mnie taka dobra?
Rebeka, rozumiejąc, że nie jest to pytanie retoryczne, zastanowiła się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to rodzaj podziękowania losowi za moją gładką drogę artystyczną. A może chciałabym, żeby i mnie ktoś pomógł, gdybym musiała mierzyć się z takimi przeszkodami na drodze do sztuki jak ty.
- Nie zasłużyłem na to - powtórzył z bólem w oczach. - Gdybyś wiedziała...
Taka chwila groziła niebezpiecznymi emocjami. Rebeka odwróciła wzrok od pulsującej żyłki na szyi Kennetha. Jest zaskoczony, pomyślała. Wdzięczny, że poważnie potraktowała jego marzenia.
Co by się stało, gdyby zrobiła krok naprzód i podniosła ku niemu twarz?
Odwróciła się, zaciskając pięści.
- Pozowaniem zarobisz na lekcje u mnie - stwierdziła. - Chodźmy, czas zaczynać.
Kenneth, przepełniony emocjami, poszedł z Rebeką do jej pracowni. Po kilku chwilach spędzonych na upozowaniu go tak samo jak poprzedniego wieczoru Rebeka zaczęła szkicować obraz na płótnie. Kenneth pomyślał, że w krótkim czasie zyskał nauczycielkę, własną pracownię i osobę, której mógł się zwierzać ze swoich najgłębszych marzeń. Wszystko byłoby świetnie, gdyby sir Anthony nie przyznał się dopiero co, że czuje się odpowiedzialny za śmierć żony. Czy zapytany powiedziałby coś więcej? Raczej nie, jego słowa nie były przeznaczone dla cudzych uszu.
Kenneth sam przed sobą przyznał uczciwie, że wcale nie chciałby więcej wiedzieć. Kłótnia między dwiema wybuchowymi osobami mogła doprowadzić do niespodziewanego dramatu. Romanse Seatonów stanowiły źródło wielu wątków, prowadzących do namiętnego wybuchu. Może George Hampton namówił Helen, żeby opuściła męża i jawnie z nim zamieszkała, a sir Anthony wpadł w morderczy szał? Może Helen stała się zazdrosna o tajemniczą kochankę, mimo że nie przeszkadzały jej wcześniejsze przelotne miłostki? A może właśnie kochanka postanowiła zamordować rywalkę? Sir Anthony dowiedział się już po fakcie i zerwał romans, ale nie był w stanie zawiadomić policji i winił siebie za śmierć żony. Dlaczego ci wszyscy ludzie nie mogli spać wyłącznie z własnymi małżonkami?
Jego zamyślenie przerwała Rebeka.
- Groźny wyraz twarzy jest niezły, ale staraj się trochę rozluźnić. W przeciwnym razie za pół godziny będziesz cały spięty.
Tym razem wybrał sobie przyjemniejszy temat do rozmyślań i zaczął się zastanawiać, czy upięte od niechcenia włosy Rebeki za chwilę opadną na ramiona. Pomyślał też o jej niesłychanej szczodrości, choć ten temat przywodził na myśl również wyrzuty sumienia.
Sofa ugięła się pod ciężarem Szarego Ducha, który wyszedł z kryjówki i rozłożył się przy nodze Kennetha.
- Ten kot jest urodzonym modelem - stwierdził Kenneth.
- Potrafi długo wytrzymać w jednej pozycji - przyznała Rebeka, wkładając pobrudzony farbami fartuch i marszcząc brwi. - Nigdy nie uczyłam malowania i nie jestem pewna, od czego zacząć. Mówiłam ci, że sztuka jest rzemiosłem, takim samym jak produkcja zegarów czy podkuwanie koni. Malarz, który jest doskonałym rzemieślnikiem, nie musi być koniecznie wielkim artystą, lecz talent bez rzemiosła nigdy się nie wybije.
- Tym wyjaśnieniem już mnie czegoś nauczyłaś - powiedział Kenneth. - Przyjmij, że nie mam pojęcia o malowaniu farbami olejnymi, co nie bardzo odbiega od prawdy.
- Dobrze.
Rebeka zastanawiała się przez chwilę.
- Starzy mistrzowie malowali swoje wspaniałe obrazy szalenie starannie, tworząc końcowy efekt za pomocą wielu warstw farby. Kolory pod spodem często prześwitują przez transparentne barwy wierzchnie. Można było w ten sposób uzyskać fantastyczne rezultaty, ale trwało to bardzo długo. Obecnie maluje się wprost, od początku używając kolorów, jakie chce się osiągnąć. Tak jest o wiele szybciej, a to, co się traci na głębi, zyskuje się na spontaniczności.
- I dlatego twój ojciec jest taki płodny?
- Owszem, to jest jeden z powodów - przyznała Rebeka. - Jest także bardzo dobrze zorganizowany. Przed rozpoczęciem pracy miesza odcienie, półtony i główne kolory, co oznacza, że rzadko musi potem przerywać pracę. Potrafi namalować cudowny portret w ciągu jednego posiedzenia.
- I ty robisz to samo.
Rebeka przytaknęła i podeszła, pokazując mu owalną paletę.
- Każdy artysta rozwija własny system wyłożenia kolorów. Najczęściej daje się biel ołowianą przy otworze na kciuk, ponieważ jest to najbardziej używany kolor. Poza tym układ farb jest sprawą osobistą. Ja zazwyczaj używam około tuzina czystych pigmentów i układam je na skraju palety. Potem daję następny rząd odcieni, które zależą od tego, co mam malować. Te tutaj przygotowałam dla kolorytu ciała i ciemnych wnętrz. Malując pejzaż, użyłabym zupełnie odmiennej gamy barw.
Kenneth przyglądał się palecie, zapamiętując jej układ. Wszystko miało swoją logikę.
Rebeka wróciła do sztalug.
- Później wytłumaczę szczegółowo, jak się przygotowuje płótno, a na razie powiem tylko, że zazwyczaj zaczyna się od gruntowania, to znaczy położenia solidnego koloru na całej powierzchni obrazu. Ten kolor będzie miał wpływ na skończony obraz, nawet gdyby został całkowicie zamalowany. Powszechnie używa się ciemnego brązu, ponieważ wzbogaca obraz. Ja przeważnie gruntuję jaśniejszymi farbami.
Niecierpliwie odgarnęła ręką brązowy lok, który spadał jej na oczy. To wystarczyło, aby masa kasztanowych, rdzawych i złotych włosów opadła jej zmysłową kaskadą na plecy. Same te włosy były bardziej prowokujące niż u wielu kobiet całe ciało.
- Grzechem byłoby ściąć takie sploty, ale czasem musi cię to kusić, prawda? - powiedział Kenneth, starając się mówić jak najbardziej obojętnym tonem.
- Ojciec nie chce o tym słyszeć. Wykorzystuje mnie jako modelkę, kiedy maluje kogoś z bujnymi włosami.
Rebeka od niechcenia, acz z dużą wprawą, uniosła włosy, zwinęła je w węzeł i wsunęła w nie drewniany pędzel. Po czym wzięła paletę w lewą rękę.
- Płótno było już zagruntowane i zrobiłam wstępny szkic, który wyznacza główne formy na obrazie. Pora zacząć malować.
Umoczyła szeroki pędzel w farbie i przeciągnęła po płótnie, cały czas mówiąc, co robi. Kenneth słuchał uważnie, chłonąc całą wiedzę Rebeki i sir Anthony'ego. Starał się zapamiętać każde słowo, zdając sobie sprawę, że nawet w Akademii Królewskiej nie dowiedziałby się tego wszystkiego.
Rebeka najpierw zwolniła tempo wykładu, a po chwili całkowicie przestała mówić, skoncentrowana wyłącznie na płótnie. Kenneth nie miał nic przeciwko temu. Tak wiele się już dowiedział.
Z miejsca, gdzie siedział, mógł ją doskonale obserwować. Rebeka ze swą intensywnością działania, połączoną z delikatną siłą doskonale nadawałaby się na studium artysty przy pracy. Kenneth pomyślał z nadzieją, że być może pewnego dnia uda mu się namalować taki jej portret.
Choć wolałby namalować jej akt - z nagim ciałem ubranym wyłącznie w lśniący i drżący welon z włosów. Zaczął sobie wyobrażać jej szczupłe ciało i kształt piersi.
Zalała go fala gorąca. Do diabła! Musi szybko pomyśleć o czymś innym. Zmusił się do spojrzenia w inną stronę. Niedługo nadejdzie czas siewu w Sutterton. Powinien napisać do Jacka Davidsona i dowiedzieć się o jego plany. Powinien także zająć miejsce w parlamencie, choć tego oczywiście nie mógł zrobić aż do czasu zakończenia swojej misji. Ciekawe, czy pędzel utrzyma włosy Rebeki do końca malowania.
Przeskakiwał myślą z tematu na temat. Powoli zachowanie tej samej pozycji stało się nie do zniesienia.
- Czas na przerwę - stwierdził, kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać. Wstał i przeciągnął się, dotykając rękami pochyłego sufitu. Minęła co najmniej godzina. Może nawet dwie.
- Nigdy się nie męczysz, gdy pracujesz? - spytał.
- Męczę się - odparła Rebeka, podnosząc wzrok i mrugając, jakby wychodziła z transu. - Ale odczuwam to dopiero znacznie później.
- Szary Duch jest ode mnie lepszy w pozowaniu. Przysięgam, że nie drgnął mu ani jeden wąs.
Kenneth podszedł do kominka i zawiesił czajnik nad paleniskiem. Potem podszedł do sztalug, pocierając zesztywniały kark.
- Czy mogę zobaczyć, co namalowałaś?
- Wolałabym jeszcze nie teraz - odpowiedziała Rebeka, odwracając płótno do ściany. - Pora na twoją pierwszą lekcję. Kiedy pili herbatę, Rebeka opowiadała o naciąganiu płótna, o gruntowaniu i pokostach, o tonowaniu i satynowaniu. W końcu odstawiła filiżankę i wstała.
- Wystarczy gadania na jedno popołudnie. Muszę uważać, żeby cię nie zamęczyć teorią. - Wskazała pudełko pod ścianą. - Wybierz kilka przedmiotów i ustaw na stoliku martwą naturę - poleciła.
Kenneth posłusznie sięgnął do pudełka. Wspomagany sugestiami Rebeki wybrał ładny kielich, odlew antycznej greckiej głowy i parę innych rzeczy. Później ustawił je na kawałku aksamitu. Kiedy skończył, Rebeka postawiła obok stolika drugie sztalugi.
- Przygotowałam płótna zagruntowane różnymi kolorami, żebyś mógł eksperymentować - powiedziała.
Podniosła pędzel i uroczyście mu wręczyła.
- Nadszedł czas, aby położyć farbę na płótnie - stwierdziła z zachęcającym uśmiechem.
Kiedy Kenneth zaciągnął się do wojska, w podobny sposób wręczono mu karabin, który go poprowadził w długą i niebezpieczną drogę. Ciekawe, dokąd go zaprowadzi nowe narzędzie.
Z bijącym sercem przyjął pędzel od Rebeki.
Pusta droga między rzędami drzew znikała w porannej mgle. - Ruszaj ! - krzyknął Kenneth na konia. Skoczyli naprzód.
Przez kilka minut szczęśliwie nie myślał o niczym, odczuwając jedynie przyjemność z dosiadania wspaniałego wierzchowca i z powiewu zimowego wiatru. Rzeczywistość powróciła, gdy niechętnie zatrzymał konia i zawrócił w stronę Seaton House.
Zazwyczaj czuł się odświeżony po konnej przejażdżce. Dziś nie. Nadal żywo przeżywał wczorajszą lekcję malarstwa. Nie wypadła dobrze. Farby olejne różniły się zasadniczo od akwarel i w żaden sposób nie chciały się podporządkować jego życzeniom.
Kenneth, mimo że zawsze pomniejszał swoje talenty artystyczne, teraz zrozumiał, jak bardzo się przyzwyczaił do podziwu kolegów z wojska. A Catherine Melbourne i Anne Mowbry zachwycały się portretami swoich rodzin. Z wdzięcznością przyjmował ich komplementy, choć wiedział, że są przesadne.
Przy Rebece jednak nie mógł zapomnieć, jak bardzo amatorskie i niezgrabne są jego wysiłki. Zresztą nie z jej winy, spokojne komentarze Rebeki nie zawierały bowiem cienia lekceważenia, a mimo to miał ochotę kopnąć sztalugi. Ze zrozumieniem przypomniał sobie ataki szału sir Anthony'ego podczas sesji malarskich.
Nie lepiej poszło mu później, wieczorem, kiedy poszedł do swojej nowej pracowni i na nowo ustawił martwą naturę, żeby spokojnie jeszcze raz spróbować ją namalować. Miał nadzieję, że druga próba pójdzie trochę lepiej. I nie potrafił nawet namalować zwykłego wazonu. Patrząc na płaski, zapaćkany wizerunek, wstydził się swoich zarozumiałych marzeń. W końcu ze złością zdrapał farbę z płótna, nie mogąc znieść widoku własnych niepowodzeń.
Pocieszał się, że odbył dopiero jedną lekcję. Z czasem na pewno będzie lepiej. A z drugiej strony nie mógł się pozbyć męczącej myśli, że zwykła umiejętność rysowania nie ma nic wspólnego z tworzeniem prawdziwej sztuki.
Po powrocie do Seaton House zsiadł z konia i zaprowadził go do stajni. Wycierał właśnie wierzchowca, kiedy Phelps, stajenny i woźnica, wyszedł ze swego małego pomieszczenia nad stajnią, z glinianą fajką w zębach. Phelps kiwnął mu głową na powitanie, po czym stanął w drzwiach stajni i wpatrywał się w podwórzec.
Stajenny był jedynym służącym, który pracował u Seatona dłużej niż kilka miesięcy. Jako człowiek z natury małomówny był dość kiepskim źródłem informacji, ale Kenneth lubił jego towarzystwo. Kiedy skończył wycierać konia, podszedł do Phelpsa.
- Zimno dziś. Aż trudno uwierzyć, że już niedługo wiosna - zagaił rozmowę Kenneth.
- Nie mogę się doczekać - stwierdził Phelps. Powoli wciągnął dym z fajki i równie powoli go wypuścił. - Z przyjemnością wyjadę z Londynu nad jeziora - dodał.
- Kiedy sir Anthony zwykle wyjeżdża? Kolejny obłok dymu zawirował we mgle.
- Jakieś dwa tygodnie po otwarciu wystawy w Akademii Królewskiej. Wystawa zaczynała się w pierwszy poniedziałek maja, czyli wyjazd na północ nastąpiłby gdzieś w połowie maja. Za ponad dwa miesiące. Kenneth nie był pewien, czy nadal będzie wtedy pracował u sir Anthony'ego.
- Czy panna Seaton lubi wyjeżdżać na wieś?
- Tak. To jej dobrze robi. W Londynie panna Rebeka prawie nie wychodzi z domu.
Kenneth uświadomił sobie, że Phelps ma rację. Postanowił, że spróbuje namówić Rebekę, aby wyszła na świeże powietrze. Stajenny był wyjątkowo rozmowny i Kenneth pytał dalej :
- Słyszałem, że sporo znajomych sir Anthony'ego również przenosi się latem nad jeziora.
- Tak, to prawda. Lady Claxton, lord Frazier i jeszcze parę innych osób ma domy koło Ravensbeck. Jak byśmy nie dość często widywali ich tu, w Londynie - dodał z niechętnym grymasem. - George Hampton też tam spędza lato, prawda?
- Pan Hampton jest zajęty prowadzeniem drukarni i wyjeżdża tylko na parę tygodni - wyjaśnił Phelps. - Zazwyczaj w sierpniu.
Helen zginęła właśnie w tym czasie, kiedy George Hampton przebywał w sąsiedztwie, choć Kenneth nie miał pojęcia, czy miało to jakieś znaczenie. Jednakże jako jej kochanek musiał być podejrzany.
- Słyszałem, że to Hampton znalazł lady Seaton. Zęby Phelpsa głośno zgrzytnęły na cybuchu fajki.
- Dobrze pan słyszał - stwierdził po długiej chwili milczenia. - To był zły dzień. Bardzo zły dzień.
- Jej śmierć musiała być wielkim szokiem.
- Może wcale nie takim wielkim - powiedział zagadkowo Phelps. Zdumiony Kenneth spojrzał uważnie na służącego.
- Czyżby się pan spodziewał takiej tragedii?
- Nie, nie spodziewałem się, ale nie byłem zaskoczony. Kenneth wiedział, że Phelps więcej nie powie.
- Podobno pan Hampton i lady Seaton byli... bardzo sobie bliscy. Phelps splunął.
- Zbyt bliscy. Sir Anthony powinien był wychłostać Hamptona, tymczasem byli dobrymi przyjaciółmi. Nadal się przyjaźnią. Wstydu ci ludzie nie mają.
- Ja też nie jestem przyzwyczajony do czegoś takiego - przyznał Kenneth. - A lord Frazier? Wygląda na takiego, co lubi kobiety.
- Zgadza się. Zwłaszcza lubi zabierać kobiety sir Anthony'emu - powiedział stajenny z lekkim uśmiechem. - Sir Anthony'emu to nie przeszkadza. Ma ważniejsze sprawy na głowie.
Czyli między dwoma mężczyznami istniała zapewne rywalizacja. To samo mogło dotyczyć Hamptona. Kenneth chętnie zapytałby o dalsze szczegóły, jednakże zrezygnował, wiedząc z doświadczenia swej pracy wywiadowczej, że zbytnia ciekawość na ogół wzbudza podejrzliwość rozmówcy.
Pozwolił, aby rozmowa przeszła na tematy związane z końmi, a po chwili przeprosił i wrócił do domu. Phelps po raz pierwszy powiedział mu tak dużo o rodzinnej tragedii. Ciekawe, że nie zaskoczyła go śmierć lady Seaton. Być może należała do tych kobiet, o których wiadomo, iż nie dożyją starości. Kenneth spotykał takich ludzi - byli w jakiś niewidzialny sposób naznaczeni piętnem nieszczęścia. W wojsku często stawali się bohaterami i męczennikami. Może żyli zbyt intensywnie, zużywając lata ziemskiej egzystencji szybciej niż większość ludzkiego rodzaju.
Taka właśnie była Maria. Kenneth w pewnym sensie zawsze wiedział, że jej czas był ograniczony. To zapewne przyczyniło się do większej intensywności ich romansu.
Kenneth umył się, przebrał i zszedł na śniadanie. O dziwo, Rebeka była już w pokoju śniadaniowym, ziewając nad kawą i grzankami. Z jeszcze zamglonymi snem oczyma i z włosami związanymi luźno zieloną wstążką wyglądała wspaniale. Kennethowi od razu polepszyło się samopoczucie.
- Dzień dobry - powiedział. - Wstałaś dziś wcześniej niż zwykle.
- Nie z własnej woli - odparła, rzucając mu cierpkie spojrzenie. - Nie znoszę ludzi, którzy od świtu mają dobry humor.
Kenneth uśmiechnął się do niej.
- Świt był dawno temu. W parku słońce prześwieca przez mgłę.
- Zrób z tego obraz - powiedziała Rebeka. - To mi zupełnie wystarczy za cały świt.
Kenneth wziął talerz i nałożył sobie jajka na szynce.
- Okrutny komentarz - powiedział. - Nie potrafiłbym oddać piękna tego widoku.
Rebeka otrząsnęła się z letargu.
- Z czasem potrafisz.
Kenneth postawił talerz na stole naprzeciwko Rebeki, nalał sobie kawy i usiadł.
- Cierpliwość nie jest moją mocną stroną - stwierdził.
- Nigdy bym na to nie wpadła.
- Kiedy się złościsz, wyglądasz jak wściekły rudy kociak.
- Nie jestem ruda - zaprotestowała z oburzeniem. - Moje włosy mają kasztanowy odcień.
- Powiedzmy. Nawiasem mówiąc, twój ojciec poprosił, żebym dziś po południu spotkał się z jego prawnikiem, nie będę więc mógł ci pozować wcześniej niż o trzeciej.
Kenneth z apetytem zabrał się do jedzenia i prędko zjadł to, co miał na talerzu.
- W parku było naprawdę ładnie - powiedział. - Za rzadko wychodzisz z domu. Czy chciałabyś, żebym ci towarzyszył na wystawę marmurów z Elgin?
- Nie - odparła ostro Rebeka. - Nie życzę sobie być oprowadzana po Londynie jak uczennica.
- Zwiędniesz tu na śmierć bez świeżego powietrza i słońca.
- W marcu w Londynie nie ma ani jednego, ani drugiego. Kenneth porzucił żartobliwy ton.
- Wiem, że myślisz tylko o pracy, ale naprawdę powinnaś trochę więcej wychodzić. W sercu jednego z najbardziej ekscytujących miast Europy żyjesz jak pustelnica.
Rebeka spuściła wzrok.
- W lecie często jestem na powietrzu. Londyn jest zbyt brudny i hałaśliwy.
- Czy to prawdziwy powód, czy też raczej nie wychodzisz, bo czujesz się jak wyrzutek społeczeństwa?
Rebeka zaczęła odrywać kawałki grzanki. Odezwała się dopiero po dłuższym milczeniu. - Mogę pójść tam, gdzie mnie nikt nie zna. Miejsca popularne, takie jak park w godzinach spaceru czy wystawa marmurów z Elgin to zupełnie co innego. Źle się tam czuję.
- Od twojej ucieczki z domu minęło dziesięć lat - powiedział Kenneth, marszcząc brwi. - Wszyscy dawno zapomnieli o skandalu.
Rebeka uśmiechnęła się ponuro.
- Nie doceniasz dobrej pamięci sprawiedliwych i cnotliwych. Nie dalej jak pół roku temu zostałam potraktowana z góry przez dawną koleżankę ze szkoły, kiedy się przypadkowo spotkałyśmy w British Museum. Nie było to przyjemne doświadczenie.
- Pozycja twojego ojca daje ci chyba jakąś ochronę, kiedy znajdujesz się w towarzystwie.
- Ojciec jest sławnym malarzem z tytułem szlacheckim nadanym mu przez króla. Ja jestem zhańbioną starą panną. To są dwie różne sprawy. Dla mnie w normalnym towarzystwie nie ma miejsca, oprócz środowisk artystycznych o ograniczonym zasięgu.
Rebeka spojrzała na Kennetha spod oka.
- Sam się chyba mogłeś przekonać, co to jest ostracyzm towarzyski, kiedy awansowałeś na oficera. Czy też zostałeś automatycznie zaakceptowany z powodu wysokiego urodzenia?
- Nawet nie próbowałem przekonywać innych oficerów, że jestem im równy. To było całkiem pożyteczne doświadczenie. Kilku z nich pogardzało mną za rzekome prostactwo. Większość przyjęła mnie do swego grona, kiedy się sprawdziłem w walce.
Pomyślał o Michaelu Kenyonie.
- A kilku zaakceptowało mnie takim, jaki byłem. Z tymi się zaprzyjaźniłem.
Rebeka westchnęła.
- Jesteś dzielniejszy ode mnie. Wolę unikać ludzi, niż ich prowokować. Przypuszczalnie łatwiej było ignorować bariery społeczne w wojsku, gdzie walka stanowiła ostateczny sprawdzian; w sztucznym świecie Londynu pozycja była wszystkim. Niemniej jednak Kennetha spotkało w życiu tyle afrontów, że doskonale wiedział, jak dużą mogą sprawić przykrość.
Jeśli zdobyłby pozycję, do której upoważniały go jego pochodzenie i tytuł, mógłby pomóc zarówno Rebece, jak i Beth. Kiedy Rebeka zacznie bywać i pozna nowych ludzi, nie będzie już taka wrażliwa na temat swej przeszłości. Zbuduje sobie pełniejsze, bardziej satysfakcjonujące życie.
Gdyby Catherine i Michael przyjechali na sezon do Londynu, na pewno przyjęliby u siebie Rebekę. Obie kobiety z pewnością by się polubiły. Myśl zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Nic nie da się zrobić, dopóki Kenneth pracuje jako sekretarz sir Anthony'ego. Niech to wszystko diabli wezmą!
Może jest inny, lepszy sposób dla Rebeki.
- Mogłabyś zdobyć sobie własne miejsce w towarzystwie, gdybyś wystawiła swoje prace. Angelica Kauffmann jako szanowana artystka była wszędzie przyjmowana, chociaż nie stroniła od skandali. Rebeka zacisnęła usta.
- Nie mam ochoty wystawiać.
- Daj przynajmniej coś na tegoroczną wystawę - namawiał Kenneth. - Masz tyle odpowiednich obrazów.
Rebeka zmięła w ręce serwetkę i wstała od stołu, rzucając mu nieprzyjazne spojrzenie.
- Nie słuchasz tego, co mówię, kapitanie. Powiedziałam, że nie jestem zainteresowana.
Obróciła się i wyszła z pokoju śniadaniowego.
Kenneth zmarszczył brwi. Szkoda, że Rebeka boi się wyjść poza granice swego bezpiecznego, małego świata, pomyślał. Musi coś z tym zrobić. Idąc do gabinetu na poranną sesję z lordem Seatonem, zastanawiał się, dlaczego tak mu zależy, aby pomóc Rebece.
Przyszło mu do głowy nieprzyjemne podejrzenie, że stara się zawczasu naprawić krzywdy, jakich przez niego dozna w przyszłości.
Rebeka majestatycznie wkroczyła do swojej pracowni i zatrzasnęła za sobą drzwi. Powinna była zjeść śniadanie u siebie, jak to zwykle robiła. Spotkanie z tym zarozumiałym, wstrętnym typem z samego rana źle wróżyło na resztę dnia.
Zwłaszcza kiedy miał rację.
Niech go diabli! Złapała poduszkę z sofy i rzuciła ją przez pokój. Zanim przybył do ich domu, była zadowolona z życia. Miała swoją pracę, miała... miała...
Niewiele.
Nie miała zbyt dużego życiowego doświadczenia. Właściwie wszystko, czego się nauczyła, pochodziło z obserwacji ludzi, którzy przychodzili do ojca. Rebeka, od dziecka nieśmiała, po utracie dobrej opinii całkowicie wyłączyła się z życia towarzyskiego, mając za jedyne zajęcie malowanie i za jedynych towarzyszy rodziców.
A potem Helen Seaton zginęła i w jej córce coś się załamało.
Rebeka podeszła do biurka i wyjęła pierścionek, który należał do matki. Przyglądała mu się długo, z namysłem, a potem skrzywiła się i odłożyła pierścionek na miejsce. Od śmierci matki nie namalowała ani jednego dobrego obrazu. Wszystkie, które podobały się Kennethowi, pochodziły z wcześniejszego okresu.
Namalowała wprawdzie w ciągu ostatnich miesięcy kilka niezłych technicznie rzeczy i większości ludzi na pewno by się podobały. Jednakże nic nie nadawało się na wystawę, a farsą byłoby zgłoszenie czegoś starszego, skoro teraz nie umiała już tak dobrze malować. Z westchnieniem opadła na sofę. Za plecami miała perski dywan. Niemal fizycznie odczuwała tkwiące w nim ciepło korsarza.
Portret Kennetha był pierwszym od śmierci matki przedsięwzięciem, które sprawiało jej radość. Może dzięki niemu wrócą jej umiejętności?
Przez głowę przeleciała bolesna myśl. Znieruchomiała. Był jeszcze jeden obraz, który powinna namalować, a który wymagał niesłychanej odwagi.
Wzięła szkicownik i zaczęła rysować spadającą kobietę.
Spotkanie Kennetha z prawnikiem sir Anthony'ego dotyczyło jedynie rutynowych spraw finansowych. Skorzystał z okazji, aby - pośrednio - dowiedzieć się czegoś o śmierci Helen, ale nie usłyszał nic interesującego.
Mimo zimnego deszczu postanowił po wyjściu z biura prawnika wrócić piechotą do Seaton House. Po drodze zatrzymał się przy punkcie przechowywania listów, gdzie oczekiwał go list od Jacka Davidsona. Jack opisywał plany wiosennych zasiewów i podawał przybliżone koszty. Kenneth przystanął na chwilę, aby dokonać obliczeń. Pieniądze, które mu zostały ze sprzedaży tytułu oficerskiego w połączeniu z tym, co zaoszczędził z pensji, powinny - z trudem - wystarczyć. Oby tylko nie wynikło nic nieprzewidzianego.
Kenneth wrócił do listu. W ostatnim akapicie Jack przechodził do spraw prywatnych.
Nie wiem, jak ci dziękować za sprowadzenie mnie do Sutterton. Podczas lat spędzonych na półwyspie, a potem w szpitalu, po bitwie pod Waterloo, zapomniałem, jak dobrze jest żyć blisko natury. Zapomniałem też, jak cudowna bywa prawdziwa angielska dama. Twoja siostra jest bardzo uprzejma i przyjacielska.
Jedno zdanie było zamazane.
Za wcześnie jeszcze mówić o moich zamiarach względem panny Wilding, ale wspominam o tym teraz, żebyś mógł się zastanowić nad swoją odpowiedzią, kiedy przyjdzie dzień moich oświadczyn.
Z szacunkiem, Jack Davidson
Kenneth uśmiechnął się, chowając list. Z listów Beth domyślał się, że i ona jest zainteresowana Jackiem. Ci dwoje jak najbardziej do siebie pasowali.
Jednakże po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Zaprosił przyjaciela do Sutterton, podejrzewając, że może spodobać się Beth. Ale swaty były dość ryzykowne i trudno było liczyć na sukces. Teraz ogarnęły go wątpliwości. Zresztą nie co do samego związku; wprawdzie nie był on najdoskonalszy, lecz trudno byłoby znaleźć lepszego męża dla Beth. Jednakże małżeństwo musi z czegoś żyć, a Jack i Beth byli finansowo uzależnieni od niego. Jeśli Kenneth straci Sutterton, Jack będzie musiał, szukać zajęcia gdzie indziej. Lata całe miną, zanim będzie w stanie utrzymać żonę. Kenneth nie może zrezygnować z zadania zleconego mu przez lorda Bowdena. Jego osobiste marzenia nie mogą mu przeszkodzić w wypełnieniu misji.
Biorąc pod uwagę ponurą pogodę i własne niewesołe myśli, Kenneth z zadowoleniem wrócił do domu. Zdjął mokry płaszcz i kapelusz i poszedł do pracowni sir Anthony'ego, aby powiadomić o swoim powrocie.
Kiedy otworzył drzwi, znalazł się w oazie ciepła i radości. Zafascynowany zatrzymał się na progu. Wiedział z książki spotkań, że sir Anthony miał tego dnia zacząć skomplikowany portret grupowy dwóch lordów i ich żon. Nie wiedział tylko, że obie damy są ślicznymi bliźniaczkami. Sir Anthony upozował młode kobiety tak, żeby siedziały lekko zwrócone do siebie niby odbicie w lustrze. Obaj mężowie - jeden ciemnowłosy, drugi blondyn - stali z dwóch stron małżonek.
Kennetha zaintrygował sposób, w jaki konfiguracja subtelnie podkreślała łączące ich więzy. Bliźniaczki - bliskie sobie, choć jeszcze bliższe mężom. Mężczyźni - przyjaciele, a równocześnie szwagrowie.
Kenneth usiłował zrozumieć, na czym polega doskonałość takiego ustawienia.
- Kiedy będzie pan robił codzienne zapiski, proszę zanotować, że hrabina Strathmore i hrabina Markland są niesłychanie do siebie podobne - powiedział sir Anthony.
- To ciekawe wyzwanie dla malarza.
- Zwłaszcza że maluję dwa portrety, po jednym dla każdego domu - stwierdził sir Anthony, przyglądając się swoim klientom. - Jednakże na drugim obrazie ustawienie będzie inne.
- Identyczność może być przesadą - powiedziała ze śmiechem jedna z hrabin.
- Wszystko, co warto robić, warto robić z przesadą - stwierdził ciemnowłosy lord, z uśmiechem skierowanym do żony. - Dotyczy to przede wszystkim pięknych kobiet.
Kilka osób, które przyszło dotrzymać towarzystwa portretowanym, wybuchnęło śmiechem. Udało im się zmienić ponury, deszczowy dzień w radosne spotkanie.
Kenneth, sprawdziwszy, czy służba przygotowała poczęstunek, wyszedł i ruszył do swojego pokoju, żeby się przebrać w kostium korsarza. Zatrzymał się przy schodach, spostrzegł bowiem obraz, którego wcześniej nie zauważył.
Obraz przedstawiał śmierć Sokratesa, temat dość popularny. Na dużym płótnie widniał szlachetny filozof, z pucharem cykuty, w otoczeniu zapłakanych uczniów. Nie był to zły obraz, choć nie był też szczególnie dobry. Mimo poprawnego technicznie rysunku ludzie byli sztywni i konwencjonalni, a cała kompozycja i kolorystyka - nieciekawe. Co najgorsze - obraz nie miał duszy.
Ja bym nawet tego nie potrafił, pomyślał ironicznie Kenneth. Miał właśnie wejść na schody, kiedy usłyszał za sobą męski głos:
- Podoba się panu Sokrates, kapitanie?
Kiedy Kenneth się odwrócił, zobaczył dobrodusznego lorda Fraziera. Widząc jego badawczy wzrok, Kenneth odparł taktownie:
- Tak, milordzie. To wspaniały temat. Czy to pańskie dzieło?
Frazier, z wyrazem wdzięczności na twarzy, zdjął kapelusz i strząsnął z niego krople deszczu.
- Namalowałem go pięć lat temu. Po wystawie w akademii miałem wiele bardzo interesujących ofert, ale oczywiście ich nie wykorzystałem. Jestem dżentelmenem, a nie handlarzem. Ponieważ sir Anthony'emu obraz się podobał, dałem mu go w prezencie.
Jeśli sir Anthony rzeczywiście wyraził swój podziw, musiał to zrobić z grzeczności dla przyjaciela.
- Słyszałem naturalnie o pańskim malarstwie, zanim się tu zjawiłem, lecz to jest pierwszy pański obraz, jaki mam zaszczyt zobaczyć na własne oczy. Czy często maluje pan obrazy historyczne? - spytał Kenneth.
- Oczywiście. To jedyny temat godzien poważnego malarza. Czy zna pan krytykę malarstwa sir Joshuy Reynolldsa? Pięknie pisze o tym, że sztuka musi być na wyższym planie, pozbawiona ordynarnego ludzkiego elementu. Co za szkoda, że Anthony musi malować portrety, żeby zarobić na życie. Jest zupełnie niezły w historycznych obrazach, kiedy ma na nie czas.
Nieprzyjemny ton jego uwagi potwierdzał to, o czym mówił Phelps. Mimo że lord Frazier i sir Anthony byli długoletnimi przyjaciółmi, Frazier żywił niechęć wobec sukcesów sir Anthony'ego.
- Portrety sir Anthony'ego nie dorównują jego obrazom historycznym - powiedział Kenneth - ale są bardzo dobre. Portret lady Seaton w gabinecie jest fantastyczny.
- Pamiętam dzień, kiedy zaczął go malować - stwierdził Frazier z zadumą w głosie. - Piknikowaliśmy na trawniku w Ravensbeck. Po wypiciu butelki szampana Anthony powiedział, że Helen wygląda bardzo pięknie i że musi ją uwiecznić dla potomności. Natychmiast poszedł po płótno i farby, twierdząc, iż musi malować na zewnątrz, aby złapać odpowiednie światło. Wszyscy się z niego śmieliśmy oczywiście, bo tylko głupiec wolałby malować na świeżym powietrzu, a nie w pracowni. A jednak portret udał się nad podziw dobrze - dodał i z żalem pokręcił głową. - Zaledwie kilka tygodni później Helen nie żyła. Nie mogę spokojnie myśleć o tej uwadze Anthony'ego o uwiecznieniu Helen dla potomności.
- Był pan w Krainie Jezior, kiedy zdarzył się wypadek lady Seaton?
- Tak. Tego wieczoru ona i Anthony mieli być u mnie na kolacji. Od śmierci Helen Anthony nie maluje już tak jak dawniej. Obawiam się, że nigdy nie przeboleje jej straty.
- Naprawdę? - zdziwił się Kenneth. - Wydaje mi się, że obrazy z serii Waterloo są równie doskonałe, jak jego poprzednie dzieła.
- Na pewno są dobre - odparł Frazier z lekką wyższością. - Jednakże gdyby był pan artystą, dostrzegłby pan pewne subtelne braki.
- Jeśli żałoba tak wpłynęła na pracę sir Anthony'ego, to tragedia jest podwójna - rzekł Kenneth, udając, że wiedza Fraziera zrobiła na nim wielkie wrażenie.
- Jego reakcja to coś więcej niż żal czy smutek - powiedział Frazier, na wpół do siebie. - Raczej przypomina... przypomina poczucie winy.
- Co pan ma na myśli?
- Nic. Nie powinienem był się odzywać.
Lord Frazier pochylił głowę i strząsnął pyłek z rękawa.
- Czy Anthony jest wolny? Wstąpiłem, żeby go namówić na wspólne wyjście do galerii Turnera.
- Jest w trakcie sesji portretowej, ale jestem pewien, że nie miałby nic przeciwko temu, aby pan zajrzał do pracowni.
- Nie trzeba - powiedział Frazier, wkładając z powrotem wilgotny kapelusz. - Proszę mu tylko powtórzyć, że byłem i że się zobaczymy wieczorem w klubie.
Kenneth spoglądał za odchodzącym Frazierem ze zmarszczonymi brwiami. O co mu właściwie chodziło? Najwyraźniej był zazdrosny o sukcesy sir Anthony'ego, choć szybko się wycofał z zarzutu winy.
Przyjaciele malarza byli wobec niego niesłychanie lojalni, ale, być może, nie byli do końca lojalni wobec jego żony.
Rebeka wyjrzała przypadkowo przez okno i zobaczyła, że Kenneth wraca. Oczywiście nie wyglądała specjalnie ze względu na niego, choć z zadowoleniem przyjęła fakt, że wrócił i będzie jej mógł niebawem pozować. Wysiłek psychiczny, jaki włożyła w rozpoczęcie obrazu spadającej kobiety, sprawił, że zatęskniła za towarzystwem.
Kiedy Kenneth się nie zjawiał, Rebeka postanowiła zejść na dół i zobaczyć, co go zatrzymało. Stała akurat u szczytu schodów prowadzących do głównego holu, gdy Kenneth kończył rozmowę z lordem Frazierem. Cofnęła się, nie chcąc, żeby ją zobaczył. Frazier był wprawdzie zawsze bardzo uprzejmy, ale Rebeka wiedziała, że zupełnie go nie interesuje. Odwzajemniała to uczucie. Ze wszystkich przyjaciół ojca najbardziej lubiła George'a Hamptona. Kenneth obserwował wyjście lorda Fraziera z dziwną miną. Jakby się nad czymś zastanawiał. Frazier przypuszczalnie wygłosił jakieś nadęte stwierdzenie o sztuce i Kenneth rozważał, czy jest prawdziwe. Rebeka uśmiechnęła się do siebie. Kenneth miał w małym palcu więcej artystycznej intuicji niż Frazier w całej swej wytwornej osobie.
Miała właśnie zejść po schodach, kiedy frontowe drzwi znów się otworzyły, wpuszczając powiew wilgotnego zimnego powietrza. Zapewne przyszli goście do ojca lub jego modeli. Rebeka ponownie znieruchomiała, czekając, aż nowo przybyli wejdą do pracowni.
- Kenneth! - wykrzyknął z radością obcy kobiecy głos.
W polu widzenia Rebeki pojawiła się kobieta w kolorowym płaszczu błyszczącym od deszczu.
- Co za cudowna niespodzianka!
Kobieta rzuciła się Kennethowi w ramiona i pocałowała go. W tym momencie kaptur spadł jej z głowy.
Rebeka zacisnęła zbielałe palce na poręczy. Kobieta była najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek widziała, zachwycającą brunetką o niesłychanie wyrazistej twarzy.
A Kenneth wcale się nie bronił. Wprost przeciwnie. Najpierw obrzucił szybkim, ukradkowym spojrzeniem hol, a potem objął brunetkę, szepcząc jej coś do ucha. Piękna kobieta i silny mężczyzna byliby doskonałymi modelami do obrazu przedstawiającego Wenus i jej męża Wulkana, tylko że Rebeka wolałaby raczej dźgnąć ją pędzlem, niż malować.
- Powinieneś był nas zawiadomić, że jesteś w Londynie, Kenneth - zawołała ze śmiechem brunetka, cofając się o krok. - A może mam cię teraz tytułować lordem Kimball?
Rebece zaparło dech w piersi i z wrażenia usiadła na podłodze, przytrzymując się poręczy. Lord Kimball?
- Nie ma mowy - odparł pogodnie Kenneth. - Za długo się znamy, Catherine.
Elegancki mężczyzna pojawił się obok damy i ujął rękę Kennetha w obie dłonie.
- Boże, ile to czasu minęło? - zawołał z szerokim uśmiechem.
- Prawie dwa lata.
- Nie przypominaj mi, Michael - poprosił Kenneth, poklepując gościa wolną ręką po plecach. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, ledwo żyłeś.
- Jak widzisz, jestem jak nowo narodzony - odparł mężczyzna, obejmując talię kobiety. - Albo i lepiej.
- Właśnie wróciliśmy z chrzcin - powiedziała Catherine.
- Szkoda, że nie mogłeś przyjechać. W Kornwalii było prawie tak ciepło jak w lecie. Rysunek, który przysłałeś, jest cudowny. Zupełnie jakbyś był razem z nami w kościele.
Rebeka w otępieniu słuchała ich rozmowy. Najwyraźniej kobieta i mężczyzna byli małżeństwem, a wylewne powitanie Catherine wynikało z przyjaźni, a nie z miłości. Ale lord Kimball? Spojrzała znów w dół, mając nadzieję, że żadna ze stojących tam osób nie popatrzy w górę.
- Co was tu sprowadza? - spytał Kenneth.
- Nasi przyjaciele pozują do portretu i zaprosili nas, żeby im dotrzymać towarzystwa - wyjaśnił Michael, spoglądając czule na żonę. - Dobrze się składa, ponieważ myślałem o zamówieniu portretu Catherine. Podobają mi się obrazy sir Anthony'ego, skorzystałem zatem z okazji, aby go poznać.
- Jeżeli zamówimy portret, to tylko całej rodziny - stwierdziła stanowczo Catherine. - Czy ty również przyszedłeś w sprawie portretu?
- Pracuję u sir Anthony'ego - odparł bezbarwnym głosem Kenneth. - Jako jego sekretarz.
Jego przyjaciele szybko otrząsnęli się z zaskoczenia.
- To musi być cudowne uczucie przebywać pośród wspaniałej sztuki - powiedziała serdecznie Catherine.
- Czy mógłbyś zjeść z nami jutro kolację? - spytał Michael. - Mamy tyle do omówienia.
Kenneth przestąpił z nogi na nogę.
- Nie jestem pewien. Dam wam znać. Gdzie się zatrzymaliście?
- U Ashburtonów - powiedział Michael, ponownie ujmując dłoń Kennetha. - Jeśli nie możesz przyjść jutro, podaj jakiś inny dzień. Amy będzie wściekła, jeżeli prędko się nie odezwiesz.
Rebeka, przytulona do poręczy na górze, była głęboko zaszokowana tym, co usłyszała. Myślała, że między nią a Kennethem istnieje coś specjalnego, tymczasem nie znała nawet jego nazwiska ani innych ważnych faktów z jego życia. Kolejny raz zachowała się jak idiotka.
Zbyt późno usłyszała kroki na schodach. Instynktownie znieruchomiała, jak mysz usiłująca się schować przed jastrzębiem.
W chwilę później zobaczyła twarz Kennetha, jego oczy na tym samym poziomie co jej. Zatrzymał się i twarz mu stężała.
- Przypuszczam, że słyszałaś rozmowę z moimi przyjaciółmi - odezwał się po długiej, napiętej chwili milczenia.
Rebeka poczuła narastający gniew.
- Lord Kimball? - spytała lodowatym tonem.
- Chodźmy do twojej pracowni - zaproponował. - To lepsze miejsce do rozmowy niż schody i myślę, że dobrze by nam obojgu zrobiła filiżanka herbaty.
Wszedł po schodach i wziął ją za rękę, aby pomóc jej wstać. Rebeka stanęła i wyrwała dłoń. Potem odwróciła się i bez słowa ruszyła na poddasze.
Kiedy weszli do pracowni, Kenneth natychmiast podszedł do kominka. Czajnik wisiał już nad ogniem. Rebeka, wiedząc, że Kenneth wróci z miasta przemarznięty, przygotowała tacę z herbatą i z ciastkami, żeby mogli się odprężyć przed pracą. Miało być przytulnie. Romantycznie. Co z niej za idiotka!
Patrząc, jak Kenneth nalewa wrzątek do imbryka, stawała się coraz bardziej wściekła. Jakim prawem czuł się w jej prywatnym sanktuarium jak u siebie? Niech go diabli porwą!
Kenneth odstawił imbryk, wyprostował się i rzucił jej nieśmiały uśmiech, jakby z nadzieją, że poprawi jej nastrój.
- Znów wyglądasz jak rozzłoszczony kociak.
- Dziwisz się? - warknęła. - Jesteś niekończącym się źródłem niespodzianek. Najpierw tajemniczy artysta, teraz tajemniczy dżentelmen. Co ty, do diabła, robisz w tym domu, lordzie Kimball?
- Pracuję jako sekretarz - odparł przyjaźnie. - Skoro tak reagujesz na mój tytuł, to chyba nie możesz mieć pretensji, że o nim wcześniej nie wspomniałem?
Miała ochotę rzucić w niego czymś ciężkim, ale poprzestała na wyrażeniu swego najgłębszego bólu słowami.
- W zeszłym roku ojciec malował portret lady Kimball. Wyszedł znakomicie, ale przecież sam doskonale o tym wiesz. Twoja żona jest bardzo piękną damą, lordzie Kimball.
Kenneth wpatrywał się w nią przez chwilę.
- Nic dziwnego, że jesteś wściekła! - zawołał w końcu. - Ta kobieta nie jest ani prawdziwą damą, ani moją żoną. To moja macocha.
Rebeka spojrzała na niego zdumiona i opadła na sofę. Przypomniała sobie teraz, że Kenneth mówił kiedyś o małżeństwie ojca z kobietą w wieku Kennetha i że widywała starszego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który przyprowadzał czasem lady Kimball do pracowni. Prawie go nie zauważała, zafascynowana nadąsaną urodą lady Kimball.
- Rozumiem - powiedziała spokojniejszym tonem. - Choć to nie tłumaczy, dlaczego pracujesz u ojca jako sekretarz i dlaczego ukryłeś przed nami swój tytuł.
Kenneth spuścił wzrok i zajął się nalewaniem herbaty.
- To żadna tajemnica. Kiedy mój ojciec zmarł kilka miesięcy temu, odziedziczyłem po nim wyłącznie długi. Szukałem pracy i ktoś mi powiedział o twoim ojcu.
Kenneth dolał mleka i nasypał cukru, dokładnie tyle, ile lubiła, zamieszał i podał jej filiżankę.
- Obawiałem się, że jeśli się przedstawię jako lord, nie dostanę tej pracy. Poza tym wolę być nazywany kapitanem. Na to sobie zasłużyłem. Lordem zostałem przy urodzeniu.
- Jesteś w tak złym położeniu finansowym, że musisz pracować na podrzędnym stanowisku? - spytała podejrzliwie Rebeka. - Pamiętam, że lady Kimball pozowała do portretu we wspaniałych klejnotach. Z pewnością część z nich należy do rodziny.
Kenneth nalał sobie herbaty i usiadł na drugim końcu sofy.
- Niewątpliwie - powiedział z grymasem. - Ale testament nic nie mówi o klejnotach, a Hermiona twierdzi, że ojciec podarował jej całą biżuterię. Jestem pewien, że kłamie; ojciec przykładał wielką wagę do tradycji i już wcześniej zadbał o interesy Hermiony. Ponieważ był zarówno uczciwy, jak i zauroczony, nie przyszło mu do głowy, że jego słodkie kochanie ukradnie także rodzinne klejnoty.
- Nie możesz jej podać do sądu? Kenneth pokręcił głową.
- Mój prawnik mówi, że z braku pisemnych dowodów dotyczących życzeń ojca odzyskanie biżuterii jest praktycznie niemożliwe. Nie stać mnie na sprawę sądową, zwłaszcza przy tak kiepskiej perspektywie wygranej. To duża strata. Oprócz biżuterii, która powinna przypaść w udziale przyszłej hrabinie Kimball, były tam klejnoty przeznaczone przez matkę dla mojej młodszej siostry.
Zatem ma siostrę. Kolejny istotny fakt, o którym nie wiedziała.
- Może klejnoty przepadły, ale ojciec z pewnością zostawił ci nieruchomości.
- Owszem, odziedziczyłem majątek rodzinny, Sutterton w hrabstwie Bedford - przyznał Kenneth. - Kiedy żyła matka, majątek dobrze prosperował i przynosił korzyści. Po jej śmierci ojciec przestał się tym interesować. Gdy Hermiona zażądała przeprowadzki do Londynu, ojciec zastawił majątek, żeby kupić dom w Londynie i mieć pieniądze na jej ekstrawaganckie zachcianki. Kiedy umierał, wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało przeniesione do domu w Londynie, który dziedziczyła Hermiona.
Ból w oczach Kennetha pokonał resztki gniewu Rebeki.
- I nic nie można zrobić, aby ratować majątek? - spytała.
- Może... może znajdzie się sposób.
Kenneth odstawił filiżankę i zaczął chodzić po pokoju.
- Rozpatruję pewną możliwość. O wynikach dowiem się dopiero za jakiś czas.
Rebeka widziała, że Kenneth jest zdenerwowany i że mówi jej prawdę, choć niecałą.
- Nadal ukrywasz przede mną coś ważnego.
Zanim Kenneth odwrócił głowę, Rebeka spostrzegła drgający mu w twarzy muskuł.
- Przyznaję, że bywam skryty. Nauczyłem się tego w dzieciństwie, kiedy jako chłopiec zrozumiałem, że rysowanie, coś, co kochałem najbardziej, nie przystoi synowi lorda. Działania wywiadowcze w Hiszpanii sprawiły, że stałem się jeszcze bardziej tajemniczy.
- Nie graj na moim współczuciu - powiedziała Rebeka, mrużąc oczy. - Skrywasz coś konkretnego, i to cię niepokoi.
- Powinienem był wiedzieć, że artysty nie da się oszukać. - Kenneth podszedł do okna i z ponurą miną spojrzał na padający deszcz. - Masz rację. Jestem zaangażowany w coś, o czym nie mogę mówić. Przykro mi bardzo. Proszę, uwierz mi, że nie lubię kłamać.
- Mówienie, że nie lubisz grzechu, nie usprawiedliwia cię, gdy go mimo wszystko popełniasz.
Kenneth przejechał dłonią po wilgotnych włosach.
- Nie, ale czasami trzeba postępować wbrew własnej naturze, nawet jeśli powoduje to smutek i żal.
Rebeka wstała i podeszła do okna. Z bliska mogła lepiej obserwować Kennetha i subtelne zmiany w wyrazie jego twarzy.
- Czy przyszedłeś tu po to, żeby zranić ojca lub mnie? - spytała wprost.
- Jako żołnierz zraniłem zbyt wielu porządnych ludzi tylko dlatego, że nasze kraje były w stanie wojny - powiedział z wahaniem Kenneth. - Przysięgłem, że już nigdy nie skrzywdzę niewinnego człowieka.
I Rebeka uwierzyła mu, choć zapewne nie było to z jej strony rozsądne. Może jego sekret nie ma bezpośredniego związku z Seatonami, pomyślała. Jeśli przyjechał do Londynu przede wszystkim po to, aby ratować rodzinny majątek, może uważał, że nie dość rzetelnie wypełnia swe obowiązki u sir Anthony'ego. U człowieka tak skrupulatnego jak Kenneth mogło to powodować wyrzuty sumienia. A może walczył sam ze sobą, zastanawiając się, czy nie powinien włamać się do domu Hermiony? Rebeka uważała, że byłby to niezły pomysł.
Tymczasem coś jeszcze przyszło jej do głowy.
- A może ukrywasz przede mną fakt, że jednak jesteś żonaty lub zaręczony?
- Nie - odparł bez namysłu. - Nic podobnego.
Rebeka odczuła ogromną ulgę, która najlepiej świadczyła o tym, jak jej na nim zależało. Miała tylko nadzieję, że Kenneth, zaabsorbowany własnymi myślami, nie zauważył jej reakcji.
- Z pewnością musiała być w twoim życiu jakaś kobieta... Kenneth przełknął głośno.
- Była... była pewna kobieta w Hiszpanii. Maria wstąpiła do partyzantki, żeby walczyć z Francuzami. W mojej działalności wywiadowczej często miałem do czynienia z partyzantami. Odrzuciła moje oświadczyny rzekomo dlatego, że nie jestem katolikiem, ale naprawdę stawiała dobro swego kraju ponad szczęście osobiste.
Rebeka przypomniała sobie portret ognistej piękności, który widziała w tece z rysunkami Kennetha. To na pewno była Maria.
- Hiszpania jest wolna - stwierdziła bezbarwnym tonem. - Może powinieneś jeszcze raz spróbować?
Blizna na twarzy Kennetha gwałtownie zbielała.
- Francuzi schwytali Marię.
Rebeka wyczuła, że Kenneth nie ma ochoty opowiadać o tym bolesnym wydarzeniu z przeszłości. Ten człowiek był jak chińska układanka, z kilkoma warstwami sekretów. A jednak, w jakiś dziwny sposób, doskonale się rozumieli.
- Przykro mi - powiedziała cicho.
Położyła mu rękę na ramieniu i podniosła twarz, muskając wargami jego usta. Kenneth odwrócił się do niej i przytrzymał dłonią jej głowę. Sympatia zmieniła się w pożądanie. Wzmocnił pocałunek, gładząc palcami jej szyję. Spinki wypadły i włosy rozsypały się na plecach. Wtuliła się w niego, dopasowując się do jego twardego ciała. Czuła jego pulsującą siłę i pożądanie.
Objął ją mocno i na chwilę zwyciężyła namiętność. Rebeka gładziła jego plecy, czując pod palcami wspaniałe mięśnie i kości. Michał Anioł mógł tylko marzyć o takim modelu.
Nagle Kenneth podniósł głowę i odsunął się od niej.
- Nie powinnaś była tego robić - powiedział ochrypłym głosem.
- Nie, nie powinnam.
Rebeka stanęła na palcach i lekko chwyciła zębami jego dolną wargę.
Kenneth jęknął i znów przywarł wargami do jej ust. Ich języki spotkały się gorące i namiętne. Kenneth położył dłoń na jej piersi i pieścił brodawkę przez suknię. Rebeka westchnęła. Powinna pomyśleć, dokąd to wszystko prowadzi, ale w tym momencie nic jej nie obchodziło.
Kenneth wziął ją na ręce i ruszył przez pokój. Rebeka przytuliła się do niego, dotykając językiem jego szyi i brody.
Rzucił ją na sofę i cofnął się o krok.
- Jesteś niebezpieczna, Rudzielcu.
Przez chwilę Rebeka leżała nieruchomo, rozczarowana, że się odsunął. Potem się uśmiechnęła.
- Niebezpieczna - powtórzyła. - To mi się podoba. Wreszcie mogę korzystać z tego, że mam zrujnowaną reputację.
Kenneth uśmiechnął się smutno.
- Tobie, być może, sprawia przyjemność doprowadzanie mnie do szaleństwa, ale ja z pewnością nie zamierzam uwodzić córki mego pracodawcy.
Rebeka usiadła, czyniąc to z prowokującą powolnością. Może i nie była pięknością, lecz w oczach Kennetha widziała, jak bardzo jej pożąda. Sama myśl była odurzająca.
- Ależ ty mnie nie uwodziłeś. Wprost przeciwnie. A teraz, skoro to już uzgodniliśmy, czy możemy kontynuować?
- Nie! - Kenneth ponownie przejechał dłonią po ciemnych włosach i odwrócił się tyłem do Rebeki. - Gdybyś tylko wiedziała...
- Aha, wracamy do sekretów - powiedziała Rebeka, poważniejąc. - Trudno sobie doprawdy wyobrazić, co takiego może ukrywać przed światem tak niesłychanie prawy mężczyzna.
- Zatem sobie nie wyobrażajmy! - wybuchnął Kenneth. - Jak Bóg da, to, czego się obawiam, nigdy się nie zdarzy.
Rebeka przyglądała mu się, kiedy przemierzał studio tam i z powrotem. Wojownik z duszą artysty, który zarazem przypominał w ruchach dzikiego kota. Jakżeby chciała uchwycić to wszystko na płótnie.
- Jeśli przyjąłeś posadę u ojca tylko na jakiś czas, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa majątku, to nie zostaniesz tu długo - stwierdziła z żalem. - Lepiej się wezmę do pracy.
Podeszła do sztalug, z roztargnieniem zwijając włosy w węzeł na karku. Niespełniona namiętność pulsowała jej w żyłach, zaostrzając artystyczne widzenie i przynaglając do malowania.
- Jesteś gotów, lordzie Kimball?
Kenneth podszedł do sofy, zdejmując po drodze surdut i krawat i rozpinając guziki koszuli.
- Nadal mam na imię Kenneth.
Rebece przyszło do głowy proste rozwiązanie finansowych problemów Kennetha, który w końcu był przecież arystokratą. Ciekawa była, jak zareaguje na jej propozycję.
- Jeżeli chcesz zachować majątek, ożeń się z bogatą dziedziczką. Masz tytuł i - spojrzała na niego taksującym wzrokiem - dobrze się prezentujesz. Na pewno jest wielu bogatych kupców, którzy chętnie oddadzą posażną córeczkę w zamian za zięcia z tytułem.
Kenneth spojrzał na nią z autentycznym przerażeniem.
- Nigdy by mi to nie przyszło do głowy - stwierdził. - Co za obrzydliwy pomysł!
- Dlaczego? Takie małżeństwa bywają bardzo praktyczne.
- Mówią, że mężczyźni są bezwzględni - mruknął Kenneth. - Bierz się do malowania, Rudzielcu.
Rebece nowe przezwisko zaczęło się nawet podobać. Było w nim coś intymnego i zabawnego. Spojrzała na płótno. Na razie widniały na nim jedynie naszkicowane z grubsza kształty, które narysowała na pierwszym posiedzeniu. Udało jej się dobrze wyrazić proporcje między masą a przestrzenią. Teraz chciała podkreślić światła i cienie i zacząć wprowadzać jakieś szczegóły. Dotknęła pędzlem palety i położyła plamę cienia wzdłuż twarzy. Kiedy kładła kolejną plamę cienia, przyszło jej do głowy logiczne uzupełnienie sugestii, którą wyraziła wcześniej.
W końcu sama jest posażną panną. Nie tylko jedyną spadkobierczynią ojca, lecz także właścicielką pokaźnej fortuny, którą miała po matce i którą sama zarządzała.
Kenneth najwyraźniej nie miał zamiaru żenić się z kimś obcym dla pieniędzy. Może jednak ożeniłby się z nią? Czy miałaby na to ochotę, gdyby Kenneth był zainteresowany? Perspektywa była jednocześnie ekscytująca i przerażająca. Rebeka nie chciała rezygnować z wolności, lecz nie chciała również, aby Kenneth był skazany na nędzę, dlatego że miał nieudolnego ojca i chciwą macochę.
- Czy coś się stało? - spytał Kenneth.
Rebeka zdała sobie sprawę, że stoi z opuszczoną paletą i gapi się na Kennetha. Zadowolona, że mężczyzna nie może odczytać jej myśli, wróciła spojrzeniem na obraz.
- Zastanawiałam się nad światłem - odburknęła. Będzie musiała przemyśleć problem Kennetha, małżeństwa i własnych oczekiwań, ale nie teraz. Teraz jest czas na malowanie.
Nieruchoma pozycja przy pozowaniu pomogła Kennethowi wziąć się w garść i pozbierać myśli. Niesamowita zdolność Rebeki do odgadywania jego nastroju była męcząca. Na szczęście zaakceptowała jego stwierdzenie, że nigdy nie skrzywdzi niewinnego człowieka. Kenneth pokładał tylko nadzieję w Bogu, że sir Anthony naprawdę jest niewinny.
Spokojna zmysłowość Rebeki odbierała mu odwagę w tym samym stopniu co jej przenikliwość. Młoda kobieta w uroczy sposób łączyła w sobie nieśmiałość z zuchwalstwem i Kenneth zasłużył na medal za to, że potrafił w porę się zatrzymać.
I ten jej pomysł, żeby się ożenił z bogatą dziedziczką! Sama myśl napawała Kennetha wstrętem. Wolał być szpiegiem, niż polować na pieniądze.
Po jakimś czasie zaczął się nudzić. Zabawiał się obserwowaniem jedwabistych włosów Rebeki, które powoli wysuwały się ze związanego węzła. Za każdym razem, kiedy odwracała głowę, kolejne pasmo włosów opadało niżej. Wreszcie węzeł rozpadł się całkiem i lśniące pukle rozsypały się w płaszcz sięgający jej do pasa.
Niedługo potem Kenneth wstał z jękiem.
- Wystarczy, Rudzielcu. Czas na kolację. Nie masz litości. Rebeka zamrugała wyrwana z twórczej zadumy.
- Mogłeś przecież zrobić przerwę. - Odłożyła paletę i przeciągnęła się jak kot. - Czy dżentelmen, z którym rozmawiałeś na dole, to przyjaciel z wojska? Wyglądał jak oficer.
- To właśnie Michael zgłosił mnie do awansu. Zupełnie go nie obchodziło moje pochodzenie i dlatego jemu jednemu powiedziałem prawdę. Jako wychowanek Eton ubolewał wprawdzie, że byłem w Harrow, ale przymknął na to oko - powiedział Kenneth ze śmiechem.
- Równie tolerancyjnie przyjął wiadomość, że teraz pracujesz jako sekretarz - stwierdziła Rebeka, na nowo spinając włosy. - Kim jest Amy, o której wspomniał?
Mimo obojętnego pozornie tonu Kenneth z rozbawieniem usłyszał w jej głosie nutkę zazdrości.
- Trzynastoletnią córką Catherine. Uczyłem ją rysunku.
Kenneth przeszedł przez pokój i sięgnął po ciastko z migdałami. Ponownie spojrzał na Rebekę.
- Ponieważ wszystko się wydało i mój tytuł nie jest już tajemnicą, możemy to wykorzystać.
- Jak? - spytała ostrożnie Rebeka.
- Żeby ci przywrócić pozycję w towarzystwie. Michael Kenyon jest bohaterem wojennym, bratem księcia, człowiekiem o nieskazitelnej opinii. Jestem pewien, że i on, i Catherine z przyjemnością przyjmą cię u siebie i przedstawią swoim przyjaciołom. Nawet się nie obejrzysz, jak znów będziesz damą.
Rebeka przygryzła wargę, nie wyglądając na zbyt szczęśliwą.
- Dlaczego chcieliby przyjmować obcą osobę o wątpliwej reputacji?
- Za pierwszym razem zrobią to, bo ich poproszę - powiedział Kenneth, kończąc ciastko. - A kiedy cię poznają, sami zechcą podtrzymywać znajomość. Myślę, że polubisz ich oboje.
Rebeka spuściła wzrok i zaczęła wycierać pędzle.
- Jak może jakakolwiek kobieta polubić kogoś tak pięknego jak Catherine Kenyon?
- Bez trudu, ponieważ Catherine jest najmilszą, najbardziej szczodrą kobietą, jaką znam - odparł łagodnie Kenneth. - W wojsku nazywano ją świętą Catherine za opiekę nad żołnierzami.
- Po prostu brylant - mruknęła niechętnie Rebeka, wkładając pędzle do słoika z terpentyną. - Znielubi mnie od pierwszego wejrzenia.
- Wyobraź sobie, że Catherine bezwstydnie nosiła bryczesy, kiedy było jej tak wygodniej, i że przygarnęła dziwacznego, brzydkiego psa, którego nazwała Ludwik Leniwy.
- Brzmi to dość interesująco - przyznała Rebeka z niechętnym uśmiechem. - Ale ja nie wiem, czy chciałabym wrócić do towarzystwa. Życie towarzyskie jest na ogół śmiertelnie nudne.
- To prawda - powiedział Kenneth, biorąc następne ciastko. - Ale życie na marginesie też bywa raczej nudne. Pomyśl, jaka to będzie przyjemność spotkać którąś ze starych szkolnych koleżanek, kiedy będziesz gościem lorda i lady Kenyonów.
- Odwołujesz się do moich bardziej prymitywnych uczuć.
- To ty jesteś ekspertem w odwoływaniu się do przyziemnych uczuć - stwierdził z humorem Kenneth.
Rebeka zaczerwieniła się i spuściła wzrok.
- Zastanowię się nad twoją propozycją.
Kenneth miał nadzieję, że Rebeka się zgodzi. Potrzebowała przyjaciół, a pomoc w ich znalezieniu zmniejszyłaby trochę jego wyrzuty sumienia. Tylko trochę.
Rebeka zaczęła następny dzień od śniadania w swoim pokoju. Nie miała ochoty ponownie spotkać się z Kennethem w jadalni. Rano bywała zgryźliwa i mogłaby mu przypadkiem dokuczyć.
Później, kiedy wiedziała, że ojciec skończył już poranne spotkanie z sekretarzem, zeszła do pracowni. Jeśli chciała porozmawiać z ojcem, musiała go złapać, zanim zaczął malować.
Kiedy weszła, oglądał płótno z Wellingtonem.
- I co myślisz? - spytał. Krytycznie przyjrzała się obrazowi.
- Prawie czuję dym i słyszę huk dział. Książę wygląda jak człowiek, który hartował się w piekle i wyszedł stamtąd jako niezwyciężony przywódca.
- Sprawiły to uwagi Kennetha. Przedtem był to dobry obraz, teraz jest wspaniały - orzekł sir Anthony, przyglądając się z dumą swemu dziełu. - Seria Waterloo będzie sensacją na tegorocznej wystawie w akademii.
- Niewątpliwie - odparła z uśmiechem Rebeka. Czasami ojciec przypominał zarozumiałe dziecko. - A propos, okazało się, że Kenneth jest wicehrabią.
- Tak? - W pierwszej chwili to, co powiedziała, nie dotarło do sir Anthony'ego. Po chwili zmarszczył brwi.
- Wilding to wicehrabia Kimball? Rebeka kiwnęła głową.
- Malowałeś portret jego macochy.
- Pamiętam - stwierdził sucho sir Anthony. - Wspaniałe kości policzkowe i doprawdy zdumiewający stopień zaabsorbowania własną osobą.
Rebeka stwierdziła, że nadeszła pora, aby przejść do rzeczy.
- Kenneth zaproponował mi, że użyje swoich znajomości, żebym mogła wrócić do towarzystwa. Co o tym sądzisz?
Ojciec przyjął to dość obojętnie.
- Czy to konieczne? - spytał.
- Zapomniałeś o mojej zniszczonej reputacji? Od osiemnastego roku życia nie jestem przyjmowana w dobrych domach.
Ojciec otworzył usta, po czym je zamknął i poczerwieniał.
- Chcesz powiedzieć, że nie bywasz w towarzystwie dlatego, że nie możesz?
Rebeka spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Właśnie. Zapomniałeś już o skandalu, jaki wywołałam?
- Nie, ale nie myślałem o jego skutkach. Twoja matka zajmowała się takimi sprawami. Przypuszczałem, że po tym, jak plotki ucichły, siedziałaś w domu z wyboru. Wiem, że nie jestem dobrym ojcem, lecz fakt ten sprawia mi przykrość.
- Jesteś dla mnie wystarczająco dobry - powiedziała wzruszona Rebeka. - Kto inny nauczyłby mnie malarstwa i dałby mi całkowitą wolność?
- Urodziłaś się artystką - stwierdził sir Anthony i westchnął. - Wobec ciebie i Helen byłem zwykłym egoistą. Między wolnością a zaniedbaniem przebiega bardzo cienka granica i często ją przekraczałem. Powinienem był zwracać większą uwagę. Pilnować przestrzegania pewnych zasad.
- Chyba nie zamierzasz teraz zaczynać? - zawołała przerażona Rebeka. - Jestem za stara, żeby się zmienić.
Sir Anthony uśmiechnął się smutno.
- Nie ma takiej potrzeby. Nie mam ci nic do zarzucenia, choć nie jest to moja zasługa.
- Nie martw się, ojcze - powiedziała szorstko Rebeka. - Gdybym przywiązywała wagę do życia światowego, już dawno znalazłabym sposób, aby w nim uczestniczyć. Zastanawiam się nad tym teraz, ponieważ Kenneth złożył mi tę propozycję. Prawdę mówiąc, wolałabym nie mieć z tym nic wspólnego.
- Zrób tak, jak sugeruje Kenneth - podpowiedział ojciec.
- Twoje urodzenie upoważnia cię do przebywania w najlepszym towarzystwie i nie należy tego marnować. Spytam Kennetha, czy mogę w czymś pomóc, ale jestem pewien, że wie, co robi. To najlepszy sekretarz, jakiego kiedykolwiek miałem.
Rebeka nie była zachwycona odpowiedzią ojca. Miała nadzieję, że powie, iż nie powinna tracić czasu na życie towarzyskie. Sama nie wiedziała, czy jej niechęć wynika z nieśmiałości, czy ze strachu.
Ciemną stroną uzdolnień artystycznych była bolesna wrażliwość. Przynajmniej w przypadku Rebeki. Życie w samotności było znacznie łatwiejsze niż narażanie się na przykrości w wielkim świecie. Z drugiej strony groziło jej osobiste i artystyczne zapomnienie; doprawdy, głupotą byłoby odrzucenie tej szansy.
Podjąwszy decyzję, Rebeka podeszła do innego, nieskończonego obrazu i ściągnęła przykrywający go kawałek materiału.
- Proszę, portret bliźniaczek. Całkiem niezły.
- Chodzi o to, żeby pokazać różnice w charakterze obu kobiet, tak podobnych fizycznie - wyjaśnił ojciec. - Lady Strathmore jest po prawej stronie, lady Markland - po lewej. Jakie mają, twoim zdaniem, usposobienia?
Rebeka uważnie przyglądała się obrazowi.
- Lady Markland jest bardziej otwarta. Ma w oczach coś psotnego. Lady Strathmore jest spokojniejsza, bardziej refleksyjna. Trochę nieśmiała.
- Dobrze, dobrze - mruknął ojciec. - Czyli udało mi się to uchwycić.
- Musisz się zająć ciemnowłosym dżentelmenem - wskazała Rebeka. - Coś jest nie w porządku z jego lewą nogą.
- Zgadza się. Poprawię to przy następnej okazji - powiedział ojciec, zakrywając obraz. - A jak ci idzie portret Kennetha?
- Całkiem dobrze. - Rebeka chciała powiedzieć coś więcej, ale w końcu dodała tylko: - Ma bardzo interesującą twarz.
Sir Anthony również miał artystyczną wrażliwość. Rebeka nie chciała narazić się na to, że ojciec zauważy coś, do czego nie przyznawała się sama przed sobą. Zdenerwowana Rebeka wysiadła z powozu i weszła na schody prowadzące do domu Ashburtonów. Na szczęście schody były śliskie po deszczu i miała pretekst, żeby mocno trzymać się ramienia Kennetha.
- Jeszcze tego pożałuję - mruknęła, kiedy Kenneth zastukał do drzwi kołatką w kształcie głowy lwa.
- Na pewno nie będziesz żałować - zapewnił ją. - To po prostu nieformalny obiad z dwojgiem bardzo sympatycznych ludzi.
Mimo jego zapewnień serce Rebeki waliło jak oszalałe. Przypomniały jej się wszystkie drwiny, szyderstwa i uniesione ironicznie brwi, z którymi się spotykała, i miała ochotę uciec. Najgorsze czekało ją po obiedzie, kiedy panowie opuszczą towarzystwo i zostanie sama z Catherine Wspaniałą.
Za późno. Drzwi otworzył okropnie nadęty lokaj. Goście zdjęli płaszcze i weszli do eleganckiego salonu. Rebeka spojrzała na kobietę i mężczyznę, którzy wstali i podeszli przywitać gości. Ich wzajemna bliskość była niemal dotykalna. Tworzyli imponującą parę. Catherine Kenyon z bliska była jeszcze piękniejsza niż z daleka. Kenneth lekko popchnął Rebekę do przodu.
- Michaelu, Catherine, to moja przyjaciółka, panna Seaton. Catherine uśmiechnęła się i uścisnęła dłoń Rebeki.
- Tak się cieszę, że mogę panią poznać - powiedziała z przekonaniem.
- Cała przyjemność po mojej stronie, lady Kenyon - mruknęła Rebeka.
- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała serdecznie Catherine.
- Ja mam na imię Rebeka.
Lord Michael przywitał Rebekę ukłonem. Miał przejrzyste, zielone oczy. Spojrzała w nie z zainteresowaniem. Ojciec mówił, że w oczach żołnierza widać, ile przeżył na polu walki, i to była prawda. W oczach Michaela widać było tę samą żelazną siłę, co u Kennetha.
- Byłby pan znakomitym modelem do Aleksandra Wielkiego - powiedziała Rebeka odruchowo, po czym się zaczerwieniła, zdając sobie sprawę z niestosowności uwagi.
Lord Michael tylko się uśmiechnął.
- Kenneth mówił, że jest pani artystką do szpiku kości. I nie przesadzał.
- Jeśli Kenneth miał na myśli to, że nie umiem się przywitać jak normalny człowiek, to miał rację.
- Uważam, że przywiązujemy za dużo uwagi do tak zwanej normalności - stwierdziła Catherine, prowadząc gości w stronę kominka.
Rebeka uśmiechnęła się i poczuła się swobodniej. Kiedy przeszli do stołu, miała już zupełnie dobry humor. Kenyonowie byli rzeczywiście bardzo sympatyczni. I najwyraźniej ją polubili. Kiedy damy zostawiły panów przy cygarach i porto, Rebeka nie bała się już przebywania sam na sam z Catherine.
Kiedy wyszły z jadalni, Catherine powiedziała:
- To bardzo niegrzecznie z mojej strony, ale muszę pójść na górę, nakarmić syna. Czy mogłabyś zostać sama na parę minut w bibliotece?
- Jeśli nie poczytasz tego za narzucanie się, chętnie zobaczyłabym twoje dziecko - powiedziała Rebeka ku własnemu zdziwieniu. Gospodyni się rozpromieniła.
- Nie można obrazić matki, chcąc zobaczyć jej dzieci. Żałuję tylko, że moja córka jest dzisiaj u znajomych.
Weszły na górę do pokoju dziecinnego, gdzie niańka w średnim wieku kołysała dziecko przy kominku.
- Przyszła pani w samą porę - stwierdziła łagodnie. - Panicz jest głodny. Podała dziecko Catherine i zeszła na dół napić się herbaty.
Dziecko z zapałem wcisnęło buzię w pierś matki. Rebeka przyglądała mu się zafascynowana, nigdy bowiem nie widziała małego dziecka z tak bliska. Takie maleńkie dłonie. Takie delikatne włosy.
- Jest piękny. Jak się nazywa?
- Nicholas, na cześć jednego z najstarszych przyjaciół Michaela. Jest bardzo podobny do ojca, prawda? - rzekła czule Catherine, siadając w fotelu.
Sięgnęła pod miękki szal i jedną ręką rozpięła suknię o specjalnym kroju. Potem przystawiła syna do piersi. Usta dziecka łapczywie zacisnęły się na brodawce. Z rączkami zaciśniętymi w piąstki zaczął ssać energicznie.
- Usiądź, proszę - zaproponowała Catherine, kiedy dziecko zabrało się do jedzenia. - To chwilę potrwa.
Rebeka posłuchała, poruszając się delikatnie, jak przystało w pokoju dziecinnym.
- Nie mam pojęcia o dzieciach, ale to chyba rzadkie, żeby kobieta o twojej pozycji sama karmiła dziecko?
Catherine roześmiała się cicho.
- Teraz jestem lady Michael, kiedy jednak urodziłam córkę, byłam tylko żoną żołnierza, która chciała jak najlepiej zadbać o dziecko. Po wykarmieniu Amy doszłam do wniosku, że oddanie takiej przyjemności mamce byłoby głupotą.
Widok karmiącej matki napełnił Rebekę czułością. Kenneth mówił, że chciałby poszerzyć jej horyzonty, i udało mu się to w ciągu jednego wieczoru. Po raz pierwszy zrozumiała, co traci, odrzucając myśl o małżeństwie i dzieciach.
Obie kobiety rozmawiały na przypadkowe tematy, dopóki Nicholas się nie najadł. Catherine szybko zapięła suknię, a potem oparła główkę dziecka na ramieniu i łagodnie poklepała je po plecach.
- Bylibyście wspaniałymi modelami do Madonny z Dzieciątkiem - stwierdziła Rebeka.
- Widzenie świata w postaci obrazów jest zapewne charakterystyczne dla artystów - powiedziała z zadumą Catherine. - Zazdroszczę ci talentu. Ja nie mam specjalnych zdolności, może oprócz pielęgnowania rannych i chorych.
Catherine się myli, pomyślała Rebeka. Ma największy talent - odwagę dawania i otrzymywania miłości. Było to coś cenniejszego nawet od jej urody.
- Czy chciałabyś potrzymać Nicholasa? - spytała Catherine, wstając z fotela. - Ja? - pisnęła Rebeka. - A jak go upuszczę?
- Na pewno go nie upuścisz - zapewniła ją Catherine, podając dziecko. Nicholas otworzył oczy i zamrugał. Rzeczywiście, był podobny do ojca, lecz również do matki. Jego skóra miała delikatną barwę najczystszych akwareli.
Jak by się czuła, trzymając w objęciach własne dziecko? Szukając w nim podobieństwa rodzinnego? I cech właściwych wyłącznie jemu?
Jak by się czuła, trzymając w objęciach dziecko, które byłoby jej i Kennetha?
Ta myśl dotknęła w niej czegoś niewyobrażalnie miękkiego. Gdyby miała dziecko z Kennethem, przypuszczalnie nie byłoby tak piękne, jak Nicholas, ale Rebece wcale by to nie przeszkadzało. Wcale.
Z wielką ostrożnością oddała dziecko matce.
- Kiedy dorośnie, złamie wiele serc.
- Już to robi.
Catherine położyła syna w kołysce, która miała z boku wyrzeźbiony i pozłacany herb Ashburtonów. Lekko pocałowała go w policzek.
- Cała rodzina go uwielbia, zwłaszcza moja córka. Rebeka rozejrzała się po pokoju dziecinnym.
- Czy Nicholas ma jakichś kuzynów w swoim wieku? - spytała.
- Obawiam się, że nie. Stephen, brat Michaela, był żonaty przez wiele lat, ale on i jego żona nie mieli dzieci. Stephen jest teraz na wsi, w żałobie, ponieważ jego żona zmarła w zeszłym roku. Mam nadzieję, że się powtórnie ożeni i że będzie miał więcej szczęścia. Wolałabym, żeby Nicholas nie dziedziczył tytułu. Stephenowi nie przyniosło to zadowolenia.
Niańka wróciła i podjęła czuwanie przy dziecku. Rebeka, wychodząc z pokoju, rzuciła ostatnie spojrzenie na śpiącego Nicholasa i na myśl przyszedł jej Kenneth.
Co też się z nią dzieje?
Kiedy damy wyszły, Michael wskazał na dwie karafki, przygotowane przez lokaja.
- Czego się napijesz? Wybornego porto mojego brata czy mocnej szkockiej whisky?
- Oczywiście kieliszeczek whisky - odparł z uśmiechem Kenneth. - Za stare czasy.
Gospodarz nalał i obaj usiedli znowu, żeby porozmawiać.
- Twoja młoda dama jest urocza - powiedział Michael. - Przywodzi mi na myśl nieśmiały miecz, jeśli istnieje coś takiego.
- To niezła obserwacja, ale Rebeka nie jest moją młodą damą. Michael uniósł sceptycznie brew, jednak nie kontynuował tematu.
- Jakiego rodzaju obrazy maluje?
- Portrety olejne, przeważnie kobiece. Są z jednej strony cudownie indywidualne, a z drugiej mają w sobie coś mistycznego, nadrealistycznego. Proponowałem, aby zgłosiła się na wystawę do akademii, ale nie chce o tym słyszeć.
- Nie jest to łatwe, skoro wie, że będą ją osądzać jako córkę swego ojca - zauważył Michael. - Mówiłeś, że potrzebuje towarzyskiej rehabilitacji. Co się stało?
- Uciekła z mężczyzną, kiedy miała osiemnaście lat. Na szczęście okazała tyle rozsądku, żeby wrócić, nim było za późno, lecz skandal był nieunikniony - odparł Kenneth, marszcząc brwi. - Rodzice powinni byli odczekać dwa - trzy lata i spokojnie wprowadzić ją do towarzystwa pośród własnych przyjaciół. Później przeszłaby z kół artystycznych do szerszych kręgów. Zamiast tego pozwolili jej zamknąć się w pracowni na poddaszu i całkowicie odizolować od świata. Mimo że tobie i Catherine nie zależy na wielkim świecie, mam nadzieję, że macie przyjaciół, którzy zechcą ją przyjmować. Rebeka musi poznać więcej ludzi.
Michael zastanawiał się przez chwilę.
- Mój przyjaciel Rafe, wiesz, książę Candover, wydaje w przyszłym tygodniu bal. Poproszę go, żeby wysłał zaproszenie tobie i Rebece.
Kenneth pokręcił głową z podziwem.
- Odpowiednie znajomości wszystko ułatwiają. Po balu w Candover prawie wszystkie drzwi staną przed nią otworem. Wątpię, czy kiedykolwiek stanie się światową damą, ale przynajmniej będzie miała wybór. Niestety, ja też będę musiał tam pójść - dodał z grymasem.
- Bal dobrze ci zrobi - stwierdził bezlitośnie Michael. - A teraz opowiedz mi coś więcej o swojej pracy. Wydaje mi się, że nie zostałeś sekretarzem sir Anthony'ego tylko po to, żeby poznać artystów.
Kenneth wahał się przez krótki moment.
- Masz rację. Poproszono mnie, żebym zbadał okoliczności pewnej tajemniczej śmierci, jest to jednak najgorsze zadanie, jakiego się kiedykolwiek podjąłem.
Kenneth zwięźle opowiedział o ofercie lorda Bowdena i komplikacjach, na jakie się natknął, starając się dowiedzieć czegoś bliższego o śmierci Helen Seaton. Możliwość podzielenia się kłopotami z zaufanym przyjacielem przyniosła mu wielką ulgę.
- Rozumiem dążenie Bowdena do wyjaśnienia prawdy - rzekł Michael po wysłuchaniu Kennetha w milczeniu - jednakże ta sytuacja musi być dla ciebie cholernie niezręczna. Lubisz Rebekę i wydaje mi się, że lubisz także sir Anthony'ego.
Kenneth pomyślał o wszystkich mrocznych sekretach, które odkrył w domu Seatona.
- Niezręczna to za mało powiedziane. Rozważałem nawet wycofanie się z tego wszystkiego, ale nie mogę. Dałem słowo Bowdenowi. Poza tym chodzi o sprawiedliwość.
- Miło byłoby przypuszczać, że znajdziesz dowody niewinności sir Anthony'ego, choć sądzę, iż raczej nie dojdziesz do niczego konkretnego. To irytujące i dla ciebie, i dla lorda Bowdena.
- Przynajmniej zyskam na tym finansowo.
Mimo wszystko Kenneth nie mógł się pozbyć przesądnego wrażenia, że za to, co zyska, przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
- Skoro mówimy o sprawiedliwości, to chciałbym usłyszeć coś więcej o twojej okropnej macosze. Rozumiem, że ponieważ nie ma dokumentów własności dotyczących pamiątek rodzinnych, obstaje przy swoim jedynie dlatego, że wszystko jest w jej posiadaniu.
- To prawda, lecz w tym przypadku to zamyka sprawę - powiedział Kenneth z ironicznym uśmiechem. - Gdybym ja miał te klejnoty, na pewno bym ich nie oddał.
- Ciekawe - mruknął Michael z błyskiem w oku.
- Bardziej przygnębiające niż ciekawe - skorygował Kenneth, nalewając sobie kolejną porcję whisky. - Kolej na ciebie. Opowiedz mi o radościach życia małżeńskiego i ojcostwa.
Michael nie potrzebował zachęty. Jedyną ujemną stroną jego opowieści było to, że przedstawiał małżeństwo jako coś pociągającego. Kenneth powiedział sobie, że Rebeka, z ostrym językiem i artystycznym temperamentem, byłaby zupełnie inną żoną niż łagodna, kochająca Catherine. Zakładając naturalnie, że Rebeka zechciałaby w ogóle zostać czyjąkolwiek żoną.
Szkoda tylko, że artystyczny temperament tak bardzo mu się podobał.
Kiedy Rebeka i Catherine zeszły do salonu, okazało się, że mężczyzn jeszcze nie ma.
- Kenneth i Michael nieprędko do nas przyjdą. Mają sobie dużo do opowiedzenia.
Rebece to nie przeszkadzało. Nie pamiętała już, kiedy towarzystwo innej kobiety sprawiło jej tyle przyjemności.
Usiadły przy kominku. W chwilę później ogar na łapach tak krótkich, że wyglądały, jakby były obcięte w połowie, wynurzył się z cienia i buchnął na podłogę obok Rebeki, kładąc pysk na jej pantoflach.
Catherine wzniosła oczy do góry.
- Przepraszam. Nasz pies cię lubi. Jeśli nie znosisz takiego okazywania uczuć, wyrzucę go stąd.
Rebeka pochyliła się i potargała długie uszy.
- Nie śmiałabym mu przeszkadzać. To na pewno Ludwik Leniwy? Catherine roześmiała się głośno.
- Widzę, że mój pies jest znany. Córka przechowuje rysunek Ludwika, który zrobił Kenneth, kiedy dzieliliśmy kwaterę w Tuluzie.
Rebeka rozsiadła się wygodnie w fotelu.
- Kiedy Kenneth powiedział mi, że byłaś razem z wojskiem w Portugalii i w Hiszpanii, zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak potrafiłaś w tych okolicznościach prowadzić dom i zajmować się dzieckiem.
- Często było to niezwykle trudne, a jednak moja córka Amy wspaniale się rozwijała w warunkach, na jakie narzekałby nawet muł.
Catherine w zabawny sposób opisała kilka wypadków, które teraz wydawały się bardzo śmieszne, a które wtedy musiały być okropne.
Rebeka zauważyła, że Catherine bardzo rzadko wspomina pierwszego męża. Nigdy go przy niej nie było w potrzebie. Na pewno lord Michael ani Kenneth tak by się nie zachowywali.
- Jak poznałaś Kennetha? - spytała z ciekawością.
- Podróżowaliśmy z taborem, kiedy zaatakował nas oddział francuskiej kawalerii. Amy i ja zostałyśmy odłączone od głównej grupy i otoczyło nas kilku francuskich żołnierzy. Zastanawiałam się, czy ma sens wyciąganie pistoletu, kiedy Kenneth ze swoimi ludźmi zjawił się i odpędził atakujących. Uważał to wydarzenie za coś normalnego w codziennej walce, ale ja, jak sobie możesz wyobrazić, nigdy o tym nie zapomniałam. To zresztą nie był jedyny raz, kiedy przybył mi z pomocą - dodała Catherine, patrząc w ogień nieobecnym wzrokiem.
Rebeka ujrzała w wyobraźni kolejny obraz: Szlachetny żołnierz ratuje piękną damę. Bardzo dramatyczne. I bardziej romantyczne niż: Myszowata artystka drwi z bohatera.
- Miałaś takie ekscytujące życie - powiedziała, tłumiąc westchnienie. - Sama nie wiem, czy ci zazdrościć, czy paść na kolana i dziękować Bogu, że uniknęłam takiego losu.
- Jak najbardziej powinnaś dziękować - zapewniła Catherine, bawiąc się frędzlami szala. - Widziałaś kiedyś rysunki Kennetha?
- Tak, chociaż zdarzyło się to przypadkowo. Nie przyznał się wcześniej, że rysuje.
Catherine spojrzała na nią spod oka.
- Moim zdaniem jest bardzo, bardzo dobry, ale ja się nie znam na sztuce. W jej głosie zabrzmiało pytanie.
- Jest niesłychanie utalentowany i szalenie oryginalny - odparła Rebeka. - Uczę go teraz malarstwa. Zaczyna wprawdzie późno, ma jednak zadatki na prawdziwego artystę.
Śliczna twarz Catherine rozjaśniła się w uśmiechu.
- Strasznie się cieszę. Kenneth zawsze zachowywał się tak, jakby jego rysunki były czymś trywialnym, ale podejrzewałam, że sztuka w gruncie rzeczy znaczy dla niego bardzo dużo.
Catherine okazała się równie spostrzegawcza jak piękna. Jeśli Kenneth nie był w niej zakochany, to miał mniej rozumu niż Rebeka mu przypisywała.
Skarciła się w duchu. W końcu była nauczycielką Kennetha, a nie jego ukochaną. Spytała Catherine, jak wyglądała Bruksela przed bitwą pod Waterloo. Wojna była znacznie bezpieczniejszym tematem niż miłość.
Następnego dnia Rebeka spała znacznie dłużej niż zwykle. Postanowiła zjeść śniadanie w jadalni i z rozczarowaniem dowiedziała się, że Kenneth już wyszedł. Cóż, zobaczy go później. Uśmiechnęła się do siebie.
Mieszała właśnie herbatę, kiedy Lavinia weszła do pokoju, ubrana stanowczo zbyt elegancko na tę porę. Jej obecność oznaczała, że spędziła noc z sir Anthonym. Zdarzyło się to nie po raz pierwszy, choć nikt nigdy o tym nie mówił.
Rebeka nalała jej herbaty.
- Dzień dobry, Lavinio. Słodzisz dwie łyżeczki, prawda?
- Tak, dziękuję.
Lavinia wzięła filiżankę herbaty i wypiła duży łyk.
- Bardzo ładnie dziś wyglądasz, moja droga - powiedziała. - Czy to znaczy, że praca idzie ci dobrze?
- Tak, ale nie to jest powodem, że mam dobry nastrój. Kenneth doszedł do wniosku, że powinnam więcej wychodzić, i zabrał mnie na kolację do przyjaciół z czasów, kiedy był w wojsku. Mimo iż zaciągnął mnie tam prawie siłą, muszę przyznać, że się świetnie bawiłam.
- Wiedziałam, że to rozsądny człowiek, od razu, kiedy go poznałam. - Lavinia wzięła z bufetu jajko na miękko i grzankę, po czym usiadła za stołem. - Za dużo czasu spędzasz sama - powiedziała.
Rebeka rzuciła jej kpiące spojrzenie.
- Dziwię się, że to zauważyłaś.
- Pewno, że zauważyłam. Jesteś córką moich dwojga najdroższych przyjaciół. Martwię się o ciebie, zwłaszcza od śmierci Helen. Żyjesz prawie jak pustelnica. Z drugiej strony nie mam prawa wtrącać się do twojego życia. Urwałabyś mi głowę.
- Prawdopodobnie - przyznała Rebeka. - Nie lubię, jak się mnie poucza. Wszedł jeden z lokajów i położył elegancko zapieczętowany list przy talerzu Rebeki. Rozcięła list nożem i zabrała się do czytania. Nagle krzyknęła cicho.
Lavinia spojrzała na nią znad talerza.
- Coś się stało?
- Nie. To jest zaproszenie na bal, który wydają książę i księżna Candover. Lavinia uniosła brwi.
- Twoje życie towarzyskie rozwija się bardzo szybko. - Małżeństwo, u którego byliśmy wczoraj, przyjaźni się z Candoverami - wyjaśniła Rebeka. - Musieli napisać do księcia z samego rana.
Przygryzła wargę i ponownie przeczytała zaproszenie. Spokojna kolacja na cztery osoby to jedno, ale bal w jednym z najwspanialszych domów w Londynie?
- Nie panikuj - powiedziała Lavinia, właściwie odczytując wyraz jej twarzy. - To znakomita okazja, żeby wejść w świat. Candoverowie są cudownymi gospodarzami. Nigdy nie zapraszają za dużo ludzi i jest mnóstwo miejsca do tańca.
- Nie tańczyłam od dziewięciu lat. Zapomniałam, jak to się robi - powiedziała Rebeka i genialna myśl przyszła jej do głowy. - Jestem w żałobie po matce. Muszę odmówić.
- Bzdura - stwierdziła Lavinia. - Od śmierci Helen minęło ponad pół roku i to zupełnie wystarczający okres żałoby. Poza tym obecność na balu nie znaczy, że musisz tańczyć. Ja przynajmniej przez połowę czasu będę rozmawiać.
- Wybierasz się tam?
- Nigdy nie odmawiam zaproszeniom Rafe'a - powiedziała Lavinia, uśmiechając się rozmarzona. - Znam go od wielu lat. Zawsze miał słabość do niebanalnych kobiet. Kiedy się ożenił, obawiałam się, że zostanę wykreślona z listy gości. Powinnam była wiedzieć, że Rafe nie ożeni się z kobietą pruderyjną. Na pewno polubisz Margot, jego żonę.
Po raz pierwszy Rebeka zrozumiała, że istnieją pewne analogie między jej sytuacją a sytuacją Lavinii...
- To niezbyt grzeczne z mojej strony, lecz chciałabym wiedzieć, jak ci się udało zostać wszędzie zaakceptowaną, skoro kiedyś uważano cię za kobietę... - Rebeka urwała, szukając taktownego słowa.
Lavinia wybuchnęła śmiechem.
- Chcesz się dowiedzieć, w jaki sposób z wulgarnej aktoreczki stałam się połowicznie szanowaną damą?
Zawstydzona Rebeka kiwnęła głową.
- Po pierwsze nie jestem przyjmowana wszędzie. Gdybym chciała wejść do Almacków, zepchnięto by mnie ze schodów. Nic nie szkodzi, Almack jest potwornym nudziarzem. - Zręcznie wyjęła łyżeczką kawałek jajka na miękko i mówiła dalej: - Zapomniano o mojej reputacji, ponieważ byłam piękna, zabawna i udało mi się wyjść dobrze za mąż.
- Ja nie jestem ani piękna, ani zabawna, a poza tym nie zamierzam w ogóle wychodzić za mąż - stwierdziła ponuro Rebeka. - Czyli nie mam żadnych szans.
- Jesteś córką sir Anthony'ego, w dodatku bardzo utalentowaną. To wystarczy, zwłaszcza jeśli dasz obraz na wystawę do akademii. Dobrym artystom wybacza się niewłaściwe zachowanie.
- Czyżbyś rozmawiała z Kennethem za moimi plecami? - spytała podejrzliwie Rebeka. - Mówisz to samo, co on.
- Nie rozmawiałam z nim o tobie - odparła ze śmiechem Lavinia. - Po prostu mądrzy ludzie dochodzą do tych samych wniosków. Jeśli coś wystawisz, wzbudzisz natychmiastową sensację. Książę regent zaprosi cię do Carlton House. Możesz mówić, co chcesz, ale książę zna się na sztuce.
- Twoje argumenty przemawiają raczej za tym, żebym niczego nie wystawiała. A poza tym nie mam się w co ubrać. Nie wiem nawet, co jest teraz modne. Muszę odmówić.
Rebeka z ulgą odłożyła zaproszenie.
- Nie ma mowy. Wprawdzie trzy dni to dość mało, ale nie jest to niemożliwe. Prawdę mówiąc... - Lavinia zawahała się na moment. - Mam pomysł. Albo będziesz zachwycona, albo zdegustowana.
Rebeka rzuciła jej zachęcające spojrzenie.
- Mogłabyś przerobić na siebie jedną z sukien matki. Helen miała doskonały gust, a ponieważ jesteś do niej podobna, w jej sukniach będzie ci do twarzy... - Lavinią urwała niezdecydowanie. - Oczywiście, może nie chcesz nosić jej rzeczy.
W pierwszym odruchu Rebeka chciała gorąco zaprotestować. Kiedy tego nie zrobiła, Lavinia powiedziała cicho:
- To nie byłoby takie złe, gdyby wspomnienie o Helen stało się częścią twojego życia, a nie bolesną raną, której nie można dotknąć.
Rebeka przygryzła wargę. Lavinia rzeczywiście wykazała dużo zrozumienia dla jej sytuacji. Może pomysł, żeby nosiła suknie matki, nie jest taki zły. Było w nim, w gruncie rzeczy, coś pocieszającego i dodającego otuchy. Wrażenie, jakby Helen milcząco ją popierała.
- Chyba... Chyba tak zrobię. Pójdziemy zobaczyć? Jej ubrania są w kufrach na strychu. Nie mam pojęcia, jak się powinnam ubierać. Ktoś mi musi pomóc.
- Podchodź do swego wyglądu tak, jak podchodzisz do portretu - poradziła jej sprytnie Lavinia, dopijając herbatę i wstając od stołu. - Patrząc w lustro, nie myśl: „nieśmiała, niemodna panna Seaton”. Pomyśl, co byś zrobiła, gdybyś malowała portret tej osoby i chciałabyś, żeby wyglądała ładnie i elegancko.
Rebeka spojrzała na Lavinię nowym okiem.
- Bóg mi cię zesłał, Lavinio.
- Helen miała suknię z jedwabiu w kolorze bursztynu, w której będzie ci doskonale. Chodź, zobaczymy, czy uda nam się ją znaleźć.
Rebeka, idąc na górę z Lavinią pomyślała, że ich znajomość się rozwinęła. Zostały przyjaciółkami.
Po załatwieniu na mieście spraw sir Anthony'ego Kenneth w drodze do domu zatrzymał się jak zwykle na poczcie. Czekał na niego jedynie list od lorda Bowdena. Czytając go, Kenneth zmarszczył brwi. Bowden się niecierpliwił i żądał sprawozdania. Kenneth postanowił napisać, a nie spotykać się z nim osobiście. Schował list i ruszył w drogę, układając w myśli odpowiedź dla lorda Bowdena, która mogłaby go zadowolić.
Wolał myśleć o Rebece. Pod koniec wizyty u Michaela i Catherine śmiała się i żartowała we właściwy sobie, trochę zgryźliwy sposób. Na następnej wizycie będzie bardziej pewna siebie.
Kennethowi też przydałoby się więcej pewności siebie, bo bal u Candoverów miał być jego pierwszym wejściem w londyńskie towarzystwo. Wcześniej zaciągnął się do wojska, niż dorósł do bywania na salonach. Gdyby nie Hermiona...
Odsunął od siebie tę myśl. Wprawdzie macocha była uosobieniem węża z raju, ale to słabość Kennetha sprawiła, że sytuacja z trudnej stała się niemożliwa. Dostał to, na co sobie zasłużył.
Gdy wrócił do Seaton House, było niemal południe. Na stoliku w holu czekało na niego zaproszenie na bal u Candoverów. Michael i jego przyjaciele nie marnowali czasu.
Wszedł na górę do gabinetu i zastał tam George'a Hamptona konferującego z sir Anthonym.
- Ach, Kenneth, dobrze, że pan już wrócił. Pomoże pan George'owi znaleźć w grobowcu pewien obraz.
- W grobowcu?
- W magazynie na parterze, przystosowanym do przechowywania obrazów. George panu pokaże. Zrobiłbym to sam, ale mam posiedzenie z klientem.
Sir Anthony podał Kennethowi klucz i wyszedł. Hampton wziął zapaloną lampkę oliwną.
- Muszę mieć oryginał jednego z obrazów Anthony'ego, żeby zrobić z niego sztych - wyjaśnił.
Kenneth pomyślał, że będzie to doskonała okazja, aby porozmawiać z Hamptonem na osobności.
- Czy chodzi o jeden z obrazów z serii Waterloo? - spytał, kiedy schodzili na dół.
- Tak, obraz Chateau de Hougoumont. Pierwsze dwa są już gotowe, a obraz z Wellingtonem Anthony musi jeszcze wykończyć. Seria, kiedy zostanie wystawiona, wzbudzi sensację i chcemy, żeby sztychy można było kupić już na otwarciu wystawy.
- To sprytny pomysł.
- Jako syn sklepikarza z Kentu mam głowę do interesów - stwierdził oschłym tonem Hampton. - I bardzo dobrze. Gdyby światem rządzili dżentelmeni, ludzkość do dziś żyłaby w jaskiniach.
- Nie chciałem pana obrazić. Wprost przeciwnie.
- Przepraszam - powiedział Hampton. - Odkąd wyjechałem ze wsi i zacząłem naukę w Akademii Królewskiej, stałem się przewrażliwiony. Często mi wytykano, że nie jestem dżentelmenem i nigdy nim nie będę.
- Chyba niewielu studentów pochodzi z wyższych sfer. Czyż pan Turner nie był synem fryzjera?
- Owszem - stwierdził sucho Hampton - ale jemu nie przyszło do głowy zaprzyjaźniać się z lepiej urodzonymi kolegami.
Czyżby Hampton był niechętnie nastawiony do sir Anthony'ego z powodu różnicy pochodzenia? Kenneth nie sądził, aby jego pracodawca potrafił z premedytacją obrazić kogoś z niższych warstw, lecz z drugiej strony miał wrodzoną wyniosłość, która bywała irytująca.
- Nie przyjęliby pana do akademii, gdyby nie był pan utalentowany i pracowity.
Na szerokiej twarzy Hamptona pojawił się wyraz tęsknoty.
- Dzień, w którym mnie przyjęto, był najszczęśliwszym dniem mojego życia. Zawsze bardzo lubiłem rysować. Nawet mój ojciec przyznawał, że jestem dobry. Przyjechałem do Londynu z głową nabitą marzeniami. Miałem zostać najlepszym malarzem w historii Anglii, lepszym niż Reynolds i Gainsborough razem wzięci. Głupie, młodzieńcze marzenia - zakończył z westchnieniem.
Słowa zabrzmiały niepokojąco znajomo, bo młodzieńcze marzenia Kennetha były takie same. Nawet teraz miał cichą nadzieję, że okaże się urodzonym geniuszem w malowaniu farbami olejnymi. Że stworzy dzieła, które staną się nieśmiertelne. A nie umiał nawet namalować porządnej martwej natury.
Zeszli na parter; przez kuchnię i pokój służby doszli do narożnych drzwi. Kenneth widział te drzwi już wcześniej, ale przypuszczał, że prowadzą do spiżarni.
- Być może pańskie dawne marzenia się nie spełniły, lecz jest pan najświetniejszym rytownikiem w Anglii - powiedział Kenneth, przekręcając klucz. - Na pewno ma pan z tego pewną satysfakcję.
- Owszem - przyznał Hampton, wchodząc do grobowca. - I bardzo wygodne życie. Kiedy jednak zacząłem studia na akademii i po raz pierwszy znalazłem się między ludźmi bardziej utalentowanymi ode mnie, był to dla mnie wielki cios. Talent szesnastoletniego zaledwie Anthony'ego był tak wybitny, że łamał ducha pomniejszym śmiertelnikom. Gdy zobaczyłem jego prace, zrozumiałem, że nigdy mu nie dorównam.
- A przecież zostaliście przyjaciółmi.
- Nie jesteśmy tak samo utalentowani, ale jednakowo kochamy sztukę - powiedział z zadumą Hampton. - I tak samo jest z Malcolmem Frazierem. Pod arystokratyczną, snobistyczną pozą kryje gwałtowną namiętność dla sztuki. To jest od trzydziestu lat głównym wątkiem naszej przyjaźni mimo wszystkich innych różnic.
Wspólna pasja utrzymała przyjaźń nawet w trakcie romansu Hamptona z Helen Seaton. Kenneth nie byłby taki tolerancyjny, gdyby chodziło o jego żonę. Ciekawe, czy Hampton odczuwał cichą satysfakcję z przyprawienia rogów swemu bardziej utalentowanemu przyjacielowi. Zazdrość przybiera różne formy.
Kenneth rozejrzał się po grobowcu. W chłodnym i suchym pomieszczeniu, o wysokich wąskich oknach, pełno było specjalnych stelaży na obrazy. Wyciągnął najbliższe płótno. Jednocześnie śliczne i niepokojące, przedstawiało powabną nimfę wodną, która ciągnęła próżnego chłopca ku strasznemu przeznaczeniu w leśnej sadzawce.
- To na pewno malowała Rebeka, a nie sir Anthony - powiedział Kenneth.
Hampton rzucił mu lekko zdziwione spojrzenie.
- Pokazywała panu swoje prace? Rzadki zaszczyt. Tak, to jest jej obraz. Namalowany wkrótce po ucieczce z domu. Mężczyzna wciągany do wody jest bardzo podobny do młodego łajdaka, który uwiódł Rebekę.
Kenneth wsunął obraz na miejsce, zadowolony, że Rebeka choć tak się zemściła.
- Czy Chateau de Hougoumont ma takie same wymiary, jak inne obrazy w serii? - spytał.
- Tak, co oznacza, że przypuszczalnie jest tutaj.
Hampton wyciągnął duże płótno i zbladł, kiedy zobaczył, co przedstawia.
Kenneth spojrzał na obraz i zrozumiał jego reakcję. Był to szkic olejny przedstawiający Helen Seaton, lecz nie Helen śmiejącą się, tak jak na obrazie, który wisiał w gabinecie. Lady Seaton, w greckiej szacie zanosiła bolesne jęki ku niebu. Jej kasztanowe włosy, opadające na ramiona, wyglądały jak plama zaschniętej krwi.
- Mój Boże! - zawołał odruchowo Kenneth. - Cóż to ma być? Kobieta z Troi opłakująca zniszczone miasto?
- Może. A może po prostu... Helen.
Z ponurym wyrazem twarzy Hampton odłożył obraz na miejsce i sięgnął po inne płótno.
- Słyszałem, że to pan odnalazł ciało po wypadku - powiedział Kenneth, zastanawiając się, co miała znaczyć uwaga Hamptona.
Hampton z powagą skinął głową.
- Wybrałem się tego dnia na konną przejażdżkę po wzgórzach. Jechałem jednym z moich utartych szlaków i o niczym szczególnym nie myślałem. Nagle kątem oka spostrzegłem dziwny ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem zielony kształt spadający ze Skelwith Crag.
- Widział pan, jak spadała? - dopytywał się zaskoczony Kenneth. Hampton przytaknął.
- Czy było w tej scenie coś niezwykłego? Hampton zmarszczył brwi.
- Co pan ma na myśli?
- Czy był ktoś z nią na górze? - Nie, naturalnie, że nie - odparł zdumiony Hampton. - Choć tak źle widzę na odległość, że mógłbym nie zauważyć nawet powozu zaprzężonego w czwórkę koni. Zobaczyłem tylko, że spada jakiś człowiek. Potem ruszyłem galopem do Ravensbeck, bo tam było najbliżej. Wbrew wszystkiemu miałem nadzieję, że zobaczę Helen, która wyśmieje moje obawy, ale... Ale nie zdziwiłem się, kiedy jej nie zobaczyłem.
Szkoda, że Hampton miał kiepski wzrok.
- Czemu się pan nie zdziwił?
- Dlaczego zadaje mi pan tyle pytań? - odparował Hampton z wrogim błyskiem w oczach.
- Wszyscy się tak dziwnie zachowują w związku z tą śmiercią - wyjaśnił Kenneth, starając się przybrać jak najprostszy i najbardziej dobroduszny wyraz twarzy. - Martwi mnie to, bo wiem, że Rebeka nadal to bardzo przeżywa.
Wrogość zniknęła, ale zwierzenia Hamptona się urwały.
- Wszyscy się przejęli śmiercią Helen, kapitanie. Proszę, niech pan wyciągnie ten obraz, tam, na końcu. Mam wrażenie, że jest tym, którego szukamy.
Kenneth w milczeniu spełnił jego polecenie. Dostał następny kawałek układanki i był on tak samo bezużyteczny jak poprzednie.
Kenneth pomógł Hamptonowi zapakować obraz, aby mógł go przewieźć do swojej pracowni, a potem poszedł na górę. Na drugim piętrze spotkał Rebekę i Lavinię z naręczem kolorowych sukien.
- Wyglądacie na bardzo z siebie zadowolone. Co robiłyście?
- Szukałyśmy czegoś, co mogłabym włożyć na bal - wyjaśniła Rebeka. - Lavinia zaproponowała, abym przerobiła którąś z sukien matki. Myślę, że ta będzie najlepsza - powiedziała, gładząc lśniący jedwab w kolorze bursztynu.
Kenneth uniósł zwisający brzeg sukni i przyłożył jej do twarzy.
- Jest doskonała. Ten odcień sprawia, że twoje oczy nabierają dokładnie takiego samego bursztynowego koloru.
Rebeka zamrugała, gdy Kenneth niechcący dotknął jej policzka materiałem. Odwróciła głowę, na jej szyi widać było wyraźnie bijący puls.
- Przypuszczam, że także otrzymałeś zaproszenie na bal? Kenneth kiwnął głową.
- Na szczęście mam wieczorowe ubranie uszyte podczas pobytu w Paryżu, na pewno jednak nie zaćmię twojego wyglądu.
- Nie będzie nic do zaćmienia - stwierdziła sucho - choć Lavinia zapewnia mnie, że nie przyniosę nikomu wstydu.
- Czy będziesz malować dziś po południu? Rebeka spojrzała na Lavinię.
- Czy będę malować dziś po południu? - powtórzyła.
- Obawiam się, że nie - odparła Lavinia, uśmiechając się jak dobra ciotunia. - Musisz pójść ze mną, aby moja pokojówka zaczęła przeróbki. Potem będziemy wybierać dodatki. Ale skończymy ze wszystkim jeszcze dzisiaj. Jutro możesz wrócić do pracy.
Kenneth, przyglądając się obu kobietom, doszedł do wniosku, że Lavinia doskonale się bawi. Lubiła pomagać innym. Szkoda, że nigdy nie miała dzieci.
- Macie bardzo dużo różnych ubrań - zauważył.
- Lavinia chce mnie przygotować na mało prawdopodobny wypadek, że będę się dobrze zachowywać i jeszcze gdzieś mnie zaproszą - powiedziała Rebeka i obie kobiety odwróciły się, odchodząc.
Patrząc za wdzięcznie poruszającą się Rebeką, pomyślał, że może jej zrobić mały prezent na cześć pierwszego balu. W przeciwieństwie do obrazów olejnych wiedział, że ten prezent potrafi wykonać. Miło było dla odmiany pomyśleć o czymś, co mu się uda.
Emma, pokojówka Lavinii, po raz ostatni poprawiła fryzurę Rebeki i zdjęła materiał, który przykrywał bursztynową suknię. Emma i Lavinia krytycznie spojrzały na swoje dzieło.
- Wyglądasz bardzo dobrze - orzekła Lavinia. - Możesz się teraz przejrzeć w lustrze.
Rebeka posłuchała i aż westchnęła ze zdziwienia, a kryształowe paciorki na staniku sukni zamigotały odbitym światłem. Z trudem rozpoznała się w lustrze. Suknia przerobiona przez Emmę doskonale na nią pasowała, a loki i fale we włosach dodały jej wyrafinowania.
- Wydaje mi się, że udało się wam zrobić coś z niczego. Emma zachichotała.
- Bzdura, moja droga - powiedziała surowo Lavinia. - Zawsze byłaś ładna, mimo twych usilnych starań, aby to ukrywać. Teraz brakuje ci tylko biżuterii.
Rebeka otworzyła lakierowane puzderko, które kiedyś należało do matki, a teraz stanowiło jej własność. Przełykając ślinę, wybrała kilka klejnotów ze złota. Naszyjnik i bransoletkę z misternie splecionych ogniw, delikatne kołyszące się kolczyki, filigranowy grzebyk do włosów.
- Te - powiedziała, pokazując je Lavinii.
- Czy nie są za skromne? - spytała Lavinia, marszcząc brwi.
- Nie.
Rebeka wsunęła grzebyk w ciężki zwój włosów na karku, a potem włożyła pozostałą biżuterię. Odwróciła głowę, aby się obejrzeć w lustrze. Złoto w dramatyczny sposób uzupełniało połyskliwe odcienie bursztynu i kasztana.
- Wspaniale - westchnęła Emma z satysfakcją. - Praca z artystą jest przyjemnością - stwierdziła Lavinia. - Wyglądasz cudownie, moja droga. Teraz Emma musi się mną zająć. Obawiam się, że kobieta w moim wieku jest znacznie mniej wdzięcznym zadaniem.
Rebeka wybuchnęła śmiechem.
- Opowiadanie o wieku to nonsens. Wyglądasz przynajmniej o dziesięć lat młodziej, a prezencję masz lepszą niż niejedna królowa.
- Żadna królowa nie chciałaby tak wyglądać jak ja, już prędzej jakaś popularna kurtyzana - stwierdziła z przechwałką w głosie Lavinia. - Au revoir, do zobaczenia na balu.
Po wyjściu Lavinii i Emmy Rebeka przeanalizowała swój wygląd z bezstronnością, z jaką traktowała swoje obrazy, ale nie znalazła żadnego słabego punktu. Wyglądała najlepiej, jak było ją na to stać. Wzięła płaszcz z aksamitu w kolorze czekoladowym i zapukała do pokoju ojca.
- Ojcze? Już schodzę.
Kiedy sir Anthony otworzył drzwi i zobaczył córkę, zbladł, a potem powiedział drżącym głosem:
- To niesamowite, wyglądasz prawie jak Helen.
- Nie jestem tak wysoka ani tak piękna.
Rebeka obróciła się dookoła, aby ojciec mógł ją dokładnie obejrzeć.
- Jesteś niższa, to prawda - przyznał, przypatrując się uważnie. - W kolorowej sukni wyglądasz znacznie lepiej niż w tych, białych muślinach, które musiałaś włożyć na swój debiut. Przykro mi, że nie będę świadkiem twego triumfu.
- Dostałeś przecież zaproszenie na bal. Naprawdę mógłbyś zmienić zdanie i pojechać ze mną.
Sir Anthony pokręcił głową.
- Nie mam ochoty na wielkie zgromadzenia. Z Kennethem będziesz bezpieczna.
- Mam nadzieję. To był jego pomysł - stwierdziła posępnie Rebeka. Odwróciła się i zeszła do salonu, gdzie mieli czekać na Michaela i Catherine Kenyonów, którzy zabierali ich na bal swoim dużym i wygodnym powozem.
Kenneth już czekał w salonie. Odwrócił się, kiedy weszła. Rebeka stwierdziła ze zdziwieniem, że bardzo mu do twarzy w wieczorowym ubraniu. Z powodu potężnej budowy wybrał bardzo prosty strój. Kremowe spodnie, skórzana kamizelka i granatowy żakiet sprawiały, że wyglądał jak dżentelmen, nie kryjąc przy tym jego fizycznej siły i naturalnej pewności siebie. Przedstawiał imponujący widok, ale tym razem Rebeka nie chciała go malować; tym razem miała ochotę go pocałować.
Kenneth podszedł i wziął ją za rękę.
- Wyglądasz wspaniale - powiedział. - Zakasujesz wszystkie damy na balu.
Podziw w jego oczach przeszył ją dreszczem. Odczuwała coraz większą chęć, aby go pocałować, obawiała się jednak, że nie prowadziłoby to do niczego dobrego.
- Wolałabym nie zwracać na siebie uwagi - powiedziała, lekko ściskając go za rękę. - W gruncie rzeczy naprawdę chętniej zostałabym w domu, żeby malować.
- Spędzisz cudowny, niezapomniany wieczór! - zawołał ze śmiechem Kenneth. - Przyrzekam.
Przeszedł przez pokój i wziął coś ze stołu, po czym odwrócił się do Rebeki z wahaniem.
- Mam dla ciebie drobnostkę. Na pamiątkę pierwszego balu.
Podał jej wachlarz. Rebeka rozsunęła płytki z kości słoniowej i wybuchnęła śmiechem. Na jedwabiu widniał orientalny wzór z liści i kwiatów, a pośród kwiatów bawił się mały rudy kociak.
- Sam to namalowałeś, prawda? Nikt inny by czegoś podobnego nie stworzył. - Rebeka przyłożyła otwarty wachlarz do sukni.
- I pasuje kolorystycznie.
- Nic trudnego, skoro widziałem wcześniej twoją suknię - powiedział Kenneth obojętnym tonem, ale Rebeka widziała, że jest zadowolony z jej reakcji.
Tym razem pocałowała go, stając na palcach, aby szybko dotknąć wargami jego warg i jeszcze szybciej się odsunąć. Odłożyła wachlarz, który kupiła dwa dni przedtem, i uważniej obejrzała podarunek Kennetha. Wachlarze malowane na zamówienie nie były wprawdzie niczym nadzwyczajnym, lecz ten był wyjątkowy.
- Doskonale malujesz akwarelami. Potrafisz nawarstwiać farbę tak, żeby w pełni wykorzystać jej przejrzystość.
- Malowanie wachlarza było miłą odmianą po harówce przy farbach olejnych - powiedział z grymasem.
- Jeśli nawet zrezygnujesz z farb olejnych, odniesiesz sukces jako akwarelista. Wiesz, że akwarele także przyjmują do akademii?
Kenneth spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Nie wiedziałem. Nigdy nie byłem na wystawie w akademii. Rebeka zamknęła wachlarz i zawiesiła go sobie na ręce.
- Powinieneś dać jakąś swoją akwarelę na wystawę.
- Nie mogę - odparł przerażony.
- Owszem, możesz.
Wpatrywał się w nią z osłupieniem, kiedy usłyszeli stukot kopyt i odgłos kół. Kenneth z wyraźną ulgą podszedł do okna i odsunął zasłonę.
- Są już Kenyonowie. Musimy jechać.
Podał jej płaszcz. Wsunęła go na siebie, czując wyraźnie miękki dotyk aksamitu i ciepłe, mocne ciało Kennetha za sobą. Tak by chciała się o niego oprzeć. Objąłby ją ramionami i może pocałował w szyję....
- To bardzo wygodne mieć brata hrabiego - powiedziała z lekką zadyszką. - Michael i Catherine mogą korzystać ze wszystkich udogodnień, nie ponosząc żadnych kosztów.
- To jest coś więcej niż wygoda; w tym przypadku to prawie cud. - Kenneth włożył płaszcz i otworzył drzwi. - Przez wiele lat Michael, podobnie jak ja, nie utrzymywał kontaktów z rodziną. Nawet w większym stopniu, bo ja przynajmniej kontaktowałem się z siostrą. Kiedy Stephen, brat Michaela, odziedziczył tytuł, podjął kroki, aby naprawić stosunki. To było bardzo szlachetnie z jego strony.
Rebekę zainteresowała opowieść Kennetha. Może była szansa na porozumienie ojca i jego brata? Chyba nie. Lord Bowden musiałby zrobić pierwszy krok, a on raczej nie należał do tych, którzy wybaczają stare winy. Rebeka z westchnieniem ruszyła do powozu. Na świecie było stanowczo za dużo nienawiści.
Bal był niesłychanie widowiskowym wydarzeniem. Błysk lakierowanych powozów, światło pochodni na tle nocnego nieba, wystawny blask bogatych materiałów. Niestety, chęć ucieczki przeszkadzała Rebece w docenianiu tych widoków. Wszystko wokół ją przytłaczało. Zdawała sobie wprawdzie sprawę, że niewiele osób w ogóle zwróci na nią uwagę, ale mocno zacisnęła rękę na ramieniu Kennetha, kiedy podchodzili w kolejce do gospodarzy. Nienawidziła tłumów. Nienawidziła ich z całej siły.
Michael i Catherine tuż przed nimi przywitali się z Candoverami. Rebeka rozpoznała gospodarzy z portretu, który niedawno malował ojciec. Hrabia - wysoki, ciemnowłosy i władczy - i jego śliczna, jasnowłosa żona, która wyglądała jednocześnie godnie i wesoło.
Księżna i Catherine uściskały się, a Michael powiedział:
- Chciałbym przedstawić moich serdecznych przyjaciół. Lord Kimball, kolega oficer z 95. Pułku i panna Seaton.
Rebeka najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Jednakże w zwróconych na siebie oczach dostrzegła tylko przyjacielskie zainteresowanie, bez potępienia, jakiego się zawsze spodziewała.
Hrabia ciepło potrząsnął dłonią Kennetha.
- Witam. Michael często o panu mówił. Potem pochylił się ku Rebece z błyskiem w oku.
- To prawdziwa przyjemność poznać najpiękniejsze dzieło sir Anthony'ego Seatona.
Rebeka zaczerwieniła się, a księżna dodała:
- Tak się cieszę, że wreszcie panią poznałam. Nie mam pretensji, że unikała pani przychodzenia do pracowni, kiedy pani ojciec malował nasz portret. Nasz syn przez cały czas dawał się bardzo we znaki całemu otoczeniu.
Rebeka przypomniała sobie, że Catherine z przyjemnością słuchała komplementów na temat swego dziecka. - Małemu chłopcu jest niesłychanie trudno usiedzieć w jednym miejscu - powiedziała nieśmiało - ale portret udał się nadzwyczajnie. Pani syn jest bardzo piękny.
Księżna rozjaśniła się cała.
- Dziękuję. Ja też tak myślę. Jest bardzo podobny do ojca, prawda? Ciekawe, czy tak się wydaje wszystkim dumnym matkom, pomyślała Rebeka. Może tylko tym, które kochają swoich mężów? Te same subtelne więzy, które łączyły Michaela i Catherine, widoczne były między Candoverami. Patrząc na takich ludzi, człowiek zaczynał doceniać małżeństwo.
- Jak się czujesz? - mruknął Kenneth, kiedy przeszli do sali balowej.
- Jestem oszołomiona - przyznała Rebeka.
Kenneth poklepał ją po dłoni, którą trzymała go pod ramię.
- Nic dziwnego. Dla kogoś, kto tak intensywnie odbiera kolory, formy i ruch, takie widowisko musi być przytłaczające.
- Wielki Boże! - zawołała zaskoczona Rebeka. - Naprawdę myślisz, że dlatego nie lubię tłumów?
- To zapewne częściowa przyczyna. Jeśli dodamy wrodzoną nieśmiałość i... - Kenneth uśmiechnął się żartobliwie - ponurą przeszłość, trudno się dziwić, że unikałaś towarzyskich spotkań.
- Skoro na mnie to wszystko tak działa, bo jestem artystką, to ty musisz odczuwać podobnie.
- Na ogół unikam takich spotkań - przyznał Kenneth. - Jestem jednak uodporniony. Bal w porównaniu z polem bitwy jest niemal odpoczynkiem.
- Rozumiem.
Orkiestra zaczęła grać walca.
- Czy mogę prosić o ten taniec, panno Seaton? - spytał uroczyście.
- Z przyjemnością, lordzie Kimball.
Z zadowoleniem skorzystała z pretekstu, aby się znaleźć w bezpiecznych ramionach Kennetha. Czuła podniecający dotyk jego dłoni w talii i na dłoni, nawet przez rękawiczki. Westchnęła z przyjemnością, kiedy zawirowali w walcu.
- Czy to westchnienie oznacza, że już zdążyłem nadepnąć ci na nogę? - spytał Kenneth z niepokojem.
- Nie - odparła z ciepłym uśmiechem. - To znaczy, że jeżeli przez resztę wieczoru nie odejdziesz ode mnie dalej niż na pół metra, może będę się dobrze bawić.
Kenneth odpowiedział uśmiechem. Czuła emanujący z niego spokój, który oddalał obawy i był źródłem przyjemnego płomienia pożądania. Odbyta po południu lekcja z dawnym nauczycielem tańca bardzo pomogła. Jej ciało nie tylko przypomniało sobie kroki, lecz także z rozkoszą reagowało na rytm i ruch. Stwierdziła, że jak na kogoś, kto podobno nie lubi chodzić na bale, Kenneth doskonale tańczy. Tak, to na pewno będzie udany wieczór.
Ich róg w sali balowej stał się miejscem spotkań. Kenyonowie przyprowadzali przyjaciół i przedstawiali ich Rebece i Kennethowi. Rebeka poznała księżne bliźniaczki i ich przystojnych mężów; drobną, egzotycznie wyglądającą Amerykankę, żonę czarującego, jasnowłosego mężczyzny, który spotkał Kennetha w Hiszpanii; księcia o wyglądzie Cygana i jego łagodną żonę; a także innych gości, którzy znali i szanowali jej ojca i jego obrazy.
Tańczyła z mężczyznami i śmiała się z kobietami, w pełni zdając sobie sprawę, że otaczają ją ciepło i troska. A wszystko to w rezultacie prośby Kennetha skierowanej do Michaela. Nie spodziewała się takiego podarunku.
Po odtańczeniu z Michaelem szkockiego tańca stała, wachlując się i rozmawiając ze swoim partnerem. Czekała na Kennetha, który tańczył z Catherine. Podszedł do nich lord Strathmore, jeden z przyjaciół Michaela, z młodym mężczyzną.
- Proszono mnie, abym kogoś pani przedstawił.
Rebeka uśmiechnęła się zachęcająco. Czyżby się komuś spodobała? Nie żeby jej na tym zależało, zwłaszcza że ów nieznajomy musiał być od niej młodszy. Wyglądał dość miło.
- Panno Rebeko Seaton, pani pozwoli, oto Henry Seaton.
- Wielki Boże! - zawołała. - Czy jesteśmy spokrewnieni?
- Jestem twoim kuzynem, znajomi nazywają mnie Hal - powiedział młody człowiek z ujmującym uśmiechem. - Jestem synem lorda Bowdena. Nasi ojcowie nie rozmawiają ze sobą od lat, ale nie widzę powodu, abyśmy byli wrogami.
- Ja też nie.
Rebeka uśmiechnęła się do niego czarująco, zdumiona, że tak się ucieszyła poznaniem nowego krewnego. Z sylwetki i rysów twarzy był bardzo podobny do jej ojca.
- Nie dalej jak dziś wieczorem myślałam o tym, jakie tragiczne są rodzinne nienawiści.
- Zwłaszcza takie jak u nas w rodzinie - powiedział z błyskiem w oku Hal Seaton. - Rozumiem, że mój ojciec się zdenerwował, kiedy młodszy brat uciekł z jego narzeczoną, ale tak się składa, że bardzo lubię moją matkę. Zresztą staruszek też ją lubi.
Rebeka wiedziała, że lord Bowden ożenił się i ma dwóch synów. Wyglądało na to, że małżeństwo jest udane. Szkoda, że mimo to jej stryj nie potrafił powściągnąć urażonej dumy i poczucia zdrady.
- Nie sądzę, aby stryj kiedykolwiek chciał mnie poznać - powiedziała z żalem. - Ale może pewnego dnia poznam lady Bowden.
- Poznasz ją zaraz. To właśnie ona mnie wysłała, żebym cię znalazł. Pójdziemy? - spytał, ofiarowując jej ramię.
Rebeka poprosiła Michaela, żeby powiedział Kennethowi, dokąd poszła, po czym wzięła kuzyna pod rękę i przeszła z nim przez salę balową. Lady Bowden siedziała w otoczeniu starszych kobiet, ale wstała i zrobiła kilka kroków do przodu, kiedy spostrzegła Rebekę i swego syna. Była jeszcze niższa niż Rebeka, nie bardzo piękna, choć miała śliczne siwe włosy i ładne kości policzkowe.
- Mamo, to jest kuzynka Rebeka - powiedział Hal.
- Jakże się cieszę, moja droga - odparła lady Bowden i spojrzała na syna. - Uciekaj, Hal. Przynieś nam lemoniady czy czegoś w tym rodzaju.
Hal zaśmiał się i odszedł.
Lady Bowden miękkimi niebieskimi oczyma przyglądała się bratanicy męża z nieukrywanym zainteresowaniem.
- Odgadłam, że jesteś córką Helen, gdy tylko weszłaś do tej sali.
- Znała pani moją matkę?
- Och, tak. Majątek mojego ojca graniczył z majątkiem Bowdenów. Marcus, Anthony i ja dorastaliśmy razem. Nasi ojcowie niezobowiązująco planowali ślub. Potem Marcus poznał Helen i wpadł po uszy.
Lady Bowden uśmiechnęła się smutno.
- Trudno było mieć do niego pretensję. Helen była najbardziej zachwycającą istotą, jaką znałam. Wszyscy młodzi mężczyźni się w niej kochali. Ale sama wiesz, jaka była. Serdecznie współczuję z powodu straty.
- Dziękuję. Bardzo mi jej brak - stwierdziła cicho Rebeka. - To miło z pani strony, że zechciała pani mnie poznać, mimo że nasze rodziny nie utrzymują stosunków.
- Nie mam nic przeciwko tobie, moje dziecko - powiedziała lady Bowden. - Miałam wielki dług wobec Helen: gdyby nie uciekła z Anthonym, nigdy nie zostałabym żoną Marcusa.
Rebeka instynktownie odgadła, co zaszło. Lady Bowden dorastała zakochana w Marcusie, myśląc, że za niego wyjdzie. Cierpiała w milczeniu, najpierw, kiedy Marcus stracił głowę dla innej kobiety, potem, gdy przeżywał ucieczkę brata i narzeczonej. W końcu zwrócił się do panny z sąsiedztwa, którą znał całe życie, ale lady Bowden w skrytości serca zawsze wiedziała, że jest na drugim miejscu.
- Czy lord Bowden jest tu dzisiaj? - spytała Rebeka, zachowując swoje myśli dla siebie.
- Nie, gdyby był, nie mogłabym z tobą rozmawiać. Po twarzy lady Bowden przemknął cień uśmiechu.
- Nie zrobiłabym niczego wbrew woli mojego męża. Lecz to, o czym nie wie, nie może mu przeszkadzać.
Rebeka się roześmiała.
- Szkoda, że nie możemy się bliżej poznać, lady Bowden.
- Mów do mnie „ciociu Margaret” - powiedziała lady Bowden i zagryzła usta. - Oczywiście, nie możemy się odwiedzać, choć mogę ci od czasu do czasu przysłać wiadomość, o której będę spacerować w parku.
- Bardzo bym chciała. Do zobaczenia, ciociu Margaret.
Rebeka uścisnęła dłoń lady Bowden, po czym z uśmiechem wróciła do swego towarzystwa. Po zakończeniu trwającego obecnie kadryla przyjdzie pora na ostatni taniec przed kolacją, w którym Kenneth będzie jej partnerem. Nie mogła się doczekać, żeby mu opowiedzieć o ciotce i kuzynie.
I nagle szczęście prysło, znalazła się bowiem twarzą w twarz z dwiema siostrami, które były jej głównymi dręczycielkami podczas długiego, ponurego roku spędzonego w szkole dla młodych dam. Charlotte i Beatrice już wtedy, dziesięć lat temu, były obłudnie fałszywe i nic się pod tym względem nie zmieniło.
- Wielkie nieba, Beatrice, miałaś rację, to rzeczywiście Rebeka Seaton - powiedziała złośliwie Charlotte. - Kto by uwierzył, iż będzie tak bezczelna, żeby się wpychać do porządnego towarzystwa?
- Najwyraźniej kochany książę i księżna nie mają pojęcia o jej przeszłości - dodała Beatrice ze ściągniętymi nozdrzami, jakby czuła jakiś nieprzyjemny zapach. - Naszym obowiązkiem jest ich powiadomić.
Obie odwróciły się ostentacyjnie. Rebeka stała, cała drżąc. Wiedziała, że powinna po prostu odejść, ale nie mogła zrobić kroku. Przykrość była tym większa, że się jej nie spodziewała.
- A, tu pani jest - powiedział głęboki głos za jej plecami. - Chciałbym, żeby pani kogoś poznała.
Był to sam książę Candover. Przeszedł obok Charlotte i Beatrice, jakby były niewidzialne. Wziął dłoń Rebeki i wsunął sobie pod ramię.
- Margot i ja jesteśmy bardzo zadowoleni, że się pani wreszcie zdecydowała wziąć udział w jednym z naszych balów. Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi?
Rebeka kiwnęła głową, niezdolna do wymówienia słowa. Jej byłe koleżanki szkolne przyglądały się księciu szeroko otwartymi oczyma. Candover z zimną premedytacją odwrócił głowę i spojrzał wprost na nie. Wyraz jego twarzy sprawił, że siostry gwałtownie pobladły. Potem odszedł z Rebeką. Kurczowo trzymała się jego ramienia, wdzięczna za pomoc.
- Co pan takiego zrobił, Wasza Wysokość, zmienił je pan w kamień? - spytała Rebeka, kiedy się już oddalili.
- Moja żona nazywa to spojrzeniem meduzy - wyjaśnił ze śmiechem. - Skromna umiejętność, ale bywa przydatna.
- Jestem wdzięczna za wybawienie, czemu jednak zrobił pan to dla mnie, kobiety dopiero co poznanej?
Spojrzał na nią szarymi, myślącymi oczami.
- Przede wszystkim dlatego, że nie znoszę nietolerancji, była to zresztą kiedyś jedna z moich wad. Ponadto Kimball chce, żeby była pani przyjmowana w towarzystwie. Uratował życie mojemu przyjacielowi Michaelowi i zrobię wszystko, aby spełnić jego życzenie.
- Nie wiedziałam - odparła zdumiona Rebeka. - I dlatego wszyscy tak się staracie, żebyśmy Kenneth i ja czuli się tu jak najlepiej?
- Taka była początkowa przyczyna - powiedział książę, przyglądając jej się z upodobaniem. - Ale nie wymaga to z naszej strony wielkich wysiłków. - Odprowadził ją do kąta, gdzie zebrali się nowi przyjaciele. - Mam nadzieję, że to zajście nie popsuło pani wieczoru - powiedział.
- Dzięki niemu mogłam docenić, jakie mam szczęście - rzekła z uśmiechem. - Dziękuję, Wasza Wysokość.
Kenneth stał w grupie kilku mężczyzn, teraz jednak podszedł do Rebeki.
- Wyglądasz na lekko zdenerwowaną. Czy coś się stało? - spytał, podając jej ramię i prowadząc na promenadę, otaczającą salę balową.
Pokrótce opowiedziała mu o spotkaniu rodziny i o nieprzyjemnym zajściu ze szkolnymi koleżankami.
- Dobrze, że Candover był w pobliżu - stwierdził Kenneth, gdy skończyła. - Ponieważ zachował się wobec ciebie ostentacyjnie uprzejmie, twoje kłopoty powinny się teraz skończyć.
Wolną ręką Rebeka powachlowała twarz.
- Książę powiedział, że uratowałeś życie Michaelowi.
- Być może - odparł z pochmurną twarzą. - Michael natomiast uratował moje zdrowie duchowe, co jest znacznie trudniejsze.
Postanowiła poprosić go o dokładniejsze wyjaśnienie przy innej okazji.
- Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć - mówił dalej Kenneth. - Czy jest szansa, że spotkasz tu swego godnego pożałowania poetę?
- Nie. Mniej więcej w rok po naszym nieszczęsnym romansie uciekł do Włoch z zamężną kobietą. I tam zakończył żywot, bardzo poetycko, z powodu febry - powiedziała sucho Rebeka.
- Dając dowód na to, że istnieje na świecie poetycka sprawiedliwość - dodał Kenneth.
Rebeka się uśmiechnęła. Nigdy nie opłakiwała Fredericka, którego miłość własna znacznie przewyższała talent poetycki.
- Jak długo tu zostaniemy? - spytała, czując się zmęczona.
- Michael zarządził, żeby powóz zajechał po kolacji. Catherine musi wrócić do dziecka, a wyobrażam sobie, że i ty będziesz już miała dość towarzystwa.
- Jesteś geniuszem. Po kolacji to doskonała pora na wyjście. - Rebeka stanęła na palcach i rozejrzała się po sali. - Widziałeś Lavinię? Na pewno już przyjechała, ale jeszcze jej nie widziałam.
- Widziałem ją z daleka, kiedy czarowała kilku ministrów. Powinnaś być ze trzydzieści centymetrów wyższa - dodał żartobliwie.
Kiedy szli powoli przez salę, Kenneth rozglądał się dookoła. Rebeka trzymała go pod ramię i w myśli szkicowała całe otoczenie. Raptem stanęli twarzą w twarz z kobietą, której uroda i klejnoty wydały się Rebece znajome.
Kobieta przystanęła i uśmiechnęła się złośliwie.
- Kenneth, kochanie, jak dobrze cię znów zobaczyć po tylu latach. Kenneth szybko odwrócił głowę i krew odpłynęła mu z twarzy.
- Nie mogę powiedzieć, aby była to nieoczekiwana przyjemność - powiedział głosem ostrym jak brzytwa. - Załóżmy zatem, że jest to wyłącznie nieoczekiwane spotkanie.
Kobieta zmrużyła oczy.
- Poprawił ci się refleks, mój drogi. To do ciebie pasuje. - Położyła rękę na wspaniałym brylantowym naszyjniku. - Prawie tak, jak to pasuje do mnie.
Z nagłym, dojmującym przeczuciem Rebeka zrozumiała, że ta kobieta to Hermiona, lady Kimball.
Po pierwszym szoku Rebeka przyjrzała się macosze Kennetha z kliniczną obojętnością. Mimo że większość ludzi uznałaby ją za piękność, ładne rysy zniekształcał twardy wyraz twarzy.
- Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj dziś wieczorem - powiedział chłodno Kenneth, zaciskając opiekuńczo rękę na ramieniu Rebeki. - Jeśli dobrze pamiętam, po śmierci męża obowiązuje noszenie żałoby przez rok.
- Jestem przecież ubrana na czarno, kochanie, i noszę brylanty, a nie jakieś kolorowe kamienie.
Hermiona wskazała na suknię z dużym dekoltem. Jej pulchne ciało było obwieszone nadmiernie biżuterią.
- I naturalnie. nie tańczę. Wiem jednak, że twój ojciec nie chciałby, abym spędziła cały rok w samotności. Był bardzo szczodrym i pobłażliwym mężem.
Kenneth spojrzał na nią z pogardą.
- Być może, ale również przywiązywał wielką wagę do tradycji.
- Jesteś córką Anthony'ego, prawda? - Hermiona zwróciła się do Rebeki, ignorując uwagę Kennetha. - Czasami widziałam, jak się przemykałaś po domu. Wyglądasz słodko w starych sukniach Helen.
- Dość, Hermiono - powiedział ostro Kenneth. - Zachowaj swoje złośliwości dla mnie i odczep się od niewinnych osób.
- Jeśli sądzisz, że panna Seaton jest niewinna, to znaczy, że nie dość uważnie słuchałeś plotek, ale to nic nie szkodzi. - Hermiona krytycznie przyjrzała się twarzy Kennetha. - Cóż za okropna blizna. Z drugiej strony nigdy nie byłeś przystojny. Przynajmniej uszedłeś z życiem. Cieszę się.
Przez chwilę Rebeka obawiała się, że Kenneth uderzy macochę, ale udało mu się opanować.
- Do widzenia, Hermiono - warknął. - Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Zanim zdążyli odejść, Hermiona uniosła rękę i dotknęła twarzy Kennetha w prowokacyjnie intymny sposób.
- Ach, Kenneth, kochanie. Widzę, że nadal trapią cię wyrzuty sumienia. Miałam nadzieję, że już się ich pozbyłeś. - Rzuciła z ukosa spojrzenie na Rebekę, aby się upewnić, że ta wszystko słyszy. - Moglibyśmy na nowo zacząć tam, gdzie przed laty przerwaliśmy.
Aluzja była przejrzysta. Rebeka wlepiła w Kennetha zaszokowane spojrzenie, ale w jego oczach nie zobaczyła zaprzeczenia. Jedynie przerażenie kogoś, komu właśnie wymierzono śmiertelny cios. Rebeka mocniej chwyciła go za ramię, wiedząc, że powinni jak najszybciej odejść, i rzuciła ostatnie spojrzenie na Hermionę.
- Niech pani uważa, lady Kimball - powiedziała z zimną furią. - Pani twarz zaczyna odzwierciedlać pani chorą duszę.
Hermiona żachnęła się, a Rebeka poprowadziła swojego towarzysza między gości. Po chwili doszli do końca sali i do podwójnych drzwi prowadzących na korytarz. Wyprowadziła Kennetha przez drzwi. Szedł za nią bez oporu, z nieprzytomnym wyrazem twarzy.
Z korytarza można było wejść do słabo oświetlonych wnęk, gdzie goście mogli przysiąść na krzesełkach i porozmawiać we względnym spokoju. Większość wnęk była zajęta, ale w ostatniej na szczęście nie było nikogo. Rebeka wprowadziła Kennetha do środka i usadziła na krześle.
Stojąc przed nim, oparła mu rękę na ramieniu i przyjrzała się jego twarzy. Na opalonej, napiętej skórze wyraźnie odcinała się biała blizna.
- Byliście kochankami - powiedziała cicho. Kenneth zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze.
- To... To, co się stało, nie miało nic wspólnego z miłością. Ojciec ożenił się z Hermioną kiedy byłem na ostatnim roku w Harrow. Gdy wróciłem do Sutterton, starałem się być dla niej jak najgrzeczniejszy, choć podejrzewałem, że pod fasadą młodej, przyzwoitej żony bije serce z czystej miedzi. Nie lubiłem jej, a jednak... pociągała mnie. Roztaczała wokół siebie aurę seksu, której żaden mężczyzna nie mógł się oprzeć.
Rebeka kiwnęła głową. Sama widziała tę seksualność w Hermionie i potrafiła sobie bez trudu wyobrazić, jaki wpływ mogło to mieć na wrażliwego, młodego mężczyznę.
Kenneth znów głęboko odetchnął.
- W lecie nie miałem większych problemów. Hermiona musiała zdawać sobie sprawę, że jej nie lubię, lecz nie wywoływała otwartych konfliktów. Ojciec zaczął zaniedbywać majątek, ja jednak pilnowałem tego, co trzeba było zrobić. Potem dowiedziałem się, że ojciec zamierza zastawić majątek, żeby kupić dom w Londynie. Bardzo się tym przejąłem, ale postanowiłem, że nie będę wszczynał kłótni, natomiast powiem ojcu, że nie pójdę na studia do Cambridge, tylko zostanę w Sutterton i będę zarządzał majątkiem. Myślałem, że będzie zadowolony, w końcu latami przygotowywał mnie do tej roli. Tymczasem domyślił się, że moja propozycja oznacza brak aprobaty jego poczynań. Wpadł w złość i okropnie się pokłóciliśmy. Kiedy wyszedł z domu, trzaskając drzwiami, postanowiłem po raz pierwszy w życiu upić się do nieprzytomności. Wziąłem butelkę koniaku i poszedłem do swojego pokoju. Kiedy już ją opróżniłem, przyszła Hermiona i płacząc, wyznała, jak bardzo cierpi, wiedząc, że jest powodem mojej kłótni z ojcem.
Kenneth urwał. Kiedy cisza się przedłużała, Rebeka powiedziała:
- Wpadła ci, szlochając, w ramiona i natura zwyciężyła.
- W pójściu do łóżka z żoną własnego ojca nie ma nic naturalnego. Zrobiłem to, bo byłem wściekły, pijany i podniecony, a poza tym chciałem sobie udowodnić, że Hermiona jest tak zła, jak myślałem. A przecież sam się okazałem równie zły. - Otworzył zaćmione bólem oczy. - Po tym, co zaszło, nie mogłem zostać w Sutterton. Pożegnałem się z siostrą, wziąłem trochę pieniędzy, które miałem, i wyjechałem. Dwa dni później zaciągnąłem się do wojska. Po części dlatego, że mogłem się w ten sposób utrzymać, po części zaś dlatego, że chciałem sam siebie ukarać. Bóg jeden wie, że nigdy nie chciałem zostać żołnierzem.
- Nie powinieneś był tak bardzo się obwiniać. - Rebeka mocniej zacisnęła rękę na ramieniu Kennetha. - Wiesz chyba, że Hermiona zrobiła to celowo. Spodziewała się, że będziesz miał straszne wyrzuty sumienia. Przypuszczalnie miała nadzieję, że się powiesisz albo zastrzelisz, choć wystarczyło jej, że wyjechałeś. Kiedy się ciebie pozbyła, już nikt się nie sprzeciwiał jej życzeniom.
- Mój Boże! - zawołał zaskoczony Kenneth. - Myślisz, że działała z zimną krwią?
- Jestem pewna. Przed chwilą aż tryskała złośliwym triumfem.
- Nie bez powodu - stwierdził gorzko Kenneth. - Z powodu mojej słabości robiła, co chciała. Zniszczyła Sutterton, odebrała możliwość zarobku wielu ludziom i pozbawiła moją siostrę takiego życia, jakie się jej należy. Gdybym wtedy powściągnął pożądanie i złość, nie musiałbym uciekać z domu. Miałem pewien wpływ na ojca. Mógłbym zapobiec najgorszym ekscesom.
- To wcale nie jest takie pewne - powiedziała Rebeka. - Myślę, że Hermiona zrobiłaby wszystko, aby postawić na swoim. Gdybyś się jej oparł, próbowałaby cię unieszkodliwić innymi metodami. Być może zaaranżowałaby na przykład scenę, że twój ojciec zaskoczyłby was in flagranti, a Hermiona, w podartym ubraniu, oskarżyłaby cię o gwałt.
- Mój Boże! - zawołał wstrząśnięty Kenneth. - Nie przyszło mi to do głowy, choć wydaje się bardzo prawdopodobne.
- Z powodu tej kobiety spędziłeś kilkanaście lat w piekle, walcząc i zabijając, choć była to ostatnia rzecz, którą chciałeś robić.
Rebeka objęła Kennetha za szyję i przyłożyła policzek do jego policzka.
- Ach, mój drogi - powiedziała ze współczuciem.
- Rebeko! - Kenneth posadził ją sobie na kolanach i zdusił w uścisku, ciężko oddychając. - Przepraszam za to, że się rozkleiłem. Przeważnie jestem w stanie zagrzebać to, co się stało, w jakimś ciemnym zakątku mego umysłu, ale kiedy ją tak nieoczekiwanie zobaczyłem... Wszystko nagle powróciło. - Wiedziała, że jesteś człowiekiem honoru, i wykorzystała to przeciwko tobie.
Rebeka przytuliła twarz do szyi Kennetha, czując silne uderzenia jego pulsu. Szaleństwem było siedzenie mu na kolanach, kiedy każdy, kto przechodził korytarzem i spojrzał w tę stronę, mógł ich zobaczyć. A jednak nie mogła się zmusić do wstania.
Kenneth trzymał ją w objęciach przez kilka sekund, a potem odwrócił głowę i pocałował ją, bardziej, jak przypuszczała, aby zdusić złe wspomnienia niż z namiętności. Jednakże po krótkiej chwili do głosu doszła gorąca krew. Rebeka odwzajemniła pocałunek, spragniona smaku jego ust, uległości i gwałtownej przyjemności, jakich wcześniej już przy nim zaznała.
Odnalazła to wszystko i jeszcze więcej. Zmysłowe gorąco, żywy ogień. Kenneth zsunął dłoń na jej biodro i zgniótł bursztynowy jedwab, przyciskając ją mocno do siebie. Przekręciła się przodem do niego, czując napięte mięśnie jego ud. Kiedy już dotykała piersiami jego klatki piersiowej, wsunęła mu ręce pod żakiet, przeklinając dzielący ich materiał.
Nagle posłyszała za sobą czyjś głos:
- To oburzające! Oburzające!
Rebeka znieruchomiała, a Kenneth zaklął pod nosem. Odwróciła się i zobaczyła, że kilkanaście osób zagląda do wnęki. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że muzyka przestała grać i goście przechodzili korytarzem do sali jadalnej. Okrzyk wyrwał się starej wdowie, która stała z ręką przyciśniętą do ust. Obok niej stali książę i księżna Candover, Michael i Catherine Kenyonowie i jeszcze z tuzin innych gości, z oczyma wlepionymi w skandaliczny widok Rebeki, siedzącej Kennethowi na kolanach.
Rebeka zadrżała. Po zaledwie trzech godzinach przebywania w towarzystwie znów utraciła dobrą opinię, tym razem na zawsze. Co gorsza, ludzie tacy jak Catherine i Michael, którzy ofiarowali swoje poparcie mimo jej przeszłości, pomyślą, że zawiodła ich zaufanie. Rebeka chciała się zapaść pod ziemię.
Lavinia przepchnęła się do przodu.
- Cóż, moje gołąbeczki, teraz nie możecie już trzymać wszystkiego w tajemnicy - powiedziała pobłażliwie. - Sir Anthony będzie wreszcie mógł rozesłać zawiadomienia o zaręczynach.
Kenneth wstał i postawił Rebekę na podłodze, obejmując ją w pasie lewą ręką.
- Proszę nam wybaczyć - powiedział rozbrajająco. - Od kiedy Rebeka zgodziła się zostać moją żoną, zachowuję się jak wariat. Wciąż nie wierzę w swoje szczęście.
Uśmiechnął się z uczuciem do Rebeki.
- Postaraj się, Kociaku, i jakoś wygramy tę potyczkę - szepnął. Rebeka, wyrwana z oszołomienia, uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko drżącymi wargami. - To ja mam szczęście - powiedziała.
Catherine zrobiła krok naprzód, Michael tuż za nią. Michael potrząsnął dłonią Kennetha, a Catherine zawołała:
- Ach, jak cudownie! Podejrzewałam coś takiego już wtedy, kiedy was razem zobaczyłam po raz pierwszy. Jesteś jedyną kobietą, jaką znam, która zasługuje na Kennetha - dodała, całując Rebekę w policzek.
W chwilę później do życzeń dołączyli się książę i księżna, a po nich inni goście, nawet oburzona wdowa. Rebeka z lekką histerią pomyślała, że Lavinii, dzięki szybkiemu refleksowi, udało się zmienić ich wizerunek z bezczelnych rozpustników w czarująco romantyczną, zaręczoną parę. Rebeka uratowała tym razem reputację, ale za jaką cenę!
Przez następną straszliwie wolno wlokącą się godzinę Kenneth zachowywał się jak szczęśliwy narzeczony, a Rebeka, u jego boku, uśmiechała się nieśmiało i przyjmowała życzenia. Jednakże Kenneth z niepokojem spostrzegł dziwny wyraz jej oczu i pomyślał, że muszą jak najszybciej porozmawiać.
Już wcześniej postanowili wyjść zaraz po kolacji, ale obecność Catherine i Michaela w powozie nie pozwalała na swobodną rozmową. Kenneth podejrzewał, iż starzy przyjaciele domyślili się, że nie było w gruncie rzeczy żadnych zaręczyn, jednak ich wrodzony takt nie pozwolił na zadawanie pytań.
Odetchnął z ulgą, kiedy wysiedli przed Seaton House. Rebeka trzymała go pod ramię, wchodząc po schodach i gdy Kenneth otwierał drzwi, pomachała nawet Kenyonom na pożegnanie. Kiedy jednak weszli do środka, natychmiast się od niego odsunęła. Jej twarz, obramowana kasztanowymi włosami, była trupio biała.
- Udało nam się - stwierdził Kenneth, chcąc złagodzić napięcie. - Musimy po prostu przez parę miesięcy udawać zaręczoną parę, a potem dyskretnie oznajmić, iż po namyśle doszliśmy do wniosku, że do siebie nie pasujemy.
- Do tej pory uważano mnie za dziwkę, a teraz zyskam jeszcze reputację uwodzicielki porzucającej narzeczonych. Fantastycznie!
Rebeka zerwała płaszcz i rzuciła go na krzesło.
- Zerwanie zaręczyn spowoduje jedynie krótkotrwałe zainteresowanie w porównaniu ze skandalem, jaki by wybuchł, gdyby nie szybki refleks Lavinii. - Kenneth westchnął, zdejmując kapelusz i odkładając go na stolik. - Przykro mi, Rebeko. Przysięgam, że nie musisz za mnie wychodzić z powodu tego głupiego przypadku.
- Czyżby był to istotnie głupi przypadek, kapitanie? - spytała Rebeka drżącym głosem, ściągając skórkowe rękawiczki. - Masz przecież dostęp do niemal wszystkich papierów ojca. Czy wyczytałeś z nich, że po śmierci matki odziedziczyłam znaczną fortunę? Wyobrażam sobie, że mam dość pieniędzy, aby uratować twój rodzinny majątek, i jeszcze trochę zostanie na to, żebyś zapoczątkował prywatną kolekcję sztuki.
- Naprawdę sądzisz, że zaaranżowałem tę cholerną scenę, aby cię zmusić do małżeństwa? - spytał z niedowierzaniem Kenneth.
Rebeka przyglądała mu się ponurym wzrokiem.
- Nie, chyba nie. Choć ciekawa jestem, dlaczego tak bardzo protestowałeś przeciwko ożenkowi dla pieniędzy. To w końcu logiczne rozwiązanie dla kogoś w twojej sytuacji.
Kenneth odwrócił się, czując się tak wykończony, jakby cały wieczór przebywał pod ostrzałem artyleryjskim. A teraz musiał jeszcze wyjaśnić swoją awersję do polowania na posag.
- Zostałem wychowany w przekonaniu, że bogactwo, tytuł i przywileje należą mi się z racji urodzenia - powiedział z trudem. - Pech i fatalny zbieg okoliczności sprawiły, że musiałem się pozbyć złudzeń. Kiedy inni mężczyźni w moim wieku ujeżdżali konie i uganiali się za operowymi diwami, ja przekonałem się na własnej skórze, że na świecie nie ma żadnych przywilejów oprócz szansy przeżycia. - W wojsku byłem bity, chodziłem w łachmanach i o mało co nie umarłem z głodu. Musiałem walczyć z własnymi słabościami i nauczyć się tego, że synowie dziewek, wychowani w rynsztoku byli często silniejsi, dzielniejsi i bardziej prawi ode mnie. - Nadal nie patrząc na Rebekę, zdjął płaszcz i porządnie go złożył. - Teraz odziedziczyłem tytuł, co kiedyś uważałem za naturalne, ale istnieje realna szansa, że przez resztę życia będę biedakiem o krok od katastrofy. I sam jestem temu winien. Straciłem dumę, nadzieję i najlepsze młodzieńcze lata, aby w ogóle przeżyć. Nie wierzę, że jeśli się ożenię, mam prawo wybrać kobietę, na której by mi zależało.
Zapanowała długa cisza.
- Jesteś bardzo elokwentny - stwierdziła wreszcie Rebeka słabym głosem. - Przepraszam za to, co powiedziałam. To również moja wina, że nas przyłapano. Powinnam mieć więcej rozumu, ale... Wszystko tak dobrze szło i nagle się skończyło. Szkoda, że w ogóle dałam się namówić na wyjście.
Odwróciła się i, sztywno wyprostowana, ruszyła na górę.
Kenneth usiadł na niewygodnym, pozłacanym krześle i zatopił głowę w dłoniach. Rebeka miała rację, oboje powinni byli zostać w domu. Chciał dla niej lepszego życia, tymczasem wszystko pogorszył. Ile razy musiał się przekonywać, że dobre intencje mogą przynosić jak najgorsze rezultaty?
Nie mógł mieć do niej pretensji za podejrzliwość. Wiedziała przecież, że nie był z nią całkiem szczery, sam jej to powiedział. Łatwo mogła dojść do wniosku, że szuka bogatej żony, zwłaszcza że tak głupio zaczął ją całować w publicznym miejscu.
To prawda, że Hermiona wyprowadziła go z równowagi. Nie spodziewał się, iż spotka ją tak szybko. Powinien był się domyślić, że nie będzie przestrzegała reguł żałoby.
Nigdy nie lubił macochy, lecz nie docenił jej wrednego charakteru. Jej słowa w obecności Rebeki były najlepszym dowodem na to, że uwiodła go celowo. A jeśli powiedziała o tym ojcu? Poczuł, że robi mu się niedobrze.
Rebeka bardzo dobrze potraktowała rewelacje Hermiony. Zamiast porzucić go z obrzydzeniem, ofiarowała mu pociechę i zrozumienie. Dzięki Bogu za jej rozsądne i niekonwencjonalne podejście.
A teraz, przez jego głupią nieostrożność, zostali oficjalnie zaręczeni. Najgorsze było to, że w innych warunkach mógłby ją poprosić o rękę. Nigdy do tej pory nie miał tak doskonałego duchowego porozumienia z kobietą i nigdy tak bardzo żadnej kobiety nie pożądał. Bez trudu mógłby ją pokochać, ale teraz musiał jak najszybciej doprowadzić do zerwania zaręczyn. Ślub nie wchodził w rachubę. Nawet gdyby udało mu się rozwiązać zagadkę śmierci Helen Seaton, nie zdradzając się przed Rebeką, oświadczyny tylko wzmogłyby jej podejrzenia co do jego motywów.
Z jękiem wstał i poszedł na górę. Postanowił zmienić ubranie, pójść do pracowni i namalować batalistyczną akwarelę. Może w ten sposób uwolni się od napięcia.
Rebeka weszła do sypialni i przestała panować nad sobą. Zamknęła drzwi na klucz. Czyżby się obawiała, że Kenneth przyjdzie za nią? Czy miałaby coś przeciwko temu? - Rzuciła się na łóżko. Zachowała się jak idiotka. Gdyby mu nie zarzuciła polowania na pieniądze, Kenneth nie musiałby jej tłumaczyć, że nie jest kobietą jego marzeń.
Lubił ją, naturalnie, po przyjacielsku, dość mu się podobała, ale były to uczucia powierzchowne. Kochał tę piękną, szaloną kobietę z partyzantki. Ona, Rebeka, nie była warta nawet tego, aby uratować od ruiny jego majątek i przyszłość siostry.
Nie żeby chciała za niego wyjść za mąż; za niego czy za kogokolwiek. Ale go lubiła. I - musiała to przyznać - odczuwała wobec niego pożądanie. Chciała, aby i on jej pożądał. Żeby palił się z pożądania, które tylko ona mogłaby zaspokoić.
Jakie byłoby najlepsze wyjście z sytuacji? Mogliby zostać kochankami. Mieszkaliby oddzielnie i Rebeka zapraszałaby go do siebie, jeśli miałaby na to ochotę. I wtedy kochaliby się gwałtownie i namiętnie, bez żadnych głupich konsekwencji.
Szkoda, że życie nie jest takie proste.
Rebeka obudziła się i pomyślała, że musi o wszystkim opowiedzieć ojcu. Z pewnością będzie jednocześnie rozbawiony i zirytowany. Wstała, umyła się i włożyła skromną, szarą ranną suknię, po czym zeszła na dół, modląc się w duchu, aby nie spotkać Kennetha. Nie miała pojęcia, co mu powiedzieć.
Na szczęście sir Anthony był sam w pokoju śniadaniowym. Kiedy weszła, uniósł głowę znad gazety.
- Dzień dobry. Wcześnie wstałaś, jak na kogoś, kto spędził wieczór na balu. Dobrze się bawiłaś?
- Tak i nie. - Rebeka nalała sobie filiżankę gorącej kawy i usiadła. - Na początku było bardzo miło. A potem coś się wydarzyło.
- Ktoś ci nadepnął na brzeg sukni? - roześmiał się sir Anthony.
- Kennetha i mnie przyłapano na całowaniu - stwierdziła bez ogródek. Ojciec przestał się uśmiechać.
- Do diabła! Miałaś odzyskać reputację w towarzystwie, a nie ponownie ją utracić.
- To był... wypadek.
- Potknęłaś się i wpadłaś w ramiona Kennetha? Spojrzała na niego ze złością.
- Nie. Spotkało go coś nieprzyjemnego. Chciałam go pocieszyć i... wymieniliśmy przyjacielski pocałunek. - Pocałunek był więcej niż przyjacielski, ale nawet jej liberalny ojciec nie chciałby wysłuchiwać szczegółów. - Siedzieliśmy we wnęce i kilkanaście osób przechodziło tamtędy na kolację. Jakaś stara dewotka nas zobaczyła i się oburzyła. Wśród tych osób była Lavinia. Uratowała nas, mówiąc, iż jesteśmy zaręczeni. Wszyscy jej uwierzyli, bo wiedzą, że jest przyjaciółką rodziny.
- Dzięki Bogu, że tam była i wykazała trochę rozsądku - powiedział ponuro sir Anthony. - Którego najwyraźniej zabrakło tobie i Kennethowi. Tego się po was nie spodziewałem.
Irytacja przeważyła nad rozbawieniem.
- Było to niefortunne, choć całkiem nieszkodliwe wydarzenie - stwierdziła obronnym tonem Rebeka. - Wszyscy uwierzyli, że jesteśmy zaręczeni. Za parę miesięcy to odwołamy, ale tymczasem trzeba wysłać oficjalne zawiadomienie do gazet, żeby podtrzymać tę fikcję.
- Jaką fikcję? - Sir Anthony złożył gazetę i rzucił ją na stół.
- Przeszedłem do porządku nad twoją idiotyczną ucieczką z tym głupim poetą, ale teraz mam dość. Musisz wyjść za Kennetha.
Rebeka omal się nie zachłysnęła gorącą kawą.
- Nie bądź śmieszny! Wychodzenie za mąż z powodu drobnej nieostrożności jest jednym z głupich przesądów towarzyskich, które wiecznie krytykujesz. Na pewno nie weźmiemy ślubu!
- Za dużo ci pozwalałem. Najwyższy czas, żeby to naprawić. Jesteś dorosła i powinnaś już od dawna być mężatką. Kenneth na pewno będzie doskonałym mężem. Przynajmniej odróżnia dobry obraz od złego, w przeciwieństwie do twego poety. Rebeka nie wierzyła własnym uszom.
- Wydaje ci się, że zaczniesz mi mówić, co mam robić teraz, kiedy mam dwadzieścia siedem lat?
- Lepiej późno niż wcale - odparł, patrząc na nią zmrużonymi oczami. - Jestem twoim ojcem i muszę się tobą zająć. Zrobisz to, co ci każę: wyjdziesz za Kennetha.
Rebekę ogarnęła wściekłość. Wstała i pochyliła się nad stołem, opierając zaciśnięte pięści na mahoniowym blacie.
- Jak śmiesz! Popełniałeś grzech cudzołóstwa z każdą atrakcyjną kobietą, która wpadła ci w oko. Spokojnie przyjąłeś do wiadomości, że jeden z twoich przyjaciół był kochankiem twojej żony. A teraz twierdzisz, że masz prawo mówić mi, co mam robić? Ty... Ty hipokryto!
- To nie ma nic wspólnego z twoją sytuacją - wyjąkał zaskoczony sir Anthony.
- Nie ma?
Rebeka zmięła serwetkę i rzuciła ją na ziemię.
- Mając przed oczyma przykład twego małżeństwa, wolałabym smażyć się w piekle, niż wyjść za mąż. Jeśli ci się to nie podoba, trudno. Wyprowadzę się i zamieszkam oddzielnie. Mogę sobie na to pozwolić.
- Mówiłem Helen, że nie powinna zostawiać ci całego swego majątku bez żadnych zastrzeżeń, ale ona była równie uparta jak ty. Jeśli się wyprowadzisz, umywam ręce. Nie będziesz już moją córką. Możesz mieszkać sama jak wyrzutek społeczeństwa.
- Świetnie! - krzyknęła Rebeka, zbyt wściekła, aby się tym przejmować. - Nie mogę się już doczekać, żeby wreszcie twoi przyjaciele nie kręcili mi się cały czas pod nogami. Możesz sam sobie naciągać płótna i mieszać własne pastele i farby olejne. A jeśli sądzisz, że zdradzę ci sekret mojego podkładu, to się grubo mylisz!
- Ty bezczelna dziewczyno! Mieszałem własne farby, kiedy ciebie nie było na świecie! - Sir Anthony jednym machnięciem ramienia zrzucił ze stołu zastawę. - Już, wynoś się! - zawołał. - Zejdź mi z oczu!
- Dość! - powiedział ktoś ostro, głębokim głosem. - Proszę, żebyście oboje przestali, zanim ktoś powie coś nieodwracalnego.
Rebeka i jej ojciec odwrócili się i zobaczyli Kennetha, który wszedł do pokoju śniadaniowego drugimi drzwiami. Rebeka zaczerwieniła się, zastanawiając się, ile Kenneth słyszał z ich rozmowy. Zdała sobie sprawę z tego, jak blisko była całkowitego zerwania z ojcem. Gdyby go straciła, zostałaby zupełnie sama na świecie.
- Pilnuj pan własnego nosa! - warknął sir Anthony. - To sprawa rodzinna.
Kenneth wymownie uniósł brwi.
- O to mi właśnie chodzi. Teoretycznie jestem już prawie członkiem rodziny. - Wobec tego niech pan powie coś sensownego mojej córce. - Sir Anthony machnął ręką w stronę Rebeki. - Jest uparta jak osioł, ale na pewno zdaje sobie pan sprawę, że po tym, jak zostaliście przyłapani w kompromitującej sytuacji, musicie jak najszybciej wziąć ślub.
- Niekoniecznie - stwierdził spokojnie Kenneth. - Konsekwencje zerwanych zaręczyn nie są tak poważne, jak skutki niedobrego małżeństwa.
- Do diabła! - krzyknął rozwścieczony sir Anthony. - Myślałem, że jest pan dżentelmenem, nawet jeśli musiał pan zaczynać w wojsku od zera. Żałuję, że pana zatrudniłem.
- Zapominasz, że Kenneth jest wicehrabią, skończył Harrow i sam mówiłeś, że jest najlepszym sekretarzem, jakiego do tej pory miałeś - zawołała Rebeka, czując, że kręci jej się w głowie.
- Tym bardziej powinien się zachować, jak należy! - krzyknął sir Anthony. - Niech pan nie sądzi, że uda mu się uciec przed odpowiedzialnością. Skompromitował pan moją córkę i, na Boga, ożeni się pan z nią albo pana wychłoszczę.
Rebeka z trudem powstrzymała śmiech, kiedy wyobraziła sobie jak niewielkiej postury ojciec chłoszcze mężczyznę, ważącego dwadzieścia pięć kilo więcej i mającego za sobą lata brutalnej walki. Awantura zmieniała się w farsę.
- Decyzja należy do Rebeki - powiedział spokojnie Kenneth. - Jeżeli ma ochotę trwać przy zaręczynach, z przyjemnością spełnię jej życzenie. Jednakże na pewno nie zaprowadzę jej siłą przed ołtarz. Ani pan, ani ja nie mamy takiego prawa. Nie jestem zresztą nikim specjalnym i dlatego się nie dziwię, że Rebeka woli smażyć się w piekle, niż wyjść za mnie.
Rebeka zamrugała; przykro jej było, że Kenneth to słyszał.
- A mnie ten pomysł coraz bardziej się podoba - stwierdził sir Anthony. - W tym domu jest dość miejsca, żebyście zamieszkali tu razem po ślubie. Bardzo dogodna sytuacja.
- Na litość boską, ojcze, nie zamierzam wychodzić za mąż, abyś mógł zatrzymać swego ulubionego sekretarza! - zawołała Rebeka.
- Nie możemy teraz o tym decydować, kiedy wszyscy są wzburzeni - powiedział pojednawczo Kenneth, nim sir Anthony zdążył się odezwać.
- Może ma pan rację - przyznał sir Anthony, idąc do drzwi. - Niezależnie jednak od tego, jak i kiedy to rozstrzygniemy, istnieje tylko jedno możliwe wyjście. Kenneth, niech pan przygotuje zawiadomienie do gazet.
I sir Anthony wyszedł, trzaskając drzwiami.
Rebeka usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Usłyszała ciche kroki Kennetha i poczuła bijące od niego ciepło, kiedy przy niej uklęknął.
- Dobrze się czujesz? - spytał.
- Nie martw się, bardziej mi do śmiechu niż do płaczu - odparła, podnosząc głowę i uśmiechając się niepewnie. - Akurat teraz ojciec musiał postanowić, że będzie surowym rodzicem. Co za absurdalna sytuacja!
Kenneth wstał i dolał świeżej kawy, najpierw Rebece, a potem sobie. - Sir Anthony niezbyt dobrze to wszystko przyjął - potwierdził. - Czy mnie wyrzuci?
- Nie sądzę. Jego ataki złości nie trwają długo.
- A twoje? - Kenneth nałożył sobie jedzenie z przykrytych naczyń stojących na bufecie i usiadł przy stole. - Naprawdę chcesz się wyprowadzić?
- Wątpię, aby do tego doszło.
- Mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Nie chciałbym być przyczyną rozdźwięków między tobą a ojcem.
Rebeka z wdzięcznością napiła się kawy i stwierdziła, że wcale nie czuje się w obecności Kennetha niezręcznie. Jej wcześniejszy niepokój zniknął pod wpływem awantury z ojcem.
- Gdyby tak się zdarzyło, to z naszej winy, a nie z twojej - powiedziała, uważnie mu się przyglądając. - Czy naprawdę myślisz, że decyzja w sprawie małżeństwa należy do mnie?
- Oczywiście. - Kenneth kroił szynkę na zgrabne kawałki. - Dżentelmeni nie zrywają zaręczyn, to podstawowa zasada dobrego wychowania.
Rebeka prychnęła pogardliwie.
- Zaręczyny będą dla ciebie karą za to, że wyciągnąłeś mnie na bal.
- Bywałem już gorzej karany - stwierdził z uśmiechem Kenneth. Intymny wyraz jego oczu napełnił ją uczuciem pulsującego ciepła. Jeśli nie będzie uważał, zmuszę go do tego małżeństwa, pomyślała Rebeka. Była to bardzo nęcąca myśl. Z drugiej strony Rebeka nie chciała utracić przyjaciela, a niechciane przez niego małżeństwo byłoby fatalne dla ich przyjaźni.
- Czy oprócz ogłoszenia zaręczyn musimy coś jeszcze w tej sprawie robić? - spytała lekkim tonem.
- Należałoby przyjąć kilka towarzyskich zaproszeń i to chyba wszystko. Za kilka tygodni wszystko wróci do normy.
On może w to wierzył, ale Rebeka na pewno nie. Wydarzenia poprzedniego wieczoru zmieniły ich wzajemne stosunki. Czuła dziwne pomieszanie intymności i rezerwy, i to samo widziała u Kennetha. Jedynie czas pokaże, jak istotna jest ta zmiana.
Godzinę później sir Anthony wszedł do gabinetu na poranną sesję załatwiania interesów. Kenneth podniósł głowę znad papierów, nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Jednakże jego pracodawca był zupełnie spokojny i ani słowem nie wspomniał o scenie przy śniadaniu. Po załatwieniu korespondencji i spraw związanych z prowadzeniem domu Kenneth w milczeniu podał sir Anthony'emu przygotowany projekt ogłoszenia o zaręczynach.
Sir Anthony przeczytał krótkie, suche oświadczenie i oddał arkusz papieru Kennethowi.
- Dobrze, tylko niech pan poda swój tytuł, a nie tylko stopień oficerski. Chcę, aby cały świat wiedział, że moja córka dobrze wychodzi za mąż - dodał z ironią.
Kenneth odłożył zawiadomienie, czując się trochę niezręcznie.
- Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało - powiedział.
- Przykro panu, że całował pan moją córkę? - spytał chłodnym tonem sir Anthony. - Czy przykro panu, że ktoś was przyłapał?
Sir Anthony wyraźnie szukał zwady. Kenneth postanowił odpowiedzieć uczciwie.
- Nie żałuję, że ją pocałowałem. Rebeka jest bardzo atrakcyjną kobietą. To jednak nie było w porządku, a postawienie jej w tak niezręcznej sytuacji jest godne pożałowania.
- Jakie ma pan wobec niej zamiary? Kenneth zawahał się, co odpowiedzieć.
- No, proszę, kapitanie, mam chyba prawo wiedzieć.
- Nie przeczę, proszę pana - potwierdził Kenneth, myśląc, że wolałby sąd wojenny, i dodał ostrożnie: - Do wczorajszego wieczoru nie miałem wobec Rebeki żadnych zamiarów. Nie mam prawa się żenić, kiedy majątek, który odziedziczyłem, jest na krawędzi bankructwa.
- Rebeka ma znaczny majątek osobisty, a po mojej śmierci odziedziczy jeszcze więcej.
Kenneth poczuł wzbierający gniew.
- Czy chce mnie pan namówić, abym się z nią ożenił dla pieniędzy? Jeśli tak, to obraża pan i ją, i mnie. Rebeka nie potrzebuje majątku, żeby mieć powodzenie, a mnie nie można kupić.
- Niech pan się tak nie denerwuje, kapitanie - powiedział z zadowoleniem sir Anthony. - Nie chciałem pana obrazić. Mówię tylko, że jeśli chce się pan z nią ożenić, to nie powinien pan pozwolić, aby duma w tym panu przeszkodziła. Pieniądze Rebeki mogą uratować pański rodzinny majątek.
- Wygląda na to, że popiera pan ten związek. Dlaczego? - spytał wprost Kenneth. - Jak już powiedziałem przy śniadaniu, nie jestem specjalnie atrakcyjną partią. Jest wielu mężczyzn, którzy są bogatsi, lepiej wykształceni i przystojniejsi.
- Być może, ale od czasów tego cholernego poety jest pan jedynym mężczyzną, którym Rebeka w jakiś sposób się zainteresowała - odparł sucho sir Anthony. - To niezła zaleta.
- Ale pan nic o mnie nie wie. Zjawiłem się pewnego dnia i poprosiłem o pracę. Nie wie pan, jaki mam charakter.
- Nie potrzebuję stosu referencji, żeby wiedzieć, co pan sobą reprezentuje. Każdy człowiek ma charakter wypisany na twarzy. - Sir Anthony wziął do ręki gęsie pióro i przesunął długimi palcami po jego chorągiewce. - Nie jestem wieczny. Moja córka żyła w bardzo zamkniętym świecie. Potrzebuje męża, który będzie dobry, uczciwy i zaradny. Musi także znać się na sztuce i cenić talent Rebeki. Nie jest łatwo znaleźć kogoś takiego. A pan się doskonale nadaje, jeśli zależy panu na niej jako kobiecie. Fakt, iż człowiek, którego miał zniszczyć, darzy go taką estymą, był dla Kennetha wyjątkowo upokarzający.
- Rebeka na pewno by nie przyznała, że potrzebuje męża. A w każdym razie sama go sobie wybierze - stwierdził.
Sir Anthony spojrzał na niego świdrującym wzrokiem.
- Ma pan doświadczenie z kobietami. Jeśli pan tylko zechce, na pewno potrafi ją pan do siebie przekonać.
- Przekonać? - powtórzył z niedowierzaniem Kenneth. - Radzi mi pan, żebym uwiódł pańską córkę i w ten sposób zmusił ją do małżeństwa?
- Ostre słowa, ale w zasadzie o to mi chodzi - powiedział spokojnie sir Anthony. - Szkoda byłoby, gdyby wasz ślub nie doszedł do skutku przez jej upór i pańską dumę.
Kenneth odetchnął głęboko.
- Czy rozmowa między ojcem a potencjalnym zięciem jest zawsze tak męcząca?
- Osobiście nie mam w tym względzie żadnych doświadczeń - wyznał sir Anthony ze śmiechem. - Kiedy wróciliśmy z Gretna Green, ojciec Helen poinformował mnie, że jej majątek został złożony w funduszu powierniczym dla dzieci, żebym nie uszczknął z niego ani grosza. Chyba był rozczarowany, że nie miałem nic przeciwko temu. - Dobry żołnierz jest honorowy i pragmatyczny. Mężczyzna jest niczym bez honoru, choć często lepiej postępować zgodnie z rozsądkiem. Rebeka nie jest siedemnastoletnią dziewicą. Niech pan o tym pamięta. - I z tą paraliżującą uwagą sir Anthony wstał i podszedł do drzwi. Zatrzymał się z ręką na klamce. - Jestem szczery, bo wierzę, że zależy panu na mojej córce. Ale jeśli ją pan skrzywdzi, rozprawię się z panem, jak mi Bóg miły, nawet jeżeli jest pan ode mnie wyższy i młodszy.
- Rozumiem. Proponuję jednak, aby nie mówił pan w ten sposób do Rebeki - stwierdził Kenneth. - Przypuszczalnie się wyprowadzi i każe nam obu iść do diabła.
- Dobrze ją pan poznał - przyznał z uśmiechem sir Anthony i wyszedł. Kenneth westchnął i pomasował palcami skronie. Artyści są szaleni. To jedyne wyjaśnienie.
W głębi serca wiedział jednak, że gdyby nie przebywał w Seaton House pod fałszywym pozorem, chętnie skorzystałby z propozycji sir Anthony'ego i uwiódł Rebekę.
Przez cały ranek Rebeka była zasypywana listami z najlepszymi życzeniami z okazji zbliżającego się ślubu. Cholerne zaręczyny zaczęły żyć własnym życiem.
Potem wpadła Lavinia i wprosiła się do pracowni. Rebeka spojrzała na nią chmurnie znad obrazu spadającej kobiety.
- Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolona. Gdybyś się nie wtrąciła, moja reputacja byłaby teraz bezpiecznie zrujnowana i nie musiałabym się zajmować jej odbudowywaniem.
Lavinia roześmiała się i rozsiadła na sofie z szelestem spódnic.
- Schowaj pazurki, kochanie. Wczoraj byłaś raczej zadowolona, że cię uratowałam. Myślałam, że zemdlejesz, kiedy was odkryto - powiedziała, gładząc z aprobatą jedwabny perski dywan na oparciu sofy. - Powinnaś była wybrać bardziej odosobnione miejsce, żeby się rzucić na Kennetha.
Zaczerwieniona Rebeka nakryła obraz i usiadła na krześle, zdejmując z niego Szarego Ducha. Kota położyła sobie na kolanach.
- To nie była kwestia wyboru. Tak się po prostu zdarzyło. I wcale się na niego nie rzucałam.
- Nie? - spytała sceptycznie Lavinia. - Trudno to nazwać zwykłym pocałunkiem. Wyglądaliście tak, jakbyście za chwilę mieli zrzucić z siebie ubrania. Wiem coś na ten temat z doświadczenia.
- Lavinio! - zawołała Rebeka, pochylając głowę i głaszcząc kota. - Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
- Oczywiście, możesz później zerwać zaręczyny, ale na twoim miejscu dobrze bym się nad tym zastanowiła. Mogłabyś trafić znacznie gorzej. Kenneth jest szalenie atrakcyjny, ma tytuł i podobasz się mu. Przynosisz chlubę kobietom. Niewielu udałoby się aż tyle osiągnąć podczas jednego wieczoru. A jeśli za niego wyjdziesz, Hermiona na zawsze zostanie wdową po wicehrabim. Będzie wściekła.
Rebeka podniosła głowę.
- Znasz lady Kimball? - spytała.
- Tak, to wstrętna osoba. Zauważyłam, że wyszliście z sali balowej po tym, jak przyczepiła się do Kennetha. Zapewne, jak zwykle, zachowała się okropnie.
- Gorzej, wręcz obrzydliwie. Jakie właściwie było jej małżeństwo? - dopytywała się Rebeka, spodziewając się, że Kenneth chciałby coś wiedzieć na ten temat. - Czy lord Kimball bardzo był z nią nieszczęśliwy?
Lavinia zastanowiła się przez moment.
- Chyba nie. Hermiona doskonale wie, z której strony chleb jest posmarowany. Starała się, aby mąż był zadowolony, i nie afiszowała się ze swymi romansami. - Spojrzała na Rebekę spod oka i zmieniła temat. - Jak ojciec przyjął wiadomość o zaręczynach?
- Nie za dobrze. Zaczął się wściekać. Twierdzi, że Kenneth musi się ze mną ożenić.
- Wobec tego nie powiem już ani słowa na ten temat - stwierdziła Lavinia, z wdziękiem podnosząc się z sofy. - Kiedy się komuś każe coś zrobić dla jego własnego dobra, ten ktoś najczęściej nie słucha.
Lavinia uśmiechnęła się, pomachała palcami i wyszła. Rebeka wróciła do malowania, ale nie mogła się skoncentrować. Gryzła koniec pędzla i zastanawiała się, czy i jak bardzo podoba się Kennethowi. Zanim Kenneth przyszedł na popołudniową sesję pozowania, Rebeka całkowicie zapanowała nad swymi rozbieganymi myślami. Pomogło także to, że Kenneth słowem nie wspomniał o zaręczynach ani o ślubie. Podniósł Szarego Ducha i zajął miejsce na sofie, sadzając kota obok siebie.
- Zadowolona jesteś z obrazu? - spytał.
- Tak. Wszystkie podstawowe kolory, kształty i cienie są już na swoim miejscu i mogę się zająć szczegółami. Za jakiś tydzień, dwa będziesz wolnym człowiekiem.
Wiedziała, że będzie jej brakowało tych posiedzeń, jednakże zostaną jeszcze lekcje malowania. Wzięła do ręki paletę.
- A teraz zrób minę złego korsarza.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - westchnął Kenneth.
Zamknął oczy, otworzył i spojrzał na Rebekę ponurym, intensywnym wzrokiem. Efekt był nie tyle groźny, ile pociągający. Bardzo męski. Pod wpływem takiego spojrzenia Lavinia zemdlałaby na miejscu.
Rebeka odetchnęła głęboko i zaczęła malować twarz korsarza. W ciemnym, odbitym w lustrze profilu chciała pokazać nawiedzający go żal, ale to było zadanie na następny raz. Dzisiaj chciała się skoncentrować na zmęczonym człowieku, który z jednakową łatwością potrafi kochać i zabijać. Teraz, kiedy Kenneth był jej przyjacielem, Rebece trudniej było odkryć w nim groźną stronę natury.
Położyła wąskie pasmo cienia wzdłuż policzka, a potem jednym delikatnym pociągnięciem pędzla namalowała jasną kreskę blizny. Blizna była milczącym dowodem niebezpiecznego życia. Trudniej było uchwycić przezroczystą jasność szarych oczu. Oczu zmęczonych, które już wszystko widziały i niczemu nie ufały. Bielą podkreśliła błysk źrenic, czernią zaznaczyła przenikliwy wyraz oczu.
Uniosła pędzel do ostatniego pociągnięcia i zatrzymała się. Prawdziwy artysta wie, kiedy przestać malować.
Wrzuciła pędzel do słoika z terpentyną i wzięła inny, aby narysować nim drobne zmarszczki w kącikach oczu. Dodawały mu dojrzałości i dowodziły życia spędzonego na świeżym powietrzu.
Cieniami zarysowała kości policzkowe. Przyszła kolej na usta. I natychmiast popadła w kłopoty. Obrysowując wargi, przypomniała sobie ich dotyk na swoich wargach. Poczuła uderzenie gorąca i pędzel zjechał na bok. Rebeka westchnęła.
- Coś się stało? - spytał Kenneth.
- Nie... Krzywo pociągnęłam pędzlem.
Unikając wzroku Kennetha, Rebeka wytarła wilgotne dłonie i zdrapała farbę. Ponownie spróbowała namalować usta, które całowały jej ucho i pieściły szyję...
Znów się pomyliła. Ze złością stwierdziła, że drży jej ręka.
Postanowiła zostawić malowanie twarzy na kiedy indziej, gdy zblakną już wspomnienia pocałunków, i zajęła się ramieniem Kennetha, leżącym na oparciu sofy Białe płótno naprężone na ramieniu sugerowało siłę schowaną pod materiałem. Trzeba było tylko lekko wzmocnić cienie. Rebeka zrobiła to i zaczęła studiować sposób, w jaki koszula układała się na piersi.
Poprzedniego wieczoru bezwstydnie się do niego przytuliła, czując ból w piersiach, spłaszczonych na jego twardych muskułach.
Spuściła wzrok i przełknęła ślinę. Przebywanie z mężczyzną w czterech ścianach pracowni i koncentrowanie się na jego ciele było niesłychanie erotyczne. Kenneth też to musiał odczuwać tę ciemną pulsującą energię, która elektryzowała powietrze, ale Rebeka nie odważyła się nań spojrzeć. Wiedziała, że zdradziłby ją wyraz oczu.
Przeniosła wzrok na jego nogi i ciasne bryczesy opinające uda. Natychmiast odwróciła oczy. Nawet nie mogła myśleć o malowaniu dolnej połowy ciała. Postanowiła zająć się dłonią spoczywającą na grzbiecie Szarego Ducha.
Malowała, rzucając okiem raz na model, raz na płótno. Ręce były prawie tak samo trudne jak twarze. Udało jej się odtworzyć mocne kości przegubu i zajęła się samą dłonią.
Jednym palcem, ruchem łagodnym i zmysłowym, Kenneth pogłaskał głowę kota. Ten gest żywo przypomniał Rebece pieszczoty, jakich doświadczyła. Dotyk męskiej dłoni na jej piersi...
Cholera, to nie miało sensu. W żaden sposób nie potrafiła oddzielić prawdziwego mężczyzny od modela, co urągało jej zawodowej percepcji.
Kenneth najwyraźniej spostrzegł malujące się na jej twarzy zmieszanie.
- Masz jakiś problem? - zapytał.
- Przesuń, proszę, lewą rękę trochę w dół - powiedziała, szybko improwizując i mając nadzieję, że się nie zaczerwieniła.
Przesunęła językiem po suchych wargach i zaczęła malować dłoń leżącą na sofie. Dłoń, która obejmowała jej biodro, przyciągała ją bliżej, rozżarzała swym dotykiem jej głęboko ukryte, tajemne miejsca... - Z przekleństwem rzuciła na stół paletę. - Na dziś wystarczy - burknęła. - Zróbmy przerwę na herbatę, a potem weźmiemy się do lekcji.
- Dobrze. Mam już dość siedzenia w bezruchu - zgodził się skwapliwie Kenneth.
Wstał i się przeciągnął. Z zachwytem obserwowała koci wdzięk zgrabnego ciała. Oficjalnie była zaręczona z tym człowiekiem. W jutrzejszych gazetach oznajmią całemu światu, że zamierzają przez resztę życia dzielić małżeńskie łoże.
Szybko odwróciła wzrok i wzięła kawałek szmatki, żeby wyczyścić pędzel. Dobrze, że portret jest prawie skończony, pomyślała z irytacją. W przeciwnym razie należałoby przynieść coś jeszcze: naczynie z lodowatą wodą do chłodzenia artystki. Kenneth był zadowolony z zakończenia pozowania, a jeszcze bardziej ucieszyło go to, że Rebeka, dopóki nie zagotowała wody i nie zaparzyła herbaty, pozostawała w drugim końcu pokoju. Zazwyczaj trudno było mu siedzieć bez ruchu, gdy nie miał nic do roboty oprócz podziwiania Rebeki, a dzisiaj było to wręcz nie do zniesienia. Myślał tylko o tym, jak ślicznie wyglądała w bursztynowej sukni i jak by wyglądała bez niej.
Po wypiciu herbaty niechętnie przygotował się do kolejnej lekcji. Nie znosił ich z powodu kiepskich postępów. Nie malował wcale lepiej niż na początku. Może nawet gorzej.
Rebeka była dobrą nauczycielką. Pouczała go w sposób spokojny i rzeczowy, nigdy niczego nie krytykując, nawet najgorszych efektów. Wina leżała wyłącznie po jego stronie.
Głównym przedmiotem jego martwej natury był odlew głowy Zeusa o obliczu mądrym i dojrzałym. Kenneth wybrał tę głowę, ponieważ spodobały mu się wyraz twarzy i jej zwietrzała struktura. Obecnie nie mógł już na nią patrzeć.
Starannie zmieszał farby i z ponurą miną zabrał się do malowania.
Podczas gdy mordował się przy swoim płótnie, Rebeka siedziała cicho za stołem i ucierała pigmenty do pasteli. Kiedy już je wymieszała specjalnym nożem z roztworem wiążącym, wstała i podeszła, żeby sprawdzić, jak idzie Kennethowi.
- Cienie na wazonie muszą być ostrzejsze, żeby było widać iż jego powierzchnia jest bardzo gładka - stwierdziła po chwili. - A wybłyszczenia powinny być utrzymane w ciepłej tonacji, aby pokazać, że wazon jest z miedzi.
Miała rację. Rozumiał to wszystko, malował podobne przedmioty pastelami i akwarelami, dlaczego więc nie potrafił ich oddać farbami olejnymi?
- Nie bądź taki niecierpliwy - powiedziała Rebeka, widząc zacięty wyraz twarzy Kennetha. - Nauka wymaga czasu.
Jej życzliwość była kroplą, która przepełniła czarę. Z nagłą wściekłością Kenneth jednym, zamaszystym ruchem pędzla zamazał całe płótno.
- Nigdy się nie nauczę, nigdy! - zawołał z goryczą.
- Twoje prace naprawdę nie są takie złe - powiedziała Rebeka.
- Ale nie są też dobre. I nigdy nie będą. - Kenneth rzucił paletę i pędzel i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Targające nim emocje były zbyt gwałtowne, zbyt trudne do poskromienia. Jedynie obecność Rebeki powstrzymywała go od rozbicia wszystkiego w pył. - Nie daję rady, Rebeko. Farby mnie nie słuchają. Wiem, co powinienem zrobić, ale nie umiem. - Odwrócił się i wskazał zniszczony obraz. - Zmarnowałem farby i płótno. Ten obraz jest płaski. Martwy. Nigdy nie powinienem był zaczynać!
Ruszył w kierunku drzwi.
- Lekcja się jeszcze nie skończyła - powiedziała szorstko Rebeka.
- Dla mnie się skończyła, i to na dobre. - Walcząc ze sobą, Kenneth przystanął z ręką na klamce. - Przepraszam cię, Rebeko. To miło z twojej strony, że zaoferowałaś mi lekcje, ale szkoda twojego czasu. - Wróć tutaj, kapitanie - rozkazała ostro Rebeka. - Poszłam na ten cholerny bal, żeby ci zrobić przyjemność. Teraz ty zrobisz mi przyjemność i nie zrezygnujesz z lekcji, przynajmniej dopóki nie opracujemy jakiejś skutecznej metody.
Takiego argumentu nie mógł zignorować. Wpatrywał się w drzwi, powoli oddychając. Kiedy opanował się, wrócił do sztalug. Jednakże wolał patrzeć na Rebekę niż na swoją parodię obrazu.
- Czy tobie też tak trudno przychodziła nauka? - spytał.
- Tak i do dziś miewam trudności.
- Naprawdę? - zdziwił się Kenneth. - Myślałem, że nie masz żadnych problemów.
- Artysta zawsze ma problemy - stwierdziła oschle Rebeka. - Jak myślisz, dlaczego ojciec czasami wariuje i rzuca rzeczami po całej pracowni?
- Dzisiaj rozumiem go znacznie lepiej niż na początku.
Rebeka przysiadła na stołku i, bębniąc palcami po stole, myślała na głos:
- Farby olejne są środkiem, a nie celem samym w sobie, materiałem, który zmienia pomysły w obrazy. W praktyce oznacza to, że farby olejne wyrażają twoje uczucia. Ponieważ tak bardzo chcesz opanować tę sztukę, za bardzo się starasz. Jesteś sztywny jak marmurowy posąg, i to widać na twoich płótnach. Podstawowy rysunek jest świetny, a obraz wychodzi sztywno i bez życia. Kaleczysz siebie i swoją pracę.
Kennethowi nic takiego nie przyszło dotąd do głowy.
- To prawda - przyznał. - Ale nie mam pojęcia, co na to poradzić.
- Siła twórcza jest jak... - Rebeka szukała odpowiedniego słowa. - Jak rzeka ognia. Kiedy płynie pełną szerokością, przepala duszę siłą i podnieceniem. Istnieją takie chwile, kiedy artysta nie może malować źle. Doskonałe jest każde pociągnięcie pędzla, każdy wybór koloru. Obraz na płótnie jest niemal tożsamy z obrazem w głowie. Z pewnością doświadczyłeś czegoś takiego przy rysowaniu.
- Czasami - przyznał Kenneth, sięgając wstecz pamięcią. - Tak właśnie czujesz, gdy malujesz?
- Tak, chociaż na pewno nie zawsze. Myślę, że takie odczucia są podobne we wszystkich zajęciach twórczych: w pisaniu, w muzyce, w nauczaniu, nawet w wychowywaniu dzieci. Kiedy nie ma twórczego przepływu, farby olejne to odzwierciedlają i cały czas z tobą walczą. Kolory są niewyraźne, kształty do niczego niepodobne. Nie ma harmonii.
- Skądś to znam.
Rebeka spojrzała na niego uważnie.
- Masz talent. Trzeba tylko znaleźć sposób, aby go zwolnić. Po części problemem jest nuda. Błędem było traktowanie cię jak nowicjusza, skoro jesteś w wielu dziedzinach dojrzałym artystą. Malowanie martwej natury po prostu cię nie interesuje. Musisz wybrać jakiś temat, który cię obchodzi, coś, co cię tak wciągnie, że zapomnisz o kłopotach z farbami i dasz się porwać rzece ognia. - Z radością odstawię tego cholernego Zeusa - przyznał Kenneth. - Nie mogę sobie jednak wyobrazić, że dam się porwać radości tworzenia, kiedy muszę walczyć z każdym pociągnięciem pędzla jak z kompanią francuskich grenadierów.
Rebeka uśmiechnęła się tajemniczo.
- To prawda. Sprawimy wobec tego, że farba olejna będzie się zachowywać tak jak inne, które już opanowałeś.
Odwróciła się i wycisnęła trochę błękitnej farby na czystą paletę. Potem powoli domieszała do niej terpentyny, dodając coraz więcej, aż farba nabrała konsystencji syropu. Rebeka wzięła arkusz papieru i grubym pędzlem położyła na nim warstwę niebieskiej farby.
- Rozcieńczonej farby olejnej można używać prawie tak jak akwareli. Możesz nią malować znacznie szybciej i swobodniej. Spróbuj.
Kenneth z powątpiewaniem przyjął od niej pędzel i umoczył go w rozcieńczonym błękicie. Farba, mimo że gęstsza od akwareli, kładła się na płótnie ze zmysłową łatwością. Odruchowo kontynuował malowanie, tworząc odcienie błękitu takie same, jakich użyłby do namalowania nieba w akwarelowym pejzażu.
Odłożył pędzel i ze zdumieniem wyprostował palce.
- To bardzo ciekawe - powiedział. - Moja dłoń działała instynktownie, jakbym malował akwarelą.
W trakcie malowania nie zastanawiał się nad tym, że maluje farbą olejną. Wzięły górę wyćwiczone zdolności.
Zaintrygowany wycisnął na paletę sjenę paloną i rozcieńczył. Kilkoma pociągnięciami stworzył sylwetkę Rebeki z włosami tańczącymi wokół ramion.
- Teraz widzisz różnicę? - spytała ze śmiechem Rebeka.
- To jest za łatwe - powiedział Kenneth, patrząc na papier ze zmarszczonymi brwiami. - Musi być jakiś powód, dla którego malarze nie używają rozcieńczonych farb olejnych.
- Kolory nie mają takiej samej głębi i bogactwa - wyjaśniła Rebeka. - Ponadto blakną szybciej niż gęstsze farby olejne.
- Nie szkodzi.
Kenneth dodał do sjeny palonej bieli ołowianej.
- Uczę się, a nie tworzę dzieła dla potomności.
Czubkiem pędzla Kenneth naszkicował śpiący koci kształt, zacieniając go ciemniejszą farbą.
Rebeka z aprobatą pokiwała głową.
- Inną zaletą jest to, że rozcieńczone farby olejne szybciej schną i prędzej można na nich pracować. Proponuję, abyś połączył różne techniki. Do tła i ogólnych kształtów używaj farb rozcieńczonych. Potem dodawaj szczegóły gęstszą farbą. W ten sposób można malować cudowne szkice olejne. A zwłaszcza nieformalne portrety i pejzaże.
Kenneth poczuł rosnące podniecenie. Udało się. Nawet jeśli nie była to klasyczna technika, zrobił duży krok we właściwym kierunku.
- Rudzielcu, jesteś wspaniała.
Pochylił się, aby ją z wdzięcznością ucałować. Gdy tylko jednak dotknął jej warg, wybuchło pulsujące między nimi przez całe popołudnie fizyczne pożądanie. Nie był w stanie oderwać ust od jej ust. Rebeka rozchyliła wargi i ich języki zetknęły się w zmysłowym porozumieniu.
Upoił go jej zapach - mieszanka wody różanej, farb olejnych i kobiety, zapach tak niezwykły, jak ona sama. Całym sobą pragnął ciepła kobiecej siły i tajemniczości. Nabierał sił z jej ust.
Jedną ręką objął ją w talii i mocno do siebie przycisnął. Drugą ręką pieścił jej pierś kolistym ruchem. Rebeka jęknęła i przylgnęła do niego, ulegle i prowokująco.
Ich usta poznawały się powoli, bogate w subtelne niuanse. Rękami modelował jej ciało jak rzeźbiarz, ucząc się płodnych krągłości bioder i giętkości talii. Delikatności jej karku i siły zgrabnych ramion. Łagodnej krągłości brzucha. Rebeka krzyknęła lekko, gdy zsunął dłoń niżej, pieszcząc kobiecą wrażliwość schowaną pod warstwami materiału. Nagle, z uczuciem chłodu, przypomniał sobie słowa sir Anthony'ego: na pewno potrafi ją pan do siebie przekonać.
Do diabła, był niebezpiecznie bliski spełnienia sugestii sir Anthony'ego. Fakt, iż nie czynił tego z zimną krwią, nie umniejszał konsekwencji działania.
Kenneth podniósł głowę i wyprostował się, rezygnując z pożądania na rzecz czułości. Przez moment docierał do niego protest emanujący z ciała Rebeki. Po chwili znieruchomiała z głową opartą na jego piersi. Była taka mała. Niemal krucha. Zasługiwała na silnego, uczciwego mężczyznę, za jakiego uważał go sir Anthony, a nie oszusta, jakim był w rzeczywistości.
- Jeśli nie będziemy uważać - powiedział drżącym głosem - naprawdę wylądujemy przed ołtarzem.
- Niech Bóg broni, żebyśmy mieli spełnić powszechne oczekiwania - stwierdziła kwaśno Rebeka, choć wyraz twarzy przeczył głosowi.
Jej włosy znów luźno opadały na ramiona. Kenneth nie mógł się powstrzymać przed wsunięciem palców w gęste sploty. Bursztynowy jedwab, chłodny płomień.
- Jeśli znów cię pocałuję, kopnij mnie, Rebeko. Moja siła woli przy tobie nie istnieje.
Rebeka uśmiechnęła się z zadowoleniem. Gdyby miała w ustach trochę pierza, wyglądałaby jak Szary Duch po udanym polowaniu.
- Moja siła woli jest również w zaniku. Pamiętaj, że spędziłam ostatnich dziesięć lat jako kobieta upadła.
Podniosła rękę, aby przyciągnąć bliżej jego głowę. Pospiesznie ją chwycił i pocałował wewnętrzną stronę dłoni, lekko, acz stanowczo ją unieruchamiając.
- Zostałaś zrehabilitowana. Postaraj się pamiętać, że jesteś teraz porządną kobietą. Rebeka roześmiała się i pokręciła głową, sprawiając, że jej włosy stały się strumieniem falującego jedwabiu. Zmysłowość, którą w niej wyczuwał od pierwszego spotkania, nie była już ukryta, lecz paląco widoczna. Jak słusznie zauważył jej ojciec, nie była siedemnastoletnią dziewicą.
- Czy wyglądam porządnie, kapitanie? - spytała z lekką ironią. Obrzucił ją tęsknym spojrzeniem. Za każdym razem, kiedy się całowali, dowiadywał się czegoś nowego o ciele ukrytym pod suknią. Odruchowo zacisnął prawą dłoń, którą pieścił jej pierś.
- Wyglądasz jak Lilith, diablica posłana, aby kraść dusze mężczyzn. Grzeszna i porywająca. Jestem pewien, że była ruda.
Rebeka prowokacyjnie przechyliła na bok głowę.
- Odejdź więc lepiej, zanim ukradnę ci duszę. Jeszcze raz pocałował ją w rękę i ruszył do drzwi.
- Weź to - powiedziała, podając mu dzbanek z terpentyną. - Będzie ci potrzebna.
Kenneth wziął dzbanek, kiwając z podziękowaniem głową. Wychodząc, zatrzymał się w drzwiach, żeby spojrzeć na nią po raz ostatni. Opierała się rękami o stół, przyglądając mu się gorącym wzrokiem, na wpół malarskim, na wpół kobiecym. Z niepokojem pomyślał, że być może już skradła mu duszę.
Odwrócił się i wyszedł, powoli zszedł na dół. Jednego był pewien: znalazł temat do następnego obrazu. Temat, który go podniecał i mógł wciągnąć w palącą głębię rzeki ognia.
Długo jeszcze po wyjściu Kennetha Rebeka stała oparta o stół. Chciała, aby jej pragnął, i tak się stało. Nie miała zaufania do miłości ani do małżeństwa, nie widziała wspólnej dla siebie i Kennetha przyszłości. Nie będzie przez resztę życia sekretarzem. Jeśli uda mu się uratować majątek, w jego życiu utytułowanego dżentelmena nie będzie dla niej miejsca.
Jednakże przez jakiś czas, dopóki Kenneth nie opuści ich domu, być może uda jej się zażywać zakazanych owoców namiętności. Pożądała go i nie obawiała się poczęcia dziecka miłości. A nawet chętnie przyjęłaby w swoim życiu kogoś, kogo mogłaby kochać i kto kochałby ją w zamian.
A gdyby nie miała dziecka i tak pozostałyby jej wspomnienia, którymi ogrzewałaby samotne noce.
Kenneth spędził wieczór i większą część nocy w swej małej pracowni, eksperymentując z rozcieńczonymi farbami olejnymi i wypalając mnóstwo świec. Kiedy się kładł na kilka godzin, miał zaczęty obraz, który zmaterializował mu się w głowie, gdy rozmawiał z Rebeką i ją całował.
Przygotował podstawowy szkic i położył podkład postaci i tła. Prawdziwe wyzwanie miał jeszcze przed sobą. Wiedział, że nie powinien mieć wielkich nadziei, niemniej jednak zaczynał odczuwać ostrożny optymizm co do możliwości osiągnięcia statusu prawdziwego malarza.
Następnego ranka było mu bardzo trudno skoncentrować się na codziennej sekretarskiej pracy, gdy w głowie huczało mu od pomysłów i obrazów, ale jakoś dał sobie radę. Wczesnym popołudniem pracował w gabinecie, kiedy przyszedł lord Frazier, przyjaciel sir Anthony'ego.
- Dzień dobry - wycedził. - Dowiedziałem się z gazety, że należy panu pogratulować. - Podniósł monokl i przyjrzał się Kennethowi z przesadną uwagą. - A więc jest pan wicehrabią. Proszę mi wybaczyć, jeśli zdarzyło mi się wejść gdzieś przed panem. Nie wiedziałem, że ma pan tytuł ważniejszy od mojego.
Frazier traktował swą uwagę jako dowcip, ale jego słowa zabrzmiały sarkastycznie. Kenneth zdusił w sobie westchnienie; wiedział, że wiadomość o jego pochodzenia spowoduje tego rodzaju uszczypliwości. Frazier po raz pierwszy potraktował go jako równego sobie, a nie, jak dotychczas, jako służącego. Kenneth wolałby nadal pozostawać nikim w oczach Fraziera.
- Tytuł mam dopiero od niedawna - powiedział spokojnie. - Tak jak w przypadku nowych butów trzeba trochę czasu, żeby się poczuć wygodnie.
Frazier postukał monoklem w dłoń.
- A więc mała Rebeka zostanie lady Kimball. Czy już ją pan przedstawił swej macosze, jej przyszłej teściowej?
- Spotkaliśmy Hermionę przypadkiem na balu u Candoverów. Zna pan moją macochę?
- Ależ naturalnie - odparł Frazier z uśmiechem, który sugerował, że zna lady Kimball doprawdy bardzo dobrze. - Ma fantastycznie złośliwe poczucie humoru. Ale pan sam to wie najlepiej.
- Oczywiście - powiedział sucho Kenneth. - Za każdym razem, kiedy myślę o Hermionie, przypomina mi się jej fantastycznie złośliwe poczucie humoru.
Frazier oparł się o drzwi.
- Nie jest pan w dobrych stosunkach z macochą? Kenneth wzruszył ramionami.
- Po tylu latach spędzonych w wojsku prawie jej nie znam. Na balu dobrze wyglądała.
- Wdowieństwo wyraźnie jej służy. Udało się panu z Rebeką - dodał, mrużąc oczy. - Niezła zdobycz dla kogoś, kto ma trudności finansowe. Szczęśliwy traf przysłał pana do sir Anthony'ego. A może to nie był przypadek, co? Nigdy pan nie zdradził, kto panu polecił tę posadę.
- Następna osoba, która zasugeruje, że żenię się z Rebeką dla jej pieniędzy, przypłaci to życiem - powiedział zimno Kenneth. Frazier zamrugał, jakby zdziwiony, że kocur, którego szturchał palcem, okazał się tygrysem.
- Przepraszam, przepraszam, nie chciałem nikogo obrazić. Rebeka jest tak spokojna i cicha, że właściwie jej nie znam, choć widziałem ją po raz pierwszy, gdy była jeszcze niemowlakiem. Niech mi pan powie, jaka ona jest.
- Nieśmiała, lecz stanowcza - odparł Kenneth, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Inteligentna i utalentowana.
Nie był pewien, czy Frazier wie o malarstwie Rebeki, nie rozwijał więc tego tematu.
- Jest doskonałą asystentką w pracowni i krytykiem sztuki. Myślę, iż jej zdolności i wiedza bardzo się przydają sir Anthony'emu - dodał.
- Nie miałem pojęcia, że Rebeka tak aktywnie uczestniczy w jego pracy - stwierdził Frazier z autentycznym zdziwieniem.
- Sam pan mówił, że jest osobą spokojną - powiedział z uśmiechem Kenneth. - I cudowną, jak leśna wróżka.
- Miłość przez pana przemawia - stwierdził zamyślony Frazier. - Wygląda na to, że zamążpójście Rebeki będzie wielką stratą dla Anthony'ego. - Rzucił okiem na zegar nad kominkiem. - No, na mnie już czas. Proszę przekazać Rebece moje najlepsze życzenia.
Gdy Frazier wyszedł, Kenneth wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Wcześniej poprosił Rebekę, żeby go tego dnia zwolniła z popołudniowego pozowania. Kiedy skończy rachunki sir Anthony'ego, pójdzie do pracowni i będzie malował. Złośliwi arystokratyczni malarze w ogóle się w tym wszystkim nie liczyli.
Gdy Rebeka zobaczyła Kennetha przy śniadaniu, od razu wiedziała, że nowe podejście do malowania się sprawdziło. Kenneth aż drżał z podniecenia. Rozumiejąc jego nastrój, z przyjemnością zwolniła go z popołudniowej sesji pozowania.
Nieobecność Kennetha nie przeszkadzała jej w dalszej pracy. Zajęła się wycieniowanym tłem portretu korsarza, domalowując wschodnie, bogato zdobione, egzotyczne draperie. Namalowała także Szarego Ducha, większego niż w rzeczywistości, zmieniając go w lśniącego azjatyckiego kota myśliwskiego ze spiczastymi uszami. Roześmiała się na widok stworzonego przez siebie zwierzęcia. Ciekawa była, co powie Kenneth, kiedy mu pokaże skończony obraz. Na pewno będzie skrępowany swoim wizerunkiem. Nic nie szkodzi, pomyślała. To jest z pewnością jej najlepszy obraz.
Kolację zjadła sama. Ojciec był na jakiejś uroczystości w Akademii Królewskiej, a Kenneth w ogóle się nie zjawił. Początkowo chciała pójść na górę i przypomnieć mu o zasadzie, że wszyscy przychodzą na wieczorny posiłek, lecz dała temu spokój. Jeśli Kenneth rozkoszował się swymi pierwszymi sukcesami malarskimi, nie należało mu przeszkadzać. Po kolacji Rebeka wróciła do pracowni i pracowała nad obrazem spadającej kobiety. Czuła się zobligowana, żeby go skończyć, choć bardzo to przeżywała emocjonalnie. Miała nadzieję, że gdy skończy ten obraz, coś ciemnego i trudnego zniknie z jej duszy.
Od pracowni Kennetha oddzielała ją jedynie ściana i raz czy dwa słyszała stamtąd jakieś odgłosy. Jednakże ani razu nie usłyszała otwieranych drzwi. Ten człowiek jest opętany, pomyślała. W końcu postanowiła zanieść mu coś do jedzenia, choć sama nie była pewna, czy wynikało to z troski o Kennetha, czy ze zwykłej ciekawości.
Zeszła do kuchni i nałożyła na talerz plastry pieczonego, zimnego mięsa i ser. Wzięła także pół bochenka chleba, butelkę wina i dwa kieliszki i wróciła na poddasze.
Podtrzymując tacę jedną ręką, zastukała do drzwi pracowni Kennetha. Nic. Prawdziwie już zaniepokojona Rebeka cicho nacisnęła na klamkę.
Niepotrzebnie się denerwowała. Przy świetle sześciu świec Kenneth stał przy sztalugach, całkowicie zatopiony w pracy. Stojąc bokiem do drzwi, nie zauważył jej wejścia. Ze zmarszczonym czołem i rozwianym włosem malował cienkim pędzlem, który w jego potężnej dłoni wydawał się absurdalnie mały.
Rebeka uśmiechnęła się na widok smugi farby na policzku Kennetha. Brunatna ochra. Kenneth zdjął buty, prawdopodobnie, żeby nie hałasować i nie budzić służących, śpiących na drugim końcu poddasza. Zdjął także surdut i krawat i przez rozpiętą koszulę widać było kawałek nagiej piersi. Rebeka przyglądała mu się z nieukrywaną przyjemnością. Umięśnione, atletyczne ciało sprawiało, że wyglądał na pirata czy żołnierza, ale prawdziwy Kenneth był człowiekiem znacznie bardziej skomplikowanym i interesującym niż byronowski bohater.
- Pomyślałam, że może zechcesz coś zjeść - odezwała się głośno. Kenneth szybko się odwrócił, a potem uśmiechnął się lekko.
- Przepraszam, przestraszyłaś mnie - powiedział i spojrzał w ciemne okno. - Zapomniałem o kolacji, prawda?
- Kolacja była już dawno. Jest jedenasta - odparła Rebeka, odstawiając tacę. - Rozumiem, że praca dobrze ci idzie.
- Miałaś rację. Potrzebowałem nowego podejścia do malowania farbami olejnymi i ciekawego tematu.
Kenneth odłożył paletę i pędzel i zaczął chodzić po pokoju, zbyt małym, aby mógł w ten sposób wyładował rozsadzającą go energię.
- Z początku szło mi wolno, ale kiedy się wciągnąłem, stało się właśnie tak, jak mówiłaś: porwała mnie rzeka ognia. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, nawet przy moich najlepszych rysunkach. Uwielbiam bogactwo farb olejnych, efekty, jakie można dzięki nim osiągnąć. Uwielbiam płótno sprężynujące pod dotykiem pędzla odgłos kładzionej farby.
Rebeka dosypała szufelkę węgla do ognia gasnącego na kominku.
- Maluję już tak długo, że uważam to wszystko za normalne. To, co mówisz, przypomina mi, jak bardzo zmysłowe jest malowanie. Kenneth się roześmiał.
- Spełniły się moje marzenia. Nie mam pojęcia, dlaczego wczoraj wydawało mi się to niemożliwe.
Kenneth przypominał zwycięskiego żołnierza po ciężkiej walce, a jego entuzjazm był zaraźliwy. Rebeka, ciekawa obrazu, podeszła do sztalug. Kenneth gwałtownie obrócił się w jej stronę.
- Nie, Rebeko, nie możesz tego oglądać! - zawołał.
- Przywilej nauczyciela - powiedziała beztrosko. Stanęła przed obrazem i znieruchomiała.
Był to jej akt.
Patrzyła na płótno sparaliżowana. Kenneth wykorzystał technikę rozcieńczonych farb olejnych, żeby namalować magiczną leśną polanę w różnych odcieniach zieleni. Na pierwszym planie widniała postać kobiety. Jedną rękę opierała na pniu drzewa, drugą zachęcająco podawała jabłko.
Szczupłe, nagie ciało kobiety zostało odtworzone ze szczegółami. Skóra o brzoskwiniowym, ciepłym odcieniu aż prosiła się, żeby jej dotknąć. Błyszczące kasztanowe sploty opadały na ziemię jak ciemny płomień. Kilka kosmyków próbowało zadośćuczynić skromności w sposób przywodzący Rebece na myśl Wenus Botticellego, gdy niewinna, nowo narodzona bogini wyszła z morza.
Jednakże w wizji Kennetha nie było nic niewinnego. Jego naga kobieta emanowała cielesnością. Pełne wargi miała rozpustnie wygięte, a jej nakrapiane złotymi cętkami orzechowe oczy obiecywały tajemnicze, niebezpieczne rozkosze każdemu mężczyźnie, który odważyłby się przyjąć z jej ręki zakazany owoc. I była bardzo podobna do Rebeki.
Rebeka oderwała wzrok od obrazu i spojrzała na Kennetha. Wyglądał tak, jakby się obawiał, że Rebeka za chwilę zemdleje albo dostanie szału. Niemniej jednak spod warstwy strachu przezierał świeżo upieczony malarz, który desperacko czekał oceny swego dzieła.
Rebeka przełknęła ślinę.
- To... To jest bardzo dobry obraz. Udało ci się doskonale połączyć różną grubość farby. Przypuszczam, że ma to być Ewa?
- Lilith - odparł z wysiłkiem. - Pierwsza kobieta, stworzona przez Boga przed Ewą.
- Ach, tak, oczywiście. Mówiłeś, że Lilith była ruda. Dla mnie nie jest ona diablicą lecz pierwszą niezależną kobietą, stworzoną raczej na towarzyszkę mężczyzny, a nie na jego służącą. Adam jej, naturalnie, nienawidził. - Rebeka ponownie spojrzała na płótno, starając się mówić obojętnym tonem. - To jest bardzo dobra, wyidealizowana, mityczna postać, choć nie można jej uznać za portret. Twoja Lilith jest znacznie piękniejsza ode mnie.
- Nie - zaprotestował Kenneth. - Taka właśnie jesteś. Piękna. Zmysłowa. Potężna.
W jego oczach była ta sama płonąca pasja, która wykreowała obraz. Rebeka wiedziała z absolutną pewnością, że Kenneth jest ogarnięty szaleńczym pożądaniem.
Jego namiętność rozpaliła w niej potężną tęsknotę, którą do tej pory starała się w sobie zdusić. Do diabła z przyzwoitością! W jego oczach była piękna i nadszedł czas, aby wyzwolić rzekę cielesnego ognia, która porwałaby ich oboje w szaleństwo i palącą radość.
Rebeka rzuciła szal na drewniane krzesło. Jej suknia była zapięta z przodu na guziki z kości słoniowej. Rebeka, zdumiona własną odwagą, rozpięła pierwszy guzik.
- Na pewno chcesz się przekonać, jak dokładna jest twoja wyobraźnia. Kenneth zesztywniał, gdy rozpięła następny guzik.
- Wystarcza mi moja wyobraźnia, Rebeko - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie potrzebuję modelki.
- Nie? - spytała z uśmiechem Rebeka, odpinając kolejny guzik. - Wydaje mi się, że się pomyliłeś w proporcjach.
Rozpięła następny guzik. Kenneth nie spuszczał wzroku z jej palców.
Kiedy ostatni guzik wyskoczył z pętelki, zsunęła suknię z ramion z prowokacyjną powolnością i pozwoliła jej opaść na podłogę z szelestem materiału. Rebeka nie znosiła skomplikowanych ubrań i pod suknią miała tylko pończochy i bieliznę z cienkiego, przezroczystego batystu, wyraźnie ukazującego jej wdzięki.
Odsunęła nogą zmiętą suknię, zrzuciła pantofle i wyjęła spinki z włosów.
- Dobry artysta zawsze stara się malować z natury - powiedziała.
- Jeśli się z powrotem nie ubierzesz, chłostanie biczem i pójście do ołtarza będą nieuniknione.
Rebeka roześmiała się i rozrzuciła palcami włosy tak, że loki otoczyły aureolą jej głowę i opadły zmysłowo do pasa.
- Kto mówi o chłoście i ołtarzu? Dla Lilith i korsarza liczy się tylko pożądanie.
- To wszystko są fantazje - powiedział szorstko Kenneth, z twarzą oblaną potem. - Tak nie można, Rebeko, ze względu na sprawy, których nie rozumiesz.
- Masz rację, nie rozumiem.
Rebeka przysiadła na krześle i odpięła podwiązki, unosząc przy tym bieliznę nad kolana. Zawsze myślała, że ma zgrabne nogi. Kenneth zapewne podzielał ten pogląd, sądząc ze sposobu, w jaki się w nią wpatrywał.
- Nie musisz mnie chronić, mój dzielny korsarzu. Wiem, co zrobię. Zrolowała pończochy i zmięła je w kłębek, a potem rzuciła nimi w Kennetha, celując w męską wypukłość, widoczną w bryczesach.
- I dlatego podaj mi choć jeden powód, dla którego mielibyśmy powstrzymać się od zrobienia tego, na co oboje najwyraźniej mamy ochotę.
Kenneth odruchowo złapał pończochy, z całą siłą zaciskając dłoń na mglistym materiale. W jego oczach Rebeka widziała walkę między dżentelmenem a korsarzem. Owszem, chciał ją posiąść, ale wygrywało cholerne poczucie honoru.
Wstała i podeszła do Kennetha z błagalnie wzniesionymi rękami.
- Proszę cię, Kenneth. Tak bardzo cię chcę.
Pogłaskała go po twarzy i jego postanowienie prysło jak bańka mydlana. Położył ręce na jej dłoniach, przytrzymując je przy swoich policzkach.
- Niech mnie Bóg ma w swojej opiece, Lilith - powiedział ochrypłym głosem. - Wygrałaś.
Połączył jej dłonie i przycisnął do swej piersi. Czuła uderzenia jego serca, kiedy się pochylił, żeby ją pocałować. Zrozumiała z ulgą, że teraz już nie będzie odwrotu. Wciągnął ich nieubłagany prąd, który miał ich ponieść swoim pędem aż do końca.
To był pocałunek pirata. Mocny i pochłaniający. Rebeka oparła się o Kennetha i objęła go ramionami w pasie, podczas gdy on zsunął dłonie na jej pośladki. Jego dotyk palił ją przez cienki materiał bielizny. Poczuła w sobie gorące, płynne pożądanie.
Kiedy oderwał usta od jej warg, chciała zaprotestować, ale Kenneth przesunął usta na jej ucho i protest zmienił się w jęk rozkoszy.
- Lilith - szepnął. - Z ognistą duszą i włosami.
Pokrywał pocałunkami jej szyję, wyczuwając wargami pospiesznie bijący puls.
Na oślep wsunęła ręce pod koszulę Kennetha, spragniona dotyku jego nagiego ciała, i krzyknęła niecierpliwie, gdy koszula nie dała się bardziej rozchylić. Zsuwając ręce w dół wyszarpnęła koszulę ze spodni.
Dotknęła właśnie jego ciepłego torsu, gdy Kenneth objął ustami jej pierś. Pieścił ją przez cienki materiał, oblizując językiem brodawkę i łapiąc zębami. Rebeka zesztywniała, sparaliżowana pożądaniem, które spalało jej ciało.
Paraliż rozpuścił się w gorączce, która domagała się ujścia. Rebeka złapała obiema rękami poły koszuli Kennetha i rozdarła je gwałtownie. Szarpnięciem ściągnęła z niego koszulę, stwierdzając przy tym z satysfakcją:
- Chciałam to zrobić od czasu naszego pierwszego spotkania, mój korsarzu.
Jego naga pierś była absolutnie wspaniała. Kenneth drżał, gdy Rebeka pieściła napięte mięśnie, doszukiwała się pod nimi kości, gładziła ciemne włosy i przesuwała rękami po wąskiej talii i szczupłych biodrach. Byłby doskonałym modelem dla greckiego rzeźbiarza, który chciałby rzeźbić olimpijskiego atletę lub boga.
Przycisnęła usta do dołka powyżej obojczyka, a później przesunęła je niżej do aksamitnej brodawki. Całowała go tak, jak on ją całował, pieszcząc językiem i zębami.
Kenneth zatopił ręce w jej bujnych splotach.
- Rebeko - szepnął bez tchu - doprowadzasz mnie do szaleństwa. Roześmiała się z ukontentowaniem i wyprostowała, wtulając twarz między szyję a ramię Kennetha. Pachniał piżmem i mężczyzną. Potem Kenneth chwycił brzeg koszulki i ściągnął z niej przez głowę. Rebeka była teraz zupełnie naga. Przez chwilę chciała się czymś zasłonić, ukryć niedoskonałości własnego ciała.
Jednakże Kenneth patrzył na nią z uwielbieniem.
- Jesteś jeszcze wspanialsza niż w mojej wyobraźni - powiedział, obejmując rękami jej piersi i pieszcząc je palcami.
Powoli przesuwał dłonie w dół, poznając każdy zakątek jej ciała. Rebeka roztapiała się pod jego dotykiem. Wziął ją na ręce i zawahał się na chwilę.
- Jesteś taka lekka, taka delikatna.
- Ale nie jestem krucha ani łamliwa - odparła i przyciągnęła do siebie jego głowę do następnego pocałunku, aby przypadkiem się nie rozmyślił. Reagowała na kontakt swojego nagiego ciała z jego klatką piersiową, na sposób, w jaki zacisnął ramiona na jej plecach i nogach, kiedy pocałunek się pogłębił.
Trzymając ją na rękach, wszedł po kilku stopniach na podest w rogu pokoju, gdzie stało wąskie łóżko, i położył ją na kocu, przykrywającym zapadnięty materac ze słomy. Szorstki dotyk grubej wełny na plecach i udach odczuła jako jeszcze jedno wrażenie w świecie, który składał się z samych wrażeń.
- Chcę cię zobaczyć całego - powiedziała spiętym głosem. - Proszę. Kenneth zsunął spodnie drżącymi palcami i całkiem się przed nią odsłonił. Przyglądając się umięśnionym udom i wyprężonej męskości, Rebeka znów pomyślała o greckich bogach.
Usiadł na brzegu łóżka i pochylił się nad Rebeką. Jego twarz w blasku świecy zdawała się miększa, blizna prawie nie była widoczna. Rebeka ponownie przesunęła rękami po jego ramionach i torsie i poczuła napływające do oczu łzy.
- Zmieniłaś zdanie? - spytał. Rebeka pokręciła głową.
- To dlatego, że jesteś taki piękny - powiedziała cicho. - Taki piękny. Kenneth nigdy się nie uważał za pięknego.
- Myślałem, że zawsze kierujesz się niezłomnymi zasadami estetyki - mruknął. - To ty jesteś piękna.
Spojrzała na niego z uwodzicielskim uśmiechem. Mimo że był dumny ze swego obrazu, nigdy nie dorównałby rzeczywistości.
- Jesteś stworzona do miłości - szepnął. - Jesteś ucztą dla oczu, dla rąk, dla ust. - Uniósł pukiel jej włosów i przytulił do policzka. - Cudowne włosy splecione z tysięcy odcieni czerwieni, brązu i złota.
Przyłożył lśniące sploty do ramienia Rebeki i rozkoszował się kontrastem między kolorem skóry i barwą włosów.
- Jasna, subtelna cera rudowłosej z lekkim śladem żyłek - powiedział, przesuwając dłonie po jej ramionach. - I piersi bez skazy. Nie za duże, nie za małe, ukoronowane ciemnymi różanymi pączkami.
Pochylił głowę i wziął do ust lewą brodawkę, która natychmiast stwardniała pod jego dotykiem. Rebeka zamknęła oczy i oddychała chrapliwie, jej piersi unosiły się i opadały.
Potem przesunął język w okolice pępka, a dłonią gładził w tym samym czasie jedwabiste wnętrze ud. Rebeka drżała pod jego rękami i językiem, przesuwając biodra po kocu i zaciskając pięści.
Miękkie kosmyki między jej nogami były ciemniejszego koloru niż wspaniałe włosy. Kenneth delikatnie położył dłoń na lekkim wzniesieniu wzgórka łonowego, z przejęciem czując pulsowanie jej krwi. Potem wyciągnął się na boku obok niej, przygarniając Rebekę do siebie jedną ręką, drugą zaś gładząc wilgotne włosy łonowe.
Rebeka jęknęła, wijąc się przy nim, kiedy coraz głębiej wsuwał palce w intymne ciepło. Zanim zdołał doprowadzić ją do rozkoszy, sięgnęła na oślep w dół i znalazła jego twardy członek. Zaciskając wokół niego rękę, gładziła kciukiem wrażliwy czubek.
Kenneth wyprężył się konwulsyjnie. Ach, nie, jeszcze nie!
Oszalały z pośpiechu wyrwał się z jej uścisku i przeniósł się nad nią całym ciałem, po czym wszedł w wilgotne, wspaniałe ciepło, które miało wyleczyć jego szaleństwo.
Poczuł ostry opór i Rebeka na moment zesztywniała. Przeklął się w duchu za to, że zapomniał, jak jest mała. Drżąc z wysiłku, znieruchomiał, tak aby mogła się do niego przyzwyczaić. I całował ją, żeby językiem i wargami zmniejszyć upięcie.
Rebeka rozluźniła się i namiętnie odpowiedziała na pocałunek, jakby chciała wypić z niego całe jestestwo. Znów zaczął się poruszać, początkowo bardzo nieznacznie, stopniowo robił to coraz mocniej, wchodząc w nią głębiej i szybciej.
- Proszę, Kenneth, proszę... - wyjąkała.
Wsunął dłoń między ich ciała, dotykając jej małego, najwrażliwszego pączka. Wydała z siebie zwierzęcy ochrypły krzyk, wbijając mu palce w pośladki.
Jej orgazm wyzwolił jego własne spełnienie. Jęcząc, wbijał się w nią coraz szybciej, odczuwając przepływającą rozkosz. Rzekę ognia, intensywniejszą od czegokolwiek, co do tej pory przeżył. Kiedy płomienie przygasły, zrozumiał z radością i z żalem, że sięgnęły aż do samej duszy.
Wąskie łóżko ledwo mieściło ich oboje, kiedy leżeli przytuleni. Ciało Rebeki drżało, jakby została połamana i złożona na nowo w inną osobę. Wtuliła twarz w jego spocone ramię, wiedząc, iż nigdy nie będzie miała dość jego bliskości. Ani przyjemności, która przebiła się przez wypracowaną z latami rezerwę i oblała ciepłem jej serce.
Na dworze padało. Rebeka czuła cudowną intymność, leżąc w ciepłych i bezpiecznych ramionach Kennetha, tak blisko bębniących o dach kropli. Zasnęła na chwilę i obudziła się, gdy Kenneth uniósł się na łokciu i pocałował ją w skroń.
Otworzyła oczy i przyglądała się twarzy Kennetha, myśląc, że szorstkie rysy są znacznie bardziej pociągające niż gładka twarz jakiegoś pięknisia. Kenneth, widząc, że się obudziła, odgarnął jej z czoła wilgotne włosy.
- Powinienem spalić moje płótno - powiedział. - Żaden obraz nie jest w stanie oddać twojej urody.
- Ani mi się waż - odparła z leniwym uśmiechem. - To doskonała praca. Tylko nikomu jej nie pokazuj. Zwłaszcza mojemu ojcu.
Nie powinna była tego mówić, bo w jego oczach pokazał się cień. Rebeka chciała jak najszybciej przywrócić czułą atmosferę.
- Przyniosłam butelkę wina i dwa kieliszki - powiedziała.
- Doskonały pomysł.
Kenneth podniósł się, a potem spojrzał w dół i znieruchomiał. Rebeka podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła, że oboje ubrudzeni są krwią. Kenneth podniósł głowę i spojrzał na nią z przerażeniem.
- Mój Boże! - zawołał. - Byłaś dziewicą! Dlatego na początku miałem trudności.
- No, to byłam. Rebeka odwróciła wzrok.
Wziął ją za brodę i odwrócił twarzą do siebie.
- A ucieczka i poeta? - spytał, z trudem panując nad emocjami w głosie. - Te wszystkie rozmowy o zrujnowanej reputacji?
- Można być skompromitowanym w sensie towarzyskim, bez doświadczeń fizycznych. Frederick nie miał nic przeciwko temu, żeby poczekać do ślubu. Kiedy dojechaliśmy do Leeds, wiedziałam już, że popełniłam straszny błąd. Nie był we mnie zakochany, był zakochany w wyobrażeniu samego siebie jako ognistego kochanka. I oczywiście kochał perspektywę mojego przyszłego bogactwa - dodała z drżącym uśmiechem. - Najgorsze było odkrycie, że Frederick jest śmiertelnie nudny. Zdałam sobie sprawę, że w żaden sposób nie mogę spędzić z nim reszty życia, przesiadłam się więc na powóz wracający do Londynu. Tyle że od ucieczki minęło już kilka nocy i moja opinia była zrujnowana.
Kenneth odetchnął głęboko.
- Czy twoi rodzice wiedzieli, że z nim nie spałaś?
- To nie było takie ważne, skoro i tak się skompromitowałam.
- Piekło i szatani!
Kenneth oparł czoło na ramieniu Rebeki, dmuchając ciepłym oddechem na jej pierś. - Mówiłaś, że wiesz, co robisz, a przecież nie wiedziałaś. Nie mogłaś wiedzieć.
Przez chwilę panowała cisza. Potem Kenneth uniósł głowę z tak ponurym wyrazem twarzy, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym.
- Gdyby nie to, że małżeństwo byłoby straszliwą pomyłką, powiedziałbym, iż nasze zaręczyny stały się rzeczywistością.
Rebeka usiadła.
- Jako osoba wychowana pośród zdemoralizowanych artystów, nie przywiązuję większej wagi do dziewictwa. To naprawdę nie ma znaczenia.
Unosząc wymownie brwi, Kenneth wstał z łóżka i poszedł po ręcznik wiszący przy miednicy z wodą.
- Uwierz mi, Rebeko, to ma znaczenie.
Kiedy się obmyli, Kenneth otulił Rebekę w koc, wciągnął koszulę i spodnie i nalał im wina. Potem usiadł koło niej na łóżku i oparł się plecami o ścianę. Nadal był zdenerwowany.
- Powinno się mnie rozstrzelać. Wiedziałem, że nie powinienem się z tobą kochać, a mimo to nie potrafiłem się powstrzymać.
Rebeka uśmiechnęła się do niego niepewnie.
- To ja na ciebie napadłam i nie widzę, w jaki sposób mógłbyś się nie poddać.
- W moim wieku powinienem umieć panować nad sobą, nawet kiedy mnie atakuje zachwycająca kobieta.
Zachwycająca? Rebece podobało się to słowo.
- Cieszę się, że nie mogłeś się opanować, a jeszcze bardziej cieszę się z rezultatów. Podobam się sobie jako Lilith.
Kenneth uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
- Przyznaję, że nie jesteś pierwszą naiwną, ale tak bardzo cię chciałem, że nie zastosowałem żadnych zabezpieczeń. Gdybyś zaszła w ciążę...
- To mało prawdopodobne od pierwszego razu, prawda? Poza tym nie miałabym nic przeciwko temu, żeby mieć dziecko. - Rebeka ciaśniej owinęła się kocem. - Jeśli ojcu przeszkadzałby skandal, wyprowadziłabym się i zamieszkała w jakimś prowincjonalnym mieście. Może podawałabym się za wdowę. W końcu jestem niezależna finansowo.
Kenneth tak mocno zacisnął palce na nóżce kieliszka, że Rebeka obawiała się, iż szkło za chwilę pęknie.
- I naprawdę sądzisz, że pozwoliłbym na to? To byłoby także moje dziecko. Co innego, kiedy kobieta jest zmuszona sama wychowywać dziecko, a co innego - mieć dziecko z egoistycznych powodów i celowo pozbawić je ojca. Jeśli przypadkiem zaszłaś w ciążę, musisz za mnie wyjść - powiedział Kenneth i głęboko odetchnął. - I nie wiem, co wtedy będzie.
Rebeka przygryzła wargę i zaczęła ręką przeczesywać włosy. Rzeczywiście, zachowała się okropnie egoistycznie, myśląc tylko o sobie, a nie o dziecku. Poza tym dość beztrosko potraktowała uczucia Kennetha. Znając jego wrażliwość i poczucie honoru, powinna była wiedzieć, że pójście z nią do łóżka nie będzie dla niego bez znaczenia.
Czyżby podświadomie chciała go zmusić do małżeństwa? Nie, nadal miała co do tego poważne wątpliwości. Jednakże oszalała z pożądania i zachowała się lekkomyślnie. Zapomniała, że konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze dla Kennetha niż dla niej samej. Teraz, powodowany poczuciem obowiązku, może chcieć ożenić się z kobietą, której nie kocha. Najgorszego wroga nie potraktowałaby tak, jak najlepszego człowieka, jakiego w życiu poznała.
Wyrzuty sumienia nic tu nie dadzą. Odrzuciła włosy do tyłu i powiedziała z udawanym spokojem:
- Przypuszczalnie nic się nie stało i nie ma się czym martwić. Chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego tak bardzo boisz się małżeństwa ze mną - dodała odważnie, ze ściśniętym sercem. - Wiem, że mnie nie kochasz, ale chyba trochę mnie lubisz? Czy jest może ktoś inny? Jeśli nie, to przecież jakoś moglibyśmy razem egzystować. Przysięgam, że z pewnością bym ci się nie narzucała.
Kenneth zaklął pod nosem i objął ją ramieniem, przyciągając do siebie.
- Nie chodzi o to, że mi na tobie nie zależy czy że jest ktoś inny - powiedział cicho. - Kłopot z małżeństwem polega... - Przerwał i milczał przez dłuższy czas. - Ciąży na mnie pewne zobowiązanie - powiedział w końcu. - Kiedy je spełnię, może się okazać, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego.
- Nie rozumiem.
Kenneth oparł policzek na jej głowie.
- Mam nadzieję. Nie mogę o tym rozmawiać.
Słyszała przy uchu równy rytm jego serca. Ciekawa była tego tajemniczego zobowiązania. Przypuszczalnie wiązało się z odziedziczonymi kłopotami finansowymi.
- Cokolwiek się zdarzy, nie będzie twoją winą. Ja sprowokowałam to, co między nami zaszło - powiedziała miękko. - I wcale nie żałuję, choć może nie powinnam się do tego przyznawać.
- Ja też nie żałuję, Rudzielcu - odparł Kenneth z westchnieniem. - Ja też nie.
Okazało się, że łatwo jest grzeszyć z mężczyzną, z którym się mieszka pod jednym dachem, zwłaszcza w domu zwariowanych artystów. Nikt niczego nie zauważył.
Oczywiście, Rebeka i Kenneth następnego ranka odczuwali pewne napięcie. Rebeka była rozdarta między chęcią przepraszania a pragnieniem ponownego zdarcia z niego ubrania.
Trudno powiedzieć, o czym myślał Kenneth, ale na pewno nie czuł się w jej towarzystwie swobodnie. Rebeka poinformowała go, że przez kilka następnych dni będzie pracowała nad tłem i ubraniem korsarza i Kenneth nie musi jej pozować. Przyjął to z widoczną ulgą.
Rebeka doszła do wniosku, że lepiej jest jednak coś wiedzieć, nawet poniewczasie, i zaprosiła Lavinię na herbatę i kobiece pogaduszki. Przede wszystkim chciała się czegoś dowiedzieć o zapobieganiu ciąży.
Lavinia przyjęła pytanie jako coś naturalnego u kobiety, która ma niedługo wyjść za mąż, i rzeczowo przedstawiła kilka metod. Obiecała jej nawet przysłać kawałki gąbki, nadające się do zwilżenia octem. („Oczywiście, szanuję twojego przyszłego męża, ale mężczyzna, kiedy jest podniecony, czasem zapomina wycofać się w odpowiedniej chwili. Lepiej, żeby kobieta sama o siebie zadbała”).
Rebeka nie zdradziła się przed Lavinią że kwestia małżeństwa nie jest jeszcze rozstrzygnięta. To dotyczyło wyłącznie jej i Kennetha, jednakże wiedza o możliwych zabezpieczeniach sprawiła, że poczuła się cudownie wolna. Kolejne pójście do łóżka nie przysporzy zapewne Kennethowi większych wyrzutów sumienia, niż miał w tej chwili, może zatem, gdyby była okazja, znów go sprowokować.
A wszystko dlatego, że ten cholerny człowiek miał rację: Rebeka faktycznie nie rozumiała różnicy między dziewicą a kobietą, która skosztowała jabłka Ewy. Przedtem wzdychała do Kennetha, nie wiedząc dokładnie, czego chce. Obecnie jej ciało z drobiazgową precyzją pamiętało każdy dotyk, pieszczotę i zapach. Teraz dopiero zrozumiała, iż namiętność potrafi zatruć ciało i duszę, tak że nie istnieje nic oprócz kochanka. Ze pożądanie może wypełnić wewnętrzną pustkę i że dotyk męskiej dłoni może rozgrzać krew.
Tak, teraz wiedziała, czego chce, i marzyła o tym tak intensywnie, że aż ją samą to przerażało.
A najbardziej przerażało Rebekę to, że nie pociągała jej satysfakcja seksualna w postaci abstrakcyjnej. Chodziło wyłącznie o Kennetha.
Trzy dni po tym, jak w gazetach ukazało się zawiadomienie o zaręczynach, Rebeka stwierdziła, że nie jest w stanie pracować dalej nad Korsarzem bez modela. Następnego ranka będzie musiała znów go poprosić o pozowanie. Miała nadzieję, że uda jej się zachować powściągliwość. Samo malowanie było wyczerpujące, a jego ciepła, solidna, fizyczna obecność mogłaby ją prowokować w sposób niemożliwy do opanowania.
Wpatrywała się w płótno z głową zaprzątniętą niemoralnymi myślami, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Przyszedł lokaj Minton z kartą wizytową na tacy. Rebeka zmarszczyła brwi.
- Dlaczego przyszedłeś na górę? Wiesz, że nie przyjmuję przypadkowych gości.
Minton znacząco odchrząknął.
- Myślałem, że może zechce pani zrobić wyjątek.
Rebeka wzięła z tacy kartę i jej brwi uniosły się jeszcze wyżej. ”Wielmożna panna Elizabeth Wilding”.
- Czy to jest młoda dama, Mintonie?
- Tak, proszę pani. W towarzystwie jakiegoś wojskowego.
To musi być siostra Kennetha, która przyszła z kurtuazyjną wizytą do narzeczonej brata. Rebeka nie wiedziała nawet, że Elizabeth jest w Londynie. A w dodatku Kennetha nie było w domu. Będzie musiała sama udawać szczęśliwą narzeczoną.
- Powiedz pannie Wilding, że będę na dole za kilka minut.
Rebeka weszła na moment do swego pokoju, żeby przyczesać włosy i narzucić wspaniały indyjski szal, który ożywiał pospolitą suknię. W drodze do salonu pouczyła Mintona, aby natychmiast przysłał tam Kennetha, gdy wróci z miasta.
Goście podziwiali w salonie obrazy sir Anthony'ego. Oboje odwrócili się, kiedy Rebeka weszła do pokoju. Młody mężczyzna miał jasne włosy i przystojną twarz z oczyma, w których malowały się bolesne doświadczenia. Jego wyprostowana sylwetka i okaleczona lewa ręka wskazywały na przeszłość wojskową.
Dziewczyna była szczupła i ładna, ze słodką twarzą i szarymi oczami, identycznymi jak u Kennetha. Podeszła do gospodyni, opierając się na lasce.
- Panna Seaton? - spytała z wahaniem. - Jestem Beth Wilding. Siostra Kennetha.
Rebeka, widząc jej nieśmiałość, wyszła Beth naprzeciw.
- Cieszę się, że mam okazję panią poznać - powiedziała, podając jej dłoń z uśmiechem. - Z tego, co mówił Kenneth, sądziłam, że jest pani w Bedfordshire.
- Proszę mi mówić po imieniu, przecież mamy być siostrami. Kiedy zobaczyłam w gazecie ogłoszenie o zaręczynach, postanowiłam przyjechać do Londynu i powitać panią w rodzinie. - Beth rzuciła okiem na swego towarzysza. - I my... Chcieliśmy także porozmawiać z Kennethem o pewnej sprawie. To jest mój przyjaciel, porucznik Jack Davidson. Był z Kennethem w jednym pułku.
Davidson się ukłonił.
- To dla mnie zaszczyt. Proszę przyjąć moje najlepsze życzenia z okazji zaręczyn.
Rebece spodobał się Jack Davidson, choć sprawiał wrażenie niesłychanie zdenerwowanego. Ze sposobu, w jaki patrzyli na siebie z Beth, widać było, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń.
- Proszę, abyście oboje mówili mi po imieniu - powiedziała Rebeka. Spojrzała na kaleką rękę Davidsona i spytała rzeczowo: - Waterloo?
Kiwnął głową.
- Kenneth... Lord Kimball tego dnia uratował mi życie. Gdyby nie założył mi opatrunku, wykrwawiłbym się na śmierć.
Chcąc ośmielić gości, Rebeka poprosiła ich, żeby usiedli, i zadzwoniła po poczęstunek. Kiedy już siedzieli, odezwała się do Beth: - Kilka dni temu spotkałam twoją macochę.
- I przeżyłaś to? - powiedziała Beth, po czym zakryła usta dłonią. - Ojej, nie powinnam była tak mówić. Miałam się przecież elegancko zachowywać.
Rebeka uśmiechnęła się, wiedząc już, że na pewno znajdą z Beth wspólny język.
- Hermiona jest po prostu straszna, prawda? Nie wiem, jakim cudem z nią wytrzymałaś.
- Na szczęście przeważnie nie raczyła zwracać na mnie uwagi. Mieszkałam spokojnie w Sutterton z cudowną guwernantką i dobrze mi się wiodło.
Przyniesiono tacę z herbatą i z ciastkami. Rebeka spostrzegła, że Beth zręcznie ustawiła filiżankę i talerzyk z ciastkami tak, by Davidson mógł sobie radzić jedną ręką. Współdziałali jak tryby w zegarku. Nie tak, jak ona i Kenneth, którzy okrążali się nieufnie, niczym dwa obce koty.
- Czy nie wiesz, gdzie może być Kenneth? - spytała Beth po chwili ogólnej rozmowy.
- Powinien wkrótce nadejść. Wyszedł coś załatwić.
- On tutaj mieszka? - zdziwiła się Beth.
- Tak, jest sekretarzem mego ojca - odparła Rebeka, patrząc na Beth ze zdumieniem. - Nie wiedziałaś?
- Nigdy nie wspominał, gdzie mieszka. Posyłaliśmy listy na pocztę. Wszystko razem było coraz dziwniejsze. Ciekawe, czy te sekrety mają coś wspólnego z jego „zobowiązaniem”, pomyślała Rebeka. Czując dziwną potrzebę ochrony Kennetha, powiedziała lekko:
- Przypuszczalnie obawiał się, że będziesz pisać na kopercie „lord Kimball”. Kenneth nie przywiązuje żadnej wagi do tytułu. Ani ojciec, ani ja nic o tym nie wiedzieliśmy, dopóki nie odwiedzili go jego przyjaciele, lord i lady Kenyonowie, i nie zdradzili nam tej strasznej tajemnicy.
Goście się roześmieli.
- Nie wiesz, czy Kenyon jest nadal w Londynie? - zapytał Jack. - Chciałbym go odwiedzić. Byliśmy w jednym pułku. My, skromni porucznicy, bardzo podziwialiśmy lorda Kenyona i lorda Kimballa.
- Mnie także obaj napawają podziwem - stwierdziła Rebeka. Rozmawiając z gośćmi, nasłuchiwała, czy przypadkiem nie wraca Kenneth. Jej korsarz będzie musiał odpowiedzieć na kilka pytań.
Kenneth, jak zwykle w drodze powrotnej do Seaton House, wstąpił po pocztę. Czekał na niego ostry list od lorda Bowdena, który pisał, że wybiera się do wiejskiej posiadłości i oczekuje od Kennetha istotnych informacji po swoim powrocie.
Kenneth schował list, marszcząc brwi. Przez cały czas dyskretnie wypytywał wszystkich, którzy mogliby mu coś powiedzieć o śmierci lady Seaton. Miał już pokaźny stos notatek. Nie odkrył jednak do tej pory niczego, co rzucałoby światło na to, co się zdarzyło. Być może zdobędzie nowe informacje na miejscu, w Krainie Jezior. Jeśli nie... Cóż, gdy nie będzie już żadnych nowych śladów, dochodzenie się zakończy. Bowden będzie wściekły, ale Kenneth przyjmie to z wielką ulgą.
Idąc w deszczu, po raz tysięczny porządkował w myśli wszystko, czego zdołał się do tej pory dowiedzieć. Uczciwie mógł stwierdzić, że się stara. To, że niczego konkretnego nie znalazł, prawie na pewno oznaczało, że nie ma nic do znalezienia.
Gdyby rzeczywiście tak było, mógłby wkrótce zostać zwolniony ze swoich zobowiązań wobec Bowdena, a Rebeka nie musiałaby się dowiedzieć, że zjawił się w Seaton House, aby szpiegować jej ojca. To, czy Bowden dotrzyma obietnicy, pozostawało na razie kwestią otwartą. Być może będzie uważał, że Kenneth nie wywiązał się zadowalająco z umowy.
Znalazłby się w kłopotliwym położeniu, gdyby Bowden wycofał się z odciążenia hipoteki. Mimo że podpisał umowę, Kenneth nie wyobrażał sobie, by mógł pozwać Bowdena do sądu i pozwolić, aby cały świat, łącznie z Rebeką i jej ojcem, dowiedział się o ich układzie. Kenneth, mimo że bardzo się starał, traktował swoje zadanie z coraz większym niesmakiem i tym trudniej byłoby mu domagać się zapłaty.
Może Bowden zgodziłby się na ratalne spłacanie długów hipotecznych? W każdym razie cała sprawi zmierzała do końca, a wtedy Kenneth będzie mógł zastanowić się nad ewentualną przyszłością u boku Rebeki.
W tej chwili myślał jednak wyłącznie o tym, jak kochali się na poddaszu, i o tym, żeby można to było jak najszybciej powtórzyć.
Wszedł do domu i strząsał krople deszczu z płaszcza, kiedy pojawił się lokaj.
- Panna Seaton prosiła, żeby pan przyszedł do salonu - powiedział. Kenneth pomyślał, że prawdopodobnie przyszli z wizytą Kenyonowie.
Wstrząsnął nim widok siostry i Jacka Davidsona.
- Spójrz, mój drogi, kto przyjechał, aby nam złożyć życzenia z okazji zaręczyn! - zawołała Rebeka z rozbawieniem.
Beth wstała i podeszła do brata.
- Witaj - powiedziała, spoglądając na niego z przejęciem. - Nie cieszysz się, że nas widzisz?
- Bardzo się cieszę. Musimy nadrobić lata rozstania - odparł, biorąc ją w objęcia. - Choć jestem zaskoczony, że przyjechaliście z tak daleka. Jak mnie w ogóle znaleźliście? - Kuzynka Olivia zobaczyła zawiadomienie w gazecie i powiedziała, że powinniśmy złożyć wizytę twojej narzeczonej. Sama została w Sutterton z powodu przeziębienia, ale Jack i ja, kiedy przyjechaliśmy do Londynu, bez trudu dowiedzieliśmy się adresu sir Anthony'ego Seatona. A to, że znaleźliśmy tu ciebie, to doprawdy szczęśliwy traf - dodała z lekką ironią.
Beth miała powody, aby komentować jego tajemnicze zachowanie, i Kenneth był wdzięczny, że nie zasypała go pytaniami. Obejmując siostrę ramieniem, podszedł do przyjaciela i ujął jego dłoń.
- Wyglądasz znacznie lepiej, niż kiedy cię ostatnio widziałem, Jack.
- Bedfordshire i Beth sprawiły cuda, proszę pana.
Kenneth, wymieniając uścisk dłoni, spostrzegł, że Jack Davidson jest tak zdenerwowany, jak mysz w gorącym kominku. Ponadto zachowywał się zbyt formalnie. Może w zarządzaniu majątkiem natrafił na takie problemy, że chciał je omówić w bezpośredniej rozmowie?
- Jack chciałby z tobą pomówić na osobności - stwierdziła Rebeka, potwierdzając jego podejrzenia. - Mały salon powinien być teraz pusty.
Kenneth, poważnie zaniepokojony, zaprosił przyjaciela do saloniku obok.
- Znów jakieś kłopoty w Sutterton? - spytał wprost, kiedy tylko zamknął za nimi drzwi.
- Dlaczego? Nie. Wszystko idzie dobrze, proszę pana - odpowiedział Jack, chodząc nerwowo po pokoju.
- To dlaczego tak się zachowujesz, jakbyś miał wyskoczyć ze skóry? Jack zaczął masować kikut lewej ręki, jakby chciał się pozbyć nieistniejącego bólu.
- Ja... Chciałbym prosić o pozwolenie... Chcę się ożenić z Beth...
- Kiedy nadejdzie pora, z radością dam wam moje błogosławieństwo - powiedział zaskoczony Kenneth. - Gdy mi pisałeś o swoich intencjach, sam wspomniałeś, że na razie jest jeszcze za wcześnie, i przyznałem ci rację. Nie znacie się zbyt długo, a przyszłość Sutterton nie jest pewna.
- Obawiam się, że nie możemy czekać - wykrztusił Jack, przełykając ślinę. - Choć może należałoby powiedzieć, że nie czekaliśmy.
Zapadła cisza.
- Chcesz powiedzieć, że Beth spodziewa się dziecka? - spytał wreszcie Kenneth groźnym głosem.
- Tak nam się wydaje, proszę pana - odparł Jack odważnie i spojrzał w oczy Kennethowi. - Bardzo mi przykro. Na pewno zechce mnie pan wyzwać na pojedynek i ma pan do tego wszelkie prawo. To... To stało się tylko jeden raz i nie było zamierzone, choć nie jest to żadne usprawiedliwienie. Uratował mi pan życie, a ja odpłaciłem się uwiedzeniem pańskiej siostry. Mogę jedynie powiedzieć, że kocham Beth nad życie. Przysięgam, że zawsze będę ją kochał i troszczył się o nią, nawet jeśli trzeba będzie sprzedać Sutterton i będę musiał szukać posady gdzie indziej.
Po pierwszym odruchu braterskiego gniewu Kenneth odczuł ironię sytuacji. Jak mógł się oburzać, jeśli jemu i Rebece również groziło pospieszne wesele? Doskonale rozumiał, że lata spędzone na wojennej tułaczce sprawiały, iż mężczyzna tęskni do ciepła kobiecych ramion i nie zawsze rozsądek zwycięża nad namiętnością.
- Nie tak to planowałem - powiedział, odetchnąwszy głęboko - ale w końcu nic się takiego nie stało. Przypuszczam, że nie działałeś w pojedynkę. Beth sama decyduje o sobie.
Uśmiech Jacka potwierdził jego przypuszczenia. Beth i Rebeka z pewnością były do siebie podobne, choć Kenneth wątpił, aby jego siostra była aż tak cudownie zuchwała. Przez krótką chwilę zobaczył w wyobraźni Lilith potrząsającą ognistymi włosami nad nagimi ramionami.
- Wróćmy do salonu i podzielmy się nowiną z paniami - zaproponował.
- Dziękuję za wszystko - powiedział Jack z widoczną ulgą. - Nie zasłużyłem sobie na to, proszę pana.
- Obaj doświadczyliśmy wielu nieszczęść. W porównaniu z nimi porywczość miłości jest drobnym problemem. I, na litość boską, przestań mówić do mnie pan.
Jack uśmiechnął się nieśmiało.
- Mówienie ci po imieniu w tych warunkach wydawało mi się dodatkową zuchwałością.
- Co byś zrobił, gdybym się nie zgodził na ślub? - spytał Kenneth, idąc do drzwi.
- I tak bym się z nią ożenił - zapewnił Jack. - Beth jest pełnoletnia. Ale nie chcieliśmy zaczynać nowego życia od konfliktu z tobą.
Właściwy punkt widzenia, pomyślał Kenneth. Zadowolenie z małżeństwa siostry przeważyło nad niefortunną, z jego punktu widzenia, koordynacją w czasie. Beth i Jack byli ludźmi stałymi w uczuciach i wydawali się bardzo w sobie zakochani. Kenneth miał tylko nadzieję, że będzie mógł wkrótce zapewnić siostrze należny jej posag. Nie chciał, aby młodzi ludzie żyli w biedzie, zwłaszcza że spodziewali się dziecka.
Kenneth i Jack wrócili do salonu.
- Jack poprosił o twoją rękę - zwrócił się Kenneth z uśmiechem do Beth. - Chciałbym, żebyście się pobrali jak najszybciej, zanim Jack się przekona, jaki z ciebie diabełek. Skoro już oboje jesteście w Londynie, moglibyście wziąć ślub w ciągu kilku dni za specjalnym przyzwoleniem.
- Ach, Kenneth! - Beth z wyraźną ulgą rzuciła się bratu w ramiona. - Jesteś cudownym bratem!
- Dobrze wiesz, że tak nie jest. Jack się tobą znacznie lepiej zaopiekuje. - Kenneth uściskał siostrę, myśląc jednocześnie o tym, żeby ślub był dla niej wydarzeniem naprawdę wyjątkowym mimo pośpiechu i braku pieniędzy. Przyszła pora, aby zwrócić się o pomoc do przyjaciół.
- Michael i Catherine Kenyonowie zatrzymali się w Ashburton House. Michael wielokrotnie wspominał, że to wielki i pusty dom. Myślę, że z przyjemnością ugoszczą was przez parę dni.
- Jeśli się zgodzą, będzie nam u nich wygodniej niż w gospodzie - powiedział Jack z zadowoleniem.
- Prawie mnie nie znasz, Beth - powiedziała z wahaniem Rebeka - ale jeśli nie masz w Londynie żadnej przyjaciółki, chętnie będę twoim świadkiem.
Beth natychmiast przyjęła propozycję Rebeki. Kenneth wysłał liścik do Michaela i Catherine, pytając, czy przyjęliby dwoje gości. Michael odpowiedział po godzinie, pisząc, że każdy oficer z 95. Pułku i każda siostra Kennetha będą zawsze mile widziani pod jego dachem. Odpowiedź przyjechała powozem, który czekał na gości.
Pośród całego zamieszania zniknęło napięcie między Kennethem a Rebeką. Kenneth zaczął się zastanawiać, jak Rebeka wyglądałaby jako panna młoda, i pomyślał, że śluby są najwyraźniej zaraźliwe.
Następnego dnia George Hampton przyniósł próbną odbitkę trzeciego obrazu z serii Waterloo. Po mocno ożywionej dyskusji sir Anthony i Hampton uzgodnili miejsca, które wymagały poprawy. Sir Anthony wrócił do pracowni, a Hampton szykował się do wyjścia, kiedy Kenneth go zagadnął.
- Chciałbym z panem porozmawiać. Kiedy miałby pan dla mnie czas?
- Mam właśnie wolną chwilę - odparł Hampton i klepnął Kennetha w ramię. - Przy okazji chciałbym panu pogratulować. Myślę, że będziecie do siebie doskonale pasować. Okazuje się, że wydawałem polecenia wicehrabiemu, ale przypuszczalnie robiłbym to, nawet wiedząc o pańskim tytule.
- Ja... Chciałbym panu coś pokazać - wyjąkał Kenneth, bardziej zdenerwowany niż w obliczu szarży francuskiej kawalerii.
Zaprosił Hamptona do biura i pokazał mu kilkanaście rysunków, które wybrał spośród prac z Hiszpanii. Hampton uniósł wysoko krzaczaste brwi, gdy zobaczył rysunek śmiertelnie rannego żołnierza, który zrobił takie wrażenie na Rebece.
Przyglądał mu się przez dłuższy czas, a potem w milczeniu przerzucił inne szkice. Kiedy skończył, podniósł głowę i spojrzał na Kennetha.
- Skąd pan to ma?
Kenneth głęboko zaczerpnął powietrza.
- To ja rysowałem.
- Doprawdy? Nie miałem pojęcia, że jest pan artystą.
- Rysuję od dziecka - stwierdził Kenneth.
- Czy pokazywał pan swoje prace Anthony'emu?
- Nie miałem powodu. Rebeka sądzi, że rysunki są dobre.
- Ma rację. Pasujecie do siebie jeszcze lepiej, niż myślałem. - Hampton zamknął tekę i położył rękę na skórzanej okładce.
- Czy pozwoli pan, że zrobię odbitki z pańskich rysunków? Wojna się wprawdzie skończyła, ale nadal istnieje duże zainteresowanie tematami militarnymi.
- Miałem nadzieję, że mi to pan zaproponuje. - Kenneth przerwał i zawahał się nad doborem właściwych słów, chcąc wyraźnie stwierdzić, że oprócz zaszczytu z publikacji interesują go także pieniądze. - Zajmuję się rachunkami sir Anthony'ego, nie mam jednak pojęcia, jakie powinienem dostać honorarium. W końcu jestem kimś całkiem nieznanym.
- Słuszne pytanie. - Hampton, marszcząc czoło, wyjął i zapalił cygaro. - Mógłbym wykorzystać pańską ignorancję i ofiarować panu dziesięć funtów za całość. Ale w ten sposób kiepsko potraktowałbym przyszłego męża mojej chrzestnej córki.
- Słyszałem, że na ogół bywa pan bardzo szczodry dla artystów, których prace pan reprodukuje.
- I dzięki temu mogę wybierać spośród najlepszych. Ma pan specyficzny styl. Jak można by to najlepiej wykorzystać? Może w serii pod tytułem Jak oficer widzi wojnę? Wydalibyśmy większość rysunków oddzielnie, a potem jeszcze raz w książce, z uzupełnieniami. Ludzie musieliby kupić książkę, żeby mieć nowe rysunki.
Seria. Książka.
- Będzie pan potrzebował więcej rysunków. Jakiego rodzaju? - spytał Kenneth, starając się opanować rosnące podniecenie.
Rytownik dmuchnął dymem z cygara.
- Przede wszystkim rysunki z pola bitew, zwłaszcza tych ważniejszych. I rysunki ludzi, miast i pejzaży, a także przedmiotów wojskowych. Da pan radę?
- Brałem udział w każdej znaczącej bitwie i mam dobrą pamięć do szczegółów.
Za dobrą, tym razem jednak ta zdolność miała mu się przydać. Podobał mu się pomysł serii. Pierwsze próby przelania na papier najgorszych wspomnień zachęciły go do dalszego rysowania. Może wreszcie uwolni się od wojny, kiedy ją uporządkuje i wyrzuci z siebie?
Hampton zastanawiał się jeszcze przez chwilę.
- Co pan powie na dwieście funtów zaliczki i procent ze sprzedaży? Jeśli mam rację, a zazwyczaj mam, w ciągu najbliższych paru lat powinien pan uzbierać niezłą sumkę.
Było to więcej, niż Kenneth się spodziewał, i dość na przyzwoity prezent ślubny dla Beth i Jacka.
- Zgoda. I dziękuję. - Kenneth wyciągnął rękę.
Hampton podał mu swoją, po czym wstał i wetknął tekę pod pachę.
- Nasza współpraca będzie na pewno korzystna, Kimball. Niech pan zrobi spis scen, które chciałby pan narysować. Przygotuję umowę i przyślę panu czek na dwieście funtów. - Z uśmiechem obrzucił spojrzeniem barczystą postać Kennetha. - Nie wygląda pan na artystę, tak samo jak ja. Jak to pozory mylą.
Włożył kapelusz i wyszedł.
Oszołomiony Kenneth wędrował po domu, nie wiedząc, co się z nim dzieje, aż znalazł się pod drzwiami pracowni Rebeki. Oczywiście musiał tu przyjść. Kto inny mógłby zrozumieć, ile dla niego znaczy oferta Hamptona? Kiedy wszedł do środka, Rebeka podniosła głowę znad sztalug.
- Wyglądasz jak kot, który dopiero co zjadł kanarka.
- Właśnie z amatora stałem się zawodowcem - wyjaśnił ze śmiechem Kenneth. - George Hampton daje dwieście funtów za reprodukcje moich rysunków. Całej serii rysunków. Ma to być kronika wojny, a potem może wyjdzie książka.
- To cudownie! - Rebeka odłożyła paletę i podeszła do Kennetha. Oczy jej błyszczały jak nowo wybite złote monety. - Zasługujesz na to.
Kenneth nie mógł się powstrzymać. Złapał Rebekę na ręce i zakręcił nią w powietrzu.
Roześmiała się, o mało nie uderzając głową w pochyły sufit.
- Jesteś wariatem, kapitanie.
- Szczęśliwym wariatem.
Rebeka była żywym płomieniem w jego ramionach; przestał się kręcić, ale nadal trzymał ją w objęciach. Kiedy powoli opuszczał ją na podłogę, czuł jej miękkie, kobiece, erotyczne ciało.
Kilka dni, które minęły, odkąd się kochali, wydawały mu się wiecznością. Pochylił głowę i pocałował Rebekę. Jej wargi były tak słodkie, jak pierwsze wiosenne truskawki.
Zamierzał właśnie przenieść ją na sofę, gdy odezwał się głos rozsądku. Niechętnie zakończył pocałunek.
- Ciągle zapominam, że nie powinniśmy tego robić.
- Ja też - powiedziała drżącym głosem Rebeka, wyzwalając się z jego ramion.
Kenneth rozejrzał się wokół, starając się odzyskać panowanie nad sobą. Pracownia wiernie odbijała osobowość Rebeki.
- Hampton aprobuje nasze zaręczyny. Wzdrygam się za każdym razem, kiedy ktoś mi gratuluje. Wszyscy wydają się bardzo zadowoleni.
- Pewno dlatego, że uważano mnie za starą pannę bez perspektyw - stwierdziła ironicznie Rebeka. - Podziwiają cię za odwagę.
- Kiedy klejnot leży schowany na strychu, świat nie ma okazji, aby się na nim poznać - powiedział cicho Kenneth. - Myślę, że raczej mi zazdroszczą, iż znalazłem ukryty skarb.
W oczach Rebeki pojawiło się coś podobnego do paniki.
- Jakie to romantyczne! - zawołała. - Całkiem bez sensu, ale ładne - dodała, podchodząc do sztalug. - Dziś jest twój szczęśliwy dzień. Okazało się, że nie będę miała dziecka.
Po chwili ulgi Kenneth poczuł żal. W pewnym sensie byłby zadowolony, gdyby został zmuszony do małżeństwa.
Ale nie w sytuacji, gdy Rebeka mogłaby nim pogardzać za postępowanie wobec jej ojca. - Czy mam przyjść o zwykłej porze po południu? - spytał, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy.
Rebeka nie patrząc na niego, wzięła pędzel i dla próby namalowała kreskę na dłoni.
- O zwykłej porze - powiedziała.
Kenneth wyszedł, zastanawiając się, czy przyjdzie kiedyś taki dzień, że będzie z nią mógł mówić swobodnie. I co jej wtedy powie. I co mu odpowie Rebeka.
Czekając w salonie Ashburton House na powóz, który miał zawieźć młodą parę do kościoła, Rebeka raz jeszcze obejrzała Beth, sprawdzając jej wygląd. W kremowej jedwabnej sukni siostra Kennetha wyglądała czarująco. Suknia była prezentem od Lavinii, która uwielbiała śluby. Rebeka nieznacznie poprawiła tren Beth.
- Denerwujesz się bardziej ode mnie - stwierdziła z uśmiechem Beth.
- Zapewne. Nigdy w życiu nie uczestniczyłam w ślubie.
Rebece bardzo się podobało połączenie atmosfery podniecenia i nerwowości. Chowając się przed światem, dużo straciła.
Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie wyruszą do kościoła. Kenneth i Catherine poszli porozmawiać z kucharzem na temat weselnego śniadania, które Kenyonowie wydawali w Ashburton House. Michael i Catherine byli wspaniali. Kenneth, być może, nie zdobył dotychczas wielu doczesnych dóbr, ale z pewnością miał bezcennych przyjaciół.
- Wkrótce twoja kolej, choć nie w takim pośpiechu - zauważyła Beth. - Ustaliliście już jakąś datę?
Rebeka odwróciła wzrok.
- Jeszcze nie. Nigdzie się nam nie spieszy.
- W przeciwieństwie do nas - powiedziała Beth, gładząc swój brzuch. - I wcale nie żałuję, że tak się stało.
Rebeka wpatrywała się w nią ze zdumieniem, nie wiedząc, czy się przypadkiem nie przesłyszała.
- Chcesz powiedzieć, że... że...
- Że spodziewam się dziecka? - dokończyła wesoło Beth. - Myślałam, że Kenneth ci powiedział. Okazał się bardzo dyskretnym starszym bratem, ale przecież nie jest to coś, co można długo zachować w tajemnicy. Kiedy dziecko przyjdzie na świat, wszyscy będą obliczali, jak długo po ślubie się urodziło.
Nic dziwnego, że Kenneth zgodził się na szybki ślub. Rebeka nie była zdziwiona, że nie powiedział o Beth. Pozował jej wprawdzie od tego czasu jeden raz, ale oboje zachowywali się bardzo powściągliwie. Tak niewiele było trzeba, żeby rozpalić między nimi płomień namiętności. Nawet przyjacielska rozmowa groziła wybuchem.
W tej chwili wrócili Kenneth i Catherine. Kenneth przyniósł ze sobą duży pakunek.
- Beth to przyszło parę minut temu, zaadresowane do nas obojga - wyjaśnił, kładąc pakunek na stole. - Przypuszczam, że to prezent ślubny, choć nie mam pojęcia, dlaczego widnieje na nim także moje imię.
Beth rozpakowała przesyłkę i znalazła w środku kunsztownie pozłacaną szkatułkę. Kiedy otworzyła zamek i podniosła wieczko, krzyknęła zdumiona. W środku znajdowała się błyszcząca biżuteria z zaklejoną kopertą na wierzchu.
- Wielki Boże! - zawołał Kenneth. - Biżuteria Wildingów! Nie wierzę! Wziął list, rozerwał kopertę i przeczytał:
Do Beth i Kennetha!
Doszłam do przekonania, że klejnoty rodzinne Wildingów należą do was. Najlepsze życzenia z okazji ślubu Beth.
Hermiona Kimball
Z szeroko otwartymi oczyma Beth wzięła do ręki szafirowe kolczyki.
- Myślałam, że już ich nie zobaczę. Hermiona jest cudowna.
- Nie wierzę - powiedział szorstko Kenneth. - Hermiona przez całe życie nie zrobiła nic dobrego.
- Mamy dowód przed oczami - stwierdziła Beth, odkładając kolczyki do aksamitnej przegródki. - A ja jej nawet nie zaprosiłam na ślub - dodała, marszcząc brwi. - Już za późno, aby przyjechała do kościoła, ale czy mogłabym ją zaprosić na weselne śniadanie? - spytała gospodynię.
- Naturalnie - odparła Catherine. - Tam, w rogu, jest papier i atrament. Napisz do niej, a lokaj zaraz pójdzie z listem.
Catherine i Beth podeszły do biurka, Kenneth tymczasem złożył list od Hermiony i schował go do kieszeni.
- Nadal w to nie wierzę.
- Ja też nie - powiedziała cicho Rebeka. - Ta kobieta to żmija. Żmije zmieniają wprawdzie skórę, ale znaki na skórze pozostają takie same. Musiała mieć jakiś ukryty powód.
- Ciekawe jaki - zastanawiał się Kenneth, marszcząc brwi. - Nie wyobrażam sobie żadnych korzyści, które mogłaby osiągnąć, oddając nam biżuterię.
Rebeka dotknęła brylantów wspaniałej kolii, którą Hermiona miała na sobie na balu u Candoverów. Pewnego dnia będzie ją nosiła żona Kennetha.
- Czy tu jest cała biżuteria? - spytała. Kenneth przyjrzał się zawartości szkatułki.
- Chyba tak. Niektórych klejnotów nie znam. - Może dołączyła własne precjoza, aby wynagrodzić wam dotychczasową krzywdę? - stwierdziła Rebeka. Roześmiała się, gdy Kenneth prychnął z niedowierzaniem. - A może Hermiona upiła się wczoraj wieczorem i sama nie wiedziała, co robi? W każdym razie nie zaglądaj darowanemu koniowi w zęby. Masz te klejnoty, a zatem są twoje.
W oczach Kennetha pojawił się dziwny wyraz. Zanim Rebeka zdążyła się odezwać, Beth wstała od biurka, a Catherine zadzwoniła na lokaja. Służący wziął list i powiedział:
- Powóz zajechał, proszę jaśnie wielmożnej pani.
- Jedziemy? - spytała Catherine. - Powiem lokajowi, żeby na razie schował szkatułkę w bezpieczne miejsce.
- Chwileczkę - powstrzymał ją Kenneth, wyjmując ze szkatułki naszyjnik z pereł, składający się z kilku sznurów. - Możesz wziąć ślub w perłach matki, Beth. Zawsze były przeznaczone dla ciebie.
- To wspaniałe błogosławieństwo na ten dzień - powiedziała cicho Beth, gdy brat zapinał jej naszyjnik. - Żałuję, że mówiłam te wszystkie okropne rzeczy o Hermionie. Okazuje się, że pod błyszczącą powłoką kryje się dobre serce.
Rebeka nie była taka pewna. O tak, Hermiona z całą pewnością miała błyszczącą powłokę, która jednak składała się z gadzich łusek. Ze szkatułką łączyła się jakaś interesująca historia i Rebeka miała nadzieję, że któregoś dnia ją pozna.
Po kilku minutach jazdy orszak ślubny dojechał do niewielkiego kościółka, gdzie miała się odbyć uroczystość. Kenneth pomógł trzem damom wysiąść z powozu, po czym wprowadził siostrę do kościoła. Przywitała ich radosna kaskada organowej muzyki.
Catherine uściskała Beth, po czym weszła do kościoła, żeby zająć miejsce razem z kilkorgiem innych gości. Czekając na rozpoczęcie ceremonii, Kenneth przyglądał się siostrze z uczuciem pewnego smutku. Nie zdążyli się na nowo poznać i zżyć jako rodzeństwo, a już ją tracił.
Wyraz twarzy musiał go zdradzić, bo Rebeka od razu zareagowała.
- Nie martw się tak - powiedziała z animuszem. - Nie tracisz siostry, lecz zyskujesz zarządcę - dodała, zaglądając do kościoła. - No, już pora, Beth. Jack jest niesłychanie przystojny. I wygląda tak, jakby miał się zaraz przewrócić. Na szczęście Michael jako drużba na pewno go złapie, gdyby coś takiego się stało. Ach, Jack się uśmiechnął, bo wie, że już jesteś. Chyba to jakoś przeżyje.
Rebeka zaczekała, aż muzyka zacznie grać, i ruszyła środkiem kościoła, powolnym krokiem, przyciskając do piersi bukiet kwiatów. Ponownie włożyła suknię z bursztynowego jedwabiu i wyglądała prawie tak promiennie jak Beth.
Beth oparła laskę o ścianę i wzięła brata pod ramię. Kenneth uniósł brwi.
- Nie mam zamiaru paradować z laską - stwierdziła Beth zdecydowanie. Uśmiechnęła się do niego, z twarzą rozświetloną miłością i pewnością.
- Poza tym nie będzie mi potrzebna. Teraz oprę się na tobie, a później na Jacku - dodała.
Kenneth odpowiedział jej uśmiechem.
- Wyglądasz cudownie, Beth. Szkoda, że mama tego nie dożyła - powiedział z żalem i ze smutkiem.
Beth bukietem wskazała na sklepienie kościoła i witrażowe okna.
- Myślę, że mama mnie widzi - powiedziała.
Mocno zacisnęła dłoń na jego łokciu i ruszyli do ołtarza.
Po ceremonii para młoda i goście wrócili do Ashburton House na weselne śniadanie. Wszystkie kobiety, oprócz Rebeki, ocierały łzy wzruszenia. W dużym holu panował wesoły rozgardiasz. Dodatkowe zamieszanie przy zdejmowaniu płaszczy i kapeluszy powodował Ludwik Leniwy, który postanowił zdrzemnąć się na trenie ślubnej sukni Beth. Wreszcie całe towarzystwo przeszło do jadalni.
- Bardzo dziękuję tobie i Catherine za ten wspaniały dzień - powiedział Kenneth Michaelowi.
Przyjaciel lekceważąco machnął ręką.
- Ach, wszyscy lubimy śluby. Zawsze miałem dobre zdanie o Jacku Davidsonie, a twoja siostra jest urocza. Jej zamążpójście musi być dla ciebie dużą ulgą.
- A wy możecie to potraktować jako dodatkowe doświadczenie przed organizowaniem wesela Amy.
- Nic nie mów na ten temat - jęknął Michael. - Obawiam się, że przetrącę kark każdemu młodemu człowiekowi, który odważy się zaprosić ją na spacer w ogrodzie.
Kenneth uśmiechnął się, myśląc, że przyjaciel bardzo serio traktuje swoją rolę ojczyma. Dochodzili korytarzem do jadalni, kiedy ktoś gwałtownie zabębnił w drzwi wejściowe. Michael podszedł, aby otworzyć.
- Jakiś spóźniony gość? Chyba nikogo nie brakuje.
Drzwi otworzyły się i Hermiona wpadła do holu. Ignorując Michaela, jakby był lokajem, ruszyła wprost do Kennetha.
- Jak śmiesz! - pisnęła. - Najpierw włamujesz się do mojego domu, żeby mi ukraść biżuterię, a potem w najbezczelniejszy sposób zmuszasz Beth, żeby napisała i podziękowała mi za „oddanie klejnotów”. Ty... Ty potworze. Ty obrzydliwy łajdaku!
Oto była prawdziwa macocha. Kiedy rzuciła się do twarzy Kennetha z zakrzywionym palcami, złapał ją za rękę.
- Już za późno, abyś zmieniła zdanie, Hermiono - powiedział chłodno. - Mam dowody, że oddałaś biżuterię z własnej, nieprzymuszonej woli, więc protesty na nic się nie zdadzą.
- Kłamca! Nic takiego nie zrobiłam! - zawołała, wyrywając rękę. - Odpowiesz za kradzież!
- Czyżby? Kenneth wyjął z płaszcza list, dołączony do szkatułki.
- To mi wygląda na twoje pismo. Hermiona rozłożyła papier drżącymi rękami.
- To fałszerstwo! - krzyknęła. - To nie ja pisałam!
- Może napisałaś to w chwili roztargnienia, a potem zapomniałaś? Kenneth wyjął list z dłoni Hermiony, chcąc go zachować na przyszłość jako dowód.
Hermiona szykowała się do nowego wybuchu, kiedy rozległ się dźwięczny głos:
- Lady Kimball, jak to miło, że przyszła pani na weselne śniadanie. Beth bardzo się ucieszy. Jestem lady Michael Kenyon - mówiła dalej Catherine. - Nigdy nie byłyśmy sobie przedstawione, ale oczywiście znam panią z widzenia, jedną z najładniejszych kobiet w londyńskim towarzystwie. - Catherine uśmiechnęła się promiennie. - Byłam szalenie wzruszona, że dziś rano doręczono klejnoty. To bardzo dobrze o pani świadczy, kiedy przedkłada pani tradycję i uczucia nad własne korzyści.
Hermiona wpatrywała się w nią bez słowa, zaskoczona czarem i uprzejmością Catherine.
- Kiedy tylko przyniesiono biżuterię, napisałam do mojego szwagra, Ashburtona, o pani wielkodusznym geście. Zna go pani, prawda?
W jasnoniebieskich oczach Hermiony zapalił się chytry błysk.
- Nie, nigdy nie miałam zaszczytu poznania księcia.
- Wobec tego zaproszę panią na kolację, kiedy wróci do Londynu. Oczywiście, będzie to bardzo kameralny wieczór, bo jest w żałobie po żonie, ale chciałabym, żeby go pani poznała. To bardzo ważne, aby podjął właściwą decyzję, kiedy się znów będzie żenił.
Obie kobiety przyglądały się sobie przez długą, pełną napiętej ciszy chwilę. Potem Hermiona wykrzywiła usta w drapieżnym uśmiechu.
- Ponieważ ja także zostałam niedawno wdową, jestem pewna, że będziemy mieli z księciem wiele wspólnego.
Catherine uśmiechnęła się pogodnie.
- A teraz zapraszam panią na śniadanie. Beth będzie chciała pani osobiście podziękować za to, że mogła w dniu swojego ślubu nosić perły matki.
- Nie mogę zostać, lecz chciałabym złożyć jak najlepsze życzenia drogiej Beth - powiedziała Hermiona i roześmiała się perliście. - To śmieszne, że moja pasierbica jest zaledwie rok czy dwa lata młodsza ode mnie. Byłam prawie dzieckiem, kiedy wyszłam za Kimballa.
Kiedy obie kobiety poszły do jadalni, Kenneth spojrzał na Michaela.
- Może się mylę, ale wydaje mi się, że przed chwilą widziałem, jak twoja święta żona unieszkodliwiła węża, obiecując ślub z najbardziej poszukiwanym mężczyzną na rynku małżeńskim.
Michael zaśmiał się z uznaniem.
- Catherine jest niebezpieczną kobietą. Codziennie dziękuję niebiosom, że jest po mojej stronie.
- Mogłaby dawać lekcje dowodzenia Wellingtonowi. Myślałem jednak, że lubisz swojego brata. Okrucieństwem byłoby swatanie go z Hermioną.
- Stephen jest za rozsądny, aby dać się złapać takiej harpii - powiedział uspokajająco Michael. - Zanim Hermiona się zorientuje, że nie ma szans na to, żeby zostać następną księżną, będzie za późno, aby mogła twierdzić, że skradziono jej biżuterię.
- To nie ty się do niej włamałeś, co? - spytał Kenneth podejrzliwie. Michael uniósł brwi z arystokratycznym lekceważeniem.
- Ależ skąd! Nie mam pojęcia o włamywaniu się do czyjegoś domu.
- Raczej nie. Czy jednak któryś z twoich upadłych aniołów nie był szpiegiem rządowym? Taki człowiek może znać różne interesujące sztuczki.
Michael spojrzał na Kennetha z rozbawieniem.
- Bardzo możliwe, że wspomniałem Lucienowi coś o okropnym zachowaniu twojej macochy. Jest bardzo wrażliwy na sprawiedliwość. Być może podzielił się oburzeniem z którymś ze swoich mniej uczciwych znajomych.
- Znających się na włamaniach i fałszerstwach?
- Zapewne.
- Nie chcę nic więcej wiedzieć - powiedział z uśmiechem Kenneth. - Podziękuj w moim imieniu tym, którzy sobie na to zasłużyli.
- Od czegóż mamy przyjaciół? A teraz chodźmy. Musimy wznieść toast za parę młodą.
Jak wszystkie udane śniadania weselne, przyjęcie Beth i Jacka trwało do późnego popołudnia i zakończyło się radosnymi pożegnaniami, podziękowaniami i uściskami.
- Jadę w waszą stronę - powiedziała Lavinia, wciągając rękawiczki. - Mogę was zabrać.
Kenneth pokręcił głową.
- Zabierz Rebekę. Ja chcę się trochę przejść, korzystając z ładnej pogody.
- Mogę pójść z tobą? - spytała Rebeka. - Chciałabym po szampanie odetchnąć świeżym powietrzem.
- Będę rad z twojego towarzystwa - powiedział Kenneth, z uśmiechem podając ramię Rebece.
Pomyślała, że Kenneth świetnie wygląda. Pirat wysztafirowany na wesele. Westchnęła z ulgą, kiedy wyszli na ulicę.
- To był fantastyczny dzień, ale po całym tym zamieszaniu należy nam się trochę spokoju. Nie chcę uczestniczyć w żadnych przyjęciach towarzyskich przynajmniej przez najbliższe pół roku.
- Nie powinienem ci zatem przypominać, że w przyszłym tygodniu musimy wziąć udział w kolejnym balu.
- To prawda, u Strathmorów. Zupełnie zapomniałam - powiedziała Rebeka z grymasem. - Przypuszczam, że jakoś to wytrzymam. Kiedy szli ulicami Mayfair, Rebeka obserwowała Kennetha kątem oka. Mimo że od kilku tygodni malowała jego portret, nadal przyglądała mu się z przyjemnością. W takich chwilach kusiła ją myśl, aby jednak go dla siebie zatrzymać.
- Co się stało Hermionie? - zapytała, odrzucając niebezpieczne myśli. - Umierałam z ciekawości od chwili, gdy weszła do pokoju z uśmiechem wściekłego psa.
Kenneth opowiedział jej, jak macocha wpadła do Ashburton House z awanturą i została szybko poskromiona przez Catherine. Kiedy skończył, Rebeka roześmiała się wesoło.
- Ach, to cudowne! Hermiona jest przekupna i pomyślała, że Catherine jest taka sama.
- Catherine przekupna? - spytał zaintrygowany Kenneth. - Chyba czegoś w tym wszystkim nie rozumiem. O co chodziło?
- Kiedy Catherine powiedziała, że Ashburton powinien podjąć właściwą decyzję, dała do zrozumienia, iż chciałaby, aby się ożenił z kobietą, która nie urodzi mu syna - wyjaśniła Rebeka. - Dzięki temu syn Catherine zostanie dziedzicem tytułu.
- Rozumiem. Hermiona nie ma dzieci i prawdopodobnie jest bezpłodna. A ponieważ to piękna kobieta, może wpaść księciu w oko i tym samym, jak jej się wydaje, pasuje do planów Catherine.
- No, właśnie. A najśmieszniejsze jest to, że Catherine sama mi mówiła, że nie chciałaby, aby mały Nicholas dziedziczył rodzinny tytuł. Oczywiście, Hermionie nie przyszłoby to do głowy. Uważa, że każdemu zależy przede wszystkim na pieniądzach i władzy.
- O to zatem chodziło. Catherine jest sprytniejsza, niż myślałem. Rebeka spojrzała na niego spod oka.
- Nikt mi nie wmówi, że twoja macocha oddała biżuterię z własnej i nieprzymuszonej woli. Czy ktoś groził jej śmiercią w twoim imieniu?
- Mam wrażenie, że Michael poprosił jednego ze swoich przyjaciół z łotrowskimi koneksjami, aby zaaranżował kradzież klejnotów i sfałszowanie listu. Ale nie domagałem się potwierdzenia moich podejrzeń.
- Sprawiedliwość ponad prawem. Popieram.
Rebeka podniosła w górę bukiet, którzy trzymała w ręce, i wciągnęła słodki zapach kwiatów z oranżerii Ashburtonów.
- Czy gdybyś sprzedał tę biżuterię, wystarczyłoby ci pieniędzy na spłatę długów?
- Na pewno nie wszystkich, ale mam nadzieję, że dostanę dość, aby odciążyć hipotekę.
- A więc nie grozi ci już bankructwo. To cudownie!
- Na razie za wcześnie o tym mówić - stwierdził ostrożnie Kenneth. - Mam nikłe szanse. Jednakże jest coś, co mogę zrobić na pewno. W czasach mojego dziadka do majątku dołączono sąsiednią posiadłość, która się nazywa Ramsey Grange. Dom, całkiem niebrzydki, został wynajęty, a ziemię uprawia się razem z resztą Sutterton. Ponieważ Ramsey Grange ma oddzielną hipotekę, mogę spłacić dług i przekazać tę posiadłość Beth i Jackowi.
- Czyli będą zabezpieczeni, nawet jeśli Sutterton przepadnie - dokończyła cicho Rebeka. - Jesteś bardzo szlachetny.
Kenneth wzruszył ramionami.
- Beth należy się posag.
Na pewno jednak nie wszyscy bracia tak by się zachowali, będąc w trudnej sytuacji finansowej, pomyślała Rebeka. Jej pirat był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Znów powąchała kwiaty, snując romantyczne rozważania. Zapewne był to wpływ szampana.
- Czy to bukiet Beth? - spytał Kenneth.
- Powiedziała, że skoro jestem następna w kolejce do ołtarza, da mi swój bukiet, zamiast rzucać go między panny - wyjaśniła Rebeka z lekkim uśmiechem.
- Fałszywe zaręczyny mają niekończące się reperkusje.
- Nasze zaręczyny nie są fałszywe. Po prostu zamierzamy je zerwać, zanim dojdzie do ślubu.
- Ale jeszcze nie teraz. - Kenneth zatrzymał się i wyciągnął coś z kieszeni. - Zdejmij rękawiczkę z lewej ręki - rozkazał.
Rebeka posłusznie ściągnęła białą rękawiczkę. Kenneth wziął jej dłoń i wsunął na serdeczny palec piękny stary pierścionek. W słonecznym świetle zalśnił wspaniały brylant.
Rebeka wpatrywała się w swoją rękę. Wiedziała, że zgodnie z tradycją przywiązywano wielką wagę do właściwego wymiaru pierścionka, gdyż miał on gwarantować harmonijne współżycie. Ten pasował na nią doskonale. Przełknęła ślinę, walcząc ze łzami, choć nie miała pojęcia, dlaczego chce jej się płakać.
- Jest... bardzo ładny - wyjąkała.
- Ten pierścionek jest w rodzinie Wildingów od wielu pokoleń - burknął Kenneth. - Znalazłem go w szkatułce Hermiony i pomyślałem, że przyda się w uwiarygodnieniu zaręczyn.
Rebeka zacisnęła rękę.
- Będę pilnować tego pierścionka, dopóki nie będę musiała ci go oddać. Podniosła wzrok i w oczach Kennetha zobaczyła odbicie własnych uczuć. W pierścionku było coś zbyt intymnego, zbyt obiecującego.
Wciągnęła z powrotem rękawiczkę, zaczepiając cienką skórką o brylant. Wzięła Kennetha pod ramię i ruszyli w dalszą drogę. Wolała w tym momencie rozmawiać o interesach.
- Za trzy tygodnie jest ostatni dzień - powiedziała.
- Ostatni dzień czego?
- Oddawania prac na wystawę w Akademii Królewskiej. Termin mija dziesiątego kwietnia o północy. To wystarczy, abyś przygotował obraz. Oczywiście nie portret Lilith. - Co? - zawołał Kenneth, zatrzymując się w miejscu. - Ja miałbym dać obraz na wystawę? To absurd.
- Na pewno nie - odparła Rebeka. - Może trudno ci to zaakceptować, kapitanie, ale jesteś teraz profesjonalnym artystą. Najlepszy rytownik w Anglii będzie reprodukował twoje rysunki. Udział w wystawie to następny krok. Najlepszy sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę potencjalnych klientów.
Kenneth wyglądał tak, jakby mu ktoś dał mocno w głowę.
- Nawet jeśli potrafię malować, moje obrazy mogą być zbyt szokujące dla akademii.
- Jak mawia ojciec, artysta robi to, co musi. - Rebeka nie dawała za wygraną. - Co roku setki malarzy bierze udział w wystawie i pośród nich jest wielu ledwo przeciętnych artystów. Z twoim talentem masz poważną szansę. Jeśli twoje obrazy okażą się zbyt szokujące... to trudno. Maluj dalej i zgłoś się za rok.
Kenneth wpatrywał się w Rebekę przez długą chwilę z napiętym wyrazem twarzy.
- Dam obraz na wystawę, jeśli i ty to zrobisz - zdecydował wreszcie z uśmiechem.
- Ja?! - pisnęła Rebeka. - Bzdura. Nie ma powodu, żebym się zgłaszała.
- Aha, wszystko zależy od punktu widzenia, co? Nie musisz wprawdzie sprzedawać obrazów, żeby mieć z czego żyć, ale moim zdaniem powinnaś wziąć udział w wystawie. Masz talent, a zatem go uszanuj - dodał lekko złośliwie.
Kenneth powtórzył jej własne słowa.
- Szanuję moje prace - stwierdziła obronnym tonem. - Zawsze wypróbowuję nowe techniki i staram się malować coraz lepiej.
- To za mało - powiedział Kenneth, biorąc ją za ramiona. - Pamiętasz przypowieść biblijną o człowieku, który schował swój talent, żeby go nie używać? To właśnie robisz. Jesteś fenomenalnie utalentowaną artystką i masz moralny nakaz podzielenia się talentem z innymi. Daj ludziom szansę, aby mogli się wzruszyć, ucieszyć czy nawet rozzłościć, oglądając twoje obrazy.
Rebeka usiłowała odwrócić wzrok, ale szare oczy Kennetha działały na nią hipnotyzujące.
- Czego się boisz? - spytał cicho. - Przecież nie klęski. Twoje obrazy są genialne i sama o tym wiesz.
Zdołała odzyskać wiarę w siebie po załamaniu spowodowanym śmiercią matki. Dlaczego zatem na myśl o pokazaniu obrazów na wystawie jej serce zaczynało się tłuc jak przerażony zając? Jaka była prawdziwa przyczyna?
- Boję się pokazać tyle z siebie obcym - powiedziała.
- Rozumiem, ale musisz się przemóc - stwierdził Kenneth. - Każdy artysta wystawia się na osąd obcych ludzi. Każdy pisarz. Każdy muzyk. Przynajmniej ci, którzy są dobrzy. Czy myślisz, że się cieszę na myśl o tym, że moje prywatne przeżycia będą dostępne dla każdego, kto ma parę szylingów? A jednak moje rysunki, bez wyrażenia w nich moich odczuć, nie przemówią do nikogo. I to samo dotyczy ciebie. Jeśli będziesz chowała swój talent, w końcu go stracisz. Och, oczywiście, zawsze potrafisz namalować ładny obrazek, ale ryzykujesz utratę zdolności do dotknięcia głębi duszy człowieka. Rebeka intuicyjnie wyczuwała, że Kenneth ma rację.
- Wiesz, gdzie człowieka ugodzić, kapitanie - mruknęła i głęboko odetchnęła. - Dobrze. Zgłoszę się na wystawę, jeśli ty to zrobisz.
- Zgoda! - Kenneth pochylił się i lekko musnął wargami jej usta. - Za nasz wspólny sukces.
Zadrżała pod jego dotykiem. Dlaczego Kenneth zawsze wprowadzał takie zamieszanie do jej myśli? Zanim pojawił się w Seaton House, obiecała sobie, że nigdy nie będzie wystawiać swoich prac. Teraz, idąc z nim razem do domu, czuła na myśl o wystawie radosne podniecenie. Kenneth ma rację. Musi się odważyć.
Kiedy Kenneth wrócił po kolacji do swej pracowni, przez kilka minut przyglądał się obrazowi Lilith. Brakowało mu tylko ostatecznej warstwy werniksu. Szkoda, że nie będzie mógł go nikomu pokazać. Ten obraz zawsze będzie bliski jego sercu, i nie tylko dlatego, że dzięki niemu ostatecznie pokonał wewnętrzny opór wobec posługiwania się farbami olejnymi. Najważniejszy był wizerunek Rebeki jako uwodzicielki.
Zasłonił obraz i odstawił go pod ścianę, po czym postawił na sztalugach nowe płótno. Już wcześniej zagruntował je na czerwono. Ten obraz nie wymagał długotrwałego szkicowania i próbnych kompozycji, ponieważ miał go w głowie od wielu lat.
Musiał przy tym wrócić do dawnych cierpień, malując szybko i z pasją. Czerwone tło podkreśli wściekłość. Dzieło będzie zupełnie niepodobne do zimnych, szczegółowych obrazów historycznych, tak ukochanych w akademii. Wszyscy, może z wyjątkiem Rebeki, znienawidzą go.
Ale był to obraz, który Kenneth musiał namalować.
Dobrowolnie przywołał w pamięci wizerunek i straszliwy, związany z nim koszmar. Ból, który z latami się zmniejszył, ale nigdy nie zniknął zupełnie.
Z oczami błyszczącymi od łez wziął węgiel i zaczął szkicować.
Bardzo cienkim pędzelkiem Rebeka położyła lekki cień w kąciku oka korsarza. Chciała już domalować kolejną kreskę, ale uśmiechnęła się i odeszła od sztalug. Łatwiej było zacząć obraz, niż go skończyć. Zawsze pragnęła jeszcze coś dodać, domalować, kontynuować, dopóki nie osiągnie perfekcji. I równie trudno było zaakceptować, że perfekcja nie istnieje i można najwyżej zniszczyć to, co się do tej pory zrobiło.
Kończąc pracę, która tak ją do tej pory absorbowała, Rebeka odczuła pustkę. Pocieszała się, że przynajmniej w tym wypadku zakończenie pracy oznaczało, że nie będzie już dłużej musiała bez przerwy myśleć o swoim modelu i jego wspaniałym ciele. Teraz może myśleć o nim tylko przez jakieś dziesięć, dwanaście godzin dziennie.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i do pracowni weszła Lavinia.
Rebeka westchnęła.
- Naprawdę mogłabyś nauczyć się pukać.
- Pukałam. Trzy razy. Nie słyszałaś.
- Przepraszam. - Rebeka wyjrzała przez okno. Było późne popołudnie. Znów zapomniała o obiedzie. - Napijesz się herbaty? - zaproponowała Lavinii.
- Niestety, nie mam czasu. Przyniosłam ci suknię, którą moja pokojówka poprawiła dla ciebie na bal u Strathmorów. Dałam ją tej twojej dziewczynie, Betsy. Zapowiada się na niezłą pokojówkę. Na pewno bardziej niż ty interesuje się modą.
- Przepraszam. Kiedy zbliża się ostateczny termin w akademii, robi się straszne zamieszanie.
- Zauważyłam. Anthony kończy swoją historyczną serię i jest bardzo niegrzeczny. Ale dlaczego ty jesteś taka zajęta? Czyżbyś się w końcu zdecydowała dać swoje prace na wystawę?
Rebeka nieśmiało kiwnęła głową.
- Brawo! Nareszcie! Co chcesz pokazać?
- Pewno ten tutaj, który właśnie skończyłam, i jeszcze jeden - dodała, wskazując na sztalugi. - Chcesz zobaczyć mojego korsarza?
- Jasne.
Lavinia podeszła do sztalug i gwizdnęła z podziwem.
- No, no. A co myśli o tym Kenneth?
- Jeszcze nie widział skończonego obrazu. Oczywiście nie zgłoszę go, jeśli Kenneth będzie miał coś przeciwko temu.
- Gdyby tak się stało, zignoruj go i daj obraz na wystawę. Wszystkie kobiety, które kochają sztukę i mężczyzn, będą ci wdzięczne.
- Co masz na myśli? - spytała Rebeka, marszcząc brwi.
- Uchwyciłaś istotę męskości - stwierdziła Lavinia z figlarnym uśmieszkiem. - Twój korsarz jest wymarzonym kochankiem dla każdej kobiety. Ciemny. Niebezpieczny. Porywający. Kiedy jednak kobieta spojrzy mu głęboko w oczy, widzi, że istnieje tylko dla niej. Krótko mówiąc, moja droga, to czysta namiętność.
- Żartujesz - zatrwożyła się Rebeka.
- Trochę przesadzam, ale nie żartuję. Jeśli tak go widzisz, musisz za niego wyjść. - To tylko obraz, Lavinio. Olej na płótnie. Romantyczny portret byłego oficera. A nie deklaracja miłości aż po grób.
- Tak ci się wydaje. Pół życia spędziłam wśród artystów i czegoś się jednak nauczyłam. Większość z was nie rozpoznaje własnych uczuć, dopóki nie weźmie do ręki ołówka. Jeśli go nie chcesz, to ja go sobie wezmę, dobrze?
Rebeka wybuchnęła śmiechem.
- Kenneth nie jest szalem, który mogę pożyczyć albo dać w prezencie. I chciałabym ci przypomnieć, nawet jeśli zabrzmi to nietaktownie, że już mu raz zrobiłaś propozycję, której nie przyjął.
- I wcale na to nie liczyłam, ale był tak zasadniczy, że nie mogłam się powstrzymać. Gdyby się jednak zgodził, nie wahałabym się ani chwili.
Rebeka pokręciła głową.
- Jesteś beznadziejna.
- Być może - przyznała Lavinia, przyglądając się obrazowi. - Mówiąc poważnie, to cudowny obraz. Twoje najlepsze płótno do tej pory. Co jeszcze chcesz pokazać?
Rebeka zawahała się, nie chcąc mówić o obrazie przedstawiającym spadającą kobietę.
- Jeszcze nie wiem.
- Najważniejsze, żebyś coś pokazała. Na wystawie powinno być więcej kobiecych płócien. W końcu będą musieli przyjąć kobiety na członków. Musisz być na to przygotowana.
Lavinia odeszła od sztalug.
- A kiedy będziesz na balu, nie daj się przyłapać w kompromitującej sytuacji. Tym razem mnie tam nie będzie.
- Jestem skompromitowana i zaręczona. Jak jeszcze mogłabym zaszkodzić mojej reputacji?
- Kobieta tak utalentowana jak ty bez trudu wymyśli kolejny sposób, żeby się skompromitować w towarzystwie. Postaraj się panować nad sobą.
- Niczego nie obiecuję - powiedziała Rebeka ze śmiechem.
Kiedy Lavinia wyszła, Rebeka powtórnie przyjrzała się obrazowi. Czysta namiętność? Z niepokojem stwierdziła, że Lavinia ma rację. Tak jak wcześniej tłumaczyła Kennethowi, farba była środkiem wyrazu i wiernie oddała jej ukryte pożądanie. Na szczęście niewiele osób potrafi to zobaczyć tak wyraźnie jak Lavinia.
Rebeka przypomniała sobie wieczór, kiedy się kochali z Kennethem, i ogarnęło ją ciepło. Oczyma wyobraźni zobaczyła jego ciało pochylone nad nią i odwróciła się od sztalug z zaciśniętymi wargami. Bardzo by chciała uczcić zakończenie pracy nad obrazem z mężczyzną, który był jego inspiracją. Jeden namiętny wieczór wcale jej nie zadowalał.
A jednak obawiała się poddać pragnieniom, choć wiedziała, że obojgu sprawiłoby to radość. Zbyt łatwo mogłaby się przyzwyczaić do wspólnego łóżka. Jej osąd już się wypaczył; gdyby zostali kochankami, byłaby skazana na łaskę uczuć. Gdyby zaś straciła kontrolę nad uczuciami, byłaby zgubiona. Lepiej poprzestać na przyjaźni.
Jako przyjaciółka mogła jednak pójść teraz do pracowni Kennetha i zobaczyć, jak mu idzie praca. W końcu termin oddawania obrazów na wystawę mijał następnego dnia. Oboje powinni być gotowi.
- To ja. Mogę wejść? - spytała, stukając do drzwi pracowni Kennetha.
- Oczywiście.
Kenneth odłożył paletę i pomasował zesztywniałe mięśnie karku. Rebeka wyglądała rozkosznie w granatowej sukni, z włosami ściągniętymi do tyłu czerwoną wstążką. Czerwień nie pasowała w zasadzie do rudych splotów, ale Rebece udało się wybrać doskonale pasujący odcień. Kenneth spojrzał na wijące się wokół jej twarzy loki, podkreślając szczupłą szyję, po czym odwrócił wzrok.
- Przyjemnie na ciebie popatrzeć - powiedział. Rebeka rozejrzała się po pokoju.
- Nasza osobowość odbija się w naszych pracowniach - stwierdziła. - Pracownia ojca jest elegancka. Moja jest przytulna. Twoja ma w sobie coś wojskowego, co bywa rzadkie u artystów, ale bardzo przydatne, kiedy ma się tak mało miejsca. Ty natomiast - spojrzała na Kennetha - wyglądasz tak, jakbyś nie spał przez tydzień. Jak ci idzie praca?
Kenneth pomyślał o niesamowitym wysiłku, jaki wkładał w malowanie od czasu ślubu Beth. O tym, jak bardzo przeżywał na nowo koszmary z przeszłości. Postanowił jednak, że obrazy będą mówić same za siebie, kiedy przyjdzie czas.
- Będę spał, jak oddamy obrazy. Jestem szalenie wdzięczny, że sir Anthony jest zajęty swoimi dziełami i niezbyt często mnie potrzebuje. W przeciwnym razie nie zdążyłbym z moimi płótnami.
Rebeka przelotnie rzuciła okiem na sztalugi. Odkąd Kenneth namalował Lilith, traktowała go jak równorzędnego malarza, a nie jak ucznia. Już to dodało mu odwagi.
- Chcesz dać więcej niż jeden obraz?
- Tak, dwa. Powiązane ze sobą - wyjaśnił Kenneth i westchnął. - Pierwszy jest z całą pewnością nie do zaakceptowania przez akademię, a drugi... nie wiem czy dużo lepszy. Jednakże wyraziłem w nich to, co chciałem wyrazić.
- Od czasu do czasu akademia zaskakuje nas, przyjmując coś nowego i mocnego. Może i z tobą tak będzie. - Rebeka zawahała się przez chwilę. - Poprośmy ojca po kolacji, żeby spojrzał na twoje obrazy. On jeszcze nie wie, że oboje zamierzamy zaproponować prace na wystawę.
- Nie możemy tego dłużej odkładać - powiedział Kenneth, rzucając Rebece żartobliwe spojrzenie. - Czy w końcu zobaczę korsarza?
- Nawet teraz, jeśli chcesz - odparła Rebeka, spoglądając na sztalugi. - Mogę zobaczyć twój obraz? Kenneth pokręcił głową.
- Wolałbym poczekać i pokazać go równocześnie tobie i ojcu. Ty mogłabyś go zbyt łagodnie ocenić.
- Przesadzasz z moją dobrocią - rzuciła ze śmiechem Rebeka, podchodząc do okna. - Nigdy nie powiedziałam niczego nieprawdziwego o twoich pracach.
Przyglądał jej się ukradkiem, zasłaniając sztalugi. Materiał jej sukni poruszał się płynnie, jakby niewiele nosiła pod spodem. Suknia była zapinana z przodu. Wygodnie dla Rebeki i bardzo kusząco. Miała tak cudowne małe piersi...
Poczuł przypływ pożądania i spojrzał na pędzle. Na szczęście był ostatnio bardzo zajęty, bo nie wiadomo, co mogłoby się zdarzyć.
- Prowadź - powiedział. - Czy obraz jest straszny?
- Nie wiem. Przed chwilą widziała go Lavinia - dodała przez ramię, wychodząc z pokoju. - Zareagowała dość nerwowo, ale się jej podobał.
Kiedy weszli do jej pracowni, Rebeka bez słowa wskazała na sztalugi przy północnym oknie. Były odwrócone od drzwi, tak że pełne światło padało na płótno. Kenneth podszedł bliżej, ciekaw, jak go przedstawiła Rebeka, i znieruchomiał.
Cisza się przedłużała.
- Nie podoba ci się - powiedziała cicho Rebeka.
- To wspaniały obraz - powiedział Kenneth, starając się zachować taką samą neutralność, jaką okazała Rebeka na widok swego aktu. - Tylko czuję się trochę... oszołomiony. Wyglądam tu tak dramatycznie...
Musiał oddzielić swój osąd od faktu, że spoglądał we własne oczy namalowane na płótnie. Zaczął oceniać obraz kawałek po kawałku.
Orientalne zasłony i perski dywan, przerzucony przez oparcie sofy, były bogate w kolorze, choć przytłumione, stwarzając wrażenie egzotyki bez odwracania uwagi od głównego tematu. Rebeka potrafiła w cudowny sposób oddać bogatą strukturę kilkoma zaledwie pociągnięciami pędzla.
Szary Duch wyglądał wspaniale jako dziki kot. Z pędzelkami futra przy uszach, z dodanymi paskami i dwa razy większy, mimo wszystko był podobny do modela.
Kenneth wrócił wzrokiem do korsarza. Silna, wyniosła postać na sofie przypominała tygrysa na czatach, rzucając widzowi wyzwanie obwiedzionymi na czarno oczami. Kenneth starał się patrzeć na niego jak na kogoś obcego.
- Uchwyciłaś istotę kogoś, kto żyje wśród gwałtu - powiedział powoli. - Człowieka twardego. Nawet brutalnego. Człowieka pozbawionego iluzji, który musiał zabijać albo zginąć. To przykuwa uwagę. Ale też sprawia, że obraz jest wspaniały - dodał, gestem wskazując profil odbity na ścianie za korsarzem, gładkiej i czarnej jak wypolerowany obsydian. - To pokazuje, ile dusza twojego pirata musiała za wszystko zapłacić. Stracił wiele z tego, co sprawia, że warto żyć. I teraz, znając cenę, jaką zapłacił za przeżycie, nie jest pewien, czy nie lepiej byłoby zginąć.
- Czy tak właśnie widzisz siebie? - spytała cicho Rebeka. Pomyślał o przeżytych bitwach i o Marii.
- Bywały chwile, kiedy tak uważałem. A jednak to nie jestem prawdziwy ja. Odnalazłaś głęboko schowaną część mojej natury i przerobiłaś ją na coś uniwersalnego i porywającego. Oddasz ten obraz jutro?
- Nie masz nic przeciwko temu?
- Nie jestem zachwycony ukazywaniem mojej obolałej duszy londyńskiemu towarzystwu, ale jakoś to przeżyję. Tych, którzy potrafią to docenić, obraz naprawdę poruszy.
Kenneth przeniósł wzrok z płótna na Rebekę.
- A jak zareagowała Lavinia?
- Znasz Lavinię - odparła ze śmiechem Rebeka. - Powiedziała, że ten obraz to sama namiętność i że jeżeli tak cię widzę, to powinnam naprawdę za ciebie wyjść. Co jest, oczywiście, kompletną bzdurą.
Kenneth powściągnął westchnienie. Szkoda, że Rebeka jest tak negatywnie nastawiona do małżeństwa. On sam, im częściej o tym myślał, tym bardziej akceptował ten pomysł.
- Chciałbym pana o coś poprosić, sir Anthony - powiedział Kenneth pod koniec kolacji.
Sir Anthony spojrzał na Kennetha ze zdumieniem. Rebeka domyśliła się, że sekretarz ojca po raz pierwszy go o coś prosił.
- Nie wiem, czy Rebeka panu wspominała, ale sam jestem trochę artystą - mówił dalej Kenneth.
Rebeka ucieszyła się, że Kenneth na tyle w siebie uwierzył, iż mógł to powiedzieć. Natomiast sir Anthony wyglądał jak ktoś zbyt często nagabywany przez malarzy amatorów, przeceniających swoje zdolności.
- Kenneth jest naprawdę dobry, ojcze. Zaproponowałam, żeby wykorzystał jedną z pustych sypialni na poddaszu na swoją pracownię.
Sir Anthony uniósł brwi.
- Wygląda na to, że dużo się tu dzieje za moimi plecami. Nic dziwnego, że tak się pan zna na sztuce, Kenneth. O co chce mnie pan prosić?
- Myślałem, żeby dać dwa obrazy na wystawę do Akademii Królewskiej - kontynuował Kenneth, bawiąc się nerwowo widelcem. - Pewnie nie zostaną przyjęte, ale... Czy nie zechciałby pan rzucić na nie okiem i powiedzieć, co pan o nich myśli?
Sir Anthony odłożył serwetkę na stół i wstał.
- Jak pan chce, ale ostrzegam, że jestem surowym krytykiem.
- Nawet dla własnej córki - stwierdziła z przekonaniem Rebeka, kiedy przypomniała sobie pierwsze lekcje. Ojciec akceptował tylko jej najlepsze prace. Ona również wstała. - Kiedy będziemy na strychu, ojcze, czy mógłbyś spojrzeć na dwa obrazy, które zamierzam oddać do akademii?
- Wreszcie się zdecydowałaś. Najwyższy czas. Przypuszczam, że to pański wpływ - dodał do Kennetha. - Zaręczyny najwyraźniej służą wam obojgu.
- Wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi - podkreśliła Rebeka.
- Bardzo dobrze. No, to chodźmy zobaczyć wasze dzieła, żebym mógł wrócić do pracy.
Ojciec ruszył do drzwi. Kenneth przepuścił przodem Rebekę. Miał nieodgadniony wyraz twarzy, choć był wyraźnie spięty. Nic dziwnego, skoro malowanie tyle dla niego znaczyło, a miał być oceniany przez jednego z najlepszych artystów w Anglii. Jeśli ojciec będzie zbyt surowy, pomyślała Rebeka, Kenneth straci całą wiarę w siebie.
Ona także czuła się zdenerwowana. Nigdy do tej pory nie prosiła ojca o zawodowy osąd. Co gorsza, jej obrazy były bardzo osobiste.
Najpierw weszli do pracowni Rebeki. Wskazała portret Kennetha na sztalugach przy oknie.
- Oto Korsarz.
Sir Anthony uważnie obejrzał płótno córki.
- Doskonały. Obraz pokazuje zarówno bohatera, jak i człowieka. Nikt pana nigdy lepiej nie sportretuje, Kenneth. To płótno na pewno znajdzie się na wystawie. I odniesie wielki sukces.
Rozbawiony wzrok sir Anthony'ego wyraźnie mówił, że widzi w obrazie tę samą zmysłowość, którą zauważyła Lavinia. Na szczęście nic nie powiedział.
- Co jeszcze chcesz pokazać? - spytał sir Anthony, rozglądając się wokół. Rebeka, z rosnącym zdenerwowaniem, poprowadziła go do obrazu spadającej kobiety, stojącym na innych sztalugach.
- Myślę, że nazwę go Transformacja.
Obaj mężczyźni wlepili wzrok w obraz. Na policzku sir Anthony'ego zadrgał mięsień.
Dla zwykłego widza obraz był romantycznym przedstawieniem jakiejś egzotycznej sceny. Ukazywał wnętrze krateru wulkanu na wyspie na Pacyfiku. Dolna część płótna była kipiącym piekłem płynnej lawy i falującego dymu.
Wysoko na brzegu krateru grupa jaskrawo ubranych wyspiarzy obserwowała młodą kobietę, która oddała się pogańskim bożkom wulkanu. Opadała swobodnie, z wyciągniętymi ramionami; czarne włosy i jasna suknia wirowały wokół szczupłego ciała. Na twarzy kobiety widniał wyraz zachwytu i całkowitego poddania, które wyrażały także nieodparte pragnienie bycia poza ludzkim złem i pożądaniem.
Obraz powstał pod wpływem uwagi Kennetha, że nie czuje się strachu, gdy śmierć jest nieunikniona. Rebeka chciała uchwycić niezwyciężoną duszę w obliczu śmierci, spokój pośród tragedii. Jakieś tajemnicze działanie umysłu przekształciło żal za matką w tę pogańską księżniczkę. Jednakże mimo sukcesu artystycznego nie udało jej się odnaleźć wewnętrznego spokoju, którego tak pragnęła.
Sir Anthony głośno przełknął ślinę.
- Nikt go do końca nie zrozumie, ale wszyscy będą ten obraz podziwiali. Przeszłaś samą siebie. Kenneth, kolej na pana.
Kiedy ojciec odwrócił się i podszedł do drzwi, Rebeka zobaczyła łzy w jego oczach. Powinna była wiedzieć, że ją zrozumie.
- To wspaniały obraz - wyszeptał Kenneth i ruszył za sir Anthonym. Rebeka spojrzała na portret korsarza. Bohater i człowiek. Niezły opis Kennetha. Poszła za mężczyznami do małej pracowni na końcu strychu. Kiedy weszła do środka, Kenneth zapalał świece. Szybko rozejrzała się wokół i stwierdziła, że Lilith nie widać. Ciekawa była reakcji ojca na ten obraz. Przypuszczalnie wulkan wybuchłby w ich domu.
Kenneth wziął obraz i postawił go na łóżku, opierając o ścianę. Na tym samym łóżku, gdzie oddała mu swoje dziewictwo, pomyślała przelotnie Rebeka. Potem spojrzała na płótno i wszystkie inne myśli zniknęły.
Kenneth namalował nocną egzekucję. Większość obrazu była zacieniona i przeraźliwe światło oświetlało jedynie kilku hiszpańskich partyzantów rozstrzeliwanych przez francuski pluton egzekucyjny. Rebeka domyśliła się, że obraz musiał powstać szybko, przypominał bowiem w stylu akwarelę, mając w sobie jednak głęboką, sięgającą do wnętrza moc.
Groźni francuscy żołnierze byli anonimowi: jednakowi w niebieskich mundurach, z twarzami ocienionymi wysokimi czapkami. Hiszpańscy partyzanci byli indywidualnymi ludźmi o wyraźnych, odrębnych rysach twarzy. Kilku mężczyzn leżało, umierając, na ziemi, pośród nich ksiądz z krucyfiksem w dłoni. Głównym punktem obrazu był młody mężczyzna, z wzniesionymi rękami i kulami rozdzierającymi mu pierś. Białą koszulę splamiły już strużki krwi. Obraz był gwałtownym protestem przeciwko okrucieństwom wojny.
- Rozumiem pańskie wątpliwości - powiedział sir Anthony. - Akademia nie przepada za zbyt emocjonalnymi pracami. Jak go pan nazwał?
- Navarra, 5 listopada 1811 - odparł Kenneth.
- Proszę mi pokazać drugi obraz - zażądał krótko sir Anthony.
Rebeka spojrzała na ojca ze zdziwieniem. Mimo że sam malował w stylu klasycznym, musiał przecież docenić jakość pracy Kennetha.
- Są ze sobą powiązane - wyjaśnił Kenneth, zdejmując obraz ze sztalug i ustawiając go na łóżku obok sceny egzekucji. - Nazwałem go Hiszpańska pieta.
Płótno było jeszcze bardziej wstrząsające. Słowo „pieta”, oznaczające po włosku „żal”, używane było na ogół w klasycznym znaczeniu w sztuce chrześcijańskiej - wyobrażeniu Matki Boskiej podtrzymującej zmarłego syna. Kenneth wzorował się na pozie sławnej rzeźby, którą Michał Anioł wykonał dla Bazyliki Świętego Piotra.
Jednakże jego wersja była pozbawiona klasycznych ograniczeń. Na płótnie, bardziej szczegółowym niż scena egzekucji, przedstawił Hiszpankę w średnim wieku, tulącą do siebie ciało młodzieńca, który był główną postacią pierwszego obrazu. Z głową odrzuconą do tyłu rozpaczała nad losem zamordowanego syna.
Obraz był ponadczasowy, wstrząsający. Przebił się aż do bolesnego sedna własnego żalu Rebeki. Wpatrywała się weń dosłownie sparaliżowana swoją reakcją, przerażona, że za chwilę zacznie płakać i nie będzie w stanie się powstrzymać.
Z trudem oderwała wzrok od płótna i spojrzała na ojca. Przyglądał się obrazowi z twarzą pozbawioną wyrazu. Była wściekła z powodu jego milczenia. Czyż nie czuł zdenerwowania Kennetha?
Wreszcie sir Anthony przerwał napiętą ciszę.
- Musi się pan jeszcze wiele nauczyć, zanim zostanie pan wielkim malarzem, Kenneth. Ale już teraz jest pan wielkim artystą.
Sir Anthony odwrócił się i wyszedł z pracowni. Kenneth spoglądał za nim zaskoczony, nie wiedząc, jak interpretować jego słowa.
- Gratuluję, kapitanie - powiedziała Rebeka, kiedy była już pewna, że głos jej nie zadrży. - Otrzymałeś najwyższą pochwałę.
Kenneth westchnął i pomasował kark.
- A co ty myślisz o moich obrazach, Rebeko?
- Są nadzwyczajne - stwierdziła szczerze. - Wywołują miłość i nienawiść. Pieta jest tak poruszająca, że z trudem mogę na nią patrzeć. Te obrazy muszą być na wystawie. Mam nadzieję, że zostaną przyjęte.
- Nawet jeśli ich nie zaakceptują, poproszę Hamptona, żeby je wykorzystał do mojej serii sztychów. Tak czy inaczej będą oglądane.
Rebeka jeszcze raz rzuciła okiem na Pietę, zatrzymując wzrok dłużej na scenie egzekucji.
- Byłeś świadkiem tych zdarzeń - stwierdziła.
- To są dwa podstawowe obrazy w mojej galerii koszmarów - wyszeptał Kenneth. Blizna na jego twarzy zbielała. - Jako oficer wywiadu często przemierzałem konno Hiszpanię, zawsze w mundurze, żeby mnie nie zastrzelono jako francuskiego szpiega. Do moich zadań należało odwiedzanie grup partyzanckich i zbieranie informacji. Najczęściej pracowałem z tymi właśnie ludźmi i z nimi mnie złapano, kiedy otoczyli nas Francuzi. Jako oficer brytyjski byłem traktowany z wielkim szacunkiem. Francuzi dali mi wina i zazdrościli, że być może zostanę odesłany do Paryża, jeśli nie uda się zaaranżować wymiany.
Jego oczy były bardzo ciemne, prawie czarne.
- I kazali ci patrzeć na śmierć twoich przyjaciół - powiedziała cicho Rebeka.
- Nie kazali. Ale gdybym tego nie zrobił, to byłoby... - zawahał się, szukając odpowiedniego słowa - niehonorowe. Tchórzliwe. Musiałem być świadkiem ich odwagi i poświęcenia.
- I od tej pory nawiedzają cię w snach. To szlachetny nagrobek stwierdziła Rebeka, wskazując na obrazy.
- Oni woleliby żyć - rzucił ponuro.
Rebeka niechętnie znów spojrzała na Pietę. Mogła już na nią patrzeć z pewną bezstronnością. Mimo to rozpacz bijąca z obrazu poruszała ją może dlatego, że była kobietą. Jak to jest, zastanawiała się, nosić w sobie dziecko, urodzić je w bólach, wychowywać z miłością, a potem ujrzeć je zamordowane. Nawet wyobrażanie sobie tego było nie do wytrzymania.
- Czy ten młody mężczyzna był twoim bliskim przyjacielem? - spytała ze ściśniętym gardłem.
- Eduardo był najmłodszym bratem Marii. Miał zaledwie siedemnaście lat, kiedy zginął.
Rebeka przyjrzała się twarzy chłopca, odnajdując w niej podobieństwo do kochanki Kennetha, której szkic widziała.
- Mówiłeś, że Marię zabili Francuzi. Ona też została rozstrzelana?
- Nie. - Kenneth zamknął oczy. Po twarzy przemknął mu wyraz bólu. - Pewnego dnia namaluję tę scenę. I wtedy może pozbędę się koszmarów. - Otworzył oczy. - Ty mnie nauczyłaś, że ból można wyrazić poprzez sztukę. To kolejny mój dług wobec ciebie, którego nigdy nie zdołam spłacić.
Rebeka się odwróciła. Za dużo było między nimi emocji, za dużo ciepła.
- Nic mi nie jesteś winien. Ja również skorzystałam na naszej przyjaźni.
- Wiem, że wszystkie obrazy muszą być dostarczone do akademii jutro przed północą - powiedział Kenneth, zmieniając temat. - I co dalej?
- Komitet Wieszający - prawda, że to właściwa nazwa? - składa się z kilkunastu akademików. Oni decydują o przyjęciu, zazwyczaj akceptują około tysiąca obrazów. Nie ocenia się jedynie prac członków akademii, takich jak ojciec, wuj George i lord Frazier. Ich obrazy zawsze wiszą na wystawie.
- Oni są także akademikami? Nie wiedziałem.
- Wuj George jest jednym z dwóch należących do akademii rytowników. Frazier jest tylko członkiem stowarzyszonym. Pominięto go kilka razy, kiedy zwalniało się miejsce pełnego członka i podejrzewam, że jest z tego bardzo niezadowolony, ale ambicja nie pozwala mu o tym mówić.
- Szkoda, że talent i dyscyplina Fraziera nie są tak wielkie jak jego duma - stwierdził ironicznie Kenneth. - Jak się dowiemy, czy nasze obrazy zostały przyjęte? Czy wywieszają listę?
- Nie. Kiedy już wiadomo, że szacowne grono dokonało wyboru, trzeba iść do akademii i spytać portiera o los swego dzieła. Ludzie stoją w kolejce, a portier z przyjemnością wykrzykuje głośne „nie”, gdy ktoś nie jest przyjęty. To szalenie żenujące.
- Przypuszczam, że to właśnie mnie czeka - skrzywił się Kenneth.
- Odmowa nie oznacza, że twoja praca nie jest nic warta.
- Po pochwałach twoich i twego ojca przeżyję odrzucenie akademii - stwierdził z uśmiechem Kenneth.
Rebeka znów zobaczyła niepokojące ciepło w jego oczach. Przypominało jej tę chwilę, kiedy się kochali. Przeszła przez mały pokój.
- O tym, gdzie obraz został powieszony, można się dowiedzieć w dniu werniksowania, kiedy artyści mogą dokonywać drobnych zmian - wyjaśniła Rebeka. - Pan Turner potrafił praktycznie przemalować całe wspaniałe płótno na jeszcze wspanialsze - dodała z uśmiechem.
- Jak można powiesić tysiąc obrazów?
- Bardzo blisko siebie. Ramy się niemal dotykają. Poza tym Sala Wielkich Wystaw jest ogromna. Obrazu, który wisi pod sufitem, prawie nie widać. Lepsze to niż nic, choć przypuszczam, że niewiele pomaga karierze artysty.
- Przyjęcie obrazu jest najwyraźniej jedynie pierwszą przeszkodą w całym wyścigu - stwierdził zamyślony Kenneth. - To dziwne, że mogę w tak naturalny sposób rozmawiać o malarstwie i wystawie. Wychowywano mnie na właściciela ziemskiego, a przeznaczenie sprawiło, że zostałem żołnierzem. Jeszcze trzy miesiące temu nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostać artystą.
Rebeka spojrzała na nieregularne rysy twarzy, potężne ciało i pomyślała o korsarzu. Być może Kenneth nie dla każdej kobiety byłby tajemniczą, romantyczną fantazją, ale dla niej z pewnością jest. Położyła rękę na klamce, wiedząc, że powinna jak najszybciej wyjść.
- Może los doprowadził cię do malarstwa okrężną drogą - powiedziała. - Miałeś talent, a wojna podsunęła ci temat do wielkiej sztuki. I w rezultacie powstało coś wyjątkowego.
Odwróciła się i prędko wyszła, żeby nie znaleźć się ramionach Kennetha.
Kenneth gwizdnął cicho, kiedy weszli z Rebeką do Somerset House.
- Wcale nie przesadziłaś, kiedy mówiłaś o kolejce ludzi, chcących się dowiedzieć o los swych prac.
Rebeka przysunęła się bliżej do Kennetha.
- Dobrze, że nie przyszliśmy tu rano.
- Teraz też jest masa ludzi. Co najmniej pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu mężczyzn. I ze trzy kobiety - dodał z uśmiechem.
Co chwila przychodzili nowi artyści. Kenneth, wiedząc, jak bardzo Rebeka nie znosi tłumu, starał się odstraszyć groźnym, oficerskim spojrzeniem tych, którzy podchodzili za blisko. Wciąż więc mieli wokół siebie trochę przestrzeni.
- Nie! - wykrzyknął portier, który sprawdzał listę, do mężczyzny na czele kolejki.
- Biedny człowiek - mruknął Kenneth na widok pobladłego artysty. - Coraz bardziej żałuję, że dałam się namówić - stwierdziła Rebeka, biorąc Kennetha pod ramię.
Poklepał ją uspokajająco po lodowato zimnej dłoni.
- Moim zdaniem na pewno jesteś przyjęta, ale to niewiele cię uspokaja, prawda?
- Na pewno czujesz się tak samo.
- Gorzej - odparł z przekonaniem. - Mam znacznie mniejsze szanse.
- Ja mam lepszą technikę, a ty więcej treści.
- Twoje obrazy mają tyle samo treści, choć może nie są tak melodramatyczne.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
- Jesteśmy okropnie zdenerwowani, prawda? - stwierdziła Rebeka. Nigdy nie była mu bliższa niż w tej chwili. Najwyraźniej wspólne problemy łączą ludzi tak samo, jak wspólna namiętność. Miał głęboką nadzieję, że jej obrazy zostały przyjęte. Sam pogodził się z myślą o odrzuceniu swoich prac, ale wiedział, że dla Rebeki to bardzo ważne. W końcu była córką sir Anthony'ego, a nie kimś nieznanym.
- Zmieńmy temat, bo zwariujemy - powiedział Kenneth, starając się coś wymyślić. - Porozmawiajmy o Szarym Duchu. Jest w świetnej formie, jak na kota, który, twoim zdaniem, ma dziesięć albo nawet dwanaście lat.
- To dlatego, że przespał większość swego życia.
Kenneth się roześmiał. Udało im się podtrzymywać banalną rozmowę, w miarę jak kolejka się przesuwała, choć Kenneth wątpił, czy zapamiętają z niej cokolwiek. Zauważył, że trzech na czterech artystów odrzucano. Przypuszczał, że Rebeka też to spostrzegła.
Wreszcie tylko jeden mężczyzna oddzielał ich od portiera.
- Frederick Marshall - powiedział mężczyzna ochrypłym głosem. Portier zaczął przerzucać wymiętoszone papiery, poruszając wargami.
Potem spojrzał znad okularów.
- Marshall. Nie.
Marshall uderzył pięścią o drugą dłoń.
- Do diabła z akademią! Co ci starzy kretyni wiedzą o prawdziwej sztuce? Z płonącymi oczyma wybiegł z pomieszczenia. Przyszła kolej na Rebekę.
Kenneth położył ręce na jej ramionach.
- R. A. Seaton - powiedziała drżącym głosem.
Portier obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, a potem znów pochylił się nad papierami, powoli przesuwając po nich palcem.
- Seaton. Korsarz. Tak. Transformacja. Tak.
Rebeka cała się rozpromieniła. Odwróciła się i spojrzała na Kennetha błyszczącymi oczami. Chciał ją pocałować, ale tylko powiedział:
- Cudownie i w pełni zasłużenie.
- Twoja kolej.
W jej oczach widział pragnienie, aby i jemu się udało. Zrobił krok naprzód.
- Kimball.
Ruchy portiera stawały się coraz wolniejsze. Przerzucił strony.
- Kimball. Nie.
Serce Kennetha się zatrzymało. Mimo że mówił sobie, że zostanie odrzucony, rzeczywistość była bardzo bolesna. Rebeka wzięła go za rękę i mocno uścisnęła.
- Nie, to był Kimbrough - mruknął portier. - Chwileczkę, pan się nazywa Kimball?
Kenneth z wysiłkiem kiwnął głową. Portier znów spojrzał na swoją listę.
- Navarra 1811. Tak. Hiszpańska Pieta. Tak.
Kenneth z najwyższą radością złapał Rebekę pod pachy i zakręcił nią w powietrzu. Przytuliła się do niego i roześmiała, równie radośnie.
Mężczyzna stojący za nimi przecisnął się niecierpliwie i podał swoje nazwisko. Kenneth, sprowadzony na ziemię, ostrożnie postawił Rebekę. Spojrzeli na siebie z niebezpieczną namiętnością.
Nie powinien jej dotykać, kiedy oboje byli tak podekscytowani. Już przedtem mieli z tego powodu kłopoty. I teraz, gdyby nie otaczali ich ludzie, Kenneth nie był pewien, co by z tego wynikło.
Wziął ją pod ramię i wyprowadził.
- Udało nam się, Rudzielcu. Udało!
- Nawet jeśli nasze obrazy zawisną pod sufitem, zawsze będziemy mogli mówić, że wystawialiśmy w Akademii Królewskiej! - zawołała Rebeka.
Kenneth uśmiechnął się do niej. Dzisiaj łączyło ich poczucie koleżeństwa jak u żołnierzy, którzy razem walczyli i razem wygrali bitwę.
Dzień werniksowania był całkowicie chaotyczny. W sali wystawowej tłoczyli się artyści, którzy chcieli dokonać jeszcze jakichś zmian w swoich obrazach, a pod nogami kręcili się gapie, którym udało się wkręcić po to, aby jak najwcześniej rzucić okiem na tegoroczne eksponaty. Rebeka odruchowo przytuliła się do Kennetha. Z nim czuła się bezpiecznie nawet w tłumie.
Kenneth, z szeroko otwartymi oczami, rozglądał się po ogromnej sali.
- Mówiłaś mi, że obrazy wiszą na każdej ścianie od podłogi do sufitu, ale i tak nie mogę uwierzyć własnym oczom. Czuję się zdruzgotany.
- Ja też. Od wielu lat chodzę na wystawy, lecz jeszcze nigdy w życiu nie musiałam szukać własnych obrazów w takim zamieszaniu.
- Musimy działać metodycznie. Zacznijmy od tego rogu i chodźmy naokoło, aż znajdziemy nasze płótna.
- Modląc się przez cały czas, żeby wisiały blisko linii. Kenneth rzucił jej pytające spojrzenie.
- Linią jest ta listwa, która biegnie naokoło sali, na wysokości jakichś dwóch i pół metra, więc obrazy zawieszone blisko niej widać najlepiej. To miejsce jest zazwyczaj zarezerwowane dla akademików, a to, co zostaje, dla najlepszych spośród pozostałych.
Rebeka wzięła Kennetha pod ramię i ruszyli wokół sali, starając się nie wpadać na artystów z drabinami i malarskimi przyborami. Mimo iż Kenneth przyniósł ze sobą farby i pędzle, postanowili, że nie będą niczego zmieniać, chyba żeby dostrzegli jakieś rażące błędy.
- Spójrz! - zawołała Rebeka, zatrzymując Kennetha. - Obrazy ojca z serii Waterloo. Czyż nie są wspaniałe?
Cztery wielkie płótna wisiały obok siebie na linii, dominując nad całą ścianą. Grupka ludzi przyglądała im się z podziwem.
- Sir Anthony osiągnął swój cel - powiedział cicho Kenneth.
- Miną dziesiątki lat i ludzie będą nadal oglądać te obrazy, czerpiąc z nich wiedzę o bitwie.
Rebeka wskazała jeden z obrazów.
- Jesteś tutaj ze swoim pułkiem, po lewej stronie.
- Nie, jestem tu - powiedział Kenneth, pokazując starego żołnierza, który na pierwszym planie strzegł pułkowego sztandaru.
- Sir Anthony, tak jak zapowiadał, upodobnił sierżanta do mnie.
- Po wystawie będziesz znany w całym Londynie - stwierdziła Rebeka z kpiącym uśmieszkiem.
Kenneth jęknął.
- Na obrazie twojego ojca nie jestem za bardzo do siebie podobny. Natomiast jeśli chodzi o Korsarza, to mam nadzieję, że wisi gdzieś pod sufitem.
- To nie zależy ode mnie - zaśmiała się Rebeka. - Szkoda, że w Komitecie Wieszającym nie ma kobiet. Wtedy na pewno Korsarz wisiałby na poczesnym miejscu.
Śmiejąc się i żartując, szli wzdłuż sali. Wiele było do zobaczenia i przedyskutowania. Aż za wiele. Rebeka wiedziała z doświadczenia, że aby należycie docenić wystawę, trzeba ją obejrzeć kilka razy.
Obeszli dwie ściany i omal nie dostali w głowę paletą, która wypadła z rąk młodemu człowiekowi siedzącemu na drabinie, kiedy Kenneth zawołał z nieskrywanym podnieceniem:
- Spójrz! Tam!
Ich obrazy znajdowały się obok siebie, tuż nad linią, tak że były doskonale widoczne. Płótna Kennetha wisiały z prawej strony, Rebeki - z lewej.
- Dzięki Bogu! - zawołała. - Zrobiłeś karierę, Kenneth. Za ile chcesz sprzedać obrazy?
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Chciałem tylko, żeby zostały przyjęte.
- To się zastanów. W końcu po to się wystawia, żeby je sprzedać.
- A ty wyznaczyłaś cenę na swoje? - spytał. Rebeka rzuciła okiem na korsarza i na spadającą kobietę.
- Te dwa obrazy nie są na sprzedaż. Chociaż nie miałabym nic przeciwko temu, żebym dzięki nim dostała zamówienie na portret.
Modnie ubrana para przystanęła obok.
- Spójrz na te hiszpańskie obrazy! - wykrzyknął mężczyzna.
- Co za siła! Co za realizm! Elegancka dama zadrżała.
- Moim zdaniem są okropne. Sztuka powinna być piękna - powiedziała, wskazując na obrazy Rebeki. - Te są piękne. Spójrz na wyraz twarzy dziewczyny, kiedy poświęca swe życie dla poddanych. Wspaniałe. Korsarz jest trochę skandalizujący, ale wymowny - dodała, dotykając warg czubkiem języka. - Ciekawa jestem, kim jest model?
Rebeka stłumiła śmiech i szybko odciągnęła Kennetha.
- Takie właśnie rzeczy usłyszymy o naszych pracach. A ty, mój cudowny korsarzu, następnego dnia po otwarciu wystawy obudzisz się jako sławny człowiek.
- Będę musiał natychmiast wyjechać z Londynu. Rebeka znów się roześmiała.
- Za bardzo cię to wszystko bawi - stwierdził surowo Kenneth. - Powinienem był dać na wystawę Lilith. Ciekawe, czy byłabyś zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
- Nikt by nie uwierzył, że ktoś taki, jak moja skromna osoba, pozował do portretu zmysłowej bogini - powiedziała Rebeka, trzepocząc rzęsami.
- Nie doceniasz swych wdzięków, Rudzielcu. - Kenneth przeniósł wzrok poza nią. - Dzień dobry, Frazier - powiedział głośno, przekrzykując panujący hałas.
- Dzień dobry, Kimball - odparł łaskawie lord Frazier. - Dzień dobry, Rebeko. Mówił mi Anthony, że przyjęto wasze prace.
- Te cztery - powiedziała Rebeka, wskazując na ich płótna. - Mieliśmy szczęście, że je powieszono w dobrym miejscu.
- Anthony niewątpliwie wykorzystał swoje wpływy. Frazier spojrzał na Transformację i znieruchomiał.
Po długiej ciszy przeniósł wzrok na pozostałe obrazy, kończąc na Piecie Kennetha.
- Ciekawe, choć trochę za nowoczesne, jak na mój gust. Szkoda, że nie masz odpowiedniego wykształcenia, Kimball. Jeśli chcesz nadal malować, powinieneś zająć się tematami historycznymi. Nie można się uważać za poważnego malarza, nie znając antyku i stylu Wielkiej Maniery, tak doskonale opisanego przez Reynoldsa.
Rebeka nie zdziwiła się, że Frazier nie powiedział słowa o jej obrazach. Jego zdaniem kobiety nigdy nie dorównywały mężczyznom.
- Czy dał pan w tym roku obraz na wystawę? - spytał grzecznie Kenneth.
- Tak, ale jeszcze go nie zlokalizowałem - odparł Frazier, obrzucając wzrokiem zawieszone gęsto ściany. - Namalowałem Leonidasa pod Termopilami. Uważam zwycięstwo Greków nad Persami za jeden z brzemiennych momentów w historii zachodniej cywilizacji.
- Zgadzam się, to szlachetny temat. Widziałem obraz, który mógłby być Leonidasem. Tam. Wątpię, czy to pański, z powodu miejsca, gdzie go zawieszono.
Kenneth wskazał płótno na przeciwległej ścianie, zawieszone w połowie drogi między linią a sufitem. Frazier spojrzał na obraz i zesztywniał.
- To, moja praca - stwierdził sucho.
Ton jego głosu przestraszył Rebekę. Frazier wyglądał tak, jakby miała go trafić apopleksja.
- Najwyraźniej popełniono błąd - stwierdziła. - Kilka lat temu zrobiono coś podobnego z jednym z obrazów ojca - dodała, kopiąc niepostrzeżenie Kennetha w kostkę.
- Jak można robić takie błędy w przypadku obrazów akademików! - zawołał z oburzeniem Kenneth. - To jest niesłychanie złożona kompozycja, Frazier. Musiał ją pan długo malować.
Frazier lekko się odprężył.
- Pracowałem nad tym płótnem ponad dwa lata. To jeden z moich najlepszych obrazów.
- Musi pan interweniować - poradziła Rebeka.
- Tak. Zaraz to zrobię. Co za głupcy! Frazier odszedł bez pożegnania.
- Myślisz, że to był błąd? - spytał pod nosem Kenneth. Rebeka wzruszyła ramionami.
- Jako członek stowarzyszony powinien automatycznie wisieć na linii. Nie jest jednak zbyt lubiany przez kolegów. Za bardzo pewny siebie. Artyści tolerują pewność siebie u innych jedynie wtedy, gdy jest połączona z geniuszem. Być może ktoś z komitetu chciał mu za coś odpłacić.
- Albo powiesili jego obraz na takim miejscu, na jakie naprawdę zasługuje.
- Nie mów tak. To dobry technicznie obraz.
- Ale nie rzuca się w oczy.
Kenneth przyjrzał się nagim, uzbrojonym w miecze i tarcze wojownikom.
- A poza tym brak mu logiki. Wszyscy żołnierze, jakich znam, wolą walczyć w ubraniu.
- Cicho - skarciła go ze śmiechem Rebeka. - To jest styl klasyczny, a nie nowoczesny realizm.
- Nawet dwa tysiące lat temu żołnierze woleli chronić swoje ciała - upierał się Kenneth.
Ruszyli w dalszą wędrówkę po wystawie. Dopiero kiedy odeszli kilka kroków, Rebeka spostrzegła, że Fraziera ktoś zatrzymał i nie odszedł od nich dalej niż na metr. Na widok jego sztywnych pleców pomyślała, że mógł usłyszeć krytyczny komentarz Kennetha.
Miała nadzieję, że tak się nie stało. W końcu nawet średni artysta jest bardzo wrażliwy.
Nadszedł dzień balu u Strathmorów. Rebeka i Kenneth jedli w salonie lekki posiłek, który miał im wystarczyć do późnej kolacji.
- Cieszę się na dzisiejszy bal - powiedział Kenneth, biorąc kawałek ciasta. - Teraz, po otwarciu wystawy, kiedy oboje odnieśliśmy sukces, mamy prawo się zabawić.
Rebeka uśmiechnęła się pobłażliwie i nalała do filiżanek resztę herbaty.
- Muszę przyznać, że i ja się cieszę - przytaknęła.
Kenneth przyglądał się jej czule, pijąc herbatę. Wyglądała tak smacznie, jak ciasto, które jedli. Teraz, gdy nie zapracowywał się już na śmierć, znów zaczął myśleć o pójściu z Rebeką do łóżka. Powinien zająć się rysunkami do sztychów. Nie będzie miał czasu na myślenie o głupstwach.
Sir Anthony, szalenie elegancki w wieczorowym ubraniu, wszedł do pokoju.
- Witaj, ojcze - powiedziała Rebeka, podnosząc głowę. - Myślałam, że już wyszedłeś.
- George i Malcolm za chwilę po mnie przyjadą, ale chciałem wam coś powiedzieć. Dziś na wystawie dwie osoby pytały mnie, czy przyjmujesz zamówienia na portrety, Rebeko. Mają się do ciebie zgłosić. Było również kilka horrendalnych ofert kupna Korsarza, wszystkie od kobiet. Sądzę, że nie jest na sprzedaż?
- Słusznie sądzisz. Z drugiej strony... Na ile horrendalnych?
- Pięćset gwinei. Rebeka rozlała herbatę.
- To majątek!
- To była najwyższa poważna oferta - wyjaśnił ojciec. - Pewna starsza księżna chciała zapłacić tysiąc gwinei, ale sądzę, że żartowała.
Rebeka uśmiechnęła się do Kennetha.
- Jesteś sławny, kapitanie.
Kenneth ponuro wpatrywał się w niedopitą herbatę.
- Może zapuszczę brodę, żeby nikt nie mógł mnie rozpoznać.
- Jest też zainteresowanie wokół pańskich obrazów, Kenneth. Radzę, aby nie zgodził się pan na mniej niż trzysta gwinei za sztukę. Powinien pan wydębić więcej. - Myśli pan, że są tyle warte? - spytał zdumiony Kenneth.
- Obraz wart jest tyle, ile ktoś chce za niego zapłacić. Niech pan nie będzie zbyt skromny. Przypuszczam, że wkrótce będę szukał nowego sekretarza - dodał sir Anthony w drzwiach.
Kenneth pomyślał o niezakończonym śledztwie.
- Tak, ale jeszcze nie w tej chwili - powiedział.
W tym momencie przybyli Hampton i Frazier. Zobaczyli otwarte drzwi do salonu i podeszli, żeby się przywitać.
- Wy, młodzi, doskonale się spisaliście. Rebeko, twoje obrazy są genialne - powiedział Hampton. Spojrzał na Kennetha. - Jestem bardzo zadowolony, że zamówiłem u pana tę serię. Czy mógłbym pożyczyć Korsarza i powiesić go na wystawie, kiedy zacznę sprzedawać pierwsze sztychy? To by miało wielki wpływ na wyniki sprzedaży.
Kenneth jęknął, a sir Anthony się roześmiał.
- Nie, wuju - powiedziała stanowczo Rebeka.
- Szkoda - stwierdził Hampton. - Jeszcze jedna stracona okazja.
Lord Frazier przysłuchiwał się rozmowie z lekkim wyrazem niesmaku. Kenneth pomyślał, że temu człowiekowi brakuje przede wszystkim poczucia humoru.
- Musimy iść. Jesteśmy zaproszeni na kolację do Beniamina Westa - powiedział sir Anthony. - West chce rozmawiać o tym, żebym został po nim prezesem Akademii Królewskiej.
Zapadła głęboka cisza. Kenneth spostrzegł zdziwienie Hamptona i szok Fraziera.
- To cudownie! - zawołała po chwili Rebeka, rzucając się ojcu na szyję. - Przy poparciu obecnego prezesa wygraną przy następnych wyborach masz zapewnioną.
- To jest na pewno kwestia kilku lat. Lubię Westa i wcale nie chcę, żeby już umierał. Kiedy jednak będzie potrzebny nowy prezes, będę zaszczycony, przyjmując tę nominację.
- Być może Tom Lawrence ma w tej sprawie coś do powiedzenia - stwierdził od niechcenia Frazier. - Z drugiej strony, jeśli West wyrazi swoje preferencje, masz wszelkie szanse wygranej.
- Anthony jest najlepszą osobą na to stanowisko - powiedział ciepło Hampton, ściskając rękę przyjaciela. - Kto wie - dodał, spoglądając na Rebekę - może któregoś dnia Kimball zostanie kolejnym prezesem akademii. Mówi się już o tym, aby go zrobić członkiem stowarzyszonym, kiedy będzie wakat. Będziesz córką i żoną prezesów.
- Takie prognozy po zaledwie dwóch wystawionych obrazach są wysoce przedwczesne - zaoponował Kenneth, który dostrzegł prawdziwą wściekłość w oczach Fraziera. - Poza tym moja edukacja artystyczna jest niedostateczna w wielu dziedzinach.
- Cieszę się, że zdaje pan sobie z tego sprawę - powiedział jadowitym tonem Frazier. - Byłaby szkoda, gdyby przewróciło się panu w głowie, kiedy jest pan wciąż nowicjuszem.
Hampton obrzucił Fraziera niechętnym spojrzeniem, ale powiedział tylko:
- Czas na nas. Dobranoc, Rebeko, dobranoc Kimball.
- Biedny Frazier - stwierdziła Rebeka, kiedy drzwi się zamknęły za trzema mężczyznami. - Jest wyraźnie niezadowolony z faktu, że jego gwiazda gaśnie, gdy inne wschodzą.
Kenneth z powrotem usiadł przy stole i wziął filiżankę. Rebeka podbiegła do niego tanecznym krokiem i zarzuciła mu ręce na szyję, omal nie wylewając herbaty.
- Sama nie mogę w to uwierzyć, że tak nam świetnie poszło.
Mając do wyboru zimną herbatę i ciepłą kobietę, Kenneth nie miał żadnych trudności z wyborem. Odstawił filiżankę i posadził sobie Rebekę na kolanach.
- Wszystko zawdzięczam tobie, Rebeko. Gdybyś mnie nie zmusiła do malowania, nigdy bym nie spróbował.
Pocałunek, który miał być prawie braterski i dziękczynny, szybko zmienił się w coś poważniejszego. Rebeka objęła go i odwzajemniła pocałunek.
Kenneth odsunął głowę i starał się udawać, że jej uścisk nie zrobił na nim żadnego wrażenia.
- Nie powinniśmy robić tego w salonie. Ani zresztą nigdzie indziej - powiedział.
Przez moment widział w oczach Rebeki własne niezdecydowanie. Potem wyraz jej twarzy się zmienił, gdy radość przeistoczyła się w brawurową namiętność.
- Masz rację. Moja pracownia znacznie lepiej się do tego nadaje - rzuciła Rebeka, gładząc go po policzku. - Lavinia mówiła, że Korsarz przedstawia wymarzonego kochanka dla każdej kobiety, ciemnego, niebezpiecznego i porywającego; że jest czystą namiętnością.
Kenneth wstał, oddychając z trudem.
- Lavinia ma bujną wyobraźnię.
- Przeciwnie, jest realistką.
Rebeka, zamiast się odsunąć, podeszła tak blisko, że niemal dotykała go piersiami. Kiedy Kenneth wpatrywał się w nie oczarowany, mówiła dalej:
- Lavinia mówiła, że obraz pokazuje, jak ja cię widzę, i ma rację. Powinien się odsunąć. Nie zrobił tego.
- Jak mnie widzisz?
- Jesteś ciemny. - Rebeka pogładziła jego kark chłodną dłonią, dotykając czubkami palców skręconych włosów, podczas gdy jej ciepłe piersi wpierały się w jego klatkę piersiową. Kenneth poczuł jak puls bije mu silniej z podniecenia, a zarazem z obawy. - Jesteś niebezpieczny. - Stojąc na czubkach palców delikatnie pieściła mu małżowinę ucha. Ogarnęła go fala ciepła, powodując mrowienie w biodrach i spływając do lędźwi. - Jesteś nieodparty. Wyszeptała mu to w szyję. Jej wargi musnęły jego policzek i wpiły się w usta.
Zaczerpnął powietrza i zamknął ją w ramionach, spragniony smaku jej ust. Był jak wino imbirowe, zarazem szczypał i koił. Lilith, demon pożądania. Jego ręce powędrowały w dół jej szczupłych pleców i spoczęły na miękkich, toczonych biodrach. Przyciągnął ją do siebie, czując wszystkie kobiece krągłości.
Trudno mu było się opanować, kiedy tylko zgadywał, co się kryje pod jej suknią. Teraz, kiedy wiedział, odczuwał wręcz fizyczny ból. Pragnął nasycić wygłodniałe oczy jej zgrabnymi kształtami. Pragnął czułości i dzikości. Chciał zapaść się w jej chętne ciało. Ujrzeć w jej oczach najpierw namiętność, a potem głębokie zadowolenie.
Nic z tego.
- Zaiste jesteś demonem, Lilith, przysłano cię, byś porwała mą duszę, i robisz to świetnie. - Z prawdziwym żalem odsunął ją od siebie. - Mogliśmy raz zrobić z siebie głupców. Recydywa byłaby niewybaczalna.
- Dlaczego kochanie się miałoby być głupstwem? - Sięgnęła za plecy i rozwiązała wstążkę, a włosy opadły jej na ramiona jak pozłocisty, rozsłoneczniony welon. - I oszczędź mi gadania o tym, że jesteś zaledwie sekretarzem. Jesteś wicehrabią i młodym, cieszącym się uznaniem artystą.
Zastanawiał się, jakie jeszcze bariery mógłby postawić między sobą a nią, prócz oczywiście własnej dwulicowości.
- Raz uchroniwszy się przed koniecznością zawarcia małżeństwa, bylibyśmy głupi, ryzykując raz jeszcze. Nie jestem pewien, czy umiałbym się cofnąć w stosownym momencie. - Wierzchem dłoni pogłaskał ją po policzku i dodał: - Zbyt jesteś atrakcyjna.
Złapała jego dłoń i przycisnęła do piersi. On zesztywniał, nie mając siły na opór.
- Jeśli tylko o to ci chodzi, możesz być spokojny. Lavinia nauczyła mnie, jak unikać niepożądanych konsekwencji. - Rebeka zaczerwieniła się, ale nie spuściła wzroku. - Na górze mam wszystko, co potrzebne, żeby... żeby się zabezpieczyć.
Jego wątły opór prysł jak bańka mydlana. Czemu mieliby sobie odmawiać tego, czego oboje tak bardzo pragną? Spełnił swój obowiązek wobec Beth, zlecenie Bowdena też prawie wykonał, choć nie znalazł dowodu, że to sir Anthony zamordował swoją żonę. Za parę tygodni, może za parę dni, znów będzie panem swojego życia. Odzyskanie klejnotów ocaliło go przed bankructwem, bez względu na to, co Bowden postanowi w sprawie hipoteki. Choć nie całkiem wolny od długów, będzie wreszcie pełną gębą Kimballem z Sutterton.
Kiedy do tego dojdzie i kiedy wreszcie nie będzie musiał trzymać języka za zębami... Cóż, wtedy mógłby się zastanowić nad wyborem wicehrabiny, zwłaszcza gdyby Rebeka na nowo przemyślała swoją niechęć do ślubnego kobierca.
Teraz jednak oboje płonęli i był tylko jeden sposób na stłumienie tego pożaru.
Tym razem Kenneth postanowił, że nie pozwoli sobie na szaleńczy pośpiech, jak za pierwszym razem. Ona umie dawać - musi nauczyć ją, jak ma brać. Ujął jej twarz w dłonie.
- Jeśli korsarz jest wymarzonym kochankiem, ty jesteś wymarzoną kochanką. Pełną namiętności. Otwartą. Niewiarygodnie cudowną.
Obdarzył ją długim, wysysającym duszę pocałunkiem. Przerywając dla zaczerpnięcia tchu, powiedział:
- Bądź gotowa, Lilith, ponieważ nie sposób ci się oprzeć.
- Dobrze - odparła krótko. - Przyjdę do ciebie do pracowni.
Opuścili salon osobno, ale gdyby ktoś ich zobaczył, nie miałby wątpliwości, jakie mają zamiary. Widoczne były zarówno w jej rozpłomienionych oczach i rozpuszczonych włosach, jak i w jego twarzy. Na szczęście nikt ich nie oglądał. Kenneth poszedł prosto do pracowni. Tam zdjął narzutę z sofy i rozpostarł ją na dywanie koło kominka. Rozniecił też ogień.
Kiedy zdjął buty, surdut i krawat, nadeszła Rebeka. Spotkał się z nią pośrodku pokoju i obdarzył kolejnym namiętnym pocałunkiem.
Ona podwinęła mu koszulę i objęła jego tułów rękoma. Chłodne dłonie kontrastowały z rozgorączkowanym ciałem.
- Tak bardzo tego pragnęłam - wyszeptała.
- Ja też. Mój Boże, jak bardzo!
W pośpiechu niezdarnie rozpinał guziczki jej bluzki. W końcu opadła, ukazując pełne, mlecznobiałe piersi. Czarownica zdjęła bieliznę. W tej śmiałości była szokująca dawka erotyzmu. Przykląkł, żeby wziąć do ust ciemny sutek. Rebeka jęknęła i przycisnęła jego głowę do piersi. Pachniała jak rozwinięta róża, której pełne pąki kąpały się w słońcu.
Nie przestając ssać pierś, która poczęła wibrować, pełna ochoty, Kenneth równocześnie podniósł brzeg spódnicy i pieścił gołą nogę. Rebeka westchnęła głęboko, kiedy jego dłoń przeszła z łydki na miękką skórę za kolanem i wędrowała wyżej, ślizgając się po aksamitnie gładkich wnętrzach ud.
To miał być tylko początek, zapowiedź tego, co nastąpi. Ale po chwili jego palce weszły w wilgotne ciepło pomiędzy jej nogami i Kenneth był stracony. Zaborczo wpił palce w jedwabiste zakamarki, szukając najbardziej wrażliwych miejsc w labiryncie tajemnych fałd.
- Tak, tak - pojękiwała, kołysząc się, Rebeka.
Wstał i ściągnął z niej suknię, podczas gdy ona patrzyła na niego pociemniałymi z żądzy oczyma.
Kiedy się wyprostował, powiedziała nagle:
- Chcę ci się przyjrzeć.
Posłuchał, zdzierając z siebie ubranie tak gwałtownie, że dwa guziki odprysły i potoczyły się na podłogę. Pod jej rozpalonym wzrokiem poczuł się jak ten nieodparty, wymarzony kochanek, którego namalowała. Rebeka zaśmiała się lekko i powiedziała:
- Co za wspaniały akt. Nie wiem, czy wolę cię rysować, czy całować.
- Rysowanie może poczekać.
Zamknął ją w ramionach dla samej przyjemności trzymania jej w objęciach. Jej włosy opadły mu na ramiona wspaniałą kaskadą. Wtulił twarz w kąt między jej szyją a ramieniem.
- Teraz mamy coś lepszego do roboty - dodał. Wykorzystała tę bliskość, żeby ukąsić go prowokacyjnie w ucho. Jęknął, czując, że każdy nerw jego ciała płonie. Przykląkł na jednym kolanie i ułożył Rebekę na jasnej narzucie przy kominku. Była mieszaniną płomienia i kości słoniowej, ucztą dla wszystkich jego zmysłów. Położył się obok, obsypując gorącymi pocałunkami jej szyję, piersi i brzuch, a jego dłoń znów ją w środku pieściła.
Otwarła się pod jego dłonią i wygięła do tyłu, podczas gdy jej szczupłe ciało przechodziły dreszcze.
- Teraz, Kenneth, teraz.
Poszukująca dłoń Rebeki zacisnęła się na jego sztywnym, nabrzmiałym członku, końcem kciuka przesuwała po bardzo czułej skórce. Jego biodra wymykały się spod kontroli.
Zanim zdążył pomyśleć, wsunął się między jej nogi i wcisnął w gorący jedwab jej ciała. Zatracił się z kretesem w dzikim rytmie posiadania i poddawania. Ona dotrzymywała mu kroku, miotając się równie gwałtownie. Rytm ten niósł ich nieuchronnie w morze ognia, aż w końcu doszli do momentu szczytowego, który stopił ich na chwilę w jedność dusz i ciał.
Świadomość powracała powoli wraz z zamieraniem konwulsyjnych drgań. Zastygli wyczerpani, ze splątanymi bezładnie kończynami. Wreszcie Kenneth odetchnął głębiej, położył się na boku i przygarnął Rebekę. Dziwił się, skąd w tym drobnym, delikatnym ciele bierze się tyle szalonej namiętności. A przecież jego ciało wciąż jeszcze dygotało, tak intensywnie się przed chwilą kochali.
Słychać było tylko tykanie zegara, ciche pykanie rozżarzonych węgli i ich przyspieszone oddechy. Zanurzył palce w wilgotnym obłoku jej złocistych włosów. Lilith. Rudzielec. Rebeka. Delikatna i namiętna, ostra i czuła, istna kolekcja paradoksów.
Miał szczerą nadzieję, że kiedy przyjdzie stosowna pora, ona go zechce, wątpił bowiem, czy zdobędzie się na to, by pozwolić jej odejść.
Rebeka zapadła w krótki sen, wtulona w ciało Kennetha. Ogarnęło ją wielkie zadowolenie i ukojenie, ale czas mijał nieubłaganie.
- Czy naprawdę musimy jechać na ten bal? - spytała, kiedy poczuła, że Kenneth się poruszył.
- Uhm - odparł leniwie, gładząc jej ciało. - Wydaje mi się, że to właśnie Strathmore zorganizował zwrot klejnotów Wildingów. Chciałbym mu podziękować, choć z konieczności w sposób zawoalowany.
- No, to musimy pojechać. - Rebeka przekręciła się na plecy, aby móc go obserwować. Jej korsarz, taki, jakim go Lavinia zobaczyła na obrazie. - Jak na żołnierza nie masz zbyt wielu blizn - zauważyła.
- Na szczęście nigdy nie byłem poważnie ranny. Ciężkie rany na polu bitwy zazwyczaj kończą się amputacją albo śmiercią. U wszystkich oprócz Michaela, który jest niezniszczalny.
Rebeka usiadła i przesunęła dłonią po plecach Kennetha.
- Czuję tu lekkie zgrubienia. Mówiłeś kiedyś, że zostałeś wychłostany? Kenneth kiwnął głową.
- Na samym początku mojej wojskowej kariery. Zwykły żołnierz może być ukarany chłostą z wielu powodów. W moim przypadku była to bezczelność. Zostałem skazany na sto uderzeń.
- Zasłużyłeś sobie na to?
- Oczywiście. Byłem zwykłym zaciężnym żołnierzem, a zachowywałem się tak wyniośle, jak wynikało to z mojego pochodzenia. Dałem do zrozumienia pewnemu oficerowi, że uważam go za głupca. On ani nie wiedział, ani go to nie obchodziło, że jestem czcigodnym Kennethem Wildingiem, synem wicehrabiego Kimballa. Przywiązano mnie do skrzyżowanych pik i wychłostano. - Kenneth przerwał i zamyślił się na moment. - Muszę narysować tę scenę do serii dla George'a Hamptona. Chłostę wykonuje jeden z doboszów. Oni mają bardzo silne ręce. Pozostali wybijają rytm na bębnach. Jedno uderzenie w bęben na jedno uderzenie bata.
Rebeka się wzdrygnęła. Kenneth potrafił opowiedzieć wszystko bardzo plastycznie.
- Mogli cię zabić.
- Ależ skąd. Lekarz wojskowy jest cały czas na miejscu i pilnuje, żeby przerwać chłostę, jeśli byłaby ona niebezpieczna dla żołnierza - stwierdził beznamiętnie Kenneth. - Resztę kary zawiesza się do czasu, aż biedak poczuje się lepiej.
- To barbarzyństwo.
- Być może, ale spełnia swoją rolę - powiedział Kenneth, uśmiechając się przelotnie. - Nauczyłem się, że szlachetne urodzenie nie ma znaczenia, kiedy się zapomni o swoim miejscu w społeczeństwie. To był pierwszy krok do zostania przyzwoitym żołnierzem.
Rebeka pomyślała, że tego typu doświadczenia sprawiły, iż Kenneth różnił się tak bardzo od wszystkich innych znanych jej mężczyzn. Żył zarówno między uprzywilejowanymi, jak i pośród pogardzanych. Doświadczył brutalności i niebezpieczeństw, a także obcowania ze sztuką. Był wielkim artystą i niedoścignionym kochankiem.
- Czy skazywałeś innych na karę chłosty, kiedy sam już zostałeś oficerem?
- Gdy było to konieczne. Kiedy ma się do czynienia z twardymi ludźmi, trzeba być czasem twardym samemu. - Kenneth zgrabnie zerwał się na nogi. - Pora wracać do rzeczywistości, Rudzielcu.
Rebeka, bardziej zainteresowana jego ciałem niż jego słowami, wzięła ze stołu kawałek węgla i zaczęła szkicować.
- Następnym razem namaluję cię jako Herkulesa - powiedziała. - Masz doskonałe proporcje i muskuły. Spytam wuja George'a, czy chciałby, żebym mu narysowała serię sztychów przedstawiających piękne, klasyczne męskie akty.
Na widok szkicownika Kenneth ruszył w stronę Rebeki groźnym krokiem.
- Jeśli to zrobisz, Lilith będzie główną atrakcją przyszłorocznej wystawy.
- Prawdziwy dżentelmen nie wystawiłby takiego obrazu - stwierdziła wyniośle Rebeka.
- Kto mówi o dżentelmenach? Chciałaś mieć rozbójnika i twoje życzenie się spełniło. Jestem groźnym korsarzem, który napada na niewinne dziewice.
- Wobec tego nie mam się czego bać. - Rebeka się roześmiała.
- Wszyscy muszą bać się korsarza.
Kenneth rzucił się gwałtownie w jej kierunku. Rebeka krzyknęła i, bez powodzenia, usiłowała uciec. Kenneth odrzucił przybory do rysowania i rozciągnął ją na łóżku, całując każdy skrawek jej ciała.
- Lilith też jest groźna - wydyszała z siebie Rebeka, walcząc z Kennethem, gryząc go w ramię i dotykając w ten szczególny sposób, który doprowadzał go do szaleństwa.
Była pojętną uczennicą. Kenneth jęknął i przycisnął jej ręce do łóżka. Kolanem rozsunął jej nogi i wszedł w nią jednym, potężnym pchnięciem.
Ze śmiechem patrzyli sobie w oczy. Rebeka poczuła skurcz serca. Tak ją cieszyło szczęście Kennetha. Nie sądziła, że żarty mogą towarzyszyć pożądaniu.
Kiedy zaczął się w niej poruszać z prowokacyjną powolnością, pomyślała z westchnieniem, że chciałaby już tak zostać na zawsze, z daleka od twardego, wymagającego świata.
Jednakże nawet osiągając szczyty rozkoszy, wiedziała z nagłym przeczuciem, że jej życzenie się nie spełni.
Mimo miłosnych igraszek Rebeka i Kenneth dotarli na bal o rozsądnej porze. Rebeka przywitała się z gospodarzami z niewinną minką, która rozbawiła Kennetha. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby pomyśleć, że Rebeka jest łagodnym stworzeniem bez własnego zdania. Kenneth znał ją lepiej.
W drodze do sali balowej Rebeka podniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Kenneth miał wrażenie ogromnej bliskości.
- O czym myślisz? - spytała z przewrotnym uśmiechem.
- O tym, że z zadziwiającą prędkością zmieniłaś się z nagiej diablicy w elegancką damę - odparł Kenneth, korzystając z tego, że w powszechnym hałasie nikt ich nie słyszał. - I o tym, że chciałbym cię zabrać do pustego pokoju i cię zjeść. I o tym, że bardzo bym chciał spędzić z tobą całą noc.
Rebeka zaczerwieniła się delikatnie.
- Czy wprowadzisz swe myśli w czyn?
- Niestety, muszę się zadowolić tańcami, choć będę z tobą tańczyć częściej, niż wypada.
Orkiestra zaczynała grać walca i Kenneth poprowadził Rebekę na parkiet.
Kiedy walc się skończył, spacerowali po sali balowej, wymieniając pozdrowienia z nowymi przyjaciółmi. Rebeka czuła się znaczniej swobodniej niż na pierwszym balu i jej karnet szybko się wypełnił. Poprzednim razem stało się tak dlatego, że Michael prosił przyjaciół o zajęcie się Rebeką. Tym razem mężczyźni tłoczyli się wokół niej z własnej woli.
Zostawiając Rebekę pośród znajomych, Kenneth wrócił do gospodarza, lorda Strathmore'a. Wspomniał o zaskakującym postępku macochy w związku z rodzinną biżuterią i o swojej bezgranicznej wdzięczności. Strathmore uśmiechnął się szelmowsko, potwierdzając w ten sposób własny udział w tym zdarzeniu.
Po tej rozmowie Kenneth wrócił do sali balowej, przechadzając się, rozmawiając ze znajomymi i od czasu do czasu tańcząc. Zamierzał odnaleźć Rebekę tuż przed ostatnim tańcem przed kolacją, który dla siebie zarezerwował. Nie żałował innym mężczyznom szansy zatańczenia z Rebeką. W końcu to on był szczęśliwcem, który spędził całe popołudnie w jej ramionach.
W pewnym momencie natknął się na Michaela Kenyona.
- Byliśmy dziś z Catherine w Somerset House - powiedział Michael. - Zrobiłeś wielkie postępy od czasów, kiedy szkicowałeś Ludwika Leniwego.
- Pies, który się nie rusza, jest łatwym tematem - stwierdził Kenneth z uśmiechem.
- Mam nadzieję, że nikt nie zarezerwował twoich obrazów - mówił dalej Michael. - Czy przyjmiesz tysiąc gwinei za oba?
Kenneth otworzył usta ze zdumienia.
- To nonsens! A może akt dobroczynny?
- Wiedziałem, że to powiesz - stwierdził spokojnie Michael.
- Moje prawnuki będą mi wdzięczne, że zakupiłem dwa wczesne, doskonałe wildingi. Z ich punktu widzenia będzie to śmieszna cena.
Kenneth uśmiechnął się, ale nadal miał wątpliwości.
- Czy jesteś pewien, że chcesz je mieć?
- Catherine i ja również byliśmy w Hiszpanii - powiedział cicho Michael. - Te obrazy przemawiają do nas w specjalny sposób.
- Wobec tego są twoje - powiedział Kenneth, podając mu rękę. - I w dodatku od czasu do czasu będę je mógł odwiedzać.
- Mam nadzieję. Muszę powiedzieć Catherine. Martwiła się, że może obrazy zostały już sprzedane komuś innemu.
Michael kiwnął głową i ruszył na poszukiwanie Catherine. Kenneth, lekko oszołomiony, odwrócił się, aby poszukać Rebekę i, omal nie wpadł na lorda Bowdena, który spojrzał na niego morderczym spojrzeniem.
- Miałem nadzieję, że tu pana znajdę, Kimball - rzucił. - Nie chce się pan ze mną spotkać i nie odpowiada pan na moje listy, ale teraz musi pan ze mną porozmawiać.
Kenneth wzdrygnął się z niechęcią. Zapomniał, kiedy Bowden ma wrócić do Londynu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni myślał właściwie tylko o Rebece i o malowaniu.
- Przepraszam. Wcale pana nie unikam. Ostatnio byłem bardzo zajęty i nie miałem czasu odebrać listów. Myślę, że powinniśmy porozmawiać. Kiedy by to panu odpowiadało?
- Teraz - syknął Bowden przez zęby. - Pośrodku tej sali, jeśli trzeba. Był bliski apopleksji i Kenneth go rozumiał. Na szczęście Rebeka tańczyła z kimś i Kenneth mógł niepostrzeżenie opuścić salę balową.
- Myślę, że obu nam zależy na dyskrecji - mruknął Kenneth. - Chodźmy poszukać jakiegoś wolnego pokoju.
Bowden kiwnął głową z ponurą miną i razem ruszyli do wyjścia. Kenneth rozmyślał gorączkowo, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Nie miał do powiedzenia nic, co satysfakcjonowałoby lorda Bowdena, człowieka, który chciał zniszczyć sir Anthony'ego.
Kadryl skończył się i zadyszana Rebeka podziękowała partnerowi. Potem rozejrzała się wokół w poszukiwaniu Kennetha, który miał zarezerwowany następny taniec. Ze zdumieniem spostrzegła, że wychodzi z sali z jakimś znanym jej z widzenia człowiekiem. Ruszyła za nimi, wachlując się zrobionym przez Kennetha wachlarzem. Był jej droższy niż rodzinny pierścionek z brylantem Wildingów. Pierścionek będzie musiała w końcu zwrócić, a wachlarz pozostanie jej własnością.
Wychodząc z sali balowej, Rebeka zobaczyła, że mężczyźni znikają w jakichś drzwiach. Poszła za nimi z ciekawości. Po cichu otworzyła drzwi i znalazła się w długim i wąskim pokoju bibliotecznym. Pomieszczenie składało się z dwóch części oddzielonych łukowym przejściem. Jedna część znajdowała się w cieniu, z drugiego końca, oświetlonego lampą i płomieniami z kominka, dobiegał szmer głosów.
Rebeka zawahała się przez moment. Kenneth prawdopodobnie załatwiał jakieś interesy, może rozmawiał o sprzedaży obrazów. Nie powinna mu przeszkadzać. Ciągle niewidoczna dla obu mężczyzn mogła się bez trudu wycofać i zaczekać na Kennetha w sali balowej. Odwróciła się i położyła dłoń na klamce. I wtedy nieznany głos zabrzmiał ostro i głośno:
- Do diabła, Kimball! Wynająłem pana, żeby pan znalazł dowody przeciw sir Anthony'mu, a nie po to, aby się pan żenił z jego córką. Czyżby przekupił pana jej majątkiem?
Rebeka znieruchomiała. Musiała coś źle zrozumieć Odwróciła się od drzwi i nastawiła uszu.
- Nasze zaręczyny to przypadek. Nie mają nic wspólnego z sir Anthonym. Rebeka dobrze wiedziała, że zaręczyny były upozorowane, ale zostali przecież kochankami i nonszalanckie stwierdzenie Kennetha boleśnie ją zraniło. Powoli podeszła bliżej, żeby lepiej słyszeć całą rozmowę. Nieznajomy prychnął z niesmakiem.
- Zatem prowadzi pan podwójną grę. Kiedy wróciłem do Londynu i dowiedziałem się od żony, że moja bratanica się zaręczyła, postanowiłem dowiedzieć się czegoś bliższego. Ktoś podejrzliwy mógłby przypuszczać, że umówił się pan z tą ladacznicą, Lavinią Claxton, iż zaskoczy pana w kompromitującej sytuacji z tą pannicą. W końcu odziedziczyła majątek po Helen. Powinienem się był domyślić, że majętna spadkobierczyni będzie darem niebios dla kogoś w pańskiej sytuacji finansowej.
- Lordzie Bowden, obraża pan zarówno lady Claxton, jak i pannę Seaton - powiedział ostro Kenneth. - Proszę tego więcej nie robić. Poza tym doszukuje się pan jakichś spisków tam, gdzie ich nie ma. Powtarzam: moje stosunki z panną Seaton nie mają nic wspólnego z moimi poszukiwaniami.
Bowden? Wielki Boże, rozmówcą Kennetha był brat jej ojca! Dlaczego po tylu latach nieutrzymywania stosunków chciał się czegoś dowiedzieć o młodszym bracie? Ten człowiek musi być szalony.
Jeśli tak, to Kenneth jest narzędziem w jego rękach. Rebeka, do głębi wstrząśnięta, oparła czoło o chłodną ścianę.
- Czy pańskie dochodzenie okazało się równie skuteczne, jak pańskie zaloty? - spytał zimno lord Bowden.
- Nie w tym sensie, jakiego pan oczekiwał. Przyślę panu sprawozdanie. Rozmawiałem ze wszystkimi osobami, które mogłyby coś wiedzieć na ten temat, i nie ma żadnych dowodów przestępstwa. Być może dowiem się czegoś na miejscu, w Krainie Jezior, ale na pana miejscu nie robiłbym sobie wielkich nadziei.
- Musi być jakiś dowód, Kimball! - warknął Bowden. - Niech go pan znajdzie.
Rebeka usłyszała lekkie kroki, a potem dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, czego właściwie szuka Kenneth. Jakich dowodów? Tylko szaleniec mógłby uważać jej ojca za przestępcę. Był znanym malarzem, człowiekiem bogatym, nie jakimś złodziejaszkiem czy skorumpowanym urzędnikiem. Nic dziwnego, że Kenneth nie znalazł żadnych dowodów. To jednak nie usprawiedliwiało jego oszukańczego zachowania. Dostał się do ich domu pod fałszywym pretekstem. Zdawkowe wyjaśnienie o anonimowym znajomym, który powiedział mu o posadzie, nie było już tak zabawne. W bezwzględny sposób wykorzystał zaufanie sir Anthony'ego, aby mieć dostęp do wszystkich papierów.
Przypomniała sobie moment, kiedy zobaczyła Kennetha po raz pierwszy. Przenikliwa inteligencja. Niemal brutalne zachowanie. Pirat w Mayfair. Nic dziwnego, że nie wyglądał na sekretarza, skoro naprawdę był szpiegiem. Ileż razy zadawał jej pozornie nieważne pytania? A ona zawsze udzielała mu odpowiedzi. Z obrzydzeniem pomyślała, że wykorzystywał ją, zbierając dowody przeciwko jej ojcu.
Przez dłuższą chwilę stała oparta o ścianę. Wreszcie gniew dodał jej odwagi.
Wyszła z ukrycia i stanęła w otwartym łuku przejścia. Kenneth wpatrywał się w ogień na kominku. Jej korsarz. Potężny, pociągający. Uważała go za bohatera.
Była po prostu głupia.
- Jesteś podły! - syknęła.
Kenneth gwałtownie podniósł głowę do góry i spojrzał na Rebekę.
- Słyszałaś rozmowę?
- Owszem. Gdybym była mężczyzną, zabiłabym cię, ale chyba muszę się zadowolić spaleniem twojego portretu i poinformowaniem ojca, że jego ulubiony sekretarz zdradził i jego, i mnie.
- Rebeko...
Kenneth uniósł dłoń i zrobił krok w jej kierunku.
Pomyślała z przerażeniem, że jeśli pozwoli się dotknąć, zmieni się w uległą, zakochaną kobietę i uwierzy w każde jego oszukańcze wyjaśnienie.
- Nie podchodź do mnie! - zawołała z gniewem. - Nie chcę cię więcej widzieć!
Odwróciła się i wybiegła z pokoju. Zawołał ją ponownie, lecz Rebeka zignorowała wezwanie i pobiegła korytarzem. Musiała się wydostać z tego domu.
Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, zwolniła kroku i przybrała obojętny wyraz twarzy. Większość gości szła w przeciwnym kierunku, do sali jadalnej. Na szczęście udało jej się przemknąć między gośćmi, nie zwracając uwagi na wołania znajomych. Znalazła się tu tylko dlatego, że Kennethowi zależało na jej dobrym imieniu. Chciał mieć szanowaną żonę? Niech ich wszystkich diabli wezmą! Nic ją ten świat nie obchodził.
Zbliżając się do wyjścia, przypomniała sobie, że powóz ma po nich zajechać dopiero o północy. Nie miała pieniędzy na wynajęcie dorożki. Musiała wracać do domu piechotą. Nie miała do przejścia więcej niż dwa kilometry, a dzielnica Mayfair powinna być dość bezpieczna.
Pomyślała, że powinna wrócić po szal, ale zmieniła zamiar, kiedy zobaczyła, że Kenneth przepycha się za nią przez tłum gości. Szybko podeszła do drzwi. Kiedy lokaj je otworzył, wskazała na Kennetha.
- Ten dżentelmen mnie napastuje - powiedziała władczo. - Proszę mu nie pozwolić, żeby poszedł za mną do mojego powozu.
- Tak jest, proszę pani - powiedział lokaj z ukłonem.
Rebeka obawiała się, że służącemu nie uda się zatrzymać Kennetha na dłużej, ale miała nadzieję, iż zdąży mu umknąć.
Uniosła brzeg sukni i zbiegła po schodach. Po prawej stronie stał rząd powozów, czekających na gości lorda Strathmore'a. Woźnice rozmawiali lub grali w kości, Rebeka skręciła w lewo i biegiem ruszyła do rogu ulicy, nie przejmując się tym, co mogliby sobie pomyśleć.
Zakręt, kilka domów, kolejny zakręt, dłuższy rząd domów. Biegła, dopóki kolka nie zmusiła jej do zatrzymania. Przystanęła, trzymając się jedną ręką żelaznego ogrodzenia, drugą przyciskając do boku i łapczywie chwytając powietrze. Czuła przeraźliwie zimne, nocne powietrze na nagich ramionach i na szyi.
Nie powinna była ujawniać swej obecności przed Kennethem, który na pewno usiłowałby przekonać ją, że czarne jest białe. Powinna była spokojnie wrócić do sali balowej i poprosić kogoś ze znajomych, żeby pożyczył jej powóz na powrót do domu. Tylko kogo mogłaby prosić? To wszystko byli przyjaciele Kennetha.
Przez chwilę pomyślała o Catherine i Michaelu, o innych ludziach, których poznała przez Kennetha. Z drżeniem serca stwierdziła, że straci ich razem z nim.
Ze złością stłumiła w sobie tę myśl. Nie potrzebowała przyjaciół Kennetha ani ich balów. Lepiej jej się żyło w samotności.
Jednakże, jak mogła nadal malować w swojej pracowni, gdzie wszystko przypominało jej Kennetha? Siedzącego na sofie w rozmarzonej, zmysłowej pozie korsarza. Przygotowującego herbatę. Prowadzącego lekką rozmowę. Zaledwie kilka godzin wcześniej kochali się przed kominkiem i Kenneth zachowywał się tak, jakby pożądał jej najbardziej na świecie.
Z pewnością udawał. Była pod ręką, jakże chętna, więc poszedł z nią do łóżka. Polował na jej majątek, tak jak powiedział Bowden. Dlatego tak gwałtownie protestował, oburzony pomysłem, że miałby się ożenić z jakąś bogatą osobą.
Rebeka znów ruszyła przed siebie. Nie bardzo wiedziała, gdzie jest. W nocy wszystko wyglądało inaczej, a jadąc powozem, nie zwracała uwagi na drogę. Sąsiedztwo wyglądało bardziej podejrzanie, niż się spodziewała. Przypomniała sobie, że Hanover Square znajduje się na skraju porządnej dzielnicy. Musiała skręcić w złą stronę, kiedy wyszła z domu Strathmore'ów.
Na następnym skrzyżowaniu spojrzała na tabliczkę z nazwą ulicy, ale nic jej to nie mówiło. Trochę już zdenerwowana przystanęła, żeby się zastanowić, w którą pójść stronę. Okolica stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Podjęła decyzję, kiedy zobaczyła przed sobą kilku mężczyzn. Ich głośne zachowanie wskazywało, że są podpici. Rebeka zakręciła się na pięcie i ruszyła w kierunku, z którego przyszła, zdając sobie sprawę ze swego skąpego ubioru i drogiej biżuterii. Klejnotów matki. Obronnym gestem zakryła ręką wisiorek z opalu.
- Hej, laleczko! Jest nas trzech! - zawołał jeden z mężczyzn pijackim głosem. - Nie musisz lecieć z powrotem do Covent Garden, żeby znaleźć klienta.
Rebeka, z bijącym sercem, przyspieszyła kroku i przysunęła się bliżej domu po lewej stronie, mając nadzieję, że pijacy ją miną.
Kroki były coraz głośniejsze. Nagle ktoś potężną łapą złapał ją za ramię i obrócił do siebie. Był to wysoki rozmamłany mężczyzna, śmierdzący dżinem.
- Ładna z ciebie laleczka - powiedział, gapiąc się w jej dekolt mętnym wzrokiem. - Dostaniesz od każdego z nas po gwinei, co? To dobra cena.
- Pomylił się pan - powiedziała Rebeka chłodnym, wyniosłym tonem. - Nie jestem osobą, jakiej pan szuka.
Mężczyzna, który trzymał ją za ramię, poczuł się skonfundowany. Tymczasem jeden z jego kolegów zaśmiał się wulgarnie i powiedział:
- No, proszę, co za dama! Ale mój stary zawsze mówił, że jeśli to - to chodzi jak ulicznica i ubiera się jak ulicznica, to na pewno jest ulicznica.
Zachęcony komentarzem pierwszy mężczyzna przyciągnął Rebekę do siebie, łapiąc ją za pierś. Odepchnęła go z całej siły, odurzona oparami alkoholu, jednak jej opór nie na wiele się zdał. Przerażona uniosła rękę i podrapała mu twarz.
Mężczyzna krzyknął i cofnął głowę.
- Ty dziwko! Ja ci pokażę!
Przycisnął ją do ściany i rozdarł suknię. Rebeka usiłowała wołać o pomoc, ale mężczyzna pochylił się i zasłonił jej usta swoim ciałem. Rebeka jeszcze nigdy w życiu tak się nie bała. Pijacy mogli ją w każdej chwili zgwałcić, a ona nie była w stanie się obronić.
Nagle atakujący ją mężczyzna został odrzucony. Rebeka usiadła na ziemi, łapiąc powietrze. Przed sobą, na tle nocnego nieba, miała potężną sylwetkę Kennetha.
- Nie wtrącaj się - powiedział i odwrócił się, stawiając czoło pozostałym mężczyznom, którzy chcieli pomścić swego towarzysza.
Z zadziwiającą łatwością powalił pierwszego ciosem w szczękę, drugiego zaś - kopniakiem w brzuch. Pierwszy, niezniechęcony, wstał z wściekłym okrzykiem i ponownie zaatakował. Kenneth zdzielił go pięścią w twarz, łamiąc mu nos. Mężczyzna przewrócił się, brocząc krwią.
- Chodźmy stąd - rozkazał Kenneth - zanim któryś z nich wyciągnie nóż albo pistolet.
- Dziękuję za pomoc - stwierdziła Rebeka, wpatrując się w Kennetha i drżąc na całym ciele. - Ale nadal tobą pogardzam. - Rozumiem. - Kenneth zdjął surdut i narzucił jej na ramiona, a potem wziął ją za rękę i ruszył szybkim krokiem. - Jesteśmy niedaleko Oxford Street. Powinniśmy tam znaleźć dorożkę.
- To musi być bardzo przyjemne wiedzieć, że jesteś mocniejszy niż hołota, która włóczy się nocą po ulicach - powiedziała, szczękając zębami.
- Owszem - potwierdził Kenneth. - Sądzę, że sama się także przekonałaś, że nie jest przyjemnie być ofiarą.
Fakt, iż Kenneth miał rację, rozzłościł ją jeszcze bardziej. Gdyby nie było jej tak zimno, natychmiast oddałaby mu surdut. Tymczasem otuliła się szczelniej, z niechęcią wdychając ciepło i zapach jego ciała. Czuła się mimo wszystko znacznie bezpieczniej.
Z rozpaczą stwierdziła, że pozwoliła temu człowiekowi, wrogowi ojca, przedrzeć się przez mur obronny. Była pewna, że przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę za własne słabości.
Kenneth znalazł dorożkę i kazał woźnicy zawieźć ich do domu. Rebeka nie odezwała się ani słowem, obserwując go z kamienną twarzą. W dorożce Kenneth usiadł jak najdalej od Rebeki.
Dzięki Bogu odszukał ją, zanim coś się stało. Choć, gdyby nie Kenneth, nigdy by się nie znalazła w tak niebezpiecznej sytuacji.
Kenneth z ponurą miną spoglądał przez okno na puste ulice. Wszystko szło ostatnio zbyt gładko. Jak mógł być tak głupi, aby uwierzyć, że uda mu się bezboleśnie wyplątać z kłopotów? Nic w życiu nie przyszło mu łatwo, a teraz, w ciągu kilku minut, szczęście i nadzieja zostały zrujnowane.
Usiłował sobie przypomnieć rozmowę z Bowdenem, która na zawsze pogrążyła go w oczach Rebeki.
Kiedy dotarli do domu, zapłacił woźnicy i ruszył za Rebeką po schodach do drzwi wejściowych. Rebeka ze złością zastukała kołatką.
Czekając, aż służący otworzy drzwi, odwróciła się do Kennetha.
- Weź swoje rzeczy i się wynoś. Jeśli będziesz tu jeszcze za piętnaście minut, każę służbie cię wyrzucić.
- Żaden ze służących nie jest w stanie mnie wyrzucić - powiedział spokojnie Kenneth. - Przecież to ja rozkazuję służbie w tym domu. Nie stawiaj ich w dwuznacznej sytuacji, kiedy nie będą wiedzieli, kogo słuchać.
Rebeka wyglądała tak, jakby miała go za chwilę uderzyć.
- Twój ojciec mnie zatrudnił i on może mnie zwolnić - dodał Kenneth pojednawczym tonem. - Mam zamiar wszystko mu opowiedzieć i odejdę, jeśli będzie sobie tego życzył. Ale najpierw muszę z tobą porozmawiać.
Zanim Rebeka zdążyła coś powiedzieć, lokaj otworzył im drzwi. Rebeka wpadła do domu, jakby nie było w tym nic dziwnego, że ma podartą suknię i męski surdut na sobie.
- Czy ojciec jest w domu, Minton? - Jeszcze nie wrócił, panno Rebeko - odparł służący, gapiąc się na nich szeroko otwartymi oczyma.
Rebeka, dumnie wyprostowana, odwróciła się i ruszyła na górę. Kenneth poszedł za nią.
- Wydaje mi się, że najlepiej będzie porozmawiać w twojej pracowni - rzucił, kiedy znaleźli się poza zasięgiem uszu lokaja.
- Nie!
Rebeka zdjęła surdut i rzuciła nim w Kennetha, który złapał go odruchowo, po czym zsunęła rękawiczkę i gwałtownym ruchem ściągnęła z palca pierścionek z brylantem. Nim także rzuciła w Kennetha, który zdołał go złapać w powietrzu, kiedy odbił się od jego piersi.
- Możesz wybierać: twoja pracownia, moja albo sypialnia. Ale na pewno porozmawiamy.
Zdesperowana Rebeka pomaszerowała na poddasze, biorąc po drodze świecę. Kiedy weszli do jej pracowni, zapaliła lampy, a Kenneth rozpalił w kominku. Nie musiał się zastanawiać, co jej powiedzieć; już wcześniej postanowił, że powie całą prawdę.
Kiedy skończył rozniecać ogień, odwrócił się i zobaczył, że Rebeka otuliła się starym szalem. Wyglądała jak małe, bardzo rozłoszczone dziecko.
- Czy sądzisz, że cokolwiek usprawiedliwi twoje oszustwo? - spytała niskim, wściekłym głosem.
- Pewno nie, ale muszę spróbować. Chciałbym, żebyś uwierzyła, że niechętnie wszedłem do waszego domu pod fałszywym pretekstem, lecz nie miałem wielkiego wyboru. To albo całkowita ruina. Z każdym dniem coraz bardziej nienawidziłem całej tej sytuacji.
- I dlatego mnie uwiodłeś, ponieważ nienawidziłeś oszustwa - stwierdziła gorzko Rebeka.
- Ja cię uwiodłem? Przypomnij sobie, jak to było, zanim mnie oskarżysz. Rebeka zaczerwieniła się gwałtownie.
- Dobrze, to ja cię uwiodłam. Ale uczciwy człowiek nie poszedłby ze mną do łóżka, kiedy zjawił się tu po to, żeby zniszczyć mojego ojca.
- Cały czas to sobie powtarzałem - powiedział cicho Kenneth. - Jednakże nie potrafiłem nad sobą zapanować.
- Co za wygodna odpowiedź! Jesteś na tyle dobrym aktorem, że żyjesz w kłamstwie całymi tygodniami, ale brak ci odrobiny silnej woli, żeby odrzucić awanse starej panny.
- To Bowden rzucił tę głupią uwagę o starzejącej się spadkobierczyni. Dla mnie jesteś najwspanialszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. I najbardziej pociągającą.
- Nie licz, że wykpisz się pochlebstwami. Twój umysł panuje nad twoim ciałem i podpowiedział ci, że jestem bogata i łatwo osiągalna.
W tej chwili Kenneth był tak samo wściekły jak Rebeka. Jednym susem znalazł się przy niej, złapał ją za ramiona i pocałował, dusząc jej wargi swoimi ustami. Przez krótki moment Rebeka stawiała gwałtowny opór.
Po chwili jednak poddała się namiętności, bliźniaczej siostrze gniewu. Westchnęła i otworzyła usta. Kenneth miał szaloną ochotę uwieść ją na nowo, właśnie w tym momencie, i pozwolić, aby miłosne uniesienie zamknęło przepaść między nimi. Po miłosnym seansie Rebeka byłaby bardziej skłonna do wysłuchania jego racji.
W tej samej chwili zdał sobie sprawę z własnego szaleństwa. Ciało Rebeki może i było chętne, ale gdyby skorzystał z okazji, Rebeka uznałaby to za gwałt moralny i znienawidziła go na zawsze.
Puścił ją i cofnął się o krok.
- Czy nadal uważasz, że umysł zawsze kontroluje ciało? - spytał ochrypłym głosem.
Rebeka przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma.
- Przekonałeś mnie, kapitanie.
Usiadła na krześle przy kominku i ciaśniej owinęła się szalem.
- Czego u nas szukasz? Ojciec nie jest kryminalistą. Pieniądze nie interesują go na tyle, żeby miał kraść.
Zatem nie słyszała wszystkiego.
- Bowden uważa, że twój ojciec zamordował twoją matkę - stwierdził Kenneth.
Rebeka spojrzała na niego zaszokowana.
- To obłęd. Albo Bowden jest szalony, albo ty kłamiesz. Albo jedno i drugie.
- Bowden ma na tym tle obsesję, ale nie sądzę, aby był szalony. Kenneth zwięźle opisał jej finansową propozycję Bowdena i jego rozumowanie.
- Niczego nie znalazłeś, bo żadne dowody nie istnieją - powiedziała Rebeka, kiedy Kenneth skończył. - Ojciec nie jest zdolny nikogo skrzywdzić.
Kenneth uniósł brwi.
- Zapomniałaś o jego atakach szału? O rzucaniu rzeczami, kiedy się wścieka?
Rebeka przygryzła wargi.
- To nic nie znaczy. Ojciec nie zraniłby żadnej kobiety, a zwłaszcza matki.
- Czy jesteś tego całkiem pewna? - spytał Kenneth, siadając na sofie i żałując, iż w ogóle musi z nią o tym rozmawiać. - Zgadzam się, że sir Anthony nie jest człowiekiem, który byłby zdolny do morderstwa z zimną krwią. Mógł jednak spowodować śmierć twojej matki przypadkowo, niechcący. Oboje byli bardzo wybuchowi. Jakaś walka, utarczka słowna, silniejsze pchnięcie czy nieostrożny krok, kiedy chciała mu umknąć... To by wiele wyjaśniało.
- Nie! - zawołała udręczona Rebeka. - Tak nie mogło być. Owszem, kłócili się czasem, ale nie gwałtownie. Dlaczego nie możesz uwierzyć, że śmierć matki była nieszczęśliwym wypadkiem?
- Nieszczęśliwy wypadek jest najbardziej prawdopodobny przyznał Kenneth. - Nikt jednak nie potrafi podać powodu, dla którego twoja matka miałaby spaść w biały dzień ze znanej jej skały. Poza tym podejrzane dla mnie jest, że wszyscy mówią o jej śmierci wymijająco. Ty sama, Lavinia, Frazier, Hampton, Tom Morley - wszyscy zachowują się tak, jakby ta śmierć nie była czymś zwyczajnym, jakby trzeba było coś ukrywać. Czyżby wszyscy sądzili, że sir Anthony jest w to zamieszany?
- Nie!
- Więc co?
Rebeka wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. W końcu najwyraźniej podjęła jakąś decyzję i stanęła twarzą w twarz z Kennethem.
- Tajemnica, o której nikt nie chce mówić, nie dotyczy podejrzeń o morderstwo, lecz samobójstwa. Jeśli matka nie spadła przypadkiem, musiała popełnić samobójstwo. Gdyby to się rozeszło, zostałaby potępiona przez Kościół i przez ludzi; nie mogłaby zostać pochowana w poświęconej ziemi. Czy nadal masz pretensje, że nie chcemy mówić o jej śmierci? - spytała szeptem, zamykając oczy.
- Samobójstwo? - wykrzyknął Kenneth, spoglądając ze zdumieniem na Rebekę. - Słyszałem, że Helen była bardzo pobudliwa i uczuciowa, ale nikt nigdy nie mówił, że miała skłonności samobójcze.
Z gorzką satysfakcją, że udało jej się go zaskoczyć, Rebeka znów zaczęła chodzić po pokoju.
- Matka była zazwyczaj bardzo ożywiona i nikt ze znajomych nie uwierzyłby, że miała skłonności do melancholii, ale domownicy dobrze o tym wiedzieli. Najgorsza była zima. Czasami, w najgorszych miesiącach, całymi dniami leżała w łóżku i płakała. Ojciec i ja nie wiedzieliśmy, co robić. Obawialiśmy się, że jeśli jej nastrój się pogłębi, raczej się zabije, niż nadal będzie znosić rozpaczliwą sytuację. Jej nastrój polepszał się, kiedy dni stawały się dłuższe. Lato było dla nas wszystkich znacznie łatwiejsze.
- Ale przecież zginęła w środku lata - stwierdził Kenneth, marszcząc brwi. - Czy wcześniej zdarzało jej się targnąć na życie?
- Nie... Nie jestem pewna. Był jeden wypadek, który nas zaniepokoił. I raz, w Ravensbeck, kiedy szliśmy we trójkę krawędzią górskiego grzbietu, matka z dziwnym wyrazem twarzy spojrzała w dół i powiedziała, że byłoby bardzo łatwo po prostu „zejść” ze skały. - Być może za dużo wagi przywiązujesz do przypadkowego stwierdzenia. Podobne myśli przychodziły mi do głowy, gdy się znajdowałem na szczycie góry czy wysokiej wieży, a na pewno nie mam skłonności samobójczych.
- Mogłabym się zgodzić, że był to przypadek, gdyby matka nie zginęła właśnie w ten sposób - powiedziała ostro Rebeka.
- Czy przed śmiercią była w złym nastroju? - spytał Kenneth.
- Wydawała się szczęśliwa, ale jej nastroje szybko się zmieniały - odparła Rebeka.
Czując chłód, podeszła bliżej kominka.
- Jeśli miała nagły atak melancholii, mogła pod wpływem chwili zdecydować, aby... skończyć z tym wszystkim - dodała.
- Być może. Ale to tylko przypuszczenia. Z tego, co mówisz, nie wynika, że była w szczególnie złym nastroju tuż przed śmiercią.
Rebeka zawahała się przez chwilę. Rozmowa na temat śmierci matki była dla niej niesłychanie bolesna, jednakże musiała przekonać Kennetha, że myli się co do ojca. Jeśli się uda, Kenneth się wyniesie i zostawi ich w spokoju.
- Jest jeden dowód - powiedziała wolno. - Nigdy o tym nikomu nie mówiłam, nawet ojcu.
Podeszła do biurka i wyjęła z szuflady pierścionek.
- Znasz ten rodzaj pierścionków? Dwie lub trzy oddzielne obrączki są do siebie dopasowane i tworzą całość. W średniowieczu narzeczeni mieli po jednej obrączce, a potem łączyli je w obrączkę ślubną. - Podała pierścionek Kennethowi. - To stare cacko, które ojciec gdzieś znalazł i kupił, podarował matce, gdy uciekli, żeby się pobrać. Później kupił jej nową obrączkę, ale matka nosiła ten pierścionek ze względów sentymentalnych. Jako dziecko byłam nim zafascynowana.
Kenneth obejrzał pierścionek, na którym widniały dwie splecione dłonie - jedna większa, druga mniejsza i bardziej kobieca.
Rebeka była ciekawa, czy Kenneth zauważy, co jest nie w porządku. Podniósł głowę.
- Te dwie obrączki zbytnio do siebie nie pasują. Są za luźne.
Był bardzo spostrzegawczy. To w końcu niezbędna cecha szpiega.
- Ten pierścionek składa się z trzech części. Kiedy się połączy splecione dłonie, pod spodem widać serce.
Rebeka rozdzieliła obrączki i oddała je Kennethowi.
- Kiedy znaleziono ciało matki u podnóża skały, ściskała pierścionek w dłoni. Trzeba było... siłą go wyciągnąć. Zatrzymałam pierścionek i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że brakuje obrączki z sercem.
Kenneth spojrzał na dwie puste złote ręce.
- I doszłaś do wniosku, że to przesłanie od matki, że straciła serce do dalszego życia?
Rebeka niechętnie pochwaliła go w duchu za przenikliwość.
- Właśnie. Zawsze nosiła pierścionek, nie mogła więc serca zgubić przypadkowo. Zostało usunięte celowo.
Kenneth z nieobecnym wyrazem twarzy bawił się złotymi obrączkami.
- Praca w wywiadzie polega na dopasowywaniu do siebie różnych faktów i szukaniu powiązań. To, co mówisz, nie pasuje do samobójstwa.
- Może nie, ale trudno było mi uwierzyć w nieszczęśliwy wypadek.
- Wiem, że nie znaleziono listu pożegnalnego, co byłoby dowodem, że Helen nie chciała martwić najbliższych. Jednakże w takim razie dziwi to, że w ogóle zostawiałaby jakąś wskazówkę. Czy znalazłaś brakujące serce?
- Nie, chociaż szukałam. Chciałam, żeby pierścionek zachował swój kształt, gdyby ojciec kiedykolwiek o niego pytał. Jeśli zauważyłby brak serca, pomyślałby to samo, co ja. Chciałam mu zaoszczędzić dodatkowego bólu. Nigdy jednak nie spytał o ten pierścionek.
Kenneth połączył złote ręce.
- Załóżmy, że Helen nie popełniła samobójstwa i nie zginęła przypadkowo. To znaczyłoby, że w jej śmierć ktoś był zamieszany.
Rebeka spojrzała na niego ostro.
- Na pewno nie ojciec.
- Też mam takie wrażenie - przyznał Kenneth, zaciskając dłoń na pierścionku. - Zimno się robi człowiekowi na myśl o osobie, która zostawiłaby tak aluzyjną i drwiącą wiadomość. Mogę sobie wyobrazić, że sir Anthony zraniłby kogoś w ataku szału, ale z pewnością nie zdjąłby z zimną krwią pierścionka z palca żony przed zrzuceniem jej ze skały.
Rebeka zadrżała.
- Korzystasz z logiki, żeby wyjaśnić nielogiczną sytuację - powiedziała. - Nie ma żadnych dowodów ani na morderstwo, ani na samobójstwo, ani na nieszczęśliwy wypadek.
- Istnieją jednak pewne poszlaki. Na przykład ślady walki na szczycie skały. To by wykluczało samobójstwo. Brakujące serce z kolei nie pasuje do wypadku.
- Może obrączka się przetarła i złamała? - zasugerowała Rebeka, przygryzając wargę.
- Środkowa z trzech obrączek powinna być najbardziej odporna na zniszczenie - powiedział Kenneth, podnosząc pozostałe dwie obrączki. - Na tych nie ma śladu zużycia.
Kenneth miał rację, ale Rebeka nie była do końca przekonana.
- Kto chciałby zabić matkę? Wszyscy ją lubili.
- Może nie wszyscy? W ciągu ostatnich kilku tygodni zastanawiałem się nad różnymi możliwościami. Może matka postanowiła skończyć romans z Hamptonem i on się zdenerwował?
- Na pewno nie - zaprzeczyła Rebeka. - Moim zdaniem matka kochała go za jego łagodny, zrównoważony charakter. Byłby ostatnim człowiekiem skłonnym do morderstwa z powodu zawiedzionej miłości.
- Lady Seaton wzbudzała w ludziach silne emocje - stwierdził Kenneth. - Prawie trzydzieści lat po zerwanych zaręczynach Bowden przeżywa jej śmierć i chce wydać majątek na wyjaśnienie tej sprawy. Ostatni sekretarz twego ojca, Morley, był w niej zakochany, mimo iż mogła być jego matką. Znając ją tylko z portretu, doskonale go rozumiem. Kto wie, jacy jeszcze mężczyźni szaleli na jej punkcie?
Rebeka potarła palcami skronie.
- Czasami zastanawiałam się, czy to nie z jej powodu lord Frazier nigdy się nie ożenił. Pan Turner i sir Thomas Lawrence to kolejni malarze, którzy na pół żartobliwie twierdzili, że nigdy się ożenią, skoro „piękna Helen” nie jest wolna. Mogłabym wymienić następnych kilkunastu mężczyzn, którzy ją podziwiali. Ale nie mogę sobie wyobrazić, żeby któryś z nich mógł ją zamordować.
Kenneth wzruszył ramionami.
- Oficer w wojsku musi często sądzić swoich żołnierzy. Przekonałem się, że większość przestępstw wynika z namiętności lub z chęci zysku. W przypadku twojej matki najbardziej prawdopodobna jest namiętność, ponieważ jedyną osobą, która zyskała finansowo na jej śmierci, jesteś ty.
- Chyba nie myślisz, że ja jej coś zrobiłam? - przerwała mu oburzona Rebeka.
- Oczywiście, że nie. Teraz widzisz, dlaczego stawiam na namiętność jako na motyw zbrodni. Chociaż można by łączyć oba motywy, gdyby ówczesna kochanka twego ojca chciała wyeliminować Helen, żeby zająć jej miejsce u jego boku. Czy wiesz może, z kim wtedy sypiał?
Rebeka pokręciła głową.
- Nigdy nie chciałam wiedzieć takich rzeczy. Choć myślę, że jego kochankami były kobiety, które aktualnie malował. Ponadto zawsze podejrzewałam, że to raczej kobiety zabiegały o jego względy, a nie odwrotnie.
- Zakochuje się w ich urodzie, a one zachłystują się tym, iż uważa je za piękne - stwierdził refleksyjnie Kenneth. - Więź między artystą a jego modelem jest bardzo interesująca, prawda?
W innych warunkach Rebeka chętnie wdałaby się w dyskusję na ten temat. Tym razem poprzestała jednak na krótkim komentarzu:
- Nie znam się na zawiłościach filozoficznych, ale myślę, że chcąc odszukać kochankę ojca z tamtych czasów, należy przejrzeć jego terminarz i sprawdzić, jakich miał klientów.
- Terminarz został w Ravensbeck, w zamieszaniu spowodowanym śmiercią twojej matki i wcześniejszym powrotem do Londynu. A może Lavinia będzie coś wiedziała?
- Spytaj ją, jeśli chcesz. Ja tego nie zrobię. - Rebeka zawahała się i dodała: - Wydaje mi się, że mimo wątpliwej reputacji Lavinia nie sypiała z ojcem, kiedy matka żyła. Wspomniała kiedyś, że nie sypia z mężami swoich przyjaciółek.
- Lavinia jest bardzo interesującą kobietą. - I na pewno nie jest morderczynią - stwierdziła z mocą Rebeka, widząc wyraz jego twarzy. - Sam pomysł, że ktoś zabił matkę, jest bezsensowny. Dlaczego nie damy jej odpoczywać w spokoju?
- Jestem pewien, że spoczywa w spokoju - powiedział miękko Kenneth. - Ale jeśli ktoś ją zabił, to ta osoba nadal przebywa na wolności. Czy to ci odpowiada?
Rebeka odetchnęła głęboko.
- Oczywiście zależy mi na sprawiedliwości, jeżeli ktoś zamordował matkę, w co bardzo wątpię.
- Sprawiedliwość była jedną z przyczyn, dla których przyjąłem propozycję Bowdena - wyjaśnił spokojnie Kenneth. - Tak, przyznaję, chciałem ratować majątek, lecz znalezienie mordercy wydawało mi się szlachetną misją.
Rebeka odwróciła się do niego tyłem, obawiając się, że słowa Kennetha zmiękczą jej gniew.
- Niezbyt ci się udało.
- To prawda, ale dopiero dziś wieczorem uwierzyłem, że naprawdę było to morderstwo. - Kenneth wstał i dorzucił drewna do ognia. - Zainteresowało mnie coś, co powiedziałaś wcześniej o wypadku, który sprawił, że zaczęliście się z ojcem obawiać samobójstwa lady Seaton. Co się właściwie wydarzyło?
Rebeka westchnęła.
- Pod koniec swojej ostatniej zimy matka wpadła w rodzaj śpiączki. Lekarz powiedział, że zażyła ogromną dawkę laudanum. Kiedy się wreszcie przebudziła, nie pamiętała niczego dokładnie, lecz zdawało jej się, iż nieprawidłowo przygotowała nasenną miksturę. Z przekonaniem twierdziła, że był to przypadek, choć ojciec i ja mieliśmy wątpliwości.
Zresztą nigdy o tym ze sobą nie rozmawiali. Przez całe życie Rebeki panowało milczenie na temat problemów Helen.
- Ciekawe. To także mógł być przypadek, próba samobójstwa lub próba morderstwa.
Rebeka spojrzała na niego z przerażeniem.
- Jeśli ktoś chciał ją otruć laudanum, to musiał to być ktoś z naszego domu.
- Kręci się tu wielu ludzi - odparł Kenneth. - Ktoś, kto wiedział, gdzie są lekarstwa, mógł z łatwością dokonać zamiany. Przypuszczam też, że duża część osób z otoczenia twego ojca jeździ co roku do Krainy Jezior. Morderca, któremu się nie udało zimą, mógł na nowo spróbować latem.
- Być może... być może masz rację - przyznała bardzo niechętnie Rebeka. Podeszła do okna i wyjrzała na ciemną ulicę. Koncepcja morderstwa była odległa, zamglona. Okropną rzeczą był przede wszystkim brak matki. Matka jest spoiwem, które wiąże każdą rodzinę. Bez Helen Rebeka i jej ojciec nie byli rodziną, lecz dwiema osobami, żyjącymi pod jednym dachem i rozdzielonymi bólem.
Straszna myśl przyszła jej do głowy. A jeśli ojciec, w przypływie gniewu, naprawdę...
Nie! Gwałtownie odrzuciła tę myśl. Ojciec nie byłby w stanie ukryć przed nią swojej winy, wyrzutów sumienia, tymczasem wyczuwała w nim tylko wielki żal, że nie potrafił uchronić i powstrzymać żony od samobójstwa. Sama czuła podobny żal.
Pod dom zajechał powóz. Wrócił ojciec.
- Czy mam zejść na dół i przyznać się do wszystkiego sir Anthony'emu? - spytał Kenneth.
Rebeka odwróciła się od okna i uważnie mu się przyjrzała. Ojciec będzie wściekły, kiedy się dowie, że człowiek, któremu zaufał, nie tylko zdradził to zaufanie, lecz także podejrzewa go o zamordowanie żony. Wszystko to zatruje mu radość z faktu, że miał zostać następnym prezesem Akademii Królewskiej.
Kenneth odezwał się, jakby czytając w jej myślach:
- Jeśli uważasz, że to go niepotrzebnie zdenerwuje, mogę po prostu powiedzieć, iż moja sytuacja finansowa się zmieniła i muszę wracać do majątku.
Za chwilę Kenneth na zawsze zniknie z jej życia. Tego właśnie chciała. Na pewno?
- Tak chyba będzie najlepiej - odparła cicho.
- A co ze sprawą twojej matki? Co z przypuszczenia, że została zamordowana?
Rebeka znów potarła skronie palcami, czując nadchodzący ból głowy.
- Może wynajmę policjanta, żeby prowadził dalsze śledztwo?
- Tak początkowo zrobił Bowden. Policjant niczego nie znalazł. Dlatego Bowden zwrócił się do mnie, uznając, że jako sekretarz będę miał lepszy dostęp do spraw waszego domu niż ktoś z zewnątrz.
Rebeka zmarszczyła brwi.
- Masz jakiś pomysł, prawda? Jaki?
- Jeżeli istnieją dowody na to, że twoja matka została zamordowana, to najprawdopodobniej można je znaleźć w Krainie Jezior, tam gdzie to się stało. Coś, co będzie wynikało z zapisków w terminarzu twego ojca, czy też może coś, co widział ktoś z miejscowych ludzi. Wtedy zakładano, że to nieszczęśliwy wypadek, i nie przeprowadzono żadnego śledztwa.
- Czyli chcesz się zachowywać tak, jakby nic się nie stało, i pojechać z nami na wakacje - stwierdziła beznamiętnym głosem Rebeka.
- Udawanie, że nic się nie stało, jest niemożliwe, ale rzeczywiście chciałbym pojechać do waszego letniego domu i doprowadzić tę sprawę do końca.
- Ze względu na sprawiedliwość i zadłużenie twojego majątku - stwierdziła ironicznie Rebeka.
- Tak. A także żeby pomóc tobie i twojemu ojcu. Jak tylko znalazłem się w waszym domu, zdałem sobie sprawę, że coś tu jest nie w porządku. Śmierć twojej matki w dwuznacznych okolicznościach sprawiła ból tym, którzy byli jej bliscy. Prawda, nawet okrutna, może przynieść ulgę. Przemawiał tak rozsądnie i był tak miły. Rebeka oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Z jednej strony nie chciała, żeby odszedł, z drugiej - przerażała ją myśl o przebywaniu pod jednym dachem z cieniem jego zdrady. Lepiej będzie, jak wyjedzie.
Jeśli jednak ktoś jest w stanie wyjaśnić tajemnicę śmierci matki, tym kimś na pewno jest Kenneth. Ze względu na pamięć matki powinna się zgodzić, aby dokończył swoje śledztwo.
- Ukryłem prawdziwą przyczynę, dla której zjawiłem się w tym domu, ale to było moje jedyne kłamstwo. Wszystko, co ci opowiedziałem o mojej przeszłości, wszystko, co zaszło między nami, jest prawdą. Wszystko - powtórzył cicho Kenneth.
Rebeka poczuła bolesne ukłucie w sercu. Tak bardzo chciała mu wierzyć, ale jej uczucia były zbyt ciężko zranione. Spojrzała na dywan przed kominkiem. Kilka godzin przedtem zaznała prawdziwego szczęścia. Jednakże głos Kennetha brzmiał równie przekonująco, kiedy rozmawiał z Bowdenem.
- Miałeś za dużo tajemnic, kapitanie - powiedziała Rebeka sucho. - Zataiłeś swoją pozycję społeczną, swój talent malarski i powód przybycia do naszego domu. Straciłam do ciebie zaufanie.
Blizna na policzku Kennetha pobladła.
- Jeśli pozwolisz mi zostać, będę się starał schodzić ci z oczu.
- Dobrze.
Było to przyzwoleniem i zasygnalizowaniem zbrojnego rozejmu. Kenneth kiwnął głową i wyszedł z pracowni.
Rebeka zwinęła się w kłębek na sofie, przytulając się do jedwabnego perskiego dywanu i ciasno owijając w szal. Za dużo się zdarzyło w ciągu jednego nieszczęsnego wieczoru. Namiętność. Zdrada. Napad. Podejrzenie o morderstwo. Była zbyt zmęczona, aby przejść do sypialni.
Gdzie kończyło się oszustwo, a zaczynała prawda?
Kenneth miał prawdziwy talent. Równie rzeczywiste były jego doświadczenia z wojska i istnienie siostry. Jego przyjaciele byli prawdziwi i lojalni, a to dobrze o nim świadczyło.
Nie oznaczało to jednak, iż nie jest łowcą fortun. Że nie poszedł z nią do łóżka wyłącznie z fizycznego pożądania. Ze może mu ufać.
Szeroko otwartymi oczami Rebeka obserwowała, jak gasnące węgle powoli zmieniają się w popiół.
Kenneth, potwornie zmęczony, zdjął ubranie i położył się do łóżka, kiedy tylko wrócił do swego pokoju. Udało mu się uśmierzyć nieco gniew Rebeki, ale nadal istniała między nimi głęboka przepaść. Być może nie do pokonania.
Rebeka składała się z samych sprzeczności. Jej niekonwencjonalne wychowanie sprawiło, że wydawała się bardziej uświadomiona, niż rzeczywiście była. Zachowywała się tak, jakby dziewictwo nie stanowiło niczego szczególnego, i twierdziła, że nie jest zainteresowana małżeństwem.
Kenneth podejrzewał, że w głębi serca Rebeka jest romantyczką która bardzo by chciała uwierzyć w miłość i wierność. W przeciwnym razie nie krytykowałaby tak bardzo miłostek swoich rodziców. Ani nie czekałaby do dwudziestego siódmego roku życia, aby oddać swe ciało i kawałek serca. Powoli się przed nim otwierała. Miał nadzieję, że kiedy już uporządkuje sprawy finansowe, Rebeka odda mu także rękę. Jednakże dziś wieczorem z powrotem schowała się do swojej skorupki, może już na zawsze.
Jak na ironię katastrofalny wieczór doprowadził do tego, że wreszcie będzie mógł powiedzieć lordowi Bowdenowi coś konkretnego. Zaginiona obrączka z serduszkiem była drobiazgiem, ale dzięki niej podejrzenia, że Helen Seaton została zamordowana, zmieniły się w pewność. Nie mógłby tego jeszcze udowodnić, teraz jednak, gdy był o tym przekonany, miał znacznie większe szanse wykrycia mordercy.
Zasypiając, myślał o ironii tego wszystkiego. Bez tajemniczej misji nigdy nie spotkałby Rebeki. I ta sama tajemnica, być może, zniweczyła wszelkie nadzieje na ich wspólną przyszłość.
Na trzeci dzień po balu Rebeka dostała karteczkę od lady Bowden z informacją, że jej nowo odnaleziona ciotka będzie późnym przedpołudniem spacerować po Serpentynie w Hyde Parku. Rebeka z powątpiewaniem spoglądała na liścik. Od czasu ich spotkania wiele razy myślała o lady Bowden i o tym, że chętnie rozwinęłaby tę znajomość.
Kiedy się jednak dowiedziała, że lord Bowden chciałaby udowodnić ojcu morderstwo, nie była już taka pewna. Trudno byłoby nie rozmawiać o tym z jego żoną. Z drugiej zaś strony mógł to być dar niebios - okazja, aby się czegoś więcej dowiedzieć o stryju.
Zwyciężył pragmatyzm i dwie godziny później Rebeka wraz ze służącą Betsy poszły do parku. O tej porze było tam niezbyt wiele osób i już po paru minutach Rebeka zobaczyła szczupłą, elegancką postać ciotki.
- Dzień dobry, lady Bowden - powiedziała Rebeka, gdy podeszła bliżej. - Cieszę się, że ciocię widzę.
Lady Bowden rzuciła wymowne spojrzenie swej służącej, która została z tyłu i zajęła miejsce koło Betsy. Lady Bowden uśmiechnęła się do Rebeki.
- Cieszę się, że przyszłaś, Rebeko. Jutro wyjeżdżamy na wieś. Chociaż nasz dom jest położony tylko o kilka kilometrów od letniego domu twojego ojca, na pewno nie będziemy mogły się tam spotykać.
- Z pewnością ktoś by to zauważył - przyznała Rebeka i rozejrzała się wokół. - Jestem zadowolona, że miałam powód, aby wyjść na spacer w tak piękny dzień. Byłam ostatnio tak zajęta, że nawet nie wiem, jaka jest pogoda.
Rozmawiając o nieważnych drobiazgach, obie kobiety podeszły do wąskiego końca stawu, w którym pluskało się ptactwo wodne. Lady Bowden otworzyła dużą torebkę i wyjęła z niej dwa kawałki chleba.
Podała jeden z nich Rebece, po czym oderwała kęs chleba i rzuciła do wody. Kaczki i gęsi nadleciały ze wszystkich stron.
Rebeka uśmiechnęła się i też rzuciła kawałek chleba.
- Karmienie ptaków bardzo uspokaja, prawda? - powiedziała.
- Są znacznie bardziej bezpośrednie od ludzi - stwierdziła jej ciotka. - A propos, gratulacje z okazji zaręczyn, Przypuszczam, że to właśnie lord Kimball był twoim towarzyszem na balu, kiedy się poznałyśmy?
Bal wydawał się Rebece strasznie odległy.
- Ma ciocia na myśli tego mężczyznę, z którym mnie przyłapano w niedwuznacznej sytuacji? Prawdę mówiąc, zaręczyny były pretekstem, aby uniknąć skandalu. Zamierzamy zerwać je dyskretnie po jakimś czasie.
Ciotka rzuciła jej zaciekawione spojrzenie.
- Wydaje mi się, iż chciałabyś, żeby były to prawdziwe zaręczyny. W końcu znalezienie się z mężczyzną w takiej sytuacji zazwyczaj oznacza, że darzy się go uczuciem.
- Sytuacja się zmieniła. Być może, nie powinnam tego mówić, ponieważ nie chcę sprawiać cioci przykrości, jednakże obie jesteśmy w to, w pewnym sensie, zamieszane. - Rebeka rzuciła jak najdalej kawałek chleba. Wielki łabędź opadł majestatycznie na wodę i skradł chleb gęsi sprzed dzioba. - Dowiedziałam się niedawno, że cioci mąż wynajął lorda Kimballa, żeby wkradł się do naszego domu jako sekretarz i znalazł dowody na to, że mój ojciec zabił matkę.
- Och, mój Boże! Rozumiem, czemu niechętnie o tym mówisz - zawołała lady Bowden, szeroko otwierając oczy. - Z pewnością martwisz się o ojca i jesteś wściekła na swego młodego człowieka.
- Nie jest moim młodym człowiekiem. Zwłaszcza teraz.
- Mężczyźni nie są doskonali, prawda? Ale są jedyną płcią przeciwną, jaką mamy, i dlatego musimy im wiele wybaczać - powiedziała lady Bowden z westchnieniem. - To dziwne, że nawet po prawie trzydziestu latach mój mąż nie może zapomnieć o Helen.
- Przykro mi - powiedziała miękko Rebeka. - Wiem, że musi to ciocię boleć.
- Tylko trochę. On mnie naprawdę kocha, chociaż ja to lepiej rozumiem niż on sam. - Lady Bowden z lekko zasmuconą twarzą rzuciła do wody kilka kawałków chleba. - Jesteśmy dobrym małżeństwem. Obaj nasi synowie przynoszą nam dużo radości. Ponieważ jednak kochał Helen, kiedy był młody, symbolizuje ona utracone marzenia młodości, z którymi trudno mu się pożegnać.
- Rozumiem to, lecz nie życzę sobie, żeby fałszywie oskarżał ojca. - Rebeka rzuciła kawałek chleba nad głową tłustej gęsi kanadyjskiej, tak aby mogła go chwycić młoda kaczuszka. - Proszę mi wybaczyć, ale czy jest możliwie, żeby mąż cioci sprokurował jakieś dowody przeciwko mojemu ojcu?
- Nie. Marcus ma określone przekonania, lecz jest zarazem niesłychanie uczciwym człowiekiem. Skąd się dowiedziałaś o zamiarach mojego męża? - spytała lady Bowden, spoglądając na Rebekę spod oka.
- Słyszałam, jak rozmawiał z Kennethem na balu u Strathmore'ów.
- Szkoda, że mnie tam nie było - rzekła lady Bowden z grymasem. - Czy zażądałaś wyjaśnień od lorda Kimballa?
- Tak. Gdybym miała broń, chybabym go zabiła.
- Czy się wykręcał?
- Właściwie nie. Powiedział, że przykro mu z powodu oszustwa. Ale to niczego nie zmienia.
- Skoro wplątał się w tę całą sytuację, nie mógł się nagle przyznać do wszystkiego - stwierdziła rozsądnie lady Bowden. - Znalazł się między młotem a kowadłem.
- Sam jest sobie winien - podsumowała gorzko Rebeka.
Coś gwałtownie zawirowało w powietrzu nad stawem, po czym rozległ się krótki, bolesny krzyk. Gołębia zaatakował sokół. Drapieżny ptak spadł na swą nieszczęsną ofiarę i uniósł ją ze sobą.
Lady Bowden śledziła wzrokiem piórka opadające na wodę.
- Jesteś zła i masz do tego święte prawo. - Rzuciła ptakom resztki chleba i strząsnęła okruchy z rękawiczek. - Jeśli jednak zależy ci na tym młodym człowieku, moja droga, nie powinnaś przekreślać szansy wybaczenia.
- Czyż można wzbudzić w sobie raz zawiedzione zaufanie?
- Miłość potrafi przywrócić stracone zaufanie. Miłość potrafi uleczyć wiele rzeczy. Gdyby tak nie było, rodzaj ludzki już dawno temu znikłby z powierzchni ziemi. Chodźmy na lody - dodała, biorąc bratanicę pod ramię. - Przekonałam się, że lody bardzo dobrze robią na zły nastrój.
Rebeka posłusznie poszła z ciotką, zastanawiając się, czy kiedykolwiek osiągnie taki spokój. Pewno nie. Ale przyjemnie było przebywać w towarzystwie tak opanowanej osoby.
Następne dwa dni po tym, jak Rebeka odkryła oszustwo Kennetha, minęły mu straszliwie powoli. Tak jak obiecał, starał się schodzić jej z oczu. Rebeka nie zwracała na niego uwagi. Zły nastrój Kennetha pogarszał jeszcze ból, jaki wyczuwał w Rebece, ale nie był w stanie nic na to poradzić. Zajął się rysowaniem i skorzystała na tym seria przygotowywana dla Hamptona.
Jedynym pozytywnym wydarzeniem była reakcja lorda Bowdena na wiadomość o zaginionej obrączce z serduszkiem. Natychmiast zrozumiał jej znaczenie. Oczywiście, nadal wierzył, że mordercą jest sir Anthony, lecz przynajmniej był zadowolony z postępów Kennetha.
Drugiego wieczoru Kenneth rysował w swojej pracowni, dzięki czemu nie słyszał, jak Rebeka szykuje się w swojej sypialni do snu. Może powinien nocować na wąskim łóżku w pracowni? Poprzedniej nocy wcale nie mógł zasnąć, wiedząc, że Rebeka jest tuż za cienką ścianą oddzielającą ich pokoje.
Skończył rysować dobrze po północy. W domu panowała cisza. Odłożył szkicownik i podszedł do okna. Wcześniej padał deszcz, teraz przez chmury przeświecał księżyc. Kenneth pomyślał, że mógłby narysować scenę nocnej walki, z zimnym światłem księżyca, oświetlającym lufy karabinów i krawędzie szabli.
Dom stał na rogu i ze swego okna na poddaszu Kenneth zobaczył jakiegoś mężczyznę, idącego boczną uliczką tuż za murem ogrodu. Kiedy mężczyzna się zatrzymał, Kenneth wytężył wzrok. W zachowaniu obcego było coś dziwnego.
Nagle mężczyzna rzucił coś szybko. Iskra zabłysła w powietrzu i gdzieś na dole zabrzmiał odgłos tłuczonego szkła. Kilka sekund później rozległ się wybuch.
- Wielki Boże! - krzyknął Kenneth i wybiegł z pracowni.
Biegnąc korytarzem, walił w drzwi pokojów, gdzie spała służba. Potem zbiegł na dół, przeskakując po trzy stopnie. Rebeka i sir Anthony właśnie wychodzili w nocnych strojach ze swoich sypialni. Obok sir Anthony'ego stała Lavinia, która najwyraźniej spędzała noc z kochankiem.
- Mój Boże, co się stało? - zawołał sir Anthony.
- Pali się! - krzyknął przez ramię Kenneth, biegnąc do schodów. - Chyba w pańskiej pracowni. Sprawdźcie, czy służba się obudziła, może trzeba się będzie ewakuować.
Lavinia ruszyła na poddasze, a Rebeka z ojcem poszli za Kennethem na dół. Stali tuż za nim, gdy Kenneth otworzył drzwi eleganckiej pracowni.
Z pokoju buchały kłęby dymu. Ogień syczał i trzeszczał, niemożliwy już do opanowania, a mniejsze płomyki zaczynały pełzać po dywanie i po meblach. Kenneth zaklął, gdy dzbanek z olejem lnianym eksplodował gwałtownie, rozrzucając palące się resztki po pokoju. Bezcenne dzieła były bliskie całkowitego zniszczenia.
- Och, Boże, moje obrazy! - jęknął sir Anthony.
Skoczył naprzód, do portretu dwóch księżniczek i ich mężów, który stał na sztalugach pod palącymi się draperiami. Draperie zaczęły majestatycznie opadać w dół.
- Ojcze! - krzyknęła Rebeka.
Kenneth szarpnął za ramię sir Anthony'ego, odsuwając go niemal w tym samym momencie, gdy płonący materiał opadł na sztalugi.
- Na litość boską, niech pan ratuje obrazy oddalone od ognia! - zawołał Kenneth, łapiąc mały dywanik i waląc nim w płomienie.
Sir Anthony zdjął ze ściany dwa obrazy i wyniósł je z pracowni. Chwilę później wrócił razem z Rebeką po następne. Kenneth o mało się nie roześmiał. Artyści zawsze ratują dzieła sztuki, nie dbając o niebezpieczeństwo.
Nadbiegli dwaj młodzi lokaje z dzbankami wypełnionymi wodą. Kenneth ściągnął krawat, namoczył go w wodzie i owinął sobie wokół ust. Potem, razem ze służącymi, wylał wodę na największy ogień.
Dym poleciał im w oczy, ale ogień się zmniejszył. Kenneth znów sięgnął po dywanik i tym razem udało mu się zdusić pozostałe płomienie.
Jednakże ogień nadal szalał w innych częściach pokoju. Tańczące płomienie oświetlały pracownię i przylegający salon diabelskim, pomarańczowym i żółtym światłem. Kątem oka Kenneth spostrzegł, że Rebeka z ojcem wynoszą z salonu Horacjusza na moście. Zaledwie kilka płomieni przedostało się do salonu, Kennethowi udało się je ugasić i zamknąć podwójne drzwi.
Główny lokaj, Minton, zjawił się z długim drągiem zakończonym hakiem, używanym zwykle do otwierania górnych okien. Za jego pomocą wybił kilka szyb, po czym zaczął wyrzucać do mokrego po deszczu ogrodu tlące się meble.
Nadeszły służące z naczyniami z wodą.
- Podawajcie mi te kubły! - rozkazał Kenneth. Podszedł jak najbliżej szalejącego żaru i zalał go wodą.
Nie patrząc za siebie, oddał kubeł i sięgnął po następny. Podnieść. Zalać. Podnieść. Zalać. Jeszcze. I jeszcze raz.
Wygrywali. Jeśli była woda, Kenneth polewał nią płomienie, starannie wybierając cel. W przerwach między dostawami wody tłumił ogień przypalonym dywanikiem. W ustach miał smak węgla, dym i łzy oślepiały mu oczy. Jednakże płomienie gasły jeden po drugim.
Wreszcie zgasł ostatni płomień. Kenneth wybiegł na korytarz i padł na podłogę, wciągając w płuca czyste powietrze.
- Udało się nam! A raczej panu - wysapał sir Anthony w osmalonej bieliźnie.
Kenneth zakaszlał, czując przejmujący ból w gardle.
- Trzeba polać wodą wszystko, co się jeszcze tli - wyjąkał.
Lavinia po cichu poinstruowała służbę, aby przyniesiono więcej wody, choć niekoniecznie w takim pośpiechu. Rebeka uklękła obok Kennetha z miską wody w dłoniach. Jej nocna koszula z delikatnym haftem była poplamiona sadzą, a bose stopy były całkiem czarne.
- Poparzyłeś się, kapitanie? Twoje ręce nie wyglądają najlepiej. Kenneth spojrzał w dół i zobaczył czerwoną, brudną skórę i pęcherze. W tym momencie uświadomił sobie, że dłonie potwornie go bolą. Krzywiąc się, poruszył palcami.
- Chyba nic poważnego się nie stało.
Rebeka wzięła mokrą szmatkę i przetarła nią prawą dłoń Kennetha. Potem posmarowała pęcherze maścią, ani razu nie podnosząc oczu.
Kenneth miał przed sobą zarys jej kremowo białych piersi, widocznych w rozchylonym dekolcie. Zareagował w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że nic poważnego mu się nie stało.
Odwrócił wzrok. Rebeka zajęła się jego lewą dłonią, tak samo chłodno i fachowo.
Sir Anthony wrócił z inspekcji pracowni.
- Meble są kompletnie zniszczone i spaliło się pięć obrazów. To drobnostka w porównaniu z tym, co mogło się zdarzyć. Ale jak to się stało? Nikt nie zostawił na noc palących się świec ani ognia na kominku. Przecież olej lniany nie wybuchł sam z siebie.
- To było podpalenie - powiedział ponuro Kenneth. - Wyglądałem przez okno w mojej pracowni i zobaczyłem, jak jakiś mężczyzna wrzucił coś do domu. Przypuszczam, że była to butelka z czarnym prochem, zalakowana, z czymś w rodzaju lontu, który palił się przez kilka sekund, a potem wysadził w powietrze proch w butelce. To niezbyt skomplikowana konstrukcja.
- Ale dlaczego? - spytał zdumiony sir Anthony.
- Kto wie? Mógł to być krytyk sztuki. Zazdrosny rywal. Wściekły mąż. Bonapartysta, który nie lubi pańskich obrazów o Waterloo. - Kenneth podniósł się. - Uważam, że powinien pan nająć paru strażników do patrolowania nocą okolicy domu.
- Doskonały pomysł - stwierdziła Lavinia. - A teraz zarządzam koniak dla wszystkich. I powrót do łóżek.
Kenneth spojrzał na służących, stojących w korytarzu. Na ich twarzach malowało się takie samo zmęczenie i triumf, jakie sam odczuwał.
- Wszyscy tu obecni przyczynili się do uratowania domu, a może nawet i innych domów w sąsiedztwie, na które przeniósłby się ogień. Dostaniecie nagrodę.
Służący zaszemrali między sobą z zadowoleniem, a sir Anthony aprobująco kiwnął głową. I odszedł, obejmując ramieniem kibić Lavinii. Za nimi ruszyła Rebeka, która nadal unikała wzroku Kennetha.
Kenneth zwolnił całą służbę, oprócz paru lokajów. Razem sprawdzili, czy w pracowni nie tli się gdzieś ogień. Potem kazał im iść spać, mówiąc, że sam zostanie na nocną wartę.
- Ja przejmę ten obowiązek, proszę pana - powiedział Minton. - Pan się tu narobił najwięcej ze wszystkich. Pada pan ze zmęczenia.
Kenneth usiłował protestować.
- Niech pan idzie - stwierdził stanowczo główny lokaj.
- W wojsku byłoby to nieposłuszeństwo - powiedział Kenneth z uśmiechem.
- Tu nie jest wojsko i może mnie pan najwyżej wyrzucić.
- Nie masz na to szans - odrzekł Kenneth, kładąc mu na chwilę rękę na ramieniu. - Dziękuję.
Z wysiłkiem wszedł na górę do pokoju. Otworzył drzwi i zobaczył, że czeka tam na niego Rebeka, która, niestety, zdążyła włożyć gruby szlafrok, zasłaniający ciało.
Jej chłodny wyraz twarzy wyraźnie mówił, że nie jest to romantyczna wizyta. Rebeka podała Kennethowi kieliszek. - Pomyślałam, że koniak dobrze ci zrobi.
- Miałaś rację.
Kenneth wypił duży łyk. Koniak najpierw podrażnił mu gardło, potem je znieczulił. Obmył z sadzy twarz i ręce, a potem odwrócił się do Rebeki.
- Wydarzenia przeszły z kategorii mglistych podejrzeń do gwałtownych działań.
Rebeka przygryzła wargę.
- Uważasz, że ma to związek ze śmiercią matki - stwierdziła.
- Niekoniecznie, ale to bardziej prawdopodobne niż to, że wasza rodzina ma dwóch śmiertelnych wrogów.
Kenneth poprawił poduszki i położył się na łóżku, czując ból w całym ciele.
- Do tej pory zaszły trzy rzeczy: przedawkowanie przez twoją matkę laudanum, jej śmiertelny wypadek i dzisiejsze podpalenie.
- Każdy, kto ryzykuje śmierć kilkunastu niewinnych osób z powodu prywatnej zemsty, jest szaleńcem. Mówiłeś o wrogu rodziny, ale to ojciec jest celem tego wszystkiego. Nikt nie zna mnie na tyle dobrze, aby chcieć mnie zabić. Chyba że ty - dodała.
- Wierz mi, Rebeko, że nigdy nie chciałem ci zrobić nic złego - powiedział poważnie Kenneth.
Rebeka odwróciła głowę.
- Może powinniśmy powiedzieć ojcu o twojej teorii.
Kenneth zastanowił się przez moment, po czym pokręcił przecząco głową.
- Nic nam to nie da. Po dzisiejszym pożarze będzie ostrożny, nawet nie wiedząc o moich podejrzeniach.
- Dobrze. Dobranoc, kapitanie - powiedziała Rebeka.
Kenneth miał wielką chęć wziąć ją w ramiona i pociągnąć na łóżko. Nie żeby się z nią kochać, lecz żeby się przytulić i poczuć jej bliskość.
Nie miał szans. Z westchnieniem odstawił kieliszek na stolik przy łóżku.
- Czy moje wysiłki przy gaszeniu pożaru nie wpłynęły na twoją niechęć do mnie?
Rebeka zatrzymała się przy drzwiach.
- Nigdy nie wątpiłam w twoją odwagę, kapitanie. Jedynie w twoją uczciwość.
Rebeka była tak strasznie nieszczęśliwa, że Kenneth nie był pewien, czy nie wynika to z innych jeszcze powodów niż wściekłość na niego. Może jego oszustwo uruchomiło jakieś głębsze pokłady żalu. Pierwsza młodzieńcza miłość Rebeki okazała się nieudana, a jej ojciec, choć bardzo przez nią kochany, nie był wzorem rodzicielskiej troski i opieki. Rebece łatwiej było sądzić, że na mężczyznach nie można polegać, niż że można im ufać.
Z niepokojem pomyślał, że odzyskanie zaufania Rebeki nie będzie łatwe, może nawet niemożliwe. Postanowił pomyśleć o czymś innym i zajął się podpalaczem. Jak ten człowiek wyglądał? W ciemności nie wyróżniał się niczym wyjątkowym. Był może trochę więcej niż przeciętnego wzrostu, średniej tuszy.
Kenneth miał zamiar zasnąć, gdy usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
- Proszę - odezwał się zmęczonym głosem.
Weszła Lavinia. Kenneth chciał się podnieść, ale gestem nakazała, aby nie wstawał.
- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedziała - ale skoro nadal jesteś w stanie wojny z Rebeką, pomyślałam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu.
- Jesteś za bardzo spostrzegawcza.
- Ktoś w tym towarzystwie musi być normalny.
- Czy sir Anthony nie będzie ciekaw, dokąd poszłaś?
- Dawno już śpi - poinformowała go Lavinia, zamykając za sobą drzwi. - Czy Anthony jest w niebezpieczeństwie? - spytała wprost.
- Tak mi się wydaje.
Lavinia przysiadła na brzegu jedynego krzesła.
- Co mogę zrobić?
Kenneth zdał sobie sprawę, że Lavinia ze swą bystrością i dużym kręgiem znajomych może mu być pomocna.
- Czy wiesz może o kimś, kto chciałby zrobić jakąś krzywdę sir Anthony'emu?
Lavinia zadrżała i ciaśniej otuliła bujne kształty szlafrokiem. Wyglądała w tym momencie na swoje lata, a jej poważny wyraz twarzy w niczym nie przypominał zwykłej żartobliwości.
- Człowieka, który odniósł taki sukces jak Anthony, wiele osób nie lubi, ale nie przychodzi mi na myśl absolutnie nikt, kto chciałby go spalić żywcem, razem z całym domostwem i służbą.
- Kochasz go, prawda? - spytał cicho Kenneth.
- Od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam - odparła Lavinia. - Miałam siedemnaście lat, gdy mu pozowałam po raz pierwszy. Chciałam go uwieść, ale z drugiej strony nie odpowiadał mi krótkotrwały, przemijający związek. Doszłam do wniosku, że przyjaźń potrwa dłużej, i to się sprawdziło. Helen powiedziała kiedyś, że gdyby jej się coś stało, mam się zaopiekować Anthonym. Bała się, że wpadnie w łapy jakiejś strasznej harpii, zainteresowanej wyłącznie sławą i pieniędzmi.
- Kto był kochanką sir Anthony'ego w czasie, kiedy zginęła lady Seaton? - spytał Kenneth, wykorzystując sprzyjającą okazję. - Słyszałem, że był mocno zaangażowany, do tego stopnia, że mógłby porzucić żonę. Mógł w końcu wykorzystać fakt jej romansu z Hamptonem.
- Anthony by tego nigdy, przenigdy nie zrobił - stwierdziła stanowczo Lavinia. - I na pewno nie dla tej kreatury, z którą wtedy sypiał. Przypuszczalnie sama rozpuszczała takie plotki. Poza tym była mężatką i nie mogłaby wyjść za Anthony'ego, nawet gdyby się rozwiódł z Helen.
- Kto to był? Lavinia zawahała się, a potem wzruszyła ramionami.
- Twoja macocha.
Kenneth nie był szczególnie zaskoczony. Portret Hermiony powstał mniej więcej w tamtym czasie, a jego macocha była kobietą piękną i rozwiązłą. Miał tylko nadzieję, że ojciec o niczym nie wiedział.
- A teraz, kiedy została wdową, czy ma zakusy na sir Anthony'ego? - spytał.
- Anthony zakończył ten romans, kiedy zginęła Helen, i od tej pory nie miał nic wspólnego z Hermioną - powiedziała Lavinia z wyraźną satysfakcją. - Helen byłaby z tego bardzo zadowolona. Takich właśnie kreatur się obawiała dla Anthony'ego. Hermiona będzie miała za swoje - dodała z uśmiechem Lavinia. - Wiem z pewnego źródła, że wychodzi za mąż za lorda Fydona. Będzie to cichy ślub, ponieważ twoja macocha jest jeszcze w żałobie. Fydon jest bardzo bogaty i bardzo wstrętny. Hermiona jeszcze tego pożałuje.
Zatem macocha postanowiła nie wiązać nadziei z księciem Ashburtonem; w końcu lepszy bogaty hrabia w garści niż książę na dachu.
- Mam nadzieję, że twoje źródło jest rzeczywiście pewne. Zakładałem, że Hermiona nie wyjdzie po raz drugi za mąż, bo za dużo by ją to kosztowało. Zgodnie z ostatnią wolą mojego ojca wszystko, oprócz wdowiego dożywocia, musi wrócić do rodzinnego majątku, jeśli Hermiona ponownie wyjdzie za mąż. To znaczy, że odzyskam dom w Londynie i pewną część ruchomego majątku.
- Och, na pewno wyjdzie za Fydona. Jest nie tylko bardzo, bardzo bogaty, lecz ma także zachwycające klejnoty. Słyszałam, że Hermiona odczuwa pod tym względem pewne braki. Nie wiem, jak ci się to udało, ale gratuluję.
- Nie ma w tym mojej zasługi - zapewnił Kenneth i wrócił do wcześniejszego tematu: - Czy wiesz o jakichś kobietach, które mogłyby żywić urazę do sir Anthony'ego z powodu nieodwzajemnionej miłości?
Lavinia pokręciła głową.
- Romanse Anthony'ego były zawsze lekkie i przyjacielskie. Wiem, co mówię, bo obserwowałam go latami. W jego życiu nie było szalonych kobiet.
- Może znajdę coś w terminarzu, który został w Ravensbeck? - stwierdził bez przekonania Kenneth.
- Lepszym źródłem informacji będą dzienniki Helen.
- Pisała pamiętnik? Nie wiedziałem.
- Nie jestem pewna, czy Anthony i Rebeka o tym wiedzieli. Helen zapisywała raczej nastroje i wrażenia, a nie wydarzenia.
- Gdzie są te dzienniki?
- Ja je mam - powiedziała spokojnie Lavinia. - Helen w tym samym czasie, gdy kazała mi zaopiekować się Anthonym, powiedziała, żebym spaliła dzienniki, gdyby umarła. Ciekawe, czy miała przeczucie.
- Ale ty ich nie spaliłaś? - spytał z nadzieją Kenneth.
- Nie - odparła Lavinia z wahaniem. - Są dla mnie ogniwem łączącym mnie z Helen. Nie chciałam ich spalić, ale też ich nie czytałam. Byłoby to dla mnie zbyt bolesne.
- Pokaż mi je. Może znajdę w nich wskazówkę co do tego, kto podpalił dziś wieczorem dom.
- Warto spróbować - powiedziała Lavinia, wstając. - Jestem pewna, że doskonale znasz się na swojej robocie, chociaż w tej sytuacji nie było ci łatwo.
Kenneth obrzucił ją uważnym spojrzeniem, nie mając pojęcia, ile Lavinia wie.
- Jesteś niepokojącą kobietą, Lavinio. Uśmiechnęła się do niego anielsko.
- Obserwuję po prostu świat wokół mnie. Dobranoc, kapitanie. Lavinia wyszła i Kenneth, zdejmując z siebie osmalone ubranie, zastanawiał się nad tym, co mu powiedziała. Jeśli Hermiona wyjdzie za mąż, jego majątek jest uratowany. Wreszcie będzie mógł się ożenić.
Najpierw jednak musi odszukać bandytę, który zabił Helen, a teraz zagraża sir Anthony'emu. Kenneth pomodlił się w duchu o to, żeby pamiętnik Helen dostarczył mu jakichś wskazówek. Być może Rebeka zmięknie, gdy Kenneth uratuje życie jej ojcu.
W głębi serca wiedział jednak, że to nie wystarczy. Łatwiej odnaleźć mordercę, niż odzyskać stracone zaufanie.
W porannym świetle pracownia wyglądała znacznie gorzej niż w nocy. Kenneth wstąpił tam w drodze na śniadanie. Sir Anthony oglądał szkody.
- Aż mi skóra cierpnie - mruknął. - A gdyby pożar wybuchł, kiedy wisiały tu obrazy z Waterloo? Straciłbym swoje najlepsze dzieła.
- Dzięki Bogu, tak się nie stało - powiedział Kenneth, rozglądając się po pokoju. Trzeba będzie dać nowe tynki, farbę, meble i wymienić większość klepek w podłodze. - Mogłoby być znacznie gorzej. Gdyby butelka z prochem wylądowała w pańskiej sypialni, pan i lady Claxton przypłacilibyście to życiem.
- Też o tym myślałem, niech mi pan wierzy - stwierdził ponuro sir Anthony. - Jak możemy znaleźć tego bandytę?
- Nie wiem. Moglibyśmy sprowadzić policjanta, ale przy takim przestępstwie pozostaje niewiele śladów. Jeśli policjant nie wie, od czego zacząć, nie uda mu się nic znaleźć. Czy wie pan o kimś, kto żywi do pana nienawiść?
- Nie - odparł sir Anthony z irytacją. - Problemem są raczej ci, o których nie wiem, prawda? Człowiek z taką pozycją jak moja może niechcący kogoś obrazić. Powiedzmy, że skrytykowałem jakiś kiepski obraz na wystawie, ktoś powtórzył to malarzowi i teraz ten chce się mścić. Malarze są niezrównoważonymi ludźmi.
- Rozumiem. Jeśli przyjdzie coś panu do głowy, proszę mi powiedzieć. - Kenneth rozejrzał się po zniszczonej pracowni. - Jakie obrazy się spaliły?
- Portrety w różnych fazach wykończenia. Najważniejszy z nich był drugi obraz Strathmore'ów i Marklandów. Marklandowie dostali już swoją wersję. Będę musiał na nowo namalować obraz dla Strathmore'ów. - Sir Anthony dorzucił jeszcze cztery nazwiska innych klientów. - Niech pan wyśle do nich listy zawiadamiające o opóźnieniu. Będą musieli mi dodatkowo pozować. Tutaj nie mogę pracować. Chyba będę malować w salonie.
Kenneth otworzył osmalone drzwi wiodące do salonu.
- Tu też trochę rzeczy się zniszczyło, poza tym zauważyłem w salonie na dole zacieki z wody.
W tym momencie Kennethowi przyszedł do głowy pomysł, który mógł zapewnić sir Anthony'emu większe bezpieczeństwo.
- Uważam, że mógłby pan już teraz pojechać nad jeziora. Wszelkie zniszczenia można będzie naprawić przez lato.
- Doskonały pomysł - zawołał sir Anthony. - Pan zostanie w Londynie, żeby dopilnować przygotowań do remontu, a potem pan do nas dojedzie.
Kenneth zawahał się przez moment, niezadowolony, że sir Anthony będzie przez jakiś czas pozbawiony jego opieki. Z drugiej strony wróg najwyraźniej przebywał w Londynie i zapewne na razie nigdzie się nie wybierał. Kenneth mógł w ciągu tygodnia przygotować dom do remontu i wyruszyć na północ.
- Dobrze, proszę pana. Jeśli pakowanie zacznie się od razu, może pan wyjechać pojutrze.
- Niech pan wyda rozporządzenia.
Kenneth kiwnął głową i zszedł na dół. Przy drzwiach wejściowych natknął się na lorda Fraziera, George'a Hamptona i innych przyjaciół sir Anthony'ego, którzy usłyszeli o pożarze. Kenneth przyjrzał im się uważnie, szukając śladów satysfakcji czy rozczarowania, lecz widział jedynie malujące się na ich twarzach ciekawość i troskę. Idąc na śniadanie, zastanawiał się, czy któryś z nich wyjedzie na wakacje wcześniej, niż początkowo planował.
Przez następne półtora dnia w Seaton House panował szał pakowania. Kiedy powozy i wóz z bagażami wreszcie odjechały, Kenneth poczuł się tak, jakby zakończył organizację marszu przełajowego dla całej armii Półwyspu Iberyjskiego.
Gdy powóz z sir Anthonym i Rebeką odjechał spod domu, Kenneth przypomniał sobie nagle ostatni raz, kiedy widział Marię żywą. Miał straszne przeczucia dotyczące jej odjazdu, ale Maria wyśmiała go i wyruszyła w drogę.
Kenneth wiedział, że z logicznego punktu widzenia nie można było czynić żadnych porównań. Maria była znaną rebeliantką podróżującą przez opanowany wojną kraj. Rebeka podróżowała z rodziną podczas pokoju i wygodnymi drogami. Poza tym będzie bezpieczniejsza poza Londynem. Mimo to jej odjazd wyzwolił w nim irracjonalny niepokój, Może nie chciał tracić Rebeki z oczu, dlatego że byli w emocjonalnym konflikcie?
- Bardzo pana przepraszam, czy pan się źle czuje? - spytał Minton, marszcząc czoło.
Główny lokaj miał pozostać w Londynie przez całe lato, doglądając remontu i niewielkiej grupy służących, którzy również mieli zostać w domu. Kenneth odetchnął głęboko.
- Przykro mi, że panna Seaton wyjeżdża.
- Ach, ta niecierpliwość młodych zakochanych. Niech się pan nie martwi, niedługo znów pan będzie razem z panną Seaton.
Kenneth wrócił do domu, przekonując sam siebie, że nie ma się czym przejmować. Rebece nic się nie stanie. Może nawet zatęskni za nim pod jego nieobecność.
Przeczucie czegoś złego nie znikało, nawet kiedy pojechał do magazynów z materiałami i z meblami. Udało mu się znaleźć odpowiednie wyposażenie dla sir Anthony'ego.
Większość wieczoru zajęło mu załatwienie korespondencji sir Anthony'ego. Było już dość późno, gdy wreszcie mógł zająć się dziennikami Helen, które rano wręczyła mu dyskretnie Lavinia. Zawahał się na chwilę przed otwarciem pierwszego grubego tomu. Helen Seaton zapewne nie życzyłaby sobie, żeby czytać jej pamiętnik, choć na pewno nie życzyła sobie także, aby jej mąż został zamordowany ani żeby jej śmierć nie została ukarana.
Przerzucił najwcześniejsze zapiski, aby się zorientować, co Helen uważała za warte odnotowania. Jak mówiła Lavinia, składały się z refleksji i opinii, często pozbawionych dat, ale wyłaniała się z nich osobowość Helen, ciepła i dowcipna.
Helen zaczęła pisać pamiętnik, kiedy miała siedemnaście lat i straciła oboje rodziców z powodu grypy. Po okresie żałoby opiekun wysłał ją do Londynu, aby mogła się zaprezentować w towarzystwie. Odniosła wielki sukces „mimo moich okropnych rudych włosów”.
Wzrok Kennetha padł na nazwisko lorda Bowdena. Na kilku następnych stronach Helen opisywała zaręczyny i ucieczkę.
Marcus Seaton, syn lorda Bowdena, zaproponował mi małżeństwo. Przyjęłam jego oświadczyny, bo lubię go bardziej niż innych kawalerów. Chyba zresztą jestem zakochana, choć nie wiem tego na pewno, bo zdarza mi się to po raz pierwszy. Marcus jest uroczy i inteligentny. Podoba mi się sposób, w jaki mnie adoruje. , Będzie nam razem dobrze. W następnym tygodniu pojedziemy do Krainy Jezior, gdzie poznam jego innych krewnych i zobaczę mój przyszły dom.
Na następnej stronie pisała:
Seaton Manor jest bardzo piękny, a okolica wspaniała. Z przyjemnością zostanę panią tego domu. Dzisiaj poznałam dziewczynę z sąsiedztwa, Margaret Williard. Nie jest piękna, lecz ładna i słodka, z wymownymi oczyma. Myślę, że jest zakochana w Marcusie, ponieważ zawsze milczy w jego towarzystwie. Marcus nie ma o tym pojęcia. Typowy mężczyzna! Margaret na pewno mnie nie lubi, ale zawsze jest bardzo grzeczna. Mam nadzieję, że z czasem zostaniemy przyjaciółkami. Może wyjdzie za mąż za młodszego brata Marcusa, Anthony'ego, zwariowanego artystę. Anthony z dwoma przyjaciółmi przyjeżdża jutro. Cieszę się, że ich poznam...
Przyjechali zwariowani artyści. Młody lord Frazier jest bardzo przystojny i trochę zarozumiały, ale bardzo grzeczny, Narysował mnie jako Afrodytę. George Hampton pochodzi z niższej klasy i czuje się trochę niepewnie w towarzystwie arystokracji. Mimo to jest bardzo miły i ma wrodzoną dumę, która mu się w życiu przyda. Brat Marcusa, Anthony...
Mój Boże, nie mam pojęcia, co napisać o Anthonym.
Następny zapis pojawił się po tygodniu i mówił wszystko:
Anthony poprosił, żebym z nim uciekła. Nieprzyzwoite jest nawet myślenie o tym, ale jak mogłabym zostać jego bratową? I czy powinnam wychodzić za Marcusa, kiedy już wiem, że wcale go nie kocham? Ależ byłam głupia, kiedy mi się wydawało, że jestem w nim zakochana. Jeśli nie jest się pewnym, to nie jest się zakochanym.
Następnego dnia Helen napisała:
Ucieknę z Anthonym. Podróż do Gretna Green zabierze nam jeden dzień. Nie obchodzi mnie skandal ani to, że nie zostanę lady Bowden i panią w Seaton Manor. Będziemy mieli dach nad głową i siebie nawzajem. Wszystko inne jest nieważne. Mam nadzieję, że Bóg i Marcus mi wybaczą.
Kenneth czytał z zainteresowaniem, zafascynowany życiem Helen w roli żony i matki. Uśmiechnął się, gdy znalazł na następującą wzmiankę:
Anthony był chyba początkowo trochę rozczarowany, że nie urodziłam syna. Teraz jednak jest całkowicie oczarowany maleńką córeczką z rudymi loczkami. Narysował już ją mnóstwo razy, jak śpi, uśmiecha się i robi to, co inne niemowlęta. Można by pomyśleć, że to jedyne dziecko na świecie.
W tym miejscu kończył się pierwszy tom zapisków. Kenneth wstał i przeciągnął się, przerywając na chwilę lekturę. Ze zdumieniem zauważył, że minęła północ. Pora spać.
Zanim jednak poszedł do łóżka, narysował kredkami małe dziecko z rudymi loczkami i poważnymi orzechowymi oczami.
Po raz co najmniej pięćdziesiąty Rebeka pomyślała ponuro, że najgorszą rzeczą w ich letnim domu jest odległość od Londynu. Ojciec płacił masę pieniędzy za konie pocztowe, skracając podróż do czterech dni. Czterech długich i okropnych dni, kiedy można było jedynie siedzieć w powozie, trzymać się uchwytu i myśleć. Nie było to nadzwyczaj miłe zajęcie, skoro myśli jej krążyły wyłącznie wokół Kennetha i niebezpieczeństwa grożącego ojcu. Nie zachwycała jej także perspektywa powrotu do miejsca, gdzie zginęła matka. Czyż można było mieszkać w Ravensbeck i nie myśleć przez cały czas o Helen? Rebeka miała nadzieję, że ból minie po kilku dniach.
Powóz podskoczył na wybojach i Rebeka padła siłą bezwładu do przodu, w stronę Lavinii. Na szczęście zdążyła złapać się uchwytu.
- Czy mi się zdaje, czy drogi są w tym roku znacznie gorsze? - spytał sir Anthony.
- Mówisz tak co roku - odparła Rebeka, skrywając uśmiech.
- Między jednym a drugim wyjazdem szczęśliwie zapominasz, jaka to straszna podróż.
- Ty też się powtarzasz. Teraz sobie przypominam, że mówiłaś dokładnie to samo rok temu.
- Przynajmniej podróż w tym tempie nie potrwa długo - stwierdziła Lavinia.
- To zawsze mówiła Helen - skomentował sir Anthony.
Zapadła krótka chwila zażenowanej ciszy. Rebeka przeniosła wzrok z ojca na Lavinię. Kiedyś myślała, że są tylko dobrymi znajomymi, teraz wiedziała, iż jest inaczej. Przyjaźń ojca z Lavinią trwała już wiele lat. Do tego dołączył ostatnio, jak podejrzewała Rebeka, udany związek fizyczny. Odkąd sama zaznała namiętnej miłości, nauczyła się rozpoznawać pewne jej znaki u innych.
Jednakże ojciec, na którym ciążyła niewyjaśniona śmierć matki, mógł się wzdragać przed wyciągnięciem ręki po szczęście. Trzeba go było jakoś popchnąć. Poza tym miło by było, gdyby komuś na tym świecie się powiodło.
- Okres żałoby po matce wkrótce się skończy - stwierdziła Rebeka. - Powinniście się pobrać.
Cisza zgęstniała jak budyń. Ojciec i Lavinia spojrzeli na Rebekę ze zdumieniem.
- Nie prosił mnie o rękę, kochanie - odezwała się po długiej chwili Lavinia łamiącym się głosem.
Rebeka spojrzała na ojca.
- Dlaczego nie oświadczyłeś się jeszcze Lavinii? Przecież w gruncie rzeczy mieszkacie razem i powinieneś zrobić z niej uczciwą kobietę.
- Nie wierzę własnym uszom! - zawołał sir Anthony. - I kto to mówi? Czy nie masz odrobiny szacunku dla ojca?
- Nauczyłam się bezczelności w ojcowskim domu - powiedziała nieustraszenie Rebeka. - Ożenek z Lavinią nie byłby nielojalnością wobec matki. Nigdy nie chciałaby, żebyś żył samotnie. Niewiele kobiet zdobyłoby się na tyle cierpliwości do ekscentrycznego artysty, co Lavinia. Poza tym doskonale zajmie się domem, kiedy odejdzie lord Kimball.
- Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, wysadzę cię i pójdziesz piechotą zawołał sir Anthony, bliski wybuchu.
- Przynajmniej nie będzie mnie bolał tyłek - odcięła się Rebeka.
Ojciec prychnął z niesmakiem i odwrócił się do okna, patrząc na zielone pola. Przejechali kolejnych kilka kilometrów.
- To nie była moja inicjatywa - powiedziała cicho Lavinia.
- Wiem - stwierdził szorstko sir Anthony. - Ty byś nigdy się nie zbuntowała przeciw mojej samolubności.
- Oczywiście, że nie - przyznała Lavinia. - Wiesz, że zawsze cię kochałam.
- Wiem. Ja też cię kochałem od pierwszej chwili, kiedy się zjawiłaś w mojej pracowni jako siedemnastoletnia dziewczyna i pozowałaś mi do wspaniałej Jawnogrzesznicy. Jednakże nie zasługuję na miłość takiej kobiety jak ty. Kochałem również Helen, ale byłem dla niej niedobrym mężem.
- Byłeś takim mężem, jakiego chciała. I jesteś mężem, jakiego ja chcę. Przez wszystkie te lata spałam z wieloma mężczyznami, ponieważ, nie mogłam spać z tym, na którym mi zależało. Nikt z nas nie jest doskonały, Anthony. I tak jest lepiej.
Lavinia wyciągnęła rękę. Sir Anthony chwycił ją kurczowo. Rebeka dyskretnie odwróciła głowę w stronę okna, ignorując hałas świadczący o tym, że Lavinia usiadła koło Anthony'ego, i ich ciche szepty.
Pogodna Lavinia z pewnością będzie łatwiejszą partnerką niż Helen z jej zmiennymi humorami. Rebeka pomyślała, że rodzice przypuszczalnie dlatego przeżywali kolejne romanse, że byli oboje bardzo emocjonalni i szukali ucieczki od małżeństwa. Helen znalazła spokój u boku zrównoważonego George'a Hamptona. Teraz ojciec znajdzie ukojenie w związku z Lavinią.
Rebeka była naprawdę szczęśliwa. Jednakże wpatrując się niewidzącym wzrokiem w zielone pola, czuła w sobie pustkę. Krótkie chwile szczęścia z Kennethem wydawały się złudzeniem, które już się nigdy nie powtórzy.
Przez cały następny dzień po odjeździe Seatonów Kenneth zajmował się szukaniem stolarzy, malarzy i tynkarzy. Na szczęście pewien kolega z wojska, który pracował obecnie u księcia Candovera, mógł mu polecić godnych zaufania rzemieślników. Kenneth skontaktował się także ze swoim adwokatem, aby mu powiedzieć o zbliżającym się zamążpójściu Hermiony. Adwokat serdecznie nie znosił lady Kimball i wiadomo było, że dopilnuje interesów Kennetha.
Po kolacji Kenneth napisał szczegółowy plan remontu dla Mintom, który okazał się bardzo sprawnym zarządzającym. Następny sekretarz sir Anthony'ego nie będzie musiał zajmować się prowadzeniem domu.
Wreszcie Kenneth mógł otworzyć następny tom dzienników Helen. Szukał ukrytych wskazówek, które dopomogłyby mu odszukać wroga. Helen pisała o zazdrości, oszczerstwach i o polityce. Nie znalazł jednak nic, co oznaczałoby bezpośrednie zagrożenie. Mimo to czytał pamiętnik z prawdziwą przyjemnością; Helen była doskonałą pisarką, zabawną i złośliwą. W żywy i zajmujący sposób opisała niemal trzy dziesiątki lat angielskiego malarstwa. Kenneth postanowił zaproponować wydanie drukiem dzienników za pięćdziesiąt lat, kiedy większości opisywanych osób nie będzie już wśród żywych.
Były jednak fragmenty, które rodzina będzie chciała usunąć ze względu na ich osobisty charakter. Ze szczególnym wzruszeniem Kenneth przeczytał opis związany z poronieniem drugiego dziecka, kiedy Rebeka miała jakieś dwa lata.
Tym razem byłby syn. Och, Boże, dlaczego nie mogę płakać? Tak strasznie tęsknię za matką. Tęsknię za nią przy każdym ważniejszym wydarzeniu w moim życiu - zaręczynach, ślubie, urodzinach Rebeki - jakby umarła zaledwie wczoraj. I mimo to nie potrafię płakać. Może żal wymaga specjalnego czasu, a mój jeszcze nie nadszedł. A może przegapiłam właściwą porę i będę cierpieć przez resztę życia bez łez. Mój smutek jest ogromnym, nieskończonym wewnętrznym oceanem, którego nie umiem wyzwolić łzami.
Jej słowa dotknęły w nim czegoś ukrytego bardzo głęboko. Z twardym wyrazem twarzy odłożył pamiętnik. I on miał w swoim życiu okres żalu i smutku. Tak samo jak Helen tłumił w sercu żal, który odzywał się czasem przytępionym bólem. Dopiero Rebeka nauczyła go, jak się uwolnić od koszmarów.
Rebeka dała mu klucz do wolności, ale sama pozostała z własnym żalem. Ubolewała nad stratą matki i zapewne nie potrafiła nad nią zapłakać.
Kenneth miał nadzieję, że kiedy znów zobaczy Rebekę, potrafi jej pomóc. Na razie jednak nie miał najmniejszych wątpliwości, że nadszedł czas, aby namalował ostatni, męczący go wizerunek.
Poszedł na górę do pracowni. Najlepsze będą farby wodne ze względu na ich płynną szybkość. Modlił się tylko o to, aby obraz przyniósł mu ukojenie i wyswobodzenie, możliwość kierowania własnymi emocjami.
Kenneth do świtu malował ostatnią dręczącą go zmorę. Wprawdzie nie skończył jeszcze, lecz znalazł uspokojenie. Podejrzewał, że obraz mógłby się spodobać publiczności. Z pewnością był pełen dramatyzmu. George Hampton chętnie dołączyłby go do serii. Jednakże pewne rzeczy były zbyt osobiste, aby pokazywać je całemu światu. Mógłby go pokazać jedynie Rebece.
I znów większość dnia zajęły mu przygotowania do remontu. Pracował bez wytchnienia, z nadzieją, że za kilka dni będzie mógł wyruszyć na północ.
Po kolacji Kenneth, zmęczony wprawdzie i niewyspany, wziął trzeci i ostatni tom dzienników Helen.
Na początku odnotowała rosnące poczucie melancholii.
Dlaczego tak się dzieje, że te same rzeczy, które mnie cieszą w maju, stają się popiołem w styczniu? W zeszłym tygodniu życie było tak straszne, że chciałoby się pójść spać i już nigdy się nie obudzić. Z pewnością Rebece, Anthony 'emu i George 'owi byłoby lepiej beze mnie. Jedynie świadomość, szara i beznadziejna, że wszystko się zmieni, powstrzymuje mnie przed działaniem. To i fakt, że brak mi determinacji nawet, żeby skończyć ze sobą.
Kenneth pokręcił głową. Nic dziwnego, że najbliżsi Helen obawiali się, iż może ona popełnić samobójstwo.
W miarę upływu lat Helen zaprzestała robienia zapisków w miesiącach zimowych. Kenneth domyślał się, że wymagało to zbyt wiele energii. Albo też nie mogła znieść smutku własnych myśli.
Nadal jednak nie miał pojęcia, kto był wrogiem rodziny. Zatem uporczywie czytał dalej.
Nagle, kilka stron przed końcem, znalazł wzmiankę, która gwałtownie go otrzeźwiła.
Anthony zrobił mi wspaniały portret, kiedy stoję roześmiana na trawniku w Ravensbeck. Mówi, że jestem jego muzą.
Ustawił obraz w salonie, żeby wszyscy mogli go dziś po kolacji podziwiać. Malcolm przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy. A potem powiedział coś absurdalnego - że jestem sercem Anthony 'ego. I że beze mnie Anthony nie byłby już wielkim artystą.
Kenneth wpatrywał się w napisane słowa, a wszystko po kolei układało mu się w głowie w logiczną całość. Brakująca obrączka z sercem nie była posłaniem od Helen, lecz od Fraziera. To on usunął kobietę, o której sądził, że jest sercem i natchnieniem sir Anthony'ego.
Frazier dobrze się zapowiadał, ale nigdy niczego specjalnego nie osiągnął. Miał za małą i zbyt ograniczoną duszę. Przez prawie trzydzieści lat musiał się przyglądać, jak gwiazda sir Anthony'ego wznosi się coraz wyżej.
Coś, co zaczęło się kiedyś jako przyjaźń, zostało stłumione przez zazdrość i niechęć Fraziera. Kenneth przypomniał sobie, jak Frazier powiedział kiedyś ze smutkiem, że obrazy sir Anthony'ego pogorszyły się po śmierci żony. Były to jego pobożne życzenia, które się nie spełniły, co się jasno okazało na wystawie, gdzie obrazy z serii Waterloo odniosły ogromny sukces.
I wreszcie sir Anthony miał zostać następnym prezesem akademii, gdy tymczasem Frazier od dawna pozostawał zaledwie członkiem stowarzyszonym, ponieważ jego sztuka nie zasługiwała na nic innego.
Kiedy sir Anthony ogłosił dobrą wiadomość, Frazier nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego. Ogień podłożono dwa dni później. Kenneth zmarszczył brwi, przypominając sobie widzianą przelotnie sylwetkę podpalacza. To mógł być Frazier.
Spojrzał na zegarek. Nie minęła północ. Późno, choć nie za późno, aby odwiedzić mordercę.
Nie przeszkadzałoby mu, gdyby Frazier stawiał opór. Z przyjemnością zmusiłby siłą do przyznania się człowieka, który potrafił zabić kobietę. Na wszelki wypadek załadował broń i włożył pistolet do wewnętrznej kieszeni. Frazier na pewno nie będzie walczył fair.
Droga do domu Fraziera zabrała mu piętnaście minut szybkim krokiem. W oknach było ciemno, ale Kenneth nie przejął się tym, dopóki nie wszedł po schodach i nie sięgnął po kołatkę.
Kołatki nie było.
Zdenerwowanie Kennetha sięgnęło szczytu. Brak kołatki oznaczał, że właściciel wyjechał.
Drań opuścił Londyn.
Rebeka ucieszyła się, że dojechali do Ravensbeck dopiero wieczorem, bo zmęczenie przytępiło przenikający ją ból. Na szczęście Kenneth powiadomił na czas służbę, która przygotowała sypialnie i gorącą kolację. Podróżni zjedli i udali się wprost do łóżek.
Następnego dnia Rebeka obudziła się wcześnie. Wstała z łóżka i podeszła do okna. Przez całe życie część roku spędzała w letnim domu w Krainie Jezior, ale i tak pierwsze spojrzenie po kilkumiesięcznej nieobecności zawsze zapierało jej dech w piersiach. Mgła leżała w dolinach i tylko szczyty wzgórz wystawały wyżej, niczym wyspy na wzburzonym morzu.
Rebeka przeżyła większość życia w Londynie, ale najszczęśliwsza była na wsi. Mniej ludzi, mniej problemów, czystsze powietrze i mniej hałasu. Nagle przyszło jej do głowy, że nie ma powodu, aby nie mieszkała w Ravensbeck przez cały rok.
Zaczęła się zastanawiać nad tym pomysłem. Ojciec i Lavinia mieliby dom w Londynie dla siebie, co odpowiadałoby nowożeńcom. A Rebeka nie mogłaby narzekać na brak tematów do malowania. Sam pejzaż wystarczyłby na całe życie, a miejscowi mieszkańcy mieli cudownie wyraziste twarze, których malowanie było równie interesujące, jak portrety w Londynie.
A przede wszystkim nie musiałaby widywać Kennetha. Był już na dobrej drodze, żeby zostać uznanym artystą, i gdyby mieszkała w Londynie, trudno byłoby go unikać.
Z odrobinę lżejszym sercem zeszła na dół na śniadanie składające się z jajek na miękko, grzanek i mocnej herbaty. Ojciec i Lavinia jeszcze nie wstali. Rebeka była z tego zadowolona, ponieważ chciała pójść na pierwszą z dwóch prywatnych pielgrzymek, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
Ścięła bukiet wiosennych kwiatów i zjechała na kucyku do wioski. Przywiązała kucyka przy kościele i poszła na grób matki. W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy trawa porosła grób delikatnym zielonym kobiercem. Ustawiono także nagrobek zaprojektowany przez ojca. Wykuty napis głosił.
HELEN COSGROVE SEATON
1768 - 1816.
UKOCHANA ŻONA, MATKA I MUZA
Czytając te słowa, Rebeka poczuła gwałtowny przypływ bólu. Położyła kwiaty na grobie i przez długą chwilę stała z opuszczoną głową, mając nadzieję, że poczuje obecność matki. Nie czuła jednak nic oprócz własnego smutku.
- Już się nie musisz obawiać melancholii, mamo - szepnęła Rebeka i odeszła.
Przy kucyku spostrzegła ze zdumieniem Lavinię, która także zjechała konno do wioski.
- Nie chciałam ci przeszkadzać - powiedziała cicho Lavinia. Rebeka uśmiechnęła się, widząc w rękach Lavinii bukiet kwiatów.
- Ogrodnik będzie na nas wściekły.
- Możemy mu powiedzieć, żeby zasadził kwiaty na grobie - poradziła Lavinia. Zawahała się przez moment, po czym dodała: - Naprawdę nie masz nic przeciwko temu, żebym wyszła za Anthony'ego?
- Naprawdę - zapewniła ją Rebeka. - Ojciec potrzebuje kogoś, kto się nim zaopiekuje, kiedy jest pogrążony w pracy. I to nie mogę być ja, bo też o wszystkim zapominam, kiedy maluję.
- Poza tym sama wkrótce wyjdziesz za mąż. Rebeka zesztywniała.
- Wątpię.
Lavinia zmarszczyła brwi.
- Czy sytuacja między tobą a Kennethem jest aż tak zła?
- Tak - odparła krótko Rebeka.
Wolała nie rozmawiać na ten temat. Spojrzała przed siebie na zieloną dolinę.
- Pomyśleć, że rodowa siedziba Seatonów jest oddalona zaledwie o kilkanaście kilometrów stąd, a nigdy tam nie byłam. Wiosną poznałam lady Bowden. Była dla mnie bardzo miła mimo wojny między naszymi rodzinami.
- Margaret zawsze była czarującą kobietą. Wina leży wyłącznie po stronie Bowdena. Moim zdaniem Anthony chętnie zakończyłby to nieporozumienie.
- Znasz lorda Bowdena?
- Trochę. On mną gardzi - stwierdziła Lavinia ze słabym uśmiechem. - Anthony zarobi u niego kolejną czarną kreskę, kiedy się ze mną ożeni.
- To tylko pokazuje, jaki z niego głupiec.
Rebeka kiwnęła głową na pożegnanie i wsiadła na kucyka. Lavinia też miała prawo do samotności przy grobie Helen. Rebeka wróciła do Ravensbeck. Odbyła pierwszą pielgrzymkę. Jutro uda się na drugą, trudniejszą - na skałę, gdzie zginęła matka.
Kara chłosty była niczym w porównaniu z jazdą czarno - brązowym powozem królewskiej poczty, przeznaczonym wyłącznie do szybkiego przewozu listów i pozbawionego podstawowych wygód. Pasażerowie, ściśnięci jak śledzie w beczce, mogli odpocząć tylko podczas krótkich i rzadkich postojów na posiłki. Jednakże chętni do podróży tolerowali taki stan rzeczy, był to bowiem najszybszy sposób przemieszczania się po Anglii.
W przypływie rozrzutności, spowodowanej zwiększonymi zarobkami, Kenneth kupił dla siebie dwa miejsca, ponieważ nie było nawet mowy, aby się pomieścił na standardowym czterdziestocentymetrowym siedzeniu. Niewygoda jazdy miała swoją rekompensatę w szybkości. Podróż do Kendal, najbliższego miasta od Ravensbeck, trwała zaledwie dwa dni i Kenneth miał dojechać na miejsce zaledwie półtora dnia po Seatonach.
Wielokrotnie w czasie jazdy mówił sobie, że jest przeczulony i że nie ma żadnego powodu przypuszczać, iż Frazier pojechał do Krainy Jezior, aby kogoś prześladować. Jak na razie jego wystąpienia przeciw sir Anthony'emu były dość sporadyczne.
Jednakże amatorska bomba, będąca zarzewiem pożaru w Seaton House, wyglądała na wypowiedzenie wojny. Kenneth nie chciał ryzykować sytuacji, w której Rebeka mogła się znaleźć na linii ognia.
Zdenerwowanie Kennetha rosło, w miarę jak zbliżał się do celu podróży. W największej gospodzie Kendal wykorzystał swój stopień wojskowy, żeby wynająć konia od samego właściciela gospody. Była to silna bestia, zdolna unieść Kennetha i jego skromny bagaż. Natychmiast wyruszył do Ravensbeck.
Kenneth nigdy dotychczas nie miał okazji przebywać w tej części kraju i z zachwytem przyglądał się wspaniałej okolicy. Przy innej sposobności zatrzymywałby się, aby podziwiać i malować krajobrazy, tym razem jednak pędził, jak mógł najszybciej. Przyjdzie pora na oglądanie widoków, kiedy się upewni, że Rebeka jest bezpieczna.
Lady Bowden dopiła herbatę i odstawiła filiżankę z delikatnym stuknięciem w porcelanowy talerzyk. Po czym podniosła głowę i z niepokojem spojrzała męża.
- Słyszałam, że Anthony z córką przyjechali na lato do Ravensbeck. Bowden zesztywniał z filiżanką uniesioną w połowie drogi do ust.
- A cóż ciebie to obchodzi, Margaret? Lady Bowden splotła dłonie na podołku.
- Jest piękny dzień. Mam zamiar pojechać do Ravensbeck i złożyć kondolencje z powodu śmierci Helen. Powinnam była zrobić to w zeszłym roku.
Lord Bowden z trzaskiem odstawił filiżankę.
- Nie będziemy mieli absolutnie nic wspólnego z nikim z tamtego domu!
- Może ty nie, lecz ja tak - oznajmiła zimno lady Bowden. - Przez wszystkie lata naszego małżeństwa ignorowałam twoją obsesję na temat Helen i twoją nienawiść do brata i nie zamierzam tego dłużej robić. Anthony i Helen zakochali się w sobie i pobrali. I mimo sposobu, w jaki się zachowali, nie popełnili przestępstwa. Uważam, że zatrudnienie tego miłego, młodego człowieka, by udowodnił, że Anthony jest mordercą, było wyjątkowo obrzydliwe.
Bowden otworzył usta ze zdumienia.
- Jak się dowiedziałaś?
- Zdradziła cię własna niecierpliwość - powiedziała lady Bowden, wstając. - Nigdy naprawdę nie znałeś Helen. Była wybuchową kobietą, z którą na pewno nie byłoby ci dobrze. Miała wiele romansów. Podobałoby ci się to u żony? Wątpię. Najwyższy czas, żebyś przestał za nią jęczeć jak siedemnastoletni chłopak.
- Zabraniam ci jechać do Ravensbeck! - zawołał lord Bowden, zrywając się z miejsca.
- Czy zamkniesz mnie na klucz, mój mężu? - spytała sarkastycznie lady Bowden. - Czy wyrzucisz mnie z mojego własnego domu, jeśli odwiedzę twojego brata? Chyba nie.
- Czyżbyś przez wszystkie te lata wzdychała do Anthony'ego i odwiedzała go potajemnie, jak inne ladacznice? - spytał z furią lord Bowden.
- Nie bądź idiotą, Marcusie - powiedziała lodowatym tonem jego żona. - Możesz mi towarzyszyć lub nie, lecz nie możesz mi zabronić tam pojechać.
Odwróciła się i wyszła z pokoju. Przez wszystkie lata małżeństwa nigdy nie przeciwstawiła się mężowi. Być może tym razem posunęła się za daleko. Ale przez dwadzieścia osiem lat żyła w cieniu innej kobiety i chciała wreszcie, żeby jej małżeństwo ujrzało światło słoneczne.
Lord Bowden zapadł się w fotelu, czując się tak, jakby ziemia otwarła mu się pod stopami i znalazł się na skraju przepaści. Jak Margaret mogła tak go zdradzić?
Czyż jednak lata zauroczenia inną kobietą nie były, w pewnym sensie, zdradą żony? Od czasu do czasu widywał Helen z daleka w Londynie. Za każdym razem chciwie się w nią wpatrywał, zastanawiając się, jakie byłoby ich życie, gdyby nie stanął między nimi Anthony. Z drugiej strony, jeśli Margaret mówiła prawdę o charakterze i romansach Helen, być może rzeczywiście wcale jej nie znał.
Pomyślał o Helen i jej urodzie i zrozumiał, że to, co czuł, nie było miłością, lecz wspomnieniem miłości. Kobieta z jego marzeń nie porzuciłaby go dla innego mężczyzny. Ta kobieta istniała wyłącznie w jego wyobraźni.
Anthony i Helen zakochali się i pobrali. To nie przestępstwo.
Jeśli Anthony spowodował śmierć Helen, to z pewnością popełnił zbrodnię, ale czy naprawdę zdarzyło się morderstwo? Kiedyś był o tym przekonany. Brakująca część pierścionka, o której powiedział mu Kimball, zdawała się tego dowodzić. Teraz zaczął mieć wątpliwości. Na ile jego przekonanie wynikało z chęci ukarania Anthony'ego za to, że właśnie jego wybrała Helen?
Przeszył go ból. Kto był mu w życiu podporą i radością, z kim czuł się szczęśliwy? Z Margaret. Znał ją od dziecka. Dzięki niej jego życie było wygodne i przyjemne. A teraz, kilkoma słowami, zabrała swoją miłość i lojalność, które zawsze traktował jako coś oczywistego.
Bowden zrozumiał, że czasami nie wie się, co się ma, dopóki się tego nie straci.
Poszedł do stajni i kazał osiodłać konia. Pojechał za żoną, nie wiedząc dokładnie, czy zechce ją zatrzymać, czy też jej towarzyszyć.
- Przygotuję sobie coś do jedzenia i będę cały dzień rysować w plenerze - oznajmiła Rebeka przy śniadaniu.
Sir Anthony spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
- Gdzie mamy zacząć szukać, jeśli zapomnisz wrócić na kolację?
- Na zachodzie. Przejdę się do Skelwith Crag.
Sir Anthony pokiwał głową ze zrozumieniem. Rebeka domyśliła się, że sam, w odpowiednim czasie, pójdzie na tę skałę.
Rebeka spakowała materiały do rysowania, chleb, ser i dwa dzbanki, jeden z jabłecznikiem, drugi z czystą wodą do akwarel, i wyruszyła.
W Krainie Jezior było chłodniej niż w Londynie i na najwyższych wzgórzach nadal leżał śnieg. Rebeka narzuciła na ramiona ciepły szal. Orzeźwiające powietrze dodawało animuszu. Rebece coraz bardziej podobał się pomysł zamieszkania w Ravensbeck na stałe.
Nie spiesząc się, szła wolnym krokiem, zrywając po drodze polne kwiaty. Wreszcie, zdenerwowana, doszła do Skelwith Crag.
Było to wysokie wzgórze porośnięte brzozami, skąd rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na żyzną dolinę rzeki.
Rebeka postawiła kosz na ziemi i zaczęła się przyglądać znajomym widokom. Z góry widziała sześć jezior o gładkich taflach, stawy i liczne rzeczki wypełnione wodą z topniejącego śniegu, poszarpane wzgórza i leżące między nimi, dobrze zagospodarowane doliny. Wspaniały widok w ostatniej chwili życia.
Następnie Rebeka dokładnie przyjrzała się samej skale, która początkowo opadała bardzo łagodnie, żeby z rosnącą stromością przejść w gwałtowny spadek. Ktoś zatopiony w myślach mógł niechcący zrobić nieostrożny krok.
Wypadek? Samobójstwo? Morderstwo? Chyba nigdy się tego nie dowiedzą. Rebeka poczuła głęboki ból, choć nadal nie potrafiła zapłakać nad utraconą matką.
Rzucała zebrane kwiaty, jeden po drugim, w przepaść i patrzyła, jak wiatr niesie je do odległej doliny. Potem znalazła słoneczne, osłonięte przed wiatrem miejsce i przysiadła na ziemi, opierając się plecami o kamień. Pomyślała, że osoba religijna pomodliłaby się za duszę matki, i otworzyła pudełko z farbami. Helen Seaton doskonale by ją zrozumiała.
Frazier podszedł do okna na poddaszu wynajętego domu i przez lunetę obejrzał dolinę rzeki. Automatycznie podążył wzrokiem do Skelwith Crag. Ku swemu zdumieniu zobaczył, że ktoś tam jest. Na skale siedziała kobieta w ciemnoniebieskiej sukni.
Kiedy rozpoznał Rebekę, nie posiadał się z radości. Los mu sprzyjał.
Poszedł do swego pokoju po złote kółeczko, a potem zszedł do stajni. Droga zabierze mu około godziny. Rebeka, zajęta malowaniem, na pewno tam jeszcze będzie.
Ale już niedługo.
Kenneth przyjechał do Ravensbeck późnym rankiem, na koniu spienionym z wysiłku. Nie zwracając uwagi na uroczy dom z szarego kamienia, szybko wbiegł po schodach i wszedł do środka przez otwarte drzwi.
Przywitał go lokaj, który przyjechał wcześniej z Londynu.
- Lordzie Kimball, prędko pan tu zawitał - powiedział ze zdziwieniem. - Zapewne przygnała pana tęsknota za panną Rebeką.
- Właśnie. Gdzie ona jest?
- Wydaje mi się, że poszła na spacer po wzgórzach. Kenneth zaklął.
- A sir Anthony i lady Claxton?
- Są w ogrodzie. Czy mam pana zaprowadzić?
- Proszę - odparł Kenneth z ledwo powściąganą niecierpliwością. Sir Anthony i Lavinia rozkoszowali się bladym słońcem.
- Już pan zakończył przygotowania do remontu? Gdyby był pan dowódcą armii, pokonalibyśmy Napoleona w pół roku - stwierdził żartobliwie sir Anthony.
Kenneth odprawił lokaja i powiedział:
- Przyjechałem tak szybko, bo obawiam się o pana życie. Czy Frazier przebywa w sąsiedztwie?
- Nic o tym nie wiem.
- Myślę, że tu jest - zauważyła Lavinia. - Jedna z miejscowych służących powiedziała dziś rano, że wszyscy londyńczycy wcześnie w tym roku przyjechali. Nie zastanawiałam się nad tym wówczas, ale Frazier ma swój letni dom kilka kilometrów stąd. Może służąca miała jego na myśli?
Kenneth znów zaklął.
- Uważam, że to on podpalił Seaton House i zabił lady Seaton w zeszłym roku.
Zapadła martwa cisza. - To absurd! - wykrzyknął wreszcie sir Anthony. - Śmierć Helen była nieszczęśliwym wypadkiem. Pan oszalał! Jak można twierdzić, że jeden z moich najstarszych przyjaciół zabił moją żonę!
Kenneth pokręcił głową.
- Wypadek nie wchodzi w grę. Wiem, że najbliższa rodzina podejrzewała samobójstwo, i dlatego nikt nie chciał mówić o śmierci lady Seaton.
- Rozmawiał pan z Rebeką? - powiedział sir Anthony z pobladłą twarzą. Kenneth przytaknął.
- Z tego, co mówiła, wynika, że gdyby lady Seaton chciała popełnić samobójstwo, wybrałaby raczej porę zimową, ponieważ wtedy melancholia doskwierała jej najbardziej. Nie w lecie.
Lavinia przykryła dłonią rękę sir Anthony'ego.
- Wysłuchaj go, mój drogi. To, co mówi, ma sens, zwłaszcza jeśli chodzi o Malcolma Fraziera. Frazier zawsze mówi o tobie wściekłym tonem. Niechęć wobec twoich sukcesów mogła się okazać silniejsza od starej przyjaźni i skłonić go do tego, o czym mówi Kenneth.
Anthony bez słowa wpatrywał się w kochankę.
- Wyjaśnię wszystko później, ale teraz muszę odnaleźć Rebekę - powiedział niecierpliwie Kenneth. - Dokąd wybrała się na spacer?
- Do Skelwith Crag, tam, gdzie zginęła Helen - odparł sir Anthony. Lavinia zmarszczyła brwi.
- Wydaje mi się, że tę skałę widać z domu Fraziera. Jeśli rzeczywiście przyjechał, mógł ją zobaczyć. Z pewnością jednak nie ma powodu, żeby zrobić coś złego Rebece.
- A dlaczego zabił lady Seaton? Moim zdaniem ten człowiek nie jest całkiem normalny i nie chcę ryzykować. Czy któryś ze służących mógłby mnie tam zaprowadzić?
- Ja z panem pojadę - powiedział sir Anthony, wstając. - Nie wierzę w to, co pan mówi, ale pański niepokój jest zaraźliwy.
- Jedźmy zaraz. Konno.
Po kilku minutach ruszyli szybkim cwałem. W czasie jazdy Kenneth rzucał urywane wyjaśnienia. Kiedy przyznał się do swej roli w charakterze szpiega zatrudnionego przez lorda Bowdena, sir Anthony stwierdził sucho:
- Zatem to Marcus wynalazł mi sekretarza. Muszę do niego napisać z podziękowaniem. Będzie wściekły, że oddał mi przysługę.
- Wybacza mi pan oszustwo? - spytał zdumiony Kenneth. Sir Anthony rzucił mu przenikliwe spojrzenie.
- Być może wszedł pan do mojego domu pod fałszywym pretekstem, ale to nie znaczy, że jest pan człowiekiem perfidnym.
- Szkoda, że Rebeka nie jest tak tolerancyjna.
- Aha, dlatego nie nosi pańskiego pierścionka.
- Nie wiedziałem, że pan to zauważył.
- Ja dużo zauważam, pomyślałem jednak, że nie będę się wtrącał. Dojechali do rozwidlenia dróg i sir Anthony skręcił w lewo.
- Obawiam się, że moja córka ma kłopoty z zaufaniem do ludzi. Łatwiej jest jej wierzyć w najgorsze - stwierdził z westchnieniem sir Anthony. - Była bardzo spokojną małą dziewczynką. Nigdy się nie skarżyła na nieuregulowane życie artystów, na zmienne nastroje matki ani na moją duchową nieobecność. Dopiero kiedy uciekła z domu z tym idiotą poetą, zdałem sobie sprawę, że nie dałem jej w życiu stabilizacji, tak niezbędnej dziecku. Ale było już za późno na naprawianie szkód. Martwię się o nią. Jest zamknięta w sobie, interesuje się tylko malowaniem. Dlatego myślałem, że wywrze pan na nią dobry wpływ. Potrzebuje dobrego mężczyzny. Kogoś, na kim zawsze będzie mogła polegać.
To, co powiedział sir Anthony, wyjaśniało, dlaczego tak źle przyjęła wiadomość o tym, że Kenneth zawiódł jej zaufanie. Łatwo przyszło jej uwierzyć w najgorsze, a poczucie winy Kennetha i jego niepewność co do przyszłości tylko pogorszyły sprawę. Teraz Kenneth wiedział, czego chce.
Odsuwając te myśli na dalszy plan, Kenneth wytłumaczył sir Anthony'emu, dlaczego uważa Fraziera za mordercę i podpalacza. Zwątpienie malujące się na twarzy sir Anthony'ego ustąpiło miejsca szokowi.
Kiedy Kenneth skończył, malarz powiedział:
- Jeśli Helen nie popełniła samobójstwa... - Głos mu się załamał. - Nawet pan nie wie, co to dla mnie znaczy.
Na jego twarzy widniały smutek i gniew, ale także ulga, że spadł mu z serca ogromny ciężar.
Zamilkli. Kenneth poganiał konia. Zdenerwowanie, jakie odczuwał, kiedy Rebeka wyjeżdżała z Londynu, zmieniło się niemal w panikę, choć rozum podpowiadał mu, że martwi się niepotrzebnie. Znajdą Rebekę zajętą malowaniem pejzażu, złą, że się jej przeszkadza. Powie mu zimno, że jest głupcem, który przesadza.
Jeśli się okaże, że się pomylił, będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Dzień dobry, Rebeko.
Omal nie wyskoczyła ze skóry na dźwięk znajomego głosu za plecami. Skupienie nad obrazem i nieustanny szum wiatru sprawiły, że nie słyszała jego kroków.
Podniosła głowę i odsunęła pędzel, żeby farba nie kapała na obraz. - Dzień dobry, lordzie Frazier - odparła zimno. - Nie wiedziałam, że zamierza pan tak wcześnie przyjechać na północ. - Zrobiłem to spontanicznie.
Frazier rozglądał się po okolicy, uderzając pejczem o nogę. Wyglądał w każdym calu jak prawdziwy londyński dżentelmen.
Rebeka w duchu pożałowała, że Frazier nie został w Londynie. Będzie się wiecznie kręcił pod nogami. Ten człowiek nie miał własnego życia, egzystował jako satelita jej ojca. Niemniej jednak należało go traktować uprzejmie.
- Kraina Jezior jest przyjemną odmianą po Londynie. Frazier sięgnął do kieszeni.
- Mam dla ciebie mały prezencik.
- Jeśli to prezent zaręczynowy, proszę się nie fatygować. Lord Kimball i ja uznaliśmy, że nie pasujemy do siebie.
- To nie jest prezent zaręczynowy - powiedział Frazier, wykrzywiając usta w grymasie. - Przynajmniej nie na twoje zaręczyny. Proszę.
Wyciągnął rękę. Rebeka niechętnie wysunęła dłoń i Frazier rzucił jej na rękę coś małego.
Zaginioną obrączkę z serduszkiem z pierścionka matki.
Rebeka wpatrywała się w wąską obrączkę, czując przenikliwe zimno. Kenneth miał rację. Matka została zamordowana, i to przez przyjaciela ojca.
Ogarnął ją strach. Musi udawać, że się niczego nie domyśla.
- Jaki ładny pierścionek. Dziękuję, lordzie Frazier.
- Włóż go - rozkazał.
Rebeka włożyła pierścionek na serdeczny palec lewej ręki.
- Jest trochę za duży - odrzekła, zsuwając go z palca.
- Zostaw. Helen była od ciebie wyższa, ale to nic nie szkodzi. Pierścionek jest konieczny.
- Powiem ojcu, że pan przyjechał - powiedziała zdesperowana Rebeka. - Jestem pewna, że z przyjemnością powita pana dziś wieczorem na kolacji. Do zobaczenia.
Zaczęła prędko pakować rzeczy do koszyka.
- Przestań to zbierać. Kiedy dołączysz do matki, farby nie będą ci potrzebne.
Najbardziej przerażający był jego całkowity spokój; równie dobrze mógłby mówić o pogodzie.
- Nie rozumiem - powiedziała, nadal zbierając swoje rzeczy.
- Myślę, że rozumiesz. Jesteś niepozorną, małą myszką, ale nie jesteś głupia. Nadal opłakujesz śmierć matki i połączysz się z nią wkrótce. Nikt, kto widział twoją Transformację, nie będzie zdziwiony. Szkoda, że nie zrozumieją znaczenia pierścionka. Obraz składa się ze szczegółów.
Szansa ucieczki była praktycznie żadna. Frazier był wysoki i silny, w dodatku przeraźliwie opanowany. Może powinna go trochę zdenerwować?
- Jeśli mnie pan zabije, Kenneth będzie wiedział, że to pańska sprawka. Domyślił się, że matkę ktoś zamordował, i zrozumie, że to samo spotkało mnie.
Frazier wzruszył tylko ramionami. - Kimball jest zapewne mądrzejszy, niż wygląda, ale to mu nic nie pomoże. Już wcześniej zaplanowałem, że go wyeliminuję. Ten człowiek mnie drażni, kiedy się napawa powierzchownymi pochwałami swoich obrzydliwych obrazów.
- Nic mu pan nie zrobi - stwierdziła pogardliwie Rebeka. - Kenneth jest żołnierzem, człowiekiem czynu. Może pana unieszkodliwić gołymi rękami.
- Nawet ludzie czynu umierają, kiedy dostaną kulkę w serce - odparł niewzruszenie Frazier. - Nie jestem żołnierzem, lecz doskonale strzelam.
Ruszył w jej stronę.
- Dlaczego pan to robi? - krzyknęła. - Mój ojciec był pańskim przyjacielem. Jak pan może pozwolić, żeby zazdrość zmieniła pana w mordercę?
Frazier przystanął.
- Anthony jest moim przyjacielem. Najdroższym przyjacielem na świecie. Jedyną rzeczą, którą kocham bardziej, jest sztuka. To, co robię, nie jest wymierzone w Anthony'ego, lecz w złe wpływy, które popsuły jego sztukę.
- Popsuły jego sztukę? - powtórzyła z niedowierzaniem Rebeka. - Mój ojciec jest najlepszym malarzem w Anglii. Jego portrety, pejzaże, obrazy historyczne są wspaniałe.
Na twarzy Fraziera po raz pierwszy odmalowało się jakieś uczucie.
- Opowiadasz bzdury. Helen zniszczyła Anthony'ego jako artystę. Kiedy studiowaliśmy w Akademii Królewskiej, pasjonował się wszystkim, co było najwyższe i najlepsze w sztuce. Jego wczesne obrazy były cudowne, szlachetne i wyrafinowane.
- Były doskonale namalowane, ale nie przedstawiały sobą niczego szczególnego - odparowała Rebeka. - Dopiero, kiedy skończył się uczyć, wypracował odrębny styl i sposób widzenia świata.
Palce Fraziera, zaciśnięte na pejczu, zbielały.
- Helen go zniszczyła! Żeby ją utrzymać, zaczął malować krzykliwe portrety i wulgarne obrazy, które Hampton zmieniał w sztychy i sprzedawał każdemu łachudrze, który miał kilka groszy w kieszeni. Anthony mógł dorównać Reynoldsowi, tymczasem zmarnował talent.
- Czy uważa pan Horacjusza na moście za coś hańbiącego? - spytała Rebeka, zafascynowana pokrętnym myśleniem Fraziera.
Frazier splunął.
- Doskonały przykład wszystkiego, co jest złe w jego sztuce. Dobry, klasyczny temat, znakomite wykonanie, mógłby to być genialny obraz, ale popsuł go krzykliwym emocjonalizmem. Szkoda, że obraz nie spłonął w pożarze; ideałem stylu Wielkiej Maniery było przekraczanie natury, a nie nurzanie się w niej.
- Mój ojciec wykracza poza styl Wielkiej Maniery - stwierdziła Rebeka. - Zarówno on, jak i inni prawdziwi artyści pokazują świat na nowo. Nie wypluwają z siebie tych samych, przeżuwanych w kółko scen. - Kimball miał rację, kiedy mówił, że masz wpływ na sztukę ojca - stwierdził ze złością Frazier. - Myślałem, że wszystkiemu winna była Helen, i po jej śmierci Anthony powróci do bardziej wartościowego malarstwa. Nie mógł jednak tego zrobić, skoro zawracasz mu głowę jakimiś idiotycznymi kobiecymi fantazjami na temat sztuki. Kiedy zobaczyłem twoje prace na wystawie, zrozumiałem, że wpływasz na niego od wewnątrz. Szkoda, że ten głupi poeta, którego na ciebie napuściłem, okazał się do niczego.
- Wysłałeś Fredericka, żeby mnie uwiódł? - spytała zaszokowana Rebeka.
- Nie było to nic aż tak wyszukanego. Szepnąłem mu tylko, że rude włosy są bardzo romantyczne i że pewnego dnia będziesz bardzo bogata. Reszty dokonała jego rozgorączkowana wyobraźnia. - Frazier pokręcił głową. - Gdybyś za niego wyszła i wyprowadziła się z rodzinnego domu, nie doszłoby do tego. Możesz mieć pretensję wyłącznie do siebie.
- To najgłupsza rzecz, jaką do tej pory od pana usłyszałam - zawołała Rebeka, opierając rękę na dzbanku z wodą, w której płukała pędzle. - Nic dziwnego, że jest pan kiepskim malarzem. Nie umie pan niczego prawidłowo ocenić i nie ma pan wyczucia prawdy. Pański Leonidas był po prostu godny pożałowania. Malowałam lepiej od pana, kiedy miałam dziesięć lat.
Słowa Rebeki były ostatnią kroplą goryczy. Frazier rzucił się na nią z furią. Rebeka krzyknęła pełnym głosem, licząc, że usłyszy ją jakiś pasterz lub turysta. Jednocześnie podniosła dzbanek z wodą i rzuciła nim we Fraziera. Dzbanek uderzył go w twarz, zalewając mu oczy brudną wodą. Rebeka ruszyła biegiem w prawą stronę, jak najdalej od Fraziera, który jęczał z bólu. Po chwili wbiegła w brzozowy lasek.
Ledwo znalazła się wśród pierwszych drzew, gdy Frazier już biegł za nią i dogonił ją po paru sekundach, chwytając za szal. Rebeka pozwoliła, żeby szal zsunął jej się z ramion i biegła dalej, choć nie miała szans, aby uciec. Po chwili Frazier złapał ją za ramię i obrócił do siebie. Krew ściekała mu po twarzy, a przystojne rysy wykrzywiał wściekły grymas. Rebeka znów krzyknęła i rzuciła się na niego z zakrzywionymi palcami.
Frazier z całej siły rąbnął ją pięścią w brzuch. Padając, uderzyła głową o ziemię i leżała bez tchu, nie mogąc się ruszyć.
Kiedy się nad nią pochylił, była całkowicie bezbronna. Wprawdzie słyszała i widziała wszystko, co się wokół niej działo, lecz nie mogła w żaden sposób zareagować. Była na łasce szaleńca i za chwilę miała stać się ową spadającą kobietą, która męczyła ją w snach.
Sir Anthony wskazał dłonią przed siebie.
- To jest Skelwith Hill. Urwisko jest po drugiej stronie brzozowego lasku. W powietrzu rozległ się kobiecy krzyk, a zaraz po nim krzyk mężczyzny.
- Boże! Rebeka!
Kenneth spiął konia do galop. Pierwszy wpadł między drzewa i gnał z niebezpieczną prędkością, leżąc płasko przy szyi konia, aby nie zrzuciły go gałęzie brzóz Kiedy pędził między drzewami, znów usłyszał krzyk Rebeki. Gdy wyjechał spomiędzy brzóz, znajdował się niemal na skraju przepaści. Zatrzymał konia i zobaczył scenę, która zapisała się na trwale w jego pamięci. Zakrwawiony Frazier na pół ciągnął, na pół niósł Rebekę w kierunku przepaści. Jej bezwładne ciało zwisało jak szmaciana lalka, rude włosy i niebieska suknia powiewały na wietrze.
Kenneth zareagował błyskawicznie, zeskakując z konia i krzycząc głośno, żeby zwrócić uwagę Fraziera. Ruszył biegiem przed siebie, wyciągając po drodze pistolet z kieszeni płaszcza.
Frazier zrobił dwa duże kroki na brzeg skały i podniósł Rebekę do góry niczym tarczę.
- Nie zbliżaj się, Kimball.
Kenneth znieruchomiał. Potem opuścił pistolet. Jeśli Frazier zrobi jeden fałszywy krok, on i jego ofiara spadną w przepaść.
- Jeżeli zabijesz Rebekę, jesteś trupem, Frazier. Puść ją i możesz odejść wolno.
Zrobił jeden krok w ich stronę.
- Stój albo zabiję ją i siebie! - zawołał Frazier, rozglądając się wokół dzikim wzrokiem, jak osaczony niedźwiedź.
Kenneth znów się zatrzymał, niepewny, jak postępować z szaleńcem Zniknęła powierzchowna normalność Fraziera i pierwszą ofiarą jego paniki będzie Rebeka. Mimo jej pozornego bezwładu widział przytomny wyraz oczu. Wiedziała, że jest bliska śmierci.
W napiętej ciszy z lasu wyjechał sir Anthony. Zatrzymał konia z twarzą nagle pobladłą na widok córki.
- Dość tych żartów, Malcolm - powiedział z udawanym spokojem, zsiadając z konia. - Przyprowadź Rebekę do mnie.
W twarzy Fraziera zadrżał nerwowo mięsień.
- To nie są żarty, Anthony. Miałem nadzieję, że uda mi się namówić cię do powrotu do prawdziwej sztuki, ale spartaczyłem sprawę. Nic się nie da zrobić. - Spojrzał na Rebekę z wyrazem niezdecydowania na twarzy. - Przynajmniej ona zapłaci za swój udział w zniszczeniu twojej sztuki. Nie powinieneś był zadawać się z kobietami, Anthony. Nadają się tylko do łóżka. Słuchanie ich to trucizna dla prawdziwego artysty.
Sir Anthony pokręcił głową.
- Żadna kobieta nie zatruła moich prac. Ani Helen, ani Rebeka, ani Lavinia. Osobiście odpowiadam za błędy.
- Gdybyś mógł się rozwijać naturalnie, bez przymusu utrzymania rodziny, mógłbyś zostać kolejnym Rafaelem - utrzymywał z uporem Frazier. - Zamiast paru wielkich obrazów stworzyłeś górę śmiecia.
- Nigdy w tej kwestii nie dojdziemy do porozumienia - powiedział sir Anthony, podchodząc ostrożnie do Fraziera. - Na litość boską, nie odbijaj sobie tego na moim jedynym dziecku. Jeśli musisz zrzucić kogoś ze skały, zrzuć raczej mnie.
- Nigdy nie mógłbym cię zranić - odpowiedział Frazier udręczonym głosem. - Jesteś moim przyjacielem. Moim najlepszym przyjacielem.
Na jego twarzy powoli pojawiało się zrozumienie tego, że stracił wszystko, na czym mu zależało: przyjaźń sir Anthony'ego i pozycję w świecie sztuki. Był tchórzem i tyranem i Kenneth wiedział z absolutną pewnością, że Frazier za chwilę ucieknie przed swoim nieszczęściem, skacząc w przepaść i zabierając ze sobą Rebekę z czystej mściwości.
Nie było czasu do stracenia. Gdy Frazier zajęty był rozmową z sir Anthonym, Kenneth niepostrzeżenie podniósł pistolet i wycelował w głowę Fraziera. Było to najlepsze rozwiązanie, choć ryzykował, że zrani Rebekę.
W tej samej chwili, gdy Kenneth nacisnął spust, Frazier podjął decyzję i zrobił niezgrabny krok w stronę przepaści, zmieniając pozycję. Kenneth z przerażeniem zobaczył, że kula uderza Fraziera w ramię tak blisko głowy Rebeki, że o mało jej nie trafiła.
Frazier krzyknął z bólu i odwrócił się, upuszczając Rebekę, która spadła na zbocze, mocno uderzając o ziemię.
I powoli, nieubłaganie, zaczęła toczyć się w dół ku krawędzi.
Rozpaczliwy krzyk sir Anthony'ego odbił się echem od skalistych wzgórz. Kenneth podbiegł do skały i skoczył w dół. Wylądował na brzuchu, wyciągając prawą rękę do Rebeki. Jej bezwładne ciało leżało poza jego zasięgiem, tuż nad przepaścią.
Przesunął się do przodu i złapał Rebekę za rękę. Przez moment oboje leżeli nieruchomo, rozpłaszczeni na skale. Potem zaczęli zsuwać się w dół.
Kenneth usiłował wbić w ziemię stopy i lewą rękę, kiedy podmuch wiatru rozwiał jej włosy i Kenneth z przerażeniem zobaczył ciemną krew sączącą się przez kasztanowe sploty. Jeśli kula uderzyła najpierw w nią, Rebeka mogła być martwa.
Wyciągnął rękę i chwycił się małego krzaczka, który po chwili wyszedł z ziemi z korzeniami, ale to pozwoliło Kennethowi znaleźć drugi, mocniejszy.
Zbocze było tak strome, że gdyby nie krzak, już zjechaliby w dół, jednakże ramię Kennetha drżało z wysiłku.
Spojrzał w lewo. Kawałek skały, którego mógłby się chwycić, znajdował się poza jego zasięgiem. Gdyby był sam, przypuszczalnie wspiąłby się tych kilkadziesiąt centymetrów do góry, ale ciężar Rebeki ściągał go w dół.
- Zaufaj mi, Rudzielcu, damy sobie radę - mruknął, choć wątpił, czy go słyszała.
Krzak, którego się trzymał, zadrżał. Jeśli się urwie, oboje spadną w przepaść. Może sir Anthony mógłby pomóc. Musiałby znaleźć jakiś mocny uchwyt, żeby nie zlecieć razem z nimi.
Uderzył w nich gwałtowny powiew wiatru i przez krótki moment Kenneth nie czuł ciężaru ciała Rebeki. W tej samej chwili poczuł nagły przypływ sił.
Puścił krzak i nadludzkim wysiłkiem wspiął się w górę aż do wystającego kawałka skały, którego uchwycił się rozczapierzonymi palcami.
Ciężko dysząc, przyciągnął do siebie Rebekę i objął ją ramieniem. Potem wspiął się razem z nią w górę, z trudem wisząc na lewej ręce.
Kiedy doszedł najwyżej, jak mógł, zatrzymał się na chwilę, łapiąc powietrze otwartymi ustami. Sięgnął po kolejny występ skały. Stopień nachylenia był coraz mniejszy i coraz łatwiej było pokonywać kolejne centymetry.
Wreszcie dotarli na płaski teren. Kenneth, zbyt zmęczony, aby utrzymać się na nogach, leżał na ziemi, ciężko dysząc. Bezwładne ciało Rebeki spoczywało tuż obok, jakby sama jego bliskość mogła zapobiec nieszczęściu. Kenneth przesunął dłoń na jej szyję i z rozpaczą stwierdził, że nie wyczuwa pulsu. Usiadł i położył jej rękę na piersi. Wtedy poczuł równe bicie serca.
Z ulgą podniósł głowę. Dla niego minęła cała wieczność, choć w rzeczywistości, od chwili, kiedy wystrzelił, upłynęło niewiele czasu. Sir Anthony biegł w ich stronę, a Frazier stał zaszokowany, przyciskając prawą rękę do postrzelonego ramienia.
- Będziesz wisiał, Malcolm, za to, co zrobiłeś! - zawołał z furią sir Anthony, klękając obok Rebeki. - Przysięgam na Boga!
Frazier drgnął, jakby go ktoś uderzył. Na jego twarzy zagościła zimna arogancja.
- Żyłem i malowałem w wielkim stylu - powiedział - i tak samo umrę. Odwrócił się, dumnie wyprostował i zszedł ze skały. Spadając, nie wydał z siebie głosu. Jeśli był jakiś odgłos ciała uderzającego o ziemię, zagłuszył go wiatr.
- Głupiec! - wykrzyknął sir Anthony. - Co za cholerny głupiec! Miał talent, pieniądze i miłość dla sztuki. Dlaczego stał się mordercą?
- Prawdziwą pasją Fraziera nie była sztuka, lecz narzucanie swoich poglądów światu - stwierdził sucho Kenneth, badając rany Rebeki.
Poza tym za bardzo kochał sir Anthony'ego, pomyślał Kenneth, i nienawidził kobiet z nim związanych. Krew Rebeki pobrudziła koszulę sir Anthony'ego, gdy ją do siebie przytulił.
- Czy... Czy trafiła ją kula?
- Nie. Rozcięła sobie głowę, uderzając o kamień. Rany na głowie bardzo krwawią, ale jej oddech i bicie serca są regularne. Myślę, że nic jej nie będzie.
Kenneth wyciągnął chustkę do nosa, złożył ją w kwadrat i zdjętym z szyi fularem umocował opatrunek na głowie Rebeki. Wstał i wziął Rebekę na ręce. Była taka krucha. A przecież walczyła o życie z dużo większym od siebie i silniejszym mężczyzną. Nieposkromiony Rudzielec. Pocałował ją lekko w czoło.
- Pora zabrać ją do domu.
Kiedy wrócili do Ravensbeck, Kenneth zaniósł Rebekę wprost do salonu i położył ją na sofie, a sir Anthony zażądał materiałów opatrunkowych i natychmiastowego sprowadzenia lekarza. Służący biegali chaotycznie tam i z powrotem, co wrażliwsi płakali.
Nadeszła Lavinia, która zaprowadziła porządek, fachowo opatrzyła ranę Rebeki i zabandażowała. Kenneth siedział na poręczy sofy, trzymając cały czas rękę na ramieniu Rebeki.
Sir Anthony chodził nerwowo po pokoju, gdy nagle rozległ się zaskoczony męski głos:
- Wielki Boże, co się stało? Ktoś do ciebie strzelał, Anthony? Kenneth podniósł wzrok i zobaczył w drzwiach salonu lorda i lady Bowden. Przypuszczalnie drzwi wejściowe były otwarte i weszli do środka. Ale skąd się wzięli w Ravensbeck?
Sir Anthony wpatrywał się w brata zaszokowany. Bowden podszedł do niego, spoglądając z przerażeniem na zakrwawioną koszulę.
Sir Anthony przeczesał włosy drżącymi palcami.
- Nic mi nie jest, Marcusie. Moja córka jest ranna, ale Kenneth mówi, że nic jej nie będzie.
Bowden spojrzał na leżącą, nieprzytomną Rebekę.
- Co się stało?
- Jeden z moich najlepszych przyjaciół zwariował i chciał ją zabić - powiedział zwięźle sir Anthony. - Przedtem zabił Helen.
Zapadła martwa cisza. Bowden spojrzał na Kennetha.
- To prawda. Chodzi o lorda Fraziera - potwierdził Kenneth.
- Czemu zawdzięczam tę zupełnie nieoczekiwaną wizytę, Marcusie? - spytał sir Anthony.
- Margaret poinformowała mnie bez ogródek, że jeśli chodzi o ciebie i Helen, byłem do tej pory cholernym idiotą i najwyższy czas, żebym cię przeprosił - powiedział sztywno Bowden.
- Wiesz, że nie używam takich słów, Marcusie - powiedziała z lekką wymówką lady Bowden.
- Wcale się nie zmieniłaś, Margaret - stwierdził z uśmiechem sir Anthony. - Cieszę się, że cię widzę. - Wziął jej dłoń i serdecznie uścisnął, po czym odwrócił się do brata. - Margaret jest dla ciebie o wiele lepszą żoną. Helen nigdy nie była posłuszna. Doprowadziłaby cię do szału.
- Mam szczęście - odparł Bowden, spoglądając na żonę z miłością i skruchą. - I jestem cholernym głupcem, że wcześniej tego nie pojąłem.
- Wszystko w swoim czasie, mój drogi. Wcześniej nie byłeś gotów wysłuchać tego, co miałam ci do powiedzenia. Lady Bowden lekko dotknęła ramienia męża. Widać było, że jest ogromnie zadowolona z jego zachowania.
- Czy po tym, jak się zachowywałem, przyjmiesz mnie pod swoim dachem, Anthony?
- Zawsze mogłeś do mnie przyjść, Marcusie. Zawsze - powtórzył cicho sir Anthony, wyciągając rękę do brata.
Bowden mocno ją uścisnął.
Kenneth pomyślał, że należy braci zostawić samych.
- Zaniosę Rebekę do pokoju. Potrzebne jej spokój i cisza - zwrócił się do Lavinii.
- Pokażę ci drogę.
Kenneth ostrożnie wziął Rebekę na ręce. Nadal była nieprzytomna, ale westchnęła lekko i oparła mu głowę na ramieniu. Lord Bowden spojrzał na Rebekę.
- Jest bardzo podobna do Helen - stwierdził ze zdziwieniem.
- Po Helen odziedziczyła urodę, po mnie talent - powiedział sir Anthony, otulając Rebekę kocem. - Ale z charakteru najbardziej przypomina ciebie. Dziwne, jak to się wszystko miesza.
- Mój młodszy syn jest bardzo podobny do ciebie - powiedział lord Bowden. - Czarujący, mądry, irytujący. Staram się być dla niego bardziej wyrozumiały niż nasz ojciec był dla ciebie.
Sir Anthony spojrzał na Lavinię i powiedział:
- Znacie chyba lady Claxton. Mamy zamiar się pobrać, kiedy zakończę żałobę.
To już może przekraczać granice tolerancji Bowdena, pomyślał Kenneth, ale nie jego żony.
- Cudownie - powiedziała ciepło lady Bowden, biorąc Lavinię za rękę. - Helen powiedziała kiedyś, że gdyby jej się coś stało, ma nadzieję, iż wyjdzie pani za Anthony'ego, ponieważ jest pani jej najlepszą przyjaciółką i jedyną kobietą, która naprawdę potrafi się o niego zatroszczyć.
- Spotykałaś się z Helen? - spytał lord Bowden, zdumiony i zafascynowany.
Lady Bowden przymknęła na moment oczy.
- Wpadałyśmy czasem na siebie w mieście.
Bowden pokręcił głową z niedowierzaniem, ale nadal zachowywał się poprawnie.
- Proszę przyjąć moje najlepsze życzenia, lady Claxton. - Skłonił się.
- Dziękuję, lordzie Bowden - odparła słodkim głosem Lavinia. - I niech się pan nie martwi, nie jestem taka straszna, jak pan myśli.
Kenneth, idąc za Lavinią wniósł Rebekę po schodach. Czuł się lepiej niż podczas ostatnich kilku tygodni. Ludzie, którzy nie rozmawiali ze sobą od blisko trzydziestu lat, pogodzili się w końcu.
Może i on miał jednak jakieś szanse u Rebeki. Rebeka obudziła się wieczorem z bólem głowy. Zamrugała kilka razy i zorientowała się, że leży w łóżku, we własnym pokoju w Ravensbeck, oświetlonym ogniem z kominka i nocną lampą osłoniętą tak, aby jej nie świeciła w oczy. Z boku słyszała znajomy dźwięk stalowego piórka do rysowania.
Odwróciła głowę i zobaczyła Kennetha, który siedział w fotelu niedaleko łóżka. Na kolanach trzymał deskę do rysowania i starannie wykańczał jakąś akwarelę. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.
Rebeka miała ochotę podejść i całować cienie z jego oczu. Tymczasem przełknęła ślinę i szepnęła:
- Typowy artysta. Maluje płomienie, gdy Neron podpalił Rzym. Kenneth spojrzał na nią z uśmiechem, który ożywił jego zmęczoną twarz.
- Mówisz całkiem przytomnie - stwierdził, odkładając deskę do rysowania. - Jak się czujesz?
- Słabo - szepnęła, oblizując wargi. - Chce mi się pić.
Kenneth nalał szklankę wody. Kiedy jej podał, usiadła i wypiła powoli, aż usta i gardło straciły nieprzyjemną suchość.
- Ile czasu byłam nieprzytomna?
- Dziesięć godzin.
- Co się stało?
- A co pamiętasz?
- Lord Frazier uderzył mnie w brzuch tak mocno, że nie mogłam się ruszyć - powiedziała po chwili Rebeka. - To było bardzo dziwne i nieprzyjemne uczucie. Frazier ciągnął mnie do przepaści, kiedy nadjechałeś jak burza, niczym pułk kawalerzystów. Można się ciebie przestraszyć, kapitanie.
- Mam dużą wprawę - odparł skromnie Kenneth.
- Potem przyjechał ojciec i ktoś wystrzelił. Strzelałeś do Fraziera, prawda? I potem już nic nie pamiętam.
Rebeka ostrożnie dotknęła bandaża na głowie.
- Czy trafiła mnie kula?
- Nie, trafiłem we Fraziera, który upuścił cię na ziemię, na szczęście masz głowę twardą jak kamień. Doktor mówi, że nic groźnego się nie stało. Frazier nie był poważnie ranny, kiedy się jednak zorientował, że nie uniknie odpowiedzialności za to, co zrobił, rzucił się w przepaść.
Rebeka oczyma wyobraźni zobaczyła spadającego mężczyznę. Zacisnęła usta.
- Gdybym była święta, pewno współczułabym mu, ale cieszę się, że Frazier nie żyje. Gdybym miała pistolet i wiedziała, jak się z nim obchodzić, sama bym go zastrzeliła.
- Osobiście wolałbym go widzieć na szubienicy. Jednakże w ten sposób ty i twój ojciec unikniecie składania zeznań w sądzie.
Kenneth spojrzał na kominek.
- Na ogniu grzeje się zupa - powiedział. - Może byś trochę zjadła? Kiedy Rebeka kiwnęła głową, Kenneth podszedł, aby nalać zupy do dwóch kubków.
Tymczasem Rebeka pojęła nagle, że matka została zamordowana. Nie popełniła samobójstwa.
Helen Seaton nie odebrała sobie życia z powodu jakichś męczących ją demonów. Rebeka i sir Anthony nie muszą już dłużej czuć się winni jej śmierci. Poczuła nieopisaną ulgę.
Kenneth podał jej kubek pysznej przecieranej zupy z porów i z kartofli. Z każdym łykiem Rebeka nabierała siły i wewnętrznego ciepła.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytała nagle Rebeka.
- Przyjechałem z Londynu, bo znalazłem coś w pamiętniku twojej matki. Popijając zupę, Kenneth opowiedział Rebece o tym, co przeczytał w pamiętniku Helen, i o swej podróży na północ.
- Natomiast jestem teraz w twojej sypialni, ponieważ bezlitośnie zastraszyłem Lavinię, twego ojca i lady Bowden. Wszyscy chcieli być przy tobie, dopóki nie odzyskasz przytomności. Na szczęście jestem od nich większy.
- Lady Bowden? - spytała zdziwiona Rebeka.
- Drugim ważnym wydarzeniem dnia było ponowne nawiązanie stosunków między twoim ojcem a Bowdenem.
- Co?!
Kenneth zaśmiał się i usiadł w fotelu.
- Podejrzewam, że lady Bowden kazała mężowi wreszcie wydorośleć i postraszyła, że w przeciwnym razie natychmiast wykopie go z łóżka.
Rebeka uśmiechnęła się na myśl, że jej elegancka ciotka miałaby użyć podobnych słów. Na pewno lady Bowden zachowała się subtelniej, choć po tylu latach małżeństwa wiedziała, jakie wykorzystać argumenty.
- Bardzo się cieszę. Moim zdaniem ojciec ubolewał nad tą sytuacją. Zawsze, gdy mówił o bracie, w jego głosie brzmiała nuta smutku.
- Ciekaw jestem, czy Bowden naprawdę uważał, że sir Anthony jest mordercą - powiedział po namyśle Kenneth. - Był zbyt dumny, aby nawiązać stosunki, wymyślił sobie zatem coś, co pozwalało mu zostawać w pośrednim kontakcie z bratem.
- Klasyczny przykład tego, że miłość i nienawiść są odmianami tego samego uczucia - stwierdziła Rebeka, odstawiając kubek na nocny stolik. - Bowden musi być zadowolony z twojego śledztwa.
- Zlikwidował zadłużenie hipoteczne. Wydaje mi się to zbyt dużą zapłatą, ale Bowden nalega na dotrzymanie warunków umowy.
- Znalazłeś mordercę i pośrednio przyczyniłeś się do pogodzenia Bowdena z ojcem - powiedziała cicho Rebeka. - Dostał za swoje pieniądze więcej, niż się spodziewał.
- Ale poznałem także ciebie. Już samo to wystarczyłoby za całą zapłatę. - Kenneth odstawił kubek i pochylił się do przodu. - Teraz, kiedy mogę się ożenić, ostrzegam cię, że zrobię wszystko, aby cię zaciągnąć do ołtarza. Nie mogę zmienić powodu, dla którego znalazłem się w Seaton House, mam jednak nadzieję, iż fakt, że kocham cię do szaleństwa, również ma jakieś znaczenie. Dopiero, kiedy omal nie straciłem cię na zawsze, zrozumiałem, jak bardzo cię kocham. - Kenneth sięgnął do kieszeni i wyjął potrójny pierścionek. - Znalazłem obrączkę z serduszkiem na twoim palcu i połączyłem ją z pozostałymi dwiema - powiedział, podając jej pierścionek.
Rebeka przerażona intensywnością przepełniających ją uczuć, odłożyła pierścionek i postanowiła jak najszybciej zmienić temat.
- Co rysowałeś? - spytała.
Blizna na twarzy Kennetha zbielała na tak ostentacyjne odrzucenie jego oświadczyn. Milczał przez dłuższą chwilę.
- Uzupełniałem niektóre szczegóły akwareli, ale nie jest to odpowiedni obrazek dla rekonwalescentki - powiedział wreszcie.
- To brzmi szalenie interesująco - stwierdziła Rebeka. Kenneth wzruszył ramionami i podniósł deskę.
- Narysowałem coś, co zawsze było moją najgorszą zmorą - wyjaśnił, stawiając jej deskę na kolanach. - Teraz mam nową zmorę: szaleniec ciągnie cię do przepaści.
Akwarela przedstawiała potężne drzewo, rosnące na wypalonej słońcem hiszpańskiej równinie. Na gałęziach wisiały ciała kobiety i mężczyzny. Długie, czarne włosy kobiety powiewały na wietrze, zasłaniając twarz.
Rebeka natychmiast pojęła znaczenie obrazu.
- Śmierć Marii? Kenneth kiwnął głową.
- Kiedy nas złapano i stracono grupę partyzantów, jedyną pociechą było dla mnie to, że Maria jest daleko, razem ze swoim starszym bratem, Domingiem. Mnie zakuto w łańcuchy i odesłano do siedziby Francuzów. Jechaliśmy aż do zmroku, a potem rozbiliśmy obóz pod drzewem. Było już zbyt późno, aby rozpalać ogień, zjedliśmy więc po kawałku chleba z serem, popiliśmy winem i ułożyliśmy się do snu. Nie mogłem spać. Wiedziałem, że stało się coś strasznego, ale nie miałem pojęcia co. Wreszcie obudziłem pilnującego mnie oficera i zmusiłem go, żebyśmy się przesunęli o jakieś trzydzieści, czterdzieści kroków. Tam już nie było tak strasznie, choć nadal nie mogłem zasnąć. Potem wstało słońce i... zobaczyłem Marię i Dominga.
- Co za tragedia - szepnęła Rebeka, głosem ledwo się wydobywającym ze ściśniętego gardła. - To cud, że nie oszalałeś.
- Na jakiś czas oszalałem - powiedział Kenneth, zamykając na chwilę oczy. - Dwa dni później udało mi się uciec. Wróciłem do swojego pułku i odmówiłem wykonywania pracy wywiadowczej. Michael mnie uratował. Nigdy nie mówiłem o tym, co się stało, ale rozpoznał mój desperacki nastrój. Myślę, że sam wcześniej przeżył coś podobnego. Dopóki szaleństwo nie minęło, zawsze był przy mnie, wiedział, kiedy ze mną rozmawiać, a kiedy milczeć.
Rebeka wzięła Kennetha za rękę. Jego dotyk był jak wstrząs, intensyfikował uczucia, które wibrowały w pokoju. - Maria zginęła za Hiszpanię - powiedziała cicho. - Jej kraj jest teraz wolny, a ona i jej bracia odpoczywają w spokoju.
- W Bogu pokładam nadzieję, że to prawda.
Ból, tkwiący zarówno w nim, jak i w niej, roztopił bariery, osłaniające smutek Rebeki. Jest dorosłą kobietą, musi pogodzić się ze stratą matki i przeżywać dalej swoje życie.
- Czy wierzysz w Boga? I w niebo? - spytała udręczonym głosem. Kenneth zawahał się, a potem powiedział:
- Wierzę w twórczą siłę istniejącą poza naszym zrozumieniem i w to, że siły tej nie można zniszczyć. Maria i twoja matka nie tylko odpoczywają w spokoju, lecz także są tak żywe i prawdziwe jak my.
Rebeka wybuchnęła potokiem łez, powstrzymywanych od śmierci matki. Zawsze się obawiała, że jeśli kiedyś zacznie płakać, to nie będzie w stanie przestać, i teraz okazało się, że obawy były słuszne.
Kenneth usiadł przy niej na łóżku, zdjął z kolan deskę z akwarelą i wziął Rebekę w ramiona, broniąc ją przed ogromem rozpaczy. Wtuliła się w niego. Cała się trzęsła i z trudem łapała powietrze, tak samo bezradna jak wtedy, gdy Frazier skazał ją na śmierć.
Wtedy jednak była spokojna, a teraz przeżywała na nowo każdy smutek, jaki kiedykolwiek czuła. Była małym dzieckiem, którym nikt się nie zajmował, dziewczynką zagubioną w problemach dorosłych, młodą dziewczyną skazaną na towarzyski ostracyzm, osobą, która uwierzyła, że dla rodziców ważniejsze od własnej córki są własne dramaty i miłostki. Przede wszystkim zaś czuła samotność i ponurą pewność, że nikt jej nigdy nie pokocha. Że nie jest warta miłości.
Lecz nie była przecież sama. Ramiona Kennetha chroniły ją przed rozpaczą, której tak bardzo się obawiała. Przy twarzy czuła regularne bicie jego serca. Mimo że ich znajomość zaczęła się od kłamstwa, Kenneth zawsze był dzielny, szarmancki i honorowy. I kochający.
Przytulona do niego zdała sobie sprawę, jak bardzo żal paraliżował wszystkie jej emocje. Dopiero teraz poznała siłę swego uczucia do Kennetha.
Jego miłość pomogła jej uświadomić sobie, że rodzice też darzyli ją miłością. Może nie zawsze to okazywali, lecz pełni byli najlepszych chęci.
- Moja matka była tam dzisiaj - szepnęła. - Wydaje mi się, że ją widziałam, kiedy leżałam nieprzytomna. Cała była światłem, wyglądała jak anioł i starała się mnie ocalić. Czy to możliwe?
- Niezwykłe sytuacje mogą rozsunąć zasłonę między widzialnym a niewidzialnym, Rebeko - odparł Kenneth, gładząc ją czule po plecach. - Frazier upuścił cię na ziemię, kiedy dosięgła go kula. Zaczęłaś się zsuwać na skraj przepaści. Udało mi się złapać cię, ale zbocze było zbyt strome, żebym mógł wejść z powrotem. Leżeliśmy oboje płasko na skale, kiedy uderzył w nas silny podmuch wiatru. W jakiś sposób to mi pomogło przedostać się wraz z tobą w bezpieczne miejsce. I to była właśnie ta różnica między śmiercią a przetrwaniem. Może twoja matka dodała nam sił, żebyśmy się mogli uratować?
Serce Rebeki wypełniło się spokojem. A więc na tym polega wiara, pomyślała ze zdumieniem. Miłość, spokój i nieśmiertelność istniały naprawdę, a nauczył ją tego korsarz.
- Kocham cię - powiedziała, podnosząc na niego wzrok. - Nigdy mnie nie zostawiaj.
Radosny uśmiech rozświetlił jego twarz.
- Nie mogę ci obiecać, że nie umrę, ale zawsze będę z tobą, Rebeko, choćby duchem, jeśli nie ciałem. Przysięgam.
Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust. Po słodyczy nadeszła fala pożądania. Rebeka położyła się na poduszkach i przyciągnęła Kennetha do siebie.
- Kochaj mnie, proszę. Pogłaskał ją czule, marszcząc brwi.
- Miałaś dziś poważny wypadek.
- Kiedy mnie całujesz, głowa wcale mnie nie boli.
Przycisnęła usta do szyi Kennetha, czując pod wargami jego puls, smak soli i kilkudniowy zarost. Przesunęła dłonią wzdłuż jego ciała.
- Jestem pewna, że nawet lekarz przyznałby, że będziesz najlepszym lekarstwem na ból głowy.
Kenneth westchnął pod wpływem jej pieszczot.
- Wygrałaś, bezwstydnico.
Złapał za brzeg nocnej koszuli i ściągnął ją przez głowę.
- Przewiduję małżeństwo, w którym zawsze dostaniesz to, czego będziesz chciała.
Roześmiała się, wysuwając głowę z muślinowych zwojów.
- To bardzo łatwe, ponieważ chcę ciebie.
Ubranie Kennetha dołączyło do koszuli Rebeki na podłodze. Początkowo pieścił ją delikatnie, jakby była ze szkła, ale jej żywa reakcja szybko to zmieniła. Po raz pierwszy namiętność, która ich ogarniała, mogła wybuchnąć bez żadnych wątpliwości czy ograniczeń.
Wkrótce pochłonęła ich rzeka ognia, ciepła, czułości, nawet śmiechu. Ze wszystkich prawdziwych składników miłości. W szczytowym momencie Rebeka znów się rozpłakała, tym razem ze szczęścia; nigdy dotąd nie przypuszczała, że w oddaniu się znajdzie spełnienie.
Potem odpoczywali w swoich ramionach, oświetleni jedynie ciepłym blaskiem gasnącego ognia. Głowa Kennetha spoczywała na piersi Rebeki.
Wsunęła mu palce we włosy, pieszcząc ciemne, jedwabiste kosmyki.
- Namaluję cię jako Wulkana, boga kuźni - mruknęła. - Był uosobieniem siły i fizycznego piękna, tak jak ty.
- A jego żoną była Wenus. - Kenneth usiadł, rozkoszując się jej urodą i własnym szczęściem. - Mogłabyś pozować Botticellemu, jesteś szczupła, elegancka i niesłychanie pociągająca. Pocałował jej piersi, a potem zszedł z łóżka i, nie bacząc na jej protesty, zaczął szukać czegoś w kieszeni surduta.
Po chwili wrócił i wsunął jej na serdeczny palec lewej ręki zaręczynowy pierścień Wildingów.
- Wszystko robię od końca - zażartował, całując ją w rękę. - Zaręczyny powinny się zaczynać od pierścionka, a nie od łóżka.
- Artystami rządzą inne prawa - odparła z uśmiechem.
- Może jestem artystą, ale mam bardzo konwencjonalne przekonania na temat wierności - stwierdził stanowczo Kenneth. - Żadnych kochanek, żadnych kochanków. Jeden mężczyzna, jedna kobieta, jedno łóżko. Na zawsze.
Rebeka uśmiechnęła się zaczarowanym uśmiechem Lilith i podsunęła mu usta do pocałunku.
- Ja też tak myślę - powiedziała.