Upadłe anioły 02 Płatki na wietrze

Mary Jo Putney

PŁATKI NA WIETRZE


Drogi Czytelniku!

Sześć lat temu przystąpiłam do pisania czwartego romansu, którego akcja rozgrywa się w czasach regencji. Gdy w końcu opuściłam świat pisarskiej fantazji, ze zdziwieniem stwierdziłam, że moja opowieść ma wszelkie cechy romansu historycznego - rozwiniętą fabułę, bohaterów o złożonych psychologicznie charakterach, wątki przygo­dowe i uczuciową intensywność. Jednak umowa jest umową, więc skróciłam powieść o pięćdziesiąt stron i mój wyrozumiały wydawca opublikował historię Rafe'a i Maggie jako bardzo długi romans zatytułowany „The Controversial Countess”. Mimo że książka od­niosła sukces, cały czas miałam nadzieję, że pewnego dnia zrobię z niej prawdziwy romans historyczny.

Taki dzień nadszedł, kiedy wpadłam na pomysł napisania cyklu o Upadłych Aniołach - młodych libertynach żyjących w czasach regencji.

Bez trudu wyobraziłam sobie tych buńczucznych, pełnych fantazji młodzieńców jako przyjaciół Rafaela Whitbourne'a, więc z radością przepisałam i rozszerzyłam jego historię. W ten sposób powstały „Płatki na wietrze”, druga (po „Gromach i różach”) książka z serii o Upadłych Aniołach.

Jak wszystkie moje książki, ta jest opowieścią o ludziach pełnych namiętności, frapujących przygodach i uzdrawiającej sile miłości. Kiedy mężczyzna dumny ze swej powściągliwości, spotyka kobietę, która bez trudu przebija się przez ten pancerz obojętności i kiedy kobieta prowadząca ryzykowne, pełne niebezpieczeństw życie spotyka mężczyznę, którego nigdy nie przestała kochać - ich życie musi się zmienić.

Z przyjemnością powróciłam do opowieści o Rafie i Maggie, i pozwoliłam, by ich żarliwy, namiętny związek swobodnie się rozwinął. Wielką radość sprawiło mi włączenie tej historii do cyklu o Upadłych Aniołach. Następna jest książka o Lucienie, „Taniec na wietrze”; po niej opiszę losy Michaela. A potem? Cóż, przy okazji historii Rafe'a i Maggie pojawili się nowi, wspaniali bohaterowie, których zamierzam opisać w kolejnym romansie historycznym. Poza tym wydaje mi się, że Michael ma jeszcze jednego przyjaciela z wojska...

Miłego czytania! Mam nadzieję, że lektura moich opowieści spodoba się wam tak bardzo, jak mnie podoba się ich pisanie.

Mary Jo Putney

1

Co tu, u diabła, się dzieje?

Dziki wrzask rozwścieczonego męża Rafe rozpoznałby zawsze i wszędzie. Westchnął. Teraz dojdzie do gwałtownej sceny małżeń­skiej, jednej z tych, których nie cierpiał najbardziej. Wypuszczając z objęć ponętną damę, odwrócił się i spojrzał na mężczyznę, który jak burza wpadł do salonu. Był mniej więcej jego wzrostu i - podobnie jak on - przekroczył już trzydziestkę. W innych okolicznościach sprawiałby zupełnie miłe wrażenie, ale teraz wyglądał tak, jakby chciał kogoś zamordować.

- David! - krzyknęła lady Jocelyn Kendal i z uśmiechem ruszyła w stronę męża, lecz na widok jego wykrzywionej wściekłością twarzy zatrzymała się przerażona. Zaległa pełna napięcia cisza.

Przerwał ją nowo przybyły, który odezwał się niskim, pełnym tłumionej pasji głosem:

- Nie ulega wątpliwości, że oboje jesteście niemile zaskoczeni moim przybyciem. Domyślam się, że to książę Candoveru. A może nie tylko jemu ofiarowujesz swoje wdzięki?

Lady Jocelyn zadrżała na te słowa, więc Rafe wyjaśnił spokojnym tonem:

- Zgadza się, jestem księciem Candoveru. Obawiam się jednak, że pana nie znam.

Opanowując się z widocznym trudem mężczyzna warknął:

- Nazywam się Presteyne i jestem mężem obecnej tu damy, choć sądząc po tym, co zobaczyłem, nie będę nim długo. - Ponownie obrzucił lady Jocelyn groźnym spojrzeniem. - Wybacz, że prze­rwałem ci zabawę. Spakuję rzeczy i już nigdy nie będę cię niepokoił.

Po czym wyszedł trzaskając drzwiami z takim hukiem, że dom zadrżał w posadach. Rafe, szczerze powiedziawszy, ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Choć świetnie wiedział, jak w takiej sytuacji powinien zachować się dżentelmen, i nie omieszkałby uczynić, co do niego należało, to awantury ze zdradzanymi mężami nigdy nie należały do przyjemnych.

Niestety, przykra scena wcale się nie zakończyła. Lady Jocelyn usiadła w obitym atłasem fotelu i zaczęła rozpaczliwie szlochać. Rafe przyglądał się jej z rosnącym rozdrażnieniem. Wolał lekko traktować swoje romanse, pragnął, by dostarczały przyjemności obu stronom i kończyły się bez żalu czy łez. Nie dotknąłby lady Jocelyn, gdyby mu nie powiedziała, że jej małżeństwo jest czystą formalnością. Najwyraźniej kłamała.

- Twój mąż chyba nie uważa, że to małżeństwo z rozsądku - powiedział chłodno.

Podniosła głowę i popatrzyła na Rafe'a nieprzytomnym wzrokiem, jakby zapomniała o jego obecności.

- Co za grę prowadzisz? - Był coraz bardziej zirytowany. - Twój mąż nie wygląda na mężczyznę, którym można manipulować, żeby wzbudzić w nim zazdrość. Może cię zostawić albo skręcić ci kark, ale nie podejmie takiej gry!

- To nie była gra - powiedziała łamiącym się głosem. - Pró­bowałam dojść, co kryje się na dnie mego serca. Dopiero teraz, kiedy jest za późno, uświadomiłam sobie, jakim uczuciem darzę Davida.

Widząc, jaka jest nieszczęśliwa, Rafe nie miał sumienia dłużej się złościć. Kiedyś był taki sam, młody i zagubiony, i patrząc na jej cierpienie, przypomniał sobie, ile bólu może zadać miłość.

- Zaczynam podejrzewać, że pod tą zewnętrzną ogładą kryje się wyjątkowo romantyczne serce - powiedział miękkim głosem. - Jeśli to prawda, biegnij za swoim mężem i użyj całego swego czaru, by go przeprosić. Myślę, że ci się uda, przynajmniej tym razem. Mężczyzna wiele wybaczy tej, którą kocha. Tylko nie pozwól przyłapać się w ramionach kolejnego adoratora. Wątpię, żeby po raz drugi zdobył się na wielkoduszność.

Oczy młodej kobiety rozszerzyły się ze zdumienia. Kiedy się odezwała, jej głos drżał tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć śmiechem.

- Słyszałam, że w każdej sytuacji potrafisz zachować zimną krew, krążą już na ten temat legendy, ale mimo wszystko jestem zaskoczona. Myślę, że gdyby wszedł tu sam diabeł, ty zaproponowałbyś mu partyjkę wista.

- Moja droga, nigdy nie graj w wista z diabłem. Oszukuje. - Rafe uniósł do ust jej lodowato zimną dłoń i lekko pocałował na pożeg­nanie. - Gdyby twój mąż pozostał nieczuły na twe wdzięki, a miałabyś ochotę na miły, niezobowiązujący romans, daj mi znać. - Puścił jej rękę. - Wiesz, że niczego więcej nie możesz ode mnie oczekiwać. Wiele lat temu oddałem serce komuś, kto je odrzucił i złamał, więc serca już nie mam. - Po tych słowach powinien wyjść, jednak gdy spojrzał na śliczną dziewczęcą twarz, wyrwało mu się mimowolnie:

- Przypominasz mi dziewczynę, którą kiedyś znałem, ale nie jesteś taka jak ona. Żadna nie jest taka jak ona.

Odwrócił się i szybko wyszedł z domu. Na przeciwległym krańcu Upper Brook czekała na niego kariolka. Wskoczył na kozioł i wziął lejce.

Ta cząstka Rafe'a, która zawsze naśmiewała się z jego próżności, zaczęła drwić z tego, jak świetnie „Książę” odegrał tę scenę. Książę - tak Rafe nazywał w duchu siebie, jakim był dla świata. Przez lata tworzył i doskonalił ten wizerunek. Jako Książę był wzorowym, zawsze opanowanym angielskim dżentelmenem i - sądząc po reakcji publiczności - świetnie grał swoją rolę.

Każdy musi mieć jakieś hobby.

Gdy na rogu skręcił w Park Lane, zaniepokoiła go myśl, że odsłonił się przed Jocelyn bardziej, niż powinien. Na szczęście to mało prawdopodobne, żeby dziewczyna opowiedziała komuś historię ich romansu, a Rafe na pewno tego nie zrobi.

Zatrzymując powóz przed domem przy Berkeley Square, pomyślał posępnie, że znowu będzie musiał szukać kochanki. Od zakończenia ostatniego romansu minęło już wiele tygodni, a on wciąż nie mógł znaleźć kobiety, która by mu odpowiadała. Zaczął się nawet za­stanawiać, czy nie zrezygnować ze spotkań z uległymi mężatkami z własnej sfery i nie wziąć sobie utrzymanki. Jednak kobiety tego pokroju na ogół były chciwe, niewykształcone, nierzadko chore, a taka perspektywa nie bardzo go pociągała.

Dlatego ucieszył się, kiedy urocza Jocelyn Kendal dała mu do zrozumienia, że zawarła małżeństwo z rozsądku i chętnie wzięłaby sobie kochanka. Zawsze ją podziwiał, lecz trzymał się od niej z daleka, bo uwodzenie niewinnych dziewcząt było wbrew jego zasadom. Podczas pobytu na wsi myślał o niej z pewną tęsknotą i gdy tylko wrócił do Londynu, złożył jej wizytę. Niestety, w ciągu tych paru tygodni Jocelyn stała się kochającą żoną. Rafe musi szukać szczęścia gdzie indziej.

Próbując się pocieszyć, pogratulował sobie w duchu, że uniknął uciążliwego romansu. Trzeba nie mieć rozumu, żeby wiązać się z tak niepoprawną romantyczką. Prawdę powiedziawszy, dobrze wiedział, co robi, ale pełna młodzieńczej świeżości Jocelyn była najponętniejszą kobietą, jaką spotkał od lat. Bardzo podobną do...

Natychmiast porzucił tę myśl. Głównym powodem jego wcześ­niejszego powrotu do Londynu nie była chęć nawiązania flirtu, ale wiadomość od przyjaciela, który wezwał go w sprawach służbowych. A profesja hrabiego Strathmore dawała gwarancję nadzwyczaj inte­resującego zajęcia.

Arystokratyczne pochodzenie umożliwiało Rafe'owi obracanie się w najwyższych sferach, dzięki czemu od wielu lat był przydatnym członkiem szeroko rozgałęzionej siatki szpiegowskiej swego przyja­ciela. Specjalnością Rafe'a było podróżowanie w charakterze kuriera wtedy, gdy oficjalne kanały okazywały się niewystarczająco poufne, ale przeprowadził także kilka dyskretnych dochodzeń wśród ludzi bogatych i potężnych.

Wjeżdżając powozem na podwórze, miał nadzieję, że tym razem Lucien przygotował dla niego coś naprawdę absorbującego.

Lucien Fairchild patrzył z rozbawieniem, jak książę Candoveru szedł przez zatłoczony salon. Wysoki, ciemny i władczy był uosobie­niem dumnego arystokraty i trudno było uwierzyć, iż jest tylko aktorem, który wcielił się w tę rolę.

Poza tym miał wygląd amanta, nic więc dziwnego, że żadna z obecnych kobiet nie mogła oderwać od niego wzroku. Lucien zaczął się zastanawiać, która będzie następna na długiej liście podbojów przyjaciela. Nawet on sam, którego praca polegała na zdobywaniu informacji, miał kłopoty z wyśledzeniem ewentualnej kandydatki.

Według obliczeń Luciena, Rafe, idąc przez salon, odstraszył swym słynnym lodowatym spojrzeniem trzy nijakie damy, próbujące go oczarować. Dopiero gdy podszedł do Luciena, na jego twarzy pojawił się serdeczny uśmiech.

- Miło cię widzieć, Luce. Szkoda, że nie udało ci się przyjechać latem do Bourne Castle.

- Ja też żałuję, lecz Whitehall przypominało istny dom wariatów. - Lucien dał dyskretny znak mężczyźnie stojącemu w drugim końcu salonu, po czym rzekł: - Przejdźmy w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać. - Poprowadził Rafe'a do gabinetu na tyłach domu.

Gdy obaj usiedli, Rafe wziął cygaro, którym poczęstował go gospodarz.

- Domyślam się, że masz dla mnie jakąś tajną misję. - Zgadza się. - Lucien podniósł świecę i od jej płomyka obaj przypalili cygara. - Co byś powiedział na podróż do Paryża? - Świetny pomysł. - Rafe pykał cygaro, dopóki nie zaczęło się równo palić. - Ostatnio czuję się znudzony.

- Tam nie będziesz się nudził. Wyjazd związany jest z pewną damą, która lubi sprawiać kłopoty.

- To nawet lepiej. - Rafe zaciągnął się głęboko, po czym wolno wypuścił dym kącikiem ust. - Będę musiał ją zabić czy pocałować?

Lucien zmarszczył brwi.

- Co do pierwszego, to z pewnością nie. A jeśli chodzi o drugie - powiedział wzruszając ramionami - decyzję pozostawiam tobie. Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł ciemnowłosy mężczyzna.

Rafe wstał i podał mu rękę.

- Nicholas! Nie wiedziałem, że jesteś w Londynie.

- Przyjechaliśmy z Clare dzisiaj w nocy. - Uścisnąwszy dłoń gospodarza, hrabia Aberdare opadł niedbale na fotel.

Rafe patrzył na przyjaciela.

- Świetnie wyglądasz - zauważył.

- Małżeństwo to cudowna rzecz. - Nicholas uśmiechnął się złośliwie. - Ty też powinieneś znaleźć sobie żonę.

Tym razem w głosie Rafe'a zabrzmiała udawana słodycz.

- Wspaniały pomysł. Czyją żonę proponujesz?

Gdy przyjaciel przestał się śmiać, Rafe sprytnie zmienił temat:

- Wierzę, że mój chrześniak też się dobrze miewa.

Na twarzy Nicholasa natychmiast odmalowała się duma świeżo upieczonego ojca; zaślepiony ojcowskimi uczuciami z nie skrywaną radością opowiadał o zadziwiającym rozwoju małego Kenricka.

Mężczyźni siedzący w gabinecie stanowili trzy czwarte grupy, którą we wcześniejszych, szalonych latach nazwano Upadłymi Anio­łami. Zaprzyjaźnili się podczas studiów w Eton i nadal czuli się ze sobą swobodnie jak bracia, nawet jeśli od ich kolejnych spotkań upływały lata. Brakowało tylko hrabiego Michaela Kenyona, który był sąsiadem Nicholasa w Walii. Kiedy już wyrażono odpowiedni podziw dla osiągnięć dziecka, Rafe rzekł:

- Czy Michael przyjechał z tobą i Upadli Aniołowie mogą się spotkać w komplecie?

- On jeszcze nie może podróżować. Ale jego rekonwalescencja przebiega w zadziwiająco szybkim tempie i wkrótce będzie jak nowo narodzony, zostanie mu tylko parę blizn. - Nicholas zachichotał. - Clare koniecznie chciała sama go pielęgnować. I choć Michael się opierał, postawiła na swoim. Sądzę, że moja uparta żonka jest jedyną osobą na świecie, której udało się zatrzymać Michaela w łóżku wystarczająco długo, by go wyleczyć. Doszedłem do wniosku, że powinna odpocząć, więc przywiozłem ją tutaj.

- Michael wrócił do wojska, gdy tylko Napoleon uciekł z Elby - z goryczą rzekł Lucien. - Skoro Francuzi nie zdołali go zabić w Hiszpanii, musiał im dać jeszcze jedną szansę pod Waterloo.

- Michael nigdy nie mógł sobie odmówić udziału w wielkiej bitwie, a Wellington potrzebował każdego doświadczonego oficera - wyjaśnił Rafe. - Mam tylko nadzieję, że tym razem wojna zakończyła się na dobre. Nawet od Michaela szczęście mogłoby się w końcu odwrócić.

Te słowa przypomniały Lucienowi o celu ich spotkania.

- Skoro obaj tu jesteście, przejdę do rzeczy. Poprosiłem Nicholasa, by przyłączył się do nas, bo podczas swych podróży na kontynent parokrotnie współpracował z kobietą, o której już ci wspomniałem, Rafe.

Dwaj pozostali mężczyźni wymienili zaskoczone spojrzenia.

- Nicholas, zawsze podejrzewałem, że pomagasz Lucienowi pod czas swych wędrówek po Europie - powiedział Rafe.

Nicholas rzucił Lucienowi rozbawione spojrzenie.

- Ach, więc Rafe'a też wciągnąłeś do tej służby? Oczywiście, trzymałeś to w tajemnicy, nie pozwalając, byśmy dowiedzieli się o sobie nawzajem. Jestem zaskoczony, że teraz rozmawiasz z nami dwoma. Czyżbyśmy nagle stali się godni twego zaufania? Choć Lucien wiedział, że to tylko żarty, najeżył się.

- Tego wymaga roztropność. W mojej pracy nikomu nie należy mówić więcej niż to konieczne. Złamałem dzisiaj tę zasadę, ponieważ możesz wiedzieć coś, co pomoże Rafe'owi.

- Domyślam się, że dama, o której mowa, jest twoją agentką powiedział Rafe. - Jakie kłopoty sprawia?

Lucien zawahał się, nie wiedząc, od czego najlepiej zacząć wyjaśnienia.

- Zakładam, że śledzisz przebieg konferencji pokojowej w Paryżu - powiedział w końcu.

- Tak, ale niezbyt uważnie. Czy większości kwestii nie ustalono na kongresie w Wiedniu?

- I tak, i nie. Rok temu państwa sojusznicze były gotowe uznać, że Napoleon doprowadził do wybuchu wojen, chcąc za­spokoić swe osobiste ambicje, więc porozumienie zawarte w Wie­dniu było dość umiarkowane. - Lucien wyjął z ust cygaro i wpatrzył się w rozżarzony koniuszek. - Wszystko byłoby dobrze, gdyby Napoleon został na wygnaniu, lecz jego powrót do Francji i bitwa pod Waterloo przysporzyły kłopotów dyplomatom. Duża część narodu francuskiego popiera cesarza, więc przedstawiciele państw sojuszniczych są teraz żądni krwi. Francja zostanie potraktowana o wiele surowiej, niż byłoby to w wypadku, gdyby Napoleon nie wymknął się na swoje Sto Dni.

- Wszyscy to wiedzą. - Rafe strącił popiół z cygara. - Na czym polega moja rola?

- Przez kilka miesięcy, do czasu zawarcia nowych układów, będzie się toczyła straszliwa, tajna walka o wpływy - wyjaśnił Lucien. - Niewiele trzeba, by zakłócić przebieg negocjacji, a nawet doprowadzić do wybuchu nowej wojny. Zdobywanie informacji jest szalenie ważne. Niestety, moja nieoceniona agentka, Maggie, chce się wycofać i opuścić Paryż tak szybko, jak to możliwe, jeszcze przed zakończeniem konferencji.

- Zaproponuj jej więcej pieniędzy.

- Już to zrobiliśmy. Nie jest zainteresowana. Mam nadzieję, że uda ci się ją namówić, by zmieniła zdanie i została w Paryżu przynajmniej do końca konferencji.

- Ach, więc wracamy do całowania - z rozbawieniem w oczach rzekł Rafe. - Rozumiem, że chcesz, bym złożył swój honor na ołtarzu brytyjskich interesów.

- Jestem pewien, że na tym się nie kończy twój dar przekonywania - odparł Lucien obojętnym tonem. - W końcu jesteś księciem, może schlebi jej to, że posyłamy cię do Francji, byś z nią porozmawiał. A może odwołasz się do jej patriotyzmu.

Rafe nastroszył brwi.

- Skoro masz tak wysokie mniemanie o moim męskim czarze, to czy nie prościej by było, żeby któryś z przebywających w Paryżu dyplomatów - ktoś, kto z tobą współpracuje - zajął się tą kobietą?

- Niestety, mam powód uważać, że jeden z członków naszej delegacji jest... niepewny. Tajna informacja wydostała się z ambasady brytyjskiej i mieliśmy przez to kłopoty. - Lucien nachmurzył się.

- Może przesadzam i nie była to zdrada, lecz zwykłe zaniedbanie. Jednak ta misja jest zbyt ważna, by ryzykować przekazywanie informacji niepewnymi kanałami.

- Mam wrażenie, że powodem twego zmartwienia nie jest zwykła kłótnia dyplomatów - rzekł Rafe.

- Czy to aż tak oczywiste? - kwaśnym tonem odparł Lucien.

- Masz rację, otrzymuję niepokojące raporty, z których wynika, że zawiązano spisek mający na celu utrudnienie, a może nawet udaremnienie negocjacji pokojowych.

Rafe obracał cygaro w palcach, próbując sobie wyobrazić, co musiałoby się wydarzyć, żeby w obradach zapanował chaos.

- Czy ten spisek ma doprowadzić do zamachu na czyjeś życie? Wszyscy władcy krajów sprzymierzonych, z wyjątkiem brytyjskiego księcia regenta, przebywają w Paryżu razem z czołowymi europejskimi dyplomatami. Zabójstwo któregokolwiek z nich byłoby klęską.

Lucien wydmuchał w powietrze kółko dymu, które ułożyło się nad jego czołem w odrobinę niesamowitą aureolę.

- No właśnie. - Westchnął. - Obym był fałszywym prorokiem, lecz coś mi podpowiada, że czekają nas poważne kłopoty.

- Kto jest zamachowcem, a kto jego celem?

- Gdybym to wiedział, nie musiałbym teraz z wami rozmawiać - odparł ponurym głosem. - Doszły mnie tylko niewyraźne pogłoski z kilku różnych źródeł. Jest tam zbyt wiele wrogich frakcji i zbyt wiele możliwych celów. Dlatego takie ważne jest zdobycie dalszych informacji.

- Słyszałem, że zeszłej zimy podjęto w Paryżu próbę zamachu na Wellingtona - odezwał się Nicholas. - Czy i tym razem może chodzić o niego?

- To jedna z moich najgorszych obaw - odparł Lucien. - Po zwycięstwie pod Waterloo uchodzi za najznakomitszego człowieka w Europie. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby go zabito.

Rafe ze smutkiem rozważył słowa przyjaciela.

- I dlatego chcesz, żebym nakłonił twoją agentkę do zbierania i przesyłania ci informacji, dopóki spisek nie zostanie odkryty albo konferencja się nie skończy.

- W rzeczy samej.

- Opowiedz mi o niej. Jest Francuzką?

Lucien skrzywił się.

- Intryga się wikła. Poznałem Maggie przez kogoś i prawie nic nie wiem o jej przeszłości, ale zawsze uważałem ją za Brytyjkę. Mówi i wygląda jak Angielka. Nigdy jej o to nie wypytywałem, bo dla mnie liczyło się tylko to, że nienawidziła Napoleona i traktowała swoją pracę jak osobistą krucjatę. Jej informacje zawsze były najlepsze i nigdy nie dała mi też powodu, by jej nie ufać.

- Lecz w końcu wydarzyło się coś, co podważyło twoje zaufanie - rzekł Rafe. Wyczuł w głosie przyjaciela ukrytą rezerwę.

- Wciąż trudno mi uwierzyć, by Maggie mogła nas zdradzić, ale nie wiem, czy mogę polegać na swojej ocenie. Ona potrafi przekonać mężczyznę do wszystkiego, między innymi dlatego jest taka skutecz­na. - Lucien zmarszczył brwi. - Sytuacja jest zbyt poważna, by cokolwiek uważać za pewnik, także jej lojalność. Napoleon jest już w drodze na Świętą Helene, więc może Maggie zbija fortunę, sprzedając brytyjskie tajemnice naszym sojusznikom. Pewnie spieszno jej opuścić Paryż, bo zarobiła mnóstwo pieniędzy, działając na dwie albo trzy strony i chce uciec, zanim zostanie złapana.

- Czy są jakieś dowody jej zdrady?

- Jak mówiłem, zawsze uważałem Maggie za Angielkę. - Lucien zerknął na Nicholasa. - Znałeś ją jako Marię Berger. W ostatnim liście wspominałeś o niej, pamiętasz? Dla zachowania dyskrecji nie wymieniałeś nazwiska, pisałeś „Austriaczka, z którą pracowałeś w Paryżu”.

Nicholas ze zdumioną miną wyprostował się w fotelu.

- Chcesz powiedzieć, że Maria jest Angielką? Trudno mi w to uwierzyć. Nie tylko jej niemiecki był bez skazy, zachowywała się i poruszała jak typowa Austriaczka.

- Coraz gorzej. - Lucien nie mógł ukryć rozbawienia. - Z ciekawo­ści spytałem o nią kilku mężczyzn, z którymi wcześniej współ­pracowała. Francuski rojalista twierdzi, że jest Francuzką, Prusak mówi, że urodziła się w Berlinie, a Włoch gotów jest przysiąc na grób swojej matki, że nasza agentka pochodzi z Florencji.

Rafe nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

- Więc nie jesteś już pewien, dla kogo pracuje ta dama, jeśli rzeczywiście można ją nazwać damą.

- Jest damą, to nie ulega najmniejszej wątpliwości - warknął Lucien. - Tylko czyją?

Rafe'a zdziwiła gwałtowna reakcja przyjaciela. Lucien nigdy nie był sentymentalny, gdy w grę wchodziła praca. Łagodnym tonem spytał:

- Co mam zrobić, jeśli odkryję, że zdradza Brytyjczyków? Zgładzić ją po cichu?

Nie będąc pewnym, czy to żart, Lucien rzucił Rafe'owi ostre spojrzenie.

- Jak już mówiłem, tu nie chodzi o morderstwo. Jeśli jest nielojalna, po prostu poinformuj o tym ministra spraw zagranicznych. Castlereagh przestanie polegać na tym, co ona mówi, i może będzie chciał ją wykorzystać do przekazywania fałszywych informacji jej pozostałym zwierzchnikom.

- Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem, na czym polega moja rola - rzekł Rafe. - Chcesz, żebym odnalazł tę damę i przekonał ją by wykorzystała swe talenty do wykrycia każdego spisku, który może zostać uknuty. Na dodatek, muszę się upewnić, czy jest wobec nas lojalna, a gdybym nabrał jakichkolwiek podejrzeń, mam ostrzec przewodniczącego brytyjskiej delegacji, by nie polegał na dostarczanych przez nią informacjach. Zgadza się?

- Co do joty. Ale musisz działać szybko. Ponieważ negocjacje nie potrwają długo, spiskowcy będą musieli wkrótce uderzyć. - Lucien spojrzał na Nicholasa, który przysłuchiwał się w milczeniu.

- Opierając się na doświadczeniach, jakie wyniosłeś ze współpracy z Marią Bergen, mógłbyś podsunąć jakiś pomysł?

- Cóż, niewątpliwie jest najpiękniejszym szpiegiem w Europie - zaczął Nicholas i mówił dalej, przedstawiając własną ocenę kobiety, jednak dyskusja, która potem nastąpiła, nie przyniosła żadnych nowych pomysłów. W końcu Rafe powiedział:

- Właściwie nie mamy o niej żadnych informacji, a te, które udało nam się zebrać, są sprzeczne. Nie ulega wątpliwości, że ta twoja Maggie jest wspaniałą aktorką. Będę musiał zdać się na wyczucie, mam tylko nadzieję, że nie oprze się moim męskim sztuczkom.

- Kiedy będziesz mógł wyjechać? - spytał Lucien Rafe'a, gdy już wstali.

- Pojutrze. Najpiękniejszy szpieg w Europie to bardzo podniecająca perspektywa. - Z błyskiem w oku Rafe zgasił cygaro. - Przyrzekam, że uczynię co w mej mocy dla króla i ojczyzny.

Wszyscy wrócili do salonu i wmieszali się w tłum gości. Zaba­wiwszy wystarczająco długo, by swą wizytą nie wzbudzić niczyich podejrzeń, Rafe już miał wychodzić, kiedy nagle przypomniał sobie, że nie spytał, jak wygląda piękna Maggie. Lucien gdzieś zniknął, Rafe ruszył więc na poszukiwanie Nicholasa.

Zobaczył przyjaciela, jak wchodzi do oddzielonej kotarą alkowy, i pospieszył za nim. Jednak gdy odchylił zasłonę, zatrzymał się nagle ściskając w ręce brzeg materii.

W mrocznej alkowie Nicholas i jego żona Clare trzymali się w objęciach. Nie całowali się; gdyby chodziło o pocałunek, Rafe uśmiechnąłby się i odszedł dyskretnie. Scena była o wiele bardziej niewinna i może dlatego wyprowadziła go z równowagi.

Clare i Nicholas stali z zamkniętymi oczami, jego ramiona obejmowały ją w talii, jej czoło opierało się o jego policzek. Ten obraz dwojga ludzi w pozie pełnego zaufania i zrozumienia o wiele lepiej świadczył o wzajemnej zażyłości niż najgorętszy uścisk.

Nie zauważyli go, więc ze ściągniętą twarzą wycofał się bez słowa.

Niedobrze jest zbytnio zazdrościć przyjaciołom.

Po dniu gorączkowych przygotowań książę Candoveru był gotów do drogi. Będzie podróżował szybko - weźmie tylko jeden powóz, lokaja i ubrania, które dadzą należyte wyobrażenie o jego pozycji w najmodniejszej europejskiej stolicy.

Gdy zegar wybił północ, usiadł z kieliszkiem brandy w bibliotece i zaczął przeglądać korespondencję. Na spodzie pokaźnego stosu znalazł liścik od lady Jocelyn Kendal. A raczej lady Presteyne; musi przestać używać jej panieńskiego nazwiska, skoro jest mężatką. Jocelyn dziękowała Rafe'owi za dobrą radę, jaką okazały się prze­prosiny męża, wychwalała pod niebiosa małżeńskie szczęście i radziła mu, by jak najszybciej się ożenił.

Uśmiechnął się lekko, zadowolony, że wszystko dobrze się skoń­czyło. Jocelyn miała śliczną buzię, znamienite nazwisko i wielką fortunę. Była też bardzo miłą dziewczyną. Jeśli oboje z lordem Presteyne są niepoprawnymi romantykami, to może do końca życia będą ze sobą szczęśliwi, chociaż Rafe miał co do tego pewne wątpliwości. Wzniósłszy za nich toast, wychylił do dna kieliszek i roztrzaskał go o kominek.

Słowa toastu popłynęły z głębi serca, jednak patrząc na rozbite szkło, uśmiechnął się krzywo. Tego rodzaju ekspresja uczuć nie była w jego stylu. Mężczyzna znany ze swego taktu powinien być bardziej opanowany. No cóż, o jeden kryształowy kieliszek mniej.

Ponownie nalał sobie brandy, usiadł w bujanym fotelu i rozejrzał się po bibliotece. Była pięknie zaprojektowana i urządzona z włoskim przepychem. Miał ogromny dom, ale ten pokój lubił najbardziej. Wieczory tu spędzane działały na niego kojąco. Więc dlaczego, u diabła, dziś czuł się taki przygnębiony?

Ze znużeniem uświadomił sobie, że jedynym lekarstwem na ponury nastrój jest poddanie się mu. Jocelyn nie była powodem jego smutku; gdyby naprawdę jej pragnął, po prostu poprosiłby ją o rękę.

Zburzyła jego spokój, bo przypomniała mu Margot - piękną, zdradziecką Margot, która od kilkunastu lat nie dawała znaku życia. Podobieństwo fizyczne między kobietami było niewielkie, jednak obie miały pogodne, żywe umysły, którym trudno było się oprzeć. Za każdym razem, gdy był z Jocelyn, łapał się na tym, że wspomina Margot. Zawróciła mu w głowie jak żadna inna - a ponieważ nigdy nie będzie już taki młody, nie ma co liczyć na podobną namiętność w przyszłości.

Popijając brandy, usiłował obiektywnie ocenić Margot Ashton, lecz nie mógł się zdobyć na bezstronność wobec swej pierwszej miłości. Pierwszej i ostatniej. W gruncie rzeczy tamto doświadczenie raz na zawsze uleczyło go z romantycznych iluzji. Ale wtedy iluzja wydawała mu się bardzo prawdziwa.

Margot nie była najpiękniejszą kobietą, jaką znał, a z pewnością nie najbogatszą ani najlepiej urodzoną. Miała jednak w sobie mnóstwo ciepła, uroku i tryskała niespożytą energią.

Opadły go gorzkie, a zarazem słodkie wspomnienia. Ich pierwsze spotkanie; pierwszy nieśmiały, cudowny pocałunek; długie godziny spędzane nad szachownicą, kiedy ceremonialne ruchy maskowały głębszą, bardziej namiętną grę; i wreszcie rozmowę z nieco zabaw­nym pułkownikiem Ashtonem, gdy z wahaniem poprosił o rękę jego córki.

Najlepiej zapamiętał pewien poranek, kiedy umówili się na konną przejażdżkę w Hyde Parku. Mżył deszcz, gdy jechał truchtem przez ciche ulice Mayfair, ale ledwo znalazł się w parku, niebo wypogodziło się i nad miastem rozbłysł łuk barwnej tęczy. Kiedy przyglądał się jej z zachwytem, Margot na swej srebrnoszarej klaczy niczym królewna I bajki wyłoniła się z mgły kłębiącej się u podnóża tęczy. Zaśmiała się i wyciągnęła do niego rękę. Taką ją zapamiętał: prawdziwy skarb Ha końcu tęczy. I choć wiedział, że ten zaczarowany obraz jest tylko Sztuczką, jaką spłatała mu pogoda i promienie światła, to przecież jakże dobrze współgrał z jego uczuciami.

Dwa tygodnie później ich romans się skończył, a wraz z nim rozwiały się złudzenia.

Świadomość, że to on sam - zaślepiony zazdrością i gniewem - doprowadził do zerwania zaręczyn, budziła jego największy żal. Gdyby w wieku dwudziestu jeden lat był tak opanowany jak teraz, gdyby potrafił pogodzić się z jej kłamstwem, mogliby pozostać przyjaciółmi przez wszystkie późniejsze lata.

Rozważywszy wszystko, doszedł do wniosku, że najbardziej brakuje mu jej towarzystwa. Zdawał sobie sprawę, że czas upiększył wspo­mnienia, gdyż żadna kobieta nie mogła być obiektem takiego pożądania, jakie w myślach malowała jego pamięć. Nigdy jednak nie przestało mu brakować ich wspólnego śmiechu czy spojrzenia dziwnych, ciągle zmieniających kolor oczu, które biegło ku niemu z taką miłością, że gotów był zapomnieć o całym świecie.

Ocknął się z zadumy, gdy nóżka kieliszka trzasnęła mu w dłoni i poraniła palce, a alkohol wylał się na kolana. Spojrzawszy nie­przytomnym wzrokiem na pobrudzone spodnie, wstał z fotela. Nie miał pojęcia, że te nóżki są takie kruche. Majordomus będzie bardzo niezadowolony, kiedy odkryje, że dwa kryształowe kieliszki ubyły z kompletu.

Ruszył na górę do swojej sypialni. Wieczór przed ciężką podróżą to nie najlepsza pora na melancholijne wspomnienia. Czas na spoczynek - jutro skoro świt rusza w drogę.

2

Nie!

Mimo że flakon z perfumami przeleciał tuż obok jego skroni, Robert Anderson nawet nie próbował się uchylić. Wiedział, że Maggie nigdy nie chybia i tak naprawdę wcale nie chce zrobić mu krzywdy. Ona tylko... jak by tu powiedzieć... przesyła mu wiadomość. Jak zwykle kierowała się rozsądkiem: flakon pełen był tanich perfum, które dostała od skąpego Bawarczyka o złym guście.

Robin uśmiechnął się do swojej towarzyszki. Jej wspaniałe piersi falowały gwałtownie, a z oczu sypały się iskry; dzisiaj jej źrenice wydawały się szare, bo miała na sobie srebrzystą suknię.

- Dlaczego nie chcesz spotkać się z tym księciem, którego przysłał ci hrabia Strathmore? Powinno ci pochlebiać, że ministerstwo spraw zagranicznych tak się interesuje twoją osobą.

W odpowiedzi zaczęła go obrzucać włoskimi przekleństwami. Przechylił na bok głowę i przysłuchiwał się jej krytycznie. Kiedy już się wyzłościła, rzekł:

- Bardzo pomysłowe, Maggie, kochanie, ale wypadłaś z roli, a to do ciebie niepodobne. Magda, hrabina Janos, na pewno klęłaby po węgiersku.

- Po włosku idzie mi dużo lepiej - odpowiedziała wyniośle. - Poza tym, dobrze wiesz, że przestaję grać wyłącznie wtedy, kiedy jestem z tobą. - Pełna arystokratycznej dumy mina zamieniła się w szelmowski uśmiech. - Nie myśl, że tak łatwo zmienisz temat. Jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać o znamienitym księciu Candoveru.

- Niech ci będzie. - Robin przyjrzał się dokładnie swojej towarzyszce. Znali się od dawna i choć nie łączyły ich już intymne stosunki, to nadal byli przyjaciółmi. Zdziwił go więc jej wybuch. Nigdy nie wpadała w gniew, nawet gdy przez dwa lata grała rolę humorzastej węgierskiej arystokratki. - Co masz przeciwko księciu?

Maggie usiadła przed toaletką, wzięła do ręki szczotkę oprawioną w kość słoniową i zaczęła rozczesywać spływające na ramiona jasnokasztanowe loki. Patrząc groźnie w lustro rzekła:

- Jest ograniczonym zarozumialcem.

- Czyżby nie docenił w pełni twoich wdzięków? - z zaintereso­waniem spytał Robin. - Dziwne. Uchodzi za znawcę kobiet. Nie wierzę, że mógłby zignorować tak smaczny kąsek.

- Robin, nie jestem niczyim smacznym kąskiem! Rozpustnicy to najwięksi zarozumialcy na świecie. Pobożni hipokryci, wiem z do­świadczenia. - Szarpnęła wściekle kokardę, którą miała we włosach.

- I nie próbuj wywołać kolejnej kłótni, dopóki nie załatwimy tej sprawy. Nie zgadzam się na jakiekolwiek kontakty z księciem Candoveru, tak jak nie zgadzam się na dalsze szpiegowanie. Ten rozdział mojego życia uważam za zamknięty i nikt - ani ty, ani książę, ani hrabia Strathmore - nie zmieni mojej decyzji. Gdy tylko załatwię swoje sprawy, wyjeżdżam z Paryża.

Robin podszedł i stanął za nią. Wyjąwszy z jej ręki szczotkę, zaczął przeciągać nią delikatnie po gęstych, ciemnozłocistych włosach. To dziwne: byli ze sobą zżyci jak mąż z żoną, choć nigdy się nie pobrali. Zawsze lubił czesać jej włosy. Wydzielały delikatny zapach drewna sandałowego, który przypominał mu lata, kiedy byli młodymi namiętny­mi kochankami i paroma śmiałymi pomysłami rzucili wyzwanie światu.

Maggie z kamienną twarzą patrzyła w lustro. Jej oczy były teraz zimnoszare i już nie sypały iskier. Po kilku minutach czesania zaczęła się odprężać.

- Czy Candover uczynił coś strasznego? - spytał cicho Robin. - Jeśli spotkanie z nim ma cię zdenerwować, to już ani słowem o tym nie wspomnę.

- Zachował się dość podle, ale było to dawno temu i spotkanie z nim nie wytrąciłoby mnie z równowagi. - Dobierała starannie słowa wiedząc, że Robin, jak zawsze, będzie doszukiwał się w nich jakiegoś ukrytego znaczenia. - Po prostu nie chcę, by jeszcze jeden mężczyzna zadręczał mnie prośbami, bym nadal robiła to, czego nie chcę robić.

Robin spojrzał w lustro i napotkał wzrok Maggie.

- Może więc choć raz się z nim spotkasz i wszystko wyjaśnisz. Jeśli chcesz się zemścić za krzywdy, które ci kiedyś wyrządził, to wystarczy, że zrobisz się na bóstwo. Oszaleje z pożądania, a wtedy ty spokojnie odrzucisz jego prośbę.

- Nie jestem pewna, czy to zadziała - powiedziała oschle. - Rozstaliśmy się w mało przyjaznej atmosferze.

- To bez znaczenia. Pewnie od tamtej pory prześladują go lubieżne myśli. Połowie europejskich dyplomatów wymknęły się z ust tajemnice państwowe, kiedy próbowali zdobyć choć jeden twój uśmiech.

- I Robin sam uśmiechnął się szeroko. - Włóż tę zieloną suknię balową, westchnij namiętnie, gdy odrzucisz jego prośbę, i z gracją wyjdź z pokoju. Jestem pewien, że to zatruje mu spokój na co najmniej miesiąc.

Przyjrzała się dokładnie swemu odbiciu. Choć miała w sobie to coś, co doprowadzało mężczyzn do szaleństwa, wcale nie była taka pewna, czy Candover ulegnie jej czarowi. Co prawda, gniew i pożą­danie są ściśle ze sobą związane, a Rafael Whitbourne był naprawdę wściekły podczas ich ostatniego spotkania...

Złośliwy uśmiech wykrzywił jej usta. Odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się.

- Doskonale, Robin, wygrałeś. Spotkam się z tym komicznym księciem. Jestem mu winna parę bezsennych nocy. Ale zaręczam ci, że nie wpłynie to na zmianę mojej decyzji.

Robin pocałował ją w czubek głowy.

- Dobra dziewczyna.

Jeśli spotka się z Candoverem, to istniał cień szansy, że książę przekona ją by jeszcze przez jakiś czas kontynuowała swą pracę. I oby mu się udało, pomyślał.

Po wyjściu Robina Maggie nie od razu wezwała pokojówkę, by pomogła jej dokończyć toaletę. Skrzyżowała ręce na brzegu toaletki i oparła o nie głowę; czuła się smutna i zmęczona. Głupio zrobiła, zgadzając się na spotkanie z Rafe'em Whitbourne'em. On naprawdę zachował się okropnie. Ale już wtedy zrozumiała, że jego okrucień­stwo wypływa z cierpienia, więc nawet nie mogła go znienawidzić.

Ani kochać. Ta Margot Ashton, która myślała, że słońce krąży wokół pięknej głowy Rafe'a umarła kilkanaście lat temu. Narodziła się Maggie, która przybierała postacie wielu różnych kobiet, aż w końcu Robin wziął ją pod swoje skrzydła i nadał sens jej życiu. Rafe Whitbourne stał się tylko wspomnieniem i nie miał nic wspólnego z osobą, którą teraz była.

Miłość i nienawiść naprawdę są stronami tego samego medalu, bo jedno i drugie uczucie oznacza troskę. Ich przeciwieństwem jest obojętność. A skoro Rafe budził w Maggie jedynie obojętność, to drobna zemsta niewarta była jej wysiłku.

Po prostu chciała zamknąć ten rozdział swego życia - miała dosyć kłamstw, fałszywych adresów i donosicieli.

A przede wszystkim pragnęła wypełnić zadanie, z wykonaniem którego zwlekała już zbyt długo, a potem wrócić do domu, do Anglii, której nie widziała od trzynastu lat. Znowu będzie musiała zacząć wszystko od początku, tym razem bez pomocy Robina. Będzie za nim tęskniła, lecz nawet tę tęsknotę przyjmie z ulgą; znali się zbyt dobrze, by Maggie mogła zacząć nowe życie, mając go blisko siebie.

Podniosła głowę i oparłszy podbródek o zaciśniętą pięść, po raz kolejny przyjrzała się swemu odbiciu. Dzięki wystającym kościom policzkowym mogła z powodzeniem udawać Madziarkę, zresztą mówiła po węgiersku tak dobrze, że nikt nigdy nie wątpił w jej pochodzenie. Ale jakie wrażenie zrobi na Rafie Whitbournie po tylu latach?

Kwaśny uśmiech wykrzywił jej usta - usta, którym poświęcono co najmniej jedenaście żałosnych wierszy. Niewątpliwie mężczyźni nadal potrafili wzbudzić w niej pewne emocje, nawet jeśli ich źródłem była tylko próżność. Przyjrzała się sobie krytycznie.

Zawsze uważała, że jej urodzie brakuje tego klasycznego umiaru, jaki cechuje naprawdę piękne kobiety. Miała za bardzo wystające kości policzkowe, za szerokie usta, za duże oczy. Jakby natura w jej przypadku okazała się zbyt hojna.

Zmieniła się przez te trzynaście lat, ale czy na gorsze? Zawsze mogła się poszczycić piękną cerą, a ponieważ często jeździła konno i dużo tańczyła, zachowała smukłą sylwetkę. Choć jej kształty nabrały pewnej krągłości, żaden mężczyzna na to nie narzekał. Z pewnością włosy miała teraz ciemniejsze, jednak nie ciemno­brunatnym, jak to się często dzieje z blond włosami, ale złociste, niczym falujące łany pszenicy. W sumie, doszła do wniosku, wy­glądała lepiej niż wtedy, kiedy była zaręczona z Rafe'em.

Pragnęłaby, żeby Rafe był gruby i łysy, ale wiedziała, że to płonne nadzieje. Ten przeklęty człowiek miał taki typ urody, że z wiekiem mógł być tylko przystojniejszy. Inaczej rzecz się miała z jego charakterem. Już w wieku lat dwudziestu jeden szczycił się swoim bogactwem i arystokratycznym pochodzeniem, więc od ich rozstania mógł zmienić się tylko na gorsze. Jakim nieznośnym zarozumialcem musi być dzisiaj!

Kiedy zaczęła się ubierać do kolacji, pomyślała, że zabawnie będzie popsuć mu to dobre samopoczucie. Mimo to nie mogła pozbyć się niepokoju. Towarzyszyło jej dziwne uczucie, że godząc się na to spotkanie, popełnia błąd.

Książę Candoveru nie był w Paryżu od 1803 roku, a wiele się tu zmieniło. Stolica Francji, choć pokonana, wciąż była centrum Europy. Czterech najwybitniejszych władców oraz dziesiątki pomniejszych monarchów przyjechało, by wyciągnąć jak najwięcej korzyści z do­gorywającego imperium Napoleona. Prusacy byli żądni zemsty, Rosjanie chcieli przyłączenia nowych ziem, Austriacy mieli nadzieję, że cofną kalendarz do roku 1789, a Francuzi pragnęli uniknąć masowych represji, jakie groziły im po szalonych i krwawych Stu Dniach Napoleona.

Brytyjczycy, jak zwykle, próbowali grać rolę sprawiedliwych. Ich starania przypominały mediacje między ustawionymi do walki bykami.

Choć było wielu władców, „król” zawsze oznaczał Ludwika XVIII, starzejącego się Burbona, który dzierżył francuski tron niepewną ręką. Natomiast „cesarz” zawsze oznaczał Bonapartego. Nawet pobity i skazany cesarz wywierał większy wpływ na obrady niż ktokolwiek z obecnych.

Rafe zatrzymał się w luksusowym hotelu, którego nazwa - zmie­niana trzykrotnie w ciągu trzech miesięcy - była odzwierciedleniem kolejnych układów politycznych. Aktualnie był to Hotel de la Paix, gdyż pokój był celem większości frakcji.

Rafe miał akurat tyle czasu, żeby się wykąpać i przebrać przed pójściem na zorganizowany przez Austriaków bal, na którym miał poznać Maggie. Ubrał się starannie, pamiętając, że ma oczarować tajemniczą agentkę. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli obdarzy kobietę serdecznym uśmiechem i okaże jej szczere zainteresowanie, dostanie od niej wszystko, co chce. Czasami damy oferowały o wiele więcej, niż chciał przyjąć.

Gdy uznał, że wygląda jak prawdziwy książę, pojechał na bal, na który zaproszono możnych i sławnych z całej Europy. Wśród gości znajdowali się nie tylko wszyscy monarchowie i dyplomaci, naj­znamienitsze damy i lordowie, ale także setki kurtyzan i łajdaków, których zawsze ciągnęło do władzy.

Rafe przechadzał się po sali balowej, popijając szampana i witając się ze znajomymi. Pod pozorną wesołością tego światowego towarzy­stwa wyczuwało się niepokój. Obawy Luciena nie były bezpodstawne - Paryż przypominał beczkę z prochem; wystarczy jedna iskra, by cały kontynent znów stanął w ogniu.

Było już dość późno, kiedy podszedł do niego młody, jasnowłosy Anglik o smukłej, eleganckiej sylwetce.

- Dobry wieczór, wasza wysokość. Nazywam się Robert Anderson i jestem członkiem brytyjskiej delegacji. Ktoś chciałby się z panem zobaczyć. Czy zechciałby pan pójść za mną?

Anderson był niższy i młodszy od niego; Rafe odniósł wrażenie, że już gdzieś widział tę twarz. Gdy torowali sobie przejście w tłumie gości, przyglądał się ukradkiem swojemu przewodnikowi, zastana­wiając się, czy to ten człowiek jest słabym ogniwem delegacji. Anderson - tak przystojny, że niemal piękny - sprawiał wrażenie miłego tępaka. Jeśli w istocie był przebiegłym, niebezpiecznym szpiegiem, dobrze to ukrywał.

Opuścili salę balową, weszli po schodach na górę i znaleźli się w korytarzu, z szeregami drzwi po obu stronach. Anderson zatrzymał się przed ostatnimi.

- Książę, hrabina czeka na pana.

- Zna pan tę damę?

- Spotkałem ją.

- Jaka ona jest?

Anderson zawahał się, po czym potrząsnął głową.

- Proszę samemu się przekonać. - Otwierając drzwi, dokonał formalnej prezentacji. - Wasza miłość, niech mi wolno będzie przedstawić Magdę, hrabinę Janos. - Skłoniwszy z szacunkiem głowę, wyszedł.

Pojedynczy świecznik rzucał łagodne światło na niewielki, z przepychem urządzony pokój. Spojrzenie Rafe'a natychmiast powęd­rowało ku tajemniczej osobie, która stała przy oknie. Choć była odwrócona do niego plecami, wiedział, że jest piękna, bo z jej pełnej wdzięku postawy biła ogromna pewność siebie. Gdy zaniknął drzwi, odwróciła się do niego powolnym, prowokującym ruchem, który pozwolił światłu świec prześliznąć się po ponętnych krągłościach jej kształtów. Wachlarz z piór zasłaniał jej prawie całą twarz, a pukiel włosów koloru pszenicy opadał uroczo na ramię. Promieniowała zmysłowością i Rafe zrozumiał, dlaczego Lucien powiedział, że potrafi zmącić męski osąd. Gdy napinając całe ciało bezwiednie zareagował na jej wdzięki, pomyślał z podziwem, że Maggie świetnie zna i wykorzystuje siłę sugestii. iv Jej dekolt był wystarczająco głęboki, by przykuć wzrok każdego mężczyzny. Jeśli Rafe będzie musiał poświęcić honor, żeby namówić tę damę do dalszej pracy, zrobi to z wielką przyjemnością.

- Hrabino Janos, jestem księciem Candoveru. Nasz wspólny znajomy poprosił mnie, abym porozmawiał z panią w pewnej ważnej sprawie.

Jej oczy patrzyły na niego kpiąco znad wachlarza.

- Naprawdę? - wymruczała z węgierskim akcentem. - Pewnie jest ona ważna dla pana i hrabiego Strathmore, monsieur le duc, ale nie dla mnie. - Powoli opuściła wachlarz, odsłaniając wystające kości policzkowe, potem mały, prosty nosek. Miała kremową cerę, i szerokie zmysłowe usta...

Nagle Rafe przestał taksować ją wzrokiem, a jego serce wpadło w szaleńczy rytm. Ludzie powiadają, że każdy ma swojego sobowtóra i najprawdopodobniej właśnie spotkał jednego z nich. Patrzył na osobę podobną jak dwie krople wody do Margot Ashton. Z trudem zapanował nad sobą i spróbował porównać hrabinę ze wspomnieniem ukochanej. Ta kobieta miała około dwudziestu pięciu lat; Margot miałaby dziś trzydzieści jeden, lecz może wyglądać młodziej.

Hrabina była chyba wyższa od Margot, której wzrost nie odbiegał od przeciętnej. Ale sposób bycia i żywotność Margot sprawiały, że wydawała się wyższa, niż była w istocie. Pamiętał, że kiedy pierwszy raz ją całował, był zaskoczony, iż musi się tak bardzo pochylać...

Gwałtownie otrząsnął się ze wspomnień i jeszcze raz popatrzył na stojącą przed nim kobietę. Jej oczy wydawały się zielone, a spojrzenie obce i egzotyczne. Ale, pomyślał zaraz, miała na sobie zieloną suknię, a kolor oczu Margot zmieniał się od szarego do zielonego, współgrając z jej nastrojem i ubiorem.

Podobieństwo było uderzające, nie znalazł żadnej różnicy, której nie można by przypisać upływowi czasu lub zawodnej pamięci. Przyszła mu do głowy szalona myśl, że może to Margot we własnej osobie. Co prawda, krążyły pogłoski, że ona nie żyje, ale przecież nikt nie miał co do tego pewności. Jeśli Margot przez te wszystkie lata mieszkała na kontynencie, to może już w niczym nie przypominać Angielki.

Jednak hrabina zachowywała się tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Margot na pewno by go poznała, bo niewiele się zmienił. A jeśli tak, to nie mógł uwierzyć, by nie powitała go stekiem wyzwisk.

A ta dama stała nieruchomo, z lekkim uśmiechem na ustach. Czekała, aż Rafe przyjrzy się jej dokładnie. Cisza trwała już zbyt długo, a ponieważ to on przyszedł prosić o przysługę, do niego należał następny ruch.

Przywołał na pomoc Księcia, który potrafił się znaleźć w każdej sytuacji. Skłoniwszy się głęboko, powiedział:

- Proszę mi wybaczyć, hrabino. Mówiono mi, że jest pani najpiękniejszym szpiegiem w Europie, lecz żaden opis nie jest w stanie oddać pani urody.

Zaśmiała się głośno, serdecznie. Jak Margot.

- Potrafi pan prawić komplementy, wasza miłość. Ja też o panu słyszałam.

- Nic złego, mam nadzieję. - Rafe doszedł do wniosku, że najwyższa pora wykorzystać swój męski czar. Podchodząc do hrabiny, uśmiechnął się i powiedział: - Oboje wiemy, po co tu jestem, to poważna sprawa. Darujmy sobie dworską etykietę. Wolałbym, żebyś nazywała mnie po imieniu.

- To znaczy?

Jeśli to była gra, to trzeba przyznać, że Margot grała wyjątkowo dobrze. Uśmiechając się z pewnym napięciem, uniósł jej dłoń i pocałował.

- Rafael. Przyjaciele mówią do mnie Rafe.

Wyrwała rękę, jakby ją ugryzł.

- Rozpustnik nie powinien nosić imienia archanioła!

Tymi słowami rozwiała wszelkie wątpliwości.

- Mój Boże, to ty, Margot! - wykrzyknął zduszonym głosem. - Jesteś jedyną osobą, która ośmieliła się powiedzieć, że w niczym nie przypominam archanioła. To była dobra dykteryjka, powtarzałem ją przy wielu okazjach. Ale jak to się stało, u diabła, że jesteś tutaj?

Poruszyła niedbale wachlarzem.

- Kim jest ta Margot, wasza wysokość? Jakąś nudną angielską dziewczyną, która jest do mnie podobna?

Jej odpowiedź doprowadziła go do furii. Przyszedł mu do głowy tylko jeden pewny sposób sprawdzenia jej tożsamości. W ciągu paru sekund znalazł się przy niej, przycisnął mocno do siebie i pocałował w drwiące usta.

To Margot. Był absolutnie pewien. Przekonał go sposób, w jaki wygięła ciało, znajoma miękkość jej warg, i coś jeszcze, coś, czego nie mógł nazwać, ale co dawało mu pewność, że się nie myli. Co prawda, i bez tego wiedziałby, że to Margot, bo dotyk żadnej innej kobiety nie budził w nim takiego pożądania. W ogniu namiętności zapomniał, po co przyjechał do Paryża, zapomniał, dlaczego zdecydował się na ten pocałunek, zapomniał o wszystkim, z wyjąt­kiem cudownej kobiety, którą trzymał w ramionach. Margot zadrżała i przez krótką upajającą chwilę poddała się i pocałunkowi - jej ciało stało się uległe, usta się rozchyliły. Tak jakby nie dzieliły ich lata rozłąki. Margot żyła i po raz pierwszy od kilkunastu lat świat znowu miał sens...

Wszystko się skończyło, zanim zdążyło się zacząć. Spróbowała się odsunąć, lecz przytrzymał ją w objęciach jeszcze trochę, całując jej usta i dziwiąc się, jak pod pewnymi względami niewiele się zmieniła. Kiedy odepchnęła go gwałtownie, puścił ją z niechęcią. Cofając się, rzuciła mu tak nienawistne spojrzenie, iż pomyślał, że zaraz go uderzy. Wiedział, że ma prawo się gniewać, nie próbowałby więc uchylić się od ciosu. Ale jej nastrój nagle się zmienił i roześmiała się.

- Domyśliłeś się, prawda? - powiedziała ze swoim naturalnym angielskim akcentem.

- Prawda.

Ciesząc się, że jednak ma w sobie coś z dawnej Margot, Rafe jeszcze raz przyjrzał się jej twarzy. Więc to naprawdę ona? Dlaczego, u diabła, Lucien nie powiedział mu, o kogo chodzi? Wtedy przypo­mniał sobie, że żaden z Upadłych Aniołów nigdy nie widział Margot. Nie znając prawdziwego nazwiska ani przeszłości Maggie, Lucien nie mógł kojarzyć jej z Rafe'em. Starając się panować nad głosem, wyjaśnił:

- Proszę, wybacz mi to zuchwalstwo, ale wydawało mi się, że pocałunek to najlepszy sposób, by ustalić, kim naprawdę jesteś.

- Przebaczanie nie jest w moim stylu - rzekła lekceważącym tonem, znowu przywdziewając maskę kobiety światowej.

Podeszła do kredensu, na którym stała otwarta butelka bordeaux. Napełniwszy winem dwa kieliszki, podała jeden Rafe'owi.

- Nasi mili gospodarze postarali się o wszystko, czego może zapragnąć niemoralna para. Szkoda, żeby się zmarnowało. - Proszę, spocznij. - Usadowiła się na jednym z krzeseł, wyraźnie ignorując obitą aksamitem kanapę.

Gdy Rafe też usiadł na krześle, spytała:

- Czy tak trudno było mnie poznać? Wszyscy mówią, że dobrze się trzymam, jak na kobietę w moim wieku.

- „Czas nie zatrze jej urody...” - Uśmiechnął się lekko cytując te słowa. - Między innymi dlatego miałem zamęt w głowie. Teraz wyglądasz niewiele starzej, niż kiedy miałaś osiemnaście lat. Ale na czym innym polegał mój problem. Mówiono, że Margot Ashton nie żyje.

- Nie jestem już Margot Ashton - powiedziała nerwowym głosem. - Ale i nie umarłam. Dlaczego sądziłeś, że tak się stało?

Nawet teraz, kiedy siedział obok niej, musiał zapanować nad sobą, zanim odpowiedział.

- Byłaś z ojcem we Francji, kiedy został zerwany traktat z Amiens. Mówiono, że oboje zostaliście zabici przez francuskich rebeliantów, którzy jechali, by wesprzeć Napoleona.

Jej zamglone oczy zwęziły się i nabrały trudnego do określenia wyrazu.

- Takie wieści dotarły do Anglii?

- Tak, i wywołały niezłą wrzawę. Ludzie nie posiadali się z oburzenia, że wybitny oficer i jego piękna córka zostali zamor­dowani tylko dlatego, że urodzili się Brytyjczykami. Ale byliśmy już w stanie wojny z Francją, więc żadne sankcje polityczne nie wchodziły w rachubę. - Pijąc wino, przyglądał się jej twarzy. - Ile prawdy jest w tej opowieści?

- Wystarczająco dużo - odparła krótko. Odstawiła kieliszek i wstała z krzesła. - Jesteś tu po to, by mnie nakłonić do dalszej pracy na rzecz Anglii. Będziesz apelował do mojego patriotyzmu, potem Zaoferujesz mi pokaźną sumę pieniędzy. Nie przekonasz mnie ani jednym, ani drugim. Skoro rezultat twoich starań jest już przesądzony, nie widzę powodu, by tracić czas na słuchanie ciebie. Dobranoc i do widzenia. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił w Paryżu.

Ruszyła w stronę drzwi, lecz zatrzymała się, kiedy Rafe podniósł rękę.

- Proszę, zaczekaj chwilę.

Teraz, kiedy wiedział, że „Maggie” to Margot, część jego zadania była wykonana. Miał pewność, że jest Angielką, a nie Francuzką, Prusaczką, Włoszką, Węgierką czy jeszcze kimś innym. Poza tym, nie mógł uwierzyć, żeby zdradziła swój kraj. Jeśli ktoś sprzedawał brytyjskie tajemnice państwowe, to z pewnością nie ona. Nie wiedział jednak, jak dalej z nią rozmawiać. Biorąc pod uwagę niechęć, jaką Margot musiała do niego żywić, Lucien nie mógł wybrać gorszego posła.

- Poświęcisz mi jeszcze dziesięć minut? Może zaskoczę cię czymś, czego się nie spodziewasz.

Przez chwilę ważyła decyzję. Potem wzruszyła ramionami i wróciła na miejsce.

- Wątpię, ale mów. I pamiętaj, proszę, że nie jestem Margot, tylko Maggie.

- Co za różnica?

Jej oczy znowu się zwęziły.

- Nie twój cholerny interes, książę. Powiedz, co masz do powiedzenia, to wreszcie będę mogła wyjść.

Chociaż trudno mu będzie przekonywać kogoś, kto odnosił się do niego z taką nienawiścią, musiał spróbować.

- Dlaczego musisz opuścić Paryż właśnie w tym momencie? Nowy traktat zostanie wynegocjowany i podpisany przed końcem roku. To jeszcze tylko kilka tygodni.

Machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.

- To samo mówiono mi po pierwszej abdykacji Bonapartego. Kongres Wiedeński miał się skończyć w ciągu sześciu, ośmiu tygodni, a trwał dziewięć miesięcy. A zanim do tego doszło, Napoleon wrócił i ja znowu stałam się niezastąpiona. - Podniosła kieliszek i wypiła łyk wina. - Jestem zmęczona przekładaniem mojego życia na później - powiedziała z nutą znużenia w głosie. - Bonaparte jedzie na Świętą Helene, by opowiedzieć rybitwom o swoim losie, więc przyszła pora, bym zajęła się pewną zaległą sprawą.

Czując, że jej nastrój się zmienił, zaryzykował osobiste pytanie.

- Jaką sprawą?

Spojrzała na swój kieliszek i obróciła go w palcach.

- Najpierw pojadę do Gascony.

Rafe domyślił się, o co jej chodzi, i poczuł ciarki na plecach.

- Po co?

Popatrzyła na niego z kamiennym wyrazem twarzy.

- Żeby odnaleźć ciało mojego ojca i zawieźć je do Anglii. Zwlekałam z tym dwanaście lat. Potrzeba wiele czasu, żeby ustalić, gdzie go pochowali.

Jego domysły okazały się słuszne, ale nie sprawiło mu to przyjem­ności. Wino nabrało gorzkiego smaku, gdyż musiał jej opowiedzieć o czymś, co wolałby zachować w tajemnicy.

- Nie musisz jechać do Gascony. Nie znajdziesz tam ojca. Zmarszczyła brwi.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Tak się złożyło, że byłem w Paryżu, kiedy dotarły tam wieści o waszej śmierci, więc pojechałem do tej wsi, w której dokonano morderstwa. W Gascony powiedziano mi, że w dwóch świeżo wykopanych grobach leży les deux Anglais i doszedłem do wniosku, że pogrzebano tam ciebie i twojego ojca. Sprowadziłem ciała do Anglii. Pochowano je w rodzinnej mogile na terenie posiadłości twojego wuja.

Teraz nie miała w sobie nic ze światowej damy: pochyliwszy głowę, ukryła twarz w dłoniach. Rafe zapragnął utulić ją w ramionach, ale powstrzymał się - wiedział, że od niego nie przyjmie nawet pocieszenia.

Niegdyś zazdrościł jej serdecznych, przyjacielskich stosunków z ojcem, które tak bardzo się różniły od chłodnej uprzejmości, do jakiej przywykł we własnym domu. Pułkownik Ashton był uprzej­mym, bezpośrednim człowiekiem, któremu bardziej zależało na szczęściu córki niż na jej książęcym tytule. Widok ojca mordowanego przez tłum musiał mieć na nią druzgocący wpływ.

Po długim milczeniu Maggie podniosła głowę. Jej oczy były nienaturalnie błyszczące, ale na twarzy malował się spokój.

- W tej drugiej trumnie na pewno leży Willis, ordynans mojego ojca. Był niskim mężczyzną, mniej więcej mojego wzrostu. Obaj... dobrze się spisali, kiedy nas zaatakowano. - Wstała, podeszła do okna i odsunąwszy ciężką brokatową zasłonę, wyjrzała na ulicę. Jej sylwetka odbijała się w ciemnej szybie. - Wujek Willy był niemal członkiem rodziny. Nauczył mnie rzucać kości i oszukiwać w kartach. Mój ojciec byłby przerażony, gdyby się o tym dowiedział. - Słaby uśmiech przemknął po jej twarzy. - Cieszę się, że Willis jest w Anglii. Brzydziłby się myślą, że jego kości na zawsze pozostaną we Francji. Zamierzałam sprowadzić i jego zwłoki, ale mnie uprzedziłeś. - Zwróciła ku niemu twarz, z której zniknęła nienawiść. - Dlaczego to zrobiłeś? To musiało być trudne.

Rzeczywiście było, nawet dla takiego młodego, bogatego i zdeter­minowanego człowieka jak on. Rafe pojechał do Francji z cichą nadzieją, że odnajdzie Margot. Zwlekał z powrotem do kraju, mimo że wojna wisiała w powietrzu.

Tuż po zerwaniu traktatu z Amiens wieści p zamordowaniu Ashtonów dotarły do Paryża. Rozsądny człowiek natychmiast wrócił­by do Londynu, żeby uniknąć internowania. Rafe, który nigdy nie był rozsądny, gdy chodziło o Margot, odesłał służących do domu, a sam, podając się za Francuza, ruszył do Gascony.

Dopiero po wielu tygodniach udało mu się odnaleźć groby. Obite blachą trumny przetransportował przez Pireneje do Hiszpanii, aby uniknąć ryzykownej podróży przez Francję.

Obie trumny złożono w rodzinnej posiadłości Ashtonów w Leicestershire. Na mniejszym grobie Rafe własnymi rękami posadził narcyzy, ponieważ spotkał Margot wiosną i te kwiaty zawsze mu ją przypominały. Nie chciał teraz o tym mówić. Pomyślał, że to był ckliwy i sentymentalny gest.

Zaczął się zastanawiać, co się działo z Margot, kiedy przyjechał do Gascony. Może była ranna albo więziona? Czy mógł ją odnaleźć i zabrać do domu? Ale teraz i tak nie miało to znaczenia, więc powiedział tylko:

- Nic więcej nie mogłem dla ciebie zrobić. Było za późno na przeprosiny.

Po długiej chwili spytała:

- Dlaczego uważałeś, że powinieneś mnie przeprosić?

- Bo zachowałem się okropnie. - Wzruszył ramionami. - A z cza­sem moje zachowanie wydało mi się jeszcze gorsze.

Maggie odetchnęła głęboko. Powinna była wiedzieć, że to spotkanie nie przebiegnie zgodnie z planem. Rafe Whitbourne zawsze potrafił znaleźć jej czułe miejsca. Chętnie się na to godziła, kiedy byli młodzi i zakochani, ale teraz było to trudne do zniesienia. Nie chciała w jego obecności tracić panowania nad sobą.

Kiedy była pewna, że może już mówić spokojnym tonem, spojrzała mu prosto w oczy.

- Jestem zobowiązana - powiedziała i pomyślała z cynizmem, że pewnie wykorzysta sytuację i spróbuje nakłonić ją do pozostania w Paryżu.

- Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. - Znowu wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że robiłem to w równym stopniu dla ciebie jak i dla siebie.

To spokojne oświadczenie zrobiło na niej większe wrażenie niż jakiekolwiek prośby. Zrezygnowana powiedziała:

- Możesz przekazać hrabiemu, że zostanę i będę pracowała, dopóki konferencja się nie skończy i traktat nie zostanie podpisany. Zadowolony?

Powstrzymał się roztropnie od okazywania dumy ze swego zwy­cięstwa.

- Bardzo, szczególnie, że teraz chodzi o coś więcej niż zwykłe zdobywanie informacji. Hrabia Strathmore ma dla ciebie zadanie specjalne.

- Tak? - Maggie znowu usiadła. - Co chce, żebym zrobiła?

- Doszły go słuchy, że szykuje się zamach na jednego z czołowych uczestników tej konferencji. Chciałby, żebyś jak najszybciej i jak najdokładniej to zbadała.

Maggie zmarszczyła brwi; w jednej chwili zapomniała o oso­bistych animozjach.

- Trzy tygodnie temu ujawniono spisek, który miał doprowadzić do zabójstwa króla, cara i Wellingtona. Może stąd wzięły się te plotki?

- Nie, Lucien wiedział o tej sprawie. Chodzi mu o coś zupełnie innego. Mamy sygnały, że nowe sprzysiężenie spiskowców zostało zawiązane przez dyplomatów, którzy biorą udział w tej konferencji. Taka organizacja może być bardzo niebezpieczna nie tylko dlatego, że trudno będzie ją wykryć, ale i z tego powodu, że jej członkowie maj ą łatwy dostęp do swoich ofiar. - Rafe sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta i wyjął złożoną i opieczętowaną kartkę papieru, Lucien przesyła ci wszystkie informacje. - Maggie wzięła od niego przesyłkę i zaraz ją schowała.

- Przeczytałeś, co napisał?

Rafe nachmurzył brwi.

- Oczywiście, że nie. To było przeznaczone dla ciebie.

- Nigdy nie będziesz dobrym szpiegiem.

Głos Rafe'a był jedwabisty, lecz po raz pierwszy wyczuwało się w nim wzburzenie.

- Masz rację. Nigdy nie mogłem ci dorównać talentem w oszukiwaniu i zdradzaniu.

Na wspomnienie przeszłości Maggie aż podskoczyła na krześle, a jej pantofelki z koźlęcej skóry uderzyły o podłogę. Przez chwilę bała się, że wybuchnie złością, lecz lata treningu nauczyły ją panowania nad sobą.

- Jestem pewna, że nie mogłeś - rzekła kwaśnym tonem. - Kiedy twoja matka chrzestna pomachała czarodziejską różdżką nad książęcym łóżeczkiem, obdarzyła cię szczególnymi darami: uporem i obłudą.

Skrzyżowali spojrzenia - dwoje wściekłych, zapalczywych ludzi, którzy nie chcą niczego sobie darować. Rafe pierwszy się opamiętał, pewnie dlatego, że bardziej potrzebował Maggie niż ona jego.

- Niewątpliwie masz rację - powiedział - nigdy nie twierdziłem, że mam nieskazitelny charakter. A wracając do sprawy, myślisz, że Lucien ma powody do obaw? Opiera się głównie na przypuszczeniach. - Jego długie palce bawiły się nóżką kieliszka. - No, ale potrafi też niezwykle trafnie zgadywać. A jakie jest twoje zdanie? W końcu masz bliższy kontakt z tymi ludźmi.

Maggie, zadowolona z tej zmiany tematu, odpowiedziała:

- O niczym niepokojącym nie słyszałam, ale radykałowie zachowują zadziwiające milczenie. To niepodobne do nich, żeby się poddali. Dopóki są młodzi, będą gotowi umrzeć za swe rewolucyjne ideały. - Zaciekawiona jeszcze jedną sprawą, dodała: - Nazywasz hrabiego Strathmore po imieniu. Dobrze go znasz?

- Nawet bardzo dobrze. Często naśmiewałaś się ze mnie, że należę do Upadłych Aniołów, pamiętasz? Lucien był jednym z nas. Kiedy debiutowałaś w Londynie, Lucien i dwaj pozostali koledzy jeszcze studiowali. Dlatego wtedy ich nie poznałaś. Ja byłem od nich o rok starszy i wcześniej opuściłem Oxford.

Maggie spotkała się z hrabią Strathmore tylko dwa razy, ale dobrze te spotkania zapamiętała. Hrabia należał do ludzi, którzy robią wrażenie na rozmówcach. Teraz poczuła się zaskoczona wiadomością, że jest on bliskim przyjacielem Rafe'a. Czyżby świat rzeczywiście był aż tak mały?

- Jak pamiętam, wszyscy czterej otrzymaliście takie przydomki ze względu na nieprawdopodobne połączenie anielskiego wyglądu i szatańskiego zachowania.

Miała nadzieję, że wprawi tym Rafe'a w zakłopotanie, ale on tylko uśmiechnął się lekko.

- Nie byliśmy ani tacy piękni, ani tacy źli.

Jej palce zacisnęły się na rączce wachlarza. Może rzeczywiście wyolbrzymiano ich czyny, ale na pewno nie urodę. Rafe był przepiękny, gdy miał dwadzieścia jeden lat, a teraz stał się jeszcze bardziej interesujący. Wiek dodał jego wysokiej sylwetce siły, a twarzy charakteru. Po swojej włoskiej prababce odziedziczył ciemną karnację, z którą kontrastowały jasne szare oczy. Już zapomniała, jaki niebezpieczny urok może kryć taka twarz.

Chciałaby pozostać nieczuła na jego męską urodę, ale nie mogła. Tym trudniej przychodziła jej obojętność, że nie była już niewinną dziewczyną. Była kobietą i wiedziała coś o namiętności. I o tęsk­nocie...

Dzięki Bogu, już nie będzie musiała spotykać się z Rafe'em; miał fatalny wpływ na jej zdolność koncentracji. Wstała z krzesła.

- Bezzwłocznie zajmę się naszą sprawą. Jeśli zdobędę jakąś ważną informację, skontaktuję się z brytyjską delegacją.

Rafe również wstał i popatrzył na nią z powagą.

- Jeszcze jedno: Lucien chce, żebyś w tej sprawie współpracowała ze mną, a nie z delegacją.

- Co? - krzyknęła Maggie. - Dlaczego, u diabła, mam tracić czas na pracę z amatorem? Jeśli uknuto spisek, to każda chwila jest droga. Wiem, że mogę obrazić waszą książęcą osobę, ale uważam, że będziesz mi tylko przeszkadzał.

Twarz Rafe'a stężała, ale mężczyzna zdobył się na spokojny ton.

- Lucien podejrzewa, że ktoś z brytyjskiej delegacji jest albo nierozważny, albo nielojalny, a to zbyt ważna sprawa, by podejmować nawet najmniejsze ryzyko. Chce, żebyś mnie zdawała raporty ze swojej pracy. Uruchomiliśmy specjalną służbę kurierską między Paryżem a Londynem, która będzie przekazywała mu informacje. Jeśli sytuacja mnie do tego zmusi, pójdę do samego Castlereagha albo Wellingtona.

- Miło wiedzieć, że Strathmore im ufa - powiedziała z sarkazmem. - Jednak wolę pracować sama.

- Nie jestem w stanie do niczego cię zmusić - uprzejmym tonem stwierdził Rafe - ale czy dla dobra sprawy nie mogłabyś zapomnieć o swojej niechęci i zgodzić się ze mną współpracować? To nie potrwa długo.

Maggie obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Miała ochotę wylać mu na głowę resztkę wina i zburzyć ten kamienny spokój. Niestety, miał rację. Poza jej osobistą urazą nie było żadnego istotnego powodu, dla którego nie miałaby z nim pracować, a poza tym, czy jej się to podobało, czy nie, była mu coś winna.

- Świetnie, powiadomię cię o wszystkim, o czym się dowiem - rzuciła przez lekko zaciśnięte zęby. Odstawiła kieliszek i ruszyła do drzwi. Zatrzymał ją.

- Pozwól, że podam ci swój adres. Uśmiechnęła się złośliwie.

- Nie ma potrzeby. Wiem, gdzie się zatrzymałeś, jak się nazywa twój służący oraz ile bagaży ze sobą przywiozłeś. - Widząc, że w końcu zdołała wprawić księcia Candoveru w zdumienie, dodała słodkim głosem: - Pamiętaj, zdobywanie informacji to moja praca. Wyszła raczej zadowolona. Przynajmniej do niej należało ostatnie słowo. Ostatnie tego wieczoru. Szkoda, że nie na zawsze.

3

Gdy opuściła pokój, Rafe odetchnął z ulgą. Przez lata pielęgnował romantyczne wspomnienie dziewczyny, którą kochał i stracił. Tyle razy zastanawiał się, jak wyglądałoby ich wspólne życie. To był prawdziwy wstrząs, kiedy ukochana z marzeń nagle ożyła i okazała się bardzo zuchwałą i przerażająco kompetentną osóbką.

Dopił wino i odstawił kieliszek na kredens. Ta kobieta była o wiele bardziej zaskakująca, niezwykła i silna niż Margaret Ashton z jego wspomnień. Dziewczyna, którą kochał, już nie istniała, ale wcale nie miał pewności, czy lubi tę oziębłą, elegancką i złośliwą Maggie. Zachowywała się tak, jakby wiele lat temu to on ją zdradził, a nie ona jego.

Westchnął i wstał. Prawda na ogół niejedno ma oblicze. Pewnie Maggie zupełnie inaczej wspomina tamte zdarzenia. To już bez znaczenia. Trzeba być młodym, żeby zakochać się bez pamięci, a Rafe wiedział, że teraz bałby się poddać tak płomiennemu uczuciu.

Co do jednego się mylił. Przez te wszystkie lata sądził, że żadna kobieta nie może być tak pociągająca jak Margot. Otóż nieprawda. Margot trzynaście lat później była tak ponętna, że trudno mu było utrzymać ręce przy sobie. Zwłaszcza kiedy go obrażała.

Wracając na salę balową przypomniał sobie, po co przyjechał do Paryża. Nie po to, żeby z nią romansować, wspominać ją czy też się z nią kłócić, bez względu na to, jak bardzo by go prowokowała. Był tu, by chronić życie ludzi, którzy próbowali zaprowadzić pokój w Europie - i nie powinien o tym zapominać.

Zanim Maggie poszła na swe następne spotkanie, przystanęła na chwilę w mrocznej części korytarza, by zebrać siły. Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i zaczęła kląć w duchu, we wszystkich znanych sobie językach.

Niech szlag trafi Robina, za to, że namówił ją na spotkanie z księciem Candoveru! Niech szlag trafi Rafe'a Whitbourne'a za jego kamienną obojętność i za ten namiętny pocałunek, który udowodnił, że Margot nie umarła, choć Maggie bardzo tego pragnęła. A przede wszystkim, niech szlag trafi ją samą za to, że nie oparła się chęci zobaczenia Rafe'a!

Przypomniała sobie ze złością, że ten pocałunek nic dla niego nie znaczył. W ciągu tych lat na pewno całował się setki razy. Może nawet tysiące!

I dlatego tak cudownie potrafi całować...

Na myśl o tym znowu wpadła w szał. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy wyczerpała cały zasób słowackich przekleństw. Wy­gładziła suknię, zaśmiała się cicho i ruszyła przez korytarz. Jej celem był kolejny pokój schadzek, bardzo podobny do tego, który niedawno opuściła. Weszła bez pukania i zastała Robina rozwalonego na sofie, z kieliszkiem wina w ręce. Wyglądał zupełnie jak kochanek, który czeka niecierpliwie na swoją damę, co, mniej więcej, było zgodne z prawdą.

Zaczął się podnosić, ale powstrzymała go skinieniem ręki.

- Nie musisz wstawać. - Zdjęła jego stopy z kanapy i usiadła obok. Przyglądał się jej przez chwilę, a wyraz bezmyślnej pustki, który tak chętnie przybierał, ustąpił na jego twarzy miejsca inteligentnemu rozbawieniu.

- Czy mogę spytać, jak wypadło spotkanie z księciem?

Westchnęła.

- Wygraliście. Zostanę do końca konferencji, bez względu na to, jak długo będzie trwała.

Robin gwizdnął cicho ze zdumienia.

- Jak on tego dokonał? Ma na ciebie jakiś cudowny sposób? Chyba go poproszę, by mi zdradził ten sekret.

Maggie zachichotała i pogłaskała go po ręce.

- Nie martw się, mój drogi. Nikt inny nie mógłby posłużyć się jego argumentami. - Zauważyła, że Robin nagle spoważniał, dodała więc: - Przypadkowo był we Francji, kiedy mój ojciec i Willis zostali zamordowani, i postarał się o przewiezienie zwłok do Anglii. Zostały złożone w rodzinnej mogile na terenie posiadłości mojego wuja.

Robin przyjrzał się jej uważnie. Cieszył się, że zostaje, ale nurtowało go wiele pytań. Jak dobrze Maggie znała księcia? I czy ta znajomość nie zagrozi jego własnym planom? Nie zdradzając się ze swoimi myślami, spytał:

- Nie sądzisz, że mógł wymyślić tę historyjkę, żeby nakłonić cię do pozostania w Paryżu?

Maggie była zaskoczona tym pytaniem. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by podawać w wątpliwość słowa Rafe'a. Bez zastanowienia potrząsnęła głową.

- Nie, on jest typowym angielskim dżentelmenem, a oni mają za mało wyobraźni, żeby kłamać.

Robin uśmiechnął się z chłopięcym wdziękiem.

- Jeszcze cię nie przekonałem, że nie wszyscy Anglicy to dżentelmeni?

- Ty, Robin, jesteś jedyny w swoim rodzaju. To kwestia przypadku, że urodziłeś się w Anglii. - Maggie uśmiechnęła się do niego z uczuciem. Choć robił, co mógł, by temu zaprzeczyć, to właśnie on był dżentelmenem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Rafe Whitbourne nie mógł się z nim równać.

Przez te wszystkie lata często zastanawiała się nad przeszłością Robina. Podejrzewała, że był nieślubnym dzieckiem jakiegoś arystokraty. Wychowywał się i zdobywał wiedzę wśród dżentel­menów, lecz zawsze czuł się obco w wytwornym towarzystwie. To tłumaczyłoby jego niechęć do powrotu w ojczyste strony. Nigdy jednak o nic go nie pytała, a i on nie wykazywał ochoty do zwierzeń. Choć byli ze sobą bardzo blisko, pewnych tematów w ogóle nie poruszali.

- A swoją drogą, myliłeś się, sądząc, że Whitbourne nie oprze się moim powabom - rzekła kwaśnym tonem. - Dla niego to bez znaczenia, czy jestem piękna jak Helena Trojańska czy brzydka jak madame de Stael. Szlachetny umysł księcia nie zniża się do tak grubiańskich spraw jak pożądanie, przynajmniej wtedy, gdy pracuje dla Jego Królewskiej Mości. - W końcu, pomyślała, pocałował ją tylko dlatego, by się upewnić, że jest Margot Ashton z krwi i kości.

- Widocznie ma nieludzką zdolność panowania nad sobą, bo wyglądasz tak pięknie w tej sukni, że mam ochotę zamknąć drzwi na klucz i obsypać cię pocałunkami.

Maggie, nie chcąc podejmować wątku, odwróciła wzrok. - Zanim wrócę do Anglii, kupię sobie całą szafę sukien zapinanych pod szyję. Mam już dosyć rozmów z mężczyznami, którzy gapią się na mój biust, zamiast patrzeć mi w oczy.

- Dlaczego Candover zrobił rzecz tak niezwykłą? - Robin był już poważny. - Przewiezienie zwłok twojego ojca do Anglii musiało go kosztować sporo zachodu.

- Tak przypuszczam. - Maggie nawet Robinowi nie opowiadała o swoich zaręczynach z księciem. Decydując się teraz na wyznanie części prawdy, dodała tonem wyjaśnienia: - Przyjaźnił się z moim ojcem. A teraz uważaj - powiedziała szybko, by uprzedzić dalsze pytania - zaraz się dowiesz, jaką to pilną sprawę miał do mnie Candover.

Powtórzyła mu w skrócie opowieść Rafe'a o możliwości spisku w kręgach dyplomatycznych. Kończąc wyjęła dokument, który wręczył jej hrabia Strathmore, i przeczytała go na głos.

- Jeśli Strathmore się nie myli, to sprawa jest cholernie poważna - spokojnie stwierdził Robin. - Już wcześniej zawiązywano podobne sprzysiężenia, ale na ogół tworzyli je ludzie, którzy niewiele znaczyli. Ten spisek wygląda inaczej.

- Wiem - przyznała z zadumą. - Jestem gotowa wymienić nazwiska paru osób, które mogą za nim stać.

- Ja też. W grę wchodzi każdy, kogo nie można oskarżyć bez niepodważalnych dowodów. Nawet ten, co do którego mamy ab­solutną pewność.

- Kiedy sprawdzimy naszych informatorów, ta lista może się trochę skrócić.

- Albo wydłużyć. Jedyne, co możemy zrobić, to szybko zabrać się do roboty i mieć nadzieję, że się nam poszczęści. - Zerknął na list.

- Nie stosujesz się do poleceń. Strathmore pisze, żebyś nie kontak­towała się z żadnym członkiem delegacji z wyjątkiem Castlereagha i Wellingtona. A jeśli to ja jestem tym słabym ogniwem?

- Bzdury - odparła. - Jemu chodzi o rzeczywistą delegację, a nie o ciebie. Współpracujesz ze Strathmore'em dłużej niż ja.

Robin wstał i potrząsnął głową z udawanym smutkiem.

- Widzę, że wszystkie moje nauki poszły w las. Ile razy ci powtarzałem, że nie należy nikomu ufać, nawet mnie?

- Jeśli nie mogę ufać tobie, to komu? Pocałował ją lekko w policzek.

- Sobie, rzecz jasna. Wyjdę pierwszy. Mam przyjść do ciebie jutrzejszej nocy? Omówimy zdobyte informacje.

Kiwnęła głową i patrzyła, jak jego twarz przybiera głupkowaty wyraz młodego dandysa. Przekleństwem każdej delegacji dyplomaty­cznej byli młodsi oficerowie, którzy mieli więcej koneksji niż rozumu, i Robin wyglądał jak jeden z nich: nieporadny i zbyt przystojny, by mieć choć trochę oleju w głowie. W rzeczywistości jego umysł był giętki i przenikliwy niczym damasceńska stal. To on nauczył Maggie, jak zbierać i analizować informacje, jak zacierać ślady i jak się zachowywać, by nie ściągać na siebie podejrzeń.

Ale co do jednego się mylił, pomyślała szykując się do powrotu na salę balową. W tej chwili wcale nie była pewna, czy może ufać sobie. Nie miała już pełnej kontroli nad swoim życiem i wcale jej się to nie podobało.

Na dole zabawa kipiała dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Rafe z niej wyszedł. Wciąż zbyt wiele kostiumów, zapachów i języków walczyło o to, by je zauważyć. Skrzywił się lekko i zaczął torować sobie drogę do wyjścia.

W tłoku niespodziewanie stanął twarzą w twarz z Oliverem Northwoodem. Doznał takiego wstrząsu, że z trudem nad sobą zapanował. Tylko tego mu brakowało!

Napotkany mężczyzna nie podzielał jego odczuć.

- Candover! - rzekł jowialnym tonem. - Miło cię widzieć. Nie miałem pojęcia, że jesteś w Paryżu, ale przecież zjechało tu pół Anglii. Zbyt długo nas więziono na naszej wyspie.

Zaśmiał się radośnie z własnego dowcipu i zaproponował swoje towarzystwo, co Rafe przyjął bez entuzjazmu.

Northwood był krzepkim blondynem średniego wzrostu, młodszym synem lorda Northwooda i niemalże karykaturą ziemianina. Kiedy po studiach Rafe przyjechał do Londynu, przez pierwszy rok obracał się w tych samych kręgach. Choć nie byli ze sobą zaprzyjaźnieni, łączyły ich koleżeńskie stosunki do czasu, póki Northwood nie odegrał bardzo niemiłej roli w zerwaniu zaręczyn księcia. Rafe wiedział, że nie powinien go za to winić, ale też stawał na głowie, by więcej się z nim nie spotkać. Niestety, teraz nie mógł go zignorować.

- Dobry wieczór, Northwood - powiedział z wymuszonym spoko­jem. - Od dawna jesteś w Paryżu?

- Od lipca. Przyjechałem jako członek brytyjskiej delegacji. Mój ojciec sądzi, że powinienem nabrać trochę doświadczenia w służbie dyplomatycznej. - Northwood potrząsnął ze smutkiem głową. - Chce, żebym się ustatkował i zasiadał w parlamencie, no wiesz, żebym stał się pożyteczny.

Paryskie kręgi dyplomatyczne nie były zbyt szerokie, a to oznacza­ło, że często będą się ze sobą spotykać. Rafe postanowił być uprzejmy.

- Przyjechałeś z żoną?

Nie był przygotowany na groźne błyski, jakie pojawiły się w oczach Northwooda, kiedy spojrzał w głąb sali.

- Och tak, Cynthia też tu jest. Taka towarzyska kobieta jak ona nie przepuściłaby okazji... nawiązania tylu nowych znajomości.

Podążając za wzrokiem Northwooda, Rafe zobaczył Cynthię, stała na końcu sali balowej, pogrążona w rozmowie z ciemnowłosym, przystojnym brytyjskim oficerem piechoty. Byli sobą tak bardzo zaabsorbowani, jakby poza nimi na sali nie było nikogo.

Wiedząc, że lepiej powstrzymać się od komentarzy, Rafe przeniósł wzrok na Olivera.

- Jak przebiegają rozmowy? - Jeśli ma szukać spiskowców, równie dobrze może zacząć od Northwooda.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Trudno powiedzieć. Wiesz, Castlereagh trzyma wszystko w ta­jemnicy, a nam, podrzędnym figurom, pozwala jedynie przepisywać dokumenty. Ale na pewno słyszałeś, że najważniejszy problem, czyli co zrobić z Napoleonem, został rozwiązany. Zastanawiali się, czy nie zesłać go do Szkocji, lecz uznali, że to za blisko Europy.

- Święta Helena jest chyba wystarczająco daleko, by nie dopuścić do kolejnej wojny. Jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że dla wszystkich byłoby prościej, gdyby to marszałek Blucher pojmał Napoleona. Zastrzeliłby go na miejscu, jak zapowiadał.

Northwood roześmiał się.

- Z pewnością tak byłoby prościej, ale cesarz poddał się Brytyjczykom. A my ugrzęźliśmy tu, żeby chronić jego tyłek.

- Bezczelność i spryt tego człowieka są godne podziwu - zgodził się Rafe. - Po tym, jak nazwał Brytanię najsilniejszym i najbardziej wielkodusznym przeciwnikiem Francji, nie ma mowy, żeby książę regent rzucił go na pożarcie wilkom. I nie ma znaczenia, że większość. Brytyjczyków chętnie widziałaby Bonapartego w piekle.

- Ale zamiast smażyć się w piekle, przeniósł się na wyspę, która podobno ma najlepszy klimat w Europie. I to na nasz koszt. Co prawda, gdyby został na Elbie, nie byłoby mnie teraz w Paryżu.

- Northwood zachichotał znacząco. - Nie ma ani krzty przesady w tym, co mówią o paryżankach, prawda, Candover?

Rafe rzucił mu jedno ze swoich najbardziej lodowatych spojrzeń.

- Dopiero przyjechałem i jeszcze nie zdążyłem wyrobić sobie zdania na ten temat.

Nie przejmując się jego ostrym tonem, Northwood powiódł wzrokiem po sali, jakby szukał potwierdzenia swych słów w oczach zebranych dam. W tej właśnie chwili w bocznym wejściu stanęła Maggie. Jej złociste włosy błyszczały nad jaskrawozieloną suknią. Wyglądała prowokacyjnie i dystyngowanie zarazem. Northwood gapił się na nią z rozdziawionymi ustami.

- A niech to, popatrz na tę blondynkę w drzwiach! Musiała być na górze z jakimś diabelnym szczęśliwcem. Myślisz, że miałbym jakieś szanse na schadzkę?

Rafe dopiero po chwili zorientował się, że Northwood mówi o Maggie. Nigdy nie nazywał jej blondynką, bo to określenie kojarzyło mu się z bladymi, anemicznymi pannami. Pełna wigoru Maggie o złotokremowej cerze zupełnie nie pasowała do tego obrazu. Kiedy uświadomił sobie, kogo Northwood ma na myśli, ogarnęła go nieprzeparta ochota zgaszenia pięściami głupiego uśmieszku na jego twarzy.

Wstrzymał oddech, dopóki się nie opanował, i odrzekł:

- Wątpię. Spotkałem kiedyś tę damę i odniosłem wrażenie, że jest bardzo wybredna.

Northwood był tak gruboskórny, że i tę zniewagę puścił mimo uszu.

- Opowiedz mi o niej. - Zmarszczył brwi, gdy Maggie zniknęła w grupie austriackich oficerów. - Wiesz, zdaje mi się, że gdzieś już ją widziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć... - Strzelił palcami.

- Mam! Jest podobna do pewnej angielskiej dziewczyny, którą kiedyś znałem. Margaret, nie, Margot jakaśtam.

Rafe poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.

- Chodzi ci o pannę Margot Ashton?

- Tak, właśnie o nią. Sam chciałeś ją zdobyć, prawda? Czy była tak dobra, jak na to wyglądała? - Northwood zaśmiał się ordynarnie, dając do zrozumienia, że wie, jakie stosunki łączyły go z Margot.

Rafe znowu musiał wziąć głęboki oddech. Czy Northwood zawsze był taki wulgarny, czy zmienił się ostatnimi laty?

- Trudno mi powiedzieć - odparł lodowatym tonem. - Ledwo pamiętam pannę Ashton. Czy nie umarła w jakiś rok po swoim debiucie? - Udał, że przygląda się Maggie. - Rzeczywiście, jest pewne podobień­stwo, ale dama, którą tak podziwiasz, to Węgierka, hrabina Magda Janos.

- Co? Węgierka?! Nigdy nie miałem Węgierki. Przedstawisz mnie?

Rafe doszedł do wniosku, że powinien natychmiast wyjść, jeśli nie chce zmasakrować Northwooda.

- Niestety, mam ważne spotkanie, ale na pewno znajdziesz innych wspólnych znajomych. A teraz, wybacz... - Już miał odejść, kiedy ktoś chwycił go za ramię. Zirytowany odwrócił się i spojrzał prosto w brązowe oczy Cynthii Northwood.

- Rafe! - krzyknęła. - Cudownie, że tu jesteś! Zostaniesz w Paryżu jeszcze przez jakiś czas?

Cynthia była młodą atrakcyjną kobietą o ciemnych kręconych włosach i owalnej twarzy z miną niewiniątka. Trzymała go w mocnym uścisku, co uniemożliwiało ucieczkę. Poza tym, kiedyś była jego kochanką, a ponieważ rozstali się jak przyjaciele, więc teraz nie mógł jej zignorować.

- Tak, wynająłem apartament i zamierzam spędzić tu jesień, a może i kawałek zimy. - Delikatnie wyswobodził ramię. - Proszę, miej wzgląd na mojego lokaja. Tak bardzo troszczy się o moje surduty, że dziwię się, iż w ogóle pozwala mi je nosić.

- Wybacz - powiedziała przepraszającym tonem. - To pobyt w Paryżu tak na mnie działa. Tutaj ludzie chętnie demonstrują uczucia. Obawiam się, że to zaraźliwe.

- A więc takie jest twoje usprawiedliwienie? - nieprzyjemnym tonem spytał mąż.

Popatrzyli na siebie z wściekłością. Wiedząc, że absolutnie musi uciec, zanim tych dwoje urządzi publiczną scenę, Rafe bez pożegnania wcisnął się w tłum gości. Tym razem postarał się, by nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Westchnął z ulgą, gdy owiało go ciepłe powietrze nocy. Było jeszcze wcześnie, więc postanowił zwolnić powóz i wrócić do hotelu pieszo. Chętnie zobaczy, co Napoleon zrobił z tym miastem. A poza tym potrzebował czasu, by uporządkować myśli. Tyle się wydarzyło.

Przede wszystkim spotkał Margot - wciąż było mu trudno nazywać ją Maggie. Jej widok wytrącił go z równowagi i przypomniał o sprawach, o których pragnął zapomnieć. Jakby tego było mało, natknął się na Northwoodów. A to już zakrawało na farsę.

Jednak trudno mu było śmiać się z tego farsowego przebiegu wieczoru (który chyba musiał był sprawką diabła), skoro czuł się tak, jakby dostał kopniaka w brzuch. Kiedy szedł w kierunku Tuileries, nie zwracając najmniejszej uwagi na miasto, wydarzenia sprzed trzynastu lat stanęły mu przed oczami z taką wyrazistością, jakby rozegrały się przed tygodniem.

Kochał i bezkrytycznie wielbił Margot Ashton. Z szacunkiem i pokorą patrzył na dziewczynę, która mogła mieć każdego spośród najlepszych londyńskich kawalerów, ale wybrała właśnie jego. Postanowili zachować pełną dyskrecję do czasu ogłoszenia zaręczyn, ale Rafe starał się spędzać z Margot każdą wolną chwilę. Wydawała się tak samo szczęśliwa jak on.

I wtedy, w czerwcu, odbył się ten fatalny w skutkach wieczór kawalerski. Rafe zapamiętał nazwisko każdego uczestnika przyjęcia i każde słowo Olivera Northwooda, który z pijacką szczerością opowiedział wszystkim, jak parę dni temu w ogrodzie podczas balu uwolnił pewną dziewczynę od niechcianego dziewictwa. Rafe słuchał jednym uchem, dopóki Northwood nie wymienił nazwiska dziew­czyny: Margot Ashton.

Większość młodzieńców należała do grona adoratorów Margot i gdy ochłonęli z oszołomienia, jeden z nich kazał Northwoodowi zamilknąć, mówiąc, że dżentelmenowi nie godzi się opowiadać takich rzeczy o młodej damie. Ale wypowiedzianych słów nie dało się już cofnąć.

Nikt z obecnych nie wiedział o zaręczynach Rafe'a, więc gdy wyszedł on parę minut później, nie wzbudziło to niczyjego zdziwienia. To, że był trochę blady, przypisano zbyt dużej ilości wypitego alkoholu.

Rafe uszedł zaledwie parę kroków, kiedy chwyciły go takie mdłości, że zgiął się wpół. Oczyma wyobraźni widział Maggie leżącą pod tym pijanym bydlakiem, patrzył, jak jej pełne usta całują jego wargi, jej długie nogi oplatają...

Stanęło mu to przed oczami z obrzydliwą wyrazistością. Nie miał pojęcia, jak długo trwało, zanim ktoś powiedział:

- Wszystko w porządku, młody człowieku? Wezwę dorożkę.

Nieznany samarytanin pomógł mu wstać, ale Rafe podziękował za dalszą pomoc i ruszył na oślep przed siebie, jakby chciał uciec od obrazów, które podsuwała mu wyobraźnia.

Całą noc włóczył się bez celu po Londynie. Parę razy wystawność jego stroju przyciągała uwagę czatujących w ciemnościach rabusiów, którzy jednak natychmiast umykali na widok stężałej twarzy młodego dżentelmena. Mógł mieć przy sobie mnóstwo pieniędzy, lecz jego zimne szare spojrzenie przyprawiało o dreszcz każdego, kto byłby na tyle głupi, żeby próbować mu je odebrać.

W końcu wczesnym świtem dotarł do domu Margot, która właśnie wybierała się na poranną przejażdżkę. Nie byli umówieni, lecz już się zdarzało, że dołączał do niej bez zapowiedzi.

Ucieszyła się na jego widok; nawet nie spytała, dlaczego wciąż jest w stroju wieczorowym. Gdy przebiegła przez salon, by pocałować go na przywitanie, szmaragdowa woalka zafalowała nad złocisto - brązowymi włosami; jej oczy wydawały się zielone w świetle poranka, a uśmiechnięta twarz promieniowała energią.

Rafe odsunął się gwałtownie; nie mógł znieść jej dotyku. A potem, miotając obelgi wprost w jej złociste włosy, powtórzył to, czego się dowiedział. Krzyczał, że znał jej gwałtowną naturę i tylko idealis­tyczne pragnienie, by zaprowadzić ją jako dziewicę do małżeńskiego łoża, powstrzymało go przed wzięciem tego, co z taką ochotą oddała innemu.

Ilu ich jeszcze miała? Wielu próbowało ją zdobyć; czy tylko on był zbyt głupi, by nie skosztować jej ponętnego ciała? Czy przyjęła jego oświadczyny dlatego, że był księciem? Czy podczas tych porannych przejażdżek mógł jej dosiąść niczym swego ogiera, gdyby tylko odważył się poprosić?

Margot nie próbowała zaprzeczać. Gdyby powiedziała coś na swoją obronę, uchwyciłby się z wdzięcznością najbardziej wykrętnej wymówki. Gdyby zalewała się łzami i błagała o przebaczenie, darowałby jej. Gdyby wyszeptała najmniejsze usprawiedliwienie, zapomniałby o własnej dumie.

Ale ona milczała. Już prawie go nie słuchała, tylko jej zaróżowiona twarz stała się nagle trupio blada. Nie spytała nawet o nazwisko mężczyzny, który rozpowiadał o jej rozpuście - pewnie miała ich tak wielu, że było to bez znaczenia. W końcu powiedziała cicho, że mieli szczęście, iż zawczasu poznali swe prawdziwe charaktery.

Jej słowa zadźwięczały mu w uszach niczym dzwon żałobny. Cały czas rozpaczliwie czepiał się nadziei, że cała ta historia została wyssana z palca. Nagle coś w nim umarło.

Choć nie byli oficjalnie zaręczeni, dał jej klejnot rodzinny - pierś­cień, który nosiła na łańcuszku na szyi. Gdy skończyła mówić, zerwała z piersi złoty łańcuszek - widać nie mogła się doczekać, by znowu być wolna. Potem cisnęła pierścionek na podłogę z taką siłą, że ogromny opal pękł u stóp Rafe'a.

Mamrocząc, że nie chce dłużej trzymać konia na zimnie, wyszła z wysoko podniesioną głową i kamienną twarzą. Nigdy więcej jej nie widział. Po paru dniach wyjechała razem z ojcem do Francji.

Z upływem czasu złość Rafe'a stopniowo ustępowała tęsknocie, Zorientował się, że z nadzieją i bólem czeka na powrót Ashtonów. Po roku udręki pojechał do Francji, zdecydowany odszukać Margot. Jeśli mu się uda, będzie ją błagał, by za niego wyszła.

W Paryżu dowiedział się, że na wszystko jest już za późno. Jedyne, co mógł zrobić, to przywieźć zwłoki ukochanej i jej ojca do Anglii.

Po latach Rafe prawie siebie przekonał, że właściwie miał szczęście. Margot umarła, zanim zdążył się przed nią poniżyć. Myśl, że poślubiłby kobietę; która mogła go sobie owinąć wokół palca, nie była przyjemna.

Młode piękności pojawiały się i odchodziły, i wkrótce zapomniano o ślicznej Margot Ashton, która przez jeden sezon była boginią Londynu. Rafe nauczył się czerpać przyjemność z romansów z do­świadczonymi mężatkami, które lekko traktowały życie i nie robiły scen przy rozstaniu. Nie widział powodu, dla którego miałby utrzymywać kochankę, skoro tak wiele kobiet z jego sfery godziło się na schadzki w zamian za parę komplementów i jakiś drobny prezent.

Szczególną przyjemność sprawiło mu przyprawienie rogów Oliverowi Northwoodowi. Cynthia Browne była piękną, pogodną dziewczyną, córką bogatego ziemianina. Uznano, że młodszy syn lorda - rubaszny blondyn, na swój sposób dość atrakcyjny - będzie dla niej wspaniałą partią. Sęk w tym, że Cynthia nie miała pojęcia, kogo poślubia.

Była już żoną Northwooda, kiedy dowiedziała się, że jej mąż uprawia hazard, pije i oddaje się rozpuście. Rozgoryczona, po­stanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne. Najsmutniejsze było to, że z natury wcale nie była frywolna i gdyby miała kochającego męża, byłaby mu oddaną żoną. Tymczasem nawiązywała coraz to nowe romanse i oddawała się każdemu mężczyźnie, który jej zapragnął.

Rafe był jednym z nich. Cynthia podobała mu się jako kobieta, a poza tym ten romans zaspokoił jego mało chwalebne pragnienie zemsty. Z przyjemnością odegrał się na Northwoodzie, sypiając z jego żoną, mimo że obiekt tej zemsty nigdy się nie dowiedział, iż swą niedyskrecją złamał Rafe'owi życie.

Romans nie trwał długo. Rafe czuł się zakłopotany zachowaniem Cynthii pełnej determinacji w zdobywaniu ciągle nowych kochanków. Z wdziękiem uwolnił się od niewygodnej kochanki, co nie przyszło mu trudno, bo miał w tym dużą wprawę. Od tamtej pory czasami widywał Cynthię na gruncie towarzyskim i z zadowoleniem stwier­dzał, że powoli odzyskuje równowagę i szacunek dla samej siebie.

Ostatnio rozeszły się plotki, że spotyka się z wojskowym - pewnie z tym majorem, z którym rozmawiała na balu. Rafe był ciekaw, czy naprawdę kocha tego mężczyznę, czy jest on tylko jej kolejną bronią w wojnie, jaką prowadzi z mężem.

W każdym razie, jeśli chciała zranić męża, to znalazła właściwą taktykę. Oliver Northwood należał do tych mężczyzn, którzy biegają za spódniczkami, lecz wściekają się, kiedy ich żony korzystają z podobnej swobody. Pewnie skończy się na tym, że któreś z nich zamorduje współmałżonka.

Wchodząc po schodach do hotelu, Rafe przysiągł sobie w duchu, że nie da się wciągnąć w ich wojnę. Pobyt w Paryżu i bez tego zapowiadał się wystarczająco nieprzyjemnie.

4

Następnego ranka, jeszcze zanim zdążyła otworzyć oczy, Maggie przypomniała sobie spotkanie z Rafe'em Whitbourne'em i od razu wpadła w gniew. Co z niego za człowiek! Zazwyczaj podziwiała u ludzi niewzruszony angielski spokój, ale opanowanie Rafe'a doprowadzało ją do furii. Jeśli w młodości był serdeczny i spontaniczny, to niewątpliwie zmienił się z wiekiem.

Wciąż leżała w łóżku, wsłuchując się w odgłosy poranka - skrzy­pienie furmanki, stukot kroków, dochodzące z oddali pianie koguta. Zazwyczaj o tej porze wstawała, piła kawę, zjadała ciepły rogalik i wyjeżdżała na konną przejażdżkę. Tego ranka naciągnęła z jękiem prześcieradło na głowę i ułożywszy się wygodnie na wypchanym pierzem materacu', zaczęła robić w myślach plan dnia. Czekało ją dziś sporo pracy.

Pół godziny później zadzwoniła na swoją pokojówkę Inge, która zaraz przyniosła jej śniadanie. Popijając mocną francuską kawę, Maggie wypisała nazwiska informatorów, z którymi chciała się skontaktować.

Nie zdobywała informacji, uwodząc mężczyzn, jak to wszyscy przypuszczali. Przeciwnie, uznała, iż ta metoda jest męcząca i mało skuteczna. Jej sposób pracy był zupełnie inny i o ile dobrze się orientowała, zupełnie wyjątkowy: stworzyła bodaj pierwszą na świecie kobiecą siatkę szpiegowską.

Jak zauważyła, mężczyźni zachowują daleko idącą ostrożność i dyskrecję w towarzystwie innych mężczyzn, natomiast potrafią być zadziwiająco niefrasobliwi w obecności kobiet. Pokojówki, praczki, prostytutki i inne z pozoru niewiele znaczące kobiety często miały możliwość zdobycia najbardziej poufnych informacji, a Maggie już potrafiła je nakłonić, by jej zaufały.

Znała wiele kobiet, które straciły ojców, mężów, synów i kochan­ków w wojnach z Bonapartem. I wiele z nich chętnie przekazywało informacje, które mogły przyczynić się do osiągnięcia pokoju. Niektóre pragnęły się zemścić, tak jak Maggie; inne były biedne i rozpaczliwie potrzebowały pieniędzy. Razem tworzyły Gwardię Maggie, jak je nazywał Robin.

One wiedziały, że dokumenty wagi państwowej można odtworzyć po złożeniu w całość skrawków papieru wyrzuconych do kosza, że ważne papiery zostawia się czasami w kieszeniach ubrań odesłanych do prania, że zaciszne alkowy sprzyjają chełpliwym męskim zwie­rzeniom. Maggie nieustannie zjednywała sobie kobiety, których umiejętności i kontakty mogłaby potem wykorzystać. Rozmawiała z nimi o ich smutkach i radościach, dawała pieniądze najedzenie dla dzieci, i to nawet wtedy, gdy nie miały żadnej informacji do sprzedania.

Odpłacały się jej bezgraniczną lojalnością. Żadna jej nie zdradziła, a wiele nazywało j ą swoją przyjaciółką.

Po śmierci ojca Maggie mieszkała głównie w Paryżu, udając skromną wdowę, ubraną w szare suknie i czepek. Kiedy rozpoczął się Kongres Wiedeński, powróciła do swego normalnego wyglądu i jako hrabina Janos pojechała do stolicy Austrii, gdzie obracała się w towarzystwie wysoko urodzonych dyplomatów.

Gdy Napoleon uciekł z Elby i podjął próbę odzyskania władzy, natychmiast wróciła na swój posterunek do Paryża, by stamtąd przekazywać informacje do Londynu. A ponieważ po bitwie pod Waterloo większość dyplomatów i kongresowych pasożytów z Wied­nia zebrała się w Paryżu, na nowo wskrzesiła węgierską hrabinę i wynajęła dom odpowiadający jej pozycji. Ale całe to udawanie męczyło j ą coraz bardziej.

Przez te wszystkie lata Robert Anderson służył jej pomocą. To on przesyłał pieniądze, dzięki którym mogła wygodnie żyć i opła­cać swoich informatorów. Także on stworzył jej linie komunikacyj­ne, co nie było proste w czasach, kiedy niemal wszystkie europej­skie porty były zamknięte dla Brytyjczyków. Wiadomości przeka­zywano przez Hiszpanię, Szwecję, Danię, a nawet przez Konstan­tynopol.

Z konieczności Robin wiele podróżował. Maggie domyślała się, że czasem sam, przepływając kanał ze szmuglerami, przewoził do Anglii ważne informacje. Mniej więcej jedną trzecią czasu spędzał z Maggie, choć między kolejnymi wizytami nierzadko upływały miesiące. Jego praca była o wiele bardziej niebezpieczna niż jej, więc zawsze oddychała z ulgą, gdy pojawiał się zdrowy i wesoły.

Prawie przez wszystkie te lata byli kochankami. Nie połączyła ich jednak romantyczna miłość. Nawet na początku, kiedy ona rozpacz­liwie potrzebowała jego życzliwości, wiedziała, że ma dla niego jedynie przyjaźń i wdzięczność. Mimo to została z nim, ciesząc się, że są sobie tacy bliscy i że w swych ramionach znajdują fizyczne zaspokojenie. Robin był jej najlepszym przyjacielem, człowiekiem, któremu ufała jak nikomu na świecie, bratem, którego nigdy nie miała.

Pewnego dnia, trzy lata temu, obudziła się z wewnętrznym przekonaniem, że przyjaźń nie wystarcza, by dzielić z kimś łoże. Tak wiele zawdzięczała Robinowi i tak bardzo jej na nim zależało, że powiedzenie mu o tym przyszło jej z ogromnym trudem.

Jednak on zawsze był najdelikatniejszym kochankiem pod słońcem i ułatwił jej to zadanie. Gdy oznajmiła mu swoją decyzję, zastanawiał się przez chwilę. Potem powiedział cicho, że nie chce, rzecz jasna, by robiła coś, na co nie ma ochoty.

Wciąż byli przyjaciółmi, nadal razem pracowali, a gdy Robin przyjeżdżał do Paryża, mieszkał u niej tak jak przedtem. Jedyna różnica polegała na tym, że miał oddzielny pokój.

Fakt, że Robin bez sprzeciwu zaakceptował zmianę w ich związku, świadczył o tym, że on także widział w niej raczej przyjaciółkę niż swoją życiową partnerkę. Choć wkrótce po tym, jak uratował jej życie, poprosił ją o rękę, wiedziała, że jej odmowę przyjmie z ulgą.

Nigdy nie wątpiła, że postąpiła słusznie, ale od tamtego czasu jej łóżko było zimne i puste. Pewnie dlatego Rafe wydał jej się tak diabelnie atrakcyjny... Na to wspomnienie szybko zaczęła myśleć o czymś innym.

Niedawno Robin przyjął kolejną tajną misję i zaczął pracować jako urzędnik w ambasadzie brytyjskiej. Maggie doszła do wniosku, że tylko lord Castlereagh wie, że ma do czynienia ze szpiegiem, natomiast reszta misji uważa go pewnie za miłego gadułę o miernych zdolnościach.

Cieszyła się, że jest w pobliżu, nie tylko dlatego, że lubiła jego towarzystwo. Jeżeli negocjacje pokojowe zostaną zagrożone, przyda­dzą się jego nadzwyczajne talenty.

Ustaliwszy plan działania, Maggie włożyła skromny kostium i udając wdowę poszła odwiedzić swe najlepsze informatorki. Jeśli kobiety będą wiedziały, czego mają szukać, to może szybko uzupełnią konkretami dosyć mglistą wiedzę Maggie. A jeśli będzie miała szczęście, to jej przyjaciółka, Helene Sorel, przyjedzie wkrótce do Paryża i pomoże jej w pracy.

Przy kolacji, która składała się z gotowanej wołowiny, bagietki i wina, Maggie i Robin przekazali sobie informacje, jakie zdobyli w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

- A zatem, jesteśmy zgodni? - Maggie rozlała do kieliszków resztę wina.

- Tak, najprawdopodobniej któryś z tych trzech mężczyzn jest organizatorem spisku, choć trzeba będzie śledzić jeszcze kilku innych. - Robin ze znużeniem przeczesał palcami jasne włosy. - Ale i tak może się zdarzyć, że nie będziemy mieli właściwego człowieka.

- Cóż, nic lepszego nie możemy zrobić. Zastanawiałam się, czy nie ostrzec ludzi z otoczenia najważniejszych osobistości, ale wciąż słyszy się o tylu spiskach, że każdy już i tak jest ostrożny.

- To prawda. - Robin przyjrzał się jej twarzy. Miała cienie pod szarozielonymi oczami, jakby źle spała. - Mam pewien pomysł, który ci się nie spodoba.

Maggie skrzywiła się.

- Nie przejmuj się, nie podoba mi się większość twoich wspaniałych pomysłów.

Nie chcąc się z nią dalej drażnić, powiedział:

- Uważam, że ty i Candover powinniście udawać parę kochan­ków.

- Co? - Tak gwałtownie odstawiła kieliszek, że kilka kropel wyprysnęło na obrus. - Dlaczego, u diabła, miałabym robić coś tak głupiego?

- Posłuchaj mnie, Maggie. Naszymi podejrzanymi są wyżsi urzęd­nicy państwowi, którzy dzielą swój czas między prowadzenie nego­cjacji pokojowych i uczestniczenie w balach. Najszybciej ich poznasz, jeśli będziesz chodziła w te same miejsca, co oni.

- A ty nie możesz?

- Nie jestem wystarczająco ważną figurą. Nikt nie zaprosi niższego urzędnika na ekskluzywne przyjęcie.

- Dlaczego nie mogę chodzić sama?

- Maggie, bądź rozsądna - przekonywał cierpliwie Robin. - Już i tak źle się stało, że zjawiłaś się sama na balu zorganizowanym przez Austriaków. Jeśli zrobisz to jeszcze raz, wszyscy dojdą do wniosku, że szukasz kochanka. Przez cały czas będziesz musiała opierać się mężczyznom, którzy interesują się tobą z całkiem niepolitycznych względów.

- Mam duże doświadczenie w radzeniu sobie z takimi typami! Nie zwracając uwagi na jej protesty, mówił dalej.

- Candover jest idealnym partnerem. Ma wystarczająco wysoką pozycję, by wszędzie go zapraszano, a zarazem nie jest urzędnikiem państwowym. No i oczywiście przyjaźni się ze Strathmore'em, i przyjechał tu po to, by pomóc nam wykryć ten spisek. Jeśli będziecie pokazywali się razem, to możesz iść wszędzie, rozmawiać z każdym i nie wzbudzać niczyich podejrzeń.

- Robin, naprawdę myślisz, że to konieczne? - spytała po chwili.

- Najlepszą bronią, jaką posiadamy, jest twoja intuicja. - Pod­chwyciwszy jej spojrzenie, spróbował przeforsować własny pogląd. - Nie raz czułaś, że coś jest nie w porządku z osobami, których nie było powodu podejrzewać, pamiętasz? I okazywało się, że miałaś rację. Z braku niezbitych dowodów musimy wykorzystać wszystkie nasze atuty, w tym twój szósty zmysł. A to oznacza, że powinnaś dobrze poznać naszych podejrzanych i wyrobić sobie opinię na ich temat. Ale nic nie zdziałasz, dopóki się do nich nie zbliżysz.

- Masz rację - odparła niechętnie. - Gdybym dobrze ich znała, nie znaleźliby się na naszej liście, bo doskonale bym wiedziała, czy są winni, czy nie. Nie jestem tylko pewna, czy potrafię wpatrywać się w Candovera cielęcym wzrokiem. Najchętniej rzuciłabym kieliszkiem wina w tę jego arogancką twarz.

Robin, widząc, że dopiął swego, odprężył się.

- Jestem pewien, że tak doskonała aktorka nie będzie miała problemu z uwodzeniem księcia. Sądzę też, że większość kobiet zazdrościłaby ci tego zadania. Nie zwracając uwagi na jej gniewne parsknięcie, dodał: - Poza tym, to dochodzenie może być bardzo niebezpieczne, o wiele bardziej od twojej normalnej pracy. Mó­wimy o ludziach, którzy są gotowi na wszystko, a nie mają już wiele czasu. Władcy krajów sojuszniczych nie mogą się doczekać, żeby podpisać traktat pokojowy i wrócić do domu. Wszyscy się rozjadą najpóźniej do końca września, więc jeśli coś ma się wydarzyć, to w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni.

- Więc? - spytała.

- Więc jeśli ktoś cię podejrzewa, możesz stracić życie - odparł ostrym tonem. - Może Candover nie jest zawodowym szpiegiem, ale myślę, że potrafi walczyć. Skoro ja nie mogę być obok ciebie, to będę spokojniejszy wiedząc, że on ci towarzyszy.

- A kiedy to doszedłeś do wniosku, że sama nie potrafię się bronić? - warknęła.

- Maggie - powiedział łagodnym głosem - każdego można zranić, bez względu na to, jaki jest mądry.

Zbladła na tę aluzję. Robert nie miał w zwyczaju przypominać jej o okolicznościach, w jakich się poznali. Chciał się tylko upewnić, że zachowa ostrożność. Wiedział z doświadczenia, że była tak odważna, iż czasem zakrawało to na lekkomyślność. Po chwili uśmiechnęła się do niego z rezygnacją.

- Dobrze, Robin. Jeśli Candover zgodzi się na współpracę, to wkrótce ludzie zaczną o nas plotkować. Będą nas wszędzie widywali i postaramy się sprawiać wrażenie tak sobą oczarowanych, że nikt nie będzie podejrzewał, iż mamy zupełnie co innego w głowach.

- Świetnie. - Wstał. - Pora iść. Muszę się spotkać z kimś, kto nigdy nie chce mi się pokazać w świetle dnia.

Maggie też wstała.

- Czas nas goni, więc złożę wizytę Candoverowi i powiem mu, jaki straszny los go czeka. Ale jeśli się sprzeciwi, ty będziesz go przekonywał.

Robin potrząsnął głową.

- Lepiej, żeby nie wiedział o naszych powiązaniach. Znasz pierwsze przykazanie szpiega.

- Nigdy nikomu nie mów tego, czego nie musi wiedzieć - zacy­towała. - Chyba masz rację. Candover jest amatorem w tej grze. Im mniej wie, tym lepiej.

- Miejmy nadzieję, że jest utalentowanym amatorem. - Pocałował ją lekko na pożegnanie i wyszedł. Maggie z uczuciem niepokoju zamknęła za nim drzwi. To cały on, martwi się o jej bezpieczeństwo, a sam pewnie robi rzeczy stokroć bardziej ryzykowne.

Wzruszyła ramionami i poszła na górę do swojego pokoju. Gdyby tak łatwo się denerwowała, nie byłaby szpiegiem. Lepiej będzie, jeśli się zastanowi, jak znieść obecność Rafaela Whitbourne'a przez tyle czasu.

W zwariowanym na punkcie rozrywki Paryżu teatry były najlep­szym barometrem nastrojów mieszkańców, więc Rafe postanowił spędzić wieczór w jednym z nich.

Wszyscy dyrektorzy teatrów dostali polecenie, by wpuszczać bez biletów pewną liczbę żołnierzy wojsk okupacyjnych. Niestety, to co w zamierzeniu miało być aktem pojednania, dzisiejszego wieczoru doprowadziło do bijatyki między Francuzami i żołnierzami wojsk sojuszniczych. Mimo że nikt nie został ranny, przedstawienie zostało przerwane na co najmniej pół godziny. Jakiś angielski miłośnik teatru wspomniał mimochodem, że takie awantury nie należą do rzadkości.

Rafe w ponurym nastroju wrócił do swojego apartamentu. Wbrew obawom Luciena i Maggie, w głębi duszy nie wierzył, że zmal­tretowane narody Europy mogą znowu chcieć wojny. Incydent w teatrze zachwiał jego pewnością. Miał wrażenie, że burzowe chmury znowu się gromadzą i niebezpieczeństwo kolejnego katakli­zmu jest bardzo realne.

Pochłonięty własnymi myślami wszedł do sypialni. Miał właśnie zadzwonić na lokaja, kiedy z ciemnego kąta pokoju doszedł go spokojny głos.

- Chciałabym zamienić z tobą słowo, zanim udasz się na spoczynek, mój książę.

Głos był łatwy do rozpoznania - miód z odrobiną jadu - więc wiedział, kto jest jego gościem, jeszcze zanim wzrok przyzwyczaił się do migotliwego światła świec. Maggie siedziała na fotelu w nie­dbałej pozie. Miała na sobie ciemne męskie ubranie, jej złociste Włosy zasłaniał dziany beret, a czarny płaszcz leżał przerzucony przez łóżko.

Rafe był ciekaw, jak się tu dostała, lecz nie chciał sprawiać jej przyjemności, zadając to pytanie.

- Udajesz jakąś szekspirowską bohaterkę? Może Violę? Roześmiała się głośno.

- Raczej widziałabym siebie w roli Rosalindy. Zdjął płaszcz i rzucił na sofę.

- Domyślam się, że miałaś ważny powód, by tu przyjść, i że nie mogę oczekiwać od ciebie tego, czego zazwyczaj mężczyźni oczekują od kobiety, którą zastają w swojej sypialni.

- Piorunując go wzrokiem, odrzekła:

- Słusznie się domyśliłeś. Musimy omówić kilka spraw, a ten Sposób wydawał mi się najszybszy i najbardziej dyskretny. - Świetnie. Napijesz się ze mną koniaku? - Kiedy kiwnęła głową, nalał obojgu po kieliszku, po czym usiadł po prawej ręce swego gościa. - Co odkryłaś? Z roztargnieniem obracała kieliszek w dłoni.

- Moje źródła wskazują na trzech głównych kandydatów i kilku pomniejszych. To wybitne osobistości, które zazwyczaj są poza wszelkimi podejrzeniami. Jednak każdy z nich ma motyw i wystar­czająco dużo talentu, by zaplanować spisek.

- Jestem pod wrażeniem twoich umiejętności. - Wypił łyk brandy.

- Kogo podejrzewasz?

- Prusaka, pułkownika Karla von Fehrenbacha i dwóch Francuzów, hrabiego de Varenne i generała Michela Roussaye'a, niekoniecznie w tej kolejności.

- Jakie mieliby motywy?

- Hrabia de Varenne to skrajny rojalista, bliski współpracownik hrabiego d'Artois, brata króla Ludwika. Na pewno wiesz, że d'Artois jest fanatycznym reakcjonistą. Razem ze swoimi przyjaciółmi, którzy są teraz na emigracji, pragnie ostatecznie rozprawić się z ideami rewolucyjnymi i przywrócić w kraju dawne rządy. - Machnęła ręką ze złością. - Oczywiście to niemożliwe, równie dobrze można próbować powstrzymać falę, ale oni nie chcą się z tym pogodzić. Przez ostatnie dwadzieścia lat Varenne krążył po Europie i spotykał się potajemnie z rojalistami. Niektóre z jego planów kwalifikują go na naszą listę.

- Rozumiem. - Połyskujące złotem włosy Maggie wymknęły się spod beretu i opadały kosmykami na twarz, co prowokująco kontra­stowało z surowym męskim strojem. Rafe z trudem koncentrował się na tym, co mówiła. - Jeśli ten spisek jest dziełem ultrarojalistów, to jak myślisz, na czyje życie planują zamach?

- Może przesadzam - powiedziała pośpiesznie - ale wydaje mi się, że Varenne może próbować zabić króla Ludwika, by hrabia d'Artois mógł zasiąść na tronie.

Rafe gwizdnął cicho. To przerażający pomysł, jednak biorąc pod uwagę aktualną chwiejność Francji, wszystko jest możliwe.

- A co z tym drugim Francuzem?

- Roussaye jest bonapartystą. Urodził się jako syn piekarza i szedł przebojem w górę, aż został jednym z najważniejszych francuskich generałów. Jest nieustępliwy, odważny, oddany Napoleonowi i rewo­lucji. Teraz pracuje w zespole Talleyranda i zajmuje się sprawami związanymi z armią francuską.

- Kto mógłby być jego ofiarą? Wzruszyła ramionami.

- Niemal każdy ważny urzędnik po stronie zwycięzców, bo rezultatem takiego zamachu byłby surowszy traktat pokojowy. Gdyby coś się stało czołowym politykom o umiarkowanych poglądach, radykałowie dostaliby porządną nauczkę.

- A w Europie znowu wybuchłaby wojna, za rok, może dwa.: - Rafe zmarszczył brwi. - Wellington byłby najlepszym celem. Jest powszechnie szanowany, a poza tym wszyscy wiedzą, że nie dba o żadne środki ostrożności, bo uważa to za tchórzostwo.

- Jeśli cokolwiek by mu się stało, Brytyjczycy domagaliby się francuskiej krwi tak głośno, jak Prusacy.

- A skoro o Prusakach mowa, co wiesz o pułkowniku von Fehrenbachu?

Maggie dopiła koniak i wstała, by ponownie napełnić ich kieliszki. Rafe patrzył zafascynowany, jak obcisłe spodnie przylegają do jej krągłych bioder i zgrabnych nóg. W przeszłości, kiedy zawsze ubierała się jak dama, nawet nie wiedział, ile tracił.

Margot, nieświadoma jego badawczego spojrzenia, usiadła i wróciła do swej opowieści.

- Von Fehrenbach jest typowym Prusakiem, co oznacza, że nienawidzi Francuzów w zwykły, nieskomplikowany sposób. Kiedyś był adiutantem marszałka Bluchera, a obecnie pełni funkcje attache wojskowego pruskiej delegacji.

- Wszyscy Prusacy czują taką nienawiść do Francuzów?

- Brytyjczykom łatwiej niż innym zachować rezerwę - wyjaśniła. - To Europa ma za sobą koszmary wojen, nic więc dziwnego, że Prusacy, Rosjanie i Austriacy chcą, by Francja im za to zapłaciła. Kto sieje wiatr, zbiera burzę.

Wiedząc, że ma osobiste powody do nienawiści, Rafe spytał:

- Jak, twoim zdaniem, Francja zostanie potraktowana? Maggie podniosła wzrok, jej szare oczy były zimne.

- Gdyby Napoleon stanął przed plutonem egzekucyjnym, sama pociągnęłabym za spust. Ale ktoś musi położyć kres nienawiści, bo inaczej będzie trwała bez końca. Castlereagh i Wellington mają rację: niszcząc dumę i potęgę Francji, stworzy się nowego potwora, który powstanie i znowu zacznie walczyć. Jeśli któremuś z nich coś się stanie... - Wymownie wzruszyła ramionami.

Rafe zrozumiał, o co jej chodzi.

- Tylko oni i car Aleksander stoją między Francją a żądną zemsty Europą. Uważasz, że von Fehrenbach chce zamordować jednego z nich?

- Myślę, że wolałby zgładzić Talleyranda i Fouche - odparła. - Ci Francuzi służyli zarówno rewolucji jak i rojalistom, a teraz prowadzą negocjacje z przedstawicielami czterech sojuszniczych państw. Uczci­wy Prusak musi nimi gardzić za to, że stali się zdrajcami.

- No, dobrze, a teraz powiedz, co możemy zrobić?

Maggie poczuła ucisk w żołądku. To, co wydawało się całkiem rozsądne podczas rozmowy z Robinem, teraz zakrawało na kompletny idiotyzm.

- Zbieramy informacje o naszych podejrzanych, lecz koniecznie musimy poobserwować ich z bliska. Mam talent do rozpoznawania łajdaków, więc może byłabym w stanie wskazać właściwego człowieka, gdybym mogła z każdym z nich porozmawiać. - Ukradkiem wytarła spoconą dłoń w spodnie. - Wiem, że to idiotyczny pomysł, ile mamy udawać parę kochanków. W ten sposób będziemy mogli wmieszać się w tłum dyplomatów podczas spotkań towarzyskich, na których często prowadzi się nieoficjalne negocjacje. Będziesz wszędzie zapraszany i możesz zabierać mnie jako swoją kochankę. Jego ciemne brwi uniosły się w bezbrzeżnym zdumieniu. To brzmi sensownie, ale sądzisz, że zniesiesz moją obecność tyle czasu?

- Zniosę wszystko, co będzie konieczne - powiedziała krótko - bez względu na to, jak obrzydliwe mi się to wyda. Nie poprawił jej humoru, kiedy roześmiał się głośno.

- Wymowna aluzja! Ale potwierdza tylko moje obawy. Myślisz, że powstrzymasz się przed wbiciem pazurów w me niegodne ciało?

Wstała i powiedziała uprzejmym tonem:

- Publicznie będę się zachowywała tak, jak tego można oczekiwać od głupiej, szaleńczo zakochanej kobiety.

- Myślisz, że tylko taka dama może się mną zainteresować? - On także wstał, a w jego szarych oczach czaił się uśmiech. - A jaka będziesz prywatnie?

Maggie wściekła się na siebie za to, że dała mu sposobność zadania takiego pytania. Próbowała prowadzić tę rozmowę tak, jakby oboje byli doświadczonymi szpiegami i nic ich nigdy nie łączyło, ale okazało się, że to niemożliwe. Kiedyś znali się bardzo dobrze i zadali sobie wiele bólu; świadomość tego nie dawała im teraz spokoju.

Pragnęła stąd uciec, bo wiedziała, że Rafe może być niebezpiecz­ny. Nie w sensie fizycznym, choć stał nie dalej niż jard od niej i znacznie ją przewyższał. Sęk w tym, że ten cholerny facet nigdy w życiu nie musiał używać siły. Wystarczyło, że się uśmiechnął tym swoim leniwym, czarującym uśmiechem, dokładnie tak jak teraz...

Nie chcąc się nad tym zastanawiać, rzekła szorstko:

- Nie będzie żadnego „prywatnie”. Łączą nas wyłącznie sprawy służbowe.

- Byłabyś idiotką, gdybyś tak myślała, a w to nie uwierzę - powiedział. - Podoba ci się, czy nie, musisz przyjąć do wiadomości, że to coś jest między nami. - Zrobił krok do przodu i wziął ją w ramiona.

Nawet kiedy się zorientowała, że zamierza ją pocałować, nie mogła się ruszyć. Gdy ich usta się spotkały, ogarnęła ją burza uczuć. Jednocześnie chciała uciec gdzie pieprz rośnie i wtulić się w jego ramiona.

Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że Rafe ma rację. Jeśli chcą przekonać ludzi, że są kochankami, muszą się zachowywać swobodnie. A to nie będzie możliwe, skoro na każde jego dotknięcie reaguje niczym przestraszony zając.

Ta wymówka wystarczyła, by oddać mu pocałunek. Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Choć minęło tyle lat, siła i ciepło jego ciała były boleśnie znajome, tak samo jak dotyk jego języka i delikatny, niepowtarzalny męski zapach. Wtedy jednak ona była niewinna, a on zachowywał się jak czuły, opiekuńczy młodzieniec starający się o jej rękę. Teraz oboje byli doświadczonymi kochankami i natychmiast ogarnęło ich gwałtowne pożądanie.

Z ust Rafe'a wyrwał się cichy jęk, gdy położył dłonie na jej pośladkach i mocno przycisnął do siebie. Pożądał jej co najmniej tak bardzo, jak ona jego. Ta świadomość dała jej poczucie władzy. On zaczął tę miłosną grę, a ona ją zakończy. Ale jeszcze nie teraz... Nie wtedy, kiedy pod jego dotykiem zapominała o chłodzie i samotności.

Westchnęła bezwiednie, kiedy zaczął pieścić jej pierś. Po chwili brodawka stała się twarda i fala gorąca zalała jej ciało. Zaczął rozpinać jej koszulę. Czując, jak bardzo jej piersi pragną dotyku jego dłoni, uzmysłowiła sobie, że albo natychmiast zabroni mu dalszych pieszczot, albo pójdzie z nim do łóżka. Zebrała siły i wywinęła się z jego objęć. Zanim zdążył zareagować, dzieliła ich odległość co najmniej sześciu stóp.

Ruszył za nią z błyskiem pożądania w oczach. Powstrzymała go zdecydowanym ruchem ręki. Swym najbardziej oziębłym tonem powiedziała:

- To bardzo niemiłe, że trzeba udawać zafascynowanie kimś, kto wcale nie wydaje się pociągający, lecz ta sztuczka może nam pomóc w maskaradzie. Jeśli w taki sposób spojrzysz na mnie w miejscu publicznym, nikt się nie domyśli, że nasz romans to czysta farsa.

Rafe stanął jak wryty. Zanim zdążył się opanować, w jego oczach dostrzegła gniew i chyba odrobinę podziwu.

Żadne z tych uczuć nie znalazło odbicia w jego głosie, kiedy odezwał się ze zwykłą obojętnością.

- Jeśli następnym razem tak zareagujesz, pocałuję cię, i ten romans stanie się całkiem prawdziwy.

- Nie przeczę, że jesteś atrakcyjny, ale ja nie ulegam namiętnoś­ciom, więc lepiej pogódź się z przegraną. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Jeśli uważasz, że panowanie nad sobą będzie cię zbyt wiele kosztowało, to proponuję, abyś umawiał się z jakąś pokojówką. Niewątpliwie któraś chętnie cię pocieszy.

- Stać mnie na coś więcej - odparł obojętnym tonem. - I nie martw się, że przestanę nad sobą panować. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która zmieniłaby mnie w oszalałego z pożądania dzikusa.

Uznała, że czas zakończyć wizytę. Wyciągnęła z kieszeni kartkę papieru i podała ją Rafe'owi.

- Masz tu nazwiska i charakterystykę jeszcze siedmiu innych osób, które wydają się podejrzane. Przeczytaj ją i zniszcz, zanim jutro wyjdziesz z hotelu. Nie mówiłam o nich wcześniej, bo nie chciałam zarzucać cię informacjami, lecz jeśli któregoś z nich spotkasz, musisz mu się dokładnie przyjrzeć.

Rafe zerknął na kartkę: Sorbon, Dietrich, Lemercier, Dreyfus, Taine, Sibour i Montcan. Odłożył listę na bok, by później prze­studiować j ą dokładniej.

- Jutro wieczorem - rzekła Maggie - ambasada brytyjska wydaje przyjęcie na cześć delegacji Prus. Będzie na nim von Fehrenbach, więc my też powinniśmy pójść. Mieszkam przy Boulevard des Capucines 17. Możesz przyjechać po mnie około ósmej?

- Przyjadę. Postaram się nie spóźnić. - Jednak nie mógł się oprzeć pokusie, by nie zadać jej pytania, które cały czas chodziło mu po głowie. - A przy okazji, możesz mi powiedzieć, jak twój mąż odnosi się do tego, co robisz?

- Mój kto?

- Hrabia Janos, oczywiście.

Panujące w pokoju napięcie opadło, a w oczach Maggie pojawiły się błyski rozbawienia.

- Och, mój najdroższy Andrei! - Złożyła ręce na sercu i zamrugała ze smutkiem oczami. - Był niezrównany. Tak pięknie wyglądał w mundurze huzara, a jakie miał bary!

- Czy twój niezrównany hrabia jest jeszcze wśród żywych?

- Niestety, stracił swe zacne życie w bitwie pod Lipskiem. A może pod Austerlitz.

- Te bitwy stoczono w odstępie dziewięciu lat. Nie wiedziałaś, co się z nim działo, czy po prostu doszłaś do wniosku, że tak jest ci najwygodniej?

Maggie machnęła beztrosko ręką, wzięła z łóżka płaszcz i zarzuciła go sobie na ramiona.

- No cóż, ludzie mówią, że małżeństwo nie powinno spędzać ze sobą zbyt wiele czasu, bo to mu nie służy.

- Naprawdę? - spytał z sarkazmem. - Mam dziwne wrażenie, że z ciebie taka sama hrabina, jak ze mnie.

Maggie szła w kierunku okna, lecz uśmiechnęła się figlarnie przez ramię.

- Ja przynajmniej mam szansę nią zostać - powiedziała z nonszalancją.

Gdy odsunęła zasłonę, Rafe spytał:

- Czy nie łatwiej byłoby wyjść drzwiami?

- Łatwiej - przyznała - ale muszę dbać o swoją reputację. Dobranoc, książę.

Rafe poczuł lekki powiew, gdy jej ciemna postać znikała za kotarą.

Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Mur oplatały mocne pędy winorośli, więc zejście na dół nie przedstawiało większych trudności dla kogoś tak sprawnego fizycznie jak ona.

Z rozbawieniem pokręcił głową i opuścił zasłonę. Ma do czynienia z czarującą wiedźmą, która chce doprowadzić go do szaleństwa. Ale i on potrafi być niebezpieczny. Wykrzywił usta w uśmiechu. Może ona uważa, że nie ulega namiętnościom, lecz on wcale nie był tego pewien. Tych kilka wspólnych tygodni zapowiadało się bardzo interesująco.

Podczas jazdy przez Paryż Anglik miał przepaskę zawiązaną na oczach i podejrzewał, że powóz krążył ulicami miasta specjalnie po to, żeby go zmylić. Ile razy pomyślał o czekającym go spotkaniu, mimowolnie zaciskał szczęki. Człowiek, który go wezwał, znany był jako Le Serpent - Wąż. Bo też ci nieliczni, którzy wiedzieli o jego istnieniu, bali się go i nienawidzili jak węża. Anglik wiedział, że znajomość z Le Serpentem jest niebezpieczna, jednak wiedział też, że jeśli nie podejmie ryzyka, nie ma co liczyć na nagrodę.

Sfatygowana dorożka zatrzymała się z hukiem. Jak długo krążyli po mieście? Piętnaście minut? Trzydzieści? Trudno ocenić.

Trochę świeżego powietrza wpadło do cuchnącego wnętrza pojazdu, gdy otworzono drzwiczki. Mężczyzna eskortujący Anglika w mil­czeniu chwycił go za ramiona, wyciągnął z powozu i ruszył wąskim chodnikiem, nie przejmując się tym, że jego podopieczny potknął się i omal nie upadł. Weszli do budynku, wspięli się po schodach i weszli w wąski korytarz, w którym rozbrzmiewało echo ich kroków. Szli jeszcze bardzo długo, zanim wstąpili na kolejne schody i wreszcie stanęli. Rozległ się odgłos gałki przekręcanej w drzwiach, po czym Anglik; został wepchnięty do środka. Podniósł rękę, by zdjąć z oczu opaskę lecz znieruchomiał słysząc syczący, wyraźnie zmieniony głos.

- Nie radziłbym tego robić, mon Anglais. Jeśli zobaczy pan moja twarz, będę musiał pana zabić. Byłaby to wielka strata, gdyż mam wobec pana zupełnie inne plany.

Anglik opuścił rękę; wiedział, że nie ma wyboru. Był sam i nic nie widział. Nie mógł nawet zgadnąć, jakiej narodowości' jest jego niebezpieczny pracodawca. Wziąwszy pod uwagę polityczny niepokój, panujący w Paryżu, mógł pochodzić z każdego kraju.

Starając się nadać głosowi stanowcze brzmienie, Anglik rzekł:

- Szkoda mojego czasu na wysłuchiwanie pańskich pogróżek, Le Serpent. Musiał być pan zadowolony z dostarczonych przeze mnie informacji, bo w przeciwnym razie nie dostałbym zapłaty. I zapewne chce ich pan więcej, skoro wezwał mnie pan na spotkanie. Dotychczas nigdy pan tego nie robił.

Rozległ się gardłowy śmiech.

- Owszem, te smakowite kąski, które nam przekazywałeś, były przydatne, ale są niczym w porównaniu z tym, czego teraz od ciebie potrzebuję. Przez kilka następnych tygodni chcę mieć szczegółowe informacje o posunięciach lorda Castlereagha i księcia Wellingtona oraz codzienne raporty z działalności brytyjskiej delegacji.

- Nie mam możności zdobycia takich danych.

- Więc znajdź kogoś, kto potrafi to zrobić, mon Anglais.

W jego głosie zabrzmiała wyraźna groźba. Anglik nie po raz pierwszy pożałował, że w ogóle się w to wplątał. A teraz za późno na żal: Le Serpent wiedział o nim zbyt dużo. Pragnął jak najlepiej wybrnąć z tej sytuacji.

- Żeby więcej wiedzieć, trzeba więcej płacić - rzekł. - Większość personelu w ogóle nie chce mówić, a ci, którzy mówią, są drodzy.

- Otrzymasz zwrot kosztów, o ile to będzie miało uzasadnienie. Nie będę płacił ani za twoje dziwki, ani za hazard.

Kropelki potu pojawiły się pod opaską, kiedy Anglik zaczął się zastanawiać, czy Le Serpent wie, że przywłaszczył sobie część pieniędzy przeznaczonych na opłacenie pomniejszych informatorów.

Niemądrze zrobił, biorąc dla siebie część tej kwoty, lecz gdyby nie zapłacił pilnego długu karcianego, mógłby zostać usunięty z delegacji.

- Tego nie musi się pan obawiać - powiedział w końcu.

- Co za ulga - z wyraźną ironią w głosie odparł Le Serpent. - Proszę przesyłać raporty tą samą drogą, co zawsze. Niech pan pamięta, chcę codziennie otrzymywać dokładne informacje, gdyż sytuacja staje się krytyczna. Jeśli będę musiał ponownie się z panem spotkać, zostanie pan powiadomiony.

Gdy strażnik wyprowadził go z pokoju, Anglik zaczął się gorącz­kowo zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Gdyby znał zamiary Le Serpenta, dysponowałby bardzo cenną informacją, która mogłaby zainteresować wiele osób. Naraziłby się jednak na spore niebezpieczeństwo, gdyby chciał ją komuś sprzedać, nie wiedząc wcześniej, kim jest Wąż. Ale czy kiedykolwiek można było nieźle zarobić bez narażania się na ryzyko?

5

Gdy Inge skończyła ubierać ją na przyjęcie, Maggie z chłodną obojętnością przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Miała na sobie jaskrawą koraloworóżową suknię, w której na pewno zostanie zauważona. Szyję ozdabiały złote łańcuchy, a błyszczące włosy zostały związane w wymyślny węzeł na czubku głowy.

Uznała, że mimo to wygląda zbyt oficjalnie, i wysunęła z koka jeden pukiel. Opadł delikatnie na gołe ramię, jakby zachęcał mężczyzn do zastanowienia się, co by było, gdyby ich usta przebyły tę samą drogę.

Kiwnęła z zadowoleniem głową. Osiągnęła idealną równowagę między damą a kurtyzaną.

Nie było jeszcze ósmej, więc miała trochę czasu na zebranie myśli. Przed rozpoczęciem tej maskarady koniecznie musiała ustalić, co czuje do Rafe'a, ponieważ zorientowała się, że w jego towarzystwie przeżywa istną huśtawkę nastrojów. Raz jest zmęczona, raz zła, raz rozbawiona, a to może być niebezpieczne. Zadanie, jakiego się podjęli, było zbyt ważne, by mogły mu zagrażać sprawy osobiste.

Przede wszystkim nie może mu pozwolić na żadne pocałunki. Nie powinna go prowokować, bo wtedy czuje się zmuszony do udowad­niania swojej męskości.

Zgoda, Rafe okropnie się zachował, kiedy zerwał ich zaręczyny, lecz ona też nie była bez winy. Odpokutował za ten grzech, kiedy przywiózł do Anglii zwłoki jej ojca i Willy'ego. To był dziwny, wspaniałomyślny gest wobec kobiety, którą kiedyś wzgardził. Ale bez względu na pobudki, jakie nim kierowały, wyrównał ich rachunki.

Spróbuje udawać, że poznali się dwa dni wcześniej. Będzie go uważała za atrakcyjnego, zagadkowego nieznajomego, który ma jej pomóc w wykryciu niebezpiecznego spisku. Nic poza tym. Szkoda, że jest taki przystojny, to znacznie komplikuje sytuację. Jest przy­zwyczajony do tego, że dostaje to, co chce, a nie ulega wątpliwości, że chce jej. Częściowo dlatego, że po prostu tu jest, a częściowo dlatego, że nie miał jej wtedy, gdy byli zaręczeni.

Mężczyźni są jak rybacy: nigdy nie zapomną rybki, która wywinęła im się z sieci.

Przez te lata poznała wielu mężczyzn podobnych do Rafe'a. Wiedziała, że jeśli pozostanie wobec niego obojętna, to tylko podsyci jego zainteresowanie, ponieważ jest przyzwyczajony do kobiet, które same rzucają mu się w ramiona. Dlatego najlepsze, co może zrobić, to okazywać mu życzliwość i żałować ze smutkiem, że sprawy zawodowe nie pozwalają jej bardziej się do niego zbliżyć. To powinno wystarczająco schlebić jego miłości własnej.

Z lustra spoglądała na nią czarująca i opanowana dama. Ta maska była skuteczną zbroją w jej potajemnych wojnach. Nie była to już twarz Margot Ashton, córki pułkownika Geralda Ashtona i narzeczo­nej Rafaela Whitbourne'a, choć rysy pozostały te same.

Maggie ogarnęła nagle fala smutku. Co się stało z tamtą porywczą uczciwą aż do bólu dziewczyną, która nie potrafiła zapanować nad złością, kiedy chodziło o najważniejszą sprawę na świecie? To samo, pomyślała smętnie, co ze wszystkimi młodymi i niewinnymi dziew­czętami.

Na szczęście w tym momencie weszła Inge z wiadomością, że książę już przybył. Maggie odwróciła głowę od lustra. Mieszkając tak długo wśród Francuzów, przejęła ich godny pożałowania zwyczaj pogrążania się w smętnych rozmyślaniach. Dzięki Bogu, urodziła się w Anglii i jest pragmatyczką, tak jak jej rodacy.

Książę wyglądał nieprawdopodobnie przystojnie w doskonale skrojonym czarnym surducie, który nosił z taką samą pełną wdzięku nonszalancją, z jaką nosiłby swój najstarszy strój do konnej jazdy. Jeśli nawet ekstrawagancka suknia Maggie zrobiła na nim wrażenie, to wyraził to tylko lekkim uniesieniem ciemnej brwi. Podając jej ramię mruknął:

- Czy to ten sam urwis, który wczoraj w nocy wyszedł przez okno z mojej sypialni?

Maggie odprężyła się na te słowa. Dopóki Rafe będzie się zachowywał przyzwoicie, traktowanie go jak przyjaciela przyjdzie jej bez trudu.

- W twojej sypialni był jakiś urwis, książę? Chłopak czy dziewczyna?

Gdy wzięła go pod ramię, uśmiechnął się nieznacznie.

- Trudno powiedzieć. Niestety, nie miałem okazji sprawdzić tego dokładniej.

Jego czarno - wiśniowy, lśniący powóz był zaprzężony w cztery czarne, idealnie dobrane konie; wszystkie drzwi karety ozdabiał herb Candoveru. Rafe pomógł Maggie wsiąść, usadowił się naprzeciwko i ruszyli w drogę.

- Lepiej mów do mnie Magda - powiedziała, gdy jechali ze stukotem ulicami miasta. - Ostatecznie możesz nazywać mnie Maggie, skoro jesteś Anglikiem, ale nigdy nie używaj imienia Margot. To mogłoby przysporzyć nam kłopotów.

- Zrobię co w mojej mocy. - Uśmiechnął się lekko. - Czy to nie dziwne? Kiedy byłaś Angielką, miałaś francuskie imię. Teraz, kiedy podajesz się za Węgierkę, myślisz o sobie jako o dobrej angielskiej, Maggie.

- Gdyby to były jedyne z moich dziwactw. - Jej słowom towarzy­szyło przesadnie głośne westchnienie.

- Mogę spytać o pozostałe?

- Nie, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć, mój książę - odparła. Nie wiedział, dlaczego Maggie zamiast skakać mu do oczu, śmieje się i żartuje, ale bardzo go to cieszyło.

- Musisz zacząć nazywać mnie Rafe, moja droga, jeśli wszyscy mają uznać, że łączą nas zażyłe stosunki.

- Nie ma obawy. Tak się wczuję w swoją rolę, że nawet ty zapomnisz, kim jestem. - Przechodząc na francuski rzekła: - Powin­niśmy w końcu zacząć rozmawiać w tym języku.

Rafe słuchał z zainteresowaniem.

- Czy tak Węgierka mówi po francusku?

- Właśnie tak! Czyż nie jestem węgierską hrabiną? - odparła z innym już akcentem. - Oczywiście, przykro mi, że tak marnuję swoją piękną, paryską francuszczyznę - znowu zmieniła intonację - ale na angielski akcent tym bardziej nie mogę sobie pozwolić.

Ze zdziwieniem słuchał, jak przeskakuje z jednej intonacji na drugą. Miał pewność, że zarówno jej paryska jak i angielska wersja francuskiego były bez skazy, więc chętnie uwierzył i w jego węgierską odmianę.

- Jak ty, u diabła, to robisz?

- Mam do tego wrodzony talent, taki jak inni do muzyki - wyjaś­niła. - Potrafię mówić z każdym akcentem, który usłyszę. A gdy już zacznę się nim posługiwać, mogę to robić dopóty, dopóki nie przerzucę się świadomie na jakiś inny. W Paryżu muszę się ograniczać do francuskiego z akcentem węgierskim, bo ludzie już się do tego przyzwyczaili.

- To rzeczywiście wielki dar - powiedział z podziwem. - Teraz rozumiem, dlaczego i Prusak, i Włoch, i Francuz przysięgali hrabiemu Strathmore, że jesteś ich rodaczką.

- Naprawdę? - Roześmiała się. - To wada człowieka, który ma ucho do języków. Zbyt chętnie zmienia skórę. A to niedobrze, bo zawsze można spotkać kogoś, kogo się znało w poprzednim wcieleniu.

Stanęli w kolejce powozów przesuwających się przed wejściem do wspaniałej, oświetlonej pochodniami ambasady brytyjskiej.

Wkrótce znaleźli się w tłumie gości i wolno zmierzali do drzwi, w których czekał gospodarz. Książę Wellington kupił ten budynek przed rokiem od księżnej Borghese, sławnej siostry Napoleona.

Maggie uznawszy, że czas zacząć grać swoją rolę, wspięła się na palce i uwodzicielskim tonem zaczęła szeptać Rafe'owi do ucha.

- Sam wielki Canova wykonał tamtą rzeźbę księżnej Borghese. Kiedy jeden z przyjaciół spytał ją jak mogła wytrzymać pozowanie nago, uśmiechnęła się niewinnie i powiedziała, że nie miała z tym problemu, bo w pracowni palił się ogień na kominku.

Zdecydowany odegrać swą rolę tak dobrze jak Maggie, Rafe wsunął rękę pod jej szal i pieszcząc gładką skórę, wymruczał:

- Czy wszystkie opowieści o księżnej są prawdziwe? Zadrżała, co chyba nie było tylko grą z jej strony, po czym głośno zachichotała i zatrzepotała rzęsami.

- Bardzo prawdziwe. Ludzie mówią, że zawojowała tylu mężczyzn, co jej brat, tylko że zrobiła to, jak by tu powiedzieć... o wiele dyskretniej.

Maggie dalej opowiadała gorszące historyjki, a on podziwiał jej błyszczące oczy i pełne, łakome pocałunków usta. Każdy, kto na nich spojrzał, widział parę podnieconych do szaleństwa kochanków, którzy właśnie nawiązali płomienny romans. Rafe zresztą nie musiał się starać, by wyglądać przekonywająco, ponieważ od wczoraj, od czasu tego szalonego, cudownego pocałunku, wszystko się w nim gotowało.

Objął ją w talii i poprowadził do drzwi. Wymieniwszy pozdrowienia z Wellingtonem, państwem Castlereagh i innymi dygnitarzami, przyłączyli się do tłumu rozgadanych gości. Maggie wsunęła mu rękę pod ramię i razem obeszli salę balową.

Znał większość obecnych na przyjęciu brytyjskich arystokratów, a ona chyba wszystkich pozostałych, bo bez przerwy ktoś pozdrawiał i całował drogą hrabinę. Prawie godzinę spędzili na witaniu się z ludźmi i popijaniu szampana.

Rafe z rozbawieniem zauważył, że budzą niemałe zainteresowanie. Mężczyźni patrzyli na niego z wyraźną zazdrością, a kobiety posyłały badawcze spojrzenia Maggie.

Jak ona to robi, że wygląda tak egzotycznie i w niczym nie przypomina Angielki? Wystające kości policzkowe nadawały jej twarzy nieco wschodni wyraz, ale było w niej jeszcze coś, czego Rafe nie umiał nazwać.

Kiedy przycisnęła się do niego w tłoku i poczuł woń jej perfum, przynajmniej częściowo zrozumiał, skąd brała się ta tajemnicza aura. Nie dla Maggie były delikatne kwiatowe zapachy Anglii. Używała ostrej mieszanki, która podsuwała wyobraźni marzenia o jedwabnych szlakach i perskich ogrodach. Zapach był odurzający i tak silnie kojarzył się z Maggie, że sama jej obecność przywodziła na myśl tajemnice Wschodu.

Była tak przekonująca, jak mu obiecała. Sprawiła, że Rafe niemali uwierzył, iż mają ze sobą romans. Jedwabna suknia zdawała się pieścić jej wspaniałe ciało, a on pragnął robić to samo. Kiedy szarozielone, roześmiane oczy napotykały jego wzrok, albo gdy przytulała się do niego, kusiło go, by szepnąć jej do ucha, iż nadeszła pora znaleźć jakieś ustronne miejsce. Zaproponowałby to każdej, kobiecie, która rozpaliłaby w nim taką namiętność. Raz po raz musiał przypominać sobie, że to tylko gra.

Próbując ostudzić swe męskie zapędy, odwrócił wzrok. Zaraz też zorientował się, że w sposobie, w jaki Maggie prowadziła go przez salę, była pewna metoda. Choć często zatrzymywała się, by przed­stawić Rafe'a znajomym, z każdym krokiem zbliżali się do wysokiego mężczyzny w mundurze pruskiego pułkownika.

Stał nieruchomo w milczeniu, oparty plecami o ścianę. Jego włosy były tak jasne, że w świetle świec wydawały się niemal białe. Mógłby uchodzić za przystojnego mężczyznę, gdyby nie wyraz chłodnej niechęci na jego twarzy. Od czasu do czasu skinął komuś głową, lecz nie próbował włączyć się do zabawy.

- Czy to von Fehrenbach? - spytał cicho Rafe.

- Tak. - Odpowiadając zwróciła ku niemu twarz, ich usta prawie się spotkały, więc szybko się odsunęła.

Nie zwrócił uwagi na to nieme ostrzeżenie.

- Znasz go?

- Właściwie nie. Kiedyś zostałam mu przedstawiona, lecz on unika spotkań towarzyskich. Dzisiaj też by nie przyszedł, gdyby nie to, że przyjęcie wydano na cześć marszałka Bluchera.

Kiedy podeszli dostatecznie blisko, Maggie powiedziała wylewnie:

- Pułkownik von Fehrenbach! Jak miło znowu pana widzieć! - Podając mu rękę dodała: - Hrabina Janos. Poznaliśmy się podczas ostatniej inspekcji wojsk rosyjskich, na pewno pan pamięta.

Pułkownik chyba jej sobie nie przypominał, lecz pochylił się uprzejmie nad dłonią Margot. Gdy się wyprostował i lepiej przyjrzał głębokiemu dekoltowi koralowej sukni, twarz nieco mu złagodniała. Rafe'a ucieszył ten ludzki odruch. Ale gdy spojrzał w jasnoniebieskie oczy Fehrenbacha, poczuł, że przenika go chłód. Ten człowiek wyglądał tak, jakby wszedł do piekła i jeszcze nie całkiem stamtąd wrócił.

Maggie przedstawiła pułkownikowi swego towarzysza, po czym spojrzała na stojącego w głębi sali księcia Bluchera.

- Cóż to musi być za zaszczyt, służyć marszałkowi polnemu. Nikt mu nie dorówna.

Von Fehrenbach skinął poważnie głową.

- W rzeczy samej. To najodważniejszy i najbardziej szanowany człowiek na świecie.

- Jaka szkoda, że ludzie nie docenią w pełni roli, jaką odegrał w bitwie pod Waterloo - mówiła Maggie z atencją. - Mimo całego geniuszu Wellingtona, kto wie, co by się stało, gdyby marszałek Blucher nie przybył w odpowiednim momencie!

Rafe zaczął się zastanawiać, czy Maggie aby nie przesadza z entuzjazmem, lecz von Fehrenbach przypatrywał się jej z wyraźną aprobatą.

- Jest pani bardzo spostrzegawcza, hrabino. Wellington nigdy przedtem nie stawiał czoła cesarzowi, i całkiem możliwe, że Napoleon obróciłby klęskę w zwycięstwo.

To już zirytowało Rafe'a, który zawsze miał poczucie dumy narodowej. Przecież Wellington ani razu nie został pobity przez wroga! A bitwę pod Waterloo wygrał, zanim Blucher zdążył dotrzeć z posiłkami. Zachował jednak te uwagi dla siebie i uznał, że rozsądniej będzie milczeć.

Maggie mówiła dalej tonem pełnym podziwu.

- Podobno powiedziano marszałkowi, że nie dotrze do Wellingtona na czas i że w ogóle nie powinien podejmować takiej próby.

- To prawda - z pewnym ożywieniem potwierdził pułkownik.

- Ale marszałek nawet nie chciał słuchać takiego gadania. Mimo że był chory, stanął na czele wojska. Oświadczył, że dał słowo Wellingtonowi i żadna siła nie powstrzyma go przed wymarszem.

- Był pan z nim?

- Miałem ten zaszczyt. Marszałek to prawdziwy żołnierz i przy­wódca, a w dodatku wyjątkowo uczciwy człowiek. - Przebiegł wzrokiem po sali, a w jego oczach pojawiła się pogarda. - Nie to, co ci wstrętni kłamliwi Francuzi.

Maggie lekko poruszyła ręką.

- Na pewno nie wszyscy Francuzi są pozbawieni honoru.

- Nie? Mając króla, który ucieka ze swego kraju i wraca chyłkiem razem z wojskami państw sojuszniczych? Mając zdrajców takich jak Talleyrand, który, im przewodzi? - Z ust pułkownika popłynął potok gniewnych słów. - Francja stanęła za tym Korsykaninem, kiedy wrócił z Elby, zatem zasługuje na karę. Jej ziemie powinny zostać podzielone między inne kraje, jej naród upokorzony, a nazwa wymazana z mapy świata.

Rafe'a zdziwiła zapalczywość von Fehrenbacha. Pułkownik był niebezpiecznym człowiekiem, zdolnym zniszczyć każdego Francuza, który wszedłby mu w drogę.

Maggie powiedziała łagodnym tonem:

- Czy przez te dwa tysiące lat niczego się nie nauczyliśmy? Czy zawsze będziemy szukali zemsty i zapominali o przebaczeniu?

- Jest pani kobietą - odparł pułkownik ze wzruszeniem ramion. - Trudno oczekiwać, żeby kobieta rozumiała takie sprawy.

Rafe uznał, że milczał już wystarczająco długo, i włączył się do rozmowy.

- Choć nie jest mi z tego powodu tak przykro jak pani hrabinie, to zgadzam się z nią, że zemsta do niczego dobrego nie prowadzi. Jeśli upokorzy się zwyciężonego, to uczyni się z niego śmiertelnego wroga. Lepiej uszanować jego godność i pomóc otrząsnąć się z porażki.

Zimne spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na księciu.

- Wy, Anglicy, i ta wasza obsesja na punkcie uczciwości i fair play - powiedział Fehrenbach z pogardą. - To bardzo piękne założenia, jeśli chodzi o boks i inne gry, ale my rozmawiamy o wojnie. To Francuzi nauczyli moich ludzi nienawidzić i niszczyć, i dobrze zapamiętaliśmy tę lekcję. Czy bylibyście tacy szlachetni, gdyby wasze ziemie spalono, a rodziny pomordowano?

Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz takiej udręki, że Rafe dobrze się zastanowił, nim odpowiedział.

- Pragnę wierzyć, że próbowałbym tak się zachować, ale czyby mi się udało - nie wiem.

Napięcie opadło, a von Fehrenbach znowu ukrył swe uczucia pod maską obojętności.

- Cieszę się, że przynajmniej dla pana nie wszystko jest takie proste. Bo wydaje mi się, że większość Brytyjczyków, przebywających teraz w Paryżu, ma gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania.

Można to było uznać za zniewagę, lecz Rafe pominął milczeniem słowa pułkownika. Prawą ręką dotknął pleców Maggie, dając jej znać, że pora stąd odejść.

Ale zanim któreś z nich zdążyło się ruszyć, podeszła do nich kobieta. Była niewysoka, a jej śliczną, pełną słodyczy twarz okalały falujące brązowe włosy. Miała bujne kształty, co sprawiało, że była raczej ponętna niż elegancka, choć niebieska satynowa suknia nie pozostawiała wątpliwości co do dobrego smaku właścicielki.

- Helene, moja droga, świetnie wyglądasz! Tak dawno się nie widziałyśmy - serdecznym tonem rzekła Margot.

Helene obrzuciła pułkownika szybkim spojrzeniem, zanim ucało­wała policzek przyjaciółki.

- Tak się cieszę, że znowu się spotykamy, Magdo. Właśnie wróciłam do Paryża. - W jej głosie było tyle samo słodyczy, co w twarzy.

Maggie przedstawiła ją obu mężczyznom jako madame Sorel. Francuzka podała rękę Rafe'owi, po czym zwróciła się do Prusaka. Znamy się z pułkownikiem von Fehrenbachem.

Pułkownik zachował kamienne oblicze. Głosem, który można opisać tylko jako odpychający, powiedział krótko:

- To prawda.

Czując narastające napięcie, Rafe zaczął się zastanawiać, co może łączyć przyjaciółkę Maggie z pruskim pułkownikiem. Zanim madame Sorel zdążyła się odezwać, von Fehrenbach rzekł:

- Proszę mi wybaczyć. Muszę porozmawiać z marszałkiem Blucherem. Panie, wasza wysokość. - Skinął głową i odszedł.

Patrząc, jak jego wyprężona postać znika w tłumie, Maggie krzyknęła:

- Dobry Boże, Helene, co zrobiłaś temu człowiekowi, że uciekł jak oparzony?

Madame Sorel wzruszyła ramionami, przez co na sukni porobiły się urocze zagięcia.

- Nic. Spotkałam go kilka razy przy różnych okazjach. Zawsze rzuca mi pełne nienawiści spojrzenie, jakbym była samym Napoleonem, po czym odchodzi. Kto wie, co sobie myśli? Poza tym, że nie cierpi Francuzów i wszystkiego, co francuskie.

Maggie patrzyła na przyjaciółkę spod zmrużonych powiek.

- Ale przyznasz, że wytworny z niego mężczyzna.

- To nie mężczyzna, to Prusak - odparła Helene oschłym tonem. Po wygłoszeniu jeszcze paru podobnych uwag, odeszła z czarującym uśmiechem na ustach.

Rafe z męskim uznaniem patrzył, jak kołysze biodrami. Gdy znalazła się poza zasięgiem jego głosu, nie mógł powstrzymać ciekawości.

- O co tu chodzi?

- Nie jestem pewna - z zadumą odparła Maggie - ale mogę się dowiedzieć. Wrócę za parę minut.

Patrząc, jak idzie w kierunku pokoju wypoczynkowego dla pań, Rafe doszedł do wniosku, że choć na madame Sorel warto popatrzeć, to za Maggie powinien się ciągnąć tłum adoratorów.

Te przyjemne rozmyślania przerwał mu godny politowania Oliver Northwood.

- Moje gratulacje, Candover. Nie tracisz czasu. Trzy dni w Paryżu i zdobyłeś hrabinę. - Zachowywał się jowialnie, choć jego krzepka twarz przybrała złośliwy wyraz. - Ale nie sądzę, żeby bogatemu mężczyźnie trudno j ą było zdobyć.

Rafe spiorunował go wzrokiem.

- Wydawało mi się, że nie znasz tej damy.

- Gdy podałeś jej nazwisko, przeprowadziłem małe dochodzenie. Wiadomo o niej tylko tyle, że jest wdową, jest wszędzie przyjmowana i ma kosztowne gusta. - Mrugnął znacząco. - Potrafi nakłonić innych, by płacili za jej przyjemności.

Powinien walnąć Northwooda pięścią w brzuch. Zamiast tego, ku własnemu niezadowoleniu, spytał:

- Czego jeszcze się dowiedziałeś?

- Mówi się, że jest warta każdego wydanego na nią pensa, ale powinieneś wiedzieć to lepiej ode mnie, nieprawdaż?

Wulgarność Northwooda była denerwująca, ale czy nie miał odrobiny racji? W końcu Maggie była szpiegiem, a wiadomo, że mężczyzna jest najbardziej skory do wynurzeń w łóżku. Musiała też sama na siebie zarabiać, a wątpliwe, żeby to, co dostawała od rządu brytyjskiego, starczało na utrzymanie reprezentacyjnego domu i kupowanie kosztownej garderoby. Zachowując się jak każda inna wysoko urodzona kokota, która spodziewa się biżuterii w zamian za wdzięki, mogła doskonale realizować swe ukryte cele.

Dziwne, łatwiej mu uwierzyć, że jest kurtyzaną, niż że zdradziła swój kraj.

Czyż nie wspaniały kochanek z Candovera?

Maggie, siedząca przed jedną z toaletek z lustrem, obróciła się ze zdziwieniem. Młoda kobieta przy sąsiedniej toaletce najwyraźniej mówiła do niej.

- Słucham? - spytała swym najbardziej lodowatym tonem.

- Przepraszam, zachowałam się okropnie niegrzecznie. - W głosie dziewczyny brzmiała szczera skrucha. - Ale widziałam was razem i wydawało mi się, że, cóż... - Skończyła machnięciem ręki. Jej twarz oblała się rumieńcem, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z niestosowności swojej uwagi.

Rozbawiona tą sytuacją Maggie przestała się złościć.

- Czyżby osobiście się pani przekonała o talentach księcia?

Dziewczyna schyliła głowę, potwierdzając przypuszczenia Maggie. Właściwie nie była już dziewczyną, musiała mieć co najmniej dwadzieścia pięć lat, lecz dzięki swej prostolinijności wydawała się młodsza.

- Jestem Cynthia Northwood - powiedziała - Rafe był... bardzo miły, gdy kiedyś, na początku małżeństwa, potrzebowałam ludzkiej życzliwości.

Maggie była zaciekawiona.

- Teraz pani małżeństwo jest lepsze, a pani wciąż potrzebuje czyjeś życzliwości?

- Nie - odparła Cynthia, a w jej dużych brązowych oczach pojawiły się gniewne błyski - teraz małżeństwo nic dla mnie nie znaczy, a życzliwość znalazłam gdzie indziej.

Maggie westchnęła w duchu. To, że ludzie czuli potrzebę zwierza­nia się jej ze swoich najintymniejszych sekretów, było przekleństwem i błogosławieństwem jej życia. Nawet zupełnie obce osoby, jak choćby ta dziewczyna, sądziły, że udzieli im rady albo przynajmniej wysłucha ze zrozumieniem.

Umiejętność nakłaniania ludzi do mówienia była atutem szpiega, ale czy Maggie naprawdę chce słuchać opowieści o miłosnych wyczynach księcia Candoveru i to z ust jego byłej kochanki? Usiłując powstrzymać ją przed dalszymi zwierzeniami, rzekła:

- Jestem Magda, hrabina Janos, ale pewnie pani już wie.

- Och, tak, chyba wszyscy wiedzą. Podziwiam panią od początku balu. Jesteście najpiękniejszą parą na tym przyjęciu. Mam wrażenie, że Rafe świata poza panią nie widzi. Żadnej kobiecie nie okazywał takiego zainteresowania.

Jak można się obrazić za tak szczere słowa uznania? Niemniej jednak Maggie zdobyła się na ostry ton:

- Pani Northwood, czy nie wie pani, jak bardzo niestosowne są takie uwagi?

Cynthia znowu spłonęła rumieńcem.

- Nigdy nie umiem powściągnąć języka! Moja matka umarła, kiedy byłam bardzo mała, a ojciec zawsze mnie zachęcał do mówienia tego, co myślę. I... i mojemu przyjacielowi majorowi Brewerowi też się to podoba. Mówi, że nie jestem afektowana, jak większość kobiet. Naprawdę nie chciałam pani urazić - wyznała otwarcie. - Ale bardzo lubię Rafe'a, a wydawał się taki szczęśliwy u pani boku. Obawiam się, że rzadko bywa szczęśliwy.

Maggie zaintrygowała ta uwaga.

- Przecież Candover - powiedziała - ma wszystko, czego męż­czyzna może pragnąć: dobre pochodzenie, majątek, inteligencję, wyjątkowy wdzięk i urodę. Dlaczego uważa pani, że nie jest szczęśliwy?

- Zawsze wydaje mi się trochę znudzony. Jest wyjątkowo uprzej­my, ale tak naprawdę mało go obchodzi to, co robi. Być może - dodała ze smutkiem - tylko przy mnie był taki. Wiem, że nigdy mnie nie uważał za interesującą, nie dorównywałam mu inteligencją. Związał się ze mną tylko dlatego, że nie miał nic lepszego do roboty.

Maggie słuchała wyznań Cynthii z rosnącym zafascynowaniem i pewnym szacunkiem. Ta dziewczyna była o wiele bardziej inte­resująca, niż jej się wydawało.

- Pani Northwood, naprawdę nie powinna pani opowiadać takich meczy nieznajomej.

- Nie, nie powinnam. Zachowuję się niewłaściwie, odkąd przy­jechałam do Paryża, i mam zamiar zrobić jeszcze wiele złego, zanim wejdę na drogę cnoty. - Unosząc podbródek, dodała: - Hra­bino Janos, proszę mi wybaczyć, jeśli wprawiłam panią w za­kłopotanie. Mam nadzieję, że uwierzy pani, iż życzę wam obojgu jak najlepiej. Wszystkim dobrze życzę, z wyjątkiem mojego męża.

Po czym wyszła, i to z pewną godnością.

Maggie potrząsnęła głową. Co za dziwna rozmowa! Jeśli kiedykol­wiek widziała młodą kobietę, której groziły poważne kłopoty, to była nią Cynthia Northwood.

6

Rafe potrafił dać ostrą odprawę nawet komuś tak gruboskórnemu jak Oliver Northwood, lecz na razie nie chciał tego robić. Czekał na powrót Maggie. Northwood najwyraźniej miał nadzieję, że zostanie przedstawiony hrabinie Janos, a Rafe odczuwał perwersyjne pragnienie, by zobaczyć, jak Maggie zareaguje na widok swego pierwszego kochanka. Oczywiście zakładając, że Northwood był pierwszy.

Górując nad innymi wzrostem, Rafe widział, jak Maggie toruje sobie drogę przez wirujący tłum. Zatrzymywała się czasem, by powitać znajomych. W jej zachowaniu nie było nic szczególnego, dopóki nie przystanęła na środku sali, by porozmawiać z jasnowłosym mężczyzną.

Ostatnie dni nauczyły Rafe'a czujności, więc nie uszedł jego uwagi wyraz wielkiego skupienia, jaki pojawił się na jej twarzy.

Jasnowłosy mężczyzna odwrócił się i Rafe ze zdumieniem roz­poznał w nim Roberta Andersona, niewiele znaczącego pracownika brytyjskiej ambasady. To właśnie on przedstawił go tajemniczej agentce. Ale dlaczego Maggie z nim rozmawia, skoro Lucien prosił, żeby nie kontaktowała się z żadnym członkiem delegacji, z wyjątkiem tych najwyżej postawionych?

Robert Anderson... Rafe przyjrzał mu się uważnie. Miał inteligentną twarz i zaskakująco przenikliwe spojrzenie. Zupełnie nie przypominał tego dość żałosnego fircyka, który zaprowadził go do Maggie.

Kobieta właśnie skończyła rozmowę i z uśmiechem zbliżała się do Rafe'a. Potrząsnął głową. Chyba za bardzo przejął się swoją szpiegow­ską misją. Wkrótce będzie wszystkich o wszystko podejrzewał. Nic dziwnego, że Maggie była taka nieprzystępna i podejrzliwa podczas ich pierwszego spotkania. Tyle lat obracała się w świecie fałszu, że musiała zapomnieć, jak wygląda normalne życie. Maggie położyła rękę na jego ramieniu i popatrzyła mu w oczy.

- Jesteś gotowy do wyjścia, mon cher. Tu jest strasznie nudno, obiecuję ci lepszą zabawę w domu.

- Pójdziemy, dokąd tylko będziesz chciała, najdroższa. - Rafe przykrył dłonią jej palce. - Ale najpierw pozwól, że ci przedstawię twojego wielbiciela. To Oliver Northwood z brytyjskiej delegacji. Northwood, hrabina Janos.

Opanowanie Maggie było godne podziwu. Rafe bacznie się jej przyglądał, ale nie zauważył niczego poza lekkim zaciśnięciem ust. Na pewno wiedziała, że Northwood jest w Paryżu i sądząc, że wcześniej czy później wpadną na siebie, przygotowała się na to spotkanie.

A może miała tylu kochanków, że pierwszy już nic dla niej nie znaczył? Tylko kilka z wielu byłych kochanek Rafe'a mogłoby wytrącić go z równowagi. Dlaczego Maggie ma być inna? Właśnie, dlaczego, poza tym, że chciał, żeby była inna? Northwood ukłonił się i powiedział przymilnie: - O - Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać, hrabino. Szczerze panią podziwiam.

Maggie podziękowała obojętnym skinieniem głowy. Wystarczyło jej parę sekund, żeby go rozpoznać. Jako młody hałaśliwy człowiek miał pewien wdzięk, ale spospoliciał przez te lata. A może to grubiańskie zachowanie wycisnęło piętno na jego twarzy. Miał oczy jak dwa ślimaki - zimne, wilgotne i oślizłe. Nie podała mu ręki.

Zapewne to on jest mężem Cynthii Northwood. Biedna dziewczyna. Była zbyt młoda i niewinna, by się zorientować, jakiego człowieka poślubia.

- Na naszej małej wyspie nie rodzą się takie piękności jak pani - powiedział Northwood z wyszukaną grzecznością.

Z grymasu, jaki wykrzywił usta Rafe'a, Maggie wywnioskowała, że rozbawiła go przewrotność tego komplementu.

- Jest pan zbyt surowy dla swoich rodaczek, panie Northwood - odparła ze słodkim uśmiechem. - Właśnie spotkałam jedną z najpiękniejszych angielskich róż. Taka śliczna i taka prostolinijna! - Marszcząc brwi dodała: - Ale czyż nie powiedziała, że nazywa się Northwood, Cynthia Northwood?

Zrobił kwaśną minę.

- Moja żona ma opinię przystojnej kobiety.

- Jest pan zbyt skromny, jeśli o nią chodzi, monsieur. - Uśmie­chając się promiennie mówiła dalej. - Miło mi było pana poznać. Na pewno jeszcze się spotkamy. Teraz niestety musimy już iść. Sprawnie wyprowadziła Rafe'a z przyjęcia. Kiedy siedzieli bezpiecznie w powozie, powiedział z sardonicznym podziwem:

- To pouczające patrzeć, jak pracujesz. Prawisz mężczyźnie komplementy, by go skutecznie zachęcić do mówienia, albo go deprymujesz, by się go równie skutecznie pozbyć.

- Northwood to pospolity typ. Niestety. - Ostrożnie ściągnęła długie rękawiczki. - A propos, jego żona pogratulowała mi wyboru kochanka.

Rafe westchnął w duchu. Choć na ogół cenił szczerość Cynthii, wolałby, żeby tym razem trzymała język za zębami.

- Na pewno nie miała złych intencji. - Miał już dosyć Northwoodów i zaraz zmienił temat. - Co intuicja mówi ci o pułkowniku von Fehrenbachu?

W świetle ulicznej latarni mignęła mu poważna twarz Maggie.

- To chyba oczywiste, dlaczego jest naszym głównym podej­rzanym. A jakie ty odniosłeś wrażenie?

- Z pewnością tak nienawidzi Francuzów, że może być niebez­pieczny, a ze swoim wojskowym przygotowaniem byłby zręcznym i trudnym przeciwnikiem. A jednak - Rafe przerwał zastanawiając się nad odpowiedzią - nie stara się ukryć swoich uczuć. Nie sądzisz, że spiskowiec byłby bardziej ostrożny?

- Może tak, może nie - odparła z zadumą. - Wściekłość zaślepia. Może w ogóle nie obchodzi go, co się stanie po wypełnieniu zadania.

- Myślisz, że to nasz zamachowiec?

Milczenie trwało tak długo, że Rafe zaczął się zastanawiać, czy w ogóle usłyszy odpowiedź. W końcu rzekł zdecydowanym głosem:

- Maggie, dla dobra naszej misji i ułatwienia ci pracy, zgadzam się, żebyś wlokła mnie wszędzie ze sobą niczym futrzaną mufkę, ale gdy jesteśmy sami, nie traktuj mnie jak tępego dzieciaka! Podoba ci się, czy nie, robimy to razem i jeśli będziemy dzielili się przemyś­leniami, mamy o wiele większą szansę na sukces.

- Czy to groźba, książę? - W jej głosie zabrzmiała drwina. - Jeśli postanowię nie wyjawiać ci swoich myśli, będziesz mnie bił, dopóki nie zmienię zdania?

- Mam na ciebie lepszy sposób. - Celowo dał dwuznaczną odpowiedź.

- Jeśli Cynthia Northwood nie bez powodu chwaliła twoje talenty, to pewnie zamierzasz poskromić mój słaby kobiecy umysł pocałunkami - odparła szyderczym tonem.

- Wcale nie. Odwołam się jedynie do twojego poczucia przyzwoitości, pięty Achillesowej każdego Brytyjczyka.

Po chwili milczenia wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Rafe, marnujesz swój talent. Powinieneś być negocjatorem, jak Castlereagh. Dobrze wiesz, jak podejść przeciwnika.

- Nie jesteśmy przeciwnikami - zauważył. - Jesteśmy partnerami.

- Muszę przyznać, że ciągle o tym zapominam. - Przerwała, a po chwili rzekła: - Mimo że von Fehrenbach jest pełen nienawiści, chyba możemy go skreślić z listy podejrzanych. On nie spiskowałby potajemnie; uznałby to za haniebny postępek. Mógłby podejść do Talleyranda i strzelić mu prosto w serce, lecz wątpię, by zniżył się do konspirowania. Pułkownik przypomina zranionego niedźwiedzia, jednak wątpię, żeby był człowiekiem, którego szukamy.

- Opowiedz mi o madame Sorel.

- Helene jest wdową, ma dwie córki. Jej mężem był francuski oficer, który zginął pod Wagram. Odziedziczyła po nim duży majątek, żyje wygodnie i obraca się w najlepszym paryskim towarzystwie. Od lat się przyjaźnimy, ufam jej.

- Domyślasz się, dlaczego von Fehrenbach tak gwałtownie zarea­gował na jej widok?

- Myślę, że z bardzo prostego powodu, który nie ma nic wspólnego z polityką.

Rafe przyjął to wyjaśnienie bez komentarza.

- Jeśli masz rację co do von Fehrenbacha, to naszym czarnym charakterem jest prawdopodobnie któryś z Francuzów.

- Jeśli mam rację. - W głosie Maggie zabrzmiała nuta goryczy. - Zdarzało mi się mylić.

W ciemności można robić rzeczy, które byłyby niedopuszczalne w pełnym świetle. Pod wpływem impulsu Rafe pochylił się i przykrył ręką jej zziębniętą dłoń. Ani nie wiedział, ani nie dbał o to, jakie wspomnienia wywołały w niej ten smutek. Liczyło się tylko to, że dźwigała ciężar zbyt duży nawet na silne męskie barki i że zaczynała się pod nim uginać.

Zacisnęła kurczowo palce, ale był to jedyny przejaw jej zdenerwowania. Rafe rozgrzał jej dłoń i poczuł, że powoli napięcie znika. Przestali ze sobą walczyć i dzielące ich bariery wreszcie opadły. Jechali w milczeniu. Może lepiej by im się pracowało, gdyby mniej ze sobą rozmawiali?

Kiedy podjechali pod jej dom, uwolniła rękę, by naciągnąć szal na ramiona. Uśmiechnęła się krzywo, gdy pomagał jej wysiąść z powozu.

- Czujesz się jak mufka?

Odpowiedział jej uśmiechem.

- Albo jak jakiś inny bezużyteczny przedmiot, który bierze się ze sobą tylko po to, żeby się nim pochwalić. - Odwrócił się i zwolnił powóz.

Maggie rzuciła mu surowe spojrzenie, kiedy wszedł za nią do domu. Zanim zdążyła się odezwać, powiedział:

- Jeśli mamy udawać kochanków, nie mogę zostawić cię na progu i odejść. Poczekam trochę i wrócę pieszo do hotelu. To niedaleko.

- Chyba masz rację - zgodziła się bez entuzjazmu.

Poszli do salonu, gdzie nalała obojgu brandy. Zdjęła pantofle i z podwiniętymi nogami usiadła na kanapie.

- Może powinnam spytać Cynthię Northwood, jak długo musisz zostać, żeby nie ucierpiała twoja reputacja. Skoro nikt nie może cię zobaczyć przed świtem, to może pościelę łóżko w pokoju gościnnym?

Nie dał się wyprowadzić z równowagi.

- Wymknę się tylnymi drzwiami za jakąś godzinę. Przecież oboje zepsulibyśmy sobie opinię, gdybym wyszedł zbyt wcześnie.

Chodząc po pokoju, zobaczył rozstawione na małym stoliku staroświeckie szachy. Figury przypominały średniowieczny dwór królewski. Maleńkie, lakierowane posążki miały około trzech cali wysokości, a każdy był prawdziwym dziełem sztuki.

Rafe podniósł białą królową, śliczną złotowłosą damę na białym rumaku, po czym zerknął na Maggie. Podobieństwo narzucało się samo. Królowa - najsilniejsza na szachownicy.

Odstawiwszy figurkę na miejsce, wziął czarnego króla, stojącego po drugiej stronie pola. Ciemna twarz była arogancka i drapieżna.

Król z mieczem w ręku siedział na koniu, który wspinał się na tylne kopyta. Rafe przez chwilę zastanawiał się, czy nie jest do niego podobny. Król to najważniejsza figura na szachownicy, ale ma bardzo ograniczone możliwości ruchu.

To przypominało grę, którą prowadzili z Maggie - biała królowa Sprawuje nad wszystkim pieczę, a król stoi z boku. Ale oni byli przecież po tej samej stronie.

Przyszła kolej na jasnowłosego białego króla. Wystarczyła odrobina wyobraźni, by w jego nieprzeniknionej twarzy zobaczyć Roberta Andersona. Jeśli był to jakiś znak, to niezbyt dobry. Rafe odstawił białego króla.

- Zagramy partię szachów? Na przyjęciu powiedziałaś, że w domu czeka nas lepsza rozrywka.

Maggie wstała z wdziękiem i podeszła do szachownicy.

- Jeśli masz ochotę. Zobaczysz, że zrobiłam postępy. Kto gra białymi? Rzucamy monetę?

Białe mają przewagę, bo do nich należy pierwszy ruch. Rafe ponownie wziął do ręki białą królową, spojrzał na jej dumną twarz, po czym wręczył figurkę Maggie.

- Ona może być tylko twoja.

Usiedli i rozpoczęli partię. Przed laty Maggie grała szalenie ryzykownie, co czasami dawało jej zwycięstwo, lecz częściej prowa­dziło do przegranej z bardziej rozważnym Rafe'em. Teraz byli sobie równi. Maggie wciąż grała odważnie, ale większą wagę przywiązy­wała do strategii.

Przez następną godzinę w pokoju panowała cisza, od czasu do czasu przerywana głośnym aplauzem dla posunięcia przeciwnika. Gdy zegar wybił jedenastą, Maggie ze zdziwieniem podniosła głowę.

- Wiem, że dobra gospodyni nie powinna tego robić, ale muszę cię pożegnać. Skończymy tę partię innym razem. Wątpię, by ktoś obserwował dom, ale na wszelki wypadek pokażę ci tylne wyjście. Wyjdziesz niepostrzeżenie.

Rafe podążał za nią długimi korytarzami i z podziwem oglądał dom. Choć nie był szczególnie duży, wydawał się przestronny i bardzo starannie urządzony - prawdziwa rezydencja wielkiej damy. Miał rację sądząc, że takiego domu nie można utrzymać z zarobków szpiega. Niezadowolony zaczął się zastanawiać, ilu kochanków płaciło za tę posiadłość.

Maggie doszła do drzwi i odwróciła się do Rafe'a. Stali blisko siebie. Zdziwił się widząc, jaka jest niska bez swych pantofelków na obcasie. Czubkiem głowy ledwo sięgała jego podbródka. Wydała mu się młoda, krucha i szalenie ponętna.

Niegdyś Margot Ashton też tak na niego patrzyła. Rafe stracił na chwilę poczucie rzeczywistości, a przeszłość i teraźniejszość zlały się w jedno. Pożądał jej z namiętną intensywnością dwudziestolatka. Pragnął wtulić twarz w plątaninę złotych włosów, odkryć tajemnice niesfornego umysłu i bujnego ciała.

Przeżył chwilę bolesnego zakłopotania, a jego jedynym ratunkiem była świadomość, że Maggie nie ma pojęcia, co się z nim dzieje. Choć drżał na całym ciele, powstrzymał się, żeby nie wziąć jej w ramiona. Powinien poczekać. Kiedyś go pożądała, z czasem znowu zacznie go pragnąć. Jeśli będzie działał zbyt szybko, wszystko popsuje.

Uprzejmie powiedział jej dobranoc i miał nadzieję, że to, co zobaczył w zielonych oczach, było błyskiem rozczarowania. Szybko zszedł po schodach, minął dziedziniec, przy którym znajdowała się stajnia, i skręcił w wąską, opustoszałą uliczkę. Zastanawiał się, czy nie pójść do Palais Royal, żeby zagrać w karty, albo czy nie poszukać sobie kobiety, lecz po krótkim namyśle odrzucił ten pomysł. Wolno ruszył w stronę swego hotelu na placu Vendóme.

Nie mógł przestać myśleć o Maggie. Przecież nawet kiedy miała osiemnaście lat, była niewinna tylko w jego wyobraźni, więc teraz nie powinien się dziwić, że dołączyła do grona kobiet, które obsypują mężczyzn względami w zamian za kosztowne prezenty. Kobiety często tak robiły, jeśli miały urodę większą niż majątek. Nie sądził, żeby można ją było nazwać kurtyzaną; ona jedynie znalazła prak­tyczny sposób na połączenie interesu z przyjemnością.

Pewnie dobierała sobie bogatych, wpływowych kochanków, którzy byli źródłem cennych informacji. Będąc w łóżku z kobietą taką, jak Maggie, mężczyzna powie wszystko i ani się tym przejmie, ani będzie o tym pamiętał.

Doszedł do placu Vendóme, który o tej porze był prawie opus­toszały. Na jego środku stał wysoki słup, wzniesiony przez Napoleona dla upamiętnienia bitwy pod Austerlitz. Gigantyczną kolumnę odlano z tysiąca dwustu zdobytych tam armat. Nic dziwnego, że Prusacy chcieli rozebrać ten pomnik.

Skrzywił się. Jak ma się zajmować polityką, kiedy nabił sobie głowę lubieżnymi myślami? Musi pogodzić się z faktem, że gorąco pragnie, by Maggie została jego kochanką. To prawda, sypiał z kobietami, które uchodziły za większe piękności, lecz dla niego żadna nie była tak pociągająca.

Wbrew temu, co mówiła, nie był jej obojętny i miał wrażenie, że dzisiejszego wieczoru odnosiła się do niego z mniejszą wrogością niż poprzednio. Najwyższa pora, by zapomnieli o przeszłości, przestali się wzajemnie obwiniać i zaczęli cieszyć się sobą.

Zamiast z nią walczyć, zaproponuje jej korzystny układ. Pewnie nie chciała dawać w prezencie tego, co zazwyczaj było źródłem jej dochodów - dlatego trzymała go na dystans.

Cóż, był rozsądnym człowiekiem i rozumiał, że Maggie musi utrzymywać się sama. Choć jeszcze nigdy nie płacił żadnej kochance, tym razem chętnie zrobi wyjątek. Właściwie był gotów wynagradzać ją wyjątkowo szczodrze. Jeśli zgodzi się na stały romans, to może nawet zaproponuje jej stałą pensję, by miała poczucie bezpieczeństwa. Tak, musi jak najszybciej załatwić to z Maggie.

Zawrócił i bez wahania ruszył w kierunku Boulevard des Capucines. Zatrzymał się dopiero w wąskiej uliczce za jej domem. Miał nadzieję, że mimo późnej pory dostrzeże coś, co go przekona, że Maggie jeszcze nie śpi, że jest tak samo wzburzona, jak on.

Gdy wpatrywał się w jej okna, zobaczył, że ktoś nadchodzi z przeciwnej strony ulicy. Rafe, nie chcąc być widzianym, ukrył się w ciemnościach.

Ale tajemniczy przechodzień, zamiast go minąć, zatrzymał się i ostrożnie rozejrzał dokoła. Rafe przywarł do ściany, ciesząc się w duchu, że ma na sobie ciemne ubranie.

Nieznajomy, najwyraźniej pewny, że nikt go nie zauważył, wszedł po schodkach prowadzących do domu Maggie i zapukał do drzwi. Otwarły się natychmiast. W środku stała Maggie, dobrze widoczna w świetle trzymanej w ręce lampy. Miała na sobie luźny ciemny szlafrok, a rozpuszczone jasne włosy spływały jej na ramiona - wyglądała zupełnie jak biała królowa. Gość pochylił się, by ją pocałować, po czym wszedł do środka. Tajemniczym przybyszem był Robert Anderson, biały król we własnej osobie. Nic dziwnego, że na przyjęciu rozmawiała z nim z takim zaaferowaniem. Umawiali się na spotkanie.

Rafe był wściekły, choć nie bardzo rozumiał dlaczego. Przecież wiedział, że Maggie ma kochanków, więc czemu tak się zezłościł na widok jednego z nich? Z pewnością nie chodziło o zazdrość. Nie był zazdrosny o kobietę, odkąd... odkąd miał dwadzieścia jeden lat, a Maggie zdradziła go z Northwoodem.

Zaklął głośno. Jego złość nie wynikała z zazdrości, lecz z troski o powodzenie ich misji. Lucien nie pozwolił Maggie kontaktować się z pomniejszymi członkami brytyjskiej delegacji, a mimo to nie zastosowała się do jego poleceń. Ta niebezpieczna, skomplikowana sprawa teraz stała się jeszcze trudniejsza. Rafe spacerował ulicami, rozmyślając o tym, co zobaczył.

Maggie była specjalistką od wywiadu, więc nie pozwoliłaby sobie na nieroztropność. To on był nieostrożny. Do tej pory nie chciał wierzyć, że Maggie mogłaby zdradzić swoją ojczyznę, teraz będzie bardziej sceptyczny.

Jej romans z Andersonem mógł się w ogóle nie łączyć z „ich” sprawą, ale bezpieczniej było założyć najgorsze. Kobiety, podobnie jak mężczyźni, często się mylą co do swoich łóżkowych partnerów. Jeśli Anderson jest zdrajcą, może wykorzystywać Maggie dokładnie w ten sam sposób, w jaki ona wykorzystywała swych licznych kochanków.

Gdy Rafe dotarł do hotelu, miał już obmyśloną strategię działania. Na początek musi zrobić wszystko, by Maggie przestała spotykać się z Andersonem. Ale wystarczająco dobrze znał jej upór i poczucie niezależności, by mieć pewność, że jeśli ją o to poprosi, roześmieje mu się w twarz. Dlatego najpierw to on, Rafe, musi zostać jej kochankiem, A kiedy już ją zdobędzie, wtedy każe jej pozbyć się Andersona i wszystkich innych cholernych facetów, których wodziła na pasku.

Przedtem chciał iść z nią do łóżka, bo budziła w nim pożądanie, Teraz to pragnienie zostało spotęgowane potrzebą zapewnienia sobie jej lojalności. Dla dobra ich misji gotów był użyć każdej dostępnej broni, żeby zdobyć przewagę nad Maggie. Jak to miło, że w tym przypadku będzie mógł połączyć przyjemne z pożytecznym.

Nie wątpił, że w końcu zwycięży. Jak dotąd, zawsze udawało i się zdobyć kobietę, której naprawdę pragnął. Będzie jednak mus działać bardzo ostrożnie, powinien uważać, żeby jej do siebie nie zrazić. Na jakiś czas odłoży propozycję finansową, najpierw spróbuje osłabić jej opór kosztownymi prezentami.

Doszedł także do wniosku, że powinien zdobyć własne źródła informacji. Z tym nie będzie problemu, bogaty i wpływowy książę ma wielu oddanych pracowników. Rafe potrzebował zaledwie paru minut, by przypomnieć sobie dwóch mądrych, dyskretnych i godnych zaufania Francuzów, którzy dla niego pracowali. Zanim udał się na spoczynek, napisał do swojego agenta list, wzywający obu mężczyzn do natychmiastowego przyjazdu do Paryża.

Robin wyglądał na zmęczonego i zmartwionego. Maggie rzadko go takim widziała, więc gdy pocałowała go na powitanie, poprosiła, by zjadł z nią późną kolację. Usiedli przy kuchennym stole i delek­towali się pasztetem, pokrojonym na kawałki gołębiem i innymi frykasami, które przygotowała im kucharka.

Gdy skończyli, odsunął na bok resztki jedzenia.

- Nic tak nie poprawia samopoczucia, jak smaczne jadło. Dowiedziałaś się dzisiaj czegoś ciekawego?

Maggie opisała spotkanie z pułkownikiem von Fehrenbachem, który, jej zdaniem, nie wyglądał na organizatora spisku.

- Teraz twoja kolej, Robin. Co się stało, że jesteś taki zmartwiony?

Niespokojnym gestem przeczesał palcami włosy. Były jaśniejsze od włosów Maggie i w świetle świec wydały się siwe.

- Powiedziano mi, że ktoś przeprowadza dyskretne dochodzenie dla jakiegoś nieustraszonego faceta, który chciałby doprowadzić do upadku „zwycięzcę zwycięzcy świata”.

Maggie zagryzła wargi. Taki przydomek nadali paryżanie księciu Wellingtonowi po jego zwycięstwie pod Waterloo. Było to stosowne przezwisko, ponieważ Bonaparte miał zwyczaj myśleć o sobie jako o Zdobywcy Świata, a Wellington niewątpliwie przytarł mu rogów.

- Więc rzeczywiście chodzi o Wellingtona - powiedziała z przy­gnębieniem. - Nie mogli wybrać lepiej, jeśli chcieli wywołać poruszenie w gnieździe szerszeni. Wiadomo coś o człowieku, który przeprowadza to dochodzenie?

- Tylko tyle, że jest Francuzem, co potwierdzałoby wnioski, do jakich dzisiaj doszłaś. - Robin rozprawił się z ostatnim kawałkiem pasztetu. - Jak ci idzie z Candoverem?

Maggie wzruszyła ramionami i obrysowała palcem kilka kropli wina, które spadły na stół.

- Miałeś rację, on stanowi doskonały parawan dla moich poczynań. Jest spostrzegawczy... zbyt spostrzegawczy, w sprawie Fehrenbacha doszedł do tych samych wniosków, co ja. Ale martwię się... - Głos jej zadrżał.

- O co?

- Na razie ze mną współpracuje, ale dzisiaj na przykład zauważył, że ciągnę go wszędzie jak futrzaną mufkę. - Robin zachichotał, lecz ton Maggie pozostał poważny. - Jeszcze go to bawi. Nie wątpię w jego patriotyzm, ale co zrobi, kiedy coś przestanie mu się podobać?

Oczy Robina zwęziły się.

- Co masz na myśli?

- Tylko to, że on jest przyzwyczajony do wydawania poleceń i robienia dokładnie tego, na co ma ochotę. Jeśli w niewłaściwym momencie zechce postawić na swoim, to może nam przysporzyć poważnych kłopotów.

Robin zmarszczył lekko jasne brwi.

- Wierzę, że mu na to nie pozwolisz.

Maggie odchyliła się na krześle. Poczuła nagle zmęczenie.

- Przeceniasz moje możliwości, mój drogi.

- Wątpię. - Odsunął krzesło i wstał. - Na mnie już pora. Kto będzie twoim następnym celem?

- Chciałabym porozmawiać z hrabią de Varenne. Mieszka poza Paryżem, ale jest stałym gościem na dworze króla i bierze udział w wielu spotkaniach towarzyskich. Wkrótce powinnam lepiej go poznać.

Odprowadziła Robina do tylnego wyjścia. Gdy pocałował ją na do widzenia, objęła go i położyła mu głowę na ramieniu. Nagle zapragnęła, by został z nią na noc. Tęskniła za serdecznością i miłosnym spełnieniem, ale chodziło jej o coś jeszcze. Miała nadzieję, że Robin odwróciłby jej myśli od Rafe'a.

Jednak nic nie powiedziała. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby wykorzystała Robina w taki sposób.

- Kiedy to się skończy, Robin? - spytała tylko ze smutkiem. Wzruszył go żałosny ton w jej głosie. Na chwilę stała się zwykłą, słabą dziewczyną, dziewczyną, którą nie pozwolono jej być przez zbyt wiele lat. Otoczył ją ramionami, tulił do siebie trochę dłużej, niż nakazywał rozsądek.

- Niedługo, moja droga. Wtedy wszyscy będziemy mogli wrócić do domu, do Anglii.

Popatrzyła na niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia.

- Ty też chcesz wrócić do Anglii?

- Może. - Uśmiechnął się złośliwie. - Poczekam, aż mi przejdzie.

Potem wyszedł. Ryglując za nim drzwi, pomyślała, że po raz pierwszy objawił chęć ujrzenia ojczyzny. Nawet on, ze swą niespożytą energią i pogodnym usposobieniem, musi być zmęczony ciągłym oszukiwaniem i życiem w nieustannym napięciu.

W takim razie tych kilka łez, które na skutek wyczerpania popłynęło z jej oczu, było całkiem usprawiedliwionych. W końcu była tylko kobietą.

7

Południe następnego dnia było wyjątkowo upalne i większość eleganckich dam, które przyszły do St. Germain zażyć spaceru, odpoczywała w cieniu drzew. Maggie i Helen, nie niepokojone przez znajomych, szły alejkami, pogrążone w rozmowie. Maggie ucieszyła się, gdy przyjaciółka poprosiła ją o spotkanie, bo miały wiele spraw do omówienia.

Po przywitaniu trochę poplotkowały, jak to zwykle czynią przyja­ciółki, które dawno się nie widziały. Helene właśnie wróciła od matki z Nantes, dokąd zawiozła swoje córki i gdzie spędziła kilka ostatnich tygodni.

Chciała, żeby córki przebywały w bezpiecznym miejscu, ale sama czuła się zobowiązana zrobić wszystko, by pokój został podpisany. Dopóki nie ustalono warunków traktatu, zdobywanie informacji było sprawą najwyższej wagi, a ona jak nikt potrafiła zbierać plotki. Wiedziała, że jej informacje były przekazywane Brytyjczykom, lecz tak bardzo pragnęła pokoju w swoim kraju, że zdecydowała się robić to, co niektórzy mogliby uznać za zdradę.

Obie panie, ubrane w eleganckie muślinowe suknie, na oko niczym się nie różniły od innych wypoczywających w ogrodzie dam. Ale temat ich rozmowy mógłby zadziwić niejednego przypadkowego słuchacza. Dlatego dopiero, gdy odeszły na tyle daleko, że nikt nie mógł ich słyszeć, Maggie spytała:

- Masz coś interesującego? Z twojego liściku wynikało, że to jakaś pilna sprawa.

- Tak. - Helene zmarszczyła brwi. - Słyszałam, że ktoś knuje spisek na życie lorda Castlereagha. Maggie gwałtownie wciągnęła powietrze.

- Gdzie to słyszałaś?

- Jedna z moich służących ma brata, który pracuje w kasynie gry w Palais Royale. Słyszał, jak dwóch mężczyzn, którym wino uderzyło do głowy, rozmawiało o tym wczoraj w nocy.

- Czy ten brat mógłby zidentyfikować obu mężczyzn? Helene potrząsnęła głową.

- Nie, światło było marne, a on usłyszał tylko fragment rozmowy, kiedy obsługiwał gości przy sąsiednim stoliku. Uważa, że jeden z nich był Francuzem, a drugi obcokrajowcem - Niemcem albo Anglikiem. Francuz spytał, czy wszystko zostało ustalone, a jego rozmówca odpowiedział, że pozbędą się lorda w ciągu dwóch tygodni.

Maggie w milczeniu usiłowała dopasować nową informację do tego, co już wiedziała. Czy chodzi o ten sam spisek, który obecnie rozpracowywała, czy to zupełnie oddzielna sprawa? Czuła się tak, jakby próbowała znaleźć igłę w stogu siana. Gdy weszły między klomby jaskrawych kwiatów, przekazała przyjaciółce wszystkie informacje na temat spisku. Helene spochmurniała słuchając jej opowieści.

- To wygląda bardzo niebezpiecznie. Przy tak dużej ilości sta­cjonujących tu wojsk ze wszystkich krajów, wystarczy iskra, by Francja znów stanęła w ogniu.

- Wiem - ponurym głosem odparła Maggie. - Ale wszystkie inne spiski wykryto. W Bogu nadzieja, że i z tym będzie podobnie. - Zmieniając temat, spytała: - Co wiesz o pułkowniku von Fehrenbachu?

Łagodnie zaokrąglona twarz Helene ukryta była w cieniu koron­kowego parasola, a z jej głosu nie można było się domyślić, co czuje. Mimo że te dwie kobiety się przyjaźniły, każda miała swoje sekrety.

- Niewiele. Spotkaliśmy się parę razy na przyjęciach. On przypo­mina wielu innych pruskich oficerów. Jest rozgniewany i za wszelką cenę chciałby zobaczyć, jak Francja cierpi.

- Wybacz moje wścibstwo, Helene - z wahaniem powiedziała Maggie. - Ale czy coś was łączy?

- Jestem dla niego uosobieniem wszystkiego, czego nienawidzi - bezbarwnym głosem odparła przyjaciółka. - To wszystko.

- Myślisz, że może należeć do tego spisku?

- Nie, to prostolinijny człowiek, on nie cierpi spisków. - Z chłod­nym uśmiechem dodała: - Nie to, co mój poprzedni mąż Etienne, który odważnie szedł naprzód, nie niepokojony żadnymi wątpliwościami, głuchy na głos rozsądku. Masz powód, by podejrzewać pułkownika?

- Właściwie nie. Von Fehrenbach ma taką pozycję, że mógłby być bardzo niebezpieczny, lecz moja ocena pokrywa się z twoją. Mimo wszystko, jeśli będziesz się z nim widziała i zauważysz coś podejrzanego, daj mi znać, dobrze?

- Oczywiście. - Helene wskazała na pustą ławkę pod kasztanem.

- Usiądźmy na chwilę, abyś mogła mi opowiedzieć o tym wspaniałym Angliku, z którym się związałaś.

Maggie poczuła dziwną niechęć do rozmów o Rafie.

- Jest bogaty, nudny i od kilku dni przebywa w Paryżu. Na razie mi się podoba. - Zrzuciła zabłąkany liść z drewnianej ławki, zanim na niej usiadła. - Nie ma nic więcej do opowiadania.

Ciemne oczy Helene patrzyły z powątpiewaniem.

- Jeśli tak uważasz.

Nadeszła pora, by znowu zmienić temat.

- Wiesz coś o Cynthii Northwood? Jej mąż Oliver jest członkiem brytyjskiej delegacji.

Machając swą płaską torebką niczym wachlarzem, żeby choć trochę się ochłodzić, Helene namyślała się przez chwilę.

- Wygląda jak chodząca niewinność - powiedziała. - Ale ma romans z brytyjskim oficerem, majorem Brewerem z gwardii, i wcale się z tym nie kryje. Poznałam jej męża i rozumiem, dlaczego go zdradza, ale nie wiem, czemu tak się z tym afiszuje. Dlaczego o nią pytasz?

- Bez powodu, naprawdę, jeśli nie liczyć tego, że wczoraj powiedziała mi mnóstwo rzeczy, których zazwyczaj nie mówi się nieznajomym. - Maggie zmarszczyła brwi. - Jej zachowania nie można przewidzieć, a ponieważ jest związana z brytyjską delegacją, może być wplątana w coś, czego sama nie rozumie.

- Masz rację. Pani Northwood jest kobietą, która zdradza tajemnice bez zastanowienia. Ale jeśli jest w złych stosunkach z mężem, to pewnie nie ma dostępu do ważnych informacji.

- To prawda, lecz nie wolno nam lekceważyć żadnej ewentualności. Możesz się dowiedzieć, jakich ma znajomych poza tym majorem? - Gdy Helene kiwnęła potakująco głową, Maggie spytała: - Jeszcze jedno, wiesz coś o hrabim de Varenne?

Przyjaciółka wyraźnie się zmartwiła.

- Tak, niestety, nic dobrego. Ten człowiek jest niebezpieczny. Sądzisz, że należy do spisku?

- Być może. Wiesz, gdzie go mogę spotkać?

- Wieczorami często bywa w salonach lady Castlereagh. Bądź z nim ostrożna, moja droga. Powiadają, że podpisuje się krwią.

Mimo popołudniowego upału Maggie przeniknął zimny dreszcz. Wytłumaczyła sobie w duchu, że to tylko reakcja na melodramatyczne określenie Helene.

Jeśli spisek zmierzał do usunięcia Castlereagha i Wellingtona, to Varenne powinien zostać skreślony z listy podejrzanych. Jednak, dla pewności, chciała się z nim spotkać. Rafe zabiera ją dziś do teatru. Potem mogą odwiedzić salon ambasady brytyjskiej w nadziei, że hrabia tam będzie.

Jeśli jednak Varenne nie był zamieszany w spisek, to dlaczego myśl o nim wywołuje w niej poczucie zagrożenia?

Kiedy Rafe przyszedł, by zabrać Maggie do teatru, gospodyni wkroczyła do salonu w błyszczącej srebrnoszarej sukni, której fałdy rzucały niebieskie i zielone cienie. Wyglądała tak ślicznie, że patrzenie na nią sprawiało mu ból. Wolno zaczerpnął powietrza. Niełatwo mu przyjdzie zdobyć się na cierpliwość.

- Wybacz, że kazałam ci czekać, książę. Idziemy? - Jej słodki głos brzmiał przyjaźnie i serdecznie.

Rafe był zaskoczony, że odpowiedział z takim spokojem.

- Wyglądasz wyjątkowo pięknie, moja droga. Będę zazdrosny o każdego mężczyznę w Paryżu.

Machnęła ręką.

- Jestem rozczarowana, książę. Dżentelmen, który słynie z umiejęt­ności schlebiania damom, mógłby się zdobyć na bardziej wyszukany komplement.

- Mówię tylko prawdę, hrabino - odparł, prowadząc ją do drzwi. - Pochlebstwami nic bym nie zdziałał z kobietą tak inteligentną jak ty.

Obdarzyła go złośliwym uśmiechem.

- Przepraszam, że cię nie doceniłam. Najwyraźniej twoje pochlebstwa dotyczą sfery ducha. Kobieta, która jest często komplementowana za urodę, wolałaby usłyszeć trochę kłamstw o swojej inteligencji.

Uśmiechając się szeroko, pomógł jej wsiąść do powozu. Będzie musiał wykorzystać cały swój wdzięk i spryt, jeśli chce ją uwieść. Od lat nie czul się równie ożywiony. Miał dużo pieniędzy i dużo kobiet - jedno i drugie przychodziło mu tak łatwo, że w końcu stało się cholernie nudne. Im dłużej będzie musiał zabiegać o względy Maggie, tym słodsza czeka go nagroda.

Gdy powóz wjechał z turkotem na Boulevard des Capucines, Maggie odezwała się, ale w jej głosie nie było już śladu złośliwości.

- Intryga się wikła. Dostałam wiarygodny meldunek o planowanym zamachu na życie lorda Castlereagha. Ma zginąć w ciągu dwóch tygodni.

- Co ty wygadujesz, u diabła! - Rafe'a natychmiast opuścił namiętny nastrój. Jednak gdy słuchał lakonicznego sprawozdania Maggie, na chwilę zastanowił się, kto mógł być jej informatorem. Czyżby jeszcze jeden bywalec jaskiń gry, z którym spędziła upojne popołudnie? Ale szybko odsunął od siebie tę niską myśl. Sprawa, o której mówiła Maggie, była naprawdę poważna.

- Może wybiorę się do tego klubu dzisiaj wieczorem, kiedy odwiozę cię do domu.

- Myślę, że to niewiele da. Przecież nie będziesz pytał pracowników o nazwiska dwóch mężczyzn, którzy poprzedniego wieczór! rozmawiali o planowanym zamachu.

- To prawda, ale ci ludzie mogą być stałymi klientami knajpy Jeśli rzucę parę krytycznych uwag o Castlereaghu albo Wellingtonie może któryś z nich podejmie rozmowę. - Widząc, że Maggie wciąż milczy, dodał: - Nie brakuje mi przebiegłości.

- Przypuszczam, że nie - odparła, choć ton jej głosu świadczył, że nie do końca jest przekonana. - Zakładam, że wiesz wystarczająco dużo, by iść tam uzbrojony. Niektórzy francuscy oficerowie robią, co mogą, by obrazić cudzoziemca, w nadziei, że wyzwie ich na pojedynek. Jako Anglik będziesz narażony na zaczepki. Najchętniej wszczynają kłótnie z Prusakami, ale ty też będziesz wystarczając. kuszącym obiektem ataku dla jakiegoś walecznego Francuza.

- Jestem wzruszony twoją troską. - Nie schlebiaj sobie, książę - odparła dość opryskliwym tonem. Ja po prostu nie lubię tracić partnera do gry w połowie partii szachów. Nie potrafił powiedzieć, czy w jej głosie zabrzmiała nuta humoru czy sarkazmu. - Jeśli będziesz musiał stanąć do pojedynku - dodała - najlepiej wybierz pistolety. Francuscy oficerowie są w większości doskonałymi szermierzami i rzadko który cudzoziemiec może ich pokonać.

Rafe już miał zapytać, dlaczego Margot uważa go za dobrego strzelca, ale przypomniał sobie pewne popołudnie sprzed lat. Razem strzelali do tarczy w prywatnej galerii pistoletów, należącej do ich przyjaciela. Na pewno zapamiętała, jaki był w tym biegły. Zresztą Margot szło tak samo dobrze jak jemu, strzelała celnie jak mężczyzna. Tej umiejętności, podobnie jak wielu innych męskich zajęć, nauczył ją ojciec, który wychowywał ją jak syna, którego nigdy nie miał. Także dlatego Margot różniła się od wszystkich znanych mu kobiet.

Powóz zatrzymał się przed teatrem. Maggie przyciągnęła uwagę większości gapiów, gdy Rafe pomagał jej wysiąść z karety. Widząc, że jest obiektem zainteresowania, jeszcze bardziej starała się przypo­dobać tłumowi, na prawo i lewo rzucała uwodzicielskie uśmiechy. Nikt, kto na nią patrzył, nie uwierzyłby, że jest bezlitosnym szpiegiem, a nie luksusową kokotą.

Zaprowadził ją na górę do ich prywatnej loży. Sztuka była świetna i Rafe tak dobrze się bawił oglądając „Świętoszka” Moliera, że zupełnie zapomniał o trapiących go problemach.

I tylko z każdą chwilą coraz bardziej odczuwał drażniącą bliskość Maggie. Po rozpoczęciu drugiego aktu niedbałym gestem położył rękę na oparciu jej krzesła. Nie dotknął pleców Maggie, ale wyraźnie poczuł bijące od niej ciepło.

Ucieszył się widząc, że pochyla się do przodu, jakby była całkowicie zaabsorbowana sztuką. Ale to nie za sprawą Moliera rumieniec zalał jej policzki. Podobnie jak on była świadoma bliskości ich ciał, a domyślał się, że nie ufa sobie na tyle, by oprzeć się o jego ramię. Uśmiechnął się i przesunął koniuszkami palców po jej odkrytych plecach.

Zadrżała, jej ręka zacisnęła się na złożonym wachlarzu. Zastanawiał się jak daleko może się posunąć, zanim go powstrzyma. Podejrzewał, że niewiele dalej. Jego ręka wróciła na krzesło. Maggie stopniowo się rozluźniła i oparła o wyściełane oparcie, ledwo dotykając ramienia Rafe'a.

To była przyjemna gra. Właśnie się zastanawiał, czy nie roz­masować jej delikatnie karku, kiedy na parterze podniósł się harmider. Zaniepokojony cofnął gwałtownie rękę i wyjrzał z loży. Zobaczył rozwrzeszczanych mężczyzn, który najwyraźniej nie mieli zamiaru zakończyć kłótni tylko na słowach.

Okrzyki Vive leRoi! i Vive I'Empereur! zagłuszały słowa padające ze sceny. Następny aktor, który spróbował wypowiedzieć swoją kwestię, został obrzucony kawałkami owoców i cały zespół czmychnął za kulisy.

A widzowie szykowali się do regularnej bitwy. Gdy rojaliści podnieśli swoje białe sztandary oznaczające poparcie dla króla, bonapartyści natychmiast zaczęli wymachiwać fioletowymi. Rafe wiedział, że za chwilę będzie tu gorąco. Najbardziej przerażające chwile swego życia przeżył wtedy, gdy został wciągnięty w zamieszki uliczne w Londynie i znalazł się w centrum rozszalałego tłumu.

Na dole trwała już walka. Rojaliści mieli przewagę liczebną nad bonapartystami i fioletowe flagi szybko podarto. Krzepki mężczyzna, trzymający w ręku sztandar z cesarskim orłem został przewrócony na ziemię, brutalnie pobity i skopany. Jakaś kobieta wrzasnęła, po czym gwałtownie zamilkła. Okrzyki Vive le Roi! brzmiały jak chrapliwa, przerażająca pieśń, od której drżały ściany.

Rafe spojrzał na Maggie, która w milczeniu przyglądała się scenom na parterze. Była całkowicie opanowana, tylko zaciśnięte usta zdradzały jej niepokój. Gdy patrzył na jej spokojną twarz, nagle wyobraził sobie z przerażeniem, że zostaje otoczona i powalona na ziemię przez tłum grubiańskich mężczyzn. Ta wizja była tak suges­tywna, że na chwilę stracił poczucie rzeczywistości. W jego wyobraźni Maggie walczyła jak oszalała, lecz napastników było zbyt wielu i wkrótce zniknęła w mrowiu drapieżnych rąk.

Poczuł, że musi wyprowadzić stąd Maggie, natychmiast, zanim cały teatr włączy się do walki. Chwycił ją za ramię i niemal podniósł z krzesła.

- Chodź - warknął. - Wychodzimy stąd.

Wrzawa toczącej się na dole bitwy zagłuszyła jego głos, i z po­czątku Maggie stawiała opór. Rafe już miał zamiar porwać ją na ręce, kiedy w końcu skapitulowała.

Inni też zaczęli opuszczać swoje loże, lecz Rafe uprzedził wszyst­kich. Objął Maggie w talii i najbliższymi schodami pospiesznie poprowadził na dół.

W połowie drogi zejście na parter zablokowali im dwaj grubianie, którzy wbiegali na górę. Obaj zatrzymali się, łypiąc pożądliwym wzrokiem na Maggie.

Rafe nie miał zamiaru czekać na atak. Z całej siły zdzielił pięścią w brzuch jednego z mężczyzn, który wydał chrapliwy okrzyk i zwalił się na swego towarzysza.

Gdy obaj robili, co mogli, by utrzymać równowagę i nie spaść ze schodów, Rafe złapał Maggie za rękę i pociągnął za sobą. Bez protestu uniosła suknię i ściskając jego dłoń, zbiegła szybko na dół.

Znaleźli się w opustoszałym korytarzu. Odgłosy walki dochodziły z prawej strony, więc skręcili w lewo i wkrótce doszli do bocznego wyjścia.

Na zewnątrz zobaczyli tłumy ludzi opuszczających w pośpiechu teatr. Jakiś mężczyzna biegł aleją, głośno wzywając straże. Na szczęście książęcy powóz stał niedaleko. Rafe wepchnął Maggie do środka i natychmiast ruszyli.

Szeleszcząc suknią, Maggie usadowiła się w kącie powozu. Rafe'owi serce wciąż waliło jak młotem. Byli już bezpieczni, ale ciągle się o nią bał. Odruchowo przesunął się na siedzeniu i objął Maggie, jakby chcąc się upewnić, że wszystko z nią w porządku.

Zadrżała, po czym gwałtownie podniosła głowę szukając jego ust. Ich języki zetknęły się i nagle zaczęli całować się z szaleńczą namiętnością. Wsunęła mu ręce pod surdut i zaczęła masować jego plecy, wbijając się paznokciami w napięte mięśnie.

Jak przez mgłę uświadomił sobie, że otarcie się o niebezpieczeń­stwo rozbudziło w niej coś, co doprowadzało ją do szaleństwa - z nim było podobnie. Zagłębili się w miękkim, obitym aksamitem siedzeniu. Z przyjemnością wciągnął w nozdrza egzotyczny, odurza­jący zapach jej ciała. Wtulił twarz w ciepłe wygięcie jej szyi i całował miejsce, w którym czuł jej tętno.

Pamiętając, że zawsze miała niezwykle wrażliwe uszy, przesuwał usta po jej szyi, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zaczął drażnić zębami płatek ucha. Westchnęła i zesztywniała, odrzuciła głowę do tyłu i rozchyliła nogi, więc szybko wsunął między nie kolano. Ocierali się o siebie, kiedy ich ciała instynktownie szukały bliskości.

Znowu połączyli usta w gorącym, namiętnym pocałunku. Miażdżył jej miękkie pełne piersi swym muskularnym torsem. Przesunął dłońmi po jej ciele, obrysowując wąską talię i krągłe biodra.

Gdy powóz wpadł w dziurę i zatrząsł gwałtownie, Rafe omal nie spadł na podłogę. Uniósł się nieco, oparł ramieniem o boczną poduszeczkę, a nogą o przeciwległe siedzenie. Maggie przywarła do niego biodrami, dopasowując się do nowej pozycji.

Jej udo było mocne i kształtne; gdy zaczął je gładzić, suknia podciągnęła się tak wysoko, że odkryła kolano. Słyszał szelest jedwabiu, kiedy przebiegł palcami po obciągniętej pończochą skórze. Gdyby myślał trzeźwo, zwolniłby tempo, ale był głuchy na głos rozsądku. Przesunął dłonią po wstążce przytrzymującej podwiązkę i dotarłszy do nagiego ciała, zaczął pieścić wewnętrzną stronę uda.

Wciągnęła powietrze, po czym odsunęła głowę.

- Wystarczy!

Gdy popatrzył w jej oczy, znieruchomiał. W świetle latarni zobaczył, że wciąż było w nich pożądanie, ale szał przeminął.

Z nim działo się to samo. Mimo że namiętność wciąż kipiała w jego ciele - i to jak! - nie był już bliski szaleństwa. Myśl, że zupełnie stracił panowanie nad sobą, była druzgocąca.

Cofnął się instynktownie. Choć jego ciało pragnęło zakończyć to, co zaczęli, nawet nie próbował jej namawiać. Podniósł się bardzo ostrożnie i usiadł na wprost. Jego mięśnie pulsowały z napięcia.

Maggie także usiadła i obciągnęła suknię na gołe nogi.

- A to co miało znaczyć? - Te banalne słowa zupełnie nie pasowały do jej drżącego głosu.

- Gdy człowiek otrze się o niebezpieczeństwo, często wyzwala się w nim szalone pragnienie cieszenia się życiem. - Rafe starał się nadać głosowi obojętne brzmienie, tak jakby przed chwilą nie byli bliscy zerwania z siebie ubrań. Był zadowolony, że w ciemnościach nie widać, jak bardzo jest podniecony.

- Niebezpieczeństwo nie było takie wielkie. - Poprawiwszy suknię, zajęła się włosami. - Takie sceny nie należą do rzadkości. Rojaliści próbują zastraszyć resztę Francji, bo teraz są u władzy. Ludzie nazywają to białym terrorem. Gdybyśmy zostali w loży i machali białymi chusteczkami, bylibyśmy całkiem bezpieczni.

- Podziwiam twoje opanowanie, ale nikt nie jest całkowicie bezpieczny podczas zamieszek - powiedział oschłym tonem. Przerażający obraz ataku na Maggie znowu stanął mu przed oczami i Rafe zadrżał na całym ciele. Biała chusteczka nie obroniłaby jej przed mężczyznami takimi jak ci, których spotkali na schodach. - Wydaje mi się, że masz więcej odwagi niż rozumu, i dlatego czuję się odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo, przynajmniej dopóki nie znajdziesz naszego zamachowca.

Wyciągnęła z włosów szpilkę i upięła opadający na ramiona pukiel.

- Szkoda, że straciliśmy resztę takiej wspaniałej sztuki. Na szczęście, widziałam już „Świętoszka”, a dzięki temu, że wyszliśmy wcześniej z teatru, przybędziemy na czas do salonu lady Castlereagh. Chciał się roześmiać z absurdalnego sposobu, w jaki oboje udawali, że nie doszło do żadnego wybuchu namiętności.

- Co, nie będzie żadnych dziewczęcych fochów?

- Byłyby całkowicie nie na miejscu, bo już nie jestem dziew­częciem - odparła ostrym tonem. Wzięła głęboki oddech, zanim powiedziała: - Słyszałam, że hrabia de Varenne często bierze udział w wieczorkach towarzyskich u lady Castlereagh. Choć to niemożliwe, żeby jakikolwiek rojalista ukartował ten spisek, nadal uważam, że powinnam się z nim spotkać. - Po chwili zastanowienia dodała: - Ostrzeżono mnie, że to bardzo niebezpieczny człowiek.

- Będę o tym pamiętał. Czy może mnie wyzwać na pojedynek?

- Nie, wydaje mi się, że prędzej wbiłby ci nóż w plecy. To bardziej w jego stylu.

- Cóż za czarujący człowiek. Przypomnij mi, żebym stał przy ścianie, gdy się spotkamy. - Niepokój Rafe'a powoli zaczął ustępować zadowoleniu. Maggie wyraźnie była coraz bardziej uległa. Na pewno wkrótce zaakceptuje go jako kochanka i pozbędzie się wszystkich innych. Uśmiechnął się do tych myśli i wyciągnął swe długie nogi tak daleko, jak to było możliwe w wąskim powozie. - A więc, do dzieła. Mam nadzieję, że lady Castlereagh potrafi podjąć swoich gości smaczną kolacją. Nic tak nie zaostrza apetytu mężczyzny jak bijatyka.

8

Gdy powóz zbliżał się z turkotem do brytyjskiej ambasady, Maggie splotła dłonie na podołku tak mocno, że musiały być zupełnie białe. Dobrze, że naciągnęła rękawiczki. Zastanawiała się, czy podczas zamieszek w teatrze nie zdradził jej głos.

To wydarzenie przypomniało jej ze wszystkimi obrzydliwymi szczegółami najgorsze koszmary. Była tak sparaliżowana strachem, że z trudem mogła się poruszać, kiedy Rafe kazał jej uciekać. Prawdopodobnie nie groziło im poważne niebezpieczeństwo - na wszelki wypadek zawsze nosiła w torebce obie chusteczki: białą i fioletową. Ale przerażenie odebrało jej rozsądek i z ulgą pozwoliła się wyprowadzić Rafe'owi. Na ogół walczyła jak lwica, gdy męż­czyzna próbował zmusić ją do zrobienia czegoś wbrew jej woli, ale nie dzisiaj, nie w obliczu oszalałego tłumu, który rwał się do walki.

Czuła się bezpieczna, kiedy obejmował ją swym silnym ramieniem, i z prawdziwą ulgą patrzyła, jak sprawnie załatwia tych dwóch prostaków. Dla księcia Candoveru musiało to być chlebem powsze­dnim. Nawet nie pogniótł swego idealnie skrojonego surduta, a zamie­szki nie przestraszyły go bardziej, niż gdyby wóz drabiniasty zatarasował drogę jego powozowi.

Podziwiała jego spokój. Na ogół dorównywała mu opanowaniem, ale nie wtedy, kiedy patrząc na rozwścieczony tłum, przypomniała sobie przerażające wydarzenia, które doprowadziły do śmierci jej ojca i raz na zawsze zmieniły jej życie.

Starała się nie myśleć o ich namiętnym uścisku, mimo że jej ciało drżało z niezaspokojenia. Zawsze pożądała Rafe'a, a teraz, kiedy się bała, czuła, że jeszcze bardziej go potrzebuje. Mimo że reagował żywiołowo na jej pieszczoty, to kiedy odsunęli się od siebie, spojrzał na nią jak na kogoś obcego. Dobry Boże, co on musi o niej myśleć?

Uśmiechnęła się obojętnie. Miał o niej tak złą opinię, że swawolne zachowanie niewiele tu mogło zaszkodzić. Dobrze, że byli w ciasnym powozie, bo inaczej nie wiadomo, jak to by się skończyło. Katastrofą - oto jakby się skończyło. Kiedy dojechali do ambasady na rue du Faubourg St. Honore była już prawie spokojna. Gdy Rafe pomógł jej wysiąść z powozu, Uśmiechnęła się i powiedziała z ostrym węgierskim akcentem:

- Lady Castlereagh organizuje wspaniałe wieczory towarzyskie, nigdzie w Paryżu nie prowadzi się tak ciekawych rozmów. Bywają tu niemal wszyscy.

Weszli do środka, gdzie lady Castlereagh osobiście ich powitała. Emily Stewart nie słynęła z urody, ale była uprzejma i oddana swemu wybitnemu mężowi, który odwzajemniał się jej podobnym przywiązaniem.

- Dobry wieczór, Candover, jak miło cię widzieć. - Wyciągnęła rękę. - Jestem pewna, że Magda nie pozwala ci się nudzić w Paryżu. Pochylił się nad dłonią znamienitej damy.

- Skądże znowu! Dzisiejszego wieczoru hrabina zadbała o to, abym był świadkiem bijatyki w teatrze, więc chyba będę dobrze zorientowany w tym, co się dzieje w Paryżu.

- To nie w porządku, książę - z oburzeniem powiedziała Maggie. Przecież to ty wybrałeś teatr. Myślałam, że może sam zor­ganizowałeś te zamieszki, żeby uatrakcyjnić wieczór.

- Niestety, teraz ciągle wznieca się jakieś niepokoje - ze smutkiem stwierdziła lady Castlereagh. - Co noc tłumy oblegają ogrody Tuileries, niemal codziennie dochodzi do pojedynków między Fran­cuzami i oficerami wojsk sojuszniczych. Wywołano awantury we wszystkich czterech teatrach, w których mam loże, a są to najlepsze teatry w mieście. - Spojrzała w stronę drzwi i zobaczyła, że przybyła kolejna para. - Teraz muszę was przeprosić, ale mam nadzieję, że później uda nam się dłużej porozmawiać. Jest ktoś, z kim szczególnie chcielibyście się spotkać? Mamy dziś wyjątkowy tłum gości.

- Emily, czy jest tu hrabia de Varenne? - spytała Maggie. Lady Castlereagh zmarszczyła lekko brwi, lecz powiedziała tylko:

- Masz szczęście, przybył parę minut temu. Właśnie rozmawia z rosyjskim oficerem w drugim końcu sali.

Wspaniały salon był pełen ludzi, rozmawiających w kilkunastu językach, choć dominował francuski. Lord Castlereagh i brytyjski ambasador, sir Charles Stuart, stali razem z księciem Hardeburgiem, pruskim ministrem spraw zagranicznych, oraz Franciszkiem I, cesa­rzem Austrii.

Pokojowe rozmowy weszły w fazę decydującą i główni nego­cjatorzy wykorzystywali każdą chwilę, by dopracować warunki porozumienia. Cieszący się poparciem Wellingtona, a opracowany przez lorda Castlereagha plan okupacji wojskowej, powoli zaczynał być akceptowany przez sojuszników.

Wzrok Maggie zatrzymał się na chwilę na Castlereaghu. Był wysokim, przystojnym mężczyzną, na pozór pełnym rezerwy, ale w rzeczywistości wielkodusznym i skromnym. Minister spraw zagranicznych słynął zarówno z inteligencji jak i nieskazitelnej uczciwości, jego śmierć byłaby dla Anglii ogromną stratą.

Zacisnęła szczęki. Castlereagh nie będzie ofiarą politycznej przemocy, jeśli ona może zrobić cokolwiek, by temu zapobiec. Popatrzyła na swego towarzysza i dostrzegła, że książę także przygląda się brytyjskiemu ministrowi, a wyraz jego twarzy świadczył, że snuje podobne myśli. Spojrzeli na siebie porozumie­wawczo.

W salonie było wielu Brytyjczyków, a Rafe znał ich wszystkich. Witając się z gośćmi, powoli przesuwali się w stronę hrabiego. Maggie przyglądała się mu uważnie. Zbliżał się do pięćdziesiątki, był średniego wzrostu, atletycznej budowy. Szalenie elegancki i wytworny, cieszył się wśród zebranych widocznym autorytetem.

Szybko przebiegła myślą wszystkie informacje, które o nim zebrała.: Ostatni ze starego rodu, razem z innymi rojalistami próbował odzyskać władzę we Francji po wybuchu rewolucji. Już wtedy zasłynął jako człowiek niebezpieczny i biegły w sztuce konspiracji.

Przez ostatnie dziesięć lat był na emigracji. Z woli cara zarządzał - jedną z rosyjskich guberni. Po klęsce Napoleona wrócił do domu i teraz był w trakcie przywracania swojej podparyskiej rezydencji do dawnej świetności. Uważano, że jako jeden z najbardziej wpływowych rojalistów wkrótce otrzyma ważne stanowisko w rządzie.

Gdy podeszli bliżej, Maggie z zadowoleniem spostrzegła, że hrabia rozmawia z księciem Orkowem. Znała księcia, więc ścisnąwszy Rafe'a za ramię, szybko podeszła do obu mężczyzn.

- Książę, jak cudownie znowu pana widzieć - rzekła przymilnie. - Ostatnim razem spotkaliśmy się u baronowej Krunder, nieprawdaż?

Mile połechtany zainteresowaniem pięknej kobiety, książę obrzucił ją płomiennym spojrzeniem.

- To było stanowczo zbyt dawno temu, hrabino - powiedział i pochylił się nad jej wyciągniętą dłonią.

Dokonano prezentacji, lecz promienny uśmiech zamarł Maggie na ustach, kiedy spojrzała w oczy hrabiego de Varenne. Większość mężczyzn patrzyła na nią pożądliwym wzrokiem. Czasami sprawiało jej to przykrość, lecz żądza była czymś normalnym, a namiętność czymś podniecającym. Tymczasem spojrzenie Varenne'a było lodo­wate - popatrzył na nią jak kupiec, który zastanawia się nad ewentualnym nabytkiem.

Na chwilę straciła równowagę. Potrafiła dawać sobie radę z miłoś­cią, gniewem, nienawiścią - bardziej lubiła Rafe'a w przeszłości, kiedy okazywał uczucia - lecz hrabia sprawiał wrażenie człowieka, któremu obce były ludzkie słabości.

Nie bardzo wiedziała, o co go spytać, wybrała więc najbezpiecz­niejszy sposób i rozpłynęła się w uśmiechu.

- Słyszałam o panu, monsieur le comte. Powrót do kraju i do własnego majątku po tylu latach wygnania musiał sprawić panu ogromną przyjemność.

Zastanowił się, jego czarne oczy stały się szklane i nieprzeniknione. Odezwał się cichym, ponurym głosem.

- Satysfakcję, z pewnością. Przyjemność jest tu za mocnym słowem. Kiwnęła ze współczuciem głową.

- Francja na pewno ogromnie się zmieniła, ale teraz pan i pańscy rodacy, zwolennicy króla, możecie odbudować kraj.

. Skrzywił usta.

- Nigdy nam się to nie uda do końca, zbyt wiele się zmieniło w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Źle pojęty idealizm radykałów zniszczył Francję. Burżuazja udaje arystokrację, autentyczni możnowładcy zaś zostali zdziesiątkowani i pozbawieni majątków. Nawet król jest tylko cieniem swych znakomitych przodków. Kto, patrząc na Ludwika XVIII, mógłby w nim widzieć Króla Słońce?

Jego cichy głos brzmiał dziwnie majestatycznie i Maggie zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę usłyszała w nim groźbę.

- Ogromnie pesymistycznie brzmią takie słowa, zwłaszcza w ustach przedstawiciela partii rządzącej. Sądzi pan, że sytuacja rzeczywiście jest beznadziejna?

- Trudna, hrabino, ale nie beznadziejna. Długo czekaliśmy, żeby odzyskać nasze dziedzictwo. Nie możemy znowu go stracić. - Ponownie omiótł ją zimnym spojrzeniem. - Proszę mi wybaczyć, oczekują mnie gdzie indziej. - Kiwnąwszy uprzejmie głową obu mężczyznom, odszedł.

Przez ten czas Rafe i książę Orkow rozmawiali o koniach - jako że temat ten cieszył się nieustającym powodzeniem wśród męskiej połowy gatunku ludzkiego. Kiedy odwróciła się do nich, Rafe powiedział:

- Książę zaprosił nas na bal, który wydaje za dwa dni. Mamy jakieś zobowiązania na ten wieczór czy możemy przyjąć zaproszenie?

Na pewno niejeden z gości będzie dla nas interesujący, pomyślała Maggie i powiedziała serdecznie:

- Przyjmujemy z radością, wasza wysokość. Organizowane przez pana zabawy są legendarne.

Książę wziął jej rękę i pogłaskał w sposób, który dla Maggie był ostrzeżeniem, że lepiej nie zostawać z nim sam na sam.

- Pani obecność doda im blasku, hrabino.

Nim opuścili przyjęcie, porozmawiali jeszcze z kilkoma osobami, żeby nikomu nie dać powodu do przypuszczeń, iż z całego towarzy­stwa interesuje ich tylko de Varenne, ale po upływie pól godziny byli już w drodze powrotnej na Boulevard des Capucines.

- Co sądzisz o hrabim? - spytał Rafe, gdy znaleźli się sami.

- Wykluczyłam go z grona podejrzanych i cieszę się z tego, bo wydaje mi się absolutnie bezwzględny, tak niebezpieczny, za jakiego uchodzi. - Przypomniała sobie spojrzenie jego czarnych oczu i z trudem opanowała drżenie. - Kto będzie na balu u Orkowa?

- Generał Roussaye, nasz podejrzany bonapartysta. - Rafe uśmie­chnął się leniwie. - Włóż tę zieloną suknię, o ile oczywiście nie popsujesz sobie opinii, pokazując się w niej po raz drugi z rzędu.

- Myślę, że mogę sobie na to pozwolić - odparła. - W końcu jestem tylko biedną wdową. Ludzie wezmą to pod uwagę.

Rafe odprowadził ją do domu, ale tym razem nie zwolnił powozu.

Kiedy weszli do środka, przez chwilę zachowywał się tak, jakby miał zamiar ją pocałować.

Maggie, nie mając odwagi czekać, czy naprawdę zamierza to zrobić, odwróciła się pospiesznie i poprowadziła go do szachownicy. Usiedli do rozpoczętej poprzedniego wieczoru partii.

Po każdym ruchu zapadało długie milczenie wypełnione zimnymi kalkulacjami, aż w końcu gra zakończyła się patem. Maggie pomyślała, że ten wynik świetnie symbolizuje ich wzajemne stosunki. A swoją drogą, czy ktokolwiek w Paryżu uwierzyłby, że wieczory z Rafe'em spędza na grze w szachy? Sama z trudem mogła w to uwierzyć.

Po skończeniu gry Rafe wstał.

- Jadę do Palais Royal, może uda mi się spotkać tajemniczego zamachowca. Rozmowę podsłuchano w Cafe Mazarin?

Maggie kiwnęła potakująco głową i odprowadziła go do drzwi frontowych. Rafe górował nad nią wzrostem, był silny, pewny siebie i całkowicie opanowany. Z pewnością poczułby się obrażony, gdyby okazała brak wiary w jego umiejętności. Niemniej jednak czuła wręcz absurdalną potrzebę powiedzenia mu, by na siebie uważał.

Rafe jakby czytał w jej myślach.

- Nie bój się, nie ściągnę na swoją głowę burzy. - Uniósł jej dłoń i pocałował. Nie było to lekkie formalne muśnięcie, lecz prawdziwy pocałunek - jego gorące, zmysłowe usta mocno przylgnęły do jej palców.

Kiedy wyszedł, Maggie bezwiednie zwinęła dłoń w pięść, jakby chciała stłumić przyjemne mrowienie wywołane pocałunkiem. Ta delikatna pieszczota na nowo rozbudziła w niej żądzę, którą z takim trudem okiełznała w powozie.

Dałaby wiele, żeby nie wzbudzać w niej takich uczuć. Dla niego będzie tylko jeszcze jedną zdobyczą. Pewnie sam nie wie, którą z kolei. Pewnie robi nacięcia na słupach baldachimu swego łóżka, żeby je wszystkie zliczyć. A zresztą, pomyślała ponuro, pewnie do tej pory musiał sprawić sobie nowy baldachim.

Z twarzą skurczoną zawziętością, poszła do sypialni. Gdy w grę wchodził Rafe, zupełnie traciła poczucie humoru.

Palais Royal miał długą i ciekawą historię. Tę część pałacu, w której niegdyś mieszkali krewni króla, zbudował sam kardynał Richelieu. Na krótko przed wybuchem rewolucji Duc de Chartres dobudował kolejny, okazały fragment. Niższe piętra zaczął wynaj­mować jako sklepy, a wyższe - jako mieszkania.

W obecnych czasach Palais Royal uważano za siedlisko rozpusty. Tu mężczyźni mogli do woli folgować zdrożnym zachciankom. Było to też jedyne naprawdę dobrze oświetlone miejsce w Paryżu i Rafe, zbliżając się do celu, zobaczył grupki próżniaków wszystkich narodo­wości, snujące się pod arkadami i gromadzące się wokół kolumn.

Jedyne kobiety, jakie się tu pojawiały, były kurtyzanami. Jedna z nich podeszła do Rafe'a. Przyjrzał się jej z pewnym zainteresowa­niem. Zastanawiał się, co powstrzymywało szalenie wydekoltowaną suknię przed zupełnym zsunięciem się z ramion. Wieczór na szczęście był ciepły, bo inaczej kobiecie groziłoby poważne zapalenie płuc.

Francuzka wystarczająco długo uprawiała swój zawód, by natych­miast odgadnąć zarówno narodowość mężczyzny jak i stan jego portfela.

- Czy angielski milord jest tu dla przyjemności? - spytała I zachrypniętym głosem z prowincjonalnym akcentem. Gruba warstwa pudru nie mogła ukryć zmarszczek na jej twarzy.

Rafe nie okazał jej niechęci. Owszem, była prostackim, nieatrak­cyjnym stworzeniem, a każdy mężczyzna, który zakosztowałby jej wdzięków, mógłby przypłacić to chorobą. Ale nie była ani lepsza, ani gorsza od połowy kobiet wałęsających się pod arkadami, ba, niewiele różniła się od dam z towarzystwa. Poza ceną, pomyślał, która była i niższa, i bardziej uczciwa.

- Czuję, że dzisiejszego wieczoru dopisze mi szczęście - powie­dział uprzejmie. - A o ile wiem, najlepiej się gra w Cafe Mazarin.

- To tam. - Odrzucając kokieteryjnie głowę dodała: - Może później zechce pan mieć towarzystwo do świętowania albo do płaczu.

- Może - powiedział z uśmiechem.

Torując sobie przejście wśród tłumu oficerów, wkrótce zauważył szyld Cafe Mazarin. Na parterze znajdował się sklep z biżuterią, otwarty mimo późnej pory. Właściciel miał widać nadzieję, że jakiś szczęśliwy hazardzista zechce kupić błyskotkę damie swego serca.

Obok sklepu nieoświetlone schody wiodły na górę do restauracji. Za kontuarem siedziała strojnie ubrana kobieta; jej ciemne przenikliwe oczy szacowały każdego nowego klienta. Tym razem była wyraźnie usatysfakcjonowana i wyszła zza kontuaru, by osobiście powitać Rafe'a.

- Dobry wieczór, milordzie. Przyszedł pan, żeby coś zjeść, zagrać, a może od razu udać się na górę?

Góra” oznaczała damy lepsze od tych, które spacerowały po ulicy. Przy odrobinie szczęścia okażą się zdrowe i nie ukradną klientowi portfela.

- Powiedziano mi, że mogę tutaj pograć. Może później zjem także kolację.

Kobieta kiwnęła głową, po czym poprowadziła go przez restaurację do salonu gry. Wnętrze niczym się nie różniło od innych znanych mu kasyn. W jednym rogu stał stół do gry w rouge - et - noir, a w drugim - ruletka. Przy rozstawionych po całej sali stolikach grano w karty, jak zauważył, głównie w faraona i wista.

Gościli tu wszyscy, od młodych niewinnych naiwniaków po doświadczonych, w rodzaju kapitana Sharpsa, który na nich żerował. W ciężkim od dymu cygar powietrzu wyczuwało się napięcie, z jakim grali prawdziwi hazardziści. Cichy szmer głosów przeplatał się ze stukotem kości oraz szelestem kart rzucanych na zielone sukno. W sumie, typowe siedlisko grzechu - ocenił Rafe, którego nigdy nie pociągały takie miejsca.

Ale przyszedł tu, żeby zdobyć informacje, a nie dla przyjemności, więc przez następne dwie godziny grał przy różnych stolikach. Zrezygnował z wista w obawie, iż za bardzo go wciągnie. Wist był jedyną grą, którą lubił, ponieważ więcej zależało w niej od umiejęt­ności niż od szczęścia. Grał w kości, karty i ruletkę, wymieniał nic nie znaczące uwagi z innymi graczami, częściej słuchał, niż mówił.

Większość rozmów dotyczyła polityki, jednak powtarzano tylko to, o czym mówiło się w całym Paryżu. Jeśli byli tu jacyś ekstremiści, to trzymali buzie zamknięte na kłódkę.

Godzinę po północy Rafe był gotów zakończyć grę i wrócić do hotelu, kiedy jego uwagę przyciągnął ciemnowłosy mężczyzna siedzący przy stole do rouge - et - noir. Wcześniej wygrywał, lecz teraz szczęście się od niego odwróciło i stracił wszystkie pieniądze. Szeroka blizna na policzku posiniała, gdy sięgał do wewnętrznej kieszeni po resztkę gotówki. Wyzywającym gestem rzucił garść banknotów na czerwony romb.

W zatłoczonej sali zapadła cisza, wydawało się, że wszyscy wpatrują się w stół. Rafe był za daleko, żeby widzieć rozdawanie kart, ale gdy chwilę później mężczyzna ze szramą głośno krzyknął, wiadomo było, że wygrał.

Ten incydent nie miałby dla Rafe'a żadnego znaczenia, gdyby nie słowa stojącego obok Francuza.

- Wygląda na to, że Lemercier znowu jest przy pieniądzach. Ten człowiek ma diabelne szczęście.

Lemercier? Gdzieś już słyszał to nazwisko... Po chwili sobie przypomniał. Figurowało ono na dodatkowej liście podejrzanych, którą dała mu Maggie. Lemercier, napoleoński oficer, o ile dobrze pamiętał. Mężczyzna z pokiereszowaną twarzą właśnie wstawał od stolika, miał na sobie mundur. Pozostawało się upewnić, że to naprawdę kapitan Henri Lemercier.

Gdy mężczyzna szedł przez salę, Rafe zastąpił mu drogę i nie­dbałym tonem zapytał:

- Mogę postawić panu drinka, by uczcić rozbicie banku? Oficer roześmiał się jowialnie.

- Proszę bardzo. Trochę się przegrało, prawda?

Posadzono ich w restauracji i podano butelkę niedobrego portwajnu. Rafe ustalił, że mężczyzna naprawdę jest kapitanem Lemercierem, a porto na pewno nie jest pierwszym trunkiem, jaki wypił tego wieczoru.

Gdy wina ubyło, Rafe dowiedział się, że kapitan nienawidzi wszystkich Niemców, Rosjan i Anglików, oczywiście z wyjątkiem swego kompana, i że potrafi sprawiać cholerne kłopoty. Zaczął się chełpić, że wielokrotnie wygrywał w karty dzięki stalowym nerwom - gdyby był mniej opanowany, musiałby wycofać się z gry. Nie była to pouczająca rozmowa, ale Rafe przynajmniej dowiedział się, że Lemercier jest stałym bywalcem Cafe Mazarin, bo, jak powiedział, „tu przynajmniej nie oszukują”.

Miał nerwowe ruchy i rozbiegane oczy szpicla. Rafe domyślił się, że jest zapalonym hazardzistą człowiekiem, który dla pieniędzy zrobi wszystko. Jeśli nawet kapitan ma jakieś polityczne sympatie, to z łatwością podporządkuje je korzyściom materialnym. Mógł być tym Francuzem, którego rozmowę informator Maggie podsłuchał poprzedniego wieczoru. A jeśli tak, to kim był obcokrajowiec, z którym rozmawiał?

Po trzydziestu minutach słuchania narzekań mężczyzny, Rafe doszedł do wniosku, że niczego więcej już się nie dowie. Nastąpiły wylewne zapewnienia o wzajemnym szacunku i nadziejach na ponowne spotkanie w Cafe Mazarin. Rafe zanotował w pamięci, że jeśli będzie chciał znowu zobaczyć się z Lemercierem, musi przyjść wcześniej, by zastać go trzeźwego. Pijany nie był interesujący.

Zapłacił za portwajn obwieszonej klejnotami kobiecie za kon­tuarem. Zanim zszedł na dół, po raz ostatni obrzucił wzrokiem salę. Jego oczy zwęziły się, kiedy zobaczył, że przy stoliku Lemerciera siedzi jasnowłosy mężczyzna. Choć w sali było szaro od dymu, a strój mężczyzny niczym się nie wyróżniał, Rafe bez trudu go rozpoznał.

Człowiekiem, który z takim ożywieniem rozmawiał z Lemercierem, był Robert Anderson, wszędobylski członek brytyjskiej delegacji. Kochanek Maggie.

Anglik był spięty, mimo że już raz odbył tę podróż z zawiązanymi oczami. Wiadomość od Le Serpenta była krótka i nie wyjaśniała powodu wezwania. Zamknięty powóz ponownie krążył po całym Paryżu, a eskortujący go mężczyźni nie podejmowali żadnej rozmowy. Jednak kiedy tym razem stanął przed Le Serpentem, syczący głos polecił mu zdjęcie opaski.

Anglika ogarnął paniczny strach. Czy ten rozkaz oznacza, że już stamtąd nie wyjdzie? Uspokoił go dopiero chrapliwy chichot.

- Nie martw się, mon Anglais, nie rozpoznasz mnie. Musisz widzieć, żeby odpowiedzieć na moje pytania.

Kiedy zdjął opaskę, zobaczył, że jest w mrocznym, oświetlonym słabym blaskiem świecy pokoju. Stało w nim jedynie biurko i dwa krzesła. Le Serpent siedział za biurkiem, na twarzy miał maskę, a czarny płaszcz skrywał jego ciało tak dokładnie, że nie można było powiedzieć, czy jest wysoki czy niski, gruby czy chudy.

Nie bawiąc się w żadne wstępy, zamaskowana postać powiedziała:

- Zrób mi szczegółowy szkic stajen należących do ambasady brytyjskiej. Kiedy Wellington odkupił je od księżnej Borghese, wprowadzono w nich zmiany i muszę wiedzieć, jakie. Szczególnie interesuje mnie to, gdzie trzyma się konie Castlereagha. Chcę, żebyś dokładnie mi opisał jego rumaki, no, wiesz, jak wyglądają, jak się zachowują. Oczy Anglika rozszerzyły się ze zdumienia. - Przygotowuje pan zamach na życie Castlereagha? Jeśli coś mu się stanie, rozpęta się prawdziwe piekło! Wellington jest jego najlepszym przyjacielem, więc jeśli będzie trzeba, postawi na nogi całą brytyjską armię do szukania zamachowców.

Poza tym, pomyślał, podczas drobiazgowego śledztwa mogą wyjść na jaw sprawy, które zaszkodzą jemu osobiście. A on musi być poza wszelkimi podejrzeniami, jeśli chce mieć dostęp do informacji.

Czytając w jego myślach, Le Serpent rzeki złośliwym tonem:

- Nie musisz się bać o swoją nędzną skórę. Cokolwiek przydarzy się Castlereaghowi, będzie to wyglądało na wypadek. Sam znamienity książę nie będzie w stanie niczego wykryć.

Kiedy Anglik szkicował plany stajni i podwórza, jego umysł pracował w przyspieszonym tempie. Wyglądało na to, że Le Serpent pragnie pozbyć się obu najważniejszych brytyjskich urzędników, a to otwierało przed Anglikiem ciekawe perspektywy. Zorganizowano już parę nieudanych zamachów na życie Wellingtona, ale spisek przygo­towywany przez Le Serpenta na pewno zakończy się powodzeniem. Pozostawało tylko pytanie, jak zamienić tę informację na pieniądze?

Le Serpent zadał mu szereg pytań o zwyczaje panujące w stajni i codzienne zajęcia stajennych. Uprzejmym tonem zażądał, by jego gość szybko znalazł odpowiedzi na wszystkie pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć od razu. Zebrawszy informacje o stajniach, przeszedł do szczegółowych pytań o codzienne zajęcia i przy­zwyczajenia Castlereagha i Wellingtona.

Zmęczony tym przesłuchaniem Anglik powiedział w końcu ziryto­wanym tonem:

- Na pewno pan wie, że książę woli skromne życie. On nawet nie mieszka w ambasadzie. Skąd mam znać każdy jego ruch?

- Wiem, że Wellington mieszka w hotelu Ouvrard - odparł Le Serpent. - Ale często bywa w ambasadzie i jeśli masz przenikliwy umysł, powinieneś dowiedzieć się tego, czego żądam. W ciągu dwudziestu czterech godzin oczekuję raportu z odpowiedziami, których nie potrafiłeś udzielić.

- A jeśli dojdę do wniosku, że już dłużej nie chcę dla pana pracować? - To nie była dobra pora na wyrażanie swego niezadowo­lenia, ale Anglik był zbyt zmęczony i zdenerwowany, by myśleć trzeźwo.

- To będziesz skończony, mon Anglais - z wyraźną groźbą w głosie syknął Le Serpent. - Każę cię zabić albo powiadomię Castlereagha, że działasz na dwa fronty, i twoi rodacy się z tobą rozprawią. Publicznie, tak żeby wszyscy krewni i przyjaciele, o ile ich masz, dowiedzieli się o zdradzie. I nie myśl, że możesz kupić sobie życie, sprzedając informacje na mój temat. Nic o mnie nie wiesz. - Położył rękę na stole i dźwignął się do góry. - Żyjesz, boja na to pozwalam, ty śmierdzący zarozumialcu. Należysz do mnie i masz szczęście, że jestem człowiekiem honoru. Jeśli będziesz mi dobrze służył, będzie ci się dobrze żyło, o ile nie dasz się złapać przez swoją głupotę. Jeśli spróbujesz mnie zdradzić, jesteś martwy. Innych możliwości nie masz.

Anglik spuścił oczy; próbował ukryć malujący się w nich strach. I dzięki temu szczęście się do niego uśmiechnęło. Rękę, którą jego odrażający gospodarz oparł na biurku, zdobił ciężki złoty pierścień ze skomplikowanym herbem. Anglik był wystarczająco mądry, by nie przyglądać mu się długo, lecz na środku herbu zdążył zauważyć zwiniętego trzygłowego węża.

Będzie potrzebował czasu, by dowiedzieć się, kto jest właścicielem tego sygnetu, ale przynajmniej miał jakąś wskazówkę. Udając pokonanego mruknął:

- Będę panu dobrze służył.

Na Boga, dowie się, kim jest Le Serpent, i wtedy ten sukinsyn pożałuje, że go obraził. Jeśli dobrze rozegra tę partię, to może wyjść z tego jako bohater - bogaty bohater.

9

Następnego ranka Maggie dostała liścik od Helene Sorel. Przyjaciółka donosiła jej, że jakiś niezadowolony francuski oficer i spytał siedzących w restauracji mężczyzn, czy któryś nie chciałby trochę zarobić. Jak? Strzelając do księcia Wellingtona. Ponieważ ten idiota złożył swoją propozycję w obecności kilkunastu świadków, został natychmiast aresztowany.

Maggie uśmiechnęła się kwaśno i odłożyła list na bok. W mieście było mnóstwo takich malkontentów, w większości nieszkodliwych. Mężczyźni tak głupi, jak ten francuski oficer, nie stanowili żadnego zagrożenia.

Jej rozbawienie minęło, kiedy uświadomiła sobie, że utknęła w martwym punkcie. Robin wpadł do niej dwa dni temu późnym wieczorem i bardzo długo rozmawiali, lecz nie doszli do żadnych nowych wniosków. To było bardzo frustrujące. Za dużo możliwości, za mało czasu...

Przez cały dzień myślała intensywnie, przeglądała informacje, którymi dysponowała, szukała jakiegoś tropu, ale bez powodzenia. Mogła tylko kontynuować to, co robiła dotychczas, i mieć nadzieję, że generał Roussaye umożliwi jej znalezienie klucza do zagadki.

Ubrała się na bal do księcia Orkowa, ale nawet ulubiona zielona suknia nie poprawiła nastroju. W milczeniu patrzyła, jak Inge upina burzę złotych loków. W duchu zastanawiała się, na ile osoba Rafe'a przyczynia się do jej zdenerwowania.

Wierzyła w jego dobre intencje co do ich misji, ale to było wszystko, w co mogła wierzyć. Jako szpieg był amatorem. W życiu prywatnym przypominał rozchwiane działo na pokładzie statku; wymykające się spod kontroli i niebezpieczne. Maggie mogła udawać miłość, ale wiedziała, jak krucha jest fasada sztuczności. Dla niej brak głębszych uczuć był grą. Dla Rafe'a Whitbourne'a - rzeczywis­tością.

Kiedy Inge oznajmiła przybycie księcia, przywołała uśmiech na twarz i zeszła na dół. Gdy wkroczyła do salonu, pełne podziwu spojrzenie Rafe'a odwróciło jej myśli od trosk związanych ze spiskiem.

- Wspaniale wyglądasz, hrabino. Dziękuję, że włożyłaś tę suknię. Będzie świetnie pasowała.

- Do czego?

Podał jej obite aksamitem pudełko.

- Do tego.

Otworzyła pudełeczko i wstrzymała oddech na widok olśniewająco pięknych kolczyków i naszyjnika ze szmaragdów. Delikatne złote oprawy kunsztownie splatały się z drogimi kamieniami, dzięki czemu biżuteria wyglądała delikatnie i nieprzyzwoicie okazale zarazem.

- Rafe, na litość boską, dla kogo to?

- Dla ciebie, oczywiście.

- Nie mogę przyjąć tak kosztownego prezentu. Ludzie pomyśleli­by... - Przerwała.

- Że jesteś moją kochanką? I o to chodzi, moja droga.

Jego głos był głęboki, pieszczotliwy i przez jedną, niebezpieczną chwilę zastanawiała się, jak by to było, gdyby naprawdę została jego kochanką. Zacisnęła szczęki.

Mimo że był najatrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała, niech ją diabli wezmą, jeśli pozwoli, by ten arystokrata, na którym nie można polegać, podbił jej serce. I nie ma znaczenia, jak bardzo mogliby być szczęśliwi. Podbój zawsze jest podbojem, a ona nie będzie niczyją zdobyczą.

Zamknęła z trzaskiem pudełko i podała mu.

- Drogocenne klejnoty nie są konieczne do naszej maskarady.

- Owszem, są - powiedział Rafe, wcale tym nie zniechęcony. - Połowa londyńskiego towarzystwa jest teraz w Paryżu, a moje zwyczaje nie są tajemnicą. Zawsze dawałem błyskotki moim przyja­ciółkom. Jeśli przy tobie będę zachowywał się inaczej, ludzie uznają to za dziwne.

- Błyskotki! - powiedziała z irytacją. - Za te klejnoty mógłbyś kupić pół hrabstwa.

- Przesadzasz, moja droga. Nie więcej niż jedną czwartą, i musiało­by to być małe hrabstwo.

Nie mogła powstrzymać śmiechu.

- No, dobrze, jeśli nalegasz, przyjmuję je jako pożyczkę, którą zwrócę po zakończeniu naszej misji. Wtedy będziesz mógł je przekazać swojej prawdziwej kochance.

Wziął pudełeczko i odwrócił Maggie twarzą do lustra wiszącego między oknami. Stanął za nią i zgrabnym ruchem rozpiął jej prosty naszyjnik z nefrytów.

- Te szmaragdy nie pasują do każdej kobiety. Naprawdę dobrze wyglądają tylko na tej, której oczy potrafią przybrać taki sam odcień zieleni. - Wyjął naszyjnik z pudełka. - Są odpowiednie dla kogoś, kto ma styl i wystarczająco dużo pewności siebie, by je ze swobodą nosić. Nie mogę sobie wyobrazić żadnej innej kobiety, do której by pasowały.

Rafe zawiesił naszyjnik na jej szyi, muśnięcie jego ciepłych rąk kontrastowało z dotykiem zimnych kamieni. Jej suknia była bardzo wydekoltowana, odsłaniała szyję, ramiona i niebezpiecznie duży fragment piersi. Gdy jego palce dotknęły jej skóry, odniosła wrażenie, że jest naga. Odczuła silne, gwałtowne pożądanie. Tajniki seksu zaczęła poznawać, kiedy miała osiemnaście lat, z tym samym nieznośnym, atrakcyjnym mężczyzną. Po latach pragnęła go jeszcze bardziej.

Jej spojrzenie spotkało się w lustrze ze wzrokiem Rafe'a. Jego ręce spoczęły na obnażonych wrażliwych ramionach, a kiedy przemówił, w jego głosie nie było już złośliwej nuty.

- Margot, dlaczego nie możemy zapomnieć o przeszłości i po prostu być sobą? Jesteś najbardziej pociągającą kobietą, jaką znam. To, że jestem tak blisko i nie mogę cię dotknąć, doprowadza mnie do szaleństwa. - Kciukami zaczął delikatnie masować jej kark. - Pragnę cię i myślę, że ty też mnie pragniesz. Dlaczego nie możemy być prawdziwymi kochankami?

Nie był już układnym, złośliwym księciem, który szarpał jej nerwy, ale tamtym młodym człowiekiem, w którym się zakochała. Z bólem serca pomyślała, jak wiele kiedyś mieli i jak głupio to stracili. Przywołała resztki rozsądku.

- To byłby błąd - powiedziała słabym głosem.

Pochylił się, pocałował ją w koniuszek ucha, widoczny pod złocistymi włosami, i zębami zaczął drażnić jej szyję. Delikatnie przesunął dłońmi po nagich ramionach, po czym objął ją w talii i przycisnął do siebie. Wciągnęła powietrze. Próbowała stłumić szalone podniecenie, jakie wywołał jego dotyk.

- Oboje jesteśmy wystarczająco dojrzali, by wiedzieć, czego chcemy - wyszeptał głębokim aksamitnym głosem. - Nikt nie zostanie zraniony i wiem, że sprawi nam to rzadką przyjemność.

Ujął w dłonie jej piersi. Pieścił je wolnym kolistym ruchem, aż stwardniały jej sutki. Bezwiednie zaczęła ocierać się o niego biodrami. Gdy poczuła przyciskającą się do niej twardą wypukłość, znierucho­miała.

- Nie, niech cię diabli wezmą! - powiedziała z trudem łapiąc powietrze. - To nie takie proste.

Wsunął prawą rękę za jej dekolt i zaczął drażnić sutkę. Jednocześ­nie jego lewa ręka powędrowała w dół, między jej uda.

- Naprawdę tak uważasz? - spytał, podczas gdy jego doświadczona dłoń odnalazła jej wrażliwe miejsce. - Twoje usta mówią jedno, twoje ciało zupełnie co innego.

Było zbyt wiele prawdy w tym, co powiedział. Ogień, który palił jej ciało, był straszniejszy od zamętu, jaki czuła w głowie. Oczywiście, że go pragnęła. Umierała z pożądania i bała się przyznać, że niewiele brakuje, by machnęła ręką na przeszłość i przyszłość, i pozwoliła mu się ze sobą kochać.

Ale twarda szkoła życia nauczyła ją panowania nad sobą i nawet teraz wiedziała, że Rafe się mylił, kiedy mówił, iż nikt nie zostanie zraniony. Przecież już raz zadał jej ból, wtedy ledwo doszła do siebie. Nie może znowu się zakochać. Co z tego, że go pragnie? Związek z nim może jej przynieść tylko cierpienie.

Gdy próbowała znaleźć w sobie dość siły, by się od niego odsunąć, wymamrotał:

- Margot, obiecuję, że nie będziesz przez to biedniejsza. Szmaragdy to dopiero początek.

Chciał, żeby została jego dziwką.

Wpadła we wściekłość. Nagle znalazła siły i wyzwoliła się z jego ramion. Uniosła bezwiednie rękę w obronnym geście.

- „Nie” znaczy „nie”! Gdybym się zgadzała, powiedziałabym „tak”!

Odwracając się uderzyła go łokciem w splot słoneczny z taką siłą, że zgiął się wpół. Sapiąc ciężko zatoczył się do tyłu.

Wpatrując się w niego z przerażeniem, Maggie cofała się, dopóki nie oparła się plecami o konsolę stojącą pod lustrem.

- Przepraszam, nie chciałam cię uderzyć - powiedziała stłumionym głosem.

Wyprostował się i próbował złapać oddech. Jego szare oczy płonęły gniewem. Maggie nigdy nie bała się Rafe'a, ale teraz była w pełni świadoma, jak jest wysoki, muskularny i silny.

Zraniła jego dumę, co było dla niego o wiele większym ciosem niż przypadkowe uderzenie łokciem.

Tych kilka chwil, których potrzebował na zaczerpnięcie oddechu, wystarczyło, by zapanował nad sobą.

- Masz szczęście, że nigdy nie uderzyłbym kobiety - powiedział z zimną furią. - Gdybyś była mężczyzną, dałbym ci lekcję, której nie zapomniałabyś do końca życia.

- Gdybym była mężczyzną, nie znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji - odparła drżącym głosem.

Rafe powoli się uspokajał.

- Nie, raczej nie. Mam tradycyjne upodobania. Uśmiechnęła się niepewnie.

- Przebaczysz mi, jeśli obiecam, że cię nie uderzę, dopóki naprawdę nie będę chciała tego zrobić?

Musiał się uśmiechnąć.

- Przebaczenie zostało udzielone.

Opuściła oczy i zaczęła naciągać balowe rękawiczki. Domyślił się, że ten przypadkowy cios był wynikiem jej ogromnego wzburzenia, a to wydało mu się bardzo obiecujące...

Zapomniał o tych zimnych kalkulacjach, gdy Maggie podniosła na niego swe piękne szarozielone oczy. Biła z nich ogromna odwaga i wrażliwość, i Rafe ze wzruszeniem uświadomił sobie, że nieuchwyt­na, szalona hrabina wcale nie jest kobietą, której pragnie. Tak naprawdę chciał, by wróciła do niego Margot Ashton.

W tym momencie gotów był oddać swój tytuł i połowę majątku, by znowu byli młodzi i zakochani. To było niemożliwe, ale przecież dziewczyna, którą darzył kiedyś miłością, wciąż żyła w tej tajemniczej kobiecie. Wydobyłby z niej Margot, gdyby było to w jego mocy.

Z pewnym zdziwieniem skonstatował, że kiedy o niej myślał - o tym, jaka była albo jaką chciałby ją widzieć - zawsze nazywał ją Margot.

- Dlaczego nie chcesz, żebym mówił do ciebie Margot? Bardzo długo wpatrywała się w niego swymi przepastnymi oczami.

Kiedy się odezwała, zabrzmiało to tak, jakby musiała wydzierać z siebie każde słowo.

- Bycie Margot za bardzo boli.

To mówiło wszystko i nic, lecz Rafe wyczuł intuicyjnie, że teraz nie powinien prosić o wyjaśnienia. Po chwili milczenia powiedział:

- Pora ruszać na bal do księcia Orkowa. Musimy odnaleźć generała. Maggie odwróciła się do lustra i zmieniła kolczyki z nefrytu na szmaragdowe.

- W dniu zakończenia naszej misji dostaniesz swoje błyskotki z powrotem. - Z artystyczną niedbałością owinęła kaszmirowy szal wokół nagich ramion i zwróciła się twarzą do Rafe'a. Znowu była hrabiną Janos. - Idziemy?

Wsparła się na jego ramieniu, a on znowu musiał opierać się pokusie, by jej nie porwać w objęcia. Kiedy wsiadali do powozu, wyciągnął rękę i dotknął złocistych włosów. Jedwabiste pasma przepłynęły mu przez palce niczym babie lato, żałował, że brakuje mu odwagi, by zanurzyć w nich dłonie.

Jeszcze nigdy tak bardzo jej nie pragnął. Okazała się o wiele trudniejszym wyzwaniem, niż mógłby przypuszczać. Sądził, że ulegnie chwili namiętności, jak wiele pięknych dam przed nią, ale się pomylił.

Rafe Whitbourne nie był przyzwyczajony do porażek. Na pewno jest sposób, żeby zdobyć Maggie, i, na Boga, w końcu go znajdzie.

Dom księcia Orkowa był udekorowany ze wschodnim przepychem. Dosłownie: lokaje byli przebrani za strażników w tureckim haremie, a w jednej z sal półnaga tancerka wykonywała taniec brzucha. Nawet lekko zblazowane paryskie towarzystwo uznało to za dość niezwykłe.

Maggie od początku dobrze się bawiła. Przy powitaniu gospodarz przytrzymał jej dłoń i zajrzał w oczy ze słowiańską rzewnością, ale na szczęście przez resztę wieczoru był zbyt zajęty, by szukać jej towarzystwa.

Za to Rafe nie odstępował Maggie na krok. Z wdziękiem grał rolę oddanego kochanka, tak jakby wcześniej nie doszło między nimi do tej bolesnej sceny. Ale dla niego, pomyślała, ta scena nie była bolesna. On zna mnóstwo kobiet, które chętnie zaspokoją jego pożądanie.

A może powinna przystać na jego propozycję? Może powinna dać się porwać namiętności? Przecież sama nie lubiła tej twardej, niedostępnej kobiety, której rolę starała się grać. A on... po paru nocach na pewno by się nią znudził i spróbował szczęścia gdzie indziej.

Natychmiast odrzuciła tę myśl. Bez względu na to, z jakich powodów pójdzie z nim do łóżka, skutki będą opłakane. Sama jego obecność wyprowadzała ją z równowagi. Wystarczy, że na niego spojrzała, a już czuła zmysłowe usta na swojej szyi i natychmiast miękły jej kolana. Trudno jej było skupić się na sprawie, którą musiała załatwić tego wieczoru.

Mimo że generał Roussaye miał uczestniczyć w balu, nie mogli go odszukać w tłumie i zaczęli się obawiać, że w ogóle im się to nie uda. Po godzinie krążenia wśród gości postanowili się rozdzielić.

Minęła północ, podano kolację, wznowiono tańce, a Maggie wciąż szukała swojej ofiary. Zirytowana weszła do pokoju, w którym garstka gości podziwiała taniec brzucha.

Kobieta wdzięcznie poruszała welonami i bransoletami w rytm dziwnie brzmiącej w uszach Europejczyka muzyki. Gdy oczy Maggie przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, odetchnęła z ulgą. Wreszcie znalazła mężczyznę, którego szukała. Nigdy nie została przedstawiona generałowi, ale kiedyś go jej pokazano. To wystarczyło, by dobrze go zapamiętała.

Michael Roussaye był mniej niż średniego wzrostu, a atletyczną budową i całą swoją postawą przypominał pułkownika von Fehrenbacha. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Jasnowłosy Prusak był arystokratą, od dziecka przygotowywanym do rzemiosła wojen­nego, podczas gdy ten Francuz o kruczych włosach zawdzięczał wszystko sobie. Był człowiekiem z ludu, który zdobył stopień generała dzięki waleczności. Nawet w mrocznym świetle salonu widać było, że przez cały czas zachowuje czujność właściwą zawodowym żołnierzom. Podobnie jak von Fehrenbach, pomyślała Maggie. To dlatego wydali się jej podobni jak bracia.

Czy Roussaye kipi takim samym gniewem? Jako bonapartysta miał najlepszy z wszystkich trzech podejrzanych motyw do dokonania zamachu.

Maggie przeszła przez pokój i usiadła niedaleko Roussaye'a. Jak nawiązać z nim rozmowę, skoro nikt ich sobie nie przedstawił? Spojrzała na generała. Był wpatrzony w tancerkę, więc i Maggie przeniosła na nią wzrok.

Nigdy przedtem nie widziała tańca brzucha, ponieważ do tych nielicznych miejsc, w których można go było zobaczyć, kobiety nie miały prawa wstępu. Patrząc na tancerkę, zamrugała ze zdumienia. Czy to możliwe, żeby kobieta kręciła piersiami w odwrotne strony? Nieprawdopodobne, a jednak zdarzało się, dowód miała przed oczami. Wirujące kutasiki stanika potęgowały zadziwiający efekt. Tancerka była niezgrabna, stanowczo zbyt gruba jak na standardy europejskie, za to znakomicie wyszkolona.

Maggie musiała mimowolnie głośno wyrazić swoje zdziwienie, bo niski głos tuż za nią powiedział cicho:

- Prawdziwa mistrzyni, nie uważa pani?

Odwróciła się i zobaczyła, że Roussaye przygląda się jej z roz­bawieniem:

- Rzeczywiście, monsieur - odparła, szczęśliwa, że pretekst do rozmowy znalazł się sam - nie miałam pojęcia, że człowiek może robić takie rzeczy ze swoim ciałem.

Wskazał ręką na scenę.

- Co prawda, Orkow sprowadził ją w charakterze ciekawostki, ale to naprawdę bardzo utalentowana artystka.

- Czy mężczyźni, którzy patrzą na taniec brzucha, myślą o kunsz­cie artystki?

- Większość mężczyzn rzeczywiście myśli zupełnie o czymś innym - przyznał z ledwo dostrzegalnym uśmiechem - ale ja spędziłem trochę czasu w Egipcie, widziałem niejeden taki taniec i potrafię docenić piękno szczegółów w sztuce.

Przypomniała sobie, że pierwszym wojskowym doświadczeniem Roussaye'a była kampania egipska Napoleona w 1798 roku, w której wziął udział jako młody chłopak. Groźny człowiek. Starając się zachować lekki ton, przyznała:

- Ona rzeczywiście ma wiele pięknych szczegółów.

Muzyka umilkła. Zlana potem tancerka ukłoniła się i opuściła salę. Reszta publiczności także powoli wychodziła i wkrótce Maggie została sama z Roussaye'em.

- Jaki jest Egipt? - spytała.

Tym razem uśmiechnął się cieplej.

- Wspaniały. Świątynie są tak niewiarygodnie piękne, że nawet gdy się na nie patrzy, trudno uwierzyć, iż naprawdę istnieją. Nam wydają się stare nasze pięćsetletnie katedry, ale ich świątynie liczą po kilka tysięcy lat. A piramidy... - Na moment zatonął we wspomnieniach.

- Bonaparte spędził noc w największej z nich. Kiedy następnego ranka zapytano go, co widział, powiedział tylko, że nikt by mu nie uwierzył. - Z nutą smutku w głosie dodał: - W historii Egiptu krótka okupacja francuska jest niczym mrugnięcie okiem. W historii Francji Napoleon może być tak samo mało ważny.

- Możliwe, że za tysiąc lat ludzie zdobędą się na podobną bezstronność - odparła Maggie spokojnie. - Teraz Napoleon uważany jest za najpotężniejszego i najbardziej niegodziwego człowieka naszych czasów.

Roussaye zesztywniał i zaczęła się zastanawiać, czy nie posunęła się za daleko. Chciała go sprowokować do mówienia, więc gdyby zraziła go do siebie, popełniłaby ogromny błąd.

- Pani nie jest Francuzką, madame - powiedział oziębłym tonem. - Trudno oczekiwać, żeby oceniała go pani tak samo, jak my.

- A jak Francuzi oceniają Napoleona? - spytała szybko. - Ja jestem jedną z wielu osób, które zapłaciły wysoką cenę za jego ambicje. Potrafi mnie pan przekonać, że miało to jakiś sens?

Generał utkwił w niej swe ciemne oczy.

- Miała pani rację mówiąc, że jest on najpotężniejszym człowiekiem naszych czasów. Ludziom, którzy kilkanaście lat temu przebywali w otoczeniu Napoleona, wydawało się... że wieje silny wiatr. Cesarz miał więcej siły i energii niż jakakolwiek ze znanych mi osób, był bardziej wytrzymały i przewidujący. Nikt nigdy mu nie dorówna.

- Dzięki Bogu - odparła, niezdolna ukryć goryczy. Pochyliwszy się do przodu, generał powiedział z przejęciem:

- Po rewolucji wszystkie narody europejskie wystąpiły przeciwko nam. Francja została zniszczona, ale nie Francuzi. Dzięki Bonapar­temu odzyskaliśmy poczucie siły i dumy narodowej. Wszędzie zwyciężaliśmy.

- Ale w ostatnim okresie wasz cesarz tracił całe armie. Kiedyś powiedział, że śmierć miliona ludzi nic dla niego nie znaczy. Setki tysięcy żołnierzy, niezliczone ilości cywilów umarło za Francję - odparła Maggie. - Czy po powrocie Bonapartego z Elby był pan jednym z tych, którzy zapomnieli o przysiędze złożonej Ludwikowi i poszli za cesarzem? Generał milczał długo, po czym cicho powiedział:

- Tak.

Wzięła głęboki oddech, musi panować nad sobą.

- Sądzi pan, że to była słuszna decyzja? Zaskoczył ją odpowiedzią.

- Nie twierdzę, że to było słuszne, ale nie miałem wyboru. Napoleon był moim cesarzem i poszedłbym za nim do piekła.

- Rzeczywiście pan to zrobił. Podobno pod Waterloo ludzie przeszli piekło.

- Cesarz nie był już tym samym człowiekiem i pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy musiało za to zapłacić. Pewnie powinienem był podzielić ich los, ale Bóg miał wobec mnie inne plany. - Twarz Roussaye'a rozpogodziła się. - Choć nie zasługuję na to ocalenie, przekonałem się, że człowiek żyje nie tylko po to, żeby brać udział w wojnach.

Dziwne, zagadkowe stwierdzenie jak na żołnierza.

Wejście dwójki gości odwróciło uwagę generała. Kiedy Maggie podniosła głowę, zobaczyła Rafe'a w towarzystwie ślicznej drobnej kobiety o kruczoczarnych włosach i zmienionej przez ciążę sylwetce. Roussaye wstał, a jego poważną twarz rozjaśnił uśmiech.

- Magdo, kochanie - rzekł Rafe - pozwól, że ci przedstawię madame Roussaye, która była tak miła, że pokazała mi obrazy naszego gospodarza. Jesteśmy dalekimi kuzynami, ponieważ ona pochodzi z Florencji, a nasze rodziny są ze sobą skoligacone poprzez moją włoską babkę.

Czarnowłosa kobieta przywitała się serdecznie z Maggie. Widząc, w jaki sposób małżonkowie na siebie patrzą, łatwo było odgadnąć znaczenie tajemniczych słów generała. Łączące ich więzy były tak widoczne, że wydawało się, iż można ich dotknąć. To żona jest jego ocaleniem. Zatem czy generał był wystarczająco żarliwym bonapartystą, by uknuć spisek i tym samym narazić się na ryzyko utraty szczęścia osobistego?

Niestety, Maggie obawiała się, że tak.

Rozmowa zeszła na neutralny temat. Wszyscy czworo interesowali się sztuką i zanim obie pary się pożegnały, ustalono, że za trzy dni wybiorą się na wspólne zwiedzanie Luwru.

Gdy Rafe i Maggie wrócili na salę balową, grano walca. Rafe bez słowa wciągnął ją w tłum tańczących par. Gdy wirowali na parkiecie, doszła do smutnego wniosku, że konserwatyści mają rację. Walc był zbyt erotyczny, by być przyzwoity. Rafe trzymał ją w przepisowej odległości, ale i tak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdy tak tańczą blisko siebie, w jednym rytmie, to trochę tak... jakby się ze sobą kochali.

Z ulgą odkryła, że Rafe poprosił ją do tańca tylko po to, by z nią porozmawiać.

- Co sądzisz o generale Roussaye'u?

Wahała się przez trzy pełne kółka, zanim odpowiedziała.

- Jest oddany Francji i cesarzowi, uważam, że może brać udział w spisku, by przywrócić Bonapartemu tron. Ma najlepszy motyw ze wszystkich naszych podejrzanych, poza tym nie brakuje mu ani inteligencji, ani wiary w to, co robi.

- Ale masz jakieś zastrzeżenia - powiedział Rafe, jakby czytając w jej myślach.

Maggie westchnęła.

- Po prostu polubiłam tego człowieka. Zaczynał od zera, otrzymał stopień generała wyłącznie za swoje zasługi. Poza talentem wojs­kowym ma dobry smak i jest wrażliwy. Chciałabym, żeby to Varenne był naszym spiskowcem, ale więcej przemawia za Roussaye'em.

- Jeśli tak, to moja nowa kuzynka może w krótkim czasie zostać wdową - z poważną miną powiedział Rafe. - Roussaye już raz złamał przysięgę złożoną królowi. Jeśli teraz znajdzie się choć najmniejsza poszlaka, że należy do spisku, wsadzą go do więzienia i razem z marszałkiem Neyem będzie czekał na egzekucję.

- Mężczyźni są takimi głupcami! - powiedziała z rozdrażnieniem. - Ma piękną żonę, która go uwielbia, ma wystarczająco dużo pieniędzy, by żyć wygodnie, i chce to wszystko zniszczyć!

- Ja też go polubiłem. Jesteś pewna, że to człowiek, którego szukamy?

Potrząsnęła ze smutkiem głową.

- Nie mam pewności, ale czuję, że coś ukrywa.

W takich sytuacjach żałowała, że jest szpiegiem. Jeśli nie miała racji, mogła się przyczynić do zrujnowania życia niewinnemu człowiekowi. Wszyscy bonapartyści byli w bardzo trudnej sytuacji i cień podejrzenia mógł zniszczyć życie każdemu z nich.

Z ponurą miną przypomniała sobie, że stawka jest o wiele wyższa niż życie jednego człowieka. Udany zamach na przywódcę którego­kolwiek ze zwycięskich państw może być początkiem kolejnej wojny w Europie.

- Powinniśmy jak najszybciej powiadomić hrabiego Strathomore'a o naszych przypuszczeniach - powiedziała. - Może wie coś, co mogłoby je potwierdzić.

- Dziś wieczorem wyślę do Luciena kuriera, ale sądzę, że już czas porozmawiać z lordem Castlereagh.

Maggie, przyzwyczajoną do działania w ukryciu, bardzo zdziwiła ta propozycja. Jednak po namyśle uznała, że to dobry pomysł. Minister spraw zagranicznych wiedział o jej misji i miał powód, by wierzyć w jej podejrzenia. Gdyby porozmawiała z nim osobiście, mogłaby go przekonać o powadze sytuacji.

- Musimy tak zaaranżować spotkanie, żeby nie wywołało żadnych komentarzy.

- To proste - odparł Rafe. - Lord i lady Castlereagh często przyjmują wybitnych brytyjskich gości, do których, z całą skromnoś­cią, mogę się zaliczyć. Jako moja partnerka, osoba, którą już znają, będziesz równie mile widziana. Skontaktuję się z nimi i spytam, czy nie zaprosiliby nas na śniadanie albo lunch.

- Lepiej się pospiesz - powiedziała ponurym tonem. - Czuję przez skórę, że niedługo coś się wydarzy.

Muzyka umilkła i przeszli na koniec sali. Już miała zaproponować, by wyszli, kiedy orkiestra zagrała kolejnego walca i podszedł do nich Robin. Przywitał się uprzejmie z Rafe'em, po czym skłonił się Maggie.

- Hrabino Janos, czy uczyni mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną?

Mimo złowrogiego błysku, jaki dostrzegła w oczach Rafe'a, nie zamierzała odmówić. Wiedziała, że Robin nie poprosiłby jej do tańca, gdyby nie miał czegoś ważnego do omówienia. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.

- Z przyjemnością, panie Anderson.

Przesłała Rafe'owi pocałunek, a Robin objął ją ramieniem i zaczęli wirować w walcu.

Choć znali się tyle lat i byli sobie tacy bliscy, jeszcze nigdy razem nie tańczyli walca. Bez zdziwienia stwierdziła, że tańczy się z nim znakomicie. Znali się tak dobrze, że nie musieli koncentrować się na krokach. Z beztroskim uśmiechem na twarzy spytała:

- Coś się stało, Robin?

- Dowiedziałem się czegoś, co, mam nadzieję, ci się przyda. - Jego skupione niebieskie oczy kontrastowały z wesołą miną. - Jeden z moich tajnych informatorów podał mi nazwisko człowieka, który może być organizatorem spisku. Niestety, nie jest to prawdziwe nazwisko, ale mamy przynajmniej jakiś punkt wyjścia. Ten człowiek nazywa się Le Serpent.

- Le Serpent? - Zmarszczyła brwi w skupieniu. - Nigdy o nim nie słyszałam.

- Ja też. Paryskie podziemie nie zna nikogo o takim nazwisku ani przydomku. Mój informator nie potrafił mi nawet powiedzieć, czy ten człowiek jest Francuzem czy obcokrajowcem. Nie ulega wątpliwości, że Le Serpent werbuje przestępców do przeprowadzenia zamachu na życie kilku przywódców państw sojuszniczych.

Zastanowiła się nad jego słowami, ale nikt nie przychodził jej do głowy.

- Popytam, może któraś z moich współpracownic słyszała o takim człowieku. Masz jeszcze jakieś informacje na jego temat?

- Właściwie to nie. Ale zastanawiam się... - Robin przerwał, żeby zgrabnie usunąć z drogi pijanego rosyjskiego oficera, którego entuzjazm do tańczenia walca znacznie przewyższał umiejętności. - Czy to możliwe, aby jego nazwisko wiązało się z herbem rodowym albo czymś w tym rodzaju? Człowiek, którego szukamy, na pewno ma pozycję i władzę, a więc może mieć znak rodowy.

Kiedy usłyszała te słowa, poczuła na plecach ciarki. Robin posiadał genialną intuicję i miewał błyskotliwe skojarzenia. A kiedy wpadł na jakiś pomysł, na ogół miał rację.

- To bardzo możliwe - zgodziła się. - Spróbuję się dowiedzieć, w czyich herbach jest wąż. Nie może ich być wiele. Dobrze, że po tyli dniach niepowodzeń wreszcie zaczniemy szukać czegoś konkretnego.

Nim walc dobiegł końca, zdążyła mu opowiedzieć o spotkaniu z generałem Roussaye'em i o swoich podejrzeniach. Robin słuchał uważnie.

- Zobaczę, czy uda się znaleźć jakieś węże w jego znaku rodowym - powiedział, kiedy skończyła. - Wydaje mi się, że wreszcie nastąpił przełom. Ale na miłość boską, Maggie, uważaj na siebie. Mój informator ma Le Serpenta za wysłannika diabła. Kimkolwiek jest ten człowiek, jest piekielnie niebezpieczny.

Muzyka umilkła. Robin tak prowadził, by ostatnie takty przywiodły ich do księcia Candoveru. Z gracją zwrócił Maggie Rafe'owi, życzył im dobrej nocy i zniknął.

Maggie odprowadziła go zmartwionym spojrzeniem. Robin musiał być tak zmęczony jak ona, ale o ile go znała, spędzi resztę nocy w paryskich domach publicznych i kasynach gry na poszukiwaniu śladów Le Serpenta. A ją ostrzegał, żeby na siebie uważała!

Przejęta przyjacielem, nie widziała, jak Rafe spochmurniał na widok jej zatroskania.

10

Następnego dnia Maggie rozpoczęła poszukiwania węży i pokrewnych heraldycznych gadów. Z samego rana odwiedziła madame Daudet, która mieszkała przy Faubourgh St. Germain. Stara dama straciła w wojnach napoleońskich wszystkich męskich potomków i tęskniła za pokojem. Wysłuchawszy prośby Maggie, obiecała, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przygotuje szczegółowy spis wszystkich interesujących ją znaków rodowych - zarówno starej jak i nowej francuskiej arystokracji. Przy odrobinie szczęścia to powinno dostarczyć jakichś wskazówek.

Około południa dostała wiadomość od Rafe'a: następnego dnia są zaproszeni na lunch do Castlereaghów. Kiwnęła z zadowoleniem głową, po czym zaczęła przygotowywać się do złożenia wizyty znajomej plotkarce, uchodzącej za znawczynię francuskich wyższych sfer. Ona także powinna być dobrze poinformowana o herbowych wężach.

Była już gotowa do wyjścia, kiedy lokaj przyniósł bilet wizytowy niespodziewanego gościa - pani Oliverowej Northwood.

Zatrzymała się zaintrygowana. Co sprowadza do niej Cynthię Northwood? Kazała wprowadzić gościa. Młoda kobieta była wyraźnie zdenerwowana. Ciemne loki podkreślały bladość pięknej twarzy.

- Cieszę się, że panią zastałam, hrabino - powiedziała staranną francuszczyzną. - Chciałabym z panią o czymś porozmawiać.

- Ależ oczywiście, moja droga - odpowiedziała Maggie po angielsku. - Napije się pani kawy?

Widząc, że jej gość skinął głową, wydała polecenia służbie, po czym usiadła, gestem zapraszając Cynthię do zajęcia miejsca na sofie pod oknem. Kiedy podano kawę i kruche ciasteczka, rzekła:

- Jeśli chce mnie pani o coś spytać, najlepiej proszę mówić wprost. Cynthia spuściła swe duże brązowe oczy.

- To trudniejsze, niż myślałam. Ledwo się znamy i nie ma żadnego powodu, żeby wysłuchiwała pani moich żalów. Ale... po prostu muszę porozmawiać z inną kobietą.

- I wybrała pani mnie ze względu na nasze związki z Candoverem? W oczach Cynthii pojawiło się zdziwienie, ale zaraz się uśmiechnęła.

- Chyba tak. Pomyślałam, że skoro mamy... wspólnego znajomego i już raz zechciała mnie pani wysłuchać, to może zechce i teraz. - Z widocznym trudem podniosła głowę. - Podczas naszej poprzedniej rozmowy powiedziałam pani, że jestem nieszczęśliwa w małżeństwie.

- Zrozumiałam dlaczego, kiedy tego samego wieczoru poznałam pani męża - zachęcającym tonem rzekła Maggie. - Czemu pani za niego wyszła?

Cynthia z rozpaczą rozłożyła ręce.

- Po prostu się zakochałam. Oliver był przystojny, pełen werwy i prowadził szalenie pasjonujące życie w porównaniu z tym, co ja robiłam w moim rodzinnym Lincolnshire. Ciotka, która mnie z nim poznała, była pod wrażeniem jego pozycji i powiedziała mi, że dokonałam wspaniałego podboju. A ja nie zwracałam uwagi na nic poza pochodzeniem i wyglądem. Siedem lat temu Oliver był przystojnym mężczyzną. A ja miałam osiemnaście lat i nie mogłam uwierzyć, że adoruje mnie taki światowiec. Byłam tak zaślepiona, że nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad jego charakterem. - Wzruszyła ramionami. - Mam to, na co zasługuję. To niewiarygodne, że partnera na całe życie wybieramy po paru spotkaniach! Ponieważ Oliver pochodził ze znakomitej rodziny, mój ojciec nie widział powodu, by odmówić mu mojej ręki. Tym bardziej ja; uważałam się za wybrankę losu i nie dociekałam, jaki naprawdę był powód tych oświadczyn.

- Jest pani bardzo atrakcyjną kobietą, dla której wielu mężczyzn mogłoby stracić głowę.

- Możliwe - bez przekonania odparła Cynthia. - Ale Oliverowi bardziej chodziło o mój posag. Jako młodszy syn lorda tak czy inaczej powinien się dobrze ożenić. Tyle tylko, że on musiał bardzo spieszyć się z małżeństwem. Po prostu nie mógł się wypłacić z długów karcianych. - Westchnęła. - Bardzo szybko się zorien­towałam, jaki kiepski interes zrobiłam. Pochodzę z prostej wiejskiej rodziny, która ma staroświeckie poglądy i dla której wierność i zaufanie nie są pustymi słowami. Nie będę pani zanudzała opowieścią o tym, jak dowiedziałam się, że ma kochanki, ale to wyleczyło mnie z wszelkich iluzji. Kiedy poprosiłam o wyjaśnienia, zaczął drwić, że ożenił się z prowincjonalną gęsią.

Głos jej się załamał i zamilkła. Przytomna jak zawsze Maggie dolała jej kawy. Dławiąc się, dziewczyna wypiła ją małymi łyczkami, po czym podjęła swą gorzką opowieść.

- Postanowiłam odpłacić mu pięknym za nadobne. - Zaczerwieniła się i utkwiła wzrok w pustej filiżance. - To była głupota. Kobiety są inne niż mężczyźni i zdrada okazała się żałosnym rewanżem. Niewiele mam miłych wspomnień z tamtego czasu. Jedynie Rafe zawsze był dla mnie miły. Powiedział mi, żebym bardziej się ceniła. - Znowu podniosła oczy. - Na początku nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale w końcu zrozumiałam. Zaczęłam zachowywać się tak, żeby mój ojciec nie musiał się mnie wstydzić, i dzięki temu życie stało się łatwiejsze.

- Ale wydarzyło się coś złego, skoro przyszła pani do mnie.

- Zakochałam się i byłam szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem, ale teraz jestem w rozpaczy. - Oczy Cynthii pociemniały z bólu. - Michael Brewer ma wszystko, czego mogłabym oczekiwać od męża. Jest miły, uczciwy, można na nim polegać. A najważniejsze, że mnie kocha, mimo wszystkich błędów, które popełniłam.

Maggie popatrzyła na nią z litością. Nic dziwnego, że ta biedna dziewczyna wygląda tak mizernie. Nie miała dużych szans na znalezienie szczęśliwego wyjścia z tej sytuacji.

Cynthia odstawiła filiżankę i zaczęła nerwowo bawić się obrączką.

- Chcę poślubić Michaela, przenieść się z nim na wieś, wychować, gromadkę dzieci, być tłuściutką kobietą, która zimą może grzać sobie: stopy o plecy męża. Michael też tego pragnie. Nienawidzi kłamstwa, do którego ciągle musimy się uciekać.

- Ale to niemożliwe, dopóki pani mąż żyje. W Anglii praktycznie nie można uzyskać rozwodu. Nawet jeśli ma pani wpływy i dość pieniędzy, by przepchnąć w parlamencie ustawę rozwodową, otocze­nie panią potępi.

- Na to nie ma czasu - ponurym tonem odparła Cynthia. - Jestem w ciąży.

Maggie gwałtownie wciągnęła powietrze.

- I nie ze swoim mężem?

- Od lat nie żyjemy ze sobą jak mąż i żona. Niestety, mimo że nie chce mnie mieć, nie chce także, by ktokolwiek inny mnie miał. - Cynthia zadrżała. - Boję się, co zrobi, kiedy zobaczy, że rośnie mi brzuch.

- A tego nie można ukryć bardzo długo - zauważyła Maggie. A co pani major o tym myśli? Cynthia zaczęła wykręcać sobie palce.

- Jeszcze mu nie powiedziałam. Wiem, że kiedy to zrobię, będzie mnie namawiał, żebym opuściła Olivera i zamieszkała z nim.

- Wybuchnie skandal, ale nie pierwszy i nie ostatni. To byłoby chyba najlepsze wyjście.

Po raz pierwszy głos Cynthii zadrżał.

- Pani nie zna mojego męża. Jest okropnie mściwy, oskarży Michaela o namawianie mnie do cudzołóstwa. Michael nie jest bogaty, a jeśli wybuchnie skandal, zostanie zrujnowany. Jego kariera wojskowa będzie skończona, a nasze rodziny zhańbione. - Szeptem dodała: - To złamałoby serce mojemu ojcu. - Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się szlochem. - A co najgorsze - wykrztusiła między jednym a drugim spazmem - boję się, że Michael znienawidziłby mnie za to, że zrujnowałam mu życie.

Maggie szybko przesiadła się na sofę i objęła łkającą dziewczynę. Próbując ją pocieszyć, zaczęła straszliwie kląć na nieubłagane prawo, które skazywało małżonków na wspólne życie, nawet jeśli byli ze sobą nieszczęśliwi.

Gdy Cynthia trochę się uspokoiła, Maggie podała jej chusteczkę.

- Ma pani tylko dwa wyjścia - powiedziała zdecydowanym tonem. - Zostać z mężem albo go opuścić. Jeśli pani odejdzie, może pani wrócić do ojca, zamieszkać ze swoim majorem albo stworzyć własny dom.

Cynthia wyprostowała się i otarła oczy chusteczką.

- Łatwo powiedzieć. Naprawdę chciałabym odejść od męża, ale to będzie bardzo trudne. Oliver dostanie nie tylko po nosie, ale i po kieszeni, bo przecież żyjemy z pieniędzy mojego ojca. Posag już dawno się rozszedł, ale papa regularnie przysyła nam pieniądze na wydatki domowe. Jeśli zostawię Olivera, nie dostanie już ani grosza. A przegrywa takie sumy, że sam nie byłby w stanie utrzymać domu. - Nerwowym gestem szarpnęła opadający na czoło kosmyk. - A może się mylę. Czasem wydaje mi się, że Oliver zawsze ma pieniądze.

W głowie Maggie rozległ się sygnał alarmowy. Northwood był nałogowym graczem o niepewnych źródłach dochodu? Skoncent­rowali się z Rafe'em na rozpracowywaniu spisku, ale pozostawała jeszcze sprawa ewentualnego szpiega w delegacji brytyjskiej. Jeśli rzeczywiście był w niej zdrajca, to Le Serpent mógł korzystać z jego usług. Maggie z całego serca nienawidziła Olivera Northwooda, była więc skora uwierzyć w jego winę.

Starając się ukryć podniecenie, powiedziała obojętnym tonem:

- Na pewno pomaga mu pensja, którą otrzymuje z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

- To marne grosze, zaledwie dwieście funtów rocznie. - Cynthia wzruszyła ramionami. - Może stał się mądrzejszym graczem. Gdyby nie płacił swoich długów, to chyba nikt nie chciałby z nim grać.

- Czy to możliwe, by pani mąż wplątał się w jakieś podejrzane sprawy?

- Co pani ma na myśli?

Twarz Maggie przybrała niewinny wyraz.

- To tylko nadzieja. Jeśli Northwood ma jakiś sekret, to może łatwiej byłoby go przekonać, żeby pozwolił pani odejść. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Myślę, że przyszła pani do mnie między innymi po to, by poznać zdanie przebiegłej Europejki, która nie wychowywała się w waszym angielskim przekonaniu, że zawsze należy postępować z honorem.

Cynthia przeżyła lekki szok, który szybko zmienił się w za­kłopotanie.

- Pewnie podświadomie tym się kierowałam. - Kiedy jednak zaczęła się zastanawiać nad słowami gospodyni, z jej twarzy zniknęły wszelkie emocje. - Może rzeczywiście mój mąż coś przede mną ukrywa. Mam wrażenie, że się zmienił, odkąd zaczął pracować w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a szczególnie po naszym przyjeździe do Paryża. Ma także więcej pieniędzy. Więcej, niżby mu się należało z pensji.

- Sądzi pani, że bierze łapówki?

- Ma za małe wpływy, żeby czerpać z tego zyski - z powąt­piewaniem powiedziała Cynthia.

- Może udawać, że ma większe możliwości - odparła Maggie. Łapówkarstwo było nagminne i wielu urzędników ministerialnych, którzy nigdy nie myśleli o zdradzie swojego kraju, przyjmowało pieniądze w zamian za informacje. Northwood mógł być jednym z nich. Niemniej jednak ta sprawa warta była bliższego zbadania.

- Kilka tygodni temu, kiedy pisałam listy, zabrakło mi papieru i zajrzałam do biurka Olivera - powiedziała wolno Cynthia. - Tak się złożyło, że właśnie w tym momencie wszedł do gabinetu i kiedy zobaczył, co robię, wpadł we wściekłość. Szczerze mówiąc, uderzył mnie. Wtedy mnie to nie zastanowiło, ponieważ on często jest nieobliczalny, ale teraz... Od tamtej pory trzyma swoje dokumenty pod kluczem. Czy sądzi pani, że to ma jakieś znaczenie?

- Może tak, może nie. Niektórzy mężczyźni z natury są skryci. Ale jeśli ma na sumieniu jakieś grzeszki, a pani odkryłaby jakie, to miałaby pani skuteczną broń przeciwko niemu. - Maggie podchwyciła wzrok Cynthii i dodała rzeczowo: - To, o czym mówimy, nie jest przyjemne. Czy jest pani gotowa postąpić tak niehonorowo?

Cynthia wzięła głęboki oddech, lecz jej spojrzenie było twarde.

- Tak. My, kobiety, mamy tylko kilka możliwości walki z mężczyznami, więc byłabym idiotką, gdybym zmarnowała jedną z nich. Może w ten sposób uda mi się zapobiec jakiejś większej tragedii, na przykład pojedynkowi. Co prawda, nie sądzę, by Oliver odważył się wyzwać Michaela, ale mogę się mylić. - Zadrżała, jakby poczuła zimny podmuch wiatru. - Nie zniosłabym tego, żeby Michael ryzykował dla mnie życie.

Maggie była bardzo zadowolona z tej odpowiedzi.

- W takim razie, czy mogłaby pani otworzyć biurko męża i przejrzeć jego prywatne papiery? - Spojrzała na Cynthię. Dziewczyna przygryzła wargę, ale skinęła głową. - Musi pani zachować daleko idącą ostrożność i zrobić to wtedy, kiedy mąż będzie poza domem. Proszę pamiętać, by nie zostawić po sobie żadnych śladów. Oliver ma gwałtowne usposobienie i jeśli zacznie coś podejrzewać, może wyrządzić pani krzywdę. - Maggie nadała głosowi jak najżarliwsze brzmienie. Mimo że namawianie żony do szpiegowania męża nie napawało jej szczególną dumą, nie mogła przepuścić takiej okazji. Zresztą jeśli Oliver Northwood naprawdę okaże się szpiegiem, tym lepiej dla Cynthii. Nikt jej nie potępi za opuszczenie męża.

- Obiecuję, będę ostrożna. - Skrzywiła usta. - Sama wiem najlepiej, do czego Oliver jest zdolny.

- Jeśli znajdzie pani coś podejrzanego, proszę od razu mi to przynieść - rzekła Maggie. - Jestem dobrze zorientowana w tym, co dzieje się na świecie, więc będzie mi łatwiej zrozumieć treść dokumentów czy zapisków, które pani znajdzie.

Cynthia ponownie skinęła głową i wstała.

- Nie wiem, jak pani dziękować, hrabino. Ta rozmowa niezwykle mi pomogła.

Maggie także wstała.

- Jeśli mamy zostać konspiratorkami, to chyba powinna pani nazywać mnie Magdą. Albo Maggie, jeśli pani woli.

- Dziękuję, Maggie. I proszę, mów mi Cynthia.

Jeszcze raz upomniawszy Cynthię, by zachowała ostrożność, Maggie odprowadziła gościa do drzwi. Potem wróciła do salonu, usiadła wygodnie i zaczęła rozmyślać nad tym, czego się dowiedziała.

Niezależnie od niechęci do Olivera Northwooda, instynktownie czuła, że jest on zdolny do zdrady. Słaby człowiek może łatwo ulec pokusie. Nie wykluczała jednak możliwości, że jest niewinny albo że popełnił tylko jakieś drobne nadużycie. Tak czy inaczej, biorąc pod uwagę sytuację, jaka panowała w Paryżu, zdobyte informacje były niesłychanie cenne.

Czy ma powiedzieć o tym Rafe'owi? Zmarszczyła brwi. Mimo że Rafe i Northwood nie byli bliskimi przyjaciółmi, to znali się od wieków i niegdyś obracali się w tych samym towarzystwie. Rafe nie mógłby uwierzyć, że któryś z tych uczciwych prostodusznych Anglików jest zdrajcą. O wiele łatwiej podejrzewać kogoś obcego.

Maggie doszła do wniosku, że nic nie powie Rafe'owi, dopóki Cynthia nie znajdzie jakiegoś dowodu. Dla dobra ich wszystkich miała nadzieję, że stanie się to szybko.

Tego wieczoru Rafe poszedł do Salon des Etrangers, jednego z najlepszych męskich klubów w mieście. Było to miejsce spotkań nałogowych graczy, regularnie odwiedzane przez wielu najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Paryżu. Rafe już wcześniej kilka razy wpadał do klubu w nadziei, że usłyszy coś ciekawego, ale do tej pory nie udało mu zdobyć żadnej pożytecznej informacji.

Stojąc w wejściu do największej sali gier, szukał wzrokiem znajomych twarzy. Salon był większy i o wiele bardziej okazały niż Cafe Mazarin, lecz panowała w nim ta sama gorączka gry.

Właściciel, markiz de Livry, który właśnie podszedł do Rafe'a, przypominał księcia regenta, zarówno z objętości w pasie, jak i majestatycznego zachowania.

- Jak miło pana widzieć, książę - powiedział z łaskawym uśmie­chem. - Na co pan ma ochotę?

- Poczekam, zobaczę, który stolik mnie wezwie.

Markiz kiwnął głową, przyzwyczajony do graczy, którzy szukali jakichś tajemniczych znaków fortuny. Życzył Rafe'owi dobrej zabawy i odszedł powitać grupę Austriaków.

Rafe wziął od lokaja kieliszek znakomitego burgunda i zaczął przechadzać się wśród tłumu. Przystanął zaskoczony, gdy przy stoliku do gry w faraona zauważył znajomą sylwetkę jasnowłosego męż­czyzny. Robert Anderson miał talent do pojawiania się w najmniej spodziewanych miejscach. Było wielce prawdopodobne, że on także potajemnie zbiera informacje.

A jeśli tak, to dla kogo pracuje? Logicznie rzecz biorąc powinien szpiegować na rzecz brytyjskiej delegacji, ale Rafe miał co do tego wątpliwości.

Schowany za koryncką kolumną, popijał wino i przyglądał się Andersonowi. Znów zaczęło go dręczyć uczucie, że skądś go zna, ale skąd? Nie mógł sobie przypomnieć.

- Dobry wieczór, Candover - usłyszał za sobą jowialny głos. - Cieszę się, że znowu cię widzę.

Odwrócił się bez entuzjazmu i przywitał z Oliverem Northwoodem. Prawdę mówiąc, trochę się zdziwił, widząc swego starego znajomego w miejscu, w którym grano o tak wysokie stawki. Z Salon des Etrangers ludzie o wiele bogatsi od Northwooda wychodzili do­szczętnie zrujnowani.

Zaczęli banalną rozmowę, która jednak nie przeszkodziła Rafe'owi zauważyć, że Anderson przegrał i z takim samym niewzruszonym spokojem, z jakim odbierał wygraną, przesunął w kierunku przeciw­nika stosik żetonów. Wyglądał niewinnie jak ministrant. Czy właśnie to Maggie w nim widziała? Przystojną twarz? Czy się w nim zakochała? Co, u diabła, miał Anderson, czego jemu brakowało?

Rafe był zaskoczony, że opanowała go tak wściekła zazdrość. Już prawie zapomniał, jakie to uczucie. Zwykle wolał się pożegnać z kobietą, która miała kogoś innego na oku - ale to nie dotyczyło Maggie. Nawet po trzynastu latach z goryczą i oburzeniem myślał o jej zażyłości z Northwoodem, a wspomnienie Andersona wśliz­gującego się tylnymi drzwiami do jej domu wywoływało w nim taki gniew, że zaczynał wątpić, czy może jeszcze się uważać za człowieka cywilizowanego.

Próbując zapanować nad tymi prymitywnymi emocjami, przypo­mniał sobie, że przecież Anderson był jednym z wielu mężczyzn w życiu Maggie. Nie powinien być o niego zazdrosny tylko dlatego, że był jedynym kochankiem Maggie, jakiego znał.

Ale to wcale go nie uspokoiło. Doszedł do wniosku, że skoro i tak nie może uwolnić myśli od Andersona, to może przynajmniej czegoś się o nim dowie.

- Twój towarzysz Anderson - zwrócił się do Northwooda - przy­pomina mi kogoś, ale nie wiem kogo. Wiesz coś o jego przeszłości?

- Nic. - Northwood wypił ostatni łyk wina. - Facet pojawił się w Paryżu w lipcu i Castlereagh natychmiast przyjął go do delegacji. Musiał mieć jakiś list polecający, ale nie wiem od kogo. Mówi, że nie jest spokrewniony z żadnymi Andersonami, których znam. - Przywołał lokaja i wymienił pusty kieliszek na następny. - Często tu przychodzi.

- Naprawdę? Więc bez względu na to, z których Andersonów pochodzi, musi być bardzo bogaty.

Northwood zmarszczył brwi i przez chwilę wyglądał jak ktoś, kto usiłuje podjąć decyzję.

- Chyba nie powinienem ci tego mówić, Candover, ale ten Anderson to jakiś ciemny typ. Zjawia się nie wiadomo skąd, zawsze wtyka nos w nie swoje sprawy i znika niepostrzeżenie, jak jakiś cholerny kocur. Poza tym, ma więcej pieniędzy, niż powinien.

- Ciekawe. - Rafe starał się stłumić swe godne pogardy pod­niecenie. - Mówiłeś Castlereaghowi o swoich podejrzeniach?

Rozejrzawszy się dokoła, by mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje, Northwood powiedział cicho:

- Tak, rozmawiałem z Castlereaghem. Dlatego tutaj jestem. Minister poprosił mnie, żebym miał oko na Andersona. Nieoficjalnie, oczywiście. - Widząc pytające spojrzenie Rafe'a dodał: - Mam sprawdzić, czy nie rozmawia z nikim podejrzanym. Nie powinienem! tego mówić, ale wiem, że można ci zaufać, i chcę, żebyś miał się na baczności. Wiesz, co się dzieje w Paryżu. Ostrożności nigdy za wiele. - Zawahał się na chwilę, po czym dodał tak cicho, że ledwo go było słychać: - Z ambasady brytyjskiej wydostają się tajne informacje. Nie chcę rzucać oszczerstw na niewinnego człowieka, ale bacznie obserwujemy Andersona.

Rafe jeszcze nigdy nie widział Northwooda takim poważnym i zaczął się zastanawiać, czy nie pomylił się w ocenie szkolnego kolegi. Przyjrzał się uważnie Oliverowi, próbując zdobyć się na obiektywizm. Nie lubił jego prostackiego sposobu bycia, ale to jeszcze nie powód, by mu nie ufać. Czy zazdrość miała wpływ na zdanie Rafe'a? Niewątpliwie. I z niechęcią sam to w duchu przyznał.

Targany zazdrością bez trudu uwierzył, że Anderson mógł się dopuścić najgorszych przestępstw. Na szczęście w porę przypomniał sobie, że jest w Paryżu po to, by pomóc swojemu krajowi, a nie prowadzić osobiste intrygi. Ale jeśli ten jasnowłosy mężczyzna zdradza Anglię, to z prawdziwą przyjemnością zobaczy, jak zostaje złapany i ukarany.

- Będę miał oczy otwarte - rzekł. I pewnie w końcu przypomnę sobie, dlaczego Anderson wydaje mi się znajomy, dodał w duchu.

Kiwnąwszy głową swemu nowemu wspólnikowi, ruszył do stołu, przy którym grano w rouge - et - noir. Ta gra wymagała raczej szczęścia niż umiejętności, więc Rafe mógł przy niej spokojnie rozglądać się po sali. Zauważył, jak obok Andersona usiadł generał Michael Roussaye, zauważył ich pełną napięcia wymianę słów. Ta rozmowa nie musiała mieć nic wspólnego z grą.

11

Następnego dnia Maggie i Rafe jechali w milczeniu na lunch do ambasady brytyjskiej. Maggie przez chwilę zastanawiała się, czy nie powiedzieć Rafe'owi o swoich podejrzeniach wobec Northwooda, ale po namyśle zrezygnowała. Tego dnia książę przywdział swoją maskę zimnego, obcego arystokraty o nieprzeniknionej twarzy.

Znakomity lunch, który jedli w prywatnej jadalni, został podany na srebrnej zastawie, należącej niegdyś do Pauline Bonaparte. Maggie miała na sobie jasnoniebieską suknię, a we włosach harmonizujące z nią strusie pióra i w każdym calu wyglądała jak kochanka księcia. Lord Castlereagh był rozluźniony i wesoły, więc wszyscy podczas posiłku dobrze się bawili.

Prowadzili lekką towarzyską konwersację, dopóki na stole nie pojawił się srebrny dzbanek z kawą i lady Castlereagh wreszcie mogła odprawić służących.

- Słyszeli państwo ostatnie nowiny z Tuileries? - Minister rozpoczął poważną rozmowę.

Goście przecząco pokręcili głowami. Dwór francuskiego króla, na którym rozmaite frakcje rojalistów walczyły ze sobą o władzę, był siedliskiem plotek, ale ostatnio nie dochodziły stamtąd żadne niepo­kojące wieści.

- Fouche został usunięty z rządu, a za parę dni ten sam los czeka Talleyranda - powiedział Castlereagh, a w jego oczach zamigotały wesołe iskierki. - Książę Talleyrand ma zwyczaj podawania się do dymisji, gdy tylko zaczyna się go krytykować. Ku jego ogromnemu zdziwieniu, tym razem król postanowił przyjąć rezygnację.

Maggie przygryzła wargę, kiedy uświadomiła sobie znaczenie tego faktu, i szybko spojrzała na Rafe'a. Jego oczy wyrażały skupienie. Talleyrand miał trudny charakter i nie można było przewidzieć, jak się zachowa, był jednak człowiekiem wybitnie zdolnym, a w swych przekonaniach dalekim od skrajności. Jego odejście może stanowić zagrożenie dla innych ludzi o umiarkowanych poglądach.

- Czy wybrano już nowego premiera? - spytała.

- Car zaproponował królowi jednego z francuskich rojalistów, którzy w jego imieniu zarządzali rosyjskimi prowincjami, a więc hrabiego de Richelieu albo hrabiego de Varenne. Ludwik zgodził się na Richelieu. Korpus dyplomatyczny jednomyślnie uważa, że pozo­stanie on na tym stanowisku tylko przez parę tygodni.

- To wcale nie jest takie pewne, wasza lordowska mość - rzekła Maggie. - Poznałam tego człowieka i uważam, że może sprawić nam niejedną niespodziankę.

Castlereagh spojrzał na nią przenikliwie, jakby liczył na taką reakcję.

- Jaki on jest, pani zdaniem?

- Bezwzględnie uczciwy, zdolny do użycia siły, gdyby zaszła taka konieczność - odparła bez wahania. - Będzie zażarcie bronił interesów Francji, lecz wydaje mi się, że wasza współpraca dobrze się ułoży.

Castlereagh wolno kiwnął głową.

- To potwierdza moje przypuszczenia. Negocjacje idą dobrze i monarchowie powinni wrócić do swoich krajów mniej więcej za dwa tygodnie. - Posłał żonie uspokajające spojrzenie. - Dopracowanie szczegółów potrwa jeszcze parę miesięcy, ale myślę, że najgorsze mamy już za sobą.

- Mam nadzieję, że pan się nie myli - rzekł Rafe - ale obawiamy się, że następne dwa tygodnie będą dla pana bardzo niebezpieczne, lordzie Castlereagh. - Powtórzył mu plotki, które sprawdzali razem z Maggie, i opowiedział pokrótce o wszystkich podejrzeniach.

Minister spraw zagranicznych przyjął ze spokojem ostrzeżenia.

- Lord Strathmore już mnie o tym informował. Zdaję sobie sprawę, że istnieje pewne niebezpieczeństwo, ale nie po raz pierwszy ani przypuszczam, nie po raz ostatni.

Maggie pomyślała z irytacją, że taki stoicyzm jest bardzo chwaleb­nym, ale odrobina strachu też by nie zaszkodziła. Zerknęła na gos­podynię. Lady Castlereagh ściskała w dłoni srebrną łyżeczkę, a na jej okrągłej twarzy malowało się napięcie. Lord był bardzo dzielny, ale ona umierała ze strachu. Jednak zbyt długo była żoną polityka, by publicznie okazywać swe zdenerwowanie, więc tylko Maggie zauwa­żyła jej niepokój.

Rozmawiali jeszcze parę minut, dopóki wiszący w jadalni zegar nie wybił drugiej.

- Muszę jechać do Tuileries na spotkanie z francuskim królem i carem - powiedział lord Castlereagh. - Spodziewam się gorącej dyskusji.

Wdał się w rozmowę z Rafe'em o przymierzu z carem i obaj mężczyźni ruszyli w stronę stajni, gdzie czekał książęcy powóz. Lady Castlereagh odprowadziła swego gościa do tylnych drzwi. Przed wyjściem Maggie zatrzymała się na chwilę.

- Emily, księciu zagraża pewne niebezpieczeństwo, lecz jestem pewna, że wyjdzie z tego cało.

- Mogę się tylko modlić, żeby miał ten sam cudowny dar unikania kul, co Wellington. - Emily siliła się na wesołość. - Zastanawialiśmy się, czy nie postawić straży przy wszystkich drzwiach ambasady. Teraz będę na to nalegała. - Powiodła wzrokiem za swym przystoj­nym mężem. - Będę szczęśliwa, kiedy to wszystko się skończy i wrócimy do Londynu. Czasami żałuję, że Robert nie chciał zostać w Irlandii i zająć się hodowlą owiec. Byłoby to o wiele zdrowsze dla moich nerwów.

- Niewątpliwie - przyznała Maggie - ale gdyby to zrobił, nie byłby tym, kim jest.

- To prawda. Będę o tym pamiętała. - Z widocznym wysiłkiem lady Castlereagh przywołała na twarz uśmiech. - Tak się cieszę, że mogłam spotkać się z tobą i z Candoverem, lady Janos. Wkrótce musimy znowu się zobaczyć. - Po czym wycofała się w głąb domu.

Maggie zeszła po schodach na podwórko oddzielające ambasadę od stajen. Zauważyła powóz Candovera, a tuż obok osiodłanego gniadego wałacha, który miał zawieźć Castlereagha na spotkanie.

Zmarszczyła brwi. Instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo. Zbadała wzrokiem podwórko i wychodzące na nie okna, ale nie dostrzegła nic podejrzanego.

Jeszcze raz powiodła spojrzeniem po podwórzu i zauważyła, że wierzchowiec lorda jest niespokojny, kręci łbem i przewraca oczami.

Odniosła wrażenie, że rumak jest zbyt dziki jak na jazdę po mieście, i zaczęła się zastanawiać, dlaczego stajenny nie próbuje go ujarzmić.

Rafe i Castlereagh byli tak pochłonięci rozmową, że nie zauważyli dziwnego zachowania zwierzęcia. Wzrok Maggie spoczął teraz na stojącym nieopodal parobku. Ciemnowłosy mężczyzna z blizną na twarzy dziwnie nie pasował do roli stajennego.

Gdy przyglądał się mu uważnie, koń nagle zarżał. Gniewny charkot odbił się chrapliwym echem o murowane budynki. Wałach zarżał jeszcze raz, stanął dęba, wyszarpnął uzdę z rąk stajennego, po czym schował łeb między przednie kopyta i zaczął wierzgać nogami.

Rafe i lord Castlereagh stali za blisko, żeby zdążyć uciec, i podkute kopyta uderzyły w ministra. Maggie patrzyła z przerażeniem, jak Castlereagh zatoczył się na Rafe'a i obaj mężczyźni runęli na ziemię.

Wzywając pomocy, pędem ruszyła w ich stronę. Uwięziony w rogu podwórka koń nie mógł uciec i w dalszym ciągu wierzgał kopytami nad nieruchomym ciałem ministra.

Rafe podniósł się z trudem i chwycił Castlereagha pod pachy. Kiedy próbował odciągnąć go od niebezpiecznego zwierzęcia, koń znowu stanął dęba. Tym razem jedno z kopyt omal nie dosięgło głowy Rafe'a. Zdołał się uchylić, ale trącony podkową w ramię stracił równowagę. Po chwili na nowo chwycił Castlereagha i zaczął go ciągnąć w bezpieczne miejsce.

Maggie klnąc głośno dobiegła do nich. Gdzie, u diabła, podział się stajenny? Zniknął, gdy tylko koń wpadł w szał. Wyciągnęła z włosów stroik z pawich piór i zaczęła nim wymachiwać przed oczami wałacha.

Znowu zarżał groźnie, ale nie dała za wygraną i za pomocą tego zaimprowizowanego wachlarza zmusiła w końcu zwierzę do odwrotu. Gdy rozszalały gniadosz galopował wzdłuż kamiennego muru, w bu­dynku ambasady rozległy się przeraźliwe krzyki. Dopiero teraz zauważono, co się stało.

Ze stajni wybiegł młody rudowłosy parobek i ruszył w pogoń za zwierzęciem.

Maggie odwróciła się do Rafe'a, który klęczał przy ministrze.

- Jak on się czuje? - Zadyszana, opadła na kamienne podwórze. Castlereagh był nieprzytomny, miał głęboką, krwawiącą ranę na głowie, ale oddychał.

- Nie jestem pewien - ponurym tonem odparł Rafe. - Pierwsze kopnięcie trafiło go w żebra, a drugie w głowę. - Mówiąc to, sprawdzał ze znawstwem, jakie obrażenia odniósł minister.

Z budynku ambasady wybiegli ludzie, a wśród nich pobladła lady Castlereagh. Rafe automatycznie objął dowodzenie - kazał przynieść nosze i wysłał lokaja po doktora.

Maggie wstała i objęła ramieniem Emily.

- To był okropny wypadek, ale wszystko będzie dobrze.

Lady Castlereagh skinęła głową, lecz w jej oczach malowało się przerażenie. Dwóch lokajów wróciło ze skleconymi naprędce noszami, na których delikatnie ułożyli ministra. Ruszyli w kierunku ambasady, a za nimi poszła Emily w towarzystwie nie odstępującej jej na krok Maggie. Gdy cała procesja zniknęła w drzwiach domu, Rafe zawrócił do stajni. Młody rudowłosy parobek złapał wałacha i koń był już zamknięty w boksie. Nadal w uździe i pod siodłem, kręcił się niespokojnie po zamkniętej przegrodzie. Stajenny czekał przezornie na zewnątrz.

- Czy koń lorda Castlereagha zawsze był taki dziki? - spytał Rafe. Chłopak rzucił mu zmartwione spojrzenie. Podobnie jak cały personel ambasady był Brytyjczykiem i kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiał wyraźny akcent mieszkańca południowo - zachodnich hrabstw angielskich.

- Nie, wasza miłość. Samson jest ognisty, ale łagodniejszego konia nigdy pan nie widział. Czy jego lordowska mość odniósł poważne obrażenia?

- Nie będziemy wiedzieli, dopóki lekarz go nie zbada, ale wszystko wskazuje na to, że dojdzie do siebie.

- Wasza miłość, czy... czy zabiją Samsona?

- Nie wiem. - Rafe zobaczył, że piana wokół pyska wałacha zabarwiona jest krwią. Otworzył drzwi do boksu, wszedł do środka i zbliżył się spokojnie do zwierzęcia. - Muszę go obejrzeć.

Mając w pamięci wszystkie cygańskie nauki, jakich udzielił mu jego przyjaciel Nicholas, zachował całkowity spokój. Gdy Samson szarpnął łbem i zastrzygł uszami, Rafe wyszeptał litanię bezsensownych słów. Koń zaczął się uspokajać i wkrótce pozwolił pogłaskać się po karku.

Po kilku minutach takich pieszczot Rafe dmuchnął Samsonowi w nozdrza - kolejna cygańska sztuczka. Koń przestał gwałtownie oddychać i stanął spokojnie. Rafe zabrał ze sobą garść owsa i teraz Samson dosłownie jadł mu z ręki.

Gdy zjadł cały owies, Rafe zdjął mu ostrożnie uzdę. Znalazł to, czego się spodziewał: uzda miała ostre jak brzytwa wędzidło i najmniejszy nacisk na delikatny pysk sprawiał zwierzęciu ogromny ból.

Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami chłopak stajenny popatrzył na wędzidło, a potem na Rafe'a.

- Wasza miłość, dlaczego ktoś to zrobił tak spokojnemu koniowi? Ostrego wędzidła nie wolno zakładać nawet narowistemu rumakowi!

- Mógłbym zgadnąć, komu na tym zależało - mruknął Rafe i jeszcze raz przyjrzał się wałachowi. - Wędzidło tłumaczy, dlaczego Samson stanął dęba, ale trzeba było jeszcze czegoś, żeby zaczął wierzgać. Zobaczmy, co jeszcze uda nam się znaleźć.

Ostrożnie rozluźnił popręgi, po czym zdjął siodło i sukno. Samson poruszył się nerwowo, więc Rafe przesunął ręką po spoconym karku, aż koń się uspokoił.

Obejrzał dokładnie sierść pod derką i bez zdziwienia odkrył mały metalowy przedmiot wbity w skórę Samsona. Kiedy go wyjął, koń szarpnął się, a po brązowym boku wolno spłynęła strużka krwi.

Przedmiot, który Rafe wyciągnął z rany, miał cztery złączone w środku kolce i wyglądał jak miniatura żelaznej kuli - wykorzys­tywano je podczas wojny do kaleczenia koni. Pokazał kulkę stajen­nemu, którego bardziej to rozgniewało, niż zdziwiło.

- Ktoś chciał zadać mu ból, wasza lordowska mość. - Usta chłopaka ściągnęła złość. Stajenny nie był głupi i musiał coś wiedzieć o napiętej sytuacji, jaka panowała w Paryżu.

- Kto zwykle zajmuje się końmi lorda Castlereagha?

- Szef stajennych, pan Anthony, ale teraz go tu nie ma. Dziś rano musiał pojechać do Saint Denis.

- Wiesz, kto dzisiaj osiodłał Samsona?

Chłopak zastanowił się, po czym potrząsnął głową.

- Właściwie, to nie. Musiałem podsypać koniom obroku i nie widziałem, kto to zrobił. Domyśliłem się, że coś jest nie w porządku, dopiero kiedy usłyszałem rżenie Samsona.

- Domyślasz się, kto to mógł być? Czy w stajni kręcił się ktoś podejrzany?

- Nie przysiągłbym, że to na pewno on, ale... pracuje tu francuski stajenny - odparł chłopak. - Brakowało nam ludzi, jeden z naszych chłopaków musiał wrócić do Anglii, bo ojciec mu umarł, drugi został pobity w bójce ulicznej i nie mógł pracować przez kilka dni. Pewnie ten Francuz osiodłał i wyprowadził Samsona.

- Jak on wygląda?

- Średniego wzrostu, ciemnowłosy, z blizną na policzku. - Stajen­ny zastanowił się przez chwilę. - Chyba ma brązowe oczy. Zawsze trzymał się na uboczu i nigdy z nim dłużej nie rozmawiałem. Nazywa się Jean Blanc.

Opis pasował do kapitana Henri Lemerciera. Rafe obrzucił stajen­nego chmurnym spojrzeniem.

- Nie zdziw się, jeśli więcej nie zobaczysz Jeana Blanca - powie dział twardo. - I nikomu nie mów, co znaleźliśmy. Sam porozmawiam z lordem Castlereaghem. Czy to jasne?

Chłopak skinął głową. Rafe wyszedł ze stajni i przyłączył się do Maggie i lady Castlereagh.

Musieli czekać godzinę, zanim lekarz postawił diagnozę, ale wiadomości były dobre. Co prawda Castlereagh miał kilka złamanych żeber i przeżył lekki wstrząs, ale był przytomny i, ku rozpaczy żony, planował już serię spotkań w swojej sypialni.

Lady Castlereagh z całego serca podziękowała Maggie i Rafe'owi za to, że zapobiegli poważniejszemu wypadkowi. Potem pożegnali się i Rafe poprowadził do powozu swoją damę o mocno rozwichrzonej fryzurze i powalanej błotem sukni.

Z początku Maggie w ogóle się nie odzywała; po prostu leżała z zamkniętymi oczami na wyściełanym siedzeniu. Byli już w połowie drogi do domu, kiedy otworzyła oczy.

- Mógł zostać zabity na naszych oczach - powiedziała bezbarw­nym głosem.

- Wiem - ponurym tonem odparł Rafe. - Źle to świadczy o naszych umiejętnościach szpiegowania i zapewniania ochrony.

- Co znalazłeś w stajni?

Rafe opowiedział jej o ostrym wędzidle, kolcach w boku Samsona i tajemniczym stajennym, Jeanie Blanc.

- Przypuszczam, że Blanc szarpnął za uzdę, skaleczył Samsonowi pysk, a kiedy koń stanął dęba, trzasnął ręką w derkę i wbił mu kolce w ciało. - Maggie próbowała odtworzyć przebieg wydarzeń. - A po­tem uciekł.

- Może uciekł dlatego, że zobaczył nas - rzekł Rafe. - Gdyby Castlereagh był sam, zginąłby na miejscu. Zrobiłoby się takie zamieszanie, że Blanc mógłby zostać wystarczająco długo, by usunąć ostre wędzidło i kolce, a wtedy wszyscy uznaliby to za wypadek.

- Od początku wiedziałam, że coś jest nie w porządku z tym stajennym. - Maggie usiłowała przypomnieć sobie człowieka, którego widziała zaledwie przez parę minut. - Nie wyglądał na parobka. Miał ruchy żołnierza, choć może to nic dziwnego, skoro tylu Francuzów służyło w armii cesarza.

- Ja go nie widziałem, ale sądząc z opisu, może to być jeden z twoich podejrzanych. Kapitan Henri Lemercier. Spotkałem go w Cafe Mazarin.

- I nie wspomniałeś mi o tym, choć wiedziałeś, że rozmawiano tam o przygotowaniach do zamachu? - Ton Maggie był lodowaty.

Rafe nie powiedział jej o tym spotkaniu, ponieważ Lemercier zakończył wieczór w towarzystwie Roberta Andersona, a to był temat, którego chciał uniknąć. Przynajmniej na razie, dopóki nie znajdzie niepodważalnego dowodu winy Andersona.

- Nie mówiłem ci - wyjaśnił łagodnie - ponieważ Lemercier był pijany i nie powiedział nic ciekawego.

Maggie przyjrzała się mu podejrzliwie, ale powstrzymała się od dalszych pytań. Chciałby wiedzieć, jaka tajemnica kryje się w tych szarych źrenicach. Wyglądała porywająco. Oczy jej błyszczały, włosy, splątane podczas zamieszania na podwórzu, opadały złocistą kaskadą, wydekoltowana suknia nie pozostawiała wiele wyobraźni. Gdyby naprawdę była jego kochanką, wziąłby ją natychmiast, właśnie tu, w powozie.

Odsunął od siebie te myśli i zmusił się do ponownego przeanalizowania wydarzeń. Ten wstrząsający wypadek w pełni uświadomił mu powagę sytuacji. Przyszła pora, by sprawdzić zawodową lojalność Maggie. Jej związek z Andersonem bardzo ją obciążał. Jasnowłosy, delikatny Anglik, który wyglądał jak ministrant albo, lepiej, upadły anioł, był niemal na pewno agentem wrogów Wielkiej Brytanii. Czy tamtej nocy, kiedy spotkał się z Lemercierem w Cafe Mazarin, ustalał szczegóły „wypadku” Castlereagha? O czym rozmawiał z generałem Roussaye'em w Salon des Etrangers?

I najważniejsze: czy okłamuje Maggie, czy jest jej wspólnikiem? Tego popołudnia pomogła Rafe'owi uratować Castlereagha, ale to jeszcze nie znaczyło, że nie sprzedaje informacji albo nie spiskuje przeciwko swojemu krajowi. Zbyt wiele tajemniczych lat dzieliło Margot Ashton od Magdy Janos, żeby mógł jej ufać. Może jest tak chciwa, że pracuje dla każdego, kto jej płaci, a może Anderson namówił ją do zdrady brytyjskich interesów.

Ale w jednej kwestii nie miało to żadnego znaczenia. Pragnął jej bez względu na to, kim była i co robiła. Jeśli Maggie okaże się zdrajczynią Rafe pozwoli jej wybierać: albo zostanie z nim, albo pójdzie na szubienicę. Wolałby, żeby przyszła do niego z własnej woli, ale jeśli to będzie konieczne, posunie się do wszystkiego, z wyjątkiem przemocy.

Ta myśl nie napawała go dumą.

Anglik zaczął się przyzwyczajać do tych podróży i nie dener­wował się już tak, jak za pierwszym razem. Jednak wchodząc do mrocznego pokoju, w którym czekał jego pracodawca, pomyślał, że z powodu swych jasnych włosów, widocznych nawet w półmroku, może być dla każdego łatwym celem. Gdyby wiedział, jak ciemnymi drogami przyjdzie mu chadzać, postarałby się urodzić brunetem.

Po nieudanej próbie zamachu na życie lorda Castlereagh zamas­kowany mężczyzna nie budził w nim takiego strachu. Anglik nic nie mógł poradzić na to, że pomysł zabicia człowieka za pomocą konia nie wydał mu się najszczęśliwszy. Popełnił błąd, bo powiedział o tym swojemu gospodarzowi.

- Pozwalasz sobie mnie krytykować? Ty, który nie masz pojęcia, kim jestem ani kto jest moim celem? Jesteś głupcem. - Świszczący głos był niczym wiatr nad lodowiskiem. - Zresztą - dodał Le Serpent z nutą szyderstwa - powinieneś się ucieszyć, mon Anglais, bo mój następny plan ogranicza element przypadkowości. Jutro przewidziana jest seria ważnych dyplomatycznych spotkań. Będę potrzebował szczegółowych planów piętra tej części ambasady. Dokładnych wymiarów każdego pokoju, każdego korytarza, każdej szafki. A także informacji o członkach personelu i ich obowiązkach.

- To wszystko? - z sarkazmem spytał Anglik.

- Muszę także wiedzieć, kto będzie obecny na każdym spotkaniu.

- Le Serpent najwyraźniej nie dostrzegł ironii w pytaniu gościa.

- Muszę to wiedzieć na sto procent, i to nie później niż w przeddzień każdej konferencji. - Wstał, ciemna postać zamajaczyła w mroku.

- I ty mi to powiesz, mon petit Anglaise. Codziennie wieczorem, niezawodnie.

Anglik niechętnie skinął głową. Za daleko już zabrnął, żeby się wycofać. Ale potrzebował czasu, więcej czasu - na odnalezienie herbu, który widział na palcu Le Serpenta, i na oczyszczenie się z wszelkich podejrzeń. Postanowił sprzedać pewną informację, którą trzymał w zanadrzu.

- Słyszał pan o hrabinie Janos, która odciągnęła konia od lorda Castlereagha?

- Słyszałem. Szkoda, że była tam ze swoim kochankiem, lecz Wszystkiego nie można przewidzieć. - Le Serpent wzruszył lekko ramionami, jakby chciał powiedzieć, że takie drobiazgi, owszem, opóźniają wykonanie zadania, ale koniec końców w niczym mu nie przeszkodzą. - Piękna kobieta. Nie ma jak Węgierka w łóżku.

- Ona nie jest Węgierką - odparł Anglik. - Jest Brytyjką oszustką, dziwką i szpiegiem. Nazywa się Margot Ashton.

- Naprawdę? - W syczącym głosie zabrzmiała groźba, ale nie była ona skierowana pod adresem Anglika. - Zaciekawiasz mnie, mon Anglais. Co wiesz o tej kobiecie? Jeśli pracuje dla Brytyjczyków, może trzeba będzie... się nią zająć.

Anglik opowiedział w skrócie wszystko, co wiedział o Magdzie, hrabinie Janos, która kiedyś była znana jako Margot Ashton. Szkoda byłoby poświęcić taką czarującą kobietę, lecz przede wszystkim musi dbać o własne interesy.

12

Następnego ranka Maggie i Helene Sorel poszły do madame Daudet, by zapoznać się ze spisem francuskich rodzin, mających węża w herbie. Po obowiązkowej półgodzinnej pogawędce przy herbacie, gospodyni podała im listę i pozwoliła swobodnie korzystać z biblioteki.

Obie kobiety zaczęły szukać nazwisk w ogromnych pozłacanych księgach, które zawierały kolorowe rysunki symboli heraldycznych oraz herbów rodzinnych. Najbardziej obiecujące herby przerysowy­wały na przezroczysty pergamin, który Maggie przyniosła ze sobą. Nie zajmowały się smokami ani średniowiecznymi stworami o wątp­liwej tożsamości, ale obejrzały wszystko, co było podobne do węża, włącznie z trzygłowymi hydrami, takimi jak ta, która zdobiła herb d'Aguste.

Kiedy po czterech godzinach siedzenia w dusznej bibliotece zakończyły poszukiwania, czuły się zmęczone i trochę śpiące. Miały już wychodzić, gdy wzrok Helene przyciągnęła książka o pruskiej arystokracji.

Znalazłszy hasło „von Fehrenbach”, Francuzka zamilkła, więc Maggie podeszła, by jej zajrzeć przez ramię. To, co zobaczyła, natychmiast obudziło jej czujność. Von Fehrenbach miał w herbie lwa przebitego włócznią, której drzewce oplatał wąż.

Helene spokojnie przetłumaczyła łacińskie motto.

- Trzeba mieć spryt węża, a odwagę lwa.

Maggie była wstrząśnięta.

- Wydawało mi się, że pułkownik von Fehrenbach jest najmniej prawdopodobnym kandydatem na zamachowca!

- To jeszcze niczego nie dowodzi - zdenerwowanym głosem odparła Helene. - Skopiowałyśmy kilkanaście podobnych znaków. - Ale żaden z nich nie jest herbem kogoś, kogo podejrzewamy. Maggie przerwała, po czym rzekła: - Helene, już cię o to pytałam, ale spytam jeszcze raz. Czy jest coś między tobą a pułkownikiem von Fehrenbachem?

Unikając wzroku Maggie, Helene opadła na jeden ze skórzanych foteli.

- Nie ma nic, poza... zauroczeniem. Spotkaliśmy się kilka razy, zawsze w miejscach publicznych, i nie robiliśmy tajemnicy z naszych rozmów.

Maggie także usiadła i przeczesała włosy palcami zakurzonymi od dotykania starych ksiąg. Helene, podobnie jak ona, kierowała się instynktem, na którym zazwyczaj można było bardziej polegać niż na logicznym rozumowaniu.

- Myślisz, że pułkownik może być wciągnięty w spisek przeciwko Francji?

- Nie - matowym głosem odparła Helene. Podniosła oczy na Maggie. - Ale będę go obserwowała, jeśli chcesz.

Maggie, tknięta złym przeczuciem, pochyliła się do przodu.

- Helene, co ci chodzi po głowie? Jeśli pułkownik rzeczywiście jest Le Serpentem, to musi być niebezpiecznym człowiekiem. W gruncie rzeczy, pewnie i tak nim jest.

Helene uśmiechnęła się słabo.

- Nie zrobię nic, co mogłoby być niebezpieczne dla mnie albo dla twojego dochodzenia. - Widząc buntowniczy wyraz twarzy przyjaciółki, dodała: - Wiesz, że nie możesz mnie powstrzymać. Nie jestem twoją pracownicą, ale niezależną agentką, która z tobą współpracuje, ponieważ łączy nas wspólny cel.

Maggie popatrzyła na łagodną twarz Helene, na jej delikatne rysy i westchnęła. Jej przyjaciółka wyglądała bezbronnie jak owieczka, ale była i twarda, i inteligentna. Jeśli postanowiła zbliżyć się do Fehrenbacha, to Maggie mogła tylko czekać i mieć nadzieję, że będzie to warte zachodu.

Robin, wezwany przez Maggie, przybył do niej jeszcze tej nocy. Księżyc był tylko w kwadrze, ale świecił wystarczająco jasno, by mężczyzna obserwujący dom z okna budynku, stojącego po drugiej stronie uliczki, bez trudu rozpoznał nocnego gościa. Był jasnowłosy i przystojny niczym Lucyfer, dokładnie pasował do opisu księcia.

Obserwator rozsiadł się w fotelu, zadowolony z tak wygodnego miejsca do pracy. Było mało prawdopodobne, żeby gość rozkosznej hrabiny spieszył się z wychodzeniem.

Nie miał pojęcia, że jeszcze jedna para ukrytych w mroku oczu śledzi ten sam dom.

Maggie źle spała po wyjściu Robina. Jej wspólnik uznał, że szkice herbów są bardzo interesujące, i postanowił pokazać je członkom paryskiego podziemia w nadziei, że to rozwiąże im języki. Ale sam miał jej niewiele do powiedzenia, co ją zde­nerwowało. Przypuszczała, że coś przed nią ukrywa. Mógłby mieć ku temu wiele powodów, ale najprawdopodobniej próbował ją chronić, co tylko wzmagało jej przekonanie, że sytuacja jest bardzo poważna. Gorąco pragnęła, żeby traktat został podpisany, dzięki czemu mogłaby wrócić do Anglii, która wydawała się jej oazą spokoju i bezpieczeństwa.

Otworzyła oczy i wpatrzyła się w ciemność. Dziwne, ale myśl o małym domku w Anglii była teraz mniej pociągająca niż parę tygodni temu. Choć cieszyłaby się spokojem, pełne monotonii dni ciągnęłyby się w nieskończoność. Mogłaby spacerować, czytać, zawierać przyjaźnie, wpadać do znajomych na herbatę - dzień po - dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku...

Ta perspektywa nie była podniecająca. To ciche, przykładne życie, za którym tak tęskniła, byłoby bardzo samotne. Brakowałoby jej mężczyzn takich jak Rafe, z którymi mogłaby uprawiać słowną szermierkę, albo którzy robiliby jej niemoralne propozycje.

Na myśl o tym zaśmiała się cicho. Biorąc pod uwagę swe; doświadczenia, wiedziała, że nigdy nie zabraknie jej adoratorów. Sęk w tym, że żadnego nie będzie chciała zaakceptować. I to było, źródłem jej niepokoju.

Rafe Whitbourne wciąż był najbardziej fascynującym mężczyzną jakiego znała - inteligentnym, trochę aroganckim, na przemian, czułym i zagadkowym. I diabelnie atrakcyjnym. Czarował kobiety od małego, nic więc dziwnego, że była jedną z jego wielbicielek. Z punktu widzenia trzydziestojednoletniej kobiety dobrze się stało że się nie pobrali. Wtedy oboje byli dziećmi. Wtedy tak bardzo go kochała, że nigdy nie przyszło jej do głowy, iż mógłby mieć kochanki jak większość mężczyzn z jego sfery. Gdyby się o tym dowiedziała, byłaby wstrząśnięta, podobnie jak Cynthia Northwood.

Zmieniłaby się we wstrętną jędzę, która ani nie pozwoliłaby Rafe'owi odejść, ani nie pogodziłaby się z jego zdradami. On zareagowałby z niedowierzaniem i zakłopotaniem. Zapewne by żałował, że nie ożenił się z mądrzejszą kobietą, która potrafiłaby zrozumieć, iż jest to ogólnie przyjęty zwyczaj.

Im zacieklej Maggie by walczyła, tym bardziej oddalaliby się od siebie. Miłość byłaby tylko wspomnieniem, a wspólne życie zamie­niłoby się w piekło. Widziała to wszystko z przerażającą jasnością.

Ale skoro właśnie udowodniła sobie, że zerwanie przez Rafe'a zaręczyn było dla niej prawdziwym darem losu, to dlaczego nie czuje się z tego powodu szczęśliwa?

Z rozpaczą zakryła oczy. Na próżno usiłowała odsunąć od siebie obraz Rafe'a, wspomnienie jego dotyku, który sprawiał, że straciła rozsądek i zimną krew.

Świadomość, że jest jedyną kobietą, która nie zgodziła się zostać jego kochanką, była niewielką pociechą. Czy to naprawdę lepsze niż nic?

Zwiedzanie Luwru, na które Maggie i Rafe wybrali się razem z Roussaye'ami, okazało się pouczające z zupełnie nieoczekiwanych powodów. Podczas swoich wojen Napoleon grabił dzieła sztuki, które potem wystawiał w starym pałacu, nazwanym Muzeum Napoleona. W jego wspaniałych galeriach odbywały się uroczyste przyjęcia.

Sztuka stała się głównym przedmiotem sporów podczas negocjacji pokojowych. Podbite narody słusznie domagały się zwrotu zagrabio­nych obrazów i rzeźb, ale napotkały na opór Francuzów, zarówno rojalistów, jak i bonapartystów, którzy w walce o zachowanie zdobyczy wojennych okazali się wyjątkowo zgodni. Sprawa wciąż pozostawała nie rozwiązana, choć państwa sojusznicze pewno w końcu postawią na swoim. Jedynym władcą sprzyjającym w tej kwestii francuzom był rosyjski car, który nie stracił żadnych dzieł sztuki.

Gdy obie pary zatrzymały się przed wspaniałym Tycjanem, Roussaye zrobił delikatną aluzję do toczącej się dyskusji.

- Powinniśmy podziwiać te dzieła, póki mamy po temu okazję. Świat nigdy przedtem nie widział tak bogatej kolekcji i drugiej takiej już pewnie nie zobaczy.

Z szacunkiem wpatrzyli się w znakomite płótno, gdy niespo­dziewanie rozległ się za nimi czyjś głos.

- Ma pan rację, generale Roussaye. To muzeum jest jednym z najwspanialszych owoców cesarstwa.

Na dźwięk tego stłumionego grobowego głosu Maggie poczuła, że ciarki przechodzą jej po plecach. Odwróciła się i zobaczyła hrabiego de Varenne.

- Jestem zdziwiony, że rojalista pochwala jakikolwiek czyn Bonapartego - powiedział ozięble Michael Roussaye.

Hrabia uśmiechnął się.

- Jestem rojalista, a nie idiotą, generale. Cesarz jest największą indywidualnością naszych czasów i tylko głupiec próbowałby temu zaprzeczyć. - Twarz generała wyraźnie złagodniała, a Varenne kontynuował: - Podobnie jak pan, przyszedłem tu pożegnać się z moimi ulubionymi płótnami.

Ledwo zdążył to powiedzieć, gdy głośna wrzawa podniosła się w dalszej części galerii. Wśród wznoszonych po francusku okrzyków rozległ się ciężki tupot zwiastujący wejście kompanii żołnierzy. Maggie poznała pruskie mundury. Bywalcy muzeum przyglądali się z niedowierzaniem, jak żołnierze zaczynają zdejmować obrazy ze ścian.

Generał Roussaye podszedł szybko do Prusaków.

- Z czyjego upoważnienia to robicie? - spytał wściekłym tonem. Pruski dowódca odwrócił się i Maggie rozpoznała pułkownika von Fehrenbacha.

- Z upoważnienia właściciela - odparł z zimną satysfakcją. - Skoro toczące się od lipca negocjacje nie doprowadziły do sprawiedliwego zaspokojenia roszczeń, Prusy biorą to, co do nich należy.

Maggie, nie chcąc stracić ani słowa z ich burzliwej rozmowy, ruszyła za Roussaye'em, ale Rafe przytrzymał ją za nadgarstek.

- Trzymaj się od tego z daleka - powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Maggie zastanawiała się, czy nie zignorować jego polecenia, ale zdrowy rozsądek kazał jej ustąpić i pozostać na miejscu.

Na odsiecz rodakowi ruszył hrabia de Varenne. Choć ton jego głosu był mniej gniewny, to również słychać w tym było wrogość.

- Kongres Wiedeński ustalił, że Francja ma prawo zachować swoje dzieła sztuki, i nie ma żadnej pewności, że ta decyzja zostanie zmieniona. To, co pan robi, jest kradzieżą.

Wysoki Prusak był niewzruszony.

- Może pan mówić, co pan chce, jestem tu z rozkazu mojego króla. Mamy za sobą siłę i prawo, i nie zamierzamy słuchać niczyich sprzeciwów.

Żołnierze zaczęli pakować obrazy do drewnianych skrzyń, które przynieśli ze sobą. Tłum posępnych Francuzów otoczył kłócących się mężczyzn. Maggie zastanawiała się przez chwilę, czy ludzie nie rzucą się na żołnierzy, ale nikt nie kwapił się do bójki.

- Niech pan nie udaje takiego uczciwego, pułkowniku - wysyczał de Varenne. - Wiele dzieł sztuki, których zwrotu domagają się państwa sojusznicze, zostało przez nie skradzione. Na przykład, konie z brązu, które znajdowały się na Bazylice Świętego Marka, Wenecjanie wywieźli z Konstantynopola.

Von Fehrenbach uśmiechnął się cynicznie.

- Nie zaprzeczam, ale zdobywanie łupów wojennych nie ma nic wspólnego z moralnością.

- Może wszystkie narody dopuszczają się grabieży - odparł ostrym tonem Roussaye - ale tylko Francja udostępniła ogółowi tak wspaniałe dzieła sztuki. Nawet najbiedniejszy z biednych może tu przyjść i obejrzeć wystawę.

- To prawda, Francuzi są najlepszymi złodziejami na świecie - zgodził się pułkownik. - Studiowaliście katalogi i przysyłaliście artystów, żeby żadne ważne dzieło nie umknęło waszej uwagi. Watykanowi cesarz kazał nawet zapłacić za przewiezienie statkiem jego łupów do Paryża. Ale proszę nie zapominać, że sam Wellington powiedział: „Zdobyczą wojenną jest to, na czym można położyć splamioną krwią rękę i zatrzymać dla siebie” - von Fehrenbach zwrócił się twarzą do swoich żołnierzy, ale jeszcze zdążył rzucić przez ramię - a Francja, do cholery, nie może tego zatrzymać.

Pułkownik miał szczęście, że przyprowadził ze sobą tak duży oddział, bo swymi słowami podsycił gniew obserwujących go ludzi.

Po pełnej napięcia chwili generał Roussaye odwrócił się i podszedł do grupki czekających na niego osób.

- Lepiej stąd wyjdźmy. - Wziął żonę pod ramię i poprowadził ją przez galerię, jak najdalej od pruskich żołnierzy. Maggie, Rafe i Varenne ruszyli za nimi w milczeniu.

Wieść o napadzie na Luwr szybko się rozniosła i tłum ludzi zgromadził się na Place du Carrousel. Stojąc w cieniu wielkiego łuku triumfalnego, na którym umieszczono zabrane z Bazyliki św. Marka konie z brązu, Maggie i jej towarzysze mogli zobaczyć wynoszoną z muzeum rzeźbę Wenus Medycejskiej, a tuż za nią - Apolla Belwederskiego.

Stojący obok młody człowiek w pobrudzonym farbą ubraniu wydał jęk rozpaczy.

- Och, gdyby Wellington kazał zabrać to nocą, oszczędzono by nam tego potwornego widoku!

Mimo że na twarzy artysty malowało się prawdziwe cierpienie, Maggie nie mogła oprzeć się gorzkiej myśli, że Wenecjanie, Prusacy i inne ofiary zachłanności Napoleona odczuwały podobny ból.

Z tyłu doszedł j ą szept Rafe'a.

- Wielka szkoda, że ludzie winią za to Wellingtona. Szybko straci popularność wśród Francuzów.

Roussaye zwrócił się w ich stronę. Żona trzymała go mocno pod ramię, a w jej dużych ciemnych oczach malował się bezgraniczny smutek.

- Obawiam się, że przez jakiś czas nie będziemy dla państwa dobrym towarzystwem - rzekł z godnym podziwu spokojem. - Proszę nam wybaczyć, ale już się pożegnamy.

- Oczywiście, generale Roussaye, kuzynko Filomeno - odparł Rafe z wrodzoną sobie grzecznością. - Może przy następnym spotkaniu nie wypłyną żadne sprawy sporne.

Generał uśmiechnął się cierpko.

- Nie ma takich spraw we Francji.

- Cała Francja podziela pański gniew, generale. - Varenne przemówił po raz pierwszy, odkąd wyszli z muzeum.

Widząc, że dwóch niebezpiecznych, piekielnie zdolnych Francuzów wymienia pełne sympatii spojrzenia, Maggie pomyślała z niepokojem, że jeśli rojaliści i bonapartyści dojdą do porozumienia, Francja znowu będzie najgroźniejszym krajem Europy. Na szczęście, za dużo było nienawiści między tymi dwoma ugrupowaniami, by mogło to nastąpić szybko.

Po odejściu generałostwa Varenne zwrócił się do Maggie i Rafe'a.

- Przykro mi, że byli państwo świadkami tej sceny. Słyszałem plotki, jakoby Prusacy byli coraz bardziej zniecierpliwieni powolnym tempem negocjacji, lecz nikt nie przypuszczał, że zaczną działać tak szybko.

- Obawiam się, że sytuacja jeszcze się zaostrzy - rzekł Rafe. Spór wokół dzieł sztuki jest symbolem wszystkich konfliktów, jakie narosły w trakcie konferencji pokojowej.

- Ma pan rację - zgodził się Varenne. - Powołany przez króla rząd narobił wiele zamętu i obawiam się, że Richelieu jest za słaby, by wprowadzić porządek. - Porzucając ten przykry temat, uśmiechnął się do Maggie. - Nie powinienem mówić o takich sprawach przy damie. - Domyśliła się, że jego zdaniem jest za głupia, by orientować się w polityce. To dobrze. Im mniej inteligentna mu się wydawała, tym lepiej.

- To takie okropne - powiedziała żałośnie i zatrzepotała rzęsami. Ludziom wydawało się, że gdy skończą się wojny, to skończą się leż ich problemy.

- Obawiam się, że to nie jest takie proste - z wesołym błyskiem W ciemnych oczach powiedział Varenne. - Z niecierpliwością oczekuję dnia, w którym będę mógł się przenieść do mojego majątku i zająć własnymi sprawami, ale, jak widzę, nie nastąpi to szybko.

- Czy pańska posiadłość znajduje się blisko Paryża? - spytała Maggie, choć dobrze znała odpowiedź.

- Tak, niedaleko domu cesarza w Malmaison. Chanteuil jest Chyba najwspanialszym średniowiecznym zamkiem we Francji.

- Musi być szalenie romantyczny.

- Jest. - Varenne obdarzył ją uśmiechem, który byłby czarujący, gdyby nie towarzyszyło mu chłodne, taksujące spojrzenie. - Z radością bym go pani pokazał. Może w przyszłym tygodniu?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Rafe objął ją w talii.

- Może później. W najbliższych dniach jesteśmy bardzo zajęci.

Najwyraźniej rozbawiony zachowaniem Rafe'a, który ostentacyjnie traktował Maggie jak swoją własność, Varenne ujął jej dłoń.

- Pan i czarująca hrabina jesteście zawsze mile widziani w Chanteuil, monsieur le duc.

Skłonił się i zniknął w tłumie kipiących gniewem paryżan. Maggie patrzyła za nim z niepokojem. Flirtował z nią, a jednak czuła, że tak naprawdę wcale nie był tym zainteresowany.

Zanim zdążyła zastanowić się nad źródłem swego zdenerwowania, Rafe powiedział szorstko:

- Pora stąd iść, hrabino. Ten tłum może się okazać niebezpieczny. Dopiero po tych słowach dotarły do niej gniewne pomruki i poczuła dławiący strach, jaki zawsze ją ogarniał na widok tłumu. Ucieszyła się, że jest z Rafe'em, przed którym ludzie rozstępowali się bez słowa. Każdy pomyśli trzy razy, zanim zaczepi księcia Candoveru, nie tylko ze względu na jego oczywiste bogactwo, ale także na budzący respekt sposób bycia.

Gdy uwolnili się od tłumu, Rafe wezwał dorożkę i kazał ich zawieźć na Boulevard des Capucines.

- To było ciekawe doświadczenie zobaczyć wszystkich trzech podejrzanych razem - powiedział, kiedy skryli się w zaciszu powozu - ale nie mogę powiedzieć, żebym teraz wiedział więcej niż poprzednio.

Zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć, co czuła, gdy obserwowała sprzeczkę w muzeum.

- Ja jeszcze bardziej utwierdziłam się w swoich przypuszczeniach - powiedziała. - Pułkownik von Fehrenbach nienawidzi Francuzów i lubi ich upokarzać. Choć wciąż go nie widzę w roli organizatora spisku, możliwe, że jest wykorzystywany przez kogoś bardziej przebiegłego.

- A generał Roussaye?

- Zachowywał się niezwykle powściągliwie - odparła wolno.

- Był taki rozwścieczony wtargnięciem żołnierzy do Luwru, że nie byłabym zdziwiona, gdyby ponownie zebrał tłum Francuzów i na jego czele zaatakował Prusaków.

- Nie zrobiłby tego, póki była tam jego żona.

- Tak, to dlatego był taki spokojny - zgodziła się. - Poza tym jest inteligentny i musi zdawać sobie sprawę, że wypędzenie Prusaków z muzeum nie przyniosłoby nic dobrego. Ale jest też żołnierzem i miałam wrażenie, że trudno mu było spokojnie patrzeć na to wszystko. Pamiętasz, podejrzewałam, że może być wplątany w jakieś ciemne sprawki? Może stał z boku, bo bał się, że inny plan mógłby spalić na panewce? Idę o zakład, że nie chciałby, żeby niektóre fakty z jego życia wyszły na jaw.

- A co z Varenne'em i tym jego romantycznym zamkiem? - z ironią w głosie spytał Rafe.

Uśmiechnęła się lekko.

- Mam do niego tyle zaufania, co kot napłakał. Podejrzewam, że z natury jest tak przebiegły, iż trudno byłoby ustalić, czy naprawdę spiskuje, czy tylko udaje, dla zasady.

Ignorując jej wesoły ton odparł ponuro:

- Czuję się jak człowiek, który widzi gromadzące się chmury i. wie, że zaraz zerwie się burza. Na Boga, chciałbym wiedzieć, z której strony powieje wiatr.

- Nie mądrość, ale giętkość charakteru ratuje człowieka podczas burzy. - Mówiąc to opierała się na własnym, z trudem zdobytym doświadczeniu. - Ci, którzy nie potrafią się nagiąć do okoliczności, giną. Uniósł swe ciemne brwi.

- Czy to aluzja do takich nieustępliwych dusz jak ja? Pamiętaj, że i kwiaty zginają się podczas burzy, ale wiatr zrywa ich płatki i rozrzuca je na cztery strony świata.

- Nie przeprowadzaj zbyt daleko idących analogii, wasza miłość - odrzekła. - Może wyglądam jak przekwitła róża, ale przetrwałam gorsze burze, niż możesz sobie wyobrazić.

Powóz zatrzymał się przed domem Maggie i oboje wysiedli. Wyprawa do muzeum zakończyła się dużo wcześniej, niż planowali, więc wszedł za nią do środka.

Wydawało się jej, że Rafe jest w dziwnym nastroju, więc za­proponowała dokończenie partii szachów.

Zgodził się, lecz gra im nie szła - oboje byli roztargnieni i trudno było powiedzieć, kto grał bardziej nieuważnie. Maggie prawie nie zwracała uwagi na swoje ruchy, dopóki nie usłyszała:

- Szach.

Widząc, że czarny laufer zagraża jej królowi, postawiła na jego drodze białego konia. Jeśli Rafe zbije jej konia, ona zabierze mu laufra; w ten sposób przywróci równowagę sił i uratuje swego króla.

- Lubię konie - powiedziała leniwie. - Poruszają się w tak zwodniczy sposób.

- Jak ty, hrabino?

Zdziwiła ją ostra nuta w jego głosie.

- Chyba tak - odparła. - W końcu szpiegowanie jest sztuką zwodzenia.

- Czy biała królowa poświęci się dla białego króla?

Rafe wpił się w nią swymi szarymi oczami i uświadomiła sobie, że nie mówi już o szachach. Jego smagła twarz przybrała surowy wyraz i widać było, że cały jest spięty.

Zacisnęła usta. Podejrzewała, że w którymś momencie książę zacznie sprawiać trudności, i najwidoczniej ten moment właśnie nadszedł.

- Rafe, co chcesz przez to powiedzieć?

Zamiast odpowiedzieć, przesunął czarnego króla po szachownicy, by zdobyć białą królową.

- Doskonale wiesz, że nie możesz tak się ruszyć - powiedziała z goryczą. - Do czego zmierzasz?

- Tylko do tego, Maggie. - Zdjął z szachownicy białą królową i czarnego króla. - Nie pozwolę ci się poświęcić dla białego króla. Chcesz czy nie, mam zamiar wyłączyć cię z tej gry.

13

Maggie wytrzeszczyła oczy. Co za diabeł go opętał?

- Wyłączyć mnie z gry? - spytała oziębłym tonem. - Nie rozumiem. Musisz wyrażać się jaśniej.

Zamaszystym ruchem Rafe z wściekłością zrzucił szachy ze stolika. Emaliowane figurki spadły na orientalny dywan i potoczyły się na wszystkie strony.

- Rozmawiamy o Robercie Andersonie - warknął. - O twoim kochanku, który jest szpiegiem i zdrajcą.

Maggie wstała tak gwałtownie, że jej krzesło odskoczyło do tyłu.

- Nie wiesz, co mówisz!

Rafe także wstał. Układny, opanowany światowiec gdzieś zniknął, książę nie panował już nad swoim gniewem.

- Owszem, wiem, moja puszczalska panno! Wiem, że przychodzi tu późną nocą, mimo że Lucien prosił, byś nie kontaktowała się z nikim z brytyjskiej delegacji.

Nie przelękła się jego groźnego spojrzenia.

- Prowadzę niebezpieczną grę o wiele dłużej od ciebie, książę - powiedziała cicho. - Pracuję z tymi, którym ufam.

- Nawet jeśli są zdrajcami? Widziano, jak twój kochanek spotyka się potajemnie z generałem Roussaye'em. Ja sam byłem świadkiem jego spotkania z Henri Lemercierem w Cafe Mazarin. Pewnie planował zamach na życie Castlereagha!

Po raz pierwszy ogarnęło ją coś na kształt wątpliwości, ale powtórzyła z uporem:

- To niczego nie dowodzi. Szpieg musi rozmawiać ze wszystkimi, nie tylko z tymi, którzy cieszą się powszechnym szacunkiem.

Rafe obszedł stół dookoła i zatrzymał się w odległości paru cali od Maggie.

- Przyznajesz, że jest szpiegiem?

- Oczywiście, że jest! Współpracujemy ze sobą od lat.

- Więc od lat jesteś jego kochanką. - Rafe obrzucił ją lodowatym spojrzeniem. - Wiesz, dla kogo pracuje?

- Dla Brytyjczyków, rzecz jasna. Robin jest Anglikiem.

- Narodowość nic nie znaczy dla człowieka zachłannego na pieniądze. Pewnie sprzedaje informacje tym, którzy najwięcej płacą, a ciebie wykorzystuje i oszukuje. - Oczy Rafe'a zwęziły się ze; złości. - Masz pewność, że jest Anglikiem?

Maggie wybuchnęła gniewem.

- Ty ograniczony idioto! Twoje oskarżenia są tak absurdalne, że nie mam zamiaru ich słuchać!

Odwróciła się na pięcie, ale Rafe chwycił ją za rękę.

- Absurdalne? A ty? Skąd ty masz pieniądze? Kto płaci za twoje jedwabne suknie, powóz i dom w mieście?

Wyrwała rękę.

- Ja sama, z tego, co otrzymuję od rządu brytyjskiego.

- Dostajesz pieniądze bezpośrednio od nich? Maggie odparła dopiero po chwili zastanowienia.

- Nie, przechodzą przez Robina. Rafe właśnie tego oczekiwał.

- Napisałem do Luciena i spytałem, ile rząd ci zapłacił w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Okazało się, że około pięciu tysięcy funtów. Ta suma nie wystarczyłaby ci nawet na rok przy twoim stylu życia.

Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, lecz nie chciała ustąpić.

- To lord Strathmore tyle mi zapłacił, ale inne brytyjskie urzędy też potrzebują informacji. Jestem pewna, że Robin współpracuje z kilkoma z nich.

Jej ton był wojowniczy, ale widział, że jest wstrząśnięta tym, co przed chwilą usłyszała. Idąc za ciosem, powiedział:

- Doceniam twoją lojalność. Niemniej jednak wszystko wskazuje na to, że to Anderson jest szpiegiem w brytyjskiej delegacji i że niemal na pewno jest wciągnięty w spisek przeciwko Castlereaghowi. Pozostaje tylko jedno pytanie, czy jesteś wspólniczką Robina, czy pionkiem w jego grze?

- Nigdy w to nie uwierzę! - odparła z wściekłością. - Robin jest moim najlepszym przyjacielem i jeśli będę musiała wybierać, czy wierzyć jemu, czy tobie, wybiorę jego. Wynoś się stąd!

Do tej pory Rafe starał się nie mówić Maggie, dlaczego podejrzewa Andersona, ale widząc, że nie chce uwierzyć w winę swego kochanka, stracił panowanie nad sobą. Chwycił ją za ramiona.

- Dlaczego jemu, Margot, dlaczego jemu, a nie mnie? Czy jest niezrównany w łóżku? Wydaje ci się, że go kochasz? A może to zwykła wdzięczność za to, że otacza cię zbytkiem? - Jego palce zacisnęły się na jej ramionach. - Jeśli chodzi ci o pieniądze, zapłacę każdą ceną, bez względu na to, jak będzie wysoka. Jeśli o seks, daj mi jedną noc, a potem zdecydujesz, który z nas jest lepszy. - Z trudem zaczerpnął oddechu. - A jeśli bronisz go przez zwykłą lojalność, to dobrze się zastanów, czy zdrajca jest wart takiego oddania.

Zaśmiała mu się w twarz.

- Śmiesz pytać, dlaczego wolę Robina? To on uratował mi życie i sprawił, że znalazłam w nim jakiś cel. Bóg mi świadkiem, wolę być pionkiem w grze szpiega niż kochanką mężczyzny, który oskarżył mnie i osądził, choć nie miał żadnego dowodu mojej winy; mężczyzny, który tak szalał z zazdrości, że ojciec musiał wywieźć mnie z Anglii! - Jej głos się załamał i zimna wściekłość wykrzywiła piękną twarz. - Mój ojciec żyłby do dziś, gdybyś wtedy postąpił inaczej. I tego nigdy ci nie wybaczę. A co do twojej męskiej próżności - dorzuciła pogardliwie - nie obchodzi mnie, czy zdobyłeś doświadczenie, sypiając z każdą dziwką w Europie. Ja nigdy nie oddam się mężczyźnie, którego nie kocham, a ty nie potrafisz kochać. Jesteś diabelnie samolubnym, aroganckim, zarozumiałym rozpustnikiem, i już nigdy więcej nie chcę cię oglądać. A teraz zejdź mi z drogi!

Uniosła ręce i spróbowała wyzwolić się z jego uścisku, ale był silniejszy. Położył dłoń na jej karku i obrócił twarzą do siebie.

- O Boże, Margot, nie walcz ze mną - powiedział chrapliwym głosem. - Ja tylko chcę, żebyś była bezpieczna.

Pocałował ją żarliwie. Miał nadzieję, że uniesiona namiętnością przestanie mu się opierać. Aż za dobrze wiedział, że gdy trzymali się w objęciach, natychmiast ogarniał ich ogień.

Z początku walczyła jak szalona, ale ponieważ trzymał ją mocno w ramionach, osłabła, a wkrótce zaczęła namiętnie odpowiadać na pieszczoty. Rozsunęła językiem jego wargi, a jej ręka powędrowała między ich złączone ciała. Jęknął, kiedy zaczęła go pieścić. Jego męskość natychmiast stwardniała pod jej dotykiem. Właśnie tego chciał - żeby się kochali, a nie kłócili ze sobą. Rozluźnił uścisk i położył dłonie na jej krągłych biodrach.

Od razu skorzystała z okazji. Stosując starą sztuczkę ulicznych zabijaków, gwałtownie uniosła kolano. W ułamku sekundy zrozumiał, że jej namiętność była podstępem. Wypuścił ją z objęć i dzięki temu cios nie doszedł celu.

Maggie podbiegła do stojącego pod oknem stolika, z szuflady wyjęła pistolet i obróciła się twarzą do Rafe'a.

- Wynoś się stąd i nigdy więcej się do mnie nie zbliżaj! Jeśli skrzywdzisz Robina, zabiję cię. - Mówiła drżącym głosem, ale pewnie trzymała w ręce śmiercionośny przedmiot.

Rafe z niedowierzaniem wpatrywał się w pistolet.

- Maggie...

- Nie ruszaj się! - Odwiodła kurek. - Ostrzegam cię, jeśli zranisz Robina, umrzesz, nawet gdybym sama miała zginąć. Potrafię zor­ganizować zamach na czyjeś życie i możesz mieć pewność, że nigdzie się przede mną nie ukryjesz. A teraz skończ ze swoim amatorskim szpiegowaniem, zazdrością, absurdalnymi oskarżeniami i wracaj do Anglii.

Był pewien, że blefuje. Pistolet pewnie nawet nie był nabity.

Zrobił krok w jej kierunku. Pociągnęła za spust.

Sparaliżował go huk wystrzału. Usłyszał świst kuli, która przeleciała tuż obok, a potem coś uderzyło go w łydkę.

W pierwszej chwili pomyślał, że Maggie spudłowała. Dopiero kiedy opadł gryzący dym, zobaczył, że celowała do czarnego króla, który leżał na dywanie obok jego nogi. Kula roztrzaskała staroświecką figurkę na tysiące kawałków. Prawdziwy popis celności. Nie ulegało wątpliwości, że równie łatwo wpakowałaby mu kulkę w oko. Zanim zdążył podnieść wzrok, fachowo załadowała broń i ponownie wy­mierzyła w niego.

- Jak widzisz, nie zapomniałam jeszcze, jak się strzela - powie działa ponuro. - Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, następna kulka będzie dla ciebie.

Rozważał możliwość odebrania jej pistoletu, ale zrezygnował. Za duża była dzieląca ich odległość, za duża determinacja w oczach Maggie.

Przeklinał się w duchu za swój idiotyczny pomysł zaatakowania Andersona. Nawet w bardziej sprzyjających okolicznościach trudno by mu było przekonać Maggie o nielojalności jej kochanka. I jak głupio to zrobił! Przedstawiał całą sprawę przez pryzmat własnej zazdrości i stracił jedyną okazję, by zmusić Maggie do zmiany zdania na temat Andersona.

Mimo to nie zamierzał ustąpić. Najbardziej spokojnym i przekony­wającym tonem, na jaki mógł się zdobyć, powiedział:

- Maggie, dla swojego własnego dobra, nie ufaj Andersonowi. Może jestem zazdrosnym głupcem, ale nie kłamałbym ci na ten temat. Chcesz, żeby zginął Castlereagh, a może i wielu innych, tylko dlatego, że jesteś zbyt uparta, by uwierzyć w winę kochanka? Tylko on może nas doprowadzić do przywódców spisku, więc nie możemy pozwolić, by Wellington teraz z nim rozmawiał.

- Nie przekonałeś mnie, książę! - Jej zamglone szare oczy były pełne nienawiści, tak jak jej słowa. - Już mówiłam, szpieg musi rozmawiać ze wszystkimi, szczególnie z tymi, których podejrzewa, jak Lemercier i Roussaye. A jeśli chodzi o pieniądze, to być może jesteś zbyt bogaty, żeby sobie to uświadomić, ale większość ludzi musi myśleć o takich przyziemnych sprawach. Sprzedawanie tych samych informacji kilku wrogom Napoleona to po prostu dobry interes, a nie zdrada.

- Ale wcale nie jesteś tego taka pewna, prawda? - powiedział miękko. Wiedział, że to duma każe jej bronić Andersona.

Po tych słowach sprężyła się jak kotka, a on pomyślał, jak niewiele wysiłku trzeba, by pociągnąć za cyngiel. Nagle rozbawiła go myśl, że dostojny książę Candoveru mógłby zostać zabity podczas banalnej kłótni kochanków. Gorzej, nie byli nawet kochankami.

- Mógłbyś mieć tuzin świadków - powiedziała - i niepodważalne dowody na to, że Robin jest zdrajcą, i wtedy może, powtarzam: może, uwierzyłabym ci. Ale i tak nie poszłabym z tobą do łóżka. Wyjdziesz stąd sam czy mam zawołać służbę?

Rafe z rozpaczą uświadomił sobie, że przegrał i tylko pogorszył całą sprawę. Maggie uparcie broniła Andersona, ale nigdy nie wybaczyłaby mu zdrady. Teraz, gdy Rafe rzucił jej wyzwanie, będzie z jeszcze większą determinacją dążyła do wykrycia spisku, choćby po to, by udowodnić, że się mylił. Mogła się znaleźć w wielkim niebezpieczeństwie, a on nie będzie w stanie jej ochronić.

Ruszył do drzwi, a lufa pistoletu śledziła każdy jego krok. Położył rękę na klamce, odwrócił się i spojrzał na Maggie. Trzymała broń wycelowaną prosto w jego serce, a on nadal jej pragnął.

- Nie wyjadę z Paryża, dopóki to się nie skończy - powiedział cicho. - Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pomocy, wiesz, gdzie mnie szukać.

Wyszedł, a ciężkie drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie.

Maggie ledwo zdążyła położyć pistolet na stoliku, kiedy kolana się pod nią ugięły i upadła na podłogę. Znowu stanęła jej przed oczami ta przerażająca scena. Walcząc z mdłościami objęła się za brzuch.

Często się zastanawiała, co kryje się za chłodną obojętnością Rafe'a. Teraz wiedziała, choć wolałaby dalej żyć w nieświadomości. Nigdy nie ukrywał, że jej pożąda, ale nie podejrzewała, że dręczy go tak wściekła zazdrość. Trzynaście lat temu zachowywał się podobnie. Wtedy myślała, że to bierze się z miłości, teraz miała pewność, że prawdziwym powodem była duma i silne poczucie własności.

Czy możliwe, że kłamał na temat Robina? Choć informacje Rafe'a były niepokojące, nie stanowiły żadnego dowodu. To prawda, że Robin nie wspomniał jej o spotkaniu z Roussaye'em czy Lemer­cierem, lecz to niczego nie przesądzało. Rzadko opowiadał jej ze szczegółami o swojej pracy. Ona zresztą postępowała podobnie.

O wiele trudniej było zignorować zdumiewającą wiadomość o źródłach jej dochodu. Robin dawał jej o wiele tysięcy funtów, więcej, niż wynosiła suma wymieniona przez Strathmore'a. Część pieniędzy poszła na opłacenie informatorów, część na życie, a resztę ulokowała w banku w Zurychu, co przyniosło jej tak duże zyski, że mogła zrezygnować z pracy i wrócić do Anglii.

Nigdy się nie zastanawiała nad wysokością sum, które otrzymywała. Uważała, że to normalna stawka za dostarczanie informacji. Czy Robin naprawdę był na usługach kilku pracodawców? Zawsze dawał jej do zrozumienia, że wszystkie pieniądze dostaje od Brytyjczyków.

Niechętnie zaczęła rozważać kwestię narodowości Robina. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, powiedział, że jest Anglikiem, ale nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości. Z niepokojem uświadomiła sobie, że mógł się urodzić i wychowywać w którymkolwiek kraju, ponieważ miał taki sam talent do języków, jak ona. Przecież to Robin nauczył ją charakterystycznych melodii obcej wymowy, to dzięki niemu zawsze miała doskonały akcent.

Mimo że większa część jego życia okryta była tajemnicą, Maggie nigdy nie wątpiła, że był z nią szczery w ważnych sprawach. Ale teraz nie miała już tej pewności. Zaledwie dwa tygodnie temu powiedział jej, żeby nikomu nie ufała, nawet jemu. Wtedy uważała, że się z nią droczy, teraz nie dawało jej to spokoju.

Podniosła się z trudem i podeszła do komódki, by nalać sobie kieliszek brandy. Jednym haustem opróżniła go do połowy. Alkohol ją rozgrzał, lecz nie pomógł zdecydować, komu ma wierzyć.

Rafe może był wściekły z powodu nie zaspokojonej żądzy albo zranionej dumy, ale szła o zakład, że naprawdę wierzył w to, co mówił. Ale jak mogła nie ufać Robinowi, najlepszemu przyjacielowi, człowie­kowi, dzięki któremu nie straciła życia i nie postradała zmysłów?

Odruchowo dopiła brandy, choć alkohol palił jej gardło. To dziwne, że Rafe miał na nią tak duży wpływ, mimo tych wszystkich krzywd, jakie jej niegdyś wyrządził. Potrafił wzbudzić w niej głębokie uczucie, zupełnie inne od zażyłej, serdecznej przyjaźni, jaką darzyła Robina.

Jaka szkoda, że wykorzystywał swą siłę tylko po to, by ją ranić.

Anglik dostarczył Le Serpentowi żądanych informacji o am­basadzie brytyjskiej, ale ich zdobycie połączone było z poważnym ryzykiem. Dwa razy omal nie został przyłapany przez członków personelu i wydawało mu się, że jego obecność wzbudziła podejrzenia. Jednak nikt nie zadawał kłopotliwych pytań i koniec końców został hojnie wynagrodzony za odwagę.

Tym razem w mrocznej komnacie zapalono trochę jaśniejsze światło, by Le Serpent mógł przejrzeć plany piętra. Po kilku minutach mruknął z zadowolenia.

- Doskonale, absolutnie doskonale. Le bon Dieu musiał to za projektować specjalnie dla moich celów.

Nie mając ochoty poznawać bliżej tego planu, Anglik wyprostował się, zamierzał wyjść.

- Jeśli już mnie pan nie potrzebuje...

Le Serpent także się wyprostował, jego twarz ukryta była pod maską, ale oczy rzucały groźne błyski.

- Nie zwolniłem pana, mon petit Anglais. Mój plan wymaga pańskiej współpracy. Widzi pan ten gabinet? - Popukał palcem w szkic piętra.

Anglik spojrzał na plan.

- Tak. I co w związku z tym?

- Znajduje się dokładnie pod sypialnią Castlereagha. Powiedział mi pan, że jest rzadko używany i zawsze zamknięty na klucz. Jeśli załadujemy go prochem i podpalimy, to będziemy mieć taki wybuch, że z ambasady nie zostanie kamień na kamieniu.

- Pan jest szalony! - krzyknął Anglik. Oddychał z trudem. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Le Serpent chciał wiedzieć, kto będzie uczestniczył w poszczególnych spotkaniach. Jeśli wybierze dobry dzień, to i Wellington, i wszyscy najważniejsi ministrowie państw sojuszniczych zginą razem z Castlereaghem.

- Wcale nie - spokojnym głosem odparł mężczyzna w masce.

- Mój plan jest śmiały, lecz możliwy do wykonania. Najtrudniejszym zadaniem będzie wniesienie prochu do budynku ambasady, ale skoro jest pan jej pracownikiem, to i tę trudność da się pokonać.

- Jak pan zamierza doprowadzić do wybuchu? - spytał Anglik ze straszliwą pewnością, że zna odpowiedź.

- Zwykła świeczka doskonale załatwi sprawę. Proszę się nie bać, minie parę godzin, zanim gruba woskowa świeca wypali się do końca. Będzie pan miał mnóstwo czasu, by bezpiecznie wyjść, nikt nie będzie pana podejrzewał.

- Nie chcę mieć nic wspólnego z tym szaleństwem! Jeśli zginą przywódcy państw sojuszniczych, będą takie aresztowania, jakich Francja jeszcze nie widziała!

- Och, zrobi się trochę zamieszania, ale kraje sojusznicze po­zbawione swoich przywódców będą jak kurczaki, którym poobcinano łebki. Zanim proch osiądzie - Le Serpent dramatycznie zawiesił głos - we Francji będą już nowe porządki.

- Co mnie obchodzi Francja! Nie będę za nią nadstawiał karku! Anglik zawrócił do wyjścia, ale Le Serpent złapał go za nadgarstek i przytrzymał w żelaznym uścisku. Głosem jak z najgorszego koszmaru zasyczał:

- Jeszcze raz ci powtarzam, mon ami, nie masz wyboru. Jeśli nie wykonasz moich poleceń, zginiesz. Twoja współpraca ma zasadnicze znaczenie dla realizacji tego planu, a ja bardzo hojnie wynagradzam swoich podwładnych. - Poczekał, aż Anglik przetrawi jego słowa, po czym cicho dodał: - Zauważ, że nie próbuję kupić twojej lojalności, bo wiem, że nie jesteś prawomyślnym obywatelem. Chęć zysku jest motorem działania osób takich jak ty, więc obiecuję: pomóż mi zrealizować moje plany, a będziesz tak bogaty i wpływowy, jak ci się nie śniło.

Anglik nie wiedział, czy lepiej współpracować z Le Serpentem, zdradzić drania czy uciec z Francji. Pomyślał z niepokojem, że w ciągu najbliższych dni będzie musiał na coś się zdecydować i jeśli źle wybierze, zginie.

Oczywiście, i tak by zginął, gdyby zdradził Le Serpenta, albo gdyby Brytyjczycy odkryli jego zdradę. Pozostawała współpraca. Była najlepszym, najbardziej intratnym wyjściem z sytuacji.

- Pańska celna argumentacja ponownie trafiła mi do przekonania - powiedział chrapliwym głosem.

- Świetnie. - Le Serpent rozluźnił uścisk. - Lubię ludzi, którzy szybko się uczą. A teraz usiądź, proszę, mam jeszcze kilka pytań. Paru brytyjskich agentów depcze mi po piętach i trzeba będzie się ich pozbyć. Powiedz mi wszystko, co o nich wiesz.

Dwa nazwiska, które podał mu Le Serpent, wcale go nie za­skoczyły, ale trzecie było niespodzianką. Bardzo miłą niespodzianką. I całkiem logiczną, jeśli się nad tym zastanowić.

Anglik stłumił uśmiech zadowolenia; nikogo innego nie pozbędzie się z taką radością.

14

Służba już dawno udała się na spoczynek i Maggie od wielu godzin siedziała sama w kuchni przy świeczce. Robin powiedział, że wpadnie, jeśli będzie miał jakieś nowe informacje, ale pora była zbyt późna nawet jak na niego.

Rozpaczliwie pragnęła z nim porozmawiać, usłyszeć wyjaśnienie spraw, o których mówił Candover. Na pewno istnieje jakieś rozsądne wytłumaczenie...

Jeśli jej skłamie, będzie o tym wiedziała.

Była zbyt zdenerwowana, żeby zasnąć - dręczyła ją wątpliwość, czy Robin jest zdrajcą, i ciągle miała przed oczami okropną scenę z Rafe'em. Pod wpływem impulsu postanowiła, że pójdzie do Robina, skoro on do niej nie. przyszedł. Wynajmował apartament w pobliżu Place du Carrousel. Jeśli go nie zastanie, poczeka. Nie bała się, już jej się zdarzało spacerować ulicami Paryża po zmroku.

Poszła na górę i szybko przebrała się w męski strój, zadowolona, że wrześniowa noc była dostatecznie zimna, by ciemny, szeroki płaszcz nie budził zdziwienia przechodniów. Jak zwykle, gdy wybie­rała się gdzieś sama, wzięła ze sobą pistolet i nóż. Robin zadbał o to, żeby umiała się obronić.

Robin. Zawsze Robin. Rozpaczliwie pragnęła mu wierzyć. Jeśli nie będzie go miała, kto jej pozostanie?

Zawsze byłeś tylko ty, Rafe. - Margot, patrzyła na niego wzrokiem zamglonym z pożądania. - Przez te wszystkie lata czekałam, żebyś mnie odnalazł. Dlaczego nie zjawiłeś się wcześniej?

Pocałowała go i rozpięła mu koszulę, a potem przycisnęła rozpalone usta do zagłębienia u nasady szyi. Wydawało mu się, że jego ubranie gdzieś zniknęło, kiedy jej jasnozłote, przypominające łan dojrzałej pszenicy włosy spłynęły mu prowokująco na pierś i podnieciły do szaleństwa.

Z walącym sercem i drżącym ciałem Rafe się obudził. Nie spał długo, ale ten krótki gorączkowy sen wystarczył, by wzbudzić jego niepokój. Po kłótni z Maggie powrócił do hotelu, napisał raport dla Luciena i położył się do łóżka. Ale nawet we śnie go prześladowała.

Znużony uznał, że nie ma już nic do stracenia. Włożył jak najskromniejsze ubranie i wrócił na Boulevard des Capucines, gdzie jeden z jego ludzi obserwował z okna przeciwległej kamienicy dom Maggie. Rafe zarządził obserwację kilka dni temu. Poza dwiema wizytami Andersona agent nie zauważył nic ciekawego i dzisiejszej nocy pewnie będzie podobnie. Niemniej jednak dziś Rafe nie mógł się powstrzymać, żeby tu nie przyjść. Zwolnił swojego człowieka i zajął jego miejsce przy oknie wynajętego mieszkania.

Po co, u licha, się w to pakował? Powinien wrócić do Londynu, gdy tylko się dowiedział, że tym nieszczęsnym szpiegiem Luciena jest Margot Ashton. Pobytem w Paryżu na pewno nie przysłużył się krajowi, wprowadził tylko zamęt do swego uporządkowanego życia.

Z goryczą uświadomił sobie, że prosta młodzieńcza miłość, jaką czul niegdyś do tej kobiety, została zastąpiona przez niezrozumiałą obsesję. Margot była jedyną osobą na świecie, przy której nie potrafił zachować spokoju, i za to jej nienawidził. To uczucie nie opuszczało go nawet wtedy, kiedy wyobrażał sobie, że się z nią kocha. Znał już smak jej ust i oczami wyobraźni widział, jak by wyglądała, jak by reagowała, jak by się czuł, będąc w niej...

Po raz kolejny odpędził zdrożne myśli. Tak bardzo pożądał Margot, że pierwszy raz w życiu zaczął się zastanawiać, czy byłby zdolny do dokonania gwałtu, gdyby nadarzyła się okazja.

Bał się odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Maggie zarzuciła mu, że jej pragnie, ponieważ nie chce mu ulec, i było w tym trochę prawdy. Poza tym, z doświadczenia wiedział, że piękne niewiasty rzadko są dobrymi kochankami; kobiety, które natura uposażyła mniej hojnie, bardziej się starają. Gdyby choć raz przespał się z Maggie, zapewne uwolniłby się od obsesji, która ogarnęła go pod wpływem młodzieńczych wspomnień.

Ale na to nie miał szans. Właduje mu kulę w serce, jeśli tylko odważy się do niej zbliżyć.

Szczęście, że Anderson nie odwiedził Maggie tej nocy. Rafe mógłby wpakować mu kulkę w łeb, mimo że jasnowłosy mężczyzna jest mu jeszcze potrzebny. Jutro powiadomi Wellingtona o swoich podejrzeniach i poprosi go o jak najszybsze przesłuchanie An­dersona.

Dom po drugiej stronie ulicy pogrążony był w ciemnościach, tylko w kuchni paliła się świeczka. Zaczął się zastanawiać, czy Maggie także cierpi na bezsenność. Widział, że zarzuty, jakie postawił Andersonowi, wzbudziły jej niepokój i pewnie teraz dręczą ją wątpliwości. Miał nadzieję, że szaleje z wściekłości.

Było już bardzo późno, kiedy zobaczył ciemną postać, ukradkiem wymykające się z domu. Poruszała się z gracją, niczym kot. Od razu wiedział, że to Maggie. Ciekaw, jakie tym razem zadanie ma do spełnienia, opuścił swe stanowisko i szybko wyszedł na dwór.

Gdy znalazł się na uliczce, zauważył jeszcze inną postać, która wyszła ze stojącego po lewej stronie budynku i ruszyła za Maggie.

A zatem ktoś jeszcze ją obserwuje. Czy jego ludzie nie zauważyli konkurencji, czy to jakaś nowa sprawa? Nagle ucieszył się, że uległ impulsowi i przyszedł tu dzisiejszej nocy. Jeśli Maggie znajdzie się w niebezpieczeństwie, przynajmniej będzie przy niej. Wierzył, że potrafi ochronić ją lepiej niż którykolwiek z jego ludzi.

Ruszyli w pościg za Maggie. Rafe podziwiał szybkość, z jaką się poruszała, pozostając przy tym prawie zupełnie niewidoczna. Unikając jasno oświetlonych bulwarów, była jeszcze jednym cieniem w wąskich bocznych uliczkach. Od czasu do czasu zerkała za siebie, ale nie miała powodu przypuszczać, że ktoś ją śledzi. Ta sama ciemność, która skrywała jej postać, osłaniała tych, którzy szli za nią.

Pomny farsowych aspektów sytuacji, w której parę osób śledzi się nawzajem, Rafe na wszelki wypadek sprawdził, czy aby nikt nic idzie za nim, ale odniósł wrażenie, że zamyka pochód.

Kiedy zbliżyli się do Place du Carrousel, uświadomił sobie z przerażeniem, że Maggie zmierza do mieszkania Andersona. Wiedział, że znajdowało się w pobliżu. Zaplanowane spotkanie szpiegów czy chęć sprawdzenia u źródła zarzutów Rafe'a? By I jeszcze trzeci powód, o którym chyba nie chciał wiedzieć.

Zobaczył, że Maggie zatrzymuje się przy końcu uliczki prowadzącej na plac. W tle ujrzał ogromny łuk triumfalny, który Napoleon wybudował pośrodku placu i ozdobił czterema końmi z weneckiej Bazyliki Św. Marka. Wokół pomnika paliły się pochodnie, a ich migocące światło oświetlało robotników, pracujących na szczycie łuku. Rafe zobaczył nadzorcę w mundurze brytyjskiego oficera. Najwidoczniej Wellington postanowił oszczędzić Francuzom przy­krego widoku i nakazał nocą usunąć najbardziej jaskrawe przykłady napoleońskiej grabieży. Rafe miał tylko nadzieję, że hałas nie obudzi starego króla - prace prowadzono pod oknami królewskich apar­tamentów w Tuileries.

Tymczasem Maggie wahała się, jakby nie mogła podjąć decyzji, czy przeciąć plac, czy obejść go dookoła.

Nagle za plecami Rafe'a rozległ się stukot kroków. Odwrócił się i zobaczył oddział Francuskiej Gwardii Narodowej. Żołnierze, którzy wyłonili się z jakiejś bocznej uliczki, biegli w kierunku Place du Carrousel. Wtedy uświadomił sobie, że już od jakiegoś czasu słyszał dochodzące z daleka krzyki.

Błyskawicznie wbiegł na schodki najbliższego domu i ukrył się w głębokiej niszy. Obok niego przebiegli gwardziści, gonieni przez tłum rozwścieczonych paryżan. Motłoch, pomyślał, zawsze wygląda tak samo: przypomina wygłodniałe zwierzę, które ma tylko zęby, brzuch i pazury. Widząc kłębiące się w dole ciała, robotnicy pracujący na łuku natychmiast porzucili narzędzia i zaczęli pośpiesznie schodzić na dół. Gdy tylko stanęli na ziemi, pędem ruszyli do Tuileries, gdzie już czekały na nich otwarte drzwi. Rafe odetchnął z ulgą. Bogu dzięki, pałacowi lokaje byli szybsi od żądnej krwi tłuszczy i nie pozwolili rozerwać robotników na strzępy. Wellington byłby wściekły, gdyby pod królewskimi oknami doszło do masakry brytyjskich żołnierzy i obywateli.

Rafe był tak zaprzątnięty wydarzeniami na placu, że jak to sobie z przerażeniem uświadomił, stracił z oczu Maggie. A jeśli została wciągnięta w zamieszki? W panice zbiegł po schodach i zaczął przepychać się przez tłum. Nie próbował się chować. W swym skromnym ubraniu wyglądał jak jeszcze jeden rozgniewany Francuz.

Wrzaski rozległy się u wylotu małej uliczki.

- To angielski szpieg, jeden ze złodziei Wellingtona! - ryknął znajomy francuski głos.

Francuzi, którzy stali wystarczająco blisko, by to usłyszeć, zaczęli przesuwać się w tamtym kierunku. Niezadowoleni z ucieczki robot­ników chcieli znaleźć sobie nową ofiarę. I nagle powietrze rozdarł przerażający kobiecy krzyk. Krzyk Maggie!

Ogarnięty paniką Rafe rzucił się w jej stronę. Bezlitośnie wykorzys­tywał swój wzrost i siłę, szturchał i kopał, przepychał się do przodu tak szybko, jak to było możliwe. Sypały się na niego przekleństwa i razy, ale prawie tego nie zauważał.

Gdy był już blisko celu, rozległ się trzask rozrywanego materiału.

- Och, to kobieta! - ryknął z podekscytowaniem znajomy głos. Zwierzęcy pomruk tłumu przybrał nowy ponury ton.

Rafe odepchnął na boki dwóch pijanych wyrostków i na moment zamarł z przerażenia. Koszmarna scena, którą wyobraził sobie podczas zamieszek w teatrze, stała się faktem.

Maggie leżała na ziemi. Szarpiąc się, kopiąc i dźgając nożem, zażarcie walczyła. Rozdarte ubranie odsłaniało ramię i kawałek piersi, a w niewyraźnym świetle jej twarz była wykrzywiona tak panicznym strachem, jakiego Rafe nigdy przedtem nie widział.

A potem wypadki potoczyły się z przerażającą szybkością. Robot­nik w obszarpanym ubraniu spróbował złapać Maggie za nadgarstek, ale odskoczył przeklinając, gdy wbiła mu nóż w rękę.

Niemal w tej samej chwili ciężki but opadł na jej głowę i walka się skończyła. Straciła przytomność, a nóż wysunął się z bezwładnych palców.

Mężczyzna, który kopnął Maggie, podniósł ją z ziemi, oparł o siebie i brutalnie ścisnął odsłoniętą pierś. Rafe spojrzał mu w twarz. Rozpoznał pokiereszowane, triumfujące oblicze Henriego Lemerciera.

- Będziesz musiał poczekać w kolejce, mes amis - powiedział jowialnie kapitan. - Ja pierwszy ją zobaczyłem, ale nie martw się, wystarczy dla wszystkich.

I pociągnął Maggie w kierunku bocznej uliczki. Tłum widocznie uznał, że to niemożliwe, by kobietę gwałciło jednocześnie kilku mężczyzn, i cofnął się trochę. Wokół kapitana i jego ofiary zrobiło się więcej miejsca.

Jedyną nadzieją była zuchwałość. Rafe oderwał się od tłumu, kantem dłoni rąbnął Lemerciera w gardło, a gdy Francuz rozluźnił uścisk, chwycił Maggie na ręce.

Kiedy ją podniósł, wyraźnie wyczuł pistolet w kieszeni ciemnego płaszcza. Jedna kula nie pomogłaby jej uwolnić się od tłumu, ale jemu może się przydać. Gdy przerzucał bezwładne ciało przez ramię, przełożył pistolet do swojej kieszeni. Modląc się, by upłynęło trochę czasu, zanim rozwścieczona tłuszcza zrozumie, co się stało, ruszył uliczką.

Nim zdążył przebiec dziesięć jardów, podniósł się wrzask.

- Jeszcze jeden szpieg Wellingtona! - zdławionym głosem krzyk­nął Lemercier. - Zabić ich oboje!

Chwilę potem Rafe poczuł na plecach celne trafienie kamieniem. Zachwiał się, a kiedy odzyskał równowagę, spojrzał szybko za siebie. Tłum, z Lemercierem na czele, rzucił się za nimi w pościg.

Z Maggie w ramionach nigdy nie zdoła uciec motłochowi. Pozo­stawała tylko jedna możliwość. Wyciągnął pistolet z kieszeni i jedną ręką odciągnął kurek. Przed oczami znowu stanęła mu Maggie schwytana przez tłum i przez jedną rozpaczliwą chwilę zastanawiał się, czy nie wpakować jej kuli w serce.

Szybko porzucił tę myśl; nie mógłby skrzywdzić Margot, nawet jeśli miałoby to oszczędzić jej okropnej śmierci. Podniósł pistolet i przytrzymał go w wyciągniętej ręce na wysokości oczu. Celował tak samo dokładnie, jak wtedy, kiedy strzelał do tarczy w galerii.

Broń syknęła dziwnie i przez chwilę myślał z przerażeniem, że nie wypaliła.

Potem poczuł znajome szarpnięcie. Czas chyba zaczął wolniej płynąć, bo niemal widział, jak kula obracała się w powietrzu, dopóki nie trafiła Lemerciera między oczy.

Wciąż w dziwnie zwolnionym tempie zobaczył, jak na twarzy Francuza wyraz rozpustnej żądzy ustępuje miejsca niedowierzaniu. Siła uderzenia rzuciła zalanego krwią Lemerciera w ramiona znieru­chomiałych za nim ludzi. Straciwszy przywódcę, tłum poczuł się zdezorientowany.

Rafe nie tracił więcej czasu. Chwycił mocno Maggie i zaczął kluczyć po labiryncie uliczek, ciągnących się wokół placu - skręcił w lewo, potem w prawo, potem znowu w lewo. Niespodziewany strzał zatrzymał tłum wystarczająco długo, by zdążyć zniknąć.

Po pięciu minutach szaleńczego biegu stanął. Płuca rozsadzał mu palący ból. Uwielbiał każdy skrawek ciała Maggie, ale nie była ona lekka jak piórko.

Z trudem łapiąc powietrze, położył ją na chodniku i szybko zbadał. W ciemnościach niewiele mógł dojrzeć, ale słyszał, że oddycha regularnie, a jej serce bije mocno.

Z Place du Carrousel wciąż dochodziły go krzyki. Gdy tylko nabrał tchu, wziął Maggie na ręce i poszedł dalej. W końcu znalazł się na jednym z odległych bulwarów, gdzie zatrzymał dorożkę i kazał się zawieźć do Hotel de la Paix.

W wilgotnym powozie wziął Maggie na kolana, jej czarny płaszcz okrył ich oboje. Zgubiła na placu kapelusz, ale jasne włosy wciąż były schowane pod czarnym szalem. Rozwiązał go i delikatnie zbadał jej głowę. Modlił się, by ciężki but nie trafił w skroń, i z ulgą stwierdził, że grube loki złagodziły skutki uderzenia.

Przez resztę jazdy tulił ją w ramionach, próbował rozgrzać zziębnięte ciało. Włosy Maggie wciąż przesycone były egzotyczną wonią, która przypomniała Rafe'owi, że trzyma w ramionach czaru­jącą hrabinę. Jednak z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie, że teraz myśli o niej raczej z większą tkliwością niż z pożądaniem.

Kiedy dojechali do Hotel de la Paix, wyskoczył z powozu, rzucił dorożkarzowi złotą monetę i z Maggie w ramionach ruszył po schodach. Portier sprawiał wrażenie zaskoczonego, lecz nie odezwał się ani słowem. Księcia nie prosi się o wyjaśnienia nawet wtedy, gdy niesie półżywą kobietę w postrzępionym ubraniu.

Gwałtowne kopnięcie w drzwi jego apartamentu postawiło na nogi lokaja. Wnosząc Maggie do środka, Rafe warknął:

- Niech portierka obudzi pokojówkę i każe jej tu przyjść z czystą koszulą nocną. Potem idź po lekarza. Ma tu być w ciągu pół godziny, nawet gdybyś miał sprowadzić go siłą.

W niewielkim apartamencie nie było pokoju gościnnego, więc zaniósł Maggie do swojej sypialni. Jej spowita w czerń postać wydawała się maleńka w ogromnym łożu z baldachimem. To zakrawało na ironię! Marzył, żeby mieć ją w łóżku, ale nie tak. Dobry Boże, na pewno nie tak!

Zapalił świece w kilkuramiennym świeczniku, który ustawił na stoliku obok łóżka. Blada, ubrudzona twarz Maggie wydawała mu się dziwnie spokojna, kiedy naciągał podartą koszulę na jej odsłoniętą pierś.

Ziewając szeroko, weszła pokojówka w szlafroku, z białą koszulą przewieszoną przez rękę.

Rafe spojrzał na nią.

- Kupuję od ciebie koszulę. Przebierz w nią tę damę. Dziewczyna zamrugała oczami. Kiedy panowie przyprowadzali tu swoje damy, zazwyczaj sami woleli je rozbierać. Wzruszając ramio­nami, zabrała się do roboty.

Rafe dyskretnie wyszedł z pokoju. Pomyślał, że to dość zabawne, jak na tak niepoprawnego uwodziciela, ale po tym, przez co Maggie przeszła, nie chciał patrzeć, jak służąca ją rozbiera, ani tym bardziej robić tego samemu.

Parę minut później zaspane oczy pokojówki rozszerzyły się ze zdziwienia na widok wysokiego napiwku. Rafe potrafił być hojny.

Kiedy wrócił do sypialni, Maggie leżała otulona kołdrą. Wyglądała tak, jakby spokojnie spała, a jedynym śladem ciężkich przejść było zadraśnięcie na lewym policzku. Pokojówka uczesała jej włosy, które słały się na poduszce niczym złocista mgiełka. W miękkiej muślinowej koszuli z kołnierzykiem ozdobionym haftem wyglądała jak pens­jonarka, tyle że pensjonarki, Rafe westchnął w duchu, nie mają takiej figury.

Doktor przyszedł szybko, widocznie namowy albo groźby lokaja były dostatecznie przekonywające. Rafe opowiedział pokrótce leka­rzowi, ci się przytrafiło Maggie, i na czas badania zostawił go samego z pacjentką.

Miał wrażenie, że tysiąc razy przemierzył salon w tę i z powrotem, Bim wreszcie lekarz wyszedł z sypialni.

- Młoda dama miała dużo szczęścia - powiedział. - Poza kilkoma siniakami i bólem głowy wszystko jest w porządku. Nie ma złamanych kości i ani śladu obrażeń wewnętrznych. - Przyjrzał się rozczochranemu mężczyźnie, który go wezwał, i dodał: - Czy nie powinienem i pana zbadać? Mam wrażenie, że nie wyszedł pan z tego bez szwanku.

Rafe machnął z niecierpliwością ręką.

- Nic mi nie jest. To znaczy nic poważnego - poprawił się. Teraz, gdy przestał się martwić o Maggie, poczuł, że boli go całe ciało. Tak jak wtedy, gdy wypadł z siodła podczas gonitwy z przeszkodami i przez pół dystansu wisiał u boku galopującego konia.

Pożegnał się z doktorem, odesłał lokaja do łóżka i rozpalił ogień w małym kominku w sypialni. Zdjął marynarkę, buty i z kieliszkiem brandy usadowił się w fotelu obok łóżka. Nie chciał, by Maggie obudziła się w obcym miejscu i nie miała obok siebie żadnej znajomej twarzy. Postanowił siedzieć przy niej, dopóki się nie ocknie. Pomyślał, że może Maggie go nienawidzi, ale przynajmniej go zna.

Popijał brandy w nadziei, że alkohol pomoże mu wymazać z pamięci obraz Lemerciera, którego czaszkę przeszywa kula. Nic z tego - wciąż miał przed oczami przerażającą scenę. Musiał przyjąć do wiadomości fakt, że zabił człowieka. Czy w innych okolicznościach też byłby do tego zdolny? Dziś kierował się instynktem, a najwidoczniej z natury był bezwzględny. Przynajmniej wtedy, gdy chodziło o Maggie. W jej obronie strzeliłby do tłumu nawet z armaty.

Ze zmęczeniem potarł skronie. Musiał strzelić, i gdyby sytuacja się powtórzyła, nie zawahałby się zrobić tego ponownie. Jednak odebranie komuś życia nie jest czynem, o którym można spokojnie zapomnieć. Może kiedyś zapyta swego przyjaciela - żołnierza, czy można przyzwyczaić się do zabijania.

Zresztą pewnie tego nie zrobi. Jest wiele pytań, na które tak naprawdę nie chce znać odpowiedzi.

Drzemał, kiedy obudziły go słabe nerwowe ruchy. Usiadł prosto i zobaczył, że Maggie kręci się niespokojnie na łóżku. Oddychała gwałtownie, a jej twarz wykrzywiał strach. Naraz, na jego oczach, wygięła się raptownie i zaczęła wrzeszczeć. To był ten sam mrożący krew w żyłach krzyk, jaki słyszał na placu.

Natychmiast się rozbudził i w mgnieniu oka był przy niej.

- Maggie, wszystko w porządku! - powiedział ostrym tonem. - Jesteś bezpieczna.

Otworzyła oczy, lecz wciąż była oszołomiona, nie poznawała go. Gdy zaczerpnęła oddechu, by jeszcze raz krzyknąć, potrząsnął ją za ramię.

- Maggie, obudź się! Nie masz się czego bać. Powoli skierowała na niego wzrok.

- Rafe? - spytała niepewnie. Podpierając się łokciem, z trudem usiadła.

- Tak, to ja. Nie martw się, poza rozcięciem na głowie nic ci się nie stało. - Mówił cicho, lecz jego słowa musiały jej przypomnieć zamieszki. Pochyliła się do przodu, a spazmatyczne łkanie rozdarło jej piersi.

Rafe wziął ją w ramiona; przywarła do niego tak mocno, jakby się topiła. W głębi duszy był nieco zdziwiony bezmiarem jej rozpaczy. Wydawało się, że twardej jak skała hrabiny nic nie jest w stanie zranić.

Ale to nie była hrabina, to była Margot i okropnie cierpiała. Mocno przytulił do siebie drżące ciało i szeptał do ucha słowa pocieszenia. Gdy przestała szlochać, powiedział:

- To Lemercier napuścił na ciebie ten motłoch. Widziałaś go?

Kiwnęła głową, ale twarz nadal chowała na jego piersi.

- Jeśli przyniesie ci to ulgę, to wiedz, że sprawiedliwość dość szybko go dosięgła. Dopiero teraz uniosła głowę i spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Czy ty...?

- Z pistoletu - odparł. - Sprawiedliwości stało się zadość. - Opowiedział jej pokrótce, co się wydarzyło i jak zdołał ich uratować. Błysk satysfakcji pojawił się w jej oczach, ale zaraz zgasł.

- Ciągle ich widzę - powiedziała łamiącym się głosem. - Twarze, i ręce. które wyciągają się po mnie... Choć bardzo się staram, nie mogę uciec. I wtedy, i wtedy... - Znowu wtuliła w niego twarz.

Głaszcząc ją po włosach, Rafe powiedział żarliwie:

- Maggie, to już się skończyło i jesteś bezpieczna. Nie pozwoliłbym, żeby coś ci się stało.

Podniosła głowę i spojrzała na niego. Miała tak rozszerzone źrenice, że jej oczy wydawały się czarne.

- Rafe - powiedziała drżącym głosem - ja... ja chcę się z tobą kochać.

15

W tym dniu pełnym dramatycznych wydarzeń nic go tak nie zaskoczyło jak słowa Maggie.

- Wiesz, co mówisz? - spytał ze zdumieniem.

Jej długie jasne rzęsy były zlepione od łez, ale w oczach malowała się determinacja.

- Wiem, o co proszę, i wiem, że to nie w porządku wobec ciebie, ale chcę, muszę zapomnieć. - Głos jej się załamał i wzdrygnęła się, zamykając oczy; po chwili je otworzyła, by ponowić prośbę. - Rafe, jeśli kiedykolwiek ci na mnie zależało...

Wciąż się hamował. Mimo że nie marzył o niczym innym, nie chciał jej brać wtedy, kiedy jest ranna i przerażona. Pragnął, by pożądała go tak, jak on jej pożądał, a nie tylko szukała zapomnienia w jego ramionach.

Wyciągnęła rękę i ze smutkiem w oczach przesunęła opuszkami palców po jego policzku.

- Proszę, błagam...

Nie mógł patrzeć, jak jej duma zostaje złamana. Poszukał ustami jej dłoni i całując ją, wyszeptał:

- O Boże, Margot, tak długo czekałem. Tak bardzo, bardzo długo... Żądza, która zżerała go od wielu dni, rozpaliła jego serce taką namiętnością, że przez chwilę widział wszystko jak przez mgłę. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął zagłębić się w Maggie. zatracić w miłości. Jednak nie była to pora na szaleńczą, pełną zapamiętania miłość; jeśli ma jej pomóc, musi być silniejszy i spokoj­niejszy od niej.

Przytrzymał ją za ramiona i pocałował. Gdy tylko jej dotknął, zaczęła drżeć. Znieruchomiał.

- To z pożądania czy ze strachu?

Nie patrzyła mu w oczy.

- Trochę z tego, trochę z tego - odparła.

A jeszcze poprzedniego wieczoru zastanawiał się, czy mógłby ją zgwałcić. Teraz na samą myśl, że Margot mogłaby się go bać, poczuł się tak, jakby miał w brzuchu rozpalony do czerwoności pogrzebacz.

Gdy zastanawiał się, co powiedzieć, Maggie podniosła rękę i nerwowo przeczesała włosy. Rękaw jej koszuli trochę się zsunął i odsłonił brzydkiego siniaka na przedramieniu.

Kiedy zobaczył szkarłatnosiną plamę, zdjął ręce z jej ramion. Świadomość, że jacyś ludzie wyrządzili jej krzywdę, była przerażająca.

- To nie jest dobry pomysł, żebyśmy się teraz kochali - powiedział ze ściśniętym gardłem. - Nie chcę, żebyś zrobiła coś, czego później będziesz żałować.

- Nie będę żałować. - Uniosła jego rękę i przycisnęła ją sobie do piersi. - Muszę sobie przypomnieć, że... nie wszyscy mężczyźni są rozpustnymi brutalami.

Nie potrafił ukryć zdenerwowania.

- Jeżeli jestem samolubnym, aroganckim, zarozumiałym rozpustnikiem, to skąd masz pewność, że dzięki mnie odzyskasz wiarę w mężczyzn?

Oblała się rumieńcem.

- Przepraszam za to, co powiedziałam. Ja... ja nie chciałam cię zranić.

- Owszem, chciałaś, i po części miałaś rację. Na pewno jestem samolubny i arogancki, a całkiem możliwe, że i zarozumiały. - Udał, że się zastanawia. - Nie jestem pewien, czy uważam się za rozpustnika; wolę myśleć, że folguję słabościom w bardziej cywilizowany sposób.

- A zatem wycofuję ten zarzut. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Rozejm?

Myślał, że ją rozbawił, ale kiedy spojrzał w zamglone, szare oczy, zobaczył w nich bezdenną pustkę. Przerażony, uświadomił sobie, że Maggie trzyma się tylko dzięki sile woli, a nawet najtwardsza wola się kruszy. Jeśli nie przestanie się bać, pogrąży się w otchłani strachu.

- Rozejm, moja droga. - Ponownie wziął ją w ramiona, pochylił się i zbliżył do niej twarz. Gdy ich usta się spotkały, doznał szoku. Poczuł się tak, jakby iskra przeszyła powietrze. Zawsze byli dla siebie atrakcyjni, ale tym razem przepływały między nimi niepokojące prądy.

Oddając mu pocałunek, rozluźniła się, lecz tylko na chwilę. Zamknęła oczy i nagle znowu zesztywniała. A potem zaczęła niezdarnie szarpać guziki przy jego koszuli.

Przytrzymał jej ręce.

- Do świtu mamy mnóstwo czasu i zamierzam dobrze wykorzystać każdą chwilę - powiedział uspokajającym tonem. - Odpręż się, poddaj nastrojowi i baw się dobrze. Obiecuję, że kiedy przestaniemy się kochać, to, co wydarzyło się na Place du Carrousel, będzie tylko mglistym wspomnieniem.

Zagryzła wargi.

- Przepraszam, Rafe. Gdy tylko zamknę oczy, zaraz widzę te twarze i ręce. To... to tak, jakby rzuciło się na mnie stado wilków. - Z trudem zaczerpnęła oddechu. - Nie mogę przezwyciężyć strachu, a od niego silniejsza jest tylko namiętność.

- To prawda, miłość potrafi wszystko przyćmić, przynajmniej na chwilę. - Przyznał jej rację, ale wiedział także, że trudno jej będzie zapamiętać się w miłości, kiedy jest na granicy załamania.

I nagle zrozumiał, co powinien zrobić. Maggie ani razu nie odezwała się do niego z sarkazmem, nie nazwała go ironicznie „swoim księciem”. Tej nocy nie miał przed sobą groźnej hrabiny - jej miejsce zajęła Margot Ashton.

- Potrzebujemy czegoś więcej niż rozejmu, Margot - powiedział cicho. - Spróbujmy być tacy, jak kiedyś, jak wiele lat temu, kiedy życie nie było takie bolesne i skomplikowane. Zapomnijmy o dzisiej­szych zamieszkach i wszystkich innych wydarzeniach, które zrobiły z nas cyników. Udawajmy, że ty masz osiemnaście lat, ja dwadzieścia jeden, i z nadzieją patrzymy w przyszłość.

- Nie wiem, czy potrafię - powiedziała z bólem w głosie. - Gdyby naprawdę można było cofnąć czas!

- Zabrałbym cię w przeszłość, gdybym mógł, ale obawiam się, że na to nie stać nawet księcia. - Odsunął delikatnie kosmyk włosów z jej podrapanego policzka. - Zawsze jednak możemy sobie wyob­razić, co by się stało, gdyby świat był lepszy albo prościej urządzony.

- Świat nie jest ani prosty, ani dobry - powiedziała z goryczą.

- Tej nocy jest. - Ujął jej dłonie i pocałował tak, jakby były z kruchej porcelany. - Zaufaj mi, Margot, choćby tylko na parę godzin.

Powoli rozprostowała zaciśnięte palce.

- Spróbuję, Rafe.

Znowu zaczął ją całować, robił wszystko, by ich usta złączyły się w jak najbardziej zmysłowym pocałunku. Dzisiaj była ich noc ślubna, o której marzył, gdy byli narzeczeństwem. W tej chwili nic się nie liczyło poza miękkością jej warg, wilgocią języka, ciepłem piersi przyciskających się do jego torsu.

Gdy Maggie miała osiemnaście lat, była niewinna, ale także impulsywna i chętna do zdobywania nowych doświadczeń. Choć Rafe w wieku dwudziestu jeden lat był wystarczająco doświadczony, by nie łudzić się, że wszystko pójdzie gładko, to duża doza młodzień­czego optymizmu pozwalała mu wierzyć w szczęśliwe zakończenia.

Na chwilę brutalna rzeczywistość, która zniszczyła ten optymizm, wdarła się w świat jego marzeń, ale natychmiast od niej uciekł. Dzisiejsza noc miała pokazać, jak mogłoby być, i w skrytości ducha przysiągł sobie, że wtajemniczy Maggie we wszystkie znane mu arkana sztuki miłosnej - to będzie jego prezent.

Tak jak wtedy, gdy próbował uspokoić przestraszonego konia Castlereagha, tak i teraz zmusił się do spokoju. Chciał, by jego nastrój udzielił się Maggie. Jej strach powoli ustępował, napięcie uchodziło z niej niczym piasek z klepsydry.

Kiedy się odprężyła, zaczął przesuwać ustami po jej policzkach. Dotarł do ucha i polizał delikatne kształty.

Westchnęła z zadowolenia i odchyliła głowę do tyłu. Patrząc na jej szyję, pomyślał z pokorą, że trzeba bezgranicznie ufać drugiemu człowiekowi, by odsłonić przed nim miejsce tak podatne na zranienie. Dziwne, mimo wzajemnych podejrzeń i konfliktów, zaufała mu wtedy, kiedy była najbardziej bezbronna.

Przycisnął usta do delikatnej skóry pod brodą, aż poczuł pulsowanie krwi i ciche wibrowanie oddechu. Podtrzymując ją od tyłu ręką, zaczął rozpinać małe okrągłe guziczki z przodu koszuli.

Odsłonił bladą skórę dekoltu i jego usta zaczęły powoli przesuwać się coraz niżej i niżej. Udając, że ta noc ma miejsce we wcześniejszych, niewinnych czasach, miał cudowne uczucie, że zachowuje się nieprzy­zwoicie. Kiedy dmuchnął lekko w zagłębienie między jej piersiami, zadrżała, po czym zaczęła uciskać jego plecy koniuszkami palców.

Po rozpięciu wszystkich sześciu guziczków, niecierpliwie sięgnął za kraj koszuli. Jednak gdy podciągnął tkaninę do połowy ud, zatrzymał się. Kiedy ubrany mężczyzna kocha się z nagą kobietą, ona może to uznać za przejaw męskiej siły i dominacji, a nie chciał, by Maggie teraz czuła coś podobnego. Oboje powinni być rozebrani.

Wysunął się z łóżka i szybko zrzucił ubranie. Wrócił do niej w chwili, gdy otworzyła zdumione oczy, by sprawdzić, dokąd poszedł. Jej wysokie kości policzkowe rysowały się wyraźnie w świetle świecy, a cień strachu wciąż przesłaniał jej twarz.

- Nie opuściłem cię, Maggie - powiedział cicho. - Będę tu tak długo, jak zechcesz.

Tym razem to ona przysunęła się do niego. Poczuł obejmujące go w pasie szczupłe, silne dłonie, a na ustach dotyk pełnych warg. Domyślił się, że tej nocy niewiele będzie mówiła, sam musi wyczuć, czego jej potrzeba.

Podczas namiętnego, niespiesznego pocałunku zsunął koszulę z kształtnego kobiecego ciała. Lichy materiał przez dłuższą chwilę leżał zwinięty wokół jej ramion, bo żadne z nich nie chciało rozdzielić się na tyle długo, by można było ściągnąć bieliznę przez głowę.

W końcu oderwał się od jej ust, zrzucił z niej koszulę i cisnął na bok. Przesunął wzrokiem po jej ciele i mimowolnie wstrzymał oddech. Był idiotą, skoro myślał, że wszystkie kobiety są do siebie podobne! Dla niego Maggie była uosobieniem kobiecości i jeszcze żadna kochanka tak go nie podnieciła.

- Jesteś tak piękna, jak to sobie zawsze wyobrażałem - powiedział drżącym głosem.

Uśmiechnęła się lekko i ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia, niczym nieśmiała panna młoda.

- Przyjemnie jest udawać. Jeszcze raz wszystko zacząć - wyszep­tała, pieszcząc oddechem jego kark.

- Bardziej niż przyjemnie. Wspaniale. - Pogłaskał ją po włosach i lśniące kosmyki owinęły się wokół jego palców. - Cudownie.

Kiedy westchnęła z zadowolenia, jej brodawki podniecająco otarły się o jego pierś. Ciało Rafe'a naprężyło się boleśnie - nie chciało być tak cierpliwe, jak jego umysł.

Przez moment nie mógł się zdecydować: zaspokoić czy powściąg­nąć żądzę. Może Maggie była już gotowa...

Nie. Jeszcze za wcześnie. Przez całe lata kochał się z nią w marzeniach, ale dzisiaj jego pragnienia muszą poczekać.

Opanował namiętność i delikatnie ułożył Maggie na poduszkach. Była uległa jak baranek, ufna jak kiedyś. To cudowne, że przynajmniej na tę jedną noc zaniechała uporu. Stała się rozkosznie ustępliwą kochanką.

Liczne siniaki szpeciły doskonałe, mlecznobiałe ciało. Instynktow­nie dotknął ustami purpurowoczarnej plamki na jej przedramieniu, zanim zdążył sobie uświadomić, że powinien bardziej uważać.

- Czy to cię zabolało?

- Nie. - Jej palce zacisnęły się na kołdrze. - Och, nie.

Uznawszy to za zachętę, zaczął pieścić językiem każdy ślad przemocy. Na ramieniu, łokciu, biodrze; na żebrach, brzuchu i udach. Jego wędrówce towarzyszyły gwałtowne zmiany jej oddechu, niczym muzyczny kontrapunkt.

Kiedy nagrodził już każdy siniak, ujął w dłonie jej pełne piersi i ukrył twarz w miękkiej szczelinie między nimi. Czuł na policzku cudowne bicie jej serca - mocne i szybkie.

Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, gdyby pistolet nie wypalił, to nieugięte serce mogłoby zamilknąć na zawsze.

Nie chcąc o tym myśleć, odwrócił głowę i zaczął ssać jej pierś. Jęknęła i wygięła się w łuk, jej brodawka otarła się o jego podniebienie i natychmiast stwardniała.

Biodra Maggie poruszały się niecierpliwie, więc zaczął pieścić dłońmi cudowne wzniesienie biegnące od talii do bioder. Bujne brązowe włosy między jej udami były o cień ciemniejsze od jej gęstej czupryny, przypominały raczej jesienny dąb niż złocistą pszenicę.

Liżąc ciepłą wypukłą powierzchnię brzucha, wsunął rękę między jej kolana. Westchnęła gwałtownie, ale nie z rozkoszy, i natychmiast zwarła nogi.

- Zaufaj mi, Maggie - wymamrotał. - To naturalne, że za pierwszym razem tak się denerwujesz, ale przysięgam, nie wyrządzę ci krzywdy.

Stłumiony dźwięk wyrwał się z jej ust, po czym, z widocznym trudem, ponownie spróbowała się rozluźnić.

Pieścił jej napięte ciało, dopóki naprawdę się nie odprężyła. Przez cały czas całował jej piersi i brzuch, a gdy jego ręka znalazła się na wypukłości między udami, Maggie wybuchła miłosnym uniesieniem.

Przemknął palcami przez miękkie brązowe loczki i dotarł do ukrytego w głębi tajemnego miejsca.

Gdy jej dotknął, krzyknęła cicho. Wykrzywiła spazmatycznie usta i przycisnęła do jego ręki. Zapuszczał się coraz głębiej w fałdy delikatnego wilgotnego ciała, które pulsowało pod jego palcami.

Kiedy tak pieścił ją z biegłością doświadczonego kochanka, poczuł, że jej paznokcie wbijają się boleśnie w jego ramiona.

- T - teraz? - spytała drżącym głosem.

- Już niedługo, kochanie. Niedługo. - Nie przestawał poruszać palcami, dopóki nie uznał, że jest bliska szczytowania. Wówczas, drżąc z bolesnego pożądania, położył się na niej. Wszedł w nią wolno, a mocny uścisk jej spragnionego ciała sprawił, że zbladły wszystkie wcześniejsze marzenia. Wiedząc, że jest na granicy wybuchu, znieruchomiał, choć jego ciało gwałtownie domagało się spełnienia. Pragnął zapomnieć o całym świecie, z wyjątkiem kobiety, którą trzymał w ramionach.

Maggie myślała, że gdy po raz pierwszy złączą swoje ciała, odczują zakłopotanie, lecz nic takiego się nie stało. Chyba byli sobie przeznaczeni, bo pasowali do siebie jak dłoń do rękawiczki. Doma­gając się od Rafe'a dalszych pieszczot, odruchowo uniosła biodra.

Gwałtownie zaczerpnął oddechu.

- N - nie ruszaj się.

Leżał nad nią, jego szerokie ramiona rysowały się wyraźnie w świetle świecy, a wyraziste rysy nabrały zagadkowego wyrazu. Miał tyle samo siniaków co ona i ogarnął ją podziw dla odwagi i siły tego mężczyzny. Tyle poświęcenia, by ratować życie kobiety, którą pogardzał...

Był wspaniały, silny i pełen męskiego wdzięku; zapamięta każdą sekundę ich miłosnego zespolenia. W zakamarkach mózgu tłukła się myśl, że przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę za te chwile szczęścia, ale szybko odsunęła ją od siebie. Teraz pragnęła tylko poczuć go jeszcze mocniej, więc oplotła rękami jego tors i przyciągnęła do siebie.

Chmury gromadziły się nad nimi, odkąd Rafe przyjechał do Paryża, ale kiedy ją posiadł, rozpętała się burza. Maggie dała się porwać szalonej namiętności, która burzyła w niej krew i kazała zapomnieć o strachu. Nagle poczuła, że piorun przeszył jej ciało, i jęcząc, przywarła do niego, jakby był jej jedyną ostoją.

Podniecenie opadło, a ona, na wpół przytomna, wciąż drżała na całym ciele. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nadal czuje w sobie jego twardość. Przebiegła palcami po zlanych potem plecach mężczyzny.

- Nie miałeś...

- Nie martw się o mnie - powiedział, zanim zdążyła skończyć.

- Noc się dopiero zaczęła.

Przesadzał, ale nie chciała się z nim spierać. Wystarczało jej, że jest razem z nim, bezpieczna.

Wciąż odczuwała pożądanie, ale Rafe chyba lepiej niż ona rozumiał jej ciało, bo wiedział, kiedy znowu zacząć się poruszać. Jego pierwsze ruchy były ledwo wyczuwalne, ale natychmiast ją rozpaliły. Do­stosowała się do jego rytmu i gdy zwiększył tempo, podniecali się nawzajem.

Gwałtownie szarpnęła głową, a ich ciała złączyły się z zadziwiającą siłą. To, co wydarzyło się przedtem, było jedynie uwerturą do tego, co nastąpiło teraz. Ogarnęła ją taka namiętność, jakiej nie zaznała nigdy w życiu. Tym razem narastająca burza nie była wiatrem, ale ogniem, spalającym jej świadomość, aż pozostał z niej sam płomień. Nie wiedziała już, co to strach i rozwaga, gniew i nienawiść, wiedziała tylko, że namiętnie, mocno i czule obejmuje ją mężczyzna, którego kocha.

Doszła do szczytu i ogarnęło ją uniesienie. Nie mogąc stłumić słów, wyszeptała:

- Kocham cię.

W pożarze uczuć usłyszała, jak jęknął:

- O Boże... Boże, pomóż mi!

Z szokującą gwałtownością wycofał się i, miażdżąc ją w ramionach, uderzył namiętnie o jej brzuch. Po paru szybkich ruchach jego nasienie wytrysnęło między ich ciała.

Obejmowała go z całej siły, łzy sączyły się przez jej rzęsy. Tym razem Rafe uchronił ją przed potencjalnym nieszczęściem.

Przez te wszystkie lata, kiedy byli z Robinem kochankami, bardzo dbali o to, żeby nie począć dziecka; w ich pełnym niebezpieczeństw życiu nie było miejsca na rodzinę. W głębi duszy wiedziała, że w tej sprawie nadal nic się nie zmieniło.

Tych kilka łez uroniła nad stratą czegoś cennego, co ją ominęło - dzieci, które mogliby mieć z Rafe'em, gdyby pobrali się kilkanaście lat temu; dziecka, które mogliby począć tej nocy.

Rafe zsunął się z niej i zmiętą nocną koszulę otarł ich ciała z potu. Potem wziął ją w ramiona i oboje zapadli w drzemkę. Nie odezwali się do siebie.

Żadne słowa nie oddałyby tego, co czuli.

Dysząc z przerażenia, Maggie obudziła się z koszmarnego snu. Strach, ból, zagłada - wszystkie te uczucia, które odżyły po zdarzeniu na Place du Carrousel, znowu zaczęły ją dręczyć.

Drżąc, przytuliła się mocniej do Rafe'a. Nawet śpiący dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Odruchowo zaczęła gładzić go po piersi, porośniętej ciemnymi włosami.

Kiedy zaczął szybciej oddychać, przerwała pieszczotę. Nie chciała go budzić. Stwierdziła jednak, że nie jest w stanie trzymać rąk przy sobie. Rozkoszą było czuć pod palcami ciepłą gładkość jego ciemnej skóry.

Poruszenie pod prześcieradłem wskazywało, że przynajmniej pewien fragment jego ciała budził się ze snu; zupełnie jakby żył własnym życiem. Zsunęła prześcieradło i dotknęła go. Rozgrzane męskie ciało wypełniło jej dłoń.

Nadal nie otwierał oczu, ale podniósł rękę i zaczął masować jej kark. Zalała ją fala gorąca; miała ochotę mruczeć jak kotka.

Zaczęła go całować. Omijała jego usta na rzecz innych wrażliwych miejsc - linii biegnącej między szczęką a szyją, wgłębienia nad obojczykiem, płaskich ciemnych brodawek, miękkiego zagłębienia między muskularnymi udami a płaskim brzuchem.

Nie zmienił pozycji, ale oddychał coraz szybciej, a jego ręka pieściła jej plecy i kark. Obiecując sobie, że tym razem doprowadzi Rafe'a do szaleństwa, pochyliła się i pocałowała go w miejsce najbardziej wrażliwe, ustami i językiem przekazując to, czego nie mogła powiedzieć słowami.

Wciągnął powietrze, a jego ciało zaczęło drżeć. Podwoiła wysiłki. Potrafi go podniecić, tym razem on przeżyje burzę namiętności.

Wydał gardłowy krzyk i wbił pięść w materac. Ale zanim zdążyła doprowadzić go do orgazmu, niespodziewanie przejął inicjatywę. Przewrócił ją na plecy i nagle zamienili się rolami. Teraz on sprawiał jej przyjemność z wprawą doświadczonego kochanka. Jego gorące usta rozpalały ją, trzymały na skraju ekstazy, dopóki nie zaczęła dyszeć z szalonego podniecenia.

W końcu osiągnęli orgazm w tym samym momencie. To już nie było przypomnienie niewinnej młodości, ale żarliwa zmysłowość ludzi doświadczonych - zręcznych, wprawnych i pozbawionych wstydu.

Choć miłość wprawiła ją w stan radosnego oszołomienia, wiedziała, że Rafe zaangażował się w nią tylko ciałem. Jego umysł i dusza pozostały obojętne na ich zażyłość.

Nawet drżąc konwulsyjnie z rozkoszy, w duchu płakała. Rafe był najwspanialszym kochankiem, jakiego można sobie wyobrazić - tyle tylko, że to, co robił, robił bez miłości.

Wyczerpana miłością Margot spała nieruchomo w jego ramio­nach, splątane jasne włosy spływały na jego nagą pierś. Rafe był tak wyczerpany, że z trudem podniósł rękę i odsunął z jej oczu ciemno­złote kosmyki. Chciał patrzeć na jej piękną twarz. Choć był zmęczony, nie mógł usnąć.

Ktoś mógłby powiedzieć, że los wreszcie się do niego uśmiechnął. Wreszcie dał mu noc z Margot, a tym samym szansę uwolnienia się od tej obsesyjnej miłości.

Nic bardziej mylnego. Przez wiele lat marzył, że Maggie przyjdzie do niego i obsypie go czułymi słowami, w których odnajdzie tęsknotę i zaproszenie do miłości. Dzisiejszej nocy część jego pragnień się ziściła. Tylko część, bo rozumiał aż nadto dobrze, jak nieszczere było jej zaproszenie.

Gdyby panowało między nimi milczenie, mógłby podtrzymywać iluzję, że naprawdę są kochankami. Jednak Maggie straciła poczucie rzeczywistości i pozwoliła, by z jej ust wypłynęły miłosne słowa. To wyznanie bardzo go zabolało. Wiedział, że było przeznaczone dla innego mężczyzny, bo przecież to Anderson królował w jej sercu. Jedynym powodem, dla którego mu się oddała, była rozpaczliwa potrzeba zapomnienia.

Jednak mimo bólu pragnął, by ta noc trwała bez końca. Chciał, żeby Margot Ashton wróciła, żeby przewrotni bogowie spełnili jego prośbę. Tylko że modląc się o jej powrót, nie zdawał sobie sprawy, iż znowu się w niej zakocha. Tak samo ślepo i beznadziejnie jak wtedy, gdy miał dwadzieścia jeden lat.

W głębi duszy wiedział przez cały czas, że obsesyjne pragnienie zdobycia hrabiny Janos było tylko kolejną odmianą tej miłości, ale był zbyt cyniczny, by przyznać to nawet przed sobą. Dopiero teraz, w sączącym się przez szybę bladym świetle poranka wyraźnie zrozumiał, że nigdy nie przestał kochać Margot. Bez względu na jej zdrady i kłamstwa, bez względu na to, ilu mężczyzn przewinęło się przez jej łóżko, kochał ją - bardziej niż zdrowy rozsądek, dumę, a nawet własne życie.

A mimo to rano odejdzie. Gdy nastanie dzień, odżyją wszystkie dawne urazy, a na dodatek Maggie pewnie będzie się wstydziła swego zachowania.

To zakrawało na ironię. Rafael Whitbourne, piąty książę Candoveru, był ulubieńcem bogów - obdarzyli go zdrowiem, inteligencją, urokiem i niewyobrażalnym bogactwem. Ci, którzy pojawiali się na drodze jego życia, okazywali mu podziw i szacunek.

A jednak pełen gniewu i rozpaczy przeklinał swój los, bo kobieta, która była dla niego najważniejsza na świecie, nie mogła go kochać. Na pewno zależało jej na nim, ale nie na tyle, by dochować mu wierności podczas tych kilku miesięcy ich narzeczeństwa. Nigdy nie stawiała go na pierwszym planie, ani wtedy, ani teraz, kiedy jej względami cieszył się zdrajca i szpieg.

Wpatrując się w rzedniejący mrok, Rafe rozmyślał, jakaż to ułomność jego natury nie pozwala mu kochać żadnej innej kobiety, poza tą która nie może odwzajemnić jego miłości.

Dość, powiedział sobie w końcu. Będzie miał wystarczająco dużo czasu, by się nad tym zastanawiać. Teraz chce się rozkoszować tymi paroma chwilami, jakie może spędzić z jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochał.

Ze smutkiem, jaki zawsze towarzyszy nie spełnionym nadziejom, pomyślał, że taka chwila już nigdy się nie powtórzy.

16

Maggie obudziła się wypoczęta, mimo że, sądząc z pozycji słońca, było jeszcze bardzo wcześnie. Teraz, w jasnym świetle dnia, trudno jej było uwierzyć, że odważyła się prosić Rafe'a, by się z nią kochał. Jednak czuła obok siebie rozgrzane ciało, niezbity dowód tego, co się wydarzyło.

Jako osoba światowa musiała uznać za całkiem naturalne, iż wyświadczył jej tę przysługę. O ile kobiety musiały mieć jakiś powód, by zgodzić się na zbliżenie, o tyle mężczyźni zazwyczaj potrzebowali tylko miejsca. Ona miała powód, Rafe znalazł miejsce... A jednak to, co się wydarzyło, przekraczało granice jej wyobraźni - na zawsze wryje to sobie w pamięć.

Odwróciwszy lekko głowę, przyjrzała się śpiącemu mężczyźnie. Liczne siniaki na jego ciele nabrały wzruszającej ciemnopurpurowej barwy. Bóg jeden wie, jak udało mu się wyciągnąć ją z tłumu. Westchnęła. Nawet jeśli odbierze mu się tytuł, bogactwo i wpływy, nadal będzie najwspanialszym z mężczyzn - silnym, odważnym i tak przystojnym, że jego widok dech zapiera w piersiach.

Zamknęła oczy w udręce. Wiedziała, że jeśli pójdzie do łóżka z Rafe'em, to znowu się w nim zakocha. I tak się stało. Zawsze darzyła go miłością, od chwili, kiedy spotkali się po raz pierwszy trzynaście lat temu. Pewnie dlatego nie potrafiła kochać Robina tak mocno, jak na to zasługiwał.

Nie, pomyślała, tu nie chodzi o siłę uczuć, ale o ich jakość. Zależało jej na obu mężczyznach bardziej, niż potrafiła to wyrazić. Między Robinem a nią zawsze panowała harmonia, kochali się jak przyjaciele, niemal jak rodzeństwo. Tymczasem miłość do Rafe'a niosła ze sobą zarówno harmonię, jak i konflikty, wyzwanie i zrozu­mienie. To dziwne, że właśnie ból, jaki jej zadał, dodał jej uczuciu takiej intensywności i głębi. I to Rafe'a chciała mieć za męża - był dla niej ideałem mężczyzny, tylko przy nim czuła się prawdziwą kobietą.

Z trudem przełknęła ślinę i ostrożnie, by nie zbudzić Rafe'a, zsunęła się z jego ramienia. Najchętniej spędziłaby resztę życia w jego łóżku, ale dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Otaczały ich spiski i śmierć, a zarzuty przeciwko Robinowi pozostały nie wyjaśnione.

W ten czy w inny sposób sprawa wreszcie się zakończy, a potem już nigdy nie zobaczy Rafe'a. Biorąc pod uwagę ich wzajemne pożądanie, on wciąż może pragnąć jej jako kochanki, o ile nie zraniła zbyt głęboko jego dumy. Ale ona nigdy nie odważy się przyjąć takiej propozycji. Wspomnienie namiętnej miłości, jakiej oddawali się ostatniej nocy, sprawiło, że już teraz niemal nie mogła wyobrazić sobie życia bez Rafe'a. Gdyby naprawdę zostali kochankami, nie przeżyłaby ponownego rozstania. Już sobie wyobrażała koniec roman­su: Rafe byłby, rzecz jasna, czarujący, uprzejmy i trochę znudzony.

Położywszy mu rękę na policzku, Maggie pożegnała w milczeniu tych kilka godzin, podczas których byli tak blisko. Zanim wstała, przez chwilę walczyła z pokusą pocałowania go po raz ostatni.

Jej rzeczy leżały starannie złożone na fotelu. Krzywiąc się na widok licznych ran i siniaków, jakie odkryła na swoim ciele, pospiesznie się ubrała. Naprawiono największe rozdarcia w jej okryciu, więc wyglądała w miarę przyzwoicie. Oczywiście, o ile przyzwoicie może wyglądać kobieta mająca na sobie męski strój.

Podeszła do stojącej pod oknem ławeczki, usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. Postanowiła poczekać, aż Rafe się obudzi.

Minął mniej więcej kwadrans, zanim się poruszył. Najpierw położył rękę na tej części łóżka, którą zajmowała Maggie. Kiedy zorientował się, że miejsce jest puste, obudził się i oparł na łokciu. Obiegał wzrokiem pokój, dopóki nie wypatrzył kobiecej sylwetki pod oknem.

Nieco uspokojony, wpatrzył się w nią z kamienną twarzą. Maggie nie mogła oderwać wzroku od ciemnych włosów na jego nagiej piersi. Zeszłej nocy doświadczyła ich zmysłowego dotyku, teraz ich widok sprawiał jej zupełnie inną przyjemność.

Mając nadzieję, że światło dnia nie zniszczy zupełnie nocnej intymności, powiedziała niezobowiązująco:

- Dzień dobry.

Popatrzył na nią diabelnie zimnymi szarymi oczami.

- Czy na pewno jest dobry?

Najwidoczniej nie zamierzał jej niczego ułatwiać. Spuściła nogi na podłogę i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Cóż, żyję, za co jestem ci ogromnie wdzięczna. Niewiele by ze mnie zostało, gdyby nie ty. - Opanowała strach, jaki ją ogarnął na to wspomnienie, i ciągnęła: - Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo jestem ci wdzięczna za ocalenie życia.

- Nawet nie próbuj - warknął, a jego szare oczy były zimne jak lód. - Zrobiłem to, ponieważ oczekiwałem twojej wdzięczności.

Z przerażeniem uświadomiła sobie, że musi nawiązać do ich namiętnej nocy. Jeśli tego nie zrobi, on ją wyręczy, a obawiała się tego, co może usłyszeć.

- Jestem ci także winna przeprosiny - powiedziała niepewnie. - Uratowałeś mi życie, a ja wykorzystałam cię w niewybaczalny sposób. Moja prośba była... obrazą honoru i dobrego smaku. Pomogłeś mi przetrwać ten koszmar - mam nadzieję, że w dobroci serca zechcesz mi przebaczyć.

- Wcale tak nie uważam, hrabino - odparł ze złośliwą nutą w głosie. - Jestem pewien, że kobieta tak doświadczona jak ty wie, iż mężczyzna na ogół nie ma nic przeciwko tego rodzaju przysługom. Poza tym jesteś wyjątkowo wprawną kochanką. To był dla mnie zaszczyt, że mogłem skosztować twoich wdzięków.

Maggie poczuła się tak, jakby ją spoliczkowano. Domyślała się, że będzie zły. Żaden mężczyzna nie chciałby być sprowadzony do roli środka uśmierzającego ból, ale jemu wyjątkowo się to nie spodobało. Niewątpliwie miał bardzo silne poczucie dumy, którą ona boleśnie zraniła.

Dobrze, że przynajmniej nie drwił z miłosnych słów, które się jej wymknęły, kiedy pozwoliła mówić sercu. Gdyby i to wyśmiał, ból byłby nie do zniesienia.

Jednak w głębi duszy nie żałowała tego, co się stało. Wstała i ruszając w kierunku drzwi, powtórzyła cicho:

- Przepraszam.

- Gdzież ty, do diabła, się wybierasz? - Jego gniewny głos rozszedł się echem po sypialni.

Zatrzymała się, ale nie spojrzała na niego.

- Do Robina, rzecz jasna. Muszę z nim porozmawiać.

- Chcesz powiedzieć, że udało mi się wzbudzić pewne wątpliwości w tym twoim irracjonalnym kobiecym móżdżku?

Dopiero teraz odwróciła się twarzą do Rafe'a.

- Tak, psiakrew, udało ci się - odparła z pasją. - Muszę dać mu szansę wytłumaczenia się z twoich zarzutów.

Usiadł na łóżku, przerzucił kołdrę przez kolano i popatrzył na nią znudzonym wzrokiem.

- Co zrobisz, jeśli nie będzie umiał się wytłumaczyć?

- Nie wiem. - Ramiona jej opadły. - Po prostu nie wiem.

- Idź do salonu i zamów śniadanie. Dołączę do ciebie za piętnaście minut.

Zaczęła protestować, ale jej przerwał.

- Nie wyjdziesz stąd o pustym żołądku. Po śniadaniu sam zawiozę cię do Andersona.

Nie wiedziała, czyjego nadopiekuńczość mają śmieszyć, przerażać czy oburzać. Znów rozpoczęła jakieś bezładne protesty, ale Rafe spiorunował j ą wzrokiem.

- Jeśli myślisz, że pozwolę ci chodzić samej po ulicy w takim stroju, to kopniak w głowę musiał ci wyrządzić większą krzywdę, niż stwierdził lekarz. Codziennie na ulicach Paryża giną ludzie. Nie dalej jak poprzedniej nocy znaleziono dwa ciała w pobliżu Place du Carrousel. A skoro o lekarzach mowa... - Podniósł małą buteleczkę i rzucił ją Maggie. - Doktor to zostawił. Twierdził, że będziesz miała cholerny ból głowy. A teraz bądź tak uprzejma i zostaw mnie samego. Chciałbym się ubrać.

Nie czekając, aż wyjdzie, nagi wyskoczył z łóżka. Wiedząc, że jeśli natychmiast nie wyjdzie, będzie miała ochotę zaciągnąć go tam z powrotem, pospiesznie odwróciła wzrok i skierowała się do drzwi.

Gdy tylko Rafe wspomniał o bólu głowy, uświadomiła sobie, że czuje silne pulsowanie w skroniach. Gdy dotarła do salonu, zażyła jedną z pozostawionych przez doktora pastylek.

Jaka szkoda, że bólu serca nie da się uśmierzyć równie łatwo!

Roztrząsając w pamięci ostatnie wydarzenia, zbyt podniecony, by czekać na służącego, Rafe zaczął sam się golić. Oczekiwał od Maggie czegoś zupełnie innego niż przeprosiny i wdzięczność. W swej skończonej głupocie łudził się nadzieją, że jakimś cudem ona się w nim zakocha! Ale gdy tylko się obudził i zobaczył, że siedzi najeżona pod oknem, zorientował się, że w jej uczuciach nie nastąpiła żadna cudowna zmiana.

Bezwiednie zacisnął rękę na trzonku brzytwy i natychmiast poczuł piekący ból na brodzie. Zaklął, gdy krew pociekła do porcelanowej miski. Chryste, jeśli nie będzie ostrożniejszy, może przez przypadek podciąć sobie gardło! Przycisnął ręcznik do skaleczenia, by zatamować krwawienie. Co, u diabła, się z nim dzieje?

Margot, oto co się dzieje. Zawsze był dumny ze swego rozważnego zachowania. W Izbie Lordów i wśród przyjaciół słynął ze swych mediatorskich talentów.

Jednak parę dni temu, a dokładnie tego dnia, gdy wszedł do niewielkiego pokoju w ambasadzie austriackiej i zobaczył Maggie, spokój ducha zaczął go opuszczać. W ciągu ostatnich dwóch tygodni tracił cierpliwość i zdrowy rozsądek częściej niż w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Powoli stawało się dla niego oczywiste, że opinię człowieka niezwykle opanowanego zawdzięczał tylko temu, że na niczym mu w życiu nie zależało, więc i nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi.

No i proszę, teraz też był kłębkiem nerwów. Zmusił się do zrobienia kilku głębokich wdechów. Nie chciał, by Margot zobaczyła go w takim stanie. Powiedziała mu zupełnie szczerze, dlaczego chce się z nim kochać, więc nie ma prawa się na nią wściekać. Przez wzgląd na własną dumę musi przestać zachowywać się jak rozpusz­czony młodzieniaszek.

Odjął ręcznik od twarzy. Ranka przestała krwawić. Margot zdołała się opanować po koszmarze ostatniej nocy, więc i on nie może być gorszy. Właściwie powinien być dumny z faktu, że jego starania nie poszły na marne i Maggie znalazła zapomnienie w miłości.

I był dumny. Cholernie dumny.

Gdy Rafe wszedł do salonu, by zjeść z Maggie śniadanie, był już całkowicie opanowany. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem i odprężyła się. A on się ucieszył, że nadal może uchodzić za człowieka kulturalnego.

Rozmawiali o wspaniałej kawie i smakowitych croissantach, a kwadrans potem o drodze do domu Andersona. Kiedy ich powóz dotarł do Place du Carrousel, musieli się zatrzymać. Przejazd był całkowicie zatarasowany przez zwarty tłum.

Gdy stangret ostrożnie zawracał karetę, Rafe i Maggie zobaczyli,; że plac jest szczelnie wypełniony przez tysiące austrowęgierskich oddziałów; promienie słoneczne odbijały się od białych mundurów i mosiężnych dział. Przy takiej ochronie usuwanie koni z brązu wywiezionych z Bazyliki św. Marka, przebiegało bez zakłóceń.

Właśnie zdjęto z łuku pierwszego konia. Oddziały żołnierzy zaczęły wiwatować, a tłum Francuzów zawył z rozpaczy. Tym razem tracili na dobre wojenną zdobycz Napoleona.

Rafe uśmiechnął się ponuro.

- Wellington musiał wpaść w furię, kiedy usłyszał o nocnych zajściach. Dlatego urządził pokaz siły. Może Paryż nie będzie go teraz kochał, ale, na Boga, będzie go szanował.

Matowy głos Maggie uświadomił mu konsekwencje takiego stanu rzeczy.

- Miejmy nadzieję, że rosnąca niechęć do Wellingtona nie zwiększy prawdopodobieństwa zamachu na jego życie.

Reszta drogi minęła im w milczeniu. Objechali Place du Carrousel i Luwr, by dotrzeć do małego hotelu, w którym Robin wynajmował apartament. Rafe został w powozie, ale ostrzegł Maggie, że pójdzie za nią natychmiast, jeśli zabawi w hotelu dłużej niż dziesięć minut.

To nie było konieczne. Wróciła szybko, ze ściągniętą twarzą.

- Zapukałam do drzwi Robina, ale nikt nie otworzył - powiedziała. - Portier powiedział mi, że Robina nie ma już drugi dzień.

Rafe zmarszczył brwi.

- Czy to możliwe, by nawał pracy zmusił go do pozostania na noc w ambasadzie?

Potrząsnęła głową.

- Nikt z brytyjskiej delegacji nie wie, gdzie on się podziewa. Wczoraj przysłali służącego do jego hotelu.

Opadła na miękkie siedzenie, ze zdenerwowania żołądek podszedł jej do gardła. Robin mógł dowiedzieć się o ciążącym na nim podejrzeniu i uciec. Gdyby był niewinny, nie opuściłby Paryża, nie uprzedzając jej o tym. Skoro zniknął bez śladu, to jest albo winny, albo martwy.

Dojechali do domu Maggie w absolutnym milczeniu. Kobieta zerknęła na ponurą niczym chmura gradowa twarz swego towarzysza. Doprawdy mogła się tylko cieszyć, że powstrzymał się od powiedze­nia: „A nie mówiłem?”

Gdy tylko weszła do domu, posłała do Helene Sorel liścik z zaproszeniem na lekki lunch. Sprawy źle się miały i chciała porozmawiać z kimś, kto może dostrzeże coś, co umknęło jej uwagi.

Przez następne dwie godziny, czekając na przyjaciółkę, nerwowo chodziła po sypialni. Z dwojga złego wolała, by Robin był cieszącym się dobrym zdrowiem zdrajcą niż martwym patriotą, ale jeśli zdradził swój kraj, nie chce go widzieć na oczy.

Helene przyszła punktualnie, a na jej twarzy malowało się lekkie zaciekawienie. Gdy tylko zaspokoiły apetyt, Maggie opowiedziała jej o ostatnich wydarzeniach, włącznie ze zniknięciem Robina.

Helene słuchała z ponurą miną. Z jej brązowymi włosami ze­branymi w modny kok wyglądała jak jedna z tysięcy pięknych młodych Francuzek. Tylko Maggie wiedziała, ile inteligencji kryje ta kształtna główka.

Kiedy skończyła mówić, Helene rzekła:

- To wygląda jeszcze gorzej, niż myślałam. Skoro Talleyrand straci władzę, a Castlereagh jest uwiązany do łóżka, to najbardziej prawdo­podobnym celem zamachu wydaje się Wellington, n 'est - ce pas?

- Obawiam się, że tak. Candover pojechał porozmawiać z Wel­lingtonem, ostrzec go przed niebezpieczeństwem i nakłonić do zachowania szczególnej ostrożności. Znają się, więc może Wellington go posłucha, choć sama wiesz, że niewiele sobie robi z niebez­pieczeństwa. Takie ostrzeżenie może na niego nie podziałać.

- Pora zredukować liczbę podejrzanych - powiedziała Helene. - Zakończyłam swoje śledztwo w sprawie von Fehrenbacha i dziś wieczorem go odwiedzę. Myślę, że potem będę mogła go skreślić z twojej listy.

- Nie chcę więcej tracić przyjaciół - poważnym tonem rzekła Maggie. - Candover ma poprosić Wellingtona o przydzielenie mu kilku żołnierzy, więc proszę, dla bezpieczeństwa weź księcia i eskortę.

- Wezmę, jeśli nalegasz, ale będą musieli czekać na zewnątrz i nie wolno im będzie wchodzić, o ile nie zostaną wezwani. - Helene uniosła z rozbawieniem brązowe brwi i wzięła ciastko z tacy stojącej na stole. - Nie będą potrzebni.

Maggie chciałaby podzielać optymizm przyjaciółki. Ale jeśli sama mogła się tak straszliwie pomylić co do Robina, to Helene z pewnością źle oceniała mężczyznę, którego ledwo znała.

- Jeśli von Fehrenbach wypadnie z gry, to najbardziej prawdopodobnym kandydatem na spiskowca będzie generał Roussaye. - Maggie westchnęła. Chciałaby pójść do swojego pokoju i zasnąć za zawsze. Nie miała ochoty stawiać czoła światu, w którym straciła Robina, w którym Rafe nią pogardza, a los pokoju w Europie jest być może w jej słabych rękach. Oparła łokcie na wypolerowanym mahoniowym stole, ukryła twarz w dłoniach i rozmasowała bolącą głowę. Jeszcze tego brakowało, żeby teraz wpadła w histerię!

Rozległo się pukanie, po czym wszedł lokaj.

- Wiem, że jaśnie pani nie chciała, żeby jej przeszkadzać - powiedział przepraszającym tonem - ale pani Northwood mówi, że to bardzo ważne.

- Wszystko w porządku, Laneuve. - Maggie już wzięła się w garść i wstała od stołu.

A chwilę potem zaniemówiła z przerażenia na widok okropnie posiniaczonej twarzy Cynthii.

- Nie wiedziałam, dokąd pójść - drżącym głosem powiedziała dziewczyna.

- Moje biedne dziecko! - Maggie podeszła i objęła młodą kobietę. Cynthia odruchowo oparła się o nią całym ciałem, ale po chwili odsunęła się zdecydowanym ruchem.

- Przepraszam, nie zamierzałam tego robić. Muszę z tobą poroz­mawiać. - Spojrzała pytająco na Helene, która podawała jej kieliszek brandy.

- Nie martw się - uspokoiła ją Maggie - możesz mówić otwarcie przy madame Sorel. Jesteśmy bliskimi przyjaciółkami i mam do niej całkowite zaufanie. A teraz powiedz, co się stało?

Wziąwszy kieliszek, Cynthia usiadła w fotelu, a obok postawiła małą walizkę, którą przyniosła ze sobą.

- Przeszukałam biurko mojego męża.

- Przyłapał cię na tym i pobił? - krzyknęła Maggie. W tej chwili okropnie żałowała, że namówiła Cynthię na ten krok.

- Nie, pobił mnie z zupełnie innych powodów - z goryczą w głosie odparł jej gość. - Wczoraj miałam tak dużo czasu na przeszukanie biurka, że udało mi się odnaleźć ukrytą szufladkę, skopiować wszystkie schowane tam papiery, a potem odłożyć je na miejsce. - Wyjęła z walizki kilka kartek i podała je Maggie. - Nie odważyłam się przynieść oryginałów, ale sądziłam, że i z tego zorientujesz się, o co chodzi.

Maggie odłożyła kopie dokumentów. Później je dokładnie prze­analizuje.

- Jeśli Northwood nie wiedział o twoich poszukiwaniach, to dlaczego cię pobił?

- W końcu postanowiłam od niego odejść. Przebywanie z nim pod jednym dachem stało się nie do zniesienia, a Michael przysięgał, że chętnie poniesienie konsekwencje mojej decyzji. Później jednak został wysłany na kilka dni do twierdzy w Huningen, więc musieliśmy poczekać. Tylko że kiedy już powzięłam tę decyzję, byłam tak nieprzytomna ze szczęścia, że Oliver musiał się czegoś domyślić.

- Spojrzała na swoje poobgryzane paznokcie. - Kiedy się ubierałam dziś rano, wszedł niespodziewanie do mojego pokoju i chyba się domyślacie, co było dalej. Od razu zauważył, że jestem w ciąży. Wiedział, że to dziecko nie może być jego, więc wpadł w szał. Zwolnił moją pokojówkę i zaczął mnie bić. Krzyczał, że zaraz stracę tego bękarta, a jeśli będzie miał szczęście, to ja też umrę. Potem zamknął mnie w pokoju. - Zaczęła płakać, ale zdołała jeszcze dodać przez łzy: - Nie mogę tam wrócić, on mnie zabije! Maggie, pozwolisz mi zostać u siebie, dopóki Michael nie wróci?

- Oczywiście, że tak - serdecznym tonem odparła Maggie. - Nigdy cię tu nie znajdzie. Jak ci się udało uciec?

Cynthia uśmiechnęła się z dumą.

- W dzieciństwie nauczyłam się różnych sztuczek. Kiedy Oliver poszedł do pracy, związałam kilka prześcieradeł, zeszłam po nich na dół i przyjechałam tu dorożką.

- Bardzo sprytnie - z prawdziwym podziwem rzekła Maggie.

- Ale teraz powinnaś odpocząć, musisz być wykończona. Zaprowadziła ją do pokoju gościnnego i posłała po lekarza. Potem razem z Helene usiadły w jadalni, by przejrzeć dokumenty, które przyniosła Cynthia. Były to w większości niezrozumiałe zapiski, pobieżne notatki, prawie niemożliwe do odszyfrowania dla osoby postronnej. W jednej kolumnie zapisano na przykład skrótami nazwy gier hazardowych, w drugiej - rozmaite kwoty we frankach, najpraw­dopodobniej oznaczające przegrane i wygrane. Chociaż Maggie była rozczarowana, uważała, że nawet taki głupek jak Northwood nie zostawiłby na wierzchu niczego, co mogłoby go obciążyć. Oczywiście zakładając, że ten człowiek miał na sumieniu większe grzechy niż nieludzkie traktowanie żony. Sekretne szufladki znajdowały się w wielu biurkach i wiadomo, że zostałyby przeszukane w pierwszej kolejności. W biurku Maggie też była taka szuflada; włożyła do niej krótkie, ale namiętne listy miłosne, które dopełniłyby jej wizerunku bezmyślnej latawicy, gdyby ktoś je znalazł. Ona i Robin serdecznie się śmiali, kiedy je układali...

To wspomnienie było dla niej zbyt bolesne; nie chcąc o tym myśleć, szybko sięgnęła po kolejną kartkę. Jej uwagę przyciągnęło nabazgrane pośrodku strony zdanie: „Anderson - szpieg? Możliwe niebezpieczeństwo”. Ona i Helene zauważyły je jednocześnie.

- To nie jest żaden dowód przeciwko Robinowi - powiedziała Maggie ze ściśniętym gardłem.

- Masz rację - przytaknęła Helene. - Ciągle wierzysz w jego niewinność, prawda, mon amie.

- Tak. - Głos Maggie zabrzmiał hardo. - Myślę, że zniknął, bo tym razem znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

Czując pod powiekami piekące łzy, rozłożyła ostatnią kartkę. Obie kobiety ze zdumieniem popatrzyły na znajdujący się na niej rysunek herbu, który Maggie widziała u madame Daudet: trzygłowy wąż rodziny d'Aguste. Pod spodem widniał napis „Le Serpent” i triumfalne „Eureka”.

- Bez wątpienia Northwood wykonuje jakąś tajemniczą robotę - powiedziała Maggie po dłuższej chwili. - Pytanie tylko, dla kogo?

- Ciekawe, co on wie o tym herbie? Jeżeli to naprawdę znak rodowy Le Serpenta, wystarczy się dowiedzieć, do kogo on należy, i zagadka będzie rozwiązana.

- Może wreszcie coś znalazłyśmy - odpowiedziała Maggie. - Ale czuję się tak, jakbyśmy otworzyły tajemniczą chińską szkatułkę, która kryje w sobie następną i jeszcze jedną.

W tym momencie wszedł lokaj i oznajmił przybycie lekarza. Helene pożegnała się, ale obiecała wrócić wieczorem po spotkaniu z pułkownikiem von Fehrenbachem.

Maggie modliła się, żeby wizyta przyjaciółki zbliżyła je do celu, zanim wydarzy się następne nieszczęście.

17

Helene ubrała się starannie na spotkanie z pułkownikiem von Fehrenbachem. Włożyła niebieską suknię, w której wyglądała kobieco i skromnie zarazem. Zdecydowała się na tę wizytę z dwóch powodów, ale żadnym z nich nie była chęć uwiedzenia gospodarza.

Candover zawiózł ją na miejsce swoim własnym powozem. Postarał się także, by przy tylnym wejściu do domu pułkownika czekało razem z nim czterech brytyjskich żołnierzy. Helene mogła po­trzebować pomocy.

Wcześniej ze wstrętem odrzuciła jego propozycję, by zabrać ze sobą mały pistolet. Aby go ułagodzić, zgodziła się wziąć gwizdek, którego dźwięku nie mogły stłumić nawet grube mury.

Jej myśli zaprzątał dziwny układ między Maggie i Rafe'em. Wyczuła panujące między nimi napięcie i zastanawiała się, czy dzieje się tak dlatego, że pożądają się nawzajem i nic w związku z tym nie zrobili, czy też dlatego, że zrobili...

Te rozmyślania przynajmniej na chwilę oderwały ją od własnych trosk, bo mimo pozornej pewności siebie musiała przyznać, że perspektywa rozmowy z pruskim oficerem przerażała ją.

Powóz zatrzymał się przed rezydencją w dzielnicy Marais, nieda­leko domu madame Daudet. Budynek podzielono na apartamenty; pułkownik mieszkał w jednym z nich razem ze służącym, który według informacji Helene tego wieczoru powinien mieć wolne. Von Fehrenbach unikał pokus paryskiego nocnego życia i wychodził tylko wtedy, gdy wymagały tego obowiązki, więc przypuszczalnie był w domu.

Candover wysiadł, obszedł budynek dookoła, by spotkać się z czekającymi na niego żołnierzami, i wszedł do środka tylnym wejściem. Poprawiwszy nerwowo włosy, Helene także wysiadła. Dozorczyni skierowała ją na drugie piętro, do mieszkania od frontu.

Rezydencja została zbudowana na początku osiemnastego stulecia i zachowała wiele ze swej dawnej świetności. Stojąc przed drzwiami do apartamentu von Fehrenbacha, Helene zerknęła na drzwi do hollu, za którymi ukrywała się jej ochrona. Zapukała.

Po paru sekundach pułkownik otworzył jej osobiście. A więc rzeczywiście jest sam, przemknęło jej przez myśl. Mimo że bez munduru, trzymał się prosto, jak zawodowy wojskowy. Jego bardzo jasne włosy w świetle lampy błyszczały niczym srebro. Był bardzo przystojnym mężczyzną, w stylu księcia z lodu.

Patrzyli na siebie w milczeniu i czuli, jak ogarnia ich szalone pożądanie. Zawsze tak było, odkąd się poznali, choć żadne z nich nigdy tego nie okazało.

Z twarzą, na której malowało się zdumienie, oraz, dodajmy, wiele innych uczuć, pułkownik powiedział głucho:

- Madame Sorel. Cóż za miła niespodzianka. Co panią tu spro­wadza?

- Dość pilna sprawa. - Stali tak blisko, że aby spojrzeć mu w oczy, musiała odchylić głowę do tyłu. - Jeśli obiecam, że pana nie skompromituję, czy wpuści mnie pan do środka, bym mogła opowie­dzieć, o co chodzi?

Lekko zarumieniony odsunął się na bok. Skinąwszy mu w podzięko­waniu głową, przeszła do salonu i usiadła w fotelu, który jej wskazał.

Pokoje były duże i nieskazitelnie czyste, ale oprócz miłej dla oka, zapełnionej książkami biblioteczki, znajdowały się tam nieprzyjemnie surowe meble. Właśnie tego Helene oczekiwała; otoczenie odzwier­ciedla wnętrze człowieka, a pułkownik ma bryłę lodu zamiast serca.

Nie zawracał sobie głowy proponowaniem jej herbaty, usiadł w bezpiecznej odległości i spojrzał na nią posępnie.

- Tak, madame?

Zanim odpowiedziała, przyjrzała się mu przez chwilę i zobaczyła, że jego kamienna twarz jest pełna napięcia. Niespodziewanie do duszy jej wkradła się wątpliwość. Może naprawdę snuł tajemnicze i niebezpieczne plany zniszczenia innych ludzi? W tej chwili naprawdę cieszyła się, że ma gwizdek w torebce.

Odrzucając towarzyskie konwenanse, zaczęła bez ogródek:

- Zaplanowano spisek przeciw komuś, by doprowadzić do ze rwania konferencji pokojowej. Wypadek, któremu uległ Castlereagh, był w istocie próbą zamachu na jego życie. Następnym celem może być Wellington.

Von Fehrenbach uniósł nieznacznie jasne brwi.

- W Paryżu roi się od spisków. Co ja mam z tym wspólnego? Mocno splotła dłonie na podołku, gdyż to, co zamierzała powiedzieć, mogło zabrzmieć jak obelga.

- Są powody, by przypuszczać, że to pan stoi za tym spiskiem.

- Co? - Dopiero te słowa zburzyły jego spokój i pułkownik z furią poderwał się z miejsca. - Jak pani śmie oskarżać! Jakież to fałszywe rozumowanie mogło kogokolwiek doprowadzić do rzucenia na mnie podejrzeń? - Z błyskiem gniewu w oczach dodał złowrogim szeptem: - I dlaczego słyszę to właśnie od pani?

Helene pozostała niewzruszona.

- Dlatego, że nurtują mnie trzy pytania, a na żadne z nich nie jest łatwo odpowiedzieć. Jeśli pan usiądzie i pozwoli mi skończyć, wszystko wytłumaczę. - Widząc, że się waha, dodała: - To leży w pana interesie.

Jego oczy zwęziły się.

- Straszy mnie pani, madame?

- Skądże znowu, pułkowniku. Czym mogłabym pana straszyć? Pan jest jednym ze zwycięzców, człowiekiem bogatym i wpływowym, a ja tylko biedną wdową z pokonanego narodu. Jeśli coś panu zagraża, to nie z mojej strony. - Gdy wciąż stał niezdecydowany, dodała z irytacją: - Śmiało, na pewno pan się mnie nie boi. Wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia, nic pana nie kosztuje. Usiadł na fotelu, nieco bliżej Helene, i powiedział tak cicho, że nie miała pewności, czy jego słowa nie były tylko wytworem jej wyobraźni:

- I tu się pani myli, madame Sorel. Ja naprawdę się pani boję.

Z niewysłowioną ulgą pomyślała, że miała rację - porozumiewali się ze sobą nie tylko za pomocą słów. Ale zanim osiągnie swój własny cel, musi załatwić sprawę, która ją tu przywiodła.

- Włożono wiele wysiłku w rozpracowanie tego spisku - zaczęła - i okazało się, że jest pan w gronie podejrzanych, ponieważ nie brakuje panu inteligencji, zręczności ani motywu, by go zorganizować.

- Oceniając tak wysoko moje umiejętności pochlebia mi pani - powiedział oschłym tonem. - A teraz proszę mi wytłumaczyć, dlaczego miałbym zrobić coś takiego.

- Słynie pan ze swej nienawiści do Francji i wszystkiego, co francuskie. Zabił pan dwóch francuskich oficerów w pojedynkach. Poza tym, ciągle pan powtarza, że proponowana umowa jest zbyt łagodna dla strony przegranej. Jeśli Wellington i Castlereagh zostaną zabici, to co stanie się z traktatem, który jest bliski podpisania?

Brwi pułkownika uniosły się ze zdziwienia.

- Zaczynam rozumieć. Jeśli któryś z nich zginie w zamachu, ludzie o umiarkowanych przekonaniach zamilkną i cała Europa zapała żądzą odwetu. Francja zostanie podzielona między kraje zwycięskie i doprowadzona na skraj nędzy.

- Czy ten pomysł się panu podoba, pułkowniku?

- Mógłby mi się podobać, ale jestem żołnierzem, a nie zamachowcem - odparł uprzejmie. - Owszem, zabiłem dwóch buńczucznych francuskich wojskowych, którzy dręczyli młodszych oficerów armii sojuszniczych. Ale stąd daleka droga do zorganizowania spisku? przeciwko pani krajowi. Moim obowiązkiem jest wykonywanie poleceń przełożonych, a nie uprawianie polityki.

- Wierzę panu, i to jest jeden z powodów, dla których tu dzisiaj przyszłam. - Siedziała nieruchomo, podczas gdy on przyglądał się jej z nowym zainteresowaniem. Wiedziała, że wreszcie zaczęły docierać do niego jej słowa.

- Czy są jeszcze inne powody, dla których znalazłem się w kręgu podejrzanych? - spytał. - Nie jestem jedynym oficerem wojsk sojuszniczych, który nienawidzi Francji.

- Istnieje jeszcze jeden powód, ważny, choć może to tylko kwestia przypadku. Dowiedzieliśmy się, że organizator spisku nosi przydomek Le Serpent.

- Znowu nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną?

- Zręczność węża, odwaga lwa - zacytowała, bacznie obserwując jego reakcję.

Zaczerpnął powietrza.

- Oczywiście, motto mojej rodziny. To interesująca zbieżność, ale jak pani powiedziała, całkowicie przypadkowa. Wiele rodzin ma w swoim herbie węża. W gruncie rzeczy - dodał po chwili za stanowienia - to wcale nie musi mieć związku ze znakiem rodowym. Pewien francuski generał ma takie przezwisko, a z tego co wiem, król paryskich złodziei też jest tak nazywany.

Ignorując jego ostatnie słowa, spytała z nagłym podnieceniem:

- Jaki generał?

Spojrzał na nią twardo.

- Michael Roussaye. Po bitwie pod Lipskiem mój znajomy usiłował wziąć go do niewoli razem z niewielkim oddziałem francuskich żołnierzy. Roussaye ciągle mu się wywijał, zupełnie jak wąż. To doskonały żołnierz.

- Generał Roussaye jest kolejnym głównym podejrzanym.

- Co zyskałby na tym, że traktat pokojowy zniszczyłby Francję? - spytał z irytacją. - Pani rozumowanie jest pozbawione sensu.

- Rewolucjonistę może ucieszyć nędzny traktat pokojowy. Jego warunki tak rozwścieczą Francję, że cały kraj znowu poderwie się do walki.

Słowa Helene odniosły natychmiastowy skutek. Pułkownik zapadł się w sobie i sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o jej obecności. W końcu powrócił do niej wzrokiem.

- Dlaczego pani mi to mówi? Jeśli naprawdę jestem podejrzany, to czemu Wellington po prostu mnie nie zaaresztował?

- Trzeba uwzględniać realia polityczne - odparła. - Marszałek Blucher byłby wściekły, gdyby jego drogi adiutant został zaaresz­towany na podstawie tak kruchych dowodów. Właściwie nie można mówić o żadnych dowodach, a jedynie o przypuszczeniach. To jeden z powodów, dla których cała ta sprawa jest trzymana w ścisłej tajemnicy. Jeśli wszyscy się dowiedzą o przygotowaniach do spisku, skutek będzie prawie tak samo katastrofalny, jak sam zamach.

- Możliwe - zgodził się pułkownik. - Ale jak pani powiedziała, nie ma żadnych konkretnych dowodów, co zresztą wcale mnie nie dziwi, bo przecież nic nie zrobiłem. A właściwie co panią przekonuje O istnieniu tego spisku?

Helene wzruszyła ramionami.

- Plotki i drobne nieścisłości, które nie wystarczą żadnemu sądowi. Jedynym naprawdę przekonywającym dowodem jest zamach na lorda Castlereagha. Przygotowano go tak, by upozorować wypadek. Poza tym możliwe, że brytyjski agent został zamordowany dlatego, że za bardzo zbliżył się do Le Serpenta.

- A może dlatego, że wdał się w bójkę o kobietę. Jeszcze nie słyszałem, żeby szpiedzy mieli poczucie honoru. - Von Fehrenbach świdrował ją wzrokiem. - Co doprowadza nas do pani, madame Sorel. Odpowiedziała mi pani na wiele pytań, ale wciąż nie wiem, dlaczego właśnie pani, a nie jakaś inna Francuzka, przyszła tu, by mnie oskarżyć.

Teraz rozmowa będzie naprawdę trudna. Czuła, że jej dłonie są mokre od potu.

- Mam nieoficjalne powiązania z brytyjskim wywiadem - powie­działa - i jestem wciągnięta w to śledztwo.

- A więc ta dama jest szpiegiem? - stwierdził z niesmakiem. - Ale czy istnieje tu jakaś sprzeczność? Szpiegowanie jest formą prostytucji, a rozumiem, że kobieta szpieg sprzedaje się na różne sposoby.

Przeczuwała, że powie coś takiego, a mimo to jego słowa ją zabolały.

- Nigdy nikomu się nie sprzedałam w żaden sposób, pułkowniku, i nie przyjmuję pieniędzy za to, co robię - powiedziała ostrym tonem. - Równie dobrze ktoś inny mógł zadać panu te pytania, ale chciałam zrobić to sama.

- Dlaczego? - Pochylił się w fotelu, z jego twarzy biła wrogość. - Jeszcze raz pytam, dlaczego pani?

- Pan wie dlaczego, pułkowniku. - Spojrzała na niego tak szczerze i serdecznie, jak tylko potrafiła.

Chociaż jego oczy były zimne niczym północne lody, w ich głębiach dostrzegła piekący ból. Mruknąwszy niemieckie przekleń­stwo, odwrócił od niej wzrok, wstał i podszedł do biblioteczki. Ze swego miejsca mogła odczytać niektóre tytuły książek. W większości dotyczyły filozofii i historii, było też trochę tekstów łacińskich i greckich. Pułkownik miał szerokie zainteresowania.

Kiedy się odezwał, nie patrzył na nią.

- Pani mówi zagadkami, madame Sorel.

- Wyrażam się bardzo jasno, choć może nie chce pan zrozumieć mego języka. - Wstała, przeszła przez pokój i zatrzymała się kilka stóp od niego. - Nawet jeśli nie chce pan tego przyznać, coś nas łączy od chwili, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy.

Obrócił się na pięcie, jego twarz płonęła gniewem.

- Świetnie, przyznaję. Podnieciła mnie pani, tak jak napalona klacz roznamiętnia ogiera! Pani też to czuje, prawda? Czy zginęło aż tylu Francuzów, że musi pani tak daleko szukać kochanka? Mam panią wziąć tutaj, na dywanie? Mam pani zrobić to, co chcę, by kraje sojusznicze zrobiły Francji?

Helene pobladła. Oczekiwała, że będzie z nią walczył, i uznała, iż rani ją celowo, by sprawdzić, jak głębokie jest jej uczucie. Mimo to jego słowa dotknęły ją zbyt boleśnie, by mogła je zignorować.

- Jeśli chodziłoby mi tylko o przelotny romans, mogłabym wybrać kogokolwiek i wcale nie musiałabym przychodzić do mężczyzny, który mnie obraża.

- Więc dlaczego jest pani tutaj, madame? - Jego słowa były oschłe, ale nie tak lodowate, jak jego niespokojne oczy.

- Chcę, żeby pan na mnie spojrzał, tylko raz - rzekła cichym, twardym jak stal głosem. - Żeby na chwilę pan zapomniał, że ja jestem Francuzką, a pan Prusakiem.

Przyglądał się jej długo, widać było, jak krew pulsuje pod jego jasną skórą. A potem szybko odszedł.

- To niemożliwe, madame - rzucił przez ramię.

Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości, odwrócił się, by obrzucić ją gorzkimi słowami.

- Patrzę na panią i widzę mój spalony dom, moją zamordowaną żonę i syna, i siostrę. Zamordowanych przez Francuzów, pani rodaków, madame, może przez pani brata albo męża. Nigdy nie uda mi się zapomnieć, że jesteśmy wrogami.

- Ja nie jestem pana wrogiem - powiedziała cicho.

Popatrzył na nią z wykrzywioną twarzą.

- Owszem, jest pani. Moim jedynym gorszym wrogiem jestem ja sam, bo spodobała mi się kobieta, należąca do narodu, którego nienawidzę i którym gardzę. Przez panią spędziłem wiele bezsennych nocy, madame. Czy będzie pani zadowolona, kiedy się dowie, jak bardzo z tego powodu siebie znienawidziłem?

Helene nie próbowała zbliżyć się do niego. Stała przed półką z książkami - niewysoka kobieta o łagodnie zaokrąglonych kształtach, delikatna, a jednak nieustępliwa.

- Nigdy się nie cieszę z czyjegoś bólu. Zaczęłam szpiegować, by choć w minimalnym stopniu przyczynić się do zawarcia pokoju. Miałam braci, pułkowniku. Jeden zginął podczas odwrotu spod Moskwy, drugi od tortur, zadanych mu przez hiszpańskich partyzantów. Powiedziano mi, że umierał dwa dni. To był mój młodszy brat, Pierre, który pragnął zostać malarzem. Miałam także męża - dodała po chwili - został zabity pod Wagram, dwa miesiące przed urodze­niem mojej młodszej córki. Pan walczył pod Wagram, pułkowniku. Może to pańskie oddziały go zabiły.

- Wspaniale, madame Sorel, oboje cierpieliśmy. - Jego głos był pełen goryczy. - Pozwalam pani nienawidzić Prusaków tak bardzo, jak ja nienawidzę Francuzów. Czy to panią zadowala?

- Nie! - krzyknęła. Jej ból w końcu okazał się silniejszy od pozornego spokoju, którego się nauczyła, kiedy życie stało się nieprzerwanym pasmem cierpienia po stracie najbliższych. - Chcę w końcu zobaczyć, że ludzie przestali się nienawidzić! Czy gdyby to Prusy, a nie Francja, wszczęły wojnę, to mój mąż byłby choć trochę mniej martwy? Pragnę, aby moje córki żyły w takim świecie, w którym doczekają sędziwej starości u boku swoich mężów, w którym chłopcy, tacy jak mój brat, będą malowali kwiaty i piękne dziewczęta, i pisali głupie wiersze miłosne, zamiast umierać w mę­czarniach! - Patrzyła na niego błagalnie, zastanawiała się, jak stopić lód, który okrywa jego serce. - Jako chrześcijankę nauczono mnie nienawidzić grzechu, ale kochać grzesznika. Nienawidzę wojny i niewypowiedzianego zła, jakie ze sobą niesie, ale póki nie nauczymy się nawzajem kochać, będziemy musieli ciągle walczyć i umierać.

- I sądzi pani, że jeśli ją pokocham, to wojna się skończy? - Choć w jego głosie brzmiało szyderstwo, Helene wyczuła, że pragnął uwierzyć w jej słowa.

- Nie wiem, czy potrafimy się kochać, może czujemy do siebie tylko pociąg fizyczny - powiedziała i łzy spłynęły po jej twarzy. Chociaż wiedziała, że jej słowa poruszyły pułkownika, bała się, że to nie wystarczy. Zbyt długo cierpiał, by znowu ryzykować. Łamiącym się głosem dodała: - Jeśli dwoje ludzi nie jest w stanie nawet spróbować, to i dla ludzkości nie ma nadziei. Jesteśmy skazani na wieczne cierpienie za nasze błędy.

Von Fehrenbach zaczął chodzić po pokoju. Zatrzymał się przy stoliku, na którym obok zamkniętej Biblii stał miniaturowy portret ślicznej blondynki z dzieckiem w ramionach.

Patrząc na miniaturę, powiedział matowym głosem:

- Pani jest odważna. Może kobiety są odważniejsze od mężczyzn. Jeśli ciało zostanie okrutnie zranione, człowiek umiera, ale ze zranionym sercem żyje i cierpi wieczny ból. - Dotknął delikatnie twarzy kobiety na portrecie i z głębokim smutkiem popatrzył na Helene. - Prosi pani o zbyt wiele, madame Sorel. Nie mam w sobie wystarczająco dużo siły, by temu sprostać. Przegrała. Tłumiąc łzy, powiedziała posępnie:

- To nieprawda, że kobiety są odważniejsze, pułkowniku, po prostu jesteśmy głupsze.

Odwróciwszy się do niego plecami, zaczęła grzebać w torebce, dopóki nie znalazła chusteczki. Zajęcie się tak przyziemnymi spra­wami jak osuszanie łez i wycieranie nosa, pozwoliło jej zapanować nad sobą. Gdy nieco się uspokoiła, ruszyła przez salon do hallu.

- Co pani o mnie powie swoim zwierzchnikom? - dogonił ją głos pułkownika.

- Powiem, że moim zdaniem nie jest pan w to zamieszany. Będzie pan pod ścisłą obserwacją do czasu zakończenia konferencji, więc nawet jeśli się mylę, będzie pan miał niewielkie możliwości popeł­nienia przestępstwa. - Podeszła do drzwi i położyła rękę na mosiężnej gałce. - Żegnam pana, pułkowniku von Fehrenbach. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali.

Ku jej zdziwieniu przeszedł przez pokój i przyjrzał się uważnie jej twarzy, jakby chciał dobrze ją zapamiętać.

- Naprawdę jest pani bardzo odważną kobietą. - Uniósł jej dłoń i pocałował, nie romantycznie, ale z jakimś pełnym smutku szacunkiem.

Otworzył jej drzwi i Helene udało się wyjść z wysoko podniesioną głową, ale gdy tylko została sama, opuściły ją wszystkie siły. Oparła się o wyłożoną boazerią ścianę. Była straszliwie zmęczona...

W końcu wyprostowała się, podeszła do drzwi na końcu korytarza i otworzyła je. Czterech żołnierzy umilało sobie czas grą w karty. Na jej widok natychmiast poderwali się z miejsc. Wydawali się bardzo młodzi. Uśmiechnęła się do nich, a chudy jak tyka kapitan zaczer­wienił się jak dziecko i skinął głową.

Rafe z widoczną ulgą na smagłej twarzy powitał jej powrót.

- Spotkanie się udało, madame Sorel?

- Na tyle, na ile można było oczekiwać - odparła z westchnieniem.

Karl von Fehrenbach kręcił się niespokojnie po mieszkaniu. Brał do ręki różne przedmioty i zaraz odstawiał je na miejsce. Wyciągnął Z biblioteczki książkę Fichtego i odłożył nawet do niej nie zaglądając, a potem na chybił trafił otworzył dzieło Wergiliusza i przeczytał: Omnia vincit Amor: et nos cedamus Amori. Miłość zwycięża wszy­stko: my też poddajmy się Miłości.

Zatrzasnął książkę i tak gwałtownie odstawił ją na półkę, że aż zagiął skórzaną oprawę.

Oparłszy głowę o książki, pomyślał z udręką o Helene Sorel, która stała w tym samym miejscu, co on teraz, drobna i cudownie kobieca. Czy była aniołem, który zstąpił z niebios, by go ocalić, czy też diabłem przysłanym z piekła po to, by uwieść to, co jeszcze zostało z jego nieśmiertelnej duszy? Bez względu na to, kim była, starczyło jej odwagi, by się narazić na odrzucenie przez mężczyznę.

Podszedł do portretu Elke i Erika i wziąwszy go w rękę, przyjrzał się uważnie ukochanym twarzom. Swojej żony, która zawsze miała śmiech na ustach, i swojego syna, który odziedziczył po niej pogodne usposobienie. Elke przysłała mu ten portrecik na trzy miesiące przed ich śmiercią. Zginęli w pożarze domu. Von Fehrenbach chciał mieć nadzieję, że umarli z zaczadzenia, a nie w płomieniach.

Ogarnął go bezbrzeżny smutek, który w jednej chwili zniszczył cały pieczołowicie budowany mur obojętności, jakim chciał się odgrodzić od bólu. W przypływie rozpaczy otworzył Biblię. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebował jakiegoś drogowskazu.

Werset, który rzucił mu się w oczy, brzmiał: „Odpuszczono jej wiele grzechów, gdyż wiele umiłowała”.

Jeśli to miała być wiadomość od Boga, to była zbyt bolesna, żeby być prawdziwa. Opadł na kolana przed wyłożonym brokatem fotelem i ukrył twarz w dłoniach. Spazmatyczne łkanie rozdarło piersi mężczyzny, który nigdy nie nauczył się płakać.

18

Kolejna wizyta u Le Serpenta trwała krótko. Anglik już nie przejmował się tym, że jego przerażający gospodarz jest zamaskowany; teraz wiedział, komu służy, i we właściwym czasie wykorzysta tę wiedzę.

- Proch leży już bezpiecznie w gabinecie? - spytał uprzejmie Le Serpent.

- Tak, przyniosłem go kilka dni temu. Niemożliwe, żeby ktoś przypadkowo go odkrył, nawet gdyby zajrzał do gabinetu. Proch jest w pudełkach, które nie powinny wzbudzić niczyich podejrzeń.

- Świetnie. - Mężczyzna w masce z zadowoleniem kiwnął głową.

- Zrobimy to w czwartek.

- Pojutrze? - Anglik był zaskoczony; nagle wydało mu się, że to zbyt wcześnie.

- Zgadza się. Proch musi wybuchnąć około czwartej. Świeca, którą ci dałem, powinna płonąć przez osiem godzin, więc zapal ją o ósmej rano. Przypuszczam, że nie będzie z tym problemu.

Anglik zastanowił się.

- Może być trudno. Przez kilka ostatnich dni starałem się jak najmniej rzucać w oczy, więc jeśli będę w ambasadzie o tak wczesnej porze, może się to wydać podejrzane.

- Nie interesują mnie twoje osobiste kłopoty - oziębłym tonem odparł Le Serpent. - Płacę ci za rezultaty twojej pracy. Gdy zapalisz świecę, możesz uciec na koniec świata, ale wybuch musi nastąpić w czwartek. Tylko tego dnia król spotka się z ministrami w sypialni Castlereagha. Castlereagh wkrótce wstanie z łóżka, i może nie będzie już drugiej takiej okazji.

- Proszę się nie martwić, dam sobie radę. - Anglik z nabożnym lękiem pomyślał o ogromie zniszczeń. Tak, z pewnością powinien związać swój los z Le Serpentem. Śmiała wyobraźnia i silna wola mogą zaprowadzić go na sam szczyt podczas zamieszania, jakie nastąpi po wybuchu. A ci, którzy mu pomagali, pójdą razem z nim.

To była oszałamiająca perspektywa. Ale chciał jeszcze dowiedzieć: się czegoś na inny temat, temat, który nie był związany z tą sprawą, lecz szalenie go interesował ze względów osobistych.

- Jeśli chodzi o brytyjskich szpiegów...

Le Serpent niecierpliwie podniósł wzrok znad biurka.

- Zajęto się nimi. Nie zawracaj sobie tym głowy.

- Interesuję się tą kobietą, hrabiną Janos. Zamaskowany mężczyzna odchylił się do tyłu.

- Chcesz ją dla siebie, mon petit Anglaise? - powiedział z roz­bawieniem. - Przyznaję, to ładna dziewucha.

- Tak, chcę - przynajmniej na trochę.

- Ponieważ dobrze wykonałeś swoje zadanie, dostaniesz ją w na­grodę. A teraz mnie zostaw, mam dużo roboty.

Anglik wychodząc aż kipiał z radości. Nigdy nie wybaczył Margot Ashton, że nim wzgardziła. Teraz zapłaci za to i za wszystkie inne upokorzenia, jakich doznał od kobiet. Będzie płaciła, płaciła, płaciła.

Helene i Rafe wrócili do domu Maggie, po czym wszyscy troje rozmawiali przez wiele godzin. Po omówieniu spotkania Francuzki z pruskim oficerem, usiłowali zdecydować, jaki powinien być ich następny krok. Każde z nich czuło, że sytuacja jest krytyczna i że muszą postępować bardziej zuchwale, niż szpiedzy to na ogół robią.

Maggie od razu wysłała liścik do swej informatorki i szybko dostała potwierdzenie, że Roussaye w istocie ma przezwisko Le Serpent. Przygryzła wargę, czytając odpowiedź, miała bowiem cichą nadzieję, że von Fehrenbach wymyślił tę historię. Skoro Robin potajemnie składał wizyty Roussaye'owi, to wygląda na to, że obaj mężczyźni są spiskowcami. Generała można by uznać za patriotę, ale kolaborację Robina trudno ocenić inaczej jak zdradę. Maggie całym sercem broniła się przed uznaniem tego faktu, ale jej umysł nie mógł odrzucić oczywistych dowodów.

Bezspornie następnym posunięciem musiało być spotkanie z gene­rałem Roussaye'em. Rafe wysłał do niego liścik, w którym prosił o wyrażenie zgody na złożenie mu wizyty w najbardziej dogodnym dla niego terminie. Roussaye w uprzejmej odpowiedzi zaproponował jedenastą rano następnego dnia.

Kiedy nadeszła wiadomość od generała, znużona Helene po­stanowiła wracać do domu. Rafe natychmiast poderwał się z miejsca i powiedział, że ją odwiezie. Z wyrazu jego twarzy Maggie domyśliła się, że nie tylko grzeczność nim kieruje. Po prostu nie chciał zostać sam na sam z kobietą, którą pogardza.

Ze smutkiem przyjęła do wiadomości fakt, że miłosne uniesienie minęło. Mogła mieć tylko nadzieję, że spisek zostanie wykryty tak szybko, jak to tylko możliwe, i już nigdy więcej się nie spotkają.

Następny dzień Maggie rozpoczęła od wizyty w ambasadzie brytyjskiej. Mimo że pozornie wstąpiła tylko po to, by odwiedzić lady Castlereagh, jej prawdziwym celem było poinformowanie gospodyni o swych podejrzeniach wobec Olivera Northwooda. Wyjaśniła Emily, co budzi jej wątpliwości, i poprosiła, by jak najszybciej przekazała tę wiadomość mężowi.

Zmartwiona lady Castlereagh obiecała to uczynić natychmiast. Dodała też, że Northwood nie pokazywał się w pracy przez ostatnie dwa dni. Poinformowano ich, że cierpi na zatrucie pokarmowe i wróci tak szybko, jak to będzie możliwe.

W drodze do domu Maggie myślała intensywnie. „Zatrucie pokarmowe” Northwooda dziwnie zbiegło się z jego atakiem na Cynthię. Bał się tego, co Cynthia może o nim powiedzieć, i po­stanowił uciec, kiedy wymknęła się z domowego aresztu? A może jej szukał? Dzięki Bogu, że Cynthia przyszła do Maggie; u niej będzie bezpieczna.

Dojechali do domu. Maggie wysiadła i pospiesznie ruszyła do wejścia po marmurowych schodach. Za niecałe pół godziny Rafe miał ją zabrać do generała Roussaye'a.

Gdy tuż za nią zatrzymał się powóz, odwróciła głowę, przekonana, że to Rafe przyjechał wcześniej, ale elegancki, ciemnoniebieski powozik widziała po raz pierwszy. Za to rozpoznała mężczyznę, który z niego wysiadł.

- Dzień dobry, hrabio de Varenne - powiedziała z promiennym uśmiechem. - Jeśli zamierzał pan złożyć mi wizytę, to obawiam się, że będę musiała pana rozczarować. Za chwilę znowu muszę wyjść.

Varenne był krępy, ale z jego postaci biła jak zwykle dyskretna elegancja. Gdy spojrzał na Maggie swym lodowatym wzrokiem, cofnęła się odruchowo.

- Kiedy panią tu ujrzałem - powiedział - natychmiast postanowi­łem ją zabrać do mojej posiadłości w Chanteuil. To ostatnia chwila, żeby zobaczyć ogrody w pełnym rozkwicie...

- Żałuję, milordzie, ale...

- Naprawdę, moja droga, nie przyjmuję żadnych wymówek - prze­rwał jej jowialnie. - To zaledwie godzina drogi stąd, a gwarantuję, że wizyta będzie ciekawa. - Niedbałym gestem objął ją w talii, jakby zamierzał pomóc jej wsiąść do powozu.

Maggie zdrętwiała. Varenne miał nóż w ręce i przyciskał go z taką siłą, że ostrze przebiło zieloną muślinową suknię i ukłuło ją w ciało.

- Naprawdę muszę nalegać - powiedział cicho.

Gdyby spróbowała wezwać służących, zatopiłby nóż w jej żebrach, zanim wydałaby pierwszy dźwięk. Z kamienną twarzą wsiadła do powozu, gdzie już siedział pomarszczony, ubrany jak urzędnik mężczyzna.

Hrabia zajął miejsce obok niej i gdy drzwi się zamknęły, powóz ruszył w drogę. Całe zajście trwało zaledwie kilkadziesiąt sekund.

Nawet kobieta, która obserwowała ich z okna na piętrze, nie zauważyła nic niepokojącego.

Hrabia schował nóż.

- Jest pani roztropną kobietą, hrabino Janos. Gdyby próbowała pani zrobić awanturę, nic dobrego by z tego nie wyniknęło. - Uśmie­chnął się złośliwie. - A może powinienem panią nazywać panną Ashton?

- Niech pan mnie nazywa, jak pan chce - odparła Maggie, wściekła, że tak łatwo dała się porwać. - Widzę, że instynkt mnie nie mylił. Od początku uważałam, że jest pan nikczemnikiem, ale nie mogłam wymyślić żadnego sensownego powodu, dla którego rojalista miałby uknuć spisek przeciwko brytyjskim przywódcom.

- Brak wyobraźni to niebezpieczna wada, jak pani wkrótce się przekona. - Varenne kiwnął głową urzędnikowi, który wylał z bute­leczki na szalik odrobinę mdląco słodkiego płynu. - Proszę mi wybaczyć moje nieuprzejme zachowanie, panno Ashton, ale wysoko cenię pani umiejętności i nie chciałbym, żeby została pani skrzyw­dzona przedwcześnie. Doskonale się pani broniła na Place du Garrousel, choć te wysiłki poszłyby na marne, gdyby nie pani atletyczny kochanek.

Urzędnik pochylił się i przycisnął skrawek materiału do ust i nosa Maggie. Drugą ręką ścisnął ją za kark, by nie mogła odwrócić głowy. Kiedy zaczęła walczyć, Varenne przytrzymał ją z przerażającą siłą. Tracąc przytomność, usłyszała, jak hrabia mówi:

- Candover pozbawił mnie usług Lemerciera, czego szybko mu nie zapomnę. Ale potrafię być elastyczny. Przeżyła pani tamto drobne zamieszanie, więc obmyśliłem lepszy sposób. Oddam panią mojemu znajomemu. On podziwia to piękne ciało i nie dba o to, czy ono go pragnie.

Jego ostatnie słowa przeraziły Maggie, ale mięśnie już odmówiły jej posłuszeństwa. Ogarnięta panicznym strachem zapadła w cie­mność.

Rafe był rozdrażniony, kiedy przyjechał na Boulevard des Capucines. Nie wiedział, czy bardziej się denerwuje perspektywą spotkania z generałem Royssaye'em czy koniecznością przebywania z Margot. Już nie potrafił nazywać jej Maggie. To imię należało do złośliwej hrabiny, która ciągle go zwodziła. Podczas miłosnego zbliżenia wróciła do niego Margot Ashton i nie chciał jej stracić.

Wspomnienie spędzonej wspólnie nocy wydało się mu niewiary­godnie odległe, tak jakby minęło od niej parę lat, a nie tylko kilka dni. Zaczął się zastanawiać, czy jest jakaś szansa, żeby Margot chciała z nim być, skoro Robin zniknął na zawsze z jej życia. Może nie od razu, może będzie musiał uzbroić się w cierpliwość, ale był gotów poczekać. Bóg jeden wie, że czeka już trzynaście lat.

Dowiedziawszy się od lokaja, że hrabina jeszcze nie wróciła, zmarszczył brwi i przez piętnaście minut nerwowo chodził po salonie. A potem wezwał Cynthię Northwood. Margot powiedziała mu, dlaczego dziewczyna u niej mieszka, a mimo to doznał szoku na widok jej posiniaczonej twarzy.

- Jak się czujesz, Cynthio?

- Od dawna nie czułam się lepiej - odparła. - Żałuję tylko, że wcześniej nie odważyłam się odejść.

- Musiałaś zdobyć się na szaloną odwagę, żeby w ogóle to zrobić - rzekł Rafe. Cieszyło go, że dziewczyna jest w dobrym stanie psychicznym. Chociaż ich romans dawno się skończył, wciąż lubił Cynthię i jej lekki stosunek do życia. Będzie musiała się uzbroić w odwagę, jeśli chce przetrwać skandal, który wkrótce wybuchnie. Rafe miał nadzieję, że major Brewer okaże się tak samo silny, jak ona. Zmienił temat. - Wybacz, że cię niepokoję, ale jestem ciekaw, czy hrabina wybierała się tylko do ambasady, czy może jeszcze gdzieś? Mamy ważne spotkanie i dziwi mnie, że jeszcze jej nie ma.

- Maggie wróciła z ambasady pół godziny temu, ale nie zdążyła nawet wejść do domu, bo znowu gdzieś pojechała - odparła Cynthia. - Akurat wyglądałam przez okno i zobaczyłam, że jakiś mężczyzna wysiadł z powozu. Rozmawiali przez chwilę, a potem odjechali razem.

Rafe poczuł ściskanie w żołądku.

- Znasz Roberta Andersona, członka delegacji brytyjskiej. Czy to był on?

- Nie, ten był ciemnowłosy, niewiele wyższy od Maggie - odparła bez wahania. - Wyglądał na Francuza.

Siłą woli Rafe zdusił w sobie wściekłą zazdrość i spróbował trzeźwo ocenić sytuację. Mógł sobie wyobrazić, że Margot pojechała z Andersonem, ale wydało mu się mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek inny był w stanie wyperswadować jej spotkanie z Roussaye'em. Może więc nie zrobiła tego z własnej woli.

- Cynthio, opowiedz mi dokładnie, co widziałaś, przypomnij sobie każdy szczegół.

Poza kolorem powozu niewiele więcej zobaczyła przez wzorzyste firanki. Także jej opis nieznajomego pasował do połowy mężczyzn we Francji.

Najpierw zniknął Anderson, a teraz Margot. Rafe'a zaczął ogarniać strach, a najlepszym antidotum przeciw niemu jest działanie. Teraz pierwszorzędnego znaczenia nabrała rozmowa z Roussaye'em. Jeśli okaże się, że to generał porwał Margot...

- Muszę sam pójść na to spotkanie - powiedział krótko. - Wyślij liścik do madame Sorel i poproś ją żeby tu przyszła. Powinienem wrócić mniej więcej za godzinę i bardzo mi zależy na rozmowie z nią.

Potem wyszedł, pozostawiając zmartwioną Cynthię.

Jadąc do domu Roussaye'a, doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zaskoczyć generała oskarżeniami i mieć nadzieję, że ten człowiek, jeśli jest winny, czymś się zdradzi. Rafe był w takim nastroju, że bez trudu zdobędzie się na oskarżycielski ton.

Roussaye siedział za biurkiem w swoim gabinecie. Przywitał go bardzo uprzejmie, wstał i wyciągnął rękę.

- Dzień dobry, wasza miłość. Cieszę się, że pan mnie odwiedził, choć żałuję, że hrabina Janos nie mogła panu towarzyszyć. Moja żona miała nadzieję na miłą pogawędkę.

- To nie jest wizyta towarzyska, Roussaye - ostrym tonem rzekł Rafe. - Prowadzę tajne śledztwo z ramienia rządu brytyjskiego i przyszedłem powiedzieć, że gra skończona. Tym razem nawet Le Serpent nie ucieknie.

Generał pobladł i opadł na fotel. Po chwili otrząsnął się i spróbował sięgnąć do szuflady.

Błyskawicznym ruchem Rafe wyciągnął pistolet. Trzymając go pewną ręką, warknął:

- Niech pan tego nie robi, Roussaye. Jest pan aresztowany. Za drzwiami czekają moi żołnierze. Nawet jeśli mnie pan zastrzeli, to i tak pan nie ucieknie.

- Co za gwałtowność - z nutą gorzkiego rozbawienia rzekł generał. - Chciałem wyjąć cygaro. Jeśli jestem aresztowany, to może mam ostatnią okazję sprawić sobie tę przyjemność. Może pan też zapali?

Poruszając się z przesadną ostrożnością, wyciągnął orzechową inkrustowaną srebrem skrzyneczkę, postawił ją na biurku i wyjął cygaro. Obciął koniec i zapalił z leniwym wdziękiem, jakby miał nieskończenie dużo czasu. Jak na człowieka, który dowiedział się, że jego plany zostały pokrzyżowane i prawdopodobnie straci życie, dał prawdziwy pokaz opanowania.

Nie przyjąwszy cygara, Rafe usiadł przy biurku z pistoletem wycelowanym w Roussaye'a. Będzie miał wystarczająco dużo czasu, by wezwać żołnierzy. Ale zanim to zrobi, generał musi mu od­powiedzieć na parę pytań.

Roussaye głęboko zaciągnął się dymem, po czym wypuścił go z westchnieniem.

- Chciałbym pana o coś poprosić, Candover, jak dżentelmen dżentelmena. Przysięgam, że moja żona o niczym nie wie. Proszę, niech pan zrobi wszystko, co w pańskiej mocy, by nie cierpiała za moje grzechy. - Przyglądając się uważnie surowej twarzy gościa, dodał: - Filomena jest pana kuzynką. To powinno coś znaczyć, nawet jeśli ktoś z tak znakomitym pochodzeniem, jak pańskie, nie może uznać człowieka mojego rodu za dżentelmena. Usta Rafe'a wykrzywiły się drwiąco.

- Użyję wszelkich wpływów. W przeciwieństwie do pana nie wojuję z kobietami.

- To było niestosowne, Candover - z podenerwowaniem w głosie powiedział Roussaye. - Oficer nie zawsze może powstrzymać swoje oddziały, ale robiłem, co mogłem, by zmniejszyć do minimum okrucieństwa, jakie popełnia się na wojnie.

- Nie mówię o wojnie, mówię o dniu dzisiejszym i hrabinie Janos. - Rafe wstał i oparł się o biurko, jego wysoka sylwetka była groźnie naprężona. - Zniknęła, pewnie została porwana. Jeśli coś jej się stanie, a pan za tym stoi, przysięgam, że nie doczeka pan nawet publicznej egzekucji.

Generał wyjął cygaro z ust i popatrzył ze zdziwieniem na Rafe'a.

- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi. Dlaczego miałbym skrzywdzić hrabinę? Pomijając fakt, że jest uroczą kobietą, teraz pragnę ratować ludzi, a nie ich zabijać.

- Piękne słowa, generale - z goryczą w głosie rzekł Rafe. - Gdy już mi pan powie, co zrobił z hrabiną, to potem mi pan wyjaśni, jak zamach na czyjeś życie można pogodzić z jego ratowaniem.

Roussaye przyjrzał się uważnie swojemu gościowi.

- Mam wrażenie, że zupełnie się nie rozumiemy. O co dokładnie pan mnie oskarża i dlaczego pańska znajoma jest w to zamieszana?

Rafe zaczynał mieć dosyć jego spokoju. Pomyślał przez chwilę, że to chłodne opanowanie generała musiało doprowadzać do szału ludzi, z którymi się spotykał. Nie dbając o dyskrecję, powiedział:

- Hrabina jest brytyjską agentką i pomogła wykryć pański spisek. Zakładam, że domyślił się pan, kim ona jest, i postanowił ją usunąć, ale za późno. Wiemy o próbie zamachu na życie Castlereagha, a także o tym, że Wellington jest pańskim następnym celem. Najpierw mi pan powie, co z nią zrobił, a potem chcę się dowiedzieć, jakie miał pan plany na przyszłość. Zastrzeliłem pańskiego sprzymierzeńca Lemerciera, i klnę się na Boga, że wpakuję w pana tę kulę, jeśli będę musiał!

Roussaye odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się.

- To byłoby śmieszne, gdyby nie fakt, że pewnie zostałbym zabity, gdybym naprawdę zrobił to, o co pan mnie oskarża. - Znowu zaciągnął się cygarem. - Moim przewinieniem, o którym, jak się okazuje, nic pan nie wie, było udzielenie pomocy kilku wysoko postawionym kolegom, na których król Ludwik wydał wyrok śmierci. - Ponieważ Rafe wpatrywał się w niego z niedowierzaniem, wyjaśnił: - Niech pan da spokój, Candover, na pewno pan słyszał o tajnej liście. Znajdują się na niej nazwiska wielu dowódców wojskowych, zwolenników cesarza. Stracenie marszałka Neya i kilkudziesięciu innych jest tylko kwestią czasu. Uważani są za zdrajców. To czysty przypadek, że nie siedzę razem z nimi w więzieniu. - W zamyśleniu wpatrywał się w zwęglony koniec cygara. - Zdrada jest często kwestią dat. Wszyscy, którzy dzisiaj są potępieni, byli dobrymi żołnierzami. Ich jedyne przestępstwo polega na tym, że służyli stronie przegranej. Miałem nadzieję, że niektórym pomogę uciec. Nawet wielu pańskich rodaków przyznaje, że król stosuje okrutne represje. Szczerze mówiąc, pewien Brytyjczyk wspiera moje działania. - Wypuścił cienką smużkę dymu. - Nie podam panu jego nazwiska, więc proszę nie tracić czasu na straszenie mnie. Choć przypuszczam, że pański rząd nie straciłby obywatela brytyjskie go za udział w spisku, którego celem było organizowanie ucieczek.

Rafe poczuł suchość w ustach.

- Czy to Robert Anderson? - spytał.

Roussaye zastanowił się, po czym powiedział wolno:

- Jest pan dobrze poinformowany.

Zaskoczony Rafe szybko przestawił w myślach wszystkie elementy łamigłówki. Jeśli Roussaye mówił prawdę, to główny dowód zdrady Andersona przestawał istnieć. Wielu ludziom, w tym Rafe'owi, nie podobała się mściwość rojalistów. Może pieniądze Andersona są podejrzane, ale - jak sugerowała Margot - jej kochanek mógł sprzedawać te same informacje kilku osobom, wcale nie zdradzając swojego kraju.

Jeśli zaś chodzi o generała, to przezwisko Le Serpent może być zwykłym zbiegiem okoliczności. W końcu nadal nie wiadomo, kto ma w herbie trzygłowego węża, którego rysunek znaleziono w papie­rach Northwooda. Przypuszczalnie jest to znak prawdziwego Le Serpenta. Jedynym ogniwem, łączącym Roussaye'a z tą sprawą, był Lemercier. Obaj byli napoleońskimi oficerami, ale czy to znaczyło, że razem konspirowali?

- Czy Lemercier z panem współpracował? - spytał Rafe.

Generał skrzywił nos, jakby dym z cygara przeniknął przykry zapach.

- Obraża mnie pan. Lemercier to szakal, najgorszy typ oficera. Nie kiwnąłby nawet palcem, żeby komuś pomóc, chyba żeby mu zapłacono. Gdyby cena była dobra, udusiłby i przyrządził w potrawce własną babkę.

Rafe spuścił kurek pistoletu i schował go na piersi. Możliwe, że Roussaye był po prostu świetnym kłamcą, ale przecież Margot cały czas twierdziła, że nie ma on usposobienia zamachowca, choć podejrzewała, że jest uwikłany w jakąś tajemniczą sprawę. Okazało się, że instynkt jej nie zawiódł.

- Jestem panu winien przeprosiny - rzekł Rafe bezbarwnym głosem. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pan te oskarżenia.

- Jeszcze chwila. - Generał podniósł rękę. - Dlaczego pan uważał, że chcę zamordować Castlereagha albo Wellingtona? Bez nich Francja byłaby zmuszona do podpisania pokoju na o wiele gorszych warunkach.

- No właśnie. Prawdziwy rewolucjonista mógł pragnąć takiego upokorzenia Francji, by znowu chciała chwycić za broń. A teraz proszę mi wybaczyć, muszę zacząć szukać mojej przyjaciółki.

Roussaye potrząsnął głową.

- Ciekawy sposób myślenia, ale zapewniam pana, że nie zrobiłbym nic, by przedłużyć cierpienie mojej ojczyzny. Francja nie może sobie pozwolić na kolejne Waterloo. Jeśli jest jakiś spisek, który zagraża pokojowi, to zależy mi na jego wykryciu tak samo jak panu. Gdyby pan zechciał podzielić się ze mną posiadanymi informacjami, to może mógłbym pomóc.

Rafe zawahał się, potem usiadł. Złorzeczył sobie w duchu, że był tak oczarowany Margot, iż nie zadał jej więcej pytań, kiedy miał ku temu okazję. Teraz było za późno. Gdy Anderson i Margot zniknęli, jego możliwości działania były bardzo ograniczone. Nie znając ich informatorów, nie miał pojęcia, do kogo się zwrócić, więc chętnie przyjmie pomoc. Opowiedział pokrótce o wszystkim, co wiedzieli lub czego się domyślali, po czym wymienił wszystkich podejrzanych, przeciw którym prowadzone było dyskretne śledztwo.

Generał słuchał uważnie. Spochmurniał na wieść o zniknięciu Roberta Andersona, ale przerwał Rafe'owi dopiero wtedy, kiedy usłyszał, że jednym z podejrzanych jest hrabia Varenne.

- Dlaczego Varenne? Rojaliści są najbardziej zaangażowani w utrzymanie status quo.

Rafe zastanowił się przez chwilę.

- Na początku sądziliśmy, że chcą zabić króla, żeby władzę mógł przejąć hrabia d'Artois. Kiedy stało się jasne, że celem ataku są przywódcy brytyjscy, skreśliliśmy go z naszej listy.

Roussaye kiwnął głową.

- Nie znałem go przed naszym spotkaniem w Luwrze, więc zasięgnąłem o nim informacji. Przebywając na wygnaniu, Varenne szpiegował na rzecz rojalistów, ale teraz działa zgodnie z prawem. Proszę mówić dalej.

Kiedy Rafe skończył, generał, wydmuchując w powietrze kłęby szaroniebieskiego dymu, pogrążył się w rozmyślaniach.

- Znam większość tych ludzi - powiedział w końcu. - Najpraw­dopodobniej Lemercier był wciągnięty w spisek, jednak nie był wystarczająco inteligentny i ambitny, żeby nim kierować. Musimy się dowiedzieć, dla kogo pracował. - Pomyślał jeszcze chwilę i dodał: - Chyba będę mógł zdobyć tę informację. Jeśli poznamy tożsamość pracodawcy Lemerciera, to może będzie pan miał tego swojego Le Serpenta. Dziś po południu spróbuję zasięgnąć języka i powiadomię pana, gdybym dowiedział się czegoś ważnego. Co pan będzie robił? Poprosi pan Wellingtona o ludzi, którzy będą szukać hrabiny?

- To nie takie proste - odparł Rafe. - Nie mamy pojęcia, gdzie jej szukać. Moglibyśmy postawić na nogi wszystkie oddziały wojsk sojuszniczych, a i tak byśmy jej nie znaleźli. Ale podsunął mi pan pewien pomysł - dodał po chwili. - Jeśli Varenne współpracował z wywiadem rojalistowskim, to wciąż może mieć z nim powiązania. Spróbuję go przekonać, by mi pomógł, przez wzgląd na hrabinę. Wydawało się, że jest nią zachwycony.

- A któryż mężczyzna nie jest? - spytał Roussaye. Uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd książę oskarżył go o spisek. Po chwili znowu spoważniał i zacisnął palce na niedopałku cygara. - Czy poinformuje pan rojalistowski rząd o moim udziale w uwalnianiu więźniów?

- Nie zadenuncjuję człowieka za to, że jest lojalny wobec swoich przyjaciół - rzekł Rafe, wstając. - Ale proszę uważać, generale, pańska żona też zasługuje na lojalność.

- Wiem. - Roussaye długo milczał. - Kiedy mi pan powiedział, że zostałem aresztowany, oczami wyobraźni zobaczyłem, jak moja żona zostaje wdową, a moje nie narodzone dziecko - sierotą. Nie skażę ich na taki los. Poza tym - dodał z drwiną w głosie - byłbym kłamcą, gdybym nie przyznał, że życie nigdy nie było tak przyjemne jak teraz.

Rafe podał mu rękę.

- Nie ma nic złego w cieszeniu się życiem. Bóg wie, że na świecie jest wystarczająco dużo nieszczęścia. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Rafe opuścił dom generała. I co na Boga, ma teraz zrobić?

19

Maggie powoli odzyskała świadomość, a wraz z nią przyszły mdłości, które, jak przypuszczała, spowodował podany jej narkotyk. Leżała na łóżku, lecz miała tak zamglony wzrok, a świecę postawiono tak nisko, że kiedy otworzyła oczy, zobaczyła tylko niewyraźne kształty. Z ciszy, jaka panowała w pokoju, wywnioskowała, że jest sama. Prawą ręką zaczęła ostrożnie macać wokół siebie.

Otwartą dłonią natrafiła na coś okrągłego i owłosionego, i wpadła w panikę. Szarpnęła się gwałtownie, choć rozsądek podpowiadał jej, że to nie może być ludzka głowa.

Przekręciła się na prawy bok, co spowodowało jeszcze większe mdłości, i zamrugała oczami, by lepiej widzieć. Dwa złote kółeczka zaświeciły w ciemności, więc jeszcze raz zamrugała oczami. Omal nie wpadła w histerię, gdy do złotych paciorków dołączył ziewający różowy pyszczek z małymi błyszczącymi ząbkami.

Dopiero po chwili dotarło do niej, co zobaczyła. Ulga była tak wielka, że niemal się roześmiała. Dzieliła łóżko nie z gwałcicielem, ale z kotem. Leżał zwinięty w kłębek na poduszce, był bardzo duży, bardzo czarny, miał bardzo puszystą sierść i płaski pyszczek, jak prawdziwy kot perski. Jedwabiste stworzenie musiało się tu wślizgnąć, kiedy spała.

Usiadła i roześmiała się chrapliwie.

- Jeśli należysz do Varenne'a, to kiepskie z ciebie towarzystwo, Rex. A może jesteś uwięziony za szpiegowanie, tak jak ja? - Po­drapała kota po czarnej jedwabistej główce i została nagrodzona tak wibracyjnym mruczeniem, że poczuła je przez materac. - A przy okazji, nazywasz się Rex, tak?

Kot nie zaprzeczył, więc uznała sprawę za załatwioną. Spuściła stopy na podłogę, ostrożnie wstała i spróbowała ocenić swój stan. Poza lekkim bólem głowy i suchością w ustach czuła się stosunkowo dobrze. Nie została zgwałcona, czego bała się najbardziej.

Trzymając się słupka baldachimu, przyjrzała się skąpo umeb­lowanej komnacie. Kiedyś, dawno temu, musiała być bardzo piękna, ale teraz tapety były odrapane, a wiszące nad łóżkiem złote draperie - bardzo zniszczone.

Panowały tu egipskie ciemności, ponieważ okno szczelnie za­słaniały sfatygowane zasłony. Przeszła przez pokój, rozsunęła je i upragnione słońce wlało się do środka. Z pozycji słonecznej tarczy domyśliła się, że było wczesne popołudnie, a więc straciła przytom­ność na dwie, trzy godziny.

Okno wychodziło na ostrą, mającą około dwustu stóp długości stromiznę, która schodziła do rzeki. Kiedy popatrzyła w dół, znowu poczuła mdłości. Tędy nie da się uciec. Widocznie Varenne przywiózł ją do Chanteuil, swej posiadłości nad Sekwaną.

Dokładnie obejrzała pokój. Tak jak się spodziewała, masywne drzwi zamknięte były na klucz, a w środku nie znalazła nic, co mogłoby posłużyć jej za broń. Z westchnieniem usiadła na łóżku.

Rex mrucząc głośno natychmiast skoczył na jej kolana. Podrapała go po główce. Może czerpanie otuchy z obecności kota jest głupotą, niemniej jednak znajdowała w tym pociechę. Zawsze lubiła koty, a Rex był wspaniałym przedstawicielem swojej rasy.

Oparłszy się plecami o ramę łóżka, oceniła sytuację. Choć motywy działania Varenne'a były dla niej niezrozumiałe, nie ulegało wątp­liwości, że to on jest Le Serpentem. Nie mogła sobie darować, że posłuchała głosu rozsądku, zamiast kierować się instynktem. Od początku nie ufała temu człowiekowi i choć wydawało się, że nie ma on żadnych powodów, by zorganizować spisek, powinna być bardziej podejrzliwa.

Nagle przyszło jej do głowy, że Varenne mógł porwać także Robina. Bardzo możliwe, że Robin żyje, przebywa z nią pod jednym dachem i wcale nie jest zdrajcą. Na myśl o tym poczuła się lepiej.

Skoro razem z Rafe'em mieli złożyć wizytę Roussaye'owi, to jej nieobecność na pewno już została zauważona. I cóż z tego, pomyślała. Niewiele jej to pomoże, bo nikt o porwanie nie będzie podejrzał Varenne'a. Powinna się przygotować na długi pobyt.

W ciągu następnej godziny jedyne poruszenie w pokoju wywołał Rex, który nagle zerwał się z łóżka i przebiegł wzdłuż ściany Z zaskakującą jak na tak ospałe zwierzę szybkością. Rozległ się przeraźliwy pisk, który zaraz ucichł. Nie ulegało wątpliwości, że kot upolował sobie lunch. Maggie zadrżała, gdy usadowił się na łóżku i zabrał do jedzenia bezwładnego ciała ofiary. Choć nie winiła go za drapieżność, utożsamiała się z myszką.

Kąt padania promieni słonecznych wskazywał już późne popołu­dnie, kiedy zgrzyt klucza w zamku zaanonsował przybycie hrabiego de Varenne. Towarzyszył mu jakiś zbój ze strzelbą w ręku oraz podstarzały służący, który postawił na stoliku tacę z przykrytymi półmiskami i zaraz wyszedł.

Przynajmniej nie zamierzają jej głodzić, pomyślała kwaśno. Gdyby poczekali jeszcze parę godzin, mysz Rexa mogłaby jej się wydać całkiem apetyczna. Na widok hrabiego Rex natychmiast zeskoczył na podłogę i schował się pod łóżko. Maggie pomyślała, że nie brakuje mu zdrowego rozsądku.

Tymczasem strażnik wziął ją na muszkę, a Varenne stanął w od­ległości kilkunastu stóp. Jego na wpół przymknięte oczy miały jadowity wyraz; pewnie stąd wzięło się jego przezwisko.

- Mam nadzieję, że nie będzie się pani czuła urażona, jeśli nie podejdę bliżej, panno Ashton - powiedział tak uprzejmie, jakby przyszedł do niej na herbatkę. - Sama pani widzi, ile mam dla niej szacunku.

Zmarszczyła brwi.

- A to czemu? W tej sprawie z pewnością nie wykazałam się inteligencją. Nawet nie rozumiem, dlaczego pan stoi za tym spiskiem.

- Powody są trywialne, panno Ashton: władza i bogactwo. - Ob rzucił ją lodowatym spojrzeniem. - Muszę przyznać, że uwierzyłem, iż jest pani tylko węgierską kurtyzaną, która szuka bogatego protektora. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, czym naprawdę pani się zajmuje.

- Cieszę się, że mogłam pana zaskoczyć - wtrąciła z przekąsem. Nie zwracając uwagi na jej słowa, mówił dalej.

- Jednak moje informacje na pani temat są niekompletne. Czy pozostała pani panną Ashton, czy miała pani mężów? - Oficjalnie, nie - odparła opryskliwie.

Hrabia uśmiechnął się chytrze.

- Jestem pewien, że miała pani wielu fikcyjnych małżonków, takich jak ten jasnowłosy przyjaciel.

Poczuła przyśpieszone bicie serca.

- Chyba chodzi panu o Roberta Andersona. Jego też pan tu trzyma? Ku jej niewypowiedzianej uldze kiwnął potakująco głową.

- Tak, chociaż w mniej komfortowych warunkach. Jest prawie dokładnie pod panią, pięć poziomów niżej. Mieszkanie w zaniku wiąże się z pewnymi niedogodnościami, za to mamy tu wspaniałe lochy.

- Co zamierza pan z nami zrobić?

Lodowaty uśmiech przebiegł po twarzy Varenne'a.

- Jeden z moich wspólników pragnie odnowić z panią znajomość, więc postanowiłem mu to umożliwić. Potem wszystko będzie zależało od tego, na ile będzie pani chętna do współpracy. Może nam pani bardzo pomóc, moja droga.

Maggie znowu zrobiło się niedobrze, ale starała się tego nie okazać.

- A co z Robinem?

- Miałem nadzieję, że okaże się użyteczny, ale to wyjątkowo uparty młodzieniec. Nie ma powodu trzymać go tu w nieskończoność. - Z udawanym żalem potrząsnął głową. - Ale obawiam się, że nudzę panią, kiedy tak głośno myślę. Jeśli życzyłaby pani sobie czegoś, co mogłoby uprzyjemnić pobyt...

Choć na pewno nie oczekiwał, że potraktuje poważnie jego drwiące słowa, odparła:

- Byłoby mi miło, gdybym dostała szczotkę do włosów, grzebień i lusterko. A także miskę do mycia, mydło, wodę i coś do czytania.

Uśmiechnął się z prawdziwym rozbawieniem.

- Pani naprawdę potrafi się dostosować do każdych warunków, panno Ashton. Czy chce pani zrobić się na bóstwo dla swego nowego kochanka?

Miała ochotę go opluć. Zamiast tego uśmiechnęła się słodko.

- Oczywiście. Zawsze trzeba jak najlepiej wykorzystać sytuację. Varenne zerknął na strażnika.

- Dopilnuj, żeby dostała to, o co prosi.

Potem obaj mężczyźni wyszli. Gdy tylko usłyszała, że klucz przekręca się w zamku, położyła się na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Żołądek podchodził jej do gardła i robiła, co mogła, by nie zacząć wymiotować. Dobry Boże, stawała na głowie, by nie dać się złapać, i przez wiele lat jej się udawało.

Ale ostatnie wydarzenia pokazały, jak bardzo jest bezradna. Była tylko zabawką w rękach tłumu albo nagrodą dla zdrajcy. Ale tym razem ani Rafe, ani Robin nie przyjdą jej z pomocą.

Pierwszym drobnym zwycięstwem było opanowanie mdłości. Kiedy jej się to udało, podeszła na drżących nogach do okna i wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Daleko w dole, u stóp urwiska widać było skały. Z ulgą uświadomiła sobie, że zawsze może skoczyć z okna.

Zacisnęła usta. To byłoby tchórzostwo, a ona nie cierpiała jeszcze tak bardzo, żeby umierać bez walki. Jednak świadomość, że miała tę ostatnią deskę ratunku, była pocieszająca.

Odwróciwszy się od okna, podeszła do stolika, na którym stała taca, i zobaczyła miseczkę smakowicie wyglądającego gulaszu, małą butelkę wina, pół bochenka chleba i trochę owoców. Usiadła i zabrała się do jedzenia. Musi odzyskać siły.

Cichym „mrrruuu”, które rozległo się obok krzesła, Rex oznajmił jej, że wyszedł spod łóżka i chętnie weźmie udział w uczcie. Patrząc na ogromny ogon, którym kocur z nadzieją wymachiwał, uśmiechnęła się lekko i położyła na podłodze parę kawałków mięsa. Chyba tylko w Rexie będzie miała tu sprzymierzeńca.

Kiedy Rafe wrócił od Roussaye'a, Helene Sorel już na niego czekała. Jak się obawiał, Margot wciąż nie dała znaku życia. Helene dokładnie wypytała Cynthię o całe zajście, ale nie zdobyła żadnych nowych informacji na temat porywacza.

- Czy Roussaye jest naszym spiskowcem? - zapytała z twarzą ściągniętą niepokojem.

Rafe, nie mogąc usiedzieć na miejscu, krążył po salonie.

- Nie, przekonał mnie, że pragnie pokoju bardziej od nas. Spróbuje się dowiedzieć, dla kogo pracował Lemercier.

- Mam nadzieję, że mu się uda - ponurym głosem powiedziała Helene. - To nasz jedyny trop, prawda?

- Nie, o ile może pani korzystać z tych samych źródeł informacji, co Maggie. Czy to możliwe? - spytał. Może wreszcie dowie się, jak Margot pracowała.

- Raczej nie. Ona zna setki kobiet w całym mieście, a wreszcie, w całej Europie. Jej informatorki to nie tylko damy z towarzystwa, ale i praczki, służące, uliczne przekupki. Ja byłam jedną z nich, z tą różnicą, że zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą. Obie potrzebowałyśmy przyjaciółki. Rafe zatrzymał się i popatrzył na nią ze zdziwieniem.

- Wszystkie informacje zdobywała od kobiet? Helene prychnęła z oburzeniem.

- Jest pan tak samo okropny jak pułkownik von Fehrenbach. Dlaczego wszyscy mężczyźni uważają, że kobieta szpieg może się czegoś dowiedzieć tylko przez łóżko? Proszę o tym pomyśleć, wasza miłość. Kobiety są wszędzie, ale często traktuje się je jak powietrze. Mężczyźni mówią o tajnych planach w obecności pokojówek, wyrzuca ją dokumenty wagi państwowej do kosza, chwalą się prostytutkom swoimi osiągnięciami. Maggie wpadła na genialny pomysł, żeby zbierać okruchy informacji i wyciągać z nich wnioski. - Zagryzła wargę i dopiero po chwili kontynuowała: - Przypuszczam, że gdzieś jest lista informatorek Maggie, ale na pewno dobrze ukryta i zapisana szyfrem. Nawet gdybyśmy ją znaleźli i rozszyfrowali, większość kobiet nie chciałaby rozmawiać z obcym. Jesteśmy wierne sprawie, którą reprezentuje Maggie, a także jej samej. Pieniądze odgrywają drugorzędną rolę.

Rafe bębnił palcami o obramowanie kominka i zastanawiał się nad zdumiewającymi nowinami, które przekazała mu Helene. Zaślepiony zazdrością sądził, że Margot sprzedaje swoje ciało za informacje, a cyniczny Anderson patrzy na to przez palce. Do licha, czy w czymkolwiek, co dotyczy Margot, miał rację?

Helene przerwała mu rozmyślania.

- Co zamierza pan teraz zrobić? - spytała. - Pójść do Wellingtona?

- Nie. Jak powiedziałem Roussaye'owi, Wellington niewiele tu pomoże. Może tylko oddać mi do dyspozycji swoje oddziały, ale przecież nie wiemy, gdzie szukać. Wysłałem pilną wiadomość do Londynu do człowieka, który mnie tu przysłał. Na pewno będzie miał jakieś sugestie, ale minie parę dni, zanim przyjdzie odpowiedź.

- A do tego czasu?

Rafe skrzywił się.

- Jeśli Roussaye'owi uda się odnaleźć pracodawcę Lemerciera, to może dotrzemy do źródła spisku. Poza tym, nie mam pojęcia, co robić. Do diabła! Wrócę do Hotel de la Paix i zmuszę umysł do wysiłku. Proszę zapisać mi swój adres, to skontaktuję się z panią, jeśli wpadnę na jakiś pomysł.

Helene podeszła do sekretarzyka po pióro, papier i atrament. Skreśliła na kartce swój adres i podała Rafe'owi. - Ja też postaram się coś wymyślić. Na pewno jest ktoś, kto mógłby nam pomóc. Gdybym tylko wiedziała, kto - powiedziała z westchnieniem. Wymienili smutne spojrzenia, po czym Rafe się pożegnał. Jadąc powozem do domu, doszedł do wniosku, że warto porozmawiać z hrabią de Varenne. Jeśli Roussaye mówił prawdę i hrabia, przebywając na wygnaniu, szpiegował dla rojalistów, to wciąż może mieć własnych informatorów.

Książę wstąpił do hotelu tylko po to, żeby się przebrać w strój do konnej jazdy i zapytać portierkę o drogę do Chanteuil. Potem odjechał na gniadym wałachu, którego kupił po przyjeździe do Paryża. Będzie na miejscu szybciej, niż powozem, a poza tym jazda konna dobrze zrobi jego napiętym mięśniom.

Droga wiodła na zachód i biegła obok cesarskiego pałacu Malmaison. Kupiła go cesarzowa Józefina Bonaparte z przeznaczeniem na spokojną wiejską posiadłość. Józefina zamieszkała tam po tym, jak cesarz się z nią rozwiódł, ponieważ nie mogła dać mu potomka. Tam zmarła. Ludzie powiadali, że właśnie w Malmaison Bonaparte spędził ostatnie chwile wolności na francuskiej ziemi. Mówiono, że chciał być blisko ducha kobiety, której ponoć nigdy nie przestał kochać.

To była romantyczna historia i przejeżdżając obok pałacu, Rafe po raz pierwszy z odrobiną współczucia pomyślał o Korsykaninie, który wciąż kochał, mimo że nie było to ani mądre, ani wygodne. To chyba była ich jedyna wspólna cecha.

Droga do Chanteuil zabrała niecałą godzinę. Żelazna brama była zardzewiała, ale solidna, podobnie jak mur z szarego kamienia, który otaczał całą posiadłość. Stary dozorca przyjrzał się podejrzliwie Rafe'owi, zanim pozwolił mu wjechać do środka.

Gdy znalazł się za ogrodzeniem, uznał, że zamek był tak tajem­niczy, jak zapewniał Varenne. Pierwszą twierdzę zbudowano na skalistym uskoku, który górował nad okolicą. Z trzech stron forteca była otoczona wodą, ponieważ wzniesiono ją w zakolu Sekwany. W ciągu wieków u podnóża wieży obronnej pojawiły się nowe budynki i przestronne symetryczne ogrody, jednak całość w dalszym ciągu napawała średniowieczną grozą.

Kiedy galopował pod górę długą, wysypaną żwirem aleją, prze­mknęło mu przez myśl, że Chanteuil mogłoby stanowić scenerię jednego z sensacyjnych melodramatów pani Radcliffe. Lata zaniedbań odbiły się na wyglądzie posiadłości. Ogrody zarosły chaszczami, a większość przybudówek wymagała remontu. Chociaż już podjęto starania, by przywrócić Chanteuil dawną świetność, dokończenie dzieła zabierze Varenne'owi dużo czasu i pieniędzy.

Przed głównym wejściem Rafe ściągnął cugle i zeskoczył na ziemię, zaraz też pojawił się służący, który wziął od niego konia. Z poczuciem, że cenny czas ucieka, przeskakując po dwa stopnie, Rafe wbiegł niecierpliwie po schodach i zakołatał mocno do drzwi. Modlił się w duchu, żeby wizyta okazała się owocna.

Podstarzały lokaj przyjrzał mu się badawczo, zanim wpuścił do środka i zgodził się zanieść kartę wizytową swojemu panu. Dzięki Bogu, Varenne był w domu. Najwyższa pora, żeby Rafe'owi coś się udało.

Hrabia de Varenne pracował w bibliotece, przesyconej nie­przyjemną wonią starych butwiejących książek, kiedy przyniesiono mu kartę wizytową księcia. Na jej widok uśmiechnął się z głęboką satysfakcją. Nawet nie marzył, że następna mucha sama wpadnie w pajęczynę. A ta mucha była na wagę złota.

- Czy książę jest sam? - spytał lokaja.

- Tak, milordzie.

Varenne zerknął na pomarszczonego urzędnika, który siedział razem z nim w bibliotece.

- Grimod, idź do zbrojowni, tej w zachodniej części wieży strzelniczej. Przynieś jeszcze jedną strzelbę i amunicję. - Odwrócił się do lokaja. - Idź po Lavisse'a, potem odczekaj dziesięć minut i wprowadź Candovera.

Rafe czekał w ogromnym hallu, w którym nawet w te słoneczne dni panował przejmujący chłód. Patrząc na mysz przebiegającą w popłochu przez nierówne płyty posadzki, zaczął się zastanawiać, jak tu będzie zimą, kiedy zaczną wiać lodowate wiatry, a od rzeki będzie ciągnęła wilgoć. Na pewno mało przyjemnie. Varenne będzie miał pełne ręce roboty, jeśli chce, żeby ta średniowieczna forteca nadawała się do mieszkania.

W końcu stary lokaj wrócił powłócząc nogami i gestem poprosił gościa, by poszedł za nim. Po długiej powolnej wędrówce po nierów­nych kamiennych płytach i wąskich, biegnących w górę schodach, lokaj otworzył drzwi i kiwnięciem ręki kazał mu wejść do środka. - Biblioteka, milordzie - wysapał.

Gdy Rafe wszedł do pokoju, do boków przyciśnięto mu twarde metalowe przedmioty.

- Ręce do góry, Candover - powiedział uprzejmy głos. - To strzelby myśliwskie. Rozniosą cię na kawałki.

Rafe zobaczył obok siebie dwóch mężczyzn z bronią. Wiedząc, że sięganie po pistolet byłoby samobójstwem, podniósł wolno ręce. Co z niego za idiota, co za głupiec!

Stał nieruchomo, podczas gdy służący go przeszukał i zabrał pistolet.

- Chyba można powiedzieć, że odnalazłem hrabinę Janos - stwier­dził sucho Rafe, kiedy służący skończył.

- Owszem - odparł Varenne - i zapewniam pana, że ma się całkiem dobrze. Zadziwiająco szybko przyzwyczaiła się do niewoli.

- Wskazał Rafe'owi jeden ze stojących przed biurkiem foteli. Strażnicy pozostali przy drzwiach, ich strzelby wycelowane były w księcia. - Pańska fałszywa hrabina potrafi dawać sobie radę - ciągnął Varenne. - Wiedział pan, że jest Angielką, a w jej pięknym ciele nie ma ani jednej arystokratycznej kostki? - Biorąc kamienną twarz Rafe'a za wyraz szoku, zachichotał złośliwie. - Niech pan nie będzie dla siebie zbyt surowy, Candover. Ja też się nie domyśliłem. Ale dość gadania o tej małej kurtyzanie. Pan bardziej mnie interesuje. Czy ktoś wie, że pan tu jest?

Rafe zastanawiał się, czy nie skłamać i nie powiedzieć, że tak, ale wahał się zbyt długo. Varenne prawidłowo odebrał jego milczenie.

- Dobrze, nikomu pan nie powiedział. Jestem już tak blisko celu, Że nie chciałbym, aby moi ludzie tracili czas na ściganie kogoś, kto Lwie o pańskiej wizycie.

A więc wkrótce dojdzie do zamachu, a Rafe i Margot w żaden sposób nie będę mogli mu przeszkodzić!

- Varenne, niech pan zaspokoi moją ciekawość. Do czego pan zmierza? Jeśli mam umrzeć, to chcę wiedzieć, dlaczego.

Hrabia wyglądał na zaskoczonego.

- Umrzeć? Dlaczego pan uważa, że wyeliminowałbym bez powodu kogoś tak bogatego, jak pan? To byłaby rozrzutność, a nigdy nie osiągnąłbym tego, co mam, gdybym marnował podobne okazje. Mam w związku z tym pytanie. Podobno jest pan wart osiem tysięcy funtów rocznie. Czy to prawda? Rafe wzruszył ramionami.

- Mniej więcej. To zmienia się z roku na rok i zależy od tego, jak idą interesy.

- Wspaniale! - Hrabia promieniał szczęściem, jego ciemne oczy błyszczały niczym agaty. - Mam chwilę czasu, więc zaspokoję pańską ciekawość, przynajmniej częściowo. Napije się pan ze mną burgunda? To dobry rocznik.

Rafe czuł się tak, jakby znalazł się w domu wariatów, ale kiwnął twierdząco głową; alkohol dobrze mu zrobi. Upłynęło parę minut, zanim przyniesiono kieliszki i nalano wino. Rafe wypił łyk i przyznał, że był to w istocie wspaniały rocznik.

- Był pan ciekaw, do czego zmierzam - powiedział hrabia z zadumą. - To całkiem proste. Francja potrzebuje silnego przywódcy, a nie znajdzie go wśród zdegenerowanych Burbonów. Po zrealizowaniu mojego planu w kraju zapanuje chaos, a wtedy ja wkroczę na scenę i obejmę rządy. W moich żyłach płynie królewska krew, po części dzięki prawnie usankcjonowanym związkom. Rojaliści powitają mnie z otwartymi ramionami. W końcu pracowałem dla ich sprawy na wygnaniu, jestem jednym z nich.

- Biorąc pod uwagę pozycję Burbonów, chyba udałoby się panu przekonać do siebie rojalistów - z niechęcią przyznał Rafe - ale co z bonapartystami? Nigdy nie zaakceptują członka dawnego systemu, który chce cofnąć zegar.

- Ależ ja nie chcę cofać zegara, mój drogi książę, i na tym polega moja siła - powiedział zadowolony z siebie Varenne. - Mam elastyczną naturę, mogę gadać o prawach człowieka, o „wolności, równości i braterstwie” tak samo dobrze, jak o każdej innej rewolucyj­nej idei. Bonapartyści już dla mnie pracują. Proszę pamiętać, że Napoleon mówił o wolności, a wprowadził najbardziej tyrańskie rządy w Europie. Jeśli ktoś ma odwagę głośno kłamać, to może zrobić niemal wszystko.

- To bardzo mądre, hrabio. - Rafe wziął butelkę wina i napełnił oba kieliszki. Zastanawiał się, czy Varenne jest wariatem czy geniuszem, i czy w ogóle istnieje jakaś różnica między jednym a drugim. - Ale mam wrażenie, że trudno będzie zmusić rozmaite frakcje do jednomyślności. Hrabia potrząsnął głową.

- Pod rządami Napoleona Francja stała się największą potęgą od czasu cesarstwa rzymskiego. Żaden prawdziwy Francuz nie chce z niego rezygnować, włącznie z rojalistami.

- Więc jeszcze raz wezwie pan naród do boju pour la gloire - rzekł Rafe. - Ale pozostaje pewna grupa ludzi, o której pan zapomniał. Co z tymi, którzy mają dosyć walki i chcą żyć w pokoju?

- Wilk zawsze zjada owcę, Candover.

Nie ulegało wątpliwości, że Varenne wierzy w to, co mówi. Kiedy jednak Rafe pomyślał o Margot i jej armii kobiet, o Helene Sorel, o Michaelu Roussaye, który miał dość wojny, nie był pewien, czy podziela opinię gospodarza. Bardzo odważne owce mogą czasem pokonać wilka.

Jednak nie był to odpowiedni moment do prowadzenia filozoficznej dyskusji.

- Jeśli nie zamierza mnie pan zabić, to co chce pan ze mną zrobić? - spytał.

- Jest pan moim zabezpieczeniem, Candover. Choć mój plan jest doskonały, może się nie powieść. Trudno zapanować nad chaosem, nawet jeśli się go oczekuje. Jeśli ktoś inny przejmie władzę, będę potrzebował mnóstwa pieniędzy.

- Przecież jest pan bogatym człowiekiem.

- Staram się sprawiać takie wrażenie. Jednak utrzymanie mojej posiadłości i organizowanie spisku jest bardzo kosztowne. W tej chwili jestem prawie bez grosza. Jeśli mój coup d'etat się uda, będę miał wystarczająco dużo pieniędzy, a pan cały i zdrowy wróci do Anglii. Jeśli zamach się nie uda - wzruszył ramionami - to przypusz­czam, że chętnie pan zapłaci pokaźną sumę za swoje życie i wolność.

- Za swoje, a także hrabiny.

- Tak bardzo pan lubi tę małą dziwkę? - ze zdziwieniem spytał Varenne. - Naprawdę powinienem się dowiedzieć, cóż takiego szczególnego potrafi robić. W końcu jest tylko kobietą.

Rafe doszedł do wniosku, że powiedzenie „diabli mnie biorą” wcale nie jest przenośnią. Krew w nim zawrzała, i gdyby nie posłuchał głosu rozsądku, który przypomniał o stojących przy drzwiach uzbrojonych mężczyznach, zabiłby Varenne'a gołymi rękami.

Wściekłość musiała odbić się na jego twarzy, bo hrabia powiedział:

- Jeśli tak panu na niej zależy, to na pewno jakoś się ułożymy. Oczywiście, nie uwolnię pana, dopóki nie da mi pan słowa, że nie będzie szukał zemsty. To jedna z najzabawniejszych cech Anglików; traktujecie poważnie takie obietnice. - Przerwało mu pukanie do drzwi i wszedł goniec z wiadomością. Varenne spojrzał na podaną kartkę i zmarszczył brwi. - Przykro mi, Candover. Musimy skończyć naszą pogawędkę. Proszę wybaczyć warunki, w jakich będzie pan tu przebywał, ale gdyby były zbyt komfortowe, nie śpieszyłby się pan z zapłaceniem okupu i opuszczeniem tego miejsca. - Zerknął na jednego ze strażników. - Lavisse, odprowadź naszego gościa.

Rafe miał głowę zaprzątniętą myślami, kiedy strażnicy wypro­wadzili go z biblioteki i powiedli korytarzem. Może Varenne jest szalony, ale trudno zaprzeczyć, że obmyślił cholernie mądry plan. Biorąc pod uwagę niepewną sytuację polityczną Francji, dobrze wymierzone uderzenie rzeczywiście może zapewnić hrabiemu najwyższą władzę. Tron Ludwika się chwieje i silny przywódca, który potrafi zjednoczyć wszystkie frakcje, będzie przyjęty z radością.

Bardzo możliwe, że kiedy do tego dojdzie, reszta Europy przystanie na każdego francuskiego przywódcę, który cieszy się choć odrobiną szacunku. Tak, plan Varenne'a może się powieść i Francja znajdzie się z rękach nowego Napoleona. To była przerażająca perspektywa.

Krętymi kamiennymi schodami zeszli parę kondygnacji w dół i znaleźli się w najniższej części zamku. Na górze było wilgotno i nieprzyjemnie, ale cele przedstawiały się o wiele gorzej - unosił się w nich odór śmierci i zła.

W końcu dotarli do ponurej komory, zaopatrzonej w ciężkie, wzmocnione żelaznymi obręczami drzwi. Z wbitego w mur haka Lavisse zdjął kółko z kluczami i jeden z nich włożył do starego zamka. Gdy jego towarzysz mierzył do Rafe'a ze strzelby, Lavisse walczył z przedpotopowym mechanizmem, dopóki nie przekręcił klucza. Uchylił drzwi.

- Dobrej zabawy, wasza cholerna mość - powiedział z ironią, po czym potężnym kuksańcem w plecy wepchnął więźnia do celi.

Jeszcze zanim upadł na kamienną podłogę, Rafe wiedział, że nie jest sam.

20

Odruchowo skulił się przy ziemi i rozejrzał ostrożnie dokoła. Cela miała z grubsza kształt sześcianu, mniej więcej dwanaście stóp w każdym kierunku i ściany z chropowatego kamienia. Całe wypo­sażenie stanowiło stojące w kącie przepełnione wiadro oraz sterta siana, na której leżało kilka koców.

Światło przedostawało się przez wąskie zakratowane okno, wybite wysoko w murze. Chociaż w celi panował mrok, było wystarczająco jasno, by Rafe od razu rozpoznał jasnowłosego mężczyznę, który leżał na sianie.

Tylko tego mu brakowało! Rafe wziął głęboki oddech, zanim się podniósł. Powinien się cieszyć, że Robert Anderson żyje i jak widać, nie jest przyjacielem hrabiego de Varenne, ale kochanek Maggie był ostatnim człowiekiem na świecie, którego chciałby mieć za towarzy­sza niedoli.

Anderson odezwał się pierwszy.

- Przykro mi, że pana złapali, Candover. Co się dzieje?

- Zamieszki, porwania, spiski, to, co zawsze. - Rafe otrzepał spodnie, wyprostował się i dorzucił krótko: - Varenne ma hrabinę.

Krzywiąc się z bólu, Anderson usiadł.

- Cholera, bałem się tego. Nie wie pan, jak ona się czuje?

- Varenne mówi, że dobrze, jeśli można wierzyć jego słowom. - Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, Rafe zauważył, że Anderson wygląda na bardzo wyczerpanego, jego lewa ręka leży bezwładnie na kolanie, a twarz jest cała w siniakach. Zapominając o zazdrości, krzyknął: - Dobry Boże, co oni panu zrobili?

Jego towarzysz uśmiechnął się blado.

- Widać słynę z dzikości usposobienia, bo Varenne przysłał czterech drabów, żeby mnie tu zaprosić. Próbowałem odmówić, ale bardzo nalegali.

Rafe coś sobie przypomniał.

- Następnego ranka po pana zniknięciu znaleziono ciała dwóch Francuzów w pobliżu pańskiego hotelu. Ma pan z tym coś wspólnego?

Uśmiech Andersona stał się nieco radośniejszy.

- Naprawdę nie byłem skłonny skorzystać z ich gościnności.

Przyjrzawszy się drobnej sylwetce i niemal kobiecej urodzie swego towarzysza, Rafe uświadomił sobie z poczuciem winy, że znowu źle go ocenił.

- Muszę pamiętać, żeby nie wdać się z panem w sprzeczkę - powiedział z lekkim uśmiechem.

- W tej chwili nie stanowię zagrożenia nawet dla silnego wróbla. Twarz Andersona była biała jak kreda. Rafe przeszedł przez celę i ukląkł przy nim na sianie.

- Lepiej zobaczę, co z pańską ręką. - Gwizdnął cicho na widok szkaradnej opuchlizny, która zniekształcała lewą dłoń i nadgarstek Andersona. Zaczął delikatnie badać bolące miejsce. - Uderzył pan kogoś zbyt mocno?

- Nie, przyjechałem tu w całkiem dobrym stanie. Tylko że później Varenne miał ochotę na pogawędkę, a ja nie.

Twarz Andersona błyszczała od potu i Rafe zrozumiał, ile wysiłku kosztowało go zachowanie spokoju. Jego niechętny podziw dla rywala jeszcze wzrósł.

- Wygląda na to, że złamane są trzy palce i jakaś kostka w nadgarstku - powiedział. - Na szczęście kość chyba się nie ukruszyła. Pomogę panu zdjąć ubranie i zabandażuję rękę. Powinno trochę pomóc.

Rafe zdjął kamizelkę i podarł ją na paski, po czym zabrał się do podstawowych czynności medycznych, których nauczył się na polu walki. Nagle wyobraził sobie, jak ręka, którą opatrywał, pieści Margot. Zdrętwiał z przerażenia, lecz w następnej chwili spróbował zdusić tę chorobliwą zazdrość. To ani pora, ani miejsce na rozczulanie się nad sobą.

Robił, co mógł, aby jego zabiegi były jak najmniej bolesne. Mimo to jasnowłosy człowiek z trudem panował nad sobą. W chwili gdy Rafe skończył bandażowanie i zawiesił opaskę na karku chorego, by unieruchomić złamaną rękę, Anderson leżał wyciągnięty na sianie, pot zalewał mu czoło. Rafe domyślił się, że jest półprzytomny z bólu. Odezwał się po dłuższej chwili, kiedy jego przyspieszony oddech trochę się wyrównał.

- Skoro Varenne i tak uwięził Maggie, to może powinienem był napisać ten cholerny list. - Widząc pytające spojrzenie Rafe'a, wyjaśnił: - Hrabia chciał, żebym napisał do Maggie i zwabił ją tutaj. Powiedział, że będzie łamał mi kości, dopóki się nie zgodzę. Nie wspomniałem, że jestem leworęczny, dopóki nie złamał mi trzech palców i nie byłem już w stanie normalnie pisać. Powinien był zająć się moją prawą ręką.

Usadowiwszy się na sianie u stóp Andersona, Rafe zachichotał na myśl o tej scenie.

- Chciałbym zobaczyć twarz Varenne'a, kiedy mu pan o tym powiedział.

- Nie spodobałaby się panu. Był tak wściekły, że złamał mi nadgarstek - oschłym tonem dorzucił Anderson. - No nic, bywałem już w gorszych więzieniach. Tu siano jest świeże, koce czyste, a ponieważ jesteśmy we Francji, to podają niezłe wino do posiłków. O tej porze roku jest jeszcze dość ciepło, choć nie chciałbym spędzać tu zimy.

Rafe starał się opanować dreszcz przerażenia, jaki go chwycił na myśl o tak długim więzieniu. Na pewno Varenne nie będzie ich tu trzymał tyle czasu. Anderson znowu się odezwał.

- Niełatwo poskromić zawodową ciekawość. Czy orientuje się pan, o co chodzi Varenne'owi?

Rafe przedstawił swemu towarzyszowi przebieg rozmów z Fehrenbachem i Roussaye'em, wspomniał o śmierci Lemerciera, bez podawania szczegółów, a potem powtórzył to, co Varenne powiedział o motywach swego działania.

Anderson zadał mu parę pytań, po czym westchnął i zamknął na chwilę oczy.

- Co za wpadka. Czuję się jak skończony idiota.

- Nie tylko pan dał się wyprowadzić w pole - ponurym głosem rzekł Rafe. - Wszyscy się mylili. - A najbardziej on sam.

Potem niewiele już było do powiedzenia. Obaj mężczyźni siedzieli bez słowa w celi, którą spowijał coraz gęstszy mrok. Rafe chciałby zadać Andersonowi jeszcze wiele pytań, ale żadne nie wydało mu się stosowne.

Wraz z upływem czasu doszedł do wniosku, że najgorszą stroną siedzenia w zamknięciu jest nuda. Cela była bardzo mała, a kamienne mury robiły ponure wrażenie. Jeśli będzie musiał tu zostać, to wkrótce oszaleje.

Zazdrościł Andersonowi opanowania. Wyczerpany bólem, spał prawie przez cały czas, a gdy się budził, zachowywał filozoficzny spokój. Rafe bał się, że nigdy nie osiągnie takiego stanu. Oczywiście, Anderson miał większe doświadczenie jako więzień; pewnie i w tym można dojść do wprawy.

O zmierzchu przyniesiono kolację, zachowano przy tym wszelkie środki ostrożności: jeden mężczyzna wstawił tacę do środka, a drugi stał na straży z bronią gotową do strzału. Posiłek składał się z dość smacznego wołowego gulaszu, chleba, owoców, a także dzbana czerwonego wina. Poza cynowymi miskami i kubkami przyniesiono im blaszane łyżki, które nie mógłby służyć za skuteczną broń. Mimo że tacę, miski i łyżki później zabrano, więźniowie mogli zatrzymać wino i czarki.

Choć trunku było za mało, żeby mogli się upić, to wystarczyło, by rozwiązać im języki. Prowadzili chaotyczną rozmową o prawdopodob­nych planach Varenne'a, kiedy Rafe nieoczekiwanie spytał:

- Dlaczego Margot jest taka, jaka jest?

Anderson zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

- A dlaczego sam pan jej o to nie zapytał? - odparł w końcu. Rafe roześmiał się chrapliwie.

- Nie sądziłem, że będzie chciała odpowiedzieć.

- Jeśli ona nie chciała, dlaczego ja mam to zrobić?

Rafe zawahał się. Próbował wymyślić jakiś poważny argument, w końcu postanowił nie odpowiadać wprost.

- Wiem, że nie mam prawa pana pytać, ale z całego serca chcę ją zrozumieć - rzekł. - Kiedyś znałem ją bardzo dobrze, przynajmniej tak mi się wydawało, ale teraz jest dla mnie zagadką.

Anderson zastanawiał się jeszcze dłużej, a kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała wrogość.

- Odkąd Maggie dowiedziała się o pańskim przyjeździe do Paryża, stała się inna: markotna i nieszczęśliwa. Poznałem ją kiedy miała dziewiętnaście lat, i prawie nie znam jej przeszłości. Jednak wiem, że ktoś zaczął ją niszczyć, a ten francuski sukinsyn omal nie dokończył dzieła. Jeśli to pan jest tym człowiekiem, to niech mnie diabli wezmą, jeśli coś panu powiem.

Panowały niemal zupełne ciemności, tylko blade światło księżyca rozjaśniało celę. Postać Andersona była ledwie widoczna, ciemny cień po prawej ręce Rafe'a. W mroku ożyło bolesne wspomnienie sprzed trzynastu lat. Rafe wymacał ręką dzbanek i dolał im wina.

- Nigdy panu nie powiedziała, co się stało?

- Nie.

Anderson nadał głosowi beznamiętne brzmienie, ale Rafe wy­chwycił w nim nutę mimowolnego zaciekawienia. Jeśli ten mężczyzna jest zakochany w Maggie, to musi interesować się jej przeszłością.

W ciemności łatwo było uczynić propozycję, z którą nigdy nie wystąpiłby w świetle dnia.

- Każdy z nas zna fragment życia Margot. Może podzielimy się tą wiedzą? - Oczekując sprzeciwu, dodał: - Wiem, że dżentelmen nie powinien o to prosić, ale przysięgam, że chodzi mi o jej dobro.

Niemal słyszał, jak Anderson rozważa w myślach argumenty za i przeciw.

- Mój ojciec zawsze powtarzał, że nie mam w sobie nic z dżentelmena - powiedział w końcu ponuro - i nie mylił się. Ale ostrzegam pana, to nie jest przyjemna opowieść.

Rafe wiedział, że to on powinien zacząć.

- Margot Ashton pojawiła się w 1802 roku na początku sezonu - powiedział. - Wywodziła się z szanowanego, ale nie wybitnego rodu, miała niewielki majątek, i panowała zgodna opinia, że nie jest typową pięknością. A mimo to mogła mieć każdego kawalera w Londynie.

Zamilkł. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy ujrzał Margot wchodzącą do sali balowej. Wystarczyło jedno spojrzenie, by opuścił swoje towarzystwo i ruszył w jej kierunku. Torował sobie przejście przez tłum niczym gorący nóż przez masło.

Towarzyszka Margot znała dziedzica Candoveru i dokonała prezen­tacji, ale Rafe nawet tego nie zauważył. Liczyła się tylko Margot. Z początku była trochę rozbawiona wyrazem jego twarzy, ale kiedy jej zamglone oczy napotkały jego wzrok, nagle rozbłysły, i dostrzegł w nich odbicie swoich własnych uczuć. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Dużo później zastanowił go fakt, że obdarzyła go tym płomiennym spojrzeniem dopiero wtedy, kiedy dowiedziała się, kim jest.

- Wydawało mi się, że to miłość od pierwszego wejrzenia - podjął opowieść - czysta bajka, no i te wszystkie bzdury. Pułkownik Ashton nie pozwoliłby nam się oficjalnie zaręczyć przed końcem sezonu, ale dobrze się rozumieliśmy. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak tamtej wiosny. - Zamilkł, coraz trudniej było mówić dalej.

- Niech pan nie przerywa właśnie teraz, kiedy dochodzimy do sedna sprawy, Candover - ponaglił go Anderson. - Co się stało z młodzieńczym snem o miłości?

Rafe z trudem przełknął ślinę.

- To proste. Pewnego wieczoru bawiłem się z grupą przyjaciół, i ktoś, kto wypił wystarczająco dużo, by zapomnieć o dyskrecji, opisał jak... jak Maggie mu się oddała parę dni wcześniej. W ogrodzie podczas balu. - Wypił łyk wina, by zwilżyć wyschnięte gardło.

- Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, jak okropnie się zachowałem. Byłem młodym idealistą, który szalał z miłości. Zamiast pogodzić się z tym, co zrobiła, i potraktować to jako dziwactwo, eksperyment albo cokolwiek innego, zachowałem się tak, jakby popełniła największą zbrodnię od czasów Judasza. Z radością przyjął bym jakiekolwiek tłumaczenie czy przynajmniej zobaczył, że okazała skruchę, ale ona nie próbowała zaprzeczać. Po prostu rzuciła we mnie pierścionkiem i wyszła. - Wypił kolejny łyk wina i westchnął głęboko. - Doszedłem do wniosku, że ludzie, którzy mi mówili, że Margot poluje na pieniądze, mieli rację, a jej było przykro tylko dlatego, że pozbawiono ją łupu. Ale parę dni później wyjechała z ojcem na kontynent. Sądzę, że nie doszłoby do tego, gdyby nie była tak nieszczęśliwa jak ja, więc chyba można powiedzieć, że zniszczyliśmy się nawzajem.

Rafe szeleszcząc sianem zmienił pozycję.

- Zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Spytał ją pan, czy flirtowała z pańskim znajomym, a ona nie zaprzeczyła? - spytał Anderson.

- Właściwie, to jej nie spytałem - wyjaśnił Rafe w imię dbałości o szczegóły. - Powiedziałem to, co wiedziałem.

Anderson stanął z trudem i miotając siarczyste przekleństwa zaczął krążyć po celi.

- Biorąc pod uwagę głupotę brytyjskiej arystokracji, nie mogę zrozumieć, dlaczego jeszcze nie wymarła! Jeśli bezkrytycznie przyjął pan słowa tego pijanego opoja, to zasłużył pan sobie na to, co pana spotkało! Ale Bóg jeden wie, że ona cierpiała niewinnie.

Na twarz Rafe'a wypłynął rumieniec złości, mężczyzna nie mógł jednak zlekceważyć słów Andersona.

- Z pewnością niewiele pan wie o arystokracji, bo inaczej nie potępiałby jej pan w czambuł. Żaden człowiek honoru nie kłamie w tak poważnych sprawach. Nawet nałogowy pijak. Northwood pewnie w ogóle by się nie odezwał, gdyby wiedział, że jestem zaręczony z Margot.

Anderson stanął w miejscu.

- Northwood? Czy chodzi o Olivera Northwooda?

- Tak. Zgadza się. Zapomniałem, że razem pracujecie.

Anderson znowu wyrzucił z siebie stek przekleństw.

- Jeśli nie jest pan głupi, to na pewno zbyt naiwny, by żyć w tym niedoskonałym świecie - warknął. - Nie mogę uwierzyć, że dał pan wiarę słowom takiego człowieka jak Northwood, choć może kiedyś zasługiwał na większe zaufanie. Jednak na pewno nie był bardziej uczciwy.

- Gada pan bzdury - wzburzonym tonem rzekł Rafe. - Dlaczego Northwood miałby rzucać oszczerstwa na niewinną dziewczynę?

- Niech pan ruszy głową, Candover - ze zmęczeniem odparł Anderson. - Może był o pana zazdrosny. Wydaje mi się, że nie trzeba było być wnikliwym obserwatorem, by zauważyć, że świata poza sobą nie widzicie. A może zrobił to z zemsty, bo nim wzgardziła? Mogła to być też zwykła męska przechwałka. Może pan nigdy nie opowiadał o fikcyjnych podbojach, lecz mnóstwo młodych mężczyzn to robi. Do diabła, znając Northwooda, można nawet uwierzyć, że kłamał dla przyjemności!

Rafe uznał, że powinien stanąć w obronie znajomego.

- Dlaczego jest pan taki surowy dla Northwooda? - spytał. - To prawda, że zawsze zachowywał się gburowato i źle traktował swoją żonę, ale to nie znaczy, że jest kłamcą. Zawsze się zakłada, że dżentelmen jest człowiekiem uczciwym, dopóki nie udowodni się, iż jest inaczej.

- Co za wspaniała zasada. Dlaczego odstąpił pan od niej, gdy w grę wchodziła Maggie? - uszczypliwym tonem spytał Anderson i ciężko usiadł na sianie. - Ten gbur, którego tak gorąco pan broni, od lat sprzedaje informacje o swoim kraju każdemu, kto chce je kupić. Z tego, co o nim wiem, wątpię, żeby był choć trochę uczciwy.

- Co...? - Rafe poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Nigdy nie przyjaźnił się z Northwoodem, ale znał go od ponad dwudziestu lat. Chodzili do tych samych szkół, wpajano im te same zasady. Nigdy nie miał powodu, by wątpić w jego uczciwość...

A jednak, to tyle wyjaśnia. Przede wszystkim, dlaczego Margot tak nagle pobladła, kiedy oskarżył ją o zdradę? Jak on sam by się czuł, gdyby osoba, która powinna mu bezgranicznie ufać, uwierzyła bez wahania w takie oszczerstwo?

Czułby dokładnie to, co ona: wściekłość i bezgraniczny ból. Co wtedy powiedziała? „Jak to dobrze, że poznaliśmy swoje prawdziwe charaktery, zanim było za późno...”

Wówczas uznał jej słowa za przyznanie się do winy, co z kolei utwierdziło go w przekonaniu, że Northwood nie kłamał. Teraz jej odpowiedź nabrała zupełnie innego znaczenia.

Schował twarz w dłoniach i jęknął. Jego chrapliwy oddech słychać było w całej celi i tylko obecność drugiego mężczyzny powstrzymała go przed wybuchem rozpaczy.

Do tej pory nawet jeśli bardzo cierpiał z powodu jej wyimagino­wanej zdrady, zawsze pocieszała go myśl, że to on został skrzyw­dzony. Teraz już nic nie mogło złagodzić jego bólu i zrozumiał, jak Margot musiała odebrać jego zachowanie.

Bez względu na to, kim się stała później, przyczyna tego leży w jego zdradzie, zazdrości i braku zaufania. Nikła nadzieja na odzyskanie jej miłości rozwiała się razem z resztkami jego dumy.

Jak mogłaby mu jeszcze raz zaufać, skoro tak ją zawiódł? Przez własną głupotę stracił to, co było dla niego najważniejsze, i nie mógł znaleźć wystarczająco mocnych słów, by wyrazić, jak bardzo czuje się winny i rozgoryczony.

Gdy Robinowi przeszedł gniew, stwierdził z niechęcią, że żal mu księcia. Biedaczysko - musiało go strasznie zaboleć, kiedy uświadomił sobie, że zasady moralności, którymi zawsze się kierował, były przyczyną cierpienia jego i Maggie. Człowiek taki jak Candover, uczciwy do szpiku kości, łatwo padł ofiarą przebiegłej złośliwości Northwooda.

Wbrew temu, co mu zarzucił Rafe, Robin dobrze znał świat brytyjskiej arystokracji, z jego hierarchią, zasadami i kodeksem postępowania dżentelmena. Było zupełnie naturalne, że książę uwie­rzył swojemu koledze, tym bardziej że Northwood wydawał mu się prostoduszny i uczciwy.

Z drugiej strony, każdy młody mężczyzna uważa swoją ukochaną za tajemniczą, niemal czarodziejską istotę. Dopiero w wieku doj­rzałym konstatuje, że podobieństwa między kobietą a mężczyzną są o wiele większe niż dzielące ich różnice.

Biorąc pod uwagę fakt, że pierwsza miłość jest namiętna i zaborcza, łatwo zrozumieć, dlaczego Candover popełnił błąd - emocje odebrały mu rozsądek. Któż nie był głupcem w młodości? Robin był na pewno, choć jego głupota przejawiła się w zupełnie inny sposób.

Znał Maggie wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że swym zachowaniem tylko pogorszyła sprawę. Gdyby wybuchnęła płaczem i zaprzeczyła oskarżeniu, nieporozumienie zostałoby załagodzone w ciągu pół godziny, i przez ostatnie dwanaście lat byliby z Rafe'em szczęśliwym małżeństwem. Jednak gdyby tak się stało, Robin nigdy nie spotkałby Maggie, a Bóg jeden wie, że jej przyjaźń to jedna z najlepszych rzeczy w jego życiu.

Odszukał kubek Rafe'a i wcisnął go w rękę mężczyzny.

- Trochę za późno myśleć o samobójstwie, jeśli w ten sposób chciałby się pan pozbyć poczucia winy - powiedział oschłym tonem.

Wciąż drżąc na całym ciele, Rafe wyprostował się na tyle, by wypić wino. Żałował, że nie ma czegoś mocniejszego. Przez te wszystkie lata szczycił się swą pełną wyrozumiałości postawą. Przecież był gotów pogodzić się ze zdradą Margot w zamian za jej czarujące towarzystwo. Czasem nawet żałował swej gwałtownej reakcji, ale przypisywał ją niedojrzałości psychicznej.

Tymczasem młodzieńczy idealizm pozwolił mu bardziej zbliżyć się do prawdy niż cały ten cynizm, któremu hołdował przez ostatnie lata. Margot Ashton naprawdę go kochała. To on, Rafael Whitbourne, spadkobierca księstwa Candoveru, potomek powszechnie szanowa­nego, arystokratycznego rodu był niegodzien tej miłości.

- Nie dziwię się, że Maggie nie chciała mieć z panem nic wspólnego, kiedy przyjechał pan do Paryża - rzekł Anderson z goryczą. - Gdyby mi opowiedziała o waszym związku, poradziłbym jej, żeby trzymała się z dala od pana.

Jedną ręką chwycił niezdarnie dzban z winem. Rafe pomógł mu napełnić kubek. Dzbanek zrobił się o wiele lżejszy, resztki trunku znalazły się w czarce Andersona. Każdy z nich wypił co najmniej półtora litra wina. Rafe żałował, że nie ma go więcej, ale w całej Francji nie było tyle alkoholu, żeby mógł utopić w nim swoje smutki.

- Domyślam się, że pan wciąż kocha Maggie. - Anderson powie­dział to takim tonem, jakby ta sprawa nie miała większego znaczenia.

- Na myśl o niej czuję się tak samo wytrącony z równowagi jak wtedy, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat. - Rafe z drżeniem zaczerpnął powietrza. - A zawsze szczyciłem się opanowaniem. - Wypił ostatni łyk wina. - Ona jest dla mnie za dobra.

- Zgadzam się z panem.

- Co się wydarzyło od tamtej pory i jak to się stało, że Margot została szpiegiem? Obiecał mi pan powiedzieć. - Teraz, kiedy Rafe wiedział, jak rozpoczęła się jej podróż, mógł lepiej zrozumieć ostrożną, nieco niepewną kobietę, jaką się stała, razem z jej uporem i podejrzliwością, przebłyskami humoru i wrażliwością. Ale chciał wiedzieć więcej.

- Wystarczy emocji jak na jedną noc - rzekł Anderson i szczelnie owinął się kocem. - Opowiem panu dalszy ciąg tej historii rano. Może do tego czasu przejdzie mi ochota, by dać panu w zęby. - Zakopał się w sianie i dodał: - Jeśli zamierza pan biczować się przez całą noc, to bardzo proszę, żeby robił to pan po cichu.

Anderson miał rację. Wystarczająco dużo powiedziano jak na jeden wieczór. Rafe też okrył się kocem, bo w celi zrobiło się chłodno, i ułożył się na sianie.

W przeciwieństwie do swego towarzysza wątpił, żeby mógł zasnąć.

21

Wziąwszy pod uwagę ilość wypitego w nocy wina, następnego ranka Rafe czuł się stosunkowo dobrze. Nawet udało mu się trochę przespać. Zanim Anderson się obudził, zdążył się pogodzić z faktami. Wprawdzie nie było szansy na to, że Margot kiedykolwiek mu przebaczy, ale miał nadzieję, że uda mu się ją przeprosić za bezpodstawne oskarżenie. Uzyskanie jej przebaczenia wydawało mu się sprawą najważniejszą na świecie.

Śniadanie składało się ze świeżego chleba, masła, dżemu truskaw­kowego oraz ogromnej ilości wspaniałej gorącej kawy. Rafe grubo posmarował kromkę.

- Jadałem o wiele gorsze rzeczy w uznanych wiejskich gospodach w Anglii - powiedział.

- Szkoda, że Varenne ma ambicję zostania dyktatorem, a nie właścicielem restauracji - zauważył Anderson.

Rafe przyjrzał się uważnie swemu towarzyszowi. Choć Anderson twierdził, że czuje się lepiej, prawdopodobnie kłamał. Rumieniec okrywał jego twarz i chyba miał gorączkę. Rafe znów odniósł wrażenie, że skądś zna tego człowieka. Im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej to wrażenie się potęgowało. Jednak i tym razem pamięć go zawiodła. Właśnie kończyli śniadanie, gdy skrzypnęły drzwi. Rafe sądził, że to służący chce zabrać tacę, ale do celi wszedł sam Varenne, a za nim, jak zawsze, strażnicy ze strzelbami.

Nie zawracając sobie głowy uprzejmościami, spojrzał na An­dersona.

- Przypuszczam, że Candover wyjaśnił, o co mi chodzi?

Robin wypił ostatni łyk kawy, zanim odpowiedział.

- Owszem. Byłem ciekaw, gdzie popełniłem błąd.

- Dobrze. - Varenne wyciągnął pistolet zza pazuchy. Celując w czoło Andersona, powiedział: - Nie chciałbym zabić człowieka, który nie wie, za co umiera. Choć robię to z przykrością, nie mogę sobie wyobrazić żadnych okoliczności, w których mógłby mi się pan przydać, a dopóki pan żyje, jest pan niebezpieczny. Szkoda, że nie przeszedł pan na moją stronę, ale nawet gdyby teraz pan udawał, że chce to zrobić, nie uwierzyłbym. - Gdy zdrętwiały z przerażenia Rafe przyglądał się tej scenie, Varenne dodał: - Czy ma pan jakieś ostatnie życzenie, Anderson? Jeśli tak, proszę się pospieszyć. Czeka mnie ciężki dzień.

Z pobladłą twarzą Robin popatrzył na Rafe'a.

- Proszę... niech pan pozdrowi ode mnie Maggie.

W ciszy, jaka zapadła po jego słowach, dźwięk odwodzonego kurka zabrzmiał jak wyrok śmierci.

Mimo wczesnej pory praca w ambasadzie brytyjskiej już wrzała i przybycie Olivera Northwooda z ulgą powitało kilku jego kolegów, którzy pracowali przez całą noc. Mimo że przykuty do łóżka, lord Castlereagh spłodził wystarczająco dużo listów, projektów, notatek i szkiców traktatu, żeby dwunastu ludzi miało pełne ręce roboty, więc brak personelu dawał się wszystkim we znaki.

Northwood słyszał, jak kilku mężczyzn głośno niepokoiło się o Roberta Andersona, który nie pojawiał się już od kilku dni. Nic dziwnego. Dobrze wiedział, co się z nim stało. Tego dumnego zarozumialca spotkała zasłużona kara.

Tuż przed ósmą Northwood przeprosił kolegów i udał się w stron korytarza, który biegł pod sypialnią Castlereagha. Sprawdziwszy nerwowo, czy korytarz jest pusty, przekręcił klucz w zamku i wszedł do gabinetu. Trząsł się ze strachu. Uświadomił sobie, że w zamkniętym pomieszczeniu jest pełno prochu, i kiedy czynił konieczni przygotowania, ręce miał mokre od potu.

Najpierw stopił zwykłą świeczkę i do kałuży wosku, jaka utworzyła się na podłodze, włożył specjalną, grubą świecę. Kiedy wosk zastygł i świeca była dobrze umocowana, scyzorykiem wyżłobił dziurę w rogu pudełka z prochem. Potem wyjął z kieszeni małą torebkę również wypełnioną materiałem wybuchowym. Ostrożnie rozsypał zawartość między pudełkiem a świecą i wokół plamy zastygniętego wosku.

Z największą ostrożnością zapalił woskową świecę. Upewniwszy się, że przypadkowy podmuch powietrza nie spowoduje nagłego podpalenia prochu i przedwczesnego wybuchu, na palcach wycofał się z gabinetu.

Le Serpent powiedział, że minie osiem godzin, zanim świeca się wypali. Jeśli nikt nie poczuje woni kopcącego się knota - co było mało prawdopodobne, ponieważ rzadko kto zaglądał do tej części ambasady - wybuch powinien nastąpić około czwartej po południu. O tej porze Northwooda dawno już tu nie będzie.

Kiedy dotarł bezpiecznie na górę, wyciągnął chusteczkę i otarł pot z czoła. Zasłużył na każdego cholernego franka, jakiego mu za­płacono. W ciągu ostatnich paru dni w ambasadzie znacznie za­ostrzono środki bezpieczeństwa. Przy drzwiach brytyjscy żołnierze skrupulatnie sprawdzali wszystkich, którzy chcieli wejść do środka, ale Northwood jako członek personelu nie miał żadnych kłopotów. Bez niego Le Serpent byłby bezradny. Może powinien poprosić o więcej pieniędzy.

Po powrocie do biura zabrał się do przepisywania nudnego listu. Oprócz niego w pokoju przebywał tylko starszy pomocnik, Morier, który obdarzył go zmęczonym uśmiechem.

- Cieszę się, że cię widzę, Northwood. Czy aby na pewno czujesz się na tyle dobrze, żeby pracować? Masz trochę poszarzałą twarz.

Nie mógł wyglądać nawet w połowie tak źle, jak Morier będzie wyglądał po wybuchu. Jego współpracownik miał wziąć udział w popołudniowym spotkaniu, więc wyleci w powietrze. Razem z grubymi rybami zginą płotki. Northwood opędził się od tej nieprzyjemnej myśli. Morier zawsze był dla niego miły, szkoda, że musi umrzeć. Cóż, nic na to nie można poradzić.

- Wciąż źle się czuję, ale pomyślałem, że wytrzymam parę godzin - rzekł z dzielnym uśmiechem. - Wiem, że wszyscy jesteście przepracowani. Kiepski czas na chorowanie.

- Dobrze się spisałeś - mruknął Morier i schował nos w stertę dokumentów.

Northwood pracował jeszcze przez dwie godziny i ciarki chodziły mu po plecach na myśl o płomieniu świecy, który z każdą chwilą jest coraz bliżej śmiercionośnego prochu. Kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, powiedział, że źle się czuje, co nie wzbudziło zdziwienia, bo rzeczywiście wyglądał na chorego. Morier i inni urzędnicy, którzy przyszli do pracy, wyrazili mu swoje współczucie i podziękowali za starania.

Opuszczając ambasadę pomyślał, że nawet człowiek pozbawiony skrupułów rozchorowałby się po tym wszystkim, ale zaraz przywołał się do porządku. Wiedział, że pozostali członkowie delegacji mimo okazanej dziś życzliwości patrzą na niego z góry, uważają za mniej zdolnego. Cóż, mylili się. Będzie miał więcej władzy i pieniędzy niż którykolwiek z nich.

Zatrzymał dorożkę na rue de Faubourg St. Honore i wrócił do domu, gdzie przebrał się w strój do konnej jazdy. Nadszedł czas, by odwiedzić hrabiego de Varenne i pokazać mu, jakim przebiegłym człowiekiem jest Oliver Northwood.

Przy odrobinie szczęścia Le Serpent będzie miał dla niego obiecaną nagrodę. Cudowna, niedostępna Margot Ashton znajdzie się w końcu w jego rękach.

Tak wcześnie, jak zezwalało na to dobre wychowanie, Helene Sorel posłała do apartamentu Candovera liścik z pytaniem, czy czegoś się dowiedział. Po niecałych trzech kwadransach jej lokaj powrócił z przykrą wiadomością, że ostatni raz widziano księcia poprzedniego dnia po południu.

Mimo że dzień był ciepły, Helene poczuła przejmujący chłód. Nieobecność księcia mogła być zwykłym przypadkiem, ale wziąwszy pod uwagę zniknięcie Maggie i Roberta Andersona, trudno było powstrzymać złe przeczucia.

Jeśli nieznany Le Serpent porwał całą trójkę, to czy Helene też jest na jego liście?

Wzięła ją pokusa, by uciec na wieś do swoich córek, gdzie byłaby bezpieczna. W przededniu zamachu Le Serpent nie zawracałby sobie głowy szukaniem jakiejś kobiety. Co może zrobić sama, bez pomocy?

Zacisnęła dłonie w pięści i odrzuciła to rozwiązanie. Jeśli stanie się najgorsze i ona także zniknie, jej matka serdecznie zaopiekuje się wnuczkami. A jeśli może jakoś pomóc, to zrobi to, zamiast uciekać jak tchórz.

Czy rzeczywiście może coś zrobić? Helene była za mało ważna, by przekonać jakiegokolwiek urzędnika państwowego, że nadciąga niebezpieczeństwo, nawet gdyby wiedziała, jaką formę przybierze spisek.

Rozwarła dłonie i wstała z determinacją. Jest coś, o czym powinna była pomyśleć wcześniej i czym natychmiast się zajmie.

Na dźwięk odciąganego kurka Rafe ocknął się z chwilowego odrętwienia. Wyraz całkowitej rezygnacji, jaki pojawił się na twarzy Andersona, pobudził jego pamięć. Nagle przypomniał sobie, kim jest jasnowłosy mężczyzna.

- Varenne, zabicie Andersona byłoby poważnym błędem - rzekł pewnym tonem. - Sam pan mówił, że nigdy nie był rozrzutny.

Palec przestał zaciskać się na spuście, ale hrabia spojrzał z roz­drażnieniem na Rafe'a.

- Niech pan się nie wtrąca, Candover. Pana warto trzymać ze względu na majątek, ale ten szpieg to zupełnie inna kategoria.

- Gdyby był tylko szpiegiem, miałby pan rację - zgodził się Rafe. Nie spuszczał wzroku z hrabiego. - Ale ten człowiek, którego chce pan lekką ręką zabić, to lord Robert Andreville, brat markizy Wolverton, jeden z najbogatszych ludzi w Wielkiej Brytanii.

- Co?! - Varenne szybko przeniósł wzrok na swą niedoszłą ofiarę. - Czy to prawda?

- Tak - przyznał Anderson. - Czy to stanowi jakąś różnicę? Przez długą, pełną napięcia chwilę Varenne ważył w myślach argumenty. Potem zabezpieczył i schował broń.

- Owszem, stanowi. Jeśli okaże się, że pan kłamie, jeszcze zdążę pana zabić.

- Powiedziałem prawdę - stwierdził krótko Rafe. - Chodziłem do szkoły z jego starszym bratem.

Varenne z roztargnieniem kiwnął głową, jego umysł zajęty był już innymi sprawami. Odwrócił się i wyszedł razem z uzbrojonymi strażnikami. Rafe wzdrygnął się z obrzydzenia. Ile jeszcze morderstw popełni to bydlę? Pewnie umieścił obu mężczyzn w tej samej celi, by zastraszyć Rafe'a, który miał być świadkiem egzekucji Andersona. To byłby bardzo efektowny pokaz.

Gdy umilkł odgłos kroków, jasnowłosy mężczyzna odetchnął głęboko i z zamkniętymi oczami oparł się ciężko o kamienną ścianę. Po chwili otworzył oczy i powiedział z godnym podziwu spokojem.

- Już myślałem, że nadeszła kara za moje grzechy. Mam wobec pana dług wdzięczności, Candover. Kiedy się pan zorientował, kim jestem? Jak mnie pan rozpoznał? Brat nie jest do mnie podobny.

- Nie byłem pewien. Ta myśl przyszła mi do głowy, dopiero kiedy Varenne odciągnął kurek. - Czując, że kolana się pod nim uginają, Rafe położył się na sianie. - Patrząc na pańską twarz przypomniałem sobie, jak Giles wyglądał po śmierci żony. Nawet gdybym się mylił, warto było spróbować.

- Cieszę się, że pański umysł pracował szybciej niż mój - żarliwym tonem rzekł Anderson albo raczej Andreville. - Nie przyszło mi do głowy, że moje powiązania rodzinne mogą mieć jakieś znaczenie.

- Miałem nad panem przewagę, bo wiedziałem, że Varenne trzyma mnie tu dla okupu, na wypadek gdyby jego plany spaliły na panewce. Zgodził się także, abym wykupił Margot. - Rafe przyjrzał się twarzy swego współtowarzysza. Teraz, gdy jego tożsamość została potwier­dzona, łatwiej mu było dostrzec rodzinne podobieństwo. - Znam Gilesa z Eton, gdzie był o parę lat wyżej ode mnie. Nie przyjeżdża często do Londynu, ale kiedy już się pojawi, zawsze staramy się spędzić razem wieczór. Od czasu do czasu mówi o swoim trzpiotowatym młodszym bracie Robinie.

- Musieliście prowadzić ożywione rozmowy przy kolacji - oschłym tonem stwierdził zainteresowany.

- Delikatnie mówiąc. - Rafe uśmiechnął się złośliwie. - Naprawdę wyrzucono pana z Eton pierwszego dnia?

Andreville wykrzywił wargi.

- To prawda. Chciałem pójść do Winchester, ale mój ojciec nalegał, żebym śladem licznych Andreville'ów wybrał Eton. To był bardzo pracowity rok. Staruszek nie chciał się ugiąć przed ośmiolet­nim dzieckiem, więc musiałem się postarać, żeby mnie wyrzucono z trzech prywatnych szkół, zanim pozwolił mi pójść tam, gdzie chciałem.

- Dlaczego tak pan się uparł na Winchester?

- Po pierwsze, mój przyjaciel tam poszedł, po drugie, ojciec by temu przeciwny. Każdy z tych powodów mi wystarczał - powiedział kwaśno. - Przesadził pan, mówiąc, że brat chętnie zapłaciłby za mnie okup. Biorąc pod uwagę moją pogmatwaną przeszłość, może poczułby ulgę, gdybym zniknął bez śladu. Nie sprawiałbym rodzinie więcej kłopotów.

- Giles nigdy by tak nie pomyślał. - Rafe zastanowił się przez chwilę. - Nawet gdyby było mu trudno zapłacić żądaną sumę. Ale wydaje mi się, że odziedziczył pan po kimś znaczny majątek.

Andreville kiwnął potakująco głową.

- Po moim wujecznym dziadku. Każde pokolenie Andreville'ów ma swoją czarną owcę. Przede mną był nią wuj Rawson, więc oczywiście dogadywaliśmy się wspaniale. Ale gdybym był najzwyklejszym w świecie szpiegiem, to nie mógłbym się wykupić, to nie jest lukratywne zajęcie.

Rafe wzruszył ramionami.

- Można by wyasygnować dwadzieścia, trzydzieści tysięcy funtów z majątku Candoveru, gdyby zaszła taka konieczność.

Andreville spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Zrobiłby to pan dla kogoś, kogo prawie pan nie zna i w dodatku nie bardzo lubi?

Rafe poczuł się zażenowany, że jego towarzysz wyczuł tę ukrytą niechęć.

- Margot nie byłaby zadowolona, gdyby pana zabili - odparł krotko, a po chwili dodał: - Jednak byłoby lepiej, gdyby poszedł pan do Eton albo do Oxfordu. Wtedy od razu bym pana poznał, a to oszczędziłoby nam kłopotów.

- Uczyć się w tych piekielnych miejscach, skoro mogłem korzystać z uciech Winchesteru i Cambridge? - Andreville wyglądał na szczerze zaskoczonego.

Rafe roześmiał się.

- Zakładam, że pracuje pan dla lorda Strathmore'a. Gdzie go pan poznał?

- Istnieje dalekie pokrewieństwo między Andreville'ami i Fairchildami. Zawsze byłem w dobrych stosunkach z Lucienem, ale odkąd poszliśmy do różnych szkół, rzadko się widywaliśmy. Oczywiś­cie, słyszałem o sławnych Upadłych Aniołach. Raz nawet spotkałem się z lordem Michaelem Kenyonem, kiedy służył na Półwyspie, chociaż nie podałem mu swego prawdziwego nazwiska. Ale to już inna historia. - Usiadł z wysiłkiem. - Skończyłem pierwszy rok w Cambridge, gdy ogłoszono pokój w Amiens, więc postanowiłem wziąć roczny urlop i urządzić sobie wielką podróż. Jeżdżąc po Francji, zrozumiałem, że wybuch następnej wojny jest tylko kwestią czasu. Kiedy zdobyłem pewne informacje, którymi, moim zdaniem, mógł zainteresować się rząd brytyjski, posłałem je Lucienowi, ponieważ wiedziałem, że zajmuje on wysokie stanowisko w Whitehall. Lucien natychmiast przyjechał do Paryża, by mi powiedzieć, że pracuje dla wywiadu, i spytał, czy chciałbym zostać na kontynencie jako brytyjski agent. - Andreville wzruszył ramionami. - Byłem młody i głupi, więc pomyślałem, że to będzie wspaniała przygoda, i oto tu jestem.

- Dlaczego, u diabła, Lucien nic mi o panu nie powiedział przed moim wyjazdem do Paryża? - Rafe zastanawiał się głośno.

- W tym zawodzie dyskrecja staje się drugą naturą. Nigdy nie należy mówić więcej, niż jest to absolutnie konieczne. Lucien przysłał pana do współpracy z Maggie, więc nie musiał mówić o mnie.

Książę trawił przez chwilę jego słowa.

- Ale Lucien nie znał Margot wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że jest Angielką.

- To dlatego, że znał ją przeze mnie, a ja powiedziałem mu tylko to, że jest Angielką. Uznałem, że nie musi wiedzieć, jak naprawdę się nazywa ani co robiła w przeszłości.

Rafe skrzywił się.

- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawy wyglądałyby o wiele prościej, gdyby nie robiono ze wszystkiego tajemnicy.

- W tym przypadku ma pan rację. - Andreville spochmurniał. - Ale żyjemy w czasach, w których ludzie umierają dlatego, że ich nazwiska wydobyto torturami od uwięzionych kolegów.

Rafe uznał, że czas powrócić do tematu bliższego jego sercu.

- Miał mi pan opowiedzieć o życiu Maggie w ciągu ostatnich kilkunastu lat.

- Jeśli jest pan pewien, że chce wiedzieć, co się z nią działo. To przykra historia.

- Może i trudno będzie tego słuchać, ale Maggie musiało być o niebo trudniej to przeżyć - ponurym głosem odparł Rafe. - Chcę wiedzieć o wszystkim.

- Jak pan sobie życzy. - Andreville wstał z wysiłkiem, przeszedł przez celę i oparł się o ścianę pod oknem. - Chyba pan wie, że Maggie, jej ojciec i jego służący zostali napadnięci przez bandę byłych żołnierzy, którzy zdążali do Paryża?

- Tak, to wywołało oburzenie w Anglii. Jednak nie znano żadnych szczegółów i dlatego uważano, że Margot nie żyje.

Matowym głosem Andreville rozpoczął opowieść.

- Maggie, jej ojciec i Willis posilali się w wiejskiej oberży, kiedy pojawiło się około sześciu pijanych żołdaków, którzy dręczyli każdego, kto wpadł im w oko. Pułkownik Ashton próbował jak najszybciej wyprowadzić z karczmy swoich bliskich, ale ktoś rozpoznał jego angielski akcent. Oskarżono ich o szpiegostwo i zostali zaatakowani. Ashton i jego służący oczywiście walczyli, ale nie mieli żadnych szans. Ostatkiem sił pułkownik zakrył własnym ciałem córkę. Miał nadzieję, że przynajmniej jej życie zostanie ocalone. - Robin przerwał na chwilę, Wystające kości policzkowe zarysowały mu się twardo pod napiętą skórą. - Ojciec Maggie umarł leżąc na niej - dokończył głucho - wykrwawił się od licznych ran kłutych i postrzałowych.

- Dobry Boże - wyszeptał Rafe. Margot uwielbiała ojca. Wi­dzieć, że umiera w ten sposób... Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. Cóż, Andreville ostrzegł go. Obawiając się tego, co jeszcze może usłyszeć, uzbroił się w odwagę i spytał: - Co potem?

- A co, u diabła, pan myśli, mogło się stać? - spytał Andreville z trudem hamując wściekłość. - Co się może stać, kiedy dziewczyna o urodzie Maggie wpada w łapy pijanych żołdaków?

Rafe wstał i zaczął chodzić po celi. Nie był w stanie spokojnie siedzieć i słuchać tych potworności. Z bólem serca przypomniał sobie niemal histeryczne zachowanie Margot na Place du Carrousel i potem u niego w hotelu. Dobry Boże, nic dziwnego, że w snach prześladowały ją ohydne twarze i ręce, które się po nią wyciągały! Nic dziwnego, że musiała sobie przypomnieć, iż nie wszyscy mężczyźni są dzikusami!

Andreville odwrócił wzrok i podjął opowieść.

- Skoro mieli piękną dziewczynę i piwnicę pełną wina, nie spieszyło im się ruszać w dalszą drogę. Przez półtora dnia bezustannie pili i gwałcili ją gdy tylko któremuś przyszła ochota. Przypadkowo przejeżdżałem tamtędy w mundurze francuskiego kapitana. Gdy wieśniacy mnie zobaczyli, wysłali burmistrza, który zaczął mnie błagać, abym zabrał żołnierzy, zanim zniszczą całą wioskę. Miałem zamiar pojechać dalej. W końcu byłem sam i tylko udawałem oficera. Ale kiedy burmistrz powiedział, że mają angielską dziew­czynę... - Andreville z całej siły oparł się o ścianę. - Musiałem zobaczyć, czy mogę pomóc. Więc poszedłem do gospody, po­chwaliłem żołnierzy za wykazanie się mądrością i patriotyzmem, jakim było złapanie szpiegów, zbeształem ich za nadgorliwość i zasugerowałem, by ruszyli do Paryża, bo cesarz ich potrzebuje.

Rafe wyobraził sobie, jak ten szczupły, elegancki człowiek staje przed bandą uzbrojonych pijaków, i zrozumiał, dlaczego Margot się w nim zakochała. Wtedy lord Robert sam był jeszcze chłopcem.

- Jak pan ich zmusił, by uwolnili Margot?

- Siłą perswazji - rzekł Andreville oschle. - Powiedziałem, że zabiorę angielskiego szpiega do Paryża, gdzie przeprowadzę śledz­two. Jej wierzchowiec i bagaże były w stajni, więc wsadziłem ją na konia i czym prędzej odjechaliśmy. Nie musiałem długo czekać, żeby się zorientować, jaką dziewczynę uratowałem. Była na wpół żywa po tym, co jej zrobili, miała na sobie podartą, poplamioną krwią ojca suknię. Każda inna kobieta odchodziłaby od zmysłów, ale Maggie... - Jego ściągnięta twarz złagodniała na chwilę. - Kiedy po ujechaniu mili zatrzymałem konie, by się przedstawić i zapewnić ją, że jest bezpieczna, wycelowała do mnie z pistoletu. Był ukryty w skórzanej torbie przy siodle. Nigdy nie zapomnę tego widoku: ręce jej się trzęsły, twarz miała tak posiniaczoną, że własna matka by jej nie poznała, przeżyła taki koszmar, że samemu Napoleonowi nie życzyłbym podobnych przejść. A mimo to nie załamała się. - Po długim milczeniu, dodał cicho: - Jest najsilniejszą osobą, jaką znam.

Rafe zorientował się, że chodzi w kółku po swoim kawałku celi, ręce ma zaciśnięte w pięści i zamglony wzrok. Tak bardzo pragnął być sam, by jakoś przyswoić sobie te wszystkie okropności, które spotkały Margot.

Na jej oczach zamordowano ojca, została pozbawiona dziewictwa przez bandę dzikusów... Jak udało się jej pozostać przy zdrowych zmysłach? Nie tylko przeżyła, ale stała się niezwykłą kobietą. Ileż siły ducha to wymagało!

Do głębokiego współczucia dochodziło przytłaczające poczucie winy. Gdyby nie zranił jej tak głęboko, nie wyjechałaby do Francji. Nic dziwnego, że obciążała go odpowiedzialnością za śmierć ojca.

Miała rację. Wiedział, że w żaden sposób nie będzie mógł wyna­grodzić jej skutków katastrofy, której pośrednio był przyczyną. Szalona energia, która go rozsadzała, była nie do zniesienia. Rafe, uosobienie spokoju i kultury, umierał z pragnienia, by zadać komuś gwałt - najlepiej zabić gołymi rękami napastników Margot. Andreville zdawał się czytać w jego myślach.

- Jeśli będzie to jakimś pocieszeniem - rzekł - to chciałbym dodać, że mężczyźni, którzy wtedy wstąpili do Wielkiej Armii, w większości zginęli. Można mieć tylko nadzieję, że każdy z nich umierał powoli i w cierpieniu.

- Można mieć tylko nadzieję - stłumionym głosem powtórzył Rafe. Wyobraził sobie, jak jednego z tych anonimowych mężczyzn żywcem obdzierają ze skóry hiszpańscy partyzanci; drugi dziesięć dni umiera na gangrenę po postrzale w brzuch; trzeci wolno zamarza na śmierć na bezkresnej rosyjskiej równinie. Te wizje niewiele pomogły.

Zmusił się, by rozluźnić mięśnie. Gdyby tego nie zrobił, oszalałby. Andreville wrócił do swego kąta i opadł na siano. Emocje, jakie Wywołała w nim ta opowieść, pozostawiły ślad na jego twarzy, pod niebieskimi oczami pojawiły się sińce. On także kochał Margot, więc pewnie ciężko było mu o tym mówić.

- Mam nadzieję, że później wszystko ułożyło się lepiej - powiedział Rafe, kiedy w końcu zdołał przyjść do siebie. - Tak, chociaż miałem trochę kłopotów. Nie mogłem zostawić Maggie samej w głębi Francji, a miałem ważne zadanie do wykonania. Kiedy jej to wyjaśniłem, powiedziała, że nie ma po co wracać do Anglii, więc może zabrałbym ją ze sobą. Tak też zrobiłem. Znalazłem mieszkanie w Paryżu. Mieliśmy podobną karnację, więc podawaliśmy się za brata i jego owdowiałą siostrę. Ona dla świata była Marguerite, a dla mnie Maggie. Nie chciała dłużej być Margot Ashton. - Zapominając o złamanej ręce, Andreville poruszył lewą dłonią i skrzywił się z bólu.

- Jeszcze przed przyjazdem do Paryża poprosiłem, żeby za mnie wyszła i przyjęła moje nazwisko. To zapewniłoby jej większe bezpieczeństwo, a poza tym, gdyby coś mi się stało, odziedziczyłaby znaczny majątek.

Rafe przełknął ślinę.

- A więc jesteście mężem i żoną - powiedział drewnianym głosem.

- Nie, odmówiła. Utrzymywała, że nie powinna wychodzić za mnie tylko dlatego, że znalazła się w trudnym położeniu. Za - proponowała natomiast, że zostanie moją kochanką, jeśli będę tego chciał.

Więc tak to się zaczęło.

- Dziwi mnie, że mogła znieść dotyk mężczyzny - rzekł Rafe.

- Ja też byłem zaskoczony, ale powiedziała, że chce doświadczyć radośniejszych uczuć, by zastąpić nimi złe wspomnienia. Miałem pewne wątpliwości co do takiego układu, z pewnością odezwały się we mnie resztki dobrego wychowania, ale zgodziłem się. Miałem dopiero dwadzieścia jeden lat i tak naprawdę wcale nie chciałem się żenić, a tylko absolutny idiota mógłby odrzucić propozycję takiej kobiety.

Choć Andreville mówił o tym lekkim tonem, Rafe wiedział, że musiał okazać Margot nieskończoną dobroć i cierpliwość, skoro w końcu zapomniała o koszmarnych przeżyciach. Dziękował Bogu za to, że miała przy sobie mężczyznę, który jej pomógł. Jednocześnie szalał z gniewu, bo... to nie on był tym mężczyzną! Kiedy najbardziej go potrzebowała, nie było go przy niej.

- Miała szczęście, że była z panem - powiedział w końcu.

- Oboje mieliśmy szczęście. - Andreville wpatrywał się w swoją dłoń. - Od tego czasu pracowaliśmy razem. Krążyłem po Europie, kiedy było trzeba, często całymi miesiącami. Podróżowałem z różnymi armiami, przepływałem kanał z przemytnikami i w ogóle robiłem mnóstwo szalonych i ryzykownych rzeczy, które wydają się wspa­niałymi przygodami, kiedy człowiek jest młody i głupi. - Uśmiechnął się kwaśno. - Jako dziecko buntowałem się przeciwko angielskiej stateczności, ale muszę przyznać, że po skończeniu trzydziestki awanturnicze życie przestało mnie pociągać. W każdym razie, mój dom był tam, gdzie mieszkała Maggie. Na ogół w Paryżu. Prowadziła spokojne życie, nie takie jak teraz, kiedy udaje hrabinę i stale bywa w świecie. Stworzyła własną sieć agentek i okazało się, że ma prawdziwy talent do zdobywania informacji. Myślę, że resztę pan zna.

Rafe westchnął.

- A ja doszedłem do wniosku, że to pan musi być szpiegiem w brytyjskiej delegacji.

- Naprawdę? - Andreville zmarszczył brwi.

Rafe wyjaśnił, że kazał swoim ludziom śledzić wszystkich podej­rzanych i że dowiedział się o spotkaniach Andreville'a z Margot, Roussaye'em oraz Lemercierem. Wspomniał także o wnioskach, jakie wyciągnął z faktu, że Margot otrzymuje od swego partnera więcej pieniędzy, niż powinna.

- Wysnuł pan błędne wnioski, ale muszę przyznać, że ma pan talent do tej roboty - zauważył Andreville. - Patrząc na to z perspek­tywy czasu, lepiej by było, gdyby od początku pan wiedział, kim jestem, ale jak mówiłem, jesteśmy przyzwyczajeni do dyskrecji. Już pan wie, dlaczego utrzymywałem kontakty z Roussaye'em. Jeśli zaś chodzi o Lemerciera, to próbowałem coś z niego wyciągnąć, bo miałem pewność, że uwikłał się w spisek.

- A co z pieniędzmi? To był najsilniejszy dowód przeciwko panu.

- Maggie nie miała pojęcia, ile Whitehall płaci za jej informacje, więc przyjmowała bez pytania każdą sumę - wyjaśnił. - Nigdy jej nie mówiłem, że większość pieniędzy wykładałem z własnej kieszeni. Mogłaby stracić poczucie niezależności, gdyby się dowiedziała, że pomagam jej w utrzymaniu domu, mimo że przecież ja też tam mieszkałem. Poza tym, skoro nie wyszła za mnie za mąż, chciałem mieć pewność, że wystarczy jej pieniędzy na wygodne życie, gdyby coś mi się przytrafiło.

- Mógł pan uczynić ją swoją spadkobierczynią, mimo że nie byliście małżeństwem.

- Zrobiłem to, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że pewnego dnia po prostu zniknę i nikt nie będzie wiedział ani jak, ani kiedy umarłem. W takim przypadku moje konto zostałoby zablokowane na czas nieokreślony. I oczywiście angielski prawnik, który jest wyko­nawcą mego testamentu, nie skontaktowałby się z Maggie, dopóki trwałaby wojna. - Obrzucił Rafe'a zaciekawionym spojrzeniem.

- Powiedział pan Maggie o swoich podejrzeniach? - Kiedy Rafe kiwnął potakująco głową, spytał: - Jak zareagowała, kiedy usiłował ją pan przekonać, że jestem zdrajcą? Prawie nic nie wie o mojej przeszłości, a pan zgromadził przekonujące dowody.

- Wzięła mnie na muszkę i kazała się wynosić ze swego domu - odparł Rafe ponurym głosem. - I jeśli zamierza pan powiedzieć, że mógłbym uczyć się od niej lojalności, to proszę się nie trudzić. Sam to wiem. - Przeczesał nerwowo włosy. - Dziękuję, że powiedział mi pan tak wiele. Musiałem to wiedzieć.

Usiadł na sianie i jeszcze raz spróbował stłumić w sobie żal, gniew i poczucie winy, które znowu zaczęły go ogarniać. Teraz, kiedy zrozumiał, jak silna więź łączyła Robina z Margot, uświadomił sobie, że nie miał szansy jej zdobyć.

Poczuł się zdumiony - i upokorzony - gdy przypomniał sobie, z jaką arogancją założył, że wystarczy ją uwieść, by podporządkowała się jego woli. Jedynym powodem, dla którego kochała się z nim tamtej nocy, była chęć uwolnienia się od okropnych wspomnień, jakie obudził w niej tłum na Place de Carrousel. Zapewne z tego samego powodu poddała się jego namiętnym uściskom podczas ucieczki z ogarniętego zamieszkami teatru.

Dokonał spustoszenia w jej życiu, a w ramach pokuty mógł zrobić tylko jedną, niewielką rzecz: upewnić się, że Andreville nigdy się nie dowie o nocy, którą Margot spędziła w jego łóżku. Nawet najbardziej wyrozumiały mężczyzna nie byłby szczęśliwy, gdyby odkrył, że kochanka go zdradziła, a Rafe nie chciał być powodem kłótni między Margot i jej wybrankiem. Już i tak za bardzo ją zranił.

Cieszył się, że tamtej nocy zrobił wszystko, co mógł, by nie zaszła w ciążę. Teraz, gdy wojna się skończyła, może będzie chciała założyć rodzinę, a trudno byłoby jej wyjaśnić Andreville'owi, jakim cudem urodziła ciemnowłose dziecko.

Rafe zamknął oczy i oparł głowę o ścianę. To zakrawa na ironię, że pomagając Margot zapomnieć, doznał cudownych uczuć, których wspomnienie będzie go dręczyło do końca życia. Jeśli kiedykolwiek pragnęła się na nim zemścić, to osiągnęła cel.

- Jeśli wyjdziemy z tego cało, to czy poślubi pan ją lordzie Robercie? - spytał zmęczonym głosem.

Andreville długo się zastanawiał, zanim odpowiedział.

- Oczywiście, zamierzam jeszcze raz poprosić ją o rękę. A przy okazji, proszę nie nazywać mnie lordem Robertem. Ten tytuł jest częścią innego życia, podobnie jak kobieta, która dla pana jest Margot, dla mnie zawsze będzie Maggie.

- Więc jak mam się do pana zwracać?

- Przyjaciele mówią do mnie Robin.

Zatem zostali przyjaciółmi? Rafe nie był tego do końca pewny, ale niewątpliwie wytworzyła się między nimi jakaś więź, zrodzona z szacunku, wspólnego zagrożenia i miłości do tej samej, wyjątkowej kobiety.

- A do mnie na ogół Rafe. - Uśmiechnął się lekko. - Właściwie nazywam się Rafael, ale jak powiedziała Margot, kiedy ją poznałem, nadanie mi imienia archanioła było wyjątkowo nie­stosowne.

Jego towarzysz niedoli roześmiał się, a w ciszy, która potem zapadła, nie wyczuwało się już napięcia.

22

Hrabia de Varenne chętnie się ze mną zobaczy - zapewnił Oliver Northwood zniedołężniałego lokaja w Chanteuil.

Służący spojrzał na niego z powątpiewaniem, ale odwrócił się i pokuśtykał w głąb zamku. Northwood cicho ruszył za nim. Nie chciał dawać hrabiemu zbyt wiele czasu na zastanowienie. Gdy lokaj wszedł do biblioteki, by powiadomić swego pana o przybyciu gościa, Anglik wkroczył za nim.

Hrabia siedział za biurkiem zawalonym stertą pokrytych cyframi papierów. Na widok Northwooda zmrużył oczy.

- Czy my się znamy, monsieur?

- Oczywiście, comte le Serpent. A może nie powinienem tak się do pana zwracać w obecności służby? - zuchwałym tonem rzekł Northwood. Chciał, by traktowano go jak bliskiego znajomego, a nie wynajętą do pracy, nic nie znaczącą parę rąk, jaką był w przeszłości.

Chłodne spojrzenie ciemnych oczu gospodarza nie pozostawiało wątpliwości co do jego tożsamości. Po chwili Varenne uśmiechnął się wolno i odprawił lokaja.

- Nie ma potrzeby martwić się o służących. Tutaj każdy, od kucharza po członków mojej małej armii, jest w stosunku do mnie lojalny, a wszyscy czekają z niecierpliwością na zmiany we Francji. - Wskazał na krzesło. - Proszę usiąść, monsieur. Widzę, że pana nie doceniłem. Jak pan się domyślił, kim jestem?

- Nosi pan sygnet. Doszedłem, czyj to herb. - Uważając, że powinien pochwalić się swą zapobiegliwością, dodał: - A przy okazji, zalakowana koperta z listem, w którym wszystko opisałem, znajduje się w rękach kogoś, kto odda ją władzom, gdybym nagle zniknął.

- Nie ma potrzeby podejmowania takich środków ostrożności. A już wkrótce nie trzeba będzie dochowywać tajemnicy. - Obrzucił gościa przenikliwym spojrzeniem. - Rozumiem, że zrobił pan tak, jak mówiliśmy.

- Wszystko poszło zgodnie z planem. Mniej więcej za cztery godziny połowa przebywających w Paryżu dyplomatów pozostanie tylko wspomnieniem.

- Dobrze się pan spisał, mon petit Anglais, bardzo dobrze. - Zerknął na zegarek. - Przykro mi, że nie mogę dotrzymać panu towarzystwa, ale dziś jestem bardzo zajęty. Moi żołnierze muszą być przygotowani na wszystko. Zastanawiam się nad sprawami, którymi trzeba się zająć po wybuchu... Będzie tysiąc rzeczy do zrobienia. - Schował zegarek. - Przyszedł pan po swoją nagrodę?

- Po części tak. Ale chciałem się też upewnić, że nie zapomni pan o mnie, kiedy osiągnie swój cel. - Northwood odprężył się. Ten uprzejmy arystokrata budził w nim o wiele mniejszy lęk niż zamas­kowany Le Serpent.

- Obiecałem, że nie zapomnę. - Hrabia uśmiechnął się łagodnie.

- Ale jak powiedziałem, teraz jestem bardzo zajęty. Może chciałby pan spędzić parę godzin z hrabiną Janos?

Northwood przeciągnął lubieżnie językiem po dolnej wardze.

- Miałem nadzieję, że będzie ją pan tu miał. Mogę ją zobaczyć?

- Jeśli ma pan ochotę. Jak powiedziałem, dobrze się pan spisał, więc należy się panu nagroda. Proszę za mną.

Varenne poprowadził swego gościa schodami na górę, a potem zakurzonym korytarzem do drzwi z pociemniałymi złoceniami. Wyjął z kieszeni klucz i podał go Northwoodowi.

- Niech pan nigdy nie zostawia otwartych drzwi. To podstępna dziwka, a nie chciałbym, żeby mi uciekła.

Palce Northwooda zacisnęły się pożądliwie na kluczu. Długo czekał na tę chwilę.

- Będzie ze mną zbyt zajęta, żeby narobić kłopotu.

- Niech pan się dobrze bawi, ale proszę nie wyrządzić jej zbyt dużej krzywdy. Sam chcę spróbować jej wdzięków, kiedy znajdę trochę czasu.

Kiwnąwszy ze zrozumieniem głową, Northwood przekręcił klucz w zamku.

Dwugodzinne czekanie w domu madame Daudet, aż stara dama się obudzi, było irytujące, ale pokojówka za żadne skarby nie chciała zakłócić spokoju swojej pani. Helene ogarniało coraz większe zniecierpliwienie. Poza znalezieniem książki z rysunkiem trzygłowego węża, jakiego miała w herbie rodzina d'Aguste, nie mogła już nic zrobić, tylko się martwić. Szkoda, że nie zapytały o ten herb wcześniej, ale wtedy była to tylko jedna z wielu możliwości.

Wreszcie madame Daudet wstała i zeszła powitać swego gościa. Spowita w czarne koronki dama wydawała się bardzo krucha, ale jej uścisk wciąż był silny, a twarz zachowała ślady dawnej urody.

- Co mogę dla ciebie zrobić, dziecko? Czy twoja piękna jasno­włosa przyjaciółka też tu jest?

- Nie, madame, jestem tutaj, ponieważ martwię się o nią - odparła Helene. - Hrabina Janos i paru innych przyjaciół zniknęło bez śladu, a ja wiem tylko tyle, że może być w to zamieszany d'Aguste. Może mi pani coś powiedzieć o tej rodzinie?

Stara dama zacisnęła usta.

- Niewiele jest do powiedzenia, ponieważ ród d'Aguste wygasł jakieś pięćdziesiąt lat temu.

Rozczarowanie Helene było tak gorzkie, że niemal odczuła je fizycznie.

- Co się wtedy wydarzyło? - spytała rozpaczliwie.

- Niech sobie przypomnę... - Madame Daudet zadumała się. - Ostatnią z rodu była Pauline. Wyszła za mąż za hrabiego de Varenne i potem nikt już nie używał nazwiska d'Aguste. Pauline była matką obecnego hrabiego. Dziwna dziewczyna, jak wszyscy człon­kowie jej rodziny. W ich żyłach płynęła zła krew.

- Varenne! - krzyknęła Helene. Podziękowała madame Daudet i szybko opuściła jej dom. Wciąż nie miała pojęcia, co robić, ale wreszcie wiedziała, kim jest Le Serpent.

Michael Roussaye, marszcząc brwi, przeglądał notatki, jakie zrobił po odwiedzeniu kilkunastu klubów i restauracji, w których zbierali się oficerowie napoleońscy, by pić, uprawiać hazard i wspominać chlubne czasy Cesarstwa. Wzmianka o Henri Lemercierze wywoływała puste spojrzenia, niechętne uwagi, a w najlepszym razie uprzejme wyparcie się znajomości.

Roussaye'a wcale to nie dziwiło - w tych czasach dyskrecja była objawem rozsądku. Jednak zaobserwował coś niepokojącego. Otóż we wszystkich knajpach krążyły plotki o zmianie władzy. Kilka razy słyszał, jak szeptano o Le Serpencie, człowieku, dzięki któremu Francja znowu okryje się chwałą. Dwóch albo trzech ludzi, którzy pamiętali z wojska przezwisko Roussaye'a, spytało aluzyjnie, czy to generał jest przyszłym przywódcą.

Roussaye martwił się tymi pogłoskami. Choć większość oficerów podobnie jak on pragnęło pokoju, pozostało kilku zapaleńców, którzy czuli się szczęśliwi tylko wtedy, kiedy Francja odnosiła swe wielkie zwycięstwa. Ci ludzie nie chcieli dostrzec ceny, jaką ich kraj musiał zapłacić za ulotny smak la gloire.

Jeszcze bardziej niepokojące były wieści, jakie przyniósł jego służący, kiedy próbował dostarczyć wiadomość księciu Candoveru: książę wyszedł poprzedniego dnia po południu i jeszcze nie wrócił. Roussaye zaklął w duchu.

Najpierw Robert Anderson, potem hrabina Janos, a teraz Candover. Pewnie wkrótce dojdzie do zamachu.

Wzburzony zerwał się na równe nogi i postanowił odwiedzić Silves'a, jeszcze jedną popularną wśród bonapartystów restaurację. Koniecznie musiał się dowiedzieć, dla kogo pracował Lemercier.

Maggie siedziała w sfatygowanym fotelu, usiłowała czytać jakąś francuską sensacyjną powieść. Na podłodze u jej stóp rozwalił się Rex. Leżał na plecach, zwinięty w kłębek, a jego ciężkie, pokryte futrem łapy sterczały w powietrzu. Uśmiechnęła się ze wzruszeniem. Gdyby nie mruczał, nie wiedziałaby, czy żyje. Szkoda, że ona nie potrafi tak się odprężyć.

W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin próbowała wypeł­nić sobie czas rozmaitymi drobnymi czynnościami, ale w końcu dała za wygraną. Nie miała nic do roboty, mogła tylko czekać. Z wes­tchnieniem odłożyła książkę na stolik i pochyliła się, by podrapać Rexa po szyi.

Kot był o wiele zabawniejszy od książki. Służący, który przyniósł jej powieść, myślał chyba, że kobiety najbardziej lubią chwytające za serce łzawe historie. Nie dość, że bohaterowie byli zbyt absurdalni, by im wierzyć, to w powieści pojawił się wątek szpiegowski, który dla Maggie był jedną wielką bzdurą. Autor nie miał pojęcia, jakim żmudnym zajęciem jest szpiegowanie.

Ale w tej chwili Maggie z radością podjęłaby się najbardziej nudnego zadania. Porwanie tylko w książkach może się wydawać pasjonujące, w prawdziwym życiu jest mieszaniną strachu i nudy. Pozostało jej tylko czekać.

Klucz obrócił się w zamku. Lunch już przyniesiono, a więc gość musiał oznaczać Varenne'a albo, co gorsza, mężczyznę, któremu ją obiecał. Usiadła prosto i wytarła spocone dłonie w suknię. Rex przezornie czmychnął pod łóżko.

Kiedy do pokoju wszedł Oliver Northwood, powitała go niemal z ulgą. Był prostackim bydlakiem, który znieważał żonę i zdradzał ojczyznę, ale przynajmniej wiedziała, z kim ma do czynienia. W przeciwieństwie do Varenne'a nie odznaczał się ani inteligencją, ani wyrafinowanym okrucieństwem. Miała szansę z nim wygrać.

Gdy zamknął drzwi na klucz, zmusiła się, by zapomnieć o potwor­ności gwałtu; zapomnieć o otwartym oknie, które obiecywało koniec strachu i bólu; zapomnieć o wszystkim, poza rolą, którą sobie narzuciła. Jeśli nie odegra jej dobrze, jej koszmary staną się brutalną rzeczywistością.

Northwood wlepił w nią lubieżne spojrzenie. Oczekiwał, że będzie się bała. Gdyby trzęsła się ze strachu albo błagała, żeby j ą zostawił, rzuciłby się na nią w jednej chwili.

A więc powinna potraktować go uprzejmie. Całkiem możliwe, że odpłaci jej tym samym. Wstając obdarzyła go łaskawym uśmiechem.

- Pan Northwood, jak miło pana widzieć! Miałam nadzieję, że to będzie pan, ale hrabia nie chciał mi powiedzieć, niedobry człowiek. Proszę usiąść. - Wskazała ręką obite brokatem krzesło, które wcześniej przystawiła do stołu. - Napije się pan wina?

Zaskoczony Northwood usiadł na wskazanym miejscu.

Z miną gospodyni kręcącej się po swoim salonie, Maggie nalała z karafki trochę wina, które przyniesiono jej razem z lunchem, i podała kieliszek gościowi.

- Proszę. Przykro mi, że to tylko zwykłe wino i że nie mogę zaproponować nic lepszego.

Z wyrazem zakłopotania na twarzy wziął od niej kieliszek.

- Pani się cieszy, że mnie widzi?

- Ależ oczywiście! Zawsze pana lubiłam, przecież pan wie.

- Wybrała pani cholernie zabawny sposób, żeby to okazać, Margot Ashton. - Jego ton nagle stał się wojowniczy. - Zawsze traktowała mnie pani jak śmiecia.

Usiadła naprzeciw niego, a miękkie fałdy zielonego muślinu ułożyła tak, by odsłaniały kawałek kostki. Tego ranka długo szczotkowała włosy. Uznała, że najlepiej pozostawić je rozpuszczone, bo właśnie taka fryzura kojarzyła się z buduarem. Zrobiła też trochę poprawek przy dekolcie sukni. Sądząc po minie Northwooda, osiągnęła zamie­rzony efekt.

- O Boże, zawsze miałam nadzieję, że pan zrozumie - rzekła z cichym westchnieniem. - Jesteśmy bratnimi duszami, zawsze to czułam.

Zadowolony, że go kokietuje, oparł głowę na krześle. Ale po­stanowił, że nie da się tak łatwo ułagodzić.

- Jeżeli jesteśmy takimi cholernie bratnimi duszami, to dlaczego zawsze była pani dla mnie szorstka? I to zarówno wtedy, kiedy dopiero zaczęła pani bywać w świecie, jak i w ciągu ostatnich tygodni? Candovera nigdy nie traktowała pani w ten sposób.

- Oczywiście, że nie. - Postarała się, żeby w jej głosie zabrzmiała nutka goryczy. - Ten człowiek jest szaleńczo zazdrosny i flirtowanie z kimkolwiek w jego obecności byłoby niebezpieczne. Jednak pan jest dużo mądrzejszy od niego. Ten naiwny głupiec wierzy, że jestem węgierską hrabiną. Wspomniał, że przypominam mu dziewczynę, którą kiedyś znał, ale wcale mnie nie rozpoznał, mimo że byliśmy ze sobą zaręczeni.

Northwood pociągnął potężny łyk wina.

- Och, zgadza się - odparł - jestem mądrzejszy, choć nie pozwoliłem, żeby dowiedział się o tym personel ambasady. Im wszystkim się wydaje, że są tacy cholernie wyjątkowi. - Zamyślił się na chwilę. - No więc dlaczego Candover jest traktowany po królew­sku, a j a nie?

- Ponieważ jest bogaty, rzecz jasna - rzekła Maggie. Obrzuciła go niewinnym spojrzeniem. - Chyba pan nie myśli, że kobieta traciłaby czas z mężczyzną z jakiegoś innego powodu?

- Gada pani bzdury - ze złością powiedział Northwood. - Ten łajdak ma każdą kobietę, którą chce, z moją żoną włącznie.

- Cóż, on jest bardzo, bardzo bogaty, nieprawdaż? - Maggie trzymała się swojej roli. - Och, jest nawet całkiem przystojny, tylko strasznie nudny. I w łóżku, i poza nim. - Zachichotała lubieżnie, a w duchu poprosiła Rafe'a o przebaczenie za to wierutne kłamstwo, które zaraz popełni. - Naprawdę, Oliver... Mogę cię tak nazywać? Zawsze tak o tobie myślę... No więc gdyby Candover musiał utrzymać kochankę jedynie dzięki swym męskim przymiotom, to żadna kobieta nie poszłaby z nim drugi raz do łóżka.

To właśnie Northwood chciał usłyszeć. Pochylił się do przodu, by nie uronić ani jednego słowa z jej odpowiedzi.

- Jakim jest zatem mężczyzną? - spytał.

- Cóż, damie nie wypada mówić o takich sprawach. Powiedzmy, że tam, gdzie kobieta ma nadzieję znaleźć coś największego, będzie musiała zadowolić się czymś najmniejszym. - Zachichotała i poru­szyła się prowokacyjnie w fotelu. - Poza tym, to męskie cudo jest zupełnie pozbawione wyobraźni. Cóż, on nawet... - Tu wymieniła kilka nietypowych pozycji i z satysfakcją ujrzała, że Northwoodowi oczy wyszły z orbit. Przechyliwszy na bok głowę, dodała z zadumą: - Mimo że straciłam te wszystkie rozkoszne pieniądze, raczej odczułam ulgę, że za niego nie wyszłam. Jest nudny, zazdrosny i strasznie tępy. Tylko głupia osiemnastolatka mogła na to nie zważać.

- Mnie powinnaś dziękować za to, że zerwał zaręczyny. Maggie poczuła przejmujący chłód.

- Jak to się stało? - zdołała wymruczeć.

- To było proste. Masz rację, Candover nie grzeszy mądrością. Każdy widział, że kompletnie stracił dla ciebie głowę.

- Chodził za mną jak jeleń podczas rui - przyznała.

Northwood wypił jeszcze trochę wina, jego twarz przybrała ponury wyraz.

- Zawsze nim gardziłem. Chodziliśmy razem do szkoły. Wywodzę się z równie znamienitego rodu, ale Candover zawsze zachowywał się tak, jakby był lepszy ode mnie. Tylko dlatego, że miał ogromny majątek i był spadkobiercą książęcego tytułu. Ale ja obserwuję ludzi i wiem, jakie mają słabości.

- A jaką on miał słabość? - spytała Maggie przymilnie.

- Cóż, ty byłaś jego piętą Achillesową. Myślał, że jesteś taka niewinna i doskonała. Postanowiłem go przekonać, że to nieprawda. - Northwood popatrzył na nią wyzywająco. - On wielbił cię bezkrytycznie, ale ja wiedziałem, że nie możesz być takim ideałem. Byłem pewien, że słodka Margot jest zwykłą, napaloną na jego majątek dziwką.

Musiała przełknąć ślinę, zanim zdołała odpowiedzieć.

- Jesteś bardzo spostrzegawczy, Oliver. Jak to wykorzystałeś?

- Pewnego wieczoru spotkaliśmy się w gronie znajomych. Piliśmy, gadaliśmy. Kiedy zobaczyłem, że Candover jest w pobliżu, opowiedziałem, jak to podczas jednego z balów rozsunęłaś dla mnie nogi na tyłach ogrodu. Udawałem, że jestem tak pijany, iż nie zdaję sobie sprawy z niedyskrecji, ale dokładnie wiedziałem, co mówię. - Uśmiechnął się złośliwie. - Candover zareagował tak, jakby dostał kopniaka w brzuch.

Wstał i natychmiast wyszedł, a potem dowiedziałem się, że wyjechałaś z Londynu.

Patrzyła na rumianą, zadowoloną z siebie twarz, i miała wrażenie, że krew ścina się jej w żyłach. Choć nigdy nie była wysokiego mniemania o Northwoodzie, doznała szoku, gdy tak chełpił się swoim podłym, wyrachowanym postępkiem. Wykazał się niesłychanym sprytem. Przypadkowe wyznanie pi­janego mężczyzny było o wiele bardziej przekonujące niż rzucone wprost oszczerstwo. Nic dziwnego, że tamtego ranka Rafe przy­szedł do niej oszalały z bólu i zazdrości. Jego brak zaufania wciąż traktowała jak zdradę, ale teraz o wiele lepiej rozumiała przyczyny.

Powstrzymała cisnące się do oczu łzy wściekłości. Gdyby przestała nad sobą panować, byłaby zdana na łaskę i niełaskę tego bydlaka. Odęła wargi.

- Naprawdę, Oliver, nieładnie postąpiłeś. Candover rzeczywiście poczuł się zraniony, nawet bardzo, możesz mi wierzyć. Ale i ja miałam przez to mnóstwo kłopotów. Jeśli chciałeś mnie mieć dla siebie, trzeba było poczekać, aż upłynie trochę czasu po ślubie.

- Byłabyś zainteresowana nawiązaniem romansu? - Northwood patrzył na nią sceptycznie. Bardzo pragnął, by go przekonała.

- Oczywiście, że tak. - Przyjrzała mu się z zadumą. - Kiedy już miałabym obrączkę na palcu, mogłabym robić wszystko, na co przyszłaby mi ochota. Candover jest zbyt dumny, by kalać swoje nazwisko rozwodem, bez względu na to, co zrobi jego żona. Och, dałabym mu potomka, oczywiście, w końcu mam swój honor. Ale potem... - Uśmiechnęła się prowokująco. Wstała i wlewając resztkę wina do kieliszka Northwooda, pochyliła się tak, by mógł zajrzeć jej w dekolt. Potem usiadła i odsłoniła kawałek zgrabnej łydki.

- Czy mógłbyś zaspokoić moją ciekawość, zanim oddamy się przyjemnościom? - spytała. - Zastanawiałam się, co ty i Varenne zamierzacie zrobić.

Northwood wyciągnął nagle rękę i brutalnie ścisnął jej pierś. Gdyby się skrzywiła, mogłaby wzbudzić jego podejrzenia, więc uśmiechnęła się zmysłowo.

- Dziś po południu - rzekł chełpliwym tonem - wysadzimy w powietrze brytyjską ambasadę.

Jej oczy mimowolnie rozszerzyły się ze zdumienia.

- Czy to naprawdę możliwe? Do tego potrzeba ogromnej ilości prochu!

- Właściwie wysadzimy tylko jedną część budynku, ale właśnie w niej będą wszyscy ważni ludzie. - Wsunął jej rękę za dekolt i ścisnął palcami brodawkę.

Musiała bardzo nad sobą panować, żeby go nie uderzyć. Przypo­mniawszy sobie, że stawką jest życie wielu ludzi, mocno przytrzymała go za kolano, udając, że ją podniecił.

- Słyszałam, że wszystkie ważne spotkania odbywają się w sypialni Castlereagha - powiedziała gardłowo.

- Zgadza się, a tuż pod nią jest gabinet. Załadowałem go prochem i wybuchnie dziś o czwartej po południu. Do tego czasu nikt tam nie wejdzie. Mam przy sobie klucz do gabinetu. - Z zadowoloną miną poklepał się po kieszeni na piersiach.

- Och, więc wkrótce będziesz musiał wyjść! Miałam nadzieję, że jeszcze zostaniesz - powiedziała żałośnie, a potem, jakby ta myśl właśnie przyszła jej do głowy, spytała: - Czy wybuch nie narazi cię na niebezpieczeństwo?

- Przecież jestem człowiekiem inteligentnym - przypomniał jej.

- Ustawiłem świecę w gabinecie. Kiedy się wypali, płomień przejdzie po rozsypanym po podłodze prochu do pudełek, podpali je i - zawiesił głos - nastąpi wielkie bum! Wszyscy w sypialni Castlereagha zostaną rozerwani na strzępy.

Maggie wzdrygnęła się, ale czym prędzej zaczęła udawać, że ten pomysł wydał się jej bardzo podniecający.

- Wspaniale! Szkoda, że ja nie mogę uczestniczyć w czymś równie ważnym.

Northwood zmierzył ją wzrokiem.

- Naprawdę? Myślałem, że jesteś lojalnym brytyjskim szpie­giem.

- Skąd ten pomysł? Gdybyś był biedną dziewczyną, nie patrzyłbyś, kto ci płaci. Musiałam brać pieniądze od każdego. - Teraz, gdy poznała ich plany, musiała zacząć działać i to szybko. Wstała i przeciągnęła się prowokująco. Jego roznamiętniony wzrok śledził kołysanie jej piersi. - Dla pieniędzy zrobię wszystko, Oliver. - Chichocząc zalotnie, podała mu rękę. Chwycił ją skwapliwie i posadził sobie Maggie na kolanach, dokładnie tak, jak oczekiwała.

- Ale niektóre rzeczy robię dla siebie...

Oddychając ciężko, zsunął jej suknię z ramienia i chwycił nagą pierś. Popatrzyła mu głęboko w oczy i pochylając głowę, by go pocałować, wyszeptała: - Och, Oliver...

Gdy przycisnął usta do jej ust, podniosła porcelanowy dzban, który stał na stole, i z całej siły walnęła nim Northwooda w głowę.

Rozległ się upiorny odgłos gruchotanej kości i pękającej porcelany, i na oboje wylał się strumień wody. W oczach Northwooda zapalił się błysk niedowierzania, ale w następnej chwili mężczyzna przechylił się na bok i runął na podłogę pociągając za sobą Maggie.

Aż dech jej zaparło z bólu, ale szybko wstała. Z jednej strony bała się, że go zabiła, z drugiej - że nie uderzyła wystarczająco mocno. Z ulgą spostrzegła, że jest nieprzytomny, ale oddycha.

Już wcześniej rozplotła sznurki od zasłon, których teraz użyła do spętania mu rąk i nóg. Potem przywiązała go do masywnego stołu. Oddarła także kawałek materiału z draperii i zakneblowała mu usta.

Na końcu przeszukała mu kieszenie. Poza kluczami do jej pokoju, znalazła także kółko z kilkoma innymi. Nie wiedząc, który z nich pasuje do gabinetu w ambasadzie, wzięła wszystkie. Otworzyła drzwi i ostrożnie wyjrzała na korytarz. Był pusty. Popatrzyła na czarnego kota, który wypełzł spod łóżka i ocierał się o jej nogę.

- Chodź, kochany Rexie. Poszukamy Robina.

U Silves'a Roussaye przysiadł się do stolika Raoula Fortranda, z którym służył we Włoszech. Tak szybko, jak to było możliwe, skierował rozmowę na temat Henri Lemerciera.

- Świnia. - Fortrand splunął na podłogę. - Zawsze był świnią, a przed śmiercią niezbicie to udowodnił.

Z bijącym sercem generał pochylił się do przodu.

- Co on robił? I dla kogo?

- Bóg jeden wie. - Jego rozmówca wzruszył ramionami. - Niewąt­pliwie coś nielegalnego. Obiło mi się o uszy, że pracował dla hrabiego de Varenne. Krążą plotki, że Varenne liczył na stanowisko premiera po odejściu Talleyranda i wpadł w furię, kiedy król wybrał Richelieu. Może Lemercier miał dokonać zamachu na życie nowego premiera.

Roussaye zastanowił się przez chwilę. Posiadłość Varenne'a dzieli od Paryża niecała godzina drogi, a więc jest to dogodne miejsce do organizowania potajemnych spotkań i przetrzymywania więźniów. Instynkt żołnierza podpowiadał mu, że powinien tam pojechać, i to nie sam.

Wstał i rozejrzał się po restauracji. Przy stolikach siedziało ponad dwudziestu mężczyzn, w tym jego wielu byłych towarzyszy broni.

- Mes amis! - krzyknął donośnym głosem. Rozmowy ucichły i wszystkie oczy zwróciły się na niego. Roussaye wszedł na krzesło, by każdy mógł go widzieć.

- Moi przyjaciele - zaczął donośnym głosem - doszły mnie straszne wieści o spisku rojalistów przeciwko księciu Wellingtonowi, żołnierzowi, który ustępuje tylko Bonapartemu. Krążą plotki, że Żelazny Książę zostanie zamordowany, a wina spadnie na bonapartystów. Ludzie tacy jak my, którzy wiernie służyli swojej ojczyźnie, zostaną straceni, a Francja znowu może zostać uwikłana w wojnę. - W sali panowała absolutna cisza. Roussaye popatrzył na znajome twarze: na Moreau, który stracił ramię pod Waterloo; na Chabriera, jednego z niewielu pozostałych przy życiu uczestników straszliwej kampanii moskiewskiej; na Chamforta, z którym dzielił kwaterę w Egipcie. Cichym głosem dodał: - Możemy znaleźć rozwiązanie zagadki, a nawet piękną damę, która czeka na ratunek w Chanteuil, posiadłości hrabiego de Varenne. Jedziecie ze mną?

Mężczyźni zaczęli wstawać z miejsc, podchodzić do niego i pro­ponować pomoc.

- Każdy, kto ma konia i broń, niech jedzie ze mną! - krzyknął donośnie. - Po raz ostatni ruszymy razem na pomoc Francji!

Helene Sorel pokonała pędem dwie przecznice, zanim zmęczenie i zdrowy rozsądek kazały jej zwolnić. Była pewna, że Varenne jest Le Serpentem. Nie wzbudzał niczyich podejrzeń, ponieważ motywy jego działania nie były oczywiste. Dobry Boże, i cóż powinna teraz zrobić?

Gdy niezdecydowana stała na rogu Faubourg St. Germain, usłyszała stuk końskich kopyt, który nagle ucichł obok niej. Podniosła głowę i zobaczyła Karla von Fehrenbacha. Siedział na grzbiecie swego wierzchowca i przyglądał się jej z niepewną miną.

- Madame Sorel, cieszę się, że panią widzę. Myślałem, że... - Wtem zauważył niepokój malujący się na jej twarzy i spytał ostro:

- Co się stało?

Logicznie rzecz biorąc, Helene wiedziała, że pułkownik mieszka w pobliżu i mógł tędy przejeżdżać zupełnie przypadkowo. Jednak gdy patrzyła na jego silne, szerokie ramiona, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to niebiosa go jej zesłały. Był wpływowym człowiekiem i wiedział o jej szpiegowskiej działalności. Możliwe, że jej uwierzy.

Po chwili zastanowienia, potrzebnej na uporządkowanie myśli, opowiedziała mu o wszystkim: o zniknięciu trzech brytyjskich agentów, o podejrzeniach co do Varenne'a i o tym, że klucz do zagadki przypuszczalnie znajduje się w Chanteuil.

Pułkownik słuchał w skupieniu. Ani na moment nie odrywał od niej swych jasnoniebieskich oczu. Kiedy skończyła, pochylił się ku niej z wyciągniętą ręką.

- Niedaleko drogi do St. Cloud znajdują się pruskie koszary. Wezmę stamtąd ludzi i pojedziemy przeszukać posiadłość Varenne'a.

- Widząc, że Helene się waha, dodał niecierpliwie: - Musi pani jechać ze mną i pokazać nam drogę do Chanteuil. Nie możemy tracić czasu. Jeśli ma pani rację, liczy się każda minuta.

Chwyciła go za rękę, a on z łatwością wciągnął ją na konia i posadził przed sobą.

- A jeśli się mylę? - Spojrzała na niego z niepokojem.

- Jeśli się pani myli, jakoś to sobie powetujemy. - Nie uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawiły się figlarne błyski. Po raz pierwszy odkąd się poznali, mogła uwierzyć, że naprawdę miał trzydzieści cztery lata. Tyle samo, co ona.

Nagle uświadomiła sobie bliskość jego szczupłego, muskularnego ciała oraz ciepło ramienia, które obejmowało ją mocno. Oblała się rumieńcem, niczym młoda dziewczyna.

Tym razem von Fehrenbach naprawdę się uśmiechnął. A potem spiął konia i ruszyli w drogę.

23

Rafe i Robin wiedzieli, że mają niewielkie szanse na wydostanie się z lochu, ale mimo to postanowili spróbować ucieczki. Czekali, aż ktoś wejdzie do celi. Wkrótce po lunchu w zamku zazgrzytał klucz. Natychmiast zajęli wcześniej umówione pozycje. Robin był za słaby, by walczyć, więc usiadł niewinnie na sianie, podczas gdy Rafe schował się w kącie za drzwiami, by zaatakować wchodzącego.

Drzwi otwarły się z piskiem i Rafe już gotował się do ataku, kiedy powstrzymał go znajomy głos.

- Robin, jesteś tu?

Do celi z impetem wpadła Margot. Rafe zatrzymał się w ostatniej chwili. Nie zauważyła go. Podbiegła do Robina i objęła go czule.

- Dzięki Bogu, wszystko z tobą w porządku! Tak się bałam...

Skrzywił się, gdy uraziła jego chorą rękę, ale odwzajemnił uścisk.

- Czuję się dobrze, Maggie. Poza tym, mamy wsparcie. - Zerknął na swego towarzysza niedoli.

Margot odwróciła się.

- Rafe!

Patrzyli na siebie w nieskończoność, która pewnie nie trwała dłużej niż dwa uderzenia serca. Ze złotymi włosami rozsypanymi wokół ramion wyglądała jak walkiria. Mimowolnie zrobił krok w jej kierunku, ale zaraz się zatrzymał, bo na jej twarzy dostrzegł grymas niepokoju.

Czy Margot boi się, że zrobi coś, czym zawstydzi ją w oczach Robina? Pocałuje ją albo zacznie gadać o miłości?

- Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa, hrabino - powiedział szybko.

- Jeszcze bardziej się cieszę, że klucze od celi wisiały obok drzwi. - To była idiotyczna uwaga, ale miał nadzieję, że w ten sposób da jej do zrozumienia, iż nie zamierza sprawiać kłopotów.

Musiała go zrozumieć, bo twarz jej się rozpogodziła.

- Nie wiem, czy powinnam się cieszyć, że cię widzę, czy żałować, że także jesteś więźniem. - Zerknęła na Robina i skrzywiła się na widok temblaka. - Nie wyglądasz najlepiej, kochanie. Co ci się stało w rękę?

Choć pragnęli uciec stąd jak najszybciej, kilka następnych minut musieli poświęcić na wymianę najważniejszych informacji. Margot w urywanych zdaniach opowiedziała o mającym nastąpić po południu wybuchu w ambasadzie.

- Do diabła! - krzyknął Rafe. - Robin, czy jest nadzieja, że ktoś poczuje swąd świecy i znajdzie proch, zanim będzie za późno?

- Szczerze mówiąc, nie - z ponurą miną odparł Robin. - Rzadko kto chodzi tamtym korytarzem. Zresztą nawet jeśli ktoś nabierze podejrzeń, to i tak nie zdąży znaleźć klucza. Jest tylko jeden i ma go Margot.

Rafe szybko zerknął na zegarek.

- Mamy dwie godziny na to, żeby się stąd wydostać i dotrzeć do ambasady. - Zastanawiał się przez chwilę. - Mam ogólne pojęcie o topografii okolicy. Czy któreś z was widziało zamek na tyle dobrze, by wiedzieć, jaka jest najlepsza droga ucieczki?

Robin potrząsnął głową.

- Przykro mi, nie mam najmniejszego pojęcia. Przywieziono mnie tu nieprzytomnego i natychmiast wrzucono do celi.

- Poznałam trochę zamek, kiedy szukałam drogi do lochu - odparła Margot. - Ale choć Varenne powiedział, że cela Robina jest dokładnie pod moim pokojem, to znalezienie jej zabrało mi dużo czasu. Niższe poziomy zamku są labiryntem korytarzy i schodów dla służby. Na szczęście, nikogo nie spotkałam, choć raz słyszałam czyjeś głosy.

- Myślę, że mamy tylko jedno wyjście: musimy spróbować ukraść konie, a potem pędzić na złamanie karku do Paryża. I mieć nadzieję, że zdążymy do ambasady na czas - rzekł Robin. - Jeśli nas zauważą, rozdzielimy się. Może komuś uda się przedrzeć.

Gdy Rafe otworzył drzwi do celi, poczuł, że coś przytula się do jego nogi. Spojrzał w dół i zobaczył czarnego puszystego kota.

- Skąd, u diabła, wziął się tu ten zwierzak?

- To Rex. - Margot pochyliła się i wzięła kota na ręce. Gdy zadowolony zamruczał w jej ramionach, wyjaśniła: - Dotrzymywał mi towarzystwa na górze. Karmiłam go, więc zostaliśmy przyjaciółmi. Chyba go ze sobą wezmę, na szczęście. - Popatrzyła ostrożnie na Rafe'a, jakby oczekiwała sprzeciwu.

Pomysł był idiotyczny, ale widząc, jak mocno Margot tuli do siebie kota, Rafe stłumił protest. Niech zatrzyma Rexa, jeśli to ją uspokaja.

- Sam już nie wiem, czy to melodramat czy farsa - powiedział z gorzkim półuśmiechem. - Weź go, jeśli chcesz, ale wypuść natychmiast, gdyby utrudniał ci ucieczkę. On jest w dużo mniejszym niebezpieczeństwie niż ty. - Przytrzymując drzwi, dodał: - Czas ruszać. I jeśli któreś z was zna jakieś stosowne modlitwy, to niech je odmówi.

Gdy Oliver Northwood odzyskał przytomność, stwierdził, że ma przemoczone ubranie, zakneblowane usta i nie może się ruszać. Wściekłość rozjaśniła mu myśli. Próbując wyrwać ręce ze sznurów, przeklinał w duchu tę małą szczwaną dziwkę, która doprowadziła go do takiego stanu. Powinien od razu ją zgwałcić, zamiast wierzyć w te wszystkie kłamstwa.

Na szczęście przesiąknięte wodą sznurki zaczęły pękać, gdy je mocno naciągnął. Znowu zaklął, tym razem z wdzięczności. Po dziesięciu minutach szarpaniny uwolnił się z więzów.

Zerwał się na równe nogi i przeszukał kieszenie. Jak przewidywał, klucz od pokoju zniknął. Rzucił się do drzwi, zaatakował je pięściami i zaczął wzywać pomocy. I znowu miał szczęście. Służący był akurat w pobliżu i wkrótce Northwood został uwolniony.

Pobiegł do biblioteki i bez pukania wtargnął do środka. Hrabia wciąż siedział za biurkiem, pochylony nad swoimi diabelskimi planami.

- Ona uciekła! - wysapał Northwood. - Ta mała dziwka ukrywa się gdzieś w zamku!

Hrabia przyjrzał się uważnie zakrwawionemu, rozczochranemu mężczyźnie.

- Dał pan się tak urządzić kobiecie o połowę mniejszej od pana? Przeceniłem pana zdolności.

- Niepotrzebnie mnie pan obraża! - Northwood wybuchnął gnie­wem. - Ta bezwstydna dziewucha wywiodłaby w pole nawet świętego. Ona jest niebezpieczna!

- Zachwycająco niebezpieczna - mruknął Varenne, bardziej roz­bawiony niż przestraszony. Zadzwonił na służącego. - Nie ucieknie daleko - powiedział. - Poza tym, jaki kłopot może nam sprawić ta kobieta?

- Wie, co ma się stać z ambasadą dzisiaj po południu - wyznał z niepokojem Northwood.

- Co? Ty idioto, dlaczego jej powiedziałeś? - Usta hrabiego wykrzywiły się z niesmakiem. - Nie musisz odpowiadać, pewnie chciałeś się pochwalić. Mam coraz więcej szacunku dla panny Ashton.

Kiedy wszedł lokaj, Varenne wydał krótkie dyspozycje.

- Kobieta uciekła. Każ wszystkim służącym jej szukać. - Obrzucił ironicznym wzrokiem zakrwawioną głowę Northwooda. - Powiedz im, żeby wzięli ze sobą strzelby i chodzili w parach. To okrutna dziwka.

- Milordzie - rzekł pośpiesznie lokaj, gdy hrabia skończył - właś­nie zamierzałem pana poinformować, że ta dama uwolniła obu Anglików. Są gdzieś na dole.

Varenne wreszcie stracił swój majestatyczny spokój. Gwałtownie poderwał się z miejsca.

- Jezu! Sama stanowiła niewielkie zagrożenie, ale we troje są niebezpieczni. Powiedz ludziom, że wolałbym mieć ich żywych, ale mogą strzelać, gdyby zaszła taka konieczność. Anglikom nie wolno opuścić Chanteuil!

Lokaj kiwnął głową i wyszedł. Northwood ruszył za nim.

- Dokąd się pan wybiera? - zatrzymał go głos hrabiego.

- Pomóc w poszukiwaniach. Sam chcę złapać tę dziwkę.

- Będzie mi pan potrzebny gdzie indziej. - Varenne znowu był spokojny. - Podziemia zamku to labirynt korytarzy i więźniowie mogą się tam ukrywać w nieskończoność. To oznaczałoby kłopoty, ale nie katastrofę. Prawdziwe niebezpieczeństwo polega na tym, że mogą dostać się do stajni i ukraść konie. Gdyby im się udało, mogliby dotrzeć do Paryża i pokrzyżować mi plany. Dlatego do czasu wybuchu poczekamy na nich w stajni.

- Ta perfidna dziewucha musi zostać ukarana - warknął Northwood.

- Niech pan się nie martwi, spotka ją zasłużona kara. - Varenne wyjął z biurka mahoniowe pudełko, w którym leżały dwa identyczne pistolety. Załadował je i jeden podał Northwoodowi. - Mam nadzieję, że wie pan, jak się nim posługiwać?

Anglik spiorunował go wzrokiem.

- Niech się pan nie martwi, jestem świetnym strzelcem.

Gdy zeszli na dół, z oddali dobiegł ich odgłos wystrzału. Hrabia kiwnął z uznaniem głową.

- Chyba nie będziemy musieli czuwać w stajni. Mimo wszystko chodźmy, nie możemy ryzykować.

Kilkunastu żołnierzom rozkazał ukryć się w pobliżu stajni. Nawet jeśli trójka Brytyjczyków dotrze do tego miejsca, to nie zrobi już ani kroku dalej.

Stajnię zbudowano na łagodniejszym stoku wzgórza. Weszli do ogromnego pomieszczenia, po którego obu stronach ciągnęły się przegrody dla koni. Większość boksów była zajęta i w powietrzu unosił się ostry zapach zwierząt i słodka woń siana.

Kilka koni zarżało radośnie, ale Varenne zignorował te powitania i skręcił w prawo do długiego, wąskiego pomieszczenia, w którym trzymano uprząż. Northwood wszedł za nim.

- Dlaczego tutaj zamierza pan czekać? - spytał.

- Bo wciąż mam nadzieję, że ich złapię żywych, ty kretynie - z irytacją odparł hrabia. Podszedł do okna, które znajdowało się na końcu pomieszczenia, i wyjrzał na dwór. - Popatrz na to.

Anglik spojrzał posłusznie, ale nie zauważył niczego szczegól­nego.

- Co pan chce mi pokazać?

- To. - Za plecami Northwooda rozległ się suchy szczęk od­ciąganego kurka. Zaskoczony Northwood odwrócił się i spojrzał prosto w lufę pistoletu Varenne'a.

- Już mi nie jesteś potrzebny, mon petit Anglais - lodowatym tonem rzekł hrabia. - Jesteś zbyt głupi, żeby znać swoje miejsce, a twoje próby szantażu bardzo mi się nie podobały. Chciałem sowicie wynagrodzić twoje usługi, dając ci możliwość zabawienia się z hra­biną, ale nawet to sfuszerowałeś. Nie mogę dłużej tracić na ciebie czasu.

- Ty cholerny francuski sukinsynu! - Northwood z rozpaczą sięgnął po swój pistolet, ale nie miał żadnej szansy. Varenne spokojnie pociągnął za spust. Pistolet szarpnął jego dłonią, a huk, jaki rozległ się w zamkniętym pomieszczeniu, rozdarł mu uszy. Strzał odrzucił Northwooda na ścianę. Mężczyzna wydał głuchy jęk, jakby nagle wypuścił powietrze z płuc, i przycisnął rękę do piersi. Potem, z wyrazem niedowierzania na twarzy, osunął się wolno po murze i upadł niezdarnie na twarz, przykrywając sobą pistolet.

Varenne podszedł do swej ofiary i czubkiem buta trącił Northwooda w żebra. Jedyną odpowiedzią była strużka krwi, która wypłynęła spod bezwładnego ciała.

Na ogół hrabia nie zajmował się zabijaniem; to takie brudne zajęcie. Z grymasem obrzydzenia odwrócił głowę. Później zawoła służących. Nie podobała mu się perspektywa przebywania w jednym pomieszczeniu z trupem, a jednak zastrzelenie tego kretyna w stajni uchroniło leżący w bibliotece dywan przed brzydkimi plamami krwi. A o to mu właśnie chodziło.

Z drobiazgową skrupulatnością ponownie załadował broń. Jeden pistolet i moment zaskoczenia to wszystko, co było potrzebne do złapania zbiegłych więźniów. Wystarczy wziąć na muszkę fałszywą hrabinę, a jej kochankowie natychmiast się poddadzą. Głupcy.

Podczas szybkiego marszu przez mroczne korytarze Maggie ani na chwilę nie spuszczała Robina z oka. Dotrzymywał im kroku, ale po jego ściągniętej twarzy widać było, ile wysiłku go to kosztuje. Modliła się w duchu, by nie osłabł, dopóki nie uciekną z Chanteuil.

Martwienie się o Robina miało tę zaletę, że odciągało jej myśli od Rafe'a. Kiedy go ujrzała, ogarnęła ją szalona radość, która jednak zgasła równie nagle, jak się pojawiła. Pełne rezerwy i chłodu zachowanie Rafe'a szybko ściągnęło ją na ziemię. Widać było, że książę wprost nie może się doczekać zakończenia misji, by już nigdy więcej jej nie spotykać.

Potrząsnęła głową. To ani miejsce, ani pora, by rozmyślać nad osobistymi problemami. Przed nimi trudne zadanie. By uciec z zamku, będą musieli wejść jeszcze na co najmniej dwa poziomy, a potem znaleźć boczne wyjście.

Ich kroki robiły niewiele hałasu w wyłożonych kamiennymi płytami korytarzach. Wydawało się, że w zamku nikogo nie ma: weszli po schodach na górę i skręcili w jeszcze jeden korytarz, ale nie spotkali nikogo.

Do czasu. Dochodzili już do końca korytarza, kiedy tuż za zakrętem wyrosło przed nimi dwóch potężnych mężczyzn ze strzelbami w dłoniach.

- Uciekajcie! - warknął Rafe i rzucił się na mężczyznę, który szedł na przedzie.

Maggie zdrętwiała z przerażenia na myśl, że mają zostawić go samego.

- Chodź, Maggie! - burknął Robin, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.

Przez chwilę opierała się rozpaczliwie, jednak okazał się silniejszy. Z uczepionym jej ramienia Rexem biegła obok Robina, kiedy przerażający huk wystrzału rozszedł się echem po kamiennych korytarzach.

Pruskie koszary leżały nieco na uboczu głównej drogi do St. Cloud, więc huzarzy pułkownika von Fehrenbacha spotkali się z grupą Francuzów generała Roussaye'a dopiero w odległości pół mili od Chanteuil. Prusacy wybrali skrót przez łąkę i wjechali na główną drogę wprost przed nosy Francuzów.

Żołnierze z obu oddziałów pośpiesznie ściągali rżące konie, by nie dopuścić do zderzenia. A gdy pruscy kawalerzyści stanęli naprzeciw francuskich oficerów, odżyły wzajemne podejrzenia i wrogość. Wyczuwało się, że starczy jedna iskra, by wzniecić pożogę. Jakiś Francuz zaklął wściekle, a zdenerwowany młody huzar chwycił muszkiet.

Zanim doszło do katastrofy, von Fehrenbach podniósł rękę wład­czym gestem.

- Nie!

Helene, jadąca na wierzchowcu, którego dostała w pruskich koszarach, rozpoznała w grupie Francuzów Michaela Roussaye'a. Natychmiast puściła konia kłusem.

- Nie strzelajcie! - krzyknęła. - Jesteśmy przyjaciółmi!

Interwencja atrakcyjnej amazonki rozładowała napięcie, tym bar­dziej że z braku wprawy w jeździe konnej, podciągnęła suknię nieprzyzwoicie wysoko nad kostkę. Po obu stronach rozległy się śmiechy. Von Fehrenbach pogalopował za Helene i spotkał się z Roussaye'em w połowie drogi między oddziałami.

Po krótkiej rozmowie o tym, dlaczego i dokąd obie grupy zmierzają, i jeszcze krótszym namyśle pułkownik zaproponował:

- Może powinniśmy połączyć siły, generale Roussaye?

- Francuzi i Prusacy mają jechać razem? - Roussaye uniósł brwi. Wzrok pułkownika spoczął na Helene, która w napięciu czekała na rozwój wypadków.

- To chyba jest możliwe, skoro wszyscy dążymy do tego samego celu. - Wyciągnął rękę. - Spróbujemy?

Roussaye uśmiechnął się wolno i uścisnął dłoń Prusaka.

- Świetnie, pułkowniku. Zamiast oglądać się za siebie, pojedziemy w dalszą drogę. Razem.

24

Mimo że strażników zaskoczył atak Rafe'a, wyższy z nich zdołał podnieść broń i wystrzelić oba naboje. Rafe w ostatniej chwili podbił strzelbę, dzięki czemu kula trafiła w sufit, ale rykoszetując z ogłuszającym hukiem drasnęła go w nadgarstek.

Strażnik nie uląkł się jednak, tylko machnął nad głową nie nabitą strzelbą, niczym maczugą. Zanim zdążył ją opuścić, Rafe kopnął go z całej siły w pachwinę. Mężczyzna wrzasnął i zwinął się wpół.

Zadowolony, że wciąż pamięta lekcje bijatyki, jakie podczas studiów pobierał w tawernach, Rafe przeniósł uwagę na drugiego przeciwnika, potężnego, łysiejącego faceta, który bezskutecznie próbował wziąć go na muszkę. Zanim mu się to udało, otrzymał potężny cios w szczękę zadany z wystarczająco dużą siłą, by powalić na ziemię małego wołu.

Mimo to, chwiejąc się na nogach, spróbował podjąć walkę. Rafe odsunął się na bok, po czym kantem ręki wyrżnął przeciwnika w kark. Strażnik osunął się ziemię obok swego kolegi.

Rafe chwycił obie strzelby i worki z amunicją. Nie tracąc czasu na załadowanie broni, pobiegł korytarzem za Margot i Robinem. Cała potyczka nie trwała dłużej niż minutę, więc dogonił ich za następnym zakrętem.

Był taki przystojny, że Maggie najchętniej zatrzymałaby się, żeby go podziwiać. Ale musieli się śpieszyć. Rzuciła okiem na dwie strzelby.

- Jestem pod wrażeniem, wasza wysokość - wysapała. - Nie wiedziałam, że w salonie Jacksona uczą brutalnej walki.

- Nie uczą, ale otrzymałem wszechstronne uniwersyteckie wy­kształcenie - odparł Rafe z nutą rozbawienia w głosie.

Korytarz kończył się drzwiami. Robin otworzył je i stanęli twarzą w twarz z parą kolejnych strażników. Maggie, która szła pierwsza, z całej siły zderzyła się z jednym z nich.

Uderzenie było tak silne, że na chwilę zabrakło jej tchu. O wiele gorzej zareagował Rex, który do tej pory pozwalał się nieść z za­dziwiającą biernością. Teraz najeżył się i ze ścinającym krew żyłach, wściekłym wrzaskiem skoczył na mężczyznę. Zaczął go szarpać i drapać ostrymi pazurami, po czym przebiegł po jego twarzy, niczym po pomoście, z którego zeskoczył na ziemię. Machając z wściekłością czarnym, puszystym ogonem, szybko zniknął w kory­tarzu.

Rafe pociągnął Maggie do tyłu i zatrzasnął strażnikom drzwi prze nosem.

- Nie będziesz ścigała tego przeklętego kota! - krzyknął, gdy biegli z powrotem tą samą drogą.

Maggie była tak zdyszana, że zdobyła się tylko na sarkastyczne:

- Tak jest, wasza miłość.

- Zadziwiające - wysapał Rafe, gdy skręcili w następny korytarz. - Po raz pierwszy jesteś mi posłuszna, hrabino.

- Delektuj się tym - rzuciła zgryźliwym tonem - bo zdarzyło się to po raz pierwszy i ostatni.

Dobry humor ich opuścił, gdy dotarli do zbiegu dwóch korytarzy. Przed nimi pojawiła się kolejna para uzbrojonych mężczyzn, zwabiona hukiem wystrzału. Maggie zerknęła za siebie i zobaczyła, że zraniony przez kota mężczyzna doszedł do siebie i goni ich razem ze swoim towarzyszem.

- Idźcie w prawo! - rozkazał Rafe. - I weźcie to. - Podał im strzelbę i woreczek z amunicją.

Maggie i Robin posłusznie ruszyli korytarzem, a Rafe podniósł drugą strzelbę i odciągnął oba kurki. Jeden nabój wystrzelił przed siebie, po czym odwrócił się i strzelił do tyłu. Nawet nie próbował celować. Liczył na to, że napastnicy przestraszą się samego huku. Zarzucił strzelbę na ramię i pobiegł za swoimi towarzyszami.

Widząc, że Robin jest bliski omdlenia, Maggie zatrzymała się przy drzwiach pośrodku korytarza. Były zamknięte. Modląc się w duchu, poszukała klucza do pokoju, w którym zamknęła Northwooda. Ku jej ogromnej uldze, klucz pasował. Otworzyła drzwi i zobaczyła biegnące w górę schody.

- Dzięki Bogu, zamki są tu bardzo stare i prymitywne - powie działa, kiedy Rafe ich dogonił. - Pewnie wszystkie można otworzyć jednym kluczem. Chodźmy!

Robin, blady jak płótno, oparł się ciężko o ścianę.

- Nie mogę... iść tak szybko. Nigdy nie uciekniecie, jeśli będzie­cie... ciągnęli mnie ze sobą - wydyszał. - Zostawcie mnie tutaj z naładowaną strzelbą. Może uda mi się opóźnić pościg.

- Nie bądź durniem - warknął Rafe. Objął Robina ramieniem i razem zaczęli wspinać się po schodach.

Maggie zamknęła drzwi na klucz i ruszyła za nimi. Jeśli będą mieć szczęście, strażnicy nie zorientują się, którędy uciekli.

Pokonali, jak oceniła, dwa piętra, zanim dotarli do następnych drzwi. Wychodziły na korytarz - był szerszy i lepiej utrzymany niż podziemne przejścia. Doszli do tej części zamku, w której mieszkali jego właściciele. Po wrzawie, jaka panowała na dole, było tu dziwnie cicho.

Rafe posadził Robina przy ścianie, po czym załadował obie strzelby.

- Położenie słońca wskazuje, że rzekę mamy po lewej stronie, więc żeby wydostać się z zamku, powinniśmy iść w prawo.

- Dasz radę przejść jeszcze kawałek? - Maggie z troską pochyliła się nad Robinem.

Był blady jak kreda, po twarzy spływał mu pot, lecz zdołał się podnieść.

- Już mi lepiej. Nie martw się. Jeździłem konno setki mil w gorszym stanie.

- Kłamca. - Delikatnie odgarnęła mu z czoła mokre kosmyki.

- Na szczęście niewiele już mamy do przejścia.

Widząc, jak wielka zażyłość łączy tych dwoje, Rafe poczuł się obco. Przysiągł sobie w duchu, że jeśli to przeżyją, odejdzie bez słowa. Nawet nie zauważą, że go nie ma.

- Pora ruszać - powiedział ostrym tonem. - Varenne mówił, że trzyma tu niewielki oddział i pewnie wszyscy jego żołnierze strzegą dostępu do stajni. Margot, bądź gotowa do użycia tej strzelby. Kiwnęła spokojnie głową, a Rafe podziękował w myślach jej ojcu za to, że wyposażył córkę w wiele nietypowych dla damy umiejętności. Cieszył się także, że Robin potrafi trzeźwo ocenić swoje możliwości. Przy odrobinie szczęścia mogą wyjść z tego cało. Po paru minutach poszukiwań znaleźli schody prowadzące na parter.

- Przy drzwiach pewnie stoją straże - rzekł cicho Rafe - więc poszukajmy jakiegoś pokoju od wschodniej strony i wyjdźmy przez okno.

Nie zauważeni zeszli na dół i wkrótce natrafili na nędznie umeblowany pokój, którego okna znajdowały się zaledwie pięć stóp nad ziemią. Rafe otworzył jedno z nich, pomógł wyjść na zewnątrz Margot i Robinowi, po czym sam spuścił się w dół.

- Zobaczymy, czy armia Varenne'a pilnuje stajni?

- Lepiej, żeby jej tam nie było. - Margot podniosła strzelbę. - Mamy mało czasu.

To była trafna uwaga. Choć walczyli o uratowanie własnego życia, martwili się nie tylko o siebie.

Kiedy połączone francuskie i pruskie siły dotarły do bram Chanteuil, nie było tam nikogo, a wjazd był zamknięty. Helene patrzyła z napięciem, jak von Fehrenbach zsiadał z konia i łomotał w bramę. W końcu wyszedł do nich stary dozorca.

- W imieniu marszałka Bluchera i Zjednoczonej Armii Okupacyjnej każę ci otworzyć bramę - ostrym tonem powiedział pułkownik.

Dozorcy nogi wrosły w ziemię, więc Roussaye ponaglił:

- Nie stanie ci się żadna krzywda, dopóki będziesz wypełniał nasze rozkazy.

Zapewnienie Francuza odniosło większy skutek niż rozkaz Prusaka, i po chwili gmerania przy zamku brama została otwarta. Huzarzy nieprzerwanym potokiem zaczęli wjeżdżać do środka. Gdy znaleźli się na terenie posiadłości, z zamku doszedł złowrogi huk wystrzału.

Von Fehrenbach zawrócił konia i podjechał do Helene.

- Proszę tu zaczekać, madame Sorel, dopóki nie rozprawimy się z hałastrą Varenne'a.

Kiwnęła głową i mocniej ścisnęła cugle.

- Tylko... proszę uważać na siebie.

Patrzyła na grupę galopujących podjazdem mężczyzn. Modliła się, by dotarli na czas.

Maggie i jej towarzysze nie dostrzegli nikogo na porosłej krzewami ścieżce, prowadzącej z zamku do stajni. Na otwartym podwórzu było ich widać jak na dłoni, więc odetchnęli z ulgą, gdy dotarli do drzwi stajni. Rafe nacisnął klamkę, po czym stanął z boku i kopnięciem otworzył drzwi. W ręce trzymał broń gotową do strzału.

Te środki ostrożności okazały się niepotrzebne - w stajni były tylko konie. Pewnie chłopcy stajenni zostali zapędzeni do prze­szukiwania zamku.

Rafe rozejrzał się uważnie po całym pomieszczeniu.

- Robin, wybierz najlepsze konie, Maggie, znajdź uprząż - zadysponował. - Ja zostanę na straży.

Oboje kiwnęli głowami i bez słowa, niczym zgrany zespół, zabrali się do roboty. Skręciwszy w prawo w poszukiwaniu izby z uprzężą, Maggie pomyślała, że wspaniale im idzie, wziąwszy pod uwagę fakt, że wszyscy troje byli urodzonymi przywódcami, przyzwyczajonymi raczej do wydawania rozkazów niż do ich wykonywania.

Jej rozmyślania zostały gwałtownie przerwane. Kiedy weszła do bocznej izby, czyjeś ręce zamknęły ją w żelaznym uścisku. Zanim zdążyła krzyknąć, ciężka dłoń opadła na jej usta. Walczyła wściekle, ale siłą nawet w części nie dorównywała przeciwnikowi. Napastnik ze złością wykręcił jej rękę i zmusił do rzucenia strzelby. A potem odwrócił jej głowę, by mogła mu się przyjrzeć.

Patrzyła w ciemne oczy hrabiego de Varenne'a. Uśmiechnął się uprzejmie i przystawił jej do skroni odbezpieczony pistolet. Będzie miała siniaki, pomyślała, oczywiście jeśli dożyje tej chwili, by je mieć.

- Gratuluję udanej ucieczki z zamku - powiedział dysząc lekko.

- Wcale mnie ona nie dziwi. Pani i jej kochankowie jesteście groźnymi przeciwnikami. Czy byliście kiedyś razem w łóżku? Myślę, że to wyjaśniałoby harmonię między wami.

Nie czekając na odpowiedź, wepchnął ją do głównego pomiesz­czenia. Gdy się tam znaleźli, zsunął rękę z jej ust i objął mocno w pasie.

- Teraz może pani krzyczeć do woli, hrabino.

Słysząc głos Varenne'a, Robin obrócił się na pięcie. Z ust wyrwało mu się głośne przekleństwo. Rafe drgnął i też się odwrócił, po czym zamarł z przerażenia.

- Jestem pewien, że żaden z panów nie chce, aby waszej uroczej fałszywej hrabinie stała się jakaś krzywda - warknął Varenne.

- Rzuć broń, Candover. Podnieście ręce i przesuńcie się na środek stajni.

Rafe natychmiast odrzucił broń i stanął obok Robina. Margot była śmiertelnie blada, w jej oczach czaił się strach, ale starała się być dzielna.

- Nie pozwólcie mu się zatrzymać. To tylko jednostrzałowy pistolet, więc nie może zabić nas wszystkich.

- Choć hrabina wykazuje godną podziwu chęć poświęcenia włas­nego życia, nie radziłbym panom niczego próbować. - Varenne zaczął się cofać w kierunku drzwi, cały czas trzymając Maggie w żelaznym uścisku. - Moi ludzie są ukryci na zewnątrz, więc nigdy stąd nie uciekniecie. Zdobyłem się na ten wysiłek, bo wolę pojmać was żywych, ale ostrzegam, jeśli któryś z was zrobi najmniejszy ruch, wpakuję tej damie kulę w głowę.

Kiedy Oliver Northwood odzyskał przytomność, wiedział, że umiera. Tracił zbyt dużo krwi, już czul chłód śmierci. Z początku pomyślał, że dobiegające go głosy są wytworem jego wyobraźni. Potem zrozumiał, że w sąsiednim pomieszczeniu, zaledwie parę kroków od niego, rozmawiają ludzie, których nienawidził najbardziej na świecie.

Świadomość, że jego wrogowie są tuż obok, była elektryzująca. Wciąż miał w sobie trochę siły, z której, na Boga, zrobi dobry użytek.

Minęła cała wieczność, zanim udało mu się dźwignąć na kolana, a potem na nogi. Trud został wynagrodzony, kiedy zobaczył, że wciąż ma pistolet. Odciągnął kurek, co znowu zabrało mu mnóstwo czasu - już nie miał czucia w palcach.

Dobrze wiedział, co musi zrobić. Zamrugał, by spędzić mgłę z oczu, po czym przytrzymując się ściany, na miękkich nogach przeszedł przez całą izbę. Nie zostało mu wiele czasu, ale wystar­czająco dużo, by zabić człowieka, którego nienawidził najbardziej.

Ta scena przypominała Rafe'owi żywy obraz z piekła rodem - on i Robin stoją bez ruchu, z podniesionymi rękami, Varenne cofa się powoli do drzwi, złociste włosy Margot spływają na jej ramiona, wysokie kości policzkowe rysują się wyraźnie w surowej, ale spokojnej twarzy. Pienił się z wściekłości, lecz ani drgnął. Za nic nie zaryzykowałby gniewu hrabiego.

I wtedy stało się coś dziwnego. Dziwnie cicha, zalana krwią postać stanęła w drzwiach za plecami Varenne'a. Z twarzą wy­krzywioną nienawiścią i złością Oliver Northwood podniósł pistolet. Lufa chwiała się, kiedy próbował wycelować w środek pleców Varenne'a.

Przez chwilę Rafe stał jak sparaliżowany. Nie wiedział, czy interwencja Northwooda bardziej pomoże czy zaszkodzi Margot. W następnej chwili uświadomił sobie, że jeśli Varenne zostanie trafiony, jego ręka mimowolnie zaciśnie się na spuście.

- Varenne, uważaj! Northwood jest za tobą.

- Myślałem, że jest pan mądrzejszy, Candover - zadrwił hrabia.

- Mam patrzeć na trupa, a przy okazji spuścić was z oczu, czy tak? Varenne nie był na tyle bystry, by pojąć znaczenie faktu, iż Rafe wymienił nazwisko tego „trupa”, ale w oczach Maggie pojawił się błysk zrozumienia.

Nic nie słysząc, nic nie widząc poza swoją ofiarą, Northwood przytrzymał pistolet drugą ręką. A potem, z wyrazem uniesienia na twarzy, pociągnął za spust.

Wraz ze strzałem zniknął żywy obraz. Varenne, upadając, pociągnął za sobą Maggie. Zaalarmowana ostrzeżeniem Rafe'a, próbowała wyrwać się napastnikowi. Gdy chciała uchylić się od wylotu lufy Varenne'a, broń wypaliła. Upadła ciężko na ziemię i leżała nie­przytomna, przywalona ciałem hrabiego. Na jej twarzy pojawiła się krew. Pewnie odniosła śmiertelną ranę, ale jest zbyt odrętwiała, by czuć ból.

Rafe ściągnął z niej ciało hrabiego i uniósł do góry.

- O Boże, Margot, nic ci się nie stało? - Tuląc ją do piersi, na przemian modląc się i klnąc, ostrożnie zbadał jej głowę.

- To - to chyba krew Varenne'a - wykrztusiła.

Objął ją tak mocno, że omal nie połamał żeber. Drżała na całym ciele i trudno jej było oddychać, gdyż twarz miała wciśniętą w szorstką wełnę rękawa Rafe'a. Jednak mimo niewygodnej pozycji pragnęła zatrzymać czas i na zawsze pozostać w jego ramionach.

Głos Robina sprowadził ją na ziemię.

- W każdej chwili mogą tu wejść ludzie Varenne'a. Hrabia wolał mieć nas żywych, ale jego żołnierze mogą być mniej wspaniałomyślni.

- Podniósł strzelbę Rafe'a i zdrową ręką przycisnął ją niezgrabnie do piersi. - Ile mamy amunicji?

Rafe wypuścił Maggie z objęć, a jego oczy nabrały nieodgadnionego wyrazu.

- Niedużo - odpowiedział. - Margot, weź drugą strzelbę, a ja osiodłam konie. Jeśli wszyscy troje puścimy je galopem, to może przynajmniej jedno z nas zdoła uciec.

Serce waliło mu jak młotem, kiedy siodłał konie. Jeśli nie wyjadą stąd natychmiast i nie będą pędzili na złamanie karku, nie dotrą w porę do ambasady. W jednym z boksów z radością zobaczył własnego wierzchowca. To było wyjątkowo posłuszne zwierzę, idealne dla Robina.

Na zewnątrz huknął strzał, a zaraz po nim rozległa się istna kanonada. Zaraz potem przez górną część drzwi wleciała kula. Rafe, klnąc pod nosem, uchylił się instynktownie. Varenne nie kłamał, kiedy mówił, że ma tu całą armię!

Potem odgłos strzelaniny przycichł, jakby walczący oddalili się od stajni. Zdziwiony Rafe wyprowadził dwa konie z boksów, ale nim zdążył pójść po trzeciego, drzwi otworzyły się gwałtownie.

- Poddajcie się! - krzyknął ktoś po francusku. - Opór jest daremny.

Margot podniosła swoją strzelbę, a Rafe chwycił swoją, lecz oboje wstrzymali się z oddaniem strzału. Bez względu na to, kto wszedł do środka, poruszał się z tą samą ostrożnością, z jaką poprzednio robił to Rafe. Sylwetka wysokiego mężczyzny rysowała się wyraźnie na tle oświetlonego słońcem podwórza, w ręce trzymał pistolet...

Maggie pierwsza rozpoznała mundur i jasną czuprynę pułkownika von Fehrenbacha. Opuściła broń. Poczuła taką ulgę, że aż zakręciło się jej w głowie.

- Mam nadzieję, że przyjechał pan, żeby nas uratować, pułkowniku - powiedziała drżącym głosem - bo musimy się stąd wydostać.

Rozpoznawszy jej głos, opuścił broń i otworzył szeroko drzwi.

Tuż za nim stał generał Roussaye.

- A więc zdążyliśmy - powiedział Prusak z lekkim uśmiechem. - Madame Sorel będzie zadowolona.

- Nas zdążyliście uratować, ale jeśli w ciągu godziny nie dotrzemy do Paryża, to brytyjska ambasada wyleci w powietrze, a wraz z nią wszyscy ministrowie spraw zagranicznych. - Rafe w skrócie opisał sytuację, gdy we trzech wyprowadzali konie.

Z dala od głównej drogi, jakby spoza terenu posiadłości, wciąż dochodził odgłos strzelaniny.

- Nasze oddziały spychają ludzi Varenne'a do rzeki - wyjaśnił Roussaye. - Bez przywódcy nie będą długo walczyli. Niektórzy już się poddali.

Maggie wsiadła na konia i patrzyła z troską, ile wysiłku kosztuje Robina usadowienie się w siodle.

- Dasz radę, kochanie?

- Przecież to koń będzie musiał się namęczyć. - Blady jak pergamin, zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, zdobył się na uspokajający uśmiech. - Przydam się w Paryżu, bo znam ambasadę lepiej niż ty czy Rafe.

Trudno było temu zaprzeczyć, więc już nic nie powiedziała. Jeśli Robin nie wytrzyma trudów drogi, jakoś sami sobie poradzą.

Żaden z koni nie miał damskiego siodła, więc Maggie, odsłaniając swe długie nogi, usiadła po męsku. Zwierzęta stanęły dęba, gdy gorzki zapach dymu z karabinów rozszedł się w powietrzu.

- Potrzebna wam eskorta? - spytał von Fehrenbach.

Rafe potrząsnął głową.

- Konie są wypoczęte i we trójkę pojedziemy szybciej niż w dużej grupie. Przyślę wiadomość, gdy wszystko dobrze pójdzie.

Trójka Anglików spięła ostrogami konie i galopem wyjechała z podwórza.

25

Później Maggie nie potrafiła odtworzyć w pamięci szczegółów jazdy. Pomachała uspokajająco do Helene, gdy pośpiesznie mijali bramę, ale nie było czasu, by zatrzymać się i cokolwiek wyjaśniać. Czuła szaloną radość, kiedy tak gnała w kierunku Paryża z dwoma mężczyznami, których kochała najbardziej na świecie. Jeden koszmar mieli już za sobą i przez chwilę wydało się jej, że są niezwyciężeni, jakby żadna ilość prochu nie mogła wyrządzić im krzywdy.

Chociaż do przedmieść Paryża dojechali w doskonałym czasie, potem musieli zwolnić tempo ze względu na wzmożony popołudniowy ruch wokół miasta. Rafe prowadził, dbał, żeby jechali możliwie szybko. Maggie nie spuszczała oka z Robina. Jechał z ponurą determinacją, nigdy nie pozostawał w tyle.

W miarę zbliżania się do celu, radość Maggie ustępowała miejsca zmęczeniu i strachowi. Nerwy miała napięte jak struny. Kiedy w końcu ich mokre od potu i drżące ze zmęczenia konie przygalopowały na rue du Faubourg St. Honore, usłyszała, że zegar na wieży kościelnej bije czwartą. Krytyczna godzina nadeszła.

Zatrzymali się przed ambasadą, zeskoczyli z koni i wbiegli pośpiesznie po schodach. Rafe podtrzymywał Robina za zdrowe ramię.

- Margot, kiedy wejdziemy do środka, idź do pokoju Castlereagha i każ wszystkim wyjść z budynku - rozkazał po drodze. - Daj mi klucze Northwooda, żebyśmy mogli z Robinem dostać się do gabinetu z prochem.

Kiwnęła głową i rzuciła mu klucze. Z kwaśną miną uświadomiła sobie, że jego wrodzona szlachetność znowu dała znać o sobie. Na górze będzie miała większą szansę na przeżycie wybuchu niż on i Robin. Nie miała pewności, czy będzie chciała dalej żyć, jeśli obaj zginą, ale nie było czasu na kłótnię.

Mimo że byli potargani i brudni, wartownicy przy drzwiach od razu ich rozpoznali. Dowodzący żołnierzami kapral zasalutował.

- Zorganizowano spisek - powiedział sucho Rafe. - Lada moment cała ambasada może wylecieć w powietrze. Proszę iść z hrabiną Janos i pomóc jej wyprowadzić ludzi.

Maggie przebiegła przez hall, a oszołomiony nowiną kapral dzielnie ruszył za nią.

- W lewo - sapnął Robin. Choć na jego twarzy malował się nadludzki wysiłek, biegł niemal tak szybko jak Rafe. Bez słowa przemknęli obok zdziwionych służących.

W dół schodami. W prawo, w lewo, do końca korytarza, przez drzwi, znowu w lewo. Bez pomocy Robina Rafe nigdy by tu nie trafił.

- Tutaj - powiedział krótko Robin, zatrzymując się przy drzwiach. Biegnąc Rafe obejrzał klucze i teraz włożył do zamka ten, który jego zdaniem powinien pasować. Spróbował przekręcić, ale na próżno. Tracili cenne sekundy. Szybko zmienił klucz na inny. Gryzący zapach topiącej się świecy wypełniał hall. Jak długo jeszcze - parę minut? Sekund?

Do diabła! Znowu nie ten klucz. Jeśli płomień przeniesie się na proch, zanim otworzą gabinet, to przynajmniej zginą bez poczucia, że ponieśli klęskę.

Eureka! Trzeci klucz pasował. Rafe przekręcił go gwałtownie i szarpnął gałkę. Gdy otworzył drzwi, jasny płomień zamigotał pod wpływem przeciągu i pochylił się leniwie w kierunku kupki prochu, która była zaledwie o ułamek cala niżej.

Poruszali się tak sprawnie, jakby to wcześniej przećwiczyli. Robin dał nura do gabinetu w tej samej chwili, w której Rafe szarpnięciem otworzył drzwi. Rzucił się na podłogę i położył rękę w poprzek linii, na której rozsypany był proch. Płomień dotknął materiału wybuchowego i podążył usypaną z prochu dróżką szybciej, niż mogło za nim podążyć ludzkie oko. Gdy zderzył się z ramieniem Robina, rozpadł się na wiele płonących cząsteczek. Przez chwilę obaj mężczyźni jak szaleni walili w czerwone iskry, wirujące w powietrzu. Gorzki zapach siarki wypełniał pokój, dokoła przewalały się kłęby gryzącego dymu.

A potem, zupełnie nieoczekiwanie, ogień zgasł. Było po wszy­stkim.

Robin, usiłując złapać oddech, zwinął się na podłodze, a Rafe oparł się ciężko o framugę drzwi. Nie mógł uwierzyć, że zdążyli na czas, że żyli i czuli się w miarę dobrze.

Kilku zdezorientowanych członków personelu, którzy ruszyli im na pomoc, zajrzało do gabinetu. Rafe zwrócił się do jednego z nich, wyglądającego najbardziej nobliwie.

- Może pan powiedzieć ministrom, że ewakuacja nie jest konieczna.

Mężczyzna kiwnął głową i ruszył na górę. Robin podniósł oczy. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się kwaśny uśmiech.

- Będę musiał znaleźć sobie inne zajęcie. Jestem już za stary na takie przygody.

Rafe odpowiedział mu zmęczonym uśmiechem.

- Ja chyba od urodzenia byłem na to za stary. - Czuł, że wytworzyła się głęboka więź między nim a tym człowiekiem, przyjacielem i zarazem rywalem.

Nie, nie rywalem, bo to oznaczałoby, że wciąż walczą o tę samą kobietę. Robin nie jest rywalem, ale zwycięzcą. Cóż, Rafe musi zachować się honorowo.

Pomógł Robinowi wstać z podłogi i podtrzymał go, gdy ten się zachwiał. Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, widać było, że Robin jest u kresu sił.

Margot przecisnęła się przez tłum gapiów. Jej włosy były strasz­liwie potargane, zielona suknia tak zniszczona, że aż nieprzyzwoita, a na jej twarzy malowało się śmiertelne zmęczenie. Rafe pomyślał, że nigdy nie wyglądała piękniej.

Objęła obu mężczyzn i ukryła twarz między ich ramionami. Rafe otoczył dłonią kibić Margot, rozpaczliwie pragnął jej dotknąć.

O wiele za wcześnie podniosła głowę i odsunęła się. Zauważył z bólem serca, że wciąż obejmuje Robina.

- Udało ci się wyprowadzić wszystkich z apartamentu Castle­reagha?

Skrzywiła się.

- Dobrze, że dotarliście do gabinetu na czas. - Ja nawet nie zdołałam przekonać strażników, żeby wpuścili mnie do środka, a co dopiero zmusić ważne osobistości do wyjścia. Wziąwszy pod uwagę, ile czasu zajęło im uzgodnienie warunków pokoju, to nad tym, czy się ewakuować, debatowaliby aż do Trzech Króli.

Gapie rozstąpili się, żeby przepuścić mężczyznę, który właśnie nadszedł. Książę Wellington był średniego wzrostu, jego słynny haczykowaty nos wydawał się raczej imponujący niż piękny, ale nawet największy głupiec na pierwszy rzut oka widział, że z tym człowiekiem liczą się wszyscy.

- Widzę, że w samą porę wykryliście spisek, Candover.

- Mam w tym niewielką zasługę - odparł Rafe. - To moi współtowarzysze udaremnili zamach.

- Nigdy byśmy nie zdążyli na czas bez księcia Candoveru - rzekł Robin. - Gdyby nie on, dzień skończyłby się katastrofą.

Rafe zastanawiał się, czy przedstawić swoich znajomych Welling­tonowi, ale nie miał pojęcia, jakich nazwisk powinien użyć. Wellin­gton sam rozwiązał problem. Podał Robinowi rękę.

- Pan zapewne jest lordem Robertem Andreville. Słyszałem o panu.

Robin wyglądał na zdziwionego, ale na pewno nie tak, jak Margot, która z niedowierzaniem spojrzała na swojego partnera. Wellington zwrócił się do niej.

- A pani to hrabina Janos. Margot uśmiechnęła się.

- Tak mnie nazywają. Wellington skłonił się lekko.

- Lord Strathmore miał rację - powiedział.

- W czym, wasza miłość?

- Mówił, że jest pani najpiękniejszym szpiegiem w Europie - z błyskiem w jasnoniebieskich oczach odparł książę. Margot Ashton, która nie straciła zimnej krwi w obliczu śmierci i nie bezpieczeństwa, teraz oblała się rumieńcem. Głos Wellingtona nabrał poważnego brzmienia. - Nie sposób przecenić tego, co zrobiliście. Poza Castlereaghem, Richelieu i mną na górze byli wszyscy ministrowie spraw zagranicznych państw sojuszniczych, a także - zniżył głos - król Ludwik i jego brat, hrabia d'Artois.

Zaniemówili z wrażenia. Gdyby wybuch zabił króla, jego następcę i najważniejszych ministrów, we Francji zapanowałby prawdziwy chaos. Varenne byłby zwycięzcą w walce, w której stroną przegraną byłaby cała Europa.

- Żaden z naszych gości nie wie, co się wydarzyło, i chyba tak jest lepiej - dodał Wellington. - Nie chcielibyśmy, żeby ktoś czuł się niepewnie w ambasadzie brytyjskiej, prawda?

- Wchodząc do budynku, rozmawialiśmy z kilkoma żołnierzami i członkami personelu - rzekł Rafe.

- Pogadam z nimi - powiedział Żelazny Książę. - Kiedy wszystko im wytłumaczę, zrozumieją, że muszą trzymać język za zębami.

Rafe w to akurat nie wątpił.

Wellington przyjrzał się uważnie całej trójce.

- Castlereagh będzie chciał się z wami zobaczyć, ale dopiero jutro. Odpocznijcie trochę, wyglądacie na zmęczonych. - Już miał odejść, gdy jakaś myśl przyszła mu do głowy. - Muszę wracać na konferencję, ale jest jeszcze jedna sprawa. Minister spraw zagranicznych martwił się, że jeden z jego pracowników, Oliver Northwood, jest zamieszany w tę aferę. Czy to prawda?

Rafe zawahał się i popatrzył na swoich towarzyszy. Na twarzy Robina malowała się dyplomatyczna obojętność, lecz zamglone oczy Margot próbowały przekazać mu jakąś wiadomość.

- Northwood najwidoczniej podejrzewał, że coś jest nie w porządku i pojechał do Chanteuil, by to zbadać. - Starał się ostrożnie dobierać słowa. - W odpowiedniej chwili wkroczył do akcji i istotnie przyczynił się do udaremnienia zamachu. A poza tym, to z jego ręki zginął hrabia de Varenne, organizator spisku. Niestety, Northwood zmarł z ran, które zadał mu hrabia.

Wellington przeszył go wzrokiem.

- To wszystko?

- Tak - stanowczym tonem odparł Rafe.

Wellington kiwnął głową i odszedł.

- Dawno nie słyszałem tak dobrej propozycji, jak ta, żebyśmy odpoczęli - zmęczonym głosem rzekł Robin. - Miesiąc snu byłby miłym początkiem.

- Ty, mój drogi, nie wrócisz do tej okropnej nory, którą nazywasz domem - stanowczo powiedziała Margot. - Zabieram cię do siebie, żebym mogła się tobą opiekować.

Robin uśmiechnął się niewyraźnie.

- Zastosuję się do twojej woli.

Z nagłym bólem Rafe poczuł, że więź, która łączyła ich troje, gdzieś zniknęła. Znowu był dla nich kimś obcym.

Z niepewną miną Margot spytała go, czy chce pojechać z nimi. Podziękował. Musi wysłać wiadomość do Chanteuil, napisać raport dla Luciena i zrobić masę innych rzeczy.

Tak jak sobie obiecał, ani jednym słowem, ani jednym gestem nie dał Robinowi do zrozumienia, że łączy go z Margot coś więcej niż przyjaźń. Już raz zniszczył jej życie; więcej tego nie zrobi.

Spojrzała na niego z nieokreślonym błyskiem w oczach. Na pewno nie mógł to być ból. A potem, obejmując Robina ramieniem, odeszła.

Patrzeć, jak razem odchodzą, było najtrudniejszą rzeczą w jego życiu.

Ambasada oddała do dyspozycji Rafe'a swój powóz, który miał go zawieźć do Hotel de la Paix. Jadąc ulicami Paryża, czuł dziwne odrętwienie całego ciała. Tylko serce bolało go tak, jakby zostało pokrojone tępym nożem na kawałeczki.

Odzyskał Margot tylko po to, żeby ją znowu stracić, a jednak pozostało mu coś bardzo cennego. Poznanie prawdy wróciło mu wiarę w miłość. Już tylko za to był Margot ogromnie wdzięczny.

Wszedł do hotelu i przeszedł szybko przez hall. Marzył tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w zaciszu swego apartamentu. W ogóle nie zauważył wysokiego blondyna, który rozmawiał z portierką.

- Rafe, co się dzieje, u diabła?

Odwrócił się na dźwięk znajomego głosu. Oblepiony kurzem po podróży stał przed nim Lucien.

- Co robisz w Paryżu? - zapytał głupio Rafe.

- Tak się zmartwiłem twoimi raportami, że poprosiłem St. Aubyna, by miał pieczę nad moją pracą, i czym prędzej tu przyjechałem. - Patrząc na wymięte ubranie Rafe'a, Lucien uniósł brwi. - Jeśli jesteś Upadłym Aniołem, to musiałeś ciężko uderzyć o ziemię i odbić się od niej parę razy.

Rafe zamknął na chwilę oczy; szalenie się ucieszył na widok przyjaciela. Wskazał Lucienowi drogę do swego apartamentu.

- Zamach został udaremniony - powiedział - niegodziwcy zginęli, a ludzie prawi, włączając w to twoich agentów, Maggie i Andreville'a, przeżyli. Poza tym... - Weszli do salonu. Rafe wzdrygnął się i zaczerpnął oddechu. - Do jutra nie proś mnie o dalsze wyjaśnienia. Dotrzymasz mi towarzystwa, gdy będę się upijał?

Lucien przyjrzał się mu bystrym, współczującym wzrokiem, po czym położył rękę na jego ramieniu.

- Gdzie trzymasz brandy?

Gdy tylko wrócili do domu, Maggie wygodnie rozlokowała Robina i wezwała lekarza, by fachowo opatrzył jego zranioną rękę.

Zanim sama pójdzie odpocząć, musi przekazać Cynthii wiadomość o śmierci męża. Obie kobiety usiadły w saloniku i Maggie szczegó­łowo opowiedziała o tym, co się wydarzyło. Oliver Northwood może być bohaterem dla całego świata, ale Cynthia zasługiwała na poznanie prawdy.

Gdy Maggie skończyła mówić, młoda kobieta schyliła głowę i zaczęła nerwowo zwijać w palcach frędzle szala.

- Nie chciałam, żeby tak to się skończyło. Nie chciałam go już więcej widzieć, ale nie pragnęłam jego śmierci. - Spojrzała na przyjaciółkę. - Może trudno ci w to uwierzyć po tym, jak mnie traktował.

- Chyba cię rozumiem - odparła cicho Maggie. - Przez wiele lat był częścią twojego życia. Na pewno masz także i dobre wspomnienia.

Cynthia zamknęła oczy, jej twarz skurczyła się z bólu.

- Tak, kilka. Bardzo niewiele, ale owszem, przeżyliśmy razem dobre chwile. Choć Oliver zrobił tyle strasznych rzeczy, nie był do końca zły, prawda?

Maggie pomyślała o złośliwym postępku Northwooda, który przed laty przysporzył tyle bólu jej i Rafe'owi. Motywy jego zachowania były najpodlejsze z możliwych. To przez niego całe jej dawne życie legło w gruzach.

Czy wyszło jej to na złe? Straciła Rafe'a, ale zyskała Robina, i nie chciała oceniać, czy jej życie było lepsze czy gorsze przez to, że Northwood stanął na jej drodze.

- Dzięki temu, że strzelił, wszystko dobrze się skończyło - powie­działa. - Może pod koniec próbował odkupić swoje winy.

- Może. - Cynthia uśmiechnęła się smutno. - To bardzo wspaniało­myślne z twojej strony i ze strony twoich przyjaciół, że rozstrzyg­nęliście wszystkie wątpliwości na jego korzyść. Dzięki temu rodzina łatwiej pogodzi się z jego śmiercią, szczególnie ojciec Olivera.

- Szkodzenie jego reputacji nie przyniosłoby nic dobrego, a ura­towanie jej nikomu nie wyrządziło krzywdy. - Maggie ze współ­czuciem uścisnęła Cynthię.

Gdy znalazła się w sypialni, poczuła się tak zmęczona, że nie zdejmując z siebie podartej sukni padła na łóżko. Pomyślała o Rafie i zamknęła oczy, tłumiąc ostre piekące łzy. Sposób, w jaki ją obejmował, kiedy myślał, że została postrzelona przez Varenne'a, sugerował, że wciąż trochę mu na niej zależy.

Ale jej nie kochał. Jego miłość uschła jak kwiaty, które zakwitły tamtej wiosny. Fatalnym trafem ona nigdy nie przestała go kochać.

Przyszłość zapowiadała się boleśnie samotnie. Może poprosi Robina, żeby się z nią ożenił? Choć w wieku lat dwudziestu nie chciał mieć żony, to teraz ten pomysł powinien bardziej mu się spodobać. Wiedziała, że jeśli go o to poprosi, zgodzi się - z takiego samego poczucia obowiązku, z jakiego poprosił ją o rękę, gdy miała dziewiętnaście lat.

Ale gdy głębiej się na tym zastanowiła, doszła do wniosku, że nie może tego żądać od Robina. Zasługiwał na kobietę, która będzie go kochała całym sercem i duszą. Ze względu na to wszystko, co dla niej uczynił, nie może go pozbawić prawa do prawdziwej miłości.

Łkając, przewróciła się na łóżku i wtuliła twarz w poduszkę. W przyszłości nie będzie płakać. Już raz nauczyła się żyć bez Rafe'a Whitbourne'a i, na Boga, nadal będzie tak żyć.

Ale przez tę jedną godzinę nie będzie wstrzymywała łez. W końcu ma prawo trochę się nad sobą użalić.

26

Helene Sorel siedziała w swoim saloniku, popijała późną poranną kawę i przeglądała korespondencję. W blasku jesiennego słońca, które zalewało przytulny pokój, dramatyczne wydarzenia poprzedniego dnia wydawały się jedynie snem. Roussaye i von Fehrenbach rozbili w puch armię Varenne'a, przy czym tylko paru ich ludzi odniosło lekkie rany. W posiadłości, która mogła stać się ośrodkiem nowego imperium, pozostały teraz tylko pruskie straże. Nic już nie zagrażało pokojowi, a więc i jej rola się skończyła.

Wmawiała sobie, że czuje się taka przygnębiona tylko dlatego, że rozprężyła się po zakończeniu niebezpiecznej misji. Pora pomyśleć o przyszłości. Pewnie już za parę tygodni jej córki będą mogły bezpiecznie wrócić do Paryża. Na myśl o tym zrobiło się jej trochę lżej na sercu, jednak nadal siedziała bez ruchu i ponuro wpatrywała się w fusy po kawie. Wszystko skończyło się dobrze, więc dlaczego nie czuje się szczęśliwa?

Weszła pokojówka, by oznajmić, że madame ma gościa. Pruskiego dżentelmena, bardzo wysokiego.

Odrętwienie opuściło Helene w jednej chwili. Wpadła w panikę na myśl, że jest nie uczesana i ma na sobie nie najpiękniejszą ranną suknię, po czym zwilżyła językiem wysuszone usta i kazała pokojów­ce wprowadzić gościa. Pułkownik odwiózł ją wczoraj do domu i na pożegnanie ukłonił się z szacunkiem, ale nie wspominał o od­wiedzinach. Niewątpliwie przyszedł tylko po to, by spytać, czy dobrze się czuje po szaleńczej jeździe do Chanteuil.

Kiedy wchodził, pomyślała, że jest bardzo wysoki i bardzo przystojny. Jego jasne włosy błyszczały w porannym świetle. Był także bardzo poważny, kiedy pochylił się nad jej wyciągniętą ręką.

- Myślałem o tym, co pani powiedziała podczas wizyty, którą mi złożyła - powiedział wolno pułkownik po chwili niezręcznego milczenia.

Helene poczuła przyśpieszone bicie serca.

- Tak?

Jego jasnoniebieskie oczy zaszły mgłą, gdy próbował wyrazić swoje uczucia.

- Powiedziała pani, że ktoś musi przestać nienawidzić i że chce pani, abym zapomniał, że jest pani Francuzką, a ja Prusakiem. - Czekała w milczeniu na jego dalsze słowa, ale jej wzrok dodawał mu otuchy. Po długiej przerwie powiedział z trudem: - Próbowałem wyrugować z serca wszelkie uczucia, ale bezskutecznie. Wciąż czułem ból. Ale jeśli człowiek odczuwa ból, to potrafi wzbudzić w sobie i weselsze uczucia. - W jego głosie zabrzmiała nuta niepewności.

- Takie jak miłość? - podpowiedziała cicho Helena.

- Właśnie. - Popatrzył na nią rozpłomienionym wzrokiem. - Gdy­by zechciała mi pani wybaczyć moją oziębłość, to może... może moglibyśmy spróbować.

Helene obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- O niczym innym nie marzę.

Napięcie zniknęło z jego twarzy. Wyglądał jak młody chłopak.

- Czy zechciałaby pani pojechać ze mną do Longchamps? - spytał. - Mój powóz czeka przed domem.

Helene zamrugała oczami ze zdziwienia. Pułkownik z pewnością nie marnował czasu! Ale nie ma się co dziwić. Zmarnowali go już wystarczająco dużo. Podniosła się z miejsca.

- Z przyjemnością będę panu towarzyszyła.

- Jeszcze jedno... o ile pani pozwoli. - Zrobił krok do przodu, po czym przyciągnął ją do siebie.

Nie odsunęła się, czekała cała drżąca ze strachu i pożądania.

Jego usta były gorące, wcale nie takich spodziewała się po księciu z lodu. Z cichym westchnieniem oparła się o niego i odchyliła głowę do tyłu, by mógł pełniej rozkoszować się smakiem jej ust. To, co z początku było delikatnym dotknięciem, szybko przerodziło się w namiętny pocałunek. Radość zalała jej serce i poczuła, że mrowie przechodzi ją od stóp do głów.

Objęli się mocniej, jakby chcieli wypełnić lata pustki. Oszołomił ją dotyk jego silnego ciała, niecierpliwe pieszczoty dłoni. Po chwili, która zdawała się wiecznością, a była zaledwie początkiem, uświado­miła sobie, że gdyby nie podtrzymywały jej silne ramiona, zemdlała­by ze szczęścia.

Dysząc ciężko, podniósł głowę.

- Marzyłem o tym, odkąd panią poznałem. - Pogłaskał ją delikat­nie po policzku. - Teraz zabiorę panią na przejażdżkę, potem na lunch do najlepszej restauracji w Paryżu, a po drodze będziemy się całowali. Tak?

- Tak! - Wybuchając śmiechem, Helene wzięła go pod ramię i razem wyszli z domu. Pułkownik zawsze będzie zamknięty w sobie i raczej poważny niż żywiołowy, ale to nic nie szkodzi. Ona była uczuciowa za nich dwoje.

Lucien był wspaniałym kompanem do picia. Nie tylko nie zadawał pytań, ale zapakował swego gospodarza do łóżka na tyle wcześnie, że następnego ranka Rafe obudził się tylko z lekkim bólem głowy. Znalazł Luciena śpiącego na sofie w salonie.

Przy śniadaniu, które składało się z croissantów i kawy, Rafe opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło. No, prawie o wszystkim; ominął to, co miało związek z Margot. Podejrzewał, że przyjaciel to zauważył, ale i tym razem wiedział, o co nie powinien pytać.

Po posiłku Lucien poszedł do ambasady. Rafe dopijał kawę, kiedy posłaniec przyniósł małą paczuszkę. Popatrzył na nią bez entuzjazmu. Domyślał się, co zawiera.

Tak jak się spodziewał, w środku znalazł obite aksamitem pu­dełeczko, w którym leżały nieszczęsne szmaragdy oraz krótki liścik. „Maskarada skończona. Dziękuję za pożyczkę. Zawsze twoja, Margot”.

Zastanawiał się, czy to, że podpisała się Margot, miało jakiekolwiek znaczenie. Przypuszczalnie przyjęła do wiadomości fakt, iż nie nazywa jej Maggie.

Wyjął z pudełka szmaragdowy naszyjnik i gdy zimne kamienie prześliznęły się między jego palcami, przypomniał sobie, jak ślicznie wyglądały na jej szyi. A kolczyki, idealna ozdoba dla jej rozkosznych uszu...

Wiele czasu poświęcił na wybranie tych klejnotów i nie mógł sobie wyobrazić, by pasowały do innej kobiety. Pod wpływem impulsu postanowił pójść i zwrócić je Margot. Może przyjmie ten komplet jako prezent. Pragnął, żeby miała coś od niego na pamiątkę. Chciał także pożegnać się z nią w cywilizowany sposób, bo poprzedniego dnia zachował się jak szaleniec.

Ale nawet tak drobne pragnienie okazało się trudne do spełnienia. Gdy wkrótce potem przyjechał do domu Margot i wszedł do salonu, okazało się, że jest w nim tylko lord Robert Andreville, który zresztą przywitał go z nie skrywaną radością.

Wykąpany, ogolony i nienagannie ubrany Robin w ogóle nie wyglądałby na chorego, gdyby nie ręka na temblaku. Najwidoczniej dzięki swej ogromnej witalności szybko powracał do zdrowia. Stanowili z Margot dobraną parę.

- Czy Margot jest w domu? - spytał Rafe, gdy już się przywitał i zajął miejsce w fotelu.

- Nie, pojechała do Chanteuil. - Robin wyszczerzył zęby w uśmie­chu. - W związku z kotem.

- Dobry Boże, czy zamierza tu przywieźć tego parszywego zwierzaka? - Rafe odpowiedział mu uśmiechem.

- Bez wątpienia. Prusacy na pewno zajęli się końmi, ale bała się, że skoro wszyscy służący uciekli, kot umrze z głodu.

Rafe potrząsnął z podziwem głową. Mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, Margot nie zapomniała o kocie, który, szczerze mówiąc, wcale nie był parszywy.

Rozbawienie ustąpiło miejsca poczuciu pustki. Nawet nie będzie mógł się pożegnać. Wstał.

- Szkoda, że nie zastałem Margot. Jutro wracam do Londynu, więc proszę, oddaj jej to. Chcę, żeby je zatrzymała. Oczywiście, jeśli się zgodzisz - dodał, gdy Robin wziął od niego obite aksamitem pudełko.

Robin przyjrzał mu się z uwagą.

- Dlaczego miałbym się nie zgodzić?

Rafe zirytował się. Jego rozmówca najwyraźniej udawał głupiego.

- Jako jej przyszły mąż możesz nie chcieć, by przyjmowała biżuterię od innego mężczyzny.

- Jako jej przyszły mąż...? - Robin lekko podrzucił pudełko w ręce, po czym położył je na stoliku. - Dlaczego uważasz, że się pobierzemy?

- Jeśli sobie przypominasz - rzekł krótko Rafe - powiedziałeś, że zamierzasz poprosić ją o rękę.

Robin obrzucił go długim, spokojnym spojrzeniem i nagle jego twarz spoważniała.

- Powiedziałem, że zamierzam ją poprosić. Nie powiedziałem, że przyjmie moje oświadczyny. Szczerze mówiąc, wątpię, żeby to zrobiła.

Rafe poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w żołądek: był odrętwiały, zmieszany i niepewny. Co miały znaczyć te słowa?

- Dlaczego ma ci odmówić? Jesteście kochankami od kilkunastu lat, i z tego, co widzę, łączy was ogromna zażyłość.

Robin wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na dwór, zatopiony w myślach. Podjąwszy jakąś decyzję, odwrócił się do Rafe'a przodem, ale jego twarz kryła się w cieniu aksamitnej zasłony.

- To niezupełnie tak. Nie jesteśmy kochankami od ponad trzech lat. Trzech lat, dwóch miesięcy i - zastanowił się przez chwilę - pięciu dni, dokładnie rzecz biorąc.

- Ale sam widziałem, jak wchodziłeś do jej domu późną nocą. - I jak ją całowałeś, z bolesną wyrazistością przypomniał sobie Rafe.

Robin wzruszył ramionami.

- Nadal byłem jej zawodowym partnerem. I przyjacielem.

- Zatem, dlaczego... - Rafe przerwał, wiedział, że nie powinien zadawać tak intymnych pytań.

- Dlaczego nie jesteśmy już kochankami? - dokończył Robin spokojnie. - Bo Maggie uważała, że to nie w porządku. Nie wyszłaby za mnie przede wszystkim dlatego, że mnie nie kocha. Wiele się zmieniło przez te lata, ale nie jej uczucia.

- Nie przeszkadzało ci, że Margot nie chciała dłużej...

Twarz Robina zasępiła się.

- Och, przeszkadzało, ale gdybyś choć trochę znał Maggie, to wiedziałbyś, że nie można jej do niczego zmusić. Poza tym, że nie dzieliliśmy ze sobą łoża, nasza przyjaźń pozostała taka sama, a to było najważniejsze. Kochankę zawsze można sobie znaleźć, a Maggi jest jedna. Aż do zeszłego roku, kiedy zaczęła grać rolę hrabiny Janos, mieszkaliśmy razem, o ile nie wyjeżdżałem z jakąś niebezpieczną misją. Dopiero gdy zostałem członkiem brytyjskiej delegacji, zaczęliśmy udawać, że jesteśmy tylko znajomymi. Rafe pragnął dobrze zrozumieć to, co właśnie usłyszał.

- Na pewno myślisz, że masz u niej jakieś szanse - rzekł - bo w przeciwnym razie nie zamierzałbyś drugi raz prosić jej o rękę.

- Kiedyś patrzyłem na to z dużym optymizmem - odparł Robin po chwili. - Maggie zamierzała wrócić do Anglii i prowadzić spokojne życie w jakimś okropnym miejscu, takim jak Bath. Myś­lałem, że odczekam jakieś trzy miesiące, potem przyjadę do niej i ponownie jej się oświadczę. Do tego czasu byłaby gotowa mnie przyjąć, choćby z nudy. - Przerwał na chwilę, by poprawić bandaż na ręce. - Bylibyśmy dobrą parą. Ja jestem bogaty, ona jest piękna, łączy nas prawdziwa przyjaźń. Większość małżeństw ma o wiele mniej. Ale sytuacja się zmieniła i nie sądzę, by teraz przyjęła moje oświadczyny.

Przyszła pora na ostatnie pytanie w tej dziwnej rozmowie.

- Kochasz ją? - spytał Rafe.

Odcinająca się na tle jasnego prostokąta okna szczupła sylwetka Robina pozostała nieruchoma.

- Czy kocham? Właściwie nie wiem, co to znaczy. Może mam za chłodny temperament, by przeżywać wielkie namiętności. Na pewno nie kocham Maggie tak, jak ona wyobraża sobie miłość. - Przerwał, a potem powiedział bardziej do siebie niż do Rafe'a. - Poszedłbym za nią w ogień, ale to zupełnie co innego.

Rafe czuł się tak, jakby rozrywano go na pół. Przeszedł przez pokój i stanął na wprost swego rozmówcy.

- Dlaczego mówisz mi to wszystko? - spytał cichym głosem.

- Bo myślę, że Maggie cię kocha. Wiedziałem, że dawno temu bardzo kogoś kochała, i widzę, jak się zachowuje, odkąd przyjechałeś do Paryża. - Robin przybrał ironiczny ton. - Co prawda nie ma gwarancji, że będzie chciała zapomnieć o przeszłości i wziąć z tobą ślub, ale kiedy na ciebie patrzę, mam wrażenie, że przynajmniej powinieneś spróbować.

Bolesne zakłopotanie Rafe'a zaczęło ustępować miejsca trudnej do zniesienia nadziei.

- A już zamierzałem wrócić do Anglii i w ogóle się z nią nie spotykać.

- Wiem. Dlatego ci to powiedziałem.

Zapadło milczenie.

- Jesteś bardzo wspaniałomyślny - rzekł po chwili Rafe drżącym głosem.

- Chcę, żeby Maggie była szczęśliwa. - Twarz Robina przybrała zimny wyraz. - Ale jeśli wyjdzie za ciebie i ją unieszczęśliwisz, to odpowiesz za to przede mną.

- Najpierw będę musiał odpowiedzieć przed sobą, a zaręczam ci, że będę surowszym sędzią niż ty. - Rafe zaczerpnął oddechu. - Może to, co powiem, zabrzmi głupio, ale dziękuję ci. - Chwycił pudełko z biżuterią i niemal wybiegł z pokoju.

Robin rozsunął zasłony i patrzył, jak książę wyłonił się z domu, wskoczył do swego powozu i co koń wyskoczy ruszył w stronę Chanteuil.

Opuścił zasłonę i z zaciśniętymi ustami odwrócił się od okna. Rzeczywiście, był szalenie wspaniałomyślnym człowiekiem. A także cholernym głupcem.

27

Maggie spodziewała się, że Rafe może rano wpaść do nich z wizytą, więc wyprawa po Rexa była dobrym pretekstem, by się z nim nie spotkać. Było tak ciepło i słonecznie jak w środku lata, i jazda do Chanteuil sprawiła jej dużą przyjemność.

Kiedy dotarła do zamku, stojący na warcie pruscy strażnicy potwierdzili jej przypuszczenia. Wszyscy służący Varenne'a uciekli i na terenie posiadłości nie było nikogo. Ponieważ dowódca straży rozpoznał Maggie, z łatwością przekonała go, by ją wpuścił do środka. Wyjaśniła, że przyjechała po kota, a przy okazji chce obejrzeć ogrody.

Osiągnięcie pierwszego celu nie zajęło jej dużo czasu. Ktokolwiek powiedział, że koty wolą trzymać się na uboczu, na pewno nigdy nie spotkał Rexa. Nie minęło pięć minut, odkąd weszła do zamku i zaczęła wołać go po imieniu, a już przybiegł truchtem, by się przywitać - gotowy do pieszczot i oczywiście głodny.

Maggie była przewidująca, przyniosła ze sobą kawałek pokrojonego kurczaka. Gdy Rex się pożywił, przytulił się do niej i zasnął. Z kotem na ramieniu wyszła przed dom.

Kipiące bujną roślinnością ogrody, z mnóstwem jaskrawych, ostatnich już tej jesieni kwiatów, wyglądały bardzo pięknie. Z radością pomyślała, że hrabiemu nie udało się wycisnąć na tym miejscu swego hańbiącego piętna.

Powoli Rex zaczął jej ciążyć, więc postanowiła znaleźć jakieś zaciszne miejsce, gdzie mogłaby usiąść i cieszyć się słońcem. W małym różanym ogrodzie otoczonym wysokim żywopłotem, pod altanką z kwitnących drzew, znalazła kamienną ławeczkę. Panował tu niezwykły spokój, ciszę mącił tylko śpiew ptaków i łagodny plusk niewielkiej fontanny w środku ogrodu.

Rex spał wyciągnięty na ławce, z łebkiem na jej kolanach, a tylną łapą w powietrzu. Ten kot miał prawdziwy talent do wykorzystywania każdej chwili na odpoczynek.

Cisza kojąco działała na jej nerwy. Chociaż ostatnie tygodnie były męczące, warto było podjąć wysiłek. Zawarli z Rafe'em pewien rodzaj pokoju, spędzili także niezapomnianą noc, którą będzie wspominała do końca życia.

Z rozmyślań wyrwał ją odgłos kroków na wysypanej żwirem alejce. Podniosła głowę i zobaczyła Rafe'a. Rozglądając się dookoła, szedł szybko ścieżką. Kiedy ją zauważył, zatrzymał się, po czym ruszył w jej kierunku wolniejszym krokiem. Wiatr potargał mu włosy, ale jak zwykle był szalenie elegancki i tak przystojny, że zaparło jej dech.

Wiedziała, że to spotkanie będzie oznaczało kolejną przepłakaną noc, ale nie mogła zignorować jego obecności.

- Dzień dobry, wasza miłość - powiedziała ze starannie wy­studiowanym uśmiechem. - Co cię sprowadza do Chanteuil?

- Ty. Mogę usiąść? - Gdy skinęła głową, usadowił się obok Rexa.

- Jest tu dość niesamowicie. Poza pruskimi strażnikami, którzy powiedzieli mi, że możesz być w ogrodzie, nie spotkałem nikogo. Posiadłość sprawia wrażenie wymarłej.

- Rzeczywiście, nikogo tu nie ma, nawet kucharz i pomywaczka uciekli - przytaknęła. - Całe szczęście, że przyjechałam po Rexa. Może przeżyłby, łapiąc myszy w zamku, ale czułby się bardzo samotny. To towarzyskie stworzenie.

Rafe nie odpowiedział. Wpatrywał się z napięciem w jej twarz. Tego ranka wydawał się jej jakiś inny. Może to był tylko wytwór jej wyobraźni, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widzi nie księcia, ale młodego, zakochanego mężczyznę. Mężczyznę z jej przeszłości.

- Przyjechałem tu między innymi po to, żeby cię przeprosić. - Rafe przerwał w końcu przedłużającą się ciszę. - To Northwood twierdził, że się z nim przespałaś. Teraz widzę, że musiałem być straszliwym głupcem, jeśli mu uwierzyłem.

Maggie wolałaby rozmawiać o pogodzie albo o ogrodach, lecz niektóre sprawy wymagały wyjaśnienia, ponieważ było mało praw­dopodobne, by jeszcze kiedyś się spotkali.

- Dowiedziałam się, że to był Northwood dopiero wczoraj, kiedy zaczął się chwalić tym, co zrobił. Udając pijanego, postąpił bardzo sprytnie. Łatwiej uwierzyć w czyjeś intymne zwierzenia niż w głośno stawiane zarzuty.

Rafe skrzywił się.

- Bóg mi świadkiem, że zostałem ukarany za swoją głupią zazdrość. Jest mi szalenie przykro, Margot. To, że ci nie zaufałem, było największym błędem w moim życiu. - Zawahał się, jakby szukał właściwych słów, po czym powiedział z ociąganiem. - Moi rodzice byli nowoczesnym małżeństwem. Płodząc syna, wypełnili swój obowiązek, ale potem rzadko bywali pod jednym dachem, a jeszcze rzadziej w jednym łóżku. Ja pragnąłem innego związku. Kiedy cię spotkałem, pomyślałem, że znalazłem kobietę, jakiej szukałem. Ale w głębi serca chyba nie wierzyłem, że mogę zaznać szczęścia, i może dlatego tak łatwo uwierzyłem w oszczerstwa Northwooda.

- Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek rozmawiali o twoich rodzicach - powiedziała cicho.

Wzruszył ramionami.

- Niewiele było do powiedzenia. Moja matka umarła, kiedy miałem dziesięć lat. Tak mało czasu mi poświęcała, że prawie nie zauważyłem jej odejścia. Mój ojciec... cóż, wierzył w maksymę lorda Chesterfielda, że nic nie jest tak ordynarne jak głośny śmiech. Obowiązki wobec swego potomka wypełniał z taką samą skrupulatnością z jaką dbał o swoich dzierżawców czy sprawował funkcję w Izbie Lordów. Prawdziwy angielski dżentelmen. - Rafe zerknął na ławkę i zaczął głaskać jedwabisty ogon kota. - Myśl, że pułkownik Ashton zostanie moim teściem, była bardzo... pokrzepiająca.

Słysząc te słowa, Maggie poczuła ból w sercu. Kiedy miała osiemnaście lat, nie przyszło jej do głowy, że ten wysoki, pewny siebie mężczyzna nie tylko jej pożąda, ale i potrzebuje. Była ciekawa, dlaczego teraz jej się z tego zwierzył. Na pewno nie po to, by wzbudzić współczucie.

Postanowiła zadać mu pytanie, które często powracało do niej podczas samotnych, bezsennych nocy.

- Gdybym zaprzeczyła oskarżeniu Northwooda, uwierzyłbyś mi?

- Chyba tak. Chciałem, i to dość rozpaczliwie, żebyś mnie zwymyślała. - Zamilkł, po czym dodał z bólem: - To, że nawet nie próbowałaś zaprzeczyć, uznałem za dowód twojej zdrady.

- Mój nieszczęsny charakter - rzekła ze smutkiem. Z całą siłą wróciło dawne cierpienie. - Byłam taka zła i nieszczęśliwa, że chciałam uciec, zanim załamię się na twoich oczach. Powinnam była zostać i walczyć.

- Twój gniew był o wiele bardziej uzasadniony niż mój brak zaufania. To ja zasługuję na potępienie - przyznał samokrytycznie Rafe. - Gdyby twój ojciec nie czuł, że musi wywieźć cię z Londynu, nie zginąłby we Francji.

Potrząsnęła głową.

- Teraz ja chciałabym cię przeprosić. Pomimo tego wszystkiego, co powiedziałam podczas naszej kłótni, nigdy nie oskarżałam cię o śmierć ojca. To prawda, wyjechaliśmy do Francji z mojego powodu, ale przedłużyliśmy pobyt dlatego, że mój ojciec przesyłał raporty do dowództwa armii. Był pewien, że pokój nie potrwa długo, więc wykorzystał naszą podróż jako przykrywkę, by obserwować francuskie oddziały. - Uśmiechnęła się krzywo. - Jak widzisz, talent do szpiegowania odziedziczyłam po ojcu.

Rafe westchnął.

- Dziękuję, że mi to powiedziałaś. Czuję się trochę lepiej.

- Życie jest zawikłanym splotem zdarzeń - rzekła wolno. - Gdy­byśmy nie przyjechali do Francji, gdyby ojciec nie zginął, gdybym nie zaczęła współpracować z Robinem, to kto wie, co mogłoby się zdarzyć w Paryżu w ostatnim tygodniu. Może Varenne dokonałby zamachu i Europa zmierzałaby do nowej wojny? Więc pewnie śmierć mojego ojca nie była tak zupełnie bezsensowna, jak mi się kiedyś wydawało.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz. Chciałbym wierzyć, że tragedie, które wydarzyły się w przeszłości, choć po części obróciły się na dobre. - Wyciągnął z kieszeni obite aksamitem pudełeczko i podał je Margot. - Przyjechałem tu także dlatego, że chciałem, byś to zatrzymała.

Rozpoznała pudełko i próbowała mu je oddać.

- Nie mogę przyjąć tych klejnotów. Są zbyt cenne.

Uniósł brwi.

- Gdybym dał ci kwiaty, to byś je wzięła. A co to za różnica?

- Przynajmniej pięciu tysięcy funtów - odparła ostrym tonem. Przykrył dłonią rękę, w której trzymała puzderko.

- Cena nie gra roli. Liczy się tylko to, że daję ci je z serca, tak jak dałbym kwiaty.

Czując ciepło, jakie biło z ich złączonych dłoni, osłabła w swym postanowieniu. Tak naprawdę bardzo chciała mieć te szmaragdy, nie ze względu na ich piękno, ale dlatego, że był to prezent od Rafe'a.

- Dobrze - powiedziała cicho. - Jeśli rzeczywiście chcesz, bym je zatrzymała, to spełnię twoje życzenie.

- Chciałbym ci ofiarować o wiele więcej.

Jego słowa doprowadziły ją do furii. Dlaczego musiał to powiedzieć i wszystko zepsuć? Wstała, zostawiając na ławce zarówno klejnoty jak i obrażonego Rexa.

- Nie chcę, żebyś mi dawał coś jeszcze - warknęła. - Już i tak dostałam zbyt wiele. Zabierz te swoje szmaragdy i daj je kobiecie, która wyrazi ci wdzięczność w taki sposób, w jaki oczekujesz.

Nieugięta w swym postanowieniu wyszła spod drzew na słońce i zerwała różę z jednego z krzaków. Odrywając kolce z gałązki, przyrzekła sobie w duchu, że tym razem zachowa spokój.

A jednak jej opanowanie prysnęło jak bańka mydlana, gdy Rafe stanął za nią i położył jej ręce na ramionach. Nie było nic zmysłowego w tym geście, a jednak wystarczył, by natychmiast zapomniała o swych dobrych chęciach.

- Połącz ze mną swe życie i bądź moją miłością - powiedział głębokim, aksamitnym głosem. - A potem zakosztujemy wszystkich przyjemności...

Zebrała wszystkie siły i wyszarpnęła się z jego objęć. Odwróciła się dopiero wtedy, kiedy znalazła się w bezpiecznej odległości.

- Niech cię szlag trafi, Rafie Whitbourne, już to przerabialiśmy! Nie zostanę twoją kochanką.

Mógł za nią pójść i wykorzystać całą swą męską broń, by nakłonić ją do zmiany zdania, ale tego nie zrobił.

- Nie proszę cię, byś została moją kochanką - powiedział cicho. - Proszę cię, byś została moją żoną.

Do tej pory Maggie uważała, że sprawy nie mogą wyglądać gorzej, ale myliła się. Rafe proponował coś, o czym zawsze marzyła, dlaczego więc na te słowa zalała ją fala strachu i smutku? Nie śmiała dochodzić przyczyny swego przygnębienia.

- Twoja propozycja jest dla mnie wielkim zaszczytem, wasza miłość - powiedziała ostro - ale oboje wiemy, że kiedy mężczyźni tacy jak ty chcą się żenić, wybierają bogate, piękne, osiemnastoletnie dziewice. - Zaśmiała się niepewnie. - A ja nie mam żadnej z tych zalet. Ciekawa przygoda może być jak narkotyk, ale nie pozwól, by parę dni ekscytujących przeżyć wypaczyło twoją ocenę.

Mimo tej kategorycznej odmowy, Rafe wciąż miał iskierkę nadziei. Margot nie powiedziała, że go nie kocha, i tylko to się liczyło.

- Nie ma mężczyzn takich jak ja. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale Rafael Whitbourne jest jedyny w swoim rodzaju - powiedział poważnym tonem. - Poza tym, mam wystarczająco dużo pieniędzy dla dwojga ludzi, a nawet dla stu osób, więc nie dbam o majątek. Uroda? Zależy od oka patrzącego, a w moich oczach jesteś najbardziej pociągającą kobietą na świecie. Zawsze byłaś. I zawsze będziesz. A co do wieku - podszedł trochę bliżej i spojrzał jej w oczy; bardzo pragnął, by mu uwierzyła - to jedyną osiemnastolatką która nie zanudziła mnie na śmierć, byłaś ty. A teraz jesteś jeszcze bardziej interesująca. - Kiedy otworzyła usta, by mu od powiedzieć, położył na nich palec. - Tak to wygląda, więc dlaczego nie chcesz za mnie wyjść?

Wydawało mu się, że zobaczył błysk smutku w jej oczach, zanim przywołała na twarz wyraz obojętności. Odsunęła jego rękę.

- Bo za dobrze się znam, Rafe. Nigdy nie potrafiłabym dzielić się tobą z inną kobietą. Gdybym się dowiedziała, że masz kochankę, zamieniłabym nasze życie w piekło. Pewnie potrafiłbyś trzymać w tajemnicy swoje zdrady, ale ja nie umiem żyć w kłamstwie.

- Nie chciałem takiego małżeństwa, kiedy miałem osiemnaście lat i nie chcę go teraz - powiedział z pasją. - Przysięgam, że jeśli się pobierzemy, nigdy nie dam ci powodu, byś wątpiła w moją wierność.

- Wszyscy popełniamy błędy, Rafe - rzekła. Bała się, że ulegnie jego namowom. - Nie musisz się ze mną żenić, by odpokutować za to, że uwierzyłeś Northwoodowi. Cieszę się ze swej niezależności i nie mam zamiaru z niej rezygnować.

- Jesteś pewna? Ktoś, kto tak nerwowo zaciska ręce, nie może jasno myśleć, a to za poważna sprawa, by o niej decydować, kiedy jest się wytrąconym z równowagi.

Wydała dźwięk, który był czymś pośrednim między śmiechem i płaczem, spuściła oczy. Zobaczyła, że tak mocno zaciska dłonie, że aż pobielały jej kostki. Ostrożnie rozprostowała drżące palce.

- Miłość, która nas łączyła w młodości, była bardzo prawdziwa i bardzo wyjątkowa - rzekła łamiącym się głosem - ale nie możemy do niej wrócić. Pogódź się z tym, że wszystko skończone, Rafe.

Wziął ją za rękę i delikatnie rozmasował ślady, jakie we wnętrzu dłoni zostawiły paznokcie.

- Po co mamy wracać, kiedy możemy iść naprzód? Oboje jesteśmy dojrzałymi ludźmi. Nasza miłość może być o wiele głębsza i bogatsza niż przed laty. - Widząc, że zagryza wargi i potrząsa głową, dodał żarliwie: - Nie możemy nawet spróbować? Życie rzadko daje człowiekowi drugą szansę, Margot. Na miłość boską, nie zmarnujmy jej!

Posłała mu szybkie spojrzenie i zobaczyła, że zrzucił maskę obojętności i był tak samo szczery, jak tamtego ranka, kiedy zerwał ich zaręczyny. Żałując, że nie dorównuje mu odwagą, zostawiła go i podeszła do fontanny. W środku sadzawki umieszczono rzeźbę cherubina trzymającego naczynko, z którego tryskała woda. Wbiła wzrok w posążek tak, jakby to było najdoskonalsze dzieło sztuki.

- Oszukujesz się, Rafe - rzekła z goryczą. - Człowiek nie ma drugiej szansy ani w życiu, ani w miłości.

Zapadła długa cisza. Miała nadzieję, że w końcu zrozumiał i nie będzie dłużej nalegał, by zmieniła zdanie. Podszedł do niej i stanął za jej plecami.

- Przestań uciekać, Margot. Sama mówiłaś, że uciekając trzynaście lat temu, popełniłaś błąd. Nie pozwolę ci popełnić go po raz drugi.

Powinna wiedzieć, że nie podda się tak łatwo. Ogarnął ją jeszcze większy strach.

- Zostaw mnie w spokoju, Rafe - powiedziała ostrym tonem. - Wiem, czego chcę, i małżeństwo z tobą nie mieści się w moich planach.

Przygotował się psychicznie do tego, co musiało nastąpić. Czuł, że dopóki nie porozmawiają o straszliwej tragedii, jaką przeżyła, ona nigdy nie będzie z nim szczera.

- Wiem, co wydarzyło się w Gascony, Margot. - Kiedy obrzuciła go przerażonym spojrzeniem, dodał z naciskiem: - Wiem o wszystkim.

- Robin ci powiedział?

- Tak, gdy byliśmy razem w celi.

- Niech będzie przeklęty! - Podniosła na Rafe'a gniewny wzrok. - Nie miał prawa nikomu o tym mówić, a w szczególności tobie.

- Przekonałem go, że... muszę wiedzieć.

- Więc dlatego mi się oświadczyłeś - powiedziała z wściekłością. - Z poczucia winy. To bardzo wielkodusznie z twojej strony, że jesteś gotów przyjąć wybrakowany towar i zrobić z niego księżnę, ale to niepotrzebne! Sama dam sobie świetnie radę, bez twojej fałszywej życzliwości!

Twarz skurczyła mu się z bólu.

- Tak siebie widzisz? Jako wybrakowany towar?

Przysiadła na brzegu fontanny i ukryła twarz w dłoniach. Do tej pory jedynie Robin znał tę okropną historię. Nie mogła znieść myśli, że właśnie Rafe wie o jej hańbie.

Nie widziała już zalanego słońcem ogrodu, wszystko przesłoniły ponure wspomnienia. Z najwyższym wysiłkiem zdołała się od nich i uwolnić, ale tylko po to, by uświadomić sobie, iż od cierpienia gorsza jest jej całkowita bezradność.

Walczyła rozpaczliwie, by uniknąć ostatecznego upokorzenia i nie załamać się na oczach Rafe'a.

- Gorzej niż wybrakowany - powiedziała chrapliwym głosem - całkowicie zniszczony, nie nadający się do naprawy. Dlatego tak chętnie skorzystałam z możliwości pozostania we Francji z Robinem, dlatego nie chciałam, żeby nawet lord Strathmore znał moje prawdziwe nazwisko. Margot Ashton umarła i chciałam, żeby tak zostało.

- Margot Ashton nie umarła. Stała się wspaniałą kobietą - bardzo cichym głosem powiedział Rafe. - Okazałaś ludziom wiele dobroci i troskliwości. Nie przeczę, że jest mi okropnie przykro, iż tak źle cię potraktowałem, ale nie z tego powodu poprosiłem cię o rękę.

Bojąc się tego, co Rafe zaraz powie, potrząsnęła głową.

- Nie chcę tego słuchać - rzekła zmęczonym głosem. Ignorując jej słowa, usiadł obok niej na brzegu fontanny.

- Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, kochałem cię całym sercem - powiedział spokojnie. - Wiedziałem, jaką masz nade mną władzę, i byłem przerażony, ponieważ kochałem cię bardziej niż własną dumę i honor. - Zerwał źdźbło trawy i z roztargnieniem zwijał je w palcach. - Kiedy cię straciłem, tylko duma i honor mi pozostały, więc chciałem je zachować za wszelką cenę. Ale wcale nie podoba mi się mężczyzna, jakim się stałem. Jeśli starałem się być uprzejmy, to dlatego, że nie wypadało mi zachowywać się niegrzecznie. Jeśli czasami byłem arogancki, to dlatego, że wymagała tego pozycja i styl życia księcia. Ale w gruncie rzeczy moje życie nie miało sensu. - Poszukał wzrokiem jej oczu i popatrzył w nie z powagą. - To ty nadajesz mu sens, Margot.

Obnażając przed nią swe uczucia, sprawiał, że Maggie, jak na ironię, wpadała w coraz większe przerażenie. Szybko spuściła oczy, by nie dostrzegł w nich strachu.

- Nie chcę być odpowiedzialna za nadanie sensu twojemu życiu.

- Nie masz wyboru. - Owinął wokół palca źdźbło trawy, niczym pierścień. - I tak będziesz najważniejsza, bez względu na to, czy się pobierzemy, czy rozstaniemy na zawsze.

Każdym zdaniem zbijał argumenty przemawiające za jej odejściem. Kiedy przypomniała sobie potworne sceny, jakie rozegrały się w Gascony, perspektywa poślubienia Rafe'a wydała się jej przeraża­jąca. Wpadła w panikę. Nie mogła już dłużej ukrywać swoich uczuć.

- Nie mam odwagi jeszcze raz próbować, Rafe! - krzyknęła.

- Myśl, że mam ryzykować własne życie, napawa mnie strachem. Groźba Varenne'a, że rozwali mi głowę, wydaje mi się dziecinną igraszką w porównaniu z twoją propozycją!

Liście trawy pękły między jego palcami.

- Moich doświadczeń życiowych nie mogę porównywać z twoimi, ale i ja wiem coś o strachu - powiedział po chwili. - Kształtował moje życie przez ostatnie kilkanaście lat. Nie chciałem po raz drugi przeżywać takiego bólu, jaki czułem, kiedy odeszłaś, więc nigdy nie zbliżałem się do kobiety, którą mógłbym pokochać.

- Więc powinieneś rozumieć, co czuję. Daj za wygraną, Rafe, proszę. - Oddychała ciężko, wiedząc, że nie powinna dłużej go słuchać. A mimo to nie była w stanie odejść.

- Nie, dopóki nie będę przekonany, że sprawa jest beznadziejna - powiedział stanowczo. - Przyznaję, że miłość do ciebie mnie przeraża, a jednak muszę zaryzykować, bo nawet ból jest lepszy od pustki, jaką czuję od kilkunastu lat. - Popatrzył na nią żarliwie. - Po zamieszkach na Place du Carrousel powiedziałaś, że tylko namiętność jest silniejsza od strachu. Ale się myliłaś. - Z niezwykłą delikatnością odgarnął jej z policzka kosmyk włosów. - To nie namiętność, ale miłość jest silniejsza od strachu. Kocham cię i sądzę, że ty też musisz mnie choć trochę kochać, bo w przeciwnym razie nie dzieliłabyś ze mną łoża. Miłość istnieje. Pozwólmy jej wyleczyć rany przeszłości.

Pragnęła tego, o czym mówił, tak bardzo, jak umierający z prag­nienia pożąda wody. A jednak musiała to odrzucić. Od przyjazdu Rafe'a do Paryża przeżywała jeden szok za drugim i straciła swoją zwykłą odporność. Teraz burza strachu nabrała siły huraganu, groziła całkowitym zniszczeniem, nie pozostawiała najmniejszej nadziei na ocalenie.

Wiedziała, co przyniesie ukojenie.

Ześlizgnęła się z marmurowego brzegu fontanny, objęła Rafe'a za szyję i pocałowała go z rozpaczliwym pożądaniem. Przestał nad sobą panować i przycisnął ją mocno do siebie. W jego ramionach owładnięta szalonym pożądaniem, zapomniała na chwilę o strachu.

Rozpiął jej suknię na plecach i zaczął ją zsuwać, dopóki nie odsłonił ramienia. Ręce mu się trzęsły, ale zamiast pocałować Margot, nagle znieruchomiał.

- Powinniśmy rozmawiać - powiedział drżącym głosem - a nie zdejmować z siebie ubranie.

Otworzyła oczy i popatrzyła na niego w oszołomieniu.

- Rozmowa nie pomoże, Rafe. A namiętność tak, przynajmniej na trochę.

Zaczęła przesuwać ręką po jego piersi, potem po brzuchu, dopóki nie poczuła gorącej męskiej wypukłości, która natychmiast stwardniała pod jej dotykiem.

Z trudem łapał powietrze.

- O Boże, Margot...

Nie potrafił dłużej się opierać i pociągnął ją na ciepłą od słońca trawę. Spletli się ze sobą, zrzucając ubrania, by całować i dotykać płonące z pożądania ciała. Zapominając o strachu, Margot westchnęła z ulgą, kiedy posiadł ją szybkim, mocnym ruchem.

Ale zamiast doprowadzić ją do szczytu rozkoszy, znieruchomiał, jego ramiona drżały z napięcia, gdy dotykał jej ciepłego wnętrza.

- Jeszcze nie, kochanie - wysapał. - Nie skończyłem rozmowy o strachu. Boisz się, bo życie cię tego nauczyło, ale przecież nie musi tak być. Tylko pozwól mi się kochać.

- Więc dlaczego teraz tego nie robisz? - Chcąc rozpalić w nim żądzę, poruszyła prowokująco biodrami.

Mimo woli wszedł w nią głębiej, po czym wstrzymał oddech i cofnął się trochę. Jego twarz błyszczała od potu.

- To nie miłość, to seks. Cudowny i odurzający, ale to nie to samo, co miłość.

- Przestań gadać o miłości! - Uderzyła go z wściekłością i rozorała paznokciami jego ramiona i pierś.

Złapał ją za nadgarstki i przycisnął do ziemi.

- Muszę - wysapał - bo z powodu nieudanej miłości prowadziliś­my smutne, pełne strachu życie.

- To nie jest jakaś cholerna parlamentarna debata, Rafe! - Umie­rając z pożądania, ścisnęła go w sobie delikatnie.

Jęknął, głowa opadła mu do przodu, czarne włosy zasłoniły oczy. Jeszcze raz zacisnęła mięśnie i kiedy wstrząsnął nim spazmatyczny dreszcz, pomyślała, że wygrała.

Ale znowu zapanował nad sobą. Podniósł głowę.

- Pozwól mi się kochać, Margot - powiedział ochrypłym głosem - bo namiętność przyniesie ci tylko chwilową ulgę.

- Może masz rację - wyszeptała i nagle nie wiedzieć czemu, zachciało jej się płakać. - Ale pożądanie... jest bezpieczniejsze od miłości.

Uniósł się nad nią, zasłaniając swymi szerokimi ramionami słońce, wypełniając sobą cały świat, tak jakby poza nim nic nie istniało.

- Samo bezpieczeństwo nie wystarczy.

Nie mogła znieść jego badawczego wzroku, zamknęła oczy i znowu spróbowała znaleźć zapomnienie w seksie.

- Spójrz na mnie! - rozkazał ostrym tonem.

Wcale nie chciała mu być posłuszna, a jednak otworzyła oczy. Była przerażona, że zachowuje się jak bezwolna istota.

- Zasługujesz na coś więcej niż zwykłe bezpieczeństwo, Margot. - powiedział cicho. - Doświadczyłaś już bólu miłości. Pora, byś zaczęła się nią cieszyć.

Jej mechanizmy obronne słabły coraz bardziej, aż w końcu zupełnie ją zawiodły. Nagle ogarnęła ją mieszanina strachu, bólu i gniewu. Przed laty wróciła do normalnego życia tylko dlatego, że wyrzuciła z pamięci tamten koszmar. Ale teraz straszliwe wspomnienia ożyły z bolesną ostrością. Krzyk umierającego ojca i jego krew zalewająca twarz córki. Trzymające ją w żelaznym uchwycie ręce i rozdzierający ból. Trudne do opisania czyny, których osiemnastoletnia, niewinna dziewczyna nawet nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Była zmarznięta, taka zmarznięta i strasznie samotna...

Krzyknęła z przerażenia; pożądanie minęło, gdy spazmatyczne łkanie rozdarło jej piersi.

Nagle Rafe puścił jej ręce i objął ją ramionami. Ciałem i duszą starał się ochronić Margot przed tą burzą uczuć.

- Kocham cię! - powiedział gwałtownie. - Zawsze będę cię kochał. Już nigdy nie będziesz musiała być sama.

Każdą cząstką swego ciała czuła, że jeśli uświadomi sobie w pełni grozę tego, co się wydarzyło, to umrze.

Ale nie umarła. Rafe był w niej, trzymał ją w ramionach, chronił swą siłą i łagodnością, a jego miłosne słowa były liną ratowniczą, która chroniła ją przed śmiercią.

Burza przerażających uczuć zaczęła tracić na sile, a oddech Margot powoli się uspokajał. Przeszłość się nie zmieniła; jej wspomnienia wciąż były gorzkie, a rany głębokie. Jednak jego miłość rozwiała chmury strachu, była jak słońce, które przebiło się przez poranne mgłę.

Strach zniknął, pozostawiając po sobie pustkę. A potem wolno, niczym przypływ fali, tę pustkę w sercu zapełniła miłość. Dzięki jego serdecznej trosce zniknęły ponure cienie przeszłości.

A wraz z miłością na nowo ożyło pożądanie. Nie była to rozpaczliwa żądza, która przedtem nią kierowała, ale silne uczucie, w którym miłość i namiętność były nierozerwalnie ze sobą związane.

Chociaż nie tulił jej już tak mocno, jak wtedy, gdy walczyła ze swymi uczuciami, to wciąż byli ze sobą tak blisko, jak tylko może być kobieta z mężczyzną. Wygięła się w łuk i pozwoliła przemówić swemu ciału. Gdy znowu ogarnęła ich namiętność, wyszeptała:

- Kocham cię, Rafe.

Oddychał chrapliwie. Rezerwa, jaką jej okazywał, gdy kochali się po raz pierwszy, zniknęła bez śladu. Teraz cały należał do niej - duszą i ciałem.

Jego mocne pchnięcia wywołały kolejną burzę, tym razem namięt­ności. Krzyknęła i tracąc nad sobą panowanie przywarła do niego. Gwałtowne skurcze wstrząsnęły jej ciałem. Krzyk Margot złączył się z jękiem rozkoszy Rafe'a, gdy jego nasienie wytrysnęło wewnątrz jej ciała.

Budzenie się ze stanu ekstazy było bardzo powolne, przypominało ciche wirowanie światła. Gdy wreszcie ochłonęła, zobaczyła, że Rafe drży tak samo jak ona. Głaskała go po zlanych potem plecach, dopóki nie zaczął spokojnie oddychać.

- Skąd wiedziałeś, że czuję się samotna?

Rafe uniósł się na łokciu i przyjrzał się jej uważnie. Po jego napiętej twarzy widać było, ile go kosztowały dramatyczne przeżycia Margot.

- Domyśliłem się. Kiedy spojrzałem w przeszłość, uświadomiłem sobie, że ze strachu przed utratą ukochanej osoby nie angażowałem się w żadne związki. Ale przez to czułem się samotny. Podejrzewam, że z tobą było podobnie.

- Zgadza się - powiedziała wolno. - Nigdy nie zapomniałam o tym, co się stało, ale też nigdy nie chciałam uświadomić sobie w pełni grozy tamtych wydarzeń. Żeby przeżyć, musiałam wyzwolić się od strachu, a to oznaczało odcięcie się od wszystkiego. I od wszystkich.

- Mówisz tak, jakby to należało do przeszłości.

- Bo należy, bo tym razem nie pozwoliłeś mi uciec od siebie. Dziękuję, Rafe. - Gdy spojrzała w jego szare oczy, na jej wargi wypłynął uśmiech. - Jeśli jeszcze nie wyraziłam się dostatecznie jasno, to chcę ci powiedzieć, że cię kocham.

Odpowiedział jej serdecznym uśmiechem.

- Chyba mówiłem ci już czterdzieści czy pięćdziesiąt razy, że też cię kocham.

Roześmiała się.

- Wygląda na to, że choć raz zgadzamy się ze sobą.

Cień niepokoju przemknął po jego twarzy.

- Przykro mi, tak zapamiętałem się w miłości, że nie wycofałem się w porę. - Zawahał się, po czym rzekł: - Mam nadzieję, że... nie będzie żadnych przykrych konsekwencji.

Ogarnęła ją radość i miłe poczucie kobiecej siły.

- Dla mnie wcale nie byłyby przykre - powiedziała wesoło. - Ty na pewno też chciałbyś mieć potomka.

Wyglądał na zdziwionego. A potem jego twarz stała się tak promienna jak sunące po niebie słońce.

- Czy to oznacza, że za mnie wyjdziesz?

Delikatnie przebiegła palcami po jego potarganych włosach.

- O niczym innym nie marzę. Oczywiście jeśli jesteś pewien, że chcesz mieć za żonę kobietę z podejrzaną przeszłością.

- Jeśli jestem pewien! - Śmiejąc się, chwycił ją w ramiona i przekręcił się na plecy tak, że teraz leżała na nim. - Nigdy w życiu niczego nie byłem bardziej pewien.

- Miałeś rację, Rafe. Miłość jest silniejsza od strachu. - Otarła się o niego policzkiem. - Tak się cieszę, że byłeś odważniejszy ode mnie.

- Było o co walczyć. - Pogłaskał ją po gołych plecach. - Martwiłaś się, że nie będę w stanie oprzeć się wdziękom innych kobiet, ale podobno nawrócony rozpustnik jest najlepszym mężem.

Zawahała się, ale doszła do wniosku, że muszą być ze sobą całkowicie szczerzy.

- Mówiąc otwarcie, nigdy w to nie wierzyłam - wyznała. - Prze­cież człowiek nie może się tak całkowicie zmienić.

- Kobiety podobały mi się w zależności od tego, na ile przypomi­nały mi ciebie, ale żadna nie umywała się do prawdziwej Margot. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Szybciej mi uwierzysz, jeśli powiem, że obejrzałem wystarczająco dużo pól, by wiedzieć, że trawa nie może być zieleńsza?

- Przekonałeś mnie. - Śmiejąc się, oparła głowę na jego ramieniu. - Dlaczego proste argumenty są bardziej przekonujące od zawiłych tłumaczeń?

- Obawiam się, że taka już jest natura ludzka.

Dłuższy czas leżeli rozmawiając leniwie. Rafe pomyślał, że powinien zasłonić przed słońcem jasną skórę Margot. Oparł się na łokciu i ułożył Margot na trawie w swoim cieniu.

- Pięknie wyglądałaś w świetle świecy, ale jesteś jeszcze piękniejsza w słońcu. - Dotknął ostrożnie jednego z siniaków na jej żebrach. W ciągu ostatnich kilku dni zmienił barwę z ciemnoniebieskiej na oliwkowożółtą. - Będę zadowolony, kiedy znikną. - Zdławionym głosem dodał: - Jesteś niesamowita, Margot. To, co przeżyłaś, mogłoby zniszczyć niemal każdego.

Wzięła go za rękę i przycisnęła ją do piersi.

- Wszystko ma swoją cenę, najdroższy. Od dnia, w którym umarł mój ojciec, aż do dzisiejszego poranka ciągle towarzyszył mi strach, był tak blisko jak mój własny cień. Co ciekawe, nie bałam się niczego konkretnego, bo najgorsze, co mogłam sobie wyobrazić, już mnie spotkało. Pod wieloma względami stałam się silniejsza, zdolna do czynów, na które wcześniej nigdy bym się nie odważyła. Dlatego mogłam być takim dobrym szpiegiem. Pocałował ją w czoło.

- Moja nieposkromiona hrabina. A wkrótce księżna.

- Mam prośbę - rzekła z wahaniem.

- Co tylko zechcesz.

Długo zastanawiała się nad najlepszym sposobem wyrażenia tego, co czuje.

- Robin jest moją rodziną - powiedziała w końcu. - Zawsze nią będzie.

Rafe uśmiechnął się kwaśno.

- I nie chcesz, żebym zachowywał się jak zaborczy i zazdrosny mąż. Zgoda. Bardzo lubię i szanuję Robina. Gdybym trochę nad tym popracował, chyba mógłbym sobie wmówić, że jest twoim bratem. Zawsze będzie mile widziany w naszym domu, i mam szczerą nadzieję, że będzie częstym gościem. Czy to chciałaś usłyszeć?

- Tak, mój najdroższy. - Coś jedwabistego przycisnęło się zmys­łowo do jej boku i gdy spojrzała w dół, zobaczyła Rexa. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że bezpieczniej będzie wyciągnąć się obok niej. Uśmiechnęła się szeroko. - Jak się masz, Rex?

Rafe roześmiał się.

- On także będzie mile widziany. W każdym domu musi być kocur, a teraz, kiedy się nawróciłem...

Jej wesoły śmiech rozszedł się po ogrodzie, gdy zbliżyła twarz do twarzy Rafe'a, przebiegła palcami po jego czarnych włosach i przy­tuliła się do niego.

Gdy ich usta się złączyły, poczuła niewysłowioną ulgę, że poza nimi w ogrodzie nie było nikogo.

NOTKA HISTORYCZNA

Na temat Kongresu Wiedeńskiego, zwołanego po pierwszej abdykacji Napoleona I przez jego zwycięskich przeciwników, histo­rycy napisali wiele tomów. Konferencja pokojowa, która odbyła się w Paryżu w 1815 roku, jest stosunkowo mało znana, choć to właśnie jej ustalenia doprowadziły do ostatecznego zakończenia wojen napoleońskich.

Mimo że opisana tu historia jest fikcją literacką, to jej tło historyczne jest prawdziwe. Latem i jesienią 1815 roku Paryż był areną politycznych przepychanek, siedliskiem konspiracji i spisków na życie ważnych osobistości. W połowie września lord Castlereagh, angielski minister spraw zagranicznych, naprawdę został potrącony przez konia i przez jakiś czas spotkania polityków odbywały się w jego sypialni w ambasadzie brytyjskiej.

Kwestie zwrotu zrabowanych dzieł sztuki oraz uwięzienia bonapartystów w istocie były przedmiotem zajadłych sporów. Wydarzenia w Luwrze i na Place du Carrousel rzeczywiście miały miejsce. W sprawie dzieł sztuki ostatnie słowo należało do Francuzów: traktat pokojowy nakazywał co prawda zwrot zagrabionych rzeźb i obrazów, ale tylko tych, które znajdowały się w Paryżu. Nikomu nie przyszło do głowy, by upomnieć się o wiele cennych arcydzieł umieszczonych w prowincjonalnych muzeach.

Kilku najwyższych dowódców armii napoleońskiej zostało straco­nych, co wywołało oburzenie w całej Europie. Marszałek Michel Ney, „najodważniejszy z odważnych”, z podniesioną głową stanął przed plutonem egzekucyjnym, do ostatniej chwili okazując męstwo.

Inny wysoki oficer z pomocą trzech Brytyjczyków uciekł z więzienia przebrany w strój swojej żony. To kolejny dowód, że życie potrafi pisać o wiele bardziej zaskakujące zakończenia niż autorzy powieści.

Postanowienia pokojowe z 1815 roku czasami są nazywane reakcyjnymi, ponieważ to właśnie w Paryżu monarchowie Rosji, Prus i Austrii zawarli niechlubne Święte Przymierze, którego celem było zapobieganie ruchom wolnościowym w Europie. Zawarte z inicjatywy cara Święte Przymierze jest często mylone z Czwór - przymierzem, które było właściwym traktatem pokojowym, pod­pisanym 20 listopada. Czwór - przymierze po raz pierwszy wcieliło w życie pomysł spotkań przedstawicieli wielkich mocarstw zwo­ływanych w wypadku politycznych kryzysów. Ta praktyka stała się zalążkiem Ligi Narodów, a potem Organizacji Narodów Zje­dnoczonych.

Mężowie stanu, którzy doprowadzili do podpisania traktatu, byli pragmatykami, walczącymi o zapewnienie Europie pokoju. Musieli przy tym uwzględnić warunki, jakie panowały na zniszczonym kontynencie. Żaden z nich nawet nie marzył, że osiągną taki sukces: aż do 1914 roku Europa nie uwikłała się w żadną wojnę.

Ambasada brytyjska wciąż ma swoją siedzibę w budynku, który Wellington kupił od Pauline Bonaparte, księżnej Borghese. Podobno przy szczególnych okazjach jej srebra nadal zdobią stół.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Upadłe anioły 03 Taniec na wietrze
02 2 Skierowanie na naukę w?lu podnoszenia kwalifikacji w formach szkolnych
White T H Był sobie raz na zawsze król Świeca na wietrze
04 02 Polecenia na prace kwalifikacje uprawnienia
Płatki na mleku
Lab 02 Operacje na plikach
02-06 NA JESIENNE, EDUKACJA, Plany pracy - wg. nowej podstawy programowej
02 Prace na wysokosci
02 POLOWANIE NA CZAROWNICE
6 BĘDĄ ROZWIANI, JAK PYŁ NA WIETRZE
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (02) Polowanie na czarownice
02 - Trening na maksymalny przyrost siły, Instrukcje & Pomoce, SIŁOWNIA
02 Prace na wysokosci v1 1
prawo pod TEST 02, Studia na KA w Krakowie, 5 semestr, Prawo finansowe
02 Gospodarowanie na rynku zaso Nieznany (2)
02 - Trening na maksymalny przyrost siły
Upadłe Anioły i?mony
White T.H. - Był sobie raz na zawsze Król 04 - Świeca na Wietrze, White TH

więcej podobnych podstron