Ihnatowicz Irenausz ŻYCIE CODZIENNE WIELKIEJ BURŻUAZJI WARSZAWSKIEJ W XIX WIEKU

Ireneusz Ihnatomicz

Obyczaj

wielkiej burżuazji Warszamskiej W XIX WIEKU

Wstąp

Jeden z dziewiętnastowiecznych pamiętnikarzy tak wspomina swe pierwsze spotkanie ze znakomitym finansistą warszaw­skim: „...przyjął mnie w prywatnym gabinecie swoim, przy biurku, w szlafroku i zagaiwszy rozmowę, sam siedział nie za­praszając mnie do zajęcia miejsca. Nie nawykły do takiego traktowania, przysunąłem sobie krzesło i usiadłem. Pyszałko- waty plutokrata chrząknął, ale mówił dalej, jednak tonem już ostrym.”

Obrazowi temu moglibyśmy łatwo przeciwstawić inną charakterystykę warszawskiego przemysłowca, kupca i bankie­ra: „...jako człowiek odznaczał się [...] słodyczą i spokojną po­wagą w postępowaniu z podwładnymi. [...] Był zawsze spokoj­ny, stanowczy, ale uprzejmy i sprawiedliwy.”

Można byłoby zapewne, bliżej przyjrzawszy się tym cy­tatom i ich autorom, zauważyć pewną stronniczość w obydwu wypowiedziach. Ważniejsze jest jednak chyba nie to, jacy byli naprawdę obaj bohaterowie opinii, ale raczej to, która z wypo­wiedzi bardziej była zbliżona do ogólnie podzielanego sądu

o bankierach, kupcach i przemysłowcach warszawskich. Ów obiegowy sąd, początkowo rozróżniający jednostki, budowany na podstawie kontaktów osobistych, zasłyszanych opowieści, widoku przemykającej ulicą karety bankierskiej, przeradzał się stopniowo w legendę o tym, jacy są ludzie, którym się po­wiodło w życiu. W legendę sumaryczną obejmującą widywa­nych i nie widywanych, jednolitą i zacierającą cechy indywi­dualne osób-bohaterów. Kształtowała ona zapewne w jakimś stopniu zachowania się społeczne, być może budziła niechęć lub nienawiść, być może świadomą lub nie uświadamianą chęć naśladowania, warto zatem przypatrzeć się bliżej jej powstaniu.

Składały się na nią różne elementy. Rosły fortuny ban-', ‘kierów, lecz równocześnie rozszerzała się w społeczeństwie

wiedza o źródłach bogactwa i przyczynach nierówności spo­łecznej, ale też co jakiś czas czytać można było w gazetach ogłoszenia, zapoczątkowane jeszcze przez Pana Geldhaba,

o ofiarach na pogorzelców, powodzian i głodujących. Pamięt- nikarze i powieściopisarze notowali arogancję fabrykantów, ale też w powieści i na scenie w teatrze pojawiał się prócz skąpca także burźua pozytywny bohater, dzielny, solidny i uczciwy.

Te czynniki, jak można przypuszczać, działały przeważ­nie w niezbyt szerokim kręgu, głównie wśród ludzi czytają­cych. Znacznie szerzej i silniej oddziaływały realia życia co­dziennego, utrwalane latami doświadczenia, obserwacje sąsia­dów, wieści przyniesione z fabryki i kantoru, incydenty, w któ­rych sposób manifestowania i realizowania nierówności społecz­nej przybierał rangę samoistnego obok tej nierówności czynnika kształtującego postawy i poglądy obserwatorów. W jaki sposób udzielano jałmużny, wymawiano pracę robotnikom, wzywano lekarza, angażowano bonę? Jak mieszkali, podróżowali i bawili się warszawscy bankierzy, kupcy i przemysłowcy? Co z tego dostrzegała reszta warszawskiej społeczności? Najogólniej wreszcie: jaki był codzienny dostrzegalny obyczaj burżuazji warszawskiej i jaki był wzorzec tego obyczaju w Warszawie w XIX wieku.

Te właśnie sprawy są przedmiotem książki. Rzecz jasna, dotykać ona musi zarówno sfery życia prywatnego, jak i spo­łecznej i zawodowej działalności burżuazji. Nie starczy tutaj natomiast miejsca na całościowy obraz mentalności burżuazyj- nej, różne jej elementy traktowane będą jako tło głównego wątku — tak jak nie starczy miejsca na całościowe przedsta­wienie wszelkich innych czynników wpływających przecie na obyczaj. Chcąc postępować inaczej, musielibyśmy traktować tytuł tej książki jako tytuł ostatniego rozdziału historii bur­żuazji warszawskiej.

Używaliśmy tu kilkakrotnie słowa „burżuazja”. Z defi­nicji, do klasy tej należeli i wielcy bankierzy warszawscy, i właściciele sklepów, i wzbogaceni rzemieślnicy, czerpiący swe dochody już z pracy najemnej, i inne jeszcze grupy. Wy­wołuje to dwojaki skutek. Po pierwsze, termin „burżuazja” używany będzie w tekście w sposób wieloznaczny, często nie­precyzyjnie, gdyż nie da się wyraźnie określić granicy różnych grup wchodzących w skład burżuazji, mimo że różnice ekono­miczne i, co w tym przypadku ważne, również obyczajowe

między tymi grupami były wielkie. Na ogół pod tym określe­niem rozumieć będziemy górne warstwy burżuazji.

Wiąże się to ze skutkiem drugim: ze względu na ubóstwo źródeł nie sposób rozpatrywać też wszystkich grup składają­cych burżuazję warszawską — głównym obiektem będą zatem ci najwyżej stojący, częściej obserwowani, opisywani i, có istotne, również najczęściej naśladowani, kształtujący wzorce, ze względu na temat zatem najważniejsi. Inni pojawiać się będą rzadziej. Jedni i drudzy wystąpią w podwójnej roli: jako na­śladowcy istniejących już wzorów obyczajowych — naturalnie wzorów nie tylko we własnym kręgu powstających, lecz także przejętych od innych warstw społecznych — i jako ci, którzy kształtowali obyczaj, oczywiście nie tylko na użytek własnego kręgu, lecz i dla innych.

Koniec Rzeczypospolitej przedrozbiorowej i początki dzie­jów pod obcym panowaniem zbiegły się z cezurą w dziejach burżuazji polskiej. Po katastrofach finansowych runęły for­tuny Teppera, Szulca, Paschalisa, Kabryta, w tak swoisty i nie­powtarzalny sposób powstałe. Nowa, porozbiorowa burżuazja, produkt wieku XIX, choć rodziła się z przemian schyłku po­przedniego stulecia, wyrastała już na innym nieco gruncie, w nowych warunkach prawnych, zapoczątkowanych przez kodeks Napoleona i konstytucję Księstwa Warszawskiego, w nowej sy­tuacji ekonomicznej i politycznej, w innym stadium rozwoju kapitalizmu. Inne były też elementy obyczaju Kronenbergów, Blochów, Fraenklów, najznakomitszych tej klasy przedstawi­cieli.

Dlatego też książkę poświęcić wypada okresowi porozbio- rowemu, nawiązując jedynie do czasów stanisławowskich. Dru­gą granicą jest faktyczny, a nie kalendarzowy koniec tego stu­lecia, a więc lata między rewolucją 1905 roku a wybuchem pierwszej wojny światowej.

*

Za wiele życzliwych i bardzo dla mnie pożytecznych uwag dotyczących maszynopisu książki serdecznie wdzięczny jestem prof. prof.: Stefanowi Kieniewiczowi, Tadeuszowi Łep- kowskiemu, Antoniemu Mączakowi, Benedyktowi Zientarze. Dziękuję również gorąco wszystkim innym osobom, które świadczyły mi swą pomoc przy zbieraniu materiału lub w dys­kusjach nad tematem udzielały mi rad i wskazówek.

I. Dramatis personae

Po degradacji za rządów pruskich do rołi miasta pro­wincjonalnego, położonego tuż przy granicy, Warsza­wa za czasów Księstwa, któremu dała nazwę, odżyła ponownie. Pirócz dokuczliwych wojsk francuskich szyb­ko pojawiły się władze polskie, miasto zaczynało być stolicą. Ten stołeczny charakter najsilniej do głosu do­szedł już w nowym tworze państwowym — w Króles­twie Polskim — w latach 1815—1830.

Po powstaniu listopadowym , autonomia Królestwa została ograniczona, miasto przygasło i, mimo że ruch budowlany wkrótce się ożywił, Ogólne tempo rozwoju gospodarczego stało się wolniejsze i takim pozostało aż do połowy stulecia, gdy w: latach pięćdziesiątych oży­wiło się ponownie. Po upadku powstania styczniowego, kiedy Królestwo Polskie stawało się Krajem Nadwi­ślańskim, rozwój miasta doznał kilkuletniego tylko za­hamowania. Dość szybko nastąpiło znowu ożywienie — mimo represji i długotrwałych rygorów, policyjnych, jakim poddano ludność. Aż do początku XX wieku Warszawa rozwijała się szybko, choć nierównomiernie.

Odpowiadała temu liczba ludności. Wraz z wioska­mi podmiejskimi' miasto liczyło u początków Królestwa niespełna 100 tysięcy mieszkańców, krótko przed po­wstaniem listopadowym niecałe 150 tysięcy, w okresie powstania styczniowego około 240 tysięcy — tu nastą­pił gwałtowny wzrost liczby ludności — podwoiła się ona około roku 1890, a w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku zbliżała się do 800 tysięcy.

Poszukując przyczyn tych wahań tempa wzrostu zauważyć można, że w pierwszej połowie stulecia dość istotną rolę odgrywały zmiany funkcji administracyj­nej i politycznej miasta, one to wraz z gospodarczymi były głównymi stymulatorami jego rozwoju. Im dalej w wiek XIX, im bliżej naszego stulecia, tym silniej na pierwszy plan wysuwać się zaczynały czynniki gospo­darcze. W całym kraju następowały przemiany w eko­nomice, układ kapitalistyczny przekształcał się w ustrój kapitalistyczny, manufaktury zmieniały się w fabryki, rzemieślnicy w przedsiębiorców lub robotników, ze wsi do miast szli chłopi szukać pracy

Prócz tych ogólnych działały w Warszawie i szcze­gólne bodźce rozwoju. Kolej Warszawsko-Wiedeńska, uruchomiona w latach czterdziestych, była pierwszą w Królestwie. W ciągu lat dwudziestu kilku zbiegać się tu zaczęły dalsze linie kolejowe i przekształciły miasto w ważny węzeł komunikacyjny łączący Petersburg z Wiedniem, a Moskwę i Ukrainę z lewobrzeżną częścią Królestwa. Przez Warszawę popłynęła rzeka towarów.

Rozwój sieci komunikacyjnej pociągał za sobą dalsze jeszcze konsekwencje — rozbudowę przedsię­biorstw kolei służących lub z nią związanych. Powsta­wały warsztaty kolejowe, budowano nowe hotele, skła­dy towarowe i magazyny, między dworcami trzeba było przewodć znaczne ilości towarów, rozwijał się więc transport wewnętrzny w mieście.

Zakłady przemysłowe istniejące w stolicy w pierwszej połowie stulecia w wielu przypadkach zosta­ły rozbudowane, niektóre upadły nie wytrzymując kon­kurencji w nowych warunkach. Tak jak i w całym Kró­lestwie — na ich miejsce powstawały nowe, przeważ­nie większe i nowocześniejsze. I mimo że w tym proce­sie rysowała się pewna specjalizacja Warszawy — roz­wijał się tu przemysł metalowy, spożywczy, malała rola przemysłu włókienniczego — to jednak Warszawa po­została ośrodkiem wielobranżowym, zróżnicowanym,

mniej czułym na wahania koniunktury i klęski gospo­darcze, rozwijającym się na skutek tego wolniej, ale bardziej równomiernie niż monokulturowa Łódź, która sięgać zaczęła coraz śmielej po pierwsze miejsce wśród centrów przemysłu w Królestwie.

Udział Warszawy w produkcji przemysłowej całe­go Królestwa zmniejszał się, co można w przybliżeniu przedstawić w procentach następująco:

Prócz przemysłu istniało w Warszawie bardzo sil­nie rozwinięte rzemiosło. W czasie gdy przemysł za­czynał się rozwijać, rzemiosło, jak wszędzie, również i w Warszawie odgrywało w życiu gospodarczym rolę bardzo ważną. Specyfiką Warszawy było jednakże trwa­nie silnego rzemiosła nawet w epoce rozwiniętego prze­mysłu. Temu stanowi rzeczy sprzyjała i tradycja, i wy­soka jakość warszawskich wyrobów rzemieślniczych, zapotrzebowanie na cenione wśród zamożniejszych grup ludności artykuły „ręcznej”, a nie fabrycznej produkcji, ogólna struktura gospodarcza regionu, czynniki hamu­jące rozwój przemysłu, wreszcie różne inne powody.

Warszawa oddając innym ośrodkom prymat w przemyśle pozostała nadal głównym ośrodkiem dyspo­zycji gospodarczej i handlu. Dobre położenie komuni-

kacyjne sprzyjało powstawaniu przedsiębiorstw handlo­wych, centralne położenie w Królestwie i umiejscowie­nie tu najwyższych władz administracyjnych fcraju przyciągało dyrekcje różnych przedsiębiorstw uloko­wanych poza Warszawą. Koleje miały tu siedziby swo­ich zarządów.

Wreszcie banki Skupiały się tu od dawna, mimo wielu perypetii i trudności przetrwały najcięższe mo­menty, początkowo funkcjonowały jako własność poje- dynczych osób, w epoce popowstaniowej coraz częściej jako własność kapitału: przybierały farmę spółek akcyj­nych. Wiązały się z bankami zagranicznymi. Podejmo­wały na szeroką skalę zakrojone operacje w różnych dziedzinach życia gospodarczego. Stanowiły wielką siłę.

Na początku XIX wieku Warszawa nie miała ban­ków, które mogłyby się równać z wielkimi bankami schyłku Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego stulecia warszawskie prywatne banki i domy handlowe (Bergsona, Cohna, Dii- ekerta, Epsteina, Fraenkla, 'Horowitza, Braci Łubień­skich, Rosena, Sonnenberga i Steinkellera) nie należały do wielkich — odpowiadały skali gospodarki i potrzebom kraju. Jednakże w drugiej połowie XIX wieku potrzeby te wzrosły, sytuacja się zmieniła. W ostatnim ćwierć­wieczu w Warszawie miały siedzibę największe w Kró­lestwie nowoczesne instytucje bankowe, takie jak Bank Handlowy S.A., Warszawski Bank Dyskontowy S.A., a ponadto znacznie rozbudowane domy bankowe Wa­welberga, Natansona, Blocha, Goldstanda, Wertheima i innych, w liczbie około 30, wreszcie kilka towarzystw wzajemnego kredytu i inne instytucje kredytowo-po- życzkowe.

. Główne cechy Warszawy jako ośrodka gospodar­czego nie pozostały bez wpływu na strukturę burżuazji warszawskiej, na jej siłę ekonomiczną, a pośrednio tak­że na aspiracje kulturalne i społeczne. Życie codzienne fabrykanta często układało się w rytm funkcjonowa­

nia fabryki, kontakty handlowe kupca i finansisty przy­nosiły nie tylko efekty gospodarcze, ale były także okazją do przejmowania obcych wzorów obyczajowych.

Wielokierunkowość rozwoju gospodarczego War­szawy, istnienie obok siebie różnych branż przemysłu, handlu, wielu banków stwarzało bogate i wielostronne powiązania, stałe kontakty z przemysłowcami-kontra- hentami, z obszarnikami zaciągającymi pożyczkę lub lokującymi kapitały, z różnego szczebla urzędnikami, z komiwojażerami z dalekich stron i zagranicznymi fi­nansistami. Strona silniejsza w tych kontaktach nie tyl­ko narzucać mogła warunki transakcji, ale i jej styl. Któż więc bywał tym silniejszym? Jaka była siła war­szawskich bankierów, fabrykantów i kupców?

Przypomnieć trzeba, że wszystkie zobowiązania banków Teppera, Szulca, Kabryta i Potockiego wynosi­ły 32 miliony złp i były przyczyną bankructwa owych banków, przekraczały bowiem majątek tych czterech potęg finansowych, mimo że były to firmy duże, znane również zagranicznym finansistom. Teraz, na początku nowego stulecia, znowu finansiści i przemysłowcy war­szawscy zdobywali pierwszy milion — ten, który rodzi dalsze. Niektórzy, jak np. zmarły już za Królestwa Ły- szkiewicz, ocalili z przegranych bitew, sprzed lat kilku i kilkunastu, majątki znaczne, choć naruszone.

Warszawscy dostawcy wojskowi, przeważnie Ży­dzi, dorabiali się znacznych majątków dostarczając woj­skom Księstwa, a także armii francuskiej, żywności i innych artykułów. Zdobyte w ten sposób fortuny stworzyły później podstawę finansową rozwoju banków warszawskich w epoce Królestwa. Przy tym w wielu wypadkach wciąż były aktualne spostrzeżenia dotyczą­ce osiemnastowiecznych pionierów przemysłu: przyczy­ną upadku iTyzenhauza i wielu innych było „zupełne nieliczenie się z współczesnymi warunkami społeczny­mi i ekonomicznymi”. Fundamenty, na których budo­wano nieraz okazały się zbyt słabe, rozwój stosunków

kapitalistycznych niedostateczny, zaplecze gospodarcze do szerszej działalności zbyt płytkie. Dopiero co po­wstałe fortuny kruszyły się i rozpadały. Gdy w kilka­dziesiąt lat po Tyzenhauzie kończył wśród kłopotów; swą karierę zrujnowany bankier, kupiec i przemysło­wiec Piotr Steinkeller, jeden z najwybitniejszych w pierwszej połowie XIX stulecia, przyczyn jego niepo­wodzeń należało szukać właśnie w słabości całej gospo­darki kraju i w niedostrzeganiu istoty trudności — w przekonaniu, że wszystkie przeszkody można usunąć środkami administracyjnymi.

Niektóiym, przeważnie tym, co działali w sposób i na miarę swojej epoki, udawało się przetrwać — ów pierwszy milion zdobywali. Nie zawsze był to nawet cały milion. Do najzamożniejszych w Warszawie w r. 1824 zaliczano 53 bankierów, wekslarzy i właścicieli kantorów loteryjnych. Byli wśród nich i tacy, których majątek nie przekraczał 200 000 złotych. Wspomniany już Piotr Steinkeller rozpoczynał swoją działalność w latach dwudziestych, dysponując sumą niespełna 200 000 złp, gdyż tyle wypadało na każdego z członków tej ro­dziny z podziału spadku. Lecz już kilka lat później war­tość samych tylko nieruchomości Steinkellera w War­szawie parokrotnie przekraczała tę sumę, a sam czynsz pobierany od lokatorów wynosił rocznie przeszło 23 000 złp. Ber Sonnenberg, warszawski kupiec i bankier, zmarły w roku 1821, pozostawił majątek wartości prze­szło 5 000 000 złp. Samuel Leopold Fraenkel, bankier warszawski zmarły w r. 1833, potęga finansowa Kró­lestwa, również był właścicielem fortuny podobnej kla­sy. Tacy byli jednak nieliczni.

Do kategorii kupców, bankierów i przemysłowców tzw. remisowych, zaliczanych do „pierwszej klasy”, na­leżeli w okresie powstania listopadowego: Steinkeller, bracia Łubieńscy, Duckert, Fraenkel i kilku innych. Podstawą zaliczenia do tej grupy nie była jednak tylko wartość majątku, wymagane do tego było także złoże­

nie kaucji uprawniającej do bardzo zyskownych ope­racji handlowo-kredytowych. Niewielu taką kaucję wpłaciło, niewielu ponadto mogło się na nią zdobyć, a prezydent miasta określał z szacunkiem te kilkudae- sięciotysięczne asekuracje jako „znakomite”. Powyżej miliona mieściły się potęgi absolutne, kilkaset tysięcy było fundamentem egzystencji, jak sądzić można, paru dziesiątków „znakomitych” rodzin warszawskich, reszta lokowała się poniżej dwustu lub trzystu tysięcy złotych z podziałem na niewielką grupę bogatszych i pozosta­łych. ,

Przeliczając dla umożliwienia porównań te mająt­ki na ruble, tj. na drugą kursującą podówczas w Kró­lestwie walutę, zmniejszymy liczby przeszło sześcio­krotnie, a wielkości — nawet te pierwsze — staną się w skali Europy i Cesarstwa niezbyt znaczne. W War­szawie uważano je za niezaprzeczalne. I to jest dla nas ważniejsze, bankier bowiem był przedmiotem zainte­resowania ze strony społeczności warszawskiej nie dla­tego, że był wśród pierwszych w Europie, leczdlatego, że był pierwszym w Warszawie. Przyglądano się naj­nowszemu pałacowi w Warszawie, podziwiano najlep­sze w Warszawie konie, najpiękniejsze w Warszawie brylanty. Pamiętając o niewielkich w skali ogólnej si­łach, wypada rozpatrywać pozycję burżuazji warszaw­skiej na warszawskim tle.

W drugiej połowie XIX wieku proporcje się zmie­niły. Nie zmienia to wprawdzie sformułowanej przed chwilą tezy, jednak nakazuje przypomnieć, że gdy Le­opold Kronenberg, bankier warszawski, jedna z czoło­wych postaci obozu białych w powstaniu styczniowym, współpracownik władz powstania, wracał jesienią 1864 roku do kraju, bezpieczny w nim pobyt opłacił półmi­lionową ponoć łapówką. Równało się to sumie około 3 500 000 złotych polskich, 6% złotego wart był bowiem rubel srebrny. Niewiele dni wcześniej wykonano wy­rok śmierci na pięciu członkach Rządu Narodowego

| Trauguttem na czele — a Kronenberg kilka tygodni po swoim powrocie prowadził już normalną działalność finansową. Gdy zaś w niespełna dziesięć lat później stawał do wielkiej batalii z drugim potentatem war­szawskim, Janem Blochem, o opanowanie portfelu akcji Kolei Nadwiślańskiej, obaj konkurenci zdołali zgroma­dzić w drodze mobilizacji własnych funduszów i poży­czek ponad 90 milionów rubli gotówką i zachwiali rów­nowagę całego rosyjskiego rynku pieniężnego. Umiera­jąc w roku 1878 Kronenberg pozostawił majątek war­tości około 20 000 000 rubli, a więc przeszło 25 razy większy niż posiadał wspomniany już Ber Sonnenberg, którego pięćdziesiąt kilka lat wcześniej liczono do naj­bogatszych w Warszawie.

To byli jednak ci najbogatsi. Liczba fortun mniej­szych wzrosła, więcej było takich, którzy wartość swe­go majątku wyrażali liczbami siedmiocyfrowymi, kilka­dziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy nie budziło już ta­kiego respektu, jak w okresie przeduwłaszczeniowym. Bank Handlowy — spółka akcyjna stanowiąca włas­ność warszawskich kapitalistów — wykazywał obroty rzędu 300—400 milionów rubli w pierwszych latach swego istnienia (1871—1873) i rzędu blisko dwu miliar­dów rubli (wraz z oddziałami) około roku 1900. Obroty drugiego warszawskiego banku prywatnego, Banku Dyskontowego, również przekroczyły miliard rubli na przełomie dwu stuleci. To były już wielkości liczące się w skali Imperium i Europy.

Właścidele-akcjonariusze tych banków, dysponu­jąc wielkimi środkami finansowymi, wielkie też mieli możliwości zapewnienia sobie tych wszystkich dóbr, które w wieku pary i elektryczności można było za pieniądze zdobyć. Wszystkie dobra kultury materialnej mogły być dla nich osiągalne, podróże dostępne, wspie­ranie ubogich i wydatki na protekcję sztuki i nauki łatwe, modernizacja zakładów stanowiących ich włas­ność możliwa.

Podobnie jak i w pierwszej połowie stulecia, lu­dzie mający takie możliwości finansowe byli przedmio­tem zainteresowania społeczności warszawskiej, nie przechodzili ulicą niepostrzeżenie — Wokulskiemu na dworcu przyszedł przedstawić się zawiadowca, powrót Kronenberga do Warszawy po powstaniu wywołał sen­sację. W porównaniu z pierwszą połową XIX wieku pozycja wielkiej burżuazji stała się nawet jeszcze bar­dziej eksponowana — znacznie osłabła przecież ze względów politycznych i gospodarczych pozycja arysto­kracji i szlachty.

Cóż można było bowiem przeciwstawić sile finan­sowej burżuazji warszawskiej? Kapitały niektórych wielkich starych rodów mogłyby konkurować z milio­nami, były jednak mniej mobilne, uwięzione w dobrach ziemskich, a eksploatowane po staroświecku, rosły wol­no lub nawet malały. Fortunę Adama Kazimierza i Iza­beli Czartoryskich szacowano wprawdzie u początków Królestwa na 50 milionów złotych polskich, długi je­dnakże przekraczały połowę tej sumy.

Olbrzymie latyfundia Potockich, zreorganizowane za czasów świetnego ministra Stanisława Kostki Potoc­kiego, mocno już nadszarpnięte w drugiej połowie XIX wieku, z trudem funkcjonowały dawnym sposobem, który coraz gorzej mieścił się w zmienionych warun­kach. Tak było również z innymi wielkimi posiadłoś­ciami.

Przemiany społeczno-gospodarcze wsi, ukorono­wane uwłaszczeniem, osłabiły nieprzygotowaną do no­woczesnego, w pełni kapitalistycznego sposobu produk­cji własność szlachecką. Zadłużenie rosło, rosła też licz­ba majątków wystawionych na sprzedaż. W latach 1868 i 1869 spłaty długów zaciągniętych w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim wynosiły mniej niż połowę przypadających na ten termin rat, a co dziesiąty mają­tek wystawiony był na licytację. Po okresie poprawy

sytuacji — zaciążył w latach osiemdziesiątych nad rol­nictwem wielki kryzys rolny.

Burżuazyjne potęgi biły konkurentów nie tylko swą wielkością, lecz i impetem, szybkością przyrostu — to robiło wrażenie na obserwatorach. Nieliczni spo­śród dawnej arystokracji i szlachty próbowali unowo­cześniać swój sposób gospodarowania i angażowali się w przedsięwzięcia przemysłowe, handlowe czy banko­we wspólnie z fabrykantami czy bankierami. Niezbyt liczni byli także ci, którzy uprawiając wolne zawody, formalnie zaliczeni być powinni do grup inteligenckich, a jako wzięci lekarze czy adwokaci osiągali rzeczy­wiście znaczne dochody. Kontrast podkreślali natomiast zrujnowani właściciele dóbr, poszukujący jakiegokol­wiek zajęcia w mieście, inteligenci, urzędnicy zarabia­jący rocznie kilkaset złotych lub kilka tysięcy (wyższe szarże). Dalej zaczynała się już bezosobowa ogromna większość społeczeństwa — chłopi, robotnicy, rzemieśl­nicy.

Był to stan faktyczny. W jakim stopniu pokry­wał się on ze stanem prawnym, to znaczy, jaka była sytuacja prawna burżuazji? Sprawa ta ma charakter ogólny, dotyczy nie tylko Warszawy, nie próbujemy jej więc tu wyczerpać — składa się zaś właściwie z dwu zagadnień: zestawienia sytuacji prawnej burżuazji z sytuacją innych warstw społecznych i przyjrzenia się różnicom wewnątrz interesującej nas klasy.

Zmiany ekonomiczne i społeczne zachodzące na ziemiach polskich w drugiej połowie XVIII i na począt­ku XIX wieku nie mieściły się, jak to zwykle bywa, w dawnych kategoriach prawnych, wyprzedzały owe ka­tegorie i tworzyły sytuacje kolizyjne. Rozwijająca się klasa społeczna — burżuazja — nie miała dla siebie wyodrębnionego miejsca w dawnej konstrukcji praw stanowych, gdyż nie pokrywała się z żadnym ze sta­nów. Wojewoda kijowski Prot Potocki, magnat kreso­wy, założyciel banków i manufaktur, zbankrutował

w tym samym wielkim krachu, który przyniósł ruinę także dawnemu mieszczaninowi, a od niedawna pod­niesionemu do stanu szlacheckiego warszawskiemu ban­kierowi, Tepperowi, i wielu innym, którym szla­chectwa jeszcze nadać nie zdążono. Z punktu widzenia działalności gospodarczej łączyło ich wiele, z punktu widzenia praw stanowych wiele dzieliło.

Dlatego też nie jest możliwa pełna konfrontacja sytuacji prawnej burżuazji z sytuacją innych warstw, trudna byłaby nawet już w końcu wieku XVIII. Bur- żuazyjna zasada formalnej równości wobec prawa, która była jednym z założeń konstytucji Księstwa Warszawskiego, likwidowała przywileje stanowe: „Wszyscy są równi wobec prawa” — stanowiła kon­stytucja. Konstytucja Królestwa Polskiego z roku 1815 nie wyrażała tego tak dobitnie: „Prawo rozciąga swą opiekę zarówno do wszystkich obywateli, bez żadnej różnicy stanu i powołania.” Późniejsi interpretatorzy odczytywali to jako zaakcentowanie nierówności rów­nych wobec prawa stanów.

Wprowadzony w latach sześćdziesiątych dla kup­ców obowiązek posiadania tzw. świadectw gildyjnych interpretowano niekiedy jako wyodrębnienie osobne­go stanu kupieckiego. Jednakże obowiązek ten znowu nie pokrywał się z obszarem naszych zainteresowań. Niektórzy — np. szlachta uczestnicząca w życiu gospo­darczym — pozostawali poza kupiectwem, inni, for­malnie do niego przynależni, nie interesują nas ze względu na faktyczny zakres i rozmiar swej działal­ności.

W tych przypadkach, w których rozróżniano przynależność stanową, burżua należał bądź do stanu szlacheckiego, bądź do mieszczańskiego, praktycznie nie występowały przypadki przynależności do stanu chłopskiego (taki podział stosowało ustawodawstwo). Nierówności między różnymi grupami czy stanami wy­stępowały w zakresie praw politycznych, a więc w za­

kresie prawa wyborczego, w zakresie samorządu, w Cesarstwie także w zakresie sądownictwa i w innych dziedzinach. Te kwestie jednak wypada tu pominąć, gdyż mało wpływały one na dziedzinę nas interesują­cą.

Poza nierównością w zakresie praw politycznych, nie dająca się przeprowadzić granica między stanem szlacheckim a klasą burżuazji — wszak niektórzy na­leżeli do obu tych grup — dzieliła ludzi na tych, któ­rym można było wymierzać karę chłosty, i tych, któ­rych w ten sposób karać nie było wolno. Po powstaniu listopadowym doszły dalsze różnice między szlachtą i nieszlachtą: w zakresie służby wojskowej, kariery urzędniczej, możliwości kształcenia dzieci w gimna­zjach i szkołach wyższych (w Cesarstwie). Najogólniej rzecz biorąc, przywileje stanu szlacheckiego były w Królestwie mniejsze w epoce przedpowstaniowej niż później, gdy wprowadzić próbowano zasady obowią­zujące w tej dziedzinie w Rosji, jednakże nawet wte­dy wyróżnienia prawne przysługujące szlachcie w Królestwie nie były tak znaczne jak w Rosji. Przywile­je te nie odgrywały w przypadku burżuazji nieszla- checkiej większej roli, poza jednym wyjątkiem: służby wojskowej; znając jednakże nadużycia uprawiane przez komisje pohorowe, można przypuszczać, że i ta dzie­dzina dla ludzi bogatych nie stwarzała szczególnych kłopotów.

Najpierw ustawodawstwo Księstwa Warszaw­skiego, później konstytucja Królestwa Polskiego z roku 1815, jak i dalsze ustawy w wielu dziedzinach ograni­czały prawa Żydów. Byli oni pozbawieni praw poli­tycznych, przepisy ograniczały lub obwarowywały spe­cjalnymi opłatami ich pobyt w Warszawie, nakładały inne uciążliwe obowiązki. Wśród burżuazji warszaw­skiej procent Żydów był dość znaczny, doszli oni tu do wielkiej siły ekonomicznej, byli wśród pierwszych nazwisk. Znowu jednakże ani różnice prawne nie za­

czynały się na granicy klasy społecznej zwanej bur- żuazją — przecież poza tą klasą rzesze ludności żydow­skiej również doznawały tych samych uciążliwości — ani też poprawa sytuacji prawnej jednostki nie leżała wyłącznie w sferze ekonomicznej. Wyjście z getta (zmiana wyznania) zmieniało pod względem prawnym sytuację nie tylko bankiera, ale i lekarza, rzemieślnika, robotnika żydowskiego.

Również różnorodne posunięcia dyskryminacyjne wobec Polaków pokrywały pole, którego niewielką cząstkę zajmowała polska burżuazja. Kapitaliści naro­dowości polskiej (termin „narodowość” nie był w pra­wie rosyjskim używany), tak przecież nieliczni, dozna­wali tych restrykcji, jakie dotyczyły wszystkich Pola­ków, i tu zatem odmienność sytuacji prawnej i nierów­ność wobec prawa wynikała z innych, nie klasowych kryteriów. Wśród burżuazji szczególnie często spotkać można ludzi działających na terenie Królestwa, lecz będących „obcymi poddanymi”. Byli to przeważnie Niemcy imigranci, którzy po jakimś czasie zwykle przyjmowali status poddanego rosyjskiego, a w „obco- poddańczym” swoim okresie podlegali pewnym ogra­niczeniom prawnym.

Ogromna, znacznie bardziej jaskrawa niż podziały wewnątrz klas posiadających, różnica ekonomiczna, która dzieliła burżuazję od chłopów, robotników i czę­ści rzemieślników, znajdowała swoje, niepełne jednak­że, odbicie w niektórych normach prawnych, takich jak ustalające cenzus majątkowy, wymagany przy róż­nych okazjach. Dość wyraźnym przykładem jest tu obo­wiązek konsultowania „ze znaczniejszymi obywatelami miasta” listy kandydatów do władz miejskich, nało­żony przez postanowienie namiestnika z roku 1818, wprowadzenie cenzusu majątkowego w prawie wybor­czym i inne. Tak zatem nie przynależność stanowa, na­rodowa czy wyznaniowa tutaj decydowała, lecz kryte-

rium ekonomiczne — jesteśmy więc najbliżej granicy klasy zwanej burżuazją.

Na co dzień w sprawach obyczaju ważniejsza była jednakże inna dziedzina nierówności prawnej: stosun­ki między przedsiębiorcą a robotnikiem. „Właściciele fabryk korzystają z wyłącznego, zupełnego, nieograni­czonego przez żadną kontrolę prawa rozporządzania fabryką i rozporządzania co do sposobów produkcji” — stanowiła dobitnie ustawa z 3 (13) VI 1886. Na tej za­sadzie i na podstawie innych podobnych przepisów przedsiębiorca uprawniony był do ustalania regulami­nu pracy w fahryce (z obowiązkiem zatwierdzenia przez inspekcję fabryczną), nakładania i ściągania kar; prawo dawało przedsiębiorcy mocniejsze stanowisko przy angażowaniu i zwalnianiu robotnika, przedsiębior­ca uczestniczył też w policyjnej kontroli nad robotni­kami przez przechowywanie dokumentów osobistych robotnika i wpisywanie do nich opinii.

Po drugiej stronie tej wyraźnej granicy dzielącej dwie, w tym przypadku wyraźnie określone i wyraźnie nazwane, klasy społeczne robotnicy korzystali z nie­zmiernie ograniczonych praw do zrzeszania się, naraża­li się na konflikt z prawem w przypadku podjęcia strajku, który był prawnie zabroniony, podlegali kon­troli ze strony pracodawcy. Ten prawny odpowiednik zależności ekonomicznej, dzieląc dwie klasy mocniej niż inne, wyznaczał społeczny kontekst kształtowania się obyczaju burżuazyjnego i warunki recepcji tego obyczaju przez klasę pracującą.

Zróżnicowanie prawne wewnątrz samej klasy burżuazji, wynikające z przesłanek ekonomicznych, występowało tylko w niewielu dziedzinach. Podstawą były bądź uprawnienia szczególnego typu wspomniane­go już prawa do odpłatnego firmowania transakcji handlowych innych kupców, uzyskiwane przez wpłatę odpowiedniej kaucji lub przez inne opłaty pieniężne, bądź też ogólny podział na grupy według stanu zamoż-

ności, według rozmiarów prowadzonego handlu czy przemysłu, według wysokości płaconych podatków lub opłat gildyjnych.

Na zasadzie kryteriów zamożności dzielono w Królestwie wszystkich właścicieli nieruchomości na kilka grup zwanych klasami. Podział ten był podstawą do ustalania wysokości różnych świadczeń obciążają­cych mieszkańców (np. podatek zwany „klasycznym”). Cała grupa, która nas interesuje, znajdowała się jed­nak zwykle bez reszty w najwyższej lub w dwu naj­wyższych klasach, stąd też te podziały nie stwarzały żadnych wewnętrznych różnic.

Wprowadzony po powstaniu styczniowym podział kupców na gildie, chociaż stwarzał pewne przywileje dla I i II gildii, nie był jednak oparty wyłącznie na kryteriach majątkowych (wszystkie fabryki z zasady zaliczono do drugiej gildii), uwzględniał również takie elementy, jak klasa miejscowości, w której mieści się przedsiębiorstwo. Opłaty, a więc i zaszeregowanie do gildii opierało się na czysto zewnętrznych cechach przedsiębiorstw, zatem zależność między pozycją eko­nomiczną a przydziałem do gildii była nader luźna. Ta część burżuazji, która jest przedmiotem niniejszej książki — bogata burżuazja warszawska — jeśli nie należała do szlachty, wykupywała z reguły pierwszą lub drugą gildię. Tak więc i to prawne zróżnicowanie wewnątrzklasowe nie odgrywało istotniejszej roli. Re­formy podatkowe z ostatnich lat XIX wieku sprowa­dziły wymiar podatku do finansowego aspektu zagad­nienia, niemal całkowicie likwidując elementy zróżni­cowania sytuacji prawnej różnych grup burżuazji, za­leżnie od zaliczenia do klas podatkowych.

Wreszcie jeszcze jeden „zewnętrzny”, „dany” czynnik charakteryzujący obiekt obserwacji: narodo­wość, proporcje grup narodowościowych wśród burżua­zji warszawskiej. Interesuje nas tutaj naturalnie naro-

dowość kapitalisty, a nie pochodzenie kapitału, gdyż na­rodowość silniej wpływać mogła na kształtowanie się obyczaju. Trudność polega jednakże na tym, że termin „narodowość” używany był w sposób dość niejasny i zmienny; jeśli w większości przypadków identyfikowa­nie wyznania mojżeszowego z narodowością żydowską początkowo było trafne, z biegiem czasu coraz więcej pojawiało się tu wyjątków. Nazywanie Niemcem każde­go ewangelika (a tak często bywa w źródłach) budzić musi większe opory bez względu na okres — wszak wielu było już w pierwszej połowie stulecia w Warsza­wie Rosjan, Polaków, mniej Francuzów i Anglików tego wyznania. Do tego dochodzą dalsze komplikacje: syna­gogę na Daniłowiczowskiej, gdzie odprawiano nabożeń­stwa po niemiecku i gdzie sprowadzony z Niemiec ra­bin Jastrow próbował wprowadzić język polski, nazy­wano synagogą niemiecką, a Żydów tam uczęszczają­cych Niemcami.

Sami zainteresowani, wrastający dopiero w spo­łeczeństwo polskie dotychczasowi Niemcy, Żydzi czy Francuzi, gdyby ich kto zapytał, też nie zawsze potra­filiby określić swą narodowość. Nacisk tradycji daw­nego środowiska i wciąganie przez nowe środowisko sprawiały, że ich poczucie przynależności narodowej złożone bywało z dwu elementów, dwojako bywało za­barwione. Przez całe stulecie, w którym powstania na­rodowe Polaków w Królestwie przecież Polskim zwa­nym stwarzały szanse przemian społeczno-gospodar­czych i budziły echa w wielkiej literaturze polskiej, przez stulecie, które przyniosło ukształtowanie się no­woczesnego narodu polskiego, krystalizowała się dopie­ro świadomość narodowa warszawian niepolskiego po­chodzenia. Różnie też na nich patrzono.

Rozmaicie traktowano Żydów, którzy od kilku po­koleń porzucili wyznanie mojżeszowe — frankistów; raz nazywano ich Polakami, to znów niekiedy po­gardliwie „mechesami”. Urzędowa statystyka, akta,

przepisy prawne niezmiernie rzadko posługiwały się pojęciem narodowości, nie można też identyfikować jej z przynależnością państwową, „poddaństwem” — ter­minem zastępującym narodowość w źródłach. Jako mało precyzyjną wskazówkę uznać należy brzmienie nazwiska — podobnie jak i dziś nie rejestrowało ono procesów polonizacyjnych (niekiedy bardzo skutecz­nych i daleko idących) mieszanych małżeństw i innych podobnych czynników zmniejszających przydatność tej wskazówki. Niekiedy wreszcie, choć bardzo rzadko, spotkać można też informacje o języku ojczystym ban­kiera czy fabrykanta. Niektórzy wykształceni i ochrzcze­ni Żydzi podawali ^jako swój język ojczysty język pol­ski lub rosyjski, choć nie były to języki, które naj­wcześniej poznali. Dlatego też informacje o narodo­wości traktować będziemy z wieloma zastrzeżeniami.

Dla rozważanego tematu wszakże poczucie przy­należności narodowej burżuazji warszawskiej nie jest sprawą jedyną. Ważne jest również to, kim byli z po­chodzenia i z jakiej nacji pochodzili d stający się do­piero Polakami. Od tego przecież w poważnym stop­niu zależało również ich dziedzictwo obyczajowe.

Po wieku XVIII pozostali w Warszawie, wzmoc­nieni jeszcze dopływem z czasów wojen napoleońskich, różnojęzyczni cukiernicy, perukarze, restauratorzy, kupcy. Niektórzy z nich dorobiwszy się majątku kupo­wali place i domy, stabilizowali się, żenili z Polkami. Spośród osiadłych w Warszawie cudzoziemców wie­lu działało w wojsku, wielu było budowniczymi, mala­rzami, księgarzami. W przemyśle, handlu i finansach działali przede wszystkim Niemcy, po nich szli Fran­cuzi, mniej liczni byli przedstawidele innych narodo­wości.

Napływ cudzoziemców do Warszawy nie był rów­nomierny, niektórzy przybysze opuszczali zresztą mia­sto po kilkuletnim lub dłuższym nawet w nim poby-

Spośród burżuazyjnych rodzin cudzoziemskiego pochodzenia zamieszkujących Warszawę w drugiej po­łowie XIX wieku niewiele (ok. 20%) było takich, któ­rych protoplaści przybyli do Warszawy jeszcze przed panowaniem Stanisława Augusta. Większość znalazła się tu u schyłku Rzeczypospolitej i za czasów okupa­cji pruskiej (ok. 60%). Za Księstwa Warszawskiego i w konstytucyjnej dobie Królestwa przybyło dalszych kilkanaście procent, a kilka pozostałych procent już po powstaniu listopadowym.

Do najbardziej zasiedziałych należeli Anglicy, było ich zresztą mniej niż Niemców lub Francuzów.

I Niemcy, i Francuzi napływać zaczęli masowo dopie­ro w czasach stanisławowskich, a najwięcej ich przy­było do Warszawy w pierwszej ćwierci XIX stulecia.

Ważną grupę stanowili Żydzi. Różnorodne ogra­niczenia i ciężary hamowały ich napływ do Warszawy i utrudniały pobyt, niemniej jednak ludność żydowska, skoncentrowana w północno-zachodniej części miasta, coraz częściej zjawiała się w innych dzielnicach, nie tylko jako przechodnie, ale i jako mieszkańcy. W pierwszym ćwierćwieczu XIX w. Żydzi nie przekro­czyli dwudziestu paru procent ludności Warszawy, pod koniec stulecia zbliżali się do czterdziestu procent. Obok dowodów daleko idącej asymilacji wymienić moż­na nawet wśród najznaczniejszych kilkudziesięciu ro­dzin warszawskich przykłady przeciwne. Jednego z Na- tansonów nazywano na tej zasadzie jeszcze w drugiej połowie XIX wieku żydowskim papieżem.

Interesujące może byłoby również przyjrzenie się, jakie narodowości w jakich skupiały się dziedzinach działalności gospodarczej. Również w tej sprawie sfor­mułować można tylko bardzo ogólne twierdzenie.

Wśród wielkiej burżuazji warszawskiej Polacy nie byli liczni. Pojawiali się tu niekiedy obok najwięk­szych nazwisk żydowskich lub niemieckich przedsta­wiciele arystokracji, udziałowcy towarzystw akcyj-

nych i współwłaściciele przedsiębiorstw (np. Zamoyscy) lub wśród burżuazji średniej i drobniejszej inżynie­rowie po zagranicznych politechnikach, przekraczający niekiedy granicę, która dzieli urzędnika-dyrektora od pracodawcy-przedsiębiorcy. Nazwiska polskie spotkać można było w przemyśle metalowym, w komunikacji, w bankowości.

Żydzi czynni byli przede wszystkim w bankach, które w XIX w. prawie całkowicie były w ich rękach, byli głównymi, a niekiedy wyłącznymi akcjonariusza­mi kolei żelaznych, skupiali w swym ręku prawie ca­ły handel, byli także liczni wśród właścicieli przed­siębiorstw przemysłu lekkiego i spożywczego, wśród księgarzy i wydawców.

Nazwiska niemieckie spotykało się w różnych, prawie wszystkich, branżach przemysłu, mniej poza przemysłem, do niezbyt licznych w Warszawie Angli­ków należały zakłady przemysłu metalowego, Fran­cuzi zajmowali się także przemysłem metalowym, skó­rzanym, imali się handlu. W sumie jednak mówiąc

o wielkiej burżuazji warszawskiej w XIX wieku naj­częściej wymieniać przyjdzie Żydów, po nich — Niem­ców.

Nic więc dziwnego, że gdy w roku 1873 powstał w Warszawie Komitet Giełdowy — centralne niejako przedstawicielstwo przemysłu, handlu i finansów war­szawskich — a w skład jego weszły najznakomitsze osobistości tej sfery, nazwiska ich brzmiały: Brun, Bloch, Epsitein, Fajans, Goldstand, Hal part, Heryng, Kronenberg (prezes), Lande, Natanson, Simmler, Wer- theim, Wieniawski, Wolff. Jak dalece niepewna to jed­nak wskazówka, świadczy fakt, że cały skład władz innej, o kilkadziesiąt lat starszej, kupiecko-przemysło- wej instytucji, Resursy Kupieckiej, a więc panów: Doeplera, Koehlera, Sommera, Velthusena, Kurtza, Gottiego, Blohma i Liedkiego, eks-powstaniec i histo­ryk Aleksander Kraushar określał po latach jako dob­

rych Polaków. Jak niepewna zaś jest z kolei ta opi­nia Kraushara, można się przekonać przeczytawszy u niego, iż niektórzy z wymienionych, w epoce huku dział prowadząc handel, odmówili niegdyś pożyczki władzom powstania listopadowego, gdy te usilnie o nią zabiegały.

II. Dziedzictwo i wzory

Niszcząc stary porządek społeczny wielka rewolucja francuska nie starła wszystkich jego zewnętrznych akcesoriów. Nawet te ipoczątkowo potępione wracały stopniowo do życia, aby służyć już komu innemu. Tym bardziej więc na ziemiach polskich, gdzie przejście od feudalizmu do nowego ustroju społecznego, do kapita­lizmu, odbyło się bez walk rewolucji, codzienny spo­sób życia, obyczaje, maniery, stroje nie uległy z tego powodu radykalnej zmianie. Jeśli później zakazywano noszenia szlacheckiego stroju, to nie dlatego, że był on szlachecki, lecz dlatego, że był polski. Zakaz zaś pocho­dził od zaborcy, a nie od nowej klasy społecznej.

Obyczaj burżuazji warszawskiej w dużej mierze wywodził się więc z pewnością z dotychczas istniejące­go obyczaju. Źródło to miało szczególną wagę zarówno ze względu na ewolucyjny, a nie rewolucyjny charak­ter zmian społeczno-gospodarczych, jak ze względu na długotrwałość tej ewolucji.

Brak było w Warszawie czynnika zlikwidowane­go przez rozbiory: dworu królewskiego. Poza krótkim

i wojennym epizodem Księstwa Warszawskiego nie było warunków do ubiegania się o tytuł dostawcy dworu, nie było możliwości wsłuchiwania się w echa balów dworskich, monarchę przejeżdżającego ulicą można było widzieć raz na kilka lub nawet kilka­naście lat. Cała otoczka obyczajowa okalająca dwór nie istniała. „Dwór” namiestnika, a później generał-

-gubernatora było to coś zupełnie innego, inna była jego ranga, niniejszy prestiż, może też nieco przeszka­dzały zapatrzeniu weń sprawy polityczne. Zresztą nie­zależnie od spraw politycznych Zamek, w czasie gdy rezydował tam generał-gubemator, oceniano w spo­łeczności warszawskiej z wielką rezerwą: „mieszanina bardzo pięknych rzeczy z bardzo szkaradnymi, pokoje nie wielkiej damy, ale zbogaconej kupczychy, pozują­cej na wicekrólową”, albo: „cienie wykwintnego to­warzystwa, które przez lat tyle gościły w tych mu- rach [...] kryją się po kątach jakby z obawy zetknięcia się z tymi dorobkiewiczami, co tu koczują tęskniąc jeszcze za swymi zielonymi dachami, za dawnymi kaf­tanami bojarów” — pisał dziennikarz warszawski A. Zaleski, kryjąc się pod pseudonimem i wydając książkę za granicą. Może pewną rolę odgrywało w okresie przedpowstaniowym otoczenie wielkiego księ­cia i Nowosilcowa, a to ze względu na różnorakie po­wiązania z burżuazją warszawską, przede wszystkim poprzez interesy ekonomiczne.

Wprawdzie okres Księstwa Warszawskiego, a szczególnie konstytucyjny okres Królestwa Polskiego mogły sprzyjać kształtowaniu się rodzimej biurokra­cji jako warstwy, jednakże warstwa ta nie odegrała istotnej roli jako wzorzec w kształtowaniu się obycza­ju burżuazji. Przede wszystkim ciążyły na niej pewne stereotypy pojęciowe osiemnastowiecznej jeszcze pro­weniencji. Słowa poety, że „synów ojczyzny zastąpili słudzy” (Kajetan Koźmian), pobierający pensję, a nie­kiedy nawet utrzymujący się z pensji, profesjonalni urzędnicy — były w odczuciu społecznym pejoratyw­ne jeszcze w pierwszej ćwierci XIX wieku. Warstwa urzędnicza była ponadto niejednolita społecznie i oby­czajowo. Urzędnikami, którzy mogli się liczyć, byli: hrabia Sobolewski, hrabia Potocki, hrabia Skarbek, wyższym urzędnikiem był także mieszczanin (choć ta­kich było niewielu) ksiądz Staszic „w życiu codzien­

nym kontynuujący obyczaj średniego mieszczaństwa”. Podobnie niejednolici byli też niżej stojący na drabi­nie tytułów służbowych arystokraci, średnia i drobna szlachta, mieszczanie. Niewiele lat trwała własna tra­dycja nowoczesnego aparatu administracyjnego na zie­miach polskich. W dodatku w tym czasie aparat ów poddawany był zmiennym wpływom stylu pruskiego, francuskiego i rosyjskiego. W tym stanie rzeczy nie wytworzył się jeszcze w pierwszej ćwierci XIX w. szczególny obyczaj urzędniczy na podobieństwo tego, który istniał w scentralizowanych państwach o silnej warstwie biurokracji.

I jeszcze jeden motyw: gdy w roku 1827 refe­rendarz stanu, Michał Hube, zaatakował ministra, księ­cia Lubeckiego, za jego posunięcia finansowe, u boku zaatakowanego znałazł się żywo zainteresowany zyska­mi z dzierżawy monopolu tytoniowego potentat finan­sowy Warszawy, Leon Newachowicz. Książę Lubecki użył swoich wpływów, Newachowicz pieniędzy — i Hu­be dostał dymisję. I tak było przez całe stulecie: pie­niądze mogły spowodować koniec urzędniczej kariery, niejeden raz za pieniądze kupowano przychylne decy­zje. W pierwszej połowie stulecia sporo jednak zale­żało od tych urzędników, przynajmniej od najważ­niejszych, rząd Królestwa prowadził własną polity­kę protekcji dla przemysłu, a wielkie sumy szły na popieranie fabryk i rękodzieł. Czyż jednak ten, komu płacono za decyzję, lub ten, kogo można było obalić, byle mieć pieniądze, mógł być przedmiotem naślado­wania? I to naśladowania przez tych, którzy mieli pie­niądze?

Bieg lat nie przynosił zmiany dysproporcji, prze­ciwnie, jeszcze ją wzmacniał. Autorytet urzędnika w drugiej połowie XIX w. jeszcze częściej przekupnego, urzędnika-zaborcy na pewno nie wzrósł, gdy tymcza­sem burżuazja stawała się silniejsza i bogatsza. Urzęd- nicy-Polacy znaczyli coraz mniej, a decyzje podejmo­

wane na miejscu, w Królestwie, coraz częściej uzyski­wać trzeba było przez Petersburg.

Nie tylko biurokracja, lecz także cała powstają­ca dopiero warstwa inteligencji warszawskiej nie mo­gła w pierwszej połowie XIX w. wywierać wyraźniej­szego wpływu na obyczaj burżuazji warszawskiej. Li­teratura była zwykle zawodem drugim, dodatko­wym — przez cały dzień Poeta musiał pisać w biu­rze, nie on jeden zresztą. Zadziwiająco liczni byli urzędnicy uprawiający literaturę. Brak też było wy­raźnej granicy między pisarzem, uczonym a dzienni­karzem — poeta uważał się za kompetentnego w wielu dziedzinach.

Ani rola, ni handel, ni prac rozdzielenie Nie jest źródłem bogactwa kraju,

Lecz — natchnienie... twierdził były urzędnik Komisji Rządowej Przycho­dów i Skarbu — Słowacki-ekonomista. Ekonomista Supiński uroczyście replikował około roku 1840: „Ulu­bionymi pracami stać się u nas musiały poezja, po­wieści i mozolne odgrzebywanie przysypanej gruzami odległej przeszłości [...]. Że myśli ludzi oddanych tym pracom odrywa się od materii [...] pojmujemy; ale że śmią ci ludzie [...] odzywać się w rzeczach, których nie zgłębili, nauczać, czego nie pojęli [...] tego naprawdę nie pojmujemy.” Kraszewska zaś jeszcze w r. 1857 równie poważnie wypowiadał się w sprawach buchal­terii z wielką autorytatywnością i jeszcze większym potępieniem: „Rachunkowość wyziębia serce, prawidło­wość w urządzeniu całego trybu życia zabija piękno.” Uczony warszawski Magier, dziwak i trochę mi­zantrop, bardziej był znany ze swych dziwactw niż z nauki. Towarzystwo Naukowe, choć otoczone pro­tekcją cesarza Aleksandra I, tworzyło dość zamkniętą społeczność, złożoną w wielkiej części z ludzi z rodo­wymi tytułami. Nie zawsze chroniło ich to od rezerwy lub dezaprobaty niektórych grup społecznych, niekie­

dy dość zaskakującej. Podobnie było z profesorami uniwersytetu. Teść Fryderyka hx. Skarbka, Gzowski, dziedzic dóbr Osięciny, gdy dowiedział się w roku 1818, że jego zięciowi zaproponowaoo katedrę na Uni­wersytecie Warszawskim, uznał to za hańbę i nama­wiał swą córkę do rozwodu. I nie dziwota — wszak podobnie zapewne myślał Fredro, gdy w tym samym roku pozwalał Panu Geldhabowi tak bezceremonialnie pertraktować z uczonym heraldykiem, gotowym za sa­kiewkę do elastycznego traktowania prawdy.

Miało to zresztą swój odpowiednik w rzeczywis­tości. Ptrzecież właśnie w tym czasie w Warszawie przy Nowolipkach mieszkał „człowiek wielkiej nauki, heral­dyk”, zajmujący się od lat kilkudziesięciu badaniem historii rodów polskich i herbów, autor nie wydanych drukiem dziejów Stanisława Augusta i autor wielkiego herbarza pełnego fałszerstw i nieprawości, Wojciech Wielądek vel Wielądko. Można było u tego uczonego zamówić za pieniądze genealogię, która zaspokoić mogła najbardziej wygórowane aspiracje zamawiającego, a oparta była głównie na fantazji autora.

I Fredro-szlachcic, i Geldhab-burżua warszawski z tej epoki widzieli więć w uczonym coś z dawnego posłusznego i usłużnego rezydenta-nauczyciela domo­wego, chwalcę chlebodawcy, przeniesionego z dworku do miasta. Dawniej szlachecki rezydent — lekarz do­mowy, nauczyciel domowy, skryba byli w dalszym ciągu tylko na wpół funkcjonariuszami publicznymi, w połowie pozostawali w dawnym położeniu, tyle że na nowym gruncie.

Można byłoby się spodziewać, że gdy nazwiska romantycznych poetów stały się wielkie, a potem gdy wśród lekarzy, uczonych, inżynierów coraz częściej trafiać się zaczynali ludzie znani równie w kraju, jak za granicą, nastąpi zmiana w ich ocenie. Nastąpiła też niewątpliwie. Piotr Chmielowski, znakomity historyk literatury, tak o tym pisał: „W dramatach i powieściach

dawniejsi dodatni bohaterowie, którymi byli marzy­ciele, poeci, artyści, ustępowali miejsca mechanikom, inżynierom, lekarzom, słowem, ludzie poetyczni znika­li wobec praktycznych.” Oznaczało to jednakże tylko wysunięcie na plan pierwszy innych grup inteligen­ckich, zmianę wewnątrz warstwy. W dodatku i po­przednich, i tych bohaterów nie kreowała przecie bur- żuazja warszawska, lecz inteligenci. Wydane w War­szawie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Po­lek w wieku XIX zawiera ok. 200 nazwisk osób żyjących w wieku XIX i uznanych za znakomitości. Proporcje między liczbą przedstawicieli poszczególnych zawo­dów i grup społecznych mogłyby wskazywać na to, ko­go uważano za znakomitości, a więc i na prestiż tych profesji. W procentach przedstawiają się te nazwiska następująco:

administratorzy, politycy, wojskowi 15%

literaci, artyści, malarze, kompozytorzy, wydawcy 35% lekarze, inżynierowie, uczeni 31%

przemysłowcy, handlowcy, finansiści 3%

mecenasi sztuki, nauiki, filantropi, działacze społeczni 16%

100%

Jak widać, „ludzie poetyczni”, jak ich Chmie­lowski nazywa, znaleźli tu swój znaczny udział, choć

i „praktyczni” występują licznie. W sumie Album zawiera nazwiska w olbrzymiej większości należące do inteligentów i już można byłoby utwierdzić się w przekonaniu o wielkiej przemianie prestiżu w oce­nach, gdyby nie konieczność zapytania, kto był twór­cą tego zestawienia postaci i dla kogo było ono prze­znaczone. Nie tylko dla burżuazji i nie dla niej przede wszystkim. Uświetniać miało etażerki w salonach szlacheckich, inteligenckich i drobnomieszczańskich, może budzić nieśmiało ciche echa Mazurka Dąbrów-

skiego (w Albumie jest i książę Józef, i Kniaziewicz). Dostrzegając więc w należytym uhonorowaniu „ludzi praktycznych” odbicie przemian społeczno-gospodar­czych na ziemiach polskich, na pewno nie można trak­tować przedstawionych proporcji jako miernika wzro­stu prestiżu inteligencji w oczach burżuazji warszaw­skiej.

Bolesław Prus jest jeszcze bardziej powściągli­wy: „Nasi poeci, nasi artyści, nawet dramatyczni, nie tylko doczekali się pomników, ale nawet bardzo wy­czerpujących życiorysów. Jednocześnie nie potrafił­bym wskazać ani jednego życiorysu jakiegoś doskona­łego rolnika, przemysłowca, finansisty, który wyna­lazł sposoby dobywania milionów z naszego jałowego gruntu” — pisał o dwa lata wcześniej, w roku 1899. Być może rozgoryczenie pisarza pomnikami poetów wynikało z jego nieskutecznego sprzeciwu w spra­wie niedawno przecie wzniesionego pomnika Mickie­wicza, być może jego apel został podjęty, jednakże w polu, na które padało oko warszawskiego bankiera i fabrykanta, przedstawiciele miłych pozytywiście za­wodów! inteligenckich nie pierwsze nadal zajmowali miejsca.

Mimo to coś się jednak zmieniło. Z rodziny Natan- sonów, warszawskich bankierów, wyszło kilku zna­nych i zasłużonych uczonych. Trafiali się w innych rodach burżuazji warszawskiej przedstawiciele typowo inteligenckich zawodów — adwokaci, lekarze, inżynie­rowie. Oto Michał Bergson ze znanej warszawskiej ro­dziny bankierskiej, zmarły w r. 1898, jest profesorem konserwatorium w Genewie i w Londynie, z tej też rodziny pochodzi znakomity profesor Collège de Fran­ce, członek Akademii Francuskiej, Henryk Bergson. Oto Juliusz Bruehl z Warszawy zostaje profesorem chemii w Heidelbergu. Jam Kleinadel jest w końcu XIX wieku znanym lekarzem, podobnie jak Leon Ko­nic i Henryk Kronenberg. Wiktor Kronenberg zosta­

je prawnikiem, Bronisław Natanson również, podobnie Andrzej Woiff.

Także ci, którzy pozostali przy zajęciach dzie­dzicznych w rodzinie, bliżej nieco byli teraz zawodu pisarza, dziennikarza, artysty, uczonego. Leopold Kro- nenberg, aby skłonić Kraszewskiego do objęcia redak­cji „Gazety Polskiej”, a później do pozostania na czele jej zespołu redakcyjnego, głaskał jego ambicję układ­nym słowem: „Wielmożny Mości Dobrodzieju! Z wiel­ką radością wyczytuję z listu Jego, że raczysz się przychylać do [mojej] propozycji”, albo: „...jestem pionkiem w porównaniu do Kochanego Pana...”, Kra­szewski zaś bywał w domu bankiera, gdzie przygrywa­jąc sobie na fisharmonii „wykonywał poważne pienia religijne”.

Tenże Kronenberg pod koniec życia, w latach siedemdziesiątych, wydawał w swym pałacu przyjęcia, „na których bywała cała ustosunkowana i intelektual­na Warszawa”. Powszechna też podówczas panowała ppinia, wyrażona dobitnie i kompetentnie przez Anto­niego Zaleskiego, że „kto chce otworzyć salony [...], ten również nie wśród jednego kółka zaproszonych musi szukać”. Współwłaściciel fabryki fortepianów Lud­wik Grossman przyjmował stale Sienkiewicza, Prusa, Lubowskiego, a wraz z nimi potężnego bankiera Jana Blocha. W Resursie Kupieckiej święcono jubileusz ry­sownika Warszawy, Franciszka Kostrzewskiego, i hucz­nie podejmowano skrzypka Lipińskiego.

Ważnym może miernikiem wzrostu prestiżu za­wodów inteligenckich w odczuciu burżuazji były małżeństwa burżuazyjno-inteligenckie. Wprawdzie jesz­cze w roku 1873 Przewodnik po Warszawie informo­wał przybywających do miasta, że: „...bogaty kupiec lub przemysłowiec tylko człowiekowi ze swego fachu odda chętnie rękę swej córki, w artystę nie wierzy, urzędnika ma za nic, literata nazywa cyganem, o uczo­nych słuchać nie chce”. Stopniowy wzrost społecznej

rangi inteligenta sprawiał jednak, że małżeństwa bur- żuazyjno-inteligenckie stawały się coraz częstsze. Rzecz oczywista, stały się one możliwe nie tylko dzięki te­mu, jednakże bez zwiększenia społecznej rangi inteli­genta, przede wszystkim w opinii warszawskiego bur- żua, bariera nie mogła być pokonana. A tymczasem zarejestrować trzeba w niej wyłomy. Blisko 20% mał­żeństw zawartych przez synów i córki kilkudziesię­ciu najważniejszych burżuazyjnych rodzin warszaw­skich w drugiej połowie XIX w. to mariaże inteligen­ckie. Były wśród tych rodzin i takie (np. Lewentalo- wie), gdzie koligacje inteligenckie były liczniejsze niż jakiekolwiek inne.

Charakterystyczne, że czterokrotnie więcej panien bankierówien i fabrykantówien wychodziło za mąż za inteligentów niż synów bankierów i fabrykantów żeni­ło się z inteligentkami. Przy wszystkich innych powo­dach, głównie religijnych, przy wszystkich społecz­nych przemianach i ustępstwach jakże to dobitny wy­raz istnienia dynastii i jakiż miernik pozycji społecz­nej.

Są i inne świadczące, że dystans istniał nadal. Je­den z bankierów warszawskich wracając z Ostendy pod opieką znakomitego lekarza warszawskiego wpi­sywał się w. księdze hotelowej podczas jakiegoś posto­ju: „Banquier X aus Warsch.au mit seihem Arz Dr Leo”. Epstein przyjmując kandydata na posadę w banku, inteligenta, nie prosił go siadać, sam zaś sie­dział niedbale, odziany w szlafrok, i lekceważąco słu­chał petycji. W salonach finansjery warszawskiej by­wała wprawdzie często „młodzież doborowa, inteligen­cja i dużo reprezentantów literackiego świata”, lecz damy były „wyłącznie niemal z bankierskiego koła”.

Nie dysponujemy dziś źródłami, które mogłyby pozwolić na sumaryczne ujęcie poglądów burżuazji warszawskiej na dystans dzielący ją od inteligencji. Stale nasuwa się wątpliwość, czy przytaczane opinie

są dostatecznie reprezentatywne, postawy i zachowa­nia typowe, dla całości .miarodajne. Wątpliwość nie zniknie, gdyby w dalszym ciągu mnożyć przykłady. Zważmy wszakże, iż jednakowo dotyczy ona pierwszej połowy XIX stulecia i okresu popowstaniowego. I w pierwszej, i w drugiej połowie stulecia pamiętniki pi­sywali inteligenci, szlachta, bardzo rzadko sami ka­pitaliści. Jeśli kiedy uznawano przedziały społeczne za bardziej naturalne, to raczej przed powstaniami niż w ostatnim ćwierćwieczu. Jeśli więc akcentowano je częściej we wspomnieniach wcześniejszych, mimo iż wtedy mogły wydawać się bardziej naturalne, można przyjąć, że wtedy właśnie były wyraźniejsze. Intere­sują nas one w tym miejscu jedynie ze względu na pytanie, do jakiego stopnia obyczaj inteligencji wpły­wał na kształtowanie się obyczaju burżuazyjnego.

Może można byłoby dorzucić tu jeszcze jeden sygnał. Moda na samobójstwa siała spustoszenie w cza­sach romantyzmu. Strzelali się dręczeni przez księcia Konstantego oficerowie, masowo popełniano samo­bójstwa z miłości, ze spleenu. Siedlisko tej mody było tam, gdzie i źródło całego romantycznego poglądu na świat. Uciekali w nicość bohaterowie dramatów ro­mantycznych, nie zawsze na serio szli ich śladem auto­rzy, strzelali się studenci, poeci, szlachta, urzędnicy, policjanci i panny pisujące wiersze. I po jakimś dopie­ro czasie pojawiać się zaczęły głosy nawołujące do za­niechania szaleństwa.

Nie idzie tu wszakże o ocenę samego zjawiska — sprawa jest bardziej złożona, niż na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło. Nas interesuje ona jako miernik wpływów obyczaju inteligenckiego na bur- żuazję. Nie ma żadnych dowodów na to, że w okresie największego nasilenia samobójstw ktokolwiek z bur- żuazji warszawskiej odebrał sobie życie. Zajęci li­czeniem dochodów i interesami, nie mieli czasu na ta­kie rzeczy. I to mogłoby być wskazówką również w

rozważaniach o stopniu podatności na wpływy obycza­ju inteligenckiego.

Zauważyć wreszcie trzeba, że szlachecka genea­logia dużej części inteligencji warszawskiej sprawiała, że inteligencja ta w pewnym stopniu transmitowała obyczaj szlachecki.

Przed powstaniem listopadowym czynnikiem kształtującym obyczaje było jeszcze — wojsko. Woj­sko polskie, pokazywane 'na paradach, eleganckie, bar­dzo warszawskie. Jednakże dalekie dla burżuazji — nie tylko jak każde wojsko. Wśród oficerów niewielu było przecie przedstawicieli bankierskich czy kupiec­kich rodzin. Przeważał w wojsku element szlachecko- -chłopski. Poza wszystkim większą też niż gdzie indziej grały tu rolę względy narodowe i narodowościowe — znaczny procent burżuazji to nie Polacy.

Nie było też w Warszawie zbyt wielu okazji do tego, aby oficer mógł się spotkać z właścicielem manu­faktury. Wielki książę wydał oficerom zakaz wstępu do Resursy Kupieckiej, zakaz motywowany „obawą, aby nie dali się wciągać w gry hazardowe i nie kompromi­towali w ten sposób swoich skromnych finansów”. Tylko Chłopicki i jeszcze paru generałów grywało tu w wista. Oficerowie zaglądali do kawiarni, do teatru, zbyt były to jednak okazjonalne kontakty, bo tam z ko­lei nie tak często bywali finansiści. Jeśli więc nawet wojsko cieszyć się mogło sympatią lub prestiżem w innych warstwach społecznych, to burżuazja — i ta na ówczesną skalę wielka, i ta drobniejsza — odgro­dzona była od niego przegrodą tak masywną, jak okien­nice, które zamykano pośpiesznie z hałasem, gdy pod­chorążowie szli w noc listopadową Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem.

Po powstaniu wojska polskiego już nie było, a rosyjskie widziano coraz mniej chętnie na gruncie towarzyskim. Interesy nakazywały kontakt z nim, przy różnych okazjach zabiegano o względy dowódców jed­

nostek stacjonujących w Warszawie, szczególnie inten­dentów i szefów kancelarii. Gdy jeszcze później groził strajk, dobrze było mieć świadomość, że garnizon liczny, dohrze było znaleźć się na raucie lub przy witać się w czasie uroczystości w Magistracie z kim należy, jed­nakże największym spośród burżuazji warszawskiej już na tym nie musiało zależeć, pomniejsi mniejsze też mieli możliwości, jeśli zaś z nich korzystali, to rzadko na gruncie towarzyskim.

W dobie popowstaniowej założono Klub Myśliw­ski, któremu długo prezesował Tomasz hr. Zamoyski, a który miał sprzyjać kontaktom towarzyskim Pola­ków z elitą administracji i wojska stacjonującego; w Warszawie. Bywało tam Rosjan niewielu, a w. obydwu Resursach — Obywatelskiej i Kupieckiej — nie bywa­ło ich wcale. I nie szło tu o kolizje narodowe: „...oficer [...] nawet najporządniejszy, nie jest bynajmniej w to­warzystwach tutejszych pożądanym gościem, i jeśli nie przyjętym jest w ogóle w Warszawie, aby panny cho­dziły na bale publiczne, to głównie ze względu niero- bienia znajomości i tańczenia z nimi. W ogóle nie ■sądź tutejszych wojskowych europejską miarą. Co na myśl nie przyjdzie oficerowi niemieckiemu, francuskiemu czy austriackiemu, to tutejsi praktykują w najlep­sze” — pisał w swych „listach” Antoni Zaleski. Ofice­rowie rosyjscy z bogatych rodzin, stacjonujący w War­szawie, szastali pieniędzmi topiąc melancholię w szam­panie i grze w. „kukułkę”, a zabójca aktorki Wisnow- skiej, filozofujący kornet Barteniew, odrywał od kazar- nianych zajęć i sprowadzał do Wilanowa dziarską or­kiestrę pułkową, aby pod dowództwem podoficera przy­grywała do dyskretnej kolacji, u/rządzonej dla przyszłej ofiary. Spoglądano na to z dezaprobatą i potężniejący bankierzy, choć sami nieraz wydawali sumy nie mniej­sze, niechętnie słuchali hałaśliwej wesołości przerywa­

nej od czasu do czasu wystrzałami. Leopold Kronenberg dostosowując się do lokalnego stylu, gdy przebywał w Petersburgu, „miał szczodrą rękę, prowadził dom otwarty”, w Warszawie jednak patrzył lekceważąco na wygalonowanych wojskowych.

Z czynników zewnętrznych kształtujących oby­czaj burżuazji pozostawał jeszcze obyczaj szlachecki. Jak słusznie zauważa dzisiejszy historyk tych proble­mów (Jerzy Jedlicki), słowa „szlachta”, „szlachecki” w odniesieniu do okoliczności dziewiętnastowiecznych używano dość wieloznacznie. W miarę ograniczania lub całkowitego znoszenia przywilejów stanowi temu przy­sługujących doszło do tego, że w znaczeniu grupy spo­łecznej, stanu o szczególnych uprawnieniach, szlachta „nieomal przestała istnieć w Księstwie Warszawskim

i w Królestwie Kongresowym”. I chociaż po powstaniu listopadowym próbowano w pewnym stopniu przywró­cić dawny stan rzeczy wprowadzając „szlachectwo wtórne”, poddane kontroli specjalnie w tym celu stwo­rzonej Heroldii Królestwa Polskiego, to jednak' ani wszyscy potomkowie dawnych rodzin szlacheckich nie znaleźli się w tej grupie, ani też nie pokrywała się ona z grupą posiadaczy ziemskich czy grupą tych, któ­rzy hołdowali staropolskiemu, szlacheckiemu obycza­jowi.

Przedmiot naszych rozważań nakazuje skupie­nie uwagi przede wszystkim na tej ostatniej grupie — grupie ludzi szlacheckiego obyczaju. Zauważmy jed­nak już teraz, że podobnie jak termin „szlachta”, rów­nież termin „obyczaj szlachecki” nie jest jednoznacz­ny. Inną barwę przybierał on w miarę posuwania się ku szczytom drabiny feudalnej, aby w pałacu arysto­kraty przemieszkującego w Warszawie stać się już zu­pełnie innym niż wśród inteligencji — w znacznej części przecie również szlacheckiego pochodzenia — wśród wojskowych i urzędników, choć tę samą nazwę noszącym. Używając więc tego nieprecyzyjnego ter­

minu, w pamięci mieć wypada wszystkie wobec nie­go zastrzeżenia.

Celem naszym było wystawienie życia publicz­nego i prywatnego wybranej jednak klasy społecz­ności, tej właśnie, którą uznaliśmy za najprzystępniej­szą do wzbudzenia jakowegoś interesu lub zajęcia czy­tających” — pisał Józef Bogucki w Wizerunkach spo­łeczeństwa warszawskiego jeszcze w roku 1844. Jakaż to klasa budzić miała ów „interes czytających” w pierwszej połowie stulecia?

W książce lekkomyślni młodzieńcy trwonią ma­jątek ojcowski, zaciągają długi, zwrot gwarantując niepodważalnym „Je donnę ma parolel” Gdy nie mają już grosza, pozostaje im wiara w nieśmiertelność sła­wy, gdy się stabilizują, zaczynają gospodarzyć na wsi. Hrabianki nucą walce a la Rizzi i to wystarczy, aby za­raz zaczynały to samo śpiewać pokojowe i gardero­biane; hrabina ukazująca się w Ogrodzie Saskim znaj­duje natychmiast naśladowczynie wśród subretek, któ­re powtarzają jej sposób noszenia szala. Wśród róż­nych podejrzanych indywiduów wyzbywa się gotówki szlachcic z prowincji nieświadom niebezpieczeństw Warszawy.

Osobliwa to i niejednolita „klasa”, obraz taki tłu­maczyć można byłoby pogonią za sensacją i wychwy­tywaniem najbardziej ekscytujących wydarzeń i ty­pów światka warszawskiego — przecież wła­śnie to Bogucki miał na celu. Z pewnością jednak, mimo że wśród „wizerunków” wiele jest wyraźnie szlacheckiej proweniencji, zacięcie karykaturzysty na­kazało autorowi zdeformować obraz środowiska i oby­czaju szlacheckiego. I druga uwaga: większość postaci naśladowanych, narzucających swój wzór, choćby ne­gatywny, to potomkowie rodzin szlacheckich. Jerzy Jedlicki udowodnił przekonywająco, jak trwałą okaza­ła się w różnych postaciach, jeśli już nie sama insty­tucja szlachectwa, to obraz tej instytucji w świado­

mości społecznej. Towarzyszyć jej musiało oczywiście trwanie obyczaju szlacheckiego. Zapytać więc wypa­da o atrakcyjność rzeczywistego już szlacheckiego mo­delu obyczajowego dla warszawskiej burżuazji. Rzecz jasna, oceny kształtujące się w obrębie tej klasy, a właściwie nawet nie całej klasy, a tylko bogatszej jej części, nie mogą się pokrywać z ocenami uznawa­nymi przez inne grupy społeczne.

W literaturze pięknej i w pamiętnikach tej wczesnej epoki spotyka się różne wariacje na temat formuły „mieszczanin szlachcicem”.

Pierwszy asumpt do powszechniejszych naślado- wań i do uwieczniania w literaturze owych naślado- wań dały zapewne nobilitacje, iktóre w pośpiechu i bez­ładnie nadawano wielu mieszczanom na sejmach u schyłku Rzeczypospolitej. Kto zostawał szlachcicem, musiał i chciał także w obyczaju do szlachcica stać się podobnym. I choć także wcześniej zdarzały się przy­padki naśladowania szlachty przez mieszczan, teraz powstały nowe okazje, a dla nobilitowanych także pe­wien przymus. Nobilitowany wtedy właśnie najwięk­szy bankier i największy bankrut Warszawy schyłku XVIII stulecia, Piotr Tepper, w pałacu swym połą­czył dwa elementy: pałac mógł konkurować wspania­łością z niejednym magnackim, miał jednakże kształt stosowny dla sfery bankierskiej — podobny był w od­czuciu współczesnych warszawian do wielkiej okuteji bankierskiej skrzyni na pieniądze. Tenże bankier wi roku 1786 w swych dobrach Falenty pod Warszawą podejmował Stanisława Augusta na imieninach, a za­mówiwszy u Stefaniego, kompozytora muzyki do Kra­kowiaków i Górali, 20 polonezów, płacił garścią zło­ta, nie licząc. Jakże przypomina to Sienkiewiczowskie gesty marszałka Lubomirskiego! Łatwo też zrozumieć, dlaczego Fredro ulokował akcję o dwadzieścia kilka lat młodszego Geldhaba właśnie w Warszawie.

Można byłoby sądzić, że takie snobowanie się na magnata, tak nieprzystojne bankierowi, to echo Rze­czypospolitej szlacheckiej. Wobec postępującego rów­nania stanów spodziewać by się należało, że szla­checki wzorzec obyczajowy straci swą atrakcyjność. Nie stało się tak z kilku powodów. Wiele znaczyła z jednej strony tradycja, z drugiej słabość burżuazji. Cała kształtująca się burżuazja zbyt nieliczna była jeszcze i zbyt słaba, by przekreślić stary obyczaj i sa­modzielnie tworzyć nowy. Drogi rozwoju gospodarcze­go kraju sprawiły, że ci najpotężniejsi, jak Fraenkel, Laski czy Steinkeller, byli na gruncie Warszawy i ca­łego kraju dość egzotyczni. Szczyty powstającej nowej klasy zbyt wiele dzieliło od pomniejszych, aby razem tworzyć można było wspólny obyczaj. Gdy drobne

i średnie mieszczaństwo tkwiło jeszcze w miejskiej egzystencji stanowej, najbogatsi i najbardziej przed­siębiorczy odrywali się już od tego sposobu życia i szu­kali dla siebie innego, w swym przekonaniu stosow­niejszego. Jedynym dostępnym, będącym niejako pod ręką i gotowym, wzorem — i co ważne, dotychczas pre­stiżowo wyższym — był wzorzec szlachecki. Nic więc dziwnego, że według słów współczesnego nam badacza, Tadeusza Łepkowskiego: „Patrycjat, rodząca się bur- żuazja [...] zerkała raczej w górę, ku szlachcie, niż w dół. ku swym uboższym braciom.” Umilkły już groźne hasła rewolucji burżuazyjnej końca XVIII wieku, a zmianom sytuacji prawnej mieszczan i szlachty na początku XIX w. nie towarzyszyło natychmiastowe usunięcie wszelkich innych przegród dzielących bur- żuazję od szlachty, zmiany prawne więc nie tylko nie zlikwidowały, lecz wzmogły to zapatrzenie.

Druga strona — arystokracja rodowa i bogatsza szlachta — zachowywała na ogół powściągliwość; jesz­cze i po powstaniu listopadowym bywano na wspól­nych balach w Resursie Kupieckiej, spotykano się na Zamku na różnych uroczystościach, ale ostrożnie

przyjmowano w swych salonach „nieurodzonych”. Wspólne interesy, angażowanie się niektórych spośród arystokratów i bogatszej szlachty zbliżało ich do fi­nansistów i kupców, jednakże narażało na ironię lub sarkazm. Żonę hr. Tomasza Łubieńskiego, generała, kasztelana i senatora, nazywano w roku powstania li­stopadowego „kupcową”.

Jednakże ów „kupiec” Łubieński tak oto pisał

o warszawskim bankierze i przemysłowcu, jednym z najbogatszych ludzi Warszawy i wspólniku widu swoich interesów: „...Steinkeller jeździł zatem do Ber­lina i Hamburga, a teraz posyłam go do Peters­burga.” I chyba nie tylko sprawy ekonomiczne decy­dowały o takich relacjach między wspólnikami. Stein- keller-kupiec zresztą też starał się udowodnić swoje szlacheckie pochodzenie.

W tym samym mniej więcej czasie (1832) Zyg­munt Krasiński twierdził: „...że poza arystokracją nie ma w Polsce nic, ani talentów, ani światła, ani poświęcenia. Nasz stan trzeci nie istnieje.” A tymcza­sem owi pozbawieni talentów zbijali miliony. Jak wi­dać, co innego nazywano talentem w każdej z tych sfer. Trudności wejścia do środowiska szlacheckiego podnosiły jeszcze atrakcyjność tego awansu obyczajo­wego i budziły aspiracje.

Podobnie zresztą przedstawiała się sprawa z for­malnymi, prawnymi nobilitacjami: również pod wzglę­dem prawnym niewielu z interesującej nas grupy we­szło w krąg szlachecki. Chociaż w okresie międzypow- staniowym zainteresowanie burżuazji warszawskiej uzyskaniem dyplomu szlacheckiego wzrosło w porów­naniu z okresem przed powstań iowym, a „każdy miesz­czanin marzył o przekazaniu dzieciom majątku ziem­skiego, którego posiadanie zapewniało stanowisko to­warzyskie i obywatelskie w kraju” (Baranowski), to jednak również i teraz w ogólnej liczbie nadań nie­wielkiej, bo wynoszącej chyba dwieście kilkadziesiąt w

ciągu lat trzydziestu, procent nadań udzielonych ban­kierom, fabrykantom i bogatym kupcom był znikomy. Dodajmy, że samo posiadanie majątku, a nawet ma­jątku i dyplomu nohilitacyjnego, nie otwierało już wszystkich drzwi. Zauważmy jednak, że najwybitniej­si z burżuazji warszawskiej, zajmujący pierwsze w swojej klasie miejsca, prawie wszyscy uzyskali szla­chectwo, a niektórzy nawet tytuły baronów. Aby nie wspominać już o nobilitowanych wcześniej, Antoni Edward Fraenkel nobilitowany został w roku 1839, a w roku 1857 otrzymał tytuł barona (dyplom z roku 1861); Leopold Kronenberg ochrzcił się w roku 1845, nobili­towany został w roku 1868, Stanisław Lesser ochrzczo­ny w roku 1876, w tymże roku nobilitowany i obda­rzony tytułem barona. Nadania stanu szlacheckiego otrzymali i Jan Bloch, i Epsteinowie, i Halpertowie, Jakubowscy, Krysińscy, Aleksander Laski, Lessel i Ra­wicz, Rosenthal, Rosen, Wołowski i inni jeszcze. Ze szlachty pochodzić mieli m. in. Piotr Steinkeller, Rudz­ki, Karasiński i Zieliński.

A po powstaniu styczniowym, gdy dalszej niwe­lacji uległy różnice stanowe? Pytanie nabiera wagi w miarę wzrostu burżuazji.

Niech zginą „ludzie, którzy zrobili majątek krzywdą uciemiężonych za czasów pańszczyzny chło­pów". Zakwestionowanie sposobu wyzysku, a nie sa­mej zasady robienia majątku przez wyzysk, wskazuje, że nie jest to cytat z odezwy socjalistycznej. Resztę wątpliwości rozwiewają dalsze opinie: „Zresztą abyś tylko pożyczył pieniędzy na wista temu staremu oszustowi, a sprzeda ci za nie honor, żonę, Natalkę — nawet duszę. Taki pan to szubrawiec!” — woła bo­hater dramatu ze sceny teatru. I dalej: „Hrabina plecie androny o znaczeniu arystokracji w kraju, o szacun­ku, jakim powinna być otoczona, a dziś arystokra­cja to wyraz zupełnie śmieszny, jeśli nie reprezen­tują jej miliony połączone z pracą i inteligencją.” Nie

odosobniony to glos. Wydaje się też zrozumiały o tyle, że przecie właśnie burżuazyjna apologia „milionów w połączeniu z pracą i inteligencją”, jako wartości naj­wyższych, tak bardzo przeciwna była honorowaniu po­zycji społecznej na innych fundamentach opartej. Nic więc dziwnego, że i pogląd na to, na jakich podstawach oprzeć należy honory i zaszczyty, przybiera formę twierdzenia, że „...prawdziwe, rzeczywiste szczęście daje tylko pieniądz, z którego zdolna ręka uleje na zawołanie wszystkie mitry i hrabiowskie korony, jakie tylko są na świecie...”

Jednakże są i sądy przeciwstawne: hrabia, że­by miał nie być piękny!” — mówi mieszczanka, a bo­gacz zabiegając o to, aby hrabia zgodził się ożenić z jego córką, powiada, że „dla jej szczęścia gotów, ci jestem rzucić się do nóg, panie hrabio”. I jeszcze jeden okrzyk: „Hulałem w, Paryżu, w Londynie, w Brukseli, w Bzymie, straciłem krocie, miliony, ale za to żyłem z hrabiami i książętami!” Zakończyć to zestawienie należałoby słowami, które padły przy spotkaniu przed­stawiciela nowej klasy, fabrykanta, z arystokratą: „Prze­sądy znikają, gdy się zejdzie uczciwy z uczciwym.”

Czyżby rzeczywiście na gruncie jakiejś wspólnej dla burżuazji i arystokracji uczciwości zanikać miały w przekonaniu obu klas owe konfliktowe poglądy na źródła prestiżu społecznego i uprawnienia do honorów? Wprawdzie rodzą się i znikają na scenie, jednakże Ta­deusz Sivert w swej pracy Problematyka społeczna w dramacie mieszczańskim pozytywizmu warszawskiego (przytoczone fragmenty tekstów literackich cytuję za tą pracą) lokuje akcję sztuk scenicznych tego okresu na tle ówczesnej społecznej rzeczywistości i utwierdza się w przekonaniu o adekwatności dramatowych obra­zów z autentycznymi poglądami burżuazyjnej spo­łeczności.

Podobnie jest w powieśd. Już w pierwszych la­tach drugiej połowy stulecia Kraszewski w Złotym

jabłku elektryzuje bogatego kupca z ulicy Bielańskiej plotką o szlacheckiej jego genealogii, plotką, która cał­kowicie zmienia dotychczasową kupiecką egzystencję. W tym samym jednak czasie „ostatni z Siekierzyń- skich" spotykają się z pogardą, bo splugawili klejnot szlachecki handlem. Wreszcie Lalka Prusa ukazująca całą pozorność adorowanych wartości szlacheckich serc i umysłów, ale także i mieszczańskie snobizmy i aspiracje, od naiwnego Jana Mincla poczynając. I już pod koniec wieku ileż to razy w niedalekiej Łodzi Bo­rowieckiemu z Ziemi obiecanej butni zazwyczaj fabry­kanci nabożnie przypominają jego szlachectwo.

Mielibyśmy zatem rzeczywiście do czynienia z dwoma przeciwstawnymi ocenami wartości: z jed­nej strony, silniejsze niż kiedykolwiek dotąd w sfe­rach burżuazji warszawskiej zakwestionowanie feudal­nej hierarchii wartości, z drugiej, utrzymywanie się mimo to owych wartości w obiegu. Jest to zatem zmiana w stosunku do okresów wcześniejszych. Tym bardziej byłaby więc uzasadniona próba poszukiwań potwierdzenia jej nie tylko za pośrednictwem obrazu odbitego w literaturze, ale także przez bezpośrednie obserwacje postaw reprezentantów warszawskich sfer burżuazyjnych.

Gazeta Codzienna”, przemianowana następnie na „Gazetę Polską”, stanowiąca własność Kronenberga, a redagowana przez Kraszewskiego, przekształciła się przed powstaniem styczniowym w pismo zdecydowa­nie popierające nie tylko prawne, ale i obyczajowe zrównanie burżuazji i szlachty. Należy naturalnie do­patrywać się tu wpływów ogólniejszych tendencji spo­łecznych, a przede wszystkim, podobnie jak i w lite­raturze pięknej, pozytywistycznej hierarchii wartości społecznych, jednakże zważyć wypada, że poglądy gło­szone przez „Gazetę” musiały być zgodne z sądami jej właściciela, Kronenberga, nigdy bowiem nie traktował on tego pisma komercjalnie i zakupił je przede wszyst-

kim po to, aby uzyskać odpowiednią dla swych aspi­racji trybunę. Tenże Kronenberg, w prywatnej, choć dotyczącej, spraw publicznych, korespondencji z Kra­szewskim narzekał, że szlachta bardziej jest szlachecka niż sam król nawet. Inni czołowi przedstawiciele bur- żuazji warszawskiej: Bloch, Epsrtein, Natanson, nie­jednokrotnie wypowiadali się za zniesieniem obycza­jowych granic dzielących burżuazję od szlachty.

Społeczeństwo było coraz bardziej wpatrzone w. blask złota, pisarze kazali bohaterom swych utworów wołać: „Zrób karierę!”, a hrabiom na scenie wyrażać nadzieję, że młode małżeństwo „ma pieniądze, więc będą szczęśliwi”. I choć można byłoby widzieć tu ton krytyki takiego poczucia wartości, to jednak mieć na uwadze trzeba, że krytyka ta dotyczyła realnie istnie­jących programów i postaw społecznych. W odczuciu części społeczeństwa nie trzeba już było usprawiedli­wiać robienia kariery jakimiś równoważącymi zasłu­gami. Formuła: „zrobił majątek, ale był przedtem w powstaniu”, coraz częściej redukowana była do swej pierwszej tylko części i brzmiała aprobatą. Ekonomista Supiński domagał się zniesienia innych podstaw pozy­cji w społeczeństwie, jak tylko „pracy zwanej mate­rialną, oszczędności, gromadzenia zasobów, krzewienia sił społecznych”.

I zdawać by się mogło, że postulaty zostały speł­nione. Tout Cracome i Tout Leopold znaczyło jeszcze niemal wyłącznie tyle, co arystokracja i szlachta. Tout Varsovie znaczyło: stare rody i bankierzy, i przemy­słowcy, i wolne zawody, i znaczna część reszty inte­ligencji. „Nie ma w Warszawie «towarzystwa», które byłoby kontradykcją «miasta». Do towarzystwa na­leży każdy i każda, kto ma dobre wychowanie i wybit­niejsze stanowisko społeczne; człowiekiem z towa­rzystwa może być równie dobrze książę, hrabia, ba­ron, lekarz, artysta, ziemianin” — pisał Antoni Za­leski. Pseudonim przez niego wybrany — Baronowa

XYZ — a także współpraca z prasą konserwatywną i umieszczenie wśród profesji umożliwiających wstęp do „towarzystwa” również swojej własnej nakazują ostrożnie traktować ten optymizm.

Są bowiem i sygnały przeciwne. Wspólnik Leo­polda Kronenberga, Andrzej hr. Zamoyski, mimo wie­lu interesów łączących obu partnerów nie życzył sobie przyjmować bankiera w swym domu i ograniczał kon­takty wyłącznie do sfery interesów. Wprawdzie bal kawalerski, który dała młodzież arystokratyczna i szla­checka w karnawale 1874 iroku, aby „odwdzięczyć się rodzinom, u których w tym karnawale gościnne uzy­skała przyjęcie”, odbył się w salach Resursy Ku­pieckiej, lecz „uczestnikami balu były głównie sfery arystokratyczne”. „Nie jestem wielkim panem, aby tam wejść” — czytamy w Kronikach Brusa. W saty­rze wykpiwano dorobkiewiczów, karykatury Francisz­ka Kostrzewskiego ośmieszają dotrobkiewiczowskie na­śladownictwo pańskich obyczajów. Już nie w. literac­kim obrazie w Lalce, ale w życiu, rejestrowanym przez kronikę wydarzeń towarzyskich, arystokracja otaczała się mrożącym murem. Nawet odczyty dzieliły się na ekskluzywne, przeznaczone dla elity towarzyskiej i ta­kie, na które chodzili inni członkowie towarzystwa.

Czołówka burżuazji warszawskiej osiągnęła już potęgę finansową, która mogła nie tylko równać się z majątkiem największych rodzin arystokratycznych, lecz z pewnością niejeden majątek starych rodów prześcigała. Burżuazja jako klasa od swych początków do końca XIX wieku była świadkiem i obiektem prze­mian prawa, które znosząc lub budując przegrody sta­nowe doprowadziło w końcu do unifikacji położenia prawnego tych, którzy swą pozycję zawdzięczali pienią­dzom, i tych, którzy zawdzięczali ją urodzeniu. Posia­dacze pierwszych nazwisk wśród kapitalistów warszaw­skich uzyskali w różnym czasie nadania szlacheckie, a niektórzy byli ozdobieni tytułami baronów. W pow­

szechnym obiegu były hasła głoszące wartość pieniądza, przedsiębiorczości i dorabiania się. I z tym wszystkim napotykali wpółotwarte tylko drzwi do salonu arysto­kratycznego, a niekiedy nawet szlacheckiego!

W sytuacji, gdzie zdawać by się mogło, że byli równi innym, znajdowali się na końcu listy równych, tak jak w przypadku delegacji na pogrzeb Aleksan­dra II w roku 1881: Zygmunt margrabia Wielopolski, Aleksander hr. Ostrowski, Tomasz hr. Zamoyski, a do­piero po nich Stanisław Kronenberg i Krzysztof Brun. Pięciopałkowe korony szlacheckie wytłaczane na guzi­kach liberii stangretów, herby ulane z zawartości kas pancernych mimo swej ceny błyszczały niedostatecz­nie, zdawały się drażnić ludzi przywykłych do poko­nywania przeszkód. Pięli się więc wszelkimi sposoba­mi, aby dorównać tym, którzy wciąż jeszcze przy róż­nych okazjach dawali odczuć istniejący dystans.

Niekiedy rysował się mariaż, który właścicielo­wi starego nazwiska i nadszarpniętej fortuny dawał okazję do poprawy majątku, „bankierskiej” rodzinie zaś pożądane koligacje. Niekiedy wspólne interesy ma­jątkowe łączące nierozerwalnie dwie fortuny, niekiedy polityczne pomysły fuzji burżuazji i ziemiaństwa, nie­kiedy dziwactwa lub rzeczywisty sentyment tworzyły grunt takich małżeństw.

Młody baron-literat Józef Weyssenhoff, utracjusz, wspólnik Augusta Potockiego, „Gucia”, w wyprawach do Klubu Myśliwskiego, słynny później z jednorazo­wej przegranej 400 000 rubli, żeniąc się w r. 1885 z córką finansisty Jana Blocha dokonywał transakcji sprzedaży nazwiska. Inna córka tegoż Jana Blocha wy­szła w parę lat później za Ksawerego Hołyńskiego, obywatela ziemskiego z guberni mohylowskiej i rot­mistrza gwardii. Wiele z bankierskiej fortuny Kronen- bergów przeszło w 1874 r. w ręce rodziny Zamoyskich przez małżeństwo Karola Zamoyskiego z Marią Różą, córką Leopolda Kronenberga. Alicja Epsteinówna wy­

szła w roku 1876 za hr. Rzyszczewskiego, a Helena Epsteinówna w r. 1909 za hr. Grabowskiego. Izabela Goldstand została w roku 1883 żoną Adama hr. Brezy.

Zdarzały się też arystokratyczne mariaże zagra­niczne. Druga córka Leopolda Kronenberga wyszła za hr. Orsetti, a Maria Halpert za Artura barona von Rheinbaben.

W sumie, w drugiej połowie XIX wieku wśród małżeństw zawartych przez członków pięćdziesięciu najbogatszych rodzin burżuazji warszawskiej przęsło 25®/o to małżeństwa ze szlachtą rodową lub arystokra­cją. Częściej zatem dochodziło do małżeństw bur- żuazyjno-szlacheckich czy burżuazyjno-arystokratycz- nych niż do małżeństw burżuazyjno-inteligenckich. Inaczej także niż w przypadku tych ostatnich — liczba kobiet ze sfer burżuazyjnych, poszukujących małżonka poza swą sferą, niewiele przewyższa liczbę młodych ludzi z kręgów burżuazyjnych żeniących się ze szlach­ciankami i arystokratkami. Wszystko to świadczy

0 znacznie większym zainteresowaniu burżuazji po­wiązaniami rodzinnymi z ziemiaństwem niż z inteli­gencją — wszak na burżuazyjnej giełdzie małżeńskiej] właściciel fabryki był więcej wart niż kobieta z takim samym posagiem, on był kontynuatorem tradycji fir­my, córka, a nie syn zaś — wedle tradycji żydow­skiej — kontynuatorką krwi. Zainteresowania powią­zaniami z ziemiaństwem oznaczały również większą gotowość przyjęcia także szlacheckiego lub arystokra­tycznego obyczaju.

Bogata burżuazja warszawska nabywała majątki ziemskie, pałace magnackie w Warszawie przechodzi­ły w ręce kupieckie, powiedzieć by można, że z prze­dziwną pasją próbowano przez gromadzenie mate­rialnych akcesoriów, przekonać siebie i innych o zatar­ciu granicy między dwiema grupami społecznymi.

W miarę jak umacniała się pozycja gospodarcza

1 polityczna burżuazji, coraz łatwiej było zakwestiono­

wać pozycję dotychczasowej „klasy wyższej”. Równo­cześnie coraz bardziej atrakcyjne dla nowej klasy wyż­szej stawały się szlacheckie wzory obyczajowe, wzory te bowiem z istoty rzeczy skonstruowane były tak, aby utrwalać osiągniętą pozycję. Tego właśnie dla siebie chciała burżuazja.

Część burżuazji warszawskiej to wzbogaceni rze­mieślnicy, kupcy, którym się powiodło i którzy doro­bili się fortun. Nie było takich zbyt wielu; w Warsza­wie inaczej niż w Łodzi kształtowała się nowa klasa. Niemniej jednak ta nieliczna stosunkowo grupa, nawet wtedy, gdy potem dzielił ich już wielki dystans eko­nomiczny od dawnych współbraci, niosła z sobą jakieś pozostałości obyczaju tej sfery, z której wyszła. Były to jednak raczej rzeczy, których się wyzbyć było trud­no, niż takie, które by chciano zatrzymać.

Ci, którzy jak Dangel, słynny później producent karet, zaczynali swoją karierę od czeladniczej wędrów­ki i czeladniczej pracy w warsztatach różnych maj­strów za czasów stanisławowskich, za Księstwa lub na początku Królestwa, ci zachowali długo maniery rze­mieślników i sposób myślenia tych sfer. Młodszy o lat kilkadziesiąt Jan Bloch, początkowo pospolity i nie­zmiernie sprytny dostawca, pośrednik w interesach, „podriadczyk” — jak chciała ówczesna terminologia rosyjska, która ukształtowała specjalną nazwę na ten gatunek nie -tylko działalności handlowej, ale i umy- słowości — nawet u szczytu swej kariery zachował dawne cechy, robił wrażenie, jak to określano, d’un parvenu intellectuel. I choć głoszono chwałę pieniądza i pracy, równocześnie zamaskować próbowano przeby­tą dzięki pracy i pieniądzowi drogę społeczną. Stąd też i skwapliwe dorabianie sobie innej genealogii, eks­ponowanie nowych nabytków majątku i umysłu.

Drugie źródło obyczaju tkwiącego w samej bur­żuazji, a nie zewnętrznego wobec niej jak szlachecki, to wszystko to, co osiedlający się w Warszawie przy-

bysze z zagranicy z sobą przywieźli, najwięcej natu­ralnie z Niemiec lub z ziem polskich pod zaborem pruskim. Niektórzy przybywali nie bezpośrednio, lecz po dłuższym pobycie w którymś z miast Polski za­chodniej lub południowej. Wspominaliśmy już o sy­tuacji prawnej cudzoziemców, tu zatrzymać się wy­pada na ich obyczaju. Na ogół asymilowali się dość szybko, chociaż charakterystyczne, że związki małżeń­skie zawierali przede wszystkim z cudzoziemkami. Gdy na początku XIX wieku wśród przybyszy lub ich sy­nów. około 80% było żonatych z cudzoziemkami, to sto lat później 40% potomków tych rodzin miało żony cu­dzoziemskiego pochodzenia. Można sądzić zatem, że naj­szybciej następowało wtopienie się przybyszów w życie ekonomiczne kraju, zapewne drugim etapem Ijyło re­gulowanie sytuacji prawnej — przyjęcie poddaństwa rosyjskiego, a najpóźniej następowało stopniowe przyj­mowanie obyczaju miejscowego. Trwała, choć słabnąca tendencja do ożenków w tej samej społeczności zdaje się to potwierdzać.

W miarę wzmacniania się powiązań ekonomicznych łączących szczyty burżuazji warszawskiej z zagranicą, w drugiej połowie XIX wieku dawne cudzoziemskie tradycje łączyły się z kosmopolityzmem płynącym z Europy. W ślad za ideologią kosmopolityczną szła go­towość przyjęcia obcych obyczajów. Rozległe interesy, zaangażowanie się finansowe w przedsięwzięciach w obcych krajach, pożyczki uzyskiwane w zagranicznych bankach stwarzały nie tylko okazję do kontaktów, lecz i ułatwiały zadomowienie myśli w odległych miastach. Wyjazdy do wód łatwe do zrealizowania, ekspedycje młodych na zagraniczne studia, związki rodzinne przy­bliżały owe miasta w ich konkretnym już kształcie i przeszczepiały na grunt warszawski obyczaj ogólno­europejski raczej niż cudzoziemski. Było to tym ła­twiejsze, że miasto, które można byłoby nazwać rodzin­nym dla wielu spośród warszawskiej burżuazji, prze­

stało być stolicą niepodległego państwa, zanim jeszcze klasa się ukształtowała. Obcy obyczaj napływał na teren, na którym miejscowy obyczaj bywał dyskrymi­nowany i nie zawsze rozlegać się mógł głos protestu.

Wzmocnieniu międzynarodowych powiązań sprzy­jała również przynależność do masonerii, propagowa­nie ideałów ponadnarodowych. „Kościuszko był naj­pierw wielkim człowiekiem, nim został wielkim Pola­kiem” — wołano. Do masonerii należeli również nie­którzy spośród burżuazji warszawskiej. Szły te tra­dycje niekiedy jeszcze z oświecanej epoki Stanisława Augusta, kiedy to Tepper był członkiem masonerii, w roku 1820 Jakub Epstein był członkiem lóż pod nazwą „Rycerze Gwiazdy” i „Bracia Zjednoczeni” — w; tejże loży około roku 1820 był także jego syn Józef Epstein. Masonem był Samuel Leopold Fraenkel (loża „Halle der Beständigkeit” w Warszawie), podobnie jako Sa­muel Eleazar Kronenberg, ojciec Leopolda, należący w roku 1819 do lóż „Boudier du Nord” i „Świątynia Temidy”. Nie są to wszystkie przykłady. Przynależ­ność do masonerii, świadcząc między innymi o umysło- wości i charakterze niektórych przedstawicieli bur­żuazji warszawskiej, nie mogła pozostać bez wpływu na osobowość każdego z nich, a może i na codzienny obyczaj. Chociaż znane są przykłady wpływu przy­należności do masonerii na ubiór i na inne elementy obyczaju, są to przykłady z innej sfery i z innego tere­nu. Trudno jednak wykluczyć taki wpływ i w przy­padku burżuazji warszawskiej.

Wreszcie Żydzi: wśród górnych warstw burżuazji warszawskiej było ich bardzo wielu. Niektórzy pocho­dzili z rodzin, które już u końca XVIII wieku lub na początku wieku XIX zdobyły swą pozycję materialną, inni dorobili się sami i należeli do pierwszego poko­lenia, które weszło do tej sfery. Prawie wszyscy wy­znawali na początku XIX wieku religię mojżeszową, niektórzy pozostali przy niej do końca stulecia. Sa­

muel Fraenkel ochrzcił się już w roku 1806, kilka­naście lat później Borys (Baruch) Halpert. Dopiero w roku 1851 przyjął chrzest Jan Bloch. Jeszcze pod ko­niec XIX w. niektórzy z rodziny Epsteinów byli wy­znania mojżeszowego. Do roku 1876 wyznania mojże- szowego był Stanisław (Szmul) Lesser.

Różne elementy narodowego obyczaju, umacnia­nego przez religię, zachowali długo nie tylko pozosta­jący przy wyznaniu mojżeszowym, lecz także i ci, któ­rzy wyznanie zmienili. Długoletni urzędnik banków warszawskich Brownsford wspominał, że „gdy Leo­pold Kronenberg rozpoczynał swoją działalność, Ży­dzi zamknięci byli w getcie. Kronenberg zmienił wy­znanie, ale popierał Żydów, chciał usunąć przepaść między nimi a chrześcijanami; ponieważ na gruncie towarzyskim było to niemożliwe, propagował chrzest i małżeństwa mieszane.”

Zapewne motywy polityczne mogły wpłynąć na decyzję zmiany wyznania u Kronenberga, zauważmy jednak, że mógł tu odgrywać rolę istotną wzgląd jesz­cze inny. Kronenberg ochrzcił się wtedy, gdy zabiegał

o niezmiernie rentowną dzierżawę monopolu tytonio­wego. Dzierżaw takich niechrześcijanom nie dawano.

Trzeba tu dodać, że przeważająca część burżua- zji warszawskiej, szczególnie zaś górnych jej warstw, bez względu na formalnie wyznawaną religię faktycz­nie była bezwyznaniowa lub co najmniej bardzo libe­ralna w sprawach religii. O ile przy tym wśród ewan­gelików łub katolików od kilku pokoleń częściej przy­wiązywano do spraw religii dużą wagę, indyferen tyzm religijny był zjawiskiem znacznie powszechniejszym wśród tych, którzy chrzest przyjęli niedawno.

Nie należałoby zatem spodziewać się w tych przypadkach zbyt ortodoksyjnego przestrzegania zasad starej wiary przed chrztem ani też nie należałoby prze­ceniać wpływu zmiany wyznania na sprawy światopo­glądowe i na obyczaje. Wydaje się, że elementy zwy­

czajów żydowskich, w tym umiarkowanym stopniu, w jakim uprawiali je Kronenberg, Bloch i im podobni, pozostały dla nich charakterystyczne przez całe życie.

Obserwując proces asymilacji, zauważyć należa­łoby, że tylko nieliczni Żydzi wrastali bez reszty w burżuazję warszawską, złożoną z ludzi pochodzących z różnych nacji, ale integrującą się na polskim terenie. Nawet ci najbardziej zaasymilowani zachowywali po­dwójną świadomość narodową i było to zjawisko w podobnych warunkach nie tylko tu spotykane. Jak mocne i zróżnicowane były te stare i nowe więzi, świadczy fakt, że to właśnie ów zaasymilowany wy- chrzta Jan Bloch był pierwszym, który podpisał głośny memoriał Komitetu Giełdowego, głoszący, że rozwój przemysłowy Królestwa jest „wyłącznym dziełem i za­sługą plemienia żydowskiego, a nie rdzennie tutejszego żywiołu”, przy czym niektóre mowy z okazji imprez gospodarczych wygłaszał po żydowsku. Epsteinowie zaś,, którzy pozostali przy wyznaniu mojżeszowym, poszli do powstania styczniowego — jeden zginął.

W sposobie życia ta grupa znacznie słabiej niż pozostali transmitowała obyczaj żydowski. Inni, bar­dziej konserwatywni, o wiele liczniejsi, zatrzymując się przed barierami przedziałów, zachowali długo bar­dzo silne i liczne elementy obyczajów żydowskich.

Asymilacji, przynajmniej zewnętrznej, prócz kon­cepcji politycznych Wielopolskiego czy Kronenberga, sprzyjały także różnego rodzaju restrykcje, jakich do­znawali Żydzi — zmuszały one do mimikry, do upo­dobnienia się do reszty społeczeństwa. Asymilacji prze­szkadzała pogarda lub lekceważenie niekiedy mani­festowane wobec Żydów, głównie przez szlachtę. Ów negatywny stosunek obejmował często także i tych, którzy zmienili wyznanie, zdarzało się, że był on wo­bec nich jeszcze bardziej dotkliwy. Niemcewicz ryso­wał program „uobywatelnienia” Żydów między in­nymi przez zmianę ich obyczajów i wyznania: „...ogo­

lić pejsy i zniszczyć kahaly spalić talmudy”, ale też i, pełen złości, szkicował na kartach napisanej w 1820 r. fantazji Rok 3333, czyli Sen niesłychany wize­runek państwa żydowskiego, państwa na ziemiach pol­skich, państwa, w którym Polacy Żydom służą.

Słowo nacechowane antysemityzmem znajdzie się później i w Wizerunkach społeczeństwa uoarszawskiego Boguckiego, i u Kraszewskiego: zajęcie się wytwór­czością przemysłową gasi ducha, zaciera i wypacza cha­rakter narodowy grożąc nam zżydowszczeniem.” W ro­ku 1858 niepowodzenia koncertu, poza tym nie ma­jącego znaczenia, dały początek „wojnie żydowskiej” na łamach czasopism warszawskich, procesom sądo­wym i długo nie cichnącej wrzawie. W „sprawie ży­dowskiej” rozlegały się napastliwe głosy i po powsta­niu styczniowym, w latach siedemdziesiątych i osiem­dziesiątych siał antysemicką niechęć Jeleński. „Są pew­ne pojęcia, co do których my i oni nie zrozumiemy się nigdy” — pisał Antoni Zaleski. W tymże czasie przez Warszawę przetoczyły się pogromy żydowskie.

Zauważmy wszakże, że wrzawa ta nie zawsze wy­nikała na gruncie niechęci narodowościowych. Niekie­dy miała podłoże ekonomiczne. Tak np. w dużym stop­niu było wtedy, gdy do Warszawy napływać zaczęli Żydzi z Cesarstwa, tam dyskryminowani i prześlado­wani. Biedniejsi zostawali po drodze w małych mia­steczkach, aby w nich wieść swą ubogą egzystencję. W Warszawie zjawiali się przeważnie bogatsi i, włą­czając się do tutejszego życia gospodarczego, stawali się konkurencją przy licytacjach placów i kamienic, prze­chwytywali interesy, pośredniczyli w transakcjach, podbijali ceny artykułów codziennego użytku, zaku­pywanych przez ubogą ludność. Budziły się szemrania, niepokoił się policmajster i alarmował swoje władze, a te miały dobrą okazję do wykorzystania.

To wszystko zresztą nigdy nie prowadziło do wydarzeń tej miary, co pogromy na Ukrainie i w głębi

Rosji. Gdy wybuchały w Warszawie pogromy, jak w roku 1881, to mimo całkowitej niemal bierności poli­cji, a nawet mimo cichej zachęty z jej strony, straty materialne wyniosły kilkaset tysięcy rubli. Straty te dotknęły zresztą nie tylko Żydów, lecz i chrześcijan (na 188 kamieniczników — 81 chrześcijan). Zniszczo­ne zakłady — to przeważnie takie, w których zawsze łatwo o awantury: m. in. ponad 200 szynków.

Przy tym wszystkim jednak elementy obyczaju żydowskiego mogły może być widziane mniej chętnie poza sferami buxżua2yjnymi — wśród burżuazji, choć­by ze względu na strukturę narodową, wywierać mu­siały wpływ znaczny i ważny.

Pozostawałyby jeszcze dalsze czynniki, niektóre hipotetyczne i trudno uchwytne, inne o powszechnym oddziaływaniu na całe społeczeństwo, a w każdym ra­zie na warszawską społeczność. Gdy w czasie wielkie­go podniecenia w dniu wyborów Delegacji Miejskiej w lutym 1861 roku w ogólnym gwarze w Resursie Ku­pieckiej górował głos Leopolda Kronenberga fundują­cego zebranym trunki, cygara i papierosy — nie wie­my, czy był to chwyt wyborczy mający zyskać ban­kierowi popularność, czy poddanie się ogólnemu nastro­jowi, czy jakieś echo szerokiego szlacheckiego gestu. Gdy nad miastem huczały wydarzenia polityczne, echa ich, zapewne inne niż w innych warstwach, szły także przez fabrykanckie pałace — to, co gdzie indziej mogło budzić nadzieje, tu budziło nieraz trwogę. Jak zmie­rzyć jednak odbicie tego w codziennym obyczaju bur­żuazji?

A literatura piękna i teatr w dobie powszechnej w tych sferach umiejętności czytania? Nie mamy nie­stety możliwości ustalenia, co czytali warszawscy ban­kierzy, kupcy i fabrykanci. Informacje o zawartości ich bibliotek są dość ułamkowe, najczęściej zawarte są w testamentach dzielących majątek, przedstawiają więc stan bibliotek z końcowej fazy życia, a nie z okre­

su, gdy książka wywierała wpływ na młody umysł. Wiadomości te nie świadczą też o tym, co posiadacze bibliotek czytali, wskazują tylko, co mieli, a to nie wszystko jedno — zwłaszcza w epoce, gdy fabrycznie wyrabiano puste i bardzo ozdobne okładki książek, służące do wstawiania na półki dla wywarcia wrażenia na gościach. W zachowanych spisach przeważają na ogół raczej książki fachowe i stąd wnosić można, że literaturą piękną niezbyt się interesowano, nie stano­wiła więc ona kanału transmitującego obyczaj.

Większą tu rolę zapewne odgrywała prasa, jed­nakże i ona dostępna była nie tylko burżuazji, czyta­na była przede wszystkim w kołach inteligencji i przez ziemiaństwo, a nawet coraz częściej przez rzemieślni­ków, później także przez robotników — nie sposób więc ustalić jakiejś specyfiki oddziaływania jej na burżua- zję.

Rozwijało się miasto, przybierało nowoczesny rytm życia, coraz silniejszy wpływ wywierało na oby­czaje mieszkańców, inny zapewne w każdej z grup społecznych — jednakże było to oddziaływanie pow­szechne. Nie znaczy to, że w stosunku do wszystkich warstw jednakowo silne.

Następowały różne inne zjawiska towarzyszące kształtowaniu się nowoczesnego narodu, zjawiska o róż­norodnym oddziaływaniu na obyczaj burżuazji war­szawskiej. Zapewne oddziaływanie to było proporcjo­nalne do stopnia izolacji społecznej. Dla określenia tej izolacji użyjmy miernika, którego już używaliśmy pa­rokrotnie: około 50°/o małżeństw zawartych przez człon­ków kilkudziesięciu ważniejszych rodzin burżuazji war­szawskiej w drugiej połowie XIX wieku to małżeń­stwa, w których obie strony wywodziły się z tej samej grupy społecznej.

III. Życie prywatne — rzeczy

Gdy przemiany porozbiorowe zachwiały niektórymi fortunami magnackimi, a nowe granice i stosunki poli­tyczne wyludniły Warszawę, wśród pałaców coraz wię­cej było stojących pustką lub nawet w części zdewa­stowanych. Fryderyk Skarbek pisał o tych czasach: „Pałac jest pusty, a- dworek ubogi [...] Spustoszenie gmachów jest widocznym znamieniem upadku narodu. [...] Gmachy, w których niegdyś koncentrowało się ży­cie narodu, co były siedliskiem wyższego towarzystwa polskiego, stoją w posępnym milczeniu wśród zgiełku ulicznego. [...] Gdzie dawniej służący się mieścili lub kuchnia dworska była, zamieszkuje dziś rzemieślnik, który pustych a złoconych pokoi na składy dla siebie używa.”

Co w tym przypadku rozumiał Skarbek jako na­ród, to inna sprawa. Pewne jest, że pałace stały pu­ste i kupić je można było za bezcen. Pałac Branickich za kościołem Sw. Krzyża kupił Swidziński za 4000 du­katów (72 000 złotych), a pałac Borcha przy ul. Mio­dowej! nabył Neste za 3000 dukatów (54 000 złotych). Jednakże były to przeważnie kupna z przeznaczeniem osobliwym i niezgodnym z pierwotnym celem budowli. W pałacach tych urządzano warsztaty rzemieślnicze i składy, większe budynki dzielono, każdą część prze­znaczając na inny użytek i niekiedy wydzierżawiając innemu antreprenerowi. Sami zaś nowi właściciele przeważnie gnieździli się w podrzędniejszych częściach pałacu. Nie były to więc przedsięwzięcia: takie, jak

w epoce stanisławowskiej, gdy bogaci kupcy i ban­kierzy kupowali lub budowali pałace, aby w nich mieszkać lub mieć swoje biura. Nie bankierzy też te­raz je przeważnie podejmowali, a przede wszystkim rzemieślnicy i manufakturzyści, których interesowała taniość pomieszczenia, a nie jego reprezentacyjny cha­rakter.

Mimo pewnego ożywienia, jakie zapanowało w latach Królestwa, niektóre pałace nie wróciły już do dawnych przeznaczeń. W pałacu Branickich przy Pod­walu, zwanym „Pod Filarami” mieściła się za Kró­lestwa restauracja Szymona Chovot, magazyn mód paryskich jego żony, zakład litograficzny i szkoła ry­sunków Latronne’a, skład rękawiczek Grossego, księ­garnia Glucksberga i inne jeszcze zakłady rzemieślni­cze i handlowe. W pałacu Łubieńskich przy Królew­skiej prócz mieszkań „kawalerskich” składających się z jednego lub kilku pokoi były także mieszkania Edwarda Raczyńskiego, Piotra Szembeka, Romania Za­łuskiego i właścicieli pałacu — Łubieńskich. Były też biura banku Łubieńskich, biura Towarzystwa Wyro­bów Zbożowych, obok miał swoją wytwórnię wyrobów platerowanych Józef Fraget, który sąsiadował z in­nymi jeszcze warsztatami. Podobnie było z niektóry­mi innymi pałacami. Część jednak błyszczała znowu dawną świetnością.

W sumie, w ciągu pierwszej połowy XIX wieku na 43 pałace, stanowiące na początku stulecia własność magnacką, szlachecką lub rządową, w ręku dotychcza­sowych posiadaczy pozostało 24, w tym sporo zajętych na potrzeby najwyższych władz Królestwa, na urzędy, 19 obiektów zaś przeszło w ręce burżuazji.

W przedpowstaniowym okresie często zdarzało się, że nawet bogaci spośród burżuazji warszawskiej będąc właścicielami pałaców nie podejmowali więk­szych starań, by stworzyć sobie rezydencję na miarę swych kapitałów. Niektórzy, jak Fraenkel czy Newa-

chowicz, mieli wprawdzie własne pałacyki, a niekie­dy nawet obiekty znaczne, przeznaczone na prywatne mieszkanie i zazwyczaj także na biura własnych przed­siębiorstw, nie były to jednak przykłady liczne. Wiel­ki Piotr Steinkelłer zakupił wprawdzie od Aleksandry Potockiej w roku 1827 obszerną kamienicą i doprowa­dził ją niemal do wyglądu pałacu, ale nie przeznaczył jej wyłącznie, jak to było w tych sferach w zwyczaju, na swe mieszkanie prywatne, lecz umieścił tam także biura swych przedsiębiorstw, a znaczną część budynku odnajmował różnym lokatorom za dość pokaźny czynsz — inwestycje nie uczyniły więc z kamienicy pałacu, a sposób użytkowania przekształcał niedoszły pałac w prototyp kamienicy czynszowej.

Nawet i w okresie międzypowstaniowym mieszka­nia burżuazji warszawskiej bywały skromne. Leopold Kitwienberg, podówczas już przecie dobrze sytuowany, działający już samodzielnie, „mieszkał [...] przy ulicy Swiętojerskiej, w domu Ossowskiego, w którym też administracja się mieściła. Zajmował kilka pokoików w, oficynie.” Gdy się ożenił, zamieszkał z żoną w tym samym trzypokojowym mieszkaniu, w którym jeden pokój był przeznaczony na biuro, a inny, przedzielony parawanem, służył za sypialnię i salonik. Zapewne nie był to przykład typowy — a ten stan nie trwał długo; Kronenberg wkrótce potem przeniósł się do okazal­szych pomieszczeń, jednakże nie było to także drastycz­ne i bijące w, oczy odchylenie od normy.

Najogólniej rzecz biorąc, w pierwszej połowie stulecia przeważały raczej umiarkowanie dostatnie mieszkania burżuazji warszawskiej, nawet wśród naj­wyższych jej warstw. Odpowiadało to ich pozycji spo­łecznej w stosunku do właścicieli pałaców i zapewne było w harmonii z ich własnym poczuciem dystansu dzielącego ich od górnych warstw społeczeństwa — arystokracji i bogatej szlachty. Wszakże właśnie w

okresie między powstaniami częstsze stały się wśród burżuazji zabiegi o nobilitacje; .one, a nie tylko awans przez nakłady finansowe i przez własny pałac miały prowadzić do jakże atrakcyjnego zmniejszania tego dystansu. Tak oto w świadomości społecznej odbijały się podstawy feudalnej budowy społeczeństwa.

W miarę umacniania się kapitalizmu i w miarę krzepnięcia burżuazji kiełkować zaczynało przekona­nie, że pałac kupca czy bankiera jest tyleż wart, co pałac arystokraty — może być nawet wart więcej, jeśli będzie okazalszy. Wyrażać będzie potęgę pienią­dza, któremu teraz już przecie starano się nadać ran­gę głównego lub jedynego wyznacznika pozycji spo­łecznej. Bankierzy, fabrykanci, bogaci kupcy chcieli mieć pałace tym bardziej, że i teraz zdarzało się, iż tuż obok powstawała w Warszawie nowa, według aktualnej mody budowana rezydencja szlachecka, wzbudzająca ogólne zainteresowanie. Do takich nale­żał pałacyk Przezdzieckich, wzniesiony przy ulicy Fok­sal, pełen pięknych mebli i dzieł sztuki. Gromkie ha­sła pozytywizmu towarzyszyły więc mnożeniu się w Warszawie burżuazyjnych pałaców-rezydencji.

Jeszcze zdarzało się, że barokowa brama prowa­dziła do fabryki lub do ciągu sklepów i kawiarń, jed­nakże nowo wznoszone przez potentatów pieniądza dla swych mieszkalnych potrzeb budowle miały zupeł­nie inny charakter. Były to rezydencje na wzór ary­stokratycznych, przeznaczone dla właściciela i jego rodziny, dla służby i dla — wzorowanego na feudal­nym — burżuazyjnego „dworu”. Przeważnie nie było tu mieszkań dla lokatorów ani pomieszczeń komercja- lno-produkcyjnych, co najwyżej biura przedsiębiorstw należących do właściciela.

Przede wszystkim wykupiono kilka dalszych sta­rych pałaców szlacheckich. Daymy pałac Badenich przy placu Krasińskich znalazł się np. w ręku rodziny Epsteinów. „...starożytnych pałaców większość [...]

skonfiskowana przez rząd lub dobrowolnie sprzedana w inne przeszła ręce” — pisał Antoni Zaleski w la­tach osiemdziesiątych. Nie wystarczało to i nie odpo­wiadało jednakże nowym gustom.

Nowe pałace wznoszono naśladując często wło­skie budowle renesansowe. Przede wszystkim dbano

o okazałość. Na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej krótko przed powstaniem styczniowym wybudował pałac na miarę swej pozycji Jan Bloch. Późniejsze fa- brykanckie pałace buchały już przepychem. Leopold Kronenberg wkrótce po powstaniu styczniowym za­czął budować na rogu Królewskiej i dzisiejszego pla­cu Małachowskiego wielki pałac według projektu ar­chitekta Hitziga, znanego podówczas i cenionego w sfe­rach burżuazji berlińskiej. Potentat, który już uprzed­nio zdążył nabyć dwa pałacyki w Warszawie (w la­tach 1845 i 1850) i przy przebudowie jednego z nich — przy rogu Marszałkowskiej i Hożej, położonego naprze­ciw jego fabryki — wykazał wiele złego gustu, teraz postanowił wznieść rezydencję odpowiadającą okaza­łością jego finansowej potędze.' Koszt budowy pałacu wyniósł około miliona rubli, budynek był rzeczywiście bogaty, wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia. Choć nie był pozbawiony walorów architektonicznych, przede wszystkim zadziwiał, a dopiero później mógł się podobać — głównie tym, którzy wyznawali zasadę: „Gdzież złotem kto przesadzi? Do twarzy mu wszę­dzie.” Mimo że pałac Kronenberga mieścił również biu­ra jego przedsiębiorstw, rezydencjonalne jego funkcje wybijały się zdecydowanie na pierwszy plan — przez pewien czas uchodził też w kołach burżuazji warszaw­skiej za najwspanialszą rezydencję w Warszawie i słu­żył niejednej później wybudowanej nie tyle za wzór architektoniczny, co raczej za przykład bogactwa, któ­ry jeśli nie prześcignąć, to przynajmniej naśladować należy.

Budowali też i pomniejsi, niektórzy naśladując potentatów, inni z lepszym smakiem. Wtedy właśnie urosła zabudowa Alei Ujazdowskich, przy których do najpiękniejszych budynków miały należeć pałacyki Lilpopów i Wemickich; przy Marszałkowskiej było również kilka will-pałacyków, wśród których do naj­ładniejszych należał pałacyk Puilsa, za piękny ucho­dził też pałacyk Temlerów przy Królewskiej.

Do budowy tych rezydencji angażowano najlep­szych architektów epoki, głównie z kraju, ale i z za­granicy. Dla Blocha budował pałacyk Podczaszyński i Marconi, dla Kronenberga prócz wspomnianego Hitzi- ga także Huss, Marconi, Podczaszyński. Szlenkarowie wybudowali sobie pałac przy dzisiejszym placu Dą­browskiego według projektu Lanciego, Lilpopowie za­mawiali projekty u Dziekońskiego, a ich wspólnik Rau u Marconiego. Stosowano najnowsze urządzenia i osiąg­nięcia techniczne, takie jak kolumny z lanego żelaza, nowe konstrukcje stropów, centralne ogrzewanie i oświetlenie gazowe.

O ile walory estetyczne warszawskich pałaców burżuazyjnych można było niejednokrotnie kwestiono­wać, to jednak budowle te w odróżnieniu od kamie­nic czynszowych, szczególnie powstających na przeło­mie XIX i XX wieku, odznaczały się przeważnie so­lidnym wykonaniem i trwałością. Nie stosowano tu tak często spotykanych wtedy gipsowych elementów zdobniczych, odlewanych z gotowych szablonów lub wytłaczanych z blachy, czy „sklepień” formowanych w tynku na drucianej siatce itp.

To były jednak siedziby tych najpotężniejszych lub najbardziej pysznych. Inni mieszkali we własnych lub wynajętych mieszkaniach w solidnych kamienicach mieszczańskich. Bronisław Natanson wynajmował pod koniec XIX wieku „obszerne i pięknie umeblowane mieszkanie” w kamienicy Wedla przy ul. Szpitalnej 8; przy Marszałkowskiej, nad swym magazynem, w pięk­

nych apartamentach skupiali na przyjęciach warszaw­ską plutokrację Bogusław Herse z żoną, na Kredyto­wej piękne wynajęte mieszkanie zajmował Grossman, znany fabrykant fortepianów.

Wiele wolnej przestrzeni w Warszawie na po­czątku XIX wieku sprawiało, że liczne domy i pałace otoczone bywały ogrodami. Znaczna część tych ogro­dów jednakże nie reprezentowała szczególnie wysokie­go kunsztu mimo pięknych wzorów już wtedy istnie­jących w pobliżu. W miarę zagęszczania zabudowy ma­lała powierzchnia ogrodów prywatnych, pozostały jed­nakże niektóre przy fabrykanckich pałacykach, szcze­gólnie przy tych, które traktowano jako letnie miesz­kania. Usytuowane one były głównie w części ulicy Marszałkowskiej dalszej od centrum miasta (pałacyki Fraenkła, później Kronenberga, Pudsa i inne), w Ale­jach Ujazdowskich i na innych od starej Warszawy odległych ulicach. Pałace burżuazji położone w śród­mieściu zazwyczaj nie miały ogrodów. Niektóre ogro­dy odznaczały się dobrą kompozycją, jednak zdarzało się, że właściciele psuli efekty z tych samych względów, dla których psuli architekturę swych pałaców — wszystko musiało być bogate. Kierując się tym moty­wem Kronenberg w ogrodzie swej willi przy Marszał­kowskiej ulokował przeróżne rzeźby, nawet przez współczesnych nie aprobowane.

Warszawa miała już uprzednio dzielnice o dość wyróżniającym się charakterze. Wprawdzie w XIX wieku nie powstały wyraźnie wyróżniające się dzielni­ce zamieszkałe wyłącznie przez bogatą burżuazję, jed­nakże zauważyć można, że wznosiła ona swe domy i pałace przeważnie przy ulicach uchodzących za „lep­sze”, a więc tam, gdzie sporo było także pałaców, ary­stokracji i szlachty. Do ulic takich należały Krakow­skie Przedmieście, Miodowa, Senatorska, Wierzbowa i kilka innych. Na nowo powstających ulicach „lep­szych" częściej niż szlacheckie zdarzały się posesje na­

leżące do bogatej burżuazji. Tak np. było na Nowym Swiecie.

Prawidłowością wśród burżuazji było przenosze­nie swych siedzib do południowych dzielnic miasta: pałace fabrykanckie i bankierskie w XIX wieku sku­piały się najpierw na Miodowej, Długiej i Senatorskiej, później na Mazowieckiej, Królewskiej i Marszałkow­skiej, wreszcie, pod koniec stulecia, na Nowym Swiecie i w Alejach Ujazdowskich.

Wnętrza pałaców i domów zamożnej burżuazji warszawskiej podobną przeszły ewolucję, jak i same pałace. Tyle że może od początku bogactwo szybciej się uwydatniało w sprzętach i wyposażeniu niż w bu­dynku. Szybki przyrost kapitału, znaczne zyski spra­wiały, że burżua jeszcze mieszkał w dawnym locum, a już sprowadzał nowe meble, zastawę stołową, dy­wany — jeszcze niezupełnie wierzył w stabilność swej pozycji pozwalającej na zakup lub budowę pałacu, a już uświetniał wnętrze mieszkania. Tak było od po­czątku. „Bankierzy żyli w dostatkach, ale zbytki ich nie były zbyt okazałe; np. sprowadzić z zagranicy kosz­towną kolebkę, tak urządzoną, aby za wolnym kołysa­niem ukryte w jej podstawie przyjemnie odzywające się flety [...] usypiały dziecię” — pisał Wójcicki o war­szawskich finansistach schyłku XVIII wieku.

Zdarzało się i inaczej. Oto bankier Maciej Ły- szkiewicz w czasie słynnego krachu banków warszaw­skich wolał ukryć pieniądze i pójść do więzienia niż zwrócić długi wierzycielom. Ten polski Harpagon rów­nież po wyjściu na wolność, mając parę milionów zło­tych, głodził się, wydawał na utrzymanie 20 groszy dziennie i żył w niezmiernie skromnych warunkach. Ale i niepatologiczny już Tepper także „żył skromnie”.

Za Księstwa i Królestwa w dobie przedpowsta- niowej również niewiele się zmieniło. W niektórych domach na firankach było „haftów, frędzli, muślinu suto i bogato”, na strojach służby zaś jawiły się po­

trójne galony, ale też inni finansiści warszawscy teraz już po biedermeierowsku „żyli skromnie”. Maurycy Koniar, jeden z najpotężniejszych przemysłowców Królestwa z pierwszej połowy stulecia, znany był ze skąpstwa, na swoje potrzeby nie tylko nie naruszał po­siadanych kapitałów, lecz nie naruszał nawet docho­dów z tych kapitałów, odkładając je w całości. Żył z procentów od tych dochodów.

W tych domach, gdzie było bogato, bywał to zwykle luksus dość prymitywny, ilościowy, nie zmie­niający dotychczasowego modelu spożycia — osiągnię­cie polegało głównie na tym, że wszystkiego było częs­to więcej niż trzeba.

O ile w zakresie budownictwa nie było drastycz­nych odstępstw od gustu epoki, to wyposażenie wnętrz w pierwszej połowie XIX wieku często obrażało te gusła, nakazujące w meblach i sprzętach przestrzegać wygody, trwałości i praktyczności. Jeśli w mieszka­niach warszawskiej burżuazji trafiały się w tym cza­sie biedermeierowskie meble, to zazwyczaj nie dlatego, że odpowiadały one potrzebom estetycznym tego śro­dowiska — najczęściej działał przypadek i względy uboczne; jeśli trafiało się nad miarę blasku i okaza­łości, to dlatego że kameralność i skromność epoki oka­zywały się zbyt stuszowane dla ludzi, których „było stać”.

Uznany i często spotykany wzór wnętrza pałacu lub dworku szlacheckiego odbierany był bardzo swo­iście. Tam w użyciu były powszechnie sprzęty nagro­madzone przez pokolenia, pochodzące z wielu epok, z czasów, które lubiły blask i wspaniałość. Tu próbo­wano to niekiedy naśladować. Pan Geldhab żadną miarą nie mógł zrozumieć, dlaczego nowa moda naka­zuje dawać na liberii jeden galon — przecież widy­wał na starej liberii i po trzy. Rzeczywista już, nie literacka postać z lat trzydziestych, dorobkiewicz Sal- wian Jakubowski słynny był z geldhabowskich gustów

i chętnie na liberii umieściłby; nie trzy, a cztery galonyi

Zaczęły jednakże pojawiać Się i przykłady innych gustów, postaw i poglądów na to, jak należałoby ko­rzystać z bogactwa. Niektórzy zaczynali meblować swe mieszkania wytworniejszymi sprzętami, spotkać można było coraz częściej takich, co- gromadzili książki i obra­zy, wytworną zastawę stołową. Piotr Steinkeller wy­posażył swój dom w sprzęty, meble, porcelanę, szkło

o łącznej wartości przeszło 10 000 złp. Skądinąd wia­domo, że były to meble „dobrego gustu, według no­wych zagranicznych wzorów”.

W drugiej połowie XIX wieku łatwiej było uzy­skać ogólną aprobatę stylu wnętrz mieszkalnych boga­tej burżuazji warszawskiej. W całej Europie we wnę­trzach domów, w teatrach, w pałacach pojawiać się zaczęło coraz więcej doceń, aksamitów, luster. Fab­ryczna produkcja dostarczać zaczęła tanich imitacji tego, co uprzednio było drogie.

Coraz okazalsze budynki wyposażano coraz oka­zalej. Coraz więcej znacząca burżuazja europejska dą­żyła do manifestacji swego znaczenia. Rosnąca potęga kapitału, wzrastające znaczenie burżuazji w Europie pozwalało i tej uboższej krewnej warszawskiej, przemknąć się do krainy złota i przepychu. Na grun­cie krajowym zaś nie trzeba było przeciskać się chył­kiem do górnych warstw społeczeństwa; u końca XVIII wieku o tym, gdzie mieszka bankier, trzeba było „do­wiadywać się z powieści”, tj. z opowiadań — teraz miasto wiedziało, gdzie bankier ma swój pałac i adre­sy innych domów oznaczano według tego pałacu: „Na ulicy Marszałkowskiej, blisko pałacu Blocha” — pi­sał „Kurier Warszawski”.

Znikły więc z salonów i „poczciwa rozłożysta ka­napa”, i stojący przed nią „stół okrągły, a dookoła jak żołnierze w szeregach fotele i krzesła”. Miejsce ich za­jęły „meble różnobarwne, imitacje starożytności, plu­

sze, aksamity i hiszpańskie skóry”. W dużej części były to produkty „sztuki zastosowanej do przemysłu” lub działalności stolarzy, którzy „robią przepyszne biur- kai ci la Louis XV, kopiują [...] wszystkie stanisławow­skie meble z Łazienek i Zamku”. Okna przesłaniano ciężkimi aksamitnymi zwykle zasłonami, pełnymi ku­rzu i zapachu ostatniego balu. Z półcieni wyłaniały się brązy i złocenia, ściany obite materią tłumiły echo.

Sceneria sztuk teatralnych powstałych w War­szawie w tym okresie, jak zauważył Tadeusz Sivert, odpowiada również kanonom obowiązującego modelu urządzenia wnętrza burżuazyjnego lub mieszczańskiego mieszkania. Mało: nawet wnętrza pałaców arystokracji w teatrze zaczynają wyglądać tak, jak wnętrza pała­ców' fabrykanckich. Salony burżuazji warszawskiej urządzone są z przepychem, pełne złoconych konsol i zwierciadeł w. bogatych ramach, niekiedy w perspek­tywie, w głębi sceny widać cały ciąg salonów z rów­nym przepychem urządzonych. Gabinety fabrykantów i ban,kierów pełne są bogatych mebli i dzid sztuki. Głównym walorem tych dekoracji jest jednak zawsze bogactwo i przepych.

Tak jak scena — wygląda i rzeczywistość w pa­łacach najbogatszych bankierów warszawskich. W no­wo wzniesionym pałacu Kronenberga nawet współ­cześni bardziej chwalili sam pałac niż wnętrze, które było „cokolwiek zbyt bogate, choć we współczesnym stylu”. Na ówczesnych rycinach przedstawiających wnętrza pałaców obraz „cokolwiek zbyt bogatego” wy­posażenia znajduje pełne potwierdzenie.

Jednakże podobnie jak w pierwszej połowie wie­ku, również teraz zdarzały się wyjątki Antoni Zaleski pisze, że Jan Bloch „... jak przeciętny bankier goniący za osobliwościami, apartamentów swoich nie mebluje. Przeciwnie, i tu zadziwia wytrawnym i delikatnym gustem.” O tychże apartamentach również dzisiejszy historyk mówi, że „były urządzone ze smakiem”. Tak-

że o urządzeniu mieszkań rodziny Natasonów mówiono podobnie.

Wyposażenie bywało nie tylko pełne przepychu, lecz i nowoczesne. W pałacach fabrykanckich właśnie zjawiać się zaczęły zwiastuny poprawy higieny życia codziennego. Urządzenia kanalizacyjne i wodociągowe, najpierw lokalne, obejmujące tylko jedną posesję, póź­niej, w miarę rozbudowy sieci miejskiej, włączane do ogólnego, lecz jakże wątłego jeszcze systemu.

Na początku drugiej połowy stulecia rozbłysły pierwsze lampy naftowe — jak je wtedy nazywano: „kamfinowe” — sprowadzone zza granicy galicyjskiej. Wypierać je jednak zaczęło oświetlenie gazowe, które zainaugurowano w Warszawie w roku 1856, a które stopniowo pojawiać się zaczęło w co bogatszych do­mach — w Resursie Obywatelskiej zaraz po powsta­niu styczniowym i wtedy także w niektórych domach prywatnych. Opalanie drzewem zastępować zaczęto opalaniem węglem, a w nowym pałacu Kronenberga zastosowano już centralne ogrzewanie.

Pod koniec stulecia miasto zaczęło przemyśliwać

0 oświetleniu elektrycznym, jednakże w pałacach pró­bowano wprowadzić je już wcześniej, stosując własne, lokalne, przeznaczone tylko dla potrzeb pałacu dyna­ma lub czerpiąc prąd z elektrowni fabrycznych. W roku 1882 do salonu sztuki, będącego własnością J. Un- gera, przychodzono oglądać nie tylko obrazy, lecz

1 „lampę elektryczną”.

Już w połowie stulecia donosiła gazeta, że „w Paryżu i innych stolicach państw europejskich modą jest [...] mieć w bawialnym salonie pianino, czyli instru­ment muzyczny, który zdobi pokój, miejsca niewiele zabiera i najprzyjemniej bawi towarzystwo lubym dźwiękiem. I...] To pianino robione w Warszawie jest dziełem J.P. Wilczka mieszkającego przy ulicy Mio­dowej, w domu Zajdlera.” Reklama pianin dla innego

jednak przeznaczona była odbiorcy. W salonach boga­tej burżuazji warszawskiej królował fortepian.

Pojawiały się natomiast inne muzykalne nowości. W roku 1888 pojawiły się w składzie fortepianów i nut Gebethnera i Wolffa „automaty do gry na fortepianie”. W ślad za tym pierwszym poszły rozmaite aristonety, melophony, symponiony i orpheiony. Nie zabrakło ich w domach burżuazji warszawskiej, choć w niektórych traktowane były raczej jako ciekawostka techniczna niż jako instrument dostarczający muzyki artystycznej (np. u Grossmanów). W roku 1891 ogłoszenia w Warszawie donosiły o „fonografie Edisona” jako o wielkiej no­wości, a niewiele później można było czytać, że kilka egzemplarzy tego urządzenia sprzedano. Sądzić można, że niektóre trafiły do bogatych mieszkań warszawskich.

Ileż takich właśnie ciekawostek i nowości tech­nicznych jeszcze spotkać można by w salonach, budua­rach i gabinetach rodzin burżuazji warszawskiej? Za­pewne maszynę do pisania w różnych swych wersjach pojawiającą się w Warszawie już od końca lat sześć­dziesiątych. Nie ma jednakże żadnych dowodów na to, że posługiwali się nią sami bankierzy czy fabrykanci — możliwe to, lecz dowodów brak.

O wynalezieniu telefonu donosiła prasa warszaw­ska w roku 1877, pierwsze aparaty telefoniczne instalo­wać zaczęto w Warszawie w roku 1882. Wśród pierw­szych abonentów telefonów w Warszawie można zna­leźć wielkie nazwiska burżuazji.

Wśród ruchomości po zmarłym w roku 1854 Pio­trze Steinkellerze inwentarz zawiera między innymi przedmiot zwany camera obscura, a także „maszynkę elektryczną z serwisem”. Czy owa camera obscura była zwykłą ciemnią, służącą do uzyskiwania nietrwałych obrazów świetlnych, czy może aparatem do dageroty- pów — nie wiadomo, dagerotypy były w Warszawie nie tylko znane, lecz i wytwarzane dużo wcześniej, bo

już w roku 1840. „Maszynka elektryczna” to zapewne prądnica.

Najogólniej można sądzić, ze i inne nowości tech­niczne służące ułatwieniu lub uprzyjemnieniu życia szybko pojawiały się w bankierskich domach i pała­cach.

Tak oto w ciągu półwiecza dawni mieszkańcy skromnych domów mieszczańskich ukazali się w nowej! oprawie. Czemu w ich pojęciu służyła ta oprawa? Niektórzy mieli aspiracje przewodzenia mieszczaństwu, odgrywania roli jeśli nie politycznej, to społecznej; gromadzili wokół siebie ludzi o bliskich sobie poglą­dach lub ludzi, którzy przynajmniej zgadzali się, żeby nimi kierować. Inni, aby wypełnić pustkę amfilady po­koi, urządzali może nieco zbyt hałaśliwe bale i rauty, na których pod etykietą „całej kulturalnej i intelektu­alnej Warszawy” gromadziło się towarzystwo w duże} części dość przypadkowe, zebrane pod hasłem — „aby nikogo liczącego się nie brakło”. I trudno jest z pew­nością powiedzieć, czy tylko sytuacji politycznej przy­pisać należy fakt, że pustka, która wypełniała pałace zaraz po zgaszeniu świateł, była szczególnie beznadziej­na.

U końca epoki Tuwimowski Fryderyk Folblut, syn bankierówny, siadywał w pustynnym arcysalonie przy Miodowej. Po śmierci Leopolda Kronenberga zda­rzało się, że w wielkim pałacu przy Mazowieckiej spo­tykali się młodzi Kronenbergowie, aż doszło do projek­tu sprzedania pałacu władzom miejskim, a później już, w okresie międzywojennym, Bankowi Polskiemu. Po śmierci Blocha jego pałac zakupił Bank Wołżsko-Kam- ski. I tak oto rozpoczynał się proces gaśnięcia pała­ców.

Wydaje się, że choć ambicja i aspiracje ich zało­życieli sprowadzały ludzi do wielkich salonów, to jed­nakże nawet wtedy salony te istniały nie dla zaspo­kojenia autentycznych potrzeb bankierów i fabrykan­

tów. Jak cała architektura epoki była naśladownictwem przebrzmiałych stylów, tak również życie pałaców fa- brykanckich i bankierskich było naśladownictwem mi­nionych lub importowanych wzorów. Przepych i bo­gactwo budowli miały świadczyć o majątku właściciela, meble miały mówić o cenie, którą za nie zapłacono. Wszystko to razem nie wynikało z trybu życia, z goś­cinności, z rzeczywistych zainteresowań społecznych i kulturalnych,, lecz z pozycji majątkowej. I, rzecz cha­rakterystyczna; że domy burżuazji warszawskiej mniej okazałe, mniej obliczone na rozgłos, skromniej wypo- sażone — jak zamożne mieszkania Natansonów, Epstei- nów. i innych rodzin o majątkach ponad milion — wy­kazywały dłuższą żywotność, dłużej egzystowały w niezmienionej postaci i trybie. Były stosowniejszej miary.

A życie codzienne, kuchnie, karety, ubiory, przed­mioty osobistego użytku, sposób noszenia się? Wia­domości o tym niewiele. Trochę można wyczytać z testamentów i z inwentarzy rzeczy pozostałych po zmarłych, trochę z pamiętników współczesnych, tro­chę z rycin, karykatur, portretów.

Klęskom narodowym i upadkowi Rzeczypospo­litej towarzyszyły także zmiany w życiu codziennym. Cudzoziemskiê wzory epoki Oświecenia nie zniszczyły dawnej kuchni polskiej królowała nadal dość pow­szechnie, szczególnie na prowincji lub w niższych sfe­rach społeczności miejskiej. Książę Józef wraz ze swą kompanią z pałacu „Pod Blachą” zwykł był za czasów pruskich jadaó drugie śniadania na stojąco i choć na­zywały się one po francusku d la fourchette, nawet tu nie- zawsze były francuskie — zdarzało się, że złożone były z polskiej kiełbasy na widelcu.

Jednakże nacisk obyczajów obcych był znaczny. Upadek i pałaców i dworów magnackich sprawił, że dawni znakomici wielfcopańscy kucharze często cudzo­ziemcy, teraz — pozbawieni zajęcia lub wzbogaceni w

dotychczasowej służbie — zakładali w Warszawie własne restauracje, kawiarnie i cukiernie, rozpowszech­niając dworski i cudzoziemski obyczaj kulinarny. W pałacu biskupów krakowskich na Miodowej prowadził znakomitą restaurację Dąbrowski, niegdyś kucharz hetmana Ogińskiego; Carlucd, cukiernik nuncjusza papieskiego, założył po rozbiorach własną publiczną cu­kiernię. Restauracje mieli: spolszczony Marenż i cu­dzoziemski nadal Grass, i Schiller, i Chovot, i Ro- sengart; cukiernie: Lessel, Neste, Balde, Bini, Neuber- towa i wielu innych cudzoziemców. Choć restaurato­rami byli również i Polacy, jednak większość naz­wisk restauratorów, cukierników, kawiarzy, wytwór­ców czekolady, lodów, wód gazowych — to nazwiska cudzoziemskie.

Cudzoziemskie nazwy miały również cudzoziem­skie potrawy, co nie wszystkim się podobało — i daw­ni smakosze, a raczej wyznawcy obfitej kuchni narze­kali: „...jakieś melszpajzy, plumpudyngi, poczciwa na­wet sztuka mięsa przekształciła się w bifsztyk, a winoi, Boże odpuść, w jakichś rogatych kapeluszach, man­kietach...” — biadał stary już Karpiński. „Nazwiska tych potraw śmiechu godne można czytać na karcie tutejszych restauratorów — płaci się drożej za tytuł niż za wartość” — pisał inny. Cudzoziemszczyzna do­cierała także do kuchni pałaców wielkopańskich, choć nie wszystkie tej modzie hołdowały. Nacisk obcych wzorów jednak wzrastał. Nawet przecie Oniegin w dalekim Petersburgu zasiadał do krwawego rostbefu i ananasów. A w Warszawie niewiele lat później wi re­stauracjach „...można zażądać nawet i potrawki z przedpotopowego strusia, byleby tylko publiczność lubiąca smaczno jeść i pić miała istotnie apetyt, lui- dory w kieszeniach i chciała koniecznie wygody. Węgrzy podlewali nasze gardła winem [...], Włosi kar­mili słodyczami, smażąc w cukrze kasztany, tatarak

i rozmaite korzonki dla urozmaicenia literatury pod­niebienia” — notował Bogucki.

Warunkiem korzystania z tych zabaw gastrono­micznych były owe „luidory w kieszeniach”. Pomniej­sze restauracje, traktiernie, szynki, jadłodajnie, pi­wiarnie na ogół dawały potrawy polskie tradycyjne, choć i tu zdarzał się pekflajsz z grochem. Dlatego też można sądzić, że ów zalew cudzoziemszczyzny w ga­stronomii dostarczał wzorów przede wszystkim bogat­szym warstwom społeczności warszawskiej.

Wprawdzie zdarzało się, szczególnie na początku wieku XIX, że bankierzy, bogaci kupcy i właściciele manufaktur „żyli skromnie”, są jednak przyczyny, aby wśród nich właśnie szukać zwolenników cudzoziem­skiej kuchni. Było bowiem wśród tych sfer wielu cu­dzoziemców, napływali oni jeszcze i za Królestwa, w dobie przedpowstaniowej. Francuzi, Włosi, Anglicy i najliczniejsi z nich Niemcy nieśli z sobą swoje oby­czaje kulinarne i zachowywali je nadal w Warszawie. Niedługi pobyt w nowym miejscu z pewnością ich jeszcze nie zatarł. Wprawdzie większość przybyszów pochodziła z uboższych warstw społeczeństwa krajów macierzystych i niewiele było początkowo wspólnego między ich przyzwyczajeniami a owymi wspaniałoś­ciami, jakie prezentowali w Warszawie cudzoziemscy kucharze, jednakże tak jak wszelki zbytek i przepych łatwo były przejmowane przez wzbogaconych, rów­nież i kuchnia musiała być świetniejsza, szczególnie, gdy przy stole zasiadał przyszły chwalca domu lub kontrahent. Być może, działo się tak czasem bez auten­tycznej potrzeby, bez umiejętności utrzymania się na poziomie zamierzonej elegancji — niewykluczone, że później „resztki wina do jednej scedzano butelki”.

Mówiąc o kuchni w bogatych domach bankier­skich i kupieckich w pierwszej połowie stulecia, trze­ba przypomnieć jeszcze jeden jej wariant: to kuchnia

żydowska. Znaczna część owych bogaczy to byli Ży­dzi Niektórzy przyjęli chrzest, inni pozostali przy swym dawnym wyznaniu — i jedni, i drudzy mimo częściowej asymilacji nie wyzbyli się jednak swych '■ kulinarnych przyzwyczajeń. I być może ci, którzy pól wieku później w Lalce tak zapewniali, że lubią kieł­basę, również w pierwszej połowie stulecia rozsze­rzyli swój jadłospis o potrawy niedozwolone dla daw­nych współwyznawców, jednak z pewnością i trady­cyjne pojawiały się też często na ich stołach. W swym antysemickim pamflecie-wizji Niemcewicz (rok 1820), zapowiadając opanowanie wszystkich godności społecz­nych i wszystkich nerwów gospodarki przez Żydów, pisze, że w restauracjach zjawiają się „łokszyn”, „ma- ces”, „kugiel su szmale” i „kaczkies”. Wątpliwe, czy w restauracjach podawano żydowskie potrawy, jednak wątpliwe także, aby autor Śpiewów historycznych mu­siał w niższych warstwach społeczeństwa szukać tych kulinarnych informacji.

W drugiej połowie stulecia aspiracje, aby być na czele swej warstwy, uczestniczyć w życiu towarzyskim, aby się liczyć, a czasem także rzeczywiste zaintere­sowania kulturalne i społeczne sprowadzały do domów burżuazji warszawskiej coraz liczniejsze zgromadze­nia, nakazywały bywać i przyjmować, i to przyjmo­wać jak najokazalej. Blasku przyjęciom dodawać mia­ła kuchnia. Dziennikarz warszawski pisał o nich: „Dawniej nie znaliśmy ani tak wspaniałych aparta­mentów, ani kuchni tak wyrafinowanej i kosztownej. [...] Wymagania wzrosły dopiero po roku 1863. -Źró­dłem ich jest częścią ogólna moda, lecz głównie jakaś chęć imponowania właśnie na tym polu ludziom, nie­zdrowa gorączka błyszczenia. [...] Jeśli pan Iks ma [...] wykwintną kuchnię, to pan Ipsylon musi mu koniecz­nie pokazać, że i jego na podobny przepych stać. f...J I dziś nie ma prawie balu, który by się odbył bez szampańskiego wina; nie | ma rautu bez sutej kolacji;

nie ma obiadu bez trufli i ryb zamorskich. [...] Spro­wadzanie całych obiadów z Paryża lub Berlina, sadze­nie się na ciągłe nadzwyczajności i przesada trufli, któ­re zaczynają się literalnie na zupie, a kończą nieomal na leguminie, wydają mi się śmiesznymi.” Nawet tam, gdzie powodem zebrania towarzyskiego były rzeczy­wiście zainteresowania naukowe, społeczne, czy — jak w domach Grossmanów, Gebethnerów — artystyczne, nie obywało się bez robionej na pokaz kolacji, nadzwy­czaj wyszukanych potraw i obfitości szampana. W mniejszym gronie wystarczały znakomite nalewki, z których znany był dom Gebethnerów. Kuchnia w bogatych domach warszawskich stała się podobna do kuchni górnych warstw społecznych w całej Europie, była pozbawiona cech lokalnych czy narodowych. Żar­tobliwe wzmianki o tym umieszcza Prus w. Lalce: gdy na ziemiańskich lub burżuazyjnych stołach w Warsza­wie pojawiała się kasza gryczana, dwaj młodzieńcy sta­rali się manifestować trudności, jakie sprawia im przy­pomnienie nazwy tej potrawy, niezwykle egzotycznej.

Wina węgierskie zastępowano francuskimi, hi­szpańskimi i włoskimi, cygara uznawano prawie wy­łącznie kubańskie, wśród papierosów przeważały tu­reckie lub egipskie. Dawno minęły czasy, gdy wystar­czały cygara z warszawskiej fabryki Kronenberga — teraż produkcja krajowa znajdowała zbyt tylko wśród średnich i niższych warstw społeczeństwa. Jedynie nazwy papierosów uchylały bramy w murze dzielą­cym palaczy na dwie grupy: pod koniec XIX wieku do najlepszych papierosów produkowanych w kraju na­leżały „Szlacheckie”, „Pańskie”, „Bankierskie”,. „Bo­jarskie” i „Ręntier”.

Leopold Kronenberg, gdy mieszkał jeszcze na Świętojerskiej, „miał w stajni parę koni i faetonik”, tj. lekki powozik. Gdy przeniósł się do swego pierw­szego pałacyku, nie kontentował się już dotychczaso­wym ekwipażem i zakupił pojazd bardziej okazały.

Gdy rosnące fortuny bankierów warszawskich stawa­ły się przedmiotem podziwu i zazdrości, wyliczając przywileje i wygodę sytuacji bankiera, wymieniano także i to, że może on „trzymać ekwipaże i jeździć konno”. Osoby wysoko postawione w hierarchii spo­łecznej chcąc uhonorować bankiera — „zapraszały go do swego powozu”.

Powóz w tych czasach był swego rodzaju widocz­nym wyznacznikiem pozycji społecznej. Trzymać ko­nie, mieć ekwipaż znaczyło być powyżej pewnego pro­gu. Zważmy, że wiązało się to rzeczywiście ze znacz­nymi wydatkami i harmonizować musiało z posiada­niem innych jeszcze akcesoriów właściwych ludziom zamożnym — co najmniej własnej posesji w mieście, według pewnych wymogów zabudowanej, odpowied­niej służby itp. Toteż kogo nie było stać na powóz, niekiedy wstydził się chodzić pieszo — nie wypadało przecie latem iść piechotą na Bielany. Kto się doro­bił, nabywał szybko powóz, i to możliwie wspaniały. Ryciny w „Miotełkach” (1829) przedstawiają dorobkie­wicza rozpartego w pięknym powozie: nie tylko jego gest, postawa, ale i sam powóz głosi chwałę pieniądza i jego wszechwładzę. Liczba powozów; w mieście sta­le wzrastała, przed powstaniem listopadowym na ostat­ki do Wilanowa zjeżdżało do 1000 powozów, na „wiej­ską kawę” niewiele mniej. W roku 1853 w czasie Zielonych Świąt na Bielany przybyło: 175 karet, 485 powozów, 393 dorożki, 369 bryczek, i dzięki tym po­wozom, w znacznej części wynajętym, zacierała się granica między bogatym i zamożnym. Powozami jeździ­li już i tacy, których rozrywką były Bielany. Nie wy­starczało jednak już mieć powóz — trzeba było mieć powóz wspaniały, a taki był dostępny dda bogacza. W burzliwym roku 1905 po ulicach Łodzi, Warszawy, Dąbrowy, Częstochowy i Sosnowca „pędziły [...] wprzę- żone w pary świetnych koni powozy panów fabry­kantów, panów prezesów i bogaczy” — pisał Tuwim.

Miała więc bogata warszawska burżuazja karety francuskie z francuską także uprzężą, a więc inne niż te, których używali dygnitarze cywilni i wojskowi — oni mieli karety z uprzężą rosyjską. Czasami fabrykan­tom służyły lżejsze powozy, tzw. demi-chaises.

Jedna z ówczesnych rycin przedstawia Piotra Steinkellera konno. W pierwszej połowie XIX wieku modny był wśród burżuazji i ten również sposób poko­nywania odległości. Uważano to, podobnie jak powóz, za dowód pewnej pozycji społecznej. Pamiętnikarz ówczesny zazdrościł bankierom, że „mogą trzymać konie i jeździć konno”. Może były to również jakieś pozostałości dawnego obyczaju i przeświadczenia, iż szlachcic stworzony jest do konia. W każdym razie w sferach burżuazji warszawskiej nie traktowano w tych czasach jazdy konnej jako sportu, był to jeden ze spo­sobów podróżowania. Posługiwano się nim jednak co­raz rzadziej. Zapewne ogólna moda, rozwój miasta i wzrastający ruch, rosnąca ranga bankierów i inne jeszcze czynniki były tego przyczyną. W drugiej poło­wie stulecia, a szczególnie w dobie popowstaniowej, spotkać jeszcze było można bankiera na konnej prze­jażdżce w Alejach Ujazdowskich lub za miastem, nig­dy w mieście. Jeszcze w 1825 r. w czasie Zielonych Świąt na Bielanach było do 600 konnych, a w roku 1853 już tylko 39.

Coraz częściej koni z bankierskiej stajni dosiada­li dżokeje na Torze Mokotowskim w czasie wyścigów, trzymanie stajni stawało się ekskluzywną, ale dobrze widzianą rozrywką. W mieście kręcono jednak głowami na te fanaberie i naśladowanie pańskich obyczajów. Stajnię wyścigową miał również jeden z synów Leo­polda Kronenberga, wystawiał swe konie do biegów w czasie wyścigów zazwyczaj bez powodzenia, i do tej pańskiej rozrywki dopłacał pańskim gestem większe niż inni sumy.

Pod koniec stulecia pojawiły się samochody bu­dząc najpierw zdumienie pełne niedowierzania, a póź­niej zainteresowanie sportsmenów. Już na początku XX wieku dżentelmeni-automobiliści podejmowali w Królestwie Polskim próby rajdów samochodowych. W kołach burżuazji warszawskiej dość szybko zaczęto też posługiwać się samochodem, zarówno jako poja­zdem użytku codziennego, jak i sportowym; jego wy­soka cena — w roku 1896 w Warszawie najtańsze dwuosobowe modele od 1350 rubli, a droższe, mogące pomieścić 5—6 osób od 3500 ¡rubli — a także koszty benzyny i utrzymania samochodu, równe kosztom utrzymania pary koni i powozu, czyniły ten pojazd dostępnym tylko dla najzamożniejszych. Samochód był więc jeszcze jednym skutecznym sposobem manifesto­wania granicy dzielącej bogaczy od reszty społeczeń­stwa.

Przed powstaniem listopadowym wyrabiano w Warszawie wiele artykułów odzieżowych. Fraenkeł i Pozner mieli fabryki sukna, w zakładzie na Mary- moncie wytwarzano penrkale, materie jedwabne, chust­ki, na Podwalu kamizelki. Można też było dostać warszawskie obuwie, pończochy, piękne rękawiczki, ka­pelusze damskie i męskie, sztuczne kwiaty, guziki, pachnidła, grzebienie, wyroby ze złota, koronki.

I chociaż według Gołębiowskiego ,,z pociechą widzieć można wyższe nawet osoby nie pogardzające tymi wy­robami, dające przykład innym”, to był to jednak obraz nieco zbyt optymistyczny, gdy idzie o burżpa- zję warszawską.

Zapewne działały tu podobne względy, co i w przypadku innych elementów kultury materialnej tej warstwy, a przede wszystkim ważyło obce pochodze­nie części bogaczy. Przyzwyczajeni byli do wytworów rodzimego przemysłu swych krajów, do tamtejszego sposobu ubierania się i, mimo zapewnień Gołębiowskie­go, że różnych towarów „zza granicy już nie sprową-

dzamy, lecz w naszej stolicy wyrabiane mamy”, wie­lu z nich z owej produkcji warszawskiej nie korzysta­ło. Obaj bracia Evans, Anglicy, właściciele zakładów metalowych w Warszawie, zachowali ubiór swego kra­ju i używali wyrobów przemysłu angielskiego. Z an­gielska nosił się też i urodzony w Polsce Piotr Stein- keller — zawsze w cylindrze i w białej kamizelce.

Pojawiło się też w tym okresie wiele artykułów cudzoziemskiej odzieży. Krawcy jeździli do Paryża, i Wiednia, Berlina i Lipska po wzory, szewcy wypra­wiali się do Londynu po nowe modele.

W pierwszej połowie XIX wieku strój burżua- zji warszawskiej stał się podobny do ubioru zamożnego mieszczaństwa i burżuazji ogółu miast europejskich, niewiele też się różnił od odzieży inteligenta, wyższego urzędnika — jeśli była jakaś różnica, to tylko w bo­gactwie. Wacław Szymanowski pisząc w roku 1860: „Mężczyzn jeszcze łatwiej poznać ci będzie po zaroście, po kroju sukni, po wyrazie twarzy, wreszcie po cho­dzie i po mówi«, który do jakiego stanu lub powołania należy”, z pewnością miał na myśli różnice między niższymi warstwami społeczeństwa a zamożniejszymi, w dalszym ciągu stwierdza bowiem, że wśród kobiet w przeciwieństwie do mężczyzn, trudno odróżnić wiel­ką damę od szwaczki. Jeszcze wówczas mieszczanin- -rzemieśinik wkładał bowiem dawną czamarę i ro­gatywkę, ale mieszczanin-kupiec już spoglądać zaczy­nał ku wzorom górnych warstw. Jeszcze w epoce pow­stania listopadowego widżieć było można na ulicach Warszawy urzędników, sędziów, żyjących z intraty zie- ' mian odzianych w kontusz i żupan, ale strój ten nie przyjął się nawet wśród tych zapobiegliwych i dba­jących o upodobnienie się bankierów, którzy tworzyli nową szlachtę, nobilitowanych u schyłku Rzeczypospo­litej lub za Królestwa.

Stroje bogatych wyróżniały się okazałością. Współczesne karykatury przedstawiały dorobkiewi­

czów w zbyt bogatych futrach ze zbyt bogatymi koł­nierzami i ze zbyt bufiastymi rękawami; zbyt wysokie ich cylindry świeciły zbyt mocnym blaskiem, na pal­cach mieli zbyt bogate pierścienie. Nowi posiadacze, przeładowywali złotem, aksamitem i drogimi futrami swój kosmopolityczny uniform — podobnie jak przesa­dzali w ozdabianiu swoich domów i powozów. Tylko nieliczni, jak Kronenberg, wykazywali powściągliwość lub nawet abnegację stroju. Zapatrzony w swe pro­jekty i pomysły, snujący rozległe plany, nie zwracał uwagi na wykwintność odzieży, ubierał się tak, jak początkowo mieszkał: skromnie i niedbale. Taki był zresztą zawsze, nawet później u szczytu swej kariery, gdy bywał przyjmowany na Zamku u generał-guber- natora: „...gdy oba audiencjonalne salony na Zamku były zapełnione lśniącymi mundurami [...], w wytar­tym surducie, z kapeluszem lub czapką futrzaną pod pachą przeciskał się mieszczanin bez czynu — Kronen­berg.”

Jeszcze bardziej niż mężczyźni nowobogaccy go­niły za strojem kobiety z bankierskich domów. Nie tylko zresztą z bankierskich. Żona Zygelbarta, Teppe- rowskiego buchaltera, wysyłała u schyłku XVIII stu­lecia bieliznę do prania za granicę, a w początkach Królestwa narzekano, że „damy nasze idą ślepo za wskazówkami francuskiego dziennika strojów”. I tak już było i później, w dodatku we wszystkich sferach. Józef Bogucki skarżył się, że wyrocznią mody bywa panna lekkiej konduity i że na niej wzorują się w stro­jach inne niewiasty. Szymanowski pisał, że „na wszyst­kich też same krynoliny, też same materie, też same kapelusze najświeższych fasonów, w których nawet mody paryskie przesadzane bywają”.

W drugiej połowie stulecia, a szczególnie po powstaniu styczniowym, stroje mężczyzn jeszcze bar­dziej się ujednoliciły i nabrały ostatecznie charakteru podobnego do dzisiejszych. Jeszcze trudniej było się

wyróżniać w tej ciemnoszarej i czarnej społeczności europejskiej. Wtedy też, zapewne pod wpływem wzoru angielskiego dżentelmena, powściągliwość w stroju męskim jako cecha dodatnia zaczęła się przyjmować wśród bogatej burżuazji warszawskiej. Może zaważyły tu dalsze i częstsze kontakty z wielkim światem, może szkoły, może wreszcie szczyty drabiny społecznej — ale inny był w tej dziedzinie start drugiego pokolenia po­tentatów finansowych.

Z jednolitości strojów wyłamywały się tylko nie­liczne jednostki ze szczególnych powodów — nie z do- robkiewiczowskiej manii błyszczenia. Na tle popraw­nych Europejczyków pojawiał się Henryk Natanson, bankier i wydawca nadal trwający przy wyznaniu moj- żeszowym, nieco dziwacznie i staromodnie odziany, z sumiastymi wąsami, noszący się jak stary polski szlachcic. Należał do wyjątków. Jego współwyznawcy, nie wszyscy wprawdzie — i tym liczniejsi, im niżej schodzić po drabinie majątku i pozycji społecznej — zachowali poszczególne elementy swego dawnego stro­ju wyniesionego z gett i narzucanego im przez prze­pisy. W roku 1881 Prus wykpiwał konserwatyzm w stroju Żydów warszawskich, na rysunkach Kostrzew- słtiego także widać zamożnych Żydów odzianych w chałaty i aksamitne czapki — lichwiarz udzielający pożyczki lekkomyślnemu młodzieńcowi to również Żyd z pejsami i w długim chałacie, na starych fotografiach ulicy warszawskiej z początku XX wieku wśród prze­chodniów jest wielu ubranych w stroje żydowskie. Jednakże na fotografii przedstawiającej giełdę war­szawską na. początku naszego stulecia strojów tych nie ma, na Wincie u Lewentalów (1887) Kostrzewskiego wszyscy odziani są w europejski uniform schyłku stulecia, w takichże strojach występują najbogatsi ban­kierzy, kupcy i przemysłowcy — Żydzi warszawscy u schyłku XIX wieku. Najbogatsi również w stroju przyjęli obyczaje europejskie.

Przepych strojów damskich w rodzinach bankier­skich w epoce popowstaniowej osiągnął szczyty. W dalszym ciągu trwał tu gorączkowy wyścig o pierw­szeństwo, nie tylko zresztą w obrębie tej sfery. Prus pisał, ze „tańcowano w strojach obsypanych brylanta­mi”, a gazety w tymże roku donosiły, że hrabinie Marii z Krasińskich Raczyńskiej dla ochrony przed napadem rabunkowym na balu towarzyszyła „straż przyboczna z czterech panów, którzy jej klejnotów nie spuszczali z oka ani na chwilę”. Sara Bernhardt przy­jeżdżając do Warszawy na występy w roku 1882 przy­wiozła z sobą sześćdziesiąt osiem kufrów, a mieściły się w nich „te wszystkie cuda smaku, przepychu i sztuki krawieckiej, które taki podziw wywołały we wszystkich stolicach europejskich i amerykańskich”. Wzory te gwałtownie starano się naśladować wśród bo­gatej burżuazji warszawskiej. Największe elegantki sprowadzały suknie wyłącznie od Wortha i nie uzna­wały innych, bieliznę do prania posyłały do Paryża. Przepych i nadmiar biżuterii raził i zaskakiwał przy­bywających do Warszawy mieszkańców pozostałych zaborów, nieprzywykłych u siebie do takiego boga­ctwa.

Niekiedy nie tylko się dziwiono, ale i oponowa­no. Zwyczaje narzucane przez najbogatszych przej­mowali mniej zamożni, „newroza błyszczenia”, jak mó­wiono, ogarniała coraz szersze kręgi społeczne i mu­siała budzić sprzeciw tych, którym trudno było pozwo­lić sobie wydać na strój damski na jeden tylko bal 150 rubli — bo co najmniej tyle według ówczesnej ostrożnej kalkulacji musiała przed każdym balem wy­dać na stroje dama, aby móc pokazać się na sali. Do tego dochodziła naturalnie biżuteria i inne wydatki.

Rozlegały się zatem apele o umiar, uchwalano za­sadę „wieczorków wełnianych”, tj. przyjęć, na których damy miały występować w sukniach tańszych, wełnia­nych, a nie jedwabnych, żądano potępienia zbyt bo­

gatej biżuterii. Apele pozostawały bez skutku wśród najbogatszej i średniej burżuazji, co najwyżej sta­nowiły legitymację dla tych, którzy nie mogli sobie na przepych strojów pozwolić, legitymację jednakże krót­kotrwałą i nie zawsze honorowaną. Na tle przełado­wanych salonów, złoconych mebli, świeczników, brą­zów i nie zawsze najlepszych obrazów — nadal poja­wiały się żony i córki bankierów warszawskich prze­ważnie z takimże bogactwem i przeładowaniem ustro­jone, starające się nie pominąć żadnej nowości mody i reklamujące w ten sposób zamożność domu. Gazety zaś w dalszym ciągu poświęcały opisom strojów dam­skich, zaprezentowanych na balach, wiele miejsca i trudu przy ustalaniu kolejności i gradacji ocen.

W zupełnie innym kierunku szły ostatnie podej­mowane za życia decyzje. Opis cmentarzy warszaw­skich, przedstawiający stan z połowy XIX wieku, za­wiera informacje o blisko 500 godniejszych uwagi gro­bach. W indeksie autor opisu, K. W. Wóycicki, wyo­drębnił wśród innych także grupę; „bankierzy, kupcy, drukarze, przemysłowcy”. Grupa ta liczy nazwisk 13. Już sam skład tej grupy, zaznaczenie w szczególniej­szy Sposób drukarzy, nasuwa przypuszczenie, że kla­syfikacja tu zastosowana nie jest poprawna, jeszcze większe wątpliwości budzi jednak liczba nazwisk do tej grupy zaliczanych, wiadomo bowiem, że w Warsza­wie żyło i zmarło przed połową XIX wieku znacznie więcej niż 13 bankierów, kupców i przemysłowców. Istotnie wadliwa klasyfikacja sprawiła, że nazwisk bankierów, przemysłowców, a szczególnie kupców po­chowanych na cmentarzach warszawskich poszukiwać należy także w grupie „obywatele [miasta]”, w grupie „wojownicy czynu i pióra”, a także i w innych gru­pach. Korygując błędy klasyfikacji, nazwisk kupców, bankierów, przemysłowców, można naliczyć w opisie Wóycickiego około trzydzieści kilka. Brak wśród nich co najmniej kilku przedstawicieli burżuazji warszaw­

skiej, o których wiadomo, że tu żyli i zmarli. Brak ten jest tym bardziej znamienny, że opis obejmuje nie tylko katolickie cmentarze.

Zjawisko błędnego klasyfikowania zawodów w połowie XIX w. jest <feęste i wskazuje na nieadekwat- ność terminologii — powstałej w warunkach innej struktury społecznej — do zjawiska rozwijającego się kapitalizmu. Nie ta zresztą sprawa zasługuje tu głów­nie na uwagę, lecz inna: autor opisu udziela bowiem także informacji o wyglądzie samych grobów. Wydaje się, że również tu należy szukąć jednej z przyczyn po­minięcia niektórych nazwisk, groby zarejestrowane są bowiem przeważnie skromne, niekiedy zaniedbane i zo­stały oznaczone tylko bardzo prymitywnie, np.: „ka­mień bez napisu”. W sumie, spośród trzydziestu czte­rech interesujących nas grobów tylko trzy lub cztery miały nagrobki okazalsze, reszta opatrzona była zwy­kłymi, prawie wyłącznie drewnianymi krzyżami, z na­pisem lub bez, albo nawet była pozbawiona jakichkol­wiek oznaczeń. Jest to w stosunku do innych grup spo­łecznych, reprezentowanych w tym czasie na cmenta­rzach warszawskich, stan mizerny. Wśród „wojowni­ków czynu i pióra”, .„kapłanów”, „urzędników i dwo­rzan” Więcej jest nagrobków trwale upamiętniających zmarłego i odpowiadających jego społecznej randze. Skromne nagrobki bankierów, kupców i przemysłow­ców tłumaczą się zapewne pośrednio ich niewielką tra­dycją zaliczania się do możnych — w pierwszym do­piero pokoleniu znaleźli się na cmentarzach warszaw­skich.

Następne pokolenia były już troskliwsze o pamięć dla swych zmarłych. Należały już do dynastii, a co najmniej były założycielami tych dynastii. Grobowiec rodzinny, podobnie jak pałac, był wyrazem stabilizacji pozycji społecznej i rangi tej pozycji. Harmonizował z nobilitacjami przed kilkudziesięciu laty otrzyma­nymi, a właśnie w drugiej połowie XIX wieku mnie-

rali ci nobilitowani za czasów paskiewiczowskich. Ma­nifestowano to nie tylko przez okazałość budowli na­grobnej, jak w przypadku grobowca rodziny Leona Epsteina lub Leopolda Kronenberga. Również miejsce grobu i część cmentarza świadczyły o pozycji społecz­nej. W pobliżu grobowca promotora burżuazji war­szawskiej, hrabiego Łubieńskiego, znalazł się grób ro­dziny Fukierów. Miejsca w katakumbach na cmenta­rzu Powązkowskim notowane były wysoko, fundator ołtarza w kościele na Powązkach, Stanisław Gunde- lach, pochowany został pod ścianą tego kościoła.

Napisy i ozdoby na grobowcach również miały głosić chwałę rodziny. Na drzwiach okazałego gro­bowca Kronenbergów umieszczono nadany Leopoldowi Kronenbergowi herb Strugi, na tablicy grobowca Lęs- serów zanotowano wszystkie tytuły honorowe i god­ności każdego z pochowanych, dbając, aby tytuł „ba­ron” był wybity literami większymi niż imię, a taki­mi jak nazwisko. Imiona dwu najmłodszych zmarłych z tej rodziny — jednego w wieku lat pięciu, a drugie­go w wieku sześciu miesięcy — zanotowano w zdrob­niałym brzmieniu: Staś i Witoldek, także i tu umiesz­czono jednak przed nazwiskiem tytuł barona.

Niekiedy grobowiec w szczególny sposób repre­zentuje dziedzinę działalności rodu: grobowiec rodziny Lilpopów, współwłaścicieli wielkich zakładów prze­mysłu metalowego w Warszawie, jest całkowicie zbu­dowany z odlewów żelaznych, choć ma kształt gotyc­kiej kaplicy.

W sumie, wszystkie elementy kultury material­nej i zmiany, jakie w nich nastąpiły, zgodne są ze zmianami, jakim ulegała sama burżuazja warszawska w ciągu stulecia. Potwierdzają asymilację części obco­krajowców i Żydów, szczególnie wśród wyższych warstw burżuazji, ale wykazują także upodabnianie się kulturalne tych warstw (a w nieco mniejszym stop­niu i całej burżuazji) do analogicznych grup społecz­

nych całej Europy. Burżuazja warszawska podlegała zresztą w tej dziedzinie podobnym wpływom i prze­mianom, co inne zamożne warstwy społeczności War­szawy, różnica mogła polegać jedynie na zakresie i stopniu tych przemian. W miarę umacniania swej pozycji społecznej burżuazja warszawska sięgała w zakresie kultury materialnej po atrybuty należne do­tychczas najwyższym prestiżowo warstwom społeczeń­stwa, tj. szlachcie i arystokracji. Motywacją wewnętrz­ną takich decyzji nie były autentyczne potrzeby wy­nikające z trybu życia i przyzwyczajeń, lecz chęć za­manifestowania swej pozycji społecznej. Znajdowało to często wyraz w nieumiejętności zachowania umiaru

i w nieumiejętności właściwego korzystania ze środków kultury materialnej.

IV. Zycie prywatne — uczynki

Jak toczyło się życie w pałacach i domach burżuazji warszawskiej? Podobnie jak kultura materialna, rów­nież tryb jej życia, zwyczaje, maniery, sposób spę­dzania czasu — pod wpływem różnych czynników ule­gały daleko idącym zmianom.

Zaczynało się to od podstawowych danych perso­nalnych — od imienia. Najliczniejszą grupę na szczy­tach burżuazji warszawskiej, jak to wynika z przyta­czanych już informacji, stanowili Żydzi. Ulegając pew­nej, choć powolnej i nie wszystkich obejmującej asy­milacji, przyjmowali chrzest przechodząc na katoli­cyzm lub przyjmując któreś z wyznań ewangelickich. Warto zestawić imiona chrześcijańskie, które przy tej okazji obierali. Informacje dotyczą 50 rodzin (ok. 1000 osób — w ciągu wieku XIX) żydowskich z górnych warstw burżuazji warszawskiej.

Do najbardziej popularnych imion wśród nowo ochrzczonych u schyłku XVIII stulecia i na początku wieku XIX należały imiona: Jakub i Jan (Janina), znacznie mniej częste były następujące po nich w ko­lejności: Leon, Leontyna, Józef, Ludwik (Ludwika), Mikołaj. Niektórzy zachowywali przy chrzcie imiona dawne: Salomon, Izaak, Samuel, a nawet nadawali je później swym dzieciom. Spośród tych na początku stu­lecia spotykanych imion — Jan, Józef, Jakub i Lud­wik należeć będą przez cały wiek XIX do najbardziej popularnych (Jan i Józef po 50, Jakub i Ludwik po 46 na tysiąc osób w ciągu wieku XIX). Do tej przez sto

lat uznawanej listy doszły następnie imiona: Henryk (Henrietta) — 48, Maria (Marianna) — 53, Stanisław — 29, Antoni — 20, Aleksander (Aleksandra) — 22.

Zarówno te, jak i niektóre inne imiona prefero­wano zależnie od mody. Imię Konstanty pojawia się kilkakrotnie, ale tylko w latach 1820—1830, bioże na­leżałoby tu widzieć zamiar uczczenia wielkiego księcia, podobnie może należałoby tłumaczyć popularność imie­nia Aleksander w latach dwudziestych i w drugiej po­łowie XIX wieku. Od początku Królestwa Polskiego do połowy stulecia panowała moda na Emilię — może działał tu wpływ literatury — imię Stanisław stało się popularne około połowy stulecia, ale nadając je masowo, szybko to opóźnienie wyrównano.

Pewną popularnością cieszyły się też, głównie na początku stulecia i w dobie konstytucyjnej, imiona

o wyraźnie katolickim charakterze, nie spotykane lub bardzo rzadkie wśród ewangelików i prawosławnych (np. Dominik). Wiązało się to zapewne z rzadszym podówczas przechodzeniem na wyznania ewangelickie niż na katolicyzm. Później coraz częstsze są imiona typu neutralnego, wedle których trudno przypuszczać, jakiego wyznania jest ich właściciel (Aleksander, Leon). Preferencja imion bardzo często występujących! w polskim środowisku katolickim (Stanisław, Kazimierz) mogłaby wskazywać na chęć upodobnienia się do spo­łeczności polskiej.

Wreszcie zauważyć trzeba znamiona utrwalania się dynastii i związanych z tym tradycji. Dla prowa­dzenia banku, firmy handlowej, fabryki dobrze było, gdy przedsiębiorstwo przechodziło z ojca na syna o tym samym imieniu. W rodzinie Kronenbergów zatem w każdym pokoleniu był przynajmniej jeden Leopold, w rodzinie Halpertów — Ludwik. Podobnie zresztą działo się w kupieckich rodzinach od dawna chrześci­jańskich — zawsze któryś Steinkeller nosił imię Piotr. W niektórych rodzinach wreszcie hołdowano ^wycza-

jowi nadawania imion o specyficznym, im właściwy* charakterze. Tak np. rodzina Lesserów wykazywała się szczególnie dużą liczbą imion czutych wśród Po- laków-katolików, a w rodzinie Halpertów, tak przecie wrośniętej w Warszawę, nadawano imiona współcze­snych członków domu carskiego: Borys, Anna, Aleksan­der, Konstanty, Mikołaj, Elżbieta, Olga. Halpertowie byli ewangelikami.

Wreszcie ostatnie spostrzeżenie, dotyczące imion burżuazji pochodzenia żydowskiego. Ci, którzy zostali nobilitowani, wykazywali nieco inne tendencje niż szlachectwem nie obdarzeni: wśród pierwszych częściej spotkać można imiona bardziej polskie niż wśród in­nych; moda na Stanisławów wśród ochrzczonych Ży­dów, bardzo przybiera na sile pod koniec największe­go zagęszczenia nobilitacji, Bronisławowie występują prawie wyłącznie wśród nobilitowanych. Mogłoby to wskazywać na jakieś fundamenty zabiegów o szla­chectwo lub też na skutki nobilitacji, trudno tu jed­nak te sprawy rozważać.

Przybysze z innych krajów, mniej liczni niż Ży­dzi wśród górnych warstw burżuazji warszawskiej; bardzo zróżnicowani, mniej też dostarczają okazji do spostrzeżeń w tej sprawie. Przeważnie konserwowali obyczaj rodzinny dziedziczenia imion, zwykle pozosta­wali przy swym dotychczasowym wyznaniu, imiona przywiezione do Warszawy przez imigrantów utrzy­mywały się więc długo. Pierwsze lub drugie pokole­nie Niemców, Francuzów, czy Anglików w Warsza­wie, działające przed powstaniem listopadowym, no­siło bardzo podobne imiona — Karl, Gottlieb, Frie­drich, Thomas, Wilhelm, François — jak i pokolenie następne. W niektórych przypadkach spolszczano jedy­nie obce brzmienie imienia, i Gottlieb stawał się Bo­gumiłem, Siegfried — Zygfrydem.

Następny „obserwowalny", bo powszechny, ele­ment obyczaju to wykształcenie. Ze studiów prawni­

czych na Uniwersytecie Warszawskim w krótkim przedpowstaniowym okresie jego istnienia wychodzi­li przede wszystkim urzędnicy i adwokaci, a nie ad­ministratorzy przedsiębiorstw — wśród synów rodzin bankierskich i zamożniejszych rodzin kupieckich kilku zaledwie zdecydowało się przed powstaniem listopado­wym na ten kierunek studiów w kraju. Nieco liczniej reprezentowani byli później na wydziale prawa i ad­ministracji Szkoły Głównej.

Próby wprowadzenia nauk handlowych w Szkole Przygotowawczej po roku 1825 nie wzbudziły zainte­resowania i szybko zakończyły się niepowodzeniem. Uczono trochę w tym zakresie później w Instytucie Marymonckim, ale mało i nie najlepiej, toteż w Insty­tucie tym synowie fabrykantów raczej zdobywali wie­dzę techniczną, też jednak na marginesie głównego kie­runku programu tam wykładanego. Bank Polski wysu­wał nowe projekty studiów handlowych w roku 1845, jednakże nie zostały one zrealizowane, wreszcie w roku 1855 kupiec warszawski Henryk Brun zapoczątkował szkołę niedzielną handlową dla praktykantów kupiec­kich, która została następnie przekształcona w szkołę wieczorową.

Nic przeto dziwnego, że wiedzę fachową znacz­na część subiektów, a często i właścicieli przedsię­biorstw zdobywała metodami stosowanymi w sklepie starego Mincla. I nic też dziwnego, że jeszcze po pow­staniu styczniowym żalono się (Brownsford), że „ku- piectwo warszawskie nie stało wówczas na należytym poziomie”, a o wyróżniającym się kupcu Edwardzie Heryngu pisano, że „był w wielkim stylu, władał kilkoma językami i miał wykształcenie więcej niż śred­nie”. Młodzi ludzie pochodzący z rodzin o szerszych horyzontach jeździli więc dla nauk za granicę. Piotr Steinkeller, podówczas jeszcze mieszkaniec Krakowa, gdy miał lat czternaście, wyprawiony został do Wied­nia. Nie wiadomo, czy były to systematyczne studia,.

czy przede wszystkim, zwyczajem epoki, praktyka od­bywana w różnych przedsiębiorstwach bankowych. Ry­szard Kołodziejczyk podaje, że Steinkeller zdobył wte­dy lub poprawił znajomość niemieckiego, francuskie­go i angielskiego. Leopold Kronenberg, po rocznych studiach handlowych w Warszawie pod kierunkiem Garbińskiego, wysłany został w młodości na studia do Akademii Handlowej w Hamburgu, a później uzupeł­niał swoją wiedzę intensywną samodzielną nauką ję­zyków obcych. Większość wyjeżdżających dążyła do Niemiec (Berlin, Hamburg, Lipsk).

Nie były to jednak przykłady zbyt liczne, i cał­kowicie uzasadnione są narzekania cytowanego przed chwilą pemiętnikarza na niski poziom wiedzy wśród burżuazji warszawskiej. Nawet wśród tych wielkich zdarzali się tacy, których wiedza niejasną miała pro­weniencję. Jeden z największych przecie, Jan Bloch, zawodu swego nauczył się raczej praktycznie, jako „po­spolity dostawca”, i w tej dziedzinie, podobnie jak w wielu innych, był raczej samoukiem. Ponoć już jako właściciel domu bankowego studiował przez pewien czas na Uniwersytecie Berlińskim...

W bardzo wielu przypadkach wiedzę niezbędną do prowadzenia interesów nabywano przez praktykę

i co najwyżej dodawano do niej wyuczone języki ob­ce. Jak dalece uważano za zbędne specjalne wykształ­cenie handlowe lub podobne, świadczy fakt, że spo­śród członków wielkich rodzin bankierskich, kupieckich

i przemysłowych Warszawy, którzy ukończyli wyższe studia przed rokiem 1850 tylko niespełna trzecia część kształciła się w kierunku jakoś związanym ze źró­dłem utrzymania rodziny. Blisko dwie trzecie studiu­jących z tych rodzin to przyszli medycy. Oto rozumo­wanie ludzi, którzy żyli z banków, handlu i przemysłu: tego nie trzeba umieć, co innego medycyna. W ban­kach i handlu pieniądze robi się sprytem, inteligencją, wiadomościami praktycznymi, znajomością ludzi, ener­

gią — oto ocena własnej profesji, wyobrażenie zawo­dowe zdobywców nowej ziemi, odkrywców złotej żyły. Jeśli ktoś do takiej profesji się nie nadaje, niech się uczy, będzie doktorem, też będzie zarabiał.

I inny jeszcze sygnał dotyczący tej wczesnej ejwki. Oto gdy przed powstaniem listopadowym próbo­wano utworzyć studia handlowe przy Instytucie Poli­technicznym i uruchomiono Szkołę Przygotowawczą do tych studiów, zgłosił się tylko jeden słuchacz — przez rok jedyny pedagog, Garbiński, kształcił jedynego ucznia, Leopolda Kronenberga.

Czasem na przeszkodzie w zdobyciu wykształ­cenia stało jeszcze jedno: oto niektórzy spośród bur- żuazji, pochodzenia żydowskiego, początkowe wykształ­cenie zdobywali w szkołach żydowskich, które nié przygotowywały uczniów do dalszej nauki w uczelniach nieżydowskich. Dopiero w. drugiej połowie stulecia podjęto próby zreformowania nauki w szkołach żydow­skich, ale wtedy już nie stamtąd czerpali początki wie­dzy młodzi spadkobiercy burżuazyjnych fortun.

Inaczej było bowiem z następnym pokoleniem: ruszyło ono na podbój europejskich uniwersytetów, akademii handlowych, rzadziej — w odróżnieniu od burżuazji łódzkiej przemysłowej, a nie finansowej — na studia politechniczne.

Nauka zaczynała się w domu, wzorem dworów szlacheckich angażowano bowiem nauczycieli domo­wych. Czasem byli to nauczyciele bez poważniejszych kwalifikacji, czasem absolwenci uniwersytetów, jak w domu Kronenbergów. Często dla chłopców angażowano nauczyciela, a dla dziewcząt ponadto bonę. W czasie tej domowej nauki wiele uwagi poświęcano językom obcym.

Do szkoły młodzież wysokiej burżuazji szła póź­niej niż jej rówieśnicy ze skromniejszych środowisk, dopiero po przerobieniu programu początkowej eduka­cji w domu. Przeważnie wybierano szkoły prywatne

uważane za lepiej prowadzone. Starano się jednak, by młodzież kończyła gimnazja państwowe, a to dla póź­niejszych uprawnień z tego wynikających. Bywało też, że korzystano ze szkół zagranicznych. Na studia wyż­sze młodzież z domów burżuazji warszawskiej bądź wyjeżdżała za granicę, bądź też szła do Szkoły Głów­nej lub później do rosyjskiego już uniwersytetu w Warszawie.

Pewnym miernikiem wykształcenia mogłaby być nie tyle znajomość języków obcych — tych uczono dość skrupulatnie — co raczej stopień sprawności w posługiwaniu się językiem polskim. Korespondencja z urzędami, zachowana w aktach, o niczym tu nie świadczy, listy urzędowe pisane były bowiem przeważ­nie przez urzędników banku lub fabryki, a jedynie podpisywane przez przedsiębiorcę.

Są jednak inne wskazówki dowodzące wielkich różnic w tej mierze wśród burżuazji warszawskiej. Newachowicz musiał teksty przez siebie napisane po rosyjsku dawać do tłumaczenia na język polski, Ko­nior znał wprawdzie francuski, niemiecki i rosyjski, ale wolał mówić właśnie po rosyjsku niż po polsku, polszczyzna Laskiego bywała kulawa, imigranci-Niem- cy z reguły mówili słabo po polsku i przeważnie w pierwszej połowie XIX stulecia nie pisali, choć były

i chlubne wyjątki. Dobrze po polsku mówił i Niemiec Temler, i Żyd Fraenkel, i ascetyczny w stylu, lecz cał­kowicie sprawny, z dawno spolszczonej rodziny, umie­jący mierzyć odcienie Steinkeller.

Po przewrocie przemysłowym burżuazja war­szawska uwierzyła w to, że jej profesje są rzeczywiście profesjami. Zmiany struktury gospodarczej i utrwale­nie się kapitalizmu w Królestwie doprowadziło do tego, że zawód bankiera stał się zawodem wymagającym wykształcenia, a nie tylko określonych cech charakte­ru i posiadania kapitału. Umiejętności zdobywane w drodze praktyki, terminowania — wystarczające w

poprzedniej epoce — teraz przestały wystarczać, trze­ba było zdobyć przygotowanie przez odpowiednie stu­dia.

Zmieniła się więc i liczba wyjeżdżających w tym celu za granicę, i w pewnym stopniu kierunki wy­jazdów, i zdecydowanie kierunki studiów. Przyczyną tych zmian zapewne były także i inne czynniki, takie jak np. zmiany przepisów prawnych, dotyczących róż­nych dziedzin działalności gospodarczej, różnych zawo­dów, ogólny rozwój nauk, a w tym także nauk praw­nych, ekonomicznych i politycznych, utworzenie no­wych uczelni i zamknięcie innych, a także i dalsze jeszcze względy, które nie zawsze nawet można ogra­niczyć do terenu Królestwa. Jednakże nawet niektóre z nich tkwiły również pośrednio w przemianach tego kraju, a wszystkie determinowały zmiany uniwersyte­ckich zainteresowań rodzin burżuazji warszawskiej.

Podobnie jak przy badaniu pierwszego półwie­cza, brak danych uniemożliwia ustalenia liczbowe dla całej burżuazji warszawskiej, jednakże porównanie do­stępnych danych z pierwszej i drugiej połowy stule­cia, dotyczących tych samych rodzin lub współwłaści­cieli tych samych przedsiębiorstw pozwalają zauwa­żyć zmiany strukturalne wewnątrz tej grupy.

Tak więc gdy tylko około 12%> badanych studen­tów, pochodzących z rodzin burżuazji warszawskiej, w pierwszej połowie wieku XIX poświęcało się naukom handlowym i prawu, to po powstaniu styczniowym studia w tych kierunkach podjęło 26%. Byli to przede wszystkim ci, którzy pracować mieli w ustabilizowa­nych i podbudowanych już pewną tradycją przedsię­biorstwach rodzinnych, wymagających odpowiednio przygotowanego, fachowego kierownictwa. Z podob­nych przyczyn wzrosła liczba podejmujących naukę na politechnikach i innych uczelniach technicznych. W pierwszej połowie stulecia do studiów w tych kierun­

kach przystąpiło około 15*/o studentów z rodzin bur- żuazji warszawskiej.

Wreszcie medycyna. W scharakteryzowanej sy­tuacji mniej było zainteresowania tym kierunkiem studiów wśród młodzieży burżuazyjnej, bo i mniej do­raźnej potrzeby. Ci, którzy poszli w tym kierunku w pierwszym półwieczu, pozostali poza rodzinnym zawo­dem. Podejmujący studia związane z rodzinną profe­sją w drugiej połowie stulecia dość mieli miejsca w za­wodzie swej nie tylko rodziny, a już dynastii Nic przeto dziwnego, że w tej sferze liczba studiujących medycynę spadła z 60%> do 24%.

Pojawili się też w rodzinach burżuazji war­szawskiej absolwenci studiów humanistycznych, filozo­fowie, malarze i rzeźbiarze — nie amatorzy już, a wykształceni zawodowo, były to jednak jednostki. Pojawiły się też liczniejsze niż w pierwszym półwie­czu, choć w dalszym ciągu niezbyt liczne, przykłady karier naukowych wśród synów burżuazyjnych rodzin warszawskich. Uczonym został Bergson, Natanson, Kal­lenbach, Wolff; zdarzali się uczeni z tej warstwy cie­szący się europejską sławą.

Zmieniła się też geografia wyjazdów po wiedzę: sporadycznie wyjeżdżano do ośrodków takich, jak Wro­cław, Paryż, Zurych, Heidelberg, Antwerpia, Brun- szwik; do któregoś z przemysłowców warszawskich ce­sarz Wilhelm, jego uniwersytecki kolega z Bonn, zwra­cał się po imieniu w czasie swej bytności w Królestwie; dość często studiowano też w Dorpacie i na Politechni­ce Ryskiej, rzadziej w Petersburgu.

Wreszcie w drugiej połowie XIX wieku, ściślej; w latach osiemdziesiątych, po raz pierwszy kobiety z tej sfery, bardzo jeszcze nieliczne, przekroczyły bra- my wyższych uczelni (Zurych); Klara Szulc z Warsza­wy broniła na uniwersytecie paryskim rozprawy na stopień doktora medycyny.

Wykształcenie kobiet z rodzin burżuazji war­szawskiej interesowało paru pamiętnikarzy i publi­cystów z drugiej połowy XIX wieku. O pierwszej po­łowie stulecia wiadomości na ten temat są niezmiernie ubogie. Gdzieś jakaś Flora-bankierówna czytywała roz­czulające romanse, gdzieś błądziły echa kto wie czy nie osiemnastowiecznej wiedzy — i to chyba już wszystko. Nie ma wątpliwości co do tego, że poziom umysłowy kobiet z górnych rodzin warszawskiej burżuazji w pierwszej połowie XIX w. nie przewyższał przeciętne­go poziomu mieszczanek i szlachcianek tej epoki. I jeśli zawodowe kontakty kupców dawały im okazję do otarcia się o inne środowiska — ich żony i córki oka­zję taką miewały znacznie" rzadziej. Nie docierały tu także reformatorskie apele o społeczne wyzwolenie kobiety, pojawiające się gdzieś w Europie. Nie udało się też natrafić na ślady gruntowniejszego wykształ­cenia córek bankierskich czy kupieckich w pierwszej połowie XIX stulecia.

Skarżono się, że w drugiej połowie XIX. wieku poziom umysłowy i wykształcenie kobiet także ze sfer arystokratycznych w Warszawie przedstawiały się

smutno. Życie towarzyskie straciło na wdzięku w

rozmowie, wykwintności, dowcipie, ozdobności umysłu [...]. Nieraz w towarzystwach ze sfery pracowniczej, kupieckiej i mieszczańskiej znajdowałam łatwiej in­teligentniejszą rozmowę, poważniejsze usposobienie

i ten wdzięk umysłowy, którego — trudna rada — ani lukullusowa kolacja, ani najkosztowniejsza toaleta w życiu towarzyskim żadną miarą zastąpić nie zdoła” — pisał Antoni Zaleski w latach osiemdziesiątych. Zacho­wując należną rezerwę wobec uogólnień, przypomnieć jednakże trzeba i Izabelę Łęcką, która nie mogła pojąć zawiłej sztuki obliczania procentów, i inną — już rze­czywistą, a nie powieściową — arystokratyczną pannę, bardzo oburzoną na lekarza za to, że wkracza w jej

sprawy osobiste, gdyż zaleca wietrzyć mieszkanie przed snem.

Jakież więc było to wykształcenie bankierówien

i kupcówien przeciwstawiane tamtemu. Jak powiada gdzie indziej wspomniany krytyk arystokratek, było przeważnie „powierzchowne, czcze i jałowe”, panie

i panny z tego środowiska „odznaczają się przede wszystkim wykształceniem, które — nie powiem, aże­by było gruntowniejszym, ale jest bardziej błyskotli­wym i pociągającym”.

Informacji podobnych jest dużo. Wykształcenie sprowadzało się przede wszystkim do wiadomości z tych dziedzin, które przydatne były do rozmowy salonowej

i do bawienia gości, umiejętność tę zaś traktowano jako niezmiernie ważną.

Pieniądze, majątek i gotowość prowadzenia domu na szerokiej stopie nie dawały jeszcze pozycji towa­rzyskiej, wysiłki w kierunku zgromadzenia w swych salonach wszystkich, którzy się liczą w Warszawie, wymagały wsparcia ze strony atrakcyjnej pani domu. Łatwiej było wydać za mąż córki, gdy ich walory to­warzyskie uzupełniały posag. Toteż bankierówny, fab- rykantówny i kupcówny czytały „dużo i chciwie, uczy­ły się wszystkiego, ale bardzo powierzchownie, więcej dla popisu niż z zamiłowania [...], powierzchowność [była] główną umysłu i wykształcenia wadą”. Wy­kształcenie traktowano w tym przypadku podobnie jak inwestycje mieszkaniowe, wyposażenie pałacu, meble: nie wynikało ono z autentycznych potrzeb intelektual­nych, lecz było zazwyczaj koniecznością, służyło ce­lom reprezentacji.

W ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku dość spo­radycznie pojawiały się — może na pograniczu tych właśnie towarzyskich taktyk — zainteresowania, a na­wet studia malarskie i muzyczne panien. Jaki charak­ter miały próby ich studiów uniwersyteckich, trudno powiedzieć, jednakże odnotować trzeba przypadki

znacznych jak na owe czasy karier: Melania Bergso- nówna (późniejsza Bomsztajnowa) została doktorem nauk społecznych po ukończeniu uniwersytetu w Zu­rychu i znaną ekonomistką, kilka innych jej współ­czesnych również osiągnęło doktoraty.

Takiemu właśnie wykształceniu burżuazji war­szawskiej w ciągu całego stulecia odpowiadały lektu­ry. Franciszek Gugenmus, znakomity zegarmistrz war­szawski, zmarły w roku 1820, zgromadził bibliotekę złożoną z 600 książek i sprzedał ją przed śmiercią któremuś z profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Wątpliwe, aby księgozbiór ten miał się składać z dzieł dotyczących profesji Gugenmusa, zapewne praktyczne potrzeby tego nie wymagały, a i nie nabyłby ich pew­nie profesor, można zatem przypuszczać, że były to książki poświęcone amatorskim zainteresowaniom sta­rego zegarmistrza, a w szczególności matematyce, któ­rą się z zapałem zajmował. Księgozbiorów tak powsta­łych zarejestrować można więcej. Antoni Jakubowicz, syn kupca, ale sam urzędnik, zgromadził około 10 000 książek zbieranych bez ładu i składu. Były wśród nich

i „romanse, i dzieła brukowe”, ale były też książki poświęcone różnym naukom.

Właścicielem biblioteki obejmującej kilka tysię­cy tomów był także Piotr Steinkeller. Tu było już zu­pełnie inaczej: wśród jego książek przeważały prace z zakresu problemów ekonomicznych, publikacje po­święcone kolejnictwu — wszak Steinkeller był bardzo zaangażowany finansowo i organizacyjnie w budowę kolei — wydawnictwa z dziedziny przemysłu, gór­nictwa, bankowości, ubezpieczeń i innych pokrewnych dziedzin. Tak więc najbardziej nowoczesny w pierw­szej połowie XIX wieku finansista w. Królestwie w najbardziej też nowoczesny sposób posługiwał się książką jako narzędziem pracy — służyła mu ona do bieżącego uzupełniania wiedzy. Prócz literatury facho­

wej w bibliotece Steinkellera sporo też było współ­czesnej mu literatury pięknej.

Leopold Kronenberg także „czytywał dużo ksią­żek najrozmaitszej treści, nawet beletrystycznych”, po­noć czytał i lubił Jean Paula, Boeme’a, Claude Ber­narda i Balzaca. Inny warszawski kupiec przeglądał po­dobno przewiezione przez ojca z ojczystego kraju dzie­ła ojczystych poetów, Schillera i Goethego. Któż jed­nak dojdzie, ilu takich było i ile było w opowiadaniach

o nich prawdy, a ile mistyfikacji. Owo „nawet” wska­zuje, iż główna lektura Kronenberga to literatura fa­chowa, absolwent hamburskiej akademii zdawał sobie sprawę z konieczności stałego uzupełniania swej wie­dzy zawodowej. Z drugiej jednak strony, wyjątkowość lektur pozazawodowych niezbyt chwalebne mu wysta­wia świadectwo.

Inni zapewne czytywali znacznie mniej, burżua- zja pierwszej połowy XIX wieku niewielu miała lu- dżi wykształconych. Kiedy Walenty Skorochod-Ma- jewski, metrykant koronny, rozsyłał w dobie konsty­tucji Królestwa znaczniejszym w Warszawie ludziom, wśród nich także bankierom, drukowane własnym na­kładem ramoty o pochodzeniu Słowian od Indów, adre­saci pozbywali się owych publikacji lub zamieniali je na „pokupne romansiki” nie dlatego przecie, że osądza­li merytoryczną wartość tekstu. Kiedy bowiem Ta­deusz Mostowski zaczął w roku 1803 wydawać wielką na owe czasy, jedenastotomową serię pod nazwą Wy­bór pisarzów polskich, okazałą, staranną i nadzwyczaj tanią, trzeba było czekać lat czterdzieści na wyprzeda­nie nakładu, niewielkiego zresztą. Nie udało się natra­fić na żaden ślad zainteresowania Wyborem ze strony kogokolwiek z burżuazji warszawskiej.

W drugiej połowie stulecia biblioteki w domach burżuazji warszawskiej stały się częstsze i bardziej standardowe, mniej odbijały charakter zainteresowań właściciela, upodobniły się do elementów wyposażę-

nia domu, nie zawsze także służyły swym przeznacze­niom — były i takie, które istniały, bo wypadało mieć bibliotekę.

Pisali natomiast sami niemal wszyscy. Aż dziw bierze, gdy się przeliczy ową w dużej części nie opu­blikowaną produkcję. Leon Newachowicz, dzierżawca monopolu, niezmiernie rzutki i przedsiębiorczy — znie­nawidzony za swe zdzierstwo tak, że tylko nieobec­ność w Warszawie w czasie powstania listopadowego uchroniła go od gniewu ludu -— człowiek zajmujący się zarobkiem w wielu branżach, wśród rozlicznych swoich zajęć znajdował jeszcze czas, aby pisać, i to nie rozprawy fachowe, lecz dzieła literackie. Pisywał po­noć po rosyjsku — jako pochodzący spod Mohylewa znał ten język lepiej niż polski — jedną ze sztuk te­atralnych z polecenia autora w roku 1822 lub 1823 przełożono na polski i pod tytułem Abu Hassan, czyli Projekcista wystawiono w Teatrze Narodowym. Dy­rektor Osiński być może zmuszony w jakiś sposób został do grania tej nieudolnej i prymitywnej komedii, gdyż ogromnie skrupulatnie — jak pokwitowanie — przechowywał afisz i notował, że sztuka po pierwszym przedstawieniu padła. Główny motyw sztuki: „prze­miany i nowości są gorsze od zarazy”, być może rów­nież przyczynił się do niepowodzenia, niemniej autor dalszych prób literackich nie zaniechał i następną tra­gedię wystawił w swoim własnym mieszkaniu. Impre­za zakończona została kolacją.

Twórczości poetyckiej próbował pod koniec życia także Jan Kiliński. Pisywał krótkie wierszyki-fraszki, aż za radą Niemcewicza rymów zaniechał, zaraz jed­nak podjął pracę nad pamiętnikiem. Podobno polsko- -żydowskie wiersze układał jeden z najbogatszych ban­kierów warszawskich początku XIX stulecia, Ber Son- nenberg, próbował twórczości literackiej ponoć również Temler, ambicje literackie miał także Ksawery Szlen- ker, późniejszy członek Delegacji Miejskiej sprzed pow­

stania styczniowego, poezje w periodykach publikował Mikołaj Epstein, pochodzący ze znanej bankierskiej ro­dziny. Pisywali także inni i było tak już do końca stu­lecia.

Czy był to głód sławy i poklasku, czy próba roz­ładowania kompleksów człowieka nowego, narażonego

na uszczypliwości i ironię? ( jeszcze i na Parnasie

mielibyśmy Newachowiczów” — pisał Morawski do Krasińskiego), czy jakaś inna pobudka przyczyniająca bankierom mąk grafomanów — któż stwierdzi. Z całą pewnością był to jednak również i smutny obraz umy- słowości ludzi, którzy potrafili robić pieniądze. Za­pewne znaczyły tu także i ogólne poglądy epoki na pracę twórczą pisarza.

W drugiej połowie stulecia było lepiej. Wraz z wy­kształceniem zwiększał się dystans spojrzenia i kry- tyczność oceny, mniej już wierzono w swą wszech­stronność. Wśród burżuazji warszawskiej niektórzy za­jęli się pisarstwem jako zajęciem głównym lub co naj­mniej jednym z dwu głównych (Hoesick, Jadwiga Ber- sonówna i inni) i uprawiali je tworząc trwałe wartości, grafomani zdarzali się jednak i wtedy. Znamienne na­tomiast, że również wtedy bardzo nieliczni brali się do pamiętników, a nikt chyba nie prowadził diariusza. Zapewne znalazłoby się wytłumaczenie tego zjawiska

i w trybie życia, i w specyficznym charakterze dzie­dziny zainteresowań i pracy.

Niekiedy zdarzało się, że żądali, aby pisano za nich. Leopold Kronenberg skłoniwszy Kraszewskiego do napisania książki pt. Roboty i prace. Sceny i cha­raktery współczesne, która była w dużym stopniu pa- negirykiem na jego, Kronenberga, cześć, sam wielo­krotnie cenzurował tekst i udzielał Kraszewskiemu wskazówek.

Jeśli już pisali — o swej twórczości byli jak naj­lepszej opinii, i nawet ci, którzy mieć by mogli więk­sze wyczucie proporcji w tej dziedzinie, jak choćby

księgarze, również mierzyli wysoko. „Czym Mickuny dla Słowackiego, a Szafarnia dla Chopina, tym dla mnie był Wołomin” — wspominał później wydawca i pa- miętnikarz Ferdynand Hoesick, zasłużony, ale nie do tego przecie stopnia, co dwaj twórcy-koledzy. Podobnie i poważny Kronenberg wydawszy w roku 1873 po fran­cusku powieść charakteryzującą ludzi i stosunki war­szawskie, sam widział w niej „rzecz na modłę Balza- ca”.

Prócz twórczości literackiej była jeszcze i twór­czość wynikająca z ambicji naukowych lub zawodo­wych. Przed powstaniem styczniowym niektórzy lu­dzie należący do klasy burżuazji podejmowali ją tyl­ko wyjątkowo, być może była to dla nich rzecz na tyle egzotyczna, że nie bardzo nawet wyobrażali sobie jakąkolwiek problematykę takiej właśnie działalności. Przypuszczenie to utwierdzałby brak udziału burżua­zji w pracach Towarzystwa Przyjaciół Nauk — wszak uczestniczyli w nich również uczeni-amatorzy i ucze- ni-samoucy. Abraham Sztern, uczony Żyd, twórca ma­szyny rachunkowej i projektu wózka topograficznego, przedstawiał swe prace Towarzystwu Przyjaciół Nau­ki — i czy wiedział o nim kto spośród warszawskich prowadził także kompetentne prace nad sanskrytem nie budziły zainteresowań wśród burżuazji warszaw­skiej, nikt wszakże nie nawiązał współpracy ani z Ma- gierem, fizykiem, przyrodnikiem i reprezentantem in­nych nauk ścisłych, ani ze Skorochodem-Majewskim, który, prócz swych maniakalnych genealogii Słowian, prowadził także kompetentne prace nad sanskrytem i nad dyplomatyką. Nikogo z tej sfery nie ciekawiły także badania samouka, kupca z pochodzenia, urzędni­ka z profesji, wspomnianego już Antoniego Jakubo­wicza, który w latach dwudziestych i trzydziestych zajmował się i arytmetyką, i filologią, i historią biblij­ną, i „wiadomościami o broni ręcznej i palnej”.

Zdarzały się jednak w tym wczesnym okresie, bardzo rzadkie wprawdzie, próby prac naukowych, podejmowane przez przedstawicieli burżuazji warszaw­skiej. Niektóre były kontynuacją stylu działalności Jerzego Józefa Dawidsona, kupca warszawskiego ze schyłku XVIII stulecia. Był on autorem książek dewo- cyjnych (m. in. Kalwaria w Ujazdowie pod Warszawą) oraz pracy Postrzeżenia meteorologiczne wraz z nota- tami szczególnych zdarzeń w Warszawie, a także edy­torem źródeł historycznych (lustracje Warszawy z roku 1754), amatorem bez żadnego poważnego przygotowa­nia. Podejmował swe prace nawet nie przypuszczając zapewne, że wymagają one jakiegoś przygotowania. I mimo że działo się to w epoce niespodzianych odkryć, przypadkowych często wynalazków i nie ustalonych podstaw postępowania naukowego w wielu dziedzinach, to znamienne jednak, że nieuczeni amatorzy wśród kupców i bankierów warszawskich traktowali również twórczość naukową podobnie jak ich kolega Newacho- wicz swą twórczość literacką. Sądzili, że wystarczy za­brać się do tworzenia. Przypuszczać można, że podob­nie jak w zakresie wykształcenia przeważnie nie do­strzegali potrzeby fachowych studiów związanych z ich własnym zawodem, sądzili, że wystarczy przygotowa­nie przez praktykę, również i swą twórczość naukową rzadko wiązali z uprawianą przez siebie działalnością praktyczną. Jak w zakresie wykształcenia, tak i w zakresie twórczości naukowej zdawali się nie dostrze­gać własnego zawodu, nie uznawali go za rzeczywi­sty zawód i dziedzinę wiedzy, a tylko za sposób zarob­kowania wymagający sprytu i energii Czyż nie har­monizowało to z ekonomiką epoki?

Dlatego też gdy brali się już -do nauki, równie nie mając przygotowania w żadnej dziedzinie, jako pole swej działalności obierali teren od swego zawodu odległy, teren w ich przekonaniu bardziej „nauko­wy”. Gdy zamierzano obsadzić w Warszawie na uni­

wersytecie katedrę ekonomii, okazało się, że jedynym kandydatem mającym autentyczne przygotowanie w tej dziedzinie jest Fryderyk hr. Skarbek.

Tymczasem zaś niektórzy spośród bankierów i kupców warszawskich towarzyszyli współczesnemu przecie kupcowi nazwiskiem Samuel Picwick w jego poszukiwaniach starożytności. Z różnym skutkiem i z różnymi nakładami. Jedni w myśl zasady uwidocz­nionej na sklepieniu kamienicy Rynku Starego Mia­sta: „Multa vi et ingenio, sed citius pecunia comparan- tur omnia”, inni — nieliczni — dodając nie tylko swe pieniądze, lecz także wiedzę i znajomość rzeczy. Do takich z pewnością należał kupiec warszawski August Doepler. Przed powstaniem listopadowym korespondo­wał on z uczonymi wielu krajów, miał swoich agentów w różnych miastach, którzy skupowali mu rzadkie mo­nety i medale. Zbierał je ze znawstwem i gdy trafił na cenny zbiór, zdarzało się, że płacił za niego kilkaset lub kilkadziesiąt tysięcy złotych lub dawał wieś i po­rządny dom. Ten jednak nic nie pisał o swoich zbio­rach — a szkoda. W dziedzinie handlu, na którym zro­bił majątek, był ów zbieracz numizmatów samoukiem, zaczynał swą karierę od kupczyka korzennego w War­szawie i hrak wykształcenia zawodowego nie przeszko­dził mu dojść do wielkiego bogactwa. Czyż mogło pow­stać w tej sytuacji podejrzenie, że handel opierać się musi na jakiejś szkolnej nauce i że nauka o handlu w ogóle istnieje?

Również i później żyli i działali podobni mu, choć z innym już przeważnie skutkiem. Urodzony w roku 1824 Matjas Berson, „bankier i obywatel m. War­szawy”, również zajmował się naukowo dziedziną od bankowości odległą, bo archeologią, historią i historią sztuki, zebrał bardzo bogate i fachowo gromadzone zbiory, był członkiem kilku towarzystw naukowych oraz Komisji Archeologicznej i Sztuki Akademii Umie­jętności w Krakowie, ogłosił sporo prac z dziedziny

historii i historii sztuki. Pozostał jednak także i ban­kierem, lecz odziedziczony majątek do innych go pro­wadził wniosków niż dorobkiewiczów w pierwszym pokoleniu, a ogólne wykształcenie pozwalało inaczej też widzieć swój zawód.

Leopold Rron enberg-syn zajmował się nie bez pewnego powodzenia historią muzyki. Jan Bloch po­noć „wyszedłszy z tak małego [...] przy niezmiernej łatwości pojmowania i zdolności asymilacyjnej w krótkim czasie zdołał przyswoić sobie niepoślednią zna­jomość języków, literatury, sztuki, ekonomii politycz­nej, skarbowości itd. [...] Z najrozmaitszych zakresów posiada On mnóstwo wiadomości [...] wykształcenie niemal fachowe [..J. Na sztukach pięknych i staro­żytnościach zna się wcale nie po dyletancku.” Bloch nie publikował jednak prac z zakresu „sztuk pięknych' i starożytności”, a te, które dotyczyły innych dziedzin, nie wskazywały wcale na wiedzę rzeczywiście grun­towną. Można zatem wątpić również w jego wiedzę w zakresie historii sztuki i kompetencje w gromadzeniu zbiorów, o niczym też nie świadczy posiadanie Iwana. Groźnego Matejki i Czterech pór roku Hansa Makar ta.

Gromadzenie zbiorów stało się zresztą pasją na­gminną. W sztukach teatralnych podówczas powsta­łych, jeśli scena przedstawia salon lub gabinet, to ko­nieczne muszą tam być zbiory sztuki. Każdy prawie burżua coś gromadził — jeden fachowo, drugi czyszcząc patynę, aby... rzeźby i obrazy wyglądały porządnie. w każdym niemal zamożniejszym domu warszaw­skim znajdzie się jakieś dzieło sztuki niepośledniej! wartości, a zamiłowanie do takich zbiorów rozpow­szechnia się coraz bardziej, schodzi od klas zamożniej­szych do mniej zamożnych. Dziś w Warszawie [...| ofiarowuje się pannie młodej nie same tylko brylanty i biżuterię, lecz ładne obrazy, stare meble, piękną por­celanę, brązy itd. — pisał w latach osiemdziesiątych Antoni Zaleski. — Każdy najskromniejszy nawet salo­

nik musi mieć jakiś [...] obrazek bardziej znanego pędzla, jakieś dzieło sztuki, starożytny świecznik, daw­ną makatę.” Powszechność tego obyczaju nakazuje za­stanowić się nad możliwością istnienia tylu dzieł sztu­ki, a szczególnie „obrazków bardziej znanego pędzla”, starożytne świeczniki pogłębiają wątpliwości. Wresz­cie słowo „musi” sprowadza przed wyobraźnię ową dezaprobatę towarzyską — i kto wie, czy tylko towa­rzyską — w przypadku nieposiadania zbiorów. Można twierdzić, że w tych okolicznościach sam fakt zbiera­nia dzieł sztuki nie świadczy o zainteresowaniach i znawstwie właściciela, że same zbiory często były wątpliwej wartości, a wiedza angażowana do. ich gro­madzenia tylko wyjątkowo mogła być wysokiej rangi.

. Przypuszczać wypada, że warszawski Forsy te wyjątkowo tylko gromadził dzieła sztuki dla lokowa­nia kapitału i najprawdopodobniej równie rzadko dla rzeczywistych wzruszeń estetycznych. Podobnie jak pałac, służyły one przeważnie chwale właściciela. Zda­rzało się zresztą, że aby zrobić miejsce pod nową ban­kierską rezydencję, burzono stare zabytkowe i pięk­ne, lecz niedostatecznie wielkie i błyszczące pałacyki. Podobnie należałoby oceniać liczne, choć nie wszyst­kie, ambicje i poczynania naukowe z dziedziny histo­rii sztuki i z pokrewnych, dziedzin, podejmowane w drugiej połowie stulecia przez niektórych spośród warszawskiej burżuazji.

Byli wreszcie i tacy, którzy imali się działalności naukowej w dziedzinie swego głównego zajęcia. Nie przez przypadek przecie byli to ci, którzy odebrali najlepsze wykształcenie fachowe, a w każdym razie najszersze mieli zawodowe horyzonty. Do nich z pew­nością należał Piotr Steinkeller. Jak ustalił Ryszard Kołodziejczyk, pisał Steinkeller o handlu zbożem,

o melioracji gruntów i o zastosowaniu w niej dre­nów wyrabianych w swych zakładach, a także o in­nych problemach związanych ze swą praktyczną dzia­

łalnością, można też przypuszczać, że był autorem arty­kułów z zakresu skarbowości i kolejnictwa. Tylko że właśnie SteinkeUer zbankrutował, gdy nie zbankruto­wali inni. Czyż w umysłach współczesnych nie po­twierdzało to wiary w praktykę i podejrzliwości wobec tych, co piszą o bogactwie narodów.

Późniejszy od Steinkellera Jan Bloch również zajmował się działalnością naukową, jednakże na in­ną nieco modłę. Przygotowując się do różnych przed­sięwzięć w zakresie rozbudowy sieci kolejowej w Królestwie i w Rosji, Bloch zorganizował dla swych potrzeb zespół fachowców., przeważnie inżynierów, któ­rzy przeprowadzali odpowiednie wstępne badania do­tyczące nie tylko strony technicznej zagadnienia, lecż także ekonomiki transportu w Królestwie i w Rosji, ustalali szacunkowe potrzeby transportowe różnych re­gionów, gromadzili dane statystyczne o bardzo rozle­głej tematyce.

Będąc starszym Zgromadzenia Kupców Warsza­wy i prezesem Komitetu Giełdowego, Bloch zorganizo­wał również przy tych instytucjach niewielkie spe­cjalne biura, które dla potrzeb praktycznych i bieżą­cych gromadziły rozmaite materiały, głównie zaś sta­tystykę. Dość liczne prace Blocha, dotyczące ekono­mii, kolejnictwa, przemysłu, finansów, rolnictwa, a także problemów wojskowych, powstawały główjiie trudem podległych mu urzędników, którzy przykrawa­li nieraz materiał na miarę bieżących celów gospodar­czych i propagandowych pryncypała, montowali z nie zawsze poddanych należytej analizie i nie zawsze z sobą zgodnych części całość. Całość ta ukazywała się pod na­zwiskiem Jana Blocha, który inne prace, w większym stopniu przez siebie samego przygotowywane, opierał nie tyle na materiale źródłowym, co „na znajomości ludzi”. Niektóre jego prace jednak zyskały znaczny rozgłos.

Syn Leopolda Kronenberga, Stanisław, absolwent Szkoły Gównej i doktor uniwersytetu w Heidelbergu, ze znawstwem zajmował się wydawaniem Biblioteki Umiejętności Prawnych. Tyle tylko, że znacznie odszedł od interesów prowadzonych przez ojca. Zdarzali się wśród burżuazji warszawskiej także inni ekonomiści rozwijający działalność naukową, jednakże z reguły pozostawali wtedy na peryferiach działalności prak­tycznej z tego samego przecie zakresu.

I rzecz ciekawa: zajmowanie się archeologią czy historią sztuki nawet wtedy, gdy prowadziło do pewr nych wyników uznawanych przez naukę ówczesną, nie wyłączało warszawskich kupców i finansistów z ich dotychczasowej działalności, podczas gdy podjęcie pra­cy naukowej w zakresie prawa, ekonomii, skarbowości lub innych dziedzin pokrewnych z reguły łączyło się z ograniczeniem udziału lub całkowitym zaniechaniem interesów. Wydawać by się mogło, że powinno być inaczej, że to właśnie archeologia i historia sztuki po­winny kolidować z bankierskimi i kupieckimi zaję­ciami, a ekonomia pozostawać z nimi w harmonii. Może wyjaśnienia należałoby szukać po części w stanie owych nauk — wszak w drugiej połowie XIX wieku można było jeszcze z dobrym na te czasy skutkiem amatorsko zajmować się gromadzeniem starożytności i osiągać wielką w tej dziedzinie erudycję, trudniej chyba było w ten sposób uprawiać twórczość naukową w zakresie prawa lub umiejętności prawnych. Być może zależało to również od indywidualnych dyspo­zycji.

Na tej też zapewne zasadzie niektórzy spośród burżuazji warszawskiej obrali sobie kariery naukowe w zakresie medycyny (dość liczne), filozofii, chemii i innych dyscyplin. Pamiętać więc należy o pewnej liczbie uczonych reprezentujących różne gałęzie nauki, którzy pochodzili z rodzin bogatej burżuazji warszaw­skiej, lecz całkowicie poświęcili się pracy naukowej nie

biorąc już udziału w praktycznej działalności gospo­darczej. W ścisłym sensie nie należą już oni do klasy społecznej będącej tu przedmiotem rozważań, jednakże uniósłszy z sobą na inny teren różne elementy obycza­ju burżuazji warszawskiej zaszczepiali ten obyczaj w nowym już środowisku i przyczyniali się do jego roz- powszechnienia.

Twórczość artystyczna również nieobca była niektórym spośród burżuazji warszawskiej. Jedni z tej sfery próbowali komponować, było ich jednak mniej niż tych co mieli aspiracje literackie — wszak pisać umieli wszyscy, a nuty znali tylko niektórzy. Ponie­waż jednak „w ogóle muzyka zaczyna odgrywać coraz większą rolę w życiu towarzyskim (...) należy do dob­rego tonu i nadaje salonowi pozę inteligentnego” — jak pisał Antoni Zaleski w roku 1885 — przeto meblowano muzyką salony.

Najlepiej, gdy była to muzyka własnej kompo­zycji. Znawca muzyki, fabrykant fortepianów Gros­sman, prócz mniejszych dzieł muzycznych jak np. kan­tata z okazji otwarcia Kanału Sueskiego, skomponował więc również operę Duch wojewody. Opera, choć cał­kiem poprawna i do dziś przez swą uwerturę repre­zentowana w koncertach rozrywkowych, padła, po­dobnie jak niegdyś komedia Newachowicza, po pierw­szym przedstawieniu. Kompozytor jednak był wytrwa­ły, doprowadził do wznowienia jej w Teatrze Letnim w Warszawie w tymże roku 1876 — z takim samym skutkiem.

Komponowali też synowie Leopodda Kronenber- ga i jeden z Hoesicków, i Hal pert, i Gebethner. Prócz tych, działających amatorsko, ze środowiska burżua­zji warszawskiej wyszło sporo utalentowanych muzy­ków, zarówno kompozytorów, jak i odtwórców. Ze względu na swoją artystyczną działalność oddalali się oni coraz bardziej od rodzinnego środowiska, wiązali się z innymi już sferami i, podobnie jak uczeni pocho­

dzący z kół burżuazji warszawskiej, interesowaliby nas tu głównie jako ci, którzy wynosili obyczaj burżuazji poza tę klasę.

Do znanych muzyków pochodzących z rodzin bur­żuazji warszawskiej należeli m. in. Adam Miinchhei- mer, długoletni dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego i dyrektor opery w Warszawie, Juliusz Wertheim i Mi­chał Sonnenberg.

Częsty też był obyczaj uprawiania działalności odtwórczej. Jej najprostsze formy to tłumnie uczę­szczane koncerty, jakie dwa razy w tygodniu wraz z zespołem złożonym z członków swej rodziny urzą­dzał w, swej restauracji Saksończyk Wernik u schyłku

XVIII w. Przez całe stulecie muzykowali w ten spo­sób także inni, przeważnie Niemcy, zachowując zwy­czaj swego kraju, przyniesiony wraz z niewielkim zwykle na początku wieku majątkiem. Za czasów pru­skich w dawnym pałacu Mniszchów „Towarzystwo Harmoniczne miało swe posiedzenia”. Na koncerty ka­meralne uczęszczano do Resursy Kupieckiej także i w drugiej połowie XIX wieku. W latach osiemdziesiątych odbywały się amatorskie koncerty w, domu wydawcy i księgarza Hoesicka, z udziałem kilku muzykalnych osób z tej sfery. W tym również czasie u Feliksa Ge­bethnera zbierała się grupa amatorów muzyki kame­ralnej dla wspólnego koncertowania. Wielu innych uprawiało śpiew, należało do chórów kościelnych i świeckich.

Niektórzy jeszcze inaczej kultywowali muzykę — sprowadzali do swych salonów co świetniejszych ar­tystów. i organizowali prywatne występy różnym zna­komitościom muzycznego świata. W salonie wspomnia­nego już Grossmana bywał Rubinstein, słynny hisz­pański skrzypek Pablo de Sarasate, Emil Sauret, zna­na pianistka Aneta Jesipow i wiele innych sław. O ile jeszcze w tym przypadku spotkania miały charakter towarzyski, w wielu innych domach „angażują śpiewa­

ków z opery lub drugorzędnych fortepianistów, inni urządzają kwarteta, inni wreszcie poprzestają na do­morosłych popisach i kontentują się amatorami”. Wreszcie dla szczególnego zamanifestowania zaintere­sowań muzycznych „jeden z przemysłowców zamówił całe corps de baliet, które w połowie rautu odtańczyło farandolę”.

W tym samym jednak czasie Towarzystwo Mu­zyczne, z takim trudem utworzone i kierowane przez nie byle kogo, bo przez Zygmunta Noskowskiego, pro­wadziło mizerny żywot, bo: „Publiczność zobojętniała... i odjęła mu swój fawor.”

Wydaje się więc znowu, że z wyjątkiem niezbyt licznych przypadków wielkiej i autentycznej działal­ności dla muzyki, częściej w sferach burżuazji war­szawskiej, głównie wśród Niemców uprawiano bez większych ambicji muzykę amatorską, zwykle niezłą, i masowo starano się uświetnić życie salonów muzyką jedynie dla zadośćuczynienia modzie.

Podobnie też było z twórczością w zakresie sztuk plastycznych. Wyszło z rodzin burżuazji warszawskiej kilku znanych malarzy, jak choćby Jan Bogumił i Jan Henryk Rosenowie, lecz wśród tych, którzy przy swoim rodzinnym zawodzie pozostali, niewielu zajmowało się poważniej twórczością artystyczną. Panny z bogatych domów uczyły się rysunku tak jak muzyki, ćwicząc zamiast palcówek „studya”, niektóre, co mniej rozgar­nięte, zawieszały nawet na ścianach salonu swe ohrazy obok dzieł Gierymskiego. I o większości burżuazji war­szawskiej pisał właśnie Prus: „ani nauka, ani poezja, ani publicystyka [...] nie należą u nas do najpopular­niejszych towarów. Pani Ćwierczakiewiczowa jest tą szczęśliwą autorką, która trzyma rękę na sercu spo­łeczeństwa.”

A życie rodzinne? Informacji na ten temat jest niezmiernie mało. Wydawać by się mogło, że wskazuje to na istnienie granicy dzielącej życie prywatne od

terenu publicznego, że ten teren łatwiej dostrzegal­ny, bogatszy jest w wiadomości, a życie prywatne zamknięte na wpływy spraw zawodowych i chronione przed okiem obserwatora. Wniosek taki byłby błędny. Sprawy działalności zawodowej i związanych z nią stosunków społecznych wywierały zasadniczy wpływ na całość życia prywatnego i jego obyczaje.

Najbardziej ewidentny i mechaniczny wyraz ta­kiej łączności obu dziedzin życia to bardzo częste pierwotnie (później rzadsze) umieszczanie biura w tym samym domu, co mieszkanie prywatne. Tak samo było i z podziałem czasu, burżua zajmował się sprawami zawodowymi w najróżniejszych godzinach — i pora „czasu prywatnego” nie była wyraźnie określona. Zda­rzało się też, że bankier pracował nad swoimi intere­sami w mieszkaniu prywatnym i tam też przyjmował interesantów. Stąd też i tryb życia podporządkowany był działalności zawodowej, dość często był nieregu­larny, zdarzało się, że bankier nie mógł znaleźć czasu dla swej rodziny i jej spraw. Starano się zachować ustalony rytm dnia i godziny posiłków. Sprzyjał temu obyczaj stałych dni przyjęć, jour fixe, a także inne zinstytucjonalizowane formy życia prywatnego — udział w nabożeństwach w święta, stałe dni zebrań za­wodowych i spotkań towarzyskich poza domem, bar­dzo często jednak wymagania pracy zawodowej za­kłócały ten rytm.

W gruncie rzeczy całe życie rodzinne w dużym stopniu determinowane byłoi przez sytuację majątko­wą i społeczną. Około połowy małżeństw wśród bur- żuazji warszawskiej w XIX wieku to małżeństwa za­wierane we własnej sferze i niewątpliwie w większości dobierane z punktu widzenia majątku. Szczególnym przypadkiem wśród takich małżeństw były ożenki dla posagu, gdy różnica majątkowa między obiema strona­mi była znaczna. Dziewiętnastowieczny teatr i litera­tura, prezentując przeróżne warianty intrygi opartej

na tym motywie, świadczą o aktualności i powszech­ności problemu. Powszechnym wśród burżuazji war­szawskiej zwyczajem było zawieranie umów przed­ślubnych — znowu podporządkowanie spraw rodziny i sentymentu nadrzędnej idei dążenia do majątku, po­siadania majątku, zachowania majątku. Umowy te ustalały szczegółowo wysokość posagu, stan majątko­wy pana młodego, podział majątku na wypadek roz­wodu, uprawnienia do dysponowania majątkiem w czasie trwania małżeństwa.

Uzupełniały ten obyczaj wcześnie sporządzane testamenty. Zapewne owa skrupulatność wynikała nie tylko | troski o zaoszczędzenie kłopotu spadkobier­com, lecz również i z uznawania swego rodzaju auto­nomii banku, fabryki czy sklepu, a więc przedsiębior­stwa, które nie tylko powinno służyć spadkobiercom jako źródło dochodu i narzędzie działania, lecz powin­no równocześnie pozostać jako byt samoistny, sta­nowiący dobro samo w sobie, które nie może zostać naruszone. Wyrazem takiego sposobu myślenia spad­kodawców były klauzule zakazujące sprzedaży niektó­rych odziedziczonych składników majątku, zakazujące dzielenia przedsiębiorstw itp. Ideę firmy jako waloru samoistnego wyrażało w życiu prywatnym wspomnia­ne już nadawanie jednemu z synów imienia, które no­sił ojciec, dotychczasowy właściciel przedsiębiorstwa — w ten sposób umożliwiało się kontynuację egzystencji firmy bez potrzeby jakichkolwiek w niej zmian oraz dziedziczenie jej klienteli i opinii.

Sytuacja majątkowa burżua warszawskiego i jego miejsce w, tej hierarchii wpływały także na jego sto­sunki towarzyskie. Interesy robiono z każdym, kto ro­kował nadzieje, że da zarobić. Kronenberg powiadał: „Jestem kupcem i trzymam się tej zasady: od złego dłużnika bierze się wszystko, co daje, i dalej się upo­mina.” I choć wypowiedź ta dotyczyła raczej spraw po­litycznych, dobrze oddawała również zasadę stosowaną

w działalności handlowej — tu partnerem był nawet zły dłużnik.

Inaczej w życiu towarzyskim. W miarę różnico­wania się majątkowego i w miarę wzrastania dystansu między fortunami tworzyły się i umacniały również bariery podziałów towarzyskich. Wyróżniano „wielkie finanse”, zwane też niekiedy „arystokracją finansową” (rzadko używano terminu „plutokracja”), oddzielano tę grupę dość wyraźnie od „średnich finansów”, a dalej w różnorodnej nomenklaturze „kupiectwo”, „drobne fi­nanse”, „klasa średnia”, „zamożne mieszczaństwo” itd. Niezupełnie zgodnie z zasadami formalnej poprawności klasyfikacji, ale z poczuciem miejsca każdej z grup no­menklatura ta odzwierciedlała hierarchiczną struktu­rę burżuazji. Podział ów zaś, zmienny w czasie, oddawał nie tylko rzeczywisty stan majątkowy — ten czasami bywał trudny do ścisłego określenia lub nawet skru­pulatnie przed okiem niepożądanym ukrywany — lecz także i miejsce w społeczeństwie, a w tym także miej­sce w stosunkach towarzyskich.

W drugiej połowie XIX wieku średnio zamożny kupiec, który prowadziłby zbyt wystawny tryb życia, chodził do zbyt drogich restauracji i trzymał zbyt pięk­ny powóz, łatwo mógłby się narazić na podejrzenie, że jest na drodze do bankructwa.

W podobny sposób kształtowały się też bariery towarzyskie. Wielka finansjera — „arystokracja finan­sowa” — przyjmowała arystokrację rodową, wysokie szarże urzędnicze, później, gdy przyszła na to moda, również inteligencję twórczą w dążeniu, aby zgroma­dzić u siebie „wszystko, co się w. Warszawie liczy”. „Drobne finanse” rzadko bywały u „średnich finan­sów”, a nigdy nie przekraczały najwyższych progów. Nowa struktura społeczna, zastępująca dawną, stano­wą, okazała się w dziedzinie stosunków towarzyskich równie lub bardziej obowiązująca niż tamta. Jeszcze dawały o sobie znać różne przejawy przegród feudal­

nych, jeszcze do niektórych salonów, arystokratycznych trudno się było dostać, jeszcze było się w nich za­ledwie tolerowanym, a już rosły i wyraźniały w oby­czaju towarzyskim granice nowe i trudne do przekro­czenia. I nie tylko szło tu o profesję lub zajęcie — po prostu utrzymywanie stałych i nie na zasadzie wy­jątkowości opartych kontaktów towarzyskich między ludźmi przynależnymi do grup daleko uplasowanych od siebie w tej nowej strukturze było mało uprawia­ne.

Mnożyć się zaczynały nowe formy obyczajowe uwidoczniające ten podział. Solidnemu bankierowi nie wypadało pójść do restauracji poniżej pewnej klasy, za­trzymać się w hotelu poniżej pewnej klasy, mieć byle jakie miejsce w teatrze; nie wypadało jednak również zachowywać się niesolidnie, niepoważnie, w sposób budzący nieufność do firmy, w sposób kwestionujący ten właśnie społeczny porządek.

Odpowiadały temu również formy kontaktów to­warzyskich. Zależnie od tego, do jakiej się należało grupy społecznej, chodziło się do jednej lub drugiej resursy. W każdej z nich obowiązywał niepisanym prawem inny język — w tej pośledniejszej niemiecki przede wszystkim, w tej lepszej francuski i polski.

Podręczniki i poradniki salonowe z pierwszej po­łowy XIX w. dzieliły gry i zabawy towarzyskie wedle „stanów” — rzecz jasna, „stanów” już kapitalistycz­nych, a więc warstw ukształtowanych na zasadzie za­możności lub zajęcia. Wyróżniano „gry społeczeńskie wyższych klas”, „zabawy klas średnich”, „zabawy dla kupiectwa i mieszczaństwa”, a wśród nich koronne miejsce zajmującą grę „w kupca”. W mieszanym to­warzystwie zadawano pytania z zakresu towaroznaw­stwa, geografii gospodarczej itp. Panna lub młodzie­niec, który nie umiał odpowiedzieć na pytanie typu: „Skąd sprowadza się cytryny?”, płacił fant. Jakże przypomina to naukę w sklepie starego Mincla i jakże

adresowane jest do rodzinnej obsługi takiego sklepu! 2aden pamiętnikarz nie wspomina o tego typu grach w „wyższych klasach mieszczaństwa”. Wśród górnych warstw burżuazji grywano nawet w inne gry w karty niż wśród średniego kupiectwa, różniły się te sprawy także między obydwiema resursami.

W drugiej połowie XIX wieku znikły już z pod­ręczników gier towarzyskich zabawy przeznaczone „dla klas wyższych”, klasy te nie potrzebowały już tego wsparcia, owe pożyteczne książeczki zastąpione zostały przez maitre’ów i kindersztubę. Wprawdzie Edward Lubowski, publicysta warszawski, wydawał w latach osiemdziesiątych kodeks przepisów światowych, nie o to jednakże już tutaj szło, a i sama ekspozycja świato- wości w tytule wskazywała na kierunek zmian. „Swia- towość” w manierach, w obyczaju stawała się hasłem. Światowemu, to znaczy znormalizowanemu, strojowi europejskiego dżentelmena towarzyszyły zazwyczaj również podobnie kosmopolityczne już maniery.

Najłatwiej było o zatarcie różnic majątkowych i towarzyskich w stroju, trudniej o zatarcie przedzia­łów towarzyskich w. sposobie bycia. Toteż mimo usil­nych prób naśladowania warstw wyższych metryka społeczna i towarzyska stale dawała znać o sobie. Rzecz jasna, nikt nie próbował naśladować obyczajów salonu Deotymy, traktowanych na serio — aż dziw bierze! — przez licznych uczestników tych spotkań, które odby­wały się według ścisłego rytuału celebrowanego przez wieszczkę w białej szacie, otoczoną orszakiem „szam- belanów” i tłumem gości — „ludu”. Bywały przecież zwyczajniejsze wielkie salony.

Powściągliwe i suche w swym charakterze były przyjęcia w salonach arystokracji, granica między dy­skrecją a chłodem była tu trudno uchwytna — i tej maniery nie przejęła burżuazja warszawska. Ukształ­towana już ekonomicznie klasa nie osiągnęła jeszcze pełnych satysfakcji towarzyskich i starała się je przy­

spieszyć aktywnością. Znaczna swoboda towarzyska — i to już zdobyto — łączyła się więc w sferach wielkiej i średniej burżuazji z dużą uprzejmością manier, uprzejmością, która stanowić miała magnes przyciąga­jący towarzysko.

Antoni Zaleski tak oto opisywał klimat tych salo­nów: „Młode mężatki innej znów używać będą takty­ki [...] po kilku wizytach staniesz na stopie sui generis poufałości, bardzo zresztą niewinnej i przyzwoitej, specjalna, do każdego z osobna stosowana metoda ko­kieterii pochlebi twojej miłości własnej; jeśli jesteś artystą, wszystkie twoje dzieła będą [...] znane, jeśliś literatem, wszystko, coś napisał, będzie przeczytane [...]. Zażądaj nowej książki, dostaniesz tę, co dopiero wczoraj wyszła — nieraz z nierozciętymi kartkami... ale zawsze będzie. [...] Starsze panie obsypią cię mi­lionami grzeczności, na każdym kroku dadzą ci poznać, że o towarzystwo twoje dbają, że specjalną do niego przywiązują wagę. Jeśli zachorujesz, trzy razy dzien­nie przyjdzie lokaj dowiadywać się o twoje zdrowie, jeśli cię spotka nieszczęście, zasypią cię kondolencjami jakby najbliższego z rodziny I...].

W żadnych sferach nie czynią tyle towarzyskie­go nakładu i nie rozwijają takiej zabiegliwości ar­kanów, jajc w tej właśnie. Wszystko jest na to obli­czone i wszystko ku jak największemu rozszerzeniu stosunków, zmierza [...].

Wszystko [...] wypływa bardzo często li tylko z próżności. Próżność każe robić największy w swoim salonie dobór [...] chęć zaimponowania drugim będzie bodźcem do zdobycia jakiejś wybitniejszej osoby [...1, towarzyska natarczywość popchnie do wyrabiania sobie stosunków par force."

W tej sytuacji zrozumiała stawała się wzrastająca grawitacja ku niektórym sailonom burżuazji wszyst­kich odstręczonych przez chłód, a nawet pogardę oka­zywaną im w nielicznych co prawda, nie we wszyst­

kich domach szlacheckich i magnackich: „Pourquoi a-t-on fait venir ces messieurs?” — zapytywał ktoś pa­trząc na dziennikarzy. Przypadków takich nie było jednak zbyt wiele — gościnność w domach szlacheckich w Warszawie zazwyczaj „trzymała środek między sztywną obowiązkową uprzejmością sfer arystokra­tycznych a zabiegliwą i nużącą kokieterią towarzyską finansowych salonów”.

Charakterystykę manier, sformułowaną przez dziewiętnastowiecznego publicystę, a odnoszącą się do zamożnej burżuazji, można byłoby uzupełnić stwier­dzeniem, że również i grupy niżej w hierarchii mająt­kowej stojące kształtowały swój obyczaj na tych sa­mych fundamentach. Znakomitości, o które walczono tutaj mniejszym świeciły blaskiem, nie zjawiali się w tych salonikach, a nawet salonach, wielcy zagraniczni muzycy i artyści teatralni, jednakże nie mniejsze były starania, aby sprowadzić do swego koła towarzyskiego radcę Węgrowicza, kupca wyżej notowanego w handlu towarami kolonialnymi, czy korzystnej partii dla cór­ki.

Szczególnym zjawiskiem w ostatnim ćwierćwie­czu była w Warszawie, formalnie w skład burżuazji nie wchodząca, graniczna grupa składająca się z bogatych adwokatów, znakomitych lekarzy i innych dobrze sy­tuowanych przedstawicieli wolnych zawodów. Pocho­dzili oni często z rodzin burżuazji warszawskiej, w wielu przypadkach z tymi rodzinami powiązani byli przez żony, stykali się z nimi codziennie na gruncie swej działalności zawodowej. Pozycja materialna po­zwalała im prowadzić życie na bardzo wysokiej stopie, w ich salonach spotkać też było można przedstawicie­li burżuazji. Wykształcenie i często pozazawodowe ze znawstwem uprawiane zainteresowania sprowadzały w ich kręgi towarzyskie autentyczne wielkości ze sfer artystycznych, literackich i naukowych, i to bez owej licytacji, uprawianej przez salony burżuazyjne —

atrakcyjność środowiska i domu gospodarza za taką licytację starczała. Stąd też ta grupa graniczna ma­nierami różniła się nieco od poprzednio wspomnia­nych — uprawiając ogólnie przyjęty styl Europy dru­giej połowy XIX wieku, reprezentowała szlachetniej­szą tego stylu odmianę.

Kształtowanie się i umacnianie przedziałów ma­jątkowych i towarzyskich wewnątrz samej klasy bur- iuazji pociągało za sobą coraz mocniej jeszcze jedno następstwo. Powtarzać się zaczęła na swój sposób ta zależność, która istniała między obyczajem arystokra­cji, a obyczajem górnych grup burżuazji. Tak w jed­nym, jak i w. drugim przypadku narastały swoiste aspiracje: bogaty bankier dążył do przejęcia pewnych elementów, obyczaju górnych warstw struktury feu­dalnej, a średniozamożny kupiec naśladował niektó­re formy obyczajowe bogatszych warstw burżuazji lub szlachty. Istniejące przedziały petryfikowały więc oby­czaje, z drugiej jednak strony pobudzały do przekro­czenia bariery. Gdy więc w teatrze pojawiała się grupka złotej młodzieży, jak pisze Sienkiewicz, mówią­cej po francusku, manifestującej swe tytuły rodowe, szyk i skarpetki fil d’Ecosse, to w pobliżu grupa kan- torowiczów starając się dookoła czynić tyleż hałasu i demonstrować najnowszy krój kołnierzyków prze­krzykiwała się „w 'lacjonalnym langażu: ż e w u z a- siur, Michaś z, albo: antrnusua di, Stasz u”. Między tymi skrajnościami mieściły się i zaintereso­wania wyścigami, i parady toalet na specjalnie w tym celu wydłużonych antraktach teatralnych, skupiające reprezentantki rozmaitych grup burżuazji warszaw­skiej, i piątkowe spotkania na wieczorach u doktora Benniego, gdzie przy znakomitym stole wśród inteligen­tów pojawiali się też ludzie pieniądza.

Nie wiadomo też, jak dalece na serio sami oni traktowali te wszystkie elementy obyczaju, które wprawdzie przejęli, ale które przecie wyrastały z zu­

pełnie obcej społecznie gleby. W dziejach obyczajów burżuazji warszawskiej odnotować można także poje­dynki. Ten dawny sposób obrony honoru jeszcze w czasach romantyzmu prowadził do śmierci poetów, póź­niej coraz częściej sprawa kończyła się dobrym śnia­daniem pogodzonych przeciwników. Mimo że taka tea- tralizacja miała charakter ogólny, zachowane wspom­nienia o pojedynkach, w których brali udział war­szawscy burżua — niewiele takich było — nasuwają przypuszczenie, że w szczególniejszy sposób odbiega­ły one od dawnego sądu bożego i przybierały rangę konwenansu przez wszystkich z całkowitą zasadnością pobłażliwie traktowanego. Strzał Wokulskiego w Lasku Bielańskim zapewne był wyimaginowany przez szla­checką część natury Prusa — ufną, że Wokulski, szlachcic przecie, rzeczywiście gotów jest się strzelać.

Różne modele obyczajowe, stosowne do utwier­dzenia pozycji społecznej, przekształcał warszawski burżua indywidualnie, w praktyce na własną nieco mo­dłę, zależnie od siły swej indywidualności.

Fryderyk Buchholtz, zmarły w roku 1837, rze­mieślnik z rzemieślników, właściciel fabryki fortepia­nów, stosował się do mody w zakresie produkcji i wytwarzał dziwaczne klawikordy, fortepiany „z mu­zyką janczarską” lub z fagotem zyskując wielkie za­wodowe powodzenie, ale w codziennym życiu zachował dawne rzemieślnicze przyzwyczajenia. Jowialny, ty­powy mieszczuch niemiecki, Antoni Gugenmus, syn Franciszka, zegarmistrza i matematyka, sam również zegarmistrz, wyszedłszy ze swego zakładu wędrował na piwo do bawarii lub handelku, a nie był to przecie zwykły sobie zegarmistrz — ten w połowie stulecia zmarły brat pułkownika artylerii wojsk polskich. Jan August Spiski, główny bohater poczytnej niegdyś po­wieści Chłopiec ze Skalmierza, a w, rzeczywistości bo­gaty kupiec warszawski, dorobkiewicz w pierwszym pokoleniu, nieomal jak ojciec Maryli z ballady ,-,moz-

ny, poczciwy, bogaty”, cichy filantrop, donator wielu kościołów warszawskich, gorliwy katolik, propagator szlachecko-dewocyjnego obyczaju w, sferach kupiec­kich — jakże się różnił od powszechniejącego typu Eur ope j czy ków.

A i wśród tych właśnie Europejczyków ileż było odcieni, mało: jakże różne bywają relacje o tej samej osobie! Ten, który przez lat kilkadziesiąt decydował

o najważniejszych posunięciach finansjery warszaw­skiej, był wedle pamiętnikarza: „wzrostu małego, oty­ły, z siwiejącym włosem, o twarzy krótkiej, rysach nieregularnych, z oczami przymrużonymi, brwią gęstą, odstającą i czołem zmarszczonym, jak to bywa u krót­kowidzów. Żywy w ruchach.” Gdyby z tego opisu zewnętrznego sądzić i gdyby o roli Leopolda Kronen- berga w życiu gospodarczym Warszawy i Królestwa pamiętać, należałoby w postawie i manierach jego spodziewać się więcej energii, pośpiechu, chciwego po­szukiwania możliwości, pewności siebie, niż dystynkcji. Tymczasem w źródle czytamy: „Leopold Kronenberg wyrasta ponad poziom zwyczajnych świata finansowe­go potęg [...). Pospolitych cech swego pochodzenia, tak łatwych do odszukania wśród najzaszczytniejszych na­wet wyjątków, nie miał on żadnych: ani arogancji, ani pyszałkowatości, ani tendencji zużytkowania złych in­stynktów ludzkich.” Ta opinia zderza się jednakże z in­ną: „Kronenberg — autokrata i despota, mściwy, opo­zycję miażdżył.” Gdzie indziej zaś również o nim: „Był uciążliwy, despotyczny, wglądał w drobiazgi.” To jeszcze nie była jednak zasadnicza kontrowersja opi­nii, mimo że autokratyczność i despotyzm w tym przy­padku nie mogły być zbyt dalekie od arogancji. Moż­na jednakże znaleźć i arogancję czy pyszałkowatość wyraźnie już dostrzeżone i przez pamiętnikarza nazwa­ne właściwym imieniem: „Potężny finansista, ostry, lekceważący z drwiąco chytrym uśmiechem na ustach [...] spoglądając na oczekujących na wpół pogardliwie,

na wpół sarkastycznie, zawsze uzyskiwał przed innymi wstęp.”

Podobnie było z Blochem — nawet w tym sa­mym zdaniu charakteryzującym go uderzają określe­nia dalekie sobie, jeśli nie przeciwstawne: „...spotkasz tu dużo pozy i zarozumiałości połączonej z pewną py- szałkowatością, przy tym wszystkim atoli wiele taktu i zręczności w stosunkach i w prowadzeniu rodziny...” i dalej: „Talent jednania ludzi znaczny, składa się nań nie tylko zręczność obejścia, bardzo gładkie farmy i po­nętna umysłu błyskotliwość” (Antoni Zaleski). W nie­których opiniach Jan Gottlieb Bloch okazuje się no­sicielem prawie wyłącznie negatywnych cech i ma­nier, w innych — tylko pozytywnych. Podobnie było z niektórymi innymi.

Czymże te przeciwieństwa opinii należałoby tłu­maczyć? Przecież nie szczególnym nagromadzeniem przeciwieństw w bankierskich charakterach. Rzuca się w oczy zależność między stanowiskiem społecznym re­lacjonującego a relacjonowaną opinią. Pomijając opi­nie wypowiadane przez pamiętnikarzy ze sfer burżua- zyjnych lub zbliżonych — mogły tu oddziaływać wa­śnie albo zwyczajne sprzeczności interesów między różnymi grupami burżuazji — jeśli przyjrzeć się pozo­stałym, można zauważyć pewną prawidłowość. Oto opinie pozytywne o bankierskim sposobie bycia wypo­wiadali przeważnie ludzie wyżej notowani w hierarchii społecznej 1 towarzyskiej. Mogły to być niekiedy sądy zabarwione nieco lekceważeniem, może dezaprobatą parweniuszostwa, ale nie wspominają one o pogardzie okazywanej przez bankierów, przemysłowców i kup­ców. Opinie przeciwstawne, podkreślające te właśnie negatywne cechy — pyszałkowatość, pogardę dla in­nych, opryskliwość, szorstkość manier — wypowiadali przeważnie znacznie niżej od bohaterów pieniądza no­towani urzędnicy, niektórzy inteligenci. Zdarzało się, że choć autorem wypowiedzi był kto inny, to jednak

sam relacjonowany gest skierowany był do rozmówcy czy interesanta z tego właśnie niższego niż bankier środowiska. Można byłoby, nie ryzykując zbyt daleko idących uogólnień, przypuszczać, że różnice w opiniach

o manierach i gładkości bankierów i fabrykantów przy­najmniej w części wynikały z różnic rzeczywiście ist­niejących i że niejeden burżua warszawski często miar­kował swą łaskawość i uprzejmość zależnie od rangi rozmówcy.

Według recepty Sędziego z Pana Tadeusza, sto­sując grzeczność do stanu, dbać jednak należało, by tym zróżnicowaniem grzeczności nikomu nie uchybić. Tu niesformalizowane i z innych przesłanek wynikają­ce przedziały społeczne zabarwiały ogólnoobowiązującą normę kolorem zależnym od nienazwanej rangi i nieo­kreślonego dystansu. Bankier Epstein potrafił rozma­wiać arogancko, bo rozmówca przyszedł w sprawie po­sady — a był to przecie jeden z tych Epsteinów, któ­rzy byli w powstaniu styczniowym i którzy, gdy chcie­li, olśniewali blaskiem swych manier.

O Kronenbergu jako o autokracie i despocie pisał jeden z warszawskich urzędników bankowych, który być może i sam doznał nieraz przykrości z powodu tych cech charakteru potężnego finansisty. Publicysta warszawski, dobrze zadomowiony i przyjmowany w towarzystwach burżuazyjnych, widział zarówno Blocha gładkich manier, jak i Blocha dającego odczuć swą py- szałkowatość i lekceważenie. Niektórym, w towa­rzystwach nie przyjmowanym, odczuć dawano tylko jeden z tych tonów — bardziej przykry.

Tu przede wszystkim należała służba. Nie pozo­stawiła ona po sobie pamiętników, lecz Prus pisząc

o stosunku do służby domowej gorszy się zdziwieniem chlebodawców: „...dziwi nas niechęć podwładnych, któ­rych od początku świata traktujemy podniesionym gło­sem. I..J O wieku! który stworzyłeś emancypację i To­warzystwo Opieki nad Zwierzętami!”, i dalej: „Dzięki

bezplanowemu postępowaniu wytworzyły się tu naj­smutniejsze stosunki między «panami» i «sługami». Nie są to już członkowie tej samej spółki, ale dwa wrogie obozy."

Mogłoby to dotyczyć służby nie tylko w domach burżuazji warszawskiej, lecz we wszystkich domach, gdzie służba była. Tyle tylko, że w domach arysto­kracji rodowej i szlachty więcej było służących-famu- 1 usów, lokai od lat lub nawet od pokoleń, nabierają­cych niekiedy cech ludzi przynależnych do domu i ro­dziny, gdy w domach burżuazji mniej było okazji do ukształtowania takich tradycji. Wszakże to właśnie pań­stwo Łęccy pożyczali od swego lokaja pieniądze na utrzymanie domu, gdy tymczasem lokaj Wokulskiego w nieobecności swego pana nadużywał wolności. Rów­nież i pewne tradycje drugiej strony były podobne: często wśród burżuazji zdarzali się ludzie, którzy przy­zwyczajać się musieli dopiero do tego, że mają służbę.

W literaturze pięknej tego czasu sporo jest przy­kładów różnego stosunku chlebodawców do podwład­nych. Pozytywistyczne dramaty mieszczańskie progra­mowo wprowadzają na scenę służących szlacheckich, chłopów, lokajów nieludzko i cynicznie traktowanych przez swoich panów. Sytuację służącej u państwa Dulskich można by odnaleźć i w domach burżuazji warszawskiej. Pogarda wobec służby w domu warszaw­skiego rejenta Józefowicza drażniła młodego korepe­tytora Stefana Żeromskiego. Nad losem służących i nad traktowaniem lokai w bogatych domach warszawskich ubolewa „Głos” w 1889 roku. Plocker — prototypem jego był Bloch — w Kraszewskiego Robotach i pracach z pogardą i lekceważeniem odnosi się do swej służby. Zapewne nie istniały wówczas duże różnice w pow­szechnym wyzysku służby, być może nawet, iż zdarzał się gorszy ekonomicznie los służby w domach ary­stokracji, można jednak przypuszczać, że służba w domach burżuazji miała swoje specyficzne nieprzy-

jemności — przecie niejeden z panów to był właśnie ów „pyszny nędza, kiedy spanoszeje”.

Jeszcze bardziej różnorodne są relacje o stosun­ku chlebodawców do innych, wyższych w hierarchii domowników. Prus oskarża panie domu, te same prze­cie, które gości w salonie „obsypią milionami grzecz­ności”, o nieludzkie traktowanie bon, nauczycielek, szwaczek. Skarżyła się na to Konopnicka i Żeromski. Ubolewał jakiś lekarz, że ścigać musiał sądownie bo­gatego pacjenta, burżua warszawskiego, o zapłacenie honorarium za kilkanaście wizyt nocnych i pielęgnację chorego. Zdarzało się jednak i inaczej: chorych w ro­dzinie Lewentalów badał i kurował lekarz przy okazji cotygodniowego wista — uwiecznionego w rysunku Kostrzewskiego. W niektórych innych domach bona, lekarz stale opiekujący się rodziną, nauczyciel domo­wy traktowani byli na stopie towarzyskiej, a nie jak najemny personel. Czy była to jednak ta sama manie­ra, którą stosowano wobec innych, tych, którym nie płacono i których nie najmowano? — na pewno nie.

A maniery wobec członków rodziny? Wątpić na­leży, i aby istniał ukształtowany sposób postępowania w tym zakresie właściwy wyłącznie burżuazji war­szawskiej. Przejmowała ona tu, podobnie jak i w nie­których innych dziedzinach, elementy obyczaju euro­pejskiego. Więcej zatem w rodzinach burżuazyjnych bywało liberalizmu niż dopuszczałaby szanowana gdzie indziej tradycja szlachecka. Wprawdzie wysoki, kości­sty i opanowany Piotr Steinkeller reagował na wy­kroczenia dzieci w ten sposób, że „podczas obiadu nie spuszczał winowajcy z oka, a było to takie spojrzenie, pod którym chłopiec kręcił się jak na rozżarzonych węglach”, można by jednak przypuszczać, że pro­weniencja tego obyczaju nie miała wiele wspólnego ze staro6zilachecką patriarchalnością, zapewne przywiezio­na ¡została z zagranicy wraz z manierą ubioru tego no­szącego się z angielska bankiera. Przeszło pół wieku

później, pod koniec stulecia, podczas balu w niedale­kiej Łodzi Reymontowska żona fabrykanta zwracała się do swego męża wytwornie per „panie Endelman”. Choć i w Warszawie podobne maniery się spotykało, jednak chyba rzadziej były one aż tak pompatyczne.

Różnie przyjmowano też inne wzory Zachodu. Nawet w bogatych rodzinach o patriarchalnych trady­cjach żydowskich, rodzinach wprawdzie przeważnie ochrzczonych, ale konserwatywnych, tolerowano w dru­giej połowie XIX wieku liberalizm, a później eman­cypację kobiet przyjmowano przychylniej niż w ro­dzinach burżuazji pochodzenia niemieckiego.

Jeszcze pertraktacje w sprawie posagu toczyli między sobą rodzice młodych, zdarzało się, że właśnie oni projektowali i decydowali o małżeństwie sami, bez wiedzy młodych, jednakże z pamiętników wyłania się raczej jako normalna inna procedura — obwarowanie tych spraw całym przyjętym podówczas rytuałem, „ubieganie się o rękę”, długotrwałe i obrzędowe, lecz podejmowane zazwyczaj bez inicjatywy rodziców. Ów obrzęd „starania się”, w konwencji przyjętej również w sferach zamożnej inteligencji i nie odbiegającej od uprawianej w Europie w tej epoce, zachowywano dość skrupulatnie. W przypadkach gdy obie strony pochodziły ze sfer burżuazji warszawskiej, znajomość środowiska i stanu majątkowego obojga młodych, a tak­że częste okazje do kontaktów towarzyskich, a stąd i dłuższa znajomość, prowadziły niekiedy do skracania oficjalnego okresu narzeczeństwa.

Uroczystości rodzinne — śluby, chrzciny, pogrze­by — celebrowano zazwyczaj uroczyście, z zachowa­niem wszelkich zasad rytuału. Rzadko siły zewnętrzne, spoza rodziny, wywierały swój wpływ na przebieg ta­kich uroczystości. W pogrzebie Matiasa Rosena, człon­ka delegacji z roku 1861, wzięło udział 30 000 miesz­kańców Warszawy. Mniej ludne zgromadzenia zdarza­ły się przy różnych innych okazjach.

W ścianach własnego domu na co dzień, nie z oka­zji zaręczyn czy pogrzebów bywało różnie. Wydaje się, że podobnie jak na pokaz posiadano pałac czy ka­retę, na pokaz także przybierano niekiedy maniery. Bywały wprawdzie domy, gdzie celebrowano obiad z otwieraniem drzwi do jadalni, anonsowaniem przez lokaja, z wielką zastawą, z porządkiem miejsc przy stole — zdarzało się jednak, że i u początku drugiej połowy XIX stulecia bankier w szlafroku zasiadał w gronie rodziny do stołu, spacerując po pokoju popijał ze spodka herbatę i przez cały dzień nie rozstawał się z fularem.

W niektórych rodzinach, szczególnie żydowskich, przy stole pojawiały się postacie przypominające daw­nych szlacheckich rezydentów: dziwni kuzynowie, da­lecy ubodzy krewni. W rodzinach niemieckich, szcze­gólnie tych, które rozpoczynały od rzemiosła, akcenty drobnomieszczańskiego obyczaju były bardzo długo­trwałe, święcono obrzędowe ze świecami urodziny, na wigilię, zgodnie ze sprowadzonym do Polski zwyczajem, ubierano choinkę, mniej życzliwie witano emancy­pację;

Wreszcie rozrywki. Ich charakter determinowany był, tak jak i cały obyczaj burżuazji warszawskiej, przez bardzo różnorodne czynniki.

Wspominaliśmy już o domowych zajęciach i zbio­rach wynikających z kontaktu z nauką i sztuką. Jaki zatem charakter miałyby powszechne wśród burżuazji warszawskiej rozrywki uprawiane poza domem?

Popularność bawarii w pierwszej połowie wie­ku, nawet wśród niektórych wysoko w hiararchi spo­łecznej i ekonomicznej stojących burżua warszaw­skich, to tradycja przez imigrantów z Niemiec przy­wieziona.

Ważny też był teatr. Rodzący się i coraz bar­dziej popularny teatr narodowy, teatr z publicznością huczącą podczas przedstawienia Krakowiaków i Gó-

rali i kilkadziesiąt lat później, teatr, w którym dramaty Słowackiego sygnowano literami J.S., teatr wspierany przez panią Kalergis, córkę szefa żandarmerii war­szawskiej, i prowadzony ku upadkowi przez rodzimych urzędników. Można byłoby rozważać, czy uczęszczanie do teatru należałoby wiązać z tradycją widowisk lu­dowych, czy z wpływami oświeconych lub próbą ich naśladowania. Teatr warszawski w pierwszej połowie XIX wieku miał dobrych aktorów, niezłe, jak na owe czasy, warunki techniczne, jednakże borykał się ze znacznymi trudnościami. Pomijając te, które wynikały z ogólnej sytuacji politycznej kraju, były jeszcze i kło­poty związane z warunkami warszawskimi, a głównie z widownią teatru. Składała się ona z dwu głównych grup publiczności. Do pierwszej należeli ci, którzy zaj­mowali loże i parter, i finansowo ważni byli dla tea­tru. Praktycznie podporządkowywali sobie repertuar: sztukę trzeba było zmieniać, gdy obejrzały ją loże i parter. Druga grupa publiczności to galeria, żywa, emocjonująca się, impulsywna, lecz tańsza — mniejszy też wpływ wywierała na dobór sztuk i na zmiany pro­gramu. Krótki żywot sceniczny każdej sztuki, stałe premiery nie sprzyjały więc dobremu poziomowi tea­tru, mimo że grywali w Warszawie znakomici akto­rzy.

Burżuazji warszawskiej w teatrze nie widywano jednakże zbyt często — nie dlatego że kwestionować by chciała program i poziom. Podobnie jak w niektó­rych innych dziedzinach życia kulturalnego bywała i tu po prostu nieobecna. Może nieraz odgrywały rolę trudności językowe — wszak część burżuazji war­szawskiej w pierwszym półwieczu nie najlepiej znała polski — może łatwiej było o przychylność dla muzy­ki niż dla słowa, może wreszcie odgrywały tu rolę dawne przyzwyczajenia innego stanu, innej grupy czy klasy społecznej, może wreszcie i ślady żydowskich

zwyczajów wstrzymywały niektórych od uczestnicze­nia w życiu teatralnym.

O nikłej potrzebie teatru świadczyć też mogłoby podejmowanie niekompetentnych prób pisania sztuk teatralnych przez niektórych spośród burżuazji war­szawskiej. Wykazana przy tych okazjach nieznajomość zasad rządzących dramatem nakazywałaby przypusz­czać, że również odbiór widowiska scenicznego nie by­wał właściwy. W sumie, życie teatralne toczyło się bez większego udziału burżuazji i niejako poza nią. Czasa­mi tylko nobliwi skądinąd bankierzy warszawscy an­gażowali się w organizowanie klaki łub innych form poparcia, lecz głównie dla baletu.

Druga połowa stulecia, zdawać by się mogło, przyniosła pewną odmianę. Może zaważył tu lepszy poziom teatru warszawskiego, może proces cywilizacji i polonizacji burżuazji Przed występami co znamie­nitszych aktorów, przed premierą co głośniejszej sztu­ki oblegano kasy teatralne, używano skomplikowanych zabiegów, aby zdobyć bilet. W ciżbie przed kasami wystawali nie tylko inteligenci, młodzież akademicka i rzemieślnicy, lecz także lokaje ze znakomitych do­mów burżuazji, jeśli ich panowie nie trzymali stałej loży. Ceny biletów dochodziły do takiej wysokości — wyjątkowo zdarzało się nawet, iż przekraczały 50 rb — że przedstawienie lub koncert dostępne stawały się jedynie dla najlepiej sytuowanych warstw. Wybitnych aktorów fetowano, podejmowano, obsypywano pochwa­łami, kwiatami, darami. Wśród tych fundatorów i chwal­ców nie brakło zaś nazwisk najzamożniejszych war­szawskich bankierów, kupców i przemysłowców.

Wytworzył się swoisty kult teatru, mówiono

o teatromanii warszawskiej. Entuzjaści wyprzęgali ko­nie z powozów wybitnych aktorek i sami te powozy ciągnęli, a w owacjach takich można było zobaczyć' obok siebie przedstawicieli różnych grup społecznych.

Czy zawsze był to tylko wyraz hołdu i uznania? Jed­ną z tak właśnie uczczonych była Reszkówna, znakomita śpiewaczka, żona Kronenberga. To również coś zna­czyło. Toteż ktoś zawistny, czyniąc aluzję do jednolitej w tym przypadku przynależności społecznej wielbicie­li, nazwał ciągnących powóz „końmi z high lije'u”. Trzeba tu jednak dodać, że aktorzy legitymujący się jedynie swą doskonałą sztuką również byli powszech­nie przyjmowani w najbogatszych domach, młodzi fa­brykanci żenili się ze sławnymi artystkami.

Zdawać by się mogło zatem, że ludzie teatru do­szli do wielkiej rangi społecznej i że był to także wy­raz awansu sztuki teatralnej w hierarchii uznawanej przez burżuazję warszawską. Sąd taki byłby jednak fałszywy. Już współcześni nie przypadkiem na okre­ślenie tego zainteresowania teatrem używali słowa „teatromania”. Zwracano uwagę podówczas i później, że teatr był jedną z nielicznych instytucji pielęgnu­jących język polski — to przyciągało do niego niższe warstwy społeczeństwa, inteligencję i patriotycznie na­stawionych widzów spośród innych grup społecznych. Do teatru ciągnął też snobizm, kontakty towarzyskie, możliwość otarcia się o najwyżej postawionych. Bo­gatą burżuazję epatowały koligacje niektórych aktorów i aktorek (Modrzejewska), blichtr albo blask sławy przyjeżdżających na występy gościnne (Sara Bern- hardt), frapowała możliwość przelicytowania konku­rencji rangą gwiazdy uświetniającej sailon. Stąd też w prasie pojawiały się kąśliwe felietony mówiące o kul­cie aktorek raczej niż teatru, o braku zainteresowania sztuką, o prymitywności ocen i niewłaściwych kryte­riach sądzenia sztuki i gry aktorskiej.

W przekonaniu o słuszności tych pretensji utwierdzają inne jeszcze zjawiska, a przede wszyst­kim zainteresowanie burżuazji warszawskiej rozryw­kami pośledniejszej klasy. W czasie gdy na poważnych

sztukach i operach narodowych loże świeciły pustkami, wśród stałej publiczności teatrzyków ogródkowych znaleźć można było najpierwsze warszawskie nazwiska, występom magików, szarlatanów i sztukmistrzów w Dolinie Szwajcarskiej przypatrywali się wielcy kup­cy i fabrykanci. A Prus uszczypliwie dziwił się temu zainteresowaniu: „...nie mogłem od dzieciństwa pojąć, do czego służy magia i po co pokazują się za biletami ludzie, którzy nalewają z pustego.” W Resursie Ku­pieckiej w obecności licznej publiki, a wśród niej tak­że finansjery warszawskiej, popisywał się płaskimi monologami dobry aktor Gustaw Fiszer, a wąż hoa w cyrku „w obecności znakomitych osób połknął żywą kaczkę”, o czym pisały gazety.

W dużej części to samo można powiedzieć o in­nych imprezach i instytucjach artystycznych. Pamię­tając o różnych świadczeniach burżuazji warszawskiej na rzecz życia kulturalnego — i odkładając tę spra­wę na inne miejsce w książce — wypomnieć jej trze­ba również częsty hrak zainteresowania różnymi po­ważnymi imprezami muzycznymi i snobistyczną cie­kawość wielkich wirtuozów, powściągliwość w uczę­szczaniu na wystawy, wernisaże itp., jeśli tylko nie było tam sposobności do pokazania się w sposób zwra­cający na siebie uwagę, absencję na odczytach, jeśli tylko prelegent nie był sensacją sezonu. Na odczytach Sienkiewicza — jak z odrobiną zazdrości pisał Prus — gubiono kalosze, serca i parasole, ale to tylko ze wzglę­du na modę na Sienkiewicza, z tego samego przecie po­wodu panowie zaczynali nosić bródki h la Sienkie­wicz. O czym zaś mówił prelegent — było mniej ważne.

Do subtelnych rozrywek należały dyskusje

o „magnetyzmie” oraz seanse spirytystyczne, uprawia­ne zresztą, poza kręgiem nobliwej i szanującej się star­szyzny, przez goniącą za modą młodzież. Ona też wnio-

sla do kół burżuazji warszawskiej pod koniec stule­cia — obok rzeczywistych zainteresowań naukowych i artystycznych — neoromantyczny spleen i ciekawość dla nowinek filozoficznych.

Niektórzy, również przeważnie młodsi, pasjono­wali się wyścigami na Polu Mokotowskim i wysoką grą w karty w bardzo ekskluzywnym Klubie Myśliw­skim. Starsi woleli Resursę — a tu bilard lub wista — i tylko gdzieniegdzie, jak za życia starego Krońen- berga, zbierano się dla dyskusji na poważne społeczne tematy.

Tylko niektóre bale i tylko dla niektórych ucze­stników były rzeczywiście rozrywką. Przede wszyst­kim udział w części tych imprez był zrytualiżowany, zinstytucjonalizowany, wynikał nie tyle z potrzeby i chęci rozrywki, co z konieczności bycia na balu ze względu na rejestrację w opinii środowiska. Do takich właśnie okazji należały niektóre doroczne bale karna­wałowe, jak np. w obydwu resursach, w salach redu­towych Teatru Wielkiego, w Ratuszu — bale, z któ­rych dochód przeznaczano na cele dobroczynne lub na inne cele publiczne, bale wydawane ze szczególniejszej przyczyny przez różne organizacje, stowarzyszenia, instytucje. Zabiegano o zaproszenia na te imprezy, wy­padało tam być, pokazać biżuterię, znajomości. Nie dotyczyło to oczywiście nazwisk największych — te proszono, aby uświetniły imprezę — dla innych jed­nakże nieraz sprowadzała się ona do znacznego ekspen- su i wcale nie rozrywkowych wrażeń.

Niektóre — niewiele ich było — domy burżua­zji warszawskiej miały obyczaj dawania stałych i to­warzysko notowanych balów. Powszechniej praktyko­wano takie imprezy bez ich stałego zafiksowania w kalendarzu. Niewielkiej jednak tylko liczby domów nie dotyczyły narzekania gazet, pisarzy, prelegentów odczytowych na życie ponad stan. Skwapliwe zabiegi

o to, by znaleźć w kronice towarzyskiej wśród nazwisk uczestników balu swoje nazwisko jeszcze wymienione, jeszcze przed kategorią ujętą w słowa: „i inni”, funk­cjonowanie „plotki zwanej w Warszawie niesłusznie opinią publiczną” i inne podobne czynniki przekształ­cały bale prywatne w wydarzenia po części również mające charakter instytucjonalny i tak też przez go­spodarzy często traktowane. Z tych powodów nie­znacznie przekształcały się one w coś w rodzaju obo­wiązku towarzyskiego. Przy tym wszystkim zarówno pamiętnikarze pierwszej połowy XIX wieku, jak i opi­sujący koniec stulecia — wyjątek stanowi tu epoka powstania styczniowego — zgodnie niemal głoszą chwałę balów i zabaw warszawskich. Niepoślednie wśród nich miejsce zajmowały imprezy urządzane przez burżuazję warszawską łub jej obecnością uświet­nione — tyle tylko, że obecność ta była w szczególny sposób dostrzegalna, niekiedy nawet dobitnie widocz­na.

Wbrew pozorom wyjazdy do wód częściej słu­żyły celom rozrywki i wypoczynkowi niż kuracji. Wprawdzie leczono się tam również, często ulegając modzie panującej w medycynie, jednakże o wiele częściej jeżdżono dla zwyczaju towarzyskiego. Nie wy­padało, jeśli się było notowanym powyżej pewnego szczebla, pozostawać na lato w Warszawie, bardzo dobrze był widziany wyjazd do własnego majątku ziemskiego lub do wód.

Tam właśnie spotykały się górne warstwy spo­łeczeństwa, ludzie z różnych stron Europy, tam wła­śnie nawiązywano nowe kontakty towarzyskie i nowe znajomości, tam nieraz rysowały się perspektywy ma­riaży.

W zagranicznych kurortach umiejscawiali akcję autorzy powieści i dramatów. Do wód jeździli Newa- chowicz, kawaler Bouquet, sekretarz ministra Lu-

beckiego i sam książę minister, Steinkeller, Kraszew­ski, Kronenberg, pani Kalergis, Bloch, Potoccy z Wi­lanowa, namiestnik Berg, bankier Halpert, bankier Lesser, Sienkiewicz, wydawca i pamiętnikarz Hoesick, a także dziesiątki innych osób spośród arystokracji, in­teligencji, wyższej biurokracji, burżuazji.

V. Poza domem

Podział obyczaju burżuazji warszawskiej na prywatny i publiczny jest podziałem nieco fikcyjnym. Podobnie jak w obyczaju życia prywatnego znajdowały od­zwierciedlenie różne elementy społecznej, zawodowej, publicznej działalności warszawskiego burżua, również obyczaj przyjęty w sferze zawodowej nie da się wy­raźnie oddzielić od indywidualnych zwyczajów i cech fabrykanta, bankiera i kupca, od jego życia prywatne­go, pochodzenia, wykształcenia. Różnica polega, jak się zdaje, na innych nieco proporcjach i mechanizmach: w zakresie działalności zawodowej wpływ czynników zewnętrznych, ogólnych i powszechnych był bardziej bezpośredni i na wszystkich oddziaływający, mając w pamięci to, jak burżua musiał swoje żyde prywatne dostosowywać do obowiązujących rygorów i zwycza­jów, warto przecie pamiętać również, że naruszenie rygorów mogło powodować potępienie opinii społecz­nej, pociągało za sobą utrudnienia w interesach — nie rujnowało jednak natychmiast i bezpośrednio. Co in­nego naruszenie zasad obowiązujących w dziedzinie zawodowej.

Zauważmy wszakże, że i tu różne i w różny sposób działały motory. Niewykupienie weksla w ter­minie czy niedotrzymanie zawartej umowy pociągało za sobą konsekwencje materialne niekiedy groźne dla przedsiębiorstwa, nie inne jednak w zasadzie niż podobny czyn poza przedsiębiorstwem. I tu, i tam re­

gulowane one były przez prawo. Nie należą więc te sprawy do obyczaju burżuazji warszawskiej.

Można byłoby przyjrzeć się też sposobowi dzia­łania w tych granicach, jakie pozostawiały obowią­zujące normy lub też sposobowi stosowania tych norm. Jeden przedsiębiorca ogłaszał upadłość częściej, inny wcale — jeden uchodził za solidnego, inny nie. Te rzeczy bardziej bezpośrednio wpływały już na obycza­je zawodowe burżuazji warszawskiej, stanowią jednak tego obyczaju tylko fundament.

Wyznaczony na początku cel książki nakazywał­by natomiast zająć się tym wszystkim w zawodowej działalności warszawskiej burżuazji* co było obser­wowane przez społeczność miasta, przez ludzi bezpo­średnio stykających się z kupcami i bankierami. I nie tylko w działalności zawodowej. Poza sprawami pry­watnymi i poza działalnością zawodową pozostaje jesz­cze równie z tego punktu widzenia ważna sfera dzia­łalności społecznej, jak filantropijna, oświatowa itp. Ale znowu tylko o tyle, o ile wiąże się z obyczajem.

O wykształceniu już mówiliśmy. Tu wypada tyl­ko przypomnieć jego skutki w zakresie działalności zawodowej. Wykształcenie wpływało na metody dzia­łania. Różnice w wykształceniu sprawiały, że jeden z najbogatszych finansistów warszawskich „rządził się więcej uprzedzeniem niż wiedzą”, inny w swym za­kładzie przemysłowym „pilnie wprowadzał wszystkie nowości dla tego rodzaju fabrykacji w krajach ża- granicznych zastosowane i wykazywał się wielką nau­ką i umiejętnościami”. Wśród działających starymi meto­dami pojawili się w ostatniej ćwierci XVIII w. ban­kierzy, "którzy próbowali wprowadzić nowoczesne spo­soby rozliczania się między bankami i nowoczesne me­tody udzielania gwarancji bankowej. Adam Zieman wysuwał projekt założenia w Warszawie lombardu. Niektórzy, jak Tepper, wyposażenie banku starali się wykorzystać dla wzbudzenia zaufania i dla rteklamy.

Wedle słów Magiera: „Gdy [...] obywatel ze wsi [za­mierzał dobrze umieścić] zebrany za produkta grosz [...], dowiedziawszy się o mieszkanie bankiera uda­wał się do jego kantoru, gdzie zastał kilku piszących po rozłożonych księgach, skrzynię żelazną dobrze zamkami opatrzoną, stoły przeznaczone dla liczenia pieniędzy. Złożywszy dukaty na stole a otrzymawszy weksel bankierski szczęśliwy do domu powracał.” Wielkie wrażenie musiała robić ta przechowywana w pałacu bankierskim „skrzynia żelazna dobrze zamka­mi opatrzona”. Budziła zaufanie i pozwalała szczęśli­wie do domu powracać. Później, w nowym już stu­leciu, minister Drucki-Lubecki wysyłał do Anglii na naukę i praktykę inżynierów dla powstającego gór­nictwa, ale w dziedzinie działalności burżuazji war­szawskiej kierowano się jeszcze w wielu razach uprze­dzeniami, znajomością ludzi, praktyką.

W zakresie obyczaju sprzyjało to pewnej niejed­nolitości w różnych przedsiębiorstwach, zmienności zwyczajów pozbawionych stabilizującego wpływu nau­kowych podstaw, niestałości decyzji, stosunków, losów. Gdy rozczarowany i zniechęcony kłopotami finansowy­mi Filip Girard — wynalazca wielu urządzeń tech­nicznych, zastosowanych w przemyśle Królestwa — narzekał pod koniec życia, po wyjeździe z Królestwa, na, swe niepowodzenia. pisząc: „...prace moje wzboga­ciły tych, którzy mnie skrzywdzili”, można sądzić, że był 'to nie tylko rezultat ogólnego stanu gospodarki na ziemiach polskich, lecz także i przyczyny szczególnej — niskiego poziomu wiedzy przemysłowców, w tym rów­nież przemysłowców warszawskich, dla których prace i pomysły dymisjonowanego naczelnego mechanika z Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu nie przed­stawiały aż takiej wartości i atrakcji, aby go wesprzeć i zatrzymać.

Można się więc spodziewać, że i kontakty mię­dzy wynalazcą — ekonomistą, uczonym — a przed­

siębiorcą również w sprawach zawodowych miały swoistą barwę; jeden z kontrahentów wiedział, że może być drugiemu przydatny, lecz nie zawsze miał pieniądze, drugi dysponował pieniędzmi, lecz uważał trochę za wydrwigrosza tego, kto proponował ulepsze­nia, wynalazki, nowości. W latach dwudziestych i trzy- dziestydh stosowano już w Warszawie maszyny paro­we, a nawet zaczynano przemyśliwać o kolejach. Za­pewne więc relacja Słowackiego o powozach „do któ­rych z pary uwite zakładają konie, co zamiast owsa węgle ziemne jedzą”, gdyby była komukolwiek z tych pionierów kapitalizmu znana, budziłaby zastrzeżenia lub zdumienie co najwyżej swą formą i ścisłością. Nie zdumienie, lecz nieufność wynikającą z braku wie­dzy budziły jednakże inne wynalazki, a nawet jeśli były stosowane, przyjmowano je trochę na zasadzie rzeczy magicznych, które można było Oglądać w cza­sie występów sztukmistrzów.

Rzecz jasna, nie tak widzieli to ci wielcy a nie­liczni przedstawiciele oświeconej burżuazji, szeroko po studiach fachowych patrzący na nowoczesność. Ci za­poznawali się z istotą „z pary uwitych koni” czytając obcojęzyczne książki o drogach żelaznych i — jak Steinkeller — instalowali w swych zakładach nowo­czesne urządzenia.

I teraz również przykładano wagę do reprezenta­cji i względów reklamowych: w zakładach SteinkeUe- ra na Solcu można było z przeznaczonej na to gale­ryjki „oglądać wszystkie części machin”. Okazję taką wykorzystywali ciekawi, a wśród nich reporter ów­czesnej prasy warszawskiej. Niewątpliwie względy re­prezentacji zadecydowały o zastosowaniu okazałej ar­chitektury dla fabryki Kronenberga, wznoszonej w latach 1860—1861. Temu samemu celowi służyły póź­niej litografie na blankietach rachunków firmowych, przedstawiające budynki fabryczne z nie kończącymi się rzędami okien (kilkakrotnie przekraczającymi stan fak­

tyczny), reprodukcje medali uzyskanych na wysta­wach, temu celowi służył również potężny skarbiec na środku sali bankowej, a także szyldy oraz reklama prasowa i obnośna.

Wzrost liczby wykształconych bankierów, kup­ców i przemysłowców umocnił również pozycję nauki i techniki w ich działalności. „Każdy promień nauki [...] zamieniał się w moich żydowskich rękach w zło­to...” — wołał ze sceny teatralnej bohater dramatu, warszawski bogacz epoki popowstaniowej. Było to już nowe pokolenie, niosące nowy obyczaj w sferę działalności zawodowej. Rewolucja przemysłowa nie ograniczała się tylko do zmian techniki produkcji i do ukształtowania nowoczesnego proletariatu, niosła za aobą również zmiany w. umysłach przedsiębiorców, a co za tym idzie, i zmiany ich obyczaju.

W jednym większość pozostała niezmieniona: wy­jąwszy utracjuszy nadwerężających majątek zgroma­dzony przez poprzednie pokolenie, wszyscy ci, którzy pozostali przy swym zawodzie — teraz już bardziej ukształtowanym i będącym rzeczywiście zawodem, a nie działalnością — byli, podobnie jak i ich ojcowie, niezmiernie pracowici.

Przez cały wiek XIX idą informacje o tej pra­cowitości. Wiadomości o włączaniu w życie prywatne elementów działalności zawodowej, naruszaniu domo­wego porządku dnia przez nacisk spraw zawodowych, znajdują tu potwierdzenie i uzupełnienie: zaangażo­wanie emocjonalne w sprawy zawodowe, przywiązy­wanie wielkiej do nich wagi wiodło ku owej tylekroć podkreślanej pracowitości. Można wątpić czy rzeczy­wiście prawdziwe było tłumaczenie bankiera, że' za­jęty czynnościami zawodowymi, przez kilka lat nie znalazł czasu, by załatwić formalności związane z chrztem dzieci, można też jednak przypuszczać, że powszechne wyobrażenie o pracowitości i zajęciach

bankierów było takie, iż tłumaczeniem tym można było się posłużyć.

W literaturze pięknej kupcy i finansiści są nie­rozłącznie związani z zajęciami swego zawodu, po­chylają się nad księgami, targują się, zawierają tran­sakcje, liczą pieniądze i rzadko występują poza za­wodem, niejako prywatnie. Ma to miejsce głównie wtedy, gdy idzie o pokazanie, jak to dobrze być ban­kierem. Zazwyczaj jednak pracują, i to pracują tak jak Wokulski, gdy robił fortunę, i jak jego subiekci.

Również i źródła pamiętnikarskie, i publicystycz­ne tó potwierdzają. „Znam [...] jednego z [...] bankie­rów — pisał Antoni Zaleski — który posiada już prze­szło milionową fortunę, a jednak pracuje wciąż nie­zmordowanie, wysiadując po ośm i dziesięć godzin dziennie przy biurku. Od lat kilkunastu nie wie on, co to choćby na jeden dzień wyjechać z Warszawy i od zajęć swoich się oderwać. Pracowitość ta wchodzi u nich w krew i staje się niemal potrzebą.” Inny współczesny pisarz marzył o tym, aby „żydowską, ku­piecką pracowitość zaszczepić naszemu społeczeństwu”; ktoś mówił o niemieckiej systematycznej pracowitości. Reymont przedstawiając Łódź widział podobieństwo jej do Warszawy właśnie na tym polegające, że „gdy fabrykanci nawet wyjeżdżają na odpoczynek, niedłu­go mogą bez swych zakładów wytrwać i jeszcze szyb- cięj. wracają”. Można przypuszczać, że niewiele było w tym przesady.

,., Wydawać by się mogło, że na tej podstawie na­leży się spodziewać zharmonizowanych z pracowitoś­cią także innych przymiotów zawodowych: poszano­wania takich zasad, jak solidność, honor, moralność zawodowa, fachowość i podobne. Tu sprawa jest bar­dziej skomplikowana, nawet jeśli pominąć indywidual­ne, których tu sporo, odchylenia od idealnego modelu.

Niewątpliwie wyniesione z rzemiosła poczucie. etyfei zawodowej i przyzwyczajenie do solidnej- cecho­

wej roboty sprzyjały przyjęciu się tych zasad rów­nież w przemyśle warszawskim. Jednakże niewielu było takich wśród burżuazji, którzy te cechy mogli przenieść — niewielu bowiem warszawskich fabrykan­tów zaczynało swe kariery od warsztatu rzemieślni­czego. Szukać takich należałoby przede wszystkim w przemyśle metalowym, wśród właścicieli browarów i może w paru jeszcze gałęziach produkcji. Postępują­cy rozkład rzemieślniczego sposobu produkcji w sposób zasadniczy ograniczał i osłabiał oddziaływanie tych tradycji.

Działały natomiast liczne przyczyny im przeciw­ne. W' nowym systemie gospodarczym, w produkcji manufakturowej, a następnie fabrycznej, wahania ko­niunktury szybko zwiększały popyt dając nadzieję znacznych zysków przy wzroście produkcji. W latach koniunktury budowlanej wznoszono zatem czynszów­ki s2ybko i tandetnie — i żadne tradycje rzemieślni­cze nie mogły już zapobiec katastrofom budowlanym ani odwieść od tandetnego zdobienia frontonów ka­mienic gipsowymi odlewami imitującymi rzeźbę.

Koncentracja produkcji prowadziła do powsta­wania przedsiębiorstw będących w uprzywilejowanej sytuacji na rynku, a to z kolei niekiedy do produko­wania wyrobów lichej jakości bez potrzeby liczenia się z konkurencją.

Monopole skarbowe stawiały na czele przedsię­biorstw ludzi niefachowych, a dążących do szybkie­go zysku, stąd poprzednik Kronenberga w monopolu tabacznym szybko szedł ku fortunie, a i sam Kronen- berg, mimo że doprowadził do poprawy jakości wyro­bów tytoniowych, również bywał krytykowany za to, że cygara i papierosy pochodzące z jego nowoczesnej fabryki nie czyniły zadość zapowiedziom reklamy obiecującej wysokie jakości. W czasie powstania li­stopadowego lud warszawski poszukiwał poprzedniego dzierżawcy monopolu, aby wymierzyć mu karę za

zdzierstwa i oszustwa, jakich dopuszczał się wobec konsumentów.

Jakimi zaś metodami działali konkurenci Kro- nenberga, łatwo wyczytać z listu, który jeden z nich, Eieazar Fejgin, skierował do namiestnika, księcia Pa- skiewicza: „Wy, Jasny Książę Panie, wybrani jesteście przez Opatrzność dla dobroczynnego zjednoczenia Kró­lestwa Polskiego z Imperium Rosyjskim w jedno cia­ło pod względem politycznym i handlowym. Wskutek tej mądrej opieki raczyłeś, Książę Panie, dopuścić do udziału w poborach tabacznych w. Królestwie nie tyl­ko warszawskich poddanych; cały ogół wielkiego Im­perium ma obecnie możność użyć swych zdolności i środków dla dobra całości.” Szło o to, aby dla gwa­rancji wykonania zobowiązań zaciągniętych przy prze­targu można było użyć również majątku posiadanego w Rosji, a nie tylko w Królestwie — stąd to pragnie­nie zjednoczenia...

Nie lepszy był i inny dzierżawca monopolu, Jó­zef Aleksandrowicz: nawet dali mi nazwę, którą się

szczycę: Ruski Duch...” — donosił na urzędników Ko­misji Rządowej Przychodów i Skarbu tuż po powsta­niu styczniowym.

Druga połowa stulecia nie przyniosła zmiany: „Szalona chęć z boga cenią się szybko a bez trudu i pra­cy coraz bardziej ogarnia społeczeństwo. [...] Dla ko­rzyści handlowych [...] nie już pojedynczy ludzie, ale całe narody zstępują z wyżyn...” — żalił się dzienni­karz w roku 1869.

Zręczni aferzyści dochodzili szybko do majątku chwytając się najróżnorodniejszych zajęć. Nawet naj­więksi i uchodzący za solidnych wśród burżuazji war­szawskiej szukali zysku w dziedzinach całkowicie im dotychczas obcych i z zasadniczą działalnością nie związanych. Kronenberg poza podstawową dziedzi­ną swej działalności tj. budową i eksploatacją kolei, a także operacjami bankowymi angażował się finan­

sowo w przedsięwzięcia wydawnicze, lokował spore kapitały w prasie, miał udziały w różnych gałęziach przemysłu. Bloch zajmował się nie tylko kolejnictwem, lecz także był właścicielem cukrowni, majątków ziem­skich, banku funkcjonującego pod jego nazwiskiem w Warszawie, uczestniczył w wielu innych przedsięwzię­ciach gospodarczych. Lewental, z zawodu wydawca, był udziałowcem znanej prywatnej szkoły Górskiego, spekulował placami budowlanymi. Tenże Lewental był wydawcą wielu czasopism, w tym również takich, któ­re reprezentowały kierunki sobie przeciwne.

Kształtowała się nowa etyka zawodowa, podpo­rządkowana nowym warunkom, pozwalająca na nieco większe ryzyko przedsięwzięć, na bardziej radykal­ne drogi postępowania, na tolerowanie metod daw­niej uznawanych za nielicujące z godnością zawodu. Rzecznik tej nowej moralności, największy bankier warszawski, ostatecznie sformułował zasadę: „Trzeba odróżniać uczciwość zwykłego człowieka od uczciwości bankiera.”

Słychać jednakże było również głosy sygnalizu­jące istnienie wśród bankierów warszawskich także tej zwykłej, nie bankierskiej uczciwości. Oto opinia publicysty z ostatniego ćwierćwiecza: „Świat finanso­wo-handlowy Warszawy {...} ma jednak jedną wielką zaletę [...] moralność kupiecka jest u nas o wiele wyż­szą i czulszą aniżeli we wszystkich innych miastach, nie mówię już za granicą, ale nawet w Polsce.” I da­lej: „...znajdziesz tu wiele drugo- i trzeciorzędnych potęg finansowych niegłośnych, a jednak bardzo, jak to nazywają, solidnych, prowadzących interesa swe spokojnie, porządnie, z ostrożnością i wytrwałością. Ci może będą jeszcze najlepszym świata finansowego ele­mentem, wśród nich spotkasz właśnie ową moralność kupiecką najbardziej rozwiniętą.” To samo źródło pod­nosi wszakże również i wysoką uczciwość, i moral­ność zawodową największych warszawskich potęg,

z Kronenbergiem, Natansonem i Epsteinem na czele.

Sprzeczności są pozorne. W granicach owej uczci­wości i moralności mieściło się dawanie łapówek, upra­wiane nagminnie, zdzierstwa i lichwa, nie mieściło się zaś w. niej zbyt ryzykowne prowadzenie interesów i oszustwa, niezwracanie długu, niewywiązywanie się z zobowiązań, ryzykowna gra na giełdzie, słowem,. to wszystko, co umniejszało pewność transakcji i atrak­cyjność kontaktów handlowych, co mogłoby naruszyć dobre funkcjonowanie kapitalistycznych przedsię­biorstw. Dlatego też uzasadniając opinie o uczciwości kupiectwa i finansjery warszawskiej podkreślano, że giełda warszawska nie przeżywa wielkich wstrząsów, że nie jest uprawiana w Warszawie gra na giełdzie, że nie istnieje „gorączka giełdowa”.

Można byłoby przytoczyć jeszcze inny argument. Oto Piotr Steinkeller, gdy proponowano mu, aby wo­bec wielkiego zadłużenia ogłosił upadłość, nie chciał się na to zgodzić, gdyż w ten sposób „splamiłby pamięć ojca”, zgadzał się natomiast na pewne straty, byle nie dopuścić do procesu sądowego, który uwłaczałby ho­norowi firmy. Pod koniec XIX stulecia zaś zdarzało się jeszcze, że szanowane i z tradycją firmy udzielając sporego nawet kredytu znanym sobie kontrahentom wcale nie wymagały złożenia weksli — sprawę za­łatwiano na zasadzie zaufania. W ten sposób pielęgno­wano troskliwie te obyczaje, które sprzyjały działal­ności systemu i które w nim znajdowały miejsce rów­nie dobrze, jak szczególna „bankierska” uczciwość Kro- nenberga.

Z podobnych przesłanek wynikały również wzo­ry codziennego zachowania się wobec klienta w skle­pie, wobec gościa w restauracji, wobec interesanta w banku. Na początku XIX wieku zdarzało się, że nie­wielka transakcja bankowa zawierana była w pry­watnym mieszkaniu finansisty, towarzyszyła jej nie­kiedy prywatna rozmowa. Czasem dawnym zwyczajem

transakcję przypieczętowywano w restauracji lub przy­jęciem w prywatnym domu — termin „litkup” nie był nazwą pustą.

Właściciel sklepu, subiekt był dla klienta nie tyl­ko właścicielem czy reprezentantem przedsiębiorstwa, lecz w pewnym stopniu także osobą prywatną. Nazwis­ko na szyldach oznaczało nie tylko firmę, lecz także i osobę właściciela. Skrótowa forma: „wybieram się do Bruna, do Fraenkla, do Szlenkera” itp., oznaczała w powszechnym odczuciu nie tylko: „do sklepu Bruna, do banku Fraenkla” itp., lecz także i: „do kupca Bru­na, do bankiera Fraenkla” itp. W sklepie zaś szwaj­car otwierał drzwi klientowi nie bezimiennemu, zakup często zapisywano — gdy był kredytowy — na klienta konto własne, imienne, towar odsyłano, gdy tego kli­ent żądał, do domu jego, z nazwiska znanego klienta. Rzecz jasna, dotyczyło to klientów, kontrahentów czy interesantów stałych, poważnych i cenionych — nie przygodnych, przypadkowych, drobnych. Tkwiły zaś w tym obyczaju pozostałości dawnego sposobu produk­cji i wymiany sprzed epoki anonimowego kapitału i przedsiębiorstw mających osobowość prawną, a także motywy wynikające z owej uczciwości i solidności ku­pieckiej. Gdy zaś granica prawna, a za nią i majątko­wa, między przedsiębiorcą a przedsiębiorstwem zaczy­nała wyraźnieć, gdy przedsiębiorstwo stawało się coraz bardziej samoistne i kryło ludzi za zasłoną kapitału, już tylko motywy służące bezpieczeństwu obrotów handlowych nakazywały pytać, kim jest druga stro­na — klient.

Zachował się kontrakt zawarty między praco­dawcą i pracownikiem wstępującym w służbę, gdzie zawarowany jest warunek następujący: jeśli pracow­nik będzie nazywał pracodawcę jaśnie wielmożnym panem, to pracodawca będzie nazywał pracownika pa­nem, gdy zaś ten będzie nazywał pracodawcę tylko panem, pracodawca będzie mówił pracownikowi „ty”.

Umowa nie w Warszawie została zawarta i nie war­szawskiej burżuazji dotyczy, żywo ją jednak przy­pomina warszawski rysunek Kostrzewskiego, Petent. Petentem jest młody, szczupły, chuderlawy człowiek we fraku, pokornie pochylony, z cylindrem w ręku. Adresatem petycji jest gruby, krwisty burżua. Stoi do petenta bokiem, patrzy lekceważąco z góry, cygaro w ustach, ręce w kieszeniach. Jeśli petent prosił o pra­cę, w umowie zapewne nie znalazła się klauzula taka, jak przed chwilą przytoczona, nie ulega jednak wątpli­wości, że tonacja całej transakcji była podobna. Czy byłby to przypadek typowy? Jak kształtowały się oby­czaje burżuazji warszawskiej w stosunkach z pracow­nikami?

O początku stulecia niewiele wiadomo. Grafo­man Newachowicz, dzierżawca monopolu tabacznego i propinacji, gdy w teatrze padła sztuka jego autor­stwa, następny dramat wystawił już w swym pałacy­ku, a grać kazał swoim urzędnikom. Gdy zaś ktoś zwrócił uwagę na niedoskonałość ich aktorstwa, bo­gacz skwapliwie potakiwał: „Widzi pan, jacy ci moi urzędnicy, zawsze mam z nimi kłopoty.” I nikogo to nie dziwiło. Dalsze przykłady też można znaleźć w powiązaniu z teatrem. Oto nobliwy Steinkeller, dając wyraz swym zainteresowaniom jakąś zagraniczną tan- cerką-awantumicą, dla zorganizowania aplauzu na wi­downi delegował do teatru swych pracowników.

Z imprezy tej inne dla niego wynikły kłopoty, lecz

o to, że podwładnych użył do takiej funkcji, ani oni sami, ani nikt inny zapewne pretensji nie miał. Ba, przecie lat około trzydziestu później Wokulski w takiż sposób starał się o brawa dla ulubieńca Izabeli Łęckiej.

Można z tego wyczytać jedno przynajmniej: przez znaczną część wieku XIX, podobnie jak sam burżua, również jego pracownicy (tyle że zapewne w mniejszym stopniu) nie dzielili czasu i zajęć na czysto służbowe i prywatne. W powieściach schyłku wieku

XIX również przykłady takie znaleźć nietrudno. I są­dzić można, że klimat utrwalony w Petencie był tu utrzymany.

. Sprawa w dużym stopniu zależała także od po­zycji pracownika, od tego, jak dalece jego praca była dla kapitalisty towarem poszukiwanym i niezbędnym. Kronenberg świadczył Kraszewskiemu dziesiątki uprzejmości, gdy chciał go zaangażować do swej „Ga­zety”. Gdy jednak to nastąpiło, uprzejmości spadły

o ton. Poszukiwany specjalista, jak Borowiecki w łódzkiej Ziemi obiecanej, werbowany był gorliwie, na­kłaniany, przekupywany. Jednakże ta cała obudowa lekko tylko i nie bez reszty przykrywała istotę rze­czy. Mało: pozwalała również w obyczaju codziennym odbijać się rzeczywistej relacji między pracodawcą a pracownikiem. Oto ten sam Kronenberg, gdy już zapewnił sobie współpracę znanego pisarza, nie kwa­pił się do spełnienia swych obietnic, że osobiście bę­dzie Kraszewskiemu pomagał w robocie. Usprawiedli­wiał się w bardzo uprzejmej, uniżone/ formie brakiem czasu, przeciążeniem innymi zajęciami lub koniecznoś­cią poratowania zdrowia u wód, na żale Kraszewskie­go, że jest przemęczony, odpowiadał zaś: „Spoczynek Kochanemu Panu jest w rzeczy samej potrzebny, lubo bez pracy, wiem to dobrze, jak rybie bez wody żyć Ci niepodobna. [...] Mam nadzieję, że Pan potrafisz inte­resa swoje urządzić w ten sposób, żebyśmy mogli da­lej działać wspólnie dla dobra publicznego.” I zmie­nił kurort. Gdy zaś Kraszewski znacznie później, już na emigracji, wpadł w trudności finansowe, właści­ciel 20 milionów rubli protekcjonalnie strofował pisa­rza wyrzucając mu niesystematyczność i nieuregulowa­nie spraw finansowych.

Tak samo zresztą było z innymi. Plocker — po­wieściowy z inspiracji Kronenberga portfet Blocha — podobnie traktował swego współpracownika, inżynie­ra- Piętkę; o Epsteinach różne pod tym względem krą­

żyły opinie; mówiono też, że patriarcha Natanson wi­dział w swych podwładnych czeladź jak dawniej, a nie urzędników bankowych na nowoczesną modłę.

Te niuanse dotyczyły jednakże tylko szczytów hierarchii pracowniczej, ludzi nazywanych współpra­cownikami. Mocniejsze w barwie były stosunki z ni­żej stojącymi.

W latach gorszej koniunktury na drzwiach dy­rekcji fabryk warszawskich wywieszano ogłoszenia hurtowo załatwiające sprawę: „Próśb o miejsca nie przyjmuje się więcej, ho ich jest już za dużo” — i nie przyjmowano próśb kandydatów do zawarcia umowy między dwiema równoprawnymi stronami. Jeśli' zaś „miejsca” były, „prośby” przyjmowali ludzie, u któ­rych — wedle słów Antoniego Zaleskiego — „uderzy cię tu i ówdzie śmieszna pyszałkowatość i właściwa te­mu urodzeniu arogancja, zabawi próżność, a zgorszy niezawodnie zbytek”. Nie przeszkadzało to autorowi cytowanych tu słów pisać, że „stosunek z robotnikami w fabrykach naszych znajdziesz lepszy może niż gdzie indziej, chrześcijańskich zasad prawdziwe zastosowanie, pewną patriarchalność i przezorną nad pracującymi w warsztatach opiekę, wypływającą bynajmniej nie z po­pisu i błyszczenia, lecz z głębokiego i szczerego poczu­cia obowiązku”.

Można przypuszczać, że reailizacja tych właśnie sposobów opieki nad robotnikami odbywała się w sposób zależny od indywidualnych cech charakteru i umysłowości przedsiębiorców. Jan Bloch wracając kiedyś o godzinie 2 w nocy do domu zobaczył w biu­rze swych przedsiębiorstw, mieszczących się w jego pałacu, świecące okno. Wszedł i zastał urzędnika po­chylonego nad biurkiem. „Co pan tu robisz?” — „Ja, panie dyrektorze, obmyślam sposób kalkulacji.” Urzęd­nik zrobił karierę. Jednakże ta rozmowa w nocy, w pustym biurze i różnica użytych w niej sformułowań żywo przywodzi na pamięć przytoczony wyżej kon­

trakt o pracę, zastrzegający sposób tytułowania się. Pozwala też twierdzić, że kontrakty podobne, w mniej jaskrawej postaci i w bardziej nieuchwytnej formie, nie byłyby czymś egzotycznym na gruncie warszaw­skim również i pod koniec XIX wieku, że na swój sposób nawet egzystowały.

Przyglądając się zaś całości obyczajów burżua- zji warszawskiej na terenie jej życia zawodowego, moż­na w nich dostrzec odbicie sposobu produkcji. Niechęć do unowocześnień, tak często pojawiająca się w okre­sie przeduwłaszczeniowym, harmonizowała ze zwycza­jami charakterystycznymi dla produkcji rzemieślni­czej, znajdującymi jeszcze grunt dla siebie i w manu­fakturze, i nawet w fabryce. Harmonizowała z długim czasem pracy, z „pracowitością” samych burżua, z ilo­ściowym, a nie jakościowym zwiększeniem nakładów pracy i ze sposobem stawiania wymagań pracowni­kom. Ta forma kontaktów pracodawcy i pracownika spleciona zaś była zarówno z wzorów przejętych ze społeczeństwa stanowego, jak i z rodzących się sto­sunków kapitalistycznych. II 4

Poza sferą działalności ściśle zawodowej i poza sprawami prywatnymi pozostawały jeszcze trudne do oddzielenia od nich i wielorako z nimi powiązane sprawy takie, jak filantropijna działalność burżuazji, udział w organizacjach filantropijnych i religijnych, mecenat w różnych dziedzinach kultury itp.

Publiczna strona życia religijnego nosiła ślady zarówno szlacheckich, jak i importowanych wpływów. Kolatorskie ławki w warszawskich kościołach nie ist­niały, zasiadano więc we własnych, dla siebie na sta­łe zarezerwowanych ławkach w nawie, tyle że na eksponowanym miejscu. Ci mało religijni lub indyfe- rentni, gdy już pojawiali się w kościele — i tam rów­nież musieli być na pierwszym miejscu.

Ewangeliccy przybysze przywieźli z sobą i roz­powszechnili w Warszawie, również w niektórych ko-

ściołach katolickich, zwyczaj oznaczania tabliczką z na­zwiskiem lub numerem stałych ławek w kościele. U ewangelików wiązało się to ze stałą opłatą na rzecz kościoła, u katolików niekiedy również.

W katolickich organizacjach kościelnych, zdaje się, mniej było przedstawicieli burżuazji niż w żydow­skich i ewangelickich. Wielu należało do władz gmin wyznaniowych. Byli to jednakże prawie wyłącznie ci, którzy już od pokoleń należeli do tego wyznania; Ży­dzi niedawno ochrzczeni rzadko brali czynny udział w; pracy takich instytucji. Równocześnie jednak ci, którzy pozostali przy religii mojżeszowej, w życiu gminy czyn­nie uczestniczyli. Byłby to więc jeszcze jeden dowód, że wyznanie zmieniano zazwyczaj nie ze względów re­ligijnych.

Udział w aktywności filantropijnej kształtował się inaczej. Gdy burżua warszawski uczestniczył w im­prezach dobroczynnych dostrzegano to i w jakiś spo­sób kwitowano, a konsekwencje tych świadczeń były dostrzegalne także i poza tą dziedziną. Kiedy bowiem nobliwe panie z arystokracji udawały się do bankiera z prośbą o ofiarę na cel dobroczynny i gdy ofiarę taką otrzymywały, trudno było później nie dopuścić możli­wości kontaktów towarzyskich z ofiarodawcą. Niedaw­no uszlachcony dorobkiewicz, słynący ze swych nu- woryszowskich gustów i manier, Salwian Jakubowski, towarzyszył więc dostojnym arystokratkom w czasie loterii fantowej, urządzonej przez filantropów w Ogro­dzie Saskim.

Czy istniała zależność między pozycją majątko­wą i towarzyską ofiarodawcy a wysokością jego świad­czeń na cele filantropijne? Wszak nie tylko ze wzglę­du na Izabelę Łęcką Wokulski długo wahał się, ile złota położyć na tacy w kościele w czasie kwesty. Ciekawe byłyby więc zarówno owe zależności, jak i ich odbicie w samym sposobie uczestniczenia w życiu społecznym.

Sprawą pierwszą uchwycić trudniej, gdyż nie ma wiadomości o wszystkich ofiarach, dotacjach i darach, składanych przez burżuazję na cele dobroczynne, są tylko wiadomości o niektórych. Nie możemy więc od­powiedzieć na pytanie, jakie rozmiary przyjęły te świadczenia i jaki zatem był ich stosunek do majątku ofiarodawców. Możemy jednak przypuszczać, że reje­strowano raczej dairy większe niż drobne, zatem i te informacje, które do naszych czasów dotrwały, dotyczą właśnie owych większych, znakomitych świadczeń. Jakie rozmiary one osiągały?

Ber Sonnenberg, jeden z najbogatszych kupców

i bankierów Warszawy początku XIX stulecia, wsła­wiony dobrymi uczynkami, umierając pozostawił spad­kobiercom około 5 000 000 zł i zapisał w testamencie 22 500 na Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Zapisy filantropijne jego macochy, zmarłej kilka lat po nim, w roku 1829, wyniosły 45 500 zł. Obie dotacje miały charakter fundacji, funkcjonowały więc stale, przynosząc procent przeznaczony na bieżące cele obda­rowanych instytucji, i jako stałe długo jeszcze wykazy­wane były wśród podobnych istniejących w Warszawie. Wymieniane były zazwyczaj na pierwszym miejscu, jako należące do najdawniejszych i największych. Do<- piaro po nich zwykle szły — po należytym dystansie — drobniejsze, po kilka tysięcy wynoszące zapisy pozo­stałe. A przecie wśród pozostałych ofiarodawców był

i potentat finansowy tej epoki, Fraenkel, z zapisem w wysokości 5400 rubli (36 000 zł), i Jakub 'Epstein (w późniejszych zresztą łatach) z ofiarą 2700 rubli (18 000 zł), i inni podobnie zamożni. Tak więc rze­czywiście zapis Sonnenbergów należał w. okresie przed- powstaniowym do największych w tej kategorii, a przy­puszczenie takie jest tym bardziej uzasadnione, że cała ta rodzina cieszyła się opinią hojnie łożącej na ce­le dobroczynne.

Dla porównania może warto wspomnieć, że Sta­nisław Staszic (zmarły w r. 1826) zapisał w testa­mencie 200 000 zł na szpital Dzieciątka Jezus, 20,0 000 na dom roboczy dla ubogich, 100 000 na szpital dla obłąkanych, 45 000 na głuchoniemych, 70 000 na wy­stawienie pomnika Kopernikowi i 10 000 dla ubo­gich w dniu swego pogrzebu. Uczony Magier ze swego majątku, wynoszącego 6500 zł, zapisał w testamencie na cele dobroczynne 5500, mimo że mógł spadek zosta­wić siostrze. Również niektóre inne kilkutysięczne za­pisy pochodzą od osób skromnego majątku.

Wzrost fortun w drugiej połowie stulecia zmie­nił skalę i tych również spraw. Pojawiło się więcej trwałych fundacji kilkudziesięciotysięcznych. Zdarzały się i donacje sięgające kilkuset tysięcy. Warszawscy burżua fundowali szkoły (Wawelberg, Kronenberg, Bloch, Natanson, Brun), szpitaie, przytułki, łożyli na stypendia dla niezamożnej młodzieży, na posagi dla biednych panien, na towarzystwa artystyczne, na Fil­harmonię.

Zdawałoby się, że ofiary te stwarzają podstawę opinii głoszącej, iż burżuazja warszawska znana jest z ofiarności i przejęta patriotyzmem, a nie mogąc ina­czej służyć społeczeństwu pozbawionemu państwa, hojnie łoży na cele dobroczynne. Rzeczywiście pienią­dze płynęły i można byłoby przyjąć ów pochleb­ny dla ofiarodawców sąd, gdyby znowu nie porówna­nia z innymi fundatorami. Inżynier Kierbedź, carski generał, prócz innych ofiar świadczonych na cele spo­łeczne, złożył także u schyłku epoki milion rubli na bu­dowę Akademii Sztuk Plastycznych w Warszawie.

Niemniej i od burżuazji szły bogate daniny, nie­raz anonimowe. Zarówno w pierwszym, jak i w dru­gim półwieczu nie pozostawały one jednak w żad­nej zależności od wysokości majątku ofiarodawcy* zdaraaio się, że mniej majętni byli hojniejsi od bo­gatszych, często świadczenia ich były większe. Po­

chodziły one od niezbyt licznych, znanych zwykle z do­broczynności, i były posunięciami harmonizującymi z resztą działalności ofiarodawców. Na tle całej bur- żuazji warszawskiej rodziny znane z filantropii i rze­czywiście wiele na nią świadczące nie należały do zbyt licznych.

Trudno też jest ustalić, jak kształtowały się do­raźne świadczenia na cele filantropijne. Ogłaszano zbiórki na powodzian, na pogorzelców, na ofiary epi­demii. Wpływały do komitetu, do redakcji pism, do Towarzystwa Dobroczynności ofiary na ten cel. Ogła­szano sprawozdania z akcji, wymieniano niekiedy co znakomitszych ofiarodawców. Nie ma jednak wątpli­wości, że informacja to niepełna, bywały bowiem

i kwesty, nie kończone sprawozdaniem, i wpłaty doko­nywane z innych okazji i w innej drodze. Rezygnując więc z ustaleń ogólnych, zapytać raczej należy, jakim gestem składano pieniądze na tacy, lub w jaki sposób przekazywano dary. To także może prowadzić do pew­nych wniosków.

Sprawa jest tym ważniejsza, że po pierwsze, nie fundacje stałe, lecz dary doraźne stanowiły główną masę świadczeń, a po drugie jak się wydaje, w tym właśnie rodzaju ofiar większa była zależność mię­dzy rangą towarzyską i ekonomiczną ofiarodawcy a wysokością jego świadczeń. Gdy fundowano stałe wsparcie dla starych, nie mających pracy służących, gazety sławiły taki czyn w każdym przypadku. Gdy rzucano na tacę imperiały, trzeba się było liczyć z mo­żliwością, że następny ofiarodawca za chwilę może zło­żyć więcej, że wszystko to odbywa się niejako na scenie, że konfrontacja może być natychmiastowa, że „plotka zwana w Warszawie opinią publiczną” tylko czyha, że wszystko to może mieć charakter reklamy lub cienia padającego na przedsiębiorstwo i właścicie­la itp. Nacisk był znaczny.

Nic przeto dziwnego, że wokół kwesty, loterii fantowej, zbiórki na powodzian rosły zabiegi i organi­zatorów, i ofiarodawców, sedno sprawy obrastało w grubą warstwę kwestii ubocznych, proceduralnych, propagandowych, reklamowych. Bohater komedii wpła­cający na początku stulecia 1200 złotych na pogorzel­ców z Bamberga życzył sobie stanowczo — i to sta­wiał jako warunek — aby nazwisko jego widniało wyraźnie w gazetach z podaniem sumy. Rzeczywisty dorobkiewicz z końca XIX wieku, milioner, w, swym rocznym budżecie na różne cele społeczne, w tym głównie na filantropię, przeznaczał 30 000 rubli, a i ta suma co roku była przekraczana, żądał jednak równie stanowczo, jak dawniej dziedzic Samochwały, aby w gazetach napisane było, że ofiarę złożył Jan Gottłieb Bloch. „Wielką uczynność jego [Blocha] w tym kie­runku wszyscy uznać muszą, chociaż nie brak złośli­wych, co utrzymują, iż jest w niej pewna doza próż­ności i chęć widzenia swego nazwiska w dziennikach na czele wszystkich składek” — pisał oględnie współ­czesny bankierowi publicysta.

W latach zamkniętych przez te dwa przykłady działo się naturalnie podobnie. „Każdy zachwyca się dużymi datkami możnych, marzy o tym, by sam mógł również dać taką pomoc swym bliźnim, ale zanieść to, co może, do ofiarnej skarbonki wstydzi się, bo nie wy­pada przynieść kopiejek. Zaprawdę czas już, byśmy przestali rumienić się wobec sturublówek bogaczów, gdyż chciejmy zrozumieć, że nasze złotówki też mają znaczenie niepoślednie” — pisał „Kurier Warszawski”. Jednakże tego rodzaju apele nie pomagały i akcja za­inicjowana przez ten artykuł wygasła dość szybko. Tam, gdzie ogłaszano nazwisko ofiarodawcy i gdzie moż­na było zbierać pochwały za wysokość składek, wpływały one niekiedy nawet obficie. Tam, gdzie były w poło­wie tylko przedmiotem uwagi i zaciekawienia spo­łeczności, sączyły się znacznie słabiej. Wprawdzie

z okazji pięćdziesięciolecia swej firmy Gustaw. Ge­bethner złożył bez widoków reklamy 2000 rb na Ka­sę Pożyczkową Pracowników Księgarskich, ale rocz­ne wydatki Towarzystwa Dobroczynności w latach osiemdziesiątych wynosiły 80—90 tys. rubli, deficyt zaś ponad 10 000 rb. Wprawdzie o świadczeniach filantro­pijnych rodziny Wawelbergów wiadomo było tylko, że były znaczne i wspierały zarówno oświatę, jak i bu­downictwo mieszkaniowe dla niezamożnych, szpitale, przytułki i ochronki, ale pełnych wiadomości o nich brak z powodu dyskretnego sposobu przekazywania wielu z tych świadczeń. Gdy spaliły się Siedlce, ogło­szono ogólnokrajową zbiórkę, przyniosła ona zaledwie 7000 rubli — tu mniej było okazji do chwały hojności ofiarodawców. Wprawdzie, jak donosiła „Biesiada Li­teracka” w roku 1902, „Emilia Blochowa, prezesowa Rady Opiekuńczej Schroniska dla Nauczycielek, naj­hojniejsza ofiarodawczyni, złożyła 11 000 rubli”, jednak w tym czasie bywały imprezy, gdzie ofiary były anoni­mowe — i te dawały mierny wynik.

O tym, że jednak anonimowość zniechęcała bo­gatych do świadczeń na cele społeczne, można wno­sić | wyników zbiórki na budowę pomnika Mickiewi­cza: zebrano 236 000 rubli od 85 000 ofiarodawców. Jednakże osób, które wpłaciły najwyższe składki, wy­noszące powyżej 50 rubli, było tylko 150 w całym kra­ju. Sama idea nie była więc zbyt popularna wśród bur- żuazji warszawskiej, a brak okazji do chwały i rozgło­su jeszcze bardziej ograniczał jej udział w tej imprezie.

Inny jeszcze przykład: w roku 1872 wypuszczo­no do sprzedaży litografowane, przez dobrych rysow­ników wykonane, portrety Syrokomli, Bartoszewicza

i innych znakomitych osób, z przeznaczeniem dochodu na cele dobroczynne. Efekty były bardzo znikome: w ciągu miesiąca sprzedano dwadzieścia portretów. „Miałożby u nas współczucie wyrażać się tylko za

pomocą uczynków ogłaszanych w gazetach?” — py­tał Szymanowski w „Tygodniku Ilustrowanym”.

O istotnych przyczynach ofiarności świadczy tak­że inny fakt: ponieważ Kronenberg założył był w swo­im czasie w Warszawie szkołę handlową, przeto kon­kurujący z nim o pierwsze w mieście miejsce Jan Bloch przez lata zabiegał o to, aby założyć w War­szawie instytut politechniczny, a niepowodzenia w tych staraniach martwiły go głównie dlatego, że „ten Kro­nenberg uchodzi za dobroczyńcę i filantropa”. Rzecz jasna, działalność nie mogła być w tych okolicznościach ani racjonalna, ani skuteczna. Nic też dziwnego, że

i świadczenia tego rodzaju nazwał ówczesny publicy­sta „nie tyle ofiarnością, co łatwością dawania”.

Przy okazji rozpatrywania motywów udziału w akcjach dobroczynności jeszcze jedna sprawa. Oto prócz instytucji dobroczynnych ogólnego charakteru istnia­ły też w Warszawie i specjalne — bądź to religijne, jak np. Żydowskie Towarzystwo Dobroczynności, bądź zawodowe czy też inaczej jeszcze specyfikujące swą działalność. Sprzyjało to rozdrobnieniu środków i two­rzyło swoistą konkurencję. Gdy więc organizowano różne imprezy, których dochód miał być przekazany na rzecz pogorzelców w Siedlcach, w prasie warszaw­skiej z roku 1874 pojawiły się takie oto uwagi na ten temat: „...podczas koncertu na pogorzelców Żydzi zgromadzili się bardzo nielicznie i [...] potajemnie skła­dają się na dotkniętych klęską współwyznawców swo­ich, którzy tym sposobem więcej stosunkowo niż chrześcijanie otrzymują zapomóg.” Tego rodzaju po­działy i komplikacje rozmaicie wpływały na rozmiary

i zakres uczestnictwa w działalności filantropijnej

i jeszcze bardziej zacierały istotę sprawy.

Następna kwestia to forma świadczeń. Fundu­sze gromadzone na schronisko dla biednych szwaczek, na Instytut Moralnie Zaniedbanych Dzieci, na Insty­tut Głuchoniemych, na powodzian, na wstydzących się

żebrać, na tanie kuchnie, na pogorzelców i na inne bardzo różnorodne cele gromadzono równie różnorod­nymi sposobami. Niekiedy ogłaszano apele o nadsyła­nie lub wpłacanie składek do kas różnych organizacji społecznych! Znamienne, że nie zdarzało się to zbyt często, że połączone bywało z ogłaszaniem listy ofiar

i że efekty takich akcji bywały bardzo różne. Do for­my tej nie uciekano się jednak zbyt chętnie.

Ponadto dla zebrania funduszów na cele filantro­pijne urządzano bale, zabawy, korsa kwiatowe w Ale­jach Ujazdowskich, loterie fantowe, kwesty w kościo­łach, rauty, jarmarki, koncerty, kiermasze, wystawy, przedstawienia. Prasa donosiła: „W tych dniach znaj­duje się w Warszawie osobliwość [...] są to dwa duże żywe puchacze [...], zważywszy, że widok ten jest dla mieszkańców miasta prawie nowy i że małą dowolną ofiarę gr 3, lub co łaska, za obejrzenie, przeznaczone na powiększenie funduszów, Szkółki Dobroczynności...” Albo: „...zabawa mająca się odbyć w Dolinie Szwaj­carskiej na rzecz Towarzystwa Opieki nad Ubogimi Matkami będzie jednym z najpiękniejszych klejnotów całego pasma zabaw karnawału letniego." Albo jesz­cze inaczej: „...nie wątpimy przeto, że koncert ten, ozdobiony tak znakomitymi artystami, wzbudzi ofiar­ność społeczności i znacznych na szlachetny cel przy­sporzy funduszów.”

Imprezy te organizowane były nie tylko przez burżuazję warszawską, a nawet przede wszystkim nie przez nią. Jednakże w miarę wzrastania roli tej klasy coraz trudniej mogły się bez niej obyć. Okazja do za­pisania się wśród wybitnych, hojnych, bogatych otwie­rała kasy. Zaproszenie do grona organizatorów lub nawet zapewnienie uczestnictwa znakomitego burżua zwiększało więc perspektywy dochodów z balu, zaba­wy czy loterii. Dlatego też na liście uczestników zaw­sze znaleźć można nazwiska warszawskich bankierów, kupców i fabrykantów.

Dążenie do zabłyśnięcia i do zamanifestowania bogactwa skłaniało ich nie tylko do wydatnego niekie­dy zasilania kasy imprezy, lecz także, a nawet przede wszystkim, do wystąpienia na balu w sposób jak naj­okazalszy. Dobroczynne przedsięwzięcie przekształcało się w konkursy toalet i biżuterii, licytację wystawności przyjęcia, strojów, karet. Na drugi plan schodzić zaczy­nał istotny cel inicjatywy. Prus żalił się: „Niewiasta [...] suknia za 120 rb, zmęczenie 10 rb [...] kareta, ubiór, bukiet, trzewiki itd [...] około 200 rb [...] zapracowała dla ubogich grosz, który im ofiaruje. Zamiast wyda­wać tysiące rubli na bal dla ubogich, lepiej im ofiaro­wać wprost setkę. Zestawienia: «bal» i «ubodzy», albo: «taniec» i «ocieranie łez», grzeszą brakiem logiki.” Al­bo gdzie indziej: „Cóż innego przez całe życie robią nasze zacne i szanujące się salonowe damy, jeśli nie wystawiają na widok publiczny swoich twarzy, wło­sów, oczu, rąk, biustów itd. Czym są bale, rauty i lo­że w teatrach? Czym spacery, wyjazdy do wód, kier­masze, gwiazdki i kwesty po kościołach, jeśli nie wy­stawami.”

Uczestnicy balów, kwest i kiermaszów nieco inaczej pojmowali jednak działalność społeczną i fi­lantropię. „Gazeta Warszawska” wyliczając w roku 1852 przedsięwzięcia Steinkellera, które przyniosły mu majątek, konkludowała: „...oto usługi ważne, każ­demu widoczne, które nadają p. Steinkellerowi prawo do naszej wdzięczności. I nie dziw, że imię jego znają wszyscy i wszyscy ze czcią wymawiają, od zamożnego pana do biednej pracującej w znoju drużyny, która w rozległych jego zakładach znajduje pracę, a więc zarobek i środki utrzymania.” W tejże gazecie czy­tamy również, że Steinkeller „na wszystkich przed­siębiorstwach swoich powszechny użytek tyle przynaj­mniej ma zawsze na oku, co i konieczne a sprawiedli­we zyski własne”. Tenże przedsiębiorca „doczekał się powszechnej ogółu wdzięczności, gdy przed laty od­

sprzedał pałac na Resursą Kupiecką umożliwiając jej uruchomienie i zarabiając na tej transakcji 200 000 zł”.

Ekonomista Supiński, wychodząc z założenia, że „bogactwo społeczeństwa nie jest nic innego, jak tylko wszystkie majątki obywateli kraju”, zalecał budowanie dobrobytu społeczeństwa przez bogacenie się — i są­dził, że jest to zasługa społeczna. Wokulski uważał, iż jego zasługą społeczną jest, że „daje pracę dziesiąt­kom rodzin”, pracę, która jemu samemu niezły przy­niosła dochód.

Pozytywistyczna ideologia podnosiła takie zasłu­gi we wszystkich dziedzinach. Organizatorzy balów dobroczynnych tę formułę do swojej działalności dema­gogicznie zaadaptowali: zasługą była zabawa przyno­sząca przy okazji jakieś dochody na cele dobroczynne.

I choć zwracano nieraz uwagę na dysproporcje między kosztami balu i zainteresowaniem zabawą a znikomy­mi zyskami filantropii, nie przeszkadzało to chwale „komitetu ofiarnych i dobroczynnych pań, które pod­jęły się zorganizowania zabawy”. „Kurier Warszawski” pisał: „Bale dobroczynne są wymówką dla zbytku, po­zorem dla strojów; i przepychu, a pieniądz, który się stąd ubogim dostaje, bodaj czy nie za często wydoby­wa się z Mota.” A uczestnicy dobroczynnego balu w Resursie o godzinie piątej nad ranem „upraszali orga­nizatorów, aby jeszcze raz taki bal urządzić raczyli”,

i podnosili ich zasługi filantropijne. Tak zresztą było również i w innych dziedzinach działalności społecz­nej.

Nie zawsze też da się oddzielić bezinteresowne popieranie nauki, oświaty, sztuki, literatury od popie­rania różnych dziedzin kultury przy okazji własnych celów komercjalnych.

Tak przede wszystkim działo się w warszawskich wydawnictwach. Wydawnictwa Glucksberga, Gebeth­nera, Orgelbranda, Lewentala i inne nieraz w różny sposób wspierały autorów, inicjowały prace. nauko-

U'

we lub literackie i wydatnie przyczyniały się do ich ukończenia, zarówno środkami materialnymi, jak i or­ganizacyjnymi. Leopold Kronenberg podparł finanso­wo znaczną sumą chwiejącą się, a tak przecie potrzeb­ną „Bibliotekę Warszawską”. Bronisław Natanson za­silał finansowo i grupował wokół swego wydawnictwa młodych pisarzy i uczonych. I nie sposób stwierdzić, gdzie w tym przypadku kończyła się działalność wy­dawcy spodziewającego się osiągnięcia tą drogą zysku

i podniesienia sukcesów swej firmy wydawniczej, a gdzie zaczynał się mecenat bezinteresownego pro­tektora nauk i literatury, mającego na oku przede wszystkim społeczne potrzeby kulturalne.

Niektórzy „burżua oświeceni”, głównie pod ko­niec XIX wieku i głównie spośród tych pomniejszych (np. Tarasiewiczowie) zarówno w filantropii, w mece­nacie, jak i w sposobie układania stosunków z robot­nikami manifestowali postawy nowe, problem widzie­li nieco inaczej, gruntowniej niż ci, tradycyjni, nawet zgadzający się na ustępstwa i świadczący bezintere­sowne daniny.

Trudna jest nieraz do zakwalifikowania działal­ność handlarzy obrazów — takich jak Unger czy in­ni jemu podobni. A Kronenberg, który w swoich in­stytucjach umieszczał urzędników zredukowanych po reformie administracji Królestwa Polskiego i po wpro­wadzeniu urzędów rosyjskich? Dawał też pracę wielu literatom i uczonym, takim jak Władysław Bogusław­ski, Tadeusz Korzon czy Kazimierz Kaszewski. Co go do tego skłaniało? Jak pracowali ci urzędnicy i literaci? Czy nie było w tym również próby naśladowania „biu­ra naukowego”, jakie utworzył dla siebie Bloch? A za­łożyciele lub właściciele szkół? Gdybyż jeszcze szkoły te nie przynosiły zysku, tak jak to w pewnym okre­sie było ze szkołą rzemieślniczą założoną przez Natan- sona, którą przez dłuższy czas podpierał on finansowo! Niektóre jednak szkoły dawały niezły dochód, może

mało znaczny w bilansach wielkich warszawskich for­tun, ale w każdym razie dochód.

Jakże więc patrzyli na sprawę sami inicjatorzy

i im współcześni? Kwestię dość charakterystycznie,

i prawdopodobnie nie dostrzegając problemu, przed­stawił Prus: „A jednak są rzeczy, których ludzka tro­skliwość o siebie nie może odebrać nawet zmarłym. [...] Kto Kronenbergom odejmie szkołę handlową, Kasę Mianowskiego, sale dla położnic, albo Natansonowi te wszystkie instytucje, które wspomagał, i wydawni­ctwa, którym pośrednio albo bezpośrednio on dał ini­cjatywę? Tak samo po Evansie została pamięć pierw­szej fabryki żelaznej w Warszawie.”

Tak więc owe przedsięwzięcia, tak chwalone przez ówczesnych i przynoszące inicjatorom uznanie, zasłu­gi i szacunek, stawiano tuż obok innych przedsięwzięć, czysto komercjalnych, takich jak fabryka. Harmoni­zuje to całkowicie z przytaczanym już tłumaczeniem osiągnięć gospodarczych Steinkellera troską o interes społeczny.

Zapewne szczerze przekonani też byli o społecz­nej motywacji swych inicjatyw finansiści-wydawcy, czy finansiści-założyciele szkół, tak jak i pozostali fi­nansiści. Naturalnie nie było tu miejsca dla aferzystów

i oszustów, takich, którzy jaskrawo wykraczali przeciw owej kupieckiej czy bankierskiej uczciwości. Ale oni też rzadko zakładali szkoły i popierali młodych auto­rów, a jeśli, to chyba tylko po to, by nadać swym po­zostałym poczynaniom nieco mniej jaskrawą barwę.

Były jednakże i przedsięwzięcia wyraźniej noszą­ce cechy bezinteresownego wsparcia inicjatyw nauko­wych lub oświatowych, wyraźnie oddzielane od zawo­dowej, komercjalnej dziedziny aktywności warszaw­skich burżua. Odnotować tu trzeba przede wszystkim różne stypendia, fundowane jako stałe lub przyzna­wane jednorazowo przez burżuazyjne rodziny. Wspom­niana już wdowa po Szmulu Zbytkowerze, bankierze

z przełomu XVIII i XIX stulecia, ufundowała stałe stypendium W wysokości 2500 zł rocznie dla trzech niezamożnych uczniów; bankier Jakub Platau, zmarły; w roku 1868, zapisał 25 000 rubli na stypendia, a po­nadto dalsze jeszcze sumy na cele naukowe; bankier

i badacz starożytności, Matias Berson, pod koniec XIX wieku poczynił znaczne zapisy dla różnych instytucji naukowych; Hipolit Wawelberg ufundował 50 stypen­diów w Petersburgu, świadczył wiele na naukę, oświa­tę i kulturę. Popierano materialnie Muzeum Przemy­słu i Rolnictwa w Warszawie i Filharmonię, Bloch ofiarował otwartej w roku 1898 Politechnice War­szawskiej tymczasowe pomieszczenie do czasu wybu­dowania własnego gmachu. Mnożyły się ofiary na inne cele naukowe i oświatowe.

Nie ulega kwestii, że w odróżnieniu od działal­ności filantropijnej, która niekiedy prowadziła do roz­powszechnienia się żebractwa, do nieracjonalnego wy­datkowania zgromadzonych funduszów, do zapobie­gania co najwyżej objawom, a nie do likwidowania przyczyn nędzy — świadczenia na rzecz nauki i oświa­ty w znacznie większej mierze dawały pożądane wy­niki i przyczyniały się do powstania trwałych war­tości kulturalnych. Czy należałoby jednakże przypi­sywać to samym ofiarodawcom?

Zdarzało się, że nie oni nawet byli inicjatorami. Gdy w roku 1882 Stefan Szolc-Rogoziński rozpoczął starania mające doprowadzić do wyprawy naukowej do Afryki, trudno było zgromadzić odpowiednie fundu­sze mimo żywej w tym kierunku akcji. Afryka była daleko, wyprawa zaś nie dawała okazji do wmurowa­nia żadnej tablicy pamiątkowej. Czyż nie lepiej było ofiarować tę samą sumę na którąś ze szkół, na biblio­tekę, na muzeum — trwalsza była korzyść, a symbol jej bardziej widoczny, co dzień wszystkim przypominają­cy złożony dar. Bo chyba i tu, podobnie jak w dzia­łalności dobroczynnej, bardzo silnym motorem była

chęć ujrzenia swego nazwiska wśród ofiarodawców, chęć zbierania podziękowań i niewymiernych w pie­niądzu, ale miłych bankierskiemu sercu procentów. Wśród takich trafiały się i inne świadczenia płynące z przekonania o potrzebie nauki i oświaty w Nad­wiślańskim Kraju, w którym szkoły uczyły po rosyj­sku. Bezimienne składki lub świadczenia ze strony organizacji skupiających burżuazję warszawską nie przynosiły nikomu imiennie żadnych zysków ni chwa­ły. Tak np. Zgromadzenie Kupców m. Warszawy wie­lokrotnie dotowało warszawskie szkoły, szczególnie handlowe, i podejmowało inne inicjatywy jednoczące akcenty patriotyczne i mecenat oświatowy. Szczegól­nym tego wyrazem była zainicjowana przez Józefa Natansona w „Kurierze Warszawskim” lista ofiar „z powodu dobrej nowiny”, gdy na uniwersytecie spo- liczkowano kuratora Apuchtina.

Stara forma mecenatu artystycznego w postaci zakupu od autora jego dzieł również była uprawiana przez burżuazję warszawską. Jednym z jej przejawów było' właśnie obstalowywanie polonezów u Stefanie- go przez Teppera. Już u końca XVIII wieku w do­mach niektórych zamożnych mieszczan wisiały portre­ty rodzinne. Znany miniaturzysta Wincenty de Las- seur malował na zamówienie wizerunki bogatych kup­ców warszawskich, portrety zamawiali też bankierzy i fabrykanci, Seweryn Oleszczyński litografował por­tret Piotra Steinkellera, Walenty Schertle bankiera Teodora Toeplitza. Majestatyczne monachijskie por­trety rodziny zamawiał Bloch. Były to jednak prze­ważnie właśnie portrety, te zamawiane obrazy.

Inne „obrazki bardziej znanego pędzla”, którymi moda kazała garnirować mieszkania w drugiej poło­wie XIX wieku, niekiedy dużej klasy dzieła sztuki, kupowało się przeważnie za pośrednictwem handlu obrazów, a nie bezpośrednio u malarzy. Nic przeto dziwnego, że ta monopsonistyczna sytuacja utrzymywa­

ła zarobki malarzy i ceny obrazów na bardzo niskim poziomie. Antoni Sygietyński żalił się w. roku 1884, że szkice olejne Maksymiliana Gierymskiego sprzedawa­no „po pięć, po trzy, po dwa ruble, i to z trudnością”.

Co jakiś czas odbywały się rozmaite imprezy, które jak obrzęd miały zadośćuczynić w opinii pu­blicznej obowiązkom popierania sztuk pięknych i uspo­koić narzekających dziennikarzy i inteligentów. Urzą­dzono więc w roku 1882 jubileusz trzydziestopięciole­cia działalności artystycznej Franciszka Kostrzewskię- go w Resursie Kupieckiej. Jubileusz niezmiernie hucz­ny, z przemówieniami sławiącymi zasługi rysownika — który, aby zdobyć pieniądze na utrzymanie rodziny, musiał rysować tyle, że nie mógł swych rysunków, wy­kańczać.

Konwencja balu na cel dobroczynny powtarza­ła się i w zakresie mecenatu artystycznego burżuazji warszawskiej. Co jakiś czas urządzano więc bal ma­larski lub żywe obrazy, które miały również przyspo­rzyć funduszów artystom, zdaje się jednak, że wyniki finansowe jak zwykle bywały mizerne, choć bale udane,

Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych ożywiło swoją działalność w latach osiemdziesiątych, „daw­niej prowadzoną z biurokratyczną ślamazarnością”, stało się „ogniskiem malarzy”, nabierało coraz więcej ruchliwości i „kupieckiej reklamy, jaka jest niezbęd­nym warunkiem powodzenia. Salon Towarzystwa za­sługuje istotnie na to miano. Wszystko, co malarstwo polskie wydaje wybitniejszego, przesuwa się przez tę wystawę, a od paru lat Towarzystwo sprowadza gło­śniejsze obrazy zagraniczne i stara się utrzymać pu­bliczność w ciągłym zainteresowaniu” — chwalił tę działalność dziennikarz warszawski. Istotnie urządzano wiele wystaw, podejmowano rozmaite zbiorowe impre­zy. Jednakże zasługa burżuazji warszawskiej była w tym niewielka. Prezesem Zachęty był z urzędu kura­tor warszawskiego okręgu naukowego, wiceprezesi

z wyboru zmieniali się, przez wiele lat pełnił tę funk­cję Gerson, zajmowali ją też przedstawiciele wolnych zawodów, jak np. adwokat Lucjan Wrotnowski. Bywa­ło, że burżuazja warszawska przyczyniała się materialr nie do funkcjonowania Zachęty, w wielu przypadkach jednakże dotychczasowe spostrzeżenia dotyczące filanr tropił i mecenatu są i tu podobne.

Dotyczy to również i innych dziedzin życia i twórczości kulturalnej. W przypadku teatru docho­dziły jeszcze dodatkowe względy ewentualnych ko­rzyści finansowych, jakie można by uzyskać traktu­jąc teatr jako przedsiębiorstwo dochodowe. Stąd Blo­cha propozycje pokrycia długów teatru. Także pożycz­ki udzielane przez niego teatrom warszawskim boryka­jącym się z trudnościami finansowymi wiązane były z nadzieją przejęcia całej instytucji pod swój zarząd i nie wynikały z intencji bezinteresownych. Przez cały czas zresztą inni kapitaliści warszawscy również zabie­gali o przejęcie teatrów spodziewając się uczynić z nich rentowne przedsiębiorstwo.

Kiedy jednak spalił się Teatr „Rozmaitości", zbiórka na jego odbudowę przyniosła tylko początko­wo dobre rezultaty, w ciągu kilku dni zebrano 4000 rubli efektowność tej oświeconej pożarem sytuacji była duża — nazwiska ofiarodawców ogłaszano w ga­zetach, wszakże po niedługim czasie zapał przygasł, tempo dopływu składek osłabło, zamiast składek ofia-: rowywać zaczęto pożyczki, niekiedy znaczne (Janasz 5000, Brun 10 000 rubli), i niewielu, poza zaintereso­wanymi finansowo, pamiętało, że przed pożarem teatr miał 100 000 rb długu.

Nie bez znaczenia w sprawie popierania Teatru Ludowego była także możliwość uzyskania poprzez ten teatr (podobnie jajc przez czytednie bezpłatne czy przez szkoły) pewnego wpływu na robotników. Teatr Ludo­wy, który funkcjonował w Warszawie w końcu XIX i początku XX wieku, podlegał wpływom burżuazji w

zakresie repertuaru — dobierano go z punktu widze­nia „umorainiających” walorów. Popieranie teatru było więc opłacalne. Gdy jednak przyszło uczcić jubileusz pięćdziesięciolecia pracy scenicznej Alojzego Żółkow­skiego, składki wielbicieli artysty przyniosły w su­mie rubli 603, których obrażony Żółkowski nie przy­jął. Zbiórka była anonimowa, nie opłacała się.

W przypadku Towarzystwa Muzycznego, gdzie perspektywy zysków nie było, po początkowym okre­sie pewnej jego popularności szybko odsunięto się od tej instytucji, Towarzystwo prowadziło coraz bardziej anemiczną egzystencję. Współcześni dostrzegali jej przyczyny: „Niech wytworniejsze sfery, niech ci, któ­rym istotnie o sztukę, a nie o tanią zabawę i resursę chodzi, gromadnie do Towarzystwa wejdą, a zrefor­mują je i na właściwą sprowadzą drogę. [...] Sam dy­rektor nic nie poradzi, przy najlepszych nawet chę­ciach. [...] Ostatecznie jest on zależnym od członków Towarzystwa...” — karcono bierność wyższych warstw społeczności warszawskiej i brak jej poparcia w po­ważniejszych poczynaniach Towarzystwa Muzycznego.

Większości należących do tych warstw szło bo­wiem właśnie o resursę i podobne jak w resursie roz­rywki, dla których łatwiej było znaleźć poparcie w Warszawie niż dla muzyki poważnej. I nawet ta chwa­lona Zachęta też przy różnych okazjach dawała świa­dectwo brakom mecenatu burżuazji warszawskiej i spo­sobom uprawiania tego mecenatu.

Gdy w roku 1890 na konkursie w Zachęcie jeden z rzeźbiarzy, zawiedziony i rozczarowany wyrokiem jury, publicznie zniszczył własne dzieło, wśród wrza­wy prasowej, która potem wynikła, zabrał głos Stani­sław Witkiewicz: „Nasze społeczeństwo [...] nie po­trzebuje artystów, nie potrzebuje uczonych, nie potrze­buje żadnej poważnej, głębokiej, wielkiej idei, tylko potrzebuje tandety; tandety w nauce, w sztuce, w każ­dej gałęzi umysłowej pracy — potrzebuje tylko klow­

nów i hecarzy cyrkowych.” Stwierdzał też, że wyda­rzenie to powinno „dać trochę do myślenia tym wszyst­kim, którzy konkursa inicjują, biorą w nich udział bądź jako siędziowie, bądź jako konkurujący”. W burzliwej polemice licznie i różnie się wypowiadano, Prus bro­nił Witkiewicza, większość była przeciwi niemu. Wit­kiewicz, jak wiadomo, nie odznaczał się umiarem w słowach, Prus bywał niekiedy po swojemu przekor­ny, ż dobrotliwości serca żałował też rzeźbiarza — twórcy zniszczonego dzieła. Nie rozważając jednak, po której stronie była racja w tym konkretnym przypad­ku, nie sposób całkowicie odmówić słuszności ogól­nej ocenie sytuacji, sformułowanej przez Witkiewicza.

Zarówno działalność filantropijna, jak i mece­nat kulturalny czy wsparcie burżuazji warszawskiej dla nauki i oświaty w dużym stopniu wypływały więc z przyczyn nie wynikających z meritum sprawy. Pew­ną wskazówką dla wniosków, mogłaby tu być jeszcze jedna licytacja. Z okazji wizyty Mikołaja II w War­szawie postanowiono cesarzowi przekazać zebraną na ten cel sumę jako dar społeczeństwa Warszawy. Nig­dy jeszcze dotychczas jednorazowo burżuazja war­szawska nie złożyła tak wysokich sum na żadne cele — naukowe, dobroczynne czy kulturalne — jak na fun­dusz gromadzony z okazji wizyty cesarza. Leopold Kronenberg junior złożył 100 000 rubli, kilkudziesię- ciotysięczne składki powtarzały się wielokrotnie. Po­nieważ z woli cesarza część zebranych sum przekaza­na została na cele społeczne, Warszawa bez większej zasługi ofiarodawców zasilona została poważną dotacją.

Sposób uprawiania mecenatu i filantropii świad­czy zarówno o osiągniętej przez burżuazję warszawską pozycji materialnej, jak i o dążeniu do zwiększenia również przy pomocy danin na cele społeczne swego prestiżu. Różne elementy obyczaju w różnym stopniu służyły temu samemu celowi: sposób gromadzenia dóbr kultury materialnej i sposób posługiwania się

nimi, obyczaje towarzyskie burżuazji warszawskiej i sposób kształtowania stosunków między pracodawca­mi i pracownikami. W umysłach i sercach bankierów, przemysłowców i kupców warszawskich duma i saty­sfakcja z powodu swej siły ekonomicznej mieszały się z odczuwanymi co jakiś czas wątpliwościami co do sprawy drugiej — co do prestiżu społecznego.

Zwiększyć go próbowano różnymi drogami, a wśród nich niemałą rolę odgrywały także próby uzyskania formalnych przywilejów ten prestiż podno­szących. Sprawy nobilitacji już poruszaliśmy. Teraz wspomnieć wypada o zabiegach innych nieco w swym charakterze, a świadczących o wysokich aspi­racjach burżuazji warszawskiej.

Przede wszysktim było to dążenie do posiada­nia majątków ziemskich. Ludzie, którzy nieraz dorobi­li się właśnie na ruinie posiadaczy ziemi, sami tę zie­mię nabywali natychmiast, gdy tylko mogli sobie na to pozwolić. I. co charakterystyczne, czynili to nie tylko ci, którzy zabiegali o nobilitację, ale także i tacy, którzy żadnych starań w tym kierunku nie podejmowali. Mógłby ktoś może wobec tego przypuszczać, że dobra ziemskie były traktowane jak lokata kapitału — jak przedsiębiorstwo. Istotnie w wielu folwarkach należą­cych do nowych właścicieli z Warszawy gospodarka była prowadzona racjonalnie, przynosiła dochód. Obok takich istniały jednak inne, nawet deficytowe, a mimo to nie sprzedawane. Najważniejsza jednak jest tu jesz­cze inna wskazówka: majątki kupowano w bardzo róż­nych okresach i w czasach dobrej koniunktury rolnej, i w czasach kryzysu, a widoki zysku — jaki można było osiągnąć inwestując kapitał w inne dziedziny gospodarki — z pewnością wykluczały kupno ziemi z przyczyn ekonomicznych.

Szło więc o coś innego. Skrupulatne wyliczanie posiadanych folwarków przy różnych okazjach — do nekrologu włącznie — utwierdza w takim przypusz­

czeniu. Dobra ziemskie szczególnie ułatwiały zajęcie w tym tak tradycjonalnym społeczeństwie wysoko no­towanego miejsca, uzupełniali więc nimi listę swych tytułów bankierzy i fabrykanci.

Gdy kupiec warszawski Scholtz nabył w pierw­szej połowie XIX wieku majątek ziemski, zaczął się pisać de Scholtz, choć nie zmienił swego statusu star nowego. Gdy handlem doszedł do bogactwa syn ubo­giego szlachcica, „chłopiec ze Skalmierza”, Jan August Spiski — na pierwszym miejscu po nazwisku kładł na­zwy swych dóbr: Raszyn i Falenty, a dopiero później fundament swego bogactwa, zajęcie: kupiec. Właścicie­lami majątków byli: Kronenberg, Bloch, Epstein, Ber- son, Janasz, Konic, Toeplitz i liczni inni.

Na nieco innym tle miał miejsce jakże charak­terystyczny przypadek. Znany wydawca Lewental pa­nującym powszechnie obyczajem nie poprzestawał na dochodach płynących z głównego źródła działalności, lecz zajmował się także spekulacją płacami budowla­nymi w Warszawie. Posiadanie ziemi miało więc w tym przypadku motywy ekonomiczne, i to w dodatku handlowe, a nie produkcyjne, więc przytoczonym po­przednio przykładom jak najdalsze. Jednakże nacisk ogólnego snobizmu był taki wielki, że Lewental — właściciel wszystkich placów przy późniejszej ulicy Hortensji (dziś Górskiego) tak właśnie, imieniem żony, nazwał drogę przebiegającą pośrodku swej posesji. Dro­gę, o której wiedział, że stanie się ulicą, gdy tylko po­wiodą mu się sprzedażne transakcje. Nieco podobną genezę ma nazwa ulicy Karolkowej — pochodzi od imienia Karola Szulca. Tak więc osobliwie zabrzmiało tu echo nazw majątków, takich jak Izabelin, Helenów i inne podobne.

Posiadanie dóbr ziemskich to tylko jeden ze spo­sobów umocnienia swej prestiżowej pozycji. Były i inne: tytuły honorowe i urzędy, przy czym nie cho­dziło tu o stanowiska związane jakoś z zawodową

działalnością — te wynikały przeważnie z wysokoś­ci udziału w spółce akcyjnej, z wielkości przedsiębior­stwa, z posiadania majątku itp. Inne były przesłanki przyjmowania, a nawet ubiegania się o nadanie urzę­dów zupełnie nie związanych z podstawowym zakre­sem pracy warszawskiego burżua. Różne godności w towarzystwach dobroczynnych i kulturalnych wypły­wały często po prostu z wysokości świadczeń dla tych organizacji i instytucji. Nieco mniej bezpośredni zwią­zek z przesłankami ekonomicznymi miało piastowa­nie niektórych stanowisk w korporacjach religijnych, a więc w dozorze bóżniczym, we władzach gmin ewangelickich itp.

Wreszcie były i takie godności, które najczęściej nie wynikały ze stanu majątku, rzadko także 1 ponie­sionych nakładów finansowych, nie przynosiły też na ogół i dochodów. Przykładem tu mogliby być liczni w Warszawie konsulowie honorowi, niekiedy konsu- lowie krajów dość egzotycznych. Mieczysław Epstein był konsulem honorowym Włoch i Belgii, Bloch kon­sulem szwedzkim, Edward Władysław Epstein konsu­lem perskim, Stanisław Lesser konsulem saskim, ba­warskim, sasko-weimarskim i peruwiańskim, Wiktor Lesser konsulem portugalskim, Józef Rawicz konsu­lem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. O nich to i o innych licznych w Warszawie konsulach hono­rowych krążyły dowcipy, pozwalano sobie na złośli­wości i żarty, bankierzy jednakże z wielką powagą traktowali swoje nieistniejące obowiązki i w stosow­nych okazjach pojawiali się w orderowej i munduro­wej gali. Do tej listy ówczesnych godności dodać nale­żałoby różne inne, niekiedy zaskakujące i dziwne ty­tuły. Zygmunt Lesser, ze swą świeżą metryką chrztu, został tajnym szambelanem papieskim, inny bankier szczycił się dworskim tytułem etiopskim.

Nieco mniej nierealne, czasem nawet związane z faktycznymi funkcjami, były tytuły i rangi służbo­

we rosyjskie, nadawane niektórym spośród warszaw­skiej burżuazji. Konkurent Kronenberga zabiegający

0 dzierżawę monopolu tabacznego, Eleazar Fejgin, był „radcą kommercyi”, słynny Newachowicz, gdy obej­mował dzierżawę tychże dochodów, był „koleżskim sekretarzem”, a umarł jako „tytularny radca i kawa­ler”, choć stanowisk urzędowych nie zajmował. Żona Fraenkla uhonorowana została tytułem damy dworu, Zygmunt Reychman był rzeczywistym radcą stanu.

Tytuły te w intencjach burżuazji warszawskiej; służyć miały przeważnie celom szczególnym, innym nieco niż zwykle mają w sferach urzędniczo-dworskich. Nie wiązano ich tu z postępami kariery, nie łączyły się one z finansowymi korzyściami — a jeśli nawet, to były to dochody w budżetach potentatów pieniądza niedostrzegalne.

Pewną wskazówką co do intencji, w jakich za­biegano o te godności, mógłby być tytuł piastowany przez Jana Gottlieba Blocha. Bloch ze względu ' na swoje doświadczenie w zakresie budowy dróg żelaz­nych powoływany był przez władze rosyjskie na Rze­czoznawcę, zasiadał w radzie naukowej przy Minister­stwie Komunikacji w Petersburgu, miał też rangę radcy stanu, choć rzecz jasna, urzędnikiem tym nie był. Ponieważ ranga radcy stanu odpowiadała w hie­rarchii wojskowej randze generała majora, przeto Bloch lubił, gdy go nazywano generałem i nawet niekiedy dawał do zrozumienia, że chętnie ten tytuł słyszy. Wprawdzie tytuł radcy stanu nadawany urzędnikom również przykrywał treść nazwie nie odpowiadającą, był umownym określeniem, które utraciło swój pier­wotny sens, jednakże w przypadku burżuazji warszaw­skiej stopień tej abstrakcji był jeszcze szczególniejszy

1 prowadził ku dziwnym, nawet na owe czasy, for­mułom, jak bankier-generał. Tak samo bowiem jak dobra kultury materialnej, również tytuły i rangi ro­

zumiano w tej sferze przede wszystkim jako sposób przydania sobie chwały.

A może w tym szczególnym przypadku było coś jeszcze bardziej osobliwego? Wszakże burżua niby- -generał wydawał również książki o przyszłej wojnie zarabiając sobie w ten sposób na opinię eksperta i znawcy spraw wojskowych, prowadził też propagan­dę pacyfistyczną, która opinię tę jeszcze umacniała, ów propagator pokoju twierdził u schyłku XIX wieku jakc rzeczoznawca, że przyszła wojna prowadziłaby do całkowitego zniszczenia i zwycięzcy, i zwyciężonego — tak byłaby rujnująca. Wywody popierał argumentacją strategiczną oraz zdjęciami karabinów, dział i balo­nów.

I oto niby-generał roztrząsał problemy wielkiej strategii, rozważał szanse niby-walczących stron, roz­grywał niby-wojny w abstrakcji, jego „biuro nauko­we”, przy pomocy którego przygotowywał swe prace, nabierało cech biura studiów w sztabie. W sferze fikcji odbywało się to, co realnie rozgrywane, prowadzi do bardzo gromkich form sławy. W sferze fikcji — bo w rzeczywistości było nieosiągalne. Nie mamy jednak sta­nowczych dowodów na to, że Jan Gottlieb Bloch, „un parvenu intellectuel”, warszawski i petersburski ban­kier, skrycie żywił marzenia o rozkazywaniu nie tylko urzędnikom i że serce miał aż tak władzy i glorii chci­we, a wyobraźnię aż tak intensywną.

Blask rang i tytułów podnosiły ordery. Niektó­rzy cieszyli się posiadaniem orderów rosyjskich, jak np. Kazimierz Rozental, kawaler Orderu Św. Anny | Św. Włodzimierza, czy Herman Epstein lub Antoni Firaenkel odznaczeni również Orderem Św. Włodzimie­rza. Bardzo wielu nadawano Order Św. Stanisława, otrzymał go Aleksander Laski, Władysław. Kronenberg, Aleksander Hałpert, Antoni Fraenkel i liczni inni. Byli jednak i ozdobieni najbardziej zaskakującymi odzna­czeniami: Stanisław Lesser miał jeszcze mało egzotycz­

ny Order Alberta Saskiego, ale Karol Merzbach odzna­czony był już Orderem Nilu i Gwiazdą Etiopską, jego brat Jerzy — Legią Honorową i Orderem Medjidje. Przy niektórych nazwiskach umieszczano już tylko for­mułę: „kawaler orderów;”, kryjącą najróżniejsze ro­syjskie i zagraniczne odznaki. O odznaczenia zabiegano skwapliwie różnymi drogami. Między innymi właśnie przyjmowanie godności konsulów nominalnych nie tylko zaspokajało aspiracje do samego tytułu, lecz także dawało okazję do uzyskania zagranicznych or­derowi

Ordery i tytuły, nagrobki, sposób zwracania się do. urzędników, udział w akcjach filantropijnych, sło­wem, cały obyczaj burżuazji warszawskiej służyć miał przekonaniu siebie i innych o swej ważności i wiel­kości, a więc i utwierdzeniu nowej klasy i nowego porządku. Że jednak kapitalistyczny porządek społecz­ny przetykany był różnymi pozostałościami feudaliz- mu, przeto i w obyczaju burżuazji warszawskiej zna­lazło się tyle feudalnych sposobów manifestowania swego miejsca w społeczeństwie. A że mimo reliktów feudalizmu było to przy końcu wieku XIX społeczeń­stwo kapitalistyczne — szczególnie fałszywie hrzmiały te właśnie dawne sposoby głoszenia swej rangi spo­łecznej i zabiegi o nią. Do rangi symbolu urasta więc \yydarzenie opisane przez Szymanowskiego z okazji występów Modrzejewskiej, gdy tłumy oblegały kasy teatralne: „Zdarza się [...], że jakiś pan [...] ofiaruje sto rubli za lożę i ktoś odstępuje własnej loży [...] jakiś drugi pan, nie mogąc dostać. loży, a zaled­wie tylko bilet na galerię, pyta się, czy mu wolno zbu­dować na tym miejscu lożę, a gdy mu z uśmiechem pozwalają na to, on na serio chce sobie wybudo­wać lożę.” Tak oto przy pomocy pieniądza budowano sobie miejsca oddzielone od reszty wielkiej widowni i sceny ścianami zharmonizowanymi zarazem z całą dotychczasową budowlą.

VI. Burżuazja wzorem

W dobie Sejmu Czteroletniego Józef Wybicki napisał komedię pod tytułem Szlachcic mieszczaninem. Wię­cej mając talentu w innych dziedzinach, dość nieudol­nie przedstawił w niej tytułowego bohatera, sędzica, dawniej bałagułę popularnego wśród ciemnej i pijanej gromady szlacheckich pieczeniarzy— teraz w. duchu reformy wpisującego się do ksiąg miejskich, aby zo­stać mieszczaninem i procedernikiem. Przy tej okazji zarówno sądzie, jak inne dramatis personae wypowia­dają wiele uwag o zacności stanu mieszczańskiego,

0 znaczeniu rzemiosł i kunsztów dla rozwoju kraju

1 o tym, jak to skończyć się już powinna pogarda oka­zywana mieszczanom przez szlachtę. Sam sędzic zaś postanawia w swych zatrudnieniach, zabawach, ubiorze i obyczaju pójść za tymi deklaracjami. Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z przeciwstawieniem sztuce Moliera i całej konwencji „mieszczanin szlachcicem”? Odpo­wiedzieć wypada przecząco, nie tylko dlatego że u Molie­ra bohater zostaje z powodu swych usiłowań wykpio­ny, a tu jest aprobowany. Jest i inna różnica: oto bur­mistrz, występujący w sztuce, wyjaśnia definitywnie sytuację mówiąc o szlachcie, że jest to „stan znakomi- ty, wyższy nad nas od wieku w. Polszczę przez zaszczy­ty*’ i doprowadza w ten sposób ideę utworu do zgod­ności z poglądami autora. Gdy więc szukać przychodzi przejawów obyczaju burżuazji warszawskiej w oby­czajowości innych grup społecznych w wieku XIX, zapytać wypada, jakie były drogi tych filiacji i czy

ich istnienie świadczy o określonych postawach tych grup wobec burżuazji.

Odpowiedzi poszukiwać należy na różnych dro­gach. Już w pierwszej połowie XIX wieku pojawiają się pochwały pieniądza: „Bankier — alboż to nie je­dyny środek, aby jeździć konno, dawać bale, trzymać ekwipaże i co lato bawić w Karlsbad albo w Ems? Bankier — oto bożyszcze domów rozkoszy, chociaż jest nul et omnia w przekonaniu świata. Niezwykły urok panuje wszędzie, gdzie tylko stąpi noga jednego z tych kuzynów Fortuny; rozrywani wszędzie, odbiera­ją hołdy i pokłony, każdy chętnie ujmuje ich za rękę na ulicy, ściska, przyjmuje do powozu i zaprasza na obiady. Dla bankiera też wszystkie drzwi stoją otworem i wolno im obchodzić się według własnej szkoły, to jest: na ulicy witać się sparodiowanym akcentem, kiw­nąć głową bez zdjęcia kapelusza, każdemu położyć rękę na ramieniu, nazywać przyjacielem — są to rów­nież według nich jakieś procenty, które się dadzą po­bierać jako honoraria” — pisał Bogucki.

W tej opinii pisarza z pierwszego półwiecza przewijają się dwa elementy: satyryczne spojrzenie na bankiera-dorobkiewicza i na tych, którzy mu zbyt łat­wo otwierają drzwi swych domów, ale też i stwierdze­nie, że obyczaj bankiera, jego sposób bycia, inny od dotychczas przyjętego, nie spotykał się z całkowitą dezaprobatą, mimo że sam autor obyczaj ów potępia. Czy rzeczywiście tolerowano maniery bankierskie tyl­ko dlatego, że bankier mógł żądać tolerowania ich — tak jak wypłaty procentów? Z pewnością wtedy jesz­cze nie w tym środowisku, do którego próbował wejść z trudem — nie wśród niezależnej od niego finan­sowo części arystokracji i szlachty. W dziedzinie oby­czajów dość wyraźnie rysował się wtedy podział na tych, których naśladowano, i tych, którzy naśladowali. Bankier usiłował naśladować tych, do których miał przystęp utrudniony, bankiera naśladowali ci, którym.

zależało na uzyskaniu do niego dostępu, którym impo­nował, ci słabsi ekonomicznie a nie hamowani przez utrwalone w obyczaju kategorie ocen obowiązujących w świecie szlachecko-arystokr a tycznym.

Te wykształcone w dotychczasowym układzie społecznym kategorie i obyczaje trwały mocno i sta­nowiły silną przeciwwagę obyczaju burżuazji tam, gdzie odbiegał on od dotychczas przyjętych. W „ku­zyna Fortuny” zapatrzeni byli przede wszystkim po­mniejsi dorobkiewicze, trochę mniej rosnące rzemiosło, drobna burżuazja. I nawet ci nie tylko jego uważali za wzór. Rodzina Jana Kilińskiego po jego śmierci wielkich dokładała starań, aby zatrzeć fakt, że był on szewcem. Nie po to przecież, aby pozostawić go bez przynależności zawodowej i stanowej; eksponowano i jego stopień wojskowy pułkownika, zatwierdzony zresztą przez władze Królestwa, i fakt, że jeden z sy­nów szewca został oficerem, dwaj inni urzędnikami.

Dopiero w okresie pouwłaszczeniowym, gdy bur­żuazja dobitniej manifestować zaczęła swe istnienie i swą siłę ekonomiczną i gdy równocześnie zmniejszała się siła oddziaływania innych grup społecznych, przede wszystkim szlachty, wzrastać zaczynał wpływ burżua­zji na obyczaj powszechny. W literaturze pojawiać się zaczęły zgodne z ideologią pozytywizmu postaci szla­checkiego wprawdzie pochodzenia, ale zajęć burżua- zyjnych. Piotr Chmielowski tak oto pisał o swojej epoce: „...obok racjonalniejszego chodzenia koło roli trzeba było uznać znaczenie i potęgę przemysłu i ka­pitału: nie można było gardzić jednym, a lekceważyć drugiego. Należało się pozbywać coraz prędzej przesą­dów szlacheckich o swojej wyższości i o swoim do­stojeństwie, lecz jąć się pracy oburącz, a z łokciem i wagą pogodzić się, uszanować w nich przedstawiciel­stwo podobnejże pracy, która miała zastąpić w zupeł­ności pergaminowy czy papierowy przywilej. [...] Rów­nocześnie z coraz bujniejszym wzrostem przemysłu

i handlu doniosłość kapitału i jego znaczenia w życiu ekonomicznym, społecznym i umysłowym zwiększyć się musiały, jakkolwiek nie przybrały oczywiście tak kolosalnych, a niekiedy tak potwornych rozmiarów, jak na dalszym Zachodzie.”

W nekrologach zacierać się zaczynały różnice między tytulaturą nowych i dawnych posiadaczy dóbr, a informacja, ze zmarły był członkiem rady nadzor­czej czy zarządu jakiegoś towarzystwa akcyjnego, bez względu na to, kogo dotyczyła, stawała się jednako­wym powodem do uznania u tych, których opinię ce­niono.

Rzecz oczywista, nekrologi ogłaszane w prasie warszawskiej odzwierciedlają stan rzeczy w bardzo określonym środowisku — charakteryzując jedynie tych, którzy zawiadamiali w warszawskich gazetach

o zgonie swych bliskich. A zawiadamiali oczywiście nie wszyscy. Uwzględniając specyfikę czasopism i czy­telnictwa i porównując treść i formę nekrologów z lat siedemdziesiątych XIX wieku i z początku XX wieku zauważyć można znamienne różnice. Wkrótce po pow­staniu styczniowym formuła „obywatel miasta War­szawy” częściej występuje przed określeniami zawodu lub źródeł utrzymania. Na początku wieku XX na­tomiast częściej występuje wariant „kupiec i obywatel m. Warszawy”, „finansista i obywatel m. Warszawy” lub podobnie. Coraz częściej znaleźć można pod na­zwiskiem zmarłego informacje o jego posiadłościach przemysłowych: „współwłaściciel zakładów przemysło­wych N. N.”, „założyciel i właściciel fabryk N. N.” itp. Wymieniano piastowane w organizacjach gospo­darczych stanowiska, eksponowano stan posiadania. Forma, okazałość nekrologu zależna była na początku XX wieku przede wszystkim od pozycji majątkowej zmarłego.

Rosnący kult bogactwa i pieniądza, chęć naślado­wania bogatych sprzyjały rozpowszechnianiu się oby­

czaju burżuazji warszawskiej także wśród innych warstw. Przede wszystkim wśród tych niżej w hierar­chii społecznej stojących niż twórcy wzoru. Ten sam motor, który pobudzał burżuazję warszawską do swo­istych licytacji w działalności filantropijnej, funkcjo­nował i w dziedzinie przejmowania burżuazyjnego wzorca obyczajowego przez inne warstwy społeczne.

Działały naturalnie czynniki hamujące: większość inteligencji warszawskiej była pochodzenia szlachec­kiego, więc z obyczajowości szlacheckiej pochodzące wniosła tu z sobą wzory. Hamująco działała także obcość narodowa części burżuazji, naruszała ona jed­nolitość tej klasy, budowała przeszkody na drodze przekazywania wzorów obyczajowych ludności pol­skiej. Rosnąca świadomość klasowa proletariatu i zwiększająca się polaryzacja inteligencji kształtowały grupę zasadniczo przeciwną obyczajom wrogiej klasy. Sam ton obyczaju burżuazji warszawskiej, jej sposób bycia, nieraz poniżający innych, budził opozycję i żal lub wrogość nawet u tych, którzy nie wiedzieli, dlacze­go należą do innej klasy społecznej. „Dosyć być ubo­gim, by doznać pogardy” — skarżył się na początku stulecia legionista i poeta Cyprian Godebski. „Gdybyż pamiętano, że te datki składane są także dla ludzi, choć uhogich...” — wtórowała mu z końca wieku ga­zeta. „Kto uważa na opinię, kiedy ma pieniądze” — re­plikował ze sceny bohater pozytywistycznego drama­tu.

Mimo wyszystko obyczaj ów przesączał się w społeczeństwo warszawskie. Najłatwiej może było to widoczne w zakresie kultury materialnej. Mnożyły się próby naśladowania bogactwa i wystawności mieszkań, mebli, strojów, sprzętów, a główny akcent kładziony przeważnie na okazałość i luksus określał prowenien­cję tego obyczaju. Tak jak wcześniej burżuazja przez swe pałace i wystawność życia próbowała znieść gra­nicę dzielącą ją od arystokracji rodowej i szlachty, tak

teraz średnie i niższe warstwy mieszczańskie dążyły do upodobnienia się do wzorów burżuazyjnych. Mniej­sze środki materialne rodziły naśladownictwo nie tylko złe, lecz niekiedy i tandetne.

Kształtował się w dziedzinie kultury materialnej obyczaj pozoru. Pałace bankierów, zgodnie ze stylem epoki, przeważnie źle naśladowały dawną architekturę, błyszczały jednak niekłamanym bogactwem rzeźb, złoceń i marmurów, bankierów bowiem było na to stać. Warszawskie kamienice czynszowe budowane przy głównych ulicach, przeznaczone dla zamożnych loka­torów, wznoszone szybko w okresie koniunktury bu­dowlanej, podobne były bogactwem ozdób do pałaców, tyle że często ozdoby były odlewane z gipsu według szablonów, kunsztowne sklepienia były imitacją, żelazo kute zastępowała tłoczona blacha. Z wnętrzem domu było podobnie. Gdy kogo nie było stać na obicie ścian droższymi tkaninami, zastępowano je kretonem imitu­jącym jedwab, gdy nie starczało na kreton, pojawiała się papierowa tapeta imitująca kreton podobny do jed­wabiu. To samo powtarzało się na każdym kroku. Ro­biono meble z taniego drzewa podobnego do szlachet­nych gatunków z importu, obrazy znanych nieraz ar­tystów, zdobiące pałace bankierskie, pojawiały się w wielu egzemplarzach wytwarzanych taśmowo przez imitatorów-fuszerów i nabywanych do warszawskich domów mieszczańskich za parę rubli, fabryczna pro­dukcja dostarczała „dywanów perskich ręcznej robo­ty”.

Odzież i przedmioty osobistego użytku również tworzyły pozory. Przypinany kołnierzyk i półkoszulek pozwalał wyglądać świeżo niezamożnemu elegantowi. Dorożkarzowi dawano duży napiwek, aby przed roz­poczęciem kursu zdjął blaszkę z numerem i w ten spo­sób przekształcił dorożkę w powóz prywatny; karety i powozy do wynajęcia w remizach ułatwiały wy­wołanie podobnego efektu. Wynajmowano na przy­

jęcie lokaja, który w wynajętym fraku anonsował gości i pełnił funkcje pełnione zwykle przez paru słii- żących. „Jak to, łotrze! — wołał pan do takiego wła­śnie lokaja. — Jak to: więc połami wynajętego fraka wycierasz talerz?...”

Różne rodzaje blichtru występowały na różnych szczeblach drabiny społecznej. Na samej górze, tuż po owych naśladowanych, szły zamożne sfery inteligen­ckie, często spokrewnione z bankierami, kupcami i przemysłowcami. „Wielu znacznych adwokatów, le­karzy, inżynierów itp. może się poszczycić takimi do­chodami, jakich u was nie posiadają nawet ministro­wie. Lecz w tym znowu bieda, że tym, co wydają, Bo mają na to, chcieliby dorównać w przyjęciach także i mniej zamożni i mniej powodzenia mający” — pisał publicysta warszawski w ostatnim ćwierćwieczu. Do tej też grupy należeli najwyżej stojący i najlepiej sy­tuowani prokurenci dużych banków i inni najwięćej zarabiający pracownicy przemysłu i handlu. I rzeczy­wiście ci wydawali dużo. Mieli bogate mieszkania — często wprawdzie wynajęte, lecz zawsze w dobrej dzielnicy — zwykle dobrze wyposażone, częściej liiż u bankierów urządzone ze smakiem, zgodnie z modą przeładowane wprawdzie, lecz zwykle sprzętami gu- stowniejszymi, z lepszymi obrazami na ścianach. Wszakże właśnie z tych sfer przede wszystkim rekru­towali się członkowie-miłośnicy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych i bywalcy wystaw artystycznych. Kuchnia w tych domach często nie ustępowała kuchni właścicieli pałaców, nieraz tu właśnie walorem jej było nie tylko bogactwo, lecz i pewien styl własny. W tych sferach miewano jeszcze i swój powóz, i liczniej­szą służbę. '

Nie zawsze było to życie ponad stan, niektórzy dobrze sytuowani jeszcze mogli sobie na to pozwolić. W pewnym sensie nie tylko mogli, ale nawet musieli. Niejeden musiał: „...aby pokazać, że i on od swego Kó-

legi nie gorszy i że równie dobrze jak tamten stoi. Więc mniejszy przemysłowiec sadzić się będzie na wspania-' łe apartamenta i bale w przekonaniu, że to podtrzy­muje jego kredyt, więc adwokat zarabiający dajmy na to 6000 rb rocznie pozować będzie na takiego, co ma 20 000 rb, aby tylko tamtemu nie ustąpić i wśród kolegów i klienteli wyrobić przekonanie, że i jego praktyka nie mniejsza; lekarz to samo, inżynier rów­nież itp. W tych właśnie kołach zbytek jest najwięk­szym. [...] I to wszystko nie tyle się robi dla samej zabawy, jak dla popisu, dla prześcignięcia drugich, dla' zamaskowania prawdziwego swego położenia” — tak wraz z Zaleskim gorszono się w Warszawie. Trżeba było jednak w tym wszystkim uważać, aby nie wyro­bić sobie opinii utracjusza i rozrzutnika, bo to kredy­towi mogło zaszkodzić.

Zauważmy, że prócz dążenia do utrzymania się na wysokiej pozycji społecznej przez stworzenie wra­żenia bogactwa działał tu jeszcze inny motyw prak­tyczny: „aby [...] wśród kolegów i klienteli wyrobić przekonanie, że i jego praktyka nie mniejsza.” Szło

o zapewnienie sobie klienteli i płynących stąd dochó-1 dów. Przypominają się metody Teppera o sto lat star­sze, kiedy to szlachcica-kontrahenta oczarować możha było „dobrze okutą skrzynią na pieniądze”. Wystaw­ny tryb życia bogatych sfer inteligenckich, przedd wszystkim zaś wodnych zawodów, miał motywację wyraźnie kapitalistyczną, komercjalną, prowadzić miał do zapewnienia korzyści materialnych, kredytu, wyższych honorariów itp.

Sposób realizowania tych na reprezentację obli­czonych poczynań miał jednakże bardziej skompliko­waną proweniencję. Odbijało się tu i wykształcenie — przeważnie uniwersyteckie — i przywiezione z szero­kiego świata przez tę dość ruchliwą warstwę wzory; i silniejsze wpływy tradycji szlacheckich, i inne niż wielkiej burżuazji kontakty towarzyskie i zawodowe,

inne gusta i zamiłowania kulturalne. Stąd też recepcja obyczaju burżuazji w zakresie kultury materialnej w sferach bogatej inteligencji mniej miała elementów bezpośredniego przejmowania wzorów obyczajowych niż przekształcania własnego obyczaju pod naciskiem motywacji przejmowanych od bankierów i przemy­słowców.

Inaczej wśród niższych i średnich grup inteli­genckich. Przede wszystkim odpadał tu tak silny w grupach wyższych motyw walki o klientelę, o kre­dyt. Po wtóre, mniejsze, i to drastycznie, były tutaj średki finansowe. Urzędnicy Polacy mogli zajmować w epoce popowstaniowej w administracji tylko niższe st; nowiska, należeli więc do inteligenckiej biedoty. Lepiej od nich sytuowani byli lekarze o małej prak­tyce. dziennikarze, publicyści, nauczyciele w szkołach prywatnych. Mimo różnic w sytuacji materialnej mię­dzy tymi grupami żadna z nich nie mogła myśleć

o dorównaniu poprzednim. W tym środowisku silniej odzywały się tradycje szlacheckie i narodowe, mniej- szy był kult bogactwa i mniej było wpływów kosmo­politycznego obyczaju europejskiego. „Każdy zachwy­ca się dużymi datkami możnych, marzy o tym, by sam mógł dać również taką pomoc swym bliźnim” — oto akcent podziwu dla bogactwa. Z tej jednak właśnie grupy rozlegały się ironiczne głosy rzekomego podzi­wu dla bankiera w pierwszej połowie stulecia i z tej zaraz po zacytowanym tu zdaniu wyszedł też apel: „...zaprawdę już czas, byśmy przestali się rumienić wo­bec sturublówek bogaczów.” Stąd pochodziły satyrycz­ne rysunki przedstawiające dorobkiewiczów, zamiesz­czane w gazetach warszawskich, stąd szły głosy pro­testu przeciw wyzyskowi uprawianemu przez kamie­nic zników. Tu wreszcie znajdowały pewien posłuch hasła potępienia kapitału i hasła walki z jego posia­daczami. W sumie zatem znacznie słabsze były tu również echa obyczaju burżuazji warszawskiej.

Była też szczególna grupa, graniczna, związana swymi interesami i materialnymi podstawami egzy­stencji z burżuazją warszawską; należeli do niej su­biekci, urzędnicy przedsiębiorstw, ajenci handlowi, ko- misjonerzy, kantorowicze. Również i oni ze względu na swe możliwości finansowe z dużej tylko odległości podziwiać mogli luksus bogaczy, jeidnakże wyłączyć ich w. osobną grupę wypada właśnie ze względu na swoiste powiązania z burżuazją. Nieosiągalność przed­miotu obserwacji nie przeszkadzała, że szczególnie pil­nie wpatrywano się właśnie tu w przedsiębiorcę-pra- codawcę. Jego potęga ekonomiczna tu była bardziej dostrzegalna, bardziej konkretna, stąd widać było naj­lepiej siłę pieniądza i okazałość fabrykanckiego pała­cu. Tu częściej niż gdzie indziej słyszano doktrynę wskazującą drogi dojścia do bogactwa. I tutaj też pow­stała szczególna gotowość przejęcia wzorów obyczaju pryncypała.

Ponieważ zaś możliwości finansowe nie pozwala­ły inaczej, kopiowano wzór jak najtaniej. Tu więc najczęściej pojawiała się krzykliwa elegancja strojni tym przede wszystkim grupom służyła kareta dla ubogich — pierwsza klasa w tramwajach warszaw­skich za 7 kopiejek, zamiast drugiej za 5. Gdy brakło fraka, w. którym można byłoby pójść na zabawę lub do teatrzyku, frak pożyczano od znajomego. Tu wła­śnie dorożka udawała powóz, tu ubierano się lepiej niż mieszkano, próbowano sprawiać sobie futra, tu mimo wszystkich usiłowań naśladowania bogatych powsta­wał własny styl kantorowiczów. Gdy zaś obce oko nie patrzyło, wyrównywano tę rozrzutność — podobnie zresztą jak i niedobory finansowe w grupie poprzed­niej — ascezą życia codziennego, drobnymi oszczęd­nościami na wyżywieniu, mieszkaniu i innych niezbęd­nych potrzebach.

Pewne cechy wspólne z tą właśnie kategorią mie­li drobniejsi kupcy, wzbogaceni rzemieślnicy, drobni

rentierzy. Motywem wspólnym był szczególniejszy po­dziw dla bogactwa, kult pieniądza, motywem różnią­cym — silne i instytucjonalnie konserwowane trady­cje rzemieślnicze, cechowe. Sprzyjało przejmowaniu wzoru obyczaju od burżuazji obce pochodzenie niektó­rych rzemieślników i drobnych kupców — byli wśród obcokrajowców przede wszystkim Niemcy, w mniej­szej liczbie także przedstawiciele innych narodowości.

Tu zatem próbowano naśladować pewne obycza­je burżuazji warszawskiej lub przejąć wzory jej in­stytucji. „Dawnemu rzemieślnikowi może wystarczał przytułek ani schludny, ani wygodny, ani zasobny w środki. Dzisiejszy rzemieślnik milsi już mieć bardzo inne wymagania, jeśli gwałtem żąda resurs, nie znaj­dując tego, co mu potrzebne, w gospodach” — pisał Prus w roku 1888. Rzeczywiście wzorem resurs ku­pieckiej i obywatelskiej miała powstać rzemieślnicza.

Wpływy obyczaju cudzoziemskiego dokumento­wał najpierw przyjęty w tych właśnie warstwach oby­czaj ubierania choinki. Z tej sfery pochodzili dwaj Niemcy, których spotkał Rzecki w warszawskiej re­stauracji, gdy jedli pekflajsz z grochem. Ta może już zapomniana przez dorobkiewiczów potrawa niegdyś przecie była w ich jadłospisie, a teraz na stołach rze­mieślników zajmowała miejsce bardziej wykwintnych cudzoziemskich dań.

Rzemieślnicze tradycje cechowe wstrzymywały natomiast przed przyjęciem zwyczaju noszenia zbyt bogatych i według najnowszej mody robionych stro­jów. Jedynie najbogatsi i najznaczniejsi wśród rze­miosła ubierali się tak, jak ubrany był szewc Hiszpań­ski na fotografii Delegacji Miejskiej. Pozostali chodzi­li niegdyś w czamarach, w dobie popowstaniowej do­piero nieco zmodernizowali swe stroje, jednakże jesz­cze na rysunkach Kostrzewskiego wielu rzemieślników ma długie buty i tylko niektórzy, noszą kamasze. Z obyczaju konserwatywnego stroju wyłamywały się

także kobiety tej sfery i biorąc wzory z najbogatszych grup społeczności warszawskiej nosiły „kapelusze naj­świeższych fasonów, w których nawet mody paryskie przesadzane bywają”.

Mieszkania rzemieślników i drobnych kupców mieściły się przeważnie na Oppmanowskim Starym Mieście. W wyposażeniu tych mieszkań więcej było białych muślinowych firanek i drobnych prostych mebli niż tandetnego naśladowania wszelkich nowo­czesności i bogatych obić z pałaców.

Wzrastająca w liczbę i najdalej od burżuazji od­legła klasa społeczna — proletariat Warszawy — egzy­stowała w warunkach, w których przejmowanie ja­kichkolwiek wzorów w zakresie kultury materialnej przez zamierzone naśladownictwo, było niemożliwe. Jeśli do proletariackiego obyczaju przesiąkały jed­nak pewne elementy, echa wzorów spotykanych na szczytach drabiny społecznej, to działo się to na innej drodze. Właściciele fabryk kształtowali w pewnym stopniu przyzwyczajenia robotników przez sklepy przy­fabryczne, przez budowę domów robotniczych, przez propagowanie pewnych wzorów i haseł za pośrednic­twem czasopism niekiedy przez robotników czytywa­nych i poprzez inne podobne sposoby oddziaływania obyczaju burżuazyjnego. Rzecz oczywista, nie były to próby przekazywania własnego obyczaju, lecz raczej próby zaszczepienia obyczaju ze swoim zharmonizowa­nego.

Jeśli ktoś wywierał na tę grupę społeczną bez­pośredni wpływ, to nie burżuazja, a raczej arystokra­cja robotnicza, którą niekiedy naśladować próbowano. Jedynie służba domowa inaczej nieco przejmowała pewne przyzwyczajenia w zakresie kultury material­nej — nie tylko dlatego, że uczestniczyła w życiu co­dziennym burżuazji i wyjątkowy miała punkt obser­wacji, ale także i przez to, że lokaj otrzymywał sta­re ubranie pana, pokojówka nosiła suknie i parasolki,

których już nie chciała nosić pani, wreszcie i przez naśladownictwo, zarówno według schematu „wzboga­cony lokaj”, jak i na zasadzie reakcji powstałych wsku­tek poniżającego niekiedy traktowania przez chlebo­dawców. Gdy więc na wiosnę na zwyczajowej giełdzie pod kolumną Zygmunta i na skwerku na Krakowskim Przedmieściu gromadzić się zaczynali poszukujący pra­cy, aby tu wyczekiwać na okazję zdobycia zajęcia, pro­fesję ich można było łatwo rozpoznać wedle stroju; lokaje odznaczali się względnie eleganckim ubiorem, stangreci długimi butami itp.

Wreszcie szlachta. Przeciwstawiając tę grupę kla­sie burżuazji pamiętać trzeba o tym, że u schyłku XIX w. po pierwsze, rozróżnienie miało swoją wagę tylko w dziedzinie obyczaju i w ogóle w dziedzinie kultury, poza tym praktyczne znaczenie przynależności do sta­nu szlacheckiego było minimalne; po drugie, wśród ludzi szlacheckiego pochodzenia i z nawykami obycza­jowymi tego środowiska byli również tacy, którzy bądź sami należeli do burżuazji miejskiej, gdy stali się udzia­łowcami przedsiębiorstw i stąd czerpać zaczęli dużą część swych dochodów, bądź byli powiązani z burżua- zją małżeństwami, pokrewieństwami itp. Mówiąc tedy

o wpływie obyczaju burżuazji warszawskiej na szlach­tę, pamiętać trzeba o niezbyt wyraźnej granicy dzie­lącej te dwie grupy.

W zakresie kultury materialnej wpływ ten zsu­mować można z ogólnymi przemianami kultury i oby­czaju ludzi o tradycjach szlacheckich. Obok inteligen­cji właśnie szlachta stawała się warstwą stosunkowo mobilną — wyjeżdżano do miasta w interesach, za­możniejsi jeździli za granicę, niektórzy do wód. Zruj­nowani i zdeklasowani, przenosili się do miasta w po­szukiwaniu zarobku, droga przy tym nie zawsze była bezpośrednia i prosta, niekiedy szła przez wiele ośrod­ków miejskich, niektórzy w młodych latach bywali na zagranicznych uniwersytetach lub ze względów po­

litycznych wędrowali po obcych krajach. Przynosząc z sobą z takich wędrówek nowości obyczajowe, spo­tykali już niektóre z nich w Warszawie w środowisku miejscowej burżuazji i inteligencji. Można byłoby za­tem powiedzieć, że w tym przypadku wpływ burżua­zji warszawskiej umacniał skądinąd zaczerpnięte wzo­ry i rozciągał się głównie na tych, którzy na stałe osiedlili się w Warszawie i przyjęli zajęcia miejskie lub też przemieszkiwali tu przez dłuższe okresy w roku. Wpływ ten przejawiał się np. w zmianie trady­cyjnej kuchni szlacheckiej i w uzupełnieniu jej bar­dziej kosmopolitycznym i miejskim sposobem żywienia. Ujawniał się też w dziedzinie ubioru: konserwatywny strój szlachecko-wiejski, lub zrobiony według mody sprzed dziesięcioleci, zastępowano strojem nowocześ­niejszym. Wiejskiego typu mieszkania zamieniano na kwaterę miejską. Nawet wtedy, gdy owe zmiany wyr.i- kały ze zmian statusu społecznego i sytuacji ekonomicz­nej przybyszów, ze dworu, wzory przejmowali oni bądź od inteligencji miejskiej, bądź właśnie od burżuazji.

Sytuacja finansowa i możliwość posiadania de­terminowały przebieg granic między kulturą material­ną poszczególnych warstw. Poprawa położenia finan­sowego umożliwiała przejście do grupy wyższej pod tym względem, a w każdym razie umożliwiała zmniejszenie różnic zewnętrznych. Mniej zależnie od sytuacji mate­rialnej kształtowały się obyczaje, maniery, konwencja życia towarzyskiego, nawet tryb życia. Wyniesione ze środowiska domowego nawyki obyczajowe znacznie trudniej było zmienić — na tym przecież polegał właśnie grzech dorobkiewicza. Ta trwałość przyzwy­czajeń sprawiała, że gdy przetasowania ekonomiczno-so- cjaine wtłaczały ludzi tej samej maniery w różne gru­py społeczne, z wielu miejsc, z różnych szczebli dra­biny społecznej dobiegały te same formuły powitań i uprzejmości, sposób prowadzenia rozmowy, w różnych środowiskach widzieć można było podobne zwyczaje.

Zbiedniały eks-właściciel majątku, szlachcie, przyjmował posadę na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, z większym bólem w fabryce, przybierał w stroju i mieszkaniu postać mieszczucha, lecz wspominał daw­ny byt i zachowywał z niego to, co się najłatwiej za­chować dało: szlacheckie maniery, zwrot „panie dobro­dzieju” w rozmowie, głęboko skrytą niechęć do „Ży­dów i chamów”. Zwyczaje środowiskowe ujedno­licały się wolniej, gdyż mimo wszystko trudniej było nabyć nowe przyzwyczajenia niż nowe przed­mioty.

Dlatego zakres i drogi oddziaływania wzorów burżuazji warszawskiej wi tej dziedzinie nie pokrywa­ły się z zasięgiem jej wpływów w dziedzinie kultury materialnej, trudno zatem mówić tu o wpływie oby­czaju burżuazji warszawskiej na poszczególne grupy społeczne, był on bardziej jednolity i bardziej pow­szechny.

11. Można się tu posłużyć pewnym przykładem: okra­dziony w roku 1881 na sumę 150 000 rubli warszawski finansista Landau wyznaczył nagrodę w wysokości 10 000 rubli za wskazanie złodziei i pomoc w odzyska­niu straty. Gdy rzeczywiście dzięki pomocy dwu osób zidentyfikowano złodziei i pieniądze odzyskano — ban­kier wyasygnował informatorce rubli 200, a znalazcy rubli 25. Oburzenie było powszechne, gazety potępiały Landaua, sprawa nabrała rozgłosu, bo jeszcze przy okazji przytrzymano w więzieniu przez pięć miesię­cy niewinnie podejrzanych pracowników banku. Pod­kreślano demoralizujący wpływ postępowania finan­sisty: „Czy wśród złodziei znajdzie się teraz taki, któ­ry zechce wydać swoich kamratów?” — „Czy nie le­piej wyszedłby aresztowany niewinnie, gdyby wszedł w spółkę ze złodziejami, zamiast uczciwie praco­wać?” — zapytywały dzienniki. Obiektem oddziały­wania był więc i złodziej, i urzędnik bankowy, i każ­

dy czytelnik gazet. Zarówno oszustwo tu popełnione, jak i akty filantropii ze strony buiżuazji warszawskiej kształtowały opinię o niej i wpływały na postępowanie ludzi w różnych środowiskach.

Przede wszystkim dawne, w obyczaju przyjęte, kryteria stanowe zastąpione zostały nowymi, klaso­wymi. Zamiast szlacheckiego honoru — jako kryte­rium oceny postępowania podstawę stanowić zaczy­nała swoista etyka kupiecka, solidność zawodowa nie­zbędna do prowadzenia interesów, mało stosowalna poza nimi. Oburzenie prasy i opinii w przytoczonym przed chwilą przypadku świadczyło, że etyka owa przy­jęta już była powszechnie, że uznawana była i przez redakcję, i przez czytelników, a w konkretnej sytuacji uchybiono jej przez niedotrzymanie zwykłego zobo­wiązania kupieckiego. Bankier obiecując nagrodę zo­bowiązał się tym samym do jej wypłacenia, a konsek­wencje niedopełnienia tego zobowiązania rozważane były nie w sferze jakiejś abstrakcyjnej sprawiedli­wości i honoru, lecz w sferze kalkulacji: czy złodzie­jom opłaci się zdradzać swych kamratów? czy nie le­piej opłaci się przystać do złodziei niż pracować? Nikt zaś nie pytał, czy bankier okazał się człowiekiem ho- noru. Verbum nobile zastąpione zostało przez zgodny z przepisem prawnym podpis na wekslu, honor rodziny przez solidność firmy. Zapewnienie o owej „solidności firmy” miało również większe znaczenie niż zapewnie­nie o honorze — solidne firmy nie bankrutowały, a lu­dzie honorowi ze względów honorowych popełniali sa­mobójstwa. Dla interesów to pierwsze było ważniejsze, w rachunku bardziej się liczyło.

Coraz powszechniej bowiem zaczynano liczyć. Hrabia na scenie osobiście targował się ze swym przy­szłym teściem kupcem o posag swojej narzeczonej; próbowano przeliczyć, co więcej warte: pochodzenie czy pozycja materialna; zastanawiano się, czy opłaci się złożyć składkę filantropijną, czy ona się zrefunduje;

coraz więcej poczynań miało cechy kalkulacji, i to kalkulacji wymiernej w pieniądzach. Umacniało się znaczenie pieniądza jako miernika wszech rzeczy, mier­nika także i pozycji społecznej. Na tym mierniku oparte — kształtowały się nowe podziały społeczne. Na bale chodzono w swojej sferze zamożności, osobne były bale kupieckie, osobne rzemieślnicze. Gdy przypad­kiem — przez pomyłkę — wśród pań, które wykupiły bilety na bal dobroczynny znalazły się dwie pracują­ce zarobkowo, organizatorki podjęły gorączkowe stara­nia, aby zapobiec tej niewłaściwości, i aby na balu byli tylko tacy, którzy żyją z kapitału. Obojętne, czy są pochodzenia szlacheckiego, czy są to mieszczanie- -dorobkiewicze w pierwszym pokoleniu. Prasa dyskret­nie milczała i tylko chyłkiem do jednej z gazet prze- kradła się ta wiadomość. Był to rok 1888.

Osiągnięcie pewnego stopnia zamożności otwiera­ło drogę do przywilejów stopniowi temu przynależ­nych, i tylko gdzieś na nielicznych wyspach salonów arystokracji rodowej w dalszym ciągu niechętnie wi­dziano bankierów, równych sobie majątkiem i bo­gatszych, a w niektórych domach szlacheckich unika­no kontaktów towarzyskich „z Żydami”.

Od czasu, gdy Prus pisał Lalkę, do początków wieku XX w. tej chyba właśnie dziedzinie nastąpiły znaczne zmiany, bogactwo Wokulskiego znacznie ła­twiej teraz otwierałoby wszystkie drzwi.

Równocześnie jednak coraz wyraźniejsze stawały się przedziały majątkowe — wraz z koncentracją pro­dukcji i zwiększaniem się różnic majątkowych między najbogatszymi i najbiedniejszymi zwiększały się też trudności pokonania granic między tymi grupami bez odpowiedniego fundamentu finansowego. Tworzyło się coś w rodzaju nowej szlachty. Była to nie tylko nowa klasa — ta istniała już wcześniej — był to nowy, otwarty stan-klasa, nie ujęty przez żadne prze­pisy.

Burżuazja warszawska, podobnie jak w zakresie kultury materialnej, niosła i przekazywała w dziedzi­nie poglądów i idei różne elementy kosmopolityzmu. Z owych salonów „średnich finansów” panny, „czyta­jące dużo, ale wszystko powierzchownie”, bawiły roz­mówców obcymi nazwiskami, aprobatą dla angielskich dżentelmenów, dla zachodniego liberalizmu i zachwy­tami nad tym, co zagraniczne i nieraz bliższe trady­cji cudzoziemskiej rodziny fabrykanckiej. W parze z tym szła również, przede wszystkim do szlacheckich środowisk — inteligencja czerpała wzory bardziej bez­pośrednio — a także i do sfer mieszczańskich liberali­zacja poglądów religijnych, moralno-obyczajowych. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych matki nie pozwalały córkom oglądać wystawionego w salonie Un- gera obrazu Suchorowskiego Nana, lecz w środowisku burżuazji warszawskiej nie należało się zbyt stanow­czych zakazów spodziewać — takie wzory zaś stawa­ły się argumentami i przesiąkały do innych warstw.

Emancypację kobiet popierano również w tych właśnie sferach, stąd przecie pochodziły pierwsze stu­dentki szukające wiedzy nie w kraju, lecz w zagra­nicznych uniwersytetach. Tą więc między innymi dro­gą i programy emancypacyjne docierały do warstw szlacheckich i mieszczańskich.

Działalność filantropijna uprawiana w dużej mie­rze dla zyskania aplauzu społeczności była naśladowa­na, podobnie jak mecenaty, także przez inne grupy społeczne. Rzemieślnicy wykonywali na cele dobro­czynne różnego rodzaju prace bezpłatnie, ale pod wa­runkiem zaznaczenia na tablicy pamiątkowej lub ogło­szenia w gazecie, że taki to a taki stolarz wykonał dar­mo w domu Towarzystwa Dobroczynności wszystkie drzwi i futryny okien. Szewc Marek z ulicy Bielań­skiej nie chciał od aktorów brać pieniędzy za buty, kupcy dostarczali na loterie i zbiórki różne towary ze swych sklepów, August Schiffner wspomagał szpitale

warszawskie, Adolf Librowicz ufundował stypendium dla jednego ucznia, księgarze zaopatrywali szkoły rze­mieślnicze w książki. Podobnego rodzaju świadczenia znane były i dawniej, tu jednak łączyły się one wyraź­nie z reklamą handlową i, wzorem potentatów finan­sowych, z tą szczególną licytacją, eksponującą nazwiska fundatorów, z wyścigiem o pierwsze miejsce — z taką zaciekłością uprawianym wśród burżuazji warszaw­skiej.

Trudno się powstrzymać od wrażenia, że w prze­dziwny sposób w tym jak ludzkość starym współza­wodnictwie połączyła się tu pycha dorobkiewicza z naj­bardziej jaskrawymi wzorami pychy szlacheckiej, sy­conej panegirykami, siadającej w ławach kolatorskich i wjeżdżającej karetą w wąskte ulice miasta.

Bo też szczególne warunki bytu narodowego sprzyjające długowieczności szlacheckiej legendy i sła­bość burżuazji w skali kraju były, być może, tą przy­czyną, która sprawiła, że tak wiele w obyczaju bur- żuazyjnym znalazło się elementów przejętych z wzorów szlacheckich. Teraz przejmując ten burżuazyjny oby­czaj inne warstwy przejmowały wraz z nim składniki dawnego szlacheckiego, który egzystował też jeszcze silniej także wśród inteligencji. Wszystkie te procesy prowadziły ku unifikacji, ku zlaniu się różnych substan­cji w część składową kultury nowoczesnego narodu. W ten sposób stopniowo wyrównaniu ulegała rozbieżność między pozycją majątkową, stanem posiadania burżua­zji, a jej prestiżem społecznym, kwestionowanym do­tychczas przez to, co w społeczności pozostało z daw­nej formacji. Jednakże zanim to nastąpiło, jeszcze w trakcie tego procesu rodzić się zaczynał nowy konflikt, który w przyszłości zakwestionować miał i stan posia­dania, i prestiż, i samą egzystencję burżuazji.

Dziejami burżuazji polskiej w ogóle, jak i dziejami burżuazji warszawskiej zajmowali się historycy już nieraz. Najwcześniej powstały prace o charakterze biograficznym i genealogicznym, poświęcone bądź to znakomitym postaciom spośród burżua­zji warszawskiej (m.in. Leopold Kronenberg. Monografia zbio­rowa, z przedmową S. Askenazego, Warszawa 1922; H. Radzi­szewski, J. Kindelski, Piotr Steinkeller. Dwie monografie, War­szawa 1905, i inne, mniejszej niż te wartości), bądź też różnym grupom burżuazji warszawskiej i pozawarszawskiej (S. Łoza, Rodziny polskie pochodzenia cudzoziemskiego osiadłe w War­szawie i okolicach, t. I—III, Warszawa 1932—1935; M. Mises, Polacy chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, Warszawa 1938; K. Rejchman, Szkice genealogiczne, Warszawa 1936 i inne po­dobne).

Prócz opracowań biograficznych i genealogicznych wy­mienić należałoby w tym samym czasie powstałe prace doty­czące różnych instytucji i korporacji świata burżuazji war­szawskiej, takie, jak: A. Kraushar, Resursa Kupiecka w War- szawie, Warszawa 1928; tegoż autora Kupiectwo warszawskie. Warszawa 1929; znacznie bardziej sprawom ekonomicznym poświęcone prace, jak H. Hilchen, Historia Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, Warszawa 1912; H. Radziszewski, Bank Polski, Warszawa 1910, i wiele podobnych, również o sa­mej burżuazji, zawierających sporo materiału.

Publikacje te, mimo że w ujęciu przestarzałe, mają dla dzisiejszego historyka wielką wartość: oparte są w wielu przy­padkach na źródłach historycznych dziś już nie istniejących.

W latach powojennych podjęto próby opracowania dzie­jów burżuazji zgodnie z wymaganiami współczesnej nauki. Au­torem wielu prac, zarówno naukowych, jak i popularnonauko­wych, dotyczących dziejów burżuazji warszawskiej jest Ry-

szard Kołodziejczyk (Kształtowanie się burżuazji w Królestwie Polskim w latach 1815-1850, Warszawa 1957; Piotr Steinkeller — kupiec i przemysłowiec, Warszawa 1963; Bohaterowie niero- mantyczni, Warszawa 1961; Portret warszawskiego milione­ra, Warszawa 1968, a także liczne artykuły w czasopismach historycznych).

Niektórzy badacze zajmując się dziejami społecznymi, gospodarczymi i politycznymi XIX wieku znajdowali w pra­cach swych również miejsce, niekiedy dość znaczne, dla dzie­jów burżuazji warszawskiej (Eisenbach, Jedlicki, Kieniewicz, Kosim, Kula, Łepkowski, Pietrzak-Pawłowska, Pustuła i inni). Większość prac naukowych poruszających sprawy burżuazji warszawskiej dotyczy jednak gospodarczych, politycznych i in­nych pokrewnych aspektów problemu. Sprawy obyczaju można niekiedy spotkać w literaturze naukowej (Bystroń, Herbst, Je­dlicki, Łepkowski i inni) lub popularnonaukowej (Karolina Beylin, Szenic), jest to jednak zwykle „obyczaj W ogóle”. Oby­czaj burżuazji, choć w nowszych pracach bywa wyróżniany spośród innych, jednak nigdzie nie stanowi głównego moty­wu. Wspomina się o nim nie czyniąc go Osobnym przedmiotem zainteresowania.

Podobnie przedstawia się sprawa w wielu pracach do­tyczących dziejów urbanistyki i architektury (Cegielski, Herbst, Szwankowski i inni), gospodarki, demografii Warszawy, tea­tru, historii literatury i innych jeszcze dziedzin (Kowalska, Kulczycka-Saloni, Sivert, Szczypiorski, Szweykowski i inni).

O obyczaju sporo jest w pracach socjologów, jednakże nawet jeśli mowa tam o obyczaju burżuazji (Chałasiński), pole obserwacji pod względem geograficznym bywa bardzo szerokie.

Również w źródłach, a nie w opracowaniach wiadomoś­ci o obyczaju burżuazji są rozproszone. Informacje o nim i o charakterach ludzi spotyka się dość często w pamiętni­kach, które, wolne od urzędowych ograniczeń, więcej niż inne źródła zwracają uwagi na życie prywatne i na sprawy wymy­kające się aktom oficjalnym.

Mimo że wymagają one, jak wszelkie pamiętniki, szcze­gólnej ostrożności i nieraz są źródłem bałamutnym, byłyby

o wiele cenniejszym informatorem o życiu burżuazji warszaw­skiej, gdyby nie dwie szczególne w tym przypadku ich wady.

Pierwsza trudność polega na tym, że pamiętniki przed­stawiają tę klasą przeważnie „z zewnątrz”, widzianą ocza­

mi innych' grup społecznych. Autorami pamiętników zawiera­jących. wiadomości o burżuazji warszawskiej rzadko bywali sami bohaterowie, pisywali je natomiast literaci, malarze, ar­tyści i aktorzy, dziennikarze i publicyści (Dmuszewski, Hiż, Jenike, Niemcewicz, Hertz, Dunin, Rosen), działacze i politycy (Kiliński, Baliński, Świętochowski), damy z burżuazyjnego i szlacheckiego świata (Anna Leo, Wilkoóska), uczeni (Krzy­wicki, Bartoszewicz), adwokaci (Cederbaum, Kraushar), nawet urzędnicy bankowi (Brownsford) i wiele innych osób, bar­dzo rzadko natomiast sami burżua — i to ci pomniejsi (Hoesick, Arct).

Obraz burżuazji warszawskiej tam przedstawiony zawie­ra więc głównie te rysy, które widoczne były dla osób spoza obserwowanej klasy. Nie ma tam natomiast obrazu świata widzianego okiem przemysłowca, kupca i bankiera.

Jest i trudność druga: przyglądając się burżuazji poprzez relację pamiętnikarza zapytać należy, czy sąd jego dotyczy całej tej grupy, czy tylko jej części bezpośrednio pamiętni- karzowi znanej. Można bowiem przypuszczać, że informacje w pamiętnikach zawarte, choć w intencjach autorów odnosić się mają do całej burżuazji warszawskiej, nie są w stosunku do całej tej grupy jednakowo uzasadnione. Dostarcza to histo­rykowi dodatkowych, pośrednich wskazówek, przez pamiętni­karza nie zamierzonych, ogranicza wszakże niekiedy wartość pamiętnika jako źródła mówiącego o klasie, a nie o jed­nostkach.

Bardzo podobne spostrzeżenia nasuwa korespondencja (Kraszewski, Krasiński, Grottger, Estreicher, Prus, Orzeszko­wa, Sienkiewicz, Sygietyński i wielu innych, a wśród nich rzadko tylko przedstawiciele burżuazji, jak Kronenberg).

Ważnym źródłem były w tej pracy różnorodne wydaw­nictwa informacyjne urzędowe i nieoficjalne, taryfy domów, spisy ulic, kalendarze (Jaworski, Radziszewski, Unger). Wyko­rzystanie tych źródeł dało dobre rezultaty w konfrontacji ze źródłami kartograficznymi (plany).

Sporo wiadomości zawierają wszelkiego rodzaju wy­dawnictwa okolicznościowe (księgi pamiątkowe) i in.

Przydatne okazały się różne przewodniki po Warszawie (Wóycićki, Czajewski, Sobieszczański), opisy życia towarzy­skiego w Warszawie ,opisy różnych środowisk — Bogucki, An­toni Zaleski. Szczególnie ta ostatnia pozycja (Antoni Zaleski,

Towarzystwo warszawskie. Listy do przyjaciółki przez Baro­nową XYZ, Warszawa 1971), pod pseudonimem wydane rze­kome listy, zawiera wiele bliskich tematowi i zazwyczaj wia­rygodnych informacji.

Ryciny i obrazy (Kostrzewski, obaj Pillati i inni), a dla późniejszego okresu fotografie, które wykorzystane zostały nie tylko dla ilustracji tekstu, lecz i jako samoistne źródło po­zwalające sądzić o strojach, wyposażeniu mieszkań, gestach i stylu bycia bohaterów.

Wśród źródeł niearchiwalnych wymienić także należy najważniejsze: prasę warszawską (głównie „Kurier Warszaw­ski”, „Gazetę Warszawską”, „Tygodnik Ilustrowany”, „Kłosy”, w mniejszym stopniu dzienniki i periodyki o krótszym życiu). W prasie pierwsze miejsce zajmują Kroniki Prusa, po nich zaś polemiki na tematy społeczne i polityczne (Supiński, Krzy­wicki, Świętochowski, Jeske-Choiński i liczni inni), wiadomości bieżące, artykuły okolicznościowe, reklama prasowa, ilustracja, satyra.

Literatura piękna — źródło nie tyle bezpośrednio mó­wiące o tym, jak było, ile o tym, co współcześni uważali za prawdopodobne — dostarczyła informacji o klimacie epoki (Kraszewski, Prus, Sienkiewicz, Niemcewicz, Weyssenhoff, a wśród autorów dramatu Lubowski, Zalewski).

Źródła archiwalne wykorzystane zostały jedynie w nie­wielkim zakresie. Na pierwszym miejscu wymienić należałoby akta hipoteczne i notarialne, zawierające niezmiernie różno­rodne i bogate, lecz wymagające skomplikowanej kwerendy wiadomości.

Przy wykorzystywaniu wszystkich tych źródeł inten­cją autora było poszukiwanie informacji, które pozwoliłyby wyrównać jeden z wspomnianych mankamentów pamiętników, mianowicie upewnić o typowości zjawiska. Dlatego też duże znaczenie miały tu masowe źródła poddające się ujęciom sta­tystycznym (nekrologi, ogłoszenia prasowe, spisy właścicieli domów itp.). Ponieważ ze względu na charakter książki trud-*- no było przerywać tekst tabelami statystycznymi i wykresa­mi, wyniki tych zestawień posłużyły jedynie jako podstawa do wniosków.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
26 Życie polityczne ukraińców w II pol XIX wieku
ŻYCIE CODZIENNE INDIAN Z WIELKICH RÓWNIN
Życie codzienne warszawskiego getta, Żydzi
Bednarczyk Tadeusz Zycie codzienne warszawskiego getta
T Bednarczyk Życie codzienne warszawskiego getta
Życie codzienne indian z wielkich równin
ŻYCIE CODZIENNE SŁOWIAN
8. Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII w, 17, A
Achiles Fould, Wizerunki wsławionychŻydów XIX wieku, Warszawa 1869, tom II
Nexus 57 2008-1, Topnienie tajemnicy Wielkiej Epoki Lodowcowej 1 2008, Badanie okresów zlodowaceń ro
Życie codzienne Słowian
Temat Życie codzienne
Życie codzienne Skandynawów w epoce Wikingów koniec VIII XI wiek
Pastoreau Życie codzienne we Francji i Anglii w w
Zycie Codzienne w Starożytnej Grecji referat
Życie codzienne w renesansie, Antykwariat, obyczaje=#
07 ?wthorne Nigel Zycie erotyczne wielkich dyktatorow
Interakcja spoleczna a zycie codzienne

więcej podobnych podstron