Ireneusz Ihnatomicz
Obyczaj
wielkiej burżuazji Warszamskiej W XIX WIEKU
Jeden z dziewiętnastowiecznych pamiętnikarzy tak wspomina swe pierwsze spotkanie ze znakomitym finansistą warszawskim: „...przyjął mnie w prywatnym gabinecie swoim, przy biurku, w szlafroku i zagaiwszy rozmowę, sam siedział nie zapraszając mnie do zajęcia miejsca. Nie nawykły do takiego traktowania, przysunąłem sobie krzesło i usiadłem. Pyszałko- waty plutokrata chrząknął, ale mówił dalej, jednak tonem już ostrym.”
Obrazowi temu moglibyśmy łatwo przeciwstawić inną charakterystykę warszawskiego przemysłowca, kupca i bankiera: „...jako człowiek odznaczał się [...] słodyczą i spokojną powagą w postępowaniu z podwładnymi. [...] Był zawsze spokojny, stanowczy, ale uprzejmy i sprawiedliwy.”
Można byłoby zapewne, bliżej przyjrzawszy się tym cytatom i ich autorom, zauważyć pewną stronniczość w obydwu wypowiedziach. Ważniejsze jest jednak chyba nie to, jacy byli naprawdę obaj bohaterowie opinii, ale raczej to, która z wypowiedzi bardziej była zbliżona do ogólnie podzielanego sądu
o bankierach, kupcach i przemysłowcach warszawskich. Ów obiegowy sąd, początkowo rozróżniający jednostki, budowany na podstawie kontaktów osobistych, zasłyszanych opowieści, widoku przemykającej ulicą karety bankierskiej, przeradzał się stopniowo w legendę o tym, jacy są ludzie, którym się powiodło w życiu. W legendę sumaryczną obejmującą widywanych i nie widywanych, jednolitą i zacierającą cechy indywidualne osób-bohaterów. Kształtowała ona zapewne w jakimś stopniu zachowania się społeczne, być może budziła niechęć lub nienawiść, być może świadomą lub nie uświadamianą chęć naśladowania, warto zatem przypatrzeć się bliżej jej powstaniu.
Składały się na nią różne elementy. Rosły fortuny ban-', ‘kierów, lecz równocześnie rozszerzała się w społeczeństwie
wiedza o źródłach bogactwa i przyczynach nierówności społecznej, ale też co jakiś czas czytać można było w gazetach ogłoszenia, zapoczątkowane jeszcze przez Pana Geldhaba,
o ofiarach na pogorzelców, powodzian i głodujących. Pamięt- nikarze i powieściopisarze notowali arogancję fabrykantów, ale też w powieści i na scenie w teatrze pojawiał się prócz skąpca także burźua pozytywny bohater, dzielny, solidny i uczciwy.
Te czynniki, jak można przypuszczać, działały przeważnie w niezbyt szerokim kręgu, głównie wśród ludzi czytających. Znacznie szerzej i silniej oddziaływały realia życia codziennego, utrwalane latami doświadczenia, obserwacje sąsiadów, wieści przyniesione z fabryki i kantoru, incydenty, w których sposób manifestowania i realizowania nierówności społecznej przybierał rangę samoistnego obok tej nierówności czynnika kształtującego postawy i poglądy obserwatorów. W jaki sposób udzielano jałmużny, wymawiano pracę robotnikom, wzywano lekarza, angażowano bonę? Jak mieszkali, podróżowali i bawili się warszawscy bankierzy, kupcy i przemysłowcy? Co z tego dostrzegała reszta warszawskiej społeczności? Najogólniej wreszcie: jaki był codzienny dostrzegalny obyczaj burżuazji warszawskiej i jaki był wzorzec tego obyczaju w Warszawie w XIX wieku.
Te właśnie sprawy są przedmiotem książki. Rzecz jasna, dotykać ona musi zarówno sfery życia prywatnego, jak i społecznej i zawodowej działalności burżuazji. Nie starczy tutaj natomiast miejsca na całościowy obraz mentalności burżuazyj- nej, różne jej elementy traktowane będą jako tło głównego wątku — tak jak nie starczy miejsca na całościowe przedstawienie wszelkich innych czynników wpływających przecie na obyczaj. Chcąc postępować inaczej, musielibyśmy traktować tytuł tej książki jako tytuł ostatniego rozdziału historii burżuazji warszawskiej.
Używaliśmy tu kilkakrotnie słowa „burżuazja”. Z definicji, do klasy tej należeli i wielcy bankierzy warszawscy, i właściciele sklepów, i wzbogaceni rzemieślnicy, czerpiący swe dochody już z pracy najemnej, i inne jeszcze grupy. Wywołuje to dwojaki skutek. Po pierwsze, termin „burżuazja” używany będzie w tekście w sposób wieloznaczny, często nieprecyzyjnie, gdyż nie da się wyraźnie określić granicy różnych grup wchodzących w skład burżuazji, mimo że różnice ekonomiczne i, co w tym przypadku ważne, również obyczajowe
między tymi grupami były wielkie. Na ogół pod tym określeniem rozumieć będziemy górne warstwy burżuazji.
Wiąże się to ze skutkiem drugim: ze względu na ubóstwo źródeł nie sposób rozpatrywać też wszystkich grup składających burżuazję warszawską — głównym obiektem będą zatem ci najwyżej stojący, częściej obserwowani, opisywani i, có istotne, również najczęściej naśladowani, kształtujący wzorce, ze względu na temat zatem najważniejsi. Inni pojawiać się będą rzadziej. Jedni i drudzy wystąpią w podwójnej roli: jako naśladowcy istniejących już wzorów obyczajowych — naturalnie wzorów nie tylko we własnym kręgu powstających, lecz także przejętych od innych warstw społecznych — i jako ci, którzy kształtowali obyczaj, oczywiście nie tylko na użytek własnego kręgu, lecz i dla innych.
Koniec Rzeczypospolitej przedrozbiorowej i początki dziejów pod obcym panowaniem zbiegły się z cezurą w dziejach burżuazji polskiej. Po katastrofach finansowych runęły fortuny Teppera, Szulca, Paschalisa, Kabryta, w tak swoisty i niepowtarzalny sposób powstałe. Nowa, porozbiorowa burżuazja, produkt wieku XIX, choć rodziła się z przemian schyłku poprzedniego stulecia, wyrastała już na innym nieco gruncie, w nowych warunkach prawnych, zapoczątkowanych przez kodeks Napoleona i konstytucję Księstwa Warszawskiego, w nowej sytuacji ekonomicznej i politycznej, w innym stadium rozwoju kapitalizmu. Inne były też elementy obyczaju Kronenbergów, Blochów, Fraenklów, najznakomitszych tej klasy przedstawicieli.
Dlatego też książkę poświęcić wypada okresowi porozbio- rowemu, nawiązując jedynie do czasów stanisławowskich. Drugą granicą jest faktyczny, a nie kalendarzowy koniec tego stulecia, a więc lata między rewolucją 1905 roku a wybuchem pierwszej wojny światowej.
*
Za wiele życzliwych i bardzo dla mnie pożytecznych uwag dotyczących maszynopisu książki serdecznie wdzięczny jestem prof. prof.: Stefanowi Kieniewiczowi, Tadeuszowi Łep- kowskiemu, Antoniemu Mączakowi, Benedyktowi Zientarze. Dziękuję również gorąco wszystkim innym osobom, które świadczyły mi swą pomoc przy zbieraniu materiału lub w dyskusjach nad tematem udzielały mi rad i wskazówek.
Po degradacji za rządów pruskich do rołi miasta prowincjonalnego, położonego tuż przy granicy, Warszawa za czasów Księstwa, któremu dała nazwę, odżyła ponownie. Pirócz dokuczliwych wojsk francuskich szybko pojawiły się władze polskie, miasto zaczynało być stolicą. Ten stołeczny charakter najsilniej do głosu doszedł już w nowym tworze państwowym — w Królestwie Polskim — w latach 1815—1830.
Po powstaniu listopadowym , autonomia Królestwa została ograniczona, miasto przygasło i, mimo że ruch budowlany wkrótce się ożywił, Ogólne tempo rozwoju gospodarczego stało się wolniejsze i takim pozostało aż do połowy stulecia, gdy w: latach pięćdziesiątych ożywiło się ponownie. Po upadku powstania styczniowego, kiedy Królestwo Polskie stawało się Krajem Nadwiślańskim, rozwój miasta doznał kilkuletniego tylko zahamowania. Dość szybko nastąpiło znowu ożywienie — mimo represji i długotrwałych rygorów, policyjnych, jakim poddano ludność. Aż do początku XX wieku Warszawa rozwijała się szybko, choć nierównomiernie.
Odpowiadała temu liczba ludności. Wraz z wioskami podmiejskimi' miasto liczyło u początków Królestwa niespełna 100 tysięcy mieszkańców, krótko przed powstaniem listopadowym niecałe 150 tysięcy, w okresie powstania styczniowego około 240 tysięcy — tu nastąpił gwałtowny wzrost liczby ludności — podwoiła się ona około roku 1890, a w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku zbliżała się do 800 tysięcy.
Poszukując przyczyn tych wahań tempa wzrostu zauważyć można, że w pierwszej połowie stulecia dość istotną rolę odgrywały zmiany funkcji administracyjnej i politycznej miasta, one to wraz z gospodarczymi były głównymi stymulatorami jego rozwoju. Im dalej w wiek XIX, im bliżej naszego stulecia, tym silniej na pierwszy plan wysuwać się zaczynały czynniki gospodarcze. W całym kraju następowały przemiany w ekonomice, układ kapitalistyczny przekształcał się w ustrój kapitalistyczny, manufaktury zmieniały się w fabryki, rzemieślnicy w przedsiębiorców lub robotników, ze wsi do miast szli chłopi szukać pracy
Prócz tych ogólnych działały w Warszawie i szczególne bodźce rozwoju. Kolej Warszawsko-Wiedeńska, uruchomiona w latach czterdziestych, była pierwszą w Królestwie. W ciągu lat dwudziestu kilku zbiegać się tu zaczęły dalsze linie kolejowe i przekształciły miasto w ważny węzeł komunikacyjny łączący Petersburg z Wiedniem, a Moskwę i Ukrainę z lewobrzeżną częścią Królestwa. Przez Warszawę popłynęła rzeka towarów.
Rozwój sieci komunikacyjnej pociągał za sobą dalsze jeszcze konsekwencje — rozbudowę przedsiębiorstw kolei służących lub z nią związanych. Powstawały warsztaty kolejowe, budowano nowe hotele, składy towarowe i magazyny, między dworcami trzeba było przewodć znaczne ilości towarów, rozwijał się więc transport wewnętrzny w mieście.
Zakłady przemysłowe istniejące w stolicy w pierwszej połowie stulecia w wielu przypadkach zostały rozbudowane, niektóre upadły nie wytrzymując konkurencji w nowych warunkach. Tak jak i w całym Królestwie — na ich miejsce powstawały nowe, przeważnie większe i nowocześniejsze. I mimo że w tym procesie rysowała się pewna specjalizacja Warszawy — rozwijał się tu przemysł metalowy, spożywczy, malała rola przemysłu włókienniczego — to jednak Warszawa pozostała ośrodkiem wielobranżowym, zróżnicowanym,
mniej czułym na wahania koniunktury i klęski gospodarcze, rozwijającym się na skutek tego wolniej, ale bardziej równomiernie niż monokulturowa Łódź, która sięgać zaczęła coraz śmielej po pierwsze miejsce wśród centrów przemysłu w Królestwie.
Udział Warszawy w produkcji przemysłowej całego Królestwa zmniejszał się, co można w przybliżeniu przedstawić w procentach następująco:
Prócz przemysłu istniało w Warszawie bardzo silnie rozwinięte rzemiosło. W czasie gdy przemysł zaczynał się rozwijać, rzemiosło, jak wszędzie, również i w Warszawie odgrywało w życiu gospodarczym rolę bardzo ważną. Specyfiką Warszawy było jednakże trwanie silnego rzemiosła nawet w epoce rozwiniętego przemysłu. Temu stanowi rzeczy sprzyjała i tradycja, i wysoka jakość warszawskich wyrobów rzemieślniczych, zapotrzebowanie na cenione wśród zamożniejszych grup ludności artykuły „ręcznej”, a nie fabrycznej produkcji, ogólna struktura gospodarcza regionu, czynniki hamujące rozwój przemysłu, wreszcie różne inne powody.
Warszawa oddając innym ośrodkom prymat w przemyśle pozostała nadal głównym ośrodkiem dyspozycji gospodarczej i handlu. Dobre położenie komuni-
kacyjne sprzyjało powstawaniu przedsiębiorstw handlowych, centralne położenie w Królestwie i umiejscowienie tu najwyższych władz administracyjnych fcraju przyciągało dyrekcje różnych przedsiębiorstw ulokowanych poza Warszawą. Koleje miały tu siedziby swoich zarządów.
Wreszcie banki Skupiały się tu od dawna, mimo wielu perypetii i trudności przetrwały najcięższe momenty, początkowo funkcjonowały jako własność poje- dynczych osób, w epoce popowstaniowej coraz częściej jako własność kapitału: przybierały farmę spółek akcyjnych. Wiązały się z bankami zagranicznymi. Podejmowały na szeroką skalę zakrojone operacje w różnych dziedzinach życia gospodarczego. Stanowiły wielką siłę.
Na początku XIX wieku Warszawa nie miała banków, które mogłyby się równać z wielkimi bankami schyłku Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego stulecia warszawskie prywatne banki i domy handlowe (Bergsona, Cohna, Dii- ekerta, Epsteina, Fraenkla, 'Horowitza, Braci Łubieńskich, Rosena, Sonnenberga i Steinkellera) nie należały do wielkich — odpowiadały skali gospodarki i potrzebom kraju. Jednakże w drugiej połowie XIX wieku potrzeby te wzrosły, sytuacja się zmieniła. W ostatnim ćwierćwieczu w Warszawie miały siedzibę największe w Królestwie nowoczesne instytucje bankowe, takie jak Bank Handlowy S.A., Warszawski Bank Dyskontowy S.A., a ponadto znacznie rozbudowane domy bankowe Wawelberga, Natansona, Blocha, Goldstanda, Wertheima i innych, w liczbie około 30, wreszcie kilka towarzystw wzajemnego kredytu i inne instytucje kredytowo-po- życzkowe.
. Główne cechy Warszawy jako ośrodka gospodarczego nie pozostały bez wpływu na strukturę burżuazji warszawskiej, na jej siłę ekonomiczną, a pośrednio także na aspiracje kulturalne i społeczne. Życie codzienne fabrykanta często układało się w rytm funkcjonowa
nia fabryki, kontakty handlowe kupca i finansisty przynosiły nie tylko efekty gospodarcze, ale były także okazją do przejmowania obcych wzorów obyczajowych.
Wielokierunkowość rozwoju gospodarczego Warszawy, istnienie obok siebie różnych branż przemysłu, handlu, wielu banków stwarzało bogate i wielostronne powiązania, stałe kontakty z przemysłowcami-kontra- hentami, z obszarnikami zaciągającymi pożyczkę lub lokującymi kapitały, z różnego szczebla urzędnikami, z komiwojażerami z dalekich stron i zagranicznymi finansistami. Strona silniejsza w tych kontaktach nie tylko narzucać mogła warunki transakcji, ale i jej styl. Któż więc bywał tym silniejszym? Jaka była siła warszawskich bankierów, fabrykantów i kupców?
Przypomnieć trzeba, że wszystkie zobowiązania banków Teppera, Szulca, Kabryta i Potockiego wynosiły 32 miliony złp i były przyczyną bankructwa owych banków, przekraczały bowiem majątek tych czterech potęg finansowych, mimo że były to firmy duże, znane również zagranicznym finansistom. Teraz, na początku nowego stulecia, znowu finansiści i przemysłowcy warszawscy zdobywali pierwszy milion — ten, który rodzi dalsze. Niektórzy, jak np. zmarły już za Królestwa Ły- szkiewicz, ocalili z przegranych bitew, sprzed lat kilku i kilkunastu, majątki znaczne, choć naruszone.
Warszawscy dostawcy wojskowi, przeważnie Żydzi, dorabiali się znacznych majątków dostarczając wojskom Księstwa, a także armii francuskiej, żywności i innych artykułów. Zdobyte w ten sposób fortuny stworzyły później podstawę finansową rozwoju banków warszawskich w epoce Królestwa. Przy tym w wielu wypadkach wciąż były aktualne spostrzeżenia dotyczące osiemnastowiecznych pionierów przemysłu: przyczyną upadku iTyzenhauza i wielu innych było „zupełne nieliczenie się z współczesnymi warunkami społecznymi i ekonomicznymi”. Fundamenty, na których budowano nieraz okazały się zbyt słabe, rozwój stosunków
kapitalistycznych niedostateczny, zaplecze gospodarcze do szerszej działalności zbyt płytkie. Dopiero co powstałe fortuny kruszyły się i rozpadały. Gdy w kilkadziesiąt lat po Tyzenhauzie kończył wśród kłopotów; swą karierę zrujnowany bankier, kupiec i przemysłowiec Piotr Steinkeller, jeden z najwybitniejszych w pierwszej połowie XIX stulecia, przyczyn jego niepowodzeń należało szukać właśnie w słabości całej gospodarki kraju i w niedostrzeganiu istoty trudności — w przekonaniu, że wszystkie przeszkody można usunąć środkami administracyjnymi.
Niektóiym, przeważnie tym, co działali w sposób i na miarę swojej epoki, udawało się przetrwać — ów pierwszy milion zdobywali. Nie zawsze był to nawet cały milion. Do najzamożniejszych w Warszawie w r. 1824 zaliczano 53 bankierów, wekslarzy i właścicieli kantorów loteryjnych. Byli wśród nich i tacy, których majątek nie przekraczał 200 000 złotych. Wspomniany już Piotr Steinkeller rozpoczynał swoją działalność w latach dwudziestych, dysponując sumą niespełna 200 000 złp, gdyż tyle wypadało na każdego z członków tej rodziny z podziału spadku. Lecz już kilka lat później wartość samych tylko nieruchomości Steinkellera w Warszawie parokrotnie przekraczała tę sumę, a sam czynsz pobierany od lokatorów wynosił rocznie przeszło 23 000 złp. Ber Sonnenberg, warszawski kupiec i bankier, zmarły w roku 1821, pozostawił majątek wartości przeszło 5 000 000 złp. Samuel Leopold Fraenkel, bankier warszawski zmarły w r. 1833, potęga finansowa Królestwa, również był właścicielem fortuny podobnej klasy. Tacy byli jednak nieliczni.
Do kategorii kupców, bankierów i przemysłowców tzw. remisowych, zaliczanych do „pierwszej klasy”, należeli w okresie powstania listopadowego: Steinkeller, bracia Łubieńscy, Duckert, Fraenkel i kilku innych. Podstawą zaliczenia do tej grupy nie była jednak tylko wartość majątku, wymagane do tego było także złoże
nie kaucji uprawniającej do bardzo zyskownych operacji handlowo-kredytowych. Niewielu taką kaucję wpłaciło, niewielu ponadto mogło się na nią zdobyć, a prezydent miasta określał z szacunkiem te kilkudae- sięciotysięczne asekuracje jako „znakomite”. Powyżej miliona mieściły się potęgi absolutne, kilkaset tysięcy było fundamentem egzystencji, jak sądzić można, paru dziesiątków „znakomitych” rodzin warszawskich, reszta lokowała się poniżej dwustu lub trzystu tysięcy złotych z podziałem na niewielką grupę bogatszych i pozostałych. ,
Przeliczając dla umożliwienia porównań te majątki na ruble, tj. na drugą kursującą podówczas w Królestwie walutę, zmniejszymy liczby przeszło sześciokrotnie, a wielkości — nawet te pierwsze — staną się w skali Europy i Cesarstwa niezbyt znaczne. W Warszawie uważano je za niezaprzeczalne. I to jest dla nas ważniejsze, bankier bowiem był przedmiotem zainteresowania ze strony społeczności warszawskiej nie dlatego, że był wśród pierwszych w Europie, leczdlatego, że był pierwszym w Warszawie. Przyglądano się najnowszemu pałacowi w Warszawie, podziwiano najlepsze w Warszawie konie, najpiękniejsze w Warszawie brylanty. Pamiętając o niewielkich w skali ogólnej siłach, wypada rozpatrywać pozycję burżuazji warszawskiej na warszawskim tle.
W drugiej połowie XIX wieku proporcje się zmieniły. Nie zmienia to wprawdzie sformułowanej przed chwilą tezy, jednak nakazuje przypomnieć, że gdy Leopold Kronenberg, bankier warszawski, jedna z czołowych postaci obozu białych w powstaniu styczniowym, współpracownik władz powstania, wracał jesienią 1864 roku do kraju, bezpieczny w nim pobyt opłacił półmilionową ponoć łapówką. Równało się to sumie około 3 500 000 złotych polskich, 6% złotego wart był bowiem rubel srebrny. Niewiele dni wcześniej wykonano wyrok śmierci na pięciu członkach Rządu Narodowego
| Trauguttem na czele — a Kronenberg kilka tygodni po swoim powrocie prowadził już normalną działalność finansową. Gdy zaś w niespełna dziesięć lat później stawał do wielkiej batalii z drugim potentatem warszawskim, Janem Blochem, o opanowanie portfelu akcji Kolei Nadwiślańskiej, obaj konkurenci zdołali zgromadzić w drodze mobilizacji własnych funduszów i pożyczek ponad 90 milionów rubli gotówką i zachwiali równowagę całego rosyjskiego rynku pieniężnego. Umierając w roku 1878 Kronenberg pozostawił majątek wartości około 20 000 000 rubli, a więc przeszło 25 razy większy niż posiadał wspomniany już Ber Sonnenberg, którego pięćdziesiąt kilka lat wcześniej liczono do najbogatszych w Warszawie.
To byli jednak ci najbogatsi. Liczba fortun mniejszych wzrosła, więcej było takich, którzy wartość swego majątku wyrażali liczbami siedmiocyfrowymi, kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy nie budziło już takiego respektu, jak w okresie przeduwłaszczeniowym. Bank Handlowy — spółka akcyjna stanowiąca własność warszawskich kapitalistów — wykazywał obroty rzędu 300—400 milionów rubli w pierwszych latach swego istnienia (1871—1873) i rzędu blisko dwu miliardów rubli (wraz z oddziałami) około roku 1900. Obroty drugiego warszawskiego banku prywatnego, Banku Dyskontowego, również przekroczyły miliard rubli na przełomie dwu stuleci. To były już wielkości liczące się w skali Imperium i Europy.
Właścidele-akcjonariusze tych banków, dysponując wielkimi środkami finansowymi, wielkie też mieli możliwości zapewnienia sobie tych wszystkich dóbr, które w wieku pary i elektryczności można było za pieniądze zdobyć. Wszystkie dobra kultury materialnej mogły być dla nich osiągalne, podróże dostępne, wspieranie ubogich i wydatki na protekcję sztuki i nauki łatwe, modernizacja zakładów stanowiących ich własność możliwa.
Podobnie jak i w pierwszej połowie stulecia, ludzie mający takie możliwości finansowe byli przedmiotem zainteresowania społeczności warszawskiej, nie przechodzili ulicą niepostrzeżenie — Wokulskiemu na dworcu przyszedł przedstawić się zawiadowca, powrót Kronenberga do Warszawy po powstaniu wywołał sensację. W porównaniu z pierwszą połową XIX wieku pozycja wielkiej burżuazji stała się nawet jeszcze bardziej eksponowana — znacznie osłabła przecież ze względów politycznych i gospodarczych pozycja arystokracji i szlachty.
Cóż można było bowiem przeciwstawić sile finansowej burżuazji warszawskiej? Kapitały niektórych wielkich starych rodów mogłyby konkurować z milionami, były jednak mniej mobilne, uwięzione w dobrach ziemskich, a eksploatowane po staroświecku, rosły wolno lub nawet malały. Fortunę Adama Kazimierza i Izabeli Czartoryskich szacowano wprawdzie u początków Królestwa na 50 milionów złotych polskich, długi jednakże przekraczały połowę tej sumy.
Olbrzymie latyfundia Potockich, zreorganizowane za czasów świetnego ministra Stanisława Kostki Potockiego, mocno już nadszarpnięte w drugiej połowie XIX wieku, z trudem funkcjonowały dawnym sposobem, który coraz gorzej mieścił się w zmienionych warunkach. Tak było również z innymi wielkimi posiadłościami.
Przemiany społeczno-gospodarcze wsi, ukoronowane uwłaszczeniem, osłabiły nieprzygotowaną do nowoczesnego, w pełni kapitalistycznego sposobu produkcji własność szlachecką. Zadłużenie rosło, rosła też liczba majątków wystawionych na sprzedaż. W latach 1868 i 1869 spłaty długów zaciągniętych w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim wynosiły mniej niż połowę przypadających na ten termin rat, a co dziesiąty majątek wystawiony był na licytację. Po okresie poprawy
sytuacji — zaciążył w latach osiemdziesiątych nad rolnictwem wielki kryzys rolny.
Burżuazyjne potęgi biły konkurentów nie tylko swą wielkością, lecz i impetem, szybkością przyrostu — to robiło wrażenie na obserwatorach. Nieliczni spośród dawnej arystokracji i szlachty próbowali unowocześniać swój sposób gospodarowania i angażowali się w przedsięwzięcia przemysłowe, handlowe czy bankowe wspólnie z fabrykantami czy bankierami. Niezbyt liczni byli także ci, którzy uprawiając wolne zawody, formalnie zaliczeni być powinni do grup inteligenckich, a jako wzięci lekarze czy adwokaci osiągali rzeczywiście znaczne dochody. Kontrast podkreślali natomiast zrujnowani właściciele dóbr, poszukujący jakiegokolwiek zajęcia w mieście, inteligenci, urzędnicy zarabiający rocznie kilkaset złotych lub kilka tysięcy (wyższe szarże). Dalej zaczynała się już bezosobowa ogromna większość społeczeństwa — chłopi, robotnicy, rzemieślnicy.
Był to stan faktyczny. W jakim stopniu pokrywał się on ze stanem prawnym, to znaczy, jaka była sytuacja prawna burżuazji? Sprawa ta ma charakter ogólny, dotyczy nie tylko Warszawy, nie próbujemy jej więc tu wyczerpać — składa się zaś właściwie z dwu zagadnień: zestawienia sytuacji prawnej burżuazji z sytuacją innych warstw społecznych i przyjrzenia się różnicom wewnątrz interesującej nas klasy.
Zmiany ekonomiczne i społeczne zachodzące na ziemiach polskich w drugiej połowie XVIII i na początku XIX wieku nie mieściły się, jak to zwykle bywa, w dawnych kategoriach prawnych, wyprzedzały owe kategorie i tworzyły sytuacje kolizyjne. Rozwijająca się klasa społeczna — burżuazja — nie miała dla siebie wyodrębnionego miejsca w dawnej konstrukcji praw stanowych, gdyż nie pokrywała się z żadnym ze stanów. Wojewoda kijowski Prot Potocki, magnat kresowy, założyciel banków i manufaktur, zbankrutował
w tym samym wielkim krachu, który przyniósł ruinę także dawnemu mieszczaninowi, a od niedawna podniesionemu do stanu szlacheckiego warszawskiemu bankierowi, Tepperowi, i wielu innym, którym szlachectwa jeszcze nadać nie zdążono. Z punktu widzenia działalności gospodarczej łączyło ich wiele, z punktu widzenia praw stanowych wiele dzieliło.
Dlatego też nie jest możliwa pełna konfrontacja sytuacji prawnej burżuazji z sytuacją innych warstw, trudna byłaby nawet już w końcu wieku XVIII. Bur- żuazyjna zasada formalnej równości wobec prawa, która była jednym z założeń konstytucji Księstwa Warszawskiego, likwidowała przywileje stanowe: „Wszyscy są równi wobec prawa” — stanowiła konstytucja. Konstytucja Królestwa Polskiego z roku 1815 nie wyrażała tego tak dobitnie: „Prawo rozciąga swą opiekę zarówno do wszystkich obywateli, bez żadnej różnicy stanu i powołania.” Późniejsi interpretatorzy odczytywali to jako zaakcentowanie nierówności równych wobec prawa stanów.
Wprowadzony w latach sześćdziesiątych dla kupców obowiązek posiadania tzw. świadectw gildyjnych interpretowano niekiedy jako wyodrębnienie osobnego stanu kupieckiego. Jednakże obowiązek ten znowu nie pokrywał się z obszarem naszych zainteresowań. Niektórzy — np. szlachta uczestnicząca w życiu gospodarczym — pozostawali poza kupiectwem, inni, formalnie do niego przynależni, nie interesują nas ze względu na faktyczny zakres i rozmiar swej działalności.
W tych przypadkach, w których rozróżniano przynależność stanową, burżua należał bądź do stanu szlacheckiego, bądź do mieszczańskiego, praktycznie nie występowały przypadki przynależności do stanu chłopskiego (taki podział stosowało ustawodawstwo). Nierówności między różnymi grupami czy stanami występowały w zakresie praw politycznych, a więc w za
kresie prawa wyborczego, w zakresie samorządu, w Cesarstwie także w zakresie sądownictwa i w innych dziedzinach. Te kwestie jednak wypada tu pominąć, gdyż mało wpływały one na dziedzinę nas interesującą.
Poza nierównością w zakresie praw politycznych, nie dająca się przeprowadzić granica między stanem szlacheckim a klasą burżuazji — wszak niektórzy należeli do obu tych grup — dzieliła ludzi na tych, którym można było wymierzać karę chłosty, i tych, których w ten sposób karać nie było wolno. Po powstaniu listopadowym doszły dalsze różnice między szlachtą i nieszlachtą: w zakresie służby wojskowej, kariery urzędniczej, możliwości kształcenia dzieci w gimnazjach i szkołach wyższych (w Cesarstwie). Najogólniej rzecz biorąc, przywileje stanu szlacheckiego były w Królestwie mniejsze w epoce przedpowstaniowej niż później, gdy wprowadzić próbowano zasady obowiązujące w tej dziedzinie w Rosji, jednakże nawet wtedy wyróżnienia prawne przysługujące szlachcie w Królestwie nie były tak znaczne jak w Rosji. Przywileje te nie odgrywały w przypadku burżuazji nieszla- checkiej większej roli, poza jednym wyjątkiem: służby wojskowej; znając jednakże nadużycia uprawiane przez komisje pohorowe, można przypuszczać, że i ta dziedzina dla ludzi bogatych nie stwarzała szczególnych kłopotów.
Najpierw ustawodawstwo Księstwa Warszawskiego, później konstytucja Królestwa Polskiego z roku 1815, jak i dalsze ustawy w wielu dziedzinach ograniczały prawa Żydów. Byli oni pozbawieni praw politycznych, przepisy ograniczały lub obwarowywały specjalnymi opłatami ich pobyt w Warszawie, nakładały inne uciążliwe obowiązki. Wśród burżuazji warszawskiej procent Żydów był dość znaczny, doszli oni tu do wielkiej siły ekonomicznej, byli wśród pierwszych nazwisk. Znowu jednakże ani różnice prawne nie za
czynały się na granicy klasy społecznej zwanej bur- żuazją — przecież poza tą klasą rzesze ludności żydowskiej również doznawały tych samych uciążliwości — ani też poprawa sytuacji prawnej jednostki nie leżała wyłącznie w sferze ekonomicznej. Wyjście z getta (zmiana wyznania) zmieniało pod względem prawnym sytuację nie tylko bankiera, ale i lekarza, rzemieślnika, robotnika żydowskiego.
Również różnorodne posunięcia dyskryminacyjne wobec Polaków pokrywały pole, którego niewielką cząstkę zajmowała polska burżuazja. Kapitaliści narodowości polskiej (termin „narodowość” nie był w prawie rosyjskim używany), tak przecież nieliczni, doznawali tych restrykcji, jakie dotyczyły wszystkich Polaków, i tu zatem odmienność sytuacji prawnej i nierówność wobec prawa wynikała z innych, nie klasowych kryteriów. Wśród burżuazji szczególnie często spotkać można ludzi działających na terenie Królestwa, lecz będących „obcymi poddanymi”. Byli to przeważnie Niemcy imigranci, którzy po jakimś czasie zwykle przyjmowali status poddanego rosyjskiego, a w „obco- poddańczym” swoim okresie podlegali pewnym ograniczeniom prawnym.
Ogromna, znacznie bardziej jaskrawa niż podziały wewnątrz klas posiadających, różnica ekonomiczna, która dzieliła burżuazję od chłopów, robotników i części rzemieślników, znajdowała swoje, niepełne jednakże, odbicie w niektórych normach prawnych, takich jak ustalające cenzus majątkowy, wymagany przy różnych okazjach. Dość wyraźnym przykładem jest tu obowiązek konsultowania „ze znaczniejszymi obywatelami miasta” listy kandydatów do władz miejskich, nałożony przez postanowienie namiestnika z roku 1818, wprowadzenie cenzusu majątkowego w prawie wyborczym i inne. Tak zatem nie przynależność stanowa, narodowa czy wyznaniowa tutaj decydowała, lecz kryte-
rium ekonomiczne — jesteśmy więc najbliżej granicy klasy zwanej burżuazją.
Na co dzień w sprawach obyczaju ważniejsza była jednakże inna dziedzina nierówności prawnej: stosunki między przedsiębiorcą a robotnikiem. „Właściciele fabryk korzystają z wyłącznego, zupełnego, nieograniczonego przez żadną kontrolę prawa rozporządzania fabryką i rozporządzania co do sposobów produkcji” — stanowiła dobitnie ustawa z 3 (13) VI 1886. Na tej zasadzie i na podstawie innych podobnych przepisów przedsiębiorca uprawniony był do ustalania regulaminu pracy w fahryce (z obowiązkiem zatwierdzenia przez inspekcję fabryczną), nakładania i ściągania kar; prawo dawało przedsiębiorcy mocniejsze stanowisko przy angażowaniu i zwalnianiu robotnika, przedsiębiorca uczestniczył też w policyjnej kontroli nad robotnikami przez przechowywanie dokumentów osobistych robotnika i wpisywanie do nich opinii.
Po drugiej stronie tej wyraźnej granicy dzielącej dwie, w tym przypadku wyraźnie określone i wyraźnie nazwane, klasy społeczne robotnicy korzystali z niezmiernie ograniczonych praw do zrzeszania się, narażali się na konflikt z prawem w przypadku podjęcia strajku, który był prawnie zabroniony, podlegali kontroli ze strony pracodawcy. Ten prawny odpowiednik zależności ekonomicznej, dzieląc dwie klasy mocniej niż inne, wyznaczał społeczny kontekst kształtowania się obyczaju burżuazyjnego i warunki recepcji tego obyczaju przez klasę pracującą.
Zróżnicowanie prawne wewnątrz samej klasy burżuazji, wynikające z przesłanek ekonomicznych, występowało tylko w niewielu dziedzinach. Podstawą były bądź uprawnienia szczególnego typu wspomnianego już prawa do odpłatnego firmowania transakcji handlowych innych kupców, uzyskiwane przez wpłatę odpowiedniej kaucji lub przez inne opłaty pieniężne, bądź też ogólny podział na grupy według stanu zamoż-
ności, według rozmiarów prowadzonego handlu czy przemysłu, według wysokości płaconych podatków lub opłat gildyjnych.
Na zasadzie kryteriów zamożności dzielono w Królestwie wszystkich właścicieli nieruchomości na kilka grup zwanych klasami. Podział ten był podstawą do ustalania wysokości różnych świadczeń obciążających mieszkańców (np. podatek zwany „klasycznym”). Cała grupa, która nas interesuje, znajdowała się jednak zwykle bez reszty w najwyższej lub w dwu najwyższych klasach, stąd też te podziały nie stwarzały żadnych wewnętrznych różnic.
Wprowadzony po powstaniu styczniowym podział kupców na gildie, chociaż stwarzał pewne przywileje dla I i II gildii, nie był jednak oparty wyłącznie na kryteriach majątkowych (wszystkie fabryki z zasady zaliczono do drugiej gildii), uwzględniał również takie elementy, jak klasa miejscowości, w której mieści się przedsiębiorstwo. Opłaty, a więc i zaszeregowanie do gildii opierało się na czysto zewnętrznych cechach przedsiębiorstw, zatem zależność między pozycją ekonomiczną a przydziałem do gildii była nader luźna. Ta część burżuazji, która jest przedmiotem niniejszej książki — bogata burżuazja warszawska — jeśli nie należała do szlachty, wykupywała z reguły pierwszą lub drugą gildię. Tak więc i to prawne zróżnicowanie wewnątrzklasowe nie odgrywało istotniejszej roli. Reformy podatkowe z ostatnich lat XIX wieku sprowadziły wymiar podatku do finansowego aspektu zagadnienia, niemal całkowicie likwidując elementy zróżnicowania sytuacji prawnej różnych grup burżuazji, zależnie od zaliczenia do klas podatkowych.
Wreszcie jeszcze jeden „zewnętrzny”, „dany” czynnik charakteryzujący obiekt obserwacji: narodowość, proporcje grup narodowościowych wśród burżuazji warszawskiej. Interesuje nas tutaj naturalnie naro-
dowość kapitalisty, a nie pochodzenie kapitału, gdyż narodowość silniej wpływać mogła na kształtowanie się obyczaju. Trudność polega jednakże na tym, że termin „narodowość” używany był w sposób dość niejasny i zmienny; jeśli w większości przypadków identyfikowanie wyznania mojżeszowego z narodowością żydowską początkowo było trafne, z biegiem czasu coraz więcej pojawiało się tu wyjątków. Nazywanie Niemcem każdego ewangelika (a tak często bywa w źródłach) budzić musi większe opory bez względu na okres — wszak wielu było już w pierwszej połowie stulecia w Warszawie Rosjan, Polaków, mniej Francuzów i Anglików tego wyznania. Do tego dochodzą dalsze komplikacje: synagogę na Daniłowiczowskiej, gdzie odprawiano nabożeństwa po niemiecku i gdzie sprowadzony z Niemiec rabin Jastrow próbował wprowadzić język polski, nazywano synagogą niemiecką, a Żydów tam uczęszczających Niemcami.
Sami zainteresowani, wrastający dopiero w społeczeństwo polskie dotychczasowi Niemcy, Żydzi czy Francuzi, gdyby ich kto zapytał, też nie zawsze potrafiliby określić swą narodowość. Nacisk tradycji dawnego środowiska i wciąganie przez nowe środowisko sprawiały, że ich poczucie przynależności narodowej złożone bywało z dwu elementów, dwojako bywało zabarwione. Przez całe stulecie, w którym powstania narodowe Polaków w Królestwie przecież Polskim zwanym stwarzały szanse przemian społeczno-gospodarczych i budziły echa w wielkiej literaturze polskiej, przez stulecie, które przyniosło ukształtowanie się nowoczesnego narodu polskiego, krystalizowała się dopiero świadomość narodowa warszawian niepolskiego pochodzenia. Różnie też na nich patrzono.
Rozmaicie traktowano Żydów, którzy od kilku pokoleń porzucili wyznanie mojżeszowe — frankistów; raz nazywano ich Polakami, to znów niekiedy pogardliwie „mechesami”. Urzędowa statystyka, akta,
przepisy prawne niezmiernie rzadko posługiwały się pojęciem narodowości, nie można też identyfikować jej z przynależnością państwową, „poddaństwem” — terminem zastępującym narodowość w źródłach. Jako mało precyzyjną wskazówkę uznać należy brzmienie nazwiska — podobnie jak i dziś nie rejestrowało ono procesów polonizacyjnych (niekiedy bardzo skutecznych i daleko idących) mieszanych małżeństw i innych podobnych czynników zmniejszających przydatność tej wskazówki. Niekiedy wreszcie, choć bardzo rzadko, spotkać można też informacje o języku ojczystym bankiera czy fabrykanta. Niektórzy wykształceni i ochrzczeni Żydzi podawali ^jako swój język ojczysty język polski lub rosyjski, choć nie były to języki, które najwcześniej poznali. Dlatego też informacje o narodowości traktować będziemy z wieloma zastrzeżeniami.
Dla rozważanego tematu wszakże poczucie przynależności narodowej burżuazji warszawskiej nie jest sprawą jedyną. Ważne jest również to, kim byli z pochodzenia i z jakiej nacji pochodzili d stający się dopiero Polakami. Od tego przecież w poważnym stopniu zależało również ich dziedzictwo obyczajowe.
Po wieku XVIII pozostali w Warszawie, wzmocnieni jeszcze dopływem z czasów wojen napoleońskich, różnojęzyczni cukiernicy, perukarze, restauratorzy, kupcy. Niektórzy z nich dorobiwszy się majątku kupowali place i domy, stabilizowali się, żenili z Polkami. Spośród osiadłych w Warszawie cudzoziemców wielu działało w wojsku, wielu było budowniczymi, malarzami, księgarzami. W przemyśle, handlu i finansach działali przede wszystkim Niemcy, po nich szli Francuzi, mniej liczni byli przedstawidele innych narodowości.
Napływ cudzoziemców do Warszawy nie był równomierny, niektórzy przybysze opuszczali zresztą miasto po kilkuletnim lub dłuższym nawet w nim poby-
Spośród burżuazyjnych rodzin cudzoziemskiego pochodzenia zamieszkujących Warszawę w drugiej połowie XIX wieku niewiele (ok. 20%) było takich, których protoplaści przybyli do Warszawy jeszcze przed panowaniem Stanisława Augusta. Większość znalazła się tu u schyłku Rzeczypospolitej i za czasów okupacji pruskiej (ok. 60%). Za Księstwa Warszawskiego i w konstytucyjnej dobie Królestwa przybyło dalszych kilkanaście procent, a kilka pozostałych procent już po powstaniu listopadowym.
Do najbardziej zasiedziałych należeli Anglicy, było ich zresztą mniej niż Niemców lub Francuzów.
I Niemcy, i Francuzi napływać zaczęli masowo dopiero w czasach stanisławowskich, a najwięcej ich przybyło do Warszawy w pierwszej ćwierci XIX stulecia.
Ważną grupę stanowili Żydzi. Różnorodne ograniczenia i ciężary hamowały ich napływ do Warszawy i utrudniały pobyt, niemniej jednak ludność żydowska, skoncentrowana w północno-zachodniej części miasta, coraz częściej zjawiała się w innych dzielnicach, nie tylko jako przechodnie, ale i jako mieszkańcy. W pierwszym ćwierćwieczu XIX w. Żydzi nie przekroczyli dwudziestu paru procent ludności Warszawy, pod koniec stulecia zbliżali się do czterdziestu procent. Obok dowodów daleko idącej asymilacji wymienić można nawet wśród najznaczniejszych kilkudziesięciu rodzin warszawskich przykłady przeciwne. Jednego z Na- tansonów nazywano na tej zasadzie jeszcze w drugiej połowie XIX wieku żydowskim papieżem.
Interesujące może byłoby również przyjrzenie się, jakie narodowości w jakich skupiały się dziedzinach działalności gospodarczej. Również w tej sprawie sformułować można tylko bardzo ogólne twierdzenie.
Wśród wielkiej burżuazji warszawskiej Polacy nie byli liczni. Pojawiali się tu niekiedy obok największych nazwisk żydowskich lub niemieckich przedstawiciele arystokracji, udziałowcy towarzystw akcyj-
nych i współwłaściciele przedsiębiorstw (np. Zamoyscy) lub wśród burżuazji średniej i drobniejszej inżynierowie po zagranicznych politechnikach, przekraczający niekiedy granicę, która dzieli urzędnika-dyrektora od pracodawcy-przedsiębiorcy. Nazwiska polskie spotkać można było w przemyśle metalowym, w komunikacji, w bankowości.
Żydzi czynni byli przede wszystkim w bankach, które w XIX w. prawie całkowicie były w ich rękach, byli głównymi, a niekiedy wyłącznymi akcjonariuszami kolei żelaznych, skupiali w swym ręku prawie cały handel, byli także liczni wśród właścicieli przedsiębiorstw przemysłu lekkiego i spożywczego, wśród księgarzy i wydawców.
Nazwiska niemieckie spotykało się w różnych, prawie wszystkich, branżach przemysłu, mniej poza przemysłem, do niezbyt licznych w Warszawie Anglików należały zakłady przemysłu metalowego, Francuzi zajmowali się także przemysłem metalowym, skórzanym, imali się handlu. W sumie jednak mówiąc
o wielkiej burżuazji warszawskiej w XIX wieku najczęściej wymieniać przyjdzie Żydów, po nich — Niemców.
Nic więc dziwnego, że gdy w roku 1873 powstał w Warszawie Komitet Giełdowy — centralne niejako przedstawicielstwo przemysłu, handlu i finansów warszawskich — a w skład jego weszły najznakomitsze osobistości tej sfery, nazwiska ich brzmiały: Brun, Bloch, Epsitein, Fajans, Goldstand, Hal part, Heryng, Kronenberg (prezes), Lande, Natanson, Simmler, Wer- theim, Wieniawski, Wolff. Jak dalece niepewna to jednak wskazówka, świadczy fakt, że cały skład władz innej, o kilkadziesiąt lat starszej, kupiecko-przemysło- wej instytucji, Resursy Kupieckiej, a więc panów: Doeplera, Koehlera, Sommera, Velthusena, Kurtza, Gottiego, Blohma i Liedkiego, eks-powstaniec i historyk Aleksander Kraushar określał po latach jako dob
rych Polaków. Jak niepewna zaś jest z kolei ta opinia Kraushara, można się przekonać przeczytawszy u niego, iż niektórzy z wymienionych, w epoce huku dział prowadząc handel, odmówili niegdyś pożyczki władzom powstania listopadowego, gdy te usilnie o nią zabiegały.
Niszcząc stary porządek społeczny wielka rewolucja francuska nie starła wszystkich jego zewnętrznych akcesoriów. Nawet te ipoczątkowo potępione wracały stopniowo do życia, aby służyć już komu innemu. Tym bardziej więc na ziemiach polskich, gdzie przejście od feudalizmu do nowego ustroju społecznego, do kapitalizmu, odbyło się bez walk rewolucji, codzienny sposób życia, obyczaje, maniery, stroje nie uległy z tego powodu radykalnej zmianie. Jeśli później zakazywano noszenia szlacheckiego stroju, to nie dlatego, że był on szlachecki, lecz dlatego, że był polski. Zakaz zaś pochodził od zaborcy, a nie od nowej klasy społecznej.
Obyczaj burżuazji warszawskiej w dużej mierze wywodził się więc z pewnością z dotychczas istniejącego obyczaju. Źródło to miało szczególną wagę zarówno ze względu na ewolucyjny, a nie rewolucyjny charakter zmian społeczno-gospodarczych, jak ze względu na długotrwałość tej ewolucji.
Brak było w Warszawie czynnika zlikwidowanego przez rozbiory: dworu królewskiego. Poza krótkim
i wojennym epizodem Księstwa Warszawskiego nie było warunków do ubiegania się o tytuł dostawcy dworu, nie było możliwości wsłuchiwania się w echa balów dworskich, monarchę przejeżdżającego ulicą można było widzieć raz na kilka lub nawet kilkanaście lat. Cała otoczka obyczajowa okalająca dwór nie istniała. „Dwór” namiestnika, a później generał-
-gubernatora było to coś zupełnie innego, inna była jego ranga, niniejszy prestiż, może też nieco przeszkadzały zapatrzeniu weń sprawy polityczne. Zresztą niezależnie od spraw politycznych Zamek, w czasie gdy rezydował tam generał-gubemator, oceniano w społeczności warszawskiej z wielką rezerwą: „mieszanina bardzo pięknych rzeczy z bardzo szkaradnymi, pokoje nie wielkiej damy, ale zbogaconej kupczychy, pozującej na wicekrólową”, albo: „cienie wykwintnego towarzystwa, które przez lat tyle gościły w tych mu- rach [...] kryją się po kątach jakby z obawy zetknięcia się z tymi dorobkiewiczami, co tu koczują tęskniąc jeszcze za swymi zielonymi dachami, za dawnymi kaftanami bojarów” — pisał dziennikarz warszawski A. Zaleski, kryjąc się pod pseudonimem i wydając książkę za granicą. Może pewną rolę odgrywało w okresie przedpowstaniowym otoczenie wielkiego księcia i Nowosilcowa, a to ze względu na różnorakie powiązania z burżuazją warszawską, przede wszystkim poprzez interesy ekonomiczne.
Wprawdzie okres Księstwa Warszawskiego, a szczególnie konstytucyjny okres Królestwa Polskiego mogły sprzyjać kształtowaniu się rodzimej biurokracji jako warstwy, jednakże warstwa ta nie odegrała istotnej roli jako wzorzec w kształtowaniu się obyczaju burżuazji. Przede wszystkim ciążyły na niej pewne stereotypy pojęciowe osiemnastowiecznej jeszcze proweniencji. Słowa poety, że „synów ojczyzny zastąpili słudzy” (Kajetan Koźmian), pobierający pensję, a niekiedy nawet utrzymujący się z pensji, profesjonalni urzędnicy — były w odczuciu społecznym pejoratywne jeszcze w pierwszej ćwierci XIX wieku. Warstwa urzędnicza była ponadto niejednolita społecznie i obyczajowo. Urzędnikami, którzy mogli się liczyć, byli: hrabia Sobolewski, hrabia Potocki, hrabia Skarbek, wyższym urzędnikiem był także mieszczanin (choć takich było niewielu) ksiądz Staszic „w życiu codzien
nym kontynuujący obyczaj średniego mieszczaństwa”. Podobnie niejednolici byli też niżej stojący na drabinie tytułów służbowych arystokraci, średnia i drobna szlachta, mieszczanie. Niewiele lat trwała własna tradycja nowoczesnego aparatu administracyjnego na ziemiach polskich. W dodatku w tym czasie aparat ów poddawany był zmiennym wpływom stylu pruskiego, francuskiego i rosyjskiego. W tym stanie rzeczy nie wytworzył się jeszcze w pierwszej ćwierci XIX w. szczególny obyczaj urzędniczy na podobieństwo tego, który istniał w scentralizowanych państwach o silnej warstwie biurokracji.
I jeszcze jeden motyw: gdy w roku 1827 referendarz stanu, Michał Hube, zaatakował ministra, księcia Lubeckiego, za jego posunięcia finansowe, u boku zaatakowanego znałazł się żywo zainteresowany zyskami z dzierżawy monopolu tytoniowego potentat finansowy Warszawy, Leon Newachowicz. Książę Lubecki użył swoich wpływów, Newachowicz pieniędzy — i Hube dostał dymisję. I tak było przez całe stulecie: pieniądze mogły spowodować koniec urzędniczej kariery, niejeden raz za pieniądze kupowano przychylne decyzje. W pierwszej połowie stulecia sporo jednak zależało od tych urzędników, przynajmniej od najważniejszych, rząd Królestwa prowadził własną politykę protekcji dla przemysłu, a wielkie sumy szły na popieranie fabryk i rękodzieł. Czyż jednak ten, komu płacono za decyzję, lub ten, kogo można było obalić, byle mieć pieniądze, mógł być przedmiotem naśladowania? I to naśladowania przez tych, którzy mieli pieniądze?
Bieg lat nie przynosił zmiany dysproporcji, przeciwnie, jeszcze ją wzmacniał. Autorytet urzędnika w drugiej połowie XIX w. jeszcze częściej przekupnego, urzędnika-zaborcy na pewno nie wzrósł, gdy tymczasem burżuazja stawała się silniejsza i bogatsza. Urzęd- nicy-Polacy znaczyli coraz mniej, a decyzje podejmo
wane na miejscu, w Królestwie, coraz częściej uzyskiwać trzeba było przez Petersburg.
Nie tylko biurokracja, lecz także cała powstająca dopiero warstwa inteligencji warszawskiej nie mogła w pierwszej połowie XIX w. wywierać wyraźniejszego wpływu na obyczaj burżuazji warszawskiej. Literatura była zwykle zawodem drugim, dodatkowym — przez cały dzień Poeta musiał pisać w biurze, nie on jeden zresztą. Zadziwiająco liczni byli urzędnicy uprawiający literaturę. Brak też było wyraźnej granicy między pisarzem, uczonym a dziennikarzem — poeta uważał się za kompetentnego w wielu dziedzinach.
Ani rola, ni handel, ni prac rozdzielenie Nie jest źródłem bogactwa kraju,
Lecz — natchnienie... twierdził były urzędnik Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu — Słowacki-ekonomista. Ekonomista Supiński uroczyście replikował około roku 1840: „Ulubionymi pracami stać się u nas musiały poezja, powieści i mozolne odgrzebywanie przysypanej gruzami odległej przeszłości [...]. Że myśli ludzi oddanych tym pracom odrywa się od materii [...] pojmujemy; ale że śmią ci ludzie [...] odzywać się w rzeczach, których nie zgłębili, nauczać, czego nie pojęli [...] tego naprawdę nie pojmujemy.” Kraszewska zaś jeszcze w r. 1857 równie poważnie wypowiadał się w sprawach buchalterii z wielką autorytatywnością i jeszcze większym potępieniem: „Rachunkowość wyziębia serce, prawidłowość w urządzeniu całego trybu życia zabija piękno.” Uczony warszawski Magier, dziwak i trochę mizantrop, bardziej był znany ze swych dziwactw niż z nauki. Towarzystwo Naukowe, choć otoczone protekcją cesarza Aleksandra I, tworzyło dość zamkniętą społeczność, złożoną w wielkiej części z ludzi z rodowymi tytułami. Nie zawsze chroniło ich to od rezerwy lub dezaprobaty niektórych grup społecznych, niekie
dy dość zaskakującej. Podobnie było z profesorami uniwersytetu. Teść Fryderyka hx. Skarbka, Gzowski, dziedzic dóbr Osięciny, gdy dowiedział się w roku 1818, że jego zięciowi zaproponowaoo katedrę na Uniwersytecie Warszawskim, uznał to za hańbę i namawiał swą córkę do rozwodu. I nie dziwota — wszak podobnie zapewne myślał Fredro, gdy w tym samym roku pozwalał Panu Geldhabowi tak bezceremonialnie pertraktować z uczonym heraldykiem, gotowym za sakiewkę do elastycznego traktowania prawdy.
Miało to zresztą swój odpowiednik w rzeczywistości. Ptrzecież właśnie w tym czasie w Warszawie przy Nowolipkach mieszkał „człowiek wielkiej nauki, heraldyk”, zajmujący się od lat kilkudziesięciu badaniem historii rodów polskich i herbów, autor nie wydanych drukiem dziejów Stanisława Augusta i autor wielkiego herbarza pełnego fałszerstw i nieprawości, Wojciech Wielądek vel Wielądko. Można było u tego uczonego zamówić za pieniądze genealogię, która zaspokoić mogła najbardziej wygórowane aspiracje zamawiającego, a oparta była głównie na fantazji autora.
I Fredro-szlachcic, i Geldhab-burżua warszawski z tej epoki widzieli więć w uczonym coś z dawnego posłusznego i usłużnego rezydenta-nauczyciela domowego, chwalcę chlebodawcy, przeniesionego z dworku do miasta. Dawniej szlachecki rezydent — lekarz domowy, nauczyciel domowy, skryba byli w dalszym ciągu tylko na wpół funkcjonariuszami publicznymi, w połowie pozostawali w dawnym położeniu, tyle że na nowym gruncie.
Można byłoby się spodziewać, że gdy nazwiska romantycznych poetów stały się wielkie, a potem gdy wśród lekarzy, uczonych, inżynierów coraz częściej trafiać się zaczynali ludzie znani równie w kraju, jak za granicą, nastąpi zmiana w ich ocenie. Nastąpiła też niewątpliwie. Piotr Chmielowski, znakomity historyk literatury, tak o tym pisał: „W dramatach i powieściach
dawniejsi dodatni bohaterowie, którymi byli marzyciele, poeci, artyści, ustępowali miejsca mechanikom, inżynierom, lekarzom, słowem, ludzie poetyczni znikali wobec praktycznych.” Oznaczało to jednakże tylko wysunięcie na plan pierwszy innych grup inteligenckich, zmianę wewnątrz warstwy. W dodatku i poprzednich, i tych bohaterów nie kreowała przecie bur- żuazja warszawska, lecz inteligenci. Wydane w Warszawie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek w wieku XIX zawiera ok. 200 nazwisk osób żyjących w wieku XIX i uznanych za znakomitości. Proporcje między liczbą przedstawicieli poszczególnych zawodów i grup społecznych mogłyby wskazywać na to, kogo uważano za znakomitości, a więc i na prestiż tych profesji. W procentach przedstawiają się te nazwiska następująco:
administratorzy, politycy, wojskowi 15%
literaci, artyści, malarze, kompozytorzy, wydawcy 35% lekarze, inżynierowie, uczeni 31%
przemysłowcy, handlowcy, finansiści 3%
mecenasi sztuki, nauiki, filantropi, działacze społeczni 16%
Jak widać, „ludzie poetyczni”, jak ich Chmielowski nazywa, znaleźli tu swój znaczny udział, choć
i „praktyczni” występują licznie. W sumie Album zawiera nazwiska w olbrzymiej większości należące do inteligentów i już można byłoby utwierdzić się w przekonaniu o wielkiej przemianie prestiżu w ocenach, gdyby nie konieczność zapytania, kto był twórcą tego zestawienia postaci i dla kogo było ono przeznaczone. Nie tylko dla burżuazji i nie dla niej przede wszystkim. Uświetniać miało etażerki w salonach szlacheckich, inteligenckich i drobnomieszczańskich, może budzić nieśmiało ciche echa Mazurka Dąbrów-
skiego (w Albumie jest i książę Józef, i Kniaziewicz). Dostrzegając więc w należytym uhonorowaniu „ludzi praktycznych” odbicie przemian społeczno-gospodarczych na ziemiach polskich, na pewno nie można traktować przedstawionych proporcji jako miernika wzrostu prestiżu inteligencji w oczach burżuazji warszawskiej.
Bolesław Prus jest jeszcze bardziej powściągliwy: „Nasi poeci, nasi artyści, nawet dramatyczni, nie tylko doczekali się pomników, ale nawet bardzo wyczerpujących życiorysów. Jednocześnie nie potrafiłbym wskazać ani jednego życiorysu jakiegoś doskonałego rolnika, przemysłowca, finansisty, który wynalazł sposoby dobywania milionów z naszego jałowego gruntu” — pisał o dwa lata wcześniej, w roku 1899. Być może rozgoryczenie pisarza pomnikami poetów wynikało z jego nieskutecznego sprzeciwu w sprawie niedawno przecie wzniesionego pomnika Mickiewicza, być może jego apel został podjęty, jednakże w polu, na które padało oko warszawskiego bankiera i fabrykanta, przedstawiciele miłych pozytywiście zawodów! inteligenckich nie pierwsze nadal zajmowali miejsca.
Mimo to coś się jednak zmieniło. Z rodziny Natan- sonów, warszawskich bankierów, wyszło kilku znanych i zasłużonych uczonych. Trafiali się w innych rodach burżuazji warszawskiej przedstawiciele typowo inteligenckich zawodów — adwokaci, lekarze, inżynierowie. Oto Michał Bergson ze znanej warszawskiej rodziny bankierskiej, zmarły w r. 1898, jest profesorem konserwatorium w Genewie i w Londynie, z tej też rodziny pochodzi znakomity profesor Collège de France, członek Akademii Francuskiej, Henryk Bergson. Oto Juliusz Bruehl z Warszawy zostaje profesorem chemii w Heidelbergu. Jam Kleinadel jest w końcu XIX wieku znanym lekarzem, podobnie jak Leon Konic i Henryk Kronenberg. Wiktor Kronenberg zosta
je prawnikiem, Bronisław Natanson również, podobnie Andrzej Woiff.
Także ci, którzy pozostali przy zajęciach dziedzicznych w rodzinie, bliżej nieco byli teraz zawodu pisarza, dziennikarza, artysty, uczonego. Leopold Kro- nenberg, aby skłonić Kraszewskiego do objęcia redakcji „Gazety Polskiej”, a później do pozostania na czele jej zespołu redakcyjnego, głaskał jego ambicję układnym słowem: „Wielmożny Mości Dobrodzieju! Z wielką radością wyczytuję z listu Jego, że raczysz się przychylać do [mojej] propozycji”, albo: „...jestem pionkiem w porównaniu do Kochanego Pana...”, Kraszewski zaś bywał w domu bankiera, gdzie przygrywając sobie na fisharmonii „wykonywał poważne pienia religijne”.
Tenże Kronenberg pod koniec życia, w latach siedemdziesiątych, wydawał w swym pałacu przyjęcia, „na których bywała cała ustosunkowana i intelektualna Warszawa”. Powszechna też podówczas panowała ppinia, wyrażona dobitnie i kompetentnie przez Antoniego Zaleskiego, że „kto chce otworzyć salony [...], ten również nie wśród jednego kółka zaproszonych musi szukać”. Współwłaściciel fabryki fortepianów Ludwik Grossman przyjmował stale Sienkiewicza, Prusa, Lubowskiego, a wraz z nimi potężnego bankiera Jana Blocha. W Resursie Kupieckiej święcono jubileusz rysownika Warszawy, Franciszka Kostrzewskiego, i hucznie podejmowano skrzypka Lipińskiego.
Ważnym może miernikiem wzrostu prestiżu zawodów inteligenckich w odczuciu burżuazji były małżeństwa burżuazyjno-inteligenckie. Wprawdzie jeszcze w roku 1873 Przewodnik po Warszawie informował przybywających do miasta, że: „...bogaty kupiec lub przemysłowiec tylko człowiekowi ze swego fachu odda chętnie rękę swej córki, w artystę nie wierzy, urzędnika ma za nic, literata nazywa cyganem, o uczonych słuchać nie chce”. Stopniowy wzrost społecznej
rangi inteligenta sprawiał jednak, że małżeństwa bur- żuazyjno-inteligenckie stawały się coraz częstsze. Rzecz oczywista, stały się one możliwe nie tylko dzięki temu, jednakże bez zwiększenia społecznej rangi inteligenta, przede wszystkim w opinii warszawskiego bur- żua, bariera nie mogła być pokonana. A tymczasem zarejestrować trzeba w niej wyłomy. Blisko 20% małżeństw zawartych przez synów i córki kilkudziesięciu najważniejszych burżuazyjnych rodzin warszawskich w drugiej połowie XIX w. to mariaże inteligenckie. Były wśród tych rodzin i takie (np. Lewentalo- wie), gdzie koligacje inteligenckie były liczniejsze niż jakiekolwiek inne.
Charakterystyczne, że czterokrotnie więcej panien bankierówien i fabrykantówien wychodziło za mąż za inteligentów niż synów bankierów i fabrykantów żeniło się z inteligentkami. Przy wszystkich innych powodach, głównie religijnych, przy wszystkich społecznych przemianach i ustępstwach jakże to dobitny wyraz istnienia dynastii i jakiż miernik pozycji społecznej.
Są i inne świadczące, że dystans istniał nadal. Jeden z bankierów warszawskich wracając z Ostendy pod opieką znakomitego lekarza warszawskiego wpisywał się w. księdze hotelowej podczas jakiegoś postoju: „Banquier X aus Warsch.au mit seihem Arz Dr Leo”. Epstein przyjmując kandydata na posadę w banku, inteligenta, nie prosił go siadać, sam zaś siedział niedbale, odziany w szlafrok, i lekceważąco słuchał petycji. W salonach finansjery warszawskiej bywała wprawdzie często „młodzież doborowa, inteligencja i dużo reprezentantów literackiego świata”, lecz damy były „wyłącznie niemal z bankierskiego koła”.
Nie dysponujemy dziś źródłami, które mogłyby pozwolić na sumaryczne ujęcie poglądów burżuazji warszawskiej na dystans dzielący ją od inteligencji. Stale nasuwa się wątpliwość, czy przytaczane opinie
są dostatecznie reprezentatywne, postawy i zachowania typowe, dla całości .miarodajne. Wątpliwość nie zniknie, gdyby w dalszym ciągu mnożyć przykłady. Zważmy wszakże, iż jednakowo dotyczy ona pierwszej połowy XIX stulecia i okresu popowstaniowego. I w pierwszej, i w drugiej połowie stulecia pamiętniki pisywali inteligenci, szlachta, bardzo rzadko sami kapitaliści. Jeśli kiedy uznawano przedziały społeczne za bardziej naturalne, to raczej przed powstaniami niż w ostatnim ćwierćwieczu. Jeśli więc akcentowano je częściej we wspomnieniach wcześniejszych, mimo iż wtedy mogły wydawać się bardziej naturalne, można przyjąć, że wtedy właśnie były wyraźniejsze. Interesują nas one w tym miejscu jedynie ze względu na pytanie, do jakiego stopnia obyczaj inteligencji wpływał na kształtowanie się obyczaju burżuazyjnego.
Może można byłoby dorzucić tu jeszcze jeden sygnał. Moda na samobójstwa siała spustoszenie w czasach romantyzmu. Strzelali się dręczeni przez księcia Konstantego oficerowie, masowo popełniano samobójstwa z miłości, ze spleenu. Siedlisko tej mody było tam, gdzie i źródło całego romantycznego poglądu na świat. Uciekali w nicość bohaterowie dramatów romantycznych, nie zawsze na serio szli ich śladem autorzy, strzelali się studenci, poeci, szlachta, urzędnicy, policjanci i panny pisujące wiersze. I po jakimś dopiero czasie pojawiać się zaczęły głosy nawołujące do zaniechania szaleństwa.
Nie idzie tu wszakże o ocenę samego zjawiska — sprawa jest bardziej złożona, niż na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło. Nas interesuje ona jako miernik wpływów obyczaju inteligenckiego na bur- żuazję. Nie ma żadnych dowodów na to, że w okresie największego nasilenia samobójstw ktokolwiek z bur- żuazji warszawskiej odebrał sobie życie. Zajęci liczeniem dochodów i interesami, nie mieli czasu na takie rzeczy. I to mogłoby być wskazówką również w
rozważaniach o stopniu podatności na wpływy obyczaju inteligenckiego.
Zauważyć wreszcie trzeba, że szlachecka genealogia dużej części inteligencji warszawskiej sprawiała, że inteligencja ta w pewnym stopniu transmitowała obyczaj szlachecki.
Przed powstaniem listopadowym czynnikiem kształtującym obyczaje było jeszcze — wojsko. Wojsko polskie, pokazywane 'na paradach, eleganckie, bardzo warszawskie. Jednakże dalekie dla burżuazji — nie tylko jak każde wojsko. Wśród oficerów niewielu było przecie przedstawicieli bankierskich czy kupieckich rodzin. Przeważał w wojsku element szlachecko- -chłopski. Poza wszystkim większą też niż gdzie indziej grały tu rolę względy narodowe i narodowościowe — znaczny procent burżuazji to nie Polacy.
Nie było też w Warszawie zbyt wielu okazji do tego, aby oficer mógł się spotkać z właścicielem manufaktury. Wielki książę wydał oficerom zakaz wstępu do Resursy Kupieckiej, zakaz motywowany „obawą, aby nie dali się wciągać w gry hazardowe i nie kompromitowali w ten sposób swoich skromnych finansów”. Tylko Chłopicki i jeszcze paru generałów grywało tu w wista. Oficerowie zaglądali do kawiarni, do teatru, zbyt były to jednak okazjonalne kontakty, bo tam z kolei nie tak często bywali finansiści. Jeśli więc nawet wojsko cieszyć się mogło sympatią lub prestiżem w innych warstwach społecznych, to burżuazja — i ta na ówczesną skalę wielka, i ta drobniejsza — odgrodzona była od niego przegrodą tak masywną, jak okiennice, które zamykano pośpiesznie z hałasem, gdy podchorążowie szli w noc listopadową Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem.
Po powstaniu wojska polskiego już nie było, a rosyjskie widziano coraz mniej chętnie na gruncie towarzyskim. Interesy nakazywały kontakt z nim, przy różnych okazjach zabiegano o względy dowódców jed
nostek stacjonujących w Warszawie, szczególnie intendentów i szefów kancelarii. Gdy jeszcze później groził strajk, dobrze było mieć świadomość, że garnizon liczny, dohrze było znaleźć się na raucie lub przy witać się w czasie uroczystości w Magistracie z kim należy, jednakże największym spośród burżuazji warszawskiej już na tym nie musiało zależeć, pomniejsi mniejsze też mieli możliwości, jeśli zaś z nich korzystali, to rzadko na gruncie towarzyskim.
W dobie popowstaniowej założono Klub Myśliwski, któremu długo prezesował Tomasz hr. Zamoyski, a który miał sprzyjać kontaktom towarzyskim Polaków z elitą administracji i wojska stacjonującego; w Warszawie. Bywało tam Rosjan niewielu, a w. obydwu Resursach — Obywatelskiej i Kupieckiej — nie bywało ich wcale. I nie szło tu o kolizje narodowe: „...oficer [...] nawet najporządniejszy, nie jest bynajmniej w towarzystwach tutejszych pożądanym gościem, i jeśli nie przyjętym jest w ogóle w Warszawie, aby panny chodziły na bale publiczne, to głównie ze względu niero- bienia znajomości i tańczenia z nimi. W ogóle nie ■sądź tutejszych wojskowych europejską miarą. Co na myśl nie przyjdzie oficerowi niemieckiemu, francuskiemu czy austriackiemu, to tutejsi praktykują w najlepsze” — pisał w swych „listach” Antoni Zaleski. Oficerowie rosyjscy z bogatych rodzin, stacjonujący w Warszawie, szastali pieniędzmi topiąc melancholię w szampanie i grze w. „kukułkę”, a zabójca aktorki Wisnow- skiej, filozofujący kornet Barteniew, odrywał od kazar- nianych zajęć i sprowadzał do Wilanowa dziarską orkiestrę pułkową, aby pod dowództwem podoficera przygrywała do dyskretnej kolacji, u/rządzonej dla przyszłej ofiary. Spoglądano na to z dezaprobatą i potężniejący bankierzy, choć sami nieraz wydawali sumy nie mniejsze, niechętnie słuchali hałaśliwej wesołości przerywa
nej od czasu do czasu wystrzałami. Leopold Kronenberg dostosowując się do lokalnego stylu, gdy przebywał w Petersburgu, „miał szczodrą rękę, prowadził dom otwarty”, w Warszawie jednak patrzył lekceważąco na wygalonowanych wojskowych.
Z czynników zewnętrznych kształtujących obyczaj burżuazji pozostawał jeszcze obyczaj szlachecki. Jak słusznie zauważa dzisiejszy historyk tych problemów (Jerzy Jedlicki), słowa „szlachta”, „szlachecki” w odniesieniu do okoliczności dziewiętnastowiecznych używano dość wieloznacznie. W miarę ograniczania lub całkowitego znoszenia przywilejów stanowi temu przysługujących doszło do tego, że w znaczeniu grupy społecznej, stanu o szczególnych uprawnieniach, szlachta „nieomal przestała istnieć w Księstwie Warszawskim
i w Królestwie Kongresowym”. I chociaż po powstaniu listopadowym próbowano w pewnym stopniu przywrócić dawny stan rzeczy wprowadzając „szlachectwo wtórne”, poddane kontroli specjalnie w tym celu stworzonej Heroldii Królestwa Polskiego, to jednak' ani wszyscy potomkowie dawnych rodzin szlacheckich nie znaleźli się w tej grupie, ani też nie pokrywała się ona z grupą posiadaczy ziemskich czy grupą tych, którzy hołdowali staropolskiemu, szlacheckiemu obyczajowi.
Przedmiot naszych rozważań nakazuje skupienie uwagi przede wszystkim na tej ostatniej grupie — grupie ludzi szlacheckiego obyczaju. Zauważmy jednak już teraz, że podobnie jak termin „szlachta”, również termin „obyczaj szlachecki” nie jest jednoznaczny. Inną barwę przybierał on w miarę posuwania się ku szczytom drabiny feudalnej, aby w pałacu arystokraty przemieszkującego w Warszawie stać się już zupełnie innym niż wśród inteligencji — w znacznej części przecie również szlacheckiego pochodzenia — wśród wojskowych i urzędników, choć tę samą nazwę noszącym. Używając więc tego nieprecyzyjnego ter
minu, w pamięci mieć wypada wszystkie wobec niego zastrzeżenia.
„Celem naszym było wystawienie życia publicznego i prywatnego wybranej jednak klasy społeczności, tej właśnie, którą uznaliśmy za najprzystępniejszą do wzbudzenia jakowegoś interesu lub zajęcia czytających” — pisał Józef Bogucki w Wizerunkach społeczeństwa warszawskiego jeszcze w roku 1844. Jakaż to klasa budzić miała ów „interes czytających” w pierwszej połowie stulecia?
W książce lekkomyślni młodzieńcy trwonią majątek ojcowski, zaciągają długi, zwrot gwarantując niepodważalnym „Je donnę ma parolel” Gdy nie mają już grosza, pozostaje im wiara w nieśmiertelność sławy, gdy się stabilizują, zaczynają gospodarzyć na wsi. Hrabianki nucą walce a la Rizzi i to wystarczy, aby zaraz zaczynały to samo śpiewać pokojowe i garderobiane; hrabina ukazująca się w Ogrodzie Saskim znajduje natychmiast naśladowczynie wśród subretek, które powtarzają jej sposób noszenia szala. Wśród różnych podejrzanych indywiduów wyzbywa się gotówki szlachcic z prowincji nieświadom niebezpieczeństw Warszawy.
Osobliwa to i niejednolita „klasa”, obraz taki tłumaczyć można byłoby pogonią za sensacją i wychwytywaniem najbardziej ekscytujących wydarzeń i typów światka warszawskiego — przecież właśnie to Bogucki miał na celu. Z pewnością jednak, mimo że wśród „wizerunków” wiele jest wyraźnie szlacheckiej proweniencji, zacięcie karykaturzysty nakazało autorowi zdeformować obraz środowiska i obyczaju szlacheckiego. I druga uwaga: większość postaci naśladowanych, narzucających swój wzór, choćby negatywny, to potomkowie rodzin szlacheckich. Jerzy Jedlicki udowodnił przekonywająco, jak trwałą okazała się w różnych postaciach, jeśli już nie sama instytucja szlachectwa, to obraz tej instytucji w świado
mości społecznej. Towarzyszyć jej musiało oczywiście trwanie obyczaju szlacheckiego. Zapytać więc wypada o atrakcyjność rzeczywistego już szlacheckiego modelu obyczajowego dla warszawskiej burżuazji. Rzecz jasna, oceny kształtujące się w obrębie tej klasy, a właściwie nawet nie całej klasy, a tylko bogatszej jej części, nie mogą się pokrywać z ocenami uznawanymi przez inne grupy społeczne.
W literaturze pięknej i w pamiętnikach tej wczesnej epoki spotyka się różne wariacje na temat formuły „mieszczanin szlachcicem”.
Pierwszy asumpt do powszechniejszych naślado- wań i do uwieczniania w literaturze owych naślado- wań dały zapewne nobilitacje, iktóre w pośpiechu i bezładnie nadawano wielu mieszczanom na sejmach u schyłku Rzeczypospolitej. Kto zostawał szlachcicem, musiał i chciał także w obyczaju do szlachcica stać się podobnym. I choć także wcześniej zdarzały się przypadki naśladowania szlachty przez mieszczan, teraz powstały nowe okazje, a dla nobilitowanych także pewien przymus. Nobilitowany wtedy właśnie największy bankier i największy bankrut Warszawy schyłku XVIII stulecia, Piotr Tepper, w pałacu swym połączył dwa elementy: pałac mógł konkurować wspaniałością z niejednym magnackim, miał jednakże kształt stosowny dla sfery bankierskiej — podobny był w odczuciu współczesnych warszawian do wielkiej okuteji bankierskiej skrzyni na pieniądze. Tenże bankier wi roku 1786 w swych dobrach Falenty pod Warszawą podejmował Stanisława Augusta na imieninach, a zamówiwszy u Stefaniego, kompozytora muzyki do Krakowiaków i Górali, 20 polonezów, płacił garścią złota, nie licząc. Jakże przypomina to Sienkiewiczowskie gesty marszałka Lubomirskiego! Łatwo też zrozumieć, dlaczego Fredro ulokował akcję o dwadzieścia kilka lat młodszego Geldhaba właśnie w Warszawie.
Można byłoby sądzić, że takie snobowanie się na magnata, tak nieprzystojne bankierowi, to echo Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wobec postępującego równania stanów spodziewać by się należało, że szlachecki wzorzec obyczajowy straci swą atrakcyjność. Nie stało się tak z kilku powodów. Wiele znaczyła z jednej strony tradycja, z drugiej słabość burżuazji. Cała kształtująca się burżuazja zbyt nieliczna była jeszcze i zbyt słaba, by przekreślić stary obyczaj i samodzielnie tworzyć nowy. Drogi rozwoju gospodarczego kraju sprawiły, że ci najpotężniejsi, jak Fraenkel, Laski czy Steinkeller, byli na gruncie Warszawy i całego kraju dość egzotyczni. Szczyty powstającej nowej klasy zbyt wiele dzieliło od pomniejszych, aby razem tworzyć można było wspólny obyczaj. Gdy drobne
i średnie mieszczaństwo tkwiło jeszcze w miejskiej egzystencji stanowej, najbogatsi i najbardziej przedsiębiorczy odrywali się już od tego sposobu życia i szukali dla siebie innego, w swym przekonaniu stosowniejszego. Jedynym dostępnym, będącym niejako pod ręką i gotowym, wzorem — i co ważne, dotychczas prestiżowo wyższym — był wzorzec szlachecki. Nic więc dziwnego, że według słów współczesnego nam badacza, Tadeusza Łepkowskiego: „Patrycjat, rodząca się bur- żuazja [...] zerkała raczej w górę, ku szlachcie, niż w dół. ku swym uboższym braciom.” Umilkły już groźne hasła rewolucji burżuazyjnej końca XVIII wieku, a zmianom sytuacji prawnej mieszczan i szlachty na początku XIX w. nie towarzyszyło natychmiastowe usunięcie wszelkich innych przegród dzielących bur- żuazję od szlachty, zmiany prawne więc nie tylko nie zlikwidowały, lecz wzmogły to zapatrzenie.
Druga strona — arystokracja rodowa i bogatsza szlachta — zachowywała na ogół powściągliwość; jeszcze i po powstaniu listopadowym bywano na wspólnych balach w Resursie Kupieckiej, spotykano się na Zamku na różnych uroczystościach, ale ostrożnie
przyjmowano w swych salonach „nieurodzonych”. Wspólne interesy, angażowanie się niektórych spośród arystokratów i bogatszej szlachty zbliżało ich do finansistów i kupców, jednakże narażało na ironię lub sarkazm. Żonę hr. Tomasza Łubieńskiego, generała, kasztelana i senatora, nazywano w roku powstania listopadowego „kupcową”.
Jednakże ów „kupiec” Łubieński tak oto pisał
o warszawskim bankierze i przemysłowcu, jednym z najbogatszych ludzi Warszawy i wspólniku widu swoich interesów: „...Steinkeller jeździł zatem do Berlina i Hamburga, a teraz posyłam go do Petersburga.” I chyba nie tylko sprawy ekonomiczne decydowały o takich relacjach między wspólnikami. Stein- keller-kupiec zresztą też starał się udowodnić swoje szlacheckie pochodzenie.
W tym samym mniej więcej czasie (1832) Zygmunt Krasiński twierdził: „...że poza arystokracją nie ma w Polsce nic, ani talentów, ani światła, ani poświęcenia. Nasz stan trzeci nie istnieje.” A tymczasem owi pozbawieni talentów zbijali miliony. Jak widać, co innego nazywano talentem w każdej z tych sfer. Trudności wejścia do środowiska szlacheckiego podnosiły jeszcze atrakcyjność tego awansu obyczajowego i budziły aspiracje.
Podobnie zresztą przedstawiała się sprawa z formalnymi, prawnymi nobilitacjami: również pod względem prawnym niewielu z interesującej nas grupy weszło w krąg szlachecki. Chociaż w okresie międzypow- staniowym zainteresowanie burżuazji warszawskiej uzyskaniem dyplomu szlacheckiego wzrosło w porównaniu z okresem przed powstań iowym, a „każdy mieszczanin marzył o przekazaniu dzieciom majątku ziemskiego, którego posiadanie zapewniało stanowisko towarzyskie i obywatelskie w kraju” (Baranowski), to jednak również i teraz w ogólnej liczbie nadań niewielkiej, bo wynoszącej chyba dwieście kilkadziesiąt w
ciągu lat trzydziestu, procent nadań udzielonych bankierom, fabrykantom i bogatym kupcom był znikomy. Dodajmy, że samo posiadanie majątku, a nawet majątku i dyplomu nohilitacyjnego, nie otwierało już wszystkich drzwi. Zauważmy jednak, że najwybitniejsi z burżuazji warszawskiej, zajmujący pierwsze w swojej klasie miejsca, prawie wszyscy uzyskali szlachectwo, a niektórzy nawet tytuły baronów. Aby nie wspominać już o nobilitowanych wcześniej, Antoni Edward Fraenkel nobilitowany został w roku 1839, a w roku 1857 otrzymał tytuł barona (dyplom z roku 1861); Leopold Kronenberg ochrzcił się w roku 1845, nobilitowany został w roku 1868, Stanisław Lesser ochrzczony w roku 1876, w tymże roku nobilitowany i obdarzony tytułem barona. Nadania stanu szlacheckiego otrzymali i Jan Bloch, i Epsteinowie, i Halpertowie, Jakubowscy, Krysińscy, Aleksander Laski, Lessel i Rawicz, Rosenthal, Rosen, Wołowski i inni jeszcze. Ze szlachty pochodzić mieli m. in. Piotr Steinkeller, Rudzki, Karasiński i Zieliński.
A po powstaniu styczniowym, gdy dalszej niwelacji uległy różnice stanowe? Pytanie nabiera wagi w miarę wzrostu burżuazji.
Niech zginą „ludzie, którzy zrobili majątek krzywdą uciemiężonych za czasów pańszczyzny chłopów". Zakwestionowanie sposobu wyzysku, a nie samej zasady robienia majątku przez wyzysk, wskazuje, że nie jest to cytat z odezwy socjalistycznej. Resztę wątpliwości rozwiewają dalsze opinie: „Zresztą abyś tylko pożyczył pieniędzy na wista temu staremu oszustowi, a sprzeda ci za nie honor, żonę, Natalkę — nawet duszę. Taki pan to szubrawiec!” — woła bohater dramatu ze sceny teatru. I dalej: „Hrabina plecie androny o znaczeniu arystokracji w kraju, o szacunku, jakim powinna być otoczona, a dziś arystokracja to wyraz zupełnie śmieszny, jeśli nie reprezentują jej miliony połączone z pracą i inteligencją.” Nie
odosobniony to glos. Wydaje się też zrozumiały o tyle, że przecie właśnie burżuazyjna apologia „milionów w połączeniu z pracą i inteligencją”, jako wartości najwyższych, tak bardzo przeciwna była honorowaniu pozycji społecznej na innych fundamentach opartej. Nic więc dziwnego, że i pogląd na to, na jakich podstawach oprzeć należy honory i zaszczyty, przybiera formę twierdzenia, że „...prawdziwe, rzeczywiste szczęście daje tylko pieniądz, z którego zdolna ręka uleje na zawołanie wszystkie mitry i hrabiowskie korony, jakie tylko są na świecie...”
Jednakże są i sądy przeciwstawne: hrabia, żeby miał nie być piękny!” — mówi mieszczanka, a bogacz zabiegając o to, aby hrabia zgodził się ożenić z jego córką, powiada, że „dla jej szczęścia gotów, ci jestem rzucić się do nóg, panie hrabio”. I jeszcze jeden okrzyk: „Hulałem w, Paryżu, w Londynie, w Brukseli, w Bzymie, straciłem krocie, miliony, ale za to żyłem z hrabiami i książętami!” Zakończyć to zestawienie należałoby słowami, które padły przy spotkaniu przedstawiciela nowej klasy, fabrykanta, z arystokratą: „Przesądy znikają, gdy się zejdzie uczciwy z uczciwym.”
Czyżby rzeczywiście na gruncie jakiejś wspólnej dla burżuazji i arystokracji uczciwości zanikać miały w przekonaniu obu klas owe konfliktowe poglądy na źródła prestiżu społecznego i uprawnienia do honorów? Wprawdzie rodzą się i znikają na scenie, jednakże Tadeusz Sivert w swej pracy Problematyka społeczna w dramacie mieszczańskim pozytywizmu warszawskiego (przytoczone fragmenty tekstów literackich cytuję za tą pracą) lokuje akcję sztuk scenicznych tego okresu na tle ówczesnej społecznej rzeczywistości i utwierdza się w przekonaniu o adekwatności dramatowych obrazów z autentycznymi poglądami burżuazyjnej społeczności.
Podobnie jest w powieśd. Już w pierwszych latach drugiej połowy stulecia Kraszewski w Złotym
jabłku elektryzuje bogatego kupca z ulicy Bielańskiej plotką o szlacheckiej jego genealogii, plotką, która całkowicie zmienia dotychczasową kupiecką egzystencję. W tym samym jednak czasie „ostatni z Siekierzyń- skich" spotykają się z pogardą, bo splugawili klejnot szlachecki handlem. Wreszcie Lalka Prusa ukazująca całą pozorność adorowanych wartości szlacheckich serc i umysłów, ale także i mieszczańskie snobizmy i aspiracje, od naiwnego Jana Mincla poczynając. I już pod koniec wieku ileż to razy w niedalekiej Łodzi Borowieckiemu z Ziemi obiecanej butni zazwyczaj fabrykanci nabożnie przypominają jego szlachectwo.
Mielibyśmy zatem rzeczywiście do czynienia z dwoma przeciwstawnymi ocenami wartości: z jednej strony, silniejsze niż kiedykolwiek dotąd w sferach burżuazji warszawskiej zakwestionowanie feudalnej hierarchii wartości, z drugiej, utrzymywanie się mimo to owych wartości w obiegu. Jest to zatem zmiana w stosunku do okresów wcześniejszych. Tym bardziej byłaby więc uzasadniona próba poszukiwań potwierdzenia jej nie tylko za pośrednictwem obrazu odbitego w literaturze, ale także przez bezpośrednie obserwacje postaw reprezentantów warszawskich sfer burżuazyjnych.
„Gazeta Codzienna”, przemianowana następnie na „Gazetę Polską”, stanowiąca własność Kronenberga, a redagowana przez Kraszewskiego, przekształciła się przed powstaniem styczniowym w pismo zdecydowanie popierające nie tylko prawne, ale i obyczajowe zrównanie burżuazji i szlachty. Należy naturalnie dopatrywać się tu wpływów ogólniejszych tendencji społecznych, a przede wszystkim, podobnie jak i w literaturze pięknej, pozytywistycznej hierarchii wartości społecznych, jednakże zważyć wypada, że poglądy głoszone przez „Gazetę” musiały być zgodne z sądami jej właściciela, Kronenberga, nigdy bowiem nie traktował on tego pisma komercjalnie i zakupił je przede wszyst-
kim po to, aby uzyskać odpowiednią dla swych aspiracji trybunę. Tenże Kronenberg, w prywatnej, choć dotyczącej, spraw publicznych, korespondencji z Kraszewskim narzekał, że szlachta bardziej jest szlachecka niż sam król nawet. Inni czołowi przedstawiciele bur- żuazji warszawskiej: Bloch, Epsrtein, Natanson, niejednokrotnie wypowiadali się za zniesieniem obyczajowych granic dzielących burżuazję od szlachty.
Społeczeństwo było coraz bardziej wpatrzone w. blask złota, pisarze kazali bohaterom swych utworów wołać: „Zrób karierę!”, a hrabiom na scenie wyrażać nadzieję, że młode małżeństwo „ma pieniądze, więc będą szczęśliwi”. I choć można byłoby widzieć tu ton krytyki takiego poczucia wartości, to jednak mieć na uwadze trzeba, że krytyka ta dotyczyła realnie istniejących programów i postaw społecznych. W odczuciu części społeczeństwa nie trzeba już było usprawiedliwiać robienia kariery jakimiś równoważącymi zasługami. Formuła: „zrobił majątek, ale był przedtem w powstaniu”, coraz częściej redukowana była do swej pierwszej tylko części i brzmiała aprobatą. Ekonomista Supiński domagał się zniesienia innych podstaw pozycji w społeczeństwie, jak tylko „pracy zwanej materialną, oszczędności, gromadzenia zasobów, krzewienia sił społecznych”.
I zdawać by się mogło, że postulaty zostały spełnione. Tout Cracome i Tout Leopold znaczyło jeszcze niemal wyłącznie tyle, co arystokracja i szlachta. Tout Varsovie znaczyło: stare rody i bankierzy, i przemysłowcy, i wolne zawody, i znaczna część reszty inteligencji. „Nie ma w Warszawie «towarzystwa», które byłoby kontradykcją «miasta». Do towarzystwa należy każdy i każda, kto ma dobre wychowanie i wybitniejsze stanowisko społeczne; człowiekiem z towarzystwa może być równie dobrze książę, hrabia, baron, lekarz, artysta, ziemianin” — pisał Antoni Zaleski. Pseudonim przez niego wybrany — Baronowa
XYZ — a także współpraca z prasą konserwatywną i umieszczenie wśród profesji umożliwiających wstęp do „towarzystwa” również swojej własnej nakazują ostrożnie traktować ten optymizm.
Są bowiem i sygnały przeciwne. Wspólnik Leopolda Kronenberga, Andrzej hr. Zamoyski, mimo wielu interesów łączących obu partnerów nie życzył sobie przyjmować bankiera w swym domu i ograniczał kontakty wyłącznie do sfery interesów. Wprawdzie bal kawalerski, który dała młodzież arystokratyczna i szlachecka w karnawale 1874 iroku, aby „odwdzięczyć się rodzinom, u których w tym karnawale gościnne uzyskała przyjęcie”, odbył się w salach Resursy Kupieckiej, lecz „uczestnikami balu były głównie sfery arystokratyczne”. „Nie jestem wielkim panem, aby tam wejść” — czytamy w Kronikach Brusa. W satyrze wykpiwano dorobkiewiczów, karykatury Franciszka Kostrzewskiego ośmieszają dotrobkiewiczowskie naśladownictwo pańskich obyczajów. Już nie w. literackim obrazie w Lalce, ale w życiu, rejestrowanym przez kronikę wydarzeń towarzyskich, arystokracja otaczała się mrożącym murem. Nawet odczyty dzieliły się na ekskluzywne, przeznaczone dla elity towarzyskiej i takie, na które chodzili inni członkowie towarzystwa.
Czołówka burżuazji warszawskiej osiągnęła już potęgę finansową, która mogła nie tylko równać się z majątkiem największych rodzin arystokratycznych, lecz z pewnością niejeden majątek starych rodów prześcigała. Burżuazja jako klasa od swych początków do końca XIX wieku była świadkiem i obiektem przemian prawa, które znosząc lub budując przegrody stanowe doprowadziło w końcu do unifikacji położenia prawnego tych, którzy swą pozycję zawdzięczali pieniądzom, i tych, którzy zawdzięczali ją urodzeniu. Posiadacze pierwszych nazwisk wśród kapitalistów warszawskich uzyskali w różnym czasie nadania szlacheckie, a niektórzy byli ozdobieni tytułami baronów. W pow
szechnym obiegu były hasła głoszące wartość pieniądza, przedsiębiorczości i dorabiania się. I z tym wszystkim napotykali wpółotwarte tylko drzwi do salonu arystokratycznego, a niekiedy nawet szlacheckiego!
W sytuacji, gdzie zdawać by się mogło, że byli równi innym, znajdowali się na końcu listy równych, tak jak w przypadku delegacji na pogrzeb Aleksandra II w roku 1881: Zygmunt margrabia Wielopolski, Aleksander hr. Ostrowski, Tomasz hr. Zamoyski, a dopiero po nich Stanisław Kronenberg i Krzysztof Brun. Pięciopałkowe korony szlacheckie wytłaczane na guzikach liberii stangretów, herby ulane z zawartości kas pancernych mimo swej ceny błyszczały niedostatecznie, zdawały się drażnić ludzi przywykłych do pokonywania przeszkód. Pięli się więc wszelkimi sposobami, aby dorównać tym, którzy wciąż jeszcze przy różnych okazjach dawali odczuć istniejący dystans.
Niekiedy rysował się mariaż, który właścicielowi starego nazwiska i nadszarpniętej fortuny dawał okazję do poprawy majątku, „bankierskiej” rodzinie zaś pożądane koligacje. Niekiedy wspólne interesy majątkowe łączące nierozerwalnie dwie fortuny, niekiedy polityczne pomysły fuzji burżuazji i ziemiaństwa, niekiedy dziwactwa lub rzeczywisty sentyment tworzyły grunt takich małżeństw.
Młody baron-literat Józef Weyssenhoff, utracjusz, wspólnik Augusta Potockiego, „Gucia”, w wyprawach do Klubu Myśliwskiego, słynny później z jednorazowej przegranej 400 000 rubli, żeniąc się w r. 1885 z córką finansisty Jana Blocha dokonywał transakcji sprzedaży nazwiska. Inna córka tegoż Jana Blocha wyszła w parę lat później za Ksawerego Hołyńskiego, obywatela ziemskiego z guberni mohylowskiej i rotmistrza gwardii. Wiele z bankierskiej fortuny Kronen- bergów przeszło w 1874 r. w ręce rodziny Zamoyskich przez małżeństwo Karola Zamoyskiego z Marią Różą, córką Leopolda Kronenberga. Alicja Epsteinówna wy
szła w roku 1876 za hr. Rzyszczewskiego, a Helena Epsteinówna w r. 1909 za hr. Grabowskiego. Izabela Goldstand została w roku 1883 żoną Adama hr. Brezy.
Zdarzały się też arystokratyczne mariaże zagraniczne. Druga córka Leopolda Kronenberga wyszła za hr. Orsetti, a Maria Halpert za Artura barona von Rheinbaben.
W sumie, w drugiej połowie XIX wieku wśród małżeństw zawartych przez członków pięćdziesięciu najbogatszych rodzin burżuazji warszawskiej przęsło 25®/o to małżeństwa ze szlachtą rodową lub arystokracją. Częściej zatem dochodziło do małżeństw bur- żuazyjno-szlacheckich czy burżuazyjno-arystokratycz- nych niż do małżeństw burżuazyjno-inteligenckich. Inaczej także niż w przypadku tych ostatnich — liczba kobiet ze sfer burżuazyjnych, poszukujących małżonka poza swą sferą, niewiele przewyższa liczbę młodych ludzi z kręgów burżuazyjnych żeniących się ze szlachciankami i arystokratkami. Wszystko to świadczy
0 znacznie większym zainteresowaniu burżuazji powiązaniami rodzinnymi z ziemiaństwem niż z inteligencją — wszak na burżuazyjnej giełdzie małżeńskiej] właściciel fabryki był więcej wart niż kobieta z takim samym posagiem, on był kontynuatorem tradycji firmy, córka, a nie syn zaś — wedle tradycji żydowskiej — kontynuatorką krwi. Zainteresowania powiązaniami z ziemiaństwem oznaczały również większą gotowość przyjęcia także szlacheckiego lub arystokratycznego obyczaju.
Bogata burżuazja warszawska nabywała majątki ziemskie, pałace magnackie w Warszawie przechodziły w ręce kupieckie, powiedzieć by można, że z przedziwną pasją próbowano przez gromadzenie materialnych akcesoriów, przekonać siebie i innych o zatarciu granicy między dwiema grupami społecznymi.
W miarę jak umacniała się pozycja gospodarcza
1 polityczna burżuazji, coraz łatwiej było zakwestiono
wać pozycję dotychczasowej „klasy wyższej”. Równocześnie coraz bardziej atrakcyjne dla nowej klasy wyższej stawały się szlacheckie wzory obyczajowe, wzory te bowiem z istoty rzeczy skonstruowane były tak, aby utrwalać osiągniętą pozycję. Tego właśnie dla siebie chciała burżuazja.
Część burżuazji warszawskiej to wzbogaceni rzemieślnicy, kupcy, którym się powiodło i którzy dorobili się fortun. Nie było takich zbyt wielu; w Warszawie inaczej niż w Łodzi kształtowała się nowa klasa. Niemniej jednak ta nieliczna stosunkowo grupa, nawet wtedy, gdy potem dzielił ich już wielki dystans ekonomiczny od dawnych współbraci, niosła z sobą jakieś pozostałości obyczaju tej sfery, z której wyszła. Były to jednak raczej rzeczy, których się wyzbyć było trudno, niż takie, które by chciano zatrzymać.
Ci, którzy jak Dangel, słynny później producent karet, zaczynali swoją karierę od czeladniczej wędrówki i czeladniczej pracy w warsztatach różnych majstrów za czasów stanisławowskich, za Księstwa lub na początku Królestwa, ci zachowali długo maniery rzemieślników i sposób myślenia tych sfer. Młodszy o lat kilkadziesiąt Jan Bloch, początkowo pospolity i niezmiernie sprytny dostawca, pośrednik w interesach, „podriadczyk” — jak chciała ówczesna terminologia rosyjska, która ukształtowała specjalną nazwę na ten gatunek nie -tylko działalności handlowej, ale i umy- słowości — nawet u szczytu swej kariery zachował dawne cechy, robił wrażenie, jak to określano, d’un parvenu intellectuel. I choć głoszono chwałę pieniądza i pracy, równocześnie zamaskować próbowano przebytą dzięki pracy i pieniądzowi drogę społeczną. Stąd też i skwapliwe dorabianie sobie innej genealogii, eksponowanie nowych nabytków majątku i umysłu.
Drugie źródło obyczaju tkwiącego w samej burżuazji, a nie zewnętrznego wobec niej jak szlachecki, to wszystko to, co osiedlający się w Warszawie przy-
bysze z zagranicy z sobą przywieźli, najwięcej naturalnie z Niemiec lub z ziem polskich pod zaborem pruskim. Niektórzy przybywali nie bezpośrednio, lecz po dłuższym pobycie w którymś z miast Polski zachodniej lub południowej. Wspominaliśmy już o sytuacji prawnej cudzoziemców, tu zatrzymać się wypada na ich obyczaju. Na ogół asymilowali się dość szybko, chociaż charakterystyczne, że związki małżeńskie zawierali przede wszystkim z cudzoziemkami. Gdy na początku XIX wieku wśród przybyszy lub ich synów. około 80% było żonatych z cudzoziemkami, to sto lat później 40% potomków tych rodzin miało żony cudzoziemskiego pochodzenia. Można sądzić zatem, że najszybciej następowało wtopienie się przybyszów w życie ekonomiczne kraju, zapewne drugim etapem Ijyło regulowanie sytuacji prawnej — przyjęcie poddaństwa rosyjskiego, a najpóźniej następowało stopniowe przyjmowanie obyczaju miejscowego. Trwała, choć słabnąca tendencja do ożenków w tej samej społeczności zdaje się to potwierdzać.
W miarę wzmacniania się powiązań ekonomicznych łączących szczyty burżuazji warszawskiej z zagranicą, w drugiej połowie XIX wieku dawne cudzoziemskie tradycje łączyły się z kosmopolityzmem płynącym z Europy. W ślad za ideologią kosmopolityczną szła gotowość przyjęcia obcych obyczajów. Rozległe interesy, zaangażowanie się finansowe w przedsięwzięciach w obcych krajach, pożyczki uzyskiwane w zagranicznych bankach stwarzały nie tylko okazję do kontaktów, lecz i ułatwiały zadomowienie myśli w odległych miastach. Wyjazdy do wód łatwe do zrealizowania, ekspedycje młodych na zagraniczne studia, związki rodzinne przybliżały owe miasta w ich konkretnym już kształcie i przeszczepiały na grunt warszawski obyczaj ogólnoeuropejski raczej niż cudzoziemski. Było to tym łatwiejsze, że miasto, które można byłoby nazwać rodzinnym dla wielu spośród warszawskiej burżuazji, prze
stało być stolicą niepodległego państwa, zanim jeszcze klasa się ukształtowała. Obcy obyczaj napływał na teren, na którym miejscowy obyczaj bywał dyskryminowany i nie zawsze rozlegać się mógł głos protestu.
Wzmocnieniu międzynarodowych powiązań sprzyjała również przynależność do masonerii, propagowanie ideałów ponadnarodowych. „Kościuszko był najpierw wielkim człowiekiem, nim został wielkim Polakiem” — wołano. Do masonerii należeli również niektórzy spośród burżuazji warszawskiej. Szły te tradycje niekiedy jeszcze z oświecanej epoki Stanisława Augusta, kiedy to Tepper był członkiem masonerii, w roku 1820 Jakub Epstein był członkiem lóż pod nazwą „Rycerze Gwiazdy” i „Bracia Zjednoczeni” — w; tejże loży około roku 1820 był także jego syn Józef Epstein. Masonem był Samuel Leopold Fraenkel (loża „Halle der Beständigkeit” w Warszawie), podobnie jako Samuel Eleazar Kronenberg, ojciec Leopolda, należący w roku 1819 do lóż „Boudier du Nord” i „Świątynia Temidy”. Nie są to wszystkie przykłady. Przynależność do masonerii, świadcząc między innymi o umysło- wości i charakterze niektórych przedstawicieli burżuazji warszawskiej, nie mogła pozostać bez wpływu na osobowość każdego z nich, a może i na codzienny obyczaj. Chociaż znane są przykłady wpływu przynależności do masonerii na ubiór i na inne elementy obyczaju, są to przykłady z innej sfery i z innego terenu. Trudno jednak wykluczyć taki wpływ i w przypadku burżuazji warszawskiej.
Wreszcie Żydzi: wśród górnych warstw burżuazji warszawskiej było ich bardzo wielu. Niektórzy pochodzili z rodzin, które już u końca XVIII wieku lub na początku wieku XIX zdobyły swą pozycję materialną, inni dorobili się sami i należeli do pierwszego pokolenia, które weszło do tej sfery. Prawie wszyscy wyznawali na początku XIX wieku religię mojżeszową, niektórzy pozostali przy niej do końca stulecia. Sa
muel Fraenkel ochrzcił się już w roku 1806, kilkanaście lat później Borys (Baruch) Halpert. Dopiero w roku 1851 przyjął chrzest Jan Bloch. Jeszcze pod koniec XIX w. niektórzy z rodziny Epsteinów byli wyznania mojżeszowego. Do roku 1876 wyznania mojże- szowego był Stanisław (Szmul) Lesser.
Różne elementy narodowego obyczaju, umacnianego przez religię, zachowali długo nie tylko pozostający przy wyznaniu mojżeszowym, lecz także i ci, którzy wyznanie zmienili. Długoletni urzędnik banków warszawskich Brownsford wspominał, że „gdy Leopold Kronenberg rozpoczynał swoją działalność, Żydzi zamknięci byli w getcie. Kronenberg zmienił wyznanie, ale popierał Żydów, chciał usunąć przepaść między nimi a chrześcijanami; ponieważ na gruncie towarzyskim było to niemożliwe, propagował chrzest i małżeństwa mieszane.”
Zapewne motywy polityczne mogły wpłynąć na decyzję zmiany wyznania u Kronenberga, zauważmy jednak, że mógł tu odgrywać rolę istotną wzgląd jeszcze inny. Kronenberg ochrzcił się wtedy, gdy zabiegał
o niezmiernie rentowną dzierżawę monopolu tytoniowego. Dzierżaw takich niechrześcijanom nie dawano.
Trzeba tu dodać, że przeważająca część burżua- zji warszawskiej, szczególnie zaś górnych jej warstw, bez względu na formalnie wyznawaną religię faktycznie była bezwyznaniowa lub co najmniej bardzo liberalna w sprawach religii. O ile przy tym wśród ewangelików łub katolików od kilku pokoleń częściej przywiązywano do spraw religii dużą wagę, indyferen tyzm religijny był zjawiskiem znacznie powszechniejszym wśród tych, którzy chrzest przyjęli niedawno.
Nie należałoby zatem spodziewać się w tych przypadkach zbyt ortodoksyjnego przestrzegania zasad starej wiary przed chrztem ani też nie należałoby przeceniać wpływu zmiany wyznania na sprawy światopoglądowe i na obyczaje. Wydaje się, że elementy zwy
czajów żydowskich, w tym umiarkowanym stopniu, w jakim uprawiali je Kronenberg, Bloch i im podobni, pozostały dla nich charakterystyczne przez całe życie.
Obserwując proces asymilacji, zauważyć należałoby, że tylko nieliczni Żydzi wrastali bez reszty w burżuazję warszawską, złożoną z ludzi pochodzących z różnych nacji, ale integrującą się na polskim terenie. Nawet ci najbardziej zaasymilowani zachowywali podwójną świadomość narodową i było to zjawisko w podobnych warunkach nie tylko tu spotykane. Jak mocne i zróżnicowane były te stare i nowe więzi, świadczy fakt, że to właśnie ów zaasymilowany wy- chrzta Jan Bloch był pierwszym, który podpisał głośny memoriał Komitetu Giełdowego, głoszący, że rozwój przemysłowy Królestwa jest „wyłącznym dziełem i zasługą plemienia żydowskiego, a nie rdzennie tutejszego żywiołu”, przy czym niektóre mowy z okazji imprez gospodarczych wygłaszał po żydowsku. Epsteinowie zaś,, którzy pozostali przy wyznaniu mojżeszowym, poszli do powstania styczniowego — jeden zginął.
W sposobie życia ta grupa znacznie słabiej niż pozostali transmitowała obyczaj żydowski. Inni, bardziej konserwatywni, o wiele liczniejsi, zatrzymując się przed barierami przedziałów, zachowali długo bardzo silne i liczne elementy obyczajów żydowskich.
Asymilacji, przynajmniej zewnętrznej, prócz koncepcji politycznych Wielopolskiego czy Kronenberga, sprzyjały także różnego rodzaju restrykcje, jakich doznawali Żydzi — zmuszały one do mimikry, do upodobnienia się do reszty społeczeństwa. Asymilacji przeszkadzała pogarda lub lekceważenie niekiedy manifestowane wobec Żydów, głównie przez szlachtę. Ów negatywny stosunek obejmował często także i tych, którzy zmienili wyznanie, zdarzało się, że był on wobec nich jeszcze bardziej dotkliwy. Niemcewicz rysował program „uobywatelnienia” Żydów między innymi przez zmianę ich obyczajów i wyznania: „...ogo
lić pejsy i zniszczyć kahaly spalić talmudy”, ale też i, pełen złości, szkicował na kartach napisanej w 1820 r. fantazji Rok 3333, czyli Sen niesłychany wizerunek państwa żydowskiego, państwa na ziemiach polskich, państwa, w którym Polacy Żydom służą.
Słowo nacechowane antysemityzmem znajdzie się później i w Wizerunkach społeczeństwa uoarszawskiego Boguckiego, i u Kraszewskiego: zajęcie się wytwórczością przemysłową gasi ducha, zaciera i wypacza charakter narodowy grożąc nam zżydowszczeniem.” W roku 1858 niepowodzenia koncertu, poza tym nie mającego znaczenia, dały początek „wojnie żydowskiej” na łamach czasopism warszawskich, procesom sądowym i długo nie cichnącej wrzawie. W „sprawie żydowskiej” rozlegały się napastliwe głosy i po powstaniu styczniowym, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych siał antysemicką niechęć Jeleński. „Są pewne pojęcia, co do których my i oni nie zrozumiemy się nigdy” — pisał Antoni Zaleski. W tymże czasie przez Warszawę przetoczyły się pogromy żydowskie.
Zauważmy wszakże, że wrzawa ta nie zawsze wynikała na gruncie niechęci narodowościowych. Niekiedy miała podłoże ekonomiczne. Tak np. w dużym stopniu było wtedy, gdy do Warszawy napływać zaczęli Żydzi z Cesarstwa, tam dyskryminowani i prześladowani. Biedniejsi zostawali po drodze w małych miasteczkach, aby w nich wieść swą ubogą egzystencję. W Warszawie zjawiali się przeważnie bogatsi i, włączając się do tutejszego życia gospodarczego, stawali się konkurencją przy licytacjach placów i kamienic, przechwytywali interesy, pośredniczyli w transakcjach, podbijali ceny artykułów codziennego użytku, zakupywanych przez ubogą ludność. Budziły się szemrania, niepokoił się policmajster i alarmował swoje władze, a te miały dobrą okazję do wykorzystania.
To wszystko zresztą nigdy nie prowadziło do wydarzeń tej miary, co pogromy na Ukrainie i w głębi
Rosji. Gdy wybuchały w Warszawie pogromy, jak w roku 1881, to mimo całkowitej niemal bierności policji, a nawet mimo cichej zachęty z jej strony, straty materialne wyniosły kilkaset tysięcy rubli. Straty te dotknęły zresztą nie tylko Żydów, lecz i chrześcijan (na 188 kamieniczników — 81 chrześcijan). Zniszczone zakłady — to przeważnie takie, w których zawsze łatwo o awantury: m. in. ponad 200 szynków.
Przy tym wszystkim jednak elementy obyczaju żydowskiego mogły może być widziane mniej chętnie poza sferami buxżua2yjnymi — wśród burżuazji, choćby ze względu na strukturę narodową, wywierać musiały wpływ znaczny i ważny.
Pozostawałyby jeszcze dalsze czynniki, niektóre hipotetyczne i trudno uchwytne, inne o powszechnym oddziaływaniu na całe społeczeństwo, a w każdym razie na warszawską społeczność. Gdy w czasie wielkiego podniecenia w dniu wyborów Delegacji Miejskiej w lutym 1861 roku w ogólnym gwarze w Resursie Kupieckiej górował głos Leopolda Kronenberga fundującego zebranym trunki, cygara i papierosy — nie wiemy, czy był to chwyt wyborczy mający zyskać bankierowi popularność, czy poddanie się ogólnemu nastrojowi, czy jakieś echo szerokiego szlacheckiego gestu. Gdy nad miastem huczały wydarzenia polityczne, echa ich, zapewne inne niż w innych warstwach, szły także przez fabrykanckie pałace — to, co gdzie indziej mogło budzić nadzieje, tu budziło nieraz trwogę. Jak zmierzyć jednak odbicie tego w codziennym obyczaju burżuazji?
A literatura piękna i teatr w dobie powszechnej w tych sferach umiejętności czytania? Nie mamy niestety możliwości ustalenia, co czytali warszawscy bankierzy, kupcy i fabrykanci. Informacje o zawartości ich bibliotek są dość ułamkowe, najczęściej zawarte są w testamentach dzielących majątek, przedstawiają więc stan bibliotek z końcowej fazy życia, a nie z okre
su, gdy książka wywierała wpływ na młody umysł. Wiadomości te nie świadczą też o tym, co posiadacze bibliotek czytali, wskazują tylko, co mieli, a to nie wszystko jedno — zwłaszcza w epoce, gdy fabrycznie wyrabiano puste i bardzo ozdobne okładki książek, służące do wstawiania na półki dla wywarcia wrażenia na gościach. W zachowanych spisach przeważają na ogół raczej książki fachowe i stąd wnosić można, że literaturą piękną niezbyt się interesowano, nie stanowiła więc ona kanału transmitującego obyczaj.
Większą tu rolę zapewne odgrywała prasa, jednakże i ona dostępna była nie tylko burżuazji, czytana była przede wszystkim w kołach inteligencji i przez ziemiaństwo, a nawet coraz częściej przez rzemieślników, później także przez robotników — nie sposób więc ustalić jakiejś specyfiki oddziaływania jej na burżua- zję.
Rozwijało się miasto, przybierało nowoczesny rytm życia, coraz silniejszy wpływ wywierało na obyczaje mieszkańców, inny zapewne w każdej z grup społecznych — jednakże było to oddziaływanie powszechne. Nie znaczy to, że w stosunku do wszystkich warstw jednakowo silne.
Następowały różne inne zjawiska towarzyszące kształtowaniu się nowoczesnego narodu, zjawiska o różnorodnym oddziaływaniu na obyczaj burżuazji warszawskiej. Zapewne oddziaływanie to było proporcjonalne do stopnia izolacji społecznej. Dla określenia tej izolacji użyjmy miernika, którego już używaliśmy parokrotnie: około 50°/o małżeństw zawartych przez członków kilkudziesięciu ważniejszych rodzin burżuazji warszawskiej w drugiej połowie XIX wieku to małżeństwa, w których obie strony wywodziły się z tej samej grupy społecznej.
Gdy przemiany porozbiorowe zachwiały niektórymi fortunami magnackimi, a nowe granice i stosunki polityczne wyludniły Warszawę, wśród pałaców coraz więcej było stojących pustką lub nawet w części zdewastowanych. Fryderyk Skarbek pisał o tych czasach: „Pałac jest pusty, a- dworek ubogi [...] Spustoszenie gmachów jest widocznym znamieniem upadku narodu. [...] Gmachy, w których niegdyś koncentrowało się życie narodu, co były siedliskiem wyższego towarzystwa polskiego, stoją w posępnym milczeniu wśród zgiełku ulicznego. [...] Gdzie dawniej służący się mieścili lub kuchnia dworska była, zamieszkuje dziś rzemieślnik, który pustych a złoconych pokoi na składy dla siebie używa.”
Co w tym przypadku rozumiał Skarbek jako naród, to inna sprawa. Pewne jest, że pałace stały puste i kupić je można było za bezcen. Pałac Branickich za kościołem Sw. Krzyża kupił Swidziński za 4000 dukatów (72 000 złotych), a pałac Borcha przy ul. Miodowej! nabył Neste za 3000 dukatów (54 000 złotych). Jednakże były to przeważnie kupna z przeznaczeniem osobliwym i niezgodnym z pierwotnym celem budowli. W pałacach tych urządzano warsztaty rzemieślnicze i składy, większe budynki dzielono, każdą część przeznaczając na inny użytek i niekiedy wydzierżawiając innemu antreprenerowi. Sami zaś nowi właściciele przeważnie gnieździli się w podrzędniejszych częściach pałacu. Nie były to więc przedsięwzięcia: takie, jak
w epoce stanisławowskiej, gdy bogaci kupcy i bankierzy kupowali lub budowali pałace, aby w nich mieszkać lub mieć swoje biura. Nie bankierzy też teraz je przeważnie podejmowali, a przede wszystkim rzemieślnicy i manufakturzyści, których interesowała taniość pomieszczenia, a nie jego reprezentacyjny charakter.
Mimo pewnego ożywienia, jakie zapanowało w latach Królestwa, niektóre pałace nie wróciły już do dawnych przeznaczeń. W pałacu Branickich przy Podwalu, zwanym „Pod Filarami” mieściła się za Królestwa restauracja Szymona Chovot, magazyn mód paryskich jego żony, zakład litograficzny i szkoła rysunków Latronne’a, skład rękawiczek Grossego, księgarnia Glucksberga i inne jeszcze zakłady rzemieślnicze i handlowe. W pałacu Łubieńskich przy Królewskiej prócz mieszkań „kawalerskich” składających się z jednego lub kilku pokoi były także mieszkania Edwarda Raczyńskiego, Piotra Szembeka, Romania Załuskiego i właścicieli pałacu — Łubieńskich. Były też biura banku Łubieńskich, biura Towarzystwa Wyrobów Zbożowych, obok miał swoją wytwórnię wyrobów platerowanych Józef Fraget, który sąsiadował z innymi jeszcze warsztatami. Podobnie było z niektórymi innymi pałacami. Część jednak błyszczała znowu dawną świetnością.
W sumie, w ciągu pierwszej połowy XIX wieku na 43 pałace, stanowiące na początku stulecia własność magnacką, szlachecką lub rządową, w ręku dotychczasowych posiadaczy pozostało 24, w tym sporo zajętych na potrzeby najwyższych władz Królestwa, na urzędy, 19 obiektów zaś przeszło w ręce burżuazji.
W przedpowstaniowym okresie często zdarzało się, że nawet bogaci spośród burżuazji warszawskiej będąc właścicielami pałaców nie podejmowali większych starań, by stworzyć sobie rezydencję na miarę swych kapitałów. Niektórzy, jak Fraenkel czy Newa-
chowicz, mieli wprawdzie własne pałacyki, a niekiedy nawet obiekty znaczne, przeznaczone na prywatne mieszkanie i zazwyczaj także na biura własnych przedsiębiorstw, nie były to jednak przykłady liczne. Wielki Piotr Steinkelłer zakupił wprawdzie od Aleksandry Potockiej w roku 1827 obszerną kamienicą i doprowadził ją niemal do wyglądu pałacu, ale nie przeznaczył jej wyłącznie, jak to było w tych sferach w zwyczaju, na swe mieszkanie prywatne, lecz umieścił tam także biura swych przedsiębiorstw, a znaczną część budynku odnajmował różnym lokatorom za dość pokaźny czynsz — inwestycje nie uczyniły więc z kamienicy pałacu, a sposób użytkowania przekształcał niedoszły pałac w prototyp kamienicy czynszowej.
Nawet i w okresie międzypowstaniowym mieszkania burżuazji warszawskiej bywały skromne. Leopold Kitwienberg, podówczas już przecie dobrze sytuowany, działający już samodzielnie, „mieszkał [...] przy ulicy Swiętojerskiej, w domu Ossowskiego, w którym też administracja się mieściła. Zajmował kilka pokoików w, oficynie.” Gdy się ożenił, zamieszkał z żoną w tym samym trzypokojowym mieszkaniu, w którym jeden pokój był przeznaczony na biuro, a inny, przedzielony parawanem, służył za sypialnię i salonik. Zapewne nie był to przykład typowy — a ten stan nie trwał długo; Kronenberg wkrótce potem przeniósł się do okazalszych pomieszczeń, jednakże nie było to także drastyczne i bijące w, oczy odchylenie od normy.
Najogólniej rzecz biorąc, w pierwszej połowie stulecia przeważały raczej umiarkowanie dostatnie mieszkania burżuazji warszawskiej, nawet wśród najwyższych jej warstw. Odpowiadało to ich pozycji społecznej w stosunku do właścicieli pałaców i zapewne było w harmonii z ich własnym poczuciem dystansu dzielącego ich od górnych warstw społeczeństwa — arystokracji i bogatej szlachty. Wszakże właśnie w
okresie między powstaniami częstsze stały się wśród burżuazji zabiegi o nobilitacje; .one, a nie tylko awans przez nakłady finansowe i przez własny pałac miały prowadzić do jakże atrakcyjnego zmniejszania tego dystansu. Tak oto w świadomości społecznej odbijały się podstawy feudalnej budowy społeczeństwa.
W miarę umacniania się kapitalizmu i w miarę krzepnięcia burżuazji kiełkować zaczynało przekonanie, że pałac kupca czy bankiera jest tyleż wart, co pałac arystokraty — może być nawet wart więcej, jeśli będzie okazalszy. Wyrażać będzie potęgę pieniądza, któremu teraz już przecie starano się nadać rangę głównego lub jedynego wyznacznika pozycji społecznej. Bankierzy, fabrykanci, bogaci kupcy chcieli mieć pałace tym bardziej, że i teraz zdarzało się, iż tuż obok powstawała w Warszawie nowa, według aktualnej mody budowana rezydencja szlachecka, wzbudzająca ogólne zainteresowanie. Do takich należał pałacyk Przezdzieckich, wzniesiony przy ulicy Foksal, pełen pięknych mebli i dzieł sztuki. Gromkie hasła pozytywizmu towarzyszyły więc mnożeniu się w Warszawie burżuazyjnych pałaców-rezydencji.
Jeszcze zdarzało się, że barokowa brama prowadziła do fabryki lub do ciągu sklepów i kawiarń, jednakże nowo wznoszone przez potentatów pieniądza dla swych mieszkalnych potrzeb budowle miały zupełnie inny charakter. Były to rezydencje na wzór arystokratycznych, przeznaczone dla właściciela i jego rodziny, dla służby i dla — wzorowanego na feudalnym — burżuazyjnego „dworu”. Przeważnie nie było tu mieszkań dla lokatorów ani pomieszczeń komercja- lno-produkcyjnych, co najwyżej biura przedsiębiorstw należących do właściciela.
Przede wszystkim wykupiono kilka dalszych starych pałaców szlacheckich. Daymy pałac Badenich przy placu Krasińskich znalazł się np. w ręku rodziny Epsteinów. „...starożytnych pałaców większość [...]
skonfiskowana przez rząd lub dobrowolnie sprzedana w inne przeszła ręce” — pisał Antoni Zaleski w latach osiemdziesiątych. Nie wystarczało to i nie odpowiadało jednakże nowym gustom.
Nowe pałace wznoszono naśladując często włoskie budowle renesansowe. Przede wszystkim dbano
o okazałość. Na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej krótko przed powstaniem styczniowym wybudował pałac na miarę swej pozycji Jan Bloch. Późniejsze fa- brykanckie pałace buchały już przepychem. Leopold Kronenberg wkrótce po powstaniu styczniowym zaczął budować na rogu Królewskiej i dzisiejszego placu Małachowskiego wielki pałac według projektu architekta Hitziga, znanego podówczas i cenionego w sferach burżuazji berlińskiej. Potentat, który już uprzednio zdążył nabyć dwa pałacyki w Warszawie (w latach 1845 i 1850) i przy przebudowie jednego z nich — przy rogu Marszałkowskiej i Hożej, położonego naprzeciw jego fabryki — wykazał wiele złego gustu, teraz postanowił wznieść rezydencję odpowiadającą okazałością jego finansowej potędze.' Koszt budowy pałacu wyniósł około miliona rubli, budynek był rzeczywiście bogaty, wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia. Choć nie był pozbawiony walorów architektonicznych, przede wszystkim zadziwiał, a dopiero później mógł się podobać — głównie tym, którzy wyznawali zasadę: „Gdzież złotem kto przesadzi? Do twarzy mu wszędzie.” Mimo że pałac Kronenberga mieścił również biura jego przedsiębiorstw, rezydencjonalne jego funkcje wybijały się zdecydowanie na pierwszy plan — przez pewien czas uchodził też w kołach burżuazji warszawskiej za najwspanialszą rezydencję w Warszawie i służył niejednej później wybudowanej nie tyle za wzór architektoniczny, co raczej za przykład bogactwa, który jeśli nie prześcignąć, to przynajmniej naśladować należy.
Budowali też i pomniejsi, niektórzy naśladując potentatów, inni z lepszym smakiem. Wtedy właśnie urosła zabudowa Alei Ujazdowskich, przy których do najpiękniejszych budynków miały należeć pałacyki Lilpopów i Wemickich; przy Marszałkowskiej było również kilka will-pałacyków, wśród których do najładniejszych należał pałacyk Puilsa, za piękny uchodził też pałacyk Temlerów przy Królewskiej.
Do budowy tych rezydencji angażowano najlepszych architektów epoki, głównie z kraju, ale i z zagranicy. Dla Blocha budował pałacyk Podczaszyński i Marconi, dla Kronenberga prócz wspomnianego Hitzi- ga także Huss, Marconi, Podczaszyński. Szlenkarowie wybudowali sobie pałac przy dzisiejszym placu Dąbrowskiego według projektu Lanciego, Lilpopowie zamawiali projekty u Dziekońskiego, a ich wspólnik Rau u Marconiego. Stosowano najnowsze urządzenia i osiągnięcia techniczne, takie jak kolumny z lanego żelaza, nowe konstrukcje stropów, centralne ogrzewanie i oświetlenie gazowe.
O ile walory estetyczne warszawskich pałaców burżuazyjnych można było niejednokrotnie kwestionować, to jednak budowle te w odróżnieniu od kamienic czynszowych, szczególnie powstających na przełomie XIX i XX wieku, odznaczały się przeważnie solidnym wykonaniem i trwałością. Nie stosowano tu tak często spotykanych wtedy gipsowych elementów zdobniczych, odlewanych z gotowych szablonów lub wytłaczanych z blachy, czy „sklepień” formowanych w tynku na drucianej siatce itp.
To były jednak siedziby tych najpotężniejszych lub najbardziej pysznych. Inni mieszkali we własnych lub wynajętych mieszkaniach w solidnych kamienicach mieszczańskich. Bronisław Natanson wynajmował pod koniec XIX wieku „obszerne i pięknie umeblowane mieszkanie” w kamienicy Wedla przy ul. Szpitalnej 8; przy Marszałkowskiej, nad swym magazynem, w pięk
nych apartamentach skupiali na przyjęciach warszawską plutokrację Bogusław Herse z żoną, na Kredytowej piękne wynajęte mieszkanie zajmował Grossman, znany fabrykant fortepianów.
Wiele wolnej przestrzeni w Warszawie na początku XIX wieku sprawiało, że liczne domy i pałace otoczone bywały ogrodami. Znaczna część tych ogrodów jednakże nie reprezentowała szczególnie wysokiego kunsztu mimo pięknych wzorów już wtedy istniejących w pobliżu. W miarę zagęszczania zabudowy malała powierzchnia ogrodów prywatnych, pozostały jednakże niektóre przy fabrykanckich pałacykach, szczególnie przy tych, które traktowano jako letnie mieszkania. Usytuowane one były głównie w części ulicy Marszałkowskiej dalszej od centrum miasta (pałacyki Fraenkła, później Kronenberga, Pudsa i inne), w Alejach Ujazdowskich i na innych od starej Warszawy odległych ulicach. Pałace burżuazji położone w śródmieściu zazwyczaj nie miały ogrodów. Niektóre ogrody odznaczały się dobrą kompozycją, jednak zdarzało się, że właściciele psuli efekty z tych samych względów, dla których psuli architekturę swych pałaców — wszystko musiało być bogate. Kierując się tym motywem Kronenberg w ogrodzie swej willi przy Marszałkowskiej ulokował przeróżne rzeźby, nawet przez współczesnych nie aprobowane.
Warszawa miała już uprzednio dzielnice o dość wyróżniającym się charakterze. Wprawdzie w XIX wieku nie powstały wyraźnie wyróżniające się dzielnice zamieszkałe wyłącznie przez bogatą burżuazję, jednakże zauważyć można, że wznosiła ona swe domy i pałace przeważnie przy ulicach uchodzących za „lepsze”, a więc tam, gdzie sporo było także pałaców, arystokracji i szlachty. Do ulic takich należały Krakowskie Przedmieście, Miodowa, Senatorska, Wierzbowa i kilka innych. Na nowo powstających ulicach „lepszych" częściej niż szlacheckie zdarzały się posesje na
leżące do bogatej burżuazji. Tak np. było na Nowym Swiecie.
Prawidłowością wśród burżuazji było przenoszenie swych siedzib do południowych dzielnic miasta: pałace fabrykanckie i bankierskie w XIX wieku skupiały się najpierw na Miodowej, Długiej i Senatorskiej, później na Mazowieckiej, Królewskiej i Marszałkowskiej, wreszcie, pod koniec stulecia, na Nowym Swiecie i w Alejach Ujazdowskich.
Wnętrza pałaców i domów zamożnej burżuazji warszawskiej podobną przeszły ewolucję, jak i same pałace. Tyle że może od początku bogactwo szybciej się uwydatniało w sprzętach i wyposażeniu niż w budynku. Szybki przyrost kapitału, znaczne zyski sprawiały, że burżua jeszcze mieszkał w dawnym locum, a już sprowadzał nowe meble, zastawę stołową, dywany — jeszcze niezupełnie wierzył w stabilność swej pozycji pozwalającej na zakup lub budowę pałacu, a już uświetniał wnętrze mieszkania. Tak było od początku. „Bankierzy żyli w dostatkach, ale zbytki ich nie były zbyt okazałe; np. sprowadzić z zagranicy kosztowną kolebkę, tak urządzoną, aby za wolnym kołysaniem ukryte w jej podstawie przyjemnie odzywające się flety [...] usypiały dziecię” — pisał Wójcicki o warszawskich finansistach schyłku XVIII wieku.
Zdarzało się i inaczej. Oto bankier Maciej Ły- szkiewicz w czasie słynnego krachu banków warszawskich wolał ukryć pieniądze i pójść do więzienia niż zwrócić długi wierzycielom. Ten polski Harpagon również po wyjściu na wolność, mając parę milionów złotych, głodził się, wydawał na utrzymanie 20 groszy dziennie i żył w niezmiernie skromnych warunkach. Ale i niepatologiczny już Tepper także „żył skromnie”.
Za Księstwa i Królestwa w dobie przedpowsta- niowej również niewiele się zmieniło. W niektórych domach na firankach było „haftów, frędzli, muślinu suto i bogato”, na strojach służby zaś jawiły się po
trójne galony, ale też inni finansiści warszawscy teraz już po biedermeierowsku „żyli skromnie”. Maurycy Koniar, jeden z najpotężniejszych przemysłowców Królestwa z pierwszej połowy stulecia, znany był ze skąpstwa, na swoje potrzeby nie tylko nie naruszał posiadanych kapitałów, lecz nie naruszał nawet dochodów z tych kapitałów, odkładając je w całości. Żył z procentów od tych dochodów.
W tych domach, gdzie było bogato, bywał to zwykle luksus dość prymitywny, ilościowy, nie zmieniający dotychczasowego modelu spożycia — osiągnięcie polegało głównie na tym, że wszystkiego było często więcej niż trzeba.
O ile w zakresie budownictwa nie było drastycznych odstępstw od gustu epoki, to wyposażenie wnętrz w pierwszej połowie XIX wieku często obrażało te gusła, nakazujące w meblach i sprzętach przestrzegać wygody, trwałości i praktyczności. Jeśli w mieszkaniach warszawskiej burżuazji trafiały się w tym czasie biedermeierowskie meble, to zazwyczaj nie dlatego, że odpowiadały one potrzebom estetycznym tego środowiska — najczęściej działał przypadek i względy uboczne; jeśli trafiało się nad miarę blasku i okazałości, to dlatego że kameralność i skromność epoki okazywały się zbyt stuszowane dla ludzi, których „było stać”.
Uznany i często spotykany wzór wnętrza pałacu lub dworku szlacheckiego odbierany był bardzo swoiście. Tam w użyciu były powszechnie sprzęty nagromadzone przez pokolenia, pochodzące z wielu epok, z czasów, które lubiły blask i wspaniałość. Tu próbowano to niekiedy naśladować. Pan Geldhab żadną miarą nie mógł zrozumieć, dlaczego nowa moda nakazuje dawać na liberii jeden galon — przecież widywał na starej liberii i po trzy. Rzeczywista już, nie literacka postać z lat trzydziestych, dorobkiewicz Sal- wian Jakubowski słynny był z geldhabowskich gustów
i chętnie na liberii umieściłby; nie trzy, a cztery galonyi
Zaczęły jednakże pojawiać Się i przykłady innych gustów, postaw i poglądów na to, jak należałoby korzystać z bogactwa. Niektórzy zaczynali meblować swe mieszkania wytworniejszymi sprzętami, spotkać można było coraz częściej takich, co- gromadzili książki i obrazy, wytworną zastawę stołową. Piotr Steinkeller wyposażył swój dom w sprzęty, meble, porcelanę, szkło
o łącznej wartości przeszło 10 000 złp. Skądinąd wiadomo, że były to meble „dobrego gustu, według nowych zagranicznych wzorów”.
■ W drugiej połowie XIX wieku łatwiej było uzyskać ogólną aprobatę stylu wnętrz mieszkalnych bogatej burżuazji warszawskiej. W całej Europie we wnętrzach domów, w teatrach, w pałacach pojawiać się zaczęło coraz więcej doceń, aksamitów, luster. Fabryczna produkcja dostarczać zaczęła tanich imitacji tego, co uprzednio było drogie.
Coraz okazalsze budynki wyposażano coraz okazalej. Coraz więcej znacząca burżuazja europejska dążyła do manifestacji swego znaczenia. Rosnąca potęga kapitału, wzrastające znaczenie burżuazji w Europie pozwalało i tej uboższej krewnej warszawskiej, przemknąć się do krainy złota i przepychu. Na gruncie krajowym zaś nie trzeba było przeciskać się chyłkiem do górnych warstw społeczeństwa; u końca XVIII wieku o tym, gdzie mieszka bankier, trzeba było „dowiadywać się z powieści”, tj. z opowiadań — teraz miasto wiedziało, gdzie bankier ma swój pałac i adresy innych domów oznaczano według tego pałacu: „Na ulicy Marszałkowskiej, blisko pałacu Blocha” — pisał „Kurier Warszawski”.
Znikły więc z salonów i „poczciwa rozłożysta kanapa”, i stojący przed nią „stół okrągły, a dookoła jak żołnierze w szeregach fotele i krzesła”. Miejsce ich zajęły „meble różnobarwne, imitacje starożytności, plu
sze, aksamity i hiszpańskie skóry”. W dużej części były to produkty „sztuki zastosowanej do przemysłu” lub działalności stolarzy, którzy „robią przepyszne biur- kai ci la Louis XV, kopiują [...] wszystkie stanisławowskie meble z Łazienek i Zamku”. Okna przesłaniano ciężkimi aksamitnymi zwykle zasłonami, pełnymi kurzu i zapachu ostatniego balu. Z półcieni wyłaniały się brązy i złocenia, ściany obite materią tłumiły echo.
Sceneria sztuk teatralnych powstałych w Warszawie w tym okresie, jak zauważył Tadeusz Sivert, odpowiada również kanonom obowiązującego modelu urządzenia wnętrza burżuazyjnego lub mieszczańskiego mieszkania. Mało: nawet wnętrza pałaców arystokracji w teatrze zaczynają wyglądać tak, jak wnętrza pałaców' fabrykanckich. Salony burżuazji warszawskiej urządzone są z przepychem, pełne złoconych konsol i zwierciadeł w. bogatych ramach, niekiedy w perspektywie, w głębi sceny widać cały ciąg salonów z równym przepychem urządzonych. Gabinety fabrykantów i ban,kierów pełne są bogatych mebli i dzid sztuki. Głównym walorem tych dekoracji jest jednak zawsze bogactwo i przepych.
Tak jak scena — wygląda i rzeczywistość w pałacach najbogatszych bankierów warszawskich. W nowo wzniesionym pałacu Kronenberga nawet współcześni bardziej chwalili sam pałac niż wnętrze, które było „cokolwiek zbyt bogate, choć we współczesnym stylu”. Na ówczesnych rycinach przedstawiających wnętrza pałaców obraz „cokolwiek zbyt bogatego” wyposażenia znajduje pełne potwierdzenie.
Jednakże podobnie jak w pierwszej połowie wieku, również teraz zdarzały się wyjątki Antoni Zaleski pisze, że Jan Bloch „... jak przeciętny bankier goniący za osobliwościami, apartamentów swoich nie mebluje. Przeciwnie, i tu zadziwia wytrawnym i delikatnym gustem.” O tychże apartamentach również dzisiejszy historyk mówi, że „były urządzone ze smakiem”. Tak-
że o urządzeniu mieszkań rodziny Natasonów mówiono podobnie.
Wyposażenie bywało nie tylko pełne przepychu, lecz i nowoczesne. W pałacach fabrykanckich właśnie zjawiać się zaczęły zwiastuny poprawy higieny życia codziennego. Urządzenia kanalizacyjne i wodociągowe, najpierw lokalne, obejmujące tylko jedną posesję, później, w miarę rozbudowy sieci miejskiej, włączane do ogólnego, lecz jakże wątłego jeszcze systemu.
Na początku drugiej połowy stulecia rozbłysły pierwsze lampy naftowe — jak je wtedy nazywano: „kamfinowe” — sprowadzone zza granicy galicyjskiej. Wypierać je jednak zaczęło oświetlenie gazowe, które zainaugurowano w Warszawie w roku 1856, a które stopniowo pojawiać się zaczęło w co bogatszych domach — w Resursie Obywatelskiej zaraz po powstaniu styczniowym i wtedy także w niektórych domach prywatnych. Opalanie drzewem zastępować zaczęto opalaniem węglem, a w nowym pałacu Kronenberga zastosowano już centralne ogrzewanie.
Pod koniec stulecia miasto zaczęło przemyśliwać
0 oświetleniu elektrycznym, jednakże w pałacach próbowano wprowadzić je już wcześniej, stosując własne, lokalne, przeznaczone tylko dla potrzeb pałacu dynama lub czerpiąc prąd z elektrowni fabrycznych. W roku 1882 do salonu sztuki, będącego własnością J. Un- gera, przychodzono oglądać nie tylko obrazy, lecz
1 „lampę elektryczną”.
Już w połowie stulecia donosiła gazeta, że „w Paryżu i innych stolicach państw europejskich modą jest [...] mieć w bawialnym salonie pianino, czyli instrument muzyczny, który zdobi pokój, miejsca niewiele zabiera i najprzyjemniej bawi towarzystwo lubym dźwiękiem. I...] To pianino robione w Warszawie jest dziełem J.P. Wilczka mieszkającego przy ulicy Miodowej, w domu Zajdlera.” Reklama pianin dla innego
jednak przeznaczona była odbiorcy. W salonach bogatej burżuazji warszawskiej królował fortepian.
Pojawiały się natomiast inne muzykalne nowości. W roku 1888 pojawiły się w składzie fortepianów i nut Gebethnera i Wolffa „automaty do gry na fortepianie”. W ślad za tym pierwszym poszły rozmaite aristonety, melophony, symponiony i orpheiony. Nie zabrakło ich w domach burżuazji warszawskiej, choć w niektórych traktowane były raczej jako ciekawostka techniczna niż jako instrument dostarczający muzyki artystycznej (np. u Grossmanów). W roku 1891 ogłoszenia w Warszawie donosiły o „fonografie Edisona” jako o wielkiej nowości, a niewiele później można było czytać, że kilka egzemplarzy tego urządzenia sprzedano. Sądzić można, że niektóre trafiły do bogatych mieszkań warszawskich.
Ileż takich właśnie ciekawostek i nowości technicznych jeszcze spotkać można by w salonach, buduarach i gabinetach rodzin burżuazji warszawskiej? Zapewne maszynę do pisania w różnych swych wersjach pojawiającą się w Warszawie już od końca lat sześćdziesiątych. Nie ma jednakże żadnych dowodów na to, że posługiwali się nią sami bankierzy czy fabrykanci — możliwe to, lecz dowodów brak.
O wynalezieniu telefonu donosiła prasa warszawska w roku 1877, pierwsze aparaty telefoniczne instalować zaczęto w Warszawie w roku 1882. Wśród pierwszych abonentów telefonów w Warszawie można znaleźć wielkie nazwiska burżuazji.
Wśród ruchomości po zmarłym w roku 1854 Piotrze Steinkellerze inwentarz zawiera między innymi przedmiot zwany camera obscura, a także „maszynkę elektryczną z serwisem”. Czy owa camera obscura była zwykłą ciemnią, służącą do uzyskiwania nietrwałych obrazów świetlnych, czy może aparatem do dageroty- pów — nie wiadomo, dagerotypy były w Warszawie nie tylko znane, lecz i wytwarzane dużo wcześniej, bo
już w roku 1840. „Maszynka elektryczna” to zapewne prądnica.
Najogólniej można sądzić, ze i inne nowości techniczne służące ułatwieniu lub uprzyjemnieniu życia szybko pojawiały się w bankierskich domach i pałacach.
Tak oto w ciągu półwiecza dawni mieszkańcy skromnych domów mieszczańskich ukazali się w nowej! oprawie. Czemu w ich pojęciu służyła ta oprawa? Niektórzy mieli aspiracje przewodzenia mieszczaństwu, odgrywania roli jeśli nie politycznej, to społecznej; gromadzili wokół siebie ludzi o bliskich sobie poglądach lub ludzi, którzy przynajmniej zgadzali się, żeby nimi kierować. Inni, aby wypełnić pustkę amfilady pokoi, urządzali może nieco zbyt hałaśliwe bale i rauty, na których pod etykietą „całej kulturalnej i intelektualnej Warszawy” gromadziło się towarzystwo w duże} części dość przypadkowe, zebrane pod hasłem — „aby nikogo liczącego się nie brakło”. I trudno jest z pewnością powiedzieć, czy tylko sytuacji politycznej przypisać należy fakt, że pustka, która wypełniała pałace zaraz po zgaszeniu świateł, była szczególnie beznadziejna.
U końca epoki Tuwimowski Fryderyk Folblut, syn bankierówny, siadywał w pustynnym arcysalonie przy Miodowej. Po śmierci Leopolda Kronenberga zdarzało się, że w wielkim pałacu przy Mazowieckiej spotykali się młodzi Kronenbergowie, aż doszło do projektu sprzedania pałacu władzom miejskim, a później już, w okresie międzywojennym, Bankowi Polskiemu. Po śmierci Blocha jego pałac zakupił Bank Wołżsko-Kam- ski. I tak oto rozpoczynał się proces gaśnięcia pałaców.
Wydaje się, że choć ambicja i aspiracje ich założycieli sprowadzały ludzi do wielkich salonów, to jednakże nawet wtedy salony te istniały nie dla zaspokojenia autentycznych potrzeb bankierów i fabrykan
tów. Jak cała architektura epoki była naśladownictwem przebrzmiałych stylów, tak również życie pałaców fa- brykanckich i bankierskich było naśladownictwem minionych lub importowanych wzorów. Przepych i bogactwo budowli miały świadczyć o majątku właściciela, meble miały mówić o cenie, którą za nie zapłacono. Wszystko to razem nie wynikało z trybu życia, z gościnności, z rzeczywistych zainteresowań społecznych i kulturalnych,, lecz z pozycji majątkowej. I, rzecz charakterystyczna; że domy burżuazji warszawskiej mniej okazałe, mniej obliczone na rozgłos, skromniej wypo- sażone — jak zamożne mieszkania Natansonów, Epstei- nów. i innych rodzin o majątkach ponad milion — wykazywały dłuższą żywotność, dłużej egzystowały w niezmienionej postaci i trybie. Były stosowniejszej miary.
A życie codzienne, kuchnie, karety, ubiory, przedmioty osobistego użytku, sposób noszenia się? Wiadomości o tym niewiele. Trochę można wyczytać z testamentów i z inwentarzy rzeczy pozostałych po zmarłych, trochę z pamiętników współczesnych, trochę z rycin, karykatur, portretów.
Klęskom narodowym i upadkowi Rzeczypospolitej towarzyszyły także zmiany w życiu codziennym. Cudzoziemskiê wzory epoki Oświecenia nie zniszczyły dawnej kuchni polskiej królowała nadal dość powszechnie, szczególnie na prowincji lub w niższych sferach społeczności miejskiej. Książę Józef wraz ze swą kompanią z pałacu „Pod Blachą” zwykł był za czasów pruskich jadaó drugie śniadania na stojąco i choć nazywały się one po francusku d la fourchette, nawet tu nie- zawsze były francuskie — zdarzało się, że złożone były z polskiej kiełbasy na widelcu.
Jednakże nacisk obyczajów obcych był znaczny. Upadek i pałaców i dworów magnackich sprawił, że dawni znakomici wielfcopańscy kucharze często cudzoziemcy, teraz — pozbawieni zajęcia lub wzbogaceni w
dotychczasowej służbie — zakładali w Warszawie własne restauracje, kawiarnie i cukiernie, rozpowszechniając dworski i cudzoziemski obyczaj kulinarny. W pałacu biskupów krakowskich na Miodowej prowadził znakomitą restaurację Dąbrowski, niegdyś kucharz hetmana Ogińskiego; Carlucd, cukiernik nuncjusza papieskiego, założył po rozbiorach własną publiczną cukiernię. Restauracje mieli: spolszczony Marenż i cudzoziemski nadal Grass, i Schiller, i Chovot, i Ro- sengart; cukiernie: Lessel, Neste, Balde, Bini, Neuber- towa i wielu innych cudzoziemców. Choć restauratorami byli również i Polacy, jednak większość nazwisk restauratorów, cukierników, kawiarzy, wytwórców czekolady, lodów, wód gazowych — to nazwiska cudzoziemskie.
Cudzoziemskie nazwy miały również cudzoziemskie potrawy, co nie wszystkim się podobało — i dawni smakosze, a raczej wyznawcy obfitej kuchni narzekali: „...jakieś melszpajzy, plumpudyngi, poczciwa nawet sztuka mięsa przekształciła się w bifsztyk, a winoi, Boże odpuść, w jakichś rogatych kapeluszach, mankietach...” — biadał stary już Karpiński. „Nazwiska tych potraw śmiechu godne można czytać na karcie tutejszych restauratorów — płaci się drożej za tytuł niż za wartość” — pisał inny. Cudzoziemszczyzna docierała także do kuchni pałaców wielkopańskich, choć nie wszystkie tej modzie hołdowały. Nacisk obcych wzorów jednak wzrastał. Nawet przecie Oniegin w dalekim Petersburgu zasiadał do krwawego rostbefu i ananasów. A w Warszawie niewiele lat później wi restauracjach „...można zażądać nawet i potrawki z przedpotopowego strusia, byleby tylko publiczność lubiąca smaczno jeść i pić miała istotnie apetyt, lui- dory w kieszeniach i chciała koniecznie wygody. Węgrzy podlewali nasze gardła winem [...], Włosi karmili słodyczami, smażąc w cukrze kasztany, tatarak
i rozmaite korzonki dla urozmaicenia literatury podniebienia” — notował Bogucki.
Warunkiem korzystania z tych zabaw gastronomicznych były owe „luidory w kieszeniach”. Pomniejsze restauracje, traktiernie, szynki, jadłodajnie, piwiarnie na ogół dawały potrawy polskie tradycyjne, choć i tu zdarzał się pekflajsz z grochem. Dlatego też można sądzić, że ów zalew cudzoziemszczyzny w gastronomii dostarczał wzorów przede wszystkim bogatszym warstwom społeczności warszawskiej.
Wprawdzie zdarzało się, szczególnie na początku wieku XIX, że bankierzy, bogaci kupcy i właściciele manufaktur „żyli skromnie”, są jednak przyczyny, aby wśród nich właśnie szukać zwolenników cudzoziemskiej kuchni. Było bowiem wśród tych sfer wielu cudzoziemców, napływali oni jeszcze i za Królestwa, w dobie przedpowstaniowej. Francuzi, Włosi, Anglicy i najliczniejsi z nich Niemcy nieśli z sobą swoje obyczaje kulinarne i zachowywali je nadal w Warszawie. Niedługi pobyt w nowym miejscu z pewnością ich jeszcze nie zatarł. Wprawdzie większość przybyszów pochodziła z uboższych warstw społeczeństwa krajów macierzystych i niewiele było początkowo wspólnego między ich przyzwyczajeniami a owymi wspaniałościami, jakie prezentowali w Warszawie cudzoziemscy kucharze, jednakże tak jak wszelki zbytek i przepych łatwo były przejmowane przez wzbogaconych, również i kuchnia musiała być świetniejsza, szczególnie, gdy przy stole zasiadał przyszły chwalca domu lub kontrahent. Być może, działo się tak czasem bez autentycznej potrzeby, bez umiejętności utrzymania się na poziomie zamierzonej elegancji — niewykluczone, że później „resztki wina do jednej scedzano butelki”.
Mówiąc o kuchni w bogatych domach bankierskich i kupieckich w pierwszej połowie stulecia, trzeba przypomnieć jeszcze jeden jej wariant: to kuchnia
żydowska. Znaczna część owych bogaczy to byli Żydzi Niektórzy przyjęli chrzest, inni pozostali przy swym dawnym wyznaniu — i jedni, i drudzy mimo częściowej asymilacji nie wyzbyli się jednak swych '■ kulinarnych przyzwyczajeń. I być może ci, którzy pól wieku później w Lalce tak zapewniali, że lubią kiełbasę, również w pierwszej połowie stulecia rozszerzyli swój jadłospis o potrawy niedozwolone dla dawnych współwyznawców, jednak z pewnością i tradycyjne pojawiały się też często na ich stołach. W swym antysemickim pamflecie-wizji Niemcewicz (rok 1820), zapowiadając opanowanie wszystkich godności społecznych i wszystkich nerwów gospodarki przez Żydów, pisze, że w restauracjach zjawiają się „łokszyn”, „ma- ces”, „kugiel su szmale” i „kaczkies”. Wątpliwe, czy w restauracjach podawano żydowskie potrawy, jednak wątpliwe także, aby autor Śpiewów historycznych musiał w niższych warstwach społeczeństwa szukać tych kulinarnych informacji.
W drugiej połowie stulecia aspiracje, aby być na czele swej warstwy, uczestniczyć w życiu towarzyskim, aby się liczyć, a czasem także rzeczywiste zainteresowania kulturalne i społeczne sprowadzały do domów burżuazji warszawskiej coraz liczniejsze zgromadzenia, nakazywały bywać i przyjmować, i to przyjmować jak najokazalej. Blasku przyjęciom dodawać miała kuchnia. Dziennikarz warszawski pisał o nich: „Dawniej nie znaliśmy ani tak wspaniałych apartamentów, ani kuchni tak wyrafinowanej i kosztownej. [...] Wymagania wzrosły dopiero po roku 1863. -Źródłem ich jest częścią ogólna moda, lecz głównie jakaś chęć imponowania właśnie na tym polu ludziom, niezdrowa gorączka błyszczenia. [...] Jeśli pan Iks ma [...] wykwintną kuchnię, to pan Ipsylon musi mu koniecznie pokazać, że i jego na podobny przepych stać. f...J I dziś nie ma prawie balu, który by się odbył bez szampańskiego wina; nie | ma rautu bez sutej kolacji;
nie ma obiadu bez trufli i ryb zamorskich. [...] Sprowadzanie całych obiadów z Paryża lub Berlina, sadzenie się na ciągłe nadzwyczajności i przesada trufli, które zaczynają się literalnie na zupie, a kończą nieomal na leguminie, wydają mi się śmiesznymi.” Nawet tam, gdzie powodem zebrania towarzyskiego były rzeczywiście zainteresowania naukowe, społeczne, czy — jak w domach Grossmanów, Gebethnerów — artystyczne, nie obywało się bez robionej na pokaz kolacji, nadzwyczaj wyszukanych potraw i obfitości szampana. W mniejszym gronie wystarczały znakomite nalewki, z których znany był dom Gebethnerów. Kuchnia w bogatych domach warszawskich stała się podobna do kuchni górnych warstw społecznych w całej Europie, była pozbawiona cech lokalnych czy narodowych. Żartobliwe wzmianki o tym umieszcza Prus w. Lalce: gdy na ziemiańskich lub burżuazyjnych stołach w Warszawie pojawiała się kasza gryczana, dwaj młodzieńcy starali się manifestować trudności, jakie sprawia im przypomnienie nazwy tej potrawy, niezwykle egzotycznej.
Wina węgierskie zastępowano francuskimi, hiszpańskimi i włoskimi, cygara uznawano prawie wyłącznie kubańskie, wśród papierosów przeważały tureckie lub egipskie. Dawno minęły czasy, gdy wystarczały cygara z warszawskiej fabryki Kronenberga — teraż produkcja krajowa znajdowała zbyt tylko wśród średnich i niższych warstw społeczeństwa. Jedynie nazwy papierosów uchylały bramy w murze dzielącym palaczy na dwie grupy: pod koniec XIX wieku do najlepszych papierosów produkowanych w kraju należały „Szlacheckie”, „Pańskie”, „Bankierskie”,. „Bojarskie” i „Ręntier”.
Leopold Kronenberg, gdy mieszkał jeszcze na Świętojerskiej, „miał w stajni parę koni i faetonik”, tj. lekki powozik. Gdy przeniósł się do swego pierwszego pałacyku, nie kontentował się już dotychczasowym ekwipażem i zakupił pojazd bardziej okazały.
Gdy rosnące fortuny bankierów warszawskich stawały się przedmiotem podziwu i zazdrości, wyliczając przywileje i wygodę sytuacji bankiera, wymieniano także i to, że może on „trzymać ekwipaże i jeździć konno”. Osoby wysoko postawione w hierarchii społecznej chcąc uhonorować bankiera — „zapraszały go do swego powozu”.
Powóz w tych czasach był swego rodzaju widocznym wyznacznikiem pozycji społecznej. Trzymać konie, mieć ekwipaż znaczyło być powyżej pewnego progu. Zważmy, że wiązało się to rzeczywiście ze znacznymi wydatkami i harmonizować musiało z posiadaniem innych jeszcze akcesoriów właściwych ludziom zamożnym — co najmniej własnej posesji w mieście, według pewnych wymogów zabudowanej, odpowiedniej służby itp. Toteż kogo nie było stać na powóz, niekiedy wstydził się chodzić pieszo — nie wypadało przecie latem iść piechotą na Bielany. Kto się dorobił, nabywał szybko powóz, i to możliwie wspaniały. Ryciny w „Miotełkach” (1829) przedstawiają dorobkiewicza rozpartego w pięknym powozie: nie tylko jego gest, postawa, ale i sam powóz głosi chwałę pieniądza i jego wszechwładzę. Liczba powozów; w mieście stale wzrastała, przed powstaniem listopadowym na ostatki do Wilanowa zjeżdżało do 1000 powozów, na „wiejską kawę” niewiele mniej. W roku 1853 w czasie Zielonych Świąt na Bielany przybyło: 175 karet, 485 powozów, 393 dorożki, 369 bryczek, i dzięki tym powozom, w znacznej części wynajętym, zacierała się granica między bogatym i zamożnym. Powozami jeździli już i tacy, których rozrywką były Bielany. Nie wystarczało jednak już mieć powóz — trzeba było mieć powóz wspaniały, a taki był dostępny dda bogacza. W burzliwym roku 1905 po ulicach Łodzi, Warszawy, Dąbrowy, Częstochowy i Sosnowca „pędziły [...] wprzę- żone w pary świetnych koni powozy panów fabrykantów, panów prezesów i bogaczy” — pisał Tuwim.
Miała więc bogata warszawska burżuazja karety francuskie z francuską także uprzężą, a więc inne niż te, których używali dygnitarze cywilni i wojskowi — oni mieli karety z uprzężą rosyjską. Czasami fabrykantom służyły lżejsze powozy, tzw. demi-chaises.
Jedna z ówczesnych rycin przedstawia Piotra Steinkellera konno. W pierwszej połowie XIX wieku modny był wśród burżuazji i ten również sposób pokonywania odległości. Uważano to, podobnie jak powóz, za dowód pewnej pozycji społecznej. Pamiętnikarz ówczesny zazdrościł bankierom, że „mogą trzymać konie i jeździć konno”. Może były to również jakieś pozostałości dawnego obyczaju i przeświadczenia, iż szlachcic stworzony jest do konia. W każdym razie w sferach burżuazji warszawskiej nie traktowano w tych czasach jazdy konnej jako sportu, był to jeden ze sposobów podróżowania. Posługiwano się nim jednak coraz rzadziej. Zapewne ogólna moda, rozwój miasta i wzrastający ruch, rosnąca ranga bankierów i inne jeszcze czynniki były tego przyczyną. W drugiej połowie stulecia, a szczególnie w dobie popowstaniowej, spotkać jeszcze było można bankiera na konnej przejażdżce w Alejach Ujazdowskich lub za miastem, nigdy w mieście. Jeszcze w 1825 r. w czasie Zielonych Świąt na Bielanach było do 600 konnych, a w roku 1853 już tylko 39.
Coraz częściej koni z bankierskiej stajni dosiadali dżokeje na Torze Mokotowskim w czasie wyścigów, trzymanie stajni stawało się ekskluzywną, ale dobrze widzianą rozrywką. W mieście kręcono jednak głowami na te fanaberie i naśladowanie pańskich obyczajów. Stajnię wyścigową miał również jeden z synów Leopolda Kronenberga, wystawiał swe konie do biegów w czasie wyścigów zazwyczaj bez powodzenia, i do tej pańskiej rozrywki dopłacał pańskim gestem większe niż inni sumy.
Pod koniec stulecia pojawiły się samochody budząc najpierw zdumienie pełne niedowierzania, a później zainteresowanie sportsmenów. Już na początku XX wieku dżentelmeni-automobiliści podejmowali w Królestwie Polskim próby rajdów samochodowych. W kołach burżuazji warszawskiej dość szybko zaczęto też posługiwać się samochodem, zarówno jako pojazdem użytku codziennego, jak i sportowym; jego wysoka cena — w roku 1896 w Warszawie najtańsze dwuosobowe modele od 1350 rubli, a droższe, mogące pomieścić 5—6 osób od 3500 ¡rubli — a także koszty benzyny i utrzymania samochodu, równe kosztom utrzymania pary koni i powozu, czyniły ten pojazd dostępnym tylko dla najzamożniejszych. Samochód był więc jeszcze jednym skutecznym sposobem manifestowania granicy dzielącej bogaczy od reszty społeczeństwa.
Przed powstaniem listopadowym wyrabiano w Warszawie wiele artykułów odzieżowych. Fraenkeł i Pozner mieli fabryki sukna, w zakładzie na Mary- moncie wytwarzano penrkale, materie jedwabne, chustki, na Podwalu kamizelki. Można też było dostać warszawskie obuwie, pończochy, piękne rękawiczki, kapelusze damskie i męskie, sztuczne kwiaty, guziki, pachnidła, grzebienie, wyroby ze złota, koronki.
I chociaż według Gołębiowskiego ,,z pociechą widzieć można wyższe nawet osoby nie pogardzające tymi wyrobami, dające przykład innym”, to był to jednak obraz nieco zbyt optymistyczny, gdy idzie o burżpa- zję warszawską.
Zapewne działały tu podobne względy, co i w przypadku innych elementów kultury materialnej tej warstwy, a przede wszystkim ważyło obce pochodzenie części bogaczy. Przyzwyczajeni byli do wytworów rodzimego przemysłu swych krajów, do tamtejszego sposobu ubierania się i, mimo zapewnień Gołębiowskiego, że różnych towarów „zza granicy już nie sprową-
dzamy, lecz w naszej stolicy wyrabiane mamy”, wielu z nich z owej produkcji warszawskiej nie korzystało. Obaj bracia Evans, Anglicy, właściciele zakładów metalowych w Warszawie, zachowali ubiór swego kraju i używali wyrobów przemysłu angielskiego. Z angielska nosił się też i urodzony w Polsce Piotr Stein- keller — zawsze w cylindrze i w białej kamizelce.
Pojawiło się też w tym okresie wiele artykułów cudzoziemskiej odzieży. Krawcy jeździli do Paryża, i Wiednia, Berlina i Lipska po wzory, szewcy wyprawiali się do Londynu po nowe modele.
W pierwszej połowie XIX wieku strój burżua- zji warszawskiej stał się podobny do ubioru zamożnego mieszczaństwa i burżuazji ogółu miast europejskich, niewiele też się różnił od odzieży inteligenta, wyższego urzędnika — jeśli była jakaś różnica, to tylko w bogactwie. Wacław Szymanowski pisząc w roku 1860: „Mężczyzn jeszcze łatwiej poznać ci będzie po zaroście, po kroju sukni, po wyrazie twarzy, wreszcie po chodzie i po mówi«, który do jakiego stanu lub powołania należy”, z pewnością miał na myśli różnice między niższymi warstwami społeczeństwa a zamożniejszymi, w dalszym ciągu stwierdza bowiem, że wśród kobiet w przeciwieństwie do mężczyzn, trudno odróżnić wielką damę od szwaczki. Jeszcze wówczas mieszczanin- -rzemieśinik wkładał bowiem dawną czamarę i rogatywkę, ale mieszczanin-kupiec już spoglądać zaczynał ku wzorom górnych warstw. Jeszcze w epoce powstania listopadowego widżieć było można na ulicach Warszawy urzędników, sędziów, żyjących z intraty zie- ' mian odzianych w kontusz i żupan, ale strój ten nie przyjął się nawet wśród tych zapobiegliwych i dbających o upodobnienie się bankierów, którzy tworzyli nową szlachtę, nobilitowanych u schyłku Rzeczypospolitej lub za Królestwa.
Stroje bogatych wyróżniały się okazałością. Współczesne karykatury przedstawiały dorobkiewi
czów w zbyt bogatych futrach ze zbyt bogatymi kołnierzami i ze zbyt bufiastymi rękawami; zbyt wysokie ich cylindry świeciły zbyt mocnym blaskiem, na palcach mieli zbyt bogate pierścienie. Nowi posiadacze, przeładowywali złotem, aksamitem i drogimi futrami swój kosmopolityczny uniform — podobnie jak przesadzali w ozdabianiu swoich domów i powozów. Tylko nieliczni, jak Kronenberg, wykazywali powściągliwość lub nawet abnegację stroju. Zapatrzony w swe projekty i pomysły, snujący rozległe plany, nie zwracał uwagi na wykwintność odzieży, ubierał się tak, jak początkowo mieszkał: skromnie i niedbale. Taki był zresztą zawsze, nawet później u szczytu swej kariery, gdy bywał przyjmowany na Zamku u generał-guber- natora: „...gdy oba audiencjonalne salony na Zamku były zapełnione lśniącymi mundurami [...], w wytartym surducie, z kapeluszem lub czapką futrzaną pod pachą przeciskał się mieszczanin bez czynu — Kronenberg.”
Jeszcze bardziej niż mężczyźni nowobogaccy goniły za strojem kobiety z bankierskich domów. Nie tylko zresztą z bankierskich. Żona Zygelbarta, Teppe- rowskiego buchaltera, wysyłała u schyłku XVIII stulecia bieliznę do prania za granicę, a w początkach Królestwa narzekano, że „damy nasze idą ślepo za wskazówkami francuskiego dziennika strojów”. I tak już było i później, w dodatku we wszystkich sferach. Józef Bogucki skarżył się, że wyrocznią mody bywa panna lekkiej konduity i że na niej wzorują się w strojach inne niewiasty. Szymanowski pisał, że „na wszystkich też same krynoliny, też same materie, też same kapelusze najświeższych fasonów, w których nawet mody paryskie przesadzane bywają”.
W drugiej połowie stulecia, a szczególnie po powstaniu styczniowym, stroje mężczyzn jeszcze bardziej się ujednoliciły i nabrały ostatecznie charakteru podobnego do dzisiejszych. Jeszcze trudniej było się
wyróżniać w tej ciemnoszarej i czarnej społeczności europejskiej. Wtedy też, zapewne pod wpływem wzoru angielskiego dżentelmena, powściągliwość w stroju męskim jako cecha dodatnia zaczęła się przyjmować wśród bogatej burżuazji warszawskiej. Może zaważyły tu dalsze i częstsze kontakty z wielkim światem, może szkoły, może wreszcie szczyty drabiny społecznej — ale inny był w tej dziedzinie start drugiego pokolenia potentatów finansowych.
Z jednolitości strojów wyłamywały się tylko nieliczne jednostki ze szczególnych powodów — nie z do- robkiewiczowskiej manii błyszczenia. Na tle poprawnych Europejczyków pojawiał się Henryk Natanson, bankier i wydawca nadal trwający przy wyznaniu moj- żeszowym, nieco dziwacznie i staromodnie odziany, z sumiastymi wąsami, noszący się jak stary polski szlachcic. Należał do wyjątków. Jego współwyznawcy, nie wszyscy wprawdzie — i tym liczniejsi, im niżej schodzić po drabinie majątku i pozycji społecznej — zachowali poszczególne elementy swego dawnego stroju wyniesionego z gett i narzucanego im przez przepisy. W roku 1881 Prus wykpiwał konserwatyzm w stroju Żydów warszawskich, na rysunkach Kostrzew- słtiego także widać zamożnych Żydów odzianych w chałaty i aksamitne czapki — lichwiarz udzielający pożyczki lekkomyślnemu młodzieńcowi to również Żyd z pejsami i w długim chałacie, na starych fotografiach ulicy warszawskiej z początku XX wieku wśród przechodniów jest wielu ubranych w stroje żydowskie. Jednakże na fotografii przedstawiającej giełdę warszawską na. początku naszego stulecia strojów tych nie ma, na Wincie u Lewentalów (1887) Kostrzewskiego wszyscy odziani są w europejski uniform schyłku stulecia, w takichże strojach występują najbogatsi bankierzy, kupcy i przemysłowcy — Żydzi warszawscy u schyłku XIX wieku. Najbogatsi również w stroju przyjęli obyczaje europejskie.
Przepych strojów damskich w rodzinach bankierskich w epoce popowstaniowej osiągnął szczyty. W dalszym ciągu trwał tu gorączkowy wyścig o pierwszeństwo, nie tylko zresztą w obrębie tej sfery. Prus pisał, ze „tańcowano w strojach obsypanych brylantami”, a gazety w tymże roku donosiły, że hrabinie Marii z Krasińskich Raczyńskiej dla ochrony przed napadem rabunkowym na balu towarzyszyła „straż przyboczna z czterech panów, którzy jej klejnotów nie spuszczali z oka ani na chwilę”. Sara Bernhardt przyjeżdżając do Warszawy na występy w roku 1882 przywiozła z sobą sześćdziesiąt osiem kufrów, a mieściły się w nich „te wszystkie cuda smaku, przepychu i sztuki krawieckiej, które taki podziw wywołały we wszystkich stolicach europejskich i amerykańskich”. Wzory te gwałtownie starano się naśladować wśród bogatej burżuazji warszawskiej. Największe elegantki sprowadzały suknie wyłącznie od Wortha i nie uznawały innych, bieliznę do prania posyłały do Paryża. Przepych i nadmiar biżuterii raził i zaskakiwał przybywających do Warszawy mieszkańców pozostałych zaborów, nieprzywykłych u siebie do takiego bogactwa.
Niekiedy nie tylko się dziwiono, ale i oponowano. Zwyczaje narzucane przez najbogatszych przejmowali mniej zamożni, „newroza błyszczenia”, jak mówiono, ogarniała coraz szersze kręgi społeczne i musiała budzić sprzeciw tych, którym trudno było pozwolić sobie wydać na strój damski na jeden tylko bal 150 rubli — bo co najmniej tyle według ówczesnej ostrożnej kalkulacji musiała przed każdym balem wydać na stroje dama, aby móc pokazać się na sali. Do tego dochodziła naturalnie biżuteria i inne wydatki.
Rozlegały się zatem apele o umiar, uchwalano zasadę „wieczorków wełnianych”, tj. przyjęć, na których damy miały występować w sukniach tańszych, wełnianych, a nie jedwabnych, żądano potępienia zbyt bo
gatej biżuterii. Apele pozostawały bez skutku wśród najbogatszej i średniej burżuazji, co najwyżej stanowiły legitymację dla tych, którzy nie mogli sobie na przepych strojów pozwolić, legitymację jednakże krótkotrwałą i nie zawsze honorowaną. Na tle przeładowanych salonów, złoconych mebli, świeczników, brązów i nie zawsze najlepszych obrazów — nadal pojawiały się żony i córki bankierów warszawskich przeważnie z takimże bogactwem i przeładowaniem ustrojone, starające się nie pominąć żadnej nowości mody i reklamujące w ten sposób zamożność domu. Gazety zaś w dalszym ciągu poświęcały opisom strojów damskich, zaprezentowanych na balach, wiele miejsca i trudu przy ustalaniu kolejności i gradacji ocen.
W zupełnie innym kierunku szły ostatnie podejmowane za życia decyzje. Opis cmentarzy warszawskich, przedstawiający stan z połowy XIX wieku, zawiera informacje o blisko 500 godniejszych uwagi grobach. W indeksie autor opisu, K. W. Wóycicki, wyodrębnił wśród innych także grupę; „bankierzy, kupcy, drukarze, przemysłowcy”. Grupa ta liczy nazwisk 13. Już sam skład tej grupy, zaznaczenie w szczególniejszy Sposób drukarzy, nasuwa przypuszczenie, że klasyfikacja tu zastosowana nie jest poprawna, jeszcze większe wątpliwości budzi jednak liczba nazwisk do tej grupy zaliczanych, wiadomo bowiem, że w Warszawie żyło i zmarło przed połową XIX wieku znacznie więcej niż 13 bankierów, kupców i przemysłowców. Istotnie wadliwa klasyfikacja sprawiła, że nazwisk bankierów, przemysłowców, a szczególnie kupców pochowanych na cmentarzach warszawskich poszukiwać należy także w grupie „obywatele [miasta]”, w grupie „wojownicy czynu i pióra”, a także i w innych grupach. Korygując błędy klasyfikacji, nazwisk kupców, bankierów, przemysłowców, można naliczyć w opisie Wóycickiego około trzydzieści kilka. Brak wśród nich co najmniej kilku przedstawicieli burżuazji warszaw
skiej, o których wiadomo, że tu żyli i zmarli. Brak ten jest tym bardziej znamienny, że opis obejmuje nie tylko katolickie cmentarze.
Zjawisko błędnego klasyfikowania zawodów w połowie XIX w. jest <feęste i wskazuje na nieadekwat- ność terminologii — powstałej w warunkach innej struktury społecznej — do zjawiska rozwijającego się kapitalizmu. Nie ta zresztą sprawa zasługuje tu głównie na uwagę, lecz inna: autor opisu udziela bowiem także informacji o wyglądzie samych grobów. Wydaje się, że również tu należy szukąć jednej z przyczyn pominięcia niektórych nazwisk, groby zarejestrowane są bowiem przeważnie skromne, niekiedy zaniedbane i zostały oznaczone tylko bardzo prymitywnie, np.: „kamień bez napisu”. W sumie, spośród trzydziestu czterech interesujących nas grobów tylko trzy lub cztery miały nagrobki okazalsze, reszta opatrzona była zwykłymi, prawie wyłącznie drewnianymi krzyżami, z napisem lub bez, albo nawet była pozbawiona jakichkolwiek oznaczeń. Jest to w stosunku do innych grup społecznych, reprezentowanych w tym czasie na cmentarzach warszawskich, stan mizerny. Wśród „wojowników czynu i pióra”, .„kapłanów”, „urzędników i dworzan” Więcej jest nagrobków trwale upamiętniających zmarłego i odpowiadających jego społecznej randze. Skromne nagrobki bankierów, kupców i przemysłowców tłumaczą się zapewne pośrednio ich niewielką tradycją zaliczania się do możnych — w pierwszym dopiero pokoleniu znaleźli się na cmentarzach warszawskich.
Następne pokolenia były już troskliwsze o pamięć dla swych zmarłych. Należały już do dynastii, a co najmniej były założycielami tych dynastii. Grobowiec rodzinny, podobnie jak pałac, był wyrazem stabilizacji pozycji społecznej i rangi tej pozycji. Harmonizował z nobilitacjami przed kilkudziesięciu laty otrzymanymi, a właśnie w drugiej połowie XIX wieku mnie-
rali ci nobilitowani za czasów paskiewiczowskich. Manifestowano to nie tylko przez okazałość budowli nagrobnej, jak w przypadku grobowca rodziny Leona Epsteina lub Leopolda Kronenberga. Również miejsce grobu i część cmentarza świadczyły o pozycji społecznej. W pobliżu grobowca promotora burżuazji warszawskiej, hrabiego Łubieńskiego, znalazł się grób rodziny Fukierów. Miejsca w katakumbach na cmentarzu Powązkowskim notowane były wysoko, fundator ołtarza w kościele na Powązkach, Stanisław Gunde- lach, pochowany został pod ścianą tego kościoła.
Napisy i ozdoby na grobowcach również miały głosić chwałę rodziny. Na drzwiach okazałego grobowca Kronenbergów umieszczono nadany Leopoldowi Kronenbergowi herb Strugi, na tablicy grobowca Lęs- serów zanotowano wszystkie tytuły honorowe i godności każdego z pochowanych, dbając, aby tytuł „baron” był wybity literami większymi niż imię, a takimi jak nazwisko. Imiona dwu najmłodszych zmarłych z tej rodziny — jednego w wieku lat pięciu, a drugiego w wieku sześciu miesięcy — zanotowano w zdrobniałym brzmieniu: Staś i Witoldek, także i tu umieszczono jednak przed nazwiskiem tytuł barona.
Niekiedy grobowiec w szczególny sposób reprezentuje dziedzinę działalności rodu: grobowiec rodziny Lilpopów, współwłaścicieli wielkich zakładów przemysłu metalowego w Warszawie, jest całkowicie zbudowany z odlewów żelaznych, choć ma kształt gotyckiej kaplicy.
W sumie, wszystkie elementy kultury materialnej i zmiany, jakie w nich nastąpiły, zgodne są ze zmianami, jakim ulegała sama burżuazja warszawska w ciągu stulecia. Potwierdzają asymilację części obcokrajowców i Żydów, szczególnie wśród wyższych warstw burżuazji, ale wykazują także upodabnianie się kulturalne tych warstw (a w nieco mniejszym stopniu i całej burżuazji) do analogicznych grup społecz
nych całej Europy. Burżuazja warszawska podlegała zresztą w tej dziedzinie podobnym wpływom i przemianom, co inne zamożne warstwy społeczności Warszawy, różnica mogła polegać jedynie na zakresie i stopniu tych przemian. W miarę umacniania swej pozycji społecznej burżuazja warszawska sięgała w zakresie kultury materialnej po atrybuty należne dotychczas najwyższym prestiżowo warstwom społeczeństwa, tj. szlachcie i arystokracji. Motywacją wewnętrzną takich decyzji nie były autentyczne potrzeby wynikające z trybu życia i przyzwyczajeń, lecz chęć zamanifestowania swej pozycji społecznej. Znajdowało to często wyraz w nieumiejętności zachowania umiaru
i w nieumiejętności właściwego korzystania ze środków kultury materialnej.
Jak toczyło się życie w pałacach i domach burżuazji warszawskiej? Podobnie jak kultura materialna, również tryb jej życia, zwyczaje, maniery, sposób spędzania czasu — pod wpływem różnych czynników ulegały daleko idącym zmianom.
Zaczynało się to od podstawowych danych personalnych — od imienia. Najliczniejszą grupę na szczytach burżuazji warszawskiej, jak to wynika z przytaczanych już informacji, stanowili Żydzi. Ulegając pewnej, choć powolnej i nie wszystkich obejmującej asymilacji, przyjmowali chrzest przechodząc na katolicyzm lub przyjmując któreś z wyznań ewangelickich. Warto zestawić imiona chrześcijańskie, które przy tej okazji obierali. Informacje dotyczą 50 rodzin (ok. 1000 osób — w ciągu wieku XIX) żydowskich z górnych warstw burżuazji warszawskiej.
Do najbardziej popularnych imion wśród nowo ochrzczonych u schyłku XVIII stulecia i na początku wieku XIX należały imiona: Jakub i Jan (Janina), znacznie mniej częste były następujące po nich w kolejności: Leon, Leontyna, Józef, Ludwik (Ludwika), Mikołaj. Niektórzy zachowywali przy chrzcie imiona dawne: Salomon, Izaak, Samuel, a nawet nadawali je później swym dzieciom. Spośród tych na początku stulecia spotykanych imion — Jan, Józef, Jakub i Ludwik należeć będą przez cały wiek XIX do najbardziej popularnych (Jan i Józef po 50, Jakub i Ludwik po 46 na tysiąc osób w ciągu wieku XIX). Do tej przez sto
lat uznawanej listy doszły następnie imiona: Henryk (Henrietta) — 48, Maria (Marianna) — 53, Stanisław — 29, Antoni — 20, Aleksander (Aleksandra) — 22.
Zarówno te, jak i niektóre inne imiona preferowano zależnie od mody. Imię Konstanty pojawia się kilkakrotnie, ale tylko w latach 1820—1830, bioże należałoby tu widzieć zamiar uczczenia wielkiego księcia, podobnie może należałoby tłumaczyć popularność imienia Aleksander w latach dwudziestych i w drugiej połowie XIX wieku. Od początku Królestwa Polskiego do połowy stulecia panowała moda na Emilię — może działał tu wpływ literatury — imię Stanisław stało się popularne około połowy stulecia, ale nadając je masowo, szybko to opóźnienie wyrównano.
Pewną popularnością cieszyły się też, głównie na początku stulecia i w dobie konstytucyjnej, imiona
o wyraźnie katolickim charakterze, nie spotykane lub bardzo rzadkie wśród ewangelików i prawosławnych (np. Dominik). Wiązało się to zapewne z rzadszym podówczas przechodzeniem na wyznania ewangelickie niż na katolicyzm. Później coraz częstsze są imiona typu neutralnego, wedle których trudno przypuszczać, jakiego wyznania jest ich właściciel (Aleksander, Leon). Preferencja imion bardzo często występujących! w polskim środowisku katolickim (Stanisław, Kazimierz) mogłaby wskazywać na chęć upodobnienia się do społeczności polskiej.
Wreszcie zauważyć trzeba znamiona utrwalania się dynastii i związanych z tym tradycji. Dla prowadzenia banku, firmy handlowej, fabryki dobrze było, gdy przedsiębiorstwo przechodziło z ojca na syna o tym samym imieniu. W rodzinie Kronenbergów zatem w każdym pokoleniu był przynajmniej jeden Leopold, w rodzinie Halpertów — Ludwik. Podobnie zresztą działo się w kupieckich rodzinach od dawna chrześcijańskich — zawsze któryś Steinkeller nosił imię Piotr. W niektórych rodzinach wreszcie hołdowano ^wycza-
jowi nadawania imion o specyficznym, im właściwy* charakterze. Tak np. rodzina Lesserów wykazywała się szczególnie dużą liczbą imion czutych wśród Po- laków-katolików, a w rodzinie Halpertów, tak przecie wrośniętej w Warszawę, nadawano imiona współczesnych członków domu carskiego: Borys, Anna, Aleksander, Konstanty, Mikołaj, Elżbieta, Olga. Halpertowie byli ewangelikami.
Wreszcie ostatnie spostrzeżenie, dotyczące imion burżuazji pochodzenia żydowskiego. Ci, którzy zostali nobilitowani, wykazywali nieco inne tendencje niż szlachectwem nie obdarzeni: wśród pierwszych częściej spotkać można imiona bardziej polskie niż wśród innych; moda na Stanisławów wśród ochrzczonych Żydów, bardzo przybiera na sile pod koniec największego zagęszczenia nobilitacji, Bronisławowie występują prawie wyłącznie wśród nobilitowanych. Mogłoby to wskazywać na jakieś fundamenty zabiegów o szlachectwo lub też na skutki nobilitacji, trudno tu jednak te sprawy rozważać.
Przybysze z innych krajów, mniej liczni niż Żydzi wśród górnych warstw burżuazji warszawskiej; bardzo zróżnicowani, mniej też dostarczają okazji do spostrzeżeń w tej sprawie. Przeważnie konserwowali obyczaj rodzinny dziedziczenia imion, zwykle pozostawali przy swym dotychczasowym wyznaniu, imiona przywiezione do Warszawy przez imigrantów utrzymywały się więc długo. Pierwsze lub drugie pokolenie Niemców, Francuzów, czy Anglików w Warszawie, działające przed powstaniem listopadowym, nosiło bardzo podobne imiona — Karl, Gottlieb, Friedrich, Thomas, Wilhelm, François — jak i pokolenie następne. W niektórych przypadkach spolszczano jedynie obce brzmienie imienia, i Gottlieb stawał się Bogumiłem, Siegfried — Zygfrydem.
Następny „obserwowalny", bo powszechny, element obyczaju to wykształcenie. Ze studiów prawni
czych na Uniwersytecie Warszawskim w krótkim przedpowstaniowym okresie jego istnienia wychodzili przede wszystkim urzędnicy i adwokaci, a nie administratorzy przedsiębiorstw — wśród synów rodzin bankierskich i zamożniejszych rodzin kupieckich kilku zaledwie zdecydowało się przed powstaniem listopadowym na ten kierunek studiów w kraju. Nieco liczniej reprezentowani byli później na wydziale prawa i administracji Szkoły Głównej.
Próby wprowadzenia nauk handlowych w Szkole Przygotowawczej po roku 1825 nie wzbudziły zainteresowania i szybko zakończyły się niepowodzeniem. Uczono trochę w tym zakresie później w Instytucie Marymonckim, ale mało i nie najlepiej, toteż w Instytucie tym synowie fabrykantów raczej zdobywali wiedzę techniczną, też jednak na marginesie głównego kierunku programu tam wykładanego. Bank Polski wysuwał nowe projekty studiów handlowych w roku 1845, jednakże nie zostały one zrealizowane, wreszcie w roku 1855 kupiec warszawski Henryk Brun zapoczątkował szkołę niedzielną handlową dla praktykantów kupieckich, która została następnie przekształcona w szkołę wieczorową.
Nic przeto dziwnego, że wiedzę fachową znaczna część subiektów, a często i właścicieli przedsiębiorstw zdobywała metodami stosowanymi w sklepie starego Mincla. I nic też dziwnego, że jeszcze po powstaniu styczniowym żalono się (Brownsford), że „ku- piectwo warszawskie nie stało wówczas na należytym poziomie”, a o wyróżniającym się kupcu Edwardzie Heryngu pisano, że „był w wielkim stylu, władał kilkoma językami i miał wykształcenie więcej niż średnie”. Młodzi ludzie pochodzący z rodzin o szerszych horyzontach jeździli więc dla nauk za granicę. Piotr Steinkeller, podówczas jeszcze mieszkaniec Krakowa, gdy miał lat czternaście, wyprawiony został do Wiednia. Nie wiadomo, czy były to systematyczne studia,.
czy przede wszystkim, zwyczajem epoki, praktyka odbywana w różnych przedsiębiorstwach bankowych. Ryszard Kołodziejczyk podaje, że Steinkeller zdobył wtedy lub poprawił znajomość niemieckiego, francuskiego i angielskiego. Leopold Kronenberg, po rocznych studiach handlowych w Warszawie pod kierunkiem Garbińskiego, wysłany został w młodości na studia do Akademii Handlowej w Hamburgu, a później uzupełniał swoją wiedzę intensywną samodzielną nauką języków obcych. Większość wyjeżdżających dążyła do Niemiec (Berlin, Hamburg, Lipsk).
Nie były to jednak przykłady zbyt liczne, i całkowicie uzasadnione są narzekania cytowanego przed chwilą pemiętnikarza na niski poziom wiedzy wśród burżuazji warszawskiej. Nawet wśród tych wielkich zdarzali się tacy, których wiedza niejasną miała proweniencję. Jeden z największych przecie, Jan Bloch, zawodu swego nauczył się raczej praktycznie, jako „pospolity dostawca”, i w tej dziedzinie, podobnie jak w wielu innych, był raczej samoukiem. Ponoć już jako właściciel domu bankowego studiował przez pewien czas na Uniwersytecie Berlińskim...
W bardzo wielu przypadkach wiedzę niezbędną do prowadzenia interesów nabywano przez praktykę
i co najwyżej dodawano do niej wyuczone języki obce. Jak dalece uważano za zbędne specjalne wykształcenie handlowe lub podobne, świadczy fakt, że spośród członków wielkich rodzin bankierskich, kupieckich
i przemysłowych Warszawy, którzy ukończyli wyższe studia przed rokiem 1850 tylko niespełna trzecia część kształciła się w kierunku jakoś związanym ze źródłem utrzymania rodziny. Blisko dwie trzecie studiujących z tych rodzin to przyszli medycy. Oto rozumowanie ludzi, którzy żyli z banków, handlu i przemysłu: tego nie trzeba umieć, co innego medycyna. W bankach i handlu pieniądze robi się sprytem, inteligencją, wiadomościami praktycznymi, znajomością ludzi, ener
gią — oto ocena własnej profesji, wyobrażenie zawodowe zdobywców nowej ziemi, odkrywców złotej żyły. Jeśli ktoś do takiej profesji się nie nadaje, niech się uczy, będzie doktorem, też będzie zarabiał.
I inny jeszcze sygnał dotyczący tej wczesnej ejwki. Oto gdy przed powstaniem listopadowym próbowano utworzyć studia handlowe przy Instytucie Politechnicznym i uruchomiono Szkołę Przygotowawczą do tych studiów, zgłosił się tylko jeden słuchacz — przez rok jedyny pedagog, Garbiński, kształcił jedynego ucznia, Leopolda Kronenberga.
Czasem na przeszkodzie w zdobyciu wykształcenia stało jeszcze jedno: oto niektórzy spośród bur- żuazji, pochodzenia żydowskiego, początkowe wykształcenie zdobywali w szkołach żydowskich, które nié przygotowywały uczniów do dalszej nauki w uczelniach nieżydowskich. Dopiero w. drugiej połowie stulecia podjęto próby zreformowania nauki w szkołach żydowskich, ale wtedy już nie stamtąd czerpali początki wiedzy młodzi spadkobiercy burżuazyjnych fortun.
Inaczej było bowiem z następnym pokoleniem: ruszyło ono na podbój europejskich uniwersytetów, akademii handlowych, rzadziej — w odróżnieniu od burżuazji łódzkiej przemysłowej, a nie finansowej — na studia politechniczne.
Nauka zaczynała się w domu, wzorem dworów szlacheckich angażowano bowiem nauczycieli domowych. Czasem byli to nauczyciele bez poważniejszych kwalifikacji, czasem absolwenci uniwersytetów, jak w domu Kronenbergów. Często dla chłopców angażowano nauczyciela, a dla dziewcząt ponadto bonę. W czasie tej domowej nauki wiele uwagi poświęcano językom obcym.
Do szkoły młodzież wysokiej burżuazji szła później niż jej rówieśnicy ze skromniejszych środowisk, dopiero po przerobieniu programu początkowej edukacji w domu. Przeważnie wybierano szkoły prywatne
uważane za lepiej prowadzone. Starano się jednak, by młodzież kończyła gimnazja państwowe, a to dla późniejszych uprawnień z tego wynikających. Bywało też, że korzystano ze szkół zagranicznych. Na studia wyższe młodzież z domów burżuazji warszawskiej bądź wyjeżdżała za granicę, bądź też szła do Szkoły Głównej lub później do rosyjskiego już uniwersytetu w Warszawie.
Pewnym miernikiem wykształcenia mogłaby być nie tyle znajomość języków obcych — tych uczono dość skrupulatnie — co raczej stopień sprawności w posługiwaniu się językiem polskim. Korespondencja z urzędami, zachowana w aktach, o niczym tu nie świadczy, listy urzędowe pisane były bowiem przeważnie przez urzędników banku lub fabryki, a jedynie podpisywane przez przedsiębiorcę.
Są jednak inne wskazówki dowodzące wielkich różnic w tej mierze wśród burżuazji warszawskiej. Newachowicz musiał teksty przez siebie napisane po rosyjsku dawać do tłumaczenia na język polski, Konior znał wprawdzie francuski, niemiecki i rosyjski, ale wolał mówić właśnie po rosyjsku niż po polsku, polszczyzna Laskiego bywała kulawa, imigranci-Niem- cy z reguły mówili słabo po polsku i przeważnie w pierwszej połowie XIX stulecia nie pisali, choć były
i chlubne wyjątki. Dobrze po polsku mówił i Niemiec Temler, i Żyd Fraenkel, i ascetyczny w stylu, lecz całkowicie sprawny, z dawno spolszczonej rodziny, umiejący mierzyć odcienie Steinkeller.
Po przewrocie przemysłowym burżuazja warszawska uwierzyła w to, że jej profesje są rzeczywiście profesjami. Zmiany struktury gospodarczej i utrwalenie się kapitalizmu w Królestwie doprowadziło do tego, że zawód bankiera stał się zawodem wymagającym wykształcenia, a nie tylko określonych cech charakteru i posiadania kapitału. Umiejętności zdobywane w drodze praktyki, terminowania — wystarczające w
poprzedniej epoce — teraz przestały wystarczać, trzeba było zdobyć przygotowanie przez odpowiednie studia.
Zmieniła się więc i liczba wyjeżdżających w tym celu za granicę, i w pewnym stopniu kierunki wyjazdów, i zdecydowanie kierunki studiów. Przyczyną tych zmian zapewne były także i inne czynniki, takie jak np. zmiany przepisów prawnych, dotyczących różnych dziedzin działalności gospodarczej, różnych zawodów, ogólny rozwój nauk, a w tym także nauk prawnych, ekonomicznych i politycznych, utworzenie nowych uczelni i zamknięcie innych, a także i dalsze jeszcze względy, które nie zawsze nawet można ograniczyć do terenu Królestwa. Jednakże nawet niektóre z nich tkwiły również pośrednio w przemianach tego kraju, a wszystkie determinowały zmiany uniwersyteckich zainteresowań rodzin burżuazji warszawskiej.
Podobnie jak przy badaniu pierwszego półwiecza, brak danych uniemożliwia ustalenia liczbowe dla całej burżuazji warszawskiej, jednakże porównanie dostępnych danych z pierwszej i drugiej połowy stulecia, dotyczących tych samych rodzin lub współwłaścicieli tych samych przedsiębiorstw pozwalają zauważyć zmiany strukturalne wewnątrz tej grupy.
Tak więc gdy tylko około 12%> badanych studentów, pochodzących z rodzin burżuazji warszawskiej, w pierwszej połowie wieku XIX poświęcało się naukom handlowym i prawu, to po powstaniu styczniowym studia w tych kierunkach podjęło 26%. Byli to przede wszystkim ci, którzy pracować mieli w ustabilizowanych i podbudowanych już pewną tradycją przedsiębiorstwach rodzinnych, wymagających odpowiednio przygotowanego, fachowego kierownictwa. Z podobnych przyczyn wzrosła liczba podejmujących naukę na politechnikach i innych uczelniach technicznych. W pierwszej połowie stulecia do studiów w tych kierun
kach przystąpiło około 15*/o studentów z rodzin bur- żuazji warszawskiej.
Wreszcie medycyna. W scharakteryzowanej sytuacji mniej było zainteresowania tym kierunkiem studiów wśród młodzieży burżuazyjnej, bo i mniej doraźnej potrzeby. Ci, którzy poszli w tym kierunku w pierwszym półwieczu, pozostali poza rodzinnym zawodem. Podejmujący studia związane z rodzinną profesją w drugiej połowie stulecia dość mieli miejsca w zawodzie swej nie tylko rodziny, a już dynastii Nic przeto dziwnego, że w tej sferze liczba studiujących medycynę spadła z 60%> do 24%.
Pojawili się też w rodzinach burżuazji warszawskiej absolwenci studiów humanistycznych, filozofowie, malarze i rzeźbiarze — nie amatorzy już, a wykształceni zawodowo, były to jednak jednostki. Pojawiły się też liczniejsze niż w pierwszym półwieczu, choć w dalszym ciągu niezbyt liczne, przykłady karier naukowych wśród synów burżuazyjnych rodzin warszawskich. Uczonym został Bergson, Natanson, Kallenbach, Wolff; zdarzali się uczeni z tej warstwy cieszący się europejską sławą.
Zmieniła się też geografia wyjazdów po wiedzę: sporadycznie wyjeżdżano do ośrodków takich, jak Wrocław, Paryż, Zurych, Heidelberg, Antwerpia, Brun- szwik; do któregoś z przemysłowców warszawskich cesarz Wilhelm, jego uniwersytecki kolega z Bonn, zwracał się po imieniu w czasie swej bytności w Królestwie; dość często studiowano też w Dorpacie i na Politechnice Ryskiej, rzadziej w Petersburgu.
Wreszcie w drugiej połowie XIX wieku, ściślej; w latach osiemdziesiątych, po raz pierwszy kobiety z tej sfery, bardzo jeszcze nieliczne, przekroczyły bra- my wyższych uczelni (Zurych); Klara Szulc z Warszawy broniła na uniwersytecie paryskim rozprawy na stopień doktora medycyny.
Wykształcenie kobiet z rodzin burżuazji warszawskiej interesowało paru pamiętnikarzy i publicystów z drugiej połowy XIX wieku. O pierwszej połowie stulecia wiadomości na ten temat są niezmiernie ubogie. Gdzieś jakaś Flora-bankierówna czytywała rozczulające romanse, gdzieś błądziły echa kto wie czy nie osiemnastowiecznej wiedzy — i to chyba już wszystko. Nie ma wątpliwości co do tego, że poziom umysłowy kobiet z górnych rodzin warszawskiej burżuazji w pierwszej połowie XIX w. nie przewyższał przeciętnego poziomu mieszczanek i szlachcianek tej epoki. I jeśli zawodowe kontakty kupców dawały im okazję do otarcia się o inne środowiska — ich żony i córki okazję taką miewały znacznie" rzadziej. Nie docierały tu także reformatorskie apele o społeczne wyzwolenie kobiety, pojawiające się gdzieś w Europie. Nie udało się też natrafić na ślady gruntowniejszego wykształcenia córek bankierskich czy kupieckich w pierwszej połowie XIX stulecia.
Skarżono się, że w drugiej połowie XIX. wieku poziom umysłowy i wykształcenie kobiet także ze sfer arystokratycznych w Warszawie przedstawiały się
smutno. Życie towarzyskie straciło na wdzięku w
rozmowie, wykwintności, dowcipie, ozdobności umysłu [...]. Nieraz w towarzystwach ze sfery pracowniczej, kupieckiej i mieszczańskiej znajdowałam łatwiej inteligentniejszą rozmowę, poważniejsze usposobienie
i ten wdzięk umysłowy, którego — trudna rada — ani lukullusowa kolacja, ani najkosztowniejsza toaleta w życiu towarzyskim żadną miarą zastąpić nie zdoła” — pisał Antoni Zaleski w latach osiemdziesiątych. Zachowując należną rezerwę wobec uogólnień, przypomnieć jednakże trzeba i Izabelę Łęcką, która nie mogła pojąć zawiłej sztuki obliczania procentów, i inną — już rzeczywistą, a nie powieściową — arystokratyczną pannę, bardzo oburzoną na lekarza za to, że wkracza w jej
sprawy osobiste, gdyż zaleca wietrzyć mieszkanie przed snem.
Jakież więc było to wykształcenie bankierówien
i kupcówien przeciwstawiane tamtemu. Jak powiada gdzie indziej wspomniany krytyk arystokratek, było przeważnie „powierzchowne, czcze i jałowe”, panie
i panny z tego środowiska „odznaczają się przede wszystkim wykształceniem, które — nie powiem, ażeby było gruntowniejszym, ale jest bardziej błyskotliwym i pociągającym”.
Informacji podobnych jest dużo. Wykształcenie sprowadzało się przede wszystkim do wiadomości z tych dziedzin, które przydatne były do rozmowy salonowej
i do bawienia gości, umiejętność tę zaś traktowano jako niezmiernie ważną.
Pieniądze, majątek i gotowość prowadzenia domu na szerokiej stopie nie dawały jeszcze pozycji towarzyskiej, wysiłki w kierunku zgromadzenia w swych salonach wszystkich, którzy się liczą w Warszawie, wymagały wsparcia ze strony atrakcyjnej pani domu. Łatwiej było wydać za mąż córki, gdy ich walory towarzyskie uzupełniały posag. Toteż bankierówny, fab- rykantówny i kupcówny czytały „dużo i chciwie, uczyły się wszystkiego, ale bardzo powierzchownie, więcej dla popisu niż z zamiłowania [...], powierzchowność [była] główną umysłu i wykształcenia wadą”. Wykształcenie traktowano w tym przypadku podobnie jak inwestycje mieszkaniowe, wyposażenie pałacu, meble: nie wynikało ono z autentycznych potrzeb intelektualnych, lecz było zazwyczaj koniecznością, służyło celom reprezentacji.
W ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku dość sporadycznie pojawiały się — może na pograniczu tych właśnie towarzyskich taktyk — zainteresowania, a nawet studia malarskie i muzyczne panien. Jaki charakter miały próby ich studiów uniwersyteckich, trudno powiedzieć, jednakże odnotować trzeba przypadki
znacznych jak na owe czasy karier: Melania Bergso- nówna (późniejsza Bomsztajnowa) została doktorem nauk społecznych po ukończeniu uniwersytetu w Zurychu i znaną ekonomistką, kilka innych jej współczesnych również osiągnęło doktoraty.
Takiemu właśnie wykształceniu burżuazji warszawskiej w ciągu całego stulecia odpowiadały lektury. Franciszek Gugenmus, znakomity zegarmistrz warszawski, zmarły w roku 1820, zgromadził bibliotekę złożoną z 600 książek i sprzedał ją przed śmiercią któremuś z profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Wątpliwe, aby księgozbiór ten miał się składać z dzieł dotyczących profesji Gugenmusa, zapewne praktyczne potrzeby tego nie wymagały, a i nie nabyłby ich pewnie profesor, można zatem przypuszczać, że były to książki poświęcone amatorskim zainteresowaniom starego zegarmistrza, a w szczególności matematyce, którą się z zapałem zajmował. Księgozbiorów tak powstałych zarejestrować można więcej. Antoni Jakubowicz, syn kupca, ale sam urzędnik, zgromadził około 10 000 książek zbieranych bez ładu i składu. Były wśród nich
i „romanse, i dzieła brukowe”, ale były też książki poświęcone różnym naukom.
Właścicielem biblioteki obejmującej kilka tysięcy tomów był także Piotr Steinkeller. Tu było już zupełnie inaczej: wśród jego książek przeważały prace z zakresu problemów ekonomicznych, publikacje poświęcone kolejnictwu — wszak Steinkeller był bardzo zaangażowany finansowo i organizacyjnie w budowę kolei — wydawnictwa z dziedziny przemysłu, górnictwa, bankowości, ubezpieczeń i innych pokrewnych dziedzin. Tak więc najbardziej nowoczesny w pierwszej połowie XIX wieku finansista w. Królestwie w najbardziej też nowoczesny sposób posługiwał się książką jako narzędziem pracy — służyła mu ona do bieżącego uzupełniania wiedzy. Prócz literatury facho
wej w bibliotece Steinkellera sporo też było współczesnej mu literatury pięknej.
Leopold Kronenberg także „czytywał dużo książek najrozmaitszej treści, nawet beletrystycznych”, ponoć czytał i lubił Jean Paula, Boeme’a, Claude Bernarda i Balzaca. Inny warszawski kupiec przeglądał podobno przewiezione przez ojca z ojczystego kraju dzieła ojczystych poetów, Schillera i Goethego. Któż jednak dojdzie, ilu takich było i ile było w opowiadaniach
o nich prawdy, a ile mistyfikacji. Owo „nawet” wskazuje, iż główna lektura Kronenberga to literatura fachowa, absolwent hamburskiej akademii zdawał sobie sprawę z konieczności stałego uzupełniania swej wiedzy zawodowej. Z drugiej jednak strony, wyjątkowość lektur pozazawodowych niezbyt chwalebne mu wystawia świadectwo.
Inni zapewne czytywali znacznie mniej, burżua- zja pierwszej połowy XIX wieku niewielu miała lu- dżi wykształconych. Kiedy Walenty Skorochod-Ma- jewski, metrykant koronny, rozsyłał w dobie konstytucji Królestwa znaczniejszym w Warszawie ludziom, wśród nich także bankierom, drukowane własnym nakładem ramoty o pochodzeniu Słowian od Indów, adresaci pozbywali się owych publikacji lub zamieniali je na „pokupne romansiki” nie dlatego przecie, że osądzali merytoryczną wartość tekstu. Kiedy bowiem Tadeusz Mostowski zaczął w roku 1803 wydawać wielką na owe czasy, jedenastotomową serię pod nazwą Wybór pisarzów polskich, okazałą, staranną i nadzwyczaj tanią, trzeba było czekać lat czterdzieści na wyprzedanie nakładu, niewielkiego zresztą. Nie udało się natrafić na żaden ślad zainteresowania Wyborem ze strony kogokolwiek z burżuazji warszawskiej.
W drugiej połowie stulecia biblioteki w domach burżuazji warszawskiej stały się częstsze i bardziej standardowe, mniej odbijały charakter zainteresowań właściciela, upodobniły się do elementów wyposażę-
nia domu, nie zawsze także służyły swym przeznaczeniom — były i takie, które istniały, bo wypadało mieć bibliotekę.
Pisali natomiast sami niemal wszyscy. Aż dziw bierze, gdy się przeliczy ową w dużej części nie opublikowaną produkcję. Leon Newachowicz, dzierżawca monopolu, niezmiernie rzutki i przedsiębiorczy — znienawidzony za swe zdzierstwo tak, że tylko nieobecność w Warszawie w czasie powstania listopadowego uchroniła go od gniewu ludu -— człowiek zajmujący się zarobkiem w wielu branżach, wśród rozlicznych swoich zajęć znajdował jeszcze czas, aby pisać, i to nie rozprawy fachowe, lecz dzieła literackie. Pisywał ponoć po rosyjsku — jako pochodzący spod Mohylewa znał ten język lepiej niż polski — jedną ze sztuk teatralnych z polecenia autora w roku 1822 lub 1823 przełożono na polski i pod tytułem Abu Hassan, czyli Projekcista wystawiono w Teatrze Narodowym. Dyrektor Osiński być może zmuszony w jakiś sposób został do grania tej nieudolnej i prymitywnej komedii, gdyż ogromnie skrupulatnie — jak pokwitowanie — przechowywał afisz i notował, że sztuka po pierwszym przedstawieniu padła. Główny motyw sztuki: „przemiany i nowości są gorsze od zarazy”, być może również przyczynił się do niepowodzenia, niemniej autor dalszych prób literackich nie zaniechał i następną tragedię wystawił w swoim własnym mieszkaniu. Impreza zakończona została kolacją.
Twórczości poetyckiej próbował pod koniec życia także Jan Kiliński. Pisywał krótkie wierszyki-fraszki, aż za radą Niemcewicza rymów zaniechał, zaraz jednak podjął pracę nad pamiętnikiem. Podobno polsko- -żydowskie wiersze układał jeden z najbogatszych bankierów warszawskich początku XIX stulecia, Ber Son- nenberg, próbował twórczości literackiej ponoć również Temler, ambicje literackie miał także Ksawery Szlen- ker, późniejszy członek Delegacji Miejskiej sprzed pow
stania styczniowego, poezje w periodykach publikował Mikołaj Epstein, pochodzący ze znanej bankierskiej rodziny. Pisywali także inni i było tak już do końca stulecia.
Czy był to głód sławy i poklasku, czy próba rozładowania kompleksów człowieka nowego, narażonego
na uszczypliwości i ironię? ( jeszcze i na Parnasie
mielibyśmy Newachowiczów” — pisał Morawski do Krasińskiego), czy jakaś inna pobudka przyczyniająca bankierom mąk grafomanów — któż stwierdzi. Z całą pewnością był to jednak również i smutny obraz umy- słowości ludzi, którzy potrafili robić pieniądze. Zapewne znaczyły tu także i ogólne poglądy epoki na pracę twórczą pisarza.
W drugiej połowie stulecia było lepiej. Wraz z wykształceniem zwiększał się dystans spojrzenia i kry- tyczność oceny, mniej już wierzono w swą wszechstronność. Wśród burżuazji warszawskiej niektórzy zajęli się pisarstwem jako zajęciem głównym lub co najmniej jednym z dwu głównych (Hoesick, Jadwiga Ber- sonówna i inni) i uprawiali je tworząc trwałe wartości, grafomani zdarzali się jednak i wtedy. Znamienne natomiast, że również wtedy bardzo nieliczni brali się do pamiętników, a nikt chyba nie prowadził diariusza. Zapewne znalazłoby się wytłumaczenie tego zjawiska
i w trybie życia, i w specyficznym charakterze dziedziny zainteresowań i pracy.
Niekiedy zdarzało się, że żądali, aby pisano za nich. Leopold Kronenberg skłoniwszy Kraszewskiego do napisania książki pt. Roboty i prace. Sceny i charaktery współczesne, która była w dużym stopniu pa- negirykiem na jego, Kronenberga, cześć, sam wielokrotnie cenzurował tekst i udzielał Kraszewskiemu wskazówek.
Jeśli już pisali — o swej twórczości byli jak najlepszej opinii, i nawet ci, którzy mieć by mogli większe wyczucie proporcji w tej dziedzinie, jak choćby
księgarze, również mierzyli wysoko. „Czym Mickuny dla Słowackiego, a Szafarnia dla Chopina, tym dla mnie był Wołomin” — wspominał później wydawca i pa- miętnikarz Ferdynand Hoesick, zasłużony, ale nie do tego przecie stopnia, co dwaj twórcy-koledzy. Podobnie i poważny Kronenberg wydawszy w roku 1873 po francusku powieść charakteryzującą ludzi i stosunki warszawskie, sam widział w niej „rzecz na modłę Balza- ca”.
Prócz twórczości literackiej była jeszcze i twórczość wynikająca z ambicji naukowych lub zawodowych. Przed powstaniem styczniowym niektórzy ludzie należący do klasy burżuazji podejmowali ją tylko wyjątkowo, być może była to dla nich rzecz na tyle egzotyczna, że nie bardzo nawet wyobrażali sobie jakąkolwiek problematykę takiej właśnie działalności. Przypuszczenie to utwierdzałby brak udziału burżuazji w pracach Towarzystwa Przyjaciół Nauk — wszak uczestniczyli w nich również uczeni-amatorzy i ucze- ni-samoucy. Abraham Sztern, uczony Żyd, twórca maszyny rachunkowej i projektu wózka topograficznego, przedstawiał swe prace Towarzystwu Przyjaciół Nauki — i czy wiedział o nim kto spośród warszawskich prowadził także kompetentne prace nad sanskrytem nie budziły zainteresowań wśród burżuazji warszawskiej, nikt wszakże nie nawiązał współpracy ani z Ma- gierem, fizykiem, przyrodnikiem i reprezentantem innych nauk ścisłych, ani ze Skorochodem-Majewskim, który, prócz swych maniakalnych genealogii Słowian, prowadził także kompetentne prace nad sanskrytem i nad dyplomatyką. Nikogo z tej sfery nie ciekawiły także badania samouka, kupca z pochodzenia, urzędnika z profesji, wspomnianego już Antoniego Jakubowicza, który w latach dwudziestych i trzydziestych zajmował się i arytmetyką, i filologią, i historią biblijną, i „wiadomościami o broni ręcznej i palnej”.
Zdarzały się jednak w tym wczesnym okresie, bardzo rzadkie wprawdzie, próby prac naukowych, podejmowane przez przedstawicieli burżuazji warszawskiej. Niektóre były kontynuacją stylu działalności Jerzego Józefa Dawidsona, kupca warszawskiego ze schyłku XVIII stulecia. Był on autorem książek dewo- cyjnych (m. in. Kalwaria w Ujazdowie pod Warszawą) oraz pracy Postrzeżenia meteorologiczne wraz z nota- tami szczególnych zdarzeń w Warszawie, a także edytorem źródeł historycznych (lustracje Warszawy z roku 1754), amatorem bez żadnego poważnego przygotowania. Podejmował swe prace nawet nie przypuszczając zapewne, że wymagają one jakiegoś przygotowania. I mimo że działo się to w epoce niespodzianych odkryć, przypadkowych często wynalazków i nie ustalonych podstaw postępowania naukowego w wielu dziedzinach, to znamienne jednak, że nieuczeni amatorzy wśród kupców i bankierów warszawskich traktowali również twórczość naukową podobnie jak ich kolega Newacho- wicz swą twórczość literacką. Sądzili, że wystarczy zabrać się do tworzenia. Przypuszczać można, że podobnie jak w zakresie wykształcenia przeważnie nie dostrzegali potrzeby fachowych studiów związanych z ich własnym zawodem, sądzili, że wystarczy przygotowanie przez praktykę, również i swą twórczość naukową rzadko wiązali z uprawianą przez siebie działalnością praktyczną. Jak w zakresie wykształcenia, tak i w zakresie twórczości naukowej zdawali się nie dostrzegać własnego zawodu, nie uznawali go za rzeczywisty zawód i dziedzinę wiedzy, a tylko za sposób zarobkowania wymagający sprytu i energii Czyż nie harmonizowało to z ekonomiką epoki?
Dlatego też gdy brali się już -do nauki, równie nie mając przygotowania w żadnej dziedzinie, jako pole swej działalności obierali teren od swego zawodu odległy, teren w ich przekonaniu bardziej „naukowy”. Gdy zamierzano obsadzić w Warszawie na uni
wersytecie katedrę ekonomii, okazało się, że jedynym kandydatem mającym autentyczne przygotowanie w tej dziedzinie jest Fryderyk hr. Skarbek.
Tymczasem zaś niektórzy spośród bankierów i kupców warszawskich towarzyszyli współczesnemu przecie kupcowi nazwiskiem Samuel Picwick w jego poszukiwaniach starożytności. Z różnym skutkiem i z różnymi nakładami. Jedni w myśl zasady uwidocznionej na sklepieniu kamienicy Rynku Starego Miasta: „Multa vi et ingenio, sed citius pecunia comparan- tur omnia”, inni — nieliczni — dodając nie tylko swe pieniądze, lecz także wiedzę i znajomość rzeczy. Do takich z pewnością należał kupiec warszawski August Doepler. Przed powstaniem listopadowym korespondował on z uczonymi wielu krajów, miał swoich agentów w różnych miastach, którzy skupowali mu rzadkie monety i medale. Zbierał je ze znawstwem i gdy trafił na cenny zbiór, zdarzało się, że płacił za niego kilkaset lub kilkadziesiąt tysięcy złotych lub dawał wieś i porządny dom. Ten jednak nic nie pisał o swoich zbiorach — a szkoda. W dziedzinie handlu, na którym zrobił majątek, był ów zbieracz numizmatów samoukiem, zaczynał swą karierę od kupczyka korzennego w Warszawie i hrak wykształcenia zawodowego nie przeszkodził mu dojść do wielkiego bogactwa. Czyż mogło powstać w tej sytuacji podejrzenie, że handel opierać się musi na jakiejś szkolnej nauce i że nauka o handlu w ogóle istnieje?
Również i później żyli i działali podobni mu, choć z innym już przeważnie skutkiem. Urodzony w roku 1824 Matjas Berson, „bankier i obywatel m. Warszawy”, również zajmował się naukowo dziedziną od bankowości odległą, bo archeologią, historią i historią sztuki, zebrał bardzo bogate i fachowo gromadzone zbiory, był członkiem kilku towarzystw naukowych oraz Komisji Archeologicznej i Sztuki Akademii Umiejętności w Krakowie, ogłosił sporo prac z dziedziny
historii i historii sztuki. Pozostał jednak także i bankierem, lecz odziedziczony majątek do innych go prowadził wniosków niż dorobkiewiczów w pierwszym pokoleniu, a ogólne wykształcenie pozwalało inaczej też widzieć swój zawód.
Leopold Rron enberg-syn zajmował się nie bez pewnego powodzenia historią muzyki. Jan Bloch ponoć „wyszedłszy z tak małego [...] przy niezmiernej łatwości pojmowania i zdolności asymilacyjnej w krótkim czasie zdołał przyswoić sobie niepoślednią znajomość języków, literatury, sztuki, ekonomii politycznej, skarbowości itd. [...] Z najrozmaitszych zakresów posiada On mnóstwo wiadomości [...] wykształcenie niemal fachowe [..J. Na sztukach pięknych i starożytnościach zna się wcale nie po dyletancku.” Bloch nie publikował jednak prac z zakresu „sztuk pięknych' i starożytności”, a te, które dotyczyły innych dziedzin, nie wskazywały wcale na wiedzę rzeczywiście gruntowną. Można zatem wątpić również w jego wiedzę w zakresie historii sztuki i kompetencje w gromadzeniu zbiorów, o niczym też nie świadczy posiadanie Iwana. Groźnego Matejki i Czterech pór roku Hansa Makar ta.
Gromadzenie zbiorów stało się zresztą pasją nagminną. W sztukach teatralnych podówczas powstałych, jeśli scena przedstawia salon lub gabinet, to konieczne muszą tam być zbiory sztuki. Każdy prawie burżua coś gromadził — jeden fachowo, drugi czyszcząc patynę, aby... rzeźby i obrazy wyglądały porządnie. w każdym niemal zamożniejszym domu warszawskim znajdzie się jakieś dzieło sztuki niepośledniej! wartości, a zamiłowanie do takich zbiorów rozpowszechnia się coraz bardziej, schodzi od klas zamożniejszych do mniej zamożnych. Dziś w Warszawie [...| ofiarowuje się pannie młodej nie same tylko brylanty i biżuterię, lecz ładne obrazy, stare meble, piękną porcelanę, brązy itd. — pisał w latach osiemdziesiątych Antoni Zaleski. — Każdy najskromniejszy nawet salo
nik musi mieć jakiś [...] obrazek bardziej znanego pędzla, jakieś dzieło sztuki, starożytny świecznik, dawną makatę.” Powszechność tego obyczaju nakazuje zastanowić się nad możliwością istnienia tylu dzieł sztuki, a szczególnie „obrazków bardziej znanego pędzla”, starożytne świeczniki pogłębiają wątpliwości. Wreszcie słowo „musi” sprowadza przed wyobraźnię ową dezaprobatę towarzyską — i kto wie, czy tylko towarzyską — w przypadku nieposiadania zbiorów. Można twierdzić, że w tych okolicznościach sam fakt zbierania dzieł sztuki nie świadczy o zainteresowaniach i znawstwie właściciela, że same zbiory często były wątpliwej wartości, a wiedza angażowana do. ich gromadzenia tylko wyjątkowo mogła być wysokiej rangi.
. Przypuszczać wypada, że warszawski Forsy te wyjątkowo tylko gromadził dzieła sztuki dla lokowania kapitału i najprawdopodobniej równie rzadko dla rzeczywistych wzruszeń estetycznych. Podobnie jak pałac, służyły one przeważnie chwale właściciela. Zdarzało się zresztą, że aby zrobić miejsce pod nową bankierską rezydencję, burzono stare zabytkowe i piękne, lecz niedostatecznie wielkie i błyszczące pałacyki. Podobnie należałoby oceniać liczne, choć nie wszystkie, ambicje i poczynania naukowe z dziedziny historii sztuki i z pokrewnych, dziedzin, podejmowane w drugiej połowie stulecia przez niektórych spośród warszawskiej burżuazji.
Byli wreszcie i tacy, którzy imali się działalności naukowej w dziedzinie swego głównego zajęcia. Nie przez przypadek przecie byli to ci, którzy odebrali najlepsze wykształcenie fachowe, a w każdym razie najszersze mieli zawodowe horyzonty. Do nich z pewnością należał Piotr Steinkeller. Jak ustalił Ryszard Kołodziejczyk, pisał Steinkeller o handlu zbożem,
o melioracji gruntów i o zastosowaniu w niej drenów wyrabianych w swych zakładach, a także o innych problemach związanych ze swą praktyczną dzia
łalnością, można też przypuszczać, że był autorem artykułów z zakresu skarbowości i kolejnictwa. Tylko że właśnie SteinkeUer zbankrutował, gdy nie zbankrutowali inni. Czyż w umysłach współczesnych nie potwierdzało to wiary w praktykę i podejrzliwości wobec tych, co piszą o bogactwie narodów.
Późniejszy od Steinkellera Jan Bloch również zajmował się działalnością naukową, jednakże na inną nieco modłę. Przygotowując się do różnych przedsięwzięć w zakresie rozbudowy sieci kolejowej w Królestwie i w Rosji, Bloch zorganizował dla swych potrzeb zespół fachowców., przeważnie inżynierów, którzy przeprowadzali odpowiednie wstępne badania dotyczące nie tylko strony technicznej zagadnienia, lecż także ekonomiki transportu w Królestwie i w Rosji, ustalali szacunkowe potrzeby transportowe różnych regionów, gromadzili dane statystyczne o bardzo rozległej tematyce.
Będąc starszym Zgromadzenia Kupców Warszawy i prezesem Komitetu Giełdowego, Bloch zorganizował również przy tych instytucjach niewielkie specjalne biura, które dla potrzeb praktycznych i bieżących gromadziły rozmaite materiały, głównie zaś statystykę. Dość liczne prace Blocha, dotyczące ekonomii, kolejnictwa, przemysłu, finansów, rolnictwa, a także problemów wojskowych, powstawały główjiie trudem podległych mu urzędników, którzy przykrawali nieraz materiał na miarę bieżących celów gospodarczych i propagandowych pryncypała, montowali z nie zawsze poddanych należytej analizie i nie zawsze z sobą zgodnych części całość. Całość ta ukazywała się pod nazwiskiem Jana Blocha, który inne prace, w większym stopniu przez siebie samego przygotowywane, opierał nie tyle na materiale źródłowym, co „na znajomości ludzi”. Niektóre jego prace jednak zyskały znaczny rozgłos.
Syn Leopolda Kronenberga, Stanisław, absolwent Szkoły Gównej i doktor uniwersytetu w Heidelbergu, ze znawstwem zajmował się wydawaniem Biblioteki Umiejętności Prawnych. Tyle tylko, że znacznie odszedł od interesów prowadzonych przez ojca. Zdarzali się wśród burżuazji warszawskiej także inni ekonomiści rozwijający działalność naukową, jednakże z reguły pozostawali wtedy na peryferiach działalności praktycznej z tego samego przecie zakresu.
I rzecz ciekawa: zajmowanie się archeologią czy historią sztuki nawet wtedy, gdy prowadziło do pewr nych wyników uznawanych przez naukę ówczesną, nie wyłączało warszawskich kupców i finansistów z ich dotychczasowej działalności, podczas gdy podjęcie pracy naukowej w zakresie prawa, ekonomii, skarbowości lub innych dziedzin pokrewnych z reguły łączyło się z ograniczeniem udziału lub całkowitym zaniechaniem interesów. Wydawać by się mogło, że powinno być inaczej, że to właśnie archeologia i historia sztuki powinny kolidować z bankierskimi i kupieckimi zajęciami, a ekonomia pozostawać z nimi w harmonii. Może wyjaśnienia należałoby szukać po części w stanie owych nauk — wszak w drugiej połowie XIX wieku można było jeszcze z dobrym na te czasy skutkiem amatorsko zajmować się gromadzeniem starożytności i osiągać wielką w tej dziedzinie erudycję, trudniej chyba było w ten sposób uprawiać twórczość naukową w zakresie prawa lub umiejętności prawnych. Być może zależało to również od indywidualnych dyspozycji.
Na tej też zapewne zasadzie niektórzy spośród burżuazji warszawskiej obrali sobie kariery naukowe w zakresie medycyny (dość liczne), filozofii, chemii i innych dyscyplin. Pamiętać więc należy o pewnej liczbie uczonych reprezentujących różne gałęzie nauki, którzy pochodzili z rodzin bogatej burżuazji warszawskiej, lecz całkowicie poświęcili się pracy naukowej nie
biorąc już udziału w praktycznej działalności gospodarczej. W ścisłym sensie nie należą już oni do klasy społecznej będącej tu przedmiotem rozważań, jednakże uniósłszy z sobą na inny teren różne elementy obyczaju burżuazji warszawskiej zaszczepiali ten obyczaj w nowym już środowisku i przyczyniali się do jego roz- powszechnienia.
Twórczość artystyczna również nieobca była niektórym spośród burżuazji warszawskiej. Jedni z tej sfery próbowali komponować, było ich jednak mniej niż tych co mieli aspiracje literackie — wszak pisać umieli wszyscy, a nuty znali tylko niektórzy. Ponieważ jednak „w ogóle muzyka zaczyna odgrywać coraz większą rolę w życiu towarzyskim (...) należy do dobrego tonu i nadaje salonowi pozę inteligentnego” — jak pisał Antoni Zaleski w roku 1885 — przeto meblowano muzyką salony.
Najlepiej, gdy była to muzyka własnej kompozycji. Znawca muzyki, fabrykant fortepianów Grossman, prócz mniejszych dzieł muzycznych jak np. kantata z okazji otwarcia Kanału Sueskiego, skomponował więc również operę Duch wojewody. Opera, choć całkiem poprawna i do dziś przez swą uwerturę reprezentowana w koncertach rozrywkowych, padła, podobnie jak niegdyś komedia Newachowicza, po pierwszym przedstawieniu. Kompozytor jednak był wytrwały, doprowadził do wznowienia jej w Teatrze Letnim w Warszawie w tymże roku 1876 — z takim samym skutkiem.
Komponowali też synowie Leopodda Kronenber- ga i jeden z Hoesicków, i Hal pert, i Gebethner. Prócz tych, działających amatorsko, ze środowiska burżuazji warszawskiej wyszło sporo utalentowanych muzyków, zarówno kompozytorów, jak i odtwórców. Ze względu na swoją artystyczną działalność oddalali się oni coraz bardziej od rodzinnego środowiska, wiązali się z innymi już sferami i, podobnie jak uczeni pocho
dzący z kół burżuazji warszawskiej, interesowaliby nas tu głównie jako ci, którzy wynosili obyczaj burżuazji poza tę klasę.
Do znanych muzyków pochodzących z rodzin burżuazji warszawskiej należeli m. in. Adam Miinchhei- mer, długoletni dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego i dyrektor opery w Warszawie, Juliusz Wertheim i Michał Sonnenberg.
Częsty też był obyczaj uprawiania działalności odtwórczej. Jej najprostsze formy to tłumnie uczęszczane koncerty, jakie dwa razy w tygodniu wraz z zespołem złożonym z członków swej rodziny urządzał w, swej restauracji Saksończyk Wernik u schyłku
XVIII w. Przez całe stulecie muzykowali w ten sposób także inni, przeważnie Niemcy, zachowując zwyczaj swego kraju, przyniesiony wraz z niewielkim zwykle na początku wieku majątkiem. Za czasów pruskich w dawnym pałacu Mniszchów „Towarzystwo Harmoniczne miało swe posiedzenia”. Na koncerty kameralne uczęszczano do Resursy Kupieckiej także i w drugiej połowie XIX wieku. W latach osiemdziesiątych odbywały się amatorskie koncerty w, domu wydawcy i księgarza Hoesicka, z udziałem kilku muzykalnych osób z tej sfery. W tym również czasie u Feliksa Gebethnera zbierała się grupa amatorów muzyki kameralnej dla wspólnego koncertowania. Wielu innych uprawiało śpiew, należało do chórów kościelnych i świeckich.
Niektórzy jeszcze inaczej kultywowali muzykę — sprowadzali do swych salonów co świetniejszych artystów. i organizowali prywatne występy różnym znakomitościom muzycznego świata. W salonie wspomnianego już Grossmana bywał Rubinstein, słynny hiszpański skrzypek Pablo de Sarasate, Emil Sauret, znana pianistka Aneta Jesipow i wiele innych sław. O ile jeszcze w tym przypadku spotkania miały charakter towarzyski, w wielu innych domach „angażują śpiewa
ków z opery lub drugorzędnych fortepianistów, inni urządzają kwarteta, inni wreszcie poprzestają na domorosłych popisach i kontentują się amatorami”. Wreszcie dla szczególnego zamanifestowania zainteresowań muzycznych „jeden z przemysłowców zamówił całe corps de baliet, które w połowie rautu odtańczyło farandolę”.
W tym samym jednak czasie Towarzystwo Muzyczne, z takim trudem utworzone i kierowane przez nie byle kogo, bo przez Zygmunta Noskowskiego, prowadziło mizerny żywot, bo: „Publiczność zobojętniała... i odjęła mu swój fawor.”
Wydaje się więc znowu, że z wyjątkiem niezbyt licznych przypadków wielkiej i autentycznej działalności dla muzyki, częściej w sferach burżuazji warszawskiej, głównie wśród Niemców uprawiano bez większych ambicji muzykę amatorską, zwykle niezłą, i masowo starano się uświetnić życie salonów muzyką jedynie dla zadośćuczynienia modzie.
Podobnie też było z twórczością w zakresie sztuk plastycznych. Wyszło z rodzin burżuazji warszawskiej kilku znanych malarzy, jak choćby Jan Bogumił i Jan Henryk Rosenowie, lecz wśród tych, którzy przy swoim rodzinnym zawodzie pozostali, niewielu zajmowało się poważniej twórczością artystyczną. Panny z bogatych domów uczyły się rysunku tak jak muzyki, ćwicząc zamiast palcówek „studya”, niektóre, co mniej rozgarnięte, zawieszały nawet na ścianach salonu swe ohrazy obok dzieł Gierymskiego. I o większości burżuazji warszawskiej pisał właśnie Prus: „ani nauka, ani poezja, ani publicystyka [...] nie należą u nas do najpopularniejszych towarów. Pani Ćwierczakiewiczowa jest tą szczęśliwą autorką, która trzyma rękę na sercu społeczeństwa.”
A życie rodzinne? Informacji na ten temat jest niezmiernie mało. Wydawać by się mogło, że wskazuje to na istnienie granicy dzielącej życie prywatne od
terenu publicznego, że ten teren łatwiej dostrzegalny, bogatszy jest w wiadomości, a życie prywatne zamknięte na wpływy spraw zawodowych i chronione przed okiem obserwatora. Wniosek taki byłby błędny. Sprawy działalności zawodowej i związanych z nią stosunków społecznych wywierały zasadniczy wpływ na całość życia prywatnego i jego obyczaje.
Najbardziej ewidentny i mechaniczny wyraz takiej łączności obu dziedzin życia to bardzo częste pierwotnie (później rzadsze) umieszczanie biura w tym samym domu, co mieszkanie prywatne. Tak samo było i z podziałem czasu, burżua zajmował się sprawami zawodowymi w najróżniejszych godzinach — i pora „czasu prywatnego” nie była wyraźnie określona. Zdarzało się też, że bankier pracował nad swoimi interesami w mieszkaniu prywatnym i tam też przyjmował interesantów. Stąd też i tryb życia podporządkowany był działalności zawodowej, dość często był nieregularny, zdarzało się, że bankier nie mógł znaleźć czasu dla swej rodziny i jej spraw. Starano się zachować ustalony rytm dnia i godziny posiłków. Sprzyjał temu obyczaj stałych dni przyjęć, jour fixe, a także inne zinstytucjonalizowane formy życia prywatnego — udział w nabożeństwach w święta, stałe dni zebrań zawodowych i spotkań towarzyskich poza domem, bardzo często jednak wymagania pracy zawodowej zakłócały ten rytm.
W gruncie rzeczy całe życie rodzinne w dużym stopniu determinowane byłoi przez sytuację majątkową i społeczną. Około połowy małżeństw wśród bur- żuazji warszawskiej w XIX wieku to małżeństwa zawierane we własnej sferze i niewątpliwie w większości dobierane z punktu widzenia majątku. Szczególnym przypadkiem wśród takich małżeństw były ożenki dla posagu, gdy różnica majątkowa między obiema stronami była znaczna. Dziewiętnastowieczny teatr i literatura, prezentując przeróżne warianty intrygi opartej
na tym motywie, świadczą o aktualności i powszechności problemu. Powszechnym wśród burżuazji warszawskiej zwyczajem było zawieranie umów przedślubnych — znowu podporządkowanie spraw rodziny i sentymentu nadrzędnej idei dążenia do majątku, posiadania majątku, zachowania majątku. Umowy te ustalały szczegółowo wysokość posagu, stan majątkowy pana młodego, podział majątku na wypadek rozwodu, uprawnienia do dysponowania majątkiem w czasie trwania małżeństwa.
Uzupełniały ten obyczaj wcześnie sporządzane testamenty. Zapewne owa skrupulatność wynikała nie tylko | troski o zaoszczędzenie kłopotu spadkobiercom, lecz również i z uznawania swego rodzaju autonomii banku, fabryki czy sklepu, a więc przedsiębiorstwa, które nie tylko powinno służyć spadkobiercom jako źródło dochodu i narzędzie działania, lecz powinno równocześnie pozostać jako byt samoistny, stanowiący dobro samo w sobie, które nie może zostać naruszone. Wyrazem takiego sposobu myślenia spadkodawców były klauzule zakazujące sprzedaży niektórych odziedziczonych składników majątku, zakazujące dzielenia przedsiębiorstw itp. Ideę firmy jako waloru samoistnego wyrażało w życiu prywatnym wspomniane już nadawanie jednemu z synów imienia, które nosił ojciec, dotychczasowy właściciel przedsiębiorstwa — w ten sposób umożliwiało się kontynuację egzystencji firmy bez potrzeby jakichkolwiek w niej zmian oraz dziedziczenie jej klienteli i opinii.
Sytuacja majątkowa burżua warszawskiego i jego miejsce w, tej hierarchii wpływały także na jego stosunki towarzyskie. Interesy robiono z każdym, kto rokował nadzieje, że da zarobić. Kronenberg powiadał: „Jestem kupcem i trzymam się tej zasady: od złego dłużnika bierze się wszystko, co daje, i dalej się upomina.” I choć wypowiedź ta dotyczyła raczej spraw politycznych, dobrze oddawała również zasadę stosowaną
w działalności handlowej — tu partnerem był nawet zły dłużnik.
Inaczej w życiu towarzyskim. W miarę różnicowania się majątkowego i w miarę wzrastania dystansu między fortunami tworzyły się i umacniały również bariery podziałów towarzyskich. Wyróżniano „wielkie finanse”, zwane też niekiedy „arystokracją finansową” (rzadko używano terminu „plutokracja”), oddzielano tę grupę dość wyraźnie od „średnich finansów”, a dalej w różnorodnej nomenklaturze „kupiectwo”, „drobne finanse”, „klasa średnia”, „zamożne mieszczaństwo” itd. Niezupełnie zgodnie z zasadami formalnej poprawności klasyfikacji, ale z poczuciem miejsca każdej z grup nomenklatura ta odzwierciedlała hierarchiczną strukturę burżuazji. Podział ów zaś, zmienny w czasie, oddawał nie tylko rzeczywisty stan majątkowy — ten czasami bywał trudny do ścisłego określenia lub nawet skrupulatnie przed okiem niepożądanym ukrywany — lecz także i miejsce w społeczeństwie, a w tym także miejsce w stosunkach towarzyskich.
W drugiej połowie XIX wieku średnio zamożny kupiec, który prowadziłby zbyt wystawny tryb życia, chodził do zbyt drogich restauracji i trzymał zbyt piękny powóz, łatwo mógłby się narazić na podejrzenie, że jest na drodze do bankructwa.
W podobny sposób kształtowały się też bariery towarzyskie. Wielka finansjera — „arystokracja finansowa” — przyjmowała arystokrację rodową, wysokie szarże urzędnicze, później, gdy przyszła na to moda, również inteligencję twórczą w dążeniu, aby zgromadzić u siebie „wszystko, co się w. Warszawie liczy”. „Drobne finanse” rzadko bywały u „średnich finansów”, a nigdy nie przekraczały najwyższych progów. Nowa struktura społeczna, zastępująca dawną, stanową, okazała się w dziedzinie stosunków towarzyskich równie lub bardziej obowiązująca niż tamta. Jeszcze dawały o sobie znać różne przejawy przegród feudal
nych, jeszcze do niektórych salonów, arystokratycznych trudno się było dostać, jeszcze było się w nich zaledwie tolerowanym, a już rosły i wyraźniały w obyczaju towarzyskim granice nowe i trudne do przekroczenia. I nie tylko szło tu o profesję lub zajęcie — po prostu utrzymywanie stałych i nie na zasadzie wyjątkowości opartych kontaktów towarzyskich między ludźmi przynależnymi do grup daleko uplasowanych od siebie w tej nowej strukturze było mało uprawiane.
Mnożyć się zaczynały nowe formy obyczajowe uwidoczniające ten podział. Solidnemu bankierowi nie wypadało pójść do restauracji poniżej pewnej klasy, zatrzymać się w hotelu poniżej pewnej klasy, mieć byle jakie miejsce w teatrze; nie wypadało jednak również zachowywać się niesolidnie, niepoważnie, w sposób budzący nieufność do firmy, w sposób kwestionujący ten właśnie społeczny porządek.
Odpowiadały temu również formy kontaktów towarzyskich. Zależnie od tego, do jakiej się należało grupy społecznej, chodziło się do jednej lub drugiej resursy. W każdej z nich obowiązywał niepisanym prawem inny język — w tej pośledniejszej niemiecki przede wszystkim, w tej lepszej francuski i polski.
Podręczniki i poradniki salonowe z pierwszej połowy XIX w. dzieliły gry i zabawy towarzyskie wedle „stanów” — rzecz jasna, „stanów” już kapitalistycznych, a więc warstw ukształtowanych na zasadzie zamożności lub zajęcia. Wyróżniano „gry społeczeńskie wyższych klas”, „zabawy klas średnich”, „zabawy dla kupiectwa i mieszczaństwa”, a wśród nich koronne miejsce zajmującą grę „w kupca”. W mieszanym towarzystwie zadawano pytania z zakresu towaroznawstwa, geografii gospodarczej itp. Panna lub młodzieniec, który nie umiał odpowiedzieć na pytanie typu: „Skąd sprowadza się cytryny?”, płacił fant. Jakże przypomina to naukę w sklepie starego Mincla i jakże
adresowane jest do rodzinnej obsługi takiego sklepu! 2aden pamiętnikarz nie wspomina o tego typu grach w „wyższych klasach mieszczaństwa”. Wśród górnych warstw burżuazji grywano nawet w inne gry w karty niż wśród średniego kupiectwa, różniły się te sprawy także między obydwiema resursami.
W drugiej połowie XIX wieku znikły już z podręczników gier towarzyskich zabawy przeznaczone „dla klas wyższych”, klasy te nie potrzebowały już tego wsparcia, owe pożyteczne książeczki zastąpione zostały przez maitre’ów i kindersztubę. Wprawdzie Edward Lubowski, publicysta warszawski, wydawał w latach osiemdziesiątych kodeks przepisów światowych, nie o to jednakże już tutaj szło, a i sama ekspozycja świato- wości w tytule wskazywała na kierunek zmian. „Swia- towość” w manierach, w obyczaju stawała się hasłem. Światowemu, to znaczy znormalizowanemu, strojowi europejskiego dżentelmena towarzyszyły zazwyczaj również podobnie kosmopolityczne już maniery.
Najłatwiej było o zatarcie różnic majątkowych i towarzyskich w stroju, trudniej o zatarcie przedziałów towarzyskich w. sposobie bycia. Toteż mimo usilnych prób naśladowania warstw wyższych metryka społeczna i towarzyska stale dawała znać o sobie. Rzecz jasna, nikt nie próbował naśladować obyczajów salonu Deotymy, traktowanych na serio — aż dziw bierze! — przez licznych uczestników tych spotkań, które odbywały się według ścisłego rytuału celebrowanego przez wieszczkę w białej szacie, otoczoną orszakiem „szam- belanów” i tłumem gości — „ludu”. Bywały przecież zwyczajniejsze wielkie salony.
Powściągliwe i suche w swym charakterze były przyjęcia w salonach arystokracji, granica między dyskrecją a chłodem była tu trudno uchwytna — i tej maniery nie przejęła burżuazja warszawska. Ukształtowana już ekonomicznie klasa nie osiągnęła jeszcze pełnych satysfakcji towarzyskich i starała się je przy
spieszyć aktywnością. Znaczna swoboda towarzyska — i to już zdobyto — łączyła się więc w sferach wielkiej i średniej burżuazji z dużą uprzejmością manier, uprzejmością, która stanowić miała magnes przyciągający towarzysko.
Antoni Zaleski tak oto opisywał klimat tych salonów: „Młode mężatki innej znów używać będą taktyki [...] po kilku wizytach staniesz na stopie sui generis poufałości, bardzo zresztą niewinnej i przyzwoitej, specjalna, do każdego z osobna stosowana metoda kokieterii pochlebi twojej miłości własnej; jeśli jesteś artystą, wszystkie twoje dzieła będą [...] znane, jeśliś literatem, wszystko, coś napisał, będzie przeczytane [...]. Zażądaj nowej książki, dostaniesz tę, co dopiero wczoraj wyszła — nieraz z nierozciętymi kartkami... ale zawsze będzie. [...] Starsze panie obsypią cię milionami grzeczności, na każdym kroku dadzą ci poznać, że o towarzystwo twoje dbają, że specjalną do niego przywiązują wagę. Jeśli zachorujesz, trzy razy dziennie przyjdzie lokaj dowiadywać się o twoje zdrowie, jeśli cię spotka nieszczęście, zasypią cię kondolencjami jakby najbliższego z rodziny I...].
W żadnych sferach nie czynią tyle towarzyskiego nakładu i nie rozwijają takiej zabiegliwości arkanów, jajc w tej właśnie. Wszystko jest na to obliczone i wszystko ku jak największemu rozszerzeniu stosunków, zmierza [...].
Wszystko [...] wypływa bardzo często li tylko z próżności. Próżność każe robić największy w swoim salonie dobór [...] chęć zaimponowania drugim będzie bodźcem do zdobycia jakiejś wybitniejszej osoby [...1, towarzyska natarczywość popchnie do wyrabiania sobie stosunków par force."
W tej sytuacji zrozumiała stawała się wzrastająca grawitacja ku niektórym sailonom burżuazji wszystkich odstręczonych przez chłód, a nawet pogardę okazywaną im w nielicznych co prawda, nie we wszyst
kich domach szlacheckich i magnackich: „Pourquoi a-t-on fait venir ces messieurs?” — zapytywał ktoś patrząc na dziennikarzy. Przypadków takich nie było jednak zbyt wiele — gościnność w domach szlacheckich w Warszawie zazwyczaj „trzymała środek między sztywną obowiązkową uprzejmością sfer arystokratycznych a zabiegliwą i nużącą kokieterią towarzyską finansowych salonów”.
Charakterystykę manier, sformułowaną przez dziewiętnastowiecznego publicystę, a odnoszącą się do zamożnej burżuazji, można byłoby uzupełnić stwierdzeniem, że również i grupy niżej w hierarchii majątkowej stojące kształtowały swój obyczaj na tych samych fundamentach. Znakomitości, o które walczono tutaj mniejszym świeciły blaskiem, nie zjawiali się w tych salonikach, a nawet salonach, wielcy zagraniczni muzycy i artyści teatralni, jednakże nie mniejsze były starania, aby sprowadzić do swego koła towarzyskiego radcę Węgrowicza, kupca wyżej notowanego w handlu towarami kolonialnymi, czy korzystnej partii dla córki.
Szczególnym zjawiskiem w ostatnim ćwierćwieczu była w Warszawie, formalnie w skład burżuazji nie wchodząca, graniczna grupa składająca się z bogatych adwokatów, znakomitych lekarzy i innych dobrze sytuowanych przedstawicieli wolnych zawodów. Pochodzili oni często z rodzin burżuazji warszawskiej, w wielu przypadkach z tymi rodzinami powiązani byli przez żony, stykali się z nimi codziennie na gruncie swej działalności zawodowej. Pozycja materialna pozwalała im prowadzić życie na bardzo wysokiej stopie, w ich salonach spotkać też było można przedstawicieli burżuazji. Wykształcenie i często pozazawodowe ze znawstwem uprawiane zainteresowania sprowadzały w ich kręgi towarzyskie autentyczne wielkości ze sfer artystycznych, literackich i naukowych, i to bez owej licytacji, uprawianej przez salony burżuazyjne —
atrakcyjność środowiska i domu gospodarza za taką licytację starczała. Stąd też ta grupa graniczna manierami różniła się nieco od poprzednio wspomnianych — uprawiając ogólnie przyjęty styl Europy drugiej połowy XIX wieku, reprezentowała szlachetniejszą tego stylu odmianę.
Kształtowanie się i umacnianie przedziałów majątkowych i towarzyskich wewnątrz samej klasy bur- iuazji pociągało za sobą coraz mocniej jeszcze jedno następstwo. Powtarzać się zaczęła na swój sposób ta zależność, która istniała między obyczajem arystokracji, a obyczajem górnych grup burżuazji. Tak w jednym, jak i w. drugim przypadku narastały swoiste aspiracje: bogaty bankier dążył do przejęcia pewnych elementów, obyczaju górnych warstw struktury feudalnej, a średniozamożny kupiec naśladował niektóre formy obyczajowe bogatszych warstw burżuazji lub szlachty. Istniejące przedziały petryfikowały więc obyczaje, z drugiej jednak strony pobudzały do przekroczenia bariery. Gdy więc w teatrze pojawiała się grupka złotej młodzieży, jak pisze Sienkiewicz, mówiącej po francusku, manifestującej swe tytuły rodowe, szyk i skarpetki fil d’Ecosse, to w pobliżu grupa kan- torowiczów starając się dookoła czynić tyleż hałasu i demonstrować najnowszy krój kołnierzyków przekrzykiwała się „w 'lacjonalnym langażu: ż e w u z a- siur, Michaś z, albo: antrnusua di, Stasz u”. Między tymi skrajnościami mieściły się i zainteresowania wyścigami, i parady toalet na specjalnie w tym celu wydłużonych antraktach teatralnych, skupiające reprezentantki rozmaitych grup burżuazji warszawskiej, i piątkowe spotkania na wieczorach u doktora Benniego, gdzie przy znakomitym stole wśród inteligentów pojawiali się też ludzie pieniądza.
Nie wiadomo też, jak dalece na serio sami oni traktowali te wszystkie elementy obyczaju, które wprawdzie przejęli, ale które przecie wyrastały z zu
pełnie obcej społecznie gleby. W dziejach obyczajów burżuazji warszawskiej odnotować można także pojedynki. Ten dawny sposób obrony honoru jeszcze w czasach romantyzmu prowadził do śmierci poetów, później coraz częściej sprawa kończyła się dobrym śniadaniem pogodzonych przeciwników. Mimo że taka tea- tralizacja miała charakter ogólny, zachowane wspomnienia o pojedynkach, w których brali udział warszawscy burżua — niewiele takich było — nasuwają przypuszczenie, że w szczególniejszy sposób odbiegały one od dawnego sądu bożego i przybierały rangę konwenansu przez wszystkich z całkowitą zasadnością pobłażliwie traktowanego. Strzał Wokulskiego w Lasku Bielańskim zapewne był wyimaginowany przez szlachecką część natury Prusa — ufną, że Wokulski, szlachcic przecie, rzeczywiście gotów jest się strzelać.
Różne modele obyczajowe, stosowne do utwierdzenia pozycji społecznej, przekształcał warszawski burżua indywidualnie, w praktyce na własną nieco modłę, zależnie od siły swej indywidualności.
Fryderyk Buchholtz, zmarły w roku 1837, rzemieślnik z rzemieślników, właściciel fabryki fortepianów, stosował się do mody w zakresie produkcji i wytwarzał dziwaczne klawikordy, fortepiany „z muzyką janczarską” lub z fagotem zyskując wielkie zawodowe powodzenie, ale w codziennym życiu zachował dawne rzemieślnicze przyzwyczajenia. Jowialny, typowy mieszczuch niemiecki, Antoni Gugenmus, syn Franciszka, zegarmistrza i matematyka, sam również zegarmistrz, wyszedłszy ze swego zakładu wędrował na piwo do bawarii lub handelku, a nie był to przecie zwykły sobie zegarmistrz — ten w połowie stulecia zmarły brat pułkownika artylerii wojsk polskich. Jan August Spiski, główny bohater poczytnej niegdyś powieści Chłopiec ze Skalmierza, a w, rzeczywistości bogaty kupiec warszawski, dorobkiewicz w pierwszym pokoleniu, nieomal jak ojciec Maryli z ballady ,-,moz-
ny, poczciwy, bogaty”, cichy filantrop, donator wielu kościołów warszawskich, gorliwy katolik, propagator szlachecko-dewocyjnego obyczaju w, sferach kupieckich — jakże się różnił od powszechniejącego typu Eur ope j czy ków.
A i wśród tych właśnie Europejczyków ileż było odcieni, mało: jakże różne bywają relacje o tej samej osobie! Ten, który przez lat kilkadziesiąt decydował
o najważniejszych posunięciach finansjery warszawskiej, był wedle pamiętnikarza: „wzrostu małego, otyły, z siwiejącym włosem, o twarzy krótkiej, rysach nieregularnych, z oczami przymrużonymi, brwią gęstą, odstającą i czołem zmarszczonym, jak to bywa u krótkowidzów. Żywy w ruchach.” Gdyby z tego opisu zewnętrznego sądzić i gdyby o roli Leopolda Kronen- berga w życiu gospodarczym Warszawy i Królestwa pamiętać, należałoby w postawie i manierach jego spodziewać się więcej energii, pośpiechu, chciwego poszukiwania możliwości, pewności siebie, niż dystynkcji. Tymczasem w źródle czytamy: „Leopold Kronenberg wyrasta ponad poziom zwyczajnych świata finansowego potęg [...). Pospolitych cech swego pochodzenia, tak łatwych do odszukania wśród najzaszczytniejszych nawet wyjątków, nie miał on żadnych: ani arogancji, ani pyszałkowatości, ani tendencji zużytkowania złych instynktów ludzkich.” Ta opinia zderza się jednakże z inną: „Kronenberg — autokrata i despota, mściwy, opozycję miażdżył.” Gdzie indziej zaś również o nim: „Był uciążliwy, despotyczny, wglądał w drobiazgi.” To jeszcze nie była jednak zasadnicza kontrowersja opinii, mimo że autokratyczność i despotyzm w tym przypadku nie mogły być zbyt dalekie od arogancji. Można jednakże znaleźć i arogancję czy pyszałkowatość wyraźnie już dostrzeżone i przez pamiętnikarza nazwane właściwym imieniem: „Potężny finansista, ostry, lekceważący z drwiąco chytrym uśmiechem na ustach [...] spoglądając na oczekujących na wpół pogardliwie,
na wpół sarkastycznie, zawsze uzyskiwał przed innymi wstęp.”
Podobnie było z Blochem — nawet w tym samym zdaniu charakteryzującym go uderzają określenia dalekie sobie, jeśli nie przeciwstawne: „...spotkasz tu dużo pozy i zarozumiałości połączonej z pewną py- szałkowatością, przy tym wszystkim atoli wiele taktu i zręczności w stosunkach i w prowadzeniu rodziny...” i dalej: „Talent jednania ludzi znaczny, składa się nań nie tylko zręczność obejścia, bardzo gładkie farmy i ponętna umysłu błyskotliwość” (Antoni Zaleski). W niektórych opiniach Jan Gottlieb Bloch okazuje się nosicielem prawie wyłącznie negatywnych cech i manier, w innych — tylko pozytywnych. Podobnie było z niektórymi innymi.
Czymże te przeciwieństwa opinii należałoby tłumaczyć? Przecież nie szczególnym nagromadzeniem przeciwieństw w bankierskich charakterach. Rzuca się w oczy zależność między stanowiskiem społecznym relacjonującego a relacjonowaną opinią. Pomijając opinie wypowiadane przez pamiętnikarzy ze sfer burżua- zyjnych lub zbliżonych — mogły tu oddziaływać waśnie albo zwyczajne sprzeczności interesów między różnymi grupami burżuazji — jeśli przyjrzeć się pozostałym, można zauważyć pewną prawidłowość. Oto opinie pozytywne o bankierskim sposobie bycia wypowiadali przeważnie ludzie wyżej notowani w hierarchii społecznej 1 towarzyskiej. Mogły to być niekiedy sądy zabarwione nieco lekceważeniem, może dezaprobatą parweniuszostwa, ale nie wspominają one o pogardzie okazywanej przez bankierów, przemysłowców i kupców. Opinie przeciwstawne, podkreślające te właśnie negatywne cechy — pyszałkowatość, pogardę dla innych, opryskliwość, szorstkość manier — wypowiadali przeważnie znacznie niżej od bohaterów pieniądza notowani urzędnicy, niektórzy inteligenci. Zdarzało się, że choć autorem wypowiedzi był kto inny, to jednak
sam relacjonowany gest skierowany był do rozmówcy czy interesanta z tego właśnie niższego niż bankier środowiska. Można byłoby, nie ryzykując zbyt daleko idących uogólnień, przypuszczać, że różnice w opiniach
o manierach i gładkości bankierów i fabrykantów przynajmniej w części wynikały z różnic rzeczywiście istniejących i że niejeden burżua warszawski często miarkował swą łaskawość i uprzejmość zależnie od rangi rozmówcy.
Według recepty Sędziego z Pana Tadeusza, stosując grzeczność do stanu, dbać jednak należało, by tym zróżnicowaniem grzeczności nikomu nie uchybić. Tu niesformalizowane i z innych przesłanek wynikające przedziały społeczne zabarwiały ogólnoobowiązującą normę kolorem zależnym od nienazwanej rangi i nieokreślonego dystansu. Bankier Epstein potrafił rozmawiać arogancko, bo rozmówca przyszedł w sprawie posady — a był to przecie jeden z tych Epsteinów, którzy byli w powstaniu styczniowym i którzy, gdy chcieli, olśniewali blaskiem swych manier.
O Kronenbergu jako o autokracie i despocie pisał jeden z warszawskich urzędników bankowych, który być może i sam doznał nieraz przykrości z powodu tych cech charakteru potężnego finansisty. Publicysta warszawski, dobrze zadomowiony i przyjmowany w towarzystwach burżuazyjnych, widział zarówno Blocha gładkich manier, jak i Blocha dającego odczuć swą py- szałkowatość i lekceważenie. Niektórym, w towarzystwach nie przyjmowanym, odczuć dawano tylko jeden z tych tonów — bardziej przykry.
Tu przede wszystkim należała służba. Nie pozostawiła ona po sobie pamiętników, lecz Prus pisząc
o stosunku do służby domowej gorszy się zdziwieniem chlebodawców: „...dziwi nas niechęć podwładnych, których od początku świata traktujemy podniesionym głosem. I..J O wieku! który stworzyłeś emancypację i Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami!”, i dalej: „Dzięki
bezplanowemu postępowaniu wytworzyły się tu najsmutniejsze stosunki między «panami» i «sługami». Nie są to już członkowie tej samej spółki, ale dwa wrogie obozy."
Mogłoby to dotyczyć służby nie tylko w domach burżuazji warszawskiej, lecz we wszystkich domach, gdzie służba była. Tyle tylko, że w domach arystokracji rodowej i szlachty więcej było służących-famu- 1 usów, lokai od lat lub nawet od pokoleń, nabierających niekiedy cech ludzi przynależnych do domu i rodziny, gdy w domach burżuazji mniej było okazji do ukształtowania takich tradycji. Wszakże to właśnie państwo Łęccy pożyczali od swego lokaja pieniądze na utrzymanie domu, gdy tymczasem lokaj Wokulskiego w nieobecności swego pana nadużywał wolności. Również i pewne tradycje drugiej strony były podobne: często wśród burżuazji zdarzali się ludzie, którzy przyzwyczajać się musieli dopiero do tego, że mają służbę.
W literaturze pięknej tego czasu sporo jest przykładów różnego stosunku chlebodawców do podwładnych. Pozytywistyczne dramaty mieszczańskie programowo wprowadzają na scenę służących szlacheckich, chłopów, lokajów nieludzko i cynicznie traktowanych przez swoich panów. Sytuację służącej u państwa Dulskich można by odnaleźć i w domach burżuazji warszawskiej. Pogarda wobec służby w domu warszawskiego rejenta Józefowicza drażniła młodego korepetytora Stefana Żeromskiego. Nad losem służących i nad traktowaniem lokai w bogatych domach warszawskich ubolewa „Głos” w 1889 roku. Plocker — prototypem jego był Bloch — w Kraszewskiego Robotach i pracach z pogardą i lekceważeniem odnosi się do swej służby. Zapewne nie istniały wówczas duże różnice w powszechnym wyzysku służby, być może nawet, iż zdarzał się gorszy ekonomicznie los służby w domach arystokracji, można jednak przypuszczać, że służba w domach burżuazji miała swoje specyficzne nieprzy-
jemności — przecie niejeden z panów to był właśnie ów „pyszny nędza, kiedy spanoszeje”.
Jeszcze bardziej różnorodne są relacje o stosunku chlebodawców do innych, wyższych w hierarchii domowników. Prus oskarża panie domu, te same przecie, które gości w salonie „obsypią milionami grzeczności”, o nieludzkie traktowanie bon, nauczycielek, szwaczek. Skarżyła się na to Konopnicka i Żeromski. Ubolewał jakiś lekarz, że ścigać musiał sądownie bogatego pacjenta, burżua warszawskiego, o zapłacenie honorarium za kilkanaście wizyt nocnych i pielęgnację chorego. Zdarzało się jednak i inaczej: chorych w rodzinie Lewentalów badał i kurował lekarz przy okazji cotygodniowego wista — uwiecznionego w rysunku Kostrzewskiego. W niektórych innych domach bona, lekarz stale opiekujący się rodziną, nauczyciel domowy traktowani byli na stopie towarzyskiej, a nie jak najemny personel. Czy była to jednak ta sama maniera, którą stosowano wobec innych, tych, którym nie płacono i których nie najmowano? — na pewno nie.
A maniery wobec członków rodziny? Wątpić należy, i aby istniał ukształtowany sposób postępowania w tym zakresie właściwy wyłącznie burżuazji warszawskiej. Przejmowała ona tu, podobnie jak i w niektórych innych dziedzinach, elementy obyczaju europejskiego. Więcej zatem w rodzinach burżuazyjnych bywało liberalizmu niż dopuszczałaby szanowana gdzie indziej tradycja szlachecka. Wprawdzie wysoki, kościsty i opanowany Piotr Steinkeller reagował na wykroczenia dzieci w ten sposób, że „podczas obiadu nie spuszczał winowajcy z oka, a było to takie spojrzenie, pod którym chłopiec kręcił się jak na rozżarzonych węglach”, można by jednak przypuszczać, że proweniencja tego obyczaju nie miała wiele wspólnego ze staro6zilachecką patriarchalnością, zapewne przywieziona ¡została z zagranicy wraz z manierą ubioru tego noszącego się z angielska bankiera. Przeszło pół wieku
później, pod koniec stulecia, podczas balu w niedalekiej Łodzi Reymontowska żona fabrykanta zwracała się do swego męża wytwornie per „panie Endelman”. Choć i w Warszawie podobne maniery się spotykało, jednak chyba rzadziej były one aż tak pompatyczne.
Różnie przyjmowano też inne wzory Zachodu. Nawet w bogatych rodzinach o patriarchalnych tradycjach żydowskich, rodzinach wprawdzie przeważnie ochrzczonych, ale konserwatywnych, tolerowano w drugiej połowie XIX wieku liberalizm, a później emancypację kobiet przyjmowano przychylniej niż w rodzinach burżuazji pochodzenia niemieckiego.
Jeszcze pertraktacje w sprawie posagu toczyli między sobą rodzice młodych, zdarzało się, że właśnie oni projektowali i decydowali o małżeństwie sami, bez wiedzy młodych, jednakże z pamiętników wyłania się raczej jako normalna inna procedura — obwarowanie tych spraw całym przyjętym podówczas rytuałem, „ubieganie się o rękę”, długotrwałe i obrzędowe, lecz podejmowane zazwyczaj bez inicjatywy rodziców. Ów obrzęd „starania się”, w konwencji przyjętej również w sferach zamożnej inteligencji i nie odbiegającej od uprawianej w Europie w tej epoce, zachowywano dość skrupulatnie. W przypadkach gdy obie strony pochodziły ze sfer burżuazji warszawskiej, znajomość środowiska i stanu majątkowego obojga młodych, a także częste okazje do kontaktów towarzyskich, a stąd i dłuższa znajomość, prowadziły niekiedy do skracania oficjalnego okresu narzeczeństwa.
Uroczystości rodzinne — śluby, chrzciny, pogrzeby — celebrowano zazwyczaj uroczyście, z zachowaniem wszelkich zasad rytuału. Rzadko siły zewnętrzne, spoza rodziny, wywierały swój wpływ na przebieg takich uroczystości. W pogrzebie Matiasa Rosena, członka delegacji z roku 1861, wzięło udział 30 000 mieszkańców Warszawy. Mniej ludne zgromadzenia zdarzały się przy różnych innych okazjach.
W ścianach własnego domu na co dzień, nie z okazji zaręczyn czy pogrzebów bywało różnie. Wydaje się, że podobnie jak na pokaz posiadano pałac czy karetę, na pokaz także przybierano niekiedy maniery. Bywały wprawdzie domy, gdzie celebrowano obiad z otwieraniem drzwi do jadalni, anonsowaniem przez lokaja, z wielką zastawą, z porządkiem miejsc przy stole — zdarzało się jednak, że i u początku drugiej połowy XIX stulecia bankier w szlafroku zasiadał w gronie rodziny do stołu, spacerując po pokoju popijał ze spodka herbatę i przez cały dzień nie rozstawał się z fularem.
W niektórych rodzinach, szczególnie żydowskich, przy stole pojawiały się postacie przypominające dawnych szlacheckich rezydentów: dziwni kuzynowie, dalecy ubodzy krewni. W rodzinach niemieckich, szczególnie tych, które rozpoczynały od rzemiosła, akcenty drobnomieszczańskiego obyczaju były bardzo długotrwałe, święcono obrzędowe ze świecami urodziny, na wigilię, zgodnie ze sprowadzonym do Polski zwyczajem, ubierano choinkę, mniej życzliwie witano emancypację;
Wreszcie rozrywki. Ich charakter determinowany był, tak jak i cały obyczaj burżuazji warszawskiej, przez bardzo różnorodne czynniki.
Wspominaliśmy już o domowych zajęciach i zbiorach wynikających z kontaktu z nauką i sztuką. Jaki zatem charakter miałyby powszechne wśród burżuazji warszawskiej rozrywki uprawiane poza domem?
Popularność bawarii w pierwszej połowie wieku, nawet wśród niektórych wysoko w hiararchi społecznej i ekonomicznej stojących burżua warszawskich, to tradycja przez imigrantów z Niemiec przywieziona.
Ważny też był teatr. Rodzący się i coraz bardziej popularny teatr narodowy, teatr z publicznością huczącą podczas przedstawienia Krakowiaków i Gó-
rali i kilkadziesiąt lat później, teatr, w którym dramaty Słowackiego sygnowano literami J.S., teatr wspierany przez panią Kalergis, córkę szefa żandarmerii warszawskiej, i prowadzony ku upadkowi przez rodzimych urzędników. Można byłoby rozważać, czy uczęszczanie do teatru należałoby wiązać z tradycją widowisk ludowych, czy z wpływami oświeconych lub próbą ich naśladowania. Teatr warszawski w pierwszej połowie XIX wieku miał dobrych aktorów, niezłe, jak na owe czasy, warunki techniczne, jednakże borykał się ze znacznymi trudnościami. Pomijając te, które wynikały z ogólnej sytuacji politycznej kraju, były jeszcze i kłopoty związane z warunkami warszawskimi, a głównie z widownią teatru. Składała się ona z dwu głównych grup publiczności. Do pierwszej należeli ci, którzy zajmowali loże i parter, i finansowo ważni byli dla teatru. Praktycznie podporządkowywali sobie repertuar: sztukę trzeba było zmieniać, gdy obejrzały ją loże i parter. Druga grupa publiczności to galeria, żywa, emocjonująca się, impulsywna, lecz tańsza — mniejszy też wpływ wywierała na dobór sztuk i na zmiany programu. Krótki żywot sceniczny każdej sztuki, stałe premiery nie sprzyjały więc dobremu poziomowi teatru, mimo że grywali w Warszawie znakomici aktorzy.
Burżuazji warszawskiej w teatrze nie widywano jednakże zbyt często — nie dlatego że kwestionować by chciała program i poziom. Podobnie jak w niektórych innych dziedzinach życia kulturalnego bywała i tu po prostu nieobecna. Może nieraz odgrywały rolę trudności językowe — wszak część burżuazji warszawskiej w pierwszym półwieczu nie najlepiej znała polski — może łatwiej było o przychylność dla muzyki niż dla słowa, może wreszcie odgrywały tu rolę dawne przyzwyczajenia innego stanu, innej grupy czy klasy społecznej, może wreszcie i ślady żydowskich
zwyczajów wstrzymywały niektórych od uczestniczenia w życiu teatralnym.
O nikłej potrzebie teatru świadczyć też mogłoby podejmowanie niekompetentnych prób pisania sztuk teatralnych przez niektórych spośród burżuazji warszawskiej. Wykazana przy tych okazjach nieznajomość zasad rządzących dramatem nakazywałaby przypuszczać, że również odbiór widowiska scenicznego nie bywał właściwy. W sumie, życie teatralne toczyło się bez większego udziału burżuazji i niejako poza nią. Czasami tylko nobliwi skądinąd bankierzy warszawscy angażowali się w organizowanie klaki łub innych form poparcia, lecz głównie dla baletu.
Druga połowa stulecia, zdawać by się mogło, przyniosła pewną odmianę. Może zaważył tu lepszy poziom teatru warszawskiego, może proces cywilizacji i polonizacji burżuazji Przed występami co znamienitszych aktorów, przed premierą co głośniejszej sztuki oblegano kasy teatralne, używano skomplikowanych zabiegów, aby zdobyć bilet. W ciżbie przed kasami wystawali nie tylko inteligenci, młodzież akademicka i rzemieślnicy, lecz także lokaje ze znakomitych domów burżuazji, jeśli ich panowie nie trzymali stałej loży. Ceny biletów dochodziły do takiej wysokości — wyjątkowo zdarzało się nawet, iż przekraczały 50 rb — że przedstawienie lub koncert dostępne stawały się jedynie dla najlepiej sytuowanych warstw. Wybitnych aktorów fetowano, podejmowano, obsypywano pochwałami, kwiatami, darami. Wśród tych fundatorów i chwalców nie brakło zaś nazwisk najzamożniejszych warszawskich bankierów, kupców i przemysłowców.
Wytworzył się swoisty kult teatru, mówiono
o teatromanii warszawskiej. Entuzjaści wyprzęgali konie z powozów wybitnych aktorek i sami te powozy ciągnęli, a w owacjach takich można było zobaczyć' obok siebie przedstawicieli różnych grup społecznych.
Czy zawsze był to tylko wyraz hołdu i uznania? Jedną z tak właśnie uczczonych była Reszkówna, znakomita śpiewaczka, żona Kronenberga. To również coś znaczyło. Toteż ktoś zawistny, czyniąc aluzję do jednolitej w tym przypadku przynależności społecznej wielbicieli, nazwał ciągnących powóz „końmi z high lije'u”. Trzeba tu jednak dodać, że aktorzy legitymujący się jedynie swą doskonałą sztuką również byli powszechnie przyjmowani w najbogatszych domach, młodzi fabrykanci żenili się ze sławnymi artystkami.
Zdawać by się mogło zatem, że ludzie teatru doszli do wielkiej rangi społecznej i że był to także wyraz awansu sztuki teatralnej w hierarchii uznawanej przez burżuazję warszawską. Sąd taki byłby jednak fałszywy. Już współcześni nie przypadkiem na określenie tego zainteresowania teatrem używali słowa „teatromania”. Zwracano uwagę podówczas i później, że teatr był jedną z nielicznych instytucji pielęgnujących język polski — to przyciągało do niego niższe warstwy społeczeństwa, inteligencję i patriotycznie nastawionych widzów spośród innych grup społecznych. Do teatru ciągnął też snobizm, kontakty towarzyskie, możliwość otarcia się o najwyżej postawionych. Bogatą burżuazję epatowały koligacje niektórych aktorów i aktorek (Modrzejewska), blichtr albo blask sławy przyjeżdżających na występy gościnne (Sara Bern- hardt), frapowała możliwość przelicytowania konkurencji rangą gwiazdy uświetniającej sailon. Stąd też w prasie pojawiały się kąśliwe felietony mówiące o kulcie aktorek raczej niż teatru, o braku zainteresowania sztuką, o prymitywności ocen i niewłaściwych kryteriach sądzenia sztuki i gry aktorskiej.
W przekonaniu o słuszności tych pretensji utwierdzają inne jeszcze zjawiska, a przede wszystkim zainteresowanie burżuazji warszawskiej rozrywkami pośledniejszej klasy. W czasie gdy na poważnych
sztukach i operach narodowych loże świeciły pustkami, wśród stałej publiczności teatrzyków ogródkowych znaleźć można było najpierwsze warszawskie nazwiska, występom magików, szarlatanów i sztukmistrzów w Dolinie Szwajcarskiej przypatrywali się wielcy kupcy i fabrykanci. A Prus uszczypliwie dziwił się temu zainteresowaniu: „...nie mogłem od dzieciństwa pojąć, do czego służy magia i po co pokazują się za biletami ludzie, którzy nalewają z pustego.” W Resursie Kupieckiej w obecności licznej publiki, a wśród niej także finansjery warszawskiej, popisywał się płaskimi monologami dobry aktor Gustaw Fiszer, a wąż hoa w cyrku „w obecności znakomitych osób połknął żywą kaczkę”, o czym pisały gazety.
W dużej części to samo można powiedzieć o innych imprezach i instytucjach artystycznych. Pamiętając o różnych świadczeniach burżuazji warszawskiej na rzecz życia kulturalnego — i odkładając tę sprawę na inne miejsce w książce — wypomnieć jej trzeba również częsty hrak zainteresowania różnymi poważnymi imprezami muzycznymi i snobistyczną ciekawość wielkich wirtuozów, powściągliwość w uczęszczaniu na wystawy, wernisaże itp., jeśli tylko nie było tam sposobności do pokazania się w sposób zwracający na siebie uwagę, absencję na odczytach, jeśli tylko prelegent nie był sensacją sezonu. Na odczytach Sienkiewicza — jak z odrobiną zazdrości pisał Prus — gubiono kalosze, serca i parasole, ale to tylko ze względu na modę na Sienkiewicza, z tego samego przecie powodu panowie zaczynali nosić bródki h la Sienkiewicz. O czym zaś mówił prelegent — było mniej ważne.
Do subtelnych rozrywek należały dyskusje
o „magnetyzmie” oraz seanse spirytystyczne, uprawiane zresztą, poza kręgiem nobliwej i szanującej się starszyzny, przez goniącą za modą młodzież. Ona też wnio-
sla do kół burżuazji warszawskiej pod koniec stulecia — obok rzeczywistych zainteresowań naukowych i artystycznych — neoromantyczny spleen i ciekawość dla nowinek filozoficznych.
Niektórzy, również przeważnie młodsi, pasjonowali się wyścigami na Polu Mokotowskim i wysoką grą w karty w bardzo ekskluzywnym Klubie Myśliwskim. Starsi woleli Resursę — a tu bilard lub wista — i tylko gdzieniegdzie, jak za życia starego Krońen- berga, zbierano się dla dyskusji na poważne społeczne tematy.
Tylko niektóre bale i tylko dla niektórych uczestników były rzeczywiście rozrywką. Przede wszystkim udział w części tych imprez był zrytualiżowany, zinstytucjonalizowany, wynikał nie tyle z potrzeby i chęci rozrywki, co z konieczności bycia na balu ze względu na rejestrację w opinii środowiska. Do takich właśnie okazji należały niektóre doroczne bale karnawałowe, jak np. w obydwu resursach, w salach redutowych Teatru Wielkiego, w Ratuszu — bale, z których dochód przeznaczano na cele dobroczynne lub na inne cele publiczne, bale wydawane ze szczególniejszej przyczyny przez różne organizacje, stowarzyszenia, instytucje. Zabiegano o zaproszenia na te imprezy, wypadało tam być, pokazać biżuterię, znajomości. Nie dotyczyło to oczywiście nazwisk największych — te proszono, aby uświetniły imprezę — dla innych jednakże nieraz sprowadzała się ona do znacznego ekspen- su i wcale nie rozrywkowych wrażeń.
Niektóre — niewiele ich było — domy burżuazji warszawskiej miały obyczaj dawania stałych i towarzysko notowanych balów. Powszechniej praktykowano takie imprezy bez ich stałego zafiksowania w kalendarzu. Niewielkiej jednak tylko liczby domów nie dotyczyły narzekania gazet, pisarzy, prelegentów odczytowych na życie ponad stan. Skwapliwe zabiegi
o to, by znaleźć w kronice towarzyskiej wśród nazwisk uczestników balu swoje nazwisko jeszcze wymienione, jeszcze przed kategorią ujętą w słowa: „i inni”, funkcjonowanie „plotki zwanej w Warszawie niesłusznie opinią publiczną” i inne podobne czynniki przekształcały bale prywatne w wydarzenia po części również mające charakter instytucjonalny i tak też przez gospodarzy często traktowane. Z tych powodów nieznacznie przekształcały się one w coś w rodzaju obowiązku towarzyskiego. Przy tym wszystkim zarówno pamiętnikarze pierwszej połowy XIX wieku, jak i opisujący koniec stulecia — wyjątek stanowi tu epoka powstania styczniowego — zgodnie niemal głoszą chwałę balów i zabaw warszawskich. Niepoślednie wśród nich miejsce zajmowały imprezy urządzane przez burżuazję warszawską łub jej obecnością uświetnione — tyle tylko, że obecność ta była w szczególny sposób dostrzegalna, niekiedy nawet dobitnie widoczna.
Wbrew pozorom wyjazdy do wód częściej służyły celom rozrywki i wypoczynkowi niż kuracji. Wprawdzie leczono się tam również, często ulegając modzie panującej w medycynie, jednakże o wiele częściej jeżdżono dla zwyczaju towarzyskiego. Nie wypadało, jeśli się było notowanym powyżej pewnego szczebla, pozostawać na lato w Warszawie, bardzo dobrze był widziany wyjazd do własnego majątku ziemskiego lub do wód.
Tam właśnie spotykały się górne warstwy społeczeństwa, ludzie z różnych stron Europy, tam właśnie nawiązywano nowe kontakty towarzyskie i nowe znajomości, tam nieraz rysowały się perspektywy mariaży.
W zagranicznych kurortach umiejscawiali akcję autorzy powieści i dramatów. Do wód jeździli Newa- chowicz, kawaler Bouquet, sekretarz ministra Lu-
beckiego i sam książę minister, Steinkeller, Kraszewski, Kronenberg, pani Kalergis, Bloch, Potoccy z Wilanowa, namiestnik Berg, bankier Halpert, bankier Lesser, Sienkiewicz, wydawca i pamiętnikarz Hoesick, a także dziesiątki innych osób spośród arystokracji, inteligencji, wyższej biurokracji, burżuazji.
V. Poza domem
Podział obyczaju burżuazji warszawskiej na prywatny i publiczny jest podziałem nieco fikcyjnym. Podobnie jak w obyczaju życia prywatnego znajdowały odzwierciedlenie różne elementy społecznej, zawodowej, publicznej działalności warszawskiego burżua, również obyczaj przyjęty w sferze zawodowej nie da się wyraźnie oddzielić od indywidualnych zwyczajów i cech fabrykanta, bankiera i kupca, od jego życia prywatnego, pochodzenia, wykształcenia. Różnica polega, jak się zdaje, na innych nieco proporcjach i mechanizmach: w zakresie działalności zawodowej wpływ czynników zewnętrznych, ogólnych i powszechnych był bardziej bezpośredni i na wszystkich oddziaływający, mając w pamięci to, jak burżua musiał swoje żyde prywatne dostosowywać do obowiązujących rygorów i zwyczajów, warto przecie pamiętać również, że naruszenie rygorów mogło powodować potępienie opinii społecznej, pociągało za sobą utrudnienia w interesach — nie rujnowało jednak natychmiast i bezpośrednio. Co innego naruszenie zasad obowiązujących w dziedzinie zawodowej.
Zauważmy wszakże, że i tu różne i w różny sposób działały motory. Niewykupienie weksla w terminie czy niedotrzymanie zawartej umowy pociągało za sobą konsekwencje materialne niekiedy groźne dla przedsiębiorstwa, nie inne jednak w zasadzie niż podobny czyn poza przedsiębiorstwem. I tu, i tam re
gulowane one były przez prawo. Nie należą więc te sprawy do obyczaju burżuazji warszawskiej.
Można byłoby przyjrzeć się też sposobowi działania w tych granicach, jakie pozostawiały obowiązujące normy lub też sposobowi stosowania tych norm. Jeden przedsiębiorca ogłaszał upadłość częściej, inny wcale — jeden uchodził za solidnego, inny nie. Te rzeczy bardziej bezpośrednio wpływały już na obyczaje zawodowe burżuazji warszawskiej, stanowią jednak tego obyczaju tylko fundament.
Wyznaczony na początku cel książki nakazywałby natomiast zająć się tym wszystkim w zawodowej działalności warszawskiej burżuazji* co było obserwowane przez społeczność miasta, przez ludzi bezpośrednio stykających się z kupcami i bankierami. I nie tylko w działalności zawodowej. Poza sprawami prywatnymi i poza działalnością zawodową pozostaje jeszcze równie z tego punktu widzenia ważna sfera działalności społecznej, jak filantropijna, oświatowa itp. Ale znowu tylko o tyle, o ile wiąże się z obyczajem.
O wykształceniu już mówiliśmy. Tu wypada tylko przypomnieć jego skutki w zakresie działalności zawodowej. Wykształcenie wpływało na metody działania. Różnice w wykształceniu sprawiały, że jeden z najbogatszych finansistów warszawskich „rządził się więcej uprzedzeniem niż wiedzą”, inny w swym zakładzie przemysłowym „pilnie wprowadzał wszystkie nowości dla tego rodzaju fabrykacji w krajach ża- granicznych zastosowane i wykazywał się wielką nauką i umiejętnościami”. Wśród działających starymi metodami pojawili się w ostatniej ćwierci XVIII w. bankierzy, "którzy próbowali wprowadzić nowoczesne sposoby rozliczania się między bankami i nowoczesne metody udzielania gwarancji bankowej. Adam Zieman wysuwał projekt założenia w Warszawie lombardu. Niektórzy, jak Tepper, wyposażenie banku starali się wykorzystać dla wzbudzenia zaufania i dla rteklamy.
Wedle słów Magiera: „Gdy [...] obywatel ze wsi [zamierzał dobrze umieścić] zebrany za produkta grosz [...], dowiedziawszy się o mieszkanie bankiera udawał się do jego kantoru, gdzie zastał kilku piszących po rozłożonych księgach, skrzynię żelazną dobrze zamkami opatrzoną, stoły przeznaczone dla liczenia pieniędzy. Złożywszy dukaty na stole a otrzymawszy weksel bankierski szczęśliwy do domu powracał.” Wielkie wrażenie musiała robić ta przechowywana w pałacu bankierskim „skrzynia żelazna dobrze zamkami opatrzona”. Budziła zaufanie i pozwalała szczęśliwie do domu powracać. Później, w nowym już stuleciu, minister Drucki-Lubecki wysyłał do Anglii na naukę i praktykę inżynierów dla powstającego górnictwa, ale w dziedzinie działalności burżuazji warszawskiej kierowano się jeszcze w wielu razach uprzedzeniami, znajomością ludzi, praktyką.
W zakresie obyczaju sprzyjało to pewnej niejednolitości w różnych przedsiębiorstwach, zmienności zwyczajów pozbawionych stabilizującego wpływu naukowych podstaw, niestałości decyzji, stosunków, losów. Gdy rozczarowany i zniechęcony kłopotami finansowymi Filip Girard — wynalazca wielu urządzeń technicznych, zastosowanych w przemyśle Królestwa — narzekał pod koniec życia, po wyjeździe z Królestwa, na, swe niepowodzenia. pisząc: „...prace moje wzbogaciły tych, którzy mnie skrzywdzili”, można sądzić, że był 'to nie tylko rezultat ogólnego stanu gospodarki na ziemiach polskich, lecz także i przyczyny szczególnej — niskiego poziomu wiedzy przemysłowców, w tym również przemysłowców warszawskich, dla których prace i pomysły dymisjonowanego naczelnego mechanika z Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu nie przedstawiały aż takiej wartości i atrakcji, aby go wesprzeć i zatrzymać.
Można się więc spodziewać, że i kontakty między wynalazcą — ekonomistą, uczonym — a przed
siębiorcą również w sprawach zawodowych miały swoistą barwę; jeden z kontrahentów wiedział, że może być drugiemu przydatny, lecz nie zawsze miał pieniądze, drugi dysponował pieniędzmi, lecz uważał trochę za wydrwigrosza tego, kto proponował ulepszenia, wynalazki, nowości. W latach dwudziestych i trzy- dziestydh stosowano już w Warszawie maszyny parowe, a nawet zaczynano przemyśliwać o kolejach. Zapewne więc relacja Słowackiego o powozach „do których z pary uwite zakładają konie, co zamiast owsa węgle ziemne jedzą”, gdyby była komukolwiek z tych pionierów kapitalizmu znana, budziłaby zastrzeżenia lub zdumienie co najwyżej swą formą i ścisłością. Nie zdumienie, lecz nieufność wynikającą z braku wiedzy budziły jednakże inne wynalazki, a nawet jeśli były stosowane, przyjmowano je trochę na zasadzie rzeczy magicznych, które można było Oglądać w czasie występów sztukmistrzów.
Rzecz jasna, nie tak widzieli to ci wielcy a nieliczni przedstawiciele oświeconej burżuazji, szeroko po studiach fachowych patrzący na nowoczesność. Ci zapoznawali się z istotą „z pary uwitych koni” czytając obcojęzyczne książki o drogach żelaznych i — jak Steinkeller — instalowali w swych zakładach nowoczesne urządzenia.
I teraz również przykładano wagę do reprezentacji i względów reklamowych: w zakładach SteinkeUe- ra na Solcu można było z przeznaczonej na to galeryjki „oglądać wszystkie części machin”. Okazję taką wykorzystywali ciekawi, a wśród nich reporter ówczesnej prasy warszawskiej. Niewątpliwie względy reprezentacji zadecydowały o zastosowaniu okazałej architektury dla fabryki Kronenberga, wznoszonej w latach 1860—1861. Temu samemu celowi służyły później litografie na blankietach rachunków firmowych, przedstawiające budynki fabryczne z nie kończącymi się rzędami okien (kilkakrotnie przekraczającymi stan fak
tyczny), reprodukcje medali uzyskanych na wystawach, temu celowi służył również potężny skarbiec na środku sali bankowej, a także szyldy oraz reklama prasowa i obnośna.
Wzrost liczby wykształconych bankierów, kupców i przemysłowców umocnił również pozycję nauki i techniki w ich działalności. „Każdy promień nauki [...] zamieniał się w moich żydowskich rękach w złoto...” — wołał ze sceny teatralnej bohater dramatu, warszawski bogacz epoki popowstaniowej. Było to już nowe pokolenie, niosące nowy obyczaj w sferę działalności zawodowej. Rewolucja przemysłowa nie ograniczała się tylko do zmian techniki produkcji i do ukształtowania nowoczesnego proletariatu, niosła za aobą również zmiany w. umysłach przedsiębiorców, a co za tym idzie, i zmiany ich obyczaju.
W jednym większość pozostała niezmieniona: wyjąwszy utracjuszy nadwerężających majątek zgromadzony przez poprzednie pokolenie, wszyscy ci, którzy pozostali przy swym zawodzie — teraz już bardziej ukształtowanym i będącym rzeczywiście zawodem, a nie działalnością — byli, podobnie jak i ich ojcowie, niezmiernie pracowici.
Przez cały wiek XIX idą informacje o tej pracowitości. Wiadomości o włączaniu w życie prywatne elementów działalności zawodowej, naruszaniu domowego porządku dnia przez nacisk spraw zawodowych, znajdują tu potwierdzenie i uzupełnienie: zaangażowanie emocjonalne w sprawy zawodowe, przywiązywanie wielkiej do nich wagi wiodło ku owej tylekroć podkreślanej pracowitości. Można wątpić czy rzeczywiście prawdziwe było tłumaczenie bankiera, że' zajęty czynnościami zawodowymi, przez kilka lat nie znalazł czasu, by załatwić formalności związane z chrztem dzieci, można też jednak przypuszczać, że powszechne wyobrażenie o pracowitości i zajęciach
bankierów było takie, iż tłumaczeniem tym można było się posłużyć.
W literaturze pięknej kupcy i finansiści są nierozłącznie związani z zajęciami swego zawodu, pochylają się nad księgami, targują się, zawierają transakcje, liczą pieniądze i rzadko występują poza zawodem, niejako prywatnie. Ma to miejsce głównie wtedy, gdy idzie o pokazanie, jak to dobrze być bankierem. Zazwyczaj jednak pracują, i to pracują tak jak Wokulski, gdy robił fortunę, i jak jego subiekci.
Również i źródła pamiętnikarskie, i publicystyczne tó potwierdzają. „Znam [...] jednego z [...] bankierów — pisał Antoni Zaleski — który posiada już przeszło milionową fortunę, a jednak pracuje wciąż niezmordowanie, wysiadując po ośm i dziesięć godzin dziennie przy biurku. Od lat kilkunastu nie wie on, co to choćby na jeden dzień wyjechać z Warszawy i od zajęć swoich się oderwać. Pracowitość ta wchodzi u nich w krew i staje się niemal potrzebą.” Inny współczesny pisarz marzył o tym, aby „żydowską, kupiecką pracowitość zaszczepić naszemu społeczeństwu”; ktoś mówił o niemieckiej systematycznej pracowitości. Reymont przedstawiając Łódź widział podobieństwo jej do Warszawy właśnie na tym polegające, że „gdy fabrykanci nawet wyjeżdżają na odpoczynek, niedługo mogą bez swych zakładów wytrwać i jeszcze szyb- cięj. wracają”. Można przypuszczać, że niewiele było w tym przesady.
,., Wydawać by się mogło, że na tej podstawie należy się spodziewać zharmonizowanych z pracowitością także innych przymiotów zawodowych: poszanowania takich zasad, jak solidność, honor, moralność zawodowa, fachowość i podobne. Tu sprawa jest bardziej skomplikowana, nawet jeśli pominąć indywidualne, których tu sporo, odchylenia od idealnego modelu.
Niewątpliwie wyniesione z rzemiosła poczucie. etyfei zawodowej i przyzwyczajenie do solidnej- cecho
wej roboty sprzyjały przyjęciu się tych zasad również w przemyśle warszawskim. Jednakże niewielu było takich wśród burżuazji, którzy te cechy mogli przenieść — niewielu bowiem warszawskich fabrykantów zaczynało swe kariery od warsztatu rzemieślniczego. Szukać takich należałoby przede wszystkim w przemyśle metalowym, wśród właścicieli browarów i może w paru jeszcze gałęziach produkcji. Postępujący rozkład rzemieślniczego sposobu produkcji w sposób zasadniczy ograniczał i osłabiał oddziaływanie tych tradycji.
Działały natomiast liczne przyczyny im przeciwne. W' nowym systemie gospodarczym, w produkcji manufakturowej, a następnie fabrycznej, wahania koniunktury szybko zwiększały popyt dając nadzieję znacznych zysków przy wzroście produkcji. W latach koniunktury budowlanej wznoszono zatem czynszówki s2ybko i tandetnie — i żadne tradycje rzemieślnicze nie mogły już zapobiec katastrofom budowlanym ani odwieść od tandetnego zdobienia frontonów kamienic gipsowymi odlewami imitującymi rzeźbę.
Koncentracja produkcji prowadziła do powstawania przedsiębiorstw będących w uprzywilejowanej sytuacji na rynku, a to z kolei niekiedy do produkowania wyrobów lichej jakości bez potrzeby liczenia się z konkurencją.
Monopole skarbowe stawiały na czele przedsiębiorstw ludzi niefachowych, a dążących do szybkiego zysku, stąd poprzednik Kronenberga w monopolu tabacznym szybko szedł ku fortunie, a i sam Kronen- berg, mimo że doprowadził do poprawy jakości wyrobów tytoniowych, również bywał krytykowany za to, że cygara i papierosy pochodzące z jego nowoczesnej fabryki nie czyniły zadość zapowiedziom reklamy obiecującej wysokie jakości. W czasie powstania listopadowego lud warszawski poszukiwał poprzedniego dzierżawcy monopolu, aby wymierzyć mu karę za
zdzierstwa i oszustwa, jakich dopuszczał się wobec konsumentów.
Jakimi zaś metodami działali konkurenci Kro- nenberga, łatwo wyczytać z listu, który jeden z nich, Eieazar Fejgin, skierował do namiestnika, księcia Pa- skiewicza: „Wy, Jasny Książę Panie, wybrani jesteście przez Opatrzność dla dobroczynnego zjednoczenia Królestwa Polskiego z Imperium Rosyjskim w jedno ciało pod względem politycznym i handlowym. Wskutek tej mądrej opieki raczyłeś, Książę Panie, dopuścić do udziału w poborach tabacznych w. Królestwie nie tylko warszawskich poddanych; cały ogół wielkiego Imperium ma obecnie możność użyć swych zdolności i środków dla dobra całości.” Szło o to, aby dla gwarancji wykonania zobowiązań zaciągniętych przy przetargu można było użyć również majątku posiadanego w Rosji, a nie tylko w Królestwie — stąd to pragnienie zjednoczenia...
Nie lepszy był i inny dzierżawca monopolu, Józef Aleksandrowicz: nawet dali mi nazwę, którą się
szczycę: Ruski Duch...” — donosił na urzędników Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu tuż po powstaniu styczniowym.
Druga połowa stulecia nie przyniosła zmiany: „Szalona chęć z boga cenią się szybko a bez trudu i pracy coraz bardziej ogarnia społeczeństwo. [...] Dla korzyści handlowych [...] nie już pojedynczy ludzie, ale całe narody zstępują z wyżyn...” — żalił się dziennikarz w roku 1869.
Zręczni aferzyści dochodzili szybko do majątku chwytając się najróżnorodniejszych zajęć. Nawet najwięksi i uchodzący za solidnych wśród burżuazji warszawskiej szukali zysku w dziedzinach całkowicie im dotychczas obcych i z zasadniczą działalnością nie związanych. Kronenberg poza podstawową dziedziną swej działalności tj. budową i eksploatacją kolei, a także operacjami bankowymi angażował się finan
sowo w przedsięwzięcia wydawnicze, lokował spore kapitały w prasie, miał udziały w różnych gałęziach przemysłu. Bloch zajmował się nie tylko kolejnictwem, lecz także był właścicielem cukrowni, majątków ziemskich, banku funkcjonującego pod jego nazwiskiem w Warszawie, uczestniczył w wielu innych przedsięwzięciach gospodarczych. Lewental, z zawodu wydawca, był udziałowcem znanej prywatnej szkoły Górskiego, spekulował placami budowlanymi. Tenże Lewental był wydawcą wielu czasopism, w tym również takich, które reprezentowały kierunki sobie przeciwne.
Kształtowała się nowa etyka zawodowa, podporządkowana nowym warunkom, pozwalająca na nieco większe ryzyko przedsięwzięć, na bardziej radykalne drogi postępowania, na tolerowanie metod dawniej uznawanych za nielicujące z godnością zawodu. Rzecznik tej nowej moralności, największy bankier warszawski, ostatecznie sformułował zasadę: „Trzeba odróżniać uczciwość zwykłego człowieka od uczciwości bankiera.”
Słychać jednakże było również głosy sygnalizujące istnienie wśród bankierów warszawskich także tej zwykłej, nie bankierskiej uczciwości. Oto opinia publicysty z ostatniego ćwierćwiecza: „Świat finansowo-handlowy Warszawy {...} ma jednak jedną wielką zaletę [...] moralność kupiecka jest u nas o wiele wyższą i czulszą aniżeli we wszystkich innych miastach, nie mówię już za granicą, ale nawet w Polsce.” I dalej: „...znajdziesz tu wiele drugo- i trzeciorzędnych potęg finansowych niegłośnych, a jednak bardzo, jak to nazywają, solidnych, prowadzących interesa swe spokojnie, porządnie, z ostrożnością i wytrwałością. Ci może będą jeszcze najlepszym świata finansowego elementem, wśród nich spotkasz właśnie ową moralność kupiecką najbardziej rozwiniętą.” To samo źródło podnosi wszakże również i wysoką uczciwość, i moralność zawodową największych warszawskich potęg,
z Kronenbergiem, Natansonem i Epsteinem na czele.
Sprzeczności są pozorne. W granicach owej uczciwości i moralności mieściło się dawanie łapówek, uprawiane nagminnie, zdzierstwa i lichwa, nie mieściło się zaś w. niej zbyt ryzykowne prowadzenie interesów i oszustwa, niezwracanie długu, niewywiązywanie się z zobowiązań, ryzykowna gra na giełdzie, słowem,. to wszystko, co umniejszało pewność transakcji i atrakcyjność kontaktów handlowych, co mogłoby naruszyć dobre funkcjonowanie kapitalistycznych przedsiębiorstw. Dlatego też uzasadniając opinie o uczciwości kupiectwa i finansjery warszawskiej podkreślano, że giełda warszawska nie przeżywa wielkich wstrząsów, że nie jest uprawiana w Warszawie gra na giełdzie, że nie istnieje „gorączka giełdowa”.
Można byłoby przytoczyć jeszcze inny argument. Oto Piotr Steinkeller, gdy proponowano mu, aby wobec wielkiego zadłużenia ogłosił upadłość, nie chciał się na to zgodzić, gdyż w ten sposób „splamiłby pamięć ojca”, zgadzał się natomiast na pewne straty, byle nie dopuścić do procesu sądowego, który uwłaczałby honorowi firmy. Pod koniec XIX stulecia zaś zdarzało się jeszcze, że szanowane i z tradycją firmy udzielając sporego nawet kredytu znanym sobie kontrahentom wcale nie wymagały złożenia weksli — sprawę załatwiano na zasadzie zaufania. W ten sposób pielęgnowano troskliwie te obyczaje, które sprzyjały działalności systemu i które w nim znajdowały miejsce równie dobrze, jak szczególna „bankierska” uczciwość Kro- nenberga.
Z podobnych przesłanek wynikały również wzory codziennego zachowania się wobec klienta w sklepie, wobec gościa w restauracji, wobec interesanta w banku. Na początku XIX wieku zdarzało się, że niewielka transakcja bankowa zawierana była w prywatnym mieszkaniu finansisty, towarzyszyła jej niekiedy prywatna rozmowa. Czasem dawnym zwyczajem
transakcję przypieczętowywano w restauracji lub przyjęciem w prywatnym domu — termin „litkup” nie był nazwą pustą.
Właściciel sklepu, subiekt był dla klienta nie tylko właścicielem czy reprezentantem przedsiębiorstwa, lecz w pewnym stopniu także osobą prywatną. Nazwisko na szyldach oznaczało nie tylko firmę, lecz także i osobę właściciela. Skrótowa forma: „wybieram się do Bruna, do Fraenkla, do Szlenkera” itp., oznaczała w powszechnym odczuciu nie tylko: „do sklepu Bruna, do banku Fraenkla” itp., lecz także i: „do kupca Bruna, do bankiera Fraenkla” itp. W sklepie zaś szwajcar otwierał drzwi klientowi nie bezimiennemu, zakup często zapisywano — gdy był kredytowy — na klienta konto własne, imienne, towar odsyłano, gdy tego klient żądał, do domu jego, z nazwiska znanego klienta. Rzecz jasna, dotyczyło to klientów, kontrahentów czy interesantów stałych, poważnych i cenionych — nie przygodnych, przypadkowych, drobnych. Tkwiły zaś w tym obyczaju pozostałości dawnego sposobu produkcji i wymiany sprzed epoki anonimowego kapitału i przedsiębiorstw mających osobowość prawną, a także motywy wynikające z owej uczciwości i solidności kupieckiej. Gdy zaś granica prawna, a za nią i majątkowa, między przedsiębiorcą a przedsiębiorstwem zaczynała wyraźnieć, gdy przedsiębiorstwo stawało się coraz bardziej samoistne i kryło ludzi za zasłoną kapitału, już tylko motywy służące bezpieczeństwu obrotów handlowych nakazywały pytać, kim jest druga strona — klient.
Zachował się kontrakt zawarty między pracodawcą i pracownikiem wstępującym w służbę, gdzie zawarowany jest warunek następujący: jeśli pracownik będzie nazywał pracodawcę jaśnie wielmożnym panem, to pracodawca będzie nazywał pracownika panem, gdy zaś ten będzie nazywał pracodawcę tylko panem, pracodawca będzie mówił pracownikowi „ty”.
Umowa nie w Warszawie została zawarta i nie warszawskiej burżuazji dotyczy, żywo ją jednak przypomina warszawski rysunek Kostrzewskiego, Petent. Petentem jest młody, szczupły, chuderlawy człowiek we fraku, pokornie pochylony, z cylindrem w ręku. Adresatem petycji jest gruby, krwisty burżua. Stoi do petenta bokiem, patrzy lekceważąco z góry, cygaro w ustach, ręce w kieszeniach. Jeśli petent prosił o pracę, w umowie zapewne nie znalazła się klauzula taka, jak przed chwilą przytoczona, nie ulega jednak wątpliwości, że tonacja całej transakcji była podobna. Czy byłby to przypadek typowy? Jak kształtowały się obyczaje burżuazji warszawskiej w stosunkach z pracownikami?
O początku stulecia niewiele wiadomo. Grafoman Newachowicz, dzierżawca monopolu tabacznego i propinacji, gdy w teatrze padła sztuka jego autorstwa, następny dramat wystawił już w swym pałacyku, a grać kazał swoim urzędnikom. Gdy zaś ktoś zwrócił uwagę na niedoskonałość ich aktorstwa, bogacz skwapliwie potakiwał: „Widzi pan, jacy ci moi urzędnicy, zawsze mam z nimi kłopoty.” I nikogo to nie dziwiło. Dalsze przykłady też można znaleźć w powiązaniu z teatrem. Oto nobliwy Steinkeller, dając wyraz swym zainteresowaniom jakąś zagraniczną tan- cerką-awantumicą, dla zorganizowania aplauzu na widowni delegował do teatru swych pracowników.
Z imprezy tej inne dla niego wynikły kłopoty, lecz
o to, że podwładnych użył do takiej funkcji, ani oni sami, ani nikt inny zapewne pretensji nie miał. Ba, przecie lat około trzydziestu później Wokulski w takiż sposób starał się o brawa dla ulubieńca Izabeli Łęckiej.
Można z tego wyczytać jedno przynajmniej: przez znaczną część wieku XIX, podobnie jak sam burżua, również jego pracownicy (tyle że zapewne w mniejszym stopniu) nie dzielili czasu i zajęć na czysto służbowe i prywatne. W powieściach schyłku wieku
XIX również przykłady takie znaleźć nietrudno. I sądzić można, że klimat utrwalony w Petencie był tu utrzymany.
. Sprawa w dużym stopniu zależała także od pozycji pracownika, od tego, jak dalece jego praca była dla kapitalisty towarem poszukiwanym i niezbędnym. Kronenberg świadczył Kraszewskiemu dziesiątki uprzejmości, gdy chciał go zaangażować do swej „Gazety”. Gdy jednak to nastąpiło, uprzejmości spadły
o ton. Poszukiwany specjalista, jak Borowiecki w łódzkiej Ziemi obiecanej, werbowany był gorliwie, nakłaniany, przekupywany. Jednakże ta cała obudowa lekko tylko i nie bez reszty przykrywała istotę rzeczy. Mało: pozwalała również w obyczaju codziennym odbijać się rzeczywistej relacji między pracodawcą a pracownikiem. Oto ten sam Kronenberg, gdy już zapewnił sobie współpracę znanego pisarza, nie kwapił się do spełnienia swych obietnic, że osobiście będzie Kraszewskiemu pomagał w robocie. Usprawiedliwiał się w bardzo uprzejmej, uniżone/ formie brakiem czasu, przeciążeniem innymi zajęciami lub koniecznością poratowania zdrowia u wód, na żale Kraszewskiego, że jest przemęczony, odpowiadał zaś: „Spoczynek Kochanemu Panu jest w rzeczy samej potrzebny, lubo bez pracy, wiem to dobrze, jak rybie bez wody żyć Ci niepodobna. [...] Mam nadzieję, że Pan potrafisz interesa swoje urządzić w ten sposób, żebyśmy mogli dalej działać wspólnie dla dobra publicznego.” I zmienił kurort. Gdy zaś Kraszewski znacznie później, już na emigracji, wpadł w trudności finansowe, właściciel 20 milionów rubli protekcjonalnie strofował pisarza wyrzucając mu niesystematyczność i nieuregulowanie spraw finansowych.
Tak samo zresztą było z innymi. Plocker — powieściowy z inspiracji Kronenberga portfet Blocha — podobnie traktował swego współpracownika, inżyniera- Piętkę; o Epsteinach różne pod tym względem krą
żyły opinie; mówiono też, że patriarcha Natanson widział w swych podwładnych czeladź jak dawniej, a nie urzędników bankowych na nowoczesną modłę.
Te niuanse dotyczyły jednakże tylko szczytów hierarchii pracowniczej, ludzi nazywanych współpracownikami. Mocniejsze w barwie były stosunki z niżej stojącymi.
W latach gorszej koniunktury na drzwiach dyrekcji fabryk warszawskich wywieszano ogłoszenia hurtowo załatwiające sprawę: „Próśb o miejsca nie przyjmuje się więcej, ho ich jest już za dużo” — i nie przyjmowano próśb kandydatów do zawarcia umowy między dwiema równoprawnymi stronami. Jeśli' zaś „miejsca” były, „prośby” przyjmowali ludzie, u których — wedle słów Antoniego Zaleskiego — „uderzy cię tu i ówdzie śmieszna pyszałkowatość i właściwa temu urodzeniu arogancja, zabawi próżność, a zgorszy niezawodnie zbytek”. Nie przeszkadzało to autorowi cytowanych tu słów pisać, że „stosunek z robotnikami w fabrykach naszych znajdziesz lepszy może niż gdzie indziej, chrześcijańskich zasad prawdziwe zastosowanie, pewną patriarchalność i przezorną nad pracującymi w warsztatach opiekę, wypływającą bynajmniej nie z popisu i błyszczenia, lecz z głębokiego i szczerego poczucia obowiązku”.
Można przypuszczać, że reailizacja tych właśnie sposobów opieki nad robotnikami odbywała się w sposób zależny od indywidualnych cech charakteru i umysłowości przedsiębiorców. Jan Bloch wracając kiedyś o godzinie 2 w nocy do domu zobaczył w biurze swych przedsiębiorstw, mieszczących się w jego pałacu, świecące okno. Wszedł i zastał urzędnika pochylonego nad biurkiem. „Co pan tu robisz?” — „Ja, panie dyrektorze, obmyślam sposób kalkulacji.” Urzędnik zrobił karierę. Jednakże ta rozmowa w nocy, w pustym biurze i różnica użytych w niej sformułowań żywo przywodzi na pamięć przytoczony wyżej kon
trakt o pracę, zastrzegający sposób tytułowania się. Pozwala też twierdzić, że kontrakty podobne, w mniej jaskrawej postaci i w bardziej nieuchwytnej formie, nie byłyby czymś egzotycznym na gruncie warszawskim również i pod koniec XIX wieku, że na swój sposób nawet egzystowały.
Przyglądając się zaś całości obyczajów burżua- zji warszawskiej na terenie jej życia zawodowego, można w nich dostrzec odbicie sposobu produkcji. Niechęć do unowocześnień, tak często pojawiająca się w okresie przeduwłaszczeniowym, harmonizowała ze zwyczajami charakterystycznymi dla produkcji rzemieślniczej, znajdującymi jeszcze grunt dla siebie i w manufakturze, i nawet w fabryce. Harmonizowała z długim czasem pracy, z „pracowitością” samych burżua, z ilościowym, a nie jakościowym zwiększeniem nakładów pracy i ze sposobem stawiania wymagań pracownikom. Ta forma kontaktów pracodawcy i pracownika spleciona zaś była zarówno z wzorów przejętych ze społeczeństwa stanowego, jak i z rodzących się stosunków kapitalistycznych. II 4
Poza sferą działalności ściśle zawodowej i poza sprawami prywatnymi pozostawały jeszcze trudne do oddzielenia od nich i wielorako z nimi powiązane sprawy takie, jak filantropijna działalność burżuazji, udział w organizacjach filantropijnych i religijnych, mecenat w różnych dziedzinach kultury itp.
Publiczna strona życia religijnego nosiła ślady zarówno szlacheckich, jak i importowanych wpływów. Kolatorskie ławki w warszawskich kościołach nie istniały, zasiadano więc we własnych, dla siebie na stałe zarezerwowanych ławkach w nawie, tyle że na eksponowanym miejscu. Ci mało religijni lub indyfe- rentni, gdy już pojawiali się w kościele — i tam również musieli być na pierwszym miejscu.
Ewangeliccy przybysze przywieźli z sobą i rozpowszechnili w Warszawie, również w niektórych ko-
ściołach katolickich, zwyczaj oznaczania tabliczką z nazwiskiem lub numerem stałych ławek w kościele. U ewangelików wiązało się to ze stałą opłatą na rzecz kościoła, u katolików niekiedy również.
W katolickich organizacjach kościelnych, zdaje się, mniej było przedstawicieli burżuazji niż w żydowskich i ewangelickich. Wielu należało do władz gmin wyznaniowych. Byli to jednakże prawie wyłącznie ci, którzy już od pokoleń należeli do tego wyznania; Żydzi niedawno ochrzczeni rzadko brali czynny udział w; pracy takich instytucji. Równocześnie jednak ci, którzy pozostali przy religii mojżeszowej, w życiu gminy czynnie uczestniczyli. Byłby to więc jeszcze jeden dowód, że wyznanie zmieniano zazwyczaj nie ze względów religijnych.
Udział w aktywności filantropijnej kształtował się inaczej. Gdy burżua warszawski uczestniczył w imprezach dobroczynnych dostrzegano to i w jakiś sposób kwitowano, a konsekwencje tych świadczeń były dostrzegalne także i poza tą dziedziną. Kiedy bowiem nobliwe panie z arystokracji udawały się do bankiera z prośbą o ofiarę na cel dobroczynny i gdy ofiarę taką otrzymywały, trudno było później nie dopuścić możliwości kontaktów towarzyskich z ofiarodawcą. Niedawno uszlachcony dorobkiewicz, słynący ze swych nu- woryszowskich gustów i manier, Salwian Jakubowski, towarzyszył więc dostojnym arystokratkom w czasie loterii fantowej, urządzonej przez filantropów w Ogrodzie Saskim.
Czy istniała zależność między pozycją majątkową i towarzyską ofiarodawcy a wysokością jego świadczeń na cele filantropijne? Wszak nie tylko ze względu na Izabelę Łęcką Wokulski długo wahał się, ile złota położyć na tacy w kościele w czasie kwesty. Ciekawe byłyby więc zarówno owe zależności, jak i ich odbicie w samym sposobie uczestniczenia w życiu społecznym.
Sprawą pierwszą uchwycić trudniej, gdyż nie ma wiadomości o wszystkich ofiarach, dotacjach i darach, składanych przez burżuazję na cele dobroczynne, są tylko wiadomości o niektórych. Nie możemy więc odpowiedzieć na pytanie, jakie rozmiary przyjęły te świadczenia i jaki zatem był ich stosunek do majątku ofiarodawców. Możemy jednak przypuszczać, że rejestrowano raczej dairy większe niż drobne, zatem i te informacje, które do naszych czasów dotrwały, dotyczą właśnie owych większych, znakomitych świadczeń. Jakie rozmiary one osiągały?
Ber Sonnenberg, jeden z najbogatszych kupców
i bankierów Warszawy początku XIX stulecia, wsławiony dobrymi uczynkami, umierając pozostawił spadkobiercom około 5 000 000 zł i zapisał w testamencie 22 500 na Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Zapisy filantropijne jego macochy, zmarłej kilka lat po nim, w roku 1829, wyniosły 45 500 zł. Obie dotacje miały charakter fundacji, funkcjonowały więc stale, przynosząc procent przeznaczony na bieżące cele obdarowanych instytucji, i jako stałe długo jeszcze wykazywane były wśród podobnych istniejących w Warszawie. Wymieniane były zazwyczaj na pierwszym miejscu, jako należące do najdawniejszych i największych. Do<- piaro po nich zwykle szły — po należytym dystansie — drobniejsze, po kilka tysięcy wynoszące zapisy pozostałe. A przecie wśród pozostałych ofiarodawców był
i potentat finansowy tej epoki, Fraenkel, z zapisem w wysokości 5400 rubli (36 000 zł), i Jakub 'Epstein (w późniejszych zresztą łatach) z ofiarą 2700 rubli (18 000 zł), i inni podobnie zamożni. Tak więc rzeczywiście zapis Sonnenbergów należał w. okresie przed- powstaniowym do największych w tej kategorii, a przypuszczenie takie jest tym bardziej uzasadnione, że cała ta rodzina cieszyła się opinią hojnie łożącej na cele dobroczynne.
Dla porównania może warto wspomnieć, że Stanisław Staszic (zmarły w r. 1826) zapisał w testamencie 200 000 zł na szpital Dzieciątka Jezus, 20,0 000 na dom roboczy dla ubogich, 100 000 na szpital dla obłąkanych, 45 000 na głuchoniemych, 70 000 na wystawienie pomnika Kopernikowi i 10 000 dla ubogich w dniu swego pogrzebu. Uczony Magier ze swego majątku, wynoszącego 6500 zł, zapisał w testamencie na cele dobroczynne 5500, mimo że mógł spadek zostawić siostrze. Również niektóre inne kilkutysięczne zapisy pochodzą od osób skromnego majątku.
Wzrost fortun w drugiej połowie stulecia zmienił skalę i tych również spraw. Pojawiło się więcej trwałych fundacji kilkudziesięciotysięcznych. Zdarzały się i donacje sięgające kilkuset tysięcy. Warszawscy burżua fundowali szkoły (Wawelberg, Kronenberg, Bloch, Natanson, Brun), szpitaie, przytułki, łożyli na stypendia dla niezamożnej młodzieży, na posagi dla biednych panien, na towarzystwa artystyczne, na Filharmonię.
Zdawałoby się, że ofiary te stwarzają podstawę opinii głoszącej, iż burżuazja warszawska znana jest z ofiarności i przejęta patriotyzmem, a nie mogąc inaczej służyć społeczeństwu pozbawionemu państwa, hojnie łoży na cele dobroczynne. Rzeczywiście pieniądze płynęły i można byłoby przyjąć ów pochlebny dla ofiarodawców sąd, gdyby znowu nie porównania z innymi fundatorami. Inżynier Kierbedź, carski generał, prócz innych ofiar świadczonych na cele społeczne, złożył także u schyłku epoki milion rubli na budowę Akademii Sztuk Plastycznych w Warszawie.
Niemniej i od burżuazji szły bogate daniny, nieraz anonimowe. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim półwieczu nie pozostawały one jednak w żadnej zależności od wysokości majątku ofiarodawcy* zdaraaio się, że mniej majętni byli hojniejsi od bogatszych, często świadczenia ich były większe. Po
chodziły one od niezbyt licznych, znanych zwykle z dobroczynności, i były posunięciami harmonizującymi z resztą działalności ofiarodawców. Na tle całej bur- żuazji warszawskiej rodziny znane z filantropii i rzeczywiście wiele na nią świadczące nie należały do zbyt licznych.
Trudno też jest ustalić, jak kształtowały się doraźne świadczenia na cele filantropijne. Ogłaszano zbiórki na powodzian, na pogorzelców, na ofiary epidemii. Wpływały do komitetu, do redakcji pism, do Towarzystwa Dobroczynności ofiary na ten cel. Ogłaszano sprawozdania z akcji, wymieniano niekiedy co znakomitszych ofiarodawców. Nie ma jednak wątpliwości, że informacja to niepełna, bywały bowiem
i kwesty, nie kończone sprawozdaniem, i wpłaty dokonywane z innych okazji i w innej drodze. Rezygnując więc z ustaleń ogólnych, zapytać raczej należy, jakim gestem składano pieniądze na tacy, lub w jaki sposób przekazywano dary. To także może prowadzić do pewnych wniosków.
Sprawa jest tym ważniejsza, że po pierwsze, nie fundacje stałe, lecz dary doraźne stanowiły główną masę świadczeń, a po drugie jak się wydaje, w tym właśnie rodzaju ofiar większa była zależność między rangą towarzyską i ekonomiczną ofiarodawcy a wysokością jego świadczeń. Gdy fundowano stałe wsparcie dla starych, nie mających pracy służących, gazety sławiły taki czyn w każdym przypadku. Gdy rzucano na tacę imperiały, trzeba się było liczyć z możliwością, że następny ofiarodawca za chwilę może złożyć więcej, że wszystko to odbywa się niejako na scenie, że konfrontacja może być natychmiastowa, że „plotka zwana w Warszawie opinią publiczną” tylko czyha, że wszystko to może mieć charakter reklamy lub cienia padającego na przedsiębiorstwo i właściciela itp. Nacisk był znaczny.
Nic przeto dziwnego, że wokół kwesty, loterii fantowej, zbiórki na powodzian rosły zabiegi i organizatorów, i ofiarodawców, sedno sprawy obrastało w grubą warstwę kwestii ubocznych, proceduralnych, propagandowych, reklamowych. Bohater komedii wpłacający na początku stulecia 1200 złotych na pogorzelców z Bamberga życzył sobie stanowczo — i to stawiał jako warunek — aby nazwisko jego widniało wyraźnie w gazetach z podaniem sumy. Rzeczywisty dorobkiewicz z końca XIX wieku, milioner, w, swym rocznym budżecie na różne cele społeczne, w tym głównie na filantropię, przeznaczał 30 000 rubli, a i ta suma co roku była przekraczana, żądał jednak równie stanowczo, jak dawniej dziedzic Samochwały, aby w gazetach napisane było, że ofiarę złożył Jan Gottłieb Bloch. „Wielką uczynność jego [Blocha] w tym kierunku wszyscy uznać muszą, chociaż nie brak złośliwych, co utrzymują, iż jest w niej pewna doza próżności i chęć widzenia swego nazwiska w dziennikach na czele wszystkich składek” — pisał oględnie współczesny bankierowi publicysta.
W latach zamkniętych przez te dwa przykłady działo się naturalnie podobnie. „Każdy zachwyca się dużymi datkami możnych, marzy o tym, by sam mógł również dać taką pomoc swym bliźnim, ale zanieść to, co może, do ofiarnej skarbonki wstydzi się, bo nie wypada przynieść kopiejek. Zaprawdę czas już, byśmy przestali rumienić się wobec sturublówek bogaczów, gdyż chciejmy zrozumieć, że nasze złotówki też mają znaczenie niepoślednie” — pisał „Kurier Warszawski”. Jednakże tego rodzaju apele nie pomagały i akcja zainicjowana przez ten artykuł wygasła dość szybko. Tam, gdzie ogłaszano nazwisko ofiarodawcy i gdzie można było zbierać pochwały za wysokość składek, wpływały one niekiedy nawet obficie. Tam, gdzie były w połowie tylko przedmiotem uwagi i zaciekawienia społeczności, sączyły się znacznie słabiej. Wprawdzie
z okazji pięćdziesięciolecia swej firmy Gustaw. Gebethner złożył bez widoków reklamy 2000 rb na Kasę Pożyczkową Pracowników Księgarskich, ale roczne wydatki Towarzystwa Dobroczynności w latach osiemdziesiątych wynosiły 80—90 tys. rubli, deficyt zaś ponad 10 000 rb. Wprawdzie o świadczeniach filantropijnych rodziny Wawelbergów wiadomo było tylko, że były znaczne i wspierały zarówno oświatę, jak i budownictwo mieszkaniowe dla niezamożnych, szpitale, przytułki i ochronki, ale pełnych wiadomości o nich brak z powodu dyskretnego sposobu przekazywania wielu z tych świadczeń. Gdy spaliły się Siedlce, ogłoszono ogólnokrajową zbiórkę, przyniosła ona zaledwie 7000 rubli — tu mniej było okazji do chwały hojności ofiarodawców. Wprawdzie, jak donosiła „Biesiada Literacka” w roku 1902, „Emilia Blochowa, prezesowa Rady Opiekuńczej Schroniska dla Nauczycielek, najhojniejsza ofiarodawczyni, złożyła 11 000 rubli”, jednak w tym czasie bywały imprezy, gdzie ofiary były anonimowe — i te dawały mierny wynik.
O tym, że jednak anonimowość zniechęcała bogatych do świadczeń na cele społeczne, można wnosić | wyników zbiórki na budowę pomnika Mickiewicza: zebrano 236 000 rubli od 85 000 ofiarodawców. Jednakże osób, które wpłaciły najwyższe składki, wynoszące powyżej 50 rubli, było tylko 150 w całym kraju. Sama idea nie była więc zbyt popularna wśród bur- żuazji warszawskiej, a brak okazji do chwały i rozgłosu jeszcze bardziej ograniczał jej udział w tej imprezie.
Inny jeszcze przykład: w roku 1872 wypuszczono do sprzedaży litografowane, przez dobrych rysowników wykonane, portrety Syrokomli, Bartoszewicza
i innych znakomitych osób, z przeznaczeniem dochodu na cele dobroczynne. Efekty były bardzo znikome: w ciągu miesiąca sprzedano dwadzieścia portretów. „Miałożby u nas współczucie wyrażać się tylko za
pomocą uczynków ogłaszanych w gazetach?” — pytał Szymanowski w „Tygodniku Ilustrowanym”.
O istotnych przyczynach ofiarności świadczy także inny fakt: ponieważ Kronenberg założył był w swoim czasie w Warszawie szkołę handlową, przeto konkurujący z nim o pierwsze w mieście miejsce Jan Bloch przez lata zabiegał o to, aby założyć w Warszawie instytut politechniczny, a niepowodzenia w tych staraniach martwiły go głównie dlatego, że „ten Kronenberg uchodzi za dobroczyńcę i filantropa”. Rzecz jasna, działalność nie mogła być w tych okolicznościach ani racjonalna, ani skuteczna. Nic też dziwnego, że
i świadczenia tego rodzaju nazwał ówczesny publicysta „nie tyle ofiarnością, co łatwością dawania”.
Przy okazji rozpatrywania motywów udziału w akcjach dobroczynności jeszcze jedna sprawa. Oto prócz instytucji dobroczynnych ogólnego charakteru istniały też w Warszawie i specjalne — bądź to religijne, jak np. Żydowskie Towarzystwo Dobroczynności, bądź zawodowe czy też inaczej jeszcze specyfikujące swą działalność. Sprzyjało to rozdrobnieniu środków i tworzyło swoistą konkurencję. Gdy więc organizowano różne imprezy, których dochód miał być przekazany na rzecz pogorzelców w Siedlcach, w prasie warszawskiej z roku 1874 pojawiły się takie oto uwagi na ten temat: „...podczas koncertu na pogorzelców Żydzi zgromadzili się bardzo nielicznie i [...] potajemnie składają się na dotkniętych klęską współwyznawców swoich, którzy tym sposobem więcej stosunkowo niż chrześcijanie otrzymują zapomóg.” Tego rodzaju podziały i komplikacje rozmaicie wpływały na rozmiary
i zakres uczestnictwa w działalności filantropijnej
i jeszcze bardziej zacierały istotę sprawy.
Następna kwestia to forma świadczeń. Fundusze gromadzone na schronisko dla biednych szwaczek, na Instytut Moralnie Zaniedbanych Dzieci, na Instytut Głuchoniemych, na powodzian, na wstydzących się
żebrać, na tanie kuchnie, na pogorzelców i na inne bardzo różnorodne cele gromadzono równie różnorodnymi sposobami. Niekiedy ogłaszano apele o nadsyłanie lub wpłacanie składek do kas różnych organizacji społecznych! Znamienne, że nie zdarzało się to zbyt często, że połączone bywało z ogłaszaniem listy ofiar
i że efekty takich akcji bywały bardzo różne. Do formy tej nie uciekano się jednak zbyt chętnie.
Ponadto dla zebrania funduszów na cele filantropijne urządzano bale, zabawy, korsa kwiatowe w Alejach Ujazdowskich, loterie fantowe, kwesty w kościołach, rauty, jarmarki, koncerty, kiermasze, wystawy, przedstawienia. Prasa donosiła: „W tych dniach znajduje się w Warszawie osobliwość [...] są to dwa duże żywe puchacze [...], zważywszy, że widok ten jest dla mieszkańców miasta prawie nowy i że małą dowolną ofiarę gr 3, lub co łaska, za obejrzenie, przeznaczone na powiększenie funduszów, Szkółki Dobroczynności...” Albo: „...zabawa mająca się odbyć w Dolinie Szwajcarskiej na rzecz Towarzystwa Opieki nad Ubogimi Matkami będzie jednym z najpiękniejszych klejnotów całego pasma zabaw karnawału letniego." Albo jeszcze inaczej: „...nie wątpimy przeto, że koncert ten, ozdobiony tak znakomitymi artystami, wzbudzi ofiarność społeczności i znacznych na szlachetny cel przysporzy funduszów.”
Imprezy te organizowane były nie tylko przez burżuazję warszawską, a nawet przede wszystkim nie przez nią. Jednakże w miarę wzrastania roli tej klasy coraz trudniej mogły się bez niej obyć. Okazja do zapisania się wśród wybitnych, hojnych, bogatych otwierała kasy. Zaproszenie do grona organizatorów lub nawet zapewnienie uczestnictwa znakomitego burżua zwiększało więc perspektywy dochodów z balu, zabawy czy loterii. Dlatego też na liście uczestników zawsze znaleźć można nazwiska warszawskich bankierów, kupców i fabrykantów.
Dążenie do zabłyśnięcia i do zamanifestowania bogactwa skłaniało ich nie tylko do wydatnego niekiedy zasilania kasy imprezy, lecz także, a nawet przede wszystkim, do wystąpienia na balu w sposób jak najokazalszy. Dobroczynne przedsięwzięcie przekształcało się w konkursy toalet i biżuterii, licytację wystawności przyjęcia, strojów, karet. Na drugi plan schodzić zaczynał istotny cel inicjatywy. Prus żalił się: „Niewiasta [...] suknia za 120 rb, zmęczenie 10 rb [...] kareta, ubiór, bukiet, trzewiki itd [...] około 200 rb [...] zapracowała dla ubogich grosz, który im ofiaruje. Zamiast wydawać tysiące rubli na bal dla ubogich, lepiej im ofiarować wprost setkę. Zestawienia: «bal» i «ubodzy», albo: «taniec» i «ocieranie łez», grzeszą brakiem logiki.” Albo gdzie indziej: „Cóż innego przez całe życie robią nasze zacne i szanujące się salonowe damy, jeśli nie wystawiają na widok publiczny swoich twarzy, włosów, oczu, rąk, biustów itd. Czym są bale, rauty i loże w teatrach? Czym spacery, wyjazdy do wód, kiermasze, gwiazdki i kwesty po kościołach, jeśli nie wystawami.”
Uczestnicy balów, kwest i kiermaszów nieco inaczej pojmowali jednak działalność społeczną i filantropię. „Gazeta Warszawska” wyliczając w roku 1852 przedsięwzięcia Steinkellera, które przyniosły mu majątek, konkludowała: „...oto usługi ważne, każdemu widoczne, które nadają p. Steinkellerowi prawo do naszej wdzięczności. I nie dziw, że imię jego znają wszyscy i wszyscy ze czcią wymawiają, od zamożnego pana do biednej pracującej w znoju drużyny, która w rozległych jego zakładach znajduje pracę, a więc zarobek i środki utrzymania.” W tejże gazecie czytamy również, że Steinkeller „na wszystkich przedsiębiorstwach swoich powszechny użytek tyle przynajmniej ma zawsze na oku, co i konieczne a sprawiedliwe zyski własne”. Tenże przedsiębiorca „doczekał się powszechnej ogółu wdzięczności, gdy przed laty od
sprzedał pałac na Resursą Kupiecką umożliwiając jej uruchomienie i zarabiając na tej transakcji 200 000 zł”.
Ekonomista Supiński, wychodząc z założenia, że „bogactwo społeczeństwa nie jest nic innego, jak tylko wszystkie majątki obywateli kraju”, zalecał budowanie dobrobytu społeczeństwa przez bogacenie się — i sądził, że jest to zasługa społeczna. Wokulski uważał, iż jego zasługą społeczną jest, że „daje pracę dziesiątkom rodzin”, pracę, która jemu samemu niezły przyniosła dochód.
Pozytywistyczna ideologia podnosiła takie zasługi we wszystkich dziedzinach. Organizatorzy balów dobroczynnych tę formułę do swojej działalności demagogicznie zaadaptowali: zasługą była zabawa przynosząca przy okazji jakieś dochody na cele dobroczynne.
I choć zwracano nieraz uwagę na dysproporcje między kosztami balu i zainteresowaniem zabawą a znikomymi zyskami filantropii, nie przeszkadzało to chwale „komitetu ofiarnych i dobroczynnych pań, które podjęły się zorganizowania zabawy”. „Kurier Warszawski” pisał: „Bale dobroczynne są wymówką dla zbytku, pozorem dla strojów; i przepychu, a pieniądz, który się stąd ubogim dostaje, bodaj czy nie za często wydobywa się z Mota.” A uczestnicy dobroczynnego balu w Resursie o godzinie piątej nad ranem „upraszali organizatorów, aby jeszcze raz taki bal urządzić raczyli”,
i podnosili ich zasługi filantropijne. Tak zresztą było również i w innych dziedzinach działalności społecznej.
Nie zawsze też da się oddzielić bezinteresowne popieranie nauki, oświaty, sztuki, literatury od popierania różnych dziedzin kultury przy okazji własnych celów komercjalnych.
Tak przede wszystkim działo się w warszawskich wydawnictwach. Wydawnictwa Glucksberga, Gebethnera, Orgelbranda, Lewentala i inne nieraz w różny sposób wspierały autorów, inicjowały prace. nauko-
U'
we lub literackie i wydatnie przyczyniały się do ich ukończenia, zarówno środkami materialnymi, jak i organizacyjnymi. Leopold Kronenberg podparł finansowo znaczną sumą chwiejącą się, a tak przecie potrzebną „Bibliotekę Warszawską”. Bronisław Natanson zasilał finansowo i grupował wokół swego wydawnictwa młodych pisarzy i uczonych. I nie sposób stwierdzić, gdzie w tym przypadku kończyła się działalność wydawcy spodziewającego się osiągnięcia tą drogą zysku
i podniesienia sukcesów swej firmy wydawniczej, a gdzie zaczynał się mecenat bezinteresownego protektora nauk i literatury, mającego na oku przede wszystkim społeczne potrzeby kulturalne.
Niektórzy „burżua oświeceni”, głównie pod koniec XIX wieku i głównie spośród tych pomniejszych (np. Tarasiewiczowie) zarówno w filantropii, w mecenacie, jak i w sposobie układania stosunków z robotnikami manifestowali postawy nowe, problem widzieli nieco inaczej, gruntowniej niż ci, tradycyjni, nawet zgadzający się na ustępstwa i świadczący bezinteresowne daniny.
Trudna jest nieraz do zakwalifikowania działalność handlarzy obrazów — takich jak Unger czy inni jemu podobni. A Kronenberg, który w swoich instytucjach umieszczał urzędników zredukowanych po reformie administracji Królestwa Polskiego i po wprowadzeniu urzędów rosyjskich? Dawał też pracę wielu literatom i uczonym, takim jak Władysław Bogusławski, Tadeusz Korzon czy Kazimierz Kaszewski. Co go do tego skłaniało? Jak pracowali ci urzędnicy i literaci? Czy nie było w tym również próby naśladowania „biura naukowego”, jakie utworzył dla siebie Bloch? A założyciele lub właściciele szkół? Gdybyż jeszcze szkoły te nie przynosiły zysku, tak jak to w pewnym okresie było ze szkołą rzemieślniczą założoną przez Natan- sona, którą przez dłuższy czas podpierał on finansowo! Niektóre jednak szkoły dawały niezły dochód, może
mało znaczny w bilansach wielkich warszawskich fortun, ale w każdym razie dochód.
Jakże więc patrzyli na sprawę sami inicjatorzy
i im współcześni? Kwestię dość charakterystycznie,
i prawdopodobnie nie dostrzegając problemu, przedstawił Prus: „A jednak są rzeczy, których ludzka troskliwość o siebie nie może odebrać nawet zmarłym. [...] Kto Kronenbergom odejmie szkołę handlową, Kasę Mianowskiego, sale dla położnic, albo Natansonowi te wszystkie instytucje, które wspomagał, i wydawnictwa, którym pośrednio albo bezpośrednio on dał inicjatywę? Tak samo po Evansie została pamięć pierwszej fabryki żelaznej w Warszawie.”
Tak więc owe przedsięwzięcia, tak chwalone przez ówczesnych i przynoszące inicjatorom uznanie, zasługi i szacunek, stawiano tuż obok innych przedsięwzięć, czysto komercjalnych, takich jak fabryka. Harmonizuje to całkowicie z przytaczanym już tłumaczeniem osiągnięć gospodarczych Steinkellera troską o interes społeczny.
Zapewne szczerze przekonani też byli o społecznej motywacji swych inicjatyw finansiści-wydawcy, czy finansiści-założyciele szkół, tak jak i pozostali finansiści. Naturalnie nie było tu miejsca dla aferzystów
i oszustów, takich, którzy jaskrawo wykraczali przeciw owej kupieckiej czy bankierskiej uczciwości. Ale oni też rzadko zakładali szkoły i popierali młodych autorów, a jeśli, to chyba tylko po to, by nadać swym pozostałym poczynaniom nieco mniej jaskrawą barwę.
Były jednakże i przedsięwzięcia wyraźniej noszące cechy bezinteresownego wsparcia inicjatyw naukowych lub oświatowych, wyraźnie oddzielane od zawodowej, komercjalnej dziedziny aktywności warszawskich burżua. Odnotować tu trzeba przede wszystkim różne stypendia, fundowane jako stałe lub przyznawane jednorazowo przez burżuazyjne rodziny. Wspomniana już wdowa po Szmulu Zbytkowerze, bankierze
z przełomu XVIII i XIX stulecia, ufundowała stałe stypendium W wysokości 2500 zł rocznie dla trzech niezamożnych uczniów; bankier Jakub Platau, zmarły; w roku 1868, zapisał 25 000 rubli na stypendia, a ponadto dalsze jeszcze sumy na cele naukowe; bankier
i badacz starożytności, Matias Berson, pod koniec XIX wieku poczynił znaczne zapisy dla różnych instytucji naukowych; Hipolit Wawelberg ufundował 50 stypendiów w Petersburgu, świadczył wiele na naukę, oświatę i kulturę. Popierano materialnie Muzeum Przemysłu i Rolnictwa w Warszawie i Filharmonię, Bloch ofiarował otwartej w roku 1898 Politechnice Warszawskiej tymczasowe pomieszczenie do czasu wybudowania własnego gmachu. Mnożyły się ofiary na inne cele naukowe i oświatowe.
Nie ulega kwestii, że w odróżnieniu od działalności filantropijnej, która niekiedy prowadziła do rozpowszechnienia się żebractwa, do nieracjonalnego wydatkowania zgromadzonych funduszów, do zapobiegania co najwyżej objawom, a nie do likwidowania przyczyn nędzy — świadczenia na rzecz nauki i oświaty w znacznie większej mierze dawały pożądane wyniki i przyczyniały się do powstania trwałych wartości kulturalnych. Czy należałoby jednakże przypisywać to samym ofiarodawcom?
Zdarzało się, że nie oni nawet byli inicjatorami. Gdy w roku 1882 Stefan Szolc-Rogoziński rozpoczął starania mające doprowadzić do wyprawy naukowej do Afryki, trudno było zgromadzić odpowiednie fundusze mimo żywej w tym kierunku akcji. Afryka była daleko, wyprawa zaś nie dawała okazji do wmurowania żadnej tablicy pamiątkowej. Czyż nie lepiej było ofiarować tę samą sumę na którąś ze szkół, na bibliotekę, na muzeum — trwalsza była korzyść, a symbol jej bardziej widoczny, co dzień wszystkim przypominający złożony dar. Bo chyba i tu, podobnie jak w działalności dobroczynnej, bardzo silnym motorem była
chęć ujrzenia swego nazwiska wśród ofiarodawców, chęć zbierania podziękowań i niewymiernych w pieniądzu, ale miłych bankierskiemu sercu procentów. Wśród takich trafiały się i inne świadczenia płynące z przekonania o potrzebie nauki i oświaty w Nadwiślańskim Kraju, w którym szkoły uczyły po rosyjsku. Bezimienne składki lub świadczenia ze strony organizacji skupiających burżuazję warszawską nie przynosiły nikomu imiennie żadnych zysków ni chwały. Tak np. Zgromadzenie Kupców m. Warszawy wielokrotnie dotowało warszawskie szkoły, szczególnie handlowe, i podejmowało inne inicjatywy jednoczące akcenty patriotyczne i mecenat oświatowy. Szczególnym tego wyrazem była zainicjowana przez Józefa Natansona w „Kurierze Warszawskim” lista ofiar „z powodu dobrej nowiny”, gdy na uniwersytecie spo- liczkowano kuratora Apuchtina.
Stara forma mecenatu artystycznego w postaci zakupu od autora jego dzieł również była uprawiana przez burżuazję warszawską. Jednym z jej przejawów było' właśnie obstalowywanie polonezów u Stefanie- go przez Teppera. Już u końca XVIII wieku w domach niektórych zamożnych mieszczan wisiały portrety rodzinne. Znany miniaturzysta Wincenty de Las- seur malował na zamówienie wizerunki bogatych kupców warszawskich, portrety zamawiali też bankierzy i fabrykanci, Seweryn Oleszczyński litografował portret Piotra Steinkellera, Walenty Schertle bankiera Teodora Toeplitza. Majestatyczne monachijskie portrety rodziny zamawiał Bloch. Były to jednak przeważnie właśnie portrety, te zamawiane obrazy.
Inne „obrazki bardziej znanego pędzla”, którymi moda kazała garnirować mieszkania w drugiej połowie XIX wieku, niekiedy dużej klasy dzieła sztuki, kupowało się przeważnie za pośrednictwem handlu obrazów, a nie bezpośrednio u malarzy. Nic przeto dziwnego, że ta monopsonistyczna sytuacja utrzymywa
ła zarobki malarzy i ceny obrazów na bardzo niskim poziomie. Antoni Sygietyński żalił się w. roku 1884, że szkice olejne Maksymiliana Gierymskiego sprzedawano „po pięć, po trzy, po dwa ruble, i to z trudnością”.
Co jakiś czas odbywały się rozmaite imprezy, które jak obrzęd miały zadośćuczynić w opinii publicznej obowiązkom popierania sztuk pięknych i uspokoić narzekających dziennikarzy i inteligentów. Urządzono więc w roku 1882 jubileusz trzydziestopięciolecia działalności artystycznej Franciszka Kostrzewskię- go w Resursie Kupieckiej. Jubileusz niezmiernie huczny, z przemówieniami sławiącymi zasługi rysownika — który, aby zdobyć pieniądze na utrzymanie rodziny, musiał rysować tyle, że nie mógł swych rysunków, wykańczać.
Konwencja balu na cel dobroczynny powtarzała się i w zakresie mecenatu artystycznego burżuazji warszawskiej. Co jakiś czas urządzano więc bal malarski lub żywe obrazy, które miały również przysporzyć funduszów artystom, zdaje się jednak, że wyniki finansowe jak zwykle bywały mizerne, choć bale udane,
Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych ożywiło swoją działalność w latach osiemdziesiątych, „dawniej prowadzoną z biurokratyczną ślamazarnością”, stało się „ogniskiem malarzy”, nabierało coraz więcej ruchliwości i „kupieckiej reklamy, jaka jest niezbędnym warunkiem powodzenia. Salon Towarzystwa zasługuje istotnie na to miano. Wszystko, co malarstwo polskie wydaje wybitniejszego, przesuwa się przez tę wystawę, a od paru lat Towarzystwo sprowadza głośniejsze obrazy zagraniczne i stara się utrzymać publiczność w ciągłym zainteresowaniu” — chwalił tę działalność dziennikarz warszawski. Istotnie urządzano wiele wystaw, podejmowano rozmaite zbiorowe imprezy. Jednakże zasługa burżuazji warszawskiej była w tym niewielka. Prezesem Zachęty był z urzędu kurator warszawskiego okręgu naukowego, wiceprezesi
z wyboru zmieniali się, przez wiele lat pełnił tę funkcję Gerson, zajmowali ją też przedstawiciele wolnych zawodów, jak np. adwokat Lucjan Wrotnowski. Bywało, że burżuazja warszawska przyczyniała się materialr nie do funkcjonowania Zachęty, w wielu przypadkach jednakże dotychczasowe spostrzeżenia dotyczące filanr tropił i mecenatu są i tu podobne.
Dotyczy to również i innych dziedzin życia i twórczości kulturalnej. W przypadku teatru dochodziły jeszcze dodatkowe względy ewentualnych korzyści finansowych, jakie można by uzyskać traktując teatr jako przedsiębiorstwo dochodowe. Stąd Blocha propozycje pokrycia długów teatru. Także pożyczki udzielane przez niego teatrom warszawskim borykającym się z trudnościami finansowymi wiązane były z nadzieją przejęcia całej instytucji pod swój zarząd i nie wynikały z intencji bezinteresownych. Przez cały czas zresztą inni kapitaliści warszawscy również zabiegali o przejęcie teatrów spodziewając się uczynić z nich rentowne przedsiębiorstwo.
Kiedy jednak spalił się Teatr „Rozmaitości", zbiórka na jego odbudowę przyniosła tylko początkowo dobre rezultaty, w ciągu kilku dni zebrano 4000 rubli efektowność tej oświeconej pożarem sytuacji była duża — nazwiska ofiarodawców ogłaszano w gazetach, wszakże po niedługim czasie zapał przygasł, tempo dopływu składek osłabło, zamiast składek ofia-: rowywać zaczęto pożyczki, niekiedy znaczne (Janasz 5000, Brun 10 000 rubli), i niewielu, poza zainteresowanymi finansowo, pamiętało, że przed pożarem teatr miał 100 000 rb długu.
Nie bez znaczenia w sprawie popierania Teatru Ludowego była także możliwość uzyskania poprzez ten teatr (podobnie jajc przez czytednie bezpłatne czy przez szkoły) pewnego wpływu na robotników. Teatr Ludowy, który funkcjonował w Warszawie w końcu XIX i początku XX wieku, podlegał wpływom burżuazji w
zakresie repertuaru — dobierano go z punktu widzenia „umorainiających” walorów. Popieranie teatru było więc opłacalne. Gdy jednak przyszło uczcić jubileusz pięćdziesięciolecia pracy scenicznej Alojzego Żółkowskiego, składki wielbicieli artysty przyniosły w sumie rubli 603, których obrażony Żółkowski nie przyjął. Zbiórka była anonimowa, nie opłacała się.
W przypadku Towarzystwa Muzycznego, gdzie perspektywy zysków nie było, po początkowym okresie pewnej jego popularności szybko odsunięto się od tej instytucji, Towarzystwo prowadziło coraz bardziej anemiczną egzystencję. Współcześni dostrzegali jej przyczyny: „Niech wytworniejsze sfery, niech ci, którym istotnie o sztukę, a nie o tanią zabawę i resursę chodzi, gromadnie do Towarzystwa wejdą, a zreformują je i na właściwą sprowadzą drogę. [...] Sam dyrektor nic nie poradzi, przy najlepszych nawet chęciach. [...] Ostatecznie jest on zależnym od członków Towarzystwa...” — karcono bierność wyższych warstw społeczności warszawskiej i brak jej poparcia w poważniejszych poczynaniach Towarzystwa Muzycznego.
Większości należących do tych warstw szło bowiem właśnie o resursę i podobne jak w resursie rozrywki, dla których łatwiej było znaleźć poparcie w Warszawie niż dla muzyki poważnej. I nawet ta chwalona Zachęta też przy różnych okazjach dawała świadectwo brakom mecenatu burżuazji warszawskiej i sposobom uprawiania tego mecenatu.
Gdy w roku 1890 na konkursie w Zachęcie jeden z rzeźbiarzy, zawiedziony i rozczarowany wyrokiem jury, publicznie zniszczył własne dzieło, wśród wrzawy prasowej, która potem wynikła, zabrał głos Stanisław Witkiewicz: „Nasze społeczeństwo [...] nie potrzebuje artystów, nie potrzebuje uczonych, nie potrzebuje żadnej poważnej, głębokiej, wielkiej idei, tylko potrzebuje tandety; tandety w nauce, w sztuce, w każdej gałęzi umysłowej pracy — potrzebuje tylko klow
nów i hecarzy cyrkowych.” Stwierdzał też, że wydarzenie to powinno „dać trochę do myślenia tym wszystkim, którzy konkursa inicjują, biorą w nich udział bądź jako siędziowie, bądź jako konkurujący”. W burzliwej polemice licznie i różnie się wypowiadano, Prus bronił Witkiewicza, większość była przeciwi niemu. Witkiewicz, jak wiadomo, nie odznaczał się umiarem w słowach, Prus bywał niekiedy po swojemu przekorny, ż dobrotliwości serca żałował też rzeźbiarza — twórcy zniszczonego dzieła. Nie rozważając jednak, po której stronie była racja w tym konkretnym przypadku, nie sposób całkowicie odmówić słuszności ogólnej ocenie sytuacji, sformułowanej przez Witkiewicza.
Zarówno działalność filantropijna, jak i mecenat kulturalny czy wsparcie burżuazji warszawskiej dla nauki i oświaty w dużym stopniu wypływały więc z przyczyn nie wynikających z meritum sprawy. Pewną wskazówką dla wniosków, mogłaby tu być jeszcze jedna licytacja. Z okazji wizyty Mikołaja II w Warszawie postanowiono cesarzowi przekazać zebraną na ten cel sumę jako dar społeczeństwa Warszawy. Nigdy jeszcze dotychczas jednorazowo burżuazja warszawska nie złożyła tak wysokich sum na żadne cele — naukowe, dobroczynne czy kulturalne — jak na fundusz gromadzony z okazji wizyty cesarza. Leopold Kronenberg junior złożył 100 000 rubli, kilkudziesię- ciotysięczne składki powtarzały się wielokrotnie. Ponieważ z woli cesarza część zebranych sum przekazana została na cele społeczne, Warszawa bez większej zasługi ofiarodawców zasilona została poważną dotacją.
Sposób uprawiania mecenatu i filantropii świadczy zarówno o osiągniętej przez burżuazję warszawską pozycji materialnej, jak i o dążeniu do zwiększenia również przy pomocy danin na cele społeczne swego prestiżu. Różne elementy obyczaju w różnym stopniu służyły temu samemu celowi: sposób gromadzenia dóbr kultury materialnej i sposób posługiwania się
nimi, obyczaje towarzyskie burżuazji warszawskiej i sposób kształtowania stosunków między pracodawcami i pracownikami. W umysłach i sercach bankierów, przemysłowców i kupców warszawskich duma i satysfakcja z powodu swej siły ekonomicznej mieszały się z odczuwanymi co jakiś czas wątpliwościami co do sprawy drugiej — co do prestiżu społecznego.
Zwiększyć go próbowano różnymi drogami, a wśród nich niemałą rolę odgrywały także próby uzyskania formalnych przywilejów ten prestiż podnoszących. Sprawy nobilitacji już poruszaliśmy. Teraz wspomnieć wypada o zabiegach innych nieco w swym charakterze, a świadczących o wysokich aspiracjach burżuazji warszawskiej.
Przede wszysktim było to dążenie do posiadania majątków ziemskich. Ludzie, którzy nieraz dorobili się właśnie na ruinie posiadaczy ziemi, sami tę ziemię nabywali natychmiast, gdy tylko mogli sobie na to pozwolić. I. co charakterystyczne, czynili to nie tylko ci, którzy zabiegali o nobilitację, ale także i tacy, którzy żadnych starań w tym kierunku nie podejmowali. Mógłby ktoś może wobec tego przypuszczać, że dobra ziemskie były traktowane jak lokata kapitału — jak przedsiębiorstwo. Istotnie w wielu folwarkach należących do nowych właścicieli z Warszawy gospodarka była prowadzona racjonalnie, przynosiła dochód. Obok takich istniały jednak inne, nawet deficytowe, a mimo to nie sprzedawane. Najważniejsza jednak jest tu jeszcze inna wskazówka: majątki kupowano w bardzo różnych okresach i w czasach dobrej koniunktury rolnej, i w czasach kryzysu, a widoki zysku — jaki można było osiągnąć inwestując kapitał w inne dziedziny gospodarki — z pewnością wykluczały kupno ziemi z przyczyn ekonomicznych.
Szło więc o coś innego. Skrupulatne wyliczanie posiadanych folwarków przy różnych okazjach — do nekrologu włącznie — utwierdza w takim przypusz
czeniu. Dobra ziemskie szczególnie ułatwiały zajęcie w tym tak tradycjonalnym społeczeństwie wysoko notowanego miejsca, uzupełniali więc nimi listę swych tytułów bankierzy i fabrykanci.
Gdy kupiec warszawski Scholtz nabył w pierwszej połowie XIX wieku majątek ziemski, zaczął się pisać de Scholtz, choć nie zmienił swego statusu star nowego. Gdy handlem doszedł do bogactwa syn ubogiego szlachcica, „chłopiec ze Skalmierza”, Jan August Spiski — na pierwszym miejscu po nazwisku kładł nazwy swych dóbr: Raszyn i Falenty, a dopiero później fundament swego bogactwa, zajęcie: kupiec. Właścicielami majątków byli: Kronenberg, Bloch, Epstein, Ber- son, Janasz, Konic, Toeplitz i liczni inni.
Na nieco innym tle miał miejsce jakże charakterystyczny przypadek. Znany wydawca Lewental panującym powszechnie obyczajem nie poprzestawał na dochodach płynących z głównego źródła działalności, lecz zajmował się także spekulacją płacami budowlanymi w Warszawie. Posiadanie ziemi miało więc w tym przypadku motywy ekonomiczne, i to w dodatku handlowe, a nie produkcyjne, więc przytoczonym poprzednio przykładom jak najdalsze. Jednakże nacisk ogólnego snobizmu był taki wielki, że Lewental — właściciel wszystkich placów przy późniejszej ulicy Hortensji (dziś Górskiego) tak właśnie, imieniem żony, nazwał drogę przebiegającą pośrodku swej posesji. Drogę, o której wiedział, że stanie się ulicą, gdy tylko powiodą mu się sprzedażne transakcje. Nieco podobną genezę ma nazwa ulicy Karolkowej — pochodzi od imienia Karola Szulca. Tak więc osobliwie zabrzmiało tu echo nazw majątków, takich jak Izabelin, Helenów i inne podobne.
Posiadanie dóbr ziemskich to tylko jeden ze sposobów umocnienia swej prestiżowej pozycji. Były i inne: tytuły honorowe i urzędy, przy czym nie chodziło tu o stanowiska związane jakoś z zawodową
działalnością — te wynikały przeważnie z wysokości udziału w spółce akcyjnej, z wielkości przedsiębiorstwa, z posiadania majątku itp. Inne były przesłanki przyjmowania, a nawet ubiegania się o nadanie urzędów zupełnie nie związanych z podstawowym zakresem pracy warszawskiego burżua. Różne godności w towarzystwach dobroczynnych i kulturalnych wypływały często po prostu z wysokości świadczeń dla tych organizacji i instytucji. Nieco mniej bezpośredni związek z przesłankami ekonomicznymi miało piastowanie niektórych stanowisk w korporacjach religijnych, a więc w dozorze bóżniczym, we władzach gmin ewangelickich itp.
Wreszcie były i takie godności, które najczęściej nie wynikały ze stanu majątku, rzadko także 1 poniesionych nakładów finansowych, nie przynosiły też na ogół i dochodów. Przykładem tu mogliby być liczni w Warszawie konsulowie honorowi, niekiedy konsu- lowie krajów dość egzotycznych. Mieczysław Epstein był konsulem honorowym Włoch i Belgii, Bloch konsulem szwedzkim, Edward Władysław Epstein konsulem perskim, Stanisław Lesser konsulem saskim, bawarskim, sasko-weimarskim i peruwiańskim, Wiktor Lesser konsulem portugalskim, Józef Rawicz konsulem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. O nich to i o innych licznych w Warszawie konsulach honorowych krążyły dowcipy, pozwalano sobie na złośliwości i żarty, bankierzy jednakże z wielką powagą traktowali swoje nieistniejące obowiązki i w stosownych okazjach pojawiali się w orderowej i mundurowej gali. Do tej listy ówczesnych godności dodać należałoby różne inne, niekiedy zaskakujące i dziwne tytuły. Zygmunt Lesser, ze swą świeżą metryką chrztu, został tajnym szambelanem papieskim, inny bankier szczycił się dworskim tytułem etiopskim.
Nieco mniej nierealne, czasem nawet związane z faktycznymi funkcjami, były tytuły i rangi służbo
we rosyjskie, nadawane niektórym spośród warszawskiej burżuazji. Konkurent Kronenberga zabiegający
0 dzierżawę monopolu tabacznego, Eleazar Fejgin, był „radcą kommercyi”, słynny Newachowicz, gdy obejmował dzierżawę tychże dochodów, był „koleżskim sekretarzem”, a umarł jako „tytularny radca i kawaler”, choć stanowisk urzędowych nie zajmował. Żona Fraenkla uhonorowana została tytułem damy dworu, Zygmunt Reychman był rzeczywistym radcą stanu.
Tytuły te w intencjach burżuazji warszawskiej; służyć miały przeważnie celom szczególnym, innym nieco niż zwykle mają w sferach urzędniczo-dworskich. Nie wiązano ich tu z postępami kariery, nie łączyły się one z finansowymi korzyściami — a jeśli nawet, to były to dochody w budżetach potentatów pieniądza niedostrzegalne.
Pewną wskazówką co do intencji, w jakich zabiegano o te godności, mógłby być tytuł piastowany przez Jana Gottlieba Blocha. Bloch ze względu ' na swoje doświadczenie w zakresie budowy dróg żelaznych powoływany był przez władze rosyjskie na Rzeczoznawcę, zasiadał w radzie naukowej przy Ministerstwie Komunikacji w Petersburgu, miał też rangę radcy stanu, choć rzecz jasna, urzędnikiem tym nie był. Ponieważ ranga radcy stanu odpowiadała w hierarchii wojskowej randze generała majora, przeto Bloch lubił, gdy go nazywano generałem i nawet niekiedy dawał do zrozumienia, że chętnie ten tytuł słyszy. Wprawdzie tytuł radcy stanu nadawany urzędnikom również przykrywał treść nazwie nie odpowiadającą, był umownym określeniem, które utraciło swój pierwotny sens, jednakże w przypadku burżuazji warszawskiej stopień tej abstrakcji był jeszcze szczególniejszy
1 prowadził ku dziwnym, nawet na owe czasy, formułom, jak bankier-generał. Tak samo bowiem jak dobra kultury materialnej, również tytuły i rangi ro
zumiano w tej sferze przede wszystkim jako sposób przydania sobie chwały.
A może w tym szczególnym przypadku było coś jeszcze bardziej osobliwego? Wszakże burżua niby- -generał wydawał również książki o przyszłej wojnie zarabiając sobie w ten sposób na opinię eksperta i znawcy spraw wojskowych, prowadził też propagandę pacyfistyczną, która opinię tę jeszcze umacniała, ów propagator pokoju twierdził u schyłku XIX wieku jakc rzeczoznawca, że przyszła wojna prowadziłaby do całkowitego zniszczenia i zwycięzcy, i zwyciężonego — tak byłaby rujnująca. Wywody popierał argumentacją strategiczną oraz zdjęciami karabinów, dział i balonów.
I oto niby-generał roztrząsał problemy wielkiej strategii, rozważał szanse niby-walczących stron, rozgrywał niby-wojny w abstrakcji, jego „biuro naukowe”, przy pomocy którego przygotowywał swe prace, nabierało cech biura studiów w sztabie. W sferze fikcji odbywało się to, co realnie rozgrywane, prowadzi do bardzo gromkich form sławy. W sferze fikcji — bo w rzeczywistości było nieosiągalne. Nie mamy jednak stanowczych dowodów na to, że Jan Gottlieb Bloch, „un parvenu intellectuel”, warszawski i petersburski bankier, skrycie żywił marzenia o rozkazywaniu nie tylko urzędnikom i że serce miał aż tak władzy i glorii chciwe, a wyobraźnię aż tak intensywną.
Blask rang i tytułów podnosiły ordery. Niektórzy cieszyli się posiadaniem orderów rosyjskich, jak np. Kazimierz Rozental, kawaler Orderu Św. Anny | Św. Włodzimierza, czy Herman Epstein lub Antoni Firaenkel odznaczeni również Orderem Św. Włodzimierza. Bardzo wielu nadawano Order Św. Stanisława, otrzymał go Aleksander Laski, Władysław. Kronenberg, Aleksander Hałpert, Antoni Fraenkel i liczni inni. Byli jednak i ozdobieni najbardziej zaskakującymi odznaczeniami: Stanisław Lesser miał jeszcze mało egzotycz
ny Order Alberta Saskiego, ale Karol Merzbach odznaczony był już Orderem Nilu i Gwiazdą Etiopską, jego brat Jerzy — Legią Honorową i Orderem Medjidje. Przy niektórych nazwiskach umieszczano już tylko formułę: „kawaler orderów;”, kryjącą najróżniejsze rosyjskie i zagraniczne odznaki. O odznaczenia zabiegano skwapliwie różnymi drogami. Między innymi właśnie przyjmowanie godności konsulów nominalnych nie tylko zaspokajało aspiracje do samego tytułu, lecz także dawało okazję do uzyskania zagranicznych orderowi
Ordery i tytuły, nagrobki, sposób zwracania się do. urzędników, udział w akcjach filantropijnych, słowem, cały obyczaj burżuazji warszawskiej służyć miał przekonaniu siebie i innych o swej ważności i wielkości, a więc i utwierdzeniu nowej klasy i nowego porządku. Że jednak kapitalistyczny porządek społeczny przetykany był różnymi pozostałościami feudaliz- mu, przeto i w obyczaju burżuazji warszawskiej znalazło się tyle feudalnych sposobów manifestowania swego miejsca w społeczeństwie. A że mimo reliktów feudalizmu było to przy końcu wieku XIX społeczeństwo kapitalistyczne — szczególnie fałszywie hrzmiały te właśnie dawne sposoby głoszenia swej rangi społecznej i zabiegi o nią. Do rangi symbolu urasta więc \yydarzenie opisane przez Szymanowskiego z okazji występów Modrzejewskiej, gdy tłumy oblegały kasy teatralne: „Zdarza się [...], że jakiś pan [...] ofiaruje sto rubli za lożę i ktoś odstępuje własnej loży [...] jakiś drugi pan, nie mogąc dostać. loży, a zaledwie tylko bilet na galerię, pyta się, czy mu wolno zbudować na tym miejscu lożę, a gdy mu z uśmiechem pozwalają na to, on na serio chce sobie wybudować lożę.” Tak oto przy pomocy pieniądza budowano sobie miejsca oddzielone od reszty wielkiej widowni i sceny ścianami zharmonizowanymi zarazem z całą dotychczasową budowlą.
W dobie Sejmu Czteroletniego Józef Wybicki napisał komedię pod tytułem Szlachcic mieszczaninem. Więcej mając talentu w innych dziedzinach, dość nieudolnie przedstawił w niej tytułowego bohatera, sędzica, dawniej bałagułę popularnego wśród ciemnej i pijanej gromady szlacheckich pieczeniarzy— teraz w. duchu reformy wpisującego się do ksiąg miejskich, aby zostać mieszczaninem i procedernikiem. Przy tej okazji zarówno sądzie, jak inne dramatis personae wypowiadają wiele uwag o zacności stanu mieszczańskiego,
0 znaczeniu rzemiosł i kunsztów dla rozwoju kraju
1 o tym, jak to skończyć się już powinna pogarda okazywana mieszczanom przez szlachtę. Sam sędzic zaś postanawia w swych zatrudnieniach, zabawach, ubiorze i obyczaju pójść za tymi deklaracjami. Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z przeciwstawieniem sztuce Moliera i całej konwencji „mieszczanin szlachcicem”? Odpowiedzieć wypada przecząco, nie tylko dlatego że u Moliera bohater zostaje z powodu swych usiłowań wykpiony, a tu jest aprobowany. Jest i inna różnica: oto burmistrz, występujący w sztuce, wyjaśnia definitywnie sytuację mówiąc o szlachcie, że jest to „stan znakomi- ty, wyższy nad nas od wieku w. Polszczę przez zaszczyty*’ i doprowadza w ten sposób ideę utworu do zgodności z poglądami autora. Gdy więc szukać przychodzi przejawów obyczaju burżuazji warszawskiej w obyczajowości innych grup społecznych w wieku XIX, zapytać wypada, jakie były drogi tych filiacji i czy
ich istnienie świadczy o określonych postawach tych grup wobec burżuazji.
Odpowiedzi poszukiwać należy na różnych drogach. Już w pierwszej połowie XIX wieku pojawiają się pochwały pieniądza: „Bankier — alboż to nie jedyny środek, aby jeździć konno, dawać bale, trzymać ekwipaże i co lato bawić w Karlsbad albo w Ems? Bankier — oto bożyszcze domów rozkoszy, chociaż jest nul et omnia w przekonaniu świata. Niezwykły urok panuje wszędzie, gdzie tylko stąpi noga jednego z tych kuzynów Fortuny; rozrywani wszędzie, odbierają hołdy i pokłony, każdy chętnie ujmuje ich za rękę na ulicy, ściska, przyjmuje do powozu i zaprasza na obiady. Dla bankiera też wszystkie drzwi stoją otworem i wolno im obchodzić się według własnej szkoły, to jest: na ulicy witać się sparodiowanym akcentem, kiwnąć głową bez zdjęcia kapelusza, każdemu położyć rękę na ramieniu, nazywać przyjacielem — są to również według nich jakieś procenty, które się dadzą pobierać jako honoraria” — pisał Bogucki.
W tej opinii pisarza z pierwszego półwiecza przewijają się dwa elementy: satyryczne spojrzenie na bankiera-dorobkiewicza i na tych, którzy mu zbyt łatwo otwierają drzwi swych domów, ale też i stwierdzenie, że obyczaj bankiera, jego sposób bycia, inny od dotychczas przyjętego, nie spotykał się z całkowitą dezaprobatą, mimo że sam autor obyczaj ów potępia. Czy rzeczywiście tolerowano maniery bankierskie tylko dlatego, że bankier mógł żądać tolerowania ich — tak jak wypłaty procentów? Z pewnością wtedy jeszcze nie w tym środowisku, do którego próbował wejść z trudem — nie wśród niezależnej od niego finansowo części arystokracji i szlachty. W dziedzinie obyczajów dość wyraźnie rysował się wtedy podział na tych, których naśladowano, i tych, którzy naśladowali. Bankier usiłował naśladować tych, do których miał przystęp utrudniony, bankiera naśladowali ci, którym.
zależało na uzyskaniu do niego dostępu, którym imponował, ci słabsi ekonomicznie a nie hamowani przez utrwalone w obyczaju kategorie ocen obowiązujących w świecie szlachecko-arystokr a tycznym.
Te wykształcone w dotychczasowym układzie społecznym kategorie i obyczaje trwały mocno i stanowiły silną przeciwwagę obyczaju burżuazji tam, gdzie odbiegał on od dotychczas przyjętych. W „kuzyna Fortuny” zapatrzeni byli przede wszystkim pomniejsi dorobkiewicze, trochę mniej rosnące rzemiosło, drobna burżuazja. I nawet ci nie tylko jego uważali za wzór. Rodzina Jana Kilińskiego po jego śmierci wielkich dokładała starań, aby zatrzeć fakt, że był on szewcem. Nie po to przecież, aby pozostawić go bez przynależności zawodowej i stanowej; eksponowano i jego stopień wojskowy pułkownika, zatwierdzony zresztą przez władze Królestwa, i fakt, że jeden z synów szewca został oficerem, dwaj inni urzędnikami.
Dopiero w okresie pouwłaszczeniowym, gdy burżuazja dobitniej manifestować zaczęła swe istnienie i swą siłę ekonomiczną i gdy równocześnie zmniejszała się siła oddziaływania innych grup społecznych, przede wszystkim szlachty, wzrastać zaczynał wpływ burżuazji na obyczaj powszechny. W literaturze pojawiać się zaczęły zgodne z ideologią pozytywizmu postaci szlacheckiego wprawdzie pochodzenia, ale zajęć burżua- zyjnych. Piotr Chmielowski tak oto pisał o swojej epoce: „...obok racjonalniejszego chodzenia koło roli trzeba było uznać znaczenie i potęgę przemysłu i kapitału: nie można było gardzić jednym, a lekceważyć drugiego. Należało się pozbywać coraz prędzej przesądów szlacheckich o swojej wyższości i o swoim dostojeństwie, lecz jąć się pracy oburącz, a z łokciem i wagą pogodzić się, uszanować w nich przedstawicielstwo podobnejże pracy, która miała zastąpić w zupełności pergaminowy czy papierowy przywilej. [...] Równocześnie z coraz bujniejszym wzrostem przemysłu
i handlu doniosłość kapitału i jego znaczenia w życiu ekonomicznym, społecznym i umysłowym zwiększyć się musiały, jakkolwiek nie przybrały oczywiście tak kolosalnych, a niekiedy tak potwornych rozmiarów, jak na dalszym Zachodzie.”
W nekrologach zacierać się zaczynały różnice między tytulaturą nowych i dawnych posiadaczy dóbr, a informacja, ze zmarły był członkiem rady nadzorczej czy zarządu jakiegoś towarzystwa akcyjnego, bez względu na to, kogo dotyczyła, stawała się jednakowym powodem do uznania u tych, których opinię ceniono.
Rzecz oczywista, nekrologi ogłaszane w prasie warszawskiej odzwierciedlają stan rzeczy w bardzo określonym środowisku — charakteryzując jedynie tych, którzy zawiadamiali w warszawskich gazetach
o zgonie swych bliskich. A zawiadamiali oczywiście nie wszyscy. Uwzględniając specyfikę czasopism i czytelnictwa i porównując treść i formę nekrologów z lat siedemdziesiątych XIX wieku i z początku XX wieku zauważyć można znamienne różnice. Wkrótce po powstaniu styczniowym formuła „obywatel miasta Warszawy” częściej występuje przed określeniami zawodu lub źródeł utrzymania. Na początku wieku XX natomiast częściej występuje wariant „kupiec i obywatel m. Warszawy”, „finansista i obywatel m. Warszawy” lub podobnie. Coraz częściej znaleźć można pod nazwiskiem zmarłego informacje o jego posiadłościach przemysłowych: „współwłaściciel zakładów przemysłowych N. N.”, „założyciel i właściciel fabryk N. N.” itp. Wymieniano piastowane w organizacjach gospodarczych stanowiska, eksponowano stan posiadania. Forma, okazałość nekrologu zależna była na początku XX wieku przede wszystkim od pozycji majątkowej zmarłego.
Rosnący kult bogactwa i pieniądza, chęć naśladowania bogatych sprzyjały rozpowszechnianiu się oby
czaju burżuazji warszawskiej także wśród innych warstw. Przede wszystkim wśród tych niżej w hierarchii społecznej stojących niż twórcy wzoru. Ten sam motor, który pobudzał burżuazję warszawską do swoistych licytacji w działalności filantropijnej, funkcjonował i w dziedzinie przejmowania burżuazyjnego wzorca obyczajowego przez inne warstwy społeczne.
Działały naturalnie czynniki hamujące: większość inteligencji warszawskiej była pochodzenia szlacheckiego, więc z obyczajowości szlacheckiej pochodzące wniosła tu z sobą wzory. Hamująco działała także obcość narodowa części burżuazji, naruszała ona jednolitość tej klasy, budowała przeszkody na drodze przekazywania wzorów obyczajowych ludności polskiej. Rosnąca świadomość klasowa proletariatu i zwiększająca się polaryzacja inteligencji kształtowały grupę zasadniczo przeciwną obyczajom wrogiej klasy. Sam ton obyczaju burżuazji warszawskiej, jej sposób bycia, nieraz poniżający innych, budził opozycję i żal lub wrogość nawet u tych, którzy nie wiedzieli, dlaczego należą do innej klasy społecznej. „Dosyć być ubogim, by doznać pogardy” — skarżył się na początku stulecia legionista i poeta Cyprian Godebski. „Gdybyż pamiętano, że te datki składane są także dla ludzi, choć uhogich...” — wtórowała mu z końca wieku gazeta. „Kto uważa na opinię, kiedy ma pieniądze” — replikował ze sceny bohater pozytywistycznego dramatu.
Mimo wyszystko obyczaj ów przesączał się w społeczeństwo warszawskie. Najłatwiej może było to widoczne w zakresie kultury materialnej. Mnożyły się próby naśladowania bogactwa i wystawności mieszkań, mebli, strojów, sprzętów, a główny akcent kładziony przeważnie na okazałość i luksus określał proweniencję tego obyczaju. Tak jak wcześniej burżuazja przez swe pałace i wystawność życia próbowała znieść granicę dzielącą ją od arystokracji rodowej i szlachty, tak
teraz średnie i niższe warstwy mieszczańskie dążyły do upodobnienia się do wzorów burżuazyjnych. Mniejsze środki materialne rodziły naśladownictwo nie tylko złe, lecz niekiedy i tandetne.
Kształtował się w dziedzinie kultury materialnej obyczaj pozoru. Pałace bankierów, zgodnie ze stylem epoki, przeważnie źle naśladowały dawną architekturę, błyszczały jednak niekłamanym bogactwem rzeźb, złoceń i marmurów, bankierów bowiem było na to stać. Warszawskie kamienice czynszowe budowane przy głównych ulicach, przeznaczone dla zamożnych lokatorów, wznoszone szybko w okresie koniunktury budowlanej, podobne były bogactwem ozdób do pałaców, tyle że często ozdoby były odlewane z gipsu według szablonów, kunsztowne sklepienia były imitacją, żelazo kute zastępowała tłoczona blacha. Z wnętrzem domu było podobnie. Gdy kogo nie było stać na obicie ścian droższymi tkaninami, zastępowano je kretonem imitującym jedwab, gdy nie starczało na kreton, pojawiała się papierowa tapeta imitująca kreton podobny do jedwabiu. To samo powtarzało się na każdym kroku. Robiono meble z taniego drzewa podobnego do szlachetnych gatunków z importu, obrazy znanych nieraz artystów, zdobiące pałace bankierskie, pojawiały się w wielu egzemplarzach wytwarzanych taśmowo przez imitatorów-fuszerów i nabywanych do warszawskich domów mieszczańskich za parę rubli, fabryczna produkcja dostarczała „dywanów perskich ręcznej roboty”.
Odzież i przedmioty osobistego użytku również tworzyły pozory. Przypinany kołnierzyk i półkoszulek pozwalał wyglądać świeżo niezamożnemu elegantowi. Dorożkarzowi dawano duży napiwek, aby przed rozpoczęciem kursu zdjął blaszkę z numerem i w ten sposób przekształcił dorożkę w powóz prywatny; karety i powozy do wynajęcia w remizach ułatwiały wywołanie podobnego efektu. Wynajmowano na przy
jęcie lokaja, który w wynajętym fraku anonsował gości i pełnił funkcje pełnione zwykle przez paru słii- żących. „Jak to, łotrze! — wołał pan do takiego właśnie lokaja. — Jak to: więc połami wynajętego fraka wycierasz talerz?...”
Różne rodzaje blichtru występowały na różnych szczeblach drabiny społecznej. Na samej górze, tuż po owych naśladowanych, szły zamożne sfery inteligenckie, często spokrewnione z bankierami, kupcami i przemysłowcami. „Wielu znacznych adwokatów, lekarzy, inżynierów itp. może się poszczycić takimi dochodami, jakich u was nie posiadają nawet ministrowie. Lecz w tym znowu bieda, że tym, co wydają, Bo mają na to, chcieliby dorównać w przyjęciach także i mniej zamożni i mniej powodzenia mający” — pisał publicysta warszawski w ostatnim ćwierćwieczu. Do tej też grupy należeli najwyżej stojący i najlepiej sytuowani prokurenci dużych banków i inni najwięćej zarabiający pracownicy przemysłu i handlu. I rzeczywiście ci wydawali dużo. Mieli bogate mieszkania — często wprawdzie wynajęte, lecz zawsze w dobrej dzielnicy — zwykle dobrze wyposażone, częściej liiż u bankierów urządzone ze smakiem, zgodnie z modą przeładowane wprawdzie, lecz zwykle sprzętami gu- stowniejszymi, z lepszymi obrazami na ścianach. Wszakże właśnie z tych sfer przede wszystkim rekrutowali się członkowie-miłośnicy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych i bywalcy wystaw artystycznych. Kuchnia w tych domach często nie ustępowała kuchni właścicieli pałaców, nieraz tu właśnie walorem jej było nie tylko bogactwo, lecz i pewien styl własny. W tych sferach miewano jeszcze i swój powóz, i liczniejszą służbę. '
Nie zawsze było to życie ponad stan, niektórzy dobrze sytuowani jeszcze mogli sobie na to pozwolić. W pewnym sensie nie tylko mogli, ale nawet musieli. Niejeden musiał: „...aby pokazać, że i on od swego Kó-
legi nie gorszy i że równie dobrze jak tamten stoi. Więc mniejszy przemysłowiec sadzić się będzie na wspania-' łe apartamenta i bale w przekonaniu, że to podtrzymuje jego kredyt, więc adwokat zarabiający dajmy na to 6000 rb rocznie pozować będzie na takiego, co ma 20 000 rb, aby tylko tamtemu nie ustąpić i wśród kolegów i klienteli wyrobić przekonanie, że i jego praktyka nie mniejsza; lekarz to samo, inżynier również itp. W tych właśnie kołach zbytek jest największym. [...] I to wszystko nie tyle się robi dla samej zabawy, jak dla popisu, dla prześcignięcia drugich, dla' zamaskowania prawdziwego swego położenia” — tak wraz z Zaleskim gorszono się w Warszawie. Trżeba było jednak w tym wszystkim uważać, aby nie wyrobić sobie opinii utracjusza i rozrzutnika, bo to kredytowi mogło zaszkodzić.
Zauważmy, że prócz dążenia do utrzymania się na wysokiej pozycji społecznej przez stworzenie wrażenia bogactwa działał tu jeszcze inny motyw praktyczny: „aby [...] wśród kolegów i klienteli wyrobić przekonanie, że i jego praktyka nie mniejsza.” Szło
o zapewnienie sobie klienteli i płynących stąd dochó-1 dów. Przypominają się metody Teppera o sto lat starsze, kiedy to szlachcica-kontrahenta oczarować możha było „dobrze okutą skrzynią na pieniądze”. Wystawny tryb życia bogatych sfer inteligenckich, przedd wszystkim zaś wodnych zawodów, miał motywację wyraźnie kapitalistyczną, komercjalną, prowadzić miał do zapewnienia korzyści materialnych, kredytu, wyższych honorariów itp.
Sposób realizowania tych na reprezentację obliczonych poczynań miał jednakże bardziej skomplikowaną proweniencję. Odbijało się tu i wykształcenie — przeważnie uniwersyteckie — i przywiezione z szerokiego świata przez tę dość ruchliwą warstwę wzory; i silniejsze wpływy tradycji szlacheckich, i inne niż wielkiej burżuazji kontakty towarzyskie i zawodowe,
inne gusta i zamiłowania kulturalne. Stąd też recepcja obyczaju burżuazji w zakresie kultury materialnej w sferach bogatej inteligencji mniej miała elementów bezpośredniego przejmowania wzorów obyczajowych niż przekształcania własnego obyczaju pod naciskiem motywacji przejmowanych od bankierów i przemysłowców.
Inaczej wśród niższych i średnich grup inteligenckich. Przede wszystkim odpadał tu tak silny w grupach wyższych motyw walki o klientelę, o kredyt. Po wtóre, mniejsze, i to drastycznie, były tutaj średki finansowe. Urzędnicy Polacy mogli zajmować w epoce popowstaniowej w administracji tylko niższe st; nowiska, należeli więc do inteligenckiej biedoty. Lepiej od nich sytuowani byli lekarze o małej praktyce. dziennikarze, publicyści, nauczyciele w szkołach prywatnych. Mimo różnic w sytuacji materialnej między tymi grupami żadna z nich nie mogła myśleć
o dorównaniu poprzednim. W tym środowisku silniej odzywały się tradycje szlacheckie i narodowe, mniej- szy był kult bogactwa i mniej było wpływów kosmopolitycznego obyczaju europejskiego. „Każdy zachwyca się dużymi datkami możnych, marzy o tym, by sam mógł dać również taką pomoc swym bliźnim” — oto akcent podziwu dla bogactwa. Z tej jednak właśnie grupy rozlegały się ironiczne głosy rzekomego podziwu dla bankiera w pierwszej połowie stulecia i z tej zaraz po zacytowanym tu zdaniu wyszedł też apel: „...zaprawdę już czas, byśmy przestali się rumienić wobec sturublówek bogaczów.” Stąd pochodziły satyryczne rysunki przedstawiające dorobkiewiczów, zamieszczane w gazetach warszawskich, stąd szły głosy protestu przeciw wyzyskowi uprawianemu przez kamienic zników. Tu wreszcie znajdowały pewien posłuch hasła potępienia kapitału i hasła walki z jego posiadaczami. W sumie zatem znacznie słabsze były tu również echa obyczaju burżuazji warszawskiej.
Była też szczególna grupa, graniczna, związana swymi interesami i materialnymi podstawami egzystencji z burżuazją warszawską; należeli do niej subiekci, urzędnicy przedsiębiorstw, ajenci handlowi, ko- misjonerzy, kantorowicze. Również i oni ze względu na swe możliwości finansowe z dużej tylko odległości podziwiać mogli luksus bogaczy, jeidnakże wyłączyć ich w. osobną grupę wypada właśnie ze względu na swoiste powiązania z burżuazją. Nieosiągalność przedmiotu obserwacji nie przeszkadzała, że szczególnie pilnie wpatrywano się właśnie tu w przedsiębiorcę-pra- codawcę. Jego potęga ekonomiczna tu była bardziej dostrzegalna, bardziej konkretna, stąd widać było najlepiej siłę pieniądza i okazałość fabrykanckiego pałacu. Tu częściej niż gdzie indziej słyszano doktrynę wskazującą drogi dojścia do bogactwa. I tutaj też powstała szczególna gotowość przejęcia wzorów obyczaju pryncypała.
Ponieważ zaś możliwości finansowe nie pozwalały inaczej, kopiowano wzór jak najtaniej. Tu więc najczęściej pojawiała się krzykliwa elegancja strojni tym przede wszystkim grupom służyła kareta dla ubogich — pierwsza klasa w tramwajach warszawskich za 7 kopiejek, zamiast drugiej za 5. Gdy brakło fraka, w. którym można byłoby pójść na zabawę lub do teatrzyku, frak pożyczano od znajomego. Tu właśnie dorożka udawała powóz, tu ubierano się lepiej niż mieszkano, próbowano sprawiać sobie futra, tu mimo wszystkich usiłowań naśladowania bogatych powstawał własny styl kantorowiczów. Gdy zaś obce oko nie patrzyło, wyrównywano tę rozrzutność — podobnie zresztą jak i niedobory finansowe w grupie poprzedniej — ascezą życia codziennego, drobnymi oszczędnościami na wyżywieniu, mieszkaniu i innych niezbędnych potrzebach.
Pewne cechy wspólne z tą właśnie kategorią mieli drobniejsi kupcy, wzbogaceni rzemieślnicy, drobni
rentierzy. Motywem wspólnym był szczególniejszy podziw dla bogactwa, kult pieniądza, motywem różniącym — silne i instytucjonalnie konserwowane tradycje rzemieślnicze, cechowe. Sprzyjało przejmowaniu wzoru obyczaju od burżuazji obce pochodzenie niektórych rzemieślników i drobnych kupców — byli wśród obcokrajowców przede wszystkim Niemcy, w mniejszej liczbie także przedstawiciele innych narodowości.
Tu zatem próbowano naśladować pewne obyczaje burżuazji warszawskiej lub przejąć wzory jej instytucji. „Dawnemu rzemieślnikowi może wystarczał przytułek ani schludny, ani wygodny, ani zasobny w środki. Dzisiejszy rzemieślnik milsi już mieć bardzo inne wymagania, jeśli gwałtem żąda resurs, nie znajdując tego, co mu potrzebne, w gospodach” — pisał Prus w roku 1888. Rzeczywiście wzorem resurs kupieckiej i obywatelskiej miała powstać rzemieślnicza.
Wpływy obyczaju cudzoziemskiego dokumentował najpierw przyjęty w tych właśnie warstwach obyczaj ubierania choinki. Z tej sfery pochodzili dwaj Niemcy, których spotkał Rzecki w warszawskiej restauracji, gdy jedli pekflajsz z grochem. Ta może już zapomniana przez dorobkiewiczów potrawa niegdyś przecie była w ich jadłospisie, a teraz na stołach rzemieślników zajmowała miejsce bardziej wykwintnych cudzoziemskich dań.
Rzemieślnicze tradycje cechowe wstrzymywały natomiast przed przyjęciem zwyczaju noszenia zbyt bogatych i według najnowszej mody robionych strojów. Jedynie najbogatsi i najznaczniejsi wśród rzemiosła ubierali się tak, jak ubrany był szewc Hiszpański na fotografii Delegacji Miejskiej. Pozostali chodzili niegdyś w czamarach, w dobie popowstaniowej dopiero nieco zmodernizowali swe stroje, jednakże jeszcze na rysunkach Kostrzewskiego wielu rzemieślników ma długie buty i tylko niektórzy, noszą kamasze. Z obyczaju konserwatywnego stroju wyłamywały się
także kobiety tej sfery i biorąc wzory z najbogatszych grup społeczności warszawskiej nosiły „kapelusze najświeższych fasonów, w których nawet mody paryskie przesadzane bywają”.
Mieszkania rzemieślników i drobnych kupców mieściły się przeważnie na Oppmanowskim Starym Mieście. W wyposażeniu tych mieszkań więcej było białych muślinowych firanek i drobnych prostych mebli niż tandetnego naśladowania wszelkich nowoczesności i bogatych obić z pałaców.
Wzrastająca w liczbę i najdalej od burżuazji odległa klasa społeczna — proletariat Warszawy — egzystowała w warunkach, w których przejmowanie jakichkolwiek wzorów w zakresie kultury materialnej przez zamierzone naśladownictwo, było niemożliwe. Jeśli do proletariackiego obyczaju przesiąkały jednak pewne elementy, echa wzorów spotykanych na szczytach drabiny społecznej, to działo się to na innej drodze. Właściciele fabryk kształtowali w pewnym stopniu przyzwyczajenia robotników przez sklepy przyfabryczne, przez budowę domów robotniczych, przez propagowanie pewnych wzorów i haseł za pośrednictwem czasopism niekiedy przez robotników czytywanych i poprzez inne podobne sposoby oddziaływania obyczaju burżuazyjnego. Rzecz oczywista, nie były to próby przekazywania własnego obyczaju, lecz raczej próby zaszczepienia obyczaju ze swoim zharmonizowanego.
Jeśli ktoś wywierał na tę grupę społeczną bezpośredni wpływ, to nie burżuazja, a raczej arystokracja robotnicza, którą niekiedy naśladować próbowano. Jedynie służba domowa inaczej nieco przejmowała pewne przyzwyczajenia w zakresie kultury materialnej — nie tylko dlatego, że uczestniczyła w życiu codziennym burżuazji i wyjątkowy miała punkt obserwacji, ale także i przez to, że lokaj otrzymywał stare ubranie pana, pokojówka nosiła suknie i parasolki,
których już nie chciała nosić pani, wreszcie i przez naśladownictwo, zarówno według schematu „wzbogacony lokaj”, jak i na zasadzie reakcji powstałych wskutek poniżającego niekiedy traktowania przez chlebodawców. Gdy więc na wiosnę na zwyczajowej giełdzie pod kolumną Zygmunta i na skwerku na Krakowskim Przedmieściu gromadzić się zaczynali poszukujący pracy, aby tu wyczekiwać na okazję zdobycia zajęcia, profesję ich można było łatwo rozpoznać wedle stroju; lokaje odznaczali się względnie eleganckim ubiorem, stangreci długimi butami itp.
Wreszcie szlachta. Przeciwstawiając tę grupę klasie burżuazji pamiętać trzeba o tym, że u schyłku XIX w. po pierwsze, rozróżnienie miało swoją wagę tylko w dziedzinie obyczaju i w ogóle w dziedzinie kultury, poza tym praktyczne znaczenie przynależności do stanu szlacheckiego było minimalne; po drugie, wśród ludzi szlacheckiego pochodzenia i z nawykami obyczajowymi tego środowiska byli również tacy, którzy bądź sami należeli do burżuazji miejskiej, gdy stali się udziałowcami przedsiębiorstw i stąd czerpać zaczęli dużą część swych dochodów, bądź byli powiązani z burżua- zją małżeństwami, pokrewieństwami itp. Mówiąc tedy
o wpływie obyczaju burżuazji warszawskiej na szlachtę, pamiętać trzeba o niezbyt wyraźnej granicy dzielącej te dwie grupy.
W zakresie kultury materialnej wpływ ten zsumować można z ogólnymi przemianami kultury i obyczaju ludzi o tradycjach szlacheckich. Obok inteligencji właśnie szlachta stawała się warstwą stosunkowo mobilną — wyjeżdżano do miasta w interesach, zamożniejsi jeździli za granicę, niektórzy do wód. Zrujnowani i zdeklasowani, przenosili się do miasta w poszukiwaniu zarobku, droga przy tym nie zawsze była bezpośrednia i prosta, niekiedy szła przez wiele ośrodków miejskich, niektórzy w młodych latach bywali na zagranicznych uniwersytetach lub ze względów po
litycznych wędrowali po obcych krajach. Przynosząc z sobą z takich wędrówek nowości obyczajowe, spotykali już niektóre z nich w Warszawie w środowisku miejscowej burżuazji i inteligencji. Można byłoby zatem powiedzieć, że w tym przypadku wpływ burżuazji warszawskiej umacniał skądinąd zaczerpnięte wzory i rozciągał się głównie na tych, którzy na stałe osiedlili się w Warszawie i przyjęli zajęcia miejskie lub też przemieszkiwali tu przez dłuższe okresy w roku. Wpływ ten przejawiał się np. w zmianie tradycyjnej kuchni szlacheckiej i w uzupełnieniu jej bardziej kosmopolitycznym i miejskim sposobem żywienia. Ujawniał się też w dziedzinie ubioru: konserwatywny strój szlachecko-wiejski, lub zrobiony według mody sprzed dziesięcioleci, zastępowano strojem nowocześniejszym. Wiejskiego typu mieszkania zamieniano na kwaterę miejską. Nawet wtedy, gdy owe zmiany wyr.i- kały ze zmian statusu społecznego i sytuacji ekonomicznej przybyszów, ze dworu, wzory przejmowali oni bądź od inteligencji miejskiej, bądź właśnie od burżuazji.
Sytuacja finansowa i możliwość posiadania determinowały przebieg granic między kulturą materialną poszczególnych warstw. Poprawa położenia finansowego umożliwiała przejście do grupy wyższej pod tym względem, a w każdym razie umożliwiała zmniejszenie różnic zewnętrznych. Mniej zależnie od sytuacji materialnej kształtowały się obyczaje, maniery, konwencja życia towarzyskiego, nawet tryb życia. Wyniesione ze środowiska domowego nawyki obyczajowe znacznie trudniej było zmienić — na tym przecież polegał właśnie grzech dorobkiewicza. Ta trwałość przyzwyczajeń sprawiała, że gdy przetasowania ekonomiczno-so- cjaine wtłaczały ludzi tej samej maniery w różne grupy społeczne, z wielu miejsc, z różnych szczebli drabiny społecznej dobiegały te same formuły powitań i uprzejmości, sposób prowadzenia rozmowy, w różnych środowiskach widzieć można było podobne zwyczaje.
Zbiedniały eks-właściciel majątku, szlachcie, przyjmował posadę na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, z większym bólem w fabryce, przybierał w stroju i mieszkaniu postać mieszczucha, lecz wspominał dawny byt i zachowywał z niego to, co się najłatwiej zachować dało: szlacheckie maniery, zwrot „panie dobrodzieju” w rozmowie, głęboko skrytą niechęć do „Żydów i chamów”. Zwyczaje środowiskowe ujednolicały się wolniej, gdyż mimo wszystko trudniej było nabyć nowe przyzwyczajenia niż nowe przedmioty.
Dlatego zakres i drogi oddziaływania wzorów burżuazji warszawskiej wi tej dziedzinie nie pokrywały się z zasięgiem jej wpływów w dziedzinie kultury materialnej, trudno zatem mówić tu o wpływie obyczaju burżuazji warszawskiej na poszczególne grupy społeczne, był on bardziej jednolity i bardziej powszechny.
11. Można się tu posłużyć pewnym przykładem: okradziony w roku 1881 na sumę 150 000 rubli warszawski finansista Landau wyznaczył nagrodę w wysokości 10 000 rubli za wskazanie złodziei i pomoc w odzyskaniu straty. Gdy rzeczywiście dzięki pomocy dwu osób zidentyfikowano złodziei i pieniądze odzyskano — bankier wyasygnował informatorce rubli 200, a znalazcy rubli 25. Oburzenie było powszechne, gazety potępiały Landaua, sprawa nabrała rozgłosu, bo jeszcze przy okazji przytrzymano w więzieniu przez pięć miesięcy niewinnie podejrzanych pracowników banku. Podkreślano demoralizujący wpływ postępowania finansisty: „Czy wśród złodziei znajdzie się teraz taki, który zechce wydać swoich kamratów?” — „Czy nie lepiej wyszedłby aresztowany niewinnie, gdyby wszedł w spółkę ze złodziejami, zamiast uczciwie pracować?” — zapytywały dzienniki. Obiektem oddziaływania był więc i złodziej, i urzędnik bankowy, i każ
dy czytelnik gazet. Zarówno oszustwo tu popełnione, jak i akty filantropii ze strony buiżuazji warszawskiej kształtowały opinię o niej i wpływały na postępowanie ludzi w różnych środowiskach.
Przede wszystkim dawne, w obyczaju przyjęte, kryteria stanowe zastąpione zostały nowymi, klasowymi. Zamiast szlacheckiego honoru — jako kryterium oceny postępowania podstawę stanowić zaczynała swoista etyka kupiecka, solidność zawodowa niezbędna do prowadzenia interesów, mało stosowalna poza nimi. Oburzenie prasy i opinii w przytoczonym przed chwilą przypadku świadczyło, że etyka owa przyjęta już była powszechnie, że uznawana była i przez redakcję, i przez czytelników, a w konkretnej sytuacji uchybiono jej przez niedotrzymanie zwykłego zobowiązania kupieckiego. Bankier obiecując nagrodę zobowiązał się tym samym do jej wypłacenia, a konsekwencje niedopełnienia tego zobowiązania rozważane były nie w sferze jakiejś abstrakcyjnej sprawiedliwości i honoru, lecz w sferze kalkulacji: czy złodziejom opłaci się zdradzać swych kamratów? czy nie lepiej opłaci się przystać do złodziei niż pracować? Nikt zaś nie pytał, czy bankier okazał się człowiekiem ho- noru. Verbum nobile zastąpione zostało przez zgodny z przepisem prawnym podpis na wekslu, honor rodziny przez solidność firmy. Zapewnienie o owej „solidności firmy” miało również większe znaczenie niż zapewnienie o honorze — solidne firmy nie bankrutowały, a ludzie honorowi ze względów honorowych popełniali samobójstwa. Dla interesów to pierwsze było ważniejsze, w rachunku bardziej się liczyło.
Coraz powszechniej bowiem zaczynano liczyć. Hrabia na scenie osobiście targował się ze swym przyszłym teściem kupcem o posag swojej narzeczonej; próbowano przeliczyć, co więcej warte: pochodzenie czy pozycja materialna; zastanawiano się, czy opłaci się złożyć składkę filantropijną, czy ona się zrefunduje;
coraz więcej poczynań miało cechy kalkulacji, i to kalkulacji wymiernej w pieniądzach. Umacniało się znaczenie pieniądza jako miernika wszech rzeczy, miernika także i pozycji społecznej. Na tym mierniku oparte — kształtowały się nowe podziały społeczne. Na bale chodzono w swojej sferze zamożności, osobne były bale kupieckie, osobne rzemieślnicze. Gdy przypadkiem — przez pomyłkę — wśród pań, które wykupiły bilety na bal dobroczynny znalazły się dwie pracujące zarobkowo, organizatorki podjęły gorączkowe starania, aby zapobiec tej niewłaściwości, i aby na balu byli tylko tacy, którzy żyją z kapitału. Obojętne, czy są pochodzenia szlacheckiego, czy są to mieszczanie- -dorobkiewicze w pierwszym pokoleniu. Prasa dyskretnie milczała i tylko chyłkiem do jednej z gazet prze- kradła się ta wiadomość. Był to rok 1888.
Osiągnięcie pewnego stopnia zamożności otwierało drogę do przywilejów stopniowi temu przynależnych, i tylko gdzieś na nielicznych wyspach salonów arystokracji rodowej w dalszym ciągu niechętnie widziano bankierów, równych sobie majątkiem i bogatszych, a w niektórych domach szlacheckich unikano kontaktów towarzyskich „z Żydami”.
Od czasu, gdy Prus pisał Lalkę, do początków wieku XX w. tej chyba właśnie dziedzinie nastąpiły znaczne zmiany, bogactwo Wokulskiego znacznie łatwiej teraz otwierałoby wszystkie drzwi.
Równocześnie jednak coraz wyraźniejsze stawały się przedziały majątkowe — wraz z koncentracją produkcji i zwiększaniem się różnic majątkowych między najbogatszymi i najbiedniejszymi zwiększały się też trudności pokonania granic między tymi grupami bez odpowiedniego fundamentu finansowego. Tworzyło się coś w rodzaju nowej szlachty. Była to nie tylko nowa klasa — ta istniała już wcześniej — był to nowy, otwarty stan-klasa, nie ujęty przez żadne przepisy.
Burżuazja warszawska, podobnie jak w zakresie kultury materialnej, niosła i przekazywała w dziedzinie poglądów i idei różne elementy kosmopolityzmu. Z owych salonów „średnich finansów” panny, „czytające dużo, ale wszystko powierzchownie”, bawiły rozmówców obcymi nazwiskami, aprobatą dla angielskich dżentelmenów, dla zachodniego liberalizmu i zachwytami nad tym, co zagraniczne i nieraz bliższe tradycji cudzoziemskiej rodziny fabrykanckiej. W parze z tym szła również, przede wszystkim do szlacheckich środowisk — inteligencja czerpała wzory bardziej bezpośrednio — a także i do sfer mieszczańskich liberalizacja poglądów religijnych, moralno-obyczajowych. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych matki nie pozwalały córkom oglądać wystawionego w salonie Un- gera obrazu Suchorowskiego Nana, lecz w środowisku burżuazji warszawskiej nie należało się zbyt stanowczych zakazów spodziewać — takie wzory zaś stawały się argumentami i przesiąkały do innych warstw.
Emancypację kobiet popierano również w tych właśnie sferach, stąd przecie pochodziły pierwsze studentki szukające wiedzy nie w kraju, lecz w zagranicznych uniwersytetach. Tą więc między innymi drogą i programy emancypacyjne docierały do warstw szlacheckich i mieszczańskich.
Działalność filantropijna uprawiana w dużej mierze dla zyskania aplauzu społeczności była naśladowana, podobnie jak mecenaty, także przez inne grupy społeczne. Rzemieślnicy wykonywali na cele dobroczynne różnego rodzaju prace bezpłatnie, ale pod warunkiem zaznaczenia na tablicy pamiątkowej lub ogłoszenia w gazecie, że taki to a taki stolarz wykonał darmo w domu Towarzystwa Dobroczynności wszystkie drzwi i futryny okien. Szewc Marek z ulicy Bielańskiej nie chciał od aktorów brać pieniędzy za buty, kupcy dostarczali na loterie i zbiórki różne towary ze swych sklepów, August Schiffner wspomagał szpitale
warszawskie, Adolf Librowicz ufundował stypendium dla jednego ucznia, księgarze zaopatrywali szkoły rzemieślnicze w książki. Podobnego rodzaju świadczenia znane były i dawniej, tu jednak łączyły się one wyraźnie z reklamą handlową i, wzorem potentatów finansowych, z tą szczególną licytacją, eksponującą nazwiska fundatorów, z wyścigiem o pierwsze miejsce — z taką zaciekłością uprawianym wśród burżuazji warszawskiej.
Trudno się powstrzymać od wrażenia, że w przedziwny sposób w tym jak ludzkość starym współzawodnictwie połączyła się tu pycha dorobkiewicza z najbardziej jaskrawymi wzorami pychy szlacheckiej, syconej panegirykami, siadającej w ławach kolatorskich i wjeżdżającej karetą w wąskte ulice miasta.
Bo też szczególne warunki bytu narodowego sprzyjające długowieczności szlacheckiej legendy i słabość burżuazji w skali kraju były, być może, tą przyczyną, która sprawiła, że tak wiele w obyczaju bur- żuazyjnym znalazło się elementów przejętych z wzorów szlacheckich. Teraz przejmując ten burżuazyjny obyczaj inne warstwy przejmowały wraz z nim składniki dawnego szlacheckiego, który egzystował też jeszcze silniej także wśród inteligencji. Wszystkie te procesy prowadziły ku unifikacji, ku zlaniu się różnych substancji w część składową kultury nowoczesnego narodu. W ten sposób stopniowo wyrównaniu ulegała rozbieżność między pozycją majątkową, stanem posiadania burżuazji, a jej prestiżem społecznym, kwestionowanym dotychczas przez to, co w społeczności pozostało z dawnej formacji. Jednakże zanim to nastąpiło, jeszcze w trakcie tego procesu rodzić się zaczynał nowy konflikt, który w przyszłości zakwestionować miał i stan posiadania, i prestiż, i samą egzystencję burżuazji.
Dziejami burżuazji polskiej w ogóle, jak i dziejami burżuazji warszawskiej zajmowali się historycy już nieraz. Najwcześniej powstały prace o charakterze biograficznym i genealogicznym, poświęcone bądź to znakomitym postaciom spośród burżuazji warszawskiej (m.in. Leopold Kronenberg. Monografia zbiorowa, z przedmową S. Askenazego, Warszawa 1922; H. Radziszewski, J. Kindelski, Piotr Steinkeller. Dwie monografie, Warszawa 1905, i inne, mniejszej niż te wartości), bądź też różnym grupom burżuazji warszawskiej i pozawarszawskiej (S. Łoza, Rodziny polskie pochodzenia cudzoziemskiego osiadłe w Warszawie i okolicach, t. I—III, Warszawa 1932—1935; M. Mises, Polacy chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, Warszawa 1938; K. Rejchman, Szkice genealogiczne, Warszawa 1936 i inne podobne).
Prócz opracowań biograficznych i genealogicznych wymienić należałoby w tym samym czasie powstałe prace dotyczące różnych instytucji i korporacji świata burżuazji warszawskiej, takie, jak: A. Kraushar, Resursa Kupiecka w War- szawie, Warszawa 1928; tegoż autora Kupiectwo warszawskie. Warszawa 1929; znacznie bardziej sprawom ekonomicznym poświęcone prace, jak H. Hilchen, Historia Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, Warszawa 1912; H. Radziszewski, Bank Polski, Warszawa 1910, i wiele podobnych, również o samej burżuazji, zawierających sporo materiału.
Publikacje te, mimo że w ujęciu przestarzałe, mają dla dzisiejszego historyka wielką wartość: oparte są w wielu przypadkach na źródłach historycznych dziś już nie istniejących.
W latach powojennych podjęto próby opracowania dziejów burżuazji zgodnie z wymaganiami współczesnej nauki. Autorem wielu prac, zarówno naukowych, jak i popularnonaukowych, dotyczących dziejów burżuazji warszawskiej jest Ry-
szard Kołodziejczyk (Kształtowanie się burżuazji w Królestwie Polskim w latach 1815-1850, Warszawa 1957; Piotr Steinkeller — kupiec i przemysłowiec, Warszawa 1963; Bohaterowie niero- mantyczni, Warszawa 1961; Portret warszawskiego milionera, Warszawa 1968, a także liczne artykuły w czasopismach historycznych).
Niektórzy badacze zajmując się dziejami społecznymi, gospodarczymi i politycznymi XIX wieku znajdowali w pracach swych również miejsce, niekiedy dość znaczne, dla dziejów burżuazji warszawskiej (Eisenbach, Jedlicki, Kieniewicz, Kosim, Kula, Łepkowski, Pietrzak-Pawłowska, Pustuła i inni). Większość prac naukowych poruszających sprawy burżuazji warszawskiej dotyczy jednak gospodarczych, politycznych i innych pokrewnych aspektów problemu. Sprawy obyczaju można niekiedy spotkać w literaturze naukowej (Bystroń, Herbst, Jedlicki, Łepkowski i inni) lub popularnonaukowej (Karolina Beylin, Szenic), jest to jednak zwykle „obyczaj W ogóle”. Obyczaj burżuazji, choć w nowszych pracach bywa wyróżniany spośród innych, jednak nigdzie nie stanowi głównego motywu. Wspomina się o nim nie czyniąc go Osobnym przedmiotem zainteresowania.
Podobnie przedstawia się sprawa w wielu pracach dotyczących dziejów urbanistyki i architektury (Cegielski, Herbst, Szwankowski i inni), gospodarki, demografii Warszawy, teatru, historii literatury i innych jeszcze dziedzin (Kowalska, Kulczycka-Saloni, Sivert, Szczypiorski, Szweykowski i inni).
O obyczaju sporo jest w pracach socjologów, jednakże nawet jeśli mowa tam o obyczaju burżuazji (Chałasiński), pole obserwacji pod względem geograficznym bywa bardzo szerokie.
Również w źródłach, a nie w opracowaniach wiadomości o obyczaju burżuazji są rozproszone. Informacje o nim i o charakterach ludzi spotyka się dość często w pamiętnikach, które, wolne od urzędowych ograniczeń, więcej niż inne źródła zwracają uwagi na życie prywatne i na sprawy wymykające się aktom oficjalnym.
Mimo że wymagają one, jak wszelkie pamiętniki, szczególnej ostrożności i nieraz są źródłem bałamutnym, byłyby
o wiele cenniejszym informatorem o życiu burżuazji warszawskiej, gdyby nie dwie szczególne w tym przypadku ich wady.
Pierwsza trudność polega na tym, że pamiętniki przedstawiają tę klasą przeważnie „z zewnątrz”, widzianą ocza
mi innych' grup społecznych. Autorami pamiętników zawierających. wiadomości o burżuazji warszawskiej rzadko bywali sami bohaterowie, pisywali je natomiast literaci, malarze, artyści i aktorzy, dziennikarze i publicyści (Dmuszewski, Hiż, Jenike, Niemcewicz, Hertz, Dunin, Rosen), działacze i politycy (Kiliński, Baliński, Świętochowski), damy z burżuazyjnego i szlacheckiego świata (Anna Leo, Wilkoóska), uczeni (Krzywicki, Bartoszewicz), adwokaci (Cederbaum, Kraushar), nawet urzędnicy bankowi (Brownsford) i wiele innych osób, bardzo rzadko natomiast sami burżua — i to ci pomniejsi (Hoesick, Arct).
Obraz burżuazji warszawskiej tam przedstawiony zawiera więc głównie te rysy, które widoczne były dla osób spoza obserwowanej klasy. Nie ma tam natomiast obrazu świata widzianego okiem przemysłowca, kupca i bankiera.
Jest i trudność druga: przyglądając się burżuazji poprzez relację pamiętnikarza zapytać należy, czy sąd jego dotyczy całej tej grupy, czy tylko jej części bezpośrednio pamiętni- karzowi znanej. Można bowiem przypuszczać, że informacje w pamiętnikach zawarte, choć w intencjach autorów odnosić się mają do całej burżuazji warszawskiej, nie są w stosunku do całej tej grupy jednakowo uzasadnione. Dostarcza to historykowi dodatkowych, pośrednich wskazówek, przez pamiętnikarza nie zamierzonych, ogranicza wszakże niekiedy wartość pamiętnika jako źródła mówiącego o klasie, a nie o jednostkach.
Bardzo podobne spostrzeżenia nasuwa korespondencja (Kraszewski, Krasiński, Grottger, Estreicher, Prus, Orzeszkowa, Sienkiewicz, Sygietyński i wielu innych, a wśród nich rzadko tylko przedstawiciele burżuazji, jak Kronenberg).
Ważnym źródłem były w tej pracy różnorodne wydawnictwa informacyjne urzędowe i nieoficjalne, taryfy domów, spisy ulic, kalendarze (Jaworski, Radziszewski, Unger). Wykorzystanie tych źródeł dało dobre rezultaty w konfrontacji ze źródłami kartograficznymi (plany).
Sporo wiadomości zawierają wszelkiego rodzaju wydawnictwa okolicznościowe (księgi pamiątkowe) i in.
Przydatne okazały się różne przewodniki po Warszawie (Wóycićki, Czajewski, Sobieszczański), opisy życia towarzyskiego w Warszawie ,opisy różnych środowisk — Bogucki, Antoni Zaleski. Szczególnie ta ostatnia pozycja (Antoni Zaleski,
Towarzystwo warszawskie. Listy do przyjaciółki przez Baronową XYZ, Warszawa 1971), pod pseudonimem wydane rzekome listy, zawiera wiele bliskich tematowi i zazwyczaj wiarygodnych informacji.
Ryciny i obrazy (Kostrzewski, obaj Pillati i inni), a dla późniejszego okresu fotografie, które wykorzystane zostały nie tylko dla ilustracji tekstu, lecz i jako samoistne źródło pozwalające sądzić o strojach, wyposażeniu mieszkań, gestach i stylu bycia bohaterów.
Wśród źródeł niearchiwalnych wymienić także należy najważniejsze: prasę warszawską (głównie „Kurier Warszawski”, „Gazetę Warszawską”, „Tygodnik Ilustrowany”, „Kłosy”, w mniejszym stopniu dzienniki i periodyki o krótszym życiu). W prasie pierwsze miejsce zajmują Kroniki Prusa, po nich zaś polemiki na tematy społeczne i polityczne (Supiński, Krzywicki, Świętochowski, Jeske-Choiński i liczni inni), wiadomości bieżące, artykuły okolicznościowe, reklama prasowa, ilustracja, satyra.
Literatura piękna — źródło nie tyle bezpośrednio mówiące o tym, jak było, ile o tym, co współcześni uważali za prawdopodobne — dostarczyła informacji o klimacie epoki (Kraszewski, Prus, Sienkiewicz, Niemcewicz, Weyssenhoff, a wśród autorów dramatu Lubowski, Zalewski).
Źródła archiwalne wykorzystane zostały jedynie w niewielkim zakresie. Na pierwszym miejscu wymienić należałoby akta hipoteczne i notarialne, zawierające niezmiernie różnorodne i bogate, lecz wymagające skomplikowanej kwerendy wiadomości.
Przy wykorzystywaniu wszystkich tych źródeł intencją autora było poszukiwanie informacji, które pozwoliłyby wyrównać jeden z wspomnianych mankamentów pamiętników, mianowicie upewnić o typowości zjawiska. Dlatego też duże znaczenie miały tu masowe źródła poddające się ujęciom statystycznym (nekrologi, ogłoszenia prasowe, spisy właścicieli domów itp.). Ponieważ ze względu na charakter książki trud-*- no było przerywać tekst tabelami statystycznymi i wykresami, wyniki tych zestawień posłużyły jedynie jako podstawa do wniosków.